Andrzej Kuśniewicz
LEKCJA MARTWEGO JĘZYRA
Mówiła, a on, mimo że ostatnio poduczył się nieco i polskiego, i ukraińskiego, nie
wszystko rozumiał, więc stojący obok nadleśniczy tłumaczył jej słowa na niemiecki, a on
słuchał uważnie, przechyliwszy głowę na lewe ramię, wsparty prawą ręką pod bok, z drugą,
odwróconą dłonią ku górze, ujętą delikatnie smagłymi palcami wróżącej. Rzuoał raz w rąae
krótkie i bystre spojrzenia to na nią, to na pana Szwandę, wciąż cierpliwie przekładającego
zawiłe słowa na tyle wiernie, na ile to w ogóle było możliwe. — Będziesz żył mocno (tak to
przynajmniej wypadło w tłumaczeniu Szwandy: z całej siły), a jeśli umrzesz tutaj (tutaj? to
znaczy gdzie? w tych górach, w tej karpackiej mieścinie, w tym żydowskim hoteliku obok
slaj£ji?; starał się opóźnić zbliżający się atak gwałtownego kaszlu, nieznośne łaskotanie w
tchawicy), będziesz leżeć na wznak na ziemi, wyrośnie z ciebie, z twego ciała — pojmujesz
mnie, piękny panie? — drzewą życia. I, posłuchaj mnie jeszcze — ścisnęła ma mocniej dłoń
— usiądzie na nim kiedyś po łatach, usadowi się na jego gałęzi rajski ptak. Może to być
jednak także zwykły kruk albo sowa, tego dokładnie nie wiem. I ten ptak będzie się na niej
kołysać, i w rytmie tego kołysania się, przestępowania z łapy na łapę i pomagania sobie
skrzydłami dla utrzymania równowagi, składania ich, to rozkładania, będzie bić twoje,
panie, serce. A może tylko złudzenie dalszego bicia, trwania, bytowania w niebycie.
Sens wypowiedzianych słów był już jednak własnym uzupełnieniem tego, co starał się
jak mógł przełożyć pan leśniczy Szwanda, w czym brakło najpewniej takich sformułowań,
jaik złudzenie dalszego bytu czy, tym bardziej, bytowania w niebycie. Jakieś dalsze
przyobiecane ciągi istnienia {bo jednak, mimo niedokładności przekładu oraz dowolności
własnych do niego uzupełnień i upiększeń, słowa wróżącej musiały zawierać takie właśnie
obietnice, aczkolwiek bardziej prosto, jeśli nie prostacko sformułowane). W ślad za tym
powracający obraz: widzianej na rok przed wojną i zapamiętanej kamiennej statui
młodzieńca, stojącej na środku głównej alei cmentarza Montparnasse w Paryżu. Trafił tam
dość przypadkowo, tuż przed zachodem słońca, z ówczesnym przyjacielem, Ferdynandem de
la Yijgne. (Gdzie on teraz? We Flandrii? Nad Sommą? Pod Verdun?) Uskrzydlony mło-
dzieniec, podobny nieco do Erosa, w geście wyraźnego omdlewania, jafeby miał się za
chwilę osunąć na dziewczęce kolana (patrzyli obaj na nie przez chwilę z nie ukrywanym
zachwytem), trzymał w ręce buMet nachylony ku dołowi. Na postumencie w kształcie krót-
kiej kolumny napis: „Souvenir”. Lecz oni, zbliżając się do pomnika z boku, idąc na ukos,
odczytali zrazu słowo to jako „avenir”. Przyszłość? A więc obietnica jakiegoś dalszego ciągu
następnego, najbardziej istotnego istnienia? Śmierć byłaby w tym wypadku jedynie furtką
uchyloną obiecująco w przyszłość, jej wstępem czy progiem, niezbędnym warunkiem
osiągnięcia wyższego celu czy stadium, zapowiedzią lub początkiem tego, co najważniejsze,
jedynie istotne, tego, co nastąpi po tym prowizorycznym, mało istotnym, bo
nietrwałym, tymczasowym, niesłusznie nazywanym jedynym realnym życiem, skoro wiemy,
że to praw dziwę dopiero się zacznie, gdy przekroczymy próg, ż' na nas czeka po tamtej
strome rzeki Styks. A. zatem to słowo „avenir” na cokole jest wyraźną zapowiedzią
wieczności. Jest pociechą, jeśli ktoś wątpi i boi się, oraz potwierdzeniem dla tych, co wierzą.
Cóż, kiedy zaraz potem nieporozumienie wyjaśniło się i zagadka zamieniła w ¡banał.
„Souvenir” — wspomnienie, pamięć? Wiemy, üe jest warta cudza pamięć, gdy nas już nie
będzie, nawet tych najbliższych, najbardziej niby to niepocieszonych, kiedy przeminiemy.
Niewygoda pamięci. Jak długo żyć będziemy my w nich? Ile wiosen, ile jesieni? Ile razy
liście opadną? I wówczas, gdy tak na pół żartując, na pół martwiąc się, zawiedzeni,
komentowali pomyłkę, z ikzrzewów pogrążonych w gęstniejącym mroku, spomiędzy płyt
grobowych nagromadzonych tutaj w szczególnym zgęszczeniu, wyłonił się spory bury kocur
i nie zwracając najmniejszej uwagi na obu stojących u stóp pomnika, przeszedł bezszelestnie
i bez pośpiechu obok nich, w poprzek alejki i trawnika, niosąc w pysku mysz. Jej długi ogon
wlókł się po żwirze, a z drugiej strony widniała głowa martwego zwierzęcia ze sterczącymi
jak rożki uszami. Kot ze zdobyczą, wciąż jakby nie zauważając obecności obu mężczyzn,
znikł w zaroślach po drugiej stronie klombu, niby w ciemnym, wąskim korytarzu. Zdaje się,
że już później, siedząc przy wieczornym posiłku, jednocześnie ze śmiechem stwierdzili, iż
nie jest wykluczone, że kota w ogóle nie było, że się im tylko objawił, stworzony na
poczekaniu i na zamówienie, jako produkt złudzenia i wyobraźni, po prostu zmaterializował
jakiś wątek ich ówczesnej rozmowy.
Cyganka, która zresztą, jak się później okazało,
była tą właśnie partnerką czy pomocnicą dyrektora
i zarazem właściciela wędrownego cyrku, który się pewnego ranka nagle zjawił tęgo
późnego lata ostatniego roku wojny, tą samą, która służyła jako medium do eksperymentów
hipnozy, jakimi popisywał się ów cyrkowiec, zanim mu ich nie zabroniono jako szkodliwych
dla zdrowia, a także gorszących, zwłaszcza dla dzieci licznie przybyłych na spektakl,
nachyliła nisko głowę owiązaną czerwoną chustką odsłaniającą smagłe uszy ze zwisającymi z
nich wielkimi kołami z miedzi czy brązu. fPm-ijcznik^ którego dłoń wciąż jeszcze trzymała
w swojej, wodząc wskazującym palcem po liniach życia, powodzenia w mdłości, podróży do
dalekich krajów i szczęścia w interesach, nie mógł określić jej wieku: mogła być ledwie
dorosła dziewczyna, to mów, biorąc pod uwagę głębokie bruzdy między końcami warg a
nosem oraz sieć drobnych zmarszczek pod o- czami, a także skrzywienie ust wyrażające
skrajne zniechęcenie, zmęczenie i apatię, również kobietą już przejrzałą, u schyłku lata
przechodzącego w jesień. Ta druga ewentualność wydawała się i bardziej prawdopodobną, i
bardziej nęcącą. Więdnięcie bywa szczególnie ponętne, jak zapach ziół pod koniec sierpnia.
Seanse hipnozy w cyrku nie odbyły się (poza jednym wypadkiem, tym pierwszym, zaraz
pierwszego dnia, raczej wieczoru, po przybyciu cyrku na miejsce) ze względu na zakaz
władz, lecz dalszy ich ciąg nastąpił z inicjatywy porucznika Kiekeritza w pomieszczeniu
należącym do wojskowego komendanta stacji, porucznika rezerwy, Yalaska. Wzięli w nich
udział, prócz wzmiankowanego porucznika oraz samego inicjatora, niejaka Parafińczuk,
pielęgniarka obsługująca punkt sanitarny na dworcu, oraz pewien młody student, Ukrainiec,
zatrudniony w tartaku za wodą. Im
prezę na poły prywatną finansował porucznik Kieke- ritz. Moment identyfikacji medium,
będącego także tancerką na linie oraz woltyżerką, z wróżbitką napotkaną na placyku za stacją
kolejową, obok rampy załadunkowej, nastąpił nieco później i w szczególnych oko-
licznościach. Dziewczyna miała wówczas na sobie przeciwdeszczowy czarny ceratowy
płaszcz nałożony na nocną koszulę oraz buty do konnej jazdy i wyglądała podobno
szczególnie staro, niemal na kobietę sześćdziesięcioletnią (być może z przyczyny
niekorzystnego o- świetlenia na schodkach hotelu, w którym mieszkał porucznik), i tylko
wielkie koła w uszach oraz bruzda między brwiami pozwoliły na tę identyfikację. Cyganka,
która przelazła między nadłamane deski parkanu otaczającego tereny stacyjne i
zaproponowała wróżenie obu mężczyznom rozmawiającym w tym miejscu na tematy
całkowicie obojętne i neutralne, z której to propozycji skorzystał tylko jeden, gdy drugi
podjął się roli tłumacza, wydawała się zupełnie nie- podobna ani do tamtej „widzianej,
wJiipnozie,^ napiętą, skuloną twarzą i zaciśniętymi-wąskimi.wargami, wychudzonej i
dziwacznie odzianej w jakiś czerwony trykot, ani do tej drugiej, objawionej nocą na
schodach. Rzekoma Cyganka wydawała się jednak znacznie młodszą i powabniejszą. Tylko
wielkie jkoła, kołyszące się
i pobrzękujące, zwisające z uszu, były bez wątpienia.te same, a może i para mocno
zniszczonych trzewików na powykręcanych, wysokich i bardzo cienkich obcasach.
Pan nadleśniczy Alois Szwandą- ze wsi Fęlizien- thal, inaczej Smorze, zarządzający
sporym obszarem karpackich lasów należących do rodzimy baronów Lie- bigów, mający pod
swą władzą kilku gajowych i dwa tartaki, nie zastanawiał się zbytnio nad tym . wszystkim.
Myślał zapewne w tej chwili o problemach, zna
cznie pod każdym względem ważniejszych, mianowicie o tym, źe drewno gromadzi się w
tartaku w olbrzymich zwałach, czekając na obróbkę, że zalega również tegoroczne zręby, co
pod koniec lata jest wedle wszelkich reguł gospodarki leśnej istnym horrendum, a wszystko z
przyczyny braku rąk do pracy, mimo przydzielenia kilkudziesięciu rosyjskich jeńców,
ponagleń starostwa i samego barona Liebiga, z kolei nękanego przez namiestnictwo, a także
komendę wojskową. Jeńcy zresztą ostatnio gromadnie uciekali przy każdej okazji. Te
ucieczki zdarzały się i dawiniej, lecz z rzadka, gdy tak mniej więcej od wczesnej wiosny
przybrały charakter masowy. Uciekali pojedynczo i po kilku, zwabieni, jak się zdaje,
pogłoskami o_j:ychłym_ końcu wojny i zmianach, jakie zachodziły w ich kraju. Wielu
zapadało na różne choroby, wyżywienie było, należy przyznać, liche, lecz jednak lepsze niż
w obozach jenieckich i o tym winni byli pamiętać, a nie pamiętali. Od ostatniej zimy wakt się
co prawda i tutaj pogorszył, jarzyny gniły w kopcach, i to do tego stopnia, że niedaleko stąd,
na szczęście nie u pana nadleśniczego Szwandy, wydarzył się przykry wypadek: przy od-
kopywaniu spod zamarzniętego śniegu sterty buraków czy brukwi jeniec, który wylazł na
sam wierzchołek kopca nakrytego zbutwiałą słomą i gliną, zapadł się nagle w głąb, nie
wydawszy nawet krzyku. Inni, pracujący na dole, usłyszeli zaledwie coś w rodzaju syku czy
mlaśnięcia, a może tak zasyczała całkowicie przegniła breja, w jaką mroczy zamieniły
zeszłoroczną brukiew. Nim wzięto się do ratowania, do odkopywania go, jeniec już nie żył.
Dosłownie został wessany przez , cuchnącą, zrudziałą, zielonawą maź, utonął w niej i zadusił
się. A z ilości podopiecznych jeńców należy, jak wiadomo, wyliczać się, składając regularnie
raporty;
stąd kłopot dodatkowy, tłumaczenie się, jak i co, pisanina. Wielu jeńców umierało panadto na
gruźlicę, choroby trawienia, a także zapadali nagminnie na szkorbut.
Za potokiem, niedaleko dolnego tartaku, przy bocznicy kolejowej stały baraki, w których
mieszkali jeńcy. Pilnował ich tak zwany post, żołnierz z pospolitego ruszenia, landszturmista,
miejscowy starozakon- ny, Moszko Kapłan. Nieco dalej, za wodą, utworzył się z czasem
niewielki cmentarzyk, na którym chowano zmarłych Rosjan. To niedaleko stąd, z naszego
punktu obserwacji od strony stacji, również i z hotelu Wasserzuga w linii powietrznej nie
będzie więcej niż jakieś dwa, no, najwyżej dwa i pół kilometra poniżej górskiego stoku
pokreślonego w poprzek i ukośnie zagrodzeniami dzielącymi parcele chłopskich gruntów.
Tutaj są te baraki jenieckie oraz budka strażnika. Od tamtej strony, zwłaszcza gdy wiatr
pomocny, słychać aż tutaj poszczególne rosyjskie słowa, śmiechy, czasami, szczególnie po
zachodzie słońca, także śpiewy. Leżąc na łóżku w swym pokoju porucznik Kiekeritz słucha
itych odgłosów. Czasem wydają się bardzo dalekie, kiedy indziej tak bliskie, jakby tuż za
ścianą. Są, obok napływającego od gór zapachu świerczyny, stałym refrenem
obwieszczającym zbliżanie się nocy, a wraz z nią bezsenności w gorączkowych majakach, w
ciężkim, niemal dotykalnym smolistym mroku, w którym usypiają sprzęty coraz cięższe,
coraz bardziej ciążące czuwającemu. Może i są tam gdzieś, wysoko ponad górami, gwiazdy,
lecz okno czarne, ślepe, jj. księżyca nie ma dziś, bo nów. Porucznik Alfred Kiekeritz od
azasu do czasu, zwłaszcza gdy się zaznajomił z jiąd 1 e- śniczym SzWandą, zachodzi do
tartaku lub na najbliższy nasłoneczniony stok po świeżym wyrębie. Przysiada ciężko dysząc,
poikaszlując na jakimś pniaku lub
okorowanym świerkowym klocu. Podkłada wpierw gazetę, by się nie ubrudzić lepką żywicą.
Jeszcze w słoneczne dni ciepło mimo jesieni, więc w suchych ziołach, więdnących zielskach,
między pniakami i kupami chrustu uwijają się pszczoły, a zwłaszcza czarne, kosmate
trzmiele. Rzadziej przewinie się jaszczurka. Porucznik wtedy zamiera, wstrzymuje oddech,
tłumi kaszel, by jej nie spłoszyć. Widzi ją wygiętą w zatrzymanym ruchu w kształt litery S
albo U. Jej pulsujące gardziołko, palce jej rozstawionych szeroko łapek. Niżej o ileś tam
leśnych pięter, jteż na pniaku, siaduje post, strażnik, ułan landwery, Moszko Kapłan.) W
przedwojennej błękitnej ułance ze złotymi guzikami, ze złotą frędzlą na plecach na
wysokości pasa zdaje się drzemać w cieple późnego słońca. Trzyma karabin między
zaciśniętymi kolanami. ¿Bywa tematem żartów i miejscowych chłopów,. i nawet jeńców. Nie
są to jednak żarty szczególnie złośliwe. ./Nie był służbistą, nie dokuczał, nie pokrzykiwał, nie
poganiał, najwyżej prosił. Żeby się zbytnio nie rozłazili za potrzebą, bo się ich w końcu nie
doliczy. Byle nie^ uciekali, a już o resztę mniejsza. Z tych ucieczek moc przykrości, wciąż
wisząca nad nim groźba, istny miecz Damoklesa: front./ Przydział do marszkompanii albo do
zapasowego szwadronu Landwehrulanenregiment, niech Bóg broni! Włoski front — ruski
front: co gorsze? Wszystko jest zawsze gorsze. Moszko Kapłan jest chorowity, co go jednak
nie uchroniło na komisji poborowej w Samborze, boi się przeciągów, cierpi na chroniczne,
zastarzałe zapalenie ucha środkowego. Z tej przyczyny nawet w tak ciepłe dni jak dzisiejszy
nakłada na głowę połową furażerkę
1
„feldgrau” i opuszcza jej boki, formując z iucfi coś w
rodzaju nau- szników. Niewiele przez to słyszy, lecz uszu nie za
ziębi. Cieplej i zaciszniej w tej separacji dźwiękowej od reszty świata. Z tej perspektywy, z
jakiej widzi go siedzący na pniaku porucznik Kiekeritz, Moszko Kapłan wygląda babsko,
jakby miał na głowie kobiecą kapuzę. Gdyby porucznik był służbistą, gdyby go to
obchodziło, gdyby mu się chciało z nudów zabawić, mógłby ułanowi Kapłanowi kazać
groźnym okrzykiem — Achtung! — poderwać się z pniaka, mógłby mu następnie nakazać
karnie kucać i podskakiwać jak żaba, a przy tym równocześnie śpiewać — Ułan śpiewa: ein,
zwed, drei!... — i tak dalej, albo też czołgać się na brzuchu, pilnując, czy ukarany istotnie
pełza przy samej ziemi, a nde udaje tylko. I wszystko to na oczach jeńców pracujących tuż
obok. Albo jeszcze gorzej: zagrozić biedakowi, że wyśle raport do jego władz przełożonych,
co spowoduje natychmiastowy przydział do marszbatalionu i wysłanie na koniec świata tuż
przed zimą, która zapowiada się wyjątkowo mroźna. Na przykład w góry, nald Isonzo. Czy
ułan wie, gdzie to jest? Nie? No to się wnet dowie. Czy w ogóle ułan wie, co to takiego
wojna? Dość już chyba tego dekowania się w odległości iluś tam setek kilometrów od frontu,
kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie! Wysiadywanie na pniaku ileś tam metrów od domu!
— aluzja do faktu zamieszkiwania rodziny Moszka Kapłana w miejscowości Felizienthal-
Smorze. Ale( porucznikom ani w głowie taka złośliwość, w ogóle jakakolwiek inicjatywa z
gatunku militarnych i patriotycznych./ O ile ważniejsze są w tej chwili mrówki ożywione
ciepłem słońca, ich zapobiegliwa bieganina, a także obserwacja akrobatycznych lotów
jakichś maleńkich muszek rojących się niby złotawy tuman, ruchoma kolumna w słońcu.
Czasami, bywa, popada nagle krótki deszczyk z jakiejś niewielkiej chmurki. Duże
kropie przy świecącym słońcu. Widać wyraźnie okrągłe jak groch, srebrne krople spadające
na krzewy i mech, na kurtkę siedzącego wciąż na pniaku porucznika, a niżej na baraki i
jeńców chroniących się bez pośpiechu pod drzewami, wszystko pokreślone pasmami tych
kropelek, które zdają się brzęczeć. Istnieje tutaj takie porzekadło ludowe, które przetłumaczył
mu nadleśniczy Szwanda: „słońce świeci, deszczyk pada, czarownica masło składa”, albo |
też w nieco innej wersji, groźniejszej: „masło zjada”.)/Szwanda opowiadał mu przy okazji (a
obaj siedzieli wtedy na dwu bliskich siebie pniach na stoku nad tartakiem), że w tych stro-
nach lud jest bardzo przesądny i ciemny, wierzy więc święcie w czary i czarownice, I także i
w to, że czarownice podkradają masło lub wydajają cudze krowy nawet w stajniach, nie
mówiąc już o pastwiskach, i że czynią to zwłaszcza w takich sytuacjach, jak ta teraz: gdy
pada deszcz i jednocześnie świeci słońce. Żyją tutaj takie stare baby trudniące się takimi
właśnie spra-. wami. będące niezawodnie w konszachtach z ditkiem,- czyli diabłem po
tutejszemu. — Ditko, czy tak? — porucznikowi podobało się to słowo, powtórzył je paro-
krotnie z wyraźnym smakiem: — ditko, ditko.i — O, niech pan Posłucha, niedaleko stąd jest
taka wieś, co się agsZywa Iwaszknwce^ i tam żyła strasznie pokraczna baba, niemal karlica,
na domiar garbata, i to podobne do ropuchy stworzenie zostało przyłapane na gorącym
uczynku wydłubywania pełną garścią mafeła z dzieży, a łapy miała jak szpony krogulca lub
sowy. Spłoszona, zdołała ujść pogoni, mimo że urządzono całą obławę, kilkanaście osób, no i
niech pan sam powie, poruczniku, babie udało się zmylić pogoń i zapaść jak kamień w wodę
— ni słychu, ni widu. Co się naszukali i na zrębie, i w kulturze świerkowej, i w starodrzewiu,
i w
jarach — i nic. Ja niby w te brednie nie wierzę, ale coś w tyra chyba jest, jak pan sądzi, Herr
Oberleutnant? — Właśnie — powiedział Kiekeritz — i ja tak sądzę. — Tak żeby nie psuć
nastroju i nie sprawić przykrości panu nadleśniczemu.
Tam na dole, przy kolejowej bocznicy, bale świerkowe na siedem, osiem, bodaj dziesięć
metrów dłużycy. Praca tam teraz, gdy deszcz ustał, wre. Może dlatego, że pan Szwanda
patrzy. Dziwne właściwie, czemu ci ludzie myślą o ucieczce. Przecież pochodzą z daleka,
Bóg wie Skąd, z końca świata, niektórzy aż z Azji. Przywołuje jednego, z twarzą płaską i
szeroką jak misa, zapytuje: tak, miał rację, on mówi, że pochodzi aż z Tobolska. To na
Syberii. Daleko, daileko. — Ile, jak myślisz, Wańka, to byłoby kilometrów marszu, co? A
widzisz, śmiejesz się od ucha do ucha, aż ci się ta azjatycka morda rozdwaja, a nie wiesz.
Porucznik Kiekeritz też się śmieje. Ile kilometrów niestrudzonego marszu? Tysiąc, dwa,
może trzy i więcej? A tutaj _u_nas lepiej niż w lagrze, sało nawet w niedzielę na omastę do
ziemniaków i kasza, co? Aż się oczy świecą. Chleb, prawda, lichy, gliniasty, same otręby i
starta słoma na dodatek, plewy, ale co robić, innego nie ma, pią|y rok wojny przecież. Zatem
co ich tak gna i gna? Tęsknota? Głupie ito wszystko! Przecież wojna się kiedyś skoń- czy,
paTę miesięcy jeszcze, dwa, najwyżej pół roku, nieco tylko cierpliwości i będzie fajrant,
pokój, odwiozą was w paradzie wagonami aż na miejsce — czy nie tak? Co ty na to, jak ci
tam? — a, prawda, Dmytro, zatem Dmytro, skąd ty? _Z Permu. Aha. Z Permu. A daleko stąd
do tego Permu, powiedz? — Daleko, pane! — A widzisz. — I pan ¡nadleśniczy częstuje
jeńca tytoniem. -Tamten ostrożnie bierze szczyptę w dwa palce kłaniając sdę panu
Szwamdzie. — A ładnie tam u was
w tym Permie? — Jeniec zrazu nie pojmuje, nie wie,
o co pyta go pan nadleśniczy, trąca łokciem innego jeńca, szerokiego w barach blondyna,
Ukraińca spod Kor- sunia, o co idzie, wreszcie domyśla się, twarz mu się cała rozjaśnia,
wykrzykuje: — Oj! — iw źrenicach zapalają mu się ogniki, a wargi rozchylają w uśmiechu.
Ma bardzo białe zęby, co zauważa życzliwie porucznik Kiekeritz i częstuje go dodatkowym
papierosem. — Bitte — mówi dwornie i podsuwa jeńcowi srebrną papierośnicę, mimo że
nosi ją tylko dla gości, sam od dawna nie pali, lekarze zakazali.
I tacy potem ni stąd, ni zowąd uciekają. Niektórzy utrzymują, że tak na nich działa
księżyc. Istotnie, na pełnię najwięcej znika z baraków, mimo że ucieczka najtrudniejsza, bo
widno. Słychać rozpaczliwe okrzyki obu postów, Moszka Kapłana i tego drugiego, który
waruje przy samym tartaku, Ukraińca: — Stój, bo strzelam! Bo strilaju, panimajesz? Stehen
bleiben! Halt, halt! — i tak dalej. I od czasu do czasu rozlegnie się strzał, głośnym echem
powtórzony przez bliskie góry. Słyszy je porucznik w swym pokoju iaa pięterku .hotelu
Wesserzuga. Czasami siada na łóżku, a czasami nie chce mu się nawet głowy podnieść.
Istotnie, nie wiado- mo nawet, kto i do czego--strzelał. Bywają przecież raubszype, o tych
martwi się najbardziej pian nadleśniczy, zawołany myśliwy. Co tam jeńcy, pies z nimi tań-
cował, ale żeby mu zabijano pod samym nosem, w jego rewirach, na jemu powierzonym
terenie, jelenia albo kozła?!
Od tamtej tartacznej strony, w czasie gdy ygiótąca wciąż jeszcze poufnym szeptem
mówiła porucznikowi
o jego losach, a Szwanda przekładał jej słowa piąte przez dziesiąte, coraz bardziej znudzony
rolą tłumacza, dochodziły z dołu odgłosy tartaku: przeraźliwy zgrzyt
piły tarczowej, podobny do bzyku, jaki wydaje świder dentystyczny, potem krótka cisza i
znów ten nieznośny, dojmujący pisk. I tak w kółko: tartak i nawoływania woźniców.
Olbrzymie świerkowe dłużyce, pokryte, zwłaszcza w miejscach gdzie odrąbano konary,
zaschłym scukrzonym miodem żywicznym. Pnie wleczone na przełaj poręby, w dół po stoku,
na łeb, na szyję, jak się da: na łańcuchach zaczepionych hakami do drewna i na kołach
odjętych od chłopskich wozów. Dłużyce wloką się po wertepach, staczają, zaczepiają o pnie i
podrosty, łamiąc je, żłobiąc długie koleiny, wyrywając mech wraz z ziemią, podskakują na
nierównościach Konie hamują zapierając się nogami w śliski, pokryty igliwiem grunt. Więc
woźnica pomaga im wetknąwszy drąg między szprychy kół i teraz cała ta jazda, to staczanie
się w stronę potoku, odbywa się, rzecz jasna, wśród pokrzykiwań, od których echo niesie się
daleko, powtarza, trwa długo jeszcze w lesistych rozpadlinach i na stokach. Stąd również ten
towarzyszący wszystkiemu, co się tutaj dzieje i jeszcze dziać będzie, co się tutaj wydarzy,
mocny, upajający zapach świerkowych szpilek i świerkowej żywicy. Tworzy tło nie tylko
węchowe, lecz jednocześnie i muzyczne, a także barwne. Cała bogata gama kolorów dla
każdego, kto potrafi je rozróżniać i rozumieć. Porucznik Alfred Kiekeritz twierdzi na
przykład, iż pod wieczór, gdy góry błękitnieją, przechodząc całą skalę od perłowosrebmej po
niemal czarną, przysypaną granatowym pyłem, który iskrzy się, to znów przygasa, zapachy
nasilają sie najmocniej, a on, gdy trwa cisza wieczorna, słyszy najwyraźniej fragmenty
którejś symfonii Mahlerą. A gdy zaczyna się rozwidniać przed świtem, kiedy warstwy mgły
staczają się jedna po drugiej z przełęczy w dół, jarami i wąwozami po stokach — wówczas
panuje Brahms.
3 — Lekcja martwego języka 1 7
A czasami Chopin. Brahms przybiera ¡barwy jasnoniebieskie, a może kolory te po prostu
przywołują go tutaj, powtarzając się wielokrotnie. O, na przykład teraz — niech pan posłucha
uważnie. Ale pan nadleśniczy nie doznaje niczego, co by potwierdzało wrażenia porucznika.
Może jest ślepy, a może i głuchy na dodatek lub tylko trzeźwo myślący. Jedynie przez
uprzejmość udaje, że słucha i patrzy we wskazanym kierunku. Niby to nawet potakuje,
nabijając fajkę grubym komiśnym tytoniem, do którego dokłada kilka plasterków figi. Tytoń
piętrzy się w ogniu zapałki jak żywy, skręca, puchnie czerwieniejąc, a potem gwałtownie
czernieje. Silna woń wywołująca kaszel u porucznika.. Odwraca głowę i macha ręką
rozpędzając dym. Pan nadleśniczy przeprasza i odchodzi parę kroków na bok. Ale dym sięga
i stamtąd, więc porucznik, udając, że mu to nic nie szkodzi, podchodzi do pana Szwandy i
coś do niego mówi na temat stanu zwierzyny w tutejszych lasach. Na przykład jeleni, a także
dzików oraz wilków. Bo że niedźwiedzi od dawna nie ma, o tym już wie. Szwanda ożywia
się. To jeden z niewielu tematów, jakie go interesują^ na serio. Od śmierci żony w roku 1910,
a przedtem i jedynaka syna, pozostało mu tylko myśbstw^jJCała reszta jest właściwie
dodatkiem, obowiązkiem, mordęgą albo nudą. Gdy natomiast bierze do rąk sztucer lub
dryling, kiedy go tylko dotknie ręką, pogładzi delikatnie końcami palców, a potem wnętrzem
dłoni gładką kolbę, chłód lufy, znane mu do najmniejszych szczegółów elementy zamka,
wtedy czuje, że żyje, że mimo wszystko, mimo przekroczonej sześćdziesiątki, jest jeszcze
prawdziwym mężczyzną. Kiedy to za młodu błąkał się z fuzją po leśnych górach w rodzinnej
Styrii, a później pierwsza posada gajowego, właściwie wpierw leśnego praktykanta, u
grafa Kolowrata na Morawach. Jeszcze w tamtych latach pisał się po niemiecku, Schwamda.
Potem dopiero, w Galicji^ nazwisko_japoiszezyłQ.^ię_/ jakoś tak samo, a może nieboszczka
żona,_iPÓł Polka. pół Illcraiiryka | tych tutaj stron, wpłynęła na tg ortograficzny poprawkę..
Na leśnictwie w.-Smorzu- iest dużo ciszy i zieleni, stare drzewa, stare meble i wiele
innych miłych rzeczy. SłuŻ£_ tam _ też od roku kilkunastoletnia dziewucha, niejaka Nastka.
Więc tu taki na poczekaniu :ro- dzajowy obrazek przy okazji pierwszej wizyty poru- cznika
Kiekeritza u pana Szwandy: gdy ten się nudzi, na przykład w słotne dni albo tek sobie, bez
wyraźnej racji, żeby nie siedzieć już zupełnie bezczynnie z założonymi rękami, czując w
całym ciele bezwład starości, woła do Nastki: — Chody siuda! — albo: — Komm, komm! —
ale to rzadziej, mimo iż wyuczył dziewczynę rozumienia tych paru niemieckich wyrazów, i
gdy tamta podchodzi, trochę się ociągając i certoląc, dwoma palcami, wskazującym i kciu-
kiem, a paluchy ma pan nadleśniczy potężne, grube, z krótko spiłowanymi paznokciami, czuć
je tytoniem fajkowym, a czasami także tłuszczem przydymionej, dobrze uwędzonej kiełbasy,
którą jadł przed chwilą, łapie dziewczynę za. nos i tak mocno ściska, że ta szarpie się
piszcząc, ale pisk to nie dokończony, stłumiony w połowie, gdyż zdławiony tymi kleszczami
czy obcęgami pana Szwandy; bo on nie puszcza, aż wyciśnie wszystko jak pastę z tubki;
wreszcie uwalnia nos Nastki, kończąc ten zabieg na poły higieniczny, a na poły
pieszczotliwy, mówiąc: — Wysmarkaj się do reszty sama, wysiąkaj się, o tak! — i mokre
palce wyciera o jej włosy, o gruby jak strucla warkocz albo o rumiane, pyzate policzki
dziewczyny, gdzie się uda, bo Nastka
usiłuje wyrwać się, przykuca, na poły śmiejąc się, na poły popiskując: — Ta joj! — Ta wże
blisze ne mohu! — i takie różne, ale pan nadleśniczy dzisiaj w szczególnie znakomitym
humorze po dobrym obie- dzie, bigos przyrządziła^ stara Jewka, gospodyni pana Sźwandy, a
ciotka Nastki, piwo nawet się znalazło, nalewka na głogu, więc nie puszcza jeszcze
dziewczyny, przytrzymuje dłużej niż zwykle, obejmuje mocno w pasie, a drugą ręką za
warkocz tuż przy karku, owinął go sobie wokół dłoni aż dwa razy i teraz pociąga dla figli, aż
głowa Nastki odchyla się do tyłu, a szyja purpurowieje. Włosy jej czuć naftą; pan nadleśniczy
każe nią smarować dziewczynie głowę, mocno wcierać w skórę, by zapobiec inwazji
robactwa. Bo niestety były, rzecz stwierdzona, Nastka miała je nie tylko we włosach, gdy
nastała do nadleśnictwa przyprowadzona za rękę przez swą ciotkę;.Jewika jest jwła- ściwie
babką Nastki, lecz tak się jakoś przyjęło, że uchodzi za ciotkę^ jest ślepa na jedno oko i nieco
gar- bata, ale jeszcze krzepka i mocna: potrafi ciężki dębowy stół wynieść z kuchni na dwór
bez niczyjej pomocy, by go tam wyszorować ukropem i ryżową szczotką. Nastka była wtedy
mocno zastrachana, stara musiała ją właściwie na siłę ciągnąć, nawet jak gdyby
pochlipywała, dokumentnie zasmarkana. Więc to od wtedy chyba datują się pana Szwandy
zwyczajowe, higieniczne zabiegi wokół nosa młodej pomocnicy na kawalerskim
gospodarstwie w Smorzu-Felizienthal. Wraz z Jewką dokonał przeglądu i okazało się wów-
czas, że, niestety, Nastula ma wszy w£_włosach. Jedna lazła najspokojniej po szyi i tę
pierwszą zauważył pan Szwanda, a za nią całą resztę. Więc kuracja naftą. Nafty, jak
wiadomo, owad nie lubi. Jewka godzi się na konieczność tępienia robactwa, sama go nie ma
od
dawna, ale wiejscy ludzie dziwią się, a nawet gorszą; wiadomo przecież od dawien dawna, że
wesz ucieka tylko od chorych, i to ciężko chorych. A już szczególnie opuszcza ciała i pościel
umierających. Można się bez trudu przekonać: całe procesje insektów porzucają konającego i
w panice spełzają, skapują, spadają na ziemię, rozłażąc się dokoła. Niektóre błądzą po
drodze, włażą na gromnice i spalają się w nich z sykiem. Nie daj więc Boże takich sytuacji!
Wesz towarzyszy zdrowemu, brzydzi się chorym i słabym, a tu durni ludzie, panowie z
miasta, walczą z nimi! Ale stara Jewka, choć w głębi serca być może uznaje racje dawnych
wiejskich wierzeń, wytresowana przez pana Szwandę, czynnie uczestniczyła w odwszeniu
swej siostrzenicy czy też wnuczki i wygotowała łachy małej w cebrzyku, po czym
wysmarowała jej głowę naftą. I dlatego teraz dłonie pana nadleśniczego czuć nią. Jest w tym
jednak i coś więcej, jakby bardziej intymnego, swojskiego, rodzinnego niemal: taka do-
mieszka pochodząca zapewne z dodatku własnej woni Nastki, jej młodego potu, który czuć
serwatką czy może maślanką, tak jakoś mdło i słodkawo. A także jakby coś z aury, jaką
rozsiewa wokół siebie naftowa lampa z karbowanym szklanym zielonym kloszem, czyli
umbrą. Albo niby woń rozgrzanego żelazka, a najpewniej najbliższa sercu — oliwy służącej
do czyszczenia broni myśliwskiej.
A tej tutaj, na leśnictwie Smorze-Felizienthalj nie brak. Cała bogata kolekcja, chluba pana
Szwandy. Stoją oparte o drewniany stelaż z wyciętymi otworami i wrębami na lufy oraz
podpórkami u dołu na kolby, jedna przy drugiej, różne strzelby. A więc po kolei: dwie
dubeltówki kalibru szesnaście, bezkurkowe, czyli hamerJesówM, nowoczesne, model
Lancaster, mimo
że produkcji wiedeńskiej; następnie dwa drylingi, czyli trójlufki, jedna nieco już archaiczna,
z misternie rzeźbionymi kurkami i lufą zdobioną złotą nitką w artystyczne ornamenty oraz
monogramem na kolbie; pan nadleśniczy odziedziczył to arcydzieło po swym ojcu, również
leśniczym, ulubieńcu niegdyś starego grafa Kolowrata z Reichenau, tym, który uczył
młodego grafa, jak trzymać broń, jak się nią posługiwać, jak tropić zwierzynę; dawne, piękne
czasy! Drugi natomiast dryling, nowocześniejszy, lecz i mniej cewny, aczkolwiek pochodzi
od słynnego Splichala; dalej w kolejności: biksflinta oraz jeszcze jedna dwururka, zwana
lefoszówką, od nazwiska producenta, pana Lefau- cher, francuskiej proweniencji, rzadko
używana, gdyż trudno ostatnio dostać do niej naboje: mają inaczej umieszczoną spłonkę. Jest
tu jeszcze i tesznerówka, od nazwiska pana Teschnera, który ją projektował. A obok tamtych,
osobno, na sąsiednim stelażu przy lewej ścianie, licząc od wejścia do wielkiej sieni, stoją
rzędem: sztucer typu Mannüicher-Schönauer, ukochana broń pana Szwandy, z lunetą,
nieoceniona na grubego zwierza — jelenie, dziki, także kozły, czyli rogacze, no i wilki, lecz
tych ostatnio brak: wyniosły się w czasie kampanii zimowej z 1914 na 1915, zwanej karpac-
ką; podobno znów je widziano, tak przynajmniej meldował gajowy Latowiczka z
Mochnatego. Obok inny sztucer, wojskowy, kawaleryjski männlicher, z tym że pan Szwanda
kazał wmontować weń uchwyty na lunetę oraz przerobić nieco muszkę.
Jedną z najważniejszych, najbardziej odpowiedzialnych czynności jest właściwe,
fachowe, staranne czyszczenie broni, przede wszystkim, rzecz jasna, luf. Do tego celu służy
cały arsenał przyrządów, jak: długi,
rozkręcany metalowy pręt z karbowanym zakończeniem, na który nawija się kłębek kłaków
lub, gdy ich brak, waty. Można również przykręcić do tego instrumentu różne wymienne
szczotki o dłuższym czy też krótszym, miększym lub twardszym włosiu; przypominają
podobne, używane do czyszczenia szkiełek lamp naftowych, tyle że znacznie cieńsze.
Nawijanie kłaków na karbowane zakończenie sztyftu to cała ceremonia, wymagająca uwagi,
wprawy i sumienia. Można, zbagatelizowawszy tę czynność, nie tylko popsuć robotę, lecz i
— broń Boże — uszkodzić lufę. Pan Alois Szwan- da posiadł niezbędną wiedzę i opanował
należycie technikę okręcania karbów drążka przygarstką kłaków; należy sądzić, iż opanował
technikę tę po ojcu, może nawet odziedziczył po przodkach./Nie tylko ojciec pana
nadleśniczego był leśniczym, lecz i dziadek; gdyby poszperać w starych dokumentach,
można by się przekonać, że i ojciec dziadka, zatem pradziadek pana Szwandy, był gajowym
w latach, gdy na tronie Habsburgów zasiadał Józef II.
Oto właśnie odbywa się uroczystość czyszczenia broni: na pierwszy ogień idzie
Mannlichar-Schomauer. Już odmontowana luneta, wyczyszczona starannie kawałkiem
specjalnie do tego celu służącej irchy, czyli miękkiego zamszu; takiego niełatwo dziś znaleźć;
ta należy do starego przedwojennego zapasu i jest po użyciu z pietyzmem zwijana i chowana
w szufladzie sekretery. Sprawa niebagatelna, gdyż nieodpowiedni gatunek może łatwo
porysować delikatną powierzchnię soczewki. Sam sztucer też rozłożony na części, na ile się
da; kolba osobno, zamek spoczywa na kawałku sukna, lufę trzyma pan nadleśniczy w ręku.
Teraz ostrożnie dwoma palcami odszczypuje nieco miękkich kła-
kim, a^ni^tkiej pti&jy, podobnej w kolorze i konay- do jv>aycb włosów kobiecych, pn czym
nawija slaraon* m karbowar-ć jak śruba zakończenie metalom/eg® pręta Kai
zbagateimnyame, brak precyzji, nm*i|ł ezy, ott dej Bose. zlekceważenie tej caynnaś- d to «na
zbrodni«*, hepiej nie wspominać, co by się mogło przydarzyć Toru juz pozostaje akt finalny
przygotowań do właściwego czyszczenia lufy sztucera: ikAttntBM kbków w oiwk barwy
jasnego miodu,
0 MSfiMiiytR wręcz zapachu, a następnie wsunięcie całości do bfjr. Mon parę poruszeń w
górę i w dół, tara i nasad* ku*<*. ki .kanaście razy, wyciągnięcie pręta
1 mokrą od abrwy, pociemniałą przędzą konopną i spra- wdMnue, j4'k wypadła robota. Pan
Szwanda ujmuje lufę w obie ł\v<, wuam >ą do wysokości oczu, wycelowuje w ja«« ©fea i
patrzy: ach, jak cudownie lśni czysta, iMfcMNMi Mb! Jo) wy&Lizgane, do czysta
wypucowa- ao wafbiaf Trodno po prostu oderwać wzrok od cze- geś M tak p<kna|o' Ara
śladu sadzy po ostatnim wy- strtaie, am p> Ui. a ni, broń nas Boże od czegoś takiego! --
ryty, zadrapania, skazy!
SaMb (MM fMnmdka KjflkeriUa, który asystuje ia|pta pana 8—mAy, jego staraniom
wokół broni aiydLiwbuj, by mm (Untiwii, ii skoro istotnie tak trudna cetal«»» asysbać
odpowiedni gatunek kłaków, czy- fey wakat tego dw warto pomyśleć o innowacji sto- —aw)
przy 8/iu innych brakujących produktach, jak »barie ikj a**» aa saiiadary i płaszcze, jak
kawa zbo- twwe v ftsnis ptt aapfiM i kunerol w miejsce maebi i ssaakaa, i tak da«}, i zamiast
przędzy konopnej wiy* wtartw s werk nras małej Neartti Nleały poaayet, «7 dt tak? KeMpcji
trrąos odkrywcza, sko- k aseetM mtmmy pad rdką, włosy odrastają szybko, adM fey In
obawy wys&ttfeywitf garstką po garster,
m
prz kład co sobota. Byle nie ucinać włosów nożyczkami, bo to podobno psuje ich
gatunek. Tak przynajmniej utrzymują znawcy. Pan Szwanda powinien ;i:ę w tym wyznawać.
Skoro zatem mamy surowiec na podon.-dziu... Ale pan nadleśniczy majstrujący nadal przy
mannlicherze tym razem aż się wzdryga na taką propozycję. Niby to się śmieje tym swoim
tubalnym iłasem, lecz uznaje pomysł pana porucznika Kiekeritza za nie dość myśliwski w
charakterze i stylu, jako że kłaki ze łba Nastki pohańbiłyby niezawodnie coś tak męskiego i
szlachetnego, jak lufa sztucera czy nawet (już w mniejszej skali, lecz jednak) dwururki
Babskie włosy? A pfuj! Żeby jednak nie urazić swego gościa, który czeka na pochwałę za tak
wspaniały pomysł racjonalizatorski, pan Szwanda powiada, że może by i warto, a jakże,
można by, a nawet trzeba by o czymś takim pomyśleć, lecz odłożyć jednak wypadnie cały ten
eksperyment na czas, gdy już zapas kłaków wyczerpie się całkowicie i nie będzie istotnie
innego wyjścia.
Trofea myśliwskie, broń myśliwska, potrawy myśliwskie, całe w ogóle myślistwo to
dziedzina, z której żartować nie należy. Gdyby na przykład pan nadleśniczy stwierdził,
kontrolując stan broni, ii o czymś zapomniał, że luf nie doczyścił, coś tam przegapił, nie
dopatrzył, nie dowąchał, w ogóle sfuszerował całą robotę — trzeba by się wówczas
zastanowić, czy nie nadeszła aby pora rezygnacji w ogóle z myślistwa, a zatem chyba i z
samego życia, bo cóż wart« praw- dziwę życie autentycznego mężczyzny, jaki ma mm poza
myślistwem? Takie ponura myśli nachodzą czasami pana nadleśniczego, NU tak dawno temu
spudłował na pntykład sporego jastrzębia. Ptak aiadsiał na ■■rujmta wysokiego smreka*
poderwał się ro*mdnąw»zy
szeroko skrzydła i wzbijał się właśnie w górę, gdy pan Alojzy wziął go na muszkę (inna
rzecz, bez lunety!) i strzelił. No i pudło. Nikomu się nie przyznał do tej hańby, ale fakt
pozostał faktem.
Pan porucznik Kiekeritz potakuje, gdy jego gospodarz mówi o myślistwie jako swoistym
gatunku obrządku, ceremoniału, misterium. Siedzi wygodnie na szerokim tapczanie, wsparty
plecami o buczacką makatę, i zastanawia sdę (lecz w myślach tylko, nie zwierzając się panu
Szwandzie, bo i po co), czy-idzie_tu wyłącznie o myślistwo, czy też przypadkiem nie o me-
chanizm zadawania śmierci jako taki, sam w sobie. Czynny, inaczej — uskuteczniony, a
także zamierzony, fakt w zamyśle i projekcie, i — co nader istotne — praktycznie do
zrealizowania, w zasięgu realnego prawdopodobieństwa; idzie przede wszystkim o myśli-
stwo, lecz w czasie wojny także w odniesieniu do ludzi na froncie. Wystarczy tylko decyzja,
wyrażenie niezbędnego „tak", przyzwolenia sobie, dania dyspensy od zakazów czy praw
pisanych, o to przede wszystkim. I to wystarczy, nawet gdy brak wykonania z takich czy
innych względów. W dziedzinie zainteresowań takiego Szwandy i ludzi jego pokroju można
sobie wyobrazić na własny użytek, że wygląda to mniej więcej tak (bardzo niewinnie, wedle
utartych praw i zwyczajów): mam oto na muszce młodego kozła-roga- cza lub jelonka, widzę
jego łeb w kole lunety w takim przybliżeniu i powiększeniu, że, zdawałoby się, można,
wyciągnąwszy rękę, dotknąć sierści zwierzęcia, ba, nawet pogładzić je po karku lub po
łopatce, która aż zadrży pod tą pieszczotą, można też podrapać po czole między rożkami,
zwierzęta podobno to lubią, na przykład psy przepadają za czymś takim, ręką człowieka i
pana, więc chyba i rogacze czy jelenie też; no i nic
poza tym. Absolutnie niic. Palec na cynglu, już, już i rozlegnie się wystrzał, kolba odbije do
tylu, stuknie w ramię; ale nie* nie, no bo po co? Wystarczy świadomość możności
wykonania wyroku wydanego przez siebie samego, dla własnej tylko świadomości. Nabój
zostanie na razie w lufie. Do czasu, rzecz jasna, zmiany decyzji. Może już przy kolejnej
okazji, jaka się na pewno przydarzy. O, teraz właśnie. I — paf! Szwanda jest dobroduszny i
mało skomplikowany, to fakt. I nie ma u niego mowy, rzecz jasna, o tego rodzaju wahaniach,
myślach i tak dalej. Tak, z wszelką pewnością.
Właśnie odłożył dwururkę typu Lancaster. Nie wie, nie domyśla się, zresztą nie potrafiłby
nawet pojąć myśli swego gościa, wciąż siedzącego, na pół wyciągniętego teraz na tapczanie,
z nogami wysuniętymi daleko na pokój. Leży tu niedźwiedzia skóra mocno poprzecderana w
paru miejscach. Na ścianie obok — barwna mapa nadleśnictwa Smorze-Felizienthal. Na
biurku rozłożone papiery listowe oraz koperty z nadrukiem „Zarząd Państwa Smorze”. To
brzmi dumnie, lecz jest całkowicie uzasadnione. Tylko dwa takie , .państwa” istnieją w tej
okolicy: Liebigów w Smorzu oraz Groedlów w Skolem, Rozległe, sięgające węgierskiej
granicy połacie lasów, przeważnie świerkowych, lecz i gdzieniegdzie bukowych. Tutejsze
buki potrafią mieć po kilka metrów obwodu, tak że trzech ludzi trzeba, by opasać pień
takiego olbrzyma. Istny ocean zieleni, a dla innych, mniej skłonnych do poetyzowania —
morze budulca i opałowego drewna na dodatek.
W niektórych rewirach i oddziałach, na przykład w takim Mochnatem, osiągano po czterysta
festmetrów z jednego morga. Wszędzie pachnie żywica, a na nasłonecznionych stokach
również jałowiec, macierzanka oraz górska gencjana. A także grzyby, moc grzybów,
rydzów, lecz innych też. Są prawdziwki, maślaki, pod- pieńki. Baby łażą po lesie i zbierają
do szerokich chust, potem niosą do miasteczka.U£ie zawsae znaleźć-moż-na kupców. Teraz
zwłaszcza,, gdy wojna.
J
~A na dole" jeńcy. Słychać ich rozmowy, zawołania, śpiewki. Co za ludzie! To na temat
tych ciągłych u- cieczek. Przedzierają się na oślep, bez map i kompasów, kierując się chyba
tylko na cienie drzew, na porę dnia, na słońce i gwiazdy. Górami, w poprzek łańcuchów i ich
odgałęzień pociętych jarami, zimą i wiosną nawet, bywało, brnąc po pas w zaspach, śnieg
długo, do czerwca nieraz, leży w tych górach. Niejeden tam utkwił w jakiejś rozpadlinie,
jamie, wykrocie pełnym śniegu na dwa metry i więcej i sterczy do teraz, z dala widoczny,
gdy już odtajało i śnieg stopniał. Głowa, zdarza się, odłączy się od tułowia, od szyi, której
kręgi obnażone z mięśni wyjedzonych przez lisy i ptactwo sterczą spośród opadłych Mści i
szpilek świerkowych niby biały kościany korkociąg. W mało uczęszczanych miejscach, z
dala od chałup, znaleźć można też pozostałości tamtej kampanii sprzed trzech lat. Przy
zbieraniu jagód lub grzybów jakiś bachor, stara baba lub dziad, żegnając się pobożnie
potrójnym unickim krzyżem: — Hospody, pomyłuj! Wicznaja pa- miat’! — cofa się tyłem,
bijąc pokłony, z miejsca, gdzie objawił się nieludzki w swym wyglądzie stwór, który był
kiedyś człowiekiem, tak dalece wyschnięty, a czasami tak do gołej kości oczyszczony,
wypreparowany do czysta przez mrówki i chrząszcze grabarze, iż wygląda jak korzeń drzewa
wywróconego przez wichurę. Są tacy, co leżą głową w dół, z rozrzuconymi ramionami i
nogami: pewnie zbiegali w dół po stoku, może uciekając, szukając ratunku i wrzeszcząc ze
strachu, inni zaś twarzami, a raczej tym,
co z nich zostało, co było niegdyś twarzą, zwróceni ku niebu; spoczywają na plecach, na
płask, z ramionami wzdłuż ciała, jak na paradzie, lub inaczej — z zawadiacko, wręcz
błazeńsko, niemal w baletowym pląsie poskręcanymi — nie wiadomo czemu — w prawo i w
lewo. Bywa, że gdzieś obok leży przykryta warstwami liści i igliwia, czasami porosła trawą
broń, i wtedy wiadomo, kto leży: gdy mannlicher, to nasz, żołnierz ausrbriacki, może rodak z
tych stron, a gdy długi, z bagnetem jak rożen, no to ruski, kacap, może i przegniła papacha
się gdzieś obok znajdzie. Albo menażka. A częściej karabinowe łuski lub manierka. Dzieci
mają po wsiach takie i uważają je za cenną zdobycz, plon wojny. Również zardzewiałe
bagnety. Służą jako noże kuchenne.
Doświadczenie uczy, iż najpierw coś czy ktoś, lis, a może jakiś ptak, na przykład
myszołów, jastrząb lub zwykła wrona — bo zimą, wiadomo, mrówki nie żerują, lecz śpią w
wysokich rudawych, przysypanych śniegiem kopcach — wyżera powieki, dojada spokojnie
to, co pod nimi, gałkę oczną zazwyczaj już zapadłą, zmiękłą, zmętniałą, potem zabiera się do
warg, skrzydełek nosa, a dopiero w następnej kolejności do muszli usznych oraz policzków, a
na samym końcu przymierza się do części twardszych, mięśni i chrząstek. Więc głowa po
takich gastronomicznych zabiegach wygląda szczególnie brzydko, odpychająco, wręcz odra-
żająco. Nie dziw, że kto nie zwyczajny, tyłem, żegnając się trzy razy, czym prędzej, byle
tylko dalej od takiego znaleziska. Czasami ktoś miłosierny, a mniej wrażliwy, gałęzią
przykryje; czasem dopiero śnieg przysypie. Wapń, fosfor i żelazo wracają do swego pra-
źródła. Nic w naturze nie ginie.
Trofea myśliwskie, na które patrzy teraz porucznik
Kiekeritz słuchając objaśnień ich posiadacza, pana nadleśniczego Alojzego Szwandyj to
drugie źródło radości, a także dumy pana tego domu. Obok kolekcji broni drugi powód do
słusznej chwały znakomitego wyznawcy świętego Huberta. Nie ukrywa też satysfakcji,
mogąc się pochwalić czymś takim przed swym gościem. Cała główna izba, służąca zarazem
jako kancelaria i jadalnia, obwieszona rogami jeleni d rogaczy, nie licząc dziczych łbów nad
kredensem i nad drzwiami wiodącymi do sypialni oraz kilku wypchanych myszołowów,
puchaczy, a także rzadkiego okazu — orła niebywałej rozpiętości skrzydeł. Są też mniejsze
ptaM, na przykład słonki. Rogi są oprawione w drewniane tarcze z datami oraz miejscem
odstrzału. Najdawniejsze, przywiezione przed laty z Czech i Styrii, z Moraw i Śląska,
późniejsze już z Galicji, przeważnie z Karpat. Na przykład ten naprzeciw nas, piękny
osiemnastak
0 szeroko rozstawionych rogach, niezwykle foremnych
1 regularnych, a przy tym i uperieniu nic nie można zarzucić. Na tarczy napis: „Mochnate, 28
IX 1909”. A inny, ten tuż obok, też piękny: — Niech pan zwróci uwagę, poruczniku, na
uperlenie i kształt poroża, został ustrzelony jesienią 1911 w tutejszym rewirze Czarne
Kupienki. Inny, istny ogrom, ten to ważył-tyle, co dorosły wół, pan nie uwierzy, Herr
Oberleutnant, i musiałem go sam taszczyć po stoku w dół, nim dotarłem do gajówki, zabity w
Iwaszkowcach, niedaleko granicy węgierskiej. I tak dalej. Łącznie można naliczyć rzędem
zawieszonych trzydzieści dziewięć par-rogów jelenich, nie licząc sarnich. Te też nieliche. O,
ten, pierwszy z brzegu, nie, nie ten, mówię o tamtym w samym rogu, obok mapy, niech pan
spojrzy. Zakończenia rogów, ich ostrza, mają kolor słoniowej kości, a same poroża tak
ciemne, że prawie mahoń. Nagroda na wy-
HHiMNRMNi
stawie w Morawskiej Ostrawie. A tutaj, zaraz obok, plakietka zawieszona na łańcuszku i
medal ze świętym Hubertem: trofeum i nagroda na Wystawie Krajowej we Lwowie pod
patronatem samego świętej pamięci następcy tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Na
jeszcze jeden okaz warto zwrócić uwagę: jest to prawdziwa rzadkość, perukarz,
Periickenbock, czyli rogacz
0 porożu zniekształconym wskutek odniesionej rany. W miejscu rogów/wyrosła grzybiasta
narośl, podobna z daleka do gąbki albo peruki, stąd nazwa. Strzał chybiony zranił
niezawodnie kozła w szczyt czaszki, nie zabijając, tylko rozszarpując, tak że wyrosła taka
właśnie historia, jaką pan widzi. Jakiś fuszer, partacz strzelał, no i mamy rezultat. Ale okaz
jedyny w swoim rodzaju, rarytas, to inna rzecz.
Ważną niezwykle, powiedzmy, arcyważną sprawą, jest odpowiedni sposób
odpiłowywania rogów od czaszki zwierzęcia. Jakże łatwo spartaczyć, zepsuć, zmarnować
najpiękniejsze nawet trofeum! I to tylko dlatego, że jakiś nieuk czy niezgrabiasz odpiłował je
nie tam, gdzie należy, najczęściej za wysoko, tak że czołowa część czaszki, czyli jej
sklepienie, zostanie przecięte w połowie, mniej więcej tam, gdzie znajdowały się brwi, a bez
tej wypukłości nad łukami brwiowymi, każdy to pojmie, cała robota na nic. Spartolona
1 za to powinno się bić, policzkować, nie ma innego wyjścia — pan Szwanda zapala się,
gdy o tym mówi, czerwienieje mu z irytacji kark porośnięty dawno nie obcinaną siwizną. Do
tej roboty służy cieniutka, bardzo mocna i ostra piłeczka oraz dłuto. Arsenał myśliwski pana
nadleśniczego szczyci się całą kolekcją takich właśnie przyrządów z pogranicza chirurgii.
Jest to właściwie dziedzina sekcji, jak w anatomicum. Lecz zarazem też coś z dłubaniny, z
rzeźby w drzewie,
a już szczególnie z zabawy tak zwaną laubzegą. Wycina się z deszczułek różnej grubości taką
właśnie piłką przeważnie ramki do obrazków, widokówek i zdjęć familijnych. W jedną taką
ramkę, wystrzy- żoną laubzegą bardzo misternie w szarotki i paprocie, oprawna jest
fotografia nieboszczki żony pana nadleśniczego. W drugiej, nad łóżkiem, Matka Boska z ser-
cem przebitym siedmioma mieczami na pamiątkę siedmiu ran syna. Gdy cienkie piłeczki
służą do odpiło- wania we właściwym miejscu, na właściwej wysokości, mniej więcej
połowy łuków nadbrwiowych (a po oczyszczeniu i wypolerowaniu do sucha wygląda taka
kość pięknie, prawie jak grecka antyczna czasza), to drugi instrument, dłutko, służy do
oczyszczania wnętrza czaszki z resztek mózgu i tego, co jeszcze pozostaje, na przykład taki
różowy śluz, na pół galaretowaty. Nie trzeba dodawać, że zanim co, nim przystąpimy do
piłowania i oczyszczania, nim posłużymy się i piłką, i dłutem, musimy sięgnąć po ostry,
nawet bardzo ostry myśliwski nóż, czyli kordelas. Nim nadci- namy skórę na łbie zwierzęcia,
krajemy na wskroś, aż kość zazgrzyta pod ostrzem. Dobry nóż kraje jak brzytwa. Ta ostatnia
mogłaby być pomocna, lecz żaden prawdziwy myśliwy jej nie użyje: jest z gruntu cywilna,
fryzjerska, toaletowa, nie myśliwska. Należy do innej dziedziny, odmiennej rodziny
instrumentów, mianowicie balwierskich. Gdy odetniemy skórę równiutko jak pod cyrkiel,
musimy ją oderwać od czaszki, wywrócić na wywrót, włosem do środka, tak że uszy będą
zwisać w dół na wysokości pyska, czyli chrapów, a reszta owłosionej skóry utworzy jakby
czepek. To są już zresztą tylko detale, ważne na tyle, że trudno ich nie wymienić, lecz nie tak
istotne, by nimi zbyt długo zaprzątać uwagę.
A zanim co, wyobraźmy sobie: stoimy jak wryci, tak by żadna gałązka nie trzasnęła pod
podeszwą, aby tylko nie spłoszyć bodaj głośniejszym oddechem zwierzyny, nawet myślą,
tak, tak! Więc tamujemy oddech i uciszamy myśli, a teraz uwaga! uwaga! Tak jest, nie
myliliśmy sdę, nie ma najmniejszej wątpliwości: to wspaniały szesnastak (liczymy rogi oicho
poruszając wargami: jeden, dwa, trzy, i tak dalej, aż do ośmiu po każdej stronie). Serce
zamiera z zachwytu, niemal miłości, urzeczenia! I już luneta przy oku, jej koło przekreślone
cieniutkim krzyżem sporządzonym z dwu metalowych nitek obejmuje miłośnie cel, a palec
już na cynglu, jeszcze jedna chwila długa jak wieczność: mijamy łeb, zniżamy krzyż lunety w
poszukiwaniu miejsca, gdzie pod płoworudym futerkiem znajduje się komora, czyli serce,
jelenie lub samie serce; futro jaśniejsze od spodu, pod brzuchem wręcz białe, wyżej gniade
jak u konia, przyprószone miejscami niby siwizną. Oczekiwanie na moment decyzji. Palec
wciąż na cynglu, oko w otworze lunety.
Albo inaczej nieco (inna wersja tej samej sprawy czy sytuacji):
Moglibyśmy sobie na chwilę wyobrazić (nieobowią- zująco, mimochodem, dla żartu), iż
celujemy w głowę dziewczyny, tak dalece oko samie może swym wyrazem, właśnie
przysłowiowo sarnim, łudzić, nasuwając podobne skojarzenia. Także miękkie, aksamitne
nozdrza i wargi zwierzęcia. O tym myśli w tej chwili porucznik Kiekeritz, słuchając relacji,
myśliwskich zwierzeń i facecji pana nadleśniczego Szwandy. Tak mu się to jakoś w głowie
układa i komponuje. Ulotny, niejasny obraz, mało sprecyzowany, raczej wykoncypowany niż
ujrzany w wyobraźni wizualnie konkretnej. Lecz nie czas na takie fanaberie (obce zresztą
całkowicie zdro-
wej moralnie umysłowości pana Szwandy), sprawa jest poważna. W niespiesznej wędrówce
krzyża lunety lub muszki na końcu lufy mijamy urzęsaone dziewczęce oko, brzeg lekko
zaróżowionej powieki i zgrubienie tuż nad kością oczodołu porośnięte rudawym, miękkim
futerkiem, to właśnie miejsce, które w razie czego, może już za moment, przetnie ostry nóż, a
potem z piskliwym bzykiem piłka; mijamy wieniec rogów, jakie bogactwo form, co za
uperlenie, barok, a może gotyk sarni! Pewne wyróżnienie na kolejnej, którejś tam wystawie
koła myśliwskiego zapewnione!
Zatem jeszcze raz, żeby mieć czas na namysł, żeby móc się do syta napoić, przesuwamy
krzyż 'lunety to w lewo, to w prawo. Muszka mija łopatkę, potem ukazuje się w świetlanym
kręgu obiektywu ucho, które, jak gdyby w przeczuciu, a może trącone niewidzialnie naszym
wzrokiem o szczególnym natężeniu, ustawiło się nagle bokiem, odchyliło, jakby
nadsłuchując; ukazało się jego wnętrze porosłe puchem miękkim i płowym; zniżamy lufę,
¡krążymy wokół muskularnego karku wykręconego bokiem, zwierzę zwietrzyło nas nieza- >
wodnie, nie ma zatem co dłużej bawić się w estetycznie obserwacje i zwlekać, okazja może
minąć i będziemy tego potem żałować. Trzeba urzeczywistnić zamiar. Gdy kula przebije
komorę na wylot, krew potrafi wytrysnąć na dużą wysokość, na metr, dwa, a nawet więcej,
opryskując obficie gałęzie i mech; krople spadają jak deszcz i wyglądają niby rozsypane
korale 'lub owoce jarzębiny; potem skapują w trawę. Zwierzę w ten sposób trafione wykonuje
zazwyczaj skok w górę, po czym pada na pysk koziołkując, by zastygnąć w drgawkach. Nie
trwa to jednak długo, to dogasanie. Tyle czasu, by móc podejść i ocenić trofeum. Unosimy
stygnący łeb, by obejrzeć rogi. Tak, nie pomyliliśmy się,
to cenny okaz, wari zachodu. Oczy zwierzęcia, gdy tak nachyfleni nad nim dumamy, już
matowieją, zachodząc 'bielmem śmierci. Zasnuwa je mgła, noc, ciemność. Krew stygnie pod
podeszwami naszych myśliwskich butów oraz na dłoniach, które dźwigały łeb z rogami.
Ostrożnie, tak jak się należy, odkładamy go niby głowę kogoś blMriego na miękki mech, jak
na posłanie.
Inaczej gdy, spartoliwszy, trafimy w miękkie, czyli w brzuch, we flaki. Wówczas zwierzę
kładzie się powoli, podgina pod siebie łapy, stęka, pociera pyskiem
o trawy, gałęzie, o mech. Rzuca na boki łbem. Przykro patrzeć na to niespieszne konanie.
Więc stojąc opodal czekamy, aż skończy się ta męczarnia, głęboko zawstydzeni, ze
świadomością wykonawcy wyroku, a nie myśliwego.
Można, jak się okazuje, łatwo_ przywyknąć do zabijania, zadawania śmierci, nawet od
dzieciństwa, byle wzrastać we właściwej tradycji i atmosferze, a ta przechodzi zazwyczaj
dziedzicznie z pokolenia w pokolenie, stając się drugą naturą. Jest to rodzaj spóźnionego
raubriterstwa, a może — to brzmi piękniej — błędnego rycerzowamia.. Sprzyjają w tym
dorastaniu w męskości, we właściwej atmosferze, oglądane i podziwiane od zarania kolekcje
myśliwskich trofeów porozwieszanych na ścianach, niby ustawione w szereg dumne portrety
rodzinne i z nimi w końcu istotnie zrównane w skali okazywanego im sentymentu oraz
należnego szacunku. Gdy nastąpi ostateczne zrównanie wizerunku wąsatego przodka z
równie wąsatym zwierzakiem, na przykład rysiem (usadowionym na pochyłej gałęzi przez
fachowego wypychacza, gdy któryś z dziadków na obrazie olejnym znanym nam od
urodzenia, towarzyszącym naszym pierwszym dniom i świadomym formułowaniem myśli, a
także precyzowaniu pragnień, upo-
dobni się do wypchanego puchacza, równie nam bliskiego, usadowionego w sieni lub nad
drzwiami jadalni, wtedy nastąpi zupełne złączenie jakby dwu rodzin czy gatunków, gdy
zwierzę stanie się ¡kimś równie bliskim, a może i bliższym od osób, zdawałoby się,
najbliższych, gdyż rzekomo należących do wyższego gatunku.
— Mało teraz — zwierza się, narzekając na dzisiejsze czasy, pan nadleśniczy Szwanda —
specjalistów od wypychania zwierząt, a już szczególnie ptaków. Albo dziczych łbów! A byli
tacy, byli. Wymierają, odchodzą z tego świa/ta sławni mistrzowie cechu, prawdziwi artyści w
swym zawodzie. Ostatni już chyba taki, cóż, kiedy niestety traci wzrok, zachował się w
naszym miasteczku. Ten to umiał wypychać ptaki! Cietrzewie, głuszce, bekasy. Ta słonka, o
tu, nad panem, to jego robota. Wystarczyło przyjść i powiedzieć: Panie Szostak, zależy mi na
tym bardzo, żeby było tip-top. — I wybrać model. A tych Jolka, takich typowych. Może
ptaszek nieboszczyk siedzieć na gałązce ze skrzydłami rozwiniętymi, jakby się podrywał do
lotu, albo ze złożonymi. Z otwartym lub zamkniętym dziobem. I tak dalej, i dalej. Na
przykład takie dzicze łby: ten mistrz, o którym panu mówię, poruczniku, był specjalistą
właśnie od dziczych głów. Jakże on potrafił, a byłem świadkiem, i to niejeden raz, jego
roboty, więc mogę o tym mówić, jak on umiał wysupłać zakrzywionym drutem oko, a potem
przez ten otwór, żeby nie uszkodzić czaszki, bo się może całość po wypchaniu załamywać
pod wpływem wilgoci,
wydobywał, to znaczy wydmuchiwał_____zgrabnie mózg
przez oczodół! Co za precyzja! Jestem niby to jeszcze sprawny w palcach i wszystko w domu
potrafię naprawić, a tego bym się bał zrobić, żeby nie sfuszerować. Łby bywają bardzo różne
d tylko laikom się wydaje,
że łeb to łeb, i tyle. A nieprawda, nieprawda. Są niemal czarne, z wydłużanym pyskiem,
nizinne, błotne. Mają długie i dość proste szable, znaczy, kły. A tamten, o ten w kącie nad
szafką, widzi pan, to typowo górski okaz. Zaraz poznać: krótki ryj, szerokie czoło, mocno
uwłosiona morda, szerokie uszy, grube zakrzywione szable, sterczące bardziej na boki niż u
tamtego błotnego. Jak więc można (tak po zastanowieniu się), wzrastając w takim otoczeniu,
w takim towarzystwie łbów i całych korpusów skrzydlatych, pazur zastych i kosmatych, nie
zasmakować, nie pomyśleć o własnym wkładzie w to rycerskie dzieło, poniekąd — zgoda od
biedy i na to określenie — zbójeckie czy nawet, jeszcze gorzej, bandyckie — cóż stąd, nie
wszystkie dla jednych negatywne cechy muszą być takimi i dla innych; zdarza się, może
przez przekorę, wręcz odwrotnie.
W porównaniu z zapluskwionym hotelikiem w miasteczku, z kapą i kołdrą cuchnącymi
perskim proszkiem i zjełczałym brudem, zastarzałym kurzem i pleśnią, albo też z pokoikiem
na piętrze stacji, gdzie jej aktualny wojskowy komendant, porucznik rezerwy Valaśek (Boże
drogi! — co za prymityw w gruncie rzeczy!), i tuż obok, w sąsiedztwie, drzwi w drzwi, punkt
sanitarny, a w nim Irena Parafińczuk, siostrzyczka Czerwonego Krzyża (Jezus Maria! —
jeszcze chyba gorszy specymen ludzki!) — nadleśnictwo w Smo- rzu, całe w lipach, bzach,
jaśminach i malwach, to nieomal wykwint. Sam już budynek przypomina swymi
łamMymT~daszkami i balkonikami, ganeczkiem i stromym okapem nad wejściem, kulami
szklanymi na kijach w gęstwie ogrodu Styrię, niektóre peryferyjne dzielnice Grazu albo
Judenburga czy innych podalpej- skich miasteczek. Te wyplatane foteliki na werandzie
obrosłej dzikim winem i dwa leżaki, cóż z tego, że płótno moknące na deszczach popękało,
rozłazi się i strzępi, a drewno bujanych leżanek butwiieje (taki mebel nazywają tu dumnie
transatlantykiem, pies pana nadleśniczego w nim sypia), a i porcelana w kredensie całkiem
już styryjskim w stylu, a po paru stopniach w dół piwniczka nieźle zaopatrzona mimo wojny;
pan Szwanda sam przyrządza w wielkich gąsiorach, tkwiących niby opasłe prosiaki w
trzcinowych koszach, napoje własnej roboty, nalewki i kordiały; są tu jednak również
węgierskie wina — zwłaszcza tokaj, oraz wódki paru gatunków, od barack-paMmki po sliva-
palinkę i słowacką borowiczkę. Porucznik Kieke- ritz nie lubi win węgierskich, unika też
wódek, natomiast skarby piwniczne pana Szwandy przywodzą mu nazwy ulubionych win
francuskich, zwłaszcza burgundów, takich jak Gewey-Chambertin, Morey-Saint Denis,
Vosne-Romanee, Nuits Saint Georges czy Pom- mard (Boże drogi! — ile by dał pan
porucznik siedząc teraz tutaj, na ganku nadleśnictwa Smorze, bujając się w zdezelowanym
transatlantyku, grzejąc się w ostatnich promieniach jesiennego słońca, za jeden kieliszek
Pommard!), aż się serce ściska, gdy nie ma pod ręką butelki takiego Puligny-Montrachet,
albo (zapomnijmy
o burgundach! nie one jedne! nie tylko one jedne!) takie wspaniałe winko, jak Chateauneuf
du Papę czy — przerzućmy się myślą na gatunki bordoskie — na przykład weźmy takie
Margaux łub nawet (ale to już z wahaniem — cóż robić, gdy nie ma innych, no to od biedy)
— Saint Julien lub Saint Estephe. Po chwili zaś (a słońce ooraz lepiej, mocniej podgrzewa,
motyl zaplątał się w promieniu padającym między gałązki wina, tańczy w nim i drży białymi
skrzydełkami) myśl nasuwa nazwy win szampańskich — całą ich bogatą
rewię, ślina gromadzi się w ustach, ¡nieoczekiwane łaskotanie iw krtani, kaszel tuż, tuż,
alarm, ból w płucach, takie lodowate kłucie cna wylot, lecz w tym ataku, w tym pierwszym
zakrzrtuszeniu się, wraz ze smakiem krwi na języku i tamte smaki w jakichś kombinacjach,
niby koktajlowych, wymyślne mieszanki: — Mumrn! Moet et Chandon! — jak wykrzykniki,
przecinki oddzielające skandowanie kaszlu, dławienia się, bulgotania i piania niby kogut,
zanoszenia się w spazmach — tryumfalnie: — Piper Heidsieck! Veuve Cliquât! Pommery
Greno! Roederer! — jak nagrobne wstęgi poprzewieszane przez wieko: cordon vert, cordon
rouge, cordon vert, cordon rouge! — rouge! rouge! rouge! —
Aż tu nagle olśnienie: a cóż to? (atak kaszlu nagle, niespodziewanie, jak się zaczął, tak i
skończył, urwał w połowie zachłystu, uczucia pełni w jamie ustnej, policzki z tej przyczyny
wypchane od środka, pyzate, okropnie zabawne, a już pan nadleśniczy poderwał się z krzesła,
pobiegł zaniepokojony po wodę w karafce, pogania zastrachaną, dudniącą piętami na ganku
Nas- tusię, już i stara Jewka wyjrzała z kuchni, w rękach trzymając oskubywanego na obiad
koguta: Schneller! Schneller! Schneller, zum Teufel!), zaskoczenie: czy mnie przypadkiem
oczy nie mylą? tutaj? takie cudo? Oto spod schodków werandy..wystaje do. połowy zabło-
cony, pokryty jadłem dla drobiu, i śladami kurzych łap, najautentyczniejszy z autentycznych
talerz miś- nięński. Porucznik, zapomniawszy o kaszlu, bólu w piersiach, przykuća, wyciąga
ostrożnie — cały, co za szczęście! — zsuwa garścią zerwanej trawy resztki karmy kurzej,
jakiejś kaszy z posiekanym jajkiem — co za profanacja, j^ka oiftmpota, doprawdy! —
podnosi do oęzu odnalezione cudo, gładzi końcami palców brzegi
talerza, odwraca go, odnajduje potwierdzenie tego, czego i tak był pewien: data, tak, jest i
data: 1713, i obok wyciśnięte w porcelanie litery A. R. — Augustus Rex, no oczywiście! —
Skąd pan to ma, panie Szwanda? Czy pan wie, co to za talerz? — Pan nadleśniczy zastanawia
się, patrzy w górę, pociera brodę, wzrusza ramionami. Sam nie wie. Chyba był tu od dawna,
może po poprzedniku, starym gajowym dawno nieżyjącym, to był emerytowany oficer, zdaje
się, albo on sam, Szwanda, przywiózł ze sobą ze Styrii, a może z Moraw, diabli wiedzą, czy
to aż takie ważne? Potem dodaje, patrząc na porucznika wciąż w przysiadzie, ciągle
majstrującego przy tym nieszczęsnym talerzu: — Było tego, zdaje się, więcej sztuk, ale się
wytłukło, jak to w gospodarstwie. Te dziewuchy, te baby. Wszystko z rąk im leci. Widzę, że
się panu podoba, no to bierz pan, mnie na tym nie zależy, jedna skorupa więcej, jedna mniej,
co tam! I tak prędzej czy później ktoś zbije. Jewka musiała dać dla kur. Zaraz, zaraz... Wi-
działem nie tak dawno drugi taki, chyba nawet większy, taką salaterkę w kwiaty z tego
samego serwisu, gdzieś musi być. Nastka! — i każe jej szukać. No i znajduje się. Stała pod
krzakiem porzeczek pełna wody dla indyków. Niestety, pęknięta i nadtłuczoną z jednej
strony. Trudno, dobrze że chociaż taka! Brakuje ułamka gałązki oraz połowy zielonego listka
na samym brzegu. Salaterka należy do gatunku tych, któ- ąje miały brzegi z ażurowo
posplatanych elementów roślinnych, pokrytych lśniącą glazurą o do dziś żywych kolorach.
Cóż za zieleń! Fenomenalna! Niech no pan popatrzy! Siady indyczego łajna i zaschłego
błota, a także łap o rozczapierzonych palcach. Więc Nastka myje teraz to cudo pod bacznym,
czujnym okiem pana porucznika. — Ostrożnie, do licha! Pass auf! — i wy
rywa naczynie z jej mokrych czerwonych rąk, sam. je osusza ręcznikiem pana nadleśniczego;
ręcznik jest z gatunku włochatych, frotté, biały z granatowym szlaczkiem. Już od tej chwili
porucznik nie da nikomu dotknąć zdobyczy — obu, to jest i talerzyka, i salaterki.
W ten sposób wzrasta, bogaci się, pęcznieje kolekcja pana Kiekęiritza. Mimo wojny, a
może dlatego właśnie, że wojna. Obok eksponatów, których zaliczenie do autentycznej sztuki
byłoby przesadą, błędem albo dziwactwem — idzie o niepojęte upodobanie porucznika do
wszelakiej szmiry, na przykład do makatek fabrycznie produkowanych, obrazków,
wykonanych z włó- czki szydełkiem, a także oleodruków — figurują tu niewątpliwe dzieła
.sztuki, jak stare ruskie ikony, wyłudzone lub kupione od okolicznych unickich parochów,
poza tymi, które porucznik przywiózł z Podola i Ukrainy tego lata. Zrazu brakło mu fachowej
wiedzy niezbędnej przy tego typu zbieractwie. Nigdy przedtem nie miał okazji spotkać się,
poza muzeami, z tego rodzaju malarstwem bizantyńskim. Sprowadził więc z Wiednia dwie
specjalistyczne publikacje bogato ilustrowane i teraz, po dogłębnych studiach, można go
uważać niemal za fachowca w tej dziedzinie.
Dwie bardzo, jak się okazało, cenne_ikany znalazł ostatnio dzięki pomocy pana Szwandy
w cmentarnej kaplicy w zapadłej górskiej wiosce, dokąd trzeba było wspinać się po
kamienistych wertepach, dnem wyschniętego potoku, a potem nawet pieszo. Nikogo tam nie
było, z kim by można było pertraktować o nabycie dwu obrazków, więc nie namyślając się
długo, zabrali je nie pytając nikogo. I teraz obie już są. w bezpiecznym miejscu, u matki
porucznika w Grazu, dokąd je wysłał wraz z paru innymi trofeami. Kilka ikon za-
uważonych w cerfewiach, znów dzięki panu Szwam- dzie, atafcże pewnemu młodemu
kolejarzowi pochodzą- W cemu z tych stron, inwalidzie wolnemu od asenterunku, otrzymał
pan porucznik po krótkich pertraktacjach przy udziale pana nadleśniczego w charakterze
tłumacza i pośrednika. Proboszczowie uniccy, zrazu nieoo zaskoczeni propozycją sprzedaży,
nieco zastrachani nawet, ulegali dość szybko perswazjom pana Alojzego Szwandy, którego
wszyscy tu z dawna znali i szanowali. Ten krzepki mimo sześćdzie^tM pan, ze szpa- j
bowatymi strzyżonymi wąsami d fryzurą na jeża, i w styryjskiej kurtce z kościanymi
guzikami i w sty- I ryjskim kapeluszu od Pichlera, ozdobionym kitą zwło- I sia kozicy spiętą
srebrną szarotką, wzbudzał powsze- i chne zaufanie. Jego ogorzała, poikryita siecią drobniu-
tkich żyłek, spora twarz wyrażała nieco żartobliwą | życzliwość, to fakt. A może również (to
zwłaszcza od-' | nosi się do dzieci, które go lubiły, gdyż obdarowywał \ je cukierkami) mocny
zapach tytoniu fajkowego, toto-- 9 rym emanowała jego garderoba, oraz duże, mocne ręce, ..
W tych warunkach odmowa pozbycia się paru starych malowideł, których wartości zresztą
proboszczowie na ogół nie znali, nawet się jej nie domyślali, mogłaby — | któż to wie? —
czymś zagrozić, sprowadzić na opornego, upartego parocha jakieś nieszczęście. Szwanda
wprawdzie o tym nigdy wyraźnie nie wspominał, nie czynił nawet najmniejszych aluzji, ale
też i nie zaprze- i czał, gdy tamci cicho zapytywali go o radę w tej materii. Nie zapomniano
jeszcze w tych stronach nie tak dawnych lat, szczególnie tuż po wybuchu wojny, w
czternastym, a ponownie w piętnastym, po wyparciu Rosjan, po Gorlicach i wielkiej
kontrofensywie, i, gdy to niejeden unicki ksiądz, oskarżony o brak lo- jaLnośd wobec
monarchii i monarchy, nieodpowiednie P
poglądy czy nawet tylko niezdrowe myśli, powędrował do obozu w TalRerhofie czy gdzie
indziej. Więc lepiej było nie zadzierać z oficerem, którego przywiózł z sobą własną bryczką
pan nadleśniczy ze S morza. Oficer ów musi być nde byle kim, skoro pan nadleśniczy tak się
nim zajmuje, i to z widocznym szacunkiem. Obrazek, po obejrzeniu całego wnętrza starej
drewnianej cerkiewki, wypatrzony przez bystrego amatora, wetknięty, bywało, w jakiś kąt
zakrystii czy za ołtarz jako sitary i zniszczony, należało, odkurzywszy, wręczyć panu
oficerowi w polowej furażerce, polowej ułance i pięknych rękawiczkach, których nie ściągnął
ani przy przywitaniu, ani oglądaniu ikony. Następowało uroczyste ofiarowanie. W zamian —
r- co łaska. Na odnowienie cerkwi. Stara, dach przecieka. Albo skromniej: na świece. A pan
oficer, odwrócony twarzą ku oknu zasnutemu woalami, festonami i girlandami pajęczyn, nie
słuchając, co do niego mówią, co tłumaczy pan Szwanda, dmuchał na srebrne pogięte ramki z
napisami wyrytymi- na nich cyrylicą, skrobał ostrożnie drewienkiem zapałki pokrytą
warstwami brudu, również srebrną, zaśniedziałą koszulkę Bohorodycy, a może był to święty
Cyryl, a może Nykoła lub Wasyl. Palcem w zamszowej rękawiczce usiłował na poczekaniu
oczyścić policzek świętego cały w plamach, gładził niemal miłośnie brodę apostoła lub
grzywę kania, na którym galopował święty Jur. Tamci milczeli czekając; jakaś stara babina i
pałamar, kościelny diak, zaglądają przez uchylone drawi cerkwi, proboszcz macha na nich rę-
kami, aż szerokie rękawy sutanny fruwają, daje im znaki, żeby sobie poszli, po co mają
widzieć, wiedzieć, jeszcze będą plotki, że on, ich otee, ojciec duchowny, handluje
świętościami, po co? po co? — siła wyższa, a zresztą co tam taki podniszczony, stary
obrazek! Za
te korony, które pan oficer nadspodziewanie hojnie złożył na podsuniętej mu tacy, zakupi się
we Lwowie nowe, ładniejsze, jak z igły, są takie w sklepie Riz- nyci, gdzie się sprzedaje
dewocjonalia.
W pokoju na piętrze ikonę się oczyści, ale tylko prowizorycznie, właściwe nad nią prace
konserwator-' skie dopiero w Grazu.
Porucznik wie już, że oblicza Madonn na ikonach malowane są farbą rozcieńczoną w
wodzie różanej, gdyż wyobrażenie oblicza Przeczystej, a za jej przykładem i przez
uszanowanie także świętych, jest aktem religijnym, wręcz mistycznym. Być może tworzono
te swoiste, naiwne arcydzieła wiary i mdłości w twórczym natchnieniu. W upojeniu. Mistrz,
u którego zamówiono obraz, artysta samouk, którego imię zostało nieznane, znał dokładnie
reguły, ścisłe przepisy, wedle których należało wykonywać dzieło religijnej treści. Taka wzo-
rzec nazywał się podlinnik i był pieczołowicie przekazywany z pokolenia na pokolenie z
należytym pietyzmem. To wedle niego malarz używał farb w przepisowej kolejności, gdyż i
ona była ściśle określona. Był to swoisty rytuał, jak wiele innych: na przyikład święto
umarłych, kasza wsypywana do glinianych garnuszków, przeznaczona dla nieżyjących,
zdobienie gromnic, a także wypiekanie owsianych podpłomyków na kapuścianym liściu. Na
wierzchu ciasta wygniatano palcem krzyż.
A więc pan porucznik Kiekeritz z dużym zainteresowaniem wczytywał się w te szczegóły
podane przez wiedeńskiego znawcę, leżąc na łóżku na wznak i żując eukaliptusowe cukierki
(cenił bowiem wdzięk samego rytuału, a zwłaszcza tych, które przynajmniej na pozór
wydawać by się mogły absurdalnymi; (tak, istotnie, ale pytanie: dla kogo absurdalnymi? w
tym rzecz!) — a zatem najpierw monochromatyczne czer-
nie, tło, na którym Taostaaaą następnie rozmieszczone właściwe motywy: napisy, a także
symbole w zależności od treści obrazu; na przykład cechy Męki Pańskiej — młotek,
gwoździe, cierniowa korona lub drabina (ta jednak rzadziej); lub też, w wypadku Boga-
rodzicy: splot 'liter, monogram lub anagram imienia Maria. Gdy tło gotowe, dopiero
wówczas mistrz mógł przystąpić do rozplanowania gamy barw świetlistych, jasnych.
Rozbielał, rozjaśniał, rozjarzał. Malował błyski i barwne plamy, decz oszczędnie. Wygładzał
cienkim pędzelkiem miejsca, gdzie sąsiadują z sobą kontrasty: na przykład ziedeń z
czerwienią lub błękit z siarczaną żółcią. Szaty postaci, a potem rysy twarzy, wreszcie
szczegóły rąk oraz skrzydeł. Są anioły dwu- skrzydłe, lecz i sześcaosikrzydłe. Bywa też
Matka Boża Trójręka.
Wiek dziewiętnasty — objaśniał autor podręczni- nazwano epoką nazarenistów. Wyraźne
wpływy obce, zachodnie, na sztukę prymitywną, miejscową, cerkiewną. Idzie o- tereny
Austro-^ęgier. Na Bałkanach, a także w Rosji mogło być inaczej. Wiedeński uczony celowo
ograniczył się jednak do obszaru Monarchii. W praktyce do wschodniej Galicji, Bukowiny,
wschodniej Słowacji oraz północnej Transylwanii, a także części Węgier na północ od rzeki
Cisy. Szczególnie cenne są ikony zwane yeraikon, wyobrażające w różnych wersjach chustę
świętej Weroniki Otóż jedną taką napotkał porucznik jeszcze na Podolu, gdy nie interesowała
go sztuka bizantyńska. No i w rezultacie tego braku zainteresowania i, w ślad za tym,
znajomości rzeczy, zignorował okazję, mimo iż ikona podobała mu się na tyle, że już
wsiadając na konia, znów z niego zeskoczył, by się raz jeszcze jej dokładnie przyjrzeć, i już,
już, a byłby ją zdjął ze ściany
cerkiewki i zabrał z sobą, lecz jakoś w ostatniej chwili zrezygnował z zamiaru. Może dlatego,
że dzień był bardzo upalny, duchota, samo południe, więc myśl
o otwieraniu przytroczonej do siodła skórzanej torby, która w dodatku miała twardy rzemień
i ciężko się nią dawało manipulować, no i pytanie, czy obrazek by się w niej zmieścił, a jeśli
nde, no to co wtedy? Dźwigać w ręku, co za niewygoda, gdy w drugiej wodze konia? Tabory
daleko, trzeba by na nie czekać, a śpieszyło się, byli w forsownym marszu, ścigali jakiś
oddział, nie bardzo wiadomo, jaki; no i tak nie wzbogacił swej kolekcji trofeów pięknym
yeraiikonem.
Później już (a trzeba było zaczekać na taki moment aż do lektury podręcznika o ikonach)
zachwyciła porucznika dematerializacja postaci, znana mu zresztą poniekąd ze studiów nad
malarstwem średniowiecznym, z którym był od dawna za pan brat. Teraz odnalazł podobny
nurt w twórczości bizantyńskiej w wydaniu wschodnim. Odświecczenie malowanych -osób
zrodziło się najpewniej z obawy zbytniego ^zbliżenia do istot grzesznych, gdyż ludzkich,
zatem śmiertelnych, postaci natury przecież nadludzkiej, pozaziemskiej, boskiej lub — w
wypadku świętych czy też aniołów — na poły boskiej. Dlatego malowano oczy nierealne,
wielkie, rozszerzone ponad ludzkie wymiary, zapatrzone w przestrzeń pozaziemską, nie
widzące nędznych form tego świata, naszego bytu, adorujące w zachwycie samego Boga lub
otwarte na rozcież niebo. Usta zaś wręcz odwrotnie: winny być małe, me stworzone bowiem
zostały dla ziemskich uciech, nde znały i nigdy nie zaznają ziemskich pokus. Wargi mają być
suche, spieczone wewnętrznym żarem, wąskie, bez cienia cielesności; stworzone do
modlitwy wyłącznie, do szeptu. Czoło natomiast wysokie i odsłonięte, można by rzec —
widne;
jest przecież zwieńczeniem i frontonem świątyni ducha, siedliskiem myśli, przybytkiem
uczuć wyższego rzędu. Cała w ogóle twarz winna być raczej ciemna, by uniknąć, na ile się
tylko da, barwy realnej ludzkiego ciała, gniazda grzechu. Worek plugastwa, ciało nasze —
pomyślał czytając to porucznik Kiekeritz i u- śmiechnął się — tak, tak, niewątpliwie. —
Postacie główne ustawiano frontem do widzów, w pozycji en face do nawy cerkwi czy
wnętrza kaplicy przydrożnej, co najwyżej, a i to nader rzadko, en trois quatre. Tylko postacie
towarzyszące, wyobrażone zawsze w wymiarze zmniejszonym, błagalnicy czy też proszący o
łaskę
i przebaczenie grzesznicy, jak i — strach wyznać — wizerunki diabłów, gdyż i one, niestety,
u nazarenistów (lecz tylko u nich, jak widać zarażonych gotycką i renesansową sztuką
zachodu!) niekiedy się trafiają — mogą widnieć ustawione profilem, twarzami bowiem
zwrócone są do postaoi głównej umieszczonej w centrum obrazu, czyli w środku kompozycji.
Najpodlej- sze istoty (właśnie diabły, a także ludzie szczególnie lichego gatunku) malowane
bywały w ruchu, niespokojne; one przecież starają się nie widzieć ani niedostępnego im
nieba, ani czekającego ich piekła; samego zaś bóstwa nie są godne, nie mają go prawa
oglądać, najwyżej świętych, a i to tych pośledniejszych. Istnieją bowiem liczne kategorie
wybrańców Boga, wyższego, średniego i całkiem podłego gatunku. Gdy Mikołaj Cudotwórca
czy święty Dymitr to wysokie rangi, taki błogosławiony (a może jednak święty?) Warłaam,
Jekonom czy Fierepiempt — to po- ślad, druga, trzecia, jeśli nie czwarta kategoria. Wię-
kszość tej lichszej braci — jak twierdzi znawca, autor podręcznika — została przygarnięta z
litości przez schizmę wschodnią, kościół nazywający sam siebie pra
wosławnym nie figuruje zatem na ikonach nazareni- stycznej szkoły, wiernej unii w zasięgu
przynajmniej monarchii austro-węgierskiej. Prawosławni natomiast w jej granicach — idzie
zwłaszcza o Serbów, a także po części Rumunów siedmiogrodzkich — mają własnych
świętych, nie znanych na obszarach Rosji.
Porucznika Kiekeritza zainteresowała szczególnie, ba, więcej nawet — po prostu urzekła
— Matka Boska Wąskousta, a także inna — Mroczna, czyli Hodygitria: matka i zarazem
panna, rodzaj powtórzenia, w innej tylko, pomniejszonej skali, pojęcia trójjedyności w Trójcy
Świętej w wymiarach dwu jedynej dwoistości w jedyności. Kiekeritz uznał te pojęcia,
urzeczywistnione w sposób naiwny i szczery, za wręcz urzekające. I co najważniejsze, udało
mu się\Hodygitrię) (nie wiedząc jeszcze, że tak się ją nazywa) zdobyć jako pierwszą w ogóle
ikonę, początek kolekcji. Było to jeszcze w Galicji, gdzieś koło Husiatyna nad Zbruczem, na
dawnej granicy rosyjskiej. Paroch, w którego cerkiewce ikona ta wisiała (zresztą chyba
niedoceniona, bo w zakrystii, i to w samym jej kącie, nad jakąś starą skrzynią na sprzęt
sakralny), pomiarkowawszy, iż elegancko odziany oficer kawalerii na serio zapalił się do
tego obrazka, czując, że nadarzyła się okazja, zaczął się targować tak, jakby chodziło o
sprzedaż wieprzka na jarmarku, gęsi lub cielaka; w końcu jednak porucznik dobił targu i
Hodygitrię, w wymiarze 30 X 40 centymetrów, w szerokiej, pogiętej | zaśniedziałej srebrnej
ramie zdobył i zapakował w gazetę, po czym włożył ją do podróżnej walizki z cielęcej skóry
z licznymi nalepkami hoteli, gdzie mieściła się jego bielizna i przyrządy toaletowe.
Prócz Madonn najczęściej spotyka się różne uprzywilejowane w obrządku wschodnim
święte lub błogo
sławione, jak Warwara, Zofia, Paraskowia, Helena czy Eufrozyna, a spomiędzy świętych
mężów — głównie Cyryla, a także Jana Złotoustego, nie wspominając już
0 świętym Jerzym, pogromcy smoka. I jeszcze rzadkość, jaką porucznik Kiekeritz poznał
tylko na reprodukcji w podręczniku: idzie o prawdziwy rarytas, istne dziwo ikonograficzne,
skarb muzealny, Madonnę zwaną Anonimową, inaczej Matkę Bożą Bezustą, jako że twarz jej
jest do połowy zasłonięta chustą na wzór kobiet na Wschodzie. Chusta ta jest zaplamiona
krwią. Pytanie: czyją? Zapewne umęczonego na krzyżu Syna, którego broczące rany matka
wytarła tą właśnie szmatką. Przyciska ją teraz do warg niewidocznych dla widza. Usta te są
jednak zapewne uchylone nieco, gdyż wciąż całują ślady ran Syna jako najświętszą relikwię.
W oczach Madonny Bezustej można doszukiwać się upojenia, najwyższego zachwytu,
ekstazy. Oglądającemu tę ikonę na znakomitej skądinąd reprodukcji przyszło na myśl, iż cała
kompozycja, a zwłaszcza wyraz oczu Madonny, jest w ujęciu i pomyśle nowoczesna. Mógłby
ją stworzyć któryś z prerafaelitów na przykład lub ktoś z symbolistów, bodaj nawet sam
Munch. Było w tym obrazie jakieś dwuznaczne niedopowiedzenie, całkowicie obce stylowi
ikon, a zatem wyprzedzenie,
1 stąd podobieństwo do malarstwa modernistycznego, nam współczesnego.
Szkoda iż nde udało się- przywieźć kolekcji porce- lanowych figurek rokokowych z
tamtego sezonu _na Podolu, a potem na Ukrainie: nagły alarm uniemożliwił byle jakie nawet
zgarnięcie, zapakowanie tak, by się nie potłukły w drodze, a cóż dopiero załadowanie na juka
czy Tym bardziej wozy trenu. Zostały jak zwykle daleko w tyle, przy brygadzie, ileś tam
kilometrów poza miejscem postoju szwadronu, w którym
wówczas dniem i nocą uganiał się za różnymi bandami grasującymi na tamtych, niemal
'bezpańskich terenach pomiędzy Bohem, Zbruczem i Smotryczem a Dnieprem i Rosią. Gdy
po kilku dniach daremnej pogoni za uchodzącą rozproszoną, lecz nie zlikwidowaną watahą
powrócił w to samo miejsce, do dużego dworu, czy nawet był to pałac w środku wielkiej,
całej w kwitnących sadach wsi nad jeziorem, zastał już 'tylko dogasające zgliszcza z
resztkami osmolonej kolumnady podjazdu. Jacyś ludzie próbowali ratować to, co nie
dopalone, a może (i ta wersja była bardziej prawdopodobna), korzystając z okazji, zrabować
czy ukraść, co się da. Na widok powracających ułanów szyibko się rozpierzchli, kryjąc wśród
drzew rozległego parku. I tak z kolekcji porcelany nic się nie ostało. Porucznik Kiekeritz
pamięta doskonale, i to z najdrobniejszymi szczegółami, każdy swój ówczesny gest, każde
nachylenie nad resztkami rozsypanych skorup, gdy tak ostrożnie, żeby się nie poparzyć, bo
jeszcze dokoła dymiło, dopalało się, tliło, jeszcze pełgały to tu, to tam płomyki po
zgliszczach, szukał łudząc się, iż może odnajdzie bodaj jeden ocalały fragment, nawet
nadtłuczony, który dałoby się zlepić u specjalisty w Grazu. No i nic. A czego tam nie było!
Co za wyobraźnia kierowała artystą projektującym owe porcelanówe cacka, zapewne z
drugiej połowy osiemnastego wieku! Kiekeritz wite- dy. gdy stały jeszcze w nietkniętej
serwantoe i na mahoniowym blacie sekretery, nie miał czasu dokła-. dnie sprawdzić. Stał —
przypomina sobie doskonale —
1
nie zdjąwszy nawet polowej ułańskiej furażerki, nie
odpasawszy szabli, która za każdym ruchem podzwa- niała zaczepiając o sprzęty, gdy
przykucał, by obejrzeć w pośpiechu te stojące na samym dole, na niższych szklanych
pólkach, brał do rąk i odkładał z po-
wratem z uczuciem żalu. Było czego żałować, mój dobry Boże! I wkrótce potem zatrąbiono
wsiadanego. Ułani (wskakiwali na siodła, wsuwali stopy w strzemiona, odwiązywali ikonie
od drzew w alei i zaczynali już dwójkami wyjeżdżać przez bramę doskonale widoczną z okna
salonu, gdzie przebywał. Rzuciwszy ostatnie figurki na dywan, szylbko wybiegł przez wielką
sień na podjazd, bysjuż jako ostatni dosiąść kasztana, którego (trzymał za uzdę ordynans. I
zaraz potem kłusem szerokim traktem w równinę, w ślad za oddalającym się szwadronem.
Smak kurzu na wargach.
Więc obraz nagle przybliżony {a jednocześnie jak gdyby oglądany, widziany z boku i z
góry, z perspektywy) siebie (kroczącego po dymiących zgliszczach, odsuwającego końcem
szpicruty złoża niemal białego, sypkiego popiołu, podobnego do tego, jaki się formuje na
samym 'końcu cygara odłożonego na brzeg popielniczki: tak samo spalają się 'książki. I od
czasu do czasu w tych usypiskach coś błysnęło, na pół stopiony ika-' wałek srebra —| stołowa
czy deserowa łyżka, widelec, kawałek podstawy lichtarza? odtrącał na bok nogą, szukał
uparcie dalej i nic, nic, nic. Aż tu nagle, ależ tak, tak! — ułamana noga w spodenkach koloru
jasnego nieba, a obok główka maszkary, którą zapamiętał dokładnie, miał ją w ręku parę dra
temu, śniła mu się jakiejś lipcowej nocy; był to niby-kogut trzepoczący krótkimi,
rozstawionymi jak dwie dłonie skrzydełkami barwy karminowej, w żółtawe prążki niby
pióra, zaś łepek tego ptaka-nieptaka, na poły ludzki, twarzyczka markiza w białej peruce niby
ptasi czub, a dziób rozchylony, ptasi, lecz nos ludzki. Ptak ten piał niezawodnie lub klął (tak
pomyślał właśnie porucznik dmuchając na oderwaną główkę i próbując z niej zetrzeć ślady
osmalenia dymem), a ze środka,
spomiędzy rozchylonego dzioba, sterczał niby różowy gwóźdź język tego stworu. Trzymając
w ręku odnaleziony fragment figurki, przerzucał ją z ręki do ręki, grzała, wydobył ją z
gorącego popiołu. Był bez rękawiczek, sterczały złożone jedna w drugą z lewej kieszeni
potowej bluzy. Wsunął wreszcie znalezisko w tę kieszeń, wetknął głęboko pod jakieś
papiery. Ma ją do dziś, leży w szufladzie ni to biurka, ni to zdezelowanej komódki stojącej w
prawym rogu licząc od wejścia, w pokoju numer jeden hotelu Wasserzuga koło dworca. To ta
jedna odnaleziona jakimś trafem. A były przecież inne, wcale nie gorsze, nie mniej za-
stanawiające. Na przykład jakieś niewydarzone męskie kokoty w białych perukach i lokach,
puklach jak krem śmietankowy lub w diademach, na poły kobiety, lecz najwyraźniej o
męskich szczegółach dała, cała kolekcja takich dziwactw. Pyzaci chłopaczkowie w jasno-
błękitnych fraczkach i pluderkaSch, uróżowane policzki i wypukłe karminowe wargi stulone
jak do pocałunku, nieco wysunięte; a obok, w tej samej najwyraźniej kolekcji — małpki w
pduderkach, a także rajskie ptaki, indory oraz pawie i czaple nader misternej mistrzowskiej
roboty z manufaktury drezdeńskiej — Mefasen chyba, tak jest, nie omylił się, to Meissen. A
obok huzar na koniu produkcji berlińskiej, słynnej fabrykacji Gotzkowskiego. Kim był pan
tego pałacu i tego zbioru, nie miał gdzie sprawdzić, nic by mu to zresztą nie powiedziało, nie
był obeznany w genealogiach, w historii ani w heraldyce (tamtejszych stron, ani polskiej, ani
rosyjskiej. I nigdy się już tego chyba nie dowie, gdyż zapomniał nawet zanotować na- zwę tej
wsi na Ukrainie.
To była późna wiosna, jej skraj przechodzący wiato, a potem już samo lato, w tym roku
pogodne, na
wet upalne, zwłaszcza w tamtych stronach. Pierwsze zetknięcie nie tylko z tym dziwnym,
fascynującym, egzotycznym 'krajem, lecz i z problemem gromadzenia kolekcji. Pytanie
przede wszystkim dość zasadnicze: czy wolno (a może nawet należy) zabrać, czy tak
postępując popełniamy rabunek, czy też raczej, biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności,
gdyż i tak wszystko by zginęło, przepadło na zawsze, rodzaj, powiedzmy oględnie —
humanitarnego obowiązku w imię ratowania dzieł sztuki, w ogóle cywilizacji i ¡kultury
wyższej w odmętach narastającego chaosu, pożaru, gwałtu? Ratunek przed pogruchotaniem
przez tłuszczę, spaleniem, roztrzaskaniem jakimś drągiem czy deską wyrwaną z parkanu.
Czasami (już później, gdy przywykł, Medy okazje zdarzały się wciąż, powtarzały nieraz
dzień po dniu) trzeba było watą, której zawsze miał w kieszeni na podorędziu pewien zapas
w tym właśnie celu, ścierać ostrożnie świeże ślady krwi z ramek jakiegoś sztychu, z talerza
Alł-Wien albo i Sèvres czy też Limoges — zdarzały się i takie — znalezionego jakimś trafem
niespodzianie w parku pod byle drzewem, rzuconego przez rabusia w trawę, pod płot czy
pozostawionego w na pół rozwalonym, porąbanym siekierą kredensie w jadalni, w której ktoś
buszował, nim go spłoszono, gdzie pożywiał się w kącie na podłodze czy na ramie okiennej i
gdzie cuchnęły od- chody manifestacyjnie, z plebejską pogardą tutaj właśnie pozostawione z
wetkniętą w me jakąś książką, tomem oprawnym w skórę, jakimś Lamartine’em czy może
Balzakiem w pierwszym paryskim wydaniu. Jakież skarby nagromadzili przez całe pokolenia
d ludzie! Można by było, gdyby czasu starczyło i okoliczności były inne, zgromadzić bez
trudu istną galerię sztuki lub zawartość bogatego antykwariatu, cały majątek!
Sama biblioteka złożona z osiemnastowiecznych pierwodruków, a sztychy, a grawiury różne,
akwarele i miniatury, nie licząc map i skryptów niewiadomej, może rewelacyjnej treści,
rarytasów muzealnej wartości, zawierających opisy zdarzeń dla kogoś nader ważnych przed
laty, tajemnice nie ujawnione całych rodów, Bóg wie co, wszystko raz na zawsze stracone.
Co zdołał zgromadzić tamtego lata, to co wysłał w kilku skrzynkach do matki z prośbą o
pilne przechowanie do jego powrotu z wojny, to było niewiele w porównaniu z tym, co
oglądał, miał w Tęku, a nie zdołał, gdyż nie mógł uratować, a czego nigdy nie odżałuje, że
się zmarnowało na jego oczach. Taki choćby pełny, nietknięty serwis z porcelany wyrobu,
jakiejś nie znanej mu dotąd rosyjskiej manufaktury — łącznie chyba ze dwieście sztuk, od
wielkich półmisków po maleńkie solniczki, chochelki do sosów i same sosjerki w formie
łodzi żaglowych, i pokrywy waz z całymi scenami batalistycznymi na wierzchu! Już to, co
zebrał, było warte niemało, trudno ocenić tak na poczekaniu, ile, licząc w walucie takiej czy
innej. Na przykład kryształowy kieliszek ze sceną przedstawiającą którąś z napoleońskich
bitew i z wielkim rżniętym cesarskim „N” w otoku laurowych .liści, to raz. Okaz na całe
szczęście nietknięty, mimo iż znalazł się w trawie, na gazonie przed bocznym skrzydłem
spallanego, splądrowanego pałacu. Drugi, niemal identyczny —■ co za szczególny traf! —
trudno wręcz w to uwierzyć, a przecież, jak się okazało, czasem się zdarza, bo oto dowód
namacalny: otrzymany w darze od nieznajomego oficera, którego nazwiska nawet nigdy nie
usłyszał, a który na stacji wyjrzał przez okno wagonu. W jednej ręce trzymał kielich, w
drugiej butelkę wina, i to jakiego! — autentycznego, najbardziej prawdizi-
wego, nie fałszowanego burgunda! Skąd tutaj, na stacji w Żmerynce? A Bóg to raczy
wiedzieć, nie było czasu pytać, zresztą obojętne skąd, dość że tak. Oficer ów był
najwyraźniej podchmielony i bardzo stęskniony kontaktu z kimś, z kim mógłby trącić się i
wypowiedzieć słowo „prosit!” Wypić może zdrowie jakiejś Luizy czy innej Margarety, której
daleko stąd wypadały właśnie urodziny. Więc ujrzawszy spacerującego po peronie
Kiekeritza, zakrzyknął radośnie, wychylony z okna, i podał mu nalany do pełna ten właśnie
cudowny kryształowy kieliszek, rżnięty w sceny batalistyczne, rzucający czerwonaworóżowe
błyski, sam pijąc z jakiegoś zwyczajnego kubka, może nawet była to nakrętka od termosu,
porucznik nie zauważył. A potem nagle, gdy tamten w oknie pijąc mrugał filuternie spoza
brzegu naczynia, pociąg ruszył bez uprzedzenia I porucznik Kiekeritz, nie zdoławszy nawet
dopić burgunda, zaczął biec wzdłuż coraz szybciej uciekających wagonów, a tamten tyOko
zamachał ręką na pożegnanie, wołając: — Niech pan, kolego, Herr Kollege, zatrzyma na
pamiątkę naszego spotkania ten kieliszek! — No i w ten sposób porucznik dorobił się dru-
giego, identycznego niemal z tamtym znalezionym w trawie gazonu. Z tą różnicą, że na
jednym widnieje napoleoński orzeł z na pół rozwiniętymi skrzydłami, na drugim natomiast
litera cesarska „N” w wieńcu. Sprzed czy po Austerlitz? — zgadywał już tam, na tej stacji,
dopijając znakomite wino i strzepując ostatnie koralowe krople na peron. Kieliszek, pusty
już, nabrał barwy jasnoróżowej. Na samym dnie jeszcze nieco płynu. Został nie tylko ten
kielich, lecz zapamiętany do najbłahszych szczegółów tamten dzień, peron stacji, wagony
mijające go idącego coraz szybciej, ludzie w oknach, sami wojskowi, zarumieniane
twarze i oddalający się, ginący w końcu z oczu ów wesoły oficer, wciąż wychylony, z
otwartymi ustami, wykrzykujący coś, machający rękami. I smak burgunda, a wszystko to —
bo i zapach kwitoących za kolejowymi torami lip — złączone jednym wspólnym uczuciem
radości życda, raczej świadomości istnienia, w tej właśnie, nie wiadomo dokładnie, czemu
szczególnej chwili, tak silne, tak dominujące, aż chwycił go nagły lęk, że coś się za chwilę
musi niezawodnie wydarzyć, czymś ten stan euforii skończy, że przyjdzie za tę krótką
świadomość szczęścia drogo zapłacić. No i nic się takiego nie wydarzyło wówczas na
przestrzeni przynajmniej kilku najbliższych dni. Same dalsze ciągi tworzące łańcuch czy
wsitęgę. Teraz dopiero, po czasie, należycie ocenia tamten krótka nastrój, tamtą osobliwą
aurę, gdy jest już jesień, a wokół góry i z płuc wydobywa się chrypienie i obrzydliwy skrzek,
a gdzieś głębiej gromadzi się kłąb gorącej, śliskiej flegmy, która za moment napłynie na
język i którą trzeba będzie w pośpiechu, zaciskając oczy z obrzydzenia wyrzucić z siebie w
poczuciu wstydu
i grozy, że to jeszcze nie koniec, przeciwnie, początek całej długiej serii, że zaraz, może
właśnie teraz, że nie wiadomo dokładnie nigdy, kiedy.
Idąc parę dni temu leśną zarośniętą ścieżyną, niedaleko od toru kolejowego^ w stronę
¡budki strażnika, porucznik Kiekeritz, niewiele brakowało, byłby poważnie okaleczony,
może nawet straciłby nogę. Mogła w tutejszych warunkach wyniknąć gangrena i nieszczęście
gotowe. Jeszcze tylko tego by brakowało! Króciutki moment, kiedy już wiedział, że —
chwała Bogu — uniknął nieszczęścia: powiązanie tej tutaj chwili strachu, zaciśnięcia serca i
zesztywnienia przełyku z tamtym odległym wrażeniem czy przeczuciem, czymś ta-
kim nieokreślonym, doznanym kilka miesięcy temu na ^ peronie stacji w Żmerynce. Kara za
coś?i Ost.r7p7.pnie tylko, skoro nic się nie stało? Absurd! Istotnie, chyba absurd. Cóż się
takiego wydarzyło czy tylko mogło wydarzyć? Kłusownicy stawiają, wiadomo, wnyki, sidła i
różne w ogóle takie przyrządy na zwierzynę, no i w coś takiego w kształcie sprężynowego,
rozchylonego zębatego pyska, ukrytego w trawie i przysypanego w dodatku liśćmi,
wetknąłby nogę, i to nie w wysokim bucie, który może by wytrzymał zacisk tych stalowych
szczęk, lecz w miejskim buciku z miękkiej skóry. Przystanął, a potem nachylił się nad tym,
co ostrzegawczo szczęknęło, zabrzęczało czy dźwiękło. Coś go w samą porę ostrzegło, może
jakiś dobry duch zamknięty w złem, które potrącił końcem buta, ale nie na tyle, by się
zatrzasnęło miażdżąc mu kość śródstopia. Ułamanym kawałkiem gałęzi poruszył w prawo
i
w lewo, wsunąwszy go między rozchylone szczęki najeżone zębami, no i pułapka
zamknęła się istotnie, a drewno rozszczepiło błyskając białymi włóknami, tworząc coś, 00
wyglądało jak pędzel. Wtedy pomyślał, stojąc wciąż jeszcze nachylony nad zwartymi już
stalowymi obręczami: tak chyba działa słynna hiszpań- _ska garrota, inaczej krawat. Nie był
tylko pewien, czy posiada zęby jak ta leśna pułapka na zwierzynę, czy raczej szczęki garroty
są tępe. Raczej tępe. Działa przez zacisk sprężynowego kołnierza ujmującego ciasno kark
skazańca, uniemożliwiając oddech i dławiąc, a może w dodatku litościwie łamiąc kręgi.
Krótki szczęk, zachłyśnięcie, może jeden, drugi podrzut głową, jeśli urządzenie pomocnicze,
aparatura, na taki ruch zezwoli, no i koniec. Mistrz ostrożnie odkręca zamek klamry, rozchyla
szczęki, uchwyt kołnierza, ociera go pieczołowicie chusteczką fularową, odkłada na bok.
Troska
o zwłoki nie należy już do niego. Nimi zajmą się pomocnicy, a potem rodzina czekająca w
poczekalni czy może przed bramą więzienia. Ale nim to wszystko się rytualnie spełni,
niezbędne są różne czynności wstępne, jak rozchylenie koszuli skazańca, rozluźnienie lub,
lepiej, odcięcie czy odprucie kołnierzyka, podgolenie karku, a może tylko podczesanie
kosmyków opadających zbyt nisko; a jeśli broda, no to jasne, zwłaszcza gdy mowa o tych
dłuższych, że należy podgamąć ją ku górze, ująwszy mocno całą garścią; mogłaby się plątać
niepotrzebnie, a nawet wsunąć między uchwyt krawata a skórę na szyi więźnia. Ale zapewne
i tak nie zachodzi konieczność takich elukubracji i takiej gimnastyki: skazańcom przecież
zawsze, o ile wiadomo, goli się wpierw zarost na wszelki wypadek. Tu, ponieważ mowa o
specyfice hiszpańskiej, przychodzą na myśl tak charakterystyczne dla tamtejszej wyobraźni
symbole śmierci włączone w życie, za pan brat z nim, z jego najbardziej, zdawałoby się,
dalekimi od niej obrzędami i obyczajami, jak na przykład karnawał. Celuje tu na pewno
Ameryka Łacińska, zwłaszcza Meksyk, lecz z wszelką pewnością źródło tych fascynacji
wywodzi się ze starej ojczyzny, z Hiszpanii. Te — porucznik Kiekeritz wciąż jeszcze
nachylony nad sidłami, w których utkwiła spora garść nadgniłej trawy, zagarniętej i
przytrzaśniętej przez zębate półobręcze — towarzyszące zabawie kukły z cukru czy
marcepanu, w kształcie kościotrupów, ten taniec śmierci wplątany w taniec młodości, urok
memento mori — ale czy o to szło z samego początku, u źródeł rodzenia się tej mitologii? —
chyba nie. Jest coś innego, wyczuwa się jakąś irmego rodzaju fascynację zgonem, konaniem,
całą tą najszerzej pojętą dziedziną cmentarną. Istnieje domniemanie, iż śmierć przez
uduszenie łączy się z do
znaniem rozkoszy, jak przy miłosnym stosunku. To niewykluczone, ale jak to stwierdzić na
pewno? Pytając odciętych od sznura? Czy zapamiętali, czy nie pozostawili za sobą tego,
czego doznali po tamtej stronie, na przedprożu innego bytu-niebytu? Gdyby tak było istotnie,
jak utrzymują znawcy, między nimi też naukowcy neurologowie i seksuologowie, w takim
razie należałoby się doszukiwać w szybko zachodzących bielmem, mętniejących oczach
osobnika zadławionego krawatem garroty czy też stryczkiem sznura odbicia zaznanego
spazmu rozkoszy. Ktoś, komu byłoby danym stać obok i patrzeć aż do końca, i w chwili
zgonu skazańca, chwyciwszy go za ramiona, by nie obsunął się do tyłu padając na plecy,
zajrzeć z bliska w oczy, udałoby się może odczytać taki właśnie ostatni życiowy odruch
nieboszczyka, spazm czy zryw, uniesienie podgiętych kolan ku górze, jak do przysiadu, albo
tylko serię drgawek nie będących jedynie i wyłącznie banalnym i znanym powszechnie
objawem konania. Wielka, wspaniała i nieoczekiwana, nie do opisania zmysłowa sensacja!
Gdybyż tak było istotnie! Policzek wymierzany na odchodne — przez niezmożone siły życia
— śmierci i nicości! JSouvenir czy_a venir? Wyzwanie rzucone jej rzekomo niezmiennym
prawom
i wyrokom?
Porucznik Kiekeritz ruszył z miejsca, schodząc po ścieżynie na ukos, w dół, ku
kolejowym torom. Przypomniał sobie pewną nie tak dawną scenę widzianą na własne oczy.
Na przyjęciu w pewnym klubie (był to właściwie niemalże bankiet organizowany z jakiejś
okazji) wejścia do lokalu, bardzo ekskluzywnego i snobistycznego, pilnował olbrzymi cerber,
portier niedawno zaangażowany, osobnik nieprzekupny, nieprzejednany i mrukliwy, odziany
w szkarłatną liberię ze zło
tymi szamerunkami i szeregiem takichże guzów. Z daleka mógł być wzięty za ambasadora
jakiegoś egzotycznego państwa, na przykład Hondurasu czy Costa Ri- ki. Otóż pewien
świeżo mianowany hofrat, dygnitarz uważany za arywistę i karierowicza wspinającego się po
szczeblach kariery w sposób brutalny i prostacki, niezbyt jeszcze wprowadzony w tak zwane
sfery, stąd nie znany służbie w ekskluzywnych klubach, zaproszony na ten właśnie bankiet,
spóźniał się, może zatrzymany w ministerstwie, może, by okazać zapraszającym swą
ważność i lekceważenie (było (to do niego podobne!), dość że wszyscy czekali, czekali i
niecierpliwili się, w końcu uznali, że widocznie już nie nadejdzie, a nie miał okazji
zawiadomić, że nie przyjdzie, więc skupili się przy długim stole w sali bankietowej, gdzie
kelnerzy zaczęli rozlewać szampana. W tym właśnie momencie zjawił się spóźniony gość,
ów antypatyczny hofrat, i zamiast powiedzieć portierowi na dole, kim jest, lub okazać
zaproszenie, gniewnie warknął, a potem odepchnął końcem laski ze srebrną gałką za-
gradzającego mu drogę cerbera, coś mrucząc i usiłując na siłę wejść do środka, lecz portier,
znacznie od niego wyższy, schwycił go garścią za klapy żakietu
i pomagając sobie kolanem pchał przed sobą ku drzwiom wyjściowym. Potraktowany w ten
sposób dy-, gnitarz zapierał się nogami, wydając okrzyki,
i usiłując oderwać ręce faceta wczepione w niego jak obcęgi. Ciągnął za sobą nogami
czerwony chodnik, ślizgając się i potykając, aż jego dyszkant jak pianie koguta usłyszeli
goście biesiadujący w dużej sali, podnoszący już płaskie, szerokie kieliszki pełne perlącego
się Mumma. Nim się jednak zorientowali, że dzieje się w hallu coś złego, nim nadbiegli, już
go fagas o posturze goryla, w dodatku rozjuszonego goryla, wydają-
cego z gardła i spomiędzy zębów, kłów jak u buldoga, charczące bulgoty, złapał mocno za
krawat i dusił; tamtemu oczy wyszły na wierzch, spurpurowiał, istna hiszpańska garrota, nie
wiadomo tylko, czy doznawał uczuć innych niż panika i wściekłość, nikt, rzecz jasna, nie
ośmielił się wypytywać o doznania, sytuacja była zbyt już jednoznaczna, a zarazem w istocie
rzeczy prymitywna, by mogła zajść taka ewentualność: zaznania łaski garroty bez fatalnego
końca. Porucznik Alfred Kiekeritz, który podówczas.nie był jeszcze oficerem, lecz zaledwie
elewem akademii w Wiener Neustadt, widział na własne oczy cały przebieg afery w jej koń-
cowym stadium. Między innymi spamiętał (a teraz, będąc już prawie na nasypie kolejowym
obok budki dróżnika, przypomniał na nowo, z całą jaskrawością szczegółów) widok
gospodarza przyjęcia, jak obu rękami zasłania sobie oczy ze zgrozy/tragicznym gestem, ję-
cząc głucho: — Jezus, Maria/Józe|Ą Co za skandal niesłychany! — a tamci dwaj jeSZĆze
zwarci z sobą, cerber dosłownie niosący przed sobą trzepoczącego się jak f tłusty karp
dygnitarza dławionego krawatem (było to w jednym .ze starychu-pałaców-przy Herrengasse),
brutal wręcz groźny, rozjuszony nie na żarty, i nieszczęsny hofrat już flaczejący w omdleniu,
u progu apopleksji — Boże, Boże! —dopiero , gdy w susach, ślizgając się po
wyfroterowanym parkiecie, dopadli, uwolnili, otrzepali, zaczęli jeden przez drugiego
przepraszać, przebłagiwać, tłumaczyć... dygnitarzowi. nieszczęsne nieporozumienie. A
zbesztany, skarcony fagas jakby nigdy nic. Pewny swych lokajskich racji, obciągał z chłodną
dystynkcją kamizelkę w paski, dopinał jakieś nie dopięte czy też odpięte w szamotaninie
guziki, przeczesywał palcami kosmyk nad czołem, zachowywał się w ogóle raczej
bezczelnie, pozwolił sobie bodaj,
gdy zgromadzeni prowadzili już pod ręce udobruchanego dygnitarza do bufetu, na
przyjrzenie się swej potężnej strukturze w lustrze, przekręcanie głowy, obracanie i tak, i siak,
tym bokiem, to drugim, w ogóle mizdrzenie się. Te jego elukubracje obserwował przez
uchylone drzwi Alfred Kiekeritz. Na szczęście wkrótce na Wiedeń spadła niespodziewanie
gęsta ¡mgła* w 'której zatonęło wszystko: uiice, domy, pałace i ludzie w nich. Także i
Herrengasse. W widmowym, gęstym od oparów krajobrazie obracało się bezszelestnie
ogromne koło Riesenrad w Praterze. Z pustymi wagonikami. Tylko w jednym siedział ktoś,
w tym mroku trudny do zidentyfikowania, i spoglądał przez okienko w dół jak z gondoli
balonu, a na dole, w alejce pełnej opadłych mokrych liści, inna postać otulona peleryną stała
nieruchoma tak dalece, iż można było sądzić, że. jest to jedna z kamiennych figur lub też na
zimę otulane mchem i workiem egzotyczne, delikatne, wymas gające szczególnej troski
drzewko.
W ślad za przypomnianym w tej cłuwili (jakimś- dziwnym tokiem skojarzeń tylko dla
niego samego zrozumiałych) wydarzeniem sprzed paru lat, w związku z przypadkowością
zestawień sytuacji mało istotnych, z pozoru przynajmniej, jak na przykład poruszane wiatrem
gałązki drzew rosnących wzdłuż toru kolejowego, ich nie sprecyzowane cienie na tle mgły
między pniami buków, obok miejsca, w ¡którym porucznik Kiekeritz natknął się na sidła,
pojawiła się melodia« być może na zawsze już związana i nieodstępna od tamtej przygody w
pałacu przy Herrengasse, na poły tylko hiszpańska (a to ze względu na motyw krawata), gdyż
przetworzona przez orkiestrę grającą różne marsze i walce z operetek w muszli przy deptaku
w miejscowości Trenczyn, gdzie porucznik spędził ni®
tak dawno trzy tygodnie, lecząc nabyty dwa lata temu na froncie reumatyzm stawów; motyiw
hiszpański niepostrzeżenie nabrał tonów cygańsko-w zgierskich z dodatkiem jednak- rytmów
niezawodnie wywodzących się z Offenbacha. Deptak, chodniki z desek, puste o tej porzę
roku
v
(to była jesień tysiąc dziewięćset siedem- naście) werandy, pełno opadłych liści, a także
kasztanów w kolczastych rozpękniętych łupinach lub już od nich uwolnionych, brunatnych
czy łaciatych jak małe zwierzątka; muszla dla oaMestry jeszcze czynnej w pogodniejsze dni,
zakola zrudziałych gazonów; dwie sanitariuszki, kilku flirtujących z niani oficerów, pośród
nioh paru wspartych na kulach. Później już (a takie sprawy pamięta się długo) spostrzegł, iż
jeden z nich, prowadzony ostrożnie pod rękę przez młodziutką siostrzyczkę w czepku z
czerwonym krzyżem nad czołem, ma sztywne, czarne i pomalowane na matowo, zapewne
drewniane trzewiki, przymocowane śrubami do dwu cienkich jak laski metalowych protez,
chyba prowizorycznych, wokół których plątały się puste nogawki spacerowych spodni z
czerwonymi wypustkami. Kafelki łazienek w niebieskie wzory. Dwie uprzejme baddi- nerki.
Jedna z nich, stale roześmiana, nazywała się,
o Słe dobrze zapamiętał, Jorika, druga gp Marika.
Idąc dalej lasem tuż nad kolejowym nasypem, który po chwili przemienił się w wykop
porośnięty po bokach jałowcem i jarzębiną pełną ptaków objadających czerwone jagody,
patrząc pilnie pod nogi z obawy, ozy znów nie natrafi na ukryte w trawie sidła, porucznik
Kiakeritz zauważa jakiś ruch w zaroślach; sądzi zrazu, że to przyczajony, przypadły na
łapach do samej ziemi, dyszący lis, który go zwietrzył i stara się ukryć; jest to jednak tylko
duży ptak; spłoszony, ciężko zrywa się i nisko szybując nad lasem odlatuje gdzieś ku
dolinom. Są tu natomiast dokoła wszystkie zapachy, jakie może zesłać jesień, i wszystkie
kolory; Bo' ma v?y. czucie, kto tutejszy, zadomowiony w górach, ten natydb» miast rozróżni:
to pachnie macierzanka, a tamto gnijące, warstwami bukowe liście; i może jeszcze spóźnione
grzyby; ale nie, o tej porze roku nie ma już ich; zatem chyba huby drzewne tak cuchną
jadowicie wilgocią
i próchnem; poza tym mech i liście, a także szpilki świerkowe. Wszędzie dokoła pokłady
liści objętych procesem leśnej śmierci — gniciem, butwieniem, rozkładem. I dominujący,
zwycięski zapach świerczyny* Ona jedna nie umiera na zimę, zachowuje zielone igły; można
mówić o zimowym śnie, nie o zgonie. Może o tej porze roku wałęsają się po tych grubych
pokładach liści, szpilek, resztek szyszek i bukowych pogniłych orzeszków jakieś tutejsze
stworzonka, na poły duszki, na poły gnomy. Porucznik Kiekeritz nie zdziwiłby się zbytnio,
gdyby jednego z nich zaskoczył na gmeraniu jakimś patykiem nie większym od zapałki w
tych skarbach. Przyłapany na gorącym uczynku, szybko jak mysz szustnąłby w gęsty mech.
Zniknąłby w jakiejś jamie. Porucznik po tej konfrontacji pomaszerowałby dalej.
Barwy są różne: Jesienne -kolory buczyny mają swoisty wdzięk i dostojeństwo niemal
ozdobnych drzew parkowych; przychodzą na myśl aleje ginące w perspektywie mgły; stoją
tam, majaczą w oddaleniu kamienne figury i kamienne ławki zielone od pleśni; ale nie: tutaj
buki tworzą na zboczach kolumnady popielał tych, gładkich pni pod dachami gałęzi; liście
bywają jasno- lub ciemnobrunatne, cytrynowożółte, a zdarzają się i niemal karmazynowe.
Zastanawiające bogactwo
i hojność. Runo leśne też posiada bogatą gamę: od niedźwiedzich i wilczych szarości i czerni
po płowy puch
sarniego pyska i skrzydło jakiegoś ptaka oglądane od spodu lub odwrócone jakimś
mocniejszym powiewem wiatru wiejącego od przełęczy, aż po białawy nalot na zmurszałych
doszczętnie pniach. Są to raczej obrazy impresjonistów niżżywanatuFa:—
Wtedy pan porucznik Kiekeritz, idący wciąż wzdłuż kolejowych 'torów po śliskim od
szpilek świerkowych stoku, odsuwający trzciną sprzed twarzy gałęzie, zaczepia nagle
ramieniem o jakiś najeżony sękami pde- niek suchego drzewa i tłucze szkiełko zegarkaj
ponadto stwierdza, iż~"przy tejókazj i odpadły obie wskazówki z wyjątkiem trzeciej,
najmniejszej, tej od sekundnika, biegającej nadal w kółko, jak oszalała, dokoła własnej
niewielkiej tarczy. Nie było żadnej nadziei, by móc odnaleźć taki drobiazg w pokładach igieł,
w mchu i zru- działych kępkach trawy. Porucznik zatrzymał się wprawdzie przez moment i
nawet cofnął parę kroków, by podjąć poszukiwania,' lecz zaraz potem machnął ręką z
rezygnacją i po krótkim namyśle ruszył dalej. Szkoda czasu i trudu. A czas, pozbywszy się
ścisłej miary czy też tylko kontroli w postaci wskazówek zegarka, niby to (trwał w tej samej
sferze doznań, w swej istocie nieustannego ruchu, rodzenia się i zanikania, przemijania w
trwaniu (świadczył o tym nerwowy, oszalały pośpiech sekundnika, graniczący wręcz z
paniką: do- pędzić, dognać, dognać!), lecz jednak coś Się zatraciło przy okazji i przez to
zmienił się charakter wszystkiego dokoła. Tak sobie, nieobowiązująco, na poły żartobliwie
myślał schodząc w dół w stronę potoku, skąd dochodziły go już to bliższe, to znów dalsze
głosy ień- cóW--rosyjskich pracujących przy okorowywaniu zwa- lonych tam w pryzmy
świerkowych kloców. Lecz, jak się okazało, nie tylko przy tym taitaczno-leśnym zajęciu
bylizatrudnieni- pod okiem poeta: pracowano też
za potokiem, namałym cmentarzyku, dokąd z polecenia starostwa i władz wojskowych
zwożono i znoszono ekshumowane zwłoki, dotychczas nie pograeBane, żąće w~leśie~Tub
prowizorycznie pogrzebane byle gdzie: w sadacH7~na miedzach, tuż nad torami kolejowymi,
w obejściach chałup. Porucznik podszedł tam i patrzył.
Po chwili musiał wyjąć z (kieszeni chusteczkę znaczonąt. '4 haftowanym monogramem,
nasyconą zapachem wody kolońsikiej, i przyłożyć ją do nosa — woń rozkładu 9 była zbyt
dojmująca. Odkopane lub odnalezione bezimienne zwłoki pochodziły z różnych lat.
Najwięcej chyba z kampanii czternastego na piętnasty, zwanej, karpacką. Głównie Kosjanig.
Ciała ich — pomyślał porucznik nachylony do przodu, by lepiej widzieć spoza pnia buka,
wciąż z chusteczką przy nosie i ustach'— zwłaszcza głowy wyglądają wręcz niesamowicie,
przypominają kapustę w pełnym rozkwicie; 'listki rozszczep J piane na boki, spuchnięte,
barw różnych: od brunar tnej po siwą z białawym nalotem. W gruncie rzeczy — - •
obrzydliwość! Każde, nawet jeszcze żyjące ciało zawiera w sobie przeczucie, obietnicę tego
paskudztwa, W tego świństwa! Niektóre zwłoki były jednak inne, może dlatego, że nie
odkopano, lecz znaleziono je na wierz- chu i mrozy oraz wichury oczyściły z mięśni i w
ogóle .»si z ciała, z wszystkich części miękkich, pozostawiając i suchy i znośny w oglądaniu
kształt na poły anatomicznego preparatu. Jeden miał nawet jeszcze kask metalowy na gołym,
wybielonym do czysta czerepie, Skórzany rzemyk tego hełmu obejmował opuszczoną
szczękę, dotykającą kości obojczyka i mostka. Porucznikowi wydało się, że głowa ta patrzy
na niego z u- kosa, że w ciemnych oczodołach coś tkiwi jeszcze i mruga na niego
porozumiewawczo, a szczęki pełne zdrowych zębów uśmiechają się życzliwie. Pracujący
przy
tyra żałosnym zajęciu jeńcy mieli twarze, a zwłaszcza nosy i usta poobwiązywane szmatami;
na rękach też mieli grube rękawice uszyte byle jak z kawałków worków. A właśnie zapadła
mgła. Jak wtedy we Wiedniu. Całe jej pokłady, płaskie zrazu, układające się jedne na drugich
warstwami, niiby puchowe kołdry lub białe bandaże pełne dziur, przez które sterczały czarne
szpiczaste szczyty ¡młodych świerków. Wobec braku wyraźnej miary czasu utrwalonego
zegarkową konwencją nie wiadomo dokładnie, jak to długo (trwało, ta biała feeria. W
każdym razie [porucznikowi zdawało się, że całą wieczność. Może z tej przyczyny, że
zawsze we mgle doznawał wrażenia duszenia sie. Poczuł woń jodofor- mu. Zasłonił nie tylko
nos i wargi, lecz i całą twarz zmiętą w dłoni chusteczką, drugą ręką uczepiwszy się pnia. Bał
się, że straci równowagę i upadnie. Wnętrzem dłoni wyczuwał lepką żywicę. Rozmazywał ją
palcamitByć może, iż czas w ogóle przystanął i pań porucznik znalazł się przez chwilę w
przestrzeni pośredniej, jakby pomiędzy czymś jednym i czymś drugim, wśród dwu ścian ozy
murów. Bo oto wskazówka sekundnika, przyspieszając 'bieg, oderwała się od swej osi i
sfrunęła obracając się w powietrzu, w locie ku ziemi, jak maleńkie, mikroskopijne śmigło;
mogła w tym spadaniu wyglądać jak urwana od tułowia nóżka komara. Porucznik widział ją,
lecz oparty plecami
o pień ¡nde mógł, a nawet chyba i nie chciał niczemu zapobiec. Po chwili dopiero przyłożył
zegarek do ucha: tykał nadal, jgcz było to. tykanie nieobowiązu jące. niczemu nie służące,
wewnętrzny ruch orffaniamii, który się uniezależnił od jakiejkolwiek celowości d zamknął w
sobie. Mc się .ponadto nie działo dokoła. Nawet głosy pracy na zrębie, w tartaku i na
cmentarzyku wojennym za potokiem zanikły, zagubiły się, wtopiły
w mgłę, jakby utkwiwszy w zaspie. Wkrótce jednak zaczęło się rozwidniać, kolor biały
przechodził w ja- snopopielaty: tak wyglądają pnie buków, jakby pola- ’ kierowane. Gładkie
całe ich rzędy, tłum młodych buków z rudawymi grzywami jeszcze nie opadłych resztek
liści. A może jednak istotnie wdał się w tę historię i lis, który przycupnął za pniem porosłym
gęstą brodą srebrnego mchu; jego bystre oczka lśniły, śledząc każde poruszenie porucznika
wciąż opartego o pień lepki od żywicy. Z pyska zwierzęcia zwisał różowy język, a ślina
kapała w mech.
I
dokoła (a rozwidnia się, mgła rzednie, strzępi się, rozsuwa na boki, rwie na drobne,
coraz cieńsze warstwy, warstewki porozwieszane na ostrych szpicach świerków, już nitki
tylko, dosłownie pajęczyna iskrząca się od rosy, jak okiem sięgnąć i znacznie dalej jeszcze
całe lesiste pasma, łańcuchy górskie) — Karpaty. To już nie są Bieszczady — zostały po
tamtej, zachodniej strome i rzeki San, i linii kolejowej Lwów—
—Sambor—Sianki — a jeszcze nie dzika, zbójecka uroda Gorganów; tamte odległe, aż poza
następną linią ko- i lejową, a nawet i jeszcze kolejną, daleko, daleko, całe w mgłach
oddalenia, czapach chmur nasadzonych junacko na wysokie trawiaste kopy i stożki Popa
Iwana
i Popadii, i Howerli; tutaj skromniej, tutaj to boj- kowskie Karpaty, górne partie dorzecza aż
kilku rzek: Dniestru i Strwiąża, a także i przede wszystkim Stryja. Strefa ciepła,
czarnomorska, gdy tuż, tuż obok, za ścianą, płynie San bieszczadzki należący już do zimnej,
bałtyckiej, chmurnej. Tutaj nawet chmury nieco inne. Zwłaszcza wiosną, lecz i jesienią tak
się zdarza. Tutaj trafia się czasami nawet i żbik, a także wilk. Niedźwiedzie (a były, były, i to
sporo, lecz się na odgłos wojny wyprowadziły, zbiegły w doliny rzek zakarpa-
cklch, madziarsko-ruskiej Latoricy i obu Cis, Czarnej
i Białej, pamięta je pain nadleśniczy Szwanda) znikły misiów zatem nie ma, a szkoda. Ale za
to znów pojawiły się wilki. Samotny basior, któremu ustrzelono małżonkę (może nawet sam
pan nadleśniczy, Alois Szwanda), niepocieszony samotnik, wdowiec, łazi ze zjeżonym
karkiem i krwawymi ślepiami, wyjąc po nocach do ludzkich okien. Widziano aż trzy sztuki
krążące polami niedaleko stąd, w lasach matkowskich, a także w sąsiednich Iwaszkowcach.
W Matkowie dwór obszerny, niski, rozłożysty, opustoszały, okna zabite deskami, mroczne
salony, żadnych niemal mebli, jakieś połamane zeszłowieczne graty, kredens bez drzwiczek,
fotele bez poduszek, nic, ndc, więc wilk może wejść przez na pół uchylone drzwi ganku albo
te od kuchni, a nawet wskoczyć przez niskie okno i skręciwszy się jak pies w kółko,
obwąchawszy wpierw wszystkie kąty, ułożywszy z pyskiem w puszystym ogonie, przespać
się, gdy na dworze siarczysty mróz, aż od niego pękają pnie buków i stękają świerki, lub taka
zawierucha, że świata nie widać i może się wydawać, że nie ma gór, tylko biała bezkresna
równina kręcących się płatków, gdy księżycowa pełnia straszy znad przełęczy i sowa tylko
przeciąga się, rozkładając, to zwijając 9krzydła, gdzieś na strychu, pod łamanym, czarnym
gontowym dachem matkowskiego dworu. A już wszyscy myśleli, że wilki do nas nie wrócą.
Po kampanii karpackiej wymknęły się, lawirując między okopami wrogich armii wyniosły się
co do jednego, wędrując szczytami, połoninami, .kryjąc się w kosodrzewinie i karłowatej
srebrnej olszynie, poszły na skraj świata, aż poza szczyt Popa Iwana, i to nie tego naszego,
galicyjskiego, lecz tamtego, po tamtej stronie, mar- maroskiego.
No więc go''tym wszystkim teraz szybko po stromym stoku, coraz szybciej (bicie serca
przyśpieszone, oddech jednak już swobodniejszy, lżejszy), ścieżyną ledwo widoczną na
zrębie w masie drzewnych odpadów po niedawnej obróbce, borowaniu pni — trociny, płaty
kory pełne biegających, pełzających, umykających* przyczajonych żyjątek, stonóg,
szczypawek, komików; a także mrówek — i oto już łąka i pasmo olch. nad strugą, i stacja
kolejowa. Znad wody, spoza niej, doja- tuje wysoki śpiew cyrkulatki, tarczowejpiły, przecho-
dzący w »przeraźliwy krzyk, .pisk czy jęk bólu, zawodzenie wprost iiie do ■wytrzymania;
nie każdy tak to odczuwa, porucznik Kiekeritz przystaje na chwilę, zatykając uszy obu
rękami w rękawiczkach barwy kasztana. Kupił je na Grabende we Wiedniu w czasie
ostatniego urlopu Ostatniego? W tej iwojnie czy w ogóle? Czego ostatniego? Skoro ma ze
mnie wyrosnąć drzewo życia? Kiedy zatem, kiedy będaie, nadejdzie czy nadleci to ostatnie?
Czy może już jestem w tym, w jego wnętrzu, a tylko wskazówki odpadły, wdęc Ó- tym nie
wiem, nie zdaję sabie sprawy? Urlop — nie urlop, zatem co? Ale to się staje nieważne. Głosy
dochodzą z kilku miejsc jednocześnie, gdy się odejmie dłonie od uszu — szczególnie
wyraźnie, dojmująco plastycznie: tartaku, jeńców nawołujących się i podśpiewujących za
potokiem i pociągu towarowego ruszającego właśnie ze stacji; same cysterny, chyba ze
sześćdziesiąt sztuk, na nich, pękatych, tłustych, czarnych, lśnią zacieki ropy, bryzgi tworzące
dziwaczne formy, niektóre przypominają rozpięte na stelażu ptaki. Na wagonach napisy:
„FupkrWf*Lk. Kriegsmarine, Hafen Pola”.
^/Miszkolch byłajaźnia odwiedzana przez oficerów tamtejOTSgcrgirnizonu, licznych'
Ićadr zapasowych czasu wojny. Pełno również rekonwalescentów. Kąpiele
70
z „żywym mydłem”. Porucznik Kiekeritzjlopięro. tam dowiedział się, oo to znaczy, i
uśmiechnął się nawet. Przeważnie były to młode Słowaczki, lecz i parą Węgierek, i jedna
fertyccana Żydóweczka. Czekały, na Mierctów siedząc rzędem na ławeczce bez oparcia,
ustawionej w przedsionku łaźni pełnym pary, woni mokrych prześcieradeł i ręczników,
mydła w złym gatunku oraz środków dezynfekcyjnych. To było jeszcze | w roku szesnastym,
dwa lata temu. Tak czekając i nudząc się, panienki kiwały nogami, szurając podeszwami
o kamienną podłogę pełną kałuż. Na widok wchodzących oficerów niektóre nieruchomiały i
nachylone do przodu, trzymając się rękami brzegów ławy, przestawały kołysać nogami, inne
zaczynały chichotać i trącać się łokciami. Baddinerka dawała każdemu z gości po dwa
ręczniki i kawał żółtego mydła oraz znaczek z numerem kabiny, po czym wskazywała na
rząd panienek usadowionych na ławie pod ścianą. — Życzy pan sobie, panie kapitanie,
dodatkowe mydło? r— nie każdy się decydował. Wybrana podnosiła się i podchodziła do
tego, który raczył ją wybrać. Dziękowała za wyróżnienie. Niektóre starały się pocałować
nawet rękę klienta, zwłaszcza starszego rangą. To były .etatowe panienki, nie tolerowano tu
żadnej partyzantki; lekarz badał je co sobotę, ryzyko zatem było minimalne. Niektóre jakoby
miewały po dwudziestu klientów dziennie. Były więc co się zowie domyte, dokąpane, aż
przedobrzone w tej azystości, kąpiąc się tylekroć w charakterze „żywego mydła”; namydlały
d szorowały, lecz same też były wciąż namydlane i szorowane, i to ryżową szczotką, a to
dawało efekt, który można by określić jako zmacerowanie
r
zwiotczenie, naskórka, podobne
do tego, jakiemu podlegają na przykład ręce praczek: skóra stawała się bardzo biała lub
bardzo różowa, a tak-
71
że wiotka, jakby lekko pomarszczona. Gdy goście wychodzili zdając baddineree
prześcieradła i ręczniki, ta pytała, czy są zadowoleni. Ależ tak, nawet bardzo. Marika była
bardzo miła i grzeczna. Wtedy baddinerka, która miała na imię, zdaje się, Fabiola, gładziła po
głowie „żywe mydło”, które wracało na swoją ławkę. I tak w kółko. To nie była zresztą droga
zabawa i miała przy tym w pojęciu niektórych jakiś posmak patriotyczny. Kobiety i wojacy,
kobiety i ofiary wojny, wzajemne pocieszenie i zrozumienie w jej trzecim czy już czwartym
roku. Zwłaszcza inwalidzi różnych kategorii. Jedna z tych panienek po obsłużeniu kapitana
pozbawionego obu nóg, wprowadzonego tutaj przez dwu kolegów, pochwalona przez klienta,
zabawnie, po dziecinnemu dygnęła. Wtedy właśnie porucznik Kiekeritz, czekający na wolną
kabinę przy kasie, miał okazję przyjrzenia się owemu inwalidzie tak zadowolonemu z
obsługi. Ukazał się w drzwiach kabiny trzymany pod ręce aż przez dwie panienki, zupełnie
nagi, brzuchaty i różowy, lśniący od potu i wody niedostatecznie wytartej, jak widać. Zamiast
nóg miał czerwono zakończone kikuty na wysokości połowy ud mniej więcej. Gładził się po
nich śmiejąc się, poklepywał obu wielkimi dłońmi porośniętymi rudym włosem. Porucznik
Kiekeritz utwierdził się w jednym, już od dawna wiadomym, lecz nie aż tak konkretnie: w
obrzydzeniu do kobiet. Spod oka przyglądał się panienkom na ławie i czuł, że każdy ich
dotyk na jego nagim ciele stałby się dla niego istną męczarnią. Otóż tamta dławiąca para w
łaźni w Miszkolcu i ta tutaj, w tej chwili już na szczęście rzednąca, niemniej jeszcze
wyczuwalna dotykiem zimnej wilgoci, miały jakiś wspólny mianownik. Trudno jednak było
tak na poczekaniu stwierdzić, na czym to polegało, nie tyle gdy szło j> wrażenie fizyczne
(dotyk, zapach i tak dalej), co psychiczne (obrzydzenie aż do mdłości). Bo przecież nie szło
tu wyłącznie o łatwą analogię para—mgła. Zaczął nagle kaszleć. Zachłysnął się i zapiał
żałośnie jak kogut. Odpowiedział mu z daleka gwizd cyrkularki w tartaku nad potokiem.
Wówczas w madziarskiej łaźni też złapał go atak kaszlu i dopiero po wyjściu na ulicę ustał.
Teraz porucznik aż się zatoczył tracąc równowagę, tak że musiał po paru niezdarnych
krokach na rozstawionych szeroko nogach chwycić się oburącz drzewa, a potem nawet
przysiąść zdyszany na pniaku, nie zważając, iż może ubrudzić spodnie żywicą. Kaszel nie
ustawał, ostry, suchy, bolesny; darcie w tchawicy i w krtani przypalanej ogniem, potem
dojmujący ból w płucach. I nagle — ulga! Jakby się otworzył jakiś zatkany wentyl. Moc
ciepłej flegmy: pełne usta i potem zaraz tak mu znany słodkawy smak krwi. Pfuj, Teufel!
Splunął daleko od siebie w jeżyny czy wrzosy, by tego nie widzieć. Końcem palca przesunął
po wargach. Były spieczone i napuchłe jak po gwałtownym pocałunku. Czemuś mu się
pomyślało: kobiece wargi. Pfuj! Na rękawiczce nieznaczny ślad, niemal czarny, lepki, jesz-
cze wilgotny. Zdjął zatem rękawiczkę z prawej dłoni i odrzucił na bok. Dyszał ciężko
trzymając się za piersi, nie krępując siebie samego, całkowicie rozluźniony, aż bezradnie
dziecinny; nikt go nie widział, nikt nie słyszał, nikt nie mógł mu współczuć czy usiłować po-
móc w jego biedzie. Tylko jakiś niewielki ptak przysiadł opodal na jałowcu i wiercąc się,
kołysząc na gałązce pełnej czarnych pomarszczonych jagód, przekręciwszy główkę patrzył na
niego. Czarne okrągłe oczko, jak maleńki paciorek, obserwowało go z wyraźnym
zainteresowaniem. Jeśli umrzesz tutaj, człowieku, i będziesz leżeć na wznak na mchu, twarzą
ku niebu, i wy-
rośnie z ciebie drzewo życia, jak wiotka, wysoka kiść paproci, na niej usadowi się rajski ptak.
Może ten wła- śnie? Jemiołuszek czy jarząbek. A może kwiczoł? Ale nie, chyba tamten ptak
będzie inny, większy, bardziej poważny. Jak orzeł lub przynajmniej jastrząb. Zatem jeszcze
czas na ten przylot skądś. Z jakiegoś ptasiego rezerwatu czy państwa. Może to być zresztą
czarna dzika Świnia z długim kosmatym ryjem, ryjąca w poszukiwaniu trufli. Kto to wie.
Porucznik (wciąż na tym pniaku) myśli: kwiczoł. Kwiczoły podaje się na grzankach.
Znakomita potrawa! I takie jakieś jedno z wielu menu: sztukamięs w beszamelu (po cesarsku
— wiadomo, nieboszczyk stary cesarz nie uznawał obiadu bez tradycyjnej sztuki mięsa),
potem na przykład przepiórki à la Sacher (wiadomo również, iż właśnie u Sachera podają
najlepiej przyrządzone przepiórki w maladze), potem kwiczoły na grzance lub bekasy, czyli
słonki, po myśliwsku (niskie łąki się natychmiast przypominają, podmokłe śródleśne podany,
mgiełka przed świtem, a także narastający różowawy półmrok « po zachodzie słońca i kępy
olch oraz gąszcze leszczyny — tam przeloty tych długodziobych, ociężałych ptaków) i
wiedeński sztrudel na zakończenie — ba, ba! — i kieliszek Altvatera (na naklejce facet z
brodą, w styryjskim czy tyrolskim ubraniu, unoszący kieliszek w górę), tak, tak. Czarka
sznapsa na samym początku — byłby o tym zapomniał. A teraz czas już na wykonanie tego
samego gestu rezygnacji i poddania się, z jakim nachyla się młodzieniec na cmentarzu
Montparnasse w niemal baletowym ugięciu kolan i jednoczesnym wręczaniu komuś, kogo
nie ma (na razie nie ma, ale zaraz nadejdzie, jak tamten kot z mroku), bukietu odwróconego
koronami kwiatów ku ziemi. Souvenir? Avenir? Rien di tout? Une sale et cruelle blague?
I wciąż zewsząd napływa i narasta, nawraca i powtarza się, jak muzyczny refren, zapach
Świerczyny. Jest tłem i jednocześnie treścią, i nieustannym oczekiwaniem, a także
spodziewaniem się, zapowiedzią dalszych ciągów i nadciągającej nocy.
'W żydowskim hoteljłau-Wasserguga w miasteczku powiatowym Turka, jedynym hotelu
w tym podkarpackim grodzie, gdzie się wszystko (na razie przynajmniej) dzieje, w pokoiku
na pierwszym piętrze, na wprost schodów, pan porucznik Kiekeritz leży.... na wznak, na
płask na szerokim łóżku przykrytym kapą w tureckie czy może perskie wzory. Ręce
wyciągnięte po bokach wzdłuż ciała, oczy otwarte, wpatrzone w ciemniejący sufit, o tej porze
niemal całkowicie czarny d bardzo, bardzo wysoko zawieszony. W tej niezmierzonej
wysokości jakby nie istniejący. Niby uchylone wieko skrzyni, w której na dnie spoczywa pan
porucznik. Obok łóżka, na nocnej szafce, stoi od- korkowana butelka syropu guajakolowego,
a także — ~ dosłownie na. wyciągnięcie ręki — reprodukcja obrazu
Felicjana Ropsa Kochanka Chrystusa i obok również oleodrukowa kopia Salome Gustawa
Moreau. Nader cenne zdobycze (nie ze względu na nikłą realnie wartość tych oleodruków
fabrycznie produkowanych gdzieś w Niemczech, nie ona jest istotna w tej chwili, idzie
o
sprawy wyższego rzędu, czysto emocjonalne, a te jedynie się liczą i są bardziej
realne od materialnie, a zatem z pozoru tylko, realnych), każda z nich w swoim rodzaju. To
są symbole czy tylko ich potwierdzenie plastyczne, a zarazem nieustające źródła inicjacji
wciąż ponawianych z podobnym, pozytywnym skutkiem. Lecz w tej chwtLM jest tak
ciemno, coraz ciemniej (jeżeli możliwe jest itafcie wzmacnianie czy mnożenie, nasycanie
ciemnością), wyczuć można tylko ich żywą
(i Marii Magdaleny, i Salome), niemal dyszącą obecność tuż obok, ich upalny oddech.
Nikogo nie ma dokoła na przestrzeni kilkuset co najmniej kroków. Palą się słabo
karbidowe latarnie na peronie stacji, a przed hotelem Wasserzuga jedna, za to elektryczna.
Chwilami słychać stłumione dźwięki gramofonu: to przegrywa sobie ostatnie wiedeńskie
szlagiery (sprzed paru lat!), w izdebce przeznaczonej na punkt sanitarny, Irina Parafińczuk,
siostra Czerwonego Krzyża. Może jest w tej chwili u niej naczelnik wojskowy stacji Turka,
porucznik rezerwy, Ol- drich Valaśek. Oboje nudzą się w te jesienne wieczory, gdy nie ma
ruchu na stacji, a o tej porze żaden pociąg tędy nie przejeżdża. Chyba taki poza rozkładem,
zdarza się też, ale rzadko ostatnio, daliby zresztą znać z Sianek lub ze Starego Sambora czy
Rozłucza. Niczego zatem nie należy się spodziewać przed tym towarowym, który przejedzie
tędy bez zatrzymania o szóstej z minutami, jeśli nie będzie opóźniony. Nuda
wszechogarniająca.
Lokomotywy wydają, wiadomo, zbliżając się do stacji lub mijając wiadukt czy też
większy most lub tunel, różnego natężenia i tonacji gwizd, rodzaj zawołania, sygnału czy
hasła. Można by uznać to za szyfr, gdyby nie był już tak znany i powszechnie odczytany.
Parowozy ciągnące pociągi pełne jeńców (ostatnio takich mniej, lecz jeszcze dwa lata temu
czy nawet rok temu, po ofensywie wiosennej na Wołyniu gwizdały triumfalnie,
obwieszczając zwycięstwo. A kiedy wlokły się ostrożnie, zwalniając na zwrotnicach, gdy się
przetaczały przez perony składy wagonów opatrzonych znakami Czerwonego Krzyża,
rozsiewając wokoło woń środków dezynfekcyjnych, wówczas gwizd stawał się jękiem,
wołaniem o ratunek czy tylko o litość, krzy
kiem bólu i rozpaczy. Jeden, dwa, czasem trzy kolejne krótkie, dojmujące sygnały. Wagony
pozamykane, tylko to tu, to tam przez okienko zamajaczy twarz sanitariusza, blada buzia
siostrzyczki, zatroskana, przywarta noskiem do szyby. I głucha cisza poza tym dojmującym
sygnałem, tym gwizdem. Pociąg-widmo. Bez zatrzymania, zwolniwszy tylko, przetacza się z
cichym łoskotem kół na spojeniach szyn wagon za wagonem. Porucznik Valaśek
wyprostowany na baczność, salutując, asystuje temu milczącemu konwojowi; obok niego
siostra, szeroka w biodrach i zadzie, z blond grzywką aż na brwiach, Irina Parafińczuk. A
znów kiedy wiozą amunicję,.-a już zwłaszcza działa na lorach, jaszczyki lub kuchnie polowe,
dymiące, parujące kartoflanką, a obok uśmiechnięte gęby kucharzy w 'fartuchach na
polowych uniformach, wymachujących chochlami miłych chłopaków od furażu i
zaopatrzenia — wtedy cała gama sygnałów układających Się niemal w refren marsza czy
popularnej wojskowej piosenki. Przypomina to do złudzenia rok czternasty, gdy wszystko
jeszcze wyglądało jak wyjazd na carskie manewry, nieledwie majówkę. O, mein lieber
Augustin!
Złudzenie, że atak się więcej nie powtórzy, przynajmniej dzisiaj przed nocą. W
drzemaniu i budzeniu się, ocykaniu, w na poły śnie, w gorączkowych majakach, powrotach w
dzieciństwo, w kolor malin czy porzeczek, koraliki rozsypane na blacie stołu, spadające ze
szklanym brzękiem, słodkawy smak na języku, na dziąsłach, na zębach, śliskie czerwone
zęby w lustrze. To straszne. Obrzydzenie do własnego ciała zlanego zimnym potem, klejem o
woni również słodkawej, a zarazem przypominającej zjełczałe masło czy może suszone
grzyby. Więc trzeba teraz zwlec się z posłania, które parzy, ściągnąć przez głowę mokrą
koszulę
i natrzeć się kolońską wodą. Ułańska bluza, połowa więc feldgrau, lecz w kroju taka sama jak
tamte dawne, błękitne; nawet frędzle z tyłu, w pasie, zachowane, a także czerwone szwy na
ukos pleców i wzdłuż rękawów. Ułamka zwisa z poręczy krzesła, rysując się na tle otwartego
okna czarną, kanciastą sylwetką jak manekin; bezgłowa postać, lecz na pozór wciąż auten-
tycznie żywa i w tej swej żywej obecności, tym asystowaniu nieustannym, aż straszna.
Porucznik Kiekeritz widzi tę ohydę, to małpowanie, to nadgrawande się z pozorów życia,
lecz nie ma siły oderwać oczu ani też dokonać wszystkich innych niezbędnych czynności. Do
tego należałoby wstać, ruszyć się, podnieść ramię ułożone tak wygodnie, gdyż bezwładnie,
wzdłuż biodra i uda, całe ciało wyzbyte inicjatywy, abce, pozbawione czucia. A jednak trzeba
sięgnąć przynajmniej po watę czy ligninę lub po chusteczkę zgniecioną w suchej dłoni, w
suchych zaciśniętych palcach. Kapa na. łóżku, pod- gięta i narzucona bokiem na stopy
marznące w jedwabnych skarpetkach, wydziela woń zatęchłego kurzu i pleśni, a także środka
przeciwko insekitom. Szczególne ostatnio uczulenie na różne, dawniej obojętne zapachy,
odmienny do nich stosunek: niektóre, uprzednio znoszone bez wrażenia, nawet poniekąd
łubiane, jak na przykład więdnących bukietów, teraz drażnią. Natomiast inne uzyskały,
japezywiilejowany status, jakby awans: idzie o różne składniki węchowe związane z koleją
żelazną, zwłaszcza z lokomotywami, a więc wszelkie smary, oleje, dalej dziegieć, a nawet
pyŁ wę- glowy i czad oraz kopeć z kominów. Gdy porucznik przechadza się wzdłuż nasypu
w stronę Rozłucza i Jawory, aż poza budkę dróżnika oznaczoną wielkimi białymi literami Tu
oraz cyfrą 2, z powrotem (zwłaszcza po deszczu, gdy wszędzie błoto, kałuże, to najlepsza
jeszcze trasa spacerowa), poprzez zapachy traw, więdnących ziół, gnijących liści —
wyczuwalna wyraźnie garna kolejowych smakołyków: to głównie progi kolejowe nasycone
przeciwko gniciu płynem przypominającym barwą jodynę, a zapachem, smołę, lecz także
bryzgi oliwy i ropy naftowej ¿kapywane na żwir nasypu przez pociągi, szczególnie wagony-
cystemy. Porucznik Kiekeriitz zatrzymuje się, nachyla, nawet przy- kuca, węszy; trąca
końcem buta kępę trawy aż czarnej i lepkiej, tak zbryzganej oliwą, dotyka palcami
Zgniecionych, poskręcanych w festony wąskich listków jakiegoś ziela.
W pokoju na piętrze, na wprost schodów, opatrzonym na drzwiach emaliowaną tabliczką
z niebieską cy- frą ,,1”, najbardziej reprezentacyjnym w całym hotelu pana Wasserźuga,
pojawiły się niestety pluskwy. A już tak zapewniano (pod hajrem!), ze ich wcale nie ma, ani
jednej, skądże znowu, wszystkie wytrute co do jednej, jeśli w ogóle były kiedykolwiek (a
były? kto to powiedział? były?!) — A to co? —^ pyta pan porucznik służącej, pokazując
palcem w rękawiczce kryjące się w pośpiechu za drutem od elektryczności tuż przy drzwiach.
— Może boża krówka, co? — Dziewczyna nie zna niemieckiego, ale nietrudno jej domyślić
się, o co tu idzie, więc szybko stara się kciukiem, potem wskazującym palcem, w końcu
wnętrzem dłoni przydusić zbiega, umykającego teraz co sił w nogach. Pan porucznik mówi o
tym podniesionym z irytacji głosem gospodarzowi, panu Wasserzugowi* familiarnie
nazywanemu Śzloma. Jest wyraźnie wzburzony. Szlema Wasserzug to świetny obywatel
miasteczka, człowiek już niemłody, lecz krzepki jeszcze, żwawy i — jak utrzymują kobiety
— dzielny mężczyzna. W czternastym oficer rosyjski bez wyraźnej przyczyny ude-
79
rzył go szpicrutą w twarz, przecinając lewą górną powiekę; od tej pory pan Szloma
Wasserzug ma ją nieco zniekształconą, grubszą i czerwonawą — nadaje mu to wyraz
wiecznego zdziwienia i jednocześnie zatroskania. Teraz, słuchając słów swego
najznakomitszego gościa, wydaje się szczególnie zmartwiony, a także i zdumiony, obiecuje
w tej chwili sprawdzić (bo mimo wszystko nie wierzy, nie może uwierzyć) i..zaradzić, zaraz,
natychmiast, już, już, bez chwili zwłoki! — Już ich nie ma, już jakby ich nie było! —
krzyczy w jidysz do dziewczyny schodzącej z piętra. Ona do niego też w jidysz. On do niej:
— Do wieczora żeby ani jednej! — i scenicznym, niemal tragicznym szeptem: — Ale czy
istotnie to był „ten owad”? — tak, żeby porucznik słyszał. Ale on jest tego pewien.
Dziewczyna wyciera dłoń o spódnicę, po czym wącha ją. Kiwa głową, że tak. Chyba tak. —
A może — łudzi się jeszcze hotelarz, coraz bardziej tragiczny, czepiający się jednak
ostatkiem jakiejś nadziei — może to był jakiś inny insekt. Są przecież takie różne
chrząszezyki, pan Oberleutnant chyba je zna, nie? — Ale porucznik Kiekeritz schodzi już
poirytowany na sam dół, brzęcząc ostrogami. Wychodzi na ulicę. Tam rześkie, chłodne
powietrze wieczorne. Szczególnie w tych stronach wieczory tak dojmująco pachną, czuje się
po prostu żywy oddech gór, nawet tutaj, obok stacji, na placyku przed hotelem. Pachnie
świerczyną, lasem i nocą.
Teraz (a ściśle biorąc, minutę tranu najwyżej) pan porucznik Alfred Kiekeritz,
pozapinawszy guziki ułańskiej burki, okręciwszy futrzany kołnierz dwubar- wnym, żółto-
czarnym plecionym sznurem zapinanym na pętelkę i drewniany kołeczek, wyszedł na ulicę
przed hotel pana Salomona Wasserzuga. Prócz niego mieszka tam obecnie tylko jeden gość,
jest to prze
jezdny kupiec drzewny ze Starego Sambora. Poza tym hotel jest pusty. Jesień i wojna.
Mijając na dole portierkę, niedbale pozdrowił Izaaka Rotha, 'letóry będąc ¡powinowatym
właściciela hotelu, gdy właściwego portiera powołano do wojska, objął zastępczo jego fun-
kcję. Za każdym pojawieniem się porucznika Roth zrywa się z taboretu, na którym stróżuje, i
składa głęboki pokłon, mówiąc (bardzo głośno i dobitnie: — Habe die Ehre, Herr
Oberleutnant! — i nawet, zdarzało się, usiłując zewrzeć z hałasem obcasy bardzo wojskowo.
Porucznik kroczył jak zwykle dość sztywno, nieodga- dniony, dumny, pogrążony zapewne w
swych nader ważnych, może tajnych, militarnie strzeżonych sztabowych myślach i sekretach
i nie dostrzegał służbd- stych szarmanterii starego Żyda, który być może istotnie uważał
porucznika za co najmniej reprezentanta Armee-Oberkommando, wysłannika naczelnego
wodza; nie jest jednak wykluczone, iż tylko uznał za stosowne tak sobie to wyobrażać.
Podnosiło go to we własnych oczach: taki gość w naszym hotelu, no, no, no! — Ten zaś
czasami tylko, raz na trzy ukłony Izaaka Rotha, niedbale podnosił dłoń w rękawiczce do
czapki z cesarskim bączkiem.
Inaczej Izaak Roth ¡pozdrawiał kupca drzewnego ze Starego Sambora, niejakiego Traua,
którego znał jeszcze sprzed wojny, gdy tamten zakupił drzewo w pobliskich lasach i stale
tutaj przyjeżdżał. Nie usiłował nawet udawać, że się unosi bodaj na centymetr ze swego
taboretu. Cmokał najwyżej wargami, gładził siwiejącą bródkę i mówił tonem ni to pytania, ni
konwencjonalnej, grzecznościowej formułki, jak to między starymi znajomymi: — Nu, wie
gehts? Was neues in Lemberg? — że niby wde, iż tamten bywa we Lwowie za interesami, na
co tamten niekiedy: — Schlecht,
sehr, sehr schlecht! — i dodawał po polsku: — -Jak może iść inaczej? — i obaj kiwali
zgodnie w milczeniu głowami. No bo jak mogą iść interesy w piątym już roku wojny? Gdy
Trau miał czas, przystawał przy Rocie na chwilę pogawędki, «przeważnie zrazu po polsku,
potem w jidysz. O tym na przykład, że coraz trudniej o drwali, bo wszystkich prawie
mężczyzn, ¡których nie zmobilizowano dotąd, zatrudnił pan nadleśniczy Szwanda ze Smorza:
— O, aż tutaj słychać, jak rąbią. Jak cyrkularka piszczy i piszczy. Bzz... i cisza. I znów:
bzzz... I tak w kółko od świtu aż do zmroku. A ceny drewna zwyżkują, to fakt. Zwariować
można, jak się to słyszy i słyszy! A u mnie cicho. Drzewo leży dotąd na zrębie i nie ma kto
zwieźć na dół. Oszaleć można! — No to pan dobrze zarobi, panie Trau, nie? — A tamten
spluwa zrywając się z miejsca, bo na chwilę przysiadł obok starego Rotha: — Wypluń pan to
słowo! Odpukaj pan! Co znaczy zarobek? Jaki zarobek? Same straty! Same straty! Żebym tak
z nosem był! — Izaak Roth nie wierzy i Trau dobrze o tym wie, obaj wiedzą, co o tym
sądzić, ale nie należy w żadnym razie wywoływać diabła z lasu wychwalaniem i
przewidywaniem zarobków. Obaj więc jednocześnie odstukują w nie heblowane drewno. W
tym celu już od lat jest takie miejsce na odrzwiach, gdzie zdrapano politurę i nawet ze-
skrobano scyzorykiem kawał futryny, by się dostać do surowego drewna, i żeby nie było
wątpliwości, od czasu do czasu nacinano na nowo. Tam można z czystym sumieniem
odpukać w razie czego. Jest nie heblowane? Jest, jest! Kto się ośmieli wątpić? Nikt się nie
ośmieli wątpić! Kto teraz zarabia, powiedz pan! Baron Liebig zarabia. Baron Groedel
zarabia. Już teraz pan wisz?
Na samo brzmienie takich nazwisk, jak baron Liebig, a tym bardziej król tych stron, całej
sporej połaci
Karpat, baron Groedel ze Skolego, oczy obu — starego Rotha i drzewnego kupca Traua —
błękitnieją z czułości, uwielbienia i roztkliwienia. Cmokają. Nawet nie odstukują tym razem
w nie heblowane, bo i po co? Taki wielki puryc, jak baron Liebieg, jemu nic już nie może
zaszkodzić. — No, powiedz pan sam, co? No właśnie. — I milkną obaj zadumani. —
Takiemu, jak nasz baron, samo starostwo każe iść na rękę, wojsko przydziela jeńców do
tartaku, podstawiają mu wagony na bocznice i tu, w Turce, i w Jaworze, i w Roz- łuczu,
chyba pan wisz?
A pan porucznik już daleko, aż za stacją, na tak zwanej Czarnej Drodze, bo jeszcze w
pierwszym roku wojny, tuż po mobilizacji, wysypano ją miałem i żużlem. Rosną tam dość
wątłe, podskubane akacje i gąszcz dzikiego bzu. Chaszcze, na których chętnie gnieżdżą się
całe stada ptaków, głównie wróbli, by się byile alarm zerwać z furkotem. A czasami ktoś po-
wiesi mokry łachman lub spodem wychluśnie brudy z wiaderka. Kury tam dziobią, grzebią,
rozdrapują ziemię, gdaczą. Gdakanie to słyszy się jeszcze daleko, aż chyba za semaforem w
stronę Sianek, gdzie lśnią kałuże na wyboistej drodze wiodącej do Sokolik i Tarnawy. Gór
teraz nie widać, mgły ułożyły się na nich warssfcwami; są to już właściwie niskie chmury,
wyglądają jak ubite jeden na drugim grube komiśne koce lub ręczniki. Nierówna droga, na
niej wystające kamienie, starte do połysku przez obręcze kół, końskie podkowy i podkute
podeszwy butów. Gdy podeschnie, kręci się tam płowy kurz. Przypomina kolorem, a także
suchym zapachem ziemi inny kurz, w innym kraju, odmiennym krajobrazie, oglądany kilka
miesięcy zaledwie temu, wiosną i latem. Było duszno od kwitnących zbóż i traw, od pyłu
wzniecanego kopytami se
tek koni idących wyciągniętym szeregiem, szwarmlinią, po lipowej alei między drzewa, w
szumie pszczół. W szwadronie wydzielonym do specjalnych zleceń na Podolu i Ukrainie. I w
zbliżeniu obraz, po czasie przywrócony pamięci jak wywołana klisza; każdy szczegół
autentyczny, ale to pozory tylko: po pewnym czasie powtórka taka ulega zniekształceniu, a
raczej jest to odkształcenie, wykrzywienie perspektywy; wraca jako na poły sztuczna
deikoracja, jednocześnie przecież i realna: taka złożona forma zastępcza bywa bardziej
przekonywająca niż rzeczywista, która już nieco przybladła. Można się o tym łatwo
przekonać: i smak, i węch, i perspektywa przestrzeni — identyczna, powiedzmy — niemal
autentyczna.
A zatem: realny i zarazem nierealny, olbrzymi, rozległy pałac jakiegoś magnata, którego
herby rodzinne widniały nad wejściem wyryte w kamieniu, a potem powtarzane i powielane
na ramach portretów i w ich rogach, w tle i na odrzwiach dużych sal: jadalni oraz balowej, a
także na porcelanie zdobionej widocznie na specjalne zamówienie.
Powolny marsz w poprzek trawników, mijając po drodze perspektywy nagle
odsłanianych, to znów zakrywanych, zamykających się za jakimś zakrętem alej, wirydarzy,
zakoli i gazonów. Rabaty kwiatów. Fragmenty niespodziewanych, nierealnych wręcz,
błękitniejących widoków w głębi. Jakiś staw, niemal jezioro. Ławeczki w cieniu ogromnych
drzew. Pomniki i gloriety. Altany. Można by to wszystko, niczego nie zmieniając, opasać
cienką złotą ramką i zawiesić na ścianie jako akwarelę: byłby piękny, nieco nostalgiczny,
barwny obrazek z epoki. Potem dalszy pochód przez zasłane słomą i podartymi papierami
szerokie schody pod kolumnadę podjazdu i dalej, do wnętrza sieni, którą
można by nazwać również hallem. Dalej już cała amfilada pokoi w prawo i w lewo, gdzie
plądrowali przed godziną, dwiema, rabusie. Dezerterzy rozłażącej się byłej carskiej armii
albo też zbandycdali chłopi, a może jeszcze ktoś inny, jakaś grupa zbrojna, kto by się wyznał.
Kilku schwytanych powieszono w alei, kołyszą się dotąd w lekkim powiewie wiejącym od
strony jeziora, można ich policzyć; paru innych zastrzelili ułani na gumnie. Ich zwłoki kazał
pościągać chłopom major i poukładać rzędem obok płotu. Leżą twarzami ku górze. Cały
parter, mimo zniszczeń, przetrwał dając pojęcie, jak tu przedtem wyglądało. Porucznik zaczął
wstępować schodami na piętro, pragnąc się przekonać, co się tam znajduje, lecz okazało się
to niemożliwe. Pourywane poręcze, zwisające fragmentami trzymającymi się tylko jakimś
cudem na metalowych częściach, na zakręcie obalony gipsowy faun, jakieś inne stworzenie
na pół zgruchotane, trudne do rozpoznania. Lew? Pies? Małpa? Porucznik Kiekeritz
zrezygnował ze wspinaczki i zaczął samotnie wędrować po am- fiiadzie parteru. Noskiem
buta potrącił niewielki tomik oprawny w skórę ze złoceniami, z superekslibri- sem, z tym
samym na nim herbem, co nad wejściowymi drzwiami. Schylił się, podjął książkę, przerzucał
kartki palcami w letnich irchowych rękawiczkach. Odczytywał tytułową kartę ledwo, ledwo
umazaną błotem z czyjegoś buta. Lafonitaine — Bajki. Stare paryskie wydanie z
ilustracjami .miedziorytowymi' chyba. Odłożył na ramę niskiego okna, otrzepał zakurzone
dłonie. Pod śoianą zegar z pourywanymi ciężarkami w kształcie złotych szyszek, a obok
przedziurawiony na wylot kijem czy może bagnetem francuski osiemnastowieczny sztych
kolorowy w potłuczonym szkle i szczątkach mahoniowych ramek. Usiłował, nachylony,
odczy
tać napis u spodu ryciny, odgadnąć treść: Porwanie Sa- binek? Horacjusze i Kuracjusze?
Jozue u bram Jerycha? Sztych był nie tylko podeptany, umazany 'błotem, lecz i postrzępiony,
nie sposób odczytać ani przekonać się, co przedstawiał. Powiew wiatru przez wybite okna
unosił wyrwane kartki jakiegoś albumu. Zamykał, to rozchylał je, szeleścił. Trzmiel, a może
duży bąk tłukł się gdzieś pod samym sufitem, przysiadał na gipsaturach stanowiących ramy
dla mitologicznych scen. Kolory były jeszcze bardzo żywe. Bachus i nimfy. Niewielki zaciek
wilgoci w samym rogu, nad kaflowym okrągłym piecem. Osiemnasty wiek, może pierwsze
lata zeszłego, dziewiętnastego. Stał z zadartą głową, przez chwilę usiłując odgadnąć. W
pokoju obok (może kredensie?) wywrócony stół, a w kącie zwalone na kupę obrazy. I jeden
talerz, lecz, niestety, pęknięty na pół. Na nim wyraźna data: 1812. Mój ty dobry Boże! Co za
rok! Lecz nie warto się było trudzić: gdy go tylko dotknął, talerz rozleciał się na kilka części.
Trzymał się dotąd jakimś cudem. Wszędzie dokoła, mimo wybitych szyb i przeciągów,
jeszcze wyraźna woń spalenizny. Okazuje się, że spłonęła spora część dachu i pierwszego
piętra wraz z wieżyczką. Płonęły jeszcze sąsiednie zabudowania folwarczne: stajnie,
wozownie, oranżeria i lamus piętrowy. Spichlerz, obora i kilka szop już dogasało. Snuł się
między drzewami i nisko nad gazonem białawy, duszący, lepki dym. Już^wówczas,uczes-
tnicy karnych ekspedycji krążących po Ukrainie i Podolu, między Dnieprem, Bohem.
Teterewem i_ Srnot- ryczem, nauczyli się rozróżniać gatunki spalenizny. Inaczej czuć
bowiem płonące magazyny pełne mundurów, szyneli powiązanych drutem w spore bale, _ko-
ców oraz bielizny; inaczej składy żywności, i to należało odróżnić na przykład mąkę od
kaszy lub zapasy
HHHHiMW
w cukrowni; inaczej żydowskie^ sklepiki z całą gamą towarów; odmienny jest dym palącej
się słomy i.siana; a przecież była okazja asystowania i przy pożarze browarów, i gorzelni, i
rafinerii spirytusu. Jasny, srebrno- błękitny, przeźroczysty, wysoko bijący w niebo płomień
spirytusu, nie dający niemal dymu ani kopcia, i smolisty, czarny, osiadający na wszystkim
pokładami sadzy pożar cystern z ropą naftową na jakiejś bocznicy za Żmerynką. Podpalone
wilgotne i zapleśniałe, powiązane ciasno drutem wojskowe pledy tliły się godzinami, snując
dokoła ciężki, gryzący, kwaśnawy dym. A znów taka końska padlina, a także żywcem
płonące, ryczące iw zamkniętej oborze krowy — znów inaczej. Jak wędzone mięso.
Zatem i tutaj, w tym pałacu. Gdy się zbliżali kłusem, zaalarmowani przez kogoś o świcie,
z daleka już poczuli, a potem ujrzeli ponad koronami drzew dym, więc nachyleni w siodłach,
bodąc konie ostrogami, pognali z tętentem szerokim traktem, jakich sporo w tamtych
okolicach, między rzędy włoskich topoli. Paliły się niewątpliwie meble, i to nie byle jakie:
mahoń, palisander, kaukaski orzech, brzoza, może i heban. Topiła się odwieczna,
osiemnastowieczna politura, topiły się brązy, tliły obicia, dywany, gobeliny, makaty. Musiała
rozgrzać się do czerwoności blacha, gdyż wiatr wzniecony pożarem przynosił specyficzną
woń, jaką pamięta się z dzieciństwa, gdy się rozgrzały karbówki do fryzur matki czy siostry
lub wykipiało na kuchnię mleko, skwiercząc i czerniejąc w ogniu. Gdy nadjechali galopem,
hamując konie już u wjazdu na wielki gazon przed pałacem, kiedy pierwszy pluton ze szwa-
dronu dowodzonego przez rotmistrza Urbanka skierował karabiny maszynowe w stronę
kłębów dymu wychodzącego przez okna parterowe, gdy zaterkotały
“■ '*> -- T l- V
J
-: >*>. - « *■
' Yv V ■ v.'W>
4
pierwsze serie, a ułani, zeskoczywszy z koni, zrywali w pośpiechu krótkie kawaleryjskie
mannlichery z ramion, trzaskając zamkami, repetując — porucznik Alfred Kiekeritz,
zatoczywszy, niby na paradzie, wielkie koło na swej klaczy przed podjazdem, nie zsiadając z
siodła, uniósłszy się tylko wysoko w strzemionach, niemal w nich stojąc, miał okazję widzi
ećposzczególne fazy likwidacji resztek bandy^ która napadła wczoraj i sjdądrowała przez noc
i wieś,, i pałac, a teraz wy- cofywała się, ostrzeliwując, w lasy. Koń niespokojnie tańczył pod
porucznikiem, stukając podkowami o kamienie podjazdu. Grzywę rozwiewał mu wiatr idący
od ognia. Upalne, przesycone dymem podmuchy. Było to niedaleko Eastowa. na Ukrainie, i
trwało wczesne lato. Od pożaru bił żar, a spłoszone motyle fruwały tak blisko twarzy
porucznika, że był zmuszony parokrotnie zgarniać je ręką z policzków i powiek. Jeden
admirał usiłował ulokować się na jego czole, cytrynek wirował dokoła kolan, a paź królowej
przysiadł na nosku buta. Porucznik Alfred Kiekeritz, nachyliwszy się w siodle, nie poruszając
nogą, by nie spłoszyć, obserwował go przez dłuższą chwilę.
A właśnie ułani prowadzili w głąb parku kilkuna- stu pojmanych ludzi różnie odzianych,
częściowo w lniane koszule, jak tutejsi chłopi, innych w rosyjskie mundury bez oznak, a
nawet paru, mimo upału, w grube podarte szynele oraz spłaszczone papachy ze .sztucznego
baranka, Jakie zimą nosiła piechota.
Rotmistrz Urbanek kazał ich wszystkich bez sądu rozstrzelać, żeby dać przykład ludziom
ze wsi, którzy się zbiegli i teraz stali gromadami, więc wciąż jeszcze fltedząc na swej dużej
gniadej klaczy Tosce i obserwując jednocześnie loty oszalałych motyli, oganiając się od
fruwających dokoła twarzy, porucznik usłyszał
w jakiejś drwili huk salwy, a następnie, po minucie mniej więcej, drugiej. To się odbyło w
sadzie na krańcach parku. Stamtąd wracał po chwili pieszo dowódca plutonu egzekucyjnego,
Zugsfuhrer Matuszek. Po drodze i on oganiał się od utrapionych bąków i pszczół. I jego, jak
widać, napastowały owady, które tego ranka najwyraźniej straciły zmysły. Zatrzymał się na-
przeciw siedzącego na koniu porucznika i zapalał papierosa. Porucznik Kiekeritz przyglądał
mu się z góry, z siodła. Toska podrzucała łbem. Też miała kłopoty z motylami.
I tak już potem kolejno, przy każdej okazji, a zdarzyło się ich sporo tego wspaniałego lata
i na Podolu, i na Ukrainie. Dwa wydzielone karne dywizjony kawalerii austriackiej
operowały w trójkącie, jaki wyznaczały miejscowości: Bar, Biała Cerkiew i Humań. Punktem
etapowym była jakiś czas stacja w Fastowie, potem, gdy przejęła go armia niemiecka,
przeniesiono etap do Żmerynki. Nikt się dostatecznie nie orientował ani w charakterze, ani w
politycznym zabarwieniu (jeśli o nom w ogóle można było mówić), ani w znaczeniu czy też
ważności ugrupowań, z którymi mieli do czynienia. Hetmańcy, mazepińcy, czerwoni — kto
się w tym wyzna. Nikt się zresztą tym niepotrzebnie nie martwił ani nie przejmował. Dalej —
na północ i na zachód — rozciągała się strefa działalności sprzymierzonej armii niemieckiej,
krążyły jej karne oddziały. Przewijały się również tu i ówdzie formacje hetmana Sko-
ropatskiego. Zawsze kończyło się egzekucją. Przy liczniejszych grupach pojmanych (głównie
szło o spitych do nieprzytomności chłopów lub dezerterów włóczących się po całym kraju)
poshigiiwann gig karajbinainl maszynowymi, a takżejrgcznymi granatami. Wyglądały jak
ponacdnane pomarańcze lub metalowe czarne jaja
89
i pochodziły .głównie ze zdobytych porosyjskich magazynów. Również rosyjskiego
pochodzenią_były_jnapy sztabowe, którymi się posługiwano na co dzień. Widniały na nich
zakreślone kolorowymi kredkami kółka, linie oraz strzałki kierunkowe.
Parę dni szwadron ułanów austriackich rotmistrza Urbanka współdziałał ramię w ramię z
pruskimi huzarami stacjonującymi w Nowofastowie i Skwirze. Potem się rozdzielili i
operowali niezależnie, lecz równolegle, wzdłuż mniej więcej trasy kolejowej wiodącej do Ki-
jowa. Z Kijowa do Fastowa nadjeżdżał co kilka dni niemiecki pociąg pancerny i po drodze
ostrzeliwał z karabinów maszynowych mijane pola, łany dojrzewającej pszenicy, sady i
ogrody. Strzelano, gdy tylko obserwatorzy w opancerzonych wieżyczkach dawali znać
0 jakimś podejrzanym ruchu. Czasami był to tylko ptak, czasami był jednak człowiek. Bóg
jeden zresztą wie, kto. Pociąg nie zatrzymywał się. Żołnierze w nie-" mieckich kaskach,
dowodzeni przez porucznika w przeciwsłonecznych czarnych okularach, nachyleni nad tar-
czami ochraniającymi działka, ładowali je jak na manewrach, z precyzją i spokojem;
rozlegała się równie spokojna komenda z wieży dowódcy: — Feuer! —
1 wtedy grzmiały wystrzały. Mierzono do mijanych chałup. To tu, to tam wybuchały pożary.
Pociąg sunął przed siebie jak przez galerię dymów. Potem cofał się w stronę Kijowa. Ktoś się
chował w ziboże, ktoś inny umykał ścieżką, miedzą w wysokim zbożu, padał na płask.
Żołnierze zafasowawszy zupę, jedli ją z menażek, spuściwszy nogi w saperkach.
W ten sposób porucznik Alfred Kiekeritz zdołał nie tylko przywyknąć, lecz, co
ważniejsze, uległ nawet niejakiemu zblazowaniu wynikającemu z przesytu zrazu, zdawałoby
się, fascynujących wrażeń. Pożary i po-
gonie, egzekucje bez j>ardonu wszystkich posądzonych W o udział w rabunkach- inapadach
na dwory, magazyny, miasteczka, o wywrotową agitacją sprzyjanie -bolszewikom czy o
cokolwiek _w_ogÓle — i to wszystko, cała ta akcja na tle bujnego łatą, w upale jńemiaieniue
słonecznej pogody, w zapachu- kwitnących lig_i. malw, na romantycznym, urzekającym tle
pożarów, dymów i kręcących się, w dymie motyli, pszczół oraz bąków, cały ten koktajl
zapachów, a także melodii przyplątanych i towarzyszących jak szelest płomieni, łopoty og-
nia, jakby tysiąca diaibeflskich skrzydeł, wichura, którą rodził i podsycał pożar, przez nią z
kolei przenoszony na sąsiednie dachy, strzechy, sterty i kopice, a nawet ule, gdyż i one paliły
się w wirach i skrętach tanecznych- oszalałych pszczelich rojów, dzikie podmuchy kładące
poziomo wysokie słupy dymu, rozczesujące je w najfóżniejsze, strzępiaste formy —
wszystko-to-razem wydawało się zrazu wspaniałe, niebywałe, urzekające, leezjao jakimś
czasie spowszedniało, przestało fascynować, zaczynało nużyć. Wyglądało czasami niby
starannie wyreżyserowana scena z jakiegoś zwariowanego ¡baletu w stylu moderny. Byili
soliści, a także chóry. Sama natura pożogi tworzyła sytuacje sceniczne, odgrywając role i
instrumentów, i dekoracji jednocześnie. Salwy -strzałów ,biramiał-y niby ezyraele
orkd&st'r»v. a innym razem jak brawa po spektaklu, stawały się punktami rozgraniczającymi
poszczególne muzyczne frazy, a może rozdziały i odsłony jakiejś sztuki.
Tak pra/wie jakby (przyszło kiedyś na myśl porucznikowi Kiekeritzowi na jakimś
popasie, który tym razem wypadł w obejściu starej cerkwi, w jej cienistym wirydarzu
okolonym murem, a była noc i spadały sierpniowe gwiazdy — prawda — to był już sier-
pień!) doznał uczucia niejakiego zażenowania, może
91
i więcej, bo aż wstydu, iż bierze (na razie wprawdzie niby to bierny, lecz jednak) udział w
tym wszystkim.
A wstyd ten jednocześnie wywoływał gdzieś w głębi wyraźną, choć kryjącą się jeszcze w
pozorach przypadku czy nieporozumienia, tajoną radość. Poniżenie poprzez bierność w
sytuacji dwuznacznej czy jednoznacznie godnej potępienia i wzgardy? Być może. Wstydliwa,
zmysłowa uciecha, jakiej musiała również doznawać pewna młodziutka mniszka, którą miał
okazją ujrzeć latem, tuż przed Sarajewem, gdy podróżował po Włoszech. Zdarzyło się to w
Abruzzach, wysoko.
A jeszcze, należy dodać, snucie tych refleksji i porównań przytrafiło się po wypiciu sporej
ilości koniaku, a także, niestety, tokaju, w którym gustował major Beroun przybyły na
inspekcję szwadronu i goszczony z tej okazji przez cały korpus oficerski w opuszczonej, lecz
ocalałej prawosławnej plebanii obok cerkwi.
No i ten ciężki, uderzający do głowy napój, i jeszcze do tego niewyspanie (gnali dzień i noc
od prawie tygodnia za jakąś sporą watahą konną, i to, jak na razie, bezskutecznie, wciąż się
im wymykała, popierana przez p miejscową ludność mimo represji), w ogóle tryb życia
wymagający i silnego zdrowia, i mocnych nerwów, męskiej zaprawy z gatunku myśliwskich
czy też sportowych, a porucznik Kiekeritz, mimo pozorów, nie był ani tak silny, ani
wytrzymały na Jrudy, na jakiego wyglądał. Stąd — prócz zmęczenia — nie najlepszy stan
nerwów. Rozdrażnienie. Senność pozorna, lecz męcząca w czasie akcji i jazdy na koniu, a
potem, w rezultacie — bezsenność. W takich okolicznościach, jak wiadomo, łatwo mogą się
wdać, niestety, siły nieczyste.
Jest to, jak się zdaje, coś w rodzaju interwencji czy wtargnięcia do wewnątrz przez nie
domknięte drzwi czy nawet byle lufcik. Być może więc, iż za ich pośrednic-
lwem (rzecz jasna, nie zdając sobie sprawy z tego rodzaju pomocy) doznał objawów
cofnięcia się .w czasie i w związku z tym miał możność ponownego obejrzenia rzeczy i
zjawisk dawno widzianych i odczutych, z tym jednak, że ponowne zaznanie jest z reguły zna-
cznie silniejsze, mimo że wtórne i nieco przesunięte, jak źle wymierzony kolor przy technice
druku barwnego.
Było to w czternastym, z końcem maja, zdaje się, w święto Zaślubin z Bogiem. I on,
ówczesny podporucznik, jeszcze w cywilu, dopuszczony wraz z innymi jako gość, dzięki
protekcji kogoś zaprzyjaźnionego z ksienią tego klasztoru, był świadkiem i zapamiętał. Stał
w korytarzu łączącym kaplicę dostępną dla osób świeckich z właściwym żeńskim klasztorem,
objętym ścisłą klauzurą. Goście, wśród nich uczestnik wycieczki, Alfred Kiekeritz,
oczekiwali przemarszu nowicjusz ek zakonu; byli to zresztą przeważnie członkowie ich
rodzin, ludzie miejscowi.
Czekając tak pomyślał, iż pojęcie łączenia oraz dzielenia nie jest łatwe ani do ścisłego
zdefiniowania, ani skatalogowania: to co łączy, może jednocześnie skutecznie dzielić, jak
chociażby ten sklepiony korytarz klasztorny. I nie tylko, bowiem gdy dzielenie należałoby
zaliczyć do zjawisk poniekąd złych, bo niekorzystnych, jako że umniejszających — zaś
łączenie do dobrych, gdyż pomnażających (lecz tu pytanie: co? radość czy smutek? ból czy
szczęście jakiekolwiek?), wówczas i same pojęcia, tak wydawałoby się sprecyzowane i jasne,
jak Dobro i Zło, byłyby wymienne, mieszając się zaś — jednoznaczne lub niemal jedno-
znaczne, a wskutek tego właśnie dwuznaczne czy wieloznaczne — i tylko na mocy
scholastycznych, zatem sztucznych i anachronicznych machinacji i względów,
dałyby się od biedy od siebie odseparować. To tak na marginesie poczynionych wówczas
obserwacji.
Młodziutkie mniszki, poprzedzane przez kapelana kroczącego w zakonnym brunatnym
habicie, z wielkim krzyżem, oraz przeoryszę i grupę starszych zakonnic, maszerowały
dwójkami dość wąskim korytarzem, by w kaplicy, skąd płynęły już tony organów oraz swąd
licznych świec płonących w wysokich antycznych lichtarzach z posrebrzanego drewna,
złożyć przed ołtarzem uroczyste ślubowanie na dożywotnie posłuszeństwo prawom zakonu
oraz pokorę, wyrzekając się szatana i sług jego, wszelkiego zła na tej ziemi, nawet w
najcudniejszej jego postaci, jako uskrzydlonego młodzieńca, archanioła czy cherubina z lilią
w ręce, jaki to anioł nawiedzał je we śnie, gdy spały w swych bielonych, kamiennych celach,
a nawet i na jawie, w tej tu oto kaplicy, w porze roratów czy nieszporów lub nocnego
czuwania spędzanego na modłach, w odbiciu świateł w witrażach, załamaniu promieni w
skrzydle anioła Gabriela obwieszczającego Marii radosną nowinę poczęcia, może nawet w
tonacji chórów gregoriańskich pełnych tajemniczego mroku, który mrozem przebiegał po
plecach, lub też w załzawionym, tęsknym szlochu skrzypiec, Ave Maria, gratias plena, szatan
jest wszędzie obecny — więc porzucenie, przeklęcie i wyklęcie wszechobecnego i jego
dzieci, okrutnych niemowląt snu, zatracenie się jedynie w modłach o łaskę Dobra, a także
Ciszy oraz całkowitej, dozgonnej Samotności. To był zakon kontemplacyjny, oddzielony
barierą przepisów nader sztywnych i regulaminów podyktowanych wiele wieków temu od
wszelkich pokus tego świata.
Lecz nie o tym myślały wówczas te młode nowi- cjüsaki pochodzące przeważnie, jak się
zdaje, z są
siednich górskich wiosek oraz kamiennych miasteczek, pełnych spiekoty, kurzu, kóz i
osiołków dźwigających kosze warzyw i winogron oraz krążących nad dachami gołębi. W
oczach jednej z nich, której nie widzący nic co ziemskie wzrok przesunął się obojętnie po
twarzy patrzącego świadka, turysty z dalekiego Grazu, mógł on odczytać zachwyt graniczący
z fanatycznym zatraceniem, zapamiętaniem o charakterze również fizycznym, bliskim ohyba
doznań najzupełniej zmysłowych. Było to zapewne spodziewanie, oczekiwanie złączenia z
bóstwem, jaik się czeka na uścisk ziemskiego kochanka. Nie bez racja — myślał wówczas
Kieke- ritz — Felicjan Rops malując Marię Magdalenę dał swej słynnej kompozycji nieco
bluźnierczy tytuł: Kochanka Chrystusa, na której przyszła święta, nader skąpo odziana,
obejmuje tryskające świeżą krwią ciało umęczonego. Jej wzrok wyraża ekstazę całkowicie
ziemską, nie budzącą żadnych wątpliwości ani złudzeń odnośnie do jej charakteru. Co
widziała, oglądała w zachwycie ekstazy mijająca świeckich gości, zapatrzona w jakieś
mistyczne dale nowicjuszka zakonu? Jakąś inną rzeczywistość, całkowicie urojoną, jej
odmienny wymiar i kształt, mający zastąpić wszystkie ziemskie uciechy, których się
publicznie i uroczyście wyrzekała? Czyżby diabeł, osobnik chytry, niepostrzeżenie przebrał
się w szaty świętego spowiednika, doradcy w skrusze i zapamiętałych do szaleństwa
samotnych modłach?
Na potrąconym stopą miedziorycie, gdzieś w jakimś spustoszonym pałacu na Ukrainie,
rozpoznał fragment sceny śmierci Kleopatry. Urywek zaledwie, pozostały z całości, której
zbrukane kałem resztki wraz z innymi papierami walały się w kącie splądrowanej biblioteka.
Głowa królowej z oczyma spuszczonymi, lecz szeroko otwartymi, wyrażającymi jakby
zdumienie i fa
scynację łbem żmii czy kobry dotykającej rozwartym pyskiem jej odsłoniętej piersi. W pysku
płaza widoczne były po bokach sterczące spomiędzy warg białe długie kły, a w oczach
wściekłość. Odgadywało się, iż to narzędzie samobójczej śmierci, świadomie wybrane w tej
postaci, syczy ze złości trzymane palcami za kark i gdy królowa tylko zwolni ten uścisk, wąż
natychmiast wpije się kłami w białe ciało, wstrzykując w nie jednocześnie jad. Porucznik
Kiekeriitz odrzucił pod ścianę strzępek grawiury i otrzepał palce, po ozym wytarł je jeszcze
w chusteczkę pachnącą kolońską wodą.
Otóż później wydało mu się, iż w opuszczanych oczach Kleopatry, w jej wahaniu, jak
gdyby droczeniu się ze śmiercią iuż postanowiona, lecz jeszcze nie spełnioną w swych
wstępnych nawet ceremoniach, odgadł, odczytał Mfóricją, niby lustrzane odbicie jfcamtych
oczu ślepych na wszystko, co realne, oczu idącej mni- szki nowicjuszki. Należy dodać, iż szła
ona wprawdzie wśróJTńnych, lecz jednocześnie oddzielnie, w sromo- cie kary i hańby,
skazana na nią za jakąś .przewaiiępjzez surowego spowiednika kroczącego teraz z krzyżem w
uniesionych wysoko ramionach. Szedł powiewając szerokimi rękawami habitu, które
spłynęły mu do łokci tworząc skrzydła, i śpiewał wysokim głosem hymn czy może pieśń
tryumfu wiary nad mocami ciemności Porucznik dowiedział się później już od kogoś z
miejscowych, iż ta nowicjuszka została ukarana za coś, co wyznała przy spowiedzi, a co
sprowadziło na nią karę odroczenia daty wyświęcenia na okres pokuty publicznej. Mnich
spowiednik wyznaczył jej dodatkową karę, podkreślając jej hańbę: chcąc ją poniżyć i zawsty-
dzić w oczach i sióstr, i gości, kazał jej obnażyć głowę ostrzyżoną niemal do samej skóry,
pozbawiając na czas pokuty osłony kwefu i zakonnego kornetu, i tak ma-
96
szerować parę kroków poza szeregiem dopuszczonych do łaski wyświęcenia w tym dniu,
samotnie i oddzielnie, w dodatku boso po zimnych kamiennych taflach korytarza i
przedsionka, zaś wymierzana Jej kara miała być podobno nie tylko pokutą, lecz zarazem
rodzajem próby, mianowicie odtrącenia grzesznego szczęścia w poniżeniu i poddaniu się,
uczucia jakoby grożącego w takim wypadku, gdy męka przekroczy jakiś próg czy minie
szczyt i przemieni się w stan zgubnej rozkoszy. I tego miała być właśnie pozbawiona przed
Bogiem. Bywa tak, iż ból nie do wytrzymania, psychiczny lub fizyczny, uczucie wydania na
wstyd publiczny i hańbę, staje się celem tak dalece pożądanym, iż się nań czeka, co jest
grzechem^ przeciwko Duchowi Świętemu. Tak przynajmniej utrzymywała pewna niemiecka
mniszka z tego klasztoru, towarzysząca jako cicerone austriackiej wycieczce w dniu
uroczystym wyświęcenia nowicjuszek. O ukaranej mniszce wyrażała się z nié udaną
zawziętością, jakby nawet okrucieństwem, jako o zbuntowanej i niepoprawnej. Kiekeritz,
słuchając jej komentarzy, przypomniał sobie, iż owa dziewczyna, krocząca z opuszczonymi
wzdłuż ciała ramionami, niosła w jednej ręce okręcony ó podgięte palce drewniany różaniec,
gdy drugą mściwie zacisnęła w pięść. Z niemal dziecinnej piąstki sterczał jednak na bok
odgięty kciuk skierowany do wewnątrz, co —
o czym dowiedział się później — njiało jakoby oznaczać gest odpędzania złego ducha
natrętnie krążącego dokoła niej. Teraz również dopiero zaczęło mu się wydawać, iż
uduchowiony z pozoru wyraz jej chmurnych oczu w błyskach, jakie w nim migotały,
zawierał przekorę, a nawet iście diabelską uciechę. Przez moment wydało mu się, iż
dosłyszał jakby stłumiony chichot. A przecież (i tego dowiedział się już później, po całej
uroczystości trwającej kilka godzin) po nocnej, przedświtowej spowiedzi kapelan kazał
ukaranej uklęknąć w pokorze u podnóża wielkiego, sięgającego sufitu poczerniałego krzyża,
zzuć sandały zakonne, po czym klęczącą .wysmagał po gołych stopach pękiem grubych po-
wrozów. Nowicjuszka zniosła podobno karę radośnie^ cała w uśmiechach szczęścia, jakby
ujrzała otwierające się nad ¡nią niebo. Podniosła się po otrzymanej karzę z klęczek, by
ucałować w podzięce za .wymierzone chłosty ręce kapelana, a także podsunięty jej do warg
zwój sznurów oraz różaniec zwisający u pasa mnicha spowiednika. Wówczas porucznik
Kiekeritz uświadomił sobie, iż ostrożne, uważne i nader delikatne stawianie kroków przez
ową młodą nowiejuszkę, co zrazu poczytał za jeszcze jeden óbiaw uduchowienia bliskiego
wniebowstąpieniu, było jedynie wynikiem owej bolesnej bastonady, jaką jej zaaplikował o
świcie surowy spowiednik.
Siedząc pod wielką lipą w obejściu pustej cerkwi, porucznik gładził delikatnie palcami
miniaturowa kopię Diany Efeskiej, którą udało mu się zdobyć w którymś ze splądrowanych
okolicznych dworów. Była to, jak się zdaje, jedna z najcenniejszych zdobyczy ówczesnych
porucznika, mimo — znów i teraz nie po raz pierwszy — tylko relatywnej wartości
Materialnej owej kopii. Rozpiąwszy haftki kołnierza, otarłszy kark chusteczką, oparł się
plecami o szorstki pień lipy, wyczuwając wszystkie nierówności kory pokrytej koloniami
kolorowej, żółtej i popielatej pleśni czy tylko mchu. Rozłożyste konary na kilka pięter nad
nim wydawały usypiający, kojący nerwy szum. Porucznik, który nie zmrużył oka poprzedniej
nocy (zresztą w ogóle fatalnie sypiał tego szczególnego lata), byłby się niechybnie
zdrzemnął, lecz nie pozwolił mu na to skarb owi
nięty w kawałek bandaża, okręcona nim jak mumia owa Diana, wciąż kusząca, by odwinąć i
zajrzeć, nim trofeum trafi do torby z juchtowej skóry przytroczonej do siodła.
Słynna Diana z Efezu, najpiękniejsza, bo najbardziej zagadkowa, i przez to niezwykła, ze
wszystkich wyobrażonych przez ludzką sztukę Artemid, głowa i popiersie na alabastrowej
podstawie. Na głowie bogini przepaska, wielokrotnie owinięty warkocz wyglądający jak
szczelnie przylegający hełm. Na wargach błąkał się dwuznaczny uśmieszek ni to słodyczy, ni
to szyderstwa? A może był (to znak wtajemniczenia w misteria dionizyjskie, znak przymierza
z siłami podziemi. Utrącony koniuszek nosa spłaszczył go, stępił, zmienił nieznany poprzedni
kształt stworzony przez arcymis- trza z Efezu, autora tego niewątpliwego cudu urody. Można
się najwyżej domyślać tego, nie istniejącego dziś, pierwotnego kształtu, choćby porównując z
nosami innych licznych wyobrażeń bogini, a tych nie brak; ale po co? Jakikolwiek był, mógł
być piękny, klasyczny, bezbłędny — lecz nigdy nie mógłby mierzyć się i równać z tym
ułamanym, zniekształconym, jedynym na świeeie. Taki jaki jest abechie, jakim go widzimy,
w swym kalectwie jest jedyny i niepowtarzalny. Możemy tylko domyślać się, w jakich
okolicznościach bogini utraciła koniuszek boskiego nosa: może utrącił go podkuty but
barbarzyńcy, wymierzony w boskie oblicze, które w zachwyceniu pragnął zniszczyć, by go
nie urzekało i nie wiodło na pokuszenie? A może był to kamień ciśnięty z daleka,
przeznaczony dla kogoś innego, lub młot szaleńca, który ujrzawszy oczy bóstwa
spoglądające nań z wysoka, nie wytrzymawszy ich wyrazu, dokonał unicestwienia w
momencie zachwytu prowadzącego aż do zbrodni?"
Kiekeritz, znalazłszy kapię Diany znanej mu dotąd wyłącznie z reprodukcji, uległ z
miejsca fascynacji. k Porwawszy ją w dłonie, gnał przed siebie jak najdalej od pożaru
trawiącego w łopocie i szumie ognia dach • oraz ściany domu. W gałęziach Lipy buszowały
ptaki, a może były to demony przywołane na pomoc przez okałeczałe bóstwo. Zmrużywszy
powieki, porucznik widział poprzez rysy Diany wyraz jej warg oraz źrenic, odbicie oczu
tamtej, mijającej go w korytarzu klasztornym w Abruzzach młodziutkiej mniszki. Jej
zagadkowy u- śmieszek błąkający się na ustaeh, nie przeznaczony dla niego, lecz wywołany
myślą, której treści mógł się zaledwie domyślać. Czyżby złe moce ofiarowały jej siłę
znoszenia z radością jawnie niemal manifestowaną publicznej sromoty, a wstyd a ból chłosty
porannej przemieniły w rozkosz i dumę wywyższenia? Jest taki obraz . Sartaria zatytułowany
Diana &Efesą
:
e gli sehiavi —
Diana i nietoólnicy, który tak go niegdyś zachwycił i zdumiał. Łączenie pojęcia poddania się
czyjejś woli bez szemrania, dobrowolnego niewolnictwa, zawszę było dla niego problemerm
7a.ctann«ri(>^‘a j właśnie ta najbardziej zdumiewająca Diana, z
tym zagadkowym uśmieszkiem i latającymi wokół niej diabełkami, wydawała się jakby
stworzona do takich eksperymentów. Wyobraził sobie kogoś (a w tej postaci, jakby pod
czyimś pseudonimem dla niepoznaki, on sam niezawodnie w najskrytszym pragnieniu)
rozpiętego na czymś przypominającym drewniany stojak czy nawet prymitywny prototyp
krzyża i naprzeciw tego przyrządu — oczy, tylko wielkie, olbrzymie oczy bogini,
nieruchomo śledzące kolejne stadia męki, aż po skurcz i spazm zgonu. I na ten obraz Diany
Efeskiej, lecz zarazem i mniszki pokutnicy kroczącej bezgłośnie, cichu- tko, na palcach po
kamiennych taflach posadzki kla-
100
sztornej w stanie dwuznacznej łaski spełnienia i oczekiwania, nałożył się inny, całkowicie
realny, oglądany wczoraj: drgające w przedśmiertelnych drgawkach, ciepłe jeszcze ciało
młodej żydowskiej dziewczyny, którą po gromadnym gwałcie hultajęjłjakiejś-jgzlóczącej się
po kraju hajdamackiej bandy zatłukli pałkami w kącie chlewika, gdzie tuż obok leżącej, ryjąc
w nawozie, gjgs chczakiwały świnie. Oczy konającej patrzyły szeroko otwarte w wyrazie
zdziwienia, mimo iż nie mogły niczego już widzieć, gdyż pokrywało je bielmo śmierci. Jej
warga była rozdarta szeroko, aż po samo ucho, szkłem z rozbitej butelki po samogonie, która
walała się obok w nawozie. Kiekeritz stał dobrą chwilę w drzwiach chlewika, a jeden z jego
kolegów zrobił nawet kilka dokumentalnych. pamiątkowvch~z3Jec
r
~ poiłu- gując się
magnezją, gdyż wnętrze było dość ciemne.
Kiedyś~4ak (właściwie nie tak dawno temu, zeszłej jesieni przechodzącej już jednak w
zimę, zwłaszcza tu, w Alpach, gdzieś tuż za Mürzzuschlag, na trasie kolejowej Südbahn)
.podróżował z Wiednią_do Grazu, do matki, a wspomnienie tamtej podróży w wojennych,
niezbyt wygodnych okolicznościach, w dodatku w stanie zaczynającego się kolejnego
bronchitu, utrwaliło się w sposób szczególny, a niezbyt zrozumiały, jak to się często z
pamięcią zdarza. Dygot zdezelowanego wagonu, zadymiony korytarz z widokiem za oknami
topniejącego listopadowego śniegu i czarnych ptaków zrywających się stadami — bardzo
ciężko poruszających skrzydłami -— z pól, gałęzi drzew, przykolejowych krzaków. Widzi to
teraz, jakby ówczesna sytuacja utrwaliła się w czasie, zastygła i tak, nie tracąc żadnego
szczegółu, stanęła w poprzek niby dziwaczna bariera, jaką tylko czasami widujemy w ab-
surdalnym śnie. Wszystko w tych samych dekoracjach.
Podłoga wagonu długiej, niepomiernie nużącej podróży (jechał na urlop aż gdzieś spoza
Równego na Wołyniu) zasłana stertami niedopałków i ogryzków, plugastwa-nigdy nie
sprzątanego, jak się zdaje, balet tych śmieci w rytm biegu pociągu rzucającego wagon na
boki na górskich zakrętach, taniec w asyście ogryzionej kurzej piszczeli i uciekający do tyłu
biały obraz, przekreślany to wyżej, to niżej pasmami telegraficznych drutów — można
powiedzieć: piękny pejzaż. A na drewnianej ławce w wagonie trzeciej klasy konduktorska
torba, prawie nowa, wydzielająca bez wątpienia woń podniecającą świeżego juchtu, na poły
tylko kolejarska, co prawda w tym momencie na pewno kolejowa, lecz zarazem, jak
.wszystko dokoła, militarna, wojenna i przez to szczególnie podniecająca. Tak cuchną (a
może odwrotnie: pachną?) żołnierskie buty oraz pasy, a także rzemienie oficerskich portepe,
woń zaiste najbardziej męska przy towarzyszącej tuż obok woni męskiego potu i mydła do
golenia, takim zapachem emanują kabury rewolwerów oraz futerały lornet polowych i
mapników, a także — skóra młodych rekrutów w potowej łaźni — cały zestaw, szeroka gama
możliwości i sytuacji niezbędnie towarzyszących rytuałom wojny. Taka na przykład sesja
komisji asenterunkowej gdzieś tam, w Galicji czy jeszcze dalej, może na Bukowinie, na
kresach wschodnich monarchii, a on, porucznik Kie- keritz, w charakterze członka _komisj i,
rzecznik komendy etapu. Obok niego feldfebel sanitarny, pisarz garnizonowy oraz młody
lekarz w mundurze. Poborowi, sami chyba wiejscy parobcy, krew z mlekiem, rozdziani do
naga wchodzili z poczekalni w jakiejś szkole, gdzie się to odbywało, po pięciu czy sześciu i
ustawiali się frontem do światła i komisji, rzędem. Porucznik Alfred Kiekeritz stał w oknie,
oparłszy się plecami o fra-
mugę, i obserwował z zainteresowaniem chłopaków. Niektórzy usiłowali, może pod
wpływem jego wzroku, wstydliwie osłonić dłońmi przyrodzenie, lekarz jednak odsuwał je
końcem trzcinki na bok: — Achtung! Ręce po bokach! — więc prostowali się, karnie prężąc,
z szelestem ściągając 'przeważnie niedomyte gołe pięty, mrugając jasnymi rzęsami.
Uśmiechali się głupkowato, trącając łokciami, po czym natychmiast, pod surowym okiem
feldfebla, milkli poważniejąc. Wydzielali słodka- wą woń młodego potu. Porucznik widział
kropelki osiadające na owłosieniu na piersiach i podbrzuszach rekrutów. Ich nagie ciała były
nieopalone, białe, tylko nogi do połowy łydek oraz ramiona do łokci ciemne, ogorzałe
opalenizną jeszcze od czasu sianokosów i żniw. Obaj panowie oficerowie, Kiekeritz oraz
młody lekarz, wymieniali między sobą uwagi na ich temat w języku niemieckim. Potem
feldfebel sanitarny kazał im odwrócić się plecami do świaitła, nachylić się, a następnie
kucnąć. Młody lekarz powiedział do Kiekeritza wyjaśniająco: — Muszę sprawdzić, czy który
z_nich nie ma przypadkiem hemoroidów-, — Porucznik Kiekeritz zmienił nogę, stojąc wciąż
w oknie, bo mu ścierpła, i włożył w oko monokl. — Niżej, chłopcy, nachylić się! —
powiedział lekarz i po kolei trzcinką, którą miał w ręku, dotykał badanych starannie miejsc
na ich ciałach. „Staniemy wspólnie u bożego tronu...” — słowa pieśni śpiewanej niegdyś
przed laty w chórze szkolnym. Pozłacani, pyzaci barokowi święci, a zwłaszcza aniołki
o pulchnych nóżkach, przykrótkich skrzydełkach, na których trudno by było frunąć dalej niż
na odległość ramienia. Ale były piękne i wzruszające w swej na poły motylej, na poły ptasiej
urodzie. Śpiewając wraz z chórem kolegów, przez cały czas mszy widział przed sobą i nad
sobą takie właśnie nieudane próby lotu
i sadowienia się to na gzymsach, to na kapitelach ołtarzy. Już wtedy, jak się zdaje, szło o
sprawy niecodzienne, godne zastanowienia się. Dumając_o-tych gromadzących się,
pęczniejących z dnia na dzień, z roku na rok problemach, przechodził w myślach na ję- * zyk
jr^ncuskj^wydawał mu się mniej poufały, gdyż nie tak codzienny w użyciu; po'ńlPfruecku
^nawiało się przecież do służby, w sklepach, a także posługiwał się nim plebs, kbiedzy
minorum gentium. ~
Tamta kolejarska torba, porzucona na ławce wagonu trzeciej klasy, gdy tak wędrował w
poszukiwaniu (zresztą bezskutecznym) wagonu restauracyjnego, który jakoby gdzieś się
¡miał znajdować na samym końcu składu pociągu, zauważona w przejściu, i rzemień od niej,
kołyszący się-rytmicznie tuż nad podłogą przedziału, uderzający sprzączką metalową o brzeg
ławki: tam i z powrotem, tam i z powrotem. Można oszaleć! — pomyślał wtedy porucznik
przystając przed drzwiami coupe. Tam na ławce, naprzeciw samotnej torby, równie samotna,
uśpiona konduktorka, jak się wydaje, zmęczona do kresu wytrzymałości, właścicielka
niezawodnie i tej torby, i całej gamy woni bardzo złożonych, własnych oraz kolejowych,
pochodnych i zbliżonych w skali i gatunku. Porucznik Kiekeritz, idący przez korytarze
wagonów trzeciej klasy ze swego pierwszej, przez ich rozkołysanie i dygot oraz trzaski i
skrzypienie, zatrzymał się i patrzył na uśpioną. Głowa fw kolejarskiej czapce była nachylona
na ramię, a usta otwarte i nieco oślinione. Nachylona głowa w nieustannym ruchu, w
podskokach, zsuwaniu się wraz z całym ciałem, ciążyła do przodu, ciążyła niezawodnie,
wciąż poprawiana przez sen, ustawiana w najwygodniejszym położeniu. Wagon
podskakiwał, podłoga wraz z nim, drewniana łaiwka również, ska-
kały śmieci i niedopałki, zbiegając tanecznie pod okno; by w lansadach, przeganiając się,
biec z powrotem ku drzwiom. Twarz uśpionej w ostatecznym, krańcowym zmęczeniu:
porucznik jej nie utrwalił w swej tak, zdawałoby się dokładnej, skrupulatnej pamięci Wido-
cznie okazała się mniej ważna, nie liczyła się. Była I.
raczej symbolem i zarazem
czymś w rodzaju medium,
pośrednika, przejścia ku. innym celom, problemom czy uczuciom. Symbol niewyspania i
zmarznięcia, a więc i dygotania w udręczeniu i całkowitym zeszmaceniu, i jednocześnie w
poddaniu się biernym temu upadkowi, tej męce, może nawet — zastanówmy się, pomyślał
patrząc wciąż na nią, jej tańczącą uśpioną głowę, jej dygocące kolana, do rozsuwające się
bezradnie na boki w jakimś kornym geście kapitulacji, to znów zsuwające się w odruchu
buntu, resztek oporu przeciw przemocy nadciągającej zewsząd — pomyślmy, czy nie jest to
też i scena pełna radosnego, wręcz ekstatycznego oddania się, i warto to właśnie przede
wszystkim zapamiętać. Zaskoczona, bezbronna w swym śnie, obserwowana bezkarnie
(wprawdzie tylko przez szybę w drzwiach przedziału), upodobniała się do młodziutkie j
siostrzyczki zakonnej, ukaranej za jakfeś przevVngSiiŁwv.d¿HŚiuiiaihan^B be w oczach
zachłannych widzów i uczestników tej sceny. Było to zarazem przeimuiaco piękne | okrutne.
Więc (tylko myśl taka wciąż w tych drzwiach)może by upaść do nóg, objąć dygocące kolana,
przytulić policzki do przemoczonego deszczem komiśnego płaszcza kolejarskiego, zanurzyć
w nim otwarte do krzyku usta, zdławić ten krzyk/ przejąć (tej wciąż jeszcze chyba nie
przebudzonej, bo i po co? to byłoby niepotrzebne całkowicie takie ocknienie się) jej dygot w
siebie, zjednoczyć rytm jej ze swoim na chwilę, tak, tak, na krótki moment tylko, tytułem
próby, eksperymentu przy okazji spot-
¡kania w drodze, by następnie, gdy się podniesie z klęczek, otrzepie zakurzone kolana,
otrząśnie z pół zachwytu, pół obrzydzenia (które ,-jest też cząstką nie- odłącznązaghwytu),
wdzieje z powrotem, wesoło pogwizdując, zimową zarzutkę ułańską z futrzanym kołnierzem,
kiedy mu będzie ciepło, wesoło i dobrze, gdy minie za oknami uciekająca wraz z
krajobrazem noc i będzie większa stacja, a na niej bufet-i może gorąca kawa (niestety! — w
warunkach wojennych erzac, zbożowa, a może z żołędzi), więc lepiej parówki i piwo —
kiedy się skończy i ta podróż, i ta cała reszta z nią związanych wrażeń i doznań, będzie ciepło
na ciele i na duszy, jak to zazwyczaj bywa po scenie oczyszczenia. Albo po masażu w
'tureckiej łaźni. Coraz to jaśniej i jaśniej.
Istotnie, za oknami dniało. A może to tylko księżyc wyłonił się spoza gęstej zasłany, w
jakiej spoczywał na dnie. Szyby lśniły od rosy. Na niej odbicia, odpryski blasków od laitarń
na kolejowej stacji. Wydaje się mroźno. Na umywalni z marmurowym blatem i wycięciem na
miednicę właśnie ona, wielka miednica z kremowej porcelany w kwiatuszki: maki, chabry i
kąkole. Podobne kwiatki rosły kępami nad brzegami strumienia, a właściwie młynówki
skręcającej za niewielkim sczerniałym mostkiem o łukowato wygiętych brzozowych
poręczach wprost pod wielkie młyńskie koło. Młyn musiał być bardzo stary, nakryty po-
chyłym, sięgającym niemal chwastów gontowym dachem. Rosły na nim kępy kolorowego
mchu i prawie błękitnej pleśni. Poxuczmk_Kiekeiitz,__zeskoczywszy z konia, podszedł tam i
oparłszy się ohirrąra n poręcz mostka, patrzył przez dłuższa chwilę na młyńskie koło
staroświeckiego, nie znanego mu kształtu. Poruszała go woda spływająca z góry po
drewnianej rynnie wy-
drążonej w grubym pniaku. Koło wykonywało powo- k tlne, majestatyczne mchy, obroty
wręcz hieratyczne, za
nurzając się w ciemnozielony nurt, a następnie unosząc powolutku i wyehlustując z siebie
srebrne wodne bryzgi i strugi. Na tym właśnie kole ludzie, których spłoszyli, a częściowo
schwytali ułani z karnego szwadronu, powiesili _ starego młynarza, Żyda. Gdy ułani
nadjechali galopem z wyciągniętymi pałaszami, on już nie żył, lecz, przytroczony rzemykiem
za szyję i pod ramiona, wciąż wraz z kołem-wykonywał powolne, uroczyste obroty. Unosiło
go w górę, wówczas podginał kolana, a mokry chałat obwdjal się spływając na boki aż tak, że
nakrył mu w końcu twarz«> Żyd, mogło się wydać patrzącemu z diużym zainteresowaniem,
klęka czy może kuca; znika na moment pod wodą, przerzuciwszy w końcu całe ciało do góry
nogami przez ciągnące go w dół koło, by po chwili ukazać się znowu od dołu, wyłaniając z
wody, a koło wynosiło go powoli w górę, wyprostowanego, napiętego, jakby
przytwierdzonego do krzyża czy też średniowiecznego pręgierza; zwisał f tak przez chwilę
¡na wprost oczu porucznika i paru
innych oficerów i żołnierzy, ociekając strugami wody, z rudą brodą oblepiającą policzki i
szyję, z rozkręconymi, obwisłymi pejsami przylegającymi do uszu; z uchylonych warg
chlustała woda. I za moment znów to samo: koło unosiło wisielca w górę na swym grzbiecie,
nogi zginały się w kolanach, chałat rozgarniał na boki, widać było spodnią bieliznę, jakieś
kołyszące się tasiemki ozy sznurki, głowa uciekała do tyłu, ukazując wystającą, porosłą
rudym puchem grdykę, niknąć za kołem w wodzie.
To było gdzieś chyba na Podolu, niedaleko Jam- poła. Porucznikowi obraz oglądany z
mostka o brzo- zowych nadpróchniałych poręczach przysłoniła pamięć
spraw towarzyszących, z pozoru bez znaczenia, a jak się okazuje, dominujących do tego
stopnia, że potrafią zastąpić sobą właściwą treść widowiska: idzie o dojmujący zapach
wo<dyv przegniłych- ocembrowań porosłych pleśnią i wciąż obmywanych wodą o barwie
grynszpanu, malachitu czy może szmaragdu. Porucznik, przechylony przez poręcz mostka,
stojąc naprzeciw koła młyńskiego, wciągał w płuca te zapachy z takim przejęciem, że aż był
zmuszony na chwilę zmrużyć powieki. Gdy je na nowo otworzył, Żyd podjeżdżał właśnie ku
górze. Miał też otwarte oczy.
Pierwszy gwałtowny ątak-goiączki i bolesnego kaszlu (stwierdzono wtedy zapalenie
płuc) schwycił porucznika w Żmęrynce, skąd przetransportowano go do lazaretu polowego w
Żytomierzu. Był nieprzytomny i bredził w gorączce. Opiekowała się nim młoda sani-
tariuszka, Kroatka. Trudno mu było porozumieć się z nią, gdyż me władała niemieckim. W
niektórych sytuacjach stawało się to nad wyraz kłopotliwe, wręcz żenujące, zwłaszcza dla
kogoś aż tak delikatnych u- czuć i manier oraz poczuciu taktu_i estetyki. ,jak Kie- keritz. W
napadach gorączki (a podchodziła, bywało, do czterdziestu nawet) zapamiętał kształt
różowego ucha pielęgniarki nachylonej nad nim, podsuwającej pod niego blaszany basen,
myjącej go gąbką i wycierającej szorstkim ręcznikiem do sucha. Ucho, widoczne cały czas
spod białego sztywnego czepeczka, stało się w tych warunkach problemem nadrzędnym, o
czymś podówczas decydującym, co samo w sobie i pozoru i na chłopski rozum było niby to
nieistotne czy nawet absurdalne, a stawało się w takiej niecodziennej scenerii sprawą aż tak
ważną. Kusiło go.by-je ująć w dwa palce, odciąć, a potem szybko ukryć pod poduszką- Takie
bzdury. I smak lodu w ustach, kanciastych ka
wałków topiących się powoli, którymi lekarz pułkowy, Regimentsarzt Prohazka, usiłował
zahamować ponawiające się krwotoki. Siostra, podtrzymując go pod ramiona, unosząc jego
głowę w dłoniach, nachylając ją ku metalowej miedniczce podsuniętej pod usta, miewała
dłonie zachlapane jego świeżą, ciepłą krwią. Przepraszał ją wzrokiem, tnie mogąc wymówić
ani słowa, dławiąc się nowym atakiem. Uśmiechała się, unosząc wysoko czerwone po
napięstki ręce. Spływanie do gardła chłodnej, cierpkawosłodkawej, przesyconej krwią wody
łykanej z trudem przez zaciśnięty boleśnie przełyk. Uczucie lodowacenia tchawicy, gardła, a
nawet płuc. Nie było w tym feldlazarecie bieżącej wody wskutek uszkodzenia instalacji, stąd
widok rąk lekarza obnażonych po łokcie, zanurzonych w miednicy z kołyszącą się
powierzchnią różowawej wody, w której odbijał się kształt ram okiennych. Sny czy półsny,
strzępy ni to marzeń, ni to zjawisk podobnych do gestów małpy kołyszącej się wysoko pod
sufitem na trampolinie. Malutki rezus z parą różowych uszek ukrytych w futerku okrągłej,
niemal ludzkiej główki. Początek, jak sądził wówczas, zapoznania się ze śmiercią. Pierwszy z
nią świadomy dialog czy może nawet flirt. Odczucie nie tylko jej obiektywnej obecności,
lecz namacalnej wręcz bliskości. Z tej przyczyny przewrotna radość, jaką może dać nagłe
odkrycie prawdy, której istnienia spodziewaliśmy się, oczekiwaliśmy, lecz była zawoalowana
domysłami, przeczuwana, lecz niezbyt realna, o zamazanych rysach twarzy, daleka. Teraz
stała tuż, tuż obok. Tryumf może z racji własnej młodości, która nigdy nie zazna goryczy
starzenia się i świadomości powolnego stygnięcia, wysychania, zstępowania po omacku w
mrok. Tak to wtedy mogło wyglądać w Żytomierzu. Szybko jednak zapomina
się szczegóły, a nawet w ogóle treść zjawisk, także toku rozumowania, gdy się wyjdzie na
zewnątrz z ciepłych, dusznych ciemności nocy na suche, trzeźwe światło dnia. Pozostaje
niejasny obraz, coś niekształtnego, zamazanego, nieledwie ślad świetlnego widma w lustrze
czy na szybie.
I jeszcze, i jeszcze wciąż, i wciąż, nawet już tutaj, w tym karpackim miasteczku, po paru
miesiącach schyłku lata i wczesnej jesieni, widmowe w swej urodzie — tamto lato na
Ukrainie. Fatamorgana złożona z bezsenności w siodle i na postojach, w marszu i spiekocie,
w niezmożonym poczuciu upływu nie tylko czasu, lecz i życia. Zadawanie śmierci i
doznawanie jej bliskości. Obrazy rodzące się byle gdzie i w byle czym, ich zwielokrotnione
sobowtóry i odbicia — na obłoku, jego kopii płynącej w wodzie, w lustrze stawu, w szklanej
kałuży, na zajeżdżonej kołami, stratowanej kopytami polnej drodze, stępa, potem kłusem
parę staj i znów stępa, potem trąb, kilometr, dwa, i krótki galop, by dopędzić wyciągnięty
wężem pluton ułanów, zrównać się z jadącą na przedzie trójką oficerów, pylne drogi, dalekie
trakty i szlaki, rytm kopyt, ciężkie bojowe hełmy przytroczone za rzemienie do siodeł,
kołyszące się rytmicznie w marszu, karabiny maszynowe na dwukolnych biedkach i zwyczaj-
nych wozach, bryczkach zarekwirowanych na jakimś folwarku, gdzie oszalały ze strachu
zarządca błagał
o ratunek przed chłopskimi bandami i jakimś na poły już legendarnym watażką, i gdzieś, w
innym już miejscu, nad głębokim parowem; w którym cień i szmer potoku, gdzieś za
Kamieńcem Podolskim, w jakiejś niewielkiej mieścinie — same parterowe domy — tłum
Żydów chasydów witających cadyka, targowica, jar pod Jampolem, stromy zjazd do
Dniestru, -widma
w półśnie na siodle na jakiejś wysadzanej topoiami drodze w księżycu, cienie od tych drzew,
cała noc w siodle, ostateczne, aż rozkoszne -zmęczenie o piemal erotycznym zabarwieniu,
majaki, nagłe ocknienie w alarmie trwogi, dreszcze niewyspania przed świtem, mgła na
niskich lewadach, łąkach ze świetlistą, oślepiającą oczy we wschodzie słońca taflą wody
jeziora, mijanie czegoś w drodze — ale czego? — chłopskiego pogrzebu? — huczącego jak
trąba powietrzna rojii- pszczół uchodzących ciemną chmarą z płonącej pasieki
w stepie? było, minęło, sen pokrył, owinął w wełnę
mgły, w bandaże dziwacznych objawień, zwidów nocy, czas psiej gwiazdy, czarne cienie pod
powiekami, monotonny ruch końskiego łba z nastawionymi ostro jak u wilka uszami, grzywa
i uszy — w górę, w dół — pomiędzy te sterczące uszy wycelowany wzrok, widok siwej od
kurzu drogi, jasność dnia w łanach zbóż — Boże, miej litość nad nami, grzesznikami na tym
padole! — strzępy gazety na szynkwasie, trup brodatego karczmarza zawieszony na rzemyku
od spodni, uczepiony klamki u drzwi, ugięte w kolanach, rozchylone na boki, sterczące
kolanami spod chałata nogi, a obok, na progu zajazdu, ranny w ¡brzuch kulą dum-dum het-
maniec od Skoropatskiego, nad nim nachylony felczer, i krótkie serie z karabinu
maszynowego siejące wachlarzami kule w stojący mu rem łan pszenicy, pola- tujące wysoko,
posiekane na sieczkę kłosy, sypiące się ziarna, serie w sad, między drzewa, byle gdzie, na
prawo i lewo, tjozstrzeliwane kwiaty, ptaki, motyle, chaty i płoty w malwach, można, |
nachyliwszy się z siodła, zajrzeć do wewnątrz przez brudne maleńkie szyby, ktoś się tam
zaczaił, łomot kolbami w drzwi, ułani wywlekają kogoś, kto aż przysiadł do ziemi rycząc ze
strachu, ponaglany kopniakami w podbrzusze,
dywizjon marszowy wyciągnięty w długą szwarmlinię, szwadron śpiewa: raz, dwa i trzy! —
studnia z żurawiem, napoimy wreszcie spragnione konie, drąg z wiadrem na łańcuchu, chłód
od dna, obraz nieba i obłoków u samego spodu, woda zimna, przeźroczysta jak -kryształ,
jednym słowem — folklor,.
Zaś Diana z Efezu ma pod brodą coś w rodzaju blachy czy tarczy podobnej do ryngrafu;
szyja owinięta ciasno i szczelnie aż pod brodę, na okrągło, jakby wianuszkiem, ale z czego?
— trudno odgadnąć; niżej zwisa kolia złożona z kilku rzędów sznurów o koralach wielkości
sporej wiśni, a może czereśni — spę- czniałe od soku owoce? mikroskopijne jaja jakiegoś ja-
szczura? — zaś dokoła głowy bogini, w tle, fruwają maleńkie diabełki-ni ediabełki,
nazwijmy je łagodniej
— dziwaczne istotki, widać wyraźnie ich szpiczaste różki, a także wysunięte z pyszczków
cieniutkie języczki oraz łapki, a może są to po prostu skrzydełka szeroko rozstawione na
boki. W egzaltacji., uwielbienia, gładząc końcami palców, z których zdjął rękawiczkę, białe
kształty Diany, porucznik wyczuwał już pierwszą falę napływającej wysokiej gorączki.
Myślał: czy składano jej ofiary z ludzi — tej najpiękniejszej z bogiń? Bo przecież byłoby to
najzupełniej naturalne i zrozumiałe: sama bliskość Efezu tych krajów, gdzie czczono i Baala,
i Astarte? Można było sobie chyba pozwolić na tego rodzaju hołdy najbardziej zagadkowej z
zagadkowych. Może skrapiano jej stopy świeżą, jeszcze ciepłą krwią niemowląt obojga płci,
z preferencją krwi chłopców; a może uzupełniano braki posoką ściętych u jej nóg
niewolników pojmanych w walkaęh. Całe wiadra dymiącej krwi! Fruwające nerwowo nad
nią owady, muszki, motyle. Może i jakieś olbrzymia ćmy zwabione iluminacją, niby
przedwczesnym wscho
dem słońca czy księżyca. Z sykiem wlatywały, płonąc, wprost w ogień pochodni. Zsypywały
się zwęglone niby sczerniałe liście. I nad tymi misteriami wzrok bogini nie widzący
czołgających się u jej boskich stóp hołdowników, zapatrzony gdzieś poza najdalsze hory-
zonty, i zagadkowy uśmieszek na wargach. A dokoła niej — i taką możliwość przewidywał
porucznik Kie- keritz — chór ukraińskich chłopów, niby z greckiej tragedii. Wieńce z
kwiatów, maki, bławaty, a także słoneczniki wielkie jak polne słońca czy też symbole
płodności tej ziemi.
Trzynastego sierpnia przypada_ święto Diany, władczyni świata duchów, bóstwa
rozdroży, gdzie podmuchy wiejące nie wiadomo skąd, rodzące się nie wiadomo gdzie,
wzniecają wiry i kręcone słupy kurzawy. Kręcą się w kółeczko te ruchome kolumny jakiejś
polnej świątyni, pachną zioła, koński nawóz, fruwają drobniutkie nasiona, pyłki kwiatowe, a
górą sierp księżyca, lecz może i ścięta szyja brocząca krwią. Jak w Fauście: „Wie sonderbar
muss diesen schönen Hals ein einzig rotes Schnürchen schmücken — Nicht breiter als ein
Messerrücken...” * W ofierze składano bo- gini-patronce w ten jej .poświęcony dzień placki
owsiane w kształcie półksiężyca, otoczone wianuszkiem cerkiewnych świeczek, i ustawiano
na rozdrożach:
Przy Dianie Efeskiej, a nawet przy wszystkich innych postaciach Artemidy, także tej
najbanalniejszej, z kołczanem, łukiem i myśliwskim psem trzymanym krótko energiczną ręką
za obrożę, zwanej Dianą-Łow- czynią, inne boginie Olimpu, wraz z Afrodytą i Juno-
ną, wyglądają jak nieudane kopie; taka Pallas-Ałena w tym zestawieniu wydaje się żenująco
komiczna, wyzbyta wdzięku, pozbawiona jakichkolwiek niespodzianek, zaskoczeń, wręcz
nudna, jak podstarzała guwernantka; można by ostatecznie zastanowić się nad urokami
boskiej małżonki Jowisza, Junony, jej dojrzałą cielesnością, solidnością .bioder i
masywnością ud; byłaby w tej postaci porównywalna z urodą Herodiady, również górującej
nad swą córką, cielęcą, bezduszną Salome, która potrafi tylko ciężkawo tupać, tańcząc goło z
głową Johannama na srebrnym półmisku, nie zważając na to, iż za każdym jej ruchem, gdy
tak podrzuca białym brzuchem tuż przed twarzą Heroda śliską od potu i spęczniałą od żądzy,
ta krwawa zupa w misie chlusta na boki, obryzgując jej uda, że depcze czerwonymi stopami
w lepkiej posoce, pozostawiając za 9obą, niby czerwony ścieg, błyszczące ślady zbroczonych
stóp; byłaby w swej bydlęcej tępocie bez- mózgiego cielęcia odpowiednikiem raczej Wenus
w tym duecie rywalizacji między matką a córką, gdyby Herę (nawet imiona podobne!)
zastąpić Herodiadą.
Afrodyta? — myślał porucznik Kipkeritz siedząc w cieniu wielkiej lipy (a działo się to na
kwadrans może przed egzekucją, mającą się tu właśnie, w tym cienistym cerkiewnym
ustroniu dokonać) — leży oto na wznak w pełni dojrzałego lata, w kwiatach ukraińskich
urodziwych wsi, gryzie w tej chwili soczyste źdźbło pszeniczne białymi zębami —
rozchylona w swych bielach i -«óżowościach — i cóż stąd? — wszystko jest jawne i
dostępne, nie ma żadnych tajemnic, obietnica staje się natychmiast spełnieniem. Brak
dwuznaczności objawień, jakie zsyła boska Diana i których nigdy zresztą nie spełni; cóż z
tego, że siedem pieczęci czeka na gniewnie niecierpliwą dłoń gwał-
townika, który nie zawaha się zrywać jedną po drugiej; połamie zaledwie lodowe sople, ostre
igły tworzące rodzaj srebrnej zapory czy kraty, schwyci w locie przeznaczoną dla zuchwalca
brzęczącą jak osa strzałę, jedną, a potem i drugą, aż dognają go w końcu poszczute psy, jak
się to przydarzyło Akteonowi; bowiem Diana jest jednocześnie boginią śmierci.
Akteon? — myślał porucznik Kiekeritz coraz leniwiej, leżąc w cieniu lipy cerkiewnej. —
Czy przypadkiem to nie on właśnie, już poza naszym dzisiejszym czasem, kiedyś tam objawi
się na moment strzału? Są to domysły tylko. Gdy był mały, gdy jeszcze mieszkał w Krainie,
skąd 'pochodził jego ojciec, -i wówczas nazwisko jego brzmiało po słoweńsku — Kike- rić,
miał gromadkę towarzyszy zabaw dziewięcio- czy ośmioletnich oraz konkurencyjną bandę
dziewczynek. Wtedy to po raz pierwszy ujawniła się Diana z łukiem, a także, jej śladem,
niewinny Akteon. Co dziwne, gdy chłopcy byli na ogół senni i niemrawi, grzebiący się w
piasku nad stawem w miejskim parku, ustawiający babki blaszanymi foremkami —
dziewczynki rówiiO- latki, pełne inicjatywy, były ruchliwe i wręcz agresywne. Więc już po
latach, gdzieś w czasie aktualnym, rolę myśliwego odegra być może sam bohater, zaś Ak-
teonem będzie białoskóry chłopak zbiegaiacy na łeb na szyję po stoku górskim do potoku i na
jego nagich plecach między łopatkami zarysuje się_ krzyżsut lunecie sztucera, a w
konsekwencji — co za odkrycie! — pan porucznik Kiekeritz byłby. stałby się w momencie
de- cyzji, Dianą-Łowczynia^ Na wszelki wypadek należałoby wykonać gest egzorcysty,
składając w odpowiedni sposób palce dłoni: — Teufel — komin raus! Szatanie — wyjdź!
O którejś godzinie po południu (porucznik Kieke-
ritz nie sprawdził na zegarku, lecz zapamiętał kierunek cieni drzew na cmentarnym murze
poza sobą) rotmistrz Urbanek zapytał go, czy w miejsce nieobecnego kolegi nie zechciałby
podjąć się dowodzenia plutonem egzekucyjnym. Mógł rozkazać, a uprzejmie pytał o zgodę,
był wyjątkowo ugrzecznionym i świetnie wychowanym oficerem mimo plebejskiego
pochodzenia. I byłby zapewne zbytnio nie nastawał, gdyby Kiekeritz żachnął się, a bodaj
tylko zawahał. Lecz nic się podobnego nie wydarzyło: obaj przytknęli tylko jednoczesnym
gestem dłonie do polowych czapek i zsunęli obcasy stając naprzeciw siebie na baczność: —
Zum Befehl! —
I zaraz potem ułani przyprowadzili na cerkiewny dzie- dzińczyk schwytanych na rabunku lub
podejrzanych
o udział w nim chłopów oraz ludzi niewiadomego pochodzenia, odzianych na pół z miejska,
na pół po wojskowemu. Pośrodku miejsca ocienionego do połowy przez korony ogromnych
lip stał. wysoki drewniany krzyż upamiętniający jakąś rocznicę czy wydarzenie, może
odpust. Dokoła mur oraz chruściany płot porosły lianami chmielu, stanowiący dalszy ciąg
ogrodzenia. Skazanych trzeba było przeważnie wlec na miejsce egzekucji, ciągnąc ich za
ręce, gdyż salwa z karabinu maszynowego, skierowana jak zwykle poziomo, nisko i
wachlarzowato tuż ponad ziemią, trafiła kryjących się w zbożu na wysokości kolan. Więc,
obficie krwawiąc, trudno im było w tych warunkach ustać. Wleczeni po trawie przez ułanów,
zostawiali za sobą czerwone smugi. Było ich kilkunastu, wśród nich dwu w żołnierskich
czapkach z gwiazdami nad daszkiem. Gwiazdy te były naszyte na wierzchu, wycięte, jak się
zdaje, z purpurowego sukna czy płótna. Porucznik Kiekeritz przyglądał im się stojąc w cieniu
drzew pod murem cerkwi. Czekał, aż żołnierze ustawią, a raczej
ułożą w porządku, rzędem skazanych. Niektórzy klęczeli z rękami skrępowanymi na plecach
jakimś drutem, inni siedzieli na trawie, jeden najwyraźniej na piętach, w kucki, tuż pod
płotem. Coś między sobą gadali po rosyjsku czy ukraińsku. Porucznik wówczas dopiero
rozeznawać zaczynał się w tych-obu- językach i rozumiał piąte przez dziesiąte. Gdy pluton
egzekucyjny ustawił się regulaminowo w dwuszeregu, porucznik, zadeptawszy niedopałek
papierosa, włożył monokl i wysunął pałasz z pochwy, po czym bez pośpiechu uniósł go w
górę. Gdy już miał zakrzyknąć — Feuer! — jeden ze skażanych, ten w czapie ze sztucznego
baranka z czerwoną gwiazdą nad czołem, usiłował poderwać się, lecz tylko zdołał dźwignąć
się z trudem na rękach
i zaraz upadł z powrotem na kolana, krzyknął coś po rosyjsku; porucznik zrozumiał tylko
słowo „rebiata!” Okrzyk ten wydał mu się szczególnie patetyczny w tym momencie;
przerwała go salwa i wszyscy skazani potoczyli się w. różne ^trony: jeden padł na twarz, inny
na bok, któryś ugiął się w pasie do tyłu, opierając potylicą o płot, z którego posypały się
drobne, posiekane kulami odłamki suchych gałązek chruścdanych. Wachmistrz, galicyjski
Ukrainiec Dańko, poszedł sprawdzić, czy któryś nie żyje przypadkiem — tak nakazuje re-
gulamin. Trącał po kolei butem leżących, nachylał się trzymając w pogotowiu rewolwer,
wycierał z uwagą but o trawę gdyż nosek umazał w rozlanej krwi. Potem podszedł do
porucznika, który wsunął już do pochwy pałasz, i zasalutował wyprężając się i meldując:
— Ich melde gehorsam, Herr Oberleutnant, alles erle- digt in Ordnung! — Porucznik
przyglądał mu się nie bez satysfakcji: Dańko był ładnym chłopakiem, ogorzałym, w typie
kozacko-zawadiackim, odrastały mu już jasne włosy, kosmykiem wymykając się spod
czapki.
Spytał go: — Co an krzyknął, no ten z gwiazdką bolszewicką na papasze? — Tamten, nie
patrząc w oczy oficera, odparł: — Chłopaki — tak zawołał — celujcie dobrze, a potem... —
tu Dańko zająknął się i umilkł.
— No, no — nalegał porucznik, coraz bardziej zaciekawiony; poczęstował wachmistrza
papierosem memphis, tamten ujął go delikatnie w dwa palce i trzasnął obcasami, aż ostrogi
zadźwięczały. — Takie durnoty, panie poruczniku, że nie warto powtarzać. — Lecz Kiekeritz
uparł się, więc Dańko wyrecytował jednym tchem, jakby z ulgą: — Żebyśmy następnie,
panie poruczniku — tfu! — skierowali naszą broń na naszych panów oficerów.— Hm ... To
ciekawe — mruknął Kiekeritz.
Później, w dalszym przebiegu tej letniej ekspedycji, nadarzyło się więcej okazji
komenderowania plutonami egzekucyjnymi. W okolicach Baru T~Fastowa,
i aż gdzieś za Humaniem, i bliżej, koło stacji Wapniar- ka na Podolu. Dwa, trzy razy na
tydzień, a był i taki dzień, że aż cztery do południa, jedna za drugą. Wówczas okrążyli i
zlikwidowali jakąś większą watahę. Dowodzili na zmianę: porucznik Alfred Kiekeritz oraz
podporucznik Anton Hlavaty. Czasami nocą na kwaterze, gdy już usypiał, a częściej kiedy
mimo zmęczenia, a wskutek pewnie pojawiającej się okresowo gorączki nie mógł zmrużyć
oka aż do świtu, w nagłym ocknieniu porucznik Kiekeritz przyłapywał się na t.ym, iż
odczuwa nagle strach; był to lęk nie sprecyzowany, rzec by można, pozbawiony wyraźnego
oblicza, niemal anonimowy. Tak czasami bał się, gdy był jeszcze dzieckiem, nie wiedząc
dokładnie, czego się boi, skąd, z jakiej strony, z jakiego kąta zjawi się ten przemożny strach i
w jakiej postaci. Wydawało mu się na przykład, że słyszy skradające się kroki. Teraz
podobnie: właśnie poczucie czyjegoś skradania się,^czajenia. Broń
skierowana na własnych oficerów? Byłoby to prawdopodobnie — jak sie kiedyś wyraził w
rozmowie z kolegami — w stylu. Tak, tak, właśnie tak, jak stylowymi bywają na przykład
pewne ludowe zwroty czy piosenki zgodne z folklorem, czasami bardzo nieprzyzwoite,
wręcz obsceniczne. A także byłoby en vogue, gdyż, jak się zdaje, nadchodzi właśnie moda na
zabijanie oficerów. Tamci, koledzy z pułku, nie zdawali się zbytnio zbudowani tymi jego
dywagacjami. To się wedle nich nie nadawało do dowcipkowania.
Czy więc, w razie czego, gdyby tak leżąc ujrzał skierowaną do siebie broń (najpewniej
karabin rosyjski z oberżniętą lufą, tak zwany obrez, a może parabellum?), zechciałby^-się-
-dźwignąć, usiąść na posłaniu, może wykonać jakiś niezdarny ruch obronny, na przykład gest
osłaniania dłońmi jakiejś części twarzy u- znanej za najcenniejszą — oczu, żeby nie widzieć
wylotu lufy, a może czoła, bo za nim mózg, ośrodek myśli — albo też inaczej zupełnie: jak
zaskoczona we śnie dziewica osłoniłby oburącz obnażone we śnie genitalia? — kto to wàe;
lecz nie — raczej nie chciałoby mu się nawet wyciągnąć rąk podłożonych tak wygodnie pod
kark, odwrócić na bok głowy, poprawić położenia nóg, które miu nagle zaczęły cierpnąć.
Sytuacja taka miałaby niejaki dziwaczny wdzięk, co prawda nieco kiczowaty, lecz me tak
znów banalny, jak by się mogło zrazu wydawać. Byłoby to w stylu myśliwskim i mogło się
wydarzyć na przykład w czasie wyprawy na lwy ozy lamparty gdzieś w buszu, gdy śpiącego
w namiocie zaskoczyłby groźny drapieżnik. Całość można by zatytułować: zakończenie
sezonu polowań na Ukra- inifi, Diana 7. F.fę^n w ochronnym bandażu, jak w owadzim
kokonie, wyjmowana na noc z torby, leżała stale na podorędziu u wezgłowia. Gdyby tak,
nagle prze-
budzony, ujrzał broń «kierowaną do siebie, oślepiony być może^sHopem jaskrawego światła
ślepej latarki wymierzonej w oczy, nie jest wykluczone, iż sięgnąłby odruchowo po swój
największy_skarb, wojenne trofeum numer jeden. Lecz taka okazja nie trafiła się tego
upalnego lata.
Gorączka pojawia _ się dość-^egularnie ituż po trzeciej, rtęć podsuwa ku górze szklanej
rurki i sięga zazwyczaj trzydziestu siedmiu z kreskami, pięciu, sześciu, bywa, że ośmiu;
rzadziej przekracza barierę trzydziestu ośmiu. Potem, ku wieczorowi, gdy ciemnieją
granatowiejąc okna, po szóstej wieczorem, wraca do normy, ustala się na trzydziestu siedmin
mnipj wipppj I tak w~kółko.~PeóImentsarzt Yodickfl, w cywilu znany ftyzjatra z Ołomuńca,
jeszcze na wiosnę w feldla- zarecie w Winnicy powiedział: — Jeśli pana, kolego, nie
interesuje specjalnie statystyka i graficzne wykresy w kształcie alpejskich szczytów, a
machinacje z termometrem mierżą i denerwują, rzuć pan to w diabły. Co panu da to ciągłe
sprawdzanie? — I istotnie, porucznik Kiekeritz, posłuchawszy rozsądnej przyiaciel- skiej
rady, przestał interesować się ciepłotą, w ogóle stanem zdrowia, i, co ważniejsze, poczuł się
natychmiast znacznie lepiej. Rzecz szczególna, iż nie mierzona gorączka istotnie ustąpiła
chyba, bo jej nie odczuwał; może poczuła się urażona okazywanym lekceważeniem,
podobnie jak nieco później stało się z pojęciem realnej wymierności upływu czasu po
przygodzie ze wskazówkami zegarka w górach ponad tartakiem. Tutai jednak, w Turce. w
tym hoteliku na piętrze, zaczął.: ną nowo mierzyć, no i, rzecz prosta, stan podgorączkowy
natychmiast wrócił. W tej dość lichej, lecz i malowniczej w swoim rodzaju mieścinie, pach-
nącej czadem węglowym z dwu źródeł — stacji ko
lejowej oraz tartaku — lecz i świerkową żywicą, ordynowało kilku lekarzy. Jeden z nich,
starozakonny, nader staranny i sumienny, bardzo przy tym w manierach delikatny, ba, wręcz
na swój sposób wykwintny, podjął się stałej opieki nad chorym już jawnie na tbc, inaczej
suchoty czy też gruźlicę płuc, porucznikiem, spędzającym tutaj ni to urlop zdrowotny, ni to
pełniącym niezbyt sprecyzowaną funkcję komendanta nie istniejącego etapu.
Jako wstępny warunek lekarz ów nakazał regularne mierzenie ciepłoty^ i to aż trzy razy
dziennie: ź ^amego rana, po południu i wieczorem. Taik dla kontroli — jak się wyraził — i
dla spokoju sumienia, po prostu, żeby wiedzieć. I nie pod pachą — lepiej w odbytnicy
— Taki pan tego ciekaw, Herr Doktor? — spytał Kiekeritz z uśmiechem. Tamten
zamachał rękami: — Cóż znowu! A właściwie tak. Obu nas winno to interesować. Skoro
mam pana leczyć i wyleczyć, Herr Oberleutnant.
— Leczyć tak, na to zgoda, ostatecznie to pana fach, a może i przyjemność, nie znam się
na tym, ale wyleczyć? Pan raczy żartować, Herr Doktor!
Tamten się zająknął, zacierał drobne dłonie, szukał najwidoczniej odpowiednich słów;
powiedział w końcu patrząc pacjentowi w oczy: — Wcale nie żartuję. Niech mii pan wierzy.
Pana stam nie jest aż tak ciężki i beznadziejny. jakby się mogło z pozom wydawać. Zobaczy
pan sam. Do świąt wszystko się wyjaśni.
Ale i tak, gdyby nawet ten miły konsyliarz nie był tego wymagał, sam z siebie porucznik,
chociażby celem sprowokowania utajonego zła, wywołania wilka z lasu, podrażnienia
uśpionego diabła, zacząłby mierzyć. Lekarz ofiarował mu nawet tabelkę z odpowiednią po-
działką celem wpisywania każdorazowych wyników.
— Alpejskie szczyty? — uśmiechnął się Kiakeritz bio- rącf ao rąk pokratkowany błękitnie
arkusz. — Może uda nam się doczekać Alpenglühen? Wie pan, doktorze, jak to wygląda?
Szczyty nabierają o zachodzie słońca barwy czerwonego wina. To piękny widok. Mamy
Właśnie zachód w tej chwili — wskazał okno. Istotnie, za stacją, nad pierwszym pasmem
górskim, czerwieniało. Cienie były ukośne i wydłużone. Doktor Artur Stieglitz uśmiechnął
się tylko i pogładził krótką, siwawą bródkę. Lecz w oczach nie było uśmiechu.
Zaordynował syrop z kreozotem i teraz wcale miły jego zapach, a także swoisty żywiczny
smak pojawia się w ślinie i oddechu porucznika, a nawet towarzyszy jako rodzaj przyprawy
przy spożywaniu potraw i napoi, szczególnie piwa. Inna rzecz, że tutejsze pirwo jest wodniste
i w gruncie rzeczy bez smaku. A pilanera na lekarstwo. Niby to obiecano sprowadzić aż ze
Lwowa, ale jak dotąd nie ma go nigdzie. Prócz syropu lekarz przypisał cacodylatum
naitricusm w zastrzykach oraz środek, który nosił nazwę arrhenal. A także bi- phosphatum
calcicum wraz z syropem jodowym.
Palenia trzeba się było wyrzec już wcześniej. Rzecz dziwna, nie wywołało to
znaczniejszych cierpień, przeszło niemal bezboleśnie. Dym wywoływał zresztą natychmiast
po pierwszym zaciągnięciu się ataki kaszlu tak zjadliwego i bolesnego, iż mogło się
wydawać, że przypala mu ktoś gardło żywym ogniem. Prawie jak przed laty w dziecinnym
kokluszu. Porucznik przechodził go, doskonale pamięta, bardzo ciężko. Teraz, dławiąc się i
chrypiąc, w jakiś szczególny sposób odzyskiwał poprzez te ataki kaszlu kawałek dzieciństwa.
Nie wiadomo czemu aż tak jaskrawo zapamiętał z tamtego okresu kształt otwartego na oścież
okna widzianego z łóżka, a w nim, na tle dalekiego widoku Alp,
rozkołysaną wiatrem firankę, zwijającą się i rozwijającą niby biała wstęga czy sztandar; w
atakach kokluszowego kaszlu, który dusił, nakazywano otwieranie okien bez względu na
porę roku, temperaturę i pogodę, a nawet zalecano wynoszenie dziecka na dwór. Naj-
wyraźniej porucznik zaczynał pośrednio odzyskiwać pewne wartości dawno zapomniane czy
już nawet doszczętnie utracone, lecz i tak wkrótce był zmuszony stwierdzić, iż powrotu
właściwie nigdy nie ma ani do tych samych miejsc, ani w ten sam miniony czas, więc wiele
spraw i złudzeń należało ponownie spisać na straty, podobnie jak trzeba było zrezygnować z
tylu, zdawałoby się niepodważalnych czy niezmiennych wartości.
W poczekalni lekarza, już za drugą u niego wizytą, porucznik spostrzegł wiszący na
ścianie, nieco z boku i nad drzwiami, w cieniu wieszadła na płaszcze, oleodruk
przedstawiający Salome wedle obrazu Gustawa Moreau. Skąd tutaj Salome? Uniósł brwi.
Doktor Stie- glitz wyjaśnił mu, że to córka nieboszczka, studiująca we Lwowie medycynę,
przywiozła kiedyś, powiesiła tutaj, no i tak zostało. Porucznik zapytał wówczas: — Czy
panu, Herr Doktor, bardzo na niej zależy, bo jeśli nie, to ja bym chętnie ją od ¡pana nabył — i
spojrzał na lekarza, który przez krótki moment, jakby zaskoczony tą dziwną propozycją,
zawahał się. — Nie, skądże znowu! Jeśli istotnie panu, Herr Oberleutnant, na tym iby
zależało, proszę uprzejmie, jest do pańskiej dyspozycji — i sięgnął ręką po obrazek, lecz że
był niski, nie mógł dosięgnąć. Wyręczył go Kiekeritz. Wspiął się na palce i ostrożnie zdjął z
gwoździa, po czym podszedł z nim do okna, oparł go o framugę
i nachylony zaczął mu się przyglądać z bliska, prawie jak krótkowidz, a następnie, ująwszy
w obie ręce,
z oddalenia. Mrużył to jedno, to drugie oko. Założył nawet monokl w tym celu. Potem go
jednak wyjął.
I znów oglądał z bardzo bliska, ¡przesuwając końcami palców po szkle nieco zakurzonym.
Doktor Stieglitz czekał cierpliwie, pokaszlując. Może z tej przyczyny, że oświetlenie było
w poczekalni nie szczególne o tej porze dnia, porucznik po chwali przeniósł obrazek do
gabinetu doktora. Zawahał się, szukając, gdzie by go najkorzystniej ustawić do dalszej obser-
wacji; wybrał w końcu wierzch niskiej szafki ze szklanymi półeczkami na instrumenty. Stało
ich tam niezbyt wiele, Stieglitz nie był ani chirurgiem, ani ginekologiem, lecz na prowincji
należy liczyć się z różnymi przypadkami chorób i trzeba być, jak to mówią, omnibusem.
Więc Salome znalazła się w bezpośrednim sąsiedztwie różnych-kleszezy i szczypców, dwu
czy trzech skalpeli oraz paru strzykawek. Doktor wykonał ruch ręki, jak gdyby chciał
odsunąć jakiś ostro zakończony, lśniący instrument z najbliższego zasięgu. — Nie, nie! —
wykrzyknął Kiekeritz, energicznie przytrzymując lekarza za biały rękaw fartucha. — Właśnie
tak, jak jest w tej chwili, będzie najkorzystniej, oczywiście, jeśli pan doktor nie ma nic prze-
ciwko temu. To wręcz wymarzone_miej
g
^e jl§| frngoś takiego jak Salome — dodał na poły
do siebie, na poły do gospodarza, strzepując palce i wyoierając je w chusteczkę; jak się
okazało, przy okazji ukłuł się dokrwi igłą strzykawki. — Niech pan pokaże. Zaraz się to panu
opatrzy. No, nic takiego, lekkie powierzchowne ukłucie, ale zawsze, ostrożność nigdy nie
zawadzi. — Porucznik zaśmiał się. Doktor Stieglitz, owiązując lekko krwawiący palec, nie
bardzo pojął wyraźną radość pacjenta. Przed chwilą w tym gabinecie, odbyła się auskultacja i
jej wynik okazał się raczej nieszczególny,
wręcz zły. Opukiwanie klatki piersiowej dało rezultat alarmujący: echo jak z pustej beczki,
głuchy, matowy pogłos. Z głębi piersi, gdy się przyłożyło ucho, dolatywały zgrzyty, świsty i
charakterystyczny, niemal blaszany szelest. No tak, pomyślał doktor Stieglitz, tak
przypuszczałem: prawego płuca już tak, jakby nie było, a lewe w stanie rozpadu. — Pan
powinien, dobrze radzę, Herr Oberleutnant, wyjechać, gdy tylko ta wojna się skończy, do
jakiegoś dobrego sanatorium, choćby do Meranu. A jeszcze lepiej do Szwajcarii, byle nie za
wysoko. Nie ma powodu, jak już mówiłem, do alarmu, lecz i lekceważyć nie należy. Niech
pan będzie rozsądny, panie poruczniku. Moja rada.
No i wkrótce po tej rozmowie ta nagła uciecha pacjenta w związku chyba istotnie I tym
głupim obrazkiem, radość nie udawana, jak najszczersza, wręcz, chciałoby się powiedzieć, aż
dziecinna, a na pewno spontaniczna. Dziwni bywają ludzie. Nigdy się ich nie pozna, nic się o
nich tak na serio nie wie. I powiedział na głos: — Zapiszę panu znakomitą miksturę z
calcium. To, co się tam u pana w płucach otworzyło, zasklepi się, po prostu zwapni. Mam
niepłonną nadzieję, no i długoletnie doświadczenie. Ilu to chorych na płuca wyleczyłem! O,
nie tak dawno, może pan słyszał: syn rabina z Mościsk^ siedemnastoletni, zachorował,
i to bardzo poważnie, no i przysłali go tu, w góry, żeby mu pomógł klimat. Może i pomógł
też, ale to ja, nie chwaląc się, wyciągnąłem go z tej biedy. Było już bardzo źle, nawet
lwowscy lekarze kiwali głowami
i opuścili go, a teraz, popatrz pan, zdrów jak ryba. Ożenił się nie tak dawno, już ma syna.
Porucznik Kiekeritz jakby nie słyszał. Ustawiał oleodruk i tak, i siak, nachylał w różne
strony, podnosił |f oczu, wycierał chusteczką, chuchał, zakładał, to wyj
mował monokl. W końcu powiedział prostując się i odkładając Salome na stolik: —
Delectatio morosa, nieprawdaż? — a doktor Stieglitz, znów nie wiedząc, co ma jego pacjent
na myśli, zamilkł, mrugał tylko siwymi rzęsami i uśmiechał sdę nijako. Miał niewielką
szpakowatą bródkę w szpic, sztywny kołnierzyk rozchylony na grdyce. Zacierał malutkie,
niemal kobiece dłonie.
— Pan doktor — podjął po chwili Kiekeritz — czytał może dysertację niejakiego
Laforgue’a na temat Salome i Herodiady, ich wzajemnych relacji, uzależnień i animozji. Nie?
To wielka szkoda. Niech pan sobie poczyta, Herr Doktor. Bardzo interesujące, niech mi pan
wierzy. Jakoś tak — cytuję z pamięci, ale chyba dokładnie, bo tyle razy czytałem — niech
pan posłucha: „Któż to tak udręczył uśmiech tej małej? Jej niepokalane poczęcie?” Co?
Bajeczny pomysł, sam pan przyzna. To niepokalane poczęcie! A następnie, słuchaj pan, jest
tam taki passus, nie wiem, jak pan to odbiera, ale ja ... Więc to brzmi następująco: „Salome
zaśmiała się, pokasłując z cicha. Być może dlatego, by dać w ten sposób znać, że nie bierze
siebie samej serio. Odezwała się więc bezdźwięcznym i bezpłciowym głosem, jak ktoś chory
domagający się wywaru z ziół. . .” No co, nie miałem Tacji? Cała ta sytuacja, ta bezpłcio-
wość Salome, wbrew powszechnej, zwulgaryzowanej tradycji. Czy pan nie myśli, tak jak ja,
a przed nami Laforgue, że Salome -jß&t właściwie istotnie tworem nijakim, być może z tej
przyczyny, iż cały zapas płci, kobiecości najbardziej dosłownej, przewidzianej przez matkę
naturę na te obie panie, zagarnęła egoistycznie mama, to znaczy Herodiada?
— Przyszło mi na myśl w tej chwili — powiedział doktor Stieglitz — że mam dla pana
także zioła. Taki wywar. Pomoże panu. Warto spróbować.
Kiekeritz drgnął, jakby nagle przebudzony z głębokiego snu: — Arnika, co? — odwrócił
się na pięcie, trzymając zmów w obu rękach oleodruk. Jego smagła, szczupła twarz znalazły
się nagle w wycięciu otwartego okna zwróconego na zachód, gdzie na dalekim planie
zaipadało poza górski, niemal granatowy łańcuch bardzo czerwone, lecz mimo to nie rażące
oczu, nieproporcjonalnie wielkie słońce. Wisiało jak balon tuż nad głową pacjenta. Potem
poza wciąż stojącym na tle okna przesunął się bezszelestnie długi sznur wagonów, same
cysterny. I w wieczornej cdszy wysoki, dwa razy powtórzony gwizd lokomotywy.
— Ach nie, skądże znowu! Dlaczego panu przyszła na myśl właśnie arnika? Przepiszę
coś znacznie odpowiedniejszego. Zobaczy pan, poruczniku, jak to panu zaraz ulży. Ja
osobiście nie przeceniam wprawdzie ziołolecznictwa, z którego niektórzy moi koledzy
próbują zrobić osrtaitnio panaceum, ale je doceniam i stosuję z powodzeniem w wielu
wypadkach.
Wtedy Kiekeritz, jakby nie słysząc słów lekarza, zaczął, zmrużywszy oczy, deklamować
półgłosem po francusku: ®,J’aime l’horreur d’être vierge et je veux vivre parmi l’effroi que
me font mes cheveux, pour le soir, retiré en ma couche reptile inviolé, sentir la chaâr
inutile...” * Zrozumiał pan, Herr Doktor? — Ale doktor Stieglitz nie znał francuskiego, więc
tylko uśmiechnął się blado. — Co to znaczy, Herr Oberleut- nant, kto to napisał? —
Mallarmé, taki francuski poeta. Nigdy pan o nim nie słyszał? — machnął ręką, nie usiłując
nawet przełożyć tekstu na niemiecki lub
przynajmniej wyjaśnić treści wiersza. Po chwili milczenia powiedział: — Wie^ pan, dlaczego
interesują mgie te ¡różne spekulacje i symbole? Na przykład Salome albo Maria Egipcjanka?
#Bo muszę wciąż czuć obok siebie obecność świadków, rozumie mnie pan? # Nie? —
Trudno. Mniejsza z tym... — po czym podjął jednak na nowo, patrząc teraz przez okno, za
którym zaszło już słońce i błękitniały jakby nagle po jego zniknięciu pojaśniałe lesiste góry i
skąd zaczął ciągnąć wieczorny chłód: — Zgodzi się pan chyba ze mną, doktorze, iż
najbardziej fascynującą sprawą^ na naszej planecie jest śmierć, i to oglądana, opukiwana, jak
mnie pan przed~chwilą opukiwał^ z obu stroń. Mam na myśli, nie wiem, czy mnie pan
rozumie, "Hen: Doktor, tak jej zadawanie, jak i doznawanie. Można by to określić jako
ąmakowanie, czy nie tak? To nie tylko konsekwentne do końca, lecz i jedynie lojalne stano-
wisko wobec niej.
Doktor Stieglitz zawołał dziewczynę z kuchni i kazał jej wytrzeć dokładnie i do czysta
obrazek, po czym, owinięty w papier pakowy, wręczył swemu pacjentowi. Ten, chowając do
portfela z krokodylej skórki plik recept, ożywiony, najwyraźniej wciąż podniecony, po-
wiedział: — Wie pan zapewne, że istnieje mnóstwo najróżniejszych wyobrażeń Salome, sam
znam ich chyba kilkanaście, bo to był do nie tak dawna bardzo modny temat, zwłaszcza od
czasów sztuki Wilde’a, lecz najtrafniejsze jest, moim zdaniem, czy pan się też ze mną zgodzi,
Herr Doktor, ujęcie Francesca dpi Cako. Oryginał znajduje się, jeśli mnie pamięć nie myli, w
pinakotece w Turynie. Cóż, kiedy, tak między nami mówiąc, tylko i wyłącznie pani
Herodiada zasłu- guie na naszą uwagę. X, rzecz dziwna, tak się niewiele ukazało jej
podobizn, tak się rzadko zajmowano jej
PU
osobą, zwłaszcza w malarstwie. Zawsze ranie to dziwiło, a nawet gniewało. Miałem
pocztówkę ze znakomitą wprost reprodukcją Herodiady, takiej skupionej, przyczajonej,
wręcz groźnej w tej pozie, z obu rękami wciśniętymi między uda, całej w oczekiwaniu
nachylonej do przodu. Oczy zmrużone, ale co za oczyf Sama Cielesność, w gruncie rzeczy,
między nami mówiąc, obrzydliwość, aż od niej dławi w gardle, ale wprost me mogłem mimo
to, a chyba właśnie dlatego, oderwać wzroteu. No i niech pan sobie wyobrazi, co za pech! Ta
właśnie widokówka ostatniej wiosny zaginęła mi. Ktoś mi ją niezawodnie ukradł.
Podejrzewam ordynansa majora Holaka. Wiem, że szukał pocztówki, by ją wysłać do swojej
dziewczyny, no i prawdopodobnie, z braku innej, zwędził mi moją niezrównaną Herodiadę,
nie zdając sobie, rzecz jasna, sprawy, jaki skarb wpada mu w ręce. Prostak! To tak zwykle.
Wie pan, doktorze, że nie tak dawno temu znalazłem dwa piękne meisseny, jeden talerz i
jedną salaterkę, na wsi, używane jako miski na pokarm dla drobiu! Horrendum! Ech!...
Doktor Stieglitz kiwał głową ze zrozumieniem. Przecierał niezaradnie szkła chusteczką.
Potem wręczył porucznikowi oleodruk. Nie zgodził się przyjąć w zamian ani srebrnej
papierośnicy, ani sporej sumy w gotówce. — Co też pan, na miłosierdzie boskie, najle-
pszego? Bo się jeszcze obrażę, doprawdy, Herr Oberleutnant. Za takie coś nic niewarte? Że
wisiało tutaj w poczekalni, no to co? Nic! Przestanie wisieć i tyle. Schluss! Ja zresztą nie
palę. Po co mi w takim razie taki portcygar?
Przy kolacji doktor powiedział do żony: — Wiesz, Klara, dziwni bywają ludzie. Na przykład
ten oficer chory na tbc, ten co mieszka u Wasserzuga na piętrze,
no wiesz, o kim mówię, ten ułan. Był u mnie dzisiaj
i musiałem mu ofiarować obrazek, co to go kiedyś przywiozła ze Lwowa nasza Sara. Chyba
ci go nie żal, co? Sama mówiłaś kiedyś, że paskudztwo.
Ale nie wyjaśnił, na czym właściwie, poza sprawą tej reprodukcji, polega dziwność
pacjenta. Zresztą pani doktorowa i tak sama wie, że trafiają się (bardzo różni ludzie, nawet
tutaj, w tej dziurze. Pani Klara Stieglitz, z domu Probst, pochodziła z Sambora, i to nie z tego
Starego, zwanego też Starym Miastem, lecz tego drugiego, prawdziwego, niemal stolicy, i
miała swoje wyrobione zdanie o miasteczku, w którym przyszło jej od lat mieszkać, a także o
klienteli męża. Jej mąż po chwili dodał: — Ten oficer ma przed sobą najwyżej dwa, no, może
trzy miesiące życia. — Ugryzł kromkę razowca posmarowanego gęsim smalcem. Taki
niełatwo teraz dostać, w handlu od dawna nie ma, lecz doktorowi dostarczają pacjenci. Także
miód. Na przykład ostatnio wręczył mu dwa spore słoje tego specjału, za którym doktor
przepada, pan nadleśniczy Szwanda że Smorza, też od czasu do cząsu jego pacjent. Ale rza-
dko, nader rzadko. Pan Alojzy Szwanda ma wprost żelazne zdrowie, organizm do
pozazdroszczenia: ani kataru, ani kaszlu, ani jakichś wyraźnych zmian w układzie krążenia
czy w sercu, nieco sklerozy, jak każdy w tym wieku, mimo że nie wylewa za kołnierz — te
jego własnej roboty nalewki znane w całej okolicy! — a i pali sporo, cygara, a także fajkę.
Na myśl o panu nadleśniczym doktor Stieglitz uśmiecha się sam do siebie; przyszło mu przy
okazji do głowy, że pan Szwanda, o ile wieść niesie, do teraz nie gardzi również płcią zwaną
słabą. Różne taMe baby wiejskie, raz ta, raz inna. Potem się zwierzają, jaki to pan nadleśni-
czy mocny, prawdziwy chłop, gdy idzie o te sprawy.
I tak | ust do ust takie wiadomości dochodzą aż do doktora Stieglitza.
Siostra Irina Parafińczuk, aktualnie zatrudniona w punkcie sanitarnym na stacji kolejowej
Turka, miała okazję któregoś dnia obejrzeć kolekcję pana porucznika Kiekeritza, to znaczy tę
jej cząstkę, którą ma przy sobie, gdyż większość wysłał już na adres matki, do Grazu.
Widziała i Salome, i Marię Egipcjankę, a także reprodukcję nieznanego malarza
holenderskiego, przedstawiającą jeźdźca galopującego na czarnym koniu przez romantyczny
krajobraz w burzliwą pogodę; ibył odziany w czarną burkę rozwianą na wietrzą Gdzieś w tle
obracał skrzydłami wiatrak. Ten Obrazek uznała za najładniejszy. Panna Irina Parafińczuk
miała okazję obejrzenia zbiorów porucznika Kiekeritza wysłana do niego przez doktora
Stieglitza, by choremu postawić bańki. Do wszystkich strapień i kłopotów przyłączył się
ostaitnio ostry bronchit. Irina, pucołowata, szeroka w biodrach, przysadzista, o pękatych
łydkach widocznych do połowy sponad cholew wysokich butów, jakie nosiła jesienią i zimą,
zaczesana na bok, z kosmykiem nad okiem jak młody kozak, stawiająca kroki szeroko i
zamaszyście, znała od dawna porucznika zamieszkałego u Wasserzuga. Zjawiał się przecież
dość często na stacji po gazety nadchodzące pociągiem popołudniowym, czternasta z mi-
nutami, a także i drugim, tym o siedemnastej dwanaście, by podpisać w charakterze
komendanta placu jakieś sprawozdania, między innymi i z działalności siostry Mny,
poplotkować z porucznikiem Valaśkiem, który się straszliwie nudził i tylko czekał na taką
okazję. Irina Parafińczuk kręciła się po obu pokojach — i tym zajmowanym przez Valaśka, i
swoim własnym, sanitarnym — i czasami hałaśliwie wtrącała się do roz
mowy. Potrafiła z byle powodu wybuchać śmiechem tak donośnym, że słychać go było aż za
potokiem, w tartaku i magazynach. Paliła też namiętnie papierosy.
Teraz w pokoju numer jeden, zajmowanym przez porucznika Kiekeritza, zakasawszy
wyżej łokcia rękawy bluzy na muskularnych białych ramionach, chrzęszcząc i podzwaniając
całą kolekcją szklanych baniek w blaszanej miednicy, to zapalając, to gasząc dmuchnięciem
kłąb waty nasyconej spirytusem i nawiniętej na długi drut, napełniwszy cały pokój ostrą
wonią denaturatu, ustawiała z dużą wprawą bańki w dwu szeregach po obu stronach bruzdy
kręgosłupa, na nie opalonych, wątłych plecach pacjenta cierpliwie leżącego płasko na
brzuchu i obserwującego z zainteresowaniem lewym okiem krzątającą się energicznie
pielęgniarkę. Nuciła pod nosem w trakcie pracy takie jakieś tra-la- -la, tra-la-la, tra-la-la!
Porucznik od czasu do czasu niestety był zmuszony odkaszlnąć; swąd tlącej się waty i ostra
woń denaturatu kręciła w nosie i łaskotała w gardle. Wówczas panna Irina Parafińczuk
przestawała na moment nucić, sykała, marszczyła groźnie gęste, zrośnięte nad nosem brwi w
obawie, by gwałtowniejsze ruchy pacjenta nie spowodowały odpadnięcia którejś z baniek, a
już zaczynały — jak się wyraziła — pięknie nabierać, przyssały się wciągając w siebie skórę
pleców, która pęczniała, jednocześnie przyjmując barwę dojrzałej czereśni czy też wiśni.
Znała nieźle język niemiecki, więc usiłowała teraz nawiązać rozmowę z milczącym
porucznikiem, który wciąż przyglądał się jej z uwagą, i właśnie to jego nieustanne
wpatrywanie się bez słcwa zaczynało ją w jakiś sposób niepokoić, prowokować, a nawet dra-
żnić. — Po szczo win tak dywyt sia na mene? — No
więc zaczęła na temat ikon wiszących rzędem tuż nad łóżkiem. Ona osobiście nie ceniła ich
zbytnio. Widywała ich tyle w cerkwiach tych okolic, że jej spowszedniały. A były też i po
chałupach, kupowane z okazji pobytu w mieście na jarmarkach i odpustach. Natomiast
obrazek z jeźdźcem wydał się jej interesujący. Zapragnęła dowiedzieć się, kto to taki. Ale
porucznik Kiekeritz nie potrafił jej wyjaśnić, sam nie wiedział, było mu to zresztą całkowicie
obojętne, mało istotne. — Dziwne — powiedziała na to panna Parafiń- czuk — ja tobym nie
wytrzymała, ażbym się dowiedziała. Taka już jestem. — Mogę ją pani ofiarować, tę re-
produkcję, skoro się pani istotnie spodobała. Mnie na niej nie zależy — powiedział, a ona na
moment znieruchomiała, jakby zaskoczona; jej duże, mocne dłonie zawisły nad plecami
leżącego wciąż nieruchomo. — Tak? Naprawdę mogę ją sobie zabrać? No to będę miała od
pana pamiątkę, Herr Oberleutnant. Powieszę ten obrazek w moim pokoju służbowym na
stacji. — Oparła twardo obie ręce na plecach i biodrach porucznika, nisko nad nim
nachylona, tak iż przez chwilę poczuł jej oddech na karku. Wzdrygnął się, gdyż przyszło mu
do głowy, że dziewczyna w dowód wdzięczności za ofiarowany obrazek zamierza pocałować
go w szyję. W tym momencie złapał go ostry atak kaszlu. — Oj! — krzyknęła Parafińczuk i
w panice znów przygniotła oburącz plecy pacjenta unieruchomiąjąc je, by wstrząsy
wywołane kaszlem nie zepsuły jej całej misternej roboty.
Nie tak znów chyba wiele czasu upłynie (ile tygodni? trzy? cztery?), a dyplomowana
pielęgniarka, zmobilizowana do służby sanitarnej (ach, nie — ona przecież sama
dobrowolnie zgłosiła się pewnego grudniowego poranka w roku 1917 do wojska jako ocho
tnik), przestanie być tylko i wyłącznie siostrą Czerwonego Krzyża. Zamieni biały fartuch na
wojskową bluzę. Wdzieje na swą jurną kozacką czuprynę ułańską furażerkę, odziedziczoną
po swym byłym pacjencie. Do niej, w miejsce nieaktualnego już cesarskiego bączka,
przyszyje własnoręcznie żółto-niebieską kokardę. W tym nowym wcieleniu, okręciwszy
pękate łydki owijaczami wchodzącymi właśnie w modę nie tylko w armii, zasznuruje ciasno
męskie, na czarnej gumowej podeszwie buciki typu myśliwskiego, dar pana nadleśniczego
Szwandy z jakiejś okazji, i — nie jest to wykluczone, przeciwnie, nader prawdopodobne —
obejmie samozwańczo komendę stacji kolejowej w miejsce dotychczasowego komendanta,
porucznika Valaśka, który zapragnie jak najszybciej powrócić w rodzinne strony. Tak to
będzie zapewne wyglądać wkrótce, gdy nadejdzie sposobna pora, nazywana również chwilą
historyczną. Na razie jednak panna Irina, przyszły już niebawem prowidnyk armii
ukraińskiej, z dumą przygląda się wynikom swej pracy: plecy pacjenta są całe w czerwonych
bąblach, niby olbrzymich szkarłatnych guzach na białym tle; odjęte nie bez trudu szklane
naczynia leżą już w podręcznej torbie sanitariuszki.
Gdy nazajutrz (a może dopiero za dwa, trzy dni) doktor Stieglitz zagadnie porucznika,
czy jest zadowolony z obsługi panny Parafińczuk, ten odpowie, że tak, oczywiście, nawet
bardzo zadowolony. A po chwili doda: — Tak, ona posiada wielkie i ciężkie białe dłonie.
Dobre do boksu, ale też do masażu. — Doktor, znów nieco zaskoczony, jak to się często
zdarzało w kontaktach i porucznikiem, odpowie szybko: —Tak, tak. Niezawodnie. Ale panu,
poruczniku, na nic by się taki masaż nie przydał, mógłby nawet zaszkodzić.
W tym momencie od strony stacji Jawora i Roz-
łucz zbliża się pociąg towarowy. Słychać go z daleka. Wspina się pod górę, lokomotywa
ciężko dyszy, po- sapuje, milknie na moment, by znów, z tym większą energią, zacząć
wyrzucać z komina nakrytego wielkim baniakiem czarne kłęby dymu w czyste, kryształowe
powietrze tutejszych gór. Słychać też stukot kół o spojenia szyn, mimo iż pociąg oddalony
jest jeszcze o kilka kilometrów i od stacji Turka, i od budki dróżnika oznaczonej napisem w
dużym formacie: Tu-2. Dlatego że taka znakomita słyszalność, jest zawsze dość czasu, mając
nieco wprawy, by ogarnąć się i wyjść przed budkę dróżniczą, ustawiając się następnie na
baczność z chorągiewką w ręku. Chorągiewka ta jest przytwierdzona do bardzo krótkiego
kijka, sczerniałego od użycia w ciągu wielu lat i wyślizganego od rąk. Płótno chorągiewki też
zszarzało, straciło swą niegdyś jaskrawą, dumną barwę, jest teraz nie tylko brudne, lecz i
wystrzępione po brzegach. Ale i tak służy wiernie cesarsko-królewskim kolejom. I
chorągiewka, i drążek pamiętają dobre przedwojenne lata galicyjskie, a potem wybuch wojny
i krótką rosyjską okupację zimą z czternastego na piętnasty, i zwycięską ofensywę wiosenną
w piętnastym, po Gorlicach. Pracujący tu dróżnik, Ołe- ksa Maksymiuk, wiosną w
osiemnastym, kilka miesięcy temu, został powołany do szeregów c. k. landwery i wcielony
do trzydziestego trzeciego pułku w Stryju, i to mimo starań i obietnic pana porucznika
Valaśka, by tak doświadczonego funkcjonariusza kolei wyreklamo- wać; no cóż, nie udało
się i Maksymiuk odjechał do kadry. Jego następcą w tak ważnej funkcji na posterunku w
budce numer dws, a raczej następczynią, została dziewczyna, Niemka z kolonii Felizienthal,
nie jaka T/i*« TCud: Objęła tę pracę świadoma całkowicie i bez reszty swego
nieoczekiwanego awansu, a także
wagi spraw, jakie jej powierzono z pełnym zaufaniem w dobie wojny na tak eksponowanym
szlaku kolejowym, łączącym Lwów z Budapesztem via Sambor— —Turka—Sianki—
Ungvar i dalej, porty mad Adriatykiem, a już szczególnie z portem wojennym w Foli. Stała
się, i o tym wiedziała, instrumentem władzy państwowej, jej reprezentantem na niskim co
prawda, lecz niebagatelnym szczeblu drabiny służbowej. Wręczono jej kolejarski płaszcz po
poprzedniku, za luźny na nią, za to przykrótki; bo Liza Kut jest dziewczyną szczupłą, lecz
bardzo wyrośniętą, podniszczony i miejscami potargany (zwłaszcza obie kieszenie były
pourywane, a także brakło dwu guzików); dano jej również czapkę granatową z emblematem
kolei państwowych — kółkiem z dwoma skrzydełkami, symbolami pędu i szybkości;
zafasowała też parę męskich, wcale nowych komiśnych bucików, sznurowanych skórzanym
sznurowadłem, w sam raz na nią, dodać bowiem wypada, że Liza Kut, najstarsza córka
gajowego, dziś już nieżyjącego, a byłego podwładnego pana Szwandy, należy do dziewczyn
wysokich, a chudych, rzec by można, nawet łykowatych, a stopy ma płaskie i bardzo duże,
nawet jak na dwudziestoczteroletniego dróżnika. Więc teraz, gdy od Jawory zbliża się
pociąg, jest zawsze czas, by bez zbytniego pośpiechu, flegmatycznie i nieco sennie, jak to
ona, taka już powolna, lecz i pracowita od dziecka, wdziać i płaszcz, i czapkę i wsunąć stopy
w ko- miśne buty. Czasami bywa, że Liza zbyt już przesadzi w tym wyczekiwaniu na ostatni
moment, co, być może, stało się u niej rodzajem zaibawy sportowej, zwłaszcza że nie ma
niczego do roboty i nudzi się po całych dniach, więc świadomie zwleka patrząc przez okno z
budki, no, i nie ma już czasu na zasznurowanie obuwia. Wtedy sznurowadła pętają się i
plączą, zacze
piając o wystające kamyki, ale ona nic sobie z tego nie robi. Ustawia się na baczność, minę
ma i tak surową, nigdy się nie uśmiecha. Liza jest pojętna i zarazem bardzo obowiązkową
oraz ambitna, szybko zatem nauczyła się wszystkich tajników swej niezbyt skomplikowanej
pracy, jak dbanie o stan toru i podkładów, codzienny ranny i wieczorny obchód swego
rejonu, obejmującego około dwa i pół kilometra nasypu w stronę stacji Jawora, mniej więcej
do pierwszych chałup wsi Słoboda i mostu kolejowego na rzece Stryj. Jesie- nią dmucha tam
zawsze lodowaty wiatr i Liza Kut otula się aż po oczy kołnierzem komiśnego płaszcza
okręconego w pasie rzemykiem. Do jej obowiązków należy również odśnieżanie zwrotnicy
tuż przy budce zwanej też posterunkiem numer dwa. Posiada całą kolekcję mioteł
brzozowych do tego celu, a ponadto szeroką szuflę drewnianą. Ma w tym wprawę, jako że w
poprzedniej swej pracy przez wiele miesięcy odmiatała ze śniegu tory na samej stacji, służąc
u pana naczelnika i pani naczelnikowej, a następnie u porucznika Valaska. Błahostką, wręcz
przyjemnością jest w tych warunkach obowiązek asystowania w pozie na baczność, z
chorągiewką u prawego boku, przy każdym przejeźdzde pociągu. Niektórzy maszyniści znają
ją już i pozdrawiają, mijając budkę numer dwa, wychyleni przez okno lokomotywy,
wykrzykując różne słowa w zależności od humoru i pogody. Gdy deszcz, czasami nikt nie
wyjrzy. Nigdy nie odpowiada ani na pozdrowienia, ani na zaczepki młodszych palaczy, a
także jadących w wagonach urlopników czy żołnierzy z kolejnych marszbataldonów
kierowanych tędy z Węgier na front wschodni. Nigdy się nawet nie' uśmiechnie. Taka już
jest. Ma swoje drobne radości, to fakt. Jej ambicją jest na przykład gwizdanie, naśladowanie
lo
komotyw szczególnie. Poznała cały kolejowy alfabet dźwięków, od sygnału zbliżania się do
stacji po hasło do jej opuszczenia, a także nerwowe gwizdki przed czerwonym semaforem w
oczekiwaniu na wjazd. Każdy inny, trzeba je tylko umieć rozróżnić, a Liza umie. Nieraz
pociąg zatrzymany na wjeździe tuż obok jej budki dróżniczej niecierpliwi się, a kierownik
pociągu lub maszynista z palaczem do niej kierują swe nieuzasadnione pretensje o zwłokę: —
Co jest tam? Posnęli, do licha, czy co? Ruszyłabyś się i pobiegła, żeby im powiedzieć. Co tak
sterczysz jak kołek? — i tym podobne. Ale jej, jak wiadomo, nie wolno opuszczać
posterunku.
Trudno by było wyobrazić sobie Lizę gdzie indziej niż na kolei, na przykład w
miasteczku będącym ośrodkiem nadrzędnej władzy, a także siedliskiem ludzi żyjących tutaj,
w praktyce jakby poza zasięgiem wojny, która w ostatnich dwu latach znacznie się oddaliła i
jakby wygasła. Tylko jej ukochana kolei żelazna nadal niezmiennie służyła wojnie. Ona
jakby scalała, cementowała wszystko dokoła, uzasadniając pracę Lizy Kut, a pośrednio i
samo jej istnienie. Była zjawiskiem stałym i trwałym, tak jak mogłaby się wydać zima z
mrozem i śniegiem sprawą naturalną i niezmienną komuś, kto nigdy w życiu nie przeżył ani
wiosny, ani tym bardziej lata. Więc Liza Kut coraz bardziej, z każdym tygodniem i
miesiącem, nieledwie z każdą godziną, stawała się małą cząsteczką wielkiej sprawy zwanej
wojną światową, jej niewielkiego odcinka, jakim była bez wątpienia stacja kolejowa poddana
władzy c. k. armii i jej mała budka dróżnicza numer dwa. Liza Kut, jakby ulubienica i
pośrednio jej produkt uboczny, surowa i godna, ze swą smagłą szczupłą twarzą i zaciśniętymi
wąskimi wargami, stała na baczność,
salutując przelatujące tuż przed nią wagony również obsługujące wojnę. Nieliczne pociągi
cywilne miały w jej oczach znaczenie podrzędne i właściwie niewarte tego naprężenia się od
karku po pięty wysuwające się z wciąż nie zasznurowanych butów, tego salutowania, tej
uroczystej ceremonii. Czuła się, jak czuć się może i winien wiemy żołnierz na warcie przy
ważnym obiekcie państwowym, zwłaszcza w czasie wojny, przy prochowni czy arsenale, a
chyba nawet w momentach szczególnie podniosłych (a takie nachodziły Lizę), w cesarskim
Burgu znanym jej z widokówek. Może i czasami śnił się jej ten Hofburg wiedeński, pełen
luster, złoceń i sztywnych lokajów w wyzłacanych haftami liberiach.
Pachnie dniem i nocą świerczyna. Pachnieć tak będzie aż do końca, gdyż tak już jest, że
drzewa żyją dłużej niż ludzie. Można się zatem spodziewać, iż mocny smolny zapach
świerkowej żywicy przetrwa wszystko i sięgnie poza kraniec najdalszy okresu czasu, jaki
upływa. Piasek wysypuje się z klepsydry. Niewiele go na samym dnie. Pod sufitem budki
dróżniczej Tu-2, w której króluje Liza Kut, suszą się całe pęki czosnku i kolby kukurydzy.
Liza zagotowuje wodę w małym baniaku na blasze kuchenki w kącie izby i w niej kukurydzę.
Gdy jest miękka, zaczyna ją jeść, trzymając w obu kościstych sporych dłoniach, obgryzając
złotawe ziarna, całe ich rzędy za jednym zamachem, jednym (pociągnięciem nieco
wystających mocnych zębów. Nagie, obgryzione kaczany ciska w rów po drugiej stronie
nasypu. Ma zamiar ususzyć nieco tych kukurydzianych kolb, iby je potem zasiać na małym
poletku przynależnym budce dróżnika. Jej poprzednik miał i kapustę, i marchew. Zające
trafiały tu zbiegając po stoku i wyjadały warzywa, zwłaszcza w ciemne, bez-
"f- •■'T .
________________i________________.
Ir'
n
księżycowe noce. Teraz parcelka leży nie uprawiona i jest to jednym ze zmartwień, a także
przyczyną wstydu Lizy Kut.
Gdy pan porucznik Alfred Kiekeritz trafił tutaj i zamieszkał w hotelu Wasserzuga na
pięterku, Liza Kut pracowała od niedawna w budce dróżniczej. Poprzednio, jak wiadomo,
pełniła mniej zaszczytną funkcję pracownicy fizycznej na stacji, jako siła zastępcza w
miejsce powołanego do szeregów jedynego tutaj numerowego, czyli pakiera. Dźwigała
walizki, kufry i skrzynie, a także zamiatała perony i podłogi na stacji oraz myła okna w
całym budynku stacyjnym. Trzeba dodać, iż była mocna jak koń. Obsługiwała dodatkowo
pana porucznika Valaska oraz pannę Irinę Para- fińczuk. W ostatnim roku wojny Liza Kut
ukończyła, dwadzieścia cztery lata i, jak się zdaje, zachowała nietknięte dziewictwo. Stało
sdę to, jak należy sądzić, z tej przyczyny, że odstraszała ewentualnych pretendentów i
zalotników swą ponurą miną, wrodzoną oschłością i mrukliwością. Trwała zresztą wielka
wojna i większość mężczyzn powołano pod sztandary. Liza była poza tym Niemką, należała
więc do rasy wyższej w swym mniemaniu i nie przyszłoby jej nawet na myśl zadawać się z
kimś innym niż rodak. Więc trwała w dziewictwie o typie militarnym, rzec by można, nader
surowym i sztywnym.
I taką właśnie mijał wielokrotnie, idąc na spacer wzdłuż nasypu kolejowego w stronę
Jawory, pan porucznik Kiekeritz. Na jego widok Liza Kut, czymkolwiek była zajęta w danej
chwili, rzucała wszystko, prostowała się i ustawiała natychmiast na baczność jak kamy
żołnierz; jej koścista twarzyczka, wąska jak u lisa, o szeroko rozstawionych oczach barwy
popiołu, wyrażała szacunek dla uniformu i rangi. Porucznik
w jej oczach był wysokim dostojnikiem wojskowym, wyższym nóż porucznik Valaśek mimo
tego samego stopnia. Wyczuwała w nim coś lepszego i zarazem tajemniczego. Może był
istotnie wysłannikiem sztabu?
Później już, gdy nadeszły jesienne deszcze, a dnie stawały się coraz krótsze, w jakiś
wolniejszy od służby dzień spotkał ją w wędrownym cyrku, który właśnie zawitał do
miasteczka. Pan nadleśniczy Alois Szwanda kiwnął ręką w odpowiedzi na niski ukłon Lizy.
Pamiętał ją od maleókośd.. Kiedyś tam, przed wojną, służyła jako chudy podlotek,
wyrośnięte nad swój wiek dziewczynisko, przy krowie, a także świniach w nadleśnictwie
Felizienthal-Smorze. Pozostał mu w pamięci obraz Lizy wyrzucającej widłami nawóz, za-
partej mocno obiema nogami w grząskie gnojowisko, spotniałej od wysiłku, wycierającej
łokciem pot i czoła z ponurą, zawziętą miną. Teraz, w kolejarskiej czapce i granatowym
sukiennym płaszczu, była nie do poznania, więc pan Szwanda minął ją zrazu obojętnie, do-
piero potem połapał się, z kim ma do czynienia, i nawet na jej temat powiedział coś do
porucznika Kieke- ritza. Ale ten czuł się wyjątkowo źle: było mokro i wietrzno, od przełęczy
spływała w doliny gęsta wełnista mgła, stąd ataki nie tylko bolesnego kaszlu, lecz i astmy.
Toteż przez cały czas ssał cukierki eukaliptusowe, których miał pełne kieszenie. Minął
zadumany wyprężoną i salutującą go Lizę, nie zauważając jej i nie słysząc, co na jej temat
mówi do niego nadleśniczy Szwanda. Nie przewidział, iż ta chuda, wysoka dziewczyna
odegra niejaką rolę w scenie, którą można by określić jako finalną.
Łoza Kut bowiem, obok *slriny Parafińczuk) (w jej następnym wcieleniu), będzie
miaładoczymania z tym, co nazywamy ostatnią przysługą. Gdy Parafińczuk, już
jako wszechwładny komendant stacji, na której zawiśnie niebiesko-żółta chorągiew, łaskawie
zezwoli na załadowanie do bydlęcego wagonu skrzyni z doczesnymi szczątkami swego
byłego pacjenta, i to mimo jej niezbyt szczelnego opakowania (na szczęście będą panować
mrozy), oraz na doczepienie tego wagonu do pociągu jadącego na Węgry (niech się inni
martwią, co dalej!), to Liza Kut, porzuciwszy z determinacją posterunek na kolei, oporządzi
cielesne resztki zmarłego. U siebie jeszcze, w budce numer dwa, rozbierze zimne ciało
porucznika, po czym obmyje, z jej znaną dokładnością, wodą z octem i gąbką. Nie pominie
żadnego miejsca. Być może, iż to, czego nie mogła ze względu na dystans, jaki ją dzielił od
zmarłego, zaznać, teraz zostało oddane w jej niepodzielne władanie. Z narastającą czułością
ujmie w swe duże kościste dłonie po kolei stopy, kolana, a następnie i męskie organa tego, na
którego widok biło żywiej jej oschłe z pozoru serce. Potem ucałuje nawet zimne wargi
leżącego na wznak. Stanie się kapłanką kultu zmarłych, jak w dawnym Egipcie. Więcej — na
moment upodobni się do służebnic nawykłych do patroszenia zwłok, a następnie wypełniania
ich pustych wnętrz ziołami i żywicą zabezpieczającą od gnicia. Będzie zwlekać, nim na nowo
przyodzieje sztywniejące już ciało w ułański mundur. Zrobi to powoli, uważnie, okrążając na
palcach deskę wspartą o dwa stołki, na których spoczywają zwłoki. A przecież wystarczyło
przyjrzeć się dłoniom Lizy Kut, by, mając nieco wyobraźni i oczytania w tej dziedzinie,
powiązać ich kształt i poruszenia, te precyzyjne \ zdecydowane, choć powolne, jakby senne
ruchy z ceremoniałem i rytuałem kultu śmierci. Lecz, jak wiadomo, za życia ludzie bywają
ślepi i głusi.
Cyrk trafił do nas ostatniej jesieni Wielkiej Wojny.
Pojawił się jak gdyby znikąd, można by powiedzieć nawet — z mgły. Przybył (którejś nocy,
może tuż przed świtem, zadeszczoną, kamienistą, pełną wybojów i kałuż drogą od strony
dolin i rozlokował się na pustym placyku, na którym w czasach pokojowych odbywały się
niekiedy ludowe festyny. Teraz pusto tu i bardzo brudno, bo obok funkcjonuje do dziś
bydlęca targowica, więc pełno odpadków, słomy, kup nawozu, czuć na dużą odległość dokoła
końskim i krowim moczem, a nawet — po deszczach zwłaszcza — podpływa tu gnojówka.
Tutaj też, gdy nie ma targu, ludzie zajęci w pobMżu — w magazynach i na rampie — mają
zwyczaj przychodzić z potrzebą, więc i tego nie brak. Ludzkie odchody gromadzą się w
pobliżu płotu oraz w krzakach dzikiego bzu i jarzębin. Kalina i liguster straciły już liście po
pierwszych nocnych przymrozkach, jest szaro i nieprzyjaźnie: wieje od gór, których nie
widać — toną /bowiem w 'kołdrach i poduchach mgieł. Wiatr poranny zgarnia i rozrzuca na
przemian słomę oraz papiery. I to tu właśnie rozlokował się cyrk.
W całości przedstawiało się to raczej skromnie, a nawet ubogo: jeden wóz zwany
mieszkalnym, pomalowany na zielono, z dwoma okienkami zasłoniętymi białymi firankami;
drugi to wóz-platforma wiozący namiot, zwykłe jednomasztowe szapito, oraz różne ko-
nieczne utensylia. Dawniej mieściła się tu klatka z niedźwiedziem, chlubą cyrku, lecz gdy ten
zdechł zeszłego lata w Rohatynie, zostało po zwierzęciu, które nazywało się Hans, tyiiko
wisjpomnienie. Jest, co prawda, jeszcze trójką koni, no i pies; ten jednak biegnie zazwyczaj
uwiązany między kołami mieszkalnego wozu, służącego mu jako ochronny dach w razie
deszczu. Dwa konie użyte są do obu wozów jako siła pociągowa, trzeci
jest wierzchowcem i biegnie na lince za wozem-plał- farmą. Jest to grubonogi walach
imieniem Febus.
Jeśli idzie natomiast o ludzi, czyli obsadę cyrku, składa się ona z trójki związanej
wspólnym losem: a zatem na pierwszym miejscu wypadałoby wymienić właściciela
przedsiębiorstwa, inaczej mówiąc, dyreW;o- ra; jest nim były atleta wagi ciężkiej, a
uprzednio, za dobrych pokojowyćhcżasów, również póskraftiiacz i treser nieżyjącego już
niestety niedźwiedzia, a poprzednio jakoby i lwa; nie jest to jednak aż tak pewne, jeśli idzie o
lwa: istnieją wątpliwości, czy ten istotnie egzystował, pozostała po nim jedynie legenda.
Dyrektor to facet przykrótki, a tęgi. Nigdy nie widuje się go bez bata w ręku. Nosi obcisłe
skórzane spodnie oraz buty do połowy łydek, czarne, z brunatnymi mankietami, tak modne w
rozległej dziedzinie ekwitacji. Był podobno za młodu szczególnie pięknym mężczyzną, tak
zwanym pożeraczem serc, lecz to chyba też legenda; lata przydały mu tuszy, brzuch uniósł
cały dół kamizelki, formując tak zwaną „węgierską pierś”, zad natomiast stał się jak gdyby
babski; twarz, a już zwłaszcza policzki — obwisły; oczy ma dyrektor podkrążone, a pod nimi
worki posiekane siecią wiśniowych żyłek. Każdy lekarz orzekłby, ujrzawszy go, gdy tak
dumnie kroczy na palcach, z batogiem w lewicy i z prawicą uniesioną do kolistego,
wdzięcznego ukłonu pod adresem widzów, iż grozi mu w przyszłości apopleksja. Ale
niekoniecznie. Może dyrektor, wskutek ciągłego przebywania na świeżym powietrzu,
ustrzeże się chorób złej przemiany materii oraz zwapnienia naczyń wieńcowych. Chyba
takim właśnie mógł być dyrektor małego wędrownego cyrku, tak przynajmniej winien
wyglądać. Zatem, jeżeli nawet dokładnie takim nie był
w swej autentycznej postaci (skoro taka ewentualność — możność uzyskania pełnej
autentyczności — w ogóle może istnieć gdziekolwiek i kiedykolwiek), to takim właśnie
powinien wydać się oczom tych, którzy go ujrzeli we fraczku do konnej jazdy, w cylindrze i
bardzo obcisłych spodniach w dniu inauguracyjnego przedstawienia cyrku. I to powinno
wystarczyć. Czas, jak wiadomo, zmienia układy, proporcje, zaciera szczegóły i jednocześnie
deformuje całość obrazu czy wrażenia: jedne elementy rozrastają się, ulegając elephantiasis,
czyli słoniowaceniu wyobraźni, inne odwrotnie — maleją, karleją, wręcz zanikają. Tak zatem
i w tym wypadku z dyrektorem i jego całą ekipą. A z tego nauka: należy przede wszystkim
ustalić schemat i już trzymać się go, nie zmieniając możliwie niczego, a wtedy zawsze w
ostatecznym bilansie wyjdziemy na swoje. Nie odnosi się to zresztą wyłącznie do tak
podatnej wszelkim schematyzmem i stereotypom postaci, jak dyrektor wędrownego cyrku.
Można, a nawet wręcz należy po tylu latach (i to w jakich latach!) zastosować tę metodę i do
postaci znacznie bardziej złożonych.
Jeśli idzie o pierwszoplanową postać dyrektora, mamy pewne wątpliwości odnośnie do
jego zarostu, pamięć bywa zawodna, zwłaszcza biorąc poprawkę na skłonność posługiwania
się schematami; i tak czasami wydaje się, że nosił niewielkie podkręcone zawadiacko wąsiki,
usztywnione fiksatuarem, straszliwie w swym wyrazie agresywnie męskie; kiedy indziej
(może w innym oświetleniu i odmiennej sytuacji lub gdy na chwilę postać-ideał, postać-wzór
dyrektora takiego, jakiego pragnęlibyśmy widzieć, rozmaże się i zaniknie), sądzimy, iż był
przecież gładko wygolony, o skórze po
liczków jakby zbabczałej, lekko zwiotczałej na pewno i pokrytej różem oraz pudrem.
Najwyżej — to wszyscy pamiętają — po bokach jakieś baczki i tyle.
Która wersja jest prawdziwa? Tylu bowiem dyrektorów różnych cyrków przewinęło się
dokoła, iż się ci dyrektorzy wymieszali i przy okazji upodobnili. Jeden dyrektor zrósł się z
drugim, wdarł się w skórę trzeciego, by się w końcu najspokojniej objawić jako czwarty
dyrektor, ten rzekomo najibardziej, jeśli nie autentyczny (bo takich nigdzie nie ma), to
przynajmniej prawdopodobny, właśnie dlatego, że typowy.
Czy więc nie taka właśnie postać objawiła się pewnego zadeszczonego poranka w
mieście powiatowym Turka, jeżeli (i w podobne fakty, niby to nie do podważenia, można
zwątpić) taki cyrk zawitał kiedykolwiek w tamte strony w tamtym cezasie, a nie był wy-
łącznie odbiciem lustrzanym czegoś, co nigdy nie istniało w tym miejscu i w takiej formie?
Trtudno! Można by przy okazji rozmnożyć postacie, tworząc z nich swoisty korowód
wyobrażający taniec weselny lub, na przykład, taniec śmierci. Rodzaj ruchomego fresku na
tle gór pokrytych mgłą i natrętnego zapachu świerkowej żyiwicy. Miałoby taMe
przeinaczenie, taka fantazja, niejakie uzasadnienie, biorąc pod uwagę okoliczności tego, co
miało nastąpić.
Zaś obok pana dyrektora, ozyili pana i władcy,-jego partnerkarrAa, która niegdyś była
woltyżecką! .a osfca-_ tnio przeważnie służy mistrzowi jako medium. Ma jakieś imię,
obojętne w gruncie rzeczy, ¡jakie. Może to, które figurowało na afiszu (a pojawił się taki
zaraz rankiem po przybyciu na miejsce, był, i to ręcznie malowany, trójbarwny, zawieszony
na parkanie obok wejścia do kasy cyrku, a także, za zgodą władz, na rynku oraz na kolejowej
stacji), albo też jakieś inne:
na przykład /mogłaby to być /Diana; I albo jakoś inaczej jeszcze: Olga. Wszystko jedno w
gruncie rzeczy. Skądinąd wiMomó (choćby od miejscowego żandarma, Iwana Pełeohatego,
który z racji swych funkcji musiał mieć wgląd w papiery całej trójki cyrkowych artystów), że
nazywała się Katarzyna Przedbojska i urodziła się w Stanisławowie" na przedimieścm
u
zwanym Knihinin. Była grekokatoliczką. I jeszcze jeden szczegół: miała trzydzieści osiem
lat. Wyglądała zresztą różnie: raz o wiele młodziej, a bywało, i starzej. Gdy na przykład
widziało się ją z daleka, zwłaszcza uśmiechniętą, wtedy (mogła się komuś wydać młodą,
niemal dziewczyną, gdy się jednak ujrzało wieczorem i z bliska jej twarz zmęczoną, źle,
krzywo umalowane wargi i powieki, jaskrawo upacykowane różem policzki^ chmurną lub
apatycznie senną — wówczas, można by dać jej nawet z lekką przesada i pięćdziesiąt lat z
okła- dem.
Tak właśnie wyglądała w czasie seansów hipnotycznych zorganizowanych po zakazie
pokazów publicznych w cyifcu, prywatnie -już, w pokoiku na pigfcrze stacji kolejowej, ju
porucznika Yalaśka. z imeiaitvwv i na koszt porucznika Kiekeritza. Gdy tak szła w transie,
uśpiona ćzjr — jak pcwlejrzewali i porucznik Va- laśek, i panna Irina Parafiińczuk —
udająca sen hipnotyczny. mając zaciśnięte sinawe powieki, wychudzone uróżowane .policzki
i spieczone, karminem niemal wiśniowym pociągnięte wargi, wędrowała na ukos izby z
wyciągniętymi przed siebie ramionami, jak ślepa, w dodatku w za luźnych na nią starych
bryczesach do karanej jazdy a wysokich butach do woltyżerki, z nieproporcjonalnie dużymi
ostrogami podzwaniają- cymi za każdym krokiem. Wówczas porucznik Kieke- ritz pomyślał,
że medium bełkocące jakieś słowa w nie
znanym mu języku, prawdziwym czy może udanym, musi mieć — to absurd, ale na to
wygląda — chyba ze sześćdziesiąt lat. Dostrzegł wśród jej niewątpliwie pomalowanych na
czarno, potarganych teraz, zwisających bokami włosów całe siwe pasma, widocznie nie-
starannie poczernione w pośpiechu; a także z bardzo bliska, gdy do niego podeszła na krok i
przystanęła — zmarszczki na szyi i dokoła zamkniętych. ocz_u. Nie zależało mu zresztą,
rzecz jasna, na urodzie ani wieku rzekomej Cyganki. To ona przecież wywróżyła mu
onegdaj, gdy go spotkała" Idącego wraz ze Szwandą, drzewo życia i rajskiego ptaka po
śmierci. Przelazła, nachyliwszy się nisko, przez dziurę w parkanie, omotana w szal i odziana
wówczas, tak jak ubierają się Cyganki, w jaskrawe łaszki. W cyrku nie skojarzył jej z tamtą
wróżką._ Teraz dopiero zmiarkował, iż to ta sama kobieta, skarżąca się żandarmowi
Pełechatemu, że ma żylaki.
Tego samego dnia z rana nauczyciel miejscowy, kierownik szkoły ludowej, Adam
Kwasiżur, wraz z nauczycielką, Izabelą Słomkowską z tejżę„ szkoły, postanowili odegnać
dzieciarnię usiłującą się wedrzeć na teren cyrku, by bodaj przez jakąś szparę czy dziurę w
szapicie, czyli namiocie (a były takie, i to liczne), coś zobaczyć. Rozeszła się już pogłoska o
jakichś dziwach z usypianiem, a może nawet konszachtach jawnych z duchami czy może
samym diabłem. Wskazywano na trzecią postać z ekipy wędrownej — błazna i karła w jednej
osobie. Nie wszyscy wiedzieli, że na interwencję pana nauczyciela Kwasiżura, w porozu-
mieniu z księdzem dziekanem Pożuczkiam, wachmistrz żandarmerii i komendant posterunku,
Iwan Pełech&ty, zakazał dalszych publicznych pokazów hipnoz^ jako gorszących i
mogących wywołać, zwłaszcza w okresie
Eiiii
* 9 £$£%!£$!
trwającej wojny, niewskazane komentarze, domysły i tak dalej. Więc teraz on, przedstawiciel
władzy, Pe- łechaty, przybył tutaj, by sprawdzić, czy wykonano jego zalecenia, i na jego
widok para nauczycieli szczerze się uradowała. Dzieci zaczęły uciekać w różne strony. A
niedaleko stąd, bo tuż za rampą załadowczą, niemal na torach kolejowych, napotkały,
biegnąc, idącego z wysiłkiem, bo pod górę, od potoku i tartaku dozorcę jeńców, posta, ułana
landszturmu, Moszka Kapłana. Kapłan szedł powoli, dysząc. Na głowie miał, jak zwykle w
chłodniejsze dni, połową czapkę z opuszczonymi na uszy klapami, co ją upodobniało do
babskiej ka- puzy. Moszko choruje na uszy i gdy taki wiatr nieznośny jak dzisiaj, musi je
szczególnie chronić przed zawianiem. Ponadto trzeba dodać, że ułan Kapłan od paru tygodni
zaczął zapuszczać brodę, którą dawniej w cywdilu nosił, a którą zgolił po wcieleniu do szere-
gów, zgodnie z regulaminem. Ale regulamin tracił z dnia na dzień swe rygory. Nikogo już nie
obchodził. Wszystko dokoła najwyraźniej się kończyło, liście opadały, mróz nocami chwytał,
tytoniu zabrakło w kantynie na dworcu, chleb dosłownie jak lepka glina, zamiast cukru ruda
melasa lub sacharyna, w ogóle, co tu gadać, taki jesienny finał. W tyoh warunkach broda
posta Kapłana przestała stanowić jakikolwiek problem. A była już dość długa, na jakieś dwa,
trzy palce, tyle że rzadka. Ot, wiotki rudawy, niemal rudoblond kosmyk zwiewany wiatrem
to w prawo, to w lewo. No i dzieci, jak już nieraz, można powiedzieć, za każdym razem, gdy
spotkały ułana Kapłana, otoczywszy go na dystans paru kroków, podskakując i tańcząc,
zaczęły chórem deklamować i podśpiewywać: — Ułan, ułan! Ułani, ułani, malowane dzieci,
każda panienka za wami poleci! Ułan — dzieciak! Ułan — dzieciak! Kasztan,
nie bułan! Cha, cha, cha! — i tym podobne. Moszko Kapłan przystanął i zaczął się opędzać
wymachując brzozową witką znalezioną na drodze. Służbowy karabin kołysał się
przewieszony przez plecy, bijąc go kolbą po udach. W porę nadbiegła zdyszana para nauczy-
cielska i dzieci rozbiegły się natychmiast. Niektórym wygrażał pięścią pan nauczyciel
Kwasiżur. Ale one były już daleko, kryjąc się za żywopłot rosnący wzdłuż kolejowego
nasypu lub zbiegając do potoku na łeb na szyję po pochyłości. Kapłan nawet się śmiał. Nie
miał żalu, przywykł, a był z naitury łagodny i pobłażliwy. Ostatecznie i podlegający jego
kompetencji, zależni od niego jeńcy też nie traktowali go poważnie, a on wcale się nie
gniewał. — No, Mojsie — mówili — ty ułan, co? Skaży, szto ty awstrijskij ułan! — A on
«mawiał, że skoro im nielekko, coraz głodniej i zimniej, męczą się, to po co, w imię czego
jeszcze i on ma ich dodatkowo męczyć. Więc teraz śmiejąc się dowcipkował: — Jaki ja tam,
pani nauczycielko, malowany dzieciak? Jakie ze mnie dziecko, co za dzieciak? No, niech
pani powie! Malowane dzieci, malowane dzieci... To było może pnzed wojną, ale teraz? Że
niby ułan, no to trudno, stało się i jest, co ja na to poradzę? Gdybym mógł poradzić, to ani
jednej chwili nie byłbym dłużej ułanem. Po co? No, niech pani sama powie. — Nauczycielka,
panna Izabela Słomkowska, śmiała się, lecz jej szef, nauczyciel Kwasiżur, miał surową minę.
Nie bardzo wiedział, czy żołnierzowi bądź co bądź armii wolno się tak bez szacunku wyrażać
o gatunku broni, w której służy. Czy me pachnie to tym, co każdy uczciwy obywatel
powinien piętnować, a co można by określić jako groźny, rozkładowy defetyzm. Więc
milczał.
Koń wierzchowy, stary cyrkowy siwek nazywający się Febus, miał grube pęćiny porośnięte
szorstkim dłu
\
gim włosem, co jakoby zdarza się raczej rzadko u tej rasy. Być może, że jakiś jego przodek
był perszeronem lub należał do koni pociągowych rasy belgijskiej. Teraz był już stary, ale
nogi miał jeszcze mocne, a charakter raozej łagodny, bliższy lenistwu niż nerwom czy innym
końskim fanaberiom. Nie bał się nawet samochodów. Podczas gdy oba konie zaprzęgowe
trzeba było na widok zbliżającego się automobilu ściągać lejcami, on nie zwracał uwagi,
nawet nie raczył strzyc uszami albo ich stulać płochliwie. Nawet nie obejrzał, gdy — jak się
to zdarzyło, w dodatku o zmierzchu i samochód jechał na dużych światłach, widocznych z
daleka jak dwa wielkie oka, na drodze za Rozłuczem i na zakręcie, trochę strachu, no i nic,
samochód wojskowy minął ich tabor dwuwozowy z (trzecim koniem idącym luzem na lince
— szofer zatrąbił. I co z tego? Febus stąpał krokiem niemal hieratycznym, jakby stale do
rytmu, który może utkwił mu w głowie — dawne lata, gdy wspięty na tylne nogi tańczył pod
melodię Straussowskiego walca Nad pięknym modrym Dunajem.
Na występy odziewano go w czaprak roboty niewątpliwie wschodniej, purpurowy, cały w
złotych haftach, cekinach, a nawet perłach. Siodło również było orientalne i w kształcie, i
wykończeniu, może perskie, może arabskie. Indagowany przez Kiekeritza, który za-
interesował się tak pięknym sprzętem, dyrektor cyrku przyznał się, iż natrafił na niego na
Podolu, i to tym spoza Zbrucza, rosyjskim, w stajni obok jakiegoś pałacu. Było tam ¡podobno
istne muzeum, kolekcja karet, powozów, uprzęży z różnych epok. Dyrektor mógłby zabrać
coś z tych skarbów, przydałoby się w cynku, lecz bał się, gdyż przyszło wojsko, więc on
szybko opuścił tamtą okolicę.
Kiedy się widziało dyrektora ;cyrku „Columbus” wraz z partnerką, panną Dianą vel Olgą,
oraz klownem, obojętne w jakiej sytuacji, w jakim kolejnym wzajemnym układzie, zawsze,
biorąc pod uwagę despotyczną męskość dyrektora, nasuwał się nieodparcie obraz miłosnego
zbliżenia w rytmie jakiegoś walczyka z gramofonowej płyty (na przykład: „W mojej podróży
— ileż to burzy ...” i tak dalej) i w charakterystycznym rytuale: wszystko odbywało się
zapewne (a przynajmniej mogło się dziać, założywszy typowość, a najyet schematyczną
makietowość i postaci, i sytuacji) wśród świstu batoga z bydlęcej skóry, długiego na dwa
metry chyba, zataczającego w powietrzu wręcz fantastyczne wężowe spirale i ósemki,
klaszczącego i bijącego w rytmie o podłogę, takiego bata, jakim posługują się zazwyczaj
treserzy dzikich zwierząt, poskromicie] e lwów czy tygrysów oraz pastuchy dzikich koni
stadami galopujących na jakiejś prerii czy sawannie. Kręcąca się płyta gramofonowa i — na
tle walczyka — płacz, szloch rozdzierający serce i widok karła w kostiumie klowna, a może
w nocnej bieliźnie, w długich ciepłych kalesonach, bo przecież zima i w wozie mieszkalnym
zimno, postać pokracznego gnoma, jak klęczy spazmując, jak sobie okręca szyję pończochą
woltyżerki, niemal się nią dusi, potem zębami drapieżnego zwierzęcia chwyta rzemień
batoga, wgryza się weń i targany mocnymi podrzutami wykonuje na podłodze, wśród ryków
śmiechu poskromiciela, rodzaj spazmatycznego błazeńskiego tańca. Jest zatem świszczący
bat i są łzy, i czerwone długie pończochy panny Olgi, i jej zwierzęcy skowyt; niewykluczone
jednak, iż tak do księżyca skarży się klown lub też wyje pies uwiązany do wozu. Mamy
bowiem pełnię, którą widać dokładnie poprzez firanki zasłaniające okienka cyrko
wego wozu. Księżyc miewa różne fazy i w związku z tym zmienia też kształt. Można go
sobie wyobrazić bez trudu jako białą świetlistą banię; lecz także jako wąski ostry sienp czy
jatagan. Bardzo to wszystko w stylu i dekoracyjne. W tym widmowym świetle zwycięska
brzuchata sylwetka dyrektora cyrku „Columbus” z nieodłącznym batogiem, rytm uderzeń i
coś jakby płacz małego dziecka; ale przecież nie ma żadnych dzieci w tym trójosobowym
zespole; niedźwiedź Hans zdechł jeszcze w Rohatynie na rynku, Cyganie kupili skórę po
nim; można by natomiast wszystko zwalić na psa: że niby tak skomli i wyje po cichutku
ukryty pod wozem, że się tak skarży ze strachu, bo wie, iż mu głośniej wyć ani tym bardziej
szczekać nie wolno. Skórzany batog dosięgnąłby go, uwiązanego na łańcuchu pomiędzy
kołami, zatoczywszy piękny łuk przy samej ziemi.
Kiedy porucznik Kiekeritz po złej, a nawet bardzo niedobrej, nie przespanej nocy
wyszedł z hotelu i ujrzał na pustym dotychczas placu dwa cyrkowe wozy oraz wbity w
ziemię maszt, wokół którego układała się szeroko w fałdy krynolina nie rozpiętego jeszcze
namiotu, sytuacja przedstawiała się następująco: obok wozu-platformy ze skrzynią na
wierzchu oraz pustą wielką klatką stał mały człowieczek ze smutną, pomarszczoną niby
zwiędłe jabłuszko twarzyczką przedwcześnie postarzałego dziecka; był to właśnie ten trzeci,
klowin, tyle że na razie jak gdyby w cywilu, incognito, nieoficjalnie, więc nikt nie
odgadnąłby, że to samo zatroskane indywiduum o wzroście karzełka potrafi | taką gracją
fikać koziołki, czternaście jeden po drugim, wyczyniać najdziwniejsze sztuczki i wywoływać
udaną bezradnością i niezgrabialstwem salwy śmiechu, zwłaszcza u młodocianych widzów.
Inna rzecz,
że jakże często w tym śmiechu ciskano w niego z bliskiego dystansu ogryzki jabłek, nadgniłe
kartofle lub zmiękłe ogórki przyniesione jako zakąska do cyrku.
Rozmawiał z nim w tej chwili miejscowy żandarm, wachmistrz Pełechaty. Na schodkach
zaś prowadzących do wnętrza mieszkalnego wozu stojącego opodal siedziała kobieta w
chusteczce na głowie zawiązanej na karku. Cerowała, nachylona i skupiona, długie czerwone
pończochy w ażurowe wzory. Obok niej, na progu, stała para pantofli na bardzo wysokich
powykręcanych cienkich obcasach, z nieco zgniecionymi, jakby wymiętymi noskami, a także
otwarte pudełko pasty do obuwia i szmatka.
Porucznik Kiekeritz minął klowna i żandarma, który zauważywszy go, trzasnął obcasami
służbiście i zasalutował; podszedł do wozu mieszkalnego. Przystanął tam, wziął do ręki w
zamszowej rękawiczce jeden z tych podniszczonych trzewików niedzisiejszej mody i
przyjrzał mu się z bliska, podniósłszy do oczu z nie ukrywanym zainteresowaniem, po czym
odstawił go ostrożnie na miejsce. Kobieta o sennych, zmęczonych oczach przerwała pracę, i
przyglądała mu się w milczeniu. Miała na sobie tani ceratowy płaszcz przeciwdeszczowy,
spod którego wyzierała przybrudzona różowa nocna koszula. Była to, jak się zdaje, ta sama,
którą na niej zobaczył porucznik nazajutrz, dobrze po północy, na hotelowych schodach
między parterem a pierwszym piętrem, gdy to, zwabiony hałasem, otworzył drzwi pokoju
numer jeden i wyjrzał drżąc z zimna, gdyż był tylko w szlafroku narzuconym na piżamę. Na
niebie była pełnia i dokoła niej czyste, mroźne niebo bez jednej chmurki; nie dostrzegało się
również i gwiazd.
Porucznik nie spał jeszcze, lecz już zgasił światło
L leżał w ciemności na łóżku. A ¡właściwie nie w zupełnej, gdyż przez okno padało światło
pełni. Pływał więc, unosił się i opadał w półśnie gorączkowym, w tym lunamym pół blasku,
pół cieniu, rozchwianym i na poły tylko realnym. Usłyszawszy niezwykłe głosy na dole,
wyjrzał, a następnie zszedł do połowy schodów; były jak zwykle oświetlone słabą,
czerdziestoświecową żarówką pod blaszanym płaskim abażurem w kształcie talerza; tam
gdzie stał wychylony przez poręcz porucznik Kiekerdtz, leżał cień — światło lampy tutaj nie
sięgało; korytarz za nim też był zupełnie ciemny. Portier, Izaak Roth, punktualnie o dziesiątej
wygaszał światło, poza tą jedną żarówką tuż nad wejściem na piętro.
Coś tam na dole zatupotało w miejscu, przystanęło potem czy może kucnęło jak
spłoszone zwierzę. Poru- ozmifcowi przeleciała przez głową absurdalna, zdawałoby się,
myśl: małpa? rezus przez kogoś przestraszony, skulony w jakimś kącie, dyszący i ukazujący
ze strachu drobne ząbki? — Potem to coś zaczęło skradać się po schodach w górę, aż
pojawiło się w świetle samotnej żarówki upstrzonej przez muchy. Porucznik czekał patrząc.
W wewnętrznym okienku oddzielającym portierkę od klatki schodowej zapaliło się światło.
Porucznikowi wydało się, że widzi poza firanką sylwetkę Rotha. Jego zgarbione plecy, może
i brodaty profil. Potem to znikło z jego pola widzenia. Zakurzony oleander w zielonym
drewnianym (wazonie i dwa wyplatane foteliki stały na swoim miejscu. Wszystko wydawało
się na swoim miejscu. I chyba tak istotnie było. Wówczas to właśnie porucznik Alfred
Kiekeritz miał okazję stwierdzić naocznie, iż nocna koszula, którą zauważył poprzedniego
dnia wyzierającą rąbkiem spod rozchylonych nieco brzegów przeciwdeszczowego cera
towego płaszcza, błyszczącego tak, jakby stale był oblany wodą lub pokryty świeżo lakierem,
jest tą samą, jaką miała na sobie wspinająca się ku niemu po schodach partnerka dyrektora (a
chyba i jego kochanka? — pomyślał), ta sama, którą oglądał kilka godzin temu na arenie
cyrku w trzech kolejnych wcieleniach: akro- batki odzianej w zielony trykot, wyginającej się
wężowo na środku areny, wciskającej głowę między kolana, zwiniętej w kółko zdawałoby się
nie do odplą- tania, ukazującej spęczniałą od wysiłku twarz z wytrzeszczonymi oczyma w
miejscu niespodziewanym, gdzieś chyba na plecach czy na wysokości stóp w gumowych
zielonych pantoflach gimnastycznych o wyślizganych podeszwach; jako medium
hipnotyzowane pizez swego brzuchatego partnera nie rozstającego się z długim batem oraz
cylindrem, idące na jego rozkaz z zaciśniętymi powiekami wzdłuż bandy, by odpowiadać na
różne pytania zadawane jej przez publiczność, przeważnie zupełnie idiotyczne, absurdalne
lub prostackie, by następnie wskoczyć na tę bandę i przedefilować po niej dokoła areny w
rodzaju krynoliny na drutach i w purpurowych, pończochach (tych samych zapewne, które z
taką starannością, marszcząc brwi, cerowała siedząc na schodkach wozu (mieszkalnego, gdy
nadszedł od strony stacji porucznik Kiekeritz); w końcu jako woltyżerkę na grzbiecie białego
Felbusa, kroczącego majestatycznie na swych obrośniętych u pęcin nogach, podrzucającego
majestatycznie głową i równie białą jak śnieg grzywą, (ustrojonego w szkarłatny czaprak i
orientalne siodło; dostała brawo parokrotnie, mimo iż w jakimś momencie, mijając miejsce,
gdzie siedzieli i porucznik Kiekeritz, i nadleśniczy Szwanda, a obok nich panna Irina
Parafińczuk w wojskowym trenczu, zachwiała się, zatrzepotała ramionami rozło
żonymi poziomo na boki, lecz na szczęście niebezpieczeństwo minęło. DyTektor stojąc na
środku areny świsnął batem, który zatoczył malowniczy łuk, a następnie uformował coś w
rodzaju pętli czy ósemki w niebezpiecznej bliskości nóg woltyżerki, może ich na/wet lekko
dotykając, a wówczas klown karzeł, robiący przez cały czas popisu zabawne miny, przysia-
dający, to podskakujący niby żaba, w pantalonack bordo i szpiczastej czapce z pomponem,
zarżał jak koń, a potem zarechotał i powiedział coś — nie wiadomo, czy do dyrektora, czy do
woltyżerki, która go właśnie mijała, a czego nie zrozumieli ani porucznik, ani pan Szwan- da
— co natomiast wywołało odzew wśród publiczności, a już szczególnie dzieciarni i
młodzieży. Pokwitowano jego słowa hucznymi brawami oraz gwizdem.
Było chyba dobrze po dziesiątej, gdy porucznik Kdekamtz, pożegnawszy się ze Szwandą,
który wsiadł do /bryczki, by udać się do siebie, wrócił właśnie po zakończeniu spektaklu do
hotelu: zerknął przez okno i zobaczył w-pełni księżyca na pustym już placu z martwym
cyrkowym namiotem na środku ■ scenę, która go zastanowiła, Ą więc przede wszystkim
dotąd nie doceniany kształt cynkowej budy, mianowicie — trójkątna, podkreślona teraz
światłem księżyca i czarnym cieniem leżącym na ziemi dokoła .piramida czy może szczyt
wulkanu. I na tym pustym placu j^wa cienie poruszające się~w kółko, wydające jakieś ledwo
dosłyszalne, lecz dojmujące głosy, które właśnie zwabiły porucznika do okna. Więc najpierw
porucznik dostrzegł dwa cienie, potem dołączył się trzeci.na jwiększy, który nagle wyłonił
się w susach i podskokach spoza cyrkowego namiotu i zaczął galopować za tamtymi dwoma,
z których jeden wydał się porucznikowi karłem. Ten to właśnie posuwał się prawie przy
samej
ziemi, ruchem kolistym niby dziecinny bąk, susami, jak żaba; drugi, znacznie wyższy, wiatki
i jakby słaniający się na boki, rozchwiany, może naweft i skrzydlaty, bo podfruwał niby ptak
o związanych łapach; tak podlatują i opadają na przykład kuiry przywiezione na targ, gdaczą
i tamten cień też jak gdyby gdakał; a może był to płacz czy czkawka. A potem głośny- krzyk
pomieszany z wybuchami śmiechu. I koniec. Cała trójka zniknęła _za.kopułą namiotu i
wszystko ucichło. Porucznik odszedł od okna, rozebrał się, położył i szybko zasnął. I
przyśniło mu się nagle niemowlę płci męskiej: trzymał je przed sobą na jakiejś tacy, a może
była to waga z białego metalu, na jakiej waży się oseski; dziecko poruszało nogami i rękami,
nawet każdy palec z osobna wykonywał dziwne ruchy chwytne i zarazem ospałe, leniwe, w
tempie zwolnionym. Później coś się we śnie przekręcało i już tylko po białej od księżyca
arenie, wielokrotnie większej niż ta, jaką widział niedawno, galopował, podrzucając łbem i
pięknie fryzowaną grzywą, ciężkonogi i szerokozady koń. Porucznik zapamiętał jeszcze,
obudziwszy się po północy, iż koń ten rżał w rytm jakiejś piosenki, której wszelako nie mógł
sobie przypomnieć, mimo iż znał ją znakomicie. Atak kaszlu przerwał te rozmyślania i
zmusił do wstania i zażycia łyżki syropu pachnącego mocno kreozotem. Niestety, na
chusteczce przytkniętej do warg pojawiło się również nieco pienistej czerwonej śliny.
No i na tych schodach, a było to nazajutrz, porucznik, wciąż stojąc w szlafroku
narzuconym na piżamę na podeście schodów, rozpoznał i nocną koszulę akro- batki, i jej
czarny ceratowy płaszcz. Przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieco wyżej, już w cieniu,
gdy ona w świetle żarówki, zdyszana i jakby na pół przy
tomna. Porucznik pomyślał, przypomniawszy sobie scenę obserwowaną wczoraj po
spektaklu przez okno, iż gnała ile sił, by tu dotrzeć, i teraz dlatego tak głośno dyszała, aż jej
w płucach grało. Postąpił dwa stopnie w dół | nachyliwszy się nad nią, dotknął delikatnie jej
ramienia. Zadrżała. Trzęsła się z zimna czy ze strachu, który jeszcze nie minął. Co ją tu
przygnało? — pomyślał z wyraźną niechęcią i znużeniem. Spytał, czy nie potrzebuje
pomocy... Zaprzeczyła ruchem głowy, a potem zaczęła mówić coś szybko i niewyraźnie języ-
kiem, którego nie znał. Stłumiony monotonny szept, przetykany łkaniem. Ujął więc jej głowę
i zajrzał w twarz mokrą od łez. Szminka rozlała się, tworząc ciemne smugi, nos wyostrzył i
poczerwieniał. Rozku- dłana głowa zaciążyła na moment w dłoniach porucznika, jakby się
oddzieliła od szyi, stanowiąc odrębną całość. Wtedy ją puścił i wyprostował się. — W ni-
czym, niestety, jak się zdaje, nie będę mógł pani pomóc. Nie potrafię zmienić losu pani ani
walczyć ze złem. Jeśli to, co panią otacza, jest istotnie złem. Nie leży to w mojej
kompetencji. Nie jestem egzorcystą ani spowiedndkim. A poza tym, z kim lub czym miałbym
walczyć? I po co? Ndc .wzajemnie o sobie nie wiemy. Żyjemy w próżni. TyUko coś się nam
chwilami wydaje i majaczy, ale nikt dokładnie nie wie, co to właściwie jest. — Tak mówił, a
może (d to wydaje się bliższe prawdy) jedynie myślał. Może i chciał powiedzieć, ale milczał.
I ona zamilkła, jakby zgadując czy odczytując jego myśli. Dotykał końcami palców jej nisko
nachylonej głowy. Twarz ukryła w dłoniach. Wydała mu się doszczętnie zużyta, stara,
skatowana i bardzo żałosna. Przeczuwał, odgadywał, zdawało mu się, że widzi pod połami
ceratowego błyszczącego i szeleszczącego za każdym poruszeniem płaszcza, który przy
trzymywała pod brodą, jej zwiotczałe, obwisłe piersi i poczuł wyraźne obrzydzenie. Woń
gorącego, słodka- wego potu wraz z tanią perfumą fiołkową w najgorszym wydaniu z piekła
rodem. Ohyda! — pomyślał i odwrócił głowę. I jeszcze jedno (gdy już wstępował powoli po
schodach na pdętro wracając do siebie): oto tak znana mi scena z obrazu Burne-Jonesa Król
Kofe- tua i żebraczka. Być może tak, lecz należałoby wprowadzić zasadnicze poprawki i
retusze: odnosiłyby się me tyle do króla, co do żebraczki. Tamta z obrazu Burne-Jonesa była
młoda i pełna nieco chorobliwego wdzięku. A w gruncie rzeczy (te myśli, gdy był już na
górze schodów) — wszystkie kobiety są zawsze obrzydliwe. Nie tylko psychicznie, przez
swą zaborczość, zachłanność i głupotę, lecz również fizycznie. Ich organy płciowe
przypominają jamochłona czy ślimaka. Są chwytne i żarłoczne jak u pajęczye. Grają na
słabości mężczyzn. Herodiada i jej małżonek upojony winem i płcią. Głowa świętego Jana
Chrzciciela. Ujęto ją, by położyć na misie, za długie, niemal kobiece, jedwabiste, wiotkie
włosy, zaciskając na nich palce tak mocno, że aż skóra na czole ściętego podciągnięta została
ku górze, a za nią końce brwi, a także uszy, iktóre jakby zafalowały, odwracając się
skrzydłami do przodu, jak u nadsłuchującego zwierzęcia. Zalśniły na moment białka
świętego i zgasły. Wysunięta o centymetr, dwa na stopień tronu, ukazana spod długiego
królewskiego płaszcza całego w kwiaty, ptaki i motyle stopa Herodiady, obuta w skórę tak
delikatną, że każdy ruch jej palców widoczny był przez ten safian barwy ciemnego błękitu z
haftem złotym na wierzchu w kształcie pszczoły.
Ktoś tam, na samym dole, poza zasięgiem jego wzroku, otworzył drzwi wejściowe, a potem,
zrobiwszy
zapewne 'kilka kroków do przodu, zaśmiał się na cały głos. A może był to zniekształcony
histeryczny szloch. I zaraz potem zirytowany donośny szept, niemal krzyk portiera Izaaka
Rothą. Porucznik zrozumiał tyle tylko, na ile jidysz, w którym pokrzykiwał gniewnie Roth,
przypomina niemiecki. Wyrzucał natrętów — ją, wciąż chyba jeszcze przykucniętą na
schodach, z twarzą przegiętą do dołu tak, że wcisnęła mokre od łez policzki między kanciaste
kolana, z których spłynęły bokami poły płaszcza, odsłaniając wymiętą nocną koszulę, oraz
tamtego, który wdarł się tutaj i śmiał się histerycznie czy może łkał. Usiłował wejść, jak się
zdaje, do środka, może aż na piętro, i coś tłumaczył, również w języku jidysz, portierowi.
Kłócili się najwyraźniej. Przekrzykiwali. Tamta poderwała się na równe nogi i, jak się zdaje,
miała zamiar pobiec na piętro, może w ślad za porucznikiem. SchwytalLją.obaj równocześnie
i ściągali, opierającą się w dół. Tamten (a był to zdaje się mały karzełek, klown) coś
odźwiernemu tłumaczył, o coś prosił. Ale na próżno. Izaak Roth w czarnym chałacie, spod
którego wyzierały długie zimowe kalesony, w jarmułce na głowie, bardzo rozsierdzony,
podniósł głos do wysokiego dyszkantu: — Los! Los! — krzyczał. — Pan porucznik, Herr
Oberleutnant, tam na górze, już śpi! Cisza musi być! Sza, sza, sza! ... To chory człowiek, on
musi mieć święty spokój, przynajmniej dzisiejszej nocy! On musi spać! Chary, sfatygowany,
bohater! Verstanden? Już, już, prędzej, zabierać mi się, ale już, bo zawezwę pana żandarma
Pełechatego ze stacji! — Wtedy porucznik, wyjrzawszy raz jeszcze przez poręcz — a tamci
już właśnie wychodzili, ta parka z cyrku, popychana przez Rotha w przydługim chałacie —
zawrócił do siebie, pchnął nogą uchylone drzwi od pokoju numer jeden,
a tam na dole w hallu wszystko ucichło. Jeszcze w tej nagiej ciszy, niemal dzwoniącej w
uszach, coś jak gdyby cichutko mamrotało czy szeptało, lecz niczego nie można było z tego
zrozumieć. Może to stary Roth gada sam do siebie układając się do snu na swym wąskim
posłaniu w dyżurce?
Porucznik zaś myślał, układając się ponownie do snu, który wszelako nie nadchodził: Co
mnie- to w gruncie rzeczy wszystko obchodzi? Może ją sobie ten jej pan i władca, partner
czy kochanek — czy ja wiem, diabli mi do tego — ma spółkę z tym >pokracz- nym klownem
nawet zatłuc na śmierć. Są kategorie wyższych i niższych zwierząt. Sama natura narzuciła ten
podział, uzasadniając tym samym prawa elity oraz wyznaczając rolę istot niższego rzędni,,
mierzwy, ściółki, gnoju. Słoma podłożona pod nogi rasowego konia jest między inmyma po
to, by ten mógł się na nią spokojnie wypróżnić, pokryć ją warstwą swych szlachetnych od-
chodów. To prawo konia i los ściółki. Oczywiście, jeśli ona z tego sobie może zdawać
sprawę, a sądzę i zawsze sądziłem, że tak, jak każdy przedmiot martwy, ale tylko z pozoru, z
racji naszej niewiedzy martwy, bezduszny i nic nie czujący. Są w naturze lwy, a także wilki i
rysie, orły i jastrzębie, lecz mnożą się również i rozpleniają szczury, łażą po moim łóżku
pluskwy, których się śmiertelnie brzydzę, czuję je blisko mojej twarzy i nagiego torsu, w
wycięciu rozchełstanej piżamy, lepki, ohydny smród, a nie ma siły, by wstać, zapalić światło
i złowić, rozgniatając paznokciem te paskudztwa; a przecież jest, zdarza się także stonoga, a
pod obcasem skręca się nadeptana glista. Istnieje w życiu również, jak się zdaje, naturalne
prawo oddziaływania wzajemnego przeciwieństw. Mogę na przykład ubóstwiać boginię i
poprzez składane jej hołdy
poniżać w ten sposób jednocześnie siebie. Równowaga będzie zachowana: co tam dodam, tu
odejmę. To jasne. Lecz kiedy świadomie ukorzę się przed padliną, przed byle szmatą ludzką,
wywyższę przez ten fakt zachwiania widomego proporcji — stanę się istotą niemal boską,
która ma możność, gdy tylko tego zapragnie, podnieść ku sobie z nizin, dosłownie z błota, z
dna, z gnojowiska, kogo tylko zechce. Tak to musi wyglądać, tak się to powinno za każdym
razem, ponowionym eksperymentem, sprawdzić. Król Kofetua i młoda żebraczka. Z
poprawką — stara żebraczka. Żebraczka, zgoniona szmata. Jak ta tutaj, dziś, na tych
schodach, zwinięta dosłownie w kłąb, z którego wyciekały łzy i dobywał się skowyt
sponiewieranego zwierzęcia. Król Kofetua dokonał zbyt łatwego wyboru. Młoda żebraczka
to nie sztuka. Zbyt wiele możliwych powabów w tym ciele przesłodzonym w prerafaeliokim
stylu przez Burne- - Jonesa. To już inna sprawa. Rzecz gustów, skala różnych smaków i
smaczków. Kiedyś, dawno temu, przed wojną, w Grazu, porucznik Kiekeriftz, jeszcze chyba
student, wyśpiewywał z kolegami, młodzieniaszkami jak on, w chórze kościelnym: —
„Spotkamy się nad wielką rzeką, nad piękną rzeką — święci pańscy będą wraz z nami —
wraz z nami — staniemy wspólnie przed bożym tronem, w najwyższej łasce wywyższeni...”
W słabnącej księżycowej poświacie (księżyc już zachodził) widniał naprzeciw łóżka bardzo
wyraźny i uroczysty kształt wialikdego rozłożystego fotela oraz niewielki kwadrat
oświetlonej podłogi. Wyglądał ten stary, sfatygowany sprzęt na tron, a trochę na konfesjonał.
Wydawało się porucznikowi, który już zaczynał drzemać, że sadza w nom uśpioną kobietę,
żebraczkę. Stoi przed nią chwilę w milczeniu, a następnie, powodowany Jakimś nie
sprecyzowanym, lecz mocnym prag-
nienáem, jakby pchnięty w plecy, pada przed nią na kolana. Ale jakaś cząstka jego
świadomości waruje u drzwi. Bo tam na dole, poniżej schodów, ich zakrętu, trwają wciąż
szepty wyraźnie w języku jidysz. Ktoś się czegoś domagał, o coś błagał, ktoś inny gniewnie,
burkliwie odmawiał. Chrapliwy bas co chwila przechodził w śpiewny dyszkant, zaśpiew
zakończany znakiem zapytania. Jak ogon podwinięty do góry. Długie rozhowory punktowane
chichotem, to znów tłumionym płaczem. Ta właśnie cząstka czatująca u uchylonych ledwie,
ledwie drzwi, niby przyszły kronikarz czy tylko obojętny uczestnik mimo woli jakichś na
poły tylko zrozumiałych spraw, a może jednocześnie także i świadek oskarżenia — istnieją
bowiem zazwyczaj dwa oblicza tej samej postawy — w obawie chyba, że tamta druga
połowa klęcząca u stóp uśpionej zechce wyrwać się i uciec w panice ze świadomością obrzy-
dzenia; zatem wypadałoby zatarasować sobą drzwi, zatrzasnąwszy je przedtem tuż przed
nosem; to mogło wyglądać tak. Boże! — pomyślał wzdrygając się i odchodząc spiesznie od
tamtego miejsca we śnie — i od fotela, i od drzwi — Boże, jak zimno tej nocy! Jak okropnie
zimno! Jakże ja się cały trzęsę! Aż mi zęby dzwonią od tych ohydnych dreszczów! Tak mu-
siał trząść się ze strachu przed nieogauniętym, co ma wylecieć z ciemności nocy niby upiorny
ptak czy nietoperz, sam wielki Francisco Goya y Lucientes, nadworny portrecista Burbanów i
kacerz jednocześnie, spoufalony z mocami piekieł, gdy oczekiwał ich przylotu. Słyszał
niezawodnie ohydny skrzek i pisk, i rechot, i inne obrzydłe hałasy, i łopot lepkich, poskleja-
nych skrzydeł, rozlepiających się i z powrotem zlepiających z przebrzydłym mlaśnięciem,
więc zrywając się z klęczek, wymachując ramionami nad głową, przez
otwarte szeroko usta: — A kysz! a kysz! a kysz! — Na nic, na nic, odlatują, lecz natychmiast
zawracają w powietrzu i znów są, krążą piszcząc, wracają do gniazda, a tym gniazdem jest on
sam, jego umysł w gorączce, jego wnętrze spustoszone i wyziębłe, gdy tak do czysta, ze
smakiem wylizuje schody złego domu, świątyni ohydy, on, wyjący ze strachu w nieustannym
stanie pogotowia, wyczekiwaniu śmierci, która wnet mu się objawi, wyłoni spomiędzy tłumu
wciąż fruwającej skrzydlatej zgrai, nadejdzie w postaci kościotrupa karnawałowego z cukru
czy może marcepanu, maszkara, zabawna tańcząca kukła — święty Jakubie z Compostelli,
zakryj mi oczy swym płaszczem, żeby więcej nie oglądały tej ohydy, raz przynajmniej — w
godzinie zgonu! — sen nawraca, cofa się, pokrywa majaki ciepłym skrzydłem, otula kołdrą
znieczulenia obrazy, dźwięki, smaki i wonie.
Porucznik Kiiekeritz na. pierwszym zaraz seansie hipnotycznym, zorganizowanym w
pokoiku na stacji, z oknami wychodzącymi wprost na perony i tory, gdy wyjątkowo tego dnia
źle, niekorzystnie wyglądająca, wręcz na staruszkę, akrobatka OJga-Diana, uśpiona już,
zaczęła iść na oślep w stronę niego, siedzącego na brzegu biurka przy drzwiach; zagadnął ją,
jak było z góry ustalone: — Kim pani jest w tej chwili? I niech mi pani opowie, bez względu
na to, kim pani jest, o drzewie życia. — Lecz ona zdawała się nie rozumieć, więc porucznik
Kiekeritz zwrócił się o pomoc do porucznika Yalaska, który był bliżej okna, wciąż przez nie
wyzierając (z nawyku, bo stąd, z tego okna, miał zawsze czas, wyjrzawszy, podobnie jak to
umiała Liza Kut w swej budce dróżniczej, tyle że na wyższym szczeblu służbowym, zbiec na
peron i asystować przy prze- jeździe pociągu); powiedział cicho, lecz dobitnie, wy-
raźnie niecierpliwy i podniecony (miał wysoką gorączkę): — Niech jej pan wytłumaczy, o co
mi idzie, bo t ja tego nie potrafię. Nie umiem mówić w jej przeklętym języku na tyle, żeby się
jasno wysłowić. — Więc Valaśek istotnie coś zaczął jej mówić na odległość, nie oddalając
się od okna, za którym ndc się nie działo: świeciły ostatnim blaskiem dnia góry, świerki
stojące jedne za drugimi, rzędami i procesjami, pokryte szronem, więc jak ze srebra —
porucznik, rzuciwszy okiem w tamtą stronę, pomyślał czemuś: jak poczet gotyckich świętych
albo chór alumnów. Cyrkówka miała tak mocno zaciśnięte zaczerwienione i obrzękłe
powieki, że jej aż rzęsy drżały, a wargi tak zbielałe, że prawie niebieskie. Oświadczyła
uroczyście, odwracając się od ściany, do której dotarła po omacku, pełnej regałów zawalo-
nych stosami zakurzonych kolejowych raportów oraz innej makulatury, zwrócona teraz
wyraźnie w stronę biurka, na którym siedział porucznik Kiekeritz: — Jestem archanioł
Gabriel! — a po chwili, zmieniając nagle głos na o ton wyższy i pełen afektacji, powiedziała:
— Albo nie. Ja jestem Marią Egipcjanką i klękam u twych stóp, panie mój, by je obmyć
ijwysuszyć mymi rozpuszczonymi włosami. Czy widzisz mnie? Przywieram spragnionymi
wargami do twoich stóp, nóg umiłowanego! Czujesz ich dotyk, panie? — To było wypo-
wiedziane wysokim altem, na najwyższych rejestrach i bardzo sztuczne. Porucznik aż
strzepnął palcami z niesmaku, ale milczał nachylony do przodu, patrząc w półmroku na
stojącą naprzeciw cyrkówkę. Porucznik Vala§ek ciągle na pól odruchowo wyglądał przez
okno na perony, mimo iż nic się tam nie działo, a panna Irina Parafińczuk, trzeci uczestnik
seansu (prócz dwojga ludzi areny, dyrektora i jego medium), wyraźnie podniecana tym, oo
oglądała chyba po raz pierwszy
w życiu i do czego zrazu miała zamiar, nie wierząc w nic, w przekonaniu o zwykłym
oszukaństwie tamtej podejrzanej pary, wtrącać swe sceptyczne i kpdarskae uwagi, a nawet
śmiać się na głos, teraz była skupiona i jakby nawet nieco przestraszona. Nie było jej do
śmiechu. Siedziała w kącie obok regałów, nastroszona jak ptak, najeżona i czujna, gotowa w
każdej chwili poderwać się z miejsca i uciec. Zaś cyrkówka, zwrócona twarzą ku
porucznikowi Kiekeritzowi, podjęła po chwili milczenia zmienionym do niepoznaki głosem,
szeleszczącym i chrypliwym, zgrzytliwie piskliwym niby głos dziecka czy ptaka, to znów
męskim charkotem: — Ja jestem reb Hilel Levi-Szalitt, na którego grobie_iył pan w
miejscowości Skwirą na Ukrainie. Tak, alumnie Alfredzie. Nazywam pana alumnem, gdyż
nie wyplątałeś się jeszcze z powijaków ani nie.uwolniłeś od ko- kona, jak czyni to owad, gdy
się z niego ostrożnie wysuwa że stulonymi, zlepionymi skrzydłami, złożonymi płasko wzdłuż
pleców od karku aż do ogona. Jesteś wciąż jeszcze niedorosłym ¡młodzieńcem, mimo lat,
które przeżyłeś, i dlatego dostąpisz łaski wybaczenia i przygarnięcia, bo wcześnie umrzesz.
Już wnet, już wnet. Czy o to pytałeś? O to ci szło? O odpowiedź na takie właśnie pytanie? No
to je masz! No to je masz! Masz! Masz! Masz! Masz! — po czym kobieta, nachylona niemal
do kolan porucznika siedzącego wciąż na brzegu biurka, zaczęła mówić coraz szybciej, lecz i
ciszej, d niewyraźniej, właściwie mamrotać chrypli- wie, jakby wypowiadała słowa
modlitwy, długą litanię w języku mde znanym porucznikowi Kiekeritzowi, może po
hobrajsku — pomyślał — może po aramejskuJub turecku, ona mogła się wyuczyć tego
języka wędrując z cyrkiem Bóg wie dokąd, ale najpewniej był to Język nie istniejący, martwy
i sztuczny język kabały, której
być może służyła, zaprzedana jej od dawna i na zawsze. Litania ta skończyła się skrzekiem,
zadławieniem się, rodzajem czkawki, w końcu milczeniem całkowitym. Kobieta trwała w
nachyleniu przed porucznikiem Kiekeritzem, włosy opadły jej bokami, zwisając nad podłogą,
oczy miała wciąż zamknięte. Wówczas podszedł do niej energicznym krokiem, w lekkich
lansa- dach, w jakich stale się poruszał, dyrektor i z całej siły dał jej w twarz. Ocknęła się
natychmiasit, otworzyła szeroko oczy całkowicie puste —- w jej szklanych źrenicach
porucznik ujrzał przez chwilę odbicie lamp na peronie stacji — strząsnęła włosy na plecy, po
czym sięgnęła ręką i przerzuciwszy je przez prawe ramię, zaczęła starannie, bez słowa,
wiązać w ciasny węzeł, by go następnie umocować nad karkiem. Panna Pafafińczuk
powiedziała na głos: — Coś takiego! Ni- gdym się nie spodziewała, no, no! — ale nikt jej nie
odpowiedział, więc Irina nie zaspokojona w swej ciekawości, wciąż podniecona, zapytała
porucznika: — Czy pan, Herr Oberleutnant, naprawdę spotkał na Ukrainie tego rabina, o
którym ona mówiła? — Nie, on zmarł, proszę pani, sto lat itemu.
A nazajutrz, a może działo się to trzy czy nawet cztery dni później, gdy pogoda jesienna
zmieniła się nagle, jak to w górach, i ukazało się nad połoninami słońce, i pocieplało w
dolinach, pan porucznik Kieke- ritz postanowił odbyć pieszą przechadzkę na stok po- wyżej
potoku. Wziął ze sobą, jak mu się to nieczęsto zdarzało, krótki kawaleryjski karabinek
przywieziony z letniej wyprawy na Podole i Ukrainę. Od pana Szwandy jeszcze wcześniej
pożyczył lunetę i umocował ją do sztucera marki Mannlicher. To była znakomita, precyzyjna
broń, mimo że wyprodukowana już w czasie wojny, seryjnie, w pańs&wowych zakładach
zbrojeniowych w Dolnej Austrii. Porucznik posłużył się nią zaledwie dwa, najwyżej trzy
razy. Raz koło Kamieńca Podolskiego, gdy stojąc nad jarem dostrzegł zrywającego się
jastrzębia, ikitóry siedział gdzieś nisko, na dnie parowu zarośniętego głogiem i jarzębiną i po-
jawił się prawie na wysokości oczu porucznika, pragnąc szybko wzbić się w górę; Kiekeritz
zmierzył i strzelił, nie sądząc zresztą, że trafi kulą lecącego ptaka. Naiwet dwaj inni
oficerowie stojący obok powiedzieli coś na ten temat, lecz, o dziwo, trafiony ptak za- kołysał
się w powietrzu, rozłożył nieruchomo szerokie płowe skrzydła i jak kamień spadł na dno jaru,
gdzie zamknęły się nad nim gęste gałąziki krzewów. Oficerowie nie mogli wręcz uwierzyć
oczom. — Coś takiego! Ty jesteś prawdziwy mistrz, Freddi! Nie wiedzieliśmy
0 tym! — i tak dalej. A on tylko pomacał palcami w kieszeni owiniętą w kawałek bandaża
niewielką kopię Diany z Efezu. To ona niezawodnie prowadziła
1 jego wzrok, i jego ¡broń. Był w tym momencie niemal pewien tego. A drugi raz to się
wydarzyło Mika tygodni później, gdzieś za Fastowem, w pobliżu Białej Cerkwi, kiedy to,
galopując na koniu, zrównał się z umykającym co sił w nogach członkiem watahy, którą
ułani rozbili przed chwilą i teraz wyłapywali uciekających. Porucznik Alfred Kiekeritz w
siodle, a tamten pieszo obok, równolegle do rowu, którego uciekinier, widocznie ogarnięty
paniką, nie umiał przeskoczyć, by ukryć się w zbożu, jaikie za nim rosło, a może w ogóle nie
zauważył go; i wtedy porucznik, zawoławszy ooś bez związku z sytuacją — jakieś „Habe die
Ehre!” — puszczając na chwilę wodze konia cwałującego w dalszym ciągu z pochylonym
łbem i fruwającą grzywą, zarepetował karabinek, złożył się i strzelił bez mierzenia właściwie,
z jednej ręki, tak jak to zapamiętał
z książek Karola Maya o Indianach i kowbojach. Ale chybił. Kula gwizdnęła nad głową
uciekającego, porucznik ściągnął wodze wołając — prr... — i tamten wtedy jednym susem
przesadził zbawczy rów i nurknął w zboże, które zakołysało się, a potem wyrównało. A za
trzecim razem to strzał w powietrze, na wiwat.
Więc był dzień (może-oatatni tej jesieni,- a—także i tej wojny) prawdziwej złotej jesieni.
Buki czerwone i złote. Smreki stały nieruchomo wśród nich, soczyście zielone, smukłe i
strzeliste, gotyckie — jak zwykł mawiać porucznik. Pachniały nagrzane słońcem schnące już
gąszcze macierzanki, jakieś zioła pozbawione liści, lecz pełne owoców, ziarenek czy
maleńkich szyszek. I czyste, jasnobłękiitne niebo bez jednej chmurki. Czasami coś
zaszeleściło w suchej trawie: może jaszczurka spłoszona, może polna, a raczej leśna mysz.
Porucznik szedł pod górę na ukos, po ścieżce, którą znał znakomicie. Wielokrotnie
spacerowali tędy z panem nadleśniczym Szwandą. Chadzał tędy i sam, i to nieraz. Dzisiaj
czuł się wyjątkowo rześko. Nie miał już ze dwa dni wyższej gorączki, nawet przestał
mierzyć, mimo zaleceń i ponagleń doktora Stieglitza, nie miał również od paru dni ataków
kaszlu. W takich szczęśliwych chwilach można zapomnieć o chorobie, wyrzec się jej,
zaprzeczyć wręcz jej natrętnemu istnieniu. Można uwierzyć w cudowne, nieoczekiwane
samowy- zdrowienie. Więc porucznik Kiekeritz być może tak właśnie postąpił.
Zaś, gdy minąwszy już garb leśny, porośnięty, po wyrębie sprzed trzech la/t, gęstą młodą
buczyną, przemieszaną z pojedynczymi jaworami czy też świerkami zieleniącymi się w tym
morzu barw jesiennych — od ciemnego karminu, poprzez wszystkie odcienie czerwieni, jak
rafy koralowe, i rudych, i nakrapianych
rudo zieleni, aż po cytrynową czy też siarkową żół- tość — zaczął iść po niemal równej
ścieżce zmierzającej wzdłuż szczytu gdzieś ku wsi Ilnik, usłyszał w krzafkach szelest i
myśląc, że zaskoczył jelenia, sarnę czy może dzika, przystanął za popielatym, gładkim pniem
sporego ibuka i cicho, ostrożnie, by zwierza nie spłoszyć, zaczął ściągać przez ramię rzemień
karabinka. Ucichło i itylko gdzieś daleko, na następnym wzgórzu łagodnie spływającym ku
dolinom, śpiewał ptak. O tej porze roku? — zdziwił się porucznik i czekał nadal. I wówczas
gdzieś niżej, o wiele niżej, na zboczu góry ukazał mu się kształt jakiś, który jaikby pod jego
wzrokiem zatrzymał się, a nawet przykucnął nisko. Wnet jednak podniósł się. Wtedy
porucznik Kiekeritz poznał młodego jeńca rosyjskiego, którego widywał wielokrotnie przy
tartaku nad potokiem. Nazywał się, jeśli porucznik dobrze zapamiętał, Mychajło i, zdaje się,
pochodził z Mołdawii. Porucznik uniósł bezszelestnie sztu- cer i patrzył przez zeissowską
luneitę na uciekiniera. Bo nie było najmniejszych wątpliwości, że Mychajło uciekł z obozu
przy tartaku, może w trakcie roboty przy wyrębie, i ma zamiar udać się lasami i górami w
swoje strony, jak wielu innych jego towarzyszy. Ten — pomyślał porucznik Kiekeritz,
poszukując zbiega przez lunetę, bo go na moment zgubił w czerwieni liści — ma
przynajmniej realne szanse, by dotrzeć do siebie przed wielkimi śnieżycami i mrozem.
Mołdawia? Besa- rabia? To nie tak znów daleko, zwłaszcza przy takiej pogodzie jak dziś. —
Ujrzał Mychajłę, jak się nachyla nad nurtem potoku płynącego meandrami w ciasnej,
cienistej kotlinie. Ale tam gdzie stał — przez jakiś prześwit między wysokimi smrekami —
było jasno od słonecznych promieni. Cały ich snop padał na jeńca, podobnie jak na dawnych
obrazach malarze średnio
wieczni pokazywali skierowaną na świętego patrona świetlistą strzałę. Jeniec był bez
wątpienia młody i piękny. Teraz, gdy ściągnąwszy przez głowę koszulę barwy
brunatnozielonkawej, jakich dostarczały dla jeńców wojskowe zakłady umundurowania,
zalśnił w słońcu nagim białym torsem, pochylony, nie wiedząc, że go obserwują z
zainteresowaniem oraz podziwem, lecz i rodzącą się gdzieś pasją o nie sprecyzowanym
jeszcze charakterze — by, zaczerpnąwszy w obie garście wody, oblać nią nagie ramiona i
piersi. W jakimś momencie (a porucznik Kiekeritz wciąż patrzył przez światło lunety w
narastającej fascynacji) chłopak wyprostował się i odwrócił twarzą ku wzgórzu, na którym za
grubym bukiem o lśniącej popielatej korze stał porucznik z kolbą karabinka przyciśniętą do
ramienia (odczuwał fizycznie ten nacisk i zwiększał wciąż jego siłę), z lufą poniżej lunety,
wycelowaną w białą, bezwłosą chłopięcą pierś. Kiekeritz kierował lufę wraz z lunetą nie-
znacznymi ruchami, patrząc nieprzerwanie w okrągły otwór, którego gumowy ochraniacz w
kształcie pierścienia uciskał mu czoło między brwiami, poruszając to w prawo, to w lewo
männlicherem. W okrągłym świetle jak w ramkach przesuwał się jednocześnie krzyż z dwu
cienkich drucików, niby najcieńszy metalowy włos. Mijał powoli widzianą w dużym
zbliżeniu to lewą, to znów prawą jasnoróżową sutkę na tle białej skóry. Można było sądzić, iż
podgląda nie chłopaka, lecz dziewczynę. Tam, pod lewą, kryło się serce. Obserwującemu
żarliwie i z naprężoną do bólu uwagą zdawało się, że widzi, jak skóra porusza się w rytmie
bicia serca. Tak, mój młody przyjacielu, wolałbym w tej chwili, gdyby dano mi tę możność,
zamiast mierzyć do ciebie z daleka, przytknąć spragnione wargi do nagości twych pleców,
wyczuć ruchy łopatek kur
czących się od zaznawanej pieszczoty, przesuwać powoli usta <po bruździe kręgosłupa lub
ucałować w pokorze twoje młodzieńcze piersi, by poczuć smak twej skóry i twego młodego
potu. Szkoda! Po stokroć szkoda! Obejrzałeś się nieopatrznie, dostrzegając mnie za pniem
buka, i na swe nieszczęście, jak Akt eon, gdy ujrzał kąpiącą się w strumieniu Dianę, wydałeś
na siebie wyrok. — Porucznik Kiekeritz poczuł w sobie__na- pięcie narastające niemal do
bólu, aż zacisnął zęby i w tym momencie jego wzrok napotkał oczy tamtego, który
wyprostowawszy się, znieruchomiał trzymając koszulę w opuszczonych irękach. Wiatr tylko
poruszał kosmyk jasnoblond włosów nad jego czołem. Wtedy padł strzał i porucznik
Kiekeritz natychmiast doznał ulgi. . Jakby się uchyliła ciemna i ciężka powieka i nagle do
wewnątrz zajrzało śwdaitło. Zarepetował karabinek i odrzucił końcem buta pustą błyszczącą
łuskę. Po czym zawrócił i zaczął dść w dół po stoku w stronę miasteczka i tartaku. Gdzieś'
niedaleko w leszczynach odezwał się znowu tamten ptak.
Lecz idąc zbłądził (a zaczynało szybko mrocznieć, góra rzuciła długi cień w dolinę) czy
też celowo, pragnąc jeszcze dla zdrowia przejść się, niesyty świeżego powietrza, które za
każdym oddechem napełniało mu płuca, jakby łyknął gwałtownie zimnej źródlanej wody.
Idąc na ukos zbocza, potykając się o korzenie, pomyślał sobie, przypominając jakiś czytany
czy zasłyszany werset: „L’assassinat est, c’est connu, l’un des beaux-arts” — i wzruszył
ramionami: znane? dlaczego? skąd znane to powiedzenie o cechach sztuki tkwiących w akcie
zabójstwa, ba — gorzej — morderstwa?
I co w czasie działań wojennych można uznawać_za zabójstwo nieodłączne od każdej walki
zbrojnej, a co już za morderstwo? Arcydzieło śmierci? Nonsens? Bóg -
to raczy wiedzieć! Jest w tym jakiś smak, który nazwałbym cierpkim, a ton określiłbym jako
złowieszczy, co zresztą nie tylko nie obniża, lecz mocno podwyższa skalę doznań.
Równocześnie poczuł się nagle, mimo tego wokół bogactwa jesieni, tej gamy barw, istnej
wystawy kompozycji kolorystycznej porozwieszanej po górach, stokach, rozpadlinach,
połaciach gołych połonin, wysoko i daleko, rozlegle, dokąd okiem sięgnąć — bardzo obco w
tym krajobrazie pełnym jesiennego piękna, absurdalnie wyrzuconym na pusty brzeg. Oto wi-
dzi siebie, jak zmierza po pustej plaży, brzegu morza, które jednocześnie jest posępne i
skrzące się milionami drobnych świetlnych odprysków, rojem malleńkich gwiazdeczek.
Oddala się, widzi samego siebie ginącego w perspektywie wieczoru: jest coraz niniejszy,
coraz bardziej samotny, w końcu znika. Tylko fala łagodnym szelestem zgarnia piany i
rozmywa jego ślady na piasku. Rodzinny Adriatyk? A już właśnie słońce ukryło się za
górskim garbem i w doliny padł mrok. Daleko, w wycięciu utworzonym przez dwa stoki na-
chylone ku rozpadlinie potoku, ukazała się zielona duża gwiazda. Porucznik Kjekeritz,
poczuwszy nagłą słabość, aż się schwycił pnia świerka, patrzył w tamtą stronę, stojąc
naprzeciw gwiazdy: pojazd Diany? wóz czy raczej może ptak Diany, bogini śmierci? Czy ist-
nieje w ogóle gwiazda, a może cała konstelacja jej poświęcona? — Nie wiedział, nie potrafił
sobie przypomnieć, a przecież już w szkołach był znany z tego, że umdał wymienić na każde
zawołanie wszystkie planety, wszystkie większe konstelację, a także systemy planetarne. A
teraz całkowita pustka w głowie._Poczuł tego wieczora tak mocne .wrażenie osamotnienia,
że niemal rozpacz. Wrócić najprędzej do matki, do Grazu,
zaszyć się tam jaik zwierzę w norze, wpełznąć i dyszeć w ciszy i poczuciu bezpieczeństwa.
Idąc teraz w dół po chwili odpoczynku, już niemal w zupełnym mroku, zszedł prosto na
nasyp- kolejowy naprzeciw budki dróżnika numer dwa. A więc jednak nie zgubiłem dirogi —
pomyślał przekraczając nasyp i tor kolejowy. Rozejrzał się dokoła, trzymając mannli- chera
w ręku; zapomniał go przerzucić na rzemyku przez ramię. Było cicho, tylko jak zwykle
dźwięczały pasma drutów łączących nastawnię na stacji z najbliższą rampą kolejową;
cichutki brzęk, jakby pszczoły czy trzmiele wyroiły się z gniazda. Niedaleko, w lewo,
wysoko na niebie, obok tamtej gwiazdy poświęconej bogini Dianie, drugi zielony punkt:
semafor wskazujący wolny pirzejazd. Niedługo pewnie ptrzejedzie tędy jakiś pociąg —
pomyślał Kiekenitz i spojrzał na zegarek, ale było za ciemno, żeby sprawdzić. Wtedy przy-
szło mu na myśl, że może zielona gwiazda i zielone oko semaforu to jedno, że mu się tylko
wydało, iż widzi gwiazdę. Jedno i drugie wskazuje w każdym razie wolny przejazd —
pytanie: dokąd?
W budce świeciło się, dTÓżniczka Liza Kut, nachylona nad dużą blaszaną miednicą
ustawioną na krześle, prała bieliznę. Zerknęła w okno i poznała schodzącego z nasypu wprost
ku niej porucznika, boga wojny^Mar- sa, a może tylko któregoś z antycznych herosów. Liza
czytała coś na ten temat, gdy jeszcze w ogóle przez pewien czas czytywała książki
wypożyczane od nauczyciela ze wsi Feldzientbal. Uznała teraz porucznika Kiekeritza za
istotę niemal boską, w każdym razie
o ileś pięter wyższą w hierarchii męskich bóstw od innych przedstawicieli sił zbrojnych, na
przykład porucznika ValaSka. Kiskeritz był, należy przyznać, męż-
czyzną istotnie bardzo urodziwym d bardzo męskim, ale nie to tak zafascynowało Lizę.
Wiedziała, zdawała sobie znakomicie z tego sprawę, że ktoś taki jak on nie jest i nigdy nie
będzie dla niej. Mogła zostać — a i to byłaby duża, niezasłużona łaska Opatrzności —
najwyżej jego pokorną służebnicą, podnóżkiem, niewolnicą czekającą z wytęsknieniem na
każdy rozkaz. Wyobrażała sobie — a nawet parokrotnie ostatnio widywała we śnie bardzo
dokładnie — jak pierze bieliznę porucznika, a potem ją prasuje, ostrożnie, żeby nie przypalić.
Zamiast tej tutaj bielizny wachmistrza żandarmerii, Iwana Pełechatego, który jej ostatnio
stale oddaje, co tam ma zabrudzonego, do wyprania. Dwie, trzy mundurowe koszule, dwie,
trzy pary ciepłych, długich, również komiśnych kalesonów. Teraz to na- makało w miednicy,
a Liza Kut szybko wycierała swe wielkie mokre, kościste dłonie o własne spodnie, jakie
ostatnio nosiła do służby, nie zdając sobie z tego sprawy, że jest jedyną na przestrzeni paru
powiatów kobietą w spodniach i że nawet jest to temat uwag, a także zgorszenia
poniektórych. Wyskoczyła z budki i stanęła na baczność przed nadchodzącym po nasypie,
jakby objawił się jej archanioł Gabriel mający obwieścić nowinę, której treści nie potrafiła
nawet w wyobraźni odgadnąć. Może jakieś niepokalane poczęcie z samego tylko jej mocnego
pragnienia i jego wzroku, który spoczął na niej. Stała wyprężona i poważna, ze
zmarszczonymi brwiami, patrząc zstępującemu ku niej bóstwu wiernie w oczy. A on,
zbliżywszy się na krok, nagle się zachwiał, może potknął w ciemności
o jakiś wystający kamień, do tego stopnia traeąc_xów- nowagę, iż był zmuszony oprzeć się
całym ciężarem ciała
o czekającą nań w ciemności. Kolba marmlioT-ipra uderzyła ją boleśnie w podbrzusze przy
tej okazji, ale ona
nawet tego nie zauważyła. Nie śmiała objąć go, nie wiedziała, co ma począć, czując, że on
słabnie, że się zatacza, a w końcu zwisa uczepiony jej i że charczę na głos, a powieki ma
zaciśnięte. Więc szybko zdecydowała się i schwyciwszy wpół słaniającego się, zawlokła go
do budki; ostrożnie złożyła bezwładnego na swym wąskim polowym łóżku nakrytym burym
kocem z emblematami kolei żelaznych. Paliła się tam tylko świeca ustawiona na podłodze,
było mroczno, przez nie domknięte drzwi wiało lodowatym przeciągiem. Widać stąd było
również zawieszany wysoko zielony sygnał semaforu. Więc Liza Kut, wysuwając ręce spod
pleców porucznika, pomyślała w panice, że musi się bardzo śpieszyć, żeby zdążyć
wyskoczyć przed drwi, ustawić jak należy wraz ze swą latarką, ¡bo za minutę, a może i
mniej, przeleci tędy pociąg specjalny, o którym powiadomiono ją ze stacji. Jej wytresowany
słuch, łowiący każdy dźwięk i szelest, już wyczuł dygot szyn i zbli- żający się stłumiony
łoskot. Przecież i żamdairm Pe- łechaty, gdy oddawał bieliznę do prania, zwierzył się, że to
szczególnie ważny pociąg, że jadą w ¡nim wyżsi oficerowie, chyba nawet jakiś niemiecki
sztab. I Pełe- chaty, powiedziawszy to, czego właściwie nie powinien był zdradzać byle
komu, zrobił do Lizy oko, a potem położył palec na ustach: — Ale tss!... To tajemnica
służbowa, słyszysz? Ani mru, mru, bo aię każę powiesić zaraz tutaj, na pierwszej z brzegu
gałęzi, głową na dół, rozumiesz? — i roześmiał się z dobrego dowcipu, a potem poklepał
Lizę po łopatce. Liza stała z naręczem brudów w obu rękach w swej przekrzywionej na
bakier kolejarskiej czapce i patrzyła na Pełechatego kiwając głową ze zrozumieniem, że wie i
nikomu nie powtórzy, żeby ją mieli przypiekać żywcem. Taka już jest, twarda i wierna, a
także należycie czujna. No
i teraz niewiele brakowało, a byłaby nie zdążyła na czas. Co za wstyd! Więc zapomniawszy
na chwilę
o swym niezwykłym gościu, wyskoczyła pędem przez nie domknięte drzwi niemal w
momencie, gdy lokomotywa przelatywała przed budką numer dwa wzniecając podmuch,
który dziewczynie zerwał z głowy czapkę i zwiał na bok kosmyk włosów. Okna wagonów
oświetlonych jasno, częściowo zakryte firankami, w niektórych jednak twarze wojskowych,
ktoś przeciskający się przez korytarzyk w kierunku przeciwnym do biegu pociągu, patrzący
na Lizę, jakby jej nie chciał stracić z oczu, potem ostatni służbowy wagon z latarką kołyszącą
się na końcu pociągu już właśnie mijał perony stacji, zagwizdał, znajomy Lizie ten gwizd, ten
anons rzucony przez maszynistę, ten meldunek dźwiękowy czy pozdrowienie w przelocie,
więc odruchowo, jak zawsze to czyniła, stuliła wargi do gwizdania, akompaniuje i
towarzyszy mu jednocześnie, a potem, przypomniawszy sobie, kto leży na jej palowym
żelaznym łóżku, wraca w pośpiechu, zapomniawszy zamknąć za sobą oszklone drzwi.
A tam, w na pół mrocznym wnętrzu, spoczywając na wznak na burym kocu z
emblematami kolei żelaznych, kona _ po prostu w tej ęłiwili -nieewykły gość Lizy Kut,
dróżnika w budce Tu-2.
Tak, nie ulega żadnej wątpliwości: pan porucznik Alfred KiekeritzJeżąc na plecach
przyciska obde dłonie do piersi, na których rozerwał ułańską bluzę, ciepły sweter i wełnianą
koszulę, urywając kilka guzików. Rzęzi. Jego oczy są szeroko otwarte, szklane oczy. Nie
zauważył czy nie poznał Lizy, która straciwszy w pierwszej chwili całkowicie głowę,
biegając w prawo i w lewo po ciasnym wnętrzu, nachyla się teraz nad leżącym, próbując
niewprawnymi i kanciastymi, lecz
i delikatnymi, na ile potrafiła, ruchami rąk jakoś chorego otrzeźwić. — Herr Oberleutnant! —
szepce w kółko, kucnąwszy teraz przy chorym, który w nagłym zatorztuszeniu się, dławieniu,
wydając ochrypłe, piskliwe dźwięki, zdołał, a przynajmniej usiłował dźwignąć się na łokciu.
Z. jego rozchylonych_i^t tryska ciemna krew na podłogę i dłonie Lizy podtrzymujące mu
głowę opadającą bezsilnie na bók. Co robić? — myślała w panice. — Jak pomóc? Dać znać
na stację? Ale jej przecież nie wolno opuścić posterunku na linii, a zaraz, za kilka minut,
przejedzie tędy towarowy ze strony węgierskiej, od Użoka. Lekarza? Ale jak? Te-
lefonicznego połączenia ze stacją nie miała. Wyjść na tory i wymachiwać latarką? — Nie
mogła się na nic zdecydować. A tu krwotok ustał, chory osłabł, opadł na plecy, poruszył
nogami, jakby je pragnął unieść w kolanach, ale się tylko wykręcił bakiem i powiedział
zwykłym głosem, nagle, jakby teraz dopiero orientując się, kogo ma obok siebie: — Czy ty
jesteś może służebnicą ¡bożka Seta? — a ona nie zrozumiała, więc nachyliła się niżej, chyba
powtórzy, lecz on, zakrywszy obu dłońmi twarz, powiedział na głos i bardzo wyraźnie: —
Nonsens! Przecież to wszystko nonsens i absurd! — a potem, widocznie zaniepokojony hała-
sem, jaki czyniły powiązane pod sufitem pęki suszących się kolib kukurydzy, spytał: — Co
to tak klekocze? Bocian? A może karnawałowy kościotrup? — więc Liza, szczęśliwa, że
wreszcie pojęła cośkolwiek i nawiązała kontakt ze swym gościem i że może nawet nie jest z
nim aż tak źle, jak zrazu sądziła, skoro pyta
o takie błahe sprawy, powiedziała szybko: — To kukurydza, suszy się na nasienie — d
dodała, zmieniając użyte w niemieckim zdaniu tutejsze słowo „kukurydza” na niemieckie
„Mais”, bojąc sdę, że jej bóstwo
nie będzie wiedzieć, o co chodzi. A on po chwili, do siebie już tylko, leżąc z zadartą głową,
wpatrzony w sufit i zwisające kolby kukurydzy poruszane przeciągiem wiejącym od nie
domkniętych drzwi, mruknął, jakby nagle zdziwiony: — Kukurydza? Kukuruz? Kie- keritz?
Kukuryku! Kikiriki! Zabawne, absurdalne i bardzo śmieszne! — i coś niby stłumiony śmiech
zaczęło rodzić się w jego gardle, lecz chichot szybko przemienił się w nowy atak
gwałtownego kaszlu i krew ponownie chlusnęła na podłogę,, a chory bezwładnie opadł na
plecy.
Wtedy Liza zdobyła się na heroiczną decyzję opuszczenia swego posterunku, zostawienia
go mimo zakazu, wbrew regulaminom, na łasce boskiej i kucnąwszy przy chorym, podsadziła
się plecami pod niego, dźwignęła nie bez trudu, porucznik, mimo że smukły, a nawet wiotki,
był dużym i ciężkim mężczyzną, i opa- sawszy się jego ramionami, poniosła go ku stacji
kolejowej, potykając się w mroku na kolejowych podkładach, zaczepiając nogami
nieprzytomnego o kamienie, ciężko dysząc z wysiłku. Dobrnąwszy na miejsce, zło- zyla ciało
porucznika Kiekeritza na dywaniku przed polowym łóżkiem, na którym sypiał komendant
stacji, porucznik Valaśek. Obejrzała swe dłonie: były lepkie od krwi, prawie czarne, jak
umazane smołą. Trzeba było następnie odnieść porucznika do jego pokoju w hotelu
Wasserzuga. W tym czasie Vąląsek kręcąc korbką telefonu wydzwaniał lekarzy. Stieglitza
nie było w domu, znalazł się na szczęście jego kolega Schumann. Lecz nim się zjawił ze swą
walizeczką lekarską w ręku i stetoskopem sterczącym z kieszeni palta, nim przybył do hotelu
i porucznik Valaśek — siedzący w hallu na dole odźwierny, stary Izaak Roth, WTaz z
kupcem ze Starego Sambora, Mojżeszem Trau-
em, omawiali ostatnie wiadomości polityczne przywiezione ze Lwowa przez nowych gości w
hotelu — i to nie byle jakich! — przybył tu bowiem dziś dziedzic z Jawory, pan Englender,
oraz jeszcze ktoś ważniejszy, bo sam pan Towamicki z Sokolik, wielki, potężny puryc: nde
tylko drzewo, ale i nafta! — więc na widok Lizy dźwigającej na sobie nieprzytomnego gościa
z pokoju numer jeden — żyje? nie żyje? a może umarł? — powstał gwałt. Obaj — Roth w
chałacie i jarmułce na głowie, z rozwianymi siwymi pejsami,
i Trau w długiej kapocie i filcowym czarnym kapeluszu — zaczęli przekrzykiwać się w
jidysz, to znów po niemiecku, żeby zrozumiała ich Liza Kut: — Co jest? Dlaczego tu? Skąd
tu? Ty głupia, ty...! Zabieraj go sobie z powrotem, ty...! Tacy goście^do nas zjechali, a ona z
tym!... Kaput! Wojna się skończyła! Słyszysz! Sehneller! Sohneller! — i nde wiadomo, czym
by się to skończyło, gdyby nie wejście ValaSka z doktorem Schumannem. Potem, gdy
chorego zaniesiono na piętro, zjawili się również doktor Stieglitz, bardzo zmartwiony, i
siostra sanitarna, Irina Parafińczuk. Obok łóżka, na którym złożono nieprzytomnego, stała na
krześle świeca. Poza tym był tu mrok, a za oknami chmury zakryły niebo i zaczął sypać
śnieg. I tak miał sypać kilka dni, aż potworzyły się zaspy i na torach,
i na drodze. I skończyła się wojna.
Wtedy właśnie na adres matki porucznika Kieke- ritza, pani Julii Kdekeritz mieszkającej
w Grazu, listonosz przyniósł kolejną paczkę od syna, zawierającą trzy ikony i niewielki
sztych przedstawiający jakąś scenę mitologiczną. Gdy listonosz wyszedł, ustawiła obrazki
jeden przy drugim, rzędem, i usiadła naprzeciw. Pamiętała z dzieciństwa ikony, gdy wraz z
mężem, wojskowym, przebywała w różnych garnizonach
w Bośni i w Banacie. Przypomniała sobie również, nie wiadomo czemu, pewien wiersz, czy
może był to tekst jakiejś piosenki, której melodii zapomniała, napisany w jej macierzystym
języku słoweńskim: „umarł Konda, jedynak u matki, trudno matce rozstać się z synem, więc
go grzebie w ogrodzie zielonym, pod złocistej pomarańczy cieniem...” — Złapała się za
głowę: — Co też ja wygaduję! Przecież mój Freddi żyje i wnet do mnie powróci mój jedynak
umiłowany, bo wojna się wreszcie kończy. Przygarnę go do mego serca i usiądziemy
wówczas w tym tutaj miejscu, w sąsiedztwie ukochanych jego ikon i innych obrazów,
i on mi opowie o wszystkim, jak syn zwierza się matce.
Aie on już w tym momencie nie żył, porucznik ułanów, Alfred Kiekeritz. Pan nadleśniczy
Szwanda dał deski z tartaku, który już nie pracował, bo robotnicy rozeszli się, a jeńców sam
pan Szwanda zwolnił do domów i nawet pomógł im dostać się do wagonów zmierzających na
wschód; panna Irina Parafińczuk zezwoliła, jako nowy komendant, stacji, jja._ włado wanie
paki do pustego wagonu z , nąpis.ęm: „Vierzig^Mann oder sechs Pferde’’, i doczepienie go,
dęLpociągu, który miał jakoby, via Użok—Kis Varda—-Debreczyn, odjechać w stronę
Budapesztu i dalej, być może aż do Wiednia. Transport ewakuacyjny. Ale czy dojdzie do
celu i kiedy? W obecnej sytuacji nikt niczego nie może przewidzieć. Skład pociągu
sformowano gdzieś w Stanisławowie czy Kołomyi dla jakiegoś węgierskiego pułku
wracającego z frontu wschodniego, który przestał istnieć, na Węgry. Żołnierze, pozakładali
trójkolorowe kokardy narodowców, miejsce cesarsko-królewskich bącz- ków. Irina chciała
się ich jak najszybciej pozbyć. Jej pomocnik na stacji, już w czapce z ukraińskim tryzu
bem, Iwan Pełechaty, również. Madziarzy rozleźli się nie tylko po stacji, lecz i po mieście w
poszukiwaniu żywności. Więc niechże wraz z nimi ta skrzynia, zbita byle jak z nie
heblowanych desek, okręcona byle jak drutem, nieszczelna, to fakt, ale na szczęście mrozy,
jedzie stąd z Bogiem, byle prędzej! Urwanie głowy na dworcu, jukt nic nie wie, łączność
działa z przerwami, tyle ■wiadomo, że we Lwowie i w Przemyślu podobno biją się Ukraińcy
z Polakami, w Ćhyrowie jeszcze Ukraińcy, ale Polacy podchodzą jakoby i od strony Ustrzyk
i Dobromila. Irina nie odchodzi od telegrafu. Popija herbatę z jakichś liści i pali papierosa za
papierosem.
I tak się stało, że przy zmarłym, spoczywającym na wznak w skrzynd, czuwała tylko
wierna służebnica boga śmierci, Liza Kut. W kolejarskim płaszczu siadła w wagonie na pace
i waruje przy niej jak pies. Ktoś się dopytywał natrętnie, co wiezie. Usiłował zajrzeć przez
szpary do środka. Węszył. Ktoś inny poradził, żeby na deskach wypisała jakiś znak, może
najlepiej krzyż. Dobrze, lecz czym? Żadnej farby ani nawet smoły. Ale księżyc czuwał i
dopomógł. Nadchodziła kwadra i Liza wymalowała najstaranniej, jak potrafiła, na wieku
skrzyni litery I.N.R.I., tak jak gdzieś to widziała. Wyipisała palcem umazanym własna krwią
mie- sięczną, którą zesłał jej księżyc, a może Diana, bogini śmierci. Do skrayni wlożońo w
pośpiechu. byle jak, kilka oleodruków, dwie czv trzy ikony oraz wciąż szcze- lnie owiniętą w
kawałek bandaża miniaturową kopię Ddany z Efezu Doktor Stiegliitz zdjął wprawdzie w
pierwszym odruchu Salome ze ściany w pokoiku numer jeden u Wasserzuga z zamiarem
odniesienia jej do domu, a to z uwagi na żonę, która, co podejrzewał, miała mu za złe
wyzbycie się obrazka przywiezionego
kiedyś przez córkę ze Lwowa. Potem jednak, po krótkim wahaniu, zrezygnował z zamiaru i
Salome spoczywa na dnie skrzyni, u nóg zmarłego. Paka nie heblowana, można więc w razie
czego zawsze w nią zapukać, żeby odstraszyć złe duchy.
No i pociąg ruszył ze stacji Turka i dnia szesnastego listopada tysiąc dziewięćset
osiemnastego roku minął graniczny Użok, gdzie jacyś ludzie odmiatali z torów pryzmy
śniegu nawianego przez nocną wichurę. Ktoś mówił, że w węgierskich dolinach za Un-
gvarem nie ma jeszcze śniegu i jest dość ciepło. Liza siedząc na skrzyni, skulona z zimna w
swym cienkim płaszczu, pożywiała sdę końską kiełbasą, którą poczęstowali ją żołnierze.
Wokół, w górach na przełęczy użockiej, była zima. W całych Karpatach. Więc na
przykład w obszernym niskim dworze w Matkowie, skąd dziedzice dawno przenieśli się do
Kowenic, aż poza Sambor, w domu spustoszonym jeszcze zimą z czternastego na piętnasty,
przez okna bez szyb, a nawet ram okiennych, napadało do wewnątrz sporo świeżego śniegu,
tak że, zwłaszcza w byłej jadalni i dużym salonie, gdzie zachowały się jeszcze nietknięte
piękne osiemnastowieczne kafelkowe piece, potworzyły się ukośne wydmy. Zaś w gdańskim
kredensie, jedynym meblu, który jakimś cudem ocalał, tyle że pozbawiony dolnych
drzwiczek — zagnieździły się wilki. Wilczyca naścdągała zewsząd szmat oraz papierzysk i
urodziła czworo _ puszystych, ślicznych wilczątek, usławszy im gniazdo w kredensie.
Zacisznie tu teraz, cicho i bardzo jasno, bo za oknami aż razi od bieli śniegu.
Kiedy pociąg jadący z Galicji na Weqrv wjechał na perony stacji Ungvar, zwanej też
Użhorod, wyjaśniło się, śnieg przestał padać, chmury rozstąpiły się
i wyjrzało słońce. Potem pociąg ruszył dalej i zapadła noc. Liza Kut zlazła ze skrzyni i
wyjrzała przez szparę w drzwiach wagonu: daleko na horyzoncie widniał wyniosły górski
szczyt Vihorlat, biały od śniegu, lśniący w księżycu niby srebrny wulkan. Pociąg nabrał pędu
zjeżdżając na węgierskie równiny. Liza chucha w zgrabiałe, czerwone z zimna dłonie,
odchodzi od drzwi, zasuwa je szczelnie i trzęsąc się, dzwoniąc zębami, układa się na noc na
płaszczu narzuconym na wierzch skrzyni. Ponad górskie łańcuchy w oddaleniu wiatr zgania
i rozgania konstelacje leśnych gwiazd. Bierze mróz przed świtem.