Kuśniewicz LEKCJA MARTWEGO JĘZYRA

background image

Andrzej Kuśniewicz

LEKCJA MARTWEGO JĘZYRA

Mówiła, a on, mimo że ostatnio poduczył się nieco i polskiego, i ukraińskiego, nie

wszystko rozumiał, więc stojący obok nadleśniczy tłumaczył jej słowa na niemiecki, a on

słuchał uważnie, przechyliwszy głowę na lewe ramię, wsparty prawą ręką pod bok, z drugą,

odwróconą dłonią ku górze, ujętą delikatnie smagłymi palcami wróżącej. Rzuoał raz w rąae

krótkie i bystre spojrzenia to na nią, to na pana Szwandę, wciąż cierpliwie przekładającego

zawiłe słowa na tyle wiernie, na ile to w ogóle było możliwe. — Będziesz żył mocno (tak to

przynajmniej wypadło w tłumaczeniu Szwandy: z całej siły), a jeśli umrzesz tutaj (tutaj? to

znaczy gdzie? w tych górach, w tej karpackiej mieścinie, w tym żydowskim hoteliku obok

slaj£ji?; starał się opóźnić zbliżający się atak gwałtownego kaszlu, nieznośne łaskotanie w

tchawicy), będziesz leżeć na wznak na ziemi, wyrośnie z ciebie, z twego ciała — pojmujesz

mnie, piękny panie? — drzewą życia. I, posłuchaj mnie jeszcze — ścisnęła ma mocniej dłoń

— usiądzie na nim kiedyś po łatach, usadowi się na jego gałęzi rajski ptak. Może to być

jednak także zwykły kruk albo sowa, tego dokładnie nie wiem. I ten ptak będzie się na niej

kołysać, i w rytmie tego kołysania się, przestępowania z łapy na łapę i pomagania sobie

skrzydłami dla utrzymania równowagi, składania ich, to rozkładania, będzie bić twoje,

panie, serce. A może tylko złudzenie dalszego bicia, trwania, bytowania w niebycie.

Sens wypowiedzianych słów był już jednak własnym uzupełnieniem tego, co starał się

jak mógł przełożyć pan leśniczy Szwanda, w czym brakło najpewniej takich sformułowań,

jaik złudzenie dalszego bytu czy, tym bardziej, bytowania w niebycie. Jakieś dalsze

przyobiecane ciągi istnienia {bo jednak, mimo niedokładności przekładu oraz dowolności

własnych do niego uzupełnień i upiększeń, słowa wróżącej musiały zawierać takie właśnie

obietnice, aczkolwiek bardziej prosto, jeśli nie prostacko sformułowane). W ślad za tym

powracający obraz: widzianej na rok przed wojną i zapamiętanej kamiennej statui

młodzieńca, stojącej na środku głównej alei cmentarza Montparnasse w Paryżu. Trafił tam

dość przypadkowo, tuż przed zachodem słońca, z ówczesnym przyjacielem, Ferdynandem de

la Yijgne. (Gdzie on teraz? We Flandrii? Nad Sommą? Pod Verdun?) Uskrzydlony mło-

dzieniec, podobny nieco do Erosa, w geście wyraźnego omdlewania, jafeby miał się za

chwilę osunąć na dziewczęce kolana (patrzyli obaj na nie przez chwilę z nie ukrywanym

background image

zachwytem), trzymał w ręce buMet nachylony ku dołowi. Na postumencie w kształcie krót-

kiej kolumny napis: „Souvenir”. Lecz oni, zbliżając się do pomnika z boku, idąc na ukos,

odczytali zrazu słowo to jako „avenir”. Przyszłość? A więc obietnica jakiegoś dalszego ciągu

następnego, najbardziej istotnego istnienia? Śmierć byłaby w tym wypadku jedynie furtką

uchyloną obiecująco w przyszłość, jej wstępem czy progiem, niezbędnym warunkiem

osiągnięcia wyższego celu czy stadium, zapowiedzią lub początkiem tego, co najważniejsze,

jedynie istotne, tego, co nastąpi po tym prowizorycznym, mało istotnym, bo

nietrwałym, tymczasowym, niesłusznie nazywanym jedynym realnym życiem, skoro wiemy,

że to praw dziwę dopiero się zacznie, gdy przekroczymy próg, ż' na nas czeka po tamtej

strome rzeki Styks. A. zatem to słowo „avenir” na cokole jest wyraźną zapowiedzią

wieczności. Jest pociechą, jeśli ktoś wątpi i boi się, oraz potwierdzeniem dla tych, co wierzą.

Cóż, kiedy zaraz potem nieporozumienie wyjaśniło się i zagadka zamieniła w ¡banał.

„Souvenir” — wspomnienie, pamięć? Wiemy, üe jest warta cudza pamięć, gdy nas już nie

będzie, nawet tych najbliższych, najbardziej niby to niepocieszonych, kiedy przeminiemy.

Niewygoda pamięci. Jak długo żyć będziemy my w nich? Ile wiosen, ile jesieni? Ile razy

liście opadną? I wówczas, gdy tak na pół żartując, na pół martwiąc się, zawiedzeni,

komentowali pomyłkę, z ikzrzewów pogrążonych w gęstniejącym mroku, spomiędzy płyt

grobowych nagromadzonych tutaj w szczególnym zgęszczeniu, wyłonił się spory bury kocur

i nie zwracając najmniejszej uwagi na obu stojących u stóp pomnika, przeszedł bezszelestnie

i bez pośpiechu obok nich, w poprzek alejki i trawnika, niosąc w pysku mysz. Jej długi ogon

wlókł się po żwirze, a z drugiej strony widniała głowa martwego zwierzęcia ze sterczącymi

jak rożki uszami. Kot ze zdobyczą, wciąż jakby nie zauważając obecności obu mężczyzn,

znikł w zaroślach po drugiej stronie klombu, niby w ciemnym, wąskim korytarzu. Zdaje się,

że już później, siedząc przy wieczornym posiłku, jednocześnie ze śmiechem stwierdzili, iż

nie jest wykluczone, że kota w ogóle nie było, że się im tylko objawił, stworzony na

poczekaniu i na zamówienie, jako produkt złudzenia i wyobraźni, po prostu zmaterializował

jakiś wątek ich ówczesnej rozmowy.

Cyganka, która zresztą, jak się później okazało,

była tą właśnie partnerką czy pomocnicą dyrektora

i zarazem właściciela wędrownego cyrku, który się pewnego ranka nagle zjawił tęgo

późnego lata ostatniego roku wojny, tą samą, która służyła jako medium do eksperymentów

hipnozy, jakimi popisywał się ów cyrkowiec, zanim mu ich nie zabroniono jako szkodliwych

dla zdrowia, a także gorszących, zwłaszcza dla dzieci licznie przybyłych na spektakl,

nachyliła nisko głowę owiązaną czerwoną chustką odsłaniającą smagłe uszy ze zwisającymi z

background image

nich wielkimi kołami z miedzi czy brązu. fPm-ijcznik^ którego dłoń wciąż jeszcze trzymała

w swojej, wodząc wskazującym palcem po liniach życia, powodzenia w mdłości, podróży do

dalekich krajów i szczęścia w interesach, nie mógł określić jej wieku: mogła być ledwie

dorosła dziewczyna, to mów, biorąc pod uwagę głębokie bruzdy między końcami warg a

nosem oraz sieć drobnych zmarszczek pod o- czami, a także skrzywienie ust wyrażające

skrajne zniechęcenie, zmęczenie i apatię, również kobietą już przejrzałą, u schyłku lata

przechodzącego w jesień. Ta druga ewentualność wydawała się i bardziej prawdopodobną, i

bardziej nęcącą. Więdnięcie bywa szczególnie ponętne, jak zapach ziół pod koniec sierpnia.

Seanse hipnozy w cyrku nie odbyły się (poza jednym wypadkiem, tym pierwszym, zaraz

pierwszego dnia, raczej wieczoru, po przybyciu cyrku na miejsce) ze względu na zakaz

władz, lecz dalszy ich ciąg nastąpił z inicjatywy porucznika Kiekeritza w pomieszczeniu

należącym do wojskowego komendanta stacji, porucznika rezerwy, Yalaska. Wzięli w nich

udział, prócz wzmiankowanego porucznika oraz samego inicjatora, niejaka Parafińczuk,

pielęgniarka obsługująca punkt sanitarny na dworcu, oraz pewien młody student, Ukrainiec,

zatrudniony w tartaku za wodą. Im

prezę na poły prywatną finansował porucznik Kieke- ritz. Moment identyfikacji medium,

będącego także tancerką na linie oraz woltyżerką, z wróżbitką napotkaną na placyku za stacją

kolejową, obok rampy załadunkowej, nastąpił nieco później i w szczególnych oko-

licznościach. Dziewczyna miała wówczas na sobie przeciwdeszczowy czarny ceratowy

płaszcz nałożony na nocną koszulę oraz buty do konnej jazdy i wyglądała podobno

szczególnie staro, niemal na kobietę sześćdziesięcioletnią (być może z przyczyny

niekorzystnego o- świetlenia na schodkach hotelu, w którym mieszkał porucznik), i tylko

wielkie koła w uszach oraz bruzda między brwiami pozwoliły na tę identyfikację. Cyganka,

która przelazła między nadłamane deski parkanu otaczającego tereny stacyjne i

zaproponowała wróżenie obu mężczyznom rozmawiającym w tym miejscu na tematy

całkowicie obojętne i neutralne, z której to propozycji skorzystał tylko jeden, gdy drugi

podjął się roli tłumacza, wydawała się zupełnie nie- podobna ani do tamtej „widzianej,

wJiipnozie,^ napiętą, skuloną twarzą i zaciśniętymi-wąskimi.wargami, wychudzonej i

dziwacznie odzianej w jakiś czerwony trykot, ani do tej drugiej, objawionej nocą na

schodach. Rzekoma Cyganka wydawała się jednak znacznie młodszą i powabniejszą. Tylko

wielkie jkoła, kołyszące się

i pobrzękujące, zwisające z uszu, były bez wątpienia.te same, a może i para mocno

zniszczonych trzewików na powykręcanych, wysokich i bardzo cienkich obcasach.

Pan nadleśniczy Alois Szwandą- ze wsi Fęlizien- thal, inaczej Smorze, zarządzający

background image

sporym obszarem karpackich lasów należących do rodzimy baronów Lie- bigów, mający pod

swą władzą kilku gajowych i dwa tartaki, nie zastanawiał się zbytnio nad tym . wszystkim.

Myślał zapewne w tej chwili o problemach, zna

cznie pod każdym względem ważniejszych, mianowicie o tym, źe drewno gromadzi się w

tartaku w olbrzymich zwałach, czekając na obróbkę, że zalega również tegoroczne zręby, co

pod koniec lata jest wedle wszelkich reguł gospodarki leśnej istnym horrendum, a wszystko z

przyczyny braku rąk do pracy, mimo przydzielenia kilkudziesięciu rosyjskich jeńców,

ponagleń starostwa i samego barona Liebiga, z kolei nękanego przez namiestnictwo, a także

komendę wojskową. Jeńcy zresztą ostatnio gromadnie uciekali przy każdej okazji. Te

ucieczki zdarzały się i dawiniej, lecz z rzadka, gdy tak mniej więcej od wczesnej wiosny

przybrały charakter masowy. Uciekali pojedynczo i po kilku, zwabieni, jak się zdaje,

pogłoskami o_j:ychłym_ końcu wojny i zmianach, jakie zachodziły w ich kraju. Wielu

zapadało na różne choroby, wyżywienie było, należy przyznać, liche, lecz jednak lepsze niż

w obozach jenieckich i o tym winni byli pamiętać, a nie pamiętali. Od ostatniej zimy wakt się

co prawda i tutaj pogorszył, jarzyny gniły w kopcach, i to do tego stopnia, że niedaleko stąd,

na szczęście nie u pana nadleśniczego Szwandy, wydarzył się przykry wypadek: przy od-

kopywaniu spod zamarzniętego śniegu sterty buraków czy brukwi jeniec, który wylazł na

sam wierzchołek kopca nakrytego zbutwiałą słomą i gliną, zapadł się nagle w głąb, nie

wydawszy nawet krzyku. Inni, pracujący na dole, usłyszeli zaledwie coś w rodzaju syku czy

mlaśnięcia, a może tak zasyczała całkowicie przegniła breja, w jaką mroczy zamieniły

zeszłoroczną brukiew. Nim wzięto się do ratowania, do odkopywania go, jeniec już nie żył.

Dosłownie został wessany przez , cuchnącą, zrudziałą, zielonawą maź, utonął w niej i zadusił

się. A z ilości podopiecznych jeńców należy, jak wiadomo, wyliczać się, składając regularnie

raporty;

stąd kłopot dodatkowy, tłumaczenie się, jak i co, pisanina. Wielu jeńców umierało panadto na

gruźlicę, choroby trawienia, a także zapadali nagminnie na szkorbut.

Za potokiem, niedaleko dolnego tartaku, przy bocznicy kolejowej stały baraki, w których

mieszkali jeńcy. Pilnował ich tak zwany post, żołnierz z pospolitego ruszenia, landszturmista,

miejscowy starozakon- ny, Moszko Kapłan. Nieco dalej, za wodą, utworzył się z czasem

niewielki cmentarzyk, na którym chowano zmarłych Rosjan. To niedaleko stąd, z naszego

punktu obserwacji od strony stacji, również i z hotelu Wasserzuga w linii powietrznej nie

będzie więcej niż jakieś dwa, no, najwyżej dwa i pół kilometra poniżej górskiego stoku

pokreślonego w poprzek i ukośnie zagrodzeniami dzielącymi parcele chłopskich gruntów.

Tutaj są te baraki jenieckie oraz budka strażnika. Od tamtej strony, zwłaszcza gdy wiatr

background image

pomocny, słychać aż tutaj poszczególne rosyjskie słowa, śmiechy, czasami, szczególnie po

zachodzie słońca, także śpiewy. Leżąc na łóżku w swym pokoju porucznik Kiekeritz słucha

itych odgłosów. Czasem wydają się bardzo dalekie, kiedy indziej tak bliskie, jakby tuż za

ścianą. Są, obok napływającego od gór zapachu świerczyny, stałym refrenem

obwieszczającym zbliżanie się nocy, a wraz z nią bezsenności w gorączkowych majakach, w

ciężkim, niemal dotykalnym smolistym mroku, w którym usypiają sprzęty coraz cięższe,

coraz bardziej ciążące czuwającemu. Może i są tam gdzieś, wysoko ponad górami, gwiazdy,

lecz okno czarne, ślepe, jj. księżyca nie ma dziś, bo nów. Porucznik Alfred Kiekeritz od

azasu do czasu, zwłaszcza gdy się zaznajomił z jiąd 1 e- śniczym SzWandą, zachodzi do

tartaku lub na najbliższy nasłoneczniony stok po świeżym wyrębie. Przysiada ciężko dysząc,

poikaszlując na jakimś pniaku lub

okorowanym świerkowym klocu. Podkłada wpierw gazetę, by się nie ubrudzić lepką żywicą.

Jeszcze w słoneczne dni ciepło mimo jesieni, więc w suchych ziołach, więdnących zielskach,

między pniakami i kupami chrustu uwijają się pszczoły, a zwłaszcza czarne, kosmate

trzmiele. Rzadziej przewinie się jaszczurka. Porucznik wtedy zamiera, wstrzymuje oddech,

tłumi kaszel, by jej nie spłoszyć. Widzi ją wygiętą w zatrzymanym ruchu w kształt litery S

albo U. Jej pulsujące gardziołko, palce jej rozstawionych szeroko łapek. Niżej o ileś tam

leśnych pięter, jteż na pniaku, siaduje post, strażnik, ułan landwery, Moszko Kapłan.) W

przedwojennej błękitnej ułance ze złotymi guzikami, ze złotą frędzlą na plecach na

wysokości pasa zdaje się drzemać w cieple późnego słońca. Trzyma karabin między

zaciśniętymi kolanami. ¿Bywa tematem żartów i miejscowych chłopów,. i nawet jeńców. Nie

są to jednak żarty szczególnie złośliwe. ./Nie był służbistą, nie dokuczał, nie pokrzykiwał, nie

poganiał, najwyżej prosił. Żeby się zbytnio nie rozłazili za potrzebą, bo się ich w końcu nie

doliczy. Byle nie^ uciekali, a już o resztę mniejsza. Z tych ucieczek moc przykrości, wciąż

wisząca nad nim groźba, istny miecz Damoklesa: front./ Przydział do marszkompanii albo do

zapasowego szwadronu Landwehrulanenregiment, niech Bóg broni! Włoski front — ruski

front: co gorsze? Wszystko jest zawsze gorsze. Moszko Kapłan jest chorowity, co go jednak

nie uchroniło na komisji poborowej w Samborze, boi się przeciągów, cierpi na chroniczne,

zastarzałe zapalenie ucha środkowego. Z tej przyczyny nawet w tak ciepłe dni jak dzisiejszy

nakłada na głowę połową furażerkę

1

„feldgrau” i opuszcza jej boki, formując z iucfi coś w

rodzaju nau- szników. Niewiele przez to słyszy, lecz uszu nie za

ziębi. Cieplej i zaciszniej w tej separacji dźwiękowej od reszty świata. Z tej perspektywy, z

jakiej widzi go siedzący na pniaku porucznik Kiekeritz, Moszko Kapłan wygląda babsko,

jakby miał na głowie kobiecą kapuzę. Gdyby porucznik był służbistą, gdyby go to

background image

obchodziło, gdyby mu się chciało z nudów zabawić, mógłby ułanowi Kapłanowi kazać

groźnym okrzykiem — Achtung! — poderwać się z pniaka, mógłby mu następnie nakazać

karnie kucać i podskakiwać jak żaba, a przy tym równocześnie śpiewać — Ułan śpiewa: ein,

zwed, drei!... — i tak dalej, albo też czołgać się na brzuchu, pilnując, czy ukarany istotnie

pełza przy samej ziemi, a nde udaje tylko. I wszystko to na oczach jeńców pracujących tuż

obok. Albo jeszcze gorzej: zagrozić biedakowi, że wyśle raport do jego władz przełożonych,

co spowoduje natychmiastowy przydział do marszbatalionu i wysłanie na koniec świata tuż

przed zimą, która zapowiada się wyjątkowo mroźna. Na przykład w góry, nald Isonzo. Czy

ułan wie, gdzie to jest? Nie? No to się wnet dowie. Czy w ogóle ułan wie, co to takiego

wojna? Dość już chyba tego dekowania się w odległości iluś tam setek kilometrów od frontu,

kiedy ojczyzna w niebezpieczeństwie! Wysiadywanie na pniaku ileś tam metrów od domu!

— aluzja do faktu zamieszkiwania rodziny Moszka Kapłana w miejscowości Felizienthal-

Smorze. Ale( porucznikom ani w głowie taka złośliwość, w ogóle jakakolwiek inicjatywa z

gatunku militarnych i patriotycznych./ O ile ważniejsze są w tej chwili mrówki ożywione

ciepłem słońca, ich zapobiegliwa bieganina, a także obserwacja akrobatycznych lotów

jakichś maleńkich muszek rojących się niby złotawy tuman, ruchoma kolumna w słońcu.

Czasami, bywa, popada nagle krótki deszczyk z jakiejś niewielkiej chmurki. Duże

kropie przy świecącym słońcu. Widać wyraźnie okrągłe jak groch, srebrne krople spadające

na krzewy i mech, na kurtkę siedzącego wciąż na pniaku porucznika, a niżej na baraki i

jeńców chroniących się bez pośpiechu pod drzewami, wszystko pokreślone pasmami tych

kropelek, które zdają się brzęczeć. Istnieje tutaj takie porzekadło ludowe, które przetłumaczył

mu nadleśniczy Szwanda: „słońce świeci, deszczyk pada, czarownica masło składa”, albo |

też w nieco innej wersji, groźniejszej: „masło zjada”.)/Szwanda opowiadał mu przy okazji (a

obaj siedzieli wtedy na dwu bliskich siebie pniach na stoku nad tartakiem), że w tych stro-

nach lud jest bardzo przesądny i ciemny, wierzy więc święcie w czary i czarownice, I także i

w to, że czarownice podkradają masło lub wydajają cudze krowy nawet w stajniach, nie

mówiąc już o pastwiskach, i że czynią to zwłaszcza w takich sytuacjach, jak ta teraz: gdy

pada deszcz i jednocześnie świeci słońce. Żyją tutaj takie stare baby trudniące się takimi

właśnie spra-. wami. będące niezawodnie w konszachtach z ditkiem,- czyli diabłem po

tutejszemu. — Ditko, czy tak? — porucznikowi podobało się to słowo, powtórzył je paro-

krotnie z wyraźnym smakiem: — ditko, ditko.i — O, niech pan Posłucha, niedaleko stąd jest

taka wieś, co się agsZywa Iwaszknwce^ i tam żyła strasznie pokraczna baba, niemal karlica,

na domiar garbata, i to podobne do ropuchy stworzenie zostało przyłapane na gorącym

uczynku wydłubywania pełną garścią mafeła z dzieży, a łapy miała jak szpony krogulca lub

background image

sowy. Spłoszona, zdołała ujść pogoni, mimo że urządzono całą obławę, kilkanaście osób, no i

niech pan sam powie, poruczniku, babie udało się zmylić pogoń i zapaść jak kamień w wodę

— ni słychu, ni widu. Co się naszukali i na zrębie, i w kulturze świerkowej, i w starodrzewiu,

i w

jarach — i nic. Ja niby w te brednie nie wierzę, ale coś w tyra chyba jest, jak pan sądzi, Herr

Oberleutnant? — Właśnie — powiedział Kiekeritz — i ja tak sądzę. — Tak żeby nie psuć

nastroju i nie sprawić przykrości panu nadleśniczemu.

Tam na dole, przy kolejowej bocznicy, bale świerkowe na siedem, osiem, bodaj dziesięć

metrów dłużycy. Praca tam teraz, gdy deszcz ustał, wre. Może dlatego, że pan Szwanda

patrzy. Dziwne właściwie, czemu ci ludzie myślą o ucieczce. Przecież pochodzą z daleka,

Bóg wie Skąd, z końca świata, niektórzy aż z Azji. Przywołuje jednego, z twarzą płaską i

szeroką jak misa, zapytuje: tak, miał rację, on mówi, że pochodzi aż z Tobolska. To na

Syberii. Daleko, daileko. — Ile, jak myślisz, Wańka, to byłoby kilometrów marszu, co? A

widzisz, śmiejesz się od ucha do ucha, aż ci się ta azjatycka morda rozdwaja, a nie wiesz.

Porucznik Kiekeritz też się śmieje. Ile kilometrów niestrudzonego marszu? Tysiąc, dwa,

może trzy i więcej? A tutaj _u_nas lepiej niż w lagrze, sało nawet w niedzielę na omastę do

ziemniaków i kasza, co? Aż się oczy świecą. Chleb, prawda, lichy, gliniasty, same otręby i

starta słoma na dodatek, plewy, ale co robić, innego nie ma, pią|y rok wojny przecież. Zatem

co ich tak gna i gna? Tęsknota? Głupie ito wszystko! Przecież wojna się kiedyś skoń- czy,

paTę miesięcy jeszcze, dwa, najwyżej pół roku, nieco tylko cierpliwości i będzie fajrant,

pokój, odwiozą was w paradzie wagonami aż na miejsce — czy nie tak? Co ty na to, jak ci

tam? — a, prawda, Dmytro, zatem Dmytro, skąd ty? _Z Permu. Aha. Z Permu. A daleko stąd

do tego Permu, powiedz? — Daleko, pane! — A widzisz. — I pan ¡nadleśniczy częstuje

jeńca tytoniem. -Tamten ostrożnie bierze szczyptę w dwa palce kłaniając sdę panu

Szwamdzie. — A ładnie tam u was

w tym Permie? — Jeniec zrazu nie pojmuje, nie wie,

o co pyta go pan nadleśniczy, trąca łokciem innego jeńca, szerokiego w barach blondyna,

Ukraińca spod Kor- sunia, o co idzie, wreszcie domyśla się, twarz mu się cała rozjaśnia,

wykrzykuje: — Oj! — iw źrenicach zapalają mu się ogniki, a wargi rozchylają w uśmiechu.

Ma bardzo białe zęby, co zauważa życzliwie porucznik Kiekeritz i częstuje go dodatkowym

papierosem. — Bitte — mówi dwornie i podsuwa jeńcowi srebrną papierośnicę, mimo że

nosi ją tylko dla gości, sam od dawna nie pali, lekarze zakazali.

I tacy potem ni stąd, ni zowąd uciekają. Niektórzy utrzymują, że tak na nich działa

księżyc. Istotnie, na pełnię najwięcej znika z baraków, mimo że ucieczka najtrudniejsza, bo

background image

widno. Słychać rozpaczliwe okrzyki obu postów, Moszka Kapłana i tego drugiego, który

waruje przy samym tartaku, Ukraińca: — Stój, bo strzelam! Bo strilaju, panimajesz? Stehen

bleiben! Halt, halt! — i tak dalej. I od czasu do czasu rozlegnie się strzał, głośnym echem

powtórzony przez bliskie góry. Słyszy je porucznik w swym pokoju iaa pięterku .hotelu

Wesserzuga. Czasami siada na łóżku, a czasami nie chce mu się nawet głowy podnieść.

Istotnie, nie wiado- mo nawet, kto i do czego--strzelał. Bywają przecież raubszype, o tych

martwi się najbardziej pian nadleśniczy, zawołany myśliwy. Co tam jeńcy, pies z nimi tań-

cował, ale żeby mu zabijano pod samym nosem, w jego rewirach, na jemu powierzonym

terenie, jelenia albo kozła?!

Od tamtej tartacznej strony, w czasie gdy ygiótąca wciąż jeszcze poufnym szeptem

mówiła porucznikowi

o jego losach, a Szwanda przekładał jej słowa piąte przez dziesiąte, coraz bardziej znudzony

rolą tłumacza, dochodziły z dołu odgłosy tartaku: przeraźliwy zgrzyt

piły tarczowej, podobny do bzyku, jaki wydaje świder dentystyczny, potem krótka cisza i

znów ten nieznośny, dojmujący pisk. I tak w kółko: tartak i nawoływania woźniców.

Olbrzymie świerkowe dłużyce, pokryte, zwłaszcza w miejscach gdzie odrąbano konary,

zaschłym scukrzonym miodem żywicznym. Pnie wleczone na przełaj poręby, w dół po stoku,

na łeb, na szyję, jak się da: na łańcuchach zaczepionych hakami do drewna i na kołach

odjętych od chłopskich wozów. Dłużyce wloką się po wertepach, staczają, zaczepiają o pnie i

podrosty, łamiąc je, żłobiąc długie koleiny, wyrywając mech wraz z ziemią, podskakują na

nierównościach Konie hamują zapierając się nogami w śliski, pokryty igliwiem grunt. Więc

woźnica pomaga im wetknąwszy drąg między szprychy kół i teraz cała ta jazda, to staczanie

się w stronę potoku, odbywa się, rzecz jasna, wśród pokrzykiwań, od których echo niesie się

daleko, powtarza, trwa długo jeszcze w lesistych rozpadlinach i na stokach. Stąd również ten

towarzyszący wszystkiemu, co się tutaj dzieje i jeszcze dziać będzie, co się tutaj wydarzy,

mocny, upajający zapach świerkowych szpilek i świerkowej żywicy. Tworzy tło nie tylko

węchowe, lecz jednocześnie i muzyczne, a także barwne. Cała bogata gama kolorów dla

każdego, kto potrafi je rozróżniać i rozumieć. Porucznik Alfred Kiekeritz twierdzi na

przykład, iż pod wieczór, gdy góry błękitnieją, przechodząc całą skalę od perłowosrebmej po

niemal czarną, przysypaną granatowym pyłem, który iskrzy się, to znów przygasa, zapachy

nasilają sie najmocniej, a on, gdy trwa cisza wieczorna, słyszy najwyraźniej fragmenty

którejś symfonii Mahlerą. A gdy zaczyna się rozwidniać przed świtem, kiedy warstwy mgły

staczają się jedna po drugiej z przełęczy w dół, jarami i wąwozami po stokach — wówczas

panuje Brahms.

background image

3 — Lekcja martwego języka 1 7

A czasami Chopin. Brahms przybiera ¡barwy jasnoniebieskie, a może kolory te po prostu

przywołują go tutaj, powtarzając się wielokrotnie. O, na przykład teraz — niech pan posłucha

uważnie. Ale pan nadleśniczy nie doznaje niczego, co by potwierdzało wrażenia porucznika.

Może jest ślepy, a może i głuchy na dodatek lub tylko trzeźwo myślący. Jedynie przez

uprzejmość udaje, że słucha i patrzy we wskazanym kierunku. Niby to nawet potakuje,

nabijając fajkę grubym komiśnym tytoniem, do którego dokłada kilka plasterków figi. Tytoń

piętrzy się w ogniu zapałki jak żywy, skręca, puchnie czerwieniejąc, a potem gwałtownie

czernieje. Silna woń wywołująca kaszel u porucznika.. Odwraca głowę i macha ręką

rozpędzając dym. Pan nadleśniczy przeprasza i odchodzi parę kroków na bok. Ale dym sięga

i stamtąd, więc porucznik, udając, że mu to nic nie szkodzi, podchodzi do pana Szwandy i

coś do niego mówi na temat stanu zwierzyny w tutejszych lasach. Na przykład jeleni, a także

dzików oraz wilków. Bo że niedźwiedzi od dawna nie ma, o tym już wie. Szwanda ożywia

się. To jeden z niewielu tematów, jakie go interesują^ na serio. Od śmierci żony w roku 1910,

a przedtem i jedynaka syna, pozostało mu tylko myśbstw^jJCała reszta jest właściwie

dodatkiem, obowiązkiem, mordęgą albo nudą. Gdy natomiast bierze do rąk sztucer lub

dryling, kiedy go tylko dotknie ręką, pogładzi delikatnie końcami palców, a potem wnętrzem

dłoni gładką kolbę, chłód lufy, znane mu do najmniejszych szczegółów elementy zamka,

wtedy czuje, że żyje, że mimo wszystko, mimo przekroczonej sześćdziesiątki, jest jeszcze

prawdziwym mężczyzną. Kiedy to za młodu błąkał się z fuzją po leśnych górach w rodzinnej

Styrii, a później pierwsza posada gajowego, właściwie wpierw leśnego praktykanta, u

grafa Kolowrata na Morawach. Jeszcze w tamtych latach pisał się po niemiecku, Schwamda.

Potem dopiero, w Galicji^ nazwisko_japoiszezyłQ.^ię_/ jakoś tak samo, a może nieboszczka

żona,_iPÓł Polka. pół Illcraiiryka | tych tutaj stron, wpłynęła na tg ortograficzny poprawkę..

Na leśnictwie w.-Smorzu- iest dużo ciszy i zieleni, stare drzewa, stare meble i wiele

innych miłych rzeczy. SłuŻ£_ tam _ też od roku kilkunastoletnia dziewucha, niejaka Nastka.

Więc tu taki na poczekaniu :ro- dzajowy obrazek przy okazji pierwszej wizyty poru- cznika

Kiekeritza u pana Szwandy: gdy ten się nudzi, na przykład w słotne dni albo tek sobie, bez

wyraźnej racji, żeby nie siedzieć już zupełnie bezczynnie z założonymi rękami, czując w

całym ciele bezwład starości, woła do Nastki: — Chody siuda! — albo: — Komm, komm! —

ale to rzadziej, mimo iż wyuczył dziewczynę rozumienia tych paru niemieckich wyrazów, i

gdy tamta podchodzi, trochę się ociągając i certoląc, dwoma palcami, wskazującym i kciu-

kiem, a paluchy ma pan nadleśniczy potężne, grube, z krótko spiłowanymi paznokciami, czuć

je tytoniem fajkowym, a czasami także tłuszczem przydymionej, dobrze uwędzonej kiełbasy,

background image

którą jadł przed chwilą, łapie dziewczynę za. nos i tak mocno ściska, że ta szarpie się

piszcząc, ale pisk to nie dokończony, stłumiony w połowie, gdyż zdławiony tymi kleszczami

czy obcęgami pana Szwandy; bo on nie puszcza, aż wyciśnie wszystko jak pastę z tubki;

wreszcie uwalnia nos Nastki, kończąc ten zabieg na poły higieniczny, a na poły

pieszczotliwy, mówiąc: — Wysmarkaj się do reszty sama, wysiąkaj się, o tak! — i mokre

palce wyciera o jej włosy, o gruby jak strucla warkocz albo o rumiane, pyzate policzki

dziewczyny, gdzie się uda, bo Nastka

usiłuje wyrwać się, przykuca, na poły śmiejąc się, na poły popiskując: — Ta joj! — Ta wże

blisze ne mohu! — i takie różne, ale pan nadleśniczy dzisiaj w szczególnie znakomitym

humorze po dobrym obie- dzie, bigos przyrządziła^ stara Jewka, gospodyni pana Sźwandy, a

ciotka Nastki, piwo nawet się znalazło, nalewka na głogu, więc nie puszcza jeszcze

dziewczyny, przytrzymuje dłużej niż zwykle, obejmuje mocno w pasie, a drugą ręką za

warkocz tuż przy karku, owinął go sobie wokół dłoni aż dwa razy i teraz pociąga dla figli, aż

głowa Nastki odchyla się do tyłu, a szyja purpurowieje. Włosy jej czuć naftą; pan nadleśniczy

każe nią smarować dziewczynie głowę, mocno wcierać w skórę, by zapobiec inwazji

robactwa. Bo niestety były, rzecz stwierdzona, Nastka miała je nie tylko we włosach, gdy

nastała do nadleśnictwa przyprowadzona za rękę przez swą ciotkę;.Jewika jest jwła- ściwie

babką Nastki, lecz tak się jakoś przyjęło, że uchodzi za ciotkę^ jest ślepa na jedno oko i nieco

gar- bata, ale jeszcze krzepka i mocna: potrafi ciężki dębowy stół wynieść z kuchni na dwór

bez niczyjej pomocy, by go tam wyszorować ukropem i ryżową szczotką. Nastka była wtedy

mocno zastrachana, stara musiała ją właściwie na siłę ciągnąć, nawet jak gdyby

pochlipywała, dokumentnie zasmarkana. Więc to od wtedy chyba datują się pana Szwandy

zwyczajowe, higieniczne zabiegi wokół nosa młodej pomocnicy na kawalerskim

gospodarstwie w Smorzu-Felizienthal. Wraz z Jewką dokonał przeglądu i okazało się wów-

czas, że, niestety, Nastula ma wszy w£_włosach. Jedna lazła najspokojniej po szyi i tę

pierwszą zauważył pan Szwanda, a za nią całą resztę. Więc kuracja naftą. Nafty, jak

wiadomo, owad nie lubi. Jewka godzi się na konieczność tępienia robactwa, sama go nie ma

od

dawna, ale wiejscy ludzie dziwią się, a nawet gorszą; wiadomo przecież od dawien dawna, że

wesz ucieka tylko od chorych, i to ciężko chorych. A już szczególnie opuszcza ciała i pościel

umierających. Można się bez trudu przekonać: całe procesje insektów porzucają konającego i

w panice spełzają, skapują, spadają na ziemię, rozłażąc się dokoła. Niektóre błądzą po

drodze, włażą na gromnice i spalają się w nich z sykiem. Nie daj więc Boże takich sytuacji!

Wesz towarzyszy zdrowemu, brzydzi się chorym i słabym, a tu durni ludzie, panowie z

background image

miasta, walczą z nimi! Ale stara Jewka, choć w głębi serca być może uznaje racje dawnych

wiejskich wierzeń, wytresowana przez pana Szwandę, czynnie uczestniczyła w odwszeniu

swej siostrzenicy czy też wnuczki i wygotowała łachy małej w cebrzyku, po czym

wysmarowała jej głowę naftą. I dlatego teraz dłonie pana nadleśniczego czuć nią. Jest w tym

jednak i coś więcej, jakby bardziej intymnego, swojskiego, rodzinnego niemal: taka do-

mieszka pochodząca zapewne z dodatku własnej woni Nastki, jej młodego potu, który czuć

serwatką czy może maślanką, tak jakoś mdło i słodkawo. A także jakby coś z aury, jaką

rozsiewa wokół siebie naftowa lampa z karbowanym szklanym zielonym kloszem, czyli

umbrą. Albo niby woń rozgrzanego żelazka, a najpewniej najbliższa sercu — oliwy służącej

do czyszczenia broni myśliwskiej.

A tej tutaj, na leśnictwie Smorze-Felizienthalj nie brak. Cała bogata kolekcja, chluba pana

Szwandy. Stoją oparte o drewniany stelaż z wyciętymi otworami i wrębami na lufy oraz

podpórkami u dołu na kolby, jedna przy drugiej, różne strzelby. A więc po kolei: dwie

dubeltówki kalibru szesnaście, bezkurkowe, czyli hamerJesówM, nowoczesne, model

Lancaster, mimo

że produkcji wiedeńskiej; następnie dwa drylingi, czyli trójlufki, jedna nieco już archaiczna,

z misternie rzeźbionymi kurkami i lufą zdobioną złotą nitką w artystyczne ornamenty oraz

monogramem na kolbie; pan nadleśniczy odziedziczył to arcydzieło po swym ojcu, również

leśniczym, ulubieńcu niegdyś starego grafa Kolowrata z Reichenau, tym, który uczył

młodego grafa, jak trzymać broń, jak się nią posługiwać, jak tropić zwierzynę; dawne, piękne

czasy! Drugi natomiast dryling, nowocześniejszy, lecz i mniej cewny, aczkolwiek pochodzi

od słynnego Splichala; dalej w kolejności: biksflinta oraz jeszcze jedna dwururka, zwana

lefoszówką, od nazwiska producenta, pana Lefau- cher, francuskiej proweniencji, rzadko

używana, gdyż trudno ostatnio dostać do niej naboje: mają inaczej umieszczoną spłonkę. Jest

tu jeszcze i tesznerówka, od nazwiska pana Teschnera, który ją projektował. A obok tamtych,

osobno, na sąsiednim stelażu przy lewej ścianie, licząc od wejścia do wielkiej sieni, stoją

rzędem: sztucer typu Mannüicher-Schönauer, ukochana broń pana Szwandy, z lunetą,

nieoceniona na grubego zwierza — jelenie, dziki, także kozły, czyli rogacze, no i wilki, lecz

tych ostatnio brak: wyniosły się w czasie kampanii zimowej z 1914 na 1915, zwanej karpac-

ką; podobno znów je widziano, tak przynajmniej meldował gajowy Latowiczka z

Mochnatego. Obok inny sztucer, wojskowy, kawaleryjski männlicher, z tym że pan Szwanda

kazał wmontować weń uchwyty na lunetę oraz przerobić nieco muszkę.

Jedną z najważniejszych, najbardziej odpowiedzialnych czynności jest właściwe,

fachowe, staranne czyszczenie broni, przede wszystkim, rzecz jasna, luf. Do tego celu służy

background image

cały arsenał przyrządów, jak: długi,

rozkręcany metalowy pręt z karbowanym zakończeniem, na który nawija się kłębek kłaków

lub, gdy ich brak, waty. Można również przykręcić do tego instrumentu różne wymienne

szczotki o dłuższym czy też krótszym, miększym lub twardszym włosiu; przypominają

podobne, używane do czyszczenia szkiełek lamp naftowych, tyle że znacznie cieńsze.

Nawijanie kłaków na karbowane zakończenie sztyftu to cała ceremonia, wymagająca uwagi,

wprawy i sumienia. Można, zbagatelizowawszy tę czynność, nie tylko popsuć robotę, lecz i

— broń Boże — uszkodzić lufę. Pan Alois Szwan- da posiadł niezbędną wiedzę i opanował

należycie technikę okręcania karbów drążka przygarstką kłaków; należy sądzić, iż opanował

technikę tę po ojcu, może nawet odziedziczył po przodkach./Nie tylko ojciec pana

nadleśniczego był leśniczym, lecz i dziadek; gdyby poszperać w starych dokumentach,

można by się przekonać, że i ojciec dziadka, zatem pradziadek pana Szwandy, był gajowym

w latach, gdy na tronie Habsburgów zasiadał Józef II.

Oto właśnie odbywa się uroczystość czyszczenia broni: na pierwszy ogień idzie

Mannlichar-Schomauer. Już odmontowana luneta, wyczyszczona starannie kawałkiem

specjalnie do tego celu służącej irchy, czyli miękkiego zamszu; takiego niełatwo dziś znaleźć;

ta należy do starego przedwojennego zapasu i jest po użyciu z pietyzmem zwijana i chowana

w szufladzie sekretery. Sprawa niebagatelna, gdyż nieodpowiedni gatunek może łatwo

porysować delikatną powierzchnię soczewki. Sam sztucer też rozłożony na części, na ile się

da; kolba osobno, zamek spoczywa na kawałku sukna, lufę trzyma pan nadleśniczy w ręku.

Teraz ostrożnie dwoma palcami odszczypuje nieco miękkich kła-

kim, a^ni^tkiej pti&jy, podobnej w kolorze i konay- do jv>aycb włosów kobiecych, pn czym

nawija slaraon* m karbowar-ć jak śruba zakończenie metalom/eg® pręta Kai

zbagateimnyame, brak precyzji, nm*i|ł ezy, ott dej Bose. zlekceważenie tej caynnaś- d to «na

zbrodni«*, hepiej nie wspominać, co by się mogło przydarzyć Toru juz pozostaje akt finalny

przygotowań do właściwego czyszczenia lufy sztucera: ikAttntBM kbków w oiwk barwy

jasnego miodu,

0 MSfiMiiytR wręcz zapachu, a następnie wsunięcie całości do bfjr. Mon parę poruszeń w

górę i w dół, tara i nasad* ku*<*. ki .kanaście razy, wyciągnięcie pręta

1 mokrą od abrwy, pociemniałą przędzą konopną i spra- wdMnue, j4'k wypadła robota. Pan

Szwanda ujmuje lufę w obie ł\v<, wuam >ą do wysokości oczu, wycelowuje w ja«« ©fea i

patrzy: ach, jak cudownie lśni czysta, iMfcMNMi Mb! Jo) wy&Lizgane, do czysta

wypucowa- ao wafbiaf Trodno po prostu oderwać wzrok od cze- geś M tak p<kna|o' Ara

śladu sadzy po ostatnim wy- strtaie, am p> Ui. a ni, broń nas Boże od czegoś takiego! --

background image

ryty, zadrapania, skazy!

SaMb (MM fMnmdka KjflkeriUa, który asystuje ia|pta pana 8—mAy, jego staraniom

wokół broni aiydLiwbuj, by mm (Untiwii, ii skoro istotnie tak trudna cetal«»» asysbać

odpowiedni gatunek kłaków, czy- fey wakat tego dw warto pomyśleć o innowacji sto- —aw)

przy 8/iu innych brakujących produktach, jak »barie ikj a**» aa saiiadary i płaszcze, jak

kawa zbo- twwe v ftsnis ptt aapfiM i kunerol w miejsce maebi i ssaakaa, i tak da«}, i zamiast

przędzy konopnej wiy* wtartw s werk nras małej Neartti Nleały poaayet, «7 dt tak? KeMpcji

trrąos odkrywcza, sko- k aseetM mtmmy pad rdką, włosy odrastają szybko, adM fey In

obawy wys&ttfeywitf garstką po garster,

m

prz kład co sobota. Byle nie ucinać włosów nożyczkami, bo to podobno psuje ich

gatunek. Tak przynajmniej utrzymują znawcy. Pan Szwanda powinien ;i:ę w tym wyznawać.

Skoro zatem mamy surowiec na podon.-dziu... Ale pan nadleśniczy majstrujący nadal przy

mannlicherze tym razem aż się wzdryga na taką propozycję. Niby to się śmieje tym swoim

tubalnym iłasem, lecz uznaje pomysł pana porucznika Kiekeritza za nie dość myśliwski w

charakterze i stylu, jako że kłaki ze łba Nastki pohańbiłyby niezawodnie coś tak męskiego i

szlachetnego, jak lufa sztucera czy nawet (już w mniejszej skali, lecz jednak) dwururki

Babskie włosy? A pfuj! Żeby jednak nie urazić swego gościa, który czeka na pochwałę za tak

wspaniały pomysł racjonalizatorski, pan Szwanda powiada, że może by i warto, a jakże,

można by, a nawet trzeba by o czymś takim pomyśleć, lecz odłożyć jednak wypadnie cały ten

eksperyment na czas, gdy już zapas kłaków wyczerpie się całkowicie i nie będzie istotnie

innego wyjścia.

Trofea myśliwskie, broń myśliwska, potrawy myśliwskie, całe w ogóle myślistwo to

dziedzina, z której żartować nie należy. Gdyby na przykład pan nadleśniczy stwierdził,

kontrolując stan broni, ii o czymś zapomniał, że luf nie doczyścił, coś tam przegapił, nie

dopatrzył, nie dowąchał, w ogóle sfuszerował całą robotę — trzeba by się wówczas

zastanowić, czy nie nadeszła aby pora rezygnacji w ogóle z myślistwa, a zatem chyba i z

samego życia, bo cóż wart« praw- dziwę życie autentycznego mężczyzny, jaki ma mm poza

myślistwem? Takie ponura myśli nachodzą czasami pana nadleśniczego, NU tak dawno temu

spudłował na pntykład sporego jastrzębia. Ptak aiadsiał na ■■rujmta wysokiego smreka*

poderwał się ro*mdnąw»zy

szeroko skrzydła i wzbijał się właśnie w górę, gdy pan Alojzy wziął go na muszkę (inna

rzecz, bez lunety!) i strzelił. No i pudło. Nikomu się nie przyznał do tej hańby, ale fakt

pozostał faktem.

background image

Pan porucznik Kiekeritz potakuje, gdy jego gospodarz mówi o myślistwie jako swoistym

gatunku obrządku, ceremoniału, misterium. Siedzi wygodnie na szerokim tapczanie, wsparty

plecami o buczacką makatę, i zastanawia sdę (lecz w myślach tylko, nie zwierzając się panu

Szwandzie, bo i po co), czy-idzie_tu wyłącznie o myślistwo, czy też przypadkiem nie o me-

chanizm zadawania śmierci jako taki, sam w sobie. Czynny, inaczej — uskuteczniony, a

także zamierzony, fakt w zamyśle i projekcie, i — co nader istotne — praktycznie do

zrealizowania, w zasięgu realnego prawdopodobieństwa; idzie przede wszystkim o myśli-

stwo, lecz w czasie wojny także w odniesieniu do ludzi na froncie. Wystarczy tylko decyzja,

wyrażenie niezbędnego „tak", przyzwolenia sobie, dania dyspensy od zakazów czy praw

pisanych, o to przede wszystkim. I to wystarczy, nawet gdy brak wykonania z takich czy

innych względów. W dziedzinie zainteresowań takiego Szwandy i ludzi jego pokroju można

sobie wyobrazić na własny użytek, że wygląda to mniej więcej tak (bardzo niewinnie, wedle

utartych praw i zwyczajów): mam oto na muszce młodego kozła-roga- cza lub jelonka, widzę

jego łeb w kole lunety w takim przybliżeniu i powiększeniu, że, zdawałoby się, można,

wyciągnąwszy rękę, dotknąć sierści zwierzęcia, ba, nawet pogładzić je po karku lub po

łopatce, która aż zadrży pod tą pieszczotą, można też podrapać po czole między rożkami,

zwierzęta podobno to lubią, na przykład psy przepadają za czymś takim, ręką człowieka i

pana, więc chyba i rogacze czy jelenie też; no i nic

poza tym. Absolutnie niic. Palec na cynglu, już, już i rozlegnie się wystrzał, kolba odbije do

tylu, stuknie w ramię; ale nie* nie, no bo po co? Wystarczy świadomość możności

wykonania wyroku wydanego przez siebie samego, dla własnej tylko świadomości. Nabój

zostanie na razie w lufie. Do czasu, rzecz jasna, zmiany decyzji. Może już przy kolejnej

okazji, jaka się na pewno przydarzy. O, teraz właśnie. I — paf! Szwanda jest dobroduszny i

mało skomplikowany, to fakt. I nie ma u niego mowy, rzecz jasna, o tego rodzaju wahaniach,

myślach i tak dalej. Tak, z wszelką pewnością.

Właśnie odłożył dwururkę typu Lancaster. Nie wie, nie domyśla się, zresztą nie potrafiłby

nawet pojąć myśli swego gościa, wciąż siedzącego, na pół wyciągniętego teraz na tapczanie,

z nogami wysuniętymi daleko na pokój. Leży tu niedźwiedzia skóra mocno poprzecderana w

paru miejscach. Na ścianie obok — barwna mapa nadleśnictwa Smorze-Felizienthal. Na

biurku rozłożone papiery listowe oraz koperty z nadrukiem „Zarząd Państwa Smorze”. To

brzmi dumnie, lecz jest całkowicie uzasadnione. Tylko dwa takie , .państwa” istnieją w tej

okolicy: Liebigów w Smorzu oraz Groedlów w Skolem, Rozległe, sięgające węgierskiej

granicy połacie lasów, przeważnie świerkowych, lecz i gdzieniegdzie bukowych. Tutejsze

buki potrafią mieć po kilka metrów obwodu, tak że trzech ludzi trzeba, by opasać pień

background image

takiego olbrzyma. Istny ocean zieleni, a dla innych, mniej skłonnych do poetyzowania —

morze budulca i opałowego drewna na dodatek.

W niektórych rewirach i oddziałach, na przykład w takim Mochnatem, osiągano po czterysta

festmetrów z jednego morga. Wszędzie pachnie żywica, a na nasłonecznionych stokach

również jałowiec, macierzanka oraz górska gencjana. A także grzyby, moc grzybów,

rydzów, lecz innych też. Są prawdziwki, maślaki, pod- pieńki. Baby łażą po lesie i zbierają

do szerokich chust, potem niosą do miasteczka.U£ie zawsae znaleźć-moż-na kupców. Teraz

zwłaszcza,, gdy wojna.

J

~A na dole" jeńcy. Słychać ich rozmowy, zawołania, śpiewki. Co za ludzie! To na temat

tych ciągłych u- cieczek. Przedzierają się na oślep, bez map i kompasów, kierując się chyba

tylko na cienie drzew, na porę dnia, na słońce i gwiazdy. Górami, w poprzek łańcuchów i ich

odgałęzień pociętych jarami, zimą i wiosną nawet, bywało, brnąc po pas w zaspach, śnieg

długo, do czerwca nieraz, leży w tych górach. Niejeden tam utkwił w jakiejś rozpadlinie,

jamie, wykrocie pełnym śniegu na dwa metry i więcej i sterczy do teraz, z dala widoczny,

gdy już odtajało i śnieg stopniał. Głowa, zdarza się, odłączy się od tułowia, od szyi, której

kręgi obnażone z mięśni wyjedzonych przez lisy i ptactwo sterczą spośród opadłych Mści i

szpilek świerkowych niby biały kościany korkociąg. W mało uczęszczanych miejscach, z

dala od chałup, znaleźć można też pozostałości tamtej kampanii sprzed trzech lat. Przy

zbieraniu jagód lub grzybów jakiś bachor, stara baba lub dziad, żegnając się pobożnie

potrójnym unickim krzyżem: — Hospody, pomyłuj! Wicznaja pa- miat’! — cofa się tyłem,

bijąc pokłony, z miejsca, gdzie objawił się nieludzki w swym wyglądzie stwór, który był

kiedyś człowiekiem, tak dalece wyschnięty, a czasami tak do gołej kości oczyszczony,

wypreparowany do czysta przez mrówki i chrząszcze grabarze, iż wygląda jak korzeń drzewa

wywróconego przez wichurę. Są tacy, co leżą głową w dół, z rozrzuconymi ramionami i

nogami: pewnie zbiegali w dół po stoku, może uciekając, szukając ratunku i wrzeszcząc ze

strachu, inni zaś twarzami, a raczej tym,

co z nich zostało, co było niegdyś twarzą, zwróceni ku niebu; spoczywają na plecach, na

płask, z ramionami wzdłuż ciała, jak na paradzie, lub inaczej — z zawadiacko, wręcz

błazeńsko, niemal w baletowym pląsie poskręcanymi — nie wiadomo czemu — w prawo i w

lewo. Bywa, że gdzieś obok leży przykryta warstwami liści i igliwia, czasami porosła trawą

broń, i wtedy wiadomo, kto leży: gdy mannlicher, to nasz, żołnierz ausrbriacki, może rodak z

tych stron, a gdy długi, z bagnetem jak rożen, no to ruski, kacap, może i przegniła papacha

się gdzieś obok znajdzie. Albo menażka. A częściej karabinowe łuski lub manierka. Dzieci

background image

mają po wsiach takie i uważają je za cenną zdobycz, plon wojny. Również zardzewiałe

bagnety. Służą jako noże kuchenne.

Doświadczenie uczy, iż najpierw coś czy ktoś, lis, a może jakiś ptak, na przykład

myszołów, jastrząb lub zwykła wrona — bo zimą, wiadomo, mrówki nie żerują, lecz śpią w

wysokich rudawych, przysypanych śniegiem kopcach — wyżera powieki, dojada spokojnie

to, co pod nimi, gałkę oczną zazwyczaj już zapadłą, zmiękłą, zmętniałą, potem zabiera się do

warg, skrzydełek nosa, a dopiero w następnej kolejności do muszli usznych oraz policzków, a

na samym końcu przymierza się do części twardszych, mięśni i chrząstek. Więc głowa po

takich gastronomicznych zabiegach wygląda szczególnie brzydko, odpychająco, wręcz odra-

żająco. Nie dziw, że kto nie zwyczajny, tyłem, żegnając się trzy razy, czym prędzej, byle

tylko dalej od takiego znaleziska. Czasami ktoś miłosierny, a mniej wrażliwy, gałęzią

przykryje; czasem dopiero śnieg przysypie. Wapń, fosfor i żelazo wracają do swego pra-

źródła. Nic w naturze nie ginie.

Trofea myśliwskie, na które patrzy teraz porucznik

Kiekeritz słuchając objaśnień ich posiadacza, pana nadleśniczego Alojzego Szwandyj to

drugie źródło radości, a także dumy pana tego domu. Obok kolekcji broni drugi powód do

słusznej chwały znakomitego wyznawcy świętego Huberta. Nie ukrywa też satysfakcji,

mogąc się pochwalić czymś takim przed swym gościem. Cała główna izba, służąca zarazem

jako kancelaria i jadalnia, obwieszona rogami jeleni d rogaczy, nie licząc dziczych łbów nad

kredensem i nad drzwiami wiodącymi do sypialni oraz kilku wypchanych myszołowów,

puchaczy, a także rzadkiego okazu — orła niebywałej rozpiętości skrzydeł. Są też mniejsze

ptaM, na przykład słonki. Rogi są oprawione w drewniane tarcze z datami oraz miejscem

odstrzału. Najdawniejsze, przywiezione przed laty z Czech i Styrii, z Moraw i Śląska,

późniejsze już z Galicji, przeważnie z Karpat. Na przykład ten naprzeciw nas, piękny

osiemnastak

0 szeroko rozstawionych rogach, niezwykle foremnych

1 regularnych, a przy tym i uperieniu nic nie można zarzucić. Na tarczy napis: „Mochnate, 28

IX 1909”. A inny, ten tuż obok, też piękny: — Niech pan zwróci uwagę, poruczniku, na

uperlenie i kształt poroża, został ustrzelony jesienią 1911 w tutejszym rewirze Czarne

Kupienki. Inny, istny ogrom, ten to ważył-tyle, co dorosły wół, pan nie uwierzy, Herr

Oberleutnant, i musiałem go sam taszczyć po stoku w dół, nim dotarłem do gajówki, zabity w

Iwaszkowcach, niedaleko granicy węgierskiej. I tak dalej. Łącznie można naliczyć rzędem

zawieszonych trzydzieści dziewięć par-rogów jelenich, nie licząc sarnich. Te też nieliche. O,

ten, pierwszy z brzegu, nie, nie ten, mówię o tamtym w samym rogu, obok mapy, niech pan

background image

spojrzy. Zakończenia rogów, ich ostrza, mają kolor słoniowej kości, a same poroża tak

ciemne, że prawie mahoń. Nagroda na wy-

HHiMNRMNi

stawie w Morawskiej Ostrawie. A tutaj, zaraz obok, plakietka zawieszona na łańcuszku i

medal ze świętym Hubertem: trofeum i nagroda na Wystawie Krajowej we Lwowie pod

patronatem samego świętej pamięci następcy tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Na

jeszcze jeden okaz warto zwrócić uwagę: jest to prawdziwa rzadkość, perukarz,

Periickenbock, czyli rogacz

0 porożu zniekształconym wskutek odniesionej rany. W miejscu rogów/wyrosła grzybiasta

narośl, podobna z daleka do gąbki albo peruki, stąd nazwa. Strzał chybiony zranił

niezawodnie kozła w szczyt czaszki, nie zabijając, tylko rozszarpując, tak że wyrosła taka

właśnie historia, jaką pan widzi. Jakiś fuszer, partacz strzelał, no i mamy rezultat. Ale okaz

jedyny w swoim rodzaju, rarytas, to inna rzecz.

Ważną niezwykle, powiedzmy, arcyważną sprawą, jest odpowiedni sposób

odpiłowywania rogów od czaszki zwierzęcia. Jakże łatwo spartaczyć, zepsuć, zmarnować

najpiękniejsze nawet trofeum! I to tylko dlatego, że jakiś nieuk czy niezgrabiasz odpiłował je

nie tam, gdzie należy, najczęściej za wysoko, tak że czołowa część czaszki, czyli jej

sklepienie, zostanie przecięte w połowie, mniej więcej tam, gdzie znajdowały się brwi, a bez

tej wypukłości nad łukami brwiowymi, każdy to pojmie, cała robota na nic. Spartolona

1 za to powinno się bić, policzkować, nie ma innego wyjścia — pan Szwanda zapala się,

gdy o tym mówi, czerwienieje mu z irytacji kark porośnięty dawno nie obcinaną siwizną. Do

tej roboty służy cieniutka, bardzo mocna i ostra piłeczka oraz dłuto. Arsenał myśliwski pana

nadleśniczego szczyci się całą kolekcją takich właśnie przyrządów z pogranicza chirurgii.

Jest to właściwie dziedzina sekcji, jak w anatomicum. Lecz zarazem też coś z dłubaniny, z

rzeźby w drzewie,

a już szczególnie z zabawy tak zwaną laubzegą. Wycina się z deszczułek różnej grubości taką

właśnie piłką przeważnie ramki do obrazków, widokówek i zdjęć familijnych. W jedną taką

ramkę, wystrzy- żoną laubzegą bardzo misternie w szarotki i paprocie, oprawna jest

fotografia nieboszczki żony pana nadleśniczego. W drugiej, nad łóżkiem, Matka Boska z ser-

cem przebitym siedmioma mieczami na pamiątkę siedmiu ran syna. Gdy cienkie piłeczki

służą do odpiło- wania we właściwym miejscu, na właściwej wysokości, mniej więcej

połowy łuków nadbrwiowych (a po oczyszczeniu i wypolerowaniu do sucha wygląda taka

kość pięknie, prawie jak grecka antyczna czasza), to drugi instrument, dłutko, służy do

oczyszczania wnętrza czaszki z resztek mózgu i tego, co jeszcze pozostaje, na przykład taki

background image

różowy śluz, na pół galaretowaty. Nie trzeba dodawać, że zanim co, nim przystąpimy do

piłowania i oczyszczania, nim posłużymy się i piłką, i dłutem, musimy sięgnąć po ostry,

nawet bardzo ostry myśliwski nóż, czyli kordelas. Nim nadci- namy skórę na łbie zwierzęcia,

krajemy na wskroś, aż kość zazgrzyta pod ostrzem. Dobry nóż kraje jak brzytwa. Ta ostatnia

mogłaby być pomocna, lecz żaden prawdziwy myśliwy jej nie użyje: jest z gruntu cywilna,

fryzjerska, toaletowa, nie myśliwska. Należy do innej dziedziny, odmiennej rodziny

instrumentów, mianowicie balwierskich. Gdy odetniemy skórę równiutko jak pod cyrkiel,

musimy ją oderwać od czaszki, wywrócić na wywrót, włosem do środka, tak że uszy będą

zwisać w dół na wysokości pyska, czyli chrapów, a reszta owłosionej skóry utworzy jakby

czepek. To są już zresztą tylko detale, ważne na tyle, że trudno ich nie wymienić, lecz nie tak

istotne, by nimi zbyt długo zaprzątać uwagę.

A zanim co, wyobraźmy sobie: stoimy jak wryci, tak by żadna gałązka nie trzasnęła pod

podeszwą, aby tylko nie spłoszyć bodaj głośniejszym oddechem zwierzyny, nawet myślą,

tak, tak! Więc tamujemy oddech i uciszamy myśli, a teraz uwaga! uwaga! Tak jest, nie

myliliśmy sdę, nie ma najmniejszej wątpliwości: to wspaniały szesnastak (liczymy rogi oicho

poruszając wargami: jeden, dwa, trzy, i tak dalej, aż do ośmiu po każdej stronie). Serce

zamiera z zachwytu, niemal miłości, urzeczenia! I już luneta przy oku, jej koło przekreślone

cieniutkim krzyżem sporządzonym z dwu metalowych nitek obejmuje miłośnie cel, a palec

już na cynglu, jeszcze jedna chwila długa jak wieczność: mijamy łeb, zniżamy krzyż lunety w

poszukiwaniu miejsca, gdzie pod płoworudym futerkiem znajduje się komora, czyli serce,

jelenie lub samie serce; futro jaśniejsze od spodu, pod brzuchem wręcz białe, wyżej gniade

jak u konia, przyprószone miejscami niby siwizną. Oczekiwanie na moment decyzji. Palec

wciąż na cynglu, oko w otworze lunety.

Albo inaczej nieco (inna wersja tej samej sprawy czy sytuacji):

Moglibyśmy sobie na chwilę wyobrazić (nieobowią- zująco, mimochodem, dla żartu), iż

celujemy w głowę dziewczyny, tak dalece oko samie może swym wyrazem, właśnie

przysłowiowo sarnim, łudzić, nasuwając podobne skojarzenia. Także miękkie, aksamitne

nozdrza i wargi zwierzęcia. O tym myśli w tej chwili porucznik Kiekeritz, słuchając relacji,

myśliwskich zwierzeń i facecji pana nadleśniczego Szwandy. Tak mu się to jakoś w głowie

układa i komponuje. Ulotny, niejasny obraz, mało sprecyzowany, raczej wykoncypowany niż

ujrzany w wyobraźni wizualnie konkretnej. Lecz nie czas na takie fanaberie (obce zresztą

całkowicie zdro-

wej moralnie umysłowości pana Szwandy), sprawa jest poważna. W niespiesznej wędrówce

krzyża lunety lub muszki na końcu lufy mijamy urzęsaone dziewczęce oko, brzeg lekko

background image

zaróżowionej powieki i zgrubienie tuż nad kością oczodołu porośnięte rudawym, miękkim

futerkiem, to właśnie miejsce, które w razie czego, może już za moment, przetnie ostry nóż, a

potem z piskliwym bzykiem piłka; mijamy wieniec rogów, jakie bogactwo form, co za

uperlenie, barok, a może gotyk sarni! Pewne wyróżnienie na kolejnej, którejś tam wystawie

koła myśliwskiego zapewnione!

Zatem jeszcze raz, żeby mieć czas na namysł, żeby móc się do syta napoić, przesuwamy

krzyż 'lunety to w lewo, to w prawo. Muszka mija łopatkę, potem ukazuje się w świetlanym

kręgu obiektywu ucho, które, jak gdyby w przeczuciu, a może trącone niewidzialnie naszym

wzrokiem o szczególnym natężeniu, ustawiło się nagle bokiem, odchyliło, jakby

nadsłuchując; ukazało się jego wnętrze porosłe puchem miękkim i płowym; zniżamy lufę,

¡krążymy wokół muskularnego karku wykręconego bokiem, zwierzę zwietrzyło nas nieza- >

wodnie, nie ma zatem co dłużej bawić się w estetycznie obserwacje i zwlekać, okazja może

minąć i będziemy tego potem żałować. Trzeba urzeczywistnić zamiar. Gdy kula przebije

komorę na wylot, krew potrafi wytrysnąć na dużą wysokość, na metr, dwa, a nawet więcej,

opryskując obficie gałęzie i mech; krople spadają jak deszcz i wyglądają niby rozsypane

korale 'lub owoce jarzębiny; potem skapują w trawę. Zwierzę w ten sposób trafione wykonuje

zazwyczaj skok w górę, po czym pada na pysk koziołkując, by zastygnąć w drgawkach. Nie

trwa to jednak długo, to dogasanie. Tyle czasu, by móc podejść i ocenić trofeum. Unosimy

stygnący łeb, by obejrzeć rogi. Tak, nie pomyliliśmy się,

to cenny okaz, wari zachodu. Oczy zwierzęcia, gdy tak nachyfleni nad nim dumamy, już

matowieją, zachodząc 'bielmem śmierci. Zasnuwa je mgła, noc, ciemność. Krew stygnie pod

podeszwami naszych myśliwskich butów oraz na dłoniach, które dźwigały łeb z rogami.

Ostrożnie, tak jak się należy, odkładamy go niby głowę kogoś blMriego na miękki mech, jak

na posłanie.

Inaczej gdy, spartoliwszy, trafimy w miękkie, czyli w brzuch, we flaki. Wówczas zwierzę

kładzie się powoli, podgina pod siebie łapy, stęka, pociera pyskiem

o trawy, gałęzie, o mech. Rzuca na boki łbem. Przykro patrzeć na to niespieszne konanie.

Więc stojąc opodal czekamy, aż skończy się ta męczarnia, głęboko zawstydzeni, ze

świadomością wykonawcy wyroku, a nie myśliwego.

Można, jak się okazuje, łatwo_ przywyknąć do zabijania, zadawania śmierci, nawet od

dzieciństwa, byle wzrastać we właściwej tradycji i atmosferze, a ta przechodzi zazwyczaj

dziedzicznie z pokolenia w pokolenie, stając się drugą naturą. Jest to rodzaj spóźnionego

raubriterstwa, a może — to brzmi piękniej — błędnego rycerzowamia.. Sprzyjają w tym

dorastaniu w męskości, we właściwej atmosferze, oglądane i podziwiane od zarania kolekcje

background image

myśliwskich trofeów porozwieszanych na ścianach, niby ustawione w szereg dumne portrety

rodzinne i z nimi w końcu istotnie zrównane w skali okazywanego im sentymentu oraz

należnego szacunku. Gdy nastąpi ostateczne zrównanie wizerunku wąsatego przodka z

równie wąsatym zwierzakiem, na przykład rysiem (usadowionym na pochyłej gałęzi przez

fachowego wypychacza, gdy któryś z dziadków na obrazie olejnym znanym nam od

urodzenia, towarzyszącym naszym pierwszym dniom i świadomym formułowaniem myśli, a

także precyzowaniu pragnień, upo-

dobni się do wypchanego puchacza, równie nam bliskiego, usadowionego w sieni lub nad

drzwiami jadalni, wtedy nastąpi zupełne złączenie jakby dwu rodzin czy gatunków, gdy

zwierzę stanie się ¡kimś równie bliskim, a może i bliższym od osób, zdawałoby się,

najbliższych, gdyż rzekomo należących do wyższego gatunku.

— Mało teraz — zwierza się, narzekając na dzisiejsze czasy, pan nadleśniczy Szwanda —

specjalistów od wypychania zwierząt, a już szczególnie ptaków. Albo dziczych łbów! A byli

tacy, byli. Wymierają, odchodzą z tego świa/ta sławni mistrzowie cechu, prawdziwi artyści w

swym zawodzie. Ostatni już chyba taki, cóż, kiedy niestety traci wzrok, zachował się w

naszym miasteczku. Ten to umiał wypychać ptaki! Cietrzewie, głuszce, bekasy. Ta słonka, o

tu, nad panem, to jego robota. Wystarczyło przyjść i powiedzieć: Panie Szostak, zależy mi na

tym bardzo, żeby było tip-top. — I wybrać model. A tych Jolka, takich typowych. Może

ptaszek nieboszczyk siedzieć na gałązce ze skrzydłami rozwiniętymi, jakby się podrywał do

lotu, albo ze złożonymi. Z otwartym lub zamkniętym dziobem. I tak dalej, i dalej. Na

przykład takie dzicze łby: ten mistrz, o którym panu mówię, poruczniku, był specjalistą

właśnie od dziczych głów. Jakże on potrafił, a byłem świadkiem, i to niejeden raz, jego

roboty, więc mogę o tym mówić, jak on umiał wysupłać zakrzywionym drutem oko, a potem

przez ten otwór, żeby nie uszkodzić czaszki, bo się może całość po wypchaniu załamywać

pod wpływem wilgoci,

wydobywał, to znaczy wydmuchiwał_____zgrabnie mózg

przez oczodół! Co za precyzja! Jestem niby to jeszcze sprawny w palcach i wszystko w domu

potrafię naprawić, a tego bym się bał zrobić, żeby nie sfuszerować. Łby bywają bardzo różne

d tylko laikom się wydaje,

że łeb to łeb, i tyle. A nieprawda, nieprawda. Są niemal czarne, z wydłużanym pyskiem,

nizinne, błotne. Mają długie i dość proste szable, znaczy, kły. A tamten, o ten w kącie nad

szafką, widzi pan, to typowo górski okaz. Zaraz poznać: krótki ryj, szerokie czoło, mocno

uwłosiona morda, szerokie uszy, grube zakrzywione szable, sterczące bardziej na boki niż u

tamtego błotnego. Jak więc można (tak po zastanowieniu się), wzrastając w takim otoczeniu,

background image

w takim towarzystwie łbów i całych korpusów skrzydlatych, pazur zastych i kosmatych, nie

zasmakować, nie pomyśleć o własnym wkładzie w to rycerskie dzieło, poniekąd — zgoda od

biedy i na to określenie — zbójeckie czy nawet, jeszcze gorzej, bandyckie — cóż stąd, nie

wszystkie dla jednych negatywne cechy muszą być takimi i dla innych; zdarza się, może

przez przekorę, wręcz odwrotnie.

W porównaniu z zapluskwionym hotelikiem w miasteczku, z kapą i kołdrą cuchnącymi

perskim proszkiem i zjełczałym brudem, zastarzałym kurzem i pleśnią, albo też z pokoikiem

na piętrze stacji, gdzie jej aktualny wojskowy komendant, porucznik rezerwy Valaśek (Boże

drogi! — co za prymityw w gruncie rzeczy!), i tuż obok, w sąsiedztwie, drzwi w drzwi, punkt

sanitarny, a w nim Irena Parafińczuk, siostrzyczka Czerwonego Krzyża (Jezus Maria! —

jeszcze chyba gorszy specymen ludzki!) — nadleśnictwo w Smo- rzu, całe w lipach, bzach,

jaśminach i malwach, to nieomal wykwint. Sam już budynek przypomina swymi

łamMymT~daszkami i balkonikami, ganeczkiem i stromym okapem nad wejściem, kulami

szklanymi na kijach w gęstwie ogrodu Styrię, niektóre peryferyjne dzielnice Grazu albo

Judenburga czy innych podalpej- skich miasteczek. Te wyplatane foteliki na werandzie

obrosłej dzikim winem i dwa leżaki, cóż z tego, że płótno moknące na deszczach popękało,

rozłazi się i strzępi, a drewno bujanych leżanek butwiieje (taki mebel nazywają tu dumnie

transatlantykiem, pies pana nadleśniczego w nim sypia), a i porcelana w kredensie całkiem

już styryjskim w stylu, a po paru stopniach w dół piwniczka nieźle zaopatrzona mimo wojny;

pan Szwanda sam przyrządza w wielkich gąsiorach, tkwiących niby opasłe prosiaki w

trzcinowych koszach, napoje własnej roboty, nalewki i kordiały; są tu jednak również

węgierskie wina — zwłaszcza tokaj, oraz wódki paru gatunków, od barack-paMmki po sliva-

palinkę i słowacką borowiczkę. Porucznik Kieke- ritz nie lubi win węgierskich, unika też

wódek, natomiast skarby piwniczne pana Szwandy przywodzą mu nazwy ulubionych win

francuskich, zwłaszcza burgundów, takich jak Gewey-Chambertin, Morey-Saint Denis,

Vosne-Romanee, Nuits Saint Georges czy Pom- mard (Boże drogi! — ile by dał pan

porucznik siedząc teraz tutaj, na ganku nadleśnictwa Smorze, bujając się w zdezelowanym

transatlantyku, grzejąc się w ostatnich promieniach jesiennego słońca, za jeden kieliszek

Pommard!), aż się serce ściska, gdy nie ma pod ręką butelki takiego Puligny-Montrachet,

albo (zapomnijmy

o burgundach! nie one jedne! nie tylko one jedne!) takie wspaniałe winko, jak Chateauneuf

du Papę czy — przerzućmy się myślą na gatunki bordoskie — na przykład weźmy takie

Margaux łub nawet (ale to już z wahaniem — cóż robić, gdy nie ma innych, no to od biedy)

— Saint Julien lub Saint Estephe. Po chwili zaś (a słońce ooraz lepiej, mocniej podgrzewa,

background image

motyl zaplątał się w promieniu padającym między gałązki wina, tańczy w nim i drży białymi

skrzydełkami) myśl nasuwa nazwy win szampańskich — całą ich bogatą

rewię, ślina gromadzi się w ustach, ¡nieoczekiwane łaskotanie iw krtani, kaszel tuż, tuż,

alarm, ból w płucach, takie lodowate kłucie cna wylot, lecz w tym ataku, w tym pierwszym

zakrzrtuszeniu się, wraz ze smakiem krwi na języku i tamte smaki w jakichś kombinacjach,

niby koktajlowych, wymyślne mieszanki: — Mumrn! Moet et Chandon! — jak wykrzykniki,

przecinki oddzielające skandowanie kaszlu, dławienia się, bulgotania i piania niby kogut,

zanoszenia się w spazmach — tryumfalnie: — Piper Heidsieck! Veuve Cliquât! Pommery

Greno! Roederer! — jak nagrobne wstęgi poprzewieszane przez wieko: cordon vert, cordon

rouge, cordon vert, cordon rouge! — rouge! rouge! rouge! —

Aż tu nagle olśnienie: a cóż to? (atak kaszlu nagle, niespodziewanie, jak się zaczął, tak i

skończył, urwał w połowie zachłystu, uczucia pełni w jamie ustnej, policzki z tej przyczyny

wypchane od środka, pyzate, okropnie zabawne, a już pan nadleśniczy poderwał się z krzesła,

pobiegł zaniepokojony po wodę w karafce, pogania zastrachaną, dudniącą piętami na ganku

Nas- tusię, już i stara Jewka wyjrzała z kuchni, w rękach trzymając oskubywanego na obiad

koguta: Schneller! Schneller! Schneller, zum Teufel!), zaskoczenie: czy mnie przypadkiem

oczy nie mylą? tutaj? takie cudo? Oto spod schodków werandy..wystaje do. połowy zabło-

cony, pokryty jadłem dla drobiu, i śladami kurzych łap, najautentyczniejszy z autentycznych

talerz miś- nięński. Porucznik, zapomniawszy o kaszlu, bólu w piersiach, przykuća, wyciąga

ostrożnie — cały, co za szczęście! — zsuwa garścią zerwanej trawy resztki karmy kurzej,

jakiejś kaszy z posiekanym jajkiem — co za profanacja, j^ka oiftmpota, doprawdy! —

podnosi do oęzu odnalezione cudo, gładzi końcami palców brzegi

talerza, odwraca go, odnajduje potwierdzenie tego, czego i tak był pewien: data, tak, jest i

data: 1713, i obok wyciśnięte w porcelanie litery A. R. — Augustus Rex, no oczywiście! —

Skąd pan to ma, panie Szwanda? Czy pan wie, co to za talerz? — Pan nadleśniczy zastanawia

się, patrzy w górę, pociera brodę, wzrusza ramionami. Sam nie wie. Chyba był tu od dawna,

może po poprzedniku, starym gajowym dawno nieżyjącym, to był emerytowany oficer, zdaje

się, albo on sam, Szwanda, przywiózł ze sobą ze Styrii, a może z Moraw, diabli wiedzą, czy

to aż takie ważne? Potem dodaje, patrząc na porucznika wciąż w przysiadzie, ciągle

majstrującego przy tym nieszczęsnym talerzu: — Było tego, zdaje się, więcej sztuk, ale się

wytłukło, jak to w gospodarstwie. Te dziewuchy, te baby. Wszystko z rąk im leci. Widzę, że

się panu podoba, no to bierz pan, mnie na tym nie zależy, jedna skorupa więcej, jedna mniej,

co tam! I tak prędzej czy później ktoś zbije. Jewka musiała dać dla kur. Zaraz, zaraz... Wi-

działem nie tak dawno drugi taki, chyba nawet większy, taką salaterkę w kwiaty z tego

background image

samego serwisu, gdzieś musi być. Nastka! — i każe jej szukać. No i znajduje się. Stała pod

krzakiem porzeczek pełna wody dla indyków. Niestety, pęknięta i nadtłuczoną z jednej

strony. Trudno, dobrze że chociaż taka! Brakuje ułamka gałązki oraz połowy zielonego listka

na samym brzegu. Salaterka należy do gatunku tych, któ- ąje miały brzegi z ażurowo

posplatanych elementów roślinnych, pokrytych lśniącą glazurą o do dziś żywych kolorach.

Cóż za zieleń! Fenomenalna! Niech no pan popatrzy! Siady indyczego łajna i zaschłego

błota, a także łap o rozczapierzonych palcach. Więc Nastka myje teraz to cudo pod bacznym,

czujnym okiem pana porucznika. — Ostrożnie, do licha! Pass auf! — i wy

rywa naczynie z jej mokrych czerwonych rąk, sam. je osusza ręcznikiem pana nadleśniczego;

ręcznik jest z gatunku włochatych, frotté, biały z granatowym szlaczkiem. Już od tej chwili

porucznik nie da nikomu dotknąć zdobyczy — obu, to jest i talerzyka, i salaterki.

W ten sposób wzrasta, bogaci się, pęcznieje kolekcja pana Kiekęiritza. Mimo wojny, a

może dlatego właśnie, że wojna. Obok eksponatów, których zaliczenie do autentycznej sztuki

byłoby przesadą, błędem albo dziwactwem — idzie o niepojęte upodobanie porucznika do

wszelakiej szmiry, na przykład do makatek fabrycznie produkowanych, obrazków,

wykonanych z włó- czki szydełkiem, a także oleodruków — figurują tu niewątpliwe dzieła

.sztuki, jak stare ruskie ikony, wyłudzone lub kupione od okolicznych unickich parochów,

poza tymi, które porucznik przywiózł z Podola i Ukrainy tego lata. Zrazu brakło mu fachowej

wiedzy niezbędnej przy tego typu zbieractwie. Nigdy przedtem nie miał okazji spotkać się,

poza muzeami, z tego rodzaju malarstwem bizantyńskim. Sprowadził więc z Wiednia dwie

specjalistyczne publikacje bogato ilustrowane i teraz, po dogłębnych studiach, można go

uważać niemal za fachowca w tej dziedzinie.

Dwie bardzo, jak się okazało, cenne_ikany znalazł ostatnio dzięki pomocy pana Szwandy

w cmentarnej kaplicy w zapadłej górskiej wiosce, dokąd trzeba było wspinać się po

kamienistych wertepach, dnem wyschniętego potoku, a potem nawet pieszo. Nikogo tam nie

było, z kim by można było pertraktować o nabycie dwu obrazków, więc nie namyślając się

długo, zabrali je nie pytając nikogo. I teraz obie już są. w bezpiecznym miejscu, u matki

porucznika w Grazu, dokąd je wysłał wraz z paru innymi trofeami. Kilka ikon za-

uważonych w cerfewiach, znów dzięki panu Szwam- dzie, atafcże pewnemu młodemu

kolejarzowi pochodzą- W cemu z tych stron, inwalidzie wolnemu od asenterunku, otrzymał

pan porucznik po krótkich pertraktacjach przy udziale pana nadleśniczego w charakterze

tłumacza i pośrednika. Proboszczowie uniccy, zrazu nieoo zaskoczeni propozycją sprzedaży,

nieco zastrachani nawet, ulegali dość szybko perswazjom pana Alojzego Szwandy, którego

background image

wszyscy tu z dawna znali i szanowali. Ten krzepki mimo sześćdzie^tM pan, ze szpa- j

bowatymi strzyżonymi wąsami d fryzurą na jeża, i w styryjskiej kurtce z kościanymi

guzikami i w sty- I ryjskim kapeluszu od Pichlera, ozdobionym kitą zwło- I sia kozicy spiętą

srebrną szarotką, wzbudzał powsze- i chne zaufanie. Jego ogorzała, poikryita siecią drobniu-

tkich żyłek, spora twarz wyrażała nieco żartobliwą | życzliwość, to fakt. A może również (to

zwłaszcza od-' | nosi się do dzieci, które go lubiły, gdyż obdarowywał \ je cukierkami) mocny

zapach tytoniu fajkowego, toto-- 9 rym emanowała jego garderoba, oraz duże, mocne ręce, ..

W tych warunkach odmowa pozbycia się paru starych malowideł, których wartości zresztą

proboszczowie na ogół nie znali, nawet się jej nie domyślali, mogłaby — | któż to wie? —

czymś zagrozić, sprowadzić na opornego, upartego parocha jakieś nieszczęście. Szwanda

wprawdzie o tym nigdy wyraźnie nie wspominał, nie czynił nawet najmniejszych aluzji, ale

też i nie zaprze- i czał, gdy tamci cicho zapytywali go o radę w tej materii. Nie zapomniano

jeszcze w tych stronach nie tak dawnych lat, szczególnie tuż po wybuchu wojny, w

czternastym, a ponownie w piętnastym, po wyparciu Rosjan, po Gorlicach i wielkiej

kontrofensywie, i, gdy to niejeden unicki ksiądz, oskarżony o brak lo- jaLnośd wobec

monarchii i monarchy, nieodpowiednie P

poglądy czy nawet tylko niezdrowe myśli, powędrował do obozu w TalRerhofie czy gdzie

indziej. Więc lepiej było nie zadzierać z oficerem, którego przywiózł z sobą własną bryczką

pan nadleśniczy ze S morza. Oficer ów musi być nde byle kim, skoro pan nadleśniczy tak się

nim zajmuje, i to z widocznym szacunkiem. Obrazek, po obejrzeniu całego wnętrza starej

drewnianej cerkiewki, wypatrzony przez bystrego amatora, wetknięty, bywało, w jakiś kąt

zakrystii czy za ołtarz jako sitary i zniszczony, należało, odkurzywszy, wręczyć panu

oficerowi w polowej furażerce, polowej ułance i pięknych rękawiczkach, których nie ściągnął

ani przy przywitaniu, ani oglądaniu ikony. Następowało uroczyste ofiarowanie. W zamian —

r- co łaska. Na odnowienie cerkwi. Stara, dach przecieka. Albo skromniej: na świece. A pan

oficer, odwrócony twarzą ku oknu zasnutemu woalami, festonami i girlandami pajęczyn, nie

słuchając, co do niego mówią, co tłumaczy pan Szwanda, dmuchał na srebrne pogięte ramki z

napisami wyrytymi- na nich cyrylicą, skrobał ostrożnie drewienkiem zapałki pokrytą

warstwami brudu, również srebrną, zaśniedziałą koszulkę Bohorodycy, a może był to święty

Cyryl, a może Nykoła lub Wasyl. Palcem w zamszowej rękawiczce usiłował na poczekaniu

oczyścić policzek świętego cały w plamach, gładził niemal miłośnie brodę apostoła lub

grzywę kania, na którym galopował święty Jur. Tamci milczeli czekając; jakaś stara babina i

pałamar, kościelny diak, zaglądają przez uchylone drawi cerkwi, proboszcz macha na nich rę-

kami, aż szerokie rękawy sutanny fruwają, daje im znaki, żeby sobie poszli, po co mają

background image

widzieć, wiedzieć, jeszcze będą plotki, że on, ich otee, ojciec duchowny, handluje

świętościami, po co? po co? — siła wyższa, a zresztą co tam taki podniszczony, stary

obrazek! Za

te korony, które pan oficer nadspodziewanie hojnie złożył na podsuniętej mu tacy, zakupi się

we Lwowie nowe, ładniejsze, jak z igły, są takie w sklepie Riz- nyci, gdzie się sprzedaje

dewocjonalia.

W pokoju na piętrze ikonę się oczyści, ale tylko prowizorycznie, właściwe nad nią prace

konserwator-' skie dopiero w Grazu.

Porucznik wie już, że oblicza Madonn na ikonach malowane są farbą rozcieńczoną w

wodzie różanej, gdyż wyobrażenie oblicza Przeczystej, a za jej przykładem i przez

uszanowanie także świętych, jest aktem religijnym, wręcz mistycznym. Być może tworzono

te swoiste, naiwne arcydzieła wiary i mdłości w twórczym natchnieniu. W upojeniu. Mistrz,

u którego zamówiono obraz, artysta samouk, którego imię zostało nieznane, znał dokładnie

reguły, ścisłe przepisy, wedle których należało wykonywać dzieło religijnej treści. Taka wzo-

rzec nazywał się podlinnik i był pieczołowicie przekazywany z pokolenia na pokolenie z

należytym pietyzmem. To wedle niego malarz używał farb w przepisowej kolejności, gdyż i

ona była ściśle określona. Był to swoisty rytuał, jak wiele innych: na przyikład święto

umarłych, kasza wsypywana do glinianych garnuszków, przeznaczona dla nieżyjących,

zdobienie gromnic, a także wypiekanie owsianych podpłomyków na kapuścianym liściu. Na

wierzchu ciasta wygniatano palcem krzyż.

A więc pan porucznik Kiekeritz z dużym zainteresowaniem wczytywał się w te szczegóły

podane przez wiedeńskiego znawcę, leżąc na łóżku na wznak i żując eukaliptusowe cukierki

(cenił bowiem wdzięk samego rytuału, a zwłaszcza tych, które przynajmniej na pozór

wydawać by się mogły absurdalnymi; (tak, istotnie, ale pytanie: dla kogo absurdalnymi? w

tym rzecz!) — a zatem najpierw monochromatyczne czer-

nie, tło, na którym Taostaaaą następnie rozmieszczone właściwe motywy: napisy, a także

symbole w zależności od treści obrazu; na przykład cechy Męki Pańskiej — młotek,

gwoździe, cierniowa korona lub drabina (ta jednak rzadziej); lub też, w wypadku Boga-

rodzicy: splot 'liter, monogram lub anagram imienia Maria. Gdy tło gotowe, dopiero

wówczas mistrz mógł przystąpić do rozplanowania gamy barw świetlistych, jasnych.

Rozbielał, rozjaśniał, rozjarzał. Malował błyski i barwne plamy, decz oszczędnie. Wygładzał

cienkim pędzelkiem miejsca, gdzie sąsiadują z sobą kontrasty: na przykład ziedeń z

czerwienią lub błękit z siarczaną żółcią. Szaty postaci, a potem rysy twarzy, wreszcie

szczegóły rąk oraz skrzydeł. Są anioły dwu- skrzydłe, lecz i sześcaosikrzydłe. Bywa też

background image

Matka Boża Trójręka.

Wiek dziewiętnasty — objaśniał autor podręczni- nazwano epoką nazarenistów. Wyraźne

wpływy obce, zachodnie, na sztukę prymitywną, miejscową, cerkiewną. Idzie o- tereny

Austro-^ęgier. Na Bałkanach, a także w Rosji mogło być inaczej. Wiedeński uczony celowo

ograniczył się jednak do obszaru Monarchii. W praktyce do wschodniej Galicji, Bukowiny,

wschodniej Słowacji oraz północnej Transylwanii, a także części Węgier na północ od rzeki

Cisy. Szczególnie cenne są ikony zwane yeraikon, wyobrażające w różnych wersjach chustę

świętej Weroniki Otóż jedną taką napotkał porucznik jeszcze na Podolu, gdy nie interesowała

go sztuka bizantyńska. No i w rezultacie tego braku zainteresowania i, w ślad za tym,

znajomości rzeczy, zignorował okazję, mimo iż ikona podobała mu się na tyle, że już

wsiadając na konia, znów z niego zeskoczył, by się raz jeszcze jej dokładnie przyjrzeć, i już,

już, a byłby ją zdjął ze ściany

cerkiewki i zabrał z sobą, lecz jakoś w ostatniej chwili zrezygnował z zamiaru. Może dlatego,

że dzień był bardzo upalny, duchota, samo południe, więc myśl

o otwieraniu przytroczonej do siodła skórzanej torby, która w dodatku miała twardy rzemień

i ciężko się nią dawało manipulować, no i pytanie, czy obrazek by się w niej zmieścił, a jeśli

nde, no to co wtedy? Dźwigać w ręku, co za niewygoda, gdy w drugiej wodze konia? Tabory

daleko, trzeba by na nie czekać, a śpieszyło się, byli w forsownym marszu, ścigali jakiś

oddział, nie bardzo wiadomo, jaki; no i tak nie wzbogacił swej kolekcji trofeów pięknym

yeraiikonem.

Później już (a trzeba było zaczekać na taki moment aż do lektury podręcznika o ikonach)

zachwyciła porucznika dematerializacja postaci, znana mu zresztą poniekąd ze studiów nad

malarstwem średniowiecznym, z którym był od dawna za pan brat. Teraz odnalazł podobny

nurt w twórczości bizantyńskiej w wydaniu wschodnim. Odświecczenie malowanych -osób

zrodziło się najpewniej z obawy zbytniego ^zbliżenia do istot grzesznych, gdyż ludzkich,

zatem śmiertelnych, postaci natury przecież nadludzkiej, pozaziemskiej, boskiej lub — w

wypadku świętych czy też aniołów — na poły boskiej. Dlatego malowano oczy nierealne,

wielkie, rozszerzone ponad ludzkie wymiary, zapatrzone w przestrzeń pozaziemską, nie

widzące nędznych form tego świata, naszego bytu, adorujące w zachwycie samego Boga lub

otwarte na rozcież niebo. Usta zaś wręcz odwrotnie: winny być małe, me stworzone bowiem

zostały dla ziemskich uciech, nde znały i nigdy nie zaznają ziemskich pokus. Wargi mają być

suche, spieczone wewnętrznym żarem, wąskie, bez cienia cielesności; stworzone do

modlitwy wyłącznie, do szeptu. Czoło natomiast wysokie i odsłonięte, można by rzec —

widne;

background image

jest przecież zwieńczeniem i frontonem świątyni ducha, siedliskiem myśli, przybytkiem

uczuć wyższego rzędu. Cała w ogóle twarz winna być raczej ciemna, by uniknąć, na ile się

tylko da, barwy realnej ludzkiego ciała, gniazda grzechu. Worek plugastwa, ciało nasze —

pomyślał czytając to porucznik Kiekeritz i u- śmiechnął się — tak, tak, niewątpliwie. —

Postacie główne ustawiano frontem do widzów, w pozycji en face do nawy cerkwi czy

wnętrza kaplicy przydrożnej, co najwyżej, a i to nader rzadko, en trois quatre. Tylko postacie

towarzyszące, wyobrażone zawsze w wymiarze zmniejszonym, błagalnicy czy też proszący o

łaskę

i przebaczenie grzesznicy, jak i — strach wyznać — wizerunki diabłów, gdyż i one, niestety,

u nazarenistów (lecz tylko u nich, jak widać zarażonych gotycką i renesansową sztuką

zachodu!) niekiedy się trafiają — mogą widnieć ustawione profilem, twarzami bowiem

zwrócone są do postaoi głównej umieszczonej w centrum obrazu, czyli w środku kompozycji.

Najpodlej- sze istoty (właśnie diabły, a także ludzie szczególnie lichego gatunku) malowane

bywały w ruchu, niespokojne; one przecież starają się nie widzieć ani niedostępnego im

nieba, ani czekającego ich piekła; samego zaś bóstwa nie są godne, nie mają go prawa

oglądać, najwyżej świętych, a i to tych pośledniejszych. Istnieją bowiem liczne kategorie

wybrańców Boga, wyższego, średniego i całkiem podłego gatunku. Gdy Mikołaj Cudotwórca

czy święty Dymitr to wysokie rangi, taki błogosławiony (a może jednak święty?) Warłaam,

Jekonom czy Fierepiempt — to po- ślad, druga, trzecia, jeśli nie czwarta kategoria. Wię-

kszość tej lichszej braci — jak twierdzi znawca, autor podręcznika — została przygarnięta z

litości przez schizmę wschodnią, kościół nazywający sam siebie pra

wosławnym nie figuruje zatem na ikonach nazareni- stycznej szkoły, wiernej unii w zasięgu

przynajmniej monarchii austro-węgierskiej. Prawosławni natomiast w jej granicach — idzie

zwłaszcza o Serbów, a także po części Rumunów siedmiogrodzkich — mają własnych

świętych, nie znanych na obszarach Rosji.

Porucznika Kiekeritza zainteresowała szczególnie, ba, więcej nawet — po prostu urzekła

— Matka Boska Wąskousta, a także inna — Mroczna, czyli Hodygitria: matka i zarazem

panna, rodzaj powtórzenia, w innej tylko, pomniejszonej skali, pojęcia trójjedyności w Trójcy

Świętej w wymiarach dwu jedynej dwoistości w jedyności. Kiekeritz uznał te pojęcia,

urzeczywistnione w sposób naiwny i szczery, za wręcz urzekające. I co najważniejsze, udało

mu się\Hodygitrię) (nie wiedząc jeszcze, że tak się ją nazywa) zdobyć jako pierwszą w ogóle

ikonę, początek kolekcji. Było to jeszcze w Galicji, gdzieś koło Husiatyna nad Zbruczem, na

dawnej granicy rosyjskiej. Paroch, w którego cerkiewce ikona ta wisiała (zresztą chyba

niedoceniona, bo w zakrystii, i to w samym jej kącie, nad jakąś starą skrzynią na sprzęt

background image

sakralny), pomiarkowawszy, iż elegancko odziany oficer kawalerii na serio zapalił się do

tego obrazka, czując, że nadarzyła się okazja, zaczął się targować tak, jakby chodziło o

sprzedaż wieprzka na jarmarku, gęsi lub cielaka; w końcu jednak porucznik dobił targu i

Hodygitrię, w wymiarze 30 X 40 centymetrów, w szerokiej, pogiętej | zaśniedziałej srebrnej

ramie zdobył i zapakował w gazetę, po czym włożył ją do podróżnej walizki z cielęcej skóry

z licznymi nalepkami hoteli, gdzie mieściła się jego bielizna i przyrządy toaletowe.

Prócz Madonn najczęściej spotyka się różne uprzywilejowane w obrządku wschodnim

święte lub błogo

sławione, jak Warwara, Zofia, Paraskowia, Helena czy Eufrozyna, a spomiędzy świętych

mężów — głównie Cyryla, a także Jana Złotoustego, nie wspominając już

0 świętym Jerzym, pogromcy smoka. I jeszcze rzadkość, jaką porucznik Kiekeritz poznał

tylko na reprodukcji w podręczniku: idzie o prawdziwy rarytas, istne dziwo ikonograficzne,

skarb muzealny, Madonnę zwaną Anonimową, inaczej Matkę Bożą Bezustą, jako że twarz jej

jest do połowy zasłonięta chustą na wzór kobiet na Wschodzie. Chusta ta jest zaplamiona

krwią. Pytanie: czyją? Zapewne umęczonego na krzyżu Syna, którego broczące rany matka

wytarła tą właśnie szmatką. Przyciska ją teraz do warg niewidocznych dla widza. Usta te są

jednak zapewne uchylone nieco, gdyż wciąż całują ślady ran Syna jako najświętszą relikwię.

W oczach Madonny Bezustej można doszukiwać się upojenia, najwyższego zachwytu,

ekstazy. Oglądającemu tę ikonę na znakomitej skądinąd reprodukcji przyszło na myśl, iż cała

kompozycja, a zwłaszcza wyraz oczu Madonny, jest w ujęciu i pomyśle nowoczesna. Mógłby

ją stworzyć któryś z prerafaelitów na przykład lub ktoś z symbolistów, bodaj nawet sam

Munch. Było w tym obrazie jakieś dwuznaczne niedopowiedzenie, całkowicie obce stylowi

ikon, a zatem wyprzedzenie,

1 stąd podobieństwo do malarstwa modernistycznego, nam współczesnego.

Szkoda iż nde udało się- przywieźć kolekcji porce- lanowych figurek rokokowych z

tamtego sezonu _na Podolu, a potem na Ukrainie: nagły alarm uniemożliwił byle jakie nawet

zgarnięcie, zapakowanie tak, by się nie potłukły w drodze, a cóż dopiero załadowanie na juka

czy Tym bardziej wozy trenu. Zostały jak zwykle daleko w tyle, przy brygadzie, ileś tam

kilometrów poza miejscem postoju szwadronu, w którym

wówczas dniem i nocą uganiał się za różnymi bandami grasującymi na tamtych, niemal

'bezpańskich terenach pomiędzy Bohem, Zbruczem i Smotryczem a Dnieprem i Rosią. Gdy

po kilku dniach daremnej pogoni za uchodzącą rozproszoną, lecz nie zlikwidowaną watahą

powrócił w to samo miejsce, do dużego dworu, czy nawet był to pałac w środku wielkiej,

całej w kwitnących sadach wsi nad jeziorem, zastał już 'tylko dogasające zgliszcza z

background image

resztkami osmolonej kolumnady podjazdu. Jacyś ludzie próbowali ratować to, co nie

dopalone, a może (i ta wersja była bardziej prawdopodobna), korzystając z okazji, zrabować

czy ukraść, co się da. Na widok powracających ułanów szyibko się rozpierzchli, kryjąc wśród

drzew rozległego parku. I tak z kolekcji porcelany nic się nie ostało. Porucznik Kiekeritz

pamięta doskonale, i to z najdrobniejszymi szczegółami, każdy swój ówczesny gest, każde

nachylenie nad resztkami rozsypanych skorup, gdy tak ostrożnie, żeby się nie poparzyć, bo

jeszcze dokoła dymiło, dopalało się, tliło, jeszcze pełgały to tu, to tam płomyki po

zgliszczach, szukał łudząc się, iż może odnajdzie bodaj jeden ocalały fragment, nawet

nadtłuczony, który dałoby się zlepić u specjalisty w Grazu. No i nic. A czego tam nie było!

Co za wyobraźnia kierowała artystą projektującym owe porcelanówe cacka, zapewne z

drugiej połowy osiemnastego wieku! Kiekeritz wite- dy. gdy stały jeszcze w nietkniętej

serwantoe i na mahoniowym blacie sekretery, nie miał czasu dokła-. dnie sprawdzić. Stał —

przypomina sobie doskonale —

1

nie zdjąwszy nawet polowej ułańskiej furażerki, nie

odpasawszy szabli, która za każdym ruchem podzwa- niała zaczepiając o sprzęty, gdy

przykucał, by obejrzeć w pośpiechu te stojące na samym dole, na niższych szklanych

pólkach, brał do rąk i odkładał z po-

wratem z uczuciem żalu. Było czego żałować, mój dobry Boże! I wkrótce potem zatrąbiono

wsiadanego. Ułani (wskakiwali na siodła, wsuwali stopy w strzemiona, odwiązywali ikonie

od drzew w alei i zaczynali już dwójkami wyjeżdżać przez bramę doskonale widoczną z okna

salonu, gdzie przebywał. Rzuciwszy ostatnie figurki na dywan, szylbko wybiegł przez wielką

sień na podjazd, bysjuż jako ostatni dosiąść kasztana, którego (trzymał za uzdę ordynans. I

zaraz potem kłusem szerokim traktem w równinę, w ślad za oddalającym się szwadronem.

Smak kurzu na wargach.

Więc obraz nagle przybliżony {a jednocześnie jak gdyby oglądany, widziany z boku i z

góry, z perspektywy) siebie (kroczącego po dymiących zgliszczach, odsuwającego końcem

szpicruty złoża niemal białego, sypkiego popiołu, podobnego do tego, jaki się formuje na

samym 'końcu cygara odłożonego na brzeg popielniczki: tak samo spalają się 'książki. I od

czasu do czasu w tych usypiskach coś błysnęło, na pół stopiony ika-' wałek srebra —| stołowa

czy deserowa łyżka, widelec, kawałek podstawy lichtarza? odtrącał na bok nogą, szukał

uparcie dalej i nic, nic, nic. Aż tu nagle, ależ tak, tak! — ułamana noga w spodenkach koloru

jasnego nieba, a obok główka maszkary, którą zapamiętał dokładnie, miał ją w ręku parę dra

temu, śniła mu się jakiejś lipcowej nocy; był to niby-kogut trzepoczący krótkimi,

rozstawionymi jak dwie dłonie skrzydełkami barwy karminowej, w żółtawe prążki niby

pióra, zaś łepek tego ptaka-nieptaka, na poły ludzki, twarzyczka markiza w białej peruce niby

background image

ptasi czub, a dziób rozchylony, ptasi, lecz nos ludzki. Ptak ten piał niezawodnie lub klął (tak

pomyślał właśnie porucznik dmuchając na oderwaną główkę i próbując z niej zetrzeć ślady

osmalenia dymem), a ze środka,

spomiędzy rozchylonego dzioba, sterczał niby różowy gwóźdź język tego stworu. Trzymając

w ręku odnaleziony fragment figurki, przerzucał ją z ręki do ręki, grzała, wydobył ją z

gorącego popiołu. Był bez rękawiczek, sterczały złożone jedna w drugą z lewej kieszeni

potowej bluzy. Wsunął wreszcie znalezisko w tę kieszeń, wetknął głęboko pod jakieś

papiery. Ma ją do dziś, leży w szufladzie ni to biurka, ni to zdezelowanej komódki stojącej w

prawym rogu licząc od wejścia, w pokoju numer jeden hotelu Wasserzuga koło dworca. To ta

jedna odnaleziona jakimś trafem. A były przecież inne, wcale nie gorsze, nie mniej za-

stanawiające. Na przykład jakieś niewydarzone męskie kokoty w białych perukach i lokach,

puklach jak krem śmietankowy lub w diademach, na poły kobiety, lecz najwyraźniej o

męskich szczegółach dała, cała kolekcja takich dziwactw. Pyzaci chłopaczkowie w jasno-

błękitnych fraczkach i pluderkaSch, uróżowane policzki i wypukłe karminowe wargi stulone

jak do pocałunku, nieco wysunięte; a obok, w tej samej najwyraźniej kolekcji — małpki w

pduderkach, a także rajskie ptaki, indory oraz pawie i czaple nader misternej mistrzowskiej

roboty z manufaktury drezdeńskiej — Mefasen chyba, tak jest, nie omylił się, to Meissen. A

obok huzar na koniu produkcji berlińskiej, słynnej fabrykacji Gotzkowskiego. Kim był pan

tego pałacu i tego zbioru, nie miał gdzie sprawdzić, nic by mu to zresztą nie powiedziało, nie

był obeznany w genealogiach, w historii ani w heraldyce (tamtejszych stron, ani polskiej, ani

rosyjskiej. I nigdy się już tego chyba nie dowie, gdyż zapomniał nawet zanotować na- zwę tej

wsi na Ukrainie.

To była późna wiosna, jej skraj przechodzący wiato, a potem już samo lato, w tym roku

pogodne, na

wet upalne, zwłaszcza w tamtych stronach. Pierwsze zetknięcie nie tylko z tym dziwnym,

fascynującym, egzotycznym 'krajem, lecz i z problemem gromadzenia kolekcji. Pytanie

przede wszystkim dość zasadnicze: czy wolno (a może nawet należy) zabrać, czy tak

postępując popełniamy rabunek, czy też raczej, biorąc pod uwagę wyjątkowe okoliczności,

gdyż i tak wszystko by zginęło, przepadło na zawsze, rodzaj, powiedzmy oględnie —

humanitarnego obowiązku w imię ratowania dzieł sztuki, w ogóle cywilizacji i ¡kultury

wyższej w odmętach narastającego chaosu, pożaru, gwałtu? Ratunek przed pogruchotaniem

przez tłuszczę, spaleniem, roztrzaskaniem jakimś drągiem czy deską wyrwaną z parkanu.

Czasami (już później, gdy przywykł, Medy okazje zdarzały się wciąż, powtarzały nieraz

dzień po dniu) trzeba było watą, której zawsze miał w kieszeni na podorędziu pewien zapas

background image

w tym właśnie celu, ścierać ostrożnie świeże ślady krwi z ramek jakiegoś sztychu, z talerza

Alł-Wien albo i Sèvres czy też Limoges — zdarzały się i takie — znalezionego jakimś trafem

niespodzianie w parku pod byle drzewem, rzuconego przez rabusia w trawę, pod płot czy

pozostawionego w na pół rozwalonym, porąbanym siekierą kredensie w jadalni, w której ktoś

buszował, nim go spłoszono, gdzie pożywiał się w kącie na podłodze czy na ramie okiennej i

gdzie cuchnęły od- chody manifestacyjnie, z plebejską pogardą tutaj właśnie pozostawione z

wetkniętą w me jakąś książką, tomem oprawnym w skórę, jakimś Lamartine’em czy może

Balzakiem w pierwszym paryskim wydaniu. Jakież skarby nagromadzili przez całe pokolenia

d ludzie! Można by było, gdyby czasu starczyło i okoliczności były inne, zgromadzić bez

trudu istną galerię sztuki lub zawartość bogatego antykwariatu, cały majątek!

Sama biblioteka złożona z osiemnastowiecznych pierwodruków, a sztychy, a grawiury różne,

akwarele i miniatury, nie licząc map i skryptów niewiadomej, może rewelacyjnej treści,

rarytasów muzealnej wartości, zawierających opisy zdarzeń dla kogoś nader ważnych przed

laty, tajemnice nie ujawnione całych rodów, Bóg wie co, wszystko raz na zawsze stracone.

Co zdołał zgromadzić tamtego lata, to co wysłał w kilku skrzynkach do matki z prośbą o

pilne przechowanie do jego powrotu z wojny, to było niewiele w porównaniu z tym, co

oglądał, miał w Tęku, a nie zdołał, gdyż nie mógł uratować, a czego nigdy nie odżałuje, że

się zmarnowało na jego oczach. Taki choćby pełny, nietknięty serwis z porcelany wyrobu,

jakiejś nie znanej mu dotąd rosyjskiej manufaktury — łącznie chyba ze dwieście sztuk, od

wielkich półmisków po maleńkie solniczki, chochelki do sosów i same sosjerki w formie

łodzi żaglowych, i pokrywy waz z całymi scenami batalistycznymi na wierzchu! Już to, co

zebrał, było warte niemało, trudno ocenić tak na poczekaniu, ile, licząc w walucie takiej czy

innej. Na przykład kryształowy kieliszek ze sceną przedstawiającą którąś z napoleońskich

bitew i z wielkim rżniętym cesarskim „N” w otoku laurowych .liści, to raz. Okaz na całe

szczęście nietknięty, mimo iż znalazł się w trawie, na gazonie przed bocznym skrzydłem

spallanego, splądrowanego pałacu. Drugi, niemal identyczny —■ co za szczególny traf! —

trudno wręcz w to uwierzyć, a przecież, jak się okazało, czasem się zdarza, bo oto dowód

namacalny: otrzymany w darze od nieznajomego oficera, którego nazwiska nawet nigdy nie

usłyszał, a który na stacji wyjrzał przez okno wagonu. W jednej ręce trzymał kielich, w

drugiej butelkę wina, i to jakiego! — autentycznego, najbardziej prawdizi-

wego, nie fałszowanego burgunda! Skąd tutaj, na stacji w Żmerynce? A Bóg to raczy

wiedzieć, nie było czasu pytać, zresztą obojętne skąd, dość że tak. Oficer ów był

najwyraźniej podchmielony i bardzo stęskniony kontaktu z kimś, z kim mógłby trącić się i

wypowiedzieć słowo „prosit!” Wypić może zdrowie jakiejś Luizy czy innej Margarety, której

background image

daleko stąd wypadały właśnie urodziny. Więc ujrzawszy spacerującego po peronie

Kiekeritza, zakrzyknął radośnie, wychylony z okna, i podał mu nalany do pełna ten właśnie

cudowny kryształowy kieliszek, rżnięty w sceny batalistyczne, rzucający czerwonaworóżowe

błyski, sam pijąc z jakiegoś zwyczajnego kubka, może nawet była to nakrętka od termosu,

porucznik nie zauważył. A potem nagle, gdy tamten w oknie pijąc mrugał filuternie spoza

brzegu naczynia, pociąg ruszył bez uprzedzenia I porucznik Kiekeritz, nie zdoławszy nawet

dopić burgunda, zaczął biec wzdłuż coraz szybciej uciekających wagonów, a tamten tyOko

zamachał ręką na pożegnanie, wołając: — Niech pan, kolego, Herr Kollege, zatrzyma na

pamiątkę naszego spotkania ten kieliszek! — No i w ten sposób porucznik dorobił się dru-

giego, identycznego niemal z tamtym znalezionym w trawie gazonu. Z tą różnicą, że na

jednym widnieje napoleoński orzeł z na pół rozwiniętymi skrzydłami, na drugim natomiast

litera cesarska „N” w wieńcu. Sprzed czy po Austerlitz? — zgadywał już tam, na tej stacji,

dopijając znakomite wino i strzepując ostatnie koralowe krople na peron. Kieliszek, pusty

już, nabrał barwy jasnoróżowej. Na samym dnie jeszcze nieco płynu. Został nie tylko ten

kielich, lecz zapamiętany do najbłahszych szczegółów tamten dzień, peron stacji, wagony

mijające go idącego coraz szybciej, ludzie w oknach, sami wojskowi, zarumieniane

twarze i oddalający się, ginący w końcu z oczu ów wesoły oficer, wciąż wychylony, z

otwartymi ustami, wykrzykujący coś, machający rękami. I smak burgunda, a wszystko to —

bo i zapach kwitoących za kolejowymi torami lip — złączone jednym wspólnym uczuciem

radości życda, raczej świadomości istnienia, w tej właśnie, nie wiadomo dokładnie, czemu

szczególnej chwili, tak silne, tak dominujące, aż chwycił go nagły lęk, że coś się za chwilę

musi niezawodnie wydarzyć, czymś ten stan euforii skończy, że przyjdzie za tę krótką

świadomość szczęścia drogo zapłacić. No i nic się takiego nie wydarzyło wówczas na

przestrzeni przynajmniej kilku najbliższych dni. Same dalsze ciągi tworzące łańcuch czy

wsitęgę. Teraz dopiero, po czasie, należycie ocenia tamten krótka nastrój, tamtą osobliwą

aurę, gdy jest już jesień, a wokół góry i z płuc wydobywa się chrypienie i obrzydliwy skrzek,

a gdzieś głębiej gromadzi się kłąb gorącej, śliskiej flegmy, która za moment napłynie na

język i którą trzeba będzie w pośpiechu, zaciskając oczy z obrzydzenia wyrzucić z siebie w

poczuciu wstydu

i grozy, że to jeszcze nie koniec, przeciwnie, początek całej długiej serii, że zaraz, może

właśnie teraz, że nie wiadomo dokładnie nigdy, kiedy.

Idąc parę dni temu leśną zarośniętą ścieżyną, niedaleko od toru kolejowego^ w stronę

¡budki strażnika, porucznik Kiekeritz, niewiele brakowało, byłby poważnie okaleczony,

może nawet straciłby nogę. Mogła w tutejszych warunkach wyniknąć gangrena i nieszczęście

background image

gotowe. Jeszcze tylko tego by brakowało! Króciutki moment, kiedy już wiedział, że —

chwała Bogu — uniknął nieszczęścia: powiązanie tej tutaj chwili strachu, zaciśnięcia serca i

zesztywnienia przełyku z tamtym odległym wrażeniem czy przeczuciem, czymś ta-

kim nieokreślonym, doznanym kilka miesięcy temu na ^ peronie stacji w Żmerynce. Kara za

coś?i Ost.r7p7.pnie tylko, skoro nic się nie stało? Absurd! Istotnie, chyba absurd. Cóż się

takiego wydarzyło czy tylko mogło wydarzyć? Kłusownicy stawiają, wiadomo, wnyki, sidła i

różne w ogóle takie przyrządy na zwierzynę, no i w coś takiego w kształcie sprężynowego,

rozchylonego zębatego pyska, ukrytego w trawie i przysypanego w dodatku liśćmi,

wetknąłby nogę, i to nie w wysokim bucie, który może by wytrzymał zacisk tych stalowych

szczęk, lecz w miejskim buciku z miękkiej skóry. Przystanął, a potem nachylił się nad tym,

co ostrzegawczo szczęknęło, zabrzęczało czy dźwiękło. Coś go w samą porę ostrzegło, może

jakiś dobry duch zamknięty w złem, które potrącił końcem buta, ale nie na tyle, by się

zatrzasnęło miażdżąc mu kość śródstopia. Ułamanym kawałkiem gałęzi poruszył w prawo

i

w lewo, wsunąwszy go między rozchylone szczęki najeżone zębami, no i pułapka

zamknęła się istotnie, a drewno rozszczepiło błyskając białymi włóknami, tworząc coś, 00

wyglądało jak pędzel. Wtedy pomyślał, stojąc wciąż jeszcze nachylony nad zwartymi już

stalowymi obręczami: tak chyba działa słynna hiszpań- _ska garrota, inaczej krawat. Nie był

tylko pewien, czy posiada zęby jak ta leśna pułapka na zwierzynę, czy raczej szczęki garroty

są tępe. Raczej tępe. Działa przez zacisk sprężynowego kołnierza ujmującego ciasno kark

skazańca, uniemożliwiając oddech i dławiąc, a może w dodatku litościwie łamiąc kręgi.

Krótki szczęk, zachłyśnięcie, może jeden, drugi podrzut głową, jeśli urządzenie pomocnicze,

aparatura, na taki ruch zezwoli, no i koniec. Mistrz ostrożnie odkręca zamek klamry, rozchyla

szczęki, uchwyt kołnierza, ociera go pieczołowicie chusteczką fularową, odkłada na bok.

Troska

o zwłoki nie należy już do niego. Nimi zajmą się pomocnicy, a potem rodzina czekająca w

poczekalni czy może przed bramą więzienia. Ale nim to wszystko się rytualnie spełni,

niezbędne są różne czynności wstępne, jak rozchylenie koszuli skazańca, rozluźnienie lub,

lepiej, odcięcie czy odprucie kołnierzyka, podgolenie karku, a może tylko podczesanie

kosmyków opadających zbyt nisko; a jeśli broda, no to jasne, zwłaszcza gdy mowa o tych

dłuższych, że należy podgamąć ją ku górze, ująwszy mocno całą garścią; mogłaby się plątać

niepotrzebnie, a nawet wsunąć między uchwyt krawata a skórę na szyi więźnia. Ale zapewne

i tak nie zachodzi konieczność takich elukubracji i takiej gimnastyki: skazańcom przecież

zawsze, o ile wiadomo, goli się wpierw zarost na wszelki wypadek. Tu, ponieważ mowa o

specyfice hiszpańskiej, przychodzą na myśl tak charakterystyczne dla tamtejszej wyobraźni

background image

symbole śmierci włączone w życie, za pan brat z nim, z jego najbardziej, zdawałoby się,

dalekimi od niej obrzędami i obyczajami, jak na przykład karnawał. Celuje tu na pewno

Ameryka Łacińska, zwłaszcza Meksyk, lecz z wszelką pewnością źródło tych fascynacji

wywodzi się ze starej ojczyzny, z Hiszpanii. Te — porucznik Kiekeritz wciąż jeszcze

nachylony nad sidłami, w których utkwiła spora garść nadgniłej trawy, zagarniętej i

przytrzaśniętej przez zębate półobręcze — towarzyszące zabawie kukły z cukru czy

marcepanu, w kształcie kościotrupów, ten taniec śmierci wplątany w taniec młodości, urok

memento mori — ale czy o to szło z samego początku, u źródeł rodzenia się tej mitologii? —

chyba nie. Jest coś innego, wyczuwa się jakąś irmego rodzaju fascynację zgonem, konaniem,

całą tą najszerzej pojętą dziedziną cmentarną. Istnieje domniemanie, iż śmierć przez

uduszenie łączy się z do

znaniem rozkoszy, jak przy miłosnym stosunku. To niewykluczone, ale jak to stwierdzić na

pewno? Pytając odciętych od sznura? Czy zapamiętali, czy nie pozostawili za sobą tego,

czego doznali po tamtej stronie, na przedprożu innego bytu-niebytu? Gdyby tak było istotnie,

jak utrzymują znawcy, między nimi też naukowcy neurologowie i seksuologowie, w takim

razie należałoby się doszukiwać w szybko zachodzących bielmem, mętniejących oczach

osobnika zadławionego krawatem garroty czy też stryczkiem sznura odbicia zaznanego

spazmu rozkoszy. Ktoś, komu byłoby danym stać obok i patrzeć aż do końca, i w chwili

zgonu skazańca, chwyciwszy go za ramiona, by nie obsunął się do tyłu padając na plecy,

zajrzeć z bliska w oczy, udałoby się może odczytać taki właśnie ostatni życiowy odruch

nieboszczyka, spazm czy zryw, uniesienie podgiętych kolan ku górze, jak do przysiadu, albo

tylko serię drgawek nie będących jedynie i wyłącznie banalnym i znanym powszechnie

objawem konania. Wielka, wspaniała i nieoczekiwana, nie do opisania zmysłowa sensacja!

Gdybyż tak było istotnie! Policzek wymierzany na odchodne — przez niezmożone siły życia

— śmierci i nicości! JSouvenir czy_a venir? Wyzwanie rzucone jej rzekomo niezmiennym

prawom

i wyrokom?

Porucznik Kiekeritz ruszył z miejsca, schodząc po ścieżynie na ukos, w dół, ku

kolejowym torom. Przypomniał sobie pewną nie tak dawną scenę widzianą na własne oczy.

Na przyjęciu w pewnym klubie (był to właściwie niemalże bankiet organizowany z jakiejś

okazji) wejścia do lokalu, bardzo ekskluzywnego i snobistycznego, pilnował olbrzymi cerber,

portier niedawno zaangażowany, osobnik nieprzekupny, nieprzejednany i mrukliwy, odziany

w szkarłatną liberię ze zło

tymi szamerunkami i szeregiem takichże guzów. Z daleka mógł być wzięty za ambasadora

background image

jakiegoś egzotycznego państwa, na przykład Hondurasu czy Costa Ri- ki. Otóż pewien

świeżo mianowany hofrat, dygnitarz uważany za arywistę i karierowicza wspinającego się po

szczeblach kariery w sposób brutalny i prostacki, niezbyt jeszcze wprowadzony w tak zwane

sfery, stąd nie znany służbie w ekskluzywnych klubach, zaproszony na ten właśnie bankiet,

spóźniał się, może zatrzymany w ministerstwie, może, by okazać zapraszającym swą

ważność i lekceważenie (było (to do niego podobne!), dość że wszyscy czekali, czekali i

niecierpliwili się, w końcu uznali, że widocznie już nie nadejdzie, a nie miał okazji

zawiadomić, że nie przyjdzie, więc skupili się przy długim stole w sali bankietowej, gdzie

kelnerzy zaczęli rozlewać szampana. W tym właśnie momencie zjawił się spóźniony gość,

ów antypatyczny hofrat, i zamiast powiedzieć portierowi na dole, kim jest, lub okazać

zaproszenie, gniewnie warknął, a potem odepchnął końcem laski ze srebrną gałką za-

gradzającego mu drogę cerbera, coś mrucząc i usiłując na siłę wejść do środka, lecz portier,

znacznie od niego wyższy, schwycił go garścią za klapy żakietu

i pomagając sobie kolanem pchał przed sobą ku drzwiom wyjściowym. Potraktowany w ten

sposób dy-, gnitarz zapierał się nogami, wydając okrzyki,

i usiłując oderwać ręce faceta wczepione w niego jak obcęgi. Ciągnął za sobą nogami

czerwony chodnik, ślizgając się i potykając, aż jego dyszkant jak pianie koguta usłyszeli

goście biesiadujący w dużej sali, podnoszący już płaskie, szerokie kieliszki pełne perlącego

się Mumma. Nim się jednak zorientowali, że dzieje się w hallu coś złego, nim nadbiegli, już

go fagas o posturze goryla, w dodatku rozjuszonego goryla, wydają-

cego z gardła i spomiędzy zębów, kłów jak u buldoga, charczące bulgoty, złapał mocno za

krawat i dusił; tamtemu oczy wyszły na wierzch, spurpurowiał, istna hiszpańska garrota, nie

wiadomo tylko, czy doznawał uczuć innych niż panika i wściekłość, nikt, rzecz jasna, nie

ośmielił się wypytywać o doznania, sytuacja była zbyt już jednoznaczna, a zarazem w istocie

rzeczy prymitywna, by mogła zajść taka ewentualność: zaznania łaski garroty bez fatalnego

końca. Porucznik Alfred Kiekeritz, który podówczas.nie był jeszcze oficerem, lecz zaledwie

elewem akademii w Wiener Neustadt, widział na własne oczy cały przebieg afery w jej koń-

cowym stadium. Między innymi spamiętał (a teraz, będąc już prawie na nasypie kolejowym

obok budki dróżnika, przypomniał na nowo, z całą jaskrawością szczegółów) widok

gospodarza przyjęcia, jak obu rękami zasłania sobie oczy ze zgrozy/tragicznym gestem, ję-

cząc głucho: — Jezus, Maria/Józe|Ą Co za skandal niesłychany! — a tamci dwaj jeSZĆze

zwarci z sobą, cerber dosłownie niosący przed sobą trzepoczącego się jak f tłusty karp

dygnitarza dławionego krawatem (było to w jednym .ze starychu-pałaców-przy Herrengasse),

brutal wręcz groźny, rozjuszony nie na żarty, i nieszczęsny hofrat już flaczejący w omdleniu,

background image

u progu apopleksji — Boże, Boże! —dopiero , gdy w susach, ślizgając się po

wyfroterowanym parkiecie, dopadli, uwolnili, otrzepali, zaczęli jeden przez drugiego

przepraszać, przebłagiwać, tłumaczyć... dygnitarzowi. nieszczęsne nieporozumienie. A

zbesztany, skarcony fagas jakby nigdy nic. Pewny swych lokajskich racji, obciągał z chłodną

dystynkcją kamizelkę w paski, dopinał jakieś nie dopięte czy też odpięte w szamotaninie

guziki, przeczesywał palcami kosmyk nad czołem, zachowywał się w ogóle raczej

bezczelnie, pozwolił sobie bodaj,

gdy zgromadzeni prowadzili już pod ręce udobruchanego dygnitarza do bufetu, na

przyjrzenie się swej potężnej strukturze w lustrze, przekręcanie głowy, obracanie i tak, i siak,

tym bokiem, to drugim, w ogóle mizdrzenie się. Te jego elukubracje obserwował przez

uchylone drzwi Alfred Kiekeritz. Na szczęście wkrótce na Wiedeń spadła niespodziewanie

gęsta ¡mgła* w 'której zatonęło wszystko: uiice, domy, pałace i ludzie w nich. Także i

Herrengasse. W widmowym, gęstym od oparów krajobrazie obracało się bezszelestnie

ogromne koło Riesenrad w Praterze. Z pustymi wagonikami. Tylko w jednym siedział ktoś,

w tym mroku trudny do zidentyfikowania, i spoglądał przez okienko w dół jak z gondoli

balonu, a na dole, w alejce pełnej opadłych mokrych liści, inna postać otulona peleryną stała

nieruchoma tak dalece, iż można było sądzić, że. jest to jedna z kamiennych figur lub też na

zimę otulane mchem i workiem egzotyczne, delikatne, wymas gające szczególnej troski

drzewko.

W ślad za przypomnianym w tej cłuwili (jakimś- dziwnym tokiem skojarzeń tylko dla

niego samego zrozumiałych) wydarzeniem sprzed paru lat, w związku z przypadkowością

zestawień sytuacji mało istotnych, z pozoru przynajmniej, jak na przykład poruszane wiatrem

gałązki drzew rosnących wzdłuż toru kolejowego, ich nie sprecyzowane cienie na tle mgły

między pniami buków, obok miejsca, w ¡którym porucznik Kiekeritz natknął się na sidła,

pojawiła się melodia« być może na zawsze już związana i nieodstępna od tamtej przygody w

pałacu przy Herrengasse, na poły tylko hiszpańska (a to ze względu na motyw krawata), gdyż

przetworzona przez orkiestrę grającą różne marsze i walce z operetek w muszli przy deptaku

w miejscowości Trenczyn, gdzie porucznik spędził ni®

tak dawno trzy tygodnie, lecząc nabyty dwa lata temu na froncie reumatyzm stawów; motyiw

hiszpański niepostrzeżenie nabrał tonów cygańsko-w zgierskich z dodatkiem jednak- rytmów

niezawodnie wywodzących się z Offenbacha. Deptak, chodniki z desek, puste o tej porzę

roku

v

(to była jesień tysiąc dziewięćset siedem- naście) werandy, pełno opadłych liści, a także

kasztanów w kolczastych rozpękniętych łupinach lub już od nich uwolnionych, brunatnych

background image

czy łaciatych jak małe zwierzątka; muszla dla oaMestry jeszcze czynnej w pogodniejsze dni,

zakola zrudziałych gazonów; dwie sanitariuszki, kilku flirtujących z niani oficerów, pośród

nioh paru wspartych na kulach. Później już (a takie sprawy pamięta się długo) spostrzegł, iż

jeden z nich, prowadzony ostrożnie pod rękę przez młodziutką siostrzyczkę w czepku z

czerwonym krzyżem nad czołem, ma sztywne, czarne i pomalowane na matowo, zapewne

drewniane trzewiki, przymocowane śrubami do dwu cienkich jak laski metalowych protez,

chyba prowizorycznych, wokół których plątały się puste nogawki spacerowych spodni z

czerwonymi wypustkami. Kafelki łazienek w niebieskie wzory. Dwie uprzejme baddi- nerki.

Jedna z nich, stale roześmiana, nazywała się,

o Słe dobrze zapamiętał, Jorika, druga gp Marika.

Idąc dalej lasem tuż nad kolejowym nasypem, który po chwili przemienił się w wykop

porośnięty po bokach jałowcem i jarzębiną pełną ptaków objadających czerwone jagody,

patrząc pilnie pod nogi z obawy, ozy znów nie natrafi na ukryte w trawie sidła, porucznik

Kiakeritz zauważa jakiś ruch w zaroślach; sądzi zrazu, że to przyczajony, przypadły na

łapach do samej ziemi, dyszący lis, który go zwietrzył i stara się ukryć; jest to jednak tylko

duży ptak; spłoszony, ciężko zrywa się i nisko szybując nad lasem odlatuje gdzieś ku

dolinom. Są tu natomiast dokoła wszystkie zapachy, jakie może zesłać jesień, i wszystkie

kolory; Bo' ma v?y. czucie, kto tutejszy, zadomowiony w górach, ten natydb» miast rozróżni:

to pachnie macierzanka, a tamto gnijące, warstwami bukowe liście; i może jeszcze spóźnione

grzyby; ale nie, o tej porze roku nie ma już ich; zatem chyba huby drzewne tak cuchną

jadowicie wilgocią

i próchnem; poza tym mech i liście, a także szpilki świerkowe. Wszędzie dokoła pokłady

liści objętych procesem leśnej śmierci — gniciem, butwieniem, rozkładem. I dominujący,

zwycięski zapach świerczyny* Ona jedna nie umiera na zimę, zachowuje zielone igły; można

mówić o zimowym śnie, nie o zgonie. Może o tej porze roku wałęsają się po tych grubych

pokładach liści, szpilek, resztek szyszek i bukowych pogniłych orzeszków jakieś tutejsze

stworzonka, na poły duszki, na poły gnomy. Porucznik Kiekeritz nie zdziwiłby się zbytnio,

gdyby jednego z nich zaskoczył na gmeraniu jakimś patykiem nie większym od zapałki w

tych skarbach. Przyłapany na gorącym uczynku, szybko jak mysz szustnąłby w gęsty mech.

Zniknąłby w jakiejś jamie. Porucznik po tej konfrontacji pomaszerowałby dalej.

Barwy są różne: Jesienne -kolory buczyny mają swoisty wdzięk i dostojeństwo niemal

ozdobnych drzew parkowych; przychodzą na myśl aleje ginące w perspektywie mgły; stoją

tam, majaczą w oddaleniu kamienne figury i kamienne ławki zielone od pleśni; ale nie: tutaj

buki tworzą na zboczach kolumnady popielał tych, gładkich pni pod dachami gałęzi; liście

background image

bywają jasno- lub ciemnobrunatne, cytrynowożółte, a zdarzają się i niemal karmazynowe.

Zastanawiające bogactwo

i hojność. Runo leśne też posiada bogatą gamę: od niedźwiedzich i wilczych szarości i czerni

po płowy puch

sarniego pyska i skrzydło jakiegoś ptaka oglądane od spodu lub odwrócone jakimś

mocniejszym powiewem wiatru wiejącego od przełęczy, aż po białawy nalot na zmurszałych

doszczętnie pniach. Są to raczej obrazy impresjonistów niżżywanatuFa:—

Wtedy pan porucznik Kiekeritz, idący wciąż wzdłuż kolejowych 'torów po śliskim od

szpilek świerkowych stoku, odsuwający trzciną sprzed twarzy gałęzie, zaczepia nagle

ramieniem o jakiś najeżony sękami pde- niek suchego drzewa i tłucze szkiełko zegarkaj

ponadto stwierdza, iż~"przy tejókazj i odpadły obie wskazówki z wyjątkiem trzeciej,

najmniejszej, tej od sekundnika, biegającej nadal w kółko, jak oszalała, dokoła własnej

niewielkiej tarczy. Nie było żadnej nadziei, by móc odnaleźć taki drobiazg w pokładach igieł,

w mchu i zru- działych kępkach trawy. Porucznik zatrzymał się wprawdzie przez moment i

nawet cofnął parę kroków, by podjąć poszukiwania,' lecz zaraz potem machnął ręką z

rezygnacją i po krótkim namyśle ruszył dalej. Szkoda czasu i trudu. A czas, pozbywszy się

ścisłej miary czy też tylko kontroli w postaci wskazówek zegarka, niby to (trwał w tej samej

sferze doznań, w swej istocie nieustannego ruchu, rodzenia się i zanikania, przemijania w

trwaniu (świadczył o tym nerwowy, oszalały pośpiech sekundnika, graniczący wręcz z

paniką: do- pędzić, dognać, dognać!), lecz jednak coś Się zatraciło przy okazji i przez to

zmienił się charakter wszystkiego dokoła. Tak sobie, nieobowiązująco, na poły żartobliwie

myślał schodząc w dół w stronę potoku, skąd dochodziły go już to bliższe, to znów dalsze

głosy ień- cóW--rosyjskich pracujących przy okorowywaniu zwa- lonych tam w pryzmy

świerkowych kloców. Lecz, jak się okazało, nie tylko przy tym taitaczno-leśnym zajęciu

bylizatrudnieni- pod okiem poeta: pracowano też

za potokiem, namałym cmentarzyku, dokąd z polecenia starostwa i władz wojskowych

zwożono i znoszono ekshumowane zwłoki, dotychczas nie pograeBane, żąće w~leśie~Tub

prowizorycznie pogrzebane byle gdzie: w sadacH7~na miedzach, tuż nad torami kolejowymi,

w obejściach chałup. Porucznik podszedł tam i patrzył.

Po chwili musiał wyjąć z (kieszeni chusteczkę znaczonąt. '4 haftowanym monogramem,

nasyconą zapachem wody kolońsikiej, i przyłożyć ją do nosa — woń rozkładu 9 była zbyt

dojmująca. Odkopane lub odnalezione bezimienne zwłoki pochodziły z różnych lat.

Najwięcej chyba z kampanii czternastego na piętnasty, zwanej, karpacką. Głównie Kosjanig.

Ciała ich — pomyślał porucznik nachylony do przodu, by lepiej widzieć spoza pnia buka,

background image

wciąż z chusteczką przy nosie i ustach'— zwłaszcza głowy wyglądają wręcz niesamowicie,

przypominają kapustę w pełnym rozkwicie; 'listki rozszczep J piane na boki, spuchnięte,

barw różnych: od brunar tnej po siwą z białawym nalotem. W gruncie rzeczy — - •

obrzydliwość! Każde, nawet jeszcze żyjące ciało zawiera w sobie przeczucie, obietnicę tego

paskudztwa, W tego świństwa! Niektóre zwłoki były jednak inne, może dlatego, że nie

odkopano, lecz znaleziono je na wierz- chu i mrozy oraz wichury oczyściły z mięśni i w

ogóle .»si z ciała, z wszystkich części miękkich, pozostawiając i suchy i znośny w oglądaniu

kształt na poły anatomicznego preparatu. Jeden miał nawet jeszcze kask metalowy na gołym,

wybielonym do czysta czerepie, Skórzany rzemyk tego hełmu obejmował opuszczoną

szczękę, dotykającą kości obojczyka i mostka. Porucznikowi wydało się, że głowa ta patrzy

na niego z u- kosa, że w ciemnych oczodołach coś tkiwi jeszcze i mruga na niego

porozumiewawczo, a szczęki pełne zdrowych zębów uśmiechają się życzliwie. Pracujący

przy

tyra żałosnym zajęciu jeńcy mieli twarze, a zwłaszcza nosy i usta poobwiązywane szmatami;

na rękach też mieli grube rękawice uszyte byle jak z kawałków worków. A właśnie zapadła

mgła. Jak wtedy we Wiedniu. Całe jej pokłady, płaskie zrazu, układające się jedne na drugich

warstwami, niiby puchowe kołdry lub białe bandaże pełne dziur, przez które sterczały czarne

szpiczaste szczyty ¡młodych świerków. Wobec braku wyraźnej miary czasu utrwalonego

zegarkową konwencją nie wiadomo dokładnie, jak to długo (trwało, ta biała feeria. W

każdym razie [porucznikowi zdawało się, że całą wieczność. Może z tej przyczyny, że

zawsze we mgle doznawał wrażenia duszenia sie. Poczuł woń jodofor- mu. Zasłonił nie tylko

nos i wargi, lecz i całą twarz zmiętą w dłoni chusteczką, drugą ręką uczepiwszy się pnia. Bał

się, że straci równowagę i upadnie. Wnętrzem dłoni wyczuwał lepką żywicę. Rozmazywał ją

palcamitByć może, iż czas w ogóle przystanął i pań porucznik znalazł się przez chwilę w

przestrzeni pośredniej, jakby pomiędzy czymś jednym i czymś drugim, wśród dwu ścian ozy

murów. Bo oto wskazówka sekundnika, przyspieszając 'bieg, oderwała się od swej osi i

sfrunęła obracając się w powietrzu, w locie ku ziemi, jak maleńkie, mikroskopijne śmigło;

mogła w tym spadaniu wyglądać jak urwana od tułowia nóżka komara. Porucznik widział ją,

lecz oparty plecami

o pień ¡nde mógł, a nawet chyba i nie chciał niczemu zapobiec. Po chwili dopiero przyłożył

zegarek do ucha: tykał nadal, jgcz było to. tykanie nieobowiązu jące. niczemu nie służące,

wewnętrzny ruch orffaniamii, który się uniezależnił od jakiejkolwiek celowości d zamknął w

sobie. Mc się .ponadto nie działo dokoła. Nawet głosy pracy na zrębie, w tartaku i na

cmentarzyku wojennym za potokiem zanikły, zagubiły się, wtopiły

background image

w mgłę, jakby utkwiwszy w zaspie. Wkrótce jednak zaczęło się rozwidniać, kolor biały

przechodził w ja- snopopielaty: tak wyglądają pnie buków, jakby pola- ’ kierowane. Gładkie

całe ich rzędy, tłum młodych buków z rudawymi grzywami jeszcze nie opadłych resztek

liści. A może jednak istotnie wdał się w tę historię i lis, który przycupnął za pniem porosłym

gęstą brodą srebrnego mchu; jego bystre oczka lśniły, śledząc każde poruszenie porucznika

wciąż opartego o pień lepki od żywicy. Z pyska zwierzęcia zwisał różowy język, a ślina

kapała w mech.

I

dokoła (a rozwidnia się, mgła rzednie, strzępi się, rozsuwa na boki, rwie na drobne,

coraz cieńsze warstwy, warstewki porozwieszane na ostrych szpicach świerków, już nitki

tylko, dosłownie pajęczyna iskrząca się od rosy, jak okiem sięgnąć i znacznie dalej jeszcze

całe lesiste pasma, łańcuchy górskie) — Karpaty. To już nie są Bieszczady — zostały po

tamtej, zachodniej strome i rzeki San, i linii kolejowej Lwów—

—Sambor—Sianki — a jeszcze nie dzika, zbójecka uroda Gorganów; tamte odległe, aż poza

następną linią ko- i lejową, a nawet i jeszcze kolejną, daleko, daleko, całe w mgłach

oddalenia, czapach chmur nasadzonych junacko na wysokie trawiaste kopy i stożki Popa

Iwana

i Popadii, i Howerli; tutaj skromniej, tutaj to boj- kowskie Karpaty, górne partie dorzecza aż

kilku rzek: Dniestru i Strwiąża, a także i przede wszystkim Stryja. Strefa ciepła,

czarnomorska, gdy tuż, tuż obok, za ścianą, płynie San bieszczadzki należący już do zimnej,

bałtyckiej, chmurnej. Tutaj nawet chmury nieco inne. Zwłaszcza wiosną, lecz i jesienią tak

się zdarza. Tutaj trafia się czasami nawet i żbik, a także wilk. Niedźwiedzie (a były, były, i to

sporo, lecz się na odgłos wojny wyprowadziły, zbiegły w doliny rzek zakarpa-

cklch, madziarsko-ruskiej Latoricy i obu Cis, Czarnej

i Białej, pamięta je pain nadleśniczy Szwanda) znikły misiów zatem nie ma, a szkoda. Ale za

to znów pojawiły się wilki. Samotny basior, któremu ustrzelono małżonkę (może nawet sam

pan nadleśniczy, Alois Szwanda), niepocieszony samotnik, wdowiec, łazi ze zjeżonym

karkiem i krwawymi ślepiami, wyjąc po nocach do ludzkich okien. Widziano aż trzy sztuki

krążące polami niedaleko stąd, w lasach matkowskich, a także w sąsiednich Iwaszkowcach.

W Matkowie dwór obszerny, niski, rozłożysty, opustoszały, okna zabite deskami, mroczne

salony, żadnych niemal mebli, jakieś połamane zeszłowieczne graty, kredens bez drzwiczek,

fotele bez poduszek, nic, ndc, więc wilk może wejść przez na pół uchylone drzwi ganku albo

te od kuchni, a nawet wskoczyć przez niskie okno i skręciwszy się jak pies w kółko,

obwąchawszy wpierw wszystkie kąty, ułożywszy z pyskiem w puszystym ogonie, przespać

się, gdy na dworze siarczysty mróz, aż od niego pękają pnie buków i stękają świerki, lub taka

background image

zawierucha, że świata nie widać i może się wydawać, że nie ma gór, tylko biała bezkresna

równina kręcących się płatków, gdy księżycowa pełnia straszy znad przełęczy i sowa tylko

przeciąga się, rozkładając, to zwijając 9krzydła, gdzieś na strychu, pod łamanym, czarnym

gontowym dachem matkowskiego dworu. A już wszyscy myśleli, że wilki do nas nie wrócą.

Po kampanii karpackiej wymknęły się, lawirując między okopami wrogich armii wyniosły się

co do jednego, wędrując szczytami, połoninami, .kryjąc się w kosodrzewinie i karłowatej

srebrnej olszynie, poszły na skraj świata, aż poza szczyt Popa Iwana, i to nie tego naszego,

galicyjskiego, lecz tamtego, po tamtej stronie, mar- maroskiego.

No więc go''tym wszystkim teraz szybko po stromym stoku, coraz szybciej (bicie serca

przyśpieszone, oddech jednak już swobodniejszy, lżejszy), ścieżyną ledwo widoczną na

zrębie w masie drzewnych odpadów po niedawnej obróbce, borowaniu pni — trociny, płaty

kory pełne biegających, pełzających, umykających* przyczajonych żyjątek, stonóg,

szczypawek, komików; a także mrówek — i oto już łąka i pasmo olch. nad strugą, i stacja

kolejowa. Znad wody, spoza niej, doja- tuje wysoki śpiew cyrkulatki, tarczowejpiły, przecho-

dzący w »przeraźliwy krzyk, .pisk czy jęk bólu, zawodzenie wprost iiie do ■wytrzymania;

nie każdy tak to odczuwa, porucznik Kiekeritz przystaje na chwilę, zatykając uszy obu

rękami w rękawiczkach barwy kasztana. Kupił je na Grabende we Wiedniu w czasie

ostatniego urlopu Ostatniego? W tej iwojnie czy w ogóle? Czego ostatniego? Skoro ma ze

mnie wyrosnąć drzewo życia? Kiedy zatem, kiedy będaie, nadejdzie czy nadleci to ostatnie?

Czy może już jestem w tym, w jego wnętrzu, a tylko wskazówki odpadły, wdęc Ó- tym nie

wiem, nie zdaję sabie sprawy? Urlop — nie urlop, zatem co? Ale to się staje nieważne. Głosy

dochodzą z kilku miejsc jednocześnie, gdy się odejmie dłonie od uszu — szczególnie

wyraźnie, dojmująco plastycznie: tartaku, jeńców nawołujących się i podśpiewujących za

potokiem i pociągu towarowego ruszającego właśnie ze stacji; same cysterny, chyba ze

sześćdziesiąt sztuk, na nich, pękatych, tłustych, czarnych, lśnią zacieki ropy, bryzgi tworzące

dziwaczne formy, niektóre przypominają rozpięte na stelażu ptaki. Na wagonach napisy:

„FupkrWf*Lk. Kriegsmarine, Hafen Pola”.

^/Miszkolch byłajaźnia odwiedzana przez oficerów tamtejOTSgcrgirnizonu, licznych'

Ićadr zapasowych czasu wojny. Pełno również rekonwalescentów. Kąpiele

70

z „żywym mydłem”. Porucznik Kiekeritzjlopięro. tam dowiedział się, oo to znaczy, i

uśmiechnął się nawet. Przeważnie były to młode Słowaczki, lecz i parą Węgierek, i jedna

fertyccana Żydóweczka. Czekały, na Mierctów siedząc rzędem na ławeczce bez oparcia,

ustawionej w przedsionku łaźni pełnym pary, woni mokrych prześcieradeł i ręczników,

background image

mydła w złym gatunku oraz środków dezynfekcyjnych. To było jeszcze | w roku szesnastym,

dwa lata temu. Tak czekając i nudząc się, panienki kiwały nogami, szurając podeszwami

o kamienną podłogę pełną kałuż. Na widok wchodzących oficerów niektóre nieruchomiały i

nachylone do przodu, trzymając się rękami brzegów ławy, przestawały kołysać nogami, inne

zaczynały chichotać i trącać się łokciami. Baddinerka dawała każdemu z gości po dwa

ręczniki i kawał żółtego mydła oraz znaczek z numerem kabiny, po czym wskazywała na

rząd panienek usadowionych na ławie pod ścianą. — Życzy pan sobie, panie kapitanie,

dodatkowe mydło? r— nie każdy się decydował. Wybrana podnosiła się i podchodziła do

tego, który raczył ją wybrać. Dziękowała za wyróżnienie. Niektóre starały się pocałować

nawet rękę klienta, zwłaszcza starszego rangą. To były .etatowe panienki, nie tolerowano tu

żadnej partyzantki; lekarz badał je co sobotę, ryzyko zatem było minimalne. Niektóre jakoby

miewały po dwudziestu klientów dziennie. Były więc co się zowie domyte, dokąpane, aż

przedobrzone w tej azystości, kąpiąc się tylekroć w charakterze „żywego mydła”; namydlały

d szorowały, lecz same też były wciąż namydlane i szorowane, i to ryżową szczotką, a to

dawało efekt, który można by określić jako zmacerowanie

r

zwiotczenie, naskórka, podobne

do tego, jakiemu podlegają na przykład ręce praczek: skóra stawała się bardzo biała lub

bardzo różowa, a tak-

71

że wiotka, jakby lekko pomarszczona. Gdy goście wychodzili zdając baddineree

prześcieradła i ręczniki, ta pytała, czy są zadowoleni. Ależ tak, nawet bardzo. Marika była

bardzo miła i grzeczna. Wtedy baddinerka, która miała na imię, zdaje się, Fabiola, gładziła po

głowie „żywe mydło”, które wracało na swoją ławkę. I tak w kółko. To nie była zresztą droga

zabawa i miała przy tym w pojęciu niektórych jakiś posmak patriotyczny. Kobiety i wojacy,

kobiety i ofiary wojny, wzajemne pocieszenie i zrozumienie w jej trzecim czy już czwartym

roku. Zwłaszcza inwalidzi różnych kategorii. Jedna z tych panienek po obsłużeniu kapitana

pozbawionego obu nóg, wprowadzonego tutaj przez dwu kolegów, pochwalona przez klienta,

zabawnie, po dziecinnemu dygnęła. Wtedy właśnie porucznik Kiekeritz, czekający na wolną

kabinę przy kasie, miał okazję przyjrzenia się owemu inwalidzie tak zadowolonemu z

obsługi. Ukazał się w drzwiach kabiny trzymany pod ręce aż przez dwie panienki, zupełnie

nagi, brzuchaty i różowy, lśniący od potu i wody niedostatecznie wytartej, jak widać. Zamiast

nóg miał czerwono zakończone kikuty na wysokości połowy ud mniej więcej. Gładził się po

nich śmiejąc się, poklepywał obu wielkimi dłońmi porośniętymi rudym włosem. Porucznik

Kiekeritz utwierdził się w jednym, już od dawna wiadomym, lecz nie aż tak konkretnie: w

background image

obrzydzeniu do kobiet. Spod oka przyglądał się panienkom na ławie i czuł, że każdy ich

dotyk na jego nagim ciele stałby się dla niego istną męczarnią. Otóż tamta dławiąca para w

łaźni w Miszkolcu i ta tutaj, w tej chwili już na szczęście rzednąca, niemniej jeszcze

wyczuwalna dotykiem zimnej wilgoci, miały jakiś wspólny mianownik. Trudno jednak było

tak na poczekaniu stwierdzić, na czym to polegało, nie tyle gdy szło j> wrażenie fizyczne

(dotyk, zapach i tak dalej), co psychiczne (obrzydzenie aż do mdłości). Bo przecież nie szło

tu wyłącznie o łatwą analogię para—mgła. Zaczął nagle kaszleć. Zachłysnął się i zapiał

żałośnie jak kogut. Odpowiedział mu z daleka gwizd cyrkularki w tartaku nad potokiem.

Wówczas w madziarskiej łaźni też złapał go atak kaszlu i dopiero po wyjściu na ulicę ustał.

Teraz porucznik aż się zatoczył tracąc równowagę, tak że musiał po paru niezdarnych

krokach na rozstawionych szeroko nogach chwycić się oburącz drzewa, a potem nawet

przysiąść zdyszany na pniaku, nie zważając, iż może ubrudzić spodnie żywicą. Kaszel nie

ustawał, ostry, suchy, bolesny; darcie w tchawicy i w krtani przypalanej ogniem, potem

dojmujący ból w płucach. I nagle — ulga! Jakby się otworzył jakiś zatkany wentyl. Moc

ciepłej flegmy: pełne usta i potem zaraz tak mu znany słodkawy smak krwi. Pfuj, Teufel!

Splunął daleko od siebie w jeżyny czy wrzosy, by tego nie widzieć. Końcem palca przesunął

po wargach. Były spieczone i napuchłe jak po gwałtownym pocałunku. Czemuś mu się

pomyślało: kobiece wargi. Pfuj! Na rękawiczce nieznaczny ślad, niemal czarny, lepki, jesz-

cze wilgotny. Zdjął zatem rękawiczkę z prawej dłoni i odrzucił na bok. Dyszał ciężko

trzymając się za piersi, nie krępując siebie samego, całkowicie rozluźniony, aż bezradnie

dziecinny; nikt go nie widział, nikt nie słyszał, nikt nie mógł mu współczuć czy usiłować po-

móc w jego biedzie. Tylko jakiś niewielki ptak przysiadł opodal na jałowcu i wiercąc się,

kołysząc na gałązce pełnej czarnych pomarszczonych jagód, przekręciwszy główkę patrzył na

niego. Czarne okrągłe oczko, jak maleńki paciorek, obserwowało go z wyraźnym

zainteresowaniem. Jeśli umrzesz tutaj, człowieku, i będziesz leżeć na wznak na mchu, twarzą

ku niebu, i wy-

rośnie z ciebie drzewo życia, jak wiotka, wysoka kiść paproci, na niej usadowi się rajski ptak.

Może ten wła- śnie? Jemiołuszek czy jarząbek. A może kwiczoł? Ale nie, chyba tamten ptak

będzie inny, większy, bardziej poważny. Jak orzeł lub przynajmniej jastrząb. Zatem jeszcze

czas na ten przylot skądś. Z jakiegoś ptasiego rezerwatu czy państwa. Może to być zresztą

czarna dzika Świnia z długim kosmatym ryjem, ryjąca w poszukiwaniu trufli. Kto to wie.

Porucznik (wciąż na tym pniaku) myśli: kwiczoł. Kwiczoły podaje się na grzankach.

Znakomita potrawa! I takie jakieś jedno z wielu menu: sztukamięs w beszamelu (po cesarsku

— wiadomo, nieboszczyk stary cesarz nie uznawał obiadu bez tradycyjnej sztuki mięsa),

background image

potem na przykład przepiórki à la Sacher (wiadomo również, iż właśnie u Sachera podają

najlepiej przyrządzone przepiórki w maladze), potem kwiczoły na grzance lub bekasy, czyli

słonki, po myśliwsku (niskie łąki się natychmiast przypominają, podmokłe śródleśne podany,

mgiełka przed świtem, a także narastający różowawy półmrok « po zachodzie słońca i kępy

olch oraz gąszcze leszczyny — tam przeloty tych długodziobych, ociężałych ptaków) i

wiedeński sztrudel na zakończenie — ba, ba! — i kieliszek Altvatera (na naklejce facet z

brodą, w styryjskim czy tyrolskim ubraniu, unoszący kieliszek w górę), tak, tak. Czarka

sznapsa na samym początku — byłby o tym zapomniał. A teraz czas już na wykonanie tego

samego gestu rezygnacji i poddania się, z jakim nachyla się młodzieniec na cmentarzu

Montparnasse w niemal baletowym ugięciu kolan i jednoczesnym wręczaniu komuś, kogo

nie ma (na razie nie ma, ale zaraz nadejdzie, jak tamten kot z mroku), bukietu odwróconego

koronami kwiatów ku ziemi. Souvenir? Avenir? Rien di tout? Une sale et cruelle blague?

I wciąż zewsząd napływa i narasta, nawraca i powtarza się, jak muzyczny refren, zapach

Świerczyny. Jest tłem i jednocześnie treścią, i nieustannym oczekiwaniem, a także

spodziewaniem się, zapowiedzią dalszych ciągów i nadciągającej nocy.

'W żydowskim hoteljłau-Wasserguga w miasteczku powiatowym Turka, jedynym hotelu

w tym podkarpackim grodzie, gdzie się wszystko (na razie przynajmniej) dzieje, w pokoiku

na pierwszym piętrze, na wprost schodów, pan porucznik Kiekeritz leży.... na wznak, na

płask na szerokim łóżku przykrytym kapą w tureckie czy może perskie wzory. Ręce

wyciągnięte po bokach wzdłuż ciała, oczy otwarte, wpatrzone w ciemniejący sufit, o tej porze

niemal całkowicie czarny d bardzo, bardzo wysoko zawieszony. W tej niezmierzonej

wysokości jakby nie istniejący. Niby uchylone wieko skrzyni, w której na dnie spoczywa pan

porucznik. Obok łóżka, na nocnej szafce, stoi od- korkowana butelka syropu guajakolowego,

a także — ~ dosłownie na. wyciągnięcie ręki — reprodukcja obrazu

Felicjana Ropsa Kochanka Chrystusa i obok również oleodrukowa kopia Salome Gustawa

Moreau. Nader cenne zdobycze (nie ze względu na nikłą realnie wartość tych oleodruków

fabrycznie produkowanych gdzieś w Niemczech, nie ona jest istotna w tej chwili, idzie

o

sprawy wyższego rzędu, czysto emocjonalne, a te jedynie się liczą i są bardziej

realne od materialnie, a zatem z pozoru tylko, realnych), każda z nich w swoim rodzaju. To

są symbole czy tylko ich potwierdzenie plastyczne, a zarazem nieustające źródła inicjacji

wciąż ponawianych z podobnym, pozytywnym skutkiem. Lecz w tej chwtLM jest tak

ciemno, coraz ciemniej (jeżeli możliwe jest itafcie wzmacnianie czy mnożenie, nasycanie

ciemnością), wyczuć można tylko ich żywą

(i Marii Magdaleny, i Salome), niemal dyszącą obecność tuż obok, ich upalny oddech.

background image

Nikogo nie ma dokoła na przestrzeni kilkuset co najmniej kroków. Palą się słabo

karbidowe latarnie na peronie stacji, a przed hotelem Wasserzuga jedna, za to elektryczna.

Chwilami słychać stłumione dźwięki gramofonu: to przegrywa sobie ostatnie wiedeńskie

szlagiery (sprzed paru lat!), w izdebce przeznaczonej na punkt sanitarny, Irina Parafińczuk,

siostra Czerwonego Krzyża. Może jest w tej chwili u niej naczelnik wojskowy stacji Turka,

porucznik rezerwy, Ol- drich Valaśek. Oboje nudzą się w te jesienne wieczory, gdy nie ma

ruchu na stacji, a o tej porze żaden pociąg tędy nie przejeżdża. Chyba taki poza rozkładem,

zdarza się też, ale rzadko ostatnio, daliby zresztą znać z Sianek lub ze Starego Sambora czy

Rozłucza. Niczego zatem nie należy się spodziewać przed tym towarowym, który przejedzie

tędy bez zatrzymania o szóstej z minutami, jeśli nie będzie opóźniony. Nuda

wszechogarniająca.

Lokomotywy wydają, wiadomo, zbliżając się do stacji lub mijając wiadukt czy też

większy most lub tunel, różnego natężenia i tonacji gwizd, rodzaj zawołania, sygnału czy

hasła. Można by uznać to za szyfr, gdyby nie był już tak znany i powszechnie odczytany.

Parowozy ciągnące pociągi pełne jeńców (ostatnio takich mniej, lecz jeszcze dwa lata temu

czy nawet rok temu, po ofensywie wiosennej na Wołyniu gwizdały triumfalnie,

obwieszczając zwycięstwo. A kiedy wlokły się ostrożnie, zwalniając na zwrotnicach, gdy się

przetaczały przez perony składy wagonów opatrzonych znakami Czerwonego Krzyża,

rozsiewając wokoło woń środków dezynfekcyjnych, wówczas gwizd stawał się jękiem,

wołaniem o ratunek czy tylko o litość, krzy

kiem bólu i rozpaczy. Jeden, dwa, czasem trzy kolejne krótkie, dojmujące sygnały. Wagony

pozamykane, tylko to tu, to tam przez okienko zamajaczy twarz sanitariusza, blada buzia

siostrzyczki, zatroskana, przywarta noskiem do szyby. I głucha cisza poza tym dojmującym

sygnałem, tym gwizdem. Pociąg-widmo. Bez zatrzymania, zwolniwszy tylko, przetacza się z

cichym łoskotem kół na spojeniach szyn wagon za wagonem. Porucznik Valaśek

wyprostowany na baczność, salutując, asystuje temu milczącemu konwojowi; obok niego

siostra, szeroka w biodrach i zadzie, z blond grzywką aż na brwiach, Irina Parafińczuk. A

znów kiedy wiozą amunicję,.-a już zwłaszcza działa na lorach, jaszczyki lub kuchnie polowe,

dymiące, parujące kartoflanką, a obok uśmiechnięte gęby kucharzy w 'fartuchach na

polowych uniformach, wymachujących chochlami miłych chłopaków od furażu i

zaopatrzenia — wtedy cała gama sygnałów układających Się niemal w refren marsza czy

popularnej wojskowej piosenki. Przypomina to do złudzenia rok czternasty, gdy wszystko

jeszcze wyglądało jak wyjazd na carskie manewry, nieledwie majówkę. O, mein lieber

Augustin!

background image

Złudzenie, że atak się więcej nie powtórzy, przynajmniej dzisiaj przed nocą. W

drzemaniu i budzeniu się, ocykaniu, w na poły śnie, w gorączkowych majakach, powrotach w

dzieciństwo, w kolor malin czy porzeczek, koraliki rozsypane na blacie stołu, spadające ze

szklanym brzękiem, słodkawy smak na języku, na dziąsłach, na zębach, śliskie czerwone

zęby w lustrze. To straszne. Obrzydzenie do własnego ciała zlanego zimnym potem, klejem o

woni również słodkawej, a zarazem przypominającej zjełczałe masło czy może suszone

grzyby. Więc trzeba teraz zwlec się z posłania, które parzy, ściągnąć przez głowę mokrą

koszulę

i natrzeć się kolońską wodą. Ułańska bluza, połowa więc feldgrau, lecz w kroju taka sama jak

tamte dawne, błękitne; nawet frędzle z tyłu, w pasie, zachowane, a także czerwone szwy na

ukos pleców i wzdłuż rękawów. Ułamka zwisa z poręczy krzesła, rysując się na tle otwartego

okna czarną, kanciastą sylwetką jak manekin; bezgłowa postać, lecz na pozór wciąż auten-

tycznie żywa i w tej swej żywej obecności, tym asystowaniu nieustannym, aż straszna.

Porucznik Kiekeritz widzi tę ohydę, to małpowanie, to nadgrawande się z pozorów życia,

lecz nie ma siły oderwać oczu ani też dokonać wszystkich innych niezbędnych czynności. Do

tego należałoby wstać, ruszyć się, podnieść ramię ułożone tak wygodnie, gdyż bezwładnie,

wzdłuż biodra i uda, całe ciało wyzbyte inicjatywy, abce, pozbawione czucia. A jednak trzeba

sięgnąć przynajmniej po watę czy ligninę lub po chusteczkę zgniecioną w suchej dłoni, w

suchych zaciśniętych palcach. Kapa na. łóżku, pod- gięta i narzucona bokiem na stopy

marznące w jedwabnych skarpetkach, wydziela woń zatęchłego kurzu i pleśni, a także środka

przeciwko insekitom. Szczególne ostatnio uczulenie na różne, dawniej obojętne zapachy,

odmienny do nich stosunek: niektóre, uprzednio znoszone bez wrażenia, nawet poniekąd

łubiane, jak na przykład więdnących bukietów, teraz drażnią. Natomiast inne uzyskały,

japezywiilejowany status, jakby awans: idzie o różne składniki węchowe związane z koleją

żelazną, zwłaszcza z lokomotywami, a więc wszelkie smary, oleje, dalej dziegieć, a nawet

pyŁ wę- glowy i czad oraz kopeć z kominów. Gdy porucznik przechadza się wzdłuż nasypu

w stronę Rozłucza i Jawory, aż poza budkę dróżnika oznaczoną wielkimi białymi literami Tu

oraz cyfrą 2, z powrotem (zwłaszcza po deszczu, gdy wszędzie błoto, kałuże, to najlepsza

jeszcze trasa spacerowa), poprzez zapachy traw, więdnących ziół, gnijących liści —

wyczuwalna wyraźnie garna kolejowych smakołyków: to głównie progi kolejowe nasycone

przeciwko gniciu płynem przypominającym barwą jodynę, a zapachem, smołę, lecz także

bryzgi oliwy i ropy naftowej ¿kapywane na żwir nasypu przez pociągi, szczególnie wagony-

cystemy. Porucznik Kiekeriitz zatrzymuje się, nachyla, nawet przy- kuca, węszy; trąca

końcem buta kępę trawy aż czarnej i lepkiej, tak zbryzganej oliwą, dotyka palcami

background image

Zgniecionych, poskręcanych w festony wąskich listków jakiegoś ziela.

W pokoju na piętrze, na wprost schodów, opatrzonym na drzwiach emaliowaną tabliczką

z niebieską cy- frą ,,1”, najbardziej reprezentacyjnym w całym hotelu pana Wasserźuga,

pojawiły się niestety pluskwy. A już tak zapewniano (pod hajrem!), ze ich wcale nie ma, ani

jednej, skądże znowu, wszystkie wytrute co do jednej, jeśli w ogóle były kiedykolwiek (a

były? kto to powiedział? były?!) — A to co? —^ pyta pan porucznik służącej, pokazując

palcem w rękawiczce kryjące się w pośpiechu za drutem od elektryczności tuż przy drzwiach.

— Może boża krówka, co? — Dziewczyna nie zna niemieckiego, ale nietrudno jej domyślić

się, o co tu idzie, więc szybko stara się kciukiem, potem wskazującym palcem, w końcu

wnętrzem dłoni przydusić zbiega, umykającego teraz co sił w nogach. Pan porucznik mówi o

tym podniesionym z irytacji głosem gospodarzowi, panu Wasserzugowi* familiarnie

nazywanemu Śzloma. Jest wyraźnie wzburzony. Szlema Wasserzug to świetny obywatel

miasteczka, człowiek już niemłody, lecz krzepki jeszcze, żwawy i — jak utrzymują kobiety

— dzielny mężczyzna. W czternastym oficer rosyjski bez wyraźnej przyczyny ude-

79

rzył go szpicrutą w twarz, przecinając lewą górną powiekę; od tej pory pan Szloma

Wasserzug ma ją nieco zniekształconą, grubszą i czerwonawą — nadaje mu to wyraz

wiecznego zdziwienia i jednocześnie zatroskania. Teraz, słuchając słów swego

najznakomitszego gościa, wydaje się szczególnie zmartwiony, a także i zdumiony, obiecuje

w tej chwili sprawdzić (bo mimo wszystko nie wierzy, nie może uwierzyć) i..zaradzić, zaraz,

natychmiast, już, już, bez chwili zwłoki! — Już ich nie ma, już jakby ich nie było! —

krzyczy w jidysz do dziewczyny schodzącej z piętra. Ona do niego też w jidysz. On do niej:

— Do wieczora żeby ani jednej! — i scenicznym, niemal tragicznym szeptem: — Ale czy

istotnie to był „ten owad”? — tak, żeby porucznik słyszał. Ale on jest tego pewien.

Dziewczyna wyciera dłoń o spódnicę, po czym wącha ją. Kiwa głową, że tak. Chyba tak. —

A może — łudzi się jeszcze hotelarz, coraz bardziej tragiczny, czepiający się jednak

ostatkiem jakiejś nadziei — może to był jakiś inny insekt. Są przecież takie różne

chrząszezyki, pan Oberleutnant chyba je zna, nie? — Ale porucznik Kiekeritz schodzi już

poirytowany na sam dół, brzęcząc ostrogami. Wychodzi na ulicę. Tam rześkie, chłodne

powietrze wieczorne. Szczególnie w tych stronach wieczory tak dojmująco pachną, czuje się

po prostu żywy oddech gór, nawet tutaj, obok stacji, na placyku przed hotelem. Pachnie

świerczyną, lasem i nocą.

Teraz (a ściśle biorąc, minutę tranu najwyżej) pan porucznik Alfred Kiekeritz,

pozapinawszy guziki ułańskiej burki, okręciwszy futrzany kołnierz dwubar- wnym, żółto-

background image

czarnym plecionym sznurem zapinanym na pętelkę i drewniany kołeczek, wyszedł na ulicę

przed hotel pana Salomona Wasserzuga. Prócz niego mieszka tam obecnie tylko jeden gość,

jest to prze

jezdny kupiec drzewny ze Starego Sambora. Poza tym hotel jest pusty. Jesień i wojna.

Mijając na dole portierkę, niedbale pozdrowił Izaaka Rotha, 'letóry będąc ¡powinowatym

właściciela hotelu, gdy właściwego portiera powołano do wojska, objął zastępczo jego fun-

kcję. Za każdym pojawieniem się porucznika Roth zrywa się z taboretu, na którym stróżuje, i

składa głęboki pokłon, mówiąc (bardzo głośno i dobitnie: — Habe die Ehre, Herr

Oberleutnant! — i nawet, zdarzało się, usiłując zewrzeć z hałasem obcasy bardzo wojskowo.

Porucznik kroczył jak zwykle dość sztywno, nieodga- dniony, dumny, pogrążony zapewne w

swych nader ważnych, może tajnych, militarnie strzeżonych sztabowych myślach i sekretach

i nie dostrzegał służbd- stych szarmanterii starego Żyda, który być może istotnie uważał

porucznika za co najmniej reprezentanta Armee-Oberkommando, wysłannika naczelnego

wodza; nie jest jednak wykluczone, iż tylko uznał za stosowne tak sobie to wyobrażać.

Podnosiło go to we własnych oczach: taki gość w naszym hotelu, no, no, no! — Ten zaś

czasami tylko, raz na trzy ukłony Izaaka Rotha, niedbale podnosił dłoń w rękawiczce do

czapki z cesarskim bączkiem.

Inaczej Izaak Roth ¡pozdrawiał kupca drzewnego ze Starego Sambora, niejakiego Traua,

którego znał jeszcze sprzed wojny, gdy tamten zakupił drzewo w pobliskich lasach i stale

tutaj przyjeżdżał. Nie usiłował nawet udawać, że się unosi bodaj na centymetr ze swego

taboretu. Cmokał najwyżej wargami, gładził siwiejącą bródkę i mówił tonem ni to pytania, ni

konwencjonalnej, grzecznościowej formułki, jak to między starymi znajomymi: — Nu, wie

gehts? Was neues in Lemberg? — że niby wde, iż tamten bywa we Lwowie za interesami, na

co tamten niekiedy: — Schlecht,

sehr, sehr schlecht! — i dodawał po polsku: — -Jak może iść inaczej? — i obaj kiwali

zgodnie w milczeniu głowami. No bo jak mogą iść interesy w piątym już roku wojny? Gdy

Trau miał czas, przystawał przy Rocie na chwilę pogawędki, «przeważnie zrazu po polsku,

potem w jidysz. O tym na przykład, że coraz trudniej o drwali, bo wszystkich prawie

mężczyzn, ¡których nie zmobilizowano dotąd, zatrudnił pan nadleśniczy Szwanda ze Smorza:

— O, aż tutaj słychać, jak rąbią. Jak cyrkularka piszczy i piszczy. Bzz... i cisza. I znów:

bzzz... I tak w kółko od świtu aż do zmroku. A ceny drewna zwyżkują, to fakt. Zwariować

można, jak się to słyszy i słyszy! A u mnie cicho. Drzewo leży dotąd na zrębie i nie ma kto

zwieźć na dół. Oszaleć można! — No to pan dobrze zarobi, panie Trau, nie? — A tamten

spluwa zrywając się z miejsca, bo na chwilę przysiadł obok starego Rotha: — Wypluń pan to

background image

słowo! Odpukaj pan! Co znaczy zarobek? Jaki zarobek? Same straty! Same straty! Żebym tak

z nosem był! — Izaak Roth nie wierzy i Trau dobrze o tym wie, obaj wiedzą, co o tym

sądzić, ale nie należy w żadnym razie wywoływać diabła z lasu wychwalaniem i

przewidywaniem zarobków. Obaj więc jednocześnie odstukują w nie heblowane drewno. W

tym celu już od lat jest takie miejsce na odrzwiach, gdzie zdrapano politurę i nawet ze-

skrobano scyzorykiem kawał futryny, by się dostać do surowego drewna, i żeby nie było

wątpliwości, od czasu do czasu nacinano na nowo. Tam można z czystym sumieniem

odpukać w razie czego. Jest nie heblowane? Jest, jest! Kto się ośmieli wątpić? Nikt się nie

ośmieli wątpić! Kto teraz zarabia, powiedz pan! Baron Liebig zarabia. Baron Groedel

zarabia. Już teraz pan wisz?

Na samo brzmienie takich nazwisk, jak baron Liebig, a tym bardziej król tych stron, całej

sporej połaci

Karpat, baron Groedel ze Skolego, oczy obu — starego Rotha i drzewnego kupca Traua —

błękitnieją z czułości, uwielbienia i roztkliwienia. Cmokają. Nawet nie odstukują tym razem

w nie heblowane, bo i po co? Taki wielki puryc, jak baron Liebieg, jemu nic już nie może

zaszkodzić. — No, powiedz pan sam, co? No właśnie. — I milkną obaj zadumani. —

Takiemu, jak nasz baron, samo starostwo każe iść na rękę, wojsko przydziela jeńców do

tartaku, podstawiają mu wagony na bocznice i tu, w Turce, i w Jaworze, i w Roz- łuczu,

chyba pan wisz?

A pan porucznik już daleko, aż za stacją, na tak zwanej Czarnej Drodze, bo jeszcze w

pierwszym roku wojny, tuż po mobilizacji, wysypano ją miałem i żużlem. Rosną tam dość

wątłe, podskubane akacje i gąszcz dzikiego bzu. Chaszcze, na których chętnie gnieżdżą się

całe stada ptaków, głównie wróbli, by się byile alarm zerwać z furkotem. A czasami ktoś po-

wiesi mokry łachman lub spodem wychluśnie brudy z wiaderka. Kury tam dziobią, grzebią,

rozdrapują ziemię, gdaczą. Gdakanie to słyszy się jeszcze daleko, aż chyba za semaforem w

stronę Sianek, gdzie lśnią kałuże na wyboistej drodze wiodącej do Sokolik i Tarnawy. Gór

teraz nie widać, mgły ułożyły się na nich warssfcwami; są to już właściwie niskie chmury,

wyglądają jak ubite jeden na drugim grube komiśne koce lub ręczniki. Nierówna droga, na

niej wystające kamienie, starte do połysku przez obręcze kół, końskie podkowy i podkute

podeszwy butów. Gdy podeschnie, kręci się tam płowy kurz. Przypomina kolorem, a także

suchym zapachem ziemi inny kurz, w innym kraju, odmiennym krajobrazie, oglądany kilka

miesięcy zaledwie temu, wiosną i latem. Było duszno od kwitnących zbóż i traw, od pyłu

wzniecanego kopytami se

tek koni idących wyciągniętym szeregiem, szwarmlinią, po lipowej alei między drzewa, w

background image

szumie pszczół. W szwadronie wydzielonym do specjalnych zleceń na Podolu i Ukrainie. I w

zbliżeniu obraz, po czasie przywrócony pamięci jak wywołana klisza; każdy szczegół

autentyczny, ale to pozory tylko: po pewnym czasie powtórka taka ulega zniekształceniu, a

raczej jest to odkształcenie, wykrzywienie perspektywy; wraca jako na poły sztuczna

deikoracja, jednocześnie przecież i realna: taka złożona forma zastępcza bywa bardziej

przekonywająca niż rzeczywista, która już nieco przybladła. Można się o tym łatwo

przekonać: i smak, i węch, i perspektywa przestrzeni — identyczna, powiedzmy — niemal

autentyczna.

A zatem: realny i zarazem nierealny, olbrzymi, rozległy pałac jakiegoś magnata, którego

herby rodzinne widniały nad wejściem wyryte w kamieniu, a potem powtarzane i powielane

na ramach portretów i w ich rogach, w tle i na odrzwiach dużych sal: jadalni oraz balowej, a

także na porcelanie zdobionej widocznie na specjalne zamówienie.

Powolny marsz w poprzek trawników, mijając po drodze perspektywy nagle

odsłanianych, to znów zakrywanych, zamykających się za jakimś zakrętem alej, wirydarzy,

zakoli i gazonów. Rabaty kwiatów. Fragmenty niespodziewanych, nierealnych wręcz,

błękitniejących widoków w głębi. Jakiś staw, niemal jezioro. Ławeczki w cieniu ogromnych

drzew. Pomniki i gloriety. Altany. Można by to wszystko, niczego nie zmieniając, opasać

cienką złotą ramką i zawiesić na ścianie jako akwarelę: byłby piękny, nieco nostalgiczny,

barwny obrazek z epoki. Potem dalszy pochód przez zasłane słomą i podartymi papierami

szerokie schody pod kolumnadę podjazdu i dalej, do wnętrza sieni, którą

można by nazwać również hallem. Dalej już cała amfilada pokoi w prawo i w lewo, gdzie

plądrowali przed godziną, dwiema, rabusie. Dezerterzy rozłażącej się byłej carskiej armii

albo też zbandycdali chłopi, a może jeszcze ktoś inny, jakaś grupa zbrojna, kto by się wyznał.

Kilku schwytanych powieszono w alei, kołyszą się dotąd w lekkim powiewie wiejącym od

strony jeziora, można ich policzyć; paru innych zastrzelili ułani na gumnie. Ich zwłoki kazał

pościągać chłopom major i poukładać rzędem obok płotu. Leżą twarzami ku górze. Cały

parter, mimo zniszczeń, przetrwał dając pojęcie, jak tu przedtem wyglądało. Porucznik zaczął

wstępować schodami na piętro, pragnąc się przekonać, co się tam znajduje, lecz okazało się

to niemożliwe. Pourywane poręcze, zwisające fragmentami trzymającymi się tylko jakimś

cudem na metalowych częściach, na zakręcie obalony gipsowy faun, jakieś inne stworzenie

na pół zgruchotane, trudne do rozpoznania. Lew? Pies? Małpa? Porucznik Kiekeritz

zrezygnował ze wspinaczki i zaczął samotnie wędrować po am- fiiadzie parteru. Noskiem

buta potrącił niewielki tomik oprawny w skórę ze złoceniami, z superekslibri- sem, z tym

samym na nim herbem, co nad wejściowymi drzwiami. Schylił się, podjął książkę, przerzucał

background image

kartki palcami w letnich irchowych rękawiczkach. Odczytywał tytułową kartę ledwo, ledwo

umazaną błotem z czyjegoś buta. Lafonitaine — Bajki. Stare paryskie wydanie z

ilustracjami .miedziorytowymi' chyba. Odłożył na ramę niskiego okna, otrzepał zakurzone

dłonie. Pod śoianą zegar z pourywanymi ciężarkami w kształcie złotych szyszek, a obok

przedziurawiony na wylot kijem czy może bagnetem francuski osiemnastowieczny sztych

kolorowy w potłuczonym szkle i szczątkach mahoniowych ramek. Usiłował, nachylony,

odczy

tać napis u spodu ryciny, odgadnąć treść: Porwanie Sa- binek? Horacjusze i Kuracjusze?

Jozue u bram Jerycha? Sztych był nie tylko podeptany, umazany 'błotem, lecz i postrzępiony,

nie sposób odczytać ani przekonać się, co przedstawiał. Powiew wiatru przez wybite okna

unosił wyrwane kartki jakiegoś albumu. Zamykał, to rozchylał je, szeleścił. Trzmiel, a może

duży bąk tłukł się gdzieś pod samym sufitem, przysiadał na gipsaturach stanowiących ramy

dla mitologicznych scen. Kolory były jeszcze bardzo żywe. Bachus i nimfy. Niewielki zaciek

wilgoci w samym rogu, nad kaflowym okrągłym piecem. Osiemnasty wiek, może pierwsze

lata zeszłego, dziewiętnastego. Stał z zadartą głową, przez chwilę usiłując odgadnąć. W

pokoju obok (może kredensie?) wywrócony stół, a w kącie zwalone na kupę obrazy. I jeden

talerz, lecz, niestety, pęknięty na pół. Na nim wyraźna data: 1812. Mój ty dobry Boże! Co za

rok! Lecz nie warto się było trudzić: gdy go tylko dotknął, talerz rozleciał się na kilka części.

Trzymał się dotąd jakimś cudem. Wszędzie dokoła, mimo wybitych szyb i przeciągów,

jeszcze wyraźna woń spalenizny. Okazuje się, że spłonęła spora część dachu i pierwszego

piętra wraz z wieżyczką. Płonęły jeszcze sąsiednie zabudowania folwarczne: stajnie,

wozownie, oranżeria i lamus piętrowy. Spichlerz, obora i kilka szop już dogasało. Snuł się

między drzewami i nisko nad gazonem białawy, duszący, lepki dym. Już^wówczas,uczes-

tnicy karnych ekspedycji krążących po Ukrainie i Podolu, między Dnieprem, Bohem.

Teterewem i_ Srnot- ryczem, nauczyli się rozróżniać gatunki spalenizny. Inaczej czuć

bowiem płonące magazyny pełne mundurów, szyneli powiązanych drutem w spore bale, _ko-

ców oraz bielizny; inaczej składy żywności, i to należało odróżnić na przykład mąkę od

kaszy lub zapasy

HHHHiMW

w cukrowni; inaczej żydowskie^ sklepiki z całą gamą towarów; odmienny jest dym palącej

się słomy i.siana; a przecież była okazja asystowania i przy pożarze browarów, i gorzelni, i

rafinerii spirytusu. Jasny, srebrno- błękitny, przeźroczysty, wysoko bijący w niebo płomień

spirytusu, nie dający niemal dymu ani kopcia, i smolisty, czarny, osiadający na wszystkim

pokładami sadzy pożar cystern z ropą naftową na jakiejś bocznicy za Żmerynką. Podpalone

background image

wilgotne i zapleśniałe, powiązane ciasno drutem wojskowe pledy tliły się godzinami, snując

dokoła ciężki, gryzący, kwaśnawy dym. A znów taka końska padlina, a także żywcem

płonące, ryczące iw zamkniętej oborze krowy — znów inaczej. Jak wędzone mięso.

Zatem i tutaj, w tym pałacu. Gdy się zbliżali kłusem, zaalarmowani przez kogoś o świcie,

z daleka już poczuli, a potem ujrzeli ponad koronami drzew dym, więc nachyleni w siodłach,

bodąc konie ostrogami, pognali z tętentem szerokim traktem, jakich sporo w tamtych

okolicach, między rzędy włoskich topoli. Paliły się niewątpliwie meble, i to nie byle jakie:

mahoń, palisander, kaukaski orzech, brzoza, może i heban. Topiła się odwieczna,

osiemnastowieczna politura, topiły się brązy, tliły obicia, dywany, gobeliny, makaty. Musiała

rozgrzać się do czerwoności blacha, gdyż wiatr wzniecony pożarem przynosił specyficzną

woń, jaką pamięta się z dzieciństwa, gdy się rozgrzały karbówki do fryzur matki czy siostry

lub wykipiało na kuchnię mleko, skwiercząc i czerniejąc w ogniu. Gdy nadjechali galopem,

hamując konie już u wjazdu na wielki gazon przed pałacem, kiedy pierwszy pluton ze szwa-

dronu dowodzonego przez rotmistrza Urbanka skierował karabiny maszynowe w stronę

kłębów dymu wychodzącego przez okna parterowe, gdy zaterkotały

“■ '*> -- T l- V

J

-: >*>. - « *■

' Yv V ■ v.'W>

4

pierwsze serie, a ułani, zeskoczywszy z koni, zrywali w pośpiechu krótkie kawaleryjskie

mannlichery z ramion, trzaskając zamkami, repetując — porucznik Alfred Kiekeritz,

zatoczywszy, niby na paradzie, wielkie koło na swej klaczy przed podjazdem, nie zsiadając z

siodła, uniósłszy się tylko wysoko w strzemionach, niemal w nich stojąc, miał okazję widzi

ećposzczególne fazy likwidacji resztek bandy^ która napadła wczoraj i sjdądrowała przez noc

i wieś,, i pałac, a teraz wy- cofywała się, ostrzeliwując, w lasy. Koń niespokojnie tańczył pod

porucznikiem, stukając podkowami o kamienie podjazdu. Grzywę rozwiewał mu wiatr idący

od ognia. Upalne, przesycone dymem podmuchy. Było to niedaleko Eastowa. na Ukrainie, i

trwało wczesne lato. Od pożaru bił żar, a spłoszone motyle fruwały tak blisko twarzy

porucznika, że był zmuszony parokrotnie zgarniać je ręką z policzków i powiek. Jeden

admirał usiłował ulokować się na jego czole, cytrynek wirował dokoła kolan, a paź królowej

przysiadł na nosku buta. Porucznik Alfred Kiekeritz, nachyliwszy się w siodle, nie poruszając

nogą, by nie spłoszyć, obserwował go przez dłuższą chwilę.

A właśnie ułani prowadzili w głąb parku kilkuna- stu pojmanych ludzi różnie odzianych,

częściowo w lniane koszule, jak tutejsi chłopi, innych w rosyjskie mundury bez oznak, a

nawet paru, mimo upału, w grube podarte szynele oraz spłaszczone papachy ze .sztucznego

background image

baranka, Jakie zimą nosiła piechota.

Rotmistrz Urbanek kazał ich wszystkich bez sądu rozstrzelać, żeby dać przykład ludziom

ze wsi, którzy się zbiegli i teraz stali gromadami, więc wciąż jeszcze fltedząc na swej dużej

gniadej klaczy Tosce i obserwując jednocześnie loty oszalałych motyli, oganiając się od

fruwających dokoła twarzy, porucznik usłyszał

w jakiejś drwili huk salwy, a następnie, po minucie mniej więcej, drugiej. To się odbyło w

sadzie na krańcach parku. Stamtąd wracał po chwili pieszo dowódca plutonu egzekucyjnego,

Zugsfuhrer Matuszek. Po drodze i on oganiał się od utrapionych bąków i pszczół. I jego, jak

widać, napastowały owady, które tego ranka najwyraźniej straciły zmysły. Zatrzymał się na-

przeciw siedzącego na koniu porucznika i zapalał papierosa. Porucznik Kiekeritz przyglądał

mu się z góry, z siodła. Toska podrzucała łbem. Też miała kłopoty z motylami.

I tak już potem kolejno, przy każdej okazji, a zdarzyło się ich sporo tego wspaniałego lata

i na Podolu, i na Ukrainie. Dwa wydzielone karne dywizjony kawalerii austriackiej

operowały w trójkącie, jaki wyznaczały miejscowości: Bar, Biała Cerkiew i Humań. Punktem

etapowym była jakiś czas stacja w Fastowie, potem, gdy przejęła go armia niemiecka,

przeniesiono etap do Żmerynki. Nikt się dostatecznie nie orientował ani w charakterze, ani w

politycznym zabarwieniu (jeśli o nom w ogóle można było mówić), ani w znaczeniu czy też

ważności ugrupowań, z którymi mieli do czynienia. Hetmańcy, mazepińcy, czerwoni — kto

się w tym wyzna. Nikt się zresztą tym niepotrzebnie nie martwił ani nie przejmował. Dalej —

na północ i na zachód — rozciągała się strefa działalności sprzymierzonej armii niemieckiej,

krążyły jej karne oddziały. Przewijały się również tu i ówdzie formacje hetmana Sko-

ropatskiego. Zawsze kończyło się egzekucją. Przy liczniejszych grupach pojmanych (głównie

szło o spitych do nieprzytomności chłopów lub dezerterów włóczących się po całym kraju)

poshigiiwann gig karajbinainl maszynowymi, a takżejrgcznymi granatami. Wyglądały jak

ponacdnane pomarańcze lub metalowe czarne jaja

89

i pochodziły .głównie ze zdobytych porosyjskich magazynów. Również rosyjskiego

pochodzenią_były_jnapy sztabowe, którymi się posługiwano na co dzień. Widniały na nich

zakreślone kolorowymi kredkami kółka, linie oraz strzałki kierunkowe.

Parę dni szwadron ułanów austriackich rotmistrza Urbanka współdziałał ramię w ramię z

pruskimi huzarami stacjonującymi w Nowofastowie i Skwirze. Potem się rozdzielili i

operowali niezależnie, lecz równolegle, wzdłuż mniej więcej trasy kolejowej wiodącej do Ki-

jowa. Z Kijowa do Fastowa nadjeżdżał co kilka dni niemiecki pociąg pancerny i po drodze

ostrzeliwał z karabinów maszynowych mijane pola, łany dojrzewającej pszenicy, sady i

background image

ogrody. Strzelano, gdy tylko obserwatorzy w opancerzonych wieżyczkach dawali znać

0 jakimś podejrzanym ruchu. Czasami był to tylko ptak, czasami był jednak człowiek. Bóg

jeden zresztą wie, kto. Pociąg nie zatrzymywał się. Żołnierze w nie-" mieckich kaskach,

dowodzeni przez porucznika w przeciwsłonecznych czarnych okularach, nachyleni nad tar-

czami ochraniającymi działka, ładowali je jak na manewrach, z precyzją i spokojem;

rozlegała się równie spokojna komenda z wieży dowódcy: — Feuer! —

1 wtedy grzmiały wystrzały. Mierzono do mijanych chałup. To tu, to tam wybuchały pożary.

Pociąg sunął przed siebie jak przez galerię dymów. Potem cofał się w stronę Kijowa. Ktoś się

chował w ziboże, ktoś inny umykał ścieżką, miedzą w wysokim zbożu, padał na płask.

Żołnierze zafasowawszy zupę, jedli ją z menażek, spuściwszy nogi w saperkach.

W ten sposób porucznik Alfred Kiekeritz zdołał nie tylko przywyknąć, lecz, co

ważniejsze, uległ nawet niejakiemu zblazowaniu wynikającemu z przesytu zrazu, zdawałoby

się, fascynujących wrażeń. Pożary i po-

gonie, egzekucje bez j>ardonu wszystkich posądzonych W o udział w rabunkach- inapadach

na dwory, magazyny, miasteczka, o wywrotową agitacją sprzyjanie -bolszewikom czy o

cokolwiek _w_ogÓle — i to wszystko, cała ta akcja na tle bujnego łatą, w upale jńemiaieniue

słonecznej pogody, w zapachu- kwitnących lig_i. malw, na romantycznym, urzekającym tle

pożarów, dymów i kręcących się, w dymie motyli, pszczół oraz bąków, cały ten koktajl

zapachów, a także melodii przyplątanych i towarzyszących jak szelest płomieni, łopoty og-

nia, jakby tysiąca diaibeflskich skrzydeł, wichura, którą rodził i podsycał pożar, przez nią z

kolei przenoszony na sąsiednie dachy, strzechy, sterty i kopice, a nawet ule, gdyż i one paliły

się w wirach i skrętach tanecznych- oszalałych pszczelich rojów, dzikie podmuchy kładące

poziomo wysokie słupy dymu, rozczesujące je w najfóżniejsze, strzępiaste formy —

wszystko-to-razem wydawało się zrazu wspaniałe, niebywałe, urzekające, leezjao jakimś

czasie spowszedniało, przestało fascynować, zaczynało nużyć. Wyglądało czasami niby

starannie wyreżyserowana scena z jakiegoś zwariowanego ¡baletu w stylu moderny. Byili

soliści, a także chóry. Sama natura pożogi tworzyła sytuacje sceniczne, odgrywając role i

instrumentów, i dekoracji jednocześnie. Salwy -strzałów ,biramiał-y niby ezyraele

orkd&st'r»v. a innym razem jak brawa po spektaklu, stawały się punktami rozgraniczającymi

poszczególne muzyczne frazy, a może rozdziały i odsłony jakiejś sztuki.

Tak pra/wie jakby (przyszło kiedyś na myśl porucznikowi Kiekeritzowi na jakimś

popasie, który tym razem wypadł w obejściu starej cerkwi, w jej cienistym wirydarzu

okolonym murem, a była noc i spadały sierpniowe gwiazdy — prawda — to był już sier-

pień!) doznał uczucia niejakiego zażenowania, może

background image

91

i więcej, bo aż wstydu, iż bierze (na razie wprawdzie niby to bierny, lecz jednak) udział w

tym wszystkim.

A wstyd ten jednocześnie wywoływał gdzieś w głębi wyraźną, choć kryjącą się jeszcze w

pozorach przypadku czy nieporozumienia, tajoną radość. Poniżenie poprzez bierność w

sytuacji dwuznacznej czy jednoznacznie godnej potępienia i wzgardy? Być może. Wstydliwa,

zmysłowa uciecha, jakiej musiała również doznawać pewna młodziutka mniszka, którą miał

okazją ujrzeć latem, tuż przed Sarajewem, gdy podróżował po Włoszech. Zdarzyło się to w

Abruzzach, wysoko.

A jeszcze, należy dodać, snucie tych refleksji i porównań przytrafiło się po wypiciu sporej

ilości koniaku, a także, niestety, tokaju, w którym gustował major Beroun przybyły na

inspekcję szwadronu i goszczony z tej okazji przez cały korpus oficerski w opuszczonej, lecz

ocalałej prawosławnej plebanii obok cerkwi.

No i ten ciężki, uderzający do głowy napój, i jeszcze do tego niewyspanie (gnali dzień i noc

od prawie tygodnia za jakąś sporą watahą konną, i to, jak na razie, bezskutecznie, wciąż się

im wymykała, popierana przez p miejscową ludność mimo represji), w ogóle tryb życia

wymagający i silnego zdrowia, i mocnych nerwów, męskiej zaprawy z gatunku myśliwskich

czy też sportowych, a porucznik Kiekeritz, mimo pozorów, nie był ani tak silny, ani

wytrzymały na Jrudy, na jakiego wyglądał. Stąd — prócz zmęczenia — nie najlepszy stan

nerwów. Rozdrażnienie. Senność pozorna, lecz męcząca w czasie akcji i jazdy na koniu, a

potem, w rezultacie — bezsenność. W takich okolicznościach, jak wiadomo, łatwo mogą się

wdać, niestety, siły nieczyste.

Jest to, jak się zdaje, coś w rodzaju interwencji czy wtargnięcia do wewnątrz przez nie

domknięte drzwi czy nawet byle lufcik. Być może więc, iż za ich pośrednic-

lwem (rzecz jasna, nie zdając sobie sprawy z tego rodzaju pomocy) doznał objawów

cofnięcia się .w czasie i w związku z tym miał możność ponownego obejrzenia rzeczy i

zjawisk dawno widzianych i odczutych, z tym jednak, że ponowne zaznanie jest z reguły zna-

cznie silniejsze, mimo że wtórne i nieco przesunięte, jak źle wymierzony kolor przy technice

druku barwnego.

Było to w czternastym, z końcem maja, zdaje się, w święto Zaślubin z Bogiem. I on,

ówczesny podporucznik, jeszcze w cywilu, dopuszczony wraz z innymi jako gość, dzięki

protekcji kogoś zaprzyjaźnionego z ksienią tego klasztoru, był świadkiem i zapamiętał. Stał

w korytarzu łączącym kaplicę dostępną dla osób świeckich z właściwym żeńskim klasztorem,

objętym ścisłą klauzurą. Goście, wśród nich uczestnik wycieczki, Alfred Kiekeritz,

background image

oczekiwali przemarszu nowicjusz ek zakonu; byli to zresztą przeważnie członkowie ich

rodzin, ludzie miejscowi.

Czekając tak pomyślał, iż pojęcie łączenia oraz dzielenia nie jest łatwe ani do ścisłego

zdefiniowania, ani skatalogowania: to co łączy, może jednocześnie skutecznie dzielić, jak

chociażby ten sklepiony korytarz klasztorny. I nie tylko, bowiem gdy dzielenie należałoby

zaliczyć do zjawisk poniekąd złych, bo niekorzystnych, jako że umniejszających — zaś

łączenie do dobrych, gdyż pomnażających (lecz tu pytanie: co? radość czy smutek? ból czy

szczęście jakiekolwiek?), wówczas i same pojęcia, tak wydawałoby się sprecyzowane i jasne,

jak Dobro i Zło, byłyby wymienne, mieszając się zaś — jednoznaczne lub niemal jedno-

znaczne, a wskutek tego właśnie dwuznaczne czy wieloznaczne — i tylko na mocy

scholastycznych, zatem sztucznych i anachronicznych machinacji i względów,

dałyby się od biedy od siebie odseparować. To tak na marginesie poczynionych wówczas

obserwacji.

Młodziutkie mniszki, poprzedzane przez kapelana kroczącego w zakonnym brunatnym

habicie, z wielkim krzyżem, oraz przeoryszę i grupę starszych zakonnic, maszerowały

dwójkami dość wąskim korytarzem, by w kaplicy, skąd płynęły już tony organów oraz swąd

licznych świec płonących w wysokich antycznych lichtarzach z posrebrzanego drewna,

złożyć przed ołtarzem uroczyste ślubowanie na dożywotnie posłuszeństwo prawom zakonu

oraz pokorę, wyrzekając się szatana i sług jego, wszelkiego zła na tej ziemi, nawet w

najcudniejszej jego postaci, jako uskrzydlonego młodzieńca, archanioła czy cherubina z lilią

w ręce, jaki to anioł nawiedzał je we śnie, gdy spały w swych bielonych, kamiennych celach,

a nawet i na jawie, w tej tu oto kaplicy, w porze roratów czy nieszporów lub nocnego

czuwania spędzanego na modłach, w odbiciu świateł w witrażach, załamaniu promieni w

skrzydle anioła Gabriela obwieszczającego Marii radosną nowinę poczęcia, może nawet w

tonacji chórów gregoriańskich pełnych tajemniczego mroku, który mrozem przebiegał po

plecach, lub też w załzawionym, tęsknym szlochu skrzypiec, Ave Maria, gratias plena, szatan

jest wszędzie obecny — więc porzucenie, przeklęcie i wyklęcie wszechobecnego i jego

dzieci, okrutnych niemowląt snu, zatracenie się jedynie w modłach o łaskę Dobra, a także

Ciszy oraz całkowitej, dozgonnej Samotności. To był zakon kontemplacyjny, oddzielony

barierą przepisów nader sztywnych i regulaminów podyktowanych wiele wieków temu od

wszelkich pokus tego świata.

Lecz nie o tym myślały wówczas te młode nowi- cjüsaki pochodzące przeważnie, jak się

zdaje, z są

siednich górskich wiosek oraz kamiennych miasteczek, pełnych spiekoty, kurzu, kóz i

background image

osiołków dźwigających kosze warzyw i winogron oraz krążących nad dachami gołębi. W

oczach jednej z nich, której nie widzący nic co ziemskie wzrok przesunął się obojętnie po

twarzy patrzącego świadka, turysty z dalekiego Grazu, mógł on odczytać zachwyt graniczący

z fanatycznym zatraceniem, zapamiętaniem o charakterze również fizycznym, bliskim ohyba

doznań najzupełniej zmysłowych. Było to zapewne spodziewanie, oczekiwanie złączenia z

bóstwem, jaik się czeka na uścisk ziemskiego kochanka. Nie bez racja — myślał wówczas

Kieke- ritz — Felicjan Rops malując Marię Magdalenę dał swej słynnej kompozycji nieco

bluźnierczy tytuł: Kochanka Chrystusa, na której przyszła święta, nader skąpo odziana,

obejmuje tryskające świeżą krwią ciało umęczonego. Jej wzrok wyraża ekstazę całkowicie

ziemską, nie budzącą żadnych wątpliwości ani złudzeń odnośnie do jej charakteru. Co

widziała, oglądała w zachwycie ekstazy mijająca świeckich gości, zapatrzona w jakieś

mistyczne dale nowicjuszka zakonu? Jakąś inną rzeczywistość, całkowicie urojoną, jej

odmienny wymiar i kształt, mający zastąpić wszystkie ziemskie uciechy, których się

publicznie i uroczyście wyrzekała? Czyżby diabeł, osobnik chytry, niepostrzeżenie przebrał

się w szaty świętego spowiednika, doradcy w skrusze i zapamiętałych do szaleństwa

samotnych modłach?

Na potrąconym stopą miedziorycie, gdzieś w jakimś spustoszonym pałacu na Ukrainie,

rozpoznał fragment sceny śmierci Kleopatry. Urywek zaledwie, pozostały z całości, której

zbrukane kałem resztki wraz z innymi papierami walały się w kącie splądrowanej biblioteka.

Głowa królowej z oczyma spuszczonymi, lecz szeroko otwartymi, wyrażającymi jakby

zdumienie i fa

scynację łbem żmii czy kobry dotykającej rozwartym pyskiem jej odsłoniętej piersi. W pysku

płaza widoczne były po bokach sterczące spomiędzy warg białe długie kły, a w oczach

wściekłość. Odgadywało się, iż to narzędzie samobójczej śmierci, świadomie wybrane w tej

postaci, syczy ze złości trzymane palcami za kark i gdy królowa tylko zwolni ten uścisk, wąż

natychmiast wpije się kłami w białe ciało, wstrzykując w nie jednocześnie jad. Porucznik

Kiekeriitz odrzucił pod ścianę strzępek grawiury i otrzepał palce, po ozym wytarł je jeszcze

w chusteczkę pachnącą kolońską wodą.

Otóż później wydało mu się, iż w opuszczanych oczach Kleopatry, w jej wahaniu, jak

gdyby droczeniu się ze śmiercią iuż postanowiona, lecz jeszcze nie spełnioną w swych

wstępnych nawet ceremoniach, odgadł, odczytał Mfóricją, niby lustrzane odbicie jfcamtych

oczu ślepych na wszystko, co realne, oczu idącej mni- szki nowicjuszki. Należy dodać, iż szła

ona wprawdzie wśróJTńnych, lecz jednocześnie oddzielnie, w sromo- cie kary i hańby,

skazana na nią za jakąś .przewaiiępjzez surowego spowiednika kroczącego teraz z krzyżem w

background image

uniesionych wysoko ramionach. Szedł powiewając szerokimi rękawami habitu, które

spłynęły mu do łokci tworząc skrzydła, i śpiewał wysokim głosem hymn czy może pieśń

tryumfu wiary nad mocami ciemności Porucznik dowiedział się później już od kogoś z

miejscowych, iż ta nowicjuszka została ukarana za coś, co wyznała przy spowiedzi, a co

sprowadziło na nią karę odroczenia daty wyświęcenia na okres pokuty publicznej. Mnich

spowiednik wyznaczył jej dodatkową karę, podkreślając jej hańbę: chcąc ją poniżyć i zawsty-

dzić w oczach i sióstr, i gości, kazał jej obnażyć głowę ostrzyżoną niemal do samej skóry,

pozbawiając na czas pokuty osłony kwefu i zakonnego kornetu, i tak ma-

96

szerować parę kroków poza szeregiem dopuszczonych do łaski wyświęcenia w tym dniu,

samotnie i oddzielnie, w dodatku boso po zimnych kamiennych taflach korytarza i

przedsionka, zaś wymierzana Jej kara miała być podobno nie tylko pokutą, lecz zarazem

rodzajem próby, mianowicie odtrącenia grzesznego szczęścia w poniżeniu i poddaniu się,

uczucia jakoby grożącego w takim wypadku, gdy męka przekroczy jakiś próg czy minie

szczyt i przemieni się w stan zgubnej rozkoszy. I tego miała być właśnie pozbawiona przed

Bogiem. Bywa tak, iż ból nie do wytrzymania, psychiczny lub fizyczny, uczucie wydania na

wstyd publiczny i hańbę, staje się celem tak dalece pożądanym, iż się nań czeka, co jest

grzechem^ przeciwko Duchowi Świętemu. Tak przynajmniej utrzymywała pewna niemiecka

mniszka z tego klasztoru, towarzysząca jako cicerone austriackiej wycieczce w dniu

uroczystym wyświęcenia nowicjuszek. O ukaranej mniszce wyrażała się z nié udaną

zawziętością, jakby nawet okrucieństwem, jako o zbuntowanej i niepoprawnej. Kiekeritz,

słuchając jej komentarzy, przypomniał sobie, iż owa dziewczyna, krocząca z opuszczonymi

wzdłuż ciała ramionami, niosła w jednej ręce okręcony ó podgięte palce drewniany różaniec,

gdy drugą mściwie zacisnęła w pięść. Z niemal dziecinnej piąstki sterczał jednak na bok

odgięty kciuk skierowany do wewnątrz, co —

o czym dowiedział się później — njiało jakoby oznaczać gest odpędzania złego ducha

natrętnie krążącego dokoła niej. Teraz również dopiero zaczęło mu się wydawać, iż

uduchowiony z pozoru wyraz jej chmurnych oczu w błyskach, jakie w nim migotały,

zawierał przekorę, a nawet iście diabelską uciechę. Przez moment wydało mu się, iż

dosłyszał jakby stłumiony chichot. A przecież (i tego dowiedział się już później, po całej

uroczystości trwającej kilka godzin) po nocnej, przedświtowej spowiedzi kapelan kazał

ukaranej uklęknąć w pokorze u podnóża wielkiego, sięgającego sufitu poczerniałego krzyża,

zzuć sandały zakonne, po czym klęczącą .wysmagał po gołych stopach pękiem grubych po-

wrozów. Nowicjuszka zniosła podobno karę radośnie^ cała w uśmiechach szczęścia, jakby

background image

ujrzała otwierające się nad ¡nią niebo. Podniosła się po otrzymanej karzę z klęczek, by

ucałować w podzięce za .wymierzone chłosty ręce kapelana, a także podsunięty jej do warg

zwój sznurów oraz różaniec zwisający u pasa mnicha spowiednika. Wówczas porucznik

Kiekeritz uświadomił sobie, iż ostrożne, uważne i nader delikatne stawianie kroków przez

ową młodą nowiejuszkę, co zrazu poczytał za jeszcze jeden óbiaw uduchowienia bliskiego

wniebowstąpieniu, było jedynie wynikiem owej bolesnej bastonady, jaką jej zaaplikował o

świcie surowy spowiednik.

Siedząc pod wielką lipą w obejściu pustej cerkwi, porucznik gładził delikatnie palcami

miniaturowa kopię Diany Efeskiej, którą udało mu się zdobyć w którymś ze splądrowanych

okolicznych dworów. Była to, jak się zdaje, jedna z najcenniejszych zdobyczy ówczesnych

porucznika, mimo — znów i teraz nie po raz pierwszy — tylko relatywnej wartości

Materialnej owej kopii. Rozpiąwszy haftki kołnierza, otarłszy kark chusteczką, oparł się

plecami o szorstki pień lipy, wyczuwając wszystkie nierówności kory pokrytej koloniami

kolorowej, żółtej i popielatej pleśni czy tylko mchu. Rozłożyste konary na kilka pięter nad

nim wydawały usypiający, kojący nerwy szum. Porucznik, który nie zmrużył oka poprzedniej

nocy (zresztą w ogóle fatalnie sypiał tego szczególnego lata), byłby się niechybnie

zdrzemnął, lecz nie pozwolił mu na to skarb owi

nięty w kawałek bandaża, okręcona nim jak mumia owa Diana, wciąż kusząca, by odwinąć i

zajrzeć, nim trofeum trafi do torby z juchtowej skóry przytroczonej do siodła.

Słynna Diana z Efezu, najpiękniejsza, bo najbardziej zagadkowa, i przez to niezwykła, ze

wszystkich wyobrażonych przez ludzką sztukę Artemid, głowa i popiersie na alabastrowej

podstawie. Na głowie bogini przepaska, wielokrotnie owinięty warkocz wyglądający jak

szczelnie przylegający hełm. Na wargach błąkał się dwuznaczny uśmieszek ni to słodyczy, ni

to szyderstwa? A może był (to znak wtajemniczenia w misteria dionizyjskie, znak przymierza

z siłami podziemi. Utrącony koniuszek nosa spłaszczył go, stępił, zmienił nieznany poprzedni

kształt stworzony przez arcymis- trza z Efezu, autora tego niewątpliwego cudu urody. Można

się najwyżej domyślać tego, nie istniejącego dziś, pierwotnego kształtu, choćby porównując z

nosami innych licznych wyobrażeń bogini, a tych nie brak; ale po co? Jakikolwiek był, mógł

być piękny, klasyczny, bezbłędny — lecz nigdy nie mógłby mierzyć się i równać z tym

ułamanym, zniekształconym, jedynym na świeeie. Taki jaki jest abechie, jakim go widzimy,

w swym kalectwie jest jedyny i niepowtarzalny. Możemy tylko domyślać się, w jakich

okolicznościach bogini utraciła koniuszek boskiego nosa: może utrącił go podkuty but

barbarzyńcy, wymierzony w boskie oblicze, które w zachwyceniu pragnął zniszczyć, by go

nie urzekało i nie wiodło na pokuszenie? A może był to kamień ciśnięty z daleka,

background image

przeznaczony dla kogoś innego, lub młot szaleńca, który ujrzawszy oczy bóstwa

spoglądające nań z wysoka, nie wytrzymawszy ich wyrazu, dokonał unicestwienia w

momencie zachwytu prowadzącego aż do zbrodni?"

Kiekeritz, znalazłszy kapię Diany znanej mu dotąd wyłącznie z reprodukcji, uległ z

miejsca fascynacji. k Porwawszy ją w dłonie, gnał przed siebie jak najdalej od pożaru

trawiącego w łopocie i szumie ognia dach • oraz ściany domu. W gałęziach Lipy buszowały

ptaki, a może były to demony przywołane na pomoc przez okałeczałe bóstwo. Zmrużywszy

powieki, porucznik widział poprzez rysy Diany wyraz jej warg oraz źrenic, odbicie oczu

tamtej, mijającej go w korytarzu klasztornym w Abruzzach młodziutkiej mniszki. Jej

zagadkowy u- śmieszek błąkający się na ustaeh, nie przeznaczony dla niego, lecz wywołany

myślą, której treści mógł się zaledwie domyślać. Czyżby złe moce ofiarowały jej siłę

znoszenia z radością jawnie niemal manifestowaną publicznej sromoty, a wstyd a ból chłosty

porannej przemieniły w rozkosz i dumę wywyższenia? Jest taki obraz . Sartaria zatytułowany

Diana &Efesą

:

e gli sehiavi —

Diana i nietoólnicy, który tak go niegdyś zachwycił i zdumiał. Łączenie pojęcia poddania się

czyjejś woli bez szemrania, dobrowolnego niewolnictwa, zawszę było dla niego problemerm

7a.ctann«ri(>^‘a j właśnie ta najbardziej zdumiewająca Diana, z

tym zagadkowym uśmieszkiem i latającymi wokół niej diabełkami, wydawała się jakby

stworzona do takich eksperymentów. Wyobraził sobie kogoś (a w tej postaci, jakby pod

czyimś pseudonimem dla niepoznaki, on sam niezawodnie w najskrytszym pragnieniu)

rozpiętego na czymś przypominającym drewniany stojak czy nawet prymitywny prototyp

krzyża i naprzeciw tego przyrządu — oczy, tylko wielkie, olbrzymie oczy bogini,

nieruchomo śledzące kolejne stadia męki, aż po skurcz i spazm zgonu. I na ten obraz Diany

Efeskiej, lecz zarazem i mniszki pokutnicy kroczącej bezgłośnie, cichu- tko, na palcach po

kamiennych taflach posadzki kla-

100

sztornej w stanie dwuznacznej łaski spełnienia i oczekiwania, nałożył się inny, całkowicie

realny, oglądany wczoraj: drgające w przedśmiertelnych drgawkach, ciepłe jeszcze ciało

młodej żydowskiej dziewczyny, którą po gromadnym gwałcie hultajęjłjakiejś-jgzlóczącej się

po kraju hajdamackiej bandy zatłukli pałkami w kącie chlewika, gdzie tuż obok leżącej, ryjąc

w nawozie, gjgs chczakiwały świnie. Oczy konającej patrzyły szeroko otwarte w wyrazie

zdziwienia, mimo iż nie mogły niczego już widzieć, gdyż pokrywało je bielmo śmierci. Jej

warga była rozdarta szeroko, aż po samo ucho, szkłem z rozbitej butelki po samogonie, która

background image

walała się obok w nawozie. Kiekeritz stał dobrą chwilę w drzwiach chlewika, a jeden z jego

kolegów zrobił nawet kilka dokumentalnych. pamiątkowvch~z3Jec

r

~ poiłu- gując się

magnezją, gdyż wnętrze było dość ciemne.

Kiedyś~4ak (właściwie nie tak dawno temu, zeszłej jesieni przechodzącej już jednak w

zimę, zwłaszcza tu, w Alpach, gdzieś tuż za Mürzzuschlag, na trasie kolejowej Südbahn)

.podróżował z Wiednią_do Grazu, do matki, a wspomnienie tamtej podróży w wojennych,

niezbyt wygodnych okolicznościach, w dodatku w stanie zaczynającego się kolejnego

bronchitu, utrwaliło się w sposób szczególny, a niezbyt zrozumiały, jak to się często z

pamięcią zdarza. Dygot zdezelowanego wagonu, zadymiony korytarz z widokiem za oknami

topniejącego listopadowego śniegu i czarnych ptaków zrywających się stadami — bardzo

ciężko poruszających skrzydłami -— z pól, gałęzi drzew, przykolejowych krzaków. Widzi to

teraz, jakby ówczesna sytuacja utrwaliła się w czasie, zastygła i tak, nie tracąc żadnego

szczegółu, stanęła w poprzek niby dziwaczna bariera, jaką tylko czasami widujemy w ab-

surdalnym śnie. Wszystko w tych samych dekoracjach.

Podłoga wagonu długiej, niepomiernie nużącej podróży (jechał na urlop aż gdzieś spoza

Równego na Wołyniu) zasłana stertami niedopałków i ogryzków, plugastwa-nigdy nie

sprzątanego, jak się zdaje, balet tych śmieci w rytm biegu pociągu rzucającego wagon na

boki na górskich zakrętach, taniec w asyście ogryzionej kurzej piszczeli i uciekający do tyłu

biały obraz, przekreślany to wyżej, to niżej pasmami telegraficznych drutów — można

powiedzieć: piękny pejzaż. A na drewnianej ławce w wagonie trzeciej klasy konduktorska

torba, prawie nowa, wydzielająca bez wątpienia woń podniecającą świeżego juchtu, na poły

tylko kolejarska, co prawda w tym momencie na pewno kolejowa, lecz zarazem, jak

.wszystko dokoła, militarna, wojenna i przez to szczególnie podniecająca. Tak cuchną (a

może odwrotnie: pachną?) żołnierskie buty oraz pasy, a także rzemienie oficerskich portepe,

woń zaiste najbardziej męska przy towarzyszącej tuż obok woni męskiego potu i mydła do

golenia, takim zapachem emanują kabury rewolwerów oraz futerały lornet polowych i

mapników, a także — skóra młodych rekrutów w potowej łaźni — cały zestaw, szeroka gama

możliwości i sytuacji niezbędnie towarzyszących rytuałom wojny. Taka na przykład sesja

komisji asenterunkowej gdzieś tam, w Galicji czy jeszcze dalej, może na Bukowinie, na

kresach wschodnich monarchii, a on, porucznik Kie- keritz, w charakterze członka _komisj i,

rzecznik komendy etapu. Obok niego feldfebel sanitarny, pisarz garnizonowy oraz młody

lekarz w mundurze. Poborowi, sami chyba wiejscy parobcy, krew z mlekiem, rozdziani do

naga wchodzili z poczekalni w jakiejś szkole, gdzie się to odbywało, po pięciu czy sześciu i

background image

ustawiali się frontem do światła i komisji, rzędem. Porucznik Alfred Kiekeritz stał w oknie,

oparłszy się plecami o fra-

mugę, i obserwował z zainteresowaniem chłopaków. Niektórzy usiłowali, może pod

wpływem jego wzroku, wstydliwie osłonić dłońmi przyrodzenie, lekarz jednak odsuwał je

końcem trzcinki na bok: — Achtung! Ręce po bokach! — więc prostowali się, karnie prężąc,

z szelestem ściągając 'przeważnie niedomyte gołe pięty, mrugając jasnymi rzęsami.

Uśmiechali się głupkowato, trącając łokciami, po czym natychmiast, pod surowym okiem

feldfebla, milkli poważniejąc. Wydzielali słodka- wą woń młodego potu. Porucznik widział

kropelki osiadające na owłosieniu na piersiach i podbrzuszach rekrutów. Ich nagie ciała były

nieopalone, białe, tylko nogi do połowy łydek oraz ramiona do łokci ciemne, ogorzałe

opalenizną jeszcze od czasu sianokosów i żniw. Obaj panowie oficerowie, Kiekeritz oraz

młody lekarz, wymieniali między sobą uwagi na ich temat w języku niemieckim. Potem

feldfebel sanitarny kazał im odwrócić się plecami do świaitła, nachylić się, a następnie

kucnąć. Młody lekarz powiedział do Kiekeritza wyjaśniająco: — Muszę sprawdzić, czy który

z_nich nie ma przypadkiem hemoroidów-, — Porucznik Kiekeritz zmienił nogę, stojąc wciąż

w oknie, bo mu ścierpła, i włożył w oko monokl. — Niżej, chłopcy, nachylić się! —

powiedział lekarz i po kolei trzcinką, którą miał w ręku, dotykał badanych starannie miejsc

na ich ciałach. „Staniemy wspólnie u bożego tronu...” — słowa pieśni śpiewanej niegdyś

przed laty w chórze szkolnym. Pozłacani, pyzaci barokowi święci, a zwłaszcza aniołki

o pulchnych nóżkach, przykrótkich skrzydełkach, na których trudno by było frunąć dalej niż

na odległość ramienia. Ale były piękne i wzruszające w swej na poły motylej, na poły ptasiej

urodzie. Śpiewając wraz z chórem kolegów, przez cały czas mszy widział przed sobą i nad

sobą takie właśnie nieudane próby lotu

i sadowienia się to na gzymsach, to na kapitelach ołtarzy. Już wtedy, jak się zdaje, szło o

sprawy niecodzienne, godne zastanowienia się. Dumając_o-tych gromadzących się,

pęczniejących z dnia na dzień, z roku na rok problemach, przechodził w myślach na ję- * zyk

jr^ncuskj^wydawał mu się mniej poufały, gdyż nie tak codzienny w użyciu; po'ńlPfruecku

^nawiało się przecież do służby, w sklepach, a także posługiwał się nim plebs, kbiedzy

minorum gentium. ~

Tamta kolejarska torba, porzucona na ławce wagonu trzeciej klasy, gdy tak wędrował w

poszukiwaniu (zresztą bezskutecznym) wagonu restauracyjnego, który jakoby gdzieś się

¡miał znajdować na samym końcu składu pociągu, zauważona w przejściu, i rzemień od niej,

kołyszący się-rytmicznie tuż nad podłogą przedziału, uderzający sprzączką metalową o brzeg

ławki: tam i z powrotem, tam i z powrotem. Można oszaleć! — pomyślał wtedy porucznik

background image

przystając przed drzwiami coupe. Tam na ławce, naprzeciw samotnej torby, równie samotna,

uśpiona konduktorka, jak się wydaje, zmęczona do kresu wytrzymałości, właścicielka

niezawodnie i tej torby, i całej gamy woni bardzo złożonych, własnych oraz kolejowych,

pochodnych i zbliżonych w skali i gatunku. Porucznik Kiekeritz, idący przez korytarze

wagonów trzeciej klasy ze swego pierwszej, przez ich rozkołysanie i dygot oraz trzaski i

skrzypienie, zatrzymał się i patrzył na uśpioną. Głowa fw kolejarskiej czapce była nachylona

na ramię, a usta otwarte i nieco oślinione. Nachylona głowa w nieustannym ruchu, w

podskokach, zsuwaniu się wraz z całym ciałem, ciążyła do przodu, ciążyła niezawodnie,

wciąż poprawiana przez sen, ustawiana w najwygodniejszym położeniu. Wagon

podskakiwał, podłoga wraz z nim, drewniana łaiwka również, ska-

kały śmieci i niedopałki, zbiegając tanecznie pod okno; by w lansadach, przeganiając się,

biec z powrotem ku drzwiom. Twarz uśpionej w ostatecznym, krańcowym zmęczeniu:

porucznik jej nie utrwalił w swej tak, zdawałoby się dokładnej, skrupulatnej pamięci Wido-

cznie okazała się mniej ważna, nie liczyła się. Była I.

raczej symbolem i zarazem

czymś w rodzaju medium,

pośrednika, przejścia ku. innym celom, problemom czy uczuciom. Symbol niewyspania i

zmarznięcia, a więc i dygotania w udręczeniu i całkowitym zeszmaceniu, i jednocześnie w

poddaniu się biernym temu upadkowi, tej męce, może nawet — zastanówmy się, pomyślał

patrząc wciąż na nią, jej tańczącą uśpioną głowę, jej dygocące kolana, do rozsuwające się

bezradnie na boki w jakimś kornym geście kapitulacji, to znów zsuwające się w odruchu

buntu, resztek oporu przeciw przemocy nadciągającej zewsząd — pomyślmy, czy nie jest to

też i scena pełna radosnego, wręcz ekstatycznego oddania się, i warto to właśnie przede

wszystkim zapamiętać. Zaskoczona, bezbronna w swym śnie, obserwowana bezkarnie

(wprawdzie tylko przez szybę w drzwiach przedziału), upodobniała się do młodziutkie j

siostrzyczki zakonnej, ukaranej za jakfeś przevVngSiiŁwv.d¿HŚiuiiaihan^B be w oczach

zachłannych widzów i uczestników tej sceny. Było to zarazem przeimuiaco piękne | okrutne.

Więc (tylko myśl taka wciąż w tych drzwiach)może by upaść do nóg, objąć dygocące kolana,

przytulić policzki do przemoczonego deszczem komiśnego płaszcza kolejarskiego, zanurzyć

w nim otwarte do krzyku usta, zdławić ten krzyk/ przejąć (tej wciąż jeszcze chyba nie

przebudzonej, bo i po co? to byłoby niepotrzebne całkowicie takie ocknienie się) jej dygot w

siebie, zjednoczyć rytm jej ze swoim na chwilę, tak, tak, na krótki moment tylko, tytułem

próby, eksperymentu przy okazji spot-

¡kania w drodze, by następnie, gdy się podniesie z klęczek, otrzepie zakurzone kolana,

otrząśnie z pół zachwytu, pół obrzydzenia (które ,-jest też cząstką nie- odłącznązaghwytu),

background image

wdzieje z powrotem, wesoło pogwizdując, zimową zarzutkę ułańską z futrzanym kołnierzem,

kiedy mu będzie ciepło, wesoło i dobrze, gdy minie za oknami uciekająca wraz z

krajobrazem noc i będzie większa stacja, a na niej bufet-i może gorąca kawa (niestety! — w

warunkach wojennych erzac, zbożowa, a może z żołędzi), więc lepiej parówki i piwo —

kiedy się skończy i ta podróż, i ta cała reszta z nią związanych wrażeń i doznań, będzie ciepło

na ciele i na duszy, jak to zazwyczaj bywa po scenie oczyszczenia. Albo po masażu w

'tureckiej łaźni. Coraz to jaśniej i jaśniej.

Istotnie, za oknami dniało. A może to tylko księżyc wyłonił się spoza gęstej zasłany, w

jakiej spoczywał na dnie. Szyby lśniły od rosy. Na niej odbicia, odpryski blasków od laitarń

na kolejowej stacji. Wydaje się mroźno. Na umywalni z marmurowym blatem i wycięciem na

miednicę właśnie ona, wielka miednica z kremowej porcelany w kwiatuszki: maki, chabry i

kąkole. Podobne kwiatki rosły kępami nad brzegami strumienia, a właściwie młynówki

skręcającej za niewielkim sczerniałym mostkiem o łukowato wygiętych brzozowych

poręczach wprost pod wielkie młyńskie koło. Młyn musiał być bardzo stary, nakryty po-

chyłym, sięgającym niemal chwastów gontowym dachem. Rosły na nim kępy kolorowego

mchu i prawie błękitnej pleśni. Poxuczmk_Kiekeiitz,__zeskoczywszy z konia, podszedł tam i

oparłszy się ohirrąra n poręcz mostka, patrzył przez dłuższa chwilę na młyńskie koło

staroświeckiego, nie znanego mu kształtu. Poruszała go woda spływająca z góry po

drewnianej rynnie wy-

drążonej w grubym pniaku. Koło wykonywało powo- k tlne, majestatyczne mchy, obroty

wręcz hieratyczne, za

nurzając się w ciemnozielony nurt, a następnie unosząc powolutku i wyehlustując z siebie

srebrne wodne bryzgi i strugi. Na tym właśnie kole ludzie, których spłoszyli, a częściowo

schwytali ułani z karnego szwadronu, powiesili _ starego młynarza, Żyda. Gdy ułani

nadjechali galopem z wyciągniętymi pałaszami, on już nie żył, lecz, przytroczony rzemykiem

za szyję i pod ramiona, wciąż wraz z kołem-wykonywał powolne, uroczyste obroty. Unosiło

go w górę, wówczas podginał kolana, a mokry chałat obwdjal się spływając na boki aż tak, że

nakrył mu w końcu twarz«> Żyd, mogło się wydać patrzącemu z diużym zainteresowaniem,

klęka czy może kuca; znika na moment pod wodą, przerzuciwszy w końcu całe ciało do góry

nogami przez ciągnące go w dół koło, by po chwili ukazać się znowu od dołu, wyłaniając z

wody, a koło wynosiło go powoli w górę, wyprostowanego, napiętego, jakby

przytwierdzonego do krzyża czy też średniowiecznego pręgierza; zwisał f tak przez chwilę

¡na wprost oczu porucznika i paru

innych oficerów i żołnierzy, ociekając strugami wody, z rudą brodą oblepiającą policzki i

background image

szyję, z rozkręconymi, obwisłymi pejsami przylegającymi do uszu; z uchylonych warg

chlustała woda. I za moment znów to samo: koło unosiło wisielca w górę na swym grzbiecie,

nogi zginały się w kolanach, chałat rozgarniał na boki, widać było spodnią bieliznę, jakieś

kołyszące się tasiemki ozy sznurki, głowa uciekała do tyłu, ukazując wystającą, porosłą

rudym puchem grdykę, niknąć za kołem w wodzie.

To było gdzieś chyba na Podolu, niedaleko Jam- poła. Porucznikowi obraz oglądany z

mostka o brzo- zowych nadpróchniałych poręczach przysłoniła pamięć

spraw towarzyszących, z pozoru bez znaczenia, a jak się okazuje, dominujących do tego

stopnia, że potrafią zastąpić sobą właściwą treść widowiska: idzie o dojmujący zapach

wo<dyv przegniłych- ocembrowań porosłych pleśnią i wciąż obmywanych wodą o barwie

grynszpanu, malachitu czy może szmaragdu. Porucznik, przechylony przez poręcz mostka,

stojąc naprzeciw koła młyńskiego, wciągał w płuca te zapachy z takim przejęciem, że aż był

zmuszony na chwilę zmrużyć powieki. Gdy je na nowo otworzył, Żyd podjeżdżał właśnie ku

górze. Miał też otwarte oczy.

Pierwszy gwałtowny ątak-goiączki i bolesnego kaszlu (stwierdzono wtedy zapalenie

płuc) schwycił porucznika w Żmęrynce, skąd przetransportowano go do lazaretu polowego w

Żytomierzu. Był nieprzytomny i bredził w gorączce. Opiekowała się nim młoda sani-

tariuszka, Kroatka. Trudno mu było porozumieć się z nią, gdyż me władała niemieckim. W

niektórych sytuacjach stawało się to nad wyraz kłopotliwe, wręcz żenujące, zwłaszcza dla

kogoś aż tak delikatnych u- czuć i manier oraz poczuciu taktu_i estetyki. ,jak Kie- keritz. W

napadach gorączki (a podchodziła, bywało, do czterdziestu nawet) zapamiętał kształt

różowego ucha pielęgniarki nachylonej nad nim, podsuwającej pod niego blaszany basen,

myjącej go gąbką i wycierającej szorstkim ręcznikiem do sucha. Ucho, widoczne cały czas

spod białego sztywnego czepeczka, stało się w tych warunkach problemem nadrzędnym, o

czymś podówczas decydującym, co samo w sobie i pozoru i na chłopski rozum było niby to

nieistotne czy nawet absurdalne, a stawało się w takiej niecodziennej scenerii sprawą aż tak

ważną. Kusiło go.by-je ująć w dwa palce, odciąć, a potem szybko ukryć pod poduszką- Takie

bzdury. I smak lodu w ustach, kanciastych ka

wałków topiących się powoli, którymi lekarz pułkowy, Regimentsarzt Prohazka, usiłował

zahamować ponawiające się krwotoki. Siostra, podtrzymując go pod ramiona, unosząc jego

głowę w dłoniach, nachylając ją ku metalowej miedniczce podsuniętej pod usta, miewała

dłonie zachlapane jego świeżą, ciepłą krwią. Przepraszał ją wzrokiem, tnie mogąc wymówić

ani słowa, dławiąc się nowym atakiem. Uśmiechała się, unosząc wysoko czerwone po

napięstki ręce. Spływanie do gardła chłodnej, cierpkawosłodkawej, przesyconej krwią wody

background image

łykanej z trudem przez zaciśnięty boleśnie przełyk. Uczucie lodowacenia tchawicy, gardła, a

nawet płuc. Nie było w tym feldlazarecie bieżącej wody wskutek uszkodzenia instalacji, stąd

widok rąk lekarza obnażonych po łokcie, zanurzonych w miednicy z kołyszącą się

powierzchnią różowawej wody, w której odbijał się kształt ram okiennych. Sny czy półsny,

strzępy ni to marzeń, ni to zjawisk podobnych do gestów małpy kołyszącej się wysoko pod

sufitem na trampolinie. Malutki rezus z parą różowych uszek ukrytych w futerku okrągłej,

niemal ludzkiej główki. Początek, jak sądził wówczas, zapoznania się ze śmiercią. Pierwszy z

nią świadomy dialog czy może nawet flirt. Odczucie nie tylko jej obiektywnej obecności,

lecz namacalnej wręcz bliskości. Z tej przyczyny przewrotna radość, jaką może dać nagłe

odkrycie prawdy, której istnienia spodziewaliśmy się, oczekiwaliśmy, lecz była zawoalowana

domysłami, przeczuwana, lecz niezbyt realna, o zamazanych rysach twarzy, daleka. Teraz

stała tuż, tuż obok. Tryumf może z racji własnej młodości, która nigdy nie zazna goryczy

starzenia się i świadomości powolnego stygnięcia, wysychania, zstępowania po omacku w

mrok. Tak to wtedy mogło wyglądać w Żytomierzu. Szybko jednak zapomina

się szczegóły, a nawet w ogóle treść zjawisk, także toku rozumowania, gdy się wyjdzie na

zewnątrz z ciepłych, dusznych ciemności nocy na suche, trzeźwe światło dnia. Pozostaje

niejasny obraz, coś niekształtnego, zamazanego, nieledwie ślad świetlnego widma w lustrze

czy na szybie.

I jeszcze, i jeszcze wciąż, i wciąż, nawet już tutaj, w tym karpackim miasteczku, po paru

miesiącach schyłku lata i wczesnej jesieni, widmowe w swej urodzie — tamto lato na

Ukrainie. Fatamorgana złożona z bezsenności w siodle i na postojach, w marszu i spiekocie,

w niezmożonym poczuciu upływu nie tylko czasu, lecz i życia. Zadawanie śmierci i

doznawanie jej bliskości. Obrazy rodzące się byle gdzie i w byle czym, ich zwielokrotnione

sobowtóry i odbicia — na obłoku, jego kopii płynącej w wodzie, w lustrze stawu, w szklanej

kałuży, na zajeżdżonej kołami, stratowanej kopytami polnej drodze, stępa, potem kłusem

parę staj i znów stępa, potem trąb, kilometr, dwa, i krótki galop, by dopędzić wyciągnięty

wężem pluton ułanów, zrównać się z jadącą na przedzie trójką oficerów, pylne drogi, dalekie

trakty i szlaki, rytm kopyt, ciężkie bojowe hełmy przytroczone za rzemienie do siodeł,

kołyszące się rytmicznie w marszu, karabiny maszynowe na dwukolnych biedkach i zwyczaj-

nych wozach, bryczkach zarekwirowanych na jakimś folwarku, gdzie oszalały ze strachu

zarządca błagał

o ratunek przed chłopskimi bandami i jakimś na poły już legendarnym watażką, i gdzieś, w

innym już miejscu, nad głębokim parowem; w którym cień i szmer potoku, gdzieś za

Kamieńcem Podolskim, w jakiejś niewielkiej mieścinie — same parterowe domy — tłum

background image

Żydów chasydów witających cadyka, targowica, jar pod Jampolem, stromy zjazd do

Dniestru, -widma

w półśnie na siodle na jakiejś wysadzanej topoiami drodze w księżycu, cienie od tych drzew,

cała noc w siodle, ostateczne, aż rozkoszne -zmęczenie o piemal erotycznym zabarwieniu,

majaki, nagłe ocknienie w alarmie trwogi, dreszcze niewyspania przed świtem, mgła na

niskich lewadach, łąkach ze świetlistą, oślepiającą oczy we wschodzie słońca taflą wody

jeziora, mijanie czegoś w drodze — ale czego? — chłopskiego pogrzebu? — huczącego jak

trąba powietrzna rojii- pszczół uchodzących ciemną chmarą z płonącej pasieki

w stepie? było, minęło, sen pokrył, owinął w wełnę

mgły, w bandaże dziwacznych objawień, zwidów nocy, czas psiej gwiazdy, czarne cienie pod

powiekami, monotonny ruch końskiego łba z nastawionymi ostro jak u wilka uszami, grzywa

i uszy — w górę, w dół — pomiędzy te sterczące uszy wycelowany wzrok, widok siwej od

kurzu drogi, jasność dnia w łanach zbóż — Boże, miej litość nad nami, grzesznikami na tym

padole! — strzępy gazety na szynkwasie, trup brodatego karczmarza zawieszony na rzemyku

od spodni, uczepiony klamki u drzwi, ugięte w kolanach, rozchylone na boki, sterczące

kolanami spod chałata nogi, a obok, na progu zajazdu, ranny w ¡brzuch kulą dum-dum het-

maniec od Skoropatskiego, nad nim nachylony felczer, i krótkie serie z karabinu

maszynowego siejące wachlarzami kule w stojący mu rem łan pszenicy, pola- tujące wysoko,

posiekane na sieczkę kłosy, sypiące się ziarna, serie w sad, między drzewa, byle gdzie, na

prawo i lewo, tjozstrzeliwane kwiaty, ptaki, motyle, chaty i płoty w malwach, można, |

nachyliwszy się z siodła, zajrzeć do wewnątrz przez brudne maleńkie szyby, ktoś się tam

zaczaił, łomot kolbami w drzwi, ułani wywlekają kogoś, kto aż przysiadł do ziemi rycząc ze

strachu, ponaglany kopniakami w podbrzusze,

dywizjon marszowy wyciągnięty w długą szwarmlinię, szwadron śpiewa: raz, dwa i trzy! —

studnia z żurawiem, napoimy wreszcie spragnione konie, drąg z wiadrem na łańcuchu, chłód

od dna, obraz nieba i obłoków u samego spodu, woda zimna, przeźroczysta jak -kryształ,

jednym słowem — folklor,.

Zaś Diana z Efezu ma pod brodą coś w rodzaju blachy czy tarczy podobnej do ryngrafu;

szyja owinięta ciasno i szczelnie aż pod brodę, na okrągło, jakby wianuszkiem, ale z czego?

— trudno odgadnąć; niżej zwisa kolia złożona z kilku rzędów sznurów o koralach wielkości

sporej wiśni, a może czereśni — spę- czniałe od soku owoce? mikroskopijne jaja jakiegoś ja-

szczura? — zaś dokoła głowy bogini, w tle, fruwają maleńkie diabełki-ni ediabełki,

nazwijmy je łagodniej

— dziwaczne istotki, widać wyraźnie ich szpiczaste różki, a także wysunięte z pyszczków

background image

cieniutkie języczki oraz łapki, a może są to po prostu skrzydełka szeroko rozstawione na

boki. W egzaltacji., uwielbienia, gładząc końcami palców, z których zdjął rękawiczkę, białe

kształty Diany, porucznik wyczuwał już pierwszą falę napływającej wysokiej gorączki.

Myślał: czy składano jej ofiary z ludzi — tej najpiękniejszej z bogiń? Bo przecież byłoby to

najzupełniej naturalne i zrozumiałe: sama bliskość Efezu tych krajów, gdzie czczono i Baala,

i Astarte? Można było sobie chyba pozwolić na tego rodzaju hołdy najbardziej zagadkowej z

zagadkowych. Może skrapiano jej stopy świeżą, jeszcze ciepłą krwią niemowląt obojga płci,

z preferencją krwi chłopców; a może uzupełniano braki posoką ściętych u jej nóg

niewolników pojmanych w walkaęh. Całe wiadra dymiącej krwi! Fruwające nerwowo nad

nią owady, muszki, motyle. Może i jakieś olbrzymia ćmy zwabione iluminacją, niby

przedwczesnym wscho

dem słońca czy księżyca. Z sykiem wlatywały, płonąc, wprost w ogień pochodni. Zsypywały

się zwęglone niby sczerniałe liście. I nad tymi misteriami wzrok bogini nie widzący

czołgających się u jej boskich stóp hołdowników, zapatrzony gdzieś poza najdalsze hory-

zonty, i zagadkowy uśmieszek na wargach. A dokoła niej — i taką możliwość przewidywał

porucznik Kie- keritz — chór ukraińskich chłopów, niby z greckiej tragedii. Wieńce z

kwiatów, maki, bławaty, a także słoneczniki wielkie jak polne słońca czy też symbole

płodności tej ziemi.

Trzynastego sierpnia przypada_ święto Diany, władczyni świata duchów, bóstwa

rozdroży, gdzie podmuchy wiejące nie wiadomo skąd, rodzące się nie wiadomo gdzie,

wzniecają wiry i kręcone słupy kurzawy. Kręcą się w kółeczko te ruchome kolumny jakiejś

polnej świątyni, pachną zioła, koński nawóz, fruwają drobniutkie nasiona, pyłki kwiatowe, a

górą sierp księżyca, lecz może i ścięta szyja brocząca krwią. Jak w Fauście: „Wie sonderbar

muss diesen schönen Hals ein einzig rotes Schnürchen schmücken — Nicht breiter als ein

Messerrücken...” * W ofierze składano bo- gini-patronce w ten jej .poświęcony dzień placki

owsiane w kształcie półksiężyca, otoczone wianuszkiem cerkiewnych świeczek, i ustawiano

na rozdrożach:

Przy Dianie Efeskiej, a nawet przy wszystkich innych postaciach Artemidy, także tej

najbanalniejszej, z kołczanem, łukiem i myśliwskim psem trzymanym krótko energiczną ręką

za obrożę, zwanej Dianą-Łow- czynią, inne boginie Olimpu, wraz z Afrodytą i Juno-

ną, wyglądają jak nieudane kopie; taka Pallas-Ałena w tym zestawieniu wydaje się żenująco

komiczna, wyzbyta wdzięku, pozbawiona jakichkolwiek niespodzianek, zaskoczeń, wręcz

nudna, jak podstarzała guwernantka; można by ostatecznie zastanowić się nad urokami

boskiej małżonki Jowisza, Junony, jej dojrzałą cielesnością, solidnością .bioder i

background image

masywnością ud; byłaby w tej postaci porównywalna z urodą Herodiady, również górującej

nad swą córką, cielęcą, bezduszną Salome, która potrafi tylko ciężkawo tupać, tańcząc goło z

głową Johannama na srebrnym półmisku, nie zważając na to, iż za każdym jej ruchem, gdy

tak podrzuca białym brzuchem tuż przed twarzą Heroda śliską od potu i spęczniałą od żądzy,

ta krwawa zupa w misie chlusta na boki, obryzgując jej uda, że depcze czerwonymi stopami

w lepkiej posoce, pozostawiając za 9obą, niby czerwony ścieg, błyszczące ślady zbroczonych

stóp; byłaby w swej bydlęcej tępocie bez- mózgiego cielęcia odpowiednikiem raczej Wenus

w tym duecie rywalizacji między matką a córką, gdyby Herę (nawet imiona podobne!)

zastąpić Herodiadą.

Afrodyta? — myślał porucznik Kipkeritz siedząc w cieniu wielkiej lipy (a działo się to na

kwadrans może przed egzekucją, mającą się tu właśnie, w tym cienistym cerkiewnym

ustroniu dokonać) — leży oto na wznak w pełni dojrzałego lata, w kwiatach ukraińskich

urodziwych wsi, gryzie w tej chwili soczyste źdźbło pszeniczne białymi zębami —

rozchylona w swych bielach i -«óżowościach — i cóż stąd? — wszystko jest jawne i

dostępne, nie ma żadnych tajemnic, obietnica staje się natychmiast spełnieniem. Brak

dwuznaczności objawień, jakie zsyła boska Diana i których nigdy zresztą nie spełni; cóż z

tego, że siedem pieczęci czeka na gniewnie niecierpliwą dłoń gwał-

townika, który nie zawaha się zrywać jedną po drugiej; połamie zaledwie lodowe sople, ostre

igły tworzące rodzaj srebrnej zapory czy kraty, schwyci w locie przeznaczoną dla zuchwalca

brzęczącą jak osa strzałę, jedną, a potem i drugą, aż dognają go w końcu poszczute psy, jak

się to przydarzyło Akteonowi; bowiem Diana jest jednocześnie boginią śmierci.

Akteon? — myślał porucznik Kiekeritz coraz leniwiej, leżąc w cieniu lipy cerkiewnej. —

Czy przypadkiem to nie on właśnie, już poza naszym dzisiejszym czasem, kiedyś tam objawi

się na moment strzału? Są to domysły tylko. Gdy był mały, gdy jeszcze mieszkał w Krainie,

skąd 'pochodził jego ojciec, -i wówczas nazwisko jego brzmiało po słoweńsku — Kike- rić,

miał gromadkę towarzyszy zabaw dziewięcio- czy ośmioletnich oraz konkurencyjną bandę

dziewczynek. Wtedy to po raz pierwszy ujawniła się Diana z łukiem, a także, jej śladem,

niewinny Akteon. Co dziwne, gdy chłopcy byli na ogół senni i niemrawi, grzebiący się w

piasku nad stawem w miejskim parku, ustawiający babki blaszanymi foremkami —

dziewczynki rówiiO- latki, pełne inicjatywy, były ruchliwe i wręcz agresywne. Więc już po

latach, gdzieś w czasie aktualnym, rolę myśliwego odegra być może sam bohater, zaś Ak-

teonem będzie białoskóry chłopak zbiegaiacy na łeb na szyję po stoku górskim do potoku i na

jego nagich plecach między łopatkami zarysuje się_ krzyżsut lunecie sztucera, a w

konsekwencji — co za odkrycie! — pan porucznik Kiekeritz byłby. stałby się w momencie

background image

de- cyzji, Dianą-Łowczynia^ Na wszelki wypadek należałoby wykonać gest egzorcysty,

składając w odpowiedni sposób palce dłoni: — Teufel — komin raus! Szatanie — wyjdź!

O którejś godzinie po południu (porucznik Kieke-

ritz nie sprawdził na zegarku, lecz zapamiętał kierunek cieni drzew na cmentarnym murze

poza sobą) rotmistrz Urbanek zapytał go, czy w miejsce nieobecnego kolegi nie zechciałby

podjąć się dowodzenia plutonem egzekucyjnym. Mógł rozkazać, a uprzejmie pytał o zgodę,

był wyjątkowo ugrzecznionym i świetnie wychowanym oficerem mimo plebejskiego

pochodzenia. I byłby zapewne zbytnio nie nastawał, gdyby Kiekeritz żachnął się, a bodaj

tylko zawahał. Lecz nic się podobnego nie wydarzyło: obaj przytknęli tylko jednoczesnym

gestem dłonie do polowych czapek i zsunęli obcasy stając naprzeciw siebie na baczność: —

Zum Befehl! —

I zaraz potem ułani przyprowadzili na cerkiewny dzie- dzińczyk schwytanych na rabunku lub

podejrzanych

o udział w nim chłopów oraz ludzi niewiadomego pochodzenia, odzianych na pół z miejska,

na pół po wojskowemu. Pośrodku miejsca ocienionego do połowy przez korony ogromnych

lip stał. wysoki drewniany krzyż upamiętniający jakąś rocznicę czy wydarzenie, może

odpust. Dokoła mur oraz chruściany płot porosły lianami chmielu, stanowiący dalszy ciąg

ogrodzenia. Skazanych trzeba było przeważnie wlec na miejsce egzekucji, ciągnąc ich za

ręce, gdyż salwa z karabinu maszynowego, skierowana jak zwykle poziomo, nisko i

wachlarzowato tuż ponad ziemią, trafiła kryjących się w zbożu na wysokości kolan. Więc,

obficie krwawiąc, trudno im było w tych warunkach ustać. Wleczeni po trawie przez ułanów,

zostawiali za sobą czerwone smugi. Było ich kilkunastu, wśród nich dwu w żołnierskich

czapkach z gwiazdami nad daszkiem. Gwiazdy te były naszyte na wierzchu, wycięte, jak się

zdaje, z purpurowego sukna czy płótna. Porucznik Kiekeritz przyglądał im się stojąc w cieniu

drzew pod murem cerkwi. Czekał, aż żołnierze ustawią, a raczej

ułożą w porządku, rzędem skazanych. Niektórzy klęczeli z rękami skrępowanymi na plecach

jakimś drutem, inni siedzieli na trawie, jeden najwyraźniej na piętach, w kucki, tuż pod

płotem. Coś między sobą gadali po rosyjsku czy ukraińsku. Porucznik wówczas dopiero

rozeznawać zaczynał się w tych-obu- językach i rozumiał piąte przez dziesiąte. Gdy pluton

egzekucyjny ustawił się regulaminowo w dwuszeregu, porucznik, zadeptawszy niedopałek

papierosa, włożył monokl i wysunął pałasz z pochwy, po czym bez pośpiechu uniósł go w

górę. Gdy już miał zakrzyknąć — Feuer! — jeden ze skażanych, ten w czapie ze sztucznego

baranka z czerwoną gwiazdą nad czołem, usiłował poderwać się, lecz tylko zdołał dźwignąć

się z trudem na rękach

background image

i zaraz upadł z powrotem na kolana, krzyknął coś po rosyjsku; porucznik zrozumiał tylko

słowo „rebiata!” Okrzyk ten wydał mu się szczególnie patetyczny w tym momencie;

przerwała go salwa i wszyscy skazani potoczyli się w. różne ^trony: jeden padł na twarz, inny

na bok, któryś ugiął się w pasie do tyłu, opierając potylicą o płot, z którego posypały się

drobne, posiekane kulami odłamki suchych gałązek chruścdanych. Wachmistrz, galicyjski

Ukrainiec Dańko, poszedł sprawdzić, czy któryś nie żyje przypadkiem — tak nakazuje re-

gulamin. Trącał po kolei butem leżących, nachylał się trzymając w pogotowiu rewolwer,

wycierał z uwagą but o trawę gdyż nosek umazał w rozlanej krwi. Potem podszedł do

porucznika, który wsunął już do pochwy pałasz, i zasalutował wyprężając się i meldując:

— Ich melde gehorsam, Herr Oberleutnant, alles erle- digt in Ordnung! — Porucznik

przyglądał mu się nie bez satysfakcji: Dańko był ładnym chłopakiem, ogorzałym, w typie

kozacko-zawadiackim, odrastały mu już jasne włosy, kosmykiem wymykając się spod

czapki.

Spytał go: — Co an krzyknął, no ten z gwiazdką bolszewicką na papasze? — Tamten, nie

patrząc w oczy oficera, odparł: — Chłopaki — tak zawołał — celujcie dobrze, a potem... —

tu Dańko zająknął się i umilkł.

— No, no — nalegał porucznik, coraz bardziej zaciekawiony; poczęstował wachmistrza

papierosem memphis, tamten ujął go delikatnie w dwa palce i trzasnął obcasami, aż ostrogi

zadźwięczały. — Takie durnoty, panie poruczniku, że nie warto powtarzać. — Lecz Kiekeritz

uparł się, więc Dańko wyrecytował jednym tchem, jakby z ulgą: — Żebyśmy następnie,

panie poruczniku — tfu! — skierowali naszą broń na naszych panów oficerów.— Hm ... To

ciekawe — mruknął Kiekeritz.

Później, w dalszym przebiegu tej letniej ekspedycji, nadarzyło się więcej okazji

komenderowania plutonami egzekucyjnymi. W okolicach Baru T~Fastowa,

i aż gdzieś za Humaniem, i bliżej, koło stacji Wapniar- ka na Podolu. Dwa, trzy razy na

tydzień, a był i taki dzień, że aż cztery do południa, jedna za drugą. Wówczas okrążyli i

zlikwidowali jakąś większą watahę. Dowodzili na zmianę: porucznik Alfred Kiekeritz oraz

podporucznik Anton Hlavaty. Czasami nocą na kwaterze, gdy już usypiał, a częściej kiedy

mimo zmęczenia, a wskutek pewnie pojawiającej się okresowo gorączki nie mógł zmrużyć

oka aż do świtu, w nagłym ocknieniu porucznik Kiekeritz przyłapywał się na t.ym, iż

odczuwa nagle strach; był to lęk nie sprecyzowany, rzec by można, pozbawiony wyraźnego

oblicza, niemal anonimowy. Tak czasami bał się, gdy był jeszcze dzieckiem, nie wiedząc

dokładnie, czego się boi, skąd, z jakiej strony, z jakiego kąta zjawi się ten przemożny strach i

w jakiej postaci. Wydawało mu się na przykład, że słyszy skradające się kroki. Teraz

background image

podobnie: właśnie poczucie czyjegoś skradania się,^czajenia. Broń

skierowana na własnych oficerów? Byłoby to prawdopodobnie — jak sie kiedyś wyraził w

rozmowie z kolegami — w stylu. Tak, tak, właśnie tak, jak stylowymi bywają na przykład

pewne ludowe zwroty czy piosenki zgodne z folklorem, czasami bardzo nieprzyzwoite,

wręcz obsceniczne. A także byłoby en vogue, gdyż, jak się zdaje, nadchodzi właśnie moda na

zabijanie oficerów. Tamci, koledzy z pułku, nie zdawali się zbytnio zbudowani tymi jego

dywagacjami. To się wedle nich nie nadawało do dowcipkowania.

Czy więc, w razie czego, gdyby tak leżąc ujrzał skierowaną do siebie broń (najpewniej

karabin rosyjski z oberżniętą lufą, tak zwany obrez, a może parabellum?), zechciałby^-się-

-dźwignąć, usiąść na posłaniu, może wykonać jakiś niezdarny ruch obronny, na przykład gest

osłaniania dłońmi jakiejś części twarzy u- znanej za najcenniejszą — oczu, żeby nie widzieć

wylotu lufy, a może czoła, bo za nim mózg, ośrodek myśli — albo też inaczej zupełnie: jak

zaskoczona we śnie dziewica osłoniłby oburącz obnażone we śnie genitalia? — kto to wàe;

lecz nie — raczej nie chciałoby mu się nawet wyciągnąć rąk podłożonych tak wygodnie pod

kark, odwrócić na bok głowy, poprawić położenia nóg, które miu nagle zaczęły cierpnąć.

Sytuacja taka miałaby niejaki dziwaczny wdzięk, co prawda nieco kiczowaty, lecz me tak

znów banalny, jak by się mogło zrazu wydawać. Byłoby to w stylu myśliwskim i mogło się

wydarzyć na przykład w czasie wyprawy na lwy ozy lamparty gdzieś w buszu, gdy śpiącego

w namiocie zaskoczyłby groźny drapieżnik. Całość można by zatytułować: zakończenie

sezonu polowań na Ukra- inifi, Diana 7. F.fę^n w ochronnym bandażu, jak w owadzim

kokonie, wyjmowana na noc z torby, leżała stale na podorędziu u wezgłowia. Gdyby tak,

nagle prze-

budzony, ujrzał broń «kierowaną do siebie, oślepiony być może^sHopem jaskrawego światła

ślepej latarki wymierzonej w oczy, nie jest wykluczone, iż sięgnąłby odruchowo po swój

największy_skarb, wojenne trofeum numer jeden. Lecz taka okazja nie trafiła się tego

upalnego lata.

Gorączka pojawia _ się dość-^egularnie ituż po trzeciej, rtęć podsuwa ku górze szklanej

rurki i sięga zazwyczaj trzydziestu siedmiu z kreskami, pięciu, sześciu, bywa, że ośmiu;

rzadziej przekracza barierę trzydziestu ośmiu. Potem, ku wieczorowi, gdy ciemnieją

granatowiejąc okna, po szóstej wieczorem, wraca do normy, ustala się na trzydziestu siedmin

mnipj wipppj I tak w~kółko.~PeóImentsarzt Yodickfl, w cywilu znany ftyzjatra z Ołomuńca,

jeszcze na wiosnę w feldla- zarecie w Winnicy powiedział: — Jeśli pana, kolego, nie

interesuje specjalnie statystyka i graficzne wykresy w kształcie alpejskich szczytów, a

machinacje z termometrem mierżą i denerwują, rzuć pan to w diabły. Co panu da to ciągłe

background image

sprawdzanie? — I istotnie, porucznik Kiekeritz, posłuchawszy rozsądnej przyiaciel- skiej

rady, przestał interesować się ciepłotą, w ogóle stanem zdrowia, i, co ważniejsze, poczuł się

natychmiast znacznie lepiej. Rzecz szczególna, iż nie mierzona gorączka istotnie ustąpiła

chyba, bo jej nie odczuwał; może poczuła się urażona okazywanym lekceważeniem,

podobnie jak nieco później stało się z pojęciem realnej wymierności upływu czasu po

przygodzie ze wskazówkami zegarka w górach ponad tartakiem. Tutai jednak, w Turce. w

tym hoteliku na piętrze, zaczął.: ną nowo mierzyć, no i, rzecz prosta, stan podgorączkowy

natychmiast wrócił. W tej dość lichej, lecz i malowniczej w swoim rodzaju mieścinie, pach-

nącej czadem węglowym z dwu źródeł — stacji ko

lejowej oraz tartaku — lecz i świerkową żywicą, ordynowało kilku lekarzy. Jeden z nich,

starozakonny, nader staranny i sumienny, bardzo przy tym w manierach delikatny, ba, wręcz

na swój sposób wykwintny, podjął się stałej opieki nad chorym już jawnie na tbc, inaczej

suchoty czy też gruźlicę płuc, porucznikiem, spędzającym tutaj ni to urlop zdrowotny, ni to

pełniącym niezbyt sprecyzowaną funkcję komendanta nie istniejącego etapu.

Jako wstępny warunek lekarz ów nakazał regularne mierzenie ciepłoty^ i to aż trzy razy

dziennie: ź ^amego rana, po południu i wieczorem. Taik dla kontroli — jak się wyraził — i

dla spokoju sumienia, po prostu, żeby wiedzieć. I nie pod pachą — lepiej w odbytnicy

— Taki pan tego ciekaw, Herr Doktor? — spytał Kiekeritz z uśmiechem. Tamten

zamachał rękami: — Cóż znowu! A właściwie tak. Obu nas winno to interesować. Skoro

mam pana leczyć i wyleczyć, Herr Oberleutnant.

— Leczyć tak, na to zgoda, ostatecznie to pana fach, a może i przyjemność, nie znam się

na tym, ale wyleczyć? Pan raczy żartować, Herr Doktor!

Tamten się zająknął, zacierał drobne dłonie, szukał najwidoczniej odpowiednich słów;

powiedział w końcu patrząc pacjentowi w oczy: — Wcale nie żartuję. Niech mii pan wierzy.

Pana stam nie jest aż tak ciężki i beznadziejny. jakby się mogło z pozom wydawać. Zobaczy

pan sam. Do świąt wszystko się wyjaśni.

Ale i tak, gdyby nawet ten miły konsyliarz nie był tego wymagał, sam z siebie porucznik,

chociażby celem sprowokowania utajonego zła, wywołania wilka z lasu, podrażnienia

uśpionego diabła, zacząłby mierzyć. Lekarz ofiarował mu nawet tabelkę z odpowiednią po-

działką celem wpisywania każdorazowych wyników.

— Alpejskie szczyty? — uśmiechnął się Kiakeritz bio- rącf ao rąk pokratkowany błękitnie

arkusz. — Może uda nam się doczekać Alpenglühen? Wie pan, doktorze, jak to wygląda?

Szczyty nabierają o zachodzie słońca barwy czerwonego wina. To piękny widok. Mamy

Właśnie zachód w tej chwili — wskazał okno. Istotnie, za stacją, nad pierwszym pasmem

background image

górskim, czerwieniało. Cienie były ukośne i wydłużone. Doktor Artur Stieglitz uśmiechnął

się tylko i pogładził krótką, siwawą bródkę. Lecz w oczach nie było uśmiechu.

Zaordynował syrop z kreozotem i teraz wcale miły jego zapach, a także swoisty żywiczny

smak pojawia się w ślinie i oddechu porucznika, a nawet towarzyszy jako rodzaj przyprawy

przy spożywaniu potraw i napoi, szczególnie piwa. Inna rzecz, że tutejsze pirwo jest wodniste

i w gruncie rzeczy bez smaku. A pilanera na lekarstwo. Niby to obiecano sprowadzić aż ze

Lwowa, ale jak dotąd nie ma go nigdzie. Prócz syropu lekarz przypisał cacodylatum

naitricusm w zastrzykach oraz środek, który nosił nazwę arrhenal. A także bi- phosphatum

calcicum wraz z syropem jodowym.

Palenia trzeba się było wyrzec już wcześniej. Rzecz dziwna, nie wywołało to

znaczniejszych cierpień, przeszło niemal bezboleśnie. Dym wywoływał zresztą natychmiast

po pierwszym zaciągnięciu się ataki kaszlu tak zjadliwego i bolesnego, iż mogło się

wydawać, że przypala mu ktoś gardło żywym ogniem. Prawie jak przed laty w dziecinnym

kokluszu. Porucznik przechodził go, doskonale pamięta, bardzo ciężko. Teraz, dławiąc się i

chrypiąc, w jakiś szczególny sposób odzyskiwał poprzez te ataki kaszlu kawałek dzieciństwa.

Nie wiadomo czemu aż tak jaskrawo zapamiętał z tamtego okresu kształt otwartego na oścież

okna widzianego z łóżka, a w nim, na tle dalekiego widoku Alp,

rozkołysaną wiatrem firankę, zwijającą się i rozwijającą niby biała wstęga czy sztandar; w

atakach kokluszowego kaszlu, który dusił, nakazywano otwieranie okien bez względu na

porę roku, temperaturę i pogodę, a nawet zalecano wynoszenie dziecka na dwór. Naj-

wyraźniej porucznik zaczynał pośrednio odzyskiwać pewne wartości dawno zapomniane czy

już nawet doszczętnie utracone, lecz i tak wkrótce był zmuszony stwierdzić, iż powrotu

właściwie nigdy nie ma ani do tych samych miejsc, ani w ten sam miniony czas, więc wiele

spraw i złudzeń należało ponownie spisać na straty, podobnie jak trzeba było zrezygnować z

tylu, zdawałoby się niepodważalnych czy niezmiennych wartości.

W poczekalni lekarza, już za drugą u niego wizytą, porucznik spostrzegł wiszący na

ścianie, nieco z boku i nad drzwiami, w cieniu wieszadła na płaszcze, oleodruk

przedstawiający Salome wedle obrazu Gustawa Moreau. Skąd tutaj Salome? Uniósł brwi.

Doktor Stie- glitz wyjaśnił mu, że to córka nieboszczka, studiująca we Lwowie medycynę,

przywiozła kiedyś, powiesiła tutaj, no i tak zostało. Porucznik zapytał wówczas: — Czy

panu, Herr Doktor, bardzo na niej zależy, bo jeśli nie, to ja bym chętnie ją od ¡pana nabył — i

spojrzał na lekarza, który przez krótki moment, jakby zaskoczony tą dziwną propozycją,

zawahał się. — Nie, skądże znowu! Jeśli istotnie panu, Herr Oberleutnant, na tym iby

zależało, proszę uprzejmie, jest do pańskiej dyspozycji — i sięgnął ręką po obrazek, lecz że

background image

był niski, nie mógł dosięgnąć. Wyręczył go Kiekeritz. Wspiął się na palce i ostrożnie zdjął z

gwoździa, po czym podszedł z nim do okna, oparł go o framugę

i nachylony zaczął mu się przyglądać z bliska, prawie jak krótkowidz, a następnie, ująwszy

w obie ręce,

z oddalenia. Mrużył to jedno, to drugie oko. Założył nawet monokl w tym celu. Potem go

jednak wyjął.

I znów oglądał z bardzo bliska, ¡przesuwając końcami palców po szkle nieco zakurzonym.

Doktor Stieglitz czekał cierpliwie, pokaszlując. Może z tej przyczyny, że oświetlenie było

w poczekalni nie szczególne o tej porze dnia, porucznik po chwali przeniósł obrazek do

gabinetu doktora. Zawahał się, szukając, gdzie by go najkorzystniej ustawić do dalszej obser-

wacji; wybrał w końcu wierzch niskiej szafki ze szklanymi półeczkami na instrumenty. Stało

ich tam niezbyt wiele, Stieglitz nie był ani chirurgiem, ani ginekologiem, lecz na prowincji

należy liczyć się z różnymi przypadkami chorób i trzeba być, jak to mówią, omnibusem.

Więc Salome znalazła się w bezpośrednim sąsiedztwie różnych-kleszezy i szczypców, dwu

czy trzech skalpeli oraz paru strzykawek. Doktor wykonał ruch ręki, jak gdyby chciał

odsunąć jakiś ostro zakończony, lśniący instrument z najbliższego zasięgu. — Nie, nie! —

wykrzyknął Kiekeritz, energicznie przytrzymując lekarza za biały rękaw fartucha. — Właśnie

tak, jak jest w tej chwili, będzie najkorzystniej, oczywiście, jeśli pan doktor nie ma nic prze-

ciwko temu. To wręcz wymarzone_miej

g

^e jl§| frngoś takiego jak Salome — dodał na poły

do siebie, na poły do gospodarza, strzepując palce i wyoierając je w chusteczkę; jak się

okazało, przy okazji ukłuł się dokrwi igłą strzykawki. — Niech pan pokaże. Zaraz się to panu

opatrzy. No, nic takiego, lekkie powierzchowne ukłucie, ale zawsze, ostrożność nigdy nie

zawadzi. — Porucznik zaśmiał się. Doktor Stieglitz, owiązując lekko krwawiący palec, nie

bardzo pojął wyraźną radość pacjenta. Przed chwilą w tym gabinecie, odbyła się auskultacja i

jej wynik okazał się raczej nieszczególny,

wręcz zły. Opukiwanie klatki piersiowej dało rezultat alarmujący: echo jak z pustej beczki,

głuchy, matowy pogłos. Z głębi piersi, gdy się przyłożyło ucho, dolatywały zgrzyty, świsty i

charakterystyczny, niemal blaszany szelest. No tak, pomyślał doktor Stieglitz, tak

przypuszczałem: prawego płuca już tak, jakby nie było, a lewe w stanie rozpadu. — Pan

powinien, dobrze radzę, Herr Oberleutnant, wyjechać, gdy tylko ta wojna się skończy, do

jakiegoś dobrego sanatorium, choćby do Meranu. A jeszcze lepiej do Szwajcarii, byle nie za

wysoko. Nie ma powodu, jak już mówiłem, do alarmu, lecz i lekceważyć nie należy. Niech

pan będzie rozsądny, panie poruczniku. Moja rada.

No i wkrótce po tej rozmowie ta nagła uciecha pacjenta w związku chyba istotnie I tym

background image

głupim obrazkiem, radość nie udawana, jak najszczersza, wręcz, chciałoby się powiedzieć, aż

dziecinna, a na pewno spontaniczna. Dziwni bywają ludzie. Nigdy się ich nie pozna, nic się o

nich tak na serio nie wie. I powiedział na głos: — Zapiszę panu znakomitą miksturę z

calcium. To, co się tam u pana w płucach otworzyło, zasklepi się, po prostu zwapni. Mam

niepłonną nadzieję, no i długoletnie doświadczenie. Ilu to chorych na płuca wyleczyłem! O,

nie tak dawno, może pan słyszał: syn rabina z Mościsk^ siedemnastoletni, zachorował,

i to bardzo poważnie, no i przysłali go tu, w góry, żeby mu pomógł klimat. Może i pomógł

też, ale to ja, nie chwaląc się, wyciągnąłem go z tej biedy. Było już bardzo źle, nawet

lwowscy lekarze kiwali głowami

i opuścili go, a teraz, popatrz pan, zdrów jak ryba. Ożenił się nie tak dawno, już ma syna.

Porucznik Kiekeritz jakby nie słyszał. Ustawiał oleodruk i tak, i siak, nachylał w różne

strony, podnosił |f oczu, wycierał chusteczką, chuchał, zakładał, to wyj

mował monokl. W końcu powiedział prostując się i odkładając Salome na stolik: —

Delectatio morosa, nieprawdaż? — a doktor Stieglitz, znów nie wiedząc, co ma jego pacjent

na myśli, zamilkł, mrugał tylko siwymi rzęsami i uśmiechał sdę nijako. Miał niewielką

szpakowatą bródkę w szpic, sztywny kołnierzyk rozchylony na grdyce. Zacierał malutkie,

niemal kobiece dłonie.

— Pan doktor — podjął po chwili Kiekeritz — czytał może dysertację niejakiego

Laforgue’a na temat Salome i Herodiady, ich wzajemnych relacji, uzależnień i animozji. Nie?

To wielka szkoda. Niech pan sobie poczyta, Herr Doktor. Bardzo interesujące, niech mi pan

wierzy. Jakoś tak — cytuję z pamięci, ale chyba dokładnie, bo tyle razy czytałem — niech

pan posłucha: „Któż to tak udręczył uśmiech tej małej? Jej niepokalane poczęcie?” Co?

Bajeczny pomysł, sam pan przyzna. To niepokalane poczęcie! A następnie, słuchaj pan, jest

tam taki passus, nie wiem, jak pan to odbiera, ale ja ... Więc to brzmi następująco: „Salome

zaśmiała się, pokasłując z cicha. Być może dlatego, by dać w ten sposób znać, że nie bierze

siebie samej serio. Odezwała się więc bezdźwięcznym i bezpłciowym głosem, jak ktoś chory

domagający się wywaru z ziół. . .” No co, nie miałem Tacji? Cała ta sytuacja, ta bezpłcio-

wość Salome, wbrew powszechnej, zwulgaryzowanej tradycji. Czy pan nie myśli, tak jak ja,

a przed nami Laforgue, że Salome -jß&t właściwie istotnie tworem nijakim, być może z tej

przyczyny, iż cały zapas płci, kobiecości najbardziej dosłownej, przewidzianej przez matkę

naturę na te obie panie, zagarnęła egoistycznie mama, to znaczy Herodiada?

— Przyszło mi na myśl w tej chwili — powiedział doktor Stieglitz — że mam dla pana

także zioła. Taki wywar. Pomoże panu. Warto spróbować.

Kiekeritz drgnął, jakby nagle przebudzony z głębokiego snu: — Arnika, co? — odwrócił

background image

się na pięcie, trzymając zmów w obu rękach oleodruk. Jego smagła, szczupła twarz znalazły

się nagle w wycięciu otwartego okna zwróconego na zachód, gdzie na dalekim planie

zaipadało poza górski, niemal granatowy łańcuch bardzo czerwone, lecz mimo to nie rażące

oczu, nieproporcjonalnie wielkie słońce. Wisiało jak balon tuż nad głową pacjenta. Potem

poza wciąż stojącym na tle okna przesunął się bezszelestnie długi sznur wagonów, same

cysterny. I w wieczornej cdszy wysoki, dwa razy powtórzony gwizd lokomotywy.

— Ach nie, skądże znowu! Dlaczego panu przyszła na myśl właśnie arnika? Przepiszę

coś znacznie odpowiedniejszego. Zobaczy pan, poruczniku, jak to panu zaraz ulży. Ja

osobiście nie przeceniam wprawdzie ziołolecznictwa, z którego niektórzy moi koledzy

próbują zrobić osrtaitnio panaceum, ale je doceniam i stosuję z powodzeniem w wielu

wypadkach.

Wtedy Kiekeritz, jakby nie słysząc słów lekarza, zaczął, zmrużywszy oczy, deklamować

półgłosem po francusku: ®,J’aime l’horreur d’être vierge et je veux vivre parmi l’effroi que

me font mes cheveux, pour le soir, retiré en ma couche reptile inviolé, sentir la chaâr

inutile...” * Zrozumiał pan, Herr Doktor? — Ale doktor Stieglitz nie znał francuskiego, więc

tylko uśmiechnął się blado. — Co to znaczy, Herr Oberleut- nant, kto to napisał? —

Mallarmé, taki francuski poeta. Nigdy pan o nim nie słyszał? — machnął ręką, nie usiłując

nawet przełożyć tekstu na niemiecki lub

przynajmniej wyjaśnić treści wiersza. Po chwili milczenia powiedział: — Wie^ pan, dlaczego

interesują mgie te ¡różne spekulacje i symbole? Na przykład Salome albo Maria Egipcjanka?

#Bo muszę wciąż czuć obok siebie obecność świadków, rozumie mnie pan? # Nie? —

Trudno. Mniejsza z tym... — po czym podjął jednak na nowo, patrząc teraz przez okno, za

którym zaszło już słońce i błękitniały jakby nagle po jego zniknięciu pojaśniałe lesiste góry i

skąd zaczął ciągnąć wieczorny chłód: — Zgodzi się pan chyba ze mną, doktorze, iż

najbardziej fascynującą sprawą^ na naszej planecie jest śmierć, i to oglądana, opukiwana, jak

mnie pan przed~chwilą opukiwał^ z obu stroń. Mam na myśli, nie wiem, czy mnie pan

rozumie, "Hen: Doktor, tak jej zadawanie, jak i doznawanie. Można by to określić jako

ąmakowanie, czy nie tak? To nie tylko konsekwentne do końca, lecz i jedynie lojalne stano-

wisko wobec niej.

Doktor Stieglitz zawołał dziewczynę z kuchni i kazał jej wytrzeć dokładnie i do czysta

obrazek, po czym, owinięty w papier pakowy, wręczył swemu pacjentowi. Ten, chowając do

portfela z krokodylej skórki plik recept, ożywiony, najwyraźniej wciąż podniecony, po-

wiedział: — Wie pan zapewne, że istnieje mnóstwo najróżniejszych wyobrażeń Salome, sam

znam ich chyba kilkanaście, bo to był do nie tak dawna bardzo modny temat, zwłaszcza od

background image

czasów sztuki Wilde’a, lecz najtrafniejsze jest, moim zdaniem, czy pan się też ze mną zgodzi,

Herr Doktor, ujęcie Francesca dpi Cako. Oryginał znajduje się, jeśli mnie pamięć nie myli, w

pinakotece w Turynie. Cóż, kiedy, tak między nami mówiąc, tylko i wyłącznie pani

Herodiada zasłu- guie na naszą uwagę. X, rzecz dziwna, tak się niewiele ukazało jej

podobizn, tak się rzadko zajmowano jej

PU

osobą, zwłaszcza w malarstwie. Zawsze ranie to dziwiło, a nawet gniewało. Miałem

pocztówkę ze znakomitą wprost reprodukcją Herodiady, takiej skupionej, przyczajonej,

wręcz groźnej w tej pozie, z obu rękami wciśniętymi między uda, całej w oczekiwaniu

nachylonej do przodu. Oczy zmrużone, ale co za oczyf Sama Cielesność, w gruncie rzeczy,

między nami mówiąc, obrzydliwość, aż od niej dławi w gardle, ale wprost me mogłem mimo

to, a chyba właśnie dlatego, oderwać wzroteu. No i niech pan sobie wyobrazi, co za pech! Ta

właśnie widokówka ostatniej wiosny zaginęła mi. Ktoś mi ją niezawodnie ukradł.

Podejrzewam ordynansa majora Holaka. Wiem, że szukał pocztówki, by ją wysłać do swojej

dziewczyny, no i prawdopodobnie, z braku innej, zwędził mi moją niezrównaną Herodiadę,

nie zdając sobie, rzecz jasna, sprawy, jaki skarb wpada mu w ręce. Prostak! To tak zwykle.

Wie pan, doktorze, że nie tak dawno temu znalazłem dwa piękne meisseny, jeden talerz i

jedną salaterkę, na wsi, używane jako miski na pokarm dla drobiu! Horrendum! Ech!...

Doktor Stieglitz kiwał głową ze zrozumieniem. Przecierał niezaradnie szkła chusteczką.

Potem wręczył porucznikowi oleodruk. Nie zgodził się przyjąć w zamian ani srebrnej

papierośnicy, ani sporej sumy w gotówce. — Co też pan, na miłosierdzie boskie, najle-

pszego? Bo się jeszcze obrażę, doprawdy, Herr Oberleutnant. Za takie coś nic niewarte? Że

wisiało tutaj w poczekalni, no to co? Nic! Przestanie wisieć i tyle. Schluss! Ja zresztą nie

palę. Po co mi w takim razie taki portcygar?

Przy kolacji doktor powiedział do żony: — Wiesz, Klara, dziwni bywają ludzie. Na przykład

ten oficer chory na tbc, ten co mieszka u Wasserzuga na piętrze,

no wiesz, o kim mówię, ten ułan. Był u mnie dzisiaj

i musiałem mu ofiarować obrazek, co to go kiedyś przywiozła ze Lwowa nasza Sara. Chyba

ci go nie żal, co? Sama mówiłaś kiedyś, że paskudztwo.

Ale nie wyjaśnił, na czym właściwie, poza sprawą tej reprodukcji, polega dziwność

pacjenta. Zresztą pani doktorowa i tak sama wie, że trafiają się (bardzo różni ludzie, nawet

tutaj, w tej dziurze. Pani Klara Stieglitz, z domu Probst, pochodziła z Sambora, i to nie z tego

Starego, zwanego też Starym Miastem, lecz tego drugiego, prawdziwego, niemal stolicy, i

miała swoje wyrobione zdanie o miasteczku, w którym przyszło jej od lat mieszkać, a także o

background image

klienteli męża. Jej mąż po chwili dodał: — Ten oficer ma przed sobą najwyżej dwa, no, może

trzy miesiące życia. — Ugryzł kromkę razowca posmarowanego gęsim smalcem. Taki

niełatwo teraz dostać, w handlu od dawna nie ma, lecz doktorowi dostarczają pacjenci. Także

miód. Na przykład ostatnio wręczył mu dwa spore słoje tego specjału, za którym doktor

przepada, pan nadleśniczy Szwanda że Smorza, też od czasu do cząsu jego pacjent. Ale rza-

dko, nader rzadko. Pan Alojzy Szwanda ma wprost żelazne zdrowie, organizm do

pozazdroszczenia: ani kataru, ani kaszlu, ani jakichś wyraźnych zmian w układzie krążenia

czy w sercu, nieco sklerozy, jak każdy w tym wieku, mimo że nie wylewa za kołnierz — te

jego własnej roboty nalewki znane w całej okolicy! — a i pali sporo, cygara, a także fajkę.

Na myśl o panu nadleśniczym doktor Stieglitz uśmiecha się sam do siebie; przyszło mu przy

okazji do głowy, że pan Szwanda, o ile wieść niesie, do teraz nie gardzi również płcią zwaną

słabą. Różne taMe baby wiejskie, raz ta, raz inna. Potem się zwierzają, jaki to pan nadleśni-

czy mocny, prawdziwy chłop, gdy idzie o te sprawy.

I tak | ust do ust takie wiadomości dochodzą aż do doktora Stieglitza.

Siostra Irina Parafińczuk, aktualnie zatrudniona w punkcie sanitarnym na stacji kolejowej

Turka, miała okazję któregoś dnia obejrzeć kolekcję pana porucznika Kiekeritza, to znaczy tę

jej cząstkę, którą ma przy sobie, gdyż większość wysłał już na adres matki, do Grazu.

Widziała i Salome, i Marię Egipcjankę, a także reprodukcję nieznanego malarza

holenderskiego, przedstawiającą jeźdźca galopującego na czarnym koniu przez romantyczny

krajobraz w burzliwą pogodę; ibył odziany w czarną burkę rozwianą na wietrzą Gdzieś w tle

obracał skrzydłami wiatrak. Ten Obrazek uznała za najładniejszy. Panna Irina Parafińczuk

miała okazję obejrzenia zbiorów porucznika Kiekeritza wysłana do niego przez doktora

Stieglitza, by choremu postawić bańki. Do wszystkich strapień i kłopotów przyłączył się

ostaitnio ostry bronchit. Irina, pucołowata, szeroka w biodrach, przysadzista, o pękatych

łydkach widocznych do połowy sponad cholew wysokich butów, jakie nosiła jesienią i zimą,

zaczesana na bok, z kosmykiem nad okiem jak młody kozak, stawiająca kroki szeroko i

zamaszyście, znała od dawna porucznika zamieszkałego u Wasserzuga. Zjawiał się przecież

dość często na stacji po gazety nadchodzące pociągiem popołudniowym, czternasta z mi-

nutami, a także i drugim, tym o siedemnastej dwanaście, by podpisać w charakterze

komendanta placu jakieś sprawozdania, między innymi i z działalności siostry Mny,

poplotkować z porucznikiem Valaśkiem, który się straszliwie nudził i tylko czekał na taką

okazję. Irina Parafińczuk kręciła się po obu pokojach — i tym zajmowanym przez Valaśka, i

swoim własnym, sanitarnym — i czasami hałaśliwie wtrącała się do roz

mowy. Potrafiła z byle powodu wybuchać śmiechem tak donośnym, że słychać go było aż za

background image

potokiem, w tartaku i magazynach. Paliła też namiętnie papierosy.

Teraz w pokoju numer jeden, zajmowanym przez porucznika Kiekeritza, zakasawszy

wyżej łokcia rękawy bluzy na muskularnych białych ramionach, chrzęszcząc i podzwaniając

całą kolekcją szklanych baniek w blaszanej miednicy, to zapalając, to gasząc dmuchnięciem

kłąb waty nasyconej spirytusem i nawiniętej na długi drut, napełniwszy cały pokój ostrą

wonią denaturatu, ustawiała z dużą wprawą bańki w dwu szeregach po obu stronach bruzdy

kręgosłupa, na nie opalonych, wątłych plecach pacjenta cierpliwie leżącego płasko na

brzuchu i obserwującego z zainteresowaniem lewym okiem krzątającą się energicznie

pielęgniarkę. Nuciła pod nosem w trakcie pracy takie jakieś tra-la- -la, tra-la-la, tra-la-la!

Porucznik od czasu do czasu niestety był zmuszony odkaszlnąć; swąd tlącej się waty i ostra

woń denaturatu kręciła w nosie i łaskotała w gardle. Wówczas panna Irina Parafińczuk

przestawała na moment nucić, sykała, marszczyła groźnie gęste, zrośnięte nad nosem brwi w

obawie, by gwałtowniejsze ruchy pacjenta nie spowodowały odpadnięcia którejś z baniek, a

już zaczynały — jak się wyraziła — pięknie nabierać, przyssały się wciągając w siebie skórę

pleców, która pęczniała, jednocześnie przyjmując barwę dojrzałej czereśni czy też wiśni.

Znała nieźle język niemiecki, więc usiłowała teraz nawiązać rozmowę z milczącym

porucznikiem, który wciąż przyglądał się jej z uwagą, i właśnie to jego nieustanne

wpatrywanie się bez słcwa zaczynało ją w jakiś sposób niepokoić, prowokować, a nawet dra-

żnić. — Po szczo win tak dywyt sia na mene? — No

więc zaczęła na temat ikon wiszących rzędem tuż nad łóżkiem. Ona osobiście nie ceniła ich

zbytnio. Widywała ich tyle w cerkwiach tych okolic, że jej spowszedniały. A były też i po

chałupach, kupowane z okazji pobytu w mieście na jarmarkach i odpustach. Natomiast

obrazek z jeźdźcem wydał się jej interesujący. Zapragnęła dowiedzieć się, kto to taki. Ale

porucznik Kiekeritz nie potrafił jej wyjaśnić, sam nie wiedział, było mu to zresztą całkowicie

obojętne, mało istotne. — Dziwne — powiedziała na to panna Parafiń- czuk — ja tobym nie

wytrzymała, ażbym się dowiedziała. Taka już jestem. — Mogę ją pani ofiarować, tę re-

produkcję, skoro się pani istotnie spodobała. Mnie na niej nie zależy — powiedział, a ona na

moment znieruchomiała, jakby zaskoczona; jej duże, mocne dłonie zawisły nad plecami

leżącego wciąż nieruchomo. — Tak? Naprawdę mogę ją sobie zabrać? No to będę miała od

pana pamiątkę, Herr Oberleutnant. Powieszę ten obrazek w moim pokoju służbowym na

stacji. — Oparła twardo obie ręce na plecach i biodrach porucznika, nisko nad nim

nachylona, tak iż przez chwilę poczuł jej oddech na karku. Wzdrygnął się, gdyż przyszło mu

do głowy, że dziewczyna w dowód wdzięczności za ofiarowany obrazek zamierza pocałować

go w szyję. W tym momencie złapał go ostry atak kaszlu. — Oj! — krzyknęła Parafińczuk i

background image

w panice znów przygniotła oburącz plecy pacjenta unieruchomiąjąc je, by wstrząsy

wywołane kaszlem nie zepsuły jej całej misternej roboty.

Nie tak znów chyba wiele czasu upłynie (ile tygodni? trzy? cztery?), a dyplomowana

pielęgniarka, zmobilizowana do służby sanitarnej (ach, nie — ona przecież sama

dobrowolnie zgłosiła się pewnego grudniowego poranka w roku 1917 do wojska jako ocho

tnik), przestanie być tylko i wyłącznie siostrą Czerwonego Krzyża. Zamieni biały fartuch na

wojskową bluzę. Wdzieje na swą jurną kozacką czuprynę ułańską furażerkę, odziedziczoną

po swym byłym pacjencie. Do niej, w miejsce nieaktualnego już cesarskiego bączka,

przyszyje własnoręcznie żółto-niebieską kokardę. W tym nowym wcieleniu, okręciwszy

pękate łydki owijaczami wchodzącymi właśnie w modę nie tylko w armii, zasznuruje ciasno

męskie, na czarnej gumowej podeszwie buciki typu myśliwskiego, dar pana nadleśniczego

Szwandy z jakiejś okazji, i — nie jest to wykluczone, przeciwnie, nader prawdopodobne —

obejmie samozwańczo komendę stacji kolejowej w miejsce dotychczasowego komendanta,

porucznika Valaśka, który zapragnie jak najszybciej powrócić w rodzinne strony. Tak to

będzie zapewne wyglądać wkrótce, gdy nadejdzie sposobna pora, nazywana również chwilą

historyczną. Na razie jednak panna Irina, przyszły już niebawem prowidnyk armii

ukraińskiej, z dumą przygląda się wynikom swej pracy: plecy pacjenta są całe w czerwonych

bąblach, niby olbrzymich szkarłatnych guzach na białym tle; odjęte nie bez trudu szklane

naczynia leżą już w podręcznej torbie sanitariuszki.

Gdy nazajutrz (a może dopiero za dwa, trzy dni) doktor Stieglitz zagadnie porucznika,

czy jest zadowolony z obsługi panny Parafińczuk, ten odpowie, że tak, oczywiście, nawet

bardzo zadowolony. A po chwili doda: — Tak, ona posiada wielkie i ciężkie białe dłonie.

Dobre do boksu, ale też do masażu. — Doktor, znów nieco zaskoczony, jak to się często

zdarzało w kontaktach i porucznikiem, odpowie szybko: —Tak, tak. Niezawodnie. Ale panu,

poruczniku, na nic by się taki masaż nie przydał, mógłby nawet zaszkodzić.

W tym momencie od strony stacji Jawora i Roz-

łucz zbliża się pociąg towarowy. Słychać go z daleka. Wspina się pod górę, lokomotywa

ciężko dyszy, po- sapuje, milknie na moment, by znów, z tym większą energią, zacząć

wyrzucać z komina nakrytego wielkim baniakiem czarne kłęby dymu w czyste, kryształowe

powietrze tutejszych gór. Słychać też stukot kół o spojenia szyn, mimo iż pociąg oddalony

jest jeszcze o kilka kilometrów i od stacji Turka, i od budki dróżnika oznaczonej napisem w

dużym formacie: Tu-2. Dlatego że taka znakomita słyszalność, jest zawsze dość czasu, mając

nieco wprawy, by ogarnąć się i wyjść przed budkę dróżniczą, ustawiając się następnie na

baczność z chorągiewką w ręku. Chorągiewka ta jest przytwierdzona do bardzo krótkiego

background image

kijka, sczerniałego od użycia w ciągu wielu lat i wyślizganego od rąk. Płótno chorągiewki też

zszarzało, straciło swą niegdyś jaskrawą, dumną barwę, jest teraz nie tylko brudne, lecz i

wystrzępione po brzegach. Ale i tak służy wiernie cesarsko-królewskim kolejom. I

chorągiewka, i drążek pamiętają dobre przedwojenne lata galicyjskie, a potem wybuch wojny

i krótką rosyjską okupację zimą z czternastego na piętnasty, i zwycięską ofensywę wiosenną

w piętnastym, po Gorlicach. Pracujący tu dróżnik, Ołe- ksa Maksymiuk, wiosną w

osiemnastym, kilka miesięcy temu, został powołany do szeregów c. k. landwery i wcielony

do trzydziestego trzeciego pułku w Stryju, i to mimo starań i obietnic pana porucznika

Valaśka, by tak doświadczonego funkcjonariusza kolei wyreklamo- wać; no cóż, nie udało

się i Maksymiuk odjechał do kadry. Jego następcą w tak ważnej funkcji na posterunku w

budce numer dws, a raczej następczynią, została dziewczyna, Niemka z kolonii Felizienthal,

nie jaka T/i*« TCud: Objęła tę pracę świadoma całkowicie i bez reszty swego

nieoczekiwanego awansu, a także

wagi spraw, jakie jej powierzono z pełnym zaufaniem w dobie wojny na tak eksponowanym

szlaku kolejowym, łączącym Lwów z Budapesztem via Sambor— —Turka—Sianki—

Ungvar i dalej, porty mad Adriatykiem, a już szczególnie z portem wojennym w Foli. Stała

się, i o tym wiedziała, instrumentem władzy państwowej, jej reprezentantem na niskim co

prawda, lecz niebagatelnym szczeblu drabiny służbowej. Wręczono jej kolejarski płaszcz po

poprzedniku, za luźny na nią, za to przykrótki; bo Liza Kut jest dziewczyną szczupłą, lecz

bardzo wyrośniętą, podniszczony i miejscami potargany (zwłaszcza obie kieszenie były

pourywane, a także brakło dwu guzików); dano jej również czapkę granatową z emblematem

kolei państwowych — kółkiem z dwoma skrzydełkami, symbolami pędu i szybkości;

zafasowała też parę męskich, wcale nowych komiśnych bucików, sznurowanych skórzanym

sznurowadłem, w sam raz na nią, dodać bowiem wypada, że Liza Kut, najstarsza córka

gajowego, dziś już nieżyjącego, a byłego podwładnego pana Szwandy, należy do dziewczyn

wysokich, a chudych, rzec by można, nawet łykowatych, a stopy ma płaskie i bardzo duże,

nawet jak na dwudziestoczteroletniego dróżnika. Więc teraz, gdy od Jawory zbliża się

pociąg, jest zawsze czas, by bez zbytniego pośpiechu, flegmatycznie i nieco sennie, jak to

ona, taka już powolna, lecz i pracowita od dziecka, wdziać i płaszcz, i czapkę i wsunąć stopy

w ko- miśne buty. Czasami bywa, że Liza zbyt już przesadzi w tym wyczekiwaniu na ostatni

moment, co, być może, stało się u niej rodzajem zaibawy sportowej, zwłaszcza że nie ma

niczego do roboty i nudzi się po całych dniach, więc świadomie zwleka patrząc przez okno z

budki, no, i nie ma już czasu na zasznurowanie obuwia. Wtedy sznurowadła pętają się i

plączą, zacze

background image

piając o wystające kamyki, ale ona nic sobie z tego nie robi. Ustawia się na baczność, minę

ma i tak surową, nigdy się nie uśmiecha. Liza jest pojętna i zarazem bardzo obowiązkową

oraz ambitna, szybko zatem nauczyła się wszystkich tajników swej niezbyt skomplikowanej

pracy, jak dbanie o stan toru i podkładów, codzienny ranny i wieczorny obchód swego

rejonu, obejmującego około dwa i pół kilometra nasypu w stronę stacji Jawora, mniej więcej

do pierwszych chałup wsi Słoboda i mostu kolejowego na rzece Stryj. Jesie- nią dmucha tam

zawsze lodowaty wiatr i Liza Kut otula się aż po oczy kołnierzem komiśnego płaszcza

okręconego w pasie rzemykiem. Do jej obowiązków należy również odśnieżanie zwrotnicy

tuż przy budce zwanej też posterunkiem numer dwa. Posiada całą kolekcję mioteł

brzozowych do tego celu, a ponadto szeroką szuflę drewnianą. Ma w tym wprawę, jako że w

poprzedniej swej pracy przez wiele miesięcy odmiatała ze śniegu tory na samej stacji, służąc

u pana naczelnika i pani naczelnikowej, a następnie u porucznika Valaska. Błahostką, wręcz

przyjemnością jest w tych warunkach obowiązek asystowania w pozie na baczność, z

chorągiewką u prawego boku, przy każdym przejeźdzde pociągu. Niektórzy maszyniści znają

ją już i pozdrawiają, mijając budkę numer dwa, wychyleni przez okno lokomotywy,

wykrzykując różne słowa w zależności od humoru i pogody. Gdy deszcz, czasami nikt nie

wyjrzy. Nigdy nie odpowiada ani na pozdrowienia, ani na zaczepki młodszych palaczy, a

także jadących w wagonach urlopników czy żołnierzy z kolejnych marszbataldonów

kierowanych tędy z Węgier na front wschodni. Nigdy się nawet nie' uśmiechnie. Taka już

jest. Ma swoje drobne radości, to fakt. Jej ambicją jest na przykład gwizdanie, naśladowanie

lo

komotyw szczególnie. Poznała cały kolejowy alfabet dźwięków, od sygnału zbliżania się do

stacji po hasło do jej opuszczenia, a także nerwowe gwizdki przed czerwonym semaforem w

oczekiwaniu na wjazd. Każdy inny, trzeba je tylko umieć rozróżnić, a Liza umie. Nieraz

pociąg zatrzymany na wjeździe tuż obok jej budki dróżniczej niecierpliwi się, a kierownik

pociągu lub maszynista z palaczem do niej kierują swe nieuzasadnione pretensje o zwłokę: —

Co jest tam? Posnęli, do licha, czy co? Ruszyłabyś się i pobiegła, żeby im powiedzieć. Co tak

sterczysz jak kołek? — i tym podobne. Ale jej, jak wiadomo, nie wolno opuszczać

posterunku.

Trudno by było wyobrazić sobie Lizę gdzie indziej niż na kolei, na przykład w

miasteczku będącym ośrodkiem nadrzędnej władzy, a także siedliskiem ludzi żyjących tutaj,

w praktyce jakby poza zasięgiem wojny, która w ostatnich dwu latach znacznie się oddaliła i

jakby wygasła. Tylko jej ukochana kolei żelazna nadal niezmiennie służyła wojnie. Ona

jakby scalała, cementowała wszystko dokoła, uzasadniając pracę Lizy Kut, a pośrednio i

background image

samo jej istnienie. Była zjawiskiem stałym i trwałym, tak jak mogłaby się wydać zima z

mrozem i śniegiem sprawą naturalną i niezmienną komuś, kto nigdy w życiu nie przeżył ani

wiosny, ani tym bardziej lata. Więc Liza Kut coraz bardziej, z każdym tygodniem i

miesiącem, nieledwie z każdą godziną, stawała się małą cząsteczką wielkiej sprawy zwanej

wojną światową, jej niewielkiego odcinka, jakim była bez wątpienia stacja kolejowa poddana

władzy c. k. armii i jej mała budka dróżnicza numer dwa. Liza Kut, jakby ulubienica i

pośrednio jej produkt uboczny, surowa i godna, ze swą smagłą szczupłą twarzą i zaciśniętymi

wąskimi wargami, stała na baczność,

salutując przelatujące tuż przed nią wagony również obsługujące wojnę. Nieliczne pociągi

cywilne miały w jej oczach znaczenie podrzędne i właściwie niewarte tego naprężenia się od

karku po pięty wysuwające się z wciąż nie zasznurowanych butów, tego salutowania, tej

uroczystej ceremonii. Czuła się, jak czuć się może i winien wiemy żołnierz na warcie przy

ważnym obiekcie państwowym, zwłaszcza w czasie wojny, przy prochowni czy arsenale, a

chyba nawet w momentach szczególnie podniosłych (a takie nachodziły Lizę), w cesarskim

Burgu znanym jej z widokówek. Może i czasami śnił się jej ten Hofburg wiedeński, pełen

luster, złoceń i sztywnych lokajów w wyzłacanych haftami liberiach.

Pachnie dniem i nocą świerczyna. Pachnieć tak będzie aż do końca, gdyż tak już jest, że

drzewa żyją dłużej niż ludzie. Można się zatem spodziewać, iż mocny smolny zapach

świerkowej żywicy przetrwa wszystko i sięgnie poza kraniec najdalszy okresu czasu, jaki

upływa. Piasek wysypuje się z klepsydry. Niewiele go na samym dnie. Pod sufitem budki

dróżniczej Tu-2, w której króluje Liza Kut, suszą się całe pęki czosnku i kolby kukurydzy.

Liza zagotowuje wodę w małym baniaku na blasze kuchenki w kącie izby i w niej kukurydzę.

Gdy jest miękka, zaczyna ją jeść, trzymając w obu kościstych sporych dłoniach, obgryzając

złotawe ziarna, całe ich rzędy za jednym zamachem, jednym (pociągnięciem nieco

wystających mocnych zębów. Nagie, obgryzione kaczany ciska w rów po drugiej stronie

nasypu. Ma zamiar ususzyć nieco tych kukurydzianych kolb, iby je potem zasiać na małym

poletku przynależnym budce dróżnika. Jej poprzednik miał i kapustę, i marchew. Zające

trafiały tu zbiegając po stoku i wyjadały warzywa, zwłaszcza w ciemne, bez-

"f- •■'T .

________________i________________.

Ir'

n

księżycowe noce. Teraz parcelka leży nie uprawiona i jest to jednym ze zmartwień, a także

przyczyną wstydu Lizy Kut.

Gdy pan porucznik Alfred Kiekeritz trafił tutaj i zamieszkał w hotelu Wasserzuga na

background image

pięterku, Liza Kut pracowała od niedawna w budce dróżniczej. Poprzednio, jak wiadomo,

pełniła mniej zaszczytną funkcję pracownicy fizycznej na stacji, jako siła zastępcza w

miejsce powołanego do szeregów jedynego tutaj numerowego, czyli pakiera. Dźwigała

walizki, kufry i skrzynie, a także zamiatała perony i podłogi na stacji oraz myła okna w

całym budynku stacyjnym. Trzeba dodać, iż była mocna jak koń. Obsługiwała dodatkowo

pana porucznika Valaska oraz pannę Irinę Para- fińczuk. W ostatnim roku wojny Liza Kut

ukończyła, dwadzieścia cztery lata i, jak się zdaje, zachowała nietknięte dziewictwo. Stało

sdę to, jak należy sądzić, z tej przyczyny, że odstraszała ewentualnych pretendentów i

zalotników swą ponurą miną, wrodzoną oschłością i mrukliwością. Trwała zresztą wielka

wojna i większość mężczyzn powołano pod sztandary. Liza była poza tym Niemką, należała

więc do rasy wyższej w swym mniemaniu i nie przyszłoby jej nawet na myśl zadawać się z

kimś innym niż rodak. Więc trwała w dziewictwie o typie militarnym, rzec by można, nader

surowym i sztywnym.

I taką właśnie mijał wielokrotnie, idąc na spacer wzdłuż nasypu kolejowego w stronę

Jawory, pan porucznik Kiekeritz. Na jego widok Liza Kut, czymkolwiek była zajęta w danej

chwili, rzucała wszystko, prostowała się i ustawiała natychmiast na baczność jak kamy

żołnierz; jej koścista twarzyczka, wąska jak u lisa, o szeroko rozstawionych oczach barwy

popiołu, wyrażała szacunek dla uniformu i rangi. Porucznik

w jej oczach był wysokim dostojnikiem wojskowym, wyższym nóż porucznik Valaśek mimo

tego samego stopnia. Wyczuwała w nim coś lepszego i zarazem tajemniczego. Może był

istotnie wysłannikiem sztabu?

Później już, gdy nadeszły jesienne deszcze, a dnie stawały się coraz krótsze, w jakiś

wolniejszy od służby dzień spotkał ją w wędrownym cyrku, który właśnie zawitał do

miasteczka. Pan nadleśniczy Alois Szwanda kiwnął ręką w odpowiedzi na niski ukłon Lizy.

Pamiętał ją od maleókośd.. Kiedyś tam, przed wojną, służyła jako chudy podlotek,

wyrośnięte nad swój wiek dziewczynisko, przy krowie, a także świniach w nadleśnictwie

Felizienthal-Smorze. Pozostał mu w pamięci obraz Lizy wyrzucającej widłami nawóz, za-

partej mocno obiema nogami w grząskie gnojowisko, spotniałej od wysiłku, wycierającej

łokciem pot i czoła z ponurą, zawziętą miną. Teraz, w kolejarskiej czapce i granatowym

sukiennym płaszczu, była nie do poznania, więc pan Szwanda minął ją zrazu obojętnie, do-

piero potem połapał się, z kim ma do czynienia, i nawet na jej temat powiedział coś do

porucznika Kieke- ritza. Ale ten czuł się wyjątkowo źle: było mokro i wietrzno, od przełęczy

spływała w doliny gęsta wełnista mgła, stąd ataki nie tylko bolesnego kaszlu, lecz i astmy.

Toteż przez cały czas ssał cukierki eukaliptusowe, których miał pełne kieszenie. Minął

background image

zadumany wyprężoną i salutującą go Lizę, nie zauważając jej i nie słysząc, co na jej temat

mówi do niego nadleśniczy Szwanda. Nie przewidział, iż ta chuda, wysoka dziewczyna

odegra niejaką rolę w scenie, którą można by określić jako finalną.

Łoza Kut bowiem, obok *slriny Parafińczuk) (w jej następnym wcieleniu), będzie

miaładoczymania z tym, co nazywamy ostatnią przysługą. Gdy Parafińczuk, już

jako wszechwładny komendant stacji, na której zawiśnie niebiesko-żółta chorągiew, łaskawie

zezwoli na załadowanie do bydlęcego wagonu skrzyni z doczesnymi szczątkami swego

byłego pacjenta, i to mimo jej niezbyt szczelnego opakowania (na szczęście będą panować

mrozy), oraz na doczepienie tego wagonu do pociągu jadącego na Węgry (niech się inni

martwią, co dalej!), to Liza Kut, porzuciwszy z determinacją posterunek na kolei, oporządzi

cielesne resztki zmarłego. U siebie jeszcze, w budce numer dwa, rozbierze zimne ciało

porucznika, po czym obmyje, z jej znaną dokładnością, wodą z octem i gąbką. Nie pominie

żadnego miejsca. Być może, iż to, czego nie mogła ze względu na dystans, jaki ją dzielił od

zmarłego, zaznać, teraz zostało oddane w jej niepodzielne władanie. Z narastającą czułością

ujmie w swe duże kościste dłonie po kolei stopy, kolana, a następnie i męskie organa tego, na

którego widok biło żywiej jej oschłe z pozoru serce. Potem ucałuje nawet zimne wargi

leżącego na wznak. Stanie się kapłanką kultu zmarłych, jak w dawnym Egipcie. Więcej — na

moment upodobni się do służebnic nawykłych do patroszenia zwłok, a następnie wypełniania

ich pustych wnętrz ziołami i żywicą zabezpieczającą od gnicia. Będzie zwlekać, nim na nowo

przyodzieje sztywniejące już ciało w ułański mundur. Zrobi to powoli, uważnie, okrążając na

palcach deskę wspartą o dwa stołki, na których spoczywają zwłoki. A przecież wystarczyło

przyjrzeć się dłoniom Lizy Kut, by, mając nieco wyobraźni i oczytania w tej dziedzinie,

powiązać ich kształt i poruszenia, te precyzyjne \ zdecydowane, choć powolne, jakby senne

ruchy z ceremoniałem i rytuałem kultu śmierci. Lecz, jak wiadomo, za życia ludzie bywają

ślepi i głusi.

Cyrk trafił do nas ostatniej jesieni Wielkiej Wojny.

Pojawił się jak gdyby znikąd, można by powiedzieć nawet — z mgły. Przybył (którejś nocy,

może tuż przed świtem, zadeszczoną, kamienistą, pełną wybojów i kałuż drogą od strony

dolin i rozlokował się na pustym placyku, na którym w czasach pokojowych odbywały się

niekiedy ludowe festyny. Teraz pusto tu i bardzo brudno, bo obok funkcjonuje do dziś

bydlęca targowica, więc pełno odpadków, słomy, kup nawozu, czuć na dużą odległość dokoła

końskim i krowim moczem, a nawet — po deszczach zwłaszcza — podpływa tu gnojówka.

Tutaj też, gdy nie ma targu, ludzie zajęci w pobMżu — w magazynach i na rampie — mają

zwyczaj przychodzić z potrzebą, więc i tego nie brak. Ludzkie odchody gromadzą się w

background image

pobliżu płotu oraz w krzakach dzikiego bzu i jarzębin. Kalina i liguster straciły już liście po

pierwszych nocnych przymrozkach, jest szaro i nieprzyjaźnie: wieje od gór, których nie

widać — toną /bowiem w 'kołdrach i poduchach mgieł. Wiatr poranny zgarnia i rozrzuca na

przemian słomę oraz papiery. I to tu właśnie rozlokował się cyrk.

W całości przedstawiało się to raczej skromnie, a nawet ubogo: jeden wóz zwany

mieszkalnym, pomalowany na zielono, z dwoma okienkami zasłoniętymi białymi firankami;

drugi to wóz-platforma wiozący namiot, zwykłe jednomasztowe szapito, oraz różne ko-

nieczne utensylia. Dawniej mieściła się tu klatka z niedźwiedziem, chlubą cyrku, lecz gdy ten

zdechł zeszłego lata w Rohatynie, zostało po zwierzęciu, które nazywało się Hans, tyiiko

wisjpomnienie. Jest, co prawda, jeszcze trójką koni, no i pies; ten jednak biegnie zazwyczaj

uwiązany między kołami mieszkalnego wozu, służącego mu jako ochronny dach w razie

deszczu. Dwa konie użyte są do obu wozów jako siła pociągowa, trzeci

jest wierzchowcem i biegnie na lince za wozem-plał- farmą. Jest to grubonogi walach

imieniem Febus.

Jeśli idzie natomiast o ludzi, czyli obsadę cyrku, składa się ona z trójki związanej

wspólnym losem: a zatem na pierwszym miejscu wypadałoby wymienić właściciela

przedsiębiorstwa, inaczej mówiąc, dyreW;o- ra; jest nim były atleta wagi ciężkiej, a

uprzednio, za dobrych pokojowyćhcżasów, również póskraftiiacz i treser nieżyjącego już

niestety niedźwiedzia, a poprzednio jakoby i lwa; nie jest to jednak aż tak pewne, jeśli idzie o

lwa: istnieją wątpliwości, czy ten istotnie egzystował, pozostała po nim jedynie legenda.

Dyrektor to facet przykrótki, a tęgi. Nigdy nie widuje się go bez bata w ręku. Nosi obcisłe

skórzane spodnie oraz buty do połowy łydek, czarne, z brunatnymi mankietami, tak modne w

rozległej dziedzinie ekwitacji. Był podobno za młodu szczególnie pięknym mężczyzną, tak

zwanym pożeraczem serc, lecz to chyba też legenda; lata przydały mu tuszy, brzuch uniósł

cały dół kamizelki, formując tak zwaną „węgierską pierś”, zad natomiast stał się jak gdyby

babski; twarz, a już zwłaszcza policzki — obwisły; oczy ma dyrektor podkrążone, a pod nimi

worki posiekane siecią wiśniowych żyłek. Każdy lekarz orzekłby, ujrzawszy go, gdy tak

dumnie kroczy na palcach, z batogiem w lewicy i z prawicą uniesioną do kolistego,

wdzięcznego ukłonu pod adresem widzów, iż grozi mu w przyszłości apopleksja. Ale

niekoniecznie. Może dyrektor, wskutek ciągłego przebywania na świeżym powietrzu,

ustrzeże się chorób złej przemiany materii oraz zwapnienia naczyń wieńcowych. Chyba

takim właśnie mógł być dyrektor małego wędrownego cyrku, tak przynajmniej winien

wyglądać. Zatem, jeżeli nawet dokładnie takim nie był

w swej autentycznej postaci (skoro taka ewentualność — możność uzyskania pełnej

background image

autentyczności — w ogóle może istnieć gdziekolwiek i kiedykolwiek), to takim właśnie

powinien wydać się oczom tych, którzy go ujrzeli we fraczku do konnej jazdy, w cylindrze i

bardzo obcisłych spodniach w dniu inauguracyjnego przedstawienia cyrku. I to powinno

wystarczyć. Czas, jak wiadomo, zmienia układy, proporcje, zaciera szczegóły i jednocześnie

deformuje całość obrazu czy wrażenia: jedne elementy rozrastają się, ulegając elephantiasis,

czyli słoniowaceniu wyobraźni, inne odwrotnie — maleją, karleją, wręcz zanikają. Tak zatem

i w tym wypadku z dyrektorem i jego całą ekipą. A z tego nauka: należy przede wszystkim

ustalić schemat i już trzymać się go, nie zmieniając możliwie niczego, a wtedy zawsze w

ostatecznym bilansie wyjdziemy na swoje. Nie odnosi się to zresztą wyłącznie do tak

podatnej wszelkim schematyzmem i stereotypom postaci, jak dyrektor wędrownego cyrku.

Można, a nawet wręcz należy po tylu latach (i to w jakich latach!) zastosować tę metodę i do

postaci znacznie bardziej złożonych.

Jeśli idzie o pierwszoplanową postać dyrektora, mamy pewne wątpliwości odnośnie do

jego zarostu, pamięć bywa zawodna, zwłaszcza biorąc poprawkę na skłonność posługiwania

się schematami; i tak czasami wydaje się, że nosił niewielkie podkręcone zawadiacko wąsiki,

usztywnione fiksatuarem, straszliwie w swym wyrazie agresywnie męskie; kiedy indziej

(może w innym oświetleniu i odmiennej sytuacji lub gdy na chwilę postać-ideał, postać-wzór

dyrektora takiego, jakiego pragnęlibyśmy widzieć, rozmaże się i zaniknie), sądzimy, iż był

przecież gładko wygolony, o skórze po

liczków jakby zbabczałej, lekko zwiotczałej na pewno i pokrytej różem oraz pudrem.

Najwyżej — to wszyscy pamiętają — po bokach jakieś baczki i tyle.

Która wersja jest prawdziwa? Tylu bowiem dyrektorów różnych cyrków przewinęło się

dokoła, iż się ci dyrektorzy wymieszali i przy okazji upodobnili. Jeden dyrektor zrósł się z

drugim, wdarł się w skórę trzeciego, by się w końcu najspokojniej objawić jako czwarty

dyrektor, ten rzekomo najibardziej, jeśli nie autentyczny (bo takich nigdzie nie ma), to

przynajmniej prawdopodobny, właśnie dlatego, że typowy.

Czy więc nie taka właśnie postać objawiła się pewnego zadeszczonego poranka w

mieście powiatowym Turka, jeżeli (i w podobne fakty, niby to nie do podważenia, można

zwątpić) taki cyrk zawitał kiedykolwiek w tamte strony w tamtym cezasie, a nie był wy-

łącznie odbiciem lustrzanym czegoś, co nigdy nie istniało w tym miejscu i w takiej formie?

Trtudno! Można by przy okazji rozmnożyć postacie, tworząc z nich swoisty korowód

wyobrażający taniec weselny lub, na przykład, taniec śmierci. Rodzaj ruchomego fresku na

tle gór pokrytych mgłą i natrętnego zapachu świerkowej żyiwicy. Miałoby taMe

przeinaczenie, taka fantazja, niejakie uzasadnienie, biorąc pod uwagę okoliczności tego, co

background image

miało nastąpić.

Zaś obok pana dyrektora, ozyili pana i władcy,-jego partnerkarrAa, która niegdyś była

woltyżecką! .a osfca-_ tnio przeważnie służy mistrzowi jako medium. Ma jakieś imię,

obojętne w gruncie rzeczy, ¡jakie. Może to, które figurowało na afiszu (a pojawił się taki

zaraz rankiem po przybyciu na miejsce, był, i to ręcznie malowany, trójbarwny, zawieszony

na parkanie obok wejścia do kasy cyrku, a także, za zgodą władz, na rynku oraz na kolejowej

stacji), albo też jakieś inne:

na przykład /mogłaby to być /Diana; I albo jakoś inaczej jeszcze: Olga. Wszystko jedno w

gruncie rzeczy. Skądinąd wiMomó (choćby od miejscowego żandarma, Iwana Pełeohatego,

który z racji swych funkcji musiał mieć wgląd w papiery całej trójki cyrkowych artystów), że

nazywała się Katarzyna Przedbojska i urodziła się w Stanisławowie" na przedimieścm

u

zwanym Knihinin. Była grekokatoliczką. I jeszcze jeden szczegół: miała trzydzieści osiem

lat. Wyglądała zresztą różnie: raz o wiele młodziej, a bywało, i starzej. Gdy na przykład

widziało się ją z daleka, zwłaszcza uśmiechniętą, wtedy (mogła się komuś wydać młodą,

niemal dziewczyną, gdy się jednak ujrzało wieczorem i z bliska jej twarz zmęczoną, źle,

krzywo umalowane wargi i powieki, jaskrawo upacykowane różem policzki^ chmurną lub

apatycznie senną — wówczas, można by dać jej nawet z lekką przesada i pięćdziesiąt lat z

okła- dem.

Tak właśnie wyglądała w czasie seansów hipnotycznych zorganizowanych po zakazie

pokazów publicznych w cyifcu, prywatnie -już, w pokoiku na pigfcrze stacji kolejowej, ju

porucznika Yalaśka. z imeiaitvwv i na koszt porucznika Kiekeritza. Gdy tak szła w transie,

uśpiona ćzjr — jak pcwlejrzewali i porucznik Va- laśek, i panna Irina Parafiińczuk —

udająca sen hipnotyczny. mając zaciśnięte sinawe powieki, wychudzone uróżowane .policzki

i spieczone, karminem niemal wiśniowym pociągnięte wargi, wędrowała na ukos izby z

wyciągniętymi przed siebie ramionami, jak ślepa, w dodatku w za luźnych na nią starych

bryczesach do karanej jazdy a wysokich butach do woltyżerki, z nieproporcjonalnie dużymi

ostrogami podzwaniają- cymi za każdym krokiem. Wówczas porucznik Kieke- ritz pomyślał,

że medium bełkocące jakieś słowa w nie

znanym mu języku, prawdziwym czy może udanym, musi mieć — to absurd, ale na to

wygląda — chyba ze sześćdziesiąt lat. Dostrzegł wśród jej niewątpliwie pomalowanych na

czarno, potarganych teraz, zwisających bokami włosów całe siwe pasma, widocznie nie-

starannie poczernione w pośpiechu; a także z bardzo bliska, gdy do niego podeszła na krok i

przystanęła — zmarszczki na szyi i dokoła zamkniętych. ocz_u. Nie zależało mu zresztą,

rzecz jasna, na urodzie ani wieku rzekomej Cyganki. To ona przecież wywróżyła mu

background image

onegdaj, gdy go spotkała" Idącego wraz ze Szwandą, drzewo życia i rajskiego ptaka po

śmierci. Przelazła, nachyliwszy się nisko, przez dziurę w parkanie, omotana w szal i odziana

wówczas, tak jak ubierają się Cyganki, w jaskrawe łaszki. W cyrku nie skojarzył jej z tamtą

wróżką._ Teraz dopiero zmiarkował, iż to ta sama kobieta, skarżąca się żandarmowi

Pełechatemu, że ma żylaki.

Tego samego dnia z rana nauczyciel miejscowy, kierownik szkoły ludowej, Adam

Kwasiżur, wraz z nauczycielką, Izabelą Słomkowską z tejżę„ szkoły, postanowili odegnać

dzieciarnię usiłującą się wedrzeć na teren cyrku, by bodaj przez jakąś szparę czy dziurę w

szapicie, czyli namiocie (a były takie, i to liczne), coś zobaczyć. Rozeszła się już pogłoska o

jakichś dziwach z usypianiem, a może nawet konszachtach jawnych z duchami czy może

samym diabłem. Wskazywano na trzecią postać z ekipy wędrownej — błazna i karła w jednej

osobie. Nie wszyscy wiedzieli, że na interwencję pana nauczyciela Kwasiżura, w porozu-

mieniu z księdzem dziekanem Pożuczkiam, wachmistrz żandarmerii i komendant posterunku,

Iwan Pełech&ty, zakazał dalszych publicznych pokazów hipnoz^ jako gorszących i

mogących wywołać, zwłaszcza w okresie

Eiiii

* 9 £$£%!£$!

trwającej wojny, niewskazane komentarze, domysły i tak dalej. Więc teraz on, przedstawiciel

władzy, Pe- łechaty, przybył tutaj, by sprawdzić, czy wykonano jego zalecenia, i na jego

widok para nauczycieli szczerze się uradowała. Dzieci zaczęły uciekać w różne strony. A

niedaleko stąd, bo tuż za rampą załadowczą, niemal na torach kolejowych, napotkały,

biegnąc, idącego z wysiłkiem, bo pod górę, od potoku i tartaku dozorcę jeńców, posta, ułana

landszturmu, Moszka Kapłana. Kapłan szedł powoli, dysząc. Na głowie miał, jak zwykle w

chłodniejsze dni, połową czapkę z opuszczonymi na uszy klapami, co ją upodobniało do

babskiej ka- puzy. Moszko choruje na uszy i gdy taki wiatr nieznośny jak dzisiaj, musi je

szczególnie chronić przed zawianiem. Ponadto trzeba dodać, że ułan Kapłan od paru tygodni

zaczął zapuszczać brodę, którą dawniej w cywdilu nosił, a którą zgolił po wcieleniu do szere-

gów, zgodnie z regulaminem. Ale regulamin tracił z dnia na dzień swe rygory. Nikogo już nie

obchodził. Wszystko dokoła najwyraźniej się kończyło, liście opadały, mróz nocami chwytał,

tytoniu zabrakło w kantynie na dworcu, chleb dosłownie jak lepka glina, zamiast cukru ruda

melasa lub sacharyna, w ogóle, co tu gadać, taki jesienny finał. W tyoh warunkach broda

posta Kapłana przestała stanowić jakikolwiek problem. A była już dość długa, na jakieś dwa,

trzy palce, tyle że rzadka. Ot, wiotki rudawy, niemal rudoblond kosmyk zwiewany wiatrem

to w prawo, to w lewo. No i dzieci, jak już nieraz, można powiedzieć, za każdym razem, gdy

spotkały ułana Kapłana, otoczywszy go na dystans paru kroków, podskakując i tańcząc,

background image

zaczęły chórem deklamować i podśpiewywać: — Ułan, ułan! Ułani, ułani, malowane dzieci,

każda panienka za wami poleci! Ułan — dzieciak! Ułan — dzieciak! Kasztan,

nie bułan! Cha, cha, cha! — i tym podobne. Moszko Kapłan przystanął i zaczął się opędzać

wymachując brzozową witką znalezioną na drodze. Służbowy karabin kołysał się

przewieszony przez plecy, bijąc go kolbą po udach. W porę nadbiegła zdyszana para nauczy-

cielska i dzieci rozbiegły się natychmiast. Niektórym wygrażał pięścią pan nauczyciel

Kwasiżur. Ale one były już daleko, kryjąc się za żywopłot rosnący wzdłuż kolejowego

nasypu lub zbiegając do potoku na łeb na szyję po pochyłości. Kapłan nawet się śmiał. Nie

miał żalu, przywykł, a był z naitury łagodny i pobłażliwy. Ostatecznie i podlegający jego

kompetencji, zależni od niego jeńcy też nie traktowali go poważnie, a on wcale się nie

gniewał. — No, Mojsie — mówili — ty ułan, co? Skaży, szto ty awstrijskij ułan! — A on

«mawiał, że skoro im nielekko, coraz głodniej i zimniej, męczą się, to po co, w imię czego

jeszcze i on ma ich dodatkowo męczyć. Więc teraz śmiejąc się dowcipkował: — Jaki ja tam,

pani nauczycielko, malowany dzieciak? Jakie ze mnie dziecko, co za dzieciak? No, niech

pani powie! Malowane dzieci, malowane dzieci... To było może pnzed wojną, ale teraz? Że

niby ułan, no to trudno, stało się i jest, co ja na to poradzę? Gdybym mógł poradzić, to ani

jednej chwili nie byłbym dłużej ułanem. Po co? No, niech pani sama powie. — Nauczycielka,

panna Izabela Słomkowska, śmiała się, lecz jej szef, nauczyciel Kwasiżur, miał surową minę.

Nie bardzo wiedział, czy żołnierzowi bądź co bądź armii wolno się tak bez szacunku wyrażać

o gatunku broni, w której służy. Czy me pachnie to tym, co każdy uczciwy obywatel

powinien piętnować, a co można by określić jako groźny, rozkładowy defetyzm. Więc

milczał.

Koń wierzchowy, stary cyrkowy siwek nazywający się Febus, miał grube pęćiny porośnięte

szorstkim dłu

\

gim włosem, co jakoby zdarza się raczej rzadko u tej rasy. Być może, że jakiś jego przodek

był perszeronem lub należał do koni pociągowych rasy belgijskiej. Teraz był już stary, ale

nogi miał jeszcze mocne, a charakter raozej łagodny, bliższy lenistwu niż nerwom czy innym

końskim fanaberiom. Nie bał się nawet samochodów. Podczas gdy oba konie zaprzęgowe

trzeba było na widok zbliżającego się automobilu ściągać lejcami, on nie zwracał uwagi,

nawet nie raczył strzyc uszami albo ich stulać płochliwie. Nawet nie obejrzał, gdy — jak się

to zdarzyło, w dodatku o zmierzchu i samochód jechał na dużych światłach, widocznych z

daleka jak dwa wielkie oka, na drodze za Rozłuczem i na zakręcie, trochę strachu, no i nic,

samochód wojskowy minął ich tabor dwuwozowy z (trzecim koniem idącym luzem na lince

background image

— szofer zatrąbił. I co z tego? Febus stąpał krokiem niemal hieratycznym, jakby stale do

rytmu, który może utkwił mu w głowie — dawne lata, gdy wspięty na tylne nogi tańczył pod

melodię Straussowskiego walca Nad pięknym modrym Dunajem.

Na występy odziewano go w czaprak roboty niewątpliwie wschodniej, purpurowy, cały w

złotych haftach, cekinach, a nawet perłach. Siodło również było orientalne i w kształcie, i

wykończeniu, może perskie, może arabskie. Indagowany przez Kiekeritza, który za-

interesował się tak pięknym sprzętem, dyrektor cyrku przyznał się, iż natrafił na niego na

Podolu, i to tym spoza Zbrucza, rosyjskim, w stajni obok jakiegoś pałacu. Było tam ¡podobno

istne muzeum, kolekcja karet, powozów, uprzęży z różnych epok. Dyrektor mógłby zabrać

coś z tych skarbów, przydałoby się w cynku, lecz bał się, gdyż przyszło wojsko, więc on

szybko opuścił tamtą okolicę.

Kiedy się widziało dyrektora ;cyrku „Columbus” wraz z partnerką, panną Dianą vel Olgą,

oraz klownem, obojętne w jakiej sytuacji, w jakim kolejnym wzajemnym układzie, zawsze,

biorąc pod uwagę despotyczną męskość dyrektora, nasuwał się nieodparcie obraz miłosnego

zbliżenia w rytmie jakiegoś walczyka z gramofonowej płyty (na przykład: „W mojej podróży

— ileż to burzy ...” i tak dalej) i w charakterystycznym rytuale: wszystko odbywało się

zapewne (a przynajmniej mogło się dziać, założywszy typowość, a najyet schematyczną

makietowość i postaci, i sytuacji) wśród świstu batoga z bydlęcej skóry, długiego na dwa

metry chyba, zataczającego w powietrzu wręcz fantastyczne wężowe spirale i ósemki,

klaszczącego i bijącego w rytmie o podłogę, takiego bata, jakim posługują się zazwyczaj

treserzy dzikich zwierząt, poskromicie] e lwów czy tygrysów oraz pastuchy dzikich koni

stadami galopujących na jakiejś prerii czy sawannie. Kręcąca się płyta gramofonowa i — na

tle walczyka — płacz, szloch rozdzierający serce i widok karła w kostiumie klowna, a może

w nocnej bieliźnie, w długich ciepłych kalesonach, bo przecież zima i w wozie mieszkalnym

zimno, postać pokracznego gnoma, jak klęczy spazmując, jak sobie okręca szyję pończochą

woltyżerki, niemal się nią dusi, potem zębami drapieżnego zwierzęcia chwyta rzemień

batoga, wgryza się weń i targany mocnymi podrzutami wykonuje na podłodze, wśród ryków

śmiechu poskromiciela, rodzaj spazmatycznego błazeńskiego tańca. Jest zatem świszczący

bat i są łzy, i czerwone długie pończochy panny Olgi, i jej zwierzęcy skowyt; niewykluczone

jednak, iż tak do księżyca skarży się klown lub też wyje pies uwiązany do wozu. Mamy

bowiem pełnię, którą widać dokładnie poprzez firanki zasłaniające okienka cyrko

wego wozu. Księżyc miewa różne fazy i w związku z tym zmienia też kształt. Można go

sobie wyobrazić bez trudu jako białą świetlistą banię; lecz także jako wąski ostry sienp czy

jatagan. Bardzo to wszystko w stylu i dekoracyjne. W tym widmowym świetle zwycięska

background image

brzuchata sylwetka dyrektora cyrku „Columbus” z nieodłącznym batogiem, rytm uderzeń i

coś jakby płacz małego dziecka; ale przecież nie ma żadnych dzieci w tym trójosobowym

zespole; niedźwiedź Hans zdechł jeszcze w Rohatynie na rynku, Cyganie kupili skórę po

nim; można by natomiast wszystko zwalić na psa: że niby tak skomli i wyje po cichutku

ukryty pod wozem, że się tak skarży ze strachu, bo wie, iż mu głośniej wyć ani tym bardziej

szczekać nie wolno. Skórzany batog dosięgnąłby go, uwiązanego na łańcuchu pomiędzy

kołami, zatoczywszy piękny łuk przy samej ziemi.

Kiedy porucznik Kiekeritz po złej, a nawet bardzo niedobrej, nie przespanej nocy

wyszedł z hotelu i ujrzał na pustym dotychczas placu dwa cyrkowe wozy oraz wbity w

ziemię maszt, wokół którego układała się szeroko w fałdy krynolina nie rozpiętego jeszcze

namiotu, sytuacja przedstawiała się następująco: obok wozu-platformy ze skrzynią na

wierzchu oraz pustą wielką klatką stał mały człowieczek ze smutną, pomarszczoną niby

zwiędłe jabłuszko twarzyczką przedwcześnie postarzałego dziecka; był to właśnie ten trzeci,

klowin, tyle że na razie jak gdyby w cywilu, incognito, nieoficjalnie, więc nikt nie

odgadnąłby, że to samo zatroskane indywiduum o wzroście karzełka potrafi | taką gracją

fikać koziołki, czternaście jeden po drugim, wyczyniać najdziwniejsze sztuczki i wywoływać

udaną bezradnością i niezgrabialstwem salwy śmiechu, zwłaszcza u młodocianych widzów.

Inna rzecz,

że jakże często w tym śmiechu ciskano w niego z bliskiego dystansu ogryzki jabłek, nadgniłe

kartofle lub zmiękłe ogórki przyniesione jako zakąska do cyrku.

Rozmawiał z nim w tej chwili miejscowy żandarm, wachmistrz Pełechaty. Na schodkach

zaś prowadzących do wnętrza mieszkalnego wozu stojącego opodal siedziała kobieta w

chusteczce na głowie zawiązanej na karku. Cerowała, nachylona i skupiona, długie czerwone

pończochy w ażurowe wzory. Obok niej, na progu, stała para pantofli na bardzo wysokich

powykręcanych cienkich obcasach, z nieco zgniecionymi, jakby wymiętymi noskami, a także

otwarte pudełko pasty do obuwia i szmatka.

Porucznik Kiekeritz minął klowna i żandarma, który zauważywszy go, trzasnął obcasami

służbiście i zasalutował; podszedł do wozu mieszkalnego. Przystanął tam, wziął do ręki w

zamszowej rękawiczce jeden z tych podniszczonych trzewików niedzisiejszej mody i

przyjrzał mu się z bliska, podniósłszy do oczu z nie ukrywanym zainteresowaniem, po czym

odstawił go ostrożnie na miejsce. Kobieta o sennych, zmęczonych oczach przerwała pracę, i

przyglądała mu się w milczeniu. Miała na sobie tani ceratowy płaszcz przeciwdeszczowy,

spod którego wyzierała przybrudzona różowa nocna koszula. Była to, jak się zdaje, ta sama,

którą na niej zobaczył porucznik nazajutrz, dobrze po północy, na hotelowych schodach

background image

między parterem a pierwszym piętrem, gdy to, zwabiony hałasem, otworzył drzwi pokoju

numer jeden i wyjrzał drżąc z zimna, gdyż był tylko w szlafroku narzuconym na piżamę. Na

niebie była pełnia i dokoła niej czyste, mroźne niebo bez jednej chmurki; nie dostrzegało się

również i gwiazd.

Porucznik nie spał jeszcze, lecz już zgasił światło

L leżał w ciemności na łóżku. A ¡właściwie nie w zupełnej, gdyż przez okno padało światło

pełni. Pływał więc, unosił się i opadał w półśnie gorączkowym, w tym lunamym pół blasku,

pół cieniu, rozchwianym i na poły tylko realnym. Usłyszawszy niezwykłe głosy na dole,

wyjrzał, a następnie zszedł do połowy schodów; były jak zwykle oświetlone słabą,

czerdziestoświecową żarówką pod blaszanym płaskim abażurem w kształcie talerza; tam

gdzie stał wychylony przez poręcz porucznik Kiekerdtz, leżał cień — światło lampy tutaj nie

sięgało; korytarz za nim też był zupełnie ciemny. Portier, Izaak Roth, punktualnie o dziesiątej

wygaszał światło, poza tą jedną żarówką tuż nad wejściem na piętro.

Coś tam na dole zatupotało w miejscu, przystanęło potem czy może kucnęło jak

spłoszone zwierzę. Poru- ozmifcowi przeleciała przez głową absurdalna, zdawałoby się,

myśl: małpa? rezus przez kogoś przestraszony, skulony w jakimś kącie, dyszący i ukazujący

ze strachu drobne ząbki? — Potem to coś zaczęło skradać się po schodach w górę, aż

pojawiło się w świetle samotnej żarówki upstrzonej przez muchy. Porucznik czekał patrząc.

W wewnętrznym okienku oddzielającym portierkę od klatki schodowej zapaliło się światło.

Porucznikowi wydało się, że widzi poza firanką sylwetkę Rotha. Jego zgarbione plecy, może

i brodaty profil. Potem to znikło z jego pola widzenia. Zakurzony oleander w zielonym

drewnianym (wazonie i dwa wyplatane foteliki stały na swoim miejscu. Wszystko wydawało

się na swoim miejscu. I chyba tak istotnie było. Wówczas to właśnie porucznik Alfred

Kiekeritz miał okazję stwierdzić naocznie, iż nocna koszula, którą zauważył poprzedniego

dnia wyzierającą rąbkiem spod rozchylonych nieco brzegów przeciwdeszczowego cera

towego płaszcza, błyszczącego tak, jakby stale był oblany wodą lub pokryty świeżo lakierem,

jest tą samą, jaką miała na sobie wspinająca się ku niemu po schodach partnerka dyrektora (a

chyba i jego kochanka? — pomyślał), ta sama, którą oglądał kilka godzin temu na arenie

cyrku w trzech kolejnych wcieleniach: akro- batki odzianej w zielony trykot, wyginającej się

wężowo na środku areny, wciskającej głowę między kolana, zwiniętej w kółko zdawałoby się

nie do odplą- tania, ukazującej spęczniałą od wysiłku twarz z wytrzeszczonymi oczyma w

miejscu niespodziewanym, gdzieś chyba na plecach czy na wysokości stóp w gumowych

zielonych pantoflach gimnastycznych o wyślizganych podeszwach; jako medium

hipnotyzowane pizez swego brzuchatego partnera nie rozstającego się z długim batem oraz

background image

cylindrem, idące na jego rozkaz z zaciśniętymi powiekami wzdłuż bandy, by odpowiadać na

różne pytania zadawane jej przez publiczność, przeważnie zupełnie idiotyczne, absurdalne

lub prostackie, by następnie wskoczyć na tę bandę i przedefilować po niej dokoła areny w

rodzaju krynoliny na drutach i w purpurowych, pończochach (tych samych zapewne, które z

taką starannością, marszcząc brwi, cerowała siedząc na schodkach wozu (mieszkalnego, gdy

nadszedł od strony stacji porucznik Kiekeritz); w końcu jako woltyżerkę na grzbiecie białego

Felbusa, kroczącego majestatycznie na swych obrośniętych u pęcin nogach, podrzucającego

majestatycznie głową i równie białą jak śnieg grzywą, (ustrojonego w szkarłatny czaprak i

orientalne siodło; dostała brawo parokrotnie, mimo iż w jakimś momencie, mijając miejsce,

gdzie siedzieli i porucznik Kiekeritz, i nadleśniczy Szwanda, a obok nich panna Irina

Parafińczuk w wojskowym trenczu, zachwiała się, zatrzepotała ramionami rozło

żonymi poziomo na boki, lecz na szczęście niebezpieczeństwo minęło. DyTektor stojąc na

środku areny świsnął batem, który zatoczył malowniczy łuk, a następnie uformował coś w

rodzaju pętli czy ósemki w niebezpiecznej bliskości nóg woltyżerki, może ich na/wet lekko

dotykając, a wówczas klown karzeł, robiący przez cały czas popisu zabawne miny, przysia-

dający, to podskakujący niby żaba, w pantalonack bordo i szpiczastej czapce z pomponem,

zarżał jak koń, a potem zarechotał i powiedział coś — nie wiadomo, czy do dyrektora, czy do

woltyżerki, która go właśnie mijała, a czego nie zrozumieli ani porucznik, ani pan Szwan- da

— co natomiast wywołało odzew wśród publiczności, a już szczególnie dzieciarni i

młodzieży. Pokwitowano jego słowa hucznymi brawami oraz gwizdem.

Było chyba dobrze po dziesiątej, gdy porucznik Kdekamtz, pożegnawszy się ze Szwandą,

który wsiadł do /bryczki, by udać się do siebie, wrócił właśnie po zakończeniu spektaklu do

hotelu: zerknął przez okno i zobaczył w-pełni księżyca na pustym już placu z martwym

cyrkowym namiotem na środku ■ scenę, która go zastanowiła, Ą więc przede wszystkim

dotąd nie doceniany kształt cynkowej budy, mianowicie — trójkątna, podkreślona teraz

światłem księżyca i czarnym cieniem leżącym na ziemi dokoła .piramida czy może szczyt

wulkanu. I na tym pustym placu j^wa cienie poruszające się~w kółko, wydające jakieś ledwo

dosłyszalne, lecz dojmujące głosy, które właśnie zwabiły porucznika do okna. Więc najpierw

porucznik dostrzegł dwa cienie, potem dołączył się trzeci.na jwiększy, który nagle wyłonił

się w susach i podskokach spoza cyrkowego namiotu i zaczął galopować za tamtymi dwoma,

z których jeden wydał się porucznikowi karłem. Ten to właśnie posuwał się prawie przy

samej

ziemi, ruchem kolistym niby dziecinny bąk, susami, jak żaba; drugi, znacznie wyższy, wiatki

i jakby słaniający się na boki, rozchwiany, może naweft i skrzydlaty, bo podfruwał niby ptak

background image

o związanych łapach; tak podlatują i opadają na przykład kuiry przywiezione na targ, gdaczą

i tamten cień też jak gdyby gdakał; a może był to płacz czy czkawka. A potem głośny- krzyk

pomieszany z wybuchami śmiechu. I koniec. Cała trójka zniknęła _za.kopułą namiotu i

wszystko ucichło. Porucznik odszedł od okna, rozebrał się, położył i szybko zasnął. I

przyśniło mu się nagle niemowlę płci męskiej: trzymał je przed sobą na jakiejś tacy, a może

była to waga z białego metalu, na jakiej waży się oseski; dziecko poruszało nogami i rękami,

nawet każdy palec z osobna wykonywał dziwne ruchy chwytne i zarazem ospałe, leniwe, w

tempie zwolnionym. Później coś się we śnie przekręcało i już tylko po białej od księżyca

arenie, wielokrotnie większej niż ta, jaką widział niedawno, galopował, podrzucając łbem i

pięknie fryzowaną grzywą, ciężkonogi i szerokozady koń. Porucznik zapamiętał jeszcze,

obudziwszy się po północy, iż koń ten rżał w rytm jakiejś piosenki, której wszelako nie mógł

sobie przypomnieć, mimo iż znał ją znakomicie. Atak kaszlu przerwał te rozmyślania i

zmusił do wstania i zażycia łyżki syropu pachnącego mocno kreozotem. Niestety, na

chusteczce przytkniętej do warg pojawiło się również nieco pienistej czerwonej śliny.

No i na tych schodach, a było to nazajutrz, porucznik, wciąż stojąc w szlafroku

narzuconym na piżamę na podeście schodów, rozpoznał i nocną koszulę akro- batki, i jej

czarny ceratowy płaszcz. Przysiadła u stóp mężczyzny stojącego nieco wyżej, już w cieniu,

gdy ona w świetle żarówki, zdyszana i jakby na pół przy

tomna. Porucznik pomyślał, przypomniawszy sobie scenę obserwowaną wczoraj po

spektaklu przez okno, iż gnała ile sił, by tu dotrzeć, i teraz dlatego tak głośno dyszała, aż jej

w płucach grało. Postąpił dwa stopnie w dół | nachyliwszy się nad nią, dotknął delikatnie jej

ramienia. Zadrżała. Trzęsła się z zimna czy ze strachu, który jeszcze nie minął. Co ją tu

przygnało? — pomyślał z wyraźną niechęcią i znużeniem. Spytał, czy nie potrzebuje

pomocy... Zaprzeczyła ruchem głowy, a potem zaczęła mówić coś szybko i niewyraźnie języ-

kiem, którego nie znał. Stłumiony monotonny szept, przetykany łkaniem. Ujął więc jej głowę

i zajrzał w twarz mokrą od łez. Szminka rozlała się, tworząc ciemne smugi, nos wyostrzył i

poczerwieniał. Rozku- dłana głowa zaciążyła na moment w dłoniach porucznika, jakby się

oddzieliła od szyi, stanowiąc odrębną całość. Wtedy ją puścił i wyprostował się. — W ni-

czym, niestety, jak się zdaje, nie będę mógł pani pomóc. Nie potrafię zmienić losu pani ani

walczyć ze złem. Jeśli to, co panią otacza, jest istotnie złem. Nie leży to w mojej

kompetencji. Nie jestem egzorcystą ani spowiedndkim. A poza tym, z kim lub czym miałbym

walczyć? I po co? Ndc .wzajemnie o sobie nie wiemy. Żyjemy w próżni. TyUko coś się nam

chwilami wydaje i majaczy, ale nikt dokładnie nie wie, co to właściwie jest. — Tak mówił, a

może (d to wydaje się bliższe prawdy) jedynie myślał. Może i chciał powiedzieć, ale milczał.

background image

I ona zamilkła, jakby zgadując czy odczytując jego myśli. Dotykał końcami palców jej nisko

nachylonej głowy. Twarz ukryła w dłoniach. Wydała mu się doszczętnie zużyta, stara,

skatowana i bardzo żałosna. Przeczuwał, odgadywał, zdawało mu się, że widzi pod połami

ceratowego błyszczącego i szeleszczącego za każdym poruszeniem płaszcza, który przy

trzymywała pod brodą, jej zwiotczałe, obwisłe piersi i poczuł wyraźne obrzydzenie. Woń

gorącego, słodka- wego potu wraz z tanią perfumą fiołkową w najgorszym wydaniu z piekła

rodem. Ohyda! — pomyślał i odwrócił głowę. I jeszcze jedno (gdy już wstępował powoli po

schodach na pdętro wracając do siebie): oto tak znana mi scena z obrazu Burne-Jonesa Król

Kofe- tua i żebraczka. Być może tak, lecz należałoby wprowadzić zasadnicze poprawki i

retusze: odnosiłyby się me tyle do króla, co do żebraczki. Tamta z obrazu Burne-Jonesa była

młoda i pełna nieco chorobliwego wdzięku. A w gruncie rzeczy (te myśli, gdy był już na

górze schodów) — wszystkie kobiety są zawsze obrzydliwe. Nie tylko psychicznie, przez

swą zaborczość, zachłanność i głupotę, lecz również fizycznie. Ich organy płciowe

przypominają jamochłona czy ślimaka. Są chwytne i żarłoczne jak u pajęczye. Grają na

słabości mężczyzn. Herodiada i jej małżonek upojony winem i płcią. Głowa świętego Jana

Chrzciciela. Ujęto ją, by położyć na misie, za długie, niemal kobiece, jedwabiste, wiotkie

włosy, zaciskając na nich palce tak mocno, że aż skóra na czole ściętego podciągnięta została

ku górze, a za nią końce brwi, a także uszy, iktóre jakby zafalowały, odwracając się

skrzydłami do przodu, jak u nadsłuchującego zwierzęcia. Zalśniły na moment białka

świętego i zgasły. Wysunięta o centymetr, dwa na stopień tronu, ukazana spod długiego

królewskiego płaszcza całego w kwiaty, ptaki i motyle stopa Herodiady, obuta w skórę tak

delikatną, że każdy ruch jej palców widoczny był przez ten safian barwy ciemnego błękitu z

haftem złotym na wierzchu w kształcie pszczoły.

Ktoś tam, na samym dole, poza zasięgiem jego wzroku, otworzył drzwi wejściowe, a potem,

zrobiwszy

zapewne 'kilka kroków do przodu, zaśmiał się na cały głos. A może był to zniekształcony

histeryczny szloch. I zaraz potem zirytowany donośny szept, niemal krzyk portiera Izaaka

Rothą. Porucznik zrozumiał tyle tylko, na ile jidysz, w którym pokrzykiwał gniewnie Roth,

przypomina niemiecki. Wyrzucał natrętów — ją, wciąż chyba jeszcze przykucniętą na

schodach, z twarzą przegiętą do dołu tak, że wcisnęła mokre od łez policzki między kanciaste

kolana, z których spłynęły bokami poły płaszcza, odsłaniając wymiętą nocną koszulę, oraz

tamtego, który wdarł się tutaj i śmiał się histerycznie czy może łkał. Usiłował wejść, jak się

zdaje, do środka, może aż na piętro, i coś tłumaczył, również w języku jidysz, portierowi.

Kłócili się najwyraźniej. Przekrzykiwali. Tamta poderwała się na równe nogi i, jak się zdaje,

background image

miała zamiar pobiec na piętro, może w ślad za porucznikiem. SchwytalLją.obaj równocześnie

i ściągali, opierającą się w dół. Tamten (a był to zdaje się mały karzełek, klown) coś

odźwiernemu tłumaczył, o coś prosił. Ale na próżno. Izaak Roth w czarnym chałacie, spod

którego wyzierały długie zimowe kalesony, w jarmułce na głowie, bardzo rozsierdzony,

podniósł głos do wysokiego dyszkantu: — Los! Los! — krzyczał. — Pan porucznik, Herr

Oberleutnant, tam na górze, już śpi! Cisza musi być! Sza, sza, sza! ... To chory człowiek, on

musi mieć święty spokój, przynajmniej dzisiejszej nocy! On musi spać! Chary, sfatygowany,

bohater! Verstanden? Już, już, prędzej, zabierać mi się, ale już, bo zawezwę pana żandarma

Pełechatego ze stacji! — Wtedy porucznik, wyjrzawszy raz jeszcze przez poręcz — a tamci

już właśnie wychodzili, ta parka z cyrku, popychana przez Rotha w przydługim chałacie —

zawrócił do siebie, pchnął nogą uchylone drzwi od pokoju numer jeden,

a tam na dole w hallu wszystko ucichło. Jeszcze w tej nagiej ciszy, niemal dzwoniącej w

uszach, coś jak gdyby cichutko mamrotało czy szeptało, lecz niczego nie można było z tego

zrozumieć. Może to stary Roth gada sam do siebie układając się do snu na swym wąskim

posłaniu w dyżurce?

Porucznik zaś myślał, układając się ponownie do snu, który wszelako nie nadchodził: Co

mnie- to w gruncie rzeczy wszystko obchodzi? Może ją sobie ten jej pan i władca, partner

czy kochanek — czy ja wiem, diabli mi do tego — ma spółkę z tym >pokracz- nym klownem

nawet zatłuc na śmierć. Są kategorie wyższych i niższych zwierząt. Sama natura narzuciła ten

podział, uzasadniając tym samym prawa elity oraz wyznaczając rolę istot niższego rzędni,,

mierzwy, ściółki, gnoju. Słoma podłożona pod nogi rasowego konia jest między inmyma po

to, by ten mógł się na nią spokojnie wypróżnić, pokryć ją warstwą swych szlachetnych od-

chodów. To prawo konia i los ściółki. Oczywiście, jeśli ona z tego sobie może zdawać

sprawę, a sądzę i zawsze sądziłem, że tak, jak każdy przedmiot martwy, ale tylko z pozoru, z

racji naszej niewiedzy martwy, bezduszny i nic nie czujący. Są w naturze lwy, a także wilki i

rysie, orły i jastrzębie, lecz mnożą się również i rozpleniają szczury, łażą po moim łóżku

pluskwy, których się śmiertelnie brzydzę, czuję je blisko mojej twarzy i nagiego torsu, w

wycięciu rozchełstanej piżamy, lepki, ohydny smród, a nie ma siły, by wstać, zapalić światło

i złowić, rozgniatając paznokciem te paskudztwa; a przecież jest, zdarza się także stonoga, a

pod obcasem skręca się nadeptana glista. Istnieje w życiu również, jak się zdaje, naturalne

prawo oddziaływania wzajemnego przeciwieństw. Mogę na przykład ubóstwiać boginię i

poprzez składane jej hołdy

poniżać w ten sposób jednocześnie siebie. Równowaga będzie zachowana: co tam dodam, tu

odejmę. To jasne. Lecz kiedy świadomie ukorzę się przed padliną, przed byle szmatą ludzką,

background image

wywyższę przez ten fakt zachwiania widomego proporcji — stanę się istotą niemal boską,

która ma możność, gdy tylko tego zapragnie, podnieść ku sobie z nizin, dosłownie z błota, z

dna, z gnojowiska, kogo tylko zechce. Tak to musi wyglądać, tak się to powinno za każdym

razem, ponowionym eksperymentem, sprawdzić. Król Kofetua i młoda żebraczka. Z

poprawką — stara żebraczka. Żebraczka, zgoniona szmata. Jak ta tutaj, dziś, na tych

schodach, zwinięta dosłownie w kłąb, z którego wyciekały łzy i dobywał się skowyt

sponiewieranego zwierzęcia. Król Kofetua dokonał zbyt łatwego wyboru. Młoda żebraczka

to nie sztuka. Zbyt wiele możliwych powabów w tym ciele przesłodzonym w prerafaeliokim

stylu przez Burne- - Jonesa. To już inna sprawa. Rzecz gustów, skala różnych smaków i

smaczków. Kiedyś, dawno temu, przed wojną, w Grazu, porucznik Kiekeriftz, jeszcze chyba

student, wyśpiewywał z kolegami, młodzieniaszkami jak on, w chórze kościelnym: —

„Spotkamy się nad wielką rzeką, nad piękną rzeką — święci pańscy będą wraz z nami —

wraz z nami — staniemy wspólnie przed bożym tronem, w najwyższej łasce wywyższeni...”

W słabnącej księżycowej poświacie (księżyc już zachodził) widniał naprzeciw łóżka bardzo

wyraźny i uroczysty kształt wialikdego rozłożystego fotela oraz niewielki kwadrat

oświetlonej podłogi. Wyglądał ten stary, sfatygowany sprzęt na tron, a trochę na konfesjonał.

Wydawało się porucznikowi, który już zaczynał drzemać, że sadza w nom uśpioną kobietę,

żebraczkę. Stoi przed nią chwilę w milczeniu, a następnie, powodowany Jakimś nie

sprecyzowanym, lecz mocnym prag-

nienáem, jakby pchnięty w plecy, pada przed nią na kolana. Ale jakaś cząstka jego

świadomości waruje u drzwi. Bo tam na dole, poniżej schodów, ich zakrętu, trwają wciąż

szepty wyraźnie w języku jidysz. Ktoś się czegoś domagał, o coś błagał, ktoś inny gniewnie,

burkliwie odmawiał. Chrapliwy bas co chwila przechodził w śpiewny dyszkant, zaśpiew

zakończany znakiem zapytania. Jak ogon podwinięty do góry. Długie rozhowory punktowane

chichotem, to znów tłumionym płaczem. Ta właśnie cząstka czatująca u uchylonych ledwie,

ledwie drzwi, niby przyszły kronikarz czy tylko obojętny uczestnik mimo woli jakichś na

poły tylko zrozumiałych spraw, a może jednocześnie także i świadek oskarżenia — istnieją

bowiem zazwyczaj dwa oblicza tej samej postawy — w obawie chyba, że tamta druga

połowa klęcząca u stóp uśpionej zechce wyrwać się i uciec w panice ze świadomością obrzy-

dzenia; zatem wypadałoby zatarasować sobą drzwi, zatrzasnąwszy je przedtem tuż przed

nosem; to mogło wyglądać tak. Boże! — pomyślał wzdrygając się i odchodząc spiesznie od

tamtego miejsca we śnie — i od fotela, i od drzwi — Boże, jak zimno tej nocy! Jak okropnie

zimno! Jakże ja się cały trzęsę! Aż mi zęby dzwonią od tych ohydnych dreszczów! Tak mu-

siał trząść się ze strachu przed nieogauniętym, co ma wylecieć z ciemności nocy niby upiorny

background image

ptak czy nietoperz, sam wielki Francisco Goya y Lucientes, nadworny portrecista Burbanów i

kacerz jednocześnie, spoufalony z mocami piekieł, gdy oczekiwał ich przylotu. Słyszał

niezawodnie ohydny skrzek i pisk, i rechot, i inne obrzydłe hałasy, i łopot lepkich, poskleja-

nych skrzydeł, rozlepiających się i z powrotem zlepiających z przebrzydłym mlaśnięciem,

więc zrywając się z klęczek, wymachując ramionami nad głową, przez

otwarte szeroko usta: — A kysz! a kysz! a kysz! — Na nic, na nic, odlatują, lecz natychmiast

zawracają w powietrzu i znów są, krążą piszcząc, wracają do gniazda, a tym gniazdem jest on

sam, jego umysł w gorączce, jego wnętrze spustoszone i wyziębłe, gdy tak do czysta, ze

smakiem wylizuje schody złego domu, świątyni ohydy, on, wyjący ze strachu w nieustannym

stanie pogotowia, wyczekiwaniu śmierci, która wnet mu się objawi, wyłoni spomiędzy tłumu

wciąż fruwającej skrzydlatej zgrai, nadejdzie w postaci kościotrupa karnawałowego z cukru

czy może marcepanu, maszkara, zabawna tańcząca kukła — święty Jakubie z Compostelli,

zakryj mi oczy swym płaszczem, żeby więcej nie oglądały tej ohydy, raz przynajmniej — w

godzinie zgonu! — sen nawraca, cofa się, pokrywa majaki ciepłym skrzydłem, otula kołdrą

znieczulenia obrazy, dźwięki, smaki i wonie.

Porucznik Kiiekeritz na. pierwszym zaraz seansie hipnotycznym, zorganizowanym w

pokoiku na stacji, z oknami wychodzącymi wprost na perony i tory, gdy wyjątkowo tego dnia

źle, niekorzystnie wyglądająca, wręcz na staruszkę, akrobatka OJga-Diana, uśpiona już,

zaczęła iść na oślep w stronę niego, siedzącego na brzegu biurka przy drzwiach; zagadnął ją,

jak było z góry ustalone: — Kim pani jest w tej chwili? I niech mi pani opowie, bez względu

na to, kim pani jest, o drzewie życia. — Lecz ona zdawała się nie rozumieć, więc porucznik

Kiekeritz zwrócił się o pomoc do porucznika Yalaska, który był bliżej okna, wciąż przez nie

wyzierając (z nawyku, bo stąd, z tego okna, miał zawsze czas, wyjrzawszy, podobnie jak to

umiała Liza Kut w swej budce dróżniczej, tyle że na wyższym szczeblu służbowym, zbiec na

peron i asystować przy prze- jeździe pociągu); powiedział cicho, lecz dobitnie, wy-

raźnie niecierpliwy i podniecony (miał wysoką gorączkę): — Niech jej pan wytłumaczy, o co

mi idzie, bo t ja tego nie potrafię. Nie umiem mówić w jej przeklętym języku na tyle, żeby się

jasno wysłowić. — Więc Valaśek istotnie coś zaczął jej mówić na odległość, nie oddalając

się od okna, za którym ndc się nie działo: świeciły ostatnim blaskiem dnia góry, świerki

stojące jedne za drugimi, rzędami i procesjami, pokryte szronem, więc jak ze srebra —

porucznik, rzuciwszy okiem w tamtą stronę, pomyślał czemuś: jak poczet gotyckich świętych

albo chór alumnów. Cyrkówka miała tak mocno zaciśnięte zaczerwienione i obrzękłe

powieki, że jej aż rzęsy drżały, a wargi tak zbielałe, że prawie niebieskie. Oświadczyła

uroczyście, odwracając się od ściany, do której dotarła po omacku, pełnej regałów zawalo-

background image

nych stosami zakurzonych kolejowych raportów oraz innej makulatury, zwrócona teraz

wyraźnie w stronę biurka, na którym siedział porucznik Kiekeritz: — Jestem archanioł

Gabriel! — a po chwili, zmieniając nagle głos na o ton wyższy i pełen afektacji, powiedziała:

— Albo nie. Ja jestem Marią Egipcjanką i klękam u twych stóp, panie mój, by je obmyć

ijwysuszyć mymi rozpuszczonymi włosami. Czy widzisz mnie? Przywieram spragnionymi

wargami do twoich stóp, nóg umiłowanego! Czujesz ich dotyk, panie? — To było wypo-

wiedziane wysokim altem, na najwyższych rejestrach i bardzo sztuczne. Porucznik aż

strzepnął palcami z niesmaku, ale milczał nachylony do przodu, patrząc w półmroku na

stojącą naprzeciw cyrkówkę. Porucznik Vala§ek ciągle na pól odruchowo wyglądał przez

okno na perony, mimo iż nic się tam nie działo, a panna Irina Parafińczuk, trzeci uczestnik

seansu (prócz dwojga ludzi areny, dyrektora i jego medium), wyraźnie podniecana tym, oo

oglądała chyba po raz pierwszy

w życiu i do czego zrazu miała zamiar, nie wierząc w nic, w przekonaniu o zwykłym

oszukaństwie tamtej podejrzanej pary, wtrącać swe sceptyczne i kpdarskae uwagi, a nawet

śmiać się na głos, teraz była skupiona i jakby nawet nieco przestraszona. Nie było jej do

śmiechu. Siedziała w kącie obok regałów, nastroszona jak ptak, najeżona i czujna, gotowa w

każdej chwili poderwać się z miejsca i uciec. Zaś cyrkówka, zwrócona twarzą ku

porucznikowi Kiekeritzowi, podjęła po chwili milczenia zmienionym do niepoznaki głosem,

szeleszczącym i chrypliwym, zgrzytliwie piskliwym niby głos dziecka czy ptaka, to znów

męskim charkotem: — Ja jestem reb Hilel Levi-Szalitt, na którego grobie_iył pan w

miejscowości Skwirą na Ukrainie. Tak, alumnie Alfredzie. Nazywam pana alumnem, gdyż

nie wyplątałeś się jeszcze z powijaków ani nie.uwolniłeś od ko- kona, jak czyni to owad, gdy

się z niego ostrożnie wysuwa że stulonymi, zlepionymi skrzydłami, złożonymi płasko wzdłuż

pleców od karku aż do ogona. Jesteś wciąż jeszcze niedorosłym ¡młodzieńcem, mimo lat,

które przeżyłeś, i dlatego dostąpisz łaski wybaczenia i przygarnięcia, bo wcześnie umrzesz.

Już wnet, już wnet. Czy o to pytałeś? O to ci szło? O odpowiedź na takie właśnie pytanie? No

to je masz! No to je masz! Masz! Masz! Masz! Masz! — po czym kobieta, nachylona niemal

do kolan porucznika siedzącego wciąż na brzegu biurka, zaczęła mówić coraz szybciej, lecz i

ciszej, d niewyraźniej, właściwie mamrotać chrypli- wie, jakby wypowiadała słowa

modlitwy, długą litanię w języku mde znanym porucznikowi Kiekeritzowi, może po

hobrajsku — pomyślał — może po aramejskuJub turecku, ona mogła się wyuczyć tego

języka wędrując z cyrkiem Bóg wie dokąd, ale najpewniej był to Język nie istniejący, martwy

i sztuczny język kabały, której

być może służyła, zaprzedana jej od dawna i na zawsze. Litania ta skończyła się skrzekiem,

background image

zadławieniem się, rodzajem czkawki, w końcu milczeniem całkowitym. Kobieta trwała w

nachyleniu przed porucznikiem Kiekeritzem, włosy opadły jej bokami, zwisając nad podłogą,

oczy miała wciąż zamknięte. Wówczas podszedł do niej energicznym krokiem, w lekkich

lansa- dach, w jakich stale się poruszał, dyrektor i z całej siły dał jej w twarz. Ocknęła się

natychmiasit, otworzyła szeroko oczy całkowicie puste —- w jej szklanych źrenicach

porucznik ujrzał przez chwilę odbicie lamp na peronie stacji — strząsnęła włosy na plecy, po

czym sięgnęła ręką i przerzuciwszy je przez prawe ramię, zaczęła starannie, bez słowa,

wiązać w ciasny węzeł, by go następnie umocować nad karkiem. Panna Pafafińczuk

powiedziała na głos: — Coś takiego! Ni- gdym się nie spodziewała, no, no! — ale nikt jej nie

odpowiedział, więc Irina nie zaspokojona w swej ciekawości, wciąż podniecona, zapytała

porucznika: — Czy pan, Herr Oberleutnant, naprawdę spotkał na Ukrainie tego rabina, o

którym ona mówiła? — Nie, on zmarł, proszę pani, sto lat itemu.

A nazajutrz, a może działo się to trzy czy nawet cztery dni później, gdy pogoda jesienna

zmieniła się nagle, jak to w górach, i ukazało się nad połoninami słońce, i pocieplało w

dolinach, pan porucznik Kieke- ritz postanowił odbyć pieszą przechadzkę na stok po- wyżej

potoku. Wziął ze sobą, jak mu się to nieczęsto zdarzało, krótki kawaleryjski karabinek

przywieziony z letniej wyprawy na Podole i Ukrainę. Od pana Szwandy jeszcze wcześniej

pożyczył lunetę i umocował ją do sztucera marki Mannlicher. To była znakomita, precyzyjna

broń, mimo że wyprodukowana już w czasie wojny, seryjnie, w pańs&wowych zakładach

zbrojeniowych w Dolnej Austrii. Porucznik posłużył się nią zaledwie dwa, najwyżej trzy

razy. Raz koło Kamieńca Podolskiego, gdy stojąc nad jarem dostrzegł zrywającego się

jastrzębia, ikitóry siedział gdzieś nisko, na dnie parowu zarośniętego głogiem i jarzębiną i po-

jawił się prawie na wysokości oczu porucznika, pragnąc szybko wzbić się w górę; Kiekeritz

zmierzył i strzelił, nie sądząc zresztą, że trafi kulą lecącego ptaka. Naiwet dwaj inni

oficerowie stojący obok powiedzieli coś na ten temat, lecz, o dziwo, trafiony ptak za- kołysał

się w powietrzu, rozłożył nieruchomo szerokie płowe skrzydła i jak kamień spadł na dno jaru,

gdzie zamknęły się nad nim gęste gałąziki krzewów. Oficerowie nie mogli wręcz uwierzyć

oczom. — Coś takiego! Ty jesteś prawdziwy mistrz, Freddi! Nie wiedzieliśmy

0 tym! — i tak dalej. A on tylko pomacał palcami w kieszeni owiniętą w kawałek bandaża

niewielką kopię Diany z Efezu. To ona niezawodnie prowadziła

1 jego wzrok, i jego ¡broń. Był w tym momencie niemal pewien tego. A drugi raz to się

wydarzyło Mika tygodni później, gdzieś za Fastowem, w pobliżu Białej Cerkwi, kiedy to,

galopując na koniu, zrównał się z umykającym co sił w nogach członkiem watahy, którą

ułani rozbili przed chwilą i teraz wyłapywali uciekających. Porucznik Alfred Kiekeritz w

background image

siodle, a tamten pieszo obok, równolegle do rowu, którego uciekinier, widocznie ogarnięty

paniką, nie umiał przeskoczyć, by ukryć się w zbożu, jaikie za nim rosło, a może w ogóle nie

zauważył go; i wtedy porucznik, zawoławszy ooś bez związku z sytuacją — jakieś „Habe die

Ehre!” — puszczając na chwilę wodze konia cwałującego w dalszym ciągu z pochylonym

łbem i fruwającą grzywą, zarepetował karabinek, złożył się i strzelił bez mierzenia właściwie,

z jednej ręki, tak jak to zapamiętał

z książek Karola Maya o Indianach i kowbojach. Ale chybił. Kula gwizdnęła nad głową

uciekającego, porucznik ściągnął wodze wołając — prr... — i tamten wtedy jednym susem

przesadził zbawczy rów i nurknął w zboże, które zakołysało się, a potem wyrównało. A za

trzecim razem to strzał w powietrze, na wiwat.

Więc był dzień (może-oatatni tej jesieni,- a—także i tej wojny) prawdziwej złotej jesieni.

Buki czerwone i złote. Smreki stały nieruchomo wśród nich, soczyście zielone, smukłe i

strzeliste, gotyckie — jak zwykł mawiać porucznik. Pachniały nagrzane słońcem schnące już

gąszcze macierzanki, jakieś zioła pozbawione liści, lecz pełne owoców, ziarenek czy

maleńkich szyszek. I czyste, jasnobłękiitne niebo bez jednej chmurki. Czasami coś

zaszeleściło w suchej trawie: może jaszczurka spłoszona, może polna, a raczej leśna mysz.

Porucznik szedł pod górę na ukos, po ścieżce, którą znał znakomicie. Wielokrotnie

spacerowali tędy z panem nadleśniczym Szwandą. Chadzał tędy i sam, i to nieraz. Dzisiaj

czuł się wyjątkowo rześko. Nie miał już ze dwa dni wyższej gorączki, nawet przestał

mierzyć, mimo zaleceń i ponagleń doktora Stieglitza, nie miał również od paru dni ataków

kaszlu. W takich szczęśliwych chwilach można zapomnieć o chorobie, wyrzec się jej,

zaprzeczyć wręcz jej natrętnemu istnieniu. Można uwierzyć w cudowne, nieoczekiwane

samowy- zdrowienie. Więc porucznik Kiekeritz być może tak właśnie postąpił.

Zaś, gdy minąwszy już garb leśny, porośnięty, po wyrębie sprzed trzech la/t, gęstą młodą

buczyną, przemieszaną z pojedynczymi jaworami czy też świerkami zieleniącymi się w tym

morzu barw jesiennych — od ciemnego karminu, poprzez wszystkie odcienie czerwieni, jak

rafy koralowe, i rudych, i nakrapianych

rudo zieleni, aż po cytrynową czy też siarkową żół- tość — zaczął iść po niemal równej

ścieżce zmierzającej wzdłuż szczytu gdzieś ku wsi Ilnik, usłyszał w krzafkach szelest i

myśląc, że zaskoczył jelenia, sarnę czy może dzika, przystanął za popielatym, gładkim pniem

sporego ibuka i cicho, ostrożnie, by zwierza nie spłoszyć, zaczął ściągać przez ramię rzemień

karabinka. Ucichło i itylko gdzieś daleko, na następnym wzgórzu łagodnie spływającym ku

dolinom, śpiewał ptak. O tej porze roku? — zdziwił się porucznik i czekał nadal. I wówczas

gdzieś niżej, o wiele niżej, na zboczu góry ukazał mu się kształt jakiś, który jaikby pod jego

background image

wzrokiem zatrzymał się, a nawet przykucnął nisko. Wnet jednak podniósł się. Wtedy

porucznik Kiekeritz poznał młodego jeńca rosyjskiego, którego widywał wielokrotnie przy

tartaku nad potokiem. Nazywał się, jeśli porucznik dobrze zapamiętał, Mychajło i, zdaje się,

pochodził z Mołdawii. Porucznik uniósł bezszelestnie sztu- cer i patrzył przez zeissowską

luneitę na uciekiniera. Bo nie było najmniejszych wątpliwości, że Mychajło uciekł z obozu

przy tartaku, może w trakcie roboty przy wyrębie, i ma zamiar udać się lasami i górami w

swoje strony, jak wielu innych jego towarzyszy. Ten — pomyślał porucznik Kiekeritz,

poszukując zbiega przez lunetę, bo go na moment zgubił w czerwieni liści — ma

przynajmniej realne szanse, by dotrzeć do siebie przed wielkimi śnieżycami i mrozem.

Mołdawia? Besa- rabia? To nie tak znów daleko, zwłaszcza przy takiej pogodzie jak dziś. —

Ujrzał Mychajłę, jak się nachyla nad nurtem potoku płynącego meandrami w ciasnej,

cienistej kotlinie. Ale tam gdzie stał — przez jakiś prześwit między wysokimi smrekami —

było jasno od słonecznych promieni. Cały ich snop padał na jeńca, podobnie jak na dawnych

obrazach malarze średnio

wieczni pokazywali skierowaną na świętego patrona świetlistą strzałę. Jeniec był bez

wątpienia młody i piękny. Teraz, gdy ściągnąwszy przez głowę koszulę barwy

brunatnozielonkawej, jakich dostarczały dla jeńców wojskowe zakłady umundurowania,

zalśnił w słońcu nagim białym torsem, pochylony, nie wiedząc, że go obserwują z

zainteresowaniem oraz podziwem, lecz i rodzącą się gdzieś pasją o nie sprecyzowanym

jeszcze charakterze — by, zaczerpnąwszy w obie garście wody, oblać nią nagie ramiona i

piersi. W jakimś momencie (a porucznik Kiekeritz wciąż patrzył przez światło lunety w

narastającej fascynacji) chłopak wyprostował się i odwrócił twarzą ku wzgórzu, na którym za

grubym bukiem o lśniącej popielatej korze stał porucznik z kolbą karabinka przyciśniętą do

ramienia (odczuwał fizycznie ten nacisk i zwiększał wciąż jego siłę), z lufą poniżej lunety,

wycelowaną w białą, bezwłosą chłopięcą pierś. Kiekeritz kierował lufę wraz z lunetą nie-

znacznymi ruchami, patrząc nieprzerwanie w okrągły otwór, którego gumowy ochraniacz w

kształcie pierścienia uciskał mu czoło między brwiami, poruszając to w prawo, to w lewo

männlicherem. W okrągłym świetle jak w ramkach przesuwał się jednocześnie krzyż z dwu

cienkich drucików, niby najcieńszy metalowy włos. Mijał powoli widzianą w dużym

zbliżeniu to lewą, to znów prawą jasnoróżową sutkę na tle białej skóry. Można było sądzić, iż

podgląda nie chłopaka, lecz dziewczynę. Tam, pod lewą, kryło się serce. Obserwującemu

żarliwie i z naprężoną do bólu uwagą zdawało się, że widzi, jak skóra porusza się w rytmie

bicia serca. Tak, mój młody przyjacielu, wolałbym w tej chwili, gdyby dano mi tę możność,

zamiast mierzyć do ciebie z daleka, przytknąć spragnione wargi do nagości twych pleców,

background image

wyczuć ruchy łopatek kur

czących się od zaznawanej pieszczoty, przesuwać powoli usta <po bruździe kręgosłupa lub

ucałować w pokorze twoje młodzieńcze piersi, by poczuć smak twej skóry i twego młodego

potu. Szkoda! Po stokroć szkoda! Obejrzałeś się nieopatrznie, dostrzegając mnie za pniem

buka, i na swe nieszczęście, jak Akt eon, gdy ujrzał kąpiącą się w strumieniu Dianę, wydałeś

na siebie wyrok. — Porucznik Kiekeritz poczuł w sobie__na- pięcie narastające niemal do

bólu, aż zacisnął zęby i w tym momencie jego wzrok napotkał oczy tamtego, który

wyprostowawszy się, znieruchomiał trzymając koszulę w opuszczonych irękach. Wiatr tylko

poruszał kosmyk jasnoblond włosów nad jego czołem. Wtedy padł strzał i porucznik

Kiekeritz natychmiast doznał ulgi. . Jakby się uchyliła ciemna i ciężka powieka i nagle do

wewnątrz zajrzało śwdaitło. Zarepetował karabinek i odrzucił końcem buta pustą błyszczącą

łuskę. Po czym zawrócił i zaczął dść w dół po stoku w stronę miasteczka i tartaku. Gdzieś'

niedaleko w leszczynach odezwał się znowu tamten ptak.

Lecz idąc zbłądził (a zaczynało szybko mrocznieć, góra rzuciła długi cień w dolinę) czy

też celowo, pragnąc jeszcze dla zdrowia przejść się, niesyty świeżego powietrza, które za

każdym oddechem napełniało mu płuca, jakby łyknął gwałtownie zimnej źródlanej wody.

Idąc na ukos zbocza, potykając się o korzenie, pomyślał sobie, przypominając jakiś czytany

czy zasłyszany werset: „L’assassinat est, c’est connu, l’un des beaux-arts” — i wzruszył

ramionami: znane? dlaczego? skąd znane to powiedzenie o cechach sztuki tkwiących w akcie

zabójstwa, ba — gorzej — morderstwa?

I co w czasie działań wojennych można uznawać_za zabójstwo nieodłączne od każdej walki

zbrojnej, a co już za morderstwo? Arcydzieło śmierci? Nonsens? Bóg -

to raczy wiedzieć! Jest w tym jakiś smak, który nazwałbym cierpkim, a ton określiłbym jako

złowieszczy, co zresztą nie tylko nie obniża, lecz mocno podwyższa skalę doznań.

Równocześnie poczuł się nagle, mimo tego wokół bogactwa jesieni, tej gamy barw, istnej

wystawy kompozycji kolorystycznej porozwieszanej po górach, stokach, rozpadlinach,

połaciach gołych połonin, wysoko i daleko, rozlegle, dokąd okiem sięgnąć — bardzo obco w

tym krajobrazie pełnym jesiennego piękna, absurdalnie wyrzuconym na pusty brzeg. Oto wi-

dzi siebie, jak zmierza po pustej plaży, brzegu morza, które jednocześnie jest posępne i

skrzące się milionami drobnych świetlnych odprysków, rojem malleńkich gwiazdeczek.

Oddala się, widzi samego siebie ginącego w perspektywie wieczoru: jest coraz niniejszy,

coraz bardziej samotny, w końcu znika. Tylko fala łagodnym szelestem zgarnia piany i

rozmywa jego ślady na piasku. Rodzinny Adriatyk? A już właśnie słońce ukryło się za

górskim garbem i w doliny padł mrok. Daleko, w wycięciu utworzonym przez dwa stoki na-

background image

chylone ku rozpadlinie potoku, ukazała się zielona duża gwiazda. Porucznik Kjekeritz,

poczuwszy nagłą słabość, aż się schwycił pnia świerka, patrzył w tamtą stronę, stojąc

naprzeciw gwiazdy: pojazd Diany? wóz czy raczej może ptak Diany, bogini śmierci? Czy ist-

nieje w ogóle gwiazda, a może cała konstelacja jej poświęcona? — Nie wiedział, nie potrafił

sobie przypomnieć, a przecież już w szkołach był znany z tego, że umdał wymienić na każde

zawołanie wszystkie planety, wszystkie większe konstelację, a także systemy planetarne. A

teraz całkowita pustka w głowie._Poczuł tego wieczora tak mocne .wrażenie osamotnienia,

że niemal rozpacz. Wrócić najprędzej do matki, do Grazu,

zaszyć się tam jaik zwierzę w norze, wpełznąć i dyszeć w ciszy i poczuciu bezpieczeństwa.

Idąc teraz w dół po chwili odpoczynku, już niemal w zupełnym mroku, zszedł prosto na

nasyp- kolejowy naprzeciw budki dróżnika numer dwa. A więc jednak nie zgubiłem dirogi —

pomyślał przekraczając nasyp i tor kolejowy. Rozejrzał się dokoła, trzymając mannli- chera

w ręku; zapomniał go przerzucić na rzemyku przez ramię. Było cicho, tylko jak zwykle

dźwięczały pasma drutów łączących nastawnię na stacji z najbliższą rampą kolejową;

cichutki brzęk, jakby pszczoły czy trzmiele wyroiły się z gniazda. Niedaleko, w lewo,

wysoko na niebie, obok tamtej gwiazdy poświęconej bogini Dianie, drugi zielony punkt:

semafor wskazujący wolny pirzejazd. Niedługo pewnie ptrzejedzie tędy jakiś pociąg —

pomyślał Kiekenitz i spojrzał na zegarek, ale było za ciemno, żeby sprawdzić. Wtedy przy-

szło mu na myśl, że może zielona gwiazda i zielone oko semaforu to jedno, że mu się tylko

wydało, iż widzi gwiazdę. Jedno i drugie wskazuje w każdym razie wolny przejazd —

pytanie: dokąd?

W budce świeciło się, dTÓżniczka Liza Kut, nachylona nad dużą blaszaną miednicą

ustawioną na krześle, prała bieliznę. Zerknęła w okno i poznała schodzącego z nasypu wprost

ku niej porucznika, boga wojny^Mar- sa, a może tylko któregoś z antycznych herosów. Liza

czytała coś na ten temat, gdy jeszcze w ogóle przez pewien czas czytywała książki

wypożyczane od nauczyciela ze wsi Feldzientbal. Uznała teraz porucznika Kiekeritza za

istotę niemal boską, w każdym razie

o ileś pięter wyższą w hierarchii męskich bóstw od innych przedstawicieli sił zbrojnych, na

przykład porucznika ValaSka. Kiskeritz był, należy przyznać, męż-

czyzną istotnie bardzo urodziwym d bardzo męskim, ale nie to tak zafascynowało Lizę.

Wiedziała, zdawała sobie znakomicie z tego sprawę, że ktoś taki jak on nie jest i nigdy nie

będzie dla niej. Mogła zostać — a i to byłaby duża, niezasłużona łaska Opatrzności —

najwyżej jego pokorną służebnicą, podnóżkiem, niewolnicą czekającą z wytęsknieniem na

każdy rozkaz. Wyobrażała sobie — a nawet parokrotnie ostatnio widywała we śnie bardzo

background image

dokładnie — jak pierze bieliznę porucznika, a potem ją prasuje, ostrożnie, żeby nie przypalić.

Zamiast tej tutaj bielizny wachmistrza żandarmerii, Iwana Pełechatego, który jej ostatnio

stale oddaje, co tam ma zabrudzonego, do wyprania. Dwie, trzy mundurowe koszule, dwie,

trzy pary ciepłych, długich, również komiśnych kalesonów. Teraz to na- makało w miednicy,

a Liza Kut szybko wycierała swe wielkie mokre, kościste dłonie o własne spodnie, jakie

ostatnio nosiła do służby, nie zdając sobie z tego sprawy, że jest jedyną na przestrzeni paru

powiatów kobietą w spodniach i że nawet jest to temat uwag, a także zgorszenia

poniektórych. Wyskoczyła z budki i stanęła na baczność przed nadchodzącym po nasypie,

jakby objawił się jej archanioł Gabriel mający obwieścić nowinę, której treści nie potrafiła

nawet w wyobraźni odgadnąć. Może jakieś niepokalane poczęcie z samego tylko jej mocnego

pragnienia i jego wzroku, który spoczął na niej. Stała wyprężona i poważna, ze

zmarszczonymi brwiami, patrząc zstępującemu ku niej bóstwu wiernie w oczy. A on,

zbliżywszy się na krok, nagle się zachwiał, może potknął w ciemności

o jakiś wystający kamień, do tego stopnia traeąc_xów- nowagę, iż był zmuszony oprzeć się

całym ciężarem ciała

o czekającą nań w ciemności. Kolba marmlioT-ipra uderzyła ją boleśnie w podbrzusze przy

tej okazji, ale ona

nawet tego nie zauważyła. Nie śmiała objąć go, nie wiedziała, co ma począć, czując, że on

słabnie, że się zatacza, a w końcu zwisa uczepiony jej i że charczę na głos, a powieki ma

zaciśnięte. Więc szybko zdecydowała się i schwyciwszy wpół słaniającego się, zawlokła go

do budki; ostrożnie złożyła bezwładnego na swym wąskim polowym łóżku nakrytym burym

kocem z emblematami kolei żelaznych. Paliła się tam tylko świeca ustawiona na podłodze,

było mroczno, przez nie domknięte drzwi wiało lodowatym przeciągiem. Widać stąd było

również zawieszany wysoko zielony sygnał semaforu. Więc Liza Kut, wysuwając ręce spod

pleców porucznika, pomyślała w panice, że musi się bardzo śpieszyć, żeby zdążyć

wyskoczyć przed drwi, ustawić jak należy wraz ze swą latarką, ¡bo za minutę, a może i

mniej, przeleci tędy pociąg specjalny, o którym powiadomiono ją ze stacji. Jej wytresowany

słuch, łowiący każdy dźwięk i szelest, już wyczuł dygot szyn i zbli- żający się stłumiony

łoskot. Przecież i żamdairm Pe- łechaty, gdy oddawał bieliznę do prania, zwierzył się, że to

szczególnie ważny pociąg, że jadą w ¡nim wyżsi oficerowie, chyba nawet jakiś niemiecki

sztab. I Pełe- chaty, powiedziawszy to, czego właściwie nie powinien był zdradzać byle

komu, zrobił do Lizy oko, a potem położył palec na ustach: — Ale tss!... To tajemnica

służbowa, słyszysz? Ani mru, mru, bo aię każę powiesić zaraz tutaj, na pierwszej z brzegu

gałęzi, głową na dół, rozumiesz? — i roześmiał się z dobrego dowcipu, a potem poklepał

background image

Lizę po łopatce. Liza stała z naręczem brudów w obu rękach w swej przekrzywionej na

bakier kolejarskiej czapce i patrzyła na Pełechatego kiwając głową ze zrozumieniem, że wie i

nikomu nie powtórzy, żeby ją mieli przypiekać żywcem. Taka już jest, twarda i wierna, a

także należycie czujna. No

i teraz niewiele brakowało, a byłaby nie zdążyła na czas. Co za wstyd! Więc zapomniawszy

na chwilę

o swym niezwykłym gościu, wyskoczyła pędem przez nie domknięte drzwi niemal w

momencie, gdy lokomotywa przelatywała przed budką numer dwa wzniecając podmuch,

który dziewczynie zerwał z głowy czapkę i zwiał na bok kosmyk włosów. Okna wagonów

oświetlonych jasno, częściowo zakryte firankami, w niektórych jednak twarze wojskowych,

ktoś przeciskający się przez korytarzyk w kierunku przeciwnym do biegu pociągu, patrzący

na Lizę, jakby jej nie chciał stracić z oczu, potem ostatni służbowy wagon z latarką kołyszącą

się na końcu pociągu już właśnie mijał perony stacji, zagwizdał, znajomy Lizie ten gwizd, ten

anons rzucony przez maszynistę, ten meldunek dźwiękowy czy pozdrowienie w przelocie,

więc odruchowo, jak zawsze to czyniła, stuliła wargi do gwizdania, akompaniuje i

towarzyszy mu jednocześnie, a potem, przypomniawszy sobie, kto leży na jej palowym

żelaznym łóżku, wraca w pośpiechu, zapomniawszy zamknąć za sobą oszklone drzwi.

A tam, w na pół mrocznym wnętrzu, spoczywając na wznak na burym kocu z

emblematami kolei żelaznych, kona _ po prostu w tej ęłiwili -nieewykły gość Lizy Kut,

dróżnika w budce Tu-2.

Tak, nie ulega żadnej wątpliwości: pan porucznik Alfred KiekeritzJeżąc na plecach

przyciska obde dłonie do piersi, na których rozerwał ułańską bluzę, ciepły sweter i wełnianą

koszulę, urywając kilka guzików. Rzęzi. Jego oczy są szeroko otwarte, szklane oczy. Nie

zauważył czy nie poznał Lizy, która straciwszy w pierwszej chwili całkowicie głowę,

biegając w prawo i w lewo po ciasnym wnętrzu, nachyla się teraz nad leżącym, próbując

niewprawnymi i kanciastymi, lecz

i delikatnymi, na ile potrafiła, ruchami rąk jakoś chorego otrzeźwić. — Herr Oberleutnant! —

szepce w kółko, kucnąwszy teraz przy chorym, który w nagłym zatorztuszeniu się, dławieniu,

wydając ochrypłe, piskliwe dźwięki, zdołał, a przynajmniej usiłował dźwignąć się na łokciu.

Z. jego rozchylonych_i^t tryska ciemna krew na podłogę i dłonie Lizy podtrzymujące mu

głowę opadającą bezsilnie na bók. Co robić? — myślała w panice. — Jak pomóc? Dać znać

na stację? Ale jej przecież nie wolno opuścić posterunku na linii, a zaraz, za kilka minut,

przejedzie tędy towarowy ze strony węgierskiej, od Użoka. Lekarza? Ale jak? Te-

lefonicznego połączenia ze stacją nie miała. Wyjść na tory i wymachiwać latarką? — Nie

background image

mogła się na nic zdecydować. A tu krwotok ustał, chory osłabł, opadł na plecy, poruszył

nogami, jakby je pragnął unieść w kolanach, ale się tylko wykręcił bakiem i powiedział

zwykłym głosem, nagle, jakby teraz dopiero orientując się, kogo ma obok siebie: — Czy ty

jesteś może służebnicą ¡bożka Seta? — a ona nie zrozumiała, więc nachyliła się niżej, chyba

powtórzy, lecz on, zakrywszy obu dłońmi twarz, powiedział na głos i bardzo wyraźnie: —

Nonsens! Przecież to wszystko nonsens i absurd! — a potem, widocznie zaniepokojony hała-

sem, jaki czyniły powiązane pod sufitem pęki suszących się kolib kukurydzy, spytał: — Co

to tak klekocze? Bocian? A może karnawałowy kościotrup? — więc Liza, szczęśliwa, że

wreszcie pojęła cośkolwiek i nawiązała kontakt ze swym gościem i że może nawet nie jest z

nim aż tak źle, jak zrazu sądziła, skoro pyta

o takie błahe sprawy, powiedziała szybko: — To kukurydza, suszy się na nasienie — d

dodała, zmieniając użyte w niemieckim zdaniu tutejsze słowo „kukurydza” na niemieckie

„Mais”, bojąc sdę, że jej bóstwo

nie będzie wiedzieć, o co chodzi. A on po chwili, do siebie już tylko, leżąc z zadartą głową,

wpatrzony w sufit i zwisające kolby kukurydzy poruszane przeciągiem wiejącym od nie

domkniętych drzwi, mruknął, jakby nagle zdziwiony: — Kukurydza? Kukuruz? Kie- keritz?

Kukuryku! Kikiriki! Zabawne, absurdalne i bardzo śmieszne! — i coś niby stłumiony śmiech

zaczęło rodzić się w jego gardle, lecz chichot szybko przemienił się w nowy atak

gwałtownego kaszlu i krew ponownie chlusnęła na podłogę,, a chory bezwładnie opadł na

plecy.

Wtedy Liza zdobyła się na heroiczną decyzję opuszczenia swego posterunku, zostawienia

go mimo zakazu, wbrew regulaminom, na łasce boskiej i kucnąwszy przy chorym, podsadziła

się plecami pod niego, dźwignęła nie bez trudu, porucznik, mimo że smukły, a nawet wiotki,

był dużym i ciężkim mężczyzną, i opa- sawszy się jego ramionami, poniosła go ku stacji

kolejowej, potykając się w mroku na kolejowych podkładach, zaczepiając nogami

nieprzytomnego o kamienie, ciężko dysząc z wysiłku. Dobrnąwszy na miejsce, zło- zyla ciało

porucznika Kiekeritza na dywaniku przed polowym łóżkiem, na którym sypiał komendant

stacji, porucznik Valaśek. Obejrzała swe dłonie: były lepkie od krwi, prawie czarne, jak

umazane smołą. Trzeba było następnie odnieść porucznika do jego pokoju w hotelu

Wasserzuga. W tym czasie Vąląsek kręcąc korbką telefonu wydzwaniał lekarzy. Stieglitza

nie było w domu, znalazł się na szczęście jego kolega Schumann. Lecz nim się zjawił ze swą

walizeczką lekarską w ręku i stetoskopem sterczącym z kieszeni palta, nim przybył do hotelu

i porucznik Valaśek — siedzący w hallu na dole odźwierny, stary Izaak Roth, WTaz z

kupcem ze Starego Sambora, Mojżeszem Trau-

background image

em, omawiali ostatnie wiadomości polityczne przywiezione ze Lwowa przez nowych gości w

hotelu — i to nie byle jakich! — przybył tu bowiem dziś dziedzic z Jawory, pan Englender,

oraz jeszcze ktoś ważniejszy, bo sam pan Towamicki z Sokolik, wielki, potężny puryc: nde

tylko drzewo, ale i nafta! — więc na widok Lizy dźwigającej na sobie nieprzytomnego gościa

z pokoju numer jeden — żyje? nie żyje? a może umarł? — powstał gwałt. Obaj — Roth w

chałacie i jarmułce na głowie, z rozwianymi siwymi pejsami,

i Trau w długiej kapocie i filcowym czarnym kapeluszu — zaczęli przekrzykiwać się w

jidysz, to znów po niemiecku, żeby zrozumiała ich Liza Kut: — Co jest? Dlaczego tu? Skąd

tu? Ty głupia, ty...! Zabieraj go sobie z powrotem, ty...! Tacy goście^do nas zjechali, a ona z

tym!... Kaput! Wojna się skończyła! Słyszysz! Sehneller! Sohneller! — i nde wiadomo, czym

by się to skończyło, gdyby nie wejście ValaSka z doktorem Schumannem. Potem, gdy

chorego zaniesiono na piętro, zjawili się również doktor Stieglitz, bardzo zmartwiony, i

siostra sanitarna, Irina Parafińczuk. Obok łóżka, na którym złożono nieprzytomnego, stała na

krześle świeca. Poza tym był tu mrok, a za oknami chmury zakryły niebo i zaczął sypać

śnieg. I tak miał sypać kilka dni, aż potworzyły się zaspy i na torach,

i na drodze. I skończyła się wojna.

Wtedy właśnie na adres matki porucznika Kieke- ritza, pani Julii Kdekeritz mieszkającej

w Grazu, listonosz przyniósł kolejną paczkę od syna, zawierającą trzy ikony i niewielki

sztych przedstawiający jakąś scenę mitologiczną. Gdy listonosz wyszedł, ustawiła obrazki

jeden przy drugim, rzędem, i usiadła naprzeciw. Pamiętała z dzieciństwa ikony, gdy wraz z

mężem, wojskowym, przebywała w różnych garnizonach

w Bośni i w Banacie. Przypomniała sobie również, nie wiadomo czemu, pewien wiersz, czy

może był to tekst jakiejś piosenki, której melodii zapomniała, napisany w jej macierzystym

języku słoweńskim: „umarł Konda, jedynak u matki, trudno matce rozstać się z synem, więc

go grzebie w ogrodzie zielonym, pod złocistej pomarańczy cieniem...” — Złapała się za

głowę: — Co też ja wygaduję! Przecież mój Freddi żyje i wnet do mnie powróci mój jedynak

umiłowany, bo wojna się wreszcie kończy. Przygarnę go do mego serca i usiądziemy

wówczas w tym tutaj miejscu, w sąsiedztwie ukochanych jego ikon i innych obrazów,

i on mi opowie o wszystkim, jak syn zwierza się matce.

Aie on już w tym momencie nie żył, porucznik ułanów, Alfred Kiekeritz. Pan nadleśniczy

Szwanda dał deski z tartaku, który już nie pracował, bo robotnicy rozeszli się, a jeńców sam

pan Szwanda zwolnił do domów i nawet pomógł im dostać się do wagonów zmierzających na

wschód; panna Irina Parafińczuk zezwoliła, jako nowy komendant, stacji, jja._ włado wanie

paki do pustego wagonu z , nąpis.ęm: „Vierzig^Mann oder sechs Pferde’’, i doczepienie go,

background image

dęLpociągu, który miał jakoby, via Użok—Kis Varda—-Debreczyn, odjechać w stronę

Budapesztu i dalej, być może aż do Wiednia. Transport ewakuacyjny. Ale czy dojdzie do

celu i kiedy? W obecnej sytuacji nikt niczego nie może przewidzieć. Skład pociągu

sformowano gdzieś w Stanisławowie czy Kołomyi dla jakiegoś węgierskiego pułku

wracającego z frontu wschodniego, który przestał istnieć, na Węgry. Żołnierze, pozakładali

trójkolorowe kokardy narodowców, miejsce cesarsko-królewskich bącz- ków. Irina chciała

się ich jak najszybciej pozbyć. Jej pomocnik na stacji, już w czapce z ukraińskim tryzu

bem, Iwan Pełechaty, również. Madziarzy rozleźli się nie tylko po stacji, lecz i po mieście w

poszukiwaniu żywności. Więc niechże wraz z nimi ta skrzynia, zbita byle jak z nie

heblowanych desek, okręcona byle jak drutem, nieszczelna, to fakt, ale na szczęście mrozy,

jedzie stąd z Bogiem, byle prędzej! Urwanie głowy na dworcu, jukt nic nie wie, łączność

działa z przerwami, tyle ■wiadomo, że we Lwowie i w Przemyślu podobno biją się Ukraińcy

z Polakami, w Ćhyrowie jeszcze Ukraińcy, ale Polacy podchodzą jakoby i od strony Ustrzyk

i Dobromila. Irina nie odchodzi od telegrafu. Popija herbatę z jakichś liści i pali papierosa za

papierosem.

I tak się stało, że przy zmarłym, spoczywającym na wznak w skrzynd, czuwała tylko

wierna służebnica boga śmierci, Liza Kut. W kolejarskim płaszczu siadła w wagonie na pace

i waruje przy niej jak pies. Ktoś się dopytywał natrętnie, co wiezie. Usiłował zajrzeć przez

szpary do środka. Węszył. Ktoś inny poradził, żeby na deskach wypisała jakiś znak, może

najlepiej krzyż. Dobrze, lecz czym? Żadnej farby ani nawet smoły. Ale księżyc czuwał i

dopomógł. Nadchodziła kwadra i Liza wymalowała najstaranniej, jak potrafiła, na wieku

skrzyni litery I.N.R.I., tak jak gdzieś to widziała. Wyipisała palcem umazanym własna krwią

mie- sięczną, którą zesłał jej księżyc, a może Diana, bogini śmierci. Do skrayni wlożońo w

pośpiechu. byle jak, kilka oleodruków, dwie czv trzy ikony oraz wciąż szcze- lnie owiniętą w

kawałek bandaża miniaturową kopię Ddany z Efezu Doktor Stiegliitz zdjął wprawdzie w

pierwszym odruchu Salome ze ściany w pokoiku numer jeden u Wasserzuga z zamiarem

odniesienia jej do domu, a to z uwagi na żonę, która, co podejrzewał, miała mu za złe

wyzbycie się obrazka przywiezionego

kiedyś przez córkę ze Lwowa. Potem jednak, po krótkim wahaniu, zrezygnował z zamiaru i

Salome spoczywa na dnie skrzyni, u nóg zmarłego. Paka nie heblowana, można więc w razie

czego zawsze w nią zapukać, żeby odstraszyć złe duchy.

No i pociąg ruszył ze stacji Turka i dnia szesnastego listopada tysiąc dziewięćset

osiemnastego roku minął graniczny Użok, gdzie jacyś ludzie odmiatali z torów pryzmy

śniegu nawianego przez nocną wichurę. Ktoś mówił, że w węgierskich dolinach za Un-

background image

gvarem nie ma jeszcze śniegu i jest dość ciepło. Liza siedząc na skrzyni, skulona z zimna w

swym cienkim płaszczu, pożywiała sdę końską kiełbasą, którą poczęstowali ją żołnierze.

Wokół, w górach na przełęczy użockiej, była zima. W całych Karpatach. Więc na

przykład w obszernym niskim dworze w Matkowie, skąd dziedzice dawno przenieśli się do

Kowenic, aż poza Sambor, w domu spustoszonym jeszcze zimą z czternastego na piętnasty,

przez okna bez szyb, a nawet ram okiennych, napadało do wewnątrz sporo świeżego śniegu,

tak że, zwłaszcza w byłej jadalni i dużym salonie, gdzie zachowały się jeszcze nietknięte

piękne osiemnastowieczne kafelkowe piece, potworzyły się ukośne wydmy. Zaś w gdańskim

kredensie, jedynym meblu, który jakimś cudem ocalał, tyle że pozbawiony dolnych

drzwiczek — zagnieździły się wilki. Wilczyca naścdągała zewsząd szmat oraz papierzysk i

urodziła czworo _ puszystych, ślicznych wilczątek, usławszy im gniazdo w kredensie.

Zacisznie tu teraz, cicho i bardzo jasno, bo za oknami aż razi od bieli śniegu.

Kiedy pociąg jadący z Galicji na Weqrv wjechał na perony stacji Ungvar, zwanej też

Użhorod, wyjaśniło się, śnieg przestał padać, chmury rozstąpiły się

i wyjrzało słońce. Potem pociąg ruszył dalej i zapadła noc. Liza Kut zlazła ze skrzyni i

wyjrzała przez szparę w drzwiach wagonu: daleko na horyzoncie widniał wyniosły górski

szczyt Vihorlat, biały od śniegu, lśniący w księżycu niby srebrny wulkan. Pociąg nabrał pędu

zjeżdżając na węgierskie równiny. Liza chucha w zgrabiałe, czerwone z zimna dłonie,

odchodzi od drzwi, zasuwa je szczelnie i trzęsąc się, dzwoniąc zębami, układa się na noc na

płaszczu narzuconym na wierzch skrzyni. Ponad górskie łańcuchy w oddaleniu wiatr zgania

i rozgania konstelacje leśnych gwiazd. Bierze mróz przed świtem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Alfabet hebrajski, język hebrajski, JʘZYK HEBRAJSKI
6 Język prawny
Nazwy mówienia w je˛zyku polskim pajdzinska
Język Angielski Słownictwo tematyczny zbiór ćwiczeń0001
Kuśniewicz Andrzej Lekcja martwego języka(1)
Co czytać, czego słuchać Język szwedzki skompresowany
Metody badawcze historii języka
Czyzewski Język wrogości
A Kuśniewicz Lekcja martwego języka
Collins Andy Język ciała gestów i zachowań
TERMOGNIWA, Termopar˙, czyli termoogniwo stanowi˙, dwa kawa˙ki drut˙w albo pr˙t˙w z r˙˙nych metali,
martwe dusze, Гогол, Мертвые души problematyka
0?zy?nych pytania
Lekcja kliniczna 2 VI rok WL
Lekcja Przysposobienia Obronnego dla klasy pierwszej liceum ogólnokształcącego

więcej podobnych podstron