Plagiat Karolina Sykulska

background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,

e-booki

.

background image

Karolina Sykulska

PLAGIAT

background image

I

R

óżne można by snuć przypuszczenia, jak to się sta-
ło. Nasz bohater, choć twierdził na początku, że to

prymitywny żart lub spisek, szybko doszedł do wnio-
sku, iż musiały w tym brać udział jakieś nadprzyrodzo-
ne siły – i już nie dopuszczał żadnej innej możliwości.
A trzeba mu oddać sprawiedliwość – jego zdanie naj-
bardziej się liczyło. W końcu to on, chcąc nie chcąc, był
główną postacią tego wydarzenia.

Wszystko zaczęło się pewnego słonecznego poran-

ka, kiedy to nasz bohater się obudził. Nie byłoby w tym
nic nadzwyczajnego, powszednią rzeczą jest budzić się
w piękne i brzydkie poranki, ale tym razem nie zerwał
się, jak miał w zwyczaju, z łóżka, lecz przeciągnąwszy
się – postanowił jeszcze chwilę poleżeć. Uśmiechnął
się, co też było rzeczą niezwykłą, zważywszy, że nasz
bohater pełnił poważną i odpowiedzialną funkcję posła
na sejm i uśmiech nie należał do jego image’u. Tak mu
zresztą radził jego osobisty specjalista od kreowania
wizerunku publicznego, niepozorna bowiem postać na-
szego bohatera nie potrafi ła zmusić się do radosnego
śmiechu, a śmiech wymuszony mógłby wywołać złe
wrażenie na wyborcach. Zresztą powaga, adekwatna
przecież do sytuacji gospodarczej kraju, nadawała mu
rys tajemniczości. Odpowiedzialny zaś i lekko tajem-

background image

niczy polityk to klucz do sukcesu. Ale nasz bohater
na uciążliwość sukcesu, niestety, narzekać nie mógł.
Mimo jego ciężkiej pracy niewdzięczny naród nie słał
mu podziękowań, życzeń w dniu niepodległości, bądź-
my szczerzy – nawet nie prosił o autograf, spotkawszy
swojego reprezentanta na spacerze. Cóż, narodu się nie
wybiera, więc nasz bohater pełnił swoją służbę sumien-
nie, nie oczekując żadnych gwałtowniejszych huśtawek
w politycznej karierze. Od dawna był zresztą przekona-
ny, że taki stan rzeczy jest wynikiem tyle niefrasobli-
wości, co nieperspektywicznej, partykularnej postawy
jego ojca.

Ojciec miał nieszczęście nosić nazwisko – Potocki.

Do drugiej wojny światowej było to niejakim ułatwie-
niem, w czasie okupacji jednak, ze względu na swoją
ostentacyjnie manifestowaną, głównie w postaci spekta-
kularnych i nieco brawurowych partyzanckich wyczy-
nów, niechęć do Hitlera, przyznanie się do bycia t y m
Potockim stało się cokolwiek niebezpieczne. Zresztą
każde inne nazwisko w połączeniu z osobą aktywne-
go partyzanta stanowiłoby równe zagrożenie i dla jego
właściciela, i dla całej rodziny. Zapobiegliwy acz nieco
romantyczny tatuś przyjął więc pseudonim – Kmicic
i pod tym mianem doczekał końca wojny.

Nowy ład w ojczyźnie utwierdził go w słuszności

decyzji. Bycie Potockim stało się jeszcze bardziej nie-
bezpieczne, toteż aktywny partyzant nawet nie próbo-
wał ujawniać korzeni, tylko powoławszy się na swoje
osiągnięcia w nowej tożsamości, doczekał się orderu,

background image

dodatku do renty i małego mieszkanka w poniemieckiej
kamienicy w centrum Wrocławia. Nasz bohater został
wtajemniczony w całą historię dopiero wtedy, gdy na-
zwisko przodków znów stało się przydatne, czyli na po-
czątku lat dziewięćdziesiątych. Do tej pory pełnił mało
znaczącą funkcję mało znaczącego urzędnika w mało
znaczącej instytucji, całe życie się wstydząc. Roman-
tyczny tatuś dał bowiem synowi na imię Andrzej, co
wzbudzało w naszym bohaterze poczucie śmieszności.
Dowiedziawszy się prawdziwego nazwiska, odetchnął
z ulgą, ale szybko okazało się, że – nie wiedzieć, jakim
sposobem – odkryta tajemnica dotarła do tak zwanego
masowego odbiorcy. Pewnego dnia Andrzej Kmicic alias
Potocki został zaproszony przez grupę prawdziwych pa-
triotów na kawę i poproszony o współtworzenie Partii
Odbudowy Rzeczypospolitej. Wiadomo, nikt lepiej nie
odbuduje Rzeczypospolitej niż zmuszony do ukrywa-
nia się przez pół wieku Potocki. Tyle że okazało się, iż
odzyskany Potocki nikomu z niczym się nie kojarzy, nie
wiadomo, jakie ma zasługi (jakby w dotychczasowym
wcieleniu tak się zasłużył!), słowem – jest człowiekiem
bez życiorysu. Członkowie-założyciele przekonali więc
naszego bohatera, że najlepszym rozwiązaniem będzie
sygnowanie dokumentów nazwiskiem Andrzej Kmicic-
-Potocki. I w ten sposób Kmicic pozostał Kmicicem, zaj-
mując wprawdzie wkrótce niezgorsze miejsce w ławie
poselskiej, ale wciąż nie pozbywając się nękającego go
tyle lat poczucia śmieszności. Po kilku natomiast latach
nasz bohater musiał przyznać, że sumiennie wykony-

background image

wane polecenia gwarantują mu wprawdzie stałe zajęcie
(zawsze poddawał się zaleceniom sejmowej większości,
bez względu na to, kto ją stanowił – w interesie każdego
ugrupowania leżało więc, by stale zajmował sejmowy fo-
tel), o bardziej intratnym stanowisku, na przykład mini-
stra fi nansów (marzył), mógł jednak zapomnieć.

I wszystko przez tatusia, który swoją krótkowzrocz-

ną decyzją zmarnował synowi najlepsze lata na ćwicze-
nie poczucia własnej wartości i elastyczności w poru-
szaniu się w tak zwanym życiu społecznym.

Normalnie taka myśl, pojawiająca się w okolicach

pospiesznie wypijanej kawy, wzbudzała w naszym
bohaterze niechęć do bliższej i dalszej rodziny, tego
jednak poranka zaowocowała jedynie leniwym ziew-
nięciem, co już było sygnałem alarmowym. Andrzej
Kmicic-Potocki nie ziewałby leniwie, wiedząc, że czeka
go dziś mnóstwo papierkowej roboty plus jakieś radio-
we i telewizyjne wystąpienia. Normalnie ich nie lubił,
miał wrażenie, że kilka milionów telewidzów wpatruje
się wyłącznie w planszę z jego nazwiskiem, zaśmiewa-
jąc się do łez i puszczając mimo uszu z taką powagą
składane wypowiedzi. Tym razem w ogóle się nie prze-
jął. Gorzej! – przewrócił się na drugi bok i (o zgrozo!)...
zasnął.

Obudziło go południe. Brzmi to infantylnie, ale na-

prawdę tak było. W pewnej chwili nasz bohater otworzył
oczy i spojrzał na zegarek: było południe. Normalnie
o tej porze byłby już po pięciu rozmowach z ośmioma
kolegami-posłami z dziesięciu różnych ugrupowań po-

background image

litycznych (biorąc pod uwagę płynność parlamentarnej
kadry i dynamiczność metamorfoz partii wszelkiego
autoramentu, rachunek ten nie jest nielogiczny). Tym
razem jednak było południe, a on wciąż wylegiwał się
w łóżku, co więcej – nie czynił sobie z tego powodu
żadnych wyrzutów.

Ale telefon, który nagle zajęczał ckliwą melodyjką,

też zupełnie go nie zdziwił.

— Jędrek?! – zabuczało w słuchawce. – Włodek z tej

strony. No, chłopie, zaskoczyłeś mnie. Brawo!

— Ale o co chodzi? – odparł bez cienia zaintereso-

wania Jędrek.

— Nie wygłupiaj się! Mówię o – w tym momencie

coś przerwało, pewnie zaskoczony Włodek jechał właś-
nie samochodem i jego komórka straciła zasięg. – ... To
było świetne! Jeszcze raz gratuluję! Szczerze! – zaśmiał
się z udanej gry słów i rozłączył się. Nasz bohater tyl-
ko wzruszył ramionami, ale nim tę czynność ukończył
– telefon znowu zadzwonił:

— Jędruś, ty łobuzie – zakwiliło damskim afekto-

wanym kontraltem. – Nie wiedziałam, że tak potrafi sz
ściemniać. Ale z wdziękiem, bez obrazy. Kokiet z ciebie!
A podobno nie lubisz poniedziałkowych wystąpień!

I w tym momencie ofi ara Sienkiewiczowskiej trady-

cji po raz pierwszy poczuła lekki dreszcz.

— Jakie wystąpienie?!
— Dzisiaj rano, w Warkocie... Andrzej, nie wygłu-

piaj się – zaniepokoiła się słuchawka, ale Andrzej się
nie wygłupiał. Rano, bez względu na to, którą godzinę

background image

miała na myśli senator Kwiatuszek (dla przyjaciół
Alka), spał snem sprawiedliwego albo przeciągał się
leniwie w łóżku, żadna inna czynność nie wchodziła
w rachubę. A, przepraszam, jeszcze toaleta, ale tam,
oddany czynnościom fi zjologicznym, z całą pewnością
nie mógł dokonać błyskotliwego wystąpienia. I absolut-
nie nie mogło to być w Warkocie, czyli Warszawskiej
Komercyjnej Telewizji, do której skrót pasował jak ulał
– prowadząca poranny serwis informacyjny nie zo-
stawiała na politykach suchej nitki, prowadząc z nimi
wywiad tak, że indagowani mieli wrażenie obcowania
z rozjuszonym bullterierem.

— ... Kończę, zaraz mam zebranie klubu, pa, Jędru-

siu! I oby tak dalej!

Nasz bohater się zadumał. To też było niejaką no-

wością – Andrzej Kmicic-Potocki zazwyczaj wykony-
wał powierzone mu czynności bez głębszych refl eksji,
wychodząc z założenia, że inni są od rozwiązywania
problemów rzeczywistości – on ma zamiar przejść
przez życie możliwie bezkonfl iktowo. No, ale sytuacja
wymagała zmiany postanowień. Zadumał się jeszcze
mocniej. Oczywiście! Poranny wywiad będzie powta-
rzany o czternastej dziesięć. Za prawie dwie godziny.
W tym czasie zrobię zakupy, coś zjem, umyję się, my-
ślał na głos nasz bohater.

Jak postanowił, tak zrobił, tyle że w odwrotnej ko-

lejności. Pół godziny później, pachnący korzenną wodą
z dominującą nutą drzewa cedrowego oraz twarożkiem
czosnkowym (stała mieszanka: czosnek dobrze wpływa

background image

na serce, a woń drzewa cedrowego na kobiety – chociaż
ani jedno, ani drugie dotychczas nie zostało pozytyw-
nie zweryfi kowane przez naszego bohatera, powiedz-
my litościwie – z przyczyn obiektywnych...), wyszedł
z domu.

— Pan Potocki? Dzień dobry... – wyrwał go z zadu-

my nieśmiały głos.

— Tak... – zmieszał się pan Potocki. Nikt nigdy go

nie zaczepiał na ulicy czy w ogóle w tak zwanych miej-
scach użyteczności publicznej, nawet w tramwaju kon-
trolerzy omijali go szerokim łukiem, o ile taka czynność
jest możliwa w tramwaju.

— Widzi pan – nieśmiały głos trochę się ośmielił,

jego właściciel wyprostował się i okazał się starszym,
schludnie, choć niepozornie odzianym mężczyzną. – Ja
do polityki się nie mieszam, uważam, że to, co serwuje
nam parlament, to... to jest nieprzyzwoite, ale słuchałem
dzisiaj pana z uwagą i ja wiem? wzruszeniem, chciałbym,
żeby pan wiedział, że jestem wdzięczny Bogu, że zesłał
nam wreszcie prawdziwego, nie zawaham się użyć tego
określenia, męża stanu. Tylko czemu tak późno, panie An-
drzeju?! – uniósł się lekkim patosem rozmówca, widząc
jednak, że bohater jego przemówienia patrzy na niego
wzrokiem tyle przerażonym, co bezmyślnym, pożałował
swojej, jak mu się zdawało, zuchwałości, znów się skulił
i pożegnał równie nieśmiało, jak powitał. Mąż stanu zaś
usiłował ogarnąć chaotyczną gonitwę myśli (powiedzmy
– myśli; nasz bohater generalnie nie myślał), z których tyl-
ko jedna miała wyrazistszy kształt – albo to jakiś spisek,

background image

albo mam rozszczepienie osobowości, tak, ja wcale nie
spałem, po prostu doszła do głosu ta druga część mnie,
poszła, wystąpiła, wróciła, położyła się do łóżka...

— Na Boga, Andrzeju! – zganił sam siebie nasz bo-

hater za tak absurdalne wyobrażenia, nie mogąc jednak
pozbyć się rozżalonego wyrzutu, że akurat to drugie
wcielenie okazało się błyskotliwsze.

— Co ja zrobię, że jestem od siebie gorszy? – wy-

mamrotał nieco płaczliwie, a przechodząca obok młoda
dziewczyna zerknęła nań i natychmiast przyspieszyła
kroku. Zdaje się, syknęła – psychol, czy coś w tym ro-
dzaju. Tymczasem Andrzej Kmicic, nie znalazłszy naj-
widoczniej odpowiedzi, odwrócił się na pięcie i skiero-
wał w stronę domu. Powrót do domu zalanym słońcem
parkiem, czynność na ogół niewinna, przypominał jed-
nak tym razem tendencyjny fi lm grozy...

— Widzisz, Jonaszku, tego pana? – doszedł naszego

bohatera sceniczny szept. – To jest nasz narodowy boha-
ter! Patrz, synku, patrz! Kiedyś będziesz się o nim uczył
na historii – w szept wkradła się zgrzytliwie nabożna,
patetyczna nutka. Andrzej Kmicic-Potocki odwrócił się
najdyskretniej, jak umiał. Jakiś VIP przyjechał z nieofi -
cjalną wizytą? Bo w parlamencie nikt nie wspominał...
Normalnie by się nie odwrócił, życie publiczne też przyj-
mował z dalece posuniętą obojętnością, ale normalnie...

Nikogo za nim było. Kobieta natomiast szarpała

czapeczkę kompletnie niezainteresowanego historycz-
nym wydarzeniem Jonaszka, usiłując skierować ją we
właściwym kierunku, to jest Jonaszkowymi oczkami

background image

w stronę wydarzenia, wskazując jednocześnie na nie
ręką. Właściwy kierunek (czyli wydarzenie) bez wąt-
pienia był naszym bohaterem. Nasz bohater zestreso-
wał się jeszcze bardziej. W roli Historii chyba nie czuł
się najlepiej, co i tak było sporym osiągnięciem, jako że
zwykła nijakość Andrzeja Kmicica nie budziła w nim
żadnych odczuć. Chyba że na myśl o Klapperze..., ale
o nim będzie jeszcze mowa w naszej historii.

Nasz bohater na wszelki wypadek skręcił w pierw-

sze lepsze krzaki. Może nie jest to sceneria najbardziej
pasująca do image’u męża stanu, ale tam przynajmniej
nikt go nie zaczepi...

— Dobrze pan gadasz – zaczepił go chrapliwy głos

zmagającego się w zaroślach z własnym jestestwem
menela. – Zawsze pan pieprzyłeś jak inni, ale dzisiaj
toś pan dobrze gadał.

Nasz bohater zwątpił. Ruszył na oślep przed siebie.

„Oślep przed siebie” skończyło się szaletem miejskim,
którego pilnowała niczym cerber (i z taką samą miną)
kobieta w średnim wieku i przepoconym amarantowym
sweterku. Włóczkowa jaskrawość stanowiła na tle sto-
nowanych drzew i krzewów takie kolorystyczne zasko-
czenie, że Andrzej Kmicic, potargany i podrapany, sta-
nął jak wryty.

— No i co? – zaskrzeczała kobieta. – Wypada to tak

po krzakach się szlajać? Taki mądry człowiek? Niech się
w krzakach chowają ci złodzieje, co to wstydu nie mają,
od koryta się nie oderwą, a nie taki mądry człowiek,
jak pan! Kraj trzeba godnie reprezentować! – pouczyła

background image

strofująco – Koszulę poprawić. Włoski przyczesać. Póki
jeszcze są – zachichotała jak podlotek (podlatywała pod
pięćdziesiątkę...).

„Nie jestem mądrym człowiekiem” – zakwilił w du-

chu kompletnie skołowany Andrzej Kmicic-Potocki.
– „Jestem... jestem..., Jezus Maria, kim ja jestem?!”, po
czym pomyślał, że bezpośredni kontakt z elektoratem
bywa stresujący. Nasz bohater postanowił więc zmieszać
się z tłumem, udawać jednego z nich... O tej porze i w tej
okolicy jedyny w miarę satysfakcjonujący tłum kłębił się
w sklepiku pani Gieni, usytuowanym naprzeciwko par-
ku. Andrzej Kmicic-Potocki pokornie stanął na końcu
kolejki, starając się sprawiać wrażenie, że go tu nie ma.

Kolejka odwróciła się jak na komendę, wlepiając

wzrok w Andrzeja Kmicica-Potockiego.

— Brawo, panie sąsiedzie – odezwała się jakaś ko-

bieta. Nasz bohater wprawdzie nie przypominał sobie,
żeby dzielił z nią jedną klatkę schodową, ale nie utrzy-
mywał kontaktu ze współmieszkańcami bloku (bo i nie
zwracali oni na niego uwagi), więc mógł się mylić...
– Dawno to trzeba było wygarnąć! Ale nie było komu!
Dopiero pan..., dopiero dzisiaj...

— Co pani podać, pani Marysiu? – wtrąciła z uśmie-

chem pani Gienia, nie odrywając zachwyconego spoj-
rzenia od Kmicica.

— A bo ja wiem... To znaczy ser... Jeśli nie kwaśny...

– odparła rozkojarzona pani Marysia, trzepocząc rzęsa-
mi w stronę wybałuszającego oczy naszego bohatera.

— Świeżuteńki, słodziutki, śmiało brać!

background image

— To poproszę dwa kilo... Znaczy kilo... Znaczy pół...

– kobieta oderwała rozanielone spojrzenie od Andrzeja
Kmicica-Potockiego i utkwiła je w wadze. – Dziękuję.
Ile płacę?

— Sześć siedemdziesiąt. Reszta! – napomniała pani

Gienia rozkojarzoną klientkę i obdarzyła uśmiechem
sąsiadkę Kmicica. – A dla pani?

— Kostkę masła. Jakby dziś były wybory, jak nic gło-

sowałabym na pana, sąsiedzie. Ile płacę, pani Gieniu?

— Sześć siedemdziesiąt...
— Ile?!
— Oj, przepraszam, to rachunek tamtej klientki.

Trzy pięćdziesiąt. A dla pana?

Nasz bohater zdębiał.
— Nie, ja... nic, ja tylko popatrzeć... – i wybiegł na uli-

cę. Miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego, pokazują
palcami. „Kmicic... ten Kmicic... widzicie!” – dobiegało
go zza każdego roku, z każdego sklepu. Żeby więc nie
potęgować już tego stresu, zamówił pierwszą lepszą tak-
sówkę (pierwszą lepszą, bo do pracy zawoził go od wielu
już lat poczciwy pan Piotruś). Wbiegł po schodach (nor-
malnie najwyżej wgramoliłby się na nie z niechęcią), sta-
rając się nie zauważać napisów nabazgranych sprayem
przez jakiegoś zagniewanego malarza społecznego:

POLITYCY DO PIACHU!

CHLEBA ZAMIAST SEJMOWYCH IGRZYSK!!

KMICIC DO CZĘSTOCHOWY!!!

(...)

background image

III

(...)

Posiedzenie odbyło się już następnego dnia. Pod

gmach sejmu dostojnie zajechały rządowe samochody,
prywatne limuzyny, służbowe wozy reporterów. Trza-
skały nonszalancko drzwi aut.

— Martyna Urbańczyk, Telewizja Warkot – dopadła

Andrzeja Kmicica-Potockiego redaktorka. – Został pan
włączony w skład sejmowej komisji śledczej, badającej
tzw. aferę trzydziestu srebrników. Jeszcze kilka miesię-
cy temu nie tylko pan nie działał aktywnie na politycz-
nej scenie, ale sprawiał wrażenie osoby kompletnie nie-
zorientowanej, co się w kraju dzieje. Pańskie ostatnie
poczynania odsłoniły społeczeństwu pana nowe, nie
ukrywajmy – lepsze oblicze... – nadawała z szybkością
karabinu maszynowego.

— Lepsze to niż mieć jeden, za to durny ryj – wtrącił

nasz bohater odruchowo. Redaktor Urbańczyk zastygła
z szeroko otwartymi ustami, ale po chwili odzyskała
animusz:

— I ten komentarz jest najlepszym dowodem. Kilka

tygodni temu pozwoliłby się pan poseł zjeść na surowo,
dziś jest pan mężem opatrznościowym. Czemu akurat
teraz ta przemiana? Wiedział pan o tej aferze wcześniej
i postanowił w obliczu takiej żenady polskiego parla-
mentaryzmu wreszcie zrobić z tym porządek?

— Nie – odparł szczerze nasz bohater i korzystając

background image

z ogólnego zamieszania, wmieszał się w tłum wcho-
dzący do budynku. Zasiadł na swoim miejscu, przejrzał
niedbale dokumentację.

— Pan poseł Andrzej Kmicic-Potocki – nadawa-

ła dalej redaktor Urbańczyk. – W przeciwieństwie
do pozostałych członków komisji – machnęła głową
w kierunku zagłębionych w lekturze parlamentarzy-
stów – nie musi przygotowywać się na chybcika. Jest
doskonale zorientowany w sprawie i nie kpi ze społe-
czeństwa, zapoznając się naprędce z dokumentacją. Ale
niewiele się dowiedzą, bo przewodniczący komisji już
otwiera posiedzenie...

— Szanowni państwo – zaczął przewodniczący

komisji i odwrócił się w stronę kamery – drodzy wi-
dzowie. Witam wszystkich serdeczniej, niż wynikało-
by to z sytuacji. Pozwolę sobie przedstawić członków
sejmowej komisji śledczej. Pani poseł Regina Wagner,
przedstawicielka mniejszościowej Unii Pracujących...

— Jak w kraju bezrobocie, to co się dziwić, że Unia

Pracujących jest mniejszościowa – wtrąciła pani poseł
obrażonym, płaskim, nosowym głosem. Przewodniczą-
cy skarcił ją wzrokiem:

— ... wykształcenie – wyższe...
— Niż rok temu! – krzyknął siedzący obok przed-

stawiciel Zrzeszenia Samotnych Ojców, z defi nicji nie-
cierpiący wszystkiego, co kojarzyło się z kobietami.
– Rok temu miała pani zasadnicze zawodowe!

— Proszę państwa! – upomniał przewodniczący, ale

posłanka dała się sprowokować:

background image

— Ja się rozwijam! Maturę zaliczyłam eksterni-

stycznie, a studia – zaocznie!

— Zaocznie? – zakpił przedstawiciel. – To znaczy, że

na oczy ich pani nie widziała?

Sala ryknęła śmiechem. Posłanka ze złością zaczęła

tłuc pięściami w stół.

— A jakiż to kierunek pani poseł skończyła? – parsk-

nął przedstawiciel.

— Ten... no... – zająknęła się posłanka. – Na uniwer-

sytecie... Ten od diet... Zapomniałam, jak się nazywa...

— Żywienie człowieka na uniwersytecie? Pani coś

mataczy, nie ma tam takiego kierunku!

— Politologia! – przypomniał sobie posłanka Wag-

ner. – Mówiłam, że od diet! Poselskich!

Nasz bohater przyglądał się temu z wyraźnym znudze-

niem. Sejmowe przepychanki powoli przestawały go ba-
wić, zwłaszcza odkąd stał się społecznym autorytetem.

— Poseł Jan Wergiliusz – zagrzmiał przewodniczący

komisji. – Przedstawiciel Zrzeszenia Samotnych Ojców,
notabene – dumny ojciec dwunastu synów... – zauważył
mimochodem, co dumny ojciec potwierdził szerokim
uśmiechem.

— A umie pan robić coś jeszcze? – odcięła się złośli-

wie posłanka Wagner.

— Jarek Krzaczasty, przewodniczący Sejmowej Ko-

misji ds. Udowadniania Społeczeństwu Bezwzględnej
Słuszności Rządowych Projektów... – kontynuował pre-
zentację przewodniczący. Poseł Krzaczasty wstał i rzu-
cił na boki parę niedbałych ukłonów.

background image

— ... oraz pan poseł Andrzej Kmicic-Potocki – prze-

szedł do meritum przewodniczący. Meritum wyprężyło
się z zadowoleniem, czekając na stosowną zapowiedź.
– Którego nie trzeba nikomu przedstawiać – zakończył
przewodniczący. Kmicicowi zrzedła mina. Przewodni-
czący usiadł, poprawił poły marynarki i odczytał:

— Jako pierwszy odpowie na pytania komisji pan

Michał Rustykalny, redaktor naczelny i wydawca tygo-
dnika „Nigdy!”.

Redaktor Rustykalny, dojrzały mężczyzna o niedoj-

rzałym usposobieniu, wszedł do sali, strojąc do dzien-
nikarzy błazeńskie miny. Swobodnie usiadł na krześle
i zaczął gapić się w sufi t.

— Co pan wie o tzw. aferze trzydziestu srebrników?

– zapytała posłanka Wagner.

— Bo ja wiem...? – pufnął Rustykalny.
— Nie rozumiem – zdenerwowała się posłanka.
— A kto to rozumie? – prychnął dla odmiany Ru-

stykalny.

— Pan chce mnie ośmieszyć! – oburzyła się po-

słanka.

— Ależ nie śmiałbym – skłonił się kurtuazyjnie

Rustykalny – zajmować cennego czasu pani skromną
osóbką.

Posłanka spojrzała na niego wzrokiem, z którego

biła tęsknota za rozumem. Rustykalny pokiwał głową
ze zrozumieniem.

— Tak, pani poseł... dieta... na studiach... zbyt mało

kaloryczna...

background image

Posłanka poczerwieniała. Przewodniczący poczuł

się w obowiązku interweniować:

— Proszę nie poruszać tematów intymnych – a po-

słanka poczerwieniała jeszcze bardziej – tylko odpo-
wiadać na pytania komisji. Co pan wie o aferze trzy-
dziestu srebrników.

— To, co wszyscy, panie przewodniczący. Ot, czyta-

łem w jednej książce. Kościelnej.

— Pan nie chodzi do kościoła – zaprotestowała Regi-

na Wagner, a Jarek Krzaczasty rzucił się do akt sprawy.

— Ale książki czytam – odparł Rustykalny.
— Momencik! – przerwał poseł Krzaczasty. – W ak-

cikach nie ma ani słóweczka o tym, żeby o aferce pisa-
no w książeczkach!

— To jest księga, panie przewodniczący – pouczył

prześmiewczo natchnionym głosem Rustykalny. –
Wielka księga!

— Tak, proszę państwa – relacjonowała niezmordo-

wana redaktor Urbańczyk. – Jak państwo widzą, w tej
komedii tylko poseł Andrzej Kmicic-Potocki zachowu-
je powagę – wskazała na naszego bohatera, który z nie-
zmiennym znudzeniem ziewał, patrzył tępo w podłogę
albo popijał wodę.

— I ostanie pytanie, redaktorze – dorwał się do

głosu Jan Wergiliusz. – Artykuł opublikowała pańska
gazeta, musi więc pan wiedzieć, kto miał zapłacić owe
trzydzieści srebrników.

Rustykalny spojrzał na niego spod przymkniętych

powiek i odrzekł sentencjonalnie:

background image

— Kto płaci – wiadomo. Pytanie, komu się to opła-

cało?

Komisja popadła w zadumę. Rustykalny wstał:
— My tu gadu-gadu, a tam wódka się grzeje. Do wi-

dzenia państwu.

Komisja skrzętnie odnotowała wypowiedź redakto-

ra naczelnego, tylko Andrzej Kmicic-Potocki ziewnął
szeroko.

— Poprosimy teraz wiceministra sprawiedliwości...

– kontynuował przewodniczący komisji śledczej. Kmi-
cic drgnął:

— Włodek? – szepnął z niedowierzaniem. – Kto

przesłuchuje, nie będzie sam przesłuchiwany... – przy-
pomniał sobie.

— Panie wiceministrze – zaczął tym razem Samot-

ny Ojciec – stoi pan na czele partii, która dotowała, jak
wynika z wyciągów z kont bankowych, czasopismo
„Nigdy!”. Co pan wie o aferze trzydziestu srebrników.

— Nic. Nikomu nie płaciłem. Nie znam żadnego Ju-

dasza. Nie wiem, jak wyglądają srebrniki.

— Ale panie wiceministrze, wyciągi mówią...
— Proszę pana! – przerwał ostro Włodek. – Gdyby

te wyciągi umiały mówić, toby im mowę odjęło! Oskar-
życiele się ośmieszają, komisja śledcza się ośmiesza,
ale nic to! Najgorsze, że państwo razem ośmieszają
państwo!

— Co? – nie zrozumiała posłanka Wagner.
— Cała sprawa jest rozdmuchana! – kontynuował

tyradę Włodek. – Łapówka? W srebrnikach? A jaki

background image

jest kurs tej waluty? Żaden kantor jej nie sprzedaje. Jak
można korumpować kogoś czymś, czego wartości nikt
nie umie ustalić! To absurd!

— A jakiego koloru ma pan notes? – zapytała po-

słanka Wagner.

— Co? – tym razem nie zrozumiał Włodek.
— To są bardzo ważne pytania dla śledztwa – prze-

konywała posłanka. – Jakiej pamięci pan używa? Wzro-
kowej czy słuchowej?

— Pamięci RAM. Bo nie mam notesu, tylko laptop

– warknął Włodek, podnosząc się gwałtownie z krzesła.
Krzesło przewróciło się z hukiem, na co przestraszona
posłanka wypuściła z rąk dokumenty. Stos papierów
spłynął z biurka na podłogę, tuż pod nogi wiceministra
sprawiedliwości, który uznał to za prowokację, odwró-
cił się więc ostentacyjnie i wyszedł bez pożegnania, nie
zwracając na nikogo uwagi.

— Dosyć! – zarządził przewodniczący, zgrzytając

zębami. – Czas na reklamy!

(...)

Aż wreszcie nadszedł wielki w życiu każdego poli-

tyka dzień. Nasz bohater dostał zaproszenie na bal pre-
zydencki. Nie lada był to bal. Magiczna noc, podczas
której zgodnie bawiły się elity polityczne i artystyczne,
przedstawiciele świata nauki i biznesu. Trzy ostatnie
grupy co prawda w symbolicznej reprezentacji, tak po
kilka osób, ale liczą się intencje. W czasie takiego balu

background image

nawiązywały się liczne znajomości, również prywatne,
zapadały ważkie decyzje i zmieniały niejedne życiory-
sy. I na tę właśnie noc został zaproszony nasz bohater...

Długo wybierał między dwoma posiadanymi garni-

turami. Zastanawiał, czy samotnie drzemiący w szufl a-
dzie krawat będzie odpowiedni. Maskował fl amastrem
zdarte ślady na butach. To, co dawało się przemycić
w mediach, jak nic wyjdzie w bezpośrednim, bliskim
kontakcie. A na balu ma się przecież pojawić Alicja
Kwiatuszek. I, na ile nasz bohater zdążył się zoriento-
wać, ma to zrobić samotnie.

Punktualnie o dwudziestej pan Piotruś, tego wieczoru

też wyglądający jakoś odświętniej i – tu naszego bohate-
ra przeszedł dreszcz – odrobinę diabolicznie, zaparkował
pod okazałym i rzęsiście na tę okoliczność oświetlonym
prezydenckim pałacem. Andrzej Kmicic--Potocki, lekko
zgrzany z emocji, przekroczył niedostępną dla niego do
tej pory i niezwykle działającą mu na wyobraźnię bramę.
Bramę będącą symbolem przejścia do lepszego świata,
do grona wybranych, którzy w tchnących dyskretnym
przepychem i artystycznym kunsztem zakamarkach pa-
łacu... – w tym momencie naszemu bohaterowi zabrakło
wyobraźni, by dopowiedzieć sobie, co robią w onychże
wybrańcy losu (czytaj – pana prezydenta).

Naszego bohatera przywitał tłum postaci odzianych

z wyjątkowo niedyskretnym przepychem i bez cienia
kunsztownego artyzmu. Dyskretny był jedynie portier,
a kunsztowny bufet, prezentujący arcydzieła sztuki ku-
linarnej. Aż żal było jeść. To znaczy – to tylko taka me-

background image

tafora, bo wygłodniałe towarzystwo natychmiast rzuci-
ło się do stołu, jakby toczone niepojętym imperatywem
przeżuwania, odgryzania, łykania....

Tłum gęstniał. Z minuty na minutę napływały nowe,

choć przecież dziwnie znajome twarze. Nasz bohater, wzo-
rem innych bohaterów wieczoru, kiwał witająco głową,
unosił kieliszek w pozdrowieniu, odwzajemniał uśmiechy
i wykonywał szereg bliżej nieokreślonych, ale pożądanych
gestów. Wszystkie one były wszakże powierzchowne – wi-
tający i pozdrawiający się tłum sprawiał wrażenie, jakby
się odganiał od natrętnej muchy. Nikt nikogo tak napraw-
dę nie rozpoznawał. Atmosfera była rozsądnie zagęszczo-
na (nie tylko z powodu liczby zaproszonych osób), tak by
nie stracić ofi cjalnego przecież na razie charakteru. Nie-
ofi cjalne miało się zacząć po prezydenckiej przemowie.
A prezydent jeszcze się nie pojawił.

Prezydent pojawił się w stosownym momencie, czy-

li wtedy, kiedy nikt się go nie spodziewał. Wprowadził
odrobinę ożywienia do monotonnego brzęku rozmów
i przemówił. Goście uprzejmie zaklaskali i ożywili się
jeszcze bardziej. Wreszcie mogło rozpocząć się nieofi -
cjalne. Nijakie postacie, podkreślające swą anonimo-
wość uroczystymi, choć absolutnie niewyrażającymi
stylu czy charakteru swoich właścicieli strojami, zaczę-
ły się rozpoznawać.

— Janosik! – ryknął podstarzały, łysiejący pan z wy-

raźnie zarysowanym brzuszkiem do drugiego podsta-
rzałego, łysiejącego pana z równie wyraźnie zarysowa-
nym brzuszkiem.

background image

— Słucham? – odparł drugi podstarzały etc.
— Janosik! Sześćdziesiąty ósmy, sprawa taterników,

razem ich rozpracowywaliśmy, nie pamiętasz?! Zaocz-
na socjologia, czwarty rok, podlegaliśmy bezpośred-
nio majorowi Chłystkowi, hasło: ścieżka nad reglami!
– wyrzucił z siebie pierwszy jednym tchem, jakby się
meldował majorowi Chłystkowi.

— Ondraszek! – rozpromienił się drugi. – Kopę lat!

I patrz, znów w jednej branży robimy, he, he! – zare-
chotał.

— Jaki Ondraszek? – zaniepokoił się stojący do tej

pory na uboczu wysoki, wysportowany mężczyzna
w tak zwanej sile wieku. – Przecież Szarik! Bujaka ra-
zem za Jaruzela tropiliśmy! Co ty, chłopie, starych zna-
jomych nie poznajesz? – obruszył się.

— Jak pragnę ustawy lustracyjnej! – uniósł się w na-

tchnieniu Ondraszek-Szarik. – Reksio?! I ciebie tu rzu-
ciło?!

— Ba! – wzruszył ramionami Reksio. – Gdzieś się

trzeba było zahaczyć!

— Czekaj! A Łajka też tu jest? Sorry, żem taki niedo-

informowany – zaśmiał się nerwowo Ondraszek-Szarik
(ech, skrzywienia zawodowe...!). – Ale wy chyba plano-
waliście ślub?

Reksio skrzywił się, jakby go coś ugryzło.
— Stare dzieje – machnął ręką. – Jak się potem oka-

zało, ona robiła na dwa fronty. Dla CIA pracowała. Ksy-
wa – Goofi e. No i przy pierwszej nadarzającej się okazji
prysnęła do Stanów, do jakiegoś jankeskiego burka...

background image

— Przepraszam, Kloss, to ty? – zapytał ktoś nieśmia-

ło, za to z wyraźnym niemieckim akcentem, dotykając
rękawa Reksiowej marynarki. – Po tylu latach trudno
sobie przypomnieć... Pozdrowienia od ciotki Stasi...

— Hermenegilda... Jak Boga kocham... – wzruszył

się Reksio. – I co, Honecker kaput? „A mury runą, runą,
runą...” – zanucił pijacko. – I szlag je trafi ł – zarechotał.

Atmosfera ożywiała się jeszcze bardziej. Wspo-

mnienia... Któż ich nie ma? Odżywały stare znajomości
i na razie nie upadł ani jeden życiorys. Andrzej Kmi-
cic-Potocki zaczął żałować, że nigdy z nikim nie współ-
pracował. Tyle ciekawych rzeczy go w życiu ominęło!

— Hi, hi! – parsknął za naszym bohaterem ktoś, kto

się do tej pory nie utożsamił, nie rozpoznał, nie przypo-
mniał i – wyrwany z kontekstu - najwyraźniej czuł się
dalece niekomfortowo.

— Chodź, nie zawracaj sobie nimi głowy – usłyszał

nasz bohater zmysłowy szept Maty Hari. Wzdrygnął
się. To była Alka Kwiatuszek, trzymająca w rękach kie-
liszki z szampanem. Andrzej Kmicic poczuł, że robi mu
się gorąco. Nareszcie!!! Wypił duszkiem. Potem drugi
i trzeci. Czwarty. Piąty... Szós...

— Chodźmy stąd – przerwała uwodzicielsko se-

nator Kwiatuszek, obejmując pulchnym, mięciutkim
i uwodzicielsko pachnącym ramieniem szyję Kmicica.
– Znajdziemy sobie jakiś przytulny kącik...

Fu, ale kicz! Trudno, sami chcieli...
Przytulny kącik jakby tylko czekał na tę okazję – na-

tychmiast sam się znalazł.

background image

Alka Kwiatuszek oblizała lubieżnie ukarminowane

wargi i wpiła się w usta naszego bohatera...

Nagle świat zawirował i Andrzej Kmicic-Potocki

poczuł, że osuwa się w niebyt.

(...)

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - Audiobooki, ksiązki audio,

e-booki

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Personiusz Karolina Sykulska
Pieśń Karoliny [Córka Króla] (Sykulska)
Pieśń Karoliny [Córka Króla] (Sykulska)
PLAGIAT CYTAT
Protokol Karoliny z doswiadczenia[1].finiszed, ciekawostki II roku
d druku BIBLIOGRAFI1, cykl VII artererapia, Karolina Sierka (praca dyplomowa; terapia pedagogiczna z
do druku ROZDZIAŁ III, cykl VII artererapia, Karolina Sierka (praca dyplomowa; terapia pedagogiczna
Tabelka z pytaniami 7 dla karoli
20 Francja ostatnich Karolingów Kapetyngowie
karoliny i?rii
12 Powstanie i upadek monarchii karolińskiej
Sztuka karolińska i malarstwo książkowe iryjskie(1)
poslednie karolingi
Ćwiczenie 24, Ćwiczenie 24, Karolina Wyrwas
pedagogika, wartosc ksztalcenia i wychowania, Karolina Olińska
Ćwiczenie 62, Ćwiczenie 62 (4), Karolina Wyrwas
Protokoły, rozpoznanie 3 karolina, guz pęcherza moczowego - tumor vesicae urinariae
proces pielęgnowania, opieka paliatywna - Karolina, Bałtycka Wyższa Szkoła Humanistyczna

więcej podobnych podstron