Prof. Grzegorz Kucharczyk: Wezwanie
ciągle aktualne
Wśród lektur obowiązkowych w tych dniach na pierwszym miejscu
Pismo Święte z krzepiącymi słowami Apostoła – „jeśli Bóg z nami,
któż przeciwko nam?” – ale i przestrogą, aby „ten, który stoi, baczy
by nie upadł”.
Dalej w zestawie widnieje „Potęga smaku” Zbigniewa Herberta,
„Poskromienie złośnicy” Szekspira oraz bajka braci Grimm o
szczurołapie z Hameln. No i „Biesy” Dostojewskiego.
Czytałem tą powieść po raz pierwszy na studiach. Parę miesięcy temu
postanowiłem do niej wrócić, wychodząc z założenia, że może należy
ona do tych utworów literackich, które przeczytane za wcześnie, nie
zapadają w pamięć. Nie wiedziałem, jak bardzo lektura „Biesów”
stanie się jesienią tego roku aktualna. Dokonana przez rosyjskiego
pisarza analiza sposobu myślenia, strategii rewolucyjnych biesów, jest
jak znalazł w tych dniach, gdy pokolenie JP/JU (od inicjałów pewnego
posła z Biłgoraja i pewnego rzecznika rządu PRL) maszeruje ulicami
naszych miast.
Na jakiej glebie rośnie rewolucja? Piotr Stiepanowicz Wierchowieński,
jeden z tytułowych biesów wyjaśnia: „Ledwie utworzy się rodzina lub
zjawi się miłość, a z nimi w parze przyjdzie poczucie własności.
Zniszczymy to: rozpowszechnimy pijaństwo, plotki, donosicielstwo.
Będziemy szerzyli niesłychaną dotychczas rozpustę […] jedno lub dwa
rozpustne pokolenia są teraz konieczne. Rozpusta ma być
niesłychana, wstrętna, kiedy człowiek staje się niepoczytalnym,
obrzydliwym, tchórzliwym, okrutnym, samolubnym bydlęciem – oto
czego nam potrzeba!”.
Dostojewski przenikliwie zauważył jednak, że droga od człowieka do
bydlęcia przemierzana jest bez spektakularnych efektów, codziennie,
niemal niezauważalnie. Wkłada w usta Wierchowieńskiego te słowa:
„Niech pan słucha, policzyłem już wszystkich: nauczyciel
wyśmiewający wraz z dziećmi Boga, jest nasz. Adwokat, broniący
oświeconego mordercę tym, że jest on inteligentniejszy od swoich
ofiar i nie mógł nie zabić, kiedy mu były potrzebne pieniądze, nasz
młokos. Zabijający chłopa, by doświadczyć, jakie to robi wrażenie,
nasz. Przysięgli, uniewinniający stale przestępców, są nasi.
Prokurator, drżący w sądzie z obawy, że nie jest dość liberalny, nasz.
[…] Z drugiej strony mamy nieograniczony posłuch wśród młodzieży i
głupców. Nauczycieli zalewa żółć; wszędzie ambicyjki ogromnych
rozmiarów, apetyt zwierzęcy, niesłychany”.
Parafrazując te słowa rosyjskiego biesa i odnosząc je do naszej
sytuacji, można powiedzieć, że rektorzy i profesorowie wyższych
uczelni drżący z obawy, że nie są dość liberalni i dlatego solidaryzują
się ze zwolennikami prawa wyboru do uśmiercania bezbronnych ludzi
– są ich; politycy drżący z obawy, by nie wyjść na takich, którzy „dzielą
społeczeństwo” – są ich; duchowni drżący z obawy, by nie wyszło na
to, że oczekują od uczniów Chrystusa jakiegoś heroizmu, brania
swojego krzyża i postępowania za Mistrzem – są ich.
Ten ostatni przypadek to prawdziwy „ból bólów”. Oczywiście,
obserwując młodych ludzi biorących udział w „marszach śmierci” (w
podwójnym sensie, zważywszy na obecność C–19), nastolatek
śpiewających na melodię psalmu, że „oprócz aborcji nie brak im
niczego”, nie sposób nie przywołać słów arcybiskupa Fultona J.
Sheena, który zauważył, że „to nie tyle Credo nie pozwala ludziom
zbliżyć się do Chrystusa i Jego Mistycznego Ciała, ile przykazania” i że
„przed Bogiem nie ma ucieczki; jest jedynie możliwość powitania Go z
nienawiścią zamiast miłości”.
Wielu młodych Polaków wybrało tą pierwszą możliwość. Tak to
trzeba określić. Dlaczego jednak tak uczynili? Bo są jak owce
pozbawione pasterzy. Ci ostatni zaś zamiast przewodzić, dołączyli do
stada niezależnych umysłów. A to straszliwy w skutkach brak
miłosierdzia, wszak najbardziej liczą się uczynki miłosierdzia co do
duszy, zwłaszcza dusz powierzonych im (biskupom, księżom) jako
duszpasterzom. Niekiedy trzeba podstawić nogę człowiekowi
radośnie biegnącemu szeroką drogą ku przepaści. Zaboli, będzie
krwawienie, a może nawet złamanie. Ale uratuje swoje życie, a ten
kto mu je uratował, okaże się prawdziwie dobrym Samarytaninem.
Nie, jak kapłan i lewita obojętnie mijający ludzi w największej
potrzebie, bo cóż zyska człowiek, gdyby na duszy swej uszczerbek
poniósł?
Prawidłowość w dziejach Zachodu od wieków jest taka sama: stan
naszej cywilizacji jest warunkowany duchową i moralną kondycją
Kościoła, który stworzył tą cywilizację. Jakie źródło, taka rzeka.
Wielokrotnie w wypowiedziach medialnych powtarzałem, że to, co
widzimy na ulicach naszych miast w ostatnich dniach, to nie
przyczyna, ale skutek. Przede wszystkim skutek marnej i coraz
marniejszej – jak widać po kolejnych listach współczesnych „księży –
patriotów” (copyright prof. M. Ryba) – formacji księży w seminariach.
Zignorowano sformułowane ponad dwadzieścia lat temu wezwania
św. Jana Pawła II z encykliki „Fides et ratio” (1998), by powrócić do
filozofii bytu (metafizyki), na niej budować zdrową teologię, która
umożliwia właściwe uformowanie kapłanów, będących w stanie być
prawdziwymi duszpasterzami a nie fellow travellersami modnych
ideologii. Zignorowano na poziomie seminariów, jak i na poziomie
uniwersyteckim. Emblematyczna pod tym względem jest postawa
uniwersytetu, który twierdzi, że jest św. Jana Pawła II.
Zamiast wiary i rozumu, mamy wiarę i emocje. Wiara zaś bez
rusztowania w postaci właściwie uformowanego rozumu (recta ratio)
nie jest w stanie utrzymać się w konfrontacji z tymi, którzy propagują
swoje ideologie oparte na zamęcie pojęciowym. Jak kapłan
pozbawiony mocnej podstawy filozoficznej będzie w stanie
wytłumaczyć młodzieży, czym jest wolność, czym jest miłosierdzie,
czym jest tolerancja, czym jest szczęście. Oczywiście mówię tu o
księżach dobrej woli, wierzących, nie uwikłanych w jakieś dewiacje
doktrynalne i seksualne. Tylko człowiek wolny, może być mężny.
Zrównywanie wiary z emocjami, oczywiście „pozytywnymi” emocjami
(religia jako feel good factor), prostą droga wiodło do takich
konstatacji, jak ta obecnego rzecznika konferencji Episkopatu Polski,
że „Kościół nie oczekuje od kobiet heroizmu”. Cóż, dzisiejsze święto
to upamiętnienie tych, którzy byli heroiczni, bo tylko ten, „który
wytrwa do końca, będzie zbawiony”.
Na to nałożył się kryzys społecznego nauczania. Czytając homilie
Prymasa Wyszyńskiego, czy listy pasterskie Episkopatu Polski z
czasów jego posługi prymasowskiej (wtedy, gdy słowo Prymas było
synonimem słowa „Autorytet”), ma się nieodparte wrażenie, jakby się
słyszało głosy z innego świata.
Jednak nil desperandum. Nierozważnie ogień na palniku zbyt mocno
przykręcono w ostatnich dniach i „żaba” zauważyła, że jest gotowana.
Wielu młodych (i nie tylko młodych) ludzi wstało z „kanapy” i ruszyło
bronić swoich świątyń. Te żywe mury przed Najświętszym
Sakramentem (wszak każdy kościół to jedno, wielkie tabernakulum)
są oznaką życia. Tego w Irlandii nie było, gdzie „żabę” dogotowano na
wolnym ogniu.
A więc jeszcze żyjemy. Starej i młodej rewolucyjnej gwardii
wychowanej na neomarksistowskich popłuczynach, tym, którzy chcą
wulgarnością zastraszyć nas i przekonać, że ulice miast należą do
nich, przybyszów z innej cywilizacji; tym, którzy ośmielają się
katolikom dawać „ostatnie ostrzeżenia”, odpowiadamy okrzykiem,
który pamiętam z czasów, gdy (w 1988 roku) bez godzin rektorskich
strajkowało się na uczelniach, pod pałami ZOMO wysyłanego przez
tych, którzy dzisiaj wołają na wysokich obcasach: „D… katolikom”; im
odpowiadamy – PRECZ Z KOMUNĄ!
Grzegorz Kucharczyk