Artykuł z numeru 2. — Czerwiec 2005
Pozostałe teksty i inne numery pisma
dostępne na stronie:
http://www.bez-porownania.spine.pl
Rozmawia: Agnieszka Stypuła
Między czytaniem i pisaniem
Rozmowa z Anną Burzyńską
Agnieszka Stypuła: Pani Profesor, nasza rozmowa ma dotyczyć kwestii szeroko pojętego
czytania. Czym dla Pani jest doświadczenie lektury? Obowiązkiem? Przyjemnością?
Uleganiem fantazji? Czy może czymś zupełnie innym?
dr hab. Anna Burzyńska: Żeby precyzyjnie odpowiedzieć pani na to pytanie, muszę
dokonać kilku podziałów. Jestem także zawodowym czytelnikiem, więc czytam nie tylko dla
przyjemności, ale również z obowiązku. Wyglądało to zwykle tak, że teksty naukowe
czytałam z obowiązku, natomiast literaturę dla przyjemności. Powodem takiego rozróżnienia
jest fakt, że właściwie zawodowo nie zajmuję się literaturą, tylko doktrynami
teoretycznoliterackimi. Czyli metateorią. Na szczęście więc nie muszę czytać literatury z
obowiązku. Nie mam też poczucia obowiązku przeczytania czegoś, o czym aktualnie wszyscy
mówią lub na co „wypada” mieć wyrobiony pogląd. W zasadzie więc mogę sobie pozwolić na
taki komfort, że literaturę czytam wyłącznie dla przyjemności. I mówiąc wprost czytam
wyłącznie to, co mnie interesuje (śmiech). Z tekstami naukowymi jest inaczej. Niektóre
czytam oczywiście z obowiązku, inne dla konkretnej potrzeby, staram się jednak – i w tym
zawodzie to się na szczęście udaje - wybierać takie lektury, które mnie naprawdę interesują.
Podczas lektury literackiej doświadczam przyjemności wręcz zmysłowej, natomiast w
przypadku tekstów naukowych – intelektualnej. Jest to jednak przyjemność zupełnie innego
rodzaju. Wyjątek stanowią teksty pisarzy-filozofów, którymi się zajmowałam, to znaczy
Rolanda Barthesa, Jacquesa Derridy czy Michela Foucault. Piszą oni w taki sposób, że
pomimo filozoficznego czy krytycznego charakteru tych tekstów, ma się przy ich lekturze
taką przyjemność, jakby się czytało literaturę.
Drugi podział, który wymaga wprowadzenia, dotyczy momentu, kiedy sama zaczęłam pisać
literaturę. Ta moja stosunkowo późna, ale radosna przygoda pisarska pozwoliła mi czytać
jeszcze pod innym kątem – z ciekawości, jak coś jest zrobione, od strony praktycznej.
A.S. Mówi Pani Profesor o tekstach naukowych, że dają intelektualną przyjemność, ale
czasami ta merytoryczna strona zostaje przesłonięta przez sposób pisania.
A.B. Tak. Mówiąc zupełnie szczerze jest to czasami po prostu drętwe. Większość
teoretycznych czy naukowych tekstów pisanych jest niezrozumiałym językiem. Mnie
osobiście wielką przyjemność sprawiało dawniej czytanie dzieł Ingardena. Mimo, że jest to
lektura chwilami bardzo trudna i najeżona terminologią, to w wielu fragmentach widać pasję
pisarską autora. Zupełnie nieoczekiwanie (śmiech). Niestety nie w tych tekstach, które są
polecane studentom do lektury, bo te mają po prostu pokazać pewne koncepty teoretyczne.
Natomiast w ksiażkach O dziele literackim czy O poznawaniu dzieła literackiego są
momenty, kiedy Ingardena wręcz ponosi pióro i to jest autentycznie przyjemne w lekturze.
1
Niestety nie można tego powiedzieć o większości tekstów teoretycznoliterackich, które
bywają koszmarne podczas czytania.
A.S. Poruszyła Pani Profesor aspekt pisania. Jest Pani autorką dramatów, przypomnijmy,
że jeden z nich, „Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę” został wyróżniony m.in. 1szą
nagrodą w I Ogólnopolskim Konkursie Dramatycznym. Czy fakt, że sama Pani pisze,
wpływa jakoś na odbiór czytanych przez Panią tekstów?
A.B. Muszę powiedzieć nieskromnie, że ta sztuka, Najwięcej samobójstw…, dostała kilka
nagród (śmiech). Tak, oczywiście, że fakt bycia pisarką wpływa na mój czytelniczy odbiór. Z
jednej strony, tak jak już mówiłam, czytam z ciekawości – z potrzeby przyjrzenia się technice,
ujęciu tematu itd. Z drugiej strony zupełnie inaczej czytam dramaty, a inaczej powieści.
Czytając tekst dramatyczny wyobrażam sobie różne chwyty inscenizacyjne, sposoby, za
pomocą których tekst mógłby zostać wystawiony w teatrze. W powieściach interesują mnie
różne sposoby ujęcia tego samego tematu. Sama mam zresztą takie doświadczenia: zdarzyło
mi się już na przykład pisać na zamówienie jedną sztukę w trzech różnych tonacjach –
komicznej, tragikomicznej i tragicznej. Właściwie powstały trzy bardzo różniące się od siebie
teksty. Jak można by potraktować temat, jak jeszcze inaczej rozwiązać daną scenę czy opisać
postać – nad takimi detalami zastanawiam się od momentu kiedy w ogóle zaczęłam czytać
literaturę, ale przede wszystkim od czasu, kiedy sama zaczęłam ją pisać. Muszę też
powiedzieć, że w czytaniu literatury jestem bardzo krytyczna. Zdarza się tak, że jeśli
pierwszych parę stron nie rzuci mnie na kolana to po prostu nie zagłębiam się dalej w
lekturze. Czytałam kiedyś wywiad z Jerzym Pilchem, w którym mówił, że jak pierwsze
zdanie go nie wciągnie, to odkłada książkę.
A.S. Bliskie jest więc Pani kryterium „pierwszego zdania”?
A.B. Podobnie jak Pilch uważam, że pierwsze zdanie jest ważne, ale może nie jestem aż tak
apodyktyczna. Zwykle daję książce szansę przynajmniej przez parę pierwszych stron albo
nawet do końca pierwszego rozdziału. Ale jeśli mnie nie wciągnie, to jej po prostu nie
czytam. Zresztą miałam całkiem niedawno taki przypadek, kiedy książka mnie jednocześnie
rozdrażniła i zafascynowała. To były Cząstki elementarne Houellebecqa. Przedziwna lektura.
Mniej więcej co trzy strony miałam ochotę wyrzucić te książkę do śmieci, po czym coś mnie
jednak do niej przyciągało i ostatecznie po lekturze całości stwierdziłam, że było warto.
Miałam jednak momenty bardzo ostrego odrzutu, z dość prostych przyczyn – wulgarności,
brutalności, epatowania ekstremalnymi emocjami… Poza tym drażniło mnie to, jak bardzo
tendencyjnie pisarz odnosi się do ruchu New Age, tworząc właściwie tylko jego karykaturę.
Tymczasem znałam ludzi, którzy traktowali te rzeczy bardzo poważnie i głęboko. To, że
znałam ten ruch i osoby z nim związane pozwoliło mi zobaczyć, na jak wielkich stereotypach
oparta jest narracja Houllebecqa. Ale, jak mówię, po lekturze całości stwierdziłam, że to
jednak bardzo interesująca i bardzo dobrze napisana książka.
A.S. A takie książki, które nie drażnią? Do których Pani powraca? Można tu zacytować
Marcela Prousta, który pisze: „Niczego bodaj w moim dzieciństwie nie przeżywałem równie
głęboko, jak dni, którym pozwalałem przeminąć bez mojego udziału, poświęcając się
ulubionej książce”. Pomijając aspekt dzieciństwa, jakie są ulubione książki Pani Profesor?
A.B. Chciałabym jednak wrócić na moment do dzieciństwa. Moje akurat tak się układało, że
prawie wyłącznie czytałam. Byłam w bardzo specyficzny sposób wychowywana. Rodzice
szalenie się o mnie bali, wobec czego właściwie zabraniali mi kontaktów z rówieśnikami.
Większość czasu spędzałam samotnie, właśnie na lekturach. I byłam z tym niesłychanie
szczęśliwa. Dzięki mojemu dziadkowi, który był profesorem na KUL-u, bardzo wcześnie
nauczyłam się czytać. Już w wieku czterech lat czytałam biegle. Dziadek zresztą, chcąc
sprawdzić jak umysł dziecka chłonie pewne rzeczy, bardzo wcześnie nauczył mnie czytać
również trudną literaturę. Tak zaczęła się moja fascynacja czytaniem. Wtedy były inne czasy,
nie było tak ekspansywnej telewizji, filmu czy Internetu. Jako fascynujące wspominam
2
właśnie momenty długich godzin spędzanych na samotnej lekturze. Bardzo często śmieję się,
że ja się właściwie w księgarni urodziłam. Przyszłam na świat w budynku, w którym obecnie
jest księgarnia, naprzeciwko Ratusza na Rynku. Pamiętam jak siadywałam na parapecie z
moją nianią, która mi czytała i to było też pierwsze miejsce moich samodzielnych już lektur.
Później w tym budynku założono księgarnię, co uznałam za swego rodzaju symboliczny fakt.
Jeśli zaś pyta pani o książki, do których wracam, to na pewno jest to proza psychologiczna.
Moje lektury z wyboru to przede wszystkim powieść i dramat. O ile jednak czytanie powieści
jest jakby oczywistością, to w przypadku dramatu niewiele jest osób rzeczywiście go
czytających. Jestem więc pod tym względem pewnym ewenementem. W mojej domowej
bibliotece znajdują się niemal kompletne zbiory dwóch regularnie kupowanych przeze mnie
czasopism – jest to Literatura na świecie i Dialog. Jestem pewnie jedną z najwierniejszych
czytelniczek tego pisma. Panuje taka opinia, że dramatów się nie czyta, że dramaty się
właściwie powinno oglądać na scenie. Tymczasem mnie wielką satysfakcję sprawia właśnie
czytanie dramatu i wyobrażanie sobie, jak to przełożyć na akcję na scenie.
A.S. Satysfakcję większą niż oglądanie danego dramatu na scenie?
A.B. Może nie większą – inną. Bardzo lubię porównywać tekst z jego realizacją sceniczną.
Jeśli tylko jest taka możliwość to przed obejrzeniem spektaklu lubię najpierw uważnie
przeczytać tekst wystawianego dramatu. Teraz czerpię też satysfakcję z tego, że moje własne
dramaty ożywają na scenie, co jest doświadczeniem niesamowitym. Najbardziej interesuje
mnie dramat bardzo kameralny, najlepiej taki, który dzieje się między dwójką osób, dotyczy
relacji między nimi i dotyka bardzo istotnych spraw, czasami nawet bardzo intymnych.
Dramat jest zresztą bardzo specyficznym tekstem, już w momencie pisania przeznaczonym do
wystawienia, więc podporządkowanym realizacji scenicznej od samego początku. Nie znaczy
to jednak, że nie ma się przyjemności z czytania tekstów, które nigdy nie zobaczyły światła
dziennego. Osobiście lubię czytać również takie teksty. Kiedyś czytałam z wielką
namiętnością dramaty Koltesa. Teraz jest na niego moda, ale wcześniej rzadko go
wystawiano, bo uważano jego dramaty za mało sceniczne. Chociażby Samotność pól
bawełnianych. Tymczasem ostatnie realizacje udowodniły, że to jest dramat na scenę. Mnie
osobiście ten dramat interesował ze względu na mocne osadzenie tekstu bardziej w języku niż
w sytuacji. Ale czytałam go z wielką przyjemnością.
A.S. Mówiła Pani Profesor o lekturze jako o pewnym samotnym spotkaniu. Czy w tym
momencie to też jest tak, że jest tylko „ja” i „książka” ?
A.B. Właściwie tak. Już od czasów dzieciństwa mam skłonność do „zatracania się” w
lekturze – mam na myśli oczywiście literaturę (śmiech). Chociaż teksty Derridy i Barthesa też
czytałam z pełnym oddaniem, ale może nie aż takim. Natomiast rzeczywiście jeśli jakaś
powieść mnie szalenie wciągnie, to po prostu zapominam o Bożym świecie (śmiech). Niestety
takie sytuacje rzadko się zdarzają podczas roku akademickiego. Ale nadrabiam to na
wakacjach, na które zawsze z premedytacją biorę takie książki, co do których mam
podejrzenie, że mnie wciągną. Starannie przygotowuję taki zestaw. Potem oczywiście mogą
się zdarzyć rozczarowania, ale raczej intuicja mnie nie myli. Nawiasem mówiąc na wakacje
czy nawet krótkie wyjazdy zawsze biorę ze sobą ogromną ilość książek. Zwykle jest tego za
dużo, ponieważ po prostu boję się, że mi zabraknie lektury.
Mam też oczywiście okresy fascynacji różnymi książkami, na co nie ma zresztą żadnej
reguły…
A.S.Te fascynacje to na przykład…?
A.B. Wydaje mi się, że najmocniejszą, bo trwającą do tej pory, jest fascynacja literaturą
amerykańską. Może to, co powiem będzie niemodne, bo zwykle w takich sytuacjach wszyscy
mówią, że Proust, Dostojewski, Kundera… Owszem, również kiedyś się nimi interesowałam,
tak samo zresztą jak naszymi „wielkimi” – Schulzem, Gombrowiczem, Witkacym. Ale od
pewnego momentu pasjonuje mnie literatura amerykańska, począwszy od już klasyków jak
3
Saul Bellow czy Jerome Salinger, a skończywszy na takich pisarzach jak Philip Roth, John
Irving, John Updike czy Joseph Heller. Amerykanie piszą o życiu, o namiętnościach – ten typ
prozy obyczajowo-psychologicznej bardzo mi odpowiada. Niedawno zaintrygował mnie
prozaik amerykański pochodzenia greckiego, Jeffrey Eugenides. Czytałam jego powieść
Middlesex i wcześniejsze Przekleństwa niewinności, z których zresztą zrobiono film – bardzo
ciekawa proza. Wcześniej jakiś czas zaczytywałam się w literaturze hiszpańskiej i
iberoamerykańskiej, a więc przede wszystkim w Marquezie czy Cortazarze. Ten czas już
minął, ale wciąż uwielbiam Borgesa, którego czytam od bardzo wielu lat. Ostatnio też
odkryłam pisarza hiszpańskiego, który nazywa się Jose Carlos Somoza i którego proza jest
bardzo konceptualna. W jego tekstach obecne są gry intertekstualne, przemieszanie gatunków,
ale jest to zrobione znakomicie. Czasami znajduje się to na pograniczu prozy intelektualnej i
kryminału, więc zestawienia gatunkowe są u niego szalenie ciekawe. Mam na myśli
chociażby takie książki jak Jaskinia filozofów czy Klara i półmrok.
A.S. A czy może Pani Profesor powiedzieć coś więcej o zatracaniu się w lekturze? Czy
zdarza się Pani Profesor czytać w nietypowych sytuacjach bądź miejscach?
A.B. Bardzo chętnie biorę książki w nietypowe sytuacje (śmiech). Najczęściej jest to czekanie
w jakichś kolejkach, na przykład u lekarza. Oczywiście bardzo też lubię obserwować wtedy
ludzi, ale najczęściej jest tak, że wręcz ręce mi się trzęsą, jeśli w takich momentach nie mam
przy sobie czegoś drukowanego. Dlatego zwykle noszę ze sobą jakąś jedną książę lub
przynajmniej gazetę. Bardzo lubię na przykład brać ze sobą świeży numer Dialogu.
A.S. A jakim jest Pani Profesor czytelnikiem?
A.B. Czytelnikiem-wczuwaczem. Tylko nie w takim najprymitywniejszym znaczeniu jak te
słynne kucharki, co płaczą nad romansem. Chociaż lubię prozę o miłości, uczuciach czy
namiętnościach, to romansów nie znoszę i nie czytam. Zresztą prawie w ogóle nie czytam
literatury popularnej, ona mnie wręcz irytuje. Jeśli zaś chodzi o mój kontakt z lekturą to chyba
najłatwiej byłoby opowiedzieć o tym przy użyciu Rolada Barthesa i jego słynnej książki
Przyjemność tekstu. Pisząc o czytaniu, Barthes dochodzi do doświadczeń wręcz erotycznych,
które oczywiście nie są moim udziałem (śmiech). Natomiast rzeczywiście nie są mi obce
doświadczenia wręcz zmysłowe, porównywalne z tymi, które na przykład - jak myślę - ma
wiele osób czytając poezję. Bardzo lubię teksty, w których coś zostaje opisane w zupełnie
nieoczekiwany sposób, za pomocą odkrywczego, na przykład metaforycznego języka.
Najlepiej zresztą pasuje do tego teoria formalistów, która zakłada, żeby pisać w sposób
zwracający na siebie uwagę, wytrącający z automatycznej percepcji. Szalenie lubię takie
momenty zaskoczeń i to rzeczywiście są doznania właściwie na granicy mocnej zmysłowości,
płynącej właśnie z doświadczania języka. Co nie znaczy, że nie obchodzi mnie opowiadana
historia, bo ona też jest bardzo istotnym składnikiem. Niemniej fabuła musi jakoś zaistnieć w
języku, język nie może być przezroczysty.
A.S. Poruszyła Pani Profesor właściwie fizjologiczny aspekt lektury. W „Występku” pan
profesor Michał Paweł Markowski pisze, że teoretycy literatury mówiąc o lekturze
zapominają o ciele. I dalej, że podstawową różnicą między pisarzem, a teoretykiem
literatury jest to, że ten pierwszy pozwala czytać swojemu ciału. A Pani Profesor łączy w
sobie teoretyka literatury i pisarza…
A.B. Pisarzem jestem akurat od niedawna, ale mogę powiedzieć, że mój odbiór tekstów
literackich zawsze miał charakter zmysłowy, cielesny, a nie tylko czysto intelektualno-
poznawczy. Może też dlatego jeśli chodzi o teksty teoretyczne, poszukałam sobie takich
krytyków czy filozofów, dla których język jest bardzo ważny. Zresztą zarówno Barthes, jak i
Derrida zawsze chcieli być pisarzami. I choć żaden z nich nie pisał literatury w sensie
beletrystyki, to jednak niektóre ich teksty po prostu są literaturą. Muszę przyznać oczywiście
z żalem, że nie potrafię pisać tekstów teoretycznych tak jak moi mistrzowie... Faktycznie
jednak od pewnego momentu przybrałam w tekstach naukowych ton bardziej narracyjny.
4
A.S. Od pewnego momentu to znaczy odkąd Pani Profesor pisze?
A.B. Może rzeczywiście od tego czasu… Pierwszą powieść, Fabulanta, opublikowałam
osiem lat temu. Natomiast moją książkę habilitacyjną pisałam później i właśnie ona jest dosyć
mocno narracyjna, ma w pewnym sensie charakter opowieści. Właściwie te rzeczy, które
zostały przeze mnie napisane później, także naśladują trochę tok powieściowy. Wiem jednak,
że nie potrafiłabym pisać w aż tak literacki sposób, jak w niektórych miejscach piszą Barthes
czy Derrida.
A.S. Wspomniała Pani swoją rozprawę habilitacyjną, czyli książkę „Dekonstrukcja i
interpretacja”. Proszę powiedzieć, czy osobie postronnej, która na co dzień nie zajmuje się
literaturą, mogłaby Pani w paru zdaniach wyjaśnić czym jest dekonstrukcja jako strategia
czytania tekstów?
A.B. Tak najprościej rzecz ujmując - i to mnie zresztą osobiście zafrapowało w dekonstrukcji
- to fakt, że kiedy pojawiło się czytanie dekonstrukcyjne, było ono zupełnie innym czytaniem
niż znano dotychczas. Ta inność fascynowała. Byłam w Ameryce, kiedy po raz pierwszy
zaczęłam czytać teksty dekonstrukcjonistów. W 1983 roku, kiedy byłam na studiach
doktoranckich, wyjechałam na pół roku do Stanów Zjednoczonych. Miałam taką możliwość,
bo mieszkała tam moja rodzina. To był wyjazd w większości wakacyjny, ale przedłużyłam
go, tłumacząc się na uczelni, że w tym czasie zbadam gruntownie stan tamtejszych bibliotek i
sprawdzę, co się dzieje na gruncie amerykańskiej teorii literatury. Trochę mnie jednak
poniosło i te pół roku spędziłam nie na czytaniu tekstów teoretycznych, tylko na
uczestniczeniu w rozmaitych praktykach ezoterycznych. Zapisałam się do Instytutu Filozofii
Ezoterycznej, gdzie zajmowałam się problemami energii kolorów i dźwięków, odkrywaniem
trzeciego oka czy odczytywaniem przeszłych żywotów. Zawsze zresztą pasjonowałam się
ezoteryką. Kiedy skończyłam tę szkołę i zbliżał się czas wyjazdu, uświadomiłam sobie, że o
amerykańskiej teorii literatury to ja właściwie nic nie wiem. W ostatnim tygodniu przed
wyjazdem rzuciłam się do księgarni i do bibliotek, żeby w ekspresowym tempie nadrobić
braki lekturowe. Nie wiedziałam wówczas wcale, czym jest dekonstrukcja (śmiech), a to
słowo pojawiało się wszędzie. To było w czasie, kiedy szkoła dekonstrukcjonistów się
właściwie rozpadała, krótko po skandalu związanym z Paulem de Manem. Na niego też i na
Hillisa-Millera trafiłam w pierwszej kolejności, dopiero później na Derridę. Zaczęłam czytać i
dostałam ataku paniki, ponieważ nic a nic w tych tekstach nie rozumiałam, mimo że z
angielskim radziłam sobie dobrze. To nie była kwestia języka, zwłaszcza że byłam dość
zaprawiona w czytaniu tekstów teoretycznych. Pomyślałam wtedy, że zajmowanie się
różnymi ezoterycznymi sprawami, o których wspomniałam, całkowicie zablokowało mi
intelekt! Byłam przerażona. Brałam do ręki jeden, drugi, trzeci tekst i nic nie rozumiałam.
Tekst i literalny sens jego analizy były dla mnie jasne, natomiast sama analiza wydała mi się
kompletnie nieprzejrzysta.
A.S. I nie zniechęciło to Pani Profesor?
A.B. Nie. Mnie takie sytuacje mobilizują. Pomyślałam sobie wyzywająco: „albo oni mnie
albo ja ich” (śmiech). Zaczęłam szukać. Przy badaniach źródłowych trafiłam na Derridę,
który za tym wszystkim stał. Czytałam z ogromną trudnością, ale ponieważ słyszałam, że bez
dekonstrukcji nie sposób, że teraz jest to w Ameryce rzecz najważniejsza, więc miałam
ogromną potrzebę zrozumienia, na czym to polega. To było moje pierwsze doświadczenie z
dekonstrukcją, bardzo interesujące właśnie ze względu na niesłychaną inność, a zarazem
trudność tej lektury. Kiedy z kolei dotarłam do Derridy to tu pasjonująca okazała się cała
koncepcja filozoficzna. Zawsze interesowałam się filozofią, chodziłam nawet bardzo obficie
na zajęcia do Instytutu Filozofii. Teksty filozoficzne po prostu bardzo mnie zajmowały. Nikt
jednak wówczas nie czytał ich tak jak Derrida. To znaczy tak, jak się czyta teksty literackie,
zwracając uwagę na aspekty retoryczne czy językowe kanonicznych tekstów filozoficznych, a
nie tylko na zawarty w nich sens. Oprócz wrażenia nowości, drugą fascynującą w
5
dekonstrukcji rzeczą była niesłychana wnikliwość i czujność czytania. Nie chodzi tu nawet o
przyłapywanie tekstów na niespójnościach, jak to się zwykło mówić o dekonstrukcji, ale na
widzeniu bardzo głębokiego dna. Ten styl czytania był bardzo mocno inspirowany Freudem,
psychoanalizą, wnikaniem pod skórę ukrytych motywacji. A to była też od dawna moja
fascynacją - psychoanaliza i Freud, sposób, w jaki on „czytał” pacjentów i ich marzenia
senne, a także pomyłki i przejęzyczenia. Właśnie ten rodzaj psychoanalitycznej wnikliwości
znalazłam u Derridy w stosunku do tekstu. Być może to mnie do dekonstrukcji przyciągnęło
najbardziej (śmiech).
A.S. Rozumiem więc, że odpowiedź na pytanie, czy dekonstrukcję uznaje Pani za swoją
metodę czytania tekstów jest oczywista
.
A.B. Tak, tylko że ja osobiście bardzo rzadko analizuję teksty. Nie stosowałam dekonstrukcji
w praktyce. A jeśli już chciałabym coś zdekonstruować to nie literaturę, ale na przykład
teksty teoretyczne. Ciekawą rzeczą jest to, w jaki sposób teoria – i to jest czymś, co usiłował
pokazać Derrida – staje się tylko fikcyjną koncepcją, nie mającą żadnego przełożenia na
rzeczywistość. Poza tym za pomocą dekonstrukcji bardzo łatwo wykazać, jak kruche są
pewne konstrukcje pojęciowe.
A.S. Pani Profesor, powszechne mniemanie o dekonstrukcji jest takie, że w jakimś sensie
podważa ona sens interpretacji, bo jednak zauważając, przykładowo, konflikt między
intencją autora a wykonaniem tego zamysłu w tekście, w jakimś sensie bierze wiarygodność
tego tekstu w nawias. Więc czy to nie jest tak, że dekonstrukcja zakłada, że tworzenie jest
ułomne, a autor z góry jest skazany na porażkę?
A.B. Taki ślad myślenia jest zapewne w dekonstrukcji, ale nie po to, żeby – jak to się zwykle
mówiło - być przeciwko tekstowi. Bardzo ważne wydaje mi się tutaj źródło
psychoanalityczne. Freud bardzo intensywnie analizował czynności pomyłkowe, błędy czy
lapsusy językowe jednostki. Ale robił to nie po to, żeby być przeciwko człowiekowi, tylko
żeby w ten sposób doszło do głosu coś głębszego. Podobnie dekonstrukcjoniści. Kiedy
analizują niespójność ostatecznego wykonania tekstu z intencją, którą przeważnie można
odszyfrować, to również nie po to, żeby pokazać że coś się komuś nie udało, że tekst się
wykoleił i jest do niczego. I też nie po to, żeby zakwestionować możliwość interpretacji. Jest
to raczej taki sposób czytania, który ma wzbudzić czujność, uruchomić myślenie. Czytelnik
musi w każdym momencie bardzo uważnie czytać. Dekonstrukcja oczywiście dyskutuje z
interpretacją, bo funkcjonuje jakby na dwóch planach – jest lekturą tekstu, ale też jakby
metalekturą, w tym sensie, że jest polemiką z pewnymi sposobami czytania. To, na co chcieli
zwrócić uwagę dekonstrukcjoniści i sam Derrida, to to, że nie można z góry zakładać efektu
lektury. Dekonstrukcjoniści usiłowali podważyć, tak forsowane przez niektóre szkoły
teoretyczne, założenie organicznej jedności i spójności tekstu, co nie znaczy że to założenie
jest samo w sobie złe. Oczywiście istnieją teksty, które niekoniecznie mają jakieś
ambiwalencje znaczeniowe czy konstrukcyjne. Tu chodziło jednak raczej o pokazanie, że
odgórne założenia narzucane na tekst – choćby chęć wykazania umiejętności bezbłędnego
odczytania intencji autora – osłabiają naszą czujność. I ten brak czujności nie pozwoli nam
później zauważyć pewnych istotnych rzeczy. Tak samo jak z człowiekiem. Jeśli z góry
założymy, że ktoś jest taki, jaki wydaje nam się, że jest, to czasami przegapimy coś, co może
być ważne. Dekonstrukcja nie jest przeciwko interpretacji w ogóle, właśnie wręcz odwrotnie
– jest bardzo za interpretacją. Tu warto pamiętać o tym, że sens dekonstruowania nie był
nigdy negatywny ani wymierzony przeciwko przedmiotowi lektury dekonstrukcyjnej.
Mówiło się często, że Derrida wręcz rujnuje teksty. Tymczasem jego analizy nie były
wymierzone przeciwko tekstom, tylko przeciwko stereotypom czy konwencjom odbioru,
czytania i interpretacji.
A.S. Przyznam, że kiedy pierwszy raz miałam do czynienia z dekonstrukcją, to myślałam
właśnie takimi kategoriami – że dekonstrukcja jest w jakimś sensie złośliwa wobec autora,
6
bo udowadnia mu przykładowo, że napisał nie to, co faktycznie myśli i że wręcz faworyzuje
czytelnika. A z tego, co Pani Profesor mówi wynika, że tu chodzi przede wszystkim o
poszerzenie pewnych czytelniczych kompetencji, o to, co Derrida nazywał „otwarciem
lektury”.
A.B. Tak. Można wprawdzie mówić o faworyzowaniu czytelnika w tym sensie, że istotnie dla
dekonstrukcjonistów jest on nadrzędną instancją. Ale nie znaczy to oczywiście, że wobec
tekstu wolno mu absolutnie wszystko. Kiedy Derrida mówił o lekturze - i to mnie bardzo
przekonało - mówił tyle, że lektura jest starciem, czy nawet pojedynkiem, dwóch
pełnoprawnych jednostkowości. Jedną jest wpisana w tekst osobowość autorska, drugą –
czytelnicza. Myślę, że relacja ta jest tak samo skomplikowaną relacją jak w spotkaniu dwojga
ludzi, tyle tylko, że przeniesioną na papier. I należy dać szanse jednej i drugiej stronie.
A.S. Autor wydaje się być jednak bardziej chyba obarczony lękiem, chociażby jak jego tekst
zostanie przyjęty…
A.B. Oczywiście, że tak. Muszę powiedzieć, że moje poglądy na ten temat zmieniły się od
momentu, kiedy sama zaczęłam pisać literaturę (śmiech). Jest taka znana książka,
Interpretacja i nadinterpretacja, pod redakcją Umberta Eco, poświęcona miedzy innymi
dyskusji o granicach interpretacji. Podczas tej dyskusji wypowiadali się także pisarze, m.in.
Malcom Bradbury i David Lodge. Wśród teoretyków – poza Eco oczywiście – królowała
opcja swobody interpretacji, nieograniczonej wręcz wolności odczytywania. Byli za nią
zarówno Richard Rorty, jak i Jonathan Culler. Natomiast pisarze stali na zupełnie innych
pozycjach – odczytywania zgodnie z ich zamysłem. Czytając tę książkę jeszcze w okresie,
kiedy sama nie pisałam literatury, uznawałam ich poglądy za bardzo ortodoksyjne, jakby nie
na czasy „radosnego używania literatury do własnych celów”, jak to zwykł określać Rorty. Po
czym kiedy sama zaczęłam pisać i przeczytałam recenzje, w których ktoś na przykład nie
zrozumiał moich intencji, pojęłam, że każdy autor pragnie po prostu być odczytanym zgodnie
z tym, co chciał powiedzieć. Zdarzało się jednak również tak, że moje teksty były
interpretowane w zupełnie nieoczekiwany dla mnie sposób. I o ile nie gwałciło to mojego
dzieła w taki sposób, że było to na przykład coś głupiego lub wynikającego z kompletnego
niezrozumienia tekstu, to wówczas takie doświadczenie było dla mnie bardzo interesujące.
A.S. Czyli nie obawia się Pani Profesor tego, że ktoś przeczyta Pani teksty w taki
dekonstrukcjonistyczny sposób?
A.B. Nie. Ważne jest tylko, żeby czytać życzliwie. Jest taka stara hermeneutyczna reguła,
która wydaje się wciąż obowiązywać, tj. że krytyk powinien rozumieć autora lepiej niż on
sam siebie rozumiał. Rzeczywiście jest tak, że piszący czasami nie jest w stanie wszystkiego
skontrolować, nie widzi na przykład wielu różnych kontekstów interpretacji swojego dzieła. I
tutaj jest miejsce dla krytyka, przy założeniu, że ma on uczciwe i rzetelne podejście do tekstu.
Bo niestety niektórzy krytycy piszą z taką potworną zawiścią, ze złą energią i wyraźnie złymi
intencjami wobec autora i jego tekstu… Uczciwość i rzetelność wobec tekstu jest
niesłychanie istotna, i tutaj właśnie należy podkreślić przesłanie dekonstrukcji - jej twórcy
zawsze podkreślali ten aspekt. Pamiętam na przykład, że była jedna recenzja mojej powieści
Fabulant, która szalenie mnie ubodła, ponieważ krytyk co drugie zdanie mówił, że w ogóle
nie rozumie o co w tej powieści chodzi. Mnie akurat wydaje się, że przesłanie tej książki nie
było wcale tak skomplikowane, natomiast ten recenzent spowiadał się głównie ze swojej
nieudolności. W takiej sytuacji krytyk w ogóle nie powinien brać się za recenzowanie.
A.S. Albo powinien poczytać Derridę.
A.B. (śmiech) Akurat Fabulant nie miał wiele wspólnego z dekonstrukcją, raczej z
intertekstualnością czy z konwencjami powieści postmodernistycznej, które trochę
wyśmiewał. Może warto w tym miejscu powiedzieć, że miałam taki okres w życiu, kiedy
zainteresowała mnie proza postmodernistyczna, zwłaszcza ta eksperymentalna. Przeczytałam
jej dużo, z poczuciem, że właściwie bardzo niewiele mi to dało. Czułam się trochę tak, jak
7
Mowgli w Księdze dżungli, który połknął wielką bryłę lodu i potem za chwilę znów był
głodny, bo ten lód się rozpuścił w żołądku i nic nie zostało. I tak było z niektórymi utworami,
na przykład Johna Bartha, Donalda Barthelme czy Thomasa Pynchona. To nie była literatura,
która sprawiałaby mi przyjemność, natomiast byłam ciekawa technik tej prozy.
A.S. A jak Pani Profesor pisze? Chodzi mi tutaj o sposób pisania. Czy to jest na przykład
tak, że zamyka się Pani w pokoju i dostaje „ataku weny” czy ma Pani raczej tak, jak
niektórzy twórcy, którzy w bólach cyzelują każde kolejne zdanie, jakie powstaje spod ich
ręki?
A.B. Zacznę od tego, że bardzo angażuję się w proces pisania. Jeśli piszę literaturę to
właściwie tak trochę grafomańsko. To znaczy identyfikuję się z bohaterem, przeżywam to co
mu się przydarza. Kiedy na przykład piszę dramat to dialogi mówię sobie na głos, dyskutuję z
postacią. Poza tym dużo zależy od tego, jaką mam sytuację. Do pewnego momentu miałam
absolutny komfort pisania. Dostawałam, jak to pani nazywa, „weny” (śmiech) - po prostu
siadałam i pisałam. Teraz mam też zamówienia na teksty, więc muszę napisać coś w
określonym czasie i dostosować się do określonych żądań „klienta”. To jest ciekawe
wyzwanie, ale jednak dużo mniej komfortowe. Tymczasem gdy chodzi o pisanie literatury to
najbardziej lubię sytuację całkowitej swobody, pisania wyłącznie pod natchnieniem. Mam
nadzieję, że jeszcze kiedyś w życiu będę miała taki czas, że będę mogła pisać bez żadnych
zobowiązań, na emeryturze na przykład (śmiech). Podczas pisania zdarza się też tak, że coś
nie wychodzi, trzeba się sporo natrudzić nad tekstem. Wówczas porzucam tekst i wracam do
niego dopiero po jakimś czasie. Przypływ pomysłów mam zwykle rano po obudzeniu, ale
piszę zwykle dopiero po południu lub późnym wieczorem. Pod warunkiem że pisze mi się
jakby samo. Jeżeli nie mam żadnego konkretnego zlecenia to nie narzucam sobie ani rytmu
pracy ani tym bardziej przymusu napisania czegokolwiek. Mrożek bardzo ładnie to określił,
że zanim zacznie pisać to długo „wysiaduje” pomysł na tekst. I ze mną też jest właśnie tak.
Piszę dopiero w momencie, kiedy nie ma we mnie napięcia, tylko lekkość pisania – i to jest
przyjemne.
A.S. Na pewno czyta Pani Profesor swoje teksty nie tylko zaraz po napisaniu, ale również
potem. Czy odbiór tych tekstów jakoś się wówczas różni – ten zdystansowany czasem, jaki
upłynął od momentu tworzenia od tego zaraz po napisaniu danego tekstu?
A.B. Rzadko czytam swoje teksty. Oczywiście zawsze muszę przeczytać je tuż po napisaniu i
na ogół jestem zawsze zniechęcona, a czasem nawet przerażona (śmiech). Ale powiem
uczciwie, że ja lubię pisać. Ktoś tak powiedział, że „pisarz na ogół zawsze wie, co chciał
napisać, ale nie zawsze wie, co napisze”. Pisząc tracę czasem panowanie nad całością
(śmiech), po czym kiedy tekst jest już napisany, to moim pierwszym wrażeniem jest na ogół
rozczarowanie. Dopiero później patrzę na to, co stworzyłam bardziej życzliwie, także pod tym
kątem, co można by jeszcze poprawić. Nigdy mi się nie zdarzyło, żebym napisała od początku
do końca jakiś tekst i wyrzuciła go. Bardzo często jest jednak tak, że przerywam pisanie i
powracam do niego dopiero po jakimś czasie. Mam mnóstwo takich porzuconych tekstów
literackich, które „biedują” gdzieś w komputerze. Zdarza się, że przeglądając pliki, odkrywam
teksty, o których w ogóle nie pamiętałam, że je kiedyś pisałam. Na przykład niedawno
miałam takie dość niezwykłe doświadczenie. W zeszłym roku byłam z mężem na wakacjach
w Hiszpanii. Ogarnęła mnie wówczas obsesja wielkiej fali, która nagle może się pojawić i
wszystko zmyć. Byliśmy wprawdzie nad Morzem Śródziemnym, które jest stosunkowo mało
narażone na tego rodzaju kataklizmy, ale coś takiego też może się zdarzyć. Ten lęk do tego
stopnia się we mnie utrwalił, że kilkakrotnie śniło mi się, jak wielka fala podchodzi pod ósme
piętro apartamentu, w którym mieszkaliśmy. Zaczęłam wówczas pisać sztukę, po czym w
ogóle zapomniałam, że coś napisałam. Dopiero niedawno, kiedy Indonezję dotknęła
katastrofa, a ja przeglądałam pliki w komputerze, zobaczyłam, że mam plik pod tytułem
„tsunami”. Pierwszy akt sztuki o tym tytule jest napisany. Sytuacja tam opisana wygląda tak,
8
że małżeństwo siedzi na plaży i rozmawia ze sobą, przy czym mąż ma poczucie kompletnie
nieudanego życia. Wręcz prosi się o falę, która by wszystko zmyła i rozwiązała jego
problemy. Później okazuje się, że ta fala przychodzi, tylko że w innej postaci, młodej
dziewczyny, która się pojawia na plaży i właściwie, „zmywa” całe jego dotychczasowe życie.
To jest tylko jeden przykład takiego porzuconego tekstu, ale mam ich więcej. Po jakimś
czasie zazwyczaj do nich wracam i czytam na nowo. Na ogół bardzo mi się one wtedy
podobają i wówczas wracam do pisania. Ale zdarza się i tak, że dalsze pisanie tekstu uznaję
za bezsensowne. Choć też bez takiego poczucia, że już nigdy do niego nie wrócę, może to po
prostu nie jest jego czas.
A.S. Oscylujemy wciąż między pisaniem a czytaniem… Niedawno zmarła pisarka
amerykańska, Susan Sontag, zwykła mawiać, że czytanie zawsze poprzedza pisanie. W
jednym ze swoich esejów pisze: „Impulsem do czytania jest niemal zawsze lektura. Czytanie,
miłość czytania każą ci marzyć o tym, by zostać pisarzem. A później, kiedy już nim
zostaniesz, czytanie książek napisanych przez innych (…) w nieodparty sposób odrywa cię
od twojego
własnego pisania. Odrywa. Pociesza. Dręczy. Tak, również inspiruje.” Czy Pani
Profesor również uznaje miłość do książek za warunek sine qua non do tego, aby zostać
pisarzem?
A.B. U mnie na pewno tak było. Bardzo długo nie miałam pomysłu na literaturę, ale od
pewnego momentu zaczęłam pisać i myślę, że to było właśnie dokładnie tak, jak mówi
Sontag. Książki zawsze były dla mnie bardzo istotnym składnikiem życia i ta miłość do
książek w pewnym momencie ujawniła się również potrzebą pisania. Natomiast nie sądzę, że
jest to absolutnie konieczne. Dla ludzi piszących literaturę książki na pewno są ważną sferą
rzeczywistości, ale myślę, że można też pisać literaturę niewiele czytając. Przy założeniu, że
ma się albo ciekawe życie albo interesujące wnętrze, z którego można czerpać. Chociaż takich
przypadków jest mniej.
A.S. A czy to nie jest troszeczkę tak, że pisarz intensywnie czytający jest pod większą presją,
że już nic nowego nie wypowie, że nie stworzy nic oryginalnego?
A.B. To jest bardzo duży problem. Myślę, że im więcej się w życiu przeczytało, tym więcej
jest takiego poczucia niemocy stworzenia czegoś nowego. Osobiście uważam, że tematy,
które zostały napisane na sto różnych sposobów, zawsze można próbować opisać jeszcze na
sto pierwszy. Wydaje mi się, że tutaj właśnie kryje się prawdziwa inwencja i zadanie
interesujące dla pisarza. Ostatnio złożyłam do Wydawnictwa Literackiego powieść pt. Miłość
i inne kłopoty, która jest teraz na etapie prac przygotowujących do druku. Wydawać by się
mogło, że o miłości to już nic nowego się nie powie, ale myślę, że spróbowałam to opisać
troszeczkę inaczej. Zarówno w przypadku Fabulanta jak i Miłości i innych kłopotów
zastosowałam męską perspektywę, próbując zidentyfikować się z bohaterem-mężczyzną. To
oczywiście jest dla kobiety-pisarki trudniejsze, ale jest też sposobem na owo powiedzenie
czegoś inaczej. Wydaje mi się zresztą, że nigdy (na szczęście!) nie osiągniemy stanu
kompletnego wysycenia, kiedy już nic nie będzie można napisać. Owszem, na pewno
chodzimy po swoich ścieżkach i piszemy pewne rzeczy w podobny sposób, ale to nie znaczy,
że należy uwierzyć w to, że nie ma już nic do powiedzenia, bo to jest absolutnie nieprawda.
A.S. Mówiła Pani Profesor o książkach, do których Pani wraca, które Panią drażnią, albo
są z jakichś powodów ciekawe. A takie książki, które można by uznać za przełomowe w Pani
życiu? Takie, które na przykład ukształtowały światopogląd, albo wywarły na tyle duże
wrażenie, że są ważne w prywatnym czytelniczym życiorysie Pani Profesor?
A.B. To nie jest łatwe pytanie, chociaż takie książki się na pewno pojawiały. Na pewnym
etapie był to dla mnie niewątpliwie Gombrowicz. Mówię to nie dlatego, że dopiero był rok
Gombrowiczowski, tylko, że dzieła Gombrowicza naprawdę wpłynęły na moje widzenie
świata. Ale także na przykład powieści Witkacego, do których wciąż jeszcze bardzo lubię
wracać. Z książek zagranicznych autorów pamiętam, że niesłychane wrażenie zrobiły na mnie
9
niektóre powieści Bellowa, na przykład Herzog czy Henderson, król deszczu - to była długo
moja ulubiona powieść. Ale także powieści Salingera - nawet nie Buszujący w zbożu, tylko
Franny i Zooey, czy Wyżej podnieście strop cieśle. Dzień szarańczy Nathaniela Westa czy
Władca much Goldinga też mnie na pewnym etapie zafascynowały - ta ostatnia była długo
ważną dla mnie książką. A później na przykład Philip Roth… Jego Kompleks Portnoya
uświadomił mi, jak odważnie można pisać, o seksie chociażby. W polskiej literaturze nie było
wówczas takiej prozy. A Roth był odważny i odkrywczy w opisywaniu kompleksów czy
problemów erotycznych swojego bohatera. I późniejsze jego książki poświęcone
Zuckermannowi - takiemu bohaterowi allenowskiemu z ducha – z jego różnymi słabościami i
neurotycznymi reakcjami też zrobiły na mnie wrażenie. Później niezwykle mocnym
odkryciem był dla mnie na pewno Borges. Posunęłam się nawet do tego, że kiedy dostałam w
prezencie od męża wszystkie dzieła Borgesa po hiszpańsku, to zaczęłam je czytać w oryginale
i porównywać z tłumaczeniami. Musiało mnie to bardzo zafascynować (śmiech). Z ostatnich
dziesięciu lat pamiętam jak niezwykłe wrażenie zrobiła na mnie książka stosunkowo mało
znanego u nas pisarza austriackiego, Christopha Ransmayra. Mam na myśli Ostatni świat,
powieść niesłychanie poetycką, mówiącą o ostatnich dniach Owidiusza. Całość jest zresztą
połączona w specyficzny sposób z Przemianami. Niestety nie znam na tyle niemieckiego,
żeby móc ją przeczytać w oryginale, natomiast przekład wydał mi się fascynujący językowo.
Poza tym niesłychany jest oczywiście Durrell i jego Kwartet aleksandryjski. Albo Księga
niepokoju Pessoa. Taka poetycka biografia, która miała na mnie duży wpływ.
A.S A jak to było w okresie studiów? Jakieś nieoczekiwane przygody czytelnicze?
A.B. Tak, taką nieoczekiwaną przygodą była na przykład literatura staropolska. Powiem
uczciwie, że zanim nie pojawiłam się na pierwszym roku studiów to nigdy nie sięgałam po
nią z własnej woli. Kiedy jednak zaczęłam czytać teksty staropolskie, to rzeczywiście mnie to
zainteresowało, wyjąwszy może teksty oświeceniowe, jeśli tak szeroko staropolszczyznę
pojmować (śmiech). Z ogromnym trudem czytałam natomiast Mickiewicza, naprawdę nie
byłam w stanie znaleźć w nim jakichś szczególnie ciekawych rzeczy. Akurat literatury
romantycznej w ogóle nie czytałam z wielką pasją. Podobnie było z literaturą
pozytywistyczną… Zdecydowanie najbardziej lubiłam jednak literaturę współczesną. I takie
moje faktyczne namiętności to stale i nieprzerwanie właśnie Gombrowicz i Witkacy.
A.S. Podejrzewam, że gdyby ktoś zadał Pani Profesor pytanie jakby rodem z
kwestionariusza Prousta, to znaczy jaką książkę – jedną, jedyną – wzięłaby Pani ze sobą na
bezludną wyspę, to wybór byłby szalenie trudny?
A.B. To jest bardzo trudne pytanie. Nie mam takiej szczęśliwej sytuacji, jak ktoś, kto mówi,
że bierze na przykład W poszukiwaniu straconego czasu, bo to jest kilka tomów i dużo
czytania (śmiech). Nie wykpiłabym się też mówiąc, że wzięłabym Podręcznik sztuki
przetrwania (śmiech), bo rozumiem, że chodzi o literaturę. Myślę jednak, że akurat literatury
chyba bym nie wzięła. Bo literatura, nawet taka najwspanialsza, ukochana, ma mimo
wszystko krótki żywot - bo w końcu ile razy można przeczytać tę samą powieść?. Ja
wprawdzie jestem takim czytelnikiem, który potrafi przeczytać dziesięć razy tę samą książkę,
ale to się jednak w pewnym momencie kończy. Wzięłabym więc coś bardziej inspirującego
duchowo. Mam na przykład taką książkę, która mnie od bardzo wielu lat pasjonuje. Jest to
mianowicie Księga przemian. I-Cing. Oczywiście nie w wersji spopularyzowanej; ja mam
takie bardzo porządne wydanie Księgi Przemian, Richarda Wilhelma. To jest księga powstała
między VI a III w. p.n.e. – różne są koncepcje na temat jej genezy – w każdym razie już
bardzo starożytna. Jest Księgą filozoficzną ujmującą wszelkie możliwe aspekty przemian w
świecie. Napisana w duchu filozofii taoistycznej, zakłada pewne połączenia czy
powinowactwa między człowiekiem a tym, co go otacza. Przy czym te wszystkie przemiany,
których doświadcza człowiek, są tam opisane w sposób niebywale poetycki, czasami bardzo
trudno zrozumiały. I to daje w efekcie ogromną możliwość różnych interpretacji, wytwarza
10
coraz to nowe znaczenia. Kiedy czasem wracam do tych heksagramów – całość jest dość
skomplikowanie skonstruowana, na zasadzie sześćdziesięciu czterech heksagramów – to
zawsze znajduję coś nowego. Więc gdybym zakładała, że na tej wyspie spędzę bardzo dużo
czasu, to wzięłabym właśnie albo I-Cinga albo jakieś teksty zen. Na przykład bardzo
inspirującą Sutrę Szóstego Patriarchy czy teksty Dogena, dawnego mistrza zen.
Podsumowując, wzięłabym ze sobą na pewno coś bardziej kontemplacyjnego niż literaturę,
raczej coś z kultury Dalekiego Wschodu, albo poezje, które czytam z prawdziwą
przyjemnością - czyli haiku.
A.S. Pani Profesor, a czego można byłoby Pani życzyć jako czytelnikowi i pisarzowi?
A.B. Przede wszystkim czasu (śmiech).Jeśli będę go miała wystarczająco dużo to poradzę
sobie i z czytaniem i z pisaniem. Tylko z tym czasem jest coraz gorzej…
A.S.W takim razie życzę czasu i bardzo dziękuję za rozmowę.
A.B. Dziękuję bardzo.
11