Oni uciekają, my gonimy
Rozmowa z szefem niezależnej Komisji do Zwalczania
Dopingu w Sporcie Jerzym Smorawińskim
- Zna Pan zapewne większość lekarzy sportowych w Polsce?
- Zgadza się.
- Wie Pan, kto się kryje pod pseudonimem "Doktor Koks"?
- No... powiedzmy, że nie wiem.
- To ponoć znany lekarz sportowy, wręcz nakazujący trenerom i sportowcom stosowanie dopingu.
- Nie ukrywam, że domyślam się, o kim Pan mówi, aczkolwiek nie mam pewności, że ten lekarz propaguje stosowanie dopingu.
- Od kilku lat w środowisku sportowym krążą opowieści o niedozwolonych specyfikach propagowanych przez tego lekarza. Nie można go odsunąć, oskarżyć?
- Żeby kogoś odsunąć, trzeba mieć dowody, a uzyskanie dowodów w tak delikatnej sprawie, jaką jest podawanie środków dopingujących, jest niezwykle trudne. Solidarność zawodników, lekarzy i trenerów jest tak wielka, że nie mieliśmy jeszcze przypadku, by zawodnik oskarżył lekarza, masażystę bądź trenera o podawanie mu tego rodzaju środków. Zresztą, w ogóle - oprócz odbywających się po latach procesów dotyczących NRD-owskich działaczy - nie spotkałem się z zerwaniem tej niechlubnej solidarności.
- I dlatego chce Pan, by prawo traktowało środki dopingujące podobnie jak narkotyki?
- Owszem. Chodzi o to, żeby w świetle kodeksu karnego można było przedstawiać zarzuty i karać dilerów środków dopingujących, tych, którzy je podają, i tych, którzy je zażywają. Mówiąc o dopingu, myślimy najczęściej o sporcie wyczynowym - tym kojarzącym się z mistrzostwami świata, olimpiadą. Ale to wierzchołek góry lodowej. Ogromnym problemem jest stosowanie środków dopingowych na przykład w siłowniach. To są siedliska, gdzie hormony, sterydy anaboliczne bierze młodzież nieświadoma konsekwencji swych czynów. Dopiero po zgonie takiego "kulturysty" lekarze znajdują w moczu całą aptekę.
- Rozumiem, że policja w poszukiwaniu środków dopingujących mogłaby wkraczać nie tylko do szatni sportowca wyczynowego, ale także do osiedlowej siłowni?
- Oczywiście. Problem w tym, że nie mieliśmy jako komisja siły przebicia i potraktowano nas jak prekursorów walki z czymś, co nie jest jeszcze powszechną patologią. Doping w sporcie jest już jednak tematem z pierwszych stron gazet, zatem z pewnością powrócimy do sprawy wprowadzenia prawnego zakazu rozpowszechniania i posiadania tego rodzaju środków.
- Gdzie leży granica między legalnym farmakologicznym wspomaganiem sportowców a dopingiem? Co tę granicę wyznacza?
- Tę granicę wyznacza przede wszystkim zdrowy rozsądek lekarza, jego doświadczenie i wiedza.
- Podobno większość polskich piłkarzy dla wzmocnienia mięśni bierze kreatynę. To już doping czy legalny środek?
- Medycyna jeszcze nie odpowiedziała na to pytanie, choć kreatyna obecna jest w świecie sportu od kilkunastu lat. Okazuje się, że podawana w odpowiednim czasie i w odpowiednich ilościach ma wpływ na wzmocnienie mięśni. Trwają teraz ustalenia, czy nie wpisać kreatyny na listę środków zakazanych.
- Ale, jak twierdzi szef szwajcarskiego laboratorium antydopingowego Martial Saugy, wpisanie jakiejś substancji na czarną listę przyspiesza tylko poszukiwania nowych, doskonalszych preparatów. Nielegalny rynek anabolików to obroty rzędu milionów dolarów, a dla szprycujących się sportowców pracują zakonspirowane, najnowocześniejsze laboratoria.
- Obserwujemy pewnego rodzaju wyścig: oni uciekają, my ich staramy się gonić, nieraz dostając zadyszki. Dlatego zawsze, gdy jestem pytany, czy można zwalczyć doping w sporcie, to odpowiadam, że nie można. Musimy skracać dystans. Im mamy lepsze laboratoria, szybciej wykrywamy nowe substancje, tym jesteśmy bliżej przeciwnika, ale nie łudźmy się - zawsze będziemy z tyłu.
- Dawniej za nielegalne wspomaganie często płaciło państwo - NRD, ZSRS, teraz może jeszcze Chiny. Kto przejął rolę mecenasów dopingu we współczesnym sporcie?
- Przede wszystkim menedżerowie sportu, czyli ci, którzy organizują grupę sportowców, załatwiają sponsorów, planują starty. Zawodnik jest tylko aktorem, którego się przewozi, a on występuje. Na pewnym etapie współpracy dochodzi do porozumienia między menedżerem a sportowcem: "bierzesz to i to, przez co osiągasz taki a taki wynik, za co dostajesz konkretne pieniądze". Jeśli zawodnik się złamie, naraża się, że my to wykryjemy i napiętnujemy.
- To doświadczenia z naszego, krajowego podwórka?
- Nie. To prędzej schematy panujące w bogatszych krajach. My robimy dwa tysiące próbek na rok i w około czterdziestu przypadkach testy dają wynik pozytywny, czyli dwa procent naszych sportowców zostanie przez nas przyłapanych na stosowaniu dopingu.
- I Pan wierzy, że tylko tylu naszych sportowców zażywa środki dopingujące?
- Być może gdybyśmy robili więcej testów i bez zapowiedzi, to ten odsetek byłby większy. Ale w porównaniu ze sportowcami z bogatszych państw zachodnich nasi zawodnicy nie stosują tak nagminnie zakazanych substancji wspomagających. Z pewnością na te najdroższe ich nie stać. Stosują więc te tańsze, kupowane często na bazarach.
- Ile laboratoriów w Polsce zajmuje się badaniami antydopingowymi?
- Jedno. Ale to normalne. Tylko Niemcy i Hiszpanie mają po dwa tego rodzaju laboratoria. Problemem jest, że ciągle nie mamy pieniędzy na zakup dobrego sprzętu.
- To znaczy, że nasze laboratorium może wykrywać tylko prymitywne środki wspomagające?
- Nie jest tak źle. Przykładowo możemy oceniać, czy ktoś dopingował się dwa tygodnie temu, a aparatura, której nam brakuje, jest w stanie wykryć to samo, tylko że miesiąc wstecz.
- I z tego powodu nasze laboratorium nie ma ciągle atestu MKOl-u?
- Dopóki nie wyposażymy go w porządną aparaturę, nie możemy liczyć na akredytację Komitetu. Ale to państwo musi wyłożyć pieniądze, a z tym od kilku lat jest problem.
- Jak Pan ocenia walkę z dopingiem prowadzoną przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski?
- Mamy do czynienia z rozdwojeniem jaźni. Bo z jednej strony MKOl-owi zależy na zorganizowaniu atrakcyjnego widowiska, a z drugiej - MKOl musi bronić podstawowych zasad olimpijskich, w tym czystości w sporcie.
- No właśnie - o odchodzącym szefie Komitetu Juanie Antonio Samaranchu powiada się, że za jego kadencji postawiono na widowisko, komercjalizację sportu, a to oznaczało przyzwolenie na doping, korupcję.
- Samaranch miał kilka bardzo niezgrabnych wypowiedzi. Dwa lata temu sugerował na przykład, by zalegalizować te środki, które nie szkodzą zdrowiu, ale przyczyniają się do poprawy wyniku. Na szczęście, MKOl bardzo szybko zareagował na to i powołano Światową Agencję Antydopingową.
- Może Pan z czystym sumieniem powiedzieć, że MKOl robi wszystko, by zwalczać doping?
- Były okresy zaniechania ze strony MKOl w walce z dopingiem. W pewnym momencie inicjatywę przejęła Rada Europy, ustanawiając Konwencję Antydopingową. Przez kilka lat wyraźnie było widać, że większość propozycji dotyczących walki z dopingiem rodziła się właśnie w Radzie Europy, a nie w Komitecie.
- Ale to chyba tylko źle świadczy o Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim?
- Jeśli MKOl jest na własnym podwórku wyprzedzany przez inne instytucje, to musi się podporządkować tej tendencji. I współpracować. Ja akurat jestem zwolennikiem tej tendencji. Dlatego że w walkę z dopingiem trzeba zaangażować rządy. To rządy mogą przygotować ustawy, przepychać je w parlamentach, dawać pieniądze na zwalczanie tego procederu w poszczególnych krajach. Niedawno efektem współpracy między Radą Europy a MKOl-em było ujednolicenie pewnych przepisów o dopingu.
- Jakich?
- Każdy sportowiec przyłapany pierwszy raz na dopingu będzie dyskwalifikowany na dwa lata, a badania antydopingowe będzie można przeprowadzać bez ograniczeń - zawsze i wszędzie.
- A tymczasem koszykarze z amerykańskiej reprezentacji postawili warunek: pojedziemy do Sydney, jeśli będziemy wyłączeni z badań antydopingowych. I MKOl się zgodził. Tego rodzaju sytuacje podważają wiarę w dobre chęci MKOl-u.
- Zgadzam się. Z koszykarzami amerykańskimi podobnie było na olimpiadzie w Barcelonie i sądziłem, że ktoś wyciągnął z tego wnioski. Widać, nie, a to nie fair, tym bardziej że mówimy przecież o olimpiadzie.
- To właśnie przykład wyższości widowiska nad czystym sportem.
- Nie może być tak, że jednym przyzwalamy na legalne stosowanie nielegalnego przecież dopingu, a drugich sprawdzamy i surowo karzemy, gdy wykryjemy w ich organizmach środki dopingujące.
- Może doping się wszystkim opłaca. Sportowcom, trenerom, menedżerom, sponsorom i w konsekwencji MKOl-owi, który stać na organizowanie tak barokowych imprez, jak olimpiada w Sydney.
- Daleki jestem od tezy redaktora Sławomira Wilka z Trybuny, że doping należy w sporcie po prostu zalegalizować. Pomijając już stronę etyczną: proszę sobie wyobrazić, jakie miałoby to skutki dla tej ogromnej rzeszy sportowców z "dolnych półek". Ile tam mielibyśmy zgonów, przykładów trwałego kalectwa. Ci najbardziej znani, bijący rekordy, faszerują się w sposób względnie bezpieczny, poza tym jest ich niewielu w porównaniu z anonimowymi jeszcze zawodnikami.
- EPO - środek ułatwiający transport tlenu w organizmie - to najpopularniejszy obecnie wśród sportowców wspomagacz, prawda?
- Chyba tak.
- Jest znany od około dziesięciu lat. Dopiero teraz MKOl zaakceptował testy wykrywające go, ale i tak nie przeprowadzono ich w Sydney. Dlaczego?
- Nie było stuprocentowo pewnej metody wykrywającej tę substancję. EPO to naturalny hormon, produkowany przez człowieka. Był potężny kłopot z określeniem tego, co w moczu jest naturalną pozostałością tego hormonu, a co sztucznym uzupełnieniem. Unia Europejska wyłożyła pieniądze dla laboratorium, które opracuje taki stuprocentowy test wykrywania EPO.
- I?
- Wiemy, że jest metoda francuska. Bardzo mocno pracowali też Anglicy. No, ale te badania na tyle się przedłużały, że do końca nie wiedzieliśmy, jaka jest wiarygodność tej metody. I nadal nie wiemy. Natomiast w przypadku hormonu wzrostu - też często stosowanego przez sportowców - na razie jesteśmy bezradni.
- Wspomniał Pan już, że dopingu ze sportu nie uda się wyeliminować. Czym zatem będą się faszerować sportowcy w XXI wieku?
- Nie chcę być wyrocznią, ale jako medyk widzę to niebezpieczeństwo przede wszystkim w hormonach, i to w tych mniej znanych, na przykład hormonach jelitowych, trzustkowych. A je będzie bardzo trudno wykryć.
- A co z głośną ostatnio inżynierią genetyczną? Doktor Saugy twierdzi, że wykryto gen pozwalający w bardzo krótkim czasie zrobić z jałówki bardzo umięśnioną krowę. I dodaje, że łatwo wyobrazić sobie podobną metamorfozę człowieka.
- Chciałem uniknąć tego tematu. Ja też słyszałem o tym odkryciu. Tylko czy wcielając tego rodzaju pomysły w życie, nie zagubimy się w ogóle jako cywilizacja? Jeśli nie potrafimy się przed tym obronić, to sami się unicestwimy. Można dopuścić reprodukcję tkanek w celach medycznych, ale manipulowanie w genach w celu stworzenia idealnego człowieka-sportowca to symboliczny kres zagłady ludzkości.
Rozmawiał Jarosław Gajewski