Rozdział 10 Zaleta aniołów

background image

Zaleta aniołów

Zaletą aniołów jest to, że nie mogą zejść na złą drogę;
ich wadą zaś fakt, że nie mogą się doskonalić. Wadą
człowieka jest to, że może zejść na złą drogę; a zaletą
możność doskonalenia się.
– przysłowie chasydzkie


- Zakładam, że wszyscy już wiecie – zauważył Will w trakcie śniadania następnego ranka –
że udałem się wczoraj do trudniącego się handlem opium przybytku.

Poranek okazał się szary i deszczowy. Instytut sprawiał wrażenie ociężałego, jak

gdyby niebo naciskało na niego z góry. Sophie wyszła z kuchni, niosąc ze sobą parujące
półmiski z jedzeniem. Jej blada twarz była ściągnięta. Jessamine przygarbiła się nad swoją
filiżanką z herbatą. Charlotte wyglądała na zmęczoną po ostatniej nocy spędzonej w
bibliotece. Will miał zaczerwienione oczy. Na jego policzku widniał siniak w miejscu, w
którym uderzył go Jem. Jedynie Henry trzymający poranną gazetę w jednej dłoni, a drugą
dziobiący swoje jajko, wyglądał jakby miał zapał i energię.

Jem rzucał się w oczy głównie dlatego, że był nieobecny. Gdy Tessa zbudziła się tego

ranka, unosiła się przez chwilę w błogosławionym stanie nieświadomości, a wydarzenia
poprzedniej nocy zlały się w niewyraźną plamę. Wtem wyprostowała gwałtownie jak struna,
czując jak potworne przerażenie zalewa jej ciało parzącą falą.

Czy naprawdę robiła wczoraj te wszystkie rzeczy z Jemem? Jego łóżko… jego dłonie

na jej ciele… rozsypane narkotyki. Uniosła dłoń i dotknęła swoich włosów. Leżały
swobodnie na jej ramionach po tym jak Jem uwolnił je z węzła. Mój Boże, pomyślała.
Naprawdę to zrobiłam. To byłam ja. Przycisnęła dłoń do oczu, czując jak ogarnia ją
przytłaczająca mieszanina skrępowania, przerażonej radości – nie mogła przecież zaprzeczyć,
że to co robili było w pewien sposób cudowne – wstrętu do samej siebie oraz ohydnego i
całkowitego upokorzenia.

Jem z pewnością uznał, że całkiem straciła nad sobą kontrolę. Nic więc dziwnego, że

nie był w stanie spojrzeć jej dzisiaj w twarz przy śniadaniu. Sama z ledwością mogła oglądać
ją we własnym lustrze.
- Słyszeliście co powiedziałem? – spytał powtórnie Will, jawnie rozczarowany sposobem, w
jaki przyjęli jego skandaliczną wypowiedź. – Odwiedziłem wczoraj przybytek, w którym
sprzedają opium.

Charlotte spojrzała na niego znad swojej grzanki. Powoli złożyła gazetę, położyła na

stoliku obok siebie, i zsunęła okulary do czytania z zadartego nosa.
- Nie – odparła. – W istocie ten niewątpliwie chwalebny aspekt twoich ostatnich poczynań
był dla nas całkowicie nieznany.
- To tam byłeś przez cały ten czas? – spytała obojętnym tonem Jessamine, biorąc z miseczki
kostkę cukru i wgryzając się w nią. – Stałeś się teraz zdesperowanym nałogowcem? Podobno
wystarczą do tego zaledwie jedna lub dwie dawki narkotyku.
- To nie była prawdziwa palarnia opium – zaprotestowała Tessa zanim zdołała się
powstrzymać. – To znaczy… wyglądało na to, że ludzie zajmują się tam bardziej handlem
magicznymi proszkami niż uzależniającymi substancjami.

background image

- W takim razie może rzeczywiście nie była to jaskinia opium – odparł Will – ale w dalszym
ciągu jaskinia. Rozpusty! – dodał, podkreślając ostatni wyraz palcem w powietrzu.
- Mój Boże! Mam nadzieję, że to nie był jeden z tych przybytków prowadzonych przez ifryty
– westchnęła Charlotte. – Doprawdy, Will…
- To był dokładnie taki przybytek – powiedział Jem, wchodząc do pokoju śniadaniowego.
Usiadł na krześle obok Charlotte – tak daleko od Tessy jak to tylko było możliwe, co ona
sama zauważyła czując dziwne kłucie w piersi. Nie spojrzał na nią ani razu. – Na Whitechapel
High Street.
- A skąd ty i Tessa wiecie tyle na ten temat? – spytała Jessamine, która ożywiła się albo za
sprawą kostki cukru, albo podniecenia związanego z oczekiwaniem na jakieś pikantne plotki.
A może z powodu obu tych rzeczy.
- Posłużyłem się wczoraj zaklęciem naprowadzającym by odnaleźć Willa – powiedział Jem.
– Martwiłem się jego przedłużającą nieobecnością. Pomyślałem, że pewnie zapomniał drogi
powrotnej do Instytutu.
- Za bardzo się przejmujesz – stwierdziła Jessamine. – To głupie.
- Masz rację. Drugi raz nie popełnię tego błędu – odparł Jem, sięgając po potrawkę z ryżu, jaj
i ryby. – Jak się okazało, Will wcale nie potrzebował mojej pomocy.

Will spojrzał w zamyśleniu na Jema.

- Obudziłem się potem z czymś co nazywają limem – powiedział, wskazując na siniaka pod
okiem. – Jakieś pomysły co do tego skąd mógł się tam wziąć?
- Absolutnie żadnych – odparł Jem, nalewając sobie herbaty.
- Jajka – wtrącił Henry rozmarzonym głosem, spoglądając na swój talerz. – Uwielbiam jajka.
Mógłbym jeść je przez cały dzień.
- Czy naprawdę istniała taka konieczność by ściągać Tessę do Whitechapel? – spytała Jema
Charlotte, zdejmując okulary i kładąc je na gazecie. Jej brązowe oczy pełne były wyrzutu.
- Tessa nie jest z porcelany – powiedział Jem. – Nie złamie się przy byle okazji.

Z jakiegoś powodu stwierdzenie, które wygłosił nadal na nią nie patrząc, wywołało w

umyśle Tessy powódź wspomnień z poprzedniej nocy – tulenie się do Jema w zaciszu jego
łóżka, jego dłonie ściskające ją za ramiona, ich usta złączone w namiętnym pocałunku. Nie
potraktował jej wtedy, jakby była kruchą istotą. Tessa poczuła jak gorąco występuje jej na
policzki i szybko spuściła wzrok, modląc się by krwisty rumieniec zniknął z jej twarzy.
- Zaskoczy was zapewne fakt – ciągnął Will – że zobaczyłem tam całkiem interesującą rzecz.
- Jestem tego pewna – rzuciła Charlotte cierpkim tonem.
- Czyżby to było jajko? – spytał Henry.
- Podziemni – odparł Will. – Niemal same wilkołaki.
- W wilkołakach nie ma nic interesującego – stwierdziła Jessamine z rozżaleniem w głosie. –
Na wypadek gdybyś zapomniał, Will, ścigamy teraz Mortmaina, a nie bandę otumanionych
narkotykami Podziemnych.
- Kupowali yin fen – oznajmił Will. – Całe tony.

Słysząc to, Jem poderwał głowę do góry i napotkał spojrzenie Willa.

- Zaczęli już zmieniać kolor – ciągnął dalej Will. – Wielu miało srebrne oczy lub włosy.
Nawet ich skóra zaczęła nabierać srebrzystego odcienia.
- To bardzo niepokojące – stwierdziła Charlotte, marszcząc brwi. – Jak tylko sprawa z
Mortmainem się wyjaśni, będę musiała porozmawiać z Woolseyem Scottem. Jeśli w jego
sforze są przypadki uzależnień od magicznych proszków, to z pewnością będzie chciał o tym
wiedzieć.
- Nie sądzisz, że już się tego domyślił? – spytał Will, opierając się o krzesło. Wyglądał na
zadowolonego, że wreszcie udało mu się wywołać odpowiednią reakcję na swoje nowiny. –
To w końcu jego wataha.

background image

- W której skład wchodzą wszystkie wilkołaki w Londynie – skonstatował Jem. – Nie jest w
stanie śledzić poczynań wszystkich jej członków.
- Wątpię byś chciała z tym czekać – powiedział Will. – Gdyby udało ci się znaleźć Scotta,
chciałbym z nim porozmawiać tak szybko jak to tylko możliwe.

Charlotte przekrzywiła głowę na bok.

- Dlaczego?
- Dlatego, że jeden z ifrytów spytał wilkołaka czemu potrzebuje tak dużo yin fen. Wygląda na
to, że działa na nich jako środek pobudzający. Odparł, że Magister był zadowolony z tego, że
dzięki niemu byli w stanie pracować przez całą noc.

Filiżanka Charlotte z trzaskiem opadła na spodek.

- Pracować nad czym?

Will uśmiechnął się znacząco, najwidoczniej zadowolony z efektu jaki wywarły jego

słowa.
- Nie mam zielonego pojęcia. Straciłem przytomność zanim to odkryłem. Miałem cudowny
sen o młodej kobiecie, która zgubiła gdzieś niemal wszystkie swoje ubrania…

Charlotte pobladła na twarzy.

- Dobry Boże, mam nadzieję, że Scott nie wplątał się w sprawy Magistra. Najpierw De
Quincey, teraz wilkołaki… wszyscy nasi sprzymierzeńcy. Porozumienia…
- Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze, Charlotte – wtrącił łagodnym tonem Henry. –
Scott nie jest typem człowieka, który wplątuje się w tarapaty z ludźmi pokroju Mortmaina.
- Być może powinieneś tam być, gdy z nim rozmawiałam – odparła Charlotte. – Teoretycznie
to ty jesteś głową Instytutu…
- Och, nie – sprzeciwił się Henry z wyrazem przerażenia malującym się na twarzy. –
Kochanie, radzisz sobie świetnie beze mnie. Jesteś geniuszem jeśli chodzi o te wszystkie
negocjacje, do których ja się po prostu nie nadaję. A poza tym wynalazek, na którym obecnie
pracuję, będzie w stanie roznieść w pył całą armię automatów, jeśli tylko uda mi się go
skonstruować zgodnie z wytycznymi!

Jego twarz rozpromieniła się z dumy. Charlotte przyglądała mu się przez długą chwilę,

a potem odsunęła swoje krzesło od stołu, wstała i bez słowa wyszła z pokoju.

Will spojrzał na Henry’ego spod półprzymkniętych powiek.

- Nic nie jest w stanie zniszczyć twoich okręgów, prawda Henry?

Henry zamrugał ze zdziwienia.

- Co masz na myśli?
- Archimedes – odparł Jem, jak zwykle wiedzą co Will miał na myśli, choć wcale na niego
nie patrzył. – Rysował matematyczny diagram na piasku gdy Rzymianie zaatakowali miasto.
Był tak zajęty tym, co robił, że nie zauważył zbliżającego się od tyłu żołnierza. Ostatnią
rzeczą jaką powiedział było: „ Nie niszczcie moich okręgów”. Oczywiście był już wtedy
starcem.
- I prawdopodobnie nigdy się nie ożenił – powiedział Will, uśmiechając się przez stół do
Jema.

Jem nie odwzajemnił jego uśmiechu. Nie patrząc na Willa – ani na Tessę – wstał od

stołu i wyszedł z pokoju za Charlotte.
- O rany – odezwała się Jessamine. – Czy właśnie nadszedł jeden z tych dni, kiedy wszyscy
wychodzimy z furią z jadalni? Bo jeśli tak, to nie mam na to siły. – Złożyła głowę na rękach i
zamknęła oczy.

Henry spoglądał zdumionym wzrokiem raz na Willa, raz na Tessę.

- O co chodzi? Zrobiłem coś złego?

Tessa westchnęła.

- To nic strasznego, Henry. Po prostu… Wydaje mi się, że Charlotte chciała byś wyszedł
razem z nią.

background image

- W takim razie dlaczego mi o tym nie powiedziała? – spytał Henry z przygnębieniem w
oczach. Jego radość spowodowana jajkami i wynalazkami ulotniła się. Możliwe, że nie
powinien był żenić się z Charlotte, pomyślała Tessa, której nastrój był równie parszywy co
pogoda. Być może, tak jak Archimedes, byłby szczęśliwszy rysując na piasku swoje okręgi.
- Dlatego, że kobiety nigdy nie mówią tego co myślą – wyjaśnił Will. Powędrował
spojrzeniem w stronę kuchni, gdzie Bridget sprzątała po posiłku. Jej zawodzenie rozniosło się
smętnym echem po jadalni.

„Boję się, żeś został otruty, mój śliczny chłopcze,

Boję się, żeś został otruty, źródło mej pociechy i radości!

O tak, jam został otruty; matko, poślij mi wkrótce łoże,

W mym sercu tkwi ból, a ja chcę w nim zlec”.

- Och, przysięgam, że ta kobieta pracowała kiedyś jako sprzedawczyni tragicznych ballad na
rogu Seven Dials – powiedział Will. – Wolałbym, żeby nie śpiewała o zatruciu w trakcie
naszego posiłku. – Spojrzał z ukosa na Tessę. – Nie powinnaś teraz przypadkiem być w
swoim pokoju i zakładać strój ćwiczebny? Nie masz dziś treningu z tymi stukniętymi
Lightwoodami?
- Owszem, mam, ale nie potrzebuję zmieniać stroju. Na razie ćwiczymy tylko rzucanie
nożami – odparła Tessa, niejako zdumiona, że potrafiła prowadzić z Willem tą uprzejmą i
cywilizowaną rozmowę po wydarzeniach z ostatniej nocy. Chusteczka Cyrila ze znajdującą
się na niej krwią Willa nadal spoczywała w szufladzie jej komody. Przypomniała sobie ciepło
jego warg na jej palcach i umknęła spojrzeniem przed jego wzrokiem.
- Jakże świetnie się składa, że jestem mistrzem w rzucaniu nożami. – Will wstał od stołu i
wyciągnął dłoń w jej stronę. – Chodź. Doprowadzę Gideona i Gabriela do szału jeśli będę
obserwował wasz trening, a odrobina szaleństwa jest mi w tej chwili niezbędna.

***


Will miał rację. Jego pojawienie się na sesji treningowej rozwścieczyło Gabriela, choć

Gideon, tak jak wszystko inne, tak również to niespodziewane najście przyjął ze stoickim
spokojem. Will zajął miejsce na niskiej drewnianej ławce stojącej pod jedną ze ścian i zajadał
się jabłkiem, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi. Od czasu do czasu rzucał uwagi, które
Gideon ignorował a Gabriel traktował jak ciosy wymierzone w pierś.
- Czy on musi tu być? – warknął Gabriel do Tessy, kiedy po raz drugi niemal upuścił nóż,
który chciał jej podać. Położył dłoń na jej ramieniu, pokazując jej linię rzutu do celu, w który
miała trafić – czarny krąg narysowany na ścianie. Tessa doskonale zdawała sobie sprawę z
tego, że wolałby by wymierzyła nóż w Willa. – Nie możesz mu powiedzieć żeby sobie
poszedł?
- Czemu miałabym to robić? – spytała całkiem rozsądnie Tessa. – Will jest moim
przyjacielem, a ty kimś kogo nawet nie lubię.

Rzuciła nożem. Minął cel o kilka stóp, wbijając się w ścianę blisko podłogi.

- Źle. Nadal za bardzo obciążasz czubek… I co miałaś na myśli mówiąc, że mnie nie lubisz?
– zażądał odpowiedzi Gabriel, odruchowo podając jej kolejny nóż. Na jego twarzy malowało
się zaskoczenie.
- Cóż – odparła Tessa, wpatrując się dokładnie w linię rzutu – może dlatego, że zachowujesz
się tak, jakbyś ty nie lubił mnie. Właściwie to zachowujesz się tak, jakbyś nie lubił żadnego z
nas.
- Nieprawda – powiedział Gabriel. – Żywię niechęć wyłącznie w stosunku do niego. –
Wskazał na Willa.

background image

- Niech mnie licho – odezwał się Will, odgryzając kolejny kęs jabłka. – To dlatego, że jestem
przystojniejszy od ciebie?
- Zamilczcie obaj – zawołał Gideon z drugiej strony pokoju. – Mamy ćwiczyć, a nie obrzucać
się niewybrednymi komentarzami z powodu starego błahego nieporozumienia.
- Błahego? – warknął Gabriel. – On złamał mi rękę.

Will odgryzł kolejny kawałek jabłka.

- Nie do wiary, że nadal jesteś na mnie wściekły z tego powodu.

Tessa rzuciła kolejny raz. Teraz poszło jej znacznie lepiej. Mimo iż nóż nie trafił w

środek kręgu, to wbił się w jego czarną linię. Gabriel rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu
kolejnego noża, a kiedy go nie znalazł, sapnął z irytacji.
- Gdy przejmiemy władzę nad Instytutem – powiedział, podnosząc głos wystarczająco
wysoko, by Will go usłyszał – ta sala treningowa będzie znacznie lepiej utrzymana i
zaopatrzona.

Tessa rzuciła mu rozzłoszczone spojrzenie.

- I ty się dziwisz, że cię nie lubię.

Przystojną twarz Gabriela wykrzywiła pogarda.

- Nie mam pojęcia jaki to ma związek z tobą, mała czarownico. Ten Instytut nie jest twoim
domem. Nie należysz do tego miejsca. Wierz mi, że lepiej by ci się powiodło gdyby to moja
rodzina sprawowała tu władzę. Moglibyśmy zrobić użytek z twojego… talentu. Znaleźć ci
zatrudnienie dzięki któremu stałabyś się bogata. Mogłabyś wtedy żyć jak tylko ci się podoba.
A Charlotte może zająć się prowadzeniem Instytutu w York, gdzie wyrządzi znacznie mniej
szkód.

Will wyprostował się jak struna, całkiem zapominając o jabłku. Gideon i Sophie

zaprzestali ćwiczeń i obserwowali rozwój wydarzeń – Gideon z ostrożnością wymalowaną na
twarzy, a Sophie z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
- W razie gdybyś nie zauważył – powiedział Will – Instytut w Yorku jest już przez kogoś
zarządzany.
- Aloysius Starkweather jest zniedołężniałym starcem. – Gabriel zbył uwagę Willa
machnięciem ręki. – I w dodatku nie pozostawił po sobie żadnych potomków, więc nie może
błagać Konsula by mianował ich na jego miejsce. Od czasów incydentu z jego wnuczką, jego
syn i synowa spakowali się i przeprowadzili do Idris. Nie wrócą tu ani z miłości, ani dla
pieniędzy.
- O jakim incydencie mowa? – spytała zaintrygowana Tessa, wracając pamięcią do portretu
chorowicie wyglądającej dziewczynki wiszącego na klatce schodowej Instytutu w Yorku.
- Miała zaledwie dziesięć lat – powiedział Gabriel. – Podobno nigdy nie była okazem
zdrowia, a kiedy po raz pierwszy otrzymała Znak… No cóż, widocznie musiała otrzymać
nieodpowiednie szkolenie. Popadła w obłęd, zmieniła się w Wyklętą i umarła. Ten szok zabił
starą żonę Starkweather’a, a jego dzieci uciekły do bezpiecznego Idris. Zastąpienie go
Charlotte nie powinno być takie trudne. Konsul z pewnością widzi, że mały z niego pożytek –
jest zbyt przywiązany do przeszłości.

Tessa spojrzała z niedowierzaniem na Gabriela. W jego głosie słychać było chłodną

obojętność gdy opowiadał historię Starkweatherów, zupełnie jakby to była jakaś legenda. Nie
chciała współczuć temu starcowi o chytrych oczach i pomieszczeniu pełnym szczątków
zmarłych Podziemnych, ale mimo wszystko nie mogła się powstrzymać. Z trudem pozbyła się
myśli o Aloysiusie Starkweatherze ze swojej głowy.
- Charlotte prowadzi ten Instytut – przypomniała mu. – A twój ojciec nigdy go jej nie
odbierze.
- Zasługuje na to by jej go odebrać.

Will wyrzucił ogryzek jabłka w powietrze i w tym samym momencie wyszarpnął nóż

zza paska spodni i rzucił nim. Ogryzek i nóż poszybowały przez pokój i jakimś cudem wbiły

background image

się w ścianę tuż obok głowy Gabriela. Nóż przeszedł czysto przez sam środek ogryzka i
wgryzł się w drewnianą boazerię.
- Powiedz to jeszcze raz – zagroził Will – a się z tobą policzę.

Twarz Gabriela pociemniała.

- Nie masz pojęcia o czym mówisz.

Gideon postąpił naprzód. Ostrzeżenie było wypisane w każdej linii jego ciała.

- Gabrielu…

Brat zignorował go jednak.

- Nie domyślasz się nawet co ojczulek Charlotte zrobił mojemu, co? Sam dowiedziałem się o
tym zaledwie kilka dni temu. Mój ojciec w końcu nie wytrzymał i nam powiedział. Do tego
czasu ochraniał Fairchildów.
- Twój ojciec? – W głosie Willa słychać było niedowierzanie. – Ochraniał Fairchildów?
- Nas również – dodał Gabriel. – Brat mojej matki – wuj Silas – był jednym z najbliższych
przyjaciół Granville’a Fairchilda. Potem wuj złamał Prawo. To było drobne naruszenie
przepisów, ale Fairchild się o tym dowiedział. Dbał jedynie o Prawo. Nie liczyły się dla niego
więzy przyjaźni ani lojalność. Poszedł z tym prosto do Clave. – Gabriel podniósł głos. – Mój
wuj zabił się z powodu hańby jaką się okrył, a matka zmarła z żalu. Fairchildowie nie dbają o
nic prócz siebie samych i Prawa!

Na moment w pokoju zapanowała cisza. Nawet Willowi odjęło mowę. Wyglądał na

całkowicie zaskoczonego. To Tessa odezwała się jako pierwsza.
- Ale to wina ojca Charlotte, nie jej samej.

Twarz Gabriela pobielała z wściekłości. Jego zielone oczy wyróżniały się na tle białej

skóry.
- Niczego nie rozumiesz – rzucił jadowitym tonem. – Nie jesteś Nocnym Łowcą. My mamy
swoją dumę. Chlubimy się naszym pochodzeniem. Granville Fairchild chciał by Instytut
przeszedł w ręce jego córki, a Konsul sprawił, że do tego doszło. Ale skoro on nie żyje, nadal
możemy mu go odebrać. Został znienawidzony – tak bardzo, że nikt nie chciał poślubić jego
córki Charlotte. Musiał zapłacić Branwellom by Henry zgodził się wziąć ją za żonę. Wszyscy
o tym wiedzą. Wszyscy wiedzą, że Henry wcale jej nie kocha. Jak on mógł…

Wtem rozległ się trzask jak przy wystrzale z pistoletu, a Gabriel zamilkł. Sophie

uderzyła go dłonią prosto w twarz. Jego blada skóra zaczynała już robić się w tym miejscu
czerwona. Sophie wpatrywała się w niego, dysząc ciężko, a na jej obliczu malowało się
absolutne zaskoczenie, jak gdyby nie mogła uwierzyć w to co przed chwilą zrobiła.

Dłonie Gabriela zacisnęły się w pięści po jego bokach, lecz ani drgnął. Tessa

wiedziała, że nie mógł nic zrobić. Nie mógł spoliczkować dziewczyny, która nie była ani
Nocnym Łowcą ani Podziemnym, lecz zwykłą Przyziemną. Spojrzał na swojego brata, ale
Gideon napotkał jego wzrok z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu i powoli pokręcił
głową. Wydając z siebie zduszony odgłos, Gabriel okręcił się na pięcie i wymaszerował z sali.
- Sophie! – zawołała Tessa, wyciągając rękę w jej stronę. – Nic ci nie jest?

Sophie spoglądała jednak z niepokojem na Gideona.

- Proszę mi wybaczyć – powiedziała. – Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie…
kompletnie straciłam głowę i…
- To był doskonale wymierzony cios – odparł spokojnie Gideon. – Widzę, że przykładałaś
uwagę do naszych ćwiczeń.

Will siedział na ławce. Jego niebieskie oczy rozjarzyły się z ciekawości.

- To prawda? – spytał. – Chodzi mi o historię, którą opowiedział Gabriel.

Gideon wzruszył ramionami.

- Gabriel ubóstwia naszego ojca – odparł. – Wszystko, co powie Benedykt jest jak wyrok
opatrzności. Wiedziałem, że nasz wuj popełnił samobójstwo, ale nie znałem okoliczności aż
do dnia kiedy wróciliśmy do domu po treningu. Ojciec spytał jak naszym zdaniem

background image

prowadzony jest Instytut, a ja powiedziałem, że jest w dobrych rękach i w niczym nie różni
się od tego w Madrycie. W istocie, powiedziałem mu, że nie zauważyłem żadnych oznak,
które wskazywałyby na to, że Charlotte zaniedbuje swoje obowiązki. To wtedy opowiedział
nam tą historię.
- Wybacz, że pytam – zaczęła Tessa – ale co dokładnie zrobił twój wuj?
- Silas? Zakochał się w swoim parabatai. Nie było to, jak powiedział wam Gabriel, drobne
naruszenie Prawa, ale poważne wykroczenie. Romantyczne związki między parabatai
całkowicie zabronione. Jednak nawet najlepiej wyszkoleni Nocni Łowcy stają się ofiarami
swoich emocji. Clave chciało ich rozdzielić, a Silas nie mógł tego znieść. Dlatego się zabił.
Moją matkę pochłonęła wściekłość i żal. Jestem w stanie uwierzyć, iż jej ostatnim życzeniem
na łożu śmierci było to, byśmy odebrali Instytut Fairchildom. Gabriel był młodszy ode mnie
gdy nasza matka umarła. Miał dopiero pięć lat i ciągle czepiał się jej spódnicy. Wydaje mi się,
że jego uczucia są w tej chwili zbyt przytłaczające, by mógł je w pełni zrozumieć. Zaś ja… ja
uważam, że grzechy ojca nie powinny obarczać jego synów.
- Lub córek – dodał Will.

Gideon spojrzał na niego i rzucił mu krzywy uśmiech. Nie było w nim jednak żadnej

niechęci. Wyglądał jak ktoś, kto rozumiał Willa i powód dla którego tak się zachowywał.
Nawet sam Will wyglądał na nieco zaskoczonego.
- Niestety, problem jest taki, że Gabriel już tu nie wróci – powiedział. – Nie po tym.

Sophie, która zaczynała odzyskiwać rumieńce, znów zbladła jak ściana.

- Pani Branwell wpadnie w szał…

Tessa zbyła jej słowa machnięciem ręki.

- Pójdę za nim i przeproszę, Sophie. Wszystko będzie dobrze.

Słyszała jak Gideon woła za nią, ale ona wyszła w pośpiechu z pokoju. Z przykrością

musiała przyznać, że poczuła cień sympatii dla Gabriela gdy Gideon opowiadał tą historię.
Utrata matki w tak młodym wieku, że prawie się jej nie pamiętało było czymś, co sama
doskonale znała. Gdyby ktoś jej powiedział, że jej matka wyraziła jakieś życzenie na łożu
śmierci, nie była pewna czy nie zrobiłaby wszystkiego w jej mocy, byleby tylko wcielić je w
życie… Bez względu na to czy miałoby sens, czy nie.
- Tesso! – Była już w połowie korytarza, gdy usłyszała jak Will woła jej imię. Odwróciła się
i zobaczyła, że idzie w jej stronę wielkimi krokami z półuśmiechem błąkającym się na ustach.

Jej następne słowa starły mu go z twarzy.

- Czemu za mną idziesz? Will, nie powinieneś zostawiać ich samych! Musisz natychmiast
wrócić do sali treningowej.

Will zatrzymał się.

- Niby dlaczego?

Tessa wyrzuciła ręce w powietrze w geście bezradności.

- Czy mężczyźni są aż tacy ślepi? Gideon ma chrapkę na Sophie…
- Na Sophie?
- Ona jest bardzo piękną dziewczyną – odpaliła Tessa. – Jesteś idiotą jeśli nie zauważyłeś
sposobu w jaki on na nią patrzy, a ja nie mam zamiaru pozwolić by zabawił się jej kosztem.
Miała już w życiu wystarczająco dużo problemów… A poza tym jeśli będziesz nade mną
wisiał, Gabriel nie zechce ze mną porozmawiać. Dobrze o tym wiesz.

Will mruknął coś pod nosem i chwycił ją za nadgarstek.

- Chodź ze mną.

Ciepło jego skóry na jej ręce przyprawiło ją o wstrząs. Will zaciągnął Tessę do salonu

gdzie znajdowały się wielkie okna wychodzące na dziedziniec. Puścił jej rękę w momencie, w
którym zdążyła się pochylić by zobaczyć jak powóz Lightwoodów podryguje wściekle na
bruku i znika za bramą.

background image

- Proszę bardzo – powiedział. – Gabriel odjechał. Wątpię byś chciała gonić jego powóz. A
Sophie jest obdarzona zdrowym rozsądkiem. Nie pozwoli by Gideon Lightwood zabawił się
jej kosztem. Poza tym on jest równie czarujący, co skrzynka na listy.

Zaskakując samą siebie, Tessa parsknęła krótkim śmiechem. Zakryła usta dłonią, ale

było już za późno. Śmiała się do rozpuku, wspierając o parapet okna.

Will obrzucił ją zagadkowym spojrzeniem niebieskich oczu. Kąciki jego ust wygięły

się ku górze.
- To chyba bardziej zabawne niż mi się zdawało. Ależ jestem zabawny.
- Nie śmieję się z ciebie – wykrztusiła Tessa między napadami chichotu. – Po prostu… Och!
Wyraz twarz Gabriela kiedy Sophie go spoliczkowała. Bezcenny. – Odgarnęła włosy z twarzy
i powiedziała: - Nie powinnam się śmiać. Częściowym powodem jego skandalicznego
zachowania było to, że go prowokowałeś. Powinnam być na ciebie wściekła.
- Och, powinnaś – odparł Will, odwracając się by opaść na fotel blisko kominka. Wyciągnął
długie nogi w stronę płomieni. Tessa pomyślała, że tak jak każdy inny pokój w Anglii, tak i w
tym było chłodno, nie licząc oczywiście przestrzeni przed kominkiem. Można się było
usmażyć na przedzie i zmarznąć na kość na tyłach, zupełnie jak źle upieczony indyk. –
Wszystkie zwiastujące kłopoty zdania zawierają słowo „powinienem”. Powinienem zapłacić
rachunek w oberży. Teraz właściciel naśle na mnie zbirów, którzy połamią mi nogi. Nigdy nie
powinienem uciekać z żoną mojego najlepszego przyjaciela. Teraz biedaczka dręczy mnie
dzień i noc. Powinienem
- Powinieneś – powiedziała Tessa cichym głosem – pomyśleć o tym, jak twoje czyny
wpływają na Jema.

Will przetoczył głowę po skórzanym oparciu fotela i spojrzał na Tessę. Wyglądał na

sennego, zmęczonego i absolutnie przystojnego. Przypominał prerafaelickiego Apolla.
- Czy teraz przyszła pora na poważną rozmowę, Tess? – W jego głosie nadal słychać był
rozbawienie, ale podszyte nutką irytacji.

Tessa podeszła do niego i usiadła na fotelu naprzeciwko niego.

- Nie martwisz się tym, że jest z tobą skłócony? To twój parabatai. I w dodatku to Jem. On
nigdy się z nikim nie kłóci.
- Być może to i lepiej, że jest inaczej – odparł Will. – Tak duża ilość anielskiej cierpliwości
dla nikogo nie może być dobra.
- Nie kpij z niego – odparowała Tessa ostrym tonem.
- Ze wszystkiego można kpić, Tess.
- Ale nie z Jema. On zawsze był dla ciebie dobry. Jest wcieloną dobrocią. To, że uderzył cię
zeszłej nocy, dowodzi jedynie, że nawet świętego jesteś w stanie wyprowadzić z równowagi.
- Jem mnie uderzył? – spytał zdumiony Will, dotykając palcem policzka. – Przyznaję, że
niewiele pamiętam z wczorajszego wieczora. Tylko tyle, że obudziliście mnie, choć bardzo
chciałem znów zapaść w sen. Pamiętam jak Jem na mnie wrzeszczał, a ty mnie trzymałaś.
Wiem, że to byłaś ty. Zawsze unosi się za tobą zapach lawendy.

Tessa zignorowała jego słowa.

- To prawda. Jem cię uderzył. Zasługiwałeś na to.
- Cóż za potępieńcze spojrzenie. Wyglądasz zupełnie jak Razjel na tych wszystkich obrazach.
Jakby patrzył na nas lekceważąco z góry. Powiedz mi zatem, wzgardliwy aniele, cóż takiego
uczyniłem, że zasłużyłem na policzek, który wymierzył mi Jem?

Tessa starała się znaleźć odpowiednie słowa, ale nie chciały przyjść. Zamiast tego

przeszła na język, który oboje z Willem rozumieli – na język poezji.
- John Donne w swojej elegii mówi…
- „Pozwól dłoniom, niech błądzą jako dwaj złoczyńcy…?” – zacytował Will, przyglądając jej
się.

background image

- Mam na myśli elegię w której mówi o tym, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą.
Wszystko co robisz ma wpływ na innych. A mimo to nigdy się tym nie przejmujesz.
Zachowujesz się jakbyś żył na jakiejś… jakiejś wyspie Willa, a twoje czyny nie mają żadnych
konsekwencji. Pora żebyś zrozumiał, że jest inaczej.
- Jak fakt, że poszedłem do jaskini czarowników, wpływa na Jema? – spytał dociekliwym
tonem Will. – Rozumiem, że przyszedł i mnie stamtąd wywlókł, ale sam w przeszłości robił
dla mnie o wiele bardziej niebezpieczne rzeczy. Ochraniamy się wzajemnie…
- Wcale nie – zawołała Tessa z frustracją w głosie. – Czy tobie się wydaje, że jego obchodzi
niebezpieczeństwo? Całe jego życie zostało zniszczone przez ten narkotyk, ten yin fen, a
potem ty idziesz do jaskini rozpusty i łykasz tyle tego specyfiku jakby nic innego nie miało
dla ciebie znaczenia, jakby to była tylko gra. On musi zażywać to obrzydlistwo każdego dnia
żeby móc przeżyć, ale w międzyczasie ten narkotyk go zabija. Jem nienawidzi faktu, że jest
od niego uzależniony. Nie może się nawet zmusić do pójścia do handlarza i kupienia go
własnoręcznie. Ma od tego ciebie. – Will chciał zaprotestować, ale Tessa go uciszyła. – A
potem zjawiasz się na Whitechapel i rzucasz swoje pieniądze w twarz ludziom, którzy
produkują ten narkotyk i uzależniają od niego innych ludzi, jakbyś właśnie bawił się na
wakacjach na kontynencie. Coś ty sobie myślał?
- Ale to wszystko wcale nie miało nic wspólnego z Jemem…
- Nie pomyślałeś o nim – ciągnęła dalej Tessa. – A powinieneś. Nie rozumiesz, że jemu się
wydaje, że urządzasz sobie kpiny z tego co go zabija? A podobno miałeś być dla niego jak
brat.

Will pobladł na twarzy.

- On nie może tak myśleć.
- Obawiam się, że jest inaczej. Rozumie to, że nie dbasz o to, co sobie pomyślą o tobie inni
ludzie. Ale wydaje mi się, że zawsze oczekiwał od ciebie tego, że będzie cię obchodzić to, co
on myśli. I co czuje.

Will pochylił się do przodu. Płomienie rzuciły dziwne cienie na jego skórę i

sprawiając, że siniak na jego policzku przybrał czarną barwę.
- Obchodzi mnie co myślą inni – powiedział z zaskakującą intensywnością w głosie,
wpatrując się w ogień. – To jedyne o czym myślę – co o mnie sądzą, co czują w stosunku do
mnie i co ja czuję do nich. Doprowadza mnie to do szału. Chciałem od tego uciec…
- Chyba nie mówisz poważnie. Will Herondale przejmuje się tym co pomyślą o nim inni? –
Tessa starała się by jej głos zabrzmiał lekko. Wyraz twarzy Willa zaskoczył ją. Nie był
zamknięty lecz otwarty, jak gdyby był na wpół pogrążony w myśli, którą rozpaczliwie
pragnął się z kimś podzielić, ale nie mógł tego zrobić. To jest chłopiec, który zabrał moje
prywatne listy i ukrył w swojej sypialni
, pomyślała, ale nie była już w stanie dłużej się o to
gniewać. Myślała, że będzie wściekła gdy znów go zobaczy, ale okazało się, że była jedynie
zaskoczona i zaintrygowana. Ciekawością jaką wykazywał Will w stosunku do ludzi, a która
wcale nie była do niego podobna.

W jego twarzy i głosie było coś surowego.

- Tess – powiedział. – To jedyne o czym jestem w stanie myśleć. Gdy na ciebie patrzyłem,
zawsze zastanawiałem się co o mnie myślisz i bałem się, że…

Urwał gdy drzwi od salonu otworzyły się, a do środka weszła Charlotte, za którą

podążał wysoki mężczyzna z jaskrawymi blond włosami przypominającymi słonecznik w
przytłumionym świetle. Will odwrócił się gwałtownie. Tessa spojrzała na niego. Co zamierzał
jej powiedzieć?
- Och! – Charlotte była zaskoczona widząc ich razem. – Tessa, Will… nie wiedziałam, że tu
jesteście.

Will zacisnął dłonie w pięści po bokach. Twarz miał ukrytą w cieniu, ale głos, którym

przemówił, był równy i spokojny.

background image

- Zobaczyliśmy ogień trzaskający na kominku. W pozostałej części domu jak zimno jak w
psiarni.

Tessa wstała z miejsca.

- Właśnie wychodziliśmy…
- Will Herondale. Wspaniale widzieć cię w dobrej formie. A to musi być panna Tessa Gray!
– Blondyn odsunął się od Charlotte i podszedł do Tessy z twarzą tak rozpromienioną, jakby ją
znał. – Ta, która potrafi zmieniać kształt, zgadza się? Jestem zachwycony tym spotkaniem.
Cóż za fenomen.

Charlotte westchnęła cierpiętniczo.

- Panie Woolseyu Scott, to panna Tessa Gray. Tesso, poznaj pana Woolseya Scotta, głowę
londyńskiej sfory i starego przyjaciela Clave.

***


- No cóż – powiedział Gideon, gdy drzwi zamknęły się za Tessą i Willem. Odwrócił się do
Sophie, która nagle z całą mocą uświadomiła sobie z ogromu pomieszczenia, w którym
przebywała i z faktu, jak mała czuła się w jego wnętrzu. – Kontynuujemy lekcję?

Wyciągnął nóż w jej stronę, który zalśnił w półmroku jak srebrna różdżka. Jego

zielone oczy były pełne spokoju. Wszystko w Gideonie tchnęło spokojem – jego spojrzenie,
głos, sposób w jaki się poruszał. Przypomniała sobie jakie to było uczucie gdy otoczył ją tymi
silnymi ramionami i mimowolnie przebiegł ją dreszcz. Nigdy wcześniej nie przebywała z nim
sama i to ją przeraziło.
- Nie sądzę, bym teraz miała serce się do niej przyłożyć, panie Lightwood – odparła. –
Doceniam co prawda propozycję, ale…

Gideon powoli opuścił ramię.

- Myślisz, że nie traktuję naszych sesji poważnie?
- Myślę, że jest pan bardzo wspaniałomyślny. Ale muszę stawić czoła faktom. Ten trening
nigdy nie dotyczył mnie czy Tessy. Chodziło wyłącznie o pana ojca i Instytut. A teraz kiedy
spoliczkowałam pana brata… - Poczuła jak coś chwyta ją za gardło. – Pani Branwell będzie
bardzo rozczarowana moim zachowaniem jeśli się o tym dowie.
- Nonsens. Zasłużył sobie na to. A o tej waśni między naszymi rodzinami rzeczywiście nie da
się tak łatwo zapomnieć. – Gideon obrócił swobodnie nóż w palcach i zatknął go za pas. –
Gdyby Charlotte się o tym dowiedziała, prawdopodobnie dałaby ci podwyżkę.

Sophie pokręciła głową. Stali zaledwie kilka kroków od ławki. Opadła na nią,

wyczerpana.
- Nie zna pan Charlotte. – Poczuje się zmuszona do ukarania mnie za to.

Gideon usiadł na ławce – nie obok niej, ale na dalekim końcu. Właściwie usiadł tak

daleko od Sophie jak to tylko możliwe. Sophie nie mogła się zdecydować czy ucieszyło ją to
czy nie.
- Panno Collins – powiedział. – Jest coś o czym powinna pani wiedzieć.

Sophie splotła dłonie na podołku.

- Co takiego?

Gideon pochylił się nieco w przód. Jego szerokie ramiona przygarbiły się. Mogła

dostrzec plamki szarości w jego zielonych oczach.
- Gdy mój ojciec kazał mi wrócić z Madrytu, wcale nie chciałem tego robić – przyznał. – W
Londynie nigdy nie byłem szczęśliwy. Od śmierci matki nasz dom był strasznie
przygnębiającym miejscem.

Sophie milczała, wpatrując się w niego. Nie potrafiła wymyśleć żadnej sensownej

odpowiedzi. Gideon był Nocnym Łowcą i dżentelmenem, a mimo to zwierzał jej się,
zrzucając ciężar z serca. Nawet Jem z całą swoją łagodnością nigdy tego nie robił.

background image

- Gdy usłyszałem o tych lekcjach, uznałem, że będą jedynie potworną stratą mojego czasu.
Wyobraziłem sobie dwa nie grzeszące rozumem dziewczęta kompletnie nie przykładające się
do wykonywania poleceń. Ale ten opis nie pasuje ani do panny Gray, ani do ciebie. Muszę ci
powiedzieć, że trenowałem już młodych Nocnych Łowców w Madrycie. Wielu z nich nie
miało tych samych wrodzonych umiejętności co ty. Jesteś utalentowaną uczennicą, a bycie
twoim trenerem to prawdziwa przyjemność.

Sophie poczuła jak jej policzki oblewają się szkarłatem.

- Nie mówi pan poważnie.
- Ależ mówię. Byłem mile zaskoczony gdy zjawiłem się tu po raz pierwszy. Za drugim
razem i za kolejnym było tak samo. Nagle odkryłem, że wyczekuję tych spotkań. W
rzeczywistości odkąd wróciłem do domu, nienawidziłem w Londynie wszystkiego prócz
godzin spędzonych tutaj. Z tobą.
- Ale za każdym razem gdy upuszczałam nóż mówił pan „Ay Dios mio”…

Uśmiechnął się. Uśmiech rozjaśnił jego twarz. Zmienił ją. Sophie wpatrywała się w

niego jak urzeczona. Nie był tak piękny jak Jem, ale był bardzo przystojny, zwłaszcza gdy
jego usta rozciągały się w uśmiechu, który sprawił, że jej serce drgnęło i przyśpieszyło swój
rytm. On jest Nocnym Łowcą, przypomniała sobie. I dżentelmenem. To nie jest właściwy
sposób w jaki powinnam o nim myśleć. Przestań natychmiast
. Nie potrafiła jednak tego
uczynić, tak samo jak nie mogła kiedyś pozbyć się Jema ze swojej głowy. Jednak z Jemem
czuła się bezpieczna, a przy Gideonie czuła podniecenie, które przeszywało ją jak błyskawica
i wprawiało w niepomiernie zdumienie. Mimo to wcale nie chciała by się skończyło.
- Mówię po hiszpańsku gdy jestem w dobrym humorze – powiedział. – Chyba mogę
powiedzieć ci również i o tym.
- Więc to nie miało nic wspólnego z faktem, że byłeś zmęczony moją nieudolnością tak
bardzo, że chciałeś rzucić się z dachu?
- Wręcz odwrotnie. – Przysunął się bliżej niej. Jego oczy miały kolor szarozielonego
wzburzonego morza. – Sophie, mogę cię o coś spytać?

Wiedziała, że powinna była go poprawić i kazać mu zwracać się do siebie per panno

Collins, ale nie zrobiła tego.
- Ja… tak?
- Jakkolwiek potoczą się nasze lekcje… Czy mógłbym cię dalej widywać?

***


Will wstał z fotela, ale Woolsey Scott nadal przyglądał się Tessie z ręką wspartą o

podbródek, jak gdyby była eksponatem na wystawie w muzeum historii naturalnej. Ani trochę
nie spełnił jej wyobrażeń co do wyglądu przywódcy sfory. Miał prawdopodobnie dwadzieścia
kilka lat, był wysoki lecz smukły, a jego blond włosy sięgały mu niemal do ramion. Miał na
sobie aksamitną kamizelkę, sięgające kolan bryczesy oraz fular w kolorowe prążki.
Przyciemniany monokl zasłaniał jedno jasnozielone oko. Wyglądał jak jedna z postaci z
Puncha, którzy określali się mianem estetów.
- Urocza – ogłosił w końcu. – Charlotte, nalegam by zostali i przyłączyli się do rozmowy.
Cóż za czarująca za nich para. Sposób, w jaki jego ciemne włosy podkreślają jej jasną cerę…
- Dziękuję – przerwała mu Tessa, podnosząc głos o kilka oktaw. – Pani Scott, to bardzo miłe
z pana strony, ale między mną a Willem niczego nie ma. Nie wiem co pan słyszał…
- Nic! – zawołał, opadając z wdziękiem na fotel i poprawiając fular. – Niczego nie słyszałem,
choć twoje rumieńce przeczą temu co mówisz. Usiądźcie wszyscy. Nie musicie czuć się
przeze mnie onieśmieleni. Charlotte, zadzwoń po herbatę. Gardło wyschło mi na wiór.

Tessa spojrzała na Charlotte, która wzruszyła jak gdyby nic nie dało się na to poradzić.

Powoli wróciła na swoje miejsce. Will również usiadł. Nie patrzyła na niego. Nie mogła,

background image

kiedy Woolsey Scott spoglądał na nich, szczerząc zęby w uśmiechu, jak gdyby wiedział coś o
czym ona nie miała pojęcia.
- A gdzie jest młody pan James Carstairs? – spytał. – Zachwycający chłopiec. I w dodatku z
fascynującym kolorytem. Cóż za talent do gry na skrzypcach. Oczywiście, słyszałem jak
Garcin występuje w paryskiej operze, ale jego grę można przyrównać wyłącznie do papieru
ściernego szorującego po szkle. Współczuję mu z powodu choroby.

Charlotte, która przeszła przez pokój w stronę dzwonka by wezwać Bridget, wróciła i

usiadła, wygładzając fałdy spódnicy.
- W pewnym sensie właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać…
- Och, nie, nie, nie. – Scott wyjął bogato zdobione puzderko, którym pomachał w stronę
Charlotte. – Błagam, żadnych poważnych rozmów dopóki nie dostanę swojej herbaty i nie
wypalę cygara. Poczęstujesz się? – Podał jej puzderko. – Egipskie. Najlepsze na rynku.
- Nie, dziękuję. – Charlotte wyglądała na lekko wstrząśniętą pomysłem zapalenia cygara. W
rzeczy samej, trudno było to sobie wyobrazić, a siedzący obok niej Tessa i Will śmiali się w
duchu. Scott wzruszył ramionami i podjął przerwaną czynność. Jego puzderko okazało się
sprytnym wynalazkiem z przegródkami na cygara, które były związane jedwabną wstążeczką.
Znajdowały się tam zapałki oraz specjalne miejsce na popiół. Cała trójka przyglądała się jak
wilkołak zapala swoje cygaro z widocznym upodobaniem. Chwilę później słodka woń tytoniu
wypełniła pokój.
- A teraz – zaczął – powiedz mi jak się masz, droga Charlotte. I co słychać u twojego
oderwanego od rzeczywistości męża. Ciągle włóczy się po krypcie wynajdując rzeczy, które
co chwila eksplodują?
- Czasami – odezwał się Will – takie jest właśnie ich przeznaczenie.

Rozległ się grzechot, a w zasięgu ich wzroku pojawiła się Bridget niosąc tacę z

herbatą, oszczędzając Charlotte konieczności udzielenia odpowiedzi. Postawiła serwis na
inkrustowanym stoliku między krzesłami, rozglądając się z niepokojem.
- Przepraszam, pani Branwell. Wydawało mi się, że będzie tylko dwójka gości…
- Nic się nie stało, Bridget – odparła Charlotte, odprawiając ją. – Zadzwonię jeśli będziesz mi
jeszcze potrzebna.

Bridget złożyła ukłon i wyszła, z ciekawością zerkając ponad ramieniem na Woolseya

Scotta, który nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Nalał sobie mleka do filiżanki i spojrzał z
dezaprobatą na gospodynię.
- Och, doprawdy, Charlotte.

Rzuciła mu pełne zaskoczenia spojrzenie.

- Tak?
- Szczypce… szczypce do cukru – powiedział Scott smutnym głosem, jakby wspominał
tragiczna śmierć znajomego. – Są ze srebra.
- Och! – Charlotte wyglądała na zdumioną. Tessa pamiętała, że srebro było niebezpiecznie
dla wilkołaków. – Tak mi przykro…

Scott westchnął.

- Nic się nie stało. Na szczęście podróżuję z własnymi. – Z drugiej kieszeni aksamitnego
surduta – który narzucił na jedwabną kamizelkę we wzór z wodnych lilii, który zawstydziłby
niejedną z kamizelek Henry’ego – wyjął zrolowany skrawek jedwabiu. Gdy go rozwinął, ich
oczom ukazał się zestaw składający się ze złotych szczypców i łyżeczki. Położył je na stole i
podniósł pokrywkę dzbanka z herbatą, a wyraz zadowolenia wypłynął na jego twarz. –
Prochowa herbata! Z Cejlonu jak mniemam? Piliście kiedyś herbatę z Marakeszu? Słodzą ją
cukrem i miodem…
- Prochowa? – spytała Tessa, która nigdy nie była w stanie powstrzymać się od zadawania
pytań, o których wiedziała, że są całkowicie niestosowne. – W tej herbacie jest proch?

background image

Scott roześmiał się i odłożył z powrotem pokrywkę. Rozparł się wygodnie na krześle

podczas gdy Charlotte zacisnęła usta w kreskę i nalała mu herbaty.
- Czarujące! Ależ nie. Nazywają ją tak, bo liście herbaty są zwijane w małe granulki, które
przypominają proch strzelniczy.
- Panie Scott, naprawdę musimy przejść do sedna sprawy.
- Tak, tak, czytałem twój list. – Westchnął. – Polityka Podziemnych. Jakie to nudne. Nie
sądzę byś pozwoliła mi bym opowiedział o moim portrecie w Alma-Tadema? Byłem ubrany
jak rzymski legionista…
- Will – przerwała mu Charlotte stanowczym głosem. – Może podzielisz się z panem Scottem
opowieścią o tym co widziałeś wczoraj na Whitechapel.

Will, ku niejakiemu zdziwieniu Tessy, posłusznie spełnił jej prośbę, zatrzymując dla

siebie większość sarkastycznych komentarzy. Scott przyglądał się Willowi znad filiżanki, gdy
ten streszczał mu przebieg wczorajszego wieczoru. Jego oczy miały tak jasny odcień zieleni,
że wyglądały niemal na żółte.
- Przykro mi, chłopcze – powiedział gdy Will skończył. – Nie rozumiem dlaczego ta sprawa
wymagała natychmiastowego spotkania. Wszyscy doskonale zdajemy sobie świadomość z
istnienia tych jaskiń rozpusty ifrytów, a ja nie jestem w stanie kontrolować każdego członka
swojej sfory. Jeśli część z nich chce uczestniczyć w czymś takim… - Pochylił się bliżej. –
Wiedziałeś, że twoje oczy mają niemal ten sam odcień co płatki fiołków? Nie są ani całkiem
niebieskie, ani fioletowe. Nadzwyczajne.

Will otworzył szeroko swoje nadzwyczajne oczy, a jego usta wykrzywiły się w

znaczącym uśmieszku.
- Nie przypominam sobie, by to była sprawa dotycząca Magistra, którą Charlotte chciała
przedyskutować.
- Ach. – Scott przeniósł spojrzenie na Charlotte. – Martwisz się, że zdradzam cię w sposób w
jaki robił to De Quincey. Że jestem w sojuszu z Magistrem – może nazywajmy go po
imieniu? – czyli Mortmainem i że pozwalam mu wykorzystywać swoje wilki do spełniania
wszelkich jego zachcianek.
- Myślałam – powiedziała Charlotte z wahaniem – że istnieje możliwość, że pochodzący z
Londynu Podziemni poczuli się zdradzeni przez Instytut po tym co stało się z De Quinceyem.
Jego śmierć…

Scott poprawił monokl. Gdy to zrobił, światło rozbłysło na powierzchni złotej

obrączki jaką nosił na palcu wskazującym, podkreślając wygrawerowane na niej słowa. L’art.
pour l’art.
- To największe zaskoczenie jakie przeżyłem od czasów, kiedy odkryłem łaźnię turecką w
hotelu Savoy na Jermyn Street. Gardzę De Quinceyem. Nienawidzę go każdą komórką
mojego ciała.
- Cóż, Dzieci Nocy i Dzieci Księżyca nigdy nie…
- De Quincey zabił kiedyś wilkołaka – odezwała się niespodziewanie Tessa, a jej
wspomnienia zmieszały się ze wspomnieniami Camille. – Z powodu jego… przywiązania…
do Camille Belcourt.

Woolsey Scott rzucił powłóczyste spojrzenie w stronę Tessy.

- On – powiedział – był moim bratem. Moim starszym bratem. Był przywódcą sfory zanim ja
objąłem to stanowisko. Zazwyczaj trzeba zabić poprzedniego przywódcę żeby się nim stał. W
moim przypadku było to poddane pod głosowanie, a zadanie pomszczenia mojego brata w
imię sfory przypadło mnie. Tyle że teraz… - Wykonał elegancki gest ręką. – Zajęliście się De
Quinceyem za mnie. Nie macie nawet pojęcia jak jestem wam za to wdzięczny. – Przekrzywił
głowę w bok. – Czy poniósł słuszną śmierć?
- Umarł z krzykiem na ustach. – Szorstka i bezpardonowa odpowiedź Charlotte zdumiała
Tessę.

background image

- Miło mi to słyszeć. – Scott odstawił filiżankę na spodek. – Zasłużyliście sobie tym na
przysługę. Zdradzę wam co wiem, choć nie ma tego zbyt wiele. Mortmain przyszedł do mnie
wiele lat temu, chcąc bym dołączył wraz z nim do Klubu Pandemonium. Odmówiłem,
ponieważ De Quincey zdążył już wejść w jego szeregi, a ja nie miałem zamiaru być jego
częścią skoro on do niego dołączył. Mortmain powiedział, że będzie dla mnie miejsce na
wypadek gdybym zmienił zdanie…
- Powiedział ci o swoich zamiarach? – wtrącił Will. – O celu, dla którego powołano klub?
- Do zagłady Nocnych Łowców – odparł Scott. – Sądziłem, że o tym wiecie. W tym klubie
nie dyskutują przecież o ogrodnictwie.
- Wydaje nam się, że on żywi jakąś urazę wobec Clave – powiedziała Charlotte. – Nocni
Łowcy zabili jego rodziców. Byli czarownikami zaangażowanymi głęboko w praktykowanie
czarnej magii.
- Nie urazę, tylko obsesję – poprawił Scott. – Dopilnuje tego, by wasz gatunek został starty z
powierzchni ziemi, choć na początku zadowoli się samą Anglią. To cierpliwy, metodyczny
rodzaj szaleńca. Najgorszy typ. – Rozparł się w swoim fotelu i westchnął. – Doszły mnie
wieści dotyczące grupy młodych wilkołaków niesprzysiężonej z żadną sforą, która zajmowała
się szpiegowaniem i dostawała za to sowitą zapłatę. Obnosili się przed przywódcami sfor i
powodowali zamieszanie. Nie miałem pojęcia o narkotyku.
- Sprawiał, że pracowali dla niego nocą i dniem, aż padną z wyczerpania lub narkotyk ich
zabije – odparł Will. – A na to coś nie ma lekarstwa. Jest zabójcze.

Żółto-zielone oczy wilkołaka napotkały jego wzrok.

- Ten yin fen, srebrny proszek, jest narkotykiem, od którego uzależniony jest twój przyjaciel
James Carstairs, prawda? Tyle że pan Carstairs żyje.
- Jem żyje tylko dlatego, że jest Nocnym Łowcą i dlatego, że bierze tylko tyle ile to jest
konieczne i w dodatku najrzadziej jak się da. Mimo to na końcu narkotyk go zabije. – Głos
Willa był śmiertelnie poważny. – Tak samo jak odstawienie go.
- Cóż – odparł Scott ożywionym głosem. – W takim razie mam nadzieję iż fakt, że Magister
skupuje ten narkotyk, nie spowoduje zmniejszenia jego ilości na rynku.

Will zbladł jak ściana. Oczywistym było, że nigdy nie przeszło mu to przez myśl.

Tessa odwróciła się w stronę Willa, ale on zdążył już zerwać się z miejsca i zmierzał w stronę
drzwi, które zatrzasnęły się za nim z hukiem.

Charlotte zmarszczyła brwi.

- Mój Boże, znów pójdzie na Whitechapel – powiedziała. – Czy to było konieczne, Woolsey?
Przeraziłeś tego biedaka i w dodatku bez żadnego powodu.
- Nie ma nic złego w byciu przezornym – odparł Scott. – Ja uważałem, że mój brat będzie żył
wiecznie, dopóki De Quincey go nie zabił.
- De Quincey i Magister byli tacy sami. Bezwzględni – dodała Charlotte. – Gdybyś mógł
nam pomóc…
- Ta cała sytuacja napawa mnie wstrętem – zauważył Scott. – Niestety, likantropy, które nie
są członkami mojej sfory, nie stanowią przedmiotu mojego zainteresowania.
- Gdybyś mógł wysłać kogoś by zbadał grunt, pani Scott, byłabym wdzięczna. Każdy strzęp
informacji dotyczący tego gdzie pracują i nad czym będzie użyteczny. Clave będzie bardzo
wdzięczne.
- Och, Clave – odparł Scott, jakby był śmiertelnie znudzony. – W porządku. A teraz,
Charlotte, porozmawiajmy o tobie.
- Ale ja nie jestem ciekawym tematem do rozmów – odparła Charlotte. Tessa była niemal
pewna, że celowo trzasnęła z hukiem dzbankiem o stolik, rozlewając dookoła wodę. Scott
podskoczył w miejscu z okrzykiem, usuwając się z miejsca by się nie pobrudzić. Charlotte
wstała, cmokając głośno. – Woolseyu – powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu. – Byłeś

background image

mi bardzo pomocny. Pozwól, że odprowadzę cię do drzwi. Instytut z Bombaju wysłał nam
antyczny keris i wprost nie mogę się doczekać, aż ci go pokażę…

Tłumaczenie:

EricaNorthman


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
rozdział 10 Tożsamość indywidualna i zbiorowa, Wstęp do filozofii współczesnej A.Nogal
Kanicki Systemy Rozdzial 10 id Nieznany
zintegrowane rozdzial 10
rozdzial7 (10)
Rozdziały 6 10
WSFiZ zad+rozw, ROZDZIAŁ 10
2007, 9 pervin r10, Rozdział 10: emocje, zdolności adaptacyjne i stan zdrowia
2 10 dzień aniołów stróży
rozdzial 10 zadanie 05
10 rozdzial 10 T4V5BT7NMECVJO7Y Nieznany
Heywood rozdział 10
Dom Nocy 09 Przeznaczona rozdział 10 11 TŁUMACZENIE OFICJALNE
12 Rozdzial 10
rozdzial 10 zadanie 07
Ir-1 (R-1) 143-154 Rozdział 10
rozdzial 10 zadanie 04
rozdzial 10 zadanie 01
Bestia zachowuje się źle Rozdział 10
Świt dalszy ciąg BD Rozdział 10

więcej podobnych podstron