JUSTINE DAVIS
BRYLANT BEZ SKAZY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy to raczej on łatwo ulega
manipulacji?
Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku.
Zawsze ulegał namowom Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej grę. Przyrodnia
siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości dla ludzi, że trudno jej było odmówić. Nie
odmówił jej i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty nieproszonego gościa, choć czas
ku temu był wyjątkowo niesprzyjający.
Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nieopodal rozległ się warkot silnika
samochodu. Siedzący za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować, czy spotkała go
kara, czy nagroda. Cieszył się, że pozwolono mu prowadzić nowego pikapa, ale był trochę
zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie. Miał przywieźć na ranczo jakąś
miastową paniusię.
- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który niespodziewanie zsunął mu się na
nos. Tuż przy uchu usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!
Wielki, czarno - biały ogier rasy appaloosa spoglądał na niego zaczepnie, wyraźnie
zadowolony, że znów udało mu się strącić kapelusz z głowy swego pana. Uwielbiał płatać
takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe przezwisko.
- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo - wymamrotał Grant, ale uśmiechnął
się do swego ulubieńca.
Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier był jednym z najpiękniejszych
koni, jakie w życiu spotkał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i wytrzymały Joker był również
obdarzony wielkim sercem i dobrym charakterem, a na dodatek wszystkie te cechy
przekazywał potomstwu. Taki koń to marzenie każdego jeźdźca.
Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to marzenie ziści się właśnie jemu.
- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierwszy zresztą raz. - Nie wiem,
dlaczego to zrobiłaś, ale dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głośno: - Chodź,
pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim się całkiem rozkleisz.
Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął głową. Grant zauważył, że
zaczął traktować to zwierzę jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało. No, może
podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mądrym owczarku australijskim, który na ranczu był
bardziej pożyteczny niż niejeden pracownik.
Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejażdżki, odprowadził konia do
zagrody przy stajni, by zwierzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na później,
ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie przyjemności i z zapałem wytarza się w
pyle. Listopad zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.
Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale śnieg jeszcze nie utrzymywał
się dłużej.
Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on, i wszyscy będą musieli naprawdę
przyłożyć się do pracy, by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona panna z wielkiego
miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu potrzeba.
Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego pikapa.
- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na ramię uprząż Jokera i poszedł
przywitać gościa.
Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy zabłoconych drzwiach samochodu i
uśmiechał się z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauważył, kto wprawił
młodego pomocnika w taki stan. Z samochodu wysiadła kobieta o długich blond włosach,
związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krótki kożuszek. Widać było, że chłód
wcale jej nie przeszkadza.
Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko. Grant zdawał sobie sprawę, że
gapi się na nią zaskoczony, ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.
Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem, bardzo drobna i delikatna, niczym
figurka z porcelany. Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości. Wydawała się
zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant poczuł, że coś go ściska w sercu. Podobnie wyglądał
jego ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.
- Witaj, Grant. Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było nutę smutku, który
czaił się również w jej zielonych oczach.
- Witaj, Mercy - odrzekł cicho. Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat, uśmiechnęła
się, ale jej oczy pozostały smutne.
- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz latem do domu.
- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po prostu tam mieszkała moja
matka.
Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzikie tereny wokół rancza i rysujące
się w oddali wysokie Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.
- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.
- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekonaniem. Od dzieciństwa wiedział, że tu
jest jego miejsce. Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego samego i nigdy nie
potrafił ani nie chciał opierać się jej sile przyciągania.
- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś wracać. Chyba teraz zaczynam to
rozumieć...
Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Meredith Brady została policjantką,
pomyślał sobie, że pewnie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako nieznośna czternastolatka
przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie o dwa lata młodszej przyrodniej siostry Granta.
Tymczasem Mercy nadał nie mogła mierzyć o wiele więcej niż metr pięćdziesiąt pięć.
- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał ją jako żywiołową, energiczną
nastolatkę, bardzo podobną do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość gdzieś zniknęły.
- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała smutno.
- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.
- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś urosnąć dziesięć centymetrów.
Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy w przeciągu trzech miesięcy
wystrzelił do góry i osiągnął metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się
niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie wpędzał go fakt, że jego przemiana
wywarła ogromne wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej siostry.
- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato bez przerwy deptałaś mi po
piętach. Przykleiłaś się do mnie jak rzep, Meredith Cecelio.
Skrzywiła się.
- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo Meri.
- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla niej to przezwisko. - Pamiętam,
że nie odstępowałaś mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę, kręciłaś się w
pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za mną na ślizgawkę i utknęłaś w obrotowej bramce.
- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z godnością. - I byłam w tobie zakochana
po uszy, po tym, jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi dokuczali.
Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim durzyła, ale nie podejrzewał, że
zaczęło się to tak dawno. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych wspólnych letnich
wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych od niej chłopców, a ona, mimo że łzy
napływały jej do oczu, stała z dumnie uniesioną głową. Przegnał dręczycieli i odprowadził ją
do domu. Przez całą drogę milczała, dopiero w progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że to od tamtej chwili stała się jego nieodłącznym cieniem.
- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.
- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w srebrnej zbroi - odparła cicho. Grant
skrzywił się lekko. Nie nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej nastolatki. - Ale nie
przejmuj się - ciągnęła, widząc jego niepewną minę. - Już dawno się wyleczyłam ze słabości
do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie atrakcyjna powierzchowność, a nie
kryjący się pod nią człowiek. Dzięki Bogu, przeszło mi bardzo szybko.
- Aha.
Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy sprawiło mu przyjemność, że wyznała
dawno minione uczucie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie czuje, i w dodatku tak
bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się śmiać. Przecież już nieraz kobiety podkochiwały się w
nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej
irytowały go te, które dowiedziawszy się o jego sporym majątku, nagle zaczynały mu
okazywać coraz więcej uczucia.
Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie obsypywała go pochlebstwami.
Zupełnie nie pasowałoby to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była jak miniaturowy wulkan
energii i nie odstępowała go na krok.
Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz, która kiedyś przywodziła mu na
myśl psotnego chochlika, zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko zadarty nos, śmiało
zarysowany podbródek... Meredith Brady stała się piękną kobietą. Nic dziwnego, że Chipper
gapił się na nią rozanielonym wzrokiem.
Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas stoi tuż obok, przysłuchując się
ich rozmowie i chłonąc wzrokiem Mercy, która zdawała się zupełnie nie zauważać jego
fascynacji.
- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał surowo chłopakowi. - Ja
odprowadzę naszego gościa do domu.
Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.
- Ale ja chciałem zanieść bagaże...
- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są ciężkie. Lubię podróżować bez
zbędnego obciążenia.
- Ale ja...
- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.
- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle twarz mu pojaśniała. - Jeśli będzie
potrzebny ktoś, kto zna okolicę...
- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem. Grant zauważył, że jej uśmiech, choć
czarujący, był tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z serca. Nie był jednak
sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spotykał podczas swych sporadycznych wizyt u matki.
Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był raczej maską skrywającą...
Właśnie, co? Pustkę? Ból?
Wtedy nagle przypomniał sobie, co w minionym tygodniu powiedziała mu przez
telefon Kristina. Z początku słuchał jej nieuważnie, nie kojarząc imienia Meredith z zadziorną
panną z końskim ogonem. Kristina krótko wyjaśniła mu sytuację. Meredith potrzebowała ja-
kiegoś spokojnego, odludnego miejsca, gdzie mogłaby skryć się na jakiś czas i dojść do siebie
po tym, gdy jej kolega z pracy, Nick Corelli, zginął na służbie.
- Byli sobie bardzo bliscy - relacjonowała mu Kristina. - Meredith jest załamana.
Proszę cię, Grant, to nie potrwa długo. Potrzeba jej ciszy i spokoju. Musi znaleźć się gdzieś,
gdzie ludzie nie będą cały czas mówili o tym, co się stało.
A więc o to chodzi, pomyślał. Za uśmiechem Mercy krył się ból po stracie bliskiego
człowieka. Na pewno bardzo go kochała. Grant sięgnął po dwie niewielkie, granatowe
walizki, które Chipper postawił obok samochodu.
- Powiedziałam, że dam sobie radę.
- Nie wątpię w to, ale pomogę ci. Masz za sobą długą podróż.
- Prawie cały czas siedziałam. Mogę sama nosić bagaże.
Grant odstawił walizki, zastanawiając się, czy reszta wizyty przebiegnie w podobnej
atmosferze. Matka zadała sobie wiele trudu, by nauczyć go dobrych manier. Kiedy
protestował, twierdząc, że kobiety nie oczekują już od mężczyzn galanterii, oznajmiła mu
spokojnie, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni bardzo sobie cenią dobre maniery, o ile nie
towarzyszy im protekcjonalny ton.
Złożył ramiona na piersi i już miał coś powiedzieć, gdy Mercy go ubiegła.
- Nie jestem wyzwolona i niezależna - oświadczyła pośpiesznie, jakby czytała w jego
myślach. - Wiem, że nie zostałam tu zaproszona, a ty masz dużo pracy. Pozwalając mi tu
przyjechać, oddałeś mi wielką przysługę. Jeśli będę mogła w czymś pomóc, po prostu mi to
powiedz. Niech od początku będzie jasne, że nie chcę być traktowana jak gość.
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Jak więc mam cię traktować? Niespodziewanie uśmiechnęła się, tym razem szczerze
i niemal wesoło. Grant poczuł, jak przebiega go dreszcz.
- Najlepiej by było, gdybyś po prostu nie zwracał na mnie uwagi.
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Nie wiem, czy mi się to uda - rzekł z ironią. - Próbowałem przez kilka wakacji z
rzędu, ale bez większego powodzenia.
Uniosła lekko brwi.
- Wiem. A im bardziej usiłowałeś się mnie ignorować, tym więcej się starałam, żebyś
wreszcie mnie zauważył.
- Zauważyłem. Musiał odwrócić wzrok, ponieważ jej uśmiech znów przyprawił go o
dziwny dreszcz. Postanowił więc zmienić temat.
- Kiedy spadnie śnieg, trudno ci będzie stąd wyjechać.
- Przywiozłam dużo książek.
- Nie oczekuję, że będziesz pomagała, ale wolałbym, żebyś nie dostarczała
dodatkowego zajęcia moim pracownikom. Zima to najcięższa pora roku i wszyscy mają
mnóstwo roboty.
Mercy spokojnie przyjęła jego słowa.
- Nie znam się na pracy na ranczu - odparła bez skrępowania. - Nie umiem jeździć
konno, nic nie wiem o krowach. Ale potrafię się obsłużyć. Nie musisz się mną opiekować.
Widać było, że szczere przyznanie się do niewiedzy nie sprawia jej trudności. Grant
żałował, że nie każdy to potrafi. Widział już wielu ludzi, którzy przyjeżdżali do tej części
kraju po przygodę, nie zdając sobie sprawy z czekających ich trudów. Jego przyrodni brat
Kyle był właśnie taki. Ale Samantha Rawlings, urodzona i wychowana w tych stronach,
szybko sprowadziła go na ziemię i bardzo wiele nauczyła.
Na myśl o tym Grant uśmiechnął się w duchu. Kyle, z pozoru lekkoduch i playboy,
wreszcie się ustatkował i znalazł cel w życiu.
Stało się to dość późno, ale nie dziwił się temu ten, kto znał matkę Kyle'a, mściwą
manipulantkę Sheilę Fortune. Grant nie pierwszy raz pomyślał z wdzięcznością o swojej
matce, ciepłej, szczerej i dobrej. Zadziwiające było to, że wszystkim dzieciom Sheili udało się
jakoś zorganizować sobie życie. Wszyscy troje, Kyle, Michael i Jane, założyli rodziny, co
pewnie doprowadziło ich matkę do wściekłości, ponieważ przez to straciła nad nimi kontrolę.
Nie zazdrościł swemu przyrodniemu rodzeństwu. Prawdę mówiąc, czasami nawet współczuł
ojczymowi, ale zwykle szybko tłumił w sobie to uczucie.
Otrząsnął się z zamyślenia. Zastanowiło go, dlaczego nie potrafi skupić się na
rozmowie z Mercy i pozwala myślom rozbiegać się chaotycznie.
- Nie będę miał czasu, żeby się tobą zajmować, zwłaszcza kiedy spadnie śnieg -
ostrzegł. - Tak samo jak inni, będziesz zdana na siebie.
W jej oczach ukazał się jakiś cień i Grant natychmiast pożałował swoich słów.
- Poradzę sobie - zapewniła beztrosko, jakby chciała stłumić emocje. Sięgnęła po
walizkę. - Zaniesiemy je razem? - zaproponowała.
- Dobrze - zgodził się i wziął drugą.
Z łatwością podniosła bagaż z ziemi, chociaż wiedział, że nie jest lekki. Nie powinno
go to dziwić. Jako policjantka musiała pewnie być silna i sprawna, by móc wykonywać swoją
pracę. A najwyraźniej wykonywała ją doskonale. Kristina powiedziała mu, że Mercy służy w
policji od pięciu lat, akademię ukończyła w wieku lat dwudziestu jeden, i tego samego dnia
została zaprzysiężona. Zawsze pragnęła być policjantką, a jeśli już coś sobie postanowiła, nic
nie było w stanie jej od tego odwieść.
W głosie swojej trochę zepsutej przyrodniej siostry usłyszał ton podziwu, a to nie
zdarzało się często. Spełnił jej prośbę. Kristina potrafiła być denerwująca, ale rekom-
pensowała to inteligencją i urokiem osobistym. Grant nie wątpił, że trafi kiedyś na
mężczyznę, który nie pozwoli jej sobą manipulować i nie nabierze się na pozę rozpieszczonej
księżniczki, a wtedy iskry będą latały w powietrzu.
Mercy była od wielu lat jej najlepszą przyjaciółką, więc kiedy potrzebowała pomocy,
Kristina natychmiast stanęła na wysokości zadania. Nie wahała się wykorzystać do tego
swojego przyrodniego brata. A ponieważ rzadko prosiła o coś nie dla siebie, Grant nie mógł
jej odmówić.
Mercy. Cały czas nazywał ją w myślach tym przezwiskiem z dzieciństwa. Nie
powinien jednak zapominać, że teraz to dorosła kobieta, pogrążona w żałobie po stracie
bliskiej osoby. Musiał opanować przyśpieszone bicie serca, nieoczekiwany dreszcz,
przeszywający go na widok jej uśmiechu. Takie reakcje są teraz zupełnie nie na miejscu.
Doszedł w końcu do wniosku, że to pewnie skutek zbyt długiego braku damskiego
towarzystwa. Od miesiąca prawie nie widział kobiety, a na ostatniej randce był trzy miesiące
temu. Nic dziwnego, że hormony dały o sobie znać na widok Mercy, która zmieniła się w
piękną kobietę.
Nie był pewien, czy wie, jak zająć się kobietą o złamanym sercu. Poznał ból po stracie
bliskiego człowieka, kiedy matka odeszła od ojca i opuściła ranczo. Miał wtedy zaledwie trzy
lata. Drugi raz cierpiał w podobny sposób, kiedy patrzył na długą, powolną śmierć ojca, który
do ostatnich chwil życia żałował, że stracił ukochaną kobietę.
Wtedy nic nie potrafiło stłumić jego bólu, jak więc mógł liczyć na to, że pomoże
komuś innemu uporać się z cierpieniem?
Kristina mówiła, że Mercy potrzebuje jedynie jakiejś kryjówki, spokojnego miejsca,
gdzie mogłaby dojść do siebie. On sam znalazł schronienie i ukojenie w tych dzikich
stronach, ale nie podejrzewał, by dziewczyna z miasta zareagowała podobnie. Zwłaszcza po
okrutnej, nagłej śmierci kogoś, kogo chyba bardzo kochała, sądząc po smutku w jej oczach.
Takiego bólu chyba nic nie zdoła stłumić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Być może Mercy nie widziała już w Grancie rycerza w srebrnej zbroi, ale musiała
przyznać, że nadal robi na niej wrażenie. Praca na ranczu doskonale wyrabia mięśnie i
kształtuje sylwetkę, lepiej niż ćwiczenia w siłowni, którym oddawali się z zapałem jej
koledzy z Minneapolis.
Podobały jej się lekkie zmarszczki w kącikach niebieskich oczu, pięknie
kontrastujących z opaloną twarzą. Ciemnoblond włosy miał teraz krótsze niż dawniej, ale
właśnie taka fryzura bardziej do niego pasowała.
To niewątpliwie przystojny mężczyzna, stwierdziła w duchu Mercy, dumna z tego, że
potrafi tak spokojnie to przyznać, nie czując dawnego drżenia w sercu. No, prawie nie czując.
Włożyła sweter do szuflady i rozejrzała się po pokoju. Grant powiedział jej, że
korzysta z niego Kristina podczas swoich rzadkich wizyt na ranczu, „dopóki nie znudzi jej się
samotność i nie zatęskni za życiem towarzyskim wielkiego miasta”. Nie zauważyła jednak, by
przyjaciółka odcisnęła na tym wnętrzu swój ślad.
A może Grant po jej odjeździe przywracał pokój do normalnego stanu? Proste
umeblowanie, ograniczone do niezbędnego minimum, było zupełnie nie w stylu Kristiny.
Mercy jednak wszystko się tu podobało: duże łóżko, prosta dębowa komoda i biurko oraz
zasłony w wesołą, biało - niebieską kratkę. Przy dużym oknie stał wygodny fotel, obity
niebieskim materiałem.
Podeszła do łóżka i wzięła niewielki stos bawełnianych bluz z długimi rękawami.
Starała się spakować najcieplejsze ubrania, pamiętając dramatyczny opis srogich zim na
ranczu.
Układała bluzy w kolejnej szufladzie, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo
zaakceptowała swoje dawne przezwisko. Kiedyś go nienawidziła, ale gdy zdała sobie sprawę,
że jedynie Grant tak ją nazywa, zaczęło jej się podobać.
Poza tym, nazywając ją dawnym przezwiskiem, Grant dał jej do zrozumienia, że nadal
traktuje ją jak dziecko. Trudno. Wcale jej to nie przeszkadzało.
Na łóżku zostały już tylko dwie jedwabne nocne koszule. W dzień mogła nosić dżinsy,
ciepłe majtki i wełniane skarpety, ale nocą wolała czuć na skórze gładki jedwab. Był to jeden
z niewielu luksusów, na jakie sobie pozwalała, więc nie zamierzała się tego wstydzić ani mieć
z tego powodu wyrzutów sumienia. Ułożyła je starannie w ostatniej wolnej szufladzie i
podeszła do drzwi, ponieważ usłyszała za nimi jakiś dziwne skrobanie.
- A kto ty jesteś? - zapytała z uśmiechem.
Na progu siedział średniej wielkości szaroczarny pies. Choć spoglądał na nią
spokojnie, poczuła się trochę nieswojo, ponieważ jedno jego oko było brązowe, a drugie
jasnoniebieskie. Przykucnęła przy czworonogu, ale nie pogłaskała go. Coś w postawie
zwierzęcia powstrzymało ją przed obdarzaniem go zbędną czułością.
- Przyszedłeś sprawdzić, co to za nieproszony gość? Pies przechylił łeb i wyraźnie
szacował ją wzrokiem.
Miała ochotę się roześmiać.
- Lepiej będzie, jak zostawisz go w spokoju. To nie jest kanapowy pieszczoch.
Szybko uniosła wzrok, zdumiona bezszelestnym nadejściem Granta. Rzadko udawało
się ją tak zaskoczyć.
- Zauważyłam - odparła. - Miewałam już do czynienia z psami.
- To pies pracujący, nie domowy pupilek. Nie szuka przyjaciół.
Przez chwilę Mercy zastanawiała się, czy w jego słowach kryje się coś więcej niż
tylko ostrzeżenie na temat charakteru psa. Doszła jednak do wniosku, że tylko jej się
wydawało.
- Nie mam zamiaru mu się narzucać. - Wstała. Pies nadal na nią spoglądał, teraz jakby
trochę rozbawiony. - Ale jeśli zmieni zdanie, nie będzie ci chyba przeszkadzało, jeśli się z
nim zaprzyjaźnię?
- To mało prawdopodobne - odrzekł krótko, a Mercy znów się zastanawiała, czy mówi
o sobie, czy o psie.
Stłumiła westchnienie. Nie pamiętała, żeby w przeszłości był taki oschły.
- Ma jakieś imię? - zapytała. - A może to po prostu Pies?
Ku jej zdziwieniu Grant poczerwieniał.
- No... przez jakiś czas rzeczywiście nazywaliśmy go po prostu Pies, ale potem sam
nam pokazał, na jakie imię zasługuje.
Mercy uśmiechnęła się.
- A więc na jakie imię zasłużył? Widząc, że nie uznała jego odpowiedzi za idiotyczną.
Grant odprężył się.
- Ryzykant.
Mercy zerknęła na psa, który siedział nieruchomo, cały czas w tym samym miejscu.
- A dlaczego?
- Kiedy nie pracuje, to nie chce mu się nawet łapą ruszyć. Ale kiedy zabiera się do
roboty... to wystarczy za pięciu pomocników. Nic go nie powstrzyma. Przepędza bydło gdzie
sobie tylko zażyczysz, niczym marszałek dowodzący armią. Widziałem, jak pędził niewielkie
stado przez ponad pół kilometra, nie dotykając ziemi.
- Jak to? - zdziwiła się Mercy.
- Skakał po grzbietach zwierząt, z jednego na drugi. Ryzykuje życie, ale ani na chwilę
nie ustaje.
Spojrzała na psa, który nie mógł ważyć więcej niż dwadzieścia kilogramów.
- Już rozumiem, skąd u niego takie pełne wyższości spojrzenie. Zapracował sobie na
szacunek.
- Owszem. - W jego głosie słychać było zadowolenie. Mercy poczuła, że nie może
spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na psa, dopóki Grant znów się nie odezwał: - Pomyślałem
sobie, że zechcesz rozejrzeć się po ranczu, zobaczyć co gdzie jest.
Dopiero teraz na niego spojrzała i zastanawiała się, dlaczego przed chwilą nie mogła.
Nie było w nim nic groźnego, no może oprócz imponującego wzrostu i mięśni, ale do tego
była przyzwyczajona. Podczas służby w policji nieraz dawała sobie radę z potężniejszymi
mężczyznami.
- Chętnie się rozejrzę. Nie będę musiała później zawracać ci głowy. - Zerknęła na
niego z ukosa. Nie wiedziała, co powiedziała mu Kristina i nie chciała zdradzać mu więcej
szczegółów niż to konieczne. - Obiecuję, że nie zostanę tu zbyt długo. Kiedy tylko... mnie
wezwą, wskoczę do samolotu i zniknę.
Spoglądał na nią przez chwilę.
- Nie chciałem sugerować, że będziesz mi przeszkadzać.
- Ależ będę ci przeszkadzać - oznajmiła, wzruszając ramionami. - Nie mieszkam tu,
nic nie wiem o życiu na ranczu, choćbym nie wiem jak się starała, zawsze będę trochę
wchodzić w drogę. Postaram się tylko robić to jak najrzadziej.
Zdziwiony uniósł brwi.
- Rzeczywiście się zmieniłaś. Roześmiała się i zaraz zdała sobie sprawę, że po raz
pierwszy od śmierci Nicka śmieje się szczerze. Na myśl o Nicku ból znów wrócił, ale
opanowała się.
- Chodzi ci o to, że w dzieciństwie nigdy się nie zastanawiałam, czy komuś
przeszkadzam? - zapytała lekko.
Uśmiechnął się, jakby jej radość sprawiła mu przyjemność.
- Coś w tym rodzaju.
- Tylko przy tobie się tak zachowywałam. Zwłaszcza kiedy widziałam, że cię to
denerwuje.
- Nawet wtedy podejrzewałem, że robisz mi to na złość.
- Gdybyś naprawdę nie zwracał na mnie uwagi, pewnie dałabym ci spokój.
- I dopiero teraz mi to mówisz? - zapytał z udawanym oburzeniem.
Tym razem roześmiali się oboje i Mercy poczuła, że ból, który nosiła w sercu od
chwili, gdy Nick skonał w jej ramionach, trochę zelżał.
Chwyciła kożuszek i włożyła go, schodząc za Grantem na dół. Dom był piętrowy,
rozległy, ze spadzistym dachem. Trzy sypialnie na poddaszu były dobrze ocieplone i
ogrzewane piecami na drewno, do których Grant miał największe zaufanie.
- Mamy również ogrzewanie gazowe - wyjaśnił, kiedy mijali wielki bojler - ale staram
się zbyt często go nie używać. Tylko do gotowania i ogrzewania wody.
- Ciepła woda? - spytała żartobliwie. - A Kristina mi mówiła, że macie tu spartańskie
warunki.
Spojrzał na nią przeciągle, jakby nie mógł zdecydować, czy mówi serio. Odgadła, że
miał ją za rozpieszczoną miejską damę. Nawet się nie starała wyprowadzić go z błędu. Takich
rzeczy nie udowadnia się słowami, tylko czynami. Nie będzie wchodziła mu w drogę i sama o
siebie zadba.
- Lubię ciepłe prysznice - oznajmił krótko.
Mercy milczała, ponieważ w wyobraźni ujrzała zupełnie nieoczekiwany obraz. Myśl o
nagim Grancie pod prysznicem przyprawiała ją o szybsze bicie serca.
- W zimie wszyscy pilnują, żeby ogień nie zgasł - mówił dalej, wskazując duży piec w
rogu. - Gdyby zgasł, dom bardzo szybko by się wychłodził.
Mercy otrząsnęła się z rozmarzenia.
- Wyobrażam to sobie - powiedziała. Pod ścianą spostrzegła niewielki stos drewna
opałowego. - Gdzie trzymacie zapas?
Wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi nieopodal pieca.
- W przybudówce. W domu jest zwykle zapas wystarczający na tydzień. Tyle zwykle
trwają najdłuższe śnieżyce.
Skinęła głową. Jeśli oczekiwał, że taka wiadomość ją przestraszy, to gorzko się
rozczarował. Owszem, mieszkała w mieście, ale przecież w Minneapolis również zdarzały się
bardzo srogie zimy.
- Chipper to chyba miły dzieciak - powiedziała, wychodząc za Grantem na dwór.
- Właśnie. Miły, ale to jeszcze dzieciak. Niedawno skończył szkołę średnią. To jego
pierwsza praca.
Czyżby usłyszała w tonie jego głosu ostrzeżenie? A może znów doszukiwała się w
nich podtekstów, których tam nie było? Nie mogła nie zauważyć, jakie wrażenie zrobiła na
chłopaku. Przez całą drogę na ranczo jąkał się i czerwienił. Czyżby Grant podejrzewał, że ma
ochotę zabawić się uczuciami naiwnego dzieciaka? Nagle uderzyła ją ironia tej sytuacji.
- Boże, czy ja wyglądałam tak samo? - zapytała z ironicznym uśmiechem. - Gapiłam
się na ciebie jak sroka w gnat i czerwieniłam co pięć minut?
Grant zatrzymał się i spojrzał na nią przenikliwie. Potem uśmiechnął się z wolna.
- Owszem, czasami tak wyglądałaś - przyznał.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. Pochlebiało mi to, choć czasami wprawiało w zakłopotanie.
- Nie chciałam stawiać cię w niezręcznej sytuacji. Obiecuję ci, że to się już nie
powtórzy - dodała poważnie.
Jego usta zadrgały.
- Szkoda. Teraz może bardziej bym to docenił. Odwrócił się na pięcie i poszedł dalej,
zanim zdążyła odpowiedzieć. A więc Grant McClure nie stracił poczucia humoru. No bo
przecież to musiał być żart.
Podbiegła kilka kroków, by się z nim zrównać. Nie zwolnił, żeby nie musiała
wydłużać kroków. Powiedziała sobie, że dzięki temu nie straci formy i wyjdzie jej to na
dobre.
- Więc Chipper niedawno zaczął tu pracować?
- Jako stały pracownik, tak. Przedtem pracował tylko w lecie i czasami w sobotę i
niedzielę, razem z matką.
Z matką?
- Aha. - Tylko tyle mogła powiedzieć.
- Rita dla nas gotuje.
Rita. Mercy wyobraziła sobie smagłą brunetkę o ognistych oczach. Mimowolnie
dokonała w myślach szybkich obliczeń. Chipper miał osiemnaście lat. Jeśli jego matka wyszła
młodo za mąż, może mieć teraz na przykład trzydzieści sześć lat. Tylko sześć lat starsza od
Granta. To mała różnica wieku, nie przeszkodziłaby w romansie.
Miała nadzieję, że ojciec Chippera to zwalisty siłacz, łatwo wpadający w gniew.
Natychmiast zganiła się za takie myśli. Jakie to w ogóle ma znaczenie?
- Gotuje tylko w weekendy? - zapytała lekkim tonem.
- Tak, ale za to dużo. Wystarcza na cały tydzień. Zamrażamy zapasy. Nauczyła też
nas, jak przygotować prostsze potrawy, żebyśmy mogli przetrwać w zimie, kiedy zabraknie
nam zapasów.
- Dobry pomysł - stwierdziła Mercy.
- Gotowanie na zapas czy przeszkolenie kilku z nas?
- I to, i to - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie jestem zbyt dobrą kucharką. Kristina może
zaświadczyć.
- Już to zrobiła. Powiedziała, że jeśli się spodziewam po tobie pracy w kuchni tylko
dlatego, że jesteś kobietą, to mocno się zawiodę.
- Ufff... - Mercy westchnęła z przesadą. - Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy.
- Jej ostrzeżenie niewątpliwie uchroniło mnie przed strasznym losem.
- Niewątpliwie - zgodziła się Mercy z wymuszoną powagą. - Ale za to świetnie
zmywam naczynia. Może ten talent mi się tu na coś przyda?
- Porozmawiaj z chłopakami. Zwykle ciągną zapałki.
- Oni? A ty nie?
- Bycie szefem ma swoje dobre strony - oznajmił z szerokim uśmiechem.
Nagle rozległo się donośne rżenie i Mercy gwałtownie odwróciła głowę. W obszernej
zagrodzie, nieopodal większej z dwóch stodół, stał imponujący rumak bardzo oryginalnej
maści. Przednia połowa ciała była połyskliwie czarna, tylna natomiast biała, upstrzona
czarnymi łatkami różnej wielkości.
Mercy przypomniała sobie coś z dawnej przeszłości. Kiedy jako nastolatka durzyła się
w Grancie, chciała wiedzieć jak najwięcej o wszystkim, czym on się interesował. Dlatego też
przeczytała wiele książek o koniach i chociaż w zasadzie nigdy przedtem nawet nie zbliżyła
się do tego zwierzęcia w naturze, wiele wiadomości zostało jej w głowie. Między innymi
zapamiętała zdjęcie podobnego konia, tylko w brązowe łaty, a nie w czarne.
- Czy to appaloosa? - zapytała niepewnie, podchodząc do ogrodzenia.
- Tak - potwierdził Grant, trochę zaskoczony.
- Widziałam kiedyś zdjęcie takiego konia. - Nie zamierzała przyznawać się, jak do
tego doszło. - Ale tamten był brązowo - biały.
- Mogą być najróżniejszej maści. Na przykład niektóre są prawie całkiem białe, z
małymi łatkami. Mam tu taką klacz. Nosi jego źrebię. - Ruchem głowy wskazał na konia w
zagrodzie.
Zatrzymała się i spojrzała na górującego nad nią konia. Nie bała się go, zwłaszcza że
przekrzywił głowę i przyglądał jej się z życzliwym zainteresowaniem.
- Jaki piękny. - Ogier parsknął radośnie, jakby zrozumiał jej słowa, a Mercy
roześmiała się.
- To w prostej linii potomek Wodza, który jakieś trzydzieści, czterdzieści lat temu był
najlepszym ogierem w stanie Teksas. Ale niech cię nie zmyli jego szlachetne pochodzenie. To
zwykły pajac - wyjaśnił trzeźwo Grant.
- Rzeczywiście. Przez tę łatkę wygląda trochę jak cyrkowy klaun.
To była prawda. Koń miał nad okiem pojedynczą białą łatkę, która nadawała mu
komiczny wygląd.
- Uważaj - ostrzegł Grant, kiedy przechyliła się przez ogrodzenie. - Może wygląda jak
klaun, ale to ogier, a zachowanie ogiera jest nieprzewidywalne. Cofnęła się o pół kroku.
- Chcesz powiedzieć, że może ugryźć albo kopnąć?
- No... nie. Jeszcze mu się nie zdarzyło.
- Aha. Masz go od niedawna, tak?
- Ponad półtora roku. Zamrugała oczami.
- I przez ten czas nikogo nie ugryzł ani nie kopnął, a ty się nadal martwisz?
Skruszony Grant spuścił wzrok.
- Nie martwię się, tylko... trochę mnie to zastanawia. Nie spotkałem ogiera, który by
nie miał żadnego brzydkiego zwyczaju.
- A ten nie ma?
- Nie. Z wyjątkiem tego, że strąca mi z głowy kapelusz, kiedy do niego podejdę -
odparł. Mercy prychnęła rozbawiona, a koń parsknął cicho, jakby chciał jej zawtórować albo
zwrócić na siebie uwagę. Grant wzruszył ramionami. - Pewnie jesteś bezpieczna. On napra-
wdę jest bardzo dobrze wychowany. Tylko nie wykonuj żadnych nagłych ruchów, żeby go nie
wystraszyć, i nie dotykaj go, dopóki sam cię do tego nie zachęci.
Grant nie wyjaśnił, jak taka zachęta miałaby wyglądać, więc Mercy doszła do
wniosku, że wyczuje ją, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Znów podeszła do ogrodzenia,
a koń nachylił się nad nią i wciągnął nosem powietrze. Jego oddech wzburzył jej włosy.
Nagle poczuła, że delikatnie dotknął chrapami jej końskiego ogona, zarżał lekko, odsunął się i
spojrzał na nią, jakby na coś czekał. Nie poruszyła się, a on jeszcze raz powtórzył cały
manewr. Czyżby to była ta zachęta, o której wspomniał Grant?
Zerknęła na niego i zobaczyła, że przygląda się uważnie całej scenie, ale z jego twarzy
nie potrafiła nic wyczytać. Czyżby to był jakiś sprawdzian? A jeśli nie zda egzaminu, to
zabroni jej wychodzić z domu do końca pobytu na ranczu?
To już chyba paranoja, zganiła się w duchu.
Z uśmiechem wyciągnęła powoli rękę i poklepała konia po czarnej szyi. Zwierzę znów
zarżało i Mercy uznała to za oznakę zadowolenia. Nie wiedziała tylko, czy koń ucieszył się z
pieszczoty czy z tego, że wreszcie zrozumiała jego niemą prośbę.
- Ma jakieś imię? - zapytała, podziwiając mocne mięśnie i połyskliwą skórę.
- Nazywam go Joker.
- Wiem nawet, dlaczego - odparła ze śmiechem, który przychodził jej coraz łatwiej. -
Ale czy to jego prawdziwe imię?
- Jest zarejestrowany jako Płomień Fortune. Oczy Mercy rozszerzyły się.
- Fortune? Tak jak nazwisko tej rodziny? Grant skinął głową.
- Kate zostawiła mi go w spadku.
- Babka Kristiny? Ta, która zginęła w katastrofie samolotowej?
Znów skinął głową. Na jego twarzy pojawił się wyraz namysłu połączonego ze
zdziwieniem.
- On jest wart... pewnie więcej niż to całe ranczo - stwierdził. - Nie mam pojęcia,
dlaczego tak zadecydowała.
A więc dlatego miał przed chwilą taką niepewną minę. Nie wiedział, dlaczego Kate
zapisała mu takie piękne zwierzę. Nadal zadziwiał go fakt, że jest właścicielem Jokera. Mercy
spojrzała mu prosto w oczy.
- Twoja matka wyszła za mąż za syna Kate, zgadza się? Jesteś więc pasierbem jej
syna. Można powiedzieć, że jej wnukiem.
- Może to jest jakieś wyjaśnienie - odparł z powątpiewaniem. - Ale wydawało mi się,
że niewiele dla niej znaczę. Nie noszę nazwiska Fortune, nie należę do rodziny. Oczywiście,
wszyscy członkowie klanu byli zawsze dla mnie... bardzo mili. Mama od dwudziestu pięciu
lat jest żoną Nate'a, ale ja po prostu do nich nie pasuję.
- Najwyraźniej Kate była innego zdania, jeśli zostawiła ci tak cenne zwierzę.
Potrząsnął głową.
- Nadal tego nie rozumiem. Swoje ranczo zapisała mojemu przyrodniemu bratu,
Kyle'owi, a Joker również powinien przypaść mu w udziale. Gdyby Kyle lepiej znał się na
hodowli zwierząt, na pewno nie zgodziłby się oddać Jokera. Powinien był o niego walczyć.
- Skoro nie zna się na zwierzętach, to pewnie koń niewiele go obchodził.
- Próbowałem mu wytłumaczyć, jaką taki koń ma wartość i że Kate nie powinna mi go
zostawiać.
- Chciałeś oddać to, co zapisała ci Kate, bo uważałeś, że ci się to nie należy?
Mercy poczuła dziwny ucisk w piersi. Przypomniała sobie, że Grant, jako
siedemnastolatek, zamiast się cieszyć, ubolewał nad swoim zwycięstwem w szkolnych za-
wodach pływackich, ponieważ najsilniejszy zawodnik drużyny przeciwnej zachorował i
wycofał się ze współzawodnictwa. Grant twierdził wtedy, że jego zwycięstwo nic nie znaczy,
bo nie zmierzył się z najlepszym. Uznała to za bardzo szlachetną postawę. Teraz stwierdziła,
że Grant nic nie stracił ze swojej bezkompromisowej uczciwości.
- Od półtora roku staram się to zrozumieć. Jeśli jego potomstwo będzie chociaż w
połowie takie jak on, to ranczo zacznie przynosić wielkie dochody. Ale dlaczego to zrobiła?
Często widuję Nate'a, ale Kate spotkałem tylko kilka razy.
- Może zrobiłeś na niej dobre wrażenie.
Poruszył się niespokojnie, jakby chciał ukryć skrępowanie. Wsunął ręce do kieszeni
dżinsów, a Mercy nie mogła nie zauważyć, jak dobrze te spodnie na nim wyglądają.
- Może - powiedział bez przekonania.
- Widzę, że nie jesteś z tej historii zbyt zadowolony.
- Nie nazywam się Fortune - powtórzył z uporem. - Moja matka wyszła za członka tej
rodziny, ale ja nie potrafiłbym tak żyć jak oni. Nie wiem, jak moja matka to znosi.
- Ja też nie wiem - szczerze wyznała Mercy. - Czasami patrzę na Kristinę i bardzo jej
zazdroszczę bogactwa i pozycji, ale przeważnie cieszę się, że nie jestem na jej miejscu.
Oczy Granta lekko się rozszerzyły. Potem uśmiechnął się przyjaźnie, tak jak w
dawnych latach, kiedy zdarzało mu się rozmawiać z nie odstępującą go na krok dwuna-
stolatką. Nawet jeśli denerwowało go jej towarzystwo, nigdy nie zachowywał się wobec niej
złośliwie ani okrutnie. Zresztą Barbara Fortune nie tolerowałaby u syna takiego zachowania.
Mercy nigdy nie spotkała tak ciepłej i dobrej osoby jak matka Kristiny i Granta. Była zupełnie
inna niż Sheila, pierwsza żona Nate'a, chciwa manipulantka, która nigdy nie pogodziła się z
utratą pozycji, jaką zapewniało jej dawne małżeństwo.
- Ja myślę podobnie - zapewnił Grant. - Klan Fortune'ów to amerykański odpowiednik
rodziny królewskiej, ale nie chciałbym mieć takich problemów jak oni.
- Takie wielkie pieniądze potrafią zrobić z właścicielami bardzo dziwne rzeczy -
zauważyła Mercy.
- I z ludźmi, którzy ich otaczają.
Mercy przypomniała sobie noc, kiedy Kristina, załamana po śmierci babki, podzieliła
się z nią długą, pogmatwaną i dramatyczną historią swojej rodziny.
- Tak - rzekła cicho Mercy. - Kate Fortune musiała bardzo cierpieć, kiedy porwano jej
dziecko.
- Matka mi mówiła, że Kate nigdy nie uwierzyła w śmierć swojego dziecka. Nigdy nie
straciła nadziei, ponieważ nie odnaleziono ciała.
Mercy przebiegł dreszcz.
- Jakie to straszne. Kristina twierdzi, że jej ciotka, Rebeka, jest równie uparta jak
babka. Uważa, że śmierć Kate to nie był nieszczęśliwy wypadek.
Grant skrzywił się lekko.
- Właśnie o to mi chodzi. Członkom tej rodziny takie myślenie przychodzi bardzo
łatwo.
- I nic dziwnego. Im się stale coś przydarza. Pomyśl tylko o sprawie Moniki Malone...
Mercy urwała, zdając sobie sprawę, że to bolesny temat. Co prawda Grant podkreślał,
że nie należy do tej rodziny, ale...
- Masz na myśli Jake'a? - zapytał, patrząc na nią.
- Przepraszam. Niepotrzebnie o tym wspomniałam.
- We wszystkich gazetach o tym piszą. Niby dlaczego miałabyś o tym nie mówić?
- Bo sprawa Jake'a w pewien sposób dotyczy również ciebie.
Wzruszył ramionami.
- Jestem z nim skoligacony, ale to nie znaczy, że mam o nim fałszywe wyobrażenie.
Zawsze mi się wydawało, że nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza. Dowodzi rodem
Fortune'ów, ale tak naprawdę oni go chyba nie znają.
- Onieśmiela mnie jego arystokratyczny wygląd - przyznała Mercy. - Może ty lepiej
dostrzegasz jego cechy charakteru, bo spoglądasz na niego z pewnego dystansu.
Spojrzał na nią z namysłem.
- Jesteś policjantką. Co myślisz na temat tej sprawy?
- Wiem o niej za mało, żeby sobie wyrobić jakiś pogląd. Niewiele informacji
przecieka do prasy. Nawet nie słyszałam plotek na ten temat. Zdaje się, że milczenie można
kupić za pieniądze.
- Nie dziwi mnie to.
- A zaskoczyło cię, że Jake został oskarżony?
- Sądząc po dowodach, które znaleziono? Nie. Mimo wszystko trudno mi jednak w to
uwierzyć.
- To naturalne. Nikt nie chce wierzyć, że do takiego czynu był zdolny ktoś znajomy,
ktoś z rodziny, choćby mało spowinowacony.
- Sam już nie wiem - odparł beznamiętnie. - Można też powiedzieć, że takie zdarzenia
nie są w tej rodzinie rzadkością.
Mercy nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale w duchu zgadzała się, że trudno było
uwierzyć w winę Jake'a Fortunek. Czy to możliwe, by przystojny, dobrze wychowany,
spokojny i opanowany Jake zamordował słynną gwiazdę kina?
Wiedziała jednak, że każda rodzina, zwłaszcza tak potężna i wpływowa, skrywa jakieś
tajemnice.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No nie! - krzyknęła zaskoczona Mercy, a Grant nie mógł powstrzymać śmiechu.
Joker znów potargał starannie związane włosy Mercy. Cofnęła się i spojrzała na niego z
oburzeniem. - - Muszę zmienić ten jabłkowy szampon na inny - wymamrotała.
- To chyba nie tylko o to chodzi. - Grant nadal się uśmiechał. - Czasami daję mu
jabłka, ale wcale na nie tak nie reaguje.
Była to prawda. W ciągu minionego tygodnia Mercy stała się ulubienicą Jokera. Na jej
widok głośno rżał, obrażał się, jeśli nie zwracała na niego uwagi, i głośno protestował, kiedy
zbyt długo okazywała zainteresowanie innym koniom.
- Po prostu jestem dla niego kimś nowym - stwierdziła. - W dodatku moje włosy
pachną jak jego przysmak.
- Jesteś dla niego zjawiskiem. Niewiele kobiet pojawia się na ranczu, a nawet jeśli się
pojawią, to trzymają się od Jokera z daleka.
- A więc lubi płeć przeciwną, tak?
- To należy do jego obowiązków. W końcu jest ogierem - zauważył Grant,
jednocześnie się zastanawiając, czy to przyziemne wyjaśnienie nie wprawi Mercy w za-
kłopotanie.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Grant zrozumiał, że tak samo jak dwanaście lat
przedtem, niełatwo jest ją zawstydzić.
- Masz rację. Może powinieneś znaleźć mu stałą partnerkę?
- Ma ich wiele, w każdym sezonie rozrodczym - odparł.
- Większość samców pozazdrościłaby mu takich obowiązków.
Uniósł brwi i spojrzał na nią badawczo. Czyżby usłyszał gorycz w jej głosie? A nawet
oskarżenie? Nigdy nie brał na siebie domniemanych win całej męskiej populacji i teraz też nie
zamierzał tego robić.
- Być może - odrzekł. - Ale inni bardzo by mu współczuli, że tak dał się omotać
miastowej pannie.
Zmarszczyła czoło i na jej twarzy Grant zauważył wyraz, który zapewne przed chwilą
malował się na jego własnej. Najwyraźniej zastanawiała się, czy ją o coś oskarża. Nie miał
takiego zamiaru. Wygasła w nim dawna złość na eleganckie kobiety z wielkich miast i ich
gierki.
- A czy to źle? - spytała.
- Powiedzmy, że miejsce takich panien jest w mieście. Uniosła brwi.
- Rozumiem. A twoja matka? Jej miejsce też jest w mieście?
Strzał był celny, Grant skrzywił się boleśnie. W przeszłości Mercy nigdy nie unikała
konfrontacji i wyraźnie nic się pod tym względem nie zmieniło. Przecież była policjantką.
- Uważa, że jej miejsce jest u boku Nate'a. Wydaje się zadowolona ze swojego życia, a
tylko to się liczy.
- Ale wolałbyś, żeby była szczęśliwa tutaj. Pożałował, że rozpoczął ten temat.
- Nie ma znaczenia, co bym wolał. Chociaż urodziła się w Wyoming, czuła się tutaj...
odizolowana. Na ranczu nie miała towarzystwa kobiet, najbliżsi sąsiedzi mieszkają kilka
kilometrów stąd, a Clear Springs jest jeszcze dalej.
- Chyba to rozumiem - stwierdziła Mercy łagodniejszym tonem. - Twoja matka to
towarzyska, otwarta kobieta. Musiała się tu czuć bardzo samotna.
- Tak.
- Ale pewnie bardzo cierpiała, kiedy cię tu zostawiła, przenosząc się do Minneapolis.
Wiem, jak bardzo cię kocha. Rodzina to dla niej wszystko.
- Nie zostawiła mnie. Sam postanowiłem zostać. Spojrzała na niego wzrokiem,
którego nie potrafił rozszyfrować.
- Wiem. Powiedziała mi, że nawet jako czteroletnie dziecko byłeś upartym kowbojem.
Cofnął się trochę i zmarszczył brwi.
- Moja matka ci tak powiedziała?
- Mówiła mi, że kiedy wyszła za Nate'a, zapytała cię, czy nie zamieszkałbyś z nimi. A
ty kopnąłeś Nate'a w kostkę i uciekłeś.
Grant poczuł, że się czerwieni.
- Moja matka ma za długi język.
- Jesteś zły, bo to powiedziała, a może dlatego, że powiedziała to akurat mnie?
- Z obu tych powodów - mruknął. Nagle coś przyszło mu do głowy i spojrzał na
Mercy badawczo. - A właściwie kiedy odbyła się ta rozmowa?
- O ile pamiętam, tuż przed świętami. Pomagałam Kristinie ubierać choinkę.
Przed świętami? Prawie rok temu? Dlaczego Mercy rozmawiała o nim z jego matką?
Uderzyła go jeszcze jedna myśl. Ostatnie święta spędził z rodziną, ale nikt nawet nie
wspomniał wtedy o Mercy. Pamiętał to dobrze. Zresztą gdyby odwiedziła jego rodzinę, matka
z pewnością by mu o tym opowiedziała; bardzo się starała, by Grant poczuł przynależność do
klanu Fortune'ów, a jednym z przejawów tych starań było powiadamianie go o wszystkich
ruchach członków rodziny i ich najbliższego otoczenia, do którego należała również Mercy -
jako przyjaciółka Kristiny.
- Odwiedziłem mamę w ostatnie święta. Spędziłem w Minneapolis cały tydzień, ale
ciebie nie widziałem...
Nagle przyszło mu do głowy, że wyjechała wtedy gdzieś ze swoim kolegą z pracy,
który pewnie był jej towarzyszem życia. Natychmiast pożałował swoich słów. Mercy jednak
wcale nie wydawała się urażona ani zasmucona. Uśmiechnęła się do niego szeroko.
- Chodziło mi o święta sprzed dwunastu lat. Gwałtownie zamrugał oczami.
- Aha - wyjąkał i dodał, marszcząc czoło: - Udało ci się mnie nabrać, co?
- Tak. Dałeś się nabrać jak dziecko. Poklepała Jokera po szyi, pogładziła po
aksamitnych nozdrzach, a ogier zarżał cicho i westchnął z wyraźną przyjemnością. Grant
znów musiał się roześmiać.
Zastanawiał się, jak to możliwe, że taka delikatna i krucha istota jest policjantką.
Zauważył już jednak, że ma poczucie humoru, a refleksem i bystrością nadrabia drobną
posturę i brak siły fizycznej. Jej silną stroną były nie mięśnie, ale spryt i inteligencja.
- Jakiś ty piękny, mój przystojniaczku - rzekła do konia pieszczotliwie. Widać było, że
uległa jego urokowi. - Dobrze o tym wiesz, prawda? Bardzo jesteś z siebie zadowolony, co? -
Joker prychnął i wyciągnął szyję, domagając się kolejnych pieszczot. Grant patrzył na jej
drobne dłonie, gładzące czarną skórę zwierzęcia, i poczuł dziwny ucisk w podbrzuszu. - Przez
ciebie nawet taka „miastowa dziewczyna” jak ja ma ochotę nauczyć się jeździć konno.
Spojrzał na nią czujnie. Czyżby specjalnie powtórzyła określenie, którego przed
chwilą użył, by mu dopiec? Mercy nadal gładziła uszczęśliwione zwierzę, nawet nie patrząc
w stronę Granta, a on po raz pierwszy w życiu poczuł, że jest zazdrosny o konia. I wcale mu
się to nie spodobało.
- Dziękuję, że naprawiłeś te wodze, Chipper. Chłopak miał zdziwioną minę.
- To nie ja, panie McClure. Nie miałem czasu. Najpierw szukaliśmy zagubionego
źrebaka, a potem musiałem naprawić ogrodzenie.
Źrebak, jeden z pierwszych potomków Jokera urodzonych na ranczu MCC, uciekł z
małej zagrody przy stajni dla klaczy zarodowych, przeskakując przez ogrodzenie, którego
górna żerdź się załamała. Jak na roczne źrebię, był to wyczyn godny podziwu. Może miał
zadatki na mistrza skoków przez przeszkody.
Usłyszawszy wyjaśnienie Chippera, Grant zmarszczył czoło.
- To kiedy uporządkowałeś składzik z narzędziami?
- Eee... Na to też nie miałem czasu. Wróciliśmy z Charliem bardzo późno. Zajrzałem
jeszcze do tej tarantowatej klaczy. Wie pan, do tej, która tak dziwnie się zachowuje...
Grant uniósł rękę.
- Nie denerwuj się. Wcale cię nie krytykuję. Spodziewałem się, że szukanie źrebaka
zabierze ci dużo czasu. Ale jeśli to nie ty tam posprzątałeś, to kto?
- Pewnie ten sam skrzat, który wczoraj zamiast mnie przyniósł do domu drewno na
opał.
Grant zerknął przez ramię i zobaczył starego Walta Mastersa, który pracował tu od
kilkudziesięciu lat i widział, jak z małego gospodarstwa, prowadzonego przez ojca Granta,
Hanka McClure, powoli zmienia się w całkiem nieźle prosperujące ranczo. To on
zasugerował, żeby rozpocząć hodowlę koni rasowych, ponieważ ceny wołowiny nie były zbyt
wysokie, a rynek zbytu chwiejny. Z początku Grant miał wątpliwości, potem jednak nabrał
zapału i hodowla koni stała się jego ulubionym zajęciem, a po przybyciu Jokera zaczęła
przynosić coraz większe zyski.
- Nie wspomnę już nawet - ciągnął Walt - że ten skrzat przyniósł drewno do baraku,
gdzie mieszkamy my, biedni, wykorzystywani kowboje.
Grant prychnął i zamachnął się na Walta kapeluszem.
- Wykorzystywani, akurat! - zawołał. - Pokaż mi drugie takie ranczo, gdzie
pracownicy mają w baraku własny stół do bilarda i wannę z masażem wodnym, dla ulżenia
obolałym mięśniom.
Walt uśmiechnął się.
- Twój ojciec pewnie jeszcze teraz przewraca się w grobie z powodu tej wanny.
- Pewnie tak - odparł pogodnie Grant.
Był dumy, że głos mu nie zadrżał. Dużo czasu upłynęło, zanim zdołał się pogodzić z
przedwczesną śmiercią ojca i rozmawiać o niej bez emocji. Bardzo długo nie potrafił o niej
mówić wcale. Ale teraz pogodne, życzliwe docinki Walta nie sprawiały mu najmniejszej
przykrości. Wiedział, że wieloletni pracownik kochał Hanka McClure'a jak brata.
Nie chciał jednak dłużej ciągnąć tego tematu, więc zakończył rozmowę i wyszedł ze
stajni.
A więc jakiś skrzat przyniósł drewno na opał i zrobił porządki w składziku na
narzędzia. Bez wątpienia ten sam skrzat nie wiadomo kiedy naprawił rozdartą zasłonę w
saloniku, zszywając ją starannym, drobnym ściegiem. Krawieckie umiejętności Granta
zaczynały się i kończyły na przyszywaniu guzików.
Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. W powietrzu czuć było nadchodzącą zimę i
Grant przewidywał, że już niedługo - za tydzień lub dwa - Wyoming jeszcze raz pokryje się
grubą warstwą śniegu.
Zrobił kilka kroków i zatrzymał się jak wryty. Pociągnął nosem, czując wokół jakiś
znajomy zapach, którego pochodzenia jednak nie umiał określić. Po chwili już wiedział. Nie
był to jeden zapach, ale dwa, i to bardzo charakterystyczne: słodkawa woń płynu do
czyszczenia broni oraz, choć wydawało się to niemożliwe, zapach pieczonego chleba.
Zapach chleba obudził w nim ciekawość i głód, ale woń płynu do czyszczenia broni
zaniepokoiła go. Najpierw poszedł więc tam, skąd dochodziła owa woń, czyli w stronę
wyłożonego boazerią gabinetu, gdzie mieściła się kolekcja broni ojca oraz jego własna
strzelba i dwa karabiny do polowania. Charakterystyczna woń stawała się coraz silniejsza,
chociaż żołądek Granta najwyraźniej wolał apetyczny zapach chleba.
W gabinecie siedziała Mercy, a przed nią na stole, obok gabloty na broń, leżał
rozłożony remington 306. Zamierzał wyczyścić go wieczorem, ponieważ używał go
poprzedniego dnia, kiedy w górach wytropił sarnę ze złamaną nogą. Musiał ją zastrzelić, by
skrócić jej cierpienie. Odnalezienie rannego zwierzęcia trwało dość długo, ale szukał jej
wytrwale, bo nie mógł znieść myśli, że wielkooka łania musiałaby znosić ból jeszcze przez
wiele godzin, zanim nieuchronnie padłaby ofiarą jakiegoś drapieżnika. Grant rzadko
ingerował w naturalny bieg zdarzeń, ale w spojrzeniu cierpiącego zwierzęcia dostrzegł prośbę
o pomoc i nie mógł pozostać na nią obojętny.
Zatrzymał się w drzwiach i patrzył, jak Mercy wprawnie czyści broń. Od razu było
widać, że ta kobieta umie obchodzić się z bronią, chociaż pewnie częściej miała do czynienia
z innym kalibrem, używanym do poskramiania najgroźniejszych drapieżników świata, tych
dwunożnych.
Znów uderzyła go dysproporcja między drobną budową Mercy i wykonywanym przez
nią zawodem. Spróbował ją sobie wyobrazić, jak obezwładnia jakiegoś silnego, agresywnego
pijaka albo opornego rabusia czy włamywacza. Przypomniał sobie, jak zauroczyła Jokera i
doszedł do wniosku, że w pracy zapewne również posługuje się raczej urokiem osobistym i
inteligencją, a nie brutalną siłą i przemocą.
Mercy tymczasem zakończyła pracę i odłożyła przybory. Grant wszedł do gabinetu.
- Chcesz sprawdzić efekt? - zapytała, nie oglądając się. Zrozumiał, że od samego
początku zdawała sobie sprawę z jego obecności.
- Nie. To jasne, że znasz się na broni.
- Dziękuję. - Wskazała na uchwyt na ścianie obok gabloty. - Tam jest miejsce tego
remingtona?
- Owszem. Mercy nie ruszyła się.
- W takim razie ty musisz go tam położyć. Żeby dosięgnąć tej półki, musiałabym
stanąć na kanapie.
Przedtem nigdy nie przyszło mu do głowy, że uchwyt może być dla kogoś zawieszony
zbyt wysoko. Jego ojciec był wyższy od niego, matka miała metr siedemdziesiąt wzrostu.
Znów z podziwem pomyślał o tym, że Mercy osiągnęła tak wiele, będąc tak drobnej budowy.
Właśnie kładł broń na miejsce, kiedy żołądek głośno przypomniał mu o drugim zapachu.
Trochę zawstydzony zerknął na Mercy. Uśmiechała się od ucha do ucha.
- Aż cieknie ślinka, co?
- Myślałem, że nie umiesz gotować.
- Bo nie umiem. Ale piekę doskonale. Nie masz nic przeciwko temu, że wtargnęłam
do twojej kuchni?
- Ależ skąd - zapewnił. - Zwłaszcza kiedy rezultat twojej działalności tak wspaniale
pachnie. Kiedy ten aromat się rozejdzie, na ranczu mogą wybuchnąć zamieszki.
- Upiekłam trzy bochenki. Powinno starczyć dla wszystkich.
- Zrobiłaś tyle innych rzeczy. Kiedy znalazłaś na wszystko czas?
Niczego się nie wyparła, tylko lekko wzruszyła ramionami.
- Miałam na to cały dzień.
- Zdawało mi się, że przyjechałaś tutaj... odzyskać formę.
Przez jej twarz przebiegł znajomy cień.
- Nie potrafię siedzieć bezczynnie - oznajmiła. - Lepiej się czuję, kiedy coś robię.
Trudno mu było się z nią spierać. Po śmierci ojca tylko wytężona praca pozwalała mu
jakoś przetrwać. Całymi dniami pracował ze wszystkich sił, a wieczorem padał wyczerpany
na łóżko i zasypiał jak kamień. Niestety, mimo zmęczenia dręczyły go sny, ale przy odrobinie
szczęścia rano już o nich nie pamiętał. W końcu zbladły, zostawiając po sobie tylko
powracający od czasu do czasu smutek. Ich miejsce stopniowo zajęły pogodne wspomnienia.
Ciekawe, kiedy Mercy będzie mogła myśleć o zabitym przyjacielu bez cienia rozpaczy
w oczach.
Kilka dni później zdarzyło się Grantowi coś, co nie przytrafiało mu się często. Miał
wolny wieczór i postanowił wykorzystać go na lekturę. Musiał przyznać, że mógł sobie
pozwolić na ten luksus dzięki Mercy. Z własnej nieprzymuszonej woli wykonała na ranczu
niezliczoną liczbę małych napraw, które on zwykle odkładał na później i musiał się nimi
zajmować wieczorami, po całym dniu wytężonej pracy przy zwierzętach i na pastwiskach.
Przez to nigdy nie miał czasu na nieliczne w swoim życiu przyjemności.
Westchnął z satysfakcją i zagłębił się w wygodnym, skórzanym fotelu ojca, opierając
stopy na podnóżku. Przez kilka minut po prostu siedział z książką w ręku i cieszył się
perspektywą dwugodzinnej spokojnej lektury. Oczy same mu się zamknęły, gdy leniwie się
zastanawiał, co też porabia Mercy. Kiedy przyjechał do domu, flirtowała z Jokerem, ale
potem już jej nie widział. Wziął prysznic, wyjątkowo długi, ponieważ przyszło mu dziś
ratować cielę, które ugrzęzło w błotnistym bajorze na południowej równinie. Pod koniec całej
operacji był bardziej ubłocony niż żałośnie ryczące zwierzę. Gdy dotarł do domu, warstwa
błota na skórze zmieniła się w twardą skorupę.
Gwałtownie otworzył oczy, ze świadomością, że coś się zmieniło. W gabinecie
panowały ciemności. Półprzytomnie pomyślał, że żarówka się przepaliła. Nagle zdał sobie
sprawę, że jest czymś przykryty i dopiero po chwili rozpoznał pled zdjęty z oparcia kanapy.
Wysunął spod niego rękę i zapalił lampę. W jej świetle zobaczył swoją książkę, starannie
odłożoną na podręczny stolik. Zegar na biurku w drugim końcu pokoju wskazywał trzecią w
nocy.
Czyżby Walt tak o niego zadbał? Nie, stary, poczciwy Walt mógł zgasić światło, może
nawet odłożyć książkę na stolik, ale otulanie kocem nie było w jego stylu. Na ogół też po
powrocie do swojej ciepłej, wygodnej kwatery nie zaglądał do domu.
Grant wiedział, kto najprawdopodobniej się o niego zatroszczył, tylko nie chciał
przyznać przed samym sobą, że to Mercy znalazła go tu śpiącego i przykryła kocem jak
dziecko. Nie chciał też przyznać, że sprawiło mu to dziwną przyjemność.
Uświadomił sobie, że w bardzo krótkim czasie polubił jej obecność na ranczu.
- Ta panna to twarda sztuka - stwierdził Walt. - O wiele twardsza, niż się wydaje.
Grant nie musiał pytać, o kogo chodzi. Nawet gdyby nie wynikało to jasno z słów
Walta, na ranczu była tylko jedna „panna”.
- Nie była zbyt zadowolona, kiedy chciałem jej pomóc z tą belą siana - wtrącił Chipper
raczej ponuro.
- A potrzebowała pomocy? - zapytał Walt, a Grant mógł łatwo przewidzieć
odpowiedź.
- No... nie - wyjąkał Chipper ze skruszoną miną. - Wrzuciła belę na przyczepę, jakby
przez całe życie nic innego nie robiła. Jest bardzo silna.
- I szybko się uczy - dodał Walt. - Zajrzałem dzisiaj do tej tarantowatej klaczy. Trochę
się o nią martwię. Zachowuje się tak niespokojnie, chociaż ma się oźrebić dopiero za półtora
miesiąca.
- Ja też się o nią martwię - stwierdził Grant.
Klacz, którą nazywali po prostu Lady, była jednym z ich najcenniejszych zwierząt, a
teraz w dodatku miała urodzić źrebię po Jokerze. Ich pierwszym potomkiem był źrebak, który
kilka dni przedtem przeskoczył przez ogrodzenie i Grant miał nadzieję, że drugi potomek
okaże się równie udany.
- Ale co to ma wspólnego z... naszym gościem?
- Kiedy przyszedłem do stajni, zobaczyłem, że ta dziewczyna wysprzątała wszystkie
boksy z jednej strony.
Grant spojrzał na niego zdziwiony.
- Wyrzuciła gnój z boksów?
- I to bardzo sprawnie.
Naprawiła uprząż. Ułożyła zapasowe drewno. Posprzątała w składzie na narzędzia.
Wyczyściła jego broń. Upiekła chleb. A potem ładowała bele siana na przyczepę i czyściła
końskie boksy.
Przypomniały mu się słowa Kristiny, że Mercy potrzebuje wypoczynku. Jeśli to ma
być wypoczynek, to Grant nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jej dzień pracy. Przecież
wszystko, co tu robiła, to nie była zabawa w prowadzenie gospodarstwa, tylko ciężka
harówka, prosta, fizyczna praca, wymagająca siły i wytrzymałości. Nigdy by się tego po
Mercy nie spodziewał.
Powinno go to chyba czegoś nauczyć. Nadal dręczyło go nieprzyjemne poczucie winy,
że to przez jego zachowanie i opowieści o srogiej zimie Mercy poczuła się zobowiązana
zapracować na swoje utrzymanie. Prawdą było, że wszyscy mieli co robić w czasie cielenia
się krów, przepędzania bydła czy znaczenia nowych sztuk, ale zima w dodatku była bardzo
niebezpieczna dla ludzi i zwierząt. Może jednak jego słowa zabrzmiały w jej uszach zbyt
groźnie.
- ...z tym zrobisz, synu? Grant zamrugał oczami i spojrzał na Walta.
- Co mówiłeś? Zamyśliłem się. Rozbawiony Walt parsknął śmiechem.
- Ostatnio często ci się to zdarza. Nie myśl tak dużo, bo to ci może zaszkodzić.
- Dobrze, dobrze - wymamrotał Grant i wyszedł ze stajni.
Znalazł Mercy w domu. Właśnie dokładała polano do pieca. Od kilku dni regularnie
uzupełniała stos przygotowanego do spalenia drewna. Grant od niepamiętnych czasów
obiecywał sobie, że będzie to robił, ale nadmiar zajęć bardzo mu to utrudniał. Odkąd na
ranczu pojawiła się Mercy, stos drewna obok pieca stale był tej samej wielkości.
- Nie musisz tego robić, wiesz? - odezwał się bez żadnego wstępu, chociaż nie tak
chciał zacząć rozmowę.
Mercy wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco.
- Nie muszę dokładać do pieca? To przejaw czystego egoizmu. Nie lubię szczękać z
zimna zębami, zwłaszcza w zamkniętym pomieszczeniu.
- Chodziło mi o coś innego.
Zamknęła drzwiczki do pieca, zrobione z hartowanego szkła, i wytarła ręce o dżinsy,
opinające jej zgrabne biodra i pośladki. Spojrzała Grantowi prosto w oczy. Zaczynał się już
przyzwyczajać do jej śmiałego spojrzenia. Podejrzewał, że równie śmiało stawiała czoło
większości spraw w życiu.
Może z wyjątkiem śmierci Nicka Corelli.
- W takim razie o co ci chodziło?
- Mówiłem ci już, że nie musisz pracować.
- A ja ci powiedziałam, że lubię mieć jakieś zajęcie.
- Dobrze. Wynajduj sobie zajęcia. Jesteś tu bardzo pomocna, ale naprawdę nie musisz
przerzucać bel siana i czyścić końskich boksów.
- Wiem.
- To ciężka, brudna robota. Zostaw to chłopakom. Patrzyła na niego z namysłem.
- Aha. Czyli mogę piec chleb i szyć. To ci nie przeszkadza?
Od samego początku rozmowy przeczuwał, że wynikną z niej jakieś kłopoty.
- Nie to miałem na myśli. Niezupełnie to.
- No to co? Wydaje ci się, że nie potrafię pracować?
- Byłby to z mojej strony dowód głupoty. Przecież już pokazałaś, co potrafisz. - Starał
się okazać zdrowy rozsądek.
- Dlaczego więc każesz mi przestać? Wypuścił ze świstem powietrze.
- Nic ci nie każę. Ale podobno przyjechałaś tu dla wypoczynku, a nie po to, żeby się
zapracowywać na śmierć.
- A nie przyszło ci do głowy, że tylko w ten sposób mogę się trochę odprężyć? - W jej
głosie słychać było napięcie.
- Owszem, przyszło - odparł szczerze. - Sam doświadczyłem czegoś podobnego. Ale
ja jestem przyzwyczajony do takiej pracy, a ty nie. I chociaż jesteś twardsza, niż się wydaje,
to i tak możesz sobie zrobić krzywdę.
Z początku wydawała się zaskoczona jego odpowiedzią, ale już po chwili w jej oczach
znów ukazały się buntownicze błyski.
- Ta gadanina w stylu macho być może zrobiłaby na mnie wrażenie, kiedy miałam
dwanaście lat i świata poza tobą nie widziałam - warknęła. - Nie jestem już dzieckiem. Nie
potrzebuję opieki.
Grant cofnął się, zdziwiony i trochę rozbawiony taką żywiołową reakcją. Nie, to nie
dziecko stoi przed nim i spogląda mu prosto w oczy, zadzierając głowę do góry. To pełna
ognia, nieustraszona kobieta, pomyślał.
Niefortunnie dobrałem słowa, zganił się zaraz w duchu. Wyrażenie „pełna ognia” w
połączeniu z Mercy sprawiło, że jego ciało przeszedł dreszcz. Czy ten wewnętrzny ogień,
który w niej płonie, ogarnia wszystkie aspekty jej osobowości? Czy równie namiętnie reaguje
w innych okolicznościach i miejscach?
Starając się stłumić ogarniające go podniecenie, pomyślał, że jeśli tak jest, to z tego
Nicka był wielki szczęściarz.
Natychmiast zdał sobie sprawę, że nazwał szczęściarzem człowieka, którego niedawno
zastrzelono na jakiejś brudnej, wielkomiejskiej ulicy i uświadomił sobie absurdalność swoich
wniosków.
- Dobrze - powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał beztrosko. - Po prostu boję
się, że Kristina urwie mi głowę, jak się dowie, że tak ciężko pracujesz.
Mercy bez oporu przyjęła zmianę tonu rozmowy.
- A więc o to chodzi. Boisz się młodszej siostry.
- Każdy facet przy zdrowych zmysłach boi się Kristiny.
- Masz rację. - Uśmiechnęła się, a po chwili westchnęła. - Zawsze chciałam być taka
jak ona.
Grant zmarszczył czoło.
- Słucham?
- No, wiesz. Piękna, błyskotliwa, lubiana, towarzyska. Ja jestem zupełnie inna.
- Nic ci nie brakuje - oznajmił szorstko. - Światu niepotrzebna kolejna taka
rozpuszczona uwodzicielka jak Kristina. Ty jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę nie
rozpuszczona.
- Wielkie dzięki - rzekła Mercy, ale jej usta lekko się skrzywiły. - Takie słowa to
muzyka dla uszu każdej dziewczyny.
Odwróciła się i pobiegła na górę, a on patrzył za nią zdziwiony, stojąc bez ruchu.
Ach, te kobiety, pomyślał kwaśno. Nie miał najmniejszego pojęcia, co ją tak
rozzłościło. Powinien chyba pozwolić Jokerowi zajmować się kobietami na ranczu. Ten koń
najwyraźniej zna się na tym lepiej od niego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mercy przeciągnęła się i znów zwinęła w kłębek, próbując odnaleźć nagrzane ciałem
miejsce w pościeli. Natrafiła jednak na zimne prześcieradło i otworzyła oczy. Wokół panował
szary półmrok. Minęło kilka minut, zanim postanowiła sprawdzić, która właściwie jest
godzina. Od długiego czasu sypiała bardzo źle, a dzisiejsza noc upłynęła jej całkiem
spokojnie i szkoda jej było całkiem wybić się ze snu.
Zegar na nocnym stoliku powiedział jej, że minęła ósma, i Mercy natychmiast
rozbudziła się do końca. Od dawna nie spała tak długo. Usiadła i dla rozgrzewki roztarta
ramiona. W pokoju panował chłód. Grant pewnie jak zwykle wyszedł z domu przed świtem,
więc ogień musiał przygasnąć. Należy szybko dorzucić kilka drew do pieca, zanim całkiem
zgaśnie.
Ziewnęła, włożyła dżinsy, ciemnozielony sweter i ocieplane kożuszkiem buty, w
których nigdy nie marzły jej stopy. Znów ziewnęła. Nic dziwnego, że Grant zasnął w fotelu,
pomyślała.
Zaskoczyła ją jedynie książka leżąca na jego piersi. Nie spodziewała się, że szorstki
kowboj, silną ręką prowadzący wielkie ranczo, czytuje Szekspira. Zerknęła na półki za
fotelem i zobaczyła tam więcej dzieł Szekspira, Moliere'a i innych klasyków, a obok nich
całkiem spory wybór współczesnych technothrillerów. Przypomniało jej to, że Grant długo
nie mógł zdecydować, czy chce studiować literaturę czy inżynierię, choć zawsze wiedział, że
w końcu i tak wróci na ranczo.
Doszła do wniosku, że nie powinna się dziwić scenie, którą zobaczyła w gabinecie.
Wiedziała przecież, że Grant ukończył college z wyróżnieniem. Powiedziała jej o tym
Kristina, dumna z sukcesu starszego brata. Mercy pamiętała lato, kiedy Grant wyjechał na
uczelnię. Miała wtedy czternaście lat. Płakała, przekonana, że nigdy już nie zobaczy swojego
rycerza w srebrnej zbroi. Potem poszła do szkoły średniej i następnego lata była już zbyt
dorosła, żeby rozpamiętywać dziecinne zauroczenie starszym kolegą.
Mimo wszystko zeszłego wieczoru przystanęła przy zniszczonym fotelu i długo
patrzyła na pogrążonego we śnie Granta. Jego usta, tak skore do uśmiechu, czasem
ironicznego, teraz układały się miękko, a półksiężyce ciemnobrązowych rzęs rzucały cień na
opalone policzki. Przez chwilę wolny od trosk związanych z prowadzeniem wielkiego rancza,
znów wyglądał jak tamten osiemnastoletni chłopak, gotowy iść na podbój świata.
Kiedy wyjechał, świat Mercy się nie zawalił, chociaż właśnie tego się spodziewała.
Zapomniała o dziecięcym zauroczeniu i zwrócenie na siebie uwagi Granta przestało być
jedynym celem w jej życiu. Tym bardziej powinna zignorować fakt, że serce zabiło jej
mocniej i poczuła nagłą falę gorąca, kiedy Grant żartobliwie oświadczył, że teraz lepiej
doceniłby jej starania. Za bardzo przypominało to reakcję tamtego zadurzonego dzieciaka.
Jeszcze raz ziewnęła, przeciągnęła się i zeszła na dół. Nadal zaspana, poruszyła
dopalające się resztki w palenisku, aż rozbłysły jasnym światłem. Dodała kilka małych,
suchych kawałków drewna do rozpałki, a kiedy zapłonęły wysokim płomieniem, włożyła dwa
polana. Przez kilka minut stała przy piecu, czekając, aż ciepło rozgrzeje jej ręce.
Z roztargnieniem, nadal rozmyślając o tym, jak to możliwe, że tak długo spała,
podeszła do frontowego okna i odsunęła zasłonę, którą kilka dni temu tak pracowicie zszyła.
Musiała szybko zmrużyć oczy.
Śnieg. W ciągu jednej nocy pokrył wszystko niepokalaną bielą, ścierając wszelkie
inne kolory z palety ziemi.
W mieście pierwszy śnieg zawsze witała z radością. Czysta, biała powłoka maskowała
choć na krótką chwilę brzydotę, z którą tak często miała styczność w pracy. Wiedziała, że to
tylko pozory, że brzydota nadal tam jest, ale lżej jej było na duszy, kiedy sama przed sobą
udawała, że świat jest jasny i czysty, jak pierwszy śnieg. Tutaj otaczał ją piękny, chociaż
surowy krajobraz, a biały puch jedynie dodawał mu miękkości.
Włożyła kożuszek i wyszła z domu. Wzięła długi, głęboki oddech. Powietrze było
rześkie i tak czyste, że niemal czuła jego smak. Mimowolnie się uśmiechnęła, a kiedy zeszła z
werandy i usłyszała pod stopami skrzypienie śniegu, jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Nagle znieruchomiała i zamyśliła się. Kiedy Kristina zasugerowała jej wyjazd w jakieś
odludne miejsce, gdzie mogłaby nic nie robić i mieć czas na przemyślenie różnych spraw,
miała wiele wątpliwości i nie wydawało jej się to najmądrzejszym rozwiązaniem. Owszem,
po tak wielu latach spotkanie z Grantem mogło być ciekawe i dostarczyć interesującego
materiału do przemyśleń, ale obawiała się, że nic nie będzie w stanie odciągnąć jej myśli od
Nicka. Bała się, że cały czas będzie myślała tylko o tym, by wrócić do domu i zająć się
ściganiem morderców.
Nie przewidziała jednak, że Grant McClure potrafi odciągnąć jej myśli od wszelkich
problemów, co samo w sobie stwarzało nowy problem. Powtarzała sobie jednak, że potrafi
wybić sobie z głowy tę niemądrą reakcję, że jest to tylko pozostałość dziecinnego
zauroczenia. Poza tym dowodziło to, że nawet jako dziecko miała dobry gust. Grant był teraz
równie przystojny, jak czternaście lat temu, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. Może nawet
przystojniejszy. Czas obchodził się z nim bardzo łagodnie. Jako trzydziestoletni mężczyzna,
Grant był...
Nie znajdowała słów. Uśmiechnęła się do siebie w duchu. Grant zawsze wywierał na
niej takie wrażenie. Kiedyś jej to nie przeszkadzało, ale teraz powinna być odporna na takie
rzeczy. Denerwowała ją własna reakcja i miała ją sobie za złe. Przecież Grant jasno dał jej do
zrozumienia, że nie jest w jego typie. „Jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę nie
rozpieszczona”. Pięknie. Równie dobrze mógłby tak powiedzieć o psie albo koniu.
Usta jej zadrgały. No, może nie o koniu. Zapewne uważał, że ona ma mniej osobistego
uroku niż ognisty, piękny Joker. Dlaczego nie zdusiła w sobie tych niemądrych, szczeniackich
uczuć, skoro wiedziała, że Grant nic do niej nie czuje?
Nagle przyszło jej do głowy, że być może robi to specjalnie. Może instynkt obronny
nakazywał jej skupić uwagę na Grancie, żeby ociągnąć jej myśli od dręczących wspomnień.
Umysł w samoobronie potrafi działać w bardzo dziwny sposób. Niejednokrotnie była tego
świadkiem.
A więc tylko jej się zdaje, że na jego widok serce bije jej szybciej, że ogarnia ją
czułość, kiedy patrzy na niego, jak zmęczony ciężką pracą śpi w fotelu, trzymając w
stwardniałych rękach tom Szekspira? Nie bardzo w to wierzyła, ale...
- Sprawdzasz, ile trzeba czasu, żeby zamarznąć na kość?
Odwróciła się gwałtownie. Grantowi znów udało się ją zaskoczyć. Jak on to robi?
Zwykle zachowywała czujność i trudno było ją podejść. Wyniosła to przyzwyczajenie z
pracy.
- Uwielbiam pierwszy śnieg - powiedziała. Miała nadzieję, że rumieńce na jej
policzkach wyglądają na wywołane mrozem.
- Tutaj nie jest tak jak w mieście. Żaden pług nie oczyści ci drogi. Przestanie ci się tu
podobać, kiedy zasypie nas na dwa metry i przez wiele dni nie będzie można wyjść z domu.
Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem.
- Ciągle mi powtarzasz, że pochodzę z miasta. Myślisz, że o tym zapomniałam?
Wzruszył lekko ramieniem.
- Tak tylko mówię, dla przypomnienia. Zastanawiała się, komu chce o tym
przypomnieć.
Wróciła pod osłonę werandy.
- A więc chcesz mi przypomnieć, że jestem z miasta? Mało prawdopodobne, żebym o
tym zapomniała.
- Zgadza się. Dziewczyny z miasta nigdy o tym nie zapominają. - Grant stanął obok
niej i spojrzał na biały krajobraz. - Czasami lubią odwiedzać takie odludne miejsca, zwłaszcza
kiedy jest ciepło, słonecznie i na łąkach baraszkują cielęta i źrebaki, ale nie zamieszkałyby tu
nigdy.
Mówi o Kristinie, pomyślała Mercy. Z ust przyjaciółki usłyszała kiedyś niemal
identyczne słowa. „Dla Granta ranczo to całe życie. Owszem, muszę przyznać, że tamta
okolica ma swoje szczególne, dzikie piękno, no i małe zwierzątka są takie urocze, ale tam nie
ma latarni ani neonów!”.
- Kristina... - zaczęła Mercy i zaraz urwała. Nie była pewna, czy powinna ciągnąć ten
temat. Trochę się bała, że obróci się to przeciwko niej.
Grant znów lekko wzruszył ramionami.
- Może nie byłaby taka rozpuszczona, gdyby musiała tu mieszkać przez jakiś czas, z
dala od wielkomiejskich świateł i blichtru. Ale ona nie potrafiłaby żyć nigdzie indziej.
- To tobie chyba należałoby o czymś stale przypominać - oznajmiła cicho Mercy. -
Nie jestem Kristina. - Ani twoją matką, dodała w duchu, myśląc, że te słowa pewnie uraziłyby
Granta.
- Nie, nie jesteś Kristiną - zgodził się bez oporu. - Ale też jesteś dziewczyną z miasta.
- A dziewczyna z miasta zawsze będzie dziewczyną z miasta, tak? - Jego uprzedzenie
zaczynało ją trochę irytować, chociaż częściowo już rozumiała, dlaczego jest to dla niego tak
drażliwa sprawa.
- Ciężko jest się zmienić - oświadczył, starając się, by jego słowa zabrzmiały jak
najbardziej dyplomatycznie. - Ja też nie potrafiłbym się przystosować do miejskiego trybu
życia. Zawsze to wiedziałem.
- Nawet kiedy miałeś cztery lata? Uśmiechnął się, chociaż nie nazbyt radośnie.
- Wiedziałem o tym jeszcze wcześniej. To jest mój dom. Zawsze tak było i będzie.
Mercy usiadła na pięknej, bujanej ławce z rzeźbionego drzewa cedrowego, która
prostemu, funkcjonalnemu domowi nadawała zdecydowanie cieplejszy wyraz.
- Ojciec kupił ją dla mamy na rocznicę ślubu - wyjaśnił Grant. - Kazał ją sprowadzić z
małego sklepu na obrzeżach San Antonio. Miał nadzieję, że jeśli mama będzie na niej często
siadywała, to doceni piękno okolicy. Owszem, doceniła je, ale to nie wystarczyło. A może
stało się to za późno? Już się zdecydowała na wyjazd.
- A ty kopnąłeś ojczyma w kostkę i stanowczo powiedziałeś mamie, że nie chcesz z
nimi jechać, kiedy cię o to poprosiła.
- Miałem tylko cztery lata. - Grant również poczuł narastającą irytację. - Chciałem,
żeby ojciec i matka znów byli razem. Wydawało mi się, że jeśli zostanę na ranczu, to i ona w
końcu tu wróci.
- Ale była już żoną Nate'a.
- Dla czteroletniego chłopca to nie miało większego znaczenia. - Skrzywił się. - Mimo
wszystko żałuję, że wtedy go kopnąłem.
- Jakoś to przeżył - odparła Mercy trzeźwo. - On kocha twoją matkę.
- Wiem. Czasami mi się wydaje, że to jedyna osoba, którą naprawdę kocha. Owszem,
dba o swoje dzieci, ale...
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Dopiero niedawno poznałam Jane i Michaela, ale
wydaje mi się, że żadne z nich nie ma pewności, co tak naprawdę ich ojciec do nich czuje. -
Zerknęła na Granta z ukosa. - Ty przynajmniej nie możesz mieć wątpliwości, że matka cię
kocha.
- Już ich nie mam. Ale kiedy mój mały podstęp nie wypalił, nie byłem tego taki
pewien. Dopiero kiedy skończyłem dziesięć lat, przestało mnie to dręczyć.
- Matka uszanowała twoją decyzję.
- Tak. Zawsze szanuje moje decyzje. Musi to być dla niej dość trudne, ponieważ
większość ludzi uważa, że marnuję sobie tutaj życie.
- Marnujesz życie? Złożył ramiona na piersi. Mercy zastanowiła się, jakie słowa
sprawiły, że przybrał tę obronną pozycję. Przybierał ją zresztą dość często.
- „Jesteś bystrym facetem, Grant, mógłbyś wymyślić coś lepszego” - cytował z
goryczą. - „Masz wyższe wykształcenie, Grant, co robisz na tym odludziu, wśród krów?
Zmarnowane cztery lata nauki w college'u”.
Mercy spojrzała mu prosto w oczy.
- Ale ty właśnie to chcesz robić, prawda?
- Zawsze tylko to chciałem robić. - Determinacja w jego głosie świadczyła, że nieraz
musiał bronić swego wyboru.
- Powiedz tym, którzy cię krytykują, żeby pilnowali własnego nosa. - Spojrzał na nią
zaskoczony. - Spotkałam bardzo wielu ludzi schwytanych w pułapkę znienawidzonej pracy.
Wiem, co to potrafi zrobić z człowiekiem i jego otoczeniem. Jeśli twoja praca cię
uszczęśliwia, to znaczy, że dobrze wybrałeś.
Uśmiechnął się do niej niespodziewanie ciepło, a Mercy odniosła wrażenie, że nagle
zaświeciło słońce.
- Tak właśnie powiedziała mi matka, kiedy ostatnio kolejny raz miałem poważną
rozmowę z Nate'em - odrzekł Grant.
- Bardzo mądrze z jej strony. Wydaje mi się, że najtrudniejszym zadaniem dla rodzica
jest uszanowanie decyzji własnego dziecka, jeśli się z nią nie zgadzają.
Grant oparł się o słupek werandy i spojrzał na Mercy z zastanowieniem.
- Mówisz tak z doświadczenia? Skinęła głową.
- Moi rodzice chcieli, żebym została lekarką. Grant zamrugał oczami.
- Lekarką? A zostałaś policjantką. Do dość radykalna zmiana.
- Nie byli nią uszczęśliwieni. Złożyłam podania do kilku college'ów z doskonałymi
wydziałami medycznymi. Do wszystkich zostałam przyjęta. Bardzo chciałam pomagać
ludziom, ale doszłam do wniosku, że nie jako lekarz. - Uśmiechnęła się smutno i ironicznie. -
Wtedy tak mało wiedziałam o życiu.
- Czego nie wiedziałaś?
- Nie wiedziałam, że połowa ludzi, z którymi stykam się w pracy, wcale nie chce, żeby
im pomagać. Oni chcą, żeby policja naprawiała ich błędy. - Zadrżała. - Inni oczekują, że
policjant na stałe rozwiąże ich problemy. Nie stać ich na to, żeby samemu pociągnąć za
cyngiel, więc chcą wszystko urządzić tak, żeby zrobił to za nich glina. Jakbyśmy byli
maszynami bez żadnych uczuć... - Urwała nagle, zdając sobie sprawę, że mówi coraz głośniej
i za chwilę może całkiem stracić kontrolę nad emocjami. - Przepraszam... Nie chciałam...
Zagryzła wargę, by powstrzymać słowa cisnące się na usta. Poczuła kłucie pod
powiekami. Niepotrzebnie zaczęła mówić o najtrudniejszych aspektach swojej pracy. Przez to
znów powróciły do niej myśli o wszystkim, co w niej było najgorsze. Spokój, który
okazywała od chwili przybycia na ranczo, był chyba tylko pozorny. Znowu zadrżała i nie był
to efekt chłodu.
Nie wiedziała nawet, kiedy Grant usiadł obok niej na huśtawce. Była zbyt zaskoczona,
by zareagować, kiedy otoczył ją ramionami. Promieniujące od niego siła i ciepło dawały jej
poczucie spokoju i wyciszenia.
- To trudna i niebezpieczna praca, Mercy - rzekł łagodnie. - Zawsze to wiedziałem, ale
nigdy nie zastanawiałem się, jak to znoszą ludzie, którzy ją wykonują. Aż do tej chwili.
Słychać było, że mówi to z niekłamaną troską, lecz Mercy nabrała czujności. W jej
obecnym stanie umysłu ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie oferował Grant, były zbyt
kuszące i zbyt niebezpieczne.
Wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie robić tego zbyt gwałtownie. Chciała
jak najszybciej odsunąć od siebie poczucie bliskości.
- Przepraszam, że tak się przed tobą rozkleiłam - oznajmiła sztywno.
Spojrzał na nią uważnie, ale nie starał się jej przyciągnąć z powrotem do siebie, nic jej
też nie odpowiedział. Wstała i odstąpiła na bezpieczną odległość.
- Ostatnio... dużo myślę na temat swojej pracy i mam coraz więcej wątpliwości -
odezwała się, kiedy cisza stała się zbyt napięta. - Ale to nie znaczy, że musisz wysłuchiwać
moich łzawych wynurzeń.
- Chyba dobrze by ci zrobiło, gdybyś się przed kimś wygadała - odparł po chwili.
Ale nie przed tobą, pomyślała Mercy. Nie mogła podzielić się najskrytszymi myślami
z tym mężczyzną, który i tak już wystarczająco zburzył jej dość niepewny i wątły spokój
umysłu.
- Najpierw sama muszę wszystko przemyśleć - oznajmiła.
- Widzę, że jesteś tak samo uparta jak dwanaście lat temu.
- Po prostu chcę sama uporać się ze swoimi problemami, a to wcale nie znaczy, że
jestem uparta.
- Ja mówiłem tylko o rozmowie na temat twoich problemów. Czy to by naruszyło
twoje poczucie niezależności?
Spojrzała na niego ostro.
- Zawsze mi się wydawało, że według mężczyzn kobiety za dużo gadają o swoich
kłopotach.
- Może właśnie chodzi o to, że za dużo przebywasz w towarzystwie mężczyzn i
straciłaś umiejętność dzielenia się swoimi myślami. Czy gliniarze obnażają przed sobą dusze?
Mercy groźnie zmarszczyła czoło, ale po chwili dostrzegła wesołe iskierki w
niebieskich oczach Granta i się rozchmurzyła.
- Gliniarze duszą wszystko w sobie, dopóki nie eksplodują - wyjaśniła ironicznie. -
Tak przynajmniej robi większość.
- A ty?
- Ja nie mam zamiaru eksplodować. Nie należę do tego typu. Tak przynajmniej
twierdzi nasz wydziałowy psycholog.
- Byłaś u psychologa?
- Tego wymaga procedura po... po użyciu broni.
- Pomogło ci to?
- Trochę. - Spojrzała na zaśnieżony krajobraz. Już dłuższy czas siedziała bez ruchu i
zaczynało jej się robić zimno. - Powiedział mi, że przyjazd tutaj to dobry pomysł.
- A tobie jak się wydaje?
- Tak, to chyba był dobry pomysł. To piękna okolica. W naturze jest coś, co do mnie
przemawia, coś czystego, pierwotnego. Owszem, panują tu surowe warunki, ale świat jest taki
czysty, pozbawiony zła. To... po prostu życie.
Grant patrzył na nią wyraźnie zaskoczony.
- Ja... ja czuję to samo. Właśnie dlatego tylko tutaj mogę być naprawdę szczęśliwy.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Oboje czuli wyraźnie, że tworzy się
między nimi nagła i niespodziewana więź.
Uczucie to było tak silne, że niemal wystraszyło Mercy; nie chciała się mu poddawać,
nie chciała w ogóle czegokolwiek odczuwać, w tej chwili była zbyt bezbronna. Niestety, tak
zareagowało jej serce i rozum nie miał już nic do powiedzenia. Postanowiła stworzyć dystans
między sobą i Grantem, choć była też świadoma, że wydarzyło się między nimi coś ważnego.
Jak zwykle nie zamierzała tego ukrywać, zwłaszcza przed sobą.
- Spodziewałam się, że znajdę tu spokój i dziką przyrodę, ale nie przewidziałam... że
znajdę się w rozterce.
Popatrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej myślach. Poczuła się nieswojo.
- W rozterce? Popełniłaś błąd, Brady, powiedziała sobie w duchu.
- Na przykład teraz jest mi bardzo zimno i chyba muszę stąd iść - oznajmiła głośno.
Szybko wstała z huśtawki i wróciła do ciepłego domu, bojąc się, że za chwilę znów
powie coś, czego będzie żałować.
Meredith Cecelia Brady...
Żadna inna kobieta nie potrafiła tak wytrącić go z równowagi. Miała tę zdolność już
jako dziecko.
Grant przewrócił się na drugi bok i naciągnął na głowę grubą puchową kołdrę, chociaż
nie było mu zimno. Śnieg z krótkimi przerwami padał przez cały dzień i noc, a jego warstwa
na dachu tworzyła dodatkową izolację przed chłodem. Chociaż zerwał się lekki wiatr, w
domu było cieplej niż przy bezśnieżnej pogodzie.
Ludzie, którzy ustalili, że zima zaczyna się w grudniu, chyba nigdy nie byli w
Wyoming, pomyślał Grant. Tutaj zima zupełnie nie przejmuje się kalendarzem i przychodzi,
kiedy ma ochotę. To jednak nie pogoda zajmowała teraz jego myśli.
Dwanaście lat temu Mercy potrafiła wytrącić go z równowagi i zachowała tę zdolność
do tej pory. Tylko teraz robiła to w zupełnie inny sposób, o wiele bardziej niepokojący i
skuteczny.
Nie dawała mu spokojnie zasnąć, chociaż zwykle po długim dniu wytężonej pracy
spał jak kamień. Teraz przewracał się z boku na bok, nasłuchiwał każdego dźwięku na
zewnątrz, patrzył w sufit i z wysiłkiem powstrzymywał się, by co chwila nie zerkać na
zegarek, w oczekiwaniu godziny, kiedy będzie mógł wstać.
Kolejny szelest za oknem sprawił, że Grant odwrócił się na plecy i jęknął z irytacją.
Lepiej by było, gdybyś zwlókł się z łóżka, McClure, i zabrał się do jakiejś roboty, zamiast
tracić czas na rozmyślania o Mercy, pomyślał. Gdyby od razu to zrobił, pewnie miałby już za
sobą połowę codziennych obowiązków.
Ciekawe, o jakie „rozterki” jej chodziło.
Irytujące rozmyślania przerwał mu dźwięk przypominający skrzypienie otwieranych
drzwi frontowych. Doszedł do wniosku, że to może być tylko Walt. Może coś się stało?
Wstał z łóżka i ubrał się pośpiesznie, nie tylko z powodu panującego w sypialni
zimna. Wciągnął grube, wełniane skarpety, ale buty wziął w rękę. Być może wcale nie będzie
musiał ich wkładać, a poza tym nie chciał głośnym tupaniem obudzić Mercy.
Kiedy wyszedł na korytarz, stwierdził, że Mercy i tak najprawdopodobniej już nie
spała - drzwi do pokoju gościnnego stały otworem. Mijając je, zerknął do środka i zobaczył,
że koce i niebieska kołdra leżą na łóżku w nieładzie, świadcząc o niespokojnej nocy tego, kto
pod nimi spał, czy raczej, tak jak on, usiłował zasnąć. Mercy pewnie też usłyszała dźwięk,
który go zaniepokoił, i zeszła na dół, żeby sprawdzić, co to jest.
- Walt?! - zawołał, schodząc po schodach.
Żadnej odpowiedzi. Przyśpieszył kroku. Wpadł do salonu, ślizgając się na drewnianej
podłodze. Tam zatrzymał się jak wryty. Drzwi frontowe stały otworem.
Zrozumiał, że to nie Walt. Nigdy nie zostawiłby otwartych drzwi, zwłaszcza w taką
noc, kiedy na dworze szalała śnieżyca.
- Mercy? - Nadal żadnej odpowiedzi. Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Trochę
zirytowany podszedł do drzwi prowadzących do kuchni. Ciemność i cisza. Ruszył do drzwi
frontowych, po drodze dokładając trochę drewna do pieca. Zamknie te przeklęte drzwi, a
potem się zastanowi, co się stało. Nie mógł otworzyć ich wiatr - zawsze pamiętał, żeby
zamknąć je dokładnie.
A Mercy, chociaż wychowała się w mieście, na pewno nie była taka niedbała.
Oparł rękę na klamce, wyjrzał na dwór i zrozumiał, że Mercy wyszła z domu. Na
świeżym śniegu, zalegającym deski werandy, widniały ślady małych stóp.
Co się, u diabła, dzieje?
Szybko włożył buty, zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę i chwycił latarkę z półki. Wyszedł
na werandę i zamknął za sobą drzwi.
Ślady wiodły w dół po schodach, potem prosto, następnie skręcały w prawo, ku
głównej stajni.
Podążył w tamtą stronę, krzywiąc się, kiedy ostry wiatr uderzył go w twarz. Właśnie
przez ten wiatr miał wrażenie, że jest zimniej niż w istocie.
Obudził się w nim gniew. Po co Mercy wychodziła z domu w środku nocy, i to przy
szalejącej śnieżycy? Czy nie zdawała sobie sprawy, że to niebezpieczne? Biała kurtyna śniegu
sprawia, że łatwo stracić orientację, zgubić drogę i zamarznąć na śmierć nawet kilka metrów
od bezpiecznego schronienia, niewidocznego w zamieci? Co ją opętało? Czyżby nagle straciła
cały rozsądek? Już mu się wydawało, że nie jest typową dziewczyną z miasta, ale teraz...
Szedł coraz szybciej, wytężając wzrok, by nie zgubić śladów, które z każdą chwilą
stawały się mniej widoczne, ponieważ śnieg nie przestawał padać. Nawet silne światło latarki
nie przydawało się na wiele. Oślepiało go, odbijając się od białej powierzchni.
Jakieś dwadzieścia metrów od domu zgubił trop. Domyślił się jednak, że musiał wieść
do stajni. Miał nadzieję, że się nie myli. Rozsuwane drzwi były zamknięte, ale nie na skobel.
Otworzył je i wszedł do środka, czując, jak narasta w nim napięcie.
Wtedy zobaczył Mercy. Leżała zwinięta w kłębek, tuż przed boksem Jokera.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Joker zarżał jakby żałośnie, a Grant przerażony podbiegł do Mercy. Pośliznął się na
słomie, ale nie upadł. Joker znów zarżał i wystawił głowę przez otwartą górną połowę drzwi
od boksu, jakby się bał, że Grant nie zauważy leżącej dziewczyny.
Mercy dygotała. Objęła się ramionami, jakby chciała opanować dreszcze albo się
ogrzać. W stajni było dość ciepło, ale nie tak jak w domu, w dodatku na pewno zmarzła, idąc
przez zasypane śniegiem podwórze.
Grant przykląkł przy niej i zauważył, że jej instynkt samozachowawczy jednak
funkcjonował. Przed wyjściem włożyła ciepłe buty i kożuszek. Ale co miała pod spodem?
Jakąś cienką, zieloną szmatkę. Coś, co wyglądało jak zwiewna nocna koszulka.
- Czyś ty zupełnie zwariowała? - warknął, chwytając ją za ramiona.
Posadził ją i już miał wygłosić jadowite kazanie, gdy podniosła na niego wzrok. Kiedy
zobaczył jej oczy, cały jego gniew gdzieś się rozpłynął, a srogie słowa zamarły mu na
wargach. Nigdy jeszcze nie widział nikogo w stanie tak kompletnego załamania. Źrenice
Mercy były rozszerzone i pełne grozy. Zrozumiał, że drży nie z zimna, tylko z napięcia.
Wyglądała jak człowiek ścigany przez demony.
- Mercy? - powiedział cicho i tak łagodnie, jak umiał. - Co ci jest? Co się stało?
Otoczył ją ramionami, a ona kołysała się, cicho jęcząc. Wiedział, że nie może jej teraz
o nic wypytywać. Poza tym domyślał się, co doprowadziło ją do takiego stanu.
Otworzył dolną połowę drzwi do boksu. Może nie powinien tak ufać ognistemu
Jokerowi, ale założył, że zwierzę, które tak uwielbia Mercy, nie zrobi jej krzywdy. No i ciepło
końskiego ciała na pewno pomoże Mercy się rozgrzać. Wniósł ją do środka i ułożył na czystej
słomie. Zamknął drzwi, usiadł obok niej, rozpiął kurtkę i przyciągnął dziewczynę do siebie,
by dodatkowo ogrzać ją własnym ciałem. Nie opierała się, nie starała się odsunąć, co
powiedziało mu więcej o jej stanie niż jakiekolwiek słowa.
Joker zarżał cicho i obwąchał czubek głowy Mercy.
- Nic jej nie będzie - zapewnił go Grant, zupełnie się nie przejmując, że rozmowa z
koniem to dosyć absurdalne zajęcie. Jego słowa miały właściwie dodać otuchy Mercy. No i
jemu samemu. - Musi tylko się rozgrzać i uspokoić - mówił, nadal udając, że zwraca się do
konia. Joker jednak najwyraźniej go zrozumiał, bo znów zarżał, jakby chciał potwierdzić jego
słowa.
Grant dawno już nie pocieszał kobiety. W przeszłości zdarzało mu się to kilka razy,
ale nawet nie był pewien, czy robił to skutecznie. Zwykle chodziło o Kristinę, kiedy ta
popełniła jakiś drobny grzeszek, albo o matkę, kiedy Nate zaszedł jej za skórę.
Nigdy jednak nie miał do czynienia z tak bardzo zgnębioną i załamaną kobietą, może
dlatego, że żadna z kobiet w jego otoczeniu nie musiała stawiać czoła takim wyzwaniom,
jakie przed Mercy stawiała jej trudna praca.
Długi czas po prostu siedział, trzymając drżącą dziewczynę w objęciach i starając się
ocenić, czy jej stan się poprawia. Oparła głowę na jego ramieniu, a Joker co chwila dotykał
nozdrzami włosów Mercy, jakby chciał wydobyć z niej jej zwykłą reakcję na jego zaczepki -
udawane oburzenie. Tym razem się nie doczekał.
Grant dopiero teraz zobaczył, jak wyglądają jej włosy. Były złociste i miękkie w
dotyku. Czuł bijący od nich lekki zapach szamponu jabłkowego, dzięki któremu, jak
żartobliwie wyjaśniała, robiła takie piorunujące wrażenie na Jokerze. Przede wszystkim
jednak czuł drżenie jej ciała.
Zauważył, że pod nocną koszulą nie ma nic. Delikatna, cienka tkanina spływająca
spod kożuszka na jej nogi, dziwnie kontrastowała z ciepłymi butami o wysokich cholewkach.
Wyobrażał sobie, jak zieleń koszuli musi pięknie podkreślać szmaragdową barwę oczu
Mercy. Podświadomie wyczuwał, że jego ciało instynktownie reaguje na jej bliskość, ale
natychmiast zdusił w sobie takie reakcje. Gdyby chciał teraz tę bliskość wykorzystać, za-
chowałby się niegodnie i obraźliwie. Mercy nie zasługiwała na takie zachowanie.
Grant mówił nadal, choć nie bardzo sam siebie rozumiał. Po prostu wypowiadał
ciepłe, kojące słowa, jakby uspokajał spłoszonego konia. Przytulił Mercy do siebie, jednak
nie tak mocno, by poczuła się schwytana w pułapkę, o co przy tak znacznej różnicy wzrostu i
budowy nie było trudno.
Pozwoliła mu się obejmować. Wtuliła się w niego, lekko drżąc, ale nie wypowiedziała
ani słowa. W końcu, kiedy jej dygot ustał, Grant również zamilkł, ale dalej ją obejmował.
Joker również się uspokoił, lecz nadal czujnie patrzył na Mercy, i to z taką uwagą, że
Grant zaczął się zastanawiać, czy koń nie rozumie więcej, niż się wydaje. Wiedział, że
zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo siedzieli bez ruchu, zanim Mercy wreszcie się
odezwała.
- Przepraszam... - Jej głos był matowy i cichy. Grant milczał, mocniej obejmując ją
ramionami. - Ja...
Poruszyła się i przesunęła głowę, jakby chciała przytulić się do niego bliżej. Ten pełen
ufności gest sprawił, że poczuł ciepło wokół serca.
- Myślałam, że już nie wróci. Ten okropny koszmar. Nie śnił mi się, odkąd tu
przyjechałam.
A więc to jakiś straszny sen wygonił ją na mróz.
- Przepraszam, że po południu zacząłem rozmowę na temat twojej pracy. Może
właśnie przez to znów miałaś niespokojną noc.
- Psycholog mówił mi, że powinnam o tym rozmawiać. - Usłyszał, że westchnęła
cichutko. - Ty też tak mówiłeś. Ale to bardzo trudne. Wszyscy moi znajomi... znali Nicka.
Też obchodzą teraz żałobę i wydawało mi się, że nie powinnam z nimi rozmawiać o tym, co
się stało. To było takie okropne. Nie mogłabym im powiedzieć całej prawdy. Jest zbyt
straszna, zbyt krwawa, a to są przecież jego przyjaciele, rodzina...
Urwała i znów zaczęła drżeć. Przyciągnął ją mocniej do siebie. I tym razem nie
opierała się, a nawet chętnie dała się przytulić. Nie był pewien, czy chce usłyszeć, co tak
bardzo dręczyło tę dzielną kobietę, ale nie mógł też znieść widoku jej cierpienia. Ze
wszystkich sił starała się opanować, chociaż miotające nią emocje wymykały się spod
kontroli.
- Powiedz mi - wyszeptał. - Wszystko mi opowiedz, Mercy.
- Nie mogę.
- Możesz. - Joker trącił ją nosem, jakby i on zachęcał ją do zwierzeń. - Czy
znalazłabyś lepszego słuchacza niż ja? Nie znałem Nicka, wysłucham cię spokojniej niż jego
bliscy.
- Ale...
- Co się wydarzyło? Kristina powiedziała mi tylko, że zginął na służbie.
- Nie zginął przypadkiem. To była egzekucja.
Teraz Grant miał już pewność, że nie chce tego słuchać, ale nie mógł się wycofać,
kiedy wreszcie Mercy się otworzyła.
- Mów dalej - zachęcił. Sam się zdziwił, że jego głos brzmi tak spokojnie i pewnie.
- Pracowaliśmy nad... prowadziliśmy śledztwo.
Wyczuł, że specjalnie mówi ogólnikowo, lecz nie domagał się szczegółów. Wiedział,
że policjanci o pewnych sprawach nie rozmawiają z cywilami, bez względu na okoliczności i
stan ducha. Tak ich wyszkolono. Nawet na torturach mają podawać tylko nazwisko, stopień i
numer. Tak to wygląda w wojsku, ale zapewne w policji obowiązują podobne zasady.
- Nick dostał cynk od informatora, z którym od jakiegoś czasu pracował, na temat
morderstwa sprzed kilku lat. Zginął wtedy policjant, jego przyjaciel. Nick ufał temu
informatorowi.
Coś w jej tonie pozwoliło mu przewidzieć dalszy ciąg.
- I to był błąd?
- Informator go zdradził i pomógł zastawić na niego pułapkę. Ludzie, których
rozpracowywaliśmy, czekali na niego w magazynie, gdzie miał się spotkać z tym kapusiem.
To była zasadzka, przygotowywana od samego początku.
Zadygotała gwałtownie i Grant odruchowo ścisnął ją mocniej. W milczeniu zaczekał,
aż się uspokoi. Nie chciał słuchać dalszego ciągu. Wiedział, że jeśli nie będzie nalegał, Mercy
nic więcej nie powie. Ale wiedział też, że powinna wreszcie to z siebie wyrzucić.
- Dokończ - ponaglił ochrypłym głosem.
- Ja... Nie, nic. To nieważne. Nic już nie można zmienić.
- Dokończ, Mercy. Przez chwilę miał wrażenie, że odmówi. Ale wyczuł, że mięknie,
jeszcze zanim się odezwała. Mówiła nerwowo, urywanie, a w jej słowach słychać było
wściekłość i poczucie winy.
- Związali mu ręce., na plecach. Strzelili mu... w tył głowy.
- Cholera.
- Nie miał najmniejszych szans. Mógł liczyć tylko na mnie. A ja się spóźniłam. Kiedy
przyszłam... on już umierał.
Grant znieruchomiał. Nic o tym nie wiedział.
- Byłaś tam?
- Pracowaliśmy razem. Oczywiście, że tam byłam. - Jej głos stał się szorstki i cierpki.
- Nie na wiele mu się przydałam. - Przełknęła ślinę i głośno nabrała powietrza. - Bardzo
krwawił. Wokół było tyle krwi. W głowie miał... - Znów zadygotała. - Jeszcze oddychał. Ale
jego oczy... były już,.. Skonał w moich ramionach.
- Mercy... - wyszeptał Grant.
- Gdybym tam była minutę wcześniej... Jedną głupią minutę. Gdybym tylko nie
zatrzymała się, żeby złożyć meldunek i wezwać wsparcie... Gdybym poszła za nim do
magazynu, to...
- Mercy, przestań.
Poczuł, że potrząsa głową, negując wszelkie tłumaczenia i słowa pociechy, jakie mógł
jej ofiarować.
- Nic nie rozumiesz? To moja wina, że zginął. Pracowaliśmy razem, powinnam tam
przy nim być, coś zrobić...
- Na przykład zginąć razem z nim? - zapytał brutalnie. Chciał przerwać ten ciąg
samooskarżeń wynikający z poczucia winy.
- Mogłam...
- Przecież w takiej sytuacji regulamin nakazuje wezwanie wsparcia, prawda?
- Tak, ale...
- W takim razie zrobiłaś, co do ciebie należało. To raczej twój współpracownik
popełnił błąd. - Może nie należało tak mówić o człowieku, który zginął na służbie, ale Grant
myślał teraz tylko o Mercy, o nieustraszonej dziewczynie, nękanej strasznymi
wspomnieniami i niepotrzebnym poczuciem winy.
- Był starszy stopniem. Powinnam iść za nim, a nie czekać, aż...
- Gdybyś za nim poszła, już byś nie żyła. - Mówił beznamiętnie, surowo, konkretnie. -
Ludzie, którzy go zabili, nie oszczędzają nikogo. Bez namysłu zastrzeliliby i ciebie.
Bardzo chciał, by mu uwierzyła. Jemu wydawało się to jasne jak słoneczny, zimowy
dzień w Wyoming. Mercy nic nie mogła zrobić, najwyżej dodać swoje nazwisko do listy
ofiar. Tymczasem przeżyła i nękało ją poczucie winy, pogłębione przez fakt, że zamordowany
był jej bardzo bliski. W dodatku święcie wierzyła, że powinna była dokonać jakiegoś cudu, by
uratować mu życie.
Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy, zaakceptować twardej rzeczywistości.
Wyczuwał to. Była zbyt bliska ofierze, by spojrzeć na tę tragedię z odpowiedniej
perspektywy. Patrzyła na nią przez mgłę bólu, rozpaczy i poczucia winy. Jej udręczony umysł
udzielał fałszywych odpowiedzi na pytania, które sobie sama zadawała.
- Pamiętasz, jak kiedyś przyjechałem odwiedzić mamę, a potem wyjechałem do
północnej Minnesoty? - zapytał cicho.
Najwyraźniej nie chciała zmieniać tematu, ponieważ dopiero po chwili skinęła głową.
Grant raczej wyczuł ten ruch, niż go zobaczył.
- Wędrowałem po bardzo odludnych okolicach stanu. Drugiego dnia zobaczyłem
watahę wilków ścigającą jelenia. To był młody jelonek, który oddzielił się od stada. Wilki
osaczyły go i zagryzły, a tymczasem reszta stada uciekła. Nie był to przyjemny widok. Ale
stado nie miało wyboru. Żadne ze zwierząt nie musiało się nawet zastanawiać nad decyzją.
Ich działaniem kierował instynkt samozachowawczy. Tylko ludziom przychodzi do głowy, że
w tego typu sytuacjach mają wybór. Czasami nie wiem, czy to dobrze.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że ten jelonek sam się naraził na niebezpieczeństwo, odłączając się
od stada.
Mercy zesztywniała.
- Czy to znaczy, że według ciebie Nick sam jest winien swojej śmierci? Nie masz
racji. Może miał obsesję na punkcie... tego śledztwa, ponieważ chodziło o zamordowanie jego
przyjaciela, ale to był najlepszy gliniarz, jakiego spotkałam.
Mercy najwyraźniej nie była jeszcze gotowa, by zaakceptować fakt, że jej ukochany
być może jest częściowo winien temu, co się stało.
- Chodzi mi o to - wyjaśnił Grant - że w mieście również można spotkać takie wilki.
Działają tak samo okrutnie jak te prawdziwe. A nawet gorzej, ponieważ wilki zabijają z
konieczności, żeby przetrwać. Gdybyś dała im cień szansy, ci ludzie zabiliby również ciebie.
Czy Nick by sobie tego życzył?
Rozluźniła się i oparła na jego ramieniu.
- Nie - wyszeptała cichutko.
- Mercy, tak mi przykro. Wiem, że go kochałaś, ale nie ocaliłabyś go, najwyżej sama
byś zginęła. Zadręczanie się poczuciem winy nie wróci mu życia.
- Tak, kochałam go. Można powiedzieć, że to był jeden z moich najbliższych
przyjaciół.
Grant pomyślał, że dziwnie określa ukochanego.
- Pamiętam, co się czuje, kiedy się traci bliską osobę, jaką pustkę to pozostawia -
powiedział głośno.
Odetchnęła głęboko i Grant niemal poczuł, jak bierze się w garść.
- Wiem, że mnie rozumiesz. Twoja matka powiedziała Kristinie, że bardzo się o ciebie
niepokoiła, kiedy zmarł twój ojciec.
Grant cofnął się lekko.
- Niepokoiła się? Nie wiedziałem. Nigdy wiele o nim nie rozmawialiśmy.
- Ona go kochała, wiesz o tym, prawda?
- Tylko trochę za mało. - W jego głosie nie było goryczy. Długie lata nad sobą
pracował, by się z tym pogodzić i teraz był niemal dumny, że potrafi mówić o tym tak
spokojnie.
- Za mało, żeby tutaj zostać? Może i tak. Ale go kochała.
Grant westchnął.
- Wiem o tym. Chyba jednak nigdy nie żałowała swojej decyzji wyjazdu.
- Nie. Żałuje jedynie tego, że nie było jej przy tobie, kiedy dorastałeś. Tak mi
powiedziała. I że gdybyś nie był wystarczająco silny, niezależny i uparty, żeby dać sobie radę
bez jej wsparcia, to ona nie mogłaby wykorzystać drugiej szansy na szczęście, jaką dał jej los.
Roześmiał się.
- Nieraz mi zarzucała, że jestem uparty jak osioł. Z ust Mercy wydobyło się ciche
parsknięcie. Nie był to jeszcze śmiech, ale Grant doszedł do wniosku, że najgorsze już
minęło.
- Mam tylko nadzieję, że dzieci Nicka okażą się równie silne, jak ty kiedyś -
powiedziała z troską.
- Nick... miał dzieci?
- Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Bez niego na pewno będzie im ciężko w życiu.
- Na pewno .. im jakoś pomożesz.
- Zrobię, co się da. W końcu jestem ich chrzestną matką. Obawiam się jednak, że
Allison szybko się nie pozbiera.
Matka chrzestna? O co tu chodzi?
- Allison? - powtórzył Grant. Żadne konkretniejsze pytanie nie przyszło mu do głowy.
- Żona Nicka.
- To Nick miał żonę? - zapytał oszołomiony. Uniosła głowę.
- Oczywiście. Ożenił się z jedną z moich najbliższych koleżanek - wyjaśniła, wyraźnie
zdziwiona. - Sama ich ze sobą poznałam.
- Ale ja myślałem...
- Co myślałeś?
- No, podobno byliście sobie bardzo bliscy.
- Owszem, to prawda. - Głos jej lekko zadrżał. - Powiedziałam ci, że to był jeden z
moich najbliższych przyjaciół. Ale... nie tylko. Był ode mnie dziesięć lat starszy, od piętnastu
służył w policji. Pomógł mi przetrwać trudne początki, wiele mnie nauczył. Nigdy mnie nie
rozpieszczał, ale zawsze starał się, żebym się jak najwięcej dowiedziała o policyjnym
rzemiośle. Byłam druhną na jego weselu, razem cieszyliśmy się z narodzin Matta i Lisy.
Byliśmy jak rodzina.
Ta pełna uczucia, płynąca prosto z serca przemowa sprawiła, że Grant poczuł się
zawstydzony swoją pochopną oceną związku łączącego Mercy i Nicka.
- A ja myślałem, że byliście... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Myślałeś, że co? - Urwała nagle, kiedy dotarł do niej sens jego słów. -
Sądziłeś, że byliśmy... kochankami?
- No, tak... - wydusił skrępowany. - Kristina mówiła o was takim tonem...
Chyba nigdy w życiu nie czuł się równie niezręcznie. Miał ochotę zapaść się pod
ziemię i długo stamtąd nie wychodzić.
- Powiedziała ci, że byliśmy sobie bliscy, więc od razu doszedłeś do wniosku, że to
był... jakiś romans?
- Ja...
- Nie powiesz mi chyba, że według ciebie kobieta i mężczyzna nie mogą być po prostu
przyjaciółmi?
- Nigdy tak nie mówiłem - odparł pośpiesznie, pragnąc zakończyć ten temat. - Po
prostu moja siostra tak o was mówiła, że wyciągnąłem całkiem niewłaściwe wnioski. Bardzo
mi przykro z tego powodu.
Było mu nie tylko przykro. W jego myślach zapanował okropny zamęt. Przerażała go
brutalna historia opowiedziana przez Mercy. Niepokoił go jej stan psychiczny i poczucie
winy, wstydził się swego pochopnego osądu...
ale też ogarnęła go wielka ulga na wiadomość o tym, że Mercy i Nicka nie łączyło
żadne romantyczne uczucie. I wcale mu się jego reakcja nie spodobała. Kiedy sądził, że jest
pogrążona w żałobie po stracie ukochanego mężczyzny, potrafił kontrolować swoje uczucia
wobec niej. Teraz jednak, gdy wiedział, że Nick był po prostu przyjacielem, mężem jej
bliskiej koleżanki, a ona w dodatku była matką chrzestną jego dzieci, nie wiedział, co począć
ze swoimi splątanymi uczuciami.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wyrzucała sobie, że nie podziękowała Grantowi za cierpliwe wysłuchanie jej zwierzeń
i psychiczne wsparcie. Przynajmniej nie zrobiła tego tak, jak należało. Taką okrutną historię
na pewno jest ciężko przyjąć nawet komuś, kto nie był w nią osobiście zaangażowany. A
przecież Grant nie miał obowiązku słuchać jej zwierzeń i bolesnych wspomnień.
Rozmyślała o tym, spacerując po śniegu w spokojny, niedzielny poranek. Kiedy
przypomniała sobie, jak łagodnie i czule Grant ją obejmował, poczuła, że się czerwieni.
Starała się nie myśleć o tym, co zrobił i co ona wtedy czuła, jaką przyjemność dawał
jej uścisk jego ramion. Nie chciała przyznać sama przed sobą, że pomógł jej bardziej niż
ktokolwiek inny, po prostu dając jej swoją bliskość i dotyk. Jego słowa, właściwie podobne
do tych, które wypowiadali inni, miały większą siłę i nieoczekiwanie dodały jej otuchy.
Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż słów, by zdusić nękające ją poczucie winy, ale
po raz pierwszy od tamtej tragedii poczuła, że to jest możliwe. Może rzeczywiście któregoś
dnia uwierzy, że nie mogła nic zrobić? Niemal uśmiechnęła się na myśl o tym, że ktoś mógł ją
podejrzewać o romans z Nickiem, którego zawsze traktowała niemal jak starszego brata.
Rozumiała, jak to się stało, że Grant doszedł do takiego wniosku, nie wiedziała tylko,
dlaczego tak dziwnie się zachował, kiedy mu wyjaśniła jego błąd. Wydawał się niemal...
zmartwiony. Nie potrafiła tego pojąć.
Po nocnej zawierusze wstał pogodny dzień i śnieg zaczynał już topnieć, lecz okolicę
nadal przykrywał biały całun. Spojrzała na wyrastające na horyzoncie góry. Napawała się
ciszą i spokojem, który zaczynał się udzielać również jej. Miała nadzieję, że dzikie piękno
otaczającej ją przyrody oczyści jej zmęczony umysł i uzdrowi udręczoną duszę.
Wiedziała, że nie powinna zbytnio ulegać urokowi tego miejsca. Miała tu zostać tylko
dopóki mordercy nie zostaną schwytani. Potem wyjedzie do miasta, pomoże w wymierzeniu
im sprawiedliwości i podejmie swoje dawne obowiązki.
Usłyszała warkot silnika i spojrzała na żwirową drogę wiodącą na ranczo od lokalnej
szosy. Zobaczyła czerwony wóz z napędem na cztery koła, bez trudu pokonujący zaśnieżoną
trasę. To chyba ktoś miejscowy, pomyślała. Pewnie matka Chippera, pomysłowa, zaradna i
bystra Rita, wzór dla wszystkich kucharek świata.
Przestań, zganiła się w duchu Mercy. Takie myśli to czysta... złośliwość. Słowa
„zazdrość” nie chciała do siebie dopuścić.
Ruszyła z powrotem do domu. Postanowiła, że zachowa się uprzejmie i powie Ricie,
jak bardzo smakowały jej przygotowane przez nią potrawy, które jedli w ubiegłym tygodniu.
Nawet odgrzewane po zamrożeniu smakowały wybornie.
Jej postanowienie straciło trochę na sile, kiedy podeszła bliżej i zobaczyła Ritę we
własnej osobie. Rzeczywiście okazała się brunetką, ale w najśmielszych wyobrażeniach
Mercy nie spodziewała się, że jest tak piękna.
Niosła przed sobą skrzynkę wypełnioną najróżniejszymi produktami spożywczymi.
Na wierzchu leżały dwie duże torby, a jedna z nich chwiała się niebezpiecznie. Mercy
pośpieszyła na ratunek.
- Ojej! Dzięki. W tej torbie są jajka.
- Jasne. - Mercy wzięła również drugą torbę i Rita odetchnęła z ulgą. - Zawsze tak jest,
że spada torba z czymś, co się najłatwiej tłucze.
Kobieta roześmiała się radośnie. Jej śmiech był bardzo przyjemny dla ucha - Mercy
przyznała to z ciężkim, tłumionym westchnieniem. W ciemnych, urzekających oczach Rity
błyszczały ogniki humoru. A na palcu lewej ręki lśniła ślubna obrączka.
- Nazywam się Rita - przedstawiła się brunetka. - A ty pewnie jesteś Mercy.
- Tak mało tu kobiet, że nietrudno zgadnąć - odparła Mercy z uśmiechem.
Razem wniosły skrzynkę i torby do kuchni. Rita znów się roześmiała.
- Grant uprzedził mnie o twoim przyjeździe. Nie powiedział mi tylko, że będziesz
prawdziwą ozdobą tego domu.
Mercy zamrugała oczami.
- Eee... Dziękuję - wyjąkała, zaskoczona nieoczekiwanym komplementem.
- Za to mój syn opisał mi cię bardzo dokładnie. Zdaje się, że całkiem zawróciłaś mu w
głowie.
- Ja... nie chciałam - odrzekła ostrożnie.
Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Oczywiście zauważyła, że Chipper się w niej
zadurzył, ale w końcu rozmawia teraz z jego matką.
- Nic nie szkodzi, kochana. Martwiłoby mnie to, gdyby nie fakt, że Chipper zakochuje
się średnio raz na miesiąc.
- Aha. To bardzo dobrze.
Rita znów roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Podobnie jak Kristina, miała ujmującą
osobowość, ale w zupełnie innym stylu - bardziej swojską i otwartą. Była też piękna, chociaż
jej uroda stanowiła przeciwieństwo urody jasnowłosej Kristiny.
Nagle Mercy poczuła się przy niej jak szara myszka.
- Gdzie jest Grant? - zapytała Rita.
- Zdaje się, że poszedł sprawdzić, jak się czuje źrebna klacz. Walt trochę się o nią
niepokoi.
- Pewnie chodzi o Lady. Walt zna się na koniach. Można powiedzieć, że jest najlepszą
końską położną w całym stanie.
Mercy musiała się uśmiechnąć, słysząc, że poczciwy, stary Walt został nazwany
położną.
- Powinnam wziąć się do roboty - oznajmiła Rita. - Miałam przyjechać wczoraj, ale
Jim nie chciał, żebym jechała w taką śnieżycę.
- Jim to twój mąż?
- Tak. Szczęściarz z niego, co? - Wyjęła z torby puszkę sosu pomidorowego i
konspiracyjnie zniżyła głos. - Oczywiście, tak naprawdę to ja mam szczęście, że się ze mną
ożenił, ale nigdy mu tego nie powiem.
Nie było wątpliwości, że mówi szczerze, i Mercy poczuła, że nagle opadło z niej
napięcie. Obawiała się, że wszystkie te uczucia odbijają się na jej twarzy, więc odwróciła się i
zaczęła rozpakowywać torbę z zakupami. Była tam mąka, biały i brązowy cukier, a na samym
dnie znalazła kolorową posypkę do zdobienia wypieków.
- To do świątecznych ciasteczek? - zapytała.
- Tak. Nie wiem dlaczego, ale Grant w tym roku zażyczył sobie ciasteczek. Jeśli
zdążę, jeszcze dzisiaj się do nich zabiorę - oznajmiła. - To trochę wcześnie, ale nie mogę mieć
pewności, że w przyszłym tygodniu uda mi się tu przyjechać. Tak to w zimie bywa.
Mercy kompletnie zapomniała, że święta miały nadejść za niecały miesiąc. Święto
Dziękczynienia, spędzone w otoczeniu rodziny, nadwerężyło jej i tak już chwiejny stan
psychiczny. Zgodziła się wyjechać do Wyoming między innymi dlatego, że chciała uniknąć
Bożego Narodzenia w rodzinnym domu. Bała się, że nie zniesie zamieszania, jakie na pewno
czyniliby wokół niej rodzice. Zamartwiali się o nią ponad wszelką miarę i chociaż rozumiała
ich niepokój i bardzo ich kochała, nie wytrzymałaby kilku dni nieustannych pocieszeń i
zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza że sama nie była o tym przekonana.
- Mogłabym to zrobić za ciebie. To znaczy, upiec ciasteczka - zaproponowała Mercy.
Rita sprawnie rozpakowywała sprawunki, ale słysząc niespodziewaną propozycję,
zamarła w bezruchu, z wielką surową szynką w dłoniach. Spojrzała na Mercy trudnym do
rozszyfrowania wzrokiem.
- Nie chcę wkraczać na twoje terytorium - szybko zapewniła Mercy. - Chodzi mi o to,
że nie potrafię gotować, ale za to piekę doskonałe ciasteczka.
Rita uśmiechnęła się promiennie.
- No to Grant będzie musiał sam uporać się z tą szynką. Może razem jakoś dacie sobie
z nią radę. Wypisałam na kartce szczegółowe instrukcje. - Odłożyła na stół owinięte w folię
mięso i znów zerknęła na Mercy. - Chipper mi mówił, że jesteś policjantką.
- Zgadza się.
- To ciężka praca. A dla kobiety jeszcze cięższa niż dla mężczyzny. Z wielu różnych
powodów.
Mercy nie zamierzała zaprzeczać.
- To prawda.
- Podobnie jak prowadzenie rancza. Też jest trudniejsze dla kobiety.
- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. - Zaskoczona Mercy zamrugała oczami. -
Ale chyba masz rację.
Rita wyjęła z ostatniej torby pomidory w puszce, grzyby, cebulę i paczkę makaronu.
Zapowiadało się, że na kolację będzie spaghetti.
- Trzeba być twardym, żeby tu przetrwać - oświadczyła. - Większość ludzi z miasta
nie nadaje się do takiego życia.
- Tak słyszałam - odrzekła krótko Mercy.
- Aha. Pewnie Grant ci to mówił. To jeden z jego ulubionych tematów.
- Mnie też się tak zdaje.
- Ma na tym punkcie coś w rodzaju obsesji. - Rita sięgnęła do szafki po patelnię i
zerknęła na Mercy z ukosa. - Ale nie bez powodu.
- Nie wątpię, że coś się do tego przyczyniło.
- To jednak dziwne. Można by przypuszczać, że z takim nastawieniem powinien się
zainteresować którąś z miejscowych dziewcząt. Niejedna ma na niego chrapkę.
- A on... nic?
- Chipper twierdzi, że Grant nigdy nie wychodzi zabawić się gdzieś w barze. Nawet
jeśli wszyscy chłopcy z rancza urządzają sobie jakąś imprezę, on zostaje w domu.
- Prowadzenie rancza to nie kończąca się praca. - Mercy dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że jej słowa zabrzmiały tak, jakby chciała bronić Granta.
Rita uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Tak, to trudne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje. - Spojrzała prosto w oczy
Mercy. - Wydaje mi się, że jeśli ktoś jest na tyle twardy, żeby tak jak ty pracować w policji, to
umiałby przystosować się do każdego innego życia, gdyby tylko chciał.
Mercy nie odwróciła spojrzenia.
- Gdyby tylko chciał - zgodziła się. Rita uśmiechnęła się ciepło i serdecznie.
- A jeśli chodzi o ciasteczka, to proszę bardzo, upiecz, jeśli masz na to ochotę -
powiedziała.
- Jak się tu dostałaś?
Mercy już jakiś czas wcześniej usłyszała znajome rżenie Jokera, więc widok Granta na
czarno - białym ogierze wcale jej nie zaskoczył.
- Przyszłam - wyjaśniła. Cieszyła się, że stała na skalnym występie i jej oczy były
niemal na poziomie oczu Granta; inaczej musiałaby zadzierać głowę i po chwili na pewno
rozbolałby ją kark.
- Niezła wyprawa. Nie zaprzeczyła. Skalny grzbiet, z którego roztaczał się widok na
ranczo, znajdował się w odległości dwóch kilometrów od domu i przez większość drogi
trzeba było piąć się pod górę. Na szczęście śnieg wciąż topniał, więc co prawda ziemia była
wilgotna, ale Mercy przynajmniej nie musiała przedzierać się przez zaspy.
Skalny występ osłaniały wielkie kamienie, chroniąc ją przed wiatrem i kryjąc przed
ludzkim wzrokiem. Zebrała się tu gruba warstwa sosnowego igliwia i liści, tworząc miękkie
siedzisko. Mercy bardzo spodobał się ten punkt obserwacyjny, z którego mogła podziwiać
zaśnieżoną okolicę.
- Owszem, musiałam iść spory kawałek, ale cieszę się, że znalazłam to miejsce. Tu
jest tak spokojnie i radośnie. Wszystko wygląda bardzo czysto...
- Wiem - przyznał cicho Grant. - Kiedyś sam często tu przychodziłem. Chowałem się
tu podczas choroby ojca, kiedy wydawało mi się, że dłużej tego nie zniosę.
- Jestem pewna, że to ci pomagało. - Wyznanie Granta sprawiło, że poczuła ucisk w
piersi. Przypomniała sobie, jak czule i delikatnie obejmował ją minionej nocy.
Wspomnienie to wywołało wiele mówiący rumieniec na jej policzkach, więc szybko
dodała lekkim tonem: - No a poza tym, trochę wysiłku fizycznego dobrze mi zrobi.
- Na tej wysokości łatwo zemdleć. Musisz być w niezłej formie. - Grant oparł ręce na
uchwycie siodła. Uśmiechał się do niej szeroko. - W tych okolicach nikt nie chodzi piechotą,
chyba że nie ma wyjścia.
- No cóż. Ja chyba nie mam wyjścia - zauważyła Mercy. - Przecież nie umiem jeździć
konno.
Grant przestał się uśmiechać i zamyślił się.
- Chodzenie piechotą po tych górach to nie jest dobry pomysł. Gdyby coś się stało, na
przykład gdybyś się przewróciła, to miałabyś spore kłopoty.
- A czy jadąc konno, byłabym mniej narażona na wypadek i kłopoty?
- Nasze konie rzadko się potykają. Stąpają bardzo pewnie, potrafią chodzić po
skalistym terenie.
- Ale najpierw trzeba wiedzieć, jak utrzymać się w siodle - stwierdziła Mercy ponuro.
- To prawda. - Znów się roześmiał, a jej zaparło dech w piersiach, tak samo jak w
dzieciństwie. Upływ lat najwyraźniej nic tu nie zmienił. - Jednak nawet jeśli spadniesz z
siodła, koń sam wróci do domu i w ten sposób się dowiemy, że trzeba wyruszyć na ratunek.
Wtedy musiałbym poprosić o pomoc Rocky - ciągnął żartobliwie. Chodziło mu o córkę Eriki i
Jake'a Fortune'ów, Rachel, która założyła w Clear Springs firmę wynajmującą samoloty,
zanim wyszła za mąż za Luke'a Greywolfa, miejscowego lekarza. - A wtedy Luke by się
martwił i...
- Serdeczne dzięki - wpadła mu w słowo Mercy, krzywiąc się lekko. - I tak nie jeżdżę
konno, więc to są teoretyczne rozważania. Grant zawahał się.
- Może powinniśmy coś zmienić - powiedział wreszcie.
- Co zmienić?
- Zmienić to, że nie potrafisz jeździć konno. - Mercy spojrzała na niego rozszerzonymi
ze zdumienia oczami. Miała chyba niezbyt inteligentny wyraz twarzy, bo Grant parsknął
śmiechem. - Nie miej takiej przerażonej miny. Sama pewnie nieraz o tym myślałaś. Nawet
kiedyś powiedziałaś to głośno.
- Ja coś mówiłam na ten temat? Skinął głową.
- Ależ mówiła, prawda, Joker?
Koń prychnął i kiwnął kilka razy łbem, jakby potwierdzał jego słowa. Mercy patrzyła
na to z jeszcze większym zdumieniem.
- Ten koń nie jest całkiem normalny - wymamrotała pod nosem.
- Hej! - Grant żartował sobie z niej całkiem otwarcie. - On doskonale pamięta, jak
mówiłaś, że przy nim nawet taka dziewczyna z miasta ja ty chciałaby się uczyć jazdy konnej.
Żaden facet nie zapomni takich słów.
Mercy zmierzyła go czujnym spojrzeniem.
- Rzeczywiście - zauważyła. Znów uśmiechnął się szeroko.
- Szkółka jeździecka zaczyna działalność jutro rano. Zgłoś się.
- Ale naprawdę...
- Nie jestem cierpliwym nauczycielem - ostrzegł - więc lepiej się nie spóźnij.
- Grant, nie żartuj sobie. Wiem, że nie masz czasu na takie...
- Przede wszystkim nie mam czasu na to, żeby się martwić, gdzie jesteś i czy nic ci się
nie stało. Nie mam też czasu na szukanie cię w całej okolicy. Nauczysz się jeździć, a ja
przestanę się martwić. To chyba dobra wymiana.
- Nie musisz się o mnie martwić - zaprotestowała. Nie chciała przyznać nawet sama
przed sobą, że wizja martwiącego się o nią Granta sprawiała jej dużą przyjemność.
- Ależ muszę - odparł beztrosko. - Gdyby coś ci się stało, Kristina urwałaby mi głowę.
Kristina. Oczywiście, tylko o nią chodzi. Mercy stłumiła westchnienie. Dlaczego takie
dziwne myśli przychodzą jej do głowy? Zeszła ze skalnej półki i zdziwiła się, że na ścieżce
było o wiele chłodniej niż w małej, naturalnej alkowie, osłoniętej od wiatru skałami.
- Kristina może też ukarać mnie jeszcze okrutniej - dodał Grant, kiedy Mercy stanęła
obok Jokera. - Może tu przyjechać i siedzieć mi na karku przez całą zimę. A wtedy chyba
bym zwariował.
- A myślałam, że uwielbiasz swoją siostrę.
- Oczywiście, ale kiedy jest daleko stąd. To typowy mieszczuch i tutaj nigdy nie jest
szczęśliwa, a kiedy Kristina nie jest szczęśliwa... - Znacząco zawiesił głos i wzruszył
ramionami.
- Ja też jestem mieszczuchem, co wytykasz mi przy każdej okazji - powiedziała
Mercy. Zirytował ją ostry ton własnego głosu, ale nie potrafiła się powstrzymać. Poza tym od
spoglądania w górę na wysokiego mężczyznę na wielkim koniu już zesztywniał jej kark.
- Sam nie wiem - stwierdził Grant w zamyśleniu, jakby rozważał jakąś wielką
zagadkę. - Zaczynam podejrzewać, że dałoby się ciebie jakoś wytrenować.
- Ojej, serdeczne dzięki za komplement.
- Jutro o ósmej rano. O świcie muszę przepędzić kilka sztuk bydła na pastwisko na
wzgórzu.
- Grant...
- Kiwnij głową na znak zgody. Inaczej wrócisz na ranczo piechotą.
- I tak zamierzałam wracać piechotą - zauważyła dość cierpko.
- Owszem, ale nadarza ci się okazja wracać konno. To znaczy, jeśli zgodzisz się na
lekcje.
Właściwie, czy by jej to zaszkodziło? Przecież to naturalne, że jeśli wypoczywa się na
ranczu, to jedną z atrakcji są lekcje konnej jazdy. W dodatku taka perspektywa bardzo ją
kusiła. Jeśli nauczy się jeździć, zyska dodatkową swobodę ruchów. Na przykład będzie mogła
w połowie krótszym czasie dotrzeć do tego miejsca. A jednak. ..
- No dobrze - powiedziała szybko, żeby nie dać sobie czasu na wątpliwości.
- Świetnie. - Grant wyjął lewą nogę ze strzemienia. - Joker tylko kilka razy miał na
sobie dwóch jeźdźców, ale mam nadzieję, że nie zaprotestuje. Wskakuj.
Mercy spojrzała na strzemię, które u tak wielkiego konia jak Joker znajdowało się na
wysokości jej talii, a potem podniosła wzrok na Granta.
- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała surowo.
- Aha, o czymś zapomniałem. Przepraszam. - Pochylił się i wyciągnął ku niej lewe
ramię. - Włóż stopę w strzemię, a ja cię podciągnę. No, spróbuj.
Zawahała się, ale w końcu wsunęła stopę w pokryte skórą strzemię i wyciągnęła
ramiona do Granta. Objął ją w talii, więc ona instynktownie również go objęła. Poczuła ciepło
jego ciała, napięte mięśnie pod grubą koszulą i... coś, czego nie potrafiła określić. Spojrzała
mu w twarz. Patrzył na ich ręce, jakby również doznał tych samych trudnych do nazwania
uczuć.
- Grant? - Powiedziała to niemal szeptem. Drgnął, jakby wyrwany z głębokiego
zamyślenia.
- No, hop do góry! - zachęcił. Podciągnął ją do góry tak pewnie, że bez żadnego
wysiłku, nie bardzo wiedząc kiedy i jak, znalazła się na grzbiecie konia - który okazał się o
wiele wyższy, niż się spodziewała.
- Ta nauka jazdy to chyba jednak nie najlepszy pomysł - stwierdziła, nerwowo
spoglądając w dół.
- Chyba się nie wystraszyłaś, co? Taki policyjny macho w kobiecej skórze jak ty?
- Określenie macho zostawiam dla niektórych panów. Grant wybuchnął śmiechem.
- Trzymaj się - polecił.
- Czego? - zapytała z rozpaczą. - Ty zająłeś strzemiona i siodło. A ja mam tylko... - Do
głowy przychodziło jej jedno słowo, którego nie chciała użyć.
- Zad - dokończył za nią Grant beztrosko. - Musisz więc trzymać się mnie. Nigdy nie
jechałaś na motocyklu za kierowcą?
- Wtedy przynajmniej miałam podpórki pod stopami - wymamrotała.
- Pojedziemy stępa - uspokoił ją. - Prawda, Joker? Koń parsknął i na dźwięk swojego
imienia lekko się poruszył, a Mercy musiała wytężyć całą siłę woli, by nie krzyknąć. Nie, to
nie jest najlepszy pomysł, powiedziała sobie w duchu, kiedy ruszyli do domu.
- To jest beznadziejne - stwierdził Grant z niesmakiem.
- Przepraszam - odparła pokornie Mercy.
- Oczom nie wierzę. Całe życie pracuję z końmi, ale czegoś takiego jeszcze nie
widziałem.
- Przecież ja nic nie robię - zaprotestowała.
- Właśnie - rzekł kwaśno, a Joker znów zarżał donośnie, wyraźnie zdenerwowany. -
Jak widać, nie musisz nic robić.
Gniady wałach, którego dosiadała Mercy, według zapewnień Granta jeden z
najspokojniejszych koni na ranczu, zaczął nerwowo przebierać nogami, słysząc gniewne
rżenie ogiera. Mercy desperacko chwyciła się łęku siodła, nie zważając na to, że wygląda
śmiesznie. Jeszcze śmieszniej będzie wyglądała, jak spadnie. Wiedziała, że po zaledwie
trzech dniach lekcji nie jest jeszcze na tyle wprawną amazonką, żeby się długo utrzymać na
zdenerwowanym wierzchowcu.
- Może powinnam jeszcze raz go uspokoić - zaproponowała niepewnie.
- Jasne. Będzie spokojny, dopóki znów nie wsiądziesz na innego konia. To
niewiarygodne. Ten przeklęty koń jest po prostu zazdrosny.
Mercy westchnęła. Gdyby nie to, że Grant był wyraźnie zirytowany, cała ta sytuacja
byłaby nawet zabawna. Od samego początku stało się jasne, że jej lekcje bardzo denerwują
Jokera, czemu dawał wyraz coraz donośniej. Chociaż wydawało się to wręcz niedorzeczne,
wielki ogier appaloosa najwyraźniej nie pochwalał tego, że Mercy zadaje się z innymi końmi.
To dziwne, ale w pewien sposób jej to pochlebiało. Przynajmniej jakiś przedstawiciel
męskiego rodzaju na tym ranczu darzył ją bezwarunkowym uwielbieniem. Rzecz jasna, nie
licząc Chippera, który nadal czerwienił się jak burak, ilekroć się do niej odzywał, i który
doprowadzał ją do szału nieustannym dopytywaniem się, czy czegoś jej nie potrzeba. No ale
jego nie mogła brać pod uwagę. Był za młody. Wydawał się nawet młodszy niż
osiemnastoletni chłopcy, których znała w mieście. A może to raczej osiemnastolatkowie z
miasta wydawali się nad wiek dojrzali, ponieważ postarzała ich wszechobecna miejska
brzydota. Miała nadzieję, że Chipper docenia swoje szczęście.
Wiedziała, że myśląc w ten sposób, unika istoty problemu. Nie zwracała najmniejszej
uwagi na zadurzenie Chippera głównie ze względu na mężczyznę, który stał nieopodal, ze
złością spoglądając na Jokera. Jego bliskość, wymuszona przez lekcje konnej jazdy - przery-
wane wybuchami złości Jokera - wprawiała ją, oględnie mówiąc, w niespokojny nastrój.
- Gra wszystkim na nerwach - wymamrotał Grant.
- Nawet Ryzykant uciekł w góry, żeby go nie słuchać. Wszystkie konie są
zdenerwowane i moi pracownicy też już mają dość jeżdżenia na znarowionych zwierzętach.
- W takim razie może będzie lepiej, jak przerwiemy te lekcje - zaproponowała Mercy,
starając się ukryć rozczarowanie. W głębi duszy wcale nie chciała rezygnować z nauki. Kiedy
mimo protestów Jokera udawało jej się choć przez chwilę jechać spokojnie, nieoczekiwanie
stwierdzała, że jazda daje jej wielką przyjemność, nawet jeśli odbywa się w zagrodzie przy
stajniach.
- Nie ma mowy. Nie dam się szantażować koniowi - wycedził Grant. Joker znów
zarżał gromko, a wałach zatańczył pod Mercy niespokojnie. Grant chwycił go za uzdę i przy-
trzymał. Mercy zrozumiała, o co chodzi, i zsunęła się na ziemię; nauczyła się tego już na
pierwszej lekcji. Joker odezwał się ponownie.
- Gdybym miała zwyczaj przypisywać zwierzętom ludzkie emocje, to
powiedziałabym, że tym razem zarżał z satysfakcją - oświadczyła ironicznie.
- Mnie się też tak wydaje - potwierdził Grant. - Sama zobacz, jaki jest z siebie
zadowolony.
Mercy podeszła do ogrodzenia. Joker natychmiast do niej podbiegł i trącił ją
nozdrzami, najwyraźniej dumny z tego, że udało mu się „zrzucić” ją z konkurenta. Mercy
musiała się roześmiać. Poklepała konia po szyi. Joker pochylił głowę i głośno parsknął, a ona
pociągnęła go za ucho. Ogier nie tylko pozwolił jej na ten poufały gest, ale miał przy tym
wyraźnie zadowoloną minę.
- Przez ciebie nie nauczę się jeździć, przystojniaku - oznajmiła mu poważnym tonem. -
Będę musiała siedzieć w domu i oglądać tę przepiękną okolicę tylko z okna.
- Naprawdę myślisz, że tu jest tak pięknie?
Zerknęła przez ramię na Granta, który prowadził gniadego wałacha. Koń nerwowo
spoglądał na Jokera, ale teraz, kiedy Mercy nie siedziała już na jego grzbiecie, ogier z
wyższością zignorował kolegę.
- Oczywiści, że tak - odrzekła. - Czy ktoś może się nie zachwycić takim krajobrazem?
- Niektórzy się nie zachwycają. - Grant lekko wzruszył ramionami.
- To ich strata - stwierdziła zwięźle. Grant milczał, lecz odniosła wrażenie, że w jego
oczach dostrzegła przelotny błysk, jednocześnie radosny i pełen rezerwy.
- Ponieważ on tu zawinił - odezwał się wreszcie Grant, wskazując na swojego czarno -
białego ulubieńca - to może powinien to odpracować.
- Co masz na myśli?
- Moim zdaniem powinien sobie przypomnieć, na czym polegają dobre maniery. -
Spojrzał na Jokera ostrzegawczo. - Lekcje w naszej szkole jazdy jeszcze się nie zakończyły.
- Aha! - Mercy rzuciła Jokerowi zatroskane spojrzenie. - Zdaje się, że narobiłeś sobie
kłopotów.
- Zobaczymy, czy nadal będzie taki czupurny, kiedy przebiegnie sto okrążeń po
zagrodzie. Co ty na to?
Mercy zmarszczyła brwi.
- Ja?
- To siodło nie będzie na niego pasowało - ciągnął Grant, ruchem głowy wskazując na
siodło gniadego. - Jest zbyt wąskie. Z kolei moje siodło byłoby za szerokie dla ciebie.
Włożymy na niego siodło mojej matki, tylko trzeba będzie trochę skrócić strzemiona. Mama
jest od ciebie wyższa.
- Większość ludzi jest ode mnie wyższa - odrzekła Mercy mechanicznie. Nagle
zrozumiała, do czego zmierza ta rozmowa i oczy jej się rozszerzyły. - Chcesz, żebym na nim
jeździła?
- Nie widzę innego rozwiązania. Nadal chcesz uczyć się jeździć, prawda?
- Owszem, ale... Przecież on...
- Sam się zastanawiam, czy nie zwariowałem i nie powinienem się zgłosić do
psychiatry. Normalnie nie pozwoliłbym nowicjuszowi dosiąść żadnego ogiera, ponieważ
ogiery zwykle są narowiste. Ale Joker to zupełnie inny przypadek. Najwyraźniej upodobał
sobie ciebie i zachowuje się przy tobie wyjątkowo łagodnie. Nie zrobi ci krzywdy.
- Ależ Grant, to taki cenny koń...
- To tylko koń. Nie uznaję rozpieszczania koni, choćby nie wiem ile były warte. Joker
pracuje jak każdy inny wierzchowiec na ranczu. Dzięki temu utrzymuje dobrą formę i
wyrabia sobie charakter.
- A jeśli stanie mu się jakaś krzywda? Grant uśmiechnął się niespodziewanie.
- Jesteś za mała, żeby mu zrobić większą krzywdę.
- Dzięki. - Przypływ dobrze znajomej irytacji odsunął troskę o konia na dalszy plan.
Zawsze się denerwowała, kiedy ludzie dawali jej do zrozumienia, że niski wzrost i drobna
budowa są swojego rodzaju upośledzeniem.
- Powinnaś się martwić raczej o siebie. Jest bardziej prawdopodobne, że to koń zrobi
ci krzywdę niż odwrotnie. Może masz rację. Nie możemy ryzykować.
- Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę - odrzekła lodowatym tonem, który mógłby
zmrozić resztki śniegu, topniejące w cieniu drzew i budynków.
- Świetnie. W takim razie kontynuujemy naukę, tak? Już otworzyła usta, by szybko
przytaknąć, ale zaraz je zamknęła. Uderzyła ją pewna myśl.
- Specjalnie mi to powiedziałeś, prawda?
- Oczywiście - wyznał bez najmniejszej skruchy i Mercy znów musiała się roześmiać.
- No, już dobrze, niech ci będzie. Nie mam nic przeciwko manipulacji, o ile popycha
mnie w kierunku, w którym i tak sama chciałabym pójść.
Mimo wątpliwości Granta, w ciągu następnych dni Joker okazał się absolutnym
dżentelmenem. Mercy jeździło się na nim dużo lepiej i łatwiej niż na gniadym wałachu. Mniej
nią trzęsło, kiedy kłusował, a gdy zdarzało jej się tracić równowagę, wielki koń jakby to
wyczuwał i natychmiast zwalniał.
- Zauroczyłaś go, nie ma co - orzekł Grant czwartego dnia nauki jazdy na Jokerze, ze
zdumieniem potrząsając głową. Mercy zauważyła, że podczas lekcji ani na chwilę nie
spuszczał wzroku z ogiera. A to znaczyło, że cały czas spoglądał też na nią.
Szybko zrozumiała, dlaczego ogarnęły ją takie wątpliwości, kiedy Grant
zaproponował, że będzie ją osobiście uczył jazdy. W głębi duszy wiedziała, że trudno jej
będzie znieść tę długotrwałą, przymusową bliskość. Grant bardzo często przerywał lekcję,
stawał obok niej i szczegółowo coś wyjaśniał albo pokazywał jej właściwą pozycję w siodle.
A wtedy, aż nazbyt często, musiał jej dotykać, ustawiać odpowiednio ramiona i nogi, ściągać
w dół pięty tak mocno, że potem bolały ją mięśnie łydek.
Jednak nawet odrętwienie i ból - a doświadczyła go mnóstwo, ponieważ podczas jazdy
musiała używać mięśni, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała - nie dokuczały jej
tak bardzo jak przenikające ją dziwne dreszcze, kiedy Grant się do niej zbliżał, albo nagłe fale
gorąca, które zalewały ją, gdy czuła jego dotyk. Na dodatek nieraz przyłapała go na tym, że z
dziwnym wyrazem twarzy wpatrywał się w swoją rękę przykrywającą jej dłoń, albo
odskakiwał jak oparzony, kiedy przypadkiem jej dotknął. W takich chwilach czuła się bardzo
nieswojo.
Powtarzała sobie, że po prostu jest jedyną kobietą na ranczu, a Grant to mężczyzna z
krwi i kości, stąd u niego takie zachowanie. Od wielu lat pracowała w męskim towarzystwie,
o mężczyznach wiedziała dużo i doskonale potrafiła dostrzec reakcje, które Grant
gorączkowo starał się ukryć, a które były skutkiem zwykłej fizjologii. Mówiła sobie, że
byłaby naiwna, gdyby uwierzyła, że taka reakcja jest czymś więcej niż tylko hormonalną od-
powiedzią organizmu na bliskość istoty płci przeciwnej. Przecież Grant nie powiedział ani nie
zrobił nic, co dawałoby jej podstawy do myślenia, że jest inaczej. Co więcej, widać było, że
jemu samemu reakcje własnego organizmu bardzo się nie podobają.
Takie myślenie niewiele jej pomagało, zwłaszcza że ciało zaczęło ją zdradzać. Co
prawda było to o wiele mniej widoczne - okazało się, że bycie kobietą ma zalety, o których
istnieniu nawet nie pomyślała - ale równie silne. Kiedy widziała Granta, serce zaczynało jej
mocniej bić, a kiedy jej dotykał, choćby po to, żeby bezlitośnie ciągnąć jej pięty w dół,
zapominała o oddychaniu.
W miarę upływu czasu coraz trudniej jej było to ignorować, a i Grant nie wyglądał na
uszczęśliwionego. Za każdym razem, gdy zdawał sobie sprawę, że przygląda jej się zbyt
długo albo dotyka jej, choć nie jest to konieczne, cofał się gwałtownie, odwracał wzrok i
odchodził obrażony na cały świat, niczym Joker.
Miała ochotę porozmawiać o tym otwarcie i szczerze, wyciągnąć na światło dzienne
nieoczekiwany problem, który utrudniał im życie. Nie wiedziała jednak, jak zacząć. Nie była
też pewna, czy tego w ogóle chce.
Może potrzebuję lekcji nie tylko jazdy konnej, pomyślała, tłumiąc westchnienie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ze wszystkich głupich pomysłów, jakie mu w życiu przyszły do głowy, pomysł
uczenia Mercy konnej jazdy był chyba najgłupszy. Choć nie - kiedyś jak kretyn myślał, że
Constance Carter zechce wyjść za niego za mąż.
Nie powinienem zapominać o tamtym zdarzeniu, skonstatował kwaśno. Sądził, że
zapamiętał nauczkę, jaką dostał od pięknej i światowej panny Carter, ale najwyraźniej
potrzebna mu była powtórka.
- Dobranoc, Grant.
Głos Mercy brzmiał łagodnie, i dźwięczały w nim te zmysłowe nuty, przez które serce
uderzało mu jak szalone, a ciało zaczynało dziwnie drżeć.
- Dobranoc - wymamrotał w odpowiedzi.
Nie podniósł na nią wzroku. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, jak wygląda.
Przez całe popołudnie bezustannie ukradkiem na nią zerkał. Siedziała zwinięta na sofie,
ubrana w dżinsy, ciemnozielony golf i narzucony nań miękki sweter z jasnozielonej, puszystej
wełny. Barwa stroju podkreślała zieleń jej oczu i złocisty połysk włosów. Musiał przyznać, że
wyglądała pięknie.
Oboje całe popołudnie siedzieli w gabinecie i czytali, ona jedną z jego książek o
hodowli koni, on nowy technothriller, który jednak jakoś nie zdołał go zainteresować. Od
czasu do czasu zadawała mu pytanie, za każdym razem przepraszając, że mu przerywa
lekturę, aż ją poprosił, by pozbyła się poczucia winy i po prostu pytała go o wszystko bez
zbędnych wstępów.
Po tym, jak wyłożył jej własną teorię, zupełnie nieuzasadnioną naukowo, dlaczego
konie rasy appaloosa mają krótsze ogony od innych - zaadaptowały się do warunków ich
naturalnego środowiska porośniętego gęstymi krzewami, gdzie długi ogon bardzo utrudniał
poruszanie się - Mercy zamilkła i pogrążyła się w lekturze, a on nadal nie mógł się skupić na
swojej książce, chociaż zwykle tego rodzaju powieści całkowicie go pochłaniały.
Wyczuł, że przy drzwiach się zawahała. Wydawało mu się też, że usłyszał ciche
westchnienie, zanim odeszła. Chwilę później rozległy się na schodach jej kroki, a w końcu
trzask zamykanych drzwi do jej sypialni.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu wstrzymywał oddech, toteż
wypuścił powietrze. Sam nie wiedział, dlaczego ogarnęło go uczucie takiej ulgi. Oddzielające
ich do siebie zamknięte drzwi, a nawet dwoje drzwi, licząc jego własne, i tak nie
powstrzymały go przed rozmyślaniem o niej, wyobrażaniem sobie, jak śpi w pokoju
nieopodal.
Pierwszej nocy po jej przyjeździe był zdziwiony, a nawet rozbawiony, kiedy obudził
się i uświadomił sobie, że śniła mu się, śpiąca pod niebieską kołdrą w jego gościnnej sypialni
po drugiej stronie korytarza. Roześmiał się do siebie i ze smutkiem przyznał, że zbyt długo
trwa w celibacie, przez co nachodzą go erotyczne myśli na temat dziewczyny, która kiedyś
była jego utrapieniem.
Oczywiście mogła budzić takie myśli, ale w kimś, kto jej nie znał jako uciążliwej
nastolatki.
Gdy zdarzyło się to drugi raz, nie był już tym tak rozbawiony. Sny powtarzały się,
coraz bardziej szczegółowe i erotyczne, a on popadał w coraz większą irytację. Nie był tylko
pewien, czy jest zły na siebie, czy na kobietę, która była tych snów przyczyną. A potem
przyszedł mu do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby ją uczyć jazdy konnej.
Ze złością zamknął książkę. Wsparł głowę o oparcie fotela i jeszcze mocniej zacisnął
usta.
Lekcje jazdy, też coś, wyrzucał sobie w duchu. Dlaczego nie zastanowił się nad tym
głębiej? Takie lekcje pociągają za sobą bliskość, rozmowy, dotyk, i to przez długi czas.
Potrząsnął głową, pełen obrzydzenia do samego siebie. Sam się w to wpakowałeś, McClure,
pomyślał mściwie. Trzeba było myśleć.
Rozwiązanie problemu samo mu się nasunęło. Przekaże prowadzenie lekcji
Chipperowi. Przez ubiegły tydzień nauczył Mercy podstaw, więc teraz dalsze szkolenie może
przejąć ktoś inny. To bardzo logiczna decyzja. Chłopak jest bardzo pracowity, ale najmniej
doświadczony ze wszystkich pracowników rancza, więc jego nieobecność przyniesie najmniej
szkody. W dodatku Chipper z wielką radością zgodzi się na tę pracę, ponieważ dzięki niej bę-
dzie mógł spędzać w towarzystwie Mercy całe trzy godziny dziennie. A Grant wróci do
prowadzenie rancza, wolny od wytrącającej go z równowagi bliskości panny Brady.
Dlaczego wcześniej nie wpadł na tak doskonałe rozwiązanie? Niezmiernie z siebie
zadowolony wrócił do lektury. Uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał z przeczytanego
rozdziału, wrócił na stronę, którą czytał, kiedy Mercy spytała go o ogony koni rasy appaloosa.
Appaloosa.
Joker.
Nie, nie może przekazać prowadzenia lekcji Chipperowi, ponieważ Mercy dosiada
ogiera, który jest najcenniejszym zwierzęciem na ranczu. Byłaby to dla chłopaka zbyt duża
odpowiedzialność. Co prawda Joker od początku zachowuje się jak prawdziwy dżentelmen,
wykazuje niemal nienaturalną chęć do współpracy, stąpa delikatnie i ostrożnie, a przy
pierwszych oznakach kłopotów zatrzymuje się, jakby wiedział, że dosiada go początkujący
jeździec. Niektóre konie, zwłaszcza ogiery, wykorzystałyby brak wprawy jeźdźca, by się go
jak najszybciej pozbyć, ale Joker zachowywał się tak, jakby jedynym celem jego życia było
utrzymanie Mercy w siodle.
Wysiłek ze strony ogiera, połączony z doskonałą kondycją fizyczną i niespotykanym
poczuciem równowagi u Mercy, pozwoliły jej czynić szybsze postępy w nauce, niż Grant się
spodziewał. Coraz lepiej trzymała się w siodle, jednocześnie nawiązując coraz lepszy kontakt
z wierzchowcem. Wytwarzała się między nimi bardzo rzadka więź - doskonałe porozumienie.
Oglądanie tej pary w ruchu było czystą przyjemnością.
Nadal jednak Grant nie mógł powierzyć niedoświadczonemu Chipperowi nadzoru nad
Jokerem, ponieważ w każdej chwili mogła się zdarzyć jakaś nieprzewidziana sytuacja. Nawet
jeśli Joker nadal by się zachowywał nienagannie, to sam chłopak mógł wywołać kłopoty
swoim zdenerwowaniem. Nieraz mówił Waltowi, że nigdy w życiu nie chciałby mieć tak
cennego konia, bo stale by się martwił, że coś mu się przytrafi. Biedny dzieciak pewnie
wpadłby w panikę, gdyby się dowiedział, że ma jednocześnie zajmować się i Mercy, i
Jokerem.
Grant znów z hukiem zamknął książkę. Wiedział, że dziś już nie skupi się na lekturze.
Został zapędzony w kozi róg, niczym ten rozwścieczony ryś, na którego zeszłego lata natknął
się w stodole. Na myśl o tej sytuacji Grant również miał ochotę warczeć i prychać.
Dużo czasu upłynęło, nim zebrał siły, by wejść na górę, do swej sypialni. Nigdy
jeszcze korytarz nie wydawał mu się tak długi, a zwłaszcza jego odcinek biegnący wzdłuż
gościnnej sypialni, w której spała teraz Mercy.
Siedziała w głębokim, niebieskim fotelu. Podwinęła nogi, otuliła się kołdrą i patrzyła
przez okno w spokojną noc. W pewnej chwili wydało jej się, że do strony kępy wysokich
topól za stajniami słyszy słodki śpiew skowronka, ale zaraz uświadomiła sobie, że to tylko
wyobraźnia płata jej figle. Skowronki dawno już odleciały na południe, gdzie spędzają zimę.
Westchnęła głęboko i dramatycznie, co ją samą rozśmieszyło.
- Coś ty dzisiaj taka melancholijna? - wymamrotała do siebie i uśmiechnęła się
smutno. Takie żartobliwe pytanie czasami zadawał jej Nick, by wyrwać ją z zadumy.
Na chwilę wstrzymała oddech i czekała, siedząc w bezruchu. Ostry, rozdzierający ból
nie pojawił się. Nadal czuła rozpacz na wspomnienie śmierci przyjaciela, łzy napływały jej do
oczu na myśl o jego owdowiałej żonie i osieroconych dzieciach, nadal wiedziała, że zrobi
wszystko, by znaleźć jego morderców i postawić ich przed obliczem sprawiedliwości - ale ból
już nie rozdzierał jej na strzępy, łzy nie oślepiały. Chociaż cierpienie było mniej dotkliwe, nie
osłabła jej wola ukarania złoczyńców.
Przez chwilę czuła się winna, jakby pozwalając bólowi nieco zelżeć, zdradzała pamięć
Nicka. Wiedziała jednak, że to naturalna kolej rzeczy. Była też pewna, że Nick nie chciałby,
by opłakiwała go w nieskończoność. On pierwszy by jej nakazał, żeby wróciła do
normalności, nie pozwoliła, by jego śmierć zrujnowała jej życie.
Przypomniała sobie, jak Grant ją zapewniał, że Nick nie życzyłby sobie, by się
zadręczała poczuciem winy. Teraz wiedziała, że miał rację. Nick nie chciałby, żeby z nim
zginęła, tak samo, jak nie chciałby, aby ktoś zabił jego dzieci lub Allison. Nie tylko dlatego,
że ją lubił, zresztą z wzajemnością, ale dlatego że łączyła ich szczególna więź, typowa dla
ludzi wykonujących taki niebezpieczny zawód.
Przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział, gdy wracali z pierwszego wspólnego
patrolu.
„Jeśli kiedyś coś mi się stanie, ty masz pilnować swojego tyłka i przeżyć, a potem ich
dopaść”.
Skinęła wtedy głową i zdołała jedynie wydusić: „ Ty masz zrobić to samo”.
To było pięć lat temu. Nie spodziewała się, że coś takiego się istotnie wydarzy. Jednak
się wydarzyło, a ona siedzi na ranczu, zamiast ścigać zabójców Nicka. Nie pomagała jej
nawet świadomość, że taki dostała rozkaz.
Znów westchnęła, ale tym razem ciszej, i ogarnęła wzrokiem spokojną okolicę. Śnieg
już prawie stopniał, lecz Grant uprzedził ją, że wkrótce znów zacznie padać, może nawet
jeszcze tej nocy. Wierzyła mu, gdy ją zapewniał, że potrafi wyczuć opady w powietrzu. Żył tu
już wiele lat i na pewno znał się na takich sprawach.
Kiedyś myślała, że nic nie złagodzi jej bólu, nic nie odciągnie jej myśli od śmierci
drogiego przyjaciela. Ale to miejsce potrafiło tego dokonać. Dokonał tego również Grant
McClure.
Sama przed sobą musiała szczerze przyznać, że nie chodzi tu o ślad dziecinnego
zauroczenia z dawnych lat. Chłopak, którego dwanaście lat temu tak uwielbiała, był bystry,
dobry i przystojny. Dorosły Grant też, rzecz jasna, taki był, ale teraz stał się na dodatek
silnym mężczyzną z charakterem.
Chłopak, którego uwielbiała, cierpiał z powodu rozpadu małżeństwa rodziców.
Powtarzał sobie jednak, że jest szczęśliwszy niż niejeden z jego rówieśników. Oboje jego
rodzice byli rozsądnymi, kochającymi ludźmi. Nigdy nie zwątpił, że darzyli go miłością, cho-
ciaż nie kochali już siebie nawzajem. Mimo to zarówno w dzieciństwie, jak i w dorosłym
życiu, przeżył wiele ciężkich chwil.
Rita Jenkins powiedziała jej, że jego uprzedzenie wobec ludzi z wielkiego miasta nie
jest bezpodstawne. Mercy mimowolnie się zastanawiała, jakie miał ku temu powody. I
dlaczego ta atrakcyjne kobieta tyle o nim wie?
Czy Grant wypłakiwał się na jej ramieniu, w przenośni lub dosłownie?
Uśmiechnęła się do siebie, ponieważ zdała sobie sprawę, że nie czuje już owego
przykrego ukłucia zazdrości, która dopadła ją tak nieoczekiwanie. Nie można zresztą żywić
zazdrości względem tak bezpośredniej i szczerej kobiety jak Rita.
Poza tym nagle wszystkie jej myśli zajęło wspomnienie tej nocy, kiedy znów obudziła
się z koszmarnego snu, choć już myślała, że przestał ją nawiedzać. Wtedy to Grant pozwolił
jej wypłakać się na swojej piersi i pomógł dojść do siebie. Przedtem, kiedy śnił jej się ten
straszny sen, musiało minąć wiele godzin, zanim zdołała wyrzucić z pamięci koszmarne wizje
jej samej tonącej we krwi przyjaciela, czy obraz Nicka spoglądającego na nią oskarżycielsko,
jak nigdy za życia. Grant potrafił ją pocieszyć i odgonić od niej koszmary.
Powiedziała sobie, że w podobnej sytuacji Grant postąpiłby tak wobec każdego,
zwłaszcza jeśli ten ktoś był przyjacielem Kristiny. Świadczyło to jedynie o jego dobrym
charakterze i przywiązaniu do siostry, o niczym więcej, a już na pewno nie o jakimś
wyjątkowym uczuciu do Mercy.
Dlaczego więc cofał się jak oparzony za każdym razem, kiedy ich ciała przypadkowo
się stykały? Dlaczego minionego wieczoru, kiedy czytali razem w gabinecie, nieustannie
czuła na sobie jego ukradkowy wzrok? Żeby przestać się nad tym zastanawiać, zadawała mu
dziesiątki bezsensownych pytań. W końcu nie mogła już tego dłużej znieść i uciekła do
sypialni.
Nadal leżała, nie mogąc zasnąć, kiedy wreszcie wszedł na górę. Słyszała jego ostrożne
kroki na schodach i w korytarzu. Musiało jej się wydawać, że przystanął pod jej drzwiami. A
kiedy chwilę potem usłyszała, że drzwi do jego pokoju się zamknęły, nie potrafiła określić,
czy czuje ulgę, czy raczej rozczarowanie. I właśnie to irytowało ją najbardziej.
Zamrugała oczami, ponieważ nagle dotarło do niej, co od jakiegoś czasu działo się za
oknem. Grant miał świętą rację. Zaczął padać śnieg. Cicho i powoli grube, puszyste płatki
opadały na ziemię. Ich spokojnego lotu nie zaburzał wiatr, jak to się działo podczas minionej
śnieżycy.
Długo patrzyła na padający śnieg. W miarę jak biała powłoka spowijała coraz
szczelniej świat, narastał w niej spokój. Dziwne, pomyślała, że coś może wyglądać tak
pięknie i przyjaźnie, kiedy się to obserwuje z bezpiecznego miejsca, a jednocześnie może być
takie groźne, kiedy trzeba się z tym zetknąć bezpośrednio. Przecież teraz wędrowcowi w
górach groziłaby śmierć z wyziębienia. Z okna ciepłego, przytulnego domu góry wyglądały
jak obrazek z kartki świątecznej.
Kartka świąteczna.
Znów zapomniała, że święta są tuż - tuż. Tymczasem ona nie poczyniła żadnych
przygotowań, nie kupiła nawet prezentów dla rodziców. Co prawda powiedzieli jej, że w tych
okolicznościach niczego nie oczekują. Wiedziała, że rozumieją jej sytuację, ale jednak miała
lekkie poczucie winy.
Po prostu się rozkleiłaś, zganiła się w duchu. I do pewnego stopnia była to prawda.
Dotychczas spędzała z rodziną zarówno Święto Dziękczynienia, jak i Boże Narodzenie.
Wiedziała, że w tym roku nie pojedzie do nich na Gwiazdkę i czuła się przez to samotna.
Oczywiście, tak musi być. Nie odważyłaby się opuścić tej kryjówki i udać do nich. Dzięki
przyjazdowi na ranczo osiągnęła swój główny cel - nikt nie spodziewał się jej tu znaleźć, nikt
nie podejrzewał nawet, że ona może tu być. Nie mogła tego zaprzepaścić, ulegając tęsknocie
za rodzinnym domem. Przecież widziała rodziców niedawno, podczas Święta Dziękczynienia.
Żadne wytłumaczenie nie mogło jednak stłumić jej poczucia, że wtargnęła tu nie
proszona i narzuca swe towarzystwo Grantowi, w dodatku w takiej porze roku, którą zwykle
spędza się z najbliższymi. Od początku się spodziewała, że będzie musiała spędzić tu święta,
ale nie przyszło jej do głowy, że tak się będzie czuła.
W dodatku nie ma wyjścia. Nie może wrócić do domu, nie może jechać do rodziców,
może tylko siedzieć tu, na miejscu. Roztrząsanie tego problemu w niczym jej nie pomoże, a
obnoszenie się ze smutną miną zepsuje tylko świąteczny nastrój, albo co gorsza sprawi, że
ludzie zaczną się nad nią litować.
Postanowiwszy, że postara się przynajmniej nie zepsuć nikomu świąt, wzięła kołdrę i
poszła do łóżka. Zacisnęła zęby, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z zimnym
prześcieradłem. Zwinęła się w kłębek i czekała, kiedy pościel się nagrzeje od jej ciepła, ale
dzięki ukojeniu, którego doznała, patrząc na zasypany śniegiem krajobraz, usnęła, zanim to
się stało.
- A to jak ci się podoba? Mercy spojrzała na niewielkie, ale zgrabne drzewko i z
powrotem przeniosła wzrok na Granta.
- Bardzo ładne. Wiedział, że wyobraziła sobie, jak to małe drzewko będzie się
prezentowało w dość dużym salonie.
- Nie jest za wielkie - przyznał - ale większego nie miałbym czym ubrać. Zdaje się, że
w składziku mam gdzieś kilka sznurów lampek. Może znajdzie się też pudełko z ozdobami,
które zostawiła moja matka.
Mercy zmarszczyła czoło.
- Zdaje ci się?
- Od dłuższego czasu tego nie używałem.
- Walt mi mówił, że zwykle nie ubierasz choinki. Wydawał się... zaskoczony.
- No... w zeszłym roku rzeczywiście nie miałem drzewka - odparł wymijająco.
- A więc dlaczego w tym roku się na nie zdecydowałeś?
- Bo miałem ochotę. Wystarczy?
Zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał trochę nieprzyjemnie, lecz nie zamierzał
tłumaczyć, dlaczego w tym roku zdecydował się na choinkę, zwłaszcza że sam nie bardzo
mógł pojąć, co nim kierowało. Zsiadł z kasztanowatego konia i przerzucił wodze na jedną
stronę, by uwiązać zwierzę. Rosły kasztanek był jego ulubionym wierzchowcem przed
pojawieniem się Jokera. Grant już niemal zapomniał, jak gładko mu się na nim jeździło. Nie
tak gładko jak na Jokerze, ale całkiem dobrze.
- Może z tego samego powodu kazałeś Ricie przywieźć surową szynkę, chociaż wcale
nie wiesz, jak ją przyrządzić? Tak przynajmniej powiedziała mi Rita.
- Pilnuj Jokera, dobrze? Ja tymczasem zetnę to drzewko.
Z torby przy siodle wyjął niewielki toporek. Dopiero przez ostatnie trzy dni zaczęli
razem wyprawiać się konno w teren. Joker nadal zachowywał się wzorowo, ale jednak tutaj
czyhało na niedoświadczonego jeźdźca więcej niebezpieczeństw niż w stosunkowo
bezpiecznej zagrodzie.
- Joker jest całkiem spokojny. Zawarliśmy porozumienie. A co powiesz o
ciasteczkach?
Grant zerknął na nią przez ramię.
- Co takiego?
- Co powiesz o świątecznych ciasteczkach? Rita mówiła, że w tym roku poprosiłeś,
żeby ci je upiec.
- Rita - mruknął z niezadowoleniem. - Zdaje się, że ostatnio ma bardzo dużo do
powiedzenia.
Wszyscy ostatnio mają o nim bardzo dużo do powiedzenia, pomyślał z irytacją.
Zacisnął zęby i podszedł do drzewka. Zaczął je ścinać z większym nakładem sil, niż tego
wymagał dość cienki pień, ale dzięki temu przynajmniej nie musiał odpowiadać na trudne
pytania.
Sam nie wiedział, dlaczego nagle nabrał ochoty na świąteczne przygotowania. Nie
podobało mu się też, że wszyscy wyciągają z tak niewinnej zachcianki zbyt daleko idące
wnioski. Rita, Walt, a nawet Chipper dogryzali mu nieustannie. A teraz jeszcze Mercy. Nie,
ona chyba jednak wcale mu nie dogryza. Ona chyba podchodzi do tego poważniej niż inni.
Jego wierzchowiec spojrzał na niego niepewnie, kiedy przyciągnął bliżej ścięte
drzewo, ale uspokoił się, widząc że Grant bierze linę i przywiązuje je za nim w bezpiecznej
odległości. W ten sposób dociągnie sieje do domu, nie uszkadzając po drodze gałęzi.
- Grant - odezwała się Mercy. - Jeśli...
- Słuchaj - przerwał jej, bojąc się, że znów go o coś zapyta. - Święta to na ranczu taki
dzień jak wszystkie inne. Tak samo trzeba pracować, karmić zwierzęta. Nie obiecuj sobie
zbyt wiele po tym głupim drzewku i ciastkach.
Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem, dość potulnie - o wiele za
potulnie jak na Mercy, którą znał - powiedziała:
- Chciałam cię tylko poprosić, żebyśmy wrócili drogą, którą mi wczoraj pokazałeś.
Obok tego małego jeziorka.
- Aha - odparł zmieszany.
- To nie jest bardzo daleko stąd, prawda?
- Nie. Tuż za tamtym wzgórzem. - Musiał przyznać, że jak na dziewczynę z miasta
miała niezłą orientację w terenie.
- No to... możemy?
- Dobrze. Jasne.
- Nie zaszkodzi to choince? Zmrużył oczy. Czyżby chciała mu dopiec? Nie potrafił
zdecydować. Po raz kolejny się przekonał, że jako kobieta jest o wiele bardziej
skomplikowana niż jako dziecko i o wiele lepiej wychodzi jej ukrywanie myśli. Kiedy była
nastolatką, dość łatwo potrafił ją rozszyfrować, ale teraz nigdy nie był całkowicie pewien, co
się dzieje w jej głowie, chyba że się sama przed nim otwierała. Tak jak tamtej nocy w stajni.
Trzeba było niewyobrażalnie wstrząsających przeżyć, żeby pozwoliła sobie na
ujawnienie swoich emocji, co świadczyło niezbicie, że z dziecka wyrosła wyjątkowo silna
kobieta.
- Chciałabym zobaczyć to jeziorko jeszcze raz. Jest takie piękne.
Ona najwyraźniej bez trudu czytała w jego myślach.
- Pochodzisz z Minnesoty, więc pewnie widziałaś setki jeszcze piękniejszych jezior.
- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - odrzekła. - To po prostu wydaje mi się... jakieś
inne, wyjątkowe.
- W takim razie jedziemy tam - zadecydował. Chwycił wodze i wskoczył na siodło.
Miejscami śnieg był głębszy, więc droga stała się trudniejsza, ale po kilku minutach
dotarli na szczyt wzniesienia. Jezioro, przypominające raczej większą sadzawkę, leżało po
drugiej stronie, u stóp wzniesienia. Za nim rozciągała się równina, na której tu i ówdzie
wyrastały pojedyncze świerki, a latem z rzadka zieleniły się kępy traw. Nie wyglądała wtedy
zbyt interesująco. Zimą natomiast, zlodowaciała i przysypana śniegiem, który nawet
najmizerniejsze źdźbło trawy zamieniał w delikatną, kryształową konstrukcję, a świerki w
majestatyczne monolity, wyglądała jak obrazek z kartki świątecznej.
Mercy przerzuciła nogę przez grzbiet Jokera i zeskoczyła na ziemię. Nauczyła się
robić to całkiem sprawnie. Była bardzo zwinna, więc szybko nauczyła się też wskakiwać na
siodło bez korzystania ze strzemion, które były dla niej umieszczone zbyt wysoko. Grant
żartował sobie, że chce zostać woltyżerką, ale ona była tak dumna ze swoich postępów, że
wcale się na niego nie obrażała.
Grant również zsiadł z konia. Stanął w śniegu i oszacował jego głębokość na
piętnaście centymetrów. Nieźle, jak na szczyt wzgórza. Wkrótce jednak znów miało padać i
miał przeczucie, że tym razem śnieg poleży o wiele dłużej niż poprzednio.
Stanął za Mercy i spoglądał przed siebie. Ona nic nie mówiła, tylko podziwiała
rozciągający się wokół malowniczy krajobraz Koń Granta prychnął i potrząsnął głową, a
Joker przednim kopytem zaczął zgarniać śnieg na niewielki stos, jakby osobiście chciał
ocenić jego głębokość albo ulepić bałwana. Grant wcale nie był pewien, czy sprytny
appaloosa nie byłby do tego zdolny.
Mercy długo stała bez ruchu, nic nie mówiąc i niemal nie oddychając, aż Grant zaczął
się niepokoić, czy nic jej nie jest. W końcu zrobił krok naprzód i spojrzał jej w twarz.
Płakała.
Nie był to głośny, spazmatyczny płacz. Policzki miała mokre, łzy wciąż po nich
spływały, ale ona sama nie wydawała żadnego dźwięku. Nie szlochała, nie zawodziła.
Wydawało się, że łzy po prostu musiały z niej wypłynąć, ponieważ zebrało ich się w niej zbyt
dużo. Grant nie wiedział, jak zareagować. Miał niewielkie doświadczenie w uspokajaniu
płaczących kobiet. Właściwie zdarzało mu się uspokajać jedynie Kristinę, która jako dziecko
potrafiła płakać na zawołanie, kiedy coś nie szło po jej myśli. Na szczęście, o ile Grant zdążył
się zorientować, w końcu z tego wyrosła.
Ale Mercy sama mu kiedyś powiedziała, że nie jest Kristiną. Nigdy nie była do niej
podobna. Na pewno nie płakała dlatego, że ktoś nie spełnił jej dziecięcej zachcianki.
- Mercy? - odezwał się w końcu.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył w jej oczach
nie ból czy cierpienie, ale blask, którego widok zaparł mu dech w piersi.
- Tu jest tak pięknie - wyszeptała.
- Płaczesz dlatego, że tu jest pięknie? Szybko wytarła policzki, jakby dopiero teraz
zdała sobie sprawę, że są mokre od łez.
- Przepraszam. Czasami, kiedy coś tak mnie wzruszy, łzy same napływają mi do oczu.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi - gdyby się zastanowił, pewnie nigdy by się na
to nie odważył - otoczył ją ramieniem. Poczuł, że na chwilę zesztywniała, ale zaraz rozluźniła
się i oparła o niego. Pasowali do siebie doskonale. Wcale nie wydawała mu się zbyt drobna
ani zbyt delikatna czy krucha dla jego twardych dłoni. Była jakby dla niego stworzona.
Ta kraina była całym jego życiem i Mercy również dostrzegła jej niezwykłą urodę. To
sprawiło, że czuł się... sam nie był pewien jak. Nie wiedział też, jak nazwać ten dziwny ucisk,
który w nim narastał, kiedy tak stali w przyjaznym, niemal intymnym milczeniu. To nie było
zwykłe pożądanie. Grant już jakiś czas temu przyznał się sam przed sobą, że reakcja jego
ciała na bliskość Mercy nie została wywołana tylko długim celibatem. To, co w nim narastało,
było bardziej złożone. Czuł szacunek dla jej odwagi, podziwiał jej inteligencję i bystrość,
doceniał jej chęć i zdolność do nabycia całkiem nowych umiejętności, nawet zupełnie jej
obcych.
Ta mieszanina uczuć wytrącała go z równowagi, bo nie był pewien, co to wszystko
miało znaczyć. Dopóki Mercy nie wkroczyła powtórnie w jego życie, nigdy nie targały nim
tak liczne wątpliwości.
Jednego był tylko pewien. Nastolatka, która kiedyś wprowadzała kompletny chaos w
jego letnie wakacje, teraz jako dorosła kobieta potrafiła zrobić to samo z całym jego życiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Co takiego?
Zdumiony Grant wytrzeszczył oczy na Walta, który z kolei spoglądał na niego z nie
wróżącym nic dobrego rozbawieniem.
- Słyszałeś przecież - odparł stary pomocnik.
- Ale przecież ty nigdy nie jeździsz podczas świąt do miasta.
- Już ci mówiłem, że w domu hodowców bydła chcą urządzić wielką imprezę. Będą
tańce i takie tam różne. W zeszłym tygodniu widziałem w mieście plakaty. Zabawa skończy
się pewnie dopiero nad ranem.
- Urządzają taką uroczystość co roku - zauważył Grant. - Jeszcze nigdy na niej nie
byłeś.
- Bo może przedtem nikt mnie nie zaprosił - wyjaśnił pogodnie Walt.
- Ale...
- Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę sobie zrobić wolnego dnia w Wigilię? Tylko
dlatego, że twoja rodzina mieszka daleko, ja nie mogę mieć świątecznych planów? Ale z
ciebie zawistnik, chłopcze.
- Ależ możesz wziąć sobie wolne - zaczął Grant - tylko...
- Przed wyjazdem zrobię wszystko, co do mnie należy. Dopilnuję, żeby zwierzęta
dostały, co trzeba. Z resztą roboty dasz sobie radę sam.
- Nie o to chodzi.
- A poza tym, będziesz miał do pomocy Mercy. Zwykle nie mówię takich rzeczy, ale
jak na miastową dziewczynę, uczy się bardzo szybko. - Walt uśmiechnął się niespodziewanie.
- I to niejednego.
- Aha - wymamrotał Grant.
- Brylant to brylant, chłopcze, wszystko jedno, gdzie go znajdziesz, czy w jakiej
oprawie, prostej czy wymyślnej. Nawet w wielkim mieście nie zrobią brylantu ze zwykłego
szkiełka.
Grant skrzywił się lekko.
- Może przestaniesz filozofować i powiesz mi wreszcie, o co ci chodzi.
- Chodzi mi o to, że jesteś uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz - oznajmił Walt
surowo. - A skoro już mnie pytasz, to wydaje mi się, że się boisz zostać tu sam z tą miłą
dziewczyną.
- Głupstwa opowiadasz - warknął Grant, zupełnie bez przekonania.
- Głupstwa? Może jestem stary, ale nie ślepy. Każdy przecież widzi...
- Każdy widzi to, co chce zobaczyć. Grant przerwał Waltowi, ponieważ wcale nie
chciał się dowiedzieć, co też każdy widzi. Zresztą, sam był tego świadomy. Nieraz widział,
jak jego pracownicy zerkają na niego ukradkiem, uśmiechają się na boku i coś do siebie
szepczą. Na pewno nie pomagało mu też to, że nieraz dał się przyłapać na tym, jak wpatrywał
się w Mercy jadącą konno, doglądającą Jokera - upierała się, że skoro na nim jeździ, to będzie
się nim również zajmowała - czy wykonującą inne prace na farmie, dzięki czemu życie
wszystkich jej mieszkańców stało się znacznie łatwiejsze.
Przecież chodziło tylko o to, że go... intrygowała. Tak sobie to przynajmniej tłumaczył
w duchu, spoglądając za odchodzącym Waltem. Mercy przystosowała się do życia na ranczu
lepiej, niż się spodziewał. W ogóle zresztą nie sądził, że dziewczyna z miasta potrafi to
zrobić. Kristinie nigdy się to nie udało, choć przyjeżdżała tutaj w cieplejszych porach roku.
No ale Kristina to zupełnie inny typ człowieka.
„Uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz”.
Słowa Walta dźwięczały mu uszach. Grant powtarzał sobie, że Walt tym razem się
pomylił, chociaż znał go dłużej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem matki. Przecież Grant wcale
nie jest ślepy czy uparty, tylko zwyczajnie... ostrożny. I ma swe powody.
Mówił sobie, że Walt wtrąca się w nie swoje sprawy, ale nawet sam siebie nie potrafił
przekonać. Zirytowany opuścił skład narzędzi i skierował się do domu. Wszedł do środka
bocznymi drzwiami, prowadzącymi do sieni przy kuchni. Wewnątrz najpierw zdjął kurtkę, a
potem buty przemoczone po całym dniu chodzenia po śniegu. Zajmowali się dzisiaj łamaniem
lodu na trzech naturalnych rozlewiskach, które utworzyły się na pobliskiej równinie. Gdyby
zawędrowały tam nieostrożne zwierzęta gospodarskie, cienki lód załamałby się pod nimi i
musieliby organizować akcję ratunkową.
Nawet skarpety miał przemoczone. Dotknął stóp. Pewnie już kiedyś były zimniejsze,
ale czy to ważne?
Siedział w sieni na wąskiej ławce, zbyt zmęczony, by wstać i przejść do cieplejszych
pomieszczeń. Wkrótce jednak chłód okazał się silniejszy od znużenia i Grant postanowił się
ruszyć. Czuł, że za chwilę ogarną go dreszcze.
Wstał i chociaż przemarznięte stopy stawiały opór, wiedział, że powinien wejść do
środka. Teraz dotarł do niego z kuchni zapach świeżych wypieków. Mercy nie żartowała;
chociaż nie umiała gotować, piekła doskonale. Rozpieszczała wszystkich na ranczu swoim
wybornym chlebem, ciastami i babeczkami.
Zastanawiał się, czy tak ciężko pracuje, ponieważ chce zająć czymś myśli. Miał
przeczucie, że jego podejrzenia są słuszne. Robiła to tak naturalnie: czy prace w domu, o
których on zwykle zapominał, czy ciężkie, brudne czynności w gospodarstwie - wszystko
robiła z taką samą energią i determinacją.
Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Ciasteczka, pomyślał. Rozpoznał ten zapach,
zanim jeszcze je spostrzegł. Pięknie udekorowane, stygły na blacie stołu. Świąteczne
ciasteczka.
Mercy, ze smugami mąki na ubraniu i policzku, obdarzyła go uśmiechem, który
rozgrzał go bardziej niż zmiana temperatury między sienią a kuchnią. Trzymaną w ręku
blaszką z surowymi porcjami ciasta wskazała mu porcję gotowych do jedzenia smakołyków.
- Rita mi zdradziła, że w tym roku zażyczyłeś sobie ciastek na święta. Mam nadzieję,
że mówiłeś poważnie.
- Ja... Głos mu zamarł. Wspomniał coś Ricie o ciasteczkach, ponieważ przypomniało
mu się, że kiedy był mały, matka mu je piekła, zresztą w tej samej kuchni. Przyszło mu też do
głowy, że ciasteczka osłodziłyby nieco smutek świąt, spędzanych z dala od domu i rodziny.
Mercy wsunęła blaszkę do piekarnika, zamknęła drzwiczki i zdjęła kuchenną
rękawicę. Grant usłyszał jakiś dźwięk dobiegający z kąta kuchni i ku swojemu wielkiemu
zdziwieniu spostrzegł tam Ryzykanta. Pies cierpliwie na coś czekał. Stało się oczywiste, na
co, kiedy Mercy rzuciła mu odłamany kawałek ciastka. Pies chwycił go w locie i połknął, a
potem znów przysiadł i czekał na następną porcję.
- A więc nawet pies - wymamrotał Grant.
- Słucham?
- Nic, nic. Dlaczego się dziwi? Joker całkowicie stracił dla niej głowę, dlaczego z
psem miałoby być inaczej? Nawet jego psia duma i poczucie wyższości musiało stopnieć od
ciepła i życzliwości promieniujących od Mercy.
- Chyba zmarzłeś - zauważyła.
- Owszem - przyznał.
- Chipper mnie uprzedził, że pewnie wrócisz przemoczony i zmarznięty.
Grant uniósł brwi.
- Miał dzisiaj naprawiać ogrodzenia.
- I naprawia. Wpadł tylko na chwilę uprzedzić, że jego mama nie przyjedzie, bo
zachorowała jego młodsza siostrzyczka. Dlatego sama zabrałam się do pieczenia ciastek. -
Zrobiła zabawną minę. - Widać było, że i on ma na nie wielką ochotę.
- Nic dziwnego. - Grant nigdy przedtem nie widział tylu przysmaków naraz. No ale
jak tylko dowiedzą się o nich pracownicy, ciasteczka zaczną raptownie znikać. Będzie się
dziwił, jeśli choć kilka zostanie do świąt.
No ale przecież wcale nie trzeba ich dużo. Na ranczu zostanie tylko on i Mercy,
wszyscy inni rozjadą się świętować do rodziny i przyjaciół.
Grant przypomniał sobie słowa starego Walta. „Wydaje mi się, że się boisz zostać tu
sam z tą miłą dziewczyną.”
Poczuł w sercu dziwny skurcz. Tłumaczył sobie, że to reakcja na niemądre
przypuszczenie Walta, ale mógł to być też dreszcz... oczywiście spowodowany wyziębieniem
ciała i nagłą zmianą temperatury.
- Chyba rzeczywiście zmarzłeś - zauważyła Mercy. - Masz, zjedz sobie ciastko i
zaczekaj chwilę.
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, podała mu trzy pachnące ciasteczka i zniknęła w
przylegającym do kuchni pomieszczeniu. Stała tam wielka zamrażarka, pralka, suszarka i
wiele innych urządzeń. Pomieszczenie to miało bezpośrednie wejście z zewnątrz, by
pracownicy mogli tam w każdej chwili zrobić sobie pranie. Ostrożnie nadgryzł ciastko i zaraz
łapczywie połknął całą resztę. Usłyszał, że Mercy otwiera drzwi suszarki. Uświadomił też
sobie, że od momentu wejścia do kuchni słyszał cichy pomruk tego urządzenia.
Zastanawiał się właśnie, czy nie wziąć sobie jeszcze jednego ciasteczka w kształcie
bałwanka, kiedy Mercy wróciła do kuchni, niosąc coś w rękach.
- Masz - powiedziała i podała mu parę jego wełnianych skarpet.
- Co to... - Dotknął ich i natychmiast urwał. Skarpety były ciepłe, niemal gorące.
Świeżo wyjęte z suszarki.
- Włóż je, zanim wystygną - poleciła. Posłuchał jej bez słowa, tylko westchnął z
rozkoszą, czując na stopach ich przyjemne ciepło. Spojrzał na Mercy i zobaczył, że uśmiecha
się szeroko.
- Moja mama zawsze tak robiła, kiedy wracałam po zabawie na śniegu. Bardzo to
lubiłam.
- Rzeczywiście, bardzo miłe uczucie - potwierdził z zapałem Grant.
- Teraz, kiedy wracam do domu, mama każe mi usiąść i wysypać z butów piasek.
- To duża zmiana, piasek Arizony po śniegach Minneapolis.
- Owszem. Ale rodzice polubili Arizonę. To piękny stan. Na wiosnę Góry Smocze
wspaniale wyglądają na tle zieleni. Poza tym, mój tata lubi się chwalić, że mieszkają w
pobliżu słynnego miasteczka Tombstone.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa. Jednocześnie wydało mu się, że słyszy w nich ton
jakby smutku. Albo tęsknoty.
- Pewnie... bardzo ci ich brakuje, zwłaszcza że zbliżają się święta.
Oparła się o krawędź kuchennego blatu. Ojciec Granta zmodernizował kiedyś starą,
mniejszą kuchnię, jako prezent ślubny dla swojej żony. Potem, kiedy odeszła, nie lubił nawet
przebywać w tym obszernym, funkcjonalnym pomieszczeniu. Grant również za nim nie
przepadał, ale teraz, kiedy wypełniały je smakowite wonie, a Mercy stała tak blisko niego,
wydało mu się najprzytulniejszym miejscem w całym domu.
Rzuciła następny kawałek ciastka czekającemu cierpliwie Ryzykantowi. Połknął go w
locie i spojrzał na nią pytająco.
- To wszystko, piesku - oznajmiła. - Więcej nie dostaniesz, bo mógłbyś się
rozchorować.
Pies, zwykle pełen rezerwy, pomachał przyciętym ogonem, a wyraz, jego pyska
świadczył o tym, że zrozumiał, co się do niego mówi. Zerknął na Granta, jakby chciał się
przekonać, w jakim nastroju jest jego pan. Grant nie wiedział, co pies odczytał z jego twarzy,
ale najwyraźniej nie było to nic złego, ponieważ postanowił zostać. Zwinął się w kłębek na
chodniku przy zlewie i zamknął oczy. Gdyby nie to, że Ryzykant nadal bardzo ciężko
pracował, Grant pomyślałby, że jego pies zamienia się w domowego pieszczocha. Ale
przecież takie pracowite zwierzę zasłużyło sobie na trochę wygody, przekonywał się w duchu
Grant. No i jak widać, Mercy potrafiła oczarować nie tylko konia, ale również psa.
Już myślał, że nie chce rozmawiać z nim o swoich rodzicach, gdy niespodziewanie
podjęła ten temat.
- Tak, tęsknię za rodzicami. Ale byłam u nich w Święto Dziękczynienia. Tak się o
mnie troszczą, że... chyba na dłuższą metę bym tego nie zniosła.
- Kristina powiedziała mi, że chcesz wyjechać gdzieś, gdzie ludzie... nie rozmawialiby
bezustannie o tej sprawie.
- A ty mi to umożliwiłeś. - Spojrzała na niego ciepło. - Bardzo ci za to dziękuję.
- Nie ma za co. Ale to ja powinienem ci podziękować za wszystko, co tu zrobiłaś.
Mówiłem ci, że nie musisz pracować.
- A ja ci mówiłam, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.
- Rozumiem. Patrzyła na niego przez długą chwilę.
- Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. I za to też jestem ci wdzięczna. I za te wszystkie
spokojne, ciche miejsca, które mi pokazałeś. Wiem, że oprowadzanie mnie po okolicy zajęło
dużo twojego cennego czasu.
- Pokazywałem ci miejsca, które kocham, a to zawsze się robi z ochotą.
To była prawda. Na nowo docenił miejsca, które już mu nieco spowszedniały.
Spojrzał na nie jej oczami, jeszcze raz doświadczył spokoju, jakim emanowały, kiedy
obserwował, jak twarz Mercy stawała się coraz pogodniejsza.
- Mimo wszystko dziękuję.
- To ja powinienem ci dziękować. Kiedyś też potrzebowałem takich miejsc. Dzięki
tobie jeszcze raz je doceniłem.
- Grant... - wyszeptała jego imię, jakby nagle wzruszenie ścisnęło jej gardło.
- Mercy... - Jego głos brzmiał podobnie. Sam nie był pewien, jak to się stało. Nie
pamiętał, by on się poruszył, ale nie widział też, żeby Mercy zrobiła pierwszy krok. Jednak
nagle znalazła się w jego ramionach, odchyliła głowę w tył, a on poszukał jej ust. Usłyszał, że
cicho jęknęła, nie w proteście, ale z zaskoczenia. Zaraz potem odwzajemniła jego pocałunek,
przywierając do niego mocniej i wspinając się na palce. Miała miękkie, ciepłe usta, który po
mroźnym dniu kojarzyły mu się z bezpieczną przystanią. Miały smak cukru i ciasteczek, i
czegoś jeszcze, gorącego i słodkiego, co było charakterystyczne tylko dla niej. Właśnie
takiego smaku się spodziewał.
Nie spodziewał się tylko, że dotyk jej ust rozgrzeje go niemal do białości i usunie
resztki chłodu przyniesione z zewnątrz. Nie przewidział, że tak od razu zapragnie pozbyć się
warstw ciepłego ubrania, które oddzielały go od jej drobnego ciała. Całował ją i czuł, że
wirując, spada w przepaść. Nic go nie obchodziło, nic do niego nie docierało, tylko zapach i
smak Mercy.
Nie spodziewał się też, że ten pocałunek nie złagodzi napięcia, które gromadziło się w
nim od tylu dni, ale je pogłębi, tak że stanie się ono wręcz nie do wytrzymania.
Musi to przerwać. Musi. Jeszcze trochę, a po prostu eksploduje, jeśli nie będzie jej
miał, zaraz, tutaj, natychmiast. Tak go rozpaliła, że nie byłby nawet w stanie osunąć się na
podłogę. Musiałoby się to dokonać na kuchennym stole. Oczywiście, byłoby to nawet dosyć
wygodne, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu...
Jęknął zduszonym głosem i z wysiłkiem odsunął się od niej. Wydawało mu się, że w
kuchni jest ciepło i przytulnie? Teraz zrobiło się tu wręcz mroźnie, kiedy nie czuł już
rozgrzanego ciała Mercy i dotyku jej ust.
Usłyszał, że wydała z siebie cichy dźwięk, trochę westchnienie, a trochę... Nie
wiedział co. Sam miał ochotę cicho łkać.
Potem po omacku chwyciła się skraju stołu i podniosła na niego wzrok. Oczy miała
rozszerzone i zdziwione. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie
głosu.
Przełknęła ślinę, mięśnie i na jej szyi poruszyły się.
- Ja... Znów przełknęła ślinę, by coś powiedzieć. Tym razem jej głos zabrzmiał prawie
normalnie, tylko lekko drżał.
- Widzę, że jak już dziękujesz, to z całego serca.
Grant zamrugał oczami. Szybkie odzyskiwanie równowagi psychicznej było pewnie
jednym z wymogów jej pracy, ale tym razem chyba nie bardzo mu się to podobało.
- To nie miało nic wspólnego z podziękowaniem - warknął.
- Grant...
- Podziękowania były za... ciastka. - Odwrócił się na pięcie i dodał przez ramię: - I za
ciepłe skarpety.
Wyszedł, nie oglądając się. Powiedział sobie, że zrobił to, ponieważ musi się przebrać
w suche ubranie. Oczywiście, sam sobie nie uwierzył. Dobrze wiedział, że ucieka z kuchni
jak niepyszny, bo gdyby tam został, pocałowałby ją znowu. A wtedy mógłby zupełnie stracić
panowanie nad sobą i aż sam bał się pomyśleć, do czego by doszło.
Zastanawiała się, czy Grant w ogóle wróci do domu. Wielokrotnie jej powtarzał, że na
ranczu nie ma świątecznych dni; codziennie trzeba wykonywać tę samą pracę. Jutro, w
pierwszy dzień świąt, zapewne miało być tak samo.
Wiedziała jednak, że Walt wykonał większość koniecznych dzisiaj prac, zanim
wskoczył do swojego pikapa i pojechał do miasta, zabierając ze sobą Chippera. Chłopak
cieszył się Bożym Narodzeniem w domu i nawet grypa siostry tylko w niewielkim stopniu
psuła jego świąteczny nastrój. Reszta pracowników wyjechała przed południem, obdarowana
na drogę szczodrymi porcjami ciastek. Ku zdziwieniu Mercy, wszyscy wręczyli jej jakiś
symboliczny drobiazg. Niektórzy odjechali konno, większość samochodami w
kilkuosobowych grupach. Mieli wrócić dopiero drugiego dnia świąt.
Grant zaszył się w składzie na narzędzia i do tej pory nie wyszedł. Oznajmił jej dość
szorstko, że w święta nie będzie lekcji, a poza tym właściwie się do niej nie odzywał.
Rzecz jasna, nawet nie wspomniał o tym, co się wydarzyło wczoraj w kuchni, a ona
nie potrafiła zdecydować, czy ją to boli, czy cieszy. Nadal była w szoku. Nigdy jeszcze nie
doznała takich uczuć jak podczas tego pocałunku. Żadne wyobrażenie z dzieciństwa na temat
tego, co może zajść między mężczyzną a kobietę, nie dorównywało tej rzeczywistości. Nawet
to, czego doświadczyła jako kobieta, choć prawdę mówiąc, nie było to wielkie
doświadczenie, nie wskazywało, że pocałunek może wywrzeć na niej tak wielkie wrażenie.
Całowała się z nim nie jako zadurzona nastolatka, ale dorosła kobieta, która
odwzajemnia pocałunek mężczyzny; kobieta, która wreszcie musiała przyznać, że chłopak, w
którym się kiedyś podkochiwała, zmienił się w dorosłego człowieka i potrafił zwykłym
pocałunkiem wstrząsnąć nią do głębi.
Wzięła głęboki oddech i na chwilę zatrzymała powietrze w płucach. Nie wiedziała, co
robić, a miała nieodparte wrażenie, że coś zrobić powinna. Krążyła niespokojnie po salonie i
co pięć minut sprawdzała, czy ogień w piecu nie zgasł, chociaż sama niedawno położyła na
palenisku dwa duże kawały drewna.
Usiadła na starej, wygodnej kanapie, tylko po to, żeby dłużej nie krążyć tam i z
powrotem. Znów odetchnęła głęboko, by się uspokoić. Niewiele jej to pomogło. Wyczuła
natomiast świeży zapach choinki, którą razem z Grantem przynieśli do domu. Stała teraz tuż
obok niej.
Przypomniała sobie, jak stali w milczeniu nad jeziorem i jak Grant otoczył ją
ramieniem, rozumiejąc jej nastrój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych miejsc,
by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za to, że dzięki niej spojrzał na takie miejsca jej
oczami i na nowo je docenił.
Trzeba być silnym, pewnym swojej wartości mężczyzną, by się przyznać do tak
duchowych, subtelnych potrzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny. Wyczuwała
w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał szesnaście lat. Zastanawiała się jednak nad tym,
czy przyznał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był pewny siebie i nie
przejmował się zdaniem innych, czy może zrobił to, ponieważ jej ufał i wiedział, że spotka się
ze zrozumieniem?
Usłyszała w myślach głos Nicka. „Brady, czy ty musisz wszystko tak drobiazgowo
analizować?” Na chwilę wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała o rodzinie Nicka,
która musi spędzić te święta, i wszystkie następne, bez niego. Przyszło jej do głowy, że może
powinna teraz być z Allison i jej dziećmi. Jednak i ona, i rodzina Corellich wiedziała, że to
zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka zapewne rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison
jako jedna z pierwszych zaczęła namawiać Mercy na wyjazd w ten odległy zakątek
Wyoming. Mercy jednak nadal uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny Nicka.
Może rzeczywiście zbyt drobiazgowo wszystko analizowała, ale była to jednocześnie
jedna z jej mocnych stron. Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy trop. Nawet Nick musiał
to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie zaczynała coś rozważać, spoglądał na nią
spod oka i mówił: „Brady, czasami cygaro to po prostu cygaro”.
A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu, pomyślała cierpko, wyglądając
przez okno, za którym zapadał zimowy zmrok. W tej samej chwili mężczyzna, którego
właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż za nim podążał Ryzykant. Pies i jego pan
najwyraźniej nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni pracownicy ich dziś opuścili.
Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku przy drzwiach. Dzisiaj nie były
już takie przemoczone jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z podłogi werandy.
Kiedy znów wszedł do domu, Mercy stwierdziła, że niesie całe naręcze sosnowych gałęzi.
Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby przedtem nie zdawał sobie sprawy
z jej obecności. Przez chwilę stał bez ruchu, najwyraźniej nie wiedząc, co począć. W końcu
wskazał na gałęzie.
- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień w kominku i dodać kilka gałęzi
dla zapachu - wyjaśnił.
Jeszcze jedna mała rzecz ze świątecznej listy, uświadomiła sobie Mercy. Przedtem
zebrał i ustawił na widoku wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od rodziny i sąsiadów,
chociaż zwykle tylko je czytał, a potem wyrzucał, upewniwszy się przedtem, że i on wysłał
życzenia nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej Walt. Ściął choinkę, poprosił o
ciasteczka... Czy te świąteczne przygotowania, tak podobno u niego niezwykłe, czynił ze
względu na nią?
Ułożył kilka polan w palenisku kominka, dorzucił trochę sosnowych gałęzi i drobnych
szczap na rozpałkę, a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po salonie rozeszła
się charakterystyczna woń. Grant odwrócił się i stanął przy kominku. Wczoraj w takiej
sytuacji zachęciłaby go, żeby usiadł i się odprężył. Teraz nie wiedziała, co powiedzieć.
W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła ich bezpieczna, niemal
metrowa odległość. Ryzykant ułożył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie przejmując się
napięciem panującym w salonie.
Mercy już wcześniej odgrzała przygotowane przez Ritę pikantne skrzydełka i garnek
domowej zupy. Grant zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.
- Napijesz się czegoś ciepłego? - zapytała, gdy łapczywie przełykał kolejny kęs.
Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało tego proste pytanie, aż w końcu
skinął głową. Wstała i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który tradycyjnie
przygotowywała na święta. Doprawiła go do smaku, napełniła dwie szklanki i wróciła do
salonu. Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.
- Grzany jabłecznik?
- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie pija się taki w święta.
Z uśmiechem zamieszał złocisty płyn laseczką cynamonu, przyłożył szklankę do ust i
wypił łyk. Uniósł lekko brwi i oblizał wargi. Najwyraźniej trunek mu smakował.
- Z brandy? - zapytał.
- Słucham? A tak, z brandy. - Miała nadzieję, że uzna jej zaczerwienione policzki za
efekt działania napoju albo płonącego na kominku ognia. Prawdę mówiąc, zarumieniła się
widząc, jak język Granta przesuwa się po jego ustach, co z kolei przypomniało jej wczorajszy
pocałunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
- Nie, tylko jestem trochę zaskoczony. Nie wiedziałem, że mamy w domu brandy.
- Walt zrobił dla mnie zakupy, kiedy w zeszłym tygodniu pojechał do miasta.
- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo dłuższy, po czym uśmiechnął się. -
To jest całkiem dobre - pochwalił.
- Cieszę się, że ci smakuje. Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.
- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące na drzewku świecidełka.
- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na ciasteczka.
Zerknął na nią i znów na choinkę.
- Aha. Ładnie wyglądają... Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z nich nie
potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach. A może tylko jej się wydawało, że ich
milczenie jest pełne napięcia? Wyobraźnia płata jej ostatnio figle. Na przykład przebiegło jej
przez myśl, że Grant rozpalił ogień na kominku, ponieważ jest to przyjemniejsze i bardziej
•romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania domu.
Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele. Wytarł ręce w papierową
serwetkę i wrzucił ją do ognia. Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią papier, jakby
byli pracownikami obserwatorium astronomicznego i badali wybuchy na słońcu. Mercy czuła
się nieswojo, nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić żadnego tematu do rozmowy,
który rozładowałby nieco atmosferę.
- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę? Drgnęła, równie zaskoczona tym, że
się tak niespodziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.
- Przecież mówiłeś, że...
- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest trochę niespokojny. Jeśli jutro też
nic nie będzie robił, to może oszaleć.
- Aha. - A więc chodzi o Jokera, a nie o jej towarzystwo ani o uprzyjemnienie
pierwszego dnia świąt. - Nie możemy do tego dopuścić, prawda?
Wydawało jej się, że nie powiedziała tego zbyt ironicznie, ale Grant spojrzał na nią
ostro. I równie ostro przemówił:
- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę. Westchnęła z rezygnacją.
- Nie to miałam na myśli. Mam ochotę na przejażdżkę. To świetny sposób na
spędzenie świątecznego poranka.
- W takim razie pojedziemy.
- Może lepiej nie jedźmy razem, jeśli cały dzień masz się zachowywać jak
rozdrażniony grizzly - dodała.
- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura - warknął opryskliwie.
- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne. Zacisnął usta, ale nic nie powiedział.
Wypił do końca napój i zdjął buty, po czym dorzucił polano do kominka, chociaż ogień nadal
płonął wysokim płomieniem. Zrobił to wszystko bez słowa. Spodziewała się, że wyjdzie z sa-
lonu, skoro już wstał, ale znów usiadł. Odetchnęła z ulgą. Trudno uwierzyć, że dostałaś medal
za odwagę, pomyślała ironicznie. Mimo wszystko postanowiła się odezwać.
- Czy chodzi o wczorajszy dzień? - zapytała. Znieruchomiał, a potem wolno odwrócił
głowę w jej stronę.
- Co takiego?
- No... ten twój zły nastrój. To z powodu tego, co się stało wczoraj w kuchni?
Na chwilę zacisnął szczęki.
- Mówisz o tym, że cię pocałowałem? - Zebrała się na odwagę i skinęła głową. - Nie,
to nie o to chodzi.
Odetchnęła głębiej, znów niezbyt pewna, czy czuje ulgę, czy rozczarowanie. Masz
manię wielkości, Brady, zganiła się w duchu. Skąd jej w ogóle przyszło do głowy, że
pocałunek, który jej rozpalił zmysły, wywarł na nim jakiekolwiek wrażenie?
- Wcale nie chodzi o ten pocałunek - stwierdził ponownie Grant.
Czy musi to powtarzać, jakby chciał obnażyć jej głupotę?
- W porządku. Przepraszam, że choćby przez chwilę sobie wyobrażałam... - zaczęła.
- Chodzi o to - przerwał jej, raczej złowróżbnie - że miałem wielką ochotę na więcej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Natychmiast pożałował swych słów, ale było już za późno. Nie mógł ich przecież
cofnąć.
Do diabła z tym wszystkim, zaklął w głębi ducha. Był już znużony ukrywaniem tego,
jak bardzo jej pragnie. Dlaczego próbował to ukryć? Sam nie wiedział. Pracownicy już nieraz
mu dokuczali i na pewno będą to robić w przyszłości.
Przecież to najzupełniej naturalne. Można było wręcz przewidzieć, że się tak stanie.
Jeśli zdrowy, trzydziestojednoletni facet mieszka na ranczu z dala od innych domostw, a za
towarzystwo ma stada bydła, konie, psa i kilku pomocników, i nagle zamieszka pod jego
dachem taka wspaniała kobieta jak Mercy, to czego można się spodziewać? Przecież jest
wręcz pewne, że właśnie tak się stanie. I po co to ukrywać?
Owszem, wszystko to prawda, tylko że kobieta, która zamieszkała pod jego dachem,
przyjechała tu, żeby dojść do siebie po tragicznej śmierci drogiego przyjaciela. Jej umysł nie
działał teraz racjonalnie. Nie była w stanie dokonywać rozsądnych wyborów.
Wykorzystywanie jej słabości byłoby godne pogardy.
Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się źle skończyć, pomyślał, trochę rozbawiony.
Gdyby Kristina się dowiedziała... Grant przekonał się już, że Fortune'owie to ludzie bardzo
wybuchowi. Może nawet o morderczych skłonnościach. Przypomniał sobie sprawę Jake'a i od
razu spoważniał.
Mercy tymczasem siedziała czerwona po uszy.
- Przepraszam - oznajmił sztywno Grant. - Nie chciałem cię wprawić w zakłopotanie.
- Ja... Ale...
- Zapomnij o tym, co powiedziałem, dobrze? Zagryzła wargę. Potem wojowniczo
uniosła głowę, co zwykle czyniła, kiedy stawała twarzą w twarz z trudnym problemem. Nigdy
zresztą nie próbowała unikać konfrontacji, nawet jeśli chodziło o coś bardzo nieprzyjemnego.
- Dobrze, zapomnę o tym, jeśli nie mówiłeś poważnie.
Grant cofnął się lekko.
- Słucham?
- Mówiłeś prawdę?
- Mercy...
- To proste pytanie. Odpowiedz: tak albo nie. Czy to była prawda?
- Byłaś tam przecież - odparował - więc jak ci się wydaje?
- Sama nie wiem. Nie mam... zbyt wielkiego doświadczenia w tych sprawach.
Przynajmniej ostatnimi czasy.
- O Boże - wymamrotał Grant.
- Miałeś ochotę na więcej?
- Do diabła, Mercy...
- Miałeś?
- Byłem strasznie napalony - warknął zniecierpliwiony. - Czy to wystarczająca
odpowiedź na twoje pytanie?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Chyba... chyba tak.
Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ogień. Grant zastanawiał się, co też go podkusiło,
żeby rozpalić w kominku. Odniósł wrażenie, że temperatura powietrza w pokoju gwałtownie
rośnie.
Mercy milczała. Siedziała i wpatrywała się w złociste płomienie ognia. Nie reagowała
nawet, gdy rozlegał się trzask płonącego żywicznego drewna, przypominający Grantowi
wystrzał z pistoletu. Ale ona na pewno odróżniała trzask drewna od wystrzału, równie łatwo
jak on odróżniał wycie Ryzykanta od wycia kojota.
Nadal nic nie mówiła. O czym, u diabła, rozmyślała? Sprawiła, że przyznał się do
czegoś tak osobistego, a teraz milczy?
- I to wszystko? - Nie mógł się dłużej powstrzymać, chociaż bardzo się starał udawać
obojętność. - Zadajesz mi takie pytanie, a potem nie reagujesz na odpowiedź?
Zwróciła ku niemu głowę. Policzki miała lekko zaróżowione, ale przyczyną tego
mogło być ciepło bijące z kominka.
- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy...
- Czy co?
Spuściła wzrok. Domyślił się, że rumieniec na jej policzkach nie był jednak wywołany
żarem ognia.
- Czy tylko ja... się tak czułam. Grant ze świstem wciągnął powietrze.
- Ty... też miałaś ochotę na więcej? Zdała sobie sprawę, że spuściła głowę jak
pensjonarka, i szybko podniosła na niego wzrok. Grant jeszcze raz musiał przyznać, że tej
dziewczynie nie brakuje odwagi. Nic dziwnego, że jest taka dobra w swej pracy.
- Trochę mnie to przeraża, ale tak. Miałam ochotę na więcej.
- Mercy... - zaczął, ale zaraz urwał, słysząc, że drży mu głos. Reakcja jego ciała na to
proste wyznanie Mercy była bardzo szybka i gwałtowna. Musiał się skoncentrować, żeby nie
dać się ponieść impulsowi. Mercy jednak nie dała mu na to szans. Spojrzała na niego tymi
swoimi wielkimi, zielonymi oczami, a on w jednej chwili całkowicie w nich przepadł. A
kiedy się ku niej pochylił, wyciągnęła w jego stronę ramiona.
Przedtem wmawiał sobie, że to z powodu długich miesięcy celibatu jej pocałunki
wydawały mu się takie słodkie i gorące. Przecież nie mogły być aż tak zniewalające, musiała
zadziałać jego wyobraźnia.
Chyba się jednak mylił. Mercy wargi miała tak miękkie i słodkie, jak zapamiętał. Przy
ogniu, który zapłonął w jego sercu, ogień płonący w kominku wydawał się słabą iskierką.
Całował ją długo i gorąco, a ona przyjęła to z radością. Jedną rękę położyła mu na
karku, druga wsunęła w jego włosy. Czuł jej dotyk, jakby wszystkie zakończenia nerwowe na
jego skórze nagle się obudziły. Gdy Mercy jęknęła cicho, po plecach przebiegł mu dreszcz i
zapragnął mieć ją natychmiast.
Próbował się odsunąć, wiedząc, że za chwilę utraci nad sobą kontrolę. Mercy
powstrzymała go, obejmując go mocniej za szyję i przyciskając się do niego całym ciałem.
Powiodła czubkiem języka po zarysie jego ust, i usłyszała w odpowiedzi cichy pomruk
rozkoszy. Potraktowała to jako zachętę i przesunęła językiem do krawędzi jego zębów.
Zamarł bez ruchu, przerażony, że jeśli wykaże większy zapał, Mercy się wystraszy.
Delikatnie dotknął językiem jej języka i szybko się wycofał. Zrozumiała go i jakby tylko na to
czekała, wpiła się w jego usta.
Ośmielony jej zachowaniem ujął jej głowę i unieruchomił, całując ją coraz mocniej.
Po chwili stracili równowagę i osunęli się na kanapę. Czując Mercy trochę pod sobą, trochę
obok siebie, Grant nie mógł się powstrzymać; wsunął rękę pod jej plecy i przycisnął do siebie.
Wbiła palce w mięśnie jego ramion z siłą, która go zadziwiła. Mercy nie odpychała go
jednak, lecz przyciągała ku sobie. Gdy delikatnie chwyciła zębami jego dolną wargę, drgnął
mimowolnie i przywarł do niej biodrami, pozwalając jej wyczuć swą naprężoną męskość. Nie
wiedział, czy kręciło mu się w głowie z powodu pocałunku, czy dlatego, że przestał
oddychać. Właściwie wyszło na to samo. Niechętnie odsunął się i przez długą chwilę patrzył
w jej rozszerzone oczy. Nie widział jeszcze tak zdumionego spojrzenia. Napawało go to
uczuciami, których nigdy dotychczas nie doznawał.
Po raz pierwszy Mercy była przy nim tak bezbronna, tak zauroczona. Marzył o tym,
żeby tak wyglądała zawsze, by pozbyła się smutku, bólu, dręczących wspomnień.
Boże, co on najlepszego robił? Przecież przyjechała tu, by odzyskać spokój, dojść do
siebie, a potem wrócić i na nowo przeżyć koszmar. Kiedy zabójca Nicka zostanie złapany,
będzie musiała zeznawać przed sądem, opowiadać o śmierci człowieka, którego kochała i
szanowała.
Wytężył resztę woli i usiadł. Jego ciało przebiegł dreszcz, jakby w proteście przed
takim obrotem spraw. Zacisnął zęby, desperacko walcząc z ogarniającym go przypływem
żądzy, której siły nie przewidywał w najśmielszych snach.
- Grant? - Wypowiedziała to słowo ostrożnie i cicho, z delikatną nutą urazy, której nie
mógł nie usłyszeć.
- Mercy, posłuchaj... - Zamilkł, żeby zaczerpnąć powietrza. - Musimy przestać. Jesteś
jeszcze... trochę wytrącona z równowagi, po tym, jak Nick...
Usiadła, oddychając równie ciężko i urywanie jak on, i spojrzała na niego. Zauważył,
że jej rozchylone usta są nabrzmiałe.
- Tak, wiem - odrzekła po namyśle.
- Więc lepiej przestańmy, dopóki... jeszcze mogę.
- Ale przecież to nie ma nic wspólnego z moim stanem ducha.
- Ależ ma. To jest podobno reguła, że jeśli ktoś bliski... umiera, to instynkt nas
popycha do...
- Seks jako afirmacja życia? O to ci chodzi? Skrzywił się lekko.
- To brzmi... tak zimno, ale... tak, właśnie o to mi chodzi.
Wstała i wyprostowała się. Zadziwiające, że mimo drobnej postury potrafiła
emanować godnością i powagą.
- Moim zdaniem nie doceniasz siebie i swojego wpływu na kobiety, Grant. Prawdę
powiedziawszy, rzadko się z tym spotykam. I doceniam twój wysiłek, żeby zachować się...
szlachetnie. Bo tak chyba trzeba to nazwać. Kiedy tu przyjechałam, byłam w podłym stanie.
Ale to się już zmieniło. Odnalazłam spokój. I przez chwilę mi się wydawało, że znalazłam coś
więcej.
- Wcale nie jestem szlachetny - odparł szorstko. Ciekawe, dlaczego właśnie to słowo
rozdrażniło go najbardziej? Pewnie dlatego, że w tej chwili wcale nie czuł się szlachetny, ale
za to bardzo sfrustrowany. I to z własnej winy, ponieważ usłuchał głosu sumienia, które nie
chciało mu pozwolić na wykorzystanie bezbronnej kobiety.
- Rozumiem cię. Naprawdę. Ale czy rzeczywiście sądzisz, że chciałam tego tylko z
powodu śmierci Nicka? Żeby udowodnić sobie samej, że jeszcze żyję? Jeśli tak sądzisz, to nie
doceniasz mnie. Tu nie chodzi o afirmację życia ani o poczucie winy osoby ocalonej od
śmierci, ani o inną modną formułkę z dziedziny psychologii dla każdego.
- Mercy...
- Nie jestem już dzieckiem, które poza tobą świata nie widzi. Chodzi tu o prosty fakt,
że budzisz we mnie uczucia, jakich nie obudził jeszcze żaden mężczyzna. W dodatku sam
przyznałeś... że dzieje się to z wzajemnością. To wszystko, o co tu chodzi.
Opuściła pokój sztywno wyprostowana, z uniesioną wysoko głową. Przyszło mu na
myśl, że jego dzisiejsze poświęcenie wyrządziło więcej złego niż dobrego. Czasami żałował,
że matka wychowała go na tak uczciwego, prostolinijnego człowieka. Nie potrafił postępować
jak wielu innych mężczyzn: brać to, co samo wpada im w ręce, nie zastanawiać się, czy robią
dobrze, czy źle, i nie liczyć się z cudzymi uczuciami.
Barbara Jackson McClure Fortune wywarła jednak wielki wpływ na jego życie -
chociaż odkąd skończył cztery lata, nie była w nim obecna stale. A może właśnie dlatego jej
wpływ był taki silny? Jako dziecko spędzał z nią mało czasu, więc bardzo chciał jej
udowodnić, że jest synem, jakiego sobie wymarzyła. Gdy zrozumiał, że te wysiłki nie
odbudują jego rodziny, było za późno. Jego osobowość była już ukształtowana.
Bezwładnie odrzucił głowę w tył, na oparcie kanapy i westchnął z niesmakiem. Jego
pobudzone ciało jeszcze się całkiem nie wyciszyło.
Usłyszał krótkie szczeknięcie i zobaczył, że Ryzykant się obudził. Pies wstał i patrzył
na niego z wyraźnym politowaniem. Kiedy tylko spostrzegł, że przyciągnął uwagę swego
pana, podszedł do drzwi.
- Dłużej tego nie zniesiesz, co? - wymamrotał Grant i wypuścił psa z domu. - Nie
możesz wytrzymać ze mną w jednym pomieszczeniu, tak?
Pies obejrzał się na niego, ale nawet nie szczeknął, jakby powstrzymywał się od
komentowania poczynań swego pana, i wybiegł w mrok. Grant zamknął drzwi. Ryzykant na
pewno jak zwykle poszedł spać do stajni. Nie był psem domowym, zaczął wpadać z krótkimi
wizytami dopiero od czasu przyjazdu Mercy.
Oczarowała wszystkich: jego psa, konia, pracowników. Nie można powiedzieć, że
zrobiła to bez wysiłku - pracowała na ranczu bardzo ciężko - ale z pewnością udało jej się
tego dokonać niespodziewanie szybko.
A co zrobiła z nim? Grant nie potrafił znaleźć żadnego określenia. Może nie było na to
odpowiedniego słowa?
Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie poszedł na górę, do sypialni.
- Bardzo udana Wigilia - wymamrotał przez zaciśnięte zęby, mijając drzwi pokoju
Mercy. Gdyby nie to, że nadal był rozpalony do białości, pewnie zacząłby się nad sobą
użalać.
Nie spodziewała się, że po tak namiętnym pocałunku w ogóle zaśnie, więc tym
bardziej była zaskoczona, kiedy obudziło ją donośne szczekanie. Nieraz już słyszała
szczekającego Ryzykanta, kiedy zaganiał do stada krnąbrną sztukę bydła, odpowiadał na
gwizd lub ostrzegał, że nieprzyjazna istota wtargnęła na jego teren lub że u bramy stoi jakiś
gość. Tonem i natężeniem głosu potrafił przekazać zadziwiająco wiele informacji. Mercy na-
uczyła się je odczytywać, ale nigdy nie słyszała Ryzykanta szczekającego w ten szczególny
sposób. Pies zawiadamiał, że stało się coś złego i wymagającego ich natychmiastowej
interwencji.
Poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Bez wahania wyskoczyła z łóżka,
pośpiesznie się ubrała i wciągając buty, w podskokach pobiegła do drzwi. Usłyszała inne
kroki na schodach i wiedziała, że Grant też usłyszał wezwanie Ryzykanta.
Gdy zeszła na dół, on był już na zewnątrz. Zobaczyła, że biegnie za Ryzykantem przez
podwórko. Pies prowadził swego pana do stajni.
Mercy starannie zamknęła za sobą drzwi i podążyła za nimi. Serce w niej zadrżało,
gdy spostrzegła, że Grant z psem minęli główną stajnię i pobiegli do mniejszej, gdzie
trzymano klacze.
Jeszcze zanim tam dotarła, odgadła, że chodzi o tarantowatą Lady. Weszła do stajni i
zobaczyła Ryzykanta siedzącego przed boksem klaczy. Grant właśnie otwierał drzwi,
chwyciwszy po drodze latarnię zasilaną baterią elektryczną. Podbiegła bliżej i usłyszała
chrapliwy koński oddech.
Piękna, łaciata klacz leżała na boku, a jej wzdęty brzuch wydawał się jeszcze większy.
Była mokra od potu. Na widok nowo przybyłych szarpnęła się nerwowo, lecz była tak
wyczerpana, że opadła bezwładnie i patrzyła na nich udręczonym wzrokiem. W Mercy coś
zacisnęło się boleśnie. Grant obejrzał Lady, położył rękę na jej brzuchu i przemówił do niej
łagodnie:
- Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Ten twój maluch trochę się pośpieszył.
Będziesz miała gwiazdkowe dziecko. Spokojnie, spokojnie.
Jego głos brzmiał czule i kojąco, a klacz, jakby go rozumiejąc, nie zareagowała
nerwowo na jego dotyk. Mercy wiedziała, że za wcześnie na poród. Walt jej wytłumaczył, że
ranczerzy zawsze się starają, żeby źrebięta przychodziły na świat tuż po Nowym Roku, ze
względu na ich późniejszą karierę w hodowli i sukcesy, na przykład na torze wyścigowym.
- Czy będziesz miał kłopoty dlatego, że źrebię urodzi się za wcześnie? - zapytała.
Spojrzał na nią i oczy mu się trochę rozszerzyły. Dopiero wtedy Mercy zdała sobie
sprawę, że nie związała włosów i nie zdążyła włożyć stanika. Grant nie skomentował tego,
tylko odpowiedział na jej pytanie:
- Nie o to chodzi. Lekarz wyznaczył poród na połowę stycznia, więc to tylko trzy
tygodnie za wcześnie. Problem polega na czym innym.
- Na czym?
- Zwykle klacze rodzą źrebięta w ciągu pół godziny od odejścia wód płodowych. Lady
ostatnio ten etap zajął piętnaście minut. Teraz wygląda mi na to, że leży tak już dłuższy czas.
Jeśli źrebię zaczęło się wysuwać, zanim sprawy przybrały zły obrót, i utknęło w drogach rod-
nych, to istnieje niebezpieczeństwo, że zaplątało się w pępowinę i nie przeżyje.
Mercy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
- Chcesz, żebym kogoś wezwała? Może weterynarza? Grant ponuro pokręcił głową.
- Dotarcie tutaj zajęłoby doktorowi Watsonowi dwie godziny, jeśli w ogóle byśmy go
znaleźli. Przecież to Wigilia. Źrebakowi nie zostało tyle czasu. Lady też jest u kresu sił.
Mercy przeraziła się. Polubiła łagodną, urodziwą klacz, często karmiła ją marchewką i
jabłkami.
- Ale przeżyje, prawda?
- Zrobię wszystko, żeby przeżyła - zapewnił Grant.
- Jak mogę ci pomóc? Zerknął na nią z wahaniem.
- Posterunkowa Brady, czy zdarzyło się pani odbierać poród?
- Raz.
- Wobec tego proszę się przygotować do drugiego razu. Jeśli chciał ją przestraszyć, to
nie udało mu się.
- Czy będziesz potrzebował gorącej wody, jak to zwykle pokazują w filmach? -
zapytała spokojnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Oczywiście.
- W takim razie pójdę po wodę do domu. Jego uśmiech się poszerzył.
- Gorąca woda jest na miejscu. Z tego kranu leci niemal wrzątek. Zaraz się umyję.
Właśnie po to zainstalowaliśmy tutaj małą termę i zlew.
- Aha. - Również się uśmiechnęła. - Bardzo dobry pomysł.
- To zasługa Walta. Swoim klaczom chciał zapewnić wszelkie wygody. Przed
wyjazdem włączył termę, a już kilka dni temu przeniósł Lady do boksu dla źrebiących się
klaczy. Chyba podejrzewał, że wytnie nam taki numer.
Rzeczywiście, boks Lady był obszerniejszy od innych. Nie było tu żłobu z sianem,
zapewne ze względu na bezpieczeństwo zwierzęcia.
- Szkoda, że go tu nie ma. Lepiej by ci pomógł - zauważyła Mercy.
- Dasz sobie radę - zapewnił Grant i wydał jej ciąg poleceń. Mercy nie protestowała. -
Wyjmij z szafki na narzędzia taką niebieską skrzynkę i czyste ręczniki. Przysuń tu ten mały
piecyk i włącz do kontaktu przy drzwiach. Muszę na nim ogrzać ręczniki. Jest dość chłodno,
trzeba będzie osuszyć źrebię. I przynieś z drugiej stajni dodatkową lampę, dobrze? Górne
oświetlenie w korytarzu nie wystarczy. Nie chciałbym jej zrobić krzywdy z powodu słabego
światła.
- Dobrze.
Najpierw przyniosła skrzynkę, piecyk i ręczniki, potem pobiegła do drugiej stajni. Na
jej widok Joker zarżał radośnie, ale tylko w przelocie poklepała go po szyi. Kiedy wychodziła
z lampą, zaprotestował, ale uciszyła go stanowczo.
- Cicho bądź. Lady właśnie stara się urodzić twoje dziecko, więc mógłbyś
przynajmniej nie hałasować.
Mówiła to w biegu, ale ku jej zdziwieniu ogier rzeczywiście zamilkł. A może już nie
powinna się temu dziwić?
Gdy wróciła do boksu, Grant klęczał przy Lady. Zdjął grubą kurtkę, a na skraju
rękawów koszulki dostrzegła mokre plamy, więc domyśliła się, że już umył ręce, i to aż
powyżej łokci.
- Postaw tu lampę i włącz ją - polecił. Usłuchała go i w boksie zrobiła się jaśniej. -
Muszę sprawdzić, co się tam w środku dzieje. Módl się, żebym nie wyczuł tylnych nóg
źrebaka.
- Co by to znaczyło?
- To by znaczyło, że mamy problem, z którym mogę sobie nie poradzić. Spróbuj ją
uspokoić, dobrze? Jest zmęczona, ale może spróbować mnie kopnąć, bo to, co za chwilę
zrobię, nie będzie dla niej przyjemne.
Ukląkł za koniem. Mercy zrozumiała, w jaki sposób miał zamiar sprawdzić ułożenie
źrebaka, i skrzywiła się boleśnie.
- Ja na pewno bym cię kopnęła - wymamrotała pod nosem i przyklękła przy łbie
klaczy. Nie była pewna, co robić, więc po prostu zaczęła gładzić mokrą od potu szyję Lady i
przemawiać do niej tak jak do Jokera - pieszczotliwie, spokojnie, kojąco.
- Tak, tak, wiem, że to mężczyzna, więc co on tam może wiedzieć o takich sprawach.
Ale on chce ci pomóc. Tobie i twojemu maleństwu. Wszystko będzie dobrze. Wytrzymaj
jeszcze trochę...
Wydawało jej się, że to wszystko trwa całą wieczność. Nie mogła patrzeć na to, co
robił Grant. Klacz raz się szarpnęła i Mercy usłyszała, jak Grant zaklął. Nawet jeśli dosięgło
go końskie kopyto, nie odsunął się, tylko nadal robił swoje.
Mercy usłyszała w końcu pełne zadowolenia sapnięcie. Jeszcze raz poklepała klacz po
szyi i podniosła wzrok. Grant z wesołą miną wycierał ramię.
- No, teraz wszystko zależy od Lady.
- Co stwierdziłeś?
- To tylko zagięta przednia noga. Ułożyłem ją we właściwej pozycji i wszystko
powinno już pójść gładko. - Zgasił jedną latarnię, wstał i zgasił drugą. Kiedy spojrzała na
niego pytająco, wyjaśnił: - Źrebięciu takie ostre światło by przeszkadzało.
Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, coś się zaczęło dziać. Czując, że jej wysiłki nie
idą na marne, klacz nabrała wigoru. Po chwili na zewnątrz ukazał się spowity błoną kształt.
Mercy wstrzymała oddech. Nie było to piękne ani higieniczne, ale i tak wiedziała, że patrzy
na cud. Już po chwili na słomie leżało małe stworzenie, złożone w głównej mierze z nóg.
Było lustrzanym odbiciem swego ojca.
Grant poruszał się szybko, ale nie gwałtownie, by nie przestraszyć zmęczonej matki
ani noworodka. Ogrzanymi na piecyku ręcznikami osuszył źrebię. Dotykał zwierzęcia
delikatnie, niemal czule. Odciął pępowinę, a potem ułożył maleństwo przy głowie klaczy,
która mimo wyczerpania uważnie je obwąchała.
- Spokojnie, mamusiu - wyszeptał Grant. - Córeczka jest cała i zdrowa. Obie
potrzebujecie odpoczynku. Macie za sobą ciężkie chwile.
- A więc to ona? - zapytała cicho Mercy. W słabym świetle nie mogła rozróżnić płci
źrebięcia.
Zerknął na nią z uśmiechem.
- Owszem. To będzie najpiękniejsza klaczka w całym stadzie. Zgrabna jak matka,
umaszczona tak oryginalnie jak ojciec.
Mercy poczuła się niewypowiedzianie szczęśliwa. Trochę ją zawstydzała taka
gwałtowna reakcja na widok cudu narodzin i pojawienia się nowego życia. Ten cykl powtarza
się nieprzerwanie. Życie, śmierć, życie...
I nagle zrozumiała, że zaczyna odzyskiwać równowagę. Na pewno nigdy nie zapomni
Nicka, nie przestanie odczuwać pustki, jaką po sobie zostawił, ale będzie żyła pełnią życia.
Kiedyś znów odnajdzie radość. Jej równowaga jest być może jeszcze niepewna, tak jak tego
źrebięcia, ale wkrótce okrzepnie. Tego życzyłby sobie Nick.
Oszołomiona tym odkryciem, patrzyła w milczeniu na scenę w boksie. Myślała, że to
już koniec emocji, ale bardzo się myliła. Okazało się, że jest jeszcze wiele pracy do zrobienia.
Grant sprawnie wyczyścił podłogę boksu, pozbył się łożyska i napoił klacz letnią wodą.
Potem rzucił jej garść siana. Wszystko to zajęło mu trochę czasu, więc kiedy skończył, Lady
zdążyła już wstać. Ten widok sprawił mu wyraźną ulgę. Nie przerwał jednak pracy, tylko
umył wymię klaczy, by przygotować ją do karmienia nowego potomka.
W końcu wyszedł z boksu i zamknął drzwi, oznajmiając, że najlepszą rzeczą dla matki
i jej dziecka będzie teraz spokój i cisza. Został jednak w stajni i spoza boksu obserwował
zwierzęta. Po jego minie Mercy poznała, że nadal trochę się niepokoi o ich zdrowie. Czas
płynął. Od porodu upłynęła już co najmniej godzina.
Ryzykant, który dotąd siedział cicho na uboczu, podszedł i usiadł u ich stóp.
- Dobry piesek - powiedział Grant i podrapał go za uchem, nie spuszczając wzroku z
klaczy i źrebięcia.
- Więcej niż dobry. - Mercy przykucnęła przy owczarku i spojrzała mu w kolorowe
oczy. - Spisałeś się wspaniale.
Ryzykant zaskomlał cicho, jakby wiedział, że głośne szczekanie jest teraz
niepożądane. Był to jednak bez wątpienia dźwięk przyjazny, więc Mercy pogłaskała go po
łbie. Pozwolił jej na to, więc chyba nawet on zrozumiał, że chwila jest wyjątkowa.
- Mercy... Wyprostowała się. Grant nie patrzył na nią, lecz na konie. Miał tak
zadowoloną minę, że podążyła za jego wzrokiem. Źrebię stało, szeroko rozsunąwszy kopyta,
kołysząc się niezdarnie na patykowatych nogach. Z trudnością, ale jednak stało.
Nagle bezwładnie osunęło się na ziemię. Mercy jęknęła z rozpaczą, ale Grant położył
jej rękę na ramieniu, dodając otuchy. W tej samej chwili klaczka znów się podniosła i tym
razem już nie upadła.
- Dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Była po prostu zmęczona wydobywaniem się
na świat. Chyba wszystko jest w porządku. Jeśli jeszcze znajdzie jedzenie...
Źrebię wykonało kilka nieudanych prób, ale zachęcane cichym rżeniem matki, w
końcu znalazło drogę do źródła mleka i zaczęło ssać. Ostatnia przeszkoda została pokonana.
Mercy poczuła, jak z Granta opada napięcie.
Zerknęła na jego twarz. Uśmiechał się łagodnym, pełnym zadowolenia uśmiechem.
Ten widok sprawił, że coś jej w środku zadrżało. Dwanaście lat temu powiedziała Kristinie,
że podoba jej się uroda Granta, ale także jego charakter. Przyjaciółka jej wtedy nie uwierzyła,
ale Mercy już wtedy wiedziała, że Grant jest bardzo dobrym człowiekiem.
Gdy teraz na nią spojrzał, coś w wyrazie jej twarzy przykuło jego uwagę. Zrobił nieco
zdziwioną minę. Nagle Mercy gwałtownie się odwróciła i wybiegła ze stajni. Chciała ukryć
łzy, które zaczęły spływać po jej policzkach.
To była najpiękniejsza Wigilia, jaka jej się w życiu przydarzyła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Zostało jeszcze trochę tego owocowego napoju? Pytanie dobiegło z salonu. Nie
zdziwiła się, że Grant wcale nie był zmęczony, mimo przeżyć tej nocy. Ona również nie była
śpiąca, jakby cud życia, który zdarzył się na jej oczach, dodał jej sił.
- Właśnie go podgrzewam! - zawołała i dodała zaczepnie: - Widzę, że rzeczywiście
lubisz moczyć się długo pod prysznicem. Już się bałam, że będę musiała tam wejść i
sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.
- Szkoda, że tego nie zrobiłaś. Jego głos brzmiał zmysłowo i sugestywnie - i rozległ
się tuż za nią. Mercy podskoczyła zaskoczona. Znowu udało mu się podejść do niej
niepostrzeżenie. Najwyraźniej straciła zawodową czujność. Pewnie jest tu zbyt odprężona i
rozluźniona.
Odwróciła się i wszystkie myśli natychmiast wyleciały jej z głowy.
Grant stał tuż obok niej, ubrany jedynie w dżinsy. Na jego szyi wisiał ręcznik, włosy
miał nadal mokre, gładko zaczesane do tyłu, co podkreślało zdecydowany zarys jego szczęki.
Był boso, co trochę tłumaczyło, dlaczego nie usłyszała jego kroków. Nic jednak nie mogło
wytłumaczyć bicia jej serca i zachłanności, z jaką wpatrywała się w jego umięśnione ramiona.
Może jedynie to, że Grant był jedynym mężczyzną, który naprawdę ją poruszał, teraz i przed
laty.
„Szkoda, że tego nie zrobiłaś”...
Te wypowiedziane cicho słowa odbiły się echem w jej głowie, przywołując
zapierające dech w piersi obrazy. A Grant, jakby czytał w jej myślach, podszedł bliżej i
przyparł ją do kuchennej szafki.
- Mogłaś do mnie dołączyć - powiedział jeszcze bardziej prowokacyjnie.
Głośno wciągnęła powietrze. Wiedziała, że wpatruje się w niego rozszerzonymi
oczami, ale nic nie mogła na to poradzić. Dotychczas jej się to nie zdarzało, ale teraz
wyobraźnia podsuwała jej bardzo wyraźne i zmysłowe obrazy jej samej wchodzącej pod
prysznic, gdzie czekał Grant. Wyobrażała sobie wodę spływającą po jego ciele, śliską skórę
pod swoimi dłońmi...
Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w skórę, jakby chciała się powstrzymać przed
dotknięciem Granta. Miała wielką ochotę położyć dłonie na jego piersi, która znajdowała się
tak blisko, że czuła bijące od niej ciepło. Ale przecież ostatnim razem odsunął się od niej i nie
wiedziała, czy jeszcze raz zniosłaby takie rozczarowanie.
- Patrz tak na mnie, a za chwilę wrócimy do tego, co zaczęliśmy wczoraj - powiedział
zmienionym głosem.
- Ale... - Zabrakło jej tchu.
- Zmieniłaś zdanie, Mercy? - zapytał lekko zdyszanym głosem.
Gdyby potwierdziła, wszystko urwałoby się natychmiast. Takie przekonanie
zakiełkowało w głębi jej duszy.
Kiedyś wierzyła we własną odwagę, w tej chwili nie była już jej taka pewna. Nigdy
jednak nie straciła wiary w honor Granta. Nigdy nie narzucałby się żadnej kobiecie ani nie
uwiódł niezdecydowanej, chociaż dobrze wiedział, że wystarczyłby jeden pocałunek...
Jednak gdyby oznajmiła, że zmieniła zdanie, skłamałaby.
- Ale to ty się wycofałeś - przypomniała mu i trochę się przestraszyła. Co też ona
wyprawia? Powinna przecież uciec do swojej sypialni i zamknąć za sobą drzwi. Chociaż
żadne drzwi nie były na tyle mocne, by odciąć ją od uczuć do tego człowieka.
- Wycofałem się, ponieważ wydawało mi się, że kierują nami niewłaściwe pobudki.
Ty chciałaś... dokonać afirmacji życia na przekór śmierci. Bałem się, że potem będziesz
żałować.
- W takim razie dlaczego...
- Ponieważ teraz wydaje mi się, że chcesz cieszyć się nowym życiem - powiedział
głosem, od którego przebiegł ją dreszcz.
Gdy ją przytulił, zadrżała, choć wcale nie było jej zimno.
- W stajni widziałem twoją twarz, Mercy - powiedział. - Poczułaś, że zdarzył się cud,
prawda? Nowe życie zastąpiło stare, nieprzerwany krąg... Nieważne, czy chodzi o ludzi, czy
zwierzęta. Wygląda to tak samo. Życie toczy się dalej. I ty będziesz dalej żyła. Dzisiaj zdałaś
sobie z tego sprawę, prawda?
O dziwo, jego spostrzegawczość wcale jej nie zaskoczyła.
- Tak - potwierdziła cicho. - Nigdy nie przestanie mi brakować Nicka, ale będę żyła
dalej. Jestem mu to winna. Życie jest tego warte.
- Nie tylko będziesz żyła dalej. Znajdziesz również szczęście. Wrócisz do pracy,
będziesz czerpać z niej zadowolenie. Czas uleczy rany. Owszem, zostanie blizna, ale ból już
nigdy nie będzie taki silny.
- Pragnę cieszyć się życiem... - powtórzyła szeptem.
- Tak. I trudno o lepszy powód do... Wiedziała, że zaraz ją pocałuje. Jej ciało
zareagowało błyskawicznie, jakby od lat czekało na ten pocałunek. Jednocześnie czuła, że
wszystkie fantazje zadurzonej nastolatki nie były nawet bladym cieniem rzeczywistości. Nic
nie mogło jej przygotować na jego bliskość, dotyk jego ust i języka.
Nie podejrzewała nawet, że coś takiego jest możliwe. Sądziła, że zna swoje ciało i
jego reakcje, przecież starała się utrzymać je w jak najlepszej kondycji, wystawiała je na
próby, poddawała stresom, psychicznym i fizycznym. Myślała, że zna granice swoich doznań.
Kiedy Grant ją pocałował, przekonała się, że nie ma takich granic. Z cichym
pomrukiem otoczył ją ramionami i przyciągnął do nagiej piersi. Westchnęła głęboko, czując
jego twarde mięśnie i rozgrzaną skórę. Uniosła ręce, by go dotknąć. Nigdy jeszcze niczego
tak nie pragnęła. Jej palce przesunęły się po skórze, dotknęły sutek. Usłyszała, jak Grant
spazmatycznie łapie oddech. Chociaż nie starał się tego ukrywać, dopiero po chwili zdała
sobie sprawę, że wyczuła jego naprężoną męskość. Przywarła do niego ciaśniej, a Grant
zesztywniał i zdusił w sobie jęk. Sprawiło jej to dziwną przyjemność. Doceniła swą kobiecą
władzę, która nawet silnego mężczyznę może obezwładnić.
Grant przerwał pocałunek i przez chwilę patrzył na nią wzrokiem, od którego zrobiło
jej się gorąco.
- Grant... - wyszeptała.
- Jeśli mamy przestać, to teraz - mruknął, oddychając ciężko. - Potem może być za
późno.
Miała tylko jedną, dręczącą wątpliwość.
- Nadal jestem dziewczyną z miasta - szepnęła. - A ty przecież takich nie lubisz.
- Wiem. I wiem, że wrócisz do miasta. Ale nieważne, gdzie się wychowałaś, jesteś
prawdziwym brylantem. Czystym, jasnym i bez skazy. - Niezupełnie się z tym zgadzała, ale
teraz nie zamierzała protestować. - Rzadko mężczyzna ma okazję dotykać takiego klejnotu -
ciągnął. - Ale kiedy mu się to przydarzy... nic innego nie ma znaczenia.
Pocałował ją znowu, gorąco i namiętnie, aż poczuła ten pocałunek wszystkimi
zmysłami. Była tym tak pochłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy wziął ją na ręce i wyniósł
z kuchni. Zdała sobie z tego sprawę dopiero w drzwiach na korytarz.
- Grant? Spojrzał na nią tak, jakby się bał, że zmieniła zdanie i jakby się zastanawiał,
czy nie zamknąć jej ust pocałunkiem, zanim mu to powie. Po chwili jednak zapytał tylko:
- Co?
- Ja... ja niczego nie stosuję... To znaczy, chodzi mi o pigułkę...
Chwilę trwało, zanim ta wiadomość do niego dotarła. Potem usta lekko mu zadrgały.
- Mam coś. - Zamrugała oczami, ale on tylko uśmiechnął się z wesołym błyskiem w
oku. - Rita mnie kiedyś poprosiła, żebym wytłumaczył Chipperowi, co to jest prezerwatywa.
Nie przypuszczałem, że te pomoce naukowe przydadzą się mnie samemu.
Mercy zachichotała. I słysząc to, bardzo się zdziwiła. Nie należała do kobiet, które
chichoczą. Grant również miał zdziwioną minę, ale potem znów się uśmiechnął i pocałował
ją. Teraz była w stanie wydusić z siebie tylko jedno:
- Pośpiesz się.
Słysząc napięcie w jej głosie, Grant poczuł rozpalający się w nim żar. Posłuchał jej
bez sprzeciwu i ruszył na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Na piętrze zatrzymał się jak wryty przed drzwiami jej sypialni.
- Idziemy do ciebie czy do mnie? Mercy lekko się poruszyła i podniosła na niego
wzrok.
- A czy to ma znaczenie?
- Chyba tak - odparł trochę niepewnie. - Jeszcze nigdy... tego tutaj nie robiłem. -
Uśmiechnął się nieco ironicznie. - W ogóle dawno tego nie robiłem. Już niemal nie
pamiętam...
- Podobnie jest ze mną - wyszeptała w odpowiedzi. Jego słowa sprawiły jej
niewiarygodną przyjemność.
„Jeszcze nigdy tego tutaj nie robiłem”. Proste wyznanie, ale dzięki niemu poczuła się
wyjątkowa. I naprawdę pożądana, pożądaniem głębszym niż fizyczna potrzeba, którą oboje
odczuwali. Może było to niemądre, ale tak właśnie to odbierała.
- Chodźmy do ciebie - zadecydowała nagle. Wziął głęboki oddech; poczuła, jak jego
pierś unosi się i opada. Na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę. Potem spojrzał na nią i
krótko skinął głową. Nic nie mówił, lecz jego twarz wyrażała burzę uczuć.
- To dobra decyzja? - zapytała, nagle trochę zdenerwowana.
- Tak - odparł cicho. - Chcę cię mieć w swoim łóżku. Jeśli to zabrzmiało gruboskórnie,
to bardzo cię przepraszam.
- Nie przepraszaj - szepnęła, choć brakowało jej oddechu.
Ruszył w głąb korytarza, nadal niosąc ją w ramionach, jakby ważyła nie więcej niż
nowo narodzony źrebak.
Czyżby się bał, że uważa go za gbura? Nie zapomniał chyba, że była świadkiem, z
jaką delikatnością i wyczuciem zajmował się maleństwem Lady, jak uspokajał zde-
nerwowaną, wyczerpaną klacz. Czy nie zdawał sobie sprawy, że ukazał jej dzisiaj swoje
prawdziwe oblicze?
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Grant pchnął drzwi stopą i wniósł ją do
sypialni. Nigdy jeszcze tu nie była, tylko kilka razy zerknęła do środka przez uchylone drzwi.
Wiedziała, że pokój jest urządzony „po męsku”. Stały tu solidne, ciężkie meble, utrzymane w
ciemnych barwach. Pościel leżała odrzucona na bok łóżka, tak jak ją zostawił, kiedy zerwał
się z posłania, zaalarmowany szczekaniem Ryzykanta. W nogach łóżka leżała koszula, a na
komodzie zegarek i grzebień. Na nocnym stoliku stało kilka książek, na których widok Mercy
się uśmiechnęła. Zdaniem niektórych Grant „marnował się” na ranczu, a przecież nigdy nie
przestał pracować nad swoim bystrym umysłem.
Postawił ją przy łóżku, pozwalając jej zsunąć się po swoim ciele, jakby chciał ją
wyczuć całym sobą. Gdy zadrżała, oczy mu się rozjarzyły. Jeszcze nigdy nie widziała w nich
takiego ognia.
Jeszcze raz ją pocałował, mocno i zachłannie, jakby była pierwszym haustem
wiosennego powietrza po mroźnej zimie. Oparła się o niego bezwładnie, zastanawiając się,
gdzie się podziała jej siła.
Gdy ułożył ją na łóżku, spodziewała się, że sam znajdzie się przy niej, on tymczasem
otworzył szufladę komody. Zrobił to z o wiele większym rozmachem, niż było to konieczne.
Przez chwilę szukał czegoś niezdarnie, przez co nabrała podejrzeń, że jest równie
zdenerwowany, jak ona.
Śledziła jego ruchy i zobaczyła, że położył na nocnym stoliku niewielką paczuszkę.
- Boję się, że... później mógłbym o tym zapomnieć.
To proste stwierdzenie, zapowiedź tego, co miało nastąpić, sprawiło, że ciało Mercy
przeszedł dreszcz. Nagle Grant znalazł się przy niej i zaczął całować ją tak niecierpliwie, że
opuściło ją wszelkie skrępowanie. Zdjął z niej bluzę, którą tak niedawno wkładała w
pośpiechu. Uniosła ramiona, by mu w tym dopomóc i dopiero po chwili przypomniała sobie,
że nie ma stanika. Grant dotykał jej delikatnie, ale czuła każdy jego palec osobno, jakby
zostawiał po sobie rozpalony ślad.
Spojrzała w dół.
Jego opalone, mocne dłonie kontrastowały z białą, miękką skórą jej piersi. Znów
zadrżała, a Grant znieruchomiał, jakby się bał, że jego dotyk nie jest dla niej przyjemny.
Chciała go poprosić, by nie przestawał, ale nie mogła wydobyć słowa, więc tylko wygięła się
w łuk, żeby dać mu do zrozumienia, czego chce. Powiedział coś cicho, ochryple, ale go nie
zrozumiała. Po chwili zupełnie przestało ją to obchodzić, bo całkowicie pochłonęły ją
doznania płynące z jego pieszczot. Przeszył ją gorący spazm, wywołując na usta cichy krzyk.
Grant, jakby pobudzony jej reakcją, szybko zdjął jej spodnie i ciepłe buty. Przez
chwilę po prostu na nią patrzył i gdyby nie widoczne na jego twarzy pożądanie, czułaby się
skrępowana.
- Mercy - wyszeptał. - Kto by pomyślał, że mały skrzat wyrośnie na taką piękną
kobietę?
- Ty mnie się zawsze podobałeś - wyszeptała, wreszcie odzyskując głos.
Zaczerwienił się lekko.
- Nie patrzyłaś na mnie obiektywnie.
- To prawda. I nadal nie patrzę. Nawet w tych grubych, zimowych ciuchach wyglądasz
wspaniale.
Zaśmiał się i szybko zdjął dżinsy. Teraz z kolei Mercy przyjrzała mu się uważnie.
Wiedziała, że jest dobrze zbudowany, ale widok jego nagiego ciała przeszedł jej wszelkie
oczekiwania. Najwyraźniej jazda konna dobrze wpływała na rozwój mięśni. Mercy czuła, że
trawi ją pożądanie, lecz także lekki niepokój. Te obawy musiały wyraźnie odbić się na jej
twarzy, ponieważ Grant zmarszczył czoło.
- Mercy? - zapytał czujnie.
- Ja... Zacisnął zęby, lecz po chwili spytał łagodnie:
- Chcesz, żebyśmy przestali?
- Nie - odrzekła szybko. - Nie to, tylko... To już tak dawno... No, wiesz... chodzi mi...
- O co?
- O proporcje... - wydusiła w końcu, czerwieniejąc.
- Aha. - Wyglądało na to, że był bardzo zadowolony, tylko nie wiedział, czy powinien
to okazać. - Czy to znaczy... Jesteś... - Urwał i tym razem on się zaczerwienił. - Zapomniałem
o tym, że jesteś taka drobna.
- Wcale nie jestem taka drobna - zaprotestowała odruchowo. - To raczej ty...
Zamilkła, mierząc go wzrokiem od góry do dołu. Kompletnie zapomniała, co chciała
powiedzieć. Patrzyła na niego i drżała na myśl, że za chwilę będzie się z nim kochać.
- Później też chcę na ciebie patrzeć tak, jak ty teraz na mnie patrzysz - oznajmił. -
Chcę, żebyś mnie dotknęła wszędzie, gdzie chcesz. Ja też chcę cię dotykać. Ale później.
Wziął ją w objęcia, a ona poddała mu się chętnie. Jego ręce gładziły ją, pieściły,
pobudzając do rozkoszy. Po raz pierwszy w życiu straciła kontrolę nad własnym ciałem.
Grant przejął dowodzenie, potwierdzał to każdym dotykiem, a ona nie miała siły się opierać.
Nie obchodziło jej nic. Chciała tylko, by nie przestawał, by narastało w niej to niesamowite
ciśnienie, pulsująca potrzeba tego, co tylko on mógł jej dać.
Spazmatycznie chwyciła powietrze, kiedy natrafił na najwrażliwszy punkt jej
kobiecości. Chwyciła go za ramiona, jakby to była jedyna pewna rzecz na ziemi, która zaczęła
się spod niej usuwać. Wziął ją za rękę i powiódł w dół swojego ciała. Zawahała się, nagle
onieśmielona.
- Nie wiem... - zaczęła, ale zaraz urwała. Przyznanie się do takiej niewiedzy w jej
wieku wydało jej się śmieszne. Ale Grant najwyraźniej nie widział w tym nic zabawnego.
- Mercy, kochanie... Pokażę ci... Te czułe słowa sprawiły, że serce zabiło jej mocniej.
Poczuła w uszach pulsowanie krwi, kiedy pokazał jej, jak ma go dotykać.
Jednocześnie jego pieszczoty doprowadzały ją na skraj szaleństwa. Płonęła ogniem, którego
jeszcze nie zaznała. Miała ochotę krzyczeć, tak bardzo chciała wypełnić pustkę, którą nagle w
sobie poczuła. Gdy wiedziała, że dłużej już nie wytrzyma, Grant naparł mocniej biodrami na
jej dłoń.
- Przyrzekam ci, że następnym razem będziemy to robić całą noc - wyszeptał. -
Zrobimy to tak, jak będziesz chciała i gdzie będziesz chciała, ale teraz nie mogę już dłużej
czekać.
Szybko otworzył czekającą na nocnym stoliku paczuszkę.
- Tak, teraz - ponagliła go niecierpliwie. Wniknął w nią jednym ruchem, jakby ich
ciała tylko czekały, by udowodnić, że doskonale do siebie pasują. Grant na moment
znieruchomiał, a ona wyszeptała jego imię. Wymamrotał coś pod nosem, jakieś słowa pełne
namiętności, a jednocześnie zdumienia. Poczuła, że zadrżał i przyciągnęła go bliżej. Nigdy
nie wyobrażała sobie, że dwoje ludzi może tak się zjednoczyć.
Teraz świat przestał istnieć. Wiedziała tylko, że Grant uczy ją czegoś nowego,
spoglądając na nią z czystym, gorącym pożądaniem w oczach. Każdym ruchem coraz bardziej
odrywał ją od rzeczywistości, aż w końcu liczyli się tylko oni dwoje.
Wsunął rękę między ich ciała i znów dotknął jej najwrażliwszego punktu. Mercy
jęknęła głośno i przywarła do niego konwulsyjnie, a on nadal ją pieścił, coraz mocniej i
mocniej. Chciała go błagać, by nie przerywał, ale z jej gardła wydobywał się tylko cichy jęk.
Nagle jej ciało się napięło, jakby chciało eksplodować, i jeszcze mocniej zacisnęło się wokół
Granta. Usłyszała, że wyszeptał jej imię, wyczuła, że wygiął się w łuk i jeszcze raz na nią
naparł. Potem nie czuła już nic, tylko wszechogarniające fale gorąca.
Stopniowo wracała do rzeczywistości.
Najpierw usłyszała przyśpieszony oddech Granta. Przez długą chwilę po prostu leżała,
ciesząc się ciężarem jego ciała, dotykiem wilgotnej skóry. Nadal obejmował jej ramiona,
jakby się bał ją wypuścić. Łzy napłynęły jej do oczu, tak jak tego dnia nad jeziorem. Nie
mogła ich powstrzymać.
Zastanawiała się też, czy nie stworzyła sobie całkiem nowych kłopotów. Oto leży w
ramionach Granta - dwanaście lat temu nieustannie o tym marzyła. Ale przecież ona ma swoje
życie w mieście, a on należy do innego świata. Nie wierzyła w związki na odległość.
Postanowiła jednak, że tym zajmą się później. Teraz wystarczało jej, że tu jest i czuje go
blisko siebie.
Wciąż jednak powracało do niej pytanie, czy Grant nadal nie znosi dziewczyn z
wielkiego miasta.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Musiał położyć temu kres. Mercy śniła mu się co noc, co doprowadzało go do
szaleństwa. Odkąd zjawiła się na ranczu, budził się wyczerpany. Pomyślał sennie, że
dzisiejszego ranka nie czuje się tak bardzo zmęczony. Czuł się wręcz doskonale, było mu
ciepło, wygodnie i był wyjątkowo zadowolony z życia. Zaraz sobie przypomni dlaczego. Ale
jeszcze przez chwilę będzie się cieszył wspomnieniem snu, w którym Mercy spała ciasno do
niego przytulona.
Gwałtownie otrząsnął się i wsparł się na łokciu. W sypialni było jasno, więc od razu
odgadł, że spał o wiele dłużej niż zwykle, a poza tym pewnie śnieg przestał padać i wyszło
słońce. No i wreszcie przypomniał sobie, dlaczego czuje się tak świetnie.
To wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie był to kolejny erotyczny sen. Mercy tu była,
w jego łóżku, jej nagie ramiona wystawały spod kołdry, chociaż w pokoju było trochę
chłodno. Jasnozłote włosy rozsypały się na poduszce. Znał je teraz dobrze, pamiętał ich
delikatny dotyk na swojej skórze.
Wspomnienia ostatniej nocy wróciły do niego błyskawicznie.
Przypomniał sobie własne pożądanie, jej namiętną odpowiedź. Przelatujące mu przez
głowę obrazy wprawiły jego ciało w stan podniecenia tak szybko, że aż jęknął zdziwiony.
Gdy wtedy zobaczył, że Mercy płacze, strach ścisnął go za gardło. Dopiero po chwili przypo-
mniał sobie, co powiedziała mu nad jeziorem, jak wyjaśniła, że czasami, gdy coś zrobi na niej
wielkie wrażenie, łzy same napływają jej do oczu.
Pożądanie znów uderzyło go z nową siłą, gdy wspomniał, jak mówiła o tym, co dzięki
niemu czuje. Znów się połączyli i trwało to tak długo, że zwątpił, czy jeszcze będą mogli się
poruszać. W końcu wyczerpani zasnęli, mocno przytuleni.
Mercy drgnęła i przysunęła się do niego bliżej, mrucząc coś pod nosem. Jej ciepłe
pośladki dotknęły jego napiętego ciała. Nigdy dotąd nie czuł tej porannej radości, nigdy
jeszcze nie miał wrażenia, że właśnie tak powinno być, że zawsze powinien się budzić, mając
przy sobie tę kobietę. Nie jakąkolwiek, ale właśnie tę. Musiał to przeczuwać od zawsze, bo
inaczej dlaczego chciałby ją mieć tutaj, w tym łóżku, w którym sam został poczęty. In-
stynktownie odgadł, że tak to będzie wyglądało.
Zwalczył w sobie chęć nasycenia się tą nieoczekiwaną poranną błogością, wynikającą
po prostu z obecności Mercy. Jego serce, dusza i ciało cieszyły się, ale rozum wysyłał sygnały
ostrzegawcze, głośne i wyraźne niczym szczekanie Ryzykanta.
Przecież to jest dziewczyna z wielkiego miasta. Sama mu to powiedziała. Jasno dała
mu do zrozumienia, że musi wrócić do swojego dawnego życia. Wszak tuż po przyjeździe
zapewniła go, że nie zabawi u niego długo i gdy tylko zostanie wezwana, wskoczy w
pierwszy samolot i wróci do siebie.
Potem niejednokrotnie mu to powtarzała. Minionej nocy nie miało to znaczenia. Tak
bardzo jej pragnął, że najwyraźniej przestała funkcjonować logiczna, racjonalna część jego
umysłu, która zwykle go ostrzegała, gdy miał zrobić coś głupiego.
A teraz? Teraz, kiedy wiedział, jak to może wyglądać, kiedy Mercy obudziła w nim to,
czego nie obudziła żadna inna kobieta, czego nie był w stanie sobie wyobrazić nawet w
najśmielszych snach, co miał zrobić? Czy teraz cokolwiek się zmieniło?
Czuł, że coś się w nim boleśnie zaciska. Nie czuł tego ucisku od czasu, gdy Constance
złamała mu serce. Przecież doskonale wiedziałeś, w co się pakujesz, powiedział sobie ponuro.
Wiedziałeś, że Mercy w końcu wyjedzie. Tutaj nie ma nic, co zatrzymałoby kobietę z miasta.
Wliczając w to jego samego.
Mercy znów się poruszyła. Najbardziej na świecie pragnął obudzić ją łagodnym,
leniwym pocałunkiem. Chciał jeszcze raz zobaczyć w jej oczach ogień namiętności, chciał, by
znowu sięgnęła po niego zachłannie, łapczywie, jęcząc cicho z rozkoszy.
Nie zrobił jednak nic, tylko odsunął się od niej, chociaż kosztowało go to bardzo
wiele. Jego ciało zaprotestowało gwałtownym dreszczem, nie godząc się na tak okrutną
rozłąkę.
Gdy Mercy odwróciła się, uniosła powieki i spojrzał w jej szmaragdowe oczy, musiał
przywołać całą siłę woli, by nie chwycić jej w objęcia i nie powiedzieć o swoich uczuciach, o
których i tak pewnie nie chciałaby słuchać.
- Dzień dobry... - Powitała go z miękkim, pełnym miłości uśmiechem, od którego
ścisnęło mu się serce.
- Nie wiem, czy dobry - odrzekł. Wiedział, że zabrzmiało to szorstko, ale nic nie mógł
na to poradzić. Potrzeba bliskości walczyła w nim z potrzebą wycofania się na znajome,
bezpieczne pozycje. W rezultacie narastało w nim bolesne napięcie. Mercy zamrugała
oczami.
- Która godzina? - zapytała.
- Już późno - odparł krótko, wręcz nieuprzejmie. Zmarszczyła czoło; mimo rozespania
zauważyła jego szorstki ton. Usiadła. Kiedy zobaczył piękny zarys jej pleców i bioder,
powróciły do niego obrazy z minionej nocy - zobaczył swoje ręce na jej piersiach, jej biodra,
które niosły go tak słodko, jej rozgrzaną, wilgotną skórę. Zamknął oczy i z wysiłkiem
przełknął ślinę. Odwrócił głowę w przeciwną stronę i dopiero wtedy znów otworzył oczy.
- Grant?
- Muszę zajrzeć do źrebięcia - oznajmił i również usiadł.
- Czy coś się stało? Opuścił stopy na podłogę i sięgnął po dżinsy, niedbale porzucone
obok łóżka.
- Jeśli mam czytać w twoich myślach, to obawiam się, że niezbyt dobrze mi to
wychodzi - powiedziała cicho.
Spojrzał na nią przez ramię. Przycisnęła do siebie prześcieradło, osłaniając ciało,
którym wczoraj tak szczodrze go obdarzyła. Oczy miała rozszerzone i niespokojne, ale
patrzyła na niego śmiało. Jak zwykle nie unikała konfrontacji. Pomyślał, że on również jest jej
to winien. Znalazł więcej, niż się spodziewał, ale to nie powód, by teraz zmieniać zasady. Ona
była z nim od początku szczera, nie oszukiwała go. Uprzedziła, że wróci do miasta, kiedy
tylko będzie to możliwe.
- Wszystko w porządku, Mercy - powiedział. - Wiem, że ostatnia noc... nic między
nami nie zmieniła. - Jej oczy stały się jeszcze bardziej okrągłe, więc zaczął mówić szybciej,
żeby już mieć to za sobą. - Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. A ja zostanę, gdzie moje
miejsce.
- Rozumiem. Nie potrafił rozszyfrować tonu jej głosu ani wyrazu twarzy. Nagle
ogarnęły go wątpliwości. Czy starając się wszystko uprościć i ułatwić, nie osiągnął efektu
wręcz przeciwnego?
- Wiedzieliśmy to od samego początku, prawda? Ty masz swój świat, ja swój. One nie
mają żadnego punktu stycznego, są całkiem inne.
- Już mi to mówiłeś. W jej głosie pobrzmiewały twarde nuty, nie był tylko pewien,
skąd się wzięły. Przecież starał się ją uspokoić, mówiąc, że niczego od niej nie oczekuje
ponad to, co już się stało. Połączyło ich coś niewiarygodnego, ale nie zmieniało to faktu, że
on nie mógł żyć w jej świecie, a ona w jego.
- Mercy...
- Powinniśmy wstać - stwierdziła. - Na ranczu nie ma świąt. Tak przecież mi sam
mówiłeś, prawda?
Coś jest nie tak. Czuł to, mimo że Mercy przybrała zupełnie obojętny wyraz twarzy.
Sięgnęła po ubranie i włożyła bluzę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Jeszcze nie skończył zapinać dżinsów, kiedy stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy.
- Chodźmy sprawdzić, jak się czuje nowy mieszkaniec rancza - zaproponowała
radośnie, tak radośnie, że wydało mu się to wymuszone. - Czy mogę dać szczęśliwej mamie
jabłko?
Zamrugał oczami, zaskoczony jej nagłą wesołością.
- Tylko kawałek, nie więcej. Mercy, jeśli powiedziałem coś, co...
- Nie zawracaj sobie tym głowy, kowboju. Zastanawiał się, czy te słowa miały być
uszczypliwe.
Doszedł do wniosku, że chyba nie. Przecież wypowiedziała je tak beztrosko. Podeszła
drzwi, otworzyła je i obejrzała się przez ramię.
- Powiem ci jedno, McClure. Potrafisz zapewnić dziewczynie z miasta pamiętny
poranek po niezapomnianej nocy.
Z tymi słowami wyszła, a Grant stał jak skamieniały, nie mogąc zrobić najmniejszego
ruchu, dopóki jej kroki nie ucichły w głębi korytarza.
Skuliła się, otulona kurtką, i starała się opanować drżenie. Byłoby jej łatwiej, gdyby
uznała całe zdarzenie za błąd. Ale czy było to możliwe? Czy to, co między nimi zaszło,
mogło być błędem? Nie miała wielkiego doświadczenia, lecz nie była też tak naiwna, by
sądzić, że wszystkim zdarza się tak cudowna rozkosz.
A zresztą może była naiwna i przydarzyło jej się coś całkiem pospolitego? Może,
przynajmniej dla Granta, nie było to nic nadzwyczajnego? No bo dlaczego rano mówił jej
takie rzeczy? Wrócisz tam, gdzie twoje miejsce. Ja zostanę, gdzie moje miejsce. Masz swój
świat, ja swój. Nie mają żadnego punktu stycznego, są całkiem inne.
A mówił to tak... jakby ją pocieszał. Jakby chciał dodać jej otuchy tym, że nadal się
spodziewa jej szybkiego wyjazdu. Jakby jej przypominał o niezmienności swojego
przekonania, że dziewczyna z miasta zawsze pozostanie dziewczyną z miasta. Może się bał,
że sobie pomyśli... W zasadzie co mogła sobie pomyśleć?
Pewnie jego słowa były dla niej ostrzeżeniem, które miało sprowadzić ją na ziemię.
Ponieważ ja nic od ciebie nie oczekuję, ty z kolei nie spodziewaj się niczego ode mnie.
Cóż, nie spodziewała się. Nie spodziewała się niczego od Granta McClure'a. Tak
przynajmniej ze złością powtarzała sobie w duchu, ocierając łzy, które gromadziły się pod
powiekami. Czuła coraz większy zamęt w duszy.
- Jesteś idiotką, Brady - wymamrotała pod nosem. - Wiedziałaś przecież, że tak
będzie. Sama to mówiłaś. I chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć, że jedna noc jest w
stanie to odmienić.
Nie miała zamiaru odgrywać roli lamentującej kobiety, która narzeka, że została
oszukana i uwiedziona. Nikt jej nie uwiódł. Sama dała się wywieść w pole, i aktywnie w tym
uczestniczyła. Przecież nie jest już dzieckiem, tylko dorosłą osobą. Sama podejmuje decyzje i
sama musi się uporać z ich skutkami. Nie ma prawa rozpaczać. Grant głośno powiedział to,
co oboje od dawna wiedzieli. Zachował się uczciwie, a przecież zawsze twierdziła, że zależy
jej na uczciwości. Czyż nie jest hipokryzją to, że teraz jego uczciwość tak jej się nie
spodobała?
Dobrze, że nie wiedział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Podczas pięciu lat służby w
policji nauczyła się, jak skrywać emocje. Nie miała zamiaru dopuścić, by Grant się
dowiedział, że w swojej głupocie uznała wspólną noc za zapowiedź czegoś ważnego. Teraz,
w jasnym świetle poranka, wiedziała, że ta noc nic między nimi nie zmieniła, choć była tak
niewiarygodnie pełna namiętności. Specjalnie zachowywała się radośnie i beztrosko, jakby
nic specjalnego nie zaszło, chociaż była to jedna z najtrudniejszych rzeczy w jej życiu.
Jeśli Grant potrafił zapomnieć o tym, co się między nimi wydarzyło, ona też to zrobi.
W nocy zastanawiała się, czy Grant nadal nie lubi dziewczyn z miasta. Z samego rana
dostała wyraźną odpowiedź.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła głowę. Ryzykant podbiegł do niej
drobnym krokiem. Zrównał się z nią i razem poszli do stajni dla klaczy.
- Robisz poranny obchód, piesku? - zapytała. Owczarek szczeknął krótko, z
zadowoleniem, jakby dawał jej twierdzącą odpowiedź i jednocześnie mówił, że wszystko jest
w porządku. Spojrzała w jego dwukolorowe oczy.
- Jak się miewa źrebaczek? Ryzykant pisnął cicho i ruszył biegiem do stajni, jakby
znów doskonale ją zrozumiał. Mimo ponurych rozważań na temat Granta, Mercy musiała się
uśmiechnąć.
- Przyznaj się. Tak naprawdę to ty tutaj rządzisz, co? - zapytała Ryzykanta. - Tylko
łaskawie pozwalasz, żeby inni myśleli, że mają tu cokolwiek do powiedzenia.
Pies znów zaszczekał i wyraźnie zniecierpliwiony czekał, aż Mercy dojdzie do drzwi
stajni. Wiedziała, że zwykle wchodził do środka przez przeznaczony specjalnie dla niego
otwór w drzwiach do składziku po drugiej stronie budynku, więc teraz czekał na nią,
ponieważ wątpił, czy niezbyt rozgarnięta istota ludzka znajdzie drogę bez jego pomocy.
Odsunęła ciężkie drzwi, a Ryzykant natychmiast wpadł do środka. Zatrzymał się przed
boksem Lady i zaczekał, aż Mercy zamknie wrota.
- Prawdziwy z ciebie dżentelmen - skomentowała z uznaniem. - Żałuję, że twój pan
nie jest bardziej...
Zamilkła. Nie będzie w ten sposób myślała. Nie będzie winiła Granta za to, że czuje
się zraniona. Sama jest sobie winna. Grant nigdy nie ukrywał swych opinii.
Skrzywiła się lekko, ironicznie. Nie uznawała seksu dla przyjemności, ale
najwyraźniej ostatniej nocy uległa takiej pokusie, chociaż myślała, że kierują nią inne mo-
tywy.
A może sama siebie okłamywała.
Z westchnieniem podeszła do boksu, zastanawiając się, jak to możliwe, że taka
wspaniała noc doprowadziła ją do takiego przygnębienia.
Lady stała o własnych siłach i powitała Mercy łagodnym spojrzeniem. Wszystkie
konie na ranczu Granta były spokojne, co zapewne świadczyło o ich łagodnym traktowaniu.
Poczuła lekki niepokój. Gdzie jest źrebię? Przechyliła się przez zamkniętą dolną
połowę dwudzielnych drzwi i rozejrzała po boksie. Nic nie znalazła. Nagle dostrzegła jakiś
ruch tuż za klaczą. Sekundę później zza boku matki wyłoniła się drobna postać na
patykowatych nóżkach.
Mercy uśmiechnęła się szeroko, zachwycona widokiem źrebiątka.
- Witaj, maleństwo - powiedziała. - Wesołych Świąt. Źrebak niespokojnie zastrzygł
uszami, słysząc nieznany sobie dźwięk.
- Tobie też życzę wszystkiego najlepszego, mamusiu. - Wyciągnęła przed siebie
kawałek jabłka przyniesiony ze spiżarni. Klacz wyciągnęła szyję, powąchała owoc i
delikatnie zjadła go wprost z jej dłoni.
Mercy usłyszała, że drzwi znów się rozsuwają. Nie obejrzała się. Pracownicy mieli
wrócić dużo później, więc na pewno jest to Grant. Ożywione spojrzenie klaczy i reakcja
Ryzykanta, który natychmiast podbiegł do gościa, potwierdziły jej przypuszczenia.
Grant nic nie powiedział, ale słyszała jego kroki, szum wody, odgłosy krzątaniny i
znów kroki.
Kiedy się zbliżył, klacz cicho zarżała.
- Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał, otwierając drzwi do boksu. Dopiero wtedy
Mercy zobaczyła w jego rękach wielki, plastikowy kubeł z czymś, co wyglądało jak parujący
owies.
- Śniadanie? - zapytała, starając się, by jej głos brzmiał lekko i beztrosko. Starała się
nie myśleć o tym, dlaczego Grant się spóźnił.
- Specjalna mieszanka - wyjaśnił, stawiając kubeł na ziemi. - Za tydzień lub dziesięć
dni powinna zacząć jeść normalnie - dodał z roztargnieniem. W skupieniu oglądał klacz i
źrebię, by się upewnić, że oboje są w dobrej formie. - Taki pokarm jest teraz dla niej
najlepszy.
- Aha. Żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.
Jak to możliwe, że dwoje ludzi, którzy przeżyli tak wspaniałą noc, teraz zachowuje
się, jakby prawie się nie znali?
Patrzyli razem, jak klacz wylizuje do czysta kubeł, jak źrebię przygląda się jej z
zaciekawieniem. Kiedy skończyła, Grant wyniósł kubeł z boksu, by żadne ze zwierząt się nie
zraniło. Zaniósł go do zlewu i starannie umył. Robił to wszystko w całkowitym milczeniu.
Odstawił kubeł na miejsce i przez chwilę jakby się wahał. Mercy spodziewała się, że
się odezwie, lecz on wyszedł bez słowa. Tłumiąc westchnienie, spojrzała na zwierzęta w
boksie. Widok ssącego matkę źrebięcia wywołał uśmiech na jej twarzy. Było w tym tyle
nadziei, spokoju i prostoty, że na chwilę zapomniała o miotających nią uczuciach i po prostu
cieszyła się widokiem tego cudu.
- Rodzina, z którą się związałaś małżeństwem, to dla mnie zbyt skomplikowany układ,
mamo. Codziennie jakieś nowe wydarzenie.
Grant poruszył się lekko na kuchennym krześle. Stopy trzymał na stole, nie
zapomniawszy jednak przedtem zdjąć butów. Matka mimo wszystko wpoiła mu pewne
zasady.
- To prawda, że dużo się ostatnio dzieje - zgodziła się Barbara Fortune z pogodnym
uśmiechem. - Czy dasz wiarę, że syn Moniki, Brandon, to porwany tuż po urodzeniu
bliźniak? A przez cały czas wszyscy myśleli, że zaginione dziecko było dziewczynką, jak
Lindsay.
- Tak też myślała ta kobieta, która podawała się za siostrę Lindsay - dodał z ironią
Grant.
- Ta Ducet? Cóż, była do niej zdumiewająco podobna. Może rzeczywiście sama w to
wierzyła.
Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był pełen goryczy. Taktownie nie wspomniał,
że kobieta i jej wspólnik zniknęli gdzieś natychmiast po tym, jak Brandon Malone ujawnił list
od Moniki, co czyniło przypuszczenie matki całkowicie nieprawdopodobnym. Nie, Ducet
była sprytną oszustką i chodziło jej tylko o pieniądze. Nie widział żadnej różnicy między nią
a kobietami, które, dowiedziawszy się o wartości jego rancza, dochodziły do wniosku, że
upolowanie Granta McClure'a byłoby miłym dodatkiem do ich listy zdobyczy.
Jego matka jednak dopatrywała się w ludziach jedynie dobra, nawet jeśli go tam nie
było.
- A więc za wszystkim stała Monica? - upewnił się. - Nawet za śmiercią Kate?
Barbara Fortune westchnęła. Grant zastanawiał się, czy to dlatego, że nie potrafiła
sobie w żaden sposób wytłumaczyć postępku tej złej, ogarniętej obsesją kobiety.
- Według tego, co było napisane w liście znalezionym w sejfie i zgodnie z tym, co
odkrył detektyw Gabe Devereax, jej obsesją było przejęcie kontroli nad firmą Kate. Uważała,
że to się należy Brandonowi. I nienawidziła Kate, ponieważ Ben nie chciał się z nią rozstać.
- Więc odpłaciła jej, aranżując katastrofę lotniczą, w której Kate zginęła. Jakie to
urocze. - Jeszcze raz niespokojnie się poruszył. Nie rozumiał, jak jego matka może żyć w
takim świecie. Nie lubił nawet o tym słuchać, chociaż dzisiejszego ranka pozwoliło mu to
przynajmniej oderwać się od jeszcze bardziej ponurych rozważań. - Pewnie kłopoty w
laboratorium to też była jej robota?
- O tym również napisała w liście. Miała nadzieję, że dokonany przez nią sabotaż
wywoła chaos, a ona wyciągnie z tego korzyści.
Przecież w rodzinie Fortune'ów stale panuje chaos, pomyślał Grant ironicznie.
- Życzę szczęścia Brandonowi Malone - powiedział głośno. - Będzie mu bardzo
potrzebne, żeby sobie poradzić w nowej rodzinie.
- To również moja rodzina, Grant. Głośno wypuścił powietrze z płuc.
- Wiem. Przepraszam, że tak powiedziałem.
- To też twoja rodzina.
- Nigdy nie miałem takiego wrażenia.
- Wiem. Ale oni cię na swój sposób podziwiają.
- Mnie? - zapytał zdziwiony.
- Nate zawsze mi powtarza, że imponuje mu twój silny charakter. No i dobrze wiesz,
że Kate uważała cię za członka rodziny. W końcu zostawiła ci tego konia.
Jokera. Owszem, zostawiła mu go. Zapisała mu w spadku ogiera, dzięki któremu
całkiem dochodowe ranczo zmieniło się w żyłę złota. Miał cennego konia rasy appaloosa,
którego oczarowała filigranowa policjantka. Ta sama, która wywróciła jego życie do góry
nogami.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiła - powiedział, starając się nie myśleć o
problemie, który ciągle był dla niego za trudny.
- Kate była bardzo hojną kobietą. Smutek w głosie matki poruszył go.
- Tak mi przykro, mamo - odezwał się pośpiesznie. - Wiem, jak bardzo ją ceniłaś i
kochałaś. Nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak szorstko. Przecież jestem jej za ten dar
wdzięczny, tylko... nieco mnie to wszystko dziwi.
- Zawsze się bałam, że czujesz się... nieco odsunięty na bok.
- To nie tak - zapewnił ją z przekonaniem. - Można nawet powiedzieć, że się z tego
cieszę. Dzięki temu nie muszę się angażować w te skomplikowane historie. Jestem prostym
kowbojem. Nie dałbym sobie rady z tymi wszystkimi machinacjami.
- Prosty kowboj, akurat - odrzekła matka. Po chwili westchnęła i dodała: - Żałuję, że
Kate tego nie dożyła. Bardzo by się ucieszyła na wiadomość, że jej dziecko dobrze się miewa.
- Dziecko? Przecież Brandon dobiega czterdziestki.
- No, wiesz, co mam na myśli. Zawsze mówiliśmy o nim jako o dziecku, bo przecież
został porwany, zanim Kate zdążyła wziąć go na ręce. Poza tym, dla matki dziecko zawsze
pozostanie dzieckiem.
- Tak, mamo - zgodził się Grant z powagą, chociaż w głębi ducha uśmiechał się do
siebie. Odczytał wiadomość między wierszami. Nigdy nie wątpił w miłość matki, ponieważ
przypominała mu o niej przy każdej okazji. - Czy Ben rzeczywiście był od początku
wmieszany w to porwanie?
- Tak jest napisane w liście, który Monica zostawiła Brandonowi. Wciąż trudno mi
uwierzyć, że to syn Kate. Monica nie mogła mieć własnych dzieci, więc kiedy usłyszała, że
Kate urodziła bliźnięta, zaszantażowała Bena, żeby dał jej Brandona. To niewiarygodne, że
mógł tak skrzywdzić własną rodzinę.
Grant skrzywił się lekko.
- Nie miałbym nic przeciwko pokrewieństwu z Kate, ale nie jestem pewien, czy
chciałbym się przyznawać do jakichkolwiek związków z Benem.
Matka milczała. Trwało to tak długo, że Grant się zaniepokoił. Opuścił nogi na
podłogę.
- Mamo, co się stało?
- Dowiedzieliśmy się... jeszcze czegoś. Było o tym bardzo głośno, ale ty pewnie nie
słyszałeś, jak to się stało, że Jake ulegał wszystkim żądaniom Moniki. Wszystko wyszło na
jaw, kiedy został aresztowany pod zarzutem jej zamordowania.
Grant wymamrotał coś pod nosem. Miał już dość dramatów rozgrywających się w
klanie Fortune'ów. Nie podobało mu się, że tak martwiły jego matkę. Może uda mu się ją
namówić, by odwiedziła ranczo i odpoczęła od zamętu i kłopotów, które nie opuszczały tej
rodziny. Teraz jednak powstrzymał się od komentarza. I tak już miała wiele na głowie. Jej
szwagier siedział w areszcie, oskarżony o najgłośniejsze morderstwo sezonu.
- A o co chodziło? - zapytał tylko. Zawahała się, a on nie nalegał. Dawno już się
nauczył, że w przypadku jego matki nalegania i ponaglenia nie odnoszą skutku.
- Dowiedzieliśmy się - powiedziała w końcu - że Jake nie jest synem Bena.
Grant znieruchomiał.
- Co takiego?
- Okazało się, że Kate była w ciąży, kiedy wyszła za mąż za Bena. Ale to nie było jego
dziecko. Prawdziwy ojciec Jake'a zginął na wojnie.
Grant gwizdnął cicho.
- Co to oznacza? Czyżby Jake nie miał prawa do majątku rodziny?
- Nie jestem pewna. To wszystko jest bardzo skomplikowane.
- I to jeszcze jak. A co na to Nate? Zawsze rywalizował z Jakiem, a teraz...
- Zachowuje się... dziwnie. Odwiedził Jake'a w areszcie, ale nie powiedział mi, o czym
rozmawiali.
- Mamo...
- Ależ na pewno mi wszystko powie. Kiedyś... Twój ojczym robi wszystko po
swojemu.
Twój ojczym. To dziwne, ale chociaż matka była żoną Nate'a od dwudziestu pięciu lat,
jednak Grant nie do końca potrafił uznać energicznego, potężnego, trochę za bardzo żądnego
władzy męża matki za swojego ojczyma.
- Wygląda na to, że Jake i Erica się pogodzą. Grant wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Co takiego?
- Ta tragedia na nowo ich do siebie zbliżyła. Wydaje mi się, że Jake zdał sobie sprawę,
jak bardzo potrzebuje Eriki. Oni rzeczywiście się kochają.
- Jestem... zdumiony.
Był także zadowolony, chociaż nie bardzo wiedział dlaczego. Nigdy nie rozumiał, jak
Erica wytrzymywała u boku tak trudnego człowieka jak Jake. Jednak wiadomość, że ich
związek ma szanse przetrwać mimo tak dramatycznych okoliczności, sprawiła mu
niewytłumaczalną radość.
- Na pewno jakoś się to wszystko ułoży - stwierdziła matka z typowym dla siebie
optymizmem. - A jak się miewa twój gość?
- Mercy? - zapytał, jakby miał jeszcze jakiegoś gościa na ranczu. Tym pytaniem chciał
tylko zyskać na czasie, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Mercy? - powtórzyła matka. - Nie słyszałam, żeby ktoś ją tak nazywał, odkąd
przestaliście być dziećmi.
- Jakoś tak się złożyło, że znów się tak do niej zwracam.
- Dobrze się miewa? Kristina bardzo się o nią martwi.
- Wydaje mi się, że... dochodzi do siebie.
- Miło mi to słyszeć. To wspaniała dziewczyna. Bardzo bolałam nad tym, co się jej
przydarzyło. Jest tu jeszcze? Kristina zjawi się za chwilę i na pewno będzie chciała z nią
porozmawiać.
- Mercy... jest na dworze. Zaczekaj chwilę. - Odłożył słuchawkę i wstał. - Ryzykant! -
zawołał, idąc do drzwi. Pies, który leżał na małym chodniku przy zlewie, szybko wstał. -
Mercy - powiedział Grant i otworzył psu drzwi. - Znajdź ją. Szukaj Mercy, piesku.
Ryzykant szczeknął raz - na znak, że rozumie. Wyskoczył z domu i pomknął do stajni.
Dobrze wiedział, gdzie szukać Mercy. Na pewno stoi tam i podziwia źrebię, które ją bez
reszty zauroczyło. Poza tym Ryzykant zawsze wiedział, gdzie znajdują się ludzie, których uz-
nawał za członków swojego miłego, uporządkowanego świata.
Grantowi przyszło nagle do głowy, że ten pies jest o wiele mądrzejszy od swojego
pana.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mercy nie była pewna, ile czasu przyglądała się źrebakowi, kiedy nagle u jej stóp
pojawił się Ryzykant. Zaszczekał, by przyciągnąć jej uwagę, i wrócił do drzwi. Tam się
zatrzymał i spojrzał na nią wyczekująco. Znów zaszczekał, wrócił i powtórzył cały manewr
od początku.
- Mam za tobą iść, tak? - upewniła się Mercy.
Zrobiła kilka kroków w kierunku psa, a ten natychmiast zaszczekał z aprobatą i ruszył
przed siebie szybciej. Roześmiała się mimo woli.
- Prowadź, piesku. Zawsze lubiłam filmy o Lassie. Szybko stało się jasne, że Ryzykant
prowadzi ją do domu. Przypomniała sobie okoliczności, w których pies szczekaniem
przekazywał im wiadomość i serce zaczęło jej mocniej bić. Czyżby coś się stało? Może Grant
jest ranny, albo...
Zdusiła w sobie niepokój i uśmiechnęła się ironicznie. Obejrzałam za dużo tych
filmów z Lassie, zganiła się surowo. Jednak przyśpieszyła kroku i poszła za owczarkiem do
kuchni.
- Wydaje mi się, że lepiej - mówił Grant. Usłyszała jego głos, kiedy tylko weszła do
środka, i z ulgą zobaczyła, że siedzi przy dębowym stole i rozmawia przez telefon.
- Tak, jest tu - oznajmił, zerkając na nią przez ramię. - Zaraz sama ci wszystko
opowie.
Wstał i podał jej słuchawkę. Zaskoczona Mercy spojrzała na niego pytająco.
- To Kristina - wyjaśnił. Pochylił się i podrapał psa za uchem. - Dobry piesek -
pochwalił go.
Oczy Mercy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Naprawdę go po mnie wysłałeś? A on wszystko zrozumiał?
- Przecież wie, kim jesteś, i zna polecenie „szukaj”. Dla niego to nic nadzwyczajnego.
Wiedziała, że jest dzisiaj przewrażliwiona i dlatego słysząc słowa: „nic
nadzwyczajnego”, przypisała im nadmierne znaczenie. Oczywiście, nie odnosiły się do niej,
ale mimo to ją zabolały. Gwałtownie odebrała Grantowi słuchawkę. Spojrzał na nią zdumiony
i wyszedł z kuchni, by zapewnić jej trochę prywatności.
- Meri? - przywitała ją Kristina.
Dopiero po chwili zareagowała na to imię. Przyzwyczaiła się już, że nazywa się Mercy
i dawne imię zabrzmiało w jej uszach trochę obco.
- Witaj, Kristino. Wesołych Świąt.
- I nawzajem - odparła przyjaciółka. - Dawno się nie widziałyśmy. Tyle się tu dzieje.
Tata jest w szoku po tym, czego się dowiedział o stryju Jake'u i dziadku. Mama stara się mu
pomagać... Ale pewnie Grant ci to wyjaśni. Mama wszystko mu opowiedziała. Mów o sobie.
Jak się miewasz?
- W porządku. - To nie było całkiem kłamstwo. Jeśli chodzi o sprawy, które
niepokoiły Kristinę, wszystko było w porządku. To cała reszta jej życia nagle straszliwie się
skomplikowała.
- Masz taki głos, jakby coś cię martwiło - zauważyła Kristina.
W kuchni było ciepło, więc Mercy zdjęła grubą kurtkę i pośpieszyła z wyjaśnieniem:
- Naprawdę wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Nicka, to jakoś się pozbierałam.
- Już nie prześladują cię te sny?
Mercy kurczowo zacisnęła dłoń na słuchawce, przypomniawszy sobie tę straszną noc,
kiedy koszmarny sen wygnał ją z łóżka aż do stajni. Przypomniała sobie, jak Grant
obejmował ją łagodnie i czule, jak ją uspokajał, dopóki nie doszła do siebie.
- Chyba już koniec z koszmarami - powiedziała cicho.
- W takim razie wyjazd ci pomógł. Tak jak na to liczyłam. Zawsze ci pomagało, kiedy
mogłaś przemyśleć swoje problemy w spokoju i samotności.
Czasami spostrzegawczość Kristiny ją zaskakiwała. Ta z pozoru rozpieszczona,
jasnowłosa księżniczka była inteligentnym, dobrym człowiekiem.
- Grant potrafi słuchać - dodała przyjaciółka.
- Tak - zgodziła się Mercy.
- Bardzo nam go tu brakuje, ale to dobrze, nie jesteś tam sama. Cieszę się, że został z
tobą.
Mercy nagle coś ścisnęło w gardle.
- Przepraszam, jeśli... to przeze mnie musiał zmienić plany.
- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że nie jesteś sama.
No i Grant wcale nie przepada za świętami w mieście. Przyjeżdża tylko po to, żeby się
z nami zobaczyć.
Tak podejrzewała, może nawet była tego pewna. Wszystkie znaki na to wskazywały:
reakcje pracowników na przygotowania do świąt, komentarze Rity i innych. Mimo to
potwierdzenie, że Grant z jej powodu zrezygnował z wizyty u rodziny, bardzo ją poruszyło.
- Gdyby mógł, to pewnie nigdy nie opuszczałby tego swojego rancza - oznajmiła
Kristina z siostrzaną czułością.
Mercy z trudem przełknęła ślinę.
- Chciałam ci podziękować... za to, że namówiłaś mnie do wyjazdu. Tu jest tak
spokojnie. I tak pięknie.
- Pięknie? Wierzę, że jest spokojnie, ale pięknie? Nie zapominaj, że ja też tam byłam.
- Teraz wszystko wygląda cudownie. Tyle śniegu...
- Tutaj też mamy śnieg, ale przynajmniej leży na ciekawszych rzeczach. Nie tylko na
stodołach, płotach i krowach.
- Na bydle - poprawiła ją Mercy.
- Chryste Panie, mówisz jak Grant. Naprawdę ci się tam podoba? W najbliższym
mieście, czy raczej smętnej karykaturze miasta, nie ma żadnego porządnego sklepu, a w
promieniu wielu kilometrów nie uświadczysz ani jednej manikiurzystki.
- Mówisz jak prawdziwa dziewczyna z miasta - powiedziała Mercy i zaraz chciała
cofnąć te słowa.
Ale Kristina tylko się roześmiała.
- Bo jestem dziewczyną z miasta. - Nagle głos jej spoważniał. - Znów mówisz
zupełnie jak Grant. Czy nadal jest taki... zgorzkniały?
- Zgorzkniały?
- No, wiesz, kiedy mówi o miejskich dziewczynach.
- Zdaje się... że za nimi nie przepada.
- Po tym, co zrobiła mu ta wiedźma Carter, wcale mnie to nie dziwi.
Mercy wstrzymała oddech. Wiedziała, że za niechęcią Granta coś lub ktoś się kryje.
„Ma swoje powody”...
Słowa Rity znów do niej wróciły. Najwyraźniej jednym z tych powodów była kobieta
o nazwisku Carter.
- Carter? - powtórzyła Mercy, nadając głosowi ton łagodnego zainteresowania. Miała
nadzieję, że wrodzona gadatliwość Kristiny dokona reszty.
- Constance Carter. Należy do country klubu mojego ojca. Właśnie tam kilka lat temu
poznała Granta. Zachowywała się tak, jakby naprawdę się zakochała, ale był dla niej tylko
rozrywką, kimś, kogo mogła zabierać na przyjęcia, żeby się pochwalić nową zdobyczą, w
dodatku tak oryginalną jak bogaty kowboj. Kiedy się przekonała, że Grant nie zamierza
opuścić rancza i zamieszkać w mieście jako jej mąż - zabawka, rzuciła go. Dziwiła się głośno,
jak Grant mógł oczekiwać, że zamieszka z nim w tej głuszy.
Kristina opowiadała jej o tym z oburzeniem. Większość ludzi dostrzegała w niej tylko
urodę i powierzchowny wdzięk, ale Mercy zawsze wiedziała, że jedną z głównych cech
przyjaciółki jest głęboka lojalność wobec rodziny. To pewnie przez tę lojalność nie
dostrzegała, że wyraża się o ranczu brata podobnie jak pogardzana przez nią Constance
Carter.
- To prawda, że to dość odludne miejsce - wtrąciła.
- Nie musisz mi mówić. - Kristina roześmiała się. - Przecież tam byłam, nie
pamiętasz? Kiedyś Grant zaprosił mnie na całe lato, ale wytrzymałam tylko trzy tygodnie. Nie
wiem, jak mama mogła tam mieszkać tak długo. Jest w mieście o wiele szczęśliwsza, ma
wokół siebie tylu ludzi.
Nagle Mercy zrozumiała coś z pełną jasnością. Trzy kobiety, na których Grantowi w
życiu zależało - matka, siostra i kobieta, którą kochał na tyle, że się jej oświadczył - opuściły
go, ponieważ od niego wolały miasto. Tak musiał to przynajmniej odczuć. Nic dziwnego, że
był trochę zgorzkniały i nic dziwnego, że używał określenia „miastowa dziewczyna” jako
niepochlebnego epitetu. Trudno jej było go za to winić.
Kiedy skończyła pogawędkę z przyjaciółką, zamieniła kilka słów z jej matką i
wymieniła z nią życzenia świąteczne, uderzyło ją coś jeszcze. Odwiesiła słuchawkę, włożyła
kurtkę i wolno wyszła z domu. Nad czymś się głęboko zastanawiała.
Może dzisiejsza reakcja Granta, jego stwierdzenie, że niczego od niej nie oczekuje, że
spodziewa się jej powrotu do miasta, może te słowa nie były ostrzeżeniem. A przynajmniej
nie były skierowane do niej. Powiedział to chyba po to, by przestrzec samego siebie, by
przypomnieć sobie, że i ona, jak inne kobiety w jego życiu, wkrótce go opuści. Może tylko
uprzedzał to, co uznał za nieuchronne i starał się, żeby dla nich obojga było to mniej bolesne?
Uznał to za nieuchronne?
Idąc przed siebie, zastanowiła się nad tym głębiej.
Ale przecież Grant ma rację. To jest nieuchronne. Ona wróci do miasta, musi tak
zrobić. Nie tylko po to, by świadczyć przeciwko zabójcom Nicka, gdy zostaną złapani, ale
żeby zmierzyć się z prześladującymi ją demonami, które wyrwały się na wolność, gdy zdała
sobie sprawę, że nie ocali przyjaciela.
Zadrżała gwałtownie, ale nie z powodu zimna. Słońce świeciło jasno i mimo zimy, i
śniegu było dość ciepło. Przyśpieszyła kroku, chociaż wiedziała, że wysiłek fizyczny nic tu
nie pomoże.
Oczywiście, że wróci do miasta. Tam jest jej życie i praca. Cóż innego może zrobić?
Ukrywać się tu bez końca? Na myśl o tym, że mogłaby tu zostać na zawsze, z Grantem,
nieoczekiwanie poczuła w sobie wielką tęsknotę.
- Tchórz - warknęła pod nosem i przyspieszyła kroku. - W tym przeklętym magazynie
straciłaś odwagę i dotąd jej nie odzyskałaś, prawda?
Spuściła głowę, zacisnęła zęby. Szła teraz tak szybko, że niemal biegła. W końcu
zwolniła zdyszana, przypomniawszy sobie, że wysiłek w położonym na nizinie Minneapolis
to zupełnie co innego niż sprint w Wyoming, gdzie średnia wysokość nad poziomem morza
wynosi ponad dwa tysiące metrów.
Nie miała świadomości, dokąd biegnie, lecz kiedy wreszcie rozejrzała się przytomnie
dokoła, wcale się nie zdziwiła. Szła dalej, żałując, że nie ma długich nóg i siły Jokera. Jednak
nie odważyłaby się wyjechać na wielkim ogierze sama. A teraz bardzo potrzebowała
samotności.
Nigdy jeszcze nie rozdzierało jej tyle sprzecznych uczuć. Rozpaczała po śmierci
Nicka, dręczyło ją poczucie winy i wątpliwości, czy dokonała w swym życiu słusznego
wyboru. Jakoś jednak dawała sobie z tym wszystkim radę...
Dopiero kiedy przyjechała tutaj i zobaczyła spokojne piękno tej okolicy, doceniła siłę
mężczyzny, który tu mieszkał, wszystkie te uczucia się w niej zakumulowały, ciągnąc ją w
różnych kierunkach jednocześnie. Czuła się tak rozbita, że wątpiła, czy kiedykolwiek się
pozbiera.
Musiała wyjąć ręce z kieszeni, by się wspiąć na osłoniętą skalnym występem półkę, z
której rozciągał się widok na ranczo. Kiedy tam dotarła, znów ukryła dłonie w kieszeniach.
To właśnie tutaj, w tym zacisznym zakątku, znajdowała największe ukojenie.
Czy to nie dziwne, że tam, gdzie inni widzą tylko przygnębiającą izolację od świata,
ona dopatrzyła się upragnionego spokoju ducha? Czy coś z nią jest nie tak, czy czegoś jej
brakuje, że dostrzega tu radość i pogodę, a nie samotność? Inni bez końca rozmawiają o
swych problemach, ona zaś woli rozmyślać w odosobnieniu o swoim dotychczasowym
życiu... i o przyszłości.
Grant wyznał jej, że przychodził tutaj, kiedy jego ojciec chorował. Chował się tu,
kiedy już nie mógł dłużej wytrzymać napięcia. Usłyszała jego słowa, jakby on sam je
wypowiadał, cichym, pełnym zrozumienia głosem. Wiedział, co czuła. On czuł to samo. Tak
naprawdę nie jest sama. I może wcale nie jest taka dziwna, jak podejrzewa?
Nie myliła się co do tego, że Grant został kiedyś zraniony. Tak samo jak ona nosił
blizny, chociaż się z tym przed nią nie afiszował.
Podciągnęła kolana pod brodę, objęła je ramionami i ukryła dłonie w rękawach. Przed
wyjściem włożyła cieplejszy sweter i skarpety. Nie zapomniała też o staniku, ponieważ kiedy
chodziła bez tej części garderoby, często przypominało jej się pierwsze zbliżenie z Grantem.
Zapomniała tylko o rękawiczkach. W skalnym schronieniu nie było jednak tak zimno jak
wokół, gdzie hulał wiatr, jasno dając ludziom do zrozumienia, że w taką pogodę powinni
siedzieć w ciepłym domu, zamiast plątać się po górach.
Cóż, gdyby miała trochę rozsądku, przede wszystkim nie zostałaby policjantką. Tak
nieustannie powtarzał jej ojciec. Wcale nie była przekonana, czy ojciec nie ma racji, chociaż
kiedy została zaprzysiężona, Gordon Brady pęczniał z dumy, jakby mundur policyjny był
tym, co sobie dla córki wymarzył.
Westchnęła z tęsknoty za życiową mądrością ojca i cichym wsparciem matki. Gdyby
do nich pojechała, nie spędziłaby tak wiele czasu z Grantem. Cokolwiek miało się jeszcze
zdarzyć, wiedziała, że nigdy nie pożałuje tego, co między nimi zaszło. Zwłaszcza że
wspomnienie o tym będzie jedynym jasnym promieniem rozświetlającym ponure, trudne dni,
które ją czekają.
Znowu westchnęła. Z początku zawsze się cieszyła, kiedy po świętach albo po urlopie
wracała do pracy. Ostatnio jednak stykała się tam jedynie z najciemniejszymi stronami życia i
zaczęło jej to dokuczać. Stopniowo nadwerężało też jej wiarę w ludzką dobroć, aż z jej
dawnego optymizmu zostało bardzo niewiele. Coraz bardziej obawiała się powrotu na służbę.
Koledzy mówili jej, że tak już jest w policji i lepiej żeby się do tego przyzwyczaiła.
Ona jednak wątpiła, czy można się przyzwyczaić do codziennej brzydoty i czy da się ochronić
przed jej inwazją własne życie. Można się na nią uodpornić i stwardnieć na kamień, albo po-
zwolić jej zatruć sobie duszę i znienawidzić ludzi wokół, a jeszcze bardziej siebie. W obu
wypadkach człowiek staje się wypalony, wręcz niebezpieczny. Tylko jedno jest jeszcze
gorsze.
Policjant, który stracił odwagę.
Zadrżała i potarła ramiona. Chyba powinna już wracać. Zastanowiła się, ile czasu już
tu spędziła. Chyba...
Jej rozmyślania przerwało ciche rżenie. Przecież to Joker, stwierdziła zdumiona.
Zaskoczyło ją też, że tak łatwo i pewnie rozpoznała go po głosie, chociaż jeszcze niedawno
nie wiedziała nic o koniach.
Jeśli to Joker, to musiał przyjechać na nim Grant. Zagryzła wargi, przybrała obojętną
minę i cierpliwie czekała. Po chwili pojawili się koń i jeździec. Grant zatrzymał wierzchowca
w tym samym miejscu co poprzednio. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał tak cicho i
spokojnie, że musiało to być wynikiem świadomego wysiłku.
- Spodziewałem się, że cię tutaj znajdę.
- Musiałam... pomyśleć. Na chwilę jego twarz zmieniła wyraz.
- Mercy, jeśli chodzi o dzisiejszy poranek...
- Nie chodzi wcale o poranek. To znaczy, nie tylko - dodała szczerze. - Częściowo tak,
ale... - Zrobiła jakiś nieokreślony ruch ręką. - Chodzi mi o wszystko. Grant przez chwilę
spoglądał na nią w milczeniu.
- O wszystko? - powtórzył w końcu pytającym tonem. Jego głos nadal brzmiał cicho i
łagodnie.
Patrzyła ponad jego ramieniem na zaśnieżone grzbiety wzniesień i dalej, na horyzont.
Dzisiaj szczyty tonęły w chmurach.
- Czuję się tak... jakbym siebie odnalazła i jednocześnie zgubiła. - Jeszcze zanim
dokończyła to zdanie, wiedziała, że niewiele w nim sensu.
Grant nie odpowiedział. No bo co można powiedzieć po takim bezsensownym
stwierdzeniu? Nagle trącił piętą Jokera, koń przysunął się zwinnie do skalnej ściany, aż
kolano Granta niemal dotykało występu. Grant zwinnie przerzucił nogę przez koński grzbiet i
po chwili już siedział obok niej. Joker spokojnie opuścił głowę i cierpliwie czekał.
Przez chwilę po prostu siedzieli w milczeniu, spoglądając w dal, jakby bali się na
siebie spojrzeć. Tak przynajmniej Mercy się wydawało.
Grant odchrząknął cicho. Zerknęła na niego i spostrzegła, że otworzył usta, jakby
chciał coś powiedzieć, ale po chwili się rozmyślił. Westchnął głęboko i jeszcze raz zebrał się
w sobie.
- Przyjazd tutaj miał ci pomóc - odezwał się z wahaniem.
- I pomógł - odrzekła szczerze. - Bardzo mi pomógł. Mogę już spokojnie myśleć o
Nicku, bez zalewania się łzami. Nie nawiedzają mnie koszmary o tym, co się zdarzyło.
Odnalazłam tu spokój, i to taki, jakiego nawet się nie spodziewałam.
- Jeśli właśnie to znalazłaś... - Znów się zawahał, jakby naprawdę nie chciał jej zadać
żadnego pytania. W końcu wydusił: - To w takim razie co zgubiłaś?
Odetchnęła głęboko. Grant znieruchomiał i czekał na jej reakcję.
- To nie mój interes, tak? - stwierdził w końcu sztywno.
- Nie, to nie to! - Znów podciągnęła kolana i objęła je ciasno ramionami. - Chodzi o
to, że kiedy myślę o powrocie, o pracy, nie czuję tego co dawniej. To się zaczęło wcześniej,
jeszcze przed śmiercią Nicka, ale powtarzałam sobie, że to mi przejdzie, że chwilowo się
wypaliłam, co się przydarza każdemu policjantowi.
- Ale teraz już tak nie myślisz? Wolno, niechętnie kiwnęła głową.
- Odkąd tu przyjechałam... i zobaczyłam jak tu pięknie... zrozumiałam, że to coś
więcej. - Zamknęła oczy i oparła głowę na kolanach. Ciężko było jej to przyznać, ale
wiedziała, że Grant nie będzie jej osądzał. - Boję się, że straciłam odwagę, a to w mojej pracy
konieczne.
- Ty? To wykluczone. Powiedział to tak stanowczo, że Mercy poczuła miłe ciepło w
środku. Ale nie dała się przekonać.
- Dziękuję. Nic jednak na to nie poradzę, że tak czuję. Kiedyś z radością szłam do
pracy, gotowa do działania. Chciałam przywracać porządek. Ale teraz tylko się zastanawiam,
jaki to wszystko ma sens. Ludzie będą nadal robili złe rzeczy, a mój wkład w porządkowanie
świata jest tak nieznaczny, że nic nie zmieni.
- Nie wszyscy ludzie są źli - powiedział Grant.
- Wiem. Ale ci, z którymi stykają się policjanci, zwykle tacy są. To specyfika tego
zawodu. I na myśl o tym, że będę się musiała stykać z takimi bandytami jak ci, którzy
zamordowali Nicka... Wcale się nie cieszę, że być może pomogę w ich schwytaniu. Kiedy o
nich myślę, robi mi się niedobrze.
Poczuła rękę Granta na ramieniu i spojrzała mu prosto w oczy.
- Mercy, wcale nie straciłaś odwagi - stwierdził łagodnie. - Straciłaś tylko zapał do
pracy w policji. A to dwie zupełnie inne sprawy.
Zobaczyła w jego oczach otuchę i zrozumienie, które najbardziej pomaga w chwilach
załamania i zwątpienia w siebie. Zrozumiała, że starał się ocalić ich oboje przed
nieuchronnym rozczarowaniem, dlatego jasno i wyraźnie powiedział, że nie ma dla nich
wspólnej przyszłości. A że w ogóle chciał zaryzykować i zbliżył się do niej, sprawiło, że
poczuła... Sama nie była pewna, co. Świadomość, że nie mają szans na wspólną przyszłość
wcale nie ułatwiała jej zrozumienia sytuacji. Nawet gdyby zdecydowała się porzucić swoje
dawne życie, wątpiła, czy Grant w pełni by zaufał dziewczynie z miasta.
- Masz więcej odwagi niż wszyscy, których znam - oznajmił, nie spuszczając z niej
wzroku. - Nie możesz w to wątpić. Ale umiesz też bardzo ludziom współczuć, wszystko
głęboko przeżywasz. Może zwyczajnie masz dosyć rozwiązywania problemów ludzi, którzy
wcale o to nie dbają albo wręcz nie chcą, żeby ich problemy zostały rozwiązane.
Wyszeptała jego imię i zamilkła. Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Potem wolno,
niepewnie, odwróciła się ku niemu i pocałowała go. Poczuła, że znieruchomiał i przestraszyła
się, że swoim postępowaniem tylko utrudnia sytuację. Ale rozproszył jej obawy, kiedy objął
ją mocno i zaczął gorąco całować.
Czując jego język na wargach, rozchyliła usta. Z radością przyjęła jego lekki dotyk,
sama odwzajemniając się podobną pieszczotą. Rękami objął jej głowę, odchylił się i zdjął
grube rękawice. Potem, zanim zdążyła chwycić powietrze, zatopił palce w jej włosach.
Dzisiaj ich nie związała. Zaczęła doceniać ich piękno, po tym jak Grant nocą się nimi
zachwycał.
Odchylił jej głowę w tył i znów zaczął całować jej usta, tym razem bardziej namiętnie.
Nie wahał się, nie zastanawiał, całował ją, jakby miał do tego wszelkie prawa. Pozwoliła mu
na to z taką ufnością, jakiej nie wykazałaby wobec żadnego innego mężczyzny pod słońcem.
Przywarła do niego, zapominając o całym świecie. Istniał tylko on i uczucia, jakie w niej
wywoływał. Nie protestowała, kiedy rozpiął jej kurtkę, lecz wygięła się lekko, by ułatwić mu
zadanie. Żałowała tylko, że jego dłoń nie dotyka jej nagiej skóry, że oddzielają ich od siebie
grube warstwy ubrania.
Grant odchylił się nieco na bok i pociągnął ją bliżej, na posłanie z liści i słodko
pachnących sosnowych igieł. Przytuliła się do niego ufnie. Czyżby jeszcze niedawno
wydawało jej się, że tu jest chłodno? Teraz, w tym zacisznym schronieniu, było jej wręcz
gorąco. Dziwiła się, że skalny występ wokół nich nie zaróżowił się od odbitego od nich
ciepła.
Sięgnęli ku sobie jednocześnie, wyciągając bluzy zza pasków spodni, które nagle
wydały im się zbyt krępujące. W jednej chwili westchnęli z satysfakcją, kiedy dłonie jednego
natrafiły na nagie ciało drugiego. Poczuła bijący od niego żar, nawet przez solidny materiał
spodni. Wolno powiodła ręką po nabrzmiałym kształcie i usłyszała westchnienie Granta.
Zrobiła to jeszcze raz, aż jego biodra drgnęły konwulsyjnie.
- Mercy... - wyszeptał bez tchu. Nadal go pieściła, aż chwycił ją za ramiona i
unieruchomił. - Mercy, nie...
- Nie podoba ci się? Roześmiał się ochryple.
- Zaraz się dowiesz, jak mi się podoba, tutaj, na tej skale.
W jego oczach płonął ogień. Rozejrzała się po osłoniętej ze wszystkich stron skalnej
alkowie i znów spojrzała mu w oczy.
- Może jest tu trochę chłodno, ale... Całkiem niezły pomysł.
Grant znów westchnął głucho, jakby jej słowa wywarły na nim takie samo wrażenie
jak wcześniejsza pieszczota.
- Gdybym choć przez chwilę myślał, że mówisz poważnie... - zaczął matowym
głosem.
- Ależ mówię poważnie - zapewniła łagodnie. - To miejsce jest... wyjątkowe.
Nie dodała, że będzie wspominała tę chwilę w przyszłości, kiedy już stąd wyjedzie,
ale pewnie on sam zdawał sobie z tego sprawę. Coś zamigotało w jego źrenicach, jakby też
myślał o wspomnieniu, które dopiero ma powstać. Musiała przyznać przed sobą, że powodują
nią całkiem egoistyczne pobudki; chciała, żeby on zapamiętał ją na zawsze, żeby nieodłącznie
kojarzyła mu się z tym miejscem jako jedna, jedyna dziewczyna z miasta, do której nie czuł
niechęci.
Grant poruszył się tak szybko, że nie zdążyłaby zaprotestować, nawet gdyby chciała.
Zdjął jej kurtkę i wsunął pod nią, żeby było jej miękko na granitowym łożu. Pocałował ją,
głębokim, namiętnym, rozpalającym zmysły pocałunkiem, a potem rozpiął guzik i suwak jej
dżinsów, pośpiesznie i niezgrabnie. Chciała mu pomóc, ale odsunął jej ręce, kierując je ku
własnym spodniom. Ona również miała trudności z odnalezieniem guzika, a potem suwaka,
ale jednak udało się jej odnaleźć jego męskość. Potem Grant szybko zsunął jej dżinsy i
majteczki. Mercy wiedziała, że będzie im niewygodnie, że to czyste szaleństwo, tak się
kochać zimą na skale, nie zdejmując spodni i butów, ale nic ją nie obchodziło, oprócz tego,
żeby stało się to jak najszybciej.
- Mercy, przestań - wyszeptał Grant zduszonym głosem. - Za dobrze to robisz. Dłużej
nie wytrzymam.
Ujął jej ręce i położył na swojej piersi. Chwycił jej lewy but i jednym ruchem ściągnął
z jej stopy, potem wyswobodził jej nogę ze splątanych spodni. Zadrżała, ale nie z zimna - nie
czuła go wcale - tylko dlatego, że jej ciało wreszcie pojęło, jak szybko nadejdzie spełnienie.
Zaraz wypełni się pustka, a ona sama przekroczy granice szaleństwa.
Grant zdjął swoją obszerną, ciepłą kurtkę i narzucił ją na nich oboje. Na chwilę zawisł
nad Mercy i odsunął zagradzające do niej dostęp ubranie. Gdy poczuła pierwszy dotyk
intymnej części jego ciała, krzyknęła z radości i uniosła biodra. Grant nakrył jej usta swoimi,
jakby chciał wypić krzyk wprost z jej warg. Poczuła, że zadrżał, osuwając się w znajome,
wilgotne ciepło jej ciała.
To czyste szaleństwo, pomyślała resztką przytomności, której jeszcze nie wchłonął
ogarniający ją rytm i ogień. Stało się tak, jakby bliskość dzikiej przyrody dodała dzikości ich
ruchom i odczuciom. Zjednoczyli się z otoczeniem, pierwotni, nieokiełznani w swoim miłos-
nym zapale.
Kiedy jednocześnie dotarli do nieba, Grant wykrzyczał jej imię, a ona jego. Ich głosy
wzbiły się w przestworza, wysokie i tęskne, niczym wołanie dzikich ptaków.
Może jednak uda mu się to wytrzymać. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy wracali
na Jokerze do domu. Może zniesie życie w mieście, choćby w małych dawkach, i dzięki temu
ich związek przetrwa. Mercy najwyraźniej się tu podobało i choć pewnie nigdy całkowicie by
się nie przystosowała do życia na ranczu, to pewnie mogłaby go odwiedzać na tyle często, by
oboje mieli nadzieję na wspólną przyszłość.
Był pewien, że nawet nie przyjdzie jej do głowy, by mu kazać wybierać, jak to zrobiła
Constance. Była na to zbyt otwarta i uczciwa. Rozumiała też, że jego serce należy do tej
krainy i że tak już będzie zawsze.
Ale czy to wszystko będzie miało sens? Związek na odległość, złożony głównie z
podróży samolotem i rozmów telefonicznych, okresów bolesnej tęsknoty, przerywanych
chwilami namiętnej bliskości. Nie byłoby tam miejsca na rzeczywistość, codzienne wspólne
życie, dzięki któremu dwoje ludzi naprawdę zaczyna stanowić jedność, osobną całość, która
jest mocniejsza niż jej dwie połowy oddzielnie.
Choć to nieprawdopodobne, jego matka tworzyła taki udany związek z Nate'em.
Musiał to przyznać, ilekroć przebywał w ich towarzystwie i widział, jak ten silny,
zdecydowany mężczyzna zmienia się w rękach jego matki w miękką glinę. Nate powiedział
mu kiedyś dość wojowniczym tonem, kiedy on sam był równie wojowniczo nastawionym
nastolatkiem, że Barbara jest jego kamieniem probierczym i jedynym łącznikiem z
prawdziwym życiem i żeby lepiej pogodził się z ich związkiem. Wtedy chyba po raz pierwszy
w pełni zaakceptował fakt, że jego matka należy do rodziny Fortune'ów, i to nie tylko z na-
zwiska. Ta potężna, a czasami wydawałoby się szczególnie naznaczona przez los rodzina,
była również częścią jego życia.
Nagle uderzyła go pewna myśl. Czy udany związek jego rozsądnej, ciepłej matki z
wiecznie za czymś goniącym, drażliwym i niezadowolonym Nate'em Fortune'em nie był o
wiele bardziej nieprawdopodobny niż szansa na udany związek jego i Mercy? Czy kowboj i
policjantka to dwa żywioły niemożliwe do połączenia? A może coś dałoby się z tego wykuć,
jak to zrobili matka i Nate, albo nawet Jake i Erica, którzy wciąż byli razem, chociaż historia
ich związku była bardzo burzliwa?
Przebiegające mu przez głowę dawne ostrzeżenia nie mogły się przedrzeć przez mgłę
namiętności, która nadal przysłaniała mu oczy po gorących chwilach na skalnej półce. Teraz
to miejsce zawsze będzie mu przypominało Mercy, będzie się łączyło z jej słodkim oddaniem
i z niewiarygodną rozkoszą, jakiej zaznał.
Może był głupcem, myśląc, że mają przed sobą przyszłość, alby byłby jeszcze
większym głupcem, gdyby odwrócił się plecami do szansy, którą podsuwał mu los. Nawet
jeśli wszystko ma trwać tyle, ile pobyt Mercy na ranczu.
Zobaczyli w oddali stajnię, Joker zarżał cicho. Mercy nie odzywała się i Grant był
ciekaw, o czym myśli. Czyżby żałowała tego, co się stało, tych chwil gorącego zapomnienia,
kiedy nie bacząc na nic, sięgnęli po siebie, jakby byli częścią dzikiej natury, a nie dwojgiem
cywilizowanych ludzi...
- Mercy? - zagadnął.
- Słucham? - Jej głos brzmiał dziwnie, ale nie usłyszał w nim smutku.
- Chyba musimy porozmawiać.
- Tak.
- Odprowadzę do stajni Jokera i zaraz wracam.
- Dobrze - odparła, nadal tym samym dziwnym tonem, którego nie potrafił
rozszyfrować.
Zeskoczyła z konia pod domem, a on wyczyścił Jokera i wprowadził go do boksu, na
odchodnym dając mu trochę ulubionej karmy, w nagrodę za cierpliwość, jaką wykazał wobec
dwojga całkowicie pochłoniętych sobą ludzi. Zajrzał do klaczy i źrebięcia. Z zadowoleniem
spostrzegł, że mała klaczka, lustrzane odbicie swego ojca, wcale się go nie boi.
Wrócił do domu i znalazł Mercy w gabinecie. Rozmawiała przez telefon. Kiedy
zobaczył wyraz jej twarzy, pożałował, że kazał przeciągnąć linię telefoniczną od głównej
drogi biegnącej osiem kilometrów od rancza.
Podniosła na niego wzrok, ale nic nie powiedziała, tylko uważnie słuchała swojego
rozmówcy.
- Tak, zawiadomię cię jeszcze, kiedy dokładnie to będzie - powiedziała w końcu i
rozłączyła się.
Zwróciła się ku niemu. Spodziewał się, że nadejdzie taka chwila, ona również
odgadła, że on już się domyślił prawdy, ale musiała ubrać to w słowa, jakby podejrzewała, że
inaczej nie będzie to realne.
- Złapali morderców. Wstępne przesłuchanie ma się odbyć w poniedziałek. Muszę
wracać.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Jeśli nadal będzie tak się zachowywał, to cały dom zawali mu się na głowę. Muszę się
wziąć w garść, postanowił. Trzeba z tym skończyć. Zamiast skupić się na pracy, pół dnia
marnuje na gapienie się w przestrzeń i rozmyślania o Mercy. Zastanawiał się, jak sobie daje
radę i co by się stało, gdyby tak jak planowali, doszło między nimi do poważnej rozmowy.
Ogarnął go nagły chłód, zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Dlaczego nic mu nie
wyjaśniła? Jak mogła tak po prostu odejść w swój niebezpieczny świat, chociaż wiedziała, jak
wiele jej grozi?
Wniósł siodło do środka i z hukiem zamknął za sobą drzwi do składu narzędzi. Walt,
który naprawiał uprząż - co kiedyś robiła Mercy, odciążając ich w pracy - gwałtownie
podskoczył.
- Lepiej wyrzuć to z siebie, chłopcze - poradził. - Coś cię gryzie i musisz się tego
pozbyć, zanim cię całkiem zeżre.
- Nic mnie nie gryzie.
- Dobra, dobra. To dlatego chodzisz taki wściekły jak ryś w potrzasku, odkąd nasz
mały skrzat wyjechał?
Grant z rozmachem rzucił siodło na stojak.
- Wcale nie chodzę wściekły.
Walt chwilę popatrzył na niego w milczeniu, a potem powiedział cicho:
- Wszyscy się o nią martwimy, Grant, odkąd ten detektyw ci powiedział, o co w tej
sprawie naprawdę chodzi.
Grant z bezsilności zaklął ostro. Zadzwonił do Gabe'a Devereax, prywatnego
detektywa, którego Rebeka Fortune zatrudniła, by zbadał sprawę śmierci Kate. Zrobił to,
ponieważ matka mu powiedziała, że Gabe ma przyjaciół w policji, a Grant chciał się upewnić,
że Mercy ma właściwą ochronę i opiekę podczas wstępnego przesłuchania podejrzanych o
zabójstwo Nicka.
Dopiero wtedy się dowiedział, że zamordowanie Nicka i wcześniejsza śmierć jego
przyjaciela są sprawką mafii. Detektyw wyjaśnił mu, że Mercy, jako jedyny świadek, stała się
ruchomym celem. Były już próby uciszenia jej na stałe, i to głównie z tego powodu, a nie
tylko dla odzyskania równowagi psychicznej, skryła się na jego ranczu. Zgodnie z rozkazem
przełożonych miała zniknąć z miasta, zaszyć się gdzieś na odludziu i przeczekać najgorsze.
Znów zaklął, z rozmachem otworzył szufladę pod roboczym blatem, i wyjął z niej
puszkę pasty do skóry. Wyczyści całą uprząż, do ostatniego centymetra. Przynajmniej się
czymś zajmie.
- Będziesz się tak miotał po całym ranczu i klął jak szewc, czy wreszcie zrobisz to, co
od dawna chcesz zrobić? - zapytał Walt.
Grant spojrzał gniewnie na starego pomocnika.
- A niby co takiego chcę zrobić?
Walt nic sobie nie robił z jego groźnych spojrzeń.
- Jechać do niej. O tym myślał cały czas, odkąd Mercy w dzień po świętach spakowała
walizki i wyjechała. Ilekroć jednak rozważał taką ewentualność, dochodził do wniosku, że to
nie ma sensu. Jednak ta myśl stale do niego wracała, uparta i odważna, niczym sama Mercy.
- To ona jest gliną, nie ja. Wie, jak postępować z...
- Z gangsterami? - przerwał mu szorstko Walt. Grant znów poczuł zimny dreszcz.
Mercy sam na sam z jakimś zbrodniarzem. Na myśl o tym ciarki przebiegały mu po plecach.
- Znasz ją - wymamrotał. - Wydaje ci się, że byłaby zadowolona, gdybym za nią
chodził jak za dzieckiem, które potrzebuje niańki?
- To, że potrafi o siebie zadbać, nie znaczy, że zawsze chce sama o siebie dbać, bez
niczyjej pomocy.
Przez długą chwilę Grant stał w milczeniu i patrzył na pomarszczoną twarz Walta.
Stary pomocnik nie spuszczał wzroku. Nagle jego spojrzenie złagodniało.
- Nie chciałbym, żebyś skończył jak twój ojciec. Raz przegrał i nigdy więcej nie
próbował grać, zestarzał się tu i umarł, nie mając nikogo bliskiego, oprócz mnie i ciebie. Obaj
wiemy, że część jego duszy umarła dużo wcześniej, kiedy odeszła twoja matka.
- Cholera. - Grant zaklął znowu, ale tym razem bez zapału, jakby zaczynał się
poddawać.
Walt uśmiechnął się.
- Ruszaj, chłopcze. My tu wszystkiego dopilnujemy. I tak nie ma z ciebie ostatnio
większego pożytku.
Cztery godziny później zapinał pasy bezpieczeństwa, siedząc w małym samolocie do
Denver, skąd miał złapać lot do Minneapolis. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć, ale na
pewno nie mógł postąpić inaczej.
Mercy już nie starała się skupić na książce, która leżała otwarta na jej kolanach.
Zresztą w sypialni i tak już zrobiło się ciemno. Nie było też sensu czytać akt, które przyniosła
ze spotkania z detektywami i prokuratorami. Znała je niemal na pamięć.
Spędzała niedzielny wieczór zamknięta w mieszkaniu, w towarzystwie ochroniarza,
który oglądał mecz koszykówki w jej małym gabinecie, czekając na zmiennika. Jego służba
przy niej kończyła się za kilka minut.
Chcieli umieścić ją w hotelu, ale odmówiła. Według wiarygodnych danych ludzie,
którzy stali za zabójstwem Nicka, nie znali jej adresu, a kiedy zniknęła na dłużej, zupełnie
zgubili jej trop. Mimo protestów Mercy narzucono całodobową ochronę. Erie Neilsen, młody
funkcjonariusz, miał dziś chronić jej życie, żeby jutro w sądzie mogła oficjalnie
zidentyfikować zabójców Nicka. Chłopak był tak czupurny i pełen młodzieńczego zapału, że
czuła się przy nim jak wiekowa dama, chociaż pewnie była od niego starsza najwyżej o trzy
lata. Nawet tak nudne zadanie wykonywał z entuzjazmem, co jeszcze wyraźniej uświadomiło
Mercy, że jej zapał do pracy zupełnie wywietrzał.
Bezustanna gadanina komentatora sportowego urwała się w pół zdania. Mercy czujnie
nadstawiła uszu, zastanawiając się, co zmusiło wielbiciela koszykówki do nagłego wyłączenia
telewizora. Usłyszała coś, co on musiał usłyszeć już wcześniej - dość natarczywe pukanie do
drzwi. Zamknęła książkę i wstała. Wzięła ze stolika służbową broń, ciemnoszarego, lekkiego,
półautomatycznego glocka.
- Erie?! - zawołała.
- Sprawdzam to. Podeszła do drzwi do salonu, czujnie nasłuchując. Erie powiedział
coś do przybysza, ale z tej odległości nie usłyszała wyraźnie odpowiedzi. Weszła do salonu i
zobaczyła, że młody policjant wygląda przez wizjer, trzymając w dłoni swój pistolet.
- Mówiłem już, że nie ma jej w domu! - zawołał. Z tej odległości nadal nie słyszała, co
mówił ten ktoś za drzwiami, ale kiedy Erie uniósł broń, serce jej podskoczyło. - Jeśli
zaczniesz wyważać drzwi, to pożałujesz - ostrzegł intruza młody policjant.
Mercy poczuła przypływ adrenaliny. Przebiegła przez pokój i zajęła pozycję przy
drzwiach, za które mogła uskoczyć, gdyby intruz był rzeczywiście na tyle głupi, by wyważyć
drzwi.
- Coś mi tu nie gra - wyszeptała do Erica. - Gdyby chcieli wejść, nie robiliby tego tak
otwarcie. Lepiej sprawdzę okna z tyłu mieszkania. Może to tylko wybieg, dla odwrócenia
uwagi.
- Dobry pomysł - zgodził się Erie. - Ale to byłby jakiś kiepski wybieg. To idiotyczne
kowbojskie przebranie bardzo rzuca się w oczy.
Mercy stanęła jak wryta.
- Kowbojskie przebranie?
- No. Kapelusz i takie tam. I przynajmniej mógł zapamiętać, jak się nazywasz. -
Uśmiechnął się rozbawiony. - A może to jakiś pijak pomylił adres? Czy któraś z twoich
sąsiadek ma na imię Mercy i zadaje się z pajacem w kowbojskich butach i kapeluszu?
- Co takiego?
- Takie imię wymienił. Powiedział, że przyjechał tu do Mercy i nie odejdzie, dopóki
się z nią nie zobaczy.
- Mój Boże - wyszeptała i podbiegła do wizjera. Choć od razu się domyśliła, że to on,
dopiero teraz wypowiedziała jego imię: - Grant!
Wsunęła broń za pasek spodni i zanim Erie zdążył zareagować, odsunęła zasuwę i
otworzyła drzwi. Grant stał w progu, trochę zdziwiony, że drzwi tak niespodziewanie się
otworzyły. Nie mogła wydobyć z siebie słowa, więc tylko na niego patrzyła. Podszedł do niej,
rozkładając ramiona, a jej serce zabiło mocniej w oczekiwaniu na to, że zaraz znajdzie się w
jego objęciach. Nagle zatrzymał się, widząc jej glocka za paskiem. Po chwili spostrzegł też
Erica, nadal z pistoletem w dłoni.
- Znasz tego gościa? - zapytał Erie, z powątpiewaniem mierząc Granta wzrokiem.
Mercy mogła go zrozumieć. W wysłużonym kowbojskim kapeluszu, krótkim kożuchu,
dżinsach i zniszczonych butach kowbojkach Grant nie wyglądał na mieszkańca Minneapolis.
- Tak, znam go - potwierdziła cicho. - Wejdź, Grant. Przybysz czujnie patrzył na
Erica, zwłaszcza na jego chromowaną broń. Młody gliniarz pośpiesznie schował pistolet do
kabury i cofnął się w głąb mieszkania. Grant wszedł do środka, a Mercy zamknęła za nim
drzwi.
- A więc to prawda - rzekł Grant bez żadnych wstępów, spoglądając to na uzbrojonego
Erica, to na broń za paskiem Mercy. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Grant...
- Przez cały ten czas ani słowem nie wspomniałaś, że ci ludzie próbowali cię zabić. I
to dwa razy.
Nie miała pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale teraz nie miało to znaczenia.
- Nie było powodu, dla którego miałabym ci o tym mówić.
Znieruchomiał.
- Nie było powodu?
- Byliśmy pewni, że nie wytropią mnie na ranczu. Jego mieszkańcom ani przez chwilę
nic nie groziło.
- Myślisz, że o to mi chodzi?! - zawołał z niedowierzaniem. - Ścigają cię zabójcy z
mafii. - Wskazał na Erica. - Musisz mieć całodobową ochronę, a ty myślisz, że ja się boję o
coś innego?
- Ja nie...
- Cholera, Mercy, nie wydaje ci się, że zasłużyłem sobie, żeby poznać prawdę,
zwłaszcza po tym, jak...
Urwał nagle, spoglądając w bok na Erica. Młodzieniec najwyraźniej nie był taki
bystry, na jakiego wyglądał, a może po prostu naiwny, ponieważ dopiero gdy Mercy również
spojrzała na niego znacząco, coś zaświtało mu w głowie.
- No to ja chyba pójdę obejrzeć sobie ten mecz...
Wrócił do gabinetu, ale zgodnie z zasadami zostawił uchylone drzwi.
Mercy znów spojrzała na Granta. Tak bardzo go jej brakowało! Miała ochotę go
uściskać, chciała, by ją objął, choćby na chwilę. Wiedziała też, że się na to nie odważy, bo
gdyby to zrobiła, już nigdy nie pozwoliłaby mu odejść. A przecież on musi odejść.
- Dlaczego przyjechałeś? - zapytała wprost.
- Co? Dowiaduję się, że mafia chce cię zabić, a ty się pytasz, dlaczego przyjechałem?
Z nową siłą rozgorzała w niej jakaś iskierka, której bez większej nadziei nie dawała
zgasnąć, chociaż powtarzała sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczy Granta. Zależało mu na
niej, ale przecież wiedziała o tym już wcześniej. Grant nie wdałby się w przelotny romans z
kobietą, do której nic by nie czuł. Ich związek jest niemożliwy nie ze względu na brak
uczucia, ale dzielącą ich odległość, nie tylko w jednym znaczeniu tego słowa.
- Właśnie dlatego musisz wyjechać - powiedziała.
- Chcesz mnie chronić, Mercy? Dlatego nic mi nie mówiłaś, kiedy byłaś na ranczu?
Chciałaś mnie chronić?
Spuściła wzrok.
- Wcale nie musiałeś tego wiedzieć.
- Nie musiałem wiedzieć, że dręczyło cię nie tylko wspomnienie śmierci Nicka? Nie
musiałem wiedzieć, że dwa razy chciano cię zabić? Nie musiałem wiedzieć, że wracasz prosto
w paszczę lwa?
- Co mogłeś zrobić?
- Może zamknąłbym cię na ranczu i nigdzie nie puścił - oznajmił ponuro.
- Grant, musiałam wrócić.
- Aha. - Zepchnął kapelusz na tył głowy. - I zrobiłaś to bez zastanowienia. Tak bardzo
ci się śpieszyło, żeby tu przyjechać i znów zostać ruchomym celem? Czy nawet to było
lepsze, żeby tylko nie spędzić jeszcze jednego dnia z dala od ukochanego miasta?
W jego głosie słychać było gniew, którego nie rozumiała.
- Wiesz przecież, że to nieprawda...
- Czyżby?
- No to powinieneś wiedzieć - odcięła. - Muszę robić to, co robię. Nie rozumiesz? Nie
zmienię tego, co zawaliłam w przeszłości, ale przynajmniej pomogę wymierzyć
sprawiedliwość.
- Mercy, przestań. Myślałem, że już to wyjaśniliśmy. Gdybyś wtedy cokolwiek
zrobiła, byłabyś teraz martwa.
- Ja... - Umilkła i przełknęła ślinę. - Łatwo było tak wtedy mówić. Na ranczu wszystko
wygląda inaczej. Ale kiedy tu wróciłam, kiedy przeczytałam raporty...
Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. W tej samej chwili rozległo się donośne
stukanie do drzwi i oboje drgnęli zaskoczeni. Zadowolona z pretekstu do przerwania trudnej
rozmowy Mercy spojrzała przez wizjer.
- To zmiennik Erica. - Młody policjant wyszedł z gabinetu, a Mercy odciągnęła
zasuwę.
- Murphy? - upewnił się Erie. Skinęła głową i otworzyła drzwi. Ukazał się w nich
rudowłosy starszy policjant, którego Mercy znała sprzed lat. Szkolił ją tuż po ukończeniu
przez nią akademii.
- Cześć, Murphy - przywitała go.
Kolega skinął jej głową, ale patrzył na Granta.
- A ten kowboj to kto? - zapytał rozbawionym tonem.
Przez chwilę Mercy widziała Granta tak, jak musieli go postrzegać ludzie
przyzwyczajeni do miejskich strojów i zachowań. Ale tam, gdzie oni dostrzegali zabawną
postać, ona zauważała tylko surową urodę Granta i bijącą od niego aurę dzikiej przyrody,
którą zdążyła pokochać.
Tak samo jak pokochała jego.
Wreszcie sama przed sobą przyznała, że darzy go uczuciem. Zrobiła to tutaj, w
najmniej odpowiednim miejscu i czasie, czując, że to odkrycie sprawiło jej ból. Przecież
Grant zasługuje na lepszą kobietę, nie taką, która nie kiwnąwszy palcem dopuściła, by niemal
na jej oczach zabito jej przyjaciela.
- To... mój przyjaciel - wyjaśniła Murphy'emu.
- Pozbądź się go, dziewczyno - zwrócił się do niej rudzielec.
- Próbuję.
- Uparty jest, co?
- I bardzo nie lubi, kiedy się o nim mówi w trzeciej osobie, kiedy stoi tuż obok -
wtrącił spokojnie Grant.
Murphy uniósł brwi i spojrzał na niego.
- Pyskaty, tak? To dla twojego własnego dobra.
- Nie lubi też, kiedy się go traktuje protekcjonalnie.
- Jak na kowboja, używasz bardzo wyszukanych słów.
- A ty jak na policjanta, za mało myślisz o tym, co mówisz.
- Przestańcie, dobrze? - Mercy nie mogła już tego słuchać. - Murphy, odczep się.
Grant bardzo mi pomógł. To na jego ranczo wyjechałam, żeby przeczekać.
- Wychodzę - rzucił Erie, zamykając za sobą drzwi. Nagle Murphy uśmiechnął się
szeroko.
- A więc ty jesteś prawdziwym kowbojem? To przepraszam. Myślałem, że jakiś
przebieraniec. - Zerknął na Mercy. - Wszyscy tu jesteśmy trochę zdenerwowani, ze względu
na jutrzejsze przesłuchanie.
Grant skrzywił się.
- Może lepiej byś zrobił, gdybyś się skupił na tym, jak unieszkodliwić tych facetów,
tak żeby nie wystawiać Mercy na odstrzał.
Murphy pokręcił głową.
- Nie ma takiej możliwości. Jej zeznanie będzie nam potrzebne. Ale nie martw się.
Budynek sądu jest pod obserwacją i ścisłą ochroną, odkąd złapaliśmy tych gości.
Grant nie wyglądał na przekonanego, a to sprawiło, że Mercy poczuła na sercu jeszcze
większe ciepło.
- Jeszcze raz sobie dzisiaj wszystko powtórzymy - zwrócił się do niej Murphy. - Oni
będą chcieli wykorzystać to, że nie było cię tam, kiedy padły strzały.
- Czyli Mercy musi wystąpić publicznie? Żeby dać im jeszcze jedną szansę? - Głos
Granta jeszcze nigdy nie brzmiał tak wojowniczo.
- Będzie przy niej nasza brygada specjalna. Nie odstąpią jej na krok - wyjaśnił
Murphy. Widać było, że zaczyna go to denerwować.
Nagle jego twarz się zmieniła, jakby wpadł na jakiś pomysł. Z namysłem spoglądał to
na Granta, to na Mercy.
Widać było, że coś rozważa. Mercy czuła, że za chwilę zada pytanie, na które nie
chciała odpowiadać.
- Nic mi nie będzie - zapewniła pośpiesznie, zerkając na Granta. - Muszę zeznawać.
Nie rozumiesz, Grant? Przynajmniej tyle muszę zrobić, żeby zamknąć tych bandytów.
Przez długą chwilę stał w milczeniu i spoglądał na nią. Nie spuściła wzroku, niemo
prosząc go, by ją zrozumiał.
- Nie potrafię ci nawet powiedzieć, ile dla mnie znaczy, że tu przyjechałeś - dodała -
ale w tej sprawie nikt mi nie pomoże. Muszę się z tym zmierzyć sama. Do końca.
W jego oczach błysnęło coś, co przypomniało jej wszystkie piękne miejsca, które jej
pokazał. Ten błysk dał jej nadzieję, choć nawet nie śmiała pomyśleć, na co. Wolno podniósł
rękę i delikatnie dotknął jej policzka.
- Nie straciłaś odwagi, Mercy. - Już kiedyś ją o tym zapewniał, w spokojnej chwili,
zanim rozgorzał między nimi płomień namiętności, w miejscu, które na zawsze miało
pozostać w jej sercu i pamięci. Wróciło do niej żywe wspomnienie tamtego dnia i poczuła, że
się czerwieni. Po jego oczach poznała, że myśli o tym samym.
- Muszę to zrobić - powtórzyła z desperacją w głosie. W głębi duszy chciała tylko
jednego; wrócić z nim do domu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła nazywać ranczo
domem. - Muszę to zrobić nie tylko ze względu na pamięć Nicka, ale też dla siebie.
Znów milczał długą chwilę. Murphy nie odzywał się, co było u niego niezwykle
rzadkie. Mercy była mu za to wdzięczna.
- Dobrze - powiedział w końcu Grant. - Chyba rozumiem. Każdy musi walczyć z
własnymi demonami. Wygrasz, Mercy. Jesteś silna, więc na pewno wygrasz.
- Wciągnęła głęboko powietrze, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że od jakiegoś
czasu wstrzymywała oddech.
- Zrób coś dla mnie, dobrze? - poprosił miękko. Skinęła głową, nie mogąc wydusić ani
słowa. - Nigdy nie trać wiary w siebie. Nadal jesteś brylantem. I zawsze nim będziesz.
Powiedział to tak spokojnie i z takim przekonaniem, że wstrząsnęło to nią do głębi.
Kiedy zwątpiła, czy kiedykolwiek zaufa sobie, on zwrócił jej wiarę w siebie, nazwał ją
klejnotem. Niewielu ludziom na świecie ufała tak jak Grantowi. Czyż nie powinna równie
mocno wierzyć w jego zdanie?
Wyglądał, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale się powstrzymał. Odwrócił się
gwałtownie, jakby to była najtrudniejsza rzecz na świecie. Tak przynajmniej wydawało się
Mercy i samolubnie miała nadzieję, że się nie myli.
Długo po jego wyjściu zastanawiała się, czy żegnając się z nim, nie popełniła
straszliwego błędu. Czy jeszcze kiedyś się zobaczą? A jeśli tak, to czy będzie chciał z nią
rozmawiać? Żałowała, że nie ma z kim tego omówić.
W końcu rozpłakała się, ponieważ jedynymi ludźmi, którym mogła całkowicie zaufać
i zwierzyć się z najskrytszych myśli, byli Nick... i właśnie Grant.
Powtarzał sobie w duchu, że robił już trudniejsze rzeczy, tylko po prostu w tej chwili
nic takiego nie mógł sobie przypomnieć. Zostawił Mercy, by sama uporała się ze swoimi
demonami, a miał ochotę zrobić coś bardzo prostego i żywiołowego, wręcz prymitywnego -
na przykład, przerzucić ją sobie przez ramię i zanieść w bezpieczne miejsce, czyli na swoje
ranczo.
Został w Minneapolis do poniedziałku, pilnie śledząc w pokoju hotelowym
doniesienia z sali sądowej, gdzie odbywała się rozprawa. Gdy zobaczył ochraniający Mercy
doborowy zespół policjantów, przekonał się, że jest bezpieczna, o ile w takich
okolicznościach jest to możliwe. Kiedy zobaczył ją na ekranie, przeżył wstrząs. Prawie nie
rozpoznał w niej dziewczyny ze swego rancza. Ujrzał elegancką, pewną siebie kobietę w
ciemnym kostiumie, w butach na wysokich obcasach, z włosami upiętymi w węzeł. Typową
kobietę z wielkiego miasta.
Wrócił do domu z poczuciem winy, że nie odwiedził matki ani siostry. Tłumaczył
sobie, że nie mógł się spotkać z żadną z nich, dopóki nie uporządkuje swych splątanych
uczuć.
Wiedział jednak już w mieszkaniu Mercy, że tylko jedno z tych uczuć naprawdę się
liczy. To, którego nigdy nie wyraził, ale przez cały czas nosił w sobie. Nie pamiętał, kiedy się
narodziło. Może kiedy Mercy po raz pierwszy wysiadła z samochodu i zobaczył, jaką wspa-
niałą kobietą się stała; może kiedy spojrzała na jego ranczo i dostrzegła w nim piękno... a
może, choć to chyba mało prawdopodobne, dwanaście lat temu, kiedy patrzyła na niego jak
na rycerza w srebrzystej zbroi. Nie było ważne, kiedy to się zdarzyło, tylko że w ogóle się
zdarzyło. Wreszcie mógł przyznać przed samym sobą, że ją kocha. Nie mógł jednak jej tego
wyznać. Nie teraz, gdy toczyła najcięższy bój w jej życiu. Byłby to dla niej kolejny ciężar,
którego mogłaby już nie unieść.
A poza tym w głębi duszy wiedział, co Mercy wybierze. Gdy już upora się z
demonami, znów będzie doskonałą, pełną poświęcenia policjantką. Nawet do głowy jej nie
przyjdzie, by porzucić pracę albo opuścić Minneapolis, swój prawdziwy dom.
Już nigdy jej nie zobaczy. Straci kolejną kobietę. Znowu odbierze mu ją wielkie
miasto.
Nigdy jej nie miałeś, więc nie możesz jej stracić, powiedział sobie w duchu. Naparł
mocniej na szczotkę, którą czyścił grzbiet Jokera, aż zwierzę spojrzało na niego z
zaciekawieniem. Odkąd Mercy wyjechała, ogier zachowywał się dziwnie. Nie był osowiały,
ale codziennie stał w odległym końcu zagrody i wpatrywał się w dom, jakby się spodziewał,
że w każdej chwili może wyjść z niego dziewczyna o włosach pachnących jabłkami.
- Możesz się rozczarować - mruknął Grant do swojego ulubionego wierzchowca.
Sobie też powinieneś to powiedzieć, dodał w myślach.
Skupił się na planowaniu codziennych prac na najbliższe godziny, by nie wspominać
drobnej, zielonookiej kobiety, która odcisnęła swój ślad na jego życiu i w jego sercu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- To nie było zbyt mądre.
- Tak, ale on od kilku lat miał obsesję na punkcie Franca, odkąd załatwili Parnessa.
Chciał sam rozprawić się z całą mafią.
Mercy przystanęła w progu, a potem wycofała się, by nie dostrzegli jej trzej policjanci
siedzący w gabinecie prokuratora. Zaczekała w przylegającej do gabinetu salce
konferencyjnej, aż nieco opadnie jej poziom adrenaliny. Zachowanie zimnej krwi pod tak
ostrym obstrzałem pytań było jedną z najcięższych bitew, jakie w życiu stoczyła. Na dodatek
nie miała pojęcia, jak wypadła.
- Poszedł tam bez wsparcia. To było czyste szaleństwo, nie ma co. Niech spoczywa w
pokoju.
- Ale ich dopadliśmy. Zdaje się, że dostaną maksymalne wyroki. Sędzia nie uwierzyła
w te bzdury o wypadku z bronią. A Brady! To w zasadzie ona ich unieszkodliwiła. Ten dupek
obrońca ani razu jej nie zagiął.
- Nick zawsze powtarzał, że Brady trzeźwo myśli.
- Może gdyby on też trzeźwo myślał, to nadal by żył.
Mercy zagryzła wargę i zamknęła drzwi do gabinetu. Ci policjanci jej nie potępiali,
podobało im się jej zachowanie w sądzie. Poruszyło ją to do głębi. Musiała też przyznać, że
postępowanie Nicka, opisane chłodno, bezlitośnie i szczegółowo, wydało jej się co najmniej
lekkomyślne.
Długo siedziała w pustej sali i zastanawiała się, dlaczego wcześniej tego nie
dostrzegła, dlaczego tak łatwo zaakceptowała poczucie winy, które wytworzyło się w niej na
skutek utraty równowagi psychicznej? Czy to wszystko jest jeszcze zbyt świeże i nie potrafi o
tym myśleć rozsądnie?
A może w zrozumieniu prawdy pomógł jej pobyt w spokojnym, pięknym świecie
Granta?
W głębi duszy wiedziała, że zawdzięcza to samemu Grantowi, jego niezachwianej
wierze w jej siłę i rozum. To dzięki niemu zrozumiała, że postąpiła właściwie i nic nie
powinna sobie wyrzucać. Musiała wyjść poza granice własnego świata, by to zrozumieć i
uzdrowić swoją duszę. A pozwoliła jej na to miłość do Granta.
Usłyszała jakiś dźwięk za drzwiami i wstała. Wyglądało na to, że rozprawa wkrótce
się skończy, ale być może sędzia zarządziła przerwę. Drzwi się otworzyły i Mercy omal nie
opadła z powrotem na krzesło. Spodziewała się ujrzeć prokuratora lub któregoś z policjantów.
Tymczasem zobaczyła wdowę po Nicku.
Allison podeszła do niej i objęła ją serdecznie.
- Dziękuję - powiedziała z uczuciem. - Zapłacą za to, co zrobili. I to zawdzięczamy
głównie tobie.
- Ale ja... - Słowa z trudem wydobywały się z jej gardła. - To nie wystarczy. Ta śmierć
nigdy nie powinna się wydarzyć.
- Wiem. - Allison uśmiechnęła się smutno. - Ale wiem też, że Nick... nie myślał
rozsądnie, jeśli chodziło o tych okropnych ludzi, którzy zabili Charliego Parnessa. Miał na ich
punkcie obsesję. Czasami ktoś do niego dzwonił, a on wybiegał z domu w środku nocy.
Ryzykował jak szaleniec... ale przecież sama wiesz to najlepiej.
Owszem, wiedziała, tylko że kiedyś traktowała to jako kolejny przejaw poświęcenia
Nicka dla pracy w policji. Allison się tym martwiła, ale Mercy ją uspokajała.
- Tak mi przykro, Allison - rzekła szczerze. - Powinnam była cię posłuchać, kiedy
mówiłaś, że niepokoi cię jego zachowanie. Może wtedy...
Allison przerwała jej gwałtownie.
- Meredith, czy ty nadal myślisz, że to się stało z twojej winy?
Mercy cofnęła się zaskoczona.
- Ja...
- Kristina mi mówiła, że wysłała cię na ranczo brata, żebyś wybiła sobie z głowy takie
niedorzeczne pomysły. Udało się? - A więc i Kristina tego się domyślała? Ile razy jeszcze
urocza i rozpieszczona przyjaciółka ją zaskoczy? - Bardzo kochałam Nicka, ale sam był sobie
winien - stwierdziła Allison z chłodnym rozsądkiem, który Mercy zawsze w niej ceniła. - Od
wielu miesięcy żyłam w strachu, że coś takiego się wydarzy. Od śmierci Charliego miałam
przeczucie, że każdy dzień Nicka jest... darowany.
Mercy zadrżała.
- Czułam się taka bezradna. I do niczego.
- Posłuchaj mnie, moja droga - ciągnęła surowo Allison. - Nikt nie znał Nicka lepiej
ode mnie. Wiem, że bardzo cię szanował jako policjantkę i koleżankę. Bardzo by go bolało,
gdyby wiedział, że obwiniasz się za jego śmierć. Mnie to również boli, Meri. Proszę,
przestań. Przecież nikt inny cię za to nie wini, a już na pewno nie ja.
Mercy poczuła, jak coś w niej topnieje. Zniknął ucisk, który czuła od tak dawna, że
już niemal przestała go zauważać. Stanęła twarzą w twarz ze swoimi demonami - w ludzkiej
postaci. Wszyscy czterej mieli dostać karę, na jaką sobie zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na
nią z aprobatą, kiedy pewnym głosem składała zeznania. Poczuła przypływ dawnej siły. Teraz
była już przekonana, że może wrócić do dawnego życia i pracy.
Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.
- Allison, jak ty to znosisz?
- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa bardzo mi w tym pomogli. Nie
można się rozklejać, kiedy trzeba się kimś opiekować.
- No właśnie. Dzieci...
- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną matką. Kiedy je odwiedzisz?
- Chcą się ze mną spotkać?
- Ależ oczywiście. Straciły ojca. Wszyscy teraz jesteśmy im potrzebni, żeby
odbudować ich życie. Martwią się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że jesteś w
dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo jesteś w dobrej formie, prawda?
Mercy wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, chyba jestem - odparła cicho.
- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.
- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci, ale mam jeszcze coś do
zrobienia. Coś bardzo ważnego.
Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak brutalnie przerwanego dawnego
życia. Nie potrafiłaby jednak być jak kiedyś oddana pracy, ponieważ serce i duszę zostawiła
na ranczu w Wyoming.
Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. Żałował, że musiał je zwozić samochodem,
ponieważ była to ciężka praca, zwłaszcza zimą. Powinien był wynająć helikopter, który w
kilka godzin wykonałby to zadanie.
Ciszę przerwało radosne szczekanie Ryzykanta. Pewnie Walt wrócił z pierwszej
wyprawy Lady wraz z źrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył z uśmiechem, jak
mała klaczka niepewnie stawia patykowate nogi w śniegu. Zdał sobie wtedy sprawę, że już
dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz go unikali, po tym jak kilka razy
zbeształ ich ostro bez wyraźnego powodu.
Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił się trochę, ponieważ koń był
ostatnio niemal tak rozdrażniony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od dawna nie
zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na dom, ale nie spostrzegł nic nadzwyczajnego,
więc wrócił do pracy.
- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod nosem i przerzucił kolejną belę
siana. A potem następną, i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy tym w coraz
gorszy nastrój.
Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką siłą, że przeleciała na drugą stronę
samochodu. Już miał okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na szczycie stosu.
- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził obok i mu pomógł.
- Nie ma za co. Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?
Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież... Wyszła zza stosu siana i
podeszła do niego bliżej. Nie potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała? Nie
słyszał warkotu samochodu. A może przyszła piechotą od głównej drogi? Nie było to
wykluczone, ponieważ nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie dżinsy, sportowe buty
i flanelową koszulę. Wyglądała zupełnie inaczej niż w telewizji. Widok jej rozpuszczonych
włosów przywołał wspomnienia...
- Oglądałem przesłuchania, wiem o wszystkim - oznajmił. - Gratuluję ci.
Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś, co tak niedawno zajmowało
wszystkie jej myśli.
- Istnieje szansa, że zdecydują się na układ z prokuraturą i nie będzie procesu. Mafia
nie lubi rozgłosu, więc teraz nikt nie będzie ich już chronił.
- Zrobiłaś, co do ciebie należało.
- Tak. Przewidziałeś to.
- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice - Wszystko u ciebie w porządku?
- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. - Miałeś rację. Nie mogłam nic
zrobić. Nawet Allison to wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się o tym
przekonałam.
- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?
- Mam nadzieję, że zaraz. Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił wzrok i
wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie był pewien, czy kontroluje wyraz swojej
twarzy.
- To znaczy, jeśli szef rancza MCC przyjmuje pracowników - dodała miękko.
Odwrócił się gwałtownie.
- Co? Wskazała na stos bel siana.
- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią z niezbyt inteligentną miną, ale nic
nie mógł na to poradzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci równowagę. - Jest
jeszcze jeden problem - ciągnęła nieco drżącym głosem. - Szukam stałej pracy.
Bał się, że coś źle zrozumiał.
- Ale przecież ty masz pracę.
- Miałam. I przez jakiś czas bardzo ją kochałam. Zrozumiałam jednak, że ta praca
zabiera mi więcej, niż daje. Więc z niej zrezygnowałam.
- Zrezygnowałaś? Skinęła głową.
- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz, jakie są te dziewczyny z miasta.
Wariatki. Kiedy już się upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle stwierdziłam, że wcale
tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę inne zajęcie.
Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:
- Naprawdę zrezygnowałaś?
- Tak. Wczoraj. Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już tu jest?
- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się obawiając, że źle ją zrozumiał.
Stała przy samochodzie i skubała źdźbła słomy wystające z beli. Nagle zrozumiał, że
jest równie zdenerwowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała się dawną, odważną
Mercy.
Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance, czego nie miała nawet jego
matka - a tym czymś jest niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to wyłącznie z
własnej woli.
- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne miejsce. Chyba wiesz, w co się
pakujesz?
- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to wiesz.
Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.
- Dobrze sobie dajesz radę z Jokerem. Świetnie się spisałaś przy narodzinach
źrebięcia.
- Chciałabym, żeby urodziło się jeszcze mnóstwo maluchów. Bardzo ich tu brakuje.
- Jakie maluchy masz na myśli? Spojrzała mu prosto w oczy.
- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje? Grant na chwilę zamknął oczy.
- Ja też cię kocham.
- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z miłością. - Domyśliłam się tego, kiedy
przyjechałeś do mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz. Grant uśmiechnął się
ironicznie.
- Zdradziłem się, co?
- Nie wiedziałam tylko, czy kochasz mnie wystarczająco mocno, żeby mi wybaczyć.
- Wybaczyć? Co takiego?
- To, że jestem dziewczyną z miasta.
- Zapewniam cię, że już nią nie jesteś - oznajmił poważnie.
- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi. Grant nie mógł powstrzymać
szerokiego uśmiechu na myśl o biegających po ranczu małych łobuziakach, nieustraszonych
jak ich matka.
- Zastanawiam się, jakie imię dać temu źrebięciu - powiedział, nadal się uśmiechając. -
Przecież to córka Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.
- Coś przychodzi ci do głowy? Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go żar, ale
złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do siebie dopuścić.
- Może Płomień Mercy? - zaproponował. Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ
pocałował ją mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło na myśl.
EPILOG
- Właśnie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznajmił Sterling Foster z aprobatą.
- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała z fotela, patrząc na wysokiego
prawnika z gęstą grzywą siwych włosów, który od lat trwał przy niej w dobrych i złych
chwilach.
- O młodym McClure.
Kate uśmiechnęła się. Nie zamierzała podawać w wątpliwość jego opinii, chociaż
często się z nim spierała - dla samej przyjemności prowadzenia sporu. Tym razem musiała
jednak całkowicie się zgodzić z jego opinią. Wiele słyszała o Grancie od jego matki, chociaż
osobiście syna Barbary, którą kochała jak własną córkę, spotkała tylko kilka razy.
Jeszcze więcej słyszała o nim od swojej ukochanej wnuczki. Kristina ciągle
wychwalała starszego brata. Już samo to, że nazywała go bratem, a nie bratem przyrodnim,
świadczyło o tym, że i jemu Kristina była bliska. Kate by to wystarczyło, żeby zaakceptować
Granta, nawet gdyby sama nie darzyła go sympatią i podziwem. Sterling potwierdził jej
opinię, kiedy spotkał się z Grantem osobiście, przekazując mu wiadomość o tym, że Kate zo-
stawiła mu w spadku pięknego ogiera rasy appaloosa.
- Nie pozwolił mi się zastraszyć. - To było wszystko, co powiedział prawnik, ale Kate
wiedziała, że w jego ustach to był największy komplement.
- Co u niego słychać? - zapytała teraz.
- Sprzedał pierwsze źrebię po Płomieniu Fortune'ów za większą sumę, niż jest wart
jakikolwiek koń pod słońcem.
Kate uśmiechnęła się. Sterling nie przepadał za końmi.
- Ty byś nie dał za konia złamanego grosza.
- Nie zaprzeczę. Ale potrafię docenić dochodowy interes. Dobrze spożytkował prezent
od ciebie.
- Nawet lepiej, niż myślisz. - Niektóre prezenty, podarowane przez nią różnym
członkom rodziny, przyczyniały się do rozwoju zdarzeń, na które nie liczyła nawet w
najśmielszych marzeniach.
- Jeśli kolejne źrebięta będzie sprzedawał równie korzystnie, to jego ranczo niedługo
rozrośnie się poza granice stanu.
Kate uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wydaje mi się, że przynajmniej jedno źrebię zachowa dla siebie. Małą klacz o
imieniu Płomień Mercy.
- Płomień Mercy? Skąd miłośnikom koni przychodzą do głowy takie imiona?
- Grant nazywa swoją żonę Mercy - wyjaśniła z powagą Kate.
Sterling zrobił zdziwioną minę, a Kate się roześmiała. Bardzo się cieszyła, kiedy udało
jej się go zaskoczyć.
- Ożenił się? A podobno Kristina się zaklinała, że on nigdy tego nie zrobi po tym
nieprzyjemnym doświadczeniu z panną Carter. Z kim się ożenił? Zaczekaj... - Sterling chwilę
się zastanawiał, kojarząc w myślach fakty. - Pewnie z tą przyjaciółką Kristiny, która
wyjechała do Wyoming, a przedtem pomogła wsadzić za kratki kilku bandytów?
- Meri Brady - potwierdziła Kate. - Ale coś mi się zdaje, że wszyscy ją będą teraz
nazywać Mercy. To cudowna dziewczyna, odważna, śmiała, inteligentna.
- Zawsze ją lubiłem - przyznał jej towarzysz. - Miała dobry wpływ na Kristinę.
- A za to Kristina prezentowała się wspaniale jako jej druhna - odparła Kate ze
wzruszeniem.
Ciekawe, kiedy jej ukochana wnuczka pójdzie do ołtarza? Może jeśli zdecyduje się
zająć swoim spadkiem i wyjedzie do Kalifornii, i ucieknie od zamieszania, które ogarnęło
całą rodzinę, to kto wie... Zdarzały się już dziwniejsze rzeczy. Czasami rzeczy pozostawione
przez nią członkom rodziny po jej rzekomej śmierci w niezwykły sposób odmieniały ich
życie.
Sterling nagle zmarszczył czoło.
- Właściwie skąd ty to wiesz? Nie wychodziłaś stąd podczas mojej nieobecności,
prawda? Mówiłem ci, że musisz być ostrożniejsza... Kilka razy mało brakowało, a zostałabyś
rozpoznana.
- Mam swoje sposoby - rzekła Kate. Nagle jej uśmiech zbladł. - Ale to będzie się
wkrótce musiało skończyć. Jake wpadł w poważne kłopoty, przyda mu się wszelka pomoc.
Jakby nie było dość tej historii ze śmiercią Moniki i czekania, kiedy policja albo ten detektyw
Rebeki wpadną na trop prawdziwego mordercy, to jeszcze musiał się dowiedzieć prawdy o
swoim ojcu... Planowałam, że pozostanę martwa, dopóki się nie dowiem, kto próbował mnie
zabić. Teraz już wiemy, że to była Monica. Ona już nie żyje, a rodzina potrzebuje mnie teraz
bardziej niż kiedykolwiek. Muszę tylko wymyślić, jak mam wstać z martwych, żeby nikt nie
umarł z wrażenia!
- Porozmawiamy o tym później. - Siwowłosy prawnik objął czule swą towarzyszkę.
Ufała mu, korzystała z jego wsparcia i pomysłów. Bez niego by sobie nie poradziła.
Jeśli rodzina ma przetrwać te ciężkie chwile, które zgotował jej los, to rady Sterlinga będą
konieczne.
A rodzina musi przetrwać. Kate nie dopuści, żeby stało się inaczej. Wkrótce ludzie się
dowiedzą, że Kate Fortune jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Przecież wszyscy członkowie rodziny są jej dziećmi, więc ona dopilnuje, żeby wyszli
cało z każdej opresji.