10 Dzieci Szczęścia Davis Justine Brylant bez skazy

background image

JUSTINE DAVIS

Brylant bez skazy

A

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy

to raczej on łatwo ulega manipulacji?

Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda za­

pewne leży gdzieś pośrodku. Zawsze ulegał namowom

Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej grę. Przy­

rodnia siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości

dla ludzi, że trudno jej było odmówić. Nie odmówił jej

i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty niepro­

szonego gościa, choć czas ku temu był wyjątkowo nie­

sprzyjający.

Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nie­

opodal rozległ się warkot silnika samochodu. Siedzący

za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować,

czy spotkała go kara, czy nagroda. Cieszył się, że po­

zwolono mu prowadzić nowego pikapa, ale był trochę

zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie.

Miał przywieźć na ranczo jakąś miastową paniusię.

- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który

niespodziewanie zsunął mu się na nos. Tuż przy uchu

usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!

Wielki, czarno-biały ogier rasy appaloosa spoglądał

na niego zaczepnie, wyraźnie zadowolony, że znów udało

mu się strącić kapelusz z głowy swego pana. Uwielbiał

background image

płatać takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe

przezwisko.

- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo

- wymamrotał Grant, ale uśmiechnął się do swego ulu­

bieńca.

Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier

był jednym z najpiękniejszych koni, jakie w życiu spot­

kał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i wytrzymały Joker

był również obdarzony wielkim sercem i dobrym chara­

kterem, a na dodatek wszystkie te cechy przekazywał po­

tomstwu. Taki koń to marzenie każdego jeźdźca.

Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to ma­

rzenie ziści się właśnie jemu.

- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierw­

szy zresztą raz. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłaś, ale

dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głoś­

no: - Chodź, pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim

się całkiem rozkleisz.

Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął

głową. Grant zauważył, że zaczął traktować to zwierzę

jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało.

No, może podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mą­

drym owczarku australijskim, który na ranczu był bar­

dziej pożyteczny niż niejeden pracownik.

Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejaż­

dżki, odprowadził konia do zagrody przy stajni, by zwie­

rzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na

później, ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie

przyjemności i z zapałem wytarza się w pyle. Listopad

zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.

background image

Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale

śnieg jeszcze nie utrzymywał się dłużej.

Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on,

i wszyscy będą musieli naprawdę przyłożyć się do pracy,

by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona pan­

na z wielkiego miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu

potrzeba.

Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego

pikapa.

- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na

ramię uprząż Jokera i poszedł przywitać gościa.

Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy

zabłoconych drzwiach samochodu i uśmiechał się

z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauwa­

żył, kto wprawił młodego pomocnika w.taki stan. Z sa­

mochodu wysiadła kobieta o długich blond włosach,

związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krót­

ki kożuszek. Widać było, że chłód wcale jej nie prze­

szkadza.

Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko.

Grant zdawał sobie sprawę, że gapi się na nią zaskoczony,

ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.

Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem,

bardzo drobna i delikatna, niczym figurka z porcelany.

Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości.

Wydawała się zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant

poczuł, że coś go ściska w sercu. Podobnie wyglądał jego

ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.

- Witaj, Grant.

Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było

background image

nutę smutku, który czaił się również w jej zielonych

oczach.

- Witaj, Mercy - odrzekł cicho.

Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat, uśmiechnęła

się, ale jej oczy pozostały smutne.

- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz

latem do domu.

- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po

prostu tam mieszkała moja matka.

Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzi­

kie tereny wokół rancza i rysujące się w oddali wysokie

Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.

- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.

- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekona­

niem. Od dzieciństwa wiedział, że tu jest jego miejsce.

Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego sa­

mego i nigdy nie potrafił ani nie chciał opierać się jej

sile przyciągania.

- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś

wracać. Chyba teraz zaczynam to rozumieć...

Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Me-

redith Brady została policjantką, pomyślał sobie, że pew­

nie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako nieznośna czter­

nastolatka przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie

o dwa lata młodszej przyrodniej siostry Granta. Tymcza­

sem Mercy nadał nie mogła mierzyć o wiele więcej niż

metr pięćdziesiąt pięć.

- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał

ją jako żywiołową, energiczną nastolatkę, bardzo podobną

do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość gdzieś zniknęły.

background image

- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała

smutno.

- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.

- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś

urosnąć dziesięć centymetrów.

Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy

w przeciągu trzech miesięcy wystrzelił do góry i osiągnął

metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się

niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie

wpędzał go fakt, że jego przemiana wywarła ogromne

wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej sio­

stry.

- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato

bez przerwy deptałaś mi po piętach. Przykleiłaś się do

mnie jak rzep, Meredith Cecelio.

Skrzywiła się.

- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo

Meri.

- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla

niej to przezwisko. - Pamiętam, że nie odstępowałaś

mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę, krę­

ciłaś się w pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za

mną na ślizgawkę i utknęłaś w obrotowej bramce.

- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z god­

nością. - I byłam w tobie zakochana po uszy, po tym,

jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi doku­

czali.

Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim

durzyła, ale nie podejrzewał, że zaczęło się to tak dawno.

Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych wspólnych

background image

letnich wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych

od niej chłopców, a ona, mimo że łzy napływały jej do

oczu, stała z dumnie uniesioną głową. Przegnał dręczy­

cieli i odprowadził ją do domu. Przez całą drogę milczała,

dopiero w progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz

zdał sobie sprawę, że to od tamtej chwili stała się jego

nieodłącznym cieniem.

- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.

- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w sre­

brnej zbroi - odparła cicho. Grant skrzywił się lekko. Nie

nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej na­

stolatki. - Ale nie przejmuj się - ciągnęła, widząc jego

niepewną minę. - Już dawno się wyleczyłam ze słabości

do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie

atrakcyjna powierzchowność, a nie kryjący się pod nią

człowiek. Dzięki Bogu, przeszło mi bardzo szybko.

- Aha.

Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy spra­

wiło mu przyjemność, że wyznała dawno minione uczu­

cie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie czuje,

i w dodatku tak bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się

śmiać. Przecież już nieraz kobiety podkochiwały się

w nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał

tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej irytowały go te,

które dowiedziawszy się o jego sporym majątku, nagle

zaczynały mu okazywać coraz więcej uczucia.

Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie

obsypywała go pochlebstwami. Zupełnie nie pasowałoby

to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była jak minia­

turowy wulkan energii i nie odstępowała go na krok.

background image

Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz,

która kiedyś przywodziła mu na myśl psotnego chochlika,

zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko zadarty

nos, śmiało zarysowany podbródek... Meredith Brady

stała się piękną kobietą. Nic dziwnego, że Chipper gapił

się na nią rozanielonym wzrokiem.

Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas

stoi tuż obok, przysłuchując się ich rozmowie i chłonąc

wzrokiem Mercy, która zdawała się zupełnie nie zauwa­

żać jego fascynacji.

- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał

surowo chłopakowi. - Ja odprowadzę naszego gościa do

domu.

Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.

- Ale ja chciałem zanieść bagaże...

- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są

ciężkie. Lubię podróżować bez zbędnego obciążenia.

- Ale ja...

- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.
- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle

twarz mu pojaśniała. - Jeśli będzie potrzebny ktoś, kto

zna okolicę...

- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem.

Grant zauważył, że jej uśmiech, choć czarujący, był

tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z serca.

Nie był jednak sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spo­

tykał podczas swych sporadycznych wizyt u matki.

Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był

raczej maską skrywającą... Właśnie, co? Pustkę? Ból?

Wtedy nagle przypomniał sobie, co w minionym

background image

tygodniu powiedziała mu przez telefon Kristina. Z po­

czątku słuchał jej nieuważnie, nie kojarząc imienia Me-

redith z zadziorną panną z końskim ogonem. Kristina

krótko wyjaśniła mu sytuację. Meredith potrzebowała ja­

kiegoś spokojnego, odludnego miejsca, gdzie mogłaby

skryć się na jakiś czas i dojść do siebie po tym, gdy jej

kolega z pracy, Nick Corelli, zginął na służbie.

- Byli sobie bardzo bliscy - relacjonowała mu Kri­

stina. - Meredith jest załamana. Proszę cię, Grant, to nie

potrwa długo. Potrzeba jej ciszy i spokoju. Musi znaleźć

się gdzieś, gdzie ludzie nie będą cały czas mówili o tym,

co się stało.

A więc o to chodzi, pomyślał. Za uśmiechem Mercy

krył się ból po stracie bliskiego człowieka. Na pewno

bardzo go kochała. Grant sięgnął po dwie niewielkie, gra­

natowe walizki, które Chipper postawił obok samochodu.

- Powiedziałam, że dam sobie radę.

- Nie wątpię w to, ale pomogę ci. Masz za sobą długą

podróż.

- Prawie cały czas siedziałam. Mogę sama nosić ba­

gaże.

Grant odstawił walizki, zastanawiając się, czy reszta

wizyty przebiegnie w podobnej atmosferze. Matka zadała

sobie wiele trudu, by nauczyć go dobrych manier. Kiedy

protestował, twierdząc, że kobiety nie oczekują już od

mężczyzn galanterii, oznajmiła mu spokojnie, że zarówno

kobiety, jak i mężczyźni bardzo sobie cenią dobre ma­

niery, o ile nie towarzyszy im protekcjonalny ton.

Złożył ramiona na piersi i już miał coś powiedzieć,

gdy Mercy go ubiegła.

background image

- Nie jestem wyzwolona i niezależna - oświadczyła

pośpiesznie, jakby czytała w jego myślach. - Wiem, że

nie zostałam tu zaproszona, a ty masz dużo pracy. Po­

zwalając mi tu przyjechać, oddałeś mi wielką przysługę.

Jeśli będę mogła w czymś pomóc, po prostu mi to po­

wiedz. Niech od początku będzie jasne, że nie chcę być

traktowana jak gość.

Spojrzał na nią zdziwiony.

- Jak więc mam cię traktować?

Niespodziewanie uśmiechnęła się, tym razem szczerze

i niemal wesoło. Grant poczuł, jak przebiega go dreszcz.

- Najlepiej by było, gdybyś po prostu nie zwracał na

mnie uwagi.

Uśmiechnął się rozbawiony.

- Nie wiem, czy mi się to uda - rzekł z ironią. -

Próbowałem przez kilka wakacji z rzędu, ale bez wię­

kszego powodzenia.

Uniosła lekko brwi.

- Wiem. A im bardziej usiłowałeś się mnie ignoro­

wać, tym więcej się starałam, żebyś wreszcie mnie za­

uważył.

- Zauważyłem.

Musiał odwrócić wzrok, ponieważ jej uśmiech znów

przyprawił go o dziwny dreszcz. Postanowił więc zmie­

nić temat.

- Kiedy spadnie śnieg, trudno ci będzie stąd wyje­

chać.

- Przywiozłam dużo książek.
- Nie oczekuję, że będziesz pomagała, ale wolałbym,

żebyś nie dostarczała dodatkowego zajęcia moim pracow-

background image

nikom. Zima to najcięższa pora roku i wszyscy mają

mnóstwo roboty.

Mercy spokojnie przyjęła jego słowa.

- Nie znam się na pracy na ranczu - odparła bez skrę­

powania. - Nie umiem jeździć konno, nic nie wiem

o krowach. Ale potrafię się obsłużyć. Nie musisz się mną

opiekować.

Widać było, że szczere przyznanie się do niewiedzy

nie sprawia jej trudności. Grant żałował, że nie każdy

to potrafi. Widział już wielu ludzi, którzy przyjeżdżali

do tej części kraju po przygodę, nie zdając sobie sprawy

z czekających ich trudów. Jego przyrodni brat Kyle był

właśnie taki. Ale Samantha Rawlings, urodzona i wycho­

wana w tych stronach, szybko sprowadziła go na ziemię

i bardzo wiele nauczyła.

Na myśl o tym Grant uśmiechnął się w duchu. Kyle,

z pozoru lekkoduch i playboy, wreszcie się ustatkował

i znalazł cel w życiu.

Stało się to dość późno, ale nie dziwił się temu ten,

kto znał matkę Kyle'a, mściwą manipulantkę Sheilę

Fortune. Grant nie pierwszy raz pomyślał z wdzięcz­

nością o swojej matce, ciepłej, szczerej i dobrej. Za­

dziwiające było to, że wszystkim dzieciom Sheili udało

się jakoś zorganizować sobie życie. Wszyscy troje, Kyle,

Michael i Jane, założyli rodziny, co pewnie doprowadziło

ich matkę do wściekłości, ponieważ przez to straciła nad

nimi kontrolę. Nie zazdrościł swemu przyrodniemu

rodzeństwu. Prawdę mówiąc, czasami nawet współ­

czuł ojczymowi, ale zwykle szybko tłumił w sobie to

uczucie.

background image

Otrząsnął się z zamyślenia. Zastanowiło go, dlaczego

nie potrafi skupić się na rozmowie z Mercy i pozwala

myślom rozbiegać się chaotycznie.

- Nie będę miał czasu, żeby się tobą zajmować, zwła­

szcza kiedy spadnie śnieg - ostrzegł. - Tak samo jak inni,

będziesz zdana na siebie.

W jej oczach ukazał się jakiś cień i Grant natychmiast

pożałował swoich słów.

- Poradzę sobie - zapewniła beztrosko, jakby chciała

stłumić emocje. Sięgnęła po walizkę. - Zaniesiemy je ra­

zem? - zaproponowała.

- Dobrze - zgodził się i wziął drugą.
Z łatwością podniosła bagaż z ziemi, chociaż wie­

dział, że nie jest lekki. Nie powinno go to dziwić. Jako

policjantka musiała pewnie być silna i sprawna, by móc

wykonywać swoją pracę. A najwyraźniej wykonywała ją

doskonale. Kristina powiedziała mu, że Mercy służy

w policji od pięciu lat, akademię ukończyła w wieku lat

dwudziestu jeden, i tego samego dnia została zaprzysię­

żona. Zawsze pragnęła być policjantką, a jeśli już coś

sobie postanowiła, nic nie było w stanie jej od tego od­

wieść.

W głosie swojej trochę zepsutej przyrodniej siostry

usłyszał ton podziwu, a to nie zdarzało się często. Spełnił

jej prośbę. Kristina potrafiła być denerwująca, ale rekom­

pensowała to inteligencją i urokiem osobistym. Grant nie

wątpił, że trafi kiedyś na mężczyznę, który nie pozwoli

jej sobą manipulować i nie nabierze się na pozę roz­

pieszczonej księżniczki, a wtedy iskry będą latały w po­

wietrzu.

background image

Mercy była od wielu lat jej najlepszą przyjaciółką,

więc kiedy potrzebowała pomocy, Kristina natychmiast

stanęła na wysokości zadania. Nie wahała się wykorzy­

stać do tego swojego przyrodniego brata. A ponieważ

rzadko prosiła o coś nie dla siebie, Grant nie mógł jej

odmówić.

Mercy. Cały czas nazywał ją w myślach tym prze­

zwiskiem z dzieciństwa. Nie powinien jednak zapomi­

nać, że teraz to dorosła kobieta, pogrążona w żałobie po

stracie bliskiej osoby. Musiał opanować przyśpieszone bi­

cie serca, nieoczekiwany dreszcz, przeszywający go na

widok jej uśmiechu. Takie reakcje są teraz zupełnie nie

na miejscu.

Doszedł w końcu do wniosku, że to pewnie skutek

zbyt długiego braku damskiego towarzystwa. Od miesią­

ca prawie nie widział kobiety, a na ostatniej randce był

trzy miesiące temu. Nic dziwnego, że hormony dały o so­

bie znać na widok Mercy, która zmieniła się w piękną

kobietę.

Nie był pewien, czy wie, jak zająć się kobietą o zła­

manym sercu. Poznał ból po stracie bliskiego człowieka,

kiedy matka odeszła od ojca i opuściła ranczo. Miał wte­

dy zaledwie trzy lata. Drugi raz cierpiał w podobny spo­

sób, kiedy patrzył na długą, powolną śmierć ojca, który

do ostatnich chwil życia żałował, że stracił ukochaną ko­

bietę.

Wtedy nic nie potrafiło stłumić jego bólu, jak więc

mógł liczyć na to, że pomoże komuś innemu uporać się

z cierpieniem?

Kristina mówiła, że Mercy potrzebuje jedynie jakiejś

background image

kryjówki, spokojnego miejsca, gdzie mogłaby dojść do

siebie. On sam znalazł schronienie i ukojenie w tych

dzikich stronach, ale nie podejrzewał, by dziewczyna

z miasta zareagowała podobnie. Zwłaszcza po okrutnej,

nagłej śmierci kogoś, kogo chyba bardzo kochała, sądząc

po smutku w jej oczach.

Takiego bólu chyba nic nie zdoła stłumić.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Być może Mercy nie widziała już w Grancie rycerza

w srebrnej zbroi, ale musiała przyznać, że nadal robi na

niej wrażenie. Praca na ranczu doskonale wyrabia mięśnie

i kształtuje sylwetkę, lepiej niż ćwiczenia w siłowni, któ­

rym oddawali się z zapałem jej koledzy z Minneapolis.

Podobały jej się lekkie zmarszczki w kącikach nie­

bieskich oczu, pięknie kontrastujących z opaloną twarzą.

Ciemnoblond włosy miał teraz krótsze niż dawniej, ale

właśnie taka fryzura bardziej do niego pasowała.

To niewątpliwie przystojny mężczyzna, stwierdziła

w duchu Mercy, dumna z tego, że potrafi tak spokojnie

to przyznać, nie czując dawnego drżenia w sercu. No,

prawie nie czując.

Włożyła sweter do szuflady i rozejrzała się po pokoju.

Grant powiedział jej, że korzysta z niego Kristina pod­

czas swoich rzadkich wizyt na ranczu, „dopóki nie znudzi

jej się samotność i nie zatęskni za życiem towarzyskim

wielkiego miasta". Nie zauważyła jednak, by przyjaciółka

odcisnęła na tym wnętrzu swój ślad.

A może Grant po jej odjeździe przywracał pokój do

normalnego stanu? Proste umeblowanie, ograniczone do

niezbędnego minimum, było zupełnie nie w stylu Kristi-

ny. Mercy jednak wszystko się tu podobało: duże łóżko,

background image

prosta dębowa komoda i biurko oraz zasłony w wesołą,

biało-niebieską kratkę. Przy dużym oknie stał wygodny

fotel, obity niebieskim materiałem.

Podeszła do łóżka i wzięła niewielki stos bawełnia­

nych bluz z długimi rękawami. Starała się spakować naj­

cieplejsze ubrania, pamiętając dramatyczny opis srogich

zim na ranczu.

Układała bluzy w kolejnej szufladzie, zastanawiając

się, dlaczego tak łatwo zaakceptowała swoje dawne prze­

zwisko. Kiedyś go nienawidziła, ale gdy zdała sobie spra­

wę, że jedynie Grant tak ją nazywa, zaczęło jej się po­

dobać.

Poza tym, nazywając ją dawnym przezwiskiem, Grant

dał jej do zrozumienia, że nadal traktuje ją jak dziecko.

Trudno. Wcale jej to nie przeszkadzało.

Na łóżku zostały już tylko dwie jedwabne nocne ko­

szule. W dzień mogła nosić dżinsy, ciepłe majtki i weł­

niane skarpety, ale nocą wolała czuć na skórze gładki

jedwab. Był to jeden z niewielu luksusów, na jakie sobie

pozwalała, więc nie zamierzała się tego wstydzić ani mieć

z tego powodu wyrzutów sumienia. Ułożyła je starannie

w ostatniej wolnej szufladzie i podeszła do drzwi, po­

nieważ usłyszała za nimi jakiś dziwne skrobanie.

- A kto ty jesteś? - zapytała z uśmiechem.

Na progu siedział średniej wielkości szaroczarny pies.

Choć spoglądał na nią spokojnie, poczuła się trochę nie­

swojo, ponieważ jedno jego oko było brązowe, a drugie

jasnoniebieskie. Przykucnęła przy czworonogu, ale nie

pogłaskała go. Coś w postawie zwierzęcia powstrzymało

ją przed obdarzaniem go zbędną czułością.

L

background image

- Przyszedłeś sprawdzić, co to za nieproszony gość?

Pies przechylił łeb i wyraźnie szacował ją wzrokiem.

Miała ochotę się roześmiać.

- Lepiej będzie, jak zostawisz go w spokoju. To nie

jest kanapowy pieszczoch.

Szybko uniosła wzrok, zdumiona bezszelestnym na­

dejściem Granta. Rzadko udawało się ją tak zaskoczyć.

- Zauważyłam - odparła. - Miewałam już do czy­

nienia z psami.

- To pies pracujący, nie domowy pupilek. Nie szuka

przyjaciół.

Przez chwilę Mercy zastanawiała się, czy w jego sło­

wach kryje się coś więcej niż tylko ostrzeżenie na temat

charakteru psa. Doszła jednak do wniosku, że tylko jej

się wydawało.

- Nie mam zamiaru mu się narzucać. - Wstała. Pies

nadal na nią spoglądał, teraz jakby trochę rozbawiony.

- Ale jeśli zmieni zdanie, nie będzie ci chyba przeszka­

dzało, jeśli się z nim zaprzyjaźnię?

- To mało prawdopodobne - odrzekł krótko, a Mercy

znów się zastanawiała, czy mówi o sobie, czy o psie.

Stłumiła westchnienie. Nie pamiętała, żeby w prze­

szłości był taki oschły.

- Ma jakieś imię? - zapytała. - A może to po prostu

Pies?

Ku jej zdziwieniu Grant poczerwieniał.

- No... przez jakiś czas rzeczywiście nazywaliśmy go

po prostu Pies, ale potem sam nam pokazał, na jakie imię

zasługuje.

Mercy uśmiechnęła się.

background image

- A więc na jakie imię zasłużył?

Widząc, że nie uznała jego odpowiedzi za idiotyczną,

Grant odprężył się.

- Ryzykant.

Mercy zerknęła na psa, który siedział nieruchomo, ca­

ły czas w tym samym miejscu.

- A dlaczego?

- Kiedy nie pracuje, to nie chce mu się nawet łapą

ruszyć. Ale kiedy zabiera się do roboty... to wystarczy

za pięciu pomocników. Nic go nie powstrzyma. Przepę­

dza bydło gdzie sobie tylko zażyczysz, niczym marszałek

dowodzący armią. Widziałem, jak pędził niewielkie stado

przez ponad pół kilometra, nie dotykając ziemi.

- Jak to? - zdziwiła się Mercy.

- Skakał po grzbietach zwierząt, z jednego na drugi.

Ryzykuje życie, ale ani na chwilę nie ustaje.

Spojrzała na psa, który nie mógł ważyć więcej niż

dwadzieścia kilogramów.

- Już rozumiem, skąd u niego takie pełne wyższości

spojrzenie. Zapracował sobie na szacunek.

- Owszem. - W jego głosie słychać było zadowole­

nie. Mercy poczuła, że nie może spojrzeć mu w oczy.

Patrzyła na psa, dopóki Grant znów się nie odezwał: -

Pomyślałem sobie, że zechcesz rozejrzeć się po ranczu,

zobaczyć co gdzie jest.

Dopiero teraz na niego spojrzała i zastanawiała się, dla­

czego przed chwilą nie mogła. Nie było w nim nic

groźnego, no może oprócz imponującego wzrostu i mięśni,

ale do tego była przyzwyczajona. Podczas służby w policji

nieraz dawała sobie radę z potężniejszymi mężczyznami.

background image

- Chętnie się rozejrzę. Nie będę musiała później za­

wracać ci głowy. - Zerknęła na niego z ukosa. Nie wie­

działa, co powiedziała mu Kristina i nie chciała zdradzać

mu więcej szczegółów niż to konieczne. - Obiecuję, że

nie zostanę tu zbyt długo. Kiedy tylko... mnie wezwą,

wskoczę do samolotu i zniknę.

Spoglądał na nią przez chwilę.

- Nie chciałem sugerować, że będziesz mi przeszka­

dzać.

- Ależ będę ci przeszkadzać - oznajmiła, wzruszając

ramionami. - Nie mieszkam tu, nic nie wiem o życiu

na ranczu, choćbym nie wiem jak się starała, zawsze będę

trochę wchodzić w drogę. Postaram się tylko robić to jak

najrzadziej.

Zdziwiony uniósł brwi.

- Rzeczywiście się zmieniłaś.

Roześmiała się i zaraz zdała sobie sprawę, że po raz

pierwszy od śmierci Nicka śmieje się szczerze. Na myśl

o Nicku ból znów wrócił, ale opanowała się.

- Chodzi ci o to, że w dzieciństwie nigdy się nie za­

stanawiałam, czy komuś przeszkadzam? - zapytała lekko.

Uśmiechnął się, jakby jej radość sprawiła mu przyje­

mność.

- Coś w tym rodzaju.

- Tylko przy tobie się tak zachowywałam. Zwłaszcza

kiedy widziałam, że cię to denerwuje.

- Nawet wtedy podejrzewałem, że robisz mi to na

złość.

- Gdybyś naprawdę nie zwracał na mnie uwagi, pew­

nie dałabym ci spokój.

background image

- I dopiero teraz mi to mówisz? - zapytał z udawa­

nym oburzeniem.

Tym razem roześmiali się oboje i Mercy poczuła, że

ból, który nosiła w sercu od chwili, gdy Nick skonał w jej

ramionach, trochę zelżał.

Chwyciła kożuszek i włożyła go, schodząc za Gran­

tem na dół. Dom był piętrowy, rozległy, ze spadzistym

dachem. Trzy sypialnie na poddaszu były dobrze ocie­

plone i ogrzewane piecami na drewno, do których Grant

miał największe zaufanie.

- Mamy również ogrzewanie gazowe - wyjaś­

nił, kiedy mijali wielki bojler - ale staram się zbyt czę­

sto go nie używać. Tylko do gotowania i ogrzewania

wody.

- Ciepła woda? - spytała żartobliwie. - A Kristina

mi mówiła, że macie tu spartańskie warunki.

Spojrzał na nią przeciągle, jakby nie mógł zdecydo­

wać, czy mówi serio. Odgadła, że miał ją za rozpiesz­

czoną miejską damę. Nawet się nie starała wyprowadzić

go z błędu. Takich rzeczy nie udowadnia się słowami,

tylko czynami. Nie będzie wchodziła mu w drogę i sama

o siebie zadba.

- Lubię ciepłe prysznice - oznajmił krótko.

Mercy milczała, ponieważ w wyobraźni ujrzała zu­

pełnie nieoczekiwany obraz. Myśl o nagim Grancie pod

prysznicem przyprawiała ją o szybsze bicie serca.

- W zimie wszyscy pilnują, żeby ogień nie zgasł -

mówił dalej, wskazując duży piec w rogu. - Gdyby

zgasł, dom bardzo szybko by się wychłodził.

Mercy otrząsnęła się z rozmarzenia.

background image

- Wyobrażam to sobie - powiedziała. Pod ścianą spo­

strzegła niewielki stos drewna opałowego. - Gdzie trzy­

macie zapas?

Wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi nieopodal

pieca.

- W przybudówce. W domu jest zwykle zapas wy­

starczający na tydzień. Tyle zwykle trwają najdłuższe

śnieżyce.

Skinęła głową. Jeśli oczekiwał, że taka wiadomość ją

przestraszy, to gorzko się rozczarował. Owszem, miesz­

kała w mieście, ale przecież w Minneapolis również zda­

rzały się bardzo srogie zimy.

- Chipper to chyba miły dzieciak - powiedziała, wy­

chodząc za Grantem na dwór.

- Właśnie. Miły, ale to jeszcze dzieciak. Niedawno

skończył szkołę średnią. To jego pierwsza praca.

Czyżby usłyszała w tonie jego głosu ostrzeżenie?

A może znów doszukiwała się w nich podtekstów, któ­

rych tam nie było? Nie mogła nie zauważyć, jakie wra­

żenie zrobiła na chłopaku. Przez całą drogę na ranczo

jąkał się i czerwienił. Czyżby Grant podejrzewał, że ma

ochotę zabawić się uczuciami naiwnego dzieciaka? Nagle

uderzyła ją ironia tej sytuacji.

- Boże, czy ja wyglądałam tak samo? - zapytała

z ironicznym uśmiechem. - Gapiłam się na ciebie jak

sroka w gnat i czerwieniłam co pięć minut?

Grant zatrzymał się i spojrzał na nią przenikliwie. Po­

tem uśmiechnął się z wolna.

- Owszem, czasami tak wyglądałaś - przyznał.

- Przepraszam.

background image

- Nie ma za co. Pochlebiało mi to, choć czasami

wprawiało w zakłopotanie.

- Nie chciałam stawiać cię w niezręcznej sytuacji.

Obiecuję ci, że to się już nie powtórzy - dodała poważnie.

Jego usta zadrgały.

- Szkoda. Teraz może bardziej bym to docenił.

Odwrócił się na pięcie i poszedł dalej, zanim zdążyła

odpowiedzieć. A więc Grant McClure nie stracił poczucia

humoru. No bo przecież to musiał być żart.

Podbiegła kilka kroków, by się z nim zrównać. Nie

zwolnił, żeby nie musiała wydłużać kroków. Powiedziała

sobie, że dzięki temu nie straci formy i wyjdzie jej to

na dobre.

- Więc Chipper niedawno zaczął tu pracować?

- Jako stały pracownik, tak. Przedtem pracował tylko

w lecie i czasami w sobotę i niedzielę, razem z matką.

Z matką?
- Aha. - Tylko tyle mogła powiedzieć.

- Rita dla nas gotuje.

Rita. Mercy wyobraziła sobie smagłą brunetkę o og­

nistych oczach. Mimowolnie dokonała w myślach szyb­

kich obliczeń. Chipper miał osiemnaście lat. Jeśli jego

matka wyszła młodo za mąż, może mieć teraz na przykład

trzydzieści sześć lat. Tylko sześć lat starsza od Granta.

To mała różnica wieku, nie przeszkodziłaby w romansie.

Miała nadzieję, że ojciec Chippera to zwalisty siłacz,

łatwo wpadający w gniew. Natychmiast zganiła się za ta­

kie myśli. Jakie to w ogóle ma znaczenie?

- Gotuje tylko w weekendy? - zapytała lekkim to­

nem.

background image

- Tak, ale za to dużo. Wystarcza na cały tydzień. Za­

mrażamy zapasy. Nauczyła też nas, jak przygotować pro­

stsze potrawy, żebyśmy mogli przetrwać w zimie, kiedy

zabraknie nam zapasów.

- Dobry pomysł - stwierdziła Mercy.

- Gotowanie na zapas czy przeszkolenie kilku z nas?

- I to, i to - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie jestem

zbyt dobrą kucharką. Kristina może zaświadczyć.

- Już to zrobiła. Powiedziała, że jeśli się spodziewam

po tobie pracy w kuchni tylko dlatego, że jesteś kobietą,

to mocno się zawiodę.

- Ufff... - Mercy westchnęła z przesadą. - Dobrze,

że to sobie wyjaśniliśmy.

- Jej ostrzeżenie niewątpliwie uchroniło mnie przed

strasznym losem.

- Niewątpliwie - zgodziła się Mercy z wymuszoną

powagą. - Ale za to świetnie zmywam naczynia. Może

ten talent mi się tu na coś przyda?

- Porozmawiaj z chłopakami. Zwykle ciągną zapałki.
- Oni? A ty nie?
- Bycie szefem ma swoje dobre strony - oznajmił

z szerokim uśmiechem.

Nagle rozległo się donośne rżenie i Mercy gwałtownie

odwróciła głowę. W obszernej zagrodzie, nieopodal wię­

kszej z dwóch stodół, stał imponujący rumak bardzo ory­

ginalnej maści. Przednia połowa ciała była połyskliwie

czarna, tylna natomiast biała, upstrzona czarnymi łatkami

różnej wielkości.

Mercy przypomniała sobie coś z dawnej przeszłości.

Kiedy jako nastolatka durzyła się w Grancie, chciała wie-

background image

dzieć jak najwięcej o wszystkim, czym on się intereso­

wał. Dlatego też przeczytała wiele książek o koniach

i chociaż w zasadzie nigdy przedtem nawet nie zbliżyła

się do tego zwierzęcia w naturze, wiele wiadomości zo­

stało jej w głowie. Między innymi zapamiętała zdjęcie

podobnego konia, tylko w brązowe łaty, a nie w czarne.

- Czy to appaloosa? - zapytała niepewnie, podcho­

dząc do ogrodzenia.

- Tak - potwierdził Grant, trochę zaskoczony.

- Widziałam kiedyś zdjęcie takiego konia. - Nie za­

mierzała przyznawać się, jak do tego doszło. - Ale tam­

ten był brązowo-biały.

- Mogą być najróżniejszej maści. Na przykład nie­

które są prawie całkiem białe, z małymi łatkami. Mam

tu taką klacz. Nosi jego źrebię. - Ruchem głowy wskazał

na konia w zagrodzie.

Zatrzymała się i spojrzała na górującego nad nią ko­

nia. Nie bała się go, zwłaszcza że przekrzywił głowę

i przyglądał jej się z życzliwym zainteresowaniem.

- Jaki piękny. - Ogier parsknął radośnie, jakby zro­

zumiał jej słowa, a Mercy roześmiała się.

- To w prostej linii potomek Wodza, który jakieś trzy­

dzieści, czterdzieści lat temu był najlepszym ogierem

w stanie Teksas. Ale niech cię nie zmyli jego szlachetne

pochodzenie. To zwykły pajac - wyjaśnił trzeźwo Grant.

- Rzeczywiście. Przez tę łatkę wygląda trochę jak cyr­

kowy klaun.

To była prawda. Koń miał nad okiem pojedynczą białą

łatkę, która nadawała mu komiczny wygląd.

- Uważaj - ostrzegł Grant, kiedy przechyliła się przez

i

background image

ogrodzenie. - Może wygląda jak klaun, ale to ogier, a za­

chowanie ogiera jest nieprzewidywalne.

Cofnęła się o pół kroku.

- Chcesz powiedzieć, że może ugryźć albo kopnąć?

- No... nie. Jeszcze mu się nie zdarzyło.

- Aha. Masz go od niedawna, tak?

- Ponad półtora roku.

Zamrugała oczami.

- I przez ten czas nikogo nie ugryzł ani nie kopnął,

a ty się nadal martwisz?

Skruszony Grant spuścił wzrok.

- Nie martwię się, tylko... trochę mnie to zastanawia.

Nie spotkałem ogiera, który by nie miał żadnego brzyd­

kiego zwyczaju.

- A ten nie ma?

- Nie. Z wyjątkiem tego, że strąca mi z głowy ka­

pelusz, kiedy do niego podejdę - odparł. Mercy prych-

nęła rozbawiona, a koń parsknął cicho, jakby chciał jej

zawtórować albo zwrócić na siebie uwagę. Grant wzru­

szył ramionami. - Pewnie jesteś bezpieczna. On napra­

wdę jest bardzo dobrze wychowany. Tylko nie wykonuj

żadnych nagłych ruchów, żeby go nie wystraszyć, i nie

dotykaj go, dopóki sam cię do tego nie zachęci.

Grant nie wyjaśnił, jak taka zachęta miałaby wyglą­

dać, więc Mercy doszła do wniosku, że wyczuje ją, kiedy

nadejdzie odpowiednia chwila. Znów podeszła do ogro­

dzenia, a koń nachylił się nad nią i wciągnął nosem po­

wietrze. Jego oddech wzburzył jej włosy. Nagle poczuła,

że delikatnie dotknął chrapami jej końskiego ogona, za­

rżał lekko, odsunął się i spojrzał na nią, jakby na coś

background image

czekał. Nie poruszyła się, a on jeszcze raz powtórzył cały

manewr. Czyżby to była ta zachęta, o której wspomniał

Grant?

Zerknęła na niego i zobaczyła, że przygląda się uważ­

nie całej scenie, ale z jego twarzy nie potrafiła nic wy­

czytać. Czyżby to był jakiś sprawdzian? A jeśli nie zda

egzaminu, to zabroni jej wychodzić z domu do końca

pobytu na ranczu?

To już chyba paranoja, zganiła się w duchu.

Z uśmiechem wyciągnęła powoli rękę i poklepała ko­

nia po czarnej szyi. Zwierzę znów zarżało i Mercy uznała

to za oznakę zadowolenia. Nie wiedziała tylko, czy koń

ucieszył się z pieszczoty czy z tego, że wreszcie zrozu­

miała jego niemą prośbę.

- Ma jakieś imię? - zapytała, podziwiając mocne

mięśnie i połyskliwą skórę.

- Nazywam go Joker.

- Wiem nawet, dlaczego - odparła ze śmiechem, któ­

ry przychodził jej coraz łatwiej. - Ale czy to jego pra­

wdziwe imię?

- Jest zarejestrowany jako Płomień Fortune.

Oczy Mercy rozszerzyły się.

- Fortune? Tak jak nazwisko tej rodziny?

Grant skinął głową.

- Kate zostawiła mi go w spadku.
- Babka Kristiny? Ta, która zginęła w katastrofie sa­

molotowej?

Znów skinął głową. Na jego twarzy pojawił się wyraz

namysłu połączonego ze zdziwieniem.

- On jest wart... pewnie więcej niż to całe ranczo

background image

- stwierdził. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak zadecy­

dowała.

A więc dlatego miał przed chwilą taką niepewną minę.

Nie wiedział, dlaczego Kate zapisała mu takie piękne

zwierzę. Nadal zadziwiał go fakt, że jest właścicielem

Jokera. Mercy spojrzała mu prosto w oczy.

- Twoja matka wyszła za mąż za syna Kate, zgadza

się? Jesteś więc pasierbem jej syna. Można powiedzieć,

że jej wnukiem.

- Może to jest jakieś wyjaśnienie - odparł z powąt­

piewaniem. - Ale wydawało mi się, że niewiele dla niej

znaczę. Nie noszę nazwiska Fortune, nie należę do ro­

dziny. Oczywiście, wszyscy członkowie klanu byli za­

wsze dla mnie... bardzo mili. Mama od dwudziestu pięciu

lat jest żoną Nate'a, ale ja po prostu do nich nie pasuję.

- Najwyraźniej Kate była innego zdania, jeśli zosta­

wiła ci tak cenne zwierzę.

Potrząsnął głową.

- Nadal tego nie rozumiem. Swoje ranczo zapisała

mojemu przyrodniemu bratu, Kyle'owi, a Joker również

powinien przypaść mu w udziale. Gdyby Kyle lepiej znał

się na hodowli zwierząt, na pewno nie zgodziłby się oddać

Jokera. Powinien był o niego walczyć.

- Skoro nie zna się na zwierzętach, to pewnie koń

niewiele go obchodził.

- Próbowałem mu wytłumaczyć, jaką taki koń ma

wartość i że Kate nie powinna mi go zostawiać.

- Chciałeś oddać to, co zapisała ci Kate, bo uważałeś,

że ci się to nie należy?

Mercy poczuła dziwny ucisk w piersi. Przypomniała

background image

sobie, że Grant, jako siedemnastolatek, zamiast się cie­

szyć, ubolewał nad swoim zwycięstwem w szkolnych za­

wodach pływackich, ponieważ najsilniejszy zawodnik

drużyny przeciwnej zachorował i wycofał się ze współ­

zawodnictwa. Grant twierdził wtedy, że jego zwycięstwo

nic nie znaczy, bo nie zmierzył się z najlepszym. Uznała

to za bardzo szlachetną postawę. Teraz stwierdziła, że

Grant nic nie stracił ze swojej bezkompromisowej ucz­

ciwości.

- Od półtora roku staram się to zrozumieć. Jeśli jego

potomstwo będzie chociaż w połowie takie jak on, to ran-

czo zacznie przynosić wielkie dochody. Ale dlaczego to

zrobiła? Często widuję Nate'a, ale Kate spotkałem tylko

kilka razy.

- Może zrobiłeś na niej dobre wrażenie.

Poruszył się niespokojnie, jakby chciał ukryć skrępo­

wanie. Wsunął ręce do kieszeni dżinsów, a Mercy nie

mogła nie zauważyć, jak dobrze te spodnie na nim wy­

glądają.

- Może - powiedział bez przekonania.

- Widzę, że nie jesteś z tej historii zbyt zadowolony.
- Nie nazywam się Fortune - powtórzył z uporem.

- Moja matka wyszła za członka tej rodziny, ale ja nie

potrafiłbym tak żyć jak oni. Nie wiem, jak moja matka

to znosi.

- Ja też nie wiem - szczerze wyznała Mercy. - Cza­

sami patrzę na Kristinę i bardzo jej zazdroszczę bogactwa

i pozycji, ale przeważnie cieszę się, że nie jestem na jej

miejscu.

Oczy Granta lekko się rozszerzyły. Potem uśmiechnął

background image

się przyjaźnie, tak jak w dawnych latach, kiedy zdarzało

mu się rozmawiać z nie odstępującą go na krok dwuna­

stolatką. Nawet jeśli denerwowało go jej towarzystwo,

nigdy nie zachowywał się wobec niej złośliwie ani okrut­

nie. Zresztą Barbara Fortune nie tolerowałaby u syna ta­

kiego zachowania. Mercy nigdy nie spotkała tak ciepłej

i dobrej osoby jak matka Kristiny i Granta. Była zupełnie

inna niż Sheila, pierwsza żona Nate'a, chciwa manipu-

lantka, która nigdy nie pogodziła się z utratą pozycji, jaką

zapewniało jej dawne małżeństwo.

- Ja myślę podobnie - zapewnił Grant. - Klan

Fortune'ów to amerykański odpowiednik rodziny kró­

lewskiej, ale nie chciałbym mieć takich problemów jak

oni.

- Takie wielkie pieniądze potrafią zrobić z właścicie­

lami bardzo dziwne rzeczy - zauważyła Mercy.

- I z ludźmi, którzy ich otaczają.

Mercy przypomniała sobie noc, kiedy Kristina, zała­

mana po śmierci babki, podzieliła się z nią długą, po­

gmatwaną i dramatyczną historią swojej rodziny.

- Tak - rzekła cicho Mercy. - Kate Fortune musiała

bardzo cierpieć, kiedy porwano jej dziecko.

- Matka mi mówiła, że Kate nigdy nie uwierzyła

w śmierć swojego dziecka. Nigdy nie straciła nadziei, po­

nieważ nie odnaleziono ciała.

Mercy przebiegł dreszcz.

- Jakie to straszne. Kristina twierdzi, że jej ciotka,

Rebeka, jest równie uparta jak babka. Uważa, że śmierć

Kate to nie był nieszczęśliwy wypadek.

Grant skrzywił się lekko.

background image

- Właśnie o to mi chodzi. Członkom tej rodziny takie

myślenie przychodzi bardzo łatwo.

- I nic dziwnego. Im się stale coś przydarza. Pomyśl

tylko o sprawie Moniki Malone...

Mercy urwała, zdając sobie sprawę, że to bolesny te­

mat. Co prawda Grant podkreślał, że nie należy do tej

rodziny, ale...

- Masz na myśli Jake'a? - zapytał, patrząc na nią.

- Przepraszam. Niepotrzebnie o tym wspomniałam.

- We wszystkich gazetach o tym piszą. Niby dlacze­

go miałabyś o tym nie mówić?

- Bo sprawa Jake'a w pewien sposób dotyczy rów­

nież ciebie.

Wzruszył ramionami.
- Jestem z nim skoligacony, ale to nie znaczy, że

mam o nim fałszywe wyobrażenie. Zawsze mi się wy­

dawało, że nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza.

Dowodzi rodem Fortune'ów, ale tak naprawdę oni go chy­

ba nie znają.

- Onieśmiela mnie jego arystokratyczny wygląd -

przyznała Mercy. - Może ty lepiej dostrzegasz jego cechy

charakteru, bo spoglądasz na niego z pewnego dystansu.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Jesteś policjantką. Co myślisz na temat tej sprawy?

- Wiem o niej za mało, żeby sobie wyrobić jakiś po­

gląd. Niewiele informacji przecieka do prasy. Nawet nie

słyszałam plotek na ten temat. Zdaje się, że milczenie

można kupić za pieniądze.

- Nie dziwi mnie to.

- A zaskoczyło cię, że Jake został oskarżony?

background image

- Sądząc po dowodach, które znaleziono? Nie. Mimo

wszystko trudno mi jednak w to uwierzyć.

- To naturalne. Nikt nie chce wierzyć, że do takiego

czynu był zdolny ktoś znajomy, ktoś z rodziny, choćby

mało spowinowacony.

- Sam już nie wiem - odparł beznamiętnie. - Można

też powiedzieć, że takie zdarzenia nie są w tej rodzinie

rzadkością.

Mercy nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale w duchu

zgadzała się, że trudno było uwierzyć w winę Jake'a For­

tunek. Czy to możliwe, by przystojny, dobrze wycho­

wany, spokojny i opanowany Jake zamordował słynną

gwiazdę kina?

Wiedziała jednak, że każda rodzina, zwłaszcza tak po­

tężna i wpływowa, skrywa jakieś tajemnice.

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

- No nie! - krzyknęła zaskoczona Mercy, a Grant nie

mógł powstrzymać śmiechu. Joker znów potargał staran­

nie związane włosy Mercy. Cofnęła się i spojrzała na nie­

go z oburzeniem. -- Muszę zmienić ten jabłkowy szam­

pon na inny - wymamrotała.

- To chyba nie tylko o to chodzi. - Grant nadal się

uśmiechał. - Czasami daję mu jabłka, ale wcale na nie

tak nie reaguje.

Była to prawda. W ciągu minionego tygodnia Mercy

stała się ulubienicą Jokera. Na jej widok głośno rżał, ob­

rażał się, jeśli nie zwracała na niego uwagi, i głośno pro­

testował, kiedy zbyt długo okazywała zainteresowanie in­

nym koniom.

- Po prostu jestem dla niego kimś nowym - stwierdziła.

- W dodatku moje włosy pachną jak jego przysmak.

- Jesteś dla niego zjawiskiem. Niewiele kobiet poja­

wia się na ranczu, a nawet jeśli się pojawią, to trzymają

się od Jokera z daleka.

- A więc lubi płeć przeciwną, tak?

- To należy do jego obowiązków. W końcu jest ogie­

rem - zauważył Grant, jednocześnie się zastanawiając,

czy to przyziemne wyjaśnienie nie wprawi Mercy w za­

kłopotanie.

background image

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Grant zrozumiał, że

tak samo jak dwanaście lat przedtem, niełatwo jest ją

zawstydzić.

- Masz rację. Może powinieneś znaleźć mu stałą part­

nerkę?

- Ma ich wiele, w każdym sezonie rozrodczym - od­

parł.

- Większość samców pozazdrościłaby mu takich obo­

wiązków.

Uniósł brwi i spojrzał na nią badawczo. Czyżby usły­

szał gorycz w jej głosie? A nawet oskarżenie? Nigdy nie

brał na siebie domniemanych win całej męskiej populacji

i teraz też nie zamierzał tego robić.

- Być może - odrzekł. - Ale inni bardzo by mu

współczuli, że tak dał się omotać miastowej pannie.

Zmarszczyła czoło i na jej twarzy Grant zauważył wy­

raz, który zapewne przed chwilą malował się na jego

własnej. Najwyraźniej zastanawiała się, czy ją o coś

oskarża. Nie miał takiego zamiaru. Wygasła w nim daw­

na złość na eleganckie kobiety z wielkich miast i ich

gierki.

- A czy to źle? - spytała.

- Powiedzmy, że miejsce takich panien jest w mieście.

Uniosła brwi.

- Rozumiem. A twoja matka? Jej miejsce też jest

w mieście?

Strzał był celny, Grant skrzywił się boleśnie. W prze­

szłości Mercy nigdy nie unikała konfrontacji i wyraźnie

nic się pod tym względem nie zmieniło. Przecież była

policjantką.

background image

- Uważa, że jej miejsce jest u boku Nate'a. Wydaje

się zadowolona ze swojego życia, a tylko to się liczy.

- Ale wolałbyś, żeby była szczęśliwa tutaj.

Pożałował, że rozpoczął ten temat.

- Nie ma znaczenia, co bym wolał. Chociaż urodziła

się w Wyoming, czuła się tutaj... odizolowana. Na ranczu

nie miała towarzystwa kobiet, najbliżsi sąsiedzi mieszkają

kilka kilometrów stąd, a Clear Springs jest jeszcze dalej.

- Chyba to rozumiem - stwierdziła Mercy łagodniej­

szym tonem. - Twoja matka to towarzyska, otwarta ko­

bieta. Musiała się tu czuć bardzo samotna.

- Tak.
- Ale pewnie bardzo cierpiała, kiedy cię tu zostawiła,

przenosząc się do Minneapolis. Wiem, jak bardzo cię ko­

cha. Rodzina to dla niej wszystko.

- Nie zostawiła mnie. Sam postanowiłem zostać.

Spojrzała na niego wzrokiem, którego nie potrafił roz­

szyfrować.

- Wiem. Powiedziała mi, że nawet jako czteroletnie

dziecko byłeś upartym kowbojem.

Cofnął się trochę i zmarszczył brwi.
- Moja matka ci tak powiedziała?

- Mówiła mi, że kiedy wyszła za Nate'a, zapytała

cię, czy nie zamieszkałbyś z nimi. A ty kopnąłeś Nate'a

w kostkę i uciekłeś.

Grant poczuł, że się czerwieni.

- Moja matka ma za długi język.
- Jesteś zły, bo to powiedziała, a może dlatego, że

powiedziała to akurat mnie?

- Z obu tych powodów - mruknął. Nagle coś przy-

background image

szło mu do głowy i spojrzał na Mercy badawczo. -

A właściwie kiedy odbyła się ta rozmowa?

- O ile pamiętam, tuż przed świętami. Pomagałam

Kristinie ubierać choinkę.

Przed świętami? Prawie rok temu? Dlaczego Mercy

rozmawiała o nim z jego matką? Uderzyła go jeszcze

jedna myśl. Ostatnie święta spędził z rodziną, ale nikt

nawet nie wspomniał wtedy o Mercy. Pamiętał to dobrze.

Zresztą gdyby odwiedziła jego rodzinę, matka z pewno­

ścią by mu o tym opowiedziała; bardzo się starała, by

Grant poczuł przynależność do klanu Fortune'ów, a jed­

nym z przejawów tych starań było powiadamianie go

o wszystkich ruchach członków rodziny i ich najbliższe­

go otoczenia, do którego należała również Mercy - jako

przyjaciółka Kristiny.

- Odwiedziłem mamę w ostatnie święta. Spędziłem

w Minneapolis cały tydzień, ale ciebie nie widziałem...

Nagle przyszło mu do głowy, że wyjechała wtedy

gdzieś ze swoim kolegą z pracy, który pewnie był jej

towarzyszem życia. Natychmiast pożałował swoich słów.

Mercy jednak wcale nie wydawała się urażona ani za­

smucona. Uśmiechnęła się do niego szeroko.

- Chodziło mi o święta sprzed dwunastu lat.

Gwałtownie zamrugał oczami.

- Aha - wyjąkał i dodał, marszcząc czoło: - Udało

ci się mnie nabrać, co?

- Tak. Dałeś się nabrać jak dziecko.

Poklepała Jokera po szyi, pogładziła po aksamitnych

nozdrzach, a ogier zarżał cicho i westchnął z wyraźną

przyjemnością. Grant znów musiał się roześmiać.

background image

Zastanawiał się, jak to możliwe, że taka delikatna

i krucha istota jest policjantką. Zauważył już jednak, że

ma poczucie humoru, a refleksem i bystrością nadrabia

drobną posturę i brak siły fizycznej. Jej silną stroną były

nie mięśnie, ale spryt i inteligencja.

- Jakiś ty piękny, mój przystojniaczku - rzekła do ko­

nia pieszczotliwie. Widać było, że uległa jego urokowi.

- Dobrze o tym wiesz, prawda? Bardzo jesteś z siebie

zadowolony, co? - Joker prychnął i wyciągnął szyję, do­

magając się kolejnych pieszczot. Grant patrzył na jej

drobne dłonie, gładzące czarną skórę zwierzęcia, i poczuł

dziwny ucisk w podbrzuszu. - Przez ciebie nawet taka

„miastowa dziewczyna" jak ja ma ochotę nauczyć się

jeździć konno.

Spojrzał na nią czujnie. Czyżby specjalnie powtórzyła

określenie, którego przed chwilą użył, by mu dopiec?

Mercy nadal gładziła uszczęśliwione zwierzę, nawet nie

patrząc w stronę Granta, a on po raz pierwszy w życiu

poczuł, że jest zazdrosny o konia. I wcale mu się to nie

spodobało.

- Dziękuję, że naprawiłeś te wodze, Chipper.

Chłopak miał zdziwioną minę.

- To nie ja, panie McClure. Nie miałem czasu. Naj­

pierw szukaliśmy zagubionego źrebaka, a potem musia­

łem naprawić ogrodzenie.

Źrebak, jeden z pierwszych potomków Jokera urodzo­

nych na ranczu MCC, uciekł z małej zagrody przy stajni

dla klaczy zarodowych, przeskakując przez ogrodzenie,

którego górna żerdź się załamała. Jak na roczne źrebię,

background image

był to wyczyn godny podziwu. Może miał zadatki na

mistrza skoków przez przeszkody.

Usłyszawszy wyjaśnienie Chippera, Grant zmarszczył

czoło.

- To kiedy uporządkowałeś składzik z narzędziami?

- Eee... Na to też nie miałem czasu. Wróciliśmy

z Charliem bardzo późno. Zajrzałem jeszcze do tej ta-

rantowatej klaczy. Wie pan, do tej, która tak dziwnie się

zachowuje...

Grant uniósł rękę.

- Nie denerwuj się. Wcale cię nie krytykuję. Spodzie­

wałem się, że szukanie źrebaka zabierze ci dużo czasu.

Ale jeśli to nie ty tam posprzątałeś, to kto?

- Pewnie ten sam skrzat, który wczoraj zamiast mnie

przyniósł do domu drewno na opał.

Grant zerknął przez ramię i zobaczył starego Walta

Mastersa, który pracował tu od kilkudziesięciu lat i wi­

dział, jak z małego gospodarstwa, prowadzonego przez

ojca Granta, Hanka McClure, powoli zmienia się w cał­

kiem nieźle prosperujące ranczo. To on zasugerował, żeby

rozpocząć hodowlę koni rasowych, ponieważ ceny wo­

łowiny nie były zbyt wysokie, a rynek zbytu chwiejny.

Z początku Grant miał wątpliwości, potem jednak nabrał

zapału i hodowla koni stała się jego ulubionym zajęciem,

a po przybyciu Jokera zaczęła przynosić coraz większe

zyski.

- Nie wspomnę już nawet - ciągnął Walt - że ten

skrzat przyniósł drewno do baraku, gdzie mieszkamy my,

biedni, wykorzystywani kowboje.

Grant prychnął i zamachnął się na Walta kapeluszem.

background image

- Wykorzystywani, akurat! - zawołał. - Pokaż mi

drugie takie ranczo, gdzie pracownicy mają w baraku

własny stół do bilarda i wannę z masażem wodnym, dla

ulżenia obolałym mięśniom.

Walt uśmiechnął się.

- Twój ojciec pewnie jeszcze teraz przewraca się

w grobie z powodu tej wanny.

- Pewnie tak - odparł pogodnie Grant.

Był dumy, że głos mu nie zadrżał. Dużo czasu upły­

nęło, zanim zdołał się pogodzić z przedwczesną śmiercią

ojca i rozmawiać o niej bez emocji. Bardzo długo nie

potrafił o niej mówić wcale. Ale teraz pogodne, życzliwe

docinki Walta nie sprawiały mu najmniejszej przykrości.

Wiedział, że wieloletni pracownik kochał Hanka McClu-

re'a jak brata.

Nie chciał jednak dłużej ciągnąć tego tematu, więc

zakończył rozmowę i wyszedł ze stajni.

A więc jakiś skrzat przyniósł drewno na opał i zrobił

porządki w składziku na narzędzia. Bez wątpienia ten

sam skrzat nie wiadomo kiedy naprawił rozdartą zasłonę

w saloniku, zszywając ją starannym, drobnym ściegiem.

Krawieckie umiejętności Granta zaczynały się i kończyły

na przyszywaniu guzików.

Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. W powie­

trzu czuć było nadchodzącą zimę i Grant przewidywał,

że już niedługo - za tydzień lub dwa - Wyoming jeszcze

raz pokryje się grubą warstwą śniegu.

Zrobił kilka kroków i zatrzymał się jak wryty. Pociąg­

nął nosem, czując wokół jakiś znajomy zapach, którego

pochodzenia jednak nie umiał określić. Po chwili już wie-

background image

dział. Nie był to jeden zapach, ale dwa, i to bardzo chara­

kterystyczne: słodkawa woń płynu do czyszczenia broni

oraz, choć wydawało się to niemożliwe, zapach pieczo­

nego chleba.

Zapach chleba obudził w nim ciekawość i głód, ale

woń płynu do czyszczenia broni zaniepokoiła go. Naj­

pierw poszedł więc tam, skąd dochodziła owa woń, czyli

w stronę wyłożonego boazerią gabinetu, gdzie mieściła

się kolekcja broni ojca oraz jego własna strzelba i dwa

karabiny do polowania. Charakterystyczna woń stawała

się coraz silniejsza, chociaż żołądek Granta najwyraźniej

wolał apetyczny zapach chleba.

W gabinecie siedziała Mercy, a przed nią na stole,

obok gabloty na broń, leżał rozłożony remington 306.

Zamierzał wyczyścić go wieczorem, ponieważ używał go

poprzedniego dnia, kiedy w górach wytropił sarnę ze zła­

maną nogą. Musiał ją zastrzelić, by skrócić jej cierpienie.

Odnalezienie rannego zwierzęcia trwało dość długo, ale

szukał jej wytrwale, bo nie mógł znieść myśli, że wiel­

kooka łania musiałaby znosić ból jeszcze przez wiele go­

dzin, zanim nieuchronnie padłaby ofiarą jakiegoś drapież­

nika. Grant rzadko ingerował w naturalny bieg zdarzeń,

ale w spojrzeniu cierpiącego zwierzęcia dostrzegł prośbę

o pomoc i nie mógł pozostać na nią obojętny.

Zatrzymał się w drzwiach i patrzył, jak Mercy wpraw­

nie czyści broń. Od razu było widać, że ta kobieta umie

obchodzić się z bronią, chociaż pewnie częściej miała

do czynienia z innym kalibrem, używanym do poskra­

miania najgroźniejszych drapieżników świata, tych dwu­

nożnych.

background image

Znów uderzyła go dysproporcja między drobną bu­

dową Mercy i wykonywanym przez nią zawodem. Spró­

bował ją sobie wyobrazić, jak obezwładnia jakiegoś sil­

nego, agresywnego pijaka albo opornego rabusia czy wła­

mywacza. Przypomniał sobie, jak zauroczyła Jokera i do­

szedł do wniosku, że w pracy zapewne również posługuje

się raczej urokiem osobistym i inteligencją, a nie brutalną

siłą i przemocą.

Mercy tymczasem zakończyła pracę i odłożyła przy­

bory. Grant wszedł do gabinetu.

- Chcesz sprawdzić efekt? - zapytała, nie oglądając

się. Zrozumiał, że od samego początku zdawała sobie

sprawę z jego obecności.

- Nie. To jasne, że znasz się na broni.

- Dziękuję. - Wskazała na uchwyt na ścianie obok

gabloty. - Tam jest miejsce tego remingtona?

- Owszem.

Mercy nie ruszyła się.

- W takim razie ty musisz go tam położyć. Żeby do­

sięgnąć tej półki, musiałabym stanąć na kanapie.

Przedtem nigdy nie przyszło mu do głowy, że uchwyt

może być dla kogoś zawieszony zbyt wysoko. Jego ojciec

był wyższy od niego, matka miała metr siedemdziesiąt

wzrostu. Znów z podziwem pomyślał o tym, że Mercy

osiągnęła tak wiele, będąc tak drobnej budowy. Właśnie

kładł broń na miejsce, kiedy żołądek głośno przypomniał

mu o drugim zapachu. Trochę zawstydzony zerknął na

Mercy. Uśmiechała się od ucha do ucha.

- Aż cieknie ślinka, co?

- Myślałem, że nie umiesz gotować.

background image

- Bo nie umiem. Ale piekę doskonale. Nie masz nic

przeciwko temu, że wtargnęłam do twojej kuchni?

- Ależ skąd - zapewnił. - Zwłaszcza kiedy rezultat

twojej działalności tak wspaniale pachnie. Kiedy ten aro­

mat się rozejdzie, na ranczu mogą wybuchnąć zamieszki.

- Upiekłam trzy bochenki. Powinno starczyć dla

wszystkich.

- Zrobiłaś tyle innych rzeczy. Kiedy znalazłaś na

wszystko czas?

Niczego się nie wyparła, tylko lekko wzruszyła ra­

mionami.

- Miałam na to cały dzień.
- Zdawało mi się, że przyjechałaś tutaj... odzyskać

formę.

Przez jej twarz przebiegł znajomy cień.

- Nie potrafię siedzieć bezczynnie - oznajmiła. - Le­

piej się czuję, kiedy coś robię.

Trudno mu było się z nią spierać. Po śmierci ojca tyl­

ko wytężona praca pozwalała mu jakoś przetrwać. Całymi

dniami pracował ze wszystkich sił, a wieczorem padał

wyczerpany na łóżko i zasypiał jak kamień. Niestety, mi­

mo zmęczenia dręczyły go sny, ale przy odrobinie szczę­

ścia rano już o nich nie pamiętał. W końcu zbladły, zo­

stawiając po sobie tylko powracający od czasu do czasu

smutek. Ich miejsce stopniowo zajęły pogodne wspo­

mnienia.

Ciekawe, kiedy Mercy będzie mogła myśleć o zabi­

tym przyjacielu bez cienia rozpaczy w oczach.

Kilka dni później zdarzyło się Grantowi coś, co nie

przytrafiało mu się często. Miał wolny wieczór i posta-

background image

nowił wykorzystać go na lekturę. Musiał przyznać, że

mógł sobie pozwolić na ten luksus dzięki Mercy. Z włas­

nej nieprzymuszonej woli wykonała na ranczu niezliczo­

ną liczbę małych napraw, które on zwykle odkładał na

później i musiał się nimi zajmować wieczorami, po całym

dniu wytężonej pracy przy zwierzętach i na pastwiskach.

Przez to nigdy nie miał czasu na nieliczne w swoim życiu

przyjemności.

Westchnął z satysfakcją i zagłębił się w wygodnym,

skórzanym fotelu ojca, opierając stopy na podnóżku.

Przez kilka minut po prostu siedział z książką w ręku

i cieszył się perspektywą dwugodzinnej spokojnej lektu­

ry. Oczy same mu się zamknęły, gdy leniwie się zasta­

nawiał, co też porabia Mercy. Kiedy przyjechał do domu,

flirtowała z Jokerem, ale potem już jej nie widział. Wziął

prysznic, wyjątkowo długi, ponieważ przyszło mu dziś

ratować cielę, które ugrzęzło w błotnistym bajorze na po­

łudniowej równinie. Pod koniec całej operacji był bar­

dziej ubłocony niż żałośnie ryczące zwierzę. Gdy dotarł

do domu, warstwa błota na skórze zmieniła się w twardą

skorupę.

Gwałtownie otworzył oczy, ze świadomością, że coś

się zmieniło. W gabinecie panowały ciemności. Półprzy­

tomnie pomyślał, że żarówka się przepaliła. Nagle zdał

sobie sprawę, że jest czymś przykryty i dopiero po chwili

rozpoznał pled zdjęty z oparcia kanapy. Wysunął spod

niego rękę i zapalił lampę. W jej świetle zobaczył swoją

książkę, starannie odłożoną na podręczny stolik. Zegar

na biurku w drugim końcu pokoju wskazywał trzecią

w nocy.

background image

Czyżby Walt tak o niego zadbał? Nie, stary, poczciwy

Walt mógł zgasić światło, może nawet odłożyć książkę

na stolik, ale otulanie kocem nie było w jego stylu. Na

ogół też po powrocie do swojej ciepłej, wygodnej kwatery

nie zaglądał do domu.

Grant wiedział, kto najprawdopodobniej się o niego

zatroszczył, tylko nie chciał przyznać przed samym sobą,

że to Mercy znalazła go tu śpiącego i przykryła kocem

jak dziecko. Nie chciał też przyznać, że sprawiło mu to

dziwną przyjemność.

Uświadomił sobie, że w bardzo krótkim czasie polubił

jej obecność na ranczu.

- Ta panna to twarda sztuka - stwierdził Walt. -

O wiele twardsza, niż się wydaje.

Grant nie musiał pytać, o kogo chodzi. Nawet gdyby

nie wynikało to jasno z słów Walta, na ranczu była tylko

jedna „panna".

- Nie była zbyt zadowolona, kiedy chciałem jej po­

móc z tą belą siana - wtrącił Chipper raczej ponuro.

- A potrzebowała pomocy? - zapytał Walt, a Grant

mógł łatwo przewidzieć odpowiedź.

- No... nie - wyjąkał Chipper ze skruszoną miną. -

Wrzuciła belę na przyczepę, jakby przez całe życie nic

innego nie robiła. Jest bardzo silna.

- I szybko się uczy - dodał Walt. - Zajrzałem dzisiaj

do tej tarantowatej klaczy. Trochę się o nią martwię. Za­

chowuje się tak niespokojnie, chociaż ma się oźrebić do­

piero za półtora miesiąca.

- Ja też się o nią martwię - stwierdził Grant.

background image

Klacz, którą nazywali po prostu Lady, była jednym

z ich najcenniejszych zwierząt, a teraz w dodatku miała

urodzić źrebię po Jokerze. Ich pierwszym potomkiem był

źrebak, który kilka dni przedtem przeskoczył przez ogro­

dzenie i Grant miał nadzieję, że drugi potomek okaże

się równie udany.

- Ale co to ma wspólnego z... naszym gościem?

- Kiedy przyszedłem do stajni, zobaczyłem, że ta

dziewczyna wysprzątała wszystkie boksy z jednej strony.

Grant spojrzał na niego zdziwiony.

- Wyrzuciła gnój z boksów?

- I to bardzo sprawnie.

Naprawiła uprząż. Ułożyła zapasowe drewno. Posprzą­

tała w składzie na narzędzia. Wyczyściła jego broń. Upiekła

chleb. A potem ładowała bele siana na przyczepę i czyściła

końskie boksy.

Przypomniały mu się słowa Kristiny, że Mercy po­

trzebuje wypoczynku. Jeśli to ma być wypoczynek, to

Grant nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jej dzień pra­

cy. Przecież wszystko, co tu robiła, to nie była zabawa

w prowadzenie gospodarstwa, tylko ciężka harówka, pro­

sta, fizyczna praca, wymagająca siły i wytrzymałości.

Nigdy by się tego po Mercy nie spodziewał.

Powinno go to chyba czegoś nauczyć. Nadal dręczyło

go nieprzyjemne poczucie winy, że to przez jego zacho­

wanie i opowieści o srogiej zimie Mercy poczuła się zo­

bowiązana zapracować na swoje utrzymanie. Prawdą by­

ło, że wszyscy mieli co robić w czasie cielenia się krów,

przepędzania bydła czy znaczenia nowych sztuk, ale zima

w dodatku była bardzo niebezpieczna dla ludzi i zwie-

background image

rząt. Może jednak jego słowa zabrzmiały w jej uszach

zbyt groźnie.

- ...z tym zrobisz, synu?

Grant zamrugał oczami i spojrzał na Walta.

- Co mówiłeś? Zamyśliłem się.

Rozbawiony Walt parsknął śmiechem.

- Ostatnio często ci się to zdarza. Nie myśl tak dużo,

bo to ci może zaszkodzić.

- Dobrze, dobrze - wymamrotał Grant i wyszedł ze

stajni.

Znalazł Mercy w domu. Właśnie dokładała polano do

pieca. Od kilku dni regularnie uzupełniała stos przygoto­

wanego do spalenia drewna. Grant od niepamiętnych cza­

sów obiecywał sobie, że będzie to robił, ale nadmiar zajęć

bardzo mu to utrudniał. Odkąd na ranczu pojawiła się

Mercy, stos drewna obok pieca stale był tej samej wiel­

kości.

- Nie musisz tego robić, wiesz? - odezwał się bez

żadnego wstępu, chociaż nie tak chciał zacząć rozmowę.

Mercy wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco.

- Nie muszę dokładać do pieca? To przejaw czystego

egoizmu. Nie lubię szczękać z zimna zębami, zwłaszcza

w zamkniętym pomieszczeniu.

- Chodziło mi o coś innego.

Zamknęła drzwiczki do pieca, zrobione z hartowane­

go szkła, i wytarła ręce o dżinsy, opinające jej zgrabne

biodra i pośladki. Spojrzała Grantowi prosto w oczy. Za­

czynał się już przyzwyczajać do jej śmiałego spojrzenia.

Podejrzewał, że równie śmiało stawiała czoło większości

spraw w życiu.

background image

Może z wyjątkiem śmierci Nicka Corelli.

- W takim razie o co ci chodziło?

- Mówiłem ci już, że nie musisz pracować.

- A ja ci powiedziałam, że lubię mieć jakieś zajęcie.

- Dobrze. Wynajduj sobie zajęcia. Jesteś tu bardzo

pomocna, ale naprawdę nie musisz przerzucać bel siana

i czyścić końskich boksów.

- Wiem.

- To ciężka, brudna robota. Zostaw to chłopakom.

Patrzyła na niego z namysłem.

- Aha. Czyli mogę piec chleb i szyć. To ci nie prze­

szkadza?

Od samego początku rozmowy przeczuwał, że wy­

nikną z niej jakieś kłopoty.

- Nie to miałem na myśli. Niezupełnie to.

- No to co? Wydaje ci się, że nie potrafię pracować?

- Byłby to z mojej strony dowód głupoty. Przecież

już pokazałaś, co potrafisz. - Starał się okazać zdrowy

rozsądek.

- Dlaczego więc każesz mi przestać?

Wypuścił ze świstem powietrze.

- Nic ci nie każę. Ale podobno przyjechałaś tu dla wy­

poczynku, a nie po to, żeby się zapracowywać na śmierć.

- A nie przyszło ci do głowy, że tylko w ten sposób

mogę się trochę odprężyć? - W jej głosie słychać było

napięcie.

- Owszem, przyszło - odparł szczerze. - Sam do­

świadczyłem czegoś podobnego. Ale ja jestem przyzwy­

czajony do takiej pracy, a ty nie. I chociaż jesteś tward­

sza, niż się wydaje, to i tak możesz sobie zrobić krzywdę.

background image

Z początku wydawała się zaskoczona jego odpowie­

dzią, ale już po chwili w jej oczach znów ukazały się

buntownicze błyski.

- Ta gadanina w stylu macho być może zrobiłaby na

mnie wrażenie, kiedy miałam dwanaście lat i świata poza

tobą nie widziałam - warknęła. - Nie jestem już dziec­

kiem. Nie potrzebuję opieki.

Grant cofnął się, zdziwiony i trochę rozbawiony taką

żywiołową reakcją. Nie, to nie dziecko stoi przed nim

i spogląda mu prosto w oczy, zadzierając głowę do góry.

To pełna ognia, nieustraszona kobieta, pomyślał.

Niefortunnie dobrałem słowa, zganił się zaraz w du­

chu. Wyrażenie „pełna ognia" w połączeniu z Mercy

sprawiło, że jego ciało przeszedł dreszcz. Czy ten we­

wnętrzny ogień, który w niej płonie, ogarnia wszystkie

aspekty jej osobowości? Czy równie namiętnie reaguje

w innych okolicznościach i miejscach?

Starając się stłumić ogarniające go podniecenie, pomy­

ślał, że jeśli tak jest, to z tego Nicka był wielki szczęściarz.

Natychmiast zdał sobie sprawę, że nazwał szczęścia­

rzem człowieka, którego niedawno zastrzelono na jakiejś

brudnej, wielkomiejskiej ulicy i uświadomił sobie absur­

dalność swoich wniosków.

- Dobrze - powiedział, starając się, aby jego głos

brzmiał beztrosko. - Po prostu boję się, że Kristina urwie

mi głowę, jak się dowie, że tak ciężko pracujesz.

Mercy bez oporu przyjęła zmianę tonu rozmowy.

- A więc o to chodzi. Boisz się młodszej siostry.

- Każdy facet przy zdrowych zmysłach boi się Kri-

stiny.

background image

- Masz rację. - Uśmiechnęła się, a po chwili wes­

tchnęła. - Zawsze chciałam być taka jak ona.

Grant zmarszczył czoło.

- Słucham?

- No, wiesz. Piękna, błyskotliwa, lubiana, towarzy­

ska. Ja jestem zupełnie inna.

- Nic ci nie brakuje - oznajmił szorstko. - Światu

niepotrzebna kolejna taka rozpuszczona uwodzicielka jak

Kristina. Ty jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę

nie rozpuszczona.

- Wielkie dzięki - rzekła Mercy, ale jej usta lekko

się skrzywiły. - Takie słowa to muzyka dla uszu każdej

dziewczyny.

Odwróciła się i pobiegła na górę, a on patrzył za nią

zdziwiony, stojąc bez ruchu.

Ach, te kobiety, pomyślał kwaśno. Nie miał najmniej­

szego pojęcia, co ją tak rozzłościło. Powinien chyba po­

zwolić Jokerowi zajmować się kobietami na ranczu. Ten

koń najwyraźniej zna się na tym lepiej od niego.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Mercy przeciągnęła się i znów zwinęła w kłębek, pró­

bując odnaleźć nagrzane ciałem miejsce w pościeli. Na­

trafiła jednak na zimne prześcieradło i otworzyła oczy.

Wokół panował szary półmrok. Minęło kilka minut, za­

nim postanowiła sprawdzić, która właściwie jest godzina.

Od długiego czasu sypiała bardzo źle, a dzisiejsza noc

upłynęła jej całkiem spokojnie i szkoda jej było całkiem

wybić się ze snu.

Zegar na nocnym stoliku powiedział jej, że minęła

ósma, i Mercy natychmiast rozbudziła się do końca. Od

dawna nie spała tak długo. Usiadła i dla rozgrzewki roz­

tarta ramiona. W pokoju panował chłód. Grant pewnie

jak zwykle wyszedł z domu przed świtem, więc ogień

musiał przygasnąć. Należy szybko dorzucić kilka drew

do pieca, zanim całkiem zgaśnie.

Ziewnęła, włożyła dżinsy, ciemnozielony sweter

i ocieplane kożuszkiem buty, w których nigdy nie marzły

jej stopy. Znów ziewnęła. Nic dziwnego, że Grant zasnął

w fotelu, pomyślała.

Zaskoczyła ją jedynie książka leżąca na jego piersi.

Nie spodziewała się, że szorstki kowboj, silną ręką pro­

wadzący wielkie ranczo, czytuje Szekspira. Zerknęła na

background image

półki za fotelem i zobaczyła tam więcej dzieł Szekspira,

Moliere'a i innych klasyków, a obok nich całkiem spory

wybór współczesnych technothrillerów. Przypomniało jej

to, że Grant długo nie mógł zdecydować, czy chce stu­

diować literaturę czy inżynierię, choć zawsze wiedział,

że w końcu i tak wróci na ranczo.

Doszła do wniosku, że nie powinna się dziwić scenie,

którą zobaczyła w gabinecie. Wiedziała przecież, że

Grant ukończył college z wyróżnieniem. Powiedziała jej

o tym Kristina, dumna z sukcesu starszego brata. Mercy

pamiętała lato, kiedy Grant wyjechał na uczelnię. Miała

wtedy czternaście lat. Płakała, przekonana, że nigdy już

nie zobaczy swojego rycerza w srebrnej zbroi. Potem po­

szła do szkoły średniej i następnego lata była już zbyt

dorosła, żeby rozpamiętywać dziecinne zauroczenie star­

szym kolegą.

Mimo wszystko zeszłego wieczoru przystanęła przy

zniszczonym fotelu i długo patrzyła na pogrążonego we

śnie Granta. Jego usta, tak skore do uśmiechu, czasem

ironicznego, teraz układały się miękko, a półksiężyce cie­

mnobrązowych rzęs rzucały cień na opalone policzki.

Przez chwilę wolny od trosk związanych z prowadzeniem

wielkiego rancza, znów wyglądał jak tamten osiemna­

stoletni chłopak, gotowy iść na podbój świata.

Kiedy wyjechał, świat Mercy się nie zawalił, chociaż

właśnie tego się spodziewała. Zapomniała o dziecięcym

zauroczeniu i zwrócenie na siebie uwagi Granta przestało

być jedynym celem w jej życiu. Tym bardziej powinna

zignorować fakt, że serce zabiło jej mocniej i poczuła

nagłą falę gorąca, kiedy Grant żartobliwie oświadczył, że

background image

teraz lepiej doceniłby jej starania. Za bardzo przypomi­

nało to reakcję tamtego zadurzonego dzieciaka.

Jeszcze raz ziewnęła, przeciągnęła się i zeszła na dół.

Nadal zaspana, poruszyła dopalające się resztki w pale­

nisku, aż rozbłysły jasnym światłem. Dodała kilka ma­

łych, suchych kawałków drewna do rozpałki, a kiedy za­

płonęły wysokim płomieniem, włożyła dwa polana. Przez

kilka minut stała przy piecu, czekając, aż ciepło rozgrzeje

jej ręce.

Z roztargnieniem, nadal rozmyślając o tym, jak to mo­

żliwe, że tak długo spała, podeszła do frontowego okna

i odsunęła zasłonę, którą kilka dni temu tak pracowicie

zszyła. Musiała szybko zmrużyć oczy.

Śnieg. W ciągu jednej nocy pokrył wszystko nie­

pokalaną bielą, ścierając wszelkie inne kolory z palety

ziemi.

W mieście pierwszy śnieg zawsze witała z radością.

Czysta, biała powłoka maskowała choć na krótką chwilę

brzydotę, z którą tak często miała styczność w pracy.

Wiedziała, że to tylko pozory, że brzydota nadal tam jest,

ale lżej jej było na duszy, kiedy sama przed sobą udawała,

że świat jest jasny i czysty, jak pierwszy śnieg. Tutaj ota­

czał ją piękny, chociaż surowy krajobraz, a biały puch

jedynie dodawał mu miękkości.

Włożyła kożuszek i wyszła z domu. Wzięła długi,

głęboki oddech. Powietrze było rześkie i tak czyste, że

niemal czuła jego smak. Mimowolnie się uśmiechnęła,

a kiedy zeszła z werandy i usłyszała pod stopami skrzy­

pienie śniegu, jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.

Nagle znieruchomiała i zamyśliła się. Kiedy Kristina

background image

zasugerowała jej wyjazd w jakieś odludne miejsce, gdzie

mogłaby nic nie robić i mieć czas na przemyślenie róż­

nych spraw, miała wiele wątpliwości i nie wydawało jej

się to najmądrzejszym rozwiązaniem. Owszem, po tak

wielu latach spotkanie z Grantem mogło być ciekawe

i dostarczyć interesującego materiału do przemyśleń, ale

obawiała się, że nic nie będzie w stanie odciągnąć jej

myśli od Nicka. Bała się, że cały czas będzie myślała

tylko o tym, by wrócić do domu i zająć się ściganiem

morderców.

Nie przewidziała jednak, że Grant McClure potrafi od­

ciągnąć jej myśli od wszelkich problemów, co samo w so­

bie stwarzało nowy problem. Powtarzała sobie jednak,

że potrafi wybić sobie z głowy tę niemądrą reakcję, że

jest to tylko pozostałość dziecinnego zauroczenia. Poza

tym dowodziło to, że nawet jako dziecko miała dobry

gust. Grant był teraz równie przystojny, jak czternaście

lat temu, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. Może nawet

przystojniejszy. Czas obchodził się z nim bardzo łagod­

nie. Jako trzydziestoletni mężczyzna, Grant był...

Nie znajdowała słów. Uśmiechnęła się do siebie w du­

chu. Grant zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Kie­

dyś jej to nie przeszkadzało, ale teraz powinna być od­

porna na takie rzeczy. Denerwowała ją własna reakcja

i miała ją sobie za złe. Przecież Grant jasno dał jej do

zrozumienia, że nie jest w jego typie. „Jesteś zrówno­

ważona, solidna i ani trochę nie rozpieszczona". Pięknie.

Równie dobrze mógłby tak powiedzieć o psie albo koniu.

Usta jej zadrgały. No, może nie o koniu. Zapewne

uważał, że ona ma mniej osobistego uroku niż ognisty,

background image

piękny Joker. Dlaczego nie zdusiła w sobie tych niemą­

drych, szczeniackich uczuć, skoro wiedziała, że Grant nic

do niej nie czuje?

Nagle przyszło jej do głowy, że być może robi to spe­

cjalnie. Może instynkt obronny nakazywał jej skupić

uwagę na Grancie, żeby ociągnąć jej myśli od dręczących

wspomnień. Umysł w samoobronie potrafi działać w bar­

dzo dziwny sposób. Niejednokrotnie była tego świad­

kiem.

A więc tylko jej się zdaje, że na jego widok serce

bije jej szybciej, że ogarnia ją czułość, kiedy patrzy na

niego, jak zmęczony ciężką pracą śpi w fotelu, trzymając

w stwardniałych rękach tom Szekspira? Nie bardzo w to

wierzyła, ale...

- Sprawdzasz, ile trzeba czasu, żeby zamarznąć na

kość?

Odwróciła się gwałtownie. Grantowi znów udało się

ją zaskoczyć. Jak on to robi? Zwykle zachowywała czuj­

ność i trudno było ją podejść. Wyniosła to przyzwycza­

jenie z pracy.

- Uwielbiam pierwszy śnieg - powiedziała. Miała

nadzieję, że rumieńce na jej policzkach wyglądają na wy­

wołane mrozem.

- Tutaj nie jest tak jak w mieście. Żaden pług nie

oczyści ci drogi. Przestanie ci się tu podobać, kiedy za­

sypie nas na dwa metry i przez wiele dni nie będzie moż­

na wyjść z domu.

Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem.

- Ciągle mi powtarzasz, że pochodzę z miasta. My­

ślisz, że o tym zapomniałam?

background image

Wzruszył lekko ramieniem.

- Tak tylko mówię, dla przypomnienia.

Zastanawiała się, komu chce o tym przypomnieć.

Wróciła pod osłonę werandy.

- A więc chcesz mi przypomnieć, że jestem z miasta?

Mało prawdopodobne, żebym o tym zapomniała.

- Zgadza się. Dziewczyny z miasta nigdy o tym nie

zapominają. - Grant stanął obok niej i spojrzał na biały

krajobraz. - Czasami lubią odwiedzać takie odludne

miejsca, zwłaszcza kiedy jest ciepło, słonecznie i na łą­

kach baraszkują cielęta i źrebaki, ale nie zamieszkałyby

tu nigdy.

Mówi o Kristinie, pomyślała Mercy. Z ust przyjaciół­

ki usłyszała kiedyś niemal identyczne słowa. „Dla Granta

ranczo to całe życie. Owszem, muszę przyznać, że tamta

okolica ma swoje szczególne, dzikie piękno, no i małe

zwierzątka są takie urocze, ale tam nie ma latarni ani

neonów!".

- Kristina... - zaczęła Mercy i zaraz urwała. Nie by­

ła pewna, czy powinna ciągnąć ten temat. Trochę się bała,

że obróci się to przeciwko niej.

Grant znów lekko wzruszył ramionami.

- Może nie byłaby taka rozpuszczona, gdyby musiała

tu mieszkać przez jakiś czas, z dala od wielkomiejskich

świateł i blichtru. Ale ona nie potrafiłaby żyć nigdzie in­

dziej.

- To tobie chyba należałoby o czymś stale przypo­

minać - oznajmiła cicho Mercy. - Nie jestem Kristina.

- Ani twoją matką, dodała w duchu, myśląc, że te słowa

pewnie uraziłyby Granta.

background image

- Nie, nie jesteś Kristiną - zgodził się bez oporu. -

Ale też jesteś dziewczyną z miasta.

- A dziewczyna z miasta zawsze będzie dziewczyną

z miasta, tak? - Jego uprzedzenie zaczynało ją trochę iry­

tować, chociaż częściowo już rozumiała, dlaczego jest

to dla niego tak drażliwa sprawa.

- Ciężko jest się zmienić - oświadczył, starając się,

by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej dyplomatycznie.

- Ja też nie potrafiłbym się przystosować do miejskiego

trybu życia. Zawsze to wiedziałem.

- Nawet kiedy miałeś cztery lata?

Uśmiechnął się, chociaż nie nazbyt radośnie.

- Wiedziałem o tym jeszcze wcześniej. To jest mój

dom. Zawsze tak było i będzie.

Mercy usiadła na pięknej, bujanej ławce z rzeź­

bionego drzewa cedrowego, która prostemu, funkcjonal­

nemu domowi nadawała zdecydowanie cieplejszy wyraz.

- Ojciec kupił ją dla mamy na rocznicę ślubu - wy­

jaśnił Grant. - Kazał ją sprowadzić z małego sklepu na

obrzeżach San Antonio. Miał nadzieję, że jeśli mama bę­

dzie na niej często siadywała, to doceni piękno okolicy.

Owszem, doceniła je, ale to nie wystarczyło. A może sta­

ło się to za późno? Już się zdecydowała na wyjazd.

- A ty kopnąłeś ojczyma w kostkę i stanowczo po­

wiedziałeś mamie, że nie chcesz z nimi jechać, kiedy cię

o to poprosiła.

- Miałem tylko cztery lata. - Grant również poczuł

narastającą irytację. - Chciałem, żeby ojciec i matka

znów byli razem. Wydawało mi się, że jeśli zostanę na

ranczu, to i ona w końcu tu wróci.

background image

- Ale była już żoną Nate'a.

- Dla czteroletniego chłopca to nie miało większego

znaczenia. - Skrzywił się. - Mimo wszystko żałuję, że

wtedy go kopnąłem.

- Jakoś to przeżył - odparła Mercy trzeźwo. - On

kocha twoją matkę.

- Wiem. Czasami mi się wydaje, że to jedyna osoba,

którą naprawdę kocha. Owszem, dba o swoje dzieci,

ale...

- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Dopiero nie­

dawno poznałam Jane i Michaela, ale wydaje mi się, że

żadne z nich nie ma pewności, co tak naprawdę ich ojciec

do nich czuje. - Zerknęła na Granta z ukosa. - Ty przy­

najmniej nie możesz mieć wątpliwości, że matka cię

kocha.

- Już ich nie mam. Ale kiedy mój mały podstęp nie

wypalił, nie byłem tego taki pewien. Dopiero kiedy skoń­

czyłem dziesięć lat, przestało mnie to dręczyć.

- Matka uszanowała twoją decyzję.
- Tak. Zawsze szanuje moje decyzje. Musi to być dla

niej dość trudne, ponieważ większość ludzi uważa, że

marnuję sobie tutaj życie.

- Marnujesz życie?

Złożył ramiona na piersi. Mercy zastanowiła się, jakie

słowa sprawiły, że przybrał tę obronną pozycję. Przybierał

ją zresztą dość często.

- „Jesteś bystrym facetem, Grant, mógłbyś wymyślić

coś lepszego" - cytował z goryczą. - „Masz wyższe wy­

kształcenie, Grant, co robisz na tym odludziu, wśród

krów? Zmarnowane cztery lata nauki w college'u".

background image

Mercy spojrzała mu prosto w oczy.

- Ale ty właśnie to chcesz robić, prawda?

- Zawsze tylko to chciałem robić. - Determinacja

w jego głosie świadczyła, że nieraz musiał bronić swego

wyboru.

- Powiedz tym, którzy cię krytykują, żeby pilnowali

własnego nosa. - Spojrzał na nią zaskoczony. - Spotka­

łam bardzo wielu ludzi schwytanych w pułapkę zniena­

widzonej pracy. Wiem, co to potrafi zrobić z człowiekiem

i jego otoczeniem. Jeśli twoja praca cię uszczęśliwia, to

znaczy, że dobrze wybrałeś.

Uśmiechnął się do niej niespodziewanie ciepło, a Mer­

cy odniosła wrażenie, że nagle zaświeciło słońce.

- Tak właśnie powiedziała mi matka, kiedy ostatnio

kolejny raz miałem poważną rozmowę z Nate'em - od­

rzekł Grant.

- Bardzo mądrze z jej strony. Wydaje mi się, że naj­

trudniejszym zadaniem dla rodzica jest uszanowanie de­

cyzji własnego dziecka, jeśli się z nią nie zgadzają.

Grant oparł się o słupek werandy i spojrzał na Mercy

z zastanowieniem.

- Mówisz tak z doświadczenia?

Skinęła głową.

- Moi rodzice chcieli, żebym została lekarką.

Grant zamrugał oczami.
- Lekarką? A zostałaś policjantką. Do dość radykalna

zmiana.

- Nie byli nią uszczęśliwieni. Złożyłam podania do

kilku college'ów z doskonałymi wydziałami medyczny­

mi. Do wszystkich zostałam przyjęta. Bardzo chciałam

background image

pomagać ludziom, ale doszłam do wniosku, że nie jako

lekarz. - Uśmiechnęła się smutno i ironicznie. - Wtedy

tak mało wiedziałam o życiu.

- Czego nie wiedziałaś?

- Nie wiedziałam, że połowa ludzi, z którymi stykam

się w pracy, wcale nie chce, żeby im pomagać. Oni chcą,

żeby policja naprawiała ich błędy. - Zadrżała. - Inni

oczekują, że policjant na stałe rozwiąże ich problemy.

Nie stać ich na to, żeby samemu pociągnąć za cyngiel,

więc chcą wszystko urządzić tak, żeby zrobił to za nich

glina. Jakbyśmy byli maszynami bez żadnych uczuć...

- Urwała nagle, zdając sobie sprawę, że mówi coraz głoś­

niej i za chwilę może całkiem stracić kontrolę nad emo­

cjami. - Przepraszam... Nie chciałam...

Zagryzła wargę, by powstrzymać słowa cisnące się

na usta. Poczuła kłucie pod powiekami. Niepotrzebnie

zaczęła mówić o najtrudniejszych aspektach swojej pra­

cy. Przez to znów powróciły do niej myśli o wszystkim,

co w niej było najgorsze. Spokój, który okazywała od

chwili przybycia na ranczo, był chyba tylko pozorny.

Znowu zadrżała i nie był to efekt chłodu.

Nie wiedziała nawet, kiedy Grant usiadł obok niej na

huśtawce. Była zbyt zaskoczona, by zareagować, kiedy

otoczył ją ramionami. Promieniujące od niego siła i cie­

pło dawały jej poczucie spokoju i wyciszenia.

- To trudna i niebezpieczna praca, Mercy - rzekł ła­

godnie. - Zawsze to wiedziałem, ale nigdy nie zastana­

wiałem się, jak to znoszą ludzie, którzy ją wykonują. Aż

do tej chwili.

Słychać było, że mówi to z niekłamaną troską, lecz

background image

Mercy nabrała czujności. W jej obecnym stanie umysłu

ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie oferował Grant,

były zbyt kuszące i zbyt niebezpieczne.

Wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie robić

tego zbyt gwałtownie. Chciała jak najszybciej odsunąć

od siebie poczucie bliskości.

- Przepraszam, że tak się przed tobą rozkleiłam - oz­

najmiła sztywno.

Spojrzał na nią uważnie, ale nie starał się jej przy­

ciągnąć z powrotem do siebie, nic jej też nie odpowie­

dział. Wstała i odstąpiła na bezpieczną odległość.

- Ostatnio... dużo myślę na temat swojej pracy

i mam coraz więcej wątpliwości - odezwała się, kiedy

cisza stała się zbyt napięta. - Ale to nie znaczy, że musisz

wysłuchiwać moich łzawych wynurzeń.

- Chyba dobrze by ci zrobiło, gdybyś się przed kimś

wygadała - odparł po chwili.

Ale nie przed tobą, pomyślała Mercy. Nie mogła po­

dzielić się najskrytszymi myślami z tym mężczyzną, któ­

ry i tak już wystarczająco zburzył jej dość niepewny

i wątły spokój umysłu.

- Najpierw sama muszę wszystko przemyśleć - oz­

najmiła.

- Widzę, że jesteś tak samo uparta jak dwanaście lat

temu.

- Po prostu chcę sama uporać się ze swoimi proble­

mami, a to wcale nie znaczy, że jestem uparta.

- Ja mówiłem tylko o rozmowie na temat twoich pro­

blemów. Czy to by naruszyło twoje poczucie niezależ­

ności?

background image

Spojrzała na niego ostro.

- Zawsze mi się wydawało, że według mężczyzn ko­

biety za dużo gadają o swoich kłopotach.

- Może właśnie chodzi o to, że za dużo przebywasz

w towarzystwie mężczyzn i straciłaś umiejętność dziele­

nia się swoimi myślami. Czy gliniarze obnażają przed

sobą dusze?

Mercy groźnie zmarszczyła czoło, ale po chwili do­

strzegła wesołe iskierki w niebieskich oczach Granta i się

rozchmurzyła.

- Gliniarze duszą wszystko w sobie, dopóki nie eks­

plodują - wyjaśniła ironicznie. - Tak przynajmniej robi

większość.

- A ty?

- Ja nie mam zamiaru eksplodować. Nie należę do

tego typu. Tak przynajmniej twierdzi nasz wydziałowy

psycholog.

- Byłaś u psychologa?

- Tego wymaga procedura po... po użyciu broni.
- Pomogło ci to?

- Trochę. - Spojrzała na zaśnieżony krajobraz. Już

dłuższy czas siedziała bez ruchu i zaczynało jej się robić

zimno. - Powiedział mi, że przyjazd tutaj to dobry po­

mysł.

- A tobie jak się wydaje?
- Tak, to chyba był dobry pomysł. To piękna okolica.

W naturze jest coś, co do mnie przemawia, coś czystego,

pierwotnego. Owszem, panują tu surowe warunki, ale

świat jest taki czysty, pozbawiony zła. To... po prostu

życie.

background image

Grant patrzył na nią wyraźnie zaskoczony.

- Ja... ja czuję to samo. Właśnie dlatego tylko tutaj

mogę być naprawdę szczęśliwy.

Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

Oboje czuli wyraźnie, że tworzy się między nimi nagła

i niespodziewana więź.

Uczucie to było tak silne, że niemal wystraszyło

Mercy; nie chciała się mu poddawać, nie chciała w ogóle

czegokolwiek odczuwać, w tej chwili była zbyt bez­

bronna. Niestety, tak zareagowało jej serce i rozum nie

miał już nic do powiedzenia. Postanowiła stworzyć

dystans między sobą i Grantem, choć była też świado­

ma, że wydarzyło się między nimi coś ważnego. Jak

zwykle nie zamierzała tego ukrywać, zwłaszcza przed

sobą.

- Spodziewałam się, że znajdę tu spokój i dziką przy­

rodę, ale nie przewidziałam... że znajdę się w rozterce.

Popatrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej my­

ślach. Poczuła się nieswojo.

- W rozterce?

Popełniłaś błąd, Brady, powiedziała sobie w duchu.

- Na przykład teraz jest mi bardzo zimno i chyba mu­

szę stąd iść - oznajmiła głośno.

Szybko wstała z huśtawki i wróciła do ciepłego do­

mu, bojąc się, że za chwilę znów powie coś, czego będzie

żałować.

Meredith Cecelia Brady...

Żadna inna kobieta nie potrafiła tak wytrącić go

z równowagi. Miała tę zdolność już jako dziecko.

background image

Grant przewrócił się na drugi bok i naciągnął na głowę

grubą puchową kołdrę, chociaż nie było mu zimno. Śnieg

z krótkimi przerwami padał przez cały dzień i noc, a je­

go warstwa na dachu tworzyła dodatkową izolację przed

chłodem. Chociaż zerwał się lekki wiatr, w domu było

cieplej niż przy bezśnieżnej pogodzie.

Ludzie, którzy ustalili, że zima zaczyna się w grudniu,

chyba nigdy nie byli w Wyoming, pomyślał Grant. Tutaj

zima zupełnie nie przejmuje się kalendarzem i przycho­

dzi, kiedy ma ochotę. To jednak nie pogoda zajmowała

teraz jego myśli.

Dwanaście lat temu Mercy potrafiła wytrącić go

z równowagi i zachowała tę zdolność do tej pory. Tylko

teraz robiła to w zupełnie inny sposób, o wiele bardziej

niepokojący i skuteczny.

Nie dawała mu spokojnie zasnąć, chociaż zwykle po

długim dniu wytężonej pracy spał jak kamień. Teraz prze­

wracał się z boku na bok, nasłuchiwał każdego dźwięku

na zewnątrz, patrzył w sufit i z wysiłkiem powstrzymy­

wał się, by co chwila nie zerkać na zegarek, w oczeki­

waniu godziny, kiedy będzie mógł wstać.

Kolejny szelest za oknem sprawił, że Grant odwrócił

się na plecy i jęknął z irytacją. Lepiej by było, gdybyś

zwlókł się z łóżka, McClure, i zabrał się do jakiejś roboty,

zamiast tracić czas na rozmyślania o Mercy, pomyślał.

Gdyby od razu to zrobił, pewnie miałby już za sobą po­

łowę codziennych obowiązków.

Ciekawe, o jakie „rozterki" jej chodziło.

Irytujące rozmyślania przerwał mu dźwięk przypomi­

nający skrzypienie otwieranych drzwi frontowych. Do-

background image

szedł do wniosku, że to może być tylko Walt. Może coś

się stało?

Wstał z łóżka i ubrał się pośpiesznie, nie tylko z po­

wodu panującego w sypialni zimna. Wciągnął grube, we­

łniane skarpety, ale buty wziął w rękę. Być może wcale

nie będzie musiał ich wkładać, a poza tym nie chciał

głośnym tupaniem obudzić Mercy.

Kiedy wyszedł na korytarz, stwierdził, że Mercy i tak

najprawdopodobniej już nie spała - drzwi do pokoju go­

ścinnego stały otworem. Mijając je, zerknął do środka

i zobaczył, że koce i niebieska kołdra leżą na łóżku

w nieładzie, świadcząc o niespokojnej nocy tego, kto pod

nimi spał, czy raczej, tak jak on, usiłował zasnąć. Mercy

pewnie też usłyszała dźwięk, który go zaniepokoił, i ze­

szła na dół, żeby sprawdzić, co to jest.

- Walt?! - zawołał, schodząc po schodach.

Żadnej odpowiedzi. Przyśpieszył kroku. Wpadł do sa­

lonu, ślizgając się na drewnianej podłodze. Tam zatrzymał

się jak wryty. Drzwi frontowe stały otworem.

Zrozumiał, że to nie Walt. Nigdy nie zostawiłby otwar­

tych drzwi, zwłaszcza w taką noc, kiedy na dworze sza­

lała śnieżyca.

- Mercy? - Nadal żadnej odpowiedzi.
Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Trochę zirytowany

podszedł do drzwi prowadzących do kuchni. Ciemność

i cisza. Ruszył do drzwi frontowych, po drodze dokła­

dając trochę drewna do pieca. Zamknie te przeklęte drzwi,

a potem się zastanowi, co się stało. Nie mógł otworzyć

ich wiatr - zawsze pamiętał, żeby zamknąć je dokładnie.

background image

A Mercy, chociaż wychowała się w mieście, na pewno

nie była taka niedbała.

Oparł rękę na klamce, wyjrzał na dwór i zrozumiał,

że Mercy wyszła z domu. Na świeżym śniegu, zalegają­

cym deski werandy, widniały ślady małych stóp.

Co się, u diabła, dzieje?

Szybko włożył buty, zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę

i chwycił latarkę z półki. Wyszedł na werandę i zamknął

za sobą drzwi.

Ślady wiodły w dół po schodach, potem prosto, na­

stępnie skręcały w prawo, ku głównej stajni.

Podążył w tamtą stronę, krzywiąc się, kiedy ostry

wiatr uderzył go w twarz. Właśnie przez ten wiatr miał

wrażenie, że jest zimniej niż w istocie.

Obudził się w nim gniew. Po co Mercy wychodziła

z domu w środku nocy, i to przy szalejącej śnieżycy?

Czy nie zdawała sobie sprawy, że to niebezpieczne? Biała

kurtyna śniegu sprawia, że łatwo stracić orientację, zgubić

drogę i zamarznąć na śmierć nawet kilka metrów od bez­

piecznego schronienia, niewidocznego w zamieci? Co ją

opętało? Czyżby nagle straciła cały rozsądek? Już mu

się wydawało, że nie jest typową dziewczyną z miasta,

ale teraz...

Szedł coraz szybciej, wytężając wzrok, by nie zgubić

śladów, które z każdą chwilą stawały się mniej widoczne,

ponieważ śnieg nie przestawał padać. Nawet silne światło

latarki nie przydawało się na wiele. Oślepiało go, odbi­

jając się od białej powierzchni.

Jakieś dwadzieścia metrów od domu zgubił trop. Do­

myślił się jednak, że musiał wieść do stajni. Miał na-

background image

dzieję, że się nie myli. Rozsuwane drzwi były zamknięte,

ale nie na skobel.

Otworzył je i wszedł do środka, czując, jak narasta

w nim napięcie.

Wtedy zobaczył Mercy. Leżała zwinięta w kłębek, tuż

przed boksem Jokera.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Joker zarżał jakby żałośnie, a Grant przerażony pod­

biegł do Mercy. Pośliznął się na słomie, ale nie upadł.

Joker znów zarżał i wystawił głowę przez otwartą górną

połowę drzwi od boksu, jakby się bał, że Grant nie za­

uważy leżącej dziewczyny.

Mercy dygotała. Objęła się ramionami, jakby chciała

opanować dreszcze albo się ogrzać. W stajni było dość

ciepło, ale nie tak jak w domu, w dodatku na pewno zma­

rzła, idąc przez zasypane śniegiem podwórze.

Grant przykląkł przy niej i zauważył, że jej instynkt

samozachowawczy jednak funkcjonował. Przed wyjściem

włożyła ciepłe buty i kożuszek. Ale co miała pod spo­

dem? Jakąś cienką, zieloną szmatkę. Coś, co wyglądało

jak zwiewna nocna koszulka.

- Czyś ty zupełnie zwariowała? - warknął, chwytając

ją za ramiona.

Posadził ją i już miał wygłosić jadowite kazanie, gdy

podniosła na niego wzrok. Kiedy zobaczył jej oczy, cały

jego gniew gdzieś się rozpłynął, a srogie słowa zamarły

mu na wargach. Nigdy jeszcze nie widział nikogo w sta­

nie tak kompletnego załamania. Źrenice Mercy były roz­

szerzone i pełne grozy. Zrozumiał, że drży nie z zimna,

background image

tylko z napięcia. Wyglądała jak człowiek ścigany przez

demony.

- Mercy? - powiedział cicho i tak łagodnie, jak

umiał. - Co ci jest? Co się stało?

Otoczył ją ramionami, a ona kołysała się, cicho jęcząc.

Wiedział, że nie może jej teraz o nic wypytywać. Poza tym

domyślał się, co doprowadziło ją do takiego stanu.

Otworzył dolną połowę drzwi do boksu. Może nie po­

winien tak ufać ognistemu Jokerowi, ale założył, że zwie­

rzę, które tak uwielbia Mercy, nie zrobi jej krzywdy. No

i ciepło końskiego ciała na pewno pomoże Mercy się roz­

grzać. Wniósł ją do środka i ułożył na czystej słomie.

Zamknął drzwi, usiadł obok niej, rozpiął kurtkę i przy­

ciągnął dziewczynę do siebie, by dodatkowo ogrzać ją

własnym ciałem. Nie opierała się, nie starała się odsunąć,

co powiedziało mu więcej o jej stanie niż jakiekolwiek

słowa.

Joker zarżał cicho i obwąchał czubek głowy Mercy.

- Nic jej nie będzie - zapewnił go Grant, zupełnie

się nie przejmując, że rozmowa z koniem to dosyć ab­

surdalne zajęcie. Jego słowa miały właściwie dodać otu­

chy Mercy. No i jemu samemu. - Musi tylko się rozgrzać

i uspokoić - mówił, nadal udając, że zwraca się do konia.

Joker jednak najwyraźniej go zrozumiał, bo znów zarżał,

jakby chciał potwierdzić jego słowa.

Grant dawno już nie pocieszał kobiety. W przeszłości

zdarzało mu się to kilka razy, ale nawet nie był pewien,

czy robił to skutecznie. Zwykle chodziło o Kristinę, kie­

dy ta popełniła jakiś drobny grzeszek, albo o matkę, kie­

dy Nate zaszedł jej za skórę.

background image

Nigdy jednak nie miał do czynienia z tak bardzo zgnę­

bioną i załamaną kobietą, może dlatego, że żadna

z kobiet w jego otoczeniu nie musiała stawiać czoła ta­

kim wyzwaniom, jakie przed Mercy stawiała jej trudna

praca.

Długi czas po prostu siedział, trzymając drżącą dziew­

czynę w objęciach i starając się ocenić, czy jej stan się

poprawia. Oparła głowę na jego ramieniu, a Joker co

chwila dotykał nozdrzami włosów Mercy, jakby chciał

wydobyć z niej jej zwykłą reakcję na jego zaczepki -

udawane oburzenie. Tym razem się nie doczekał.

Grant dopiero teraz zobaczył, jak wyglądają jej włosy.

Były złociste i miękkie w dotyku. Czuł bijący od nich

lekki zapach szamponu jabłkowego, dzięki któremu, jak

żartobliwie wyjaśniała, robiła takie piorunujące wrażenie

na Jokerze. Przede wszystkim jednak czuł drżenie jej

ciała.

Zauważył, że pod nocną koszulą nie ma nic. Delikat­

na, cienka tkanina spływająca spod kożuszka na jej nogi,

dziwnie kontrastowała z ciepłymi butami o wysokich

cholewkach. Wyobrażał sobie, jak zieleń koszuli musi

pięknie podkreślać szmaragdową barwę oczu Mercy. Pod­

świadomie wyczuwał, że jego ciało instynktownie reaguje

na jej bliskość, ale natychmiast zdusił w sobie takie re­

akcje. Gdyby chciał teraz tę bliskość wykorzystać, za­

chowałby się niegodnie i obraźliwie. Mercy nie zasługi­

wała na takie zachowanie.

Grant mówił nadal, choć nie bardzo sam siebie rozu­

miał. Po prostu wypowiadał ciepłe, kojące słowa, jakby

uspokajał spłoszonego konia. Przytulił Mercy do siebie,

background image

jednak nie tak mocno, by poczuła się schwytana w pu­

łapkę, o co przy tak znacznej różnicy wzrostu i budowy

nie było trudno.

Pozwoliła mu się obejmować. Wtuliła się w niego,

lekko drżąc, ale nie wypowiedziała ani słowa. W końcu,

kiedy jej dygot ustał, Grant również zamilkł, ale dalej

ją obejmował.

Joker również się uspokoił, lecz nadal czujnie patrzył

na Mercy, i to z taką uwagą, że Grant zaczął się zasta­

nawiać, czy koń nie rozumie więcej, niż się wydaje. Wie­

dział, że zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi.

Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo siedzieli bez ru­

chu, zanim Mercy wreszcie się odezwała.

- Przepraszam... - Jej głos był matowy i cichy.

Grant milczał, mocniej obejmując ją ramionami. - Ja...

Poruszyła się i przesunęła głowę, jakby chciała przy­

tulić się do niego bliżej. Ten pełen ufności gest sprawił,

że poczuł ciepło wokół serca.

- Myślałam, że już nie wróci. Ten okropny koszmar.

Nie śnił mi się, odkąd tu przyjechałam.

A więc to jakiś straszny sen wygonił ją na mróz.
- Przepraszam, że po południu zacząłem rozmowę na

temat twojej pracy. Może właśnie przez to znów miałaś

niespokojną noc.

- Psycholog mówił mi, że powinnam o tym rozma­

wiać. - Usłyszał, że westchnęła cichutko. - Ty też tak

mówiłeś. Ale to bardzo trudne. Wszyscy moi znajomi...

znali Nicka. Też obchodzą teraz żałobę i wydawało mi

się, że nie powinnam z nimi rozmawiać o tym, co się

stało. To było takie okropne. Nie mogłabym im powie-

background image

dzieć całej prawdy. Jest zbyt straszna, zbyt krwawa, a to

są przecież jego przyjaciele, rodzina...

Urwała i znów zaczęła drżeć. Przyciągnął ją mocniej

do siebie. I tym razem nie opierała się, a nawet chętnie

dała się przytulić. Nie był pewien, czy chce usłyszeć, co

tak bardzo dręczyło tę dzielną kobietę, ale nie mógł też

znieść widoku jej cierpienia. Ze wszystkich sił starała

się opanować, chociaż miotające nią emocje wymykały

się spod kontroli.

- Powiedz mi - wyszeptał. - Wszystko mi opowiedz,

Mercy.

- Nie mogę.
- Możesz. - Joker trącił ją nosem, jakby i on zachę­

cał ją do zwierzeń. - Czy znalazłabyś lepszego słuchacza

niż ja? Nie znałem Nicka, wysłucham cię spokojniej niż

jego bliscy.

- Ale...

- Co się wydarzyło? Kristina powiedziała mi tylko,

że zginął na służbie.

- Nie zginął przypadkiem. To była egzekucja.

Teraz Grant miał już pewność, że nie chce tego słu­

chać, ale nie mógł się wycofać, kiedy wreszcie Mercy

się otworzyła.

- Mów dalej - zachęcił. Sam się zdziwił, że jego głos

brzmi tak spokojnie i pewnie.

- Pracowaliśmy nad... prowadziliśmy śledztwo.

Wyczuł, że specjalnie mówi ogólnikowo, lecz nie do­

magał się szczegółów. Wiedział, że policjanci o pewnych

sprawach nie rozmawiają z cywilami, bez względu na

okoliczności i stan ducha. Tak ich wyszkolono. Nawet

background image

na torturach mają podawać tylko nazwisko, stopień i nu­

mer. Tak to wygląda w wojsku, ale zapewne w policji

obowiązują podobne zasady.

- Nick dostał cynk od informatora, z którym od ja­

kiegoś czasu pracował, na temat morderstwa sprzed kilku

lat. Zginął wtedy policjant, jego przyjaciel. Nick ufał te­

mu informatorowi.

Coś w jej tonie pozwoliło mu przewidzieć dalszy ciąg.

- I to był błąd?

- Informator go zdradził i pomógł zastawić na niego

pułapkę. Ludzie, których rozpracowywaliśmy, czekali na

niego w magazynie, gdzie miał się spotkać z tym kapu­

siem. To była zasadzka, przygotowywana od samego po­

czątku.

Zadygotała gwałtownie i Grant odruchowo ścisnął ją

mocniej. W milczeniu zaczekał, aż się uspokoi. Nie

chciał słuchać dalszego ciągu. Wiedział, że jeśli nie bę­

dzie nalegał, Mercy nic więcej nie powie. Ale wiedział

też, że powinna wreszcie to z siebie wyrzucić.

- Dokończ - ponaglił ochrypłym głosem.
- Ja... Nie, nic. To nieważne. Nic już nie można

zmienić.

- Dokończ, Mercy.

Przez chwilę miał wrażenie, że odmówi. Ale wyczuł,

że mięknie, jeszcze zanim się odezwała. Mówiła nerwo­

wo, urywanie, a w jej słowach słychać było wściekłość

i poczucie winy.

- Związali mu ręce., na plecach. Strzelili mu... w tył

głowy.

- Cholera.

background image

- Nie miał najmniejszych szans. Mógł liczyć tylko

na mnie. A ja się spóźniłam. Kiedy przyszłam... on już

umierał.

Grant znieruchomiał. Nic o tym nie wiedział.

- Byłaś tam?

- Pracowaliśmy razem. Oczywiście, że tam byłam.

- Jej głos stał się szorstki i cierpki. - Nie na wiele mu

się przydałam. - Przełknęła ślinę i głośno nabrała powie­

trza. - Bardzo krwawił. Wokół było tyle krwi. W głowie

miał... - Znów zadygotała. - Jeszcze oddychał. Ale jego

oczy... były już,.. Skonał w moich ramionach.

- Mercy... - wyszeptał Grant.
- Gdybym tam była minutę wcześniej... Jedną głupią

minutę. Gdybym tylko nie zatrzymała się, żeby złożyć

meldunek i wezwać wsparcie... Gdybym poszła za nim

do magazynu, to...

- Mercy, przestań.

Poczuł, że potrząsa głową, negując wszelkie tłuma­

czenia i słowa pociechy, jakie mógł jej ofiarować.

- Nic nie rozumiesz? To moja wina, że zginął. Pra­

cowaliśmy razem, powinnam tam przy nim być, coś zro­

bić...

- Na przykład zginąć razem z nim? - zapytał bru­

talnie. Chciał przerwać ten ciąg samooskarżeń wynika­

jący z poczucia winy.

- Mogłam...
- Przecież w takiej sytuacji regulamin nakazuje wez­

wanie wsparcia, prawda?

- Tak, ale...

- W takim razie zrobiłaś, co do ciebie należało. To

background image

raczej twój współpracownik popełnił błąd. - Może nie

należało tak mówić o człowieku, który zginął na służbie,

ale Grant myślał teraz tylko o Mercy, o nieustraszonej

dziewczynie, nękanej strasznymi wspomnieniami i nie­

potrzebnym poczuciem winy.

- Był starszy stopniem. Powinnam iść za nim, a nie

czekać, aż...

- Gdybyś za nim poszła, już byś nie żyła. - Mówił

beznamiętnie, surowo, konkretnie. - Ludzie, którzy go

zabili, nie oszczędzają nikogo. Bez namysłu zastrzeliliby

i ciebie.

Bardzo chciał, by mu uwierzyła. Jemu wydawało się

to jasne jak słoneczny, zimowy dzień w Wyoming. Mercy

nic nie mogła zrobić, najwyżej dodać swoje nazwisko

do listy ofiar. Tymczasem przeżyła i nękało ją poczucie

winy, pogłębione przez fakt, że zamordowany był jej bar­

dzo bliski. W dodatku święcie wierzyła, że powinna była

dokonać jakiegoś cudu, by uratować mu życie.

Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy, zaakcep­

tować twardej rzeczywistości. Wyczuwał to. Była zbyt

bliska ofierze, by spojrzeć na tę tragedię z odpowiedniej

perspektywy. Patrzyła na nią przez mgłę bólu, rozpaczy

i poczucia winy. Jej udręczony umysł udzielał fałszy­

wych odpowiedzi na pytania, które sobie sama zadawała.

- Pamiętasz, jak kiedyś przyjechałem odwiedzić ma­

mę, a potem wyjechałem do północnej Minnesoty? - za­

pytał cicho.

Najwyraźniej nie chciała zmieniać tematu, ponieważ

dopiero po chwili skinęła głową. Grant raczej wyczuł ten

ruch, niż go zobaczył.

background image

- Wędrowałem po bardzo odludnych okolicach stanu.

Drugiego dnia zobaczyłem watahę wilków ścigającą jelenia.

To był młody jelonek, który oddzielił się od stada. Wilki

osaczyły go i zagryzły, a tymczasem reszta stada uciekła.

Nie był to przyjemny widok. Ale stado nie miało wyboru.

Żadne ze zwierząt nie musiało się nawet zastanawiać nad

decyzją. Ich działaniem kierował instynkt samozachowaw­

czy. Tylko ludziom przychodzi do głowy, że w tego typu

sytuacjach mają wybór. Czasami nie wiem, czy to dobrze.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Chcę powiedzieć, że ten jelonek sam się naraził na

niebezpieczeństwo, odłączając się od stada.

Mercy zesztywniała.

- Czy to znaczy, że według ciebie Nick sam jest wi­

nien swojej śmierci? Nie masz racji. Może miał obsesję

na punkcie... tego śledztwa, ponieważ chodziło o zamor­

dowanie jego przyjaciela, ale to był najlepszy gliniarz,

jakiego spotkałam.

Mercy najwyraźniej nie była jeszcze gotowa, by za­

akceptować fakt, że jej ukochany być może jest częścio­

wo winien temu, co się stało.

- Chodzi mi o to - wyjaśnił Grant - że w mieście

również można spotkać takie wilki. Działają tak samo

okrutnie jak te prawdziwe. A nawet gorzej, ponieważ wil­

ki zabijają z konieczności, żeby przetrwać. Gdybyś dała

im cień szansy, ci ludzie zabiliby również ciebie. Czy

Nick by sobie tego życzył?

Rozluźniła się i oparła na jego ramieniu.

- Nie - wyszeptała cichutko.

- Mercy, tak mi przykro. Wiem, że go kochałaś, ale

background image

nie ocaliłabyś go, najwyżej sama byś zginęła. Zadręczanie

się poczuciem winy nie wróci mu życia.

- Tak, kochałam go. Można powiedzieć, że to był

jeden z moich najbliższych przyjaciół.

Grant pomyślał, że dziwnie określa ukochanego.

- Pamiętam, co się czuje, kiedy się traci bliską osobę,

jaką pustkę to pozostawia - powiedział głośno.

Odetchnęła głęboko i Grant niemal poczuł, jak bierze

się w garść.

- Wiem, że mnie rozumiesz. Twoja matka powiedzia­

ła Kristinie, że bardzo się o ciebie niepokoiła, kiedy

zmarł twój ojciec.

Grant cofnął się lekko.

- Niepokoiła się? Nie wiedziałem. Nigdy wiele o nim

nie rozmawialiśmy.

- Ona go kochała, wiesz o tym, prawda?

- Tylko trochę za mało. - W jego głosie nie było go­

ryczy. Długie lata nad sobą pracował, by się z tym po­

godzić i teraz był niemal dumny, że potrafi mówić o tym

tak spokojnie.

- Za mało, żeby tutaj zostać? Może i tak. Ale go ko­

chała.

Grant westchnął.

- Wiem o tym. Chyba jednak nigdy nie żałowała

swojej decyzji wyjazdu.

- Nie. Żałuje jedynie tego, że nie było jej przy tobie,

kiedy dorastałeś. Tak mi powiedziała. I że gdybyś nie

był wystarczająco silny, niezależny i uparty, żeby dać so­

bie radę bez jej wsparcia, to ona nie mogłaby wykorzystać

drugiej szansy na szczęście, jaką dał jej los.

background image

Roześmiał się.

- Nieraz mi zarzucała, że jestem uparty jak osioł.

Z ust Mercy wydobyło się ciche parsknięcie. Nie był

to jeszcze śmiech, ale Grant doszedł do wniosku, że naj­

gorsze już minęło.

- Mam tylko nadzieję, że dzieci Nicka okażą się rów­

nie silne, jak ty kiedyś - powiedziała z troską.

- Nick... miał dzieci?

- Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Bez niego na pew­

no będzie im ciężko w życiu.

- Na pewno .. im jakoś pomożesz.

- Zrobię, co się da. W końcu jestem ich chrzestną

matką. Obawiam się jednak, że Allison szybko się nie

pozbiera.

Matka chrzestna? O co tu chodzi?

- Allison? - powtórzył Grant. Żadne konkretniejsze

pytanie nie przyszło mu do głowy.

- Żona Nicka.

- To Nick miał żonę? - zapytał oszołomiony.

Uniosła głowę.
- Oczywiście. Ożenił się z jedną z moich najbliż­

szych koleżanek - wyjaśniła, wyraźnie zdziwiona. - Sa­

ma ich ze sobą poznałam.

- Ale ja myślałem...

- Co myślałeś?
- No, podobno byliście sobie bardzo bliscy.

- Owszem, to prawda. - Głos jej lekko zadrżał. - Po­

wiedziałam ci, że to był jeden z moich najbliższych przy­

jaciół. Ale... nie tylko. Był ode mnie dziesięć lat starszy,

od piętnastu służył w policji. Pomógł mi przetrwać trudne

background image

początki, wiele mnie nauczył. Nigdy mnie nie rozpiesz­

czał, ale zawsze starał się, żebym się jak najwięcej do­

wiedziała o policyjnym rzemiośle. Byłam druhną na jego

weselu, razem cieszyliśmy się z narodzin Matta i Lisy.

Byliśmy jak rodzina.

Ta pełna uczucia, płynąca prosto z serca przemowa

sprawiła, że Grant poczuł się zawstydzony swoją pocho­

pną oceną związku łączącego Mercy i Nicka.

- A ja myślałem, że byliście... no, wiesz.

- Nie, nie wiem. Myślałeś, że co? - Urwała nagle,

kiedy dotarł do niej sens jego słów. - Sądziłeś, że byli­

śmy... kochankami?

- No, tak... - wydusił skrępowany. - Kristina mó­

wiła o was takim tonem...

Chyba nigdy w życiu nie czuł się równie niezręcznie.

Miał ochotę zapaść się pod ziemię i długo stamtąd nie

wychodzić.

- Powiedziała ci, że byliśmy sobie bliscy, więc od

razu doszedłeś do wniosku, że to był... jakiś romans?

- Ja...

- Nie powiesz mi chyba, że według ciebie kobieta

i mężczyzna nie mogą być po prostu przyjaciółmi?

- Nigdy tak nie mówiłem - odparł pośpiesznie, pra­

gnąc zakończyć ten temat. - Po prostu moja siostra tak

o was mówiła, że wyciągnąłem całkiem niewłaściwe

wnioski. Bardzo mi przykro z tego powodu.

Było mu nie tylko przykro. W jego myślach zapano­

wał okropny zamęt. Przerażała go brutalna historia opo­

wiedziana przez Mercy. Niepokoił go jej stan psychiczny

i poczucie winy, wstydził się swego pochopnego osądu...

background image

ale też ogarnęła go wielka ulga na wiadomość o tym,

że Mercy i Nicka nie łączyło żadne romantyczne uczucie.

I wcale mu się jego reakcja nie spodobała. Kiedy są­

dził, że jest pogrążona w żałobie po stracie ukochanego

mężczyzny, potrafił kontrolować swoje uczucia wobec

niej. Teraz jednak, gdy wiedział, że Nick był po prostu

przyjacielem, mężem jej bliskiej koleżanki, a ona w do­

datku była matką chrzestną jego dzieci, nie wiedział, co

począć ze swoimi splątanymi uczuciami.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Wyrzucała sobie, że nie podziękowała Grantowi za

cierpliwe wysłuchanie jej zwierzeń i psychiczne wspar­

cie. Przynajmniej nie zrobiła tego tak, jak należało. Taką

okrutną historię na pewno jest ciężko przyjąć nawet ko­

muś, kto nie był w nią osobiście zaangażowany. A prze­

cież Grant nie miał obowiązku słuchać jej zwierzeń i bo­

lesnych wspomnień.

Rozmyślała o tym, spacerując po śniegu w spokojny,

niedzielny poranek. Kiedy przypomniała sobie, jak ła­

godnie i czule Grant ją obejmował, poczuła, że się czer­

wieni.

Starała się nie myśleć o tym, co zrobił i co ona wtedy

czuła, jaką przyjemność dawał jej uścisk jego ramion.

Nie chciała przyznać sama przed sobą, że pomógł jej

bardziej niż ktokolwiek inny, po prostu dając jej swoją

bliskość i dotyk. Jego słowa, właściwie podobne do tych,

które wypowiadali inni, miały większą siłę i nieoczeki­

wanie dodały jej otuchy.

Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż słów, by zdusić

nękające ją poczucie winy, ale po raz pierwszy od tamtej

tragedii poczuła, że to jest możliwe. Może rzeczywiście

któregoś dnia uwierzy, że nie mogła nic zrobić? Niemal

uśmiechnęła się na myśl o tym, że ktoś mógł ją podej-

background image

rzewać o romans z Nickiem, którego zawsze traktowała

niemal jak starszego brata. Rozumiała, jak to się stało,

że Grant doszedł do takiego wniosku, nie wiedziała tylko,

dlaczego tak dziwnie się zachował, kiedy mu wyjaśniła

jego błąd. Wydawał się niemal... zmartwiony. Nie po­

trafiła tego pojąć.

Po nocnej zawierusze wstał pogodny dzień i śnieg za­

czynał już topnieć, lecz okolicę nadal przykrywał biały

całun. Spojrzała na wyrastające na horyzoncie góry. Na­

pawała się ciszą i spokojem, który zaczynał się udzielać

również jej. Miała nadzieję, że dzikie piękno otaczającej

ją przyrody oczyści jej zmęczony umysł i uzdrowi udrę­

czoną duszę.

Wiedziała, że nie powinna zbytnio ulegać urokowi te­

go miejsca. Miała tu zostać tylko dopóki mordercy nie

zostaną schwytani. Potem wyjedzie do miasta, pomoże

w wymierzeniu im sprawiedliwości i podejmie swoje

dawne obowiązki.

Usłyszała warkot silnika i spojrzała na żwirową drogę

wiodącą na ranczo od lokalnej szosy. Zobaczyła czerwo­

ny wóz z napędem na cztery koła, bez trudu pokonujący

zaśnieżoną trasę. To chyba ktoś miejscowy, pomyślała.

Pewnie matka Chippera, pomysłowa, zaradna i bystra Ri­

ta, wzór dla wszystkich kucharek świata.

Przestań, zganiła się w duchu Mercy. Takie myśli to

czysta... złośliwość. Słowa „zazdrość" nie chciała do sie­

bie dopuścić.

Ruszyła z powrotem do domu. Postanowiła, że za­

chowa się uprzejmie i powie Ricie, jak bardzo smako­

wały jej przygotowane przez nią potrawy, które jedli

background image

w ubiegłym tygodniu. Nawet odgrzewane po zamrożeniu

smakowały wybornie.

Jej postanowienie straciło trochę na sile, kiedy pode­

szła bliżej i zobaczyła Ritę we własnej osobie. Rzeczy­

wiście okazała się brunetką, ale w najśmielszych

wyobrażeniach Mercy nie spodziewała się, że jest tak

piękna.

Niosła przed sobą skrzynkę wypełnioną najróżniejszy­

mi produktami spożywczymi. Na wierzchu leżały dwie

duże torby, a jedna z nich chwiała się niebezpiecznie.

Mercy pośpieszyła na ratunek.

- Ojej! Dzięki. W tej torbie są jajka.
- Jasne. - Mercy wzięła również drugą torbę i Rita

odetchnęła z ulgą. - Zawsze tak jest, że spada torba

z czymś, co się najłatwiej tłucze.

Kobieta roześmiała się radośnie. Jej śmiech był bardzo

przyjemny dla ucha - Mercy przyznała to z ciężkim, tłu­

mionym westchnieniem. W ciemnych, urzekających

oczach Rity błyszczały ogniki humoru. A na palcu lewej

ręki lśniła ślubna obrączka.

- Nazywam się Rita - przedstawiła się brunetka. -

A ty pewnie jesteś Mercy.

- Tak mało tu kobiet, że nietrudno zgadnąć - odparła

Mercy z uśmiechem.

Razem wniosły skrzynkę i torby do kuchni. Rita znów

się roześmiała.

- Grant uprzedził mnie o twoim przyjeździe. Nie po­

wiedział mi tylko, że będziesz prawdziwą ozdobą tego

domu.

Mercy zamrugała oczami.

background image

- Eee... Dziękuję- wyjąkała, zaskoczona nieoczeki­

wanym komplementem.

- Za to mój syn opisał mi cię bardzo dokładnie. Zdaje

się, że całkiem zawróciłaś mu w głowie.

- Ja... nie chciałam - odrzekła ostrożnie.

Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Oczywiście za­

uważyła, że Chipper się w niej zadurzył, ale w końcu

rozmawia teraz z jego matką.

- Nic nie szkodzi, kochana. Martwiłoby mnie to, gdy­

by nie fakt, że Chipper zakochuje się średnio raz na mie­

siąc.

- Aha. To bardzo dobrze.

Rita znów roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Podo­

bnie jak Kristina, miała ujmującą osobowość, ale w zu­

pełnie innym stylu - bardziej swojską i otwartą. Była też

piękna, chociaż jej uroda stanowiła przeciwieństwo urody

jasnowłosej Kristiny.

Nagle Mercy poczuła się przy niej jak szara myszka.

- Gdzie jest Grant? - zapytała Rita.
- Zdaje się, że poszedł sprawdzić, jak się czuje źrebna

klacz. Walt trochę się o nią niepokoi.

- Pewnie chodzi o Lady. Walt zna się na koniach.

Można powiedzieć, że jest najlepszą końską położną

w całym stanie.

Mercy musiała się uśmiechnąć, słysząc, że poczciwy,

stary Walt został nazwany położną.

- Powinnam wziąć się do roboty - oznajmiła Rita.

- Miałam przyjechać wczoraj, ale Jim nie chciał, żebym

jechała w taką śnieżycę.

- Jim to twój mąż?

background image

- Tak. Szczęściarz z niego, co? - Wyjęła z torby pu­

szkę sosu pomidorowego i konspiracyjnie zniżyła głos.

- Oczywiście, tak naprawdę to ja mam szczęście, że się

ze mną ożenił, ale nigdy mu tego nie powiem.

Nie było wątpliwości, że mówi szczerze, i Mercy po­

czuła, że nagle opadło z niej napięcie. Obawiała się, że

wszystkie te uczucia odbijają się na jej twarzy, więc od­

wróciła się i zaczęła rozpakowywać torbę z zakupami.

Była tam mąka, biały i brązowy cukier, a na samym dnie

znalazła kolorową posypkę do zdobienia wypieków.

- To do świątecznych ciasteczek? - zapytała.

- Tak. Nie wiem dlaczego, ale Grant w tym roku za­

życzył sobie ciasteczek. Jeśli zdążę, jeszcze dzisiaj się

do nich zabiorę - oznajmiła. - To trochę wcześnie, ale

nie mogę mieć pewności, że w przyszłym tygodniu uda

mi się tu przyjechać. Tak to w zimie bywa.

Mercy kompletnie zapomniała, że święta miały na­

dejść za niecały miesiąc. Święto Dziękczynienia, spędzo­

ne w otoczeniu rodziny, nadwerężyło jej i tak już chwiej­

ny stan psychiczny. Zgodziła się wyjechać do Wyoming

między innymi dlatego, że chciała uniknąć Bożego Na­

rodzenia w rodzinnym domu. Bała się, że nie zniesie za­

mieszania, jakie na pewno czyniliby wokół niej rodzice.

Zamartwiali się o nią ponad wszelką miarę i chociaż ro­

zumiała ich niepokój i bardzo ich kochała, nie wytrzy­

małaby kilku dni nieustannych pocieszeń i zapewnień,

że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza że sama nie była

o tym przekonana.

- Mogłabym to zrobić za ciebie. To znaczy, upiec cia­

steczka - zaproponowała Mercy.

background image

Rita sprawnie rozpakowywała sprawunki, ale słysząc

niespodziewaną propozycję, zamarła w bezruchu, z wiel­

ką surową szynką w dłoniach. Spojrzała na Mercy trud­

nym do rozszyfrowania wzrokiem.

- Nie chcę wkraczać na twoje terytorium - szybko

zapewniła Mercy. - Chodzi mi o to, że nie potrafię go­

tować, ale za to piekę doskonałe ciasteczka.

Rita uśmiechnęła się promiennie.

- No to Grant będzie musiał sam uporać się z tą szyn­

ką. Może razem jakoś dacie sobie z nią radę. Wypisałam

na kartce szczegółowe instrukcje. - Odłożyła na stół owi­

nięte w folię mięso i znów zerknęła na Mercy. - Chipper

mi mówił, że jesteś policjantką.

- Zgadza się.

- To ciężka praca. A dla kobiety jeszcze cięższa niż

dla mężczyzny. Z wielu różnych powodów.

Mercy nie zamierzała zaprzeczać.

- To prawda.

- Podobnie jak prowadzenie rancza. Też jest trudniej­

sze dla kobiety.

- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. - Zas­

koczona Mercy zamrugała oczami. - Ale chyba masz

rację.

Rita wyjęła z ostatniej torby pomidory w puszce,

grzyby, cebulę i paczkę makaronu. Zapowiadało się, że

na kolację będzie spaghetti.

- Trzeba być twardym, żeby tu przetrwać - oświad­

czyła. - Większość ludzi z miasta nie nadaje się do ta­

kiego życia.

- Tak słyszałam - odrzekła krótko Mercy.

background image

- Aha. Pewnie Grant ci to mówił. To jeden z jego

ulubionych tematów.

- Mnie też się tak zdaje.

- Ma na tym punkcie coś w rodzaju obsesji. - Rita

sięgnęła do szafki po patelnię i zerknęła na Mercy z uko­

sa. - Ale nie bez powodu.

- Nie wątpię, że coś się do tego przyczyniło.

- To jednak dziwne. Można by przypuszczać, że z ta­

kim nastawieniem powinien się zainteresować którąś

z miejscowych dziewcząt. Niejedna ma na niego chrapkę.

- A on... nic?

- Chipper twierdzi, że Grant nigdy nie wychodzi

zabawić się gdzieś w barze. Nawet jeśli wszyscy chłop­

cy z rancza urządzają sobie jakąś imprezę, on zostaje

w domu.

- Prowadzenie rancza to nie kończąca się praca. -

Mercy dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jej słowa

zabrzmiały tak, jakby chciała bronić Granta.

Rita uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Tak, to trudne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje.

- Spojrzała prosto w oczy Mercy. - Wydaje mi się, że

jeśli ktoś jest na tyle twardy, żeby tak jak ty pracować

w policji, to umiałby przystosować się do każdego innego

życia, gdyby tylko chciał.

Mercy nie odwróciła spojrzenia.
- Gdyby tylko chciał - zgodziła się.

Rita uśmiechnęła się ciepło i serdecznie.

- A jeśli chodzi o ciasteczka, to proszę bardzo,

upiecz, jeśli masz na to ochotę - powiedziała.

background image

- Jak się tu dostałaś?

Mercy już jakiś czas wcześniej usłyszała znajome rże­

nie Jokera, więc widok Granta na czarno-białym ogierze

wcale jej nie zaskoczył.

- Przyszłam - wyjaśniła.

Cieszyła się, że stała na skalnym występie i jej oczy

były niemal na poziomie oczu Granta; inaczej musiałaby

zadzierać głowę i po chwili na pewno rozbolałby ją kark.

- Niezła wyprawa.

Nie zaprzeczyła. Skalny grzbiet, z którego roztaczał

się widok na ranczo, znajdował się w odległości dwóch

kilometrów od domu i przez większość drogi trzeba było

piąć się pod górę. Na szczęście śnieg wciąż topniał, więc

co prawda ziemia była wilgotna, ale Mercy przynajmniej

nie musiała przedzierać się przez zaspy.

Skalny występ osłaniały wielkie kamienie, chroniąc

ją przed wiatrem i kryjąc przed ludzkim wzrokiem. Ze­

brała się tu gruba warstwa sosnowego igliwia i liści, two­

rząc miękkie siedzisko. Mercy bardzo spodobał się ten

punkt obserwacyjny, z którego mogła podziwiać zaśnie­

żoną okolicę.

- Owszem, musiałam iść spory kawałek, ale cieszę

się, że znalazłam to miejsce. Tu jest tak spokojnie i ra­

dośnie. Wszystko wygląda bardzo czysto...

- Wiem - przyznał cicho Grant. - Kiedyś sam często

tu przychodziłem. Chowałem się tu podczas choroby ojca,

kiedy wydawało mi się, że dłużej tego nie zniosę.

- Jestem pewna, że to ci pomagało. - Wyznanie

Granta sprawiło, że poczuła ucisk w piersi. Przypomniała

sobie, jak czule i delikatnie obejmował ją minionej nocy.

background image

Wspomnienie to wywołało wiele mówiący rumieniec na

jej policzkach, więc szybko dodała lekkim tonem: - No

a poza tym, trochę wysiłku fizycznego dobrze mi zrobi.

- Na tej wysokości łatwo zemdleć. Musisz być w nie­

złej formie. - Grant oparł ręce na uchwycie siodła.

Uśmiechał się do niej szeroko. - W tych okolicach nikt

nie chodzi piechotą, chyba że nie ma wyjścia.

- No cóż. Ja chyba nie mam wyjścia - zauważyła

Mercy. - Przecież nie umiem jeździć konno.

Grant przestał się uśmiechać i zamyślił się.

- Chodzenie piechotą po tych górach to nie jest dobry

pomysł. Gdyby coś się stało, na przykład gdybyś się prze­

wróciła, to miałabyś spore kłopoty.

- A czy jadąc konno, byłabym mniej narażona na wy­

padek i kłopoty?

- Nasze konie rzadko się potykają. Stąpają bardzo

pewnie, potrafią chodzić po skalistym terenie.

- Ale najpierw trzeba wiedzieć, jak utrzymać się

w siodle - stwierdziła Mercy ponuro.

- To prawda. - Znów się roześmiał, a jej zaparło

dech w piersiach, tak samo jak w dzieciństwie. Upływ

lat najwyraźniej nic tu nie zmienił. - Jednak nawet jeśli

spadniesz z siodła, koń sam wróci do domu i w ten spo­

sób się dowiemy, że trzeba wyruszyć na ratunek. Wtedy

musiałbym poprosić o pomoc Rocky - ciągnął żartobli­

wie. Chodziło mu o córkę Eriki i Jake'a Fortune'ów, Ra­

chel, która założyła w Clear Springs firmę wynajmującą

samoloty, zanim wyszła za mąż za Lukę'a Greywolfa,

miejscowego lekarza. - A wtedy Lukę by się martwił i...

- Serdeczne dzięki - wpadła mu w słowo Mercy,

background image

krzywiąc się lekko. - I tak nie jeżdżę konno, więc to są

teoretyczne rozważania.

Grant zawahał się.

- Może powinniśmy coś zmienić - powiedział wre­

szcie.

- Co zmienić?

- Zmienić to, że nie potrafisz jeździć konno. - Mercy

spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

Miała chyba niezbyt inteligentny wyraz twarzy, bo Grant

parsknął śmiechem. - Nie miej takiej przerażonej miny.

Sama pewnie nieraz o tym myślałaś. Nawet kiedyś po­

wiedziałaś to głośno.

- Ja coś mówiłam na ten temat?

Skinął głową.

- Ależ mówiła, prawda, Joker?

Koń prychnął i kiwnął kilka razy łbem, jakby potwier­

dzał jego słowa. Mercy patrzyła na to z jeszcze większym

zdumieniem.

- Ten koń nie jest całkiem normalny - wymamrotała

pod nosem.

- Hej! - Grant żartował sobie z niej całkiem otwar­

cie. - On doskonale pamięta, jak mówiłaś, że przy nim

nawet taka dziewczyna z miasta ja ty chciałaby się uczyć

jazdy konnej. Żaden facet nie zapomni takich słów.

Mercy zmierzyła go czujnym spojrzeniem.
- Rzeczywiście - zauważyła.

Znów uśmiechnął się szeroko.

- Szkółka jeździecka zaczyna działalność jutro rano.

Zgłoś się.

- Ale naprawdę...

background image

- Nie jestem cierpliwym nauczycielem - ostrzegł -

więc lepiej się nie spóźnij.

- Grant, nie żartuj sobie. Wiem, że nie masz czasu

na takie...

- Przede wszystkim nie mam czasu na to, żeby się

martwić, gdzie jesteś i czy nic ci się nie stało. Nie mam

też czasu na szukanie cię w całej okolicy. Nauczysz się

jeździć, a ja przestanę się martwić. To chyba dobra wy­

miana.

- Nie musisz się o mnie martwić - zaprotestowała.

Nie chciała przyznać nawet sama przed sobą, że wizja

martwiącego się o nią Granta sprawiała jej dużą przyje­

mność.

- Ależ muszę - odparł beztrosko. - Gdyby coś ci się

stało, Kristina urwałaby mi głowę.

Kristina. Oczywiście, tylko o nią chodzi. Mercy stłu­

miła westchnienie. Dlaczego takie dziwne myśli przy­

chodzą jej do głowy? Zeszła ze skalnej półki i zdziwiła

się, że na ścieżce było o wiele chłodniej niż w małej,

naturalnej alkowie, osłoniętej od wiatru skałami.

- Kristina może też ukarać mnie jeszcze okrutniej -

dodał Grant, kiedy Mercy stanęła obok Jokera. - Może

tu przyjechać i siedzieć mi na karku przez całą zimę.

A wtedy chyba bym zwariował.

- A myślałam, że uwielbiasz swoją siostrę.
- Oczywiście, ale kiedy jest daleko stąd. To typowy

mieszczuch i tutaj nigdy nie jest szczęśliwa, a kiedy Kri­

stina nie jest szczęśliwa... - Znacząco zawiesił głos

i wzruszył ramionami.

- Ja też jestem mieszczuchem, co wytykasz mi przy

background image

każdej okazji - powiedziała Mercy. Zirytował ją ostry

ton własnego głosu, ale nie potrafiła się powstrzymać.

Poza tym od spoglądania w górę na wysokiego mężczy­

znę na wielkim koniu już zesztywniał jej kark.

- Sam nie wiem - stwierdził Grant w zamyśleniu,

jakby rozważał jakąś wielką zagadkę. - Zaczynam po­

dejrzewać, że dałoby się ciebie jakoś wytrenować.

- Ojej, serdeczne dzięki za komplement.
- Jutro o ósmej rano. O świcie muszę przepędzić kil­

ka sztuk bydła na pastwisko na wzgórzu.

- Grant...

- Kiwnij głową na znak zgody. Inaczej wrócisz na

ranczo piechotą.

- I tak zamierzałam wracać piechotą - zauważyła

dość cierpko.

- Owszem, ale nadarza ci się okazja wracać konno.

To znaczy, jeśli zgodzisz się na lekcje.

Właściwie, czy by jej to zaszkodziło? Przecież to na­

turalne, że jeśli wypoczywa się na ranczu, to jedną z atra­

kcji są lekcje konnej jazdy. W dodatku taka perspektywa

bardzo ją kusiła. Jeśli nauczy się jeździć, zyska dodat­

kową swobodę ruchów. Na przykład będzie mogła w po­

łowie krótszym czasie dotrzeć do tego miejsca. A jed­

nak. ..

- No dobrze - powiedziała szybko, żeby nie dać so­

bie czasu na wątpliwości.

- Świetnie. - Grant wyjął lewą nogę ze strzemienia.

- Joker tylko kilka razy miał na sobie dwóch jeźdźców,

ale mam nadzieję, że nie zaprotestuje. Wskakuj.

Mercy spojrzała na strzemię, które u tak wielkiego

background image

konia jak Joker znajdowało się na wysokości jej talii,

a potem podniosła wzrok na Granta.

- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała surowo.

- Aha, o czymś zapomniałem. Przepraszam. - Po­

chylił się i wyciągnął ku niej lewe ramię. - Włóż stopę

w strzemię, a ja cię podciągnę. No, spróbuj.

Zawahała się, ale w końcu wsunęła stopę w pokryte

skórą strzemię i wyciągnęła ramiona do Granta. Objął ją

w talii, więc ona instynktownie również go objęła. Po­

czuła ciepło jego ciała, napięte mięśnie pod grubą koszulą

i... coś, czego nie potrafiła określić. Spojrzała mu

w twarz. Patrzył na ich ręce, jakby również doznał tych

samych trudnych do nazwania uczuć.

- Grant? - Powiedziała to niemal szeptem.

Drgnął, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.

- No, hop do góry! - zachęcił.
Podciągnął ją do góry tak pewnie, że bez żadnego

wysiłku, nie bardzo wiedząc kiedy i jak, znalazła się na

grzbiecie konia - który okazał się o wiele wyższy, niż

się spodziewała.

- Ta nauka jazdy to chyba jednak nie najlepszy po­

mysł - stwierdziła, nerwowo spoglądając w dół.

- Chyba się nie wystraszyłaś, co? Taki policyjny ma-

cho w kobiecej skórze jak ty?

- Określenie macho zostawiam dla niektórych panów.

Grant wybuchnął śmiechem.
- Trzymaj się - polecił.

- Czego? - zapytała z rozpaczą. - Ty zająłeś strze­

miona i siodło. A ja mam tylko... - Do głowy przycho­

dziło jej jedno słowo, którego nie chciała użyć.

background image

- Zad - dokończył za nią Grant beztrosko. - Musisz

więc trzymać się mnie. Nigdy nie jechałaś na motocyklu

za kierowcą?

- Wtedy przynajmniej miałam podpórki pod stopami

- wymamrotała.

- Pojedziemy stępa - uspokoił ją. - Prawda, Joker?

Koń parsknął i na dźwięk swojego imienia lekko się

poruszył, a Mercy musiała wytężyć całą siłę woli, by nie

krzyknąć. Nie, to nie jest najlepszy pomysł, powiedziała

sobie w duchu, kiedy ruszyli do domu.

- To jest beznadziejne - stwierdził Grant z niesmakiem.
- Przepraszam - odparła pokornie Mercy.

- Oczom nie wierzę. Całe życie pracuję z końmi, ale

czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

- Przecież ja nic nie robię - zaprotestowała.

- Właśnie - rzekł kwaśno, a Joker znów zarżał do­

nośnie, wyraźnie zdenerwowany. - Jak widać, nie musisz

nic robić.

Gniady wałach, którego dosiadała Mercy, według za­

pewnień Granta jeden z najspokojniejszych koni na ran-

czu, zaczął nerwowo przebierać nogami, słysząc gniewne

rżenie ogiera. Mercy desperacko chwyciła się łęku siodła,

nie zważając na to, że wygląda śmiesznie. Jeszcze śmie­

szniej będzie wyglądała, jak spadnie. Wiedziała, że po

zaledwie trzech dniach lekcji nie jest jeszcze na tyle

wprawną amazonką, żeby się długo utrzymać na zdener­

wowanym wierzchowcu.

- Może powinnam jeszcze raz go uspokoić - zapro­

ponowała niepewnie.

background image

- Jasne. Będzie spokojny, dopóki znów nie wsią­

dziesz na innego konia. To niewiarygodne. Ten przeklęty

koń jest po prostu zazdrosny.

Mercy westchnęła. Gdyby nie to, że Grant był wy­

raźnie zirytowany, cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna.

Od samego początku stało się jasne, że jej lekcje bardzo

denerwują Jokera, czemu dawał wyraz coraz donośniej.

Chociaż wydawało się to wręcz niedorzeczne, wielki

ogier appaloosa najwyraźniej nie pochwalał tego, że Mer­

cy zadaje się z innymi końmi.

To dziwne, ale w pewien sposób jej to pochlebiało.

Przynajmniej jakiś przedstawiciel męskiego rodzaju na

tym ranczu darzył ją bezwarunkowym uwielbieniem.

Rzecz jasna, nie licząc Chippera, który nadal czerwienił

się jak burak, ilekroć się do niej odzywał, i który dopro­

wadzał ją do szału nieustannym dopytywaniem się, czy

czegoś jej nie potrzeba. No ale jego nie mogła brać pod

uwagę. Był za młody. Wydawał się nawet młodszy niż

osiemnastoletni chłopcy, których znała w mieście. A mo­

że to raczej osiemnastolatkowie z miasta wydawali się

nad wiek dojrzali, ponieważ postarzała ich wszechobecna

miejska brzydota. Miała nadzieję, że Chipper docenia

swoje szczęście.

Wiedziała, że myśląc w ten sposób, unika istoty pro­

blemu. Nie zwracała najmniejszej uwagi na zadurzenie

Chippera głównie ze względu na mężczyznę, który stał

nieopodal, ze złością spoglądając na Jokera. Jego bli­

skość, wymuszona przez lekcje konnej jazdy - przery­

wane wybuchami złości Jokera - wprawiała ją, oględnie

mówiąc, w niespokojny nastrój.

background image

- Gra wszystkim na nerwach - wymamrotał Grant.

- Nawet Ryzykant uciekł w góry, żeby go nie słuchać.

Wszystkie konie są zdenerwowane i moi pracownicy też

już mają dość jeżdżenia na znarowionych zwierzętach.

- W takim razie może będzie lepiej, jak przerwiemy

te lekcje - zaproponowała Mercy, starając się ukryć roz­

czarowanie. W głębi duszy wcale nie chciała rezygnować

z nauki. Kiedy mimo protestów Jokera udawało jej się

choć przez chwilę jechać spokojnie, nieoczekiwanie

stwierdzała, że jazda daje jej wielką przyjemność, nawet

jeśli odbywa się w zagrodzie przy stajniach.

- Nie ma mowy. Nie dam się szantażować koniowi

- wycedził Grant.

Joker znów zarżał gromko, a wałach zatańczył pod

Mercy niespokojnie. Grant chwycił go za uzdę i przy­

trzymał. Mercy zrozumiała, o co chodzi, i zsunęła się na

ziemię; nauczyła się tego już na pierwszej lekcji. Joker

odezwał się ponownie.

- Gdybym miała zwyczaj przypisywać zwierzętom

ludzkie emocje, to powiedziałabym, że tym razem zarżał

z satysfakcją - oświadczyła ironicznie.

- Mnie się też tak wydaje - potwierdził Grant. - Sa­

ma zobacz, jaki jest z siebie zadowolony.

Mercy podeszła do ogrodzenia. Joker natychmiast do

niej podbiegł i trącił ją nozdrzami, najwyraźniej dumny

z tego, że udało mu się „zrzucić" ją z konkurenta. Mercy

musiała się roześmiać. Poklepała konia po szyi. Joker po­

chylił głowę i głośno parsknął, a ona pociągnęła go za

ucho. Ogier nie tylko pozwolił jej na ten poufały gest,

ale miał przy tym wyraźnie zadowoloną minę.

background image

- Przez ciebie nie nauczę się jeździć, przystojniaku -

oznajmiła mu poważnym tonem. - Będę musiała siedzieć

w domu i oglądać tę przepiękną okolicę tylko z okna.

- Naprawdę myślisz, że tu jest tak pięknie?

Zerknęła przez ramię na Granta, który prowadził gnia-

dego wałacha. Koń nerwowo spoglądał na Jokera, ale

teraz, kiedy Mercy nie siedziała już na jego grzbiecie,

ogier z wyższością zignorował kolegę.

- Oczywiści, że tak - odrzekła. - Czy ktoś może się

nie zachwycić takim krajobrazem?

- Niektórzy się nie zachwycają. - Grant lekko wzru­

szył ramionami.

- To ich strata - stwierdziła zwięźle.

Grant milczał, lecz odniosła wrażenie, że w jego

oczach dostrzegła przelotny błysk, jednocześnie radosny

i pełen rezerwy.

- Ponieważ on tu zawinił - odezwał się wreszcie

Grant, wskazując na swojego czarno-białego ulubieńca

- to może powinien to odpracować.

- Co masz na myśli?

- Moim zdaniem powinien sobie przypomnieć, na

czym polegają dobre maniery. - Spojrzał na Jokera

ostrzegawczo. - Lekcje w naszej szkole jazdy jeszcze się

nie zakończyły.

- Aha! - Mercy rzuciła Jokerowi zatroskane spojrze­

nie. - Zdaje się, że narobiłeś sobie kłopotów.

- Zobaczymy, czy nadal będzie taki czupurny, kiedy

przebiegnie sto okrążeń po zagrodzie. Co ty na to?

Mercy zmarszczyła brwi.

- Ja?

background image

- To siodło nie będzie na niego pasowało - ciągnął

Grant, ruchem głowy wskazując na siodło gniadego. -

Jest zbyt wąskie. Z kolei moje siodło byłoby za szerokie

dla ciebie. Włożymy na niego siodło mojej matki, tylko

trzeba będzie trochę skrócić strzemiona. Mama jest od

ciebie wyższa.

- Większość ludzi jest ode mnie wyższa - odrzekła

Mercy mechanicznie. Nagle zrozumiała, do czego zmie­

rza ta rozmowa i oczy jej się rozszerzyły. - Chcesz, że­

bym na nim jeździła?

- Nie widzę innego rozwiązania. Nadal chcesz uczyć

się jeździć, prawda?

- Owszem, ale... Przecież on...

- Sam się zastanawiam, czy nie zwariowałem i nie

powinienem się zgłosić do psychiatry. Normalnie nie po­

zwoliłbym nowicjuszowi dosiąść żadnego ogiera, ponie­

waż ogiery zwykle są narowiste. Ale Joker to zupełnie

inny przypadek. Najwyraźniej upodobał sobie ciebie i za­

chowuje się przy tobie wyjątkowo łagodnie. Nie zrobi

ci krzywdy.

- Ależ Grant, to taki cenny koń...

- To tylko koń. Nie uznaję rozpieszczania koni, choć­

by nie wiem ile były warte. Joker pracuje jak każdy inny

wierzchowiec na ranczu. Dzięki temu utrzymuje dobrą

formę i wyrabia sobie charakter.

- A jeśli stanie mu się jakaś krzywda?

Grant uśmiechnął się niespodziewanie.

- Jesteś za mała, żeby mu zrobić większą krzywdę.
- Dzięki. - Przypływ dobrze znajomej irytacji odsu­

nął troskę o konia na dalszy plan. Zawsze się denerwo-

background image

wała, kiedy ludzie dawali jej do zrozumienia, że niski

wzrost i drobna budowa są swojego rodzaju upośledze­

niem.

- Powinnaś się martwić raczej o siebie. Jest bardziej

prawdopodobne, że to koń zrobi ci krzywdę niż odwrot­

nie. Może masz rację. Nie możemy ryzykować.

- Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę - odrzekła

lodowatym tonem, który mógłby zmrozić resztki śniegu,

topniejące w cieniu drzew i budynków.

- Świetnie. W takim razie kontynuujemy naukę, tak?

Już otworzyła usta, by szybko przytaknąć, ale zaraz

je zamknęła. Uderzyła ją pewna myśl.

- Specjalnie mi to powiedziałeś, prawda?

- Oczywiście - wyznał bez najmniejszej skruchy

i Mercy znów musiała się roześmiać.

- No, już dobrze, niech ci będzie. Nie mam nic prze­

ciwko manipulacji, o ile popycha mnie w kierunku,

w którym i tak sama chciałabym pójść.

Mimo wątpliwości Granta, w ciągu następnych dni Jo­

ker okazał się absolutnym dżentelmenem. Mercy jeździło

się na nim dużo lepiej i łatwiej niż na gniadym wałachu.

Mniej nią trzęsło, kiedy kłusował, a gdy zdarzało jej się

tracić równowagę, wielki koń jakby to wyczuwał i na­

tychmiast zwalniał.

- Zauroczyłaś go, nie ma co - orzekł Grant czwartego

dnia nauki jazdy na Jokerze, ze zdumieniem potrząsając

głową. Mercy zauważyła, że podczas lekcji ani na chwilę

nie spuszczał wzroku z ogiera. A to znaczyło, że cały

czas spoglądał też na nią.

Szybko zrozumiała, dlaczego ogarnęły ją takie wąt-

background image

pliwości, kiedy Grant zaproponował, że będzie ją osobi­

ście uczył jazdy. W głębi duszy wiedziała, że trudno jej

będzie znieść tę długotrwałą, przymusową bliskość. Grant

bardzo często przerywał lekcję, stawał obok niej i szcze­

gółowo coś wyjaśniał albo pokazywał jej właściwą po­

zycję w siodle. A wtedy, aż nazbyt często, musiał jej do­

tykać, ustawiać odpowiednio ramiona i nogi, ściągać

w dół pięty tak mocno, że potem bolały ją mięśnie łydek.

Jednak nawet odrętwienie i ból - a doświadczyła go

mnóstwo, ponieważ podczas jazdy musiała używać mięś­

ni, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała -

nie dokuczały jej tak bardzo jak przenikające ją dziwne

dreszcze, kiedy Grant się do niej zbliżał, albo nagłe fale

gorąca, które zalewały ją, gdy czuła jego dotyk. Na do­

datek nieraz przyłapała go na tym, że z dziwnym wyra­

zem twarzy wpatrywał się w swoją rękę przykrywającą

jej dłoń, albo odskakiwał jak oparzony, kiedy przypad­

kiem jej dotknął. W takich chwilach czuła się bardzo nie­

swojo.

Powtarzała sobie, że po prostu jest jedyną kobietą na

ranczu, a Grant to mężczyzna z krwi i kości, stąd u nie­

go takie zachowanie. Od wielu lat pracowała w męskim

towarzystwie, o mężczyznach wiedziała dużo i doskona­

le potrafiła dostrzec reakcje, które Grant gorączkowo sta­

rał się ukryć, a które były skutkiem zwykłej fizjologii.

Mówiła sobie, że byłaby naiwna, gdyby uwierzyła, że

taka reakcja jest czymś więcej niż tylko hormonalną od­

powiedzią organizmu na bliskość istoty płci przeciwnej.

Przecież Grant nie powiedział ani nie zrobił nic, co da­

wałoby jej podstawy do myślenia, że jest inaczej. Co wię-

background image

cej, widać było, że jemu samemu reakcje własnego or­

ganizmu bardzo się nie podobają.

Takie myślenie niewiele jej pomagało, zwłaszcza że

ciało zaczęło ją zdradzać. Co prawda było to o wiele

mniej widoczne - okazało się, że bycie kobietą ma zalety,

o których istnieniu nawet nie pomyślała - ale równie sil­

ne. Kiedy widziała Granta, serce zaczynało jej mocniej

bić, a kiedy jej dotykał, choćby po to, żeby bezlitośnie

ciągnąć jej pięty w dół, zapominała o oddychaniu.

W miarę upływu czasu coraz trudniej jej było to ig­

norować, a i Grant nie wyglądał na uszczęśliwionego.

Za każdym razem, gdy zdawał sobie sprawę, że przygląda

jej się zbyt długo albo dotyka jej, choć nie jest to ko­

nieczne, cofał się gwałtownie, odwracał wzrok i odcho­

dził obrażony na cały świat, niczym Joker.

Miała ochotę porozmawiać o tym otwarcie i szczerze,

wyciągnąć na światło dzienne nieoczekiwany problem,

który utrudniał im życie. Nie wiedziała jednak, jak za­

cząć. Nie była też pewna, czy tego w ogóle chce.

Może potrzebuję lekcji nie tylko jazdy konnej, pomy­

ślała, tłumiąc westchnienie.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ze wszystkich głupich pomysłów, jakie mu w życiu

przyszły do głowy, pomysł uczenia Mercy konnej jazdy

był chyba najgłupszy. Choć nie - kiedyś jak kretyn my­

ślał, że Constance Carter zechce wyjść za niego za mąż.

Nie powinienem zapominać o tamtym zdarzeniu,

skonstatował kwaśno. Sądził, że zapamiętał nauczkę, jaką

dostał od pięknej i światowej panny Carter, ale naj­

wyraźniej potrzebna mu była powtórka.

- Dobranoc, Grant.

Głos Mercy brzmiał łagodnie, i dźwięczały w nim te

zmysłowe nuty, przez które serce uderzało mu jak sza­

lone, a ciało zaczynało dziwnie drżeć.

- Dobranoc - wymamrotał w odpowiedzi.
Nie podniósł na nią wzroku. Nie musiał na nią patrzeć,

by wiedzieć, jak wygląda. Przez całe popołudnie bez­

ustannie ukradkiem na nią zerkał. Siedziała zwinięta na

sofie, ubrana w dżinsy, ciemnozielony golf i narzucony

nań miękki sweter z jasnozielonej, puszystej wełny. Bar­

wa stroju podkreślała zieleń jej oczu i złocisty połysk

włosów. Musiał przyznać, że wyglądała pięknie.

Oboje całe popołudnie siedzieli w gabinecie i czytali,

ona jedną z jego książek o hodowli koni, on nowy te-

chnothriller, który jednak jakoś nie zdołał go zaintereso-

background image

wać. Od czasu do czasu zadawała mu pytanie, za każdym

razem przepraszając, że mu przerywa lekturę, aż ją po­

prosił, by pozbyła się poczucia winy i po prostu pytała

go o wszystko bez zbędnych wstępów.

Po tym, jak wyłożył jej własną teorię, zupełnie nie­

uzasadnioną naukowo, dlaczego konie rasy appaloosa

mają krótsze ogony od innych - zaadaptowały się do wa­

runków ich naturalnego środowiska porośniętego gęstymi

krzewami, gdzie długi ogon bardzo utrudniał poruszanie

się - Mercy zamilkła i pogrążyła się w lekturze, a on na­

dal nie mógł się skupić na swojej książce, chociaż zwykle

tego rodzaju powieści całkowicie go pochłaniały.

Wyczuł, że przy drzwiach się zawahała. Wydawało

mu się też, że usłyszał ciche westchnienie, zanim ode­

szła. Chwilę później rozległy się na schodach jej kroki,

a w końcu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od dłuższego cza­

su wstrzymywał oddech, toteż wypuścił powietrze. Sam

nie wiedział, dlaczego ogarnęło go uczucie takiej ulgi.

Oddzielające ich do siebie zamknięte drzwi, a nawet

dwoje drzwi, licząc jego własne, i tak nie powstrzymały

go przed rozmyślaniem o niej, wyobrażaniem sobie, jak

śpi w pokoju nieopodal.

Pierwszej nocy po jej przyjeździe był zdziwiony, a na­

wet rozbawiony, kiedy obudził się i uświadomił sobie,

że śniła mu się, śpiąca pod niebieską kołdrą w jego go­

ścinnej sypialni po drugiej stronie korytarza. Roześmiał

się do siebie i ze smutkiem przyznał, że zbyt długo trwa

w celibacie, przez co nachodzą go erotyczne myśli na

temat dziewczyny, która kiedyś była jego utrapieniem.

background image

Oczywiście mogła budzić takie myśli, ale w kimś, kto

jej nie znał jako uciążliwej nastolatki.

Gdy zdarzyło się to drugi raz, nie był już tym tak

rozbawiony. Sny powtarzały się, coraz bardziej szczegó­

łowe i erotyczne, a on popadał w coraz większą irytację.

Nie był tylko pewien, czy jest zły na siebie, czy na ko­

bietę, która była tych snów przyczyną. A potem przyszedł

mu do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby ją uczyć jazdy

konnej.

Ze złością zamknął książkę. Wsparł głowę o oparcie

fotela i jeszcze mocniej zacisnął usta.

Lekcje jazdy, też coś, wyrzucał sobie w duchu. Dla­

czego nie zastanowił się nad tym głębiej? Takie lekcje

pociągają za sobą bliskość, rozmowy, dotyk, i to przez

długi czas. Potrząsnął głową, pełen obrzydzenia do sa­

mego siebie. Sam się w to wpakowałeś, McClure, po­

myślał mściwie. Trzeba było myśleć.

Rozwiązanie problemu samo mu się nasunęło. Prze­

każe prowadzenie lekcji Chipperowi. Przez ubiegły ty­

dzień nauczył Mercy podstaw, więc teraz dalsze szkolenie

może przejąć ktoś inny. To bardzo logiczna decyzja. Chło­

pak jest bardzo pracowity, ale najmniej doświadczony ze

wszystkich pracowników rancza, więc jego nieobecność

przyniesie najmniej szkody. W dodatku Chipper z wielką

radością zgodzi się na tę pracę, ponieważ dzięki niej bę­

dzie mógł spędzać w towarzystwie Mercy całe trzy go­

dziny dziennie. A Grant wróci do prowadzenie rancza,

wolny od wytrącającej go z równowagi bliskości panny

Brady.

Dlaczego wcześniej nie wpadł na tak doskonałe roz-

background image

wiązanie? Niezmiernie z siebie zadowolony wrócił do le­

ktury. Uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał z prze­

czytanego rozdziału, wrócił na stronę, którą czytał, kiedy

Mercy spytała go o ogony koni rasy appaloosa.

Appaloosa.

Joker.

Nie, nie może przekazać prowadzenia lekcji Chipperowi,

ponieważ Mercy dosiada ogiera, który jest najcenniejszym

zwierzęciem na ranczu. Byłaby to dla chłopaka zbyt duża

odpowiedzialność. Co prawda Joker od początku zachowuje

się jak prawdziwy dżentelmen, wykazuje niemal nienatu­

ralną chęć do współpracy, stąpa delikatnie i ostrożnie,

a przy pierwszych oznakach kłopotów zatrzymuje się, jakby

wiedział, że dosiada go początkujący jeździec. Niektóre ko­

nie, zwłaszcza ogiery, wykorzystałyby brak wprawy

jeźdźca, by się go jak najszybciej pozbyć, ale Joker zacho­

wywał się tak, jakby jedynym celem jego życia było utrzy­

manie Mercy w siodle.

Wysiłek ze strony ogiera, połączony z doskonałą kon­

dycją fizyczną i niespotykanym poczuciem równowagi

u Mercy, pozwoliły jej czynić szybsze postępy w nauce,

niż Grant się spodziewał. Coraz lepiej trzymała się

w siodle, jednocześnie nawiązując coraz lepszy kontakt

z wierzchowcem. Wytwarzała się między nimi bardzo

rzadka więź - doskonałe porozumienie. Oglądanie tej pa­

ry w ruchu było czystą przyjemnością.

Nadal jednak Grant nie mógł powierzyć niedoświad­

czonemu Chipperowi nadzoru nad Jokerem, ponieważ

w każdej chwili mogła się zdarzyć jakaś nieprzewidziana

sytuacja. Nawet jeśli Joker nadal by się zachowywał nie-

background image

nagannie, to sam chłopak mógł wywołać kłopoty swoim

zdenerwowaniem. Nieraz mówił Waltowi, że nigdy w ży­

ciu nie chciałby mieć tak cennego konia, bo stale by się

martwił, że coś mu się przytrafi. Biedny dzieciak pewnie

wpadłby w panikę, gdyby się dowiedział, że ma jedno­

cześnie zajmować się i Mercy, i Jokerem.

Grant znów z hukiem zamknął książkę. Wiedział, że

dziś już nie skupi się na lekturze. Został zapędzony w ko­

zi róg, niczym ten rozwścieczony ryś, na którego zeszłego

lata natknął się w stodole. Na myśl o tej sytuacji Grant

również miał ochotę warczeć i prychać.

Dużo czasu upłynęło, nim zebrał siły, by wejść na górę,

do swej sypialni. Nigdy jeszcze korytarz nie wydawał mu

się tak długi, a zwłaszcza jego odcinek biegnący wzdłuż

gościnnej sypialni, w której spała teraz Mercy.

Siedziała w głębokim, niebieskim fotelu. Podwinęła

nogi, otuliła się kołdrą i patrzyła przez okno w spokojną

noc. W pewnej chwili wydało jej się, że do strony kępy

wysokich topól za stajniami słyszy słodki śpiew skow­

ronka, ale zaraz uświadomiła sobie, że to tylko wy­

obraźnia płata jej figle. Skowronki dawno już odleciały

na południe, gdzie spędzają zimę.

Westchnęła głęboko i dramatycznie, co ją samą roz­

śmieszyło.

- Coś ty dzisiaj taka melancholijna? - wymamrotała

do siebie i uśmiechnęła się smutno. Takie żartobliwe py­

tanie czasami zadawał jej Nick, by wyrwać ją z zadumy.

Na chwilę wstrzymała oddech i czekała, siedząc

w bezruchu. Ostry, rozdzierający ból nie pojawił się. Na-

background image

dal czuła rozpacz na wspomnienie śmierci przyjaciela,

łzy napływały jej do oczu na myśl o jego owdowiałej

żonie i osieroconych dzieciach, nadal wiedziała, że zrobi

wszystko, by znaleźć jego morderców i postawić ich

przed obliczem sprawiedliwości - ale ból już nie roz­

dzierał jej na strzępy, łzy nie oślepiały. Chociaż cierpienie

było mniej dotkliwe, nie osłabła jej wola ukarania zło­

czyńców.

Przez chwilę czuła się winna, jakby pozwalając bólowi

nieco zelżeć, zdradzała pamięć Nicka. Wiedziała jednak,

że to naturalna kolej rzeczy. Była też pewna, że Nick

nie chciałby, by opłakiwała go w nieskończoność. On

pierwszy by jej nakazał, żeby wróciła do normalności,

nie pozwoliła, by jego śmierć zrujnowała jej życie.

Przypomniała sobie, jak Grant ją zapewniał, że Nick

nie życzyłby sobie, by się zadręczała poczuciem winy.

Teraz wiedziała, że miał rację. Nick nie chciałby, żeby

z nim zginęła, tak samo, jak nie chciałby, aby ktoś zabił

jego dzieci lub Allison. Nie tylko dlatego, że ją lubił,

zresztą z wzajemnością, ale dlatego że łączyła ich szcze­

gólna więź, typowa dla ludzi wykonujących taki niebez­

pieczny zawód.

Przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział, gdy

wracali z pierwszego wspólnego patrolu.

„Jeśli kiedyś coś mi się stanie, ty masz pilnować swo­

jego tyłka i przeżyć, a potem ich dopaść".

Skinęła wtedy głową i zdołała jedynie wydusić: „Ty

masz zrobić to samo".

To było pięć lat temu. Nie spodziewała się, że coś

takiego się istotnie wydarzy. Jednak się wydarzyło, a ona

background image

siedzi na ranczu, zamiast ścigać zabójców Nicka. Nie po­

magała jej nawet świadomość, że taki dostała rozkaz.

Znów westchnęła, ale tym razem ciszej, i ogarnęła

wzrokiem spokojną okolicę. Śnieg już prawie stopniał,

lecz Grant uprzedził ją, że wkrótce znów zacznie padać,

może nawet jeszcze tej nocy. Wierzyła mu, gdy ją za­

pewniał, że potrafi wyczuć opady w powietrzu. Żył tu

już wiele lat i na pewno znał się na takich sprawach.

Kiedyś myślała, że nic nie złagodzi jej bólu, nic nie

odciągnie jej myśli od śmierci drogiego przyjaciela. Ale

to miejsce potrafiło tego dokonać. Dokonał tego również

Grant McClure.

Sama przed sobą musiała szczerze przyznać, że nie

chodzi tu o ślad dziecinnego zauroczenia z dawnych lat.

Chłopak, którego dwanaście lat temu tak uwielbiała, był

bystry, dobry i przystojny. Dorosły Grant też, rzecz jasna,

taki był, ale teraz stał się na dodatek silnym mężczyzną

z charakterem.

Chłopak, którego uwielbiała, cierpiał z powodu roz­

padu małżeństwa rodziców. Powtarzał sobie jednak, że

jest szczęśliwszy niż niejeden z jego rówieśników.

Oboje jego rodzice byli rozsądnymi, kochającymi

ludźmi. Nigdy nie zwątpił, że darzyli go miłością, cho­

ciaż nie kochali już siebie nawzajem. Mimo to zarówno

w dzieciństwie, jak i w dorosłym życiu, przeżył wiele

ciężkich chwil.

Rita Jenkins powiedziała jej, że jego uprzedzenie wo­

bec ludzi z wielkiego miasta nie jest bezpodstawne. Mer-

cy mimowolnie się zastanawiała, jakie miał ku temu po­

wody. I dlaczego ta atrakcyjne kobieta tyle o nim wie?

background image

Czy Grant wypłakiwał się na jej ramieniu, w przenośni

lub dosłownie?

Uśmiechnęła się do siebie, ponieważ zdała sobie spra­

wę, że nie czuje już owego przykrego ukłucia zazdrości,

która dopadła ją tak nieoczekiwanie. Nie można zresztą

żywić zazdrości względem tak bezpośredniej i szczerej

kobiety jak Rita.

Poza tym nagle wszystkie jej myśli zajęło wspomnie­

nie tej nocy, kiedy znów obudziła się z koszmarnego snu,

choć już myślała, że przestał ją nawiedzać. Wtedy to

Grant pozwolił jej wypłakać się na swojej piersi i pomógł

dojść do siebie. Przedtem, kiedy śnił jej się ten straszny

sen, musiało minąć wiele godzin, zanim zdołała wyrzucić

z pamięci koszmarne wizje jej samej tonącej we krwi

przyjaciela, czy obraz Nicka spoglądającego na nią oskar-

życielsko, jak nigdy za życia. Grant potrafił ją pocieszyć

i odgonić od niej koszmary.

Powiedziała sobie, że w podobnej sytuacji Grant po­

stąpiłby tak wobec każdego, zwłaszcza jeśli ten ktoś był

przyjacielem Kristiny. Świadczyło to jedynie o jego do­

brym charakterze i przywiązaniu do siostry, o niczym

więcej, a już na pewno nie o jakimś wyjątkowym uczu­

ciu do Mercy.

Dlaczego więc cofał się jak oparzony za każdym ra­

zem, kiedy ich ciała przypadkowo się stykały? Dlaczego

minionego wieczoru, kiedy czytali razem w gabinecie,

nieustannie czuła na sobie jego ukradkowy wzrok? Żeby

przestać się nad tym zastanawiać, zadawała mu dziesiątki

bezsensownych pytań. W końcu nie mogła już tego dłu­

żej znieść i uciekła do sypialni.

background image

Nadal leżała, nie mogąc zasnąć, kiedy wreszcie wszedł

na górę. Słyszała jego ostrożne kroki na schodach i w ko­

rytarzu. Musiało jej się wydawać, że przystanął pod jej

drzwiami. A kiedy chwilę potem usłyszała, że drzwi do

jego pokoju się zamknęły, nie potrafiła określić, czy czuje

ulgę, czy raczej rozczarowanie. I właśnie to irytowało ją

najbardziej.

Zamrugała oczami, ponieważ nagle dotarło do niej, co

od jakiegoś czasu działo się za oknem. Grant miał świętą

rację. Zaczął padać śnieg. Cicho i powoli grube, puszyste

płatki opadały na ziemię. Ich spokojnego lotu nie zaburzał

wiatr, jak to się działo podczas minionej śnieżycy.

Długo patrzyła na padający śnieg. W miarę jak biała

powłoka spowijała coraz szczelniej świat, narastał w niej

spokój. Dziwne, pomyślała, że coś może wyglądać tak

pięknie i przyjaźnie, kiedy się to obserwuje z bezpiecz­

nego miejsca, a jednocześnie może być takie groźne, kie­

dy trzeba się z tym zetknąć bezpośrednio. Przecież teraz

wędrowcowi w górach groziłaby śmierć z wyziębienia.

Z okna ciepłego, przytulnego domu góry wyglądały jak

obrazek z kartki świątecznej.

Kartka świąteczna.

Znów zapomniała, że święta są tuż-tuż. Tymczasem

ona nie poczyniła żadnych przygotowań, nie kupiła nawet

prezentów dla rodziców. Co prawda powiedzieli jej, że

w tych okolicznościach niczego nie oczekują. Wiedziała,

że rozumieją jej sytuację, ale jednak miała lekkie poczu­

cie winy.

Po prostu się rozkleiłaś, zganiła się w duchu. I do

pewnego stopnia była to prawda. Dotychczas spędzała

background image

z rodziną zarówno Święto Dziękczynienia, jak i Boże

Narodzenie. Wiedziała, że w tym roku nie pojedzie do

nich na Gwiazdkę i czuła się przez to samotna. Oczywi­

ście, tak musi być. Nie odważyłaby się opuścić tej kry­

jówki i udać do nich. Dzięki przyjazdowi na ranczo

osiągnęła swój główny cel - nikt nie spodziewał się jej

tu znaleźć, nikt nie podejrzewał nawet, że ona może tu

być. Nie mogła tego zaprzepaścić, ulegając tęsknocie za

rodzinnym domem. Przecież widziała rodziców niedaw­

no, podczas Święta Dziękczynienia.

Żadne wytłumaczenie nie mogło jednak stłumić jej

poczucia, że wtargnęła tu nie proszona i narzuca swe to­

warzystwo Grantowi, w dodatku w takiej porze roku,

którą zwykle spędza się z najbliższymi. Od początku się

spodziewała, że będzie musiała spędzić tu święta, ale nie

przyszło jej do głowy, że tak się będzie czuła.

W dodatku nie ma wyjścia. Nie może wrócić do domu,

nie może jechać do rodziców, może tylko siedzieć tu, na

miejscu. Roztrząsanie tego problemu w niczym jej nie

pomoże, a obnoszenie się ze smutną miną zepsuje tylko

świąteczny nastrój, albo co gorsza sprawi, że ludzie za­

czną się nad nią litować.

Postanowiwszy, że postara się przynajmniej nie zepsuć

nikomu świąt, wzięła kołdrę i poszła do łóżka. Zacisnęła

zęby, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z zimnym

prześcieradłem. Zwinęła się w kłębek i czekała, kiedy

pościel się nagrzeje od jej ciepła, ale dzięki ukojeniu,

którego doznała, patrząc na zasypany śniegiem krajobraz,

usnęła, zanim to się stało.

background image

- A to jak ci się podoba?

Mercy spojrzała na niewielkie, ale zgrabne drzewko

i z powrotem przeniosła wzrok na Granta.

- Bardzo ładne.

Wiedział, że wyobraziła sobie, jak to małe drzewko

będzie się prezentowało w dość dużym salonie.

- Nie jest za wielkie - przyznał - ale większego nie

miałbym czym ubrać. Zdaje się, że w składziku mam

gdzieś kilka sznurów lampek. Może znajdzie się też pu­

dełko z ozdobami, które zostawiła moja matka.

Mercy zmarszczyła czoło.

- Zdaje ci się?

- Od dłuższego czasu tego nie używałem.

- Walt mi mówił, że zwykle nie ubierasz choinki. Wy­

dawał się... zaskoczony.

- No... w zeszłym roku rzeczywiście nie miałem

drzewka - odparł wymijająco.

- A więc dlaczego w tym roku się na nie zdecydo­

wałeś?

- Bo miałem ochotę. Wystarczy?

Zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał trochę nie­

przyjemnie, lecz nie zamierzał tłumaczyć, dlaczego

w tym roku zdecydował się na choinkę, zwłaszcza że sam

nie bardzo mógł pojąć, co nim kierowało. Zsiadł z ka­

sztanowatego konia i przerzucił wodze na jedną stronę,

by uwiązać zwierzę. Rosły kasztanek był jego ulubionym

wierzchowcem przed pojawieniem się Jokera. Grant już

niemal zapomniał, jak gładko mu się na nim jeździło.

Nie tak gładko jak na Jokerze, ale całkiem dobrze.

- Może z tego samego powodu kazałeś Ricie

background image

przywieźć surową szynkę, chociaż wcale nie wiesz, jak

ją przyrządzić? Tak przynajmniej powiedziała mi Rita.

- Pilnuj Jokera, dobrze? Ja tymczasem zetnę to

drzewko.

Z torby przy siodle wyjął niewielki toporek. Dopiero

przez ostatnie trzy dni zaczęli razem wyprawiać się konno

w teren. Joker nadal zachowywał się wzorowo, ale jednak

tutaj czyhało na niedoświadczonego jeźdźca więcej nie­

bezpieczeństw niż w stosunkowo bezpiecznej zagrodzie.

- Joker jest całkiem spokojny. Zawarliśmy porozu­

mienie. A co powiesz o ciasteczkach?

Grant zerknął na nią przez ramię.

- Co takiego?

- Co powiesz o świątecznych ciasteczkach? Rita mó­

wiła, że w tym roku poprosiłeś, żeby ci je upiec.

- Rita - mruknął z niezadowoleniem. - Zdaje się, że

ostatnio ma bardzo dużo do powiedzenia.

Wszyscy ostatnio mają o nim bardzo dużo do powie­

dzenia, pomyślał z irytacją. Zacisnął zęby i podszedł do

drzewka. Zaczął je ścinać z większym nakładem sil, niż

tego wymagał dość cienki pień, ale dzięki temu przynaj­

mniej nie musiał odpowiadać na trudne pytania.

Sam nie wiedział, dlaczego nagle nabrał ochoty na

świąteczne przygotowania. Nie podobało mu się też, że

wszyscy wyciągają z tak niewinnej zachcianki zbyt da­

leko idące wnioski. Rita, Walt, a nawet Chipper dogryzali

mu nieustannie. A teraz jeszcze Mercy. Nie, ona chyba

jednak wcale mu nie dogryza. Ona chyba podchodzi do

tego poważniej niż inni.

Jego wierzchowiec spojrzał na niego niepewnie, kiedy

background image

przyciągnął bliżej ścięte drzewo, ale uspokoił się, widząc

że Grant bierze linę i przywiązuje je za nim w bezpie­

cznej odległości. W ten sposób dociągnie sieje do domu,

nie uszkadzając po drodze gałęzi.

- Grant - odezwała się Mercy. - Jeśli...

- Słuchaj - przerwał jej, bojąc się, że znów go o coś

zapyta. - Święta to na ranczu taki dzień jak wszystkie

inne. Tak samo trzeba pracować, karmić zwierzęta. Nie

obiecuj sobie zbyt wiele po tym głupim drzewku i cia­

stkach.

Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu,

a potem, dość potulnie - o wiele za potulnie jak na Mer­

cy, którą znał - powiedziała:

- Chciałam cię tylko poprosić, żebyśmy wrócili dro­

gą, którą mi wczoraj pokazałeś. Obok tego małego je­

ziorka.

- Aha - odparł zmieszany.
- To nie jest bardzo daleko stąd, prawda?

- Nie. Tuż za tamtym wzgórzem. - Musiał przyznać,

że jak na dziewczynę z miasta miała niezłą orientację

w terenie.

- No to... możemy?

- Dobrze. Jasne.
- Nie zaszkodzi to choince?

Zmrużył oczy. Czyżby chciała mu dopiec? Nie potrafił

zdecydować. Po raz kolejny się przekonał, że jako kobieta

jest o wiele bardziej skomplikowana niż jako dziecko

i o wiele lepiej wychodzi jej ukrywanie myśli. Kiedy by­

ła nastolatką, dość łatwo potrafił ją rozszyfrować, ale te­

raz nigdy nie był całkowicie pewien, co się dzieje w jej

background image

głowie, chyba że się sama przed nim otwierała. Tak jak

tamtej nocy w stajni.

Trzeba było niewyobrażalnie wstrząsających przeżyć,

żeby pozwoliła sobie na ujawnienie swoich emocji, co

świadczyło niezbicie, że z dziecka wyrosła wyjątkowo

silna kobieta.

- Chciałabym zobaczyć to jeziorko jeszcze raz. Jest

takie piękne.

Ona najwyraźniej bez trudu czytała w jego myślach.

- Pochodzisz z Minnesoty, więc pewnie widziałaś

setki jeszcze piękniejszych jezior.

- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - odrzekła. - To

po prostu wydaje mi się... jakieś inne, wyjątkowe.

- W takim razie jedziemy tam - zadecydował. Chwy­

cił wodze i wskoczył na siodło.

Miejscami śnieg był głębszy, więc droga stała się trud­

niejsza, ale po kilku minutach dotarli na szczyt wznie­

sienia. Jezioro, przypominające raczej większą sadzawkę,

leżało po drugiej stronie, u stóp wzniesienia. Za nim roz­

ciągała się równina, na której tu i ówdzie wyrastały po­

jedyncze świerki, a latem z rzadka zieleniły się kępy

traw. Nie wyglądała wtedy zbyt interesująco. Zimą na­

tomiast, zlodowaciała i przysypana śniegiem, który nawet

naj mizerniej sze źdźbło trawy zamieniał w delikatną, kry­

ształową konstrukcję, a świerki w majestatyczne mono­

lity, wyglądała jak obrazek z kartki świątecznej.

Mercy przerzuciła nogę przez grzbiet Jokera i zesko­

czyła na ziemię. Nauczyła się robić to całkiem sprawnie.

Była bardzo zwinna, więc szybko nauczyła się też wska­

kiwać na siodło bez korzystania ze strzemion, które były

background image

dla niej umieszczone zbyt wysoko. Grant żartował sobie,

że chce zostać woltyżerką, ale ona była tak dumna ze

swoich postępów, że wcale się na niego nie obrażała.

Grant również zsiadł z konia. Stanął w śniegu i osza­

cował jego głębokość na piętnaście centymetrów. Nieźle,

jak na szczyt wzgórza. Wkrótce jednak znów miało padać

i miał przeczucie, że tym razem śnieg poleży o wiele

dłużej niż poprzednio.

Stanął za Mercy i spoglądał przed siebie. Ona nic nie

mówiła, tylko podziwiała rozciągający się wokół malow­

niczy krajobraz Koń Granta prychnął i potrząsnął głową,

a Joker przednim kopytem zaczął zgarniać śnieg na nie­

wielki stos, jakby osobiście chciał ocenić jego głębokość

albo ulepić bałwana. Grant wcale nie był pewien, czy

sprytny appaloosa nie byłby do tego zdolny.

Mercy długo stała bez ruchu, nic nie mówiąc i niemal

nie oddychając, aż Grant zaczął się niepokoić, czy nic jej

nie jest. W końcu zrobił krok naprzód i spojrzał jej w twarz.

Płakała.
Nie był to głośny, spazmatyczny płacz. Policzki miała

mokre, łzy wciąż po nich spływały, ale ona sama nie

wydawała żadnego dźwięku. Nie szlochała, nie zawodzi­

ła. Wydawało się, że łzy po prostu musiały z niej wy­

płynąć, ponieważ zebrało ich się w niej zbyt dużo. Grant

nie wiedział, jak zareagować. Miał niewielkie doświad­

czenie w uspokajaniu płaczących kobiet. Właściwie zda­

rzało mu się uspokajać jedynie Kristinę, która jako dziec­

ko potrafiła płakać na zawołanie, kiedy coś nie szło po

jej myśli. Na szczęście, o ile Grant zdążył się zoriento­

wać, w końcu z tego wyrosła.

background image

Ale Mercy sama mu kiedyś powiedziała, że nie jest Kri-

stiną. Nigdy nie była do niej podobna. Na pewno nie płakała

dlatego, że ktoś nie spełnił jej dziecięcej zachcianki.

- Mercy? - odezwał się w końcu.

Odwróciła się i spojrzała na niego. Ku swojemu za­

skoczeniu zobaczył w jej oczach nie ból czy cierpienie,

ale blask, którego widok zaparł mu dech w piersi.

- Tu jest tak pięknie - wyszeptała.

- Płaczesz dlatego, że tu jest pięknie?

Szybko wytarła policzki, jakby dopiero teraz zdała so­

bie sprawę, że są mokre od łez.

- Przepraszam. Czasami, kiedy coś tak mnie wzruszy,

łzy same napływają mi do oczu.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi - gdyby się

zastanowił, pewnie nigdy by się na to nie odważył - oto­

czył ją ramieniem. Poczuł, że na chwilę zesztywniała,

ale zaraz rozluźniła się i oparła o niego. Pasowali do sie­

bie doskonale. Wcale nie wydawała mu się zbyt drobna

ani zbyt delikatna czy krucha dla jego twardych dłoni.

Była jakby dla niego stworzona.

Ta kraina była całym jego życiem i Mercy również

dostrzegła jej niezwykłą urodę. To sprawiło, że czuł się...

sam nie był pewien jak. Nie wiedział też, jak nazwać

ten dziwny ucisk, który w nim narastał, kiedy tak stali

w przyjaznym, niemal intymnym milczeniu. To nie było

zwykłe pożądanie. Grant już jakiś czas temu przyznał

się sam przed sobą, że reakcja jego ciała na bliskość Mer­

cy nie została wywołana tylko długim celibatem. To, co

w nim narastało, było bardziej złożone. Czuł szacunek

dla jej odwagi, podziwiał jej inteligencję i bystrość, do-

1

background image

ceniał jej chęć i zdolność do nabycia całkiem nowych

umiejętności, nawet zupełnie jej obcych.

Ta mieszanina uczuć wytrącała go z równowagi, bo

nie był pewien, co to wszystko miało znaczyć. Dopóki

Mercy nie wkroczyła powtórnie w jego życie, nigdy nie

targały nim tak liczne wątpliwości.

Jednego był tylko pewien. Nastolatka, która kiedyś

wprowadzała kompletny chaos w jego letnie wakacje, te­

raz jako dorosła kobieta potrafiła zrobić to samo z całym

jego życiem.

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Co takiego?

Zdumiony Grant wytrzeszczył oczy na Walta, który

z kolei spoglądał na niego z nie wróżącym nic dobrego

rozbawieniem.

- Słyszałeś przecież - odparł stary pomocnik.

- Ale przecież ty nigdy nie jeździsz podczas świąt

do miasta.

- Już ci mówiłem, że w domu hodowców bydła chcą

urządzić wielką imprezę. Będą tańce i takie tam różne.

W zeszłym tygodniu widziałem w mieście plakaty. Za­

bawa skończy się pewnie dopiero nad ranem.

- Urządzają taką uroczystość co roku - zauważył

Grant. - Jeszcze nigdy na niej nie byłeś.

- Bo może przedtem nikt mnie nie zaprosił - wyjaśnił

pogodnie Walt.

- Ale...

- Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę sobie zrobić

wolnego dnia w Wigilię? Tylko dlatego, że twoja rodzina

mieszka daleko, ja nie mogę mieć świątecznych planów?

Ale z ciebie zawistnik, chłopcze.

- Ależ możesz wziąć sobie wolne - zaczął Grant -

tylko...

- Przed wyjazdem zrobię wszystko, co do mnie na-

background image

leży. Dopilnuję, żeby zwierzęta dostały, co trzeba. Z re­

sztą roboty dasz sobie radę sam.

- Nie o to chodzi.

- A poza tym, będziesz miał do pomocy Mercy. Zwy­

kle nie mówię takich rzeczy, ale jak na miastową dziew­

czynę, uczy się bardzo szybko. - Walt uśmiechnął się

niespodziewanie. - 1 to niejednego.

- Aha - wymamrotał Grant.

- Brylant to brylant, chłopcze, wszystko jedno, gdzie

go znajdziesz, czy w jakiej oprawie, prostej czy wymy­

ślnej. Nawet w wielkim mieście nie zrobią brylantu ze

zwykłego szkiełka.

Grant skrzywił się lekko.

- Może przestaniesz filozofować i powiesz mi wre­

szcie, o co ci chodzi.

- Chodzi mi o to, że jesteś uparty jak osioł i ślepy

jak nietoperz - oznajmił Walt surowo. - A skoro już

mnie pytasz, to wydaje mi się, że się boisz zostać tu

sam z tą miłą dziewczyną.

- Głupstwa opowiadasz - warknął Grant, zupełnie

bez przekonania.

- Głupstwa? Może jestem stary, ale nie ślepy. Każdy

przecież widzi...

- Każdy widzi to, co chce zobaczyć.

Grant przerwał Waltowi, ponieważ wcale nie chciał

się dowiedzieć, co też każdy widzi. Zresztą, sam był tego

świadomy. Nieraz widział, jak jego pracownicy zerkają

na niego ukradkiem, uśmiechają się na boku i coś do sie­

bie szepczą. Na pewno nie pomagało mu też to, że nieraz

dał się przyłapać na tym, jak wpatrywał się w Mercy ja-

background image

dącą konno, doglądającą Jokera - upierała się, że skoro

na nim jeździ, to będzie się nim również zajmowała

- czy wykonującą inne prace na farmie, dzięki czemu

życie wszystkich jej mieszkańców stało się znacznie

łatwiejsze.

Przecież chodziło tylko o to, że go... intrygowała. Tak

sobie to przynajmniej tłumaczył w duchu, spoglądając za

odchodzącym Waltem. Mercy przystosowała się do życia

na ranczu lepiej, niż się spodziewał. W ogóle zresztą nie

sądził, że dziewczyna z miasta potrafi to zrobić. Kristinie

nigdy się to nie udało, choć przyjeżdżała tutaj w cieplej­

szych porach roku. No ale Kristina to zupełnie inny typ

człowieka.

„Uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz".

Słowa Walta dźwięczały mu uszach. Grant powtarzał

sobie, że Walt tym razem się pomylił, chociaż znał go

dłużej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem matki. Przecież

Grant wcale nie jest ślepy czy uparty, tylko zwyczajnie...

ostrożny. I ma swe powody.

Mówił sobie, że Walt wtrąca się w nie swoje sprawy,

ale nawet sam siebie nie potrafił przekonać. Zirytowany

opuścił skład narzędzi i skierował się do domu. Wszedł

do środka bocznymi drzwiami, prowadzącymi do sieni

przy kuchni. Wewnątrz najpierw zdjął kurtkę, a potem

buty przemoczone po całym dniu chodzenia po śniegu.

Zajmowali się dzisiaj łamaniem lodu na trzech natural­

nych rozlewiskach, które utworzyły się na pobliskiej rów­

ninie. Gdyby zawędrowały tam nieostrożne zwierzęta go­

spodarskie, cienki lód załamałby się pod nimi i musieliby

organizować akcję ratunkową.

background image

Nawet skarpety miał przemoczone. Dotknął stóp.

Pewnie już kiedyś były zimniejsze, ale czy to ważne?

Siedział w sieni na wąskiej ławce, zbyt zmęczony, by

wstać i przejść do cieplejszych pomieszczeń. Wkrótce

jednak chłód okazał się silniejszy od znużenia i Grant

postanowił się ruszyć. Czuł, że za chwilę ogarną go

dreszcze.

Wstał i chociaż przemarznięte stopy stawiały opór,

wiedział, że powinien wejść do środka. Teraz dotarł do

niego z kuchni zapach świeżych wypieków. Mercy nie

żartowała; chociaż nie umiała gotować, piekła doskonale.

Rozpieszczała wszystkich na ranczu swoim wybornym

chlebem, ciastami i babeczkami.

Zastanawiał się, czy tak ciężko pracuje, ponieważ chce

zająć czymś myśli. Miał przeczucie, że jego podejrzenia

są słuszne. Robiła to tak naturalnie: czy prace w domu,

o których on zwykle zapominał, czy ciężkie, brudne

czynności w gospodarstwie - wszystko robiła z taką sa­

mą energią i determinacją.

Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Ciasteczka, po­

myślał. Rozpoznał ten zapach, zanim jeszcze je spo­

strzegł. Pięknie udekorowane, stygły na blacie stołu.

Świąteczne ciasteczka.

Mercy, ze smugami mąki na ubraniu i policzku, ob­

darzyła go uśmiechem, który rozgrzał go bardziej niż

zmiana temperatury między sienią a kuchnią. Trzymaną

w ręku blaszką z surowymi porcjami ciasta wskazała mu

porcję gotowych do jedzenia smakołyków.

- Rita mi zdradziła, że w tym roku zażyczyłeś sobie

ciastek na święta. Mam nadzieję, że mówiłeś poważnie.

background image

- Ja...

Głos mu zamarł. Wspomniał coś Ricie o ciasteczkach,

ponieważ przypomniało mu się, że kiedy był mały, matka

mu je piekła, zresztą w tej samej kuchni. Przyszło mu

też do głowy, że ciasteczka osłodziłyby nieco smutek

świąt, spędzanych z dala od domu i rodziny.

Mercy wsunęła blaszkę do piekarnika, zamknęła

drzwiczki i zdjęła kuchenną rękawicę. Grant usłyszał ja­

kiś dźwięk dobiegający z kąta kuchni i ku swojemu wiel­

kiemu zdziwieniu spostrzegł tam Ryzykanta. Pies cierp­

liwie na coś czekał. Stało się oczywiste, na co, kiedy

Mercy rzuciła mu odłamany kawałek ciastka. Pies chwy­

cił go w locie i połknął, a potem znów przysiadł i czekał

na następną porcję.

- A więc nawet pies - wymamrotał Grant.

- Słucham?

- Nic, nic.
Dlaczego się dziwi? Joker całkowicie stracił dla niej

głowę, dlaczego z psem miałoby być inaczej? Nawet jego

psia duma i poczucie wyższości musiało stopnieć od cie­

pła i życzliwości promieniujących od Mercy.

- Chyba zmarzłeś - zauważyła.
- Owszem - przyznał.

- Chipper mnie uprzedził, że pewnie wrócisz prze­

moczony i zmarznięty.

Grant uniósł brwi.

- Miał dzisiaj naprawiać ogrodzenia.

- I naprawia. Wpadł tylko na chwilę uprzedzić, że

jego mama nie przyjedzie, bo zachorowała jego młodsza

siostrzyczka. Dlatego sama zabrałam się do pieczenia cia-

background image

stek. - Zrobiła zabawną minę. - Widać było, że i on ma

na nie wielką ochotę.

- Nic dziwnego. - Grant nigdy przedtem nie widział

tylu przysmaków naraz. No ale jak tylko dowiedzą się

o nich pracownicy, ciasteczka zaczną raptownie znikać.

Będzie się dziwił, jeśli choć kilka zostanie do świąt.

No ale przecież wcale nie trzeba ich dużo. Na ranczu

zostanie tylko on i Mercy, wszyscy inni rozjadą się świę­

tować do rodziny i przyjaciół.

Grant przypomniał sobie słowa starego Walta. „Wydaje

mi się, że się boisz zostać tu sam z tą miłą dziewczyną."

Poczuł w sercu dziwny skurcz. Tłumaczył sobie, że

to reakcja na niemądre przypuszczenie Walta, ale mógł

to być też dreszcz... oczywiście spowodowany wyzię­

bieniem ciała i nagłą zmianą temperatury.

- Chyba rzeczywiście zmarzłeś - zauważyła Mercy.

- Masz, zjedz sobie ciastko i zaczekaj chwilę.

Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, podała mu trzy

pachnące ciasteczka i zniknęła w przylegającym do ku­

chni pomieszczeniu. Stała tam wielka zamrażarka, pralka,

suszarka i wiele innych urządzeń. Pomieszczenie to mia­

ło bezpośrednie wejście z zewnątrz, by pracownicy mogli

tam w każdej chwili zrobić sobie pranie. Ostrożnie nad­

gryzł ciastko i zaraz łapczywie połknął całą resztę. Usły­

szał, że Mercy otwiera drzwi suszarki. Uświadomił też

sobie, że od momentu wejścia do kuchni słyszał cichy

pomruk tego urządzenia.

Zastanawiał się właśnie, czy nie wziąć sobie jeszcze

jednego ciasteczka w kształcie bałwanka, kiedy Mercy

wróciła do kuchni, niosąc coś w rękach.

background image

- Masz - powiedziała i podała mu parę jego wełnia­

nych skarpet.

- Co to... - Dotknął ich i natychmiast urwał. Skarpety

były ciepłe, niemal gorące. Świeżo wyjęte z suszarki.

- Włóż je, zanim wystygną - poleciła.

Posłuchał jej bez słowa, tylko westchnął z rozkoszą,

czując na stopach ich przyjemne ciepło. Spojrzał na Mer-

cy i zobaczył, że uśmiecha się szeroko.

- Moja mama zawsze tak robiła, kiedy wracałam po

zabawie na śniegu. Bardzo to lubiłam.

- Rzeczywiście, bardzo miłe uczucie - potwierdził

z zapałem Grant.

- Teraz, kiedy wracam do domu, mama każe mi

usiąść i wysypać z butów piasek.

- To duża zmiana, piasek Arizony po śniegach Min-

neapolis.

- Owszem. Ale rodzice polubili Arizonę. To piękny

stan. Na wiosnę Góry Smocze wspaniale wyglądają na

tle zieleni. Poza tym, mój tata lubi się chwalić, że mie­

szkają w pobliżu słynnego miasteczka Tombstone.

Uśmiechnął się, słysząc te słowa. Jednocześnie wy­

dało mu się, że słyszy w nich ton jakby smutku. Albo

tęsknoty.

- Pewnie... bardzo ci ich brakuje, zwłaszcza że zbli­

żają się święta.

Oparła się o krawędź kuchennego blatu. Ojciec Granta

zmodernizował kiedyś starą, mniejszą kuchnię, jako pre­

zent ślubny dla swojej żony. Potem, kiedy odeszła, nie

lubił nawet przebywać w tym obszernym, funkcjonalnym

pomieszczeniu. Grant również za nim nie przepadał, ale

background image

teraz, kiedy wypełniały je smakowite wonie, a Mercy sta­

ła tak blisko niego, wydało mu się najprzytulniejszym

miejscem w całym domu.

Rzuciła następny kawałek ciastka czekającemu cierp­

liwie Ryzykantowi. Połknął go w locie i spojrzał na nią

pytająco.

- To wszystko, piesku - oznajmiła. - Więcej nie do­

staniesz, bo mógłbyś się rozchorować.

Pies, zwykle pełen rezerwy, pomachał przyciętym

ogonem, a wyraz, jego pyska świadczył o tym, że zrozu­

miał, co się do niego mówi. Zerknął na Granta, jakby

chciał się przekonać, w jakim nastroju jest jego pan.

Grant nie wiedział, co pies odczytał z jego twarzy, ale

najwyraźniej nie było to nic złego, ponieważ postanowił

zostać. Zwinął się w kłębek na chodniku przy zlewie i za­

mknął oczy. Gdyby nie to, że Ryzykant nadal bardzo cięż­

ko pracował, Grant pomyślałby, że jego pies zamienia

się w domowego pieszczocha. Ale przecież takie praco­

wite zwierzę zasłużyło sobie na trochę wygody, przeko­

nywał się w duchu Grant. No i jak widać, Mercy potrafiła

oczarować nie tylko konia, ale również psa.

Już myślał, że nie chce rozmawiać z nim o swoich

rodzicach, gdy niespodziewanie podjęła ten temat.

- Tak, tęsknię za rodzicami. Ale byłam u nich

w Święto Dziękczynienia. Tak się o mnie troszczą, że...

chyba na dłuższą metę bym tego nie zniosła.

- Kristina powiedziała mi, że chcesz wyjechać gdzieś,

gdzie ludzie... nie rozmawialiby bezustannie o tej sprawie.

- A ty mi to umożliwiłeś. - Spojrzała na niego ciepło.

- Bardzo ci za to dziękuję.

background image

- Nie ma za co. Ale to ja powinienem ci podziękować

za wszystko, co tu zrobiłaś. Mówiłem ci, że nie musisz

pracować.

- A ja ci mówiłam, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.

- Rozumiem.

Patrzyła na niego przez długą chwilę.

- Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. I za to też je­

stem ci wdzięczna. I za te wszystkie spokojne, ciche

miejsca, które mi pokazałeś. Wiem, że oprowadzanie

mnie po okolicy zajęło dużo twojego cennego czasu.

- Pokazywałem ci miejsca, które kocham, a to za­

wsze się robi z ochotą.

To była prawda. Na nowo docenił miejsca, które już

mu nieco spowszedniały. Spojrzał na nie jej oczami, je­

szcze raz doświadczył spokoju, jakim emanowały, kiedy

obserwował, jak twarz Mercy stawała się coraz pogod­

niejsza.

- Mimo wszystko dziękuję.
- To ja powinienem ci dziękować. Kiedyś też potrze­

bowałem takich miejsc. Dzięki tobie jeszcze raz je do­

ceniłem.

- Grant... - wyszeptała jego imię, jakby nagle wzru­

szenie ścisnęło jej gardło.

- Mercy... - Jego głos brzmiał podobnie.

Sam nie był pewien, jak to się stało. Nie pamiętał,

by on się poruszył, ale nie widział też, żeby Mercy zrobiła

pierwszy krok. Jednak nagle znalazła się w jego ramio­

nach, odchyliła głowę w tył, a on poszukał jej ust. Usły­

szał, że cicho jęknęła, nie w proteście, ale z zaskoczenia.

Zaraz potem odwzajemniła jego pocałunek, przywie-

background image

rając do niego mocniej i wspinając się na palce. Miała

miękkie, ciepłe usta, który po mroźnym dniu kojarzyły

mu się z bezpieczną przystanią. Miały smak cukru i cia­

steczek, i czegoś jeszcze, gorącego i słodkiego, co było

charakterystyczne tylko dla niej. Właśnie takiego smaku

się spodziewał.

Nie spodziewał się tylko, że dotyk jej ust rozgrzeje

go niemal do białości i usunie resztki chłodu przynie­

sione z zewnątrz. Nie przewidział, że tak od razu zapra­

gnie pozbyć się warstw ciepłego ubrania, które oddzielały

go od jej drobnego ciała. Całował ją i czuł, że wirując,

spada w przepaść. Nic go nie obchodziło, nic do niego

nie docierało, tylko zapach i smak Mercy.

Nie spodziewał się też, że ten pocałunek nie złagodzi

napięcia, które gromadziło się w nim od tylu dni, ale je

pogłębi, tak że stanie się ono wręcz nie do wytrzymania.

Musi to przerwać. Musi. Jeszcze trochę, a po prostu

eksploduje, jeśli nie będzie jej miał, zaraz, tutaj, na­

tychmiast. Tak go rozpaliła, że nie byłby nawet w stanie

osunąć się na podłogę. Musiałoby się to dokonać na ku­

chennym stole. Oczywiście, byłoby to nawet dosyć wy­

godne, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu...

Jęknął zduszonym głosem i z wysiłkiem odsunął się

od niej. Wydawało mu się, że w kuchni jest ciepło i przy­

tulnie? Teraz zrobiło się tu wręcz mroźnie, kiedy nie czuł

już rozgrzanego ciała Mercy i dotyku jej ust.

Usłyszał, że wydała z siebie cichy dźwięk, trochę wes­

tchnienie, a trochę... Nie wiedział co. Sam miał ochotę

cicho łkać.

Potem po omacku chwyciła się skraju stołu i podnios-

background image

ła na niego wzrok. Oczy miała rozszerzone i zdziwione.

Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć

z siebie głosu.

Przełknęła ślinę, mięśnie ifa jej szyi poruszyły się.

- Ja...

Znów przełknęła ślinę, by coś powiedzieć. Tym razem

jej głos zabrzmiał prawie normalnie, tylko lekko drżał.

- Widzę, że jak już dziękujesz, to z całego serca.

Grant zamrugał oczami. Szybkie odzyskiwanie rów­

nowagi psychicznej było pewnie jednym z wymogów jej

pracy, ale tym razem chyba nie bardzo mu się to po­

dobało.

- To nie miało nic wspólnego z podziękowaniem -

warknął.

- Grant...

- Podziękowania były za... ciastka. - Odwrócił się

na pięcie i dodał przez ramię: - I za ciepłe skarpety.

Wyszedł, nie oglądając się. Powiedział sobie, że zrobił

to, ponieważ musi się przebrać w suche ubranie. Oczy­

wiście, sam sobie nie uwierzył. Dobrze wiedział, że ucie­

ka z kuchni jak niepyszny, bo gdyby tam został, poca­

łowałby ją znowu. A wtedy mógłby zupełnie stracić pa­

nowanie nad sobą i aż sam bał się pomyśleć, do czego

by doszło.

Zastanawiała się, czy Grant w ogóle wróci do domu.

Wielokrotnie jej powtarzał, że na ranczu nie ma świą­

tecznych dni; codziennie trzeba wykonywać tę samą pra­

cę. Jutro, w pierwszy dzień świąt, zapewne miało być

tak samo.

background image

Wiedziała jednak, że Walt wykonał większość ko­

niecznych dzisiaj prac, zanim wskoczył do swojego pi-

kapa i pojechał do miasta, zabierając ze sobą Chippera.

Chłopak cieszył się Bożym Narodzeniem w domu i na­

wet grypa siostry tylko w niewielkim stopniu psuła jego

świąteczny nastrój. Reszta pracowników wyjechała przed

południem, obdarowana na drogę szczodrymi porcjami

ciastek. Ku zdziwieniu Mercy, wszyscy wręczyli jej jakiś

symboliczny drobiazg. Niektórzy odjechali konno, wię­

kszość samochodami w kilkuosobowych grupach. Mieli

wrócić dopiero drugiego dnia świąt.

Grant zaszył się w składzie na narzędzia i do tej pory

nie wyszedł. Oznajmił jej dość szorstko, że w święta nie

będzie lekcji, a poza tym właściwie się do niej nie odzywał.

Rzecz jasna, nawet nie wspomniał o tym, co się wy­

darzyło wczoraj w kuchni, a ona nie potrafiła zdecydo­

wać, czy ją to boli, czy cieszy. Nadal była w szoku. Nig­

dy jeszcze nie doznała takich uczuć jak podczas tego

pocałunku. Żadne wyobrażenie z dzieciństwa na temat

tego, co może zajść między mężczyzną a kobietę, nie

dorównywało tej rzeczywistości. Nawet to, czego do­

świadczyła jako kobieta, choć prawdę mówiąc, nie było

to wielkie doświadczenie, nie wskazywało, że pocałunek

może wywrzeć na niej tak wielkie wrażenie.

Całowała się z nim nie jako zadurzona nastolatka, ale

dorosła kobieta, która odwzajemnia pocałunek mężczy­

zny; kobieta, która wreszcie musiała przyznać, że chło­

pak, w którym się kiedyś podkochiwała, zmienił się

w dorosłego człowieka i potrafił zwykłym pocałunkiem

wstrząsnąć nią do głębi.

background image

Wzięła głęboki oddech i na chwilę zatrzymała powie­

trze w płucach. Nie wiedziała, co robić, a miała nieod­

parte wrażenie, że coś zrobić powinna. Krążyła niespo­

kojnie po salonie i co pięć minut sprawdzała, czy ogień

w piecu nie zgasł, chociaż sama niedawno położyła na

palenisku dwa duże kawały drewna.

Usiadła na starej, wygodnej kanapie, tylko po to, żeby

dłużej nie krążyć tam i z powrotem. Znów odetchnęła

głęboko, by się uspokoić. Niewiele jej to pomogło. Wy­

czuła natomiast świeży zapach choinki, którą razem

z Grantem przynieśli do domu. Stała teraz tuż obok niej.

Przypomniała sobie, jak stali w milczeniu nad jezio­

rem i jak Grant otoczył ją ramieniem, rozumiejąc jej na­

strój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych

miejsc, by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za

to, że dzięki niej spojrzał na takie miejsca jej oczami

i na nowo je docenił.

Trzeba być silnym, pewnym swojej wartości mężczy­

zną, by się przyznać do tak duchowych, subtelnych po­

trzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny.

Wyczuwała w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał

szesnaście lat. Zastanawiała się jednak nad tym, czy przy­

znał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był

pewny siebie i nie przejmował się zdaniem innych, czy

może zrobił to, ponieważ jej ufał i wiedział, że spotka

się ze zrozumieniem?

Usłyszała w myślach głos Nicka. „Brady, czy ty mu­

sisz wszystko tak drobiazgowo analizować?" Na chwilę

wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała o rodzinie

Nicka, która musi spędzić te święta, i wszystkie następne,

background image

bez niego. Przyszło jej do głowy, że może powinna teraz

być z Allison i jej dziećmi. Jednak i ona, i rodzina Co-

rellich wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka

zapewne rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison

jako jedna z pierwszych zaczęła namawiać Mercy na wy­

jazd w ten odległy zakątek Wyoming. Mercy jednak na­

dal uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny

Nicka.

Może rzeczywiście zbyt drobiazgowo wszystko anali­

zowała, ale była to jednocześnie jedna z jej mocnych stron.

Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy trop. Nawet Nick

musiał to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie

zaczynała coś rozważać, spoglądał na nią spod oka i mówił:

„Brady, czasami cygaro to po prostu cygaro".

A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu,

pomyślała cierpko, wyglądając przez okno, za którym za­

padał zimowy zmrok. W tej samej chwili mężczyzna,

którego właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż

za nim podążał Ryzykant. Pies i jego pan najwyraźniej

nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni pracownicy

ich dziś opuścili.

Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku

przy drzwiach. Dzisiaj nie były już takie przemoczone

jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z podłogi

werandy. Kiedy znów wszedł do domu, Mercy stwier­

dziła, że niesie całe naręcze sosnowych gałęzi.

Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby

przedtem nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez

chwilę stał bez ruchu, najwyraźniej nie wiedząc, co po­

cząć. W końcu wskazał na gałęzie.

background image

- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień

w kominku i dodać kilka gałęzi dla zapachu - wyjaśnił.

Jeszcze jedna mała rzecz ze świątecznej listy, uświa­

domiła sobie Mercy. Przedtem zebrał i ustawił na widoku

wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od rodziny

i sąsiadów, chociaż zwykle tylko je czytał, a potem wy­

rzucał, upewniwszy się przedtem, że i on wysłał życzenia

nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej Walt. Ściął

choinkę, poprosił o ciasteczka... Czy te świąteczne przy­

gotowania, tak podobno u niego niezwykłe, czynił ze

względu na nią?

Ułożył kilka polan w palenisku kominka, dorzucił tro­

chę sosnowych gałęzi i drobnych szczap na rozpałkę,

a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po

salonie rozeszła się charakterystyczna woń. Grant odwró­

cił się i stanął przy kominku. Wczoraj w takiej sytuacji

zachęciłaby go, żeby usiadł i się odprężył. Teraz nie wie­

działa, co powiedzieć.

W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła

ich bezpieczna, niemal metrowa odległość. Ryzykant uło­

żył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie przejmując

się napięciem panującym w salonie.

Mercy już wcześniej odgrzała przygotowane przez Ri­

tę pikantne skrzydełka i garnek domowej zupy. Grant

zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.

- Napijesz się czegoś ciepłego? - zapytała, gdy łap­

czywie przełykał kolejny kęs.

Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało

tego proste pytanie, aż w końcu skinął głową. Wstała

i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który

background image

tradycyjnie przygotowywała na święta. Doprawiła go do

smaku, napełniła dwie szklanki i wróciła do salonu.

Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.

- Grzany jabłecznik?

- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie

pija się taki w święta.

Z uśmiechem zamieszał złocisty płyn laseczką cyna­

monu, przyłożył szklankę do ust i wypił łyk. Uniósł lekko

brwi i oblizał wargi. Najwyraźniej trunek mu smakował.

- Z brandy? - zapytał.

- Słucham? A tak, z brandy. - Miała nadzieję, że uz­

na jej zaczerwienione policzki za efekt działania napoju

albo płonącego na kominku ognia. Prawdę mówiąc, za­

rumieniła się widząc, jak język Granta przesuwa się po

jego ustach, co z kolei przypomniało jej wczorajszy po­

całunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.

- Nie, tylko jestem trochę zaskoczony. Nie wiedzia­

łem, że mamy w domu brandy.

- Walt zrobił dla mnie zakupy, kiedy w zeszłym tygo­

dniu pojechał do miasta.

- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo

dłuższy, po czym uśmiechnął się. - To jest całkiem dobre

- pochwalił.

- Cieszę się, że ci smakuje.

Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.

- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące

na drzewku świecidełka.

- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na

ciasteczka.

Zerknął na nią i znów na choinkę.

background image

- Aha. Ładnie wyglądają...

Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z nich

nie potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach.

A może tylko jej się wydawało, że ich milczenie jest peł­

ne napięcia? Wyobraźnia płata jej ostatnio figle. Na przy­

kład przebiegło jej przez myśl, że Grant rozpalił ogień

na kominku, ponieważ jest to przyjemniejsze i bardziej

•romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania domu.

Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele.

Wytarł ręce w papierową serwetkę i wrzucił ją do ognia.

Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią papier,

jakby byli pracownikami obserwatorium astronomiczne­

go i badali wybuchy na słońcu. Mercy czuła się nieswojo,

nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić żadnego

tematu do rozmowy, który rozładowałby nieco atmosferę.

- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę?

Drgnęła, równie zaskoczona tym, że się tak niespo­

dziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.

- Przecież mówiłeś, że...
- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest

trochę niespokojny. Jeśli jutro też nic nie będzie robił,

to może oszaleć.

- Aha. - A więc chodzi o Jokera, a nie o jej towa­

rzystwo ani o uprzyjemnienie pierwszego dnia świąt. -

Nie możemy do tego dopuścić, prawda?

Wydawało jej się, że nie powiedziała tego zbyt iro­

nicznie, ale Grant spojrzał na nią ostro. I równie ostro

przemówił:

- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę.

Westchnęła z rezygnacją.

background image

- Nie to miałam na myśli. Mam ochotę na przejaż­

dżkę. To świetny sposób na spędzenie świątecznego po­

ranka.

- W takim razie pojedziemy.

- Może lepiej nie jedźmy razem, jeśli cały dzień masz

się zachowywać jak rozdrażniony grizzly - dodała.

- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura

- warknął opryskliwie.

- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne.

Zacisnął usta, ale nic nie powiedział. Wypił do końca

napój i zdjął buty, po czym dorzucił polano do kominka,

chociaż ogień nadal płonął wysokim płomieniem. Zrobił

to wszystko bez słowa. Spodziewała się, że wyjdzie z sa­

lonu, skoro już wstał, ale znów usiadł. Odetchnęła z ulgą.

Trudno uwierzyć, że dostałaś medal za odwagę, pomy­

ślała ironicznie. Mimo wszystko postanowiła się odezwać.

- Czy chodzi o wczorajszy dzień? - zapytała.

Znieruchomiał, a potem wolno odwrócił głowę w jej

stronę.

- Co takiego?

- No... ten twój zły nastrój. To z powodu tego, co

się stało wczoraj w kuchni?

Na chwilę zacisnął szczęki.

- Mówisz o tym, że cię pocałowałem? - Zebrała się

na odwagę i skinęła głową. - Nie, to nie o to chodzi.

Odetchnęła głębiej, znów niezbyt pewna, czy czuje

ulgę, czy rozczarowanie. Masz manię wielkości, Brady,

zganiła się w duchu. Skąd jej w ogóle przyszło do głowy,

że pocałunek, który jej rozpalił zmysły, wywarł na nim

jakiekolwiek wrażenie?

background image

- Wcale nie chodzi o ten pocałunek - stwierdził po­

nownie Grant.

Czy musi to powtarzać, jakby chciał obnażyć jej głu­

potę?

- W porządku. Przepraszam, że choćby przez chwilę

sobie wyobrażałam... - zaczęła.

- Chodzi o to - przerwał jej, raczej złowróżbnie - że

miałem wielką ochotę na więcej.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Natychmiast pożałował swych słów, ale było już za

późno. Nie mógł ich przecież cofnąć.

Do diabła z tym wszystkim, zaklął w głębi ducha. Był

już znużony ukrywaniem tego, jak bardzo jej pragnie.

Dlaczego próbował to ukryć? Sam nie wiedział. Pracow­

nicy już nieraz mu dokuczali i na pewno będą to robić

w przyszłości.

Przecież to najzupełniej naturalne. Można było wręcz

przewidzieć, że się tak stanie. Jeśli zdrowy, trzydzie-

stojednoletni facet mieszka na ranczu z dala od innych

domostw, a za towarzystwo ma stada bydła, konie, psa

i kilku pomocników, i nagle zamieszka pod jego dachem

taka wspaniała kobieta jak Mercy, to czego można się

spodziewać? Przecież jest wręcz pewne, że właśnie tak

się stanie. I po co to ukrywać?

Owszem, wszystko to prawda, tylko że kobieta, która

zamieszkała pod jego dachem, przyjechała tu, żeby dojść

do siebie po tragicznej śmierci drogiego przyjaciela. Jej

umysł nie działał teraz racjonalnie. Nie była w stanie do­

konywać rozsądnych wyborów. Wykorzystywanie jej sła­

bości byłoby godne pogardy.

Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się źle skończyć,

pomyślał, trochę rozbawiony. Gdyby Kristina się dowie-

background image

działa... Grant przekonał się już, że Fortune'owie to lu­

dzie bardzo wybuchowi. Może nawet o morderczych

skłonnościach. Przypomniał sobie sprawę Jake'a i od ra­

zu spoważniał.

Mercy tymczasem siedziała czerwona po uszy.

- Przepraszam - oznajmił sztywno Grant. - Nie

chciałem cię wprawić w zakłopotanie.

- Ja... Ale...

- Zapomnij o tym, co powiedziałem, dobrze?

Zagryzła wargę. Potem wojowniczo uniosła głowę, co

zwykle czyniła, kiedy stawała twarzą w twarz z trudnym

problemem. Nigdy zresztą nie próbowała unikać konfron­

tacji, nawet jeśli chodziło o coś bardzo nieprzyjemnego.

- Dobrze, zapomnę o tym, jeśli nie mówiłeś poważ­

nie.

Grant cofnął się lekko.

- Słucham?

- Mówiłeś prawdę?

- Mercy...
- To proste pytanie. Odpowiedz: tak albo nie. Czy

to była prawda?

- Byłaś tam przecież - odparował - więc jak ci się

wydaje?

- Sama nie wiem. Nie mam... zbyt wielkiego do­

świadczenia w tych sprawach. Przynajmniej ostatnimi

czasy.

- O Boże - wymamrotał Grant.

- Miałeś ochotę na więcej?

- Do diabła, Mercy...

- Miałeś?

background image

- Byłem strasznie napalony - warknął zniecierpli­

wiony. - Czy to wystarczająca odpowiedź na twoje py­

tanie?

Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.

- Chyba... chyba tak.

Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ogień. Grant za­

stanawiał się, co też go podkusiło, żeby rozpalić w ko­

minku. Odniósł wrażenie, że temperatura powietrza

w pokoju gwałtownie rośnie.

Mercy milczała. Siedziała i wpatrywała się w złociste

płomienie ognia. Nie reagowała nawet, gdy rozlegał się

trzask płonącego żywicznego drewna, przypominający

Grantowi wystrzał z pistoletu. Ale ona na pewno odróż­

niała trzask drewna od wystrzału, równie łatwo jak on

odróżniał wycie Ryzykanta od wycia kojota.

Nadal nic nie mówiła. O czym, u diabła, rozmyślała?

Sprawiła, że przyznał się do czegoś tak osobistego, a te­

raz milczy?

- I to wszystko? - Nie mógł się dłużej powstrzymać,

chociaż bardzo się starał udawać obojętność. - Zadajesz

mi takie pytanie, a potem nie reagujesz na odpowiedź?

Zwróciła ku niemu głowę. Policzki miała lekko za­

różowione, ale przyczyną tego mogło być ciepło bijące

z kominka.

- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy...
- Czy co?

Spuściła wzrok. Domyślił się, że rumieniec na jej po­

liczkach nie był jednak wywołany żarem ognia.

- Czy tylko ja... się tak czułam.

Grant ze świstem wciągnął powietrze.

background image

- Ty... też miałaś ochotę na więcej?

Zdała sobie sprawę, że spuściła głowę jak pensjonarka,

i szybko podniosła na niego wzrok. Grant jeszcze raz

musiał przyznać, że tej dziewczynie nie brakuje odwagi.

Nic dziwnego, że jest taka dobra w swej pracy.

- Trochę mnie to przeraża, ale tak. Miałam ochotę

na więcej.

- Mercy... - zaczął, ale zaraz urwał, słysząc, że drży

mu głos. Reakcja jego ciała na to proste wyznanie Mercy

była bardzo szybka i gwałtowna. Musiał się skoncentro­

wać, żeby nie dać się ponieść impulsowi. Mercy jednak

nie dała mu na to szans. Spojrzała na niego tymi swoimi

wielkimi, zielonymi oczami, a on w jednej chwili cał­

kowicie w nich przepadł. A kiedy się ku niej pochylił,

wyciągnęła w jego stronę ramiona.

Przedtem wmawiał sobie, że to z powodu długich

miesięcy celibatu jej pocałunki wydawały mu się takie

słodkie i gorące. Przecież nie mogły być aż tak zniewa­

lające, musiała zadziałać jego wyobraźnia.

Chyba się jednak mylił. Mercy wargi miała tak mięk­

kie i słodkie, jak zapamiętał. Przy ogniu, który zapłonął

w jego sercu, ogień płonący w kominku wydawał się sła­

bą iskierką.

Całował ją długo i gorąco, a ona przyjęła to z ra­

dością. Jedną rękę położyła mu na karku, druga wsunęła

w jego włosy. Czuł jej dotyk, jakby wszystkie zakończe­

nia nerwowe na jego skórze nagle się obudziły. Gdy Mer­

cy jęknęła cicho, po plecach przebiegł mu dreszcz i za­

pragnął mieć ją natychmiast.

Próbował się odsunąć, wiedząc, że za chwilę utraci

background image

nad sobą kontrolę. Mercy powstrzymała go, obejmując

go mocniej za szyję i przyciskając się do niego całym

ciałem. Powiodła czubkiem języka po zarysie jego ust,

i usłyszała w odpowiedzi cichy pomruk rozkoszy. Po­

traktowała to jako zachętę i przesunęła językiem do kra­

wędzi jego zębów. Zamarł bez ruchu, przerażony, że jeśli

wykaże większy zapał, Mercy się wystraszy. Delikatnie

dotknął językiem jej języka i szybko się wycofał. Zro­

zumiała go i jakby tylko na to czekała, wpiła się w jego

usta.

Ośmielony jej zachowaniem ujął jej głowę i unieru­

chomił, całując ją coraz mocniej. Po chwili stracili rów­

nowagę i osunęli się na kanapę. Czując Mercy trochę pod

sobą, trochę obok siebie, Grant nie mógł się powstrzymać;

wsunął rękę pod jej plecy i przycisnął do siebie.

Wbiła palce w mięśnie jego ramion z siłą, która go

zadziwiła. Mercy nie odpychała go jednak, lecz przycią­

gała ku sobie. Gdy delikatnie chwyciła zębami jego dolną

wargę, drgnął mimowolnie i przywarł do niej biodrami,

pozwalając jej wyczuć swą naprężoną męskość. Nie wie­

dział, czy kręciło mu się w głowie z powodu pocałunku,

czy dlatego, że przestał oddychać. Właściwie wyszło na

to samo. Niechętnie odsunął się i przez długą chwilę pa­

trzył w jej rozszerzone oczy. Nie widział jeszcze tak zdu­

mionego spojrzenia. Napawało go to uczuciami, których

nigdy dotychczas nie doznawał.

Po raz pierwszy Mercy była przy nim tak bezbronna,

tak zauroczona. Marzył o tym, żeby tak wyglądała za­

wsze, by pozbyła się smutku, bólu, dręczących wspo­

mnień.

background image

Boże, co on najlepszego robił? Przecież przyjechała tu,

by odzyskać spokój, dojść do siebie, a potem wrócić i na

nowo przeżyć koszmar. Kiedy zabójca Nicka zostanie zła­

pany, będzie musiała zeznawać przed sądem, opowiadać

o śmierci człowieka, którego kochała i szanowała.

Wytężył resztę woli i usiadł. Jego ciało przebiegł

dreszcz, jakby w proteście przed takim obrotem spraw.

Zacisnął zęby, desperacko walcząc z ogarniającym go

przypływem żądzy, której siły nie przewidywał w naj­

śmielszych snach.

- Grant? - Wypowiedziała to słowo ostrożnie i cicho,

z delikatną nutą urazy, której nie mógł nie usłyszeć.

- Mercy, posłuchaj... - Zamilkł, żeby zaczerpnąć po­

wietrza. - Musimy przestać. Jesteś jeszcze... trochę wy­

trącona z równowagi, po tym, jak Nick...

Usiadła, oddychając równie ciężko i urywanie jak on,

i spojrzała na niego. Zauważył, że jej rozchylone usta

są nabrzmiałe.

- Tak, wiem - odrzekła po namyśle.
- Więc lepiej przestańmy, dopóki... jeszcze mogę.

- Ale przecież to nie ma nic wspólnego z moim sta­

nem ducha.

- Ależ ma. To jest podobno reguła, że jeśli ktoś bli­

ski... umiera, to instynkt nas popycha do...

- Seks jako afirmacja życia? O to ci chodzi?

Skrzywił się lekko.

- To brzmi... tak zimno, ale... tak, właśnie o to mi

chodzi.

Wstała i wyprostowała się. Zadziwiające, że mimo

drobnej postury potrafiła emanować godnością i powagą.

background image

- Moim zdaniem nie doceniasz siebie i swojego

wpływu na kobiety, Grant. Prawdę powiedziawszy, rzad­

ko się z tym spotykam. I doceniam twój wysiłek, żeby

zachować się... szlachetnie. Bo tak chyba trzeba to na­

zwać. Kiedy tu przyjechałam, byłam w podłym stanie.

Ale to się już zmieniło. Odnalazłam spokój. I przez chwi­

lę mi się wydawało, że znalazłam coś więcej.

- Wcale nie jestem szlachetny - odparł szorstko.

Ciekawe, dlaczego właśnie to słowo rozdrażniło go

najbardziej? Pewnie dlatego, że w tej chwili wcale nie

czuł się szlachetny, ale za to bardzo sfrustrowany. I to

z własnej winy, ponieważ usłuchał głosu sumienia, które

nie chciało mu pozwolić na wykorzystanie bezbronnej

kobiety.

- Rozumiem cię. Naprawdę. Ale czy rzeczywiście są­

dzisz, że chciałam tego tylko z powodu śmierci Nicka?

Żeby udowodnić sobie samej, że jeszcze żyję? Jeśli tak

sądzisz, to nie doceniasz mnie. Tu nie chodzi o afirmację

życia ani o poczucie winy osoby ocalonej od śmierci,

ani o inną modną formułkę z dziedziny psychologii dla

każdego.

- Mercy...

- Nie jestem już dzieckiem, które poza tobą świata

nie widzi. Chodzi tu o prosty fakt, że budzisz we mnie

uczucia, jakich nie obudził jeszcze żaden mężczyzna.

W dodatku sam przyznałeś... że dzieje się to z wzajem­

nością. To wszystko, o co tu chodzi.

Opuściła pokój sztywno wyprostowana, z uniesioną

wysoko głową. Przyszło mu na myśl, że jego dzisiejsze

poświęcenie wyrządziło więcej złego niż dobrego. Cza-

background image

sami żałował, że matka wychowała go na tak uczciwego,

prostolinijnego człowieka. Nie potrafił postępować jak

wielu innych mężczyzn: brać to, co samo wpada im w rę­

ce, nie zastanawiać się, czy robią dobrze, czy źle, i nie

liczyć się z cudzymi uczuciami.

Barbara Jackson McClure Fortune wywarła jednak

wielki wpływ na jego życie - chociaż odkąd skończył

cztery lata, nie była w nim obecna stale. A może właśnie

dlatego jej wpływ był taki silny? Jako dziecko spędzał

z nią mało czasu, więc bardzo chciał jej udowodnić, że

jest synem, jakiego sobie wymarzyła. Gdy zrozumiał, że

te wysiłki nie odbudują jego rodziny, było za późno. Jego

osobowość była już ukształtowana.

Bezwładnie odrzucił głowę w tył, na oparcie kanapy

i westchnął z niesmakiem. Jego pobudzone ciało jeszcze

się całkiem nie wyciszyło.

Usłyszał krótkie szczeknięcie i zobaczył, że Ryzykant

się obudził. Pies wstał i patrzył na niego z wyraźnym

politowaniem. Kiedy tylko spostrzegł, że przyciągnął

uwagę swego pana, podszedł do drzwi.

- Dłużej tego nie zniesiesz, co? - wymamrotał Grant

i wypuścił psa z domu. - Nie możesz wytrzymać ze mną

w jednym pomieszczeniu, tak?

Pies obejrzał się na niego, ale nawet nie szczeknął,

jakby powstrzymywał się od komentowania poczynań

swego pana, i wybiegł w mrok. Grant zamknął drzwi.

Ryzykant na pewno jak zwykle poszedł spać do stajni.

Nie był psem domowym, zaczął wpadać z krótkimi wi­

zytami dopiero od czasu przyjazdu Mercy.

Oczarowała wszystkich: jego psa, konia, pracowni-

background image

ków. Nie można powiedzieć, że zrobiła to bez wysiłku

- pracowała na ranczu bardzo ciężko - ale z pewnością

udało jej się tego dokonać niespodziewanie szybko.

A co zrobiła z nim? Grant nie potrafił znaleźć żadnego

określenia. Może nie było na to odpowiedniego słowa?

Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie poszedł na górę,

do sypialni.

- Bardzo udana Wigilia - wymamrotał przez zaciś­

nięte zęby, mijając drzwi pokoju Mercy. Gdyby nie to,

że nadal był rozpalony do białości, pewnie zacząłby się

nad sobą użalać.

Nie spodziewała się, że po tak namiętnym pocałunku

w ogóle zaśnie, więc tym bardziej była zaskoczona, kiedy

obudziło ją donośne szczekanie. Nieraz już słyszała

szczekającego Ryzykanta, kiedy zaganiał do stada krną­

brną sztukę bydła, odpowiadał na gwizd lub ostrzegał,

że nieprzyjazna istota wtargnęła na jego teren lub że

u bramy stoi jakiś gość. Tonem i natężeniem głosu po­

trafił przekazać zadziwiająco wiele informacji. Mercy na­

uczyła się je odczytywać, ale nigdy nie słyszała Ryzy­

kanta szczekającego w ten szczególny sposób. Pies za­

wiadamiał, że stało się coś złego i wymagającego ich

natychmiastowej interwencji.

Poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Bez wa­

hania wyskoczyła z łóżka, pośpiesznie się ubrała i wcią­

gając buty, w podskokach pobiegła do drzwi. Usłyszała

inne kroki na schodach i wiedziała, że Grant też usłyszał

wezwanie Ryzykanta.

Gdy zeszła na dół, on był już na zewnątrz. Zobaczyła,

background image

że biegnie za Ryzykantem przez podwórko. Pies prowa­

dził swego pana do stajni.

Mercy starannie zamknęła za sobą drzwi i podążyła

za nimi. Serce w niej zadrżało, gdy spostrzegła, że Grant

z psem minęli główną stajnię i pobiegli do mniejszej,

gdzie trzymano klacze.

Jeszcze zanim tam dotarła, odgadła, że chodzi o taran-

towatą Lady. Weszła do stajni i zobaczyła Ryzykanta sie­

dzącego przed boksem klaczy. Grant właśnie otwierał drzwi,

chwyciwszy po drodze latarnię zasilaną baterią elektryczną.

Podbiegła bliżej i usłyszała chrapliwy koński oddech.

Piękna, łaciata klacz leżała na boku, a jej wzdęty

brzuch wydawał się jeszcze większy. Była mokra od potu.

Na widok nowo przybyłych szarpnęła się nerwowo, lecz

była tak wyczerpana, że opadła bezwładnie i patrzyła na

nich udręczonym wzrokiem. W Mercy coś zacisnęło się

boleśnie. Grant obejrzał Lady, położył rękę na jej brzuchu

i przemówił do niej łagodnie:

- Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Ten twój

maluch trochę się pośpieszył. Będziesz miała gwiazdkowe

dziecko. Spokojnie, spokojnie.

Jego głos brzmiał czule i kojąco, a klacz, jakby go

rozumiejąc, nie zareagowała nerwowo na jego dotyk.

Mercy wiedziała, że za wcześnie na poród. Walt jej wy­

tłumaczył, że ranczerzy zawsze się starają, żeby źrebięta

przychodziły na świat tuż po Nowym Roku, ze względu

na ich późniejszą karierę w hodowli i sukcesy, na przy­

kład na torze wyścigowym.

- Czy będziesz miał kłopoty dlatego, że źrebię urodzi

się za wcześnie? - zapytała.

background image

Spojrzał na nią i oczy mu się trochę rozszerzyły. Do­

piero wtedy Mercy zdała sobie sprawę, że nie związała

włosów i nie zdążyła włożyć stanika. Grant nie skomen­

tował tego, tylko odpowiedział na jej pytanie:

- Nie o to chodzi. Lekarz wyznaczył poród na połowę

stycznia, więc to tylko trzy tygodnie za wcześnie. Prob­

lem polega na czym innym.

- Na czym?

- Zwykle klacze rodzą źrebięta w ciągu pół godziny

od odejścia wód płodowych. Lady ostatnio ten etap zajął

piętnaście minut. Teraz wygląda mi na to, że leży tak

już dłuższy czas. Jeśli źrebię zaczęło się wysuwać, zanim

sprawy przybrały zły obrót, i utknęło w drogach rod­

nych, to istnieje niebezpieczeństwo, że zaplątało się

w pępowinę i nie przeżyje.

Mercy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.

- Chcesz, żebym kogoś wezwała? Może weterynarza?

Grant ponuro pokręcił głową.
- Dotarcie tutaj zajęłoby doktorowi Watsonowi dwie

godziny, jeśli w ogóle byśmy go znaleźli. Przecież to

Wigilia. Źrebakowi nie zostało tyle czasu. Lady też jest

u kresu sił.

Mercy przeraziła się. Polubiła łagodną, urodziwą

klacz, często karmiła ją marchewką i jabłkami.

- Ale przeżyje, prawda? '
- Zrobię wszystko, żeby przeżyła - zapewnił Grant.

- Jak mogę ci pomóc?

Zerknął na nią z wahaniem.
- Posterunkowa Brady, czy zdarzyło się pani odbierać

poród?

background image

- Raz.

- Wobec tego proszę się przygotować do drugiego razu.

Jeśli chciał ją przestraszyć, to nie udało mu się.

- Czy będziesz potrzebował gorącej wody, jak to

zwykle pokazują w filmach? - zapytała spokojnie.

Uśmiechnął się lekko.

- Oczywiście.

- W takim razie pójdę po wodę do domu.

Jego uśmiech się poszerzył.

- Gorąca woda jest na miejscu. Z tego kranu leci nie­

mal wrzątek. Zaraz się umyję. Właśnie po to zainstalo­

waliśmy tutaj małą termę i zlew.

- Aha. - Również się uśmiechnęła. - Bardzo dobry

pomysł.

- To zasługa Walta. Swoim klaczom chciał zapewnić

wszelkie wygody. Przed wyjazdem włączył termę, a już

kilka dni temu przeniósł Lady do boksu dla źrebiących

się klaczy. Chyba podejrzewał, że wytnie nam taki numer.

Rzeczywiście, boks Lady był obszerniejszy od innych.

Nie było tu żłobu z sianem, zapewne ze względu na bez­

pieczeństwo zwierzęcia.

- Szkoda, że go tu nie ma. Lepiej by ci pomógł -

zauważyła Mercy.

- Dasz sobie radę - zapewnił Grant i wydał jej ciąg

poleceń. Mercy nie protestowała. - Wyjmij z szafki na

narzędzia taką niebieską skrzynkę i czyste ręczniki. Przy­

suń tu ten mały piecyk i włącz do kontaktu przy

drzwiach. Muszę na nim ogrzać ręczniki. Jest dość chłod­

no, trzeba będzie osuszyć źrebię. I przynieś z drugiej staj­

ni dodatkową lampę, dobrze? Górne oświetlenie w ko-

background image

rytarzu nie wystarczy. Nie chciałbym jej zrobić krzywdy

z powodu słabego światła.

- Dobrze.

Najpierw przyniosła skrzynkę, piecyk i ręczniki, po­

tem pobiegła do drugiej stajni. Na jej widok Joker zarżał

radośnie, ale tylko w przelocie poklepała go po szyi. Kie­

dy wychodziła z lampą, zaprotestował, ale uciszyła go

stanowczo.

- Cicho bądź. Lady właśnie stara się urodzić twoje

dziecko, więc mógłbyś przynajmniej nie hałasować.

Mówiła to w biegu, ale ku jej zdziwieniu ogier rzeczy­

wiście zamilkł. A może już nie powinna się temu dziwić?

Gdy wróciła do boksu, Grant klęczał przy Lady. Zdjął

grubą kurtkę, a na skraju rękawów koszulki dostrzegła

mokre plamy, więc domyśliła się, że już umył ręce, i to

aż powyżej łokci.

- Postaw tu lampę i włącz ją - polecił. Usłuchała go

i w boksie zrobiła się jaśniej. - Muszę sprawdzić, co się

tam w środku dzieje. Módl się, żebym nie wyczuł tylnych

nóg źrebaka.

- Co by to znaczyło?

- To by znaczyło, że mamy problem, z którym mogę

sobie nie poradzić. Spróbuj ją uspokoić, dobrze? Jest

zmęczona, ale może spróbować mnie kopnąć, bo to, co

za chwilę zrobię, nie będzie dla niej przyjemne.

Ukląkł za koniem. Mercy zrozumiała, w jaki sposób

miał zamiar sprawdzić ułożenie źrebaka, i skrzywiła się

boleśnie.

- Ja na pewno bym cię kopnęła - wymamrotała pod

nosem i przyklękła przy łbie klaczy. Nie była pewna, co

background image

robić, więc po prostu zaczęła gładzić mokrą od potu szyję

Lady i przemawiać do niej tak jak do Jokera - piesz­

czotliwie, spokojnie, kojąco.

- Tak, tak, wiem, że to mężczyzna, więc co on tam

może wiedzieć o takich sprawach. Ale on chce ci pomóc.

Tobie i twojemu maleństwu. Wszystko będzie dobrze.

Wytrzymaj jeszcze trochę...

Wydawało jej się, że to wszystko trwa całą wieczność.

Nie mogła patrzeć na to, co robił Grant. Klacz raz się

szarpnęła i Mercy usłyszała, jak Grant zaklął. Nawet jeśli

dosięgło go końskie kopyto, nie odsunął się, tylko nadal

robił swoje.

Mercy usłyszała w końcu pełne zadowolenia sapnię­

cie. Jeszcze raz poklepała klacz po szyi i podniosła

wzrok. Grant z wesołą miną wycierał ramię.

- No, teraz wszystko zależy od Lady.

- Co stwierdziłeś?

- To tylko zagięta przednia noga. Ułożyłem ją we

właściwej pozycji i wszystko powinno już pójść gładko.

- Zgasił jedną latarnię, wstał i zgasił drugą. Kiedy spoj­

rzała na niego pytająco, wyjaśnił: - Źrebięciu takie ostre

światło by przeszkadzało.

Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, coś się zaczęło

dziać. Czując, że jej wysiłki nie idą na marne, klacz na­

brała wigoru. Po chwili na zewnątrz ukazał się spowity

błoną kształt. Mercy wstrzymała oddech. Nie było to

piękne ani higieniczne, ale i tak wiedziała, że patrzy na

cud. Już po chwili na słomie leżało małe stworzenie, zło­

żone w głównej mierze z nóg. Było lustrzanym odbiciem

swego ojca.

background image

Grant poruszał się szybko, ale nie gwałtownie, by nie

przestraszyć zmęczonej matki ani noworodka. Ogrzanymi

na piecyku ręcznikami osuszył źrebię. Dotykał zwierzęcia

delikatnie, niemal czule. Odciął pępowinę, a potem uło­

żył maleństwo przy głowie klaczy, która mimo wyczer­

pania uważnie je obwąchała.

- Spokojnie, mamusiu - wyszeptał Grant. - Có­

reczka jest cała i zdrowa. Obie potrzebujecie odpoczyn­

ku. Macie za sobą ciężkie chwile.

- A więc to ona? - zapytała cicho Mercy. W słabym

świetle nie mogła rozróżnić płci źrebięcia.

Zerknął na nią z uśmiechem.
- Owszem. To będzie najpiękniejsza klaczka w całym

stadzie. Zgrabna jak matka, umaszczona tak oryginalnie

jak ojciec.

Mercy poczuła się niewypowiedzianie szczęśliwa.

Trochę ją zawstydzała taka gwałtowna reakcja na widok

cudu narodzin i pojawienia się nowego życia. Ten cykl

powtarza się nieprzerwanie. Zycie, śmierć, życie...

I nagle zrozumiała, że zaczyna odzyskiwać równowa­

gę. Na pewno nigdy nie zapomni Nicka, nie przestanie

odczuwać pustki, jaką po sobie zostawił, ale będzie żyła

pełnią życia. Kiedyś znów odnajdzie radość. Jej równo­

waga jest być może jeszcze niepewna, tak jak tego

źrebięcia, ale wkrótce okrzepnie. Tego życzyłby sobie

Nick.

Oszołomiona tym odkryciem, patrzyła w milczeniu na

scenę w boksie. Myślała, że to już koniec emocji, ale

bardzo się myliła. Okazało się, że jest jeszcze wiele pracy

do zrobienia. Grant sprawnie wyczyścił podłogę boksu,

background image

pozbył się łożyska i napoił klacz letnią wodą. Potem rzu­

cił jej garść siana. Wszystko to zajęło mu trochę czasu,

więc kiedy skończył, Lady zdążyła już wstać. Ten widok

sprawił mu wyraźną ulgę. Nie przerwał jednak pracy, tyl­

ko umył wymię klaczy, by przygotować ją do karmienia

nowego potomka.

W końcu wyszedł z boksu i zamknął drzwi, oznaj­

miając, że najlepszą rzeczą dla matki i jej dziecka będzie

teraz spokój i cisza. Został jednak w stajni i spoza boksu

obserwował zwierzęta. Po jego minie Mercy poznała, że

nadal trochę się niepokoi o ich zdrowie. Czas płynął. Od

porodu upłynęła już co najmniej godzina.

Ryzykant, który dotąd siedział cicho na uboczu, pod­

szedł i usiadł u ich stóp.

- Dobry piesek - powiedział Grant i podrapał go za

uchem, nie spuszczając wzroku z klaczy i źrebięcia.

- Więcej niż dobry. - Mercy przykucnęła przy ow­

czarku i spojrzała mu w kolorowe oczy. - Spisałeś się

wspaniale.

Ryzykant zaskomlał cicho, jakby wiedział, że głośne

szczekanie jest teraz niepożądane. Był to jednak bez wąt­

pienia dźwięk przyjazny, więc Mercy pogłaskała go po

łbie. Pozwolił jej na to, więc chyba nawet on zrozumiał,

że chwila jest wyjątkowa.

- Mercy...
Wyprostowała się. Grant nie patrzył na nią, lecz na

konie. Miał tak zadowoloną minę, że podążyła za jego

wzrokiem. Źrebię stało, szeroko rozsunąwszy kopyta, ko­

łysząc się niezdarnie na patykowatych nogach. Z trud­

nością, ale jednak stało.

background image

Nagle bezwładnie osunęło się na ziemię. Mercy jęk­

nęła z rozpaczą, ale Grant położył jej rękę na ramieniu,

dodając otuchy. W tej samej chwili klaczka znów się pod­

niosła i tym razem już nie upadła.

- Dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Była po

prostu zmęczona wydobywaniem się na świat. Chyba

wszystko jest w porządku. Jeśli jeszcze znajdzie jedze­

nie...

Źrebię wykonało kilka nieudanych prób, ale zachęcane

cichym rżeniem matki, w końcu znalazło drogę do źródła

mleka i zaczęło ssać. Ostatnia przeszkoda została poko­

nana. Mercy poczuła, jak z Granta opada napięcie.

Zerknęła na jego twarz. Uśmiechał się łagodnym, peł­

nym zadowolenia uśmiechem. Ten widok sprawił, że coś

jej w środku zadrżało. Dwanaście lat temu powiedziała

Kristinie, że podoba jej się uroda Granta, ale także jego

charakter. Przyjaciółka jej wtedy nie uwierzyła, ale Mercy

już wtedy wiedziała, że Grant jest bardzo dobrym czło­

wiekiem.

Gdy teraz na nią spojrzał, coś w wyrazie jej twarzy

przykuło jego uwagę. Zrobił nieco zdziwioną minę. Nagle

Mercy gwałtownie się odwróciła i wybiegła ze stajni.

Chciała ukryć łzy, które zaczęły spływać po jej policz­

kach.

To była najpiękniejsza Wigilia, jaka jej się w życiu

przydarzyła.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Zostało jeszcze trochę tego owocowego napoju?

Pytanie dobiegło z salonu. Nie zdziwiła się, że Grant

wcale nie był zmęczony, mimo przeżyć tej nocy. Ona

również nie była śpiąca, jakby cud życia, który zdarzył

się na jej oczach, dodał jej sił.

- Właśnie go podgrzewam! - zawołała i dodała za­

czepnie: - Widzę, że rzeczywiście lubisz moczyć się dłu­

go pod prysznicem. Już się bałam, że będę musiała tam

wejść i sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.

- Szkoda, że tego nie zrobiłaś.

Jego głos brzmiał zmysłowo i sugestywnie - i rozległ

się tuż za nią. Mercy podskoczyła zaskoczona. Znowu

udało mu się podejść do niej niepostrzeżenie. Naj­

wyraźniej straciła zawodową czujność. Pewnie jest tu

zbyt odprężona i rozluźniona.

Odwróciła się i wszystkie myśli natychmiast wylecia­

ły jej z głowy.

Grant stał tuż obok niej, ubrany jedynie w dżinsy. Na

jego szyi wisiał ręcznik, włosy miał nadal mokre, gładko

zaczesane do tyłu, co podkreślało zdecydowany zarys je­

go szczęki. Był boso, co trochę tłumaczyło, dlaczego nie

usłyszała jego kroków. Nic jednak nie mogło wytłuma­

czyć bicia jej serca i zachłanności, z jaką wpatrywała się

background image

w jego umięśnione ramiona. Może jedynie to, że Grant

był jedynym mężczyzną, który naprawdę ją poruszał, te­

raz i przed laty.

„Szkoda, że tego nie zrobiłaś"...

Te wypowiedziane cicho słowa odbiły się echem w jej

głowie, przywołując zapierające dech w piersi obrazy.

A Grant, jakby czytał w jej myślach, podszedł bliżej

i przyparł ją do kuchennej szafki.

- Mogłaś do mnie dołączyć - powiedział jeszcze bar­

dziej prowokacyjnie.

Głośno wciągnęła powietrze. Wiedziała, że wpatruje

się w niego rozszerzonymi oczami, ale nic nie mogła na

to poradzić. Dotychczas jej się to nie zdarzało, ale teraz

wyobraźnia podsuwała jej bardzo wyraźne i zmysłowe

obrazy jej samej wchodzącej pod prysznic, gdzie czekał

Grant. Wyobrażała sobie wodę spływającą po jego ciele,

śliską skórę pod swoimi dłońmi...

Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w skórę, jakby

chciała się powstrzymać przed dotknięciem Granta. Miała

wielką ochotę położyć dłonie na jego piersi, która znaj­

dowała się tak blisko, że czuła bijące od niej ciepło. Ale

przecież ostatnim razem odsunął się od niej i nie wie­

działa, czy jeszcze raz zniosłaby takie rozczarowanie.

- Patrz tak na mnie, a za chwilę wrócimy do tego,

co zaczęliśmy wczoraj - powiedział zmienionym głosem.

- Ale... - Zabrakło jej tchu.
- Zmieniłaś zdanie, Mercy? - zapytał lekko zdyszanym

głosem.

Gdyby potwierdziła, wszystko urwałoby się natych­

miast. Takie przekonanie zakiełkowało w głębi jej duszy.

background image

Kiedyś wierzyła we własną odwagę, w tej chwili nie była

już jej taka pewna. Nigdy jednak nie straciła wiary w ho­

nor Granta. Nigdy nie narzucałby się żadnej kobiecie ani

nie uwiódł niezdecydowanej, chociaż dobrze wiedział, że

wystarczyłby jeden pocałunek...

Jednak gdyby oznajmiła, że zmieniła zdanie, skłama­

łaby.

- Ale to ty się wycofałeś - przypomniała mu i trochę

się przestraszyła. Co też ona wyprawia? Powinna przecież

uciec do swojej sypialni i zamknąć za sobą drzwi. Cho­

ciaż żadne drzwi nie były na tyle mocne, by odciąć ją

od uczuć do tego człowieka.

- Wycofałem się, ponieważ wydawało mi się, że kie­

rują nami niewłaściwe pobudki. Ty chciałaś... dokonać

afirmacji życia na przekór śmierci. Bałem się, że potem

będziesz żałować.

- W takim razie dlaczego...

- Ponieważ teraz wydaje mi się, że chcesz cieszyć

się nowym życiem - powiedział głosem, od którego prze­

biegł ją dreszcz.

Gdy ją przytulił, zadrżała, choć wcale nie było jej

zimno.

- W stajni widziałem twoją twarz, Mercy - powie­

dział. - Poczułaś, że zdarzył się cud, prawda? Nowe życie

zastąpiło stare, nieprzerwany krąg... Nieważne, czy cho­

dzi o ludzi, czy zwierzęta. Wygląda to tak samo. Zycie

toczy się dalej. I ty będziesz dalej żyła. Dzisiaj zdałaś

sobie z tego sprawę, prawda?

O dziwo, jego spostrzegawczość wcale jej nie zasko­

czyła.

background image

- Tak - potwierdziła cicho. - Nigdy nie przestanie

mi brakować Nicka, ale będę żyła dalej. Jestem mu to

winna. Zycie jest tego warte.

- Nie tylko będziesz żyła dalej. Znajdziesz również

szczęście. Wrócisz do pracy, będziesz czerpać z niej za­

dowolenie. Czas uleczy rany. Owszem, zostanie blizna,

ale ból już nigdy nie będzie taki silny.

- Pragnę cieszyć się życiem... - powtórzyła szep­

tem.

- Tak. I trudno o lepszy powód do...

Wiedziała, że zaraz ją pocałuje. Jej ciało zareagowało

błyskawicznie, jakby od lat czekało na ten pocałunek.

Jednocześnie czuła, że wszystkie fantazje zadurzonej na­

stolatki nie były nawet bladym cieniem rzeczywistości.

Nic nie mogło jej przygotować na jego bliskość, dotyk

jego ust i języka.

Nie podejrzewała nawet, że coś takiego jest możliwe.

Sądziła, że zna swoje ciało i jego reakcje, przecież starała

się utrzymać je w jak najlepszej kondycji, wystawiała je

na próby, poddawała stresom, psychicznym i fizycznym.

Myślała, że zna granice swoich doznań.

Kiedy Grant ją pocałował, przekonała się, że nie ma

takich granic. Z cichym pomrukiem otoczył ją ramionami

i przyciągnął do nagiej piersi. Westchnęła głęboko, czu­

jąc jego twarde mięśnie i rozgrzaną skórę. Uniosła ręce,

by go dotknąć. Nigdy jeszcze niczego tak nie pragnęła.

Jej palce przesunęły się po skórze, dotknęły sutek. Usły­

szała, jak Grant spazmatycznie łapie oddech. Chociaż nie

starał się tego ukrywać, dopiero po chwili zdała sobie

sprawę, że wyczuła jego naprężoną męskość. Przywarła

background image

do niego ciaśniej, a Grant zesztywniał i zdusił w sobie

jęk. Sprawiło jej to dziwną przyjemność. Doceniła swą

kobiecą władzę, która nawet silnego mężczyznę może

obezwładnić.

Grant przerwał pocałunek i przez chwilę patrzył na

nią wzrokiem, od którego zrobiło jej się gorąco.

- Grant... - wyszeptała.

- Jeśli mamy przestać, to teraz - mruknął, oddycha­

jąc ciężko. - Potem może być za późno.

Miała tylko jedną, dręczącą wątpliwość.

- Nadal jestem dziewczyną z miasta - szepnęła. -

A ty przecież takich nie lubisz.

- Wiem. I wiem, że wrócisz do miasta. Ale nieważne,

gdzie się wychowałaś, jesteś prawdziwym brylantem.

Czystym, jasnym i bez skazy. - Niezupełnie się z tym

zgadzała, ale teraz nie zamierzała protestować. - Rzadko

mężczyzna ma okazję dotykać takiego klejnotu - ciągnął.

- Ale kiedy mu się to przydarzy... nic innego nie ma

znaczenia.

Pocałował ją znowu, gorąco i namiętnie, aż poczuła

ten pocałunek wszystkimi zmysłami. Była tym tak po­

chłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy wziął ją na ręce

i wyniósł z kuchni. Zdała sobie z tego sprawę dopiero

w drzwiach na korytarz.

- Grant?

Spojrzał na nią tak, jakby się bał, że zmieniła zdanie

i jakby się zastanawiał, czy nie zamknąć jej ust poca­

łunkiem, zanim mu to powie. Po chwili jednak zapytał

tylko:

- Co?

background image

- Ja... ja niczego nie stosuję... To znaczy, chodzi mi

o pigułkę...

Chwilę trwało, zanim ta wiadomość do niego dotarła.

Potem usta lekko mu zadrgały.

- Mam coś. - Zamrugała oczami, ale on tylko uśmie­

chnął się z wesołym błyskiem w oku. - Rita mnie kiedyś

poprosiła, żebym wytłumaczył Chipperowi, co to jest pre­

zerwatywa. Nie przypuszczałem, że te pomoce naukowe

przydadzą się mnie samemu.

Mercy zachichotała. I słysząc to, bardzo się zdziwiła.

Nie należała do kobiet, które chichoczą. Grant również

miał zdziwioną minę, ale potem znów się uśmiechnął

i pocałował ją. Teraz była w stanie wydusić z siebie tyl­

ko jedno:

- Pośpiesz się.

Słysząc napięcie w jej głosie, Grant poczuł rozpala­

jący się w nim żar. Posłuchał jej bez sprzeciwu i ruszył

na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.

Na piętrze zatrzymał się jak wryty przed drzwiami

jej sypialni.

- Idziemy do ciebie czy do mnie?

Mercy lekko się poruszyła i podniosła na niego wzrok.
- A czy to ma znaczenie?

- Chyba tak - odparł trochę niepewnie. - Jeszcze

nigdy... tego tutaj nie robiłem. - Uśmiechnął się nieco

ironicznie. - W ogóle dawno tego nie robiłem. Już niemal

nie pamiętam...

- Podobnie jest ze mną - wyszeptała w odpowiedzi.

Jego słowa sprawiły jej niewiarygodną przyjemność.

„Jeszcze nigdy tego tutaj nie robiłem". Proste wyzna-

background image

nie, ale dzięki niemu poczuła się wyjątkowa. I naprawdę

pożądana, pożądaniem głębszym niż fizyczna potrzeba,

którą oboje odczuwali. Może było to niemądre, ale tak

właśnie to odbierała.

- Chodźmy do ciebie - zadecydowała nagle.

Wziął głęboki oddech; poczuła, jak jego pierś unosi

się i opada. Na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę.

Potem spojrzał na nią i krótko skinął głową. Nic nie mó­

wił, lecz jego twarz wyrażała burzę uczuć.

- To dobra decyzja? - zapytała, nagle trochę zdener­

wowana.

- Tak - odparł cicho. - Chcę cię mieć w swoim łóż­

ku. Jeśli to zabrzmiało gruboskórnie, to bardzo cię prze­

praszam.

- Nie przepraszaj - szepnęła, choć brakowało jej od­

dechu.

Ruszył w głąb korytarza, nadal niosąc ją w ramio­

nach, jakby ważyła nie więcej niż nowo narodzony

źrebak.

Czyżby się bał, że uważa go za gbura? Nie zapomniał

chyba, że była świadkiem, z jaką delikatnością i wyczu­

ciem zajmował się maleństwem Lady, jak uspokajał zde­

nerwowaną, wyczerpaną klacz. Czy nie zdawał sobie

sprawy, że ukazał jej dzisiaj swoje prawdziwe oblicze?

Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Grant pchnął

drzwi stopą i wniósł ją do sypialni. Nigdy jeszcze tu nie

była, tylko kilka razy zerknęła do środka przez uchylone

drzwi. Wiedziała, że pokój jest urządzony „po męsku".

Stały tu solidne, ciężkie meble, utrzymane w ciemnych

barwach. Pościel leżała odrzucona na bok łóżka, tak jak

background image

ją zostawił, kiedy zerwał się z posłania, zaalarmowany

szczekaniem Ryzykanta. W nogach łóżka leżała koszula,

a na komodzie zegarek i grzebień. Na nocnym stoliku

stało kilka książek, na których widok Mercy się uśmie­

chnęła. Zdaniem niektórych Grant „marnował się" na ran-

czu, a przecież nigdy nie przestał pracować nad swoim

bystrym umysłem.

Postawił ją przy łóżku, pozwalając jej zsunąć się po

swoim ciele, jakby chciał ją wyczuć całym sobą. Gdy

zadrżała, oczy mu się rozjarzyły. Jeszcze nigdy nie wi­

działa w nich takiego ognia.

Jeszcze raz ją pocałował, mocno i zachłannie, jakby

była pierwszym haustem wiosennego powietrza po

mroźnej zimie. Oparła się o niego bezwładnie, zastana­

wiając się, gdzie się podziała jej siła.

Gdy ułożył ją na łóżku, spodziewała się, że sam znaj­

dzie się przy niej, on tymczasem otworzył szufladę ko­

mody. Zrobił to z o wiele większym rozmachem, niż by­

ło to konieczne. Przez chwilę szukał czegoś niezdarnie,

przez co nabrała podejrzeń, że jest równie zdenerwowany,

jak ona.

Śledziła jego ruchy i zobaczyła, że położył na nocnym

stoliku niewielką paczuszkę.

- Boję się, że... później mógłbym o tym zapomnieć.

To proste stwierdzenie, zapowiedź tego, co miało na­

stąpić, sprawiło, że ciało Mercy przeszedł dreszcz. Nagle

Grant znalazł się przy niej i zaczął całować ją tak nie­

cierpliwie, że opuściło ją wszelkie skrępowanie. Zdjął

z niej bluzę, którą tak niedawno wkładała w pośpiechu.

Uniosła ramiona, by mu w tym dopomóc i dopiero po

background image

chwili przypomniała sobie, że nie ma stanika. Grant do­

tykał jej delikatnie, ale czuła każdy jego palec osobno,

jakby zostawiał po sobie rozpalony ślad.

Spojrzała w dół.

Jego opalone, mocne dłonie kontrastowały z białą,

miękką skórą jej piersi. Znów zadrżała, a Grant znieru­

chomiał, jakby się bał, że jego dotyk nie jest dla niej

przyjemny. Chciała go poprosić, by nie przestawał, ale

nie mogła wydobyć słowa, więc tylko wygięła się w łuk,

żeby dać mu do zrozumienia, czego chce. Powiedział coś

cicho, ochryple, ale go nie zrozumiała. Po chwili zupełnie

przestało ją to obchodzić, bo całkowicie pochłonęły ją

doznania płynące z jego pieszczot. Przeszył ją gorący

spazm, wywołując na usta cichy krzyk.

Grant, jakby pobudzony jej reakcją, szybko zdjął jej

spodnie i ciepłe buty. Przez chwilę po prostu na nią pa­

trzył i gdyby nie widoczne na jego twarzy pożądanie,

czułaby się skrępowana.

- Mercy - wyszeptał. - Kto by pomyślał, że mały

skrzat wyrośnie na taką piękną kobietę?

- Ty mnie się zawsze podobałeś - wyszeptała, wre­

szcie odzyskując głos.

Zaczerwienił się lekko.

- Nie patrzyłaś na mnie obiektywnie.

- To prawda. I nadal nie patrzę. Nawet w tych gru­

bych, zimowych ciuchach wyglądasz wspaniale.

Zaśmiał się i szybko zdjął dżinsy. Teraz z kolei Mercy

przyjrzała mu się uważnie. Wiedziała, że jest dobrze zbu­

dowany, ale widok jego nagiego ciała przeszedł jej wszel­

kie oczekiwania. Najwyraźniej jazda konna dobrze wpły-

background image

wała na rozwój mięśni. Mercy czuła, że trawi ją pożą­

danie, lecz także lekki niepokój. Te obawy musiały

wyraźnie odbić się na jej twarzy, ponieważ Grant zmar­

szczył czoło.

- Mercy? - zapytał czujnie.

- Ja...

Zacisnął zęby, lecz po chwili spytał łagodnie:

- Chcesz, żebyśmy przestali?

- Nie - odrzekła szybko. - Nie to, tylko... To już

tak dawno... No, wiesz... chodzi mi...

- O co?

- O proporcje... - wydusiła w końcu, czerwieniejąc.
- Aha. - Wyglądało na to, że był bardzo zadowolony,

tylko nie wiedział, czy powinien to okazać. - Czy to zna­

czy... Jesteś... - Urwał i tym razem on się zaczerwienił.

- Zapomniałem o tym, że jesteś taka drobna.

- Wcale nie jestem taka drobna - zaprotestowała od­

ruchowo. - To raczej ty...

Zamilkła, mierząc go wzrokiem od góry do dołu.

Kompletnie zapomniała, co chciała powiedzieć. Patrzyła

na niego i drżała na myśl, że za chwilę będzie się z nim

kochać.

- Później też chcę na ciebie patrzeć tak, jak ty teraz

na mnie patrzysz - oznajmił. - Chcę, żebyś mnie do­

tknęła wszędzie, gdzie chcesz. Ja też chcę cię dotykać.

Ale później.

Wziął ją w objęcia, a ona poddała mu się chętnie. Je­

go ręce gładziły ją, pieściły, pobudzając do rozkoszy. Po

raz pierwszy w życiu straciła kontrolę nad własnym cia­

łem. Grant przejął dowodzenie, potwierdzał to każdym

background image

dotykiem, a ona nie miała siły się opierać. Nie obchodziło

jej nic. Chciała tylko, by nie przestawał, by narastało

w niej to niesamowite ciśnienie, pulsująca potrzeba tego,

co tylko on mógł jej dać.

Spazmatycznie chwyciła powietrze, kiedy natrafił na

najwrażliwszy punkt jej kobiecości. Chwyciła go za ra­

miona, jakby to była jedyna pewna rzecz na ziemi, która

zaczęła się spod niej usuwać. Wziął ją za rękę i powiódł

w dół swojego ciała. Zawahała się, nagle onieśmielona.

- Nie wiem... - zaczęła, ale zaraz urwała. Przyznanie

się do takiej niewiedzy w jej wieku wydało jej się śmie­

szne. Ale Grant najwyraźniej nie widział w tym nic za­

bawnego.

- Mercy, kochanie... Pokażę ci...

Te czułe słowa sprawiły, że serce zabiło jej mocniej.

Poczuła w uszach pulsowanie krwi, kiedy pokazał jej,

jak ma go dotykać. Jednocześnie jego pieszczoty dopro­

wadzały ją na skraj szaleństwa. Płonęła ogniem, którego

jeszcze nie zaznała. Miała ochotę krzyczeć, tak bardzo

chciała wypełnić pustkę, którą nagle w sobie poczuła.

Gdy wiedziała, że dłużej już nie wytrzyma, Grant naparł

mocniej biodrami na jej dłoń.

- Przyrzekam ci, że następnym razem będziemy to

robić całą noc - wyszeptał. - Zrobimy to tak, jak bę­

dziesz chciała i gdzie będziesz chciała, ale teraz nie mogę

już dłużej czekać.

Szybko otworzył czekającą na nocnym stoliku pa­

czuszkę.

- Tak, teraz - ponagliła go niecierpliwie.

Wniknął w nią jednym ruchem, jakby ich ciała tylko

background image

czekały, by udowodnić, że doskonale do siebie pasują.

Grant na moment znieruchomiał, a ona wyszeptała jego

imię. Wymamrotał coś pod nosem, jakieś słowa pełne na­

miętności, a jednocześnie zdumienia. Poczuła, że zadrżał

i przyciągnęła go bliżej. Nigdy nie wyobrażała sobie, że

dwoje ludzi może tak się zjednoczyć.

Teraz świat przestał istnieć. Wiedziała tylko, że Grant

uczy ją czegoś nowego, spoglądając na nią z czystym,

gorącym pożądaniem w oczach. Każdym ruchem coraz

bardziej odrywał ją od rzeczywistości, aż w końcu liczyli

się tylko oni dwoje.

Wsunął rękę między ich ciała i znów dotknął jej naj-

wrażliwszego punktu. Mercy jęknęła głośno i przywarła

do niego konwulsyjnie, a on nadal ją pieścił, coraz moc­

niej i mocniej. Chciała go błagać, by nie przerywał, ale

z jej gardła wydobywał się tylko cichy jęk. Nagle jej ciało

się napięło, jakby chciało eksplodować, i jeszcze mocniej

zacisnęło się wokół Granta. Usłyszała, że wyszeptał jej

imię, wyczuła, że wygiął się w łuk i jeszcze raz na nią

naparł. Potem nie czuła już nic, tylko wszechogarniające

fale gorąca.

Stopniowo wracała do rzeczywistości.

Najpierw usłyszała przyśpieszony oddech Granta.

Przez długą chwilę po prostu leżała, ciesząc się ciężarem

jego ciała, dotykiem wilgotnej skóry. Nadal obejmował

jej ramiona, jakby się bał ją wypuścić. Łzy napłynęły jej

do oczu, tak jak tego dnia nad jeziorem. Nie mogła ich

powstrzymać.

Zastanawiała się też, czy nie stworzyła sobie całkiem

nowych kłopotów. Oto leży w ramionach Granta - dwa-

background image

naście lat temu nieustannie o tym marzyła. Ale przecież

ona ma swoje życie w mieście, a on należy do innego

świata. Nie wierzyła w związki na odległość. Postanowiła

jednak, że tym zajmą się później. Teraz wystarczało jej,

że tu jest i czuje go blisko siebie.

Wciąż jednak powracało do niej pytanie, czy Grant

nadal nie znosi dziewczyn z wielkiego miasta.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Musiał położyć temu kres. Mercy śniła mu się co noc,

co doprowadzało go do szaleństwa. Odkąd zjawiła się

na ranczu, budził się wyczerpany. Pomyślał sennie, że

dzisiejszego ranka nie czuje się tak bardzo zmęczony.

Czuł się wręcz doskonale, było mu ciepło, wygodnie i był

wyjątkowo zadowolony z życia. Zaraz sobie przypomni

dlaczego. Ale jeszcze przez chwilę będzie się cieszył

wspomnieniem snu, w którym Mercy spała ciasno do nie­

go przytulona.

Gwałtownie otrząsnął się i wsparł się na łokciu. W sy­

pialni było jasno, więc od razu odgadł, że spał o wiele

dłużej niż zwykle, a poza tym pewnie śnieg przestał pa­

dać i wyszło słońce. No i wreszcie przypomniał sobie,

dlaczego czuje się tak świetnie.

To wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie był to kolejny

erotyczny sen. Mercy tu była, w jego łóżku, jej nagie

ramiona wystawały spod kołdry, chociaż w pokoju było

trochę chłodno. Jasnozłote włosy rozsypały się na podu­

szce. Znał je teraz dobrze, pamiętał ich delikatny dotyk

na swojej skórze.

Wspomnienia ostatniej nocy wróciły do niego błyska­

wicznie.

Przypomniał sobie własne pożądanie, jej namiętną

background image

odpowiedź. Przelatujące mu przez głowę obrazy wpra­

wiły jego ciało w stan podniecenia tak szybko, że aż jęk­

nął zdziwiony. Gdy wtedy zobaczył, że Mercy płacze,

strach ścisnął go za gardło. Dopiero po chwili przypo­

mniał sobie, co powiedziała mu nad jeziorem, jak wy­

jaśniła, że czasami, gdy coś zrobi na niej wielkie wra­

żenie, łzy same napływają jej do oczu.

Pożądanie znów uderzyło go z nową siłą, gdy wspo­

mniał, jak mówiła o tym, co dzięki niemu czuje. Znów

się połączyli i trwało to tak długo, że zwątpił, czy jeszcze

będą mogli się poruszać. W końcu wyczerpani zasnęli,

mocno przytuleni.

Mercy drgnęła i przysunęła się do niego bliżej, mru­

cząc coś pod nosem. Jej ciepłe pośladki dotknęły jego

napiętego ciała. Nigdy dotąd nie czuł tej porannej radości,

nigdy jeszcze nie miał wrażenia, że właśnie tak powinno

być, że zawsze powinien się budzić, mając przy sobie tę

kobietę. Nie jakąkolwiek, ale właśnie tę. Musiał to prze­

czuwać od zawsze, bo inaczej dlaczego chciałby ją mieć

tutaj, w tym łóżku, w którym sam został poczęty. In­

stynktownie odgadł, że tak to będzie wyglądało.

Zwalczył w sobie chęć nasycenia się tą nieoczekiwaną

poranną błogością, wynikającą po prostu z obecności

Mercy. Jego serce, dusza i ciało cieszyły się, ale rozum

wysyłał sygnały ostrzegawcze, głośne i wyraźne niczym

szczekanie Ryzykanta.

Przecież to jest dziewczyna z wielkiego miasta. Sama

mu to powiedziała. Jasno dała mu do zrozumienia, że

musi wrócić do swojego dawnego życia. Wszak tuż po

przyjeździe zapewniła go, że nie zabawi u niego długo

background image

i gdy tylko zostanie wezwana, wskoczy w pierwszy sa­

molot i wróci do siebie.

Potem niejednokrotnie mu to powtarzała. Minionej no­

cy nie miało to znaczenia. Tak bardzo jej pragnął, że

najwyraźniej przestała funkcjonować logiczna, racjonalna

część jego umysłu, która zwykle go ostrzegała, gdy miał

zrobić coś głupiego.

A teraz? Teraz, kiedy wiedział, jak to może wyglądać,

kiedy Mercy obudziła w nim to, czego nie obudziła żadna

inna kobieta, czego nie był w stanie sobie wyobrazić na­

wet w najśmielszych snach, co miał zrobić? Czy teraz

cokolwiek się zmieniło?

Czuł, że coś się w nim boleśnie zaciska. Nie czuł tego

ucisku od czasu, gdy Constance złamała mu serce. Prze­

cież doskonale wiedziałeś, w co się pakujesz, powiedział

sobie ponuro. Wiedziałeś, że Mercy w końcu wyjedzie.

Tutaj nie ma nic, co zatrzymałoby kobietę z miasta. Wli­

czając w to jego samego.

Mercy znów się poruszyła. Najbardziej na świecie pra­

gnął obudzić ją łagodnym, leniwym pocałunkiem. Chciał

jeszcze raz zobaczyć w jej oczach ogień namiętności,

chciał, by znowu sięgnęła po niego zachłannie, łapczy­

wie, jęcząc cicho z rozkoszy.

Nie zrobił jednak nic, tylko odsunął się od niej, cho­

ciaż kosztowało go to bardzo wiele. Jego ciało zaprote­

stowało gwałtownym dreszczem, nie godząc się na tak

okrutną rozłąkę.

Gdy Mercy odwróciła się, uniosła powieki i spojrzał

w jej szmaragdowe oczy, musiał przywołać całą siłę woli,

background image

by nie chwycić jej w objęcia i nie powiedzieć o swoich

uczuciach, o których i tak pewnie nie chciałaby słuchać.

- Dzień dobry... - Powitała go z miękkim, pełnym

miłości uśmiechem, od którego ścisnęło mu się serce.

- Nie wiem, czy dobry - odrzekł.

Wiedział, że zabrzmiało to szorstko, ale nic nie mógł

na to poradzić. Potrzeba bliskości walczyła w nim z po­

trzebą wycofania się na znajome, bezpieczne pozycje.

W rezultacie narastało w nim bolesne napięcie.

Mercy zamrugała oczami.

- Która godzina? - zapytała.

- Już późno - odparł krótko, wręcz nieuprzejmie.

Zmarszczyła czoło; mimo rozespania zauważyła jego

szorstki ton. Usiadła. Kiedy zobaczył piękny zarys jej

pleców i bioder, powróciły do niego obrazy z minionej

nocy - zobaczył swoje ręce na jej piersiach, jej biodra,

które niosły go tak słodko, jej rozgrzaną, wilgotną skórę.

Zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Odwrócił

głowę w przeciwną stronę i dopiero wtedy znów otwo­

rzył oczy.

- Grant?

- Muszę zajrzeć do źrebięcia - oznajmił i również

usiadł.

- Czy coś się stało?

Opuścił stopy na podłogę i sięgnął po dżinsy, niedbale

porzucone obok łóżka.

- Jeśli mam czytać w twoich myślach, to obawiam się,

że niezbyt dobrze mi to wychodzi - powiedziała cicho.

Spojrzał na nią przez ramię. Przycisnęła do siebie

prześcieradło, osłaniając ciało, którym wczoraj tak szczo-

background image

drze go obdarzyła. Oczy miała rozszerzone i niespokojne,

ale patrzyła na niego śmiało. Jak zwykle nie unikała kon­

frontacji. Pomyślał, że on również jest jej to winien. Zna­

lazł więcej, niż się spodziewał, ale to nie powód, by teraz

zmieniać zasady. Ona była z nim od początku szczera,

nie oszukiwała go. Uprzedziła, że wróci do miasta, kiedy

tylko będzie to możliwe.

- Wszystko w porządku, Mercy - powiedział. - Wiem,

że ostatnia noc... nic między nami nie zmieniła. - Jej oczy

stały się jeszcze bardziej okrągłe, więc zaczął mówić szyb­

ciej, żeby już mieć to za sobą. - Wrócisz tam, gdzie twoje

miejsce. A ja zostanę, gdzie moje miejsce.

- Rozumiem.
Nie potrafił rozszyfrować tonu jej głosu ani wyrazu

twarzy. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Czy starając się

wszystko uprościć i ułatwić, nie osiągnął efektu wręcz

przeciwnego?

- Wiedzieliśmy to od samego początku, prawda? Ty

masz swój świat, ja swój. One nie mają żadnego punktu

stycznego, są całkiem inne.

- Już mi to mówiłeś.

W jej głosie pobrzmiewały twarde nuty, nie był tylko

pewien, skąd się wzięły. Przecież starał się ją uspokoić,

mówiąc, że niczego od niej nie oczekuje ponad to, co

już się stało. Połączyło ich coś niewiarygodnego, ale nie

zmieniało to faktu, że on nie mógł żyć w jej świecie,

a ona w jego.

- Mercy...
- Powinniśmy wstać - stwierdziła. - Na ranczu nie

ma świąt. Tak przecież mi sam mówiłeś, prawda?

background image

Coś jest nie tak. Czuł to, mimo że Mercy przybrała

zupełnie obojętny wyraz twarzy. Sięgnęła po ubranie

i włożyła bluzę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.

Jeszcze nie skończył zapinać dżinsów, kiedy stanęła

przed nim i spojrzała mu w oczy.

- Chodźmy sprawdzić, jak się czuje nowy mieszka­

niec rancza - zaproponowała radośnie, tak radośnie, że

wydało mu się to wymuszone. - Czy mogę dać szczę­

śliwej mamie jabłko?

Zamrugał oczami, zaskoczony jej nagłą wesołością.

- Tylko kawałek, nie więcej. Mercy, jeśli powiedzia­

łem coś, co...

- Nie zawracaj sobie tym głowy, kowboju.

Zastanawiał się, czy te słowa miały być uszczypliwe.

Doszedł do wniosku, że chyba nie. Przecież wypowie­

działa je tak beztrosko. Podeszła drzwi, otworzyła je

i obejrzała się przez ramię.

- Powiem ci jedno, McClure. Potrafisz zapewnić

dziewczynie z miasta pamiętny poranek po niezapomnia­

nej nocy.

Z tymi słowami wyszła, a Grant stał jak skamieniały,

nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu, dopóki jej kroki

nie ucichły w głębi korytarza.

Skuliła się, otulona kurtką, i starała się opanować

drżenie. Byłoby jej łatwiej, gdyby uznała całe zdarzenie

za błąd. Ale czy było to możliwe? Czy to, co między

nimi zaszło, mogło być błędem? Nie miała wielkiego do­

świadczenia, lecz nie była też tak naiwna, by sądzić, że

wszystkim zdarza się tak cudowna rozkosz.

background image

A zresztą może była naiwna i przydarzyło jej się

coś całkiem pospolitego? Może, przynajmniej dla Gran-

ta, nie było to nic nadzwyczajnego? No bo dlaczego

rano mówił jej takie rzeczy? Wrócisz tam, gdzie twoje

miejsce. Ja zostanę, gdzie moje miejsce. Masz swój

świat, ja swój. Nie mają żadnego punktu stycznego, są

całkiem inne.

A mówił to tak... jakby ją pocieszał. Jakby chciał do­

dać jej otuchy tym, że nadal się spodziewa jej szybkiego

wyjazdu. Jakby jej przypominał o niezmienności swojego

przekonania, że dziewczyna z miasta zawsze pozostanie

dziewczyną z miasta. Może się bał, że sobie pomyśli...

W zasadzie co mogła sobie pomyśleć?

Pewnie jego słowa były dla niej ostrzeżeniem, które

miało sprowadzić ją na ziemię. Ponieważ ja nic od ciebie

nie oczekuję, ty z kolei nie spodziewaj się niczego ode

mnie.

Cóż, nie spodziewała się. Nie spodziewała się niczego

od Granta McClure'a. Tak przynajmniej ze złością po­

wtarzała sobie w duchu, ocierając łzy, które gromadziły

się pod powiekami. Czuła coraz większy zamęt w duszy.

- Jesteś idiotką, Brady - wymamrotała pod nosem.

- Wiedziałaś przecież, że tak będzie. Sama to mówiłaś.

I chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć, że jedna

noc jest w stanie to odmienić.

Nie miała zamiaru odgrywać roli lamentującej kobiety,

która narzeka, że została oszukana i uwiedziona. Nikt jej

nie uwiódł. Sama dała się wywieść w pole, i aktywnie

w tym uczestniczyła. Przecież nie jest już dzieckiem, tyl­

ko dorosłą osobą. Sama podejmuje decyzje i sama musi

background image

się uporać z ich skutkami. Nie ma prawa rozpaczać. Grant

głośno powiedział to, co oboje od dawna wiedzieli. Za­

chował się uczciwie, a przecież zawsze twierdziła, że za­

leży jej na uczciwości. Czyż nie jest hipokryzją to, że

teraz jego uczciwość tak jej się nie spodobała?

Dobrze, że nie wiedział, jak bardzo zraniły ją jego

słowa. Podczas pięciu lat służby w policji nauczyła się,

jak skrywać emocje. Nie miała zamiaru dopuścić, by

Grant się dowiedział, że w swojej głupocie uznała wspól­

ną noc za zapowiedź czegoś ważnego. Teraz, w jasnym

świetle poranka, wiedziała, że ta noc nic między nimi

nie zmieniła, choć była tak niewiarygodnie pełna namięt­

ności. Specjalnie zachowywała się radośnie i beztrosko,

jakby nic specjalnego nie zaszło, chociaż była to jedna

z najtrudniejszych rzeczy w jej życiu.

Jeśli Grant potrafił zapomnieć o tym, co się między

nimi wydarzyło, ona też to zrobi.

W nocy zastanawiała się, czy Grant nadal nie lubi

dziewczyn z miasta. Z samego rana dostała wyraźną

odpowiedź.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła głowę.

Ryzykant podbiegł do niej drobnym krokiem. Zrównał

się z nią i razem poszli do stajni dla klaczy.

- Robisz poranny obchód, piesku? - zapytała.

Owczarek szczeknął krótko, z zadowoleniem, jakby

dawał jej twierdzącą odpowiedź i jednocześnie mówił,

że wszystko jest w porządku. Spojrzała w jego dwuko-

lorowe oczy.

- Jak się miewa źrebaczek?

Ryzykant pisnął cicho i ruszył biegiem do stajni, jak-

background image

by znów doskonale ją zrozumiał. Mimo ponurych roz­

ważań na temat Granta, Mercy musiała się uśmiechnąć.

- Przyznaj się. Tak naprawdę to ty tutaj rządzisz, co?

- zapytała Ryzykanta. - Tylko łaskawie pozwalasz, żeby

inni myśleli, że mają tu cokolwiek do powiedzenia.

Pies znów zaszczekał i wyraźnie zniecierpliwiony

czekał, aż Mercy dojdzie do drzwi stajni. Wiedziała, że

zwykle wchodził do środka przez przeznaczony specjal­

nie dla niego otwór w drzwiach do składziku po drugiej

stronie budynku, więc teraz czekał na nią, ponieważ wąt­

pił, czy niezbyt rozgarnięta istota ludzka znajdzie drogę

bez jego pomocy.

Odsunęła ciężkie drzwi, a Ryzykant natychmiast

wpadł do środka. Zatrzymał się przed boksem Lady i za­

czekał, aż Mercy zamknie wrota.

- Prawdziwy z ciebie dżentelmen - skomentowała

z uznaniem. - Żałuję, że twój pan nie jest bardziej...

Zamilkła. Nie będzie w ten sposób myślała. Nie

będzie winiła Granta za to, że czuje się zraniona. Sa­

ma jest sobie winna. Grant nigdy nie ukrywał swych

opinii.

Skrzywiła się lekko, ironicznie. Nie uznawała seksu

dla przyjemności, ale najwyraźniej ostatniej nocy uległa

takiej pokusie, chociaż myślała, że kierują nią inne mo­

tywy.

A może sama siebie okłamywała.
Z westchnieniem podeszła do boksu, zastanawiając

się, jak to możliwe, że taka wspaniała noc doprowadziła

ją do takiego przygnębienia.

Lady stała o własnych siłach i powitała Mercy łagod-

background image

nym spojrzeniem. Wszystkie konie na ranczu Granta były

spokojne, co zapewne świadczyło o ich łagodnym trak­

towaniu.

Poczuła lekki niepokój. Gdzie jest źrebię? Przechyliła

się przez zamkniętą dolną połowę dwudzielnych drzwi

i rozejrzała po boksie. Nic nie znalazła. Nagle dostrzegła

jakiś ruch tuż za klaczą. Sekundę później zza boku matki

wyłoniła się drobna postać na patykowatych nóżkach.

Mercy uśmiechnęła się szeroko, zachwycona wido­

kiem źrebiątka.

- Witaj, maleństwo - powiedziała. - Wesołych Świąt.

Źrebak niespokojnie zastrzygł uszami, słysząc niezna­

ny sobie dźwięk.

- Tobie też życzę wszystkiego najlepszego, mamusiu.

- Wyciągnęła przed siebie kawałek jabłka przyniesiony

ze spiżarni. Klacz wyciągnęła szyję, powąchała owoc

i delikatnie zjadła go wprost z jej dłoni.

Mercy usłyszała, że drzwi znów się rozsuwają. Nie

obejrzała się. Pracownicy mieli wrócić dużo później, więc

na pewno jest to Grant. Ożywione spojrzenie klaczy i re­

akcja Ryzykanta, który natychmiast podbiegł do gościa,

potwierdziły jej przypuszczenia.

Grant nic nie powiedział, ale słyszała jego kroki, szum

wody, odgłosy krzątaniny i znów kroki.

Kiedy się zbliżył, klacz cicho zarżała.
- Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał, otwie­

rając drzwi do boksu. Dopiero wtedy Mercy zobaczyła

w jego rękach wielki, plastikowy kubeł z czymś, co wy­

glądało jak parujący owies.

- Śniadanie? - zapytała, starając się, by jej głos

background image

brzmiał lekko i beztrosko. Starała się nie myśleć o tym,

dlaczego Grant się spóźnił.

- Specjalna mieszanka - wyjaśnił, stawiając kubeł na

ziemi. - Za tydzień lub dziesięć dni powinna zacząć jeść

normalnie - dodał z roztargnieniem. W skupieniu oglą­

dał klacz i źrebię, by się upewnić, że oboje są w dobrej

formie. - Taki pokarm jest teraz dla niej najlepszy.

- Aha.

Żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.

Jak to możliwe, że dwoje ludzi, którzy przeżyli tak wspa­

niałą noc, teraz zachowuje się, jakby prawie się nie znali?

Patrzyli razem, jak klacz wylizuje do czysta kubeł,

jak źrebię przygląda się jej z zaciekawieniem. Kiedy

skończyła, Grant wyniósł kubeł z boksu, by żadne ze

zwierząt się nie zraniło. Zaniósł go do zlewu i starannie

umył. Robił to wszystko w całkowitym milczeniu.

Odstawił kubeł na miejsce i przez chwilę jakby się

wahał. Mercy spodziewała się, że się odezwie, lecz on

wyszedł bez słowa. Tłumiąc westchnienie, spojrzała na

zwierzęta w boksie. Widok ssącego matkę źrebięcia wy­

wołał uśmiech na jej twarzy. Było w tym tyle nadziei,

spokoju i prostoty, że na chwilę zapomniała o miotają­

cych nią uczuciach i po prostu cieszyła się widokiem tego

cudu.

- Rodzina, z którą się związałaś małżeństwem, to dla

mnie zbyt skomplikowany układ, mamo. Codziennie ja­

kieś nowe wydarzenie.

Grant poruszył się lekko na kuchennym krześle. Stopy

trzymał na stole, nie zapomniawszy jednak przedtem

background image

zdjąć butów. Matka mimo wszystko wpoiła mu pewne

zasady.

- To prawda, że dużo się ostatnio dzieje - zgodziła

się Barbara Fortune z pogodnym uśmiechem. - Czy dasz

wiarę, że syn Moniki, Brandon, to porwany tuż po uro­

dzeniu bliźniak? A przez cały czas wszyscy myśleli, że

zaginione dziecko było dziewczynką, jak Lindsay.

- Tak też myślała ta kobieta, która podawała się za

siostrę Lindsay - dodał z ironią Grant.

- Ta Ducet? Cóż, była do niej zdumiewająco podo­

bna. Może rzeczywiście sama w to wierzyła.

Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był pełen go­

ryczy. Taktownie nie wspomniał, że kobieta i jej wspól­

nik zniknęli gdzieś natychmiast po tym, jak Brandon Ma-

lone ujawnił list od Moniki, co czyniło przypuszczenie

matki całkowicie nieprawdopodobnym. Nie, Ducet była

sprytną oszustką i chodziło jej tylko o pieniądze. Nie wi­

dział żadnej różnicy między nią a kobietami, które, do­

wiedziawszy się o wartości jego rancza, dochodziły do

wniosku, że upolowanie Granta McClure'a byłoby miłym

dodatkiem do ich listy zdobyczy.

Jego matka jednak dopatrywała się w ludziach jedynie

dobra, nawet jeśli go tam nie było.

- A więc za wszystkim stała Monica? - upewnił się.

- Nawet za śmiercią Kate?

Barbara Fortune westchnęła. Grant zastanawiał się,

czy to dlatego, że nie potrafiła sobie w żaden sposób

wytłumaczyć postępku tej złej, ogarniętej obsesją kobiety.

- Według tego, co było napisane w liście znalezio­

nym w sejfie i zgodnie z tym, co odkrył detektyw Gabe

background image

Devereax, jej obsesją było przejęcie kontroli nad firmą

Kate. Uważała, że to się należy Brandonowi. I nienawi­

dziła Kate, ponieważ Ben nie chciał się z nią rozstać.

- Więc odpłaciła jej, aranżując katastrofę lotniczą,

w której Kate zginęła. Jakie to urocze. - Jeszcze raz nie­

spokojnie się poruszył. Nie rozumiał, jak jego matka mo­

że żyć w takim świecie. Nie lubił nawet o tym słuchać,

chociaż dzisiejszego ranka pozwoliło mu to przynajmniej

oderwać się od jeszcze bardziej ponurych rozważań. -

Pewnie kłopoty w laboratorium to też była jej robota?

- O tym również napisała w liście. Miała nadzieję,

że dokonany przez nią sabotaż wywoła chaos, a ona wy­

ciągnie z tego korzyści.

Przecież w rodzinie Fortune'ów stale panuje chaos,

pomyślał Grant ironicznie.

- Życzę szczęścia Brandonowi Malone - powiedział

głośno. - Będzie mu bardzo potrzebne, żeby sobie po­

radzić w nowej rodzinie.

- To również moja rodzina, Grant.

Głośno wypuścił powietrze z płuc.

- Wiem. Przepraszam, że tak powiedziałem.

- To też twoja rodzina.

- Nigdy nie miałem takiego wrażenia.

- Wiem. Ale oni cię na swój sposób podziwiają.

- Mnie? - zapytał zdziwiony.
- Nate zawsze mi powtarza, że imponuje mu twój

silny charakter. No i dobrze wiesz, że Kate uważała cię

za członka rodziny. W końcu zostawiła ci tego konia.

Jokera. Owszem, zostawiła mu go. Zapisała mu

w spadku ogiera, dzięki któremu całkiem dochodowe

background image

ranczo zmieniło się w żyłę złota. Miał cennego konia rasy

appaloosa, którego oczarowała filigranowa policjantka.

Ta sama, która wywróciła jego życie do góry nogami.

- Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiła - powie­

dział, starając się nie myśleć o problemie, który ciągle

był dla niego za trudny.

- Kate była bardzo hojną kobietą.

Smutek w głosie matki poruszył go.

- Tak mi przykro, mamo - odezwał się pośpiesznie.

- Wiem, jak bardzo ją ceniłaś i kochałaś. Nie chciałem,

żeby to zabrzmiało tak szorstko. Przecież jestem jej za

ten dar wdzięczny, tylko... nieco mnie to wszystko dziwi.

- Zawsze się bałam, że czujesz się... nieco odsunięty

na bok.

- To nie tak - zapewnił ją z przekonaniem. - Można

nawet powiedzieć, że się z tego cieszę. Dzięki temu nie

muszę się angażować w te skomplikowane historie. Je­

stem prostym kowbojem. Nie dałbym sobie rady z tymi

wszystkimi machinacjami.

- Prosty kowboj, akurat - odrzekła matka. Po chwili

westchnęła i dodała: - Żałuję, że Kate tego nie dożyła.

Bardzo by się ucieszyła na wiadomość, że jej dziecko

dobrze się miewa.

- Dziecko? Przecież Brandon dobiega czterdziestki.

- No, wiesz, co mam na myśli. Zawsze mówiliśmy

o nim jako o dziecku, bo przecież został porwany, zanim

Kate zdążyła wziąć go na ręce. Poza tym, dla matki dziec­

ko zawsze pozostanie dzieckiem.

- Tak, mamo - zgodził się Grant z powagą, chociaż

w głębi ducha uśmiechał się do siebie. Odczytał wiado-

background image

mość między wierszami. Nigdy nie wątpił w miłość mat­

ki, ponieważ przypominała mu o niej przy każdej okazji.

- Czy Ben rzeczywiście był od początku wmieszany w to

porwanie?

- Tak jest napisane w liście, który Monica zostawiła

Brandonowi. Wciąż trudno mi uwierzyć, że to syn Kate.

Monica nie mogła mieć własnych dzieci, więc kiedy usły­

szała, że Kate urodziła bliźnięta, zaszantażowała Bena,

żeby dał jej Brandona. To niewiarygodne, że mógł tak

skrzywdzić własną rodzinę.

Grant skrzywił się lekko.

- Nie miałbym nic przeciwko pokrewieństwu z Kate,

ale nie jestem pewien, czy chciałbym się przyznawać do

jakichkolwiek związków z Benem.

Matka milczała. Trwało to tak długo, że Grant się za­

niepokoił. Opuścił nogi na podłogę.

- Mamo, co się stało?

- Dowiedzieliśmy się... jeszcze czegoś. Było o tym

bardzo głośno, ale ty pewnie nie słyszałeś, jak to się stało,

że Jake ulegał wszystkim żądaniom Moniki. Wszystko

wyszło na jaw, kiedy został aresztowany pod zarzutem

jej zamordowania.

Grant wymamrotał coś pod nosem. Miał już dość dra­

matów rozgrywających się w klanie Fortune'ów. Nie

podobało mu się, że tak martwiły jego matkę. Może uda

mu się ją namówić, by odwiedziła ranczo i odpoczęła

od zamętu i kłopotów, które nie opuszczały tej rodziny.

Teraz jednak powstrzymał się od komentarza. I tak już

miała wiele na głowie. Jej szwagier siedział w areszcie,

oskarżony o najgłośniejsze morderstwo sezonu.

background image

- A o co chodziło? - zapytał tylko.

Zawahała się, a on nie nalegał. Dawno już się nauczył,

że w przypadku jego matki nalegania i ponaglenia nie

odnoszą skutku.

- Dowiedzieliśmy się - powiedziała w końcu - że

Jake nie jest synem Bena.

Grant znieruchomiał.

- Co takiego?

- Okazało się, że Kate była w ciąży, kiedy wyszła

za mąż za Bena. Ale to nie było jego dziecko. Prawdziwy

ojciec Jake'a zginął na wojnie.

Grant gwizdnął cicho.

- Co to oznacza? Czyżby Jake nie miał prawa do

majątku rodziny?

- Nie jestem pewna. To wszystko jest bardzo skom­

plikowane.

- I to jeszcze jak. A co na to Nate? Zawsze rywali­

zował z Jakiem, a teraz...

- Zachowuje się... dziwnie. Odwiedził Jake'a w are­

szcie, ale nie powiedział mi, o czym rozmawiali.

- Mamo...

- Ależ na pewno mi wszystko powie. Kiedyś... Twój

ojczym robi wszystko po swojemu.

Twój ojczym. To dziwne, ale chociaż matka była żoną

Nate'a od dwudziestu pięciu lat, jednak Grant nie do koń­

ca potrafił uznać energicznego, potężnego, trochę za bar­

dzo żądnego władzy męża matki za swojego ojczyma.

- Wygląda na to, że Jake i Erica się pogodzą.

Grant wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Co takiego?

background image

- Ta tragedia na nowo ich do siebie zbliżyła. Wydaje

mi się, że Jake zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje

Eriki. Oni rzeczywiście się kochają.

- Jestem... zdumiony.

Był także zadowolony, chociaż nie bardzo wiedział dla­

czego. Nigdy nie rozumiał, jak Erica wytrzymywała u boku

tak trudnego człowieka jak Jake. Jednak wiadomość, że ich

związek ma szanse przetrwać mimo tak dramatycznych

okoliczności, sprawiła mu niewytłumaczalną radość.

- Na pewno jakoś się to wszystko ułoży - stwierdziła

matka z typowym dla siebie optymizmem. - A jak się

miewa twój gość?

- Mercy? - zapytał, jakby miał jeszcze jakiegoś go­

ścia na ranczu. Tym pytaniem chciał tylko zyskać na cza­

sie, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Mercy? - powtórzyła matka. - Nie słyszałam, żeby

ktoś ją tak nazywał, odkąd przestaliście być dziećmi.

- Jakoś tak się złożyło, że znów się tak do niej zwra­

cam.

- Dobrze się miewa? Kristina bardzo się o nią martwi.
- Wydaje mi się, że... dochodzi do siebie.

- Miło mi to słyszeć. To wspaniała dziewczyna. Bar­

dzo bolałam nad tym, co się jej przydarzyło. Jest tu je­

szcze? Kristina zjawi się za chwilę i na pewno będzie

chciała z nią porozmawiać.

- Mercy... jest na dworze. Zaczekaj chwilę. - Odło­

żył słuchawkę i wstał. - Ryzykant! - zawołał, idąc do

drzwi. Pies, który leżał na małym chodniku przy zlewie,

szybko wstał. - Mercy - powiedział Grant i otworzył

psu drzwi. - Znajdź ją. Szukaj Mercy, piesku.

background image

Ryzykant szczeknął raz - na znak, że rozumie. Wy­

skoczył z domu i pomknął do stajni. Dobrze wiedział,

gdzie szukać Mercy. Na pewno stoi tam i podziwia

źrebię, które ją bez reszty zauroczyło. Poza tym Ryzykant

zawsze wiedział, gdzie znajdują się ludzie, których uz­

nawał za członków swojego miłego, uporządkowanego

świata.

Grantowi przyszło nagle do głowy, że ten pies jest

o wiele mądrzejszy od swojego pana.

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Mercy nie była pewna, ile czasu przyglądała się

źrebakowi, kiedy nagle u jej stóp pojawił się Ryzykant.

Zaszczekał, by przyciągnąć jej uwagę, i wrócił do drzwi.

Tam się zatrzymał i spojrzał na nią wyczekująco. Znów

zaszczekał, wrócił i powtórzył cały manewr od początku.

- Mam za tobą iść, tak? - upewniła się Mercy.

Zrobiła kilka kroków w kierunku psa, a ten natych­

miast zaszczekał z aprobatą i ruszył przed siebie szyb­

ciej. Roześmiała się mimo woli.

- Prowadź, piesku. Zawsze lubiłam filmy o Lassie.

Szybko stało się jasne, że Ryzykant prowadzi ją do

domu. Przypomniała sobie okoliczności, w których pies

szczekaniem przekazywał im wiadomość i serce zaczęło

jej mocniej bić. Czyżby coś się stało? Może Grant jest

ranny, albo...

Zdusiła w sobie niepokój i uśmiechnęła się ironicznie.

Obejrzałam za dużo tych filmów z Lassie, zganiła się

surowo. Jednak przyśpieszyła kroku i poszła za owczar­

kiem do kuchni.

- Wydaje mi się, że lepiej - mówił Grant.

Usłyszała jego głos, kiedy tylko weszła do środka,

i z ulgą zobaczyła, że siedzi przy dębowym stole i roz­

mawia przez telefon.

background image

- Tak, jest tu - oznajmił, zerkając na nią przez ramię.

- Zaraz sama ci wszystko opowie.

Wstał i podał jej słuchawkę. Zaskoczona Mercy spoj­

rzała na niego pytająco.

- To Kristina - wyjaśnił. Pochylił się i podrapał psa

za uchem. - Dobry piesek - pochwalił go.

Oczy Mercy rozszerzyły się ze zdziwienia.

- Naprawdę go po mnie wysłałeś? A on wszystko

zrozumiał?

- Przecież wie, kim jesteś, i zna polecenie „szukaj".

Dla niego to nic nadzwyczajnego.

Wiedziała, że jest dzisiaj przewrażliwiona i dlatego

słysząc słowa: „nic nadzwyczajnego", przypisała im nad­

mierne znaczenie. Oczywiście, nie odnosiły się do niej,

ale mimo to ją zabolały. Gwałtownie odebrała Grantowi

słuchawkę. Spojrzał na nią zdumiony i wyszedł z kuchni,

by zapewnić jej trochę prywatności.

- Meri? - przywitała ją Kristina.

Dopiero po chwili zareagowała na to imię. Przyzwy­

czaiła się już, że nazywa się Mercy i dawne imię za­

brzmiało w jej uszach trochę obco.

- Witaj, Kristino. Wesołych Świąt.

- I nawzajem - odparła przyjaciółka. - Dawno się

nie widziałyśmy. Tyle się tu dzieje. Tata jest w szoku po

tym, czego się dowiedział o stryju Jake'u i dziadku. Ma­

ma stara się mu pomagać... Ale pewnie Grant ci to wy­

jaśni. Mama wszystko mu opowiedziała. Mów o sobie.

Jak się miewasz?

- W porządku. - To nie było całkiem kłamstwo. Jeśli

chodzi o sprawy, które niepokoiły Kristinę, wszystko by-

background image

ło w porządku. To cała reszta jej życia nagle straszliwie

się skomplikowała.

- Masz taki głos, jakby coś cię martwiło - zauważyła

Kristina.

W kuchni było ciepło, więc Mercy zdjęła grubą kurtkę

i pośpieszyła z wyjaśnieniem:

- Naprawdę wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Ni­

cka, to jakoś się pozbierałam.

- Już nie prześladują cię te sny?

Mercy kurczowo zacisnęła dłoń na słuchawce, przy­

pomniawszy sobie tę straszną noc, kiedy koszmarny sen

wygnał ją z łóżka aż do stajni. Przypomniała sobie, jak

Grant obejmował ją łagodnie i czule, jak ją uspokajał,

dopóki nie doszła do siebie.

- Chyba już koniec z koszmarami - powiedziała

cicho.

- W takim razie wyjazd ci pomógł. Tak jak na to

liczyłam. Zawsze ci pomagało, kiedy mogłaś przemyśleć

swoje problemy w spokoju i samotności.

Czasami spostrzegawczość Kristiny ją zaskakiwała. Ta

z pozoru rozpieszczona, jasnowłosa księżniczka była in­

teligentnym, dobrym człowiekiem.

- Grant potrafi słuchać - dodała przyjaciółka.

- Tak - zgodziła się Mercy.

- Bardzo nam go tu brakuje, ale to dobrze, nie jesteś

tam sama. Cieszę się, że został z tobą.

Mercy nagle coś ścisnęło w gardle.

- Przepraszam, jeśli... to przeze mnie musiał zmienić

plany.

- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że nie jesteś sama.

background image

No i Grant wcale nie przepada za świętami w mieście.

Przyjeżdża tylko po to, żeby się z nami zobaczyć.

Tak podejrzewała, może nawet była tego pewna.

Wszystkie znaki na to wskazywały: reakcje pracowników

na przygotowania do świąt, komentarze Rity i innych.

Mimo to potwierdzenie, że Grant z jej powodu zrezyg­

nował z wizyty u rodziny, bardzo ją poruszyło.

- Gdyby mógł, to pewnie nigdy nie opuszczałby tego

swojego rancza - oznajmiła Kristina z siostrzaną czułością.

Mercy z trudem przełknęła ślinę.

- Chciałam ci podziękować... za to, że namówiłaś

mnie do wyjazdu. Tu jest tak spokojnie. I tak pięknie.

- Pięknie? Wierzę, że jest spokojnie, ale pięknie? Nie

zapominaj, że ja też tam byłam.

- Teraz wszystko wygląda cudownie. Tyle śniegu...

- Tutaj też mamy śnieg, ale przynajmniej leży na cie­

kawszych rzeczach. Nie tylko na stodołach, płotach i kro­

wach.

- Na bydle - poprawiła ją Mercy.
- Chryste Panie, mówisz jak Grant. Naprawdę ci się

tam podoba? W najbliższym mieście, czy raczej smętnej

karykaturze miasta, nie ma żadnego porządnego sklepu,

a w promieniu wielu kilometrów nie uświadczysz ani jed­

nej manikiurzystki.

- Mówisz jak prawdziwa dziewczyna z miasta - po­

wiedziała Mercy i zaraz chciała cofnąć te słowa.

Ale Kristina tylko się roześmiała.

- Bo jestem dziewczyną z miasta. - Nagle głos jej

spoważniał. - Znów mówisz zupełnie jak Grant. Czy na­

dal jest taki... zgorzkniały?

background image

- Zgorzkniały?

- No, wiesz, kiedy mówi o miejskich dziewczynach.

- Zdaje się... że za nimi nie przepada.

- Po tym, co zrobiła mu ta wiedźma Carter, wcale

mnie to nie dziwi.

Mercy wstrzymała oddech. Wiedziała, że za niechęcią

Granta coś lub ktoś się kryje.

„Ma swoje powody"...

Słowa Rity znów do niej wróciły. Najwyraźniej jed­

nym z tych powodów była kobieta o nazwisku Carter.

- Carter? - powtórzyła Mercy, nadając głosowi ton

łagodnego zainteresowania. Miała nadzieję, że wrodzona

gadatliwość Kristiny dokona reszty.

- Constance Carter. Należy do country klubu mojego

ojca. Właśnie tam kilka lat temu poznała Granta. Zacho­

wywała się tak, jakby naprawdę się zakochała, ale był

dla niej tylko rozrywką, kimś, kogo mogła zabierać na

przyjęcia, żeby się pochwalić nową zdobyczą, w dodatku

tak oryginalną jak bogaty kowboj. Kiedy się przekonała,

że Grant nie zamierza opuścić rancza i zamieszkać

w mieście jako jej mąż-zabawka, rzuciła go. Dziwiła się

głośno, jak Grant mógł oczekiwać, że zamieszka z nim

w tej głuszy.

Kristina opowiadała jej o tym z oburzeniem. Wię­

kszość ludzi dostrzegała w niej tylko urodę i powierz­

chowny wdzięk, ale Mercy zawsze wiedziała, że jedną

z głównych cech przyjaciółki jest głęboka lojalność wo­

bec rodziny. To pewnie przez tę lojalność nie dostrzegała,

że wyraża się o ranczu brata podobnie jak pogardzana

przez nią Constance Carter.

background image

- To prawda, że to dość odludne miejsce - wtrąciła.

- Nie musisz mi mówić. - Kristina roześmiała się.

- Przecież tam byłam, nie pamiętasz? Kiedyś Grant za­

prosił mnie na całe lato, ale wytrzymałam tylko trzy tygo­

dnie. Nie wiem, jak mama mogła tam mieszkać tak długo.

Jest w mieście o wiele szczęśliwsza, ma wokół siebie ty­

lu ludzi.

Nagle Mercy zrozumiała coś z pełną jasnością. Trzy

kobiety, na których Grantowi w życiu zależało - matka,

siostra i kobieta, którą kochał na tyle, że się jej oświad­

czył - opuściły go, ponieważ od niego wolały miasto.

Tak musiał to przynajmniej odczuć. Nic dziwnego, że

był trochę zgorzkniały i nic dziwnego, że używał okre­

ślenia „miastowa dziewczyna" jako niepochlebnego epi­

tetu. Trudno jej było go za to winić.

Kiedy skończyła pogawędkę z przyjaciółką, zamieniła

kilka słów z jej matką i wymieniła z nią życzenia świą­

teczne, uderzyło ją coś jeszcze. Odwiesiła słuchawkę,

włożyła kurtkę i wolno wyszła z domu. Nad czymś się

głęboko zastanawiała.

Może dzisiejsza reakcja Granta, jego stwierdzenie, że

niczego od niej nie oczekuje, że spodziewa się jej powrotu

do miasta, może te słowa nie były ostrzeżeniem. A przy­

najmniej nie były skierowane do niej. Powiedział to chy­

ba po to, by przestrzec samego siebie, by przypomnieć

sobie, że i ona, jak inne kobiety w jego życiu, wkrótce

go opuści. Może tylko uprzedzał to, co uznał za nie­

uchronne i starał się, żeby dla nich obojga było to mniej

bolesne?

Uznał to za nieuchronne?

background image

Idąc przed siebie, zastanowiła się nad tym głębiej.

Ale przecież Grant ma rację. To jest nieuchronne. Ona

wróci do miasta, musi tak zrobić. Nie tylko po to, by

świadczyć przeciwko zabójcom Nicka, gdy zostaną zła­

pani, ale żeby zmierzyć się z prześladującymi ją demo­

nami, które wyrwały się na wolność, gdy zdała sobie spra­

wę, że nie ocali przyjaciela.

Zadrżała gwałtownie, ale nie z powodu zimna. Słońce

świeciło jasno i mimo zimy, i śniegu było dość ciepło.

Przyśpieszyła kroku, chociaż wiedziała, że wysiłek fi­

zyczny nic tu nie pomoże.

Oczywiście, że wróci do miasta. Tam jest jej życie

i praca. Cóż innego może zrobić? Ukrywać się tu bez

końca? Na myśl o tym, że mogłaby tu zostać na zawsze,

z Grantem, nieoczekiwanie poczuła w sobie wielką tę­

sknotę.

- Tchórz - warknęła pod nosem i przyspieszyła kro­

ku. - W tym przeklętym magazynie straciłaś odwagę i do­

tąd jej nie odzyskałaś, prawda?

Spuściła głowę, zacisnęła zęby. Szła teraz tak szybko,

że niemal biegła. W końcu zwolniła zdyszana, przypo­

mniawszy sobie, że wysiłek w położonym na nizinie

Minneapolis to zupełnie co innego niż sprint w Wyo-

ming, gdzie średnia wysokość nad poziomem morza wy­

nosi ponad dwa tysiące metrów.

Nie miała świadomości, dokąd biegnie, lecz kiedy

wreszcie rozejrzała się przytomnie dokoła, wcale się nie

zdziwiła. Szła dalej, żałując, że nie ma długich nóg i siły

Jokera. Jednak nie odważyłaby się wyjechać na wielkim

ogierze sama. A teraz bardzo potrzebowała samotności.

background image

Nigdy jeszcze nie rozdzierało jej tyle sprzecznych

uczuć. Rozpaczała po śmierci Nicka, dręczyło ją poczucie

winy i wątpliwości, czy dokonała w swym życiu słusz­

nego wyboru. Jakoś jednak dawała sobie z tym wszyst­

kim radę...

Dopiero kiedy przyjechała tutaj i zobaczyła spokojne

piękno tej okolicy, doceniła siłę mężczyzny, który tu mie­

szkał, wszystkie te uczucia się w niej zakumulowały,

ciągnąc ją w różnych kierunkach jednocześnie. Czuła się

tak rozbita, że wątpiła, czy kiedykolwiek się pozbiera.

Musiała wyjąć ręce z kieszeni, by się wspiąć na osło­

niętą skalnym występem półkę, z której rozciągał się wi­

dok na ranczo. Kiedy tam dotarła, znów ukryła dłonie

w kieszeniach. To właśnie tutaj, w tym zacisznym za­

kątku, znajdowała największe ukojenie.

Czy to nie dziwne, że tam, gdzie inni widzą tylko

przygnębiającą izolację od świata, ona dopatrzyła się

upragnionego spokoju ducha? Czy coś z nią jest nie tak,

czy czegoś jej brakuje, że dostrzega tu radość i pogodę,

a nie samotność? Inni bez końca rozmawiają o swych

problemach, ona zaś woli rozmyślać w odosobnieniu

o swoim dotychczasowym życiu... i o przyszłości.

Grant wyznał jej, że przychodził tutaj, kiedy jego oj­

ciec chorował. Chował się tu, kiedy już nie mógł dłużej

wytrzymać napięcia. Usłyszała jego słowa, jakby on sam

je wypowiadał, cichym, pełnym zrozumienia głosem.

Wiedział, co czuła. On czuł to samo. Tak naprawdę nie

jest sama. I może wcale nie jest taka dziwna, jak podej­

rzewa?

Nie myliła się co do tego, że Grant został kiedyś zra-

background image

niony. Tak samo jak ona nosił blizny, chociaż się z tym

przed nią nie afiszował.

Podciągnęła kolana pod brodę, objęła je ramionami

i ukryła dłonie w rękawach. Przed wyjściem włożyła

cieplejszy sweter i skarpety. Nie zapomniała też o stani­

ku, ponieważ kiedy chodziła bez tej części garderoby,

często przypominało jej się pierwsze zbliżenie z Gran­

tem. Zapomniała tylko o rękawiczkach. W skalnym

schronieniu nie było jednak tak zimno jak wokół, gdzie

hulał wiatr, jasno dając ludziom do zrozumienia, że w ta­

ką pogodę powinni siedzieć w ciepłym domu, zamiast

plątać się po górach.

Cóż, gdyby miała trochę rozsądku, przede wszystkim

nie zostałaby policjantką. Tak nieustannie powtarzał jej

ojciec. Wcale nie była przekonana, czy ojciec nie ma

racji, chociaż kiedy została zaprzysiężona, Gordon Brady

pęczniał z dumy, jakby mundur policyjny był tym, co

sobie dla córki wymarzył.

Westchnęła z tęsknoty za życiową mądrością ojca

i cichym wsparciem matki. Gdyby do nich pojechała, nie

spędziłaby tak wiele czasu z Grantem. Cokolwiek miało

się jeszcze zdarzyć, wiedziała, że nigdy nie pożałuje tego,

co między nimi zaszło. Zwłaszcza że wspomnienie o tym

będzie jedynym jasnym promieniem rozświetlającym po­

nure, trudne dni, które ją czekają.

Znowu westchnęła. Z początku zawsze się cieszyła,

kiedy po świętach albo po urlopie wracała do pracy. Ostat­

nio jednak stykała się tam jedynie z najciemniejszymi

stronami życia i zaczęło jej to dokuczać. Stopniowo nad­

werężało też jej wiarę w ludzką dobroć, aż z jej dawnego

background image

optymizmu zostało bardzo niewiele. Coraz bardziej oba­

wiała się powrotu na służbę.

Koledzy mówili jej, że tak już jest w policji i lepiej

żeby się do tego przyzwyczaiła. Ona jednak wątpiła, czy

można się przyzwyczaić do codziennej brzydoty i czy

da się ochronić przed jej inwazją własne życie. Można

się na nią uodpornić i stwardnieć na kamień, albo po­

zwolić jej zatruć sobie duszę i znienawidzić ludzi wokół,

a jeszcze bardziej siebie. W obu wypadkach człowiek

staje się wypalony, wręcz niebezpieczny. Tylko jedno jest

jeszcze gorsze.

Policjant, który stracił odwagę.
Zadrżała i potarła ramiona. Chyba powinna już wra­

cać. Zastanowiła się, ile czasu już tu spędziła. Chyba...

Jej rozmyślania przerwało ciche rżenie. Przecież to

Joker, stwierdziła zdumiona. Zaskoczyło ją też, że tak

łatwo i pewnie rozpoznała go po głosie, chociaż jeszcze

niedawno nie wiedziała nic o koniach.

Jeśli to Joker, to musiał przyjechać na nim Grant.

Zagryzła wargi, przybrała obojętną minę i cierpliwie

czekała. Po chwili pojawili się koń i jeździec. Grant

zatrzymał wierzchowca w tym samym miejscu co po­

przednio. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał tak ci­

cho i spokojnie, że musiało to być wynikiem świado­

mego wysiłku.

- Spodziewałem się, że cię tutaj znajdę.
- Musiałam... pomyśleć.

Na chwilę jego twarz zmieniła wyraz.

- Mercy, jeśli chodzi o dzisiejszy poranek...

- Nie chodzi wcale o poranek. To znaczy, nie tylko

background image

- dodała szczerze. - Częściowo tak, ale... - Zrobiła jakiś

nieokreślony ruch ręką. - Chodzi mi o wszystko.

Grant przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.

- O wszystko? - powtórzył w końcu pytającym to­

nem. Jego głos nadal brzmiał cicho i łagodnie.

Patrzyła ponad jego ramieniem na zaśnieżone grzbiety

wzniesień i dalej, na horyzont. Dzisiaj szczyty tonęły

w chmurach.

- Czuję się tak... jakbym siebie odnalazła i jedno­

cześnie zgubiła. - Jeszcze zanim dokończyła to zdanie,

wiedziała, że niewiele w nim sensu.

Grant nie odpowiedział. No bo co można powiedzieć

po takim bezsensownym stwierdzeniu? Nagle trącił piętą

Jokera, koń przysunął się zwinnie do skalnej ściany, aż

kolano Granta niemal dotykało występu. Grant zwinnie

przerzucił nogę przez koński grzbiet i po chwili już sie­

dział obok niej. Joker spokojnie opuścił głowę i cierpli­

wie czekał.

Przez chwilę po prostu siedzieli w milczeniu, spoglą­

dając w dal, jakby bali się na siebie spojrzeć. Tak przy­

najmniej Mercy się wydawało.

Grant odchrząknął cicho. Zerknęła na niego i spo­

strzegła, że otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć,

ale po chwili się rozmyślił. Westchnął głęboko i jeszcze

raz zebrał się w sobie.

- Przyjazd tutaj miał ci pomóc - odezwał się z wa­

haniem.

- I pomógł - odrzekła szczerze. - Bardzo mi pomógł.

Mogę już spokojnie myśleć o Nicku, bez zalewania się

łzami. Nie nawiedzają mnie koszmary o tym, co się zda-

background image

rzyło. Odnalazłam tu spokój, i to taki, jakiego nawet się

nie spodziewałam.

- Jeśli właśnie to znalazłaś... - Znów się zawahał,

jakby naprawdę nie chciał jej zadać żadnego pytania.

W końcu wydusił: - To w takim razie co zgubiłaś?

Odetchnęła głęboko. Grant znieruchomiał i czekał na

jej reakcję.

- To nie mój interes, tak? - stwierdził w końcu

sztywno.

- Nie, to nie to! - Znów podciągnęła kolana i objęła

je ciasno ramionami. - Chodzi o to, że kiedy myślę o po­

wrocie, o pracy, nie czuję tego co dawniej. To się zaczęło

wcześniej, jeszcze przed śmiercią Nicka, ale powtarzałam

sobie, że to mi przejdzie, że chwilowo się wypaliłam,

co się przydarza każdemu policjantowi.

- Ale teraz już tak nie myślisz?

Wolno, niechętnie kiwnęła głową.
- Odkąd tu przyjechałam... i zobaczyłam jak tu

pięknie... zrozumiałam, że to coś więcej. - Zamknęła

oczy i oparła głowę na kolanach. Ciężko było jej to

przyznać, ale wiedziała, że Grant nie będzie jej osądzał.

- Boję się, że straciłam odwagę, a to w mojej pracy

konieczne.

- Ty? To wykluczone.

Powiedział to tak stanowczo, że Mercy poczuła miłe

ciepło w środku. Ale nie dała się przekonać.

- Dziękuję. Nic jednak na to nie poradzę, że tak czuję.

Kiedyś z radością szłam do pracy, gotowa do działania.

Chciałam przywracać porządek. Ale teraz tylko się za­

stanawiam, jaki to wszystko ma sens. Ludzie będą nadal

background image

robili złe rzeczy, a mój wkład w porządkowanie świata

jest tak nieznaczny, że nic nie zmieni.

- Nie wszyscy ludzie są źli - powiedział Grant.

- Wiem. Ale ci, z którymi stykają się policjanci, zwy­

kle tacy są. To specyfika tego zawodu. I na myśl o tym,

że będę się musiała stykać z takimi bandytami jak ci,

którzy zamordowali Nicka... Wcale się nie cieszę, że być

może pomogę w ich schwytaniu. Kiedy o nich myślę,

robi mi się niedobrze.

Poczuła rękę Granta na ramieniu i spojrzała mu prosto

w oczy.

- Mercy, wcale nie straciłaś odwagi - stwierdził ła­

godnie. - Straciłaś tylko zapał do pracy w policji. A to

dwie zupełnie inne sprawy.

Zobaczyła w jego oczach otuchę i zrozumienie, które

najbardziej pomaga w chwilach załamania i zwątpienia

w siebie. Zrozumiała, że starał się ocalić ich oboje przed

nieuchronnym rozczarowaniem, dlatego jasno i wyraźnie

powiedział, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. A że

w ogóle chciał zaryzykować i zbliżył się do niej, spra­

wiło, że poczuła... Sama nie była pewna, co. Świado­

mość, że nie mają szans na wspólną przyszłość wcale

nie ułatwiała jej zrozumienia sytuacji. Nawet gdyby zde­

cydowała się porzucić swoje dawne życie, wątpiła, czy

Grant w pełni by zaufał dziewczynie z miasta.

- Masz więcej odwagi niż wszyscy, których znam -

oznajmił, nie spuszczając z niej wzroku. - Nie możesz

w to wątpić. Ale umiesz też bardzo ludziom współczuć,

wszystko głęboko przeżywasz. Może zwyczajnie masz

dosyć rozwiązywania problemów ludzi, którzy wcale o to

background image

nie dbają albo wręcz nie chcą, żeby ich problemy zostały

rozwiązane.

Wyszeptała jego imię i zamilkła. Nie wiedziała, co

jeszcze powiedzieć. Potem wolno, niepewnie, odwróciła

się ku niemu i pocałowała go. Poczuła, że znieruchomiał

i przestraszyła się, że swoim postępowaniem tylko utrud­

nia sytuację. Ale rozproszył jej obawy, kiedy objął ją

mocno i zaczął gorąco całować.

Czując jego język na wargach, rozchyliła usta. Z ra­

dością przyjęła jego lekki dotyk, sama odwzajemniając

się podobną pieszczotą. Rękami objął jej głowę, odchylił

się i zdjął grube rękawice. Potem, zanim zdążyła chwycić

powietrze, zatopił palce w jej włosach. Dzisiaj ich nie

związała. Zaczęła doceniać ich piękno, po tym jak Grant

nocą się nimi zachwycał.

Odchylił jej głowę w tył i znów zaczął całować jej

usta, tym razem bardziej namiętnie. Nie wahał się, nie

zastanawiał, całował ją, jakby miał do tego wszelkie pra­

wa. Pozwoliła mu na to z taką ufnością, jakiej nie wy­

kazałaby wobec żadnego innego mężczyzny pod słońcem.

Przywarła do niego, zapominając o całym świecie. Istniał

tylko on i uczucia, jakie w niej wywoływał. Nie prote­

stowała, kiedy rozpiął jej kurtkę, lecz wygięła się lekko,

by ułatwić mu zadanie. Żałowała tylko, że jego dłoń nie

dotyka jej nagiej skóry, że oddzielają ich od siebie grube

warstwy ubrania.

Grant odchylił się nieco na bok i pociągnął ją bliżej,

na posłanie z liści i słodko pachnących sosnowych igieł.

Przytuliła się do niego ufnie. Czyżby jeszcze niedawno

wydawało jej się, że tu jest chłodno? Teraz, w tym za-

background image

cisznym schronieniu, było jej wręcz gorąco. Dziwiła się,

że skalny występ wokół nich nie zaróżowił się od odbi­

tego od nich ciepła.

Sięgnęli ku sobie jednocześnie, wyciągając bluzy zza

pasków spodni, które nagle wydały im się zbyt krępujące.

W jednej chwili westchnęli z satysfakcją, kiedy dłonie

jednego natrafiły na nagie ciało drugiego. Poczuła bijący

od niego żar, nawet przez solidny materiał spodni. Wolno

powiodła ręką po nabrzmiałym kształcie i usłyszała wes­

tchnienie Granta. Zrobiła to jeszcze raz, aż jego biodra

drgnęły konwulsyjnie.

- Mercy... - wyszeptał bez tchu. Nadal go pieściła,

aż chwycił ją za ramiona i unieruchomił. - Mercy, nie...

- Nie podoba ci się?

Roześmiał się ochryple.

- Zaraz się dowiesz, jak mi się podoba, tutaj, na tej

skale.

W jego oczach płonął ogień. Rozejrzała się po osło­

niętej ze wszystkich stron skalnej alkowie i znów spoj­

rzała mu w oczy.

- Może jest tu trochę chłodno, ale... Całkiem niezły

pomysł.

Grant znów westchnął głucho, jakby jej słowa wy­

warły na nim takie samo wrażenie jak wcześniejsza pie­

szczota.

- Gdybym choć przez chwilę myślał, że mówisz po­

ważnie... - zaczął matowym głosem.

- Ależ mówię poważnie - zapewniła łagodnie. - To

miejsce jest... wyjątkowe.

Nie dodała, że będzie wspominała tę chwilę w przy-

background image

szłości, kiedy już stąd wyjedzie, ale pewnie on sam zdawał

sobie z tego sprawę. Coś zamigotało w jego źrenicach, jak­

by też myślał o wspomnieniu, które dopiero ma powstać.

Musiała przyznać przed sobą, że powodują nią całkiem

egoistyczne pobudki; chciała, żeby on zapamiętał ją na za­

wsze, żeby nieodłącznie kojarzyła mu się z tym miejscem

jako jedna, jedyna dziewczyna z miasta, do której nie czuł

niechęci.

Grant poruszył się tak szybko, że nie zdążyłaby za­

protestować, nawet gdyby chciała. Zdjął jej kurtkę i wsu­

nął pod nią, żeby było jej miękko na granitowym łożu.

Pocałował ją, głębokim, namiętnym, rozpalającym zmy­

sły pocałunkiem, a potem rozpiął guzik i suwak jej dżin­

sów, pośpiesznie i niezgrabnie. Chciała mu pomóc, ale

odsunął jej ręce, kierując je ku własnym spodniom. Ona

również miała trudności z odnalezieniem guzika, a po­

tem suwaka, ale jednak udało się jej odnaleźć jego mę­

skość. Potem Grant szybko zsunął jej dżinsy i majteczki.

Mercy wiedziała, że będzie im niewygodnie, że to czyste

szaleństwo, tak się kochać zimą na skale, nie zdejmując

spodni i butów, ale nic ją nie obchodziło, oprócz tego,

żeby stało się to jak najszybciej.

- Mercy, przestań - wyszeptał Grant zduszonym gło­

sem. - Za dobrze to robisz. Dłużej nie wytrzymam.

Ujął jej ręce i położył na swojej piersi. Chwycił jej lewy

but i jednym ruchem ściągnął z jej stopy, potem wyswo­

bodził jej nogę ze splątanych spodni. Zadrżała, ale nie

z zimna - nie czuła go wcale - tylko dlatego, że jej ciało

wreszcie pojęło, jak szybko nadejdzie spełnienie. Zaraz wy­

pełni się pustka, a ona sama przekroczy granice szaleństwa.

background image

Grant zdjął swoją obszerną, ciepłą kurtkę i narzucił

ją na nich oboje. Na chwilę zawisł nad Mercy i odsunął

zagradzające do niej dostęp ubranie. Gdy poczuła pierw­

szy dotyk intymnej części jego ciała, krzyknęła z radości

i uniosła biodra. Grant nakrył jej usta swoimi, jakby

chciał wypić krzyk wprost z jej warg. Poczuła, że zadrżał,

osuwając się w znajome, wilgotne ciepło jej ciała.

To czyste szaleństwo, pomyślała resztką przytomno­

ści, której jeszcze nie wchłonął ogarniający ją rytm

i ogień. Stało się tak, jakby bliskość dzikiej przyrody do­

dała dzikości ich ruchom i odczuciom. Zjednoczyli się

z otoczeniem, pierwotni, nieokiełznani w swoim miłos­

nym zapale.

Kiedy jednocześnie dotarli do nieba, Grant wykrzyczał

jej imię, a ona jego. Ich głosy wzbiły się w przestworza,

wysokie i tęskne, niczym wołanie dzikich ptaków.

Może jednak uda mu się to wytrzymać. Taka myśl

przyszła mu do głowy, gdy wracali na Jokerze do domu.

Może zniesie życie w mieście, choćby w małych da­

wkach, i dzięki temu ich związek przetrwa. Mercy

najwyraźniej się tu podobało i choć pewnie nigdy cał­

kowicie by się nie przystosowała do życia na ranczu, to

pewnie mogłaby go odwiedzać na tyle często, by oboje

mieli nadzieję na wspólną przyszłość.

Był pewien, że nawet nie przyjdzie jej do głowy, by

mu kazać wybierać, jak to zrobiła Constance. Była na

to zbyt otwarta i uczciwa. Rozumiała też, że jego serce

należy do tej krainy i że tak już będzie zawsze.

Ale czy to wszystko będzie miało sens? Związek na

background image

odległość, złożony głównie z podróży samolotem i roz­

mów telefonicznych, okresów bolesnej tęsknoty, przery­

wanych chwilami namiętnej bliskości. Nie byłoby tam

miejsca na rzeczywistość, codzienne wspólne życie, dzię­

ki któremu dwoje ludzi naprawdę zaczyna stanowić jed­

ność, osobną całość, która jest mocniejsza niż jej dwie

połowy oddzielnie.

Choć to nieprawdopodobne, jego matka tworzyła taki

udany związek z Nate'em. Musiał to przyznać, ilekroć

przebywał w ich towarzystwie i widział, jak ten silny,

zdecydowany mężczyzna zmienia się w rękach jego mat­

ki w miękką glinę. Nate powiedział mu kiedyś dość wo­

jowniczym tonem, kiedy on sam był równie wojowniczo

nastawionym nastolatkiem, że Barbara jest jego kamie­

niem probierczym i jedynym łącznikiem z prawdziwym

życiem i żeby lepiej pogodził się z ich związkiem. Wtedy

chyba po raz pierwszy w pełni zaakceptował fakt, że jego

matka należy do rodziny Fortune'ów, i to nie tylko z na­

zwiska. Ta potężna, a czasami wydawałoby się szczegól­

nie naznaczona przez los rodzina, była również częścią

jego życia.

Nagle uderzyła go pewna myśl. Czy udany związek

jego rozsądnej, ciepłej matki z wiecznie za czymś go­

niącym, drażliwym i niezadowolonym Nate'em Fortu-

ne'em nie był o wiele bardziej nieprawdopodobny niż

szansa na udany związek jego i Mercy? Czy kowboj i po­

licjantka to dwa żywioły niemożliwe do połączenia?

A może coś dałoby się z tego wykuć, jak to zrobili matka

i Nate, albo nawet Jake i Erica, którzy wciąż byli razem,

chociaż historia ich związku była bardzo burzliwa?

background image

Przebiegające mu przez głowę dawne ostrzeżenia nie

mogły się przedrzeć przez mgłę namiętności, która nadal

przysłaniała mu oczy po gorących chwilach na skalnej

półce. Teraz to miejsce zawsze będzie mu przypominało

Mercy, będzie się łączyło z jej słodkim oddaniem i z nie­

wiarygodną rozkoszą, jakiej zaznał.

Może był głupcem, myśląc, że mają przed sobą przy­

szłość, alby byłby jeszcze większym głupcem, gdyby od­

wrócił się plecami do szansy, którą podsuwał mu los.

Nawet jeśli wszystko ma trwać tyle, ile pobyt Mercy na

ranczu.

Zobaczyli w oddali stajnię, Joker zarżał cicho. Mercy

nie odzywała się i Grant był ciekaw, o czym myśli. Czyż­

by żałowała tego, co się stało, tych chwil gorącego za­

pomnienia, kiedy nie bacząc na nic, sięgnęli po siebie,

jakby byli częścią dzikiej natury, a nie dwojgiem cywi­

lizowanych ludzi...

- Mercy? - zagadnął.

- Słucham? - Jej głos brzmiał dziwnie, ale nie usły­

szał w nim smutku.

- Chyba musimy porozmawiać.

- Tak.

- Odprowadzę do stajni Jokera i zaraz wracam.
- Dobrze - odparła, nadal tym samym dziwnym to­

nem, którego nie potrafił rozszyfrować.

Zeskoczyła z konia pod domem, a on wyczyścił Jo­

kera i wprowadził go do boksu, na odchodnym dając mu

trochę ulubionej karmy, w nagrodę za cierpliwość, jaką

wykazał wobec dwojga całkowicie pochłoniętych sobą

ludzi. Zajrzał do klaczy i źrebięcia. Z zadowoleniem spo-

background image

strzegł, że mała klaczka, lustrzane odbicie swego ojca,

wcale się go nie boi.

Wrócił do domu i znalazł Mercy w gabinecie. Roz­

mawiała przez telefon. Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy,

pożałował, że kazał przeciągnąć linię telefoniczną od

głównej drogi biegnącej osiem kilometrów od rancza.

Podniosła na niego wzrok, ale nic nie powiedziała,

tylko uważnie słuchała swojego rozmówcy.

- Tak, zawiadomię cię jeszcze, kiedy dokładnie to bę­

dzie - powiedziała w końcu i rozłączyła się.

Zwróciła się ku niemu. Spodziewał się, że nadejdzie

taka chwila, ona również odgadła, że on już się domyślił

prawdy, ale musiała ubrać to w słowa, jakby podejrze­

wała, że inaczej nie będzie to realne.

- Złapali morderców. Wstępne przesłuchanie ma się

odbyć w poniedziałek. Muszę wracać.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Jeśli nadal będzie tak się zachowywał, to cały dom

zawali mu się na głowę. Muszę się wziąć w garść, po­

stanowił. Trzeba z tym skończyć. Zamiast skupić się na

pracy, pół dnia marnuje na gapienie się w przestrzeń

i rozmyślania o Mercy. Zastanawiał się, jak sobie daje

radę i co by się stało, gdyby tak jak planowali, doszło

między nimi do poważnej rozmowy.

Ogarnął go nagły chłód, zimny dreszcz przebiegł mu

po plecach. Dlaczego nic mu nie wyjaśniła? Jak mogła

tak po prostu odejść w swój niebezpieczny świat, chociaż

wiedziała, jak wiele jej grozi?

Wniósł siodło do środka i z hukiem zamknął za sobą

drzwi do składu narzędzi. Walt, który naprawiał uprząż

- co kiedyś robiła Mercy, odciążając ich w pracy - gwał­

townie podskoczył.

- Lepiej wyrzuć to z siebie, chłopcze - poradził. -

Coś cię gryzie i musisz się tego pozbyć, zanim cię cał­

kiem zeżre.

- Nic mnie nie gryzie.

- Dobra, dobra. To dlatego chodzisz taki wściekły jak

ryś w potrzasku, odkąd nasz mały skrzat wyjechał?

Grant z rozmachem rzucił siodło na stojak.

- Wcale nie chodzę wściekły.

background image

Walt chwilę popatrzył na niego w milczeniu, a potem

powiedział cicho:

- Wszyscy się o nią martwimy, Grant, odkąd ten de­

tektyw ci powiedział, o co w tej sprawie naprawdę cho­

dzi.

Grant z bezsilności zaklął ostro. Zadzwonił do Gabe'a

Devereax, prywatnego detektywa, którego Rebeka For­

tune zatrudniła, by zbadał sprawę śmierci Kate. Zrobił

to, ponieważ matka mu powiedziała, że Gabe ma przy­

jaciół w policji, a Grant chciał się upewnić, że Mercy

ma właściwą ochronę i opiekę podczas wstępnego prze­

słuchania podejrzanych o zabójstwo Nicka.

Dopiero wtedy się dowiedział, że zamordowanie Ni­

cka i wcześniejsza śmierć jego przyjaciela są sprawką

mafii. Detektyw wyjaśnił mu, że Mercy, jako jedyny świa­

dek, stała się ruchomym celem. Były już próby uciszenia

jej na stałe, i to głównie z tego powodu, a nie tylko dla

odzyskania równowagi psychicznej, skryła się na jego

ranczu. Zgodnie z rozkazem przełożonych miała zniknąć

z miasta, zaszyć się gdzieś na odludziu i przeczekać naj­

gorsze.

Znów zaklął, z rozmachem otworzył szufladę pod ro­

boczym blatem, i wyjął z niej puszkę pasty do skóry. Wy­

czyści całą uprząż, do ostatniego centymetra. Przynaj­

mniej się czymś zajmie.

- Będziesz się tak miotał po całym ranczu i klął jak

szewc, czy wreszcie zrobisz to, co od dawna chcesz zro­

bić? - zapytał Walt.

Grant spojrzał gniewnie na starego pomocnika.

- A niby co takiego chcę zrobić?

background image

Walt nic sobie nie robił z jego groźnych spojrzeń.

- Jechać do niej.

O tym myślał cały czas, odkąd Mercy w dzień po

świętach spakowała walizki i wyjechała. Ilekroć jednak

rozważał taką ewentualność, dochodził do wniosku, że

to nie ma sensu. Jednak ta myśl stale do niego wracała,

uparta i odważna, niczym sama Mercy.

- To ona jest gliną, nie ja. Wie, jak postępować z...

- Z gangsterami? - przerwał mu szorstko Walt.

Grant znów poczuł zimny dreszcz. Mercy sam na sam

z jakimś zbrodniarzem. Na myśl o tym ciarki przebiegały

mu po plecach.

- Znasz ją - wymamrotał. - Wydaje ci się, że byłaby

zadowolona, gdybym za nią chodził jak za dzieckiem,

które potrzebuje niańki?

- To, że potrafi o siebie zadbać, nie znaczy, że zawsze

chce sama o siebie dbać, bez niczyjej pomocy.

Przez długą chwilę Grant stał w milczeniu i patrzył

na pomarszczoną twarz Walta. Stary pomocnik nie spu­

szczał wzroku. Nagle jego spojrzenie złagodniało.

- Nie chciałbym, żebyś skończył jak twój ojciec. Raz

przegrał i nigdy więcej nie próbował grać, zestarzał się

tu i umarł, nie mając nikogo bliskiego, oprócz mnie i cie­

bie. Obaj wiemy, że część jego duszy umarła dużo wcześ­

niej, kiedy odeszła twoja matka.

- Cholera. - Grant zaklął znowu, ale tym razem bez

zapału, jakby zaczynał się poddawać.

Walt uśmiechnął się.

- Ruszaj, chłopcze. My tu wszystkiego dopilnujemy.

I tak nie ma z ciebie ostatnio większego pożytku.

background image

Cztery godziny później zapinał pasy bezpieczeństwa,

siedząc w małym samolocie do Denver, skąd miał złapać

lot do Minneapolis. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć,

ale na pewno nie mógł postąpić inaczej.

Mercy już nie starała się skupić na książce, która leżała

otwarta na jej kolanach. Zresztą w sypialni i tak już zro­

biło się ciemno. Nie było też sensu czytać akt, które przy­

niosła ze spotkania z detektywami i prokuratorami. Znała

je niemal na pamięć.

Spędzała niedzielny wieczór zamknięta w mieszka­

niu, w towarzystwie ochroniarza, który oglądał mecz

koszykówki w jej małym gabinecie, czekając na

zmiennika. Jego służba przy niej kończyła się za kilka

minut.

Chcieli umieścić ją w hotelu, ale odmówiła. Według

wiarygodnych danych ludzie, którzy stali za zabójstwem

Nicka, nie znali jej adresu, a kiedy zniknęła na dłużej,

zupełnie zgubili jej trop. Mimo protestów Mercy narzu­

cono całodobową ochronę. Erie Neilsen, młody funkcjo­

nariusz, miał dziś chronić jej życie, żeby jutro w sądzie

mogła oficjalnie zidentyfikować zabójców Nicka. Chło­

pak był tak czupurny i pełen młodzieńczego zapału, że

czuła się przy nim jak wiekowa dama, chociaż pewnie

była od niego starsza najwyżej o trzy lata. Nawet tak

nudne zadanie wykonywał z entuzjazmem, co jeszcze

wyraźniej uświadomiło Mercy, że jej zapał do pracy zu­

pełnie wywietrzał.

Bezustanna gadanina komentatora sportowego urwała

się w pół zdania. Mercy czujnie nadstawiła uszu, zasta-

background image

nawiając się, co zmusiło wielbiciela koszykówki do na­

głego wyłączenia telewizora. Usłyszała coś, co on musiał

usłyszeć już wcześniej - dość natarczywe pukanie do

drzwi. Zamknęła książkę i wstała. Wzięła ze stolika służ­

bową broń, ciemnoszarego, lekkiego, półautomatycznego

glocka.

- Erie?! - zawołała.

- Sprawdzam to.

Podeszła do drzwi do salonu, czujnie nasłuchując. Erie

powiedział coś do przybysza, ale z tej odległości nie usły­

szała wyraźnie odpowiedzi. Weszła do salonu i zobaczy­

ła, że młody policjant wygląda przez wizjer, trzymając

w dłoni swój pistolet.

- Mówiłem już, że nie ma jej w domu! - zawołał.

Z tej odległości nadal nie słyszała, co mówił ten ktoś za

drzwiami, ale kiedy Erie uniósł broń, serce jej podsko­

czyło. - Jeśli zaczniesz wyważać drzwi, to pożałujesz -

ostrzegł intruza młody policjant.

Mercy poczuła przypływ adrenaliny. Przebiegła przez

pokój i zajęła pozycję przy drzwiach, za które mogła

uskoczyć, gdyby intruz był rzeczywiście na tyle głupi,

by wyważyć drzwi.

- Coś mi tu nie gra - wyszeptała do Erica. - Gdyby

chcieli wejść, nie robiliby tego tak otwarcie. Lepiej

sprawdzę okna z tyłu mieszkania. Może to tylko wybieg,

dla odwrócenia uwagi.

- Dobry pomysł - zgodził się Erie. - Ale to byłby

jakiś kiepski wybieg. To idiotyczne kowbojskie przebra­

nie bardzo rzuca się w oczy.

Mercy stanęła jak wryta.

background image

- Kowbojskie przebranie?

- No. Kapelusz i takie tam. I przynajmniej mógł za­

pamiętać, jak się nazywasz. - Uśmiechnął się rozbawio­

ny. - A może to jakiś pijak pomylił adres? Czy któraś

z twoich sąsiadek ma na imię Mercy i zadaje się z pa­

jacem w kowbojskich butach i kapeluszu?

- Co takiego?

- Takie imię wymienił. Powiedział, że przyjechał tu

do Mercy i nie odejdzie, dopóki się z nią nie zobaczy.

- Mój Boże - wyszeptała i podbiegła do wizjera.

Choć od razu się domyśliła, że to on, dopiero teraz wy­

powiedziała jego imię: - Grant!

Wsunęła broń za pasek spodni i zanim Erie zdążył

zareagować, odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi. Grant

stał w progu, trochę zdziwiony, że drzwi tak niespodzie­

wanie się otworzyły. Nie mogła wydobyć z siebie słowa,

więc tylko na niego patrzyła. Podszedł do niej, rozkła­

dając ramiona, a jej serce zabiło mocniej w oczekiwaniu

na to, że zaraz znajdzie się w jego objęciach. Nagle za­

trzymał się, widząc jej glocka za paskiem. Po chwili spo­

strzegł też Erica, nadal z pistoletem w dłoni.

- Znasz tego gościa? - zapytał Erie, z powątpiewa­

niem mierząc Granta wzrokiem.

Mercy mogła go zrozumieć. W wysłużonym kowboj­

skim kapeluszu, krótkim kożuchu, dżinsach i zniszczo­

nych butach kowbojkach Grant nie wyglądał na miesz­

kańca Minneapolis.

- Tak, znam go - potwierdziła cicho. - Wejdź, Grant.

Przybysz czujnie patrzył na Erica, zwłaszcza na jego

chromowaną broń. Młody gliniarz pośpiesznie schował

background image

pistolet do kabury i cofnął się w głąb mieszkania. Grant

wszedł do środka, a Mercy zamknęła za nim drzwi.

- A więc to prawda - rzekł Grant bez żadnych

wstępów, spoglądając to na uzbrojonego Erica, to na

broń za paskiem Mercy. - Dlaczego nic mi nie powie­

działaś?

- Grant...

- Przez cały ten czas ani słowem nie wspomniałaś,

że ci ludzie próbowali cię zabić. I to dwa razy.

Nie miała pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale teraz

nie miało to znaczenia.

- Nie było powodu, dla którego miałabym ci o tym

mówić.

Znieruchomiał.

- Nie było powodu?

- Byliśmy pewni, że nie wytropią mnie na ranczu.

Jego mieszkańcom ani przez chwilę nic nie groziło.

- Myślisz, że o to mi chodzi?! - zawołał z niedo­

wierzaniem. - Ścigają cię zabójcy z mafii. - Wskazał na

Erica. - Musisz mieć całodobową ochronę, a ty myślisz,

że ja się boję o coś innego?

- Ja nie...

- Cholera, Mercy, nie wydaje ci się, że zasłużyłem

sobie, żeby poznać prawdę, zwłaszcza po tym, jak...

Urwał nagle, spoglądając w bok na Erica. Młodzie­

niec najwyraźniej nie był taki bystry, na jakiego wyglądał,

a może po prostu naiwny, ponieważ dopiero gdy Mercy

również spojrzała na niego znacząco, coś zaświtało mu

w głowie.

- No to ja chyba pójdę obejrzeć sobie ten mecz...

background image

Wrócił do gabinetu, ale zgodnie z zasadami zostawił

uchylone drzwi.

Mercy znów spojrzała na Granta. Tak bardzo go jej

brakowało! Miała ochotę go uściskać, chciała, by ją objął,

choćby na chwilę. Wiedziała też, że się na to nie odważy,

bo gdyby to zrobiła, już nigdy nie pozwoliłaby mu odejść.

A przecież on musi odejść.

- Dlaczego przyjechałeś? - zapytała wprost.

- Co? Dowiaduję się, że mafia chce cię zabić, a ty

się pytasz, dlaczego przyjechałem?

Z nową siłą rozgorzała w niej jakaś iskierka, której

bez większej nadziei nie dawała zgasnąć, chociaż powta­

rzała sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczy Granta. Za­

leżało mu na niej, ale przecież wiedziała o tym już wcześ­

niej. Grant nie wdałby się w przelotny romans z kobietą,

do której nic by nie czuł. Ich związek jest niemożliwy

nie ze względu na brak uczucia, ale dzielącą ich odle­

głość, nie tylko w jednym znaczeniu tego słowa.

- Właśnie dlatego musisz wyjechać - powiedziała.
- Chcesz mnie chronić, Mercy? Dlatego nic mi nie

mówiłaś, kiedy byłaś na ranczu? Chciałaś mnie chronić?

Spuściła wzrok.

- Wcale nie musiałeś tego wiedzieć.

- Nie musiałem wiedzieć, że dręczyło cię nie tylko

wspomnienie śmierci Nicka? Nie musiałem wiedzieć, że

dwa razy chciano cię zabić? Nie musiałem wiedzieć, że

wracasz prosto w paszczę lwa?

- Co mogłeś zrobić?

- Może zamknąłbym cię na ranczu i nigdzie nie pu­

ścił - oznajmił ponuro.

background image

- Grant, musiałam wrócić.

- Aha. - Zepchnął kapelusz na tył głowy. -1 zrobiłaś

to bez zastanowienia. Tak bardzo ci się śpieszyło, żeby

tu przyjechać i znów zostać ruchomym celem? Czy na­

wet to było lepsze, żeby tylko nie spędzić jeszcze jednego

dnia z dala od ukochanego miasta?

W jego głosie słychać było gniew, którego nie rozu­

miała.

- Wiesz przecież, że to nieprawda...

- Czyżby?

- No to powinieneś wiedzieć - odcięła. - Muszę ro­

bić to, co robię. Nie rozumiesz? Nie zmienię tego, co

zawaliłam w przeszłości, ale przynajmniej pomogę wy­

mierzyć sprawiedliwość.

- Mercy, przestań. Myślałem, że już to wyjaśniliśmy.

Gdybyś wtedy cokolwiek zrobiła, byłabyś teraz martwa.

- Ja... - Umilkła i przełknęła ślinę. - Łatwo było tak

wtedy mówić. Na ranczu wszystko wygląda inaczej. Ale

kiedy tu wróciłam, kiedy przeczytałam raporty...

Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. W tej samej

chwili rozległo się donośne stukanie do drzwi i oboje

drgnęli zaskoczeni. Zadowolona z pretekstu do przerwa­

nia trudnej rozmowy Mercy spojrzała przez wizjer.

- To zmiennik Erica. - Młody policjant wyszedł

z gabinetu, a Mercy odciągnęła zasuwę.

- Murphy? - upewnił się Erie.

Skinęła głową i otworzyła drzwi. Ukazał się w nich

rudowłosy starszy policjant, którego Mercy znała sprzed

lat. Szkolił ją tuż po ukończeniu przez nią akademii.

- Cześć, Murphy - przywitała go.

background image

Kolega skinął jej głową, ale patrzył na Granta.

- A ten kowboj to kto? - zapytał rozbawionym to­

nem.

Przez chwilę Mercy widziała Granta tak, jak musieli

go postrzegać ludzie przyzwyczajeni do miejskich stro­

jów i zachowań. Ale tam, gdzie oni dostrzegali zabawną

postać, ona zauważała tylko surową urodę Granta i bijącą

od niego aurę dzikiej przyrody, którą zdążyła pokochać.

Tak samo jak pokochała jego.

Wreszcie sama przed sobą przyznała, że darzy go

uczuciem. Zrobiła to tutaj, w najmniej odpowiednim

miejscu i czasie, czując, że to odkrycie sprawiło jej ból.

Przecież Grant zasługuje na lepszą kobietę, nie taką, która

nie kiwnąwszy palcem dopuściła, by niemal na jej oczach

zabito jej przyjaciela.

- To... mój przyjaciel - wyjaśniła Murphy'emu.

- Pozbądź się go, dziewczyno - zwrócił się do niej

rudzielec.

- Próbuję.
- Uparty jest, co?

- I bardzo nie lubi, kiedy się o nim mówi w trzeciej

osobie, kiedy stoi tuż obok - wtrącił spokojnie Grant.

Murphy uniósł brwi i spojrzał na niego.

- Pyskaty, tak? To dla twojego własnego dobra.

- Nie lubi też, kiedy się go traktuje protekcjonalnie.
- Jak na kowboja, używasz bardzo wyszukanych

słów.

- A ty jak na policjanta, za mało myślisz o tym, co

mówisz.

- Przestańcie, dobrze? - Mercy nie mogła już tego

background image

słuchać. - Murphy, odczep się. Grant bardzo mi pomógł.

To na jego ranczo wyjechałam, żeby przeczekać.

- Wychodzę - rzucił Erie, zamykając za sobą drzwi.

Nagle Murphy uśmiechnął się szeroko.

- A więc ty jesteś prawdziwym kowbojem? To prze­

praszam. Myślałem, że jakiś przebieraniec. - Zerknął na

Mercy. - Wszyscy tu jesteśmy trochę zdenerwowani, ze

względu na jutrzejsze przesłuchanie.

Grant skrzywił się.

- Może lepiej byś zrobił, gdybyś się skupił na tym,

jak unieszkodliy/ić tych facetów, tak żeby nie wystawiać

Mercy na odstrzał.

Murphy pokręcił głową.

- Nie ma takiej możliwości. Jej zeznanie będzie

nam potrzebne. Ale nie martw się. Budynek sądu jest

pod obserwacją i ścisłą ochroną, odkąd złapaliśmy tych

gości.

Grant nie wyglądał na przekonanego, a to sprawiło,

że Mercy poczuła na sercu jeszcze większe ciepło.

- Jeszcze raz sobie dzisiaj wszystko powtórzymy -

zwrócił się do niej Murphy. - Oni będą chcieli wyko­

rzystać to, że nie było cię tam, kiedy padły strzały.

- Czyli Mercy musi wystąpić publicznie? Żeby dać

im jeszcze jedną szansę? - Głos Granta jeszcze nigdy

nie brzmiał tak wojowniczo.

- Będzie przy niej nasza brygada specjalna. Nie od­

stąpią jej na krok - wyjaśnił Murphy. Widać było, że

zaczyna go to denerwować.

Nagle jego twarz się zmieniła, jakby wpadł na jakiś

pomysł. Z namysłem spoglądał to na Granta, to na Mercy.

background image

Widać było, że coś rozważa. Mercy czuła, że za chwilę

zada pytanie, na które nie chciała odpowiadać.

- Nic mi nie będzie - zapewniła pośpiesznie, zerkając

na Gran ta. - Muszę zeznawać. Nie rozumiesz, Grant?

Przynajmniej tyle muszę zrobić, żeby zamknąć tych ban­

dytów.

Przez długą chwilę stał w milczeniu i spoglądał na

nią. Nie spuściła wzroku, niemo prosząc go, by ją zro­

zumiał.

- Nie potrafię ci nawet powiedzieć, ile dla mnie zna­

czy, że tu przyjechałeś - dodała - ale w tej sprawie nikt

mi nie pomoże. Muszę się z tym zmierzyć sama. Do koń­

ca.

W jego oczach błysnęło coś, co przypomniało jej

wszystkie piękne miejsca, które jej pokazał. Ten błysk

dał jej nadzieję, choć nawet nie śmiała pomyśleć, na

co. Wolno podniósł rękę i delikatnie dotknął jej po­

liczka.

- Nie straciłaś odwagi, Mercy. - Już kiedyś ją o tym

zapewniał, w spokojnej chwili, zanim rozgorzał między

nimi płomień namiętności, w miejscu, które na zawsze

miało pozostać w jej sercu i pamięci. Wróciło do niej

żywe wspomnienie tamtego dnia i poczuła, że się czer­

wieni. Po jego oczach poznała, że myśli o tym samym.

- Muszę to zrobić - powtórzyła z desperacją w gło­

sie. W głębi duszy chciała tylko jednego; wrócić z nim

do domu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła nazywać

ranczo domem. - Muszę to zrobić nie tylko ze względu

na pamięć Nicka, ale też dla siebie.

Znów milczał długą chwilę. Murphy nie odzywał się,

background image

co było u niego niezwykle rzadkie. Mercy była mu za

to wdzięczna.

- Dobrze - powiedział w końcu Grant. - Chyba ro­

zumiem. Każdy musi walczyć z własnymi demonami.

Wygrasz, Mercy. Jesteś silna, więc na pewno wygrasz.

- Wciągnęła głęboko powietrze, dopiero teraz zdając so­

bie sprawę, że od jakiegoś czasu wstrzymywała oddech.

- Zrób coś dla mnie, dobrze? - poprosił miękko. Skinęła

głową, nie mogąc wydusić ani słowa. - Nigdy nie trać

wiary w siebie. Nadal jesteś brylantem. I zawsze nim bę­

dziesz.

Powiedział to tak spokojnie i z takim przekonaniem,

że wstrząsnęło to nią do głębi. Kiedy zwątpiła, czy kie­

dykolwiek zaufa sobie, on zwrócił jej wiarę w siebie, na­

zwał ją klejnotem. Niewielu ludziom na świecie ufała tak

jak Grantowi. Czyż nie powinna równie mocno wierzyć

w jego zdanie?

Wyglądał, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale

się powstrzymał. Odwrócił się gwałtownie, jakby to by­

ła najtrudniejsza rzecz na świecie. Tak przynajmniej

wydawało się Mercy i samolubnie miała nadzieję, że

się nie myli.

Długo po jego wyjściu zastanawiała się, czy żegnając

się z nim, nie popełniła straszliwego błędu. Czy jeszcze

kiedyś się zobaczą? A jeśli tak, to czy będzie chciał z nią

rozmawiać? Żałowała, że nie ma z kim tego omówić.

W końcu rozpłakała się, ponieważ jedynymi ludźmi,

którym mogła całkowicie zaufać i zwierzyć się z naj­

skrytszych myśli, byli Nick... i właśnie Grant.

background image

Powtarzał sobie w duchu, że robił już trudniejsze rze­

czy, tylko po prostu w tej chwili nic takiego nie mógł

sobie przypomnieć. Zostawił Mercy, by sama uporała się

ze swoimi demonami, a miał ochotę zrobić coś bardzo

prostego i żywiołowego, wręcz prymitywnego - na przy­

kład, przerzucić ją sobie przez ramię i zanieść w bez­

pieczne miejsce, czyli na swoje ranczo.

Został w Minneapolis do poniedziałku, pilnie śledząc

w pokoju hotelowym doniesienia z sali sądowej, gdzie

odbywała się rozprawa. Gdy zobaczył ochraniający Mer­

cy doborowy zespół policjantów, przekonał się, że jest

bezpieczna, o ile w takich okolicznościach jest to mo­

żliwe. Kiedy zobaczył ją na ekranie, przeżył wstrząs. Pra­

wie nie rozpoznał w niej dziewczyny ze swego rancza.

Ujrzał elegancką, pewną siebie kobietę w ciemnym ko­

stiumie, w butach na wysokich obcasach, z włosami

upiętymi w węzeł. Typową kobietę z wielkiego miasta.

Wrócił do domu z poczuciem winy, że nie odwiedził

matki ani siostry. Tłumaczył sobie, że nie mógł się spot­

kać z żadną z nich, dopóki nie uporządkuje swych splą­

tanych uczuć.

Wiedział jednak już w mieszkaniu Mercy, że tylko

jedno z tych uczuć naprawdę się liczy. To, którego nigdy

nie wyraził, ale przez cały czas nosił w sobie. Nie pa­

miętał, kiedy się narodziło. Może kiedy Mercy po raz

pierwszy wysiadła z samochodu i zobaczył, jaką wspa­

niałą kobietą się stała; może kiedy spojrzała na jego ran­

czo i dostrzegła w nim piękno... a może, choć to chyba

mało prawdopodobne, dwanaście lat temu, kiedy patrzyła

na niego jak na rycerza w srebrzystej zbroi. Nie było

background image

ważne, kiedy to się zdarzyło, tylko że w ogóle się zda­

rzyło. Wreszcie mógł przyznać przed samym sobą, że ją

kocha. Nie mógł jednak jej tego wyznać. Nie teraz, gdy

toczyła najcięższy bój w jej życiu. Byłby to dla niej ko­

lejny ciężar, którego mogłaby już nie unieść.

A poza tym w głębi duszy wiedział, co Mercy wy­

bierze. Gdy już upora się z demonami, znów będzie do­

skonałą, pełną poświęcenia policjantką. Nawet do głowy

jej nie przyjdzie, by porzucić pracę albo opuścić Minne-

apolis, swój prawdziwy dom.

Już nigdy jej nie zobaczy. Straci kolejną kobietę. Zno­

wu odbierze mu ją wielkie miasto.

Nigdy jej nie miałeś, więc nie możesz jej stracić, po­

wiedział sobie w duchu. Naparł mocniej na szczotkę, któ­

rą czyścił grzbiet Jokera, aż zwierzę spojrzało na niego

z zaciekawieniem. Odkąd Mercy wyjechała, ogier zacho­

wywał się dziwnie. Nie był osowiały, ale codziennie stał

w odległym końcu zagrody i wpatrywał się w dom, jak­

by się spodziewał, że w każdej chwili może wyjść z nie­

go dziewczyna o włosach pachnących jabłkami.

- Możesz się rozczarować - mruknął Grant do swo­

jego ulubionego wierzchowca. Sobie też powinieneś to

powiedzieć, dodał w myślach.

Skupił się na planowaniu codziennych prac na naj­

bliższe godziny, by nie wspominać drobnej, zielonookiej

kobiety, która odcisnęła swój ślad na jego życiu i w jego

sercu.

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

- To nie było zbyt mądre.

- Tak, ale on od kilku lat miał obsesję na punkcie

Franca, odkąd załatwili Parnessa. Chciał sam rozprawić

się z całą mafią.

Mercy przystanęła w progu, a potem wycofała się, by

nie dostrzegli jej trzej policjanci siedzący w gabinecie

prokuratora. Zaczekała w przylegającej do gabinetu salce

konferencyjnej, aż nieco opadnie jej poziom adrenaliny.

Zachowanie zimnej krwi pod tak ostrym obstrzałem pytań

było jedną z najcięższych bitew, jakie w życiu stoczyła.

Na dodatek nie miała pojęcia, jak wypadła.

- Poszedł tam bez wsparcia. To było czyste szaleń­

stwo, nie ma co. Niech spoczywa w pokoju.

- Ale ich dopadliśmy. Zdaje się, że dostaną maksy­

malne wyroki. Sędzia nie uwierzyła w te bzdury o wy­

padku z bronią. A Brady! To w zasadzie ona ich unie­

szkodliwiła. Ten dupek obrońca ani razu jej nie zagiął.

- Nick zawsze powtarzał, że Brady trzeźwo myśli.
- Może gdyby on też trzeźwo myślał, to nadal by

żył.

Mercy zagryzła wargę i zamknęła drzwi do gabinetu.

Ci policjanci jej nie potępiali, podobało im się jej za­

chowanie w sądzie. Poruszyło ją to do głębi. Musiała też

background image

przyznać, że postępowanie Nicka, opisane chłodno, bez­

litośnie i szczegółowo, wydało jej się co najmniej lek­

komyślne.

Długo siedziała w pustej sali i zastanawiała się, dla­

czego wcześniej tego nie dostrzegła, dlaczego tak łatwo

zaakceptowała poczucie winy, które wytworzyło się

w niej na skutek utraty równowagi psychicznej? Czy to

wszystko jest jeszcze zbyt świeże i nie potrafi o tym my­

śleć rozsądnie?

A może w zrozumieniu prawdy pomógł jej pobyt

w spokojnym, pięknym świecie Granta?

W głębi duszy wiedziała, że zawdzięcza to samemu

Grantowi, jego niezachwianej wierze w jej siłę i rozum.

To dzięki niemu zrozumiała, że postąpiła właściwie i nic

nie powinna sobie wyrzucać. Musiała wyjść poza granice

własnego świata, by to zrozumieć i uzdrowić swoją du­

szę. A pozwoliła jej na to miłość do Granta.

Usłyszała jakiś dźwięk za drzwiami i wstała. Wyglą­

dało na to, że rozprawa wkrótce się skończy, ale być może

sędzia zarządziła przerwę. Drzwi się otworzyły i Mercy

omal nie opadła z powrotem na krzesło. Spodziewała się

ujrzeć prokuratora lub któregoś z policjantów. Tymcza­

sem zobaczyła wdowę po Nicku.

Allison podeszła do niej i objęła ją serdecznie.

- Dziękuję - powiedziała z uczuciem. - Zapłacą za

to, co zrobili. I to zawdzięczamy głównie tobie.

- Ale ja... - Słowa z trudem wydobywały się z jej

gardła. - To nie wystarczy. Ta śmierć nigdy nie powinna

się wydarzyć.

- Wiem. - Allison uśmiechnęła się smutno. - Ale

background image

wiem też, że Nick... nie myślał rozsądnie, jeśli chodziło
o tych okropnych ludzi, którzy zabili Charliego Parnessa.
Miał na ich punkcie obsesję. Czasami ktoś do niego
dzwonił, a on wybiegał z domu w środku nocy. Ryzy­

kował jak szaleniec... ale przecież-sama wiesz to najle­
piej.

Owszem, wiedziała, tylko że kiedyś traktowała to jako

kolejny przejaw poświęcenia Nicka dla pracy w policji.

Allison się tym martwiła, ale Mercy ją uspokajała.

- Tak mi przykro, Allison - rzekła szczerze. - Po­

winnam była cię posłuchać, kiedy mówiłaś, że niepokoi

cię jego zachowanie. Może wtedy...

Allison przerwała jej gwałtownie.

- Meredith, czy ty nadal myślisz, że to się stało z two­

jej winy?

Mercy cofnęła się zaskoczona.

- Ja...

- Kristina mi mówiła, że wysłała cię na ranczo brata,

żebyś wybiła sobie z głowy takie niedorzeczne pomysły.

Udało się? - A więc i Kristina tego się domyślała? Ile

razy jeszcze urocza i rozpieszczona przyjaciółka ją za­

skoczy? - Bardzo kochałam Nicka, ale sam był sobie

winien - stwierdziła Allison z chłodnym rozsądkiem,

który Mercy zawsze w niej ceniła. - Od wielu miesięcy

żyłam w strachu, że coś takiego się wydarzy. Od śmierci

Charliego miałam przeczucie, że każdy dzień Nicka

jest... darowany.

Mercy zadrżała.

- Czułam się taka bezradna. I do niczego.

- Posłuchaj mnie, moja droga - ciągnęła surowo Al-

background image

lison. - Nikt nie znał Nicka lepiej ode mnie. Wiem, że

bardzo cię szanował jako policjantkę i koleżankę. Bardzo

by go bolało, gdyby wiedział, że obwiniasz się za jego

śmierć. Mnie to również boli, Meri. Proszę, przestań.

Przecież nikt inny cię za to nie wini, a już na pewno

nie ja.

Mercy poczuła, jak coś w niej topnieje. Zniknął ucisk,

który czuła od tak dawna, że już niemal przestała go

zauważać. Stanęła twarzą w twarz ze swoimi demonami

- w ludzkiej postaci. Wszyscy czterej mieli dostać karę,

na jaką sobie zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na nią

z aprobatą, kiedy pewnym głosem składała zeznania. Po­

czuła przypływ dawnej siły. Teraz była już przekonana,

że może wrócić do dawnego życia i pracy.

Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.

- Allison, jak ty to znosisz?

- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa

bardzo mi w tym pomogli. Nie można się rozklejać, kiedy

trzeba się kimś opiekować.

- No właśnie. Dzieci...

- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną

matką. Kiedy je odwiedzisz?

- Chcą się ze mną spotkać?

- Ależ oczywiście. Straciły ojca. Wszyscy teraz je­

steśmy im potrzebni, żeby odbudować ich życie. Martwią

się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że jesteś

w dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo

jesteś w dobrej formie, prawda?

Mercy wciągnęła głęboko powietrze.

- Tak, chyba jestem - odparła cicho.

background image

- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.

- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci,

ale mam jeszcze coś do zrobienia. Coś bardzo ważnego.

Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak

brutalnie przerwanego dawnego życia. Nie potrafiłaby

jednak być jak kiedyś oddana pracy, ponieważ serce i du­

szę zostawiła na ranczu w Wyoming.

Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. Żałował,

że musiał je zwozić samochodem, ponieważ była to cięż­

ka praca, zwłaszcza zimą. Powinien był wynająć heli­

kopter, który w kilka godzin wykonałby to zadanie.

Ciszę przerwało radosne szczekanie Ryzykanta. Pew­

nie Walt wrócił z pierwszej wyprawy Lady wraz

z źrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył

z uśmiechem, jak mała klaczka niepewnie stawia paty­

kowate nogi w śniegu. Zdał sobie wtedy sprawę, że już

dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz

go unikali, po tym jak kilka razy zbeształ ich ostro bez

wyraźnego powodu.

Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił

się trochę, ponieważ koń był ostatnio niemal tak rozdraż­

niony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od

dawna nie zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na

dom, ale nie spostrzegł nic nadzwyczajnego, więc wrócił

do pracy.

- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod

nosem i przerzucił kolejną belę siana. A potem następną,

i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy

tym w coraz gorszy nastrój.

background image

Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką

siłą, że przeleciała na drugą stronę samochodu. Już miał

okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na szczycie

stosu.

- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził

obok i mu pomógł.

- Nie ma za co.

Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?

Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież...

Wyszła zza stosu siana i podeszła do niego bliżej. Nie

potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała?

Nie słyszał warkotu samochodu. A może przyszła pie­

chotą od głównej drogi? Nie było to wykluczone, ponie­

waż nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie

dżinsy, sportowe buty i flanelową koszulę. Wyglądała zu­

pełnie inaczej niż w telewizji. Widok jej rozpuszczonych

włosów przywołał wspomnienia...

- Oglądałem przesłuchania, wiem o wszystkim - oz­

najmił. - Gratuluję ci.

Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś,

co tak niedawno zajmowało wszystkie jej myśli.

- Istnieje szansa, że zdecydują się na układ z proku­

raturą i nie będzie procesu. Mafia nie lubi rozgłosu, więc

teraz nikt nie będzie ich już chronił.

- Zrobiłaś, co do ciebie należało.
- Tak. Przewidziałeś to.

- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice -

Wszystko u ciebie wporządku?

- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. -

Miałeś rację. Nie mogłam nic zrobić. Nawet Allison to

background image

wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się

o tym przekonałam.

- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?

- Mam nadzieję, że zaraz.

Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił

wzrok i wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie

był pewien, czy kontroluje wyraz swojej twarzy.

- To znaczy, jeśli szef rancza MCC przyjmuje pra­

cowników - dodała miękko.

Odwrócił się gwałtownie.

- Co?

Wskazała na stos bel siana.
- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią

z niezbyt inteligentną miną, ale nic nie mógł na to po­

radzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci

równowagę. - Jest jeszcze jeden problem - ciągnęła nie­

co drżącym głosem. - Szukam stałej pracy.

Bał się, że coś źle zrozumiał.

- Ale przecież ty masz pracę.

- Miałam. I przez jakiś czas bardzo ją kochałam. Zro­

zumiałam jednak, że ta praca zabiera mi więcej, niż daje.

Więc z niej zrezygnowałam.

- Zrezygnowałaś?

Skinęła głową.

- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz,

jakie są te dziewczyny z miasta. Wariatki. Kiedy już się

upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle stwierdziłam,

że wcale tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę

inne zajęcie.

Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:

background image

- Naprawdę zrezygnowałaś?

- Tak. Wczoraj.

Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już

tu jest?

- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się

obawiając, że źle ją zrozumiał.

Stała przy samochodzie i skubała źdźbła słomy wy­

stające z beli. Nagle zrozumiał, że jest równie zdener­

wowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała się

dawną, odważną Mercy.

Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance,

czego nie miała nawet jego matka - a tym czymś jest

niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to

wyłącznie z własnej woli.

- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne

miejsce. Chyba wiesz, w co się pakujesz?

- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to

wiesz.

Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.

- Dobrze sobie dajesz radę z Jokerem. Świetnie się

spisałaś przy narodzinach źrebięcia.

- Chciałabym, żeby urodziło się jeszcze mnóstwo ma­

luchów. Bardzo ich tu brakuje.

- Jakie maluchy masz na myśli?

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje?

Grant na chwilę zamknął oczy.

- Ja też cię kocham.

- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z mi-

background image

łością. - Domyśliłam się tego, kiedy przyjechałeś do

mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz.

Grant uśmiechnął się ironicznie.

- Zdradziłem się, co?

- Nie wiedziałam tylko, czy kochasz mnie wystar­

czająco mocno, żeby mi wybaczyć.

- Wybaczyć? Co takiego?

- To, że jestem dziewczyną z miasta.

- Zapewniam cię, że już nią nie jesteś - oznajmił po­

ważnie.

- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi.

Grant nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na

myśl o biegających po ranczu małych łobuziakach, nie­

ustraszonych jak ich matka.

- Zastanawiam się, jakie imię dać temu źrebięciu -

powiedział, nadal się uśmiechając. - Przecież to córka

Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.

- Coś przychodzi ci do głowy?

Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go żar,

ale złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do

siebie dopuścić.

- Może Płomień Mercy? - zaproponował.

Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ pocałował ją

mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło

na myśl.

background image

EPILOG

- Właśnie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznaj­

mił Sterling Foster z aprobatą.

- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała

z fotela, patrząc na wysokiego prawnika z gęstą grzywą

siwych włosów, który od lat trwał przy niej w dobrych

i złych chwilach.

- O młodym McClure.

Kate uśmiechnęła się. Nie zamierzała podawać w wąt­

pliwość jego opinii, chociaż często się z nim spierała -

dla samej przyjemności prowadzenia sporu. Tym razem

musiała jednak całkowicie się zgodzić z jego opinią. Wie­

le słyszała o Grancie od jego matki, chociaż osobiście

syna Barbary, którą kochała jak własną córkę, spotkała

tylko kilka razy.

Jeszcze więcej słyszała o nim od swojej ukochanej

wnuczki. Kristina ciągle wychwalała starszego brata. Już

samo to, że nazywała go bratem, a nie bratem przyrod­

nim, świadczyło o tym, że i jemu Kristina była bliska.

Kate by to wystarczyło, żeby zaakceptować Granta, nawet

gdyby sama nie darzyła go sympatią i podziwem. Sterling

potwierdził jej opinię, kiedy spotkał się z Grantem oso­

biście, przekazując mu wiadomość o tym, że Kate zo­

stawiła mu w spadku pięknego ogiera rasy appaloosa.

background image

- Nie pozwolił mi się zastraszyć. - To było wszystko,

co powiedział prawnik, ale Kate wiedziała, że w jego

ustach to był największy komplement.

- Co u niego słychać? - zapytała teraz.

- Sprzedał pierwsze źrebię po Płomieniu Fortune'ów

za większą sumę, niż jest wart jakikolwiek koń pod słoń­

cem.

Kate uśmiechnęła się. Sterling nie przepadał za końmi.

- Ty byś nie dał za konia złamanego grosza.

- Nie zaprzeczę. Ale potrafię docenić dochodowy in­

teres. Dobrze spożytkował prezent od ciebie.

- Nawet lepiej, niż myślisz. - Niektóre prezenty, po­

darowane przez nią różnym członkom rodziny, przyczy­

niały się do rozwoju zdarzeń, na które nie liczyła nawet

w najśmielszych marzeniach.

- Jeśli kolejne źrebięta będzie sprzedawał równie ko­

rzystnie, to jego ranczo niedługo rozrośnie się poza gra­

nice stanu.

Kate uśmiechnęła się tajemniczo.

- Wydaje mi się, że przynajmniej jedno źrebię za­

chowa dla siebie. Małą klacz o imieniu Płomień Mercy.

- Płomień Mercy? Skąd miłośnikom koni przychodzą

do głowy takie imiona?

- Grant nazywa swoją żonę Mercy - wyjaśniła z po­

wagą Kate.

Sterling zrobił zdziwioną minę, a Kate się roześmiała.

Bardzo się cieszyła, kiedy udało jej się go zaskoczyć.

- Ożenił się? A podobno Kristina się zaklinała, że on

nigdy tego nie zrobi po tym nieprzyjemnym doświadcze­

niu z panną Carter. Z kim się ożenił? Zaczekaj... - Ster-

background image

ling chwilę się zastanawiał, kojarząc w myślach fakty.

- Pewnie z tą przyjaciółką Kristiny, która wyjechała do

Wyoming, a przedtem pomogła wsadzić za kratki kilku

bandytów?

- Meri Brady - potwierdziła Kate. - Ale coś mi się

zdaje, że wszyscy ją będą teraz nazywać Mercy. To cu­

downa dziewczyna, odważna, śmiała, inteligentna.

- Zawsze ją lubiłem - przyznał jej towarzysz. - Mia­

ła dobry wpływ na Kristinę.

- A za to Kristina prezentowała się wspaniale jako

jej druhna - odparła Kate ze wzruszeniem.

Ciekawe, kiedy jej ukochana wnuczka pójdzie do oł­

tarza? Może jeśli zdecyduje się zająć swoim spadkiem

i wyjedzie do Kalifornii, i ucieknie od zamieszania, które

ogarnęło całą rodzinę, to kto wie... Zdarzały się już dziw­

niejsze rzeczy. Czasami rzeczy pozostawione przez nią

członkom rodziny po jej rzekomej śmierci w niezwykły

sposób odmieniały ich życie.

Sterling nagle zmarszczył czoło.

- Właściwie skąd ty to wiesz? Nie wychodziłaś stąd

podczas mojej nieobecności, prawda? Mówiłem ci, że

musisz być ostrożniejsza... Kilka razy mało brakowało,

a zostałabyś rozpoznana.

- Mam swoje sposoby - rzekła Kate. Nagle jej

uśmiech zbladł. - Ale to będzie się wkrótce musiało skoń­

czyć. Jake wpadł w poważne kłopoty, przyda mu się

wszelka pomoc. Jakby nie było dość tej historii ze śmier­

cią Moniki i czekania, kiedy policja albo ten detektyw

Rebeki wpadną na trop prawdziwego mordercy, to jeszcze

musiał się dowiedzieć prawdy o swoim ojcu... Planowa-

background image

łam, że pozostanę martwa, dopóki się nie dowiem, kto

próbował mnie zabić. Teraz już wiemy, że to była Monica.

Ona już nie żyje, a rodzina potrzebuje mnie teraz bardziej

niż kiedykolwiek. Muszę tylko wymyślić, jak mam wstać

z martwych, żeby nikt nie umarł z wrażenia!

- Porozmawiamy o tym później. - Siwowłosy pra­

wnik objął czule swą towarzyszkę.

Ufała mu, korzystała z jego wsparcia i pomysłów.

Bez niego by sobie nie poradziła. Jeśli rodzina ma prze­

trwać te ciężkie chwile, które zgotował jej los, to rady

Sterlinga będą konieczne.

A rodzina musi przetrwać. Kate nie dopuści, żeby stało

się inaczej. Wkrótce ludzie się dowiedzą, że Kate Fortune

jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.

Przecież wszyscy członkowie rodziny są jej dziećmi,

więc ona dopilnuje, żeby wyszli cało z każdej opresji.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Davis Justine Dzieci szczęścia 10 Brylant bez skazy
Davis Justine Dzieci szczęścia 10 Brylant bez skazy
10 Justine Davis Brylant bez skazy
10 Przykazań szczęśliwego człowieka
MAJ-PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
KWIECIEŃ-PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
Bez skazy przed tronem Bozym id Nieznany (2)
BEZ SKAZY PRZED TRONEM BOYM
10 PRZYKAZAŃ SZCZĘŚLIWEGO CZŁOWIEKA
STYCZEŃ- PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
10 przykazań szczęśliwego człowieka, Humor
Pretty Little Liars Bez Skazy 02
WRZESIEŃ- PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
PAŹDZIERNIK- PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
LUTY-PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie
LISTOPAD- PLAN, rok szkolny 2009-10 -dzieci4,5 letnie

więcej podobnych podstron