JUSTINE DAVIS
Brylant bez skazy
A
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy Kristina ma tak wielki dar przekonywania, czy
to raczej on łatwo ulega manipulacji?
Grant McClure posępnie potrząsnął głową. Prawda za
pewne leży gdzieś pośrodku. Zawsze ulegał namowom
Kristiny, nawet jeśli udało mu się przejrzeć jej grę. Przy
rodnia siostra miała jednak tyle wdzięku i życzliwości
dla ludzi, że trudno jej było odmówić. Nie odmówił jej
i tym razem, więc teraz spodziewał się wizyty niepro
szonego gościa, choć czas ku temu był wyjątkowo nie
sprzyjający.
Tłumiąc westchnienie, oparł się o drzwi stajni. Nie
opodal rozległ się warkot silnika samochodu. Siedzący
za kierownicą Chipper Jenkins nie potrafił zdecydować,
czy spotkała go kara, czy nagroda. Cieszył się, że po
zwolono mu prowadzić nowego pikapa, ale był trochę
zły, że powierzono mu tak niegodne kowboja zadanie.
Miał przywieźć na ranczo jakąś miastową paniusię.
- No! - Zaskoczony Grant chwycił kapelusz, który
niespodziewanie zsunął mu się na nos. Tuż przy uchu
usłyszał radosne rżenie. - Joker, przestań!
Wielki, czarno-biały ogier rasy appaloosa spoglądał
na niego zaczepnie, wyraźnie zadowolony, że znów udało
mu się strącić kapelusz z głowy swego pana. Uwielbiał
płatać takie figle i właśnie tej skłonności zawdzięczał swe
przezwisko.
- A żeby cię, ty wstrętna, bezwartościowa szkapo
- wymamrotał Grant, ale uśmiechnął się do swego ulu
bieńca.
Nie mówił poważnie. Oryginalnie umaszczony ogier
był jednym z najpiękniejszych koni, jakie w życiu spot
kał. Pięknie zbudowany, silny, szybki i wytrzymały Joker
był również obdarzony wielkim sercem i dobrym chara
kterem, a na dodatek wszystkie te cechy przekazywał po
tomstwu. Taki koń to marzenie każdego jeźdźca.
Grant nawet w snach się nie spodziewał, że to ma
rzenie ziści się właśnie jemu.
- Dziękuję ci, Kate - wyszeptał do siebie, nie pierw
szy zresztą raz. - Nie wiem, dlaczego to zrobiłaś, ale
dziękuję ci. - Pogłaskał konia po szyi i powiedział głoś
no: - Chodź, pajacu. Znajdziemy ci jakieś zajęcie, zanim
się całkiem rozkleisz.
Joker prychnął na znak aprobaty i energicznie kiwnął
głową. Grant zauważył, że zaczął traktować to zwierzę
jak człowieka, co nigdy przedtem mu się nie zdarzało.
No, może podobnie myślał jeszcze o Ryzykancie, mą
drym owczarku australijskim, który na ranczu był bar
dziej pożyteczny niż niejeden pracownik.
Prawie dwie godziny później, zadowolony z przejaż
dżki, odprowadził konia do zagrody przy stajni, by zwie
rzę trochę odpoczęło. Czyszczenie Jokera odłożył na
później, ponieważ był pewien, że ogier nie odmówi sobie
przyjemności i z zapałem wytarza się w pyle. Listopad
zbliżał się ku końcowi i niedługo ziemię pokryje śnieg.
Już nad wyżynami Wyoming przeszło kilka śnieżyc, ale
śnieg jeszcze nie utrzymywał się dłużej.
Wkrótce jednak miało się to zmienić, a wtedy i on,
i wszyscy będą musieli naprawdę przyłożyć się do pracy,
by zwierzęta przetrwały srogą zimę. Rozpieszczona pan
na z wielkiego miasta jest ostatnią rzeczą, jakiej mu tu
potrzeba.
Rozmyślania przerwał mu warkot silnika wracającego
pikapa.
- No, zaczyna się - wymamrotał. Zarzucił sobie na
ramię uprząż Jokera i poszedł przywitać gościa.
Najpierw spostrzegł Chippera. Chłopak stał przy
zabłoconych drzwiach samochodu i uśmiechał się
z cielęcym zachwytem. Grant dopiero po chwili zauwa
żył, kto wprawił młodego pomocnika w.taki stan. Z sa
mochodu wysiadła kobieta o długich blond włosach,
związanych w koński ogon. Miała na sobie dżinsy i krót
ki kożuszek. Widać było, że chłód wcale jej nie prze
szkadza.
Kiedy go zobaczyła, jej oczy rozszerzyły się lekko.
Grant zdawał sobie sprawę, że gapi się na nią zaskoczony,
ale nie potrafił zmienić wyrazu twarzy.
Była niska, przynajmniej w porównaniu z Grantem,
bardzo drobna i delikatna, niczym figurka z porcelany.
Ciemne kręgi pod oczami pogłębiały wrażenie kruchości.
Wydawała się zmęczona, i to nie tylko fizycznie. Grant
poczuł, że coś go ściska w sercu. Podobnie wyglądał jego
ojciec pięć lat temu, na kilka dni przed śmiercią.
- Witaj, Grant.
Głos miała łagodny, matowy, i słychać w nim było
nutę smutku, który czaił się również w jej zielonych
oczach.
- Witaj, Mercy - odrzekł cicho.
Słysząc swoje przezwisko z dawnych lat, uśmiechnęła
się, ale jej oczy pozostały smutne.
- Nikt mnie tak nie nazywał, odkąd nie przyjeżdżasz
latem do domu.
- Nigdy nie uważałem Minneapolis za swój dom. Po
prostu tam mieszkała moja matka.
Rozejrzała się, jakby chciała porównać rozległe, dzi
kie tereny wokół rancza i rysujące się w oddali wysokie
Góry Skaliste do wieżowców ze stali i szkła.
- Twój dom był zawsze tutaj, prawda? - rzekła cicho.
- Zawsze - potwierdził z nie skrywanym przekona
niem. Od dzieciństwa wiedział, że tu jest jego miejsce.
Ta piękna, dzika kraina wydawała się częścią niego sa
mego i nigdy nie potrafił ani nie chciał opierać się jej
sile przyciągania.
- A więc to tutaj zawsze cię ciągnęło, tutaj musiałeś
wracać. Chyba teraz zaczynam to rozumieć...
Kiedy Kristina Fortune powiedziała Grantowi, że Me-
redith Brady została policjantką, pomyślał sobie, że pew
nie bardzo urosła od tego lata, kiedy jako nieznośna czter
nastolatka przyjechała tu na wakacje, w towarzystwie
o dwa lata młodszej przyrodniej siostry Granta. Tymcza
sem Mercy nadał nie mogła mierzyć o wiele więcej niż
metr pięćdziesiąt pięć.
- Zmieniłaś się - powiedział. I była to prawda. Pamiętał
ją jako żywiołową, energiczną nastolatkę, bardzo podobną
do Kristiny. Teraz energia i żywiołowość gdzieś zniknęły.
- Zmieniłam się, ale nie urosłam, tak? - zapytała
smutno.
- No cóż, nie urosłaś za wiele - przyznał rozsądnie.
- Łatwo ci mówić. Ty w ciągu jednego lata potrafiłeś
urosnąć dziesięć centymetrów.
Usta Granta zadrgały. To było dziwne lato, kiedy
w przeciągu trzech miesięcy wystrzelił do góry i osiągnął
metr osiemdziesiąt wzrostu. Nagle jego ruchy stały się
niezgrabne, ubrania za małe, a w dodatkowe zakłopotanie
wpędzał go fakt, że jego przemiana wywarła ogromne
wrażenie na wszędobylskiej koleżance przyrodniej sio
stry.
- Dziwię się, że w ogóle urosłem, bo przez całe lato
bez przerwy deptałaś mi po piętach. Przykleiłaś się do
mnie jak rzep, Meredith Cecelio.
Skrzywiła się.
- Proszę, mów do mnie po prostu Meredith. Albo
Meri.
- A może Mercy? - To on tamtego lata wymyślił dla
niej to przezwisko. - Pamiętam, że nie odstępowałaś
mnie ani na krok. Zawsze kiedy odwiedzałem mamę, krę
ciłaś się w pobliżu. Nigdy nie zapomnę, jak poszłaś za
mną na ślizgawkę i utknęłaś w obrotowej bramce.
- Miałam wtedy dwanaście lat - stwierdziła z god
nością. - I byłam w tobie zakochana po uszy, po tym,
jak obroniłeś mnie przed chłopakami, którzy mi doku
czali.
Grant zamrugał oczami. Dawno odgadł, że się w nim
durzyła, ale nie podejrzewał, że zaczęło się to tak dawno.
Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych wspólnych
letnich wakacji zobaczył, iż dokucza jej dwóch starszych
od niej chłopców, a ona, mimo że łzy napływały jej do
oczu, stała z dumnie uniesioną głową. Przegnał dręczy
cieli i odprowadził ją do domu. Przez całą drogę milczała,
dopiero w progu podziękowała mu cicho. Dopiero teraz
zdał sobie sprawę, że to od tamtej chwili stała się jego
nieodłącznym cieniem.
- To było tylko dwóch łobuziaków - powiedział.
- A ty przybyłeś mi na pomoc niczym rycerz w sre
brnej zbroi - odparła cicho. Grant skrzywił się lekko. Nie
nadawał się na bohatera, nawet na użytek naiwnej na
stolatki. - Ale nie przejmuj się - ciągnęła, widząc jego
niepewną minę. - Już dawno się wyleczyłam ze słabości
do ciebie. Dorosłam i zrozumiałam, że zauroczyła mnie
atrakcyjna powierzchowność, a nie kryjący się pod nią
człowiek. Dzięki Bogu, przeszło mi bardzo szybko.
- Aha.
Wypowiedział to dość niepewnym tonem. Czy spra
wiło mu przyjemność, że wyznała dawno minione uczu
cie? A może był zły, że Mercy już nic do niego nie czuje,
i w dodatku tak bardzo ją to cieszy? Zachciało mu się
śmiać. Przecież już nieraz kobiety podkochiwały się
w nim tylko ze względu na jego męską urodę, i miał
tego serdecznie dosyć. Jeszcze bardziej irytowały go te,
które dowiedziawszy się o jego sporym majątku, nagle
zaczynały mu okazywać coraz więcej uczucia.
Mercy była inna. Nigdy nie nadskakiwała mu i nie
obsypywała go pochlebstwami. Zupełnie nie pasowałoby
to do jej łobuzerskiego sposobu bycia. Była jak minia
turowy wulkan energii i nie odstępowała go na krok.
Włosy jak dawniej czesała w koński ogon, ale twarz,
która kiedyś przywodziła mu na myśl psotnego chochlika,
zdumiewająco wyładniała. Wielkie oczy, lekko zadarty
nos, śmiało zarysowany podbródek... Meredith Brady
stała się piękną kobietą. Nic dziwnego, że Chipper gapił
się na nią rozanielonym wzrokiem.
Chipper. Grant uświadomił sobie, że chłopak cały czas
stoi tuż obok, przysłuchując się ich rozmowie i chłonąc
wzrokiem Mercy, która zdawała się zupełnie nie zauwa
żać jego fascynacji.
- Miałeś rozłożyć bryły soli dla bydła - przypomniał
surowo chłopakowi. - Ja odprowadzę naszego gościa do
domu.
Chipper spojrzał na niego z rozpaczą.
- Ale ja chciałem zanieść bagaże...
- Dam sobie radę - odezwała się Mercy. - Nie są
ciężkie. Lubię podróżować bez zbędnego obciążenia.
- Ale ja...
- Trzeba rozłożyć sól - nakazał Grant. - I to szybko.
- Tak jest - zgodził się Chipper z rezygnacją. Nagle
twarz mu pojaśniała. - Jeśli będzie potrzebny ktoś, kto
zna okolicę...
- Będę o tym pamiętała - odparła z uśmiechem.
Grant zauważył, że jej uśmiech, choć czarujący, był
tylko zdawkowym odruchem, nie wydobywał się z serca.
Nie był jednak sztuczny jak uśmiechy kobiet, które spo
tykał podczas swych sporadycznych wizyt u matki.
Nie, ten uśmiech nie krył płytkości charakteru, był
raczej maską skrywającą... Właśnie, co? Pustkę? Ból?
Wtedy nagle przypomniał sobie, co w minionym
tygodniu powiedziała mu przez telefon Kristina. Z po
czątku słuchał jej nieuważnie, nie kojarząc imienia Me-
redith z zadziorną panną z końskim ogonem. Kristina
krótko wyjaśniła mu sytuację. Meredith potrzebowała ja
kiegoś spokojnego, odludnego miejsca, gdzie mogłaby
skryć się na jakiś czas i dojść do siebie po tym, gdy jej
kolega z pracy, Nick Corelli, zginął na służbie.
- Byli sobie bardzo bliscy - relacjonowała mu Kri
stina. - Meredith jest załamana. Proszę cię, Grant, to nie
potrwa długo. Potrzeba jej ciszy i spokoju. Musi znaleźć
się gdzieś, gdzie ludzie nie będą cały czas mówili o tym,
co się stało.
A więc o to chodzi, pomyślał. Za uśmiechem Mercy
krył się ból po stracie bliskiego człowieka. Na pewno
bardzo go kochała. Grant sięgnął po dwie niewielkie, gra
natowe walizki, które Chipper postawił obok samochodu.
- Powiedziałam, że dam sobie radę.
- Nie wątpię w to, ale pomogę ci. Masz za sobą długą
podróż.
- Prawie cały czas siedziałam. Mogę sama nosić ba
gaże.
Grant odstawił walizki, zastanawiając się, czy reszta
wizyty przebiegnie w podobnej atmosferze. Matka zadała
sobie wiele trudu, by nauczyć go dobrych manier. Kiedy
protestował, twierdząc, że kobiety nie oczekują już od
mężczyzn galanterii, oznajmiła mu spokojnie, że zarówno
kobiety, jak i mężczyźni bardzo sobie cenią dobre ma
niery, o ile nie towarzyszy im protekcjonalny ton.
Złożył ramiona na piersi i już miał coś powiedzieć,
gdy Mercy go ubiegła.
- Nie jestem wyzwolona i niezależna - oświadczyła
pośpiesznie, jakby czytała w jego myślach. - Wiem, że
nie zostałam tu zaproszona, a ty masz dużo pracy. Po
zwalając mi tu przyjechać, oddałeś mi wielką przysługę.
Jeśli będę mogła w czymś pomóc, po prostu mi to po
wiedz. Niech od początku będzie jasne, że nie chcę być
traktowana jak gość.
Spojrzał na nią zdziwiony.
- Jak więc mam cię traktować?
Niespodziewanie uśmiechnęła się, tym razem szczerze
i niemal wesoło. Grant poczuł, jak przebiega go dreszcz.
- Najlepiej by było, gdybyś po prostu nie zwracał na
mnie uwagi.
Uśmiechnął się rozbawiony.
- Nie wiem, czy mi się to uda - rzekł z ironią. -
Próbowałem przez kilka wakacji z rzędu, ale bez wię
kszego powodzenia.
Uniosła lekko brwi.
- Wiem. A im bardziej usiłowałeś się mnie ignoro
wać, tym więcej się starałam, żebyś wreszcie mnie za
uważył.
- Zauważyłem.
Musiał odwrócić wzrok, ponieważ jej uśmiech znów
przyprawił go o dziwny dreszcz. Postanowił więc zmie
nić temat.
- Kiedy spadnie śnieg, trudno ci będzie stąd wyje
chać.
- Przywiozłam dużo książek.
- Nie oczekuję, że będziesz pomagała, ale wolałbym,
żebyś nie dostarczała dodatkowego zajęcia moim pracow-
nikom. Zima to najcięższa pora roku i wszyscy mają
mnóstwo roboty.
Mercy spokojnie przyjęła jego słowa.
- Nie znam się na pracy na ranczu - odparła bez skrę
powania. - Nie umiem jeździć konno, nic nie wiem
o krowach. Ale potrafię się obsłużyć. Nie musisz się mną
opiekować.
Widać było, że szczere przyznanie się do niewiedzy
nie sprawia jej trudności. Grant żałował, że nie każdy
to potrafi. Widział już wielu ludzi, którzy przyjeżdżali
do tej części kraju po przygodę, nie zdając sobie sprawy
z czekających ich trudów. Jego przyrodni brat Kyle był
właśnie taki. Ale Samantha Rawlings, urodzona i wycho
wana w tych stronach, szybko sprowadziła go na ziemię
i bardzo wiele nauczyła.
Na myśl o tym Grant uśmiechnął się w duchu. Kyle,
z pozoru lekkoduch i playboy, wreszcie się ustatkował
i znalazł cel w życiu.
Stało się to dość późno, ale nie dziwił się temu ten,
kto znał matkę Kyle'a, mściwą manipulantkę Sheilę
Fortune. Grant nie pierwszy raz pomyślał z wdzięcz
nością o swojej matce, ciepłej, szczerej i dobrej. Za
dziwiające było to, że wszystkim dzieciom Sheili udało
się jakoś zorganizować sobie życie. Wszyscy troje, Kyle,
Michael i Jane, założyli rodziny, co pewnie doprowadziło
ich matkę do wściekłości, ponieważ przez to straciła nad
nimi kontrolę. Nie zazdrościł swemu przyrodniemu
rodzeństwu. Prawdę mówiąc, czasami nawet współ
czuł ojczymowi, ale zwykle szybko tłumił w sobie to
uczucie.
Otrząsnął się z zamyślenia. Zastanowiło go, dlaczego
nie potrafi skupić się na rozmowie z Mercy i pozwala
myślom rozbiegać się chaotycznie.
- Nie będę miał czasu, żeby się tobą zajmować, zwła
szcza kiedy spadnie śnieg - ostrzegł. - Tak samo jak inni,
będziesz zdana na siebie.
W jej oczach ukazał się jakiś cień i Grant natychmiast
pożałował swoich słów.
- Poradzę sobie - zapewniła beztrosko, jakby chciała
stłumić emocje. Sięgnęła po walizkę. - Zaniesiemy je ra
zem? - zaproponowała.
- Dobrze - zgodził się i wziął drugą.
Z łatwością podniosła bagaż z ziemi, chociaż wie
dział, że nie jest lekki. Nie powinno go to dziwić. Jako
policjantka musiała pewnie być silna i sprawna, by móc
wykonywać swoją pracę. A najwyraźniej wykonywała ją
doskonale. Kristina powiedziała mu, że Mercy służy
w policji od pięciu lat, akademię ukończyła w wieku lat
dwudziestu jeden, i tego samego dnia została zaprzysię
żona. Zawsze pragnęła być policjantką, a jeśli już coś
sobie postanowiła, nic nie było w stanie jej od tego od
wieść.
W głosie swojej trochę zepsutej przyrodniej siostry
usłyszał ton podziwu, a to nie zdarzało się często. Spełnił
jej prośbę. Kristina potrafiła być denerwująca, ale rekom
pensowała to inteligencją i urokiem osobistym. Grant nie
wątpił, że trafi kiedyś na mężczyznę, który nie pozwoli
jej sobą manipulować i nie nabierze się na pozę roz
pieszczonej księżniczki, a wtedy iskry będą latały w po
wietrzu.
Mercy była od wielu lat jej najlepszą przyjaciółką,
więc kiedy potrzebowała pomocy, Kristina natychmiast
stanęła na wysokości zadania. Nie wahała się wykorzy
stać do tego swojego przyrodniego brata. A ponieważ
rzadko prosiła o coś nie dla siebie, Grant nie mógł jej
odmówić.
Mercy. Cały czas nazywał ją w myślach tym prze
zwiskiem z dzieciństwa. Nie powinien jednak zapomi
nać, że teraz to dorosła kobieta, pogrążona w żałobie po
stracie bliskiej osoby. Musiał opanować przyśpieszone bi
cie serca, nieoczekiwany dreszcz, przeszywający go na
widok jej uśmiechu. Takie reakcje są teraz zupełnie nie
na miejscu.
Doszedł w końcu do wniosku, że to pewnie skutek
zbyt długiego braku damskiego towarzystwa. Od miesią
ca prawie nie widział kobiety, a na ostatniej randce był
trzy miesiące temu. Nic dziwnego, że hormony dały o so
bie znać na widok Mercy, która zmieniła się w piękną
kobietę.
Nie był pewien, czy wie, jak zająć się kobietą o zła
manym sercu. Poznał ból po stracie bliskiego człowieka,
kiedy matka odeszła od ojca i opuściła ranczo. Miał wte
dy zaledwie trzy lata. Drugi raz cierpiał w podobny spo
sób, kiedy patrzył na długą, powolną śmierć ojca, który
do ostatnich chwil życia żałował, że stracił ukochaną ko
bietę.
Wtedy nic nie potrafiło stłumić jego bólu, jak więc
mógł liczyć na to, że pomoże komuś innemu uporać się
z cierpieniem?
Kristina mówiła, że Mercy potrzebuje jedynie jakiejś
kryjówki, spokojnego miejsca, gdzie mogłaby dojść do
siebie. On sam znalazł schronienie i ukojenie w tych
dzikich stronach, ale nie podejrzewał, by dziewczyna
z miasta zareagowała podobnie. Zwłaszcza po okrutnej,
nagłej śmierci kogoś, kogo chyba bardzo kochała, sądząc
po smutku w jej oczach.
Takiego bólu chyba nic nie zdoła stłumić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Być może Mercy nie widziała już w Grancie rycerza
w srebrnej zbroi, ale musiała przyznać, że nadal robi na
niej wrażenie. Praca na ranczu doskonale wyrabia mięśnie
i kształtuje sylwetkę, lepiej niż ćwiczenia w siłowni, któ
rym oddawali się z zapałem jej koledzy z Minneapolis.
Podobały jej się lekkie zmarszczki w kącikach nie
bieskich oczu, pięknie kontrastujących z opaloną twarzą.
Ciemnoblond włosy miał teraz krótsze niż dawniej, ale
właśnie taka fryzura bardziej do niego pasowała.
To niewątpliwie przystojny mężczyzna, stwierdziła
w duchu Mercy, dumna z tego, że potrafi tak spokojnie
to przyznać, nie czując dawnego drżenia w sercu. No,
prawie nie czując.
Włożyła sweter do szuflady i rozejrzała się po pokoju.
Grant powiedział jej, że korzysta z niego Kristina pod
czas swoich rzadkich wizyt na ranczu, „dopóki nie znudzi
jej się samotność i nie zatęskni za życiem towarzyskim
wielkiego miasta". Nie zauważyła jednak, by przyjaciółka
odcisnęła na tym wnętrzu swój ślad.
A może Grant po jej odjeździe przywracał pokój do
normalnego stanu? Proste umeblowanie, ograniczone do
niezbędnego minimum, było zupełnie nie w stylu Kristi-
ny. Mercy jednak wszystko się tu podobało: duże łóżko,
prosta dębowa komoda i biurko oraz zasłony w wesołą,
biało-niebieską kratkę. Przy dużym oknie stał wygodny
fotel, obity niebieskim materiałem.
Podeszła do łóżka i wzięła niewielki stos bawełnia
nych bluz z długimi rękawami. Starała się spakować naj
cieplejsze ubrania, pamiętając dramatyczny opis srogich
zim na ranczu.
Układała bluzy w kolejnej szufladzie, zastanawiając
się, dlaczego tak łatwo zaakceptowała swoje dawne prze
zwisko. Kiedyś go nienawidziła, ale gdy zdała sobie spra
wę, że jedynie Grant tak ją nazywa, zaczęło jej się po
dobać.
Poza tym, nazywając ją dawnym przezwiskiem, Grant
dał jej do zrozumienia, że nadal traktuje ją jak dziecko.
Trudno. Wcale jej to nie przeszkadzało.
Na łóżku zostały już tylko dwie jedwabne nocne ko
szule. W dzień mogła nosić dżinsy, ciepłe majtki i weł
niane skarpety, ale nocą wolała czuć na skórze gładki
jedwab. Był to jeden z niewielu luksusów, na jakie sobie
pozwalała, więc nie zamierzała się tego wstydzić ani mieć
z tego powodu wyrzutów sumienia. Ułożyła je starannie
w ostatniej wolnej szufladzie i podeszła do drzwi, po
nieważ usłyszała za nimi jakiś dziwne skrobanie.
- A kto ty jesteś? - zapytała z uśmiechem.
Na progu siedział średniej wielkości szaroczarny pies.
Choć spoglądał na nią spokojnie, poczuła się trochę nie
swojo, ponieważ jedno jego oko było brązowe, a drugie
jasnoniebieskie. Przykucnęła przy czworonogu, ale nie
pogłaskała go. Coś w postawie zwierzęcia powstrzymało
ją przed obdarzaniem go zbędną czułością.
L
- Przyszedłeś sprawdzić, co to za nieproszony gość?
Pies przechylił łeb i wyraźnie szacował ją wzrokiem.
Miała ochotę się roześmiać.
- Lepiej będzie, jak zostawisz go w spokoju. To nie
jest kanapowy pieszczoch.
Szybko uniosła wzrok, zdumiona bezszelestnym na
dejściem Granta. Rzadko udawało się ją tak zaskoczyć.
- Zauważyłam - odparła. - Miewałam już do czy
nienia z psami.
- To pies pracujący, nie domowy pupilek. Nie szuka
przyjaciół.
Przez chwilę Mercy zastanawiała się, czy w jego sło
wach kryje się coś więcej niż tylko ostrzeżenie na temat
charakteru psa. Doszła jednak do wniosku, że tylko jej
się wydawało.
- Nie mam zamiaru mu się narzucać. - Wstała. Pies
nadal na nią spoglądał, teraz jakby trochę rozbawiony.
- Ale jeśli zmieni zdanie, nie będzie ci chyba przeszka
dzało, jeśli się z nim zaprzyjaźnię?
- To mało prawdopodobne - odrzekł krótko, a Mercy
znów się zastanawiała, czy mówi o sobie, czy o psie.
Stłumiła westchnienie. Nie pamiętała, żeby w prze
szłości był taki oschły.
- Ma jakieś imię? - zapytała. - A może to po prostu
Pies?
Ku jej zdziwieniu Grant poczerwieniał.
- No... przez jakiś czas rzeczywiście nazywaliśmy go
po prostu Pies, ale potem sam nam pokazał, na jakie imię
zasługuje.
Mercy uśmiechnęła się.
- A więc na jakie imię zasłużył?
Widząc, że nie uznała jego odpowiedzi za idiotyczną,
Grant odprężył się.
- Ryzykant.
Mercy zerknęła na psa, który siedział nieruchomo, ca
ły czas w tym samym miejscu.
- A dlaczego?
- Kiedy nie pracuje, to nie chce mu się nawet łapą
ruszyć. Ale kiedy zabiera się do roboty... to wystarczy
za pięciu pomocników. Nic go nie powstrzyma. Przepę
dza bydło gdzie sobie tylko zażyczysz, niczym marszałek
dowodzący armią. Widziałem, jak pędził niewielkie stado
przez ponad pół kilometra, nie dotykając ziemi.
- Jak to? - zdziwiła się Mercy.
- Skakał po grzbietach zwierząt, z jednego na drugi.
Ryzykuje życie, ale ani na chwilę nie ustaje.
Spojrzała na psa, który nie mógł ważyć więcej niż
dwadzieścia kilogramów.
- Już rozumiem, skąd u niego takie pełne wyższości
spojrzenie. Zapracował sobie na szacunek.
- Owszem. - W jego głosie słychać było zadowole
nie. Mercy poczuła, że nie może spojrzeć mu w oczy.
Patrzyła na psa, dopóki Grant znów się nie odezwał: -
Pomyślałem sobie, że zechcesz rozejrzeć się po ranczu,
zobaczyć co gdzie jest.
Dopiero teraz na niego spojrzała i zastanawiała się, dla
czego przed chwilą nie mogła. Nie było w nim nic
groźnego, no może oprócz imponującego wzrostu i mięśni,
ale do tego była przyzwyczajona. Podczas służby w policji
nieraz dawała sobie radę z potężniejszymi mężczyznami.
- Chętnie się rozejrzę. Nie będę musiała później za
wracać ci głowy. - Zerknęła na niego z ukosa. Nie wie
działa, co powiedziała mu Kristina i nie chciała zdradzać
mu więcej szczegółów niż to konieczne. - Obiecuję, że
nie zostanę tu zbyt długo. Kiedy tylko... mnie wezwą,
wskoczę do samolotu i zniknę.
Spoglądał na nią przez chwilę.
- Nie chciałem sugerować, że będziesz mi przeszka
dzać.
- Ależ będę ci przeszkadzać - oznajmiła, wzruszając
ramionami. - Nie mieszkam tu, nic nie wiem o życiu
na ranczu, choćbym nie wiem jak się starała, zawsze będę
trochę wchodzić w drogę. Postaram się tylko robić to jak
najrzadziej.
Zdziwiony uniósł brwi.
- Rzeczywiście się zmieniłaś.
Roześmiała się i zaraz zdała sobie sprawę, że po raz
pierwszy od śmierci Nicka śmieje się szczerze. Na myśl
o Nicku ból znów wrócił, ale opanowała się.
- Chodzi ci o to, że w dzieciństwie nigdy się nie za
stanawiałam, czy komuś przeszkadzam? - zapytała lekko.
Uśmiechnął się, jakby jej radość sprawiła mu przyje
mność.
- Coś w tym rodzaju.
- Tylko przy tobie się tak zachowywałam. Zwłaszcza
kiedy widziałam, że cię to denerwuje.
- Nawet wtedy podejrzewałem, że robisz mi to na
złość.
- Gdybyś naprawdę nie zwracał na mnie uwagi, pew
nie dałabym ci spokój.
- I dopiero teraz mi to mówisz? - zapytał z udawa
nym oburzeniem.
Tym razem roześmiali się oboje i Mercy poczuła, że
ból, który nosiła w sercu od chwili, gdy Nick skonał w jej
ramionach, trochę zelżał.
Chwyciła kożuszek i włożyła go, schodząc za Gran
tem na dół. Dom był piętrowy, rozległy, ze spadzistym
dachem. Trzy sypialnie na poddaszu były dobrze ocie
plone i ogrzewane piecami na drewno, do których Grant
miał największe zaufanie.
- Mamy również ogrzewanie gazowe - wyjaś
nił, kiedy mijali wielki bojler - ale staram się zbyt czę
sto go nie używać. Tylko do gotowania i ogrzewania
wody.
- Ciepła woda? - spytała żartobliwie. - A Kristina
mi mówiła, że macie tu spartańskie warunki.
Spojrzał na nią przeciągle, jakby nie mógł zdecydo
wać, czy mówi serio. Odgadła, że miał ją za rozpiesz
czoną miejską damę. Nawet się nie starała wyprowadzić
go z błędu. Takich rzeczy nie udowadnia się słowami,
tylko czynami. Nie będzie wchodziła mu w drogę i sama
o siebie zadba.
- Lubię ciepłe prysznice - oznajmił krótko.
Mercy milczała, ponieważ w wyobraźni ujrzała zu
pełnie nieoczekiwany obraz. Myśl o nagim Grancie pod
prysznicem przyprawiała ją o szybsze bicie serca.
- W zimie wszyscy pilnują, żeby ogień nie zgasł -
mówił dalej, wskazując duży piec w rogu. - Gdyby
zgasł, dom bardzo szybko by się wychłodził.
Mercy otrząsnęła się z rozmarzenia.
- Wyobrażam to sobie - powiedziała. Pod ścianą spo
strzegła niewielki stos drewna opałowego. - Gdzie trzy
macie zapas?
Wskazał ruchem głowy na zamknięte drzwi nieopodal
pieca.
- W przybudówce. W domu jest zwykle zapas wy
starczający na tydzień. Tyle zwykle trwają najdłuższe
śnieżyce.
Skinęła głową. Jeśli oczekiwał, że taka wiadomość ją
przestraszy, to gorzko się rozczarował. Owszem, miesz
kała w mieście, ale przecież w Minneapolis również zda
rzały się bardzo srogie zimy.
- Chipper to chyba miły dzieciak - powiedziała, wy
chodząc za Grantem na dwór.
- Właśnie. Miły, ale to jeszcze dzieciak. Niedawno
skończył szkołę średnią. To jego pierwsza praca.
Czyżby usłyszała w tonie jego głosu ostrzeżenie?
A może znów doszukiwała się w nich podtekstów, któ
rych tam nie było? Nie mogła nie zauważyć, jakie wra
żenie zrobiła na chłopaku. Przez całą drogę na ranczo
jąkał się i czerwienił. Czyżby Grant podejrzewał, że ma
ochotę zabawić się uczuciami naiwnego dzieciaka? Nagle
uderzyła ją ironia tej sytuacji.
- Boże, czy ja wyglądałam tak samo? - zapytała
z ironicznym uśmiechem. - Gapiłam się na ciebie jak
sroka w gnat i czerwieniłam co pięć minut?
Grant zatrzymał się i spojrzał na nią przenikliwie. Po
tem uśmiechnął się z wolna.
- Owszem, czasami tak wyglądałaś - przyznał.
- Przepraszam.
- Nie ma za co. Pochlebiało mi to, choć czasami
wprawiało w zakłopotanie.
- Nie chciałam stawiać cię w niezręcznej sytuacji.
Obiecuję ci, że to się już nie powtórzy - dodała poważnie.
Jego usta zadrgały.
- Szkoda. Teraz może bardziej bym to docenił.
Odwrócił się na pięcie i poszedł dalej, zanim zdążyła
odpowiedzieć. A więc Grant McClure nie stracił poczucia
humoru. No bo przecież to musiał być żart.
Podbiegła kilka kroków, by się z nim zrównać. Nie
zwolnił, żeby nie musiała wydłużać kroków. Powiedziała
sobie, że dzięki temu nie straci formy i wyjdzie jej to
na dobre.
- Więc Chipper niedawno zaczął tu pracować?
- Jako stały pracownik, tak. Przedtem pracował tylko
w lecie i czasami w sobotę i niedzielę, razem z matką.
Z matką?
- Aha. - Tylko tyle mogła powiedzieć.
- Rita dla nas gotuje.
Rita. Mercy wyobraziła sobie smagłą brunetkę o og
nistych oczach. Mimowolnie dokonała w myślach szyb
kich obliczeń. Chipper miał osiemnaście lat. Jeśli jego
matka wyszła młodo za mąż, może mieć teraz na przykład
trzydzieści sześć lat. Tylko sześć lat starsza od Granta.
To mała różnica wieku, nie przeszkodziłaby w romansie.
Miała nadzieję, że ojciec Chippera to zwalisty siłacz,
łatwo wpadający w gniew. Natychmiast zganiła się za ta
kie myśli. Jakie to w ogóle ma znaczenie?
- Gotuje tylko w weekendy? - zapytała lekkim to
nem.
- Tak, ale za to dużo. Wystarcza na cały tydzień. Za
mrażamy zapasy. Nauczyła też nas, jak przygotować pro
stsze potrawy, żebyśmy mogli przetrwać w zimie, kiedy
zabraknie nam zapasów.
- Dobry pomysł - stwierdziła Mercy.
- Gotowanie na zapas czy przeszkolenie kilku z nas?
- I to, i to - odrzekła ze śmiechem. - Ja nie jestem
zbyt dobrą kucharką. Kristina może zaświadczyć.
- Już to zrobiła. Powiedziała, że jeśli się spodziewam
po tobie pracy w kuchni tylko dlatego, że jesteś kobietą,
to mocno się zawiodę.
- Ufff... - Mercy westchnęła z przesadą. - Dobrze,
że to sobie wyjaśniliśmy.
- Jej ostrzeżenie niewątpliwie uchroniło mnie przed
strasznym losem.
- Niewątpliwie - zgodziła się Mercy z wymuszoną
powagą. - Ale za to świetnie zmywam naczynia. Może
ten talent mi się tu na coś przyda?
- Porozmawiaj z chłopakami. Zwykle ciągną zapałki.
- Oni? A ty nie?
- Bycie szefem ma swoje dobre strony - oznajmił
z szerokim uśmiechem.
Nagle rozległo się donośne rżenie i Mercy gwałtownie
odwróciła głowę. W obszernej zagrodzie, nieopodal wię
kszej z dwóch stodół, stał imponujący rumak bardzo ory
ginalnej maści. Przednia połowa ciała była połyskliwie
czarna, tylna natomiast biała, upstrzona czarnymi łatkami
różnej wielkości.
Mercy przypomniała sobie coś z dawnej przeszłości.
Kiedy jako nastolatka durzyła się w Grancie, chciała wie-
dzieć jak najwięcej o wszystkim, czym on się intereso
wał. Dlatego też przeczytała wiele książek o koniach
i chociaż w zasadzie nigdy przedtem nawet nie zbliżyła
się do tego zwierzęcia w naturze, wiele wiadomości zo
stało jej w głowie. Między innymi zapamiętała zdjęcie
podobnego konia, tylko w brązowe łaty, a nie w czarne.
- Czy to appaloosa? - zapytała niepewnie, podcho
dząc do ogrodzenia.
- Tak - potwierdził Grant, trochę zaskoczony.
- Widziałam kiedyś zdjęcie takiego konia. - Nie za
mierzała przyznawać się, jak do tego doszło. - Ale tam
ten był brązowo-biały.
- Mogą być najróżniejszej maści. Na przykład nie
które są prawie całkiem białe, z małymi łatkami. Mam
tu taką klacz. Nosi jego źrebię. - Ruchem głowy wskazał
na konia w zagrodzie.
Zatrzymała się i spojrzała na górującego nad nią ko
nia. Nie bała się go, zwłaszcza że przekrzywił głowę
i przyglądał jej się z życzliwym zainteresowaniem.
- Jaki piękny. - Ogier parsknął radośnie, jakby zro
zumiał jej słowa, a Mercy roześmiała się.
- To w prostej linii potomek Wodza, który jakieś trzy
dzieści, czterdzieści lat temu był najlepszym ogierem
w stanie Teksas. Ale niech cię nie zmyli jego szlachetne
pochodzenie. To zwykły pajac - wyjaśnił trzeźwo Grant.
- Rzeczywiście. Przez tę łatkę wygląda trochę jak cyr
kowy klaun.
To była prawda. Koń miał nad okiem pojedynczą białą
łatkę, która nadawała mu komiczny wygląd.
- Uważaj - ostrzegł Grant, kiedy przechyliła się przez
i
ogrodzenie. - Może wygląda jak klaun, ale to ogier, a za
chowanie ogiera jest nieprzewidywalne.
Cofnęła się o pół kroku.
- Chcesz powiedzieć, że może ugryźć albo kopnąć?
- No... nie. Jeszcze mu się nie zdarzyło.
- Aha. Masz go od niedawna, tak?
- Ponad półtora roku.
Zamrugała oczami.
- I przez ten czas nikogo nie ugryzł ani nie kopnął,
a ty się nadal martwisz?
Skruszony Grant spuścił wzrok.
- Nie martwię się, tylko... trochę mnie to zastanawia.
Nie spotkałem ogiera, który by nie miał żadnego brzyd
kiego zwyczaju.
- A ten nie ma?
- Nie. Z wyjątkiem tego, że strąca mi z głowy ka
pelusz, kiedy do niego podejdę - odparł. Mercy prych-
nęła rozbawiona, a koń parsknął cicho, jakby chciał jej
zawtórować albo zwrócić na siebie uwagę. Grant wzru
szył ramionami. - Pewnie jesteś bezpieczna. On napra
wdę jest bardzo dobrze wychowany. Tylko nie wykonuj
żadnych nagłych ruchów, żeby go nie wystraszyć, i nie
dotykaj go, dopóki sam cię do tego nie zachęci.
Grant nie wyjaśnił, jak taka zachęta miałaby wyglą
dać, więc Mercy doszła do wniosku, że wyczuje ją, kiedy
nadejdzie odpowiednia chwila. Znów podeszła do ogro
dzenia, a koń nachylił się nad nią i wciągnął nosem po
wietrze. Jego oddech wzburzył jej włosy. Nagle poczuła,
że delikatnie dotknął chrapami jej końskiego ogona, za
rżał lekko, odsunął się i spojrzał na nią, jakby na coś
czekał. Nie poruszyła się, a on jeszcze raz powtórzył cały
manewr. Czyżby to była ta zachęta, o której wspomniał
Grant?
Zerknęła na niego i zobaczyła, że przygląda się uważ
nie całej scenie, ale z jego twarzy nie potrafiła nic wy
czytać. Czyżby to był jakiś sprawdzian? A jeśli nie zda
egzaminu, to zabroni jej wychodzić z domu do końca
pobytu na ranczu?
To już chyba paranoja, zganiła się w duchu.
Z uśmiechem wyciągnęła powoli rękę i poklepała ko
nia po czarnej szyi. Zwierzę znów zarżało i Mercy uznała
to za oznakę zadowolenia. Nie wiedziała tylko, czy koń
ucieszył się z pieszczoty czy z tego, że wreszcie zrozu
miała jego niemą prośbę.
- Ma jakieś imię? - zapytała, podziwiając mocne
mięśnie i połyskliwą skórę.
- Nazywam go Joker.
- Wiem nawet, dlaczego - odparła ze śmiechem, któ
ry przychodził jej coraz łatwiej. - Ale czy to jego pra
wdziwe imię?
- Jest zarejestrowany jako Płomień Fortune.
Oczy Mercy rozszerzyły się.
- Fortune? Tak jak nazwisko tej rodziny?
Grant skinął głową.
- Kate zostawiła mi go w spadku.
- Babka Kristiny? Ta, która zginęła w katastrofie sa
molotowej?
Znów skinął głową. Na jego twarzy pojawił się wyraz
namysłu połączonego ze zdziwieniem.
- On jest wart... pewnie więcej niż to całe ranczo
- stwierdził. - Nie mam pojęcia, dlaczego tak zadecy
dowała.
A więc dlatego miał przed chwilą taką niepewną minę.
Nie wiedział, dlaczego Kate zapisała mu takie piękne
zwierzę. Nadal zadziwiał go fakt, że jest właścicielem
Jokera. Mercy spojrzała mu prosto w oczy.
- Twoja matka wyszła za mąż za syna Kate, zgadza
się? Jesteś więc pasierbem jej syna. Można powiedzieć,
że jej wnukiem.
- Może to jest jakieś wyjaśnienie - odparł z powąt
piewaniem. - Ale wydawało mi się, że niewiele dla niej
znaczę. Nie noszę nazwiska Fortune, nie należę do ro
dziny. Oczywiście, wszyscy członkowie klanu byli za
wsze dla mnie... bardzo mili. Mama od dwudziestu pięciu
lat jest żoną Nate'a, ale ja po prostu do nich nie pasuję.
- Najwyraźniej Kate była innego zdania, jeśli zosta
wiła ci tak cenne zwierzę.
Potrząsnął głową.
- Nadal tego nie rozumiem. Swoje ranczo zapisała
mojemu przyrodniemu bratu, Kyle'owi, a Joker również
powinien przypaść mu w udziale. Gdyby Kyle lepiej znał
się na hodowli zwierząt, na pewno nie zgodziłby się oddać
Jokera. Powinien był o niego walczyć.
- Skoro nie zna się na zwierzętach, to pewnie koń
niewiele go obchodził.
- Próbowałem mu wytłumaczyć, jaką taki koń ma
wartość i że Kate nie powinna mi go zostawiać.
- Chciałeś oddać to, co zapisała ci Kate, bo uważałeś,
że ci się to nie należy?
Mercy poczuła dziwny ucisk w piersi. Przypomniała
sobie, że Grant, jako siedemnastolatek, zamiast się cie
szyć, ubolewał nad swoim zwycięstwem w szkolnych za
wodach pływackich, ponieważ najsilniejszy zawodnik
drużyny przeciwnej zachorował i wycofał się ze współ
zawodnictwa. Grant twierdził wtedy, że jego zwycięstwo
nic nie znaczy, bo nie zmierzył się z najlepszym. Uznała
to za bardzo szlachetną postawę. Teraz stwierdziła, że
Grant nic nie stracił ze swojej bezkompromisowej ucz
ciwości.
- Od półtora roku staram się to zrozumieć. Jeśli jego
potomstwo będzie chociaż w połowie takie jak on, to ran-
czo zacznie przynosić wielkie dochody. Ale dlaczego to
zrobiła? Często widuję Nate'a, ale Kate spotkałem tylko
kilka razy.
- Może zrobiłeś na niej dobre wrażenie.
Poruszył się niespokojnie, jakby chciał ukryć skrępo
wanie. Wsunął ręce do kieszeni dżinsów, a Mercy nie
mogła nie zauważyć, jak dobrze te spodnie na nim wy
glądają.
- Może - powiedział bez przekonania.
- Widzę, że nie jesteś z tej historii zbyt zadowolony.
- Nie nazywam się Fortune - powtórzył z uporem.
- Moja matka wyszła za członka tej rodziny, ale ja nie
potrafiłbym tak żyć jak oni. Nie wiem, jak moja matka
to znosi.
- Ja też nie wiem - szczerze wyznała Mercy. - Cza
sami patrzę na Kristinę i bardzo jej zazdroszczę bogactwa
i pozycji, ale przeważnie cieszę się, że nie jestem na jej
miejscu.
Oczy Granta lekko się rozszerzyły. Potem uśmiechnął
się przyjaźnie, tak jak w dawnych latach, kiedy zdarzało
mu się rozmawiać z nie odstępującą go na krok dwuna
stolatką. Nawet jeśli denerwowało go jej towarzystwo,
nigdy nie zachowywał się wobec niej złośliwie ani okrut
nie. Zresztą Barbara Fortune nie tolerowałaby u syna ta
kiego zachowania. Mercy nigdy nie spotkała tak ciepłej
i dobrej osoby jak matka Kristiny i Granta. Była zupełnie
inna niż Sheila, pierwsza żona Nate'a, chciwa manipu-
lantka, która nigdy nie pogodziła się z utratą pozycji, jaką
zapewniało jej dawne małżeństwo.
- Ja myślę podobnie - zapewnił Grant. - Klan
Fortune'ów to amerykański odpowiednik rodziny kró
lewskiej, ale nie chciałbym mieć takich problemów jak
oni.
- Takie wielkie pieniądze potrafią zrobić z właścicie
lami bardzo dziwne rzeczy - zauważyła Mercy.
- I z ludźmi, którzy ich otaczają.
Mercy przypomniała sobie noc, kiedy Kristina, zała
mana po śmierci babki, podzieliła się z nią długą, po
gmatwaną i dramatyczną historią swojej rodziny.
- Tak - rzekła cicho Mercy. - Kate Fortune musiała
bardzo cierpieć, kiedy porwano jej dziecko.
- Matka mi mówiła, że Kate nigdy nie uwierzyła
w śmierć swojego dziecka. Nigdy nie straciła nadziei, po
nieważ nie odnaleziono ciała.
Mercy przebiegł dreszcz.
- Jakie to straszne. Kristina twierdzi, że jej ciotka,
Rebeka, jest równie uparta jak babka. Uważa, że śmierć
Kate to nie był nieszczęśliwy wypadek.
Grant skrzywił się lekko.
- Właśnie o to mi chodzi. Członkom tej rodziny takie
myślenie przychodzi bardzo łatwo.
- I nic dziwnego. Im się stale coś przydarza. Pomyśl
tylko o sprawie Moniki Malone...
Mercy urwała, zdając sobie sprawę, że to bolesny te
mat. Co prawda Grant podkreślał, że nie należy do tej
rodziny, ale...
- Masz na myśli Jake'a? - zapytał, patrząc na nią.
- Przepraszam. Niepotrzebnie o tym wspomniałam.
- We wszystkich gazetach o tym piszą. Niby dlacze
go miałabyś o tym nie mówić?
- Bo sprawa Jake'a w pewien sposób dotyczy rów
nież ciebie.
Wzruszył ramionami.
- Jestem z nim skoligacony, ale to nie znaczy, że
mam o nim fałszywe wyobrażenie. Zawsze mi się wy
dawało, że nie pokazuje swojego prawdziwego oblicza.
Dowodzi rodem Fortune'ów, ale tak naprawdę oni go chy
ba nie znają.
- Onieśmiela mnie jego arystokratyczny wygląd -
przyznała Mercy. - Może ty lepiej dostrzegasz jego cechy
charakteru, bo spoglądasz na niego z pewnego dystansu.
Spojrzał na nią z namysłem.
- Jesteś policjantką. Co myślisz na temat tej sprawy?
- Wiem o niej za mało, żeby sobie wyrobić jakiś po
gląd. Niewiele informacji przecieka do prasy. Nawet nie
słyszałam plotek na ten temat. Zdaje się, że milczenie
można kupić za pieniądze.
- Nie dziwi mnie to.
- A zaskoczyło cię, że Jake został oskarżony?
- Sądząc po dowodach, które znaleziono? Nie. Mimo
wszystko trudno mi jednak w to uwierzyć.
- To naturalne. Nikt nie chce wierzyć, że do takiego
czynu był zdolny ktoś znajomy, ktoś z rodziny, choćby
mało spowinowacony.
- Sam już nie wiem - odparł beznamiętnie. - Można
też powiedzieć, że takie zdarzenia nie są w tej rodzinie
rzadkością.
Mercy nie wiedziała, co odpowiedzieć, ale w duchu
zgadzała się, że trudno było uwierzyć w winę Jake'a For
tunek. Czy to możliwe, by przystojny, dobrze wycho
wany, spokojny i opanowany Jake zamordował słynną
gwiazdę kina?
Wiedziała jednak, że każda rodzina, zwłaszcza tak po
tężna i wpływowa, skrywa jakieś tajemnice.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No nie! - krzyknęła zaskoczona Mercy, a Grant nie
mógł powstrzymać śmiechu. Joker znów potargał staran
nie związane włosy Mercy. Cofnęła się i spojrzała na nie
go z oburzeniem. -- Muszę zmienić ten jabłkowy szam
pon na inny - wymamrotała.
- To chyba nie tylko o to chodzi. - Grant nadal się
uśmiechał. - Czasami daję mu jabłka, ale wcale na nie
tak nie reaguje.
Była to prawda. W ciągu minionego tygodnia Mercy
stała się ulubienicą Jokera. Na jej widok głośno rżał, ob
rażał się, jeśli nie zwracała na niego uwagi, i głośno pro
testował, kiedy zbyt długo okazywała zainteresowanie in
nym koniom.
- Po prostu jestem dla niego kimś nowym - stwierdziła.
- W dodatku moje włosy pachną jak jego przysmak.
- Jesteś dla niego zjawiskiem. Niewiele kobiet poja
wia się na ranczu, a nawet jeśli się pojawią, to trzymają
się od Jokera z daleka.
- A więc lubi płeć przeciwną, tak?
- To należy do jego obowiązków. W końcu jest ogie
rem - zauważył Grant, jednocześnie się zastanawiając,
czy to przyziemne wyjaśnienie nie wprawi Mercy w za
kłopotanie.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i Grant zrozumiał, że
tak samo jak dwanaście lat przedtem, niełatwo jest ją
zawstydzić.
- Masz rację. Może powinieneś znaleźć mu stałą part
nerkę?
- Ma ich wiele, w każdym sezonie rozrodczym - od
parł.
- Większość samców pozazdrościłaby mu takich obo
wiązków.
Uniósł brwi i spojrzał na nią badawczo. Czyżby usły
szał gorycz w jej głosie? A nawet oskarżenie? Nigdy nie
brał na siebie domniemanych win całej męskiej populacji
i teraz też nie zamierzał tego robić.
- Być może - odrzekł. - Ale inni bardzo by mu
współczuli, że tak dał się omotać miastowej pannie.
Zmarszczyła czoło i na jej twarzy Grant zauważył wy
raz, który zapewne przed chwilą malował się na jego
własnej. Najwyraźniej zastanawiała się, czy ją o coś
oskarża. Nie miał takiego zamiaru. Wygasła w nim daw
na złość na eleganckie kobiety z wielkich miast i ich
gierki.
- A czy to źle? - spytała.
- Powiedzmy, że miejsce takich panien jest w mieście.
Uniosła brwi.
- Rozumiem. A twoja matka? Jej miejsce też jest
w mieście?
Strzał był celny, Grant skrzywił się boleśnie. W prze
szłości Mercy nigdy nie unikała konfrontacji i wyraźnie
nic się pod tym względem nie zmieniło. Przecież była
policjantką.
- Uważa, że jej miejsce jest u boku Nate'a. Wydaje
się zadowolona ze swojego życia, a tylko to się liczy.
- Ale wolałbyś, żeby była szczęśliwa tutaj.
Pożałował, że rozpoczął ten temat.
- Nie ma znaczenia, co bym wolał. Chociaż urodziła
się w Wyoming, czuła się tutaj... odizolowana. Na ranczu
nie miała towarzystwa kobiet, najbliżsi sąsiedzi mieszkają
kilka kilometrów stąd, a Clear Springs jest jeszcze dalej.
- Chyba to rozumiem - stwierdziła Mercy łagodniej
szym tonem. - Twoja matka to towarzyska, otwarta ko
bieta. Musiała się tu czuć bardzo samotna.
- Tak.
- Ale pewnie bardzo cierpiała, kiedy cię tu zostawiła,
przenosząc się do Minneapolis. Wiem, jak bardzo cię ko
cha. Rodzina to dla niej wszystko.
- Nie zostawiła mnie. Sam postanowiłem zostać.
Spojrzała na niego wzrokiem, którego nie potrafił roz
szyfrować.
- Wiem. Powiedziała mi, że nawet jako czteroletnie
dziecko byłeś upartym kowbojem.
Cofnął się trochę i zmarszczył brwi.
- Moja matka ci tak powiedziała?
- Mówiła mi, że kiedy wyszła za Nate'a, zapytała
cię, czy nie zamieszkałbyś z nimi. A ty kopnąłeś Nate'a
w kostkę i uciekłeś.
Grant poczuł, że się czerwieni.
- Moja matka ma za długi język.
- Jesteś zły, bo to powiedziała, a może dlatego, że
powiedziała to akurat mnie?
- Z obu tych powodów - mruknął. Nagle coś przy-
szło mu do głowy i spojrzał na Mercy badawczo. -
A właściwie kiedy odbyła się ta rozmowa?
- O ile pamiętam, tuż przed świętami. Pomagałam
Kristinie ubierać choinkę.
Przed świętami? Prawie rok temu? Dlaczego Mercy
rozmawiała o nim z jego matką? Uderzyła go jeszcze
jedna myśl. Ostatnie święta spędził z rodziną, ale nikt
nawet nie wspomniał wtedy o Mercy. Pamiętał to dobrze.
Zresztą gdyby odwiedziła jego rodzinę, matka z pewno
ścią by mu o tym opowiedziała; bardzo się starała, by
Grant poczuł przynależność do klanu Fortune'ów, a jed
nym z przejawów tych starań było powiadamianie go
o wszystkich ruchach członków rodziny i ich najbliższe
go otoczenia, do którego należała również Mercy - jako
przyjaciółka Kristiny.
- Odwiedziłem mamę w ostatnie święta. Spędziłem
w Minneapolis cały tydzień, ale ciebie nie widziałem...
Nagle przyszło mu do głowy, że wyjechała wtedy
gdzieś ze swoim kolegą z pracy, który pewnie był jej
towarzyszem życia. Natychmiast pożałował swoich słów.
Mercy jednak wcale nie wydawała się urażona ani za
smucona. Uśmiechnęła się do niego szeroko.
- Chodziło mi o święta sprzed dwunastu lat.
Gwałtownie zamrugał oczami.
- Aha - wyjąkał i dodał, marszcząc czoło: - Udało
ci się mnie nabrać, co?
- Tak. Dałeś się nabrać jak dziecko.
Poklepała Jokera po szyi, pogładziła po aksamitnych
nozdrzach, a ogier zarżał cicho i westchnął z wyraźną
przyjemnością. Grant znów musiał się roześmiać.
Zastanawiał się, jak to możliwe, że taka delikatna
i krucha istota jest policjantką. Zauważył już jednak, że
ma poczucie humoru, a refleksem i bystrością nadrabia
drobną posturę i brak siły fizycznej. Jej silną stroną były
nie mięśnie, ale spryt i inteligencja.
- Jakiś ty piękny, mój przystojniaczku - rzekła do ko
nia pieszczotliwie. Widać było, że uległa jego urokowi.
- Dobrze o tym wiesz, prawda? Bardzo jesteś z siebie
zadowolony, co? - Joker prychnął i wyciągnął szyję, do
magając się kolejnych pieszczot. Grant patrzył na jej
drobne dłonie, gładzące czarną skórę zwierzęcia, i poczuł
dziwny ucisk w podbrzuszu. - Przez ciebie nawet taka
„miastowa dziewczyna" jak ja ma ochotę nauczyć się
jeździć konno.
Spojrzał na nią czujnie. Czyżby specjalnie powtórzyła
określenie, którego przed chwilą użył, by mu dopiec?
Mercy nadal gładziła uszczęśliwione zwierzę, nawet nie
patrząc w stronę Granta, a on po raz pierwszy w życiu
poczuł, że jest zazdrosny o konia. I wcale mu się to nie
spodobało.
- Dziękuję, że naprawiłeś te wodze, Chipper.
Chłopak miał zdziwioną minę.
- To nie ja, panie McClure. Nie miałem czasu. Naj
pierw szukaliśmy zagubionego źrebaka, a potem musia
łem naprawić ogrodzenie.
Źrebak, jeden z pierwszych potomków Jokera urodzo
nych na ranczu MCC, uciekł z małej zagrody przy stajni
dla klaczy zarodowych, przeskakując przez ogrodzenie,
którego górna żerdź się załamała. Jak na roczne źrebię,
był to wyczyn godny podziwu. Może miał zadatki na
mistrza skoków przez przeszkody.
Usłyszawszy wyjaśnienie Chippera, Grant zmarszczył
czoło.
- To kiedy uporządkowałeś składzik z narzędziami?
- Eee... Na to też nie miałem czasu. Wróciliśmy
z Charliem bardzo późno. Zajrzałem jeszcze do tej ta-
rantowatej klaczy. Wie pan, do tej, która tak dziwnie się
zachowuje...
Grant uniósł rękę.
- Nie denerwuj się. Wcale cię nie krytykuję. Spodzie
wałem się, że szukanie źrebaka zabierze ci dużo czasu.
Ale jeśli to nie ty tam posprzątałeś, to kto?
- Pewnie ten sam skrzat, który wczoraj zamiast mnie
przyniósł do domu drewno na opał.
Grant zerknął przez ramię i zobaczył starego Walta
Mastersa, który pracował tu od kilkudziesięciu lat i wi
dział, jak z małego gospodarstwa, prowadzonego przez
ojca Granta, Hanka McClure, powoli zmienia się w cał
kiem nieźle prosperujące ranczo. To on zasugerował, żeby
rozpocząć hodowlę koni rasowych, ponieważ ceny wo
łowiny nie były zbyt wysokie, a rynek zbytu chwiejny.
Z początku Grant miał wątpliwości, potem jednak nabrał
zapału i hodowla koni stała się jego ulubionym zajęciem,
a po przybyciu Jokera zaczęła przynosić coraz większe
zyski.
- Nie wspomnę już nawet - ciągnął Walt - że ten
skrzat przyniósł drewno do baraku, gdzie mieszkamy my,
biedni, wykorzystywani kowboje.
Grant prychnął i zamachnął się na Walta kapeluszem.
- Wykorzystywani, akurat! - zawołał. - Pokaż mi
drugie takie ranczo, gdzie pracownicy mają w baraku
własny stół do bilarda i wannę z masażem wodnym, dla
ulżenia obolałym mięśniom.
Walt uśmiechnął się.
- Twój ojciec pewnie jeszcze teraz przewraca się
w grobie z powodu tej wanny.
- Pewnie tak - odparł pogodnie Grant.
Był dumy, że głos mu nie zadrżał. Dużo czasu upły
nęło, zanim zdołał się pogodzić z przedwczesną śmiercią
ojca i rozmawiać o niej bez emocji. Bardzo długo nie
potrafił o niej mówić wcale. Ale teraz pogodne, życzliwe
docinki Walta nie sprawiały mu najmniejszej przykrości.
Wiedział, że wieloletni pracownik kochał Hanka McClu-
re'a jak brata.
Nie chciał jednak dłużej ciągnąć tego tematu, więc
zakończył rozmowę i wyszedł ze stajni.
A więc jakiś skrzat przyniósł drewno na opał i zrobił
porządki w składziku na narzędzia. Bez wątpienia ten
sam skrzat nie wiadomo kiedy naprawił rozdartą zasłonę
w saloniku, zszywając ją starannym, drobnym ściegiem.
Krawieckie umiejętności Granta zaczynały się i kończyły
na przyszywaniu guzików.
Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. W powie
trzu czuć było nadchodzącą zimę i Grant przewidywał,
że już niedługo - za tydzień lub dwa - Wyoming jeszcze
raz pokryje się grubą warstwą śniegu.
Zrobił kilka kroków i zatrzymał się jak wryty. Pociąg
nął nosem, czując wokół jakiś znajomy zapach, którego
pochodzenia jednak nie umiał określić. Po chwili już wie-
dział. Nie był to jeden zapach, ale dwa, i to bardzo chara
kterystyczne: słodkawa woń płynu do czyszczenia broni
oraz, choć wydawało się to niemożliwe, zapach pieczo
nego chleba.
Zapach chleba obudził w nim ciekawość i głód, ale
woń płynu do czyszczenia broni zaniepokoiła go. Naj
pierw poszedł więc tam, skąd dochodziła owa woń, czyli
w stronę wyłożonego boazerią gabinetu, gdzie mieściła
się kolekcja broni ojca oraz jego własna strzelba i dwa
karabiny do polowania. Charakterystyczna woń stawała
się coraz silniejsza, chociaż żołądek Granta najwyraźniej
wolał apetyczny zapach chleba.
W gabinecie siedziała Mercy, a przed nią na stole,
obok gabloty na broń, leżał rozłożony remington 306.
Zamierzał wyczyścić go wieczorem, ponieważ używał go
poprzedniego dnia, kiedy w górach wytropił sarnę ze zła
maną nogą. Musiał ją zastrzelić, by skrócić jej cierpienie.
Odnalezienie rannego zwierzęcia trwało dość długo, ale
szukał jej wytrwale, bo nie mógł znieść myśli, że wiel
kooka łania musiałaby znosić ból jeszcze przez wiele go
dzin, zanim nieuchronnie padłaby ofiarą jakiegoś drapież
nika. Grant rzadko ingerował w naturalny bieg zdarzeń,
ale w spojrzeniu cierpiącego zwierzęcia dostrzegł prośbę
o pomoc i nie mógł pozostać na nią obojętny.
Zatrzymał się w drzwiach i patrzył, jak Mercy wpraw
nie czyści broń. Od razu było widać, że ta kobieta umie
obchodzić się z bronią, chociaż pewnie częściej miała
do czynienia z innym kalibrem, używanym do poskra
miania najgroźniejszych drapieżników świata, tych dwu
nożnych.
Znów uderzyła go dysproporcja między drobną bu
dową Mercy i wykonywanym przez nią zawodem. Spró
bował ją sobie wyobrazić, jak obezwładnia jakiegoś sil
nego, agresywnego pijaka albo opornego rabusia czy wła
mywacza. Przypomniał sobie, jak zauroczyła Jokera i do
szedł do wniosku, że w pracy zapewne również posługuje
się raczej urokiem osobistym i inteligencją, a nie brutalną
siłą i przemocą.
Mercy tymczasem zakończyła pracę i odłożyła przy
bory. Grant wszedł do gabinetu.
- Chcesz sprawdzić efekt? - zapytała, nie oglądając
się. Zrozumiał, że od samego początku zdawała sobie
sprawę z jego obecności.
- Nie. To jasne, że znasz się na broni.
- Dziękuję. - Wskazała na uchwyt na ścianie obok
gabloty. - Tam jest miejsce tego remingtona?
- Owszem.
Mercy nie ruszyła się.
- W takim razie ty musisz go tam położyć. Żeby do
sięgnąć tej półki, musiałabym stanąć na kanapie.
Przedtem nigdy nie przyszło mu do głowy, że uchwyt
może być dla kogoś zawieszony zbyt wysoko. Jego ojciec
był wyższy od niego, matka miała metr siedemdziesiąt
wzrostu. Znów z podziwem pomyślał o tym, że Mercy
osiągnęła tak wiele, będąc tak drobnej budowy. Właśnie
kładł broń na miejsce, kiedy żołądek głośno przypomniał
mu o drugim zapachu. Trochę zawstydzony zerknął na
Mercy. Uśmiechała się od ucha do ucha.
- Aż cieknie ślinka, co?
- Myślałem, że nie umiesz gotować.
- Bo nie umiem. Ale piekę doskonale. Nie masz nic
przeciwko temu, że wtargnęłam do twojej kuchni?
- Ależ skąd - zapewnił. - Zwłaszcza kiedy rezultat
twojej działalności tak wspaniale pachnie. Kiedy ten aro
mat się rozejdzie, na ranczu mogą wybuchnąć zamieszki.
- Upiekłam trzy bochenki. Powinno starczyć dla
wszystkich.
- Zrobiłaś tyle innych rzeczy. Kiedy znalazłaś na
wszystko czas?
Niczego się nie wyparła, tylko lekko wzruszyła ra
mionami.
- Miałam na to cały dzień.
- Zdawało mi się, że przyjechałaś tutaj... odzyskać
formę.
Przez jej twarz przebiegł znajomy cień.
- Nie potrafię siedzieć bezczynnie - oznajmiła. - Le
piej się czuję, kiedy coś robię.
Trudno mu było się z nią spierać. Po śmierci ojca tyl
ko wytężona praca pozwalała mu jakoś przetrwać. Całymi
dniami pracował ze wszystkich sił, a wieczorem padał
wyczerpany na łóżko i zasypiał jak kamień. Niestety, mi
mo zmęczenia dręczyły go sny, ale przy odrobinie szczę
ścia rano już o nich nie pamiętał. W końcu zbladły, zo
stawiając po sobie tylko powracający od czasu do czasu
smutek. Ich miejsce stopniowo zajęły pogodne wspo
mnienia.
Ciekawe, kiedy Mercy będzie mogła myśleć o zabi
tym przyjacielu bez cienia rozpaczy w oczach.
Kilka dni później zdarzyło się Grantowi coś, co nie
przytrafiało mu się często. Miał wolny wieczór i posta-
nowił wykorzystać go na lekturę. Musiał przyznać, że
mógł sobie pozwolić na ten luksus dzięki Mercy. Z włas
nej nieprzymuszonej woli wykonała na ranczu niezliczo
ną liczbę małych napraw, które on zwykle odkładał na
później i musiał się nimi zajmować wieczorami, po całym
dniu wytężonej pracy przy zwierzętach i na pastwiskach.
Przez to nigdy nie miał czasu na nieliczne w swoim życiu
przyjemności.
Westchnął z satysfakcją i zagłębił się w wygodnym,
skórzanym fotelu ojca, opierając stopy na podnóżku.
Przez kilka minut po prostu siedział z książką w ręku
i cieszył się perspektywą dwugodzinnej spokojnej lektu
ry. Oczy same mu się zamknęły, gdy leniwie się zasta
nawiał, co też porabia Mercy. Kiedy przyjechał do domu,
flirtowała z Jokerem, ale potem już jej nie widział. Wziął
prysznic, wyjątkowo długi, ponieważ przyszło mu dziś
ratować cielę, które ugrzęzło w błotnistym bajorze na po
łudniowej równinie. Pod koniec całej operacji był bar
dziej ubłocony niż żałośnie ryczące zwierzę. Gdy dotarł
do domu, warstwa błota na skórze zmieniła się w twardą
skorupę.
Gwałtownie otworzył oczy, ze świadomością, że coś
się zmieniło. W gabinecie panowały ciemności. Półprzy
tomnie pomyślał, że żarówka się przepaliła. Nagle zdał
sobie sprawę, że jest czymś przykryty i dopiero po chwili
rozpoznał pled zdjęty z oparcia kanapy. Wysunął spod
niego rękę i zapalił lampę. W jej świetle zobaczył swoją
książkę, starannie odłożoną na podręczny stolik. Zegar
na biurku w drugim końcu pokoju wskazywał trzecią
w nocy.
Czyżby Walt tak o niego zadbał? Nie, stary, poczciwy
Walt mógł zgasić światło, może nawet odłożyć książkę
na stolik, ale otulanie kocem nie było w jego stylu. Na
ogół też po powrocie do swojej ciepłej, wygodnej kwatery
nie zaglądał do domu.
Grant wiedział, kto najprawdopodobniej się o niego
zatroszczył, tylko nie chciał przyznać przed samym sobą,
że to Mercy znalazła go tu śpiącego i przykryła kocem
jak dziecko. Nie chciał też przyznać, że sprawiło mu to
dziwną przyjemność.
Uświadomił sobie, że w bardzo krótkim czasie polubił
jej obecność na ranczu.
- Ta panna to twarda sztuka - stwierdził Walt. -
O wiele twardsza, niż się wydaje.
Grant nie musiał pytać, o kogo chodzi. Nawet gdyby
nie wynikało to jasno z słów Walta, na ranczu była tylko
jedna „panna".
- Nie była zbyt zadowolona, kiedy chciałem jej po
móc z tą belą siana - wtrącił Chipper raczej ponuro.
- A potrzebowała pomocy? - zapytał Walt, a Grant
mógł łatwo przewidzieć odpowiedź.
- No... nie - wyjąkał Chipper ze skruszoną miną. -
Wrzuciła belę na przyczepę, jakby przez całe życie nic
innego nie robiła. Jest bardzo silna.
- I szybko się uczy - dodał Walt. - Zajrzałem dzisiaj
do tej tarantowatej klaczy. Trochę się o nią martwię. Za
chowuje się tak niespokojnie, chociaż ma się oźrebić do
piero za półtora miesiąca.
- Ja też się o nią martwię - stwierdził Grant.
Klacz, którą nazywali po prostu Lady, była jednym
z ich najcenniejszych zwierząt, a teraz w dodatku miała
urodzić źrebię po Jokerze. Ich pierwszym potomkiem był
źrebak, który kilka dni przedtem przeskoczył przez ogro
dzenie i Grant miał nadzieję, że drugi potomek okaże
się równie udany.
- Ale co to ma wspólnego z... naszym gościem?
- Kiedy przyszedłem do stajni, zobaczyłem, że ta
dziewczyna wysprzątała wszystkie boksy z jednej strony.
Grant spojrzał na niego zdziwiony.
- Wyrzuciła gnój z boksów?
- I to bardzo sprawnie.
Naprawiła uprząż. Ułożyła zapasowe drewno. Posprzą
tała w składzie na narzędzia. Wyczyściła jego broń. Upiekła
chleb. A potem ładowała bele siana na przyczepę i czyściła
końskie boksy.
Przypomniały mu się słowa Kristiny, że Mercy po
trzebuje wypoczynku. Jeśli to ma być wypoczynek, to
Grant nie chciał nawet myśleć, jak wygląda jej dzień pra
cy. Przecież wszystko, co tu robiła, to nie była zabawa
w prowadzenie gospodarstwa, tylko ciężka harówka, pro
sta, fizyczna praca, wymagająca siły i wytrzymałości.
Nigdy by się tego po Mercy nie spodziewał.
Powinno go to chyba czegoś nauczyć. Nadal dręczyło
go nieprzyjemne poczucie winy, że to przez jego zacho
wanie i opowieści o srogiej zimie Mercy poczuła się zo
bowiązana zapracować na swoje utrzymanie. Prawdą by
ło, że wszyscy mieli co robić w czasie cielenia się krów,
przepędzania bydła czy znaczenia nowych sztuk, ale zima
w dodatku była bardzo niebezpieczna dla ludzi i zwie-
rząt. Może jednak jego słowa zabrzmiały w jej uszach
zbyt groźnie.
- ...z tym zrobisz, synu?
Grant zamrugał oczami i spojrzał na Walta.
- Co mówiłeś? Zamyśliłem się.
Rozbawiony Walt parsknął śmiechem.
- Ostatnio często ci się to zdarza. Nie myśl tak dużo,
bo to ci może zaszkodzić.
- Dobrze, dobrze - wymamrotał Grant i wyszedł ze
stajni.
Znalazł Mercy w domu. Właśnie dokładała polano do
pieca. Od kilku dni regularnie uzupełniała stos przygoto
wanego do spalenia drewna. Grant od niepamiętnych cza
sów obiecywał sobie, że będzie to robił, ale nadmiar zajęć
bardzo mu to utrudniał. Odkąd na ranczu pojawiła się
Mercy, stos drewna obok pieca stale był tej samej wiel
kości.
- Nie musisz tego robić, wiesz? - odezwał się bez
żadnego wstępu, chociaż nie tak chciał zacząć rozmowę.
Mercy wyprostowała się i spojrzała na niego pytająco.
- Nie muszę dokładać do pieca? To przejaw czystego
egoizmu. Nie lubię szczękać z zimna zębami, zwłaszcza
w zamkniętym pomieszczeniu.
- Chodziło mi o coś innego.
Zamknęła drzwiczki do pieca, zrobione z hartowane
go szkła, i wytarła ręce o dżinsy, opinające jej zgrabne
biodra i pośladki. Spojrzała Grantowi prosto w oczy. Za
czynał się już przyzwyczajać do jej śmiałego spojrzenia.
Podejrzewał, że równie śmiało stawiała czoło większości
spraw w życiu.
Może z wyjątkiem śmierci Nicka Corelli.
- W takim razie o co ci chodziło?
- Mówiłem ci już, że nie musisz pracować.
- A ja ci powiedziałam, że lubię mieć jakieś zajęcie.
- Dobrze. Wynajduj sobie zajęcia. Jesteś tu bardzo
pomocna, ale naprawdę nie musisz przerzucać bel siana
i czyścić końskich boksów.
- Wiem.
- To ciężka, brudna robota. Zostaw to chłopakom.
Patrzyła na niego z namysłem.
- Aha. Czyli mogę piec chleb i szyć. To ci nie prze
szkadza?
Od samego początku rozmowy przeczuwał, że wy
nikną z niej jakieś kłopoty.
- Nie to miałem na myśli. Niezupełnie to.
- No to co? Wydaje ci się, że nie potrafię pracować?
- Byłby to z mojej strony dowód głupoty. Przecież
już pokazałaś, co potrafisz. - Starał się okazać zdrowy
rozsądek.
- Dlaczego więc każesz mi przestać?
Wypuścił ze świstem powietrze.
- Nic ci nie każę. Ale podobno przyjechałaś tu dla wy
poczynku, a nie po to, żeby się zapracowywać na śmierć.
- A nie przyszło ci do głowy, że tylko w ten sposób
mogę się trochę odprężyć? - W jej głosie słychać było
napięcie.
- Owszem, przyszło - odparł szczerze. - Sam do
świadczyłem czegoś podobnego. Ale ja jestem przyzwy
czajony do takiej pracy, a ty nie. I chociaż jesteś tward
sza, niż się wydaje, to i tak możesz sobie zrobić krzywdę.
Z początku wydawała się zaskoczona jego odpowie
dzią, ale już po chwili w jej oczach znów ukazały się
buntownicze błyski.
- Ta gadanina w stylu macho być może zrobiłaby na
mnie wrażenie, kiedy miałam dwanaście lat i świata poza
tobą nie widziałam - warknęła. - Nie jestem już dziec
kiem. Nie potrzebuję opieki.
Grant cofnął się, zdziwiony i trochę rozbawiony taką
żywiołową reakcją. Nie, to nie dziecko stoi przed nim
i spogląda mu prosto w oczy, zadzierając głowę do góry.
To pełna ognia, nieustraszona kobieta, pomyślał.
Niefortunnie dobrałem słowa, zganił się zaraz w du
chu. Wyrażenie „pełna ognia" w połączeniu z Mercy
sprawiło, że jego ciało przeszedł dreszcz. Czy ten we
wnętrzny ogień, który w niej płonie, ogarnia wszystkie
aspekty jej osobowości? Czy równie namiętnie reaguje
w innych okolicznościach i miejscach?
Starając się stłumić ogarniające go podniecenie, pomy
ślał, że jeśli tak jest, to z tego Nicka był wielki szczęściarz.
Natychmiast zdał sobie sprawę, że nazwał szczęścia
rzem człowieka, którego niedawno zastrzelono na jakiejś
brudnej, wielkomiejskiej ulicy i uświadomił sobie absur
dalność swoich wniosków.
- Dobrze - powiedział, starając się, aby jego głos
brzmiał beztrosko. - Po prostu boję się, że Kristina urwie
mi głowę, jak się dowie, że tak ciężko pracujesz.
Mercy bez oporu przyjęła zmianę tonu rozmowy.
- A więc o to chodzi. Boisz się młodszej siostry.
- Każdy facet przy zdrowych zmysłach boi się Kri-
stiny.
- Masz rację. - Uśmiechnęła się, a po chwili wes
tchnęła. - Zawsze chciałam być taka jak ona.
Grant zmarszczył czoło.
- Słucham?
- No, wiesz. Piękna, błyskotliwa, lubiana, towarzy
ska. Ja jestem zupełnie inna.
- Nic ci nie brakuje - oznajmił szorstko. - Światu
niepotrzebna kolejna taka rozpuszczona uwodzicielka jak
Kristina. Ty jesteś zrównoważona, solidna i ani trochę
nie rozpuszczona.
- Wielkie dzięki - rzekła Mercy, ale jej usta lekko
się skrzywiły. - Takie słowa to muzyka dla uszu każdej
dziewczyny.
Odwróciła się i pobiegła na górę, a on patrzył za nią
zdziwiony, stojąc bez ruchu.
Ach, te kobiety, pomyślał kwaśno. Nie miał najmniej
szego pojęcia, co ją tak rozzłościło. Powinien chyba po
zwolić Jokerowi zajmować się kobietami na ranczu. Ten
koń najwyraźniej zna się na tym lepiej od niego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Mercy przeciągnęła się i znów zwinęła w kłębek, pró
bując odnaleźć nagrzane ciałem miejsce w pościeli. Na
trafiła jednak na zimne prześcieradło i otworzyła oczy.
Wokół panował szary półmrok. Minęło kilka minut, za
nim postanowiła sprawdzić, która właściwie jest godzina.
Od długiego czasu sypiała bardzo źle, a dzisiejsza noc
upłynęła jej całkiem spokojnie i szkoda jej było całkiem
wybić się ze snu.
Zegar na nocnym stoliku powiedział jej, że minęła
ósma, i Mercy natychmiast rozbudziła się do końca. Od
dawna nie spała tak długo. Usiadła i dla rozgrzewki roz
tarta ramiona. W pokoju panował chłód. Grant pewnie
jak zwykle wyszedł z domu przed świtem, więc ogień
musiał przygasnąć. Należy szybko dorzucić kilka drew
do pieca, zanim całkiem zgaśnie.
Ziewnęła, włożyła dżinsy, ciemnozielony sweter
i ocieplane kożuszkiem buty, w których nigdy nie marzły
jej stopy. Znów ziewnęła. Nic dziwnego, że Grant zasnął
w fotelu, pomyślała.
Zaskoczyła ją jedynie książka leżąca na jego piersi.
Nie spodziewała się, że szorstki kowboj, silną ręką pro
wadzący wielkie ranczo, czytuje Szekspira. Zerknęła na
półki za fotelem i zobaczyła tam więcej dzieł Szekspira,
Moliere'a i innych klasyków, a obok nich całkiem spory
wybór współczesnych technothrillerów. Przypomniało jej
to, że Grant długo nie mógł zdecydować, czy chce stu
diować literaturę czy inżynierię, choć zawsze wiedział,
że w końcu i tak wróci na ranczo.
Doszła do wniosku, że nie powinna się dziwić scenie,
którą zobaczyła w gabinecie. Wiedziała przecież, że
Grant ukończył college z wyróżnieniem. Powiedziała jej
o tym Kristina, dumna z sukcesu starszego brata. Mercy
pamiętała lato, kiedy Grant wyjechał na uczelnię. Miała
wtedy czternaście lat. Płakała, przekonana, że nigdy już
nie zobaczy swojego rycerza w srebrnej zbroi. Potem po
szła do szkoły średniej i następnego lata była już zbyt
dorosła, żeby rozpamiętywać dziecinne zauroczenie star
szym kolegą.
Mimo wszystko zeszłego wieczoru przystanęła przy
zniszczonym fotelu i długo patrzyła na pogrążonego we
śnie Granta. Jego usta, tak skore do uśmiechu, czasem
ironicznego, teraz układały się miękko, a półksiężyce cie
mnobrązowych rzęs rzucały cień na opalone policzki.
Przez chwilę wolny od trosk związanych z prowadzeniem
wielkiego rancza, znów wyglądał jak tamten osiemna
stoletni chłopak, gotowy iść na podbój świata.
Kiedy wyjechał, świat Mercy się nie zawalił, chociaż
właśnie tego się spodziewała. Zapomniała o dziecięcym
zauroczeniu i zwrócenie na siebie uwagi Granta przestało
być jedynym celem w jej życiu. Tym bardziej powinna
zignorować fakt, że serce zabiło jej mocniej i poczuła
nagłą falę gorąca, kiedy Grant żartobliwie oświadczył, że
teraz lepiej doceniłby jej starania. Za bardzo przypomi
nało to reakcję tamtego zadurzonego dzieciaka.
Jeszcze raz ziewnęła, przeciągnęła się i zeszła na dół.
Nadal zaspana, poruszyła dopalające się resztki w pale
nisku, aż rozbłysły jasnym światłem. Dodała kilka ma
łych, suchych kawałków drewna do rozpałki, a kiedy za
płonęły wysokim płomieniem, włożyła dwa polana. Przez
kilka minut stała przy piecu, czekając, aż ciepło rozgrzeje
jej ręce.
Z roztargnieniem, nadal rozmyślając o tym, jak to mo
żliwe, że tak długo spała, podeszła do frontowego okna
i odsunęła zasłonę, którą kilka dni temu tak pracowicie
zszyła. Musiała szybko zmrużyć oczy.
Śnieg. W ciągu jednej nocy pokrył wszystko nie
pokalaną bielą, ścierając wszelkie inne kolory z palety
ziemi.
W mieście pierwszy śnieg zawsze witała z radością.
Czysta, biała powłoka maskowała choć na krótką chwilę
brzydotę, z którą tak często miała styczność w pracy.
Wiedziała, że to tylko pozory, że brzydota nadal tam jest,
ale lżej jej było na duszy, kiedy sama przed sobą udawała,
że świat jest jasny i czysty, jak pierwszy śnieg. Tutaj ota
czał ją piękny, chociaż surowy krajobraz, a biały puch
jedynie dodawał mu miękkości.
Włożyła kożuszek i wyszła z domu. Wzięła długi,
głęboki oddech. Powietrze było rześkie i tak czyste, że
niemal czuła jego smak. Mimowolnie się uśmiechnęła,
a kiedy zeszła z werandy i usłyszała pod stopami skrzy
pienie śniegu, jej uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Nagle znieruchomiała i zamyśliła się. Kiedy Kristina
zasugerowała jej wyjazd w jakieś odludne miejsce, gdzie
mogłaby nic nie robić i mieć czas na przemyślenie róż
nych spraw, miała wiele wątpliwości i nie wydawało jej
się to najmądrzejszym rozwiązaniem. Owszem, po tak
wielu latach spotkanie z Grantem mogło być ciekawe
i dostarczyć interesującego materiału do przemyśleń, ale
obawiała się, że nic nie będzie w stanie odciągnąć jej
myśli od Nicka. Bała się, że cały czas będzie myślała
tylko o tym, by wrócić do domu i zająć się ściganiem
morderców.
Nie przewidziała jednak, że Grant McClure potrafi od
ciągnąć jej myśli od wszelkich problemów, co samo w so
bie stwarzało nowy problem. Powtarzała sobie jednak,
że potrafi wybić sobie z głowy tę niemądrą reakcję, że
jest to tylko pozostałość dziecinnego zauroczenia. Poza
tym dowodziło to, że nawet jako dziecko miała dobry
gust. Grant był teraz równie przystojny, jak czternaście
lat temu, kiedy go pierwszy raz zobaczyła. Może nawet
przystojniejszy. Czas obchodził się z nim bardzo łagod
nie. Jako trzydziestoletni mężczyzna, Grant był...
Nie znajdowała słów. Uśmiechnęła się do siebie w du
chu. Grant zawsze wywierał na niej takie wrażenie. Kie
dyś jej to nie przeszkadzało, ale teraz powinna być od
porna na takie rzeczy. Denerwowała ją własna reakcja
i miała ją sobie za złe. Przecież Grant jasno dał jej do
zrozumienia, że nie jest w jego typie. „Jesteś zrówno
ważona, solidna i ani trochę nie rozpieszczona". Pięknie.
Równie dobrze mógłby tak powiedzieć o psie albo koniu.
Usta jej zadrgały. No, może nie o koniu. Zapewne
uważał, że ona ma mniej osobistego uroku niż ognisty,
piękny Joker. Dlaczego nie zdusiła w sobie tych niemą
drych, szczeniackich uczuć, skoro wiedziała, że Grant nic
do niej nie czuje?
Nagle przyszło jej do głowy, że być może robi to spe
cjalnie. Może instynkt obronny nakazywał jej skupić
uwagę na Grancie, żeby ociągnąć jej myśli od dręczących
wspomnień. Umysł w samoobronie potrafi działać w bar
dzo dziwny sposób. Niejednokrotnie była tego świad
kiem.
A więc tylko jej się zdaje, że na jego widok serce
bije jej szybciej, że ogarnia ją czułość, kiedy patrzy na
niego, jak zmęczony ciężką pracą śpi w fotelu, trzymając
w stwardniałych rękach tom Szekspira? Nie bardzo w to
wierzyła, ale...
- Sprawdzasz, ile trzeba czasu, żeby zamarznąć na
kość?
Odwróciła się gwałtownie. Grantowi znów udało się
ją zaskoczyć. Jak on to robi? Zwykle zachowywała czuj
ność i trudno było ją podejść. Wyniosła to przyzwycza
jenie z pracy.
- Uwielbiam pierwszy śnieg - powiedziała. Miała
nadzieję, że rumieńce na jej policzkach wyglądają na wy
wołane mrozem.
- Tutaj nie jest tak jak w mieście. Żaden pług nie
oczyści ci drogi. Przestanie ci się tu podobać, kiedy za
sypie nas na dwa metry i przez wiele dni nie będzie moż
na wyjść z domu.
Przez chwilę przyglądała mu się z namysłem.
- Ciągle mi powtarzasz, że pochodzę z miasta. My
ślisz, że o tym zapomniałam?
Wzruszył lekko ramieniem.
- Tak tylko mówię, dla przypomnienia.
Zastanawiała się, komu chce o tym przypomnieć.
Wróciła pod osłonę werandy.
- A więc chcesz mi przypomnieć, że jestem z miasta?
Mało prawdopodobne, żebym o tym zapomniała.
- Zgadza się. Dziewczyny z miasta nigdy o tym nie
zapominają. - Grant stanął obok niej i spojrzał na biały
krajobraz. - Czasami lubią odwiedzać takie odludne
miejsca, zwłaszcza kiedy jest ciepło, słonecznie i na łą
kach baraszkują cielęta i źrebaki, ale nie zamieszkałyby
tu nigdy.
Mówi o Kristinie, pomyślała Mercy. Z ust przyjaciół
ki usłyszała kiedyś niemal identyczne słowa. „Dla Granta
ranczo to całe życie. Owszem, muszę przyznać, że tamta
okolica ma swoje szczególne, dzikie piękno, no i małe
zwierzątka są takie urocze, ale tam nie ma latarni ani
neonów!".
- Kristina... - zaczęła Mercy i zaraz urwała. Nie by
ła pewna, czy powinna ciągnąć ten temat. Trochę się bała,
że obróci się to przeciwko niej.
Grant znów lekko wzruszył ramionami.
- Może nie byłaby taka rozpuszczona, gdyby musiała
tu mieszkać przez jakiś czas, z dala od wielkomiejskich
świateł i blichtru. Ale ona nie potrafiłaby żyć nigdzie in
dziej.
- To tobie chyba należałoby o czymś stale przypo
minać - oznajmiła cicho Mercy. - Nie jestem Kristina.
- Ani twoją matką, dodała w duchu, myśląc, że te słowa
pewnie uraziłyby Granta.
- Nie, nie jesteś Kristiną - zgodził się bez oporu. -
Ale też jesteś dziewczyną z miasta.
- A dziewczyna z miasta zawsze będzie dziewczyną
z miasta, tak? - Jego uprzedzenie zaczynało ją trochę iry
tować, chociaż częściowo już rozumiała, dlaczego jest
to dla niego tak drażliwa sprawa.
- Ciężko jest się zmienić - oświadczył, starając się,
by jego słowa zabrzmiały jak najbardziej dyplomatycznie.
- Ja też nie potrafiłbym się przystosować do miejskiego
trybu życia. Zawsze to wiedziałem.
- Nawet kiedy miałeś cztery lata?
Uśmiechnął się, chociaż nie nazbyt radośnie.
- Wiedziałem o tym jeszcze wcześniej. To jest mój
dom. Zawsze tak było i będzie.
Mercy usiadła na pięknej, bujanej ławce z rzeź
bionego drzewa cedrowego, która prostemu, funkcjonal
nemu domowi nadawała zdecydowanie cieplejszy wyraz.
- Ojciec kupił ją dla mamy na rocznicę ślubu - wy
jaśnił Grant. - Kazał ją sprowadzić z małego sklepu na
obrzeżach San Antonio. Miał nadzieję, że jeśli mama bę
dzie na niej często siadywała, to doceni piękno okolicy.
Owszem, doceniła je, ale to nie wystarczyło. A może sta
ło się to za późno? Już się zdecydowała na wyjazd.
- A ty kopnąłeś ojczyma w kostkę i stanowczo po
wiedziałeś mamie, że nie chcesz z nimi jechać, kiedy cię
o to poprosiła.
- Miałem tylko cztery lata. - Grant również poczuł
narastającą irytację. - Chciałem, żeby ojciec i matka
znów byli razem. Wydawało mi się, że jeśli zostanę na
ranczu, to i ona w końcu tu wróci.
- Ale była już żoną Nate'a.
- Dla czteroletniego chłopca to nie miało większego
znaczenia. - Skrzywił się. - Mimo wszystko żałuję, że
wtedy go kopnąłem.
- Jakoś to przeżył - odparła Mercy trzeźwo. - On
kocha twoją matkę.
- Wiem. Czasami mi się wydaje, że to jedyna osoba,
którą naprawdę kocha. Owszem, dba o swoje dzieci,
ale...
- Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Dopiero nie
dawno poznałam Jane i Michaela, ale wydaje mi się, że
żadne z nich nie ma pewności, co tak naprawdę ich ojciec
do nich czuje. - Zerknęła na Granta z ukosa. - Ty przy
najmniej nie możesz mieć wątpliwości, że matka cię
kocha.
- Już ich nie mam. Ale kiedy mój mały podstęp nie
wypalił, nie byłem tego taki pewien. Dopiero kiedy skoń
czyłem dziesięć lat, przestało mnie to dręczyć.
- Matka uszanowała twoją decyzję.
- Tak. Zawsze szanuje moje decyzje. Musi to być dla
niej dość trudne, ponieważ większość ludzi uważa, że
marnuję sobie tutaj życie.
- Marnujesz życie?
Złożył ramiona na piersi. Mercy zastanowiła się, jakie
słowa sprawiły, że przybrał tę obronną pozycję. Przybierał
ją zresztą dość często.
- „Jesteś bystrym facetem, Grant, mógłbyś wymyślić
coś lepszego" - cytował z goryczą. - „Masz wyższe wy
kształcenie, Grant, co robisz na tym odludziu, wśród
krów? Zmarnowane cztery lata nauki w college'u".
Mercy spojrzała mu prosto w oczy.
- Ale ty właśnie to chcesz robić, prawda?
- Zawsze tylko to chciałem robić. - Determinacja
w jego głosie świadczyła, że nieraz musiał bronić swego
wyboru.
- Powiedz tym, którzy cię krytykują, żeby pilnowali
własnego nosa. - Spojrzał na nią zaskoczony. - Spotka
łam bardzo wielu ludzi schwytanych w pułapkę zniena
widzonej pracy. Wiem, co to potrafi zrobić z człowiekiem
i jego otoczeniem. Jeśli twoja praca cię uszczęśliwia, to
znaczy, że dobrze wybrałeś.
Uśmiechnął się do niej niespodziewanie ciepło, a Mer
cy odniosła wrażenie, że nagle zaświeciło słońce.
- Tak właśnie powiedziała mi matka, kiedy ostatnio
kolejny raz miałem poważną rozmowę z Nate'em - od
rzekł Grant.
- Bardzo mądrze z jej strony. Wydaje mi się, że naj
trudniejszym zadaniem dla rodzica jest uszanowanie de
cyzji własnego dziecka, jeśli się z nią nie zgadzają.
Grant oparł się o słupek werandy i spojrzał na Mercy
z zastanowieniem.
- Mówisz tak z doświadczenia?
Skinęła głową.
- Moi rodzice chcieli, żebym została lekarką.
Grant zamrugał oczami.
- Lekarką? A zostałaś policjantką. Do dość radykalna
zmiana.
- Nie byli nią uszczęśliwieni. Złożyłam podania do
kilku college'ów z doskonałymi wydziałami medyczny
mi. Do wszystkich zostałam przyjęta. Bardzo chciałam
pomagać ludziom, ale doszłam do wniosku, że nie jako
lekarz. - Uśmiechnęła się smutno i ironicznie. - Wtedy
tak mało wiedziałam o życiu.
- Czego nie wiedziałaś?
- Nie wiedziałam, że połowa ludzi, z którymi stykam
się w pracy, wcale nie chce, żeby im pomagać. Oni chcą,
żeby policja naprawiała ich błędy. - Zadrżała. - Inni
oczekują, że policjant na stałe rozwiąże ich problemy.
Nie stać ich na to, żeby samemu pociągnąć za cyngiel,
więc chcą wszystko urządzić tak, żeby zrobił to za nich
glina. Jakbyśmy byli maszynami bez żadnych uczuć...
- Urwała nagle, zdając sobie sprawę, że mówi coraz głoś
niej i za chwilę może całkiem stracić kontrolę nad emo
cjami. - Przepraszam... Nie chciałam...
Zagryzła wargę, by powstrzymać słowa cisnące się
na usta. Poczuła kłucie pod powiekami. Niepotrzebnie
zaczęła mówić o najtrudniejszych aspektach swojej pra
cy. Przez to znów powróciły do niej myśli o wszystkim,
co w niej było najgorsze. Spokój, który okazywała od
chwili przybycia na ranczo, był chyba tylko pozorny.
Znowu zadrżała i nie był to efekt chłodu.
Nie wiedziała nawet, kiedy Grant usiadł obok niej na
huśtawce. Była zbyt zaskoczona, by zareagować, kiedy
otoczył ją ramionami. Promieniujące od niego siła i cie
pło dawały jej poczucie spokoju i wyciszenia.
- To trudna i niebezpieczna praca, Mercy - rzekł ła
godnie. - Zawsze to wiedziałem, ale nigdy nie zastana
wiałem się, jak to znoszą ludzie, którzy ją wykonują. Aż
do tej chwili.
Słychać było, że mówi to z niekłamaną troską, lecz
Mercy nabrała czujności. W jej obecnym stanie umysłu
ciepło i poczucie bezpieczeństwa, jakie oferował Grant,
były zbyt kuszące i zbyt niebezpieczne.
Wyswobodziła się z jego objęć, starając się nie robić
tego zbyt gwałtownie. Chciała jak najszybciej odsunąć
od siebie poczucie bliskości.
- Przepraszam, że tak się przed tobą rozkleiłam - oz
najmiła sztywno.
Spojrzał na nią uważnie, ale nie starał się jej przy
ciągnąć z powrotem do siebie, nic jej też nie odpowie
dział. Wstała i odstąpiła na bezpieczną odległość.
- Ostatnio... dużo myślę na temat swojej pracy
i mam coraz więcej wątpliwości - odezwała się, kiedy
cisza stała się zbyt napięta. - Ale to nie znaczy, że musisz
wysłuchiwać moich łzawych wynurzeń.
- Chyba dobrze by ci zrobiło, gdybyś się przed kimś
wygadała - odparł po chwili.
Ale nie przed tobą, pomyślała Mercy. Nie mogła po
dzielić się najskrytszymi myślami z tym mężczyzną, któ
ry i tak już wystarczająco zburzył jej dość niepewny
i wątły spokój umysłu.
- Najpierw sama muszę wszystko przemyśleć - oz
najmiła.
- Widzę, że jesteś tak samo uparta jak dwanaście lat
temu.
- Po prostu chcę sama uporać się ze swoimi proble
mami, a to wcale nie znaczy, że jestem uparta.
- Ja mówiłem tylko o rozmowie na temat twoich pro
blemów. Czy to by naruszyło twoje poczucie niezależ
ności?
Spojrzała na niego ostro.
- Zawsze mi się wydawało, że według mężczyzn ko
biety za dużo gadają o swoich kłopotach.
- Może właśnie chodzi o to, że za dużo przebywasz
w towarzystwie mężczyzn i straciłaś umiejętność dziele
nia się swoimi myślami. Czy gliniarze obnażają przed
sobą dusze?
Mercy groźnie zmarszczyła czoło, ale po chwili do
strzegła wesołe iskierki w niebieskich oczach Granta i się
rozchmurzyła.
- Gliniarze duszą wszystko w sobie, dopóki nie eks
plodują - wyjaśniła ironicznie. - Tak przynajmniej robi
większość.
- A ty?
- Ja nie mam zamiaru eksplodować. Nie należę do
tego typu. Tak przynajmniej twierdzi nasz wydziałowy
psycholog.
- Byłaś u psychologa?
- Tego wymaga procedura po... po użyciu broni.
- Pomogło ci to?
- Trochę. - Spojrzała na zaśnieżony krajobraz. Już
dłuższy czas siedziała bez ruchu i zaczynało jej się robić
zimno. - Powiedział mi, że przyjazd tutaj to dobry po
mysł.
- A tobie jak się wydaje?
- Tak, to chyba był dobry pomysł. To piękna okolica.
W naturze jest coś, co do mnie przemawia, coś czystego,
pierwotnego. Owszem, panują tu surowe warunki, ale
świat jest taki czysty, pozbawiony zła. To... po prostu
życie.
Grant patrzył na nią wyraźnie zaskoczony.
- Ja... ja czuję to samo. Właśnie dlatego tylko tutaj
mogę być naprawdę szczęśliwy.
Przez długą chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
Oboje czuli wyraźnie, że tworzy się między nimi nagła
i niespodziewana więź.
Uczucie to było tak silne, że niemal wystraszyło
Mercy; nie chciała się mu poddawać, nie chciała w ogóle
czegokolwiek odczuwać, w tej chwili była zbyt bez
bronna. Niestety, tak zareagowało jej serce i rozum nie
miał już nic do powiedzenia. Postanowiła stworzyć
dystans między sobą i Grantem, choć była też świado
ma, że wydarzyło się między nimi coś ważnego. Jak
zwykle nie zamierzała tego ukrywać, zwłaszcza przed
sobą.
- Spodziewałam się, że znajdę tu spokój i dziką przy
rodę, ale nie przewidziałam... że znajdę się w rozterce.
Popatrzył na nią tak, jakby potrafił czytać w jej my
ślach. Poczuła się nieswojo.
- W rozterce?
Popełniłaś błąd, Brady, powiedziała sobie w duchu.
- Na przykład teraz jest mi bardzo zimno i chyba mu
szę stąd iść - oznajmiła głośno.
Szybko wstała z huśtawki i wróciła do ciepłego do
mu, bojąc się, że za chwilę znów powie coś, czego będzie
żałować.
Meredith Cecelia Brady...
Żadna inna kobieta nie potrafiła tak wytrącić go
z równowagi. Miała tę zdolność już jako dziecko.
Grant przewrócił się na drugi bok i naciągnął na głowę
grubą puchową kołdrę, chociaż nie było mu zimno. Śnieg
z krótkimi przerwami padał przez cały dzień i noc, a je
go warstwa na dachu tworzyła dodatkową izolację przed
chłodem. Chociaż zerwał się lekki wiatr, w domu było
cieplej niż przy bezśnieżnej pogodzie.
Ludzie, którzy ustalili, że zima zaczyna się w grudniu,
chyba nigdy nie byli w Wyoming, pomyślał Grant. Tutaj
zima zupełnie nie przejmuje się kalendarzem i przycho
dzi, kiedy ma ochotę. To jednak nie pogoda zajmowała
teraz jego myśli.
Dwanaście lat temu Mercy potrafiła wytrącić go
z równowagi i zachowała tę zdolność do tej pory. Tylko
teraz robiła to w zupełnie inny sposób, o wiele bardziej
niepokojący i skuteczny.
Nie dawała mu spokojnie zasnąć, chociaż zwykle po
długim dniu wytężonej pracy spał jak kamień. Teraz prze
wracał się z boku na bok, nasłuchiwał każdego dźwięku
na zewnątrz, patrzył w sufit i z wysiłkiem powstrzymy
wał się, by co chwila nie zerkać na zegarek, w oczeki
waniu godziny, kiedy będzie mógł wstać.
Kolejny szelest za oknem sprawił, że Grant odwrócił
się na plecy i jęknął z irytacją. Lepiej by było, gdybyś
zwlókł się z łóżka, McClure, i zabrał się do jakiejś roboty,
zamiast tracić czas na rozmyślania o Mercy, pomyślał.
Gdyby od razu to zrobił, pewnie miałby już za sobą po
łowę codziennych obowiązków.
Ciekawe, o jakie „rozterki" jej chodziło.
Irytujące rozmyślania przerwał mu dźwięk przypomi
nający skrzypienie otwieranych drzwi frontowych. Do-
szedł do wniosku, że to może być tylko Walt. Może coś
się stało?
Wstał z łóżka i ubrał się pośpiesznie, nie tylko z po
wodu panującego w sypialni zimna. Wciągnął grube, we
łniane skarpety, ale buty wziął w rękę. Być może wcale
nie będzie musiał ich wkładać, a poza tym nie chciał
głośnym tupaniem obudzić Mercy.
Kiedy wyszedł na korytarz, stwierdził, że Mercy i tak
najprawdopodobniej już nie spała - drzwi do pokoju go
ścinnego stały otworem. Mijając je, zerknął do środka
i zobaczył, że koce i niebieska kołdra leżą na łóżku
w nieładzie, świadcząc o niespokojnej nocy tego, kto pod
nimi spał, czy raczej, tak jak on, usiłował zasnąć. Mercy
pewnie też usłyszała dźwięk, który go zaniepokoił, i ze
szła na dół, żeby sprawdzić, co to jest.
- Walt?! - zawołał, schodząc po schodach.
Żadnej odpowiedzi. Przyśpieszył kroku. Wpadł do sa
lonu, ślizgając się na drewnianej podłodze. Tam zatrzymał
się jak wryty. Drzwi frontowe stały otworem.
Zrozumiał, że to nie Walt. Nigdy nie zostawiłby otwar
tych drzwi, zwłaszcza w taką noc, kiedy na dworze sza
lała śnieżyca.
- Mercy? - Nadal żadnej odpowiedzi.
Nie miał pojęcia, co o tym myśleć. Trochę zirytowany
podszedł do drzwi prowadzących do kuchni. Ciemność
i cisza. Ruszył do drzwi frontowych, po drodze dokła
dając trochę drewna do pieca. Zamknie te przeklęte drzwi,
a potem się zastanowi, co się stało. Nie mógł otworzyć
ich wiatr - zawsze pamiętał, żeby zamknąć je dokładnie.
A Mercy, chociaż wychowała się w mieście, na pewno
nie była taka niedbała.
Oparł rękę na klamce, wyjrzał na dwór i zrozumiał,
że Mercy wyszła z domu. Na świeżym śniegu, zalegają
cym deski werandy, widniały ślady małych stóp.
Co się, u diabła, dzieje?
Szybko włożył buty, zdjął z wieszaka ciepłą kurtkę
i chwycił latarkę z półki. Wyszedł na werandę i zamknął
za sobą drzwi.
Ślady wiodły w dół po schodach, potem prosto, na
stępnie skręcały w prawo, ku głównej stajni.
Podążył w tamtą stronę, krzywiąc się, kiedy ostry
wiatr uderzył go w twarz. Właśnie przez ten wiatr miał
wrażenie, że jest zimniej niż w istocie.
Obudził się w nim gniew. Po co Mercy wychodziła
z domu w środku nocy, i to przy szalejącej śnieżycy?
Czy nie zdawała sobie sprawy, że to niebezpieczne? Biała
kurtyna śniegu sprawia, że łatwo stracić orientację, zgubić
drogę i zamarznąć na śmierć nawet kilka metrów od bez
piecznego schronienia, niewidocznego w zamieci? Co ją
opętało? Czyżby nagle straciła cały rozsądek? Już mu
się wydawało, że nie jest typową dziewczyną z miasta,
ale teraz...
Szedł coraz szybciej, wytężając wzrok, by nie zgubić
śladów, które z każdą chwilą stawały się mniej widoczne,
ponieważ śnieg nie przestawał padać. Nawet silne światło
latarki nie przydawało się na wiele. Oślepiało go, odbi
jając się od białej powierzchni.
Jakieś dwadzieścia metrów od domu zgubił trop. Do
myślił się jednak, że musiał wieść do stajni. Miał na-
dzieję, że się nie myli. Rozsuwane drzwi były zamknięte,
ale nie na skobel.
Otworzył je i wszedł do środka, czując, jak narasta
w nim napięcie.
Wtedy zobaczył Mercy. Leżała zwinięta w kłębek, tuż
przed boksem Jokera.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Joker zarżał jakby żałośnie, a Grant przerażony pod
biegł do Mercy. Pośliznął się na słomie, ale nie upadł.
Joker znów zarżał i wystawił głowę przez otwartą górną
połowę drzwi od boksu, jakby się bał, że Grant nie za
uważy leżącej dziewczyny.
Mercy dygotała. Objęła się ramionami, jakby chciała
opanować dreszcze albo się ogrzać. W stajni było dość
ciepło, ale nie tak jak w domu, w dodatku na pewno zma
rzła, idąc przez zasypane śniegiem podwórze.
Grant przykląkł przy niej i zauważył, że jej instynkt
samozachowawczy jednak funkcjonował. Przed wyjściem
włożyła ciepłe buty i kożuszek. Ale co miała pod spo
dem? Jakąś cienką, zieloną szmatkę. Coś, co wyglądało
jak zwiewna nocna koszulka.
- Czyś ty zupełnie zwariowała? - warknął, chwytając
ją za ramiona.
Posadził ją i już miał wygłosić jadowite kazanie, gdy
podniosła na niego wzrok. Kiedy zobaczył jej oczy, cały
jego gniew gdzieś się rozpłynął, a srogie słowa zamarły
mu na wargach. Nigdy jeszcze nie widział nikogo w sta
nie tak kompletnego załamania. Źrenice Mercy były roz
szerzone i pełne grozy. Zrozumiał, że drży nie z zimna,
tylko z napięcia. Wyglądała jak człowiek ścigany przez
demony.
- Mercy? - powiedział cicho i tak łagodnie, jak
umiał. - Co ci jest? Co się stało?
Otoczył ją ramionami, a ona kołysała się, cicho jęcząc.
Wiedział, że nie może jej teraz o nic wypytywać. Poza tym
domyślał się, co doprowadziło ją do takiego stanu.
Otworzył dolną połowę drzwi do boksu. Może nie po
winien tak ufać ognistemu Jokerowi, ale założył, że zwie
rzę, które tak uwielbia Mercy, nie zrobi jej krzywdy. No
i ciepło końskiego ciała na pewno pomoże Mercy się roz
grzać. Wniósł ją do środka i ułożył na czystej słomie.
Zamknął drzwi, usiadł obok niej, rozpiął kurtkę i przy
ciągnął dziewczynę do siebie, by dodatkowo ogrzać ją
własnym ciałem. Nie opierała się, nie starała się odsunąć,
co powiedziało mu więcej o jej stanie niż jakiekolwiek
słowa.
Joker zarżał cicho i obwąchał czubek głowy Mercy.
- Nic jej nie będzie - zapewnił go Grant, zupełnie
się nie przejmując, że rozmowa z koniem to dosyć ab
surdalne zajęcie. Jego słowa miały właściwie dodać otu
chy Mercy. No i jemu samemu. - Musi tylko się rozgrzać
i uspokoić - mówił, nadal udając, że zwraca się do konia.
Joker jednak najwyraźniej go zrozumiał, bo znów zarżał,
jakby chciał potwierdzić jego słowa.
Grant dawno już nie pocieszał kobiety. W przeszłości
zdarzało mu się to kilka razy, ale nawet nie był pewien,
czy robił to skutecznie. Zwykle chodziło o Kristinę, kie
dy ta popełniła jakiś drobny grzeszek, albo o matkę, kie
dy Nate zaszedł jej za skórę.
Nigdy jednak nie miał do czynienia z tak bardzo zgnę
bioną i załamaną kobietą, może dlatego, że żadna
z kobiet w jego otoczeniu nie musiała stawiać czoła ta
kim wyzwaniom, jakie przed Mercy stawiała jej trudna
praca.
Długi czas po prostu siedział, trzymając drżącą dziew
czynę w objęciach i starając się ocenić, czy jej stan się
poprawia. Oparła głowę na jego ramieniu, a Joker co
chwila dotykał nozdrzami włosów Mercy, jakby chciał
wydobyć z niej jej zwykłą reakcję na jego zaczepki -
udawane oburzenie. Tym razem się nie doczekał.
Grant dopiero teraz zobaczył, jak wyglądają jej włosy.
Były złociste i miękkie w dotyku. Czuł bijący od nich
lekki zapach szamponu jabłkowego, dzięki któremu, jak
żartobliwie wyjaśniała, robiła takie piorunujące wrażenie
na Jokerze. Przede wszystkim jednak czuł drżenie jej
ciała.
Zauważył, że pod nocną koszulą nie ma nic. Delikat
na, cienka tkanina spływająca spod kożuszka na jej nogi,
dziwnie kontrastowała z ciepłymi butami o wysokich
cholewkach. Wyobrażał sobie, jak zieleń koszuli musi
pięknie podkreślać szmaragdową barwę oczu Mercy. Pod
świadomie wyczuwał, że jego ciało instynktownie reaguje
na jej bliskość, ale natychmiast zdusił w sobie takie re
akcje. Gdyby chciał teraz tę bliskość wykorzystać, za
chowałby się niegodnie i obraźliwie. Mercy nie zasługi
wała na takie zachowanie.
Grant mówił nadal, choć nie bardzo sam siebie rozu
miał. Po prostu wypowiadał ciepłe, kojące słowa, jakby
uspokajał spłoszonego konia. Przytulił Mercy do siebie,
jednak nie tak mocno, by poczuła się schwytana w pu
łapkę, o co przy tak znacznej różnicy wzrostu i budowy
nie było trudno.
Pozwoliła mu się obejmować. Wtuliła się w niego,
lekko drżąc, ale nie wypowiedziała ani słowa. W końcu,
kiedy jej dygot ustał, Grant również zamilkł, ale dalej
ją obejmował.
Joker również się uspokoił, lecz nadal czujnie patrzył
na Mercy, i to z taką uwagą, że Grant zaczął się zasta
nawiać, czy koń nie rozumie więcej, niż się wydaje. Wie
dział, że zwierzęta wyczuwają nastroje ludzi.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo siedzieli bez ru
chu, zanim Mercy wreszcie się odezwała.
- Przepraszam... - Jej głos był matowy i cichy.
Grant milczał, mocniej obejmując ją ramionami. - Ja...
Poruszyła się i przesunęła głowę, jakby chciała przy
tulić się do niego bliżej. Ten pełen ufności gest sprawił,
że poczuł ciepło wokół serca.
- Myślałam, że już nie wróci. Ten okropny koszmar.
Nie śnił mi się, odkąd tu przyjechałam.
A więc to jakiś straszny sen wygonił ją na mróz.
- Przepraszam, że po południu zacząłem rozmowę na
temat twojej pracy. Może właśnie przez to znów miałaś
niespokojną noc.
- Psycholog mówił mi, że powinnam o tym rozma
wiać. - Usłyszał, że westchnęła cichutko. - Ty też tak
mówiłeś. Ale to bardzo trudne. Wszyscy moi znajomi...
znali Nicka. Też obchodzą teraz żałobę i wydawało mi
się, że nie powinnam z nimi rozmawiać o tym, co się
stało. To było takie okropne. Nie mogłabym im powie-
dzieć całej prawdy. Jest zbyt straszna, zbyt krwawa, a to
są przecież jego przyjaciele, rodzina...
Urwała i znów zaczęła drżeć. Przyciągnął ją mocniej
do siebie. I tym razem nie opierała się, a nawet chętnie
dała się przytulić. Nie był pewien, czy chce usłyszeć, co
tak bardzo dręczyło tę dzielną kobietę, ale nie mógł też
znieść widoku jej cierpienia. Ze wszystkich sił starała
się opanować, chociaż miotające nią emocje wymykały
się spod kontroli.
- Powiedz mi - wyszeptał. - Wszystko mi opowiedz,
Mercy.
- Nie mogę.
- Możesz. - Joker trącił ją nosem, jakby i on zachę
cał ją do zwierzeń. - Czy znalazłabyś lepszego słuchacza
niż ja? Nie znałem Nicka, wysłucham cię spokojniej niż
jego bliscy.
- Ale...
- Co się wydarzyło? Kristina powiedziała mi tylko,
że zginął na służbie.
- Nie zginął przypadkiem. To była egzekucja.
Teraz Grant miał już pewność, że nie chce tego słu
chać, ale nie mógł się wycofać, kiedy wreszcie Mercy
się otworzyła.
- Mów dalej - zachęcił. Sam się zdziwił, że jego głos
brzmi tak spokojnie i pewnie.
- Pracowaliśmy nad... prowadziliśmy śledztwo.
Wyczuł, że specjalnie mówi ogólnikowo, lecz nie do
magał się szczegółów. Wiedział, że policjanci o pewnych
sprawach nie rozmawiają z cywilami, bez względu na
okoliczności i stan ducha. Tak ich wyszkolono. Nawet
na torturach mają podawać tylko nazwisko, stopień i nu
mer. Tak to wygląda w wojsku, ale zapewne w policji
obowiązują podobne zasady.
- Nick dostał cynk od informatora, z którym od ja
kiegoś czasu pracował, na temat morderstwa sprzed kilku
lat. Zginął wtedy policjant, jego przyjaciel. Nick ufał te
mu informatorowi.
Coś w jej tonie pozwoliło mu przewidzieć dalszy ciąg.
- I to był błąd?
- Informator go zdradził i pomógł zastawić na niego
pułapkę. Ludzie, których rozpracowywaliśmy, czekali na
niego w magazynie, gdzie miał się spotkać z tym kapu
siem. To była zasadzka, przygotowywana od samego po
czątku.
Zadygotała gwałtownie i Grant odruchowo ścisnął ją
mocniej. W milczeniu zaczekał, aż się uspokoi. Nie
chciał słuchać dalszego ciągu. Wiedział, że jeśli nie bę
dzie nalegał, Mercy nic więcej nie powie. Ale wiedział
też, że powinna wreszcie to z siebie wyrzucić.
- Dokończ - ponaglił ochrypłym głosem.
- Ja... Nie, nic. To nieważne. Nic już nie można
zmienić.
- Dokończ, Mercy.
Przez chwilę miał wrażenie, że odmówi. Ale wyczuł,
że mięknie, jeszcze zanim się odezwała. Mówiła nerwo
wo, urywanie, a w jej słowach słychać było wściekłość
i poczucie winy.
- Związali mu ręce., na plecach. Strzelili mu... w tył
głowy.
- Cholera.
- Nie miał najmniejszych szans. Mógł liczyć tylko
na mnie. A ja się spóźniłam. Kiedy przyszłam... on już
umierał.
Grant znieruchomiał. Nic o tym nie wiedział.
- Byłaś tam?
- Pracowaliśmy razem. Oczywiście, że tam byłam.
- Jej głos stał się szorstki i cierpki. - Nie na wiele mu
się przydałam. - Przełknęła ślinę i głośno nabrała powie
trza. - Bardzo krwawił. Wokół było tyle krwi. W głowie
miał... - Znów zadygotała. - Jeszcze oddychał. Ale jego
oczy... były już,.. Skonał w moich ramionach.
- Mercy... - wyszeptał Grant.
- Gdybym tam była minutę wcześniej... Jedną głupią
minutę. Gdybym tylko nie zatrzymała się, żeby złożyć
meldunek i wezwać wsparcie... Gdybym poszła za nim
do magazynu, to...
- Mercy, przestań.
Poczuł, że potrząsa głową, negując wszelkie tłuma
czenia i słowa pociechy, jakie mógł jej ofiarować.
- Nic nie rozumiesz? To moja wina, że zginął. Pra
cowaliśmy razem, powinnam tam przy nim być, coś zro
bić...
- Na przykład zginąć razem z nim? - zapytał bru
talnie. Chciał przerwać ten ciąg samooskarżeń wynika
jący z poczucia winy.
- Mogłam...
- Przecież w takiej sytuacji regulamin nakazuje wez
wanie wsparcia, prawda?
- Tak, ale...
- W takim razie zrobiłaś, co do ciebie należało. To
raczej twój współpracownik popełnił błąd. - Może nie
należało tak mówić o człowieku, który zginął na służbie,
ale Grant myślał teraz tylko o Mercy, o nieustraszonej
dziewczynie, nękanej strasznymi wspomnieniami i nie
potrzebnym poczuciem winy.
- Był starszy stopniem. Powinnam iść za nim, a nie
czekać, aż...
- Gdybyś za nim poszła, już byś nie żyła. - Mówił
beznamiętnie, surowo, konkretnie. - Ludzie, którzy go
zabili, nie oszczędzają nikogo. Bez namysłu zastrzeliliby
i ciebie.
Bardzo chciał, by mu uwierzyła. Jemu wydawało się
to jasne jak słoneczny, zimowy dzień w Wyoming. Mercy
nic nie mogła zrobić, najwyżej dodać swoje nazwisko
do listy ofiar. Tymczasem przeżyła i nękało ją poczucie
winy, pogłębione przez fakt, że zamordowany był jej bar
dzo bliski. W dodatku święcie wierzyła, że powinna była
dokonać jakiegoś cudu, by uratować mu życie.
Nie chciała przyjąć do wiadomości prawdy, zaakcep
tować twardej rzeczywistości. Wyczuwał to. Była zbyt
bliska ofierze, by spojrzeć na tę tragedię z odpowiedniej
perspektywy. Patrzyła na nią przez mgłę bólu, rozpaczy
i poczucia winy. Jej udręczony umysł udzielał fałszy
wych odpowiedzi na pytania, które sobie sama zadawała.
- Pamiętasz, jak kiedyś przyjechałem odwiedzić ma
mę, a potem wyjechałem do północnej Minnesoty? - za
pytał cicho.
Najwyraźniej nie chciała zmieniać tematu, ponieważ
dopiero po chwili skinęła głową. Grant raczej wyczuł ten
ruch, niż go zobaczył.
- Wędrowałem po bardzo odludnych okolicach stanu.
Drugiego dnia zobaczyłem watahę wilków ścigającą jelenia.
To był młody jelonek, który oddzielił się od stada. Wilki
osaczyły go i zagryzły, a tymczasem reszta stada uciekła.
Nie był to przyjemny widok. Ale stado nie miało wyboru.
Żadne ze zwierząt nie musiało się nawet zastanawiać nad
decyzją. Ich działaniem kierował instynkt samozachowaw
czy. Tylko ludziom przychodzi do głowy, że w tego typu
sytuacjach mają wybór. Czasami nie wiem, czy to dobrze.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Chcę powiedzieć, że ten jelonek sam się naraził na
niebezpieczeństwo, odłączając się od stada.
Mercy zesztywniała.
- Czy to znaczy, że według ciebie Nick sam jest wi
nien swojej śmierci? Nie masz racji. Może miał obsesję
na punkcie... tego śledztwa, ponieważ chodziło o zamor
dowanie jego przyjaciela, ale to był najlepszy gliniarz,
jakiego spotkałam.
Mercy najwyraźniej nie była jeszcze gotowa, by za
akceptować fakt, że jej ukochany być może jest częścio
wo winien temu, co się stało.
- Chodzi mi o to - wyjaśnił Grant - że w mieście
również można spotkać takie wilki. Działają tak samo
okrutnie jak te prawdziwe. A nawet gorzej, ponieważ wil
ki zabijają z konieczności, żeby przetrwać. Gdybyś dała
im cień szansy, ci ludzie zabiliby również ciebie. Czy
Nick by sobie tego życzył?
Rozluźniła się i oparła na jego ramieniu.
- Nie - wyszeptała cichutko.
- Mercy, tak mi przykro. Wiem, że go kochałaś, ale
nie ocaliłabyś go, najwyżej sama byś zginęła. Zadręczanie
się poczuciem winy nie wróci mu życia.
- Tak, kochałam go. Można powiedzieć, że to był
jeden z moich najbliższych przyjaciół.
Grant pomyślał, że dziwnie określa ukochanego.
- Pamiętam, co się czuje, kiedy się traci bliską osobę,
jaką pustkę to pozostawia - powiedział głośno.
Odetchnęła głęboko i Grant niemal poczuł, jak bierze
się w garść.
- Wiem, że mnie rozumiesz. Twoja matka powiedzia
ła Kristinie, że bardzo się o ciebie niepokoiła, kiedy
zmarł twój ojciec.
Grant cofnął się lekko.
- Niepokoiła się? Nie wiedziałem. Nigdy wiele o nim
nie rozmawialiśmy.
- Ona go kochała, wiesz o tym, prawda?
- Tylko trochę za mało. - W jego głosie nie było go
ryczy. Długie lata nad sobą pracował, by się z tym po
godzić i teraz był niemal dumny, że potrafi mówić o tym
tak spokojnie.
- Za mało, żeby tutaj zostać? Może i tak. Ale go ko
chała.
Grant westchnął.
- Wiem o tym. Chyba jednak nigdy nie żałowała
swojej decyzji wyjazdu.
- Nie. Żałuje jedynie tego, że nie było jej przy tobie,
kiedy dorastałeś. Tak mi powiedziała. I że gdybyś nie
był wystarczająco silny, niezależny i uparty, żeby dać so
bie radę bez jej wsparcia, to ona nie mogłaby wykorzystać
drugiej szansy na szczęście, jaką dał jej los.
Roześmiał się.
- Nieraz mi zarzucała, że jestem uparty jak osioł.
Z ust Mercy wydobyło się ciche parsknięcie. Nie był
to jeszcze śmiech, ale Grant doszedł do wniosku, że naj
gorsze już minęło.
- Mam tylko nadzieję, że dzieci Nicka okażą się rów
nie silne, jak ty kiedyś - powiedziała z troską.
- Nick... miał dzieci?
- Dwoje. Chłopca i dziewczynkę. Bez niego na pew
no będzie im ciężko w życiu.
- Na pewno .. im jakoś pomożesz.
- Zrobię, co się da. W końcu jestem ich chrzestną
matką. Obawiam się jednak, że Allison szybko się nie
pozbiera.
Matka chrzestna? O co tu chodzi?
- Allison? - powtórzył Grant. Żadne konkretniejsze
pytanie nie przyszło mu do głowy.
- Żona Nicka.
- To Nick miał żonę? - zapytał oszołomiony.
Uniosła głowę.
- Oczywiście. Ożenił się z jedną z moich najbliż
szych koleżanek - wyjaśniła, wyraźnie zdziwiona. - Sa
ma ich ze sobą poznałam.
- Ale ja myślałem...
- Co myślałeś?
- No, podobno byliście sobie bardzo bliscy.
- Owszem, to prawda. - Głos jej lekko zadrżał. - Po
wiedziałam ci, że to był jeden z moich najbliższych przy
jaciół. Ale... nie tylko. Był ode mnie dziesięć lat starszy,
od piętnastu służył w policji. Pomógł mi przetrwać trudne
początki, wiele mnie nauczył. Nigdy mnie nie rozpiesz
czał, ale zawsze starał się, żebym się jak najwięcej do
wiedziała o policyjnym rzemiośle. Byłam druhną na jego
weselu, razem cieszyliśmy się z narodzin Matta i Lisy.
Byliśmy jak rodzina.
Ta pełna uczucia, płynąca prosto z serca przemowa
sprawiła, że Grant poczuł się zawstydzony swoją pocho
pną oceną związku łączącego Mercy i Nicka.
- A ja myślałem, że byliście... no, wiesz.
- Nie, nie wiem. Myślałeś, że co? - Urwała nagle,
kiedy dotarł do niej sens jego słów. - Sądziłeś, że byli
śmy... kochankami?
- No, tak... - wydusił skrępowany. - Kristina mó
wiła o was takim tonem...
Chyba nigdy w życiu nie czuł się równie niezręcznie.
Miał ochotę zapaść się pod ziemię i długo stamtąd nie
wychodzić.
- Powiedziała ci, że byliśmy sobie bliscy, więc od
razu doszedłeś do wniosku, że to był... jakiś romans?
- Ja...
- Nie powiesz mi chyba, że według ciebie kobieta
i mężczyzna nie mogą być po prostu przyjaciółmi?
- Nigdy tak nie mówiłem - odparł pośpiesznie, pra
gnąc zakończyć ten temat. - Po prostu moja siostra tak
o was mówiła, że wyciągnąłem całkiem niewłaściwe
wnioski. Bardzo mi przykro z tego powodu.
Było mu nie tylko przykro. W jego myślach zapano
wał okropny zamęt. Przerażała go brutalna historia opo
wiedziana przez Mercy. Niepokoił go jej stan psychiczny
i poczucie winy, wstydził się swego pochopnego osądu...
ale też ogarnęła go wielka ulga na wiadomość o tym,
że Mercy i Nicka nie łączyło żadne romantyczne uczucie.
I wcale mu się jego reakcja nie spodobała. Kiedy są
dził, że jest pogrążona w żałobie po stracie ukochanego
mężczyzny, potrafił kontrolować swoje uczucia wobec
niej. Teraz jednak, gdy wiedział, że Nick był po prostu
przyjacielem, mężem jej bliskiej koleżanki, a ona w do
datku była matką chrzestną jego dzieci, nie wiedział, co
począć ze swoimi splątanymi uczuciami.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wyrzucała sobie, że nie podziękowała Grantowi za
cierpliwe wysłuchanie jej zwierzeń i psychiczne wspar
cie. Przynajmniej nie zrobiła tego tak, jak należało. Taką
okrutną historię na pewno jest ciężko przyjąć nawet ko
muś, kto nie był w nią osobiście zaangażowany. A prze
cież Grant nie miał obowiązku słuchać jej zwierzeń i bo
lesnych wspomnień.
Rozmyślała o tym, spacerując po śniegu w spokojny,
niedzielny poranek. Kiedy przypomniała sobie, jak ła
godnie i czule Grant ją obejmował, poczuła, że się czer
wieni.
Starała się nie myśleć o tym, co zrobił i co ona wtedy
czuła, jaką przyjemność dawał jej uścisk jego ramion.
Nie chciała przyznać sama przed sobą, że pomógł jej
bardziej niż ktokolwiek inny, po prostu dając jej swoją
bliskość i dotyk. Jego słowa, właściwie podobne do tych,
które wypowiadali inni, miały większą siłę i nieoczeki
wanie dodały jej otuchy.
Wiedziała, że trzeba czegoś więcej niż słów, by zdusić
nękające ją poczucie winy, ale po raz pierwszy od tamtej
tragedii poczuła, że to jest możliwe. Może rzeczywiście
któregoś dnia uwierzy, że nie mogła nic zrobić? Niemal
uśmiechnęła się na myśl o tym, że ktoś mógł ją podej-
rzewać o romans z Nickiem, którego zawsze traktowała
niemal jak starszego brata. Rozumiała, jak to się stało,
że Grant doszedł do takiego wniosku, nie wiedziała tylko,
dlaczego tak dziwnie się zachował, kiedy mu wyjaśniła
jego błąd. Wydawał się niemal... zmartwiony. Nie po
trafiła tego pojąć.
Po nocnej zawierusze wstał pogodny dzień i śnieg za
czynał już topnieć, lecz okolicę nadal przykrywał biały
całun. Spojrzała na wyrastające na horyzoncie góry. Na
pawała się ciszą i spokojem, który zaczynał się udzielać
również jej. Miała nadzieję, że dzikie piękno otaczającej
ją przyrody oczyści jej zmęczony umysł i uzdrowi udrę
czoną duszę.
Wiedziała, że nie powinna zbytnio ulegać urokowi te
go miejsca. Miała tu zostać tylko dopóki mordercy nie
zostaną schwytani. Potem wyjedzie do miasta, pomoże
w wymierzeniu im sprawiedliwości i podejmie swoje
dawne obowiązki.
Usłyszała warkot silnika i spojrzała na żwirową drogę
wiodącą na ranczo od lokalnej szosy. Zobaczyła czerwo
ny wóz z napędem na cztery koła, bez trudu pokonujący
zaśnieżoną trasę. To chyba ktoś miejscowy, pomyślała.
Pewnie matka Chippera, pomysłowa, zaradna i bystra Ri
ta, wzór dla wszystkich kucharek świata.
Przestań, zganiła się w duchu Mercy. Takie myśli to
czysta... złośliwość. Słowa „zazdrość" nie chciała do sie
bie dopuścić.
Ruszyła z powrotem do domu. Postanowiła, że za
chowa się uprzejmie i powie Ricie, jak bardzo smako
wały jej przygotowane przez nią potrawy, które jedli
w ubiegłym tygodniu. Nawet odgrzewane po zamrożeniu
smakowały wybornie.
Jej postanowienie straciło trochę na sile, kiedy pode
szła bliżej i zobaczyła Ritę we własnej osobie. Rzeczy
wiście okazała się brunetką, ale w najśmielszych
wyobrażeniach Mercy nie spodziewała się, że jest tak
piękna.
Niosła przed sobą skrzynkę wypełnioną najróżniejszy
mi produktami spożywczymi. Na wierzchu leżały dwie
duże torby, a jedna z nich chwiała się niebezpiecznie.
Mercy pośpieszyła na ratunek.
- Ojej! Dzięki. W tej torbie są jajka.
- Jasne. - Mercy wzięła również drugą torbę i Rita
odetchnęła z ulgą. - Zawsze tak jest, że spada torba
z czymś, co się najłatwiej tłucze.
Kobieta roześmiała się radośnie. Jej śmiech był bardzo
przyjemny dla ucha - Mercy przyznała to z ciężkim, tłu
mionym westchnieniem. W ciemnych, urzekających
oczach Rity błyszczały ogniki humoru. A na palcu lewej
ręki lśniła ślubna obrączka.
- Nazywam się Rita - przedstawiła się brunetka. -
A ty pewnie jesteś Mercy.
- Tak mało tu kobiet, że nietrudno zgadnąć - odparła
Mercy z uśmiechem.
Razem wniosły skrzynkę i torby do kuchni. Rita znów
się roześmiała.
- Grant uprzedził mnie o twoim przyjeździe. Nie po
wiedział mi tylko, że będziesz prawdziwą ozdobą tego
domu.
Mercy zamrugała oczami.
- Eee... Dziękuję- wyjąkała, zaskoczona nieoczeki
wanym komplementem.
- Za to mój syn opisał mi cię bardzo dokładnie. Zdaje
się, że całkiem zawróciłaś mu w głowie.
- Ja... nie chciałam - odrzekła ostrożnie.
Nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Oczywiście za
uważyła, że Chipper się w niej zadurzył, ale w końcu
rozmawia teraz z jego matką.
- Nic nie szkodzi, kochana. Martwiłoby mnie to, gdy
by nie fakt, że Chipper zakochuje się średnio raz na mie
siąc.
- Aha. To bardzo dobrze.
Rita znów roześmiała się dźwięcznie i wesoło. Podo
bnie jak Kristina, miała ujmującą osobowość, ale w zu
pełnie innym stylu - bardziej swojską i otwartą. Była też
piękna, chociaż jej uroda stanowiła przeciwieństwo urody
jasnowłosej Kristiny.
Nagle Mercy poczuła się przy niej jak szara myszka.
- Gdzie jest Grant? - zapytała Rita.
- Zdaje się, że poszedł sprawdzić, jak się czuje źrebna
klacz. Walt trochę się o nią niepokoi.
- Pewnie chodzi o Lady. Walt zna się na koniach.
Można powiedzieć, że jest najlepszą końską położną
w całym stanie.
Mercy musiała się uśmiechnąć, słysząc, że poczciwy,
stary Walt został nazwany położną.
- Powinnam wziąć się do roboty - oznajmiła Rita.
- Miałam przyjechać wczoraj, ale Jim nie chciał, żebym
jechała w taką śnieżycę.
- Jim to twój mąż?
- Tak. Szczęściarz z niego, co? - Wyjęła z torby pu
szkę sosu pomidorowego i konspiracyjnie zniżyła głos.
- Oczywiście, tak naprawdę to ja mam szczęście, że się
ze mną ożenił, ale nigdy mu tego nie powiem.
Nie było wątpliwości, że mówi szczerze, i Mercy po
czuła, że nagle opadło z niej napięcie. Obawiała się, że
wszystkie te uczucia odbijają się na jej twarzy, więc od
wróciła się i zaczęła rozpakowywać torbę z zakupami.
Była tam mąka, biały i brązowy cukier, a na samym dnie
znalazła kolorową posypkę do zdobienia wypieków.
- To do świątecznych ciasteczek? - zapytała.
- Tak. Nie wiem dlaczego, ale Grant w tym roku za
życzył sobie ciasteczek. Jeśli zdążę, jeszcze dzisiaj się
do nich zabiorę - oznajmiła. - To trochę wcześnie, ale
nie mogę mieć pewności, że w przyszłym tygodniu uda
mi się tu przyjechać. Tak to w zimie bywa.
Mercy kompletnie zapomniała, że święta miały na
dejść za niecały miesiąc. Święto Dziękczynienia, spędzo
ne w otoczeniu rodziny, nadwerężyło jej i tak już chwiej
ny stan psychiczny. Zgodziła się wyjechać do Wyoming
między innymi dlatego, że chciała uniknąć Bożego Na
rodzenia w rodzinnym domu. Bała się, że nie zniesie za
mieszania, jakie na pewno czyniliby wokół niej rodzice.
Zamartwiali się o nią ponad wszelką miarę i chociaż ro
zumiała ich niepokój i bardzo ich kochała, nie wytrzy
małaby kilku dni nieustannych pocieszeń i zapewnień,
że wszystko będzie dobrze. Zwłaszcza że sama nie była
o tym przekonana.
- Mogłabym to zrobić za ciebie. To znaczy, upiec cia
steczka - zaproponowała Mercy.
Rita sprawnie rozpakowywała sprawunki, ale słysząc
niespodziewaną propozycję, zamarła w bezruchu, z wiel
ką surową szynką w dłoniach. Spojrzała na Mercy trud
nym do rozszyfrowania wzrokiem.
- Nie chcę wkraczać na twoje terytorium - szybko
zapewniła Mercy. - Chodzi mi o to, że nie potrafię go
tować, ale za to piekę doskonałe ciasteczka.
Rita uśmiechnęła się promiennie.
- No to Grant będzie musiał sam uporać się z tą szyn
ką. Może razem jakoś dacie sobie z nią radę. Wypisałam
na kartce szczegółowe instrukcje. - Odłożyła na stół owi
nięte w folię mięso i znów zerknęła na Mercy. - Chipper
mi mówił, że jesteś policjantką.
- Zgadza się.
- To ciężka praca. A dla kobiety jeszcze cięższa niż
dla mężczyzny. Z wielu różnych powodów.
Mercy nie zamierzała zaprzeczać.
- To prawda.
- Podobnie jak prowadzenie rancza. Też jest trudniej
sze dla kobiety.
- Nigdy o tym w ten sposób nie myślałam. - Zas
koczona Mercy zamrugała oczami. - Ale chyba masz
rację.
Rita wyjęła z ostatniej torby pomidory w puszce,
grzyby, cebulę i paczkę makaronu. Zapowiadało się, że
na kolację będzie spaghetti.
- Trzeba być twardym, żeby tu przetrwać - oświad
czyła. - Większość ludzi z miasta nie nadaje się do ta
kiego życia.
- Tak słyszałam - odrzekła krótko Mercy.
- Aha. Pewnie Grant ci to mówił. To jeden z jego
ulubionych tematów.
- Mnie też się tak zdaje.
- Ma na tym punkcie coś w rodzaju obsesji. - Rita
sięgnęła do szafki po patelnię i zerknęła na Mercy z uko
sa. - Ale nie bez powodu.
- Nie wątpię, że coś się do tego przyczyniło.
- To jednak dziwne. Można by przypuszczać, że z ta
kim nastawieniem powinien się zainteresować którąś
z miejscowych dziewcząt. Niejedna ma na niego chrapkę.
- A on... nic?
- Chipper twierdzi, że Grant nigdy nie wychodzi
zabawić się gdzieś w barze. Nawet jeśli wszyscy chłop
cy z rancza urządzają sobie jakąś imprezę, on zostaje
w domu.
- Prowadzenie rancza to nie kończąca się praca. -
Mercy dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że jej słowa
zabrzmiały tak, jakby chciała bronić Granta.
Rita uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Tak, to trudne zadanie. Nie każdy się do tego nadaje.
- Spojrzała prosto w oczy Mercy. - Wydaje mi się, że
jeśli ktoś jest na tyle twardy, żeby tak jak ty pracować
w policji, to umiałby przystosować się do każdego innego
życia, gdyby tylko chciał.
Mercy nie odwróciła spojrzenia.
- Gdyby tylko chciał - zgodziła się.
Rita uśmiechnęła się ciepło i serdecznie.
- A jeśli chodzi o ciasteczka, to proszę bardzo,
upiecz, jeśli masz na to ochotę - powiedziała.
- Jak się tu dostałaś?
Mercy już jakiś czas wcześniej usłyszała znajome rże
nie Jokera, więc widok Granta na czarno-białym ogierze
wcale jej nie zaskoczył.
- Przyszłam - wyjaśniła.
Cieszyła się, że stała na skalnym występie i jej oczy
były niemal na poziomie oczu Granta; inaczej musiałaby
zadzierać głowę i po chwili na pewno rozbolałby ją kark.
- Niezła wyprawa.
Nie zaprzeczyła. Skalny grzbiet, z którego roztaczał
się widok na ranczo, znajdował się w odległości dwóch
kilometrów od domu i przez większość drogi trzeba było
piąć się pod górę. Na szczęście śnieg wciąż topniał, więc
co prawda ziemia była wilgotna, ale Mercy przynajmniej
nie musiała przedzierać się przez zaspy.
Skalny występ osłaniały wielkie kamienie, chroniąc
ją przed wiatrem i kryjąc przed ludzkim wzrokiem. Ze
brała się tu gruba warstwa sosnowego igliwia i liści, two
rząc miękkie siedzisko. Mercy bardzo spodobał się ten
punkt obserwacyjny, z którego mogła podziwiać zaśnie
żoną okolicę.
- Owszem, musiałam iść spory kawałek, ale cieszę
się, że znalazłam to miejsce. Tu jest tak spokojnie i ra
dośnie. Wszystko wygląda bardzo czysto...
- Wiem - przyznał cicho Grant. - Kiedyś sam często
tu przychodziłem. Chowałem się tu podczas choroby ojca,
kiedy wydawało mi się, że dłużej tego nie zniosę.
- Jestem pewna, że to ci pomagało. - Wyznanie
Granta sprawiło, że poczuła ucisk w piersi. Przypomniała
sobie, jak czule i delikatnie obejmował ją minionej nocy.
Wspomnienie to wywołało wiele mówiący rumieniec na
jej policzkach, więc szybko dodała lekkim tonem: - No
a poza tym, trochę wysiłku fizycznego dobrze mi zrobi.
- Na tej wysokości łatwo zemdleć. Musisz być w nie
złej formie. - Grant oparł ręce na uchwycie siodła.
Uśmiechał się do niej szeroko. - W tych okolicach nikt
nie chodzi piechotą, chyba że nie ma wyjścia.
- No cóż. Ja chyba nie mam wyjścia - zauważyła
Mercy. - Przecież nie umiem jeździć konno.
Grant przestał się uśmiechać i zamyślił się.
- Chodzenie piechotą po tych górach to nie jest dobry
pomysł. Gdyby coś się stało, na przykład gdybyś się prze
wróciła, to miałabyś spore kłopoty.
- A czy jadąc konno, byłabym mniej narażona na wy
padek i kłopoty?
- Nasze konie rzadko się potykają. Stąpają bardzo
pewnie, potrafią chodzić po skalistym terenie.
- Ale najpierw trzeba wiedzieć, jak utrzymać się
w siodle - stwierdziła Mercy ponuro.
- To prawda. - Znów się roześmiał, a jej zaparło
dech w piersiach, tak samo jak w dzieciństwie. Upływ
lat najwyraźniej nic tu nie zmienił. - Jednak nawet jeśli
spadniesz z siodła, koń sam wróci do domu i w ten spo
sób się dowiemy, że trzeba wyruszyć na ratunek. Wtedy
musiałbym poprosić o pomoc Rocky - ciągnął żartobli
wie. Chodziło mu o córkę Eriki i Jake'a Fortune'ów, Ra
chel, która założyła w Clear Springs firmę wynajmującą
samoloty, zanim wyszła za mąż za Lukę'a Greywolfa,
miejscowego lekarza. - A wtedy Lukę by się martwił i...
- Serdeczne dzięki - wpadła mu w słowo Mercy,
krzywiąc się lekko. - I tak nie jeżdżę konno, więc to są
teoretyczne rozważania.
Grant zawahał się.
- Może powinniśmy coś zmienić - powiedział wre
szcie.
- Co zmienić?
- Zmienić to, że nie potrafisz jeździć konno. - Mercy
spojrzała na niego rozszerzonymi ze zdumienia oczami.
Miała chyba niezbyt inteligentny wyraz twarzy, bo Grant
parsknął śmiechem. - Nie miej takiej przerażonej miny.
Sama pewnie nieraz o tym myślałaś. Nawet kiedyś po
wiedziałaś to głośno.
- Ja coś mówiłam na ten temat?
Skinął głową.
- Ależ mówiła, prawda, Joker?
Koń prychnął i kiwnął kilka razy łbem, jakby potwier
dzał jego słowa. Mercy patrzyła na to z jeszcze większym
zdumieniem.
- Ten koń nie jest całkiem normalny - wymamrotała
pod nosem.
- Hej! - Grant żartował sobie z niej całkiem otwar
cie. - On doskonale pamięta, jak mówiłaś, że przy nim
nawet taka dziewczyna z miasta ja ty chciałaby się uczyć
jazdy konnej. Żaden facet nie zapomni takich słów.
Mercy zmierzyła go czujnym spojrzeniem.
- Rzeczywiście - zauważyła.
Znów uśmiechnął się szeroko.
- Szkółka jeździecka zaczyna działalność jutro rano.
Zgłoś się.
- Ale naprawdę...
- Nie jestem cierpliwym nauczycielem - ostrzegł -
więc lepiej się nie spóźnij.
- Grant, nie żartuj sobie. Wiem, że nie masz czasu
na takie...
- Przede wszystkim nie mam czasu na to, żeby się
martwić, gdzie jesteś i czy nic ci się nie stało. Nie mam
też czasu na szukanie cię w całej okolicy. Nauczysz się
jeździć, a ja przestanę się martwić. To chyba dobra wy
miana.
- Nie musisz się o mnie martwić - zaprotestowała.
Nie chciała przyznać nawet sama przed sobą, że wizja
martwiącego się o nią Granta sprawiała jej dużą przyje
mność.
- Ależ muszę - odparł beztrosko. - Gdyby coś ci się
stało, Kristina urwałaby mi głowę.
Kristina. Oczywiście, tylko o nią chodzi. Mercy stłu
miła westchnienie. Dlaczego takie dziwne myśli przy
chodzą jej do głowy? Zeszła ze skalnej półki i zdziwiła
się, że na ścieżce było o wiele chłodniej niż w małej,
naturalnej alkowie, osłoniętej od wiatru skałami.
- Kristina może też ukarać mnie jeszcze okrutniej -
dodał Grant, kiedy Mercy stanęła obok Jokera. - Może
tu przyjechać i siedzieć mi na karku przez całą zimę.
A wtedy chyba bym zwariował.
- A myślałam, że uwielbiasz swoją siostrę.
- Oczywiście, ale kiedy jest daleko stąd. To typowy
mieszczuch i tutaj nigdy nie jest szczęśliwa, a kiedy Kri
stina nie jest szczęśliwa... - Znacząco zawiesił głos
i wzruszył ramionami.
- Ja też jestem mieszczuchem, co wytykasz mi przy
każdej okazji - powiedziała Mercy. Zirytował ją ostry
ton własnego głosu, ale nie potrafiła się powstrzymać.
Poza tym od spoglądania w górę na wysokiego mężczy
znę na wielkim koniu już zesztywniał jej kark.
- Sam nie wiem - stwierdził Grant w zamyśleniu,
jakby rozważał jakąś wielką zagadkę. - Zaczynam po
dejrzewać, że dałoby się ciebie jakoś wytrenować.
- Ojej, serdeczne dzięki za komplement.
- Jutro o ósmej rano. O świcie muszę przepędzić kil
ka sztuk bydła na pastwisko na wzgórzu.
- Grant...
- Kiwnij głową na znak zgody. Inaczej wrócisz na
ranczo piechotą.
- I tak zamierzałam wracać piechotą - zauważyła
dość cierpko.
- Owszem, ale nadarza ci się okazja wracać konno.
To znaczy, jeśli zgodzisz się na lekcje.
Właściwie, czy by jej to zaszkodziło? Przecież to na
turalne, że jeśli wypoczywa się na ranczu, to jedną z atra
kcji są lekcje konnej jazdy. W dodatku taka perspektywa
bardzo ją kusiła. Jeśli nauczy się jeździć, zyska dodat
kową swobodę ruchów. Na przykład będzie mogła w po
łowie krótszym czasie dotrzeć do tego miejsca. A jed
nak. ..
- No dobrze - powiedziała szybko, żeby nie dać so
bie czasu na wątpliwości.
- Świetnie. - Grant wyjął lewą nogę ze strzemienia.
- Joker tylko kilka razy miał na sobie dwóch jeźdźców,
ale mam nadzieję, że nie zaprotestuje. Wskakuj.
Mercy spojrzała na strzemię, które u tak wielkiego
konia jak Joker znajdowało się na wysokości jej talii,
a potem podniosła wzrok na Granta.
- Żartujesz sobie, prawda? - zapytała surowo.
- Aha, o czymś zapomniałem. Przepraszam. - Po
chylił się i wyciągnął ku niej lewe ramię. - Włóż stopę
w strzemię, a ja cię podciągnę. No, spróbuj.
Zawahała się, ale w końcu wsunęła stopę w pokryte
skórą strzemię i wyciągnęła ramiona do Granta. Objął ją
w talii, więc ona instynktownie również go objęła. Po
czuła ciepło jego ciała, napięte mięśnie pod grubą koszulą
i... coś, czego nie potrafiła określić. Spojrzała mu
w twarz. Patrzył na ich ręce, jakby również doznał tych
samych trudnych do nazwania uczuć.
- Grant? - Powiedziała to niemal szeptem.
Drgnął, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.
- No, hop do góry! - zachęcił.
Podciągnął ją do góry tak pewnie, że bez żadnego
wysiłku, nie bardzo wiedząc kiedy i jak, znalazła się na
grzbiecie konia - który okazał się o wiele wyższy, niż
się spodziewała.
- Ta nauka jazdy to chyba jednak nie najlepszy po
mysł - stwierdziła, nerwowo spoglądając w dół.
- Chyba się nie wystraszyłaś, co? Taki policyjny ma-
cho w kobiecej skórze jak ty?
- Określenie macho zostawiam dla niektórych panów.
Grant wybuchnął śmiechem.
- Trzymaj się - polecił.
- Czego? - zapytała z rozpaczą. - Ty zająłeś strze
miona i siodło. A ja mam tylko... - Do głowy przycho
dziło jej jedno słowo, którego nie chciała użyć.
- Zad - dokończył za nią Grant beztrosko. - Musisz
więc trzymać się mnie. Nigdy nie jechałaś na motocyklu
za kierowcą?
- Wtedy przynajmniej miałam podpórki pod stopami
- wymamrotała.
- Pojedziemy stępa - uspokoił ją. - Prawda, Joker?
Koń parsknął i na dźwięk swojego imienia lekko się
poruszył, a Mercy musiała wytężyć całą siłę woli, by nie
krzyknąć. Nie, to nie jest najlepszy pomysł, powiedziała
sobie w duchu, kiedy ruszyli do domu.
- To jest beznadziejne - stwierdził Grant z niesmakiem.
- Przepraszam - odparła pokornie Mercy.
- Oczom nie wierzę. Całe życie pracuję z końmi, ale
czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
- Przecież ja nic nie robię - zaprotestowała.
- Właśnie - rzekł kwaśno, a Joker znów zarżał do
nośnie, wyraźnie zdenerwowany. - Jak widać, nie musisz
nic robić.
Gniady wałach, którego dosiadała Mercy, według za
pewnień Granta jeden z najspokojniejszych koni na ran-
czu, zaczął nerwowo przebierać nogami, słysząc gniewne
rżenie ogiera. Mercy desperacko chwyciła się łęku siodła,
nie zważając na to, że wygląda śmiesznie. Jeszcze śmie
szniej będzie wyglądała, jak spadnie. Wiedziała, że po
zaledwie trzech dniach lekcji nie jest jeszcze na tyle
wprawną amazonką, żeby się długo utrzymać na zdener
wowanym wierzchowcu.
- Może powinnam jeszcze raz go uspokoić - zapro
ponowała niepewnie.
- Jasne. Będzie spokojny, dopóki znów nie wsią
dziesz na innego konia. To niewiarygodne. Ten przeklęty
koń jest po prostu zazdrosny.
Mercy westchnęła. Gdyby nie to, że Grant był wy
raźnie zirytowany, cała ta sytuacja byłaby nawet zabawna.
Od samego początku stało się jasne, że jej lekcje bardzo
denerwują Jokera, czemu dawał wyraz coraz donośniej.
Chociaż wydawało się to wręcz niedorzeczne, wielki
ogier appaloosa najwyraźniej nie pochwalał tego, że Mer
cy zadaje się z innymi końmi.
To dziwne, ale w pewien sposób jej to pochlebiało.
Przynajmniej jakiś przedstawiciel męskiego rodzaju na
tym ranczu darzył ją bezwarunkowym uwielbieniem.
Rzecz jasna, nie licząc Chippera, który nadal czerwienił
się jak burak, ilekroć się do niej odzywał, i który dopro
wadzał ją do szału nieustannym dopytywaniem się, czy
czegoś jej nie potrzeba. No ale jego nie mogła brać pod
uwagę. Był za młody. Wydawał się nawet młodszy niż
osiemnastoletni chłopcy, których znała w mieście. A mo
że to raczej osiemnastolatkowie z miasta wydawali się
nad wiek dojrzali, ponieważ postarzała ich wszechobecna
miejska brzydota. Miała nadzieję, że Chipper docenia
swoje szczęście.
Wiedziała, że myśląc w ten sposób, unika istoty pro
blemu. Nie zwracała najmniejszej uwagi na zadurzenie
Chippera głównie ze względu na mężczyznę, który stał
nieopodal, ze złością spoglądając na Jokera. Jego bli
skość, wymuszona przez lekcje konnej jazdy - przery
wane wybuchami złości Jokera - wprawiała ją, oględnie
mówiąc, w niespokojny nastrój.
- Gra wszystkim na nerwach - wymamrotał Grant.
- Nawet Ryzykant uciekł w góry, żeby go nie słuchać.
Wszystkie konie są zdenerwowane i moi pracownicy też
już mają dość jeżdżenia na znarowionych zwierzętach.
- W takim razie może będzie lepiej, jak przerwiemy
te lekcje - zaproponowała Mercy, starając się ukryć roz
czarowanie. W głębi duszy wcale nie chciała rezygnować
z nauki. Kiedy mimo protestów Jokera udawało jej się
choć przez chwilę jechać spokojnie, nieoczekiwanie
stwierdzała, że jazda daje jej wielką przyjemność, nawet
jeśli odbywa się w zagrodzie przy stajniach.
- Nie ma mowy. Nie dam się szantażować koniowi
- wycedził Grant.
Joker znów zarżał gromko, a wałach zatańczył pod
Mercy niespokojnie. Grant chwycił go za uzdę i przy
trzymał. Mercy zrozumiała, o co chodzi, i zsunęła się na
ziemię; nauczyła się tego już na pierwszej lekcji. Joker
odezwał się ponownie.
- Gdybym miała zwyczaj przypisywać zwierzętom
ludzkie emocje, to powiedziałabym, że tym razem zarżał
z satysfakcją - oświadczyła ironicznie.
- Mnie się też tak wydaje - potwierdził Grant. - Sa
ma zobacz, jaki jest z siebie zadowolony.
Mercy podeszła do ogrodzenia. Joker natychmiast do
niej podbiegł i trącił ją nozdrzami, najwyraźniej dumny
z tego, że udało mu się „zrzucić" ją z konkurenta. Mercy
musiała się roześmiać. Poklepała konia po szyi. Joker po
chylił głowę i głośno parsknął, a ona pociągnęła go za
ucho. Ogier nie tylko pozwolił jej na ten poufały gest,
ale miał przy tym wyraźnie zadowoloną minę.
- Przez ciebie nie nauczę się jeździć, przystojniaku -
oznajmiła mu poważnym tonem. - Będę musiała siedzieć
w domu i oglądać tę przepiękną okolicę tylko z okna.
- Naprawdę myślisz, że tu jest tak pięknie?
Zerknęła przez ramię na Granta, który prowadził gnia-
dego wałacha. Koń nerwowo spoglądał na Jokera, ale
teraz, kiedy Mercy nie siedziała już na jego grzbiecie,
ogier z wyższością zignorował kolegę.
- Oczywiści, że tak - odrzekła. - Czy ktoś może się
nie zachwycić takim krajobrazem?
- Niektórzy się nie zachwycają. - Grant lekko wzru
szył ramionami.
- To ich strata - stwierdziła zwięźle.
Grant milczał, lecz odniosła wrażenie, że w jego
oczach dostrzegła przelotny błysk, jednocześnie radosny
i pełen rezerwy.
- Ponieważ on tu zawinił - odezwał się wreszcie
Grant, wskazując na swojego czarno-białego ulubieńca
- to może powinien to odpracować.
- Co masz na myśli?
- Moim zdaniem powinien sobie przypomnieć, na
czym polegają dobre maniery. - Spojrzał na Jokera
ostrzegawczo. - Lekcje w naszej szkole jazdy jeszcze się
nie zakończyły.
- Aha! - Mercy rzuciła Jokerowi zatroskane spojrze
nie. - Zdaje się, że narobiłeś sobie kłopotów.
- Zobaczymy, czy nadal będzie taki czupurny, kiedy
przebiegnie sto okrążeń po zagrodzie. Co ty na to?
Mercy zmarszczyła brwi.
- Ja?
- To siodło nie będzie na niego pasowało - ciągnął
Grant, ruchem głowy wskazując na siodło gniadego. -
Jest zbyt wąskie. Z kolei moje siodło byłoby za szerokie
dla ciebie. Włożymy na niego siodło mojej matki, tylko
trzeba będzie trochę skrócić strzemiona. Mama jest od
ciebie wyższa.
- Większość ludzi jest ode mnie wyższa - odrzekła
Mercy mechanicznie. Nagle zrozumiała, do czego zmie
rza ta rozmowa i oczy jej się rozszerzyły. - Chcesz, że
bym na nim jeździła?
- Nie widzę innego rozwiązania. Nadal chcesz uczyć
się jeździć, prawda?
- Owszem, ale... Przecież on...
- Sam się zastanawiam, czy nie zwariowałem i nie
powinienem się zgłosić do psychiatry. Normalnie nie po
zwoliłbym nowicjuszowi dosiąść żadnego ogiera, ponie
waż ogiery zwykle są narowiste. Ale Joker to zupełnie
inny przypadek. Najwyraźniej upodobał sobie ciebie i za
chowuje się przy tobie wyjątkowo łagodnie. Nie zrobi
ci krzywdy.
- Ależ Grant, to taki cenny koń...
- To tylko koń. Nie uznaję rozpieszczania koni, choć
by nie wiem ile były warte. Joker pracuje jak każdy inny
wierzchowiec na ranczu. Dzięki temu utrzymuje dobrą
formę i wyrabia sobie charakter.
- A jeśli stanie mu się jakaś krzywda?
Grant uśmiechnął się niespodziewanie.
- Jesteś za mała, żeby mu zrobić większą krzywdę.
- Dzięki. - Przypływ dobrze znajomej irytacji odsu
nął troskę o konia na dalszy plan. Zawsze się denerwo-
wała, kiedy ludzie dawali jej do zrozumienia, że niski
wzrost i drobna budowa są swojego rodzaju upośledze
niem.
- Powinnaś się martwić raczej o siebie. Jest bardziej
prawdopodobne, że to koń zrobi ci krzywdę niż odwrot
nie. Może masz rację. Nie możemy ryzykować.
- Nic mi nie będzie, dziękuję za troskę - odrzekła
lodowatym tonem, który mógłby zmrozić resztki śniegu,
topniejące w cieniu drzew i budynków.
- Świetnie. W takim razie kontynuujemy naukę, tak?
Już otworzyła usta, by szybko przytaknąć, ale zaraz
je zamknęła. Uderzyła ją pewna myśl.
- Specjalnie mi to powiedziałeś, prawda?
- Oczywiście - wyznał bez najmniejszej skruchy
i Mercy znów musiała się roześmiać.
- No, już dobrze, niech ci będzie. Nie mam nic prze
ciwko manipulacji, o ile popycha mnie w kierunku,
w którym i tak sama chciałabym pójść.
Mimo wątpliwości Granta, w ciągu następnych dni Jo
ker okazał się absolutnym dżentelmenem. Mercy jeździło
się na nim dużo lepiej i łatwiej niż na gniadym wałachu.
Mniej nią trzęsło, kiedy kłusował, a gdy zdarzało jej się
tracić równowagę, wielki koń jakby to wyczuwał i na
tychmiast zwalniał.
- Zauroczyłaś go, nie ma co - orzekł Grant czwartego
dnia nauki jazdy na Jokerze, ze zdumieniem potrząsając
głową. Mercy zauważyła, że podczas lekcji ani na chwilę
nie spuszczał wzroku z ogiera. A to znaczyło, że cały
czas spoglądał też na nią.
Szybko zrozumiała, dlaczego ogarnęły ją takie wąt-
pliwości, kiedy Grant zaproponował, że będzie ją osobi
ście uczył jazdy. W głębi duszy wiedziała, że trudno jej
będzie znieść tę długotrwałą, przymusową bliskość. Grant
bardzo często przerywał lekcję, stawał obok niej i szcze
gółowo coś wyjaśniał albo pokazywał jej właściwą po
zycję w siodle. A wtedy, aż nazbyt często, musiał jej do
tykać, ustawiać odpowiednio ramiona i nogi, ściągać
w dół pięty tak mocno, że potem bolały ją mięśnie łydek.
Jednak nawet odrętwienie i ból - a doświadczyła go
mnóstwo, ponieważ podczas jazdy musiała używać mięś
ni, których istnienia u siebie nawet nie podejrzewała -
nie dokuczały jej tak bardzo jak przenikające ją dziwne
dreszcze, kiedy Grant się do niej zbliżał, albo nagłe fale
gorąca, które zalewały ją, gdy czuła jego dotyk. Na do
datek nieraz przyłapała go na tym, że z dziwnym wyra
zem twarzy wpatrywał się w swoją rękę przykrywającą
jej dłoń, albo odskakiwał jak oparzony, kiedy przypad
kiem jej dotknął. W takich chwilach czuła się bardzo nie
swojo.
Powtarzała sobie, że po prostu jest jedyną kobietą na
ranczu, a Grant to mężczyzna z krwi i kości, stąd u nie
go takie zachowanie. Od wielu lat pracowała w męskim
towarzystwie, o mężczyznach wiedziała dużo i doskona
le potrafiła dostrzec reakcje, które Grant gorączkowo sta
rał się ukryć, a które były skutkiem zwykłej fizjologii.
Mówiła sobie, że byłaby naiwna, gdyby uwierzyła, że
taka reakcja jest czymś więcej niż tylko hormonalną od
powiedzią organizmu na bliskość istoty płci przeciwnej.
Przecież Grant nie powiedział ani nie zrobił nic, co da
wałoby jej podstawy do myślenia, że jest inaczej. Co wię-
cej, widać było, że jemu samemu reakcje własnego or
ganizmu bardzo się nie podobają.
Takie myślenie niewiele jej pomagało, zwłaszcza że
ciało zaczęło ją zdradzać. Co prawda było to o wiele
mniej widoczne - okazało się, że bycie kobietą ma zalety,
o których istnieniu nawet nie pomyślała - ale równie sil
ne. Kiedy widziała Granta, serce zaczynało jej mocniej
bić, a kiedy jej dotykał, choćby po to, żeby bezlitośnie
ciągnąć jej pięty w dół, zapominała o oddychaniu.
W miarę upływu czasu coraz trudniej jej było to ig
norować, a i Grant nie wyglądał na uszczęśliwionego.
Za każdym razem, gdy zdawał sobie sprawę, że przygląda
jej się zbyt długo albo dotyka jej, choć nie jest to ko
nieczne, cofał się gwałtownie, odwracał wzrok i odcho
dził obrażony na cały świat, niczym Joker.
Miała ochotę porozmawiać o tym otwarcie i szczerze,
wyciągnąć na światło dzienne nieoczekiwany problem,
który utrudniał im życie. Nie wiedziała jednak, jak za
cząć. Nie była też pewna, czy tego w ogóle chce.
Może potrzebuję lekcji nie tylko jazdy konnej, pomy
ślała, tłumiąc westchnienie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ze wszystkich głupich pomysłów, jakie mu w życiu
przyszły do głowy, pomysł uczenia Mercy konnej jazdy
był chyba najgłupszy. Choć nie - kiedyś jak kretyn my
ślał, że Constance Carter zechce wyjść za niego za mąż.
Nie powinienem zapominać o tamtym zdarzeniu,
skonstatował kwaśno. Sądził, że zapamiętał nauczkę, jaką
dostał od pięknej i światowej panny Carter, ale naj
wyraźniej potrzebna mu była powtórka.
- Dobranoc, Grant.
Głos Mercy brzmiał łagodnie, i dźwięczały w nim te
zmysłowe nuty, przez które serce uderzało mu jak sza
lone, a ciało zaczynało dziwnie drżeć.
- Dobranoc - wymamrotał w odpowiedzi.
Nie podniósł na nią wzroku. Nie musiał na nią patrzeć,
by wiedzieć, jak wygląda. Przez całe popołudnie bez
ustannie ukradkiem na nią zerkał. Siedziała zwinięta na
sofie, ubrana w dżinsy, ciemnozielony golf i narzucony
nań miękki sweter z jasnozielonej, puszystej wełny. Bar
wa stroju podkreślała zieleń jej oczu i złocisty połysk
włosów. Musiał przyznać, że wyglądała pięknie.
Oboje całe popołudnie siedzieli w gabinecie i czytali,
ona jedną z jego książek o hodowli koni, on nowy te-
chnothriller, który jednak jakoś nie zdołał go zaintereso-
wać. Od czasu do czasu zadawała mu pytanie, za każdym
razem przepraszając, że mu przerywa lekturę, aż ją po
prosił, by pozbyła się poczucia winy i po prostu pytała
go o wszystko bez zbędnych wstępów.
Po tym, jak wyłożył jej własną teorię, zupełnie nie
uzasadnioną naukowo, dlaczego konie rasy appaloosa
mają krótsze ogony od innych - zaadaptowały się do wa
runków ich naturalnego środowiska porośniętego gęstymi
krzewami, gdzie długi ogon bardzo utrudniał poruszanie
się - Mercy zamilkła i pogrążyła się w lekturze, a on na
dal nie mógł się skupić na swojej książce, chociaż zwykle
tego rodzaju powieści całkowicie go pochłaniały.
Wyczuł, że przy drzwiach się zawahała. Wydawało
mu się też, że usłyszał ciche westchnienie, zanim ode
szła. Chwilę później rozległy się na schodach jej kroki,
a w końcu trzask zamykanych drzwi do jej sypialni.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że od dłuższego cza
su wstrzymywał oddech, toteż wypuścił powietrze. Sam
nie wiedział, dlaczego ogarnęło go uczucie takiej ulgi.
Oddzielające ich do siebie zamknięte drzwi, a nawet
dwoje drzwi, licząc jego własne, i tak nie powstrzymały
go przed rozmyślaniem o niej, wyobrażaniem sobie, jak
śpi w pokoju nieopodal.
Pierwszej nocy po jej przyjeździe był zdziwiony, a na
wet rozbawiony, kiedy obudził się i uświadomił sobie,
że śniła mu się, śpiąca pod niebieską kołdrą w jego go
ścinnej sypialni po drugiej stronie korytarza. Roześmiał
się do siebie i ze smutkiem przyznał, że zbyt długo trwa
w celibacie, przez co nachodzą go erotyczne myśli na
temat dziewczyny, która kiedyś była jego utrapieniem.
Oczywiście mogła budzić takie myśli, ale w kimś, kto
jej nie znał jako uciążliwej nastolatki.
Gdy zdarzyło się to drugi raz, nie był już tym tak
rozbawiony. Sny powtarzały się, coraz bardziej szczegó
łowe i erotyczne, a on popadał w coraz większą irytację.
Nie był tylko pewien, czy jest zły na siebie, czy na ko
bietę, która była tych snów przyczyną. A potem przyszedł
mu do głowy ten idiotyczny pomysł, żeby ją uczyć jazdy
konnej.
Ze złością zamknął książkę. Wsparł głowę o oparcie
fotela i jeszcze mocniej zacisnął usta.
Lekcje jazdy, też coś, wyrzucał sobie w duchu. Dla
czego nie zastanowił się nad tym głębiej? Takie lekcje
pociągają za sobą bliskość, rozmowy, dotyk, i to przez
długi czas. Potrząsnął głową, pełen obrzydzenia do sa
mego siebie. Sam się w to wpakowałeś, McClure, po
myślał mściwie. Trzeba było myśleć.
Rozwiązanie problemu samo mu się nasunęło. Prze
każe prowadzenie lekcji Chipperowi. Przez ubiegły ty
dzień nauczył Mercy podstaw, więc teraz dalsze szkolenie
może przejąć ktoś inny. To bardzo logiczna decyzja. Chło
pak jest bardzo pracowity, ale najmniej doświadczony ze
wszystkich pracowników rancza, więc jego nieobecność
przyniesie najmniej szkody. W dodatku Chipper z wielką
radością zgodzi się na tę pracę, ponieważ dzięki niej bę
dzie mógł spędzać w towarzystwie Mercy całe trzy go
dziny dziennie. A Grant wróci do prowadzenie rancza,
wolny od wytrącającej go z równowagi bliskości panny
Brady.
Dlaczego wcześniej nie wpadł na tak doskonałe roz-
wiązanie? Niezmiernie z siebie zadowolony wrócił do le
ktury. Uświadomił sobie, że nic nie zapamiętał z prze
czytanego rozdziału, wrócił na stronę, którą czytał, kiedy
Mercy spytała go o ogony koni rasy appaloosa.
Appaloosa.
Joker.
Nie, nie może przekazać prowadzenia lekcji Chipperowi,
ponieważ Mercy dosiada ogiera, który jest najcenniejszym
zwierzęciem na ranczu. Byłaby to dla chłopaka zbyt duża
odpowiedzialność. Co prawda Joker od początku zachowuje
się jak prawdziwy dżentelmen, wykazuje niemal nienatu
ralną chęć do współpracy, stąpa delikatnie i ostrożnie,
a przy pierwszych oznakach kłopotów zatrzymuje się, jakby
wiedział, że dosiada go początkujący jeździec. Niektóre ko
nie, zwłaszcza ogiery, wykorzystałyby brak wprawy
jeźdźca, by się go jak najszybciej pozbyć, ale Joker zacho
wywał się tak, jakby jedynym celem jego życia było utrzy
manie Mercy w siodle.
Wysiłek ze strony ogiera, połączony z doskonałą kon
dycją fizyczną i niespotykanym poczuciem równowagi
u Mercy, pozwoliły jej czynić szybsze postępy w nauce,
niż Grant się spodziewał. Coraz lepiej trzymała się
w siodle, jednocześnie nawiązując coraz lepszy kontakt
z wierzchowcem. Wytwarzała się między nimi bardzo
rzadka więź - doskonałe porozumienie. Oglądanie tej pa
ry w ruchu było czystą przyjemnością.
Nadal jednak Grant nie mógł powierzyć niedoświad
czonemu Chipperowi nadzoru nad Jokerem, ponieważ
w każdej chwili mogła się zdarzyć jakaś nieprzewidziana
sytuacja. Nawet jeśli Joker nadal by się zachowywał nie-
nagannie, to sam chłopak mógł wywołać kłopoty swoim
zdenerwowaniem. Nieraz mówił Waltowi, że nigdy w ży
ciu nie chciałby mieć tak cennego konia, bo stale by się
martwił, że coś mu się przytrafi. Biedny dzieciak pewnie
wpadłby w panikę, gdyby się dowiedział, że ma jedno
cześnie zajmować się i Mercy, i Jokerem.
Grant znów z hukiem zamknął książkę. Wiedział, że
dziś już nie skupi się na lekturze. Został zapędzony w ko
zi róg, niczym ten rozwścieczony ryś, na którego zeszłego
lata natknął się w stodole. Na myśl o tej sytuacji Grant
również miał ochotę warczeć i prychać.
Dużo czasu upłynęło, nim zebrał siły, by wejść na górę,
do swej sypialni. Nigdy jeszcze korytarz nie wydawał mu
się tak długi, a zwłaszcza jego odcinek biegnący wzdłuż
gościnnej sypialni, w której spała teraz Mercy.
Siedziała w głębokim, niebieskim fotelu. Podwinęła
nogi, otuliła się kołdrą i patrzyła przez okno w spokojną
noc. W pewnej chwili wydało jej się, że do strony kępy
wysokich topól za stajniami słyszy słodki śpiew skow
ronka, ale zaraz uświadomiła sobie, że to tylko wy
obraźnia płata jej figle. Skowronki dawno już odleciały
na południe, gdzie spędzają zimę.
Westchnęła głęboko i dramatycznie, co ją samą roz
śmieszyło.
- Coś ty dzisiaj taka melancholijna? - wymamrotała
do siebie i uśmiechnęła się smutno. Takie żartobliwe py
tanie czasami zadawał jej Nick, by wyrwać ją z zadumy.
Na chwilę wstrzymała oddech i czekała, siedząc
w bezruchu. Ostry, rozdzierający ból nie pojawił się. Na-
dal czuła rozpacz na wspomnienie śmierci przyjaciela,
łzy napływały jej do oczu na myśl o jego owdowiałej
żonie i osieroconych dzieciach, nadal wiedziała, że zrobi
wszystko, by znaleźć jego morderców i postawić ich
przed obliczem sprawiedliwości - ale ból już nie roz
dzierał jej na strzępy, łzy nie oślepiały. Chociaż cierpienie
było mniej dotkliwe, nie osłabła jej wola ukarania zło
czyńców.
Przez chwilę czuła się winna, jakby pozwalając bólowi
nieco zelżeć, zdradzała pamięć Nicka. Wiedziała jednak,
że to naturalna kolej rzeczy. Była też pewna, że Nick
nie chciałby, by opłakiwała go w nieskończoność. On
pierwszy by jej nakazał, żeby wróciła do normalności,
nie pozwoliła, by jego śmierć zrujnowała jej życie.
Przypomniała sobie, jak Grant ją zapewniał, że Nick
nie życzyłby sobie, by się zadręczała poczuciem winy.
Teraz wiedziała, że miał rację. Nick nie chciałby, żeby
z nim zginęła, tak samo, jak nie chciałby, aby ktoś zabił
jego dzieci lub Allison. Nie tylko dlatego, że ją lubił,
zresztą z wzajemnością, ale dlatego że łączyła ich szcze
gólna więź, typowa dla ludzi wykonujących taki niebez
pieczny zawód.
Przypomniała sobie, co jej kiedyś powiedział, gdy
wracali z pierwszego wspólnego patrolu.
„Jeśli kiedyś coś mi się stanie, ty masz pilnować swo
jego tyłka i przeżyć, a potem ich dopaść".
Skinęła wtedy głową i zdołała jedynie wydusić: „Ty
masz zrobić to samo".
To było pięć lat temu. Nie spodziewała się, że coś
takiego się istotnie wydarzy. Jednak się wydarzyło, a ona
siedzi na ranczu, zamiast ścigać zabójców Nicka. Nie po
magała jej nawet świadomość, że taki dostała rozkaz.
Znów westchnęła, ale tym razem ciszej, i ogarnęła
wzrokiem spokojną okolicę. Śnieg już prawie stopniał,
lecz Grant uprzedził ją, że wkrótce znów zacznie padać,
może nawet jeszcze tej nocy. Wierzyła mu, gdy ją za
pewniał, że potrafi wyczuć opady w powietrzu. Żył tu
już wiele lat i na pewno znał się na takich sprawach.
Kiedyś myślała, że nic nie złagodzi jej bólu, nic nie
odciągnie jej myśli od śmierci drogiego przyjaciela. Ale
to miejsce potrafiło tego dokonać. Dokonał tego również
Grant McClure.
Sama przed sobą musiała szczerze przyznać, że nie
chodzi tu o ślad dziecinnego zauroczenia z dawnych lat.
Chłopak, którego dwanaście lat temu tak uwielbiała, był
bystry, dobry i przystojny. Dorosły Grant też, rzecz jasna,
taki był, ale teraz stał się na dodatek silnym mężczyzną
z charakterem.
Chłopak, którego uwielbiała, cierpiał z powodu roz
padu małżeństwa rodziców. Powtarzał sobie jednak, że
jest szczęśliwszy niż niejeden z jego rówieśników.
Oboje jego rodzice byli rozsądnymi, kochającymi
ludźmi. Nigdy nie zwątpił, że darzyli go miłością, cho
ciaż nie kochali już siebie nawzajem. Mimo to zarówno
w dzieciństwie, jak i w dorosłym życiu, przeżył wiele
ciężkich chwil.
Rita Jenkins powiedziała jej, że jego uprzedzenie wo
bec ludzi z wielkiego miasta nie jest bezpodstawne. Mer-
cy mimowolnie się zastanawiała, jakie miał ku temu po
wody. I dlaczego ta atrakcyjne kobieta tyle o nim wie?
Czy Grant wypłakiwał się na jej ramieniu, w przenośni
lub dosłownie?
Uśmiechnęła się do siebie, ponieważ zdała sobie spra
wę, że nie czuje już owego przykrego ukłucia zazdrości,
która dopadła ją tak nieoczekiwanie. Nie można zresztą
żywić zazdrości względem tak bezpośredniej i szczerej
kobiety jak Rita.
Poza tym nagle wszystkie jej myśli zajęło wspomnie
nie tej nocy, kiedy znów obudziła się z koszmarnego snu,
choć już myślała, że przestał ją nawiedzać. Wtedy to
Grant pozwolił jej wypłakać się na swojej piersi i pomógł
dojść do siebie. Przedtem, kiedy śnił jej się ten straszny
sen, musiało minąć wiele godzin, zanim zdołała wyrzucić
z pamięci koszmarne wizje jej samej tonącej we krwi
przyjaciela, czy obraz Nicka spoglądającego na nią oskar-
życielsko, jak nigdy za życia. Grant potrafił ją pocieszyć
i odgonić od niej koszmary.
Powiedziała sobie, że w podobnej sytuacji Grant po
stąpiłby tak wobec każdego, zwłaszcza jeśli ten ktoś był
przyjacielem Kristiny. Świadczyło to jedynie o jego do
brym charakterze i przywiązaniu do siostry, o niczym
więcej, a już na pewno nie o jakimś wyjątkowym uczu
ciu do Mercy.
Dlaczego więc cofał się jak oparzony za każdym ra
zem, kiedy ich ciała przypadkowo się stykały? Dlaczego
minionego wieczoru, kiedy czytali razem w gabinecie,
nieustannie czuła na sobie jego ukradkowy wzrok? Żeby
przestać się nad tym zastanawiać, zadawała mu dziesiątki
bezsensownych pytań. W końcu nie mogła już tego dłu
żej znieść i uciekła do sypialni.
Nadal leżała, nie mogąc zasnąć, kiedy wreszcie wszedł
na górę. Słyszała jego ostrożne kroki na schodach i w ko
rytarzu. Musiało jej się wydawać, że przystanął pod jej
drzwiami. A kiedy chwilę potem usłyszała, że drzwi do
jego pokoju się zamknęły, nie potrafiła określić, czy czuje
ulgę, czy raczej rozczarowanie. I właśnie to irytowało ją
najbardziej.
Zamrugała oczami, ponieważ nagle dotarło do niej, co
od jakiegoś czasu działo się za oknem. Grant miał świętą
rację. Zaczął padać śnieg. Cicho i powoli grube, puszyste
płatki opadały na ziemię. Ich spokojnego lotu nie zaburzał
wiatr, jak to się działo podczas minionej śnieżycy.
Długo patrzyła na padający śnieg. W miarę jak biała
powłoka spowijała coraz szczelniej świat, narastał w niej
spokój. Dziwne, pomyślała, że coś może wyglądać tak
pięknie i przyjaźnie, kiedy się to obserwuje z bezpiecz
nego miejsca, a jednocześnie może być takie groźne, kie
dy trzeba się z tym zetknąć bezpośrednio. Przecież teraz
wędrowcowi w górach groziłaby śmierć z wyziębienia.
Z okna ciepłego, przytulnego domu góry wyglądały jak
obrazek z kartki świątecznej.
Kartka świąteczna.
Znów zapomniała, że święta są tuż-tuż. Tymczasem
ona nie poczyniła żadnych przygotowań, nie kupiła nawet
prezentów dla rodziców. Co prawda powiedzieli jej, że
w tych okolicznościach niczego nie oczekują. Wiedziała,
że rozumieją jej sytuację, ale jednak miała lekkie poczu
cie winy.
Po prostu się rozkleiłaś, zganiła się w duchu. I do
pewnego stopnia była to prawda. Dotychczas spędzała
z rodziną zarówno Święto Dziękczynienia, jak i Boże
Narodzenie. Wiedziała, że w tym roku nie pojedzie do
nich na Gwiazdkę i czuła się przez to samotna. Oczywi
ście, tak musi być. Nie odważyłaby się opuścić tej kry
jówki i udać do nich. Dzięki przyjazdowi na ranczo
osiągnęła swój główny cel - nikt nie spodziewał się jej
tu znaleźć, nikt nie podejrzewał nawet, że ona może tu
być. Nie mogła tego zaprzepaścić, ulegając tęsknocie za
rodzinnym domem. Przecież widziała rodziców niedaw
no, podczas Święta Dziękczynienia.
Żadne wytłumaczenie nie mogło jednak stłumić jej
poczucia, że wtargnęła tu nie proszona i narzuca swe to
warzystwo Grantowi, w dodatku w takiej porze roku,
którą zwykle spędza się z najbliższymi. Od początku się
spodziewała, że będzie musiała spędzić tu święta, ale nie
przyszło jej do głowy, że tak się będzie czuła.
W dodatku nie ma wyjścia. Nie może wrócić do domu,
nie może jechać do rodziców, może tylko siedzieć tu, na
miejscu. Roztrząsanie tego problemu w niczym jej nie
pomoże, a obnoszenie się ze smutną miną zepsuje tylko
świąteczny nastrój, albo co gorsza sprawi, że ludzie za
czną się nad nią litować.
Postanowiwszy, że postara się przynajmniej nie zepsuć
nikomu świąt, wzięła kołdrę i poszła do łóżka. Zacisnęła
zęby, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z zimnym
prześcieradłem. Zwinęła się w kłębek i czekała, kiedy
pościel się nagrzeje od jej ciepła, ale dzięki ukojeniu,
którego doznała, patrząc na zasypany śniegiem krajobraz,
usnęła, zanim to się stało.
- A to jak ci się podoba?
Mercy spojrzała na niewielkie, ale zgrabne drzewko
i z powrotem przeniosła wzrok na Granta.
- Bardzo ładne.
Wiedział, że wyobraziła sobie, jak to małe drzewko
będzie się prezentowało w dość dużym salonie.
- Nie jest za wielkie - przyznał - ale większego nie
miałbym czym ubrać. Zdaje się, że w składziku mam
gdzieś kilka sznurów lampek. Może znajdzie się też pu
dełko z ozdobami, które zostawiła moja matka.
Mercy zmarszczyła czoło.
- Zdaje ci się?
- Od dłuższego czasu tego nie używałem.
- Walt mi mówił, że zwykle nie ubierasz choinki. Wy
dawał się... zaskoczony.
- No... w zeszłym roku rzeczywiście nie miałem
drzewka - odparł wymijająco.
- A więc dlaczego w tym roku się na nie zdecydo
wałeś?
- Bo miałem ochotę. Wystarczy?
Zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał trochę nie
przyjemnie, lecz nie zamierzał tłumaczyć, dlaczego
w tym roku zdecydował się na choinkę, zwłaszcza że sam
nie bardzo mógł pojąć, co nim kierowało. Zsiadł z ka
sztanowatego konia i przerzucił wodze na jedną stronę,
by uwiązać zwierzę. Rosły kasztanek był jego ulubionym
wierzchowcem przed pojawieniem się Jokera. Grant już
niemal zapomniał, jak gładko mu się na nim jeździło.
Nie tak gładko jak na Jokerze, ale całkiem dobrze.
- Może z tego samego powodu kazałeś Ricie
przywieźć surową szynkę, chociaż wcale nie wiesz, jak
ją przyrządzić? Tak przynajmniej powiedziała mi Rita.
- Pilnuj Jokera, dobrze? Ja tymczasem zetnę to
drzewko.
Z torby przy siodle wyjął niewielki toporek. Dopiero
przez ostatnie trzy dni zaczęli razem wyprawiać się konno
w teren. Joker nadal zachowywał się wzorowo, ale jednak
tutaj czyhało na niedoświadczonego jeźdźca więcej nie
bezpieczeństw niż w stosunkowo bezpiecznej zagrodzie.
- Joker jest całkiem spokojny. Zawarliśmy porozu
mienie. A co powiesz o ciasteczkach?
Grant zerknął na nią przez ramię.
- Co takiego?
- Co powiesz o świątecznych ciasteczkach? Rita mó
wiła, że w tym roku poprosiłeś, żeby ci je upiec.
- Rita - mruknął z niezadowoleniem. - Zdaje się, że
ostatnio ma bardzo dużo do powiedzenia.
Wszyscy ostatnio mają o nim bardzo dużo do powie
dzenia, pomyślał z irytacją. Zacisnął zęby i podszedł do
drzewka. Zaczął je ścinać z większym nakładem sil, niż
tego wymagał dość cienki pień, ale dzięki temu przynaj
mniej nie musiał odpowiadać na trudne pytania.
Sam nie wiedział, dlaczego nagle nabrał ochoty na
świąteczne przygotowania. Nie podobało mu się też, że
wszyscy wyciągają z tak niewinnej zachcianki zbyt da
leko idące wnioski. Rita, Walt, a nawet Chipper dogryzali
mu nieustannie. A teraz jeszcze Mercy. Nie, ona chyba
jednak wcale mu nie dogryza. Ona chyba podchodzi do
tego poważniej niż inni.
Jego wierzchowiec spojrzał na niego niepewnie, kiedy
przyciągnął bliżej ścięte drzewo, ale uspokoił się, widząc
że Grant bierze linę i przywiązuje je za nim w bezpie
cznej odległości. W ten sposób dociągnie sieje do domu,
nie uszkadzając po drodze gałęzi.
- Grant - odezwała się Mercy. - Jeśli...
- Słuchaj - przerwał jej, bojąc się, że znów go o coś
zapyta. - Święta to na ranczu taki dzień jak wszystkie
inne. Tak samo trzeba pracować, karmić zwierzęta. Nie
obiecuj sobie zbyt wiele po tym głupim drzewku i cia
stkach.
Przez długą chwilę patrzyła na niego w milczeniu,
a potem, dość potulnie - o wiele za potulnie jak na Mer
cy, którą znał - powiedziała:
- Chciałam cię tylko poprosić, żebyśmy wrócili dro
gą, którą mi wczoraj pokazałeś. Obok tego małego je
ziorka.
- Aha - odparł zmieszany.
- To nie jest bardzo daleko stąd, prawda?
- Nie. Tuż za tamtym wzgórzem. - Musiał przyznać,
że jak na dziewczynę z miasta miała niezłą orientację
w terenie.
- No to... możemy?
- Dobrze. Jasne.
- Nie zaszkodzi to choince?
Zmrużył oczy. Czyżby chciała mu dopiec? Nie potrafił
zdecydować. Po raz kolejny się przekonał, że jako kobieta
jest o wiele bardziej skomplikowana niż jako dziecko
i o wiele lepiej wychodzi jej ukrywanie myśli. Kiedy by
ła nastolatką, dość łatwo potrafił ją rozszyfrować, ale te
raz nigdy nie był całkowicie pewien, co się dzieje w jej
głowie, chyba że się sama przed nim otwierała. Tak jak
tamtej nocy w stajni.
Trzeba było niewyobrażalnie wstrząsających przeżyć,
żeby pozwoliła sobie na ujawnienie swoich emocji, co
świadczyło niezbicie, że z dziecka wyrosła wyjątkowo
silna kobieta.
- Chciałabym zobaczyć to jeziorko jeszcze raz. Jest
takie piękne.
Ona najwyraźniej bez trudu czytała w jego myślach.
- Pochodzisz z Minnesoty, więc pewnie widziałaś
setki jeszcze piękniejszych jezior.
- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć - odrzekła. - To
po prostu wydaje mi się... jakieś inne, wyjątkowe.
- W takim razie jedziemy tam - zadecydował. Chwy
cił wodze i wskoczył na siodło.
Miejscami śnieg był głębszy, więc droga stała się trud
niejsza, ale po kilku minutach dotarli na szczyt wznie
sienia. Jezioro, przypominające raczej większą sadzawkę,
leżało po drugiej stronie, u stóp wzniesienia. Za nim roz
ciągała się równina, na której tu i ówdzie wyrastały po
jedyncze świerki, a latem z rzadka zieleniły się kępy
traw. Nie wyglądała wtedy zbyt interesująco. Zimą na
tomiast, zlodowaciała i przysypana śniegiem, który nawet
naj mizerniej sze źdźbło trawy zamieniał w delikatną, kry
ształową konstrukcję, a świerki w majestatyczne mono
lity, wyglądała jak obrazek z kartki świątecznej.
Mercy przerzuciła nogę przez grzbiet Jokera i zesko
czyła na ziemię. Nauczyła się robić to całkiem sprawnie.
Była bardzo zwinna, więc szybko nauczyła się też wska
kiwać na siodło bez korzystania ze strzemion, które były
dla niej umieszczone zbyt wysoko. Grant żartował sobie,
że chce zostać woltyżerką, ale ona była tak dumna ze
swoich postępów, że wcale się na niego nie obrażała.
Grant również zsiadł z konia. Stanął w śniegu i osza
cował jego głębokość na piętnaście centymetrów. Nieźle,
jak na szczyt wzgórza. Wkrótce jednak znów miało padać
i miał przeczucie, że tym razem śnieg poleży o wiele
dłużej niż poprzednio.
Stanął za Mercy i spoglądał przed siebie. Ona nic nie
mówiła, tylko podziwiała rozciągający się wokół malow
niczy krajobraz Koń Granta prychnął i potrząsnął głową,
a Joker przednim kopytem zaczął zgarniać śnieg na nie
wielki stos, jakby osobiście chciał ocenić jego głębokość
albo ulepić bałwana. Grant wcale nie był pewien, czy
sprytny appaloosa nie byłby do tego zdolny.
Mercy długo stała bez ruchu, nic nie mówiąc i niemal
nie oddychając, aż Grant zaczął się niepokoić, czy nic jej
nie jest. W końcu zrobił krok naprzód i spojrzał jej w twarz.
Płakała.
Nie był to głośny, spazmatyczny płacz. Policzki miała
mokre, łzy wciąż po nich spływały, ale ona sama nie
wydawała żadnego dźwięku. Nie szlochała, nie zawodzi
ła. Wydawało się, że łzy po prostu musiały z niej wy
płynąć, ponieważ zebrało ich się w niej zbyt dużo. Grant
nie wiedział, jak zareagować. Miał niewielkie doświad
czenie w uspokajaniu płaczących kobiet. Właściwie zda
rzało mu się uspokajać jedynie Kristinę, która jako dziec
ko potrafiła płakać na zawołanie, kiedy coś nie szło po
jej myśli. Na szczęście, o ile Grant zdążył się zoriento
wać, w końcu z tego wyrosła.
Ale Mercy sama mu kiedyś powiedziała, że nie jest Kri-
stiną. Nigdy nie była do niej podobna. Na pewno nie płakała
dlatego, że ktoś nie spełnił jej dziecięcej zachcianki.
- Mercy? - odezwał się w końcu.
Odwróciła się i spojrzała na niego. Ku swojemu za
skoczeniu zobaczył w jej oczach nie ból czy cierpienie,
ale blask, którego widok zaparł mu dech w piersi.
- Tu jest tak pięknie - wyszeptała.
- Płaczesz dlatego, że tu jest pięknie?
Szybko wytarła policzki, jakby dopiero teraz zdała so
bie sprawę, że są mokre od łez.
- Przepraszam. Czasami, kiedy coś tak mnie wzruszy,
łzy same napływają mi do oczu.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi - gdyby się
zastanowił, pewnie nigdy by się na to nie odważył - oto
czył ją ramieniem. Poczuł, że na chwilę zesztywniała,
ale zaraz rozluźniła się i oparła o niego. Pasowali do sie
bie doskonale. Wcale nie wydawała mu się zbyt drobna
ani zbyt delikatna czy krucha dla jego twardych dłoni.
Była jakby dla niego stworzona.
Ta kraina była całym jego życiem i Mercy również
dostrzegła jej niezwykłą urodę. To sprawiło, że czuł się...
sam nie był pewien jak. Nie wiedział też, jak nazwać
ten dziwny ucisk, który w nim narastał, kiedy tak stali
w przyjaznym, niemal intymnym milczeniu. To nie było
zwykłe pożądanie. Grant już jakiś czas temu przyznał
się sam przed sobą, że reakcja jego ciała na bliskość Mer
cy nie została wywołana tylko długim celibatem. To, co
w nim narastało, było bardziej złożone. Czuł szacunek
dla jej odwagi, podziwiał jej inteligencję i bystrość, do-
1
ceniał jej chęć i zdolność do nabycia całkiem nowych
umiejętności, nawet zupełnie jej obcych.
Ta mieszanina uczuć wytrącała go z równowagi, bo
nie był pewien, co to wszystko miało znaczyć. Dopóki
Mercy nie wkroczyła powtórnie w jego życie, nigdy nie
targały nim tak liczne wątpliwości.
Jednego był tylko pewien. Nastolatka, która kiedyś
wprowadzała kompletny chaos w jego letnie wakacje, te
raz jako dorosła kobieta potrafiła zrobić to samo z całym
jego życiem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Co takiego?
Zdumiony Grant wytrzeszczył oczy na Walta, który
z kolei spoglądał na niego z nie wróżącym nic dobrego
rozbawieniem.
- Słyszałeś przecież - odparł stary pomocnik.
- Ale przecież ty nigdy nie jeździsz podczas świąt
do miasta.
- Już ci mówiłem, że w domu hodowców bydła chcą
urządzić wielką imprezę. Będą tańce i takie tam różne.
W zeszłym tygodniu widziałem w mieście plakaty. Za
bawa skończy się pewnie dopiero nad ranem.
- Urządzają taką uroczystość co roku - zauważył
Grant. - Jeszcze nigdy na niej nie byłeś.
- Bo może przedtem nikt mnie nie zaprosił - wyjaśnił
pogodnie Walt.
- Ale...
- Chcesz mi powiedzieć, że nie mogę sobie zrobić
wolnego dnia w Wigilię? Tylko dlatego, że twoja rodzina
mieszka daleko, ja nie mogę mieć świątecznych planów?
Ale z ciebie zawistnik, chłopcze.
- Ależ możesz wziąć sobie wolne - zaczął Grant -
tylko...
- Przed wyjazdem zrobię wszystko, co do mnie na-
leży. Dopilnuję, żeby zwierzęta dostały, co trzeba. Z re
sztą roboty dasz sobie radę sam.
- Nie o to chodzi.
- A poza tym, będziesz miał do pomocy Mercy. Zwy
kle nie mówię takich rzeczy, ale jak na miastową dziew
czynę, uczy się bardzo szybko. - Walt uśmiechnął się
niespodziewanie. - 1 to niejednego.
- Aha - wymamrotał Grant.
- Brylant to brylant, chłopcze, wszystko jedno, gdzie
go znajdziesz, czy w jakiej oprawie, prostej czy wymy
ślnej. Nawet w wielkim mieście nie zrobią brylantu ze
zwykłego szkiełka.
Grant skrzywił się lekko.
- Może przestaniesz filozofować i powiesz mi wre
szcie, o co ci chodzi.
- Chodzi mi o to, że jesteś uparty jak osioł i ślepy
jak nietoperz - oznajmił Walt surowo. - A skoro już
mnie pytasz, to wydaje mi się, że się boisz zostać tu
sam z tą miłą dziewczyną.
- Głupstwa opowiadasz - warknął Grant, zupełnie
bez przekonania.
- Głupstwa? Może jestem stary, ale nie ślepy. Każdy
przecież widzi...
- Każdy widzi to, co chce zobaczyć.
Grant przerwał Waltowi, ponieważ wcale nie chciał
się dowiedzieć, co też każdy widzi. Zresztą, sam był tego
świadomy. Nieraz widział, jak jego pracownicy zerkają
na niego ukradkiem, uśmiechają się na boku i coś do sie
bie szepczą. Na pewno nie pomagało mu też to, że nieraz
dał się przyłapać na tym, jak wpatrywał się w Mercy ja-
dącą konno, doglądającą Jokera - upierała się, że skoro
na nim jeździ, to będzie się nim również zajmowała
- czy wykonującą inne prace na farmie, dzięki czemu
życie wszystkich jej mieszkańców stało się znacznie
łatwiejsze.
Przecież chodziło tylko o to, że go... intrygowała. Tak
sobie to przynajmniej tłumaczył w duchu, spoglądając za
odchodzącym Waltem. Mercy przystosowała się do życia
na ranczu lepiej, niż się spodziewał. W ogóle zresztą nie
sądził, że dziewczyna z miasta potrafi to zrobić. Kristinie
nigdy się to nie udało, choć przyjeżdżała tutaj w cieplej
szych porach roku. No ale Kristina to zupełnie inny typ
człowieka.
„Uparty jak osioł i ślepy jak nietoperz".
Słowa Walta dźwięczały mu uszach. Grant powtarzał
sobie, że Walt tym razem się pomylił, chociaż znał go
dłużej niż ktokolwiek inny, z wyjątkiem matki. Przecież
Grant wcale nie jest ślepy czy uparty, tylko zwyczajnie...
ostrożny. I ma swe powody.
Mówił sobie, że Walt wtrąca się w nie swoje sprawy,
ale nawet sam siebie nie potrafił przekonać. Zirytowany
opuścił skład narzędzi i skierował się do domu. Wszedł
do środka bocznymi drzwiami, prowadzącymi do sieni
przy kuchni. Wewnątrz najpierw zdjął kurtkę, a potem
buty przemoczone po całym dniu chodzenia po śniegu.
Zajmowali się dzisiaj łamaniem lodu na trzech natural
nych rozlewiskach, które utworzyły się na pobliskiej rów
ninie. Gdyby zawędrowały tam nieostrożne zwierzęta go
spodarskie, cienki lód załamałby się pod nimi i musieliby
organizować akcję ratunkową.
Nawet skarpety miał przemoczone. Dotknął stóp.
Pewnie już kiedyś były zimniejsze, ale czy to ważne?
Siedział w sieni na wąskiej ławce, zbyt zmęczony, by
wstać i przejść do cieplejszych pomieszczeń. Wkrótce
jednak chłód okazał się silniejszy od znużenia i Grant
postanowił się ruszyć. Czuł, że za chwilę ogarną go
dreszcze.
Wstał i chociaż przemarznięte stopy stawiały opór,
wiedział, że powinien wejść do środka. Teraz dotarł do
niego z kuchni zapach świeżych wypieków. Mercy nie
żartowała; chociaż nie umiała gotować, piekła doskonale.
Rozpieszczała wszystkich na ranczu swoim wybornym
chlebem, ciastami i babeczkami.
Zastanawiał się, czy tak ciężko pracuje, ponieważ chce
zająć czymś myśli. Miał przeczucie, że jego podejrzenia
są słuszne. Robiła to tak naturalnie: czy prace w domu,
o których on zwykle zapominał, czy ciężkie, brudne
czynności w gospodarstwie - wszystko robiła z taką sa
mą energią i determinacją.
Otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Ciasteczka, po
myślał. Rozpoznał ten zapach, zanim jeszcze je spo
strzegł. Pięknie udekorowane, stygły na blacie stołu.
Świąteczne ciasteczka.
Mercy, ze smugami mąki na ubraniu i policzku, ob
darzyła go uśmiechem, który rozgrzał go bardziej niż
zmiana temperatury między sienią a kuchnią. Trzymaną
w ręku blaszką z surowymi porcjami ciasta wskazała mu
porcję gotowych do jedzenia smakołyków.
- Rita mi zdradziła, że w tym roku zażyczyłeś sobie
ciastek na święta. Mam nadzieję, że mówiłeś poważnie.
- Ja...
Głos mu zamarł. Wspomniał coś Ricie o ciasteczkach,
ponieważ przypomniało mu się, że kiedy był mały, matka
mu je piekła, zresztą w tej samej kuchni. Przyszło mu
też do głowy, że ciasteczka osłodziłyby nieco smutek
świąt, spędzanych z dala od domu i rodziny.
Mercy wsunęła blaszkę do piekarnika, zamknęła
drzwiczki i zdjęła kuchenną rękawicę. Grant usłyszał ja
kiś dźwięk dobiegający z kąta kuchni i ku swojemu wiel
kiemu zdziwieniu spostrzegł tam Ryzykanta. Pies cierp
liwie na coś czekał. Stało się oczywiste, na co, kiedy
Mercy rzuciła mu odłamany kawałek ciastka. Pies chwy
cił go w locie i połknął, a potem znów przysiadł i czekał
na następną porcję.
- A więc nawet pies - wymamrotał Grant.
- Słucham?
- Nic, nic.
Dlaczego się dziwi? Joker całkowicie stracił dla niej
głowę, dlaczego z psem miałoby być inaczej? Nawet jego
psia duma i poczucie wyższości musiało stopnieć od cie
pła i życzliwości promieniujących od Mercy.
- Chyba zmarzłeś - zauważyła.
- Owszem - przyznał.
- Chipper mnie uprzedził, że pewnie wrócisz prze
moczony i zmarznięty.
Grant uniósł brwi.
- Miał dzisiaj naprawiać ogrodzenia.
- I naprawia. Wpadł tylko na chwilę uprzedzić, że
jego mama nie przyjedzie, bo zachorowała jego młodsza
siostrzyczka. Dlatego sama zabrałam się do pieczenia cia-
stek. - Zrobiła zabawną minę. - Widać było, że i on ma
na nie wielką ochotę.
- Nic dziwnego. - Grant nigdy przedtem nie widział
tylu przysmaków naraz. No ale jak tylko dowiedzą się
o nich pracownicy, ciasteczka zaczną raptownie znikać.
Będzie się dziwił, jeśli choć kilka zostanie do świąt.
No ale przecież wcale nie trzeba ich dużo. Na ranczu
zostanie tylko on i Mercy, wszyscy inni rozjadą się świę
tować do rodziny i przyjaciół.
Grant przypomniał sobie słowa starego Walta. „Wydaje
mi się, że się boisz zostać tu sam z tą miłą dziewczyną."
Poczuł w sercu dziwny skurcz. Tłumaczył sobie, że
to reakcja na niemądre przypuszczenie Walta, ale mógł
to być też dreszcz... oczywiście spowodowany wyzię
bieniem ciała i nagłą zmianą temperatury.
- Chyba rzeczywiście zmarzłeś - zauważyła Mercy.
- Masz, zjedz sobie ciastko i zaczekaj chwilę.
Zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, podała mu trzy
pachnące ciasteczka i zniknęła w przylegającym do ku
chni pomieszczeniu. Stała tam wielka zamrażarka, pralka,
suszarka i wiele innych urządzeń. Pomieszczenie to mia
ło bezpośrednie wejście z zewnątrz, by pracownicy mogli
tam w każdej chwili zrobić sobie pranie. Ostrożnie nad
gryzł ciastko i zaraz łapczywie połknął całą resztę. Usły
szał, że Mercy otwiera drzwi suszarki. Uświadomił też
sobie, że od momentu wejścia do kuchni słyszał cichy
pomruk tego urządzenia.
Zastanawiał się właśnie, czy nie wziąć sobie jeszcze
jednego ciasteczka w kształcie bałwanka, kiedy Mercy
wróciła do kuchni, niosąc coś w rękach.
- Masz - powiedziała i podała mu parę jego wełnia
nych skarpet.
- Co to... - Dotknął ich i natychmiast urwał. Skarpety
były ciepłe, niemal gorące. Świeżo wyjęte z suszarki.
- Włóż je, zanim wystygną - poleciła.
Posłuchał jej bez słowa, tylko westchnął z rozkoszą,
czując na stopach ich przyjemne ciepło. Spojrzał na Mer-
cy i zobaczył, że uśmiecha się szeroko.
- Moja mama zawsze tak robiła, kiedy wracałam po
zabawie na śniegu. Bardzo to lubiłam.
- Rzeczywiście, bardzo miłe uczucie - potwierdził
z zapałem Grant.
- Teraz, kiedy wracam do domu, mama każe mi
usiąść i wysypać z butów piasek.
- To duża zmiana, piasek Arizony po śniegach Min-
neapolis.
- Owszem. Ale rodzice polubili Arizonę. To piękny
stan. Na wiosnę Góry Smocze wspaniale wyglądają na
tle zieleni. Poza tym, mój tata lubi się chwalić, że mie
szkają w pobliżu słynnego miasteczka Tombstone.
Uśmiechnął się, słysząc te słowa. Jednocześnie wy
dało mu się, że słyszy w nich ton jakby smutku. Albo
tęsknoty.
- Pewnie... bardzo ci ich brakuje, zwłaszcza że zbli
żają się święta.
Oparła się o krawędź kuchennego blatu. Ojciec Granta
zmodernizował kiedyś starą, mniejszą kuchnię, jako pre
zent ślubny dla swojej żony. Potem, kiedy odeszła, nie
lubił nawet przebywać w tym obszernym, funkcjonalnym
pomieszczeniu. Grant również za nim nie przepadał, ale
teraz, kiedy wypełniały je smakowite wonie, a Mercy sta
ła tak blisko niego, wydało mu się najprzytulniejszym
miejscem w całym domu.
Rzuciła następny kawałek ciastka czekającemu cierp
liwie Ryzykantowi. Połknął go w locie i spojrzał na nią
pytająco.
- To wszystko, piesku - oznajmiła. - Więcej nie do
staniesz, bo mógłbyś się rozchorować.
Pies, zwykle pełen rezerwy, pomachał przyciętym
ogonem, a wyraz, jego pyska świadczył o tym, że zrozu
miał, co się do niego mówi. Zerknął na Granta, jakby
chciał się przekonać, w jakim nastroju jest jego pan.
Grant nie wiedział, co pies odczytał z jego twarzy, ale
najwyraźniej nie było to nic złego, ponieważ postanowił
zostać. Zwinął się w kłębek na chodniku przy zlewie i za
mknął oczy. Gdyby nie to, że Ryzykant nadal bardzo cięż
ko pracował, Grant pomyślałby, że jego pies zamienia
się w domowego pieszczocha. Ale przecież takie praco
wite zwierzę zasłużyło sobie na trochę wygody, przeko
nywał się w duchu Grant. No i jak widać, Mercy potrafiła
oczarować nie tylko konia, ale również psa.
Już myślał, że nie chce rozmawiać z nim o swoich
rodzicach, gdy niespodziewanie podjęła ten temat.
- Tak, tęsknię za rodzicami. Ale byłam u nich
w Święto Dziękczynienia. Tak się o mnie troszczą, że...
chyba na dłuższą metę bym tego nie zniosła.
- Kristina powiedziała mi, że chcesz wyjechać gdzieś,
gdzie ludzie... nie rozmawialiby bezustannie o tej sprawie.
- A ty mi to umożliwiłeś. - Spojrzała na niego ciepło.
- Bardzo ci za to dziękuję.
- Nie ma za co. Ale to ja powinienem ci podziękować
za wszystko, co tu zrobiłaś. Mówiłem ci, że nie musisz
pracować.
- A ja ci mówiłam, że potrzebuję jakiegoś zajęcia.
- Rozumiem.
Patrzyła na niego przez długą chwilę.
- Tak, chyba rzeczywiście rozumiesz. I za to też je
stem ci wdzięczna. I za te wszystkie spokojne, ciche
miejsca, które mi pokazałeś. Wiem, że oprowadzanie
mnie po okolicy zajęło dużo twojego cennego czasu.
- Pokazywałem ci miejsca, które kocham, a to za
wsze się robi z ochotą.
To była prawda. Na nowo docenił miejsca, które już
mu nieco spowszedniały. Spojrzał na nie jej oczami, je
szcze raz doświadczył spokoju, jakim emanowały, kiedy
obserwował, jak twarz Mercy stawała się coraz pogod
niejsza.
- Mimo wszystko dziękuję.
- To ja powinienem ci dziękować. Kiedyś też potrze
bowałem takich miejsc. Dzięki tobie jeszcze raz je do
ceniłem.
- Grant... - wyszeptała jego imię, jakby nagle wzru
szenie ścisnęło jej gardło.
- Mercy... - Jego głos brzmiał podobnie.
Sam nie był pewien, jak to się stało. Nie pamiętał,
by on się poruszył, ale nie widział też, żeby Mercy zrobiła
pierwszy krok. Jednak nagle znalazła się w jego ramio
nach, odchyliła głowę w tył, a on poszukał jej ust. Usły
szał, że cicho jęknęła, nie w proteście, ale z zaskoczenia.
Zaraz potem odwzajemniła jego pocałunek, przywie-
rając do niego mocniej i wspinając się na palce. Miała
miękkie, ciepłe usta, który po mroźnym dniu kojarzyły
mu się z bezpieczną przystanią. Miały smak cukru i cia
steczek, i czegoś jeszcze, gorącego i słodkiego, co było
charakterystyczne tylko dla niej. Właśnie takiego smaku
się spodziewał.
Nie spodziewał się tylko, że dotyk jej ust rozgrzeje
go niemal do białości i usunie resztki chłodu przynie
sione z zewnątrz. Nie przewidział, że tak od razu zapra
gnie pozbyć się warstw ciepłego ubrania, które oddzielały
go od jej drobnego ciała. Całował ją i czuł, że wirując,
spada w przepaść. Nic go nie obchodziło, nic do niego
nie docierało, tylko zapach i smak Mercy.
Nie spodziewał się też, że ten pocałunek nie złagodzi
napięcia, które gromadziło się w nim od tylu dni, ale je
pogłębi, tak że stanie się ono wręcz nie do wytrzymania.
Musi to przerwać. Musi. Jeszcze trochę, a po prostu
eksploduje, jeśli nie będzie jej miał, zaraz, tutaj, na
tychmiast. Tak go rozpaliła, że nie byłby nawet w stanie
osunąć się na podłogę. Musiałoby się to dokonać na ku
chennym stole. Oczywiście, byłoby to nawet dosyć wy
godne, biorąc pod uwagę różnicę wzrostu...
Jęknął zduszonym głosem i z wysiłkiem odsunął się
od niej. Wydawało mu się, że w kuchni jest ciepło i przy
tulnie? Teraz zrobiło się tu wręcz mroźnie, kiedy nie czuł
już rozgrzanego ciała Mercy i dotyku jej ust.
Usłyszał, że wydała z siebie cichy dźwięk, trochę wes
tchnienie, a trochę... Nie wiedział co. Sam miał ochotę
cicho łkać.
Potem po omacku chwyciła się skraju stołu i podnios-
ła na niego wzrok. Oczy miała rozszerzone i zdziwione.
Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć
z siebie głosu.
Przełknęła ślinę, mięśnie ifa jej szyi poruszyły się.
- Ja...
Znów przełknęła ślinę, by coś powiedzieć. Tym razem
jej głos zabrzmiał prawie normalnie, tylko lekko drżał.
- Widzę, że jak już dziękujesz, to z całego serca.
Grant zamrugał oczami. Szybkie odzyskiwanie rów
nowagi psychicznej było pewnie jednym z wymogów jej
pracy, ale tym razem chyba nie bardzo mu się to po
dobało.
- To nie miało nic wspólnego z podziękowaniem -
warknął.
- Grant...
- Podziękowania były za... ciastka. - Odwrócił się
na pięcie i dodał przez ramię: - I za ciepłe skarpety.
Wyszedł, nie oglądając się. Powiedział sobie, że zrobił
to, ponieważ musi się przebrać w suche ubranie. Oczy
wiście, sam sobie nie uwierzył. Dobrze wiedział, że ucie
ka z kuchni jak niepyszny, bo gdyby tam został, poca
łowałby ją znowu. A wtedy mógłby zupełnie stracić pa
nowanie nad sobą i aż sam bał się pomyśleć, do czego
by doszło.
Zastanawiała się, czy Grant w ogóle wróci do domu.
Wielokrotnie jej powtarzał, że na ranczu nie ma świą
tecznych dni; codziennie trzeba wykonywać tę samą pra
cę. Jutro, w pierwszy dzień świąt, zapewne miało być
tak samo.
Wiedziała jednak, że Walt wykonał większość ko
niecznych dzisiaj prac, zanim wskoczył do swojego pi-
kapa i pojechał do miasta, zabierając ze sobą Chippera.
Chłopak cieszył się Bożym Narodzeniem w domu i na
wet grypa siostry tylko w niewielkim stopniu psuła jego
świąteczny nastrój. Reszta pracowników wyjechała przed
południem, obdarowana na drogę szczodrymi porcjami
ciastek. Ku zdziwieniu Mercy, wszyscy wręczyli jej jakiś
symboliczny drobiazg. Niektórzy odjechali konno, wię
kszość samochodami w kilkuosobowych grupach. Mieli
wrócić dopiero drugiego dnia świąt.
Grant zaszył się w składzie na narzędzia i do tej pory
nie wyszedł. Oznajmił jej dość szorstko, że w święta nie
będzie lekcji, a poza tym właściwie się do niej nie odzywał.
Rzecz jasna, nawet nie wspomniał o tym, co się wy
darzyło wczoraj w kuchni, a ona nie potrafiła zdecydo
wać, czy ją to boli, czy cieszy. Nadal była w szoku. Nig
dy jeszcze nie doznała takich uczuć jak podczas tego
pocałunku. Żadne wyobrażenie z dzieciństwa na temat
tego, co może zajść między mężczyzną a kobietę, nie
dorównywało tej rzeczywistości. Nawet to, czego do
świadczyła jako kobieta, choć prawdę mówiąc, nie było
to wielkie doświadczenie, nie wskazywało, że pocałunek
może wywrzeć na niej tak wielkie wrażenie.
Całowała się z nim nie jako zadurzona nastolatka, ale
dorosła kobieta, która odwzajemnia pocałunek mężczy
zny; kobieta, która wreszcie musiała przyznać, że chło
pak, w którym się kiedyś podkochiwała, zmienił się
w dorosłego człowieka i potrafił zwykłym pocałunkiem
wstrząsnąć nią do głębi.
Wzięła głęboki oddech i na chwilę zatrzymała powie
trze w płucach. Nie wiedziała, co robić, a miała nieod
parte wrażenie, że coś zrobić powinna. Krążyła niespo
kojnie po salonie i co pięć minut sprawdzała, czy ogień
w piecu nie zgasł, chociaż sama niedawno położyła na
palenisku dwa duże kawały drewna.
Usiadła na starej, wygodnej kanapie, tylko po to, żeby
dłużej nie krążyć tam i z powrotem. Znów odetchnęła
głęboko, by się uspokoić. Niewiele jej to pomogło. Wy
czuła natomiast świeży zapach choinki, którą razem
z Grantem przynieśli do domu. Stała teraz tuż obok niej.
Przypomniała sobie, jak stali w milczeniu nad jezio
rem i jak Grant otoczył ją ramieniem, rozumiejąc jej na
strój. Wiedziała, że on również szukał takich spokojnych
miejsc, by ukoić ból. Pamiętała, jak podziękował jej za
to, że dzięki niej spojrzał na takie miejsca jej oczami
i na nowo je docenił.
Trzeba być silnym, pewnym swojej wartości mężczy
zną, by się przyznać do tak duchowych, subtelnych po
trzeb. Nigdy nie miała wątpliwości, że Grant jest silny.
Wyczuwała w nim tę wewnętrzną siłę nawet, kiedy miał
szesnaście lat. Zastanawiała się jednak nad tym, czy przy
znał się do swych najskrytszych potrzeb, ponieważ był
pewny siebie i nie przejmował się zdaniem innych, czy
może zrobił to, ponieważ jej ufał i wiedział, że spotka
się ze zrozumieniem?
Usłyszała w myślach głos Nicka. „Brady, czy ty mu
sisz wszystko tak drobiazgowo analizować?" Na chwilę
wrócił dawny ból, zwłaszcza kiedy pomyślała o rodzinie
Nicka, która musi spędzić te święta, i wszystkie następne,
bez niego. Przyszło jej do głowy, że może powinna teraz
być z Allison i jej dziećmi. Jednak i ona, i rodzina Co-
rellich wiedziała, że to zupełnie niemożliwe. Bliscy Nicka
zapewne rozumieli to lepiej niż ktokolwiek inny. Allison
jako jedna z pierwszych zaczęła namawiać Mercy na wy
jazd w ten odległy zakątek Wyoming. Mercy jednak na
dal uważała, że jej obowiązkiem jest wspieranie rodziny
Nicka.
Może rzeczywiście zbyt drobiazgowo wszystko anali
zowała, ale była to jednocześnie jedna z jej mocnych stron.
Dzięki tej skłonności wpadła na właściwy trop. Nawet Nick
musiał to przyznać, chociaż zwykle, kiedy zbyt wnikliwie
zaczynała coś rozważać, spoglądał na nią spod oka i mówił:
„Brady, czasami cygaro to po prostu cygaro".
A mężczyzna to czasami po prostu wrzód na siedzeniu,
pomyślała cierpko, wyglądając przez okno, za którym za
padał zimowy zmrok. W tej samej chwili mężczyzna,
którego właśnie miała na myśli, wszedł do domu. Tuż
za nim podążał Ryzykant. Pies i jego pan najwyraźniej
nie miewali wolnych dni, choć wszyscy inni pracownicy
ich dziś opuścili.
Grant zdjął czapkę i kurtkę, powiesił je na wieszaku
przy drzwiach. Dzisiaj nie były już takie przemoczone
jak wczoraj. Potem odwrócił się i podniósł coś z podłogi
werandy. Kiedy znów wszedł do domu, Mercy stwier
dziła, że niesie całe naręcze sosnowych gałęzi.
Zatrzymał się, kiedy zobaczył ją na kanapie, jakby
przedtem nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Przez
chwilę stał bez ruchu, najwyraźniej nie wiedząc, co po
cząć. W końcu wskazał na gałęzie.
- Pomyślałem, że moglibyśmy dzisiaj rozpalić ogień
w kominku i dodać kilka gałęzi dla zapachu - wyjaśnił.
Jeszcze jedna mała rzecz ze świątecznej listy, uświa
domiła sobie Mercy. Przedtem zebrał i ustawił na widoku
wszystkie karty świąteczne, które otrzymał od rodziny
i sąsiadów, chociaż zwykle tylko je czytał, a potem wy
rzucał, upewniwszy się przedtem, że i on wysłał życzenia
nadawcy. Tak przynajmniej powiedział jej Walt. Ściął
choinkę, poprosił o ciasteczka... Czy te świąteczne przy
gotowania, tak podobno u niego niezwykłe, czynił ze
względu na nią?
Ułożył kilka polan w palenisku kominka, dorzucił tro
chę sosnowych gałęzi i drobnych szczap na rozpałkę,
a potem sprawnie rozpalił ogień. Po kilku chwilach po
salonie rozeszła się charakterystyczna woń. Grant odwró
cił się i stanął przy kominku. Wczoraj w takiej sytuacji
zachęciłaby go, żeby usiadł i się odprężył. Teraz nie wie
działa, co powiedzieć.
W końcu podszedł do niej i usiadł na kanapie. Dzieliła
ich bezpieczna, niemal metrowa odległość. Ryzykant uło
żył się przy ogniu i natychmiast zasnął, nie przejmując
się napięciem panującym w salonie.
Mercy już wcześniej odgrzała przygotowane przez Ri
tę pikantne skrzydełka i garnek domowej zupy. Grant
zjadł wszystko ze smakiem. I w całkowitym milczeniu.
- Napijesz się czegoś ciepłego? - zapytała, gdy łap
czywie przełykał kolejny kęs.
Zastanawiał się nad tym o wiele dłużej, niż wymagało
tego proste pytanie, aż w końcu skinął głową. Wstała
i poszła do kuchni, gdzie na kuchence stał napój, który
tradycyjnie przygotowywała na święta. Doprawiła go do
smaku, napełniła dwie szklanki i wróciła do salonu.
Grant ciekawie powąchał zawartość swojej szklanki.
- Grzany jabłecznik?
- Coś w tym rodzaju - odparła. - W mojej rodzinie
pija się taki w święta.
Z uśmiechem zamieszał złocisty płyn laseczką cyna
monu, przyłożył szklankę do ust i wypił łyk. Uniósł lekko
brwi i oblizał wargi. Najwyraźniej trunek mu smakował.
- Z brandy? - zapytał.
- Słucham? A tak, z brandy. - Miała nadzieję, że uz
na jej zaczerwienione policzki za efekt działania napoju
albo płonącego na kominku ognia. Prawdę mówiąc, za
rumieniła się widząc, jak język Granta przesuwa się po
jego ustach, co z kolei przypomniało jej wczorajszy po
całunek. - Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
- Nie, tylko jestem trochę zaskoczony. Nie wiedzia
łem, że mamy w domu brandy.
- Walt zrobił dla mnie zakupy, kiedy w zeszłym tygo
dniu pojechał do miasta.
- Aha. - Pociągnął następny łyk, tym razem dużo
dłuższy, po czym uśmiechnął się. - To jest całkiem dobre
- pochwalił.
- Cieszę się, że ci smakuje.
Wypił jeszcze trochę, spoglądając na choinkę.
- Skąd te ozdoby? - zapytał, wskazując na wiszące
na drzewku świecidełka.
- Od pracowników - wyjaśniła. - Wymienili je na
ciasteczka.
Zerknął na nią i znów na choinkę.
- Aha. Ładnie wyglądają...
Znów zapadła cisza. Mercy żałowała, że żadne z nich
nie potrafi się zdobyć na rozmowę, choćby o błahostkach.
A może tylko jej się wydawało, że ich milczenie jest peł
ne napięcia? Wyobraźnia płata jej ostatnio figle. Na przy
kład przebiegło jej przez myśl, że Grant rozpalił ogień
na kominku, ponieważ jest to przyjemniejsze i bardziej
•romantyczne niż ogień w piecu do ogrzewania domu.
Skończył jeść, Mercy również, choć zjadła niewiele.
Wytarł ręce w papierową serwetkę i wrzucił ją do ognia.
Oboje w skupieniu patrzyli, jak płomienie trawią papier,
jakby byli pracownikami obserwatorium astronomiczne
go i badali wybuchy na słońcu. Mercy czuła się nieswojo,
nic nie mówiąc, nie potrafiła jednak wymyślić żadnego
tematu do rozmowy, który rozładowałby nieco atmosferę.
- Masz ochotę wybrać się jutro na przejażdżkę?
Drgnęła, równie zaskoczona tym, że się tak niespo
dziewanie odezwał, jak i tym, co powiedział.
- Przecież mówiłeś, że...
- Wiem. Ale Joker już po jednym dniu lenistwa jest
trochę niespokojny. Jeśli jutro też nic nie będzie robił,
to może oszaleć.
- Aha. - A więc chodzi o Jokera, a nie o jej towa
rzystwo ani o uprzyjemnienie pierwszego dnia świąt. -
Nie możemy do tego dopuścić, prawda?
Wydawało jej się, że nie powiedziała tego zbyt iro
nicznie, ale Grant spojrzał na nią ostro. I równie ostro
przemówił:
- Jeśli nie chcesz, to sam się na nim przejadę.
Westchnęła z rezygnacją.
- Nie to miałam na myśli. Mam ochotę na przejaż
dżkę. To świetny sposób na spędzenie świątecznego po
ranka.
- W takim razie pojedziemy.
- Może lepiej nie jedźmy razem, jeśli cały dzień masz
się zachowywać jak rozdrażniony grizzly - dodała.
- Grizzly są zawsze rozdrażnione. Taka już ich natura
- warknął opryskliwie.
- Nie wiedziałam, ale to chyba nie jest karalne.
Zacisnął usta, ale nic nie powiedział. Wypił do końca
napój i zdjął buty, po czym dorzucił polano do kominka,
chociaż ogień nadal płonął wysokim płomieniem. Zrobił
to wszystko bez słowa. Spodziewała się, że wyjdzie z sa
lonu, skoro już wstał, ale znów usiadł. Odetchnęła z ulgą.
Trudno uwierzyć, że dostałaś medal za odwagę, pomy
ślała ironicznie. Mimo wszystko postanowiła się odezwać.
- Czy chodzi o wczorajszy dzień? - zapytała.
Znieruchomiał, a potem wolno odwrócił głowę w jej
stronę.
- Co takiego?
- No... ten twój zły nastrój. To z powodu tego, co
się stało wczoraj w kuchni?
Na chwilę zacisnął szczęki.
- Mówisz o tym, że cię pocałowałem? - Zebrała się
na odwagę i skinęła głową. - Nie, to nie o to chodzi.
Odetchnęła głębiej, znów niezbyt pewna, czy czuje
ulgę, czy rozczarowanie. Masz manię wielkości, Brady,
zganiła się w duchu. Skąd jej w ogóle przyszło do głowy,
że pocałunek, który jej rozpalił zmysły, wywarł na nim
jakiekolwiek wrażenie?
- Wcale nie chodzi o ten pocałunek - stwierdził po
nownie Grant.
Czy musi to powtarzać, jakby chciał obnażyć jej głu
potę?
- W porządku. Przepraszam, że choćby przez chwilę
sobie wyobrażałam... - zaczęła.
- Chodzi o to - przerwał jej, raczej złowróżbnie - że
miałem wielką ochotę na więcej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Natychmiast pożałował swych słów, ale było już za
późno. Nie mógł ich przecież cofnąć.
Do diabła z tym wszystkim, zaklął w głębi ducha. Był
już znużony ukrywaniem tego, jak bardzo jej pragnie.
Dlaczego próbował to ukryć? Sam nie wiedział. Pracow
nicy już nieraz mu dokuczali i na pewno będą to robić
w przyszłości.
Przecież to najzupełniej naturalne. Można było wręcz
przewidzieć, że się tak stanie. Jeśli zdrowy, trzydzie-
stojednoletni facet mieszka na ranczu z dala od innych
domostw, a za towarzystwo ma stada bydła, konie, psa
i kilku pomocników, i nagle zamieszka pod jego dachem
taka wspaniała kobieta jak Mercy, to czego można się
spodziewać? Przecież jest wręcz pewne, że właśnie tak
się stanie. I po co to ukrywać?
Owszem, wszystko to prawda, tylko że kobieta, która
zamieszkała pod jego dachem, przyjechała tu, żeby dojść
do siebie po tragicznej śmierci drogiego przyjaciela. Jej
umysł nie działał teraz racjonalnie. Nie była w stanie do
konywać rozsądnych wyborów. Wykorzystywanie jej sła
bości byłoby godne pogardy.
Nie mówiąc już o tym, że mogłoby się źle skończyć,
pomyślał, trochę rozbawiony. Gdyby Kristina się dowie-
działa... Grant przekonał się już, że Fortune'owie to lu
dzie bardzo wybuchowi. Może nawet o morderczych
skłonnościach. Przypomniał sobie sprawę Jake'a i od ra
zu spoważniał.
Mercy tymczasem siedziała czerwona po uszy.
- Przepraszam - oznajmił sztywno Grant. - Nie
chciałem cię wprawić w zakłopotanie.
- Ja... Ale...
- Zapomnij o tym, co powiedziałem, dobrze?
Zagryzła wargę. Potem wojowniczo uniosła głowę, co
zwykle czyniła, kiedy stawała twarzą w twarz z trudnym
problemem. Nigdy zresztą nie próbowała unikać konfron
tacji, nawet jeśli chodziło o coś bardzo nieprzyjemnego.
- Dobrze, zapomnę o tym, jeśli nie mówiłeś poważ
nie.
Grant cofnął się lekko.
- Słucham?
- Mówiłeś prawdę?
- Mercy...
- To proste pytanie. Odpowiedz: tak albo nie. Czy
to była prawda?
- Byłaś tam przecież - odparował - więc jak ci się
wydaje?
- Sama nie wiem. Nie mam... zbyt wielkiego do
świadczenia w tych sprawach. Przynajmniej ostatnimi
czasy.
- O Boże - wymamrotał Grant.
- Miałeś ochotę na więcej?
- Do diabła, Mercy...
- Miałeś?
- Byłem strasznie napalony - warknął zniecierpli
wiony. - Czy to wystarczająca odpowiedź na twoje py
tanie?
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej.
- Chyba... chyba tak.
Odwróciła wzrok i zapatrzyła się w ogień. Grant za
stanawiał się, co też go podkusiło, żeby rozpalić w ko
minku. Odniósł wrażenie, że temperatura powietrza
w pokoju gwałtownie rośnie.
Mercy milczała. Siedziała i wpatrywała się w złociste
płomienie ognia. Nie reagowała nawet, gdy rozlegał się
trzask płonącego żywicznego drewna, przypominający
Grantowi wystrzał z pistoletu. Ale ona na pewno odróż
niała trzask drewna od wystrzału, równie łatwo jak on
odróżniał wycie Ryzykanta od wycia kojota.
Nadal nic nie mówiła. O czym, u diabła, rozmyślała?
Sprawiła, że przyznał się do czegoś tak osobistego, a te
raz milczy?
- I to wszystko? - Nie mógł się dłużej powstrzymać,
chociaż bardzo się starał udawać obojętność. - Zadajesz
mi takie pytanie, a potem nie reagujesz na odpowiedź?
Zwróciła ku niemu głowę. Policzki miała lekko za
różowione, ale przyczyną tego mogło być ciepło bijące
z kominka.
- Chciałam się tylko dowiedzieć, czy...
- Czy co?
Spuściła wzrok. Domyślił się, że rumieniec na jej po
liczkach nie był jednak wywołany żarem ognia.
- Czy tylko ja... się tak czułam.
Grant ze świstem wciągnął powietrze.
- Ty... też miałaś ochotę na więcej?
Zdała sobie sprawę, że spuściła głowę jak pensjonarka,
i szybko podniosła na niego wzrok. Grant jeszcze raz
musiał przyznać, że tej dziewczynie nie brakuje odwagi.
Nic dziwnego, że jest taka dobra w swej pracy.
- Trochę mnie to przeraża, ale tak. Miałam ochotę
na więcej.
- Mercy... - zaczął, ale zaraz urwał, słysząc, że drży
mu głos. Reakcja jego ciała na to proste wyznanie Mercy
była bardzo szybka i gwałtowna. Musiał się skoncentro
wać, żeby nie dać się ponieść impulsowi. Mercy jednak
nie dała mu na to szans. Spojrzała na niego tymi swoimi
wielkimi, zielonymi oczami, a on w jednej chwili cał
kowicie w nich przepadł. A kiedy się ku niej pochylił,
wyciągnęła w jego stronę ramiona.
Przedtem wmawiał sobie, że to z powodu długich
miesięcy celibatu jej pocałunki wydawały mu się takie
słodkie i gorące. Przecież nie mogły być aż tak zniewa
lające, musiała zadziałać jego wyobraźnia.
Chyba się jednak mylił. Mercy wargi miała tak mięk
kie i słodkie, jak zapamiętał. Przy ogniu, który zapłonął
w jego sercu, ogień płonący w kominku wydawał się sła
bą iskierką.
Całował ją długo i gorąco, a ona przyjęła to z ra
dością. Jedną rękę położyła mu na karku, druga wsunęła
w jego włosy. Czuł jej dotyk, jakby wszystkie zakończe
nia nerwowe na jego skórze nagle się obudziły. Gdy Mer
cy jęknęła cicho, po plecach przebiegł mu dreszcz i za
pragnął mieć ją natychmiast.
Próbował się odsunąć, wiedząc, że za chwilę utraci
nad sobą kontrolę. Mercy powstrzymała go, obejmując
go mocniej za szyję i przyciskając się do niego całym
ciałem. Powiodła czubkiem języka po zarysie jego ust,
i usłyszała w odpowiedzi cichy pomruk rozkoszy. Po
traktowała to jako zachętę i przesunęła językiem do kra
wędzi jego zębów. Zamarł bez ruchu, przerażony, że jeśli
wykaże większy zapał, Mercy się wystraszy. Delikatnie
dotknął językiem jej języka i szybko się wycofał. Zro
zumiała go i jakby tylko na to czekała, wpiła się w jego
usta.
Ośmielony jej zachowaniem ujął jej głowę i unieru
chomił, całując ją coraz mocniej. Po chwili stracili rów
nowagę i osunęli się na kanapę. Czując Mercy trochę pod
sobą, trochę obok siebie, Grant nie mógł się powstrzymać;
wsunął rękę pod jej plecy i przycisnął do siebie.
Wbiła palce w mięśnie jego ramion z siłą, która go
zadziwiła. Mercy nie odpychała go jednak, lecz przycią
gała ku sobie. Gdy delikatnie chwyciła zębami jego dolną
wargę, drgnął mimowolnie i przywarł do niej biodrami,
pozwalając jej wyczuć swą naprężoną męskość. Nie wie
dział, czy kręciło mu się w głowie z powodu pocałunku,
czy dlatego, że przestał oddychać. Właściwie wyszło na
to samo. Niechętnie odsunął się i przez długą chwilę pa
trzył w jej rozszerzone oczy. Nie widział jeszcze tak zdu
mionego spojrzenia. Napawało go to uczuciami, których
nigdy dotychczas nie doznawał.
Po raz pierwszy Mercy była przy nim tak bezbronna,
tak zauroczona. Marzył o tym, żeby tak wyglądała za
wsze, by pozbyła się smutku, bólu, dręczących wspo
mnień.
Boże, co on najlepszego robił? Przecież przyjechała tu,
by odzyskać spokój, dojść do siebie, a potem wrócić i na
nowo przeżyć koszmar. Kiedy zabójca Nicka zostanie zła
pany, będzie musiała zeznawać przed sądem, opowiadać
o śmierci człowieka, którego kochała i szanowała.
Wytężył resztę woli i usiadł. Jego ciało przebiegł
dreszcz, jakby w proteście przed takim obrotem spraw.
Zacisnął zęby, desperacko walcząc z ogarniającym go
przypływem żądzy, której siły nie przewidywał w naj
śmielszych snach.
- Grant? - Wypowiedziała to słowo ostrożnie i cicho,
z delikatną nutą urazy, której nie mógł nie usłyszeć.
- Mercy, posłuchaj... - Zamilkł, żeby zaczerpnąć po
wietrza. - Musimy przestać. Jesteś jeszcze... trochę wy
trącona z równowagi, po tym, jak Nick...
Usiadła, oddychając równie ciężko i urywanie jak on,
i spojrzała na niego. Zauważył, że jej rozchylone usta
są nabrzmiałe.
- Tak, wiem - odrzekła po namyśle.
- Więc lepiej przestańmy, dopóki... jeszcze mogę.
- Ale przecież to nie ma nic wspólnego z moim sta
nem ducha.
- Ależ ma. To jest podobno reguła, że jeśli ktoś bli
ski... umiera, to instynkt nas popycha do...
- Seks jako afirmacja życia? O to ci chodzi?
Skrzywił się lekko.
- To brzmi... tak zimno, ale... tak, właśnie o to mi
chodzi.
Wstała i wyprostowała się. Zadziwiające, że mimo
drobnej postury potrafiła emanować godnością i powagą.
- Moim zdaniem nie doceniasz siebie i swojego
wpływu na kobiety, Grant. Prawdę powiedziawszy, rzad
ko się z tym spotykam. I doceniam twój wysiłek, żeby
zachować się... szlachetnie. Bo tak chyba trzeba to na
zwać. Kiedy tu przyjechałam, byłam w podłym stanie.
Ale to się już zmieniło. Odnalazłam spokój. I przez chwi
lę mi się wydawało, że znalazłam coś więcej.
- Wcale nie jestem szlachetny - odparł szorstko.
Ciekawe, dlaczego właśnie to słowo rozdrażniło go
najbardziej? Pewnie dlatego, że w tej chwili wcale nie
czuł się szlachetny, ale za to bardzo sfrustrowany. I to
z własnej winy, ponieważ usłuchał głosu sumienia, które
nie chciało mu pozwolić na wykorzystanie bezbronnej
kobiety.
- Rozumiem cię. Naprawdę. Ale czy rzeczywiście są
dzisz, że chciałam tego tylko z powodu śmierci Nicka?
Żeby udowodnić sobie samej, że jeszcze żyję? Jeśli tak
sądzisz, to nie doceniasz mnie. Tu nie chodzi o afirmację
życia ani o poczucie winy osoby ocalonej od śmierci,
ani o inną modną formułkę z dziedziny psychologii dla
każdego.
- Mercy...
- Nie jestem już dzieckiem, które poza tobą świata
nie widzi. Chodzi tu o prosty fakt, że budzisz we mnie
uczucia, jakich nie obudził jeszcze żaden mężczyzna.
W dodatku sam przyznałeś... że dzieje się to z wzajem
nością. To wszystko, o co tu chodzi.
Opuściła pokój sztywno wyprostowana, z uniesioną
wysoko głową. Przyszło mu na myśl, że jego dzisiejsze
poświęcenie wyrządziło więcej złego niż dobrego. Cza-
sami żałował, że matka wychowała go na tak uczciwego,
prostolinijnego człowieka. Nie potrafił postępować jak
wielu innych mężczyzn: brać to, co samo wpada im w rę
ce, nie zastanawiać się, czy robią dobrze, czy źle, i nie
liczyć się z cudzymi uczuciami.
Barbara Jackson McClure Fortune wywarła jednak
wielki wpływ na jego życie - chociaż odkąd skończył
cztery lata, nie była w nim obecna stale. A może właśnie
dlatego jej wpływ był taki silny? Jako dziecko spędzał
z nią mało czasu, więc bardzo chciał jej udowodnić, że
jest synem, jakiego sobie wymarzyła. Gdy zrozumiał, że
te wysiłki nie odbudują jego rodziny, było za późno. Jego
osobowość była już ukształtowana.
Bezwładnie odrzucił głowę w tył, na oparcie kanapy
i westchnął z niesmakiem. Jego pobudzone ciało jeszcze
się całkiem nie wyciszyło.
Usłyszał krótkie szczeknięcie i zobaczył, że Ryzykant
się obudził. Pies wstał i patrzył na niego z wyraźnym
politowaniem. Kiedy tylko spostrzegł, że przyciągnął
uwagę swego pana, podszedł do drzwi.
- Dłużej tego nie zniesiesz, co? - wymamrotał Grant
i wypuścił psa z domu. - Nie możesz wytrzymać ze mną
w jednym pomieszczeniu, tak?
Pies obejrzał się na niego, ale nawet nie szczeknął,
jakby powstrzymywał się od komentowania poczynań
swego pana, i wybiegł w mrok. Grant zamknął drzwi.
Ryzykant na pewno jak zwykle poszedł spać do stajni.
Nie był psem domowym, zaczął wpadać z krótkimi wi
zytami dopiero od czasu przyjazdu Mercy.
Oczarowała wszystkich: jego psa, konia, pracowni-
ków. Nie można powiedzieć, że zrobiła to bez wysiłku
- pracowała na ranczu bardzo ciężko - ale z pewnością
udało jej się tego dokonać niespodziewanie szybko.
A co zrobiła z nim? Grant nie potrafił znaleźć żadnego
określenia. Może nie było na to odpowiedniego słowa?
Upłynęło dużo czasu, zanim wreszcie poszedł na górę,
do sypialni.
- Bardzo udana Wigilia - wymamrotał przez zaciś
nięte zęby, mijając drzwi pokoju Mercy. Gdyby nie to,
że nadal był rozpalony do białości, pewnie zacząłby się
nad sobą użalać.
Nie spodziewała się, że po tak namiętnym pocałunku
w ogóle zaśnie, więc tym bardziej była zaskoczona, kiedy
obudziło ją donośne szczekanie. Nieraz już słyszała
szczekającego Ryzykanta, kiedy zaganiał do stada krną
brną sztukę bydła, odpowiadał na gwizd lub ostrzegał,
że nieprzyjazna istota wtargnęła na jego teren lub że
u bramy stoi jakiś gość. Tonem i natężeniem głosu po
trafił przekazać zadziwiająco wiele informacji. Mercy na
uczyła się je odczytywać, ale nigdy nie słyszała Ryzy
kanta szczekającego w ten szczególny sposób. Pies za
wiadamiał, że stało się coś złego i wymagającego ich
natychmiastowej interwencji.
Poczuła, że po plecach przebiegają jej ciarki. Bez wa
hania wyskoczyła z łóżka, pośpiesznie się ubrała i wcią
gając buty, w podskokach pobiegła do drzwi. Usłyszała
inne kroki na schodach i wiedziała, że Grant też usłyszał
wezwanie Ryzykanta.
Gdy zeszła na dół, on był już na zewnątrz. Zobaczyła,
że biegnie za Ryzykantem przez podwórko. Pies prowa
dził swego pana do stajni.
Mercy starannie zamknęła za sobą drzwi i podążyła
za nimi. Serce w niej zadrżało, gdy spostrzegła, że Grant
z psem minęli główną stajnię i pobiegli do mniejszej,
gdzie trzymano klacze.
Jeszcze zanim tam dotarła, odgadła, że chodzi o taran-
towatą Lady. Weszła do stajni i zobaczyła Ryzykanta sie
dzącego przed boksem klaczy. Grant właśnie otwierał drzwi,
chwyciwszy po drodze latarnię zasilaną baterią elektryczną.
Podbiegła bliżej i usłyszała chrapliwy koński oddech.
Piękna, łaciata klacz leżała na boku, a jej wzdęty
brzuch wydawał się jeszcze większy. Była mokra od potu.
Na widok nowo przybyłych szarpnęła się nerwowo, lecz
była tak wyczerpana, że opadła bezwładnie i patrzyła na
nich udręczonym wzrokiem. W Mercy coś zacisnęło się
boleśnie. Grant obejrzał Lady, położył rękę na jej brzuchu
i przemówił do niej łagodnie:
- Spokojnie, mała. Wszystko będzie dobrze. Ten twój
maluch trochę się pośpieszył. Będziesz miała gwiazdkowe
dziecko. Spokojnie, spokojnie.
Jego głos brzmiał czule i kojąco, a klacz, jakby go
rozumiejąc, nie zareagowała nerwowo na jego dotyk.
Mercy wiedziała, że za wcześnie na poród. Walt jej wy
tłumaczył, że ranczerzy zawsze się starają, żeby źrebięta
przychodziły na świat tuż po Nowym Roku, ze względu
na ich późniejszą karierę w hodowli i sukcesy, na przy
kład na torze wyścigowym.
- Czy będziesz miał kłopoty dlatego, że źrebię urodzi
się za wcześnie? - zapytała.
Spojrzał na nią i oczy mu się trochę rozszerzyły. Do
piero wtedy Mercy zdała sobie sprawę, że nie związała
włosów i nie zdążyła włożyć stanika. Grant nie skomen
tował tego, tylko odpowiedział na jej pytanie:
- Nie o to chodzi. Lekarz wyznaczył poród na połowę
stycznia, więc to tylko trzy tygodnie za wcześnie. Prob
lem polega na czym innym.
- Na czym?
- Zwykle klacze rodzą źrebięta w ciągu pół godziny
od odejścia wód płodowych. Lady ostatnio ten etap zajął
piętnaście minut. Teraz wygląda mi na to, że leży tak
już dłuższy czas. Jeśli źrebię zaczęło się wysuwać, zanim
sprawy przybrały zły obrót, i utknęło w drogach rod
nych, to istnieje niebezpieczeństwo, że zaplątało się
w pępowinę i nie przeżyje.
Mercy poczuła, że serce podchodzi jej do gardła.
- Chcesz, żebym kogoś wezwała? Może weterynarza?
Grant ponuro pokręcił głową.
- Dotarcie tutaj zajęłoby doktorowi Watsonowi dwie
godziny, jeśli w ogóle byśmy go znaleźli. Przecież to
Wigilia. Źrebakowi nie zostało tyle czasu. Lady też jest
u kresu sił.
Mercy przeraziła się. Polubiła łagodną, urodziwą
klacz, często karmiła ją marchewką i jabłkami.
- Ale przeżyje, prawda? '
- Zrobię wszystko, żeby przeżyła - zapewnił Grant.
- Jak mogę ci pomóc?
Zerknął na nią z wahaniem.
- Posterunkowa Brady, czy zdarzyło się pani odbierać
poród?
- Raz.
- Wobec tego proszę się przygotować do drugiego razu.
Jeśli chciał ją przestraszyć, to nie udało mu się.
- Czy będziesz potrzebował gorącej wody, jak to
zwykle pokazują w filmach? - zapytała spokojnie.
Uśmiechnął się lekko.
- Oczywiście.
- W takim razie pójdę po wodę do domu.
Jego uśmiech się poszerzył.
- Gorąca woda jest na miejscu. Z tego kranu leci nie
mal wrzątek. Zaraz się umyję. Właśnie po to zainstalo
waliśmy tutaj małą termę i zlew.
- Aha. - Również się uśmiechnęła. - Bardzo dobry
pomysł.
- To zasługa Walta. Swoim klaczom chciał zapewnić
wszelkie wygody. Przed wyjazdem włączył termę, a już
kilka dni temu przeniósł Lady do boksu dla źrebiących
się klaczy. Chyba podejrzewał, że wytnie nam taki numer.
Rzeczywiście, boks Lady był obszerniejszy od innych.
Nie było tu żłobu z sianem, zapewne ze względu na bez
pieczeństwo zwierzęcia.
- Szkoda, że go tu nie ma. Lepiej by ci pomógł -
zauważyła Mercy.
- Dasz sobie radę - zapewnił Grant i wydał jej ciąg
poleceń. Mercy nie protestowała. - Wyjmij z szafki na
narzędzia taką niebieską skrzynkę i czyste ręczniki. Przy
suń tu ten mały piecyk i włącz do kontaktu przy
drzwiach. Muszę na nim ogrzać ręczniki. Jest dość chłod
no, trzeba będzie osuszyć źrebię. I przynieś z drugiej staj
ni dodatkową lampę, dobrze? Górne oświetlenie w ko-
rytarzu nie wystarczy. Nie chciałbym jej zrobić krzywdy
z powodu słabego światła.
- Dobrze.
Najpierw przyniosła skrzynkę, piecyk i ręczniki, po
tem pobiegła do drugiej stajni. Na jej widok Joker zarżał
radośnie, ale tylko w przelocie poklepała go po szyi. Kie
dy wychodziła z lampą, zaprotestował, ale uciszyła go
stanowczo.
- Cicho bądź. Lady właśnie stara się urodzić twoje
dziecko, więc mógłbyś przynajmniej nie hałasować.
Mówiła to w biegu, ale ku jej zdziwieniu ogier rzeczy
wiście zamilkł. A może już nie powinna się temu dziwić?
Gdy wróciła do boksu, Grant klęczał przy Lady. Zdjął
grubą kurtkę, a na skraju rękawów koszulki dostrzegła
mokre plamy, więc domyśliła się, że już umył ręce, i to
aż powyżej łokci.
- Postaw tu lampę i włącz ją - polecił. Usłuchała go
i w boksie zrobiła się jaśniej. - Muszę sprawdzić, co się
tam w środku dzieje. Módl się, żebym nie wyczuł tylnych
nóg źrebaka.
- Co by to znaczyło?
- To by znaczyło, że mamy problem, z którym mogę
sobie nie poradzić. Spróbuj ją uspokoić, dobrze? Jest
zmęczona, ale może spróbować mnie kopnąć, bo to, co
za chwilę zrobię, nie będzie dla niej przyjemne.
Ukląkł za koniem. Mercy zrozumiała, w jaki sposób
miał zamiar sprawdzić ułożenie źrebaka, i skrzywiła się
boleśnie.
- Ja na pewno bym cię kopnęła - wymamrotała pod
nosem i przyklękła przy łbie klaczy. Nie była pewna, co
robić, więc po prostu zaczęła gładzić mokrą od potu szyję
Lady i przemawiać do niej tak jak do Jokera - piesz
czotliwie, spokojnie, kojąco.
- Tak, tak, wiem, że to mężczyzna, więc co on tam
może wiedzieć o takich sprawach. Ale on chce ci pomóc.
Tobie i twojemu maleństwu. Wszystko będzie dobrze.
Wytrzymaj jeszcze trochę...
Wydawało jej się, że to wszystko trwa całą wieczność.
Nie mogła patrzeć na to, co robił Grant. Klacz raz się
szarpnęła i Mercy usłyszała, jak Grant zaklął. Nawet jeśli
dosięgło go końskie kopyto, nie odsunął się, tylko nadal
robił swoje.
Mercy usłyszała w końcu pełne zadowolenia sapnię
cie. Jeszcze raz poklepała klacz po szyi i podniosła
wzrok. Grant z wesołą miną wycierał ramię.
- No, teraz wszystko zależy od Lady.
- Co stwierdziłeś?
- To tylko zagięta przednia noga. Ułożyłem ją we
właściwej pozycji i wszystko powinno już pójść gładko.
- Zgasił jedną latarnię, wstał i zgasił drugą. Kiedy spoj
rzała na niego pytająco, wyjaśnił: - Źrebięciu takie ostre
światło by przeszkadzało.
Jeszcze zanim wypowiedział te słowa, coś się zaczęło
dziać. Czując, że jej wysiłki nie idą na marne, klacz na
brała wigoru. Po chwili na zewnątrz ukazał się spowity
błoną kształt. Mercy wstrzymała oddech. Nie było to
piękne ani higieniczne, ale i tak wiedziała, że patrzy na
cud. Już po chwili na słomie leżało małe stworzenie, zło
żone w głównej mierze z nóg. Było lustrzanym odbiciem
swego ojca.
Grant poruszał się szybko, ale nie gwałtownie, by nie
przestraszyć zmęczonej matki ani noworodka. Ogrzanymi
na piecyku ręcznikami osuszył źrebię. Dotykał zwierzęcia
delikatnie, niemal czule. Odciął pępowinę, a potem uło
żył maleństwo przy głowie klaczy, która mimo wyczer
pania uważnie je obwąchała.
- Spokojnie, mamusiu - wyszeptał Grant. - Có
reczka jest cała i zdrowa. Obie potrzebujecie odpoczyn
ku. Macie za sobą ciężkie chwile.
- A więc to ona? - zapytała cicho Mercy. W słabym
świetle nie mogła rozróżnić płci źrebięcia.
Zerknął na nią z uśmiechem.
- Owszem. To będzie najpiękniejsza klaczka w całym
stadzie. Zgrabna jak matka, umaszczona tak oryginalnie
jak ojciec.
Mercy poczuła się niewypowiedzianie szczęśliwa.
Trochę ją zawstydzała taka gwałtowna reakcja na widok
cudu narodzin i pojawienia się nowego życia. Ten cykl
powtarza się nieprzerwanie. Zycie, śmierć, życie...
I nagle zrozumiała, że zaczyna odzyskiwać równowa
gę. Na pewno nigdy nie zapomni Nicka, nie przestanie
odczuwać pustki, jaką po sobie zostawił, ale będzie żyła
pełnią życia. Kiedyś znów odnajdzie radość. Jej równo
waga jest być może jeszcze niepewna, tak jak tego
źrebięcia, ale wkrótce okrzepnie. Tego życzyłby sobie
Nick.
Oszołomiona tym odkryciem, patrzyła w milczeniu na
scenę w boksie. Myślała, że to już koniec emocji, ale
bardzo się myliła. Okazało się, że jest jeszcze wiele pracy
do zrobienia. Grant sprawnie wyczyścił podłogę boksu,
pozbył się łożyska i napoił klacz letnią wodą. Potem rzu
cił jej garść siana. Wszystko to zajęło mu trochę czasu,
więc kiedy skończył, Lady zdążyła już wstać. Ten widok
sprawił mu wyraźną ulgę. Nie przerwał jednak pracy, tyl
ko umył wymię klaczy, by przygotować ją do karmienia
nowego potomka.
W końcu wyszedł z boksu i zamknął drzwi, oznaj
miając, że najlepszą rzeczą dla matki i jej dziecka będzie
teraz spokój i cisza. Został jednak w stajni i spoza boksu
obserwował zwierzęta. Po jego minie Mercy poznała, że
nadal trochę się niepokoi o ich zdrowie. Czas płynął. Od
porodu upłynęła już co najmniej godzina.
Ryzykant, który dotąd siedział cicho na uboczu, pod
szedł i usiadł u ich stóp.
- Dobry piesek - powiedział Grant i podrapał go za
uchem, nie spuszczając wzroku z klaczy i źrebięcia.
- Więcej niż dobry. - Mercy przykucnęła przy ow
czarku i spojrzała mu w kolorowe oczy. - Spisałeś się
wspaniale.
Ryzykant zaskomlał cicho, jakby wiedział, że głośne
szczekanie jest teraz niepożądane. Był to jednak bez wąt
pienia dźwięk przyjazny, więc Mercy pogłaskała go po
łbie. Pozwolił jej na to, więc chyba nawet on zrozumiał,
że chwila jest wyjątkowa.
- Mercy...
Wyprostowała się. Grant nie patrzył na nią, lecz na
konie. Miał tak zadowoloną minę, że podążyła za jego
wzrokiem. Źrebię stało, szeroko rozsunąwszy kopyta, ko
łysząc się niezdarnie na patykowatych nogach. Z trud
nością, ale jednak stało.
Nagle bezwładnie osunęło się na ziemię. Mercy jęk
nęła z rozpaczą, ale Grant położył jej rękę na ramieniu,
dodając otuchy. W tej samej chwili klaczka znów się pod
niosła i tym razem już nie upadła.
- Dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Była po
prostu zmęczona wydobywaniem się na świat. Chyba
wszystko jest w porządku. Jeśli jeszcze znajdzie jedze
nie...
Źrebię wykonało kilka nieudanych prób, ale zachęcane
cichym rżeniem matki, w końcu znalazło drogę do źródła
mleka i zaczęło ssać. Ostatnia przeszkoda została poko
nana. Mercy poczuła, jak z Granta opada napięcie.
Zerknęła na jego twarz. Uśmiechał się łagodnym, peł
nym zadowolenia uśmiechem. Ten widok sprawił, że coś
jej w środku zadrżało. Dwanaście lat temu powiedziała
Kristinie, że podoba jej się uroda Granta, ale także jego
charakter. Przyjaciółka jej wtedy nie uwierzyła, ale Mercy
już wtedy wiedziała, że Grant jest bardzo dobrym czło
wiekiem.
Gdy teraz na nią spojrzał, coś w wyrazie jej twarzy
przykuło jego uwagę. Zrobił nieco zdziwioną minę. Nagle
Mercy gwałtownie się odwróciła i wybiegła ze stajni.
Chciała ukryć łzy, które zaczęły spływać po jej policz
kach.
To była najpiękniejsza Wigilia, jaka jej się w życiu
przydarzyła.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Zostało jeszcze trochę tego owocowego napoju?
Pytanie dobiegło z salonu. Nie zdziwiła się, że Grant
wcale nie był zmęczony, mimo przeżyć tej nocy. Ona
również nie była śpiąca, jakby cud życia, który zdarzył
się na jej oczach, dodał jej sił.
- Właśnie go podgrzewam! - zawołała i dodała za
czepnie: - Widzę, że rzeczywiście lubisz moczyć się dłu
go pod prysznicem. Już się bałam, że będę musiała tam
wejść i sprawdzić, czy jeszcze żyjesz.
- Szkoda, że tego nie zrobiłaś.
Jego głos brzmiał zmysłowo i sugestywnie - i rozległ
się tuż za nią. Mercy podskoczyła zaskoczona. Znowu
udało mu się podejść do niej niepostrzeżenie. Naj
wyraźniej straciła zawodową czujność. Pewnie jest tu
zbyt odprężona i rozluźniona.
Odwróciła się i wszystkie myśli natychmiast wylecia
ły jej z głowy.
Grant stał tuż obok niej, ubrany jedynie w dżinsy. Na
jego szyi wisiał ręcznik, włosy miał nadal mokre, gładko
zaczesane do tyłu, co podkreślało zdecydowany zarys je
go szczęki. Był boso, co trochę tłumaczyło, dlaczego nie
usłyszała jego kroków. Nic jednak nie mogło wytłuma
czyć bicia jej serca i zachłanności, z jaką wpatrywała się
w jego umięśnione ramiona. Może jedynie to, że Grant
był jedynym mężczyzną, który naprawdę ją poruszał, te
raz i przed laty.
„Szkoda, że tego nie zrobiłaś"...
Te wypowiedziane cicho słowa odbiły się echem w jej
głowie, przywołując zapierające dech w piersi obrazy.
A Grant, jakby czytał w jej myślach, podszedł bliżej
i przyparł ją do kuchennej szafki.
- Mogłaś do mnie dołączyć - powiedział jeszcze bar
dziej prowokacyjnie.
Głośno wciągnęła powietrze. Wiedziała, że wpatruje
się w niego rozszerzonymi oczami, ale nic nie mogła na
to poradzić. Dotychczas jej się to nie zdarzało, ale teraz
wyobraźnia podsuwała jej bardzo wyraźne i zmysłowe
obrazy jej samej wchodzącej pod prysznic, gdzie czekał
Grant. Wyobrażała sobie wodę spływającą po jego ciele,
śliską skórę pod swoimi dłońmi...
Zacisnęła ręce, aż paznokcie wbiły się w skórę, jakby
chciała się powstrzymać przed dotknięciem Granta. Miała
wielką ochotę położyć dłonie na jego piersi, która znaj
dowała się tak blisko, że czuła bijące od niej ciepło. Ale
przecież ostatnim razem odsunął się od niej i nie wie
działa, czy jeszcze raz zniosłaby takie rozczarowanie.
- Patrz tak na mnie, a za chwilę wrócimy do tego,
co zaczęliśmy wczoraj - powiedział zmienionym głosem.
- Ale... - Zabrakło jej tchu.
- Zmieniłaś zdanie, Mercy? - zapytał lekko zdyszanym
głosem.
Gdyby potwierdziła, wszystko urwałoby się natych
miast. Takie przekonanie zakiełkowało w głębi jej duszy.
Kiedyś wierzyła we własną odwagę, w tej chwili nie była
już jej taka pewna. Nigdy jednak nie straciła wiary w ho
nor Granta. Nigdy nie narzucałby się żadnej kobiecie ani
nie uwiódł niezdecydowanej, chociaż dobrze wiedział, że
wystarczyłby jeden pocałunek...
Jednak gdyby oznajmiła, że zmieniła zdanie, skłama
łaby.
- Ale to ty się wycofałeś - przypomniała mu i trochę
się przestraszyła. Co też ona wyprawia? Powinna przecież
uciec do swojej sypialni i zamknąć za sobą drzwi. Cho
ciaż żadne drzwi nie były na tyle mocne, by odciąć ją
od uczuć do tego człowieka.
- Wycofałem się, ponieważ wydawało mi się, że kie
rują nami niewłaściwe pobudki. Ty chciałaś... dokonać
afirmacji życia na przekór śmierci. Bałem się, że potem
będziesz żałować.
- W takim razie dlaczego...
- Ponieważ teraz wydaje mi się, że chcesz cieszyć
się nowym życiem - powiedział głosem, od którego prze
biegł ją dreszcz.
Gdy ją przytulił, zadrżała, choć wcale nie było jej
zimno.
- W stajni widziałem twoją twarz, Mercy - powie
dział. - Poczułaś, że zdarzył się cud, prawda? Nowe życie
zastąpiło stare, nieprzerwany krąg... Nieważne, czy cho
dzi o ludzi, czy zwierzęta. Wygląda to tak samo. Zycie
toczy się dalej. I ty będziesz dalej żyła. Dzisiaj zdałaś
sobie z tego sprawę, prawda?
O dziwo, jego spostrzegawczość wcale jej nie zasko
czyła.
- Tak - potwierdziła cicho. - Nigdy nie przestanie
mi brakować Nicka, ale będę żyła dalej. Jestem mu to
winna. Zycie jest tego warte.
- Nie tylko będziesz żyła dalej. Znajdziesz również
szczęście. Wrócisz do pracy, będziesz czerpać z niej za
dowolenie. Czas uleczy rany. Owszem, zostanie blizna,
ale ból już nigdy nie będzie taki silny.
- Pragnę cieszyć się życiem... - powtórzyła szep
tem.
- Tak. I trudno o lepszy powód do...
Wiedziała, że zaraz ją pocałuje. Jej ciało zareagowało
błyskawicznie, jakby od lat czekało na ten pocałunek.
Jednocześnie czuła, że wszystkie fantazje zadurzonej na
stolatki nie były nawet bladym cieniem rzeczywistości.
Nic nie mogło jej przygotować na jego bliskość, dotyk
jego ust i języka.
Nie podejrzewała nawet, że coś takiego jest możliwe.
Sądziła, że zna swoje ciało i jego reakcje, przecież starała
się utrzymać je w jak najlepszej kondycji, wystawiała je
na próby, poddawała stresom, psychicznym i fizycznym.
Myślała, że zna granice swoich doznań.
Kiedy Grant ją pocałował, przekonała się, że nie ma
takich granic. Z cichym pomrukiem otoczył ją ramionami
i przyciągnął do nagiej piersi. Westchnęła głęboko, czu
jąc jego twarde mięśnie i rozgrzaną skórę. Uniosła ręce,
by go dotknąć. Nigdy jeszcze niczego tak nie pragnęła.
Jej palce przesunęły się po skórze, dotknęły sutek. Usły
szała, jak Grant spazmatycznie łapie oddech. Chociaż nie
starał się tego ukrywać, dopiero po chwili zdała sobie
sprawę, że wyczuła jego naprężoną męskość. Przywarła
do niego ciaśniej, a Grant zesztywniał i zdusił w sobie
jęk. Sprawiło jej to dziwną przyjemność. Doceniła swą
kobiecą władzę, która nawet silnego mężczyznę może
obezwładnić.
Grant przerwał pocałunek i przez chwilę patrzył na
nią wzrokiem, od którego zrobiło jej się gorąco.
- Grant... - wyszeptała.
- Jeśli mamy przestać, to teraz - mruknął, oddycha
jąc ciężko. - Potem może być za późno.
Miała tylko jedną, dręczącą wątpliwość.
- Nadal jestem dziewczyną z miasta - szepnęła. -
A ty przecież takich nie lubisz.
- Wiem. I wiem, że wrócisz do miasta. Ale nieważne,
gdzie się wychowałaś, jesteś prawdziwym brylantem.
Czystym, jasnym i bez skazy. - Niezupełnie się z tym
zgadzała, ale teraz nie zamierzała protestować. - Rzadko
mężczyzna ma okazję dotykać takiego klejnotu - ciągnął.
- Ale kiedy mu się to przydarzy... nic innego nie ma
znaczenia.
Pocałował ją znowu, gorąco i namiętnie, aż poczuła
ten pocałunek wszystkimi zmysłami. Była tym tak po
chłonięta, że nawet nie zauważyła, kiedy wziął ją na ręce
i wyniósł z kuchni. Zdała sobie z tego sprawę dopiero
w drzwiach na korytarz.
- Grant?
Spojrzał na nią tak, jakby się bał, że zmieniła zdanie
i jakby się zastanawiał, czy nie zamknąć jej ust poca
łunkiem, zanim mu to powie. Po chwili jednak zapytał
tylko:
- Co?
- Ja... ja niczego nie stosuję... To znaczy, chodzi mi
o pigułkę...
Chwilę trwało, zanim ta wiadomość do niego dotarła.
Potem usta lekko mu zadrgały.
- Mam coś. - Zamrugała oczami, ale on tylko uśmie
chnął się z wesołym błyskiem w oku. - Rita mnie kiedyś
poprosiła, żebym wytłumaczył Chipperowi, co to jest pre
zerwatywa. Nie przypuszczałem, że te pomoce naukowe
przydadzą się mnie samemu.
Mercy zachichotała. I słysząc to, bardzo się zdziwiła.
Nie należała do kobiet, które chichoczą. Grant również
miał zdziwioną minę, ale potem znów się uśmiechnął
i pocałował ją. Teraz była w stanie wydusić z siebie tyl
ko jedno:
- Pośpiesz się.
Słysząc napięcie w jej głosie, Grant poczuł rozpala
jący się w nim żar. Posłuchał jej bez sprzeciwu i ruszył
na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Na piętrze zatrzymał się jak wryty przed drzwiami
jej sypialni.
- Idziemy do ciebie czy do mnie?
Mercy lekko się poruszyła i podniosła na niego wzrok.
- A czy to ma znaczenie?
- Chyba tak - odparł trochę niepewnie. - Jeszcze
nigdy... tego tutaj nie robiłem. - Uśmiechnął się nieco
ironicznie. - W ogóle dawno tego nie robiłem. Już niemal
nie pamiętam...
- Podobnie jest ze mną - wyszeptała w odpowiedzi.
Jego słowa sprawiły jej niewiarygodną przyjemność.
„Jeszcze nigdy tego tutaj nie robiłem". Proste wyzna-
nie, ale dzięki niemu poczuła się wyjątkowa. I naprawdę
pożądana, pożądaniem głębszym niż fizyczna potrzeba,
którą oboje odczuwali. Może było to niemądre, ale tak
właśnie to odbierała.
- Chodźmy do ciebie - zadecydowała nagle.
Wziął głęboki oddech; poczuła, jak jego pierś unosi
się i opada. Na chwilę zamknął oczy i przełknął ślinę.
Potem spojrzał na nią i krótko skinął głową. Nic nie mó
wił, lecz jego twarz wyrażała burzę uczuć.
- To dobra decyzja? - zapytała, nagle trochę zdener
wowana.
- Tak - odparł cicho. - Chcę cię mieć w swoim łóż
ku. Jeśli to zabrzmiało gruboskórnie, to bardzo cię prze
praszam.
- Nie przepraszaj - szepnęła, choć brakowało jej od
dechu.
Ruszył w głąb korytarza, nadal niosąc ją w ramio
nach, jakby ważyła nie więcej niż nowo narodzony
źrebak.
Czyżby się bał, że uważa go za gbura? Nie zapomniał
chyba, że była świadkiem, z jaką delikatnością i wyczu
ciem zajmował się maleństwem Lady, jak uspokajał zde
nerwowaną, wyczerpaną klacz. Czy nie zdawał sobie
sprawy, że ukazał jej dzisiaj swoje prawdziwe oblicze?
Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Grant pchnął
drzwi stopą i wniósł ją do sypialni. Nigdy jeszcze tu nie
była, tylko kilka razy zerknęła do środka przez uchylone
drzwi. Wiedziała, że pokój jest urządzony „po męsku".
Stały tu solidne, ciężkie meble, utrzymane w ciemnych
barwach. Pościel leżała odrzucona na bok łóżka, tak jak
ją zostawił, kiedy zerwał się z posłania, zaalarmowany
szczekaniem Ryzykanta. W nogach łóżka leżała koszula,
a na komodzie zegarek i grzebień. Na nocnym stoliku
stało kilka książek, na których widok Mercy się uśmie
chnęła. Zdaniem niektórych Grant „marnował się" na ran-
czu, a przecież nigdy nie przestał pracować nad swoim
bystrym umysłem.
Postawił ją przy łóżku, pozwalając jej zsunąć się po
swoim ciele, jakby chciał ją wyczuć całym sobą. Gdy
zadrżała, oczy mu się rozjarzyły. Jeszcze nigdy nie wi
działa w nich takiego ognia.
Jeszcze raz ją pocałował, mocno i zachłannie, jakby
była pierwszym haustem wiosennego powietrza po
mroźnej zimie. Oparła się o niego bezwładnie, zastana
wiając się, gdzie się podziała jej siła.
Gdy ułożył ją na łóżku, spodziewała się, że sam znaj
dzie się przy niej, on tymczasem otworzył szufladę ko
mody. Zrobił to z o wiele większym rozmachem, niż by
ło to konieczne. Przez chwilę szukał czegoś niezdarnie,
przez co nabrała podejrzeń, że jest równie zdenerwowany,
jak ona.
Śledziła jego ruchy i zobaczyła, że położył na nocnym
stoliku niewielką paczuszkę.
- Boję się, że... później mógłbym o tym zapomnieć.
To proste stwierdzenie, zapowiedź tego, co miało na
stąpić, sprawiło, że ciało Mercy przeszedł dreszcz. Nagle
Grant znalazł się przy niej i zaczął całować ją tak nie
cierpliwie, że opuściło ją wszelkie skrępowanie. Zdjął
z niej bluzę, którą tak niedawno wkładała w pośpiechu.
Uniosła ramiona, by mu w tym dopomóc i dopiero po
chwili przypomniała sobie, że nie ma stanika. Grant do
tykał jej delikatnie, ale czuła każdy jego palec osobno,
jakby zostawiał po sobie rozpalony ślad.
Spojrzała w dół.
Jego opalone, mocne dłonie kontrastowały z białą,
miękką skórą jej piersi. Znów zadrżała, a Grant znieru
chomiał, jakby się bał, że jego dotyk nie jest dla niej
przyjemny. Chciała go poprosić, by nie przestawał, ale
nie mogła wydobyć słowa, więc tylko wygięła się w łuk,
żeby dać mu do zrozumienia, czego chce. Powiedział coś
cicho, ochryple, ale go nie zrozumiała. Po chwili zupełnie
przestało ją to obchodzić, bo całkowicie pochłonęły ją
doznania płynące z jego pieszczot. Przeszył ją gorący
spazm, wywołując na usta cichy krzyk.
Grant, jakby pobudzony jej reakcją, szybko zdjął jej
spodnie i ciepłe buty. Przez chwilę po prostu na nią pa
trzył i gdyby nie widoczne na jego twarzy pożądanie,
czułaby się skrępowana.
- Mercy - wyszeptał. - Kto by pomyślał, że mały
skrzat wyrośnie na taką piękną kobietę?
- Ty mnie się zawsze podobałeś - wyszeptała, wre
szcie odzyskując głos.
Zaczerwienił się lekko.
- Nie patrzyłaś na mnie obiektywnie.
- To prawda. I nadal nie patrzę. Nawet w tych gru
bych, zimowych ciuchach wyglądasz wspaniale.
Zaśmiał się i szybko zdjął dżinsy. Teraz z kolei Mercy
przyjrzała mu się uważnie. Wiedziała, że jest dobrze zbu
dowany, ale widok jego nagiego ciała przeszedł jej wszel
kie oczekiwania. Najwyraźniej jazda konna dobrze wpły-
wała na rozwój mięśni. Mercy czuła, że trawi ją pożą
danie, lecz także lekki niepokój. Te obawy musiały
wyraźnie odbić się na jej twarzy, ponieważ Grant zmar
szczył czoło.
- Mercy? - zapytał czujnie.
- Ja...
Zacisnął zęby, lecz po chwili spytał łagodnie:
- Chcesz, żebyśmy przestali?
- Nie - odrzekła szybko. - Nie to, tylko... To już
tak dawno... No, wiesz... chodzi mi...
- O co?
- O proporcje... - wydusiła w końcu, czerwieniejąc.
- Aha. - Wyglądało na to, że był bardzo zadowolony,
tylko nie wiedział, czy powinien to okazać. - Czy to zna
czy... Jesteś... - Urwał i tym razem on się zaczerwienił.
- Zapomniałem o tym, że jesteś taka drobna.
- Wcale nie jestem taka drobna - zaprotestowała od
ruchowo. - To raczej ty...
Zamilkła, mierząc go wzrokiem od góry do dołu.
Kompletnie zapomniała, co chciała powiedzieć. Patrzyła
na niego i drżała na myśl, że za chwilę będzie się z nim
kochać.
- Później też chcę na ciebie patrzeć tak, jak ty teraz
na mnie patrzysz - oznajmił. - Chcę, żebyś mnie do
tknęła wszędzie, gdzie chcesz. Ja też chcę cię dotykać.
Ale później.
Wziął ją w objęcia, a ona poddała mu się chętnie. Je
go ręce gładziły ją, pieściły, pobudzając do rozkoszy. Po
raz pierwszy w życiu straciła kontrolę nad własnym cia
łem. Grant przejął dowodzenie, potwierdzał to każdym
dotykiem, a ona nie miała siły się opierać. Nie obchodziło
jej nic. Chciała tylko, by nie przestawał, by narastało
w niej to niesamowite ciśnienie, pulsująca potrzeba tego,
co tylko on mógł jej dać.
Spazmatycznie chwyciła powietrze, kiedy natrafił na
najwrażliwszy punkt jej kobiecości. Chwyciła go za ra
miona, jakby to była jedyna pewna rzecz na ziemi, która
zaczęła się spod niej usuwać. Wziął ją za rękę i powiódł
w dół swojego ciała. Zawahała się, nagle onieśmielona.
- Nie wiem... - zaczęła, ale zaraz urwała. Przyznanie
się do takiej niewiedzy w jej wieku wydało jej się śmie
szne. Ale Grant najwyraźniej nie widział w tym nic za
bawnego.
- Mercy, kochanie... Pokażę ci...
Te czułe słowa sprawiły, że serce zabiło jej mocniej.
Poczuła w uszach pulsowanie krwi, kiedy pokazał jej,
jak ma go dotykać. Jednocześnie jego pieszczoty dopro
wadzały ją na skraj szaleństwa. Płonęła ogniem, którego
jeszcze nie zaznała. Miała ochotę krzyczeć, tak bardzo
chciała wypełnić pustkę, którą nagle w sobie poczuła.
Gdy wiedziała, że dłużej już nie wytrzyma, Grant naparł
mocniej biodrami na jej dłoń.
- Przyrzekam ci, że następnym razem będziemy to
robić całą noc - wyszeptał. - Zrobimy to tak, jak bę
dziesz chciała i gdzie będziesz chciała, ale teraz nie mogę
już dłużej czekać.
Szybko otworzył czekającą na nocnym stoliku pa
czuszkę.
- Tak, teraz - ponagliła go niecierpliwie.
Wniknął w nią jednym ruchem, jakby ich ciała tylko
czekały, by udowodnić, że doskonale do siebie pasują.
Grant na moment znieruchomiał, a ona wyszeptała jego
imię. Wymamrotał coś pod nosem, jakieś słowa pełne na
miętności, a jednocześnie zdumienia. Poczuła, że zadrżał
i przyciągnęła go bliżej. Nigdy nie wyobrażała sobie, że
dwoje ludzi może tak się zjednoczyć.
Teraz świat przestał istnieć. Wiedziała tylko, że Grant
uczy ją czegoś nowego, spoglądając na nią z czystym,
gorącym pożądaniem w oczach. Każdym ruchem coraz
bardziej odrywał ją od rzeczywistości, aż w końcu liczyli
się tylko oni dwoje.
Wsunął rękę między ich ciała i znów dotknął jej naj-
wrażliwszego punktu. Mercy jęknęła głośno i przywarła
do niego konwulsyjnie, a on nadal ją pieścił, coraz moc
niej i mocniej. Chciała go błagać, by nie przerywał, ale
z jej gardła wydobywał się tylko cichy jęk. Nagle jej ciało
się napięło, jakby chciało eksplodować, i jeszcze mocniej
zacisnęło się wokół Granta. Usłyszała, że wyszeptał jej
imię, wyczuła, że wygiął się w łuk i jeszcze raz na nią
naparł. Potem nie czuła już nic, tylko wszechogarniające
fale gorąca.
Stopniowo wracała do rzeczywistości.
Najpierw usłyszała przyśpieszony oddech Granta.
Przez długą chwilę po prostu leżała, ciesząc się ciężarem
jego ciała, dotykiem wilgotnej skóry. Nadal obejmował
jej ramiona, jakby się bał ją wypuścić. Łzy napłynęły jej
do oczu, tak jak tego dnia nad jeziorem. Nie mogła ich
powstrzymać.
Zastanawiała się też, czy nie stworzyła sobie całkiem
nowych kłopotów. Oto leży w ramionach Granta - dwa-
naście lat temu nieustannie o tym marzyła. Ale przecież
ona ma swoje życie w mieście, a on należy do innego
świata. Nie wierzyła w związki na odległość. Postanowiła
jednak, że tym zajmą się później. Teraz wystarczało jej,
że tu jest i czuje go blisko siebie.
Wciąż jednak powracało do niej pytanie, czy Grant
nadal nie znosi dziewczyn z wielkiego miasta.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Musiał położyć temu kres. Mercy śniła mu się co noc,
co doprowadzało go do szaleństwa. Odkąd zjawiła się
na ranczu, budził się wyczerpany. Pomyślał sennie, że
dzisiejszego ranka nie czuje się tak bardzo zmęczony.
Czuł się wręcz doskonale, było mu ciepło, wygodnie i był
wyjątkowo zadowolony z życia. Zaraz sobie przypomni
dlaczego. Ale jeszcze przez chwilę będzie się cieszył
wspomnieniem snu, w którym Mercy spała ciasno do nie
go przytulona.
Gwałtownie otrząsnął się i wsparł się na łokciu. W sy
pialni było jasno, więc od razu odgadł, że spał o wiele
dłużej niż zwykle, a poza tym pewnie śnieg przestał pa
dać i wyszło słońce. No i wreszcie przypomniał sobie,
dlaczego czuje się tak świetnie.
To wszystko zdarzyło się naprawdę. Nie był to kolejny
erotyczny sen. Mercy tu była, w jego łóżku, jej nagie
ramiona wystawały spod kołdry, chociaż w pokoju było
trochę chłodno. Jasnozłote włosy rozsypały się na podu
szce. Znał je teraz dobrze, pamiętał ich delikatny dotyk
na swojej skórze.
Wspomnienia ostatniej nocy wróciły do niego błyska
wicznie.
Przypomniał sobie własne pożądanie, jej namiętną
odpowiedź. Przelatujące mu przez głowę obrazy wpra
wiły jego ciało w stan podniecenia tak szybko, że aż jęk
nął zdziwiony. Gdy wtedy zobaczył, że Mercy płacze,
strach ścisnął go za gardło. Dopiero po chwili przypo
mniał sobie, co powiedziała mu nad jeziorem, jak wy
jaśniła, że czasami, gdy coś zrobi na niej wielkie wra
żenie, łzy same napływają jej do oczu.
Pożądanie znów uderzyło go z nową siłą, gdy wspo
mniał, jak mówiła o tym, co dzięki niemu czuje. Znów
się połączyli i trwało to tak długo, że zwątpił, czy jeszcze
będą mogli się poruszać. W końcu wyczerpani zasnęli,
mocno przytuleni.
Mercy drgnęła i przysunęła się do niego bliżej, mru
cząc coś pod nosem. Jej ciepłe pośladki dotknęły jego
napiętego ciała. Nigdy dotąd nie czuł tej porannej radości,
nigdy jeszcze nie miał wrażenia, że właśnie tak powinno
być, że zawsze powinien się budzić, mając przy sobie tę
kobietę. Nie jakąkolwiek, ale właśnie tę. Musiał to prze
czuwać od zawsze, bo inaczej dlaczego chciałby ją mieć
tutaj, w tym łóżku, w którym sam został poczęty. In
stynktownie odgadł, że tak to będzie wyglądało.
Zwalczył w sobie chęć nasycenia się tą nieoczekiwaną
poranną błogością, wynikającą po prostu z obecności
Mercy. Jego serce, dusza i ciało cieszyły się, ale rozum
wysyłał sygnały ostrzegawcze, głośne i wyraźne niczym
szczekanie Ryzykanta.
Przecież to jest dziewczyna z wielkiego miasta. Sama
mu to powiedziała. Jasno dała mu do zrozumienia, że
musi wrócić do swojego dawnego życia. Wszak tuż po
przyjeździe zapewniła go, że nie zabawi u niego długo
i gdy tylko zostanie wezwana, wskoczy w pierwszy sa
molot i wróci do siebie.
Potem niejednokrotnie mu to powtarzała. Minionej no
cy nie miało to znaczenia. Tak bardzo jej pragnął, że
najwyraźniej przestała funkcjonować logiczna, racjonalna
część jego umysłu, która zwykle go ostrzegała, gdy miał
zrobić coś głupiego.
A teraz? Teraz, kiedy wiedział, jak to może wyglądać,
kiedy Mercy obudziła w nim to, czego nie obudziła żadna
inna kobieta, czego nie był w stanie sobie wyobrazić na
wet w najśmielszych snach, co miał zrobić? Czy teraz
cokolwiek się zmieniło?
Czuł, że coś się w nim boleśnie zaciska. Nie czuł tego
ucisku od czasu, gdy Constance złamała mu serce. Prze
cież doskonale wiedziałeś, w co się pakujesz, powiedział
sobie ponuro. Wiedziałeś, że Mercy w końcu wyjedzie.
Tutaj nie ma nic, co zatrzymałoby kobietę z miasta. Wli
czając w to jego samego.
Mercy znów się poruszyła. Najbardziej na świecie pra
gnął obudzić ją łagodnym, leniwym pocałunkiem. Chciał
jeszcze raz zobaczyć w jej oczach ogień namiętności,
chciał, by znowu sięgnęła po niego zachłannie, łapczy
wie, jęcząc cicho z rozkoszy.
Nie zrobił jednak nic, tylko odsunął się od niej, cho
ciaż kosztowało go to bardzo wiele. Jego ciało zaprote
stowało gwałtownym dreszczem, nie godząc się na tak
okrutną rozłąkę.
Gdy Mercy odwróciła się, uniosła powieki i spojrzał
w jej szmaragdowe oczy, musiał przywołać całą siłę woli,
by nie chwycić jej w objęcia i nie powiedzieć o swoich
uczuciach, o których i tak pewnie nie chciałaby słuchać.
- Dzień dobry... - Powitała go z miękkim, pełnym
miłości uśmiechem, od którego ścisnęło mu się serce.
- Nie wiem, czy dobry - odrzekł.
Wiedział, że zabrzmiało to szorstko, ale nic nie mógł
na to poradzić. Potrzeba bliskości walczyła w nim z po
trzebą wycofania się na znajome, bezpieczne pozycje.
W rezultacie narastało w nim bolesne napięcie.
Mercy zamrugała oczami.
- Która godzina? - zapytała.
- Już późno - odparł krótko, wręcz nieuprzejmie.
Zmarszczyła czoło; mimo rozespania zauważyła jego
szorstki ton. Usiadła. Kiedy zobaczył piękny zarys jej
pleców i bioder, powróciły do niego obrazy z minionej
nocy - zobaczył swoje ręce na jej piersiach, jej biodra,
które niosły go tak słodko, jej rozgrzaną, wilgotną skórę.
Zamknął oczy i z wysiłkiem przełknął ślinę. Odwrócił
głowę w przeciwną stronę i dopiero wtedy znów otwo
rzył oczy.
- Grant?
- Muszę zajrzeć do źrebięcia - oznajmił i również
usiadł.
- Czy coś się stało?
Opuścił stopy na podłogę i sięgnął po dżinsy, niedbale
porzucone obok łóżka.
- Jeśli mam czytać w twoich myślach, to obawiam się,
że niezbyt dobrze mi to wychodzi - powiedziała cicho.
Spojrzał na nią przez ramię. Przycisnęła do siebie
prześcieradło, osłaniając ciało, którym wczoraj tak szczo-
drze go obdarzyła. Oczy miała rozszerzone i niespokojne,
ale patrzyła na niego śmiało. Jak zwykle nie unikała kon
frontacji. Pomyślał, że on również jest jej to winien. Zna
lazł więcej, niż się spodziewał, ale to nie powód, by teraz
zmieniać zasady. Ona była z nim od początku szczera,
nie oszukiwała go. Uprzedziła, że wróci do miasta, kiedy
tylko będzie to możliwe.
- Wszystko w porządku, Mercy - powiedział. - Wiem,
że ostatnia noc... nic między nami nie zmieniła. - Jej oczy
stały się jeszcze bardziej okrągłe, więc zaczął mówić szyb
ciej, żeby już mieć to za sobą. - Wrócisz tam, gdzie twoje
miejsce. A ja zostanę, gdzie moje miejsce.
- Rozumiem.
Nie potrafił rozszyfrować tonu jej głosu ani wyrazu
twarzy. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Czy starając się
wszystko uprościć i ułatwić, nie osiągnął efektu wręcz
przeciwnego?
- Wiedzieliśmy to od samego początku, prawda? Ty
masz swój świat, ja swój. One nie mają żadnego punktu
stycznego, są całkiem inne.
- Już mi to mówiłeś.
W jej głosie pobrzmiewały twarde nuty, nie był tylko
pewien, skąd się wzięły. Przecież starał się ją uspokoić,
mówiąc, że niczego od niej nie oczekuje ponad to, co
już się stało. Połączyło ich coś niewiarygodnego, ale nie
zmieniało to faktu, że on nie mógł żyć w jej świecie,
a ona w jego.
- Mercy...
- Powinniśmy wstać - stwierdziła. - Na ranczu nie
ma świąt. Tak przecież mi sam mówiłeś, prawda?
Coś jest nie tak. Czuł to, mimo że Mercy przybrała
zupełnie obojętny wyraz twarzy. Sięgnęła po ubranie
i włożyła bluzę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
Jeszcze nie skończył zapinać dżinsów, kiedy stanęła
przed nim i spojrzała mu w oczy.
- Chodźmy sprawdzić, jak się czuje nowy mieszka
niec rancza - zaproponowała radośnie, tak radośnie, że
wydało mu się to wymuszone. - Czy mogę dać szczę
śliwej mamie jabłko?
Zamrugał oczami, zaskoczony jej nagłą wesołością.
- Tylko kawałek, nie więcej. Mercy, jeśli powiedzia
łem coś, co...
- Nie zawracaj sobie tym głowy, kowboju.
Zastanawiał się, czy te słowa miały być uszczypliwe.
Doszedł do wniosku, że chyba nie. Przecież wypowie
działa je tak beztrosko. Podeszła drzwi, otworzyła je
i obejrzała się przez ramię.
- Powiem ci jedno, McClure. Potrafisz zapewnić
dziewczynie z miasta pamiętny poranek po niezapomnia
nej nocy.
Z tymi słowami wyszła, a Grant stał jak skamieniały,
nie mogąc zrobić najmniejszego ruchu, dopóki jej kroki
nie ucichły w głębi korytarza.
Skuliła się, otulona kurtką, i starała się opanować
drżenie. Byłoby jej łatwiej, gdyby uznała całe zdarzenie
za błąd. Ale czy było to możliwe? Czy to, co między
nimi zaszło, mogło być błędem? Nie miała wielkiego do
świadczenia, lecz nie była też tak naiwna, by sądzić, że
wszystkim zdarza się tak cudowna rozkosz.
A zresztą może była naiwna i przydarzyło jej się
coś całkiem pospolitego? Może, przynajmniej dla Gran-
ta, nie było to nic nadzwyczajnego? No bo dlaczego
rano mówił jej takie rzeczy? Wrócisz tam, gdzie twoje
miejsce. Ja zostanę, gdzie moje miejsce. Masz swój
świat, ja swój. Nie mają żadnego punktu stycznego, są
całkiem inne.
A mówił to tak... jakby ją pocieszał. Jakby chciał do
dać jej otuchy tym, że nadal się spodziewa jej szybkiego
wyjazdu. Jakby jej przypominał o niezmienności swojego
przekonania, że dziewczyna z miasta zawsze pozostanie
dziewczyną z miasta. Może się bał, że sobie pomyśli...
W zasadzie co mogła sobie pomyśleć?
Pewnie jego słowa były dla niej ostrzeżeniem, które
miało sprowadzić ją na ziemię. Ponieważ ja nic od ciebie
nie oczekuję, ty z kolei nie spodziewaj się niczego ode
mnie.
Cóż, nie spodziewała się. Nie spodziewała się niczego
od Granta McClure'a. Tak przynajmniej ze złością po
wtarzała sobie w duchu, ocierając łzy, które gromadziły
się pod powiekami. Czuła coraz większy zamęt w duszy.
- Jesteś idiotką, Brady - wymamrotała pod nosem.
- Wiedziałaś przecież, że tak będzie. Sama to mówiłaś.
I chyba nie jesteś taka głupia, żeby wierzyć, że jedna
noc jest w stanie to odmienić.
Nie miała zamiaru odgrywać roli lamentującej kobiety,
która narzeka, że została oszukana i uwiedziona. Nikt jej
nie uwiódł. Sama dała się wywieść w pole, i aktywnie
w tym uczestniczyła. Przecież nie jest już dzieckiem, tyl
ko dorosłą osobą. Sama podejmuje decyzje i sama musi
się uporać z ich skutkami. Nie ma prawa rozpaczać. Grant
głośno powiedział to, co oboje od dawna wiedzieli. Za
chował się uczciwie, a przecież zawsze twierdziła, że za
leży jej na uczciwości. Czyż nie jest hipokryzją to, że
teraz jego uczciwość tak jej się nie spodobała?
Dobrze, że nie wiedział, jak bardzo zraniły ją jego
słowa. Podczas pięciu lat służby w policji nauczyła się,
jak skrywać emocje. Nie miała zamiaru dopuścić, by
Grant się dowiedział, że w swojej głupocie uznała wspól
ną noc za zapowiedź czegoś ważnego. Teraz, w jasnym
świetle poranka, wiedziała, że ta noc nic między nimi
nie zmieniła, choć była tak niewiarygodnie pełna namięt
ności. Specjalnie zachowywała się radośnie i beztrosko,
jakby nic specjalnego nie zaszło, chociaż była to jedna
z najtrudniejszych rzeczy w jej życiu.
Jeśli Grant potrafił zapomnieć o tym, co się między
nimi wydarzyło, ona też to zrobi.
W nocy zastanawiała się, czy Grant nadal nie lubi
dziewczyn z miasta. Z samego rana dostała wyraźną
odpowiedź.
Kątem oka dostrzegła jakiś ruch i odwróciła głowę.
Ryzykant podbiegł do niej drobnym krokiem. Zrównał
się z nią i razem poszli do stajni dla klaczy.
- Robisz poranny obchód, piesku? - zapytała.
Owczarek szczeknął krótko, z zadowoleniem, jakby
dawał jej twierdzącą odpowiedź i jednocześnie mówił,
że wszystko jest w porządku. Spojrzała w jego dwuko-
lorowe oczy.
- Jak się miewa źrebaczek?
Ryzykant pisnął cicho i ruszył biegiem do stajni, jak-
by znów doskonale ją zrozumiał. Mimo ponurych roz
ważań na temat Granta, Mercy musiała się uśmiechnąć.
- Przyznaj się. Tak naprawdę to ty tutaj rządzisz, co?
- zapytała Ryzykanta. - Tylko łaskawie pozwalasz, żeby
inni myśleli, że mają tu cokolwiek do powiedzenia.
Pies znów zaszczekał i wyraźnie zniecierpliwiony
czekał, aż Mercy dojdzie do drzwi stajni. Wiedziała, że
zwykle wchodził do środka przez przeznaczony specjal
nie dla niego otwór w drzwiach do składziku po drugiej
stronie budynku, więc teraz czekał na nią, ponieważ wąt
pił, czy niezbyt rozgarnięta istota ludzka znajdzie drogę
bez jego pomocy.
Odsunęła ciężkie drzwi, a Ryzykant natychmiast
wpadł do środka. Zatrzymał się przed boksem Lady i za
czekał, aż Mercy zamknie wrota.
- Prawdziwy z ciebie dżentelmen - skomentowała
z uznaniem. - Żałuję, że twój pan nie jest bardziej...
Zamilkła. Nie będzie w ten sposób myślała. Nie
będzie winiła Granta za to, że czuje się zraniona. Sa
ma jest sobie winna. Grant nigdy nie ukrywał swych
opinii.
Skrzywiła się lekko, ironicznie. Nie uznawała seksu
dla przyjemności, ale najwyraźniej ostatniej nocy uległa
takiej pokusie, chociaż myślała, że kierują nią inne mo
tywy.
A może sama siebie okłamywała.
Z westchnieniem podeszła do boksu, zastanawiając
się, jak to możliwe, że taka wspaniała noc doprowadziła
ją do takiego przygnębienia.
Lady stała o własnych siłach i powitała Mercy łagod-
nym spojrzeniem. Wszystkie konie na ranczu Granta były
spokojne, co zapewne świadczyło o ich łagodnym trak
towaniu.
Poczuła lekki niepokój. Gdzie jest źrebię? Przechyliła
się przez zamkniętą dolną połowę dwudzielnych drzwi
i rozejrzała po boksie. Nic nie znalazła. Nagle dostrzegła
jakiś ruch tuż za klaczą. Sekundę później zza boku matki
wyłoniła się drobna postać na patykowatych nóżkach.
Mercy uśmiechnęła się szeroko, zachwycona wido
kiem źrebiątka.
- Witaj, maleństwo - powiedziała. - Wesołych Świąt.
Źrebak niespokojnie zastrzygł uszami, słysząc niezna
ny sobie dźwięk.
- Tobie też życzę wszystkiego najlepszego, mamusiu.
- Wyciągnęła przed siebie kawałek jabłka przyniesiony
ze spiżarni. Klacz wyciągnęła szyję, powąchała owoc
i delikatnie zjadła go wprost z jej dłoni.
Mercy usłyszała, że drzwi znów się rozsuwają. Nie
obejrzała się. Pracownicy mieli wrócić dużo później, więc
na pewno jest to Grant. Ożywione spojrzenie klaczy i re
akcja Ryzykanta, który natychmiast podbiegł do gościa,
potwierdziły jej przypuszczenia.
Grant nic nie powiedział, ale słyszała jego kroki, szum
wody, odgłosy krzątaniny i znów kroki.
Kiedy się zbliżył, klacz cicho zarżała.
- Przepraszam za spóźnienie - wymamrotał, otwie
rając drzwi do boksu. Dopiero wtedy Mercy zobaczyła
w jego rękach wielki, plastikowy kubeł z czymś, co wy
glądało jak parujący owies.
- Śniadanie? - zapytała, starając się, by jej głos
brzmiał lekko i beztrosko. Starała się nie myśleć o tym,
dlaczego Grant się spóźnił.
- Specjalna mieszanka - wyjaśnił, stawiając kubeł na
ziemi. - Za tydzień lub dziesięć dni powinna zacząć jeść
normalnie - dodał z roztargnieniem. W skupieniu oglą
dał klacz i źrebię, by się upewnić, że oboje są w dobrej
formie. - Taki pokarm jest teraz dla niej najlepszy.
- Aha.
Żadna inna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.
Jak to możliwe, że dwoje ludzi, którzy przeżyli tak wspa
niałą noc, teraz zachowuje się, jakby prawie się nie znali?
Patrzyli razem, jak klacz wylizuje do czysta kubeł,
jak źrebię przygląda się jej z zaciekawieniem. Kiedy
skończyła, Grant wyniósł kubeł z boksu, by żadne ze
zwierząt się nie zraniło. Zaniósł go do zlewu i starannie
umył. Robił to wszystko w całkowitym milczeniu.
Odstawił kubeł na miejsce i przez chwilę jakby się
wahał. Mercy spodziewała się, że się odezwie, lecz on
wyszedł bez słowa. Tłumiąc westchnienie, spojrzała na
zwierzęta w boksie. Widok ssącego matkę źrebięcia wy
wołał uśmiech na jej twarzy. Było w tym tyle nadziei,
spokoju i prostoty, że na chwilę zapomniała o miotają
cych nią uczuciach i po prostu cieszyła się widokiem tego
cudu.
- Rodzina, z którą się związałaś małżeństwem, to dla
mnie zbyt skomplikowany układ, mamo. Codziennie ja
kieś nowe wydarzenie.
Grant poruszył się lekko na kuchennym krześle. Stopy
trzymał na stole, nie zapomniawszy jednak przedtem
zdjąć butów. Matka mimo wszystko wpoiła mu pewne
zasady.
- To prawda, że dużo się ostatnio dzieje - zgodziła
się Barbara Fortune z pogodnym uśmiechem. - Czy dasz
wiarę, że syn Moniki, Brandon, to porwany tuż po uro
dzeniu bliźniak? A przez cały czas wszyscy myśleli, że
zaginione dziecko było dziewczynką, jak Lindsay.
- Tak też myślała ta kobieta, która podawała się za
siostrę Lindsay - dodał z ironią Grant.
- Ta Ducet? Cóż, była do niej zdumiewająco podo
bna. Może rzeczywiście sama w to wierzyła.
Grant uśmiechnął się, ale jego uśmiech był pełen go
ryczy. Taktownie nie wspomniał, że kobieta i jej wspól
nik zniknęli gdzieś natychmiast po tym, jak Brandon Ma-
lone ujawnił list od Moniki, co czyniło przypuszczenie
matki całkowicie nieprawdopodobnym. Nie, Ducet była
sprytną oszustką i chodziło jej tylko o pieniądze. Nie wi
dział żadnej różnicy między nią a kobietami, które, do
wiedziawszy się o wartości jego rancza, dochodziły do
wniosku, że upolowanie Granta McClure'a byłoby miłym
dodatkiem do ich listy zdobyczy.
Jego matka jednak dopatrywała się w ludziach jedynie
dobra, nawet jeśli go tam nie było.
- A więc za wszystkim stała Monica? - upewnił się.
- Nawet za śmiercią Kate?
Barbara Fortune westchnęła. Grant zastanawiał się,
czy to dlatego, że nie potrafiła sobie w żaden sposób
wytłumaczyć postępku tej złej, ogarniętej obsesją kobiety.
- Według tego, co było napisane w liście znalezio
nym w sejfie i zgodnie z tym, co odkrył detektyw Gabe
Devereax, jej obsesją było przejęcie kontroli nad firmą
Kate. Uważała, że to się należy Brandonowi. I nienawi
dziła Kate, ponieważ Ben nie chciał się z nią rozstać.
- Więc odpłaciła jej, aranżując katastrofę lotniczą,
w której Kate zginęła. Jakie to urocze. - Jeszcze raz nie
spokojnie się poruszył. Nie rozumiał, jak jego matka mo
że żyć w takim świecie. Nie lubił nawet o tym słuchać,
chociaż dzisiejszego ranka pozwoliło mu to przynajmniej
oderwać się od jeszcze bardziej ponurych rozważań. -
Pewnie kłopoty w laboratorium to też była jej robota?
- O tym również napisała w liście. Miała nadzieję,
że dokonany przez nią sabotaż wywoła chaos, a ona wy
ciągnie z tego korzyści.
Przecież w rodzinie Fortune'ów stale panuje chaos,
pomyślał Grant ironicznie.
- Życzę szczęścia Brandonowi Malone - powiedział
głośno. - Będzie mu bardzo potrzebne, żeby sobie po
radzić w nowej rodzinie.
- To również moja rodzina, Grant.
Głośno wypuścił powietrze z płuc.
- Wiem. Przepraszam, że tak powiedziałem.
- To też twoja rodzina.
- Nigdy nie miałem takiego wrażenia.
- Wiem. Ale oni cię na swój sposób podziwiają.
- Mnie? - zapytał zdziwiony.
- Nate zawsze mi powtarza, że imponuje mu twój
silny charakter. No i dobrze wiesz, że Kate uważała cię
za członka rodziny. W końcu zostawiła ci tego konia.
Jokera. Owszem, zostawiła mu go. Zapisała mu
w spadku ogiera, dzięki któremu całkiem dochodowe
ranczo zmieniło się w żyłę złota. Miał cennego konia rasy
appaloosa, którego oczarowała filigranowa policjantka.
Ta sama, która wywróciła jego życie do góry nogami.
- Nadal nie rozumiem, dlaczego to zrobiła - powie
dział, starając się nie myśleć o problemie, który ciągle
był dla niego za trudny.
- Kate była bardzo hojną kobietą.
Smutek w głosie matki poruszył go.
- Tak mi przykro, mamo - odezwał się pośpiesznie.
- Wiem, jak bardzo ją ceniłaś i kochałaś. Nie chciałem,
żeby to zabrzmiało tak szorstko. Przecież jestem jej za
ten dar wdzięczny, tylko... nieco mnie to wszystko dziwi.
- Zawsze się bałam, że czujesz się... nieco odsunięty
na bok.
- To nie tak - zapewnił ją z przekonaniem. - Można
nawet powiedzieć, że się z tego cieszę. Dzięki temu nie
muszę się angażować w te skomplikowane historie. Je
stem prostym kowbojem. Nie dałbym sobie rady z tymi
wszystkimi machinacjami.
- Prosty kowboj, akurat - odrzekła matka. Po chwili
westchnęła i dodała: - Żałuję, że Kate tego nie dożyła.
Bardzo by się ucieszyła na wiadomość, że jej dziecko
dobrze się miewa.
- Dziecko? Przecież Brandon dobiega czterdziestki.
- No, wiesz, co mam na myśli. Zawsze mówiliśmy
o nim jako o dziecku, bo przecież został porwany, zanim
Kate zdążyła wziąć go na ręce. Poza tym, dla matki dziec
ko zawsze pozostanie dzieckiem.
- Tak, mamo - zgodził się Grant z powagą, chociaż
w głębi ducha uśmiechał się do siebie. Odczytał wiado-
mość między wierszami. Nigdy nie wątpił w miłość mat
ki, ponieważ przypominała mu o niej przy każdej okazji.
- Czy Ben rzeczywiście był od początku wmieszany w to
porwanie?
- Tak jest napisane w liście, który Monica zostawiła
Brandonowi. Wciąż trudno mi uwierzyć, że to syn Kate.
Monica nie mogła mieć własnych dzieci, więc kiedy usły
szała, że Kate urodziła bliźnięta, zaszantażowała Bena,
żeby dał jej Brandona. To niewiarygodne, że mógł tak
skrzywdzić własną rodzinę.
Grant skrzywił się lekko.
- Nie miałbym nic przeciwko pokrewieństwu z Kate,
ale nie jestem pewien, czy chciałbym się przyznawać do
jakichkolwiek związków z Benem.
Matka milczała. Trwało to tak długo, że Grant się za
niepokoił. Opuścił nogi na podłogę.
- Mamo, co się stało?
- Dowiedzieliśmy się... jeszcze czegoś. Było o tym
bardzo głośno, ale ty pewnie nie słyszałeś, jak to się stało,
że Jake ulegał wszystkim żądaniom Moniki. Wszystko
wyszło na jaw, kiedy został aresztowany pod zarzutem
jej zamordowania.
Grant wymamrotał coś pod nosem. Miał już dość dra
matów rozgrywających się w klanie Fortune'ów. Nie
podobało mu się, że tak martwiły jego matkę. Może uda
mu się ją namówić, by odwiedziła ranczo i odpoczęła
od zamętu i kłopotów, które nie opuszczały tej rodziny.
Teraz jednak powstrzymał się od komentarza. I tak już
miała wiele na głowie. Jej szwagier siedział w areszcie,
oskarżony o najgłośniejsze morderstwo sezonu.
- A o co chodziło? - zapytał tylko.
Zawahała się, a on nie nalegał. Dawno już się nauczył,
że w przypadku jego matki nalegania i ponaglenia nie
odnoszą skutku.
- Dowiedzieliśmy się - powiedziała w końcu - że
Jake nie jest synem Bena.
Grant znieruchomiał.
- Co takiego?
- Okazało się, że Kate była w ciąży, kiedy wyszła
za mąż za Bena. Ale to nie było jego dziecko. Prawdziwy
ojciec Jake'a zginął na wojnie.
Grant gwizdnął cicho.
- Co to oznacza? Czyżby Jake nie miał prawa do
majątku rodziny?
- Nie jestem pewna. To wszystko jest bardzo skom
plikowane.
- I to jeszcze jak. A co na to Nate? Zawsze rywali
zował z Jakiem, a teraz...
- Zachowuje się... dziwnie. Odwiedził Jake'a w are
szcie, ale nie powiedział mi, o czym rozmawiali.
- Mamo...
- Ależ na pewno mi wszystko powie. Kiedyś... Twój
ojczym robi wszystko po swojemu.
Twój ojczym. To dziwne, ale chociaż matka była żoną
Nate'a od dwudziestu pięciu lat, jednak Grant nie do koń
ca potrafił uznać energicznego, potężnego, trochę za bar
dzo żądnego władzy męża matki za swojego ojczyma.
- Wygląda na to, że Jake i Erica się pogodzą.
Grant wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
- Co takiego?
- Ta tragedia na nowo ich do siebie zbliżyła. Wydaje
mi się, że Jake zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebuje
Eriki. Oni rzeczywiście się kochają.
- Jestem... zdumiony.
Był także zadowolony, chociaż nie bardzo wiedział dla
czego. Nigdy nie rozumiał, jak Erica wytrzymywała u boku
tak trudnego człowieka jak Jake. Jednak wiadomość, że ich
związek ma szanse przetrwać mimo tak dramatycznych
okoliczności, sprawiła mu niewytłumaczalną radość.
- Na pewno jakoś się to wszystko ułoży - stwierdziła
matka z typowym dla siebie optymizmem. - A jak się
miewa twój gość?
- Mercy? - zapytał, jakby miał jeszcze jakiegoś go
ścia na ranczu. Tym pytaniem chciał tylko zyskać na cza
sie, bo nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Mercy? - powtórzyła matka. - Nie słyszałam, żeby
ktoś ją tak nazywał, odkąd przestaliście być dziećmi.
- Jakoś tak się złożyło, że znów się tak do niej zwra
cam.
- Dobrze się miewa? Kristina bardzo się o nią martwi.
- Wydaje mi się, że... dochodzi do siebie.
- Miło mi to słyszeć. To wspaniała dziewczyna. Bar
dzo bolałam nad tym, co się jej przydarzyło. Jest tu je
szcze? Kristina zjawi się za chwilę i na pewno będzie
chciała z nią porozmawiać.
- Mercy... jest na dworze. Zaczekaj chwilę. - Odło
żył słuchawkę i wstał. - Ryzykant! - zawołał, idąc do
drzwi. Pies, który leżał na małym chodniku przy zlewie,
szybko wstał. - Mercy - powiedział Grant i otworzył
psu drzwi. - Znajdź ją. Szukaj Mercy, piesku.
Ryzykant szczeknął raz - na znak, że rozumie. Wy
skoczył z domu i pomknął do stajni. Dobrze wiedział,
gdzie szukać Mercy. Na pewno stoi tam i podziwia
źrebię, które ją bez reszty zauroczyło. Poza tym Ryzykant
zawsze wiedział, gdzie znajdują się ludzie, których uz
nawał za członków swojego miłego, uporządkowanego
świata.
Grantowi przyszło nagle do głowy, że ten pies jest
o wiele mądrzejszy od swojego pana.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Mercy nie była pewna, ile czasu przyglądała się
źrebakowi, kiedy nagle u jej stóp pojawił się Ryzykant.
Zaszczekał, by przyciągnąć jej uwagę, i wrócił do drzwi.
Tam się zatrzymał i spojrzał na nią wyczekująco. Znów
zaszczekał, wrócił i powtórzył cały manewr od początku.
- Mam za tobą iść, tak? - upewniła się Mercy.
Zrobiła kilka kroków w kierunku psa, a ten natych
miast zaszczekał z aprobatą i ruszył przed siebie szyb
ciej. Roześmiała się mimo woli.
- Prowadź, piesku. Zawsze lubiłam filmy o Lassie.
Szybko stało się jasne, że Ryzykant prowadzi ją do
domu. Przypomniała sobie okoliczności, w których pies
szczekaniem przekazywał im wiadomość i serce zaczęło
jej mocniej bić. Czyżby coś się stało? Może Grant jest
ranny, albo...
Zdusiła w sobie niepokój i uśmiechnęła się ironicznie.
Obejrzałam za dużo tych filmów z Lassie, zganiła się
surowo. Jednak przyśpieszyła kroku i poszła za owczar
kiem do kuchni.
- Wydaje mi się, że lepiej - mówił Grant.
Usłyszała jego głos, kiedy tylko weszła do środka,
i z ulgą zobaczyła, że siedzi przy dębowym stole i roz
mawia przez telefon.
- Tak, jest tu - oznajmił, zerkając na nią przez ramię.
- Zaraz sama ci wszystko opowie.
Wstał i podał jej słuchawkę. Zaskoczona Mercy spoj
rzała na niego pytająco.
- To Kristina - wyjaśnił. Pochylił się i podrapał psa
za uchem. - Dobry piesek - pochwalił go.
Oczy Mercy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Naprawdę go po mnie wysłałeś? A on wszystko
zrozumiał?
- Przecież wie, kim jesteś, i zna polecenie „szukaj".
Dla niego to nic nadzwyczajnego.
Wiedziała, że jest dzisiaj przewrażliwiona i dlatego
słysząc słowa: „nic nadzwyczajnego", przypisała im nad
mierne znaczenie. Oczywiście, nie odnosiły się do niej,
ale mimo to ją zabolały. Gwałtownie odebrała Grantowi
słuchawkę. Spojrzał na nią zdumiony i wyszedł z kuchni,
by zapewnić jej trochę prywatności.
- Meri? - przywitała ją Kristina.
Dopiero po chwili zareagowała na to imię. Przyzwy
czaiła się już, że nazywa się Mercy i dawne imię za
brzmiało w jej uszach trochę obco.
- Witaj, Kristino. Wesołych Świąt.
- I nawzajem - odparła przyjaciółka. - Dawno się
nie widziałyśmy. Tyle się tu dzieje. Tata jest w szoku po
tym, czego się dowiedział o stryju Jake'u i dziadku. Ma
ma stara się mu pomagać... Ale pewnie Grant ci to wy
jaśni. Mama wszystko mu opowiedziała. Mów o sobie.
Jak się miewasz?
- W porządku. - To nie było całkiem kłamstwo. Jeśli
chodzi o sprawy, które niepokoiły Kristinę, wszystko by-
ło w porządku. To cała reszta jej życia nagle straszliwie
się skomplikowała.
- Masz taki głos, jakby coś cię martwiło - zauważyła
Kristina.
W kuchni było ciepło, więc Mercy zdjęła grubą kurtkę
i pośpieszyła z wyjaśnieniem:
- Naprawdę wszystko w porządku. Jeśli chodzi o Ni
cka, to jakoś się pozbierałam.
- Już nie prześladują cię te sny?
Mercy kurczowo zacisnęła dłoń na słuchawce, przy
pomniawszy sobie tę straszną noc, kiedy koszmarny sen
wygnał ją z łóżka aż do stajni. Przypomniała sobie, jak
Grant obejmował ją łagodnie i czule, jak ją uspokajał,
dopóki nie doszła do siebie.
- Chyba już koniec z koszmarami - powiedziała
cicho.
- W takim razie wyjazd ci pomógł. Tak jak na to
liczyłam. Zawsze ci pomagało, kiedy mogłaś przemyśleć
swoje problemy w spokoju i samotności.
Czasami spostrzegawczość Kristiny ją zaskakiwała. Ta
z pozoru rozpieszczona, jasnowłosa księżniczka była in
teligentnym, dobrym człowiekiem.
- Grant potrafi słuchać - dodała przyjaciółka.
- Tak - zgodziła się Mercy.
- Bardzo nam go tu brakuje, ale to dobrze, nie jesteś
tam sama. Cieszę się, że został z tobą.
Mercy nagle coś ścisnęło w gardle.
- Przepraszam, jeśli... to przeze mnie musiał zmienić
plany.
- Nie przejmuj się. Najważniejsze, że nie jesteś sama.
No i Grant wcale nie przepada za świętami w mieście.
Przyjeżdża tylko po to, żeby się z nami zobaczyć.
Tak podejrzewała, może nawet była tego pewna.
Wszystkie znaki na to wskazywały: reakcje pracowników
na przygotowania do świąt, komentarze Rity i innych.
Mimo to potwierdzenie, że Grant z jej powodu zrezyg
nował z wizyty u rodziny, bardzo ją poruszyło.
- Gdyby mógł, to pewnie nigdy nie opuszczałby tego
swojego rancza - oznajmiła Kristina z siostrzaną czułością.
Mercy z trudem przełknęła ślinę.
- Chciałam ci podziękować... za to, że namówiłaś
mnie do wyjazdu. Tu jest tak spokojnie. I tak pięknie.
- Pięknie? Wierzę, że jest spokojnie, ale pięknie? Nie
zapominaj, że ja też tam byłam.
- Teraz wszystko wygląda cudownie. Tyle śniegu...
- Tutaj też mamy śnieg, ale przynajmniej leży na cie
kawszych rzeczach. Nie tylko na stodołach, płotach i kro
wach.
- Na bydle - poprawiła ją Mercy.
- Chryste Panie, mówisz jak Grant. Naprawdę ci się
tam podoba? W najbliższym mieście, czy raczej smętnej
karykaturze miasta, nie ma żadnego porządnego sklepu,
a w promieniu wielu kilometrów nie uświadczysz ani jed
nej manikiurzystki.
- Mówisz jak prawdziwa dziewczyna z miasta - po
wiedziała Mercy i zaraz chciała cofnąć te słowa.
Ale Kristina tylko się roześmiała.
- Bo jestem dziewczyną z miasta. - Nagle głos jej
spoważniał. - Znów mówisz zupełnie jak Grant. Czy na
dal jest taki... zgorzkniały?
- Zgorzkniały?
- No, wiesz, kiedy mówi o miejskich dziewczynach.
- Zdaje się... że za nimi nie przepada.
- Po tym, co zrobiła mu ta wiedźma Carter, wcale
mnie to nie dziwi.
Mercy wstrzymała oddech. Wiedziała, że za niechęcią
Granta coś lub ktoś się kryje.
„Ma swoje powody"...
Słowa Rity znów do niej wróciły. Najwyraźniej jed
nym z tych powodów była kobieta o nazwisku Carter.
- Carter? - powtórzyła Mercy, nadając głosowi ton
łagodnego zainteresowania. Miała nadzieję, że wrodzona
gadatliwość Kristiny dokona reszty.
- Constance Carter. Należy do country klubu mojego
ojca. Właśnie tam kilka lat temu poznała Granta. Zacho
wywała się tak, jakby naprawdę się zakochała, ale był
dla niej tylko rozrywką, kimś, kogo mogła zabierać na
przyjęcia, żeby się pochwalić nową zdobyczą, w dodatku
tak oryginalną jak bogaty kowboj. Kiedy się przekonała,
że Grant nie zamierza opuścić rancza i zamieszkać
w mieście jako jej mąż-zabawka, rzuciła go. Dziwiła się
głośno, jak Grant mógł oczekiwać, że zamieszka z nim
w tej głuszy.
Kristina opowiadała jej o tym z oburzeniem. Wię
kszość ludzi dostrzegała w niej tylko urodę i powierz
chowny wdzięk, ale Mercy zawsze wiedziała, że jedną
z głównych cech przyjaciółki jest głęboka lojalność wo
bec rodziny. To pewnie przez tę lojalność nie dostrzegała,
że wyraża się o ranczu brata podobnie jak pogardzana
przez nią Constance Carter.
- To prawda, że to dość odludne miejsce - wtrąciła.
- Nie musisz mi mówić. - Kristina roześmiała się.
- Przecież tam byłam, nie pamiętasz? Kiedyś Grant za
prosił mnie na całe lato, ale wytrzymałam tylko trzy tygo
dnie. Nie wiem, jak mama mogła tam mieszkać tak długo.
Jest w mieście o wiele szczęśliwsza, ma wokół siebie ty
lu ludzi.
Nagle Mercy zrozumiała coś z pełną jasnością. Trzy
kobiety, na których Grantowi w życiu zależało - matka,
siostra i kobieta, którą kochał na tyle, że się jej oświad
czył - opuściły go, ponieważ od niego wolały miasto.
Tak musiał to przynajmniej odczuć. Nic dziwnego, że
był trochę zgorzkniały i nic dziwnego, że używał okre
ślenia „miastowa dziewczyna" jako niepochlebnego epi
tetu. Trudno jej było go za to winić.
Kiedy skończyła pogawędkę z przyjaciółką, zamieniła
kilka słów z jej matką i wymieniła z nią życzenia świą
teczne, uderzyło ją coś jeszcze. Odwiesiła słuchawkę,
włożyła kurtkę i wolno wyszła z domu. Nad czymś się
głęboko zastanawiała.
Może dzisiejsza reakcja Granta, jego stwierdzenie, że
niczego od niej nie oczekuje, że spodziewa się jej powrotu
do miasta, może te słowa nie były ostrzeżeniem. A przy
najmniej nie były skierowane do niej. Powiedział to chy
ba po to, by przestrzec samego siebie, by przypomnieć
sobie, że i ona, jak inne kobiety w jego życiu, wkrótce
go opuści. Może tylko uprzedzał to, co uznał za nie
uchronne i starał się, żeby dla nich obojga było to mniej
bolesne?
Uznał to za nieuchronne?
Idąc przed siebie, zastanowiła się nad tym głębiej.
Ale przecież Grant ma rację. To jest nieuchronne. Ona
wróci do miasta, musi tak zrobić. Nie tylko po to, by
świadczyć przeciwko zabójcom Nicka, gdy zostaną zła
pani, ale żeby zmierzyć się z prześladującymi ją demo
nami, które wyrwały się na wolność, gdy zdała sobie spra
wę, że nie ocali przyjaciela.
Zadrżała gwałtownie, ale nie z powodu zimna. Słońce
świeciło jasno i mimo zimy, i śniegu było dość ciepło.
Przyśpieszyła kroku, chociaż wiedziała, że wysiłek fi
zyczny nic tu nie pomoże.
Oczywiście, że wróci do miasta. Tam jest jej życie
i praca. Cóż innego może zrobić? Ukrywać się tu bez
końca? Na myśl o tym, że mogłaby tu zostać na zawsze,
z Grantem, nieoczekiwanie poczuła w sobie wielką tę
sknotę.
- Tchórz - warknęła pod nosem i przyspieszyła kro
ku. - W tym przeklętym magazynie straciłaś odwagę i do
tąd jej nie odzyskałaś, prawda?
Spuściła głowę, zacisnęła zęby. Szła teraz tak szybko,
że niemal biegła. W końcu zwolniła zdyszana, przypo
mniawszy sobie, że wysiłek w położonym na nizinie
Minneapolis to zupełnie co innego niż sprint w Wyo-
ming, gdzie średnia wysokość nad poziomem morza wy
nosi ponad dwa tysiące metrów.
Nie miała świadomości, dokąd biegnie, lecz kiedy
wreszcie rozejrzała się przytomnie dokoła, wcale się nie
zdziwiła. Szła dalej, żałując, że nie ma długich nóg i siły
Jokera. Jednak nie odważyłaby się wyjechać na wielkim
ogierze sama. A teraz bardzo potrzebowała samotności.
Nigdy jeszcze nie rozdzierało jej tyle sprzecznych
uczuć. Rozpaczała po śmierci Nicka, dręczyło ją poczucie
winy i wątpliwości, czy dokonała w swym życiu słusz
nego wyboru. Jakoś jednak dawała sobie z tym wszyst
kim radę...
Dopiero kiedy przyjechała tutaj i zobaczyła spokojne
piękno tej okolicy, doceniła siłę mężczyzny, który tu mie
szkał, wszystkie te uczucia się w niej zakumulowały,
ciągnąc ją w różnych kierunkach jednocześnie. Czuła się
tak rozbita, że wątpiła, czy kiedykolwiek się pozbiera.
Musiała wyjąć ręce z kieszeni, by się wspiąć na osło
niętą skalnym występem półkę, z której rozciągał się wi
dok na ranczo. Kiedy tam dotarła, znów ukryła dłonie
w kieszeniach. To właśnie tutaj, w tym zacisznym za
kątku, znajdowała największe ukojenie.
Czy to nie dziwne, że tam, gdzie inni widzą tylko
przygnębiającą izolację od świata, ona dopatrzyła się
upragnionego spokoju ducha? Czy coś z nią jest nie tak,
czy czegoś jej brakuje, że dostrzega tu radość i pogodę,
a nie samotność? Inni bez końca rozmawiają o swych
problemach, ona zaś woli rozmyślać w odosobnieniu
o swoim dotychczasowym życiu... i o przyszłości.
Grant wyznał jej, że przychodził tutaj, kiedy jego oj
ciec chorował. Chował się tu, kiedy już nie mógł dłużej
wytrzymać napięcia. Usłyszała jego słowa, jakby on sam
je wypowiadał, cichym, pełnym zrozumienia głosem.
Wiedział, co czuła. On czuł to samo. Tak naprawdę nie
jest sama. I może wcale nie jest taka dziwna, jak podej
rzewa?
Nie myliła się co do tego, że Grant został kiedyś zra-
niony. Tak samo jak ona nosił blizny, chociaż się z tym
przed nią nie afiszował.
Podciągnęła kolana pod brodę, objęła je ramionami
i ukryła dłonie w rękawach. Przed wyjściem włożyła
cieplejszy sweter i skarpety. Nie zapomniała też o stani
ku, ponieważ kiedy chodziła bez tej części garderoby,
często przypominało jej się pierwsze zbliżenie z Gran
tem. Zapomniała tylko o rękawiczkach. W skalnym
schronieniu nie było jednak tak zimno jak wokół, gdzie
hulał wiatr, jasno dając ludziom do zrozumienia, że w ta
ką pogodę powinni siedzieć w ciepłym domu, zamiast
plątać się po górach.
Cóż, gdyby miała trochę rozsądku, przede wszystkim
nie zostałaby policjantką. Tak nieustannie powtarzał jej
ojciec. Wcale nie była przekonana, czy ojciec nie ma
racji, chociaż kiedy została zaprzysiężona, Gordon Brady
pęczniał z dumy, jakby mundur policyjny był tym, co
sobie dla córki wymarzył.
Westchnęła z tęsknoty za życiową mądrością ojca
i cichym wsparciem matki. Gdyby do nich pojechała, nie
spędziłaby tak wiele czasu z Grantem. Cokolwiek miało
się jeszcze zdarzyć, wiedziała, że nigdy nie pożałuje tego,
co między nimi zaszło. Zwłaszcza że wspomnienie o tym
będzie jedynym jasnym promieniem rozświetlającym po
nure, trudne dni, które ją czekają.
Znowu westchnęła. Z początku zawsze się cieszyła,
kiedy po świętach albo po urlopie wracała do pracy. Ostat
nio jednak stykała się tam jedynie z najciemniejszymi
stronami życia i zaczęło jej to dokuczać. Stopniowo nad
werężało też jej wiarę w ludzką dobroć, aż z jej dawnego
optymizmu zostało bardzo niewiele. Coraz bardziej oba
wiała się powrotu na służbę.
Koledzy mówili jej, że tak już jest w policji i lepiej
żeby się do tego przyzwyczaiła. Ona jednak wątpiła, czy
można się przyzwyczaić do codziennej brzydoty i czy
da się ochronić przed jej inwazją własne życie. Można
się na nią uodpornić i stwardnieć na kamień, albo po
zwolić jej zatruć sobie duszę i znienawidzić ludzi wokół,
a jeszcze bardziej siebie. W obu wypadkach człowiek
staje się wypalony, wręcz niebezpieczny. Tylko jedno jest
jeszcze gorsze.
Policjant, który stracił odwagę.
Zadrżała i potarła ramiona. Chyba powinna już wra
cać. Zastanowiła się, ile czasu już tu spędziła. Chyba...
Jej rozmyślania przerwało ciche rżenie. Przecież to
Joker, stwierdziła zdumiona. Zaskoczyło ją też, że tak
łatwo i pewnie rozpoznała go po głosie, chociaż jeszcze
niedawno nie wiedziała nic o koniach.
Jeśli to Joker, to musiał przyjechać na nim Grant.
Zagryzła wargi, przybrała obojętną minę i cierpliwie
czekała. Po chwili pojawili się koń i jeździec. Grant
zatrzymał wierzchowca w tym samym miejscu co po
przednio. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał tak ci
cho i spokojnie, że musiało to być wynikiem świado
mego wysiłku.
- Spodziewałem się, że cię tutaj znajdę.
- Musiałam... pomyśleć.
Na chwilę jego twarz zmieniła wyraz.
- Mercy, jeśli chodzi o dzisiejszy poranek...
- Nie chodzi wcale o poranek. To znaczy, nie tylko
- dodała szczerze. - Częściowo tak, ale... - Zrobiła jakiś
nieokreślony ruch ręką. - Chodzi mi o wszystko.
Grant przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu.
- O wszystko? - powtórzył w końcu pytającym to
nem. Jego głos nadal brzmiał cicho i łagodnie.
Patrzyła ponad jego ramieniem na zaśnieżone grzbiety
wzniesień i dalej, na horyzont. Dzisiaj szczyty tonęły
w chmurach.
- Czuję się tak... jakbym siebie odnalazła i jedno
cześnie zgubiła. - Jeszcze zanim dokończyła to zdanie,
wiedziała, że niewiele w nim sensu.
Grant nie odpowiedział. No bo co można powiedzieć
po takim bezsensownym stwierdzeniu? Nagle trącił piętą
Jokera, koń przysunął się zwinnie do skalnej ściany, aż
kolano Granta niemal dotykało występu. Grant zwinnie
przerzucił nogę przez koński grzbiet i po chwili już sie
dział obok niej. Joker spokojnie opuścił głowę i cierpli
wie czekał.
Przez chwilę po prostu siedzieli w milczeniu, spoglą
dając w dal, jakby bali się na siebie spojrzeć. Tak przy
najmniej Mercy się wydawało.
Grant odchrząknął cicho. Zerknęła na niego i spo
strzegła, że otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć,
ale po chwili się rozmyślił. Westchnął głęboko i jeszcze
raz zebrał się w sobie.
- Przyjazd tutaj miał ci pomóc - odezwał się z wa
haniem.
- I pomógł - odrzekła szczerze. - Bardzo mi pomógł.
Mogę już spokojnie myśleć o Nicku, bez zalewania się
łzami. Nie nawiedzają mnie koszmary o tym, co się zda-
rzyło. Odnalazłam tu spokój, i to taki, jakiego nawet się
nie spodziewałam.
- Jeśli właśnie to znalazłaś... - Znów się zawahał,
jakby naprawdę nie chciał jej zadać żadnego pytania.
W końcu wydusił: - To w takim razie co zgubiłaś?
Odetchnęła głęboko. Grant znieruchomiał i czekał na
jej reakcję.
- To nie mój interes, tak? - stwierdził w końcu
sztywno.
- Nie, to nie to! - Znów podciągnęła kolana i objęła
je ciasno ramionami. - Chodzi o to, że kiedy myślę o po
wrocie, o pracy, nie czuję tego co dawniej. To się zaczęło
wcześniej, jeszcze przed śmiercią Nicka, ale powtarzałam
sobie, że to mi przejdzie, że chwilowo się wypaliłam,
co się przydarza każdemu policjantowi.
- Ale teraz już tak nie myślisz?
Wolno, niechętnie kiwnęła głową.
- Odkąd tu przyjechałam... i zobaczyłam jak tu
pięknie... zrozumiałam, że to coś więcej. - Zamknęła
oczy i oparła głowę na kolanach. Ciężko było jej to
przyznać, ale wiedziała, że Grant nie będzie jej osądzał.
- Boję się, że straciłam odwagę, a to w mojej pracy
konieczne.
- Ty? To wykluczone.
Powiedział to tak stanowczo, że Mercy poczuła miłe
ciepło w środku. Ale nie dała się przekonać.
- Dziękuję. Nic jednak na to nie poradzę, że tak czuję.
Kiedyś z radością szłam do pracy, gotowa do działania.
Chciałam przywracać porządek. Ale teraz tylko się za
stanawiam, jaki to wszystko ma sens. Ludzie będą nadal
robili złe rzeczy, a mój wkład w porządkowanie świata
jest tak nieznaczny, że nic nie zmieni.
- Nie wszyscy ludzie są źli - powiedział Grant.
- Wiem. Ale ci, z którymi stykają się policjanci, zwy
kle tacy są. To specyfika tego zawodu. I na myśl o tym,
że będę się musiała stykać z takimi bandytami jak ci,
którzy zamordowali Nicka... Wcale się nie cieszę, że być
może pomogę w ich schwytaniu. Kiedy o nich myślę,
robi mi się niedobrze.
Poczuła rękę Granta na ramieniu i spojrzała mu prosto
w oczy.
- Mercy, wcale nie straciłaś odwagi - stwierdził ła
godnie. - Straciłaś tylko zapał do pracy w policji. A to
dwie zupełnie inne sprawy.
Zobaczyła w jego oczach otuchę i zrozumienie, które
najbardziej pomaga w chwilach załamania i zwątpienia
w siebie. Zrozumiała, że starał się ocalić ich oboje przed
nieuchronnym rozczarowaniem, dlatego jasno i wyraźnie
powiedział, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. A że
w ogóle chciał zaryzykować i zbliżył się do niej, spra
wiło, że poczuła... Sama nie była pewna, co. Świado
mość, że nie mają szans na wspólną przyszłość wcale
nie ułatwiała jej zrozumienia sytuacji. Nawet gdyby zde
cydowała się porzucić swoje dawne życie, wątpiła, czy
Grant w pełni by zaufał dziewczynie z miasta.
- Masz więcej odwagi niż wszyscy, których znam -
oznajmił, nie spuszczając z niej wzroku. - Nie możesz
w to wątpić. Ale umiesz też bardzo ludziom współczuć,
wszystko głęboko przeżywasz. Może zwyczajnie masz
dosyć rozwiązywania problemów ludzi, którzy wcale o to
nie dbają albo wręcz nie chcą, żeby ich problemy zostały
rozwiązane.
Wyszeptała jego imię i zamilkła. Nie wiedziała, co
jeszcze powiedzieć. Potem wolno, niepewnie, odwróciła
się ku niemu i pocałowała go. Poczuła, że znieruchomiał
i przestraszyła się, że swoim postępowaniem tylko utrud
nia sytuację. Ale rozproszył jej obawy, kiedy objął ją
mocno i zaczął gorąco całować.
Czując jego język na wargach, rozchyliła usta. Z ra
dością przyjęła jego lekki dotyk, sama odwzajemniając
się podobną pieszczotą. Rękami objął jej głowę, odchylił
się i zdjął grube rękawice. Potem, zanim zdążyła chwycić
powietrze, zatopił palce w jej włosach. Dzisiaj ich nie
związała. Zaczęła doceniać ich piękno, po tym jak Grant
nocą się nimi zachwycał.
Odchylił jej głowę w tył i znów zaczął całować jej
usta, tym razem bardziej namiętnie. Nie wahał się, nie
zastanawiał, całował ją, jakby miał do tego wszelkie pra
wa. Pozwoliła mu na to z taką ufnością, jakiej nie wy
kazałaby wobec żadnego innego mężczyzny pod słońcem.
Przywarła do niego, zapominając o całym świecie. Istniał
tylko on i uczucia, jakie w niej wywoływał. Nie prote
stowała, kiedy rozpiął jej kurtkę, lecz wygięła się lekko,
by ułatwić mu zadanie. Żałowała tylko, że jego dłoń nie
dotyka jej nagiej skóry, że oddzielają ich od siebie grube
warstwy ubrania.
Grant odchylił się nieco na bok i pociągnął ją bliżej,
na posłanie z liści i słodko pachnących sosnowych igieł.
Przytuliła się do niego ufnie. Czyżby jeszcze niedawno
wydawało jej się, że tu jest chłodno? Teraz, w tym za-
cisznym schronieniu, było jej wręcz gorąco. Dziwiła się,
że skalny występ wokół nich nie zaróżowił się od odbi
tego od nich ciepła.
Sięgnęli ku sobie jednocześnie, wyciągając bluzy zza
pasków spodni, które nagle wydały im się zbyt krępujące.
W jednej chwili westchnęli z satysfakcją, kiedy dłonie
jednego natrafiły na nagie ciało drugiego. Poczuła bijący
od niego żar, nawet przez solidny materiał spodni. Wolno
powiodła ręką po nabrzmiałym kształcie i usłyszała wes
tchnienie Granta. Zrobiła to jeszcze raz, aż jego biodra
drgnęły konwulsyjnie.
- Mercy... - wyszeptał bez tchu. Nadal go pieściła,
aż chwycił ją za ramiona i unieruchomił. - Mercy, nie...
- Nie podoba ci się?
Roześmiał się ochryple.
- Zaraz się dowiesz, jak mi się podoba, tutaj, na tej
skale.
W jego oczach płonął ogień. Rozejrzała się po osło
niętej ze wszystkich stron skalnej alkowie i znów spoj
rzała mu w oczy.
- Może jest tu trochę chłodno, ale... Całkiem niezły
pomysł.
Grant znów westchnął głucho, jakby jej słowa wy
warły na nim takie samo wrażenie jak wcześniejsza pie
szczota.
- Gdybym choć przez chwilę myślał, że mówisz po
ważnie... - zaczął matowym głosem.
- Ależ mówię poważnie - zapewniła łagodnie. - To
miejsce jest... wyjątkowe.
Nie dodała, że będzie wspominała tę chwilę w przy-
szłości, kiedy już stąd wyjedzie, ale pewnie on sam zdawał
sobie z tego sprawę. Coś zamigotało w jego źrenicach, jak
by też myślał o wspomnieniu, które dopiero ma powstać.
Musiała przyznać przed sobą, że powodują nią całkiem
egoistyczne pobudki; chciała, żeby on zapamiętał ją na za
wsze, żeby nieodłącznie kojarzyła mu się z tym miejscem
jako jedna, jedyna dziewczyna z miasta, do której nie czuł
niechęci.
Grant poruszył się tak szybko, że nie zdążyłaby za
protestować, nawet gdyby chciała. Zdjął jej kurtkę i wsu
nął pod nią, żeby było jej miękko na granitowym łożu.
Pocałował ją, głębokim, namiętnym, rozpalającym zmy
sły pocałunkiem, a potem rozpiął guzik i suwak jej dżin
sów, pośpiesznie i niezgrabnie. Chciała mu pomóc, ale
odsunął jej ręce, kierując je ku własnym spodniom. Ona
również miała trudności z odnalezieniem guzika, a po
tem suwaka, ale jednak udało się jej odnaleźć jego mę
skość. Potem Grant szybko zsunął jej dżinsy i majteczki.
Mercy wiedziała, że będzie im niewygodnie, że to czyste
szaleństwo, tak się kochać zimą na skale, nie zdejmując
spodni i butów, ale nic ją nie obchodziło, oprócz tego,
żeby stało się to jak najszybciej.
- Mercy, przestań - wyszeptał Grant zduszonym gło
sem. - Za dobrze to robisz. Dłużej nie wytrzymam.
Ujął jej ręce i położył na swojej piersi. Chwycił jej lewy
but i jednym ruchem ściągnął z jej stopy, potem wyswo
bodził jej nogę ze splątanych spodni. Zadrżała, ale nie
z zimna - nie czuła go wcale - tylko dlatego, że jej ciało
wreszcie pojęło, jak szybko nadejdzie spełnienie. Zaraz wy
pełni się pustka, a ona sama przekroczy granice szaleństwa.
Grant zdjął swoją obszerną, ciepłą kurtkę i narzucił
ją na nich oboje. Na chwilę zawisł nad Mercy i odsunął
zagradzające do niej dostęp ubranie. Gdy poczuła pierw
szy dotyk intymnej części jego ciała, krzyknęła z radości
i uniosła biodra. Grant nakrył jej usta swoimi, jakby
chciał wypić krzyk wprost z jej warg. Poczuła, że zadrżał,
osuwając się w znajome, wilgotne ciepło jej ciała.
To czyste szaleństwo, pomyślała resztką przytomno
ści, której jeszcze nie wchłonął ogarniający ją rytm
i ogień. Stało się tak, jakby bliskość dzikiej przyrody do
dała dzikości ich ruchom i odczuciom. Zjednoczyli się
z otoczeniem, pierwotni, nieokiełznani w swoim miłos
nym zapale.
Kiedy jednocześnie dotarli do nieba, Grant wykrzyczał
jej imię, a ona jego. Ich głosy wzbiły się w przestworza,
wysokie i tęskne, niczym wołanie dzikich ptaków.
Może jednak uda mu się to wytrzymać. Taka myśl
przyszła mu do głowy, gdy wracali na Jokerze do domu.
Może zniesie życie w mieście, choćby w małych da
wkach, i dzięki temu ich związek przetrwa. Mercy
najwyraźniej się tu podobało i choć pewnie nigdy cał
kowicie by się nie przystosowała do życia na ranczu, to
pewnie mogłaby go odwiedzać na tyle często, by oboje
mieli nadzieję na wspólną przyszłość.
Był pewien, że nawet nie przyjdzie jej do głowy, by
mu kazać wybierać, jak to zrobiła Constance. Była na
to zbyt otwarta i uczciwa. Rozumiała też, że jego serce
należy do tej krainy i że tak już będzie zawsze.
Ale czy to wszystko będzie miało sens? Związek na
odległość, złożony głównie z podróży samolotem i roz
mów telefonicznych, okresów bolesnej tęsknoty, przery
wanych chwilami namiętnej bliskości. Nie byłoby tam
miejsca na rzeczywistość, codzienne wspólne życie, dzię
ki któremu dwoje ludzi naprawdę zaczyna stanowić jed
ność, osobną całość, która jest mocniejsza niż jej dwie
połowy oddzielnie.
Choć to nieprawdopodobne, jego matka tworzyła taki
udany związek z Nate'em. Musiał to przyznać, ilekroć
przebywał w ich towarzystwie i widział, jak ten silny,
zdecydowany mężczyzna zmienia się w rękach jego mat
ki w miękką glinę. Nate powiedział mu kiedyś dość wo
jowniczym tonem, kiedy on sam był równie wojowniczo
nastawionym nastolatkiem, że Barbara jest jego kamie
niem probierczym i jedynym łącznikiem z prawdziwym
życiem i żeby lepiej pogodził się z ich związkiem. Wtedy
chyba po raz pierwszy w pełni zaakceptował fakt, że jego
matka należy do rodziny Fortune'ów, i to nie tylko z na
zwiska. Ta potężna, a czasami wydawałoby się szczegól
nie naznaczona przez los rodzina, była również częścią
jego życia.
Nagle uderzyła go pewna myśl. Czy udany związek
jego rozsądnej, ciepłej matki z wiecznie za czymś go
niącym, drażliwym i niezadowolonym Nate'em Fortu-
ne'em nie był o wiele bardziej nieprawdopodobny niż
szansa na udany związek jego i Mercy? Czy kowboj i po
licjantka to dwa żywioły niemożliwe do połączenia?
A może coś dałoby się z tego wykuć, jak to zrobili matka
i Nate, albo nawet Jake i Erica, którzy wciąż byli razem,
chociaż historia ich związku była bardzo burzliwa?
Przebiegające mu przez głowę dawne ostrzeżenia nie
mogły się przedrzeć przez mgłę namiętności, która nadal
przysłaniała mu oczy po gorących chwilach na skalnej
półce. Teraz to miejsce zawsze będzie mu przypominało
Mercy, będzie się łączyło z jej słodkim oddaniem i z nie
wiarygodną rozkoszą, jakiej zaznał.
Może był głupcem, myśląc, że mają przed sobą przy
szłość, alby byłby jeszcze większym głupcem, gdyby od
wrócił się plecami do szansy, którą podsuwał mu los.
Nawet jeśli wszystko ma trwać tyle, ile pobyt Mercy na
ranczu.
Zobaczyli w oddali stajnię, Joker zarżał cicho. Mercy
nie odzywała się i Grant był ciekaw, o czym myśli. Czyż
by żałowała tego, co się stało, tych chwil gorącego za
pomnienia, kiedy nie bacząc na nic, sięgnęli po siebie,
jakby byli częścią dzikiej natury, a nie dwojgiem cywi
lizowanych ludzi...
- Mercy? - zagadnął.
- Słucham? - Jej głos brzmiał dziwnie, ale nie usły
szał w nim smutku.
- Chyba musimy porozmawiać.
- Tak.
- Odprowadzę do stajni Jokera i zaraz wracam.
- Dobrze - odparła, nadal tym samym dziwnym to
nem, którego nie potrafił rozszyfrować.
Zeskoczyła z konia pod domem, a on wyczyścił Jo
kera i wprowadził go do boksu, na odchodnym dając mu
trochę ulubionej karmy, w nagrodę za cierpliwość, jaką
wykazał wobec dwojga całkowicie pochłoniętych sobą
ludzi. Zajrzał do klaczy i źrebięcia. Z zadowoleniem spo-
strzegł, że mała klaczka, lustrzane odbicie swego ojca,
wcale się go nie boi.
Wrócił do domu i znalazł Mercy w gabinecie. Roz
mawiała przez telefon. Kiedy zobaczył wyraz jej twarzy,
pożałował, że kazał przeciągnąć linię telefoniczną od
głównej drogi biegnącej osiem kilometrów od rancza.
Podniosła na niego wzrok, ale nic nie powiedziała,
tylko uważnie słuchała swojego rozmówcy.
- Tak, zawiadomię cię jeszcze, kiedy dokładnie to bę
dzie - powiedziała w końcu i rozłączyła się.
Zwróciła się ku niemu. Spodziewał się, że nadejdzie
taka chwila, ona również odgadła, że on już się domyślił
prawdy, ale musiała ubrać to w słowa, jakby podejrze
wała, że inaczej nie będzie to realne.
- Złapali morderców. Wstępne przesłuchanie ma się
odbyć w poniedziałek. Muszę wracać.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Jeśli nadal będzie tak się zachowywał, to cały dom
zawali mu się na głowę. Muszę się wziąć w garść, po
stanowił. Trzeba z tym skończyć. Zamiast skupić się na
pracy, pół dnia marnuje na gapienie się w przestrzeń
i rozmyślania o Mercy. Zastanawiał się, jak sobie daje
radę i co by się stało, gdyby tak jak planowali, doszło
między nimi do poważnej rozmowy.
Ogarnął go nagły chłód, zimny dreszcz przebiegł mu
po plecach. Dlaczego nic mu nie wyjaśniła? Jak mogła
tak po prostu odejść w swój niebezpieczny świat, chociaż
wiedziała, jak wiele jej grozi?
Wniósł siodło do środka i z hukiem zamknął za sobą
drzwi do składu narzędzi. Walt, który naprawiał uprząż
- co kiedyś robiła Mercy, odciążając ich w pracy - gwał
townie podskoczył.
- Lepiej wyrzuć to z siebie, chłopcze - poradził. -
Coś cię gryzie i musisz się tego pozbyć, zanim cię cał
kiem zeżre.
- Nic mnie nie gryzie.
- Dobra, dobra. To dlatego chodzisz taki wściekły jak
ryś w potrzasku, odkąd nasz mały skrzat wyjechał?
Grant z rozmachem rzucił siodło na stojak.
- Wcale nie chodzę wściekły.
Walt chwilę popatrzył na niego w milczeniu, a potem
powiedział cicho:
- Wszyscy się o nią martwimy, Grant, odkąd ten de
tektyw ci powiedział, o co w tej sprawie naprawdę cho
dzi.
Grant z bezsilności zaklął ostro. Zadzwonił do Gabe'a
Devereax, prywatnego detektywa, którego Rebeka For
tune zatrudniła, by zbadał sprawę śmierci Kate. Zrobił
to, ponieważ matka mu powiedziała, że Gabe ma przy
jaciół w policji, a Grant chciał się upewnić, że Mercy
ma właściwą ochronę i opiekę podczas wstępnego prze
słuchania podejrzanych o zabójstwo Nicka.
Dopiero wtedy się dowiedział, że zamordowanie Ni
cka i wcześniejsza śmierć jego przyjaciela są sprawką
mafii. Detektyw wyjaśnił mu, że Mercy, jako jedyny świa
dek, stała się ruchomym celem. Były już próby uciszenia
jej na stałe, i to głównie z tego powodu, a nie tylko dla
odzyskania równowagi psychicznej, skryła się na jego
ranczu. Zgodnie z rozkazem przełożonych miała zniknąć
z miasta, zaszyć się gdzieś na odludziu i przeczekać naj
gorsze.
Znów zaklął, z rozmachem otworzył szufladę pod ro
boczym blatem, i wyjął z niej puszkę pasty do skóry. Wy
czyści całą uprząż, do ostatniego centymetra. Przynaj
mniej się czymś zajmie.
- Będziesz się tak miotał po całym ranczu i klął jak
szewc, czy wreszcie zrobisz to, co od dawna chcesz zro
bić? - zapytał Walt.
Grant spojrzał gniewnie na starego pomocnika.
- A niby co takiego chcę zrobić?
Walt nic sobie nie robił z jego groźnych spojrzeń.
- Jechać do niej.
O tym myślał cały czas, odkąd Mercy w dzień po
świętach spakowała walizki i wyjechała. Ilekroć jednak
rozważał taką ewentualność, dochodził do wniosku, że
to nie ma sensu. Jednak ta myśl stale do niego wracała,
uparta i odważna, niczym sama Mercy.
- To ona jest gliną, nie ja. Wie, jak postępować z...
- Z gangsterami? - przerwał mu szorstko Walt.
Grant znów poczuł zimny dreszcz. Mercy sam na sam
z jakimś zbrodniarzem. Na myśl o tym ciarki przebiegały
mu po plecach.
- Znasz ją - wymamrotał. - Wydaje ci się, że byłaby
zadowolona, gdybym za nią chodził jak za dzieckiem,
które potrzebuje niańki?
- To, że potrafi o siebie zadbać, nie znaczy, że zawsze
chce sama o siebie dbać, bez niczyjej pomocy.
Przez długą chwilę Grant stał w milczeniu i patrzył
na pomarszczoną twarz Walta. Stary pomocnik nie spu
szczał wzroku. Nagle jego spojrzenie złagodniało.
- Nie chciałbym, żebyś skończył jak twój ojciec. Raz
przegrał i nigdy więcej nie próbował grać, zestarzał się
tu i umarł, nie mając nikogo bliskiego, oprócz mnie i cie
bie. Obaj wiemy, że część jego duszy umarła dużo wcześ
niej, kiedy odeszła twoja matka.
- Cholera. - Grant zaklął znowu, ale tym razem bez
zapału, jakby zaczynał się poddawać.
Walt uśmiechnął się.
- Ruszaj, chłopcze. My tu wszystkiego dopilnujemy.
I tak nie ma z ciebie ostatnio większego pożytku.
Cztery godziny później zapinał pasy bezpieczeństwa,
siedząc w małym samolocie do Denver, skąd miał złapać
lot do Minneapolis. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć,
ale na pewno nie mógł postąpić inaczej.
Mercy już nie starała się skupić na książce, która leżała
otwarta na jej kolanach. Zresztą w sypialni i tak już zro
biło się ciemno. Nie było też sensu czytać akt, które przy
niosła ze spotkania z detektywami i prokuratorami. Znała
je niemal na pamięć.
Spędzała niedzielny wieczór zamknięta w mieszka
niu, w towarzystwie ochroniarza, który oglądał mecz
koszykówki w jej małym gabinecie, czekając na
zmiennika. Jego służba przy niej kończyła się za kilka
minut.
Chcieli umieścić ją w hotelu, ale odmówiła. Według
wiarygodnych danych ludzie, którzy stali za zabójstwem
Nicka, nie znali jej adresu, a kiedy zniknęła na dłużej,
zupełnie zgubili jej trop. Mimo protestów Mercy narzu
cono całodobową ochronę. Erie Neilsen, młody funkcjo
nariusz, miał dziś chronić jej życie, żeby jutro w sądzie
mogła oficjalnie zidentyfikować zabójców Nicka. Chło
pak był tak czupurny i pełen młodzieńczego zapału, że
czuła się przy nim jak wiekowa dama, chociaż pewnie
była od niego starsza najwyżej o trzy lata. Nawet tak
nudne zadanie wykonywał z entuzjazmem, co jeszcze
wyraźniej uświadomiło Mercy, że jej zapał do pracy zu
pełnie wywietrzał.
Bezustanna gadanina komentatora sportowego urwała
się w pół zdania. Mercy czujnie nadstawiła uszu, zasta-
nawiając się, co zmusiło wielbiciela koszykówki do na
głego wyłączenia telewizora. Usłyszała coś, co on musiał
usłyszeć już wcześniej - dość natarczywe pukanie do
drzwi. Zamknęła książkę i wstała. Wzięła ze stolika służ
bową broń, ciemnoszarego, lekkiego, półautomatycznego
glocka.
- Erie?! - zawołała.
- Sprawdzam to.
Podeszła do drzwi do salonu, czujnie nasłuchując. Erie
powiedział coś do przybysza, ale z tej odległości nie usły
szała wyraźnie odpowiedzi. Weszła do salonu i zobaczy
ła, że młody policjant wygląda przez wizjer, trzymając
w dłoni swój pistolet.
- Mówiłem już, że nie ma jej w domu! - zawołał.
Z tej odległości nadal nie słyszała, co mówił ten ktoś za
drzwiami, ale kiedy Erie uniósł broń, serce jej podsko
czyło. - Jeśli zaczniesz wyważać drzwi, to pożałujesz -
ostrzegł intruza młody policjant.
Mercy poczuła przypływ adrenaliny. Przebiegła przez
pokój i zajęła pozycję przy drzwiach, za które mogła
uskoczyć, gdyby intruz był rzeczywiście na tyle głupi,
by wyważyć drzwi.
- Coś mi tu nie gra - wyszeptała do Erica. - Gdyby
chcieli wejść, nie robiliby tego tak otwarcie. Lepiej
sprawdzę okna z tyłu mieszkania. Może to tylko wybieg,
dla odwrócenia uwagi.
- Dobry pomysł - zgodził się Erie. - Ale to byłby
jakiś kiepski wybieg. To idiotyczne kowbojskie przebra
nie bardzo rzuca się w oczy.
Mercy stanęła jak wryta.
- Kowbojskie przebranie?
- No. Kapelusz i takie tam. I przynajmniej mógł za
pamiętać, jak się nazywasz. - Uśmiechnął się rozbawio
ny. - A może to jakiś pijak pomylił adres? Czy któraś
z twoich sąsiadek ma na imię Mercy i zadaje się z pa
jacem w kowbojskich butach i kapeluszu?
- Co takiego?
- Takie imię wymienił. Powiedział, że przyjechał tu
do Mercy i nie odejdzie, dopóki się z nią nie zobaczy.
- Mój Boże - wyszeptała i podbiegła do wizjera.
Choć od razu się domyśliła, że to on, dopiero teraz wy
powiedziała jego imię: - Grant!
Wsunęła broń za pasek spodni i zanim Erie zdążył
zareagować, odsunęła zasuwę i otworzyła drzwi. Grant
stał w progu, trochę zdziwiony, że drzwi tak niespodzie
wanie się otworzyły. Nie mogła wydobyć z siebie słowa,
więc tylko na niego patrzyła. Podszedł do niej, rozkła
dając ramiona, a jej serce zabiło mocniej w oczekiwaniu
na to, że zaraz znajdzie się w jego objęciach. Nagle za
trzymał się, widząc jej glocka za paskiem. Po chwili spo
strzegł też Erica, nadal z pistoletem w dłoni.
- Znasz tego gościa? - zapytał Erie, z powątpiewa
niem mierząc Granta wzrokiem.
Mercy mogła go zrozumieć. W wysłużonym kowboj
skim kapeluszu, krótkim kożuchu, dżinsach i zniszczo
nych butach kowbojkach Grant nie wyglądał na miesz
kańca Minneapolis.
- Tak, znam go - potwierdziła cicho. - Wejdź, Grant.
Przybysz czujnie patrzył na Erica, zwłaszcza na jego
chromowaną broń. Młody gliniarz pośpiesznie schował
pistolet do kabury i cofnął się w głąb mieszkania. Grant
wszedł do środka, a Mercy zamknęła za nim drzwi.
- A więc to prawda - rzekł Grant bez żadnych
wstępów, spoglądając to na uzbrojonego Erica, to na
broń za paskiem Mercy. - Dlaczego nic mi nie powie
działaś?
- Grant...
- Przez cały ten czas ani słowem nie wspomniałaś,
że ci ludzie próbowali cię zabić. I to dwa razy.
Nie miała pojęcia, jak się o tym dowiedział, ale teraz
nie miało to znaczenia.
- Nie było powodu, dla którego miałabym ci o tym
mówić.
Znieruchomiał.
- Nie było powodu?
- Byliśmy pewni, że nie wytropią mnie na ranczu.
Jego mieszkańcom ani przez chwilę nic nie groziło.
- Myślisz, że o to mi chodzi?! - zawołał z niedo
wierzaniem. - Ścigają cię zabójcy z mafii. - Wskazał na
Erica. - Musisz mieć całodobową ochronę, a ty myślisz,
że ja się boję o coś innego?
- Ja nie...
- Cholera, Mercy, nie wydaje ci się, że zasłużyłem
sobie, żeby poznać prawdę, zwłaszcza po tym, jak...
Urwał nagle, spoglądając w bok na Erica. Młodzie
niec najwyraźniej nie był taki bystry, na jakiego wyglądał,
a może po prostu naiwny, ponieważ dopiero gdy Mercy
również spojrzała na niego znacząco, coś zaświtało mu
w głowie.
- No to ja chyba pójdę obejrzeć sobie ten mecz...
Wrócił do gabinetu, ale zgodnie z zasadami zostawił
uchylone drzwi.
Mercy znów spojrzała na Granta. Tak bardzo go jej
brakowało! Miała ochotę go uściskać, chciała, by ją objął,
choćby na chwilę. Wiedziała też, że się na to nie odważy,
bo gdyby to zrobiła, już nigdy nie pozwoliłaby mu odejść.
A przecież on musi odejść.
- Dlaczego przyjechałeś? - zapytała wprost.
- Co? Dowiaduję się, że mafia chce cię zabić, a ty
się pytasz, dlaczego przyjechałem?
Z nową siłą rozgorzała w niej jakaś iskierka, której
bez większej nadziei nie dawała zgasnąć, chociaż powta
rzała sobie, że pewnie już nigdy nie zobaczy Granta. Za
leżało mu na niej, ale przecież wiedziała o tym już wcześ
niej. Grant nie wdałby się w przelotny romans z kobietą,
do której nic by nie czuł. Ich związek jest niemożliwy
nie ze względu na brak uczucia, ale dzielącą ich odle
głość, nie tylko w jednym znaczeniu tego słowa.
- Właśnie dlatego musisz wyjechać - powiedziała.
- Chcesz mnie chronić, Mercy? Dlatego nic mi nie
mówiłaś, kiedy byłaś na ranczu? Chciałaś mnie chronić?
Spuściła wzrok.
- Wcale nie musiałeś tego wiedzieć.
- Nie musiałem wiedzieć, że dręczyło cię nie tylko
wspomnienie śmierci Nicka? Nie musiałem wiedzieć, że
dwa razy chciano cię zabić? Nie musiałem wiedzieć, że
wracasz prosto w paszczę lwa?
- Co mogłeś zrobić?
- Może zamknąłbym cię na ranczu i nigdzie nie pu
ścił - oznajmił ponuro.
- Grant, musiałam wrócić.
- Aha. - Zepchnął kapelusz na tył głowy. -1 zrobiłaś
to bez zastanowienia. Tak bardzo ci się śpieszyło, żeby
tu przyjechać i znów zostać ruchomym celem? Czy na
wet to było lepsze, żeby tylko nie spędzić jeszcze jednego
dnia z dala od ukochanego miasta?
W jego głosie słychać było gniew, którego nie rozu
miała.
- Wiesz przecież, że to nieprawda...
- Czyżby?
- No to powinieneś wiedzieć - odcięła. - Muszę ro
bić to, co robię. Nie rozumiesz? Nie zmienię tego, co
zawaliłam w przeszłości, ale przynajmniej pomogę wy
mierzyć sprawiedliwość.
- Mercy, przestań. Myślałem, że już to wyjaśniliśmy.
Gdybyś wtedy cokolwiek zrobiła, byłabyś teraz martwa.
- Ja... - Umilkła i przełknęła ślinę. - Łatwo było tak
wtedy mówić. Na ranczu wszystko wygląda inaczej. Ale
kiedy tu wróciłam, kiedy przeczytałam raporty...
Wyciągnął ręce, jakby chciał ją objąć. W tej samej
chwili rozległo się donośne stukanie do drzwi i oboje
drgnęli zaskoczeni. Zadowolona z pretekstu do przerwa
nia trudnej rozmowy Mercy spojrzała przez wizjer.
- To zmiennik Erica. - Młody policjant wyszedł
z gabinetu, a Mercy odciągnęła zasuwę.
- Murphy? - upewnił się Erie.
Skinęła głową i otworzyła drzwi. Ukazał się w nich
rudowłosy starszy policjant, którego Mercy znała sprzed
lat. Szkolił ją tuż po ukończeniu przez nią akademii.
- Cześć, Murphy - przywitała go.
Kolega skinął jej głową, ale patrzył na Granta.
- A ten kowboj to kto? - zapytał rozbawionym to
nem.
Przez chwilę Mercy widziała Granta tak, jak musieli
go postrzegać ludzie przyzwyczajeni do miejskich stro
jów i zachowań. Ale tam, gdzie oni dostrzegali zabawną
postać, ona zauważała tylko surową urodę Granta i bijącą
od niego aurę dzikiej przyrody, którą zdążyła pokochać.
Tak samo jak pokochała jego.
Wreszcie sama przed sobą przyznała, że darzy go
uczuciem. Zrobiła to tutaj, w najmniej odpowiednim
miejscu i czasie, czując, że to odkrycie sprawiło jej ból.
Przecież Grant zasługuje na lepszą kobietę, nie taką, która
nie kiwnąwszy palcem dopuściła, by niemal na jej oczach
zabito jej przyjaciela.
- To... mój przyjaciel - wyjaśniła Murphy'emu.
- Pozbądź się go, dziewczyno - zwrócił się do niej
rudzielec.
- Próbuję.
- Uparty jest, co?
- I bardzo nie lubi, kiedy się o nim mówi w trzeciej
osobie, kiedy stoi tuż obok - wtrącił spokojnie Grant.
Murphy uniósł brwi i spojrzał na niego.
- Pyskaty, tak? To dla twojego własnego dobra.
- Nie lubi też, kiedy się go traktuje protekcjonalnie.
- Jak na kowboja, używasz bardzo wyszukanych
słów.
- A ty jak na policjanta, za mało myślisz o tym, co
mówisz.
- Przestańcie, dobrze? - Mercy nie mogła już tego
słuchać. - Murphy, odczep się. Grant bardzo mi pomógł.
To na jego ranczo wyjechałam, żeby przeczekać.
- Wychodzę - rzucił Erie, zamykając za sobą drzwi.
Nagle Murphy uśmiechnął się szeroko.
- A więc ty jesteś prawdziwym kowbojem? To prze
praszam. Myślałem, że jakiś przebieraniec. - Zerknął na
Mercy. - Wszyscy tu jesteśmy trochę zdenerwowani, ze
względu na jutrzejsze przesłuchanie.
Grant skrzywił się.
- Może lepiej byś zrobił, gdybyś się skupił na tym,
jak unieszkodliy/ić tych facetów, tak żeby nie wystawiać
Mercy na odstrzał.
Murphy pokręcił głową.
- Nie ma takiej możliwości. Jej zeznanie będzie
nam potrzebne. Ale nie martw się. Budynek sądu jest
pod obserwacją i ścisłą ochroną, odkąd złapaliśmy tych
gości.
Grant nie wyglądał na przekonanego, a to sprawiło,
że Mercy poczuła na sercu jeszcze większe ciepło.
- Jeszcze raz sobie dzisiaj wszystko powtórzymy -
zwrócił się do niej Murphy. - Oni będą chcieli wyko
rzystać to, że nie było cię tam, kiedy padły strzały.
- Czyli Mercy musi wystąpić publicznie? Żeby dać
im jeszcze jedną szansę? - Głos Granta jeszcze nigdy
nie brzmiał tak wojowniczo.
- Będzie przy niej nasza brygada specjalna. Nie od
stąpią jej na krok - wyjaśnił Murphy. Widać było, że
zaczyna go to denerwować.
Nagle jego twarz się zmieniła, jakby wpadł na jakiś
pomysł. Z namysłem spoglądał to na Granta, to na Mercy.
Widać było, że coś rozważa. Mercy czuła, że za chwilę
zada pytanie, na które nie chciała odpowiadać.
- Nic mi nie będzie - zapewniła pośpiesznie, zerkając
na Gran ta. - Muszę zeznawać. Nie rozumiesz, Grant?
Przynajmniej tyle muszę zrobić, żeby zamknąć tych ban
dytów.
Przez długą chwilę stał w milczeniu i spoglądał na
nią. Nie spuściła wzroku, niemo prosząc go, by ją zro
zumiał.
- Nie potrafię ci nawet powiedzieć, ile dla mnie zna
czy, że tu przyjechałeś - dodała - ale w tej sprawie nikt
mi nie pomoże. Muszę się z tym zmierzyć sama. Do koń
ca.
W jego oczach błysnęło coś, co przypomniało jej
wszystkie piękne miejsca, które jej pokazał. Ten błysk
dał jej nadzieję, choć nawet nie śmiała pomyśleć, na
co. Wolno podniósł rękę i delikatnie dotknął jej po
liczka.
- Nie straciłaś odwagi, Mercy. - Już kiedyś ją o tym
zapewniał, w spokojnej chwili, zanim rozgorzał między
nimi płomień namiętności, w miejscu, które na zawsze
miało pozostać w jej sercu i pamięci. Wróciło do niej
żywe wspomnienie tamtego dnia i poczuła, że się czer
wieni. Po jego oczach poznała, że myśli o tym samym.
- Muszę to zrobić - powtórzyła z desperacją w gło
sie. W głębi duszy chciała tylko jednego; wrócić z nim
do domu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła nazywać
ranczo domem. - Muszę to zrobić nie tylko ze względu
na pamięć Nicka, ale też dla siebie.
Znów milczał długą chwilę. Murphy nie odzywał się,
co było u niego niezwykle rzadkie. Mercy była mu za
to wdzięczna.
- Dobrze - powiedział w końcu Grant. - Chyba ro
zumiem. Każdy musi walczyć z własnymi demonami.
Wygrasz, Mercy. Jesteś silna, więc na pewno wygrasz.
- Wciągnęła głęboko powietrze, dopiero teraz zdając so
bie sprawę, że od jakiegoś czasu wstrzymywała oddech.
- Zrób coś dla mnie, dobrze? - poprosił miękko. Skinęła
głową, nie mogąc wydusić ani słowa. - Nigdy nie trać
wiary w siebie. Nadal jesteś brylantem. I zawsze nim bę
dziesz.
Powiedział to tak spokojnie i z takim przekonaniem,
że wstrząsnęło to nią do głębi. Kiedy zwątpiła, czy kie
dykolwiek zaufa sobie, on zwrócił jej wiarę w siebie, na
zwał ją klejnotem. Niewielu ludziom na świecie ufała tak
jak Grantowi. Czyż nie powinna równie mocno wierzyć
w jego zdanie?
Wyglądał, jakby jeszcze coś chciał powiedzieć, ale
się powstrzymał. Odwrócił się gwałtownie, jakby to by
ła najtrudniejsza rzecz na świecie. Tak przynajmniej
wydawało się Mercy i samolubnie miała nadzieję, że
się nie myli.
Długo po jego wyjściu zastanawiała się, czy żegnając
się z nim, nie popełniła straszliwego błędu. Czy jeszcze
kiedyś się zobaczą? A jeśli tak, to czy będzie chciał z nią
rozmawiać? Żałowała, że nie ma z kim tego omówić.
W końcu rozpłakała się, ponieważ jedynymi ludźmi,
którym mogła całkowicie zaufać i zwierzyć się z naj
skrytszych myśli, byli Nick... i właśnie Grant.
Powtarzał sobie w duchu, że robił już trudniejsze rze
czy, tylko po prostu w tej chwili nic takiego nie mógł
sobie przypomnieć. Zostawił Mercy, by sama uporała się
ze swoimi demonami, a miał ochotę zrobić coś bardzo
prostego i żywiołowego, wręcz prymitywnego - na przy
kład, przerzucić ją sobie przez ramię i zanieść w bez
pieczne miejsce, czyli na swoje ranczo.
Został w Minneapolis do poniedziałku, pilnie śledząc
w pokoju hotelowym doniesienia z sali sądowej, gdzie
odbywała się rozprawa. Gdy zobaczył ochraniający Mer
cy doborowy zespół policjantów, przekonał się, że jest
bezpieczna, o ile w takich okolicznościach jest to mo
żliwe. Kiedy zobaczył ją na ekranie, przeżył wstrząs. Pra
wie nie rozpoznał w niej dziewczyny ze swego rancza.
Ujrzał elegancką, pewną siebie kobietę w ciemnym ko
stiumie, w butach na wysokich obcasach, z włosami
upiętymi w węzeł. Typową kobietę z wielkiego miasta.
Wrócił do domu z poczuciem winy, że nie odwiedził
matki ani siostry. Tłumaczył sobie, że nie mógł się spot
kać z żadną z nich, dopóki nie uporządkuje swych splą
tanych uczuć.
Wiedział jednak już w mieszkaniu Mercy, że tylko
jedno z tych uczuć naprawdę się liczy. To, którego nigdy
nie wyraził, ale przez cały czas nosił w sobie. Nie pa
miętał, kiedy się narodziło. Może kiedy Mercy po raz
pierwszy wysiadła z samochodu i zobaczył, jaką wspa
niałą kobietą się stała; może kiedy spojrzała na jego ran
czo i dostrzegła w nim piękno... a może, choć to chyba
mało prawdopodobne, dwanaście lat temu, kiedy patrzyła
na niego jak na rycerza w srebrzystej zbroi. Nie było
ważne, kiedy to się zdarzyło, tylko że w ogóle się zda
rzyło. Wreszcie mógł przyznać przed samym sobą, że ją
kocha. Nie mógł jednak jej tego wyznać. Nie teraz, gdy
toczyła najcięższy bój w jej życiu. Byłby to dla niej ko
lejny ciężar, którego mogłaby już nie unieść.
A poza tym w głębi duszy wiedział, co Mercy wy
bierze. Gdy już upora się z demonami, znów będzie do
skonałą, pełną poświęcenia policjantką. Nawet do głowy
jej nie przyjdzie, by porzucić pracę albo opuścić Minne-
apolis, swój prawdziwy dom.
Już nigdy jej nie zobaczy. Straci kolejną kobietę. Zno
wu odbierze mu ją wielkie miasto.
Nigdy jej nie miałeś, więc nie możesz jej stracić, po
wiedział sobie w duchu. Naparł mocniej na szczotkę, któ
rą czyścił grzbiet Jokera, aż zwierzę spojrzało na niego
z zaciekawieniem. Odkąd Mercy wyjechała, ogier zacho
wywał się dziwnie. Nie był osowiały, ale codziennie stał
w odległym końcu zagrody i wpatrywał się w dom, jak
by się spodziewał, że w każdej chwili może wyjść z nie
go dziewczyna o włosach pachnących jabłkami.
- Możesz się rozczarować - mruknął Grant do swo
jego ulubionego wierzchowca. Sobie też powinieneś to
powiedzieć, dodał w myślach.
Skupił się na planowaniu codziennych prac na naj
bliższe godziny, by nie wspominać drobnej, zielonookiej
kobiety, która odcisnęła swój ślad na jego życiu i w jego
sercu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- To nie było zbyt mądre.
- Tak, ale on od kilku lat miał obsesję na punkcie
Franca, odkąd załatwili Parnessa. Chciał sam rozprawić
się z całą mafią.
Mercy przystanęła w progu, a potem wycofała się, by
nie dostrzegli jej trzej policjanci siedzący w gabinecie
prokuratora. Zaczekała w przylegającej do gabinetu salce
konferencyjnej, aż nieco opadnie jej poziom adrenaliny.
Zachowanie zimnej krwi pod tak ostrym obstrzałem pytań
było jedną z najcięższych bitew, jakie w życiu stoczyła.
Na dodatek nie miała pojęcia, jak wypadła.
- Poszedł tam bez wsparcia. To było czyste szaleń
stwo, nie ma co. Niech spoczywa w pokoju.
- Ale ich dopadliśmy. Zdaje się, że dostaną maksy
malne wyroki. Sędzia nie uwierzyła w te bzdury o wy
padku z bronią. A Brady! To w zasadzie ona ich unie
szkodliwiła. Ten dupek obrońca ani razu jej nie zagiął.
- Nick zawsze powtarzał, że Brady trzeźwo myśli.
- Może gdyby on też trzeźwo myślał, to nadal by
żył.
Mercy zagryzła wargę i zamknęła drzwi do gabinetu.
Ci policjanci jej nie potępiali, podobało im się jej za
chowanie w sądzie. Poruszyło ją to do głębi. Musiała też
przyznać, że postępowanie Nicka, opisane chłodno, bez
litośnie i szczegółowo, wydało jej się co najmniej lek
komyślne.
Długo siedziała w pustej sali i zastanawiała się, dla
czego wcześniej tego nie dostrzegła, dlaczego tak łatwo
zaakceptowała poczucie winy, które wytworzyło się
w niej na skutek utraty równowagi psychicznej? Czy to
wszystko jest jeszcze zbyt świeże i nie potrafi o tym my
śleć rozsądnie?
A może w zrozumieniu prawdy pomógł jej pobyt
w spokojnym, pięknym świecie Granta?
W głębi duszy wiedziała, że zawdzięcza to samemu
Grantowi, jego niezachwianej wierze w jej siłę i rozum.
To dzięki niemu zrozumiała, że postąpiła właściwie i nic
nie powinna sobie wyrzucać. Musiała wyjść poza granice
własnego świata, by to zrozumieć i uzdrowić swoją du
szę. A pozwoliła jej na to miłość do Granta.
Usłyszała jakiś dźwięk za drzwiami i wstała. Wyglą
dało na to, że rozprawa wkrótce się skończy, ale być może
sędzia zarządziła przerwę. Drzwi się otworzyły i Mercy
omal nie opadła z powrotem na krzesło. Spodziewała się
ujrzeć prokuratora lub któregoś z policjantów. Tymcza
sem zobaczyła wdowę po Nicku.
Allison podeszła do niej i objęła ją serdecznie.
- Dziękuję - powiedziała z uczuciem. - Zapłacą za
to, co zrobili. I to zawdzięczamy głównie tobie.
- Ale ja... - Słowa z trudem wydobywały się z jej
gardła. - To nie wystarczy. Ta śmierć nigdy nie powinna
się wydarzyć.
- Wiem. - Allison uśmiechnęła się smutno. - Ale
wiem też, że Nick... nie myślał rozsądnie, jeśli chodziło
o tych okropnych ludzi, którzy zabili Charliego Parnessa.
Miał na ich punkcie obsesję. Czasami ktoś do niego
dzwonił, a on wybiegał z domu w środku nocy. Ryzy
kował jak szaleniec... ale przecież-sama wiesz to najle
piej.
Owszem, wiedziała, tylko że kiedyś traktowała to jako
kolejny przejaw poświęcenia Nicka dla pracy w policji.
Allison się tym martwiła, ale Mercy ją uspokajała.
- Tak mi przykro, Allison - rzekła szczerze. - Po
winnam była cię posłuchać, kiedy mówiłaś, że niepokoi
cię jego zachowanie. Może wtedy...
Allison przerwała jej gwałtownie.
- Meredith, czy ty nadal myślisz, że to się stało z two
jej winy?
Mercy cofnęła się zaskoczona.
- Ja...
- Kristina mi mówiła, że wysłała cię na ranczo brata,
żebyś wybiła sobie z głowy takie niedorzeczne pomysły.
Udało się? - A więc i Kristina tego się domyślała? Ile
razy jeszcze urocza i rozpieszczona przyjaciółka ją za
skoczy? - Bardzo kochałam Nicka, ale sam był sobie
winien - stwierdziła Allison z chłodnym rozsądkiem,
który Mercy zawsze w niej ceniła. - Od wielu miesięcy
żyłam w strachu, że coś takiego się wydarzy. Od śmierci
Charliego miałam przeczucie, że każdy dzień Nicka
jest... darowany.
Mercy zadrżała.
- Czułam się taka bezradna. I do niczego.
- Posłuchaj mnie, moja droga - ciągnęła surowo Al-
lison. - Nikt nie znał Nicka lepiej ode mnie. Wiem, że
bardzo cię szanował jako policjantkę i koleżankę. Bardzo
by go bolało, gdyby wiedział, że obwiniasz się za jego
śmierć. Mnie to również boli, Meri. Proszę, przestań.
Przecież nikt inny cię za to nie wini, a już na pewno
nie ja.
Mercy poczuła, jak coś w niej topnieje. Zniknął ucisk,
który czuła od tak dawna, że już niemal przestała go
zauważać. Stanęła twarzą w twarz ze swoimi demonami
- w ludzkiej postaci. Wszyscy czterej mieli dostać karę,
na jaką sobie zasłużyli. Nawet sędzia patrzyła na nią
z aprobatą, kiedy pewnym głosem składała zeznania. Po
czuła przypływ dawnej siły. Teraz była już przekonana,
że może wrócić do dawnego życia i pracy.
Patrzyła na przyjaciółkę, zadziwiona jej spokojem.
- Allison, jak ty to znosisz?
- Już prawie odzyskałam równowagę. Matt i Lisa
bardzo mi w tym pomogli. Nie można się rozklejać, kiedy
trzeba się kimś opiekować.
- No właśnie. Dzieci...
- Dzieci przede wszystkim tęsknią za swoją chrzestną
matką. Kiedy je odwiedzisz?
- Chcą się ze mną spotkać?
- Ależ oczywiście. Straciły ojca. Wszyscy teraz je
steśmy im potrzebni, żeby odbudować ich życie. Martwią
się o ciebie. Chciałyby zobaczyć na własne oczy, że jesteś
w dobrej formie. - Allison spojrzała na nią bacznie. - Bo
jesteś w dobrej formie, prawda?
Mercy wciągnęła głęboko powietrze.
- Tak, chyba jestem - odparła cicho.
- To dobrze. Możesz spędzić z nami Nowy Rok.
- Dziękuję, ale raczej nie. Wpadnę z wizytą do dzieci,
ale mam jeszcze coś do zrobienia. Coś bardzo ważnego.
Owszem, pełna wiary w siebie mogła wrócić do tak
brutalnie przerwanego dawnego życia. Nie potrafiłaby
jednak być jak kiedyś oddana pracy, ponieważ serce i du
szę zostawiła na ranczu w Wyoming.
Grant wrzucił na pikapa wielką belę siana. Żałował,
że musiał je zwozić samochodem, ponieważ była to cięż
ka praca, zwłaszcza zimą. Powinien był wynająć heli
kopter, który w kilka godzin wykonałby to zadanie.
Ciszę przerwało radosne szczekanie Ryzykanta. Pew
nie Walt wrócił z pierwszej wyprawy Lady wraz
z źrebięciem poza zagrodę przy stajni. Rano patrzył
z uśmiechem, jak mała klaczka niepewnie stawia paty
kowate nogi w śniegu. Zdał sobie wtedy sprawę, że już
dawno się nie uśmiechał. Chipper i Walt ostatnio wręcz
go unikali, po tym jak kilka razy zbeształ ich ostro bez
wyraźnego powodu.
Ze stajni dobiegło go donośne rżenie Jokera. Zdziwił
się trochę, ponieważ koń był ostatnio niemal tak rozdraż
niony jak on. Tym razem rżał radośnie, co mu się od
dawna nie zdarzyło. Grant spojrzał na stajnię, potem na
dom, ale nie spostrzegł nic nadzwyczajnego, więc wrócił
do pracy.
- Szczęśliwego Nowego Roku - wymamrotał pod
nosem i przerzucił kolejną belę siana. A potem następną,
i jeszcze jedną, i tak w nieskończoność. Wpadał przy
tym w coraz gorszy nastrój.
Zaklął pod nosem, kiedy ostatnią belę rzucił z taką
siłą, że przeleciała na drugą stronę samochodu. Już miał
okrążyć pikapa, kiedy nagle bela pojawiła się na szczycie
stosu.
- Dzięki - burknął. Pewnie Walt akurat przechodził
obok i mu pomógł.
- Nie ma za co.
Zastygł w bezruchu. Czyżby zaczynał mieć majaki?
Wydawało mu się, że słyszy głos Mercy, a przecież...
Wyszła zza stosu siana i podeszła do niego bliżej. Nie
potrafił odczytać wyrazu jej twarzy. I jak się tu dostała?
Nie słyszał warkotu samochodu. A może przyszła pie
chotą od głównej drogi? Nie było to wykluczone, ponie
waż nawet wyglądała jak wędrowiec. Miała na sobie
dżinsy, sportowe buty i flanelową koszulę. Wyglądała zu
pełnie inaczej niż w telewizji. Widok jej rozpuszczonych
włosów przywołał wspomnienia...
- Oglądałem przesłuchania, wiem o wszystkim - oz
najmił. - Gratuluję ci.
Wzruszyła ramionami, jakby nie rozmawiali o czymś,
co tak niedawno zajmowało wszystkie jej myśli.
- Istnieje szansa, że zdecydują się na układ z proku
raturą i nie będzie procesu. Mafia nie lubi rozgłosu, więc
teraz nikt nie będzie ich już chronił.
- Zrobiłaś, co do ciebie należało.
- Tak. Przewidziałeś to.
- Tylko ty w siebie wątpiłaś. - Zdjął rękawice -
Wszystko u ciebie wporządku?
- Tak. - Jej glos brzmiał zadziwiająco spokojnie. -
Miałeś rację. Nie mogłam nic zrobić. Nawet Allison to
wiedziała. Ale musiałam przejść długą drogę, zanim się
o tym przekonałam.
- Czasami tak trzeba. Kiedy wracasz do pracy?
- Mam nadzieję, że zaraz.
Zgasła w nim ostatnia iskierka nadziei. Odwrócił
wzrok i wsunął rękawice do tylnej kieszeni spodni. Nie
był pewien, czy kontroluje wyraz swojej twarzy.
- To znaczy, jeśli szef rancza MCC przyjmuje pra
cowników - dodała miękko.
Odwrócił się gwałtownie.
- Co?
Wskazała na stos bel siana.
- Chyba przydałaby ci się pomoc. - Patrzył na nią
z niezbyt inteligentną miną, ale nic nie mógł na to po
radzić. Oparła się o samochód, jakby się bała, że straci
równowagę. - Jest jeszcze jeden problem - ciągnęła nie
co drżącym głosem. - Szukam stałej pracy.
Bał się, że coś źle zrozumiał.
- Ale przecież ty masz pracę.
- Miałam. I przez jakiś czas bardzo ją kochałam. Zro
zumiałam jednak, że ta praca zabiera mi więcej, niż daje.
Więc z niej zrezygnowałam.
- Zrezygnowałaś?
Skinęła głową.
- To pewnie głupie z mojej strony. Ale sam wiesz,
jakie są te dziewczyny z miasta. Wariatki. Kiedy już się
upewniłam, że mogę wrócić do pracy, nagle stwierdziłam,
że wcale tego nie chcę. I nie dbałam o to, czy... znajdę
inne zajęcie.
Był tak zaskoczony, że tylko powtórzył:
- Naprawdę zrezygnowałaś?
- Tak. Wczoraj.
Wczoraj. Wczoraj zwolniła się z pracy, a dzisiaj już
tu jest?
- Mercy - zaczął, ale natychmiast zamilkł, nadal się
obawiając, że źle ją zrozumiał.
Stała przy samochodzie i skubała źdźbła słomy wy
stające z beli. Nagle zrozumiał, że jest równie zdener
wowana, jak on. Wtem podniosła głowę i znów stała się
dawną, odważną Mercy.
Pojął, że Mercy ma coś, czego brakowało Constance,
czego nie miała nawet jego matka - a tym czymś jest
niezależność. Jeśli zdecydowała się zostać na ranczu, to
wyłącznie z własnej woli.
- Jeśli naprawdę zależy ci na pracy, to mam wolne
miejsce. Chyba wiesz, w co się pakujesz?
- Wiem - wyszeptała. - Mam nadzieję, że ty też to
wiesz.
Ogarnęła go radość tak wielka, że się przestraszył.
- Dobrze sobie dajesz radę z Jokerem. Świetnie się
spisałaś przy narodzinach źrebięcia.
- Chciałabym, żeby urodziło się jeszcze mnóstwo ma
luchów. Bardzo ich tu brakuje.
- Jakie maluchy masz na myśli?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Kocham cię - szepnęła. - Więc jak ci się wydaje?
Grant na chwilę zamknął oczy.
- Ja też cię kocham.
- Wiem - odparła i uśmiechnęła się do niego z mi-
łością. - Domyśliłam się tego, kiedy przyjechałeś do
mnie, do miasta, chociaż przecież go nie znosisz.
Grant uśmiechnął się ironicznie.
- Zdradziłem się, co?
- Nie wiedziałam tylko, czy kochasz mnie wystar
czająco mocno, żeby mi wybaczyć.
- Wybaczyć? Co takiego?
- To, że jestem dziewczyną z miasta.
- Zapewniam cię, że już nią nie jesteś - oznajmił po
ważnie.
- A więc nasze dzieci też nie będą miejskimi dziećmi.
Grant nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu na
myśl o biegających po ranczu małych łobuziakach, nie
ustraszonych jak ich matka.
- Zastanawiam się, jakie imię dać temu źrebięciu -
powiedział, nadal się uśmiechając. - Przecież to córka
Płomienia Fortune'ów. Zasługuje na godne imię.
- Coś przychodzi ci do głowy?
Objął ją wreszcie i poczuł, że znów ogarnia go żar,
ale złagodzony czułością, której przedtem nie śmiał do
siebie dopuścić.
- Może Płomień Mercy? - zaproponował.
Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ pocałował ją
mocno, jakby chciał wyjaśnić, skąd mu to imię przyszło
na myśl.
EPILOG
- Właśnie takiej krwi potrzebuje ta rodzina - oznaj
mił Sterling Foster z aprobatą.
- O kim ty mówisz? - Kate Fortune z gracją wstała
z fotela, patrząc na wysokiego prawnika z gęstą grzywą
siwych włosów, który od lat trwał przy niej w dobrych
i złych chwilach.
- O młodym McClure.
Kate uśmiechnęła się. Nie zamierzała podawać w wąt
pliwość jego opinii, chociaż często się z nim spierała -
dla samej przyjemności prowadzenia sporu. Tym razem
musiała jednak całkowicie się zgodzić z jego opinią. Wie
le słyszała o Grancie od jego matki, chociaż osobiście
syna Barbary, którą kochała jak własną córkę, spotkała
tylko kilka razy.
Jeszcze więcej słyszała o nim od swojej ukochanej
wnuczki. Kristina ciągle wychwalała starszego brata. Już
samo to, że nazywała go bratem, a nie bratem przyrod
nim, świadczyło o tym, że i jemu Kristina była bliska.
Kate by to wystarczyło, żeby zaakceptować Granta, nawet
gdyby sama nie darzyła go sympatią i podziwem. Sterling
potwierdził jej opinię, kiedy spotkał się z Grantem oso
biście, przekazując mu wiadomość o tym, że Kate zo
stawiła mu w spadku pięknego ogiera rasy appaloosa.
- Nie pozwolił mi się zastraszyć. - To było wszystko,
co powiedział prawnik, ale Kate wiedziała, że w jego
ustach to był największy komplement.
- Co u niego słychać? - zapytała teraz.
- Sprzedał pierwsze źrebię po Płomieniu Fortune'ów
za większą sumę, niż jest wart jakikolwiek koń pod słoń
cem.
Kate uśmiechnęła się. Sterling nie przepadał za końmi.
- Ty byś nie dał za konia złamanego grosza.
- Nie zaprzeczę. Ale potrafię docenić dochodowy in
teres. Dobrze spożytkował prezent od ciebie.
- Nawet lepiej, niż myślisz. - Niektóre prezenty, po
darowane przez nią różnym członkom rodziny, przyczy
niały się do rozwoju zdarzeń, na które nie liczyła nawet
w najśmielszych marzeniach.
- Jeśli kolejne źrebięta będzie sprzedawał równie ko
rzystnie, to jego ranczo niedługo rozrośnie się poza gra
nice stanu.
Kate uśmiechnęła się tajemniczo.
- Wydaje mi się, że przynajmniej jedno źrebię za
chowa dla siebie. Małą klacz o imieniu Płomień Mercy.
- Płomień Mercy? Skąd miłośnikom koni przychodzą
do głowy takie imiona?
- Grant nazywa swoją żonę Mercy - wyjaśniła z po
wagą Kate.
Sterling zrobił zdziwioną minę, a Kate się roześmiała.
Bardzo się cieszyła, kiedy udało jej się go zaskoczyć.
- Ożenił się? A podobno Kristina się zaklinała, że on
nigdy tego nie zrobi po tym nieprzyjemnym doświadcze
niu z panną Carter. Z kim się ożenił? Zaczekaj... - Ster-
ling chwilę się zastanawiał, kojarząc w myślach fakty.
- Pewnie z tą przyjaciółką Kristiny, która wyjechała do
Wyoming, a przedtem pomogła wsadzić za kratki kilku
bandytów?
- Meri Brady - potwierdziła Kate. - Ale coś mi się
zdaje, że wszyscy ją będą teraz nazywać Mercy. To cu
downa dziewczyna, odważna, śmiała, inteligentna.
- Zawsze ją lubiłem - przyznał jej towarzysz. - Mia
ła dobry wpływ na Kristinę.
- A za to Kristina prezentowała się wspaniale jako
jej druhna - odparła Kate ze wzruszeniem.
Ciekawe, kiedy jej ukochana wnuczka pójdzie do oł
tarza? Może jeśli zdecyduje się zająć swoim spadkiem
i wyjedzie do Kalifornii, i ucieknie od zamieszania, które
ogarnęło całą rodzinę, to kto wie... Zdarzały się już dziw
niejsze rzeczy. Czasami rzeczy pozostawione przez nią
członkom rodziny po jej rzekomej śmierci w niezwykły
sposób odmieniały ich życie.
Sterling nagle zmarszczył czoło.
- Właściwie skąd ty to wiesz? Nie wychodziłaś stąd
podczas mojej nieobecności, prawda? Mówiłem ci, że
musisz być ostrożniejsza... Kilka razy mało brakowało,
a zostałabyś rozpoznana.
- Mam swoje sposoby - rzekła Kate. Nagle jej
uśmiech zbladł. - Ale to będzie się wkrótce musiało skoń
czyć. Jake wpadł w poważne kłopoty, przyda mu się
wszelka pomoc. Jakby nie było dość tej historii ze śmier
cią Moniki i czekania, kiedy policja albo ten detektyw
Rebeki wpadną na trop prawdziwego mordercy, to jeszcze
musiał się dowiedzieć prawdy o swoim ojcu... Planowa-
łam, że pozostanę martwa, dopóki się nie dowiem, kto
próbował mnie zabić. Teraz już wiemy, że to była Monica.
Ona już nie żyje, a rodzina potrzebuje mnie teraz bardziej
niż kiedykolwiek. Muszę tylko wymyślić, jak mam wstać
z martwych, żeby nikt nie umarł z wrażenia!
- Porozmawiamy o tym później. - Siwowłosy pra
wnik objął czule swą towarzyszkę.
Ufała mu, korzystała z jego wsparcia i pomysłów.
Bez niego by sobie nie poradziła. Jeśli rodzina ma prze
trwać te ciężkie chwile, które zgotował jej los, to rady
Sterlinga będą konieczne.
A rodzina musi przetrwać. Kate nie dopuści, żeby stało
się inaczej. Wkrótce ludzie się dowiedzą, że Kate Fortune
jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Przecież wszyscy członkowie rodziny są jej dziećmi,
więc ona dopilnuje, żeby wyszli cało z każdej opresji.