LAWRENCE M. KRAUSS
FIZYKA PODRÓŻY
MIĘDZYGWIEZDNYCH
( Przełożyli: Ewa L. Łokas; Bogumił Bieniok)
PRZEDMOWA
Było ml bardzo miło, że Data zdecydował się zaprosić Newtona, Einsteina i
mnie na partyjkę pokera na pokładzie kosmicznego statku Enterprise. Miałem okazję
zdobyć przewagę nad dwoma wielkimi ludźmi grawitacji, zwłaszcza nad Einsteinem,
który nie wierzył w przypadek, czyli w to, że Bóg gra w kości. Niestety, nie udało mi
się zabrać ze sobą wygranej, ponieważ musieliśmy porzucić grę z powodu alarmu.
Kontaktowałem się później ze studiem Paramount, aby zamienić żetony na gotówkę,
ale jego przedstawiciele nie znali kursu wymiany.
Fantastyka naukowa, do której należy Star Trek, służy nie tylko dobrej
zabawie, ale także poważniejszym celom, takim jak rozszerzanie ludzkiej wyobraźni.
Być może nie potrafimy dotrzeć tam, gdzie nie stanęła dotąd ludzka stopa, ale
możemy spróbować dokonać tego przynajmniej w wyobraźni. Możemy przewidywać
reakcje ludzkości na przyszły postęp w nauce i spekulować na temat charakteru tego
postępu. Wymiana myśli między fantastyką naukową a nauką zachodzi w obie strony.
Fantastyka dostarcza pomysłów, które naukowcy włączają do swoich teorii, ale
czasami to właśnie nauka stwarza pojęcia, które nie przyszłyby do głowy żadnemu
autorowi science fiction. Przykładem są czarne dziury, do których rozgłosu walnie
przyczyniła się trafna nazwa nadana im przez Johna Archibalda Wheelera. O
„zamarzniętych gwiazdach” lub „obiektach całkowicie zapadniętych grawitacyjnie”,
jak początkowo nazywano czarne dziury, nie napisano by zapewne nawet połowy
tego, co mieliśmy okazję przeczytać.
Zarówno Stor Trek, jak i inne utwory fantastycznonaukowe, poświęcają
szczególnie dużo uwagi podróżom z prędkościami ponadświetlnymi. Rzeczywiście,
trudno wyobrazić sobie bez nich fabułę Star Trek. Gdyby Enterprise mógł
przemieszczać się jedynie z prędkościami choćby niewiele mniejszymi od prędkości
światła, podróż do środka Galaktyki i z powrotem trwałaby dla załogi tylko kilka lat,
ale na Ziemi upłynęłoby w tym czasie 80 tysięcy lat. Nie byłoby mowy o ponownym
spotkaniu z rodziną!
Na szczęście ogólna teoria względności Einsteina stwarza możliwość obejścia
tej trudności: można zakrzywić czasoprzestrzeń i stworzyć drogę na skróty między
miejscami, które chce się odwiedzić. Mimo pojawiających się wtedy problemów z
ujemną energią, takie zakrzywianie czasoprzestrzeni może być dla nas w przyszłości
wykonalne. Jak dotąd nie prowadzono w tej dziedzinie zbyt wielu poważnych badań,
po części, jak sądzę, dlatego, że za bardzo przypomina to fantastykę naukową. Jedną
z konsekwencji szybkich podróży międzygwiezdnych byłaby możliwość podróży
wstecz w czasie. Można sobie jednak wyobrazić krzyk, jaki podniosłaby opinia
publiczna w obronie pieniędzy podatników, gdyby ogłoszono, że rządowe agendy
wspierają finansowo badania nad podróżami w czasie. Naukowcy pracujący w tej
dziedzinie muszą zatem ukrywać swoje prawdziwe zainteresowania, używając
technicznych terminów, takich jak „zamknięte krzywe czasowe”, które oznaczają po
prostu podróże w czasie. Jednakże dzisiejsza fantastyka naukowa staje się często
naukowym faktem jutra. Fizyka leżąca u podstaw Star Trek jest niewątpliwie warta
zbadania. Ograniczenie poszukiwań do spraw czysto ziemskich byłoby równoznaczne
z narzucaniem ograniczeń ludzkiemu duchowi.
STEPHEN HAWKING
WSTĘP
Dlaczego zajmując się fizyką podróży międzygwiezdnych, zagłębimy się w
świat Stor Trek? Dzieło Gene'a Rodden-berry'ego jest przecież fantastyką i nie
przedstawia faktów naukowych. Wiele cudów techniki w tym serialu odwołuje się
więc z konieczności do pojęć, które mogą być niewłaściwie zdefiniowane lub w inny
sposób pozostają w sprzeczności z naszą obecną wiedzą o Wszechświecie. Nie
chciałem napisać książki poświęconej tylko wyliczeniu kwestii, w których twórcy
Star Trek nie mieli racji.
Nie mogłem jednak uwolnić się od myśli o tej książce. Przyznam się, że tak
naprawdę oczarował mnie transporter. Myślenie o tym, jakim wyzwaniom należałoby
sprostać tworząc taką fantastyczną technologię, zmusza do rozważenia szerokiego
wachlarza tematów: od komputerów i przekazu informacji po zagadnienia fizyki
cząstek elementarnych, mechaniki kwantowej, fizyki jądrowej, budowy teleskopów,
zawiłości biologii, a nawet problem istnienia ludzkiej duszy! Do tego doszły jeszcze
takie pojęcia, jak zakrzywiona czasoprzestrzeń i podróże w czasie, i tak temat ten
wciągnął mnie bez reszty.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że to, co było dla mnie tak fascynujące, bliskie
jest temu, co niezmiennie pociąga dzisiejszych wielbicieli Star Trek, prawie
trzydzieści lat po wyemitowaniu pierwszego odcinka serialu. Tym czymś, jak to ujął
Q, wszechmocny żartowniś ze Star Trek, jest „badanie nieznanych możliwości
istnienia”. Q zapewne zgodziłby się ze mną, że samo wyobrażanie sobie tych
możliwości to już dobra zabawa.
W przedmowie do tej książki Stephen Hawking stwierdza, że fantastyka
naukowa pomaga rozwijać ludzką wyobraźnię. Rzeczywiście, badanie
nieskończonych możliwości, jakie niesie przyszłość - łącznie ze światem, w którym,
przezwyciężywszy napięcia międzynarodowe i uprzedzenia rasowe, ludzkość
wyrusza, by w pokoju badać Wszechświat -jest częścią nie słabnącego powodzenia
Stor Trek. Ponieważ wydaje mi się to istotną cechą cudu współczesnej fizyki, na tych
właśnie możliwościach postanowiłem się skoncentrować w niniejszej książce.
Jak wynika z przeprowadzonych przeze mnie pewnego dnia nieformalnych
badań w trakcie spaceru po miasteczku uniwersyteckim, liczba ludzi w Stanach
Zjednoczonych, którzy nie znają wyrażenia „prześlij mnie, Scotty”, jest w zasadzie
porównywalna z liczbą ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o ketchupie. Jeśli weźmiemy
pod uwagę, że wystawa na temat statku Enterprise, zorganizowana przez Smithsonian
Institution w Waszyngtonie, cieszyła się największym powodzeniem w całej historii
tamtejszego Muzeum Lotnictwa i Lotów Kosmicznych -większym nawet, niż
pokazywany tam prawdziwy statek kosmiczny - staje się oczywiste, iż Star Trek jest
dla wielu ludzi symbolem zaciekawienia Wszechświatem. Czy istnieje lepszy
kontekst, w którym można by przedstawić jedne z najciekawszych teorii fizyki dnia
dzisiejszego i wskazać, w jakim kierunku podąży fizyka jutra? Mam nadzieję, że ta
podróż będzie dla czytelników tej książki równie fascynująca, jak dla mnie.
Szerokiej drogi!
CZĘŚĆ I
KOSMICZNY POKER
W części tej fizyka amortyzatorów bezwładności
i wiązek holowniczych przeciera szlak dla podróży w czasie,
napędu czasoprzestrzennego, deflektorów,
tuneli czasoprzestrzennych i innych osobliwości czasoprzestrzeni.
ROZDZIAŁ I
OTWARCIE NEWTONA
Gdziekolwiek pójdziesz, tam będziesz.
Z tablicy na statku Exctlsior.
Star Trek VI: Nieznany kraj
(prawdopodobnie zapożyczenie z Przygód Buckaroo Banzai)
Znajdujesz się za sterem statku kosmicznego Defiant (NCC-1764), krążącego
właśnie po orbicie wokół planety Iconia, w pobliżu strefy neutralnej. Masz spotkać
się na drugim końcu tego układu słonecznego ze statkiem będącym składem części
zamiennych, by zdobyć części potrzebne do zreperowania głównych cewek
zasilających transporter. Nie musisz rozwijać prędkości czasoprzestrzennych;
ustawiasz tylko na pełną moc silnik pulsacyjny, aby spokojnie podróżować z
prędkością równą połowie prędkości światła. Powinno to wystarczyć do osiągnięcia
celu w ciągu kilku godzin; w tym czasie będziesz mógł zaktualizować dziennik
pokładowy. W miarę oddalania się od orbity zaczynasz jednak odczuwać silny ucisk
w klatce piersiowej. Ręce ci ciążą i przyklejasz się do fotela. Twoje usta zamierają w
grymasie, masz wrażenie, że za chwilę oczy wyskoczą ci z orbit, a płynąca w twoim
ciele krew nie chce dochodzić do głowy. Powoli tracisz świadomość... i w ciągu kilku
minut umierasz.
Co się stało? Nie są to pierwsze oznaki międzyfazowego znoszenia
przestrzennego, które później obejmie cały statek, ani atak ukrytego dotąd statku
romulańskiego. Padłeś ofiarą czegoś znacznie potężniejszego. Pomysłowi twórcy
serialu Star Trek, od których jesteś uzależniony, nie wynaleźli jeszcze amortyzatorów
bezwładności; urządzenia te dopiero później zostaną wprowadzone do serialu.
Zostałeś pokonany przez coś tak zwykłego, jak prawa ruchu Izaaka Newtona, o
których uczymy się w szkole, lecz zazwyczaj szybko zapominamy.
Już słyszę głosy trekkerów: „Ale beznadzieja! Nie częstuj mnie Newtonem.
Opowiedz mi o czymś naprawdę interesującym, na przykład jak działa napęd
czasoprzestrzenny lub co to za błysk pojawia się przy osiąganiu prędkości
czasoprzestrzennych (czy przypomina uderzenie dźwiękowe przy przekraczaniu
prędkości dźwięku?), albo co to takiego ten kryształ dwulitu?” W tej chwili mogę
jedynie powiedzieć, że dojdziemy i do tego. Podróżowanie po świecie Stor Trek
wiąże się z najbardziej niezwykłymi pojęciami w fizyce. Zetkniemy się z wieloma
różnymi problemami, zanim będziemy mogli zadać najbardziej fundamentalne
pytanie związane ze Star Trek: czy coś z tego może zdarzyć się naprawdę, a jeśli tak,
to w jaki sposób?
Zanim udamy się tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł - zanim nawet wyjdziemy
z Kwatery Głównej Gwiezdnej Floty - musimy stawić czoło tym samym
zagadnieniom, z którymi ponad trzysta lat temu zmagali się Galileusz i Newton. W
przeciwnym razie nigdy nie uda nam się rozstrzygnąć kosmicznego pytania,
tkwiącego u źródeł wizji Gene'a Roddenberry'ego, twórcy Star Trek: co, na podstawie
współczesnej nauki, możemy powiedzieć na temat przyszłości naszej cywilizacji?
Pytanie to leży u podstaw tej książki.
Każdy, kto kiedykolwiek znajdował się w samolocie lub szybkim
samochodzie, zna uczucie wgniatania w fotel, gdy pojazd rusza z dużym
przyspieszeniem. Zjawisko to jeszcze silniej daje się odczuć na pokładzie statku
kosmicznego. Reakcje syntezy w silniku pulsacyjnym wytwarzają olbrzymie
ciśnienia, które wypychają z dużymi prędkościami gazy i promieniowanie ze statku.
To właśnie siła reakcji wywierana na silniki przez uciekający gaz i promieniowanie
powoduje „odrzut” w przód. Ponieważ statek jest połączony z silnikami, również
zostaje „odrzucony”. Także osoba siedząca przy sterach jest popychana do przodu za
sprawą siły wywieranej przez fotel na ciało, które z kolei działa taką samą siłą na
fotel.
I tu właśnie tkwi sedno sprawy. Młotek uderzający z dużą prędkością w
Twoją czaszkę działa z siłą, która może okazać się śmiertelna. Na podobnej zasadzie
może Cię zabić fotel, na którym siedzisz, jeśli siła, którą zadziała on na Twoje ciało,
będzie zbyt wielka. Piloci samolotów odrzutowych i statków kosmicznych nazywają
siły, jakim poddawane są ich ciała w trakcie dużych przyspieszeń (w samolocie lub
podczas wystrzeliwania statku kosmicznego) siłami G. Mogę je opisać posługując się
przykładem swoich bolących pleców. Kiedy pracuję na komputerze, zawsze czuję
nacisk krzesła na pośladki - presję, z którą nauczyłem się żyć (choć, mógłbym dodać,
moje pośladki reagują na to w bardzo niehigieniczny sposób). Siła działająca na moje
pośladki ma swoje źródło w grawitacji, która, gdyby nic jej nie przeciwdziałało,
spowodowałaby mój ruch w kierunku Ziemi. Powstrzymuje mnie przed tym - czyli
przed upadkiem na podłogę - Ziemia, wywierając skierowaną przeciwnie siłę na
żelbetonową konstrukcję mojego domu, która działa siłą skierowaną ku górze na
drewnianą podłogę mojego gabinetu na pierwszym piętrze; z kolei podłoga działa na
krzesło, wywierające siłę na tę część mojego ciała, która znajduje się z nim w
kontakcie... Gdyby Ziemia miała dwa razy większą masę, ale taką samą średnicę,
nacisk wywierany na moje pośladki byłby dwa razy większy. Siły skierowane ku
górze musiałyby być dwukrotnie większe, aby zrównoważyć siłę grawitacji.
Te same czynniki należy wziąć pod uwagę w przypadku podróży
kosmicznych. Jeśli siedzisz w fotelu kapitana i wydajesz polecenie przyspieszenia
statku, musisz wziąć pod uwagę siłę, z jaką będzie na Ciebie oddziaływał fotel. Gdy
zwiększysz przyspieszenie dwukrotnie, działająca na Ciebie siła również wzrośnie
dwa razy. Im większe przyspieszenie, tym większa siła. Jedyny problem polega na
tym, że żaden materiał - a już na pewno nie Twoje ciało - nie wytrzyma działania siły
potrzebnej do przyspieszenia statku do prędkości pulsacyjnych.
Ten sam problem pojawia się wielokrotnie w serialu Stor Trek, nawet
wówczas, gdy akcja filmu dzieje się na Ziemi. Na początku Star Trek V: Ostateczna
granica James Kirk, bawiący na wakacjach w Parku Narodowym Yosemite, wspina
się bez asekuracji. Nagle potyka się i spada. Spock, który ma na sobie buty rakietowe,
pędzi na ratunek i chwyta kapitana, gdy ten znajduje się już metr czy dwa nad ziemią.
Niestety, jest to jeden z tych przypadków, kiedy rozwiązanie może być tak samo
fatalne w skutkach, jak sam problem. To właśnie proces hamowania na dystansie
kilku centymetrów może być śmiercionośny, niezależnie od tego, czy spada się na
Ziemię czy w objęcia Spocka Vulcana.
Zanim jeszcze pojawią się siły reakcji, które rozerwą lub połamią Twoje ciało,
na scenę wkroczą inne poważne fizjologiczne problemy. Co najważniejsze, Twoje
serce nie będzie już mogło pompować krwi wystarczająco silnie, aby docierała ona do
głowy. Dlatego właśnie piloci wojskowi czasami tracą świadomość w trakcie
wykonywania manewrów wymagających dużych przyspieszeń. Aby temu zapobiec,
wynaleziono nawet specjalne skafandry wymuszające przepływ krwi z nóg pilotów.
Te zaburzenia fizjologiczne są jednym z czynników, które należy wziąć pod uwagę
przy określaniu, jak wielkie może być przyspieszenie współczesnego statku
kosmicznego. Dlatego też NASA nigdy nie wystrzeliła na orbitę ludzi z wielkiej
armaty, jak proponował Juliusz Verne w powieści Podróż na Księżyc.
Jeśli chcę przyspieszyć rakietę od stanu spoczynku do, powiedzmy, 150 tyś.
Km/s, czyli do połowy prędkości światła, muszę to robić stopniowo - tak, by moje
ciało nie uległo rozerwaniu. Abym uniknął wgniatania w fotel z siłą większą niż 3G,
moje przyspieszenie nie może przekroczyć trzykrotnej wartości przyspieszenia, z
jakim przedmioty spadają na ziemię. W tym tempie osiągnięcie połowy prędkości
światła zajęłoby około 5 milionów sekund, czyli blisko 2,5 miesiąca! Nie byłoby to
ekscytujące wydarzenie.
Wkrótce po wyprodukowaniu pierwszego statku kosmicznego klasy
konstytucyjnej - Enterprise (NCC-1701) - autorzy Star Trek musieli odpowiedzieć na
krytykę dotyczącą tego, że olbrzymie przyspieszenia na pokładzie statku
kosmicznego powinny zmieniać jego załogę w marmoladę. Aby rozwiązać ten
problem, wynaleźli „amortyzatory bezwładności”, rodzaj kosmicznych pochłaniaczy
uderzenia, bardzo przemyślne urządzenie, zaprojektowane w celu rozwiązania tego
dokuczliwego problemu.
Amortyzatory bezwładności najłatwiej zauważyć, gdy ich nie ma. Na przykład
statek Enterprise ledwie uniknął zniszczenia po utracie kontroli nad swoimi
amortyzatorami bezwładności, kiedy elektroniczne formy życia, znane jako Nanici,
zaczęły, w ramach swojego procesu ewolucyjnego, chrupać pamięć centralnego
komputera statku. Łatwo zauważyć, że prawie każdą katastrofę Enterprise (która
zdarza się zwykle w najmniej odpowiedniej chwili) poprzedza awaria amortyzatorów
bezwładności. Skutki podobnej utraty kontroli na romulan-skim statku Wdrbird
umożliwiły nam przekonanie się, że krew Romulan jest zielona.
Niestety, podobnie jak w przypadku większości technologii we wszechświecie
Stor Trek, o wiele łatwiej jest opisać problem, który rozwiązują amortyzatory
bezwładności, niż dokładnie wyjaśnić, jak mogłyby one działać. Pierwsze Prawo
Fizyki Star Trek musi więc brzmieć: im bardziej podstawowy jest problem, który
chce się rozwiązać, tym bardziej niezwykłe musi być rozwiązanie. Przyczyną, dla
której doszliśmy tak daleko i dla której możemy w ogóle spodziewać się przyszłości
takiej, jaką pokazano w Star Trek, jest specyfika fizyki, która rozwija się odwołując
się do własnych podstaw. Przyszłość będzie więc musiała poradzić sobie nie tylko z
danym problemem w fizyce, ale także z każdym fragmentem wiedzy fizycznej, który
wiąże się z tym właśnie problemem. Postęp w fizyce dokonuje się nie dzięki
rewolucjom, które znoszą wszystko, co było przedtem, ale drogą ewolucji, która
wykorzystuje to, co najlepsze w dotychczasowym rozumieniu świata. Prawa Newtona
będą tak samo prawdziwe za milion lat jak obecnie, bez względu na to, jak dalece
rozszerzymy granice nauki. Upuszczona piłka zawsze spadnie na ziemię. Jeśli będę
siedział przy biurku i pisał przez całą wieczność, moje pośladki zawsze będą tak samo
cierpiały.
Czego by nie powiedzieć, nie byłoby w porządku, gdybyśmy zostawili
amortyzatory bezwładności bez jakiegokolwiek dokładniejszego opisu ich działania.
Jak już wcześniej stwierdziłem, muszą one tworzyć wewnątrz statku kosmicznego
sztuczny świat, w którym znika siła reakcji na siłę przyspieszającą. Przedmioty
znajdujące się wewnątrz statku zostają „oszukane”; mają zachowywać się tak, jak
gdyby nie było przyspieszenia. Opisywałem już, w jaki sposób przyspieszenie imituje
grawitację. Związek ten, który stał się podstawą ogólnej teorii względności Einsteina,
jest o wiele głębszy, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Amortyzatory
bezwładności mogą więc działać tylko na jednej zasadzie: muszą wytwarzać
wewnątrz statku sztuczne pole grawitacyjne, które znosi siły reakcji.
Nawet, jeśli przyjmiemy tę możliwość, pozostają jeszcze inne praktyczne
sprawy, jak choćby to, że włączenie się amortyzatorów bezwładności po pojawieniu
się nieoczekiwanego impulsu wymaga czasu. Kiedy na przykład Enterprise został
uwięziony w pętli przyczynowej przez Bozemana, gdy ten ostatni wynurzał się z
zakrzywienia czasowego, załoga została rozrzucona po całym obszarze mostka
(zanim jeszcze nastąpiła awaria napędu czasoprzestrzennego i amortyzatorów). W
opisie technicznym Enterprise wyczytałem, że czas reakcji amortyzatorów
bezwładności wynosi około 60 milisekund. Wydaje się on krótki, ale takie opóźnienie
podczas zaprogramowanych okresów przyspieszania wystarczyłoby, żeby Cię zabić.
Aby się o tym przekonać, pomyśl, ile czasu potrzebuje spadający z wysoka młotek,
by rozbić ci głowę, lub ziemia, by zabić człowieka spadającego ze stromego urwiska
w Parku Narodowym Yosemite? Wystarczy pamiętać, że zderzenie z prędkością 20
km/h jest równoważne kolizji biegacza z murem z cegieł! Lepiej więc, żeby
amortyzatory bezwładności miały krótki czas reakcji. Kilku znajomych trekkerów
zauważyło, że kiedy statek zostaje uderzony, nikogo z załogi nie odrzuca na odległość
większą niż parę metrów.
Zanim opuścimy znany świat fizyki klasycznej, chciałbym wspomnieć o
innym cudzie technologii, który, aby działać, musi brać pod uwagę prawa Newtona, a
mianowicie o wiązce holowniczej na Enterprise. Odegrała ona pewną rolę w czasie
ratowania kolonii Genomów na Moabie IV, odchylając zbliżający się fragment jądra
gwiazdy, a także w podobnej próbie, (choć zakończonej niepowodzeniem) uratowania
Bre'ela IV przez skierowanie planetoidalnego księżyca z powrotem na orbitę. Na
pierwszy rzut oka wiązka holownicza wygląda prosto - mniej więcej tak jak
niewidzialna lina lub wędka - nawet jeśli wywierana przez nią siła jest niezwykła.
Podobnie jak mocna lina, wiązka holownicza świetnie sobie radzi z wciąganiem
wahadłowca, holowaniem innego pojazdu lub zapobieganiem ucieczce wrogiego
statku kosmicznego. Jedyny problem polega na tym, że kiedy ciągniemy coś na linie,
musimy się uczepić Ziemi lub innego ciężkiego przedmiotu. Każdy, kto kiedykolwiek
jeździł na łyżwach, wie, co się dzieje, gdy znajdujemy się na lodzie i próbujemy
odepchnąć kogoś od siebie. Udaje nam się rozdzielić, ale bez punktu zaczepienia
stajemy się bezradną ofiarą własnej bezwładności.
Ta właśnie zasada skłoniła kapitana Jeana-Luca Picarda w odcinku pod
tytułem Bitwa do wydania polecenia porucznikowi Rikerowi, aby wyłączył wiązkę
holowniczą; Picard zauważył, że holowany statek będzie przemieszczał się obok nich
dzięki swojemu własnemu pędowi - własnej bezwładności. Na tej samej zasadzie,
gdyby Enterprise spróbował użyć wiązki holowniczej do oddalenia od siebie
Stargazera, powstała siła popchnęłaby Enterprise do tyłu tak samo, jak Stargazera do
przodu.
To zjawisko ma duży wpływ na sposób, w jaki obecnie pracuje się w
przestrzeni kosmicznej. Załóżmy na przykład, że jesteś astronautą, który ma dokręcić
śrubę w Kosmicznym Teleskopie Hubble'a. Jeśli zabierzesz ze sobą w tym celu
śrubokręt elektryczny, po dotarciu na miejsce może Cię czekać niemiła
niespodzianka. To, że uda Ci się dokręcić śrubę, jest tak samo prawdopodobne jak to,
że Ty sam zaczniesz się wtedy obracać.
Dzieje się tak dlatego, że teleskop Hubble'a jest o wiele cięższy od Ciebie.
Kiedy śrubokręt działa pewną silą na śrubę, silą reakcji, jaką odczuwasz, obróci
raczej Ciebie niż śrubę, zwłaszcza Jeśli śruba trzyma się dość mocno. Jeśli jednak -
podobnie jak zabójcy Kanclerza Gorkona - jesteś szczęśliwym posiadaczem butów
grawitacyjnych, które utrzymują Cię pewnie na każdym podłożu, możesz się
przemieszczać tak samo skutecznie jak na Ziemi.
Można też zobaczyć, co się stanie, gdy Enterprise spróbuje przyciągnąć do
siebie inny statek kosmiczny. O ile Enterprise nie jest znacznie cięższy od tego statku,
po włączeniu się wiązki holowniczej to on będzie się przysuwał do drugiego obiektu,
a nie odwrotnie. W przestrzeni kosmicznej to rozróżnienie nie ma wielkiego
znaczenia. Bez znajdującego się w pobliżu układu odniesienia skąd możemy
wiedzieć, kto kogo ciągnie? Jeżeli znajdujesz się jednak na planecie tak pechowej, jak
Moab IV, na drodze zagubionej gwiazdy, to nie jest bez znaczenia., czy Enterprise
odsuwa na bok gwiazdę, czy gwiazda statek.
Jeden z moich znajomych trekkerów utrzymuje, że sposób obejścia tego
problemu został już pośrednio zasugerowany przynajmniej w jednym odcinku: gdyby
Enterprise użył swoich silników pulsacyjnych, kiedy włączona jest wiązka
holownicza, działając w przeciwnym kierunku siłą swoich silników mógłby
skompensować wywieraną nart siłę, gdy jest ciągnięty lub na coś pchany. Jak twierdzi
ów trekker, powiedziano gdzieś, że aby wiązka holownicza mogła działać, musi być
uruchomiony napęd pulsacyjny. Nigdy jednak nie zauważyłem, by Kirk lub Picard
wydawali polecenie włączenia silników pulsacyjnych w trakcie używania wiązki
holowniczej. Poza tym nie sądzę, aby społeczeństwo, które potrafi zaprojektować i
zbudować amortyzatory bezwładności, potrzebowało takich siłowych rozwiązań.
Pamiętając o tym, że Geordi LaForge musiał zakrzywić czasoprzestrzeń, aby
spróbować cofnąć księżyc Bre'ela IV, sądzę, że ostrożna - choć na razie nieosiągalna -
manipulacja przestrzenią i czasem równie skutecznie pomogłaby wykonać to zadanie.
Aby lepiej to zrozumieć, musimy użyć amortyzatorów bezwładności i przeskoczyć
jak najszybciej do współczesnego świata zakrzywionej przestrzeni i czasu.
ROZDZIAŁ 2
EINSTEIN PODNOSI STAWKĘ
Pewna młoda dama imieniem Aurora
Gdy nie pędziła szybciej od światła, była chora.
Kiedy razu pewnego w podróż wyjechała,
Na relatywny sposób się zdecydowała
i powróciła poprzedniego wieczora.
ANONIM
„Czas, ostateczna granica” - tak lub podobnie powinien zaczynać się każdy
odcinek serialu Star Trek. Trzydzieści lat temu, w klasycznym odcinku Jutro będzie
wczoraj, Enterprise rozpoczął podróże w czasie. (Właściwie już pod koniec
wcześniejszego odcinka Nagi czas statek zostaje przerzucony w czasie o trzy dni
wstecz - jest to jednak podróż tylko w jedną stronę). W wyniku bliskiego spotkania z
„czarną gwiazdą” (termin „czarna dziura” nie funkcjonował jeszcze wtedy w kulturze
masowej) statek przenosi się na Ziemię XX wieku. Dziś pojęcia tak niezwykłe, jak
„tunele czasoprzestrzenne” i „osobliwości kwantowe”, pojawiają się regularnie w
odcinkach najnowszej serii Star Trek: Voyager. Dzięki Albertowi Einsteinowi i tym,
którzy poszli jego śladem, tkanina czasoprzestrzeni utkana jest z dramatów.
Chociaż każdy z nas jest podróżnikiem w czasie, przekonanie, iż jesteśmy
skazani na podróż tylko w jednym kierunku -w przyszłość - podnosi historię
ludzkości do rangi tragedii. Czego byśmy nie dali za możliwość podróży w
przeszłość, ponownego przeżycia chwil chwały, naprawienia błędów, spotkania
historycznych bohaterów, a może nawet uniknięcia katastrof lub po prostu
powtórnego przeżycia młodości, korzystając z nabytej z wiekiem mądrości? Podróże
w czasie przychodzą nam na myśl za każdym razem, gdy spoglądamy w gwiazdy, ale
wydaje się, że jesteśmy na stałe uwięzieni w teraźniejszości. Pytanie, które inspiruje
nie tylko twórczość dramatyczną, ale i zadziwiająco dużą część badań we
współczesnej fizyce teoretycznej, można sformułować następująco: Jesteśmy czy nie
Jesteśmy więźniami w kosmicznym pociągu czasu, który nie może zmieniać toru?
Początki nowoczesnego gatunku literackiego, który nazywamy fantastyką
naukową, są ściśle związane z motywem podróży w czasie. Wczesny utwór Marka
Twaina Jankes na dworze króla Artura jest bardziej beletrystyką niż fantastyką
naukową, mimo że treść książki obraca się wokół przygód wynikających z
przeniesienia nieszczęsnego Amerykanina do średniowiecznej Anglii. (Być może
Twain nie zastanawiał się szczególnie nad naukowymi aspektami podróży w czasie,
gdyż obiecał Picardowi na pokładzie Enterprise, że nie opisze swojego spojrzenia w
przyszłość, kiedy już powróci do dziewiętnastego stulecia, przeskakując przez
szczelinę czasową na Devidii II, w odcinku Strzałka czasu). Dopiero niezwykłe dzieło
H. G. Wellsa Wehikuł czasu stworzyło paradygmat, na którym oparł się Stor Trek,
Wells był absolwentem Imperiał College of Science and Technology w Londynie i
rozmowy jego bohaterów, podobnie jak wypowiedzi załogi Enterprise, przesiąknięte
są językiem naukowym.
Te odcinki serialu Star Trek, które opowiadają o podróżach w czasie, są
niewątpliwie najbardziej twórcze i zmuszają do myślenia. W pierwszych dwóch
seriach doliczyłem się ponad dwudziestu dwóch odcinków zajmujących się tym
tematem. Podobnie jest w trzech pełnometrażowych filmach Star Trek oraz w
odcinkach z serii Voyager i Stacja kosmiczna, które wyemitowano do chwili obecnej.
Jeśli chodzi o Stor Trek, prawdopodobnie najbardziej fascynującym aspektem
podróży w czasie jest niechęć do łamania Najwyższego Zakazu. Załogi Gwiezdnej
Flory przestrzegane są przed ingerencją w normalny historyczny rozwój obcych
cywilizacji, które odwiedzają. Cofnięcie się w czasie umożliwia jednak całkowitą
likwidację teraźniejszości. Może nawet całkowicie zniweczyć historię!
Zarówno w literaturze fantastycznonaukowej, jak i w fizyce, pojawia się ten
sam słynny paradoks: co się stanie, jeśli cofniesz się w czasie i zabijesz swoją matkę
przed własnymi narodzinami? Niewątpliwie przestaniesz wtedy istnieć. Ale jeśli
przestaniesz istnieć, nie będziesz mógł wrócić i zabić swojej matki. Skoro zaś nie
zabiłeś swojej matki, nie przestałeś istnieć. Innymi słowy, jeśli istniejesz, to nie
możesz istnieć, a jeśli nie istniejesz, to musisz istnieć.
Są jeszcze inne, mniej oczywiste, ale równie dramatyczne i zdumiewające
pytania, które piętrzą się, gdy zaczynamy myśleć o podróżach w czasie. Na przykład
w zakończeniu Strzałki czasu Picard pomysłowo wysyła wiadomość z XIX do XXIV
wieku - wprowadza kod binarny do głowy Daty, wiedząc, że zostanie ona
odnaleziona i połączona z jego ciałem prawie pięć wieków później. Patrzymy, jak
wpisuje wiadomość, a następnie widzimy LaForge'a, który w XXIV stuleciu
przytwierdza Dacie głowę. Widzowi te wydarzenia wydają się jednoczesne, ale takie
nie są; po tym, jak Picard wprowadza wiadomość do głowy Daty, leży ona jeszcze
przez pół tysiąclecia. Ale jeśli badam głowę Daty w XXIV wieku, a Picard nie odbył
jeszcze podróży w przeszłość, aby zmienić przyszłość, czy mógłbym taką wiadomość
odczytać? Można by się spodziewać, że jeśli Picard nie odbył jeszcze podróży, nie
mogła ona mieć wpływu na głowę Daty. Jednak działania zmieniające
oprogramowanie Daty zostały podjęte w XIX wieku, bez względu na to, kiedy Picard
wyruszył w podróż w czasie, aby je wykonać. A więc to już się stało, nawet jeśli
Picard jeszcze nie wyruszył! W ten sposób przyczyna w XIX wieku (wprowadzanie
kodu przez Picarda) może wywołać efekt w dwudziestym czwartym stuleciu (zmiana
obwodów elektrycznych Daty), zanim przyczyna w XXIV wieku (wyprawa Picarda)
wywoła skutek w dziewiętnastym stuleciu (przybycie Picarda do jaskini, gdzie
znajduje się głowa Daty), który pozwoli, aby początkowa przyczyna (wprowadzenie
kodu przez Picarda) w ogóle miała miejsce.
Jeśli powyższe rozumowanie jest niejasne, to co powiedzieć o największym ze
wszystkich paradoksów czasowych, który pojawia się w ostatnim odcinku serii Stor
Trek: Następne pokolenie.
Picard zapoczątkowuje w nim łańcuch wydarzeń, które cofną się w czasie i
unicestwią nie tylko jego przodków, ale i całe życie na Ziemi. Dokładniej,
„podprzestrzenne zakrzywienie czasu” związane z „antyczasem” narasta wstecz w
czasie, pochłaniając w końcu zbudowaną z aminokwasów protoplazmę na młodej
Ziemi, zanim jeszcze powstaną pierwsze proteiny - cegiełki, z których zbudowane są
żywe organizmy. Jest to jaskrawy przykład skutku powodującego przyczynę.
Zakrzywienie czasu powstaje w przyszłości. Gdyby w odległej przeszłości
podprzestrzenne zakrzywienie czasu zniszczyło pierwsze żywe organizmy na Ziemi,
życie nigdy nie mogłoby się rozwinąć i zbudować cywilizacji zdolnej do wytwarzania
takich zakrzywień w przyszłości!
Popularnym wśród wielu fizyków typowym rozwiązaniem takich paradoksów
jest przyjęcie a priori, że w racjonalnym wszechświecie, podobnym do tego, w
którym żyjemy, takie wydarzenia są niemożliwe. Problem polega na tym, że równania
ogólnej teorii względności Einsteina nie tylko nie wykluczają takich możliwości, lecz
wręcz je przewidują.
W ciągu trzydziestu lat badań nad równaniami ogólnej teorii względności
znaleziono rozwiązanie, w którym wyraźnie pojawia się możliwość podróży w czasie.
Jego autorem jest słynny matematyk Kurt Godel, który pracował razem z Einsteinem
w Institute for Advanced Study w Princeton. Mówiąc językiem Star Trek,
rozwiązanie to pozwala na stworzenie „czasowej pętli przyczynowej”, analogicznej
do tej, w jaką został złapany Enterprise po ataku Bozemana. Bardziej sucha
terminologia współczesnej fizyki określa to zjawisko jako „zamkniętą krzywą
czasową”. Jakkolwiek je nazwiemy, wynika z niego możliwość podróżowania w
czasie w obie strony i powracania do punktu wyjścia zarówno w przestrzeni, jak i w
czasie! Rozwiązanie Godła dotyczy wszechświata, który, w przeciwieństwie do
znanego nam, nie rozszerza się, ale jednostajnie obraca. Okazuje się, że w takim
wszechświecie w zasadzie można cofnąć się w czasie, zataczając jedynie duże koło w
przestrzeni. Choć ten hipotetyczny wszechświat dramatycznie różni się od naszego,
sam fakt, że takie rozwiązanie w ogóle istnieje, wskazuje jasno, że ogólna teoria
względności dopuszcza podróże w czasie.
Istnieje pewna maksyma o Wszechświecie, którą zawsze przekazuję moim
studentom: To, co nie jest jawnie zakazane, na pewno się zdarzy, lub, jak powiedział
Data w odcinku Wszechświaty równolegle, mając na myśli prawa mechaniki
kwantowej: „wszystkie zjawiska, które mogą zajść, zachodzą”. Sądzę, że w tym
duchu należy podchodzić do praw fizyki rządzących światem Star Trek. Powinniśmy
rozróżniać nie miedzy tym, co praktyczne, a tym, co niepraktyczne, lecz między tym,
co możliwe, a tym, co niemożliwe.
Fakt ten oczywiście nie pozostał nie zauważony przez samego Einsteina, który
napisał: „Problem [rozwiązania] Kurta Godła [dopuszczającego podróże w czasie]
niepokoił mnie już podczas tworzenia ogólnej teorii względności i nie udało mi się go
wyjaśnić. [...] Interesujące będzie rozważenie, czy rozwiązań tych nie należy
wykluczyć ze względów fizycznych”.
Od tej pory wyzwaniem dla fizyków stało się określenie konsekwencji
istnienia takich „fizycznych powodów”, które wykluczałyby możliwość podróży w
czasie, przewidywanych przez równania ogólnej teorii względności. Aby
przedyskutować te problemy, będziemy musieli wyjść poza klasyczny świat teorii
względności i wkroczyć w mroczny obszar, gdzie mechanika kwantowa decyduje o
naturze przestrzeni i czasu. Po drodze, podobnie jak Enterprise, napotkamy czarne
dziury i tunele czasoprzestrzenne. Najpierw jednak musimy przenieść się w czasie do
drugiej połowy XIX wieku.
Mariaż przestrzeni i czasu, który ogłosił nadejście ery nowoczesności,
rozpoczął się wraz z połączeniem zjawisk elektryczności i magnetyzmu w 1864 roku.
To niezwykłe osiągnięcie intelektualne, u podstaw którego legł wspólny wysiłek
takich wielkich fizyków, jak Andre-Marie Ampere, Charles-Augustin de Coulomb i
Michael Faraday, zostało uwieńczone przez błyskotliwego fizyka brytyjskiego
Jamesa Gierka Maxwella. Odkrył on nie tylko, że prawa elektryczności i magnetyzmu
są ze sobą ściśle związane, ale że wynika z nich istnienie fal elektromagnetycznych,
które powinny poruszać się w przestrzeni z określoną prędkością, wynikającą ze
znanych własności elektryczności i magnetyzmu. Prędkość ta okazała się równa
prędkości światła, którą zmierzono już wcześniej.
Od czasów Newtona spierano się o to, czy światło jest falą - to znaczy
przemieszczającym się w pewnym ośrodku zaburzeniem - czy też cząstką, która
podróżuje niezależnie od obecności ośrodka. Odkrycie fal elektromagnetycznych i
tego, że poruszają się one z prędkością światła, zakończyło tę debatę: światło okazało
się falą elektromagnetyczną.
Każda fala jest po prostu przemieszczającym się zaburzeniem. Jeśli światło to
zaburzenie elektromagnetyczne, czym w takim razie jest ośrodek, który ulega
zaburzeniu, gdy rozchodzi się w nim fala? Pod koniec XIX wieku wiele uwagi
poświęcono temu problemowi. Ośrodek ów miał już swoją nazwę od czasów
Arystotelesa. Nazywano go eterem, ale wszystkie próby jego bezpośredniego
wykrycia kończyły się niepowodzeniem. W roku 1887 Albert A. Michelson i Edward
Morley (pracujący w instytucjach, które połączyły się w 1967 roku, tworząc Case
Western Reserve University - obecne miejsce mojej pracy) przeprowadzili
eksperyment, gwarantujący wykrycie nie tyle samego eteru, co efektów jego istnienia.
Ponieważ przypuszczano, że eter wypełnia całą przestrzeń, Ziemia musiała się
poruszać względem niego. Światło podróżujące w różnych kierunkach względem
kierunku ruchu Ziemi w eterze powinno zatem wykazywać różnice w prędkości.
Eksperyment ten uważa się obecnie za jeden z najważniejszych w ubiegłym stuleciu,
mimo że Michelson i Morley nigdy nie zaobserwowali efektu, którego poszukiwali.
Właśnie dlatego, że nie udało im się zaobserwować efektu ruchu Ziemi względem
eteru, pamiętamy dziś ich nazwiska (A. A. Michelson został pierwszym
amerykańskim laureatem Nagrody Nobla z fizyki za swoje badania eksperymentalne
nad prędkością światła, a ja czuję się zaszczycony, zajmując obecnie pozycję, którą
on piastował ponad sto lat temu. Edward Morley zasłynął jako chemik między innymi
dzięki wyznaczeniu masy atomowej helu).
Negatywny wynik eksperymentu wywołał pewien niepokój wśród fizyków,
ale, jak w przypadku wielu przełomowych odkryć, z jego implikacji zdawało sobie w
pełni sprawę bardzo niewielu uczonych, którzy zaczynali już zauważać paradoksy
związane z teorią elektromagnetyzmu. Mniej więcej w tym czasie pewien uczeń
szkoły średniej, który miał osiem lat w chwili, gdy Michelson i Morley
przeprowadzali swój eksperyment, spróbował niezależnie stawić czoło tym
paradoksom. W 1905 roku, zanim skończył 26 lat, Albert Einstein - bo o nim tu
mowa - rozwiązał ten problem. Ale jak to zwykle bywa, kiedy fizyka stawia wielkie
kroki naprzód, wyniki Einsteina stworzyły więcej problemów niż rozwiązały.
Rozwiązanie Einsteina, które stanowi jądro szczególnej teorii względności,
wynikało z prostego, choć pozornie absurdalnego założenia: jedynym sposobem na
to, by teoria elektromagnetyzmu Maxwella pozostała spójna, było przyjęcie, że
obserwowana prędkość światła jest niezależna od prędkości obserwatora względem
światła. Problem polega na tym, że stwierdzenie to całkowicie przeczy zdrowemu
rozsądkowi. Jeśli z poruszającego się z prędkością pulsacyjną statku Enterprise
wypuszczona zostanie sonda, obserwator na pobliskiej planecie zobaczy, jak
przelatuje ona z prędkością dużo większą niż ta, którą zmierzyłby członek załogi
Enterprise patrzący przez okno statku. Einstein uświadomił sobie jednak, że teoria
Maxwella może być nie-sprzeczna tylko wtedy, gdy fale światła zachowują się
inaczej: jeśli ich prędkość mierzona przez obydwu obserwatorów jest taka sama,
niezależnie od ich względnego ruchu. Jeśli więc wystrzelę wiązkę fazera z dziobu
Enterprise i będzie się ona poruszała z prędkością światła w kierunku mostka
romulanskiego statku Warbird, który sam zbliża się do Enterprise z prędkością
pulsacyjną równą 3/4 prędkości światła, obserwatorzy na wrogim statku zauważą, że
wiązka zbliża się do nich dokładnie z prędkością światła, a nie z prędkością l i 3/4
rażą większą. Tego rodzaju problemy sprawiają trudności wielu trekkerom, którzy
wyobrażają sobie, że jeżeli Enterprise porusza się z prędkością bliską prędkości
światła, a inny statek leci w przeciwnym kierunku z podobną prędkością, światło
wysłane z Enterprise nigdy nie dotrze do drugiego statku (a zatem Enterprise
pozostanie dla niego niewidoczny). Sprawa wygląda Jednak inaczej; obserwatorzy na
drugim statku powinni dostrzec, że światło z Enterprise zbliża się do nich z
prędkością światła.
Nie to odkrycie jednak przyniosło Einsteinowi sławę. Znacznie ważniejsze
było to, że chciał on badać wynikające z tego spostrzeżenia wnioski, które na
pierwszy rzut oka wydawały się absurdalne. W naszym codziennym doświadczeniu to
czas i przestrzeń sprawiają wrażenie absolutnych, natomiast prędkość jest czymś
względnym: obserwowana prędkość poruszającego się obiektu zależy od tego, jak
szybko się poruszamy. Kiedy jednak zbliżamy się do prędkości światła, to prędkość
staje się wielkością absolutną, a więc przestrzeń i czas muszą stać się względne!
Dzieje się tak dlatego, że prędkość definiuje się ściśle jako odległość
pokonaną w pewnym określonym czasie. Tak więc jedynym sposobem, aby
poruszający się względem siebie obserwatorzy mogli stwierdzić, że pojedynczy
promień światła przebywa względem nich w ciągu jednej sekundy tę samą odległość -
powiedzmy 300 milionów metrów - konieczne jest, aby ich „sekundy” lub ich
„metry” różniły się między sobą! Okazuje się, że szczególna teoria względności
wybiera rozwiązanie najgorsze, to znaczy zarówno sekundy, jak i metry stają się
wielkościami względnymi.
Wychodząc od prostego założenia, że prędkość światła mierzona przez
różnych obserwatorów jest zawsze taka sama, niezależnie od ich względnego ruchu,
Einstein wyciągnął następujące wnioski na temat przestrzeni, czasu i materii:
(a) Zdarzenia, które dla danego obserwatora zachodzą w tym samym czasie i
w dwóch różnych miejscach, nie muszą być równoczesne dla innego obserwatora,
poruszającego się względem pierwszego. Dla każdego z nich „teraz” znaczy co
innego. Pojęcia „przed” i „po” są względne dla odległych zdarzeń.
(b) Wszystkie zegary na statkach kosmicznych, które poruszają się względem
mnie, chodzą wolniej niż mój zegar. Czas zwalnia dla obiektów w ruchu.
(c) Linijki znajdujące się na statkach, które poruszają się względem nas,
wydają się krótsze, niż gdyby spoczywały w naszym układzie odniesienia. Obiekty,
ze statkami kosmicznymi włącznie, ulegają skróceniu podczas ruchu.
(d) Wszystkie obiekty mające masę stają się tym cięższe, im szybciej się
poruszają. Gdy ich prędkość zbliża się do prędkości światła, ich masa staje się
nieskończona. Innymi słowy, tylko obiekty pozbawione masy, takie jak światło, mogą
poruszać się z prędkością światła.
Nie będę tu opowiadał o wszystkich wspaniałych pozornych paradoksach,
jakie pojawiają się w teorii względności. Niech nam wystarczy to, że - czy nam się to
podoba, czy nie - wszystkie cztery wnioski są prawdziwe, zostały bowiem
sprawdzone. Na pokład poruszających się z wielkimi prędkościami samolotów
zabrano zegary atomowe i zaobserwowano, że spóźniają się one po powrocie w
stosunku do swoich ziemskich odpowiedników. Na całym świecie w laboratoriach
fizyki cząstek elementarnych konsekwencje szczególnej teorii względności są
chlebem powszednim eksperymentatorów. Niestabilne cząstki przyspiesza się do
prędkości bliskich prędkości światła, a ich mierzone czasy życia zwiększają się
wielokrotnie. Kiedy elektrony, które w spoczynku mają masę 2000 razy mniejszą niż
protony, przyspieszy się do prędkości bliskich prędkości światła, niosą one pęd
równoważny pędom ich cięższych kuzynów. Elektron przyspieszony do prędkości
równej
0,9999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999
prędkości światła uderzyłby Cię z taką samą siłą, jak jadąca z przeciętną prędkością
ciężarówka.
Oczywiście przyczyną, dla której tak trudno jest nam wziąć za dobrą monetę
wnioski dotyczące względności przestrzeni i czasu, jest to, że żyjemy i poruszamy się
z prędkościami znacznie mniejszymi niż prędkość światła. Każdy z wymienionych
efektów staje się zauważalny dopiero wtedy, gdy wchodzą w grę prędkości
relatywistyczne. Nawet przy prędkości równej połowie prędkości światła zegary
zwalniają, a linijki kurczą się tylko o około 15%. Na wahadłowcu NASA, który
okrąża Ziemię z prędkością 8 km/s, zegary chodzą tylko o jedną dziesięciomilionową
procenta wolniej, niż ich odpowiedniki na powierzchni Ziemi.
W świecie Enterprise lub innego statku kosmicznego, gdzie powszechne są
duże prędkości, z względnością mielibyśmy jednak do czynienia na co dzień. Można
sobie wyobrazić trudności w zarządzaniu Federacją, gdy konieczne byłoby
zsynchronizowanie zegarów na dużym obszarze Galaktyki, zwłaszcza że znaczna
część tych zegarów poruszałaby się z prędkością bliską prędkości światła. W wyniku
tego w gwiezdnej flocie przyjęto jako regułę, że normalne manewry, wykonywane
przy użyciu napędu pulsacyjnego, będą ograniczone do prędkości 0,25c, czyli 1/4
prędkości światła: marnych 75 tysięcy km/s.
Nawet przy zastosowaniu tej zasady zegary na statkach podróżujących z taką
prędkością będą zwalniały o około 3% w stosunku do zegarów w Centrum
Dowodzenia. Oznacza to, że po miesiącu podróży zegary będą opóźnione o prawie
jeden dzień. Gdyby po takiej podróży Enterprise wrócił do Centrum Dowodzenia, na
statku byłby piątek, a w bazie sobota. Przypuszczam, że ta niedogodność nie
sprawiałaby większego problemu niż przestawianie zegarków przy przekraczaniu
międzynarodowej granicy daty podczas podróży na wschód, choć w tym przypadku
załoga powróciłaby o jeden dzień młodsza, natomiast w trakcie podróży na wschód i
z powrotem zyskuje się jeden dzień jadąc w jednym kierunku, a traci się go wracając.
Możemy się teraz przekonać, jak istotny dla Enterprise jest napęd
czasoprzestrzenny. Pozwala on nie tylko obejść zasadę nieprzekraczalności prędkości
światła i w ten sposób efektywnie podróżować przez Galaktykę, lecz także uniknąć
problemów związanych z dylatacją czasu, pojawiającą się, gdy statek porusza się z
prędkością bliską prędkości światła.
Nie można przecenić tych faktów. Wielu autorów fantastyki naukowej (a tak
naprawdę wszyscy, którzy marzą o podróżach międzygwiezdnych) traktuje zjawisko
zwalniania chodu zegarów w miarę zbliżania się do prędkości światła jako otwarcie
możliwości pokonywania olbrzymich odległości między gwiazdami w czasie życia
ludzkiego - przynajmniej za życia osób znajdujących się na pokładzie statku
kosmicznego.
Podróż z prędkością bliską prędkości światła do, powiedzmy, centrum naszej
Galaktyki zajęłaby ponad 25 tysięcy lat czasu ziemskiego. Dla osób znajdujących się
na pokładzie statku, gdyby poruszał się on z prędkością dostatecznie bliską prędkości
światła, podróż ta mogłaby trwać krócej niż 10 lat -czas długi, ale do przyjęcia.
Jednak nawet gdyby umożliwiło to odbywanie pojedynczych podróży, z pewnością
nie pozwoliłoby na sprawne zarządzanie federacją cywilizacji rozproszonych po całej
Galaktyce. Jak słusznie przypuszczali twórcy Star Trek, fakt, że dziesięcioletnia
podróż Enterprise odpowiadałaby okresowi 25 tysięcy lat w Centrum Dowodzenia,
zniweczyłby szansę jakiegokolwiek działania mającego na celu zorganizowanie i
kontrolowanie ruchu wielu takich statków kosmicznych. Jest więc niezwykle istotne,
aby: po pierwsze, uniknąć ograniczenia związanego z prędkością światła i nie
powodować dezorganizacji Federacji; po drugie, zastosować prędkości
ponadświetlne, by swobodnie przemieszczać się po Galaktyce.
Szkopuł w tym, że w ramach samej szczególnej teorii względności tej
ostatniej możliwości nie można zrealizować. Jeśli dopuści się prędkości
ponadświetlne, fizyka staje się pełna sprzeczności. Nie bez znaczenia jest tu między
innymi to, że ponieważ w miarę zbliżania się do prędkości światła wzrasta masa
obiektów, potrzeba stopniowo coraz więcej energii, aby przyspieszyć je o coraz
mniejszą wartość. Jak w greckim micie o Syzyfie, który skazany był na wtaczanie
głazu pod górę przez całą wieczność po to tylko, aby za każdym razem, gdy docierał
do szczytu, ponosić klęskę, cała energia we Wszechświecie nie wystarczyłaby na to,
aby przyspieszyć ziarnko piasku, nie mówiąc już o statku kosmicznym, do prędkości
ponadśwłetlnej.
Na tej samej zasadzie nie tylko światło, ale każde bezmasowe promieniowanie
musi przemieszczać się z prędkością światła. Oznacza to, że wiele rodzajów istot
zbudowanych z „czystej energii”, jakie napotyka Enterprise, a później Voyager, nie
mogłoby istnieć w pokazanej postaci. Po pierwsze, nie mogłyby one pozostawać w
bezruchu. Światło nie może zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu. Po drugie,
zegary każdej inteligentnej, zbudowanej z energii istoty - na przykład fotonowi
osobnicy w serii Voyager, zbudowani z energii mieszkańcy obłoku Beta Renna w
serii Następne pokolenie, Zetarianie w pierwszej serii, czy Dal’Rok w serii Stacja
kosmiczna - która zmuszona jest poruszać się z prędkością światła, miałyby
nieskończenie duże opóźnienie w stosunku do naszych zegarów. Cała historia
Wszechświata przebiegałaby dla niej w ciągu krótkiej chwili. Gdyby zbudowane z
energii istoty mogły czegokolwiek doświadczać, doświadczałyby wszystkiego narazi
Nie trzeba dodawać, że zanim skontaktowałyby się z istotami cielesnymi, te ostatnie
już dawno byłyby martwe.
Skoro mówimy o czasie, myślę, że nadeszła już pora, by zapoznać się z
manewrem Picarda. Jean-Luc zdobył sławę, wprowadzając tę taktykę, gdy przebywał
na pokładzie Stargazera. Chociaż dotyczy ona podróży z prędkościami
czasoprzestrzennymi, czyli ponadświetlnymi, które - jak dowodziłem - są niemożliwe
w ramach samej szczególnej teorii względności, wymaga zastosowania takich
prędkości tylko przez moment, tak że nie przeczy temu, co do tej pory
powiedzieliśmy. W trakcie manewru Picarda, mającego na celu pomieszanie szyków
atakującemu statkowi wroga, przyspiesza się własny statek na krótką chwilę do
prędkości czasoprzestrzennej. Jest on wtedy widoczny w dwóch miejscach naraz.
Dzieje się tak dlatego, że poruszając się przez moment szybciej niż światło
wyprzedza on promienie świetlne, które opuściły go tuż przed uruchomieniem napędu
czasoprzestrzennego. Chociaż jest to błyskotliwa strategia - i wydaje się na razie
całkiem sensowna (jeśli zapomnimy na chwilę o tym, że nie wiemy, czy możliwe jest
osiąganie prędkości czasoprzestrzennych) - widać od razu, iż otwiera ona prawdziwą
puszkę Pandory. Po pierwsze, zaniedbuje kwestię podnoszoną przez wielu trekkerów
przez lata: w jaki sposób załoga Enterprise może „widzieć” obiekty zbliżające się do
niej z prędkością czasoprzestrzenną? Podobnie jak Stargazera wyprzedził swój
własny obraz, to samo uczynią wszystkie obiekty podróżujące z prędkością
czasoprzestrzenną; obiekt poruszający się z taką prędkością można zobaczyć dopiero
długo po tym, jak przybędzie na miejsce. Możemy tylko przypuszczać, że kiedy Kirk,
Picard czy Janeway chcą obejrzeć obraz na ekranie, pojawia się tam obraz uzyskany
za pomocą czujników „podprzestrzennych” dalekiego zasięgu (to znaczy komunikacji
ponadświetlnej). Nawet jeśli przymkniemy oko na to wyraźne przeoczenie, pokazany
w Star Trek wszechświat, choć niewątpliwie ciekawy, byłby trudny do zarządzania -
pełen pozornych obrazów obiektów, które dawno temu dotarły do celu, podróżując z
prędkością czasoprzestrzenną.
Powróćmy do świata prędkości mniejszych niż prędkość światła; nie
uporaliśmy się bowiem do końca z Einsteinem. Jego słynny związek między masą a
energią, E = mc
2
, będący konsekwencją szczególnej teorii względności, stanowi
kolejne wyzwanie dla podróży międzygwiezdnych z prędkościami pulsacyjnymi.
Rakieta, jak opisałem to w rozdziale pierwszym, wyrzuca materię w tył, aby poruszać
się do przodu. Łatwo sobie wyobrazić, że im szybciej materia jest odrzucana w tył,
tym większe będzie pchnięcie w przód. Spaliny nie mogą jednak wydostawać się z
prędkością większą niż prędkość światła. Nawet nadawanie im prędkości światła nie
jest łatwe: jedynym na to sposobem jest użycie paliwa spreparowanego z materii i
antymaterii, które (o czym przekonamy się w jednym z kolejnych rozdziałów) może
zupełnie anihilować i wytwarzać czyste promieniowanie poruszające się z prędkością
światła.
Chociaż napęd czasoprzestrzenny w Enterprise wykorzystuje takie właśnie
paliwo, napęd pulsacyjny działa na innej zasadzie. Jest on zasilany za pomocą syntezy
jądrowej - tych samych reakcji Jądrowych, dzięki którym wodór przemienia się w hel
we wnętrzu Słońca. W reakcjach jądrowych w energię zamienia się około 1%
dostępnej masy. Przy takiej energii wytwarzane atomy helu wydostają się z tyłu
rakiety z prędkością około 1/8 prędkości światła. Znając prędkość wypływu helu,
możemy obliczyć ilość paliwa, jakiej potrzebuje Enterprise, aby przyspieszyć,
powiedzmy, do połowy prędkości światła. Obliczenie to nie jest trudne, ale ograniczę
się do podania odpowiedzi. Może ona być zaskakująca. Za każdym razem, kiedy
Enterprise przyspiesza do połowy prędkości światła, musi spalić 81 razy więcej
paliwa wodorowego niż sam waży. Statek klasy galaktycznej, taki jak Enterprise-D
Picarda, ważyłby ponad 4 miliony ton, a zatem, aby przyspieszyć ten statek do
połowy prędkości światła za pomocą napędu pulsacyjnego, za każdym razem trzeba
by było zużyć ponad 300 milionów ton paliwa! Gdyby w silniku pulsacyjnym
zastosować układ napędowy wykorzystujący materię i antymaterię, sytuacja
wyglądałaby nieco lepiej. W tym przypadku wystarczyłoby spalić w trakcie
przyspieszania tylko dwa razy więcej paliwa niż wynosiłaby waga statku.
Ale to nie wszystko. Obliczenie, które przedstawiłem powyżej, jest poprawne
dla pojedynczego przyspieszenia. Aby zatrzymać się po osiągnięciu celu, statek
potrzebowałby drugie tyle paliwa. Oznacza to, że aby udać się gdzieś z prędkością
równą połowie prędkości światła, a następnie zatrzymać się, potrzebne byłoby paliwo
w ilości 81x81= 6561 razy całkowita masa statku! Co więcej, przypuśćmy, że ktoś
chciałby przyspieszyć do połowy prędkości światła w ciągu kilku godzin (zakładamy
oczywiście, że amortyzatory bezwładności są włączone, osłaniając załogę oraz statek
przed skutkami działania olbrzymich sił G). Moc wypromieniowana przez silniki w
postaci spalin wyniosłaby wtedy około l O
22
watów, czyli niemal miliard razy więcej
niż całkowita średnia moc wytwarzana obecnie i zużywana przez ludzkość na Ziemi!
Prawdopodobnie powiesz teraz (jak to zrobił pewien mój bystry kolega, gdy
pewnego dnia przedstawiłem mu tę argumentację), że jest tutaj pewna furtka.
Rozumowanie to zakłada, że paliwo podróżuje razem z rakietą. Co by się jednak
stało, gdyby paliwo można było zbierać w trakcie podróży? W końcu wodór jest
najbardziej rozpowszechnionym pierwiastkiem we Wszechświecie. Czy nie można by
go gromadzić, podróżując przez Galaktykę? Cóż, średnia gęstość materii w naszej.
Galaktyce wynosi około 1 atom wodoru na centymetr sześcienny.
Aby uzbierać tylko 1 gram wodoru w ciągu sekundy, poruszając się nawet z
prędkością będącą sporym ułamkiem prędkości światła, trzeba by było rozwinąć
powierzchnie zbierające o średnicy ponad 40 kilometrów. Nawet gdyby udało się całą
tę materię zamienić na energię, wystarczyłoby to tylko na około jedną stumilionową
potrzebnej do napędu mocy!
Można tu przytoczyć słowa fizyka, laureata Nagrody Nobla, Edwarda
Purcella, którego argumenty przedstawiłem i rozszerzyłem: „Jeśli wydaje Ci się to
niedorzeczne, masz rację”. Ta absurdalność bierze się z podstawowych praw
mechaniki klasycznej i szczególnej teorii względności. Argumenty przedstawione
tutaj są tak pewne, jak to, że piłka spadnie, kiedy upuści się ją na ziemię. Podróże
międzygwiezdne przez Galaktykę w statkach z napędem rakietowym z prędkością
bliską prędkości światła nie są i nigdy nie będą praktycznie wykonalne!
Czy należy więc w tym miejscu zakończyć książkę? Czy powinniśmy odesłać
gadżety związane ze Star Trek i poprosić o zwrot pieniędzy? Otóż nie, gdyż wciąż
jeszcze nie skończyliśmy z Einsteinem. Jego ostatnie i chyba największe odkrycie
daje nam iskierkę nadziei.
Cofnijmy się do roku 1908: odkrycie przez Einsteina względności przestrzeni
i czasu zwiastuje jedno z tych doświadczeń ludzkości, które co jakiś czas
nieodwołalnie zmieniają nasz obraz Wszechświata. Jesienią 1908 roku fizyk i
matematyk Her-mann Minkowski napisał słynne zdanie: „Odtąd przestrzeń sama w
sobie i czas sam w sobie są skazane na odejście w cień, a tylko rodzaj związku tych
dwóch wielkości zachowa niezależne istnienie”.
Minkowski zdał sobie sprawę z tego, że chociaż przestrzeń i czas są względne
dla obserwatorów poruszających się względem siebie - Twój zegar może tykać
wolniej niż mój, a mierzone przeze mnie odległości będą inne niż mierzone w Twoim
układzie odniesienia - to gdy zostają one połączone w jedną cztero-wymiarową całość
(trzy wymiary przestrzenne i jeden czasowy), pojawia się nagle znowu pewna
„absolutna”, obiektywna rzeczywistość.
Przebłysk zrozumienia, który stał się udziałem Minkowskie-go, można
wyjaśnić uciekając się do analogii ze światem jednookich istot, które nie dostrzegają
głębi. Przypuśćmy, że zamknąłeś jedno oko, ograniczając w ten sposób swoją
percepcję głębi, a ja trzymam linijkę, tak abyś mógł ją widzieć. Następnie proszę
kogoś innego, patrzącego pod innym kątem, by również zamknął jedno oko.
Wówczas trzymana przeze mnie linijka wyda mu się krótsza niż Tobie; poniższy
rysunek pokazuje opisaną sytuację z lotu ptaka:
Każdy obserwator pozbawiony możliwości bezpośredniej oceny głębi określi
„długość” linijki (L lub L’) jako dwuwymiarowy rzut rzeczywistej, trójwymiarowej
długości linijki na własną płaszczyznę widzenia. Ponieważ wiemy, że przestrzeń ma
trzy wymiary, taka sztuczka nas nie oszuka. Wiemy, że patrzenie na coś pod innym
kątem nie zmienia rzeczywistej długości przedmiotu, nawet jeśli zmienia ją pozornie.
Minkowski wykazał, że w podobny sposób można wyjaśnić różne paradoksy teorii
względności. Trzeba tylko przyjąć, że nasze widzenie przestrzeni to trójwymiarowy
przekrój czegoś, co w rzeczywistości jest czterowymiarowym obiektem, w którym
przestrzeń i czas są połączone. Dwaj różni obserwatorzy, poruszający się względem
siebie, postrzegają różne trójwymiarowe przekroje ukrytej czterowymiarowej
przestrzeni w bardzo podobny sposób, jak obróceni względem siebie obserwatorzy na
rysunku widzą różne dwuwymiarowe przekroje przestrzeni trójwymiarowej.
Minkowski wyobraził sobie, że odległość przestrzenna mierzona przez dwóch
poruszających się względem siebie obserwatorów jest projekcją ukrytej
czterowymiarowej odległości na trójwymiarową przestrzeń, którą mogą postrzegać; i
podobnie, że czasowa „odległość” między dwoma zdarzeniami jest rzutem odległości
w czterowymiarowej czasoprzestrzeni na ich własny wymiar czasowy. Podobnie jak
obrót przedmiotów w trzech wymiarach może wymieszać szerokość i głębokość, tak
względny ruch w czterowymiarowej przestrzeni może pomieszać pojęcia
„przestrzeni” i „czasu” różnych obserwatorów. Podobnie jednak jak długość
przedmiotu nie zmienia się, gdy obracamy go w przestrzeni, tak samo odległość
między dwoma zdarzeniami w czterowymiarowej czasoprzestrzeni jest stała -
niezależnie od tego, w jaki sposób różni, poruszający się względem siebie
obserwatorzy przypisują odległościom „przestrzenność” i „czasowość”.
I tak zadziwiająca niezmienność prędkości światła dla wszystkich
obserwatorów stała się kluczem do odsłonięcia prawdziwej, czterowymiarowej natury
Wszechświata, w którym żyjemy. Światło ukazuje ukryty związek między
przestrzenią a czasem. W rzeczywistości prędkość światła definiuje ów związek.
To właśnie w tym miejscu Einstein powrócił, aby uratować Stor Trek. Kiedy
już Minkowski wykazał, że czasoprzestrzeń szczególnej teorii względności jest jak
czterowymiarowa kartka papieru, Einstein spędził większą część następnego
dziesięciolecia napinając swoje matematyczne mięśnie, aż udało mu się zgiąć tę
kartkę, co z kolei pozwala nam nagiąć reguły gry. Jak się zapewne domyślasz,
kluczem do tego okazało się znowu światło.
ROZDZIAŁ 3
HAWKING WYKŁADA KARTY
Jakże słabo wy, śmiertelnicy, rozumiecie czas. Czy musisz być taki liniowy,
Jean-Luc?
Q do Picarda w odcinku Wszystko, co dobre...
Planeta Wulkan, z której pochodzi Spock, jest bardzo zasłużona dla fizyki XX
wieku. Na początku naszego stulecia wielką zagadkę astronomii stanowiło to, że
peryhelium Merkurego - czyli punkt orbity, w którym planeta znajduje się najbliżej
Słońca - w trakcie każdego jego obiegu wokół Słońca ulega niewielkiej precesji w
sposób niezgodny z teorią grawitacji Newtona. Aby rozwiązać ten problem,
wysunięto hipotezę, że jeszcze bliżej Słońca niż Merkury krąży inna planeta, która
zaburza jego ruch. (Co ciekawe, podobne wyjaśnienie anomalii w ruchu orbitalnym
Urana zaowocowało wcześniej odkryciem Neptuna). Ową hipotetyczną planetę
nazwano Wulkanem.
Niestety, tajemnicza planeta Wulkan nie istnieje. Natomiast Einstein
zaproponował, aby zastąpić płaską przestrzeń Newtona i Minkowskiego zakrzywioną
czasoprzestrzenią ogólnej teorii względności. W tej zakrzywionej przestrzeni orbita
Merkurego odchylałaby się nieco od toru, jaki przewidywała teoria Newtona, co
wyjaśniałoby obserwowaną niezgodność.
Chociaż w ten sposób znikła potrzeba istnienia planety Wulkan, pojawiły się o
wiele bardziej ekscytujące możliwości: z zakrzywioną przestrzenią związane są
czarne dziury, tunele czasoprzestrzenne, a być może realne stają się nawet podróże w
czasie.
Rzeczywiście, jeszcze zanim twórcy Star Trek wymyślili pole zakrzywiające
czasoprzestrzeń, Einstein zakrzywiał ją podobnie jak oni, uzbrojony jedynie w swoją
wyobraźnię. Zamiast jednak wyobrażać sobie technologię podróży
międzygwiezdnych w XXII wieku, uczony przeprowadzał eksperymenty myślowe z
windami. Einstein był niewątpliwie wielkim fizykiem, ale pewnie nigdy nie
sprzedałby scenariusza.
Jego argumenty można jednak w nienaruszonej postaci przenieść na pokład
Enterprise. Ponieważ światło jest nitką splatającą przestrzeń i czas, tory promieni
świetlnych tworzą mapę czasoprzestrzeni tak samo, jak osnowa i wątek ukazują
wzory gobelinu. Zazwyczaj światło podróżuje po liniach prostych. Co by się jednak
stało, gdyby romulański dowódca na pokładzie znajdującego się w pobliżu statku
Warbird wystrzelił promień fazera w kierunku Picarda, siedzącego na mostku
swojego kapitańskiego jachtu Calypso, którego silnik pulsacyjny został właśnie
uruchomiony (w tym przykładzie przyjmujemy, że amortyzatory bezwładności
zostały wyłączone)? Picard ruszyłby gwałtownie naprzód, ledwo unikając promienia
fazera. Z punktu widzenia układu odniesienia Picarda sytuacja wyglądałaby tak jak na
rysunku na następnej stronie.
Dla Picarda tor promienia fazera byłby więc zakrzywiony. Co jeszcze mógłby
on zauważyć? Jeśli przypomnimy sobie argumentację z rozdziału pierwszego, bez
trudu stwierdzimy, że gdy amortyzatory bezwładności są wyłączone, Picard zostanie
wgnieciony w fotel. Zwróciłem tam również uwagę na to, że gdyby Picard poruszał
się naprzód z takim samym przyspieszeniem, z jakim spadają na Ziemię ciała pod
wpływem siły grawitacji, odczułby, iż siła, która wgniata go w fotel, jest taka sama
jak siła, która ciągnie go w dół, kiedy stoi na Ziemi. Einstein dowodził, że Picard (lub
na przykład ktoś znajdujący się w jadącej w górę windzie) nie mógłby nigdy
przeprowadzić eksperymentu, który wskazałby różnicę między siłą reakcji wywołaną
przyspieszeniem a działaniem grawitacji jakiegoś ciężkiego obiektu znajdującego się
w pobliżu statku. W ten sposób Einstein wszedł śmiało na teren nie znany dotąd
fizykom i dowodził, że wszelkie zjawiska zaobserwowane przez przyspieszającego
obserwatora wyglądałyby tak, jakby przebiegały w polu grawitacyjnym.
Z tego przykładu wynika co następuje: ponieważ Picard obserwuje
zakrzywianie się promienia fazera, gdy oddala się od niego z pewnym
przyspieszeniem, promień taki musi się również zakrzywiać w polu grawitacyjnym.
Ale promienie świetlne wytyczają mapę czasoprzestrzeni; a zatem zakrzywieniu w
takim polu ulega sama czasoprzestrzeń. Skoro zaś materia wytwarza pole
grawitacyjne, to ona właśnie musi zakrzywiać czasoprzestrzeń!
Można jednak argumentować, że ponieważ światło ma energię, masa zaś i
energia są związane ze sobą słynnym równaniem Einsteina, zakrzywianie się
promienia świetlnego w polu grawitacyjnym nie jest wielkim zaskoczeniem - a już na
pewno nie wynika z tego, że musimy przyjąć, iż to sama czasoprzestrzeń się
zakrzywia. W końcu tory, po jakich porusza się materia, również ulegają
zakrzywieniu (wystarczy chociażby podrzucić piłkę). Nawet Galileusz mógłby
wykazać - gdyby znał takie obiekty - że tory piłek baseballowych i rakiet Pathfinder
ulegają zakrzywieniu i wcale nie musiałby przy tym wspominać o zakrzywionej
przestrzeni.
Można jednak obliczyć, o ile powinien zakrzywić się promień świetlny, gdyby
zachowywał się tak samo, jak piłka baseballowa, a następnie zmierzyć rzeczywiste
zakrzywienie. Zrobił to
w 1919 roku sir Arthur Stanley Eddington, który kierował ekspedycją mającą
określić pozycje gwiazd na niebie w pobliżu Słońca w czasie jego zaćmienia.
Eddington zmierzył ten efekt i okazało się, że światło zakrzywia się dokładnie dwa
razy bardziej, niż mógłby przewidzieć Galileusz, zakładając, iż światło zachowuje się
jak piłka baseballowa w płaskiej przestrzeni. Jak łatwo się domyślić, ta dwukrotnie
większa wartość jest dokładnie zgodna z przewidywaniami Einsteina, przy założeniu,
że czasoprzestrzeń zakrzywia się w pobliżu Słońca i światło (lub na przykład
Merkury) porusza się w tym miejscu po „prostej” w zakrzywionej przestrzeni! Nagle
nazwisko Einsteina stało się powszechnie znane.
Zakrzywiona przestrzeń otwiera cały wszechświat możliwości, jeśli mogę
posłużyć się takim kalamburem. Podobnie jak Enterprise, uwalniamy się z okowów
swego rodzaju liniowego myślenia - narzuconego nam przez szczególną teorię
względności - tak znienawidzonego przez Q. W zakrzywionej przestrzeni możliwych
jest wiele rzeczy, które nie mają racji bytu w przestrzeni płaskiej. Można na przykład
wędrować ciągle w tym samym kierunku, a mimo to wrócić do punktu wyjścia -
ludzie podróżujący dookoła świata robią to przez cały czas.
Centralne założenie ogólnej teorii względności Einsteina przedstawia się
bardzo prosto i brzmi następująco: zakrzywienie czasoprzestrzeni jest określone przez
rozkład zawartej w niej materii i energii. Równania Einsteina ustanawiają ścisły
matematyczny związek między zakrzywieniem z jednej strony, a. materią i energią z
drugiej:
lewa strona równania =
prawa strona równania
ZAKRZYWIENIE
=
MATERIA I ENERGIA
Tym, co czyni tę teorię tak piekielnie trudną w zastosowaniach, jest właśnie
owo proste sprzężenie zwrotne: zakrzywienie czasoprzestrzeni jest określone przez
rozkład materii i energii we Wszechświecie, z kolei rozkład ten jest uzależniony od
zakrzywienia czasoprzestrzeni. Można to porównać do problemu, co było pierwsze -
jajko czy kura? Materia jest źródłem zakrzywienia czasoprzestrzeni, które z kolei
określa ewolucję materii, co wpływa na zakrzywienie i tak dalej.
Dla zagadnienia podróży międzygwiezdnych jest to zapewne najważniejszy
aspekt ogólnej teorii względności. Złożoność tej teorii oznacza, że ciągle jeszcze nie
rozumiemy w pełni wszystkich jej konsekwencji, a zatem nie możemy wykluczyć
różnych niezwykłych możliwości. Te właśnie możliwości są wodą na młyn Star Trek.
Jak się przekonamy, u ich podstaw leży wielka niewiadoma, która przenika wszystko:
od tuneli czasoprzestrzennych i czarnych dziur po wehikuły czasu.
Pierwszym ważnym dla przygód statku Enterprise wnioskiem wynikającym z
tego, że czasoprzestrzeń nie musi być płaska, jest to, że sam czas staje się wielkością
jeszcze bardziej dynamiczną niż w szczególnej teorii względności. Czas może płynąć
w różnym tempie dla różnych obserwatorów, nawet jeśli nie poruszają się oni
względem siebie. Wyobraźmy sobie, że podziałka na tarczy zegara zachowuje się jak
podziałka na linijce zrobionej z gumy. Jeżeli rozciągniemy lub zegniemy linijkę,
odległości między kreskami podziałki będą się zmieniać od punktu do punktu. Gdyby
odległości te odpowiadały tyknięciom zegara, zegary umieszczone w różnych
miejscach chodziłyby w różnym tempie. W ogólnej teorii względności Einsteina
„zgiąć” linijkę może pole grawitacyjne, które z kolei wymaga obecności materii.
Ujmując to bardziej praktycznie: jeśli umieścimy w pobliżu zegara ciężką kulę
żelazną, tempo jego tykania powinno ulec zmianie. Mówiąc jeszcze bardziej
poglądowo: jeśli podczas mego snu budzik znajduje się bardzo blisko mojego ciała,
zostanę obudzony nieco później, niż gdyby był daleko, przynajmniej w stosunku do
reszty świata.
Słynny eksperyment, przeprowadzony w laboratoriach Uniwersytetu Harvarda
w roku 1960, zademonstrował, że upływ czasu może zależeć od tego, gdzie się
znajdujesz. Robert Pound oraz George Rebka wykazali, że częstość promieniowania y
mierzonego przy źródle w piwnicy budynku różniła się od częstości tego
promieniowania, gdy docierało ono na dach budynku, 22 metry wyżej (detektory,
oczywiście, dokładnie wykalibrowano, tak by same nie powodowały żadnej różnicy).
Przesunięcie było niezwykle małe - sięgało jednej milionowomiliardowej. Jeśli każdy
okres fali promieniowania y porównać z ryknięciem zegara atomowego, z
eksperymentu tego wynika, że zegar w piwnicy będzie chodził wolniej niż jego
odpowiednik na dachu. Na niższym piętrze czas zwalnia, ponieważ znajduje się ono
bliżej Ziemi niż dach, a więc pole grawitacyjne -a co za tym idzie również
zakrzywienie czasoprzestrzeni - jest tam większe. Chociaż efekt ten był bardzo mały,
jego wielkość dokładnie odpowiadała wartości przewidywanej przez ogólną teorię
względności, przy założeniu, że w pobliżu Ziemi czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu.
Drugi wniosek z tego, że przestrzeń się zakrzywia, jest, jeśli chodzi o podróże
międzygwiezdne, może jeszcze bardziej ekscytujący. Gdy przestrzeń jest
zakrzywiona, linia prosta nie musi być najkrótszą drogą między dwoma punktami.
Oto przykład. Przyjrzyjmy się okręgowi na kartce papieru. Zazwyczaj najkrótszą
odległość między dwoma punktami A i B, umieszczonymi po przeciwnych stronach
okręgu, stanowi łączący je odcinek, który przechodzi przez środek okręgu:
Gdybyśmy natomiast musieli przemieścić się z A do B po okręgu, podróż
byłaby około 1,5 rażą dłuższa. Teraz narysujmy ten okrąg na kawałku gumy i
odkształćmy środkowy obszar w następujący sposób:
Jeśli popatrzymy z naszej trójwymiarowej perspektywy, stanie się jasne, że
podróż z -A do B przez środek tego obszaru będzie znacznie dłuższa niż po okręgu.
Gdybyśmy jednak sfotografowali ten układ z góry, tak że powstałby obraz
dwuwymiarowy, linia łącząca punkty A oraz B przez środek wyglądałaby jak linia
prosta. Co ważniejsze, gdyby niewielki robaczek (lub jedna z dwuwymiarowych istot,
jakie napotkał Enterprise) miał przejść po torze łączącym A i B przez środek,
posuwając się po powierzchni, tor ten wydałby mu się prosty. Byłby zdziwiony, że
linia prosta biegnąca przez środek i łącząca A z B nie jest już najkrótszą drogą
między tymi dwoma punktami. Gdyby był inteligentny, musiałby dojść do wniosku,
że dwuwymiarowa przestrzeń, w której żyje, jest zakrzywiona. Tylko obserwując, jak
powierzchnia ta zanurzona jest w trójwymiarowej przestrzeni, możemy bezpośrednio
zauważyć krzywiznę.
Należy pamiętać, że żyjemy w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, która
może być zakrzywiona, i nasze możliwości postrzegania jej krzywizny są tak samo
ograniczone, jak możliwości robaczka idącego po powierzchni kartki. Nietrudno
zgadnąć, do czego zmierzam: jeśli w zakrzywionej przestrzeni najkrótsza odległość
między dwoma punktami nie musi być linią prostą, nie można wykluczyć, że dzięki
znalezieniu krótszej drogi przez zakrzywioną czasoprzestrzeń uda się przebyć
odległość, która wzdłuż linii widzenia wydaje się duża.
Opisane własności czasoprzestrzeni pozwalają snuć marzenia o podróżach
międzygwiezdnych. Pozostaje oczywiście pytanie: ile z tych marzeń może się
pewnego dnia urzeczywistnić?
TUNELE CZASOPRZESTRZENNE: FAKTY I MITY. Tunel bajorański w
serii Stacja kosmiczna jest chyba najsłynniejszym tunelem czasoprzestrzennym w
Star Trek, choć było też wiele innych, na przykład niebezpieczny tunel, który Scotty
stworzył powodując zachwianie równowagi między materią i antymaterią w napędzie
czasoprzestrzennym Enterprise, a także niestabilny tunel barzański, w którym zgubił
się statek Ferengów w odcinku Cena serii Następne pokolenie, czy tunel czasowy,
który napotkał Voyager, próbując powrócić do domu z krańca Galaktyki.
Idea tuneli czasoprzestrzennych ma swoje źródło w hipotezach, o których
pisałem wcześniej. Jeśli czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, mogą istnieć różne drogi
łączące dwa punkty, między innymi takie, wzdłuż których odległość między
punktami jest o wiele krótsza, niż gdybyśmy zmierzyli ją podróżując przez
zakrzywioną przestrzeń wzdłuż „linii prostej”. Ponieważ nie potrafimy sobie
wyobrazić zjawisk w zakrzywionej cztero-wymiarowej czasoprzestrzeni, jeszcze raz
posłużymy się dwuwymiarowym kawałkiem gumy, którego zakrzywienie możemy
obserwować w przestrzeni trójwymiarowej.
Jeśli kawałek gumy zakrzywiony jest w dużej skali, można go sobie
wyobrazić następująco:
Gdybyśmy wbili ołówek w punkcie A i naciągnęli gumową powierzchnię aż
do punktu B, a następnie zszyli obie części w ten sposób:
utworzylibyśmy znacznie krótszą drogę z A do B niż droga biegnąca między
tymi punktami po powierzchni. Zauważmy, że w pobliżu A i B powierzchnia wydaje
się płaska. Zakrzywienie, które powoduje, że te dwa punkty znajdują się
wystarczająco blisko siebie, aby można je było połączyć tunelem, związane jest z
globalnym zagięciem powierzchni na dużych odległościach. Robaczek (nawet
inteligentny), znajdujący się w punkcie A i zmuszony do podróży po powierzchni, nie
miałby pojęcia, że punkt B leży tak „blisko”, nawet gdyby potrafił przeprowadzać w
okolicy A eksperymenty mające określić krzywiznę powierzchni.
Jak łatwo zgadnąć, tunel łączący na tym rysunku punkty A i B jest
dwuwymiarowym odpowiednikiem trójwymiarowego tunelu, który mógłby biec
między odległymi obszarami czasoprzestrzeni. Chociaż jest to fascynująca
możliwość, należy zwrócić uwagę na kilka jej zwodniczych aspektów. Po pierwsze,
nawet jeśli gumowa powierzchnia jest zanurzona w trójwymiarowej przestrzeni tak,
abyśmy mogli „zobaczyć” jej zakrzywienie, ten powyginany kawałek gumy może
istnieć również bez otaczającej go trójwymiarowej przestrzeni. A zatem, chociaż
tunel między A i B mógłby się pojawić, stwierdzenie, że A i B są „blisko siebie”, nie
ma sensu, jeśli nie ma tunelu. Nie można opuścić gumowej powierzchni i przemieścić
się z A do B w trójwymiarowej przestrzeni, w której jest ona osadzona. Bez
trójwymiarowej przestrzeni gumowa powierzchnia jest całym wszechświatem.
Wyobraź teraz sobie, że jesteś członkiem nieskończenie zaawansowanej w
rozwoju cywilizacji (ale nie aż tak zaawansowanej, jak wszechmocne istoty Q, które
właściwie nie liczą się
z prawami fizyki), potrafiącej budować tunele w przestrzeni. Urządzenie do
budowy tuneli działałoby w zasadzie tak, jak ołówek w podanym przeze mnie
przykładzie. Gdybyś posiadał moc wystarczającą, by wytwarzać olbrzymie,
miejscowe zakrzywienia przestrzeni, musiałbyś potem przekłuwać przestrzeń wokół
na chybił trafił w nadziei, że uda Ci się jakoś połączyć dwa obszary przestrzeni, które
do momentu powstania tunelu znajdowały się bardzo daleko od siebie. Aż do chwili,
gdy tunel utworzy most między tymi obszarami, w żaden sposób nie są one blisko
siebie. To sam proces budowania tego mostu zmienia globalną naturę
czasoprzestrzeni.
Z tego powodu tworzenia tuneli nie należy lekceważyć. Kiedy barzańska
premier Bhavani odwiedziła Enterprise, aby odsprzedać prawa do barzańskiego
tunelu, wykrzyknęła: „Przed wami rozciąga się pierwszy i jedyny znany stabilny tunel
czasoprzestrzenny!” Niestety, nie był on stabilny: wszystkie tunele, których
matematyczne istnienie zostało udowodnione w ramach ogólnej teorii względności, są
w istocie krótkotrwałe. Powstają, gdy dwie mikroskopijne „osobliwości” - obszary
czasoprzestrzeni, w których krzywizna staje się nieskończenie duża - odnajdują się i
na chwilę łączą. Tunel zamyka się jednak szybko, pozostawiając znowu dwie
rozłączne osobliwości. Trwa to tak krótko, że przez tunel nie zdążyłby się przedostać
żaden amator podróży międzygwiezdnych. Nieszczęsny podróżnik rozpadłby się na
kawałki w jednej lub drugiej osobliwości jeszcze przed końcem podróży.
Problem polegający na tym, jak wejście do tunelu utrzymać otwarte, jest
niezwykle trudno sformułować w ścisły, matematyczny sposób, ale w sensie
fizycznym można go łatwo wyrazić: grawitacja wciąga! Każdy rodzaj zwyczajnej
materii lub energii zapada się pod wpływem własnego przyciągania grawitacyjnego,
chyba że proces ten zostanie zatrzymany przez coś innego. Podobnie, w normalnych
warunkach wejście do tunelu zostanie rozerwane w mgnieniu oka.
Sztuka polega więc na tym, aby pozbyć się owych normalnych warunków. W
ostatnich latach m.in. Kip Thorne, fizyk z Caltech, dowodził, że jedynym sposobem
na utrzymanie otwartych tuneli jest przymocowanie ich za pomocą „egzotycznej
materii” o niezwykłych własnościach: przynajmniej dla niektórych obserwatorów
miałaby ona „ujemną” energię. Można by oczekiwać (choć naiwne pomysły rzadko
się sprawdzają w teorii względności), że taka materia „rozdmuchiwałaby”, a nie
„wciągała”, przynajmniej jeśli chodzi o grawitację.
Nie trzeba być zagorzałym trekkerem, aby przystać na pomysł materii o
ujemnej energii; chociaż, jak zauważyłem, w przypadku zakrzywionej przestrzeni nie
należy zbytnio ufać swoim wyobrażeniom. Kiedy jednak doda się jeszcze do tego
niezwykłe zjawiska, którymi zasypuje nas mechanika kwantowa i które rządzą
zachowaniem materii w małej skali, prawie wszystkie przewidywania okazują się
błędne.
CZARNE DZIURY I DR HAWKING. Na scenę wkracza Stephen Hawking.
Zdobył on sławę wśród fizyków zajmujących się ogólną teorią względności dzięki
udziałowi, jaki miał w udowodnieniu ogólnych twierdzeń związanych z istnieniem
osobliwości w czasoprzestrzeni, a następnie - w latach siedemdziesiątych -dzięki
wspaniałym odkryciom teoretycznym dotyczącym zachowania czarnych dziur. Są to
obiekty powstające z materii, która zapadła się tak bardzo, że pole grawitacyjne
uniemożliwia nawet światłu ucieczkę z ich powierzchni.
Nawiasem mówiąc, termin „czarna dziura”, który tak zniewolił publiczną
wyobraźnię, wymyślił fizyk teoretyk John Archłbald Wheeler z Uniwersytetu w
Princeton późną jesienią 1967 roku. Ta data jest bardzo interesująca, ponieważ, o ile
mi wiadomo, pierwszy odcinek Star Trek, w którym pojawiło się pojęcie czarnej
dziury - jeszcze pod nazwą „czarnej gwiazdy” -został wyemitowany w 1967 roku,
zanim Wheeler użył tego terminu publicznie. Kiedy oglądałem ów odcinek zbierając
materiały do książki, wydało mi się zabawne, że twórcy Stor Trek użyli
nieprawidłowej nazwy. Teraz zdaję sobie sprawę, że oni niemal ją wynaleźli!
Czarne dziury są niezwykłymi obiektami z rozmaitych powodów. Po
pierwsze, każda czarna dziura skrywa w swoim wnętrzu czasoprzestrzenną
osobliwość, do której w nieunikniony
sposób musi dotrzeć wszystko, co spada na czarną dziurę. W takiej
osobliwości - nieskończenie zakrzywionym „wierzchołku” czasoprzestrzeni - znane
nam prawa fizyki się załamują. W pobliżu osobliwości krzywizna jest tak duża na tak
małym obszarze, że efektami działania grawitacji rządzą prawa mechaniki
kwantowej. Jak dotąd jednak nikomu nie udało się stworzyć teorii, która spójnie
pomieściłaby w sobie zarówno ogólną teorię względności (czyli grawitację), jak i
mechanikę kwantową. Autorzy Stor Trek potrafili właściwie ocenić napięcie
istniejące między mechaniką kwantową a teorią grawitacji: zwykle określają
wszystkie osobliwości czasoprzestrzeni jako „osobliwości kwantowe”. Jedno jest
pewne: zanim pole grawitacyjne w środku czarnej dziury osiągnie wystarczająco duże
natężenie, aby załamały się znane nam prawa fizyki, każdy zwyczajny fizyczny
przedmiot zostanie rozerwany na strzępy. Nic nie przetrwa w stanie nietkniętym.
Powiedziałem, że czarna dziura „skrywa” w swoim wnętrzu osobliwość. Na
krańcach czarnej dziury znajduje się zdefiniowana matematycznie powierzchnia,
zwana horyzontem zdarzeń, która przesłania nam widok tego, co dzieje się z
przedmiotami wpadającymi do czarnej dziury. Wszystko, co znajdzie się wewnątrz
horyzontu, musi nieuchronnie dotrzeć do złowieszczej osobliwości. Jedynie obiekty
będące na zewnątrz horyzontu zdarzeń mogą uniknąć tego losu. Pechowy obserwator
(który wkrótce przestanie już być obserwatorem), spadający do czarnej dziury, nie
zauważy niczego specjalnego w momencie przekraczania horyzontu zdarzeń,
natomiast obserwator przyglądający się temu z daleka ujrzy coś zupełnie innego. Czas
obserwatora spadającego swobodnie w pobliżu horyzontu zdarzeń zdaje się zwalniać
w stosunku do czasu obserwatora znajdującego się daleko. W związku z tym
odległemu obserwatorowi wydaje się, że ten, który spada, zwalnia swój ruch w miarę
jak zbliża się do horyzontu zdarzeń. Im bliżej horyzontu się znajduje, tym wolniej
chodzi jego zegar w stosunku do zegara zewnętrznego obserwatora. Chociaż
spadającemu obserwatorowi przekroczenie horyzontu zdarzeń może zająć tylko kilka
chwil (czasu własnego) - przy czym, powtarzam, nic specjalnego się tam nie dzieje i
nic szczególnego nie znajduje - zewnętrzny obserwator musiałby na to czekać przez
wieczność. Spadający na czarną dziurę obiekt sprawia wrażenie zamrożonego w
czasie.
Co więcej, emitowane przez spadający obiekt światło coraz trudniej jest
dostrzec z zewnątrz. Gdy obiekt taki zbliża się do horyzontu zdarzeń, staje się coraz
słabiej widoczny (ponieważ częstość docierającego od niego promieniowania
przesuwa się poniżej częstości widzialnych). A zatem nawet gdyby można było
zobaczyć z zewnątrz moment przejścia spadającego obiektu przez horyzont zdarzeń
(co jest niemożliwe w jakimkolwiek skończonym odstępie czasu), zniknąłby on w tej
chwili zupełnie z pola widzenia, ponieważ emitowane przezeń światło zostałoby
schwytane razem z nim. Cokolwiek znajdzie się wewnątrz horyzontu zdarzeń jest na
zawsze stracone dla zewnętrznego świata. Ten brak komunikacji wygląda jak
jednokierunkowa ulica: zewnętrzny obserwator może wysyłać sygnały do czarnej
dziury, ale żaden z nich nigdy nie powróci.
W świetle tych faktów czarne dziury spotykane w Star Trek mają absurdalne
właściwości. Horyzont zdarzeń nie jest namacalnym przedmiotem, ale umowną
matematyczną granicą, którą wprowadzamy do opisu czarnej dziury, aby oddzielić
obszar wewnętrzny od zewnętrznego. Oznacza to, że horyzont nie może wydawać z
siebie trzasku, jak tego oczekuje załoga Voyager, kiedy w cudowny sposób udaje jej
się uciec z wnętrza czarnej dziury. (Pomysł ten jest tak absurdalny, że dostał się na
stworzoną przeze mnie listę dziesięciu największych błędów popełnionych przez
scenarzystów Stor Trek, które opisuję w ostatnim rozdziale). Z kolei „istoty
zamieszkujące osobliwości kwantowe”, napotkane przez załogę Enterprise, gdy wraz
z romulańskim statkiem Warbird podróżuje on w przeszłość i przyszłość, wybierają
niezbyt szczęśliwe miejsce na gniazdo dla swoich młodych: umieszczają je wewnątrz
powstałej w naturalny sposób czarnej dziury (za którą mylnie biorą „sztuczną”
osobliwość kwantową w rdzeniu silnika romulańskiego statku). Choć może to być
bezpieczne miejsce, trudno jednak wydobyć z niego swoje potomstwo. Przypominam,
że nic, coznajduje się wewnątrz czarnej dziury, nie może komunikować się z
czymkolwiek na zewnątrz.
Czarne dziury jednak, mimo tylu ciekawych własności, nie muszą być aż tak
niezwykłe. Jedyne czarne dziury, na których istnienie we Wszechświecie mamy
jakiekolwiek dowody, powstają w wyniku zapadania się gwiazd o wiele bardziej
masywnych od Słońca. Te zapadnięte obiekty stają się tak gęste, że łyżeczka
znajdującej się wewnątrz nich materii ważyłaby wiele ton. Kolejną niezwykłą
właściwością czarnych dziur jest to, że im większą mają masę, tym mniejsza musi być
ich gęstość w chwili, gdy powstają. Na przykład gęstość czarnej dziury, która
utworzyła się w wyniku zapadnięcia się obiektu o masie sto milionów razy większej
od masy Słońca, nie musi być większa od gęstości wody. Obiekt o większej masie
zapadnie się i utworzy czarną dziurę nawet przy jeszcze mniejszej gęstości. Jeśli
będziemy dalej ekstrapolować tę zależność, okaże się, że gęstość konieczna do tego,
aby powstała czarna dziura o masie równej masie obserwowalnego Wszechświata,
jest mniej więcej taka sama jak średnia gęstość materii we Wszechświecie. Możliwe,
że żyjemy wewnątrz czarnej dziury!
W 1974 roku Stephen Hawking dokonał niezwykłego odkrycia, stwierdzając,
że czarne dziury nie są zupełnie czarne! Mogą emitować promieniowanie o pewnej
charakterystycznej temperaturze zależnej od ich masy. Chociaż natura tego
promieniowania nie zawiera żadnej informacji o tym, co wpadło do czarnej dziury,
sama idea, że czarna dziura może promieniować, była zdumiewająca. Wydawało się,
że narusza ona wiele twierdzeń -z których część Hawking sam wcześniej udowodnił -
utrzymujących, iż materia może tylko wpadać do czarnych dziur, ale nigdy nie może
się z nich wydostać. Wszystko to prawda, tyle że źródło promieniowania czarnej
dziury nie jest zwykłą materią: promieniuje pusta przestrzeń, która może zachowywać
się całkiem nietypowo - zwłaszcza w pobliżu czarnej dziury.
Odkąd prawa mechaniki kwantowej zostały uzgodnione ze szczególną teorią
względności, do czego doszło wkrótce po drugiej wojnie światowej, wiemy, że pusta
przestrzeń nie jest całkiem pusta. Jest ona raczej kipiącym, bulgoczącym morzem
kwantowych zaburzeń. Te fluktuacje co jakiś czas wypluwają pary cząstek
elementarnych, które istnieją przez okres tak krótki, że nie możemy ich
zaobserwować wprost, a następnie z powrotem znikają w próżni, z której się
narodziły. Zasada nieoznaczoności w mechanice kwantowej mówi, że nie da się
badać bezpośrednio pustej przestrzeni w tak krótkich odcinkach czasu, a wiec nie
można wykluczyć, iż owe cząstki, zwane wirtualnymi, pojawiają się na mgnienie oka
i znikają. Choć nie potrafimy wykryć tych cząstek bezpośrednio, ich obecność ma
wpływ na wielkości fizyczne, które możemy mierzyć, jak na przykład tempo i energia
przejść między pewnymi poziomami energetycznymi w atomach. Ów efekt udało się
doświadczalnie potwierdzić.
To przywodzi nas z powrotem do Hawkinga i jego niezwykłych odkryć. W
normalnych warunkach, gdy fluktuacja kwantowa tworzy wirtualną parę cząstek, para
ta anihiluje ł znika z powrotem w próżni w czasie tak krótkim, że nie można
zaobserwować złamania zasady zachowania energii (spowodowanego kreacją tej pary
z nicości). Kiedy jednak wirtualna para cząstek pojawia się w zakrzywionej
przestrzeni w pobliżu czarnej dziury, jedna z cząstek może do niej wpaść, druga zaś
uciec, dzięki czemu staje się dostępna obserwacjom. Dzieje się tak dlatego, że cząstka
wpadająca do czarnej dziury może stracić w tym procesie więcej energii, niż jest
potrzebne na jej stworzenie z niczego. Dostarcza więc ona do czarnej dziury „ujemnej
energii” i w ten sposób energia czarnej dziury się obniża. Zasada zachowania energii
nie ulega przy tym złamaniu, gdyż ta ujemna energia równoważy energię cząstki,
która uciekła i została zaobserwowana. W ten sposób czarna dziura emituje
promieniowanie. Co więcej, zmniejszaniu się energii czarnej dziury towarzyszy w
tym procesie zmniejszanie się jej masy. W końcu może ona zupełnie wyparować,
pozostawiając po sobie jedynie wyprodukowane w czasie swojego istnienia
promieniowanie.
Hawking i wielu innych uczonych wykroczyli poza początkowe rozważania
kwantowych fluktuacji materii w zakrzywionej przestrzeni i zajęli się czymś jeszcze
bardziej niezwykłym i nie
tak dobrze określonym. Jeśli mechanika kwantowa dotyczy nie tylko materii i
promieniowania, lecz również grawitacji, w wystarczająco małych skalach muszą
pojawić się fluktuacje samej czasoprzestrzeni. Niestety, nie dysponujemy teorią, którą
moglibyśmy wykorzystać do opisu takich procesów. Nie stanowiło to jednak
przeszkody w podjęciu próbnych badań teoretycznych nad zjawiskami, które
mogłyby z tego wyniknąć. Do najbardziej interesujących należy przypuszczenie, że
procesy kwantowomechaniczne mogłyby pozwalać na spontaniczną kreację nie tylko
cząstek, ale całych nowych wszechświatów. Mechanika kwantowa określa,
przynajmniej matematycznie, jak miałoby się to odbywać, a formalny zapis tego
procesu jest bardzo podobny do rozwiązań opisujących tunele czasoprzestrzenne,
odkrytych w klasycznej teorii względności. Za pośrednictwem takich
„euklidesowych” tuneli powstaje tymczasowy „most”, prowadzący do nowego
wszechświata. Możliwości związane z procesami dotyczącymi tuneli euklidesowych i
wszechświatów potomnych są tak fascynujące, że o kwantowych fluktuacjach
wspomniano nawet w czasie gry w pokera, do której zasiedli Hawking, Einstein i
Newton w odcinku Dziedzictwo z serii Następne pokolenie
1
. Jeśli twórcy Stor Trek
byli zdezorientowani, mieli do tego pełne prawo. Te zagadnienia pozostają niestety
wciąż bardzo niejasne. Aż do chwili, gdy odkryjemy właściwy formalizm
matematyczny, za pomocą którego będzie można opisywać procesy związane z
kwantowaniem grawitacji, wszystkie tego rodzaju rozważania przypominają
błądzenie po omacku.
Dla nas jednak najbardziej istotne są nie zjawiska parowania czarnych dziur,
czy nawet wszechświatów potomnych, lecz raczej odkrycie, że kwantowe fluktuacje
pustej przestrzeni nabierają, przynajmniej w obecności silnych pól grawitacyjnych,
własności przypominających warunki konieczne do otwarcia tunelu
czasoprzestrzennego. Zasadnicze pytanie, na które również nie ma jeszcze ostatecznej
odpowiedzi, brzmi: czy fluktuacje kwantowe w pobliżu tunelu czasoprzestrzennego
mogą się zachowywać wystarczająco nietypowo, ażeby utrzymać otwarty tunel?
(Przy okazji należy wspomnieć, że autorzy Star Trek jeszcze raz okazali się
nadzwyczaj przewidujący w wyborze nazewnictwa. Mówi się, że tunele bajorariski i
barzański wykorzystują pola „werteronowe”. Nie mam pojęcia, czy ta nazwa została
wzięta z sufitu, czy nie. Ponieważ jednak cząstki wirtualne - fluktuacje kwantowe w
pustej przestrzeni - są obecnie najlepszym kandydatem do miana „egzotycznej
materii” Kipa Thorne'a, sądzę, że intuicja twórców Star Trek - o ile tym razem się nią
posłużyli - zasługuje na uznanie).
Innymi słowy, jeśli fluktuacje kwantowe w próżni mogą być egzotyczne, czy
nie wystarczyłyby jakieś inne nieklasyczne konfiguracje materii i promieniowania -
chociażby wyrwa w środku zakrzywienia czasoprzestrzennego lub „mieszankowa”
nierównowaga w napędzie czasoprzestrzennym Scotty'ego? Ciągle nie znamy
odpowiedzi na takie pytania. Choć w żaden sposób nie wykluczają one istnienia
stabilnych tuneli czasoprzestrzennych w rzeczywistym Wszechświecie, pozostawiają
otwarte ogólniejsze pytanie, dotyczące tego, czy podróże przez tunel są niemożliwe,
czy jedynie prawie niemożliwe. Problem tuneli jest nie tylko jednym z przedmiotów
sporu pomiędzy nauką a fantastyką naukową: jest on kluczem, mogącym otworzyć
drzwi, które wielu wolałoby pozostawić zamknięte.
NOWE SPOJRZENIE NA WEHIKUŁY CZASU. Tunele, chociaż znakomicie
by się nadawały do pokonywania olbrzymich odległości w przestrzeni, kryją w sobie
jeszcze bardziej niezwykłą możliwość, zauważoną ostatnio w odcinku Ucho igielne z
serii Voyager. Załoga Voyager odkrywa mały tunel wiodący z powrotem do ich
własnego „kwadrantu alfa” Galaktyki. Po nawiązaniu łączności przez ten tunel
okazało się ku ich przerażeniu, że prowadzi on nie do kwadrantu alfa, który znali i
kochali, ale do kwadrantu alfa o jedno pokolenie wcześniej. Dwa końce tunelu
łączyły przestrzeń w dwóch różnych czasach!
I tym razem twórcy serii Voyager uchwycili sedno sprawy. Jeśli istnieją tunele
czasoprzestrzenne, niewątpliwie mogą one być wehikułami czasu! Świadomość tego
zaskakującego faktu narastała w ciągu ostatniego dziesięciolecia, w miarę jak różni
teoretycy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęli badać fizykę tuneli
czasoprzestrzennych nieco poważniej. Wykorzystując ideę tuneli, łatwo jest
zaprojektować wehikuł czasu. Najprostszy chyba przykład znowu zawdzięczamy
Kipowi Thorne'owi: tunel, którego jeden koniec pozostaje zamocowany, drugi zaś
porusza się z dużą, ale podświetlną prędkością w odległym obszarze Galaktyki. W
zasadzie jest to możliwe, nawet jeśli długość tunelu nie ulega zmianom. Używając
przedstawionego wcześniej dwuwymiarowego modelu tunelu, przesuńmy po prostu
dolną część powierzchni na lewo, pozwalając przestrzeni „prześlizgiwać się” po
dolnym otworze tunelu, który przez cały czas znajduje się w tym samym miejscu w
stosunku do drugiego otworu tunelu:
Ponieważ dolny wylot tunelu porusza się względem przestrzeni, w której jest
umieszczony, natomiast górny pozostaje w tym samym miejscu, zgodnie ze
szczególną teorią względności zegary na każdym z końców tunelu odmierzają czas w
innym tempie. Jeśli jednak długość tunelu nie ulega zmianie, dla kogoś znajdującego
się wewnątrz tunelu te dwa końce będą się znajdowały względem siebie w
spoczynku. W tym układzie odniesienia zegary w obu końcach powinny tykać w
takim samym tempie. Cofnijmy teraz dolną część powierzchni z powrotem w to samo
miejsce, tak aby dolne wejście do tunelu znalazło się w początkowym położeniu.
Powiedzmy, że czynność ta - obserwowana przez kogoś znajdującego się w pobliżu
dolnego wylotu tunelu - zajmuje jeden dzień. Z punktu widzenia obserwatora
znajdującego się przy górnym końcu tunelu ten sam proces może trwać dziesięć dni.
Gdyby ten drugi obserwator spojrzał przez tunel na obserwatora znajdującego się na
dole, zobaczyłby na jego ściennym kalendarzu datę o dziewięć dni wcześniejszą! Jeśli
teraz zdecyduje się on złożyć wizytę drugiemu obserwatorowi podróżując przez tunel,
cofnie się w czasie.
Jeśli istnieją stabilne tunele czasoprzestrzenne, musimy przyznać, że wehikuły
czasu są możliwe. Powróćmy teraz do uwag Einsteina, o których była mowa na
początku poprzedniego rozdziału. Czy podróże w czasie - a zatem stabilne tunele i
egzotyczną materię o ujemnej energii - można „wykluczyć ze względów fizycznych”?
Tunele są w końcu tylko jednym z przykładów wehikułów czasu, które
zaproponowano w ramach ogólnej teorii względności. Jeśli przypomnimy sobie naszą
poprzednią dyskusję o naturze tej teorii, nie powinno być zaskakujące, że podróże w
czasie stają się w niej możliwe. Powtórzmy jeszcze raz poglądowy zapis równań
Einsteina, który podałem wcześniej:
Lewa strona równania
=
Prawa strona równania
ZAKRZYWIENIE
=
MATERIA I ENERGIA
Lewa strona tego równania określa geometrię czasoprzestrzeni. Prawa strona
opisuje rozkład materii i energii. Moglibyśmy zapytać, jaka będzie krzywizna
przestrzeni dla danego rozkładu materii i energii. Ale możemy też działać odwrotnie.
Dla danej geometrii przestrzeni, włącznie z taką, która zawiera zamknięte krzywe
czasowe - czyli pętle przyczynowe, pozwalające powrócić do początkowego punktu
w przestrzeni i czasie (w pętlę taką wpadł Enterprise przed, w trakcie i po zderzeniu z
Bozemanem) - równania Einsteina określają dokładnie, jaki rozkład materii i energii
musi jej towarzyszyć. W zasadzie można więc zaprojektować dowolny rodzaj
wszechświata z podróżami w czasie; równania Einsteina szczegółowo podpowiedzą,
jakiego rozkładu materii i energii należy użyć. Kluczowe pytanie jest więc
następujące: czy taki rozkład materii i energii jest fizycznie możliwy?
Przekonaliśmy się już, dlaczego to pytanie pojawia się, gdy dyskutujemy o
tunelach czasoprzestrzennych. Istnienie stabilnych tuneli wymaga egzotycznej materii
o ujemnej energii. Rozwiązanie umożliwiające podróże w czasie znalazł w ramach
ogólnej teorii względności Kurt Godeł. Wymaga ono istnienia wszechświata o stałej,
jednorodnej gęstości energii i zerowym ciśnieniu; wszechświata, który się obraca, ale
nie rozszerza. Ostatnio zaproponowano wehikuł czasu związany z istnieniem strun
kosmicznych, który również wymaga konfiguracji o ujemnej energii. Niedawno
udowodniono, że w ogólnej teorii względności każda konfiguracja materii, która
mogłaby pozwalać na podróże w czasie, wymagałaby zastosowania egzotycznych
rodzajów materii o ujemnej energii z punktu widzenia przynajmniej jednego
obserwatora.
Ciekawe, że prawie we wszystkich odcinkach Stor Trek mówiących o
podróżach w czasie lub pętlach czasowych dochodzi również do gwałtownego
uwolnienia energii, zwykle związanego z wyrwą w środku zakrzywienia
czasoprzestrzennego. Na przykład czasowa pętla przyczynowa, w którą został
złapany Enterprise, powstała zaraz po (choć właściwie pojęcia „przed” i „po” tracą
sens w pętli przyczynowej) zderzeniu z Bozemanem, które spowodowało naruszenie
zakrzywienia czasoprzestrzennego i zniszczenie Enterprise. Ta sama seria wydarzeń
powtarzała się wielokrotnie, aż w końcu w jednym cyklu załodze udało się uniknąć
zderzenia. Chwilowe zamrożenie czasu na pokładzie Enterprise, odkryte przez
Picarda, Datę, Troia i LaForge'a w odcinku Czasobroz, przypuszczalnie również było
spowodowane przez narastające naruszenie zakrzywienia czasoprzestrzeni w
połączeniu z awarią rdzenia silnika na pokładzie pobliskiego statku romulańskiego.
W odcinku Czas do kwadratu rozległy „węzeł energetyczny” cofnął Picarda w czasie.
W klasycznym przykładzie podróży w czasie w Stor Trek:. Nagi czas statek
Enterprise zostaje przerzucony o trzy dni wstecz w wyniku implozji zakrzywienia
czasoprzestrzennego.
Natomiast olbrzymie zakrzywienie czasoprzestrzeni w ostatnim odcinku z
serii Następne pokolenie, podróżujące wstecz w czasie i grożące pochłonięciem
całego Wszechświata, zostało spowodowane jednoczesną eksplozją trzech wersji
Enterprise, które - choć pochodziły z różnych epok - znalazły się w tym samym
punkcie przestrzeni.
Wygląda więc na to, że podróże w czasie w rzeczywistym Wszechświecie,
podobnie jak we wszechświecie Star Trek, związane są z możliwościami istnienia
egzotycznych konfiguracji materii. Czy jakaś wystarczająco zaawansowana obca
cywilizacja mogłaby skonstruować stabilny tunel czasoprzestrzenny? Czy potrafimy
opisać wszystkie rozkłady masy, które mogą prowadzić do podróży w czasie, a
następnie wykluczyć je „ze względów fizycznych”, jak zapewne życzyłby sobie tego
Einstein? Na razie nie znamy odpowiedzi na te pytania. Niektóre szczególne
wehikuły czasu - takie jak wehikuł czasu Godła lub wykorzystujący istnienie strun
kosmicznych - okazały się nie-fizyczne. Chociaż podróże w czasie przez tunele
czasoprzestrzenne nie zostały jeszcze ostatecznie wykluczone, wstępne badania
sugerują, że kwantowe fluktuacje grawitacji mogą spowodować samozagładę tuneli,
zanim udałoby się je wykorzystać do podróży w czasie.
Ostateczne rozwiązanie problemu podróży w czasie pozostanie
prawdopodobnie nie znane, dopóki nie powstanie teoria kwantowej grawitacji. Kilka
odważnych osób, ze Stephenem Hawkingiem na czele, zajęło już jednak stanowisko
w tej sprawie. Hawking jest przekonany, że podróże w czasie są niemożliwe z
powodu oczywistych paradoksów z nimi związanych. Zaproponował on „hipotezę
zachowania chronologii”, twierdząc, że „prawa fizyki nie pozwalają na pojawienie się
zamkniętych krzywych czasowych”.
Osobiście przychylam się do poglądu Hawkinga. Fizyki nie uprawia się
jednak za pomocą dekretów. Jak stwierdziłem wcześniej, ogólna teoria względności
często wykracza poza nasze naiwne oczekiwania. Jako ostrzeżenie przytoczę dwa
znane mi z historii precedensy, kiedy to znani teoretycy utrzymywali,
że zaproponowane w teorii względności zjawisko powinno zostać uznane za
niemożliwe, ponieważ muszą go zabraniać prawa fizyki.
Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy młody astrofizyk Subrahmanyan
Chandrasekhar wysunął przypuszczenie, że jądra gwiazd o masie większej niż 1,4
masy Słońca nie mogą po spaleniu całego swojego paliwa jądrowego ustabilizować
się jako białe karły, lecz muszą dalej zapadać się grawitacyjnie. Znany fizyk sir
Arthur Eddington publicznie zakwestionował ten wynik, mówiąc: „wiele przypadków
może się przyczynić do uratowania gwiazdy, ale ja chcę silniejszego zabezpieczenia.
Sądzę, że powinno istnieć prawo natury, które zapobiegałoby zachowaniu się
gwiazdy w tak absurdalny sposób!” W tamtych czasach wielu astrofizyków stanęło po
stronie Eddington. Pół wieku później Chandrasekhar otrzymał Nagrodę Nobla za
swoje badania, których wyniki do tego czasu zostały już wielokrotnie potwierdzone.
Nieco ponad 20 lat po tej historii do bardzo podobnego wydarzenia doszło na
konferencji w Brukseli. J. Robert Oppenheimer, znany amerykański fizyk teoretyk i
ojciec bomby atomowej, obliczył, że obiekty, zwane gwiazdami neutronowymi -czyli
pozostałości po supernowych, jeszcze gęstsze niż białe karły - nie mogą mieć masy
większej od około dwóch mas Słońca, w przeciwnym bowiem razie zapadają się
dalej, tworząc coś, co dziś nazywamy czarną dziurą. Równie znany uczony, John
Archibald Wheeler, stwierdził, że wynik ten jest niemożliwy, przytaczając ten sam
argument, którego użył Eddington, aby odrzucić twierdzenie Chandrasekhara: prawa
fizyki muszą w jakiś sposób zapobiegać tak absurdalnemu losowi obiektów
fizycznych. W ciągu następnych dziesięciu lat Wheeler zmienił zdanie i, jak na ironię,
zasłynął jako ten, który nadał czarnym dziurom ich nazwę.
ROZDZIAŁ 4
DATA KOŃCZY GRĘ
I jam w przyszłość się pogrążał i, jak oka sięgnie trud,
Świat widziałem, który idzie, i wszelaki jego cud.
ALFRED TENNYSON, Zamek w Lockslty
(cytat zawieszony na pokładzie statku Voyager)
Niezależnie od tego, czy w przyszłości opisywanej przez Star Trek może
istnieć stabilny tunel czasoprzestrzenny i czy załoga Enterprise mogła przenieść się w
czasie do dziewiętnastowiecznego San Francisco, prawdziwa stawka w tym
kosmicznym pokerze wiąże się z pytaniem, które doprowadziło nas do dyskusji nad
zakrzywioną czasoprzestrzenią. Brzmi ono: czy może istnieć napęd
czasoprzestrzenny? Ponieważ nie wydaje się możliwe, aby Galaktyka była
podziurawiona stabilnymi tunelami czasoprzestrzennymi, z naszych wcześniejszych
dyskusji wynika niezbicie, że bez tego rodzaju napędu większość Drogi Mlecznej
pozostanie na zawsze poza naszym zasięgiem. Nadszedł w końcu czas, aby zająć się
tym irytującym pytaniem. Odpowiedzią jest głośne: Być może!
Po raz kolejny wiele zawdzięczamy językowej przenikliwości twórców Stor
Trek. Opisywałem już, dlaczego żaden rakietowy mechanizm napędowy nigdy nie
ominie trzech przeszkód stojących na drodze do podróży międzygwiezdnych, które
ustanowiła szczególna teoria względności. Po pierwsze, nic nie może poruszać się
szybciej niż światło w pustej przestrzeni. Po drugie, zegary obiektów podróżujących z
prędkością bliską prędkości światła zwalniają. Po trzecie, nawet gdyby rakieta mogła
przyspieszyć statek kosmiczny do prędkości bliskich prędkości światła, jej
zapotrzebowanie na paliwo byłoby bardzo wygórowane.
Pomysł polega na tym, aby zamiast jakiegokolwiek typu rakiety używać samej
czasoprzestrzeni - zakrzywiając ją. Ogólna teoria względności wymaga, abyśmy byli
nieco bardziej dokładni w naszych stwierdzeniach na temat ruchu. Zamiast mówić, że
nic nie może poruszać się szybciej niż światło, winniśmy raczej twierdzić, iż nic nie
może podróżować lokalnie szybciej niż światło. Oznacza to, że nic nie może biec
szybciej niż światło względem lokalnych mierników odległości. Jeśli jednak
czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, lokalne mierniki odległości nie muszą być takie
same jak globalne.
Jako przykład niech posłuży nam sam Wszechświat. Według szczególnej
teorii względności zegary wszystkich obserwatorów znajdujących się w spoczynku
względem swojego otoczenia odmierzają czas w takim samym tempie. Zatem w
trakcie przemieszczania się przez Wszechświat mogę co jakiś czas się zatrzymywać,
umieszczając zegary w takich samych odległościach od siebie w przestrzeni, i
oczekiwać, że wszystkie one będą odmierzały ten sam czas. Ogólna teoria
względności tego nie zmienia. Zegary będące lokalnie w spoczynku odmierzają ten
sam czas. Ogólna teoria względności zezwala jednak, by czasoprzestrzeń się
rozszerzała. Obiekty, znajdujące się po przeciwnych stronach obserwowalnego
Wszechświata, oddalają się od siebie z prędkością bliską prędkości światła, ale mimo
to pozostają w spoczynku względem swojego otoczenia. Jeśli Wszechświat rozszerza
się jednorodnie ł jest wystarczająco duży - a oba te założenia wydają się prawdziwe -
istnieją obiekty, których nie możemy jeszcze zobaczyć i które w tej właśnie chwili
oddalają się od nas o wiele szybciej niż światło, chociaż cywilizacje na tych krańcach
Wszechświata mogą się znajdować lokalnie w spoczynku względem swojego
otoczenia.
Krzywizna przestrzeni stwarza więc lukę w argumentach szczególnej teorii
względności - lukę wystarczająco dużą, aby mógł się przez nią przecisnąć statek
kosmiczny Federacji. Jeśli istnieje możliwość manipulowania samą
czasoprzestrzenią, obiekty mogą się poruszać lokalnie z małymi prędkościami, ale
towarzyszące im rozszerzanie lub kurczenie się przestrzeni pozwala na pokonywanie
olbrzymich odległości w krótkim czasie. Widzieliśmy już, w jaki sposób daleko idąca
manipulacja - to znaczy wycinanie i sklejanie odległych części Wszechświata za
pomocą tunelu czasoprzestrzennego - może tworzyć skróty w czasoprzestrzeni. Chcę
tutaj pokazać, że nawet jeśli nie będziemy się uciekać do tak drastycznych zabiegów,
podróże z prędkością ponadświetlną mogą być globalnie możliwe, nawet jeśli nie są
możliwe lokalnie.
Zasadniczy dowód tego stwierdzenia został ostatnio przedstawiony przez
Miguela Alcubierre'a, fizyka z Uniwersytetu Walijskiego. Postanowił on dla zabawy
zbadać, czy w ramach ogólnej teorii względności można znaleźć spójne rozwiązanie
dopuszczające tego typu podróże. Udało mu się wykazać, że można uzyskać taką
konfigurację czasoprzestrzeni, w której statek kosmiczny podróżowałby między
dwoma punktami w dowolnie krótkim czasie. Co więcej, przez cały czas podróży
statek ten poruszałby się względem swojego otoczenia z prędkościami mniejszymi od
prędkości światła, dzięki czemu zegary na jego pokładzie byłyby zsynchronizowane z
zegarami znajdującymi się w punkcie startu oraz w punkcie docelowym. Wygląda
więc na to, że ogólna teoria względności pozwala nam jednocześnie mieć ciastko i je
zjeść.
Pomysł jest prosty. Jeśli czasoprzestrzeń można lokalnie ukształtować tak, aby
rozszerzała się za statkiem, a kurczyła przed nim, statek będzie się poruszał wraz z
przestrzenią, w której się znajduje, niczym deska surfingowa na fali. Nie przekroczy
on nigdy prędkości światła, ponieważ światło również będzie się unosiło wraz z
rozszerzającą się falą przestrzeni.
By lepiej to zrozumieć, wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na pokładzie
takiego statku. Jeśli przestrzeń za nami nagle znacznie się rozszerzy, zauważymy, że
stacja kosmiczna, którą opuściliśmy przed kilkoma minutami, znajduje się teraz w
odległości wielu lat świetlnych. Podobnie, jeśli przestrzeń skurczy się przed nami,
spostrzeżemy, że stacja kosmiczna, do której zmierzamy i która znajdowała się
uprzednio w odległości kilku lat świetlnych, jest teraz bardzo blisko i można do niej
dotrzeć w ciągu kilku minut, używając zwykłego napędu rakietowego.
Można tak zaprojektować geometrię czasoprzestrzeni, aby olbrzymie pola
grawitacyjne, potrzebne do rozszerzania i kurczenia przestrzeni, nie miały nigdy
dużych wartości w pobliżu statku lub którejś ze stacji kosmicznych. W okolicach
statku i stacji przestrzeń może być niemal płaska i dzięki temu zegary na statku i w
stacjach pozostaną zsynchronizowane. Gdzieś między statkiem a stacjami
grawitacyjne siły pływowe będą olbrzymie, ale nie przeszkodzi to nam, dopóki się
tam nie znajdziemy.
Takie właśnie rozwiązanie musieli mieć na myśli autorzy Star Trek, kiedy
wymyślali napęd czasoprzestrzenny, nawet jeśli nie przypomina ono zbytnio
podanych przez nich opisów technicznych. Czyni za to zadość wszystkim
postawionym wcześniej wymaganiom, które należy spełnić, aby odbywać z
powodzeniem kontrolowane podróże międzygalaktyczne. Mamy tu: (1) prędkość
ponadświetlną, (2) brak dylatacji czasu i (3) brak napędu rakietowego. Pominęliśmy
oczywiście bardzo ważną kwestię. Nadając samej czasoprzestrzeni własności
dynamiczne, ogólna teoria względności pozwala na tworzenie „zaprojektowanych
czasoprzestrzeni”, w których możliwy jest niemal każdy rodzaj ruchu w przestrzeni i
czasie. Nie za darmo jednak: teoria względności wiąże te czasoprzestrzenie z pewnym
rozkładem materii i energii. Aby zatem pożądana czasoprzestrzeń była „fizyczna”,
leżący u jej podstaw rozkład materii i energii musi być osiągalny. Niedługo
powrócimy do tego problemu.
Pierwszą ciekawą własnością takich zaprojektowanych czasoprzestrzeni jest
to, że pozwalają nam one powrócić do dawnych problemów Newtona i stworzyć
amortyzatory bezwładności oraz wiązki holownicze. Idea jest taka sama, jak w
przypadku napędu czasoprzestrzennego. Jeśli można zakrzywiać czasoprzestrzeń
wokół statku, obiekty mogą się poruszać osobno lub razem, nie doświadczając
żadnego lokalnego przyspieszenia, co, jak pamiętamy, było zmorą Newtona. Aby
uniknąć niewiarygodnych przyspieszeń, koniecznych do osiągnięcia prędkości
bliskich prędkości światła przy wykorzystaniu napędu pulsacyjnego, musimy uciekać
się do takich samych trików z czasoprzestrzenią, jak w przypadku użycia napędu
czasoprzestrzennego. Zanika więc różnica między napędem pulsacyjnym a napędem
czasoprzestrzennym. Podobnie, aby użyć wiązki holowniczej do przyciągnięcia
ciężkiego obiektu, takiego jak planeta, należy skurczyć przestrzeń po tej stronie
planety, która jest bliżej nas, a rozszerzyć po przeciwnej. To proste!
Zakrzywianie czasoprzestrzeni ma również inne zalety. Jeżeli przestrzeń przed
Enterprise Jest silnie zakrzywiona, jakikolwiek promień świetlny - albo na przykład
wiązka fazera - zostanie odchylony od statku. Niewątpliwie na tej zasadzie działają
tarcze deflektorów. I rzeczywiście, z serialu dowiadujemy się, że tarcze deflektorów
pracują dzięki „spójnej emisji grawitonów”. Ponieważ grawitony są z definicji
cząstkami, które przenoszą siłę grawitacji, spójna emisja grawitonów jest niczym
innym, jak tworzeniem spójnego pola grawitacyjnego. W języku współczesnej fizyki
to właśnie spójne pole grawitacyjne zakrzywia przestrzeń! Tak więc twórcy Stor Trek
po raz kolejny wybrali właściwe słownictwo.
Wyobrażam sobie, że romulańskie urządzenie maskujące mogłoby działać w
podobny sposób. Enterprise z rozwiniętymi tarczami deflektora jest, w gruncie
rzeczy, dobrze zamaskowanym statkiem. W końcu coś, co samoistnie nie świeci,
widzimy dlatego, że obiekt ten odbija światło, które następnie trafia do nas.
Maskowanie musi zatem polegać na zakrzywieniu przestrzeni tak, aby promienie
świetlne zakrzywiały się wokół statku, zamiast się od niego odbijać. Nie różni się to
prawie od odchylania promieni świetlnych od statku Enterprise. W związku z tym,
zanim wyemitowany został odcinek Pegaz serii Następne pokolenie, wielu trekkerów
gnębiło pytanie, dlaczego Federacja nie stosuje technologii maskowania? A zatem
każda cywilizacja, która potrafi wytwarzać deflektory, powinna również umieć
budować urządzenia maskujące. W odcinku Pegaz dowiadujemy się, że
ograniczeniem dla rozwoju urządzeń maskujących było raczej zawarte porozumienie,
a nie poziom technologii (w ostatnim odcinku serii Następne pokolenie pod tytułem
Wszystko, co dobre... okazuje się, że Federacja w końcu przyzwala na stosowanie
maskowania statków).
Kiedy dysponujemy już napędem czasoprzestrzennym działającym zgodnie z
zasadami ogólnej teorii względności, prędkości uzyskiwane przy użyciu tego napędu
nabierają bardziej konkretnego znaczenia. Prędkość taka zależałaby od tego, jak
bardzo kurczy się lub rozszerza objętość przestrzeni przed lub za statkiem. Ustalenia
dotyczące tych prędkości nigdy nie były ostateczne: wygląda na to, że między
pierwszą a drugą serią Gene Roddenberry zdecydował, iż prędkości statków
kosmicznych należy przekalibrować tak, by nie przekraczały 10 warpów. Oznacza to,
że prędkości tych nie można mierzyć prostą skalą logarytmiczną, w której 10 warpów
odpowiadałoby na przykład 2
10
= 1024 x prędkość światła. Według instrukcji
technicznej serii Następne pokolenie 9,6 warpa - największa prędkość osiągana przez
Enterprise-D - odpowiada wartości 1909 x prędkość światła, a 10 warpów oznacza
prędkość nieskończoną. Warto zauważyć, że mimo tego przekalibrowania, co jakiś
czas namierza się obiekty (takie jak sześcian Borga) poruszające się z prędkościami
większymi niż 10 warpów, sądzę więc, że nie powinniśmy się przejmować
szczegółami.
I tyle dobrych wiadomości...
Skoro przekonaliśmy się już, że napęd czasoprzestrzenny nie jest czymś
całkowicie niemożliwym (przynajmniej w zasadzie), musimy w końcu stawić czoło
konsekwencjom tego zjawiska dla prawej strony równań Einsteina - to znaczy dla
rozkładu materii i energii, jaki jest konieczny do stworzenia wymaganego
zakrzywienia czasoprzestrzeni. Cóż, pod tym względem okazuje się, że sytuacja
wygląda tu gorzej jeszcze niż w przypadku tuneli czasoprzestrzennych. Obserwatorzy
podróżujący z wielką prędkością przez tunel czasoprzestrzenny mieliby do czynienia
z ujemną energią. W przypadku materii potrzebnej do stworzenia napędu
czasoprzestrzennego nawet obserwator znajdujący się w spoczynku względem statku
kosmicznego - czyli obecny na jego pokładzie - zarejestrowałby ujemną energię.
Ta sytuacja nie jest aż tak bardzo zaskakująca. Na pewnym poziomie
wszystkie niezwykłe rozwiązania ogólnej teorii względności - pozwalające
utrzymywać otwarte tunele, odbywać podróże w czasie i budować silniki
czasoprzestrzenne -wymagają, by w pewnych skalach materia odpychała
grawitacyjnie inną materię. W ogólnej teorii względności istnieje nawet twierdzenie
mówiące, że warunek ten jest równoważny temu, by energia materii była dla pewnych
obserwatorów ujemna.
Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że z połączenia mechaniki kwantowej ze
szczególną teorią względności wynika, iż przynajmniej w skalach mikroskopowych
lokalny rozkład energii może być ujemny. Jak zauważyłem w rozdziale trzecim,
fluktuacje kwantowe często mają tę własność. Zasadnicze pytanie, na które na razie
nie znamy odpowiedzi, dotyczy tego, czy znane nam prawa fizyki pozwalają na to,
aby materia była obdarzona taką własnością w skali makroskopowej. Obecnie nie
mamy najmniejszego pojęcia, jak można by tworzyć taką materię w zgodzie z
prawami fizyki.
Zapomnijmy jednak na chwilę o potencjalnych przeszkodach i przypuśćmy, że
pewnego dnia uda się stworzyć egzotyczną materię, wykorzystując jakąś
zaawansowaną kwanto-womechaniczną inżynierię materii lub pustej przestrzeni.
Nawet w takim przypadku wymagania energetyczne, jakie należałoby spełnić, aby w
opisany sposób bawić się czasoprzestrzenią, byłyby niewyobrażalnie większe od
mocy koniecznej do osiągnięcia prędkości pulsacyjnych. Rozważmy masę Słońca,
która jest blisko milion razy większa od masy Ziemi. Pole grawitacyjne na
powierzchni Słońca wystarcza, aby zakrzywić promień świetlny o mniej niż jedną
tysięczną stopnia. Jakież olbrzymie pola grawitacyjne należałoby wytworzyć w
pobliżu statku kosmicznego, aby odchylić o 90 stopni biegnący w jego kierunku
promień fazera! Jest to jedna z wielu przyczyn, dla których zupełnie niemożliwy jest
słynny „efekt katapulty”, którym posłużono się po raz pierwszy w klasycznym
odcinku Jutro będzie wczoraj, aby cofnąć Enterprise w czasie (później w Stor Trek
IV: Podróż do domu, a także w odcinku Czas do kwadratu z serii Następne
pokolenie). Pole grawitacyjne w pobliżu powierzchni Słońca jest bardzo małe w
porównaniu z efektami grawitacyjnymi, jakie byłyby potrzebne, aby zaburzyć
przestrzeń w opisany tutaj sposób.
Jednym ze sposobów określenia potrzebnej w tym celu energii jest
porównanie jej z energią niezbędną do stworzenia czarnej dziury wielkości Enterprise
- ponieważ czarna dziura tej średnicy z pewnością wytworzyłaby pole grawitacyjne,
które mogłoby znacząco zakrzywić biegnący w pobliżu niej promień świetlny. Masa
takiej czarnej dziury wynosiłaby 10% masy Słońca. Gdy wyrazimy to w jednostkach
energii, okaże się, że na wytworzenie takiej czarnej dziury potrzebna byłaby
całkowita energia, jaką wytwarza Słońce w ciągu swego istnienia.
Gdzie się więc znajdujemy pod koniec tej gry? Wiemy wystarczająco dużo o
naturze czasoprzestrzeni, aby opisać, w jaki sposób można by, przynajmniej
teoretycznie, wykorzystać zakrzywioną przestrzeń do podróży międzygwiezdnych
pokazywanych w Stor Trek. Wiemy, że bez tych niezwykłych możliwości
prawdopodobnie nigdy nie będziemy podróżować po Galaktyce. Z drugiej strony, nie
mamy pojęcia, czy fizyczne warunki, konieczne do osiągnięcia tego celu, są możliwe
praktycznie lub nawet czy są w zasadzie możliwe. Gdyby jednak były, każda
cywilizacja próbująca je wykorzystać musiałaby zaprząc do tego energię znacznie
większą niż cokolwiek, co można sobie obecnie wyobrazić.
Można, jak sądzę, przyjąć optymistyczny pogląd, że te naprawdę niezwykłe
cuda przynajmniej a priori nie są niemożliwe, choć zależą od jednej mało
prawdopodobnej możliwości: umiejętności tworzenia i przechowywania egzotycznej
materii i energii. Są powody, aby mieć nadzieję, muszę jednak przyznać, że sam
jestem tu raczej sceptykiem. Podobnie jak mój kolega, Stephen Hawking, jestem
przekonany, że paradoksy związane z podróżami w czasie wykluczają taką możliwość
w każdej rozsądnej teorii fizycznej. Ponieważ mniej więcej takie same warunki muszą
być spełnione dla stworzenia napędu czasoprzestrzennego i tarczy deflektorów, nie
spodziewam się, że kiedyś zostaną skonstruowane - chociaż już raz się pomyliłem.
Mimo to wciąż jestem optymistą. Według mnie, najbardziej godna szacunku
jest olbrzymia ilość wiedzy, która przywiodła nas do tego fascynującego progu.
Żyjemy w odległym zakątku jednej ze 100 miliardów galaktyk obserwowalnego
Wszechświata. Podobnie jak robaczki na kawałku gumy, mieszkamy we
Wszechświecie, którego prawdziwa forma jest ukryta przed naszym wzrokiem. W
ciągu mniej niż dwudziestu pokoleń - od czasów Newtona do dzisiaj - używaliśmy
prostych praw fizyki, aby rozświetlić głębiny przestrzeni i czasu. Możliwe, że nigdy
nie będziemy mogli wejść na pokład statków i wyruszyć do gwiazd, ale nawet
uwięzieni na tej małej błękitnej planecie potrafiliśmy zbadać nocne niebo i odkryć
niezwykłe zjawiska, a niewątpliwie wiele jeszcze przed nami. Jeśli nawet fizyka nie
jest w stanie umożliwić nam międzygwiezdnych podróży i wędrówek po Galaktyce, z
pewnością nam ją przybliża.
CZĘŚĆ II
MATERIA, WSZĘDZIE MATERIA
W części tej czytelnik zapoznaje się z transporterem,
napędem czasoprzestrzennym,
kryształami dwulitu, silnikami na materie
i antymaterię oraz z holodekiem.
ROZDZIAŁ 5
ATOMY CZY BITY
Reg, przesyłanie naprawdę jest najbezpieczniejszym sposobem podróżowania.
GEORDI LaFORGE do porucznika Reginalda Barclaya
w odcinku Królestwo strachu
Życie naśladuje sztukę. Ostatnio ciągle słyszę to samo pytanie: atomy czy bity
- gdzie leży przyszłość? Trzydzieści lat temu Gene Roddenberry zajmował się tym
samym problemem z innych powodów. Miał piękny projekt statku kosmicznego oraz
jeden mały problem: podobnie jak pingwin w wodzie, Enterprise potrafił gładko
szybować w przestrzeni kosmicznej, lecz - tak jak pingwin na lądzie - miałby
poważne problemy z podwoziem przy lądowaniu. Co więcej, szczupły tygodniowy
budżet telewizyjny wykluczał kręcenie co tydzień lądowania olbrzymiego statku
kosmicznego.
Jak więc rozwiązać ten problem? To proste: spowodować, aby statek nigdy
nie musiał lądować. Znaleźć jakiś sposób na przenoszenie członków załogi ze statku
na powierzchnię planety. Zanim można było powiedzieć: „Prześlij mnie”, musiał się
narodzić transporter.
Chyba żadne inne urządzenie, może z wyjątkiem napędu czasoprzestrzennego,
nie ubarwia tak bardzo misji każdego statku Federacji. Nawet ci, którzy nigdy nie
oglądali żadnego odcinka Star Trek, znają przytoczone przed chwilą magiczne
wyrażenie. Przeniknęło ono do kultury masowej. Słyszałem ostatnio o młodym
człowieku, który będąc w stanie nietrzeźwym przejechał skrzyżowanie na czerwonym
świetle i wjechał
na samochód policyjny. Gdy na przesłuchaniu zapytano go, czy ma coś do
powiedzenia, zrozpaczony młodzian wstał, wyjął portfel, otworzył go i wymamrotał:
„Prześlij mnie, Scotty!” Ta historyjka jest pewnie nieprawdziwa, lecz świadczy
0 wpływie, jaki hipotetyczna technologia wywarła na naszą kulturę; wpływie
tym bardziej godnym uwagi, że prawdopodobnie żaden przykład
fantastycznonaukowej technologii na pokładzie Enterprise nie jest tak kompletnie
niewiarygodny. Aby stworzyć takie urządzenie, należałoby przezwyciężyć więcej
problemów - zarówno teoretycznych, jak i praktycznych -niż można sobie wyobrazić.
Problemy te związane są z rozległymi obszarami fizyki i matematyki, włącznie z
teorią informacji, mechaniką kwantową, równaniem Einsteina łączącym masę i
energię, fizyką cząstek elementarnych i tak dalej.
W ten sposób dochodzimy do dyskusji na temat atomów i bitów. Pojęcie
transportera zmusza nas do zadania kluczowego pytania: jeśli mamy do czynienia z
problemem przeniesienia ze statku na powierzchnię planety około l O
28
(l z 28
zerami) atomów materii wraz ze złożonym wzorem budowy konkretnej istoty
ludzkiej, jaki jest najszybszy i najbardziej efektywny sposób przeprowadzenia takiej
operacji? Pytanie jest istotne, ponieważ z tym samym dylematem spotykamy się
rozważając problem, w jaki sposób najlepiej zwielokrotnić skomplikowany układ
około l O
26
atomów, znajdujących się w średniej wielkości książce. Potencjalnie
rewolucyjnym pomysłem, przynajmniej tak twierdzi wielu guru mediów cyfrowych,
jest uznanie, że atomy nie są aż tak ważne. Większe znaczenie mają bity.
Rozważmy jako przykład książkę w bibliotece. Biblioteka kupuje zwykle
jeden egzemplarz książki (czasem kilka - w przypadku autorów, którzy mają więcej
szczęścia), przechowywany i wypożyczany jednej osobie na raz. Jednak w bibliotece
cyfrowej tę samą informację można przechowywać w postaci bitów. Bity to jedynki
lub zera, które łączy się w ośmioelementowe ciągi, zwane bajtami, mogące
przedstawiać słowa lub liczby. Ta informacja tkwi w pamięci magnetycznej
komputerów, gdzie każdy bit jest reprezentowany przez namagnesowany (1) lub
nienamagnesowany (O) obszar. W takim przypadku do tego samego miejsca w
pamięci komputera może mieć dostęp - w zasadzie w tym samym czasie - dowolna
liczba użytkowników. Tak więc dzięki bibliotece cyfrowej każda osoba na Ziemi,
która w przeciwnym razie musiałaby kupić książkę, może ją przeczytać, korzystając
tylko z jednego źródła. Oczywiście, dysponowanie rzeczywistymi atomami, które
składają się na książkę, nie odgrywa już w tym wypadku wielkiego znaczenia i jest na
pewno mniej efektywne, niż przechowywanie bitów (chociaż pozbawia autora
wpływów ze sprzedaży).
A co z ludźmi? Jeśli planuje się przenosić ludzi, czy należy przemieszczać ich
atomy, czy tylko informację, którą zawierają? Na pierwszy rzut oka można by sądzić,
że przeniesienie informacji jest o wiele łatwiejsze, choćby dlatego, że informacja
może podróżować z prędkością światła. W przypadku ludzi mamy jednak do
czynienia z dwoma problemami, które nie dotyczą książek: po pierwsze, należy
wydobyć informację, co nie jest takie łatwe; po drugie, informację trzeba połączyć z
materią. W końcu ludzie - w przeciwieństwie do książek - potrzebują atomów.
Wydaje się, że twórcy Star Trek nigdy nie wyjaśnili dokładnie, co ma robić
ich transporter. Czy przesyła on atomy i bity, czy tylko bity? Może się wydawać
dziwne, że zajmuję się tym zagadnieniem, chociaż instrukcja techniczna serii
Następne pokolenie opisuje ten proces szczegółowo: najpierw transporter kieruje się
na cel, następnie odczytuje obraz, który ma być przesłany, „dematerializuje” go,
przechowuje przez chwilę w „buforze wzorca”, a następnie transmituje „strumień
materii” w postaci „pierścieniowo związanego promienia” na miejsce przeznaczenia.
Wygląda więc na to, że transporter przesyła materię razem z informacją.
Jedyny problem związany z owym opisem polega na rym, że nie zgadza się on
z niektórymi funkcjami transportera. Przynajmniej w dwóch dobrze znanych
przypadkach transporter zabrał jedną osobę, a dostarczył dwie. W słynnym odcinku
Wróg wewnętrzny źle działający transporter dzieli Kirka na dwie różne wersje jego
samego: dobrą i złą. Ciekawszy i bardziej trwały w skutkach obrót sprawy wzięły w
odcinku Jeszcze jedna szansa serii Następne pokolenie, gdzie dowiadujemy się, że
porucznik Riker w trakcie przesyłania z planety Nervala IV na statek Potiomkin
został podzielony na dwie kopie. Jedna z nich dotarła bezpiecznie na Potiomkina,
podczas gdy drugi egzemplarz wrócił na planetę, gdzie żył samotnie przez osiem lat.
Jeśli transporter przesyła zarówno strumień materii, jak i sygnał informacyjny,
podział jest niemożliwy. Liczba atomów na końcu podróży musi być taka sama jak na
początku. A zatem nie da się powielać ludzi. Z drugiej strony, jeśli przesyłana jest
tylko informacja, można sobie wyobrazić, że zostaje ona połączona z atomami
przechowywanymi na statku i że wykonuje się w ten sposób dowolną liczbę kopii
danej osoby.
Podobny problem dotyczący strumienia materii pojawia się, gdy rozpatrujemy
los obiektów przesyłanych w kosmos w postaci „czystej energii”. Na przykład w
odcinku Samotny wśród nas w serii Następne pokolenie Picard decyduje się w
pewnym momencie na przesłanie się w postaci czystej energii, bez ograniczeń, jakie
nakłada materia. Okazuje się to ponurym i niebezpiecznym doświadczeniem, ale
udaje mu się odzyskać swą cielesną formę z bufora wzorca. Gdyby jednak strumień
materii został wysłany w przestrzeń kosmiczną, nie byłoby czego odtwarzać.
Nie zważając na instrukcję techniczną Star Trek, przyjmę agnostyczny punkt
widzenia i zajmę się problemami, które wiążą się z przesyłaniem zarówno atomów,
jak i bitów.
KIEDY CIAŁO NIE MA CIAŁA. Co składa się na ludzką istotę? To
najbardziej chyba fascynujące pytanie dotyczące przesyłania, na które zwykle nawet
nie próbuje się odpowiadać. Co składa się na istotę ludzką? Czy jesteśmy tylko sumą
wszystkich naszych atomów? Mówiąc dokładniej, czy gdybyśmy potrafili odtworzyć
każdy atom swojego ciała w dokładnie takim samym chemicznym stanie wzbudzenia,
w jakim rzeczywiście znajduje się w danej chwili, stworzylibyśmy funkcjonalnie
identyczną osobę, mającą dokładnie te same wspomnienia, nadzieje, marzenia,
ducha? Należy oczekiwać, że tak właśnie się stanie, ale warto zauważyć, że dotykamy
tutaj wielu wierzeń dotyczących istnienia „duszy”, która jest w jakiś sposób
odróżnialna od ciała. Co się dzieje z człowiekiem po śmierci? Czyż wiele religii nie
utrzymuje, że dusza może istnieć nawet wtedy, gdy ciało umrze? Co w takim razie
dzieje się z duszą w trakcie przesyłania? Transporter oferowałby wspaniałą
możliwość doświadczalnego rozstrzygnięcia tego problemu. Gdyby jakąś osobę
przesłano na pokład Enterprise, a ona pozostałaby nietknięta i nie zmieniona w dający
się zaobserwować sposób, świadczyłoby to zdecydowanie o tym, że istota ludzka nie
jest niczym więcej niż sumą swoich części, i podałoby w wątpliwość wiele wierzeń
dotyczących duszy.
Z oczywistych powodów w Star Trek starannie unika się jasnego postawienia
tej sprawy. Jednakże mimo czysto fizycznego charakteru procesów dematerializacji i
przesyłania, idea jakiejś mglistej „siły życiowej”, istniejącej poza ograniczeniami
ciała, jest w serialu stale obecna. Z drugiego i trzeciego pełnometrażowego filmu Star
Trek (Gniew Chana i W poszukiwaniu Spocka) można wywnioskować, że
przynajmniej Spock dysponuje „katrą” - żyjącym duchem, który może istnieć poza
ciałem. Ostatnio w odcinku Cathexis serii Voyager „nerwowa energia” Chakotaya -
pokrewna sile życiowej - zostaje oddzielona od ciała i wędruje po statku, od osoby do
osoby, próbując dostać się z powrotem do „domu”.
Nie sądzę, aby można było osiągnąć w tej kwestii jakiś kompromis. Albo
„dusza”, „katra”, „siła życiowa”, czy jakkolwiek zechcemy to nazwać, stanowi część
ciała, a my nie jesteśmy niczym więcej niż istotą materialną, albo nie. Starając się nie
urazić uczuć religijnych, nawet tych żywionych przez Vulcana, zajmę w tej dyskusji
pozycję neutralną. Uznałem jednak, że zanim pójdziemy dalej, należy zwrócić uwagę,
iż nawet podstawowego założenia funkcjonowania transportera - atomy i bity są
wszystkim, co istnieje - nie należy traktować lekceważąco.
PROBLEMY Z BITAMI. Wielu problemów, którymi się wkrótce zajmę,
można by uniknąć, gdybyśmy zrezygnowali z przenoszenia atomów razem z
informacją. Każdy, kto ma dostęp do sieci
Internet, wie, jak łatwo jest przesłać strumień danych zawierający,
powiedzmy, szczegółowe schematy nowego samochodu razem z jego zdjęciami.
Przesłanie rzeczywistego samochodu jest nieporównanie trudniejsze. Nawet jednak w
przypadku przesyłania samych bitów pojawiają się dwa bardzo poważne problemy.
Pierwszy to znany kłopot, z jakim mieli do czynienia na przykład ostatni ludzie,
którzy widzieli żywego Jimmy'ego Hoffę: jak pozbyć się ciała? Jeśli chcemy przesłać
tylko informację, atomy należy pozostawić w punkcie wyjścia, a nowy ich zbiór
zebrać w punkcie docelowym. To dość poważny problem. Zniszczenie l O
28
atomów
stanowi nie lada kłopot. Przypuśćmy na przykład, że chcemy zmienić całą tę materię
w czystą energię. Ile energii otrzymamy? Odpowiedź da nam oczywiście wzór
Einsteina E - mc
2
. Gdyby nagle przekształcić 50 kilogramów (tyle waży nieduża
dorosła osoba) materii w energię, uwolnilibyśmy energię równoważną tysiącowi
bomb wodorowych o sile jednej megatony. Trudno sobie wyobrazić, jak można by to
zrobić w sposób przyjazny dla środowiska.
Wiąże się z tym jeszcze inny problem. Gdyby można było przeprowadzić taką
operację, bardzo proste stałoby się powielanie ludzi. Co więcej, byłoby to o wiele
prostsze, niż ich przenoszenie i przesyłanie, ponieważ nie trzeba byłoby niszczyć
oryginału. Do kopiowania w ten sposób przedmiotów nieożywionych można się
przyzwyczaić i wydaje się, że członkowie załóg na pokładach statków potrafią z tym
żyć. Powielanie żywych istot ludzkich stałoby się jednak z pewnością przyczyną
kłopotów, o czym świadczą perypetie Rikera w odcinku Jeszcze jedna szansa Skoro
już same badania nad rekombinacją DNA spowodowały pojawienie się mnóstwa
problemów etycznych, trudno sobie nawet wyobrazić, jakie zamieszanie powstałoby,
gdyby można było powielać na życzenie żywe istoty, łącznie z ich pamięcią i
osobowością. Ludzie przypominaliby programy komputerowe lub książki zapisane na
dysku. Gdyby ktoś uległ zniszczeniu lub infekcji, można by po prostu uruchomić
kopię zapasową.
POZOSTAŃMY PRZY ATOMACH. Podane argumenty sugerują, że
zarówno z praktycznego, jak i z etycznego punktu widzenia lepiej byłoby, gdyby
transporter przenosił strumień materii wraz z sygnałem informacyjnym, tak jak dzieje
się to w serialu Star Trek. Wówczas pojawia się jednak problem transportu atomów.
Okazuje się. że znów wszystko obraca się wokół energii, choć tym razem mamy do
czynienia z nieco subtelniejszą sytuacją.
W jaki sposób można zdematerializować coś w transporterze? Aby
odpowiedzieć na to pytanie, musimy dokładniej rozważyć prostszą kwestię - czym
jest materia? Każda zwyczajna materia składa się z atomów, które z kolei zbudowane
są z bardzo gęstych jąder otoczonych chmurą elektronów. Każdy, kto pamięta szkolne
lekcje chemii lub fizyki, wie, że większość objętości atomu to tylko pusta przestrzeń.
Obszar zajmowany przez zewnętrzne elektrony jest około dziesięciu tysięcy razy
większy niż przestrzeń, którą okupuje jądro.
Skoro atomy to w głównej mierze pusta przestrzeń, dlaczego materia nie
przenika przez inną materię? Otóż ściana jest twarda nie dlatego, że składa się z
cząstek, lecz dzięki obecności pól elektrycznych działających między nimi. Kiedy
uderzam ręką w biurko, nie przechodzi ona przez blat głównie z powodu odpychania
elektrycznego działającego na elektrony w atomach mojej ręki. Jest ono wywołane
obecnością elektronów w atomach biurka, a nie brakiem przestrzeni, w której
elektrony mogłyby się poruszać.
Pola elektryczne nie tylko nadają materii cielesność - w tym sensie, że
zapobiegają przenikaniu obiektów nawzajem przez siebie - lecz także utrzymują ją w
całości. Aby to zmienić, należy przezwyciężyć siły elektryczne działające między
atomami. Wymaga to pracy, do której wykonania potrzeba energii. W ten właśnie
sposób zachodzą wszystkie reakcje chemiczne. Konfiguracja poszczególnych skupisk
atomów i łączących je wiązań może ulec zmianie, gdy dojdzie do przepływu energii.
Jeśli na przykład dostarczymy pewnej ilości energii do mieszaniny azotanu
amonowego i oleju napędowego, cząsteczki tych dwóch substancji mogą zmienić
swoje położenie i w procesie tym zostanie uwolniona „energia wiązania”, łącząca
substancje wyjściowe. Jeśli proces ten zajdzie wystarczająco szybko, spowoduje
potężny wybuch.
Energia wiązania między atomami jest jednak bardzo mała w porównaniu z
energią wiązania cząstek - protonów i neutronów - które tworzą niewiarygodnie gęste
jądra atomowe. Siły zespalające te cząstki w jądrze odpowiadają energiom wiązania
miliony razy silniejszym niż energie wiązania atomów. Reakcje jądrowe uwalniają
więc znacznie więcej energii niż reakcje chemiczne i dlatego broń jądrowa ma tak
wielką siłę rażenia.
Z kolei energia wiązania, która spaja cząstki elementarne, zwane kwarkami,
wchodzące w skład protonów i neutronów, jest jeszcze większa niż energia wiązania
protonów i neutronów w jądrze. Panuje obecnie przekonanie - poparte obliczeniami,
które przeprowadzamy w ramach teorii opisującej oddziaływania kwarków - że
całkowite rozdzielenie kwarków, tworzących każdy proton i neutron, wymagałoby
nieskończonej energii.
Wynikałoby stąd, że całkowite rozbicie materii na jej fundamentalne składniki
- kwarki - jest niemożliwe; przynajmniej w temperaturze pokojowej. Ta sama teoria,
która opisuje oddziaływania kwarków wewnątrz protonów i neutronów, mówi jednak,
że gdybyśmy podgrzali jądro atomowe do 1000 miliardów stopni (czyli do
temperatury mniej więcej milion razy większej niż temperatura panująca w centrum
Słońca), nie tylko kwarki utraciłyby swoją energię wiązania, lecz materia nagle
zostałaby pozbawiona prawie całej swojej masy. Materia zmieniłaby się w
promieniowanie, czyli - posługując się językiem opisującym działanie transportera -
uległaby dematerializacji.
Aby zatem przezwyciężyć energię wiązania materii na najbardziej
podstawowym poziomie (poziomie, do którego odwołuje się instrukcja techniczna
Star Trek, wystarczy podgrzać ją do 1000 miliardów stopni. W jednostkach energii
oznacza to, że należy dostarczyć w postaci ciepła około 10% masy spoczynkowej
protonów i neutronów. Podgrzanie do takiej temperatury zbioru atomów o rozmiarach
istoty ludzkiej wymagałoby mniej więcej 10% energii potrzebnej do zanihilowania tej
ilości materii, czyli energii równoważnej stu bombom wodorowym o sile jednej
megatony.
Zapoznawszy się z tym trudnym do spełnienia warunkiem, można by
dyskutować, czy scenariusz, który właśnie opisałem, nie jest przypadkiem
przesadzony. Może nie musimy rozbijać materii aż na kwarki. Może do celów
przesyłania ciał wystarczy dematerializacja do poziomu protonów i neutronów lub
tylko atomów. Wymagania energetyczne byłyby wtedy na pewno o wiele niższe,
chociaż ciągle duże. Niestety, przymknięcie oka na ten problem powoduje, że zaraz
stajemy wobec następnego i to znacznie poważniejszego. Gdy uzyskamy już strumień
materii składający się z poszczególnych protonów, neutronów i elektronów (lub
nawet całych atomów), musimy go jeszcze przesłać - najlepiej z prędkością będącą
znacznym ułamkiem prędkości światła.
Aby zmusić cząstki, takie jak protony i neutrony, do poruszania się z
prędkościami bliskimi prędkości światła, należy im dostarczyć energii
porównywalnej z energią odpowiadającą ich masie spoczynkowej. Okazuje się, że ta
ilość energii jest około dziesięciu razy większa od ilości potrzebnej do podgrzania i
„roztopienia” protonów na kwarki. Niemniej - choć przyspieszenie protonów do
prędkości bliskich prędkości światła wymaga więcej energii na jedną cząstkę -jest to
łatwiejsze, niż umieszczenie i utrzymanie wewnątrz protonów wystarczająco dużej
energii przez odpowiednio długi czas, aby podgrzać je i rozłożyć na kwarki. Dlatego
właśnie potrafimy dziś, chociaż bardzo dużym kosztem, budować olbrzymie
akceleratory cząstek - takie jak tewatron w Fermilabie w Batawii (stan Illinois) - które
potrafią przyspieszać pojedyncze protony do prędkości równej 99,9% prędkości
światła. Ciągle jednak nie udało nam się skonstruować akceleratora, w którym można
by bombardować protony z wystarczająco dużą energią, aby stopić je na ich części
składowe, czyli kwarki. Zaobserwowanie tego topnienia materii jest jednym z celów
fizyków zajmujących się projektowaniem olbrzymich akceleratorów nowej generacji
-na przykład urządzenia budowanego obecnie w Narodowym Laboratorium
Brookhaven na Long Island.
Muszę znowu wspomnieć o trafnym doborze terminologii dokonanym przez
twórców Star Trek. Topienie protonów na kwarki nazywamy w fizyce przejściem
fazowym. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy w poszukiwaniu nazw części
transportera,
które dematerializują obiekty, przewertuje się instrukcję techniczną serii
Następne pokolenie, natrafia się na termin „cewki przejścia fazowego”.
Przyszli twórcy transporterów staną więc przed wyborem. Pierwsza
możliwość zakłada znalezienie źródła energii, które może przez jakiś czas
produkować moc około 10 tysięcy razy większą niż całkowita moc zużywana obecnie
na Ziemi, wtedy bowiem będzie można przesyłać „strumień materii” i informacji z
prędkością bliską prędkości światła. Druga możliwość związana jest z
dziesięciokrotnym zmniejszeniem całkowitych wymagań energetycznych, zakłada
jednak, że znajdziemy sposób, aby w jednej chwili podgrzać istotę ludzką do
temperatury około miliona razy większej niż temperatura panująca we wnętrzu
Słońca.
JEŚLI TO AUTOSTRADA INFORMACYJNA, LEPIEJ JEDŹMY PASEM
SZYBKIEGO RUCHU. Pisząc te słowa na moim domowym komputerze Power PC,
nie mogę nadziwić się postępowi technicznemu od czasu, gdy ponad dziesięć lat temu
kupiłem mojego pierwszego Macintosha. Pamiętam, że wewnętrzna pamięć tej
maszyny wynosiła 128 kilobajtów, co nie jest wielkością imponującą w porównaniu z
16 megabajtami w moim obecnym komputerze i 128 megabajtami w szybkiej stacji
roboczej, którą mam w swoim biurze na Wydziale Fizyki Case Western Reserve
University. A zatem w ciągu jednej dekady pojemność wewnętrznej pamięci mojego
komputera wzrosła tysiąckrotnie! W podobny sposób zwiększyła się pojemność
pamięci na twardym dysku. Mój pierwszy komputer w ogóle nie miał twardego dysku
ł trzeba było używać dyskietek, na których mieściło się 400 kilobajtów informacji.
Mój obecny komputer domowy jest wyposażony w twardy dysk o pojemności 500
megabajtów - co znowu oznacza tysiąckrotny wzrost możliwości przechowywania
informacji. Szybkość mojego domowego komputera również znacznie się zwiększyła
w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przypuszczam, że wykonuje on teraz szczegółowe
obliczenia numeryczne prawie sto razy szybciej niż mój pierwszy Macintosh.
Natomiast moja stacja robocza na uniwersytecie jest prawdopodobnie jeszcze 10 razy
szybsza i może wykonywać prawie pół miliarda operacji na sekundę.
Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, dokonał się niewiarygodny postęp.
Najlepsze komputery ogólnego przeznaczenia w ciągu ostatniej dekady mniej więcej
stukrotnie zwiększyły swoją szybkość i pojemność pamięci. Pomijam tutaj komputery
przeznaczone do specjalnych zadań - te cudeńka osiągają prędkości przekraczające 10
miliardów operacji na sekundę. Okazało się też, że niektóre urządzenia specjalnego
przeznaczenia należałoby w zasadzie budować, wykorzystując układy biologiczne
oparte na DNA, co mogłoby przyspieszyć ich działanie o kilka rzędów wielkości.
Można się zastanawiać, do czego to wszystko zmierza i czy należy
spodziewać się tak szybkiego rozwoju także w przyszłości. I czy konieczne jest
utrzymanie tego tempa. Zauważyłem już, że elementem określającym tempo
przepływu informacji jest końcowy użytkownik. Możemy przyswoić sobie tylko
pewną ilość informacji. Aby się o tym przekonać, wystarczy przez kilka godzin
korzystać z sieci Internet. Często się dziwię, dlaczego mimo niewiarygodnych
możliwości, jakie mam do dyspozycji, moja własna produktywność nie wzrosła ani w
części tak bardzo, jak możliwości mojego komputera. Sądzę, że odpowiedź jest
oczywista. Nie ograniczają mnie możliwości komputera, lecz moje własne. Z tego
powodu często się mówi, że komputery mogą być następną fazą ewolucji człowieka.
Nie ulega wątpliwości, że Data, chociaż pozbawiony uczuć, pod wieloma względami
znacznie przewyższa swoich kolegów z załogi. A jest on, jak to zostało powiedziane
w odcinku Miara człowieka, żywą istotą.
To tylko dygresja. Wspominam o tempie wzrostu możliwości komputerów w
ciągu ostatniej dekady, gdyż chcę rozpocząć dyskusję o potrzebach, którym
należałoby sprostać, aby poradzić sobie z przechowywaniem i odzyskiwaniem
informacji koniecznej do działania transporterów. Trzeba oczywiście przyznać, że
daleko nam jeszcze do spełnienia tych wymagań.
Spróbujmy w prosty sposób ocenić, jaka ilość informacji zapisana jest w
ludzkim ciele. Ustaliliśmy już, że ludzkie ciało składa się w przybliżeniu z l0
28
atomów. Dla każdego atomu musimy zapisać miejsce, w którym się on znajduje, co
wymaga podania trzech współrzędnych (wartości na osiach x, y, z). Następnie
powinniśmy zapisać wewnętrzny stan każdego atomu, a więc między innymi
informacje, które z jego poziomów energetycznych są zajęte przez elektrony, czy jest
związany z sąsiednim atomem i tworzy z nim cząsteczkę, czy ta cząsteczka drga lub
się obraca i tak dalej. Bądźmy ostrożni i przyjmijmy, że wszystko uda się zapisać w
jednym kilobajcie danych. (Mniej więcej tyle informacji mieści się na stronie
maszynopisu). Oznacza to, że aby przechować wzorzec człowieka w buforze wzorca,
potrzebowalibyśmy około l0
28
kilobajtów. Przypominam, że jest to l z 28 zerami.
Porównajmy to z całą informacją zawartą we wszystkich książkach, jakie
kiedykolwiek napisano. Największe biblioteki zgromadziły kilka milionów tomów,
bądźmy więc szczodrzy i przypuśćmy, że istnieje miliard różnych książek (jedna na
każde pięć osób żyjących obecnie na naszej planecie). Przypuśćmy, że każda książka
zawiera informację równoważną tysiącowi stron maszynopisu (znowu jest to ocena
nieco zawyżona), czyli mniej więcej jednemu megabajtowi. Cała informacja we
wszystkich książkach, jakie kiedykolwiek napisano, wymagałaby więc l O
12
, czyli
około miliona milionów kilobajtów pamięci. Jest to wartość o szesnaście rzędów
wielkości mniejsza - czyli jedna dziesięciomilionowa jednej miliardowej - od ilości
pamięci potrzebnej do zapisania wzorca jednego człowieka! Mając do czynienia z tak
dużymi liczbami, trudno objąć cały ogrom zagadnienia. Spróbujmy takiego
porównania: wielkość pamięci potrzebna do zapisania wzorca człowieka w stosunku
do ilości informacji zawartej we wszystkich istniejących książkach jest 10 tysięcy
razy większa niż stosunek ilości informacji zawartej we wszystkich książkach do
ilości informacji zawartej na jednej stronie tej książki.
Problem przechowywania takiej ilości informacji nie jest, jak lubią mówić
fizycy, trywialny. Największe dostępne dziś na rynku dyski twarde mogą pomieścić
około 10 gigabajtów, czyli 10 tysięcy megabajtów. Jeśli przyjąć, że każdy dysk ma
grubość 10 centymetrów, wszystkie dyski potrzebne do przechowania jednego wzorca
człowieka, ułożone jeden na drugim, miałyby wysokość równą 1/3 drogi dzielącej nas
od środka Galaktyki, czyli około 10 tysięcy lat świetlnych, a zatem 5 lat podróży
statkiem Enterprise z prędkością 9 warpów!
Odzyskanie tej informacji w czasie rzeczywistym to poważne wyzwanie.
Najszybsze obecnie urządzenia do przesyłania informacji cyfrowej mogą działać z
prędkością nieco mniejszą niż 100 megabajtów na sekundę. Gdybyśmy pracowali w
tym tempie, zapisanie danych określających wzorzec człowieka na taśmie
wymagałoby czasu około dwóch tysięcy razy dłuższego niż wiek Wszechświata
(przyjmujemy, że wiek ten wynosi około 10 miliardów lat)! Wyobraźmy sobie to
dramatyczne napięcie: Kirk i McCoy wydostali się na powierzchnię kolonii karnej w
Rura Penthe. Musimy ich przesłać, czyli przetransmitować milion miliardów
miliardów megabajtów informacji w czasie, którego potrzebuje strażnik, aby
wycelować w nich broń przed wystrzałem. Dysponujemy więc sekundami, a nie
czasem porównywalnym z wiekiem Wszechświata.
Myślę, że sytuacja jest jasna. Przy takim wyczynie niewielki wydaje się
wysiłek wkładany w trwające obecnie badania nad ludzkim genomem, których celem
jest odczytanie i zapisanie całego kodu genetycznego człowieka, zawartego w
mikroskopijnych nitkach DNA. Koszty tego przedsięwzięcia wynoszą wiele
miliardów dolarów. W ciągu ostatniej dekady badania te prowadzono w wielu
laboratoriach na całym świecie. Łatwo się domyślić, że wspominam o tym tylko po
to, aby dodać kolejną pozycję do listy trudności wskazujących na niewielkie szansę
skonstruowania transportera. Nie możemy jednak wykluczyć, że w XXIII wieku
sprawy będą się przedstawiały inaczej. Mój optymizm bierze się z ekstrapolacji
obecnego tempa rozwoju technologii komputerowej. Biorąc pod uwagę postęp w
przechowywaniu informacji i prędkości jej przesyłania, dochodzę do wniosku, że
zwiększają się one stukrotnie co dziesięć lat. Jeśli nawet będziemy ostrożni i
podzielimy to przez 10 oraz przyjmiemy, że nasze możliwości są obecnie mniej
więcej 10 do 21 potęgi (10
21
) za małe, możemy oczekiwać, że za 210 lat - na
początku dwudziestego trzeciego stulecia - technologia komputerowa, potrafiąca
zmierzyć się z problemem przesyłania informacji przy użyciu transportera, znajdzie
się w zasięgu ręki.
Mówię to nie mając oczywiście pojęcia, w jaki sposób mogłoby się to
dokonać. Jasne jest, że aby w urządzeniu wielkości człowieka przechowywać ponad
10
25
kilobajtów informacji, każdy jego atom musiałby być wykorzystywany jako
komórka pamięci. Bardzo obiecujące pod tym względem wydają się pojawiające się
obecnie idee komputerów biologicznych, w których dynamika molekularna naśladuje
cyfrowe procesy logiczne, umożliwiając jednoczesne działanie około 10
25
cząstek w
makroskopowym zbiorze.
Powinienem wszakże ostrzec Czytelników: nie jestem informatykiem. Mój
ostrożny optymizm może być więc jedynie odbiciem mojej niewiedzy. Uspokaja mnie
nieco przykład ludzkiego mózgu, który o lata świetlne wyprzedza w złożoności i
wszechstronności jakikolwiek istniejący układ obliczeniowy. Jeśli dobór naturalny
mógł stworzyć tak wspaniałe urządzenie do przechowywania i odzyskiwania
informacji, sądzę, że wiele jeszcze mamy do odkrycia.
ACH, TE KWANTY! Aby jeszcze bardziej zbliżyć się do rzeczywistości,
wystarczy wypowiedzieć dwa słowa: mechanika kwantowa. Na poziomie
mikroskopowym, na który musimy zejść, aby zapisać wzór materii, a następnie
odtworzyć go w transporterze, fizyką rządzą niezwykłe prawa mechaniki kwantowej;
to dzięki nim cząstki mogą zachowywać się jak fale, a fale jak cząstki. Nie będę się
tutaj wdawał w wykład mechaniki kwantowej. Najważniejsza idea mówi, że w
skalach mikroskopowych tego, co jest obserwowane, i tego, co dokonuje obserwacji,
nie można rozdzielić. Wykonanie pomiaru oznacza zmianę, zwykle trwałą, układu.
To proste prawo można ująć na wiele różnych sposobów, ale chyba najsłynniejszym z
nich jest zasada nieoznaczoności Helsenberga. To fundamentalne prawo - które, jak
się wydaje, znosi klasyczne pojęcie determinizmu w fizyce, chociaż faktycznie na
podstawowym poziomie tego nie robi -dzieli świat fizyczny na dwa zbiory
obserwowalnych wielkości; coś w rodzaju yin i yang. Mówi ono, że niezależnie od
tego, jaka technologia zostanie wynaleziona w przyszłości, nie można zmierzyć
pewnych kombinacji wielkości z dowolnie dużą dokładnością. W skalach
mikroskopowych położenie cząstki można zmierzyć z dowolną dokładnością. Jednak
Heisenberg twierdzi, że nie możemy wtedy dokładnie określić jej prędkości (a zatem
również położenia w następnej chwili). Możemy również z dowolną dokładnością
sprawdzić stan energetyczny atomu. W tym jednak przypadku nie uda nam się
precyzyjnie określić, jak długo będzie on przebywał w tym stanie. Listę można by
ciągnąć dalej.
Te związki są istotą mechaniki kwantowej i nigdy nie stracą mocy. Jak długo
mamy do czynienia z odległościami, w których obowiązują prawa mechaniki
kwantowej, musimy je tolerować. (Wszystko wskazuje na to, że odległości te są
większe od odległości, w których stają się znaczące efekty kwantowej grawitacji,
czyli od około 10
33
cm).
Istnieje dość niezdarny, ale interesujący argument fizyczny, który pozwala
lepiej zrozumieć zasadę nieoznaczoności. Mechanika kwantowa obdarza wszystkie
cząstki własnościami falowymi, a fale mają pewną uderzającą cechę: ulegają
zaburzeniu tylko przy spotkaniu z przedmiotami większymi niż ich długość
{odległość między kolejnymi grzbietami fali). Aby się o tym przekonać, wystarczy
obserwować fale oceanu. Niewielki kamień wystający z wody nie będzie miał
wpływu na fale uderzające o brzeg, natomiast za dużym głazem powstanie obszar
spokojnej wody.
Jeśli chcemy „oświetlić” atom - to znaczy odbić od niego światło tak, aby
można było zobaczyć, gdzie się znajduje - musimy użyć światła o długości fali
wystarczająco małej, aby atom mógł je zaburzyć. Prawa mechaniki kwantowej mówią
jednak, że fale światła rozchodzą się w małych porcjach, czyli kwantach, które
nazywamy fotonami (jak w „torpedach fotonowych” statków kosmicznych, nie
składających się jednak z fotonów). Poszczególne fotony o danej długości fali niosą
energię odwrotnie proporcjonalną do tej długości. Z im większą zdolnością
rozdzielczą chcemy widzieć, tym mniejszej długości światła musimy użyć. Im
mniejsza jednak jest długość fali,
tym większa energia kwantów. Jeśli bombardujemy atom
wysokoenergetycznym fotonem, możemy stwierdzić, gdzie dokładnie znajdował się
atom, kiedy uderzył w niego foton, ale sam proces obserwacji - to znaczy uderzenie
fotonu w atom -z pewnością dostarczy atomowi znacznej energii, zmieniając w ten
sposób jego prędkość i kierunek ruchu.
Nie można zatem określić położenia atomów i ich stanów energetycznych z
dokładnością konieczną do precyzyjnego odtworzenia wzorca człowieka. Zmierzone
wielkości zawsze będą nieco niedokładne. Co by to oznaczało dla produktu
końcowego po operacji przesłania, jest szczegółową kwestią biologiczną, na której
temat mogę tylko spekulować.
Problem ten nie pozostał nie zauważony przez twórców Star Trek, którzy byli
świadomi nieuniknionych ograniczeń, jakie nakłada na transporter mechanika
kwantowa. Mając jednak do dyspozycji coś, do czego fizycy zwykle nie mogą się
odwołać - to znaczy swobodę artystyczną - wprowadzili „kompensatory
Heisenberga”, które umożliwiają „kwantową analizę” obiektów. Kiedy konsultanta
technicznego Star Trek, Michaela Okudę, zapytano, jak działają kompensatory,
odpowiedział po prostu: „Bardzo dobrze, dziękuję!”
Kompensatory Heisenberga odgrywają w filmie jeszcze jedną rolę. Zdziwiło
mnie, dlaczego transportery nie są również replikatorami form życia. W końcu
replikatory istnieją na pokładach statków i powodują, że szklanki wody lub wina
pojawiają się w magiczny sposób w kajucie na słowne żądanie każdego członka
załogi. Wygląda na to, że technologia replikatorów operuje tylko na „poziomie
cząsteczkowym” i nie osiąga „kwantowej zdolności rozdzielczej”. Ma to wyjaśniać,
dlaczego powielanie istot żywych za pomocą replikatora nie jest możliwe. Pozwala to
również wytłumaczyć ciągłe narzekania, że jedzenie pochodzące z replikatorów nigdy
nie jest zupełnie takie samo jak prawdziwe, oraz dlaczego Riker i inni wolą
przyrządzać omlety i inne przysmaki w tradycyjny sposób.
ZOBACZYĆ ZNACZY UWIERZYĆ. Jakby nie dość tego wszystkiego,
istnieje jeszcze jedna trudność związana z ideą przesyłanią. Przesyłanie osoby ze
statku jest wystarczająco trudne, ale zabranie jej z powrotem na pokład może być
jeszcze trudniejsze. Aby dostarczyć członka załogi z powrotem na statek, czujniki na
pokładzie Enterprise muszą odnaleźć go na planecie. Co więcej, powinny odczytać
jego indywidualny wzorzec, zanim ulegnie on dematerializacji i przesłaniu w postaci
strumienia materii. Enterprise musi więc być wyposażony w teleskop o mocy
wystarczającej do oglądania z atomową zdolnością rozdzielczą przedmiotów na
powierzchni planety, a czasem nawet pod nią. W serialu dowiadujemy się, że typowy
zasięg działania transportera wynosi około 40 tysięcy kilometrów, czyli jest mniej
więcej trzy razy większy od średnicy Ziemi. Tę właśnie liczbę wykorzystamy do
przeprowadzenia odpowiednich obliczeń.
Niemal każdy widział zdjęcia kopuł wielkich teleskopów ziemskich, takich
jak teleskop Kecka na Hawajach (największy na świecie) czy teleskop na Mount
Palomar w Kalifornii. Budowa coraz większych teleskopów nie jest po prostu
przejawem gigantomanii, o którą niektórzy, włącznie z wieloma członkami Kongresu
Stanów Zjednoczonych, lubią oskarżać naukowców. Aby zobaczyć słabo widoczne i
bardzo oddalone ciała niebieskie, potrzebujemy po prostu coraz większych
teleskopów; podobnie, gdy chcemy badać strukturę materii w coraz mniejszych
skalach, budujemy coraz większe akceleratory. Powód jest prosty: ponieważ światło
ma naturę falową, za każdym razem, gdy przechodzi przez otwór, ugina się, czyli
nieco rozmazuje. Gdy światło z odległego źródła punktowego przechodzi przez
soczewkę teleskopu, obraz nieco się rozmywa i zamiast punktowego źródła widzimy
rozmazaną plamkę światła. Jeśli dwa punktowe źródła światła znajdują się bliżej
siebie, niż wynoszą rozmiary ich obrazów, nie dostrzeżemy ich jako oddzielnych
obiektów, ponieważ obrazy będą się na siebie nakładały. Im większa jest soczewka,
tym mniej rozmazany jest obraz. Aby więc obserwować coraz mniejsze obiekty,
należy wyposażać teleskopy w coraz większe soczewki.
Jest jeszcze inne kryterium jakości teleskopowych obrazów. Bez względu na
to, jakiego promieniowania się używa, długość fali światła musi być mniejsza niż
rozmiar obiektu, który chce się zaobserwować (zgodnie z argumentacją przytoczoną
przeze mnie wcześniej). Jeśli więc chce się oglądać materię z dobrą zdolnością
rozdzielczą w skalach atomowych, gdzie istotne są odległości sięgające kilku
miliardowych centymetra, należy użyć promieniowania, którego długość fali jest
krótsza niż jedna miliardowa centymetra. Jeśli zdecydujemy się na promieniowanie
elektromagnetyczne, będzie to oznaczało, że musimy użyć promieniowania
rentgenowskiego lub y. I od razu pojawia się problem: takie promieniowanie jest
szkodliwe dla życia i atmosfera dowolnej planety klasy M zatrzyma je tak, jak robi to
atmosfera Ziemi. Transporter będzie więc musiał wykorzystywać nośniki
nieelektromagnetyczne, takie jak neutrina lub grawitony, co wiąże się z nowymi
problemami...
Tak czy owak, można przeprowadzić odpowiednie obliczenia, zakładając, że
Enterprise posługuje się promieniowaniem o długości fali mniejszej niż jedna
miliardowa centymetra ł ma za zadanie odczytanie wzorca obiektu znajdującego się w
odległości 40 tysięcy kilometrów z atomową zdolnością rozdzielczą. Okazuje się, że
aby wykonać to zadanie, statek potrzebowałby teleskopu z soczewką o średnicy
większej od około 50 tysięcy kilometrów! Gdyby miała mniejsze rozmiary, nie
istniałby żaden sposób, nawet w teorii, aby zobaczyć pojedyncze atomy. Chociaż
Enterprise-D ma imponujące rozmiary, nie jest aż tak wielki...
Tak jak obiecałem, rozważania nad transporterami doprowadziły nas do
mechaniki kwantowej, fizyki cząstek, informatyki, odkrytego przez Einsteina
związku między masą i energią, a nawet do kwestii istnienia ludzkiej duszy. Nie
powinniśmy być więc za bardzo rozczarowani oczywistą niemożliwością zbudowania
urządzenia, które mogłoby wykonywać konieczne operacje. Podchodząc do sprawy z
mniej negatywnym nastawieniem, powiedzielibyśmy, że zbudowanie transportera
wymagałoby podgrzewania materii do temperatury milion razy większej od tej, jaka
panuje w środku Słońca, wyzwalania w jednym urządzeniu większej ilości
energii niż zużywa obecnie cala ludzkość, zbudowania teleskopów większych od
Ziemi, zwiększenia możliwości komputerów tysiąc miliardów miliardów razy oraz
obejścia praw mechaniki kwantowej. Nie powinniśmy się więc dziwić, że porucznik
Barclay obawiał się przesyłania! Sądzę, że nawet Gene Roddenberry, gdyby w
prawdziwym życiu stanął przed taką możliwością, wolałby raczej zafundować sobie
statek kosmiczny potrafiący lądować na powierzchni planety.
ROZDZIAŁ 6
ILE CZADU ZA DOLARA?
Nie istnieje nic nierzeczywistego
Pierwsze prawo metafizyki Kir-kin-thy (Star Trek IV: Podróż do domu)
Gdy wyjeżdża się z Chicago na zachód drogą stanową numer 88, po przebyciu
niespełna 50 km, w pobliżu Aurory, można zobaczyć, jak chaotyczna, rzadka
zabudowa stopniowo ustępuje miejsca gładkiej, środkowozachodniej prerii, która
rozpościera się jak okiem sięgnąć. Nieco na północ od drogi znajduje się kolisty teren
opasany przez coś, co przypomina fosę. Wewnątrz tego okręgu pasą się bizony, a w
licznych stawach pływa wiele gatunków kaczek i gęsi.
To, co dzieje się sześć metrów pod ziemią, znacznie odbiega od spokojnej,
sielankowej atmosfery na powierzchni. Czterysta tysięcy razy na sekundę silna
wiązka antyprotonów zderza się tam czołowo z wiązką protonów, produkując
strumień setek lub tysięcy wtórnych cząstek: elektronów, pozytonów, pionów i
innych.
Pod ziemią znajduje się Narodowe Laboratorium Akceleratorowe im. Enrico
Fermiego, w skrócie: Fermilab. Mieści ono akcelerator cząstek, w którym otrzymuje
się największe na świecie energie. Co więcej, znajduje się tu również największy na
świecie magazyn antyprotonów. Tutaj antymateria nie ma nic wspólnego z fantastyką
naukową. Jest powszednim chlebem tysięcy naukowców, którzy korzystają z
urządzeń Fermilabu.
W tym właśnie Fermilab i Enterprise są do siebie podobne. Antymateria ma
podstawowe znaczenie dla działania statku:
zasila bowiem napęd czasoprzestrzenny. Jak wspomniałem wcześniej, nie ma
bardziej efektywnego sposobu zasilania układu napędowego (chociaż napęd
czasoprzestrzenny działa inaczej niż napęd rakietowy). Kiedy materia spotyka się z
antymaterią, dochodzi do ich anihilacji i powstaje czyste promieniowanie, które
rozchodzi się z prędkością światła.
Należy oczywiście dołożyć wszelkich starań, by mieć pewność, że
antymateria znajduje się pod kontrolą, zwłaszcza jeśli przechowywana jest w dużych
ilościach. Kiedy na pokładzie statku przestaje działać układ przechowywania
antymaterii - zdarzyło się to na Enterprise po zderzeniu z Bozemanem, a także na
statku Yamato, którego system przestał działać po użyciu ikonianskiej broni
komputerowej - w krótkim czasie grozi mu całkowite zniszczenie. Układ
przechowywania antymaterii ma tak podstawowe znaczenie dla działania statku
kosmicznego, że trudno zrozumieć, dlaczego porucznik Federacji, Deanna Troi, nie
wiedziała o skutkach awarii tego układu, kiedy na pewien czas przejęła dowództwo
na Enterprise w odcinku Katastrofa z serii Następne pokolenie, po tym, jak statek
zderzył się z dwoma „włóknami kwantowymi”. Nie można w żadnym razie uznać za
wytłumaczenie tego, że z wykształcenia była psychologiem!
Konstrukcja układu przechowywania antymaterii na pokładzie statków
kosmicznych może odwoływać się do tej samej zasady, która pozwala w Fermilabie
przechowywać przez dłuższy czas antyprotony. Antyprotony i antyelektrony
(nazywane pozytonami) są cząstkami naładowanymi elektrycznie. W obecności pola
magnetycznego naładowane cząstki poruszają się po orbitach kołowych. Jeśli zatem
przyspieszy się cząstki w polach elektrycznych, a następnie włączy pole magnetyczne
o właściwej sile, będą się one poruszały po okręgach o odpowiednich rozmiarach. W
ten sposób cząstki mogą na przykład krążyć wewnątrz pojemnika w kształcie torusa
(czyli obwarzanka), nie wchodząc nigdy w kontakt z jego ściankami. Ta sama zasada
jest wykorzystywana w urządzeniach, zwanych tokamakami. które służą do
przechowywania plazmy o wysokiej temperaturze, wykorzystywanej w badaniach nad
kontrolowaną syntezą jądrową.
W źródle antyprotonów w akceleratorze Fermilabu znajduje się duży pierścień
magnesów. Wyprodukowane w średnioener-getycznych zderzeniach antyprotony
kierowane są do tego pierścienia, gdzie można je przechowywać aż do czasu, kiedy
będą potrzebne do zderzeń wysokoenergetycznych, które odbywają się w tewatronie -
potężnym akceleratorze w Fermilabie. Tewatron jest o wiele większym pierścieniem:
jego obwód wynosi około 6,4 kilometra. Do tego pierścienia wstrzykuje się protony, a
następnie przyspiesza je w jednym kierunku; antyprotony rozpędza się w kierunku
przeciwnym. Jeśli pola magnetyczne zostaną precyzyjnie dobrane, te dwie wiązki
cząstek można trzymać z dala od siebie przez większą część trasy w tunelu. W
określonych punktach wiązki jednak zbliżają się do siebie i można badać zderzenia
cząstek.
Kolejnym problemem, który się pojawia, gdy chcemy używać napędu na
materię i antymaterię, jest kwestia, skąd wziąć antymaterię. O ile nam wiadomo,
Wszechświat składa się głównie z materii, a nie z antymaterii. Potwierdzają to
badania zawartości wysokoenergetycznego promieniowania kosmicznego, którego
część pochodzi spoza naszej Galaktyki. W czasie zderzeń wysokoenergetycznego
promieniowania kosmicznego z materią powinny powstawać niektóre antycząstki.
Gdy bada się promieniowanie kosmiczne o różnej energii, obecność w nim
antymaterii można w zupełności wyjaśnić za pomocą tego właśnie zjawiska; nic nie
wskazuje na to, aby docierała do nas jakaś pierwotna antymateria. Kolejnym
możliwym śladem obecności antymaterii we Wszechświecie mogłyby być
charakterystyczne cechy procesu anihilacji, zachodzącej w wyniku zderzeń cząstek i
antycząstek. Gdziekolwiek pary takie się pojawią, można oczekiwać
charakterystycznego promieniowania, wysyłanego w wyniku anihilacji. W ten
właśnie sposób Enterprise poszukiwał Krystalicznej Istoty, która zniszczyła nową
placówkę Federacji; najwidoczniej pozostawiała ona ślad w postaci smugi
antyprotonów. Tropiąc ślady promieniowania anihilacyjnego, Enterprise wyśledził
Istotę ł przejął nad nią kontrolę, zanim zdążyła zaatakować następną planetę.
Chociaż autorzy Star Trek dobrze uchwycili ogólną ideę, mylili się co do
szczegółów. Dr Marr i Data poszukiwali ostrego maksimum promieniowania y w
okolicy 10 keV, czyli 10 kilo-elektronowoltów, które są jednostkami energii
promieniowania. Niestety, nie jest to właściwa skala energii dla procesu anihilacji
protonów i antyprotonów, a nawet nie odpowiada ona żadnemu znanemu procesowi
anihilacji. Najlżejszą znaną cząstką mającą masę jest elektron. W czasie anihilacji
elektronów i pozytonów powstaje ostre maksimum promieniowania y w okolicy 511
keV, co odpowiada masie elektronu. Maksimum energii anihilacji protonów i
antyprotonów odpowiada z kolei spoczynkowej energii protonu, czyli l GeV
(gigaelektronowoltowi); to energia około sto tysięcy razy większa od tej, której
poszukiwali Marr i Data. (Nawiasem mówiąc, 10 keV znajduje się w rentgenowskim
obszarze widma, a nie w zakresie promieniowania y, które odpowiada energii
przekraczającej 100 keV; jest to jednak chyba zbyt subtelny szczegół, aby kruszyć o
niego kopie).
W każdym razie astronomowie i fizycy poszukiwali rozproszonych sygnałów
tła w okolicy 511 keV i w zakresie GeV, mając nadzieję, że trafią na ślady anihilacji
materii i antymaterii; jak dotąd jednak niczego takiego nie znaleziono. Oznacza to,
jeśli uwzględni się również wyniki badań promieniowania kosmicznego, że gdyby
nawet we Wszechświecie istniały znaczne ilości antymaterii, nie mogą być one
wymieszane ze zwykłą materią.
Ponieważ większości z nas o wiele bliższa jest materia niż antymateria,
wydaje się całkiem naturalne, że Wszechświat powinien być zbudowany z tej
pierwszej. Nie ma w tym jednak nic naturalnego. W rzeczywistości nadmiar materii w
stosunku do antymaterii to obecnie jeden z najbardziej interesujących nie
rozwiązanych problemów w fizyce. Ta przewaga ma wiele wspólnego z naszym
istnieniem, a zatem także z istnieniem wszechświata Star Trek. Wydaje się więc
właściwe zatrzymać się dłużej nad tą kwestią.
Kiedy powstała mechanika kwantowa, zastosowano ją z powodzeniem do
opisu zjawisk fizyki atomowej; udało się na przykład wspaniale wytłumaczyć
zachowanie elektronów w atomach. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jednym z
ograniczeń tego obszaru badań było to, że prędkości takich elektronów są zwykle
dużo mniejsze od prędkości światła. Szczególnej teorii względności z mechaniką
kwantową nie udało się pogodzić przez prawie dwa dziesięciolecia, m.in. dlatego, że -
w przeciwieństwie do szczególnej teorii względności, która jest stosunkowo prosta w
zastosowaniach - mechanika kwantowa wymagała nie tylko całkiem nowego sposobu
widzenia świata, lecz także skonstruowania nowych narzędzi matematycznych. W
ciągu pierwszych trzydziestu lat naszego wieku najwybitniejsi młodzi fizycy
poświęcili się całkowicie badaniu tego niezwykłego, nowego obrazu Wszechświata.
Jednym z nich był Paul Adrien Maurice Dirac. Podobnie jak jego następca
Stephen Hawking, a później Data, miał on pewnego dnia objąć profesurę Lucasa w
katedrze matematyki na Uniwersytecie w Cambridge. Był uczniem lorda Rutherforda,
a następnie pracował z Nielsem Bohrem - trudno o lepsze przygotowanie dla kogoś,
kto chciał rozszerzyć mechanikę kwantową na obszar superszybkich prędkości. W
roku 1928 Dirac, podobnie jak kiedyś Einstein, ułożył równanie, które miało zmienić
świat. Równanie Diraca poprawnie opisuje relatywistyczne zachowanie elektronów w
sposób w pełni zgodny z teorią kwantowomechaniczną.
Wkrótce po sformułowaniu tego równania Dirac uświadomił sobie, że
zachowanie spójności matematycznej wymaga istnienia w przyrodzie cząstki o
ładunku, którego wartość odpowiadałaby dokładnie ładunkowi elektronu, ale z
przeciwnym znakiem. Oczywiście znano już taką cząstkę: był nią proton. Jednak z
równania Diraca wynikało, że cząstka ta powinna mieć taką samą masę jak elektron,
podczas gdy proton jest prawie 2 tysiące razy cięższy. Ta rozbieżność między
rezultatami obserwacji a „naiwną” interpretacją równania pozostawała zagadką przez
cztery lata, aż do chwili, gdy amerykański fizyk Carl Anderson odkrył w
promieniowaniu kosmicznym bombardującym Ziemię nową cząstkę, której masa
równała się masie elektronu, ale ładunek miał przeciwny znak - był dodatni. Ten
„antyelektron” stał się wkrótce znany jako pozyton.
W ten sposób zdano sobie sprawę z tego, że z połączenia szczególnej teorii
względności i mechaniki kwantowej wynika, iż wszystkie cząstki istniejące w
przyrodzie mają swoje anty-cząstki, których ładunek elektryczny (jeśli są nim
obdarzone) i różne inne własności powinny mieć przeciwne wartości. Jeśli wszystkim
cząstkom odpowiadają antycząstki, to jest sprawą umowną, które z nich nazwiemy
cząstkami, a które antycząstkami, o ile żaden proces fizyczny nie wykaże
jakiejkolwiek przewagi cząstek nad antycząstkami. W klasycznym świecie
elektromagnetyzmu i grawitacji takich procesów jednak nie ma.
Znaleźliśmy się teraz w kłopotliwym położeniu. Jeśli cząstki i antycząstki są
równoprawne, dlaczego warunki początkowe we Wszechświecie zdecydowały, że to,
co nazywamy cząstkami, ma stanowić dominującą formę materii? Z pewnością
bardziej rozsądnym - lub przynajmniej bardziej symetrycznym -stanem początkowym
byłaby sytuacja, w której liczba cząstek i antycząstek jest taka sama. Tymczasem
musimy wyjaśnić, w jaki sposób prawa fizyki, które, jak widać, nie rozróżniają
cząstek i antycząstek, znalazły sposób, aby wytworzyć więcej jednych niż drugich. A
zatem albo istnieje we Wszechświecie podstawowa wielkość - stosunek ilości cząstek
do antycząstek - która została ustalona na początku czasu i o której prawa fizyki nie
mają nic do powiedzenia, albo musimy znaleźć wytłumaczenie dla późniejszej
dynamicznej kreacji większej ilości materii niż antymaterii.
W latach sześćdziesiątych słynny radziecki naukowiec i późniejszy dysydent
Andriej Sacharow zaproponował rozwiązanie tego problemu. Dowodził, że jeśli
prawa fizyki w młodym Wszechświecie spełniałyby trzy warunki, asymetria między
materią i antymaterią mogłaby się pojawić, nawet gdyby na początku tej asymetrii nie
było. W czasach, gdy ta propozycja została wysunięta, nie istniały teorie fizyczne,
które spełniałyby warunki postawione przez Sacharowa. W następnych latach jednak
w fizyce cząstek i w kosmologii dokonał się wielki postęp. Obecnie istnieje wiele
teorii, które potrafią w zasadzie wyjaśnić obserwowaną różnicę w ilości materii i
antymaterii w przyrodzie. Niestety, wszystkie te teorie wymagają nowej flzy7-Fizyka
podróży...
ki oraz nowych cząstek elementarnych i dopóki natura nie wskaże nam
właściwego kierunku, nie będziemy wiedzieli, którą z nich wybrać. Jednakże wielu
fizyków, ze mną włącznie, znajduje wielką pociechę w tym, że kiedyś, wychodząc z
pierwszych zasad, poznamy odpowiedź na pytanie, dlaczego istnieje sama materia,
będąca podstawą naszej egzystencji.
Nawet gdybyśmy dysponowali odpowiednią teorią, nie wiemy, jaką właściwie
liczbę, określającą stosunek materii do antymaterii, miałaby ona wyjaśnić. Jaka
musiałaby być w młodym Wszechświecie nadwyżka protonów w stosunku do
antyprotonów, abyśmy mogli wyjaśnić obserwowaną obecnie przewagę materii?
Wskazówką do znalezienia tej liczby jest porównanie ilości istniejących dzisiaj
protonów z ilością fotonów - cząstek elementarnych, z których składa się światło.
Gdyby w młodym Wszechświecie istniało tyle samo protonów i antyprotonów,
anihilowałyby one, wytwarzając promieniowanie, czyli fotony. Każda anihilacja
protonu ł antyprotonu powodowałaby powstanie średnio jednej pary fotonów. Jeśli
jednak przyjmiemy, że istniała pewna niewielka przewaga protonów nad
antyprotonami, nie wszystkie protony uległyby anihilacji. Obliczając liczbę protonów
pozostałych po anihilacjach i porównując ją z liczbą fotonów wyprodukowanych w
czasie anihilacji (to znaczy liczbą fotonów w promieniowaniu tła pozostałym po
Wielkim Wybuchu), moglibyśmy oszacować ułamek, o jaki materia dominowała nad
antymaterią w młodym Wszechświecie.
Okazuje się, że dziś mniej więcej l proton przypada na każde 10 miliardów
fotonów w kosmicznym promieniowaniu tła. Oznacza to, że początkowy nadmiar
protonów w stosunku do antyprotonów wynosił tylko l na 10 miliardów! Innymi
słowy, w młodym Wszechświecie na każde 10 miliardów antyprotonów przypadało
10 miliardów i l protonów! A jednak nawet ten malutki nadmiar (któremu
towarzyszyła podobna przewaga neutronów i elektronów nad ich antycząstkami)
wystarczył, aby powstała cała obserwowana materia we Wszechświecie: gwiazdy,
galaktyki, planety i wszystko, co znamy i kochamy.
Sądzimy, że właśnie w ten sposób powstał Wszechświat złożony z materii.
Historia ta wprawdzie jest ciekawa sama w sobie, ale wynika z niej też pewien
wniosek dla Star Trele jeśli chce się stosować napęd na materię i antymaterię, nie
można zbierać antymaterii w przestrzeni kosmicznej, ponieważ nie ma jej tam wiele.
Antymaterię trzeba wytwarzać. Aby odkryć, jak można to zrobić, powróćmy do
bizonów wędrujących po równinie nad akceleratorem Fermilabu. Zastanawiając się
nad teoretyczną i praktyczną stroną tego zagadnienia, postanowiłem skontaktować się
z dyrektorem Fermilabu, Johnem Peoplesem, który prowadził badania mające na celu
zaprojektowanie i zbudowanie źródła antyprotonów, i zapytać go, czy mógłby mi
pomóc określić, ile antyprotonów można obecnie wyprodukować ł zmagazynować za
cenę jednego dolara. Peoples zgodził się mi pomóc, zlecając kilku osobom ze
swojego personelu dostarczenie potrzebnych informacji.
W Fermilabie wytwarza się antyprotony w średnioenerge-tycznych
zderzeniach protonów z tarczą wykonaną z litu. Od czasu do czasu zderzenia te
produkują antyproton, który następnie jest kierowany do pierścienia
przechowującego, znajdującego się pod pastwiskiem bizonów. Działając ze średnią
mocą, Fermilab wytwarza w ten sposób około 50 miliardów antyprotonów na
godzinę. Przyjmując, że źródło antyprotonów pracuje przez 75% czasu w ciągu roku,
otrzymujemy 6 tysięcy godzin pracy w roku, a więc średnio 300 tysięcy miliardów
antyprotonów na rok.
Koszt eksploatacji tych urządzeń akceleratora w Fermilabie, które biorą
bezpośredni udział w produkcji antyprotonów, wynosi około 500 milionów dolarów
(wg cen z 1995 roku). Amortyzacja tego sprzętu podczas użytkowania go w ciągu 25
lat daje dalsze 20 milionów dolarów na rok. Koszt pracy personelu (inżynierów,
naukowców i obsługi technicznej) oraz maszyn wynosi około 8 milionów dolarów
rocznie. Dochodzi do tego jeszcze koszt olbrzymiej ilości energii elektrycznej,
koniecznej do wytwarzania wiązek cząstek oraz przechowywania antyprotonów.
Według obecnych cen w Illinois wynosi on około 5 milionów dolarów rocznie. Są
jeszcze koszty administracyjne, sięgające 15 milionów dolarów na rok. Wydaje się
więc 48 milionów dolarów rocznie na wytworzenie 300 tysięcy miliardów
antyprotonów, które następnie używa się w Fermilabie do badania podstawowej
struktury materii we Wszechświecie. Oznacza to, że za dolara otrzymujemy 6
milionów antyprotonów!
Koszt ten prawdopodobnie mógłby być mniejszy. Fermilab produkuje
wysokoenergetyczną wiązkę antyprotonów, lecz gdybyśmy chcieli otrzymać tylko
antyprotony nie obdarzone tak wysokimi energiami, moglibyśmy obniżyć koszty
około dwóch do czterech razy.'Przyjmijmy więc, że dzisiejsza technologia pozwala
uzyskać w hurcie 10-20 milionów antyprotonów za jednego dolara.
Kolejne pytanie jest oczywiste: ile czadu za tego dolara? Jeśli całą masę
kupionych za dolara antyprotonów zamienimy na energię, uwolnimy około 1/1000
dżula, co wystarczyłoby na podgrzanie 1/4 grama wody o około 1/1000 stopnia
Celsjusza. Nic nadzwyczajnego.
Prawdopodobnie lepszym sposobem wyobrażenia sobie potencjalnej
wydajności źródła antyprotonów w Fermilabie jako części napędu
czasoprzestrzennego jest uwzględnienie energii, którą można by wytworzyć,
zużywając na bieżąco każdy antyproton produkowany przez źródło. Źródło
antyprotonów może wytwarzać 50 miliardów cząstek na godzinę. Gdyby te wszystkie
antyprotony zostały zamienione na energię, otrzymalibyśmy moc około l /1000 wata!
Innymi słowy, aby zasilić jedną żarówkę, potrzebnych byłoby 100 tysięcy
takich źródeł antyprotonów! Jako że całkowity roczny koszt działania źródła
antyprotonów wynosi 48 milionów dolarów, oświetlenie pokoju przy użyciu
antymaterii kosztowałoby obecnie więcej niż wynosi roczny budżet rządu Stanów
Zjednoczonych.
Główny problem polega na tym, że przy dzisiejszych możliwościach
wyprodukowanie jednego antyprotonu wymaga o wiele więcej energii, niż można by
uzyskać, zamieniając jego masę z powrotem w energię. Energia, jaką traci się w
procesie produkcji, jest prawdopodobnie co najmniej milion razy większa niż energia
zawarta w masie antyprotonu. Należałoby zatem znaleźć bardziej efektywne sposoby
produkcji antymaterii, zanim zacznie się myśleć o wykorzystaniu w napędzie statku
kosmicznego silników na materię i antymaterię.
Nie ulega również wątpliwości, że gdyby Enterprise miał wytwarzać własną
antymaterię, potrzebne byłyby nowe technologie - nie tylko po to, by zmniejszyć
koszty, lecz także rozmiary potrzebnych do tego urządzeń. Przy posługiwaniu się
technikami akceleratorowymi potrzebne byłyby urządzenia wytwarzające o wiele
więcej energii na metr tunelu niż obecnie. Mógłbym dodać, że stanowi to na Ziemi
końca XX wieku przedmiot intensywnych badań. Jeśli akceleratory cząstek, będące
obecnie naszymi jedynymi narzędziami do bezpośredniego badania podstawowej
struktury materii, nie mają się stać zbyt kosztowne nawet dla międzynarodowych
konsorcjów, muszą powstać nowe technologie przyspieszania cząstek elementarnych.
(Niedawno rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował, że koszty budowy akceleratora
nowej generacji są zbyt wysokie. Kraje europejskie budują natomiast akcelerator w
Genewie, który ma zacząć działać na początku przyszłego stulecia). Dotychczasowe
doświadczenia dotyczące efektywności produkcji energii na jeden metr akceleratora
sugerują, że co 10-20 lat możliwy jest postęp dziesięciokrotny. Niewykluczone więc,
że za kilka stuleci będzie można sobie wyobrazić produkujący antymaterię
akcelerator o rozmiarach statku kosmicznego. Znając niechęć obecnych rządów do
finansowania tego rodzaju kosztownych badań podstawowych, trudno być optymistą,
ale w ciągu dwóch stuleci może przecież zajść wiele zmian politycznych.
Nawet gdyby można było wytwarzać antymaterię na pokładzie statku
kosmicznego, wciąż trzeba byłoby pamiętać o tym, że wyprodukowanie każdego
antyprotonu wymagałoby dużo więcej energii, niż można by później odzyskać.
Dlaczego mielibyśmy zużywać tę energię na produkcję antymaterii, zamiast
wykorzystać ją bezpośrednio do napędzania statku?
Twórcy Stor 7Vefc, jak zawsze czujni, rozstrzygnęli i ten problem. Ich
odpowiedź była prosta. Innych form energii można używać do napędu pulsacyjnego,
czyli do osiągania prędkości podświetlnych, lecz do zasilania napędu
czasoprzestrzennego nadają się tylko reakcje materii i antymaterii. A ponieważ napęd
czasoprzestrzenny może o wiele skuteczniej ochronić statek przed
niebezpieczeństwem niż napęd pulsacyjny, dodatkowe zużycie energii na produkcję
antymaterii może być opłacalne. Scenarzyści uniknęli również problemów
związanych z produkcją antymaterii za pomocą akceleratora, stając się wynalazcami
nowej metody jej wytwarzania. Zaproponowali hipotetyczne „urządzenia do
odwracania ładunku kwantowego”, które miały po prostu zmieniać ładunek cząstek
elementarnych, tak aby z protonów i neutronów można było w efekcie końcowym
otrzymać antyprotony i antyneutrony. Według instrukcji technicznej serii Następne
pokolenie, chociaż proces ten wymaga niezwykle dużych mocy, strata energii netto
wynosi tylko 24% - o wiele mniej, niż w przypadku użycia akceleratora.
Mimo że brzmi to bardzo obiecująco, zmiana ładunku elektrycznego protonu,
niestety, nie wystarczy. Weźmy na przykład pod uwagę, że zarówno neutrony, jak i
antyneutrony nie mają ładunku. Liczby kwantowe antycząstek (wielkości opisujące
ich własności) są zawsze przeciwne niż u ich odpowiedników tworzących materię.
Ponieważ kwarki, z których składają się protony, mają wiele innych liczb
kwantowych poza ładunkiem elektrycznym, dla dokończenia procesu zamiany materii
w antymaterię należałoby posłużyć się jeszcze innymi „urządzeniami do odwracania”.
W każdym razie w instrukcji technicznej czytamy, że z wyjątkiem sytuacji
awaryjnych, kiedy antymaterię można produkować na statkach, cała antymateria
Gwiezdnej Floty wytwarzana jest w jej stacjach paliwowych. Antyprotony i
antyneutrony są tam łączone w jądra ciężkiego antywodoru. Szczególnie zabawne jest
to, że inżynierowie Floty dodają później do tych naładowanych elektrycznie jąder
antyelektrony (pozytony), tworząc neutralne atomy ciężkiego antywodoru -
prawdopodobnie dlatego, że neutralne antyatomy wydają się scenarzystom Stor Trek
łatwiejsze do przechowania niż naładowane elektrycznie antyjądra. (W
rzeczywistości nie udało się jak dotąd wyprodukować antyatomów w laboratorium -
chociaż ostatnie doniesienia z Uniwersytetu Harvarda sugerują, że pierwsze atomy
antywodoru uda się wytworzyć jeszcze w tym
dziesięcioleciu
1
). Niestety, stwarza to poważne problemy z przechowywaniem
antywodoru, ponieważ pola magnetyczne, które są absolutnie nieodzowne do
utrzymywania dużych ilości antymaterii, działają tylko na obiekty naładowane
elektrycznie! Cóż, wracamy do punktu wyjścia...
Statek kosmiczny może zabrać około 3 tysięcy m
3
paliwa z antymaterii, które
przechowywane jest w różnych zbiornikach (w Enterprise-D na Pokładzie 42). Ma to
wystarczać na trzyletnią wyprawę. Spróbujmy dla zabawy ocenić, ile energii można
uzyskać z tej ilości antymaterii, gdyby zgromadzono ją w postaci jąder ciężkiego
antywodoru. Zakładam, że jądra są transportowane w postaci rozrzedzonej plazmy,
którą prawdopodobnie łatwiej byłoby przechować za pomocą pól magnetycznych, niż
gdyby tworzyły ciecz lub ciało stałe. W tym przypadku 3 tysiące m
3
odpowiadałyby
około 5 milionom gramów paliwa. Gdyby w reakcjach anihilacji zużywano l gram na
sekundę, wytwarzana w ten sposób energia byłaby równa energii zużywanej dziś
przez ludzkość w ciągu jednego dnia. Jak wspomniałem wcześniej przy okazji opisu
napędu czasoprzestrzennego, jest to minimalna ilość energii, jaką należy wytwarzać
na statku kosmicznym. Paliwo można by zużywać w tym tempie przez 5 milionów
sekund, czyli z grubsza 2 miesiące. Przyjmując, że statek wykorzystuje napęd na
materię i antymaterię przez 5% całkowitego czasu trwania misji, otrzymamy żądane
trzy lata, na które ma wystarczać ta ilość paliwa.
Z kwestią ilości antymaterii wymaganej do produkcji energii związany jest
jeszcze inny problem (na który twórcy Stor Trek przymykają od czasu do czasu oko):
anihilacja materii i antymaterii jest procesem podlegającym zasadzie „wszystko albo
nic”. Nie można go w sposób ciągły regulować. Nawet jeśli zmieni się stosunek ilości
materii do antymaterii, tempo wytwarzania energii nie ulegnie zmianie. Stosunek
uzyskanej mocy do ilości zużytego paliwa może się zmniejszyć tylko przy stracie
paliwa - to znaczy w sytuacji, gdy niektórym cząstkom materii nie uda się znaleźć
antymaterii, z którą mogłyby zanihilować, lub gdy będą się one tylko zderzać, nie
anihilując. W kilku odcinkach (Nogi czas. Dziecko Galaktyki, Skóra diabla) stosunek
ilości materii do antymaterii ulega zmianie, a instrukcja techniczna Star Trek podaje
nawet, że może się on zmieniać w sposób ciągły w zakresie od 25: l do l: l, w
zależności od prędkości czasoprzestrzennej, przy czym stosunek 1:1 odpowiada
prędkości 8 warpów lub wyższej. Przy prędkościach wyższych niż 8 warpów
zwiększana jest ilość materii i antymaterii, ale ich stosunek pozostaje taki sam.
Właściwa procedura jednak zawsze polega na zmianie ilości materii i antymaterii
przy ich stałym stosunku, co powinni wiedzieć nawet kadeci Gwiezdnej Floty.
Wyjaśnił to Wesley Crusher, wspominając w odcinku Dorastanie, że stawiane w
trakcie egzaminów do Gwiezdnej Floty pytanie na temat właściwego stosunku ilości
materii i antymaterii było podchwytliwe i że tylko jedna jego wartość jest poprawna -
mianowicie 1:1.
Autorzy Star Trek dodali jeszcze jeden istotny składnik napędu na materię i
antymaterię. Mam na myśli słynne kryształy dwu-litu (co ciekawe, wprowadzone
przez nich na długo przedtem, zanim inżynierowie w Fermilabie zdecydowali się na
użycie tarczy z litu w swoim źródle antyprotonów). Nie można ich pominąć,
ponieważ są centralną częścią napędu czasoprzestrzennego i jako takie zajmują
znaczące miejsce w gospodarce Federacji i wielu przedsięwzięciach inwestycyjnych.
(Na przykład gdyby nie dwulit, Enterprise nigdy nie zostałby wysłany do Układu
Halkańskiego, aby uregulować prawa wydobywcze, i nigdy nie poznalibyśmy
„lustrzanego wszechświata”, w którym Federacja jest imperium zła!)
Na czym polega rola tych niezwykłych produktów wyobraźni twórców Star
Trek? Kryształy te (znane również pod dłuższą nazwą: 2<5>6 dwulit 2<:>1
dialokrzemian 1:9:1 heptożelazek) mogą regulować tempo anihilacji materii i
antymaterii, ponieważ uważane są za jedyną formę materii, która jest
„przepuszczalna” dla antymaterii.
Można pozwolić sobie na zinterpretowanie tego następująco: kryształy
zbudowane są z regularnie uporządkowanych atomów, przypuszczam więc, że atomy
antywodoru zostają rozmieszczone w siatce kryształu dwulitu i dzięki temu pozostają
w stałej odległości zarówno od atomów zwykłej materii, jak i od siebie nawzajem. W
ten sposób dwulit może regulować gęstość antymaterii, a więc także tempo jej reakcji
z materią.
Przyczyną, dla której zadaję sobie trud znalezienia hipotetycznego
wyjaśnienia działania hipotetycznego materiału, jest moje przekonanie, że twórcy
Star Trek wyprzedzali swój czas. Wiele lat po tym, kiedy w Star Trek wprowadzono
sterowaną dwulitem anihilację materii i antymaterii, w podobny - przynajmniej co do
zasady - sposób próbowano wyjaśnić równie niezwykły proces: zimną fuzję. W czasie
mniej więcej sześciomiesięcznej euforii związanej z tym zjawiskiem twierdzono, że
łącząc chemicznie różne pierwiastki można w jakiś sposób skłonić jądra atomowe, by
reagowały szybciej, i spowodować w temperaturze pokojowej zajście takich samych
reakcji, do których wytworzenia Słońce potrzebuje olbrzymich gęstości i temperatur
przekraczających milion stopni.
Zimna fuzja budzi podejrzliwość fizyków m.in. dlatego, że związane z nią
reakcje chemiczne musiałyby zachodzić na odległościach porównywalnych z
rozmiarami atomu, które są 10 tysięcy razy większe niż rozmiary jąder atomowych.
Trudno uwierzyć, aby reakcje zachodzące w obszarze tak znacząco większym od
jąder mogły mieć jakiś wpływ na tempo reakcji jądrowych. Dopóki jednak nie
uświadomiono sobie, że innym grupom naukowców nie udało się powtórzyć
rezultatów osiągniętych rzekomo przez odkrywców zimnej fuzji, wielu ludzi spędziło
bardzo dużo czasu na próbach odgadnięcia, w jaki sposób taki cud jest możliwy.
Ponieważ, w przeciwieństwie do zwolenników zimnej fuzji, twórcy Star Trek
nigdy nie udawali, że wymyślają coś więcej niż fantastykę naukową, sądzę, że nie
powinniśmy być dla nich tacy surowi. W końcu kryształy dwulitu wspomagają tylko
coś, co niewątpliwie jest najbardziej przekonującym i realistycznym aspektem
kosmicznej technologii: silniki na materię
i antymaterię. Mógłbym też dodać, że kryształy - chociaż wolframu, a nie
dwulitu - są rzeczywiście stosowane do spowalniania wiązek antyelektronów
(pozytonów) w prowadzonych obecnie eksperymentach; w tym przypadku
antyelektrony rozpraszają się w polu elektrycznym kryształu i tracą energię.
Nie ma we Wszechświecie innego sposobu, aby dostać więcej czadu za dolara,
niż wziąć cząstkę i anihilować ją z jej anty-cząstką, wytwarzając czystą energię
promienistą. Jest to jedyna możliwa do wyobrażenia technologia mogąca służyć do
napędu rakiet i z pewnością znajdzie takie zastosowanie, jeśli zdecydujemy się
rozwijać przemysł statków kosmicznych bez ograniczeń. Niewątpliwie będzie to
trochę kosztowało, ale to już zmartwienie polityków XXIII wieku.
ROZDZIAŁ 7
HOLODEKI I HOLOGRAMY
Jesteśmy nami, proszę pana. Oni również są nami.
W takim razie wszyscy jesteśmy nami.
DATA do Picarda i Rikera w odcinku Zawsze zostanie nam Paryż
Kiedy na lotnisku w Casablance Humphrey Bogart powiedział do Ingrid
Bergman: „Zawsze zostanie nam Paryż”, miał oczywiście na myśli wspomnienie
Paryża. Kiedy Picard powiedział coś podobnego do Jenice Manheim w odtworzonej
w holodeku Cafe des Artistes, rozumiał to bardzo dosłownie. Dzięki holodekom
można ponownie przeżyć swoje wspomnienia, odwiedzić ulubione miejsca i odnaleźć
utracone miłości... Holodek jest jedną z najbardziej fascynujących technologii
używanych na pokładzie Enterprise. Dla każdego, kto oswoił się z rodzącym się
światem wirtualnej rzeczywistości - czy to dzięki grom wideo, czy bardziej
wyrafinowanym współczesnym superszybkim komputerom - możliwości, jakie
oferuje holodek, są szczególnie kuszące. Kto nie chciałby w jednej chwili wejść
całkowicie w świat własnych fantazji?
Jest to tak nęcące, że nie wątpię, iż można by się od tego uzależnić o wiele
bardziej, niż pokazuje to serial. Domyślamy się „uzależnienia od holodeku” (czyli
„holoholizmu”) w odcinkach W pogoni za pustką i Dziecko galaktyki W pierwszym z
nich lubiany przez wszystkich nerwowo chory oficer, porucznik Reginald Barclay,
uzależnia się od swojej fantastycznej wizji starszych oficerów na pokładzie Enterprise
i woli mieć z nimi do czynienia raczej w holodeku, niż gdziekolwiek indziej.
W drugim z wymienionych odcinków Geordi LaForge nawiązuje w holodeku
znajomość z podobizną dr Leah Brahms, projektantki silników. Kiedy jednak spotyka
prawdziwą dr Brahms, sprawy znacznie się komplikują.
Mając na uwadze umysłowy charakter rozrywek, jakim zwykle oddaje się
załoga w holodeku, możemy się domyślać, że sterowane hormonami instynkty
napędzające ludzkość XX wieku ulegną pewnej zmianie do XXIII stulecia (chociaż,
jeśli tak się stanie, Will Riker nie jest typowym reprezentantem swych
współczesnych). Znając dzisiejszy świat, oczekiwałbym raczej, że głównym zajęciem
w holodeku będzie seks. (Holodek zapewniałby bezpieczny seks w zupełnie nowym
znaczeniu). Nie żartuję. Holodek uosabia wszystko to, co jest tak kuszące w
fantazjach, zwłaszcza seksualnych: działanie bez konsekwencji, przyjemność bez
bólu oraz sytuacje, które można powtarzać w najrozmaitszych wariantach.
W serialu tylko od czasu do czasu czyni się aluzje na temat ukrytych
przyjemności holodeku. Na przykład Geordi po tym, jak wpakował się niegrzecznie
do prywatnej fantazji Rega w holodeku, przyznaje: „Spędziłem w holodeku kilka
godzin. Cóż, to, co robisz w holodeku, jest twoją osobistą sprawą, o ile nie
przeszkadza ci to w pracy”. Nie wiem, co bardziej mogłoby się kojarzyć z
upomnieniem, by nie oddawać się zbytnio cielesnym przyjemnościom.
Nie wątpię, że pierwsze próby odkrywania wirtualnej rzeczywistości
prowadzą nas w kierunku czegoś bardzo podobnego do holodeku. Możliwe, że moje
obawy wydadzą się w XXIII wieku osobliwe, podobnie jak ostrzegawcze głosy
towarzyszące wynalezieniu telewizji pół wieku temu. W końcu, chociaż protesty te
ciągle trwają z powodu nadmiaru seksu i przemocy w telewizji, nie byłoby bez niej
serialu Stor Trek.
Niebezpieczeństwo, że staniemy się nacją przesiadujących w domu
leniuchów, nie byłoby groźne w przypadku świata pełnego osobistych holodeków lub
na przykład holodeków dostępnych na każdej ulicy - zaangażowanie się w fantazję w
holodeku wymagałoby sporej aktywności. Ciągle jednak perspektywa wirtualnej
rzeczywistości bardzo mnie niepokoi - dlatego właśnie, że choć wydaje się ona
rzeczywista, jest o wiele mniej groźna od prawdziwego życia. Powab świata dającego
zmysłową przyjemność bez konsekwencji mógłby być nieodparty.
Każda nowa technologia ma jednak złe i dobre strony. To od nas zależy
sposób jej wykorzystywania. Z tonu tej książki wynika chyba jasno, że wierzę, iż
technologia uczyniła nasze życie lepszym. Wyzwanie polegające na rozsądnym jej
użyciu jest tylko jednym z wyzwań stojących przed każdym członkiem ewoluującego
ludzkiego społeczeństwa.
Holodek różni się jednak w uderzający sposób od rozwijających się obecnie
technologii wirtualnej rzeczywistości. Dzięki urządzeniom, które przymocowuje się
do ciała i które mają wpływ na spostrzeżenia i wrażenia, wirtualna rzeczywistość ma
za zadanie umieścić całą „akcję” w naszym wnętrzu. W holodeku znajduje
zastosowanie sprytniejsza taktyka: to my jesteśmy przenoszeni na „scenę wydarzeń”.
Dzieje się tak częściowo dzięki pomysłowemu użyciu holografii, a częściowo przez
powielanie.
Zasady, na których opiera się holografia, zostały sformułowane w roku 1947,
zanim jeszcze powstały technologie umożliwiające ich zastosowanie. Dokonał tego
brytyjski fizyk Dennis Gabor, który za swoją pracę otrzymał później Nagrodę Nobla.
Obecnie większości ludzi nieobce są trójwymiarowe obrazy holograficzne, spotykane
chociażby na kartach kredytowych czy okładkach książek. Słowo „hologram”
pochodzi od greckich słów oznaczających „całość” i „pisać”. W przeciwieństwie do
zwykłych fotografii, które zapisują tylko dwuwymiarowy obraz trójwymiarowej
rzeczywistości, hologramy dają obraz całościowy. Za pomocą holografii odtwarza się
trójwymiarowy obraz, który można obejść dookoła ł obejrzeć ze wszystkich stron, tak
jakby to był prawdziwy przedmiot. Jedyny sposób, aby stwierdzić różnicę, to
spróbować chwycić hologram. Dopiero wtedy można się przekonać, że nie ma tam
nic, czego można by dotknąć.
W jaki sposób dwuwymiarowy kawałek filmu, na którym zapisuje się obraz
holograficzny, może pomieścić pełną informację o trójwymiarowym obrazie? Aby
odpowiedzieć na to pytanie, musimy się zastanowić nad tym, co to znaczy, że coś
widzimy, i co tak naprawdę zapisane jest na kliszy.
Przedmioty widzimy albo dlatego, że wysyłają, albo dlatego, że odbijają
światło, które następnie dociera do naszych oczu. Kiedy oświetli się obiekt
trójwymiarowy, odbija on światło w wielu kierunkach właśnie z powodu swojej
trójwymiarowości. Gdybyśmy potrafili w jakiś sposób odtworzyć dokładny wzór
rozproszonego przez rzeczywisty obiekt światła, nasze oczy nie mogłyby odróżnić
prawdziwego przedmiotu od samego rozproszonego światła. Obracając głowę,
moglibyśmy na przykład zobaczyć cechy wcześniej niewidoczne, ponieważ zostałby
odtworzony cały wzór światła odbitego od wszystkich części przedmiotu.
W jaki sposób można najpierw zapisać, a potem odtworzyć całą tę
informację? Pewien pogląd na to zagadnienie możemy sobie wyrobić, zastanawiając
się najpierw, co zapisuje się na zwyczajnej fotografii, za której pomocą
przechowujemy, a następnie odtwarzamy obraz dwuwymiarowy. Kiedy robimy
zdjęcie, wystawiamy światłoczuły materiał na działanie światła wpadającego przez
obiektyw aparatu. Jeśli materiał ten potraktujemy następnie różnymi chemikaliami,
zaciemni się on proporcjonalnie do natężenia światła, jakie nań padło. (Mówię tutaj o
filmie czamo-białym, ale fotografia kolorowa jest równie prosta: wystarczy pokryć
błonę trzema różnymi substancjami, z których każda reaguje na inny podstawowy
kolor).
Cała informacja zawarta na filmie fotograficznym mieści się więc w natężeniu
światła docierającego do każdego punktu błony. Gdy wywołujemy film, punkty, które
były wystawione na działanie silniejszego światła, staną się pod wpływem
chemikaliów ciemniejsze, te zaś, na które padło mniej światła -jaśniejsze. Powstający
w ten sposób na filmie obraz jest negatywem dwuwymiarowego rzutu początkowego
pola światła. Rzutując przez ten negatyw światło na światłoczuły papier, otrzymamy
ostatecznie zdjęcie. Kiedy patrzymy na nie, światło padające na jaśniejsze obszary
zdjęcia będzie w dużej mierze odbijane, natomiast to, które trafia na obszary
ciemniejsze, zostanie pochłonięte. Innymi słowy, patrzenie na światło odbite od
fotografii
powoduje powstanie na naszych siatkówkach dwuwymiarowego rozkładu
natężenia, który następnie interpretujemy.
Powstaje teraz pytanie: co jeszcze - poza natężeniem światła w każdym
punkcie - można by zapisać? Aby na nie odpowiedzieć, znów wykorzystamy to, że
światło jest falą. Oznacza to, że do jego scharakteryzowania nie wystarczy natężenie.
Przyjrzyjmy się fali światła pokazanej poniżej:
W punkcie A fala, która w tym przypadku przedstawia natężenie pola
elektrycznego, ma wartość maksymalną odpowiadającą polu elektrycznemu o
natężeniu E
A
skierowanemu do góry. W punkcie B pole ma takie samo natężenie, ale
jest skierowane w dół. Ktoś, kto rejestruje tylko natężenie fali światła, stwierdzi, że
pole ma takie samo natężenie w punkcie A, jak w punkcie B. A przecież punkt B
znajduje się w innej części fali niż punkt A. To „położenie” nazywane jest fazą.
Okazuje się, że aby określić całą informację związaną z falą w danym punkcie,
wystarczy podać jej natężenie i fazę. Aby więc zapisać całą informację o falach
światła odbitych od trójwymiarowego obiektu, należy znaleźć sposób na zapisywanie
na filmie zarówno natężenia, jak i fazy rozproszonego światła.
Można to zrobić rozdzielając wiązkę światła na dwie części i kierując jedną z
nich wprost na film, drugą zaś tak, by - zanim oświetli film - odbiła się od
fotografowanego obiektu. Dojdzie wówczas do jednego z dwóch przypadków. Jeśli
dwie fale są „w fazie” - czyli mają grzbiety w jakimś punkcie A - amplituda
powstającej fali osiągnie w punkcie A amplitudę dwa razy większą od każdej z fal
składowych, Jak to pokazuje rysunek:
Z drugiej strony, jeśli dwie fale nie są zgodne w fazie w punkcie A, zniosą się
i powstająca „fala” będzie miała w punkcie A zerową amplitudę:
Jeśli teraz w punkcie A umieścimy kliszę fotograficzną, która zapisuje tylko
natężenie, zarejestrujemy na niej „wzór interferencyjny” tych dwóch fal - wiązki
odniesienia i wiązki odbitej od przedmiotu. Wzór ten zawiera nie tylko informację o
natężeniu światła odbitego od obiektu, ale również o fazach. Przy odrobinie sprytu
można tę informację wydobyć i odtworzyć trójwymiarowy obraz obiektu, który odbił
światło.
Okazuje się, że sprytu naprawdę nie trzeba zbyt wiele. Wystarczy po prostu
oświetlić kliszę światłem tej samej długości, jaką miało światło wykorzystane do
stworzenia obrazu interferencyjnego, a obraz przedmiotu - gdy popatrzy się przez
kliszę - pojawi się dokładnie tam, gdzie się znajdował względem filmu sam
przedmiot. Jeśli przechyli się głowę, będzie można „wyjrzeć” za krawędzie
odtworzonego przedmiotu. Nawet jeśli większa część kliszy zostanie przykryta, a
następnie popatrzymy przez nią, trzymając ją blisko oczu, zobaczymy cały przedmiot!
W tym sensie doświadczenie to przypomina oglądanie przez okno sceny dziejącej się
na zewnątrz, z tą tylko różnicą, że to, co widać, nie znajduje się tam naprawdę.
Docierające do oczu obserwatora światło jest odkształcane przez kliszę w taki sposób,
że oczom wydaje się, iż światło to zostało odbite od przedmiotów, które „widzimy”.
Tak właśnie działa hologram.
Zazwyczaj, aby starannie kontrolować zarówno wiązkę odniesienia, jak i
światio odbite od przedmiotu, używa się światła laserowego, które jest spójne i
dobrze skolimowane. Istnieją także tak zwane hologramy światła białego, które z
równie dobrym skutkiem można oświetlać zwykłym światłem.
Można być bardziej pomysłowym i spowodować - używając różnych
soczewek - aby oglądane przedmioty znajdowały się między oglądającym a kliszą.
Wówczas pojawi się przed nami trójwymiarowy obraz przedmiotu, który można
obejść i obejrzeć ze wszystkich stron. Źródło światła może się też znajdować przed
kliszą zamiast za nią - jak w przypadku hologramów na kartach kredytowych.
W holodeku używa się przypuszczalnie pierwszego rodzaju hologramów: gdy
na przykład odtwarza się obraz doktora na oddziale chorych w serii Yoyager. Co
więcej, aby zrobić takie hologramy, nie potrzeba rzeczywistych przedmiotów.
Komputery cyfrowe są obecnie wystarczająco zaawansowane, aby prześledzić drogę
poszczególnych promieni światła, czyli obliczyć, jak powinno wyglądać światło
odbite od dowolnego obiektu, który zechcemy narysować na ekranie i oświetlić go
pod dowolnym kątem. W taki sam sposób komputer może określić wygląd obrazu
interferencyjnego, który powstałby z połączenia światła biegnącego wprost na kliszę
ze światłem odbitym od przedmiotu. Wyprodukowany za pomocą komputera obraz
interferencyjny można następnie rzutować na przezroczysty ekran i, gdy oświetli się
ten ekran od tyłu, powstanie trójwymiarowy obraz przedmiotu, który w
rzeczywistości nigdy nie istniał. Jeśli komputer jest wystarczająco szybki, może
rzutować na ekran zmieniający się ciągle obraz interferencyjny, tworząc w ten sposób
poruszający się trójwymiarowy obraz. Holograflczny aspekt ho-lodeku nie jest więc
specjalnie naciągany.
Hologramy jednak to jeszcze nie holodek. Powiedzieliśmy już, że nie są one
obiektami materialnymi. Można przez nie przechodzić lub strzelać, jak tego dowiodły
wspaniale hologra-ficzne obrazy stworzone przez Spocka i Datę, aby oszukać Ro-
mulan w odcinku jednoczenie. Ów brak cielesności przeszkadzałby jednak w
przypadku obiektów, z którymi chcemy wejść w kontakt - to znaczy dotknąć ich.
Wówczas wymagane są bardziej ezoteryczne techniki i twórcy Stor Trek musieli się
posłużyć w tym celu transporterem lub przynajmniej replłkatora-mi, które są
prostszymi wersjami transportera. Można się domyślać, że transporter pozwala
odtwarzać i przemieszczać -w ścisłej współpracy z programami komputerowymi
kontrolującymi głos i ruchy - materię w holodeku tak, aby dokładnie przypominała
odpowiednie istoty. W podobny sposób replika-tory odtwarzają przedmioty
nieożywione: stoły, krzesła itd. Ta „holodekowa materia” zawdzięcza swoją formę
informacji przechowywanej w buforze replikatora. Kiedy transporter zostanie
wyłączony lub przedmiot usunięty z holodeku, materia ta może rozłożyć się równie
łatwo jak wtedy, gdy bufor wzorca zostaje wyłączony w trakcie przesyłania. Istoty
stworzone z holode-kowej materii mogą więc zostać uwięzione w holodeku, jak to
odkryli, ku swemu przerażeniu, fikcyjni detektywi Cyrus Red-block i Felix Leach w
odcinku Wielkie pożegnanie serii Następne pokolenie.
Wyobrażam więc sobie holodek w następujący sposób: hologramy
stanowiłyby „ściany”, symulując trójwymiarowe otoczenie, które rozciąga się po
horyzont, oparte zaś na technologii transportera replikatory stwarzałyby na tej scenie
poruszające się cielesne obiekty. Ponieważ opanowaliśmy już technikę holografii,
natomiast (jak to wyjaśniłem wcześniej) zbudowanie transporterów jest mało
prawdopodobne, aby stworzyć działajacy holodek, należałoby znaleźć jakiś inny
sposób nadawania materii kształtu i przemieszczania jej. Nie jest jednak tak źle, skoro
mamy w ręku jedną z dwóch koniecznych technologii.
Czy jednak same hologramy nie wystarczyłyby, jak w przypadku
holograflcznego lekarza w serii Yoyoger? Odpowiedź brzmi: absolutnie nie.
Obawiam się, że obrazy te, składające się tylko z rozproszonego światła, pozbawione
grama materii, nie na wiele by się zdały, gdybyśmy chcieli je podnieść, zbadać lub
manipulować nimi. Niemniej dobrego traktowania ł pełnych współczucia rad, które
leżą u podstaw właściwej praktyki medycznej, można oczekiwać tak od hologramu,
jak od rzeczywistej istoty.
CZĘŚĆ III
NIEWIDZIALNY
WSZECHŚWIAT,
CZYLI O CZYM NIE ŚNIŁO SIĘ
FILOZOFOM
W części tej mówimy o rzeczach, które mogą istnieć,
choć nikt ich jeszcze nie widział: życiu pozaziemskim,
wyższych wymiarach oraz egzotycznej menażerii
innych możliwości i niemożliwości fizyki.
ROZDZIAŁ 8
W POSZUKIWANIU SPOCKA
Trudno jest pracować w grupie, gdy jest się wszechmocnym.
Q, dołączając do załogi Enterprise w odcinku Deja Q
Nieustająca agresja, podboje terytorialne i ludobójstwo... kiedy to tylko
możliwe... Kolonia połączona jest tak, jakby była w rzeczywistości jednym
organizmem rządzonym przez genom, który ogranicza zachowanie tak samo, jak je
umożliwia... Ten fizyczny superorganizm działa tak, aby przystosować
demograficzną mieszankę w celu zoptymalizowania swojej gospodarki
energetycznej... Surowe zasady nie pozwalają na zabawę, sztukę czy współczucie”.
Borgowie należą do najbardziej przerażających i intrygujących gatunków
obcych stworzeń, jakie zostały kiedykolwiek sportretowane na telewizyjnym ekranie.
Z mojego punktu widzenia są tak fascynujący dlatego, że podobne do nich organizmy
mogłyby w zasadzie powstać drogą doboru naturalnego. Chociaż zacytowany
powyżej fragment stanowi trafny opis Borgów, nie pochodzi on z żadnego z
odcinków Star Trek. Ów tekst pojawia się w pracy Berta Holldoblera i Edwarda O.
Wilsona Podróż do krainy mrówek i nie jest opisem Borgów, lecz dobrze nam
znanych ziemskich owadów. Mrówki osiągnęły niezwykłe sukcesy ewolucyjne i
nietrudno zgadnąć dlaczego. Czy można sobie wyobrazić, że obdarzone
świadomością społeczeństwo rozwija się w podobny superorganizm społeczny? Czy
intelektualne subtelności, takie jak empatia, byłyby w takim społeczeństwie
potrzebne? A może raczej przeszkadzałyby?
Gene Roddenberry przyznał, że podróże międzygwiezdne statku Enterprise są
przede wszystkim pretekstem do opowiadania coraz to nowych historii. Mimo
wszystkich technicznych cudów nawet umysł tak ścisły, jak mój, potrafi dostrzec, że
tym, co napędza Star Trek, jest dramat, te same wielkie tematy, które przepełniały
opowieści od czasów greckiej epiki: miłość, nienawiść, zdrada, zazdrość, zaufanie,
radość, strach, zdziwienie... Wszyscy przywiązujemy się do opowieści opisujących
ludzkie uczucia, które rządzą naszym własnym życiem. Gdyby napędu
czasoprzestrzennego używano jedynie do przyspieszania bezzałogowych sond, gdyby
transportery zbudowano tylko po to, aby przenosić próbki gleby, gdyby skanery
medyczne wykorzystywano tylko do badania życia roślinnego, serial zakończyłby się
już po pierwszej serii odcinków.
Rzeczywiście, „nieustająca misja” statku Enterprise nie służy badaniu praw
fizyki, lecz „poszukiwaniu niezwykłych nowych światów, nowego życia i nowych
cywilizacji”. Sądzę, że serial Stor Trek jest tak fascynujący dlatego, iż pozwala, by
ludzki dramat przestał być domeną człowieka. Wyobrażamy sobie, w jaki sposób inne
gatunki próbują radzić sobie z tymi samymi problemami i zadaniami, jakie stoją przed
ludzkością. Poznajemy nowe, wymyślone kultury, nowe zagrożenia. Jest to równie
niezwykłe, jak zwiedzanie po raz pierwszy obcego kraju, czy studiowanie historii i
odkrywanie zarówno tego, co jest zupełnie inne, jak i tego, co jest dokładnie takie
same w zachowaniu ludzi, którzy żyli przed setkami lat.
Aby się dobrze bawić, musimy oczywiście pozbyć się chociaż na chwilę
sceptycyzmu. Co ciekawe, niemal wszystkie obce gatunki, które spotyka Enterprise,
przypominają ludzi i mówią po angielsku! (Twórcy Star Trek znaleźli dla tej sytuacji
usprawiedliwienie w serii Następne pokolenie. Archeolog Richard Galen odkrywa
bowiem, że wiele z tych cywilizacji ma wspólny materiał genetyczny, który został
„zasiany” w pierwotnych oceanach wielu różnych światów przez pewną bardzo starą
cywilizację. Przypomina to nieco żartobliwą teorię panspermii, lansowaną ostatnio
przez Francisa Cricka, laureata Nagrody Nobla). Niewątpliwie nie uszło to uwagi
żadnego trekkera, a najbarwniej wyłożył mi to fizyk teoretyk i laureat Nagrody Nobla
- Sheldon Glashow, który powiedział o obcych istotach: „Wszyscy oni wyglądają jak
ludzie cierpiący na słoniowatość!” Jednak i on - podobnie jak większość trekkerów -
aby móc podziwiać sposób ujęcia psychologii obcych cywilizacji przez scenarzystów,
stara się nie zważać na ich posunięcia. Hollywoodzcy scenarzyści nie są naukowcami
ani inżynierami, dlatego wydaje się naturalne, że większość ich energii twórczej
pochłania wymyślanie obcych kultur niż obcej biologii.
A mieli oni rzeczywiście bardzo wiele pomysłów. Poza Borga-mi i
wszechmocnym kawalarzem Q wszechświat Stor Trek zaludniło ponad dwieście
różnych form życia; potem przestałem je już liczyć. Wygląda na to, że nasza
Galaktyka pełna jest inteligentnych cywilizacji, bardziej i mniej zaawansowanych w
rozwoju. Niektóre z nich - takie jak Federacja, Klingonowie, Romulanie i Kardasowie
- zarządzają olbrzymimi imperiami, podczas gdy inne żyją w odosobnieniu na
pojedynczych planetach lub w pustce przestrzeni kosmicznej.
Znalezienie inteligentnych istot pozaziemskich, jak podkreślają to ludzie
prowadzący ich poszukiwania, byłoby największym odkryciem w historii ludzkości.
Trudno sobie wyobrazić odkrycie, które mogłoby bardziej zmienić nasze poglądy na
człowieka i jego miejsce we Wszechświecie. Jednak po 30 latach poszukiwań ciągle
jeszcze czekamy na znalezienie ostatecznego dowodu na istnienie jakiejkolwiek
formy życia poza Ziemią. Może się to wydawać zaskakujące. Jeśli gdzieś w kosmosie
istnieje życie, natrafienie nań wydaje się nieuniknione, podobnie jak nieuniknione
było to, że cywilizacje, które pojawiły się niezależnie od siebie na kilku ziemskich
kontynentach, w końcu spotkały się, co zresztą doprowadziło do wielu spustoszeń.
Kiedy zastanowimy się głębiej nad prawdopodobieństwem odkrycia
inteligentnego życia gdzieś we Wszechświecie, łatwo się zniechęcić. Przypuśćmy na
przykład, że pewna obca cywilizacja w naszej Galaktyce została w jakiś sposób
poinformowana, na którą z około 400 miliardów gwiazd w Drodze Mlecznej należy
skierować przyrządy, aby odnaleźć zamieszkaną planetę. Powiedzmy, że kazano im
patrzeć w kierunku Słońca. Jakie jest prawdopodobieństwo, że odkryją wtedy naszą
obecność? Życie istnieje na Ziemi przez większość z 4,5 miliarda lat, jakie upłynęły
od czasu, gdy powstała. Jednak dopiero w ostatnim półwieczu zaczęliśmy wysyłać
jakiekolwiek sygnały świadczące o naszym istnieniu. Co więcej, dopiero od 25 lat
dysponujemy radioteleskopami o wystarczającej sile, aby mogły one służyć innym
cywilizacjom jako radiolatarnie. Zatem w ciągu 4,5 miliarda lat, w czasie których
obce cywilizacje mogły przyglądać się Ziemi z kosmosu, byłyby w stanie odkryć
nasze istnienie tylko w trakcie ostatniego półwiecza. Jeśli przyjmiemy, że obca
cywilizacja zdecydowała się przeprowadzić swoje obserwacje w przypadkowym
momencie historii naszej planety, okaże się, że prawdopodobieństwo odkrycia
naszego istnienia byłoby jak 1 do 100 milionów. Przypominam, że ocena ta ma sens
tylko wtedy, gdy wiadomo dokładnie, gdzie należy patrzeć!
Napisano całe książki na temat prawdopodobieństwa istnienia życia w naszej
Galaktyce, jak również o możliwościach jego wykrycia. Oceny liczby
zaawansowanych cywilizacji wahają się od milionów (w najlepszym razie) do jednej
(w najgorszym, gdy założymy, że nasza cywilizacja jest zaawansowana). Nie chcę tu
szczegółowo rozważać wszystkich argumentów. Pragnę jednak opisać kilka bardziej
interesujących problemów fizycznych związanych z początkami życia, na którego
poszukiwanie wysłano Enterprise. Chciałbym się również zająć stosowanymi obecnie
na Ziemi metodami poszukiwania obcych cywilizacji.
Twierdzenie, że życie pozaziemskie powinno istnieć gdzieś w naszej
Galaktyce, wydaje mi się przekonujące. Jak powiedziałem, w Galaktyce jest około
400 miliardów gwiazd. Byłoby więc rzeczą niezwykłą, gdyby nasze Słońce okazało
się jedyną gwiazdą, wokół której rozwinęło się inteligentne życie. Aby ocenić
prawdopodobieństwo, że życie podobne do naszego pojawiło się gdzieś indziej,
można rozumować w sposób, który na pierwszy rzut oka wydaje się dość
skomplikowany. Na początek można postawić oczywiste pytania w rodzaju: „Jakie
jest prawdopodobieństwo tego, że wokół większości gwiazd krążą planety?” lub
„Jakie jest prawdopodobieństwo, że dana gwiazda będzie żyła wystarczająco długo,
aby zapewnić odpowiednie warunki dla rozwoju życia w swoim układzie
planetarnym?” Następnie należy się zająć sprawami związanymi z samymi planetami:
„Czy planeta jest dostatecznie duża, aby mogła utrzymać atmosferę?”, „Jakie jest
prawdopodobieństwo, że procesy wulkaniczne rozpoczęły się na niej wystarczająco
wcześnie, aby wytworzyć na powierzchni odpowiednią ilość wody?”, albo „Jak
prawdopodobne jest to, że ma ona księżyc, którego masa i bliskość powodują, że na
planecie występują pływy, a zatem mogą się tworzyć baseny przypływowe - kolebki
życia?” Zajmę się dalej tymi kwestiami, jednak problem określenia rzeczywistych
prawdopodobieństw polega na tym, że, po pierwsze, wiele potrzebnych parametrów
pozostaje nieokreślonych ł, po drugie, nie wiemy, jak parametry te są ze sobą
związane. Trudno określić nawet prawdopodobieństwo codziennych zdarzeń. Kiedy
natomiast chce się oszacować cały ciąg bardzo małych prawdopodobieństw,
możliwości wykorzystania w praktyce takiej oceny są bardzo niewielkie.
Należy też pamiętać, że nawet jeśli obliczy się dobrze zdefiniowane
prawdopodobieństwo, jego interpretacja może być bardzo niejasna.
Prawdopodobieństwo jakiegoś ciągu zdarzeń - na przykład tego, że siedzę na krześle
określonego rodzaju, pisząc na komputerze (jednym z milionów komputerów
wytwarzanych każdego roku), w tym konkretnym miejscu (w jednym z wielu miast
na świecie), o określonej porze dnia (spośród 86 tysięcy 400 sekund doby) - jest
niezwykle małe. To samo można powiedzieć o każdym innym zbiorze okoliczności w
moim życiu. Podobnie, w świecie nieożywionym prawdopodobieństwo, że,
powiedzmy, radioaktywne jądro rozpadnie się w dokładnie określonym momencie,
jest również niezwykle małe. Jednak nie obliczamy takich prawdopodobieństw.
Pytamy raczej, jak prawdopodobne jest to, że jądro rozpadnie się w pewnym
niezerowym przedziale czasu, lub o ile bardziej prawdopodobny jest rozpad w jakimś
momencie w stosunku do rozpadu w innym momencie.
Próbując ocenić prawdopodobieństwo istnienia życia w naszej Galaktyce,
należy być bardzo ostrożnym, aby nie narzucić zbyt dużych ograniczeń na ciąg
wydarzeń, który się rozważa.. Jeśli się tak zrobi, a znamy takie oceny, dojść można
do wniosku, że prawdopodobieństwo powstania życia na Ziemi jest niezwykle małe,
co czasami wysuwa się jako argument za koniecznością boskiej interwencji. Jednak
równie znikomo małe jest prawdopodobieństwo, że światło na skrzyżowaniu, które
widzę ze swojego okna, zmieni się na czerwone, gdy będę czekał tam w swoim
samochodzie dokładnie o godzinie 11:57, 3 czerwca 1999 roku. A przecież nie
oznacza to, że do tego nie dojdzie.
Warto uświadomić sobie, że życie jednak powstało w Galaktyce -
przynajmniej raz. Trudno przecenić wagę tego faktu. Z doświadczenia wiemy, że
przyroda rzadko kiedy wytwarza jakieś zjawisko tylko raz. Nasze istnienie stanowi
precedens; dowodzi, że powstanie życia jest możliwe. Gdy wiemy już, że życie może
pojawić się w naszej Galaktyce, prawdopodobieństwo tego, że narodzi się również
gdzie indziej, gwałtownie wzrasta. (Nie musi jednak, jak sądzą niektórzy biologowie
ewolucyjni, rozwinąć się w formę inteligentną).
Chociaż nasza wyobraźnia jest niewątpliwe zbyt uboga, aby rozważyć
wszystkie kombinacje warunków, które mogłyby doprowadzić do powstania
inteligentnego życia, możemy posłużyć się przykładem własnego istnienia i
zastanowić się, jakie cechy Wszechświata były decydujące lub ważne w naszej
ewolucji. Zacznijmy od Wszechświata jako całości. Wspomniałem już o jednym z
kosmicznych zbiegów okoliczności, o tym, że w młodym Wszechświecie na każde 10
miliardów protonów i antyprotonów przypadał jeden dodatkowy proton. Bez tych
dodatkowych cząstek materia zanihilowałaby z antymaterią i w dzisiejszym
Wszechświecie nie byłoby już materii, ani inteligentnej, ani żadnej innej.
Następną oczywistą cechą Wszechświata, w którym żyjemy, jest jego sędziwy
wiek. Powstawanie inteligentnego życia na Ziemi trwało około 3,5 miliarda lat.
Abyśmy więc mogli się pojawić we Wszechświecie, musiał on istnieć przez miliardy
lat. Wedle najlepszych obecnie ocen wieku Wszechświata ma on 10-20 miliardów lat,
co jest okresem wystarczająco długim. Okazuje się jednak, że nie tak łatwo a priori
zaprojektować wszechświat, który - podobnie jak nasz - rozszerza się, a nie zapada
bardzo szybko w Wielkim Kolapsie (odwrotności Wielkiego Wybuchu), i
jednocześnie nie rozszerza się zbyt szybko, uniemożliwiając materii grupowanie się
w gwiazdy i galaktyki. Warunki początkowe we Wszechświecie - lub pewien
dynamiczny proces fizyczny we wczesnych etapach jego historii - musiały być bardzo
dobrze zestrojone, aby wszystko się powiodło.
Kwestia ta znana jest jako problem płaskości Wszechświata, a jej zrozumienie
stało się jednym z głównych zadań dzisiejszej kosmologii. Przyciąganie grawitacyjne,
związane z obecnością materii, spowalnia rozszerzanie się Wszechświata. W związku
z tym pojawiają się dwie możliwości. Albo we Wszechświecie jest wystarczająco
dużo materii, by zatrzymać i odwrócić ekspansję (Wszechświat zamknięty), albo jest
jej zbyt mało i Wszechświat będzie się rozszerzał wiecznie (Wszechświat otwarty).
Zaskakującą cechą obecnego Wszechświata jest to, że kiedy dodamy do siebie całą
widoczną materię, otrzymana ilość jest podejrzanie bliska wielkości granicznej
między tymi dwoma możliwościami. Taka wielkość graniczna odpowiada
Wszechświatowi płaskiemu, w którym tempo ekspansji maleje, ale na to, aby
ekspansja zupełnie ustała, potrzeba byłoby nieskończonego czasu.
Szczególnie zadziwia to, że Wszechświat, który nie jest doskonale płaski, w
trakcie swej ewolucji coraz bardziej oddala się od tego granicznego stanu. Ponieważ
Wszechświat ma dzisiaj co najmniej 10 miliardów lat i wyniki obserwacji wskazują,
że jest obecnie niemal zupełnie płaski, we wcześniejszych okresach swojego istnienia
musiał być jeszcze bardziej płaski. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób miałoby to
nastąpić przypadkiem, bez udziału jakiegoś wymuszającego to procesu fizycznego.
Około 15 lat temu zaproponowano opis takiego procesu - nosi on nazwę
inflacji. W młodym Wszechświecie mógł on zachodzić powszechnie w wyniku
efektów kwantowomechanicznych.
Przypomnijmy sobie, że pusta przestrzeń nie jest tak naprawdę pusta, lecz
istnieją w niej kwantowe fluktuacje, które mogą przenosić energię. Okazuje się, że
ponieważ natura sił działających między cząstkami elementarnymi zmieniała się wraz
z temperaturą młodego Wszechświata, energia zmagazynowana we fluktuacjach
kwantowych próżni mogła stać się dominującą formą energii. Owa energia próżni
może odpychać grawitacyjnie, zamiast przyciągać. Istnieje hipoteza, że Wszechświat
przeszedł kiedyś przez krótką fazę inflacji, w czasie której dominowała energia
próżni, co zaowocowało bardzo szybką ekspansją. Można wykazać, że kiedy ten
okres dobiegł końca i energia próżni zamieniła się w energię materii i
promieniowania, Wszechświat mógł stać się niemal dokładnie płaski.
Pozostaje jednak inny, być może poważniejszy problem. Pojawił się on po raz
pierwszy, gdy Einstein spróbował zastosować swoją ogólną teorię względności do
opisu Wszechświata. W tym czasie nie wiedziano jeszcze, że Wszechświat się
rozszerza, wierzono raczej, że jest on statyczny i niezmienny. Einstein musiał więc
znaleźć jakiś sposób, aby powstrzymać całą materię przed zapadnięciem się w
wyniku przyciągania grawitacyjnego. Dodał więc do swoich równań człon, zwany
stałą kosmologiczną, który wprowadzał kosmiczne odpychanie, aby zrównoważyć
przyciąganie grawitacyjne materii w dużych skalach. Gdy się okazało, że
Wszechświat nie jest statyczny, Einstein uświadomił sobie, iż nie ma potrzeby
dodawać do równań stałej kosmologicznej, i nazwał to największą pomyłką, jaką
kiedykolwiek popełnił. Niestety, tak jak w przypadku pasty do zębów, która -
wyciśnięta - nie chce wejść z powrotem do tubki, gdy raz podniesiono kwestię
istnienia stałej kosmologicznej, nie było już odwrotu. Jeśli taki człon może się
znajdować w równaniach Einsteina, należy wyjaśnić, dlaczego nie ma po nim śladu w
obserwowanym Wszechświecie. Okazuje się, że energia próżni daje dokładnie ten
sam efekt, jaki chciał uzyskać Einstein, wprowadzając stałą kosmologiczną. Powstaje
więc pytanie: jak to się stało, że energia próżni nie dominuje w dzisiejszym
Wszechświecie? Innymi słowy, jak to się dzieje, że Wszechświat nie trwa wciąż w
fazie inflacji?
Nie znamy odpowiedzi na te pytania. Są to prawdopodobnie jedne z
najbardziej głębokich, dotąd nie zbadanych problemów w fizyce. Każde obliczenie
wykonywane przy użyciu znanych teorii sugeruje, że energia próżni powinna być
obecnie o wiele rzędów wielkości większa, niż to wynika z obserwacji.
Zaproponowano pewne mechanizmy odwołujące się do tak niezwykłych tworów, jak
tunele euklidesowe, które mogłyby powodować znikanie energii, ale żadnej z tych
hipotez nie udało się dobrze uzasadnić. Co więcej, ostatnie obserwacje wykazują, że
stała kosmologiczna, chociaż znacznie niniejsza niż moglibyśmy się spodziewać,
może być jednak różna od zera i w związku z tym wywierać zauważalny wpływ na
ewolucję Wszechświata, na przykład postarzając go. Zagadnienia te budzą wielkie
zainteresowanie i zajmują dużo miejsca także w moich własnych badaniach.
Niezależnie od tego, jak ów problem zostanie rozwiązany, nie ulega
wątpliwości, że płaskość Wszechświata była jednym z warunków koniecznych
powstania życia na Ziemi i że warunki kosmologiczne, które się do tego przyczyniły,
są takie same w całym Wszechświecie.
Do licznych kosmicznych zbiegów okoliczności, które pozwoliły na rozwój
życia na Ziemi, doszło również na podstawowym, mikrofizycznym poziomie. Gdyby
którakolwiek z fundamentalnych stałych fizycznych przyrody była tylko nieco inna,
nigdy nie powstałyby warunki konieczne do ewolucji ziemskich form życia. Gdyby
na przykład bardzo małą różnicę masy między neutronem i protonem (około 1/1000)
zmienić tylko dwukrotnie, rozpowszechnienie we Wszechświecie pierwiastków
istotnych dla życia na Ziemi byłoby znacznie mniejsze. Podobnie, gdyby nieco
zmienić poziom energetyczny jednego ze stanów wzbudzonych jądra atomu węgla,
reakcje, w których wyniku ten pierwiastek powstaje we wnętrzach gwiazd, nie
zachodziłyby i w dzisiejszym Wszechświecie nie byłoby węgla stanowiącego
podstawowy składnik cząsteczek organicznych.
Oczywiście, trudno powiedzieć, jaką wagę należy przypisać tym zbiegom
okoliczności. Ponieważ pojawiliśmy się we Wszechświecie, nie należy się dziwić, że
stałe przyrody mają wartości, które pozwoliły na nasze zaistnienie. Można by sobie
wyobrazić, że Wszechświat, który obserwujemy, jest częścią o wiele większego
metawszechświata. W każdym z wszechświatów, wchodzących w skład tego
metawszechświata, stałe przyrody mogłyby mieć inne wartości. We wszechświatach,
w których stałe fizyczne nie pozwalają na pojawienie się życia, nie ma nikogo, kto
mógłby cokolwiek zmierzyć. Parafrazując sformułowanie rosyjskiego kosmologa
Andrieja Linde, który popiera tę postać zasady antropicznej, jesteśmy w sytuacji
inteligentnej ryby: dziwi się ona, dlaczego wszechświat, w którym żyje (wnętrze
akwarium), składa się z wody. Odpowiedź jest prosta: gdyby nie był z wody, nie
byłoby tam ryby i nie mogłaby zadawać pytań.
Ponieważ większość z tych interesujących problemów nie może obecnie
zostać rozwiązana na drodze empirycznej, najlepiej chyba pozostawić je filozofom,
teologom i autorom literatury fantastycznonaukowej. Przyjmijmy więc, że
Wszechświat zdołał rozwinąć się zarówno w skali mikroskopowej, jak i
makroskopowej w sposób sprzyjający powstaniu życia. Zajmiemy się teraz naszym
własnym domem - Drogą Mleczną.
Kiedy zastanawiamy się, które układy gwiezdne w naszej Galaktyce mogłyby
zawierać inteligentne życie, problemy fizyczne są o wiele lepiej określone. Wiedząc,
że w Drodze Mlecznej istnieją gwiazdy liczące sobie co najmniej 10 miliardów lat
(podczas gdy życie na Ziemi nie jest starsze niż 3,5 miliarda lat), musimy zapytać, od
jak dawna życie mogło się rozwijać w naszej Galaktyce, zanim pojawiło się na Ziemi.
Kiedy 10-20 miliardów lat temu nasza Galaktyka zaczęła tworzyć się w
rozszerzającym się Wszechświecie, pierwsze pokolenie jej gwiazd składało się
wyłącznie z wodoru i helu, jedynych pierwiastków, które powstały w dużych
ilościach zaraz po Wielkim Wybuchu. Synteza jądrowa wewnątrz tych gwiazd
powodowała zamianę wodoru w hel, a gdy paliwo wodorowe się wyczerpywało,
zaczynał się spalać hel, tworząc jeszcze cięższe pierwiastki. Reakcje syntezy zasilają
gwiazdę aż do chwili, gdy jej jądro składa się głównie z żelaza. Żelaza nie można już
spalać i paliwo jądrowe gwiazdy ulega wyczerpaniu. Tempo, w jakim gwiazda
zużywa swoje paliwo jądrowe, zależy od jej masy. Słońce po 5 miliardach lat spalania
wodoru nie jest jeszcze nawet w połowie pierwszej fazy gwiezdnej ewolucji.
Gwiazdy dziesięciokrotnie masywniejsze od Słońca spalają swoje paliwo około 1000
razy szybciej niż ono. Takie gwiazdy zużywają swoje paliwo wodorowe w ciągu
mniej niż 100 milionów lat, podczas gdy Słońce potrzebuje na to 10 miliardów lat.
Co dzieje się z taką masywną gwiazdą, gdy wyczerpie już ona swoje paliwo
jądrowe? W ciągu sekund po spaleniu resztek zewnętrzne części gwiazdy zostają
odrzucone w eksplozji, nazywanej supernową, która jest jednym z najwspanialszych
fajerwerków we Wszechświecie. Supernowe świecą przez krótki czas z jasnością
miliarda gwiazd. Obecnie pojawiają się one w Galaktyce w tempie 2-3 na stulecie.
Prawie tysiąc lat temu astronomowie chińscy dostrzegli na niebie nową gwiazdę,
widoczną nawet w dzień, którą nazwali „gwiazdą-gościem”. Supernowa ta
wytworzyła coś, co obecnie możemy obserwować za pomocą teleskopów jako
Mgławicę Krab. Ciekawe, że nigdzie w Europie Zachodniej nie zauważono tego
krótkotrwałego zjawiska. W owych czasach kościelny dogmat głosił, że niebiosa są
wieczne i niezmienne, i o wiele łatwiej było niczego nie widzieć niż narażać się na
spalenie na stosie. Niemal 500 lat później europejscy astronomowie wyzwolili się już
na tyle z tego dogmatu, że duński astronom Tycho Brahe mógł prowadzić obserwacje
kolejnej supernowej w Galaktyce.
Wiele ciężkich pierwiastków powstałych w czasie ewolucji gwiazdy oraz
stworzonych podczas eksplozji ulega rozproszeniu w ośrodku międzygwiazdowym, a
część tego „gwiezdnego pyłu” wchodzi później w skład gazu, który zapada się, aby
gdzie indziej utworzyć nową gwiazdę. W ciągu miliardów lat powstają nowe
pokolenia gwiazd - tak zwane gwiazdy populacji I, do których należy Słońce. Wiele z
nich może otaczać wirujący dysk gazu i pyłu, z którego następnie powstają planety
zawierające ciężkie pierwiastki, takie jak wapń, węgiel i żelazo. Z tego właśnie
materiału jesteśmy zbudowani. Każdy atom w naszych ciałach powstał miliardy lat
temu w ognistym piecu jakiejś dawno umarłej gwiazdy. Uważam to za jeden z
najbardziej fascynujących l romantycznych faktów dotyczących Wszechświata:
wszyscy jesteśmy - dosłownie! - dziećmi gwiazd.
Niewiele byłoby jednak pożytku, gdyby planeta taka jak Ziemia uformowała
się w pobliżu bardzo masywnej gwiazdy: takie gwiazdy ewoluują i umierają w ciągu
mniej więcej 100 milionów lat. Tylko gwiazdy o masie naszego Słońca lub mniejszej
będą przez dłużej niż 5 miliardów lat spokojnie spalać wodór. Trudno sobie
wyobrazić, w jaki sposób mogłoby powstać życie na planecie obiegającej gwiazdę,
która w trakcie ewolucji znacznie zmienia swoją jasność. I odwrotnie, gdyby układ
planetarny znajdował się wokół gwiazdy dużo mniejszej i słabszej od naszego Słońca,
planeta, by otrzymywać ilość ciepła, potrzebną do podtrzymania życia, musiałaby
prawdopodobnie znajdować się tak blisko gwiazdy, że zostałaby zniszczona przez
siły pływowe. Jeśli zatem chcemy poszukiwać życia, należy przyglądać się
gwiazdom, które nie różnią się zbytnio od naszej. Tak się składa, że Słońce jest raczej
typowym członkiem Galaktyki. Około 25% wszystkich gwiazd Drogi Mlecznej -
czyli blisko 100 miliardów - spełnia ten warunek. Większość z nich jest nawet starsza
od Słońca, mogły więc stać się ogniskami życia nawet 4-5 miliardów lat wcześniej
niż Słońce.
Wróćmy jednak na Ziemię. Co czyni naszą piękną zielononiebieską planetę
tak wyjątkową? Po pierwsze, znajduje się ona w wewnętrznej części Układu
Słonecznego. To ważne, ponieważ planety zewnętrzne zawierają procentowo o wiele
więcej wodoru i helu - ich skład jest znacznie bliższy słonecznemu. Większość
ciężkich pierwiastków znajdujących się w dysku gazu i pyłu, który otaczał Słońce w
trakcie jego narodzin, pozostała w wewnętrznej części układu. Można się więc
spodziewać, że potencjalne ogniska życia wokół gwiazdy o masie Słońca będą się
znajdowały w odległościach mniejszych niż, powiedzmy, promień orbity Marsa.
Jak zauważyli Złotowłosi, Ziemia jest w sam raz - nie za duża i nie za mała,
nie za zimna i nie za gorąca. Ponieważ planety wewnętrzne prawdopodobnie nie
miały atmosfer, gdy się rodziły, ich atmosfery musiały zostać wytworzone później z
gazów wydzielanych przez wulkany. Woda na powierzchni Ziemi powstała w ten sam
sposób. Mniejsza planeta mogłaby wypromieniować ciepło ze swojej powierzchni tak
szybko, że procesy wulkaniczne nie zachodziłyby na odpowiednio dużą skalę.
Przypuszczalnie tak właśnie było w przypadku Merkurego i Księżyca. Mars jest
przypadkiem granicznym, natomiast Ziemi i Wenus udało się utworzyć atmosferę.
Pomiary radioaktywnych izotopów gazów w ziemskich skałach sugerują, że 4,5
miliarda lat temu, po początkowym okresie bombardowań, w czasie którego Ziemia
uformowała się poprzez wychwyt materii spadającej na protoplanetę w ciągu 100-150
milionów lat, podczas następnych kilku milionów lat procesy wulkaniczne
wytworzyły około 85% atmosfery
3
. Nie jest zaskakujące, że życie organiczne
powstało właśnie na Ziemi, a nie na żadnej innej planecie Układu Słonecznego, i
podobnych tendencji można oczekiwać także gdzie indziej w Galaktyce - na
planetach klasy M, jak się je nazywa we wszechświecie Stor Trek. Następne pytanie
brzmi: ile czasu mogło potrzebować życie, a potem życie inteligentne, aby powstać ł
się rozwinąć? Odpowiedź na pierwszą część tego pytania brzmi: niezwykle krótkiego
czasu. Znalezione na Ziemi skamieniałości niebieskozielonych glonów mają 3,5
miliarda lat, a niektórzy badacze twierdzą, że życie kwitło na naszej planecie już 3,8
miliarda lat temu. Życie na Ziemi pojawiło się najwcześniej, jak to tylko było
możliwe -w ciągu pierwszych kilkuset milionów lat jej istnienia. To bardzo
obiecujące.
Oczywiście od czasu, kiedy na Ziemi powstało życie, do chwili pojawienia się
skomplikowanych struktur wielokomórkowych, a później życia inteligentnego,
upłynęły prawie 3 miliardy lat. Wszystko wskazuje na to, że okresem tym rządziła
raczej fizyka niż biologia. Po pierwsze, pierwotna atmosfera Ziemi nie zawierała
tlenu. Znajdował się w niej dwutlenek węgla, azot oraz śladowe ilości metanu,
amoniaku, dwutlenku siarki i kwasu solnego, ale nie tlen. Tlen jest istotny nie tylko
dla zaawansowanych, organicznych form życia na Ziemi, ale pełni jeszcze inną ważną
funkcję. Tylko wtedy, gdy w atmosferze znajduje się wystarczająca ilość tlenu, może
powstać ozon. Jego obecność, jak sobie to coraz lepiej uświadamiamy, ma
fundamentalne znaczenie dla życia na Ziemi, ponieważ odbija on promieniowanie
ultrafioletowe, które jest szkodliwe dla większości istot. Nic więc dziwnego, że
eksplozja życia na Ziemi rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy w atmosferze pojawiły
się duże ilości tlenu. Ostatnie pomiary wykazują, że tlen pojawił się w atmosferze
około dwóch miliardów lat temu i w ciągu następnych 600 milionów lat osiągnął
poziom zbliżony do obecnego. Chociaż tlen wytwarzały już wcześniej w procesach
fotosyntezy niebie-sko-zielone glony żyjące w pierwotnych oceanach, z początku nie
mógł on na stałe wejść w skład atmosfery. Reaguje on bowiem z tak wieloma
substancjami (na przykład z żelazem), że każda jego ilość wyprodukowana w
procesach fotosyntezy łączyła się z innymi pierwiastkami, zanim dotarła do
atmosfery. W końcu, gdy wystarczająca ilość materiału w oceanie się utleniła, wolny
tlen mógł zacząć zbierać się w atmosferze. (Nigdy nie doszło do tego na Wenus,
ponieważ panowała tam zbyt wysoka temperatura, aby mogły powstać oceany; na
planecie nigdy nie pojawiły się niebiesko-zielone glony).
Gdy zapanowały już odpowiednie warunki, na pojawienie się złożonych form
życia trzeba było czekać jeszcze miliard lat. Nie oznacza, to wcale, że taka jest
właśnie charakterystyczna skala czasowa. Zarówno na biologiczną skalę czasu, jak i
wyniki końcowe miały wpływ przypadki: ślepe zaułki ewolucji, zmiany klimatu i
kataklizmy, które spowodowały masowe wymierania.
Wyniki te wskazują jednak, że życie inteligentne może rozwinąć się w ciągu
miliarda lat - w okresie dość krótkim w porównaniu z kosmiczną skalą czasu. O
długości tego okresu decydują jedynie czynniki fizyczne, takie jak produkcja ciepła
czy tempo zachodzenia reakcji chemicznych. Z ziemskiego doświadczenia wynika, że
nawet jeśli ograniczymy nasze oczekiwania w stosunku do inteligentnego życia do
form organicznych i tlenowców - co z pewnością jest bardzo ostrożnym założeniem,
którego chcieli uniknąć twórcy Stor Trek (jednym z moich ulubieńców jest Horta,
istota krzemowa) - dobrymi kandydatami są planety krążące wokół gwiazd o masie
zbliżonej do Słońca i mających kilka miliardów lat.
Przyjmijmy, że powstanie organicznego życia jest procesem stabilnym i
stosunkowo szybkim. Jakie mamy dowody na to, że gdzieś we Wszechświecie istnieją
niezbędne do tego składniki: mianowicie cząsteczki organiczne i inne planety? I w
tym przypadku wynikł ostatnich badań napawają optymizmem. Cząsteczki organiczne
znaleziono na planetoidach, w kometach, meteorytach i przestrzeni międzygwiezdnej.
Niektóre z nich są złożone, jak na przykład aminokwasy, podstawowe cegiełki życia.
Mikrofalowe badania międzygwiezdnego gazu i pyłu pozwoliły wykryć dziesiątki
związków organicznych, prawdopodobnie złożonych węglowodorów. Wygląda więc
na to, że materia organiczna jest dość rozpowszechniona w Galaktyce.
A co z planetami? Chociaż na razie zaobserwowano bezpośrednio tylko jeden
układ planetarny poza naszym, powszechne jest przekonanie, że wokół większości
gwiazd krążą planety.
4
Na pewno duża część obserwowanych gwiazd ma gwiezdnych
towarzyszy, z którymi tworzy tak zwane układy podwójne. Co więcej, obserwuje się,
że wiele młodych gwiazd jest otoczonych przez dyski pyłowo-gazowe, z których
prawdopodobnie powstają planety. Różne modele numeryczne, których używa się do
badania rozkładu mas planet i ich orbit w takich dyskach, sugerują (podkreślam słowo
„sugerują”), że powstaje z nich zazwyczaj co najmniej jedna planeta podobna do
Ziemi, krążąca po orbicie zbliżonej rozmiarami do orbity ziemskiej. Całkiem
niedawno został wreszcie odkryty pierwszy poza Układem Słonecznym system
planetarny, znajdujący się 1400 lat świetlnych od Ziemi. Nieco zaskakujące jest to, że
ów system istnieje w jednym z najmniej gościnnych miejsc, w jakich mogłyby
pojawić się planety: trzy planety krążą wokół pulsara -zapadniętego jądra supernowej
- w odległości mniejszej, niż wynosi odległość Wenus od Słońca. Planety te mogły
powstać raczej po niż przed wybuchem gwiazdy, niemniej odkrycie to wskazuje, że
powstawanie planet nie jest zjawiskiem rzadkim.
Nie traćmy jednak z oczu głównego wątku. To prawie cud, że zwykłe prawa
fizyki i chemii, obowiązujące w rozszerzającym się Wszechświecie, mającym ponad
10 miliardów lat, prowadzą do powstania świadomych umysłów, które mogą badać
ów Wszechświat. Chociaż okoliczności, którym zawdzięczamy powstanie życia na
naszej planecie, są specyficzne, nie wygląda na to, aby miały one być właściwe tylko
Ziemi. Powyższe argumenty sugerują, że w Galaktyce może istnieć ponad miliard
potencjalnych ognisk życia organicznego. A ponieważ nasza Galaktyka jest tylko
jedną ze 100 miliardów galaktyk w obser-wowalnym Wszechświecie, trudno
uwierzyć w naszą samotność. Co więcej, większość gwiazd populacji I powstała
wcześniej niż Słońce - nawet o 5 miliardów lat. Znając skale czasu, o których
mówiliśmy wcześniej, można przypuszczać, że życie inteligentne pojawiło się w
wielu miejscach jeszcze miliardy lat przed narodzinami Słońca. Można nawet
oczekiwać, że większość cywilizacji pozaziemskich w Galaktyce istniała przed nami.
Zatem Galaktyka mogłaby być pełna cywilizacji, które są miliardy lat starsze od
naszej. Z drugiej strony, znając historię ludzkości, możemy przypuszczać, że takie
cywilizacje, podobnie jak my, stawały w obliczu niebezpieczeństwa wojny czy głodu
i wiele z nich mogło nie przetrwać kilku tysięcy lat; w tym przypadku większość
inteligentnego życia we Wszechświecie już dawno wymarłaby. Jak trafnie to ujął
pewien badacz ponad dwadzieścia lat temu: „Kwestia, czy istnieje gdzieś w kosmosie
inteligentne życie, zależy w gruncie rzeczy od tego, jak bardzo jest ono inteligentne”.
Jak więc je poznamy? Czy wyślemy najpierw statki kosmiczne, aby badać
niezwykłe nowe światy i dotrzeć tam, gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa? Czy
raczej odkryją nas nasi galaktyczni sąsiedzi, nastawiwszy swoje odbiorniki na serial
Stor Trek, gdyż takie sygnały przemieszczają się przez Galaktykę z prędkością
światła? Nie sądzę, aby którykolwiek z tych scenariuszy został zrealizowany, i nie
jestem w swym sądzie odosobniony.
Po pierwsze, przekonaliśmy się już, jak wielkim problemem mogą być
podróże międzygwiezdne. Wymagałyby one wydatków energetycznych, jakich
obecnie nie umiemy sobie nawet wyobrazić - i to bez względu na to, czy
posłużylibyśmy się napędem czasoprzestrzennym, czy jakimkolwiek innym.
Przypomnijmy sobie, że aby przyspieszyć rakietę za pomocą napędu na materię i
antymaterię do prędkości około 3/4 prędkości światła, tak aby mogła się ona udać w
dziesięcioletnią podróż tam i z powrotem do najbliższej gwiazdy, potrzeba byłoby
energii, która mogłaby zaspokoić całkowite dzisiejsze zapotrzebowanie Stanów
Zjednoczonych na okres ponad 100 tysięcy lat! To jednak niewiele w porównaniu z
energią, której potrzebowalibyśmy, aby naprawdę zakrzywiać czasoprzestrzeń. Co
więcej, aby zwiększyć szansę znalezienia życia, należałoby przeszukać co najmniej
kilka tysięcy gwiazd. Obawiam się, że nawet podróżując z prędkością światła nie
moglibyśmy tego dokonać w ciągu następnego tysiąclecia.
Takie są złe wieści. Dobrą nowiną, jak przypuszczam, jest to, że z tego
samego powodu prawdopodobnie nie musimy się za bardzo martwić tym, że
zostaniemy porwani przez przybyszów z kosmosu. Oni pewnie też ocenili swe
możliwości energetyczne i odkryli, że o wiele łatwiej będzie im poznawać nas z
daleka.
Czy powinniśmy więc poświęcać energię, aby rozgłaszać, że istniejemy? Na
pewno byłoby to o wiele tańsze. Wydając mniej niż dolara na energię elektryczną,
potrafilibyśmy przesiać do najbliższego układu gwiezdnego dziesięciowyrazową
wiadomość, którą można by odebrać za pomocą anteny radiowej odpowiednich
rozmiarów. Jeśli jednak - tutaj znowu zapożyczę argument od laureata Nagrody
Nobla, Edwarda Purcella - będziemy nadawać, zamiast nasłuchiwać, umknie naszej
uwadze większość inteligentnych form życia. Cywilizacje, które znacznie nas
wyprzedzają, potrafią na pewno o wiele lepiej od nas emitować silne sygnały. A
ponieważ uczestniczymy w radiowym biznesie dopiero od 80 lat, wiele cywilizacji
powinno dysponować znacznie bardziej zaawansowaną technologią niż my. Tak więc,
jak mówiła moja matka, powinniśmy słuchać, zanim coś powiemy. Mam jednak
nadzieję, że nie wszystkie zaawansowane technicznie cywilizacje pozaziemskie
myślą w ten sam sposób.
Czego jednak powinniśmy słuchać? Jeśli nie wiemy, który kanał wybrać,
sytuacja wygląda beznadziejnie. Tutaj może nam pomóc Stor Trek. W odcinku
Dziecko galaktyki (serii Następne pokolenie) Enterprise spotyka obcą formę życia,
która zamieszkuje pustą przestrzeń, karmiąc się energią. Szczególnie smakuje jej
promieniowanie o częstości 1420 milionów cykli na sekundę, co odpowiada długości
fali 21 centymetrów.
Jak powiedziałby Pitagoras: gdyby istniała muzyka sfer niebieskich, z
pewnością to byłby jej dźwięk podstawowy. Tysiąc czterysta dwadzieścia
megaherców jest naturalną częstością precesji spinu elektronu, gdy okrąża on jądro
wodoru - najpowszechniejszego pierwiastka we Wszechświecie. Jest to częstość
tysiąckrotnie bardziej wyróżniająca się spośród innych częstości w Galaktyce. Co
więcej, znajduje się ona dokładnie w oknie częstości, które - podobnie jak światło
widzialne - można odbierać na powierzchni planety i przesyłać przez warstwy
atmosfery chroniącej życie organiczne. Poza tym w okolicach tej częstości szum tła
jest bardzo słaby. Radioastronomowie posłużyli się tą częstością, aby znaleźć obszary
występowania wodoru w Galaktyce - co jest oczywiście równoważne występowaniu
materii - ł w ten sposób określić jej kształt. Każdy gatunek wystarczająco
inteligentny, aby wiedzieć choć trochę o falach radiowych i o Wszechświecie,
powinien znać tę częstość. To taka uniwersalna latarnia morska. Trzydzieści sześć lat
temu astrofizycy Giuseppe Cocconi i Philip Morrison stwierdzili, że jest to
najbardziej naturalna częstość, na jakiej należałoby nadawać lub odbierać sygnały, i
od tego czasu nikt się z nimi nie spierał.
W Hollywood nie tylko odgadnięto właściwą częstość nasłuchu, ale zdobyto
również część pieniędzy na jego prowadzenie. Chociaż nasłuch kosmosu na niewielką
skalę trwa od trzydziestu lat, pierwszy zakrojony na większą skalę wszechstronny
program badawczy zaczął funkcjonować jesienią 1985 roku. Wówczas to Steven
Spielberg wysupłał trochę grosza, co pozwoliło na formalne zainicjowanie projektu
META, czyli Mega-channel Extra Terrestrial Assay (Milionkanałowe urządzenie do
poszukiwania cywilizacji pozaziemskich). Ojcem tego urządzenia jest spec od
elektroniki Paul Horowitz z Uniwersytetu Harvarda. META tkwi w 26-metrowym
harwardzkim radioteleskopie w stanie Massachusetts i funkcjonuje za pieniądze
prywatnego Planetary Society (Towarzystwa Planetarnego) łącznie z wkładem 100
tysięcy dolarów od samego ET. META wykorzystuje układ 128 równoległych
procesorów, które jednocześnie odczytują 8 388 608 kanałów częstości w pobliżu
1420 megaherców i jej tak zwanej drugiej harmonicznej - równej 2840 megaherców.
Jak dotąd zebrano dane z ponad pięciu lat i w tym czasie META trzykrotnie
przemiotło całe niebo.
Oczywiście w trakcie nasłuchu należy się wykazać pewnym sprytem. Trzeba
sobie przede wszystkim uświadomić, że nawet jeśli wysyłany sygnał ma częstość
1420 megaherców, może nie być z taką samą częstością odbierany. Dzieje się tak z
powodu niecnego efektu Dopplera - przejawiającego się na przykład w ten sposób, że
dźwięk gwizdka pociągu brzmi wyżej, gdy się on zbliża, a niżej, gdy się od nas
oddala. Zasada ta obowiązuje dla każdego rodzaju promieniowania emitowanego
przez poruszające się źródło. Ponieważ większość gwiazd w Galaktyce porusza się
względem nas z prędkościami kilkuset kilometrów na sekundę, przesunięcia Dopplera
nie można zaniedbać. {Twórcy Star Trek nie zaniedbywali go; dodawali do
transportera „kompensatory efektu Dopplera”, aby zrównoważyć względny ruch
statku kosmicznego i celu transportera). Przyjmując, że nadawcy jakiegokolwiek
sygnału byliby tego świadomi, grupa META poszukiwała sygnału 1420 megaherców
przesuniętego tak, jak gdyby pochodził z jednego z trzech układów odniesienia: (a)
układu poruszającego się wraz z naszym lokalnym systemem gwiazd; (b) układu
poruszającego się wraz z centrum Galaktyki; (c) układu zdefiniowanego przez
kosmiczne mikrofalowe promieniowanie tła, pozostałe po Wielkim Wybuchu.
Zauważmy, że ułatwia to znacznie odróżnienie tych sygnałów od sygnałów
pochodzenia ziemskiego, które są emitowane w układzie związanym z powierzchnią
Ziemi, różniącym się od każdego z trzech wymienionych. Ziemskie sygnały można
więc bardzo łatwo wyłowić spośród danych zebranych przez META.
Jak wyglądałby sygnał pozaziemski? Cocconi i Morrison zaproponowali, aby
poszukiwać kilku początkowych liczb pierwszych: l, 3, 5, 7, 11, 13... Dokładnie taki
sam ciąg wystukuje Picard w odcinku Hołd, kiedy będąc w niewoli próbuje pokazać
strażnikom, że mają do czynienia z przedstawicielem inteligentnego gatunku. Sygnały
wyemitowane na przykład podczas burzy na powierzchni gwiazdy raczej nie utworzą
takiego ciągu. Grupa META poszukiwała nawet jeszcze prostszego sygnału -
jednostajnego, stałego tonu o określonej częstości. Taką falę „nośną” stosunkowo
łatwo odnaleźć.
Horowitz i jego współpracownik, astronom z Uniwersytetu Cornella, Carl
Sagan, opublikowali pracę zawierającą analizę danych zgromadzonych w ciągu 5 lat
realizowania programu META. Ze 100 tysięcy miliardów odebranych sygnałów
wyodrębniono 37 kandydatów. Niestety, żaden z tych „sygnałów” nigdy się nie
powtórzył. Horowitz i Sagan interpretują dotychczasowe dane, stwierdzając, że jak
dotąd nie zawierają one żadnego prawdziwego sygnału. W wyniku tego mogli oni
ograniczyć domniemaną liczbę wysoko zaawansowanych cywilizacji - w zależności
od odległości od Słońca - które próbowały się z nami skontaktować.
Trzeba jednak pamiętać, że pomimo niewiarygodnego rozmachu
przeprowadzonych badań, przeanalizowano dotychczas jedynie mały zakres
częstości, a wymagania co do mocy sygnału, który mógłby zostać zarejestrowany
przez teleskop META, są raczej duże: do jego nadania potrzebne są moce
przekraczające całkowitą moc otrzymywaną przez Ziemię od Słońca (około 10
17
watów). Nie ma jednak na razie powodów do pesymizmu. Sam nasłuch to trudne
przedsięwzięcie. Grupa META buduje obecnie większy i lepszy detektor (BETA),
który ma tysiąckrotnie zwiększyć zakres poszukiwań.
Poszukiwania trwają. Choć jak dotąd niczego nie usłyszeliśmy, nie powinno
nas to zniechęcać. Przypomina to opowieść, którą usłyszałem kiedyś od mego
przyjaciela Sydneya Colemana, profesora fizyki na Uniwersytecie Harvarda: Gdy
chcesz kupić dom, nie powinieneś się zniechęcać, jeśli obejrzysz setkę i nic nie
znajdziesz. Musisz znaleźć ten jeden... Jeden zdecydowany sygnał - jakkolwiek mało
prawdopodobne jest to, że go kiedykolwiek usłyszymy - zmieniłby nasz sposób
widzenia Wszechświata i oznaczałby początek nowej ery w dziejach ludzkości.
Ci, którzy czują się rozczarowani stwierdzeniem, że nasz pierwszy kontakt z
pozaziemską cywilizacją nie odbędzie się na pokładzie statku kosmicznego, powinni
pamiętać o Cyterianach. Ta bardzo zaawansowana cywilizacja, którą napotkał na swej
drodze Enterprise, kontaktowała się z innymi cywilizacjami w oryginalny sposób:
zamiast wędrować w przestrzeni kosmicznej, zabierała podróżników do siebie. W
pewnym sensie robimy to samo nasłuchując sygnałów z gwiazd.
ROZDZIAŁ 9
WACHLARZ MOŻLIWOŚCI
Takie właćnie odkrycia na was czekają! Zamiast obserwowania gwiazd i studiowania
mgławic, badanie nieznanych możliwości istnienia.
Q do Picarda w odcinku Wszystko, co dobre...
Ponad trzynaście lat obecności w telewizji kilku różnych seriali Star Trek
pozwoliło scenarzystom poruszyć wiele najbardziej ekscytujących tematów ze
wszystkich dziedzin fizyki. Czasami udaje im się uchwycić sedno sprawy, czasem się
mylą. Niekiedy używają tylko terminów, którymi posługują się fizycy, a czasem
włączają także idee z nimi związane. Tematy, które podejmował serial, stanowią
przegląd współczesnej fizyki: szczególna i ogólna teoria względności, kosmologia,
fizyka cząstek, podróże w czasie, zakrzywienie czasoprzestrzeni i fluktuacje
kwantowe, by wymienić tylko kilka z nich.
Pomyślałem, że w przedostatnim rozdziale tej książki warto byłoby
zaprezentować krótko kilka najbardziej interesujących problemów współczesnej
fizyki, które wykorzystali scenarzyści Star Trek - zwłaszcza zagadnienia dokładnie
dotąd nie omawiane. Ponieważ są tak różnorodne, podaję je w formie słownika, nie
porządkując ich w jakiś szczególny sposób. W rozdziale ostatnim w podobnej formie
zajmę się najbardziej rażącymi -z punktu widzenia fizyki - błędami, jakie popełniono
w serialu, dostrzeżonymi zarówno przeze mnie, jak i przez niektórych kolegów
fizyków i wielu trekkerów. W obydwu tych rozdziałach ograniczyłem się do
wybrania dziesięciu najciekawszych przykładów, choć można by ich podać znacznie
więcej.
ROZMIARY GALAKTYKI I WSZECHŚWIATA. Nasza Galaktyka jest
sceną, na której rozgrywa się akcja serialu Star Trek. W każdym odcinku różnego
rodzaju skale odległości galaktycznych odgrywają istotną rolę w przebiegu wydarzeń.
Pojawiają się różne jednostki: od j.a., czyli jednostek astronomicznych (l j.a.
odpowiada 149 milionom kilometrów, czyli odległości Ziemi od Słońca), których
używano, aby opisać średnicę obłoku Vger w pierwszym filmie Star Trek, do lat
świetlnych. Poza tym wspomina się o wielu cechach naszej Galaktyki, łącznie z
„Wielką Barierą” w jej centrum (Star Trek V: Ostateczna granica] i -w pierwszej serii
- „barierą galaktyczną” na jej krańcach (odcinki Gdzie nie stanęła ludzka stopa,
Jakiekolwiek inne imię i Czyż prawda nie może być piękna?. Aby opisać miejsce
akcji Star Trek, należy przedstawić nasz obecny pogląd na strukturę Galaktyki i jej
okolic oraz na skalę odległości we Wszechświecie.
Odległości astronomiczne rzadko wyraża się w zwykłych jednostkach, takich
jak kilometry czy mile, gdyż wymagałoby to używania bardzo wielkich liczb. W
zamian astronomowie stworzyli kilka umownych jednostek, które są bardziej
użyteczne. Jedna z nich to jednostka astronomiczna (j.a.), czyli odległość między
Ziemią a Słońcem. Jest to skala właściwa dla odległości w Układzie Słonecznym;
Pluton, wyznaczający jego krańce, znajduje się w odległości 40 j.a. od Słońca. W
wersji kinowej Star Trek obłok Vger ma średnicę 82 j.a., co jest wartością niezwykle
dużą - większą niż rozmiary naszego Układu Słonecznego!
Dla porównania tego dystansu z odległościami międzygwiezdnymi warto
wyrazić odległość Ziemia-Słońce jako czas potrzebny światłu (lub statkowi
Enterprise, rozwijającemu prędkość l warpa) na jej przebycie. Równa się on mniej
więcej ośmiu minutom. (Tyle czasu powinno wędrować światło od gwiazdy do
krążącej wokół niej planety klasy M). Możemy więc powiedzieć, że jednostka
astronomiczna równa się ośmiu minutom świetlnym. Dla porównania: odległość do
najbliższej gwiazdy, a Centauri - układu podwójnego gwiazd, gdzie miał mieszkać
wynalazca napędu czasoprzestrzennego, Zefrem Cochrane - wynosi około 4 lat
świetlnych! Jest to typowa odległość między gwiazdami w naszej części Galaktyki.
Przy osiągalnych obecnie prędkościach rakiety podróżowałyby do a Centauri ponad
10 tysięcy lat. Przy prędkości 9 warpów, która 1500 razy przewyższa prędkość
światła, przebycie jednego roku świetlnego zajęłoby około 6 godzin.
Odległość Słońca od centrum Galaktyki wynosi około 25 tysięcy lat
świetlnych. Przy prędkości 9 warpów dystans ten pokonywałoby się w ciągu 15 lat,
Jest więc mało prawdopodobne, aby Sybok, dowodząc Enterprise, mógł dolecieć nim
do centrum Galaktyki (Stor Trek V: Ostateczna granica), chyba że statek znajdował
się bardzo blisko tego miejsca.
Droga Mleczna jest galaktyką spiralną z dużym centralnym dyskiem gwiazd.
Jej średnica sięga 100 tysięcy lat świetlnych, a grubość kilku tysięcy lat świetlnych.
Voyager, rzucony w pierwszym odcinku tej serii 70 tysięcy lat świetlnych od Ziemi,
znalazł się więc po drugiej stronie Galaktyki. Jego powrót w okolice Słońca zająłby
przy prędkości 9 warpów około 50 lat.
W środku naszej Galaktyki tkwi jej jądro - gęste skupisko gwiazd, którego
średnica wynosi kilka tysięcy lat świetlnych. Przypuszcza się, że kryje się w nim
czarna dziura o masie około miliona mas Słońca. Prawdopodobnie w centrum wielu
innych galaktyk również znajdują się czarne dziury; ich masy mogą wynosić od 100
tysięcy do ponad miliarda mas Słońca.
Galaktykę otacza niemal sferyczne halo bardzo starych gwiazd. Znajdujące się
tam skupiska tysięcy gwiazd, zwane gromadami kulistymi, uważa się za bodaj
najstarsze obiekty w naszej Galaktyce. Ich wiek ocenia się aż na 18 miliardów lat; są
zatem starsze nawet od „czarnej gromady”, której w odcinku Chwalą bohaterom
przypisano wiek 9 miliardów lat. Wysunięto również hipotezę, że Galaktykę otacza
jeszcze większe sferyczne halo, składające się z „ciemnej materii” {o której jeszcze
będzie mowa). Tego halo nie można zobaczyć za pomocą żadnego teleskopu; o jego
istnieniu wnioskuje się na podstawie ruchów gwiazd i gazu w Galaktyce. Może ono
zawierać nawet 10 razy więcej masy niż widzialna część Galaktyki.
Droga Mleczna jest galaktyką spiralną średnich rozmiarów; można się w niej
doliczyć kilkuset miliardów gwiazd. W całym dostępnym naszym obserwacjom
Wszechświecie istnieje około
100 miliardów galaktyk, z których każda zawiera mniej więcej tyle samo
gwiazd! Wśród galaktyk, które obserwujemy, około 70% stanowią galaktyki spiralne;
reszta ma bardziej sferyczne kształty i nosi nazwę galaktyk eliptycznych. Największe
spośród nich to olbrzymie galaktyki eliptyczne, ponad 10 razy bardziej masywne niż
Droga Mleczna.
Większość galaktyk tworzy grupy. W naszej Grupie Lokalnej najbliżej Drogi
Mlecznej znajdują się małe galaktyki-satelity, krążące wokół niej. Obiekty te można
zaobserwować na południowej półkuli nieba; są to Wielki i Mały Obłok Magellana.
Około 6 milionów lat świetlnych dzieli nas od najbliższej dużej galaktyki, Wielkiej
Mgławicy w Andromedzie - domu Kelwanów, którzy w odcinku Jakiekolwiek inne
imię próbowali przejąć Enterprise i powrócić do swojej galaktyki. Przy prędkości 9
warpów podróż ta trwałaby blisko tysiąc lat!
Ponieważ światło potrzebuje określonego czasu, by przebyć dany dystans,
patrząc coraz dalej, cofamy się w czasie. Obecnie, posługując się
elektromagnetycznymi czujnikami, możemy spojrzeć wstecz w czasie aż do okresu,
gdy Wszechświat miał około 300 tysięcy lat. Wcześniej materia istniała w postaci
gorącego, zjonizowanego gazu, nieprzezroczystego dla promieniowania
elektromagnetycznego. Gdy patrzymy we wszystkich kierunkach, obserwujemy
promieniowanie wyemitowane w chwili, gdy materia i promieniowanie „odłączyły się
od siebie”. Promieniowanie to nosi nazwę mikrofalowego promieniowania tła.
Obserwacje tego promieniowania, zwłaszcza ostatnie, prowadzone za pomocą satelity
COBE, wystrzelonego przez NASA w 1989 roku, pozwoliły nam uzyskać obraz
Wszechświata z okresu, kiedy miał on tylko 300 tysięcy lat.
Wszechświat rozszerza się jednorodnie. W wyniku tego odległe galaktyki
oddalają się od nas; im dalej się znajdują, tym szybciej uciekają, a ich prędkość jest
wprost proporcjonalna do dzielącej nas od nich odległości. Tempo ekspansji
Wszechświata, opisywane przez wielkość, zwaną stałą Hubble'a, jest takie, że
galaktyki znajdujące się w odległości 10 milionów lat świetlnych od nas oddalają się
ze średnią prędkością 150-300 km/s. Gdy cofamy się w czasie, okazuje się, że mniej
więcej
10-20 miliardów lat temu wszystkie obserwowane galaktyki we
Wszechświecie znajdowały się blisko siebie. To wówczas nastąpił Wielki Wybuch.
CIEMNA MATERIA. Jak już wcześniej wspomniałem, wiele świadczy o tym,
że nasza Galaktyka zanurzona jest w oceanie niewidocznej materii. Badając ruchy
gwiazd, obłoków gazu wodorowego, a nawet Wielkiego i Małego Obłoku Magellana
wokół centrum Drogi Mlecznej i posługując się prawami Newtona, które wiążą
prędkość krążących obiektów z przyciągającą je grawitacyjnie masą, stwierdzono, że
naszą Galaktykę otacza sferyczne halo ciemnej materii. Rozciąga się ono od
galaktycznego centrum na odległość być może nawet 10 razy większą niż odległość
między centrum a Układem Słonecznym. Materia ta stanowi co najmniej 90% masy
Drogi Mlecznej. Co więcej, z obserwacji ruchów innych galaktyk, z galaktykami
eliptycznymi włącznie, a także ruchów grup galaktyk wynika, że z tymi układami
związana jest większa ilość materii, niż można by twierdzić na podstawie liczby
widocznych obiektów. Wygląda więc na to, że cały dostępny naszym obserwacjom
Wszechświat zdominowany jest przez ciemną materię. Ocenia się, że stanowi ona 90-
99% masy Wszechświata.
Pojęcie ciemnej materii wkradło się zarówno do serii Następne pokolenie, jak
i do serii Voyager w bardzo zabawny sposób. W odcinku Catnexls serii Voyager
statek zanurza się na przykład w „mgławicy ciemnej materii”, która, jak łatwo można
sobie wyobrazić, przypomina ciemny obłok, tak że nie można zajrzeć do jej wnętrza.
Enterprise spotkał się już wcześniej z podobnymi obiektami, na przykład ze
wspomnianą wcześniej „czarną gromadą”. Uderzającą cechą ciemnej materii jest
jednak nie to, że w jakiś sposób przesłania światło, lecz że nie świeci - to znaczy nie
emituje promieniowania - a nawet nie pochłania znaczących jego ilości. W
przeciwnym razie można byłoby ją wykryć za pomocą teleskopów. Gdybyśmy się
jednak znajdowali wewnątrz obłoku ciemnej materii, a tak prawdopodobnie jest,
nawet byśmy jej nie zauważyli.
Kwestia natury, pochodzenia i rozkładu ciemnej materii we Wszechświecie
jest jednym z najbardziej ekscytujących i dotąd nie rozwiązanych problemów
współczesnej kosmologii. Ponieważ ta nieznana materia wnosi dominujący wkład do
gęstości masy we Wszechświecie, jej rozkład musiał określić, kiedy ł w jaki sposób
obserwowalna materia zapadła się grawitacyjnie, tworząc gromady galaktyk,
galaktyki, gwiazdy i planety, które czynią Wszechświat tak interesującym. Nasze
istnienie bezpośrednio zależy od ciemnej materii. Co więcej, ilość ciemnej materii we
Wszechświecie będzie miała decydujący wpływ na jego ostateczny los: czy
Wszechświat zakończy swoje istnienie z wielkim hukiem (poprzez zapadnięcie się),
czy też będzie się rozszerzał w nieskończoność (nawet gdy gwiazdy już się wypalą),
będzie zależało od tego, ile materii - i jakiego rodzaju -zawiera, ponieważ
przyciąganie grawitacyjne spowalnia ekspansję.
Wiele wskazuje na to, że ciemna materia może się składać z cząstek zupełnie
innych niż protony i neutrony, tworzące zwykłą materię. Niezależne oceny ilości
zwykłej materii we Wszechświecie - oparte na obliczeniach tempa reakcji jądrowych
w młodym Wszechświecie oraz teorii powstawania lekkich pierwiastków - sugerują,
że w kosmosie może być za mało protonów, aby mogła się z nich składać ciemna
materia wokół galaktyk i gromad. Co więcej, wygląda na to, że aby z niewielkich
fluktuacji w gorącej plazmie młodego Wszechświata powstały galaktyki i gromady,
które obserwujemy dzisiaj, musiał istnieć jakiś nowy rodzaj cząstek elementarnych,
nie oddziałujących z promieniowaniem elektromagnetycznym. Jeśli ciemna materia
rzeczywiście składa się z cząstek elementarnych nieznanego rodzaju, wówczas:
(a) Ciemna materia nie tylko znajduje się gdzieś w kosmosie, lecz również w
pokoju, w którym czytasz tę książkę, i niezauważalnie przenika przez Twoje ciało. Te
egzotyczne cząstki elementarne nie tworzą obiektów astronomicznych, lecz raczej
rozproszony „gaz” płynący przez Galaktykę. Ponieważ nie oddziałują one wcale lub,
w najlepszym razie, bardzo słabo z materią, mogą swobodnie przenikać przez obiekty
tak duże jak Ziemia, podobnie jak znane nam neutrina (które nie powinny być obce
trekkerom i o których będzie jeszcze mowa).
(b) Ciemną materię można by bezpośrednio wykryć na Ziemi za pomocą
skomplikowanych technik do detekcji cząstek elementarnych. Obecnie buduje się
detektory, które powinny zarejestrować różne rodzaje cząstek-kandydatów na
składniki ciemnej materii.
(c) Odkrycie takich cząstek mogłoby zrewolucjonizować fizykę cząstek
elementarnych. Jest dosyć prawdopodobne, że cząstki takie są pozostałościami po
procesach zachodzących w bardzo młodym Wszechświecie - zanim jeszcze osiągnął
on wiek jednej sekundy; wiązałyby się one wówczas z fizyką energii
porównywalnych lub nawet większych od tych, które możemy obecnie badać za
pomocą akceleratorów.
Hipotezy te są ekscytujące, nie możemy jednak wykluczyć, że ciemna materia
jest zbudowana z czegoś mniej egzotycznego. Istnieje wiele sposobów na połączenie
protonów i neutronów tak, aby nie świeciły. Gdybyśmy na przykład zapełnili
Galaktykę śniegowymi kulami lub głazami, trudno byłoby je wykryć. Najbardziej
chyba prawdopodobną możliwością jest w tym przypadku sytuacja, w której
Galaktykę zapełniają obiekty niewiele mniejsze od gwiazd, choć zbyt małe, aby
rozpoczęły się w ich wnętrzach reakcje jądrowe. Takie obiekty noszą nazwę
brązowych karłów, a Data i jego towarzysze na pokładzie Enterprise mówili o nich
wielokrotnie (na przykład w odcinku Polowanie na człowieka). Obecnie prowadzone
są ciekawe programy badawcze, mające na celu ustalenie, czy brązowe karły - znane
także jako MACHO (od ang. Massive Astrophysical Compact Halo Objects -
masywne astrofizyczne zwarte obiekty [wchodzące w skład] halo [galaktycznego])
stanowią istotny składnik halo ciemnej materii, otaczającego Drogę Mleczną. Chociaż
obiektów tych nie można bezpośrednio zaobserwować, jeśli jeden z nich przejdzie
przed gwiazdą, jego grawitacja zaburzy bieg promieni świetlnych dochodzących do
nas z tej gwiazdy, tak że będzie się ona wydawała jaśniejsza. Zjawisko to, zwane
soczewkowaniem grawitacyjnym, przewidział Einstein już w latach trzydziestych, a
obecnie dysponujemy technologią, która pozwala na wykrycie tego efektu. W trakcie
wspomnianych programów badawczych każdej nocy obserwuje się miliony gwiazd
naszej Galaktyki w poszukiwaniu tego zjawiska. Czułość używanych przyrządów jest
wystarczająca, aby wykryć halo zbudowane z obiektów MACHO, jeśli rzeczywiście
są one dominującym składnikiem ciemnej materii otaczającej naszą Galaktykę.
Pierwsze wyniki pozwoliły stwierdzić, że prawdopodobnie halo nie składa się z
obiektów typu MACHO, ale kwestia ta pozostaje ciągle otwarta.
GWIAZDY NEUTRONOWE. Wspomniałem już, że obiekty te są
pozostałością po zapadniętych jądrach masywnych gwiazd, które przeszły stadium
supernowej. Chociaż gwiazdy neutronowe mają zwykle masę nieco większą niż
Słońce, są tak ściśnięte, że ich średnica nie jest większa od Manhattanu! Jeszcze raz
twórcy Star Trek przeszli sami siebie w kwestii nazewnictwa. Enterprise kilkakrotnie
znajduje materię, która została wyrzucona z gwiazdy neutronowej, a którą scenarzyści
określają mianem „neutronium”. Jest to właściwa nazwa, gdyż gwiazdy neutronowe
składają się niemal wyłącznie z neutronów przylegających tak ściśle do siebie, że
tworzą w zasadzie jedno wielkie jądro atomowe. Maszyna Dnia Sądu Ostatecznego -
w odcinku o tej samej nazwie - miała być zbudowana z czystego neutronium i dlatego
mogłaby pozostawać niewrażliwa na broń Federacji. Aby jednak materia ta była
stabilna, musi się ona znajdować pod niezwykle wysokim ciśnieniem, wytworzonym
przez przyciąganie grawitacyjne kuli o masie gwiazdy i promieniu zaledwie 15
kilometrów. W rzeczywistym świecie taka materia może istnieć tylko jako część
gwiazdy neutronowej.
Enterprise kilka razy znajdował się w pobliżu gwiazd neutronowych. W
odcinku Ewolucja, w chwili gdy Nanici zaczęli zjadać komputery statku, załoga
zajmowała się właśnie badaniem mającej wkrótce wybuchnąć gwiazdy neutronowej.
W odcinku Społeczeństwo doskonałe statek musi odchylić tor fragmentu jądra
gwiazdy, lecącego w kierunku Moabu IV.
Nie ma wątpliwości, że w naszej Galaktyce istnieją miliony gwiazd
neutronowych. Większość z nich rodzi się z niewiarygodnie dużymi polami
magnetycznymi. Gdy takie gwiazdy szybko się obracają, stają się wspaniałymi
radiolatarniami. Każdy ich biegun emituje promieniowanie i jeśli kierunek pola
magnetycznego jest nachylony względem osi obrotu, powstaje omiatająca przestrzeń
wiązka fal radiowych. Takie periodyczne sygnały radiowe możemy rejestrować na
Ziemi, a ich źródła nazywamy pulsarami. Obracając się gwiazdy te są najlepszymi
zegarami we Wszechświecie. Sygnały pulsarów mogą odmierzać czas z dokładnością
większą niż jedna mikrosekunda na rok. Niektóre pulsary wysyłają więcej niż 1000
impulsów na sekundę. Oznacza to, że obiekt będący w zasadzie olbrzymim jądrem
atomowym o masie Słońca i średnicy 10-20 kilometrów obraca się ponad tysiąc razy
w ciągu sekundy. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Prędkość obrotu na powierzchni
gwiazdy neutronowej równa jest zatem prawie połowie prędkości światła! Pulsary
udowadniają, że natura potrafi stworzyć obiekty bardziej niezwykłe, niż mógłby
wymyślić jakikolwiek scenarzysta Star Trek.
INNE WYMIARY. Gdy James T. Kirk na przemian zanurza się i wynurza z
naszego Wszechświata w odcinku Sieć tholionsko, dowiadujemy się, że przyczyną
tego jest „przestrzenna granica faz”, łącząca płaszczyzny o różnej liczbie wymiarów,
które w normalnych warunkach są „wszechświatami równoległymi”. Kirk już
wcześniej miał dwukrotnie do czynienia z wszechświatami równoległymi: jeden z
nich był zbudowany z antymaterii (w odcinku Czynnik alternatywny), a do drugiego
dostał się za pomocą transportera (w odcinku Lustro, lustro). W serii Następne
pokolenie spotykamy się z kontinuum Q, nieliniowym czasowym „oknem do innych
wymiarów” drą Paula Manheima i, oczywiście, samą podprzestrzenią, zawierającą
nieskończoną liczbę wymiarów, gdzie mogą ukrywać się obce istoty, takie jak te,
które porwały porucznika Rikera w odcinku Rozłamy.
Przypuszczenie, że cztery wymiary przestrzeni i czasu, w których żyjemy, nie
są wszystkim, co istnieje, jest trwałym składnikiem potocznej świadomości.
Niedawno psychiatra z Harvardu napisał książkę, która odniosła sukces
(przysparzając mu zresztą kłopotów na tamtejszym Wydziale Medycyny),
poświęconą badaniom pacjentów, którzy twierdzili, że zostali porwani przez obcych.
Pytając, skąd pochodzą ci obcy i jak się tu dostali, sugerował, że odpowiedź brzmi:
„Z innego wymiaru”.
U korzeni tego romansu z wyższymi wymiarami leży niewątpliwie szczególna
teoria względności. Gdy Hermann Minkowski połączył trójwymiarową przestrzeń i
czas, tworząc czterowymiarową czasoprzestrzeń, przypuszczenie, że proces ten
można kontynuować, wydawało się naturalne. Co więcej, gdy ogólna teoria
względności pokazała, że to, co postrzegamy jako siłę grawitacji, może wiązać się z
krzywizną czasoprzestrzeni, nie było już nic oburzającego w hipotezie, że pozostałe
siły są wynikiem zakrzywienia w innych jeszcze wymiarach.
Jako jeden z pierwszych rozważał ten pomysł w 1919 roku fizyk polskiego
pochodzenia, Theodor Kałuża; niezależnie od niego uczynił to w 1926 roku szwedzki
fizyk Oskar Klein. Zaproponowali oni zjednoczenie elektromagnetyzmu i grawitacji
w pięciowymiarowym świecie. Może siła elektromagnetyczna jest związana z
pewnym „zakrzywieniem” w piątym wymiarze, tak jak siła grawitacji to wynik
zakrzywienia czterowymiarowej czasoprzestrzeni? Ten bardzo piękny pomysł nie jest
wolny od problemów. Każdy scenariusz, który wprowadza dodatkowe wymiary we
Wszechświecie, powinien wyjaśniać, dlaczego nie doświadczamy tych wymiarów tak,
jak doświadczamy przestrzeni i czasu. Odpowiedź na to pytanie ma wielkie
znaczenie, ponieważ pojawia się wielokrotnie, gdy fizycy rozważają możliwość
istnienia wyższych wymiarów we Wszechświecie.
Wyobraźmy sobie cylinder i poruszającego się po nim inteligentnego
robaczka. Dopóki obwód cylindra jest duży w porównaniu z rozmiarem robaczka,
może on wędrować w obu wymiarach i będzie mu się zdawało, że przemieszcza się
po dwuwymiarowej powierzchni.
Jeśli jednak obwód cylindra stanie się bardzo mały, robaczek będzie się
poruszał po obiekcie jednowymiarowym - to znaczy po linie lub strunie - tylko w
górę lub w dół:
Zastanówmy się teraz, w jaki sposób robaczek mógłby dowiedzieć się, że
istnieje inny wymiar, odpowiadający obwodowi cylindra. Za pomocą mikroskopu
mógłby określić szerokość „struny”. Długość fali promieniowania potrzebnego do
wykrycia tak małych rozmiarów musiałaby dorównać średnicy cylindra lub być
mniejsza, ponieważ, jak zauważyłem w rozdziale
piątym, fale rozpraszają się tylko na tych obiektach, których rozmiary są co
najmniej porównywalne z długością fal. Ponieważ energia promieniowania rośnie,
gdy długość fali maleje, aby zobaczyć ten dodatkowy wymiar, potrzebna byłaby
pewna minimalna energia.
Gdyby piąty wymiar był w jakiś sposób „zwinięty” w ciasny okrąg, dopóki
nie zogniskowalibyśmy dużej ilości energii na małej przestrzeni, nie moglibyśmy
wysyłać przezeń fal, umożliwiających stwierdzenie, że istnieje, i świat nadal
wydawałby się nam czterowymiarowy. Wiemy, że przestrzeń jest trójwymiarowa,
ponieważ możemy ją badać za pomocą fal rozchodzących się we wszystkich trzech
wymiarach. Jeśli okazałoby się, że fale, które chcemy wysłać do piątego wymiaru,
wymagają znacznie większych energii, niż potrafimy wyprodukować nawet w
największych akceleratorach, nie moglibyśmy doświadczać tego dodatkowego
wymiaru.
Teoria Kaluzy-Kleina, mimo że sama w sobie interesująca, nie jest kompletna.
Po pierwsze, nie wyjaśnia ona, dlaczego piąty wymiar miałby być zwinięty w mały
okrąg. Po drugie, wiemy obecnie o istnieniu dwóch innych, poza
elektromagnetyzmem i grawitacją, podstawowych oddziaływań w naturze -silnych i
słabych oddziaływań jądrowych. Dlaczego mielibyśmy się zatrzymać na piątym
wymiarze? Czy nie należałoby włączyć do teorii wystarczającej liczby dodatkowych
wymiarów, by pomieścić wszystkie fundamentalne oddziaływania?
Współczesna fizyka cząstek poszła tą właśnie drogą. Badania w dziedzinie,
zwanej teorią superstrun, skupiały się początkowo na próbach rozszerzenia ogólnej
teorii względności, tak aby można było skonstruować spójną teorię kwantowej
grawitacji. W końcu jednak powrócił problem zunifikowanej teorii wszystkich
oddziaływań.
Wspominałem już o kłopotach związanych ze stworzeniem teorii, w której
ogólna teoria względności byłaby zgodna z mechaniką kwantową. Główną trudnością
jest tutaj próba zrozumienia, w jaki sposób należy traktować kwantowe fluktuacje
czasoprzestrzeni. W teorii cząstek elementarnych kwantowe wzbudzenia pól - na
przykład pola elektrycznego – przejawiają się jako cząstki elementarne, czyli kwanty.
Gdy jednak próbujemy zrozumieć kwantowe wzbudzenia pola grawitacyjnego -które
w ogólnej teorii względności odpowiadają kwantowym wzbudzeniom
czasoprzestrzeni - obliczenia matematyczne prowadzą do absurdalnych przewidywań.
Postęp, jaki dokonał się w teorii strun, polegał na wysunięciu hipotezy, że na
poziomie mikroskopowym, czyli w bardzo małych skalach (bliskich 10~
33
centymetra), gdzie efekty kwantowej grawitacji mogą być istotne, to, co uważamy za
punktowe cząstki elementarne, można w rzeczywistości opisać jako wibrujące struny.
Masa każdej cząstki odpowiadałaby w pewnym sensie energii drgań tych strun.
Tę raczej dziwaczną propozycję wysunięto dlatego, że w latach
siedemdziesiątych odkryto, iż taka teoria wymaga istnienia cząstek o tych samych
własnościach, co kwantowe wzbudzenia czasoprzestrzeni, zwane grawitonami.
Ogólna teoria względności byłaby więc w pewnym sensie zawarta w teorii strun w
sposób zgodny z mechaniką kwantową.
Kwantowa teoria strun nie może być jednak matematycznie spójna w czterech,
pięciu, ani nawet w sześciu wymiarach. Okazuje się, że potrzeba do tego albo
dziesięciu, albo dwudziestu sześciu wymiarów! Porucznik Reginald Barclay - gdy na
chwilę po zderzeniu z sondą cyteriańską osiągnął iloraz inteligencji równy 1200 -
odbył nawet w holodeku poważną dyskusję z Albertem Einsteinem na temat tego,
która z tych dwóch możliwości bardziej sprzyja włączeniu mechaniki kwantowej do
teorii względności.
Ów nadmiar wymiarów może się wydawać kłopotliwy, ale szybko
uświadomiono sobie, że otwiera on także pewne możliwości. Niewykluczone, że
wszystkie fundamentalne oddziaływania w przyrodzie dałoby się włączyć do teorii
dziesięciu lub więcej wymiarów, z których wszystkie, z wyjątkiem znanych nam
czterech, zwijają się do rozmiarów Plancka (10
33
centymetra) -jak przypuszczał
porucznik Barclay - i są obecnie niewykrywalne.
Niestety, wielkie nadzieje okazały się płonne. Nie mamy obecnie pojęcia, czy
nieśmiałe postulaty teorii strun mogą prowadzić do stworzenia zunifikowanej Teorii
Wszystkiego. Podobnie jak w przypadku teorii Kaluzy-Kleina, nie jest jasne,
dlaczego wyższe wymiary, jeśli istnieją, miałyby się zwijać, pozostawiając
czterowymiarową czasoprzestrzeń.
Morał z tej opowieści jest następujący: możliwe, że we Wszechświecie
istnieją wyższe wymiary. Te dodatkowe wymiary nie mają jednak nic wspólnego z
przestrzeniami zamieszkiwanymi przez obce istoty, lubujące się w porywaniu
pacjentów oddziałów psychiatrycznych (lub na przykład komandora Ri-kera). Nie są
one „równoległymi wszechświatami”. Nie należy ich także mieszać z czterema
wymiarami czasoprzestrzeni, twierdząc, że możliwe jest przenoszenie przedmiotów z
jednego miejsca w drugie poprzez inny wymiar, na co wydaje się pozwalać
„podprzestrzeń” we wszechświecie Stor Trek.
Nie możemy jednak wykluczyć istnienia mikroskopowych, czy nawet
makroskopowych „pomostów” pomiędzy innymi (równoległymi) wszechświatami,
które bez nich są rozłączone. W ogólnej teorii względności obszary o bardzo dużej
krzywiźnie - we wnętrzu czarnej dziury lub w tunelu czasoprzestrzennym - mogą
łączyć zwykle nie powiązane i potencjalnie bardzo rozległe obszary czasoprzestrzeni.
Biorąc pod uwagę obecny obraz Wszechświata, nie widzę powodu, dla którego
należałoby spodziewać się występowania takich zjawisk poza czarnymi dziurami i
tunelami czasoprzestrzennymi. Ponieważ jednak nie możemy tego wykluczyć,
powinniśmy pogodzić się z tym, że statki Federacji wciąż je napotykają.
ANYONY. W odcinku Następna faza serii Następne pokolenie w wyniku
jednoczesnego działania transportera i romulanskiego urządzenia maskującego, które
powoduje, że materia jest „niezgodna w fazie” z inną materią, Geordi LaForge i Ro
Laren znikają. Uznani za zmarłych, pozostają niewidoczni i oddzieleni od świata aż
do czasu, gdy Data modyfikuje w innym celu „emiter anyonów” i w cudowny sposób
„odfazowuje” ich.
Jeśli twórcy Stor Trek nigdy nie słyszeli o anyonach - a założę się, że tak było
- ich umiejętność dobierania właściwych słów jest naprawdę niesamowita. Anyony to
teoretyczne twory, które wymyślił i nazwał - wraz ze swoimi współpracownikami
mój przyjaciel Frank Wilczek, fizyk z Institute for Advanced Study w Princeton.
Nawiasem mówiąc, wynalazł on również inną cząstkę - będącą być może składnikiem
ciemnej materii -którą nazwał aksjonem - od nazwy proszku do prania. „Aksjonowe
układy scalone” również pojawiają się w Star Trek - jako część sieci neuronowej
skomplikowanego urządzenia. Wróćmy jednak do tematu.
W trójwymiarowej przestrzeni, w której żyjemy, cząstki elementarne określa
się jako fermiony lub bozony, w zależności od ich spinu. Z każdym rodzajem cząstki
elementarnej łączymy liczbę kwantową, która podaje wartość jej spinu. Liczba ta
może być całkowita (O, l, 2,...) lub połówkowa (1/2, 3/2, 5/2,...). Cząstki o spinie
całkowitym nazywamy bozonami, a o spinie połówkowym - fermionamł. Fermiony
zachowują się inaczej niż bozony: kiedy zamienimy miejscami dwa identyczne
fermiony, funkcję falową opisującą ich własności należy pomnożyć przez -l,
natomiast gdy zamieniamy bozony, z funkcją falową nic się nie dzieje. Zatem dwa
fermiony nigdy nie mogą znajdować się w tym samym miejscu, ponieważ w takim
przypadku ich zamiana dałaby konfigurację identyczną, ale funkcję falową należałoby
pomnożyć przez -l, a jedyną wartością, która po pomnożeniu przez -l nie ulega
zmianie, jest O. Funkcja falowa musi więc znikać. Stąd właśnie bierze się słynny
zakaz Pauliego - pierwotnie stosowany do elektronu - który mówi, że dwa identyczne
fermiony nie mogą zajmować tego samego stanu kwantowomechanicznego.
Okazuje się, że jeśli pozwolimy cząstkom poruszać się tylko w dwóch
wymiarach - jak są do tego zmuszane dwuwymiarowe istoty napotkane przez
Enterprise lub, co dla nas istotniejsze, jak to się dzieje w rzeczywistym świecie, gdy
ustawienie atomów w krysztale zmusza elektrony do poruszania się tylko w
płaszczyźnie dwuwymiarowej - reguły mechaniki kwantowej, znane z
trójwymiarowej przestrzeni, ulegają zmianie. Spin nie jest już skwantowany i jego
wartość dla danej cząstki może być dowolna. Stąd zamiast fermionów czy bozonów
mamy anyony (od ang. any -jakikolwiek). Takie było pochodzenie tej nazwy i
problemu, który badał Wilczek z innymi naukowcami.
Wracając do scenarzystów Star Trele to zabawne, że liczba, przez którą należy
pomnożyć funkcję falową cząstek, gdy się je zamienia, nazywana jest „fazą”. Funkcje
falowe fermionów mnoży się przez fazę równą -l, natomiast bozonów przez fazę
równą l, dzięki czemu funkcje tych ostatnich nie ulegają zmianie. Funkcje falowe
anyonów mnoży się przez kombinację l i liczby urojonej (liczby urojone to
pierwiastki kwadratowe z liczb ujemnych), więc rzeczywiście anyony są „niezgodne
w fazie” z normalnymi cząstkami. Czyż nie wynika stąd, że „emiter anyonów”
mógłby zmieniać fazę?
STRUNY KOSMICZNE. W odcinku pod tytułem Strata serii Następne
pokolenie załoga Enterprise spotyka zagubione dwuwymiarowe istoty. Żyją one na
„kawałku struny kosmicznej”. W odcinku tym strunę opisuje się jako nieskończenie
cienkie włókno o bardzo dużej sile przyciągania grawitacyjnego, które drga z
charakterystycznymi częstościami „podprzestrzennymi”.
W fizyce struny kosmiczne pojawiły się jako obiekty, które powstały podczas
przejścia fazowego w młodym Wszechświecie. Ostatnio mam okazję wiele słyszeć o
strunach kosmicznych, gdyż na Wydziale Fizyki mojego uniwersytetu pojawił się
jeden ze światowych ekspertów od tych teoretycznych obiektów. Ich własności pod
pewnymi względami miałyby przypominać własności obiektu napotkanego przez
Enterprise.
W czasie przejścia fazowego - na przykład gdy woda gotuje się lub zamarza -
konfiguracja cząstek składających się na daną substancję ulega zmianie. Zamarzając
woda tworzy strukturę krystaliczną. Ustawione w różnych kierunkach kryształy
stopniowo rosną i spotykają się, wyznaczając przypadkowe linie, które układają się
następnie we wzory tak pięknie wyglądające zimą na okiennej szybie. Podczas
przejścia fazowego w młodym Wszechświecie zmienia się konfiguracja materii,
promieniowania i pustej przestrzeni (która, przypominani, może również zawierać
energię). Czasami w trakcie takich przejść fazowych różne obszary Wszechświata
rozrastają się w różne konfiguracje. W miarę jak konfiguracje te rosną, mogą się
również spotykać - czasem w jakimś punkcie, a czasem wzdłuż linii, zaznaczając w
ten sposób granicę między tymi obszarami. W owej linii granicznej zostaje uwięziona
energia i linia ta tworzy to, co nazywamy struną kosmiczną.
Nie mamy pojęcia, czy struny kosmiczne rzeczywiście powstały we
wczesnym Wszechświecie, ale jeśli tak się stało i jeśli dotrwały do obecnych czasów,
mogłyby wywoływać niezwykłe efekty. Byłyby nieskończenie cienkie - cieńsze niż
średnica protonu - ale miałyby olbrzymią gęstość, sięgającą nawet miliona milionów
ton na centymetr. Struny mogłyby układać się w ogniska, wokół których zapadałaby
się materia, tworząc na przykład galaktyki. Mogłyby również „drgać”, nie emitując
jednak fal podprzestrzennych, lecz grawitacyjne. Dzięki tym falom grawitacyjnym
można by nawet wykryć obecność struny kosmicznej, zanim jeszcze udałoby sieją
zaobserwować bezpośrednio.
I na tym koniec podobieństw strun w fizyce do strun w Star Trek. Zajmijmy
się teraz różnicami. Dzięki sposobowi, w jaki powstają, struny kosmiczne nie mogą
istnieć we fragmentach. Mogą pojawiać się jedynie w postaci zamkniętych pętli lub
pojedynczych długich włókien, wijących się we Wszechświecie. Co więcej, mimo ich
olbrzymiej gęstości, struny kosmiczne nie oddziałują grawitacyjnie na oddalone od
nich obiekty. Działanie nagłej siły grawitacyjnej odczujemy tylko wtedy, gdy struna
kosmiczna będzie nas mijała. Są to jednak dość subtelne kwestie i ogólnie rzecz
biorąc twórcy Star Trek poradzili sobie ze strunami kosmicznymi całkiem nieźle.
POMIARY KWANTOWE. W serii Następne pokolenie znalazł się wspaniały
odcinek pod tytułem Wszechświaty równolegle, w którym Worf przeskakuje między
różnymi „rzeczywistościa-mi kwantowymi”. Odcinek ten porusza, chociaż
niepoprawnie, jeden z najbardziej fascynujących aspektów mechaniki kwantowej:
teorię pomiaru kwantowego.
Ponieważ nie możemy bezpośrednio zaobserwować zjawisk kwantowych,
cały nasz intuicyjny fizyczny obraz Wszechświata ma charakter klasyczny. Gdy
mówimy o mechanice kwantowej, posługujemy się w zasadzie językiem mechaniki
klasycznej, próbując wyjaśniać świat kwantowy za pomocą znajomych nam pojęć.
Podejście to, które zwykle określa się jako „interpretację mechaniki kwantowej” i
które tak fascynuje filozofów nauki, jest błędne. Naprawdę powinniśmy się zajmować
„interpretacją mechaniki klasycznej”, to znaczy tym, w jaki sposób klasyczny świat,
który widzimy - a który jest tylko przybliżeniem leżącej głębiej rzeczywistości
mającej naturę kwantową -można wyjaśnić, posługując się odpowiednimi
wielkościami kwantowymi.
Jeśli będziemy się upierać przy interpretacji zjawisk kwantowych za pomocą
pojęć klasycznych, w nieunikniony sposób niektóre zjawiska wydadzą się nam
paradoksalne lub niemożliwe. Tak właśnie powinno być. Mechanika klasyczna nie
może poprawnie wyjaśnić zjawisk kwantowych, nie ma więc powodu, aby klasyczne
opisy miały sens.
Wyraziwszy ten sprzeciw, dalej będę posługiwał się pojęciami mechaniki
klasycznej, ponieważ tylko takie narzędzia językowe są mi dostępne. Chociaż do
opisu mechaniki kwantowej używam narzędzi matematycznych, podobnie jak inni
fizycy mogę się uciekać jedynie do klasycznego obrazu, ponieważ moje bezpośrednie
doświadczenie ma charakter klasyczny.
Jak już wspominałem w rozdziale piątym, jedną z najbardziej niezwykłych
cech mechaniki kwantowej jest to, że nawet jeśli zaobserwujemy pewną cechę
obiektu, nie możemy stwierdzić, czy istniała ona na chwilę przed obserwacją. Sam
proces obserwacji może zmienić charakter rozważanego układu fizycznego.
Kompletny opis konfiguracji danego układu w określonym czasie zapewnia jego
funkcja falowa i ewoluuje ona zgodnie z deterministycznymi prawami fizyki. Sprawy
komplikuje jednak to, że funkcja falowa może obejmować dwie lub więcej wzajemnie
rozłącznych konfiguracji w tym samym czasie.
Gdy na przykład cząstka obraca się zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek
zegara, mówimy, że jej spin jest skierowany „w górę”. Gdy obraca się w kierunku
przeciwnym, jej spin skierowany jest „w dół”. Funkcja falowa tej cząstki może
zawierać sumę tych dwóch stanów o równych prawdopodobieństwach: zarówno spin
skierowany w górę, jaki i spin skierowany w dół. Gdy zmierzymy kierunek spinu,
okaże się, że jest on skierowany albo w górę, albo w dół. Kiedy już dokona się
pomiaru, funkcja falowa cząstki będzie od tego momentu zawierała tylko zmierzony
składnik. Jeśli pomiar wykazał spin skierowany w górę, taki sam wynik dadzą dla
danej cząstki następne pomiary.
Obraz ten stwarza pewne problemy. Można by zapytać, w jaki sposób cząstka
może przed pomiarem mieć spin skierowany zarówno w górę, jak i w dół.
Prawidłowa odpowiedź brzmi, że nie ma żadnego z nich. Kierunek spinu był przed
pomiarem nieokreślony.
Owo dziwne zachowanie kwantowej funkcji falowej jest szczególnie
niepokojące, gdy myślimy o istotach żywych. Przypomnijmy sobie na przykład
słynny paradoks kota Schródin-gera. (Erwin Schródłnger był jednym z tych młodych
ludzi, którzy na początku naszego stulecia przyczynili się do odkrycia praw
mechaniki kwantowej. Równanie opisujące ewolucję czasową funkcji falowej nazywa
się równaniem Schrodingera). Wyobraźmy sobie pudełko, w którym siedzi kot.
Wewnątrz pudełka znajduje się rewolwer wycelowany w kota i połączony z
radioaktywnym źródłem. Możliwość rozpadu źródła w zadanym czasie określona jest
przez pewne kwantowe prawdopodobieństwo. Gdy dojdzie do rozpadu, rewolwer
wypali i zabije kota. Czy funkcja falowa opisująca kota przed otwarciem pudełka jest
liniową superpozycją żywego i martwego kota? Brzmi to absurdalnie. Podobnie nasza
świadomość jest zawsze określona. Czy akt świadomości jest pomiarem? Jeśli tak,
można powiedzieć, że w każdej chwili istnieje niezerowe kwantowe
prawdopodobieństwo zaistnienia kilku różnych zdarzeń i to akt naszej świadomości
określa, którego ze zdarzeń doświadczamy. Rzeczywistość ma więc nieskończoną
liczbę odgałęzień. W każdej chwili nasza świadomość określa, w którym odgałęzieniu
się znajdujemy, ale a priori istnieje nieskończona liczba innych możliwości.
Hipoteza istnienia „wielu światów” - jedna z interpretacji mechaniki
kwantowej, według której jest możliwe, że w jakimś innym odgałęzieniu kwantowej
funkcji falowej to Stephen Hawking pisze tę książkę, a ja przedmowę - stała się
prawdopodobnie przyczyną nieszczęścia biednego Worfa; potwierdza to sam Data.
Gdy statek Worfa wędruje przez „kwantową szczelinę w czasoprzestrzeni”, wysyłając
jednocześnie „sygnał podprzestrzenny”, granice między rzeczywistościami
kwantowymi „załamują się” i Worf zaczyna co pewien czas przeskakiwać z jednego
odgałęzienia funkcji falowej do innego, doświadczając licznych alternatywnych
rzeczywistości kwantowych. Oczywiście jest to niemożliwe, ponieważ w chwili
dokonania pomiaru cały układ, z aparaturą pomiarową włącznie (w tym przypadku z
Worfem), ulega zmianie. Gdy Worf raz już czegoś doświadczy, nie ma powrotu... czy
raczej nie ma żadnych odgałęzień. Samo doświadczenie wystarcza, aby ustalić
rzeczywistość. Żąda tego natura mechaniki kwantowej.
Jest jeszcze inna cecha mechaniki kwantowej, o której była mowa w tym
samym odcinku. Załoga Enterprise odkrywa, że Worf przybywa z innej
„rzeczywistości kwantowej”, stwierdzając, iż jego „sygnatura kwantowa na poziomie
atomowym” różni się od wszystkiego, co istnieje w ich świecie. Według Daty ta
sygnatura jest niepowtarzalna i nie może ulec zmianie w wyniku żadnego procesu
fizycznego. Mamy tu oczywiście do czynienia z technicznym pseudożargonem, wiąże
się on jednak z pewną interesującą cechą mechaniki kwantowej. Pełny zbiór
wszystkich możliwych stanów układu nazywamy przestrzenią Hilberta - od nazwiska
Davida Hilberta, słynnego matematyka niemieckiego, który między innymi był bliski
stworzenia przed Einsteinem ogólnej teorii względności. Zdarza się czasami, że
przestrzeń Hilberta rozpada się na oddzielne obszary, zwane sektorami superwyboru.
W takim przypadku żaden proces fizyczny nie może przenieść układu z jednego
sektora do drugiego. Każdy sektor określony jest przez pewną wielkość - na przykład
całkowity ładunek elektryczny układu. Gdybyśmy chcieli wyrazić się bardziej
obrazowo, moglibyśmy powiedzieć, że wielkość ta nadaje temu sektorowi
niepowtarzalną „sygnaturę kwantową”, ponieważ wszystkie lokalne operacje
kwantowe zachowują ten sam sektor, a zachowanie operacji i mierzalnych wielkości,
z którymi są związane, jest określone przez tę właśnie sygnaturę.
Różne odgałęzienia funkcji falowej układu muszą się jednak znajdować w
jednym sektorze superwyboru, ponieważ każde z nich jest w zasadzie fizycznie
dostępne. Niestety, w przypadku Worfa, nawet gdyby udało mu się złamać zasady
mechaniki kwantowej, przeskakując z jednego odgałęzienia do drugiego, nie
istniałaby żadna zewnętrzna mierzalna wielkość, która mogłaby dowieść
prawdziwości jego relacji.
Cały problem z interpretacją mechaniki kwantowej odwołującą się do idei
wielu światów (czy z jakąkolwiek inną) sprowadza się do tego, że nigdy nie można
doświadczać więcej niż jednej rzeczywistości jednocześnie. Na szczęście, także inne
prawa fizyki nie pozwalają, by pojawiły się miliony statków Enterprise z różnych
rzeczywistości, jak to się dzieje na końcu wspomnianego odcinka. Zapobiega temu
chociażby prosta zasada zachowania energii - pojęcie najzupełniej klasyczne.
SOLITONY. W odcinku Nowa ziemia serii Następne pokolenie załoga
Enterprise obserwuje eksperyment przeprowadzany przez drą Ja'Dora z planety
Bilana III. W doświadczeniu tym używa się „fali solitonowej” - nie ulegającego
rozproszeniu czoła fali odkształcenia podprzestrzennego - do przyspieszania
prototypu statku do prędkości czasoprzestrzennych bez użycia napędu
czasoprzestrzennego. Metoda ta wymaga, aby na końcu podróży znajdowała się
planeta wytwarzająca pole, na którym rozproszy się fala. Eksperyment niemal kończy
się tragedią, której oczywiście udaje się uniknąć w ostatniej chwili.
Solitony nie są wymysłem twórców Star Trek. Termin ten oznacza tyle, co
„samotne fale”, i odnosi się do zjawiska zaobserwowanego po raz pierwszy w roku
1834 na falach wodnych przez szkockiego inżyniera Johna Scotta Russella.
Prowadząc własnym sumptem badania nad projektem barek rzecznych dla Union
Canal Society w Edynburgu, zauważył on coś niezwykłego. Oto jego relacja:
Obserwowałem ruch barki, ciągniętej z dużą szybkością wzdłuż wąskiego
kanału przez parę koni, gdy nagle barka się zatrzymała - cała zaś masa wody w
kanale, wprawiona w ruch przez barkę, nie zatrzymała się, lecz zgromadziła w
pobliżu dzioba barki w formie burzliwego kłębowiska, a potem nagle oddzieliła się i
potoczyła bardzo prędko naprzód, przybierając postać samotnego wzniesienia. Był to
zaokrąglony, gładki i zdecydowanie wyróżniający się pagórek na powierzchni wody,
który poruszał się wzdłuż kanału pozornie bez zmiany kształtu i bez utraty prędkości.
Podążyłem konno jego śladem i gdy go dogoniłem, wciąż przetaczał się naprzód z
prędkością ośmiu lub dziewięciu mil na godzinę, zachowując swój pierwotny kształt,
długi na trzydzieści stóp i na stopę lub półtorej wysoki. Jego wysokość powoli malała
i po mili lub dwóch straciłem go z oczu wśród zakrętów kanału. W ten sposób w
sierpniu 1834 roku miałem szczęście napotkać po raz pierwszy to osobliwe i piękne
zjawisko, które nazwałem falą przesuniętą.
Później Scott Russell ukuł na określenie tego cudu termin „samotna fala”,
który utrzymał się do dziś, choć solitony pojawiły się w wielu różnych działach
fizyki. Według ogólnej definicji, solitony są nie ulegającymi rozproszeniu, klasycznie
rozciągłymi, ale skończonych rozmiarów obiektami, które mogą przemieszczać się z
miejsca na miejsce. Z tego właśnie powodu nie mogły się wydarzyć katastrofy, które
napędzają akcję odcinka Nowa ziemia. Po pierwsze, soliton nie „emitowałby dużej
ilości zakłóceń radiowych”. Gdyby tak było, rozpraszałby swoją energię. Z tej samej
przyczyny nie mógłby uzyskiwać energii czy zmieniać częstości.
Zwykłe fale są obiektami rozciągłymi, które podróżując tracą swoją energię.
Jednak klasyczne siły - pochodzące z różnych oddziaływań w przestrzeni, zwanych
polami - zazwyczaj pozostawiają solitony w stanie nietkniętym, tak że mogą się one
rozchodzić, nie tracąc energii na rzecz ośrodka. Ponieważ są one kompletnymi
rozwiązaniami energetycznymi równań opisujących ruch, zachowują się w zasadzie
tak samo, jak zwyczajne obiekty - na przykład cząstki elementarne. W pewnych
matematycznych modelach silnych oddziaływań, które utrzymują razem kwarki,
można traktować proton jako soliton, a wówczas wszyscy składamy się z solitonów!
W fizyce cząstek elementarnych wymyślono nowe pola, które mogłyby łączyć się w
„gwiazdy solitonowe” - obiekty o rozmiarach gwiazd, istniejące dzięki jednemu
spójnemu polu. Obiektów takich nie udało się jeszcze zaobserwować, ale ich istnienie
jest prawdopodobne.
KWAZARY. W odcinku Pegaz - dowiadujemy się w nim o Traktacie
Algońskim, który zakazuje Federacji używania urządzeń maskujących - mamy okazję
zobaczyć Enterprise Picarda w trakcie badania kwazaru Mecoria. Wcześniej, w
odcinku Galileusz siedem emitowanym w pierwszej serii, dowiedzieliśmy się, że
regulamin obowiązujący na pokładzie Enterprise nakazywał badanie tych obiektów
przy każdej nadarzającej się okazji. Jest jednak mało prawdopodobne, aby jakiś
statek, podróżując po peryferiach Galaktyki, rzeczywiście napotkał kwazar. Sądzi się
bowiem, iż kwazary - obiekty o największej we Wszechświecie energii (emitują one
tyle energii, co całe galaktyki, choć są tak małe, że nie można ich dokładnie zbadać
nawet za pomocą teleskopów) - są olbrzymimi czarnymi dziurami w centralnych
częściach niektórych galaktyk i dosłownie połykają materię swoich gospodarzy. Jest
to jedyny znany nam mechanizm, który mógłby wyjaśniać obserwowane energie i
rozmiary kwazarów. Gdy materia wpada do czarnej dziury, wypromieniowuje dużą
ilość energii (w miarę jak traci swoją grawitacyjną energię potencjalną). Jeśli w
centralnych obszarach niektórych galaktyk istnieją czarne dziury o masach milion czy
miliard razy większych od masy Słońca, mogą one połykać całe układy gwiezdne. Z
tego powodu kwazary są często częścią tego, co nazywamy aktywnymi jądrami
galaktyk. Dla tej samej przyczyny odradzałbym bliskie spotkanie z jednym z takich
obiektów, gdyż mogłoby się okazać fatalne w skutkach.
NEUTRINA. Neutrina są moimi ulubionymi cząstkami i dlatego ten temat
zostawiłem sobie na koniec. Stworzonkom tym poświęciłem wiele lat mojej pracy
naukowej, tak mało bowiem o nich wiemy, a przecież mogą wiele nas nauczyć o
strukturze materii i naturze Wszechświata.
Wielokrotnie w różnych odcinkach Stor Trek używa się neutrin lub mierzy je
na pokładach statków kosmicznych. Zwiększone odczyty neutrin występują na
przykład wtedy, gdy statki przemierzają bajorański tunel czasoprzestrzenny. W
odcinku Wróg dowiadujemy się, że maska Geordiego LaForge'a potrafi wykrywać
neutrina, gdy dociera do niego ich wiązka, wysłana, żeby go zlokalizować; w ten
sposób można go ewakuować z nieprzyjaznej planety. W odcinku Koncentracja sil
załoga Enterprise napotyka „pole neutrinowe”, które zakłóca transport bezcielesnych,
przestępczych form życia na pokład statku.
Istnienie neutrin przewidziano w wyniku niejasności związanej z procesem
rozpadu neutronów. Neutrony są stabilne w jądrach atomowych, lecz w stanie nie
związanym ulegają rozpadowi na protony i elektrony po mniej więcej dziesięciu
minutach. Z zachowaniem ładunku elektrycznego w takich reakcjach nie ma
problemu, ponieważ neutron jest elektrycznie obojętny, natomiast proton ma ładunek
dodatni, a elektron -ujemny, przy czym ich wartość bezwzględna jest taka sama.
Masa protonu i elektronu daje w sumie niemal masę neutronu, nie zostaje więc wiele
energii na wytworzenie innych masywnych cząstek w tym rozpadzie.
Czasami jednak obserwuje się, że proton i elektron po rozpadzie neutronu
wybiegają w tym samym kierunku. Jest to niemożliwe, ponieważ każda wyemitowana
cząstka niesie pęd. Jeśli neutron znajdował się w spoczynku, jego pęd wynosił zero,
konieczne jest więc w tym rozpadzie wyemitowanie czegoś jeszcze, aby cząstka taka
mogła unieść pęd w kierunku przeciwnym.
Istnienie takiej hipotetycznej cząstki zaproponował w latach trzydziestych
Wolfgang Pauli, a Enrico Fermi nazwał ją neutrinem (czyli małym neutronem).
Wybrał tę nazwę dlatego, że cząstka Pauliego musiała być elektrycznie obojętna, aby
nie została naruszona zasada zachowania ładunku, i mieć bardzo małą masę, aby
mogła powstać nawet z niedużej ilości energii dostępnej po wyemitowaniu protonu i
elektronu.
Jako że neutrina są elektrycznie obojętne i nie odczuwają silnych oddziaływań
(które wiążą kwarki i pomagają utrzymać jądro w całości), bardzo słabo oddziałują
one ze zwykłą materią. Ponieważ jednak neutrina produkowane są w reakcjach
jądrowych, które zachodzą we wnętrzu Słońca, są wszechobecne. W ciągu każdej
sekundy każdego dnia każdy centymetr kwadratowy naszego ciała przeszywa sześćset
miliardów neutrin pochodzących ze Słońca - ta nieustanna inwazja stała się nawet
inspiracją wiersza Johna Updike'a. Nie zauważamy tego ostrzału, ponieważ neutrina
przenikają przez nasze ciała bez śladu. Średnio neutrina słoneczne musiałyby przejść
przez blok materii grubości 10 tysięcy lat świetlnych, zanim wywarłaby ona na nie
jakikolwiek wpływ.
Jeśli rzeczywiście tak jest, można by zapytać, skąd możemy mieć pewność, że
neutrina istnieją. Cóż, wspaniałą cechą mechaniki kwantowej jest to, że określa
prawdopodobieństwa. Dlatego właśnie w poprzednim paragrafie użyłem określenia
„średnio”. Chociaż większość neutrin przebędzie 10 tysięcy lat świetlnych, nie
oddziałując z materią, jeśli będziemy mieć wystarczająco dużo neutrin i odpowiednio
grubą tarczę, możemy się przekonać o ich istnieniu.
Tę zasadę wykorzystali po raz pierwszy w roku 1956 Frede-rick Reines i
Clyde Cowan, którzy umieściwszy w pobliżu reaktora jądrowego kilkutonową tarczę,
rzeczywiście zaobserwowali kilka zdarzeń, świadczących o istnieniu neutrina. To
doświadczalne wykrycie neutrina (a właściwie antyneutrina) nastąpiło ponad 20 lat
po wysunięciu hipotezy przez Pauliego i długo po tym, jak większość fizyków ją
zaakceptowała.
Obecnie używa się o wiele większych detektorów. Pierwsze obserwacje
neutrin słonecznych przeprowadził w latach sześćdziesiątych Ray Davis ze swoimi
współpracownikami, używając prawie 400 tysięcy litrów płynu do czyszczenia,
umieszczonego w podziemnym zbiorniku w kopalni złota Homestake w Południowej
Dakocie. Średnio każdego dnia jedno neutrino pochodzące ze Słońca oddziaływało z
jednym atomem chloru i zmieniało go w atom argonu. Eksperymentatorom należą się
wyrazy uznania za to, że potrafili wykryć zachodzącą w tak wolnym tempie jądrową
alchemię. Okazuje się jednak, że tempo reakcji zmierzone przez ich detektor - i
wszystkie następne detektory neutrin słonecznych -jest odmienne od
przewidywanego. Ta tak zwana zagadka neutrin słonecznych może sygnalizować
potrzebę stworzenia nowej fizyki neutrin.
Największy detektor neutrin na świecie buduje się obecnie w kopalni
Kamiokande w Japonii. Będzie on zawierał 30 tysięcy ton wody i zastąpi detektor
wykorzystujący 5 tysięcy ton, za pomocą którego udało się zarejestrować pewną ilość
neutrin pochodzących z supernowej. Wybuch ten zaobserwowano w 1987 roku w
Wielkim Obłoku Magellana, który znajduje się ponad 150 tysięcy lat świetlnych od
nas!
W ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Neutrina są jednym z nowych
narzędzi, używanych przez fizyków do badania Wszechświata. Wykorzystując każdy
możliwy rodzaj detekcji cząstki elementarnej oraz konwencjonalne detektory
elektromagnetyczne, możemy odkryć tajemnice Galaktyki, zanim odważymy się
wyruszyć na jej podbój. Wynalezienie detektora neutrin wielkości maski Geordiego
byłoby w tym oczywiście bardzo pomocne!
ROZDZIAŁ 10
KRAINA NIEMOŻLIWOŚCI: TO, CZEGO NIE DA SIĘ
ODKRYĆ
Geordi: Nagle prawa fizyki jakby wyskoczyły f rzeź okno.
Q: Dlaczego nie miałyby tego zrobić? Są takie niewygodne!
W odcinku Prawdziwy Q
Bones, cha żebyś sprawdził także to, co niemożliwe.
KIRK do McCoya w odcinku Nagi czas
To, co opisujesz, to... niebyt!
KIRK do Spocka w odcinku Czynnik alternatywny
Każdy rozsądny flzyktrekker zdaje sobie sprawę z tego, że Star Trek należy
traktować z pewną dozą pobłażliwości. Zdarzały się jednak przypadki, gdy z takiego
lub innego powodu twórcy Stor Trek przekraczali granicę między tym, co jest po
prostu niejasne lub mało prawdopodobne, a tym, co zupełnie niemożliwe.
Wynajdywanie w każdym odcinku niewielkich nawet uchybień jest popularną
rozrywką trekkerów, nie tym jednak najbardziej rozkoszują się fizycy i studenci
fizyki. W czasie obiadów i przerw na kawę podczas zawodowych spotkań dyskutuje
się najczęściej o naprawdę poważnych wpadkach.
Trzeba jednak przyznać, że zdarza, się, iż okruch fizyki w serialu - nawet jeśli
dotyczy niewielkiego epizodu - potrafi następnego dnia wywołać żarliwą dyskusję.
Dobrze pamiętam dzień, kiedy mój student z Yale - Martin White, który obecnie
pracuje na Uniwersytecie w Chicago - przyszedł do mojego pokoju zaraz po
obejrzeniu Stor Trek VI: Nieznany kraj. Myślałem, że będziemy rozmawiać o fałach
grawitacyjnych w bardzo młodym Wszechświecie. Martin zaczał się jednak
zachwycać pewną szczególną sceną z filmu, która nie trwała dłużej niż 15 sekund.
Dwóch ubranych w hełmy zabójców wchodzi na pokład statku kanclerza Gorkona -
statek został unieruchomiony za pomocą torped fotonowych, wystrzelonych z
Enterprise, i dzięki temu nie ma na nim grawitacji - i strzela do wszystkich
znajdujących się w zasięgu wzroku, łącznie z Gorkonem. Szczególne wrażenie na
Martmie i, ku mojemu zaskoczeniu, na wielu innych studentach fizyki oraz
pracownikach wydziału wywarto to, że krążące po statku krople krwi miały sferyczne
kształty. Na Ziemi wszystkie krople cieczy są wydłużone z powodu wszechobecnej
siły grawitacji. W obszarach jej pozbawionych, takich jak statek Gorkona, nawet łzy
byłyby małymi kulkami. Fizycy wiedzą o tym, ale rzadko mają okazję to zobaczyć.
Pracujący nad Star Trek fachowcy od efektów specjalnych dostarczyli wielu fizykom
sporej przyjemności. Wystarczy tak niewiele...
Oczywiście błędy również nas poruszają. Co ciekawe, najbardziej chyba
pamiętny błąd w Star Trek nie dotyczył wcale fizyki. Doniósł mi o nim Steven
Weinberg, fizyk cząstek elementarnych (a także autor książek popularnonaukowych) i
laureat Nagrody Nobla, którą otrzymał za udział w stworzeniu tego, co obecnie
nazywamy modelem standardowym oddziaływań cząstek elementarnych. Ponieważ
wiedziałem, że wykonuje on najbardziej zawiłe obliczenia przy włączonym
telewizorze, napisałem do niego i zapytałem o refleksje związane ze Star Trek.
Weinberg odpowiedział, że głównymi błędami popełnianymi w Stor Trek są błędy
językowe.
Znacznie częściej jednak uwagę fizyków przykuwają błędy z dziedziny, którą
uprawiają. Dzieje się tak zapewne dlatego, że te właśnie błędy utwierdzają w wielu
fizykach przekonanie, iż fizyka jest bardzo oddalona od kultury masowej; nie mówiąc
o poczuciu wyższości, które dają nam żarty na temat absolwentów filologii piszących
scenariusz. Trudno sobie wyobrazić, aby w dużej produkcji filmowej Napoleon
mówił po niemiecku, zamiast po francusku, a Deklaracja Niepodległości została
podpisana w XIX wieku. Kiedy więc podobnego kalibru błędy fizyczne wkradają się
do serialu, który ma przecież mieć charakter naukowy, fizycy przechodzą do ataku.
Byłem zaskoczony, gdy się dowiedziałem, jak wielu moich szacownych kolegów -
Kip Thome, Weinberg, Sheldon Glashow, nie mówiąc o Stephenie Hawkingu,
najbardziej chyba znanym fizyku-trekkerze - ogląda serial Star Trek. Oto lista moich
ulubionych pomyłek, zebranych w trakcie dyskusji z fizykami oraz przesłanych do
mnie pocztą elektroniczną przez licznych trekkerów. Starałem się skupić głównie (ale
nie wyłącznie) na gafach dotyczących „ziemskiej fizyki”. Nie zajmuję się więc tutaj
takimi częstymi zarzutami, jak ten, że światło gwiazd się rozmazuje, gdy mamy do
czynienia z prędkościami czasoprzestrzennymi. Nie walczę też z technicznym
pseudożargonem - nieodpowiedzialnym użyciem terminologii naukowej i
pseudonaukowej, jaką posługują się w każdym odcinku scenarzyści, aby stworzyć
wrażenie technologii przyszłości. Poza tym starałem się wybrać przykłady, o których
nie było wcześniej mowy.
„W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ NIKT NIE USŁYSZY TWOJEGO
KRZYKU”. Zwiastun Obcego ujął to trafnie, ale w serialu Star Trek zwykle popełnia
się w tej kwestii błędy. Fale dźwiękowe nie rozchodzą się w pustej przestrzeni! Gdy
jednak wybucha stacja kosmiczna krążąca wokół planety Tanuga IV, z dogodnego
punktu obserwacyjnego na pokładzie Enterprise słyszymy to wydarzenie tak samo
dobrze, jak widzimy. Co gorsza, słyszymy je w tej samej chwili, w której je widzimy.
Nawet gdyby fale dźwiękowe mogły rozchodzić się w pustej przestrzeni, co jest
niemożliwe, prędkość fali ciśnienia, takiej jak dźwięk, jest na ogół o kilka rzędów
wielkości mniejsza od prędkości światła. Wystarczy wybrać się na mecz piłki nożnej,
aby się przekonać, że widzimy zdarzenia, zanim możemy je usłyszeć.
Poglądowy eksperyment, który przeprowadza się na szkolnych lekcjach
fizyki, polega na umieszczeniu elektrycznego dzwonka pod szklanym kloszem i
wypompowaniu spod niego powietrza. Gdy powietrze zostanie usunięte, dzwonienie
zanika. Już w XVII wieku uświadomiono sobie, że dźwięk potrzebuje jakiegoś
ośrodka, aby się rozchodzić. W próżni, takiej jaka panuje wewnątrz klosza, nie ma
nic, co mogłoby przenosić fale dźwiękowe, więc nie słyszymy znajdującego się w
środku dzwonka. Mówiąc dokładniej, dźwięk jest falą ciśnienia, czyli zaburzeniem,
które przemieszcza się w miarę jak obszary ciśnienia wyższego lub niższego niż
średnie rozchodzą się w ośrodku. Gdy wyeliminujemy ośrodek, nie będzie ciśnienia,
które można by zaburzać. Nawiasem mówiąc, przykład z kloszem leżał u podstaw
tajemnicy, o której wcześniej wspomniałem, a która miała duże znaczenie w historii
fizyki. Chociaż nie słyszymy dzwonka, wciąż go widzimy! Jeśli więc światło ma być
rodzajem fali, w jakim to ośrodku, którego nie można usunąć wraz z powietrzem, się
ono porusza? Był to jeden z głównych argumentów przemawiających za istnieniem
eteru.
Oglądając serial, nigdy nie zwracałem większej uwagi na obecność bądź
nieobecność dźwięku w przestrzeni kosmicznej. Po tym jednak, jak Steven Weinberg
i kilka innych osób wspomniało, że pamiętają dźwięk towarzyszący wybuchom w
Star Trek, zwróciłem na to uwagę przy okazji oglądanego właśnie odcinka pod
tytułem Kwestia perspektywy, w którym wybucha stacja kosmiczna krążąca wokół
planety Tanuga IV. I oczywiście: bum! To samo zdarzyło się w następnym odcinku -
statek przewożący skradzione z Enterprise kryształy trójlitu z wielkim hukiem
eksplodował w pobliżu planety Arkaria. Potem obejrzałem ostatni pełnometrażowy
film Star Trek: Pokolenia, w którym nawet butelka szampana wydaje odgłos, gdy
eksploduje w przestrzeni kosmicznej.
Mark Srednicki, mój kolega fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa
Barbara, zwrócił uwagę na o wiele poważniejszą pomyłkę w pewnym odcinku, w
którym fale dźwiękowe wykorzystuje się jako broń przeciwko statkowi znajdującemu
się na orbicie. Jakby tego było mało, słyszymy, że fale te osiągają liczbę decybeli
równą „18 do potęgi dwunastej”. Fizykowi wielkość ta wydaje się szczególnie duża,
ponieważ skala, w której natężenie mierzy się w decybelach, jest logarytmiczna,
podobnie jak skala Richtera. Oznacza to, że liczba decybeli to już potęga 10, a
wartości znormalizowane są w ten sposób, że 20 decybeli jest 10 razy głośniejsze od
10 decybeli, a 30 decybeli jeszcze 10 razy głośniejsze. Zatem 18 do potęgi dwunastej
decybeli to 10
1812
, czyli l z 11 568 313 814 300 zerami razy głośniej niż samolot
odrzutowy!
SZYBCIEJ NIŻ FAZER. Do podróży z prędkościami ponad-świetlnymi
musimy się w Star Trek przyzwyczaić; ta możliwość, jak już mówiłem, wiąże się z
subtelnościami ogólnej teorii względności i istnieniem egzotycznych, nowych form
materii. Dla zwyczajnych obiektów w zwyczajnych sytuacjach prędkość światła jest i
zawsze będzie nieprzekraczalną barierą. Czasami zapomina się o tym prostym fakcie.
W zwariowanym odcinku pod tytułem Mgnienie oka Skalozjanie podstępnie skłaniają
Kirka do wypicia napoju, który przyspiesza wielokrotnie jego ruchy. Dzięki temu
osiąga on szybkość ruchów Ska-lozjan i może stać się partnerem ich królowej Deeli.
Skalozjanie wiodą superszybkie życie, w związku z czym załoga Enterprise nie
potrafi ich dostrzec. Zanim jednak Kirk znajdzie się w łożu królowej, próbuje
zastrzelić ją z fazera. Ponieważ królowa potrafi przemieszczać się w mgnieniu oka,
przynajmniej z punktu widzenia ludzi, uchyla się z drogi promienia, zanim ten w nią
trafi. Co mija się z prawdą w tej historii? Odpowiedź brzmi: wszystko!
Kilku trekkerów zauważyło, że jeśli Deela może się poruszyć w czasie, który
wystarcza, by promień fazera przebiegł pokój z prędkością światła, cała reszta tego
odcinka jest niemożliwa. Prędkość światła wynosi 300 milionów metrów na sekundę.
Deela znajduje się w odległości około metra od strzelającego Kirka, z czego wynika,
że światło będzie podróżowało przez około 1/300 milionowej sekundy. Aby ten czas
wydał się Deeli sekundą, zegar Skalozjan musi odmierzać czas 300 milionów razy
szybciej. Jeśli tak jest, trzysta milionów sekund dla Skalozjan trwa około jednej
sekundy zwykłego czasu Enterprise. Niestety, trzysta milionów sekund to około 10
lat.
Wybaczmy twórcom Star Trek ten lapsus. Pojawia się jednak o wiele
poważniejszy problem, którego nie można rozwiązać i na który natknęło się kilku
znanych fizyków. Z serialu dowiadujemy się, że fazery są bronią mogącą wysyłać
ukierunkowaną energię; wiązka fazera zatem przemieszcza się z prędkością światła.
Niestety, w tym miejscu tkwi pułapka. Jeśli promień fazera składa się z czystej
energii, a nie z cząstek, jak twierdzi Instrukcja techniczna Star Trek, musi biec z
prędkością światła. Niezależnie od tego, jak szybko może się ktoś poruszać, nawet
jeśli robi to 300 milionów razy szybciej niż zwykły człowiek, nigdy nie zdąży się
usunąć z drogi promienia fazera. Dlaczego? Ponieważ aby się dowiedzieć, że zbliża
się do niego wiązka, musiałby najpierw zobaczyć wystrzał fazera. Potrzebne do tego
światło porusza się jednak z tą samą prędkością, co wiązka. Innymi słowy, nie
możesz się dowiedzieć, że wiązka zmierza w Twoim kierunku, dopóki w Ciebie nie
trafi! Dopóki wiązka fazera jest wiązką energii, nie ma przed nią ucieczki. Podobny
problem związany z próbą uniknięcia promienia fazera pojawia się w odcinku
Bakteriofagi z serii Yoyager.
Czasami to jednak krytycy Stor Trek popełniają błędy. Powiedziano mi
kiedyś, że powinienem zwrócić uwagę na scenę w filmie Pokolenia, kiedy gwiazda
oświetlająca planetę znika i w tym samym momencie planeta ciemnieje. Jest to
oczywiście niemożliwe, ponieważ światło potrzebuje pewnego skończonego czasu,
aby przebyć drogę od gwiazdy do planety. Jeśli zatem wyłączymy światło gwiazdy,
obserwatorzy na planecie przez pewien czas nie będą o tym wiedzieli. W filmie
Pokolenia jednak cały ten proces obserwuje się z powierzchni planety. Z tego punktu
widzenia powierzchnia planety powinna pociemnieć w tej samej chwili, w której
gwiazda się zapada. Wynika to stąd, że zarówno informacja o tym, że gwiazda się
zapadła, jak i informacja o braku światła dotrą do planety w tym samym czasie:
spóźnione, ale równoczesne! Chociaż ten aspekt zagadnienia został ukazany
poprawnie, scenarzyści popełnili błąd, skracając bardzo czas opóźnienia.
Dowiadujemy się, że sonda mająca zniszczyć gwiazdę dotrze do niej w ciągu 11
sekund od wystrzelenia z powierzchni planety. Sonda porusza się z prędkością
podświetlną; możemy być tego pewni, ponieważ do czasu, gdy mieszkańcy planety
ujrzą zapadającą się gwiazdę, upływa znacznie mniej niż 2 razy po 11 sekund, co
oznacza, że podróż powrotna światła musiała trwać o wiele krócej niż 11 sekund. Dla
porównania, Ziemia znajduje się w odległości 8 minut świetlnych do Słońca. Gdyby
Słońce eksplodowało w tej chwili, dowiedzielibyśmy się o tym dopiero za 8 minut.
Trudno uwierzyć, żeby planeta klasy M mogła istnieć w odległości 10 sekund
świetlnych od spalającej wodór gwiazdy, takiej jak Słońce. Jest to odległość tylko
pięciokrotnie większa od rozmiarów Słońca - o wiele za blisko, by można było tam
wygodnie żyć.
TO SCENARIUSZ TRZESZCZY, A NIE HORYZONT ZDARZEŃ. Chociaż
obiecałem, że nie będę się zajmował technicznym pseudożargonem, nie mogę nie
wspomnieć, że seria Voyager jest pod tym względem bezkonkurencyjna. Gdy
Voyager próbuje dotrzeć do domu, podróżując w czasie z regularnością metra w
godzinach szczytu, można usłyszeć każde żargonowe wyrażenie znane współczesnej
fizyce. Terminy fizyczne zwykle jednak coś znaczą, więc gdy używa się ich tylko po
to, by pchnąć akcję do przodu, błędy są nieuniknione. W rozdziale trzecim
wspomniałem, że odgłos towarzyszący wyrwaniu się z horyzontu zdarzeń - ratuje to
Voyagera w nieudanym odcinku Bakteriofagi - brzmi dla fizyków szczególnie
niedorzecznie. „Trzask” horyzontu zdarzeń jest mniej więcej tak samo
prawdopodobny, jak odcięcie jednego końca koła lub bycie trochę w ciąży. Horyzont
zdarzeń wokół czarnej dziury nie jest obiektem fizycznym, lecz miejscem
określającym obszar, w którym wszystkie tory obiektów pozostają wewnątrz czarnej
dziury. To, że trajektoria jakiejkolwiek cząstki, ze światłem włącznie, ulega
zakrzywieniu w kierunku czarnej dziury, gdy znajdzie się wewnątrz obszaru o
pewnym promieniu, jest własnością zakrzywionej przestrzeni. Albo horyzont zdarzeń
istnieje - a wtedy istnieje także czarna dziura - albo nie. Nie istnieje obszar pośredni,
przez który mogłaby się prześlizgnąć igła, nie mówiąc o Voyagerze.
CZY MOŻNA DOTKNĄĆ DOKTORA? Muszę przyznać, że moim
ulubionym technicznym błędem w serii Voyager jest holograficzny doktor. W trakcie
pewnej wspaniałej sceny pacjent pyta doktora, w jaki sposób może on go dotykać,
skoro jest tylko hologramem. Dobre pytanie. W odpowiedzi doktor wyłącza „wiązkę
magnetycznie wiążącą”, aby pokazać, że bez niej jest równie bezcielesny jak
fatamorgana. Później rozkazuje, aby ponownie włączono wiązkę, gdyż musi
dokończyć badanie pacjenta. Jest to wspaniały epizod, ale, niestety,
nieprawdopodobny. Jak pisałem w rozdziale szóstym, magnetyczne wiązanie czyni
cuda w przypadku naładowanych cząstek, na które w stałym polu magnetycznym
działa siła zmuszająca je do ruchu po orbitach kołowych. Światło nie ma jednak
ładunku elektrycznego. W polu magnetycznym nie działa na nie żadna siła.
Hologram, a zatem i doktor, jest jedynie obrazem świetlnym.
CO JEST BARDZIEJ WRAŻLIWE: TWOJE RĘCE CZY TYŁEK? ALBO:
ZMIENIAĆ CZY NIE ZMIENIAĆ FAZY? Twórcom Star Trek udało się popełnić
kiedyś coś, co nazywam haniebnym błędem ducha. Mam na myśli nakręcony
niedawno film pod tytułem Uwierz w ducha, w którym główny bohater, duch,
przechodzi przez ściany i nie potrafi podnosić przedmiotów, ponieważ jego ręce
przenikają przez nie. Kiedy jednak siada na krześle lub kanapie, w cudowny sposób
jego pośladki znajdują wygodne oparcie. Podobnie ziemia pod jego stopami pozostaje
całkiem twarda. W poprzednim rozdziale wspominałem, że w jednym z odcinków
Geordi LaForge i Ro Laren byli „niezgodni w fazie” ze zwykłą materią dzięki
romulanskiemu „generatorowi interfazy”. Ku swojemu zaskoczeniu odkrywają, że są
niewidzialni ł mogą przechodzić przez ludzi i ściany. Ro zaczyna wierzyć, że umarła
(może w młodości widziała w jakimś starym kinie powtórkę Uwierz w ciucha).
Geordi i Ro mogą jednak bezkarnie stać na podłodze i siedzieć na krzesłach. Materia
jest materią, a krzesła i podłogi niczym się nie różnią od ścian i, o ile wiem, stopy ł
pośladki nie są bardziej ani mniej cielesne niż ręce.
Nawiasem mówiąc, w tym samym odcinku był jeszcze jeden słaby punkt,
który łamie spójność wielu innych wydarzeń w serialu. W fizyce dwa przedmioty,
które oddziałują z czymś trzecim, zawsze mogą oddziaływać ze sobą. Prowadzi nas to
z powrotem do pierwszego prawa Newtona. Jeśli wywieram na Ciebie siłę, Ty
działasz na mnie z siłą równą co do wartości i przeciwnie skierowaną. Jeśli zatem
Geordi i Ro mogli obserwować Enterprise ze swojej nowej „fazy”, musieli
oddziaływać ze światłem falą elektromagnetyczną. Wystarczy posłużyć się prawem
Newtona, aby stwierdzić, że oni również powinni być widoczni. Szkło pozostaje
niewidoczne, ponieważ nie pochłania
widzialnego światła. Aby widzieć - to znaczy odczuwać światło -musisz je
pochłaniać. Pochłaniając je, wywierasz na nie wpływ. A skoro tak, musisz być
widoczny dla kogoś innego. Tak samo dzieje się w przypadku niewidzialnych
owadów z innej fazy, które zaatakowały Enterprise, przyczepiając się do ciał załogi w
odcinku Urojenia serii Następne pokolenie. Siła, która pozwala im spoczywać na
zwyczajnej materii, nie przechodząc przez nią, to właśnie elektromagnetyzm -
elektrostatyczne odpychanie między naładowanymi cząstkami wchodzącymi w skład
atomów jednego i drugiego ciała. Jeśli oddziałujesz elektromagnetycznie, jesteś
częścią naszego świata. Coś za coś.
WYLEWANIE DZIECKA Z KĄPIELĄ. W odcinku Kopalnia serii Następne
pokolenie statek Enterprise dokuje w Ciągu Remmleranskim, aby poddać się
„usuwaniu barionów”. Wygląda na to, że te cząstki osadzają się na konstrukcjach
statku w wyniku długotrwałej podróży z prędkościami czasoprzestrzennymi i muszą
zostać usunięte. Podczas tego „odkurzania” załoga musi się ewakuować, ponieważ
wiązka oczyszczająca jest zabójcza dla żywej tkanki. Nie da się jednak ukryć, że
jedynymi stabilnymi barionami są protony i neutrony, tworzące jądra atomowe.
Ponieważ wszystko, co widzimy, składa się z tych cząstek, po usunięciu ich z
Enterprise nie zostałoby ze statku zbyt wiele na następne odcinki.
JAK ZIMNE MOŻE BYĆ ZIMNO? Ulubiona gafa mojego kolegi i
wielbiciela Star Trek, Chucka Rosenblatta, to ochładzanie przedmiotów do
temperatury -295°C. Jest to bardzo ekscytujące odkrycie, ponieważ w skali Celsjusza
absolutnemu zeru odpowiada -273°. Jak wynika z samej nazwy, zero absolutne to
najniższa temperatura, jaką może osiągnąć ciało, gdyż w tej temperaturze ustają
wszelkie ruchy cząsteczkowe i atomowe, drgania i obroty. Chociaż osiągnięcie tej
teoretycznej granicy jest niemożliwe, układy atomowe udało się schłodzić do
temperatury nie większej niż jedna milionowa stopnia powyżej zera absolutnego
(ostatnio osiągnięto nawet temperaturę dwóch miliardowych stopnia). Temperatura
związana jest z ruchami cząsteczek i atomów, a nigdy nie można mieć mniej niż zero
ruchu. A zatem nawet za 400 lat absolutne zero ciągle będzie absolutne.
WIDZIAŁEM ŚWIATŁO! Czuję się nieco zakłopotany, gdyż muszę
przyznać, że na ten oczywisty błąd, który sam powinienem był zauważyć, zwrócił mi
uwagę student pierwszego roku fizyki, Ryan Smith, gdy podczas wykładu
wspomniałem, iż piszę tę książkę. Za każdym razem, gdy Enterprise wysyła promień
fazera, widzimy go. Oczywiście jest to niemożliwe, jeśli fazer nie emituje światła we
wszystkich kierunkach. Światło widoczne jest dopiero wtedy, gdy się od czegoś
odbije. Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w pokazie, na którym prelegent
posługiwał się wskaźnikiem laserowym - zazwyczaj są to czerwone lasery helowo-
neonowe - pamięta zapewne, że widoczna jest tylko plamka w miejscu, gdzie promień
pada na ekran, nie widać natomiast nic pomiędzy wskaźnikiem a ekranem. Cały
promień można dostrzec tylko wówczas, gdy w pomieszczeniu rozpyli się kurz, na
przykład uderzając o siebie dwie suche gąbki do wycierania tablicy. (Warto tego
spróbować - widok jest rzeczywiście niezwykły). Podczas widowisk laserowych
światło przepuszcza się przez dym lub wodę. Jeśli zatem pusta przestrzeń nie jest
szczególnie zapylona, nie powinniśmy zobaczyć promienia fazera aż do momentu,
gdy dotrze on do celu.
ASTRONOMOWIE SĄ WYBREDNI. Nie powinno nas dziwić, że wielu
ludzi znajduje w serialu błędy fizyczne związane z ich własnym obszarem
zainteresowań. Gdy pytałem różne osoby o przykłady, po odpowiedziach można było
odgadnąć, czym się zajmują. Za pomocą poczty elektronicznej otrzymałem kilka
sugestii od astronomów-trekkerów, którzy zauważyli niektóre subtelne błędy w Stor
Trek. Pewien student astronomii wykazał, że mimo dużego wysiłku scenarzystów, by
wykorzystać nieco prawdziwej astronomii, rezultat rozminął się z prawdą. Żywiąca
się energią forma życia w odcinku Dziecko galaktyki okazuje się młodą istotą, która
bierze Enterprise za swoją matkę i zaczyna wysysać jego energię. LaForge w samą
porę wpada na pomysł, w jaki sposób pozbyć się „dziecka”. Reaguje ono na
promieniowanie o długości fali 21 centymetrów, emitowane przez Enterprise.
Zmieniając częstość emisji, załoga psuje „mleko” i „dziecko” daje za wygraną.
Odcinek ten jest interesujący, choć zawiera błąd. Scenarzyści chcieli wykorzystać to,
że promieniowanie o długości 21 centymetrów jest najpowszechniejszym
promieniowaniem emitowanym przez wodór; astronomowie posługują się nim do
stworzenia map występowania gazu międzygwiazdowego (wspomniałem o tym w
rozdziale ósmym). Scenarzyści przyjęli jednak, że wszystko, łącznie z Enterprise,
emituje takie promieniowanie. Tymczasem przejście atomowe w wodorze,
odpowiedzialne za to promieniowanie, jest niezwykle rzadkie: konkretny atom w
przestrzeni międzygwiazdowej może wysłać falę o takiej długości średnio tylko raz
na 400 lat. Ponieważ jednak Wszechświat jest wypełniony wodorem, promieniowanie
to jest wystarczająco silne, aby można je było wykryć na Ziemi. W tym przypadku
oceniłbym więc wysiłki scenarzystów na 6 i obniżył tę ocenę na 5+ za złą
interpretację; uchodzę jednak za pobłażliwego egzaminatora.
Pewien pracownik NASA zwrócił mi uwagę na błąd, którego sam nie
zauważyłem, a który ktoś pracujący dla NASA powinien wychwycić. Standardowym
sposobem poruszania się statków kosmicznych jest okrążanie planet po orbitach
geostacjonarnych - okres orbitalny statku jest wtedy taki sam jak okres obrotu planety
wokół osi. Statek powinien się więc znajdować cały czas nad tym samym miejscem
na powierzchni planety, jak w przypadku satelitów meteorologicznych, krążących
wokół Ziemi. Gdy jednak Enterprise obiega planetę, zazwyczaj pokazane jest, że
porusza się na tle jej powierzchni. A jeśli nie znajduje się on na orbicie
geostacjonarnej, pojawiają się poważne problemy z przesyłaniem za pomocą
transportera.
TE PRZEKLĘTE NEUTRINA. Muszę chyba jeszcze raz powrócić do neutrin.
Ponieważ niewiele dotąd pisałem o serii Stacja kosmiczna, wspomnę przynajmniej o
błędzie, o którym powiedział mi David Brahm, jeszcze jeden fizyk-trekker. W
jednym z odcinków Quark dysponuje urządzeniem, które w swoim otoczeniu zmienia
prawa prawdopodobieństwa. Można sobie wyobrazić, jak użyteczne byłoby ono przy
jego stołach do gry, dając mu przewagę; tej pokusie jako Fereng nie mógłby się
oprzeć. Podstęp odkrywa jednak Dax, która przypadkowo analizuje strumień neutrin
przepływający przez stację. Ku swojemu zaskoczeniu zauważa ona, że wszystkie
neutrina są lewo-skrętne - to znaczy wszystkie obracają się w jednym kierunku
względem swojego ruchu. Coś musi być nie w porządku! Wygląda na to, że brakuje
neutrin obracających się w przeciwnym kierunku!
Niestety, ze wszystkich zjawisk, jakimi mogli posłużyć się scenarzyści Star
Trek, aby zdemaskować oszustwa Quarka, wybrali wariant, który jest zawsze
prawdziwy. O ile nam wiadomo, neutrina są tylko lewoskrętne! To jedyne znane nam
cząstki w przyrodzie, które mogą istnieć tylko w jednym stanie spinu. A zatem na
podstawie wyników swej analizy Dax miałaby wszelkie powody, aby wierzyć, że
wszystko jest w porządku.
Przykład ten jest bardzo przewrotny, przynajmniej dla mnie, z tego samego
powodu, dla którego fizyka świata Star Trek jest tak ciekawa: czasem prawda jest
dziwniejsza od fikcji.
EPILOG
I to by było wszystko, jeśli chodzi o błędy i fizykę. Jeżeli nie wymieniłem
Twojego ulubionego błędu w serialu lub nie nawiązałem do Twojej ulubionej
dziedziny fizyki, możesz przesłać swe uwagi memu wydawcy. Jeśli uzbiera się ich
wystarczająco dużo, pomyślimy, podobnie jak w przypadku serialu Stor Trek, o
dalszym ciągu. Mam już nawet tytuł: Fizyka podróży międzygwiezdnych II: Gniew
Kraussa.
Zakończenie książki rozdziałem na temat naukowych nieścisłości w serialu
nie miało na celu przesadnego karcenia twórców Stor Trek. Chciałem raczej pokazać,
że podczas oglądania serialu można się dobrze bawić na wiele sposobów. Jestem
pewien, że dopóki emitowany będzie serial Star Trek, coraz to nowe fizyczne fawc
pas będą dostarczać wszystkim trekkerom - od uczniów szkół średnich do profesorów
uniwersytetu - tematów do rozmów. A dla scenarzystów i producentów wyzwaniem
będzie nadążanie za wciąż poszerzającym swe horyzonty światem fizyki.
Zakończę tę książkę tam, gdzie ją zacząłem: mówiąc nie o błędach, lecz o
możliwościach. Naszą kulturę ukształtowały cuda współczesnej fizyki - do
współczesnych zaliczam tutaj Galileusza i Newtona - na równi z każdym innym
wysiłkiem intelektualnym ludzkości. Obecnie tak się nieszczęśliwie składa, że nauka
uważana jest niesłusznie za coś odrębnego od kultury, lecz w rzeczywistości jest ona
żywą częścią składową naszej cywilizacji. Wyniki badań nad Wszechświatem to
najbardziej godne uwagi odkrycia ludzkiego intelektu i szkoda, że
nie dzieli ich z nami publiczność tak szeroka, jak w przypadku dzieł wielkiej
literatury, malarstwa czy muzyki.
Podkreślając potencjalną rolę nauki w rozwoju rodzaju ludzkiego, Star Trek w
zabawny sposób ukazuje silny związek między nauką i kulturą. Kilkakrotnie
wyrażałem opinię, że nauka XXIII stulecia w bardzo małym stopniu ma szansę
przypominać wytwory wyobraźni scenarzystów Star Trek; przypuszczam, że może
okazać się jeszcze wspanialsza. W każdym razie jestem przekonany, że fizyka dnia
dzisiejszego i jutra z pewnością określi charakter naszej przyszłości, podobnie jak
fizyka Newtona i Galileusza ubarwia nasze istnienie w chwili obecnej. Zostałem
naukowcem po części dlatego, że wierzyłem, iż nasz gatunek obdarzony jest
potencjałem, który jeszcze przez długi czas będzie umożliwiał odkrywanie cudów
Wszechświata. Podobny duch ożywia serial Stor Trek. Niech ostatnie słowo należy
do Gene'a Roddenberry'ego. Przy okazji dwudziestopięciole-cia serialu Star Trek, na
rok przed swoją śmiercią, powiedział on: „Człowiek jest niezwykłym stworzeniem o
olbrzymim potencjale i mam nadzieję, że Star Trek pomógł nam uświadomić sobie,
jacy możemy być, jeśli będziemy wierzyć w siebie i w swoje możliwości”.
PODZIĘKOWANIA
Pozostaję dłużnikiem wielu osób, które przyczyniły się do powstania tej
książki. Jestem wdzięczny kolegom fizykom, którzy niezawodnie odpowiadali na
prośby o pomoc. W szczególności dziękuję Stephenowi Hawkingowi za
natychmiastową zgodę na napisanie przedmowy oraz Stevenowi Wein-bergowi,
Sheldonowi Glashowowi i Kipowi Thorne'owi za podzielenie się ze mną swoimi
przemyśleniami na temat serialu Star Trek. John Peoples, dyrektor Narodowego
Laboratorium Akceleratorowego im. Enrico Fermiego, umożliwił mi opisanie
sposobu produkcji i przechowywania antymaterii w Fermila-bie. Szczególnie
dziękuję Judy Jackson z administracji Fermi-labu za pomoc i zdjęcia oraz mojemu
koledze z Case Western Reserve University, Cyrusowi Taylorowi, który obecnie
pracuje w Fermilabie, za udzielenie odpowiedzi na różne pytania natury technicznej.
Paul Horowitz z Uniwersytetu Harvarda odpowiedział na moją prośbę o informacje
na temat programów SETI oraz META, które prowadził; otworzył przede mną
prawdziwą skarbnicę wiadomości na temat poszukiwań cywilizacji pozaziemskich
oraz dostarczył zdjęcia ilustrujące te badania. George'owi Smootowi zawdzięczam
wspaniałe zdjęcie naszej Galaktyki, wykonane przez COBE, a Philipowi Taylorowi
źródło cytatu dotyczącego solitonów.
Wielu flzyków-trekkerów podzieliło się ze mną swoimi przemyśleniami na
temat praw fizyki w świecie Star Trek. Szczególnie jestem wdzięczny: Markowi
Srednickiemu, Martinowi Whi-te'owi, Chuckowi Rosenblattowi i Davidowi
Brahmowi za
wskazanie użytecznych przykładów z serialu. Chciałbym również
podziękować trekkerom, którzy odpowiedzieli na moje pytanie (przesłane pocztą
elektroniczną) o ulubione zagadnienia fizyczne i najciekawsze pomyłki, a zwłaszcza:
Scottowi Specko-wi, „Westy'emu” z NASA, T. J. Goldstelnowi, Denysowi Proteau i
J. Dildayowi - za utwierdzenie mnie w moim własnym wyborze lub zasugerowanie
innych użytecznych przykładów. Jestem również wdzięczny wielu studentom z Case
Western Reserve University, a zwłaszcza Ryanowi Smithowi, za gotowość do
udzielania informacji.
Znaczący wkład wnieśli również inni trekkerzy. Chciałbym podziękować
Annie Fortunato za przeczytanie l skomentowanie pierwszych wersji rękopisu i wiele
użytecznych sugestii. Swoją opinię przekazał mi również Mark Landau z
wydawnictwa HarperCollins. Jeffrey Robbins, w tym czasie redaktor w Oxford
University Press, był łaskaw wskazać ważne źródło traktujące o napędzie
czasoprzestrzennym. Mój wuj Herb Title, zapalony trekker, przeczytał rękopis,
podobnie jak mój współpracownik Peter Keman. Obydwaj podzielili się ze mną
cennymi uwagami. W wiele fragmentów rękopisu znaczący wkład wniosła moja żona
Kate.
Jestem bardzo wdzięczny Gregowi Sweeneyowi i Janelle Ke-berle za
udostępnienie mi ich kompletnej, skatalogowanej kolekcji kaset wideo ze Star Trek,
którymi mogłem dysponować przez cztery miesiące w czasie pisania tej książki.
Miały one dla mnie podstawowe znaczenie i posługiwałem się nimi nieustannie.
Szczególne podziękowania jestem winien redaktorce z Basic Books, Susan
Rabiner, bez której ta książka nigdy by nie powstała. To Susan ostatecznie przekonała
mnie, bym zajął się tym tematem, i zaraziła tym pomysłem wydawnictwa Basic i
HarperCollins. Dziękuję również Kermitowi Hummelowi, prezesowi Basic Books, za
jego poparcie i entuzjazm. Ostateczny kształt tej książki zależał w znacznym stopniu
od wiedzy i umiejętności korektorki Sary Lipplncott. Wierzę, że liczne godziny
spędzone przy faksie i telefonie znalazły odbicie w jakości tekstu.
Na koniec chciałbym podziękować dziekanowi, pracownikom i studentom
College of Arts and Sciences oraz Wydziału Fizyki Case Western Reserve University
za wsparcie, a często także wyrozumiałość, zwłaszcza w okresie, gdy praca nad
książką dobiegała końca. Przyczynili się oni do utrzymania przyjacielskiej i pełnej
zaangażowania atmosfery, która dodawała mi otuchy, kiedy tego najbardziej
potrzebowałem.
Jak zawsze na wiele sposobów wspierała moje wysiłki rodzina. Kate i moja
córka Lilly wiele razy do późna w nocy oglądały odcinki Star Trek, mimo że pewnie
wolałyby wtedy spać.