LAWRENCE M. KRAUSS
FIZYKA PODRÓŻY
MIĘDZYGWIEZDNYCH
( Przełożyli: Ewa L. Łokas; Bogumił Bieniok)
PRZEDMOWA
Było ml bardzo miło, że Data zdecydował się zaprosić Newtona, Einsteina i mnie na
partyjkę pokera na pokładzie kosmicznego statku Enterprise. Miałem okazję zdobyć przewagę
nad dwoma wielkimi ludźmi grawitacji, zwłaszcza nad Einsteinem, który nie wierzył w
przypadek, czyli w to, że Bóg gra w kości. Niestety, nie udało mi się zabrać ze sobą wygranej,
ponieważ musieliśmy porzucić grę z powodu alarmu. Kontaktowałem się później ze studiem
Paramount, aby zamienić żetony na gotówkę, ale jego przedstawiciele nie znali kursu
wymiany.
Fantastyka naukowa, do której należy Star Trek, służy nie tylko dobrej zabawie, ale
także poważniejszym celom, takim jak rozszerzanie ludzkiej wyobraźni. Być może nie
potrafimy dotrzeć tam, gdzie nie stanęła dotąd ludzka stopa, ale możemy spróbować dokonać
tego przynajmniej w wyobraźni. Możemy przewidywać reakcje ludzkości na przyszły postęp
w nauce i spekulować na temat charakteru tego postępu. Wymiana myśli między fantastyką
naukową a nauką zachodzi w obie strony. Fantastyka dostarcza pomysłów, które naukowcy
włączają do swoich teorii, ale czasami to właśnie nauka stwarza pojęcia, które nie przyszłyby
do głowy żadnemu autorowi science fiction. Przykładem są czarne dziury, do których
rozgłosu walnie przyczyniła się trafna nazwa nadana im przez Johna Archibalda Wheelera. O
„zamarzniętych gwiazdach” lub „obiektach całkowicie zapadniętych grawitacyjnie”, jak
początkowo nazywano czarne dziury, nie napisano by zapewne nawet połowy tego, co
mieliśmy okazję przeczytać.
Zarówno Stor Trek, jak i inne utwory fantastycznonaukowe, poświęcają szczególnie
dużo uwagi podróżom z prędkościami ponadświetlnymi. Rzeczywiście, trudno wyobrazić
sobie bez nich fabułę Star Trek. Gdyby Enterprise mógł przemieszczać się jedynie z
prędkościami choćby niewiele mniejszymi od prędkości światła, podróż do środka Galaktyki i
z powrotem trwałaby dla załogi tylko kilka lat, ale na Ziemi upłynęłoby w tym czasie 80
tysięcy lat. Nie byłoby mowy o ponownym spotkaniu z rodziną!
Na szczęście ogólna teoria względności Einsteina stwarza możliwość obejścia tej
trudności: można zakrzywić czasoprzestrzeń i stworzyć drogę na skróty między miejscami,
które chce się odwiedzić. Mimo pojawiających się wtedy problemów z ujemną energią, takie
zakrzywianie czasoprzestrzeni może być dla nas w przyszłości wykonalne. Jak dotąd nie
prowadzono w tej dziedzinie zbyt wielu poważnych badań, po części, jak sądzę, dlatego, że za
bardzo przypomina to fantastykę naukową. Jedną z konsekwencji szybkich podróży
międzygwiezdnych byłaby możliwość podróży wstecz w czasie. Można sobie jednak
wyobrazić krzyk, jaki podniosłaby opinia publiczna w obronie pieniędzy podatników, gdyby
ogłoszono, że rządowe agendy wspierają finansowo badania nad podróżami w czasie.
Naukowcy pracujący w tej dziedzinie muszą zatem ukrywać swoje prawdziwe
zainteresowania, używając technicznych terminów, takich jak „zamknięte krzywe czasowe”,
które oznaczają po prostu podróże w czasie. Jednakże dzisiejsza fantastyka naukowa staje się
często naukowym faktem jutra. Fizyka leżąca u podstaw Star Trek jest niewątpliwie warta
zbadania. Ograniczenie poszukiwań do spraw czysto ziemskich byłoby równoznaczne z
narzucaniem ograniczeń ludzkiemu duchowi.
STEPHEN HAWKING
WSTĘP
Dlaczego zajmując się fizyką podróży międzygwiezdnych, zagłębimy się w świat Stor
Trek? Dzieło Gene'a Rodden-berry'ego jest przecież fantastyką i nie przedstawia faktów
naukowych. Wiele cudów techniki w tym serialu odwołuje się więc z konieczności do pojęć,
które mogą być niewłaściwie zdefiniowane lub w inny sposób pozostają w sprzeczności z
naszą obecną wiedzą o Wszechświecie. Nie chciałem napisać książki poświęconej tylko
wyliczeniu kwestii, w których twórcy Star Trek nie mieli racji.
Nie mogłem jednak uwolnić się od myśli o tej książce. Przyznam się, że tak naprawdę
oczarował mnie transporter. Myślenie o tym, jakim wyzwaniom należałoby sprostać tworząc
taką fantastyczną technologię, zmusza do rozważenia szerokiego wachlarza tematów: od
komputerów i przekazu informacji po zagadnienia fizyki cząstek elementarnych, mechaniki
kwantowej, fizyki jądrowej, budowy teleskopów, zawiłości biologii, a nawet problem
istnienia ludzkiej duszy! Do tego doszły jeszcze takie pojęcia, jak zakrzywiona
czasoprzestrzeń i podróże w czasie, i tak temat ten wciągnął mnie bez reszty.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że to, co było dla mnie tak fascynujące, bliskie jest
temu, co niezmiennie pociąga dzisiejszych wielbicieli Star Trek, prawie trzydzieści lat po
wyemitowaniu pierwszego odcinka serialu. Tym czymś, jak to ujął Q, wszechmocny
żartowniś ze Star Trek, jest „badanie nieznanych możliwości istnienia”. Q zapewne zgodziłby
się ze mną, że samo wyobrażanie sobie tych możliwości to już dobra zabawa.
W przedmowie do tej książki Stephen Hawking stwierdza, że fantastyka naukowa
pomaga rozwijać ludzką wyobraźnię. Rzeczywiście, badanie nieskończonych możliwości,
jakie niesie przyszłość - łącznie ze światem, w którym, przezwyciężywszy napięcia
międzynarodowe i uprzedzenia rasowe, ludzkość wyrusza, by w pokoju badać Wszechświat -
jest częścią nie słabnącego powodzenia Stor Trek. Ponieważ wydaje mi się to istotną cechą
cudu współczesnej fizyki, na tych właśnie możliwościach postanowiłem się skoncentrować w
niniejszej książce.
Jak wynika z przeprowadzonych przeze mnie pewnego dnia nieformalnych badań w
trakcie spaceru po miasteczku uniwersyteckim, liczba ludzi w Stanach Zjednoczonych, którzy
nie znają wyrażenia „prześlij mnie, Scotty”, jest w zasadzie porównywalna z liczbą ludzi,
którzy nigdy nie słyszeli o ketchupie. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że wystawa na temat statku
Enterprise, zorganizowana przez Smithsonian Institution w Waszyngtonie, cieszyła się
największym powodzeniem w całej historii tamtejszego Muzeum Lotnictwa i Lotów
Kosmicznych -większym nawet, niż pokazywany tam prawdziwy statek kosmiczny - staje się
oczywiste, iż Star Trek jest dla wielu ludzi symbolem zaciekawienia Wszechświatem. Czy
istnieje lepszy kontekst, w którym można by przedstawić jedne z najciekawszych teorii fizyki
dnia dzisiejszego i wskazać, w jakim kierunku podąży fizyka jutra? Mam nadzieję, że ta
podróż będzie dla czytelników tej książki równie fascynująca, jak dla mnie.
Szerokiej drogi!
CZĘŚĆ I
KOSMICZNY POKER
W części tej fizyka amortyzatorów bezwładności
i wiązek holowniczych przeciera szlak dla podróży w czasie,
napędu czasoprzestrzennego, deflektorów,
tuneli czasoprzestrzennych i innych osobliwości czasoprzestrzeni.
ROZDZIAŁ I
OTWARCIE NEWTONA
Gdziekolwiek pójdziesz, tam będziesz.
Z tablicy na statku Exctlsior.
Star Trek VI: Nieznany kraj
(prawdopodobnie zapożyczenie z Przygód Buckaroo Banzai)
Znajdujesz się za sterem statku kosmicznego Defiant (NCC-1764), krążącego właśnie
po orbicie wokół planety Iconia, w pobliżu strefy neutralnej. Masz spotkać się na drugim
końcu tego układu słonecznego ze statkiem będącym składem części zamiennych, by zdobyć
części potrzebne do zreperowania głównych cewek zasilających transporter. Nie musisz
rozwijać prędkości czasoprzestrzennych; ustawiasz tylko na pełną moc silnik pulsacyjny, aby
spokojnie podróżować z prędkością równą połowie prędkości światła. Powinno to wystarczyć
do osiągnięcia celu w ciągu kilku godzin; w tym czasie będziesz mógł zaktualizować dziennik
pokładowy. W miarę oddalania się od orbity zaczynasz jednak odczuwać silny ucisk w klatce
piersiowej. Ręce ci ciążą i przyklejasz się do fotela. Twoje usta zamierają w grymasie, masz
wrażenie, że za chwilę oczy wyskoczą ci z orbit, a płynąca w twoim cie le krew nie chce
dochodzić do głowy. Powoli tracisz świadomość... i w ciągu kilku minut umierasz.
Co się stało? Nie są to pierwsze oznaki międzyfazowego znoszenia przestrzennego,
które później obejmie cały statek, ani atak ukrytego dotąd statku romulańskie go. Padłeś ofiarą
czegoś znacznie potężniejszego. Pomysłowi twórcy serialu Star Trek, od których jesteś
uzależniony, nie wynaleźli jeszcze amortyzatorów bezwładności; urządzenia te dopiero
później zostaną wprowadzone do serialu. Zostałeś pokonany przez coś tak zwykłego, jak
prawa ruchu Izaaka Newtona, o których uczymy się w szkole, lecz zazwyczaj szybko
zapominamy.
Już słyszę głosy trekkerów:
1
„Ale beznadzieja! Nie częstuj mnie Newtonem.
Opowiedz mi o czymś naprawdę interesującym, na przykład jak działa napęd
czasoprzestrzenny lub co to za błysk pojawia się przy osiąganiu prędkości
czasoprzestrzennych (czy przypomina uderzenie dźwiękowe przy przekraczaniu prędkości
dźwięku?), albo co to takiego ten kryształ dwulitu?” W tej chwili mogę jedynie powiedzieć,
1
W taki sposób mówią o sobie miłośnicy serialu Star Trek. W sieci Internet znaleźć mo żna wie le
redagowanych przez tre kkerów list dyskusyjnych i stron poświęconych serialowi (p rzyp. tłu m.).
że dojdziemy i do tego. Podróżowanie po świecie Stor Trek wiąże się z najbardziej
niezwykłymi pojęciami w fizyce. Zetkniemy się z wieloma różnymi problemami, zanim
będziemy mogli zadać najbardziej fundamentalne pytanie związane ze Star Trek: czy coś z
tego może zdarzyć się naprawdę, a jeśli tak, to w jaki sposób?
Zanim udamy się tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł - zanim nawet wyjdziemy z
Kwatery Głównej Gwiezdnej Floty - musimy stawić czoło tym samym zagadnieniom, z
którymi ponad trzysta lat temu zmagali się Galileusz i Newton. W przeciwnym razie nigdy
nie uda nam się rozstrzygnąć kosmicznego pytania, tkwiącego u źródeł wizji Gene'a
Roddenberry'ego, twórcy Star Trek: co, na podstawie współczesnej nauki, możemy
powiedzieć na temat przyszłości naszej cywilizacji? Pytanie to leży u podstaw tej książki.
Każdy, kto kiedykolwiek znajdował się w samolocie lub szybkim samochodzie, zna
uczucie wgniatania w fotel, gdy pojazd rusza z dużym przyspieszeniem. Zjawisko to jeszcze
silniej daje się odczuć na pokładzie statku kosmicznego. Reakcje syntezy w silniku
pulsacyjnym wytwarzają olbrzymie ciśnienia, które wypychają z dużymi prędkościami gazy i
promieniowanie ze statku. To właśnie siła reakcji wywierana na silniki przez uciekający gaz i
promieniowanie powoduje „odrzut” w przód. Ponieważ statek jest połączony z silnikami,
również zostaje „odrzucony”. Także osoba siedząca przy sterach jest popychana do przodu za
sprawą siły wywieranej przez fotel na ciało, które z kolei działa taką samą siłą na fotel.
I tu właśnie tkwi sedno sprawy. Młotek uderzający z dużą prędkością w Twoją
czaszkę działa z siłą, która może okazać się śmiertelna. Na podobnej zasadzie może Cię zabić
fotel, na którym siedzisz, jeśli siła, którą zadziała on na Twoje ciało, będzie zbyt wielka.
Piloci samolotów odrzutowych i statków kosmicznych nazywają siły, jakim poddawane są ich
ciała w trakcie dużych przyspieszeń (w samolocie lub podczas wystrzeliwania statku
kosmicznego) siłami G. Mogę je opisać posługując się przykładem swoich bolących pleców.
Kiedy pracuję na komputerze, zawsze czuję nacisk krzesła na pośladki - presję, z którą
nauczyłem się żyć (choć, mógłbym dodać, moje pośladki reagują na to w bardzo
niehigieniczny sposób). Siła działająca na moje pośladki ma swoje źródło w grawitacji, która,
gdyby nic jej nie przeciwdziałało, spowodowałaby mój ruch w kierunku Ziemi. Powstrzymuje
mnie przed tym - czyli przed upadkiem na podłogę - Ziemia, wywierając skierowaną
przeciwnie siłę na żelbetonową konstrukcję mojego domu, która działa siłą skierowaną ku
górze na drewnianą podłogę mojego gabinetu na pierwszym piętrze; z kolei pod łoga działa na
krzesło, wywierające siłę na tę część mojego ciała, która znajduje się z nim w kontakcie...
Gdyby Ziemia miała dwa razy większą masę, ale taką samą średnicę, nacisk wywierany na
moje pośladki byłby dwa razy większy. Siły skierowane ku górze musiałyby być dwukrotnie
większe, aby zrównoważyć siłę grawitacji.
Te same czynniki należy wziąć pod uwagę w przypadku podróży kosmicznych. Jeśli
siedzisz w fotelu kapitana i wydajesz polecenie przyspieszenia statku, musisz wziąć pod
uwagę siłę, z jaką będzie na Ciebie oddziaływał fotel. Gdy zwiększysz przyspieszenie
dwukrotnie, działająca na Ciebie siła również wzrośnie dwa razy. Im większe przyspieszenie,
tym większa siła. Jedyny problem polega na tym, że żaden materiał - a już na pewno nie
Twoje ciało - nie wytrzyma działania siły potrzebnej do przyspieszenia statku do prędkości
pulsacyjnych.
Ten sam problem pojawia się wielokrotnie w serialu Stor Trek, nawet wówczas, gdy
akcja filmu dzieje się na Ziemi. Na początku Star Trek V: Ostateczna granica James K irk,
bawiący na wakacjach w Parku Narodowym Yosemite, wspina się bez asekuracji. Nagle
potyka się i spada. Spock, który ma na sobie buty rakietowe, pędzi na ratunek i chwyta
kapitana, gdy ten znajduje się już metr czy dwa nad ziemią. Niestety, jest to jede n z tych
przypadków, kiedy rozwiązanie może być tak samo fatalne w skutkach, jak sam problem. To
właśnie proces hamowania na dystansie kilku centymetrów może być śmiercionośny,
niezależnie od tego, czy spada się na Ziemię czy w objęcia Spocka Vulcana.
Zanim jeszcze pojawią się siły reakcji, które rozerwą lub połamią Twoje ciało, na
scenę wkroczą inne poważne fizjologiczne problemy. Co najważniejsze, Twoje serce nie
będzie już mogło pompować krwi wystarczająco silnie, aby docierała ona do głowy. Dlatego
właśnie piloci wojskowi czasami tracą świadomość w trakcie wykonywania manewrów
wymagających dużych przyspieszeń. Aby temu zapobiec, wynaleziono nawet specjalne
skafandry wymuszające przepływ krwi z nóg pilotów. Te zaburzenia fizjologiczne są jednym
z czynników, które należy wziąć pod uwagę przy określaniu, jak wielkie może być
przyspieszenie współczesnego statku kosmicznego. Dlatego też NASA nigdy nie wystrzeliła
na orbitę ludzi z wielkiej armaty, jak proponował Juliusz Verne w powieści Podróż na
Księżyc.
Jeśli chcę przyspieszyć rakietę od stanu spoczynku do, powiedzmy, 150 tyś. Km/s,
czyli do połowy prędkości światła, muszę to robić stopniowo - tak, by moje ciało nie uległo
rozerwaniu. Abym uniknął wgniatania w fotel z siłą większą niż 3G, moje przyspieszenie nie
może przekroczyć trzykrotnej wartości przyspieszenia, z jakim przedmioty spadają na ziemię.
W tym tempie osiągnięcie połowy prędkości światła zajęłoby około 5 milionów sekund, czyli
blisko 2,5 miesiąca! Nie byłoby to ekscytujące wydarzenie.
Wkrótce po wyprodukowaniu pierwszego statku kosmicznego klasy konstytucyjnej -
Enterprise (NCC-1701) - autorzy Star Trek musieli odpowiedzieć na krytykę dotyczącą tego,
że olbrzymie przyspieszenia na pokładzie statku kosmicznego powinny zmieniać jego załogę
w marmoladę
2
. Aby rozwiązać ten problem, wynaleźli „amortyzatory bezwładności”, rodzaj
kosmicznych pochłaniaczy uderzenia, bardzo przemyślne urządzenie, zaprojektowane w celu
rozwiązania tego dokuczliwego problemu.
Amortyzatory bezwładności najłatwiej zauważyć, gdy ich nie ma. Na przykład statek
Enterprise ledwie uniknął zniszczenia po utracie kontroli nad swoimi amortyzatorami
bezwładności, kiedy elektroniczne formy życia, znane jako Nanici, zaczęły, w ramach
swojego procesu ewolucyjnego, chrupać pamięć centralnego komputera statku. Łatwo
zauważyć, że prawie każdą katastrofę Enterprise (która zdarza się zwykle w najmniej
odpowiedniej chwili) poprzedza awaria amortyzatorów bezwładności. Skutki podobnej utraty
kontroli na romulan-skim statku Wdrbird umożliwiły nam przekonanie się, że krew Romulan
jest zielona.
Niestety, podobnie jak w przypadku większości technologii we wszechświecie Stor
Trek, o wiele łatwiej jest opisać problem, który rozwiązują amortyzatory bezwładności, niż
dokładnie wyjaśnić, jak mogłyby one działać. Pierwsze Prawo Fizyki Star Trek musi więc
brzmieć: im bardziej podstawowy jest problem, który chce się rozwiązać, tym bardziej
niezwykłe musi być rozwiązanie. Przyczyną, dla której doszliśmy tak daleko i dla której
możemy w ogóle spodziewać się przyszłości takiej, jaką pokazano w Star Trek, jest specyfika
fizyki, która rozwija się odwołując się do własnych podstaw. Przyszłość będzie więc musiała
poradzić sobie nie tylko z danym problemem w fizyce, ale także z każdym fragmentem
wiedzy fizycznej, który wiąże się z tym właśnie problemem. Postęp w fizyce dokonuje się nie
dzięki rewolucjom, które znoszą wszystko, co było przedtem, ale drogą ewo lucji, która
wykorzystuje to, co najlepsze w dotychczasowym rozumieniu świata. Prawa Newtona będą
tak samo prawdziwe za milion lat jak obecnie, bez względu na to, jak dalece rozszerzymy
granice nauki. Upuszczona piłka zawsze spadnie na ziemię. Jeśli będę s iedział przy biurku i
pisał przez całą wieczność, moje pośladki zawsze będą tak samo cierpiały.
Czego by nie powiedzieć, nie byłoby w porządku, gdybyśmy zostawili amortyzatory
bezwładności bez jakiegokolwiek dokładniejszego opisu ich działania. Jak już wcześniej
stwierdziłem, muszą one tworzyć wewnątrz statku kosmicznego sztuczny świat, w którym
znika siła reakcji na siłę przyspieszającą. Przedmioty znajdujące się wewnątrz statku zostają
2
Michael Okuda, Denise Okuda, Debbie Mirak: The Star Trek Encyclopedia, Pocket Books,
Nowy Jork 1994.
„oszukane”; mają zachowywać się tak, jak gdyby nie było przyspieszenia. Opisywałem już, w
jaki sposób przyspieszenie imituje grawitację. Związek ten, który stał się podstawą ogólnej
teorii względności Einsteina, jest o wiele głębszy, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut
oka. Amortyzatory bezwładności mogą więc działać tylko na jednej zasadzie: muszą
wytwarzać wewnątrz statku sztuczne pole grawitacyjne, które znosi siły reakcji.
Nawet, jeśli przyjmiemy tę możliwość, pozostają jeszcze inne praktyczne sprawy, jak
choćby to, że włączenie się amortyzatorów bezwładności po pojawieniu się nieoczekiwanego
impulsu wymaga czasu. Kiedy na przykład Enterprise został uwięziony w pętli przyczynowej
przez Bozemana, gdy ten ostatni wynurzał się z zakrzywienia czasowego, załoga została
rozrzucona po całym obszarze mostka (zanim jeszcze nastąpiła awaria napędu
czasoprzestrzennego i amortyzatorów). W opisie technicznym Enterprise wyczytałem, że czas
reakcji amortyzatorów bezwładności wynosi około 60 milisekund
3
. Wydaje się on krótki, ale
takie opóźnienie podczas zaprogramowanych okresów przyspieszania wystarczyłoby, żeby
Cię zabić. Aby się o tym przekonać, pomyśl, ile czasu potrzebuje spadający z wysoka młotek,
by rozbić ci głowę, lub ziemia, by zabić człowieka spadającego ze stromego urwiska w Parku
Narodowym Yosemite? Wystarczy pamiętać, że zderzenie z prędkością 20 km/h jest
równoważne kolizji biegacza z murem z cegieł! Lepiej więc, żeby amortyzatory bezwładności
miały krótki czas reakcji. Kilku znajomych trekkerów zauważyło, że kiedy statek zostaje
uderzony, nikogo z załogi nie odrzuca na odległość większą niż parę metrów.
Zanim opuścimy znany świat fizyki klasycznej, chciałbym wspomnieć o innym cudzie
technologii, który, aby działać, musi brać pod uwagę prawa Newtona, a mianowicie o wiązce
holowniczej na Enterprise. Odegrała ona pewną rolę w czasie ratowania kolonii Genomów na
Moabie IV, odchylając zbliżający się fragment jądra gwiazdy, a także w podobnej próbie,
(choć zakończonej niepowodzeniem) uratowania Bre'ela IV przez skierowanie
planetoidalnego księżyca z powrotem na orbitę. Na pierwszy rzut oka wiązka holownicza
wygląda prosto - mniej więcej tak jak niewidzialna lina lub wędka - nawet jeśli wywierana
przez nią siła jest niezwykła. Podobnie jak mocna lina, wiązka holownicza świetnie sobie
radzi z wciąganiem wahadłowca, holowaniem innego pojazdu lub zapobieganiem ucieczce
wrogiego statku kosmicznego. Jedyny problem polega na tym, że kiedy ciągniemy coś na
linie, musimy się uczepić Ziemi lub innego ciężkiego przedmiotu. Każdy, kto kiedykolwiek
jeździł na łyżwach, wie, co się dzieje, gdy znajdujemy się na lodzie i próbujemy odepchnąć
3
Ric k Ste mbach, Michael Okuda: Star Tre k: The Ne xt Gene ration - Technical Manual, Pocket Books, Nowy
Jork 1991.
kogoś od siebie. Udaje nam się rozdzielić, ale bez punktu zaczepienia stajemy się bezradną
ofiarą własnej bezwładności.
Ta właśnie zasada skłoniła kapitana Jeana-Luca Picarda w odcinku pod tytułem Bitwa
do wydania polecenia porucznikowi Rikerowi, aby wyłączył wiązkę holowniczą; Picard
zauważył, że holowany statek będzie przemieszczał się obok nich dzięki swojemu własnemu
pędowi - własnej bezwładności. Na tej samej zasadzie, gdyby Enterprise spróbował użyć
wiązki holowniczej do oddalenia od siebie Stargazera, powstała siła popchnęłaby Enterprise
do tyłu tak samo, jak Stargazera do przodu.
To zjawisko ma duży wpływ na sposób, w jaki obecnie pracuje się w przestrzeni
kosmicznej. Załóżmy na przykład, że jesteś astronautą, który ma dokręcić śrubę w
Kosmicznym Teleskopie Hubble'a. Jeśli zabierzesz ze sobą w tym celu śrubokręt elektryczny,
po dotarciu na miejsce może Cię czekać niemiła niespodzianka. To, że uda Ci się dokręcić
śrubę, jest tak samo prawdopodobne jak to, że Ty sam zaczniesz się wtedy obracać.
Dzieje się tak dlatego, że teleskop Hubble'a jest o wiele cięższy od Ciebie. Kiedy
śrubokręt działa pewną silą na śrubę, silą reakcji, jaką odczuwasz, obróci raczej Ciebie niż
śrubę, zwłaszcza Jeśli śruba trzyma się dość mocno. Jeśli jednak - podobnie jak zabójcy
Kanclerza Gorkona - jesteś szczęśliwym posiadaczem butów grawitacyjnych, które utrzymują
Cię pewnie na każdym podłożu, możesz się przemieszczać tak samo skutecznie jak na Ziemi.
Można też zobaczyć, co się stanie, gdy Enterprise spróbuje przyciągnąć do siebie inny
statek kosmiczny. O ile Enterprise nie jest znacznie cięższy od tego statku, po włączeniu się
wiązki holowniczej to on będzie się przysuwał do drugiego obiektu, a nie odwrotnie. W
przestrzeni kosmicznej to rozróżnienie nie ma wielkiego znaczenia. Bez znajdującego się w
pobliżu układu odniesienia skąd możemy wiedzieć, kto kogo ciągnie? Jeżeli znajdujesz się
jednak na planecie tak pechowej, jak Moab IV, na drodze zagubionej gwiazdy, to nie jest bez
znaczenia., czy Enterprise odsuwa na bok gwiazdę, czy gwiazda statek.
Jeden z moich znajomych trekkerów utrzymuje, że sposób obejścia tego problemu
został już pośrednio zasugerowany przynajmniej w jednym odcinku: gdyby Enterprise użył
swoich silników pulsacyjnych, kiedy włączona jest wiązka holownicza, działając w
przeciwnym kierunku siłą swoich silników mógłby skompensować wywieraną nart siłę, gdy
jest ciągnięty lub na coś pchany. Jak twierdzi ów trekker, powiedziano gdzieś, że aby wiązka
holownicza mogła działać, musi być uruchomiony napęd pulsacyjny. Nigdy jednak nie
zauważyłem, by Kirk lub Picard wydawali polecenie włączenia silników pulsacyjnych w
trakcie używania wiązki holowniczej. Poza tym nie sądzę, aby społeczeństwo, które potrafi
zaprojektować i zbudować amortyzatory bezwładności, potrzebowało takich siłowych
rozwiązań. Pamiętając o tym, że Geordi LaForge musiał zakrzywić czasoprzestrzeń, aby
spróbować cofnąć księżyc Bre'ela IV, sądzę, że ostrożna - choć na razie nieosiągalna -
manipulacja przestrzenią i czasem równie skutecznie pomogłaby wykonać to zadanie. Aby
lepiej to zrozumieć, musimy użyć amortyzatorów bezwładności i przeskoczyć jak najszybciej
do współczesnego świata zakrzywionej przestrzeni i czasu.
ROZDZIAŁ 2
EINSTEIN PODNOSI STAWKĘ
Pewna młoda dama imieniem Aurora
Gdy nie pędziła szybciej od światła, była chora.
Kiedy razu pewnego w podróż wyjechała,
Na relatywny sposób się zdecydowała
i powróciła poprzedniego wieczora.
ANONIM
„Czas, ostateczna granica” - tak lub podobnie powinien zaczynać się każdy odcinek
serialu Star Trek. Trzydzieści lat temu, w klasycznym odcinku Jutro będzie wczoraj,
Enterprise rozpoczął podróże w czasie. (Właściwie już pod koniec wcześniejszego odcinka
Nagi czas statek zostaje przerzucony w czasie o trzy dni wstecz - jest to jednak podróż tylko
w jedną stronę). W wyniku bliskiego spotkania z „czarną gwiazdą” (termin „czarna dziura”
nie funkcjonował jeszcze wtedy w kulturze masowej) statek przenosi się na Ziemię XX
wieku. Dziś pojęcia tak niezwykłe, jak „tunele czasoprzestrzenne” i „osobliwości kwantowe”,
pojawiają się regularnie w odcinkach najnowszej serii Star Trek: Voyager. Dzięki Albertowi
Einsteinowi i tym, którzy poszli jego śladem, tkanina czasoprzestrzeni utkana jest z
dramatów.
Chociaż każdy z nas jest podróżnikiem w czasie, przekonanie, iż jesteśmy skazani na
podróż tylko w jednym kierunku -w przyszłość - podnosi historię ludzkości do rangi tragedii.
Czego byśmy nie dali za możliwość podróży w przeszłość, ponownego przeżycia chwil
chwały, naprawienia błędów, spotkania historycznych bohaterów, a może nawet uniknięcia
katastrof lub po prostu powtórnego przeżycia młodości, korzystając z nabytej z wiekiem
mądrości? Podróże w czasie przychodzą nam na myśl za każdym razem, gdy spoglądamy w
gwiazdy, ale wydaje się, że jesteśmy na stałe uwięzieni w teraźniejszości. Pytanie, które
inspiruje nie tylko twórczość dramatyczną, ale i zadziwiająco dużą część badań we
współczesnej fizyce teoretycznej, można sformułować następująco: Jesteśmy czy nie
Jesteśmy więźniami w kosmicznym pociągu czasu, który nie może zmieniać toru?
Początki nowoczesnego gatunku literackiego, który nazywamy fantastyką naukową, są
ściśle związane z motywem podróży w czasie. Wczesny utwór Marka Twaina Jankes na
dworze króla Artura jest bardziej beletrystyką niż fantastyką naukową, mimo że treść książki
obraca się wokół przygód wynikających z przeniesienia nieszczęsnego Amerykanina do
średniowiecznej Anglii. (Być może Twain nie zastanawiał się szczególnie nad naukowymi
aspektami podróży w czasie, gdyż obiecał Picardowi na pokładzie Enterprise, że nie opisze
swojego spojrzenia w przyszłość, kiedy już powróci do dziewiętnastego stulecia,
przeskakując przez szczelinę czasową na Devidii II, w odcinku Strzałka czasu). Dopiero
niezwykłe dzieło H. G. Wellsa Wehikuł czasu stworzyło paradygmat, na którym oparł się Stor
Trek, Wells był absolwentem Imperiał College of Science and Technology w Londynie i
rozmowy jego bohaterów, podobnie jak wypowiedzi załogi Enterprise, przesiąknięte są
językiem naukowym.
Te odcinki serialu Star Trek, które opowiadają o podróżach w czasie, są niewątpliwie
najbardziej twórcze i zmuszają do myślenia. W pierwszych dwóch seriach doliczyłem się
ponad dwudziestu dwóch odcinków zajmujących się tym tematem. Podobnie jest w trzech
pełnometrażowych filmach Star Trek oraz w odcinkach z serii Voyager i Stacja kosmiczna,
które wyemitowano do chwili obecnej. Jeśli chodzi o Stor Trek, prawdopodobnie najbardziej
fascynującym aspektem podróży w czasie jest niechęć do łamania Najwyższego Zakazu.
Załogi Gwiezdnej Flory przestrzegane są przed ingerencją w normalny historyczny rozwój
obcych cywilizacji, które odwiedzają. Cofnięcie się w czasie umożliwia jednak całkowitą
likwidację teraźniejszości. Może nawet całkowicie zniweczyć historię!
Zarówno w literaturze fantastycznonaukowej, jak i w fizyce, pojawia się ten sam
słynny paradoks: co się stanie, jeśli cofniesz się w czasie i zabijesz swoją matkę przed
własnymi narodzinami? Niewątpliwie przestaniesz wtedy istnieć. Ale jeśli przestaniesz
istnieć, nie będziesz mógł wrócić i zabić swojej matki. Skoro zaś nie zabiłeś swojej matki, nie
przestałeś istnieć. Innymi słowy, jeśli istniejesz, to nie możesz istnieć, a jeśli nie istniejesz, to
musisz istnieć.
Są jeszcze inne, mniej oczywiste, ale równie dramatyczne i zdumiewające pytania,
które piętrzą się, gdy zaczynamy myśleć o podróżach w czasie. Na przykład w zakończeniu
Strzałki czasu Picard pomysłowo wysyła wiadomość z XIX do XXIV wieku - wprowadza kod
binarny do głowy Daty, wiedząc, że zostanie ona odnaleziona i połączona z jego ciałem
prawie pięć wieków później. Patrzymy, jak wpisuje wiadomość, a następnie widzimy
LaForge'a, który w XXIV stuleciu przytwierdza Dacie głowę. Widzowi te wydarzenia wydają
się jednoczesne, ale takie nie są; po tym, jak Picard wprowadza wiadomość do głowy Daty,
leży ona jeszcze przez pół tysiąclecia. Ale jeśli badam głowę Daty w XXIV wieku, a Picard
nie odbył jeszcze podróży w przeszłość, aby zmienić przyszłość, czy mógłbym taką
wiadomość odczytać? Można by się spodziewać, że jeśli Picard nie odbył jeszcze podróży,
nie mogła ona mieć wpływu na głowę Daty. Jednak działania zmieniające oprogramowanie
Daty zostały podjęte w XIX wieku, bez względu na to, kiedy Picard wyruszył w podróż w
czasie, aby je wykonać. A więc to już się stało, nawet jeśli Picard jeszcze nie wyruszył! W ten
sposób przyczyna w XIX wieku (wprowadzanie kodu przez Picarda) może wywołać efekt w
dwudziestym czwartym stuleciu (zmiana obwodów elektrycznych Daty), zanim przyczyna w
XXIV wieku (wyprawa Picarda) wywoła skutek w dziewiętnastym stuleciu (przybycie
Picarda do jaskini, gdzie znajduje się głowa Daty), który pozwoli, aby początkowa przyczyna
(wprowadzenie kodu przez Picarda) w ogóle miała miejsce.
Jeśli powyższe rozumowanie jest niejasne, to co powiedzieć o największym ze
wszystkich paradoksów czasowych, który pojawia się w ostatnim odcinku serii Stor Trek:
Następne pokolenie.
Picard zapoczątkowuje w nim łańcuch wydarzeń, które cofną się w czasie i unicestwią
nie tylko jego przodków, ale i całe życie na Ziemi. Dokładniej, „podprzestrzenne
zakrzywienie czasu” związane z „antyczasem” narasta wstecz w czasie, pochłaniając w końcu
zbudowaną z aminokwasów protoplazmę na młodej Ziemi, zanim jeszcze powstaną pierwsze
proteiny - cegiełki, z których zbudowane są żywe organizmy. Jest to jaskrawy przykład
skutku powodującego przyczynę. Zakrzywienie czasu powstaje w przyszłości. Gdyby w
odległej przeszłości podprzestrzenne zakrzywienie czasu zniszczyło pierwsze żywe
organizmy na Ziemi, życie nigdy nie mogłoby się rozwinąć i zbudować cywilizacji zdolnej do
wytwarzania takich zakrzywień w przyszłości!
Popularnym wśród wielu fizyków typowym rozwiązaniem takich paradoksów jest
przyjęcie a priori, że w racjonalnym wszechświecie, podobnym do tego, w którym żyjemy,
takie wydarzenia są niemożliwe. Problem polega na tym, że równania ogólnej teorii
względności Einsteina nie tylko nie wykluczają takich możliwości, lecz wręcz je przewidują.
W ciągu trzydziestu lat badań nad równaniami ogólnej teorii względności znaleziono
rozwiązanie, w którym wyraźnie pojawia się możliwość podróży w czasie. Jego autorem jest
słynny matematyk Kurt Godel, który pracował razem z Einsteinem w Institute for Advanced
Study w Princeton. Mówiąc językiem Star Trek, rozwiązanie to pozwala na stworzenie
„czasowej pętli przyczynowej”, analogicznej do tej, w jaką został złapany Enterprise po ataku
Bozemana. Bardziej sucha terminologia współczesnej fizyki określa to zjawisko jako
„zamkniętą krzywą czasową”. Jakkolwiek je nazwiemy, wynika z niego możliwość
podróżowania w czasie w obie strony i powracania do punktu wyjścia zarówno w przestrzeni,
jak i w czasie! Rozwiązanie Godła dotyczy wszechświata, który, w przeciwieństwie do
znanego nam, nie rozszerza się, ale jednostajnie obraca. Okazuje się, że w takim
wszechświecie w zasadzie można cofnąć się w czasie, zataczając jedynie duże koło w
przestrzeni. Choć ten hipotetyczny wszechświat dramatycznie różni się od naszego, sam fakt,
że takie rozwiązanie w ogóle istnieje, wskazuje jasno, że ogólna teoria względności
dopuszcza podróże w czasie.
Istnieje pewna maksyma o Wszechświecie, którą zawsze przekazuję moim studentom:
To, co nie jest jawnie zakazane, na pewno się zdarzy, lub, jak powiedział Data w odcinku
Wszechświaty równolegle, mając na myśli prawa mechaniki kwantowej: „wszystkie zjawiska,
które mogą zajść, zachodzą”. Sądzę, że w tym duchu należy podchodzić do praw fizyki
rządzących światem Star Trek. Powinniśmy rozróżniać nie miedzy tym, co praktyczne, a tym,
co niepraktyczne, lecz między tym, co możliwe, a tym, co niemożliwe.
Fakt ten oczywiście nie pozostał nie zauważony przez samego Einsteina, który
napisał: „Problem [rozwiązania] Kurta Godła [dopuszczającego podróże w czasie] niepokoił
mnie już podczas tworzenia ogólnej teorii względności i nie udało mi się go wyjaśnić. [...]
Interesujące będzie rozważenie, czy rozwiązań tych nie należy wykluczyć ze względów
fizycznych”.
Od tej pory wyzwaniem dla fizyków stało się określenie konsekwencji istnienia takich
„fizycznych powodów”, które wykluczałyby możliwość podróży w czasie, przewidywanych
przez równania ogólnej teorii względności. Aby przedyskutować te problemy, będziemy
musieli wyjść poza klasyczny świat teorii względności i wkroczyć w mroczny obszar, gdzie
mechanika kwantowa decyduje o naturze przestrzeni i czasu. Po drodze, podobnie jak
Enterprise, napotkamy czarne dziury i tunele czasoprzestrzenne. Najpierw jednak musimy
przenieść się w czasie do drugiej połowy XIX wieku.
Mariaż przestrzeni i czasu, który ogłosił nadejście ery nowoczesności, rozpoczął się
wraz z połączeniem zjawisk elektryczności i magnetyzmu w 1864 roku. To niezwykłe
osiągnięcie intelektualne, u podstaw którego legł wspólny wysiłek takich wielkich fizyków,
jak Andre-Marie Ampere, Charles-Augustin de Coulomb i Michael Faraday, zostało
uwieńczone przez błyskotliwego fizyka brytyjskiego Jamesa Gierka Maxwella. Odkrył on nie
tylko, że prawa elektryczności i magnetyzmu są ze sobą ściśle związane, ale że wynika z nich
istnienie fal elektromagnetycznych, które powinny poruszać się w przestrzeni z określoną
prędkością, wynikającą ze znanych własności elektryczności i magnetyzmu. Prędkość ta
okazała się równa prędkości światła, którą zmierzono już wcześniej.
Od czasów Newtona spierano się o to, czy światło jest falą - to znaczy
przemieszczającym się w pewnym ośrodku zaburzeniem - czy też cząstką, która podróżuje
niezależnie od obecności ośrodka. Odkrycie fal elektromagnetycznych i tego, że poruszają się
one z prędkością światła, zakończyło tę debatę: światło okazało się falą elektromagnetyczną.
Każda fala jest po prostu przemieszczającym się zaburzeniem. Jeśli światło to
zaburzenie elektromagnetyczne, czym w takim razie jest ośrodek, który ulega zaburzeniu, gdy
rozchodzi się w nim fala? Pod koniec XIX wieku wiele uwagi poświęcono temu problemowi.
Ośrodek ów miał już swoją nazwę od czasów Arystotelesa. Nazywano go eterem, ale
wszystkie próby jego bezpośredniego wykrycia kończyły się niepowodzeniem. W roku 1887
Albert A. Michelson i Edward Morley (pracujący w instytucjach, które połączyły się w 1967
roku, tworząc Case Western Reserve University - obecne miejsce mojej pracy) przeprowadzili
eksperyment, gwarantujący wykrycie nie tyle samego eteru, co efektów jego istnienia.
Ponieważ przypuszczano, że eter wypełnia całą przestrzeń, Ziemia musiała się poruszać
względem niego. Światło podróżujące w różnych kierunkach względem kierunku ruchu Ziemi
w eterze powinno zatem wykazywać różnice w prędkości. Eksperyment ten uważa się obecnie
za jeden z najważniejszych w ubiegłym stuleciu, mimo że Michelson i Morley nigdy nie
zaobserwowali efektu, którego poszukiwali. Właśnie dlatego, że nie udało im się
zaobserwować efektu ruchu Ziemi względem eteru, pamiętamy dziś ich nazwiska (A. A.
Michelson został pierwszym amerykańskim laureatem Nagrody Nobla z fizyki za swoje
badania eksperymentalne nad prędkością światła, a ja czuję się zaszczycony, zajmując
obecnie pozycję, którą on piastował ponad sto lat temu. Edward Morley zasłynął jako chemik
między innymi dzięki wyznaczeniu masy atomowej helu).
Negatywny wynik eksperymentu wywołał pewien niepokój wśród fizyków, ale, jak w
przypadku wielu przełomowych odkryć, z jego implikacji zdawało sobie w pełni sprawę
bardzo niewielu uczonych, którzy zaczynali już zauważać paradoksy związane z teorią
elektromagnetyzmu. Mniej więcej w tym czasie pewien uczeń szkoły średniej, który miał
osiem lat w chwili, gdy Michelson i Morley przeprowadzali swój eksperyment, spróbował
niezależnie stawić czoło tym paradoksom. W 1905 roku, zanim skończył 26 lat, Albert
Einstein - bo o nim tu mowa - rozwiązał ten problem. Ale jak to zwykle bywa, kiedy fizyka
stawia wielkie kroki naprzód, wyniki Einsteina stworzyły więcej problemów niż rozwiązały.
Rozwiązanie Einsteina, które stanowi jądro szczególnej teorii względności, wynikało z
prostego, choć pozornie absurdalnego założenia: jedynym sposobem na to, by teoria
elektromagnetyzmu Maxwella pozostała spójna, było przyjęcie, że obserwowana prędkość
światła jest niezależna od prędkości obserwatora względem światła. Problem polega na tym,
że stwierdzenie to całkowicie przeczy zdrowemu rozsądkowi. Jeśli z poruszającego się z
prędkością pulsacyjną statku Enterprise wypuszczona zostanie sonda, obserwator na
pobliskiej planecie zobaczy, jak przelatuje ona z prędkością dużo większą niż ta, którą
zmierzyłby członek załogi Enterprise patrzący przez okno statku. Einstein uświadomił sobie
jednak, że teoria Maxwella może być nie-sprzeczna tylko wtedy, gdy fale światła zachowują
się inaczej: jeśli ich prędkość mierzona przez obydwu obserwatorów jest taka sama,
niezależnie od ich względnego ruchu. Jeśli więc wystrzelę wiązkę fazera z dziobu Enterprise i
będzie się ona poruszała z prędkością światła w kierunku mostka romulanskiego statku
Warbird, który sam zbliża się do Enterprise z prędkością pulsacyjną równą 3/4 prędkości
światła, obserwatorzy na wrogim statku zauważą, że wiązka zbliża się do nich dokładnie z
prędkością światła, a nie z prędkością l i 3/4 rażą większą. Tego rodzaju problemy sprawiają
trudności wielu trekkerom, którzy wyobrażają sobie, że jeżeli Enterprise porusza się z
prędkością bliską prędkości światła, a inny statek leci w przeciwnym kierunku z podobną
prędkością, światło wysłane z Enterprise nigdy nie dotrze do drugiego statku (a za tem
Enterprise pozostanie dla niego niewidoczny). Sprawa wygląda Jednak inaczej; obserwatorzy
na drugim statku powinni dostrzec, że światło z Enterprise zbliża się do nich z prędkością
światła.
Nie to odkrycie jednak przyniosło Einsteinowi sławę. Znacznie ważniejsze było to, że
chciał on badać wynikające z tego spostrzeżenia wnioski, które na pierwszy rzut oka
wydawały się absurdalne. W naszym codziennym doświadczeniu to czas i przestrzeń
sprawiają wrażenie absolutnych, natomiast prędkość jest czymś względnym: obserwowana
prędkość poruszającego się obiektu zależy od tego, jak szybko się poruszamy. Kiedy jednak
zbliżamy się do prędkości światła, to prędkość staje się wielkością absolutną, a więc
przestrzeń i czas muszą stać się względne!
Dzieje się tak dlatego, że prędkość definiuje się ściśle jako odległość pokonaną w
pewnym określonym czasie. Tak więc jedynym sposobem, aby poruszający się względem
siebie obserwatorzy mogli stwierdzić, że pojedynczy promień światła przebywa względem
nich w ciągu jednej sekundy tę samą odległość - powiedzmy 300 milionów metrów -
konieczne jest, aby ich „sekundy” lub ich „metry” różniły się między sobą! Okazuje się, że
szczególna teoria względności wybiera rozwiązanie najgorsze, to znaczy zarówno sekundy,
jak i metry stają się wielkościami względnymi.
Wychodząc od prostego założenia, że prędkość światła mierzona przez różnych
obserwatorów jest zawsze taka sama, niezależnie od ich względnego ruchu, Einstein
wyciągnął następujące wnioski na temat przestrzeni, czasu i materii:
(a) Zdarzenia, które dla danego obserwatora zachodzą w tym samym czasie i w dwóch
różnych miejscach, nie muszą być równoczesne dla innego obserwatora, poruszającego się
względem pierwszego. Dla każdego z nich „teraz” znaczy co innego. Pojęcia „przed” i „po”
są względne dla odległych zdarzeń.
(b) Wszystkie zegary na statkach kosmicznych, które poruszają się względem mnie,
chodzą wolniej niż mój zegar. Czas zwalnia dla obiektów w ruchu.
(c) Linijki znajdujące się na statkach, które poruszają się względem nas, wydają się
krótsze, niż gdyby spoczywały w naszym układzie odniesienia. Obiekty, ze statkami
kosmicznymi włącznie, ulegają skróceniu podczas ruchu.
(d) Wszystkie obiekty mające masę stają się tym cięższe, im szybciej się poruszają.
Gdy ich prędkość zbliża się do prędkości światła, ich masa staje się nieskończona. Innymi
słowy, tylko obiekty pozbawione masy, takie jak światło, mogą poruszać się z prędkością
światła.
Nie będę tu opowiadał o wszystkich wspaniałych pozornych paradoksach, jakie
pojawiają się w teorii względności. Niech nam wystarczy to, że - czy nam się to podoba, czy
nie - wszystkie cztery wnioski są prawdziwe, zostały bowiem sprawdzone. Na pokład
poruszających się z wielkimi prędkościami samolotów zabrano zegary atomowe i
zaobserwowano, że spóźniają się one po powrocie w stosunku do swoich ziemskich
odpowiedników. Na całym świecie w laboratoriach fizyki cząstek elementarnych
konsekwencje szczególnej teorii względności są chlebem powszednim eksperymentatorów.
Niestabilne cząstki przyspiesza się do prędkości bliskich prędkości światła, a ich mierzone
czasy życia zwiększają się wielokrotnie. Kiedy elektrony, które w spoczynku mają masę 2000
razy mniejszą niż protony, przyspieszy się do prędkości bliskich prędkości światła, niosą one
pęd równoważny pędom ich cięższych kuzynów. Elektron przyspieszony do prędkości równej
0,9999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999999 prędkości
światła uderzyłby Cię z taką samą siłą, jak jadąca z przeciętną prędkością ciężarówka.
Oczywiście przyczyną, dla której tak trudno jest nam wziąć za dobrą monetę wnioski
dotyczące względności przestrzeni i czasu, jest to, że żyjemy i poruszamy się z prędkościami
znacznie mniejszymi niż prędkość światła. Każdy z wymienionych efektów staje się
zauważalny dopiero wtedy, gdy wchodzą w grę prędkości relatywistyczne. Nawet przy
prędkości równej połowie prędkości światła zegary zwalniają, a linijki kurczą się tylko o
około 15%. Na wahadłowcu NASA, który okrąża Ziemię z prędkością 8 km/s, zegary chodzą
tylko o jedną dziesięciomilionową procenta wolniej, niż ich odpowiedniki na powierzchni
Ziemi.
W świecie Enterprise lub innego statku kosmicznego, gdzie powszechne są duże
prędkości, z względnością mielibyśmy jednak do czynienia na co dzień. Można sobie
wyobrazić trudności w zarządzaniu Federacją, gdy konieczne byłoby zsynchronizowanie
zegarów na dużym obszarze Galaktyki, zwłaszcza że znaczna część tych zegarów poruszałaby
się z prędkością bliską prędkości światła. W wyniku tego w gwiezdnej flocie przyjęto jako
regułę, że normalne manewry, wykonywane przy użyciu napędu pulsacyjnego, będą
ograniczone do prędkości 0,25c, czyli 1/4 prędkości światła: marnych 75 tysięcy km/s.
Nawet przy zastosowaniu tej zasady zegary na statkach podróżujących z taką
prędkością będą zwalniały o około 3% w stosunku do zegarów w Centrum Dowodzenia.
Oznacza to, że po miesiącu podróży zegary będą opóźnione o prawie jeden dzień. Gdyby po
takiej podróży Enterprise wrócił do Centrum Dowodzenia, na statku byłby piątek, a w bazie
sobota. Przypuszczam, że ta niedogodność nie sprawiałaby większego problemu niż
przestawianie zegarków przy przekraczaniu międzynarodowej granicy daty podczas podróży
na wschód, choć w tym przypadku załoga powróciłaby o jeden dzień młodsza, natomiast w
trakcie podróży na wschód i z powrotem zyskuje się jeden dzień jadąc w jednym kierunku, a
traci się go wracając.
Możemy się teraz przekonać, jak istotny dla Enterprise jest napęd czasoprzestrzenny.
Pozwala on nie tylko obejść zasadę nieprzekraczalności prędkości światła i w ten sposób
efektywnie podróżować przez Galaktykę, lecz także uniknąć problemów związanych z
dylatacją czasu, pojawiającą się, gdy statek porusza się z prędkością bliską prędkości światła.
Nie można przecenić tych faktów. Wielu autorów fantastyki naukowej (a tak
naprawdę wszyscy, którzy marzą o podróżach międzygwiezdnych) traktuje zjawisko
zwalniania chodu zegarów w miarę zbliżania się do prędkości światła jako otwarcie
możliwości pokonywania olbrzymich odległości między gwiazdami w czasie życia ludzkiego
- przynajmniej za życia osób znajdujących się na pokładzie statku kosmicznego.
Podróż z prędkością bliską prędkości światła do, powiedzmy, centrum naszej
Galaktyki zajęłaby ponad 25 tysięcy lat czasu ziemskiego. Dla osób znajdujących się na
pokładzie statku, gdyby poruszał się on z prędkością dostatecznie bliską prędkości światła,
podróż ta mogłaby trwać krócej niż 10 lat -czas długi, ale do przyjęcia. Jednak nawet gdyby
umożliwiło to odbywanie pojedynczych podróży, z pewnością nie pozwoliłoby na sprawne
zarządzanie federacją cywilizacji rozproszonych po całej Galaktyce. Jak słusznie
przypuszczali twórcy Star Trek, fakt, że dziesięcioletnia podróż Enterprise odpowiadałaby
okresowi 25 tysięcy lat w Centrum Dowodzenia, zniweczyłby szansę jakiegokolwiek
działania mającego na celu zorganizowanie i kontrolowanie ruchu wielu takich statków
kosmicznych. Jest więc niezwykle istotne, aby: po pierwsze, uniknąć ograniczenia
związanego z prędkością światła i nie powodować dezorganizacji Federacji; po drugie,
zastosować prędkości ponadświetlne, by swobodnie przemieszczać się po Galaktyce.
Szkopuł w tym, że w ramach samej szczególnej teorii względności tej ostatniej
możliwości nie można zrealizować. Jeśli dopuści się prędkości ponadświetlne, fizyka staje się
pełna sprzeczności. Nie bez znaczenia jest tu między innymi to, że ponieważ w miarę
zbliżania się do prędkości światła wzrasta masa obiektów, potrzeba stopniowo coraz więcej
energii, aby przyspieszyć je o coraz mniejszą wartość. Jak w greckim micie o Syzyfie, który
skazany był na wtaczanie głazu pod górę przez całą wieczność po to tylko, aby za każdym
razem, gdy docierał do szczytu, ponosić klęskę, cała energia we Wszechświecie nie
wystarczyłaby na to, aby przyspieszyć ziarnko piasku, nie mówiąc już o statku kosmicznym,
do prędkości ponadśwłetlnej.
Na tej samej zasadzie nie tylko światło, ale każde bezmasowe promieniowanie musi
przemieszczać się z prędkością światła. Oznacza to, że wiele rodzajów istot zbudowanych z
„czystej energii”, jakie napotyka Enterprise, a później Voyager, nie mogłoby istnieć w
pokazanej postaci. Po pierwsze, nie mogłyby one pozostawać w bezruchu. Światło nie może
zwolnić, nie mówiąc już o zatrzymaniu. Po drugie, zegary każdej inteligentnej, zbudowanej z
energii istoty - na przykład fotonowi osobnicy w serii Voyager, zbudowani z energii
mieszkańcy obłoku Beta Renna w serii Następne pokolenie, Zetarianie w pierwszej serii, czy
Dal’Rok w serii Stacja kosmiczna - która zmuszona jest poruszać się z prędkością światła,
miałyby nieskończenie duże opóźnienie w stosunku do naszych zegarów. Cała historia
Wszechświata przebiegałaby dla niej w ciągu krótkiej chwili. Gdyby zbudowane z energii
istoty mogły czegokolwiek doświadczać, doświadczałyby wszystkiego narazi Nie trzeba
dodawać, że zanim skontaktowałyby się z istotami cielesnymi, te ostatnie już dawno byłyby
martwe.
Skoro mówimy o czasie, myślę, że nadeszła już pora, by zapoznać się z manewrem
Picarda. Jean-Luc zdobył sławę, wprowadzając tę taktykę, gdy przebywał na pokładzie
Stargazera. Chociaż dotyczy ona podróży z prędkościami czasoprzestrzennymi, czyli
ponadświetlnymi, które - jak dowodziłem - są niemożliwe w ramach samej szczególnej teorii
względności, wymaga zastosowania takich prędkości tylko przez moment, tak że nie przeczy
temu, co do tej pory powiedzieliśmy. W trakcie manewru Picarda, mającego na celu
pomieszanie szyków atakującemu statkowi wroga, przyspiesza się własny statek na krótką
chwilę do prędkości czasoprzestrzennej. Jest on wtedy widoczny w dwóch miejscach naraz.
Dzieje się tak dlatego, że poruszając się przez moment szybciej niż światło wyprzedza on
promienie świetlne, które opuściły go tuż przed uruchomieniem napędu czasoprzestrzennego.
Chociaż jest to błyskotliwa strategia - i wydaje się na razie całkiem sensowna (jeśli
zapomnimy na chwilę o tym, że nie wiemy, czy możliwe jest osiąganie prędkości
czasoprzestrzennych) - widać od razu, iż otwiera ona prawdziwą puszkę Pandory. Po
pierwsze, zaniedbuje kwestię podnoszoną przez wielu trekkerów przez lata: w jaki sposób
załoga Enterprise może „widzieć” obiekty zbliżające się do niej z prędkością
czasoprzestrzenną? Podobnie jak Stargazera wyprzedził swój własny obraz, to samo uczynią
wszystkie obiekty podróżujące z prędkością czasoprzestrzenną; obiekt poruszający się z taką
prędkością można zobaczyć dopiero długo po tym, jak przybędzie na miejsce. Możemy tylko
przypuszczać, że kiedy Kirk, Picard czy Janeway chcą obejrzeć obraz na ekranie, pojawia się
tam obraz uzyskany za pomocą czujników „podprzestrzennych” dalekiego zasięgu (to znaczy
komunikacji ponadświetlnej). Nawet jeśli przymkniemy oko na to wyraźne przeoczenie,
pokazany w Star Trek wszechświat, choć niewątpliwie ciekawy, byłby trudny do zarządzania
- pełen pozornych obrazów obiektów, które dawno temu dotarły do celu, podróżując z
prędkością czasoprzestrzenną.
Powróćmy do świata prędkości mniejszych niż prędkość światła; nie uporaliśmy się
bowiem do końca z Einsteinem. Jego słynny związek między masą a energią, E = mc
2
, będący
konsekwencją szczególnej teorii względności, stanowi kolejne wyzwanie dla podróży
międzygwiezdnych z prędkościami pulsacyjnymi. Rakieta, jak opisałem to w rozdziale
pierwszym, wyrzuca materię w tył, aby poruszać się do przodu. Łatwo sobie wyobrazić, że im
szybciej materia jest odrzucana w tył, tym większe będzie pchnięcie w przód. Spaliny nie
mogą jednak wydostawać się z prędkością większą niż prędkość światła. Nawet nadawanie im
prędkości światła nie jest łatwe: jedynym na to sposobem jest użycie paliwa spreparowanego
z materii i antymaterii, które (o czym przekonamy się w jednym z kolejnyc h rozdziałów)
może zupełnie anihilować i wytwarzać czyste promieniowanie poruszające się z prędkością
światła.
Chociaż napęd czasoprzestrzenny w Enterprise wykorzystuje takie właśnie paliwo,
napęd pulsacyjny działa na innej zasadzie. Jest on zasilany za po mocą syntezy jądrowej - tych
samych reakcji Jądrowych, dzięki którym wodór przemienia się w hel we wnętrzu Słońca. W
reakcjach jądrowych w energię zamienia się około 1% dostępnej masy. Przy takiej energii
wytwarzane atomy helu wydostają się z tyłu rakiety z prędkością około 1/8 prędkości światła.
Znając prędkość wypływu helu, możemy obliczyć ilość paliwa, jakiej potrzebuje Enterprise,
aby przyspieszyć, powiedzmy, do połowy prędkości światła. Obliczenie to nie jest trudne, ale
ograniczę się do podania odpowiedzi. Może ona być zaskakująca. Za każdym razem, kiedy
Enterprise przyspiesza do połowy prędkości światła, musi spalić 81 razy więcej paliwa
wodorowego niż sam waży. Statek klasy galaktycznej, taki jak Enterprise-D Picarda, ważyłby
ponad 4 miliony ton, a zatem, aby przyspieszyć ten statek do połowy prędkości światła za
pomocą napędu pulsacyjnego, za każdym razem trzeba by było zużyć ponad 300 milionów
ton paliwa! Gdyby w silniku pulsacyjnym zastosować układ napędowy wykorzystujący
materię i antymaterię, sytuacja wyglądałaby nieco lepiej. W tym przypadku wystarczyłoby
spalić w trakcie przyspieszania tylko dwa razy więcej paliwa niż wynosiłaby waga statku.
Ale to nie wszystko. Obliczenie, które przedstawiłem powyżej, jest poprawne dla
pojedynczego przyspieszenia. Aby zatrzymać się po osiągnięciu celu, statek potrzebowałby
drugie tyle paliwa. Oznacza to, że aby udać się gdzieś z prędkością równą połowie prędkości
światła, a następnie zatrzymać się, potrzebne byłoby paliwo w ilości 81x81= 6561 razy
całkowita masa statku! Co więcej, przypuśćmy, że ktoś chciałby przyspieszyć do połowy
prędkości światła w ciągu kilku godzin (zakładamy oczywiście, że amortyzatory
bezwładności są włączone, osłaniając załogę oraz statek przed skutkami działania olbrzymich
sił G). Moc wypromieniowana przez silniki w postaci spalin wyniosłaby wtedy około l O
22
watów, czyli niemal miliard razy więcej niż całkowita średnia moc wytwarzana obecnie i
zużywana przez ludzkość na Ziemi!
Prawdopodobnie powiesz teraz (jak to zrobił pewien mój bystry kolega, gdy pewnego
dnia przedstawiłem mu tę argumentację), że jest tutaj pewna furtka. Rozumowanie to zakłada,
że paliwo podróżuje razem z rakietą. Co by się jednak stało, gdyby paliwo można było
zbierać w trakcie podróży? W końcu wodór jest najbardziej rozpowszechnionym
pierwiastkiem we Wszechświecie. Czy nie można by go gromadzić, podróżując przez
Galaktykę? Cóż, średnia gęstość materii w naszej. Galaktyce wynosi około 1 atom wodoru na
centymetr sześcienny.
Aby uzbierać tylko 1 gram wodoru w ciągu sekundy, poruszając się nawet z
prędkością będącą sporym ułamkiem prędkości światła, trzeba by było rozwinąć
powierzchnie zbierające o średnicy ponad 40 kilometrów. Nawet gdyby udało się całą tę
materię zamienić na energię, wystarczyłoby to tylko na około jedną stumilionową potrzebnej
do napędu mocy!
Można tu przytoczyć słowa fizyka, laureata Nagrody Nobla, Edwarda Purcella,
którego argumenty przedstawiłem i rozszerzyłem: „Jeśli wydaje Ci się to niedorzeczne, masz
rację”. Ta absurdalność bierze się z podstawowych praw mechaniki klasycznej i szczególnej
teorii względności. Argumenty przedstawione tutaj są tak pewne, jak to, że piłka spadnie,
kiedy upuści się ją na ziemię. Podróże międzygwiezdne przez Galaktykę w statkach z
napędem rakietowym z prędkością bliską prędkości światła nie są i nigdy nie będą
praktycznie wykonalne!
Czy należy więc w tym miejscu zakończyć książkę? Czy powinniśmy odesłać gadżety
związane ze Star Trek i poprosić o zwrot pieniędzy? Otóż nie, gdyż wciąż jeszcze nie
skończyliśmy z Einsteinem. Jego ostatnie i chyba największe odkrycie daje nam iskierkę
nadziei.
Cofnijmy się do roku 1908: odkrycie przez Einsteina względności przestrzeni i czasu
zwiastuje jedno z tych doświadczeń ludzkości, które co jakiś czas nieodwołalnie zmieniają
nasz obraz Wszechświata. Jesienią 1908 roku fizyk i matematyk Her-mann Minkowski
napisał słynne zdanie: „Odtąd przestrzeń sama w sobie i czas sam w sobie są skazane na
odejście w cień, a tylko rodzaj związku tych dwóch wielkości zachowa niezależne istnienie”.
Minkowski zdał sobie sprawę z tego, że chociaż przestrzeń i czas są względne dla
obserwatorów poruszających się względem siebie - Twój zegar może tykać wolniej niż mój, a
mierzone przeze mnie odległości będą inne niż mierzone w Twoim układzie odniesienia - to
gdy zostają one połączone w jedną cztero-wymiarową całość (trzy wymiary przestrzenne i
jeden czasowy), pojawia się nagle znowu pewna „absolutna”, obiektywna rzeczywistość.
Przebłysk zrozumienia, który stał się udziałem Minkowskie-go, można wyjaśnić
uciekając się do analogii ze światem jednookich istot, które nie dostrzegają głębi.
Przypuśćmy, że zamknąłeś jedno oko, ograniczając w ten sposób swoją percepcję głębi, a ja
trzymam linijkę, tak abyś mógł ją widzieć. Następnie proszę kogoś innego, patrzącego pod
innym kątem, by również zamknął jedno oko. Wówczas trzymana przeze mnie linijka wyda
mu się krótsza niż Tobie; poniższy rysunek pokazuje opisaną sytuację z lotu ptaka:
Każdy obserwator pozbawiony możliwości bezpośredniej oceny głębi określi
„długość” linijki (L lub L’) jako dwuwymiarowy rzut rzeczywistej, trójwymiarowej długości
linijki na własną płaszczyznę widzenia. Ponieważ wiemy, że przestrzeń ma trzy wymiary,
taka sztuczka nas nie oszuka. Wiemy, że patrzenie na coś pod innym kątem nie zmienia
rzeczywistej długości przedmiotu, nawet jeśli zmienia ją pozornie. Minkowski wykazał, że w
podobny sposób można wyjaśnić różne paradoksy teorii względności. Trzeba tylko przyjąć,
że nasze widzenie przestrzeni to trójwymiarowy przekrój czegoś, co w rzeczywistości jest
czterowymiarowym obiektem, w którym przestrzeń i czas są połączone. Dwaj różni
obserwatorzy, poruszający się względem siebie, postrzegają różne trójwymiarowe przekroje
ukrytej czterowymiarowej przestrzeni w bardzo podobny sposób, jak obróceni względem
siebie obserwatorzy na rysunku widzą różne dwuwymiarowe przekroje przestrzeni
trójwymiarowej.
Minkowski wyobraził sobie, że odległość przestrzenna mierzona przez dwóch
poruszających się względem siebie obserwatorów jest projekcją ukrytej czterowymiarowej
odległości na trójwymiarową przestrzeń, którą mogą postrzegać; i podobnie, że czasowa
„odległość” między dwoma zdarzeniami jest rzutem odległości w czterowymiarowej
czasoprzestrzeni na ich własny wymiar czasowy. Podobnie jak obrót przedmiotów w trzech
wymiarach może wymieszać szerokość i głębokość, tak względny ruch w czterowymiarowej
przestrzeni może pomieszać pojęcia „przestrzeni” i „czasu” różnych obserwatorów. Podobnie
jednak jak długość przedmiotu nie zmienia się, gdy obracamy go w przestrzeni, tak samo
odległość między dwoma zdarzeniami w czterowymiarowej czasoprzestrzeni jest stała -
niezależnie od tego, w jaki sposób różni, poruszający się względem siebie obserwatorzy
przypisują odległościom „przestrzenność” i „czasowość”.
I tak zadziwiająca niezmienność prędkości światła dla wszystkich obserwatorów stała
się kluczem do odsłonięcia prawdziwej, czterowymiarowej natury Wszechświata, w którym
żyjemy. Światło ukazuje ukryty związek między przestrzenią a czasem. W rzeczywistości
prędkość światła definiuje ów związek.
To właśnie w tym miejscu Einstein powrócił, aby uratować Stor Trek. Kiedy już
Minkowski wykazał, że czasoprzestrzeń szczególnej teorii względności jest jak
czterowymiarowa kartka papieru, Einstein spędził większą część następnego dziesięciolecia
napinając swoje matematyczne mięśnie, aż udało mu się zgiąć tę kartkę, co z kolei pozwala
nam nagiąć reguły gry. Jak się zapewne domyślasz, kluczem do tego okazało się znowu
światło.
ROZDZIAŁ 3
HAWKING WYKŁADA KARTY
Jakże słabo wy, śmiertelnicy, rozumiecie czas. Czy musisz być taki liniowy, Jean-Luc?
Q do Picarda w odcinku Wszystko, co dobre...
Planeta Wulkan, z której pochodzi Spock, jest bardzo zasłużona dla fizyki XX wieku.
Na początku naszego stulecia wielką zagadkę astronomii stanowiło to, że peryhelium
Merkurego - czyli punkt orbity, w którym planeta znajduje się najbliżej Słońca - w trakcie
każdego jego obiegu wokół Słońca ulega niewielkiej precesji w sposób niezgodny z teorią
grawitacji Newtona. Aby rozwiązać ten problem, wysunięto hipotezę, że jeszcze bliżej Słońca
niż Merkury krąży inna planeta, która zaburza jego ruch. (Co ciekawe, podobne wyjaśnienie
anomalii w ruchu orbitalnym Urana zaowocowało wcześniej odkryciem Neptuna). Ową
hipotetyczną planetę nazwano Wulkanem.
Niestety, tajemnicza planeta Wulkan nie istnieje. Natomiast Einstein zaproponował,
aby zastąpić płaską przestrzeń Newtona i Minkowskiego zakrzywioną czasoprzestrzenią
ogólnej teorii względności. W tej zakrzywionej przestrzeni orbita Merkurego odchylałaby się
nieco od toru, jaki przewidywała teoria Newtona, co wyjaśniałoby obserwowaną niezgodność.
Chociaż w ten sposób znikła potrzeba istnienia planety Wulkan, pojawiły się o wiele
bardziej ekscytujące możliwości: z zakrzywioną przestrzenią związane są czarne dziury,
tunele czasoprzestrzenne, a być może realne stają się nawet podróże w czasie.
Rzeczywiście, jeszcze zanim twórcy Star Trek wymyślili pole zakrzywiające
czasoprzestrzeń, Einstein zakrzywiał ją podobnie jak oni, uzbrojony jedynie w swoją
wyobraźnię. Zamiast jednak wyobrażać sobie technologię podróży międzygwiezdnych w
XXII wieku, uczony przeprowadzał eksperymenty myślowe z windami. Einstein był
niewątpliwie wielkim fizykiem, ale pewnie nigdy nie sprzedałby scenariusza.
Jego argumenty można jednak w nienaruszonej postaci przenieść na pokład
Enterprise. Ponieważ światło jest nitką splatającą przestrzeń i czas, tory promieni świetlnych
tworzą mapę czasoprzestrzeni tak samo, jak osnowa i wątek ukazują wzory gobelinu.
Zazwyczaj światło podróżuje po liniach prostych. Co by się jednak stało, gdyby romulański
dowódca na pokładzie znajdującego się w pobliżu statku Warbird wystrzelił promień fazera w
kierunku Picarda, siedzącego na mostku swojego kapitańskiego jachtu Calypso, którego silnik
pulsacyjny został właśnie uruchomiony (w tym przykładzie przyjmujemy, że amortyzatory
bezwładności zostały wyłączone)? Picard ruszyłby gwałtownie naprzód, ledwo unikając
promienia fazera. Z punktu widzenia układu odniesienia Picarda sytuacja wyglądałaby tak jak
na rysunku na następnej stronie.
Dla Picarda tor promienia fazera byłby więc zakrzywiony. Co jeszcze mógłby on
zauważyć? Jeśli przypomnimy sobie argumentację z rozdziału pierwszego, bez trudu
stwierdzimy, że gdy amortyzatory bezwładności są wyłączone, Picard zostanie wgnieciony w
fotel. Zwróciłem tam również uwagę na to, że gdyby Picard poruszał się naprzód z takim
samym przyspieszeniem, z jakim spadają na Ziemię ciała pod wpływem siły grawitacji,
odczułby, iż siła, która wgniata go w fotel, jest taka sama jak siła, która ciągnie go w dół,
kiedy stoi na Ziemi. Einstein dowodził, że Picard (lub na przykład ktoś znajdujący się w
jadącej w górę windzie) nie mógłby nigdy przeprowadzić eksperymentu, który wskazałby
różnicę między siłą reakcji wywołaną przyspieszeniem a działaniem grawitacji jakiegoś
ciężkiego obiektu znajdującego się w pobliżu statku. W ten sposób Einstein wszedł śmiało na
teren nie znany dotąd fizykom i dowodził, że wszelkie zjawiska zaobserwowane przez
przyspieszającego obserwatora wyglądałyby tak, jakby przebiegały w polu grawitacyjnym.
Z tego przykładu wynika co następuje: ponieważ Picard obserwuje zakrzywianie się
promienia fazera, gdy oddala się od niego z pewnym przyspieszeniem, promień taki musi się
również zakrzywiać w polu grawitacyjnym. Ale promienie świetlne wytyczają mapę
czasoprzestrzeni; a zatem zakrzywieniu w takim polu ulega sama czasoprzestrzeń. Skoro zaś
materia wytwarza pole grawitacyjne, to ona właśnie musi zakrzywiać czasoprzestrzeń!
Można jednak argumentować, że ponieważ światło ma energię, masa zaś i energia są
związane ze sobą słynnym równaniem Einsteina, zakrzywianie się promienia świetlnego w
polu grawitacyjnym nie jest wielkim zaskoczeniem - a już na pewno nie wynika z tego, że
musimy przyjąć, iż to sama czasoprzestrzeń się zakrzywia. W końcu tory, po jakich porusza
się materia, również ulegają zakrzywieniu (wystarczy chociażby podrzucić piłkę). Nawet
Galileusz mógłby wykazać - gdyby znał takie obiekty - że tory piłek baseballowych i rakiet
Pathfinder ulegają zakrzywieniu i wcale nie musiałby przy tym wspominać o zakrzywionej
przestrzeni.
Można jednak obliczyć, o ile powinien zakrzywić się promień świetlny, gdyby
zachowywał się tak samo, jak piłka baseballowa, a następnie zmierzyć rzeczywiste
zakrzywienie. Zrobił to
w 1919 roku sir Arthur Stanley Eddington, który kierował ekspedycją mającą określić
pozycje gwiazd na niebie w pobliżu Słońca w czasie jego zaćmienia. Eddington zmierzył ten
efekt i okazało się, że światło zakrzywia się dokładnie dwa razy bardziej, niż mógłby
przewidzieć Galileusz, zakładając, iż światło zachowuje się jak piłka baseballowa w płaskiej
przestrzeni. Jak łatwo się domyślić, ta dwukrotnie większa wartość jest dokładnie zgodna z
przewidywaniami Einsteina, przy założeniu, że czasoprzestrzeń zakrzywia się w pobliżu
Słońca i światło (lub na przykład Merkury) porusza się w tym miejscu po „prostej” w
zakrzywionej przestrzeni! Nagle nazwisko Einsteina stało się powszechnie znane.
Zakrzywiona przestrzeń otwiera cały wszechświat możliwości, jeśli mogę posłużyć się
takim kalamburem. Podobnie jak Enterprise, uwalniamy się z okowów swego rodzaju
liniowego myślenia - narzuconego nam przez szczególną teorię względności - tak
znienawidzonego przez Q. W zakrzywionej przestrzeni możliwych jest wiele rzeczy, które nie
mają racji bytu w przestrzeni płaskiej. Można na przykład wędrować ciągle w tym samym
kierunku, a mimo to wrócić do punktu wyjścia - ludzie podróżujący dookoła świata robią to
przez cały czas.
Centralne założenie ogólnej teorii względności Einsteina przedstawia się bardzo
prosto i brzmi następująco: zakrzywienie czasoprzestrzeni jest określone przez rozkład
zawartej w niej materii i energii. Równania Einsteina ustanawiają ścisły matematyczny
związek między zakrzywieniem z jednej strony, a. materią i energią z drugiej:
lewa strona równania =
prawa strona równania
ZAKRZYWIENIE
=
MATERIA I ENERGIA
Tym, co czyni tę teorię tak piekielnie trudną w zastosowaniach, jest właśnie owo
proste sprzężenie zwrotne: zakrzywienie czasoprzestrzeni jest określone przez rozkład materii
i energii we Wszechświecie, z kolei rozkład ten jest uzależniony od zakrzywienia
czasoprzestrzeni. Można to porównać do problemu, co było pierwsze - jajko czy kura?
Materia jest źródłem zakrzywienia czasoprzestrzeni, które z kolei określa ewolucję materii, co
wpływa na zakrzywienie i tak dalej.
Dla zagadnienia podróży międzygwiezdnych jest to zapewne najważniejszy aspekt
ogólnej teorii względności. Złożoność tej teorii oznacza, że ciągle jeszcze nie rozumiemy w
pełni wszystkich jej konsekwencji, a zatem nie możemy wykluczyć różnych niezwykłych
możliwości. Te właśnie możliwości są wodą na młyn Star Trek. Jak się przekonamy, u ich
podstaw leży wielka niewiadoma, która przenika wszystko: od tuneli czasoprzestrzennych i
czarnych dziur po wehikuły czasu.
Pierwszym ważnym dla przygód statku Enterprise wnioskiem wynikającym z tego, że
czasoprzestrzeń nie musi być płaska, jest to, że sam czas staje się wielkością jeszcze bardziej
dynamiczną niż w szczególnej teorii względności. Czas może płynąć w różnym tempie dla
różnych obserwatorów, nawet jeśli nie poruszają się oni względem siebie. Wyobraźmy sobie,
że podziałka na tarczy zegara zachowuje się jak podziałka na linijce zrobionej z gumy. Jeżeli
rozciągniemy lub zegniemy linijkę, odległości między kreskami podziałki będą się zmieniać
od punktu do punktu. Gdyby odległości te odpowiadały tyknięciom zegara, zegary
umieszczone w różnych miejscach chodziłyby w różnym tempie. W ogólnej teorii
względności Einsteina „zgiąć” linijkę może pole grawitacyjne, które z kolei wymaga
obecności materii.
Ujmując to bardziej praktycznie: jeśli umieścimy w pobliżu zegara ciężką kulę
żelazną, tempo jego tykania powinno ulec zmianie. Mówiąc jeszcze bardziej poglądowo: jeśli
podczas mego snu budzik znajduje się bardzo blisko mojego ciała, zostanę obudzony nieco
później, niż gdyby był daleko, przynajmniej w stosunku do reszty świata.
Słynny eksperyment, przeprowadzony w laboratoriach Uniwersytetu Harvarda w roku
1960, zademonstrował, że upływ czasu może zależeć od tego, gdzie się znajdujesz. Robert
Pound oraz George Rebka wykazali, że częstość promieniowania y mierzonego przy źródle w
piwnicy budynku różniła się od częstości tego promieniowania, gdy docierało ono na dach
budynku, 22 metry wyżej (detektory, oczywiście, dokładnie wykalibrowano, tak by same nie
powodowały żadnej różnicy). Przesunięcie było niezwykle małe - sięgało jednej
milionowomiliardowej. Jeśli każdy okres fali promieniowania y porównać z ryknięciem
zegara atomowego, z eksperymentu tego wynika, że zegar w piwnicy będzie chodził wolniej
niż jego odpowiednik na dachu. Na niższym piętrze czas zwalnia, ponieważ znajduje się ono
bliżej Ziemi niż dach, a więc pole grawitacyjne -a co za tym idzie również zakrzywienie
czasoprzestrzeni - jest tam większe. Chociaż efekt ten był bardzo mały, jego wielkość
dokładnie odpowiadała wartości przewidywanej przez ogólną teorię względności, przy
założeniu, że w pobliżu Ziemi czasoprzestrzeń ulega zakrzywieniu.
Drugi wniosek z tego, że przestrzeń się zakrzywia, jest, jeśli chodzi o podróże
międzygwiezdne, może jeszcze bardziej ekscytujący. Gdy przestrzeń jest zakrzywiona, linia
prosta nie musi być najkrótszą drogą między dwoma punktami. Oto przykład. Przyjrzyjmy się
okręgowi na kartce papieru. Zazwyczaj najkrótszą odległość między dwoma punktami A i B,
umieszczonymi po przeciwnych stronach okręgu, stanowi łączący je odcinek, który
przechodzi przez środek okręgu:
Gdybyśmy natomiast musieli przemieścić się z A do B po okręgu, podróż byłaby
około 1,5 rażą dłuższa. Teraz narysujmy ten okrąg na kawałku gumy i odkształćmy środkowy
obszar w następujący sposób:
Jeśli popatrzymy z naszej trójwymiarowej perspektywy, stanie się jasne, że podróż z -
A do B przez środek tego obszaru będzie znacznie dłuższa niż po okręgu. Gdybyśmy jednak
sfotografowali ten układ z góry, tak że powstałby obraz dwuwymiarowy, linia łącząca punkty
A oraz B przez środek wyglądałaby jak linia prosta. Co ważniejsze, gdyby niewielki robaczek
(lub jedna z dwuwymiarowych istot, jakie napotkał Enterprise) miał przejść po torze
łączącym A i B przez środek, posuwając się po powierzchni, tor ten wydałby mu się prosty.
Byłby zdziwiony, że linia prosta biegnąca przez środek i łącząca A z B nie jest już najkrótszą
drogą między tymi dwoma punktami. Gdyby był inteligentny, musiałby dojść do wniosku, że
dwuwymiarowa przestrzeń, w której żyje, jest zakrzywiona. Tylko obserwując, jak
powierzchnia ta zanurzona jest w trójwymiarowej przestrzeni, możemy bezpoś rednio
zauważyć krzywiznę.
Należy pamiętać, że żyjemy w czterowymiarowej czasoprzestrzeni, która może być
zakrzywiona, i nasze możliwości postrzegania jej krzywizny są tak samo ograniczone, jak
możliwości robaczka idącego po powierzchni kartki. Nietrudno zgadnąć, do czego zmierzam:
jeśli w zakrzywionej przestrzeni najkrótsza odległość między dwoma punktami nie musi być
linią prostą, nie można wykluczyć, że dzięki znalezieniu krótszej drogi przez zakrzywioną
czasoprzestrzeń uda się przebyć odległość, która wzdłuż linii widzenia wydaje się duża.
Opisane własności czasoprzestrzeni pozwalają snuć marzenia o podróżach
międzygwiezdnych. Pozostaje oczywiście pytanie: ile z tych marzeń może się pewnego dnia
urzeczywistnić?
TUNELE CZASOPRZESTRZENNE: FAKTY I MITY. Tunel bajorański w serii
Stacja kosmiczna jest chyba najsłynniejszym tunelem czasoprzestrzennym w Star Trek, choć
było też wiele innych, na przykład niebezpieczny tunel, który Scotty stworzył powodując
zachwianie równowagi między materią i antymaterią w napęd zie czasoprzestrzennym
Enterprise, a także niestabilny tunel barzański, w którym zgubił się statek Ferengów w
odcinku Cena serii Następne pokolenie, czy tunel czasowy, który napotkał Voyager, próbując
powrócić do domu z krańca Galaktyki.
Idea tuneli czasoprzestrzennych ma swoje źródło w hipotezach, o których pisałem
wcześniej. Jeśli czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, mogą istnieć różne drogi łączące dwa
punkty, między innymi takie, wzdłuż których odległość między punktami jest o wiele krótsza,
niż gdybyśmy zmierzyli ją podróżując przez zakrzywioną przestrzeń wzdłuż „linii prostej”.
Ponieważ nie potrafimy sobie wyobrazić zjawisk w zakrzywionej cztero-wymiarowej
czasoprzestrzeni, jeszcze raz posłużymy się dwuwymiarowym kawałkiem gumy, którego
zakrzywienie możemy obserwować w przestrzeni trójwymiarowej.
Jeśli kawałek gumy zakrzywiony jest w dużej skali, można go sobie wyobrazić
następująco:
Gdybyśmy wbili ołówek w punkcie A i naciągnęli gumową po wierzchnię aż do
punktu B, a następnie zszyli obie części w ten sposób:
utworzylibyśmy znacznie krótszą drogę z A do B niż droga biegnąca między tymi
punktami po powierzchni. Zauważmy, że w pobliżu A i B powierzchnia wydaje się płaska.
Zakrzywienie, które powoduje, że te dwa punkty znajdują się wystarczająco blisko siebie, aby
można je było połączyć tunelem, związane jest z globalnym zagięciem powierzchni na
dużych odległościach. Robaczek (nawet inteligentny), znajdujący się w punkcie A i zmuszony
do podróży po powierzchni, nie miałby pojęcia, że punkt B leży tak „blisko”, nawet gdyby
potrafił przeprowadzać w okolicy A eksperymenty mające określić krzywiznę powierzchni.
Jak łatwo zgadnąć, tunel łączący na tym rysunku punkty A i B jest dwuwymiarowym
odpowiednikiem trójwymiarowego tunelu, który mógłby biec między odległymi obszarami
czasoprzestrzeni. Chociaż jest to fascynująca możliwość, należy zwrócić uwagę na kilka jej
zwodniczych aspektów. Po pierwsze, nawet jeśli gumowa powierzchnia jest zanurzona w
trójwymiarowej przestrzeni tak, abyśmy mogli „zobaczyć” jej zakrzywienie, ten powyginany
kawałek gumy może istnieć również bez otaczającej go trójwymiarowej przestrzeni. A zatem,
chociaż tunel między A i B mógłby się pojawić, stwierdzenie, że A i B są „blisko siebie”, nie
ma sensu, jeśli nie ma tunelu. Nie można opuścić gumowej powierzchni i przemieścić się z A
do B w trójwymiarowej przestrzeni, w której jest ona osadzona. Bez trójwymiarowej
przestrzeni gumowa powierzchnia jest całym wszechświatem.
Wyobraź teraz sobie, że jesteś członkiem nieskończenie zaawansowanej w rozwoju
cywilizacji (ale nie aż tak zaawansowanej, jak wszechmocne istoty Q, które właściwie nie
liczą się
z prawami fizyki), potrafiącej budować tunele w przestrzeni. Urządzenie do budowy
tuneli działałoby w zasadzie tak, jak ołówek w podanym przeze mnie przykładzie. Gdybyś
posiadał moc wystarczającą, by wytwarzać olbrzymie, miejscowe zakrzywienia przestrzeni,
musiałbyś potem przekłuwać przestrzeń wokół na chybił trafił w nadziei, że uda Ci się jakoś
połączyć dwa obszary przestrzeni, które do momentu powstania tunelu znajdowały się bardzo
daleko od siebie. Aż do chwili, gdy tunel utworzy most między tymi obszarami, w żaden
sposób nie są one blisko siebie. To sam proces budowania tego mostu zmienia globalną naturę
czasoprzestrzeni.
Z tego powodu tworzenia tuneli nie należy lekceważyć. Kiedy barzańska premier
Bhavani odwiedziła Enterprise, aby odsprzedać prawa do barzańskiego tunelu, wykrzyknęła:
„Przed wami rozciąga się pierwszy i jedyny znany stabilny tunel czasoprzestrzenny!”
Niestety, nie był on stabilny: wszystkie tunele, których matematyczne istnienie zostało
udowodnione w ramach ogólnej teorii względności, są w istocie krótkotrwa łe. Powstają, gdy
dwie mikroskopijne „osobliwości” - obszary czasoprzestrzeni, w których krzywizna staje się
nieskończenie duża - odnajdują się i na chwilę łączą. Tunel zamyka się jednak szybko,
pozostawiając znowu dwie rozłączne osobliwości. Trwa to tak krótko, że przez tunel nie
zdążyłby się przedostać żaden amator podróży międzygwiezdnych. Nieszczęsny podróżnik
rozpadłby się na kawałki w jednej lub drugiej osobliwości jeszcze przed końcem podróży.
Problem polegający na tym, jak wejście do tunelu utrzymać otwarte, jest niezwykle
trudno sformułować w ścisły, matematyczny sposób, ale w sensie fizycznym można go łatwo
wyrazić: grawitacja wciąga! Każdy rodzaj zwyczajnej materii lub energii zapada się pod
wpływem własnego przyciągania grawitacyjnego, chyba że proces ten zostanie zatrzymany
przez coś innego. Podobnie, w normalnych warunkach wejście do tunelu zostanie rozerwane
w mgnieniu oka.
Sztuka polega więc na tym, aby pozbyć się owych normalnych warunków. W
ostatnich latach m.in. Kip Thorne, fizyk z Caltech, dowodził, że jedynym sposobem na
utrzymanie otwartych tuneli jest przymocowanie ich za pomocą „egzotycznej materii” o
niezwykłych własnościach: przynajmniej dla niektórych obserwatorów miałaby ona „ujemną”
energię. Można by oczekiwać (choć naiwne pomysły rzadko się sprawdzają w teorii
względności), że taka materia „rozdmuchiwałaby”, a nie „wciągała”, przynajmniej jeśli
chodzi o grawitację.
Nie trzeba być zagorzałym trekkerem, aby przystać na pomysł materii o ujemnej
energii; chociaż, jak zauważyłem, w przypadku zakrzywionej przestrzeni nie należy zbytnio
ufać swoim wyobrażeniom. Kiedy jednak doda się jeszcze do tego niezwykłe zjawiska,
którymi zasypuje nas mechanika kwantowa i które rządzą zachowaniem materii w małej skali,
prawie wszystkie przewidywania okazują się błędne.
CZARNE DZIURY I DR HAWKING. Na scenę wkracza Stephen Hawking. Zdobył
on sławę wśród fizyków zajmujących się ogólną teorią względności dzięki udziałowi, jaki
miał w udowodnieniu ogólnych twierdzeń związanych z istnieniem osobliwości w
czasoprzestrzeni, a następnie - w latach siedemdziesiątych -dzięki wspaniałym odkryciom
teoretycznym dotyczącym zachowania czarnych dziur. Są to obiekty powstające z materii,
która zapadła się tak bardzo, że pole grawitacyjne uniemożliwia nawet światłu ucieczkę z ich
powierzchni.
Nawiasem mówiąc, termin „czarna dziura”, który tak zniewolił publiczną wyobraźnię,
wymyślił fizyk teoretyk John Archłbald Wheeler z Uniwersytetu w Princeton późną jesienią
1967 roku. Ta data jest bardzo interesująca, ponieważ, o ile mi wiadomo, pierwszy odcinek
Star Trek, w którym pojawiło się pojęcie czarnej dziury - jeszcze pod nazwą „czarnej
gwiazdy” -został wyemitowany w 1967 roku, zanim Wheeler użył tego terminu publicznie.
Kiedy oglądałem ów odcinek zbierając materiały do książki, wydało mi się zabawne, że
twórcy Stor Trek użyli nieprawidłowej nazwy. Teraz zdaję sobie sprawę, że oni niemal ją
wynaleźli!
Czarne dziury są niezwykłymi obiektami z rozmaitych powodów. Po pierwsze, każda
czarna dziura skrywa w swoim wnętrzu czasoprzestrzenną osobliwość, do której w
nieunikniony
sposób musi dotrzeć wszystko, co spada na czarną dziurę. W takiej osobliwości -
nieskończenie zakrzywionym „wierzchołku” czasoprzestrzeni - znane nam prawa fizyki się
załamują. W pobliżu osobliwości krzywizna jest tak duża na tak małym obszarze, że efektami
działania grawitacji rządzą prawa mechaniki kwantowej. Jak dotąd jednak nikomu nie udało
się stworzyć teorii, która spójnie pomieściłaby w sobie zarówno ogólną teorię względności
(czyli grawitację), jak i mechanikę kwantową. Autorzy Stor Trek potrafili właściwie ocenić
napięcie istniejące między mechaniką kwantową a teorią grawitacji: zwykle określają
wszystkie osobliwości czasoprzestrzeni jako „osobliwości kwantowe”. Jedno jest pewne:
zanim pole grawitacyjne w środku czarnej dziury osiągnie wystarczająco duże natężenie, aby
załamały się znane nam prawa fizyki, każdy zwyczajny fizyczny przedmiot zostanie
rozerwany na strzępy. Nic nie przetrwa w stanie nietkniętym.
Powiedziałem, że czarna dziura „skrywa” w swoim wnętrzu osobliwość. Na krańcach
czarnej dziury znajduje się zdefiniowana matematycznie powierzchnia, zwana horyzontem
zdarzeń, która przesłania nam widok tego, co dzieje się z przedmiotami wpadającymi do
czarnej dziury. Wszystko, co znajdzie się wewnątrz horyzontu, musi nieuchronnie dotrzeć do
złowieszczej osobliwości. Jedynie obiekty będące na zewnątrz horyzontu zdarzeń mogą
uniknąć tego losu. Pechowy obserwator (który wkrótce przestanie już być obserwatorem),
spadający do czarnej dziury, nie zauważy niczego specjalnego w momencie przekraczania
horyzontu zdarzeń, natomiast obserwator przyglądający się temu z daleka ujrzy coś zupełnie
innego. Czas obserwatora spadającego swobodnie w pobliżu horyzontu zdarzeń zdaje się
zwalniać w stosunku do czasu obserwatora znajdującego się daleko. W związku z tym
odległemu obserwatorowi wydaje się, że ten, który spada, zwalnia swój ruch w miarę jak
zbliża się do horyzontu zdarzeń. Im bliżej horyzontu się znajduje, tym wolniej chodzi jego
zegar w stosunku do zegara zewnętrznego obserwatora. Chociaż spadającemu obserwatorowi
przekroczenie horyzontu zdarzeń może zająć tylko kilka chwil (czasu własnego) - przy czym,
powtarzam, nic specjalnego się tam nie dzieje i nic szczególnego nie znajduje - zewnętrzny
obserwator musiałby na to czekać przez wieczność. Spadający na czarną dziurę obiekt
sprawia wrażenie zamrożonego w czasie.
Co więcej, emitowane przez spadający obiekt światło coraz trudniej jest dostrzec z
zewnątrz. Gdy obiekt taki zbliża się do horyzontu zdarzeń, staje się coraz s łabiej widoczny
(ponieważ częstość docierającego od niego promieniowania przesuwa się poniżej częstości
widzialnych). A zatem nawet gdyby można było zobaczyć z zewnątrz moment przejścia
spadającego obiektu przez horyzont zdarzeń (co jest niemożliwe w jakimkolwiek
skończonym odstępie czasu), zniknąłby on w tej chwili zupełnie z pola widzenia, ponieważ
emitowane przezeń światło zostałoby schwytane razem z nim. Cokolwiek znajdzie się
wewnątrz horyzontu zdarzeń jest na zawsze stracone dla zewnętrznego świata. Ten brak
komunikacji wygląda jak jednokierunkowa ulica: zewnętrzny obserwator może wysyłać
sygnały do czarnej dziury, ale żaden z nich nigdy nie powróci.
W świetle tych faktów czarne dziury spotykane w Star Trek mają absurdalne
właściwości. Horyzont zdarzeń nie jest namacalnym przedmiotem, ale umowną
matematyczną granicą, którą wprowadzamy do opisu czarnej dziury, aby oddzielić obszar
wewnętrzny od zewnętrznego. Oznacza to, że horyzont nie może wydawać z siebie trzasku,
jak tego oczekuje załoga Voyager, kiedy w cudowny sposób udaje jej się uciec z wnętrza
czarnej dziury. (Pomysł ten jest tak absurdalny, że dostał się na stworzoną przeze mnie listę
dziesięciu największych błędów popełnionych przez scenarzystów Stor Trek, które opisuję w
ostatnim rozdziale). Z kolei „istoty zamieszkujące osobliwości kwantowe”, napotkane przez
załogę Enterprise, gdy wraz z romulańskim statkiem Warbird podróżuje on w przeszłość i
przyszłość, wybierają niezbyt szczęśliwe miejsce na gniazdo dla swoich młodych:
umieszczają je wewnątrz powstałej w naturalny sposób czarnej dziury (za którą mylnie biorą
„sztuczną” osobliwość kwantową w rdzeniu silnika romulańskiego statku). Choć może to być
bezpieczne miejsce, trudno jednak wydobyć z niego swoje potomstwo. Przypominam, że nic,
coznajduje się wewnątrz czarnej dziury, nie może komunikować się z czymkolwiek na
zewnątrz.
Czarne dziury jednak, mimo tylu ciekawych własności, nie muszą być aż tak
niezwykłe. Jedyne czarne dziury, na których istnienie we Wszechświecie mamy jakiekolwiek
dowody, powstają w wyniku zapadania się gwiazd o wiele bardziej masywnych od Słońca. Te
zapadnięte obiekty stają się tak gęste, że łyżeczka znajdującej się wewnątrz nich materii
ważyłaby wiele ton. Kolejną niezwykłą właściwością czarnych dziur jest to, że im większą
mają masę, tym mniejsza musi być ich gęstość w chwili, gdy powstają. Na przykład gęstość
czarnej dziury, która utworzyła się w wyniku zapadnięcia się obiektu o masie sto milionów
razy większej od masy Słońca, nie musi być większa od gęstości wody. Obiekt o większej
masie zapadnie się i utworzy czarną dziurę nawet przy jeszcze mniejszej gęstości. Jeśli
będziemy dalej ekstrapolować tę zależność, okaże się, że gęstość konieczna do tego, aby
powstała czarna dziura o masie równej masie obserwowalnego Wszechświata, jest mniej
więcej taka sama jak średnia gęstość materii we Wszechświecie. Możliwe, że żyjemy
wewnątrz czarnej dziury!
W 1974 roku Stephen Hawking dokonał niezwykłego odkrycia, stwierdzając, że
czarne dziury nie są zupełnie czarne! Mogą emitować promieniowanie o pewnej
charakterystycznej temperaturze zależnej od ich masy. Chociaż natura tego promieniowania
nie zawiera żadnej informacji o tym, co wpadło do czarnej dziury, sama idea, że czarna dziura
może promieniować, była zdumiewająca. Wydawało się, że narusza ona wiele twierdzeń -z
których część Hawking sam wcześniej udowodnił - utrzymujących, iż materia może tylko
wpadać do czarnych dziur, ale nigdy nie może się z nich wydostać. Wszystko to prawda, tyle
że źródło promieniowania czarnej dziury nie jest zwykłą materią: promieniuje pusta
przestrzeń, która może zachowywać się całkiem nietypowo - zwłaszcza w pobliżu czarnej
dziury.
Odkąd prawa mechaniki kwantowej zostały uzgodnione ze szczególną teorią
względności, do czego doszło wkrótce po drugiej wojnie światowej, wiemy, że pusta
przestrzeń nie jest całkiem pusta. Jest ona raczej kipiącym, bulgoczącym morzem
kwantowych zaburzeń. Te fluktuacje co jakiś czas wypluwają pary cząstek elementarnych,
które istnieją przez okres tak krótki, że nie możemy ich zaobserwować wprost, a następnie z
powrotem znikają w próżni, z której się narodziły. Zasada nieoznaczoności w mechanice
kwantowej mówi, że nie da się badać bezpośrednio pustej przestrzeni w tak krótkich
odcinkach czasu, a wiec nie można wykluczyć, iż owe cząstki, zwane wirtualnymi, pojawiają
się na mgnienie oka i znikają. Choć nie potrafimy wykryć tych cząstek bezpośrednio, ich
obecność ma wpływ na wielkości fizyczne, które możemy mierzyć, jak na przykład tempo i
energia przejść między pewnymi poziomami energetycznymi w atomach. Ów efekt udało się
doświadczalnie potwierdzić.
To przywodzi nas z powrotem do Hawkinga i jego niezwykłych odkryć. W
normalnych warunkach, gdy fluktuacja kwantowa tworzy wirtualną parę cząstek, para ta
anihiluje ł znika z powrotem w próżni w czasie tak krótkim, że nie można zaobserwować
złamania zasady zachowania energii (spowodowanego kreacją tej pary z nicości). Kiedy
jednak wirtualna para cząstek pojawia się w zakrzywionej przestrzeni w pobliżu czarnej
dziury, jedna z cząstek może do niej wpaść, druga zaś uciec, dzięki czemu staje się dostępna
obserwacjom. Dzieje się tak dlatego, że cząstka wpadająca do czarnej dziury może stracić w
tym procesie więcej energii, niż jest potrzebne na jej stworzenie z niczego. Dostarcza więc
ona do czarnej dziury „ujemnej energii” i w ten sposób energia czarnej dziury się obniża.
Zasada zachowania energii nie ulega przy tym złamaniu, gdyż ta ujemna energia równoważy
energię cząstki, która uciekła i została zaobserwowana. W ten sposób czarna dziura emituje
promieniowanie. Co więcej, zmniejszaniu się energii czarnej dziury towarzyszy w tym
procesie zmniejszanie się jej masy. W końcu może ona zupełnie wyparować, pozostawiając
po sobie jedynie wyprodukowane w czasie swojego istnienia promieniowanie.
Hawking i wielu innych uczonych wykroczyli poza początkowe rozważania
kwantowych fluktuacji materii w zakrzywionej przestrzeni i zajęli się czymś jeszcze bardziej
niezwykłym i nie
tak dobrze określonym. Jeśli mechanika kwantowa dotyczy nie tylko materii i
promieniowania, lecz również grawitacji, w wystarczająco małych skalach muszą pojawić się
fluktuacje samej czasoprzestrzeni. Niestety, nie dysponujemy teorią, którą moglibyśmy
wykorzystać do opisu takich procesów. Nie stanowiło to jednak przeszkody w podjęciu
próbnych badań teoretycznych nad zjawiskami, które mogłyby z tego wyniknąć. Do
najbardziej interesujących należy przypuszczenie, że procesy kwantowomechaniczne
mogłyby pozwalać na spontaniczną kreację nie tylko cząstek, ale całych nowych
wszechświatów. Mechanika kwantowa określa, przynajmniej matematycznie, jak miałoby się
to odbywać, a formalny zapis tego procesu jest bardzo podobny do rozwiązań opisujących
tunele czasoprzestrzenne, odkrytych w klasycznej teorii względności. Za pośrednictwem
takich „euklidesowych” tuneli powstaje tymczasowy „most”, prowadzący do nowego
wszechświata. Możliwości związane z procesami dotyczącymi tuneli euklidesowych i
wszechświatów potomnych są tak fascynujące, że o kwantowych fluktuacjach wspomniano
nawet w czasie gry w pokera, do której zasiedli Hawking, Einstein i Newton w odcinku
Dziedzictwo z serii Następne pokolenie
1
. Jeśli twórcy Stor Trek byli zdezorientowani, mieli
do tego pełne prawo. Te zagadnienia pozostają niestety wciąż bardzo niejasne. Aż do chwili,
gdy odkryjemy właściwy formalizm matematyczny, za pomocą którego będzie można
opisywać procesy związane z kwantowaniem grawitacji, wszystkie tego rodzaju rozważania
przypominają błądzenie po omacku.
Dla nas jednak najbardziej istotne są nie zjawiska parowania czarnych dziur, czy
nawet wszechświatów potomnych, lecz raczej odkrycie, że kwantowe fluktuacje pustej
przestrzeni nabierają, przynajmniej w obecności silnych pól grawitacyjnych, własności
przypominających warunki konieczne do otwarcia tunelu czasoprzestrzennego. Zasadnicze
pytanie, na które również nie ma jeszcze ostatecznej odpowiedzi, brzmi: czy fluktuacje
kwantowe w pobliżu tunelu czasoprzestrzennego mogą się zachowywać wystarczająco
nietypowo, ażeby utrzymać otwarty tunel?
(Przy okazji należy wspomnieć, że autorzy Star Trek jeszcze raz okazali się
nadzwyczaj przewidujący w wyborze nazewnictwa. Mówi się, że tunele bajorariski i
barzański wykorzystują pola „werteronowe”. Nie mam pojęcia, czy ta nazwa została wzięta z
sufitu, czy nie. Ponieważ jednak cząstki wirtualne - fluktuacje kwantowe w pustej przestrzeni
- są obecnie najlepszym kandydatem do miana „egzotycznej materii” Kipa Thorne'a, sądzę, że
intuicja twórców Star Trek - o ile tym razem się nią posłużyli - zasługuje na uznanie).
Innymi słowy, jeśli fluktuacje kwantowe w próżni mogą być egzotyczne, czy nie
wystarczyłyby jakieś inne nieklasyczne konfiguracje materii i promieniowania - chociażby
wyrwa w środku zakrzywienia czasoprzestrzennego lub „mieszankowa” nierównowaga w
napędzie czasoprzestrzennym Scotty'ego? Ciągle nie znamy odpowiedzi na takie pytania.
Choć w żaden sposób nie wykluczają one istnienia stabilnych tuneli czasoprzestrzennych w
rzeczywistym Wszechświecie, pozostawiają otwarte ogólniejsze pytanie, dotyczące tego, czy
podróże przez tunel są niemożliwe, czy jedynie prawie niemożliwe. Problem tuneli jest nie
tylko jednym z przedmiotów sporu pomiędzy nauką a fantastyką naukową: jest on kluczem,
mogącym otworzyć drzwi, które wielu wolałoby pozostawić zamknięte.
NOWE SPOJRZENIE NA WEHIKUŁY CZASU. Tunele, chociaż znakomicie by się
nadawały do pokonywania olbrzymich odległości w przestrzeni, kryją w sobie jeszcze
bardziej niezwykłą możliwość, zauważoną ostatnio w odcinku Ucho igielne z serii Voyager.
Załoga Voyager odkrywa mały tunel wiodący z powrotem do ich własnego „kwadrantu alfa”
Galaktyki. Po nawiązaniu łączności przez ten tunel okazało się ku ich przerażeniu, że
prowadzi on nie do kwadrantu alfa, który znali i kochali, ale do kwadrantu alfa o jedno
pokolenie wcześniej. Dwa końce tunelu łączyły przestrzeń w dwóch różnych czasach!
I tym razem twórcy serii Voyager uchwycili sedno sprawy. Jeśli istnieją tunele
czasoprzestrzenne, niewątpliwie mogą one być wehikułami czasu! Świadomość tego
zaskakującego faktu narastała w ciągu ostatniego dziesięciolecia, w miarę jak różni teoretycy,
nie mając nic lepszego do roboty, zaczęli badać fizykę tuneli czasoprzestrzennych nieco
poważniej. Wykorzystując ideę tuneli, łatwo jest zaprojektować wehikuł czasu. Najprostszy
chyba przykład znowu zawdzięczamy Kipowi Thorne'owi: tunel, którego jeden koniec
pozostaje zamocowany, drugi zaś porusza się z dużą, ale podświetlną prędkością w odległym
obszarze Galaktyki. W zasadzie jest to możliwe, nawet jeśli długość tunelu nie ulega
zmianom. Używając przedstawionego wcześniej dwuwymiarowego modelu tunelu,
przesuńmy po prostu dolną część powierzchni na lewo, pozwalając przestrzeni „prześlizgiwać
się” po dolnym otworze tunelu, który przez cały czas znajduje się w tym samym miejscu w
stosunku do drugiego otworu tunelu:
Ponieważ dolny wylot tunelu porusza się względem przestrzeni, w której jest
umieszczony, natomiast górny pozostaje w tym samym miejscu, zgodnie ze szczególną teorią
względności zegary na każdym z końców tunelu odmierzają czas w innym tempie. Jeśli
jednak długość tunelu nie ulega zmianie, dla kogoś znajdującego się wewnątrz tunelu te dwa
końce będą się znajdowały względem siebie w spoczynku. W tym układzie odniesienia zegary
w obu końcach powinny tykać w takim samym tempie. Cofnijmy teraz dolną część
powierzchni z powrotem w to samo miejsce, tak aby dolne wejście do tunelu znalazło się w
początkowym położeniu. Powiedzmy, że czynność ta - obserwowana przez kogoś
znajdującego się w pobliżu dolnego wylotu tunelu - zajmuje jeden dzień. Z punktu widzenia
obserwatora znajdującego się przy górnym końcu tunelu ten sam proces może trwać dziesięć
dni. Gdyby ten drugi obserwator spojrzał przez tunel na obserwatora znajdującego się na dole,
zobaczyłby na jego ściennym kalendarzu datę o dziewięć dni wcześniejszą! Jeśli teraz
zdecyduje się on złożyć wizytę drugiemu obserwatorowi podróżując przez tunel, cofnie się w
czasie.
Jeśli istnieją stabilne tunele czasoprzestrzenne, musimy przyznać, że wehikuły czasu
są możliwe. Powróćmy teraz do uwag Einsteina, o których była mowa na początku
poprzedniego rozdziału. Czy podróże w czasie - a zatem stabilne tunele i egzotyczną materię
o ujemnej energii - można „wykluczyć ze względów fizycznych”?
Tunele są w końcu tylko jednym z przykładów wehikułów czasu, które
zaproponowano w ramach ogólnej teorii względności. Jeśli przypomnimy sobie naszą
poprzednią dyskusję o naturze tej teorii, nie powinno być zaskakujące, że podróże w czasie
stają się w niej możliwe. Powtórzmy jeszcze raz poglądowy zapis równań Einsteina, który
podałem wcześniej:
Lewa strona równania
=
Prawa strona równania
ZAKRZYWIENIE
=
MATERIA I ENERGIA
Lewa strona tego równania określa geometrię czasoprzestrzeni. Prawa strona opisuje
rozkład materii i energii. Moglibyśmy zapytać, jaka będzie krzywizna przestrzeni dla danego
rozkładu materii i energii. Ale możemy też działać odwrotnie. Dla danej geometrii
przestrzeni, włącznie z taką, która zawiera zamknięte krzywe czasowe - czyli pętle
przyczynowe, pozwalające powrócić do początkowego punktu w przestrzeni i czasie (w pętlę
taką wpadł Enterprise przed, w trakcie i po zderzeniu z Bozemanem) - równania Einsteina
określają dokładnie, jaki rozkład materii i energii musi jej towarzyszyć. W zasadzie można
więc zaprojektować dowolny rodzaj wszechświata z podróżami w czasie; równania Einsteina
szczegółowo podpowiedzą, jakiego rozkładu materii i energii należy użyć. Kluczowe pytanie
jest więc następujące: czy taki rozkład materii i energii jest fizycznie możliwy?
Przekonaliśmy się już, dlaczego to pytanie pojawia się, gdy dyskutujemy o tunelach
czasoprzestrzennych. Istnienie stabilnych tuneli wymaga egzotycznej materii o ujemnej
energii. Rozwiązanie umożliwiające podróże w czasie znalazł w ramach ogólnej teorii
względności Kurt Godeł. Wymaga ono istnienia wszechświata o stałej, jednorodnej gęstości
energii i zerowym ciśnieniu; wszechświata, który się obraca, ale nie rozszerza. Ostatnio
zaproponowano wehikuł czasu związany z istnieniem strun kosmicznych, który również
wymaga konfiguracji o ujemnej energii. Niedawno udowodniono, że w ogólnej teorii
względności każda konfiguracja materii, która mogłaby pozwalać na podróże w czasie,
wymagałaby zastosowania egzotycznych rodzajów materii o ujemnej energii z punktu
widzenia przynajmniej jednego obserwatora.
Ciekawe, że prawie we wszystkich odcinkach Stor Trek mówiących o podróżach w
czasie lub pętlach czasowych dochodzi również do gwałtownego uwolnienia energii, zwykle
związanego z wyrwą w środku zakrzywienia czasoprzestrzennego. Na przykład czasowa pętla
przyczynowa, w którą został złapany Enterprise, powstała zaraz po (choć właściwie pojęcia
„przed” i „po” tracą sens w pętli przyczynowej) zderzeniu z Bozemanem, które spowodowało
naruszenie zakrzywienia czasoprzestrzennego i zniszc zenie Enterprise. Ta sama seria
wydarzeń powtarzała się wielokrotnie, aż w końcu w jednym cyklu załodze udało się uniknąć
zderzenia. Chwilowe zamrożenie czasu na pokładzie Enterprise, odkryte przez Picarda, Datę,
Troia i LaForge'a w odcinku Czasobroz, przypuszczalnie również było spowodowane przez
narastające naruszenie zakrzywienia czasoprzestrzeni w połączeniu z awarią rdzenia silnika
na pokładzie pobliskiego statku romulańskiego. W odcinku Czas do kwadratu rozległy „węzeł
energetyczny” cofnął Picarda w czasie. W klasycznym przykładzie podróży w czasie w Stor
Trek:. Nagi czas statek Enterprise zostaje przerzucony o trzy dni wstecz w wyniku implozji
zakrzywienia czasoprzestrzennego.
Natomiast olbrzymie zakrzywienie czasoprzestrzeni w ostatnim odcinku z serii
Następne pokolenie, podróżujące wstecz w czasie i grożące pochłonięciem całego
Wszechświata, zostało spowodowane jednoczesną eksplozją trzech wersji Enterprise, które -
choć pochodziły z różnych epok - znalazły się w tym samym punkcie przestrzeni.
Wygląda więc na to, że podróże w czasie w rzeczywistym Wszechświecie, podobnie
jak we wszechświecie Star Trek, związane są z możliwościami istnienia egzotycznych
konfiguracji materii. Czy jakaś wystarczająco zaawansowana obca cywilizacja mogłaby
skonstruować stabilny tunel czasoprzestrzenny? Czy potrafimy opisać wszystkie rozkłady
masy, które mogą prowadzić do podróży w czasie, a następnie wykluczyć je „ze względów
fizycznych”, jak zapewne życzyłby sobie tego Einstein? Na razie nie znamy odpowiedzi na te
pytania. Niektóre szczególne wehikuły czasu - takie jak wehikuł czasu Godła lub
wykorzystujący istnienie strun kosmicznych - okazały się nie-fizyczne. Chociaż podróże w
czasie przez tunele czasoprzestrzenne nie zostały jeszcze ostatecznie wykluczone, wstępne
badania sugerują, że kwantowe fluktuacje grawitacji mogą spowodować samozagładę tuneli,
zanim udałoby się je wykorzystać do podróży w czasie.
Ostateczne rozwiązanie problemu podróży w czasie pozostanie prawdopodobnie nie
znane, dopóki nie powstanie teoria kwantowej grawitacji. Kilka odważnych osób, ze
Stephenem Hawkingiem na czele, zajęło już jednak stanowisko w tej sprawie. Hawking jest
przekonany, że podróże w czasie są niemożliwe z powodu oczywistych paradoksów z nimi
związanych. Zaproponował on „hipotezę zachowania chronologii”, twierdząc, że „prawa
fizyki nie pozwalają na pojawienie się zamkniętych krzywych czasowych”.
Osobiście przychylam się do poglądu Hawkinga. Fizyki nie uprawia się jednak za
pomocą dekretów. Jak stwierdziłem wcześniej, ogólna teoria względności często wykracza
poza nasze naiwne oczekiwania. Jako ostrzeżenie przytoczę dwa znane mi z historii
precedensy, kiedy to znani teoretycy utrzymywali,
że zaproponowane w teorii względności zjawisko powinno zostać uznane za
niemożliwe, ponieważ muszą go zabraniać prawa fizyki.
Pierwszy raz zdarzyło się to, kiedy młody astrofizyk Subrahmanyan Chandrasekhar
wysunął przypuszczenie, że jądra gwiazd o masie większej niż 1,4 masy Słońca nie mogą po
spaleniu całego swojego paliwa jądrowego ustabilizować się jako białe karły, lecz muszą
dalej zapadać się grawitacyjnie. Znany fizyk sir Arthur Eddington publicznie zakwestionował
ten wynik, mówiąc: „wiele przypadków może się przyczynić do uratowania gwiazdy, ale ja
chcę silniejszego zabezpieczenia. Sądzę, że powinno istnieć prawo natury, które
zapobiegałoby zachowaniu się gwiazdy w tak absurdalny sposób!” W tamtych czasach wielu
astrofizyków stanęło po stronie Eddington. Pół wieku później Chandrasekhar otrzymał
Nagrodę Nobla za swoje badania, których wyniki do tego czasu zostały już wielokrotnie
potwierdzone.
Nieco ponad 20 lat po tej historii do bardzo podobnego wydarzenia doszło na
konferencji w Brukseli. J. Robert Oppenheimer, znany amerykański fizyk teoretyk i ojciec
bomby atomowej, obliczył, że obiekty, zwane gwiazdami neutronowymi -czyli pozostałości
po supernowych, jeszcze gęstsze niż białe karły - nie mogą mieć masy większej od około
dwóch mas Słońca, w przeciwnym bowiem razie zapadają się dalej, tworząc coś, co dziś
nazywamy czarną dziurą. Równie znany uczony, John Archibald Wheeler, stwierdził, że
wynik ten jest niemożliwy, przytaczając ten sam argument, którego użył Eddington, aby
odrzucić twierdzenie Chandrasekhara: prawa fizyki muszą w jakiś sposób zapobiegać tak
absurdalnemu losowi obiektów fizycznych. W ciągu następnych dziesięciu lat Wheeler
zmienił zdanie i, jak na ironię, zasłynął jako ten, który nadał czarnym dziurom ich nazwę.
ROZDZIAŁ 4
DATA KOŃCZY GRĘ
I jam w przyszłość się pogrążał i, jak oka sięgnie trud,
Świat widziałem, który idzie, i wszelaki jego cud.
ALFRED TENNYSON, Zamek w Lockslty
(cytat zawieszony na pokładzie statku Voyager)
Niezależnie od tego, czy w przyszłości opisywanej przez Star Trek może istnieć
stabilny tunel czasoprzestrzenny i czy załoga Enterprise mogła przenieść się w czasie do
dziewiętnastowiecznego San Francisco, prawdziwa stawka w tym kosmicznym pokerze wiąże
się z pytaniem, które doprowadziło nas do dyskusji nad zakrzywioną czasoprzestrzenią.
Brzmi ono: czy może istnieć napęd czasoprzestrzenny? Ponieważ nie wydaje się możliwe,
aby Galaktyka była podziurawiona stabilnymi tunelami czasoprzestrzennymi, z naszych
wcześniejszych dyskusji wynika niezbicie, że bez tego rodzaju napędu większość Drogi
Mlecznej pozostanie na zawsze poza naszym zasięgiem. Nadszedł w końcu czas, aby zająć się
tym irytującym pytaniem. Odpowiedzią jest głośne: Być może!
Po raz kolejny wiele zawdzięczamy językowej przenikliwości twórców Stor Trek.
Opisywałem już, dlaczego żaden rakietowy mechanizm napędowy nigdy nie ominie trzech
przeszkód stojących na drodze do podróży międzygwiezdnych, które ustanowiła szczególna
teoria względności. Po pierwsze, nic nie może poruszać się szybciej niż światło w pustej
przestrzeni. Po drugie, zegary obiektów podróżujących z prędkością bliską prędkości światła
zwalniają. Po trzecie, nawet gdyby rakieta mogła przyspieszyć statek kosmiczny do prędkości
bliskich prędkości światła, jej zapotrzebowanie na paliwo byłoby bardzo wygórowane.
Pomysł polega na tym, aby zamiast jakiegokolwiek typu rakiety używać samej
czasoprzestrzeni - zakrzywiając ją. Ogólna teoria względności wymaga, abyśmy byli nieco
bardziej dokładni w naszych stwierdzeniach na temat ruchu. Zamiast mówić, że nic nie może
poruszać się szybciej niż światło, winniśmy raczej twierdzić, iż nic nie może podróżować
lokalnie szybciej niż światło. Oznacza to, że nic nie może biec szybciej niż światło względem
lokalnych mierników odległości. Jeśli jednak czasoprzestrzeń jest zakrzywiona, lokalne
mierniki odległości nie muszą być takie same jak globalne.
Jako przykład niech posłuży nam sam Wszechświat. Według szczególnej teorii
względności zegary wszystkich obserwatorów znajdujących się w spoczynku względem
swojego otoczenia odmierzają czas w takim samym tempie. Zatem w trakcie przemieszczania
się przez Wszechświat mogę co jakiś czas się zatrzymywać, umieszczając zegary w takich
samych odległościach od siebie w przestrzeni, i oczekiwać, że wszystkie one będą odmierzały
ten sam czas. Ogólna teoria względności tego nie zmienia. Zegary będące lokalnie w
spoczynku odmierzają ten sam czas. Ogólna teoria względności zezwala jednak, by
czasoprzestrzeń się rozszerzała. Obiekty, znajdujące się po przeciwnych stronach
obserwowalnego Wszechświata, oddalają się od siebie z prędkością bliską prędkości światła,
ale mimo to pozostają w spoczynku względem swojego otoczenia. Jeśli Wszechświat
rozszerza się jednorodnie ł jest wystarczająco duży - a oba te założenia wydają się prawdziwe
- istnieją obiekty, których nie możemy jeszcze zobaczyć i które w tej właśnie chwili oddalają
się od nas o wiele szybciej niż światło, chociaż cywilizacje na tych krańcach Wszechświata
mogą się znajdować lokalnie w spoczynku względem swojego otoczenia.
Krzywizna przestrzeni stwarza więc lukę w argumentach szczególnej teorii
względności - lukę wystarczająco dużą, aby mógł się przez nią przecisnąć statek kosmiczny
Federacji. Jeśli istnieje możliwość manipulowania samą czasoprzestrzenią, obiekty mogą się
poruszać lokalnie z małymi prędkościami, ale towarzyszące im rozszerzanie lub kurczenie się
przestrzeni pozwala na pokonywanie olbrzymich odległości w krótkim czasie. Widzieliśmy
już, w jaki sposób daleko idąca manipulacja - to znaczy wycinanie i sklejanie odległych
części Wszechświata za pomocą tunelu czasoprzestrzennego - może tworzyć skróty w
czasoprzestrzeni. Chcę tutaj pokazać, że nawet jeśli nie będziemy się uciekać do tak
drastycznych zabiegów, podróże z prędkością ponadświetlną mogą być globalnie możliwe,
nawet jeśli nie są możliwe lokalnie.
Zasadniczy dowód tego stwierdzenia został ostatnio przedstawiony przez Miguela
Alcubierre'a, fizyka z Uniwersytetu Walijskiego. Postanowił on dla zabawy zbadać, czy w
ramach ogólnej teorii względności można znaleźć spójne rozwiązanie dopuszczające tego
typu podróże. Udało mu się wykazać, że można uzyskać taką konfigurację czasoprzestrzeni,
w której statek kosmiczny podróżowałby między dwoma punktami w dowolnie krótkim
czasie. Co więcej, przez cały czas podróży statek ten poruszałby się względem swojego
otoczenia z prędkościami mniejszymi od prędkości światła, dzięki czemu zegary na jego
pokładzie byłyby zsynchronizowane z zegarami znajdującymi się w punkcie startu oraz w
punkcie docelowym. Wygląda więc na to, że ogólna teoria względności pozwala nam
jednocześnie mieć ciastko i je zjeść.
Pomysł jest prosty. Jeśli czasoprzestrzeń można lokalnie ukształtować tak, aby
rozszerzała się za statkiem, a kurczyła przed nim, statek będzie się poruszał wraz z
przestrzenią, w której się znajduje, niczym deska surfingowa na fali. Nie przekroczy on nigdy
prędkości światła, ponieważ światło również będzie się unosiło wraz z rozszerzającą się falą
przestrzeni.
By lepiej to zrozumieć, wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na pokładzie takiego
statku. Jeśli przestrzeń za nami nagle znacznie się rozszerzy, zauważymy, że stacja
kosmiczna, którą opuściliśmy przed kilkoma minutami, znajduje się teraz w odległości wielu
lat świetlnych. Podobnie, jeśli przestrzeń skurczy się przed nami, spostrzeżemy, że stacja
kosmiczna, do której zmierzamy i która znajdowała się uprzednio w odległości kilku lat
świetlnych, jest teraz bardzo blisko i można do niej dotrzeć w ciągu kilku minut, używając
zwykłego napędu rakietowego.
Można tak zaprojektować geometrię czasoprzestrzeni, aby olbrzymie pola
grawitacyjne, potrzebne do rozszerzania i kurczenia przestrzeni, nie miały nigdy dużych
wartości w pobliżu statku lub którejś ze stacji kosmicznych. W okolicach statku i stacji
przestrzeń może być niemal płaska i dzięki temu zegary na statku i w stacjach pozostaną
zsynchronizowane. Gdzieś między statkiem a stacjami grawitacyjne siły pływowe będą
olbrzymie, ale nie przeszkodzi to nam, dopóki się tam nie znajdziemy.
Takie właśnie rozwiązanie musieli mieć na myśli autorzy Star Trek, kiedy wymyślali
napęd czasoprzestrzenny, nawet jeśli nie przypomina ono zbytnio podanych przez nich
opisów technicznych. Czyni za to zadość wszystkim postawionym wcześniej wymaganiom,
które należy spełnić, aby odbywać z powodzeniem kontrolowane podróże międzygalaktyczne.
Mamy tu: (1) prędkość ponadświetlną, (2) brak dylatacji czasu i (3) brak napędu rakietowego.
Pominęliśmy oczywiście bardzo ważną kwestię. Nadając samej czasoprzestrzeni własności
dynamiczne, ogólna teoria względności pozwala na tworzenie „zaprojektowanych
czasoprzestrzeni”, w których możliwy jest niemal każdy rodzaj ruchu w przestrzeni i czasie.
Nie za darmo jednak: teoria względności wiąże te czasoprzestrzenie z pewnym rozkładem
materii i energii. Aby zatem pożądana czasoprzestrzeń była „fizyczna”, leżący u jej podstaw
rozkład materii i energii musi być osiągalny. Niedługo powrócimy do tego problemu.
Pierwszą ciekawą własnością takich zaprojektowanych czasoprzestrzeni jest to, że
pozwalają nam one powrócić do dawnych problemów Newtona i stworzyć amortyzatory
bezwładności oraz wiązki holownicze. Idea jest taka sama, jak w przypadku napędu
czasoprzestrzennego. Jeśli można zakrzywiać czasoprzestrzeń wokół statku, obiekty mogą się
poruszać osobno lub razem, nie doświadczając żadnego lokalnego przyspieszenia, co, jak
pamiętamy, było zmorą Newtona. Aby uniknąć niewiarygodnych przyspieszeń, koniec znych
do osiągnięcia prędkości bliskich prędkości światła przy wykorzystaniu napędu pulsacyjnego,
musimy uciekać się do takich samych trików z czasoprzestrzenią, jak w przypadku użycia
napędu czasoprzestrzennego. Zanika więc różnica między napędem pulsacyjnym a napędem
czasoprzestrzennym. Podobnie, aby użyć wiązki holowniczej do przyciągnięcia ciężkiego
obiektu, takiego jak planeta, należy skurczyć przestrzeń po tej stronie planety, która jest bliżej
nas, a rozszerzyć po przeciwnej. To proste!
Zakrzywianie czasoprzestrzeni ma również inne zalety. Jeżeli przestrzeń przed
Enterprise Jest silnie zakrzywiona, jakikolwiek promień świetlny - albo na przykład wiązka
fazera - zostanie odchylony od statku. Niewątpliwie na tej zasadzie działają tarcze
deflektorów. I rzeczywiście, z serialu dowiadujemy się, że tarcze deflektorów pracują dzięki
„spójnej emisji grawitonów”. Ponieważ grawitony są z definicji cząstkami, które przenoszą
siłę grawitacji, spójna emisja grawitonów jest niczym innym, jak tworzeniem spójnego pola
grawitacyjnego. W języku współczesnej fizyki to właśnie spójne pole grawitacyjne zakrzywia
przestrzeń! Tak więc twórcy Stor Trek po raz kolejny wybrali właściwe słownictwo.
Wyobrażam sobie, że romulańskie urządzenie maskujące mogłoby działać w podobny
sposób. Enterprise z rozwiniętymi tarczami deflektora jest, w gruncie rzeczy, dobrze
zamaskowanym statkiem. W końcu coś, co samoistnie nie świeci, widzimy dlatego, że obiekt
ten odbija światło, które następnie trafia do nas. Maskowanie musi zatem polegać na
zakrzywieniu przestrzeni tak, aby promienie świetlne zakrzywiały się wokół statku, zamiast
się od niego odbijać. Nie różni się to prawie od odchylania promieni świetlnych od statku
Enterprise. W związku z tym, zanim wyemitowany został odcinek Pegaz serii Następne
pokolenie, wielu trekkerów gnębiło pytanie, dlaczego Federacja nie stosuje technologii
maskowania? A zatem każda cywilizacja, która potrafi wytwarzać deflektory, powinna
również umieć budować urządzenia maskujące. W odcinku Pegaz dowiadujemy się, że
ograniczeniem dla rozwoju urządzeń maskujących było raczej zawarte porozumienie, a nie
poziom technologii (w ostatnim odcinku serii Następne pokolenie pod tytułem Wszystko, co
dobre... okazuje się, że Federacja w końcu przyzwala na stosowanie maskowania s tatków).
Kiedy dysponujemy już napędem czasoprzestrzennym działającym zgodnie z
zasadami ogólnej teorii względności, prędkości uzyskiwane przy użyciu tego napędu
nabierają bardziej konkretnego znaczenia. Prędkość taka zależałaby od tego, jak bardzo
kurczy się lub rozszerza objętość przestrzeni przed lub za statkiem. Ustalenia dotyczące tych
prędkości nigdy nie były ostateczne: wygląda na to, że między pierwszą a drugą serią Gene
Roddenberry zdecydował, iż prędkości statków kosmicznych należy przekalibrować tak, by
nie przekraczały 10 warpów. Oznacza to, że prędkości tych nie można mierzyć prostą skalą
logarytmiczną, w której 10 warpów odpowiadałoby na przykład 2
10
= 1024 x prędkość
światła. Według instrukcji technicznej serii Następne pokolenie 9,6 warpa - największa
prędkość osiągana przez Enterprise-D - odpowiada wartości 1909 x prędkość światła, a 10
warpów oznacza prędkość nieskończoną. Warto zauważyć, że mimo tego przekalibrowania,
co jakiś czas namierza się obiekty (takie jak sześcian Borga) poruszające się z prędkościami
większymi niż 10 warpów, sądzę więc, że nie powinniśmy się przejmować szczegółami.
I tyle dobrych wiadomości...
Skoro przekonaliśmy się już, że napęd czasoprzestrzenny nie jest czymś całkowicie
niemożliwym (przynajmniej w zasadzie), musimy w końcu stawić czoło konsekwencjom tego
zjawiska dla prawej strony równań Einsteina - to znaczy dla rozkładu materii i energii, jaki
jest konieczny do stworzenia wymaganego zakrzywienia czasoprzestrzeni. Cóż, pod tym
względem okazuje się, że sytuacja wygląda tu gorzej jeszcze niż w przypadku tuneli
czasoprzestrzennych. Obserwatorzy podróżujący z wielką prędkością przez tunel
czasoprzestrzenny mieliby do czynienia z ujemną energią. W przypadku materii potrzebnej do
stworzenia napędu czasoprzestrzennego nawet obserwator znajdujący się w spoczynku
względem statku kosmicznego - czyli obecny na jego pokładzie - zarejestrowałby ujemną
energię.
Ta sytuacja nie jest aż tak bardzo zaskakująca. Na pewnym poziomie wszystkie
niezwykłe rozwiązania ogólnej teorii względności - pozwalające utrzymywać otwarte tunele,
odbywać podróże w czasie i budować silniki czasoprzestrzenne -wymagają, by w pewnych
skalach materia odpychała grawitacyjnie inną materię. W ogólnej teorii względności istnieje
nawet twierdzenie mówiące, że warunek ten jest równoważny temu, by energia materii była
dla pewnych obserwatorów ujemna.
Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że z połączenia mechaniki kwantowej ze
szczególną teorią względności wynika, iż przynajmniej w skalach mikroskopowych lokalny
rozkład energii może być ujemny. Jak zauważyłem w rozdziale trzecim, fluktuacje kwantowe
często mają tę własność. Zasadnicze pytanie, na które na razie nie znamy odpowiedzi,
dotyczy tego, czy znane nam prawa fizyki pozwalają na to, aby materia była obdarzona taką
własnością w skali makroskopowej. Obecnie nie mamy najmniejszego pojęcia, jak można by
tworzyć taką materię w zgodzie z prawami fizyki.
Zapomnijmy jednak na chwilę o potencjalnych przeszkodach i przypuśćmy, że
pewnego dnia uda się stworzyć egzotyczną materię, wykorzystując jakąś zaawansowaną
kwanto-womechaniczną inżynierię materii lub pustej przestrzeni. Nawet w takim przypadku
wymagania energetyczne, jakie należałoby spełnić, aby w opisany sposób bawić się
czasoprzestrzenią, byłyby niewyobrażalnie większe od mocy koniecznej do osiągnięcia
prędkości pulsacyjnych. Rozważmy masę Słońca, która jest blisko milion razy większa od
masy Ziemi. Pole grawitacyjne na powierzchni Słońca wystarcza, aby zakrzywić promień
świetlny o mniej niż jedną tysięczną stopnia. Jakież olbrzymie pola grawitacyjne należałoby
wytworzyć w pobliżu statku kosmicznego, aby odchylić o 90 stopni biegnący w jego kierunku
promień fazera! Jest to jedna z wielu przyczyn, dla których zupełnie niemożliwy jest słynny
„efekt katapulty”, którym posłużono się po raz pierwszy w klasycznym odcinku Jutro będzie
wczoraj, aby cofnąć Enterprise w czasie (później w Stor Trek IV: Podróż do domu, a także w
odcinku Czas do kwadratu z serii Następne pokolenie). Pole grawitacyjne w pobliżu
powierzchni Słońca jest bardzo małe w porównaniu z efektami grawitacyjnymi, jakie byłyby
potrzebne, aby zaburzyć przestrzeń w opisany tutaj sposób.
Jednym ze sposobów określenia potrzebnej w tym celu energii jest porównanie jej z
energią niezbędną do stworzenia czarnej dziury wielkości Enterprise - ponieważ czarna dziura
tej średnicy z pewnością wytworzyłaby pole grawitacyjne, które mogłoby znacząco zakrzywić
biegnący w pobliżu niej promień świetlny. Masa takiej czarnej dziury wynosiłaby 10% masy
Słońca. Gdy wyrazimy to w jednostkach energii, okaże się, że na wytworzenie takiej czarnej
dziury potrzebna byłaby całkowita energia, jaką wytwarza Słońce w ciągu swego istnienia.
Gdzie się więc znajdujemy pod koniec tej gry? Wiemy wystarczająco dużo o naturze
czasoprzestrzeni, aby opisać, w jaki sposób można by, przynajmniej teoretycznie,
wykorzystać zakrzywioną przestrzeń do podróży międzygwiezdnych pokazywanych w Stor
Trek. Wiemy, że bez tych niezwykłych możliwości prawdopodobnie nigdy nie będziemy
podróżować po Galaktyce. Z drugiej strony, nie mamy pojęcia, czy fizyczne warunki,
konieczne do osiągnięcia tego celu, są możliwe praktycznie lub nawet czy są w zasadzie
możliwe. Gdyby jednak były, każda cywilizacja próbująca je wykorzystać musiałaby zaprząc
do tego energię znacznie większą niż cokolwiek, co można sobie obecnie wyobrazić.
Można, jak sądzę, przyjąć optymistyczny pogląd, że te naprawdę niezwykłe cuda
przynajmniej a priori nie są niemożliwe, choć zależą od jednej mało prawdopodobnej
możliwości: umiejętności tworzenia i przechowywania egzotycznej materii i energii. Są
powody, aby mieć nadzieję, muszę jednak przyznać, że sam jestem tu raczej sceptykiem.
Podobnie jak mój kolega, Stephen Hawking, jestem przekonany, że paradoksy związane z
podróżami w czasie wykluczają taką możliwość w każdej rozsądnej teorii fizycznej.
Ponieważ mniej więcej takie same warunki muszą być spełnione dla stworzenia napędu
czasoprzestrzennego i tarczy deflektorów, nie spodziewam się, że kiedyś zostaną
skonstruowane - chociaż już raz się pomyliłem.
Mimo to wciąż jestem optymistą. Według mnie, najbardziej godna szacunku jest
olbrzymia ilość wiedzy, która przywiodła nas do tego fascynującego progu. Żyjemy w
odległym zakątku jednej ze 100 miliardów galaktyk obserwowalnego Wszechświata.
Podobnie jak robaczki na kawałku gumy, mieszkamy we Wszechświecie, którego prawdziwa
forma jest ukryta przed naszym wzrokiem. W ciągu mniej niż dwudziestu pokoleń - od
czasów Newtona do dzisiaj - używaliśmy prostych praw fizyki, aby rozświetlić głębiny
przestrzeni i czasu. Możliwe, że nigdy nie będziemy mogli wejść na pokład statków i
wyruszyć do gwiazd, ale nawet uwięzieni na tej małej błękitnej planecie potrafiliśmy zbadać
nocne niebo i odkryć niezwykłe zjawiska, a niewątpliwie wiele jeszcze przed nami. Jeśli
nawet fizyka nie jest w stanie umożliwić nam międzygwiezdnych podróży i wędrówek po
Galaktyce, z pewnością nam ją przybliża.
CZĘŚĆ II
MATERIA, WSZĘDZIE MATERIA
W części tej czytelnik zapoznaje się z transporterem,
napędem czasoprzestrzennym,
kryształami dwulitu, silnikami na materie
i antymaterię oraz z holodekiem.
ROZDZIAŁ 5
ATOMY CZY BITY
Reg, przesyłanie naprawdę jest najbezpieczniejszym sposobem podróżowania.
GEORDI LaFORGE do porucznika Reginalda Barclaya
w odcinku Królestwo strachu
Życie naśladuje sztukę. Ostatnio ciągle słyszę to samo pytanie: atomy czy bity - gdzie
leży przyszłość? Trzydzieści lat temu Gene Roddenberry zajmował się tym samym
problemem z innych powodów. Miał piękny projekt statku kosmicznego oraz jeden mały
problem: podobnie jak pingwin w wodzie, Enterprise potrafił gładko szybować w przestrzeni
kosmicznej, lecz - tak jak pingwin na lądzie - miałby poważne problemy z podwoziem przy
lądowaniu. Co więcej, szczupły tygodniowy budżet telewizyjny wykluczał kręcenie co
tydzień lądowania olbrzymiego statku kosmicznego.
Jak więc rozwiązać ten problem? To proste: spowodować, aby statek nigdy nie musiał
lądować. Znaleźć jakiś sposób na przenoszenie członków załogi ze statku na powierzchnię
planety. Zanim można było powiedzieć: „Prześlij mnie”, musiał się narodzić transporter.
Chyba żadne inne urządzenie, może z wyjątkiem napędu czasoprzestrzennego, nie
ubarwia tak bardzo misji każdego statku Federacji. Nawet ci, którzy nigdy nie oglądali
żadnego odcinka Star Trek, znają przytoczone przed chwilą magiczne wyrażenie. Przeniknęło
ono do kultury masowej. Słyszałem ostatnio o młodym człowieku, który będąc w stanie
nietrzeźwym przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle i wjechał
na samochód policyjny. Gdy na przesłuchaniu zapytano go, czy ma coś do
powiedzenia, zrozpaczony młodzian wstał, wyjął portfel, otworzył go i wymamrotał: „Prześlij
mnie, Scotty!” Ta historyjka jest pewnie nieprawdziwa, lecz świadczy
0 wpływie, jaki hipotetyczna technologia wywarła na naszą kulturę; wpływie tym
bardziej godnym uwagi, że prawdopodobnie żaden przykład fantastycznonaukowej
technologii na pokładzie Enterprise nie jest tak kompletnie niewiarygodny. Aby stworzyć
takie urządzenie, należałoby przezwyciężyć więcej problemów - zarówno teoretycznych, jak i
praktycznych - niż można sobie wyobrazić. Problemy te związane są z rozległymi obszarami
fizyki i matematyki, włącznie z teorią informacji, mechaniką kwantową, równaniem Einsteina
łączącym masę i energię, fizyką cząstek elementarnych i tak dalej.
W ten sposób dochodzimy do dyskusji na temat atomów i bitów. Pojęcie transportera
zmusza nas do zadania kluczowego pytania: jeśli mamy do czynienia z problemem
przeniesienia ze statku na powierzchnię planety około l O
28
(l z 28 zerami) atomów materii
wraz ze złożonym wzorem budowy konkretnej istoty ludzkiej, jaki jest najszybszy i
najbardziej efektywny sposób przeprowadzenia takiej operacji? Pytanie jest istotne, ponieważ
z tym samym dylematem spotykamy się rozważając problem, w jaki sposób najlepiej
zwielokrotnić skomplikowany układ około l O
26
atomów, znajdujących się w średniej
wielkości książce. Potencjalnie rewolucyjnym pomysłem, przynajmniej tak twierdzi wielu
guru mediów cyfrowych, jest uznanie, że atomy nie są aż tak ważne. Większe znaczenie mają
bity.
Rozważmy jako przykład książkę w bibliotece. Biblioteka kupuje zwykle jeden
egzemplarz książki (czasem kilka - w przypadku autorów, którzy mają więcej szczęścia),
przechowywany i wypożyczany jednej osobie na raz. Jednak w bibliotece cyfrowej tę samą
informację można przechowywać w postaci bitów. Bity to jedynki lub zera, które łączy się w
ośmioelementowe ciągi, zwane bajtami, mogące przedstawiać słowa lub liczby. Ta informacja
tkwi w pamięci magnetycznej komputerów, gdzie każdy bit jest reprezentowany przez
namagnesowany (1) lub nienamagnesowany (O) obszar. W takim przypadku do tego samego
miejsca w pamięci komputera może mieć dostęp - w zasadzie w tym samym czasie - dowolna
liczba użytkowników. Tak więc dzięki bibliotece cyfrowej każda osoba na Ziemi, która w
przeciwnym razie musiałaby kupić książkę, może ją przeczytać, korzystając tylko z jednego
źródła. Oczywiście, dysponowanie rzeczywistymi atomami, które składają się na książkę, nie
odgrywa już w tym wypadku wielkiego znaczenia i jest na pewno mniej efektywne, niż
przechowywanie bitów (chociaż pozbawia autora wpływów ze sprzedaży).
A co z ludźmi? Jeśli planuje się przenosić ludzi, czy należy przemieszczać ich atomy,
czy tylko informację, którą zawierają? Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że
przeniesienie informacji jest o wiele łatwiejsze, choćby dlatego, że informacja może
podróżować z prędkością światła. W przypadku ludzi mamy jednak do czynienia z dwoma
problemami, które nie dotyczą książek: po pierwsze, należy wydobyć informację, co nie jest
takie łatwe; po drugie, informację trzeba połączyć z materią. W końcu ludzie - w
przeciwieństwie do książek - potrzebują atomów.
Wydaje się, że twórcy Star Trek nigdy nie wyjaśnili dokładnie, co ma robić ich
transporter. Czy przesyła on atomy i bity, czy tylko bity? Może się wyda wać dziwne, że
zajmuję się tym zagadnieniem, chociaż instrukcja techniczna serii Następne pokolenie opisuje
ten proces szczegółowo: najpierw transporter kieruje się na cel, następnie odczytuje obraz,
który ma być przesłany, „dematerializuje” go, przechowuje przez chwilę w „buforze wzorca”,
a następnie transmituje „strumień materii” w postaci „pierścieniowo związanego promienia”
na miejsce przeznaczenia. Wygląda więc na to, że transporter przesyła materię razem z
informacją.
Jedyny problem związany z owym opisem polega na rym, że nie zgadza się on z
niektórymi funkcjami transportera. Przynajmniej w dwóch dobrze znanych przypadkach
transporter zabrał jedną osobę, a dostarczył dwie. W słynnym odcinku Wróg wewnętrzny źle
działający transporter dzieli Kirka na dwie różne wersje jego samego: dobrą i złą. Ciekawszy i
bardziej trwały w skutkach obrót sprawy wzięły w odcinku Jeszcze jedna szansa serii
Następne pokolenie, gdzie dowiadujemy się, że porucznik Riker w trakcie przesyłania z
planety Nervala IV na statek Potiomkin został podzielony na dwie kopie. Jedna z nich dotarła
bezpiecznie na Potiomkina, podczas gdy drugi egzemplarz wrócił na planetę, gdzie żył
samotnie przez osiem lat.
Jeśli transporter przesyła zarówno strumień materii, jak i sygnał informacyjny, podział
jest niemożliwy. Liczba atomów na końcu podróży musi być taka sama jak na początku. A
zatem nie da się powielać ludzi. Z drugiej strony, jeśli przesyłana jest tylko informacja,
można sobie wyobrazić, że zostaje ona połączona z atomami przechowywanymi na statku i że
wykonuje się w ten sposób dowolną liczbę kopii danej osoby.
Podobny problem dotyczący strumienia materii pojawia się, gdy rozpatrujemy los
obiektów przesyłanych w kosmos w postaci „czystej energii”. Na przykład w odcinku
Samotny wśród nas w serii Następne pokolenie Picard decyduje się w pewnym momencie na
przesłanie się w postaci czystej energii, bez ograniczeń, jakie nakłada materia. Okazuje się to
ponurym i niebezpiecznym doświadczeniem, ale udaje mu się odzyskać swą cielesną formę z
bufora wzorca. Gdyby jednak strumień materii został wysłany w przestrzeń kosmiczną, nie
byłoby czego odtwarzać.
Nie zważając na instrukcję techniczną Star Trek, przyjmę agnostyczny punkt widzenia
i zajmę się problemami, które wiążą się z przesyłaniem zarówno atomów, jak i bitów.
KIEDY CIAŁO NIE MA CIAŁA. Co składa się na ludzką istotę? To najbardziej
chyba fascynujące pytanie dotyczące przesyłania, na które zwykle nawet nie próbuje się
odpowiadać. Co składa się na istotę ludzką? Czy jesteśmy tylko sumą wszystkich naszych
atomów? Mówiąc dokładniej, czy gdybyśmy potrafili odtworzyć każdy atom swojego ciała w
dokładnie takim samym chemicznym stanie wzbudzenia, w jakim rzeczywiście znajduje się w
danej chwili, stworzylibyśmy funkcjonalnie identyczną osobę, mającą dokładnie te same
wspomnienia, nadzieje, marzenia, ducha? Należy oczekiwać, że tak właśnie się stanie, ale
warto zauważyć, że dotykamy tutaj wielu wierzeń dotyczących istnienia „duszy”, która jest w
jakiś sposób odróżnialna od ciała. Co się dzieje z człowiekiem po śmierci? Czyż wiele religii
nie utrzymuje, że dusza może istnieć nawet wtedy, gdy ciało umrze? Co w takim razie dzieje
się z duszą w trakcie przesyłania? Transporter oferowałby wspaniałą możliwość
doświadczalnego rozstrzygnięcia tego problemu. Gdyby jakąś osobę przesłano na pokład
Enterprise, a ona pozostałaby nietknięta i nie zmieniona w dający się zaobserwować sposób,
świadczyłoby to zdecydowanie o tym, że istota ludzka nie jest niczym więcej niż sumą
swoich części, i podałoby w wątpliwość wiele wierzeń dotyczących duszy.
Z oczywistych powodów w Star Trek starannie unika się jasnego postawienia tej
sprawy. Jednakże mimo czysto fizycznego charakteru procesów dematerializacji i
przesyłania, idea jakiejś mglistej „siły życiowej”, istniejącej poza ograniczeniami ciała, jest w
serialu stale obecna. Z drugiego i trzeciego pełnometrażowego filmu Star Trek (Gniew Chana
i W poszukiwaniu Spocka) można wywnioskować, że przynajmniej Spock dysponuje „katrą”
- żyjącym duchem, który może istnieć poza ciałem. Ostatnio w odcinku Cathexis serii
Voyager „nerwowa energia” Chakotaya - pokrewna sile życiowej - zostaje oddzielona od
ciała i wędruje po statku, od osoby do osoby, próbując dostać się z powrotem do „domu”.
Nie sądzę, aby można było osiągnąć w tej kwestii jakiś kompromis. Albo „dusza”,
„katra”, „siła życiowa”, czy jakkolwiek zechcemy to nazwać, stanowi część ciała, a my nie
jesteśmy niczym więcej niż istotą materialną, albo nie. Starając się nie urazić uczuć
religijnych, nawet tych żywionych przez Vulcana, zajmę w tej dyskusji pozycję neutralną.
Uznałem jednak, że zanim pójdziemy dalej, należy zwrócić uwagę, iż nawet podstawowego
założenia funkcjonowania transportera - atomy i bity są wszystkim, co istnieje - nie należy
traktować lekceważąco.
PROBLEMY Z BITAMI. Wielu problemów, którymi się wkrótce zajmę, można by
uniknąć, gdybyśmy zrezygnowali z przenoszenia atomów razem z informacją. Każdy, kto ma
dostęp do sieci
Internet, wie, jak łatwo jest przesłać strumień danych zawierający, powiedzmy,
szczegółowe schematy nowego samochodu razem z jego zdjęciami. Przesłanie rzeczywistego
samochodu jest nieporównanie trudniejsze. Nawet jednak w przypadku przesyłania samych
bitów pojawiają się dwa bardzo poważne problemy. Pierwszy to znany kłopot, z jakim mieli
do czynienia na przykład ostatni ludzie, którzy widzieli żywego Jimmy'ego Hoffę: jak pozbyć
się ciała? Jeśli chcemy przesłać tylko informację, atomy należy pozostawić w punkcie
wyjścia, a nowy ich zbiór zebrać w punkcie docelowym. To dość poważny problem.
Zniszczenie l O
28
atomów stanowi nie lada kłopot. Przypuśćmy na przykład, że chcemy
zmienić całą tę materię w czystą energię. Ile energii otrzymamy? Odpowiedź da nam
oczywiście wzór Einsteina E - mc
2
. Gdyby nagle przekształcić 50 kilogramów (tyle waży
nieduża dorosła osoba) materii w energię, uwolnilibyśmy energię równoważną tysiącowi
bomb wodorowych o sile jednej megatony. Trudno sobie wyobrazić, jak można by to zrobić
w sposób przyjazny dla środowiska.
Wiąże się z tym jeszcze inny problem. Gdyby można było przeprowadzić taką
operację, bardzo proste stałoby się powielanie ludzi. Co więcej, byłoby to o wiele prostsze,
niż ich przenoszenie i przesyłanie, ponieważ nie trzeba byłoby niszczyć oryginału. Do
kopiowania w ten sposób przedmiotów nieożywionych można się przyzwyczaić i wydaje się,
że członkowie załóg na pokładach statków potrafią z tym żyć. Powielanie żywych istot
ludzkich stałoby się jednak z pewnością przyczyną kłopotów, o czym świadczą perypetie
Rikera w odcinku Jeszcze jedna szansa Skoro już same badania nad rekombinacją DNA
spowodowały pojawienie się mnóstwa problemów etycznych, trudno sobie nawet wyobrazić,
jakie zamieszanie powstałoby, gdyby można było powielać na życzenie żywe istoty, łącznie z
ich pamięcią i osobowością. Ludzie przypominaliby programy komputerowe lub książki
zapisane na dysku. Gdyby ktoś uległ zniszczeniu lub infekcji, można by po prostu uruchomić
kopię zapasową.
POZOSTAŃMY PRZY ATOMACH. Podane argumenty sugerują, że zarówno z
praktycznego, jak i z etycznego punktu widzenia lepiej byłoby, gdyby transporter przenosił
strumień materii wraz z sygnałem informacyjnym, tak jak dzieje się to w serialu Star Trek.
Wówczas pojawia się jednak problem transportu atomów. Okazuje się. że znów wszystko
obraca się wokół energii, choć tym razem mamy do czynienia z nieco subtelniejszą sytuacją.
W jaki sposób można zdematerializować coś w transporterze? Aby odpowiedzieć na
to pytanie, musimy dokładniej rozważyć prostszą kwestię - czym jest materia? Każda
zwyczajna materia składa się z atomów, które z kolei zbudowane są z bardzo gęstych jąder
otoczonych chmurą elektronów. Każdy, kto pamięta szkolne lekcje chemii lub fizyki, wie, że
większość objętości atomu to tylko pusta przestrzeń. Obszar zajmowany przez zewnętrzne
elektrony jest około dziesięciu tysięcy razy większy niż przestrzeń, którą okupuje jądro.
Skoro atomy to w głównej mierze pusta przestrzeń, dlaczego materia nie przenika
przez inną materię? Otóż ściana jest twarda nie dlatego, że składa się z cząstek, lecz dzięki
obecności pól elektrycznych działających między nimi. Kiedy uderzam ręką w biurko, nie
przechodzi ona przez blat głównie z powodu odpychania elektrycznego działającego na
elektrony w atomach mojej ręki. Jest ono wywołane obecnością elektronów w atomach
biurka, a nie brakiem przestrzeni, w której elektrony mogłyby się poruszać.
Pola elektryczne nie tylko nadają materii cielesność - w tym sensie, że zapobiegają
przenikaniu obiektów nawzajem przez siebie - lecz także utrzymują ją w całości. Aby to
zmienić, należy przezwyciężyć siły elektryczne działające między atomami. Wymaga to
pracy, do której wykonania potrzeba energii. W ten właśnie sposób zachodzą wszystkie
reakcje chemiczne. Konfiguracja poszczególnych skupisk atomów i łączących je wiązań może
ulec zmianie, gdy dojdzie do przepływu energii. Jeśli na przykład dostarczymy pewnej ilości
energii do mieszaniny azotanu amonowego i oleju napędowego, cząsteczki tych dwóch
substancji mogą zmienić swoje położenie i w procesie tym zostanie uwolniona „energia
wiązania”, łącząca substancje wyjściowe. Jeśli proces ten zajdzie wystarczająco szybko,
spowoduje potężny wybuch.
Energia wiązania między atomami jest jednak bardzo mała w porównaniu z energią
wiązania cząstek - protonów i neutronów - które tworzą niewiarygodnie gęste jądra atomowe.
Siły zespalające te cząstki w jądrze odpowiadają energiom wiązania miliony razy silniejszym
niż energie wiązania atomów. Reakcje jądrowe uwalniają więc znacznie więcej energii niż
reakcje chemiczne i dlatego broń jądrowa ma tak wielką siłę rażenia.
Z kolei energia wiązania, która spaja cząstki elementarne, zwane kwarkami,
wchodzące w skład protonów i neutronów, jest jeszcze większa niż energia wiązania
protonów i neutronów w jądrze. Panuje obecnie przekonanie - poparte obliczeniami, które
przeprowadzamy w ramach teorii opisującej oddziaływania kwarków - że całkowite
rozdzielenie kwarków, tworzących każdy proton i neutron, wymagałoby nieskończonej
energii.
Wynikałoby stąd, że całkowite rozbicie materii na jej fundamentalne składniki -
kwarki - jest niemożliwe; przynajmniej w temperaturze pokojowej. Ta sama teoria, która
opisuje oddziaływania kwarków wewnątrz protonów i neutronów, mówi jednak, że gdybyśmy
podgrzali jądro atomowe do 1000 miliardów stopni (czyli do temperatury mniej więcej milion
razy większej niż temperatura panująca w centrum Słońca), nie tylko kwarki utraciłyby swoją
energię wiązania, lecz materia nagle zostałaby pozbawiona prawie całej swojej masy. Materia
zmieniłaby się w promieniowanie, czyli - posługując się językiem opisującym działanie
transportera - uległaby dematerializacji.
Aby zatem przezwyciężyć energię wiązania materii na najbardziej podstawowym
poziomie (poziomie, do którego odwołuje się instrukcja techniczna Star Trek, wystarczy
podgrzać ją do 1000 miliardów stopni. W jednostkach energii oznacza to, że należy
dostarczyć w postaci ciepła około 10% masy spoczynkowej protonów i neutronów.
Podgrzanie do takiej temperatury zbioru atomów o rozmiarach istoty ludzkiej wymagałoby
mniej więcej 10% energii potrzebnej do zanihilowania tej ilości materii, czyli ener gii
równoważnej stu bombom wodorowym o sile jednej megatony.
Zapoznawszy się z tym trudnym do spełnienia warunkiem, można by dyskutować, czy
scenariusz, który właśnie opisałem, nie jest przypadkiem przesadzony. Może nie musimy
rozbijać materii aż na kwarki. Może do celów przesyłania ciał wystarczy dematerializacja do
poziomu protonów i neutronów lub tylko atomów. Wymagania energetyczne byłyby wtedy na
pewno o wiele niższe, chociaż ciągle duże. Niestety, przymknięcie oka na ten problem
powoduje, że zaraz stajemy wobec następnego i to znacznie poważniejszego. Gdy uzyskamy
już strumień materii składający się z poszczególnych protonów, neutronów i elektronów (lub
nawet całych atomów), musimy go jeszcze przesłać - najlepiej z prędkością będącą znacznym
ułamkiem prędkości światła.
Aby zmusić cząstki, takie jak protony i neutrony, do poruszania się z prędkościami
bliskimi prędkości światła, należy im dostarczyć energii porównywalnej z energią
odpowiadającą ich masie spoczynkowej. Okazuje się, że ta ilość energii jest około dziesięciu
razy większa od ilości potrzebnej do podgrzania i „roztopienia” protonów na kwarki.
Niemniej - choć przyspieszenie protonów do prędkości bliskich prędkości światła wymaga
więcej energii na jedną cząstkę -jest to łatwiejsze, niż umieszczenie i utrzymanie wewnątrz
protonów wystarczająco dużej energii przez odpowiednio długi czas, aby podgrzać je i
rozłożyć na kwarki. Dlatego właśnie potrafimy dziś, chociaż bardzo dużym kosztem,
budować olbrzymie akceleratory cząstek - takie jak tewatron w Fermilabie w Batawii (stan
Illinois) - które potrafią przyspieszać pojedyncze protony do prędkości równej 99,9%
prędkości światła. Ciągle jednak nie udało nam się skonstruować akceleratora, w którym
można by bombardować protony z wystarczająco dużą energią, aby stopić je na ich części
składowe, czyli kwarki. Zaobserwowanie tego topnienia materii jest jednym z celów fizyków
zajmujących się projektowaniem olbrzymich akceleratorów nowej generacji -na przykład
urządzenia budowanego obecnie w Narodowym Laboratorium Brookhaven na Long Island.
Muszę znowu wspomnieć o trafnym doborze terminologii dokonanym przez twórców
Star Trek. Topienie protonów na kwarki nazywamy w fizyce przejściem fazowym. Proszę
sobie wyobrazić, że kiedy w poszukiwaniu nazw części transportera,
które dematerializują obiekty, przewertuje się instrukcję techniczną serii Następne
pokolenie, natrafia się na termin „cewki przejścia fazowego”.
Przyszli twórcy transporterów staną więc przed wyborem. Pierwsza możliwość
zakłada znalezienie źródła energii, które może przez jakiś czas produkować moc około 10
tysięcy razy większą niż całkowita moc zużywana obecnie na Ziemi, wtedy bowiem będzie
można przesyłać „strumień materii” i informacji z prędkością bliską prędkości światła. Druga
możliwość związana jest z dziesięciokrotnym zmniejszeniem całkowitych wymagań
energetycznych, zakłada jednak, że znajdziemy sposób, aby w jednej chwili podgrzać istotę
ludzką do temperatury około miliona razy większej niż temperatura panująca we wnętrzu
Słońca.
JEŚLI TO AUTOSTRADA INFORMACYJNA, LEPIEJ JEDŹMY PASEM
SZYBKIEGO RUCHU. Pisząc te słowa na moim domowym komputerze Power PC, nie mogę
nadziwić się postępowi technicznemu od czasu, gdy ponad dziesięć lat temu kupiłem mojego
pierwszego Macintosha. Pamiętam, że wewnętrzna pamięć tej maszyny wynosiła 128
kilobajtów, co nie jest wielkością imponującą w porównaniu z 16 megabajtami w moim
obecnym komputerze i 128 megabajtami w szybkiej stacji roboczej, którą mam w swoim
biurze na Wydziale Fizyki Case Western Reserve University. A zatem w ciągu jednej dekady
pojemność wewnętrznej pamięci mojego komputera wzrosła tysiąckrotnie! W podobny
sposób zwiększyła się pojemność pamięci na twardym dysku. Mój pierwszy komputer w
ogóle nie miał twardego dysku ł trzeba było używać dyskietek, na których mieściło się 400
kilobajtów informacji. Mój obecny komputer domowy jest wyposażony w twardy dysk o
pojemności 500 megabajtów - co znowu oznacza tysiąckrotny wzrost możliwości
przechowywania informacji. Szybkość mojego domowego komputera również znac znie się
zwiększyła w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przypuszczam, że wykonuje on teraz
szczegółowe obliczenia numeryczne prawie sto razy szybciej niż mój pierwszy Macintosh.
Natomiast moja stacja robocza na uniwersytecie jest prawdopodobnie jeszcze 10 ra zy szybsza
i może wykonywać prawie pół miliarda operacji na sekundę.
Jakkolwiek by na to nie spojrzeć, dokonał się niewiarygodny postęp. Najlepsze
komputery ogólnego przeznaczenia w ciągu ostatniej dekady mniej więcej stukrotnie
zwiększyły swoją szybkość i pojemność pamięci. Pomijam tutaj komputery przeznaczone do
specjalnych zadań - te cudeńka osiągają prędkości przekraczające 10 miliardów operacji na
sekundę. Okazało się też, że niektóre urządzenia specjalnego przeznaczenia należałoby w
zasadzie budować, wykorzystując układy biologiczne oparte na DNA, co mogłoby
przyspieszyć ich działanie o kilka rzędów wielkości.
Można się zastanawiać, do czego to wszystko zmierza i czy należy spodziewać się tak
szybkiego rozwoju także w przyszłości. I czy konieczne jest utrzymanie tego tempa.
Zauważyłem już, że elementem określającym tempo przepływu informacji jest końcowy
użytkownik. Możemy przyswoić sobie tylko pewną ilość informacji. Aby się o tym
przekonać, wystarczy przez kilka godzin korzystać z sieci Internet. Często się dziwię,
dlaczego mimo niewiarygodnych możliwości, jakie mam do dyspozycji, moja własna
produktywność nie wzrosła ani w części tak bardzo, jak możliwości mojego komputera.
Sądzę, że odpowiedź jest oczywista. Nie ograniczają mnie możliwości komputera, lecz moje
własne. Z tego powodu często się mówi, że komputery mogą być następną fazą ewolucji
człowieka. Nie ulega wątpliwości, że Data, chociaż pozbawiony uczuć, pod wieloma
względami znacznie przewyższa swoich kolegów z załogi. A jest on, jak to zostało
powiedziane w odcinku Miara człowieka, żywą istotą.
To tylko dygresja. Wspominam o tempie wzrostu możliwości komputerów w ciągu
ostatniej dekady, gdyż chcę rozpocząć dyskusję o potrzebach, którym należałoby sprostać,
aby poradzić sobie z przechowywaniem i odzyskiwaniem informacji koniecznej do działania
transporterów. Trzeba oczywiście przyznać, że daleko nam jeszcze do spełnienia tych
wymagań.
Spróbujmy w prosty sposób ocenić, jaka ilość informacji zapisana jest w ludzkim
ciele. Ustaliliśmy już, że ludzkie ciało składa się w przybliżeniu z l0
28
atomów. Dla każdego
atomu musimy zapisać miejsce, w którym się on znajduje, co wymaga podania trzech
współrzędnych (wartości na osiach x, y, z). Następnie powinniśmy zapisać wewnętrzny stan
każdego atomu, a więc między innymi informacje, które z jego poziomów energetycznych są
zajęte przez elektrony, czy jest związany z sąsiednim atomem i tworzy z nim cząsteczkę, czy
ta cząsteczka drga lub się obraca i tak dalej. Bądźmy ostrożni i przyjmijmy, że wszystko uda
się zapisać w jednym kilobajcie danych. (Mniej więcej tyle informacji mieści się na stronie
maszynopisu). Oznacza to, że aby przechować wzorzec człowieka w buforze wzorca,
potrzebowalibyśmy około l0
28
kilobajtów. Przypominam, że jest to l z 28 zerami.
Porównajmy to z całą informacją zawartą we wszystkich książkach, jakie
kiedykolwiek napisano. Największe biblioteki zgromadziły kilka milionów tomów, bądźmy
więc szczodrzy i przypuśćmy, że istnieje miliard różnych książek (jedna na każde pięć osób
żyjących obecnie na naszej planecie). Przypuśćmy, że każda książka zawiera informację
równoważną tysiącowi stron maszynopisu (znowu jest to ocena nieco zawyżona), czyli mniej
więcej jednemu megabajtowi. Cała informacja we wszystkich książkach, jakie kiedykolwiek
napisano, wymagałaby więc l O
12
, czyli około miliona milionów kilobajtów pamięci. Jest to
wartość o szesnaście rzędów wielkości mniejsza - czyli jedna dziesięciomilionowa jednej
miliardowej - od ilości pamięci potrzebnej do zapisania wzorca jednego człowieka! Mając do
czynienia z tak dużymi liczbami, trudno objąć cały ogrom zagadnienia. Spróbujmy takiego
porównania: wielkość pamięci potrzebna do zapisania wzorca człowieka w stosunku do ilości
informacji zawartej we wszystkich istniejących książkach jest 10 tysięcy razy większa niż
stosunek ilości informacji zawartej we wszystkich książkach do ilości informacji zawartej na
jednej stronie tej książki.
Problem przechowywania takiej ilości informacji nie jest, jak lubią mówić fizycy,
trywialny. Największe dostępne dziś na rynku dyski twarde mogą pomieścić około 10
gigabajtów, czyli 10 tysięcy megabajtów. Jeśli przyjąć, że każdy dysk ma grubość 10
centymetrów, wszystkie dyski potrzebne do przechowania jednego wzorca człowieka,
ułożone jeden na drugim, miałyby wysokość równą 1/3 drogi dzielącej nas od środka
Galaktyki, czyli około 10 tysięcy lat świetlnych, a zatem 5 lat podróży statkiem Enterprise z
prędkością 9 warpów!
Odzyskanie tej informacji w czasie rzeczywistym to poważne wyzwanie. Najszybsze
obecnie urządzenia do przesyłania informacji cyfrowej mogą działać z prędkością nieco
mniejszą niż 100 megabajtów na sekundę. Gdybyśmy pracowali w tym tempie, zapisanie
danych określających wzorzec człowieka na taśmie wymagałoby czasu około dwóch tysięcy
razy dłuższego niż wiek Wszechświata (przyjmujemy, że wiek ten wynosi około 10
miliardów lat)! Wyobraźmy sobie to dramatyczne napięcie: Kirk i McCoy wydostali się na
powierzchnię kolonii karnej w Rura Penthe. Musimy ich przesłać, czyli przetransmitować
milion miliardów miliardów megabajtów informacji w czasie, którego potrzebuje strażnik,
aby wycelować w nich broń przed wystrzałem. Dysponujemy więc sekundami, a nie czasem
porównywalnym z wiekiem Wszechświata.
Myślę, że sytuacja jest jasna. Przy takim wyczynie niewielki wydaje się wysiłek
wkładany w trwające obecnie badania nad ludzkim genomem, których celem jest odczytanie i
zapisanie całego kodu genetycznego człowieka, zawartego w mikroskopijnych nitkach DNA.
Koszty tego przedsięwzięcia wynoszą wiele miliardów dolarów. W ciągu ostatniej dekady
badania te prowadzono w wielu laboratoriach na całym świecie. Łatwo się domyślić, że
wspominam o tym tylko po to, aby dodać kolejną pozycję do listy trudności wskazujących na
niewielkie szansę skonstruowania transportera. Nie możemy jednak wykluczyć, że w XXIII
wieku sprawy będą się przedstawiały inaczej. Mój optymizm bierze się z ekstrapolacji
obecnego tempa rozwoju technologii komputerowej. Biorąc pod uwagę postęp w
przechowywaniu informacji i prędkości jej przesyłania, dochodzę do wniosku, że zwiększają
się one stukrotnie co dziesięć lat. Jeśli nawet będziemy ostrożni i podzielimy to przez 10 oraz
przyjmiemy, że nasze możliwości są obecnie mniej więcej 10 do 21 potęgi (10
21
) za małe,
możemy oczekiwać, że za 210 lat - na początku dwudziestego trzeciego stulecia - technologia
komputerowa, potrafiąca zmierzyć się z problemem przesyłania informacji przy użyciu
transportera, znajdzie się w zasięgu ręki.
Mówię to nie mając oczywiście pojęcia, w jaki sposób mogłoby się to dokonać. Jasne
jest, że aby w urządzeniu wielkości człowieka przechowywać ponad 10
25
kilobajtów
informacji, każdy jego atom musiałby być wykorzystywany jako komórka pamięci. Bardzo
obiecujące pod tym względem wydają się pojawiające się obecnie idee komputerów
biologicznych, w których dynamika molekularna naśladuje cyfrowe procesy logiczne,
umożliwiając jednoczesne działanie około 10
25
cząstek w makroskopowym zbiorze.
Powinienem wszakże ostrzec Czytelników: nie jestem informatykiem. Mój ostrożny
optymizm może być więc jedynie odbiciem mojej niewiedzy. Uspokaja mnie nieco przykład
ludzkiego mózgu, który o lata świetlne wyprzedza w złożoności i wszechstronności
jakikolwiek istniejący układ obliczeniowy. Jeśli dobór naturalny mógł stworzyć tak wspaniałe
urządzenie do przechowywania i odzyskiwania informacji, sądzę, że wiele jeszcze mamy do
odkrycia.
ACH, TE KWANTY! Aby jeszcze bardziej zbliżyć się do rzeczywistości, wystarczy
wypowiedzieć dwa słowa: mechanika kwantowa. Na poziomie mikroskopowym, na który
musimy zejść, aby zapisać wzór materii, a następnie odtworzyć go w transporterze, fizyką
rządzą niezwykłe prawa mechaniki kwantowej; to dzięki nim cząstki mogą zachowywać się
jak fale, a fale jak cząstki. Nie będę się tutaj wdawał w wykład mechaniki kwantowej.
Najważniejsza idea mówi, że w skalach mikroskopowych tego, co jest obserwowane, i tego,
co dokonuje obserwacji, nie można rozdzielić. Wykonanie pomiaru oznacza zmianę, zwykle
trwałą, układu. To proste prawo można ująć na wiele różnych sposobów, ale chyba
najsłynniejszym z nich jest zasada nieoznaczoności Helsenberga. To fundamentalne prawo -
które, jak się wydaje, znosi klasyczne pojęcie determinizmu w fizyce, chociaż faktycznie na
podstawowym poziomie tego nie robi -dzieli świat fizyczny na dwa zbiory obserwowalnych
wielkości; coś w rodzaju yin i yang. Mówi ono, że niezależnie od tego, jaka technologia
zostanie wynaleziona w przyszłości, nie można zmierzyć pewnych kombinacji wielkości z
dowolnie dużą dokładnością. W skalach mikroskopowych położenie cząstki można zmierzyć
z dowolną dokładnością. Jednak Heisenberg twierdzi, że nie możemy wtedy dokładnie
określić jej prędkości (a zatem również położenia w następnej chwili). Możemy również z
dowolną dokładnością sprawdzić stan energetyczny atomu. W tym jednak przypadku nie uda
nam się precyzyjnie określić, jak długo będzie on przebywał w tym stanie. Listę można by
ciągnąć dalej.
Te związki są istotą mechaniki kwantowej i nigdy nie stracą mocy. Jak długo mamy
do czynienia z odległościami, w których obowiązują prawa mechaniki kwantowej, musimy je
tolerować. (Wszystko wskazuje na to, że odległości te są większe od odległości, w których
stają się znaczące efekty kwantowej grawitacji, czyli od około 10
33
cm).
Istnieje dość niezdarny, ale interesujący argument fizyczny, który pozwala lepiej
zrozumieć zasadę nieoznaczoności. Mechanika kwantowa obdarza wszystkie cząstki
własnościami falowymi, a fale mają pewną uderzającą cechę: ulegają zaburzeniu tylko przy
spotkaniu z przedmiotami większymi niż ich długość {odległość między kolejnymi
grzbietami fali). Aby się o tym przekonać, wystarczy obserwować fale oceanu. Niewielki
kamień wystający z wody nie będzie miał wpływu na fale uderzające o brzeg, natomiast za
dużym głazem powstanie obszar spokojnej wody.
Jeśli chcemy „oświetlić” atom - to znaczy odbić od niego światło tak, aby można było
zobaczyć, gdzie się znajduje - musimy użyć światła o długości fali wystarczająco małej, aby
atom mógł je zaburzyć. Prawa mechaniki kwantowej mówią jednak, że fale światła rozchodzą
się w małych porcjach, czyli kwantach, które nazywamy fotonami (jak w „torpedach
fotonowych” statków kosmicznych, nie składających się jednak z fotonów). Poszczególne
fotony o danej długości fali niosą energię odwrotnie proporcjonalną do tej długości. Z im
większą zdolnością rozdzielczą chcemy widzieć, tym mniejszej długości światła musimy
użyć. Im mniejsza jednak jest długość fali,
tym większa energia kwantów. Jeśli bombardujemy atom wysokoenergetycznym
fotonem, możemy stwierdzić, gdzie dokładnie znajdował się atom, kiedy uderzył w niego
foton, ale sam proces obserwacji - to znaczy uderzenie fotonu w atom - z pewnością dostarczy
atomowi znacznej energii, zmieniając w ten sposób jego prędkość i kierunek ruchu.
Nie można zatem określić położenia atomów i ich stanów energetycznych z
dokładnością konieczną do precyzyjnego odtworzenia wzorca człowieka. Zmierzone
wielkości zawsze będą nieco niedokładne. Co by to oznaczało dla produktu końcowego po
operacji przesłania, jest szczegółową kwestią biologiczną, na której temat mogę tylko
spekulować.
Problem ten nie pozostał nie zauważony przez twórców Star Trek, którzy byli
świadomi nieuniknionych ograniczeń, jakie nakłada na transporter mechanika kwantowa.
Mając jednak do dyspozycji coś, do czego fizycy zwykle nie mogą się odwołać - to znaczy
swobodę artystyczną - wprowadzili „kompensatory Heisenberga”, które umożliwiają
„kwantową analizę” obiektów. Kiedy konsultanta technicznego Star Trek, Michaela Okudę,
zapytano, jak działają kompensatory, odpowiedział po prostu: „Bardzo dobrze, dziękuję!”
Kompensatory Heisenberga odgrywają w filmie jeszcze jedną rolę. Zdziwiło mnie,
dlaczego transportery nie są również replikatorami form życia. W końcu replikatory istnieją
na pokładach statków i powodują, że szklanki wody lub wina pojawiają się w magiczny
sposób w kajucie na słowne żądanie każdego członka załogi. Wygląda na to, że technologia
replikatorów operuje tylko na „poziomie cząsteczkowym” i nie osiąga „kwantowej zdolności
rozdzielczej”. Ma to wyjaśniać, dlaczego powielanie istot żywych za pomocą replikatora nie
jest możliwe. Pozwala to również wytłumaczyć ciągłe narzekania, że jedzenie pochodzące z
replikatorów nigdy nie jest zupełnie takie samo jak prawdziwe, oraz dlaczego Riker i inni
wolą przyrządzać omlety i inne przysmaki w tradycyjny sposób.
ZOBACZYĆ ZNACZY UWIERZYĆ. Jakby nie dość tego wszystkiego, istnieje
jeszcze jedna trudność związana z ideą przesyłanią. Przesyłanie osoby ze statku jest
wystarczająco trudne, ale zabranie jej z powrotem na pokład może być jeszcze trudniejsze.
Aby dostarczyć członka załogi z powrotem na statek, czujniki na pokładzie Enterprise muszą
odnaleźć go na planecie. Co więcej, powinny odczytać jego indywidualny wzorzec, zanim
ulegnie on dematerializacji i przesłaniu w postaci strumienia materii. Enterprise musi więc
być wyposażony w teleskop o mocy wystarczającej do oglądania z atomową zdolnością
rozdzielczą przedmiotów na powierzchni planety, a czasem nawet pod nią. W serialu
dowiadujemy się, że typowy zasięg działania transportera wynosi około 40 tysięcy
kilometrów, czyli jest mniej więcej trzy razy większy od średnicy Ziemi. Tę właśnie liczbę
wykorzystamy do przeprowadzenia odpowiednich obliczeń.
Niemal każdy widział zdjęcia kopuł wielkich teleskopów ziemskich, takich jak
teleskop Kecka na Hawajach (największy na świecie) czy teleskop na Mount Palomar w
Kalifornii. Budowa coraz większych teleskopów nie jest po prostu przejawem gigantomanii, o
którą niektórzy, włącznie z wieloma członkami Kongresu Stanów Zjednoczonych, lubią
oskarżać naukowców. Aby zobaczyć słabo widoczne i bardzo odd alone ciała niebieskie,
potrzebujemy po prostu coraz większych teleskopów; podobnie, gdy chcemy badać strukturę
materii w coraz mniejszych skalach, budujemy coraz większe akceleratory. Powód jest prosty:
ponieważ światło ma naturę falową, za każdym razem, gdy przechodzi przez otwór, ugina się,
czyli nieco rozmazuje. Gdy światło z odległego źródła punktowego przechodzi przez
soczewkę teleskopu, obraz nieco się rozmywa i zamiast punktowego źródła widzimy
rozmazaną plamkę światła. Jeśli dwa punktowe źródła światła znajdują się bliżej siebie, niż
wynoszą rozmiary ich obrazów, nie dostrzeżemy ich jako oddzielnych obiektów, ponieważ
obrazy będą się na siebie nakładały. Im większa jest soczewka, tym mniej rozmazany jest
obraz. Aby więc obserwować coraz mniejsze obiekty, należy wyposażać teleskopy w coraz
większe soczewki.
Jest jeszcze inne kryterium jakości teleskopowych obrazów. Bez względu na to,
jakiego promieniowania się używa, długość fali światła musi być mniejsza niż rozmiar
obiektu, który chce się zaobserwować (zgodnie z argumentacją przytoczoną przeze mnie
wcześniej). Jeśli więc chce się oglądać materię z dobrą zdolnością rozdzielczą w skalach
atomowych, gdzie istotne są odległości sięgające kilku miliardowych centymetra, należy użyć
promieniowania, którego długość fali jest krótsza niż jedna miliardowa centymetra. Jeśli
zdecydujemy się na promieniowanie elektromagnetyczne, będzie to oznaczało, że musimy
użyć promieniowania rentgenowskiego lub y. I od razu pojawia się problem: takie
promieniowanie jest szkodliwe dla życia i atmosfera dowolnej planety klasy M zatrzyma je
tak, jak robi to atmosfera Ziemi. Transporter będzie więc musiał wykorzystywać nośniki
nieelektromagnetyczne, takie jak neutrina lub grawitony, co wiąże się z nowymi
problemami...
Tak czy owak, można przeprowadzić odpowiednie obliczenia, zakładając, że
Enterprise posługuje się promieniowaniem o długości fali mniejszej niż jedna miliardowa
centymetra ł ma za zadanie odczytanie wzorca obiektu znajdującego się w odległości 40
tysięcy kilometrów z atomową zdolnością rozdzielczą. Okazuje się, że aby wykonać to
zadanie, statek potrzebowałby teleskopu z soczewką o średnicy większej od około 50 tysięcy
kilometrów! Gdyby miała mniejsze rozmiary, nie istniałby żaden sposób, nawet w teorii, aby
zobaczyć pojedyncze atomy. Chociaż Enterprise-D ma imponujące rozmiary, nie jest aż tak
wielki...
Tak jak obiecałem, rozważania nad transporterami doprowadziły nas do mechaniki
kwantowej, fizyki cząstek, informatyki, odkrytego przez Einsteina związku między masą i
energią, a nawet do kwestii istnienia ludzkiej duszy. Nie powinniśmy być więc za bardzo
rozczarowani oczywistą niemożliwością zbudowania urządzenia, które mogłoby wykonywać
konieczne operacje. Podchodząc do sprawy z mniej negatywnym nastawieniem,
powiedzielibyśmy, że zbudowanie transportera wymagałoby podgrzewania materii do
temperatury milion razy większej od tej, jaka
panuje w środku Słońca, wyzwalania w jednym urządzeniu większej ilości energii niż
zużywa obecnie cala ludzkość, zbudowania teleskopów większych od Ziemi, zwiększenia
możliwości komputerów tysiąc miliardów miliardów razy oraz obejścia praw mechaniki
kwantowej. Nie powinniśmy się więc dziwić, że porucznik Barclay obawiał się przesyłania!
Sądzę, że nawet Gene Roddenberry, gdyby w prawdziwym życiu stanął przed taką
możliwością, wolałby raczej zafundować sobie statek kosmiczny potrafiący lądować na
powierzchni planety.
ROZDZIAŁ 6
ILE CZADU ZA DOLARA?
Nie istnieje nic nierzeczywistego
Pierwsze prawo metafizyki Kir-kin-thy (Star Trek IV: Podróż do domu)
Gdy wyjeżdża się z Chicago na zachód drogą stanową numer 88, po przebyciu
niespełna 50 km, w pobliżu Aurory, można zobaczyć, jak chaotyczna, rzadka zabudowa
stopniowo ustępuje miejsca gładkiej, środkowozachodniej prerii, która rozpościera się jak
okiem sięgnąć. Nieco na północ od drogi znajduje się kolisty teren opasany przez coś, co
przypomina fosę. Wewnątrz tego okręgu pasą się bizony, a w licznych stawach pływa wiele
gatunków kaczek i gęsi.
To, co dzieje się sześć metrów pod ziemią, znacznie odbiega od spokojnej,
sielankowej atmosfery na powierzchni. Czterysta tysięcy razy na sekundę silna wiązka
antyprotonów zderza się tam czołowo z wiązką protonów, produkując strumień setek lub
tysięcy wtórnych cząstek: elektronów, pozytonów, pionów i innych.
Pod ziemią znajduje się Narodowe Laboratorium Akceleratorowe im. Enrico
Fermiego, w skrócie: Fermilab. Mieści ono akcelerator cząstek, w którym otrzymuje się
największe na świecie energie. Co więcej, znajduje się tu również największy na świecie
magazyn antyprotonów. Tutaj antymateria nie ma nic wspólnego z fantastyką naukową. Jest
powszednim chlebem tysięcy naukowców, którzy korzystają z urządzeń Fermilabu.
W tym właśnie Fermilab i Enterprise są do siebie podobne. Antymateria ma
podstawowe znaczenie dla działania statku:
zasila bowiem napęd czasoprzestrzenny. Jak wspomniałem wcześniej, nie ma bardziej
efektywnego sposobu zasilania układu napędowego (chociaż napęd czasoprzestrzenny działa
inaczej niż napęd rakietowy). Kiedy materia spotyka się z antymaterią, dochodzi do ich
anihilacji i powstaje czyste promieniowanie, które rozchodzi się z prędkością światła.
Należy oczywiście dołożyć wszelkich starań, by mieć pewność, że antymateria
znajduje się pod kontrolą, zwłaszcza jeśli przechowywana jest w dużych ilościach. Kiedy na
pokładzie statku przestaje działać układ przechowywania antymaterii - zdarzyło się to na
Enterprise po zderzeniu z Bozemanem, a także na statku Yamato, którego system przestał
działać po użyciu ikonianskiej broni komputerowej - w krótkim czasie grozi mu całkowite
zniszczenie. Układ przechowywania antymaterii ma tak podstawowe znaczenie dla działania
statku kosmicznego, że trudno zrozumieć, dlaczego porucznik Federacji, Deanna Troi, nie
wiedziała o skutkach awarii tego układu, kiedy na pewien czas przejęła dowództwo na
Enterprise w odcinku Katastrofa z serii Następne pokolenie, po tym, jak statek zderzył się z
dwoma „włóknami kwantowymi”. Nie można w żadnym razie uznać za wytłumaczenie tego,
że z wykształcenia była psychologiem!
Konstrukcja układu przechowywania antymaterii na pokładzie statków kosmicznych
może odwoływać się do tej samej zasady, która pozwala w Fermilabie przechowywać przez
dłuższy czas antyprotony. Antyprotony i antyelektrony (nazywane pozytonami) są cząstkami
naładowanymi elektrycznie. W obecności pola magnetycznego naładowane cząstki poruszają
się po orbitach kołowych. Jeśli zatem przyspieszy się cząstki w polach elektrycznych, a
następnie włączy pole magnetyczne o właściwej sile, będą się one poruszały po okręgach o
odpowiednich rozmiarach. W ten sposób cząstki mogą na przykład krążyć wewnątrz
pojemnika w kształcie torusa (czyli obwarzanka), nie wchodząc nigdy w kontakt z jego
ściankami. Ta sama zasada jest wykorzystywana w urządzeniach, zwanych tokamakami. które
służą do przechowywania plazmy o wysokiej temperaturze, wykorzystywanej w badaniach
nad kontrolowaną syntezą jądrową.
W źródle antyprotonów w akceleratorze Fermilabu znajduje się duży pierścień
magnesów. Wyprodukowane w średnioener-getycznych zderzeniach antyprotony kierowane
są do tego pierścienia, gdzie można je przechowywać aż do czasu, kiedy będą potrzebne do
zderzeń wysokoenergetycznych, które odbywają się w tewatronie - potężnym akceleratorze w
Fermilabie. Tewatron jest o wiele większym pierścieniem: jego obwód wynosi około 6,4
kilometra. Do tego pierścienia wstrzykuje się protony, a następnie przyspiesza je w jednym
kierunku; antyprotony rozpędza się w kierunku przeciwnym. Jeśli pola magnetyczne zostaną
precyzyjnie dobrane, te dwie wiązki cząstek można trzymać z dala od siebie przez większą
część trasy w tunelu. W określonych punktach wiązki jednak zbliżają się do siebie i można
badać zderzenia cząstek.
Kolejnym problemem, który się pojawia, gdy chcemy używać napędu na materię i
antymaterię, jest kwestia, skąd wziąć antymaterię. O ile nam wiadomo, Wszechświat składa
się głównie z materii, a nie z antymaterii. Potwierdzają to badania zawartości
wysokoenergetycznego promieniowania kosmicznego, którego część pochodzi spoza naszej
Galaktyki. W czasie zderzeń wysokoenergetycznego promieniowania kosmicznego z materią
powinny powstawać niektóre antycząstki. Gdy bada się promieniowanie kosmiczne o różnej
energii, obecność w nim antymaterii można w zupełności wyjaśnić za pomocą tego właśnie
zjawiska; nic nie wskazuje na to, aby docierała do nas jakaś pierwotna antymateria. Kolejnym
możliwym śladem obecności antymaterii we Wszechświecie mogłyby być charakterystyczne
cechy procesu anihilacji, zachodzącej w wyniku zderzeń cząstek i antycząstek. Gdziekolwiek
pary takie się pojawią, można oczekiwać charakterystycznego promieniowania, wysyłanego
w wyniku anihilacji. W ten właśnie sposób Enterprise poszukiwał Krystalicznej Istoty, która
zniszczyła nową placówkę Federacji; najwidoczniej pozostawiała ona ślad w postaci smugi
antyprotonów. Tropiąc ślady promieniowania anihilacyjnego, Enterprise wyśledził Istotę ł
przejął nad nią kontrolę, zanim zdążyła zaatakować następną planetę.
Chociaż autorzy Star Trek dobrze uchwycili ogólną ideę, mylili się co do szczegółów.
Dr Marr i Data poszukiwali ostrego maksimum promieniowania y w okolicy 10 keV, czyli 10
kilo-elektronowoltów, które są jednostkami energii promieniowania. Niestety, nie jest to
właściwa skala energii dla procesu anihilacji protonów i antyprotonów, a nawet nie
odpowiada ona żadnemu znanemu procesowi anihilacji. Najlżejszą znaną cząstką mającą
masę jest elektron. W czasie anihilacji elektronów i pozytonów powstaje ostre maksimum
promieniowania y w okolicy 511 keV, co odpowiada masie elektronu. Maksimum energii
anihilacji protonów i antyprotonów odpowiada z kolei spoczynkowej energii protonu, czyli l
GeV (gigaelektronowoltowi); to energia około sto tysięcy razy większa od tej, której
poszukiwali Marr i Data. (Nawiasem mówiąc, 10 keV znajduje się w rentgenowskim obszarze
widma, a nie w zakresie promieniowania y, które odpowiada energii przekraczającej 100 keV;
jest to jednak chyba zbyt subtelny szczegół, aby kruszyć o niego kopie).
W każdym razie astronomowie i fizycy poszukiwali rozproszonych sygnałów tła w
okolicy 511 keV i w zakresie GeV, mając nadzieję, że trafią na ślady anihilacji materii i
antymaterii; jak dotąd jednak niczego takiego nie znaleziono. Oznacza to, jeśli uwzględni się
również wyniki badań promieniowania kosmicznego, że gdyby nawet we Wszechświecie
istniały znaczne ilości antymaterii, nie mogą być one wymieszane ze zwykłą materią.
Ponieważ większości z nas o wiele bliższa jest materia niż antymateria, wydaje się
całkiem naturalne, że Wszechświat powinien być zbudowany z tej pierwszej. Nie ma w tym
jednak nic naturalnego. W rzeczywistości nadmiar materii w stosunku do antymaterii to
obecnie jeden z najbardziej interesujących nie rozwiązanych problemów w fizyce. Ta
przewaga ma wiele wspólnego z naszym istnieniem, a zatem także z istnieniem wszechświata
Star Trek. Wydaje się więc właściwe zatrzymać się dłużej nad tą kwestią.
Kiedy powstała mechanika kwantowa, zastosowano ją z powodzeniem do opisu
zjawisk fizyki atomowej; udało się na przykład wspaniale wytłumaczyć zachowanie
elektronów w atomach. Nie ulegało jednak wątpliwości, że jednym z ograniczeń tego obszaru
badań było to, że prędkości takich elektronów są zwykle dużo mniejsze od prędkości światła.
Szczególnej teorii względności z mechaniką kwantową nie udało się pogodzić przez prawie
dwa dziesięciolecia, m.in. dlatego, że - w przeciwieństwie do szczególnej teorii względności,
która jest stosunkowo prosta w zastosowaniach - mechanika kwantowa wymagała nie tylko
całkiem nowego sposobu widzenia świata, lecz także skonstruowania nowych narzędzi
matematycznych. W ciągu pierwszych trzydziestu lat naszego wieku najwybitniejsi młodzi
fizycy poświęcili się całkowicie badaniu tego niezwykłego, nowego obrazu Wszechświata.
Jednym z nich był Paul Adrien Maurice Dirac. Podobnie jak jego następca Stephen
Hawking, a później Data, miał on pewnego dnia objąć profesurę Lucasa w katedrze
matematyki na Uniwersytecie w Cambridge. Był uczniem lorda Rutherforda, a następnie
pracował z Nielsem Bohrem - trudno o lepsze przygotowanie dla kogoś, kto chciał rozszerzyć
mechanikę kwantową na obszar superszybkich prędkości. W roku 1928 Dirac, podobnie jak
kiedyś Einstein, ułożył równanie, które miało zmienić świat. Równanie Diraca poprawnie
opisuje relatywistyczne zachowanie elektronów w sposób w pełni zgodny z teorią
kwantowomechaniczną.
Wkrótce po sformułowaniu tego równania Dirac uświadomił sobie, że zachowanie
spójności matematycznej wymaga istnienia w przyrodzie cząstki o ładunku, którego wartość
odpowiadałaby dokładnie ładunkowi elektronu, ale z przeciwnym znakiem. Oczywiście znano
już taką cząstkę: był nią proton. Jednak z równania Diraca wynikało, że cząstka ta powinna
mieć taką samą masę jak elektron, podczas gdy proton jest prawie 2 tysiące razy cięższy. Ta
rozbieżność między rezultatami obserwacji a „naiwną” interpretacją równania pozostawała
zagadką przez cztery lata, aż do chwili, gdy amerykański fizyk Carl Anderson odkrył w
promieniowaniu kosmicznym bombardującym Ziemię nową cząstkę, której masa równała się
masie elektronu, ale ładunek miał przeciwny znak - był dodatni. Ten „antyelektron” stał się
wkrótce znany jako pozyton.
W ten sposób zdano sobie sprawę z tego, że z połączenia szczególnej teorii
względności i mechaniki kwantowej wynika, iż wszystkie cząstki istniejące w przyrodzie
mają swoje anty-cząstki, których ładunek elektryczny (jeśli są nim obdarzone) i różne inne
własności powinny mieć przeciwne wartości. Jeśli wszystkim cząstkom odpowiadają
antycząstki, to jest sprawą umowną, które z nich nazwiemy cząstkami, a które antycząstkami,
o ile żaden proces fizyczny nie wykaże jakiejkolwiek przewagi cząstek nad antycząstkami. W
klasycznym świecie elektromagnetyzmu i grawitacji takich procesów jednak nie ma.
Znaleźliśmy się teraz w kłopotliwym położeniu. Jeśli cząstki i antycząstki są
równoprawne, dlaczego warunki początkowe we Wszechświecie zdecydowały, że to, co
nazywamy cząstkami, ma stanowić dominującą formę materii? Z pewnością bardziej
rozsądnym - lub przynajmniej bardziej symetrycznym -stanem początkowym byłaby sytuacja,
w której liczba cząstek i antycząstek jest taka sama. Tymczasem musimy wyjaśnić, w jaki
sposób prawa fizyki, które, jak widać, nie rozróżniają cząstek i antycząstek, znalazły sposób,
aby wytworzyć więcej jednych niż drugich. A zatem albo istnieje we Wszechświecie
podstawowa wielkość - stosunek ilości cząstek do antycząstek - która została ustalona na
początku czasu i o której prawa fizyki nie mają nic do powiedzenia, albo musimy znaleźć
wytłumaczenie dla późniejszej dynamicznej kreacji większej ilości materii niż antymaterii.
W latach sześćdziesiątych słynny radziecki naukowiec i późniejszy dysydent Andriej
Sacharow zaproponował rozwiązanie tego problemu. Dowodził, że jeśli prawa fizyki w
młodym Wszechświecie spełniałyby trzy warunki, asymetria między materią i antymaterią
mogłaby się pojawić, nawet gdyby na początku tej asymetrii nie było. W czasach, gdy ta
propozycja została wysunięta, nie istniały teorie fizyczne, które spełniałyby warunki
postawione przez Sacharowa. W następnych latach jednak w fizyce cząstek i w kosmologii
dokonał się wielki postęp. Obecnie istnieje wiele teorii, które potrafią w zasadzie wyjaśnić
obserwowaną różnicę w ilości materii i antymaterii w przyrodzie. Niestety, wszystkie te teorie
wymagają nowej flzy7-Fizyka podróży...
ki oraz nowych cząstek elementarnych i dopóki natura nie wskaże nam właściwego
kierunku, nie będziemy wiedzieli, którą z nich wybrać. Jednakże wielu fizyków, ze mną
włącznie, znajduje wielką pociechę w tym, że kiedyś, wychodząc z pierwszych zasad,
poznamy odpowiedź na pytanie, dlaczego istnieje sama materia, będąca podstawą naszej
egzystencji.
Nawet gdybyśmy dysponowali odpowiednią teorią, nie wiemy, jaką właściwie liczbę,
określającą stosunek materii do antymaterii, miałaby ona wyjaśnić. Jaka musiałaby być w
młodym Wszechświecie nadwyżka protonów w stosunku do antyprotonów, abyśmy mogli
wyjaśnić obserwowaną obecnie przewagę materii? Wskazówką do znalezienia tej liczby jest
porównanie ilości istniejących dzisiaj protonów z ilością fotonów - cząstek elementarnych, z
których składa się światło. Gdyby w młodym Wszechświecie istniało tyle samo protonów i
antyprotonów, anihilowałyby one, wytwarzając promieniowanie, czyli fotony. Każda
anihilacja protonu ł antyprotonu powodowałaby powstanie średnio jednej pary fotonów. Jeśli
jednak przyjmiemy, że istniała pewna niewielka przewaga protonów nad antyprotonami, nie
wszystkie protony uległyby anihilacji. Obliczając liczbę protonów pozostałych po
anihilacjach i porównując ją z liczbą fotonów wyprodukowanych w czasie anihilacji (to
znaczy liczbą fotonów w promieniowaniu tła pozostałym po Wielkim Wybuchu),
moglibyśmy oszacować ułamek, o jaki materia dominowała nad antymaterią w młodym
Wszechświecie.
Okazuje się, że dziś mniej więcej l proton przypada na każde 10 miliardów fotonów w
kosmicznym promieniowaniu tła. Oznacza to, że początkowy nadmiar protonów w stosunku
do antyprotonów wynosił tylko l na 10 miliardów! Innymi słowy, w młodym Wszechświecie
na każde 10 miliardów antyprotonów przypadało 10 miliardów i l protonów! A jednak nawet
ten malutki nadmiar (któremu towarzyszyła podobna przewaga neutronów i elektronów nad
ich antycząstkami) wystarczył, aby powstała cała obserwowana materia we Wszechświecie:
gwiazdy, galaktyki, planety i wszystko, co znamy i kochamy.
Sądzimy, że właśnie w ten sposób powstał Wszechświat złożony z materii. Historia ta
wprawdzie jest ciekawa sama w sobie, ale wynika z niej też pewien wniosek dla Star Trele
jeśli chce się stosować napęd na materię i antymaterię, nie można zbierać antymaterii w
przestrzeni kosmicznej, ponieważ nie ma jej tam wiele. Antymaterię trzeba wytwarzać. Aby
odkryć, jak można to zrobić, powróćmy do bizonów wędrujących po równinie nad
akceleratorem Fermilabu. Zastanawiając się nad teoretyczną i praktyczną stroną tego
zagadnienia, postanowiłem skontaktować się z dyrektorem Fermilabu, Johnem Peoplesem,
który prowadził badania mające na celu zaprojektowanie i zbudowanie źródła antyprotonów, i
zapytać go, czy mógłby mi pomóc określić, ile antyprotonów można obecnie wyprodukować ł
zmagazynować za cenę jednego dolara. Peoples zgodził się mi pomóc, zlecając kilk u osobom
ze swojego personelu dostarczenie potrzebnych informacji.
W Fermilabie wytwarza się antyprotony w średnioenerge-tycznych zderzeniach
protonów z tarczą wykonaną z litu. Od czasu do czasu zderzenia te produkują antyproton,
który następnie jest kierowany do pierścienia przechowującego, znajdującego się pod
pastwiskiem bizonów. Działając ze średnią mocą, Fermilab wytwarza w ten sposób około 50
miliardów antyprotonów na godzinę. Przyjmując, że źródło antyprotonów pracuje przez 75%
czasu w ciągu roku, otrzymujemy 6 tysięcy godzin pracy w roku, a więc średnio 300 tysięcy
miliardów antyprotonów na rok.
Koszt eksploatacji tych urządzeń akceleratora w Fermilabie, które biorą bezpośredni
udział w produkcji antyprotonów, wynosi około 500 milionów dolarów (wg ce n z 1995 roku).
Amortyzacja tego sprzętu podczas użytkowania go w ciągu 25 lat daje dalsze 20 milionów
dolarów na rok. Koszt pracy personelu (inżynierów, naukowców i obsługi technicznej) oraz
maszyn wynosi około 8 milionów dolarów rocznie. Dochodzi do tego jeszcze koszt
olbrzymiej ilości energii elektrycznej, koniecznej do wytwarzania wiązek cząstek oraz
przechowywania antyprotonów. Według obecnych cen w Illinois wynosi on około 5 milionów
dolarów rocznie. Są jeszcze koszty administracyjne, sięgające 15 milionów dolarów na rok.
Wydaje się więc 48 milionów dolarów rocznie na wytworzenie 300 tysięcy miliardów
antyprotonów, które następnie używa się w Fermilabie do badania podstawowej struktury
materii we Wszechświecie. Oznacza to, że za dolara otrzymujemy 6 milionów antyprotonów!
Koszt ten prawdopodobnie mógłby być mniejszy. Fermilab produkuje
wysokoenergetyczną wiązkę antyprotonów, lecz gdybyśmy chcieli otrzymać tylko
antyprotony nie obdarzone tak wysokimi energiami, moglibyśmy obniżyć koszty około
dwóch do czterech razy.'Przyjmijmy więc, że dzisiejsza technologia pozwala uzyskać w
hurcie 10-20 milionów antyprotonów za jednego dolara.
Kolejne pytanie jest oczywiste: ile czadu za tego dolara? Jeśli całą masę kupionych za
dolara antyprotonów zamienimy na energię, uwolnimy około 1/1000 dżula, co wystarczyłoby
na podgrzanie 1/4 grama wody o około 1/1000 stopnia Celsjusza. Nic nadzwyczajnego.
Prawdopodobnie lepszym sposobem wyobrażenia sobie potencjalnej wydajności
źródła antyprotonów w Fermilabie jako części napędu czasoprzestrzennego jest
uwzględnienie energii, którą można by wytworzyć, zużywając na bieżąco każdy antyproton
produkowany przez źródło. Źródło antyprotonów może wytwarzać 50 miliardów cząstek na
godzinę. Gdyby te wszystkie antyprotony zostały zamienione na energię, otrzymalibyśmy
moc około l /1000 wata!
Innymi słowy, aby zasilić jedną żarówkę, potrzebnych byłoby 100 tysięcy takich
źródeł antyprotonów! Jako że całkowity roczny koszt działania źródła antyprotonów wynosi
48 milionów dolarów, oświetlenie pokoju przy użyciu antymaterii kosztowałoby obecnie
więcej niż wynosi roczny budżet rządu Stanów Zjednoczonych.
Główny problem polega na tym, że przy dzisiejszych możliwościach wyprodukowanie
jednego antyprotonu wymaga o wiele więcej energii, niż można by uzyskać, zamieniając jego
masę z powrotem w energię. Energia, jaką traci się w procesie produkcji, jest
prawdopodobnie co najmniej milion razy większa niż energia zawarta w masie antyprotonu.
Należałoby zatem znaleźć bardziej efektywne sposoby produkcji antyma terii, zanim zacznie
się myśleć o wykorzystaniu w napędzie statku kosmicznego silników na materię i
antymaterię.
Nie ulega również wątpliwości, że gdyby Enterprise miał wytwarzać własną
antymaterię, potrzebne byłyby nowe technologie - nie tylko po to, by zmniejszyć koszty, lecz
także rozmiary potrzebnych do tego urządzeń. Przy posługiwaniu się technikami
akceleratorowymi potrzebne byłyby urządzenia wytwarzające o wiele więcej energii na metr
tunelu niż obecnie. Mógłbym dodać, że stanowi to na Ziemi końca XX wieku przedmiot
intensywnych badań. Jeśli akceleratory cząstek, będące obecnie naszymi jedynymi
narzędziami do bezpośredniego badania podstawowej struktury materii, nie mają się stać zbyt
kosztowne nawet dla międzynarodowych konsorcjów, muszą powstać nowe technologie
przyspieszania cząstek elementarnych. (Niedawno rząd Stanów Zjednoczonych zdecydował,
że koszty budowy akceleratora nowej generacji są zbyt wysokie. Kraje europejskie budują
natomiast akcelerator w Genewie, który ma zacząć działać na początku przyszłego stulecia).
Dotychczasowe doświadczenia dotyczące efektywności produkcji energii na jeden metr
akceleratora sugerują, że co 10-20 lat możliwy jest postęp dziesięciokrotny. Niewykluczone
więc, że za kilka stuleci będzie można sobie wyobrazić produkujący antymaterię akcelerator o
rozmiarach statku kosmicznego. Znając niechęć obecnych rządów do finansowania tego
rodzaju kosztownych badań podstawowych, trudno być optymistą, ale w ciągu dwóch stuleci
może przecież zajść wiele zmian politycznych.
Nawet gdyby można było wytwarzać antymaterię na pokładzie statku kosmicznego,
wciąż trzeba byłoby pamiętać o tym, że wyprodukowanie każdego antyprotonu wymagałoby
dużo więcej energii, niż można by później odzyskać. Dlaczego mielibyśmy zużywać tę
energię na produkcję antymaterii, zamiast wykorzystać ją bezpośrednio do napędzania statku?
Twórcy Stor 7Vefc, jak zawsze czujni, rozstrzygnęli i ten problem. Ich odpowiedź
była prosta. Innych form energii można używać do napędu pulsacyjnego, czyli do osiągania
prędkości podświetlnych, lecz do zasilania napędu czasoprzestrzennego nadają się tylko
reakcje materii i antymaterii. A ponieważ napęd
czasoprzestrzenny
może
o
wiele
skuteczniej
ochronić
statek
przed
niebezpieczeństwem niż napęd pulsacyjny, dodatkowe zużycie energii na produkcję
antymaterii może być opłacalne. Scenarzyści uniknęli również problemów związanych z
produkcją antymaterii za pomocą akceleratora, stając się wynalazcami nowej metody jej
wytwarzania. Zaproponowali hipotetyczne „urządzenia do odwracania ładunk u kwantowego”,
które miały po prostu zmieniać ładunek cząstek elementarnych, tak aby z protonów i
neutronów można było w efekcie końcowym otrzymać antyprotony i antyneutrony. Według
instrukcji technicznej serii Następne pokolenie, chociaż proces ten wymaga niezwykle dużych
mocy, strata energii netto wynosi tylko 24% - o wiele mniej, niż w przypadku użycia
akceleratora.
Mimo że brzmi to bardzo obiecująco, zmiana ładunku elektrycznego protonu, niestety,
nie wystarczy. Weźmy na przykład pod uwagę, że zarówno neutrony, jak i antyneutrony nie
mają ładunku. Liczby kwantowe antycząstek (wielkości opisujące ich własności) są zawsze
przeciwne niż u ich odpowiedników tworzących materię. Ponieważ kwarki, z których składają
się protony, mają wiele innych liczb kwantowych poza ładunkiem elektrycznym, dla
dokończenia procesu zamiany materii w antymaterię należałoby posłużyć się jeszcze innymi
„urządzeniami do odwracania”.
W każdym razie w instrukcji technicznej czytamy, że z wyjątkiem sytuacji
awaryjnych, kiedy antymaterię można produkować na statkach, cała antymateria Gwiezdnej
Floty wytwarzana jest w jej stacjach paliwowych. Antyprotony i antyneutrony są tam łączone
w jądra ciężkiego antywodoru. Szczególnie zabawne jest to, że inżynierowie Floty dodają
później do tych naładowanych elektrycznie jąder antyelektrony (pozytony), tworząc neutralne
atomy ciężkiego antywodoru -prawdopodobnie dlatego, że neutralne antyatomy wydają się
scenarzystom Stor Trek łatwiejsze do przechowania niż naładowane elektrycznie antyjądra.
(W rzeczywistości nie udało się jak dotąd wyprodukować antyatomów w laboratorium -
chociaż ostatnie doniesienia z Uniwersytetu Harvarda sugerują, że pierwsze atomy
antywodoru uda się wytworzyć jeszcze w tym
dziesięcioleciu
1
). Niestety, stwarza to poważne problemy z przechowywaniem
antywodoru, ponieważ pola magnetyczne, które są absolutnie nieodzowne do utrzymywania
dużych ilości antymaterii, działają tylko na obiekty naładowane elektrycznie! Cóż, wracamy
do punktu wyjścia...
Statek kosmiczny może zabrać około 3 tysięcy m
3
paliwa z antymaterii, które
przechowywane jest w różnych zbiornikach (w Enterprise-D na Pokładzie 42). Ma to
wystarczać na trzyletnią wyprawę. Spróbujmy dla zabawy ocenić, ile energii można uzyskać z
tej ilości antymaterii, gdyby zgromadzono ją w postaci jąder ciężkiego antywodoru.
Zakładam, że jądra są transportowane w postaci rozrzedzonej plazmy, którą prawdopodobnie
łatwiej byłoby przechować za pomocą pól magnetycznych, niż gdyby tworzyły ciecz lub ciało
stałe. W tym przypadku 3 tysiące m
3
odpowiadałyby około 5 milionom gramów paliwa.
Gdyby w reakcjach anihilacji zużywano l gram na sekundę, wytwarzana w ten sposób energia
byłaby równa energii zużywanej dziś przez ludzkość w ciągu jednego dnia. Jak wspomniałem
wcześniej przy okazji opisu napędu czasoprzestrzennego, jest to minimalna ilość energii, jaką
należy wytwarzać na statku kosmicznym. Paliwo można by zużywać w tym tempie przez 5
milionów sekund, czyli z grubsza 2 miesiące. Przyjmując, że statek wykorzystuje napęd na
materię i antymaterię przez 5% całkowitego czasu trwania misji, otrzymamy żądane trzy lata,
na które ma wystarczać ta ilość paliwa.
Z kwestią ilości antymaterii wymaganej do produkcji energii związany jest jeszcze
inny problem (na który twórcy Stor Trek przymykają od czasu do c zasu oko): anihilacja
materii i antymaterii jest procesem podlegającym zasadzie „wszystko albo nic”. Nie można go
w sposób ciągły regulować. Nawet jeśli zmieni się stosunek ilości materii do antymaterii,
tempo wytwarzania energii nie ulegnie zmianie. Stosunek uzyskanej mocy do ilości zużytego
paliwa może się zmniejszyć tylko przy stracie paliwa - to znaczy w sytuacji, gdy niektórym
cząstkom materii nie uda się znaleźć antymaterii, z którą mogłyby zanihilować, lub gdy będą
się one tylko zderzać, nie anihilując. W kilku odcinkach (Nogi czas. Dziecko Galaktyki,
Skóra diabla) stosunek ilości materii do antymaterii ulega zmianie, a instrukcja techniczna
Star Trek podaje nawet, że może się on zmieniać w sposób ciągły w zakresie od 25: l do l: l,
w zależności od prędkości czasoprzestrzennej, przy czym stosunek 1:1 odpowiada prędkości
8 warpów lub wyższej. Przy prędkościach wyższych niż 8 warpów zwiększana jest ilość
materii i antymaterii, ale ich stosunek pozostaje taki sam. Właściwa procedura jednak zawsze
polega na zmianie ilości materii i antymaterii przy ich stałym stosunku, co powinni wiedzieć
nawet kadeci Gwiezdnej Floty. Wyjaśnił to Wesley Crusher, wspominając w odcinku
Dorastanie, że stawiane w trakcie egzaminów do Gwiezdnej Floty pytanie na temat
właściwego stosunku ilości materii i antymaterii było podchwytliwe i że tylko jedna jego
wartość jest poprawna - mianowicie 1:1.
Autorzy Star Trek dodali jeszcze jeden istotny składnik napędu na materię i
antymaterię. Mam na myśli słynne kryształy dwu-litu (co ciekawe, wprowadzone przez nich
na długo przedtem, zanim inżynierowie w Fermilabie zdecydowali się na użycie tarczy z litu
w swoim źródle antyprotonów). Nie można ich pominąć, ponieważ są centralną częścią
napędu czasoprzestrzennego i jako takie zajmują znaczące miejsce w gospodarce Federacji i
wielu przedsięwzięciach inwestycyjnych. (Na przykład gdyby nie dwulit, Enterprise nigdy nie
zostałby wysłany do Układu Halkańskiego, aby uregulować prawa wydobywcze, i nigdy nie
poznalibyśmy „lustrzanego wszechświata”, w którym Federacja jest imperium zła!)
Na czym polega rola tych niezwykłych produktów wyobraźni twórców Star Trek?
Kryształy te (znane również pod dłuższą nazwą: 2<5>6 dwulit 2<:>1 dialokrzemian 1:9:1
heptożelazek) mogą regulować tempo anihilacji materii i antymaterii, ponieważ uważane są
za jedyną formę materii, która jest „przepuszczalna” dla antymaterii.
Można pozwolić sobie na zinterpretowanie tego następująco: kryształy zbudowane są
z regularnie uporządkowanych atomów, przypuszczam więc, że atomy antywodoru zostają
rozmieszczone w siatce kryształu dwulitu i dzięki temu pozostają w stałej odległości zarówno
od atomów zwykłej materii, jak i od siebie nawzajem. W ten sposób dwulit może regulować
gęstość antymaterii, a więc także tempo jej reakcji z materią.
Przyczyną, dla której zadaję sobie trud znalezienia hipotetycznego wyjaśnienia
działania hipotetycznego materiału, jest moje przekonanie, że twórcy Star Trek wyprzedzali
swój czas. Wiele lat po tym, kiedy w Star Trek wprowadzono sterowaną dwulitem anihilację
materii i antymaterii, w podobny - przynajmniej co do zasady - sposób próbowano wyjaśnić
równie niezwykły proces: zimną fuzję. W czasie mniej więcej sześciomiesięcznej euforii
związanej z tym zjawiskiem twierdzono, że łącząc chemicznie różne pierwiastki można w
jakiś sposób skłonić jądra atomowe, by reagowały szybciej, i spowodować w temperaturze
pokojowej zajście takich samych reakcji, do których wytworzenia Słońce potrzebuje
olbrzymich gęstości i temperatur przekraczających milion stopni.
Zimna fuzja budzi podejrzliwość fizyków m.in. dlatego, że związane z nią reakcje
chemiczne musiałyby zachodzić na odległościach porównywalnych z rozmiarami atomu,
które są 10 tysięcy razy większe niż rozmiary jąder atomowych. Trudno uwierzyć, aby
reakcje zachodzące w obszarze tak znacząco większym od jąder mogły mieć jakiś wpływ na
tempo reakcji jądrowych. Dopóki jednak nie uświadomiono sobie, że innym grupom
naukowców nie udało się powtórzyć rezultatów osiągniętych rzekomo przez odkrywców
zimnej fuzji, wielu ludzi spędziło bardzo dużo czasu na próbach odgadnięcia, w jaki sposób
taki cud jest możliwy.
Ponieważ, w przeciwieństwie do zwolenników zimnej fuzji, twórcy Star Trek nigdy
nie udawali, że wymyślają coś więcej niż fantastykę naukową, sądzę, że nie powinniśmy być
dla nich tacy surowi. W końcu kryształy dwulitu wspomagają tylko coś, co niewątpliwie jest
najbardziej przekonującym i realistycznym aspektem kosmicznej technologii: silniki na
materię
i antymaterię. Mógłbym też dodać, że kryształy - chociaż wolframu, a nie dwulitu - są
rzeczywiście stosowane do spowalniania wiązek antyelektronów (pozytonów) w
prowadzonych obecnie eksperymentach; w tym przypadku antyelektrony rozpraszają się w
polu elektrycznym kryształu i tracą energię.
Nie ma we Wszechświecie innego sposobu, aby dostać więcej czadu za dolara, niż
wziąć cząstkę i anihilować ją z jej anty-cząstką, wytwarzając czystą energię promienistą. Jest
to jedyna możliwa do wyobrażenia technologia mogąca służyć do napędu rakiet i z pewnością
znajdzie takie zastosowanie, jeśli zdecydujemy się rozwijać przemysł statków kosmicznych
bez ograniczeń. Niewątpliwie będzie to trochę kosztowało, ale to już zmartwienie polityków
XXIII wieku.
ROZDZIAŁ 7
HOLODEKI I HOLOGRAMY
Jesteśmy nami, proszę pana. Oni również są nami.
W takim razie wszyscy jesteśmy nami.
DATA do Picarda i Rikera w odcinku Zawsze zostanie nam Paryż
Kiedy na lotnisku w Casablance Humphrey Bogart powiedział do Ingrid Bergman:
„Zawsze zostanie nam Paryż”, miał oczywiście na myśli wspomnienie Paryża. Kiedy Picard
powiedział coś podobnego do Jenice Manheim w odtworzonej w holodeku Cafe des Artistes,
rozumiał to bardzo dosłownie. Dzięki holodekom można ponownie przeżyć swoje
wspomnienia, odwiedzić ulubione miejsca i odnaleźć utracone miłości... Holodek jest jedną z
najbardziej fascynujących technologii używanych na pokładzie Enterprise. Dla każdego, kto
oswoił się z rodzącym się światem wirtualnej rzeczywistości - czy to dzięki grom wideo, czy
bardziej wyrafinowanym współczesnym superszybkim komputerom - możliwości, jakie
oferuje holodek, są szczególnie kuszące. Kto nie chciałby w jednej chwili wejść całkowicie w
świat własnych fantazji?
Jest to tak nęcące, że nie wątpię, iż można by się od tego uzależnić o wiele bardziej,
niż pokazuje to serial. Domyślamy się „uzależnienia od holodeku” (czyli „holoholizmu”) w
odcinkach W pogoni za pustką i Dziecko galaktyki W pierwszym z nich lubiany przez
wszystkich nerwowo chory oficer, porucznik Reginald Barclay, uzależnia się od swojej
fantastycznej wizji starszych oficerów na pokładzie Enterprise i woli mieć z nimi do
czynienia raczej w holodeku, niż gdziekolwiek indziej.
W drugim z wymienionych odcinków Geordi LaForge nawiązuje w holodeku
znajomość z podobizną dr Leah Brahms, projektantki silników. Kiedy jednak spotyka
prawdziwą dr Brahms, sprawy znacznie się komplikują.
Mając na uwadze umysłowy charakter rozrywek, jakim zwykle oddaje się załoga w
holodeku, możemy się domyślać, że sterowane hormonami instynkty napędzające ludzkość
XX wieku ulegną pewnej zmianie do XXIII stulecia (chociaż, jeśli tak się stanie, Will Riker
nie jest typowym reprezentantem swych współczesnych). Znając dzisiejszy świat,
oczekiwałbym raczej, że głównym zajęciem w holodeku będzie seks. (Holodek zapewniałby
bezpieczny seks w zupełnie nowym znaczeniu). Nie żartuję. Holodek uosabia wszystko to, co
jest tak kuszące w fantazjach, zwłaszcza seksualnych: działanie bez konsekwencji,
przyjemność bez bólu oraz sytuacje, które można powtarzać w najrozmaitszych wariantach.
W serialu tylko od czasu do czasu czyni się aluzje na temat ukrytych przyjemności
holodeku. Na przykład Geordi po tym, jak wpakował się niegrzecznie do prywatnej fantazji
Rega w holodeku, przyznaje: „Spędziłem w holodeku kilka godzin. Cóż, to, co robisz w
holodeku, jest twoją osobistą sprawą, o ile nie przeszkadza ci to w pracy”. Nie wiem, co
bardziej mogłoby się kojarzyć z upomnieniem, by nie oddawać się zbytnio cielesnym
przyjemnościom.
Nie wątpię, że pierwsze próby odkrywania wirtualnej rzeczywistości prowadzą nas w
kierunku czegoś bardzo podobnego do holodeku. Możliwe, że moje obawy wydadzą się w
XXIII wieku osobliwe, podobnie jak ostrzegawcze głosy towarzyszące wynalezieniu telewizji
pół wieku temu. W końcu, chociaż protesty te ciągle trwają z powodu nadmiaru seksu i
przemocy w telewizji, nie byłoby bez niej serialu Stor Trek.
Niebezpieczeństwo, że staniemy się nacją przesiadujących w domu leniuchów, nie
byłoby groźne w przypadku świata pełnego osobistych holodeków lub na przykład holodeków
dostępnych na każdej ulicy - zaangażowanie się w fantazję w holodeku wymagałoby sporej
aktywności. Ciągle jednak perspektywa wirtualnej rzeczywistości bardzo mnie niepokoi -
dlatego właśnie, że choć wydaje się ona rzeczywista, jest o wiele mniej groźna od
prawdziwego życia. Powab świata dającego zmysłową przyjemność bez konsekwencji
mógłby być nieodparty.
Każda nowa technologia ma jednak złe i dobre strony. To od nas zależy sposób jej
wykorzystywania. Z tonu tej książki wynika chyba jasno, że wierzę, iż technologia uczyniła
nasze życie lepszym. Wyzwanie polegające na rozsądnym jej użyciu jest tylko jednym z
wyzwań stojących przed każdym członkiem ewoluującego ludzkiego społeczeństwa.
Holodek różni się jednak w uderzający sposób od rozwijających się obecnie
technologii wirtualnej rzeczywistości. Dzięki urządzeniom, które przymocowuje się do ciała i
które mają wpływ na spostrzeżenia i wrażenia, wirtualna rzeczywistość ma za zadanie
umieścić całą „akcję” w naszym wnętrzu. W holodeku znajduje zastosowanie sprytniejsza
taktyka: to my jesteśmy przenoszeni na „scenę wydarzeń”. Dzieje się tak częściowo dzięki
pomysłowemu użyciu holografii, a częściowo przez powielanie.
Zasady, na których opiera się holografia, zostały sformułowane w roku 1947, zanim
jeszcze powstały technologie umożliwiające ich zastosowanie. Dokonał tego brytyjski fizyk
Dennis Gabor, który za swoją pracę otrzymał później Nagrodę Nobla. Obecnie większości
ludzi nieobce są trójwymiarowe obrazy holograficzne, spotykane chociażby na kartach
kredytowych czy okładkach książek. Słowo „hologram” pochodzi od greckich słów
oznaczających „całość” i „pisać”. W przeciwieństwie do zwykłych fotografii, które zapisują
tylko dwuwymiarowy obraz trójwymiarowej rzeczywistości, hologramy dają obraz
całościowy. Za pomocą holografii odtwarza się trójwymiarowy obraz, który można obejść
dookoła ł obejrzeć ze wszystkich stron, tak jakby to był prawdziwy przedmiot. Jedyny
sposób, aby stwierdzić różnicę, to spróbować chwycić hologram. Dopiero wtedy można się
przekonać, że nie ma tam nic, czego można by dotknąć.
W jaki sposób dwuwymiarowy kawałek filmu, na którym zapisuje się obraz
holograficzny, może pomieścić pełną informację o trójwymiarowym obrazie? Aby
odpowiedzieć na to pytanie, musimy się zastanowić nad tym, co to znaczy, że coś widzimy, i
co tak naprawdę zapisane jest na kliszy.
Przedmioty widzimy albo dlatego, że wysyłają, albo dlatego, że odbijają światło, które
następnie dociera do naszych oczu. Kiedy oświetli się obiekt trójwymiarowy, odbija on
światło w wielu kierunkach właśnie z powodu swojej trójwymiarowości. Gdybyśmy potrafili
w jakiś sposób odtworzyć dokładny wzór rozproszonego przez rzeczywisty obiekt światła,
nasze oczy nie mogłyby odróżnić prawdziwego przedmiotu od samego rozproszonego
światła. Obracając głowę, moglibyśmy na przykład zobaczyć cechy wcześniej niewidoczne,
ponieważ zostałby odtworzony cały wzór światła odbitego od wszystkich części przedmiotu.
W jaki sposób można najpierw zapisać, a potem odtworzyć całą tę informację? Pewien
pogląd na to zagadnienie możemy sobie wyrobić, zastanawiając się najpierw, co zapisuje się
na zwyczajnej fotografii, za której pomocą przechowujemy, a następnie odtwarzamy obraz
dwuwymiarowy. Kiedy robimy zdjęcie, wystawiamy światłoczuły materiał na działanie
światła wpadającego przez obiektyw aparatu. Jeśli materiał ten potraktujemy następnie
różnymi chemikaliami, zaciemni się on proporcjonalnie do natężenia światła, jakie nań padło.
(Mówię tutaj o filmie czamo-białym, ale fotografia kolorowa jest równie prosta: wystarczy
pokryć błonę trzema różnymi substancjami, z których każda reaguje na inny podstawowy
kolor).
Cała informacja zawarta na filmie fotograficznym mieści się więc w natężeniu światła
docierającego do każdego punktu błony. Gdy wywołujemy film, punkty, które były
wystawione na działanie silniejszego światła, staną się pod wpływem chemikaliów
ciemniejsze, te zaś, na które padło mniej światła -jaśniejsze. Powstający w ten sposób na
filmie obraz jest negatywem dwuwymiarowego rzutu początkowego pola światła. Rzutując
przez ten negatyw światło na światłoczuły papier, otrzymamy ostatecznie zdjęcie. Kiedy
patrzymy na nie, światło padające na jaśniejsze obszary zdjęcia będzie w dużej mierze
odbijane, natomiast to, które trafia na obszary ciemniejsze, zostanie pochłonięte. Innymi
słowy, patrzenie na światło odbite od fotografii
powoduje powstanie na naszych siatkówkach dwuwymiarowego rozkładu natężenia,
który następnie interpretujemy.
Powstaje teraz pytanie: co jeszcze - poza natężeniem światła w każdym punkcie -
można by zapisać? Aby na nie odpowiedzieć, znów wykorzystamy to, że światło jest falą.
Oznacza to, że do jego scharakteryzowania nie wystarczy natężenie. Przyjrzyjmy się fali
światła pokazanej poniżej:
W punkcie A fala, która w tym przypadku przedstawia natężenie pola elektrycznego,
ma wartość maksymalną odpowiadającą polu elektrycznemu o natężeniu E
A
skierowanemu do
góry. W punkcie B pole ma takie samo natężenie, ale jest skierowane w dół. Ktoś, kto
rejestruje tylko natężenie fali światła, stwierdzi, że pole ma takie samo natężenie w punkcie
A, jak w punkcie B. A przecież punkt B znajduje się w innej części fali niż punkt A. To
„położenie” nazywane jest fazą. Okazuje się, że aby określić całą informację związaną z falą
w danym punkcie, wystarczy pod ać jej natężenie i fazę. Aby więc zapisać całą informację o
falach światła odbitych od trójwymiarowego obiektu, należy znaleźć sposób na zapisywanie
na filmie zarówno natężenia, jak i fazy rozproszonego światła.
Można to zrobić rozdzielając wiązkę światła na dwie części i kierując jedną z nich
wprost na film, drugą zaś tak, by - zanim oświetli film - odbiła się od fotografowanego
obiektu. Dojdzie wówczas do jednego z dwóch przypadków. Jeśli dwie fale są „w fazie” -
czyli mają grzbiety w jakimś punkcie A - amplituda powstającej fali osiągnie w punkcie A
amplitudę dwa razy większą od każdej z fal składowych, Jak to pokazuje rysunek:
Z drugiej strony, jeśli dwie fale nie są zgodne w fazie w punkcie A, zniosą się i
powstająca „fala” będzie miała w punkcie A zerową amplitudę:
Jeśli teraz w punkcie A umieścimy kliszę fotograficzną, która zapisuje tylko natężenie,
zarejestrujemy na niej „wzór interferencyjny” tych dwóch fal - wiązki odniesienia i wiązki
odbitej od przedmiotu. Wzór ten zawiera nie tylko informację o natężeniu światła odbitego od
obiektu, ale również o fazach. Przy odrobinie sprytu można tę informację wydobyć i
odtworzyć trójwymiarowy obraz obiektu, który odbił światło.
Okazuje się, że sprytu naprawdę nie trzeba zbyt wiele. Wystarczy po prostu oświetlić
kliszę światłem tej samej długości, jaką miało światło wykorzystane do stworzenia obrazu
interferencyjnego, a obraz przedmiotu - gdy popatrzy się przez kliszę - pojawi się dokładnie
tam, gdzie się znajdował względem filmu sam przedmiot. Jeśli przechyli się głowę, będzie
można „wyjrzeć” za krawędzie odtworzonego przedmiotu. Nawet jeśli większa część kliszy
zostanie przykryta, a następnie popatrzymy przez nią, trzymając ją blisko oczu, zobaczymy
cały przedmiot! W tym sensie doświadczenie to przypomina oglądanie przez okno sceny
dziejącej się na zewnątrz, z tą tylko różnicą, że to, co widać, nie znajduje się tam naprawdę.
Docierające do oczu obserwatora światło jest odkształcane przez kliszę w taki sposób, że
oczom wydaje się, iż światło to zostało odbite od przedmiotów, które „widzimy”. Tak właśnie
działa hologram.
Zazwyczaj, aby starannie kontrolować zarówno wiązkę odniesienia, jak i światio
odbite od przedmiotu, używa się światła laserowego, które jest spójne i dobrze skolimowane.
Istnieją także tak zwane hologramy światła białego, które z równie dobrym skutkiem można
oświetlać zwykłym światłem.
Można być bardziej pomysłowym i spowodować - używając różnych soczewek - aby
oglądane przedmioty znajdowały się między oglądającym a kliszą. Wówcza s pojawi się przed
nami trójwymiarowy obraz przedmiotu, który można obejść i obejrzeć ze wszystkich stron.
Źródło światła może się też znajdować przed kliszą zamiast za nią - jak w przypadku
hologramów na kartach kredytowych.
W holodeku używa się przypuszczalnie pierwszego rodzaju hologramów: gdy na
przykład odtwarza się obraz doktora na oddziale chorych w serii Yoyager. Co więcej, aby
zrobić takie hologramy, nie potrzeba rzeczywistych przedmiotów. Komputery cyfrowe są
obecnie wystarczająco zaawansowane, aby prześledzić drogę poszczególnych promieni
światła, czyli obliczyć, jak powinno wyglądać światło odbite od dowolnego obiektu, który
zechcemy narysować na ekranie i oświetlić go pod dowolnym kątem. W taki sam sposób
komputer może określić wygląd obrazu interferencyjnego, który powstałby z połączenia
światła biegnącego wprost na kliszę ze światłem odbitym od przedmiotu. Wyprodukowany za
pomocą komputera obraz interferencyjny można następnie rzutować na przezroczysty ekran i,
gdy oświetli się ten ekran od tyłu, powstanie trójwymiarowy obraz przedmiotu, który w
rzeczywistości nigdy nie istniał. Jeśli komputer jest wystarczająco szybki, może rzutować na
ekran zmieniający się ciągle obraz interferencyjny, tworząc w ten sposób poruszający się
trójwymiarowy obraz. Holograflczny aspekt ho-lodeku nie jest więc specjalnie naciągany.
Hologramy jednak to jeszcze nie holodek. Powiedzieliśmy już, że nie są one
obiektami materialnymi. Można przez nie przechodzić lub strzelać, jak tego dowiodły
wspaniale hologra- ficzne obrazy stworzone przez Spocka i Datę, aby oszukać Ro- mulan w
odcinku jednoczenie. Ów brak cielesności przeszkadzałby jednak w przypadku obiektów, z
którymi chcemy wejść w kontakt - to znaczy dotknąć ich. Wówczas wymagane są bardziej
ezoteryczne techniki i twórcy Stor Trek musieli się posłużyć w tym celu transporterem lub
przynajmniej replłkatora-mi, które są prostszymi wersjami transportera. Można się domyślać,
że transporter pozwala odtwarzać i przemieszczać -w ścisłej współpracy z programami
komputerowymi kontrolującymi głos i ruchy - materię w holodeku tak, aby dokładnie
przypominała odpowiednie istoty. W podobny sposób replika-tory odtwarzają przedmioty
nieożywione: stoły, krzesła itd. Ta „holodekowa materia” zawdzięcza swoją formę informacji
przechowywanej w buforze replikatora. Kiedy transporter zostanie wyłączony lub przedmiot
usunięty z holodeku, materia ta może rozłożyć się równie łatwo jak wtedy, gdy bufor wzorca
zostaje wyłączony w trakcie przesyłania. Istoty stworzone z holode-kowej materii mogą więc
zostać uwięzione w holodeku, jak to odkryli, ku swemu przerażeniu, fikcyjni detektywi Cyrus
Red-block i Felix Leach w odcinku Wielkie pożegnanie serii Następne pokolenie.
Wyobrażam więc sobie holodek w następujący sposób: hologramy stanowiłyby
„ściany”, symulując trójwymiarowe otoczenie, które rozciąga się po horyzont, oparte zaś na
technologii transportera replikatory stwarzałyby na tej scenie poruszające się cielesne obiekty.
Ponieważ opanowaliśmy już technikę holografii, natomiast (jak to wyjaśniłem wcześ niej)
zbudowanie transporterów jest mało prawdopodobne, aby stworzyć działajacy holodek,
należałoby znaleźć jakiś inny sposób nadawania materii kształtu i przemieszczania jej. Nie
jest jednak tak źle, skoro mamy w ręku jedną z dwóch koniecznych technologii.
Czy jednak same hologramy nie wystarczyłyby, jak w przypadku holograflcznego
lekarza w serii Yoyoger? Odpowiedź brzmi: absolutnie nie. Obawiam się, że obrazy te,
składające się tylko z rozproszonego światła, pozbawione grama materii, nie na wiele by się
zdały, gdybyśmy chcieli je podnieść, zbadać lub manipulować nimi. Niemniej dobrego
traktowania ł pełnych współczucia rad, które leżą u podstaw właściwej praktyki medycznej,
można oczekiwać tak od hologramu, jak od rzeczywistej istoty.
CZĘŚĆ III
NIEWIDZIALNY
WSZECHŚWIAT,
CZYLI O CZYM NIE ŚNIŁO SIĘ
FILOZOFOM
W części tej mówimy o rzeczach, które mogą istnieć,
choć nikt ich jeszcze nie widział: życiu pozaziemskim,
wyższych wymiarach oraz egzotycznej menażerii
innych możliwości i niemożliwości fizyki.
ROZDZIAŁ 8
W POSZUKIWANIU SPOCKA
Trudno jest pracować w grupie, gdy jest się wszechmocnym.
Q, dołączając do załogi Enterprise w odcinku Deja Q
Nieustająca agresja, podboje terytorialne i ludobójstwo... kiedy to tylko możliwe...
Kolonia połączona jest tak, jakby była w rzeczywistości jednym organizmem rządzonym
przez genom, który ogranicza zachowanie tak samo, jak je umożliwia... Ten fizyczny
superorganizm działa tak, aby przystosować demograficzną mieszankę w celu
zoptymalizowania swojej gospodarki energetyczne j... Surowe zasady nie pozwalają na
zabawę, sztukę czy współczucie”.
Borgowie należą do najbardziej przerażających i intrygujących gatunków obcych
stworzeń, jakie zostały kiedykolwiek sportretowane na telewizyjnym ekranie. Z mojego
punktu widzenia są tak fascynujący dlatego, że podobne do nich organizmy mogłyby w
zasadzie powstać drogą doboru naturalnego. Chociaż zacytowany powyżej fragment stanowi
trafny opis Borgów, nie pochodzi on z żadnego z odcinków Star Trek. Ów tekst pojawia się w
pracy Berta Holldoblera i Edwarda O. Wilsona Podróż do krainy mrówek i nie jest opisem
Borgów, lecz dobrze nam znanych ziemskich owadów. Mrówki osiągnęły niezwykłe sukcesy
ewolucyjne i nietrudno zgadnąć dlaczego. Czy można sobie wyobrazić, że obdarzone
świadomością społeczeństwo rozwija się w podobny superorganizm społeczny? Czy
intelektualne subtelności, takie jak empatia, byłyby w takim społeczeństwie potrzebne? A
może raczej przeszkadzałyby?
Gene Roddenberry przyznał, że podróże międzygwiezdne statku Enterprise są przede
wszystkim pretekstem do opowiadania coraz to nowych historii. Mimo wszystkich
technicznych cudów nawet umysł tak ścisły, jak mój, potrafi dostrzec, że tym, co napędza
Star Trek, jest dramat, te same wielkie tematy, które przepełniały opowieści od czasów
greckiej epiki: miłość, nienawiść, zdrada, zazdrość, zaufanie, radość, strach, zdziwienie...
Wszyscy przywiązujemy się do opowieści opisujących ludzkie uczucia, które rządzą naszym
własnym życiem. Gdyby napędu czasoprzestrzennego używano jedynie do przyspieszania
bezzałogowych sond, gdyby transportery zbudowano tylko po to, aby przenosić próbki gleby,
gdyby skanery medyczne wykorzystywano tylko do badania życia roślinnego, serial
zakończyłby się już po pierwszej serii odcinków.
Rzeczywiście, „nieustająca misja” statku Enterprise nie służy badaniu praw fizyki,
lecz „poszukiwaniu niezwykłych nowych światów, nowego życia i nowych cywilizacji”.
Sądzę, że serial Stor Trek jest tak fascynujący dlatego, iż pozwala, by ludzki dramat przestał
być domeną człowieka. Wyobrażamy sobie, w jaki sposób inne gatunki próbują radzić sobie z
tymi samymi problemami i zadaniami, jakie stoją przed ludzkością. Poznajemy nowe,
wymyślone kultury, nowe zagrożenia. Jest to równie niezwykłe, jak zwiedzanie po raz
pierwszy obcego kraju, czy studiowanie historii i odkrywanie zarówno tego, co jest zupełnie
inne, jak i tego, co jest dokładnie takie same w zachowaniu ludzi, którzy żyli przed setkami
lat.
Aby się dobrze bawić, musimy oczywiście pozbyć się chociaż na chwilę sceptycyzmu.
Co ciekawe, niemal wszystkie obce gatunki, które spotyka Enterprise, przypominają ludzi i
mówią po angielsku! (Twórcy Star Trek znaleźli dla tej sytuacji usprawiedliwienie w serii
Następne pokolenie. Archeolog Richard Galen odkrywa bowiem, że wiele z tych cywilizacji
ma wspólny materiał genetyczny, który został „zasiany” w pierwotnych oceanach wielu
różnych światów przez pewną bardzo starą cywilizację. Przypomina to nieco żartobliwą teorię
panspermii, lansowaną ostatnio przez Francisa Cricka, laureata Nagrody Nobla).
Niewątpliwie nie uszło to uwagi żadnego trekkera, a najbarwniej wyłożył mi to fizyk teoretyk
i laureat Nagrody Nobla - Sheldon Glashow, który powiedział o obcych istotach: „Wszyscy
oni wyglądają jak ludzie cierpiący na słoniowatość!” Jednak i on - podobnie jak większość
trekkerów - aby móc podziwiać sposób ujęcia psychologii obcych cywilizacji przez
scenarzystów, stara się nie zważać na ich posunięcia. Hollywoodzcy scenarzyści nie są
naukowcami ani inżynierami, dlatego wydaje się naturalne, że większość ich energii twórczej
pochłania wymyślanie obcych kultur niż obcej biologii.
A mieli oni rzeczywiście bardzo wiele pomysłów. Poza Borga-mi i wszechmocnym
kawalarzem Q wszechświat Stor Trek zaludniło ponad dwieście różnych form życia; potem
przestałem je już liczyć. Wygląda na to, że nasza Galaktyka pełna jest inteligentnych
cywilizacji, bardziej i mniej zaawansowanych w rozwoju. Niektóre z nich - takie jak
Federacja, Klingonowie, Romulanie i Kardasowie - zarządzają olbrzymimi imperiami,
podczas gdy inne żyją w odosobnieniu na pojedynczych planetach lub w pustce przestrzeni
kosmicznej.
Znalezienie inteligentnych istot pozaziemskich, jak podkreślają to ludzie prowadzący
ich poszukiwania, byłoby największym odkryciem w historii ludzkości. Trudno sobie
wyobrazić odkrycie, które mogłoby bardziej zmienić nasze poglądy na człowieka i jego
miejsce we Wszechświecie. Jednak po 30 latach poszukiwań ciągle jeszcze czekamy na
znalezienie ostatecznego dowodu na istnienie jakiejkolwiek formy życia poza Ziemią. Może
się to wydawać zaskakujące. Jeśli gdzieś w kosmosie istnieje życie, natrafienie nań wydaje się
nieuniknione, podobnie jak nieuniknione było to, że cywilizacje, które pojawiły się
niezależnie od siebie na kilku ziemskich kontynentach, w końcu spotkały się, co zresztą
doprowadziło do wielu spustoszeń.
Kiedy zastanowimy się głębiej nad prawdopodobieństwem odkrycia inteligentnego
życia gdzieś we Wszechświecie, łatwo się zniechęcić. Przypuśćmy na przykład, że pewna
obca cywilizacja w naszej Galaktyce została w jakiś sposób poinformowana, na którą z około
400 miliardów gwiazd w Drodze Mlecznej należy skierować przyrządy, aby odnaleźć
zamieszkaną planetę. Powiedzmy, że kazano im patrzeć w kierunku Słońca. Jakie jest
prawdopodobieństwo, że odkryją wtedy naszą obecność? Życie istnieje na Ziemi przez
większość z 4,5 miliarda lat, jakie upłynęły od czasu, gdy powstała. Jednak dopiero w
ostatnim półwieczu zaczęliśmy wysyłać jakiekolwiek sygnały świadczące o naszym istnieniu.
Co więcej, dopiero od 25 lat dysponujemy radioteleskopami o wystarczającej sile, aby mogły
one służyć innym cywilizacjom jako radiolatarnie. Zatem w ciągu 4,5 miliarda lat, w czasie
których obce cywilizacje mogły przyglądać się Ziemi z kosmosu, byłyby w stanie odkryć
nasze istnienie tylko w trakcie ostatniego półwiecza. Jeśli przyjmiemy, że obca cywilizacja
zdecydowała się przeprowadzić swoje obserwacje w przypadkowym momencie historii naszej
planety, okaże się, że prawdopodobieństwo odkrycia naszego istnienia byłoby jak 1 do 100
milionów. Przypominam, że ocena ta ma sens tylko wtedy, gdy wiadomo dokładnie, gdzie
należy patrzeć!
Napisano całe książki na temat prawdopodobieństwa istnienia życia w naszej
Galaktyce, jak również o możliwościach jego wykrycia. Oceny liczby zaawansowanych
cywilizacji wahają się od milionów (w najlepszym razie) do jednej (w najgorszym, gdy
założymy, że nasza cywilizacja jest zaawansowana). Nie chcę tu szczegółowo rozważać
wszystkich argumentów. Pragnę jednak opisać kilka bardziej interesujących problemów
fizycznych związanych z początkami życia, na którego poszukiwanie wysłano Enterprise.
Chciałbym się również zająć stosowanymi obecnie na Ziemi metodami poszukiwania obcych
cywilizacji.
Twierdzenie, że życie pozaziemskie powinno istnieć gdzieś w naszej Galaktyce,
wydaje mi się przekonujące. Jak powiedziałem, w Galaktyce jest około 400 miliardów
gwiazd. Byłoby więc rzeczą niezwykłą, gdyby nasze Słońce okazało się jedyną gwiazdą,
wokół której rozwinęło się inteligentne życie. Aby ocenić prawdopodobieństwo, że życie
podobne do naszego pojawiło się gdzieś indziej, można rozumować w sposób, który na
pierwszy rzut oka wydaje się dość skomplikowany. Na początek można postawić oczywiste
pytania w rodzaju: „Jakie jest prawdopodobieństwo tego, że wokół większości gwiazd krążą
planety?” lub „Jakie jest prawdopodobieństwo, że dana gwiazda będzie żyła wystarczająco
długo, aby zapewnić odpowiednie warunki dla rozwoju życia w swoim układzie
planetarnym?” Następnie należy się zająć sprawami związanymi z samymi planetami: „Czy
planeta jest dostatecznie duża, aby mogła utrzymać atmosferę?”, „Jakie jest
prawdopodobieństwo, że procesy wulkaniczne rozpoczęły się na niej wystarczająco wcześnie,
aby wytworzyć na powierzchni odpowiednią ilość wody?”, albo „Jak prawdopodobne jest to,
że ma ona księżyc, którego masa i bliskość powodują, że na planecie występują pływy, a
zatem mogą się tworzyć baseny przypływowe - kolebki życia?” Zajmę się dalej tymi
kwestiami, jednak problem określenia rzeczywistych prawdopodobieństw polega na tym, że,
po pierwsze, wiele potrzebnych parametrów pozostaje nieokreślonych ł, po drugie, nie
wiemy, jak parametry te są ze sobą związane. Trudno określić nawet prawdopodobieństwo
codziennych zdarzeń. Kiedy natomiast chce się oszacować cały ciąg bardzo małych
prawdopodobieństw, możliwości wykorzystania w praktyce takiej oceny są bardzo niewielkie.
Należy też pamiętać, że nawet jeśli obliczy się dobrze zdefiniowane
prawdopodobieństwo, jego interpretacja może być bardzo niejasna. Prawdopodobieństwo
jakiegoś ciągu zdarzeń - na przykład tego, że siedzę na krześle określonego rodzaju, pisząc na
komputerze (jednym z milionów komputerów wytwarzanych każdego roku), w tym
konkretnym miejscu (w jednym z wielu miast na świecie), o określonej porze dnia (spośród
86 tysięcy 400 sekund doby) - jest niezwykle małe. To samo można powiedzieć o każdym
innym zbiorze okoliczności w moim życiu. Podobnie, w świecie nieożywionym
prawdopodobieństwo, że, powiedzmy, radioaktywne jądro rozpadnie się w dokładnie
określonym momencie, jest również niezwykle małe. Jednak nie obliczamy takich
prawdopodobieństw. Pytamy raczej, jak prawdopodobne jest to, że jądro rozpadnie się w
pewnym niezerowym przedziale czasu, lub o ile bardziej prawdopodobny jest rozpad w
jakimś momencie w stosunku do rozpadu w innym momencie.
Próbując ocenić prawdopodobieństwo istnienia życia w naszej Galaktyce, należy być
bardzo ostrożnym, aby nie narzucić zbyt dużych ograniczeń na ciąg wydarzeń, który się
rozważa.. Jeśli się tak zrobi, a znamy takie oceny, dojść można do wniosku, że
prawdopodobieństwo powstania życia na Ziemi jest niezwykle małe, co czasami wysuwa się
jako argument za koniecznością boskiej interwencji. Jednak równie znikomo małe jest
prawdopodobieństwo, że światło na skrzyżowaniu, które widzę ze swojego okna, zmieni się
na czerwone, gdy będę czekał tam w swoim samochodzie dokładnie o godzinie 11:57, 3
czerwca 1999 roku. A przecież nie oznacza to, że do tego nie dojdzie.
Warto uświadomić sobie, że życie jednak powstało w Galaktyce - przynajmniej raz.
Trudno przecenić wagę tego faktu. Z doświadczenia wiemy, że przyroda rzadko kiedy
wytwarza jakieś zjawisko tylko raz. Nasze istnienie stanowi precedens; dowodzi, że
powstanie życia jest możliwe. Gdy wiemy już, że życie może pojawić się w naszej Galaktyce,
prawdopodobieństwo tego, że narodzi się również gdzie indziej, gwałtownie wzrasta. (Nie
musi jednak, jak sądzą niektórzy biologowie ewolucyjni, rozwinąć się w formę inteligentną).
Chociaż nasza wyobraźnia jest niewątpliwe zbyt uboga, aby rozważyć wszystkie
kombinacje warunków, które mogłyby doprowadzić do powstania inteligentnego życia,
możemy posłużyć się przykładem własnego istnienia i zastanowić się, jakie cechy
Wszechświata były decydujące lub ważne w naszej ewolucji. Zacznijmy od Wszechświata
jako całości. Wspomniałem już o jednym z kosmicznych zbiegów okoliczności, o tym, że w
młodym Wszechświecie na każde 10 miliardów protonów i antyprotonów przypadał jeden
dodatkowy proton. Bez tych dodatkowych cząstek materia zanihilowałaby z antymaterią i w
dzisiejszym Wszechświecie nie byłoby już materii, ani inteligentnej, ani żadnej innej.
Następną oczywistą cechą Wszechświata, w którym żyjemy, jest jego sędziwy wiek.
Powstawanie inteligentnego życia na Ziemi trwało około 3,5 miliarda lat. Abyśmy więc mogli
się pojawić we Wszechświecie, musiał on istnieć przez miliardy lat. Wedle najlepszych
obecnie ocen wieku Wszechświata ma on 10-20 miliardów lat, co jest okresem wystarczająco
długim. Okazuje się jednak, że nie tak łatwo a priori zaprojektować wszechświat, który -
podobnie jak nasz - rozszerza się, a nie zapada bardzo szybko w Wielkim Kolapsie
(odwrotności Wielkiego Wybuchu), i jednocześnie nie rozszerza się zbyt szybko,
uniemożliwiając materii grupowanie się w gwiazdy i galaktyki. Warunki początkowe we
Wszechświecie - lub pewien dynamiczny proces fizyczny we wczesnych etapach jego historii
- musiały być bardzo dobrze zestrojone, aby wszystko się powiodło.
Kwestia ta znana jest jako problem płaskości Wszechświata, a jej zrozumienie stało
się jednym z głównych zadań dzisiejszej kosmologii. Przyciąganie grawitacyjne, związane z
obecnością materii, spowalnia rozszerzanie się Wszechświata. W związku z tym pojawiają się
dwie możliwości. Albo we Wszechświecie jest wystarczająco dużo materii, by zatrzymać i
odwrócić ekspansję (Wszechświat zamknięty), albo jest jej zb yt mało i Wszechświat będzie
się rozszerzał wiecznie (Wszechświat otwarty). Zaskakującą cechą obecnego Wszechświata
jest to, że kiedy dodamy do siebie całą widoczną materię, otrzymana ilość jest podejrzanie
bliska wielkości granicznej między tymi dwoma możliwościami. Taka wielkość graniczna
odpowiada Wszechświatowi płaskiemu, w którym tempo ekspansji maleje, ale na to, aby
ekspansja zupełnie ustała, potrzeba byłoby nieskończonego czasu.
Szczególnie zadziwia to, że Wszechświat, który nie jest doskonale płask i, w trakcie
swej ewolucji coraz bardziej oddala się od tego granicznego stanu. Ponieważ Wszechświat ma
dzisiaj co najmniej 10 miliardów lat i wyniki obserwacji wskazują, że jest obecnie niemal
zupełnie płaski, we wcześniejszych okresach swojego istnienia musiał być jeszcze bardziej
płaski. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób miałoby to nastąpić przypadkiem, bez udziału
jakiegoś wymuszającego to procesu fizycznego.
Około 15 lat temu zaproponowano opis takiego procesu - nosi on nazwę inflacji. W
młodym Wszechświecie mógł on zachodzić powszechnie w wyniku efektów
kwantowomechanicznych.
Przypomnijmy sobie, że pusta przestrzeń nie jest tak naprawdę pusta, lecz istnieją w
niej kwantowe fluktuacje, które mogą przenosić energię. Okazuje się, że ponieważ natura sił
działających między cząstkami elementarnymi zmieniała się wraz z temperaturą młodego
Wszechświata, energia zmagazynowana we fluktuacjach kwantowych próżni mogła stać się
dominującą formą energii. Owa energia próżni może odpychać grawitacyjnie, zamiast
przyciągać. Istnieje hipoteza, że Wszechświat przeszedł kiedyś przez krótką fazę inflacji, w
czasie której dominowała energia próżni, co zaowocowało bardzo szybką ekspansją. Można
wykazać, że kiedy ten okres dobiegł końca i energia próżni zamieniła się w energię materii i
promieniowania, Wszechświat mógł stać się niemal dokładnie płaski.
Pozostaje jednak inny, być może poważniejszy problem. Pojawił się on po raz
pierwszy, gdy Einstein spróbował zastosować swoją ogólną teorię względności do opisu
Wszechświata. W tym czasie nie wiedziano jeszcze, że Wszechświat się rozszerza, wierzono
raczej, że jest on statyczny i niezmienny. Einstein musiał więc znaleźć jakiś sposób, aby
powstrzymać całą materię przed zapadnięciem się w wyniku przyciągania grawitacyjnego.
Dodał więc do swoich równań człon, zwany stałą kosmologiczną, który wprowadzał
kosmiczne odpychanie, aby zrównoważyć przyciąganie grawitacyjne materii w dużych
skalach. Gdy się okazało, że Wszechświat nie jest statyczny, Einstein uświadomił sobie, iż nie
ma potrzeby dodawać do równań stałej kosmologicznej, i nazwał to największą pomyłką, jaką
kiedykolwiek popełnił. Niestety, tak jak w przypadku pasty do zębów, która - wyciśnięta - nie
chce wejść z powrotem do tubki, gdy raz podniesiono kwestię istnienia stałej kosmologicznej,
nie było już odwrotu. Jeśli taki człon może się znajdować w równaniach Einsteina, należy
wyjaśnić, dlaczego nie ma po nim śladu w obserwowanym Wszechświecie. Okazuje się, że
energia próżni daje dokładnie ten sam efekt, jaki chciał uzyskać Einstein, wprowadzając stałą
kosmologiczną. Powstaje więc pytanie: jak to się stało, że energia próżni nie dominuje w
dzisiejszym Wszechświecie? Innymi słowy, jak to się dzieje, że Wszechświat nie trwa wciąż
w fazie inflacji?
Nie znamy odpowiedzi na te pytania. Są to prawdopodobnie jedne z najbardziej
głębokich, dotąd nie zbadanych problemów w fizyce. Każde obliczenie wykonywane przy
użyciu znanych teorii sugeruje, że energia próżni powinna być obecnie o wiele rzędów
wielkości większa, niż to wynika z obserwacji. Zaproponowano pewne mechanizmy
odwołujące się do tak niezwykłych tworów, jak tunele euklidesowe, które mogłyby
powodować znikanie energii, ale żadnej z tych hipotez nie udało się dobrze uzasadnić. Co
więcej, ostatnie obserwacje wykazują, że stała kosmologiczna, chociaż znacznie niniejsza niż
moglibyśmy się spodziewać, może być jednak różna od zera i w związku z tym wywierać
zauważalny wpływ na ewolucję Wszechświata, na przykład postarzając go. Zagadnienia te
budzą wielkie zainteresowanie i zajmują dużo miejsca także w moich własnych badaniach.
Niezależnie od tego, jak ów problem zostanie rozwiązany, nie ulega wątpliwości, że
płaskość Wszechświata była jednym z warunków koniecznych powstania życia na Ziemi i że
warunki kosmologiczne, które się do tego przyczyniły, są takie same w całym
Wszechświecie.
Do licznych kosmicznych zbiegów okoliczności, które pozwoliły na rozwój życia na
Ziemi, doszło również na podstawowym, mikrofizycznym poziomie. Gdyby którakolwiek z
fundamentalnych stałych fizycznych przyrody była tylko nieco inna, nigdy nie powstałyby
warunki konieczne do ewolucji ziemskich form życia. Gdyby na przykład bardzo małą
różnicę masy między neutronem i protonem (około 1/1000) zmienić tylko dwukrotnie,
rozpowszechnienie we Wszechświecie pierwiastków istotnych dla życia na Ziemi byłoby
znacznie mniejsze. Podobnie, gdyby nieco zmienić poziom energetyczny jednego ze stanów
wzbudzonych jądra atomu węgla, reakcje, w których wyniku ten pierwiastek powstaje we
wnętrzach gwiazd, nie zachodziłyby i w dzisiejszym Wszechświecie nie byłoby węgla
stanowiącego podstawowy składnik cząsteczek organicznych.
Oczywiście, trudno powiedzieć, jaką wagę należy przypisać tym zbiegom
okoliczności. Ponieważ pojawiliśmy się we Wszechświecie, nie należy się dziwić, że stałe
przyrody mają wartości, które pozwoliły na nasze zaistnienie. Można by sobie wyobrazić, że
Wszechświat, który obserwujemy, jest częścią o wiele większego metawszechświata. W
każdym z wszechświatów, wchodzących w skład tego metawszechświata, stałe przyrody
mogłyby mieć inne wartości. We wszechświatach, w których stałe fizyczne nie pozwalają na
pojawienie się życia, nie ma nikogo, kto mógłby cokolwiek zmierzyć. Parafrazując
sformułowanie rosyjskiego kosmologa Andrieja Linde, który popiera tę postać zasady
antropicznej, jesteśmy w sytuacji inteligentnej ryby: dziwi się ona, dlaczego wszechświat, w
którym żyje (wnętrze akwarium), składa się z wody. Odpowiedź jest prosta: gdyby nie był z
wody, nie byłoby tam ryby i nie mogłaby zadawać pytań.
Ponieważ większość z tych interesujących problemów nie może obecnie zostać
rozwiązana na drodze empirycznej, najlepiej chyba pozostawić je filozofom, teologom i
autorom literatury fantastycznonaukowej. Przyjmijmy więc, że Wszechświat zdołał rozwinąć
się zarówno w skali mikroskopowej, jak i makroskopowej w sposób sprzyjający powstaniu
życia. Zajmiemy się teraz naszym własnym domem - Drogą Mleczną.
Kiedy zastanawiamy się, które układy gwiezdne w naszej Galaktyce mogłyby
zawierać inteligentne życie, problemy fizyczne są o wiele lepie j określone. Wiedząc, że w
Drodze Mlecznej istnieją gwiazdy liczące sobie co najmniej 10 miliardów lat (podczas gdy
życie na Ziemi nie jest starsze niż 3,5 miliarda lat), musimy zapytać, od jak dawna życie
mogło się rozwijać w naszej Galaktyce, zanim pojawiło się na Ziemi.
Kiedy 10-20 miliardów lat temu nasza Galaktyka zaczęła tworzyć się w
rozszerzającym się Wszechświecie, pierwsze pokolenie jej gwiazd składało się wyłącznie z
wodoru i helu, jedynych pierwiastków, które powstały w dużych ilościach zaraz po Wielkim
Wybuchu. Synteza jądrowa wewnątrz tych gwiazd powodowała zamianę wodoru w hel, a gdy
paliwo wodorowe się wyczerpywało, zaczynał się spalać hel, tworząc jeszcze cięższe
pierwiastki. Reakcje syntezy zasilają gwiazdę aż do chwili, gdy jej jądro składa się głównie z
żelaza. Żelaza nie można już spalać i paliwo jądrowe gwiazdy ulega wyczerpaniu. Tempo, w
jakim gwiazda zużywa swoje paliwo jądrowe, zależy od jej masy. Słońce po 5 miliardach lat
spalania wodoru nie jest jeszcze nawet w połowie pierwszej fa zy gwiezdnej ewolucji.
Gwiazdy dziesięciokrotnie masywniejsze od Słońca spalają swoje paliwo około 1000 razy
szybciej niż ono. Takie gwiazdy zużywają swoje paliwo wodorowe w ciągu mniej niż 100
milionów lat, podczas gdy Słońce potrzebuje na to 10 miliardów lat.
Co dzieje się z taką masywną gwiazdą, gdy wyczerpie już ona swoje paliwo jądrowe?
W ciągu sekund po spaleniu resztek zewnętrzne części gwiazdy zostają odrzucone w
eksplozji, nazywanej supernową, która jest jednym z najwspanialszych fajerwerków we
Wszechświecie. Supernowe świecą przez krótki czas z jasnością miliarda gwiazd. Obecnie
pojawiają się one w Galaktyce w tempie 2-3 na stulecie. Prawie tysiąc lat temu astronomowie
chińscy dostrzegli na niebie nową gwiazdę, widoczną nawet w dzień, którą nazwali „gwiazdą-
gościem”. Supernowa ta wytworzyła coś, co obecnie możemy obserwować za pomocą
teleskopów jako Mgławicę Krab. Ciekawe, że nigdzie w Europie Zachodniej nie zauważono
tego krótkotrwałego zjawiska. W owych czasach kościelny dogmat głosił, że niebiosa są
wieczne i niezmienne, i o wiele łatwiej było niczego nie widzieć niż narażać się na spalenie
na stosie. Niemal 500 lat później europejscy astronomowie wyzwolili się już na tyle z tego
dogmatu, że duński astronom Tycho Brahe mógł prowadzić obserwacje ko lejnej supernowej
w Galaktyce.
Wiele ciężkich pierwiastków powstałych w czasie ewolucji gwiazdy oraz stworzonych
podczas eksplozji ulega rozproszeniu w ośrodku międzygwiazdowym, a część tego
„gwiezdnego pyłu” wchodzi później w skład gazu, który zapada się, aby gdzie indziej
utworzyć nową gwiazdę. W ciągu miliardów lat powstają nowe pokolenia gwiazd - tak zwane
gwiazdy populacji I, do których należy Słońce. Wiele z nich może otaczać wirujący dysk
gazu i pyłu, z którego następnie powstają planety zawierające ciężkie pierwiastki, takie jak
wapń, węgiel i żelazo. Z tego właśnie materiału jesteśmy zbudowani. Każdy atom w naszych
ciałach powstał miliardy lat temu w ognistym piecu jakiejś dawno umarłej gwiazdy. Uważam
to za jeden z najbardziej fascynujących l romantycznych faktów dotyczących Wszechświata:
wszyscy jesteśmy - dosłownie! - dziećmi gwiazd.
Niewiele byłoby jednak pożytku, gdyby planeta taka jak Ziemia uformowała się w
pobliżu bardzo masywnej gwiazdy: takie gwiazdy ewoluują i umierają w ciągu mniej więcej
100 milionów lat. Tylko gwiazdy o masie naszego Słońca lub mniejszej będą przez dłużej niż
5 miliardów lat spokojnie spalać wodór. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób mogłoby
powstać życie na planecie obiegającej gwiazdę, która w trakcie ewolucji znacznie zmienia
swoją jasność. I odwrotnie, gdyby układ planetarny znajdował się wokół gwiazdy dużo
mniejszej i słabszej od naszego Słońca, planeta, by otrzymywać ilość ciepła, potrzebną do
podtrzymania życia, musiałaby prawdopodobnie znajdować się tak blisko gwiazdy, że
zostałaby zniszczona przez siły pływowe. Jeśli zatem chcemy poszukiwać życia, należy
przyglądać się gwiazdom, które nie różnią się zbytnio od naszej. Tak się składa, że Słońce jest
raczej typowym członkiem Galaktyki. Około 25% wszystkich gwiazd Drogi Mlecznej - czyli
blisko 100 miliardów - spełnia ten warunek. Większość z nich jest nawet starsza od Słońca,
mogły więc stać się ogniskami życia nawet 4-5 miliardów lat wcześniej niż Słońce.
Wróćmy jednak na Ziemię. Co czyni naszą piękną zielononiebieską planetę tak
wyjątkową? Po pierwsze, znajduje się ona w wewnętrznej części Układu Słonecznego. To
ważne, ponieważ planety zewnętrzne zawierają procentowo o wiele więcej wodoru i helu -
ich skład jest znacznie bliższy słonecznemu. Większość ciężkich pierwiastków znajdujących
się w dysku gazu i pyłu, który otaczał Słońce w trakcie jego narodzin, pozostała w
wewnętrznej części układu. Można się więc spodziewać, że potencjalne ogniska życia wokół
gwiazdy o masie Słońca będą się znajdowały w odległościach mniejszych niż, powiedzmy,
promień orbity Marsa.
Jak zauważyli Złotowłosi, Ziemia jest w sam raz - nie za duża i nie za mała, nie za
zimna i nie za gorąca. Ponieważ planety wewnętrzne prawdopodobnie nie miały atmosfer,
gdy się rodziły, ich atmosfery musiały zostać wytworzone później z gazów wydzielanych
przez wulkany. Woda na powierzchni Ziemi powstała w ten sam sposób. Mniejsza planeta
mogłaby wypromieniować ciepło ze swojej powierzchni tak szybko, że procesy wulkaniczne
nie zachodziłyby na odpowiednio dużą skalę. Przypuszczalnie tak właśnie było w przypadku
Merkurego i Księżyca. Mars jest przypadkiem granicznym, natomiast Ziemi i Wenus udało
się utworzyć atmosferę. Pomiary radioaktywnych izotopów gazów w ziemskich skałach
sugerują, że 4,5 miliarda lat temu, po początkowym okresie bombardowań, w czasie którego
Ziemia uformowała się poprzez wychwyt materii spadającej na protoplanetę w ciągu 100-150
milionów lat, podczas następnych kilku milionów lat procesy wulkaniczne wytworzyły około
85% atmosfery
3
. Nie jest zaskakujące, że życie organiczne powstało właśnie na Ziemi, a nie
na żadnej innej planecie Układu Słonecznego, i podobnych tendencji można oczekiwać także
gdzie indziej w Galaktyce - na planetach klasy M, jak się je nazywa we wszechświecie Stor
Trek. Następne pytanie brzmi: ile czasu mogło potrzebować życie, a potem życie inteligentne,
aby powstać ł się rozwinąć? Odpowiedź na pierwszą część tego pytania brzmi: niezwykle
krótkiego czasu. Znalezione na Ziemi skamieniałości niebieskozielonych glonów mają 3,5
miliarda lat, a niektórzy badacze twierdzą, że życie kwitło na naszej planecie już 3,8 miliarda
lat temu. Życie na Ziemi pojawiło się najwcześniej, jak to tylko było możliwe -w ciągu
pierwszych kilkuset milionów lat jej istnienia. To bardzo obiecujące.
Oczywiście od czasu, kiedy na Ziemi powstało życie, do chwili pojawienia się
skomplikowanych struktur wielokomórkowych, a później życia inteligentnego, upłynęły
prawie 3 miliardy lat. Wszystko wskazuje na to, że okresem tym rządziła raczej fizyka niż
biologia. Po pierwsze, pierwotna atmosfera Ziemi nie zawierała tlenu. Znajdował się w niej
dwutlenek węgla, azot oraz śladowe ilości metanu, amoniaku, dwutlenku siarki i kwasu
solnego, ale nie tlen. Tlen jest istotny nie tylko dla zaawansowanych, organicznych form
życia na Ziemi, ale pełni jeszcze inną ważną funkcję. Tylko wtedy, gdy w atmosferze
znajduje się wystarczająca ilość tlenu, może powstać ozon. Jego obecność, jak sobie to coraz
lepiej uświadamiamy, ma fundamentalne znaczenie dla życia na Ziemi, ponieważ odb ija on
promieniowanie ultrafioletowe, które jest szkodliwe dla większości istot. Nic więc dziwnego,
że eksplozja życia na Ziemi rozpoczęła się dopiero wtedy, gdy w atmosferze pojawiły się
duże ilości tlenu. Ostatnie pomiary wykazują, że tlen pojawił się w atmosferze około dwóch
miliardów lat temu i w ciągu następnych 600 milionów lat osiągnął poziom zbliżony do
obecnego. Chociaż tlen wytwarzały już wcześniej w procesach fotosyntezy niebie-sko-zielone
glony żyjące w pierwotnych oceanach, z początku nie mógł on na stałe wejść w skład
atmosfery. Reaguje on bowiem z tak wieloma substancjami (na przykład z żelazem), że każda
jego ilość wyprodukowana w procesach fotosyntezy łączyła się z innymi pierwiastkami,
zanim dotarła do atmosfery. W końcu, gdy wystarczająca ilość materiału w oceanie się
utleniła, wolny tlen mógł zacząć zbierać się w atmosferze. (Nigdy nie doszło do tego na
Wenus, ponieważ panowała tam zbyt wysoka temperatura, aby mogły powstać oceany; na
planecie nigdy nie pojawiły się niebiesko-zielone glony).
Gdy zapanowały już odpowiednie warunki, na pojawienie się złożonych form życia
trzeba było czekać jeszcze miliard lat. Nie oznacza, to wcale, że taka jest właśnie
charakterystyczna skala czasowa. Zarówno na biologiczną skalę czasu, jak i wyniki końcowe
miały wpływ przypadki: ślepe zaułki ewolucji, zmiany klimatu i kataklizmy, które
spowodowały masowe wymierania.
Wyniki te wskazują jednak, że życie inteligentne może rozwinąć się w ciągu miliarda
lat - w okresie dość krótkim w porównaniu z kosmiczną skalą czasu. O długości tego okresu
decydują jedynie czynniki fizyczne, takie jak produkcja ciepła czy tempo zachodzenia reakcji
chemicznych. Z ziemskiego doświadczenia wynika, że nawet jeśli ograniczymy nasze
oczekiwania w stosunku do inteligentnego życia do form organicznych i tlenowców - co z
pewnością jest bardzo ostrożnym założeniem, którego chcieli uniknąć twórcy Stor Trek
(jednym z moich ulubieńców jest Horta, istota krzemowa) - dobrymi kandydatami są planety
krążące wokół gwiazd o masie zbliżonej do Słońca i mających kilka miliardów lat.
Przyjmijmy, że powstanie organicznego życia jest procesem stabilnym i stosunkowo
szybkim. Jakie mamy dowody na to, że gdzieś we Wszechświecie istnieją niezbędne do tego
składniki: mianowicie cząsteczki organiczne i inne planety? I w tym przypadku wynikł
ostatnich badań napawają optymizmem. Cząsteczki organiczne znaleziono na planetoidach, w
kometach, meteorytach i przestrzeni międzygwiezdnej. Niektóre z nich są złożone, jak na
przykład aminokwasy, podstawowe cegiełki życia. Mikrofalowe badania międzygwiezdnego
gazu i pyłu pozwoliły wykryć dziesiątki związków organicznych, prawdopodobnie złożonych
węglowodorów. Wygląda więc na to, że materia organiczna jest dość rozpowszechniona w
Galaktyce.
A co z planetami? Chociaż na razie zaobserwowano bezpośrednio tylko jeden układ
planetarny poza naszym, powszechne jest przekonanie, że wokół większości gwiazd krążą
planety.
4
Na pewno duża część obserwowanych gwiazd ma gwiezdnych towarzyszy, z
którymi tworzy tak zwane układy podwójne. Co więcej, obserwuje się, że wiele młodych
gwiazd jest otoczonych przez dyski pyłowo-gazowe, z których prawdopodobnie powstają
planety. Różne modele numeryczne, których używa się do badania rozkładu mas planet i ich
orbit w takich dyskach, sugerują (podkreślam słowo „sugerują”), że powstaje z nich
zazwyczaj co najmniej jedna planeta podobna do Ziemi, krążąca po orbicie zbliżonej
rozmiarami do orbity ziemskiej. Całkiem niedawno został wreszcie odkryty pierwszy poza
Układem Słonecznym system planetarny, znajdujący się 1400 lat świetlnych od Ziemi. Nieco
zaskakujące jest to, że ów system istnieje w jednym z najmniej gościnnych miejsc, w jakich
mogłyby pojawić się planety: trzy planety krążą wokół pulsara -zapadniętego jądra
supernowej - w odległości mniejszej, niż wynosi odległość Wenus od Słońca. Planety te
mogły powstać raczej po niż przed wybuchem gwiazdy, niemniej odkrycie to wskazuje, że
powstawanie planet nie jest zjawiskiem rzadkim.
Nie traćmy jednak z oczu głównego wątku. To prawie cud, że zwykłe prawa fizyki i
chemii, obowiązujące w rozszerzającym się Wszechświecie, mającym ponad 10 miliardów
lat, prowadzą do powstania świadomych umysłów, które mogą badać ów Wszechświat.
Chociaż okoliczności, którym zawdzięczamy powstanie życia na naszej planecie, są
specyficzne, nie wygląda na to, aby miały one być właściwe tylko Ziemi. Powyższe
argumenty sugerują, że w Galaktyce może istnieć ponad miliard potencjalnych ognisk życia
organicznego. A ponieważ nasza Galaktyka jest tylko jedną ze 100 miliardów galak tyk w
obser-wowalnym Wszechświecie, trudno uwierzyć w naszą samotność. Co więcej, większość
gwiazd populacji I powstała wcześniej niż Słońce - nawet o 5 miliardów lat. Znając skale
czasu, o których mówiliśmy wcześniej, można przypuszczać, że życie intelige ntne pojawiło
się w wielu miejscach jeszcze miliardy lat przed narodzinami Słońca. Można nawet
oczekiwać, że większość cywilizacji pozaziemskich w Galaktyce istniała przed nami. Zatem
Galaktyka mogłaby być pełna cywilizacji, które są miliardy lat starsze od naszej. Z drugiej
strony, znając historię ludzkości, możemy przypuszczać, że takie cywilizacje, podobnie jak
my, stawały w obliczu niebezpieczeństwa wojny czy głodu i wiele z nich mogło nie przetrwać
kilku tysięcy lat; w tym przypadku większość inteligentnego życia we Wszechświecie już
dawno wymarłaby. Jak trafnie to ujął pewien badacz ponad dwadzieścia lat temu: „Kwestia,
czy istnieje gdzieś w kosmosie inteligentne życie, zależy w gruncie rzeczy od tego, jak bardzo
jest ono inteligentne”.
Jak więc je poznamy? Czy wyślemy najpierw statki kosmiczne, aby badać niezwykłe
nowe światy i dotrzeć tam, gdzie nie stanęła jeszcze ludzka stopa? Czy raczej odkryją nas nasi
galaktyczni sąsiedzi, nastawiwszy swoje odbiorniki na serial Stor Trek, gdyż takie sygnały
przemieszczają się przez Galaktykę z prędkością światła? Nie sądzę, aby którykolwiek z tych
scenariuszy został zrealizowany, i nie jestem w swym sądzie odosobniony.
Po pierwsze, przekonaliśmy się już, jak wielkim problemem mogą być podróże
międzygwiezdne. Wymagałyby one wydatków energetycznych, jakich obecnie nie umiemy
sobie nawet wyobrazić - i to bez względu na to, czy posłużylibyśmy się napędem
czasoprzestrzennym, czy jakimkolwiek innym. Przypomnijmy sobie, że aby przyspieszyć
rakietę za pomocą napędu na materię i antymaterię do prędkości około 3/4 prędkości światła,
tak aby mogła się ona udać w dziesięcioletnią podróż tam i z powrotem do najbliższej
gwiazdy, potrzeba byłoby energii, która mogłaby zaspokoić całkowite dzisiejsze
zapotrzebowanie Stanów Zjednoczonych na okres ponad 100 tysięcy lat! To jednak niewiele
w porównaniu z energią, której potrzebowalibyśmy, aby naprawdę zakrzywiać
czasoprzestrzeń. Co więcej, aby zwiększyć szansę znalezienia życia, należałoby przeszukać
co najmniej kilka tysięcy gwiazd. Obawiam się, że nawet podróżując z prędkością światła nie
moglibyśmy tego dokonać w ciągu następnego tysiąclecia.
Takie są złe wieści. Dobrą nowiną, jak przypuszczam, jest to, że z tego samego
powodu prawdopodobnie nie musimy się za bardzo martwić tym, że zostaniemy porwani
przez przybyszów z kosmosu. Oni pewnie też ocenili swe możliwości energetyczne i odkryli,
że o wiele łatwiej będzie im poznawać nas z daleka.
Czy powinniśmy więc poświęcać energię, aby rozgłaszać, że istniejemy? Na pewno
byłoby to o wiele tańsze. Wydając mniej niż dolara na energię elektryczną, potrafilibyśmy
przesiać do najbliższego układu gwiezdnego dziesięciowyrazową wiadomość, którą można by
odebrać za pomocą anteny radiowej odpowiednich rozmiarów. Jeśli jednak - tutaj znowu
zapożyczę argument od laureata Nagrody Nobla, Edwarda Purcella - będziemy nadawać,
zamiast nasłuchiwać, umknie naszej uwadze większość inteligentnych form życia.
Cywilizacje, które znacznie nas wyprzedzają, potrafią na pewno o wiele lepiej od nas
emitować silne sygnały. A ponieważ uczestniczymy w radiowym biznesie dopiero od 80 lat,
wiele cywilizacji powinno dysponować znacznie bardziej zaawansowaną technologią niż my.
Tak więc, jak mówiła moja matka, powinniśmy słuchać, zanim coś powiemy. Mam jednak
nadzieję, że nie wszystkie zaawansowane technicznie cywilizacje pozaziemskie myślą w ten
sam sposób.
Czego jednak powinniśmy słuchać? Jeśli nie wiemy, który kanał wybrać, sytuacja
wygląda beznadziejnie. Tutaj może nam pomóc Stor Trek. W odcinku Dziecko galaktyki
(serii Następne pokolenie) Enterprise spotyka obcą formę życia, która zamieszkuje pustą
przestrzeń, karmiąc się energią. Szczególnie smakuje jej promieniowanie o częstości 1420
milionów cykli na sekundę, co odpowiada długości fali 21 centymetrów.
Jak powiedziałby Pitagoras: gdyby istniała muzyka sfer niebieskich, z pewnością to
byłby jej dźwięk podstawowy. Tysiąc czterysta dwadzieścia megaherców jest naturalną
częstością precesji spinu elektronu, gdy okrąża on jądro wodoru - najpowszechniejszego
pierwiastka we Wszechświecie. Jest to częstość tysiąckrotnie bardziej wyróżniająca się
spośród innych częstości w Galaktyce. Co więcej, znajduje się ona dokładnie w oknie
częstości, które - podobnie jak światło widzialne - można odbierać na powierzchni planety i
przesyłać przez warstwy atmosfery chroniącej życie organiczne. Poza tym w okolicach tej
częstości szum tła jest bardzo słaby. Radioastronomowie posłużyli się tą częstością, aby
znaleźć obszary występowania wodoru w Galaktyce - co jest oczywiście równoważne
występowaniu materii - ł w ten sposób określić jej kształt. Każdy gatunek wystarczająco
inteligentny, aby wiedzieć choć trochę o falach radiowych i o Wszechświecie, powinien znać
tę częstość. To taka uniwersalna latarnia morska. Trzydzieści sześć lat temu astrofizycy
Giuseppe Cocconi i Philip Morrison stwierdzili, że jest to najbardziej naturalna częstość, na
jakiej należałoby nadawać lub odbierać sygnały, i od tego czasu nikt się z nimi nie spierał.
W Hollywood nie tylko odgadnięto właściwą częstość nasłuchu, ale zdobyto również
część pieniędzy na jego prowadzenie. Chociaż nasłuch kosmosu na niewielką skalę trwa od
trzydziestu lat, pierwszy zakrojony na większą skalę wszechstronny program badawczy zaczął
funkcjonować jesienią 1985 roku. Wówczas to Steven Spielberg wysup łał trochę grosza, co
pozwoliło na formalne zainicjowanie projektu META, czyli Mega-channel Extra Terrestrial
Assay (Milionkanałowe urządzenie do poszukiwania cywilizacji pozaziemskich). Ojcem tego
urządzenia jest spec od elektroniki Paul Horowitz z Uniwersytetu Harvarda. META tkwi w
26-metrowym harwardzkim radioteleskopie w stanie Massachusetts i funkcjonuje za
pieniądze prywatnego Planetary Society (Towarzystwa Planetarnego) łącznie z wkładem 100
tysięcy dolarów od samego ET. META wykorzystuje układ 128 równoległych procesorów,
które jednocześnie odczytują 8 388 608 kanałów częstości w pobliżu 1420 megaherców i jej
tak zwanej drugiej harmonicznej - równej 2840 megaherców. Jak dotąd zebrano dane z ponad
pięciu lat i w tym czasie META trzykrotnie przemiotło całe niebo.
Oczywiście w trakcie nasłuchu należy się wykazać pewnym sprytem. Trzeba sobie
przede wszystkim uświadomić, że nawet jeśli wysyłany sygnał ma częstość 1420
megaherców, może nie być z taką samą częstością odbierany. Dzieje się tak z powodu
niecnego efektu Dopplera - przejawiającego się na przykład w ten sposób, że dźwięk gwizdka
pociągu brzmi wyżej, gdy się on zbliża, a niżej, gdy się od nas oddala. Zasada ta obowiązuje
dla każdego rodzaju promieniowania emitowanego przez poruszające się źródło. Ponieważ
większość gwiazd w Galaktyce porusza się względem nas z prędkościami kilkuset kilometrów
na sekundę, przesunięcia Dopplera nie można zaniedbać. {Twórcy Star Trek nie zaniedbywali
go; dodawali do transportera „kompensatory efektu Dopplera”, aby zrównoważyć względny
ruch statku kosmicznego i celu transportera). Przyjmując, że nadawcy jakiegokolwiek sygnału
byliby tego świadomi, grupa META poszukiwała sygnału 1420 megaherców przesuniętego
tak, jak gdyby pochodził z jednego z trzech układów odniesienia: (a) układu poruszającego
się wraz z naszym lokalnym systemem gwiazd; (b) układu poruszającego się wraz z centrum
Galaktyki; (c) układu zdefiniowanego przez kosmiczne mikrofalowe promieniowanie tła,
pozostałe po Wielkim Wybuchu. Zauważmy, że ułatwia to znacznie odróżnienie tych
sygnałów od sygnałów pochodzenia ziemskiego, które są emitowane w układzie związanym z
powierzchnią Ziemi, różniącym się od każdego z trzech wymienionych. Ziemskie sygnały
można więc bardzo łatwo wyłowić spośród danych zebranych przez META.
Jak wyglądałby sygnał pozaziemski? Cocconi i Morrison zaproponowali, aby
poszukiwać kilku początkowych liczb pierwszych: l, 3, 5, 7, 11, 13... Dokładnie taki sam ciąg
wystukuje Picard w odcinku Hołd, kiedy będąc w niewoli próbuje pokazać strażnikom, że
mają do czynienia z przedstawicielem inteligentnego gatunku. Sygnały wyemitowane na
przykład podczas burzy na powierzchni gwiazdy raczej nie utworzą takiego ciągu. Grupa
META poszukiwała nawet jeszcze prostszego sygnału - jednostajnego, stałego tonu o
określonej częstości. Taką falę „nośną” stosunkowo łatwo odnaleźć.
Horowitz i jego współpracownik, astronom z Uniwersytetu Cornella, Carl Sagan,
opublikowali pracę zawierającą analizę danych zgromadzonych w ciągu 5 lat realizowania
programu META. Ze 100 tysięcy miliardów odebranych sygnałów wyodrębniono 37
kandydatów. Niestety, żaden z tych „sygnałów” nigdy się nie powtórzył. Horowitz i Sagan
interpretują dotychczasowe dane, stwierdzając, że jak dotąd nie zawierają one żadnego
prawdziwego sygnału. W wyniku tego mogli oni ograniczyć domniemaną liczbę wysoko
zaawansowanych cywilizacji - w zależności od odległości od Słońca - które próbowały się z
nami skontaktować.
Trzeba jednak pamiętać, że pomimo niewiarygodnego rozmachu przeprowadzonych
badań, przeanalizowano dotychczas jedynie mały zakres częstości, a wymagania co do mocy
sygnału, który mógłby zostać zarejestrowany przez teleskop META, są raczej duże: do jego
nadania potrzebne są moce przekraczające całkowitą moc otrzymywaną przez Ziemię od
Słońca (około 10
17
watów). Nie ma jednak na razie powodów do pesymizmu. Sam nasłuch to
trudne przedsięwzięcie. Grupa META buduje obecnie większy i lepszy detektor (BETA),
który ma tysiąckrotnie zwiększyć zakres poszukiwań.
Poszukiwania trwają. Choć jak dotąd niczego nie usłyszeliśmy, nie powinno nas to
zniechęcać. Przypomina to opowieść, którą usłyszałem kiedyś od mego przyjaciela Sydneya
Colemana, profesora fizyki na Uniwersytecie Harvarda: Gdy chcesz kupić dom, nie
powinieneś się zniechęcać, jeśli obejrzysz setkę i nic nie znajdziesz. Musisz znaleźć ten
jeden... Jeden zdecydowany sygnał - jakkolwiek mało prawdopodobne jest to, że go
kiedykolwiek usłyszymy - zmieniłby nasz sposób widzenia Wszechświata i oznaczałby
początek nowej ery w dziejach ludzkości.
Ci, którzy czują się rozczarowani stwierdzeniem, że nasz pierwszy kontakt z
pozaziemską cywilizacją nie odbędzie się na pokładzie statku kosmicznego, powinni pamiętać
o Cyterianach. Ta bardzo zaawansowana cywilizacja, którą napotkał na swej drodze
Enterprise, kontaktowała się z innymi cywilizacjami w oryginalny sposób: zamiast wędrować
w przestrzeni kosmicznej, zabierała podróżników do siebie. W pewnym sensie robimy to
samo nasłuchując sygnałów z gwiazd.
ROZDZIAŁ 9
WACHLARZ MOŻLIWOŚCI
Takie właćnie odkrycia na was czekają! Zamiast obserwowania gwiazd i studiowania
mgławic, badanie nieznanych możliwości istnienia.
Q do Picarda w odcinku Wszystko, co dobre...
Ponad trzynaście lat obecności w telewizji kilku różnych seriali Star Trek pozwoliło
scenarzystom poruszyć wiele najbardziej ekscytujących tematów ze wszystkich dziedzin
fizyki. Czasami udaje im się uchwycić sedno sprawy, czasem się mylą. Niekiedy używają
tylko terminów, którymi posługują się fizycy, a czasem włączają także idee z nimi związane.
Tematy, które podejmował serial, stanowią przegląd współczesnej fizyki: szczególna i ogólna
teoria względności, kosmologia, fizyka cząstek, podróże w czasie, zakrzywienie
czasoprzestrzeni i fluktuacje kwantowe, by wymienić tylko kilka z nich.
Pomyślałem, że w przedostatnim rozdziale tej książki warto byłoby zaprezentować
krótko kilka najbardziej interesujących problemów współczesnej fizyki, które wykorzystali
scenarzyści Star Trek - zwłaszcza zagadnienia dokładnie dotąd nie omawiane. Ponieważ są
tak różnorodne, podaję je w formie słownika, nie porządkując ich w jakiś szczególny sposób.
W rozdziale ostatnim w podobnej formie zajmę się najbardziej rażącymi -z punktu widzenia
fizyki - błędami, jakie popełniono w serialu, dostrzeżonymi zarówno przeze mnie, jak i przez
niektórych kolegów fizyków i wielu trekkerów. W obydwu tych rozdziałach ograniczyłem się
do wybrania dziesięciu najciekawszych przykładów, choć można by ich podać znacznie
więcej.
ROZMIARY GALAKTYKI I WSZECHŚWIATA. Nasza Galaktyka jest sceną, na
której rozgrywa się akcja serialu Star Trek. W każdym odcinku różnego rodzaju skale
odległości galaktycznych odgrywają istotną rolę w przebiegu wydarzeń. Pojawiają się różne
jednostki: od j.a., czyli jednostek astronomicznych (l j.a. odpowiada 149 milionom
kilometrów, czyli odległości Ziemi od Słońca), których używano, aby opisać średnicę obłoku
Vger w pierwszym filmie Star Trek, do lat świetlnych. Poza tym wspomina się o wielu
cechach naszej Galaktyki, łącznie z „Wielką Barierą” w jej centrum (Star Trek V: Ostateczna
granica] i -w pierwszej serii - „barierą galaktyczną” na jej krańcach (odcinki Gdzie nie stanęła
ludzka stopa, Jakiekolwiek inne imię i Czyż prawda nie może być piękna?. Aby opisać
miejsce akcji Star Trek, należy przedstawić nasz obecny pogląd na strukturę Galaktyki i jej
okolic oraz na skalę odległości we Wszechświecie.
Odległości astronomiczne rzadko wyraża się w zwykłych jednostkach, takich jak
kilometry czy mile, gdyż wymagałoby to używania bardzo wielkich liczb. W zamian
astronomowie stworzyli kilka umownych jednostek, które są bardziej użyteczne. Jedna z nich
to jednostka astronomiczna (j.a.), czyli odległość między Ziemią a Słońcem. Jest to skala
właściwa dla odległości w Układzie Słonecznym; Pluton, wyznaczający jego krańce, znajduje
się w odległości 40 j.a. od Słońca. W wersji kinowej Star Trek obłok Vger ma średnicę 82 j.a.,
co jest wartością niezwykle dużą - większą niż rozmiary naszego Układu Słonecznego!
Dla porównania tego dystansu z odległościami międzygwiezdnymi warto wyrazić
odległość Ziemia-Słońce jako czas potrzebny światłu (lub statkowi Enterprise, rozwijającemu
prędkość l warpa) na jej przebycie. Równa się on mniej więcej ośmiu minutom. (Tyle czasu
powinno wędrować światło od gwiazdy do krążącej wokół niej planety klasy M). Możemy
więc powiedzieć, że jednostka astronomiczna równa się ośmiu minutom świetlnym. Dla
porównania: odległość do najbliższej gwiazdy, a Centauri - układu podwójnego gwiazd, gdzie
miał mieszkać wynalazca napędu czasoprzestrzennego, Zefrem Cochrane - wynosi około 4 lat
świetlnych! Jest to typowa odległość między gwiazdami w naszej części Galaktyki. Przy
osiągalnych obecnie prędkościach rakiety podróżowałyby do a Centauri ponad 10 tysięcy lat.
Przy prędkości 9 warpów, która 1500 razy przewyższa prędkość światła, przebycie jednego
roku świetlnego zajęłoby około 6 godzin.
Odległość Słońca od centrum Galaktyki wynosi około 25 tysięcy lat świetlnych. Przy
prędkości 9 warpów dystans ten pokonywałoby się w ciągu 15 lat, Jest więc mało
prawdopodobne, aby Sybok, dowodząc Enterprise, mógł dolecieć nim do centrum Galaktyki
(Stor Trek V: Ostateczna granica), chyba że statek znajdował się bardzo blisko tego miejsca.
Droga Mleczna jest galaktyką spiralną z dużym centralnym dyskiem gwiazd. Jej
średnica sięga 100 tysięcy lat świetlnych, a grubość kilku tysięcy lat świetlnych. Voyager,
rzucony w pierwszym odcinku tej serii 70 tysięcy lat świetlnych od Ziemi, znalazł się więc po
drugiej stronie Galaktyki. Jego powrót w okolice Słońca zająłby przy prędkości 9 warpów
około 50 lat.
W środku naszej Galaktyki tkwi jej jądro - gęste skupisko gwiazd, którego średnica
wynosi kilka tysięcy lat świetlnych. Przypuszcza się, że kryje się w nim czarna dziura o masie
około miliona mas Słońca. Prawdopodobnie w centrum wielu innych galaktyk również
znajdują się czarne dziury; ich masy mogą wynosić od 100 tysięcy do ponad miliarda mas
Słońca.
Galaktykę otacza niemal sferyczne halo bardzo starych gwiazd. Znajdujące się tam
skupiska tysięcy gwiazd, zwane gromadami kulistymi, uważa się za bodaj najstarsze obiekty
w naszej Galaktyce. Ich wiek ocenia się aż na 18 miliardów lat; są zatem starsze nawet od
„czarnej gromady”, której w odcinku Chwalą bohaterom przypisano wiek 9 miliardów lat.
Wysunięto również hipotezę, że Galaktykę otacza jeszcze większe sferyczne halo, składające
się z „ciemnej materii” {o której jeszcze będzie mowa). Tego halo nie można zobaczyć za
pomocą żadnego teleskopu; o jego istnieniu wnioskuje się na podstawie ruchów gwiazd i gazu
w Galaktyce. Może ono zawierać nawet 10 razy więcej masy niż widzialna część Galaktyki.
Droga Mleczna jest galaktyką spiralną średnich rozmiarów; można się w niej doliczyć
kilkuset miliardów gwiazd. W całym dostępnym naszym obserwacjom Wszechświecie
istnieje około
100 miliardów galaktyk, z których każda zawiera mniej więcej tyle samo gwiazd!
Wśród galaktyk, które obserwujemy, około 70% stanowią galaktyki spiralne; reszta ma
bardziej sferyczne kształty i nosi nazwę galaktyk eliptycznych. Największe spośród nich to
olbrzymie galaktyki eliptyczne, ponad 10 razy bardziej masywne niż Droga Mleczna.
Większość galaktyk tworzy grupy. W naszej Grupie Lokalnej najbliżej Drogi
Mlecznej znajdują się małe galaktyki-satelity, krążące wokół niej. Obiekty te można
zaobserwować na południowej półkuli nieba; są to Wielki i Mały Obłok Magellana. Około 6
milionów lat świetlnych dzieli nas od najbliższej dużej galaktyki, Wielkiej Mgławicy w
Andromedzie - domu Kelwanów, którzy w odcinku Jakiekolwiek inne imię próbowali przejąć
Enterprise i powrócić do swojej galaktyki. Przy prędkości 9 warpów podróż ta trwałaby
blisko tysiąc lat!
Ponieważ światło potrzebuje określonego czasu, by przebyć dany dystans, patrząc
coraz dalej, cofamy się w czasie. Obecnie, posługując się elektromagnetycznymi czujnikami,
możemy spojrzeć wstecz w czasie aż do okresu, gdy Wszechświat miał około 300 tysięcy lat.
Wcześniej materia istniała w postaci gorącego, zjonizowanego gazu, nieprzezroczystego dla
promieniowania elektromagnetycznego. Gdy patrzymy we wszystkich kierunkach,
obserwujemy promieniowanie wyemitowane w chwili, gdy mat eria i promieniowanie
„odłączyły się od siebie”. Promieniowanie to nosi nazwę mikrofalowego promieniowania tła.
Obserwacje tego promieniowania, zwłaszcza ostatnie, prowadzone za pomocą satelity COBE,
wystrzelonego przez NASA w 1989 roku, pozwoliły nam uzyskać obraz Wszechświata z
okresu, kiedy miał on tylko 300 tysięcy lat.
Wszechświat rozszerza się jednorodnie. W wyniku tego odległe galaktyki oddalają się
od nas; im dalej się znajdują, tym szybciej uciekają, a ich prędkość jest wprost proporcjonalna
do dzielącej nas od nich odległości. Tempo ekspansji Wszechświata, opisywane przez
wielkość, zwaną stałą Hubble'a, jest takie, że galaktyki znajdujące się w odległości 10
milionów lat świetlnych od nas oddalają się ze średnią prędkością 150-300 km/s. Gdy cofamy
się w czasie, okazuje się, że mniej więcej
10-20 miliardów lat temu wszystkie obserwowane galaktyki we Wszechświecie
znajdowały się blisko siebie. To wówczas nastąpił Wielki Wybuch.
CIEMNA MATERIA. Jak już wcześniej wspomniałem, wiele świadczy o tym, że
nasza Galaktyka zanurzona jest w oceanie niewidocznej materii. Badając ruchy gwiazd,
obłoków gazu wodorowego, a nawet Wielkiego i Małego Obłoku Magellana wokół centrum
Drogi Mlecznej i posługując się prawami Newtona, które wiążą prędkość krążących obiektów
z przyciągającą je grawitacyjnie masą, stwierdzono, że naszą Galaktykę otacza sferyczne halo
ciemnej materii. Rozciąga się ono od galaktycznego centrum na odległość być może nawet 10
razy większą niż odległość między centrum a Układem Słonecznym. Materia ta stanowi co
najmniej 90% masy Drogi Mlecznej. Co więcej, z obserwacji ruchów innych galaktyk, z
galaktykami eliptycznymi włącznie, a także ruchów grup galaktyk wynika, że z tymi
układami związana jest większa ilość materii, niż można by twierdzić na podstawie liczby
widocznych obiektów. Wygląda więc na to, że cały dostępny naszym obserwacjom
Wszechświat zdominowany jest przez ciemną materię. Ocenia się, że stanowi ona 90-99%
masy Wszechświata.
Pojęcie ciemnej materii wkradło się zarówno do serii Następne pokolenie, jak i do
serii Voyager w bardzo zabawny sposób. W odcinku Catnexls serii Voyager statek zanurza
się na przykład w „mgławicy ciemnej materii”, która, jak łatwo można sobie wyobrazić,
przypomina ciemny obłok, tak że nie można zajrzeć do jej wnętrza. Enterprise spotkał się już
wcześniej z podobnymi obiektami, na przykład ze wspomnianą wcześniej „czarną gromadą”.
Uderzającą cechą ciemnej materii jest jednak nie to, że w jakiś sposób przesłania światło, lecz
że nie świeci - to znaczy nie emituje promieniowania - a nawet nie pochłania znaczących jego
ilości. W przeciwnym razie można byłoby ją wykryć za pomocą teleskopów. Gdybyśmy się
jednak znajdowali wewnątrz obłoku ciemnej materii, a tak prawdopodobnie jest, nawet byśmy
jej nie zauważyli.
Kwestia natury, pochodzenia i rozkładu ciemnej materii we Wszechświecie jest
jednym z najbardziej ekscytujących i dotąd nie rozwiązanych problemów współczesnej
kosmologii. Ponieważ ta nieznana materia wnosi dominujący wkład do gęstości masy we
Wszechświecie, jej rozkład musiał określić, kiedy ł w jaki sposób obserwowalna materia
zapadła się grawitacyjnie, tworząc gromady galaktyk, galaktyki, gwiazdy i planety, które
czynią Wszechświat tak interesującym. Nasze istnienie bezpośrednio zależy od ciemnej
materii. Co więcej, ilość ciemnej materii we Wszechświecie będzie miała decydujący wpływ
na jego ostateczny los: czy Wszechświat zakończy swoje istnienie z wielkim hukiem (poprzez
zapadnięcie się), czy też będzie się rozszerzał w nieskończoność (nawet gdy gwiazdy już się
wypalą), będzie zależało od tego, ile materii - i jakiego rodzaju -zawiera, ponieważ
przyciąganie grawitacyjne spowalnia ekspansję.
Wiele wskazuje na to, że ciemna materia może się składać z cząstek zupełnie innych
niż protony i neutrony, tworzące zwykłą materię. Niezależne oceny ilości zwykłej materii we
Wszechświecie - oparte na obliczeniach tempa reakcji jądrowych w młodym Wszechświecie
oraz teorii powstawania lekkich pierwiastków - sugerują, że w kosmosie może być za mało
protonów, aby mogła się z nich składać ciemna materia wokół galaktyk i gromad. Co więcej,
wygląda na to, że aby z niewielkich fluktuacji w gorącej plazmie młodego Wszechświata
powstały galaktyki i gromady, które obserwujemy dzisiaj, musiał istnieć jakiś nowy rodzaj
cząstek elementarnych, nie oddziałujących z promieniowaniem elektromagnetycznym. Jeśli
ciemna materia rzeczywiście składa się z cząstek elementarnych nieznanego rodzaju,
wówczas:
(a) Ciemna materia nie tylko znajduje się gdzieś w kosmosie, lecz również w pokoju,
w którym czytasz tę książkę, i niezauważalnie przenika przez Twoje ciało. Te egzotyczne
cząstki elementarne nie tworzą obiektów astronomicznych, lecz raczej rozproszony „gaz”
płynący przez Galaktykę. Ponieważ nie oddziałują one wcale lub, w najlepszym razie, bardzo
słabo z materią, mogą swobodnie przenikać przez obiekty tak duże jak Ziemia, podobnie jak
znane nam neutrina (które nie powinny być obce trekkerom i o których będzie jeszcze mowa).
(b) Ciemną materię można by bezpośrednio wykryć na Ziemi za pomocą
skomplikowanych technik do detekcji cząstek elementarnych. Obecnie buduje się detektory,
które powinny zarejestrować różne rodzaje cząstek-kandydatów na składniki ciemnej materii.
(c) Odkrycie takich cząstek mogłoby zrewolucjonizować fizykę cząstek
elementarnych. Jest dosyć prawdopodobne, że cząstki takie są pozostałościami po procesach
zachodzących w bardzo młodym Wszechświecie - zanim jeszcze osiągnął on wiek jednej
sekundy; wiązałyby się one wówczas z fizyką energii porównywalnych lub nawet większych
od tych, które możemy obecnie badać za pomocą akceleratorów.
Hipotezy te są ekscytujące, nie możemy jednak wykluczyć, że ciemna materia jest
zbudowana z czegoś mniej egzotycznego. Istnieje wiele sposobów na połączenie protonów i
neutronów tak, aby nie świeciły. Gdybyśmy na przykład zapełnili Galaktykę śniegowymi
kulami lub głazami, trudno byłoby je wykryć. Najbardziej chyba prawdopodobną
możliwością jest w tym przypadku sytuacja, w której Galaktykę zapełniają obiekty niewiele
mniejsze od gwiazd, choć zbyt małe, aby rozpoczęły się w ich wnętrzach reakcje jądrowe.
Takie obiekty noszą nazwę brązowych karłów, a Data i jego towarzysze na pokładzie
Enterprise mówili o nich wielokrotnie (na przykład w odcinku Polowanie na człowieka).
Obecnie prowadzone są ciekawe programy badawcze, mające na celu ustalenie, czy brązowe
karły - znane także jako MACHO (od ang. Massive Astrophysical Compact Halo Objects -
masywne astrofizyczne zwarte obiekty [wchodzące w skład] halo [galaktycznego]) stanowią
istotny składnik halo ciemnej materii, otaczającego Drogę Mleczną. Chociaż obiektów tych
nie można bezpośrednio zaobserwować, jeśli jeden z nich przejdzie przed gwiazdą, jego
grawitacja zaburzy bieg promieni świetlnych dochodzących do nas z tej gwiazdy, tak że
będzie się ona wydawała jaśniejsza. Zjawisko to, zwane soczewkowaniem grawitacyjnym,
przewidział Einstein już w latach trzydziestych, a obecnie dysponujemy technologią, która
pozwala na wykrycie tego efektu. W trakcie wspomnianych programów badawczych każdej
nocy obserwuje się miliony gwiazd naszej Galaktyki w poszukiwaniu tego zjawiska. Czułość
używanych przyrządów jest wystarczająca, aby wykryć halo zbudowane z obiektów
MACHO, jeśli rzeczywiście są one dominującym składnikiem ciemnej materii otaczającej
naszą Galaktykę. Pierwsze wyniki pozwoliły stwierdzić, że prawdopodobnie halo nie składa
się z obiektów typu MACHO, ale kwestia ta pozostaje ciągle otwarta.
GWIAZDY NEUTRONOWE. Wspomniałem już, że obiekty te są pozostałością po
zapadniętych jądrach masywnych gwiazd, które przeszły stadium supernowe j. Chociaż
gwiazdy neutronowe mają zwykle masę nieco większą niż Słońce, są tak ściśnięte, że ich
średnica nie jest większa od Manhattanu! Jeszcze raz twórcy Star Trek przeszli sami siebie w
kwestii nazewnictwa. Enterprise kilkakrotnie znajduje materię, która została wyrzucona z
gwiazdy neutronowej, a którą scenarzyści określają mianem „neutronium”. Jest to właściwa
nazwa, gdyż gwiazdy neutronowe składają się niemal wyłącznie z neutronów przylegających
tak ściśle do siebie, że tworzą w zasadzie jedno wielkie jądro atomowe. Maszyna Dnia Sądu
Ostatecznego - w odcinku o tej samej nazwie - miała być zbudowana z czystego neutronium i
dlatego mogłaby pozostawać niewrażliwa na broń Federacji. Aby jednak materia ta była
stabilna, musi się ona znajdować pod niezwykle wysokim ciśnieniem, wytworzonym przez
przyciąganie grawitacyjne kuli o masie gwiazdy i promieniu zaledwie 15 kilometrów. W
rzeczywistym świecie taka materia może istnieć tylko jako część gwiazdy neutronowej.
Enterprise kilka razy znajdował się w pobliżu gwiazd neutronowych. W odcinku
Ewolucja, w chwili gdy Nanici zaczęli zjadać komputery statku, załoga zajmowała się
właśnie badaniem mającej wkrótce wybuchnąć gwiazdy neutronowej. W odcinku
Społeczeństwo doskonałe statek musi odchylić tor fragmentu jądra gwiazdy, lecącego w
kierunku Moabu IV.
Nie ma wątpliwości, że w naszej Galaktyce istnieją miliony gwiazd neutronowych.
Większość z nich rodzi się z niewiarygodnie dużymi polami magnetycznymi. Gdy takie
gwiazdy szybko się obracają, stają się wspaniałymi radiolatarniami. Każdy ich biegun emituje
promieniowanie i jeśli kierunek pola magnetycznego jest nachylony względem osi obrotu,
powstaje omiatająca przestrzeń wiązka fal radiowych. Takie periodyczne sygnały radiowe
możemy rejestrować na Ziemi, a ich źródła nazywamy pulsarami. Obracając się gwiazdy te są
najlepszymi zegarami we Wszechświecie. Sygnały pulsarów mogą odmierzać czas z
dokładnością większą niż jedna mikrosekunda na rok. Niektóre pulsary wysyłają więcej niż
1000 impulsów na sekundę. Oznacza to, że obiekt będący w zasadzie olbrzymim jądrem
atomowym o masie Słońca i średnicy 10-20 kilometrów obraca się ponad tysiąc razy w ciągu
sekundy. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Prędkość obrotu na powierzchni gwiazdy
neutronowej równa jest zatem prawie połowie prędkości światła! Pulsary udowadniają, że
natura potrafi stworzyć obiekty bardziej niezwykłe, niż mógłby wymyślić jakikolwiek
scenarzysta Star Trek.
INNE WYMIARY. Gdy James T. Kirk na przemian zanurza się i wynurza z naszego
Wszechświata w odcinku Sieć tholionsko, dowiadujemy się, że przyczyną tego jest
„przestrzenna granica faz”, łącząca płaszczyzny o różnej liczbie wymiarów, które w
normalnych warunkach są „wszechświatami równoległymi”. Kirk już wcześniej miał
dwukrotnie do czynienia z wszechświatami równoległymi: jeden z nich był zbudowany z
antymaterii (w odcinku Czynnik alternatywny), a do drugiego dostał się za pomocą
transportera (w odcinku Lustro, lustro). W serii Następne pokolenie spotykamy się z
kontinuum Q, nieliniowym czasowym „oknem do innych wymiarów” drą Paula Manheima i,
oczywiście, samą podprzestrzenią, zawierającą nieskończoną liczbę wymiarów, gdzie mogą
ukrywać się obce istoty, takie jak te, które porwały porucznika Rikera w odcinku Rozłamy.
Przypuszczenie, że cztery wymiary przestrzeni i czasu, w których żyjemy, nie są
wszystkim, co istnieje, jest trwałym składnikiem potocznej świadomości. Niedawno
psychiatra z Harvardu napisał książkę, która odniosła sukces (przysparzając mu zresztą
kłopotów na tamtejszym Wydziale Medycyny), poświęconą badaniom pacjentów, którzy
twierdzili, że zostali porwani przez obcych. Pytając, skąd pochodzą ci obcy i jak się tu dostali,
sugerował, że odpowiedź brzmi: „Z innego wymiaru”.
U korzeni tego romansu z wyższymi wymiarami leży niewątpliwie szczególna teoria
względności. Gdy Hermann Minkowski połączył trójwymiarową przestrzeń i czas, tworząc
czterowymiarową czasoprzestrzeń, przypuszczenie, że proces ten można kontynuować,
wydawało się naturalne. Co więcej, gdy ogólna teoria względności pokazała, że to, co
postrzegamy jako siłę grawitacji, może wiązać się z krzywizną czasoprzestrzeni, nie było już
nic oburzającego w hipotezie, że pozostałe siły są wynikiem zakrzywienia w innych jeszcze
wymiarach.
Jako jeden z pierwszych rozważał ten pomysł w 1919 roku fizyk polskiego
pochodzenia, Theodor Kałuża; niezależnie od niego uczynił to w 1926 roku szwedzki fizyk
Oskar Klein. Zaproponowali oni zjednoczenie elektromagnetyzmu i grawitacji w
pięciowymiarowym świecie. Może siła elektromagnetyczna jest związana z pewnym
„zakrzywieniem” w piątym wymiarze, tak jak siła grawitacji to wynik zakrzywienia
czterowymiarowej czasoprzestrzeni? Ten bardzo piękny pomysł nie jest wolny od
problemów. Każdy scenariusz, który wprowadza dodatkowe wymiary we Wszechświecie,
powinien wyjaśniać, dlaczego nie doświadczamy tych wymiarów tak, jak doświadczamy
przestrzeni i czasu. Odpowiedź na to pytanie ma wielkie znaczenie, ponieważ pojawia się
wielokrotnie, gdy fizycy rozważają możliwość istnienia wyższych wymiarów we
Wszechświecie.
Wyobraźmy sobie cylinder i poruszającego się po nim inteligentnego robaczka.
Dopóki obwód cylindra jest duży w porównaniu z rozmiarem robaczka, może on wędrować w
obu wymiarach i będzie mu się zdawało, że przemieszcza się po dwuwymiarowej
powierzchni.
Jeśli jednak obwód cylindra stanie się bardzo mały, robaczek będzie się poruszał po
obiekcie jednowymiarowym - to znaczy po linie lub strunie - tylko w górę lub w dół:
Zastanówmy się teraz, w jaki sposób robaczek mógłby dowiedzieć się, że istnieje inny
wymiar, odpowiadający obwodowi cylindra. Za pomocą mikroskopu mógłby określić
szerokość „struny”. Długość fali promieniowania potrzebnego do wykrycia tak małych
rozmiarów musiałaby dorównać średnicy cylindra lub być mniejsza, ponieważ, jak
zauważyłem w rozdziale
piątym, fale rozpraszają się tylko na tych obiektach, których rozmiary są co najmniej
porównywalne z długością fal. Ponieważ energia promieniowania rośnie, gdy długość fali
maleje, aby zobaczyć ten dodatkowy wymiar, potrzebna byłaby pewna minimalna energia.
Gdyby piąty wymiar był w jakiś sposób „zwinięty” w ciasny okrąg, dopóki nie
zogniskowalibyśmy dużej ilości energii na małej przestrzeni, nie moglibyśmy wysyłać
przezeń fal, umożliwiających stwierdzenie, że istnieje, i świat nadal wydawałby się nam
czterowymiarowy. Wiemy, że przestrzeń jest trójwymiarowa, ponieważ możemy ją badać za
pomocą fal rozchodzących się we wszystkich trzech wymiarach. Jeśli okazałoby się, że fale,
które chcemy wysłać do piątego wymiaru, wymagają znacznie większych energii, niż
potrafimy wyprodukować nawet w największych akceleratorach, nie moglibyśmy
doświadczać tego dodatkowego wymiaru.
Teoria Kaluzy-Kleina, mimo że sama w sobie interesująca, nie jest kompletna. Po
pierwsze, nie wyjaśnia ona, dlaczego piąty wymiar miałby być zwinięty w mały okrąg. Po
drugie, wiemy obecnie o istnieniu dwóch innych, poza elektromagnetyzmem i grawitacją,
podstawowych oddziaływań w naturze -silnych i słabych oddziaływań jądrowych. Dlaczego
mielibyśmy się zatrzymać na piątym wymiarze? Czy nie należałoby włączyć do teorii
wystarczającej liczby dodatkowych wymiarów, by pomieścić wszystkie fundamentalne
oddziaływania?
Współczesna fizyka cząstek poszła tą właśnie drogą. Badania w dziedzinie, zwanej
teorią superstrun, skupiały się początkowo na próbach rozszerzenia ogólnej teorii
względności, tak aby można było skonstruować spójną teorię kwantowej grawitacji. W końcu
jednak powrócił problem zunifikowanej teorii wszystkich oddziaływań.
Wspominałem już o kłopotach związanych ze stworzeniem teorii, w której ogólna
teoria względności byłaby zgodna z mechaniką kwantową. Główną trudnością jest tutaj próba
zrozumienia, w jaki sposób należy traktować kwantowe fluktuacje czasoprzestrzeni. W teorii
cząstek elementarnych kwantowe wzbudzenia pól - na przykład pola elektrycznego –
przejawiają się jako cząstki elementarne, czyli kwanty. Gdy jednak próbujemy zrozumieć
kwantowe wzbudzenia pola grawitacyjnego -które w ogólnej teorii względności odpowiadają
kwantowym wzbudzeniom czasoprzestrzeni - obliczenia matematyczne prowadzą do
absurdalnych przewidywań.
Postęp, jaki dokonał się w teorii strun, polegał na wysunięciu hipotezy, że na poziomie
mikroskopowym, czyli w bardzo małych skalach (bliskich 10~
33
centymetra), gdzie efekty
kwantowej grawitacji mogą być istotne, to, co uważamy za punktowe cząstki elementarne,
można w rzeczywistości opisać jako wibrujące struny. Masa każdej cząstki odpowiadałaby w
pewnym sensie energii drgań tych strun.
Tę raczej dziwaczną propozycję wysunięto dlatego, że w latach siedemdziesiątych
odkryto, iż taka teoria wymaga istnienia cząstek o tych samych własnościach, co kwantowe
wzbudzenia czasoprzestrzeni, zwane grawitonami. Ogólna teoria względności byłaby więc w
pewnym sensie zawarta w teorii strun w sposób zgodny z mechaniką kwantową.
Kwantowa teoria strun nie może być jednak matematycznie spójna w czterech, pięciu,
ani nawet w sześciu wymiarach. Okazuje się, że potrzeba do tego albo dziesięciu, albo
dwudziestu sześciu wymiarów! Porucznik Reginald Barclay - gdy na chwilę po zderzeniu z
sondą cyteriańską osiągnął iloraz inteligencji równy 1200 - odbył nawet w holodeku poważną
dyskusję z Albertem Einsteinem na temat tego, która z tych dwóch możliwości bardziej
sprzyja włączeniu mechaniki kwantowej do teorii względności.
Ów nadmiar wymiarów może się wydawać kłopotliwy, ale szybko uświadomiono
sobie, że otwiera on także pewne możliwości. Niewykluczone, że wszystkie fundamentalne
oddziaływania w przyrodzie dałoby się włączyć do teorii dziesięciu lub więcej wymiarów, z
których wszystkie, z wyjątkiem znanych nam czterech, zwijają się do rozmiarów Plancka
(10
33
centymetra) -jak przypuszczał porucznik Barclay - i są obecnie niewykrywalne.
Niestety, wielkie nadzieje okazały się płonne. Nie mamy obecnie pojęcia, czy
nieśmiałe postulaty teorii strun mogą prowadzić do stworzenia zunifikowanej Teorii
Wszystkiego. Podobnie jak w przypadku teorii Kaluzy-Kleina, nie jest jasne, dlaczego wyższe
wymiary, jeśli istnieją, miałyby się zwijać, pozostawiając czterowymiarową czasoprzestrzeń.
Morał z tej opowieści jest następujący: możliwe, że we Wszechświecie istnieją
wyższe wymiary. Te dodatkowe wymiary nie mają jednak nic wspólnego z przestrzeniami
zamieszkiwanymi przez obce istoty, lubujące się w porywaniu pacjentów oddziałów
psychiatrycznych (lub na przykład komandora Ri-kera). Nie są one „równoległymi
wszechświatami”. Nie należy ich także mieszać z czterema wymiarami czasoprzestrzeni,
twierdząc, że możliwe jest przenoszenie przedmiotów z jednego miejsca w drugie poprzez
inny wymiar, na co wydaje się pozwalać „podprzestrzeń” we wszechświecie Stor Trek.
Nie możemy jednak wykluczyć istnienia mikroskopowych, czy nawet
makroskopowych „pomostów” pomiędzy innymi (równoległymi) wszechświatami, które bez
nich są rozłączone. W ogólnej teorii względności obszary o bardzo dużej krzywiźnie - we
wnętrzu czarnej dziury lub w tunelu czasoprzestrzennym - mogą łączyć zwykle nie powiązane
i potencjalnie bardzo rozległe obszary czasoprzestrzeni. Biorąc pod uwagę obecny obraz
Wszechświata, nie widzę powodu, dla którego należałoby spodziewać się występowania
takich zjawisk poza czarnymi dziurami i tunelami czasoprzestrzennymi. Ponieważ jednak nie
możemy tego wykluczyć, powinniśmy pogodzić się z tym, że statki Federacji wciąż je
napotykają.
ANYONY. W odcinku Następna faza serii Następne pokolenie w wyniku
jednoczesnego działania transportera i romulanskiego urządzenia maskującego, które
powoduje, że materia jest „niezgodna w fazie” z inną materią, Geordi LaForge i Ro Laren
znikają. Uznani za zmarłych, pozostają niewidoczni i oddzieleni od świata aż do czasu, gdy
Data modyfikuje w innym celu „emiter anyonów” i w cudowny sposób „odfazowuje” ich.
Jeśli twórcy Stor Trek nigdy nie słyszeli o anyonach - a założę się, że tak było - ich
umiejętność dobierania właściwych słów jest naprawdę niesamowita. Anyony to teoretyczne
twory, które wymyślił i nazwał - wraz ze swoimi współpracownikami mój przyjaciel Frank
Wilczek, fizyk z Institute for Advanced Study w Princeton. Nawiasem mówiąc, wynalazł on
również inną cząstkę - będącą być może składnikiem ciemnej materii -którą nazwał aksjonem
- od nazwy proszku do prania. „Aksjonowe układy scalone” również pojawiają się w Star
Trek - jako część sieci neuronowej skomplikowanego urządzenia. Wróćmy jednak do tematu.
W trójwymiarowej przestrzeni, w której żyjemy, cząstki elementarne określa się jako
fermiony lub bozony, w zależności od ich spinu. Z każdym rodzajem cząstki elementarnej
łączymy liczbę kwantową, która podaje wartość jej spinu. Liczba ta może być całkowita (O, l,
2,...) lub połówkowa (1/2, 3/2, 5/2,...). Cząstki o spinie całkowitym nazywamy bozonami, a o
spinie połówkowym - fermionamł. Fermiony zachowują się inaczej niż bozony: kiedy
zamienimy miejscami dwa identyczne fermiony, funkcję falową opisującą ich własności
należy pomnożyć przez -l, natomiast gdy zamieniamy bozony, z funkcją falową nic się nie
dzieje. Zatem dwa fermiony nigdy nie mogą znajdować się w tym samym miejscu, ponieważ
w takim przypadku ich zamiana dałaby konfigurację identyczną, ale funkcję falową
należałoby pomnożyć przez -l, a jedyną wartością, która po pomnożeniu przez -l nie ulega
zmianie, jest O. Funkcja falowa musi więc znikać. Stąd właśnie bierze się słynny zakaz
Pauliego - pierwotnie stosowany do elektronu - który mówi, że dwa identyczne fermiony nie
mogą zajmować tego samego stanu kwantowomechanicznego.
Okazuje się, że jeśli pozwolimy cząstkom poruszać się tylko w dwóch wymiarach -
jak są do tego zmuszane dwuwymiarowe istoty napotkane przez Enterprise lub, co dla nas
istotniejsze, jak to się dzieje w rzeczywistym świecie, gdy ustawienie atomów w krysztale
zmusza elektrony do poruszania się tylko w płaszczyźnie dwuwymiarowej - reguły mechaniki
kwantowej, znane z trójwymiarowej przestrzeni, ulegają zmianie. Spin nie jest już
skwantowany i jego wartość dla danej cząstki może być dowolna. Stąd zamiast fermionów
czy bozonów mamy anyony (od ang. any -jakikolwiek). Takie było pochodzenie tej nazwy i
problemu, który badał Wilczek z innymi naukowcami.
Wracając do scenarzystów Star Trele to zabawne, że liczba, przez którą należy
pomnożyć funkcję falową cząstek, gdy się je zamienia, nazywana jest „fazą”. Funkcje falowe
fermionów mnoży się przez fazę równą -l, natomiast bozonów przez fazę równą l, dzięki
czemu funkcje tych ostatnich nie ulegają zmianie. Funkcje falowe anyo nów mnoży się przez
kombinację l i liczby urojonej (liczby urojone to pierwiastki kwadratowe z liczb ujemnych),
więc rzeczywiście anyony są „niezgodne w fazie” z normalnymi cząstkami. Czyż nie wynika
stąd, że „emiter anyonów” mógłby zmieniać fazę?
STRUNY KOSMICZNE. W odcinku pod tytułem Strata serii Następne pokolenie
załoga Enterprise spotyka zagubione dwuwymiarowe istoty. Żyją one na „kawałku struny
kosmicznej”. W odcinku tym strunę opisuje się jako nieskończenie cienkie włókno o bardzo
dużej sile przyciągania grawitacyjnego, które drga z charakterystycznymi częstościami
„podprzestrzennymi”.
W fizyce struny kosmiczne pojawiły się jako obiekty, które powstały podczas
przejścia fazowego w młodym Wszechświecie. Ostatnio mam okazję wiele słyszeć o strunach
kosmicznych, gdyż na Wydziale Fizyki mojego uniwersytetu pojawił się jeden ze światowych
ekspertów od tych teoretycznych obiektów. Ich własności pod pewnymi względami miałyby
przypominać własności obiektu napotkanego przez Enterprise.
W czasie przejścia fazowego - na przykład gdy woda gotuje się lub zamarza -
konfiguracja cząstek składających się na daną substancję ulega zmianie. Zamarzając woda
tworzy strukturę krystaliczną. Ustawione w różnych kierunkach kryształy stopniowo rosną i
spotykają się, wyznaczając przypadkowe linie, które układają się następnie we wzory tak
pięknie wyglądające zimą na okiennej szybie. Podczas przejścia fazowego w młodym
Wszechświecie zmienia się konfiguracja materii, promieniowania i pustej przestrzeni (która,
przypominani, może również zawierać energię). Czasami w trakcie takich przejść fazowych
różne obszary Wszechświata rozrastają się w różne konfiguracje. W miarę jak konfiguracje te
rosną, mogą się również spotykać - czasem w jakimś punkcie, a czasem wzdłuż linii,
zaznaczając w ten sposób granicę między tymi obszarami. W owej linii granicznej zostaje
uwięziona energia i linia ta tworzy to, co nazywamy struną kosmiczną.
Nie mamy pojęcia, czy struny kosmiczne rzeczywiście powstały we wczesnym
Wszechświecie, ale jeśli tak się stało i jeśli dotrwały do obecnych czasów, mogłyby
wywoływać niezwykłe efekty. Byłyby nieskończenie cienkie - cieńsze niż średnica protonu -
ale miałyby olbrzymią gęstość, sięgającą nawet miliona milionów ton na centymetr. Struny
mogłyby układać się w ogniska, wokół których zapadałaby się materia, tworząc na przykład
galaktyki. Mogłyby również „drgać”, nie emitując jednak fal podprzestrzennych, lecz
grawitacyjne. Dzięki tym falom grawitacyjnym można by nawet wykryć obecność struny
kosmicznej, zanim jeszcze udałoby sieją zaobserwować bezpośrednio.
I na tym koniec podobieństw strun w fizyce do strun w Star Trek. Zajmijmy się teraz
różnicami. Dzięki sposobowi, w jaki powstają, struny kosmiczne nie mogą istnieć we
fragmentach. Mogą pojawiać się jedynie w postaci zamkniętych pętli lub pojedynczych
długich włókien, wijących się we Wszechświecie. Co więcej, mimo ich olbrzymiej gęstości,
struny kosmiczne nie oddziałują grawitacyjnie na oddalone od nich obiekty. Działanie nagłej
siły grawitacyjnej odczujemy tylko wtedy, gdy struna kosmiczna będzie nas mijała. Są to
jednak dość subtelne kwestie i ogólnie rzecz biorąc twórcy Star Trek poradzili sobie ze
strunami kosmicznymi całkiem nieźle.
POMIARY KWANTOWE. W serii Następne pokolenie znalazł się wspaniały odcinek
pod tytułem Wszechświaty równolegle, w którym Worf przeskakuje między różnymi
„rzeczywistościa-mi kwantowymi”. Odcinek ten porusza, chociaż niepoprawnie, jeden z
najbardziej fascynujących aspektów mechaniki kwantowej: teorię pomiaru kwantowego.
Ponieważ nie możemy bezpośrednio zaobserwować zjawisk kwantowych, cały nasz
intuicyjny fizyczny obraz Wszechświata ma charakter klasyczny. Gdy mówimy o mechanice
kwantowej, posługujemy się w zasadzie językiem mechaniki klasycznej, próbując wyjaśniać
świat kwantowy za pomocą znajomych nam pojęć. Podejście to, które zwykle określa się jako
„interpretację mechaniki kwantowej” i które tak fascynuje filozofów nauki, jest błędne.
Naprawdę powinniśmy się zajmować „interpretacją mechaniki klasycznej”, to znaczy tym, w
jaki sposób klasyczny świat, który widzimy - a który jest tylko przybliżeniem leżącej głębiej
rzeczywistości mającej naturę kwantową -można wyjaśnić, posługując się odpowiednimi
wielkościami kwantowymi.
Jeśli będziemy się upierać przy interpretacji zjawisk kwantowych za pomocą pojęć
klasycznych, w nieunikniony sposób niektóre zjawiska wydadzą się nam paradoksalne lub
niemożliwe. Tak właśnie powinno być. Mechanika klasyczna nie może poprawnie wyjaśnić
zjawisk kwantowych, nie ma więc powodu, aby klasyczne opisy miały sens.
Wyraziwszy ten sprzeciw, dalej będę posługiwał się pojęciami mechaniki klasycznej,
ponieważ tylko takie narzędzia językowe są mi dostępne. Chociaż do opisu mechaniki
kwantowej używam narzędzi matematycznych, podobnie jak inni fizycy mogę się uciekać
jedynie do klasycznego obrazu, ponieważ moje bezpośrednie doświadczenie ma charakter
klasyczny.
Jak już wspominałem w rozdziale piątym, jedną z najbardziej niezwykłych cech
mechaniki kwantowej jest to, że nawet jeśli zaobserwujemy pewną cechę obiektu, nie
możemy stwierdzić, czy istniała ona na chwilę przed obserwacją. Sam proces obserwacji
może zmienić charakter rozważanego układu fizycznego. Kompletny opis konfiguracji
danego układu w określonym czasie zapewnia jego funkcja falowa i ewoluuje ona zgodnie z
deterministycznymi prawami fizyki. Sprawy komplikuje jednak to, że funkcja falowa może
obejmować dwie lub więcej wzajemnie rozłącznych konfiguracji w tym samym czasie.
Gdy na przykład cząstka obraca się zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara,
mówimy, że jej spin jest skierowany „w górę”. Gdy obraca się w kierunku przeciwnym, jej
spin skierowany jest „w dół”. Funkcja falowa tej cząstki może zawierać sumę tych dwóch
stanów o równych prawdopodobieństwach: zarówno spin skierowany w górę, jaki i spin
skierowany w dół. Gdy zmierzymy kierunek spinu, okaże się, że jest on skierowany albo w
górę, albo w dół. Kiedy już dokona się pomiaru, funkcja falowa cząstki będzie od tego
momentu zawierała tylko zmierzony składnik. Jeśli pomiar wykazał spin skierowany w górę,
taki sam wynik dadzą dla danej cząstki następne pomiary.
Obraz ten stwarza pewne problemy. Można by zapytać, w jaki sposób cząstka może
przed pomiarem mieć spin skierowany zarówno w górę, jak i w dół. Prawidłowa odpowiedź
brzmi, że nie ma żadnego z nich. Kierunek spinu był przed pomiarem nieokreślony.
Owo dziwne zachowanie kwantowej funkcji falowej jest szczególnie niepokojące, gdy
myślimy o istotach żywych. Przypomnijmy sobie na przykład słynny paradoks kota Schródin-
gera. (Erwin Schródłnger był jednym z tych młodych ludzi, którzy na początku naszego
stulecia przyczynili się do odkrycia praw mechaniki kwantowej. Równanie opisujące
ewolucję czasową funkcji falowej nazywa się równaniem Schrodingera). Wyobraźmy sobie
pudełko, w którym siedzi kot. Wewnątrz pudełka znajduje się rewolwer wycelowany w kota i
połączony z radioaktywnym źródłem. Możliwość rozpadu źródła w zadanym czasie określona
jest przez pewne kwantowe prawdopodobieństwo. Gdy dojdzie do rozpadu, rewolwer wypali i
zabije kota. Czy funkcja falowa opisująca kota przed otwarciem pudełka jest liniową
superpozycją żywego i martwego kota? Brzmi to absurdalnie. Podobnie nasza świadomość
jest zawsze określona. Czy akt świadomości jest pomiarem? Jeśli tak, można powiedzieć, że
w każdej chwili istnieje niezerowe kwantowe prawdopodobieństwo zaistnienia kilku różnych
zdarzeń i to akt naszej świadomości określa, którego ze zdarzeń doświadczamy.
Rzeczywistość ma więc nieskończoną liczbę odgałęzień. W każdej chwili nasza świadomość
określa, w którym odgałęzieniu się znajdujemy, ale a priori istnieje nieskończona liczba
innych możliwości.
Hipoteza istnienia „wielu światów” - jedna z interpretacji mechaniki kwantowej,
według której jest możliwe, że w jakimś innym odgałęzieniu kwantowej funkcji falowej to
Stephen Hawking pisze tę książkę, a ja przedmowę - stała się prawdopodobnie przyczyną
nieszczęścia biednego Worfa; potwierdza to sam Data. Gdy statek Worfa wędruje przez
„kwantową szczelinę w czasoprzestrzeni”, wysyłając jednocześnie „sygnał podprzestrzenny”,
granice między rzeczywistościami kwantowymi „załamują się” i Worf zaczyna co pewien
czas przeskakiwać z jednego odgałęzienia funkcji falowej do innego, doświadczając licznych
alternatywnych rzeczywistości kwantowych. Oczywiście jest to niemożliwe, ponieważ w
chwili dokonania pomiaru cały układ, z aparaturą pomiarową włącznie (w tym przypadku z
Worfem), ulega zmianie. Gdy Worf raz już czegoś doświadczy, nie ma powrotu... czy raczej
nie ma żadnych odgałęzień. Samo doświadczenie wystarcza, aby ustalić rzeczywistość. Żąda
tego natura mechaniki kwantowej.
Jest jeszcze inna cecha mechaniki kwantowej, o której była mowa w tym samym
odcinku. Załoga Enterprise odkrywa, że Worf przybywa z innej „rzeczywistości kwantowej”,
stwierdzając, iż jego „sygnatura kwantowa na poziomie atomowym” różni się od
wszystkiego, co istnieje w ich świecie. Według Daty ta sygnatura jest niepowtarzalna i nie
może ulec zmianie w wyniku żadnego procesu fizycznego. Mamy tu oczywiście do czynienia
z technicznym pseudożargonem, wiąże się on jednak z pewną inte resującą cechą mechaniki
kwantowej. Pełny zbiór wszystkich możliwych stanów układu nazywamy przestrzenią
Hilberta - od nazwiska Davida Hilberta, słynnego matematyka niemieckiego, który między
innymi był bliski stworzenia przed Einsteinem ogólnej teorii względności. Zdarza się
czasami, że przestrzeń Hilberta rozpada się na oddzielne obszary, zwane sektorami
superwyboru. W takim przypadku żaden proces fizyczny nie może przenieść układu z jednego
sektora do drugiego. Każdy sektor określony jest przez pewną wie lkość - na przykład
całkowity ładunek elektryczny układu. Gdybyśmy chcieli wyrazić się bardziej obrazowo,
moglibyśmy powiedzieć, że wielkość ta nadaje temu sektorowi niepowtarzalną „sygnaturę
kwantową”, ponieważ wszystkie lokalne operacje kwantowe zachowują ten sam sektor, a
zachowanie operacji i mierzalnych wielkości, z którymi są związane, jest określone przez tę
właśnie sygnaturę.
Różne odgałęzienia funkcji falowej układu muszą się jednak znajdować w jednym
sektorze superwyboru, ponieważ każde z nich jest w zasadzie fizycznie dostępne. Niestety, w
przypadku Worfa, nawet gdyby udało mu się złamać zasady mechaniki kwantowej,
przeskakując z jednego odgałęzienia do drugiego, nie istniałaby żadna zewnętrzna mierzalna
wielkość, która mogłaby dowieść prawdziwości jego relacji.
Cały problem z interpretacją mechaniki kwantowej odwołującą się do idei wielu
światów (czy z jakąkolwiek inną) sprowadza się do tego, że nigdy nie można doświadczać
więcej niż jednej rzeczywistości jednocześnie. Na szczęście, także inne pra wa fizyki nie
pozwalają, by pojawiły się miliony statków Enterprise z różnych rzeczywistości, jak to się
dzieje na końcu wspomnianego odcinka. Zapobiega temu chociażby prosta zasada
zachowania energii - pojęcie najzupełniej klasyczne.
SOLITONY. W odcinku Nowa ziemia serii Następne pokolenie załoga Enterprise
obserwuje eksperyment przeprowadzany przez drą Ja'Dora z planety Bilana III. W
doświadczeniu tym używa się „fali solitonowej” - nie ulegającego rozproszeniu czoła fali
odkształcenia podprzestrzennego - do przyspieszania prototypu statku do prędkości
czasoprzestrzennych bez użycia napędu czasoprzestrzennego. Metoda ta wymaga, aby na
końcu podróży znajdowała się planeta wytwarzająca pole, na którym rozproszy się fala.
Eksperyment niemal kończy się tragedią, której oczywiście udaje się uniknąć w ostatniej
chwili.
Solitony nie są wymysłem twórców Star Trek. Termin ten oznacza tyle, co „samotne
fale”, i odnosi się do zjawiska zaobserwowanego po raz pierwszy w roku 1834 na falach
wodnych przez szkockiego inżyniera Johna Scotta Russella. Prowadząc własnym sumptem
badania nad projektem barek rzecznych dla Union Canal Society w Edynburgu, zauważył on
coś niezwykłego. Oto jego relacja:
Obserwowałem ruch barki, ciągniętej z dużą szybkością wzdłuż wąskiego kanału
przez parę koni, gdy nagle barka się zatrzymała - cała zaś masa wody w kanale, wprawiona w
ruch przez barkę, nie zatrzymała się, lecz zgromadziła w pobliżu dzioba barki w formie
burzliwego kłębowiska, a potem nagle oddzieliła się i potoczyła bardzo prędko napr zód,
przybierając postać samotnego wzniesienia. Był to zaokrąglony, gładki i zdecydowanie
wyróżniający się pagórek na powierzchni wody, który poruszał się wzdłuż kanału pozornie
bez zmiany kształtu i bez utraty prędkości. Podążyłem konno jego śladem i gdy go
dogoniłem, wciąż przetaczał się naprzód z prędkością ośmiu lub dziewięciu mil na godzinę,
zachowując swój pierwotny kształt, długi na trzydzieści stóp i na stopę lub półtorej wysoki.
Jego wysokość powoli malała i po mili lub dwóch straciłem go z oczu wśród zakrętów
kanału. W ten sposób w sierpniu 1834 roku miałem szczęście napotkać po raz pierwszy to
osobliwe i piękne zjawisko, które nazwałem falą przesuniętą.
Później Scott Russell ukuł na określenie tego cudu termin „samotna fala”, który
utrzymał się do dziś, choć solitony pojawiły się w wielu różnych działach fizyki. Według
ogólnej definicji, solitony są nie ulegającymi rozproszeniu, klasycznie rozciągłymi, ale
skończonych rozmiarów obiektami, które mogą przemieszczać się z miejsca na miejsce. Z
tego właśnie powodu nie mogły się wydarzyć katastrofy, które napędzają akcję odcinka Nowa
ziemia. Po pierwsze, soliton nie „emitowałby dużej ilości zakłóceń radiowych”. Gdyby tak
było, rozpraszałby swoją energię. Z tej samej przyczyny nie mógłby uzyskiwać energii czy
zmieniać częstości.
Zwykłe fale są obiektami rozciągłymi, które podróżując tracą swoją energię. Jednak
klasyczne siły - pochodzące z różnych oddziaływań w przestrzeni, zwanych polami -
zazwyczaj pozostawiają solitony w stanie nietkniętym, tak że mogą się one rozchodzić, nie
tracąc energii na rzecz ośrodka. Ponieważ są one kompletnymi rozwiązaniami
energetycznymi równań opisujących ruch, zachowują się w zasadzie tak samo, jak zwyczajne
obiekty - na przykład cząstki elementarne. W pewnych matematycznych modelach silnych
oddziaływań, które utrzymują razem kwarki, można traktować proton jako soliton, a wówczas
wszyscy składamy się z solitonów! W fizyce cząstek elementarnych wymyślono nowe pola,
które mogłyby łączyć się w „gwiazdy solitonowe” - obiekty o rozmiarach gwiazd, istniejące
dzięki jednemu spójnemu polu. Obiektów takich nie udało się jeszcze zaobserwować, ale ich
istnienie jest prawdopodobne.
KWAZARY. W odcinku Pegaz - dowiadujemy się w nim o Traktacie Algońskim,
który zakazuje Federacji używania urządzeń maskujących - mamy okazję zobaczyć Enterprise
Picarda w trakcie badania kwazaru Mecoria. Wcześniej, w odcinku Galileusz siedem
emitowanym w pierwszej serii, dowiedzieliśmy się, że regulamin obowiązujący na pokładzie
Enterprise nakazywał badanie tych obiektów przy każdej nadarzającej się okazji. Jest jednak
mało prawdopodobne, aby jakiś statek, podróżując po peryferiach Galaktyki, rzeczywiście
napotkał kwazar. Sądzi się bowiem, iż kwazary - obiekty o największej we Wszechświecie
energii (emitują one tyle energii, co całe galaktyki, choć są tak małe, że nie można ich
dokładnie zbadać nawet za pomocą teleskopów) - są olbrzymimi czarnymi dziurami w
centralnych częściach niektórych galaktyk i dosłownie połykają materię swoich gospodarzy.
Jest to jedyny znany nam mechanizm, który mógłby wyjaśniać obserwowane energie i
rozmiary kwazarów. Gdy materia wpada do czarnej dziury, wypromieniowuje dużą ilość
energii (w miarę jak traci swoją grawitacyjną energię potencjalną). Jeśli w centralnych
obszarach niektórych galaktyk istnieją czarne dziury o masach milion czy miliard razy
większych od masy Słońca, mogą one połykać całe układy gwiezdne. Z tego powodu kwazary
są często częścią tego, co nazywamy aktywnymi jądrami galaktyk. Dla tej samej przyczyny
odradzałbym bliskie spotkanie z jednym z takich obiektów, gdyż mogłoby się okazać fatalne
w skutkach.
NEUTRINA. Neutrina są moimi ulubionymi cząstkami i dlatego ten temat zostawiłem
sobie na koniec. Stworzonkom tym poświęciłem wiele lat mojej pracy naukowej, tak mało
bowiem o nich wiemy, a przecież mogą wiele nas nauczyć o strukturze materii i naturze
Wszechświata.
Wielokrotnie w różnych odcinkach Stor Trek używa się neutrin lub mierzy je na
pokładach statków kosmicznych. Zwiększone odczyty neutrin występują na przykład wted y,
gdy statki przemierzają bajorański tunel czasoprzestrzenny. W odcinku Wróg dowiadujemy
się, że maska Geordiego LaForge'a potrafi wykrywać neutrina, gdy dociera do niego ich
wiązka, wysłana, żeby go zlokalizować; w ten sposób można go ewakuować z nieprzyjaznej
planety. W odcinku Koncentracja sil załoga Enterprise napotyka „pole neutrinowe”, które
zakłóca transport bezcielesnych, przestępczych form życia na pokład statku.
Istnienie neutrin przewidziano w wyniku niejasności związanej z procesem rozpadu
neutronów. Neutrony są stabilne w jądrach atomowych, lecz w stanie nie związanym ulegają
rozpadowi na protony i elektrony po mniej więcej dziesięciu minutach. Z zachowaniem
ładunku elektrycznego w takich reakcjach nie ma problemu, ponieważ neutron jest
elektrycznie obojętny, natomiast proton ma ładunek dodatni, a elektron -ujemny, przy czym
ich wartość bezwzględna jest taka sama. Masa protonu i elektronu daje w sumie niemal masę
neutronu, nie zostaje więc wiele energii na wytworzenie innych masywnych cząstek w tym
rozpadzie.
Czasami jednak obserwuje się, że proton i elektron po rozpadzie neutronu wybiegają
w tym samym kierunku. Jest to niemożliwe, ponieważ każda wyemitowana cząstka niesie
pęd. Jeśli neutron znajdował się w spoczynku, jego pęd wynosił zero, konieczne jest więc w
tym rozpadzie wyemitowanie czegoś jeszcze, aby cząstka taka mogła unieść pęd w kierunku
przeciwnym.
Istnienie takiej hipotetycznej cząstki zaproponował w latach trzydziestych Wolfgang
Pauli, a Enrico Fermi nazwał ją neutrinem (czyli małym neutronem). Wybrał tę nazwę
dlatego, że cząstka Pauliego musiała być elektrycznie obojętna, aby nie została naruszona
zasada zachowania ładunku, i mieć bardzo małą masę, aby mogła powstać nawet z niedużej
ilości energii dostępnej po wyemitowaniu protonu i elektronu.
Jako że neutrina są elektrycznie obojętne i nie odczuwają silnych oddziaływań (które
wiążą kwarki i pomagają utrzymać jądro w całości), bardzo słabo oddziałują one ze zwykłą
materią. Ponieważ jednak neutrina produkowane są w reakcjach jądrowych, które zachodzą
we wnętrzu Słońca, są wszechobecne. W ciągu każdej sekundy każdego dnia każdy centymetr
kwadratowy naszego ciała przeszywa sześćset miliardów neutrin pochodzących ze Słońca - ta
nieustanna inwazja stała się nawet inspiracją wiersza Johna Updike'a. Nie zauważamy tego
ostrzału, ponieważ neutrina przenikają przez nasze ciała bez śladu. Średnio neutrina słoneczne
musiałyby przejść przez blok materii grubości 10 tysięcy lat świetlnych, zanim wywarłaby
ona na nie jakikolwiek wpływ.
Jeśli rzeczywiście tak jest, można by zapytać, skąd możemy mieć pewność, że
neutrina istnieją. Cóż, wspaniałą cechą mechaniki kwantowej jest to, że określa
prawdopodobieństwa. Dlatego właśnie w poprzednim paragrafie użyłem określenia „średnio”.
Chociaż większość neutrin przebędzie 10 tysięcy lat świetlnych, nie oddziałując z materią,
jeśli będziemy mieć wystarczająco dużo neutrin i odpowiednio grubą tarczę, możemy się
przekonać o ich istnieniu.
Tę zasadę wykorzystali po raz pierwszy w roku 1956 Frede-rick Reines i Clyde
Cowan, którzy umieściwszy w pobliżu reaktora jądrowego kilkutonową tarczę, rzeczywiście
zaobserwowali kilka zdarzeń, świadczących o istnieniu neutrina. To doświadczalne wykrycie
neutrina (a właściwie antyneutrina) nastąpiło ponad 20 lat po wysunięciu hipote zy przez
Pauliego i długo po tym, jak większość fizyków ją zaakceptowała.
Obecnie używa się o wiele większych detektorów. Pierwsze obserwacje neutrin
słonecznych przeprowadził w latach sześćdziesiątych Ray Davis ze swoimi
współpracownikami, używając prawie 400 tysięcy litrów płynu do czyszczenia,
umieszczonego w podziemnym zbiorniku w kopalni złota Homestake w Południowej
Dakocie. Średnio każdego dnia jedno neutrino pochodzące ze Słońca oddziaływało z jednym
atomem chloru i zmieniało go w atom argonu. Eksperymentatorom należą się wyrazy uznania
za to, że potrafili wykryć zachodzącą w tak wolnym tempie jądrową alchemię. Okazuje się
jednak, że tempo reakcji zmierzone przez ich detektor - i wszystkie następne detektory neutrin
słonecznych -jest odmienne od przewidywanego. Ta tak zwana zagadka neutrin słonecznych
może sygnalizować potrzebę stworzenia nowej fizyki neutrin.
Największy detektor neutrin na świecie buduje się obecnie w kopalni Kamiokande w
Japonii. Będzie on zawierał 30 tysięcy ton wody i zastąpi detektor wykorzystujący 5 tysięcy
ton, za pomocą którego udało się zarejestrować pewną ilość neutrin pochodzących z
supernowej. Wybuch ten zaobserwowano w 1987 roku w Wielkim Obłoku Magellana, który
znajduje się ponad 150 tysięcy lat świetlnych od nas!
W ten sposób wracamy do punktu wyjścia. Neutrina są jednym z nowych narzędzi,
używanych przez fizyków do badania Wszechświata. Wykorzystując każdy możliwy rodzaj
detekcji cząstki elementarnej oraz konwencjonalne detektory elektromagnetyczne, możemy
odkryć tajemnice Galaktyki, zanim odważymy się wyruszyć na jej podbój. Wynalezienie
detektora neutrin wielkości maski Geordiego byłoby w tym oczywiście bardzo pomocne!
ROZDZIAŁ 10
KRAINA NIEMOŻLIWOŚCI: TO, CZEGO NIE DA SIĘ ODKRYĆ
Geordi: Nagle prawa fizyki jakby wyskoczyły f rzeź okno.
Q: Dlaczego nie miałyby tego zrobić? Są takie niewygodne!
W odcinku Prawdziwy Q
Bones, cha żebyś sprawdził także to, co niemożliwe.
KIRK do McCoya w odcinku Nagi czas
To, co opisujesz, to... niebyt !
KIRK do Spocka w odcinku Czynnik alternatywny
Każdy rozsądny flzyktrekker zdaje sobie sprawę z tego, że Star Trek należy traktować
z pewną dozą pobłażliwości. Zdarzały się jednak przypadki, gdy z takiego lub innego powodu
twórcy Stor Trek przekraczali granicę między tym, co jest po prostu niejasne lub mało
prawdopodobne, a tym, co zupełnie niemożliwe. Wynajdywanie w każdym odcinku
niewielkich nawet uchybień jest popularną rozrywką trekkerów, nie tym jednak najbardziej
rozkoszują się fizycy i studenci fizyki. W czasie obiadów i przerw na kawę podczas
zawodowych spotkań dyskutuje się najczęściej o naprawdę poważnych wpadkach.
Trzeba jednak przyznać, że zdarza, się, iż okruch fizyki w serialu - nawet jeśli dotyczy
niewielkiego epizodu - potrafi następnego dnia wywołać żarliwą dyskusję. Dobrze pamiętam
dzień, kiedy mój student z Yale - Martin White, który obecnie pracuje na Uniwersytecie w
Chicago - przyszedł do mojego pokoju zaraz po obejrzeniu Stor Trek VI: Nieznany kraj.
Myślałem, że będziemy rozmawiać o fałach grawitacyjnych w bardzo młodym
Wszechświecie. Martin zaczał się jednak zachwycać pewną szczególną sceną z filmu, która
nie trwała dłużej niż 15 sekund. Dwóch ubranych w hełmy zabójców wchodzi na pokład
statku kanclerza Gorkona - statek został unieruchomiony za pomocą torped fotonowych,
wystrzelonych z Enterprise, i dzięki temu nie ma na nim grawitacji - i strzela do wszystkich
znajdujących się w zasięgu wzroku, łącznie z Gorkonem. Szczególne wrażenie na Martmie i,
ku mojemu zaskoczeniu, na wielu innych studentach fizyki oraz pracownikach wydziału
wywarto to, że krążące po statku krople krwi miały sferyczne kształty. Na Ziemi wszystkie
krople cieczy są wydłużone z powodu wszechobecnej siły grawitacji. W obszarach jej
pozbawionych, takich jak statek Gorkona, nawet łzy byłyby małymi kulkami. Fizycy wiedzą
o tym, ale rzadko mają okazję to zobaczyć. Pracujący nad Star Trek fachowcy od efektów
specjalnych dostarczyli wielu fizykom sporej przyjemności. Wystarczy tak niewiele...
Oczywiście błędy również nas poruszają. Co ciekawe, najbardziej chyba pamiętny
błąd w Star Trek nie dotyczył wcale fizyki. Doniósł mi o nim Steven Weinberg, fizyk cząstek
elementarnych (a także autor książek popularnonaukowych) i laureat Nagrody Nobla, którą
otrzymał za udział w stworzeniu tego, co obecnie nazywamy modelem standardowym
oddziaływań cząstek elementarnych. Ponieważ wiedziałem, że wykonuje on najbardziej
zawiłe obliczenia przy włączonym telewizorze, napisałem do niego i zapytałem o refleksje
związane ze Star Trek. Weinberg odpowiedział, że głównymi b łędami popełnianymi w Stor
Trek są błędy językowe.
Znacznie częściej jednak uwagę fizyków przykuwają błędy z dziedziny, którą
uprawiają. Dzieje się tak zapewne dlatego, że te właśnie błędy utwierdzają w wielu fizykach
przekonanie, iż fizyka jest bardzo oddalona od kultury masowej; nie mówiąc o poczuciu
wyższości, które dają nam żarty na temat absolwentów filologii piszących scenariusz. Trudno
sobie wyobrazić, aby w dużej produkcji filmowej Napoleon mówił po niemiecku, zamiast po
francusku, a Deklaracja Niepodległości została podpisana w XIX wieku. Kiedy więc
podobnego kalibru błędy fizyczne wkradają się do serialu, który ma przecież mieć charakter
naukowy, fizycy przechodzą do ataku. Byłem zaskoczony, gdy się dowiedziałem, jak wielu
moich szacownych kolegów - Kip Thome, Weinberg, Sheldon Glashow, nie mówiąc o
Stephenie Hawkingu, najbardziej chyba znanym fizyku-trekkerze - ogląda serial Star Trek.
Oto lista moich ulubionych pomyłek, zebranych w trakcie dyskusji z fizykami oraz
przesłanych do mnie pocztą elektroniczną przez licznych trekkerów. Starałem się skupić
głównie (ale nie wyłącznie) na gafach dotyczących „ziemskiej fizyki”. Nie zajmuję się więc
tutaj takimi częstymi zarzutami, jak ten, że światło gwiazd się rozmazuje, gdy mamy do
czynienia z prędkościami czasoprzestrzennymi. Nie walczę też z technicznym
pseudożargonem - nieodpowiedzialnym użyciem terminologii naukowej i pseudonaukowej,
jaką posługują się w każdym odcinku scenarzyści, aby stworzyć wrażenie technologii
przyszłości. Poza tym starałem się wybrać przykłady, o których nie było wcześniej mowy.
„W PRZESTRZENI KOSMICZNEJ NIKT NIE USŁYSZY TWOJEGO KRZYKU”.
Zwiastun Obcego ujął to trafnie, ale w serialu Star Trek zwykle popełnia się w tej kwestii
błędy. Fale dźwiękowe nie rozchodzą się w pustej przestrzeni! Gdy jednak wybucha stacja
kosmiczna krążąca wokół planety Tanuga IV, z dogodnego punktu obserwacyjnego na
pokładzie Enterprise słyszymy to wydarzenie tak samo dobrze, jak widzimy. Co gorsza,
słyszymy je w tej samej chwili, w której je widzimy. Nawet gdyby fale dźwiękowe mogły
rozchodzić się w pustej przestrzeni, co jest niemożliwe, prędkość fali ciśnienia, takiej jak
dźwięk, jest na ogół o kilka rzędów wielkości mniejsza od prędkości światła. Wystarczy
wybrać się na mecz piłki nożnej, aby się przekonać, że widzimy zdarzenia, zanim możemy je
usłyszeć.
Poglądowy eksperyment, który przeprowadza się na szkolnych lekcjach fizyki, polega
na umieszczeniu elektrycznego dzwonka pod szklanym kloszem i wypompowaniu spod niego
powietrza. Gdy powietrze zostanie usunięte, dzwonienie zanika. Już w XVII wieku
uświadomiono sobie, że dźwięk potrzebuje jakiegoś ośrodka, aby się rozchodzić. W próżni,
takiej jaka panuje wewnątrz klosza, nie ma nic, co mogłoby przenosić fale dźwiękowe, więc
nie słyszymy znajdującego się w środku dzwonka. Mówiąc dokładniej, dźwięk jest falą
ciśnienia, czyli zaburzeniem, które przemieszcza się w miarę jak obszary ciśnienia wyższego
lub niższego niż średnie rozchodzą się w ośrodku. Gdy wyeliminujemy ośrodek, nie będzie
ciśnienia, które można by zaburzać. Nawiasem mówiąc, przykład z kloszem leżał u podstaw
tajemnicy, o której wcześniej wspomniałem, a która miała duże znaczenie w historii fizyki.
Chociaż nie słyszymy dzwonka, wciąż go widzimy! Jeśli więc światło ma być rodzajem fali,
w jakim to ośrodku, którego nie można usunąć wraz z powietrzem, się ono porusza? Był to
jeden z głównych argumentów przemawiających za istnieniem eteru.
Oglądając serial, nigdy nie zwracałem większej uwagi na obecność bądź nieobecność
dźwięku w przestrzeni kosmicznej. Po tym jednak, jak Steven Weinberg i kilka innych osób
wspomniało, że pamiętają dźwięk towarzyszący wybuchom w Star Trek, zwróciłem na to
uwagę przy okazji oglądanego właśnie odcinka pod tytułem Kwestia perspektywy, w którym
wybucha stacja kosmiczna krążąca wokół planety Tanuga IV. I oczywiście: bum! To samo
zdarzyło się w następnym odcinku - statek przewożący skradzione z Enterprise kryształy
trójlitu z wielkim hukiem eksplodował w pobliżu planety Arkaria. Potem obejrzałem ostatni
pełnometrażowy film Star Trek: Pokolenia, w którym nawet butelka szampana wydaje odgłos,
gdy eksploduje w przestrzeni kosmicznej.
Mark Srednicki, mój kolega fizyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara,
zwrócił uwagę na o wiele poważniejszą pomyłkę w pewnym odcinku, w którym fale
dźwiękowe wykorzystuje się jako broń przeciwko statkowi znajdującemu się na orbicie.
Jakby tego było mało, słyszymy, że fale te osiągają liczbę decybeli równą „18 do potęgi
dwunastej”. Fizykowi wielkość ta wydaje się szczególnie duża, ponieważ ska la, w której
natężenie mierzy się w decybelach, jest logarytmiczna, podobnie jak skala Richtera. Oznacza
to, że liczba decybeli to już potęga 10, a wartości znormalizowane są w ten sposób, że 20
decybeli jest 10 razy głośniejsze od 10 decybeli, a 30 decybeli jeszcze 10 razy głośniejsze.
Zatem 18 do potęgi dwunastej decybeli to 10
1812
, czyli l z 11 568 313 814 300 zerami razy
głośniej niż samolot odrzutowy!
SZYBCIEJ NIŻ FAZER. Do podróży z prędkościami ponad-świetlnymi musimy się w
Star Trek przyzwyczaić; ta możliwość, jak już mówiłem, wiąże się z subtelnościami ogólnej
teorii względności i istnieniem egzotycznych, nowych form materii. Dla zwyczajnych
obiektów w zwyczajnych sytuacjach prędkość światła jest i zawsze będzie nieprzekraczalną
barierą. Czasami zapomina się o tym prostym fakcie. W zwariowanym odcinku pod tytułem
Mgnienie oka Skalozjanie podstępnie skłaniają Kirka do wypicia napoju, który przyspiesza
wielokrotnie jego ruchy. Dzięki temu osiąga on szybkość ruchów Ska-lozjan i może stać się
partnerem ich królowej Deeli. Skalozjanie wiodą superszybkie życie, w związku z czym
załoga Enterprise nie potrafi ich dostrzec. Zanim jednak Kirk znajdzie się w łożu królowej,
próbuje zastrzelić ją z fazera. Ponieważ królowa potrafi przemieszczać się w mgnieniu oka,
przynajmniej z punktu widzenia ludzi, uchyla się z drogi promienia, zanim ten w nią trafi. Co
mija się z prawdą w tej historii? Odpowiedź brzmi: wszystko!
Kilku trekkerów zauważyło, że jeśli Deela może się poruszyć w czasie, który
wystarcza, by promień fazera przebiegł pokój z prędkością światła, cała reszta tego odcinka
jest niemożliwa. Prędkość światła wynosi 300 milionów metrów na sekundę. Deela znajduje
się w odległości około metra od strzelającego Kirka, z czego wynika, że światło będzie
podróżowało przez około 1/300 milionowej sekundy. Aby ten czas wydał się Deeli sekundą,
zegar Skalozjan musi odmierzać czas 300 milionów razy szybciej. Jeśli tak jest, trzysta
milionów sekund dla Skalozjan trwa około jednej sekundy zwykłego czasu Enterprise.
Niestety, trzysta milionów sekund to około 10 lat.
Wybaczmy twórcom Star Trek ten lapsus. Pojawia się jednak o wiele poważniejszy
problem, którego nie można rozwiązać i na który natknęło się kilku znanych fizyków. Z
serialu dowiadujemy się, że fazery są bronią mogącą wysyłać ukierunkowaną energię; wiązka
fazera zatem przemieszcza się z prędkością światła. Niestety, w tym miejscu tkwi pułapka.
Jeśli promień fazera składa się z czystej energii, a nie z cząstek, jak twierdzi Instrukcja
techniczna Star Trek, musi biec z prędkością światła. Niezależnie od tego, jak szybko może
się ktoś poruszać, nawet jeśli robi to 300 milionów razy szybciej niż zwykły człowiek, nigdy
nie zdąży się usunąć z drogi promienia fazera. Dlaczego? Ponieważ aby się dowiedzieć, że
zbliża się do niego wiązka, musiałby najpierw zobaczyć wystrzał fazera. Potrzebne do tego
światło porusza się jednak z tą samą prędkością, co wiązka. Innymi słowy, nie możesz się
dowiedzieć, że wiązka zmierza w Twoim kierunku, dopóki w Ciebie nie trafi! Dopóki wiązka
fazera jest wiązką energii, nie ma przed nią ucieczki. Podobny problem związany z próbą
uniknięcia promienia fazera pojawia się w odcinku Bakteriofagi z serii Yoyager.
Czasami to jednak krytycy Stor Trek popełniają błędy. Powiedziano mi kiedyś, że
powinienem zwrócić uwagę na scenę w filmie Pokolenia, kiedy gwiazda oświetlająca planetę
znika i w tym samym momencie planeta ciemnieje. Jest to oczywiście niemożliwe, ponieważ
światło potrzebuje pewnego skończonego czasu, aby przebyć drogę od gwiazdy do planety.
Jeśli zatem wyłączymy światło gwiazdy, obserwatorzy na planecie przez pewien czas nie
będą o tym wiedzieli. W filmie Pokolenia jednak cały ten proces obserwuje się z powierzchni
planety. Z tego punktu widzenia powierzchnia planety powinna pociemnieć w tej samej
chwili, w której gwiazda się zapada. Wynika to stąd, że zarówno informacja o tym, że
gwiazda się zapadła, jak i informacja o braku światła dotrą do planety w tym samym czasie:
spóźnione, ale równoczesne! Chociaż ten aspekt zagadnienia został ukazany popra wnie,
scenarzyści popełnili błąd, skracając bardzo czas opóźnienia. Dowiadujemy się, że sonda
mająca zniszczyć gwiazdę dotrze do niej w ciągu 11 sekund od wystrzelenia z powierzchni
planety. Sonda porusza się z prędkością podświetlną; możemy być tego pewni, ponieważ do
czasu, gdy mieszkańcy planety ujrzą zapadającą się gwiazdę, upływa znacznie mniej niż 2
razy po 11 sekund, co oznacza, że podróż powrotna światła musiała trwać o wiele krócej niż
11 sekund. Dla porównania, Ziemia znajduje się w odległości 8 minut świetlnych do Słońca.
Gdyby Słońce eksplodowało w tej chwili, dowiedzielibyśmy się o tym dopiero za 8 minut.
Trudno uwierzyć, żeby planeta klasy M mogła istnieć w odległości 10 sekund świetlnych od
spalającej wodór gwiazdy, takiej jak Słońce. Jest to odległość tylko pięciokrotnie większa od
rozmiarów Słońca - o wiele za blisko, by można było tam wygodnie żyć.
TO SCENARIUSZ TRZESZCZY, A NIE HORYZONT ZDARZEŃ. Chociaż
obiecałem, że nie będę się zajmował technicznym pseudożargonem, nie mogę nie wspomnieć,
że seria Voyager jest pod tym względem bezkonkurencyjna. Gdy Voyager próbuje dotrzeć do
domu, podróżując w czasie z regularnością metra w godzinach szczytu, można usłyszeć każde
żargonowe wyrażenie znane współczesnej fizyce. Terminy fizyczne zwykle jednak coś
znaczą, więc gdy używa się ich tylko po to, by pchnąć akcję do przodu, błędy są
nieuniknione. W rozdziale trzecim wspomniałem, że odgłos towarzyszący wyrwaniu się z
horyzontu zdarzeń - ratuje to Voyagera w nieudanym odcinku Bakteriofagi - brzmi dla
fizyków szczególnie niedorzecznie. „Trzask” horyzontu zdarzeń jest mniej więcej tak samo
prawdopodobny, jak odcięcie jednego końca koła lub bycie trochę w ciąży. Horyzont zdarzeń
wokół czarnej dziury nie jest obiektem fizycznym, lecz miejscem określającym obs zar, w
którym wszystkie tory obiektów pozostają wewnątrz czarnej dziury. To, że trajektoria
jakiejkolwiek cząstki, ze światłem włącznie, ulega zakrzywieniu w kierunku czarnej dziury,
gdy znajdzie się wewnątrz obszaru o pewnym promieniu, jest własnością zakrzywionej
przestrzeni. Albo horyzont zdarzeń istnieje - a wtedy istnieje także czarna dziura - albo nie.
Nie istnieje obszar pośredni, przez który mogłaby się prześlizgnąć igła, nie mówiąc o
Voyagerze.
CZY MOŻNA DOTKNĄĆ DOKTORA? Muszę przyznać, że moim ulubionym
technicznym błędem w serii Voyager jest holograficzny doktor. W trakcie pewnej wspaniałej
sceny pacjent pyta doktora, w jaki sposób może on go dotykać, skoro jest tylko hologramem.
Dobre pytanie. W odpowiedzi doktor wyłącza „wiązkę magnetycznie wiążącą”, aby pokazać,
że bez niej jest równie bezcielesny jak fatamorgana. Później rozkazuje, aby ponownie
włączono wiązkę, gdyż musi dokończyć badanie pacjenta. Jest to wspaniały epizod, ale,
niestety, nieprawdopodobny. Jak pisałem w rozdziale szóstym, magnetyczne wiązanie czyni
cuda w przypadku naładowanych cząstek, na które w stałym polu magnetycznym działa siła
zmuszająca je do ruchu po orbitach kołowych. Światło nie ma jednak ładunku elektrycznego.
W polu magnetycznym nie działa na nie żadna siła. Hologram, a zatem i doktor, jest jedynie
obrazem świetlnym.
CO JEST BARDZIEJ WRAŻLIWE: TWOJE RĘCE CZY TYŁEK? ALBO:
ZMIENIAĆ CZY NIE ZMIENIAĆ FAZY? Twórcom Star Trek udało się popełnić kiedyś
coś, co nazywam haniebnym błędem ducha. Mam na myśli nakręcony niedawno film pod
tytułem Uwierz w ducha, w którym główny bohater, duch, przechodzi przez ściany i nie
potrafi podnosić przedmiotów, ponieważ jego ręce przenikają przez nie. Kiedy jednak siada
na krześle lub kanapie, w cudowny sposób jego pośladki znajdują wygodne oparcie. Podobnie
ziemia pod jego stopami pozostaje całkiem twarda. W poprzednim rozdziale wspominałem,
że w jednym z odcinków Geordi LaForge i Ro Laren byli „niezgodni w fazie” ze zwykłą
materią dzięki romulanskiemu „generatorowi interfazy”. Ku swojemu zaskoczeniu
odkrywają, że są niewidzialni ł mogą przechodzić przez ludzi i ściany. Ro zaczyna wierzyć,
że umarła (może w młodości widziała w jakimś starym kinie powtórkę Uwierz w ciucha).
Geordi i Ro mogą jednak bezkarnie stać na podłodze i siedzieć na krzesłach. Materia jest
materią, a krzesła i podłogi niczym się nie różnią od ścian i, o ile wiem, stopy ł pośladki nie
są bardziej ani mniej cielesne niż ręce.
Nawiasem mówiąc, w tym samym odcinku był jeszcze jeden słaby punkt, który łamie
spójność wielu innych wydarzeń w serialu. W fizyce dwa przedmioty, które oddziałują z
czymś trzecim, zawsze mogą oddziaływać ze sobą. Prowadzi nas to z powrotem do
pierwszego prawa Newtona. Jeśli wywieram na Ciebie siłę, Ty działasz na mnie z siłą równą
co do wartości i przeciwnie skierowaną. Jeśli zatem Geordi i Ro mogli obserwować
Enterprise ze swojej nowej „fazy”, musieli oddziaływać ze światłem falą elektromagnetyczną.
Wystarczy posłużyć się prawem Newtona, aby stwierdzić, że oni również powinni być
widoczni. Szkło pozostaje niewidoczne, ponieważ nie pochłania
widzialnego światła. Aby widzieć - to znaczy odczuwać światło -musisz je pochłaniać.
Pochłaniając je, wywierasz na nie wpływ. A skoro tak, musisz być widoczny dla kogoś
innego. Tak samo dzieje się w przypadku niewidzialnych owadów z innej fazy, które
zaatakowały Enterprise, przyczepiając się do ciał załogi w odcinku Urojenia serii Następne
pokolenie. Siła, która pozwala im spoczywać na zwyczajnej materii, nie przechodząc przez
nią, to właśnie elektromagnetyzm - elektrostatyczne odpychanie między naładowanymi
cząstkami wchodzącymi w skład atomów jednego i drugiego ciała. Jeśli oddziałujesz
elektromagnetycznie, jesteś częścią naszego świata. Coś za coś.
WYLEWANIE DZIECKA Z KĄPIELĄ. W odcinku Kopalnia serii Następne
pokolenie statek Enterprise dokuje w Ciągu Remmleranskim, aby poddać się „usuwaniu
barionów”. Wygląda na to, że te cząstki osadzają się na konstrukcjach statku w wyniku
długotrwałej podróży z prędkościami czasoprzestrzennymi i muszą zostać usunięte. Podczas
tego „odkurzania” załoga musi się ewakuować, ponieważ wiązka oczyszczająca jest zabójcza
dla żywej tkanki. Nie da się jednak ukryć, że jedynymi stabilnymi barionami są protony i
neutrony, tworzące jądra atomowe. Ponieważ wszystko, co widzimy, składa się z tych
cząstek, po usunięciu ich z Enterprise nie zostałoby ze statku zbyt wiele na następne odcinki.
JAK ZIMNE MOŻE BYĆ ZIMNO? Ulubiona gafa mojego kolegi i wielbiciela Star
Trek, Chucka Rosenblatta, to ochładzanie przedmiotów do temperatury -295°C. Jest to bardzo
ekscytujące odkrycie, ponieważ w skali Celsjusza absolutnemu zeru odpowiada -273°. Jak
wynika z samej nazwy, zero absolutne to najniższa temperatura, jaką może osiągnąć ciało,
gdyż w tej temperaturze ustają wszelkie ruchy cząsteczkowe i atomowe, drgania i obroty.
Chociaż osiągnięcie tej teoretycznej granicy jest niemożliwe, układy atomowe udało się
schłodzić do temperatury nie większej niż jedna milionowa stopnia powyżej zera absolutnego
(ostatnio osiągnięto nawet temperaturę dwóch miliardowych stopnia). Temperatura związana
jest z ruchami cząsteczek i atomów, a nigdy nie można mieć mniej niż zero ruchu. A zatem
nawet za 400 lat absolutne zero ciągle będzie absolutne.
WIDZIAŁEM ŚWIATŁO! Czuję się nieco zakłopotany, gdyż muszę przyznać, że na
ten oczywisty błąd, który sam powinienem był zauważyć, zwrócił mi uwagę student
pierwszego roku fizyki, Ryan Smith, gdy podczas wykładu wspomniałem, iż piszę tę książkę.
Za każdym razem, gdy Enterprise wysyła promień fazera, widzimy go. Oczywiście jest to
niemożliwe, jeśli fazer nie emituje światła we wszystkich kierunkach. Światło widoczne jest
dopiero wtedy, gdy się od czegoś odbije. Każdy, kto kiedykolwiek uczestniczył w pokazie, na
którym prelegent posługiwał się wskaźnikiem laserowym - zazwyczaj są to czerwone lasery
helowo-neonowe - pamięta zapewne, że widoczna jest tylko plamka w miejscu, gdzie
promień pada na ekran, nie widać natomiast nic pomiędzy wskaźnikiem a ekranem. Cały
promień można dostrzec tylko wówczas, gdy w pomieszczeniu rozpyli się kurz, na przykład
uderzając o siebie dwie suche gąbki do wycierania tablicy. (Warto tego spróbować - widok
jest rzeczywiście niezwykły). Podczas widowisk laserowych światło przepuszcza się przez
dym lub wodę. Jeśli zatem pusta przestrzeń nie jest szczególnie zapylona, nie powinniśmy
zobaczyć promienia fazera aż do momentu, gdy dotrze on do celu.
ASTRONOMOWIE SĄ WYBREDNI. Nie powinno nas dziwić, że wielu ludzi
znajduje w serialu błędy fizyczne związane z ich własnym obszarem zainteresowań. Gdy
pytałem różne osoby o przykłady, po odpowiedziach można było odgadnąć, czym się
zajmują. Za pomocą poczty elektronicznej otrzymałem kilka sugestii od astronomów-
trekkerów, którzy zauważyli niektóre subtelne błędy w Stor Trek. Pewien student astronomii
wykazał, że mimo dużego wysiłku scenarzystów, by wykorzystać nieco prawdziwej
astronomii, rezultat rozminął się z prawdą. Żywiąca się energią forma życia w odcinku
Dziecko galaktyki okazuje się młodą istotą, która bierze Enterprise za swoją matkę i zaczyna
wysysać jego energię. LaForge w samą porę wpada na pomysł, w jaki sposób pozbyć się
„dziecka”. Reaguje ono na promieniowanie o długości fali 21 centymetrów, emitowane przez
Enterprise. Zmieniając częstość emisji, załoga psuje „mleko” i „dziecko” daje za wygraną.
Odcinek ten jest interesujący, choć zawiera błąd. Scenarzyści chcieli wykorzystać to, że
promieniowanie o długości 21 centymetrów jest najpowszechniejszym promieniowaniem
emitowanym przez wodór; astronomowie posługują się nim do stworzenia map występowania
gazu międzygwiazdowego (wspomniałem o tym w rozdziale ósmym). Scenarzyści przyjęli
jednak, że wszystko, łącznie z Enterprise, emituje takie promieniowanie. Tymczasem
przejście atomowe w wodorze, odpowiedzialne za to promieniowanie, jest niezwykle rzadkie:
konkretny atom w przestrzeni międzygwiazdowej może wysłać falę o takiej długości średnio
tylko raz na 400 lat. Ponieważ jednak Wszechświat jest wypełniony wodorem,
promieniowanie to jest wystarczająco silne, aby można je było wykryć na Ziemi. W tym
przypadku oceniłbym więc wysiłki scenarzystów na 6 i obniżył tę ocenę na 5+ za złą
interpretację; uchodzę jednak za pobłażliwego egzaminatora.
Pewien pracownik NASA zwrócił mi uwagę na błąd, którego sam nie zauważyłem, a
który ktoś pracujący dla NASA powinien wychwycić. Standardowym sposobem poruszania
się statków kosmicznych jest okrążanie planet po orbitach geostacjonarnych - okres orbitalny
statku jest wtedy taki sam jak okres obrotu planety wokół osi. Statek powinien się więc
znajdować cały czas nad tym samym miejscem na powierzchni planety, jak w przypadku
satelitów meteorologicznych, krążących wokół Ziemi. Gdy jednak Enterprise obiega planetę,
zazwyczaj pokazane jest, że porusza się na tle jej powierzchni. A jeśli nie znajduje się on na
orbicie geostacjonarnej, pojawiają się poważne problemy z przesyłaniem za pomocą
transportera.
TE PRZEKLĘTE NEUTRINA. Muszę chyba jeszcze raz powrócić do neutrin.
Ponieważ niewiele dotąd pisałem o serii Stacja kosmiczna, wspomnę przynajmniej o błędzie,
o którym powiedział mi David Brahm, jeszcze jeden fizyk-trekker. W jednym z odcinków
Quark
dysponuje
urządzeniem,
które
w
swoim
otoczeniu
zmienia
prawa
prawdopodobieństwa. Można sobie wyobrazić, jak użyteczne byłoby ono przy jego stołach do
gry, dając mu przewagę; tej pokusie jako Fereng nie mógłby się oprzeć. Podstęp odkrywa
jednak Dax, która przypadkowo analizuje strumień neutrin przepływający przez stację. Ku
swojemu zaskoczeniu zauważa ona, że wszystkie neutrina są lewo-skrętne - to znaczy
wszystkie obracają się w jednym kierunku względem swojego ruchu. Coś musi być nie w
porządku! Wygląda na to, że brakuje neutrin obracających się w przeciwnym kierunku!
Niestety, ze wszystkich zjawisk, jakimi mogli posłużyć się scenarzyści Star Trek, aby
zdemaskować oszustwa Quarka, wybrali wariant, który jest zawsze prawdziwy. O ile nam
wiadomo, neutrina są tylko lewoskrętne! To jedyne znane nam cząstki w przyrodzie, które
mogą istnieć tylko w jednym stanie spinu. A zatem na podstawie wyników swej analizy Dax
miałaby wszelkie powody, aby wierzyć, że wszystko jest w porządku.
Przykład ten jest bardzo przewrotny, przynajmniej dla mnie, z tego samego powodu,
dla którego fizyka świata Star Trek jest tak ciekawa: czasem prawda jest dziwniejsza od
fikcji.
EPILOG
I to by było wszystko, jeśli chodzi o błędy i fizykę. Jeżeli nie wymieniłem Twojego
ulubionego błędu w serialu lub nie nawiązałem do Twojej ulubionej dziedziny fizyki, możesz
przesłać swe uwagi memu wydawcy. Jeśli uzbiera się ich wystarczająco dużo, pomyślimy,
podobnie jak w przypadku serialu Stor Trek, o dalszym ciągu. Mam już nawet tytuł: Fizyka
podróży międzygwiezdnych II: Gniew Kraussa.
Zakończenie książki rozdziałem na temat naukowych nieścisłości w serialu nie miało
na celu przesadnego karcenia twórców Stor Trek. Chciałem raczej pokazać, że podczas
oglądania serialu można się dobrze bawić na wiele sposobów. Jestem pewien, że dopóki
emitowany będzie serial Star Trek, coraz to nowe fizyczne fawc pas będą dostarczać
wszystkim trekkerom - od uczniów szkół średnich do profesorów uniwersytetu - tematów do
rozmów. A dla scenarzystów i producentów wyzwaniem będzie nadążanie za wciąż
poszerzającym swe horyzonty światem fizyki.
Zakończę tę książkę tam, gdzie ją zacząłem: mówiąc nie o błędach, lecz o
możliwościach. Naszą kulturę ukształtowały cuda współczesnej fizyki - do współczesnych
zaliczam tutaj Galileusza i Newtona - na równi z każdym innym wysiłkiem intelektualnym
ludzkości. Obecnie tak się nieszczęśliwie składa, że nauka uważana jest niesłusznie za coś
odrębnego od kultury, lecz w rzeczywistości jest ona żywą częścią składową naszej
cywilizacji. Wyniki badań nad Wszechświatem to najbardziej godne uwagi odkrycia
ludzkiego intelektu i szkoda, że
nie dzieli ich z nami publiczność tak szeroka, jak w przypadku dzieł wielkiej
literatury, malarstwa czy muzyki.
Podkreślając potencjalną rolę nauki w rozwoju rodzaju ludzkiego, Star Trek w
zabawny sposób ukazuje silny związek między nauką i kulturą. Kilkakrotnie wyrażałem
opinię, że nauka XXIII stulecia w bardzo małym stopniu ma szansę przypominać wytwory
wyobraźni scenarzystów Star Trek; przypuszczam, że może okazać się jeszcze wspanialsza.
W każdym razie jestem przekonany, że fizyka dnia dzisiejszego i jutra z pewnością określi
charakter naszej przyszłości, podobnie jak fizyka Newtona i Galileusza ubarwia nasze
istnienie w chwili obecnej. Zostałem naukowcem po części dlatego, że wierzyłem, iż nasz
gatunek obdarzony jest potencjałem, który jeszcze przez długi czas będzie umożliwiał
odkrywanie cudów Wszechświata. Podobny duch ożywia serial Stor Trek. Niech ostatnie
słowo należy do Gene'a Roddenberry'ego. Przy okazji dwudziestopięciole-cia serialu Star
Trek, na rok przed swoją śmiercią, powiedział on: „Człowiek jest niezwykłym stworzeniem o
olbrzymim potencjale i mam nadzieję, że Star Trek pomógł nam uświadomić sobie, jac y
możemy być, jeśli będziemy wierzyć w siebie i w swoje możliwości”.
PODZIĘKOWANIA
Pozostaję dłużnikiem wielu osób, które przyczyniły się do powstania tej książki.
Jestem wdzięczny kolegom fizykom, którzy niezawodnie odpowiadali na prośby o pomoc. W
szczególności dziękuję Stephenowi Hawkingowi za natychmiastową zgodę na napisanie
przedmowy oraz Stevenowi Wein-bergowi, Sheldonowi Glashowowi i Kipowi Thorne'owi za
podzielenie się ze mną swoimi przemyśleniami na temat serialu Star Trek. John Peoples,
dyrektor Narodowego Laboratorium Akceleratorowego im. Enrico Fermiego, umożliwił mi
opisanie sposobu produkcji i przechowywania antymaterii w Fermila-bie. Szczególnie
dziękuję Judy Jackson z administracji Fermi-labu za pomoc i zdjęcia oraz mojemu koledze z
Case Western Reserve University, Cyrusowi Taylorowi, który obecnie pracuje w Fermilabie,
za udzielenie odpowiedzi na różne pytania natury technicznej. Paul Horowitz z Uniwersytetu
Harvarda odpowiedział na moją prośbę o informacje na temat programów SETI oraz META,
które prowadził; otworzył przede mną prawdziwą skarbnicę wiadomości na temat poszukiwań
cywilizacji pozaziemskich oraz dostarczył zdjęcia ilustrujące te badania. George'owi
Smootowi zawdzięczam wspaniałe zdjęcie naszej Galaktyki, wykonane przez COBE, a
Philipowi Taylorowi źródło cytatu dotyczącego solitonów.
Wielu flzyków-trekkerów podzieliło się ze mną swoimi przemyśleniami na temat
praw fizyki w świecie Star Trek. Szczególnie jestem wdzięczny: Markowi Srednickiemu,
Martinowi Whi-te'owi, Chuckowi Rosenblattowi i Davidowi Brahmowi za
wskazanie użytecznych przykładów z serialu. Chciałbym również podziękować
trekkerom, którzy odpowiedzieli na moje pytanie (przesłane pocztą elektroniczną) o ulubione
zagadnienia fizyczne i najciekawsze pomyłki, a zwłaszcza: Scottowi Specko-wi, „Westy'emu”
z NASA, T. J. Goldstelnowi, Denysowi Proteau i J. Dildayowi - za utwierdzenie mnie w
moim własnym wyborze lub zasugerowanie innych użytecznych przykładów. Jestem również
wdzięczny wielu studentom z Case Western Reserve University, a zwłaszcza Ryanowi
Smithowi, za gotowość do udzielania informacji.
Znaczący wkład wnieśli również inni trekkerzy. Chciałbym podziękować Annie
Fortunato za przeczytanie l skomentowanie pierwszych wersji rękopisu i wiele użytecznych
sugestii. Swoją opinię przekazał mi również Mark Landau z wydawnictwa HarperCollins.
Jeffrey Robbins, w tym czasie redaktor w Oxford University Press, był łaskaw wskazać
ważne źródło traktujące o napędzie czasoprzestrzennym. Mój wuj Herb Title, zapalony
trekker, przeczytał rękopis, podobnie jak mój współpracownik Peter Keman. Obydwaj
podzielili się ze mną cennymi uwagami. W wiele fragmentów rękopisu znaczący wkład
wniosła moja żona Kate.
Jestem bardzo wdzięczny Gregowi Sweeneyowi i Janelle Ke-berle za udostępnienie
mi ich kompletnej, skatalogowanej kolekcji kaset wideo ze Star Trek, którymi mogłem
dysponować przez cztery miesiące w czasie pisania tej książki. Miały one dla mnie
podstawowe znaczenie i posługiwałem się nimi nieustannie.
Szczególne podziękowania jestem winien redaktorce z Basic Books, Susan Rabiner,
bez której ta książka nigdy by nie powstała. To Susan ostatecznie przekonała mnie, bym zajął
się tym tematem, i zaraziła tym pomysłem wydawnictwa Basic i HarperCollins. Dziękuję
również Kermitowi Hummelowi, prezesowi Basic Books, za jego poparcie i entuzjazm.
Ostateczny kształt tej książki zależał w znacznym stopniu od wiedzy i umiejętności
korektorki Sary Lipplncott. Wierzę, że liczne godziny spędzone przy faksie i telefonie
znalazły odbicie w jakości tekstu.
Na koniec chciałbym podziękować dziekanowi, pracownikom i studentom College of
Arts and Sciences oraz Wydziału Fizyki Case Western Reserve University za wsparcie, a
często także wyrozumiałość, zwłaszcza w okresie, gdy praca nad książką dobiegała końca.
Przyczynili się oni do utrzymania przyjacielskiej i pełnej zaangażowania atmosfery, która
dodawała mi otuchy, kiedy tego najbardziej potrzebowałem.
Jak zawsze na wiele sposobów wspierała moje wysiłki rodzina. Kate i moja córka
Lilly wiele razy do późna w nocy oglądały odcinki Star Trek, mimo że pewnie wolałyby
wtedy spać.