RICHELLE MEAD
POCAŁUNEK CIENIA
Akademia Wampirów
ROZDZIAŁ PIERWSZY
DELIKATNIE WODZIŁ PALCAMI po moich plecach. Jego dotyk sprawiał, że
drżałam. Powoli, bardzo powoli przesuwał dłonie w dół ciała, aż zatrzymały się na biodrach.
Poczułam muśnięcie warg tuż za uchem. Całował mnie w szyję, a potem niżej, jeszcze
niżej…
Poczułam na ustach jego wargi. Całowaliśmy się i tuliliśmy coraz mocniej. Krew
płonęła mi w żyłach, nigdy nie byłam bardziej żywa niż w tej chwili. Kochałam go, kochałam
Christiana tak mocno, że…
Christiana?
Christian… Nie.
Zrozumiałam, co się dzieje. Wkurzona nie na żarty, jednocześnie nadal tkwiłam w
jego ramionach, jakby to mnie dotykał i całował. Nie mogłam się wyrwać. Zbyt silnie
połączona z Lissą, przeżywałam to samo, co ona.
Dosyć. To się nie dzieje naprawdę, nie ma cię tam. Uciekaj. Logika zawiodła: jak
miałam się skupić, skoro cała płonęłam i drżałam?
Nie jesteś nią. To ciało nie należy do ciebie. Uciekaj.
Jego usta. Na całym świecie nie istniało nic oprócz nich.
To nie jest on. Uciekaj.
Pocałunki smakowały tak samo, całował mnie tak jak…
Nie, to nie Dymitr. Wiej stąd!
Imię Bielikowa podziałało jak kubeł zimnej wody. Wyrwałam się.
Siedziałam na łóżku w swoim pokoju. Nagle zrobiło mi się duszno. Zaczęłam
wierzgać nogami, usiłując zrzucić z siebie kołdrę, lecz w efekcie jeszcze bardziej zaplątałam
się w pościel. Serce biło mi jak szalone. Próbowałam uspokoić oddech i powrócić do
rzeczywistości.
Wiele się zmieniło. Dawniej atakowały mnie senne koszmary Lissy. Teraz
uczestniczyłam w jej życiu seksualnym. Różnica zasadnicza. Na jawie jakoś sobie radziłam i
nie dopuszczałam do głosu przeżyć przyjaciółki. Tym razem Lissa i Christian nieumyślnie
mnie przechytrzyli. We śnie byłam bezbronna, moje ciało odbierało jej intensywne doznania
przez łączącą nas psychiczną więź. Nie miałabym takich problemów, gdyby znajdowali się
teraz w swoich łóżkach i spali jak normalni ludzie.
„Boże”. Ziewnęłam, opuszczając nogi na podłogę. „Nie mogli zaczekać do rana?”
Co gorsza, nadal czułam się nieswojo. Teoretycznie nic się nie stało. Christian nie
dotykał mojej skóry, nie mnie całował. A jednak ciało mówiło coś innego. Tęskniłam za jego
ciepłem. To idiotyczne, ale rozpaczliwie pragnęłam, żeby ktoś mnie dotknął, choćby przytulił.
Z pewnością jednak nie Christian. Powróciło wspomnienie pocałunków. Półśpiąca kojarzyłem
je z Dymitrem.
Wstałam z trudem i przeszłam się chwiejnie po pokoju. Ogarnął mnie smutek. Czułam
się kompletnie pusta. By jakoś przełamać ponury nastrój, w samym szlafroku i kapciach
poszłam do łazienki na korytarzu. Opłukałam twarz zimną wodą i spojrzałam w lustro. Moje
odbicie patrzyło ponuro zaczerwienionymi oczami. Miałam potargane włosy. Powinnam
wrócić do łóżka, ale przeszła mi ochota na sen. Wolałam nie ryzykować. Potrzebowałam
czegoś, co mnie orzeźwi i zatrze niemiłe wspomnienia.
Po wyjściu z łazienki ruszyłam bezszelestnie, na palcach w stronę schodów. Na
parterze dormitorium panowała cisza. Dochodziło południe, czyli środek nocy dla wampirów
żyjących w ciemnościach. Wyjrzałam zza drzwi i przeszukałam wzrokiem hol. Nie
zauważyłam nikogo, oprócz ziewającego recepcjonisty za biurkiem. Przeglądał od niechcenia
jakieś czasopismo. Pomyślałam, że lada moment zaśnie i głowa opadnie mu na ladę. Moroj
skończył lekturę, ziewnął po raz drugi, zakręcił się na fotelu obrotowym, rzucił gazetę na
biurko i sięgnął po inną.
Wykorzystałam chwilę, gdy był odwrócony tyłem, i przebiegłam korytarzem do
podwójnych drzwi prowadzących na zewnątrz. Modliłam się w duchu, żeby nie zaskrzypiały.
Uchyliłam jedno skrzydło i wymknęłam się z budynku. Udało się. Recepcjonista mógł poczuć
zaledwie lekki powiew chłodnego powietrza.
Gdy stanęłam na dworze w świetle dnia, poczułam się jak wojowniczka ninja.
Zimny wiatr uderzył mnie w twarz. Tego właśnie potrzebowałam. Bezlistne gałęzie
drzew kołysały się, uderzając o kamienny mur dormitorium. Promienie słoneczne padały na
mnie migotliwie, jak światła w dyskotece. Skrzywiłam się, bo raziły mnie w oczy,
napominały, bym wracała. Opatulona szczelnie szlafrokiem, okrążyłam węgieł budynku.
Między dormitorium a salą gimnastyczną znalazłam zaciszne miejsce, w którym mogłam
posiedzieć chwilę w spokoju. Błoto zalegające chodnik przyklejało się do kapci, ale co z
tego?
Typowy ponury dzień w górach Montany. Rześkie powietrze otrzeźwiło mnie,
przepędzając resztki wspomnień o miłosnym uniesieniu, w którym bez własnej woli brałam
udział. Znowu byłam sobą. Wolałam trząść się z zimna, niż rozpamiętywać dotyk dłoni
Christiana. Przystanęłam wpatrzona bezmyślnie w grupę drzew i nagle ogarnęła mnie złość na
tamtych dwoje. Pomyślałam z goryczą, że nie przejmują się nikim ani niczym. Lissa często
napomykała, że chciałaby odbierać moje myśli i uczucia. W istocie nie miała pojęcia, czym to
grozi. Nie wiedziała, co przeżywam, kiedy atakują mnie jej myśli, kiedy nasza więź wymusza
udział we wszystkim, czego doświadcza moja przyjaciółka. Do tego wszystkiego Lissa wiodła
szczęśliwe życie miłosne, podczas gdy ja byłam pogrążona w rozpaczy. Nie zdawała sobie
sprawy, czym jest niespełnione uczucie, tak silne, że aż boli, bo nie można go zrealizować ani
nawet wyrazić. Tłumiłam je, jak czasem robimy to ze złością, która zaczyna zjadać nad od
środka, dręczy tak bardzo, że mamy ochotę krzyczeć i kopać.
Nie, Lissa nie miała pojęcia co czuję. Nie zamierzałam jej tym obarczać. Niech sobie
dalej przeżywa romantyczne chwile, nie wiedząc, jaki ból mi sprawia.
Zaczęłam sapać z wściekłości na Lissę i Christiana za ich słabość do nocnych
igraszek. Zazdrościłam im miłości, której sama zostałam pozbawiona. Usiłowałam zdusić w
sobie gniew, zdławić zawiść wobec najlepszej przyjaciółki.
- Jesteś lunatyczką? - usłyszałam za plecami. Odwróciłam się gwałtownie. Dymitr
patrzył z zaciekawioną i lekko rozbawioną miną. Ciekawe, właśnie w chwili gdy roztrząsałam
swoje problemy miłosne, ich źródło niezauważenie samo mnie odnalazło. Nie słyszałam,
kiedy się zbliżył, i teraz niechętnie rozstałam się z moim wyobrażeniem o sobie jako
wojowniczce ninja. Od razu skarciłam się w duchu za zaniedbanie. Co by mi szkodziło
uczesać się przed wyjściem? Pospiesznie przygładziłam ręką zmierzwione włosy, chociaż
czułam, że jest już za późno na ten gest. Moje długie loki musiały wyglądać jak wielkie ptasie
gniazdo.
- Sprawdzam system bezpieczeństwa w dormitorium - rzuciłam. - Nawala.
Strażnik uśmiechnął się lekko. Trzęsłam się z zimna i nie mogłam nie zauważyć
długiego, ciepłego skórzanego płaszcza, w który był ubrany. Nie miałabym nic przeciwko
temu, żeby mnie nim okrył.
- Na pewno bardzo zmarzłaś. - Zupełnie jakby czytał w moich myślach. - Włożysz
mój płaszcz?
Potrząsnęłam głową, nie wspominając też o tym, że stopy mi zgrabiały na kość.
- Nie jest mi zimno. Co tu robisz? Też sprawdzasz zabezpieczenia?
- Przeciwnie. Mam wartę. Strażnicy na zmianę patrolowali teren szkoły, kiedy
wszyscy spali.
Strzygi, czyli martwe wampiry, czyhające na życie morojów, takich jak Lissa, nie
polowały w świetle dnia. Problemy sprawiali jednak sami uczniowie, którzy często
wyślizgiwali się poza teren Akademii.
- Gratuluję - odparłam. - Cieszę się, że dzięki mnie utwierdziłeś się we wzorowej
czujności. Lepiej już pójdę.
- Rose. - Dymitr chwycił mnie za ramię. Mimo mrozu ogarnęła mnie fala gorąca.
Natychmiast mnie puścił, jakby i on poczuł to samo. - Powiedz, co tu robiłaś.
Znałam ten jego ton, nie przyjąłby do wiadomości wykrętów, więc powiedziałam
prawdę.
- Miałam zły sen. Wyszłam zaczerpnąć powietrza.
- Tak po prostu wyszłaś. I nie przeszło ci przez myśl, że łamiesz reguły? Zapomniałaś
również o ubraniu.
- Tak - mruknęłam. - To jest chyba pełny obraz sytuacji.
- Och Rose. - W głosie Dymitra wyczułam rezygnację. - Nigdy się nie zmienisz.
Najpierw Działasz, potem myślisz.
- Wiesz, że to nieprawda - zaprotestowałam. - Zmieniłam się. Nawet bardzo.
Oczy strażnika pociemniały, znikło rozbawienie, wydawał się zmartwiony. Przyglądał
mi się dłuższą chwilę. Czasami miałam wrażenie, że jego wzrok przenika moją duszę.
- Masz rację. Zmieniłaś się.
Przyznał to ze smutkiem. Pewnie myślał o wydarzeniach sprzed trzech tygodni, kiedy
razem z grupką przyjaciół wpadłam w sidła strzyg. Cudem uszliśmy z życiem. Niestety nie
wszyscy. Mason, mój dobry kumpel, zakochany we mnie do szaleństwa, został zabity.
Pomściłam jego śmierć, ale nigdy sobie nie wybaczę, że zginał.
Tamte wydarzenia położyły się cieniem na moim życiu. Wszyscy uczniowie i personel
Akademii popadli w przygnębienie. Ja śmierć Masona przeżyłam jako osobisty dramat.
Przyjaciele zaczęli to zauważać. Nie chciałam, żeby Dymitr się o mnie martwił, więc
udałam, że jego uwagę biorę za żart.
- Spokojna głowa. Niedługo mam urodziny. Kiedy skończę osiemnaście lat, będę już
oficjalnie dorosła, prawda? Na pewno obudzę się tego ranka jako dojrzała kobieta.
Jak oczekiwałam, nieznacznie się uśmiechnął.
- Tak, nie wątpię w to. Twoje urodziny wypadają, zdaje się, za miesiąc?
- Dokładnie za trzydzieści jeden dni - sprostowałam.
- Z pewnością nie odliczasz godzin ani minut. Wzruszyłam ramionami, a on się
roześmiał.
- Rozumiem, że spisałaś listę prezentów. Na dziesięć stron bez odstępów? Według
hierarchii ważności.
Dymitr nie przestawał się uśmiechać. Odprężył się i był szczerze rozbawiony, co
zdarzało mu się bardzo rzadko.
Chciałam rozśmieszyć go jeszcze bardziej, ale w tej samej chwili stanęli mi przed
oczami Christian i Lissa. Powróciło uczucie smutku i pustki. Moje marzenia o nowych
ciuchach, iPodzie i innych prezentach wydały mi się trywialne. Jak to się stało, że gadżety
przestały się dla mnie liczyć? Marzyłam tylko o jednym. Boże, jakże ja się zmieniłam.
- Nie - odparłam cicho. - Nie mam żadnej listy. Przechylił głowę, a długie włosy
opadły mu na twarz. Miał brązowe włosy, tak jak ja, lecz moje były ciemniejsze. Chwilami
wydawały się zupełnie czarne. Dymitr odgarnął niesforne kosmyki, ale natychmiast z
powrotem zakryły mu policzek.
- Nie mogę uwierzyć, że nie czekasz na prezenty. Będziesz miała nudne urodziny.
„Wolność”, pomyślałam. To był jedyny prezent, na jaki czekałam. Wolność
dokonywania wyborów. Wolność kochania wybranego mężczyzny.
- To bez znaczenia - powiedziałam tylko.
- Jak to… - zaczął Dymitr i urwał. Zrozumiał. Zawsze mnie rozumiał. Dzięki temu tak
dobrze się dogadywaliśmy mimo różnicy wieku. Był ode mnie starszy o siedem lat.
Zakochaliśmy się w sobie zeszłej jesieni, kiedy strażnik został moim instruktorem sztuk
walki. Jednak sprawy posunęły się za daleko i wkrótce przekonaliśmy się, że różnica wieku
nie jest jedyną przeszkodą dla naszego związku. Oboje mieliśmy zostać opiekunami Lissy,
kiedy moja przyjaciółka skończy szkołę. Nie mogliśmy pozwolić na to, by wzajemne uczucia
kolidowały ze służbą.
Dziś łatwo mi to pisać, ale wówczas nie miałam złudzeń, że tak po prostu zapomnimy
o tym, co nas łączy. Obojgu nam zdarzały się chwile słabości, skradzione pocałunki i słowa,
które nigdy nie powinny paść. Kiedy cudem uszłam z życiem w starciu ze strzygami, Dymitr
wyznał mi miłość. Powiedział wtedy, że nie mógłby być z inną kobietą. Jednocześnie oboje
rozumieliśmy, że nasz związek jest niemożliwy. Udawaliśmy, że nic się nie dzieje i że łączą
nas wyłącznie oficjalne stosunki.
Teraz strażnik próbował zmienić temat.
- Możesz zaprzeczać, ale widzę, że dygoczesz z zimna. Wejdźmy do środka.
Wprowadzę cię tylnymi drzwiami.
A to heca! Dymitr nigdy nie unikał trudnych tematów. To on zwykle zmuszał mnie do
otwartej dyskusji o sprawach, którym nie miałam najmniejszej ochoty się zajmować.
Tymczasem rozmowa o naszym trudnym, zwichrowanym związku okazała się dla niego zbyt
wielkim wyzwaniem. Tak. Nie tylko ja się zmieniłam.
- Myślę, że to tobie jest zimno. - Drażniłam się z nim, idąc do budynku, w którym
mieściły się sypialnie nowicjuszy. - Czyżby pobyt na Syberii nie uodpornił cię na siarczyste
mrozy?
- Nie masz pojęcia o życiu na Syberii.
- Wyobrażam sobie ziemię skutą lodem, jak na Arktyce - odpowiedziałam zgodnie z
prawdą.
- W takim razie bardzo się mylisz.
- Tęsknisz za ojczyzną? - spytałam, zerkając na niego z ukosa. Nigdy wcześniej nie
przyszło mi to do głowy. Sądziłam, że każdy marzy o życiu w Ameryce. W każdym razie nie
sądziłam, że ktokolwiek chciałby żyć na Syberii.
- Bezustannie - odparł miękkim głosem. - Czasami marzę…
- Bielikow! Wiatr przywiał ostry krzyk dobiegający zza naszych pleców. Dymitr
mruknął coś pod nosem i wepchnął mnie za węgieł, który właśnie mijałam.
- Schowaj się! Przykucnęłam za kępa krzewów otaczających budynek. Nie miały
jagód, tylko gęste kiście kłujących, zakończonych spiczasto liści. Drapały mnie w skórę. Nie
zważałam na te drobne nieprzyjemności, znacznie dotkliwiej odczuwałam chłód i strach, że
moja nocna eskapada zostanie zauważona i ukarana.
- Nie masz dzisiaj służby - odezwał się Dymitr parę sekund później.
- Nie, ale chciałam z tobą porozmawiać - rozpoznałam ten głos. Należał do Alberty,
szefowej straży Akademii. - Nie zajmę ci dużo czasu. Musimy przestawić pory kilku dyżurów
na czas, kiedy wyjedziesz na proces.
- Jasne - odparł. Wychwyciłam skrępowanie w jego głosie. - Nie mogłaś znaleźć
lepszej pory na zmiany. Nikt nie będzie z tego zadowolony.
- Cóż, królowa rządzi się własnymi prawami. - Alberta była wyraźnie sfrustrowana.
Usiłowałam zrozumieć, o co chodzi. - Celeste będzie cię zastępowała na warcie i oboje z
Emilem poprowadzą za zmianę twoje treningi.
Treningi? Wiec Dymitr nie poprowadzi zajęć w przyszłym tygodniu. Dlaczego? Nagle
zrozumiałam. Chodziło o ćwiczenia polowe. Jutro rozpoczyna się sześciotygodniowy okres
próbny dla nowicjuszy. Nie będziemy mieli normalnych zajęć. Przydzielą nam pod opiekę
morojów, których mamy strzec dniem i nocą. Ale co to za proces, o którym wspomniała
Alberta? Może chodziło o ostateczny test na zaliczenie roku szkolnego?
- Mówią, że nie mają nic przeciwko dodatkowym dyżurom - ciągnęła strażniczka. -
Zastanawiałam się, czy nie mógłbyś przejąć części ich obowiązków przed wyjazdem?
- Oczywiście - odparł Dymitr bez wahania.
- Dzięki. Bardzo nam pomożesz. - Kobieta westchnęła. - Chciałabym wiedzieć, jak
długo potrwa proces. Nie mam ochoty wyjeżdżać. Twierdziłeś, że Daszkowa spotka
zasłużona kara, tymczasem królowa podobno zaczyna wątpić w prawo sądu do uwięzienia
członka rodziny królewskiej.
Zamarłam. Dreszcz, który przebiegł mi po plecach, nie miał nic wspólnego z chłodem
panującym na zewnątrz. Daszkow?
- Sędziowie z pewnością podejmą właściwą decyzję - odparł krótko Dymitr.
Zrozumiałam, dlaczego jest tak oszczędny w słowach. Nie chciał, bym za dużo wiedziała na
ten temat.
- Mam nadzieję. Oby to rzeczywiście potrwało tylko kilka dni, jak zapowiadają.
Strasznie tu zimno. Wejdziemy do biura? Pokażę ci grafik.
- Jasne - rzucił lekko strażnik. - Muszę tylko jeszcze coś załatwić.
- Dobrze, poczekam. Zapadła cisza, więc uznałam, że Alberta odeszła. Opuściłam
kryjówkę w gęstych gałązkach wiciokrzewu, kiedy Dymitr pojawił się obok. Jego spojrzenie
świadczyło o tym, że doskonale wie, co go czeka.
- Rose… - zaczął niepewnie.
- Daszkow? - wychrypiałam półgłosem, by Alberta mnie nie usłyszała. - Wiktor
Daszkow?
Bielikow nie zamierzał zaprzeczać.
- Tak. Książe Wiktor Daszkow.
- Rozmawialiście o… Chodzi o… - Byłam jak ogłuszona. Nie mogłam pozbierać
myśli. Jak to, więc mnie nawet nie powiadomili? - Sądziłam, że gnije w więzieniu. Chcesz
powiedzieć, że dopiero teraz wytoczyli mu proces?
To naprawdę niesamowita wiadomość. Wiktor Daszkow, który uprowadził Lissę i
torturował ją bezlitośnie, chcąc przejąć kontrolę nad jej niezwykłą mocą, miałby chodzić na
wolności! Moroje mają zdolności magiczne. Zwykle specjalizują się w jednym z czterech
żywiołów - wykorzystują wodę, ogień, powietrze lub ziemię. Lissa stanowiła wyjątek.
Pracowała z piątym żywiołem - ducha, o którego istnieniu mało kto słyszał. Moja
przyjaciółka posiadała dar uzdrawiania, a nawet wskrzeszania zmarłych. To dzięki niemu
nawiązała się między nami szczególna psychiczna więź. Zostałam z nią połączona, nosiłam
„pocałunek cienia”, jak to nazywali niektórzy. Lissa przywróciła mnie do życia po wypadku
samochodowym, w którym zginęli jej rodzice i brat. Od tamtej pory towarzyszyłam jej
nieustannie, znałam jej myśli i uczucia. Wiktor jako pierwszy dowiedział się o niezwykłej
mocy mojej przyjaciółki. Uprowadził ją, by służyła mu jako osobiste źródło życia i młodości.
Nie zawahał się usunąć z drogi wszystkich, którzy przeszkadzali mu w realizacji podstępnego
planu. Dymitra i mnie unieszkodliwił wówczas w bardzo wyrafinowany sposób. W wieku
siedemnastu lat dorobiłam się wielu wrogów, ale najbardziej na świecie nienawidziłam
Wiktora Daszkowa.
Strażnik wyraźnie spodziewał się ciosu z mojej strony, o czym świadczył dobrze mi
znany wyraz jego twarzy.
- Cały czas siedzi w więzieniu, ale dopiero teraz wytoczono mu proces. Biurokracja.
- I wreszcie go osądzą? A ty weźmiesz w tym udział? - cedziłam przez zaciśnięte
zęby, starając się zachować spokój. Zdaje się, że nadal miałam groźny wyraz twarzy.
- Tak, w przyszłym tygodniu. Wezwano kilkoro strażników. Będziemy zeznawać w
sprawie uprowadzenia Lissy. - Spochmurniał na wspomnienie wydarzeń sprzed czterech
miesięcy. Stał przede mną groźny strażnik, gotów bez wahania rzucić się do walki w obronie
bliskich mu osób.
- Może pytam bez sensu, ale czy obie z Lissą będziemy ci towarzyszyły?
Znałam odpowiedź i wcale mi się ona nie podobała, ale nie mogłam się pohamować.
- Nie.
- Nie?
- Nie. Oparłam dłonie na biodrach.
- Będziecie rozmawiali o nas. Nie sądzisz, że powinnyśmy przy tym być?
Dymitr przybrał oficjalną minę.
- Królowa i członkowie rady uznali, że powinniśmy wam tego oszczędzić. Mamy
wystarczająco dużo dowodów, by go skazać. Daszkow jest przestępcą, jednak należy do
królewskiego rodu. Jest wpływową osobistością. Proces zostanie utajniony.
- Myślisz, że zaczęłybyśmy o nim rozpowiadać na prawo i lewo?! - wykrzyknęłam
zdumiona. - Dajcie spokój, towarzyszu. Naprawdę tak źle o nas myślisz? Naszym jedynym
pragnieniem jest skazanie i dożywotnie uwięzienie Wiktora Daszkowa. Jeśli istnieje ryzyko,
że zostanie uniewinniony, powinieneś pozwolić nam zeznawać.
Wiktor został ujęty i osadzony w areszcie. Do tej pory sądziłam, że to się nie zmieni.
Myślałam, że zgnije w więzieniu. Nie przyszło mi do głowy - niesłusznie, jak się okazało - że
wytoczą mu proces. Jego wina była oczywista. Jednakże rząd morojów, chociaż funkcjonował
w utajnieniu i niezależnie od rządów ludzi, pod wieloma względami działał podobnie. Każdy
zasługiwał na uczciwy proces i tak dalej…
- Nie mam nic więcej do powiedzenia w tej sprawie - stwierdził Dymitr.
- Liczą się z tobą. Mógłbyś się za nami wstawić, szczególnie że… - Nie czułam już
złości, ogarnął mnie strach. - Istnieje ryzyko, że Daszkow wyjdzie na wolność, prawda?
Powiedz, czy królowa mogłaby go wypuścić?
- Nie mam pojęcia. Arystokraci rządzą się własnymi prawami - odparł znużony.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej pęk kluczy. - Wiem, że ta wiadomość cię zdenerwowała, ale
nie możemy dłużej rozmawiać. Idę do Alberty, a ty powinnaś wrócić do pokoju. Ten
kwadratowy klucz otwiera boczne drzwi dormitorium. Wiesz, które.
Wiedziałam.
- Tak, dzięki. Skarciłam się w duchu za niechęć okazaną Dymitrowi. Ostatecznie
pomógł mi wybrnąć z kłopotów. Wciąż jednak nie mogłam zapanować nad wzburzeniem.
Wiktor Daszkow był przestępcą, może nawet zbrodniarzem. Opanowała go żądza władzy,
zamierzał dopiąć celu, usuwając z drogi wszystkich, którzy mogą mu w tym przeszkodzić.
Jeśli wyjdzie na wolność… Lissa i inni moroje nie będą bezpieczni. Nie umiałam pogodzić
się z myślą, że nikt nie chce mnie wysłuchać.
Zrobiłam kilka kroków, kiedy usłyszałam za plecami wołanie Dymitra.
- Rose! - Odwróciłam się przez ramię. - Przykro mi - powiedział z żalem, lecz zaraz
odzyskał oficjalny ton: - Nie zapomnij odnieść jutro kluczy.
Odeszłam. Pewnie byłam niesprawiedliwa, ale nadal wierzyłam naiwnie, że Dymitr
może zaradzić wszelkim problemom. Myślałam, że gdyby naprawdę chciał wprowadzić Lissę
i mnie na sale sądową, dokonałby tego.
Stałam już przy drzwiach, kiedy kątem oka dostrzegłam jakiś ruch. Natychmiast
zapomniałam o Daszkowie. Pech. Dostałam klucz, żeby przemknąć się niezauważona, a już
mnie przydybano. Odwróciłam się, pewna że to któryś z nauczycieli.
Pomyłka.
- Nie - szepnęłam, sądząc, że ktoś robi mi kawał. - Nie! Chyba śnię. Leżę w łóżku i
tylko to sobie wyobrażam. Nie było innego wyjaśnienia. Na trawniku w cieniu wielkiego
starego dębu stał… Mason.
ROZDZIAŁ DRUGI
WYGLĄDAŁ JAK MASON. Nie widziałam wyraźnie, kto lub co to było.
Zamrugałam, usiłując skupić wzrok. Postać była niewyraźna, niemal przezroczysta, nie
mogłam wyraźnie uchwycić kształtów.
To „coś” bardzo przypominało Masona; choć trochę zamazane, miało jego rysy
twarzy, a skórę jaśniejszą, niż zapamiętałam. Gęsta ruda czupryna mojego najlepszego
kumpla, o odcieniu jasnopomarańczowym, stała się ledwo dostrzegalna. Zjawa nosiła ten sam
strój, co Mason w dniu, gdy widziałam go po raz ostatni - dżinsy i luźną żółtą koszulkę. Spod
płaszcza wystawał rąbek zielonego swetra. Kolor ubrań również wydawał się rozmyty.
Miałam wrażenie, że oglądam wyblakłą fotografię. Sylwetkę otaczała słaba poświata.
Najbardziej jednak uderzył mnie - poza faktem, że Mason przecież był martwy -
wyraz jego twarzy. Smutny, bardzo smutny. Spojrzałam mu w oczy z bólem. Naraz wróciły
do mnie wspomnienia wydarzeń sprzed kilku tygodni: Mason pada na podłogę… nad nim
okrutne twarze strzyg… Poczułam dławienie w gardle. Nie mogłam się poruszyć ani
odezwać.
On przyglądał mi się z nieodgadnioną miną. Był smutny, posępny, poważny. Otworzył
usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zaraz je zamknął. Wyczuwałam coś ciężkiego i
bolesnego między nami. Nagle uniósł rękę i wyciągnął ją do mnie. Ten gest mnie obudził.
Nie, to się nie dzieje naprawdę. Mam przywidzenia. Mason nie żyje. Widziałam, jak zginął.
Trzymałam jego ciało w ramionach.
Zjawa poruszyła lekko palcami, jakby mnie ponaglała. Wpadłam w panikę. Cofnęłam
się o kilka kroków. Nie poszedł za mną. Stał w miejscu z wyciągniętą ręką. Wystraszona nie
na żarty, odwróciłam się i rzuciłam do ucieczki. Kiedy dobiegłam do drzwi, zerknęłam za
siebie, usiłując uspokoić oddech. Nikogo nie było. Wpadłam do pokoju i zatrzasnęłam za
sobą drzwi. Ręce mi się trzęsły. Rzuciłam się na łóżko, rozmyślając o tym dziwacznym
zdarzeniu.
Co to było? Przecież Mason nie wrócił. Nie mógł. Zginął na moich oczach, a w końcu
zmarli nie wracają. No, ja wróciłam… Ale to inna sytuacja.
Na pewno wyobraźnia płata mi figle. Tak. Nie ma innego wytłumaczenia. Jestem
przemęczona, rozdrażniona z powodu Lissy i Christiana, nie wspominając szokujących
wiadomości o Wiktorze Daszkowie. Pewnie emocje pomieszały mi w głowie. Im dłużej
myślałam, tym bardziej upewniłam się, że musi istnieć racjonale wyjaśnienie moich
przywidzeń.
A jednak nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku z kołdrą podciągniętą pod brodę i
walczyłam z natrętną wizją.
Wciąż widziałam jego smutne oczy, które zdawały się pytać: „Rose, dlaczego
pozwoliłaś, by mnie to spotkało?”
Zacisnęłam powieki, nie chciałam o tym myśleć.
Od chwili pogrzebu Masona starałam się nie okazywać, jak bardzo dotknęła mnie jego
śmierć. W głębi duszy jednak nie potrafiłam się z nią pogodzić. Każdego dnia wciąż od nowa
torturowałam się pytaniem, co by było, gdyby… Gdybym zaatakowała szybciej i mocniej.
Gdybym nie powiedziała mu o kryjówce strzyg. Gdybym potrafiła odwzajemnić jego miłość.
Być może Mason żyłby dzisiaj. Lecz zginął przeze mnie. To moja wina.
- Mam halucynacje - powiedziałam głośno w ciemnym pokoju. Wyimaginowałam go
sobie. Mason często prześladował mnie w snach. Nie chciałam oglądać go również na jawie. -
To nie on.
To nie mógł być on, ponieważ oznaczałoby to tylko jedno… Nie, nie będę o tym
myśleć. Wiem, że istnieją wampiry, magia i nadzwyczajne zdolności, ale z całą pewnością nie
wierzę w duchy i, zdaje się, tracę wiarę również w to, iż zdołam zasnąć tej nocy. Po długim
czasie zapadłam w drzemkę, lecz wyrwał mnie z niej dźwięk budzika, który zadzwonił
stanowczo zbyt szybko.
Wydawało mi się, że spałam zaledwie kilka minut.
Ludzie mówią, że światło dnia rozprasza nocne zmory i lęki. To marne pocieszenie.
Obudziłam się w gęstniejącym mroku. Szczęśliwie towarzystwo prawdziwych, żywych istot
przynosi podobny skutek, bo kiedy zeszłam na śniadanie, wspomnienie nocnych widziadeł
bladło z każdą minutą.
Co innego zaprzątnęło moją uwagę. Zbliżał się wielki dzień. Niedługo zaczniemy
ćwiczenia polowe.
Przez sześć tygodni nie będzie normalnych zajęć. Zamiast siedzieć w szkole, będę
towarzyszyła Lissie na każdym kroku. Koniec z odrabianiem lekcji. Jedynym zadaniem
domowym będą codziennie raporty najwyżej na pół strony. Nic prostszego. Oczywiście,
czekają mnie warty i tak dalej, ale tym się nie martwiłam. Przywykłam do roli opiekunki.
Mieszkałyśmy z Lissą między ludźmi przez dwa lata, chroniłam ją wówczas we dnie i w
nocy. Zanim uciekłyśmy z Akademii, przyglądałam się, jakim próbom poddaje się
nowicjuszy. Niełatwo sprostać tym zadaniom, ale nie zrażałam się. Wiedziałam, że kandydaci
na opiekunów powinni zachować nieustanną czujność oraz gotowość do podjęcia
natychmiastowej obrony lub ataku. Znałam swoje obowiązki. To prawda, że długa
nieobecność w Akademii spowodowała spore zaległości w treningach, ale nadrobiłam je
dzięki dodatkowym ćwiczeniom pod okiem Dymitra. Obecnie jestem najlepszą uczennicą w
klasie.
- Cześć, Rose. Eddie Castile zatrzymał mnie przed wejściem do Sali gimnastycznej,
gdzie zarządzono zbiórkę przed rozpoczęciem działań polowych. Zerknęłam na niego i
posmutniałam. Przez chwilę znów wydało mi się, że patrzę w posępną twarz Masona.
Eddie, Mason i ja, a także chłopak Lissy, Christian, oraz morojka Mia zostaliśmy
schwytani przez strzygi. Eddie zdołał ujść z życiem, lecz wiele wycierpiał. Izajasz
przewodzący bandzie porywaczy wykorzystywał go jako karmiciela. Pił jego krew na
naszych oczach, żeby obudzić głód naszych przyjaciół morojów i przestraszyć dampiry.
Dopiął swego. Byłam przerażona. Nieszczęsny Eddie był na pół przytomny z powodu utraty
krwi oraz napływu endorfin znajdujących się w ślinie wampira. Jako najlepszy kumpel
Masona, do tamtej pory dorównywał mu poczuciem humoru i beztroską.
Po tamtym doświadczeniu bardzo się zmienił, podobnie jak ja. Nadal uśmiechał się
często i pozostał skory do żartów, jednak w jego oczach pojawił się cień. Stał się czujny,
jakby w każdej chwili groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Rozumiałam go, przeżył
piekło. Czułam się odpowiedzialna za cierpienie Eddiego, tak jak za śmierć Masona. Nie
umiałam się z tego otrząsnąć. Czułam, że powinnam mu to jakoś wynagrodzić, chronić go
albo naprawić coś w jego życiu.
Zabawne, bo zdawało mi się, że Eddie ma podobny stosunek do mnie. On też starał się
mnie chronić, zauważyłam, że wciąż ma mnie na oku. Pewnie myślał, że po śmierci Masona
powinien troszczyć się o jego dziewczynę. Nie powiedziałam Eddiemu, że tak naprawdę
nigdy nie chodziłam z jego przyjacielem. Nie ofuknęłam go, gdy usiłował odgrywać rolę
starszego brata. Nieraz słyszałam, jak odprawia z kwitkiem potencjalnych zalotników,
uprzedzając ich, że nie jestem gotowa na związek. Nie reagowałam. Eddie miał rację. Nie
miałam ochoty na żadne randki.
Teraz obdarzył mnie szerokim, szczerym uśmiechem.
- Cieszysz się?
- Jeszcze jak! - przyznałam. Nasi koledzy siadali już na ławkach ustawionych pod
jedną ze ścian sali gimnastycznej. Wypatrzyliśmy sobie wolne miejsca pośrodku. - Są
wakacje. Sześć tygodni spędzę z Lissą. - Nasza szczególna więź przysparzała mi wprawdzie
nieraz wielu kłopotów, jednak czyniła ze mnie idealną kandydatkę na opiekunkę. Zawsze
wiedziałam, gdzie ona przebywa i co się z nią dzieje. Po skończeniu szkoły powinnam zostać
oficjalnie wyznaczona na jej strażniczkę.
Eddie się zamyślił.
- Tak, nie masz się czego obawiać. Już wiesz, kim będziesz się opiekowała. My nie
mieliśmy tyle szczęścia.
- A co, upatrzyłeś sobie kogoś spośród arystokratów? - zażartowałam.
- W dzisiejszych czasach tylko arystokraci dostają opiekunów, prawda?
Miał rację. Dampiry - w połowie ludzie, w połowie moroje, tacy jak ja - stanowili
ostatnio rzadki luksus dostępny w pierwszej kolejności członkom rodzin królewskich.
Dawniej było inaczej. Wszyscy moroje mieli swoich opiekunów, a nowicjusze
wychodzili ze skóry, żeby pełnić służbę u arystokracji. Teraz każdy z nas mógł być pewien,
że zostanie przydzielony wampirowi królewskiej krwi. Liczba strażników malała i
członkowie mniej wpływowych rodzin musieli sobie rodzić na własną rękę.
- A jednak - ciągnęłam - to ważne, którego z nich dostaniesz pod swoje skrzydła,
prawda? Niektórzy są beznadziejnymi snobami, ale większość jest w porządku. Jeśli
zatroszczysz się o wpływowego bogacza, może zamieszkasz na królewskim dworze albo
będziesz podróżowało egzotycznych krajów. - To moje marzenie. Często fantazjowałam o
wspólnym z Lissą zwiedzaniu świata.
- Fakt - zgodził się Eddie. Wskazał głową kilku dampirów siedzących w pierwszym
rzędzie. - Nie uwierzyłabyś, jak sobie skaczą do gardeł, żeby dostać przydział do rodziny
Iwaszkowów albo Szelskich. Ich kłótnie w najmniejszym stopniu nie wpłyną na ostateczny
werdykt, ale nie kryją swoich planów.
- Zobaczymy, jak sobie poradzą podczas ćwiczeń. Wyniki zostaną wpisane do naszych
papierów.
Eddie potwierdził skinieniem głowy i chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz urwał na
dźwięk donośnego kobiecego głosu. Nasi instruktorzy zajęli miejsca stojące przed rzędem
ławek. Wyglądali imponująco. Dostrzegłam wśród nich Dymitra, jego mroczną, pociągającą
sylwetkę. Alberta postanowiła uciszyć rozmowy. Wszyscy patrzyli na nią.
Była kobietą po pięćdziesiątce, lecz pozostała silna, nieustępliwa i twarda. Na jej
widok przypomniałam sobie nocną rozmowę z Dymitrem, ale postanowiłam dowiedzieć się
więcej na ten temat innym razem. Nie chciałam pozwolić, żeby Wiktor Daszkow popsuł mi
radość z tego dnia.
- Posłuchajcie - zaczęła. - Wszyscy wiecie, dlaczego was tu zebraliśmy. - Na Sali
zapadła cisza pełna napięcia i głos strażniczki niemal odbijał się od ścian. - Nadszedł
najważniejszy dzień dla wszystkich nowicjuszy. Za chwilę dowiecie się, kogo przydzielono
wam pod opiekę. W zeszłym tygodniu rozdaliśmy wam szczegółowy plan zajęć polowych
trwających sześć tygodni. Ufam, że zapoznaliście się z nim. Jednak na wszelki wypadek
strażnik Alto przedstawi wam w skrócie założenia kursu.
Co do mnie, wykułam wszystko na pamięć. Jeszcze nigdy nie przeczytałam niczego
tak uważnie.
Alberta podała Stanowi notatnik. Strażnik Alto był najmniej lubianym instruktorem,
ale po śmierci Masona napięcie między nami nieco złagodniało. Zaczęliśmy się lepiej
rozumieć.
- Proszę bardzo - mruknął Stan. - Będziecie pełnili służbę przesz sześć dni w tygodniu.
Powinniście to traktować jako nagrodę. W realnym świecie nie mamy dni wolnych od pracy.
Waszym zadaniem jest towarzyszenie morojom na każdym kroku - w klasie, dormitorium i
pomieszczeniu dla karmicieli. Nie spuszczajcie ich z oka. Kwestią wyboru pozostaje, jak
zamierzacie uczestniczyć w ich życiu. Niektóre wampiry traktują swoich opiekunów jak
przyjaciół, inne wolą zachować dystans, oczekując, że będziecie przy nich trwać jak nieme
duchy. (Naprawdę użył słowa „duchy”? ). Każda para będzie musiała wypracować własny
styl gwarantujący bezpieczeństwo podopiecznych.
Atak może nastąpić w każdej chwili i każdym miejscu. Będziemy was nękać
niepostrzeżenie, ubrani na czarno od stóp do głów. Musicie zachować czujność. Pamiętajcie,
jeśli nawet wiecie, że to inni strażnicy, a nie strzygi atakują osoby przez was chronione,
reagujcie tak, jakby ich życie zostało bezpośrednio zagrożone. Nie wahajcie się nas zranić.
Niektórzy pewnie już zacierają ręce. Nadarza się sposobność, żeby wyrównać rachunki. - W
tłumie rozległy się chichoty. - Zapewne znajdą się i tacy, którzy będą obawiali się
konsekwencji zdecydowanych działań. Niepotrzebnie. Poradzimy sobie, a wy możecie
spodziewać się poważniejszych kłopotów w przypadku uchylania się od walki. - Stan
przełożył kolejną kartkę w notesie. - Będziecie pełnili służbę przez całą dobę. Możecie
oczywiście zdrzemnąć się w ciągu dnia, kiedy wasi podopieczni pójdą spać, ale pamiętajcie o
strzygach. Bestie nie grasują wprawdzie w świetle słonecznym, jednak mogą zaczaić się w
budynku. Nie będziecie bezpieczni nigdy i nigdzie.
Instruktor odczytał jeszcze kilka zaleceń technicznych, ale przestałam słuchać. Znałam
je na pamięć, podobnie jak moi koledzy. Wyczułam rosnące zniecierpliwienie na sali.
Nowicjusze byli gotowi do działania, ten i ów zaciskał pięści. Czekali. Każdy chciał dostać
swój przydział. Marzyliśmy o tych ćwiczeniach od dawna.
Stan skończył i oddał notes Albercie.
- W porządku - powiedziała strażniczka. - Zacznę kolejno wyczytywać wasze
nazwiska i wskażę, którego z morojów wam przydzielono. Podchodźcie do strażnika Chase'a
po pakiety informacyjne na temat planu zajęć waszych podopiecznych, ich przyszłości i tak
dalej.
Wszyscy czekaliśmy w napięciu. Raz po raz dobiegały mnie nerwowe szepty. Eddie
westchnął ciężko.
- Boże, mam nadzieję, że dadzą mi kogoś fajnego - mruknął. - Nie chcę cierpieć przez
sześć tygodni.
Ścisnęłam go za ramię.
- Ryan Aylesworth - ogłosiła Alberta i mój towarzysz zwiesił smutno głowę.
Rozumiałam go. Dawniej Mason Ashford był pierwszy na liście. - Zaopiekujesz się Camille
Contą.
- No nie - mruknął ktoś z tyłu. Pewnie miał nadzieję, że dostanie Camille.
Ryan wodził rej w grupie rywalizującej o przydział członków rodzin królewskich.
Teraz triumfalnie uśmiechnięty szedł po odbiór pakietu. Ród Conta należał do ścisłej elity.
Krążyły pogłoski, że jeden z jej przedstawicieli kandyduje do korony morojów. Poza tym
Camille miała dużo wdzięku. Jej towarzystwo odpowiadałoby każdemu chłopakowi. Ryan był
bardzo zadowolony.
- Dean Barnes - Alberta odczytała następne nazwisko. - Dostaniesz Jeskego Zeklosa.
- Fuj - skrzywiliśmy się z Eddiem. Gdyby to mnie przydzielono Jessego,
potrzebowałby drugiego strażnika do obrony przede mną.
Strażniczka wywoływała kolejnych nowicjuszy. Zauważyłam, że Eddie się poci.
- Błagam, chcę kogoś do rzeczy - mamrotał.
- Spokojnie - pocieszyłam go. - Dostaniesz.
- Edison Castile - usłyszeliśmy w końcu głos Alberty. Eddie przełknął ślinę. -
Wasylisa Dragomir.
Zamarliśmy w bezruchu na jedno uderzenie serc. Eddie był zdyscyplinowany, więc
podniósł się i wyszedł na środek. Po drodze zerknął na mnie z paniką w oczach.
Zrozumiałam, co chciał mi przekazać. Nie miał pojęcia, co się stało.
Czas stanął w miejscu, kontury się zamazały. Monotonny głos Alberty wywoływał
nowicjuszy, ale ja nic nie słyszałam. Co się stało? Zaszło jakieś nieporozumienie. To mnie
przydzielono Lissę. Na pewno. Miałam zostać jej strażniczką na całe życie. Nie mogłam
zrozumieć. Serce biło mi jak oszalałe. Patrzyłam, jak Eddie podchodzi do Chase'a i odbiera
pakiet oraz sztylet ćwiczebny. Widziałam, że zerka w papiery, by się upewnić, czy na pewno
nie zaszła pomyłka. Poznałam po wyrazie jego twarzy, że znalazł tam nazwisko Lissy.
Odetchnęłam głęboko. Spokojnie. Nie ma powodu wpadać w panikę. Ktoś na pewno
popełnił błąd, który można łatwo naprawić. Na pewno zaraz wszystko się wyjaśni. Alberta
dojdzie do mojego nazwiska i odkryje obok niego dane Lissy. Wtedy zrozumieją, co zaszło.
Skreślą poprzedni przydział i dopiszą Eddiemu kogoś innego. Morojów jest pod dostatkiem,
znacznie więcej niż dampirów.
- Rosemarie Hathaway. - Zesztywniałam. - Christian Ozera. Wpatrywałam się w
Albertę, niezdolna poruszyć się ani jakkolwiek zareagować. Nie powiedziała tego, co
wydawało się zupełnie oczywiste. Kilka osób zerknęło na mnie z niepokojem. Wciąż nie
rozumiałam tego, co usłyszałam. To nie działo się naprawdę. W tej chwili nocne spotkanie ze
zjawą Masona wydał mi się bardziej realne. Strażniczka zorientowała się nareszcie, że nie
wstaję. Podniosła głowę z irytacją i szukała mnie wzrokiem.
- Rose Hathaway? Ktoś szturchnął mnie łokciem, pewnie uznał, że ogłuchłam.
Przełknęłam ślinę, wstałam i wyszłam na środek sali. Poruszyłam się jak automat.
Popełniono błąd. Nie miałam cienia wątpliwości. Szłam w stronę Chase'a czując się jak
marionetka poruszana za sznurki. Strażnik wręczył mi pakiet oraz sztylet, którym miałam
„zabijać” napastników. Wzięłam wszystko i odeszłam na miejsce.
Wciąż nie wierząc w to, co się stało, trzykrotnie odczytałam nazwisko moroja
wypisane na okładce. Christian Ozera. Miałam w ręku informacje na temat jego życia. Portret
charakterologiczny, plan zajęć, drzewo genealogiczne. Życiorys. Opisano nawet szczegółowo
tragiczną historię rodziców Christiana, którzy dobrowolnie przemienili się w strzygi.
Zamordowali kilkanaście osób, zanim strażnicy wyśledzili ich i zlikwidowali.
Polecono nam dokładnie przeczytać podane informacje, spakować swoje rzeczy i
spotkać się z morojami podczas lunchu. Słyszałam, jak Alberta wyczytuje kolejne nazwiska.
Koledzy, którzy otrzymali już przydziały, zgromadzili się z tyłu sali gimnastycznej i
wymieniali uwagi. Podeszłam do nich, by poczekać na Albertę lub Dymitra. Zamierzałam
domagać się wyjaśnień. Pomyślałam, że jednak uczę się cierpliwości, skoro nie poleciałam do
nich od razu, choć miałam na to wielką ochotę. Odczekałam, aż strażniczka dojdzie do końca
listy. Cała wieczność. Jak długo można odczytywać kilkanaście nazwisk? Kiedy ostatni z
nowicjuszy otrzymał przydział, Stan ogłosił, że mamy przejść do następnego zadania. Musiał
przekrzykiwać hałas, jaki zapanował na Sali. Zaczęłam przepychać się przez tłum, by dotrzeć
do Alberty i Dymitra, którzy na szczęście stali obok siebie. Rozmawiali o sprawach
organizacyjnych i nie od razu mnie zauważyli. Kiedy wreszcie odwrócili głowy, uniosłam
swój pakiet.
- Co to znaczy? - spytałam. Alberta patrzyła na mnie z nieodgadnionym wyrazem
twarzy. Mina Dymitra podpowiadała mi, że spodziewał się tego, co zaszło.
- To pani przydział, panno Hathaway - odparła strażniczka.
- Nie - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. - Ten przydział należy się komuś innemu.
- Nowicjusze nie wybierają sobie podopiecznych - oświadczyła stanowczo - Po
skończeniu szkoły również. Nie możecie kierować się w tej kwestii upodobaniami ani
nastrojem.
- Po skończeniu szkoły zostanę opiekunką Lissy! - krzyknęłam. - Wszyscy o tym
wiedzą. Powinniście byli połączyć nas teraz.
- Wiem, że takie są ustalenia na przyszłość, lecz nie znam reguły, która
przypisywałaby pani wyłączność opieki nad panną Dragomir. Obowiązkiem ucznia jest
przyjąć wyznaczone zadanie.
- Mam chronić Christana? - Rzuciłam pakiet na podłogę. - Postradaliście zmysły, jeśli
sądzicie, że się na to zgodzę.
- Rose! - warknął Dymitr. Dopiero teraz postanowił włączyć się do rozmowy. Ton
jego głosu, ostry i zasadniczy, nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości: Bielikow był
wściekły. Przez krótką chwilę zapomniałam, co chciałam uzyskać. - Zapominasz się. Nie
wolno ci traktować instruktorów w taki sposób.
Nie znoszę, kiedy ktoś mnie poucza. Nie cierpiałam, kiedy robiło Dymitr, szczególnie
jeśli miał rację. Nie potrafiłam się opanować. Byłam wkurzona i niewyspana. W takim stanie
byle drobiazg mógł wyprowadzić mnie z równowagi. A co dopiero poważna sprawa.
- Przepraszam - powiedziałam z niechęcią. - Jednak uważam, że to idiotyczna decyzja.
Niemal tak głupia jak pominięcie nas w procesie Wiktora Daszkowa.
Alberta zamrugała ze zdziwienia.
- Skąd wiesz… Nieważne. Porozmawiamy o tym później. Teraz zajmij się
wyznaczonym zadaniem.
Nie zauważyłam, kiedy podszedł Eddie.
- Posłuchajcie… - zaczął niepewnie. - Przecież możemy się zamienić. Nie mam nic
przeciw temu…
Strażniczka rzuciła mu lodowate spojrzenie.
- To niemożliwe. Wasylisa Dragomir jest twoją podopieczną. - Przeniosła wzrok na
mnie. - A ty masz się troszczyć o Christiana Ozerę. Koniec dyskusji.
- To idiotyczne! - powtórzyłam. - Po co mam tracić czas z Christianem? Po
skończeniu szkoły i tak zostanę opiekunką Lissy. Czy nie lepiej dla nas obu, żebym zaczęła
już teraz?
- Na pewno dobrze zaopiekujesz się Lissą - stwierdził Dymitr. - Znasz ją. Łączy was
więź. Może się jednak okazać, że w przyszłości będziesz musiała zając się innym morojem.
Powinnaś nauczyć się pełnić służbę przy osobach, których nie znasz.
- Dobrze znam Christiana - mruknęłam. - W tym właśnie problem. Nie cierpię go.
Trochę przesadziłam. Ozera wkurzał mnie, to fakt, ale nieprawda, że go
nienawidziłam. Wspólna walka przeciwko strzygom wiele zmieniła między nami. Znów
przyszło mi do głowy, że wyolbrzymiam z powodu niewyspania i ogólnego rozdrażnienia.
- Tym lepiej - wtrąciła Alberta. - Nie zawsze można opiekować się przyjaciółmi.
Niektórych podopiecznych być może nie będziesz darzyła sympatią. Musisz do tego
przywyknąć.
- Muszę tylko skutecznie walczyć ze strzygami - odgryzłam się. - Uczono mnie tego w
szkole. - Rzuciłam im nieugięte spojrzenie. - Sprawdziłam się również w akcji.
- Technika walki to nie wszystko, panno Hathaway. Pozostają kwestie osobiste, relacje
z innymi. Tego nie można nauczyć się na lekcjach. Naszym zadaniem jest przekazać wam
techniki obrony przed strzygami. Waszym - ułożyć sobie relacje z morojami. Pani szczególnie
powinna przećwiczyć zasady opieki nas osobą, która nie jest wieloletnią przyjaciółką.
- Powinnaś również nauczyć się chronić kogoś, z kim nie łączy cię psychiczna więź i
nie wiesz, kiedy znajduje się w niebezpieczeństwie - wtrącił Dymitr.
- Racja - zgodziła się Alberta. - To pani słabość. Jeśli chce pani zostać dobrą
strażniczką - doskonałą strażniczką - należy stosować się do naszych zaleceń.
Otworzyłam usta, chcąc się sprzeciwić. Miałam a zanadrzu wspaniały argument, że
opieka nad kimś bliskim pozwoli mi lepiej wykorzystać wszystkie umiejętności. Tym samym
będę skuteczniej służyła innym morojom. Lecz Dymitr nie dał mi dojść do głosu.
- Praca z innym dampirem pomoże również Lissie - powiedział.
Zamknął mi usta. Zadał cios, przed którym nie umiałam się obronić, a on dobrze o tym
wiedział.
- Co masz na myśli? - spytałam.
- Jesteś jej słabością. Jeśli nie dostanie strażnika, z którym nie łączy jej psychiczna
więź, nie nauczy się radzić sobie w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Opieka nad morojem
wymaga jego współpracy. Zadanie, które otrzymałaś, posłuży zarówno tobie, jak i
Dragomirównie.
Milczałam, rozważając jego słowa. Czyżby Dymitr miał rację?
- Poza tym - dodała Alberta - nie mamy dla pani innego przydziału. Jeśli teraz pani
odmówi, nie zaliczy tegorocznych ćwiczeń polowych.
Jak to: nie zaliczę? Czy ona zwariowała? Nie mogłam stracić takiej szansy.
Oznaczałoby to brak promocji. Czułam, że za chwilę wybuchnę, ale Dymitr powstrzymał
mnie jednym gestem. Uparte, spokojne spojrzenie jego czarnych oczu unieruchomił mnie,
nakazało pogodzić się z sytuacją.
Niechętnie podniosłam pakiet z podłogi.
- Dobrze - rzuciłam lodowatym tonem. - Zrobię to. Odnotujcie jednak, że działam
wbrew własnej woli.
- To już zostało ustalone, panno Hathaway - odparła cierpko Alberta.
- W porządku. Nadal sądzę, że to kiepski pomysł, wkrótce sami się przekonacie.
Odwróciłam się i z godnością wymaszerowałam z sali gimnastycznej, zanim zdążyli
odpowiedzieć. Jednocześnie myślałam, że zachowuję się jak rozkapryszone dziecko. Na
swoją obronę miałam jedynie nieumyślny udział w życiu seksualnym najlepszej przyjaciółki,
spotkanie z duchem i niewyspanie. Poza tym oni też postąpili wrednie. Tak więc miałam
spędzić sześć tygodni w towarzystwie Christiana Ozery, cynicznego drania, który wciąż
sprawiał problemy i kpił ze wszystkiego.
Cóż, w pewnym sensie byliśmy do siebie podobni.
Zapowiadały się długie wakacje.
ROZDZIAŁ TRZECI
SKĄD TA PONURA MINA, MAŁA DAMPIRZYCO? Szłam przez dziedziniec w
stronę kafeterii, kiedy doleciał mnie zapach papierosów marki Clove. Westchnęłam z
rezygnacją.
- Adrianie, jesteś ostatnią osobą, którą chciałabym teraz spotkać. Adrian Iwaszkow
przyspieszył i zrównał się ze mną, wypuszczając z ust kłęby dymu prosto na mnie.
Zamachałam rękami i ostentacyjnie zakaszlałam. Iwaszkow był morojem z rodziny
królewskiej, którego „zdobyłyśmy” z Lissą podczas wypadu na narty. Mimo że starszy o kilka
lat, przyjechał do Akademii Świętego Władimira, żeby razem z moją przyjaciółką zagłębiać
tajniki panowania nad żywiołem ducha. Poza nim nie znałyśmy nikogo, kto specjalizowałby
się w tym żywiole. Adrian był arogancki i zepsuty, nadużywał alkoholu, palił papierosy, a
także zadawał się z wieloma kobietami. Wiedziałam, że i mnie sobie upatrzył, w każdym
razie próbował zaciągnąć mnie do łóżka.
- Zauważyłem - stwierdził. - Rzadko się spotykam od przyjazdu. Gdybym nie
wiedział, że jest inaczej, pomyślałbym, że mnie unikasz.
- To prawda. Chłopak wypuścił kolejny kłąb dymu i przesunął ręką po brązowej
czuprynie, pieczołowicie uczesanej, tak by tworzyła na głowie artystyczny nieład.
- Posłuchaj, Rose. Nie musisz odgrywać niedostępnej. Dawno zdobyłaś moje serce.
Adrian wiedział doskonale, że nikogo przed nim nie odgrywam, po prostu lubił się
przekomarzać.
- Nie mam dziś nastroju na te twoje gierki.
- Coś się stało? Widzę, z jaką złością rozpryskujesz wodę we wszystkich kałużach
napotykanych po drodze, a w dodatku masz morderczą minę.
- Więc po co mnie zagadujesz? Nie boisz się, że ci przyłożę?
- Nie zrobisz mi krzywdy. Byłoby ci żal mego pięknego oblicza.
- Za to ty nie masz litości. Dmuchasz mi w nos rakotwórczym dymem. Jak możesz
palić papierosy? Poza tym w szkole obowiązuje ścisły zakaz. Abby Badica została przyłapana
na paleniu i odsiedziała za to dwa tygodnie w kozie.
- Nie muszę przestrzegać tutejszych reguł, Rose. Nie jestem uczniem ani członkiem
personelu. Pozostałem wolnym duchem błądzącym po korytarzach szacownej Akademii.
- A nie mógłbyś błąkać się gdzie indziej?
- Jeśli chcesz się mnie pozbyć, musisz powiedzieć, co się stało. Uparty jak osioł.
Pomyślałam, że wkrótce i tak dowie się o wszystkim. Cała szkoła będzie o tym gadała.
- Przydzielono mnie do Christiana. Mam się nim opiekować w trakcie ćwiczeń
polowych.
Zapadło milczenie, a po chwili Adrian parsknął śmiechem.
- No, no. Teraz rozumiem. Przyznaję, że zważywszy na okoliczności, zachowujesz
wyjątkowy spokój.
- Miałam opiekować się Lissą - jęknęłam. - Nie mogę uwierzyć, że wycięli mi taki
numer.
- Ciekawostka. Czyżby istniało ryzyko, że nie powierzą ci służby przy Lissie po
skończeniu szkoły?
- Nie. Oboje z Dymitrem mamy zapewnione stanowiska. Tymczasem nasi mędrcy
uznali, że więcej się nauczę, towarzysząc innemu morojowi.
Adrian obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem.
- Służba u boku Bielikowa nie będzie dla ciebie, jak sądzę, wielką przykrością.
Do tej pory nie pojmowałam, jak to możliwe, że Lissa nie zauważyła, co czułam do
Dymitra. Taki Adrian, całkiem obcy, błyskawicznie ocenił sytuację.
- Mówiłam, że nie mam dziś ochoty wysłuchiwać twoich błyskotliwych komentarzy.
Iwaszkow nie dał się zbić z pantałyku. Podejrzewałam, że jest na lekkim rauszu,
chociaż do lunchu jeszcze daleko.
- Nie rozumiem, gdzie problem? Przecież Christian spędza większość czasu z Lissą.
Trafił w sedno. Musiałam mu to przyznać. Swoim zwyczajem niepostrzeżenie zmienił
temat.
- Czy mówiłem ci już, jaką masz aurę? - spytał nieoczekiwanie. Wychwyciłam nową i
zaskakującą nutę w jego głosie. Niepewność?
Zaciekawienie? Obawa? Ten ton nie pasował do niego. Adrian był mistrzem ironii.
- Nie pamiętam. Kiedyś wspomniałeś coś na ten temat. Twierdziłeś, że spowija mnie
mrok. Czemu pytasz?
Aura to pole energetyczne otaczające każdą żywą istotę. Jej barwa i natężenie
wynikają z cech osobowości oraz indywidualnych wibracji. Aurę widzą tylko moroje
dysponujący mocą ducha. Adrian posiadł tę zdolność dawno temu, Lissa dopiero się uczy.
- Trudno mi to wyjaśnić. Pewnie jestem przeczulony. - Iwaszkow przystanął przy
drzwiach i zaciągnął się papierosem. Odsunął się nieco, wypuszczając dym w inną stronę, ale
wiatr i tak przywiał go prosto na mnie. - Aura jest dziwnym zjawiskiem. Często zmienia
kształt i barwy. Czasem bywa intensywna, a innym razem blada i niewyraźna. Zdarzają się
jednak chwile, kiedy płonie wyraźnym, kolorowym blaskiem, a wtedy… - Adrian przechylił
lekko głowę i zapatrzył się w niebo. Znałam go takiego, popadał wówczas w trans. - Można
odczytać jej znaczenie. Jakbyś uzyskiwała wgląd w czyjąś duszę.
Uśmiechnęłam się.
- Jednak nie potrafisz wejrzeć w moją duszę, prawda? Nie wiem, co oznaczają barwy
mojej aury.
Moroj wzruszył ramionami.
- Pracuję nad tym. Przebywając wśród ludzi, poznajesz ich coraz lepiej. Z czasem
dostrzegasz podobne kolory u wielu osób i zaczynasz pojmować, co oznaczają.
- Jak teraz prezentuje się moja aura? Zerknął na mnie z ukosa.
- Jakoś nie mogę się dzisiaj skupić.
- Wiedziałam. Piłeś. Alkohol i niektóre leki przytępiają zdolność odczuwania ducha.
- Tylko tyle, żeby się rozgrzać. Mogę jednak odgadnąć, jak wygląda. Jest podobna do
innych, tworzą ją wirujące pierścienie barw. Tylko na krańcach pola energii pojawia się cień.
Towarzyszy ci na każdym kroku.
Ton jego głosu przyprawił mnie o dreszcz. Przysłuchiwałam się rozmowom Adriana i
Lissy na temat pól energetycznych, ale nie sądziłam, że powinnam się przejmować stanem
własnej aury. Do tej pory traktowałam ten temat lekko, ciekawił mnie, ale wydawał się
pozbawiony głębszego znaczenia.
- Umiesz pocieszyć - mruknęłam. - Może powinieneś zając się tym zawodowo.
Adrian powrócił do swego normalnego tonu.
- Nie przejmuj się, mała dampirzyco. Nawet jeśli otaczają cię chmury, dla mnie
zawsze jesteś jaśniejsza niż słońce.
Przewróciłam wymownie oczami. Chłopak rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go
butem.
- Musze już lecieć. Do zobaczenia wkrótce. - Skłonił się dwornie i ruszył w stronę
budynku dla gości.
- Śmiecisz! - zawołałam.
- Nie dbam o reguły, Rose - odkrzyknął. - Jestem ponad nimi. Pokręciłam głową i
podniosłam niedopałek, a potem wrzuciłam go do kosza stojącego przy wejściu. Stanęłam w
drzwiach, strząsając śnieg z butów. W kafeterii panowało miłe ciepło. Przygotowywano
lunch. W tym pomieszczeniu dampiry i moroje przesiadywali razem, tworząc interesujące
zestawienie. Dampiry, w połowie ludzie, są większe, ale nie wyższe, tylko bardziej krępe.
Nowicjuszki odznaczały się sympatycznymi krągłościami sylwetek, w przeciwieństwie do
zbyt szczupłych morojek. Chłopcy mojej rasy prezentowali muskularną budowę, odwrotnie
niż smukłe, wątłe wampiry. Częściej przebywaliśmy na słońcu i nasza lekka opalenizna
kontrastowała z bladą, porcelanową skórą podopiecznych.
Zauważyłam Lissę siedzącą samotnie przy stoliku. Wyglądała jak anioł w białym
sweterku. Jasne loki opadały kaskadą na ramiona. Podniosła głowę, a ja poczułam przyjemną
falę ciepła płynącą przez naszą więź.
Moja przyjaciółka się uśmiechnęła.
- Ale masz minę. Więc to prawda? Będziesz opiekowała się Christianem?
Posłałam jej ponure spojrzenie.
- Nie mogłabyś się postarać o nieco weselszy wygląd? - Obrzuciła mnie karcącym,
choć lekko rozbawionym wzrokiem, zlizując ostatnie krople jogurtu truskawkowego z
łyżeczki. - Ostatecznie będziesz się opiekowała moim chłopakiem, z którym spędzam dużo
czasu. Nie jest tak źle.
- Masz anielską cierpliwość - mruknęłam, opadając na krzesło. - Zresztą nie
przebywasz z nim bez przerwy, przez całą dobę, siedem dni w tygodniu.
- Ty też nie będziesz musiała. Jeden dzień zostawili wam wolny.
- Marna pociecha. Równie dobrze mogliby mnie skazać na jego towarzystwo przez
dziesięć dni w tygodniu.
Lissa zmarszczyła brwi.
- To nie ma sensu. Machnęłam ręką lekceważąco i rozejrzałam się po sali bez
specjalnego zainteresowania. W kafeterii huczało, bo ćwiczenia miały się oficjalnie rozpocząć
tuż po lunchu. Najlepsza przyjaciółka Camille dostała pod opiekę najbliższego kumpla Ryana.
Szykowali się na długą podwójną randkę. Pomyślałam, że jednak znalazł się ktoś, komu
wybór rady przypadł do gustu, i westchnęłam ciężko. Christian, mój podopieczny, poszedł do
pokoju karmicieli, ludzi, którzy dobrowolnie oddawali krew wampirom.
Wyczułam, że Lissa chce mi coś powiedzieć. Zwlekała zniechęcona moim złym
nastrojem. Chciała mnie pocieszyć. Uśmiechnęłam się do niej.
- Nie przejmuj się mną tak bardzo. Powiedz, o co chodzi. Odwzajemniła uśmiech,
skrywając kły pod lśniącymi różowymi wargami.
- Dostałam pozwolenie.
- Pozwolenie na co? Przesłała mi odpowiedź w myślach, zanim wypowiedziała ją na
głos.
- Naprawdę? - wykrzyknęłam. - Nie musisz przyjmować leków? Żywioł ducha
oferował wybrańcom nadzwyczajne możliwości, które Lissa dopiero odkrywała. Jednocześnie
rodził problemy natury psychicznej. Groził depresją, a nawet obłędem. Adrian sięgał po
alkohol, co (poza wrodzoną skłonnością do imprezowania) osłabiało negatywne skutki
działania ducha. Lissa odkryła zdrowszy sposób radzenia sobie w trudnych chwilach -
przyjmowała leki antydepresyjne, które, niestety, odcinały ją od zdolności magicznych. Moja
przyjaciółka nie umiała się pogodzić z tym ograniczeniem, choć gwarantowało jej
zachowanie zdrowych zmysłów. Odkryła to dopiero teraz i postanowiła przeprowadzi szalony
eksperyment. Wiedziałam, że tęskni za magią, ale nie wyczułam, jak bardzo. Nie
spodziewałam się również, że ktoś podejmie takie ryzyko i pozwoli jej odstawić leki.
- Zobowiązałam się do codziennych wizyt u panny Carmack oraz regularnych sesji
psychologicznych. - Lissa skrzywiła się przy ostatnich słowach, ale widziałam, że jest
szczęśliwa. - Nie mogę się doczekać wspólnej pracy z Adrianem.
- Ma na ciebie zły wpływ.
- Iwaszkow nie ma nic do rzeczy. Sama podjęłam decyzję. - Nie odpowiedziałam,
więc dotknęła mojego ramienia. - Nie martw się o mnie, Rose. Czuję się znacznie lepiej, a
poza tym będę mogła pomagać innym.
- Wszystkim, tylko nie mnie - mruknęłam z żalem. W tej chwili w drzwiach pojawił
się Christian i ruszył w naszą stronę. Zerknęłam na zegar. Do końca lunchu pozostało
zaledwie pięć minut. - O, nie. Zbliża się godzina zero.
Odsunął krzesło i przystawił je tyłem do naszego stolika. Usiadł okrakiem, opierając
brodę na poręczy. Odgarnął czarne loki, odsłaniając jasnoniebieskie oczy, i posłał nam lekko
ironiczny uśmieszek. Lissa wyraźnie poweselała.
- Nie mogę się doczekać początku przedstawienia - powiedział moroj. - Będziemy się
świetnie bawić, Rose. Pomyśl o wspólnym wybieraniu zasłon, rozczesywaniu włosów, snuciu
opowieści o duchach… - Wzmianką o duchach poważnie nadszarpnęła moją cierpliwość. Nie
twierdzę, że perspektywa wyboru zasłon czy układania jego fryzury wydała mi się bardziej
pociągająca. Potrząsnęłam głową z rozpaczą i wstałam.
- Nacieszcie się ostatnimi chwilami wolności - rzuciłam, a oni jednocześnie parsknęli
śmiechem.
Podeszłam do kontuaru w nadziei, że zostały pączki ze śniadania. Dostrzegłam jedynie
rogaliki, warzywa w kruchym cieście i pieczone gruszki. Personel kuchenny także stracił
głowę tego dnia. Czy wymagałam zbyt wiele, prosząc o ciastko smażone na głębokim
tłuszczu? Przede mną stał Eddie z miną winowajcy.
- Rose, naprawdę mi przykro… Uciszyłam go gestem.
- Daj spokój. To nie twoja wina. Obiecaj tylko, że będziesz o nią dbał.
Nie miałam powodu do obaw o bezpieczeństwo Lissy. Niepokoił mnie pomysł
odstawienia leków. Eddie popatrzył na mnie z powagą. Nie uznał mojej prośby za nawiną.
Należał do nielicznych osób, które wiedziały o nadzwyczajnych zdolnościach Lissy, znał
również ich ujemne strony. Pomyślałam, że dlatego wybrano go na strażnika księżniczki.
- Nie pozwolę, by stało jej się coś złego. Słowo. Mimo ponurego nastroju musiałam
się uśmiechnąć. Eddie bardzo przeżył nasze starcie ze strzygami. Zaczął traktować życie
bardziej serio niż większość nowicjuszy. Gdybym miała wybierać, poza sobą, rzecz jasna,
wskazałabym zapewne jego kandydaturę na opiekuna Lissy.
- Rose! Czy to prawda, że znokautowałaś strażniczkę Pietrową? Odwróciłam się i
napotkałam wzrok dwóch morojów, Jeskego Zeklosa i Ralfa Sarkozy'ego. Stali w kolejce za
mną i Eddiem z podejrzanie zadowolonymi minami. Jesse był przystojny jak Apollo, a poza
tym dosyć bystry, zaś Ralf, nieco mniej atrakcyjny fizycznie, nie mógł się pochwalić wybitną
inteligencją. Nikt nie wkurzał mnie bardziej niż ci dwaj, głownie dlatego że rozpuszczali
obrzydliwe plotki na mój temat, twierdząc, że wyprawiałam z nimi niestworzone rzeczy.
Dzięki stanowczej interwencji Masona publicznie odwołali te łgarstwa, lecz myślę, że od tej
chwili żywili do mnie zapiekłą urazę.
- Albertę? Za co? - Odwróciłam się do nich plecami, ale Ralf nie dawał za wygraną.
- Podobno dałaś jej popalić na sali gimnastycznej, kiedy się dowiedziałaś, koguci
przydzielono.
- Dałam popalić? Co za przestarzałe słownictwo? Ja tylko - przerwałam, szukając
właściwego słowa - wyraziłam swoją opinię na ten temat.
- Cóż - wtrącił Jesse. - Nie mogli znaleźć lepszej strażniczki dla znanego miłośnika
strzyg. Tylko ty dasz sobie z nim radę.
Nie spodobała mi się ta uwaga, choć zabrzmiała niemal jak komplement. Zeklos już
otwierał usta, żeby dorzucić kolejny kąśliwy komentarz, ale mu na to nie pozwoliłam.
Zbliżyłam się i spojrzałam mu prosto w oczy. Pogratulowałam sobie w duchu zimnej krwi, bo
nie chwyciłam go za gardło. Jesse wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
- Christian nie ma nic wspólnego ze strzygami - oznajmiłam spokojnie.
- Przecież jego rodzice…
- Są jego rodzicami. A Christian jest sobą. Mylisz pojęcia. Jesse Zeklos dobrze
wiedział, że nie warto ze mną zadzierać.
Pamiętał o tym, choć miał wielką ochotę naigrywać się z Christiana w mojej
obecności. Zdziwiłam się, gdy wybrał inna opcję.
- Przed chwilą przydział Ozery oznaczał dla ciebie koniec świata, a terasz stajesz w
jego obronie. Wiesz, jaki on jest, nie uznaje żadnych reguł. Próbujesz mi wmówić, że nie
pójdzie śladem rodziców?
- Wierzę mu - odparłam. - Absolutnie mu wierzę. Christian przejawia więcej wrogości
wobec strzyg niż inni moroje.
Jesse zamrugał i zerknął na Ralfa, a potem przeniósł spojrzenie na mnie.
- Ozera bardzo mi pomógł, walcząc ze strzygami w Spokane. On nigdy nie przemieni
się w bestię - dodałam, usiłując sobie przypomnieć, kto miał pilnować Jessego. - Jeśli znowu
usłyszę, że go oczerniasz, nawet Dean nie zdoła cię przede mną ochronić.
- Ani przede mną - dodał Eddie, stając u mojego boku. Zeklos przełknął ślinę i cofnął
się o krok.
- Blefujesz. Nie zrobisz mi krzywdy. Jeśli cię teraz zawieszą, nie skończysz szkoły w
terminie.
- Miał rację, ale uśmiechnęłam się beztrosko.
- Zaryzykuję. Chyba warto. Widać Jessie i Ralf doszli do wniosku, że nie mają ochoty
na lunch, bo nagle odeszli, i dałabym głowę, że słyszę, jak nazywają mnie „stukniętą zdzirą”.
- Świry - mruknęłam ze złością, ale natychmiast się rozpromieniłam. Są pączki!
Dostałam jednego w polewie czekoladowej i pospieszyłam za Eddiem. Musieliśmy
odnaleźć naszych podopiecznych przed lekcjami. Eddie wykrzywił się do mnie w uśmiechu.
- Gdybym nie znał całej historii, pomyślałbym, że bronisz honoru Christiana. Zdaje
się, że to nie lubisz?
- Fakt - przyznałam, zlizując polewę z palców. - Nie lubię go, ale będę musiała się nim
opiekować przez sześć tygodni z rzędu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
ZACZĘŁO SIĘ.
Z początku pozornie nic się nie zmieniło. Do lunchu moroje i dampiry miały zajęcia w
odrębnych grupach, dopiero po południu łączyliśmy się w pary. Okazało się, że plan lekcji
Christiana przypomina mój własny z ubiegłego semestru. Jedyna różnica, że nie
występowałam w charakterze uczennicy. Nie siedziałam w ławce, ale wyznaczono mi raczej
niewygodne stanowisko. Razem z innymi nowicjuszami uczestniczącymi w ćwiczeniach
musiałam stać pod ścianą. Poza lekcjami sytuacja wyglądała podobnie. To moroje
decydowali, co chcą robić. Strażnicy podążali za nimi jak cienie.
My, nowicjusze, mieliśmy wielką ochotę wymienić między sobą uwagi na temat
służby, zwłaszcza że nasi podopieczni zajęli się sobą, ale nikt nie uległ pokusie. Napięcie i
emocje w tym pierwszym dniu ćwiczeń skutecznie utrzymywały nas w ryzach.
Po lekcji biologii zastosowaliśmy z Eddiem technikę podziału ról między dwoma
strażnikami. Ja utrzymywałam bezpośredni kontakt z morojami, podczas gdy Eddie z
dystansu obserwował otoczenie.
Dyżurowaliśmy w ten sposób do końca zajęć. W pewnej chwili Lissa pocałowała
Christiana w policzek i zrozumiałam, że zamierzają się rozdzielić.
- Nie macie wspólnych zajęć? - spytałam zdziwiona, usuwając się nieco z drogi przed
tabunem uczniów wyciągających z sal lekcyjnych. Eddie także zorientował się w zmianie
sytuacji i podszedł bliżej. Nie wiedziałam, że Lissa i Christian mają w ogóle jakieś oddzielne
zajęcia.
Moja przyjaciółka zauważyła, że jestem rozczarowana, i uśmiechnęła się do mnie ze
współczuciem.
- Przykro mi. Po lekcjach zamierzamy się razem uczyć, ale teraz idę na kurs
twórczego pisania.
- A ja - wtrącił Christian - będę zagłębiał tajniki gotowania.
- Co takiego? - prawie krzyknęłam. - Wybrałeś kurs gotowania? To idiotyczne.
- Wcale nie - sprzeciwił się moroj. - Możesz myśleć, co chcesz, ale to mój wybór w
ostatnim semestrze, jasne?
Jęknęłam.
- Daj spokój, Rose - roześmiała się Lissa. - To tylko jedna lekcja. Nie będzie tak…
Przerwała, bo zakotłowało się w głębi korytarza. Jeden z moich instruktorów, Emil,
pojawił się znienacka i - odgrywając strzygę - zaatakował morojkę. Porwał ją w ramiona,
przycisnął do siebie i odsłonił szyję dziewczyny, jakby miał zamiar ją ugryźć. Nie widziałam
twarzy ofiary, z daleka dostrzegłam jednak jej gęste brązowe włosy. Wkrótce zorientowałam
się jednak, że jej opiekunem miał być Shane Reyes.
Nieoczekiwana napaść zaskoczyła go - to pierwszy incydent tego dnia - na szczęście
szybko się pozbierał, odgonił napastnika kopniakiem i odzyskał podopieczną. Obaj
mężczyźni rzucili się teraz do walki otoczeni sporym wianuszkiem gapiów. Gwizdy i okrzyki
dopingowały Shane'a.
Najgłośniej krzyczał Ryan Aylesworth. Wampir był tak pochłonięty walką, którą
zresztą Shane wygrał ciosem ćwiczebnego sztyletu, że nie zauważył, jak dwóch innych
strażników podkradło się do Camilli. Oboje z Eddiem dostrzegliśmy ich jednocześnie i już
gotowaliśmy się do interwencji.
- Zostań - polecił mi Eddie i pobiegł z odsieczą. Ryan i Camilla zdążyli się
zorientować w sytuacji. Ryan nie radził sobie tak dobrze jak Shane, miał przeciwko sobie
dwóch napastników. Pierwszy zatrzymał dampira, a drugi chwycił Camillę. Dziewczyna
krzyknęła ze strachu. Nie udawała. Najwyraźniej nie doceniła faktu, że wylądowała w
ramionach Dymitra.
Tymczasem Eddie zaszedł całą czwórkę od tyłu i wymierzył cios w ucho Bielikowa.
Strażnik nie przejął się tym specjalnie, lecz ja i tak byłam pod wrażeniem akcji Eddiego. Mnie
nigdy nie udało się trafić Dymitra podczas treningu. Otrzymany cios zmusił go do uwolnienia
Camilli i zmierzenia się z przeciwnikiem. Shane zdążył już pozbyć się swojej strzygi, zadając
jej cios srebrnym sztyletem, i teraz skoczył na pomoc Eddiemu z przeciwnej strony.
Obserwowałam ich, zaciskając pięści, zafascynowana walką, lecz przede wszystkim
wpatrzona w Dymitra. Nie do wiary, jak niezwykłą urodą promieniował ten groźny
wojownik. Miałam ochotę dołączyć do walczących, pamiętałam jednak, że nie wolno mi
spuszczać oka z naszych morojów.
Więcej „strzyg” już się nie pojawiło. Eddie i Shane „unicestwili” Dymitra, a mnie
zrobiło się trochę smutno. W głębi duszy pragnęłam, by mój mentor okazał się
niezwyciężony. Pocieszyła mnie myśl, że pokonał Ryana, technicznie pozbawił go życia. Tak,
Dymitr był porządną strzygą. Obaj z Emilem gratulowali teraz Shane'owi refleksu i docenili
interwencję Eddiego, jako wyraz poczucia odpowiedzialności za przyjaciół. Również do mnie
skierowano krótkie skinienie głową za osłanianie Eddiego. Ryan najadł się nieco wstydu, bo
nie zauważył w porę zagrożenia.
Oboje z Eddiem wymieniliśmy triumfujące uśmiechy. Pierwsza próba i już
zdobyliśmy punkty. Wolałabym, co prawda, odegrać istotniejszą rolę w tym starciu, ale i tak
dobrze zaczęliśmy.
Dymitr dostrzegł z daleka nasze rozpromienione miny i pokręcił głową z naganą. Po
zakończonej akcji nasza czwórka ostatecznie się rozdzieliła. Lissa posłała mi pożegnalny
uśmiech i życzyła w myślach dobrej zabawy przy zagłębianiu tajników sztuki kulinarnej.
Przewróciłam oczami, ale już zniknęła za rogiem w asyście Eddiego.
„Sztuka kulinarna” brzmiała nieźle, jednak szybko okazało się, że bierzemy udział w
zwyczajnym kursie gotowania. Kpiłam w Christiana, że wybrał tak idiotyczne zajęcia, jednak
poczułam dla niego coś w rodzaju szacunku. Moje umiejętności w tej dziedzinie ograniczały
się do ugotowania wody. Pichcenie nie było nawet w połowie tak interesujące, jak kursy
twórczego pisania czy prowadzenia dyskusji. Nie miałam wątpliwości, że Christian dokonał
wyboru wyłącznie z lenistwa. Z pewnością nie zamierzał nigdy prowadzić restauracji.
Pomyślałam ze złośliwą satysfakcją o prawdziwej radości na widok Ozery
wałkującego ciasto. Kto wie, może nawet włoży fartuszek?
Oprócz mnie w sali znalazło się troje innych nowicjuszy. Pomieszczenie było
przestronne i miało kilka okien. Szybko opracowaliśmy strategię, żeby dobrze zabezpieczyć
teren. Obserwowałam ćwiczenia polowe w ubiegłych latach, jednak dopiero teraz
uświadomiłam sobie, że przyglądałam się wówczas wyłącznie walkom. Nie zwracałam uwagi
na pracę zespołową moich starszych kolegów ani na strategie ich działań. Teoretycznie
oczekiwano od nas obrony wyznaczonego moroja, ale w praktyce zabezpieczaliśmy
wszystkich obecnych.
Przypadło mi stanowisko przy wyjściu ewakuacyjnym prowadzącym na dziedziniec.
Przypadkowo znalazłam się tuż przy stole Christiana. Podczas zajęć zwykle pracowało się w
parach, jednak w tej klasie znalazła się nieparzysta liczba uczniów. Christian skrzętnie
wykorzystał okazję i zgłosił chęć samodzielnej pracy. Nikt się nie sprzeciwiał. Wielu
morojów wciąż dystansowało się od niego z powodu rodziców. Ku memu rozczarowaniu
Christian nie wyrabiał ciasta.
- Co to jest? - spytałam, widząc, że wyjął z lodówki miskę pełną surowego mięsa.
- Mięcho - wyjaśnił, wyrzucając zawartość naczynia na deskę do krojenia.
- Widzę, idioto. Jakie mięso?
- Surowa wołowina. - Chłopak sięgną po następną miskę i jeszcze jedną. - To jest
mięso cielęce, a to wieprzowe.
- Będziesz karmił tyranozaura?
- Masz ochotę spróbować? Przyrządzę pieczeń.
- Z trzech gatunków?
- Jeśli już robić pieczeń, niech smakuje jak mięso. Pokręciłam głową.
- Nie mogę uwierzyć, że spędzam dopiero pierwszy dzień w twoim towarzystwie.
Christian skupił się na pracy.
- Nie przesadzasz trochę z agresją? Naprawdę aż tak mnie nienawidzisz? Podobno
nawrzeszczałaś na strażników za to, że dostałaś mnie w przydziale.
- Mylisz się. Nie czuję do ciebie nienawiści - odparłam zgodnie z prawdą.
- W takim razie wyżywasz się na mnie, bo nie powierzono ci opieki nad Lissą.
Nie odpowiedziałam. Tym razem Christian mówił prawdę.
- Wiesz - ciągnął - może to nie jest taki zły pomysł, żebyś poćwiczyła z kimś innym.
- Tak, Dymitr mówi to samo. Moroj włożył mięso z powrotem do miski i zajął się
przyprawianiem.
- Więc skąd ten sprzeciw? Bielikow wie, co robi. Ufam mu. Akademia poniesie wielką
stratę, kiedy on odejdzie. Z drugiej strony cieszę się, że będzie strzegł Lissy.
- Ja też się cieszę. Christian podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Uśmiechnęliśmy się
jednocześnie, zaskoczeni, że w czymkolwiek się zgadzamy. Po krótkiej chwili moroj wrócił
do przerwanej pracy.
- Ty też jesteś niezła - mruknął bez zwykłego cynizmu. - Poradziłaś sobie…
Nie dokończył, ale wiedziałam, o czym mówi. O Spokane. Nie było go w pobliżu,
kiedy unicestwiłam strzygi, ale pomógł nam w ucieczce.
Pracowaliśmy razem. Posłużył się magią ognia, żeby uwolnić mi ręce. Wtedy
zapomnieliśmy o wzajemnej niechęci.
- Mamy lepsze rzeczy do roboty, niż ciągle się kłócić - stwierdziłam w zamyśleniu.
Przypomniała mi się sprawa Wiktora Daszkowa. W pierwszym odruchu chciałam
opowiedzieć wszystko Christianowi, lecz uznałam, że nie warto się z tym spieszyć. Lissa
powinna dowiedzieć się pierwsza.
- Fakt - zgodził się ze mną po raz drugi. - W końcu aż tak bardzo się nie różnimy.
Jestem wprawdzie bystrzejszy i bardziej zabawny od ciebie, ale obojgu nam zależy na jej
bezpieczeństwie… - zawahał się. - Ja…nie chcę ci jej odbierać. Nie mógłbym. Nikt tego nie
dokona, dopóki łączy was więź.
Coś takiego! Zawsze myślałam, że się kłócimy, bo jesteśmy skorzy do waśni. A po
drugie, najważniejsze - z zazdrości o Lissę. Jednak Christian miał rację. Obojgu nam zależało
na jej życiu.
- Ty też nie powinieneś myśleć, że nasza więź odciągnie ją od ciebie - wyznałam.
Wiedziałam, że to go niepokoi. Jak można cieszyć się romantyczną chwilą z ukochaną,
wiedząc, że jest stale połączona z kimś innym, nawet jeśli to jej przyjaciółka? - Zależy jej na
tobie. - Słowo „kocha” jakoś nie przechodziło mi przez gardło. - Zajmujesz osobne miejsce w
jej sercu.
Christian włożył naczynie do piekarnika.
- Nie wierzę, że to powiedziałaś. Obawiam się, że za chwilę padniemy sobie w
ramiona i zaczniemy do siebie czule przemawiać. - Bardzo się starał udawać niechęć, ale w
jego oczach widziałam ulgę i radość.
- Wymyśliłam już dla ciebie czułe przezwisko, ale obawiam się kłopotów, jeśli
powiem je teraz głośno.
- Ach! - westchnął. - Oto Rose, którą znam. Potem odszedł. Rozmawiał z kolegą,
podczas gdy jego mięso rumieniło się w piekarniku. I bardzo dobrze. Miałam strategiczną
pozycję przy drzwiach, więc nic nie powinno odwracać mojej uwagi. Zauważyłam, że Jesse z
Ralfem smażą razem wielgachny omlet z czymś tam. Podobnie jak Christian, poszli na
łatwiznę.
Tym razem żaden atak ze strony „strzyg” nie nastąpił. Tylko strażnik Dustin zajrzał do
Sali, by odnotować, co robimy. Przystanął obok mnie, kiedy Jesse ruszył niespiesznie w naszą
stronę. Z początku pomyślałam, że to zbieg okoliczności.
- Odwołuję, co powiedziałem, Rose - odezwał się moroj. - Przemyślałem temat. Nie
wkurzyłaś się z powodu Lissy i Christiana. Zgodnie z regułą musisz sprawować służbę przy
jednym z uczniów, a Adrian Iwaszkow jest już za stary, by go pilnować. Słyszałem, że
odbywaliście już wspólne praktyki cielesne.
Żart mógł być o wiele zabawniejszy, co tylko potwierdzało, że Jesse nie jest orłem.
Wiedziałam, że nie obchodzimy go ani Adrian, ani ja. Podejrzewałam wręcz, że sam nie
wierzy w te bajki o naszym romansie. Po prostu wciąż żywił urazę, bo kiedyś mu groziłam, i
znalazł sposób odegrania się. Austin słyszał zaczepkę, lecz nie obchodziły go wygłupy
moroja. Zainteresował się jednak gdybym przyłożyła Zeklosowi. Uznałam, że nie muszę
milczeć. Strażnicy mogli swobodnie rozmawiać ze swoimi podopiecznymi. Warunkiem było
zachowanie szacunku dla morojów oraz czujności. Uśmiechnęłam się słodko.
- Pański dowcip jak zwykle cięty, panie Zeklos. Ubawiłam się do łez - stwierdziłam,
po czym odwróciłam się i rozejrzałam po sali.
Jesse zrozumiał, że to koniec rozmowy. Roześmiał się i odszedł, przekonany o
wygranej potyczce. Austin wkrótce opuścił klasę. Powędrowałam wzrokiem za Zeklosem.
- Wiesz, Christian? Cieszę się, że to ciebie będę pilnowała.
- Jeśli oceniasz przez porównanie z Jessem, to średni dla mnie komplement. Ale
spróbuj pieczeni. Wtedy naprawdę ucieszysz się z mojego towarzystwa.
Nie zauważyłam, kiedy owinął mięso plastrem boczku.
- Dobry Boże - jęknęłam. - To najzwyklejsza pod słońcem potrawa morojów.
- Pod warunkiem że jest surowa. Smakuje ci?
- Tak - przyznałam niechętnie. Skąd miałam wiedzieć, że boczek doda tyle smaku? -
Naprawdę dobre. Masz przed sobą świetlaną przyszłość. Zostaniesz idealną gospodynią
domową, podczas gdy Lissa będzie pracowała i zbijała fortunę.
- Zabawne, właśnie o tym marzę. Wychodziliśmy z klasy w dobrej komitywie. Nie
czułam niechęci do Christiana i przyszło mi do głowy, że jakoś wytrzymam przez sześć
tygodni.
Umówili się z Lissą w bibliotece. Mieli się uczyć, a przynajmniej udawać, że się uczą.
Po drodze Christian musiał jeszcze wpaść do swojego pokoju. Wyszłam za nim na
dziedziniec. Owionęło mnie zimne powietrze. Słońce zaszło już przed siedmioma godzinami.
Śnieg pokrywający alejki stopniał w ciągu dnia, ale teraz zamarzł ponownie. Było
ślisko. Dołączył do nas Brandon Lazar, moroj zajmujący pokój obok Christiana. Chłopak
nadal przezywał walkę, której był świadkiem podczas lekcji matematyki. Wysłuchaliśmy jego
namiętnej relacji, śmiejąc się z Alberty, która wślizgnęła się do klasy przez okno.
- Alberta ma swoje lata, ale dałaby radę każdemu z nas - powiedziałam. Obejrzałam
uważnie Brandona. Był podrapany, zauważyłam, też czerwone ślady uderzeń na jego twarzy i
siniaki za uchem. - Co się stało? Brałeś udział w walce?
Moroj spoważniał i spuścił wzrok.
- Nie, przewróciłem się.
- Daj spokój - żachnęłam się. Wampirów nie szkolono w sztukach walki, ale często
wdawały się w bójki między sobą. Zastanawiałam się, z kim Brandon mógł zadrzeć. Był miły
i ogólnie lubiany. - Wymyśl bardziej niewiarygodne kłamstwo.
- Nie kłamię - zaprzeczył, wciąż unikając mojego wzroku.
- Jeśli masz kłopoty, mogę udzielić ci kilku dobrych rad.
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Nie chcę o tym mówić - powiedział stanowczo. Bez wrogości, ale i bez cienia
wątpliwości, że powinnam odpuścić.
Zachichotałam.
- Trenujesz na mnie używanie wpływu? W tej samej chwili kątem oka
zarejestrowałam ruch między drzewami z lewej strony. Ktoś ukrywał się wśród sosen
pokrytych śniegiem. Jednym susem Stan ruszył do ataku. Wreszcie nadeszła moja pierwsza
próba.
Poczułam przypływ adrenaliny, jakbym naprawdę miała zmierzyć się ze strzygą.
Zareagowałam błyskawicznie, chwytając Brandona i Christiana. Ochrona morojów była
naszym podstawowym zadaniem. Musiałam ich osłaniać. Przytrzymałam obu chłopców w
miejscu i zwróciłam się w stronę napastnika. Wyciągnęłam z zanadrza srebrny sztylet.
I wtedy znów się pojawił.
Mason.
Stal zaledwie kilka kroków ode mnie, na prawo od Stana i wyglądał tak samo jak
minionej nocy. Niemal przezroczysty i bardzo smutny.
Włosy stanęły mi dęba. Znieruchomiałam, niezdolna do walki. Zapomniałam, gdzie
jestem i co tu robię, realność przestała istnieć. Wszystko poruszało się w spowolnionym
tempie, kontury się zacierały. Widziałam tylko Masona - jego zjawiskową wibrującą postać.
Promieniował nieziemskim światłem. Zrozumiałam, że chce mi coś powiedzieć. Ogarnęła
mnie taka sama bezsilność, jakiej zaznałam w Spokane. Nie mogłam mu wówczas pomóc.
Teraz również czułam się kompletnie bezradna. Zupełnie pusta w środku. Stałam bez ruchu,
czekając, co zrobi Mason.
Duch uniósł rękę i wskazał palcem miejsce po drugiej stronie zabudowań. Nie
zrozumiałam tego gestu. W tamtej części Akademii mieściło się co najmniej kilka obiektów.
Potrząsnęłam głową z rozpaczą. Mason posmutniał jeszcze bardziej. Nagle coś uderzyło mnie
w ramię. Zachwiałam się na nogach. To rzeczywistość boleśnie przypomniała o swoim
istnieniu. Zdążyłam tylko wystawić ręce przed siebie, by zamortyzować nieco skutki upadku.
Spojrzałam w górę i zobaczyłam nad sobą Stana.
- Hathaway! - warknął. - Co ty wyprawiasz? Zamrugałam nieprzytomnie. Widok
Masona kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Kręciło mi się w głowie. Wpatrywałam się w
gniewną twarz instruktora, a potem przeniosłam wzrok na miejsce, w którym widziałam
zjawę. Zniknęła. Ponownie popatrzyłam na Stana i zrozumiałam nareszcie, co się wydarzyło.
Kiedy strażnik zaatakował, straciłam poczucie rzeczywistości i pozwoliłam, żeby schwytał
oby morojów. Stan trzymał teraz za szyję Christiana i Brandona. Nie robił im krzywdy, ale
miał ich w garści.
- Gdybym był strzygą - wycedził przez zęby - ci dwaj już by nie żyli.
ROZDZIAŁ PIĄTY
SPRAWY DYSCYPLINARNE rozwiązywano zazwyczaj w gabinecie dyrektorki.
Kirowa sprawowała pieczę nad morojami i dampirami żelazną ręką i słynęła z bogatego
repertuaru kar dla uczniów. Nie okazywała okrucieństwa, ale trudno ją zaliczyć do osób
łagodnych czy tolerancyjnych. Poważnie traktowała wszelkie przewinienia i wymierzała
stosowne kary.
Zdarzały się jednak w szkole problemy, które nie podlegały jurysdykcji Kirowej.
Bardzo rzadko, ale powstawały sytuacje wymagające zwołania komisji złożonej ze starszych
strażników. Musiały zaistnieć poważne powody. Na przykład umyślne narażanie życia
moroja. Lub hipotetycznie umyślne narażanie życia.
- Powtarzam po raz ostatni - jęknęłam. - Nie zrobiłam tego celowo. Znajdowaliśmy się
w Sali konferencyjnej straży szkolnej.
Naprzeciwko mnie, za długim stołem siedziała komisja: Alberta, Emil oraz Celeste,
jedna z nielicznych kobiet pełniących służbę w Akademii. Wyglądali groźnie, a ja czułam się
całkowicie bezbronna, siedząc przed nimi samotnie na twardym, niewygodnym krześle.
Pojawiło się też kilkoro strażników obserwujących przebieg przesłuchania. Na
szczęście nie powiadomiono moich kolegów z klasy - ich obecność upokorzyłaby mnie
ostatecznie. Dymitr zasiadał na ławce obserwatorów. Nie należał do komisji, pewnie dlatego
że był moim mentorem.
- Panno Hathaway - odezwała się Alberta służbowym tonem - chyba pani rozumie, że
trudno nam w to uwierzyć.
Celeste pokiwała głową.
- Strażnik Alto zeznał, iż, według niego, odmówiła pani obrony dwóch morojów, w
tym własnego podopiecznego.
- Nie odmówiłam! - krzyknęłam. - Po prostu nie zdołałam ich obronić.
- Nieprawda - wtrącił Stan z ławki obserwatorów. Zerknął pytająco na Albertę. - Mogę
słowo?
Strażniczka kiwnęła głową.
- Gdybyś próbowała mnie obezwładnić lub zaatakować, uznałbym, że poniosłaś
porażkę. Ale ty nic nie zrobiłaś. Nawet nie próbowałaś. Stałaś tam jak słup soli.
Ogarnęła mnie wściekłość. Podejrzenie, że celowo pozwoliłam, by „strzyga” dopadła
Christiana i Brandona, było absurdalne. Nie wiedziałam, co wybrać. Mogłam przyznać się do
porażki albo powiedzieć, że zobaczyłam ducha. Oba wyjścia wydawały się beznadziejne, ale
musiałam się na coś zdecydować. Pierwsze dowodziłoby braku kompetencji, drugie
wskazywało na obłęd. Koszmarne zapętlenie. Lepiej, by uznano mnie za osobę
nieodpowiedzialną i zbuntowaną.
- Dlaczego oceniacie mnie tak surowo? - spytałam sucho. - Ryan też poniósł porażkę i
nie został ukarany. Przecież celem ćwiczeń jest nabywanie praktyki. Gdybyśmy byli gotowi,
już dawno wysłalibyście nas do pracy w świecie.
- Nie słuchasz mnie - przerwał Stan. Mogłam przysiąc, że dostrzegłam pulsowanie
żyły na jego skroni. On jeden był równie zdenerwowany, jak ja. W każdym razie okazywał
emocje. Reszta zachowywała obojętny spokój. Ale tylko Stan widział, co zaszło naprawdę.
Na jego miejscu byłabym równie oburzona. - Nie możemy potraktować twojego zachowania
jako porażki. Żeby przegrać, trzeba najpierw podjąć walkę, zrobić cokolwiek.
- W porządku, sparaliżowało mnie - pozostałam nieugięta. - Potrafi pan to zrozumieć?
Załamałam się pod presją i straciłam głowę. Trudno, widać jestem nieprzygotowana do walki.
W najważniejszej chwili spanikowałam. Takie rzeczy zdarzają się nowicjuszom dość często.
- Także uczennicy, która zabijała już strzygi? - wtrącił Emil. Pochodził z Rumunii,
skąd pozostał mu wschodzi akcent, silniejszy niż u Dymitra, ale bez rosyjskiego zaśpiewu. -
Sądzę, że to mało prawdopodobne.
Popatrzyłam na niego, a potem rozejrzałam się po sali.
- Więc to tak. Skoro raz udało mi się pokonać strzygi, oczekujecie, że będę mistrzem
w tej dziedzinie? Nie wolno mi wpaść w panikę ani odczuwać lęku? Wszystko jasne. Dzięki.
Jesteście bardzo sprawiedliwi. - Opadłam na krzesło i założyłam ręce na piersiach. Nie
musiałam odgrywać oburzenia. Naprawdę kipiałam ze złości.
Alberta westchnęła i pochyliła się nad stołem.
- Błąd w założeniu, panno Hathaway. Nie roztrząsamy tu umiejętności ani gotowości
do walki. Dziś rano wyraźnie oświadczyła pani, że nie chce opiekować się Christianem Ozerą
i jest zmuszona podjąć się tego zadania wbrew swojej woli, o czym wkrótce wszyscy się
przekonamy. Czyż nie?
Niech to szlag. Rzeczywiście tak powiedziałam. Co mi przyszło do głowy?
- A potem - kontynuowała strażniczka bez cienia emocji - podczas pierwszego testu
nie zareagowała pani na atak.
Omal nie spadłam z krzesła.
- Naprawdę tak myślicie? Uznaliście, że zbojkotowałam zagrożenie, bo chciałam się
zemścić?
Wszyscy troje patrzyli na mnie wyczekująco.
- Nie może się pani szczycić opinią osoby zrównoważonej, która chętnie wykonuje
każde polecenie zwierzchników, nawet jeśli jest sprzeczne z jej oczekiwaniami - odparła
sucho Alberta.
Zerwałam się z miejsca i wycelowałam w nią oskarżycielski palec.
- To nieprawda. Od chwili powrotu do Akademii posłusznie stosowałam się do
zaleceń Kirowej. Uczestniczyłam w treningach i zajęciach. - W rzeczywistości opuściłam
kilka lekcji, ale nieumyślnie. Miałam ważniejsze sprawy na głowie. - Nie miałam powodu
mścić się w tak idiotyczny sposób! Co by mi z tego przyszło? Sta… Strażnik Alto nie
zrobiłby krzywdy Christianowi, więc nie mogłam liczyć na to, że chłopak dostanie za swoje.
Po co miałabym ryzykować udział w tym przesłuchaniu, które może się zakończyć zakazem
udziału w ćwiczeniach polowych?
- Właśnie tak się zakończyło - rzuciła Celeste obojętnym tonem.
- Och. - Usiadłam, czując, że ulatuje ze mnie śmiałość. Na sali zapadła cisza, którą
ostatecznie przerwał Dymitr.
- Ona mówi do rzeczy - powiedział, a serce zabiło mi mocniej. Dymitr wiedział, że nie
mściłabym się na moroju. Znał mnie. - Gdyby chciała się zemścić albo zaprotestować,
wybrałaby inny sposób. - No, w każdym razie znał mnie do pewnego stopnia. Celeste
zmarszczyła brwi.
- Po tym przedstawieniu, jakie odegrała dzisiejszego ranka… Dymitr podszedł bliżej.
Zatrzymał się przy moim krześle. Jego bliskość dodawała otuchy. Przez krótką chwilę miałam
wrażenie deja vu. Wrócił tamten dzień, gdy przywieziono mnie i Lissę z powrotem do
Akademii. Ubiegłoroczna jesień. Dyrektorka widziała tylko jedno rozwiązanie - usunięcie ze
szkoły. A Dymitr stanął w mojej obronie.
- Jestem pewien, że to zbieg okoliczności - kontynuował strażnik. - Może wygląda to
podejrzanie, ale nie macie dowodów. W tej sytuacji pozbawienie jej możliwości udziału w
ćwiczeniach, a tym samym ukończenia szkoły, jest zbyt surową karą.
Członkowie komisji rozważali jego słowa. Skupiłam się na Albercie. To ona miała
decydujący głos. Zawsze ją lubiłam. Była stanowcza, ale sprawiedliwa. Miałam nadzieję, że
postąpi właściwie. Teraz poprosiła gestem Emila i Celeste, by nachylili się do niej. Szeptali
dość długo. W końcu strażniczka z rezygnacją skinęła głową.
- Panno Hathaway, czy chciałaby pani coś powiedzieć, zanim ogłosimy decyzję?
Czy chciałabym coś powiedzieć? Tak, do diabła. Mnóstwo rzeczy. Miałam ochotę
wykrzyczeć im w twarz, że nie brak mi kompetencji. Jestem najlepszą nowicjuszką na roku.
Widziałam, jak Stan się skradał, i chciałam zareagować. Nie wymyśliłam sobie tego, co się
stało, żeby dostać naganę. Teraz, nawet jeśli pozwolą mi kontynuować ćwiczenia, dostanę
najniższą notę za pierwszy test, co z pewnością zaważy na ocenie końcowej, a tym samym na
całej mojej karierze. A przecież nie miałam wyboru. Nie mogłam im powiedzieć, że
widziałam ducha. Ducha chłopaka, który był we mnie zakochany i może właśnie z tego
powodu zginął. Nie rozumiałam swoich przywidzeń. Byłam skłonna przypisać je
przemęczeniu, jednak z drugiej strony naprawdę widziałam Masona. Czy był prawdziwy?
Rozsądek podpowiadał mi, że to niemożliwe. W Tej chwili nie miało to znaczenia. Lecz jeśli
zjawa pojawiała się naprawdę i powiedziałabym o tym strażnikom, uznaliby mnie za
wariatkę. Tak samo byłoby, gdyby spotkani z Masonem okazało się wytworem mojej
wyobraźni. Tak czy owak, klęska.
- Nie, strażniczko Pietrowa - odparłam pokornie. - Nie mam nic do powiedzenia.
- Dobrze - powiedziała Alberta ze znużeniem. - Proszę zatem wysłuchać naszej
decyzji. Miała pani szczęście, że strażnik Bielikow wstawił się za panią. W przeciwnym razie
spotkałaby panią surowsza kara. Postanowiliśmy dać pani drugą szansę i zezwolić na
kontynuowanie ćwiczeń. Proszę to traktować jako okres próbny. Oczywiście nadal pozostanie
pani opiekunką Christiana Ozery.
- W porządku - odparłam. Ostatecznie cała moja edukacja w tej szkole sprowadzała się
do okresów próbnych. - Dziękuję.
- Jeszcze jedno - ciągnęła Alberta. Aha. - Naruszyła pani zasady, więc jedyny wolny
dzień w tym tygodniu poświęci pani pracy społecznej.
Znowu zerwałam się z krzesła.
- Co takiego? Palce Dymitra zacisnęły się na moim nadgarstku i nakazywały spokój.
- Siadaj - mruknął mi do ucha. - Bierz, co dają.
- Jeśli to stanowi problem, możemy przedłużyć pracę społeczną na następny tydzień -
wtrąciła Celeste. - Może nawet do końca ćwiczeń.
Usiadłam, kręcąc głową.
- Przepraszam. Dziękuję. Przesłuchanie dobiegło końca. Zostałam sama, przygnębiona
i pokonana. Czy to możliwe, że wszystko wydarzyło się pierwszego dnia? Radość i
podniecenie które odczuwałam na początku zajęć, wydawały się odległe, jakby minęły
miesiące. Alberta kazała mi odszukać Christiana, lecz Dymitr poprosił najpierw o chwilę
rozmowy ze mną sam na sam. Strażniczka wyraziła zgodę w przekonaniu, że mentor
przemówi mi do rozumu.
Zostaliśmy sami. Sądziłam, że Dymitr usiądzie naprzeciwko i zamieni ze mną kilka
oficjalnych słów, ale on podszedł do małego stolika, na którym stał dzbanek z wodą, kawa i
inne napoje.
- Napijesz się gorącej czekolady? - spytał. Nie spodziewałam się takiego obrotu
sprawy.
- Chętnie. Strażnik wsypał zawartość czterech torebek i sproszkowanej czekolady do
styropianowych kubków i zalał je wrzątkiem.
- Podwójna porcja gwarantuje dobry smak - powiedział, naśladując styl z reklam.
Podał mi kubek i drewniany patyczek do mieszania, a potem ruszył w stronę bocznych
drzwi. Uznałam, że powinnam pójść za nim, więc wstałam, uważając, by nie rozlać
czekolady.
- Dokąd…? Och. Znalazłam się na niewielkiej oszklonej werandzie zastawionej
stolikami. Nie miałam pojęcia o jej istnieniu. Ostatecznie należała do prywatnych kwater
strażników. Nowicjusze rzadko tu trafiali. Szerokie drzwi prowadziły z ganku na niewielki
dziedziniec, szczelnie odgrodzony od reszty świata budynkiem straży. Wyobraziłam sobie,
jak uroczo tu musi być latem, gdy przez otwarte okna zieleń, ciepłe powietrze, świergot
ptaków i kwiatowe aromaty wchodzą po prostu do pokojów. Teraz, w środku zimy, czułam
się jak w lodowym pałacu.
Dymitr otwartą dłonią starł warstwę kurzu z krzesła. Zrobiłam to samo i usiadłam
naprzeciwko. To oczywiste, że teraz mało kto korzystał z werandy. Było tu wprawdzie trochę
cieplej niż na dworze, ale i tak kłęby pary buchały z ust przy każdym oddechu. Próbowałam
rozgrzać dłonie gorącym kubkiem. Dymitr wypił swoją porcję niemal jednym haustem. Od lat
zabijał strzygi, czyż mógł się zniechęcić odrobiną wrzątku? Milczeliśmy. Cisza się
przedłużała. Patrzyłam na Bielikowa kątem oka. Nie spojrzał w moją stronę, choć wiedział, że
go obserwuję. Zawsze robił na mnie piorunujące wrażenie. Miękkie brązowe włosy odgarniał
bezwiednie za uszy, choć po chwili znów opadały na twarz. Brązowe oczy patrzyły łagodnie i
groźnie zarazem. Teraz uświadomiłam sobie, że usta Dymitra mają tę samą właściwość. W
czasie walki, w trudnych sytuacjach, zaciskały się, twardniały. W drobnych chwilach, kiedy
się śmiał i całował… robiły się ciepłe, miękkie i delikatne.
Jednak to nie wygląd Dymitra mnie poruszył. Odkryłam, że w jego obecności czuję
się bezpiecznie i ciepło. Powoli wyciszałam się po tym okropnym dniu. Zwykle starałam się
przyciągnąć uwagę otoczenia, siliłam się na dowcip i błyskotliwe komentarze. Teraz
wiedziałam, że powinnam pozbyć się tej pozy, skoro mam zostać strażniczką. Służba będzie
wymagała powściągliwości i milczenia. Przy Dymitrze wszystko było proste, nie musiałam
stawać na głowie, zabawiać go, silić się na żarty ani flirtować. Wystarczyło, że jesteśmy
razem. I gdyby nie dziwne napięcie - pożądanie? Podziw? Tęsknota za czymś ulotnym, choć
ważnym? - bylibyśmy całkowicie swobodni i zrelaksowani. Westchnęłam i upiłam łyk
czekolady.
- Co tam się stało? - spytał, chwytając moje spojrzenie. - Przecież nie załamałaś się
pod presją.
Wyczułam ciekawość, nie zarzut. Zrozumiałam, że nie rozmawia z krnąbrną
uczennicą, lecz traktuje mnie jak równorzędnego partnera. Naprawdę chciał wiedzieć, co się
wydarzyło. Nie zamierzał mnie oceniać ani prawić morałów. Tym gorzej, bo musiałam
skłamać.
- A jednak - mruknęłam, wpatrując się w kubek. - Chyba że wierzysz w rzekomą
zemstę na Christianie.
- Nie - odparł Dymitr. - Nie dałem temu wiary ani przez chwilę. Spodziewałem się, że
nie będziesz zadowolona z przydziału, jednak nie wątpiłem, że wykonasz jak najlepiej swoje
zadanie. Nie sądzę, by osobiste animozje mogły przeszkadzać ci w służbie.
Podniosłam głowę i znów napotkałam jego spojrzenie, tak pełne wiary we mnie.
Ufał mi bez reszty.
- Jasne. Byłam wściekła… Nadal jestem, choć już nie tak bardzo. Oczywiście
zamierzałam chronić Christiana najlepiej, jak umiem. Spędziliśmy ze sobą trochę czasu i
właściwie zaczęłam go lubić. Jest dobrym partnerem dla Lissy, zależy mu na niej, wiec nie
mam powodu żywić do niego urazy. Czasem się ścieramy, to wszystko… Dobrze nam się
współpracowało, kiedy w centrum handlowym schwytały nas strzygi. Dziś rano
przypomniałam sobie tamte chwile i sprzeciw wobec decyzji rady wydał mi się głupi.
Nie myślałam, że tak się rozgadam, ale zrzuciłam z siebie ten garb i poczułam ulgę.
Dymitrowi mogłabym powiedzieć wszystko. No, prawie wszystko.
- Więc o się stało? - spytał spokojnie. - Dlaczego nie zareagowałaś na atak Stana?
Odwróciłam wzrok, obracając kubek w zgrabiałych dłoniach. Nie chciałam niczego
ukrywać, ale też nie mogłam wyjawić całej prawdy. W świecie ludzi wampiry i dampiry są
postaciami z legend i mitów, opowiada się o nich bajki. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego,
że istniejemy obok nich na ziemi. Ten fakt nie oznacza jednak, że wszystkie fantastyczne
historie uznajemy za prawdziwe. My również mamy swoje legendy, których nie traktujemy
serio. Występują w nich wilkołaki, upiory i duchy. W naszej rzeczywistości duchy nie
istnieją. Należą do świata bajek, które opowiadamy sobie czasem przy ognisku. Oczywiście
zjawiają się w noc Halloween, ale w prawdziwym życiu? Nie ma duchów. Jeśli ktoś z nas
wracał po śmierci, musiał być strzygą.
Tak sądziłam. Do wczoraj. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak traktować
pojawienie się Masona. Wolałabym uznać, że go sobie wyobraziłam. Bałam się utraty
zmysłów. Zawsze, jak fatum, groziło to Lissie. Kto mógł przypuszczać, że to ja popadnę w
obłęd?
Dymitr nie spuszczał ze mnie wzroku, wyraźnie czekał na odpowiedź.
- Nie wiem, co się stało. Miałam dobre intencje… po prostu zawaliłam sprawę.
- Rose. Straszna z ciebie kłamczucha. Spojrzałam na niego.
- Wcale nie. Dawniej potrafiłam łgać w żywe oczy i wszyscy mi wierzyli.
Uśmiechnął się lekko.
- Nie wątpię. Ale mnie nie zwiedziesz. Po pierwsze, unikasz mojego wzroku. A po
drugie…Nie wiem, jak to powiedzieć. Czuję, że kłamiesz.
Cholera. Znał mnie zbyt dobrze. Wstałam i podeszłam do drzwi, odwracając się do
niego plecami. Zwykle delektowałam się każdą wspólnie spędzoną minutą, a teraz nie
mogłam znieść jego bliskości. Nie chciałam go oszukiwać, ani powiedzieć mu prawdy.
Musiałam wyjść.
- Posłuchaj, doceniam twoją troskę o mnie… ale naprawdę nic mi nie jest. Po prostu
poniosłam porażkę. Wstydzę się tego i jest mi przykro, że twoja praca nade mną poszła na
marne. Postaram się poprawić. Następnym razem rozłożę Stana na łopatki.
Nie usłyszałam, jak wstał, po prostu nagle znalazł się tuż za moimi plecami. Położył
mi rękę na ramieniu i odebrał zdolność poruszania się. Za późno na ucieczkę. Nie zrobił nic
więcej. Nie starał się mnie przyciągnąć do siebie. Tylko ta jego ręka na moim ramieniu
sprawiła, że zyskał całkowitą władzę.
- Rose - zaczął, a ja wiedziałam, że już się nie uśmiecha. - Nie wiem, dlaczego
kłamiesz, lecz rozumiem, że masz ważny powód. Jeśli stało się coś złego, jeśli się boisz…
Odwróciłam się gwałtownie, starając się jednocześnie nie strącić jego dłoni.
Przesunęła się tylko na moje drugie ramię.
- Nie boję się! - wykrzyknęłam. - Mam ważny powód i wierz mi, to co się stało ze
Stanem, nie ma najmniejszego znaczenia. Naprawdę tak jest. To drobiazg, który urósł do
rozmiarów problemu. Nie musisz się o mnie martwić ani nic dla mnie robić. Głupio mi, że
pokpiłam sprawę, ale dam sobie radę. Zajmę się wszystkim. Potrafię zadbać o siebie. - Z
całych sił starałam się opanować drżenie. Jak to się stało, że ten dzień przerodził się w
koszmar?
Dymitr milczał. Patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie potrafiłam
go rozgryźć. Był na mnie zły, niezadowolony? Nie wiedziałam. Po chwili lekko zacisnął
palce na moim ramieniu.
- Nie musisz się z tym mierzyć sama - powiedział wreszcie. Chyba usłyszałam w jego
głosie żal, chociaż to nie miałoby sensu.
Zawsze powtarzał do znudzenia, że muszę być silna. Miałam ochotę się do niego
przytulić, lecz wiedziałam, że to niemożliwe. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
- Tak mówisz… ale sam postępujesz inaczej. Nie zauważyłam, żebyś szukał pomocy,
kiedy masz kłopoty.
- To co innego…
- Przyznaj się, towarzyszu.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Więc nie rób uników.
- Rzeczywiście - odparł. - Sam rozwiązuję swoje problemy. Odsunęłam się.
- Widzisz?
- Masz wokół siebie wiele osób, które dobrze ci życzą, możesz im zaufać. Jesteś w
innej sytuacji niż ja.
Zaskoczył mnie tym stwierdzeniem.
- Uważasz, że nikomu na tobie nie zależy? Zmarszczył brwi, zastanawiał się nad
odpowiedzią.
- Spotkałem w życiu wiele życzliwych osób… Niektóre stały się mi bliskie. Nie
oznacza to jednak, że mogłem im ufać lub wyjawiać swoje tajemnice.
Moja relacja z Dymitrem pod wieloma względami wciąż stanowiła dla mnie zagadkę.
Tak bardzo pochłaniało mnie jej roztrząsanie, że nie zastanawiałam się nad jego życiem. Był
osobą powszechnie szanowaną w Akademii. Nauczyciele i uczniowie uznawali go za
nieustraszonego. Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy strażników spoza kręgu służb
szkolnych, wszyscy go darzyli respektem. Miał autorytet i poważanie. Nigdy jednak nie
poznałam jego prywatnych znajomych. Nie przyjaźnił się z nikim, wydawało się, że
wystarczyły mu czysto formalne kontakty ze współpracownikami. Tylko raz zasygnalizował
łączącą go z kimś zażyłość: tą osobą okazała się Tasza Ozera, ciotka Christiana. Nie ukrywali,
że znajomość trwa od lat, a mimo to po jej wyjeździe Dymitr w żaden sposób nie dążył do
podtrzymania kontaktu.
Tak, zdecydowanie mój mentor był typem samotnika. Najlepiej czuł się sam ze sobą.
Wolny czas spędzał najczęściej zaszyty w byle kącie z nosem utkwionym w jakimś
powieścidle, najlepiej o kowbojach. Często czułam się osamotniona, lecz niemal zawsze
otaczali mnie znajomi i przyjaciele. Dymitra traktowałam przede wszystkim jak nauczyciela.
Zawsze dostępny, udzielał mi wskazówek i rad. Teraz po raz pierwszy pomyślałam, że i ja
mogłam mu coś ofiarować: związek z drugą osobą.
- Ufasz mi? - spytałam.
- Tak - odparł po krótkim wahaniu.
- Więc przestać się o mnie martwić. Cofnęłam się jeszcze bardziej, żeby nie mógł
mnie dotknąć. Milczał, nie próbował mnie zatrzymać. Wyszłam z werandy i skierowałam się
do bramy budynku, wyrzucając po drodze zmięty kubek po czekoladzie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
INCYDENT NA DZIEDZIŃCU nie przeszedł niezauważony. Wystarczyło czterech
świadków, by w szkole od rewelacji huczało jak w ulu. Lekcje już dawno się skończyły, a
uczniowie gromadzili się na korytarzach - zwykle po to, żeby wspólnie odrabiać lekcje lub
omawiać zaliczone testy. Dziś zauważyłam, że unikają mojego wzroku i szepczą po kątach.
Jeśli zdarzyło mi się przechwycić czyjeś spojrzenie, odwracali oczy. Cudownie.
Nie łączyła mnie psychiczna więź z Christianem i nie miałam pojęcia, gdzie go
szukać. Czułam, że Lissa jest w bibliotece, więc tam postanowiłam zacząć polowanie na
swojego podopiecznego. Za plecami usłyszałam męski głos.
- Tym razem posunęłaś się za daleko, Rose.
Odwróciłam się i zobaczyłam Ryana u boku Camille. Gdybym była chłopakiem,
zareagowałabym ostro. Byłam jednak dziewczyną, w dodatku dobrze wychowaną, więc
udałam, że nie wiem, do czego pije.
Ryan przyspieszył kroku, by zrównać się ze mną.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. O Christianie. Słyszałem, że podczas ataku zostawiłaś
go na pastwę Stana i odeszłaś.
- Dobry Boże! - jęknęłam. Nie cierpiałam plotek, które zazwyczaj okazywały się
wyssane z palca. - Nic takiego się nie wydarzyło.
- Czyżby? To dlaczego zostałaś wezwana do Alberty?
- Posłuchaj. - Uznałam, że pora zapomnieć o dobrym wychowaniu. - Nie poradziłam
sobie z atakiem Stana. Tobie też nie poszło najlepiej, kiedy zagapiłeś się w holu, pamiętasz?
- No nie. - Ryan lekko poczerwieniał. - Ostatecznie wziąłem się w garść i odparłem
atak.
- To tak się teraz nazywa? Przecież zostałeś zabity.
- Przynajmniej stanąłem do walki. Nie okazałem się tchórzem, który porzuca swojego
podopiecznego.
Ledwie zdążyłam ochłonąć po rozmowie z Dymitrem, a znów poczułam, że ogarnia
mnie gniew. Byłam bliska wybuchu.
- Zamiast krytykować innych, pilnuj swoich obowiązków. - Skinęłam głową Camille.
Dziewczyna nie odzywała się, lecz widziałam, że przysłuchuje się naszej rozmowie z wielką
uwagą.
Ryan wzruszył ramionami.
- Mam podzielną uwagę. Shane został z tyłu, a przed nami widzę czysty teren. Nie ma
drzwi, nic się nie stanie. - Poklepał Camille po ramieniu. - Jest bezpieczna. - Rzeczywiście,
tutaj nietrudno ci będzie ją obronić. Nie poradziłbyś sobie jednak ze strzygami w
prawdziwym świecie.
Ryan przestał się uśmiechać. Patrzył na mnie gniewnie.
- Jasne. W przeciwieństwie do ciebie, choć słyszałem, że Mason też nie mógł liczyć na
twoją ochronę.
Mógł sobie kpić w sprawie incydentu ze Stanem. Ale sugerował, że byłam winna
śmierci Masona. Z tym nie potrafiłam się pogodzić. To ja dbałam o bezpieczeństwo Lissy
przez dwa lata spędzone w świecie ludzi. Ja unicestwiłam dwie strzygi w Spokane. Byłam
jedyną nowicjuszką w Akademii odznaczoną tatuażami molnija - nagrodą za zabicie strzyg.
Wiedziałam, że w szkole krążyły najróżniejsze domysły na temat śmierci Masona, jednak nikt
nie odważył się zwrócić z tym bezpośrednio do mnie. Nie mogłam znieść myśli, że Ryan lub
ktokolwiek inny obwinia mnie o to, co się stało. I bez tego czułam się odpowiedzialna za
śmierć przyjaciela.
Przepełniła się czara goryczy.
Jednym płynnym ruchem sięgnęłam po Camille stojącą za plecami Ryana i cisnęłam
nią o ścianę. Nie zamierzałam zrobić jej krzywdy. Dziewczyna była jednak przerażona.
Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami, kiedy jedną ręką chwyciłam ją za gardło.
- Co robisz? - wrzasnął Ryan, usiłując wcisnąć się między nas. Zmieniłam nieznacznie
pozycję, ale nie puszczałam Camille.
- Edukuję cię - odparłam uprzejmie. - Nie zawsze jest tak bezpiecznie, jak mogłoby się
wydawać.
- Zwariowałaś! Nie wolno ci krzywdzić morojów. Jeśli strażnicy się dowiedzą…
- Nie robię jej krzywdy - zaprzeczyłam, zerkając na dziewczynę. - Zraniłam cię? Czy
coś cię boli?
Camille się zawahała, a potem zaprzeczyła ruchem głowy, na ile pozwalał jej mój
uścisk.
- Pewnie jest ci niewygodnie. Nieznaczne kiwnięcie.
- Widzisz? - zwróciłam się do Ryana. - Niewygoda nie jest tym samym, co ból.
- Jesteś szalona. Puść ją.
- Jeszcze nie skończyłam, Ry. Słuchaj uważnie, bo teraz dowiesz się najważniejszego.
Niebezpieczeństwo czyha wszędzie. Mogą cię zaatakować nie tylko strzygi lub strażnicy w
ich przebraniu. Zachowuj się dalej jak arogancki dupek, a wiele przegapisz. - Przycisnęłam
Camille mocniej do ściany, uważając, by nie zaczęła się dusić. - Twoja podopieczna może
łatwo stracić życie.
- Dobrze, dobrze. Daj spokój - łagodził drżącym głosem, w którym nie było już śladu
agresji. - Przestraszyłaś ją.
- Ja też bym się bała, gdyby moje życie było w twoich rękach.
Zapach tytoniu uświadomił mi obecność Adriana. Dostrzegłam również, że wokół
zebrała się grupka gapiów. Nowicjusze nie wiedzieli, co robić. Powinni mnie obezwładnić,
ale bali się, że zrobię krzywdę Camille. Nie miałam prawa przetrzymywać morojki, lecz
wciąż byłam wściekła na Ryana. Chciałam mu coś udowodnić. Odegrać się na nim. Nie
współczułam jego podopiecznej, która z pewnością zawzięcie plotkowała na mój temat.
- Fascynujące - stwierdził Adrian obojętnym tonem. - Myślę, że już udowodniłaś
swoją rację.
- Nie jestem pewna, czy Ryan zrozumiał - odparłam słodko, chociaż wiedziałam, że
zabrzmiało to jak groźba.
- Na litość boską, Rose! Zrozumiałem - zawołał. - Puść ją wreszcie.
Adrian podszedł bliżej i stanął obok Camille. Wciąż przyciskałam ją do ściany, lecz
moroj przysunął się tak, że widziałam jego twarz. Uśmiechnął się cynicznie, jak to miał w
zwyczaju, ale jego ciemnozielone oczy wpatrywały się we mnie z powagą.
- Tak, mała dampirzyco, powinnaś ją puścić. Dopięłaś swego.
Chciałam warknąć, żeby się odczepił, bo sama zdecyduję, kiedy zakończyć ten pokaz.
Nie zdołałam jednak wydobyć słowa. Z jednej strony wkurzało mnie jego wścibstwo, z
drugiej czułam, że miał rację.
- Puść ją - powtórzył.
Spojrzałam mu prosto w oczy i zrozumiałam, że nie powinnam się sprzeciwiać. To był
głos rozsądku. Postanowiłam go posłuchać. Cofnęłam rękę i odsunęłam się. Camille jęknęła i
natychmiast schowała się za plecami swojego opiekuna. Dopiero teraz dostrzegłam, że
dziewczyna jest na granicy płaczu. Ryan był wstrząśnięty.
Adrian wyprostował się i machnął ręką w ich stronę.
- Na waszym miejscu odszedłbym stąd jak najprędzej, zanim Rose naprawdę się
wkurzy.
Wraz z gapiami zaczęli się powoli wycofywać. Adrian objął mnie ramieniem i
popchnął w kierunku biblioteki. Wciąż jeszcze byłam lekko oszołomiona, jak obudzona z
głębokiego snu. Odrzuciłam jego ramię i odskoczyłam.
- Użyłeś na mnie wpływu! - krzyknęłam. - Kazałeś mi ją uwolnić.
- Ktoś musiał interweniować. Mało brakowało, byś ją udusiła.
- Nieprawda. Nie zrobiłabym krzywdy Camille. - Pchnęłam drzwi prowadzące do
biblioteki. - Nie miałeś prawa!
Adrian zastosował metodę pozwalającą wampirom wpływać na wolę innych. Moroje
posiadali tę zdolność w ograniczonym stopniu. Używanie jej było uznawane za czyn
niemoralny, a poza tym większość nie potrafiła kontrolować swojej mocy, co zagrażało
bezpieczeństwu ofiar. Adrian i Lissa posiadali jednak moc ducha, które umożliwiała im
swobodnie sterowanie zachowaniami otoczenia.
- A ty nie miałaś prawa znęcać się nad tą biedną dziewczyną, żeby złagodzić zranione
poczucie dumy.
- Słyszałeś, co wygadywał Ryan?
- Nie. Może mylę się w ocenie twojego wieku, ale chyba jesteś za duża, żeby
odgrywać się na innych ze to, że plotkują.
- Odgrywać się…?
Urwałam, bo zbliżyliśmy się do stolika, przy którym siedziała Lissa. Wyraz jej twarzy
i emocje, które wyczuwałam, podpowiadały, że zapowiada się ciężka przeprawa. Eddie stał
kilka kroków dalej. Oparty o ścianę obserwował salę. Na mój widok wytrzeszczył oczy, ale
nic nie powiedział.
Usiadłam obok Lissy.
- Cześć.
Podniosła na mnie wzrok, westchnęła i znów pochyliła się nad podręcznikiem.
- Zastanawiałam się, kiedy przyjdziesz - powiedziała. - Zawiesili cię?
Mówiła spokojnie i uprzejmie, ale wiedziałam, że nie jest dobrze. Była zirytowana,
nawet wkurzona.
- Tym razem się upiekło - odparłam. - Skazano mnie na pracę społeczną.
Lissa milczała, nie dała się łatwo udobruchać.
Teraz ja westchnęłam.
- Powiedz coś, Liss. Widzę, że jesteś wściekła.
Adrian przyglądał się z zainteresowaniem.
- Zdaje się, że coś mnie ominęło.
- Czyżby? - Tego już było nadto. - To znaczy, że wtrąciłeś się w moje sprawy, nie
wiedząc nawet, o co poszło?
- Jakie sprawy? - spytała Lissa. Była zdezorientowana.
- Co się stało? - dociekał Adrian. Kiwnęłam głową przyjaciółce.
- Powiedz mu.
- Rose została poddana próbie i odmówiła obrony Christiana. - Lissa z rezygnacją
pokiwała głową, a potem utkwiła we mnie oskarżycielski wzrok. - Nie mogę uwierzyć, że aż
tak go nienawidzisz. Zachowujesz się jak dziecko.
Najwyraźniej podzielała opinię strażników. Znowu westchnęłam.
- Nie zrobiłam tego celowo! To samo powiedziałam komisji.
- Więc co się stało? - spytała. - Dlaczego tak postąpiłaś?
Zawahałam się, nie wiedząc, co powiedzieć. Moje opory wynikały nie tylko z
obecności Adriana i Eddiego, którzy byli świadkami naszej rozmowy. Problem był bardziej
złożony.
Dymitr miał rację - istnieli ludzie, którym mogłam ufać, a dwie osoby darzyłam
całkowitym zaufaniem: mojego mentora i Lissę. Uznałam, że nie powiem nic Dymitrowi. Czy
mogłam postąpić tak samo wobec Lissy? Była na mnie wściekła, a wiedziałam, że w trudnych
sytuacjach zawsze mogę na nią liczyć. Mimo to bałam się wyznać jej prawdę o spotkaniu z
duchem. Podobnie jak Dymitr uznałaby mnie za wariatkę lub osobę pozbawioną kompetencji.
Odbierałam jej myśli: czyste i klarowne. Nie wyczuwałam w niej mrocznych uczuć,
żadnych oznak szaleństwa. A jednak wiedziała, że czają się ukryte w jej umyśle. Pigułki
przeciwdepresyjne okazały się skuteczne po dłuższym stosowaniu, ale było jasne, że Lissa
tęskni za magią i któregoś dnia do niej wróci. Jak mogłabym, nie burząc jej spokoju, opisać
smutną, przezroczystą postać Masona? Jak opowiedzieć o dziwacznym zjawisku teraz, kiedy
z takim trudem usiłowała odzyskać równowagę psychiczną i zapanować nad magią?
Nie, pomyślałam, nie wolno mi. W każdym razie nie teraz. Są ważniejsze sprawy,
które powinnam wyjawić.
- Straciłam głowę - oznajmiłam wreszcie. - Wiem, że to idiotyczne. Przechwalałam
się, że dam radę każdemu, a gdy Stan nas zaatakował… - Wzruszyłam ramionami. - Nie mam
pojęcia, co się stało. Nie umiałam zareagować. Wstyd mi. A najgorsze, że trafiło na Stana.
Lissa przyglądała mi się badawczo, jakby chciała się utwierdzić w przekonaniu, że
kłamię. Zabolał mnie ten jej brak zaufania, ale przecież… kłamałam. Łgałam jak z nut.
Moja przyjaciółka kupiła tę bajkę.
- Chciałabym czytać w twoich myślach - powiedziała ze smutkiem.
- Daj spokój - żachnęłam się. - Znasz mnie. Naprawdę myślisz, że mogłabym się
wycofać? Porzucić Christiana na pastwę losu, a siebie wystawić na pośmiewisko całej szkoły
tylko po to, by odegrać się na strażnikach?
- Nie - odparła po namyśle. - Wybrałabyś lepszy sposób na zemstę.
- Dymitr ocenił to tak samo - mruknęłam. - Miło, że pokładacie we mnie tyle wiary.
- Cóż, każdy popełnia błędy - oświadczyłam pewna swego. - Trudno uwierzyć, bo
mnie samą to zaskoczyło, ale widać tak musiało być. Mogłabym to przypisać prawi
karmicznemu, które zapewnia równowagę we wszechświecie. Nie znam innego
wytłumaczenia dla mnogości cnót, jakimi zostałam obdarzona.
Adrian, szczęśliwie milczący, nie spuszczał nas z oczu. Przenosił wzrok ze mnie na
Lissę, jak na meczu tenisowym. Podejrzewałam, że przez półprzymknięte powieki ogląda
sobie nasze aury.
Lissa przewróciła oczami, zorientowałam się jednak, że nie jest już na mnie zła.
Uwierzyła. Nagle dostrzegła kogoś za moimi plecami. Odebrałam od niej jasną i czystą falę
radości, co musiało oznaczać nadejście Christiana.
- Moja wierna strażniczka powraca - oznajmił moroj, przysuwając sobie krzesło.
Zerknął na Lissę. - Skończyłaś?
- Co miałam skończyć? - spytała. Wskazał na mnie przekrzywieniem głowy.
- Ochrzan za to, że zostawiła mnie w morderczych szponach Alto.
Lissa spłonęła rumieńcem. Już gryzły ją wyrzuty sumienia, że tak na mnie naskoczyła,
zwłaszcza że wytłumaczyłam powody swojego zachowania. Zdawkowa i trafna uwaga
Christiana sprawiła, że poczuła się z tym jeszcze gorzej.
- Tylko sobie gawędzimy. Adrian ziewnął i opadł na krzesło.
- Chyba już wiem, co się wydarzyło. Urządziłaś przedstawienie na mój użytek, bo za
często prosiłem, byś została moją strażniczką. Uznałaś, że zniechęcisz mnie, pokazując się od
najgorszej strony. Cóż, nie udało się, nie musisz już narażać niczyjego życia, by osiągnąć
swój cel.
Byłam mu wdzięczna, że nie wspomniał o incydencie w holu. Ryan zachował się
bezczelnie, jednak im dłużej zastanawiałam się nad swoją reakcją, tym trudniej było mi
uwierzyć, że to zrobiłam. Jakbym jedynie obserwowała cudzy wybryk. Swoją drogą ostatnio
zbyt często traciłam panowanie nad sobą. Wściekłam się na Christiana, na zarzuty
strażników… Racja. Pora powiedzieć, z czym przyszłam.
- Słuchajcie… powinniście o czymś wiedzieć. Cztery pary oczu - w tym Eddiego -
zwróciły się na mnie.
- Co się stało? - spytała Lissa.
Nie wymyśliłam, jak przedstawić nowinę w łagodniejszym świetle, więc wypaliłam
bez ogródek.
- Okazuje się, że Wiktor Daszkow nie został osądzony za swoje czyny. Do tej pory
siedział w areszcie. W przyszłym tygodniu zaczyna się jego oficjalny proces.
Lissa zareagowała tak samo jak ja, kiedy się o tym dowiedziałam. Wiadomość
wstrząsnęła nią, ogarnął ją strach. W umyśle przyjaciółki błyskawicznie przesuwały się
obrazy. Celowe zabiegi Wiktora sprawiły, że zaczęła podejrzewać siebie o utratę zmysłów.
Torturował ją. Nasłał psy na Christiana, które pogryzły go bezlitośnie. Lissa zacisnęła pięści
tak mocno, aż pobielały jej nadgarstki. Christian nie odbierał jej reakcji równie intensywnie
jak ja, ale zauważył, co się dzieje. Położył rękę na jej dłoniach, lecz Lissa ledwo go
zauważyła.
- Jak to… przecież… - Wzięła głęboki oddech, próbując odzyskać spokój. - Dlaczego
sądzą go dopiero teraz? Wszyscy wiedzieli… Są świadkowie.
- Takie jest prawo. Chyba musieli dać mu szansę na zgromadzenie dowodów obrony.
Moja przyjaciółka nie mogła się otrząsnąć z oszołomienia. Powoli docierało do niej
jednak to, co ja zrozumiałam podczas rozmowy z Dymitrem.
- Czy to oznacza, że Daszkow może zostać uniewinniony?
Spojrzałam w jej rozszerzone strachem źrenice i nie potrafiłam powiedzieć prawdy.
Odczytała ją z mojej twarzy.
Christian uderzył pięścią w stół.
- To skandal! Kilka osób podniosło głowy znad stolików.
- To jest polityka - sprzeciwił się Adrian. - Prawo nie dotyczy osób z kręgu władzy.
- Omal nie zabił Rose i Christiana! - zwołała Lissa. - Porwał mnie. Czy miałoby to
ujść płazem?
Nie panowała nad emocjami. Odbierałam je: lęk, smutek, gniew, wściekłość,
zmieszanie i bezsilność. Pragnęłam ją uspokoić za wszelką cenę. Powoli, bardzo powoli
dochodziła do siebie, a wtedy mnie ogarnęło wzburzenie. Naraz poczułam gniew tak silny jak
podczas sprzeczki z Ryanem.
- Jestem pewien, że proces Daszkowa okaże się czystą formalnością - wtrącił
pocieszająco Adrian. - Skoro mają wszystkie dowody, nie będą zwlekać z wydaniem wyroku.
- W tym właśnie problem - powiedziałam z goryczą. - Nie zamierzają przedstawić w
sądzie dowodów. Nie wezwano nas na proces.
- Jak to?! - wykrzyknął Christian. - A kto będzie zeznawał?
- Strażnicy obecni wtedy na miejscu zdarzenia. Pewnie uznano, że nie utrzymamy
języka za zębami. Królowa nie chce, by świat napiętnował jej krewniaka.
Lissa nie miała mi za złe, że mówię w ten sposób o członkach rodziny królewskiej.
- Przecież Daszkow trafił do aresztu za to, że nas skrzywdził. Christian wstał i
rozejrzał się po sali, jakby szukał go wzrokiem.
- Nie pozwolę, by tak się to skończyło.
- Jasne - wtrącił Adrian. - Pojedziesz tam, otworzysz drzwi kopniakiem, a sąd z
pewnością udzieli ci głosu.
Zabierz ze sobą Rose, we dwójkę zrobicie jeszcze lepsze wrażenie.
- Tak? - spytał Christian, zaciskając palce na poręczy krzesła i świdrując wzrokiem
Adriana. - Masz lepszy pomysł?
Spokój Lissy zaczynał się chwiać.
- Jeśli Wiktor wyjdzie na wolność, przyjedzie prosto po nas.
- Z pewnością nie zostanie nie zostanie długo na wolności - wtrąciłam. - Dopilnuję
tego.
- Uważaj, co mówisz - upomniał mnie Adrian. Odniosłam wrażenie, że dobrze się
bawi. - Nawet tobie nie ujdzie na sucho zabójstwo moroja królewskiej krwi.
Chciałam go poinformować, że przećwiczę ten pomysł na nim, lecz ostro przerwał mi
Eddie.
- Rose.
Po latach regularnego treningu zareagowałam instynktownie. Podniosłam głowę i
natychmiast zauważyłam to, co on. Do biblioteki wszedł Emil. Szukał wzrokiem nowicjuszy i
oceniał zajmowane przez nas pozycje. Zerwałam się z krzesła i w jednej chwili znalazłam się
obok Eddiego. Z tego miejsca mogłam obserwować Christiana i niemal całe pomieszczenie.
Zaklęłam w duchu. Jeśli nadal będę sobie poczynać tak niefrasobliwie, dowiodę, że Ryan
miał rację. Między awanturą w holu a rozmową na temat Wiktora zupełnie zaniedbałam
swoje obowiązki. Tym razem nie mogłabym zrzucić winy na Masona.
Emil nie zauważył, że jeszcze przed chwilą siedziałam beztrosko z przyjaciółmi.
Minął nas spacerowym krokiem, zerknął i zapisał coś w notesie, a potem skierował się do
przeciwnego kąta Sali. Odetchnęłam z ulgą i postanowiłam wziąć się w garść. Byłam
przygnębiona. Opadły mnie mroczne myśli, a oburzenie Lissy i Christiana na wieść o procesie
Wiktora tylko pogorszyło mój nastrój. Miałam ochotę położyć się do łóżka. Chciałam
krzyczeć, walić pięściami w poduszki i wyładować frustrację. Niestety samotność była
luksusem niedostępnym dla strażników. Miałam obowiązek chronić morojów, moje uczucia
się nie liczyły. Powtarzałam jak mantrę wyuczone na pamięć słowa: Oni są najważniejsi.
Zaczynało mnie to wkurzać.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ZAPOWIEDZIANO ZBLIŻAJĄCĄ SIĘ CISZĘ NOCNĄ i moroje zaczęli się
pakować. Adrian wyszedł czym prędzej, ale Lissa i Christian się nie spieszyli. Skierowali się
powoli w stronę dormitorium i, przytuleni, szeptali słowa, których nie mogłam usłyszeć.
Podejrzewałam, że komentowali proces Wiktora.
Postanowiłam im nie przeszkadzać i podążałam za nimi, rozglądając się bacznie
dookoła, podczas gdy Eddie szedł z przodu, utrzymując stosowny dystans. W miasteczku
studenckim mieszkało więcej morojów niż dampirów, toteż wielu dzieliło ze sobą pokoje.
Sypialnie Lissy i Christiana mieściły się w różnych budynkach. Stanęli na dziedzińcu w
miejscu, od którego drogi prowadziły ich w różne strony. Pocałowali się na pożegnanie, a ja
wspięłam się na wyżyny sztuki ochroniarskiej, żeby tego nie widzieć i jednocześnie nie
spuszczać ich z oka. Lissa życzyła mi dobrej nocy i odeszła z Eddiem do swojego
dormitorium. Ruszyłam za Christianem.
Gdyby przydzielono mi opiekę nad Adrianem lub kimś podobnym do niego, pewnie
musiałabym znosić kąśliwe komentarze na temat nocy spędzanych w jednym pokoju.
Christian traktował mnie jak siostrę. Uprzątnął dla mnie miejsce na podłodze i kiedy poszedł
umyć zęby, przygotowałam tam sobie posłanie z kilku koców. Moroj zgasił światło i położył
się na łóżku. Zapadła cisza.
- Christian? - zapytałam chwilę później.
- Pora spać, Rose. Ziewnęłam.
- Bardzo bym chciała, ale muszę zadać ci jedno pytanie.
- Dotyczy Wiktora? Naprawdę chciałbym zasnąć, a ten temat znowu mnie wkurzy.
- Nie, chodzi o coś innego.
- Dobra, strzelaj.
- Dlaczego nie kpiłeś ze mnie po incydencie ze Stanem Alto? Wszyscy zachodzą w
głowę, czy postąpiłam celowo i świadomie, czy też wpadłam w popłoch. Lissa zmyła mi
głowę. Adrian poprzestał na kilku przytykach, Strażnicy… Nieważne. Tylko ty nie
skomentowałeś tego zdarzenia. Sądziłam, że będziesz się ze mnie naigrywał.
Christian milczał. Miałam nadzieję, że zastanawia się nad odpowiedzią i jeszcze nie
śpi.
- Nie było sensu się nad tobą znęcać - odparł wreszcie. - Wiem, że nie zrobiłaś tego
specjalnie.
- Skąd wiesz? Jak możesz to wiedzieć na pewno?
- Pamiętam naszą pogawędkę na lekcji gotowania. Poza tym znam cię, Rose.
Widziałem w Spokane, na co cię stać. Uratowałaś nam życie, nie wygłupiałabyś się w ten
sposób.
- O. Dzięki. To wiele dla mnie znaczy. - Uwierzył mi, chociaż wszyscy we mnie
zwątpili. - Jesteś jedyną osobą, która wierzy, że nie nawaliłam umyślnie.
- Tego nie powiedziałem.
- Więc co o tym myślisz?
- Nie słuchasz mnie. Mówiłem przed chwilą, że widziałem w Spokane, na co cię stać.
Ktoś taki jak ty nie wpada w popłoch. - Chciałam odpowiedzieć mu to samo, co strażnikom,
że zabicie strzygi nie czyni ze mnie bohaterki, ale nie dał mi dojść do głosu. - Obserwowałem
cię wtedy.
- Gdzie? Na dziedzińcu?
- Tak. - Milczał dłuższą chwilę. - Nie wiem, co tam się stało, ale wyglądałaś… Nie
tak, jak ktoś zamierzający się mścić. Nie wyczułem w tobie strachu przed napaścią. Nie
wiem, jak to określić. Miałem wrażenie, że coś cię pochłonęło. Mam być szczery?
Przestraszyłem się wyrazu twojej twarzy.
- Ale nikomu o tym nie powiedziałeś.
- To nie moja sprawa. Poza tym, jeśli coś tak przykuło cię do miejsca, to musiało być
ważne. Czuję się bezpiecznie w twoim towarzystwie. Wiem, że obroniłabyś mnie, gdyby
naprawdę zaatakowały nas strzygi. - Christian ziewnął. - Czy pozwolisz mi zasnąć, skoro już
odkryłem przed tobą swoją duszę? Tobie brak snu nie dobije się na urodzie, ale nie wszyscy
są takimi szczęściarzami.
Zostawiłam go w spokoju, bo i mnie ogarniała senność. Miałam za sobą ciężki dzień
oraz nieprzespaną poprzednią noc. Zasnęłam, nawet coś mi się przyśniło. Zrozumiałam, że
jest to jedna z wizji, w których zazwyczaj pojawiał się Adrian.
- Tylko nie to! - jęknęłam. Znalazłam się w ogrodzie. Był środek lata. Powietrze
wydawało się ciężkie i wilgotne, słońce prażyło niemiłosiernie. Wokół mnie rozkwitały
kwiaty we wszystkich możliwych barwach, w nozdrzach czułam zapach bzu i róż. Wśród
kwiatów uwijały się pszczoły. Miałam na sobie dżinsy i lnianą podkoszulkę. Na dekolcie
czułam chłodny dotyk Nazara, niewielkiego szklanego wisiorka w kształcie oka, który miał
mnie chronić przed złem. Na nadgarstek założyłam czotki - bransoletkę z paciorków
zwieńczoną krzyżem. Dostałam ją w prezencie od Lissy, która odziedziczyła różaniec po
przodkach z rodu Dragomirów. Normalnie rzadko wkładałam biżuterię, ale zawsze nosiłam ją
w snach.
- Gdzie jesteś? - zawołałam. - Wiem, że się chowasz. Adrian wychylił się zza jabłoni
obsypanej białoróżowymi kwiatami. Ubrany w dżinsy i ciemnozieloną podkoszulkę wyglądał
inaczej niż zwykle, ale prezentował się doskonale. Nie wątpiłam, że ciuchy są najlepszej
marki. Słońce rozświetlało złotobrązowe kosmyki jego włosów.
- Ostrzegałam cię, żebyś nie zaglądał więcej do moich snów - rzuciłam, opierając ręce
na biodrach.
Uśmiechnął się leniwie.
- Więc jak mamy rozmawiać? Na jawie zachowujesz się wrogo.
- Miałbyś więcej przyjaciół, gdybyś nie stosował magii wpływu.
- Musiałem cię chronić przed tobą samą. Twoja aura przypominała chmurę gradową.
- Czy możemy chociaż raz nie rozmawiać na temat aury i nieuchronnej porażki?
Jego mina świadczyła o tym, że miał właśnie taki zamiar, lecz zrezygnował.
- Dobrze, pogadajmy o innych sprawach.
- Ale ja wcale nie chcę z tobą rozmawiać! Chcę się wyspać.
- Przecież śpisz. - Adrian uśmiechnął się i podszedł do kwitnącego wiciokrzewu
oplatającego słupek. Pomarańczowe i żółte kwiaty miały kształt trąbek. Morok wodził
delikatnie placem po krawędzi płatka. - Ten ogród należał do mojej babki.
- Fantastycznie - parsknęłam, opierając się wygodnie o jabłoń. Zanosiło się na dłuższą
pogawędkę. - Teraz wysłucham historii twojej rodziny?
- Babcia była naprawdę wspaniała.
- Nie wątpię. Czy mogę już odejść? Adria wciąż obserwował kwiat.
- Nie powinnaś kpić z drzew genealogicznych morojów. Nie znasz swojego ojca.
Może się okazać, że jesteśmy spokrewnieni.
- Czy wtedy dałbyś mi spokój? Wampir zbliżył się do mnie i gładko zmienił temat
rozmowy.
- Nie martw się. Na pewno nie jesteśmy rodziną. Twój ojciec, był, zdaje się, Turkiem?
- Tak twierdzi ma… Hej, czy ty się gapisz na moje piersi? Adrian przyglądał mi się
uważnie, lecz jego wzrok nie spoczywał już na mojej twarzy. Skrzyżowałam ramiona i
zmierzyłam go groźnym spojrzeniem.
- Patrzę na twoją bluzkę - wyjaśnił. - Wybrałaś zły kolor.
Wyciągnął rękę i dotknął tkaniny. Jak atrament rozlewający się na kartce, na materiale
o barwie kości słoniowej pojawiła się plama w kolorze indygo. Taką samą barwę miał kwiat
wiciokrzewu. Adrian zmrużył oczy jak artysta podziwiający swoje dzieło.
- Jak to zrobiłeś? - krzyknęłam zdumiona.
- To mój sen. Hm. Niebieski też nie pasuje. Spróbujmy czegoś innego. - Indygo
ustąpiło jaśniejszej szkarłatnej barwie. - To jest to. Twoim kolorem jest czerwony. Czerwona
róża, słodka różyczka.
- No nie - żachnęłam się. - Nie wiedziałam, że potrafisz zachowywać się jak wariat
nawet w snach. - Adrian nie popadał w tak mroczne, depresyjne nastroje, z którymi dręczyła
się Lissa, natomiast bywał niesamowity. Cofnął się o krok i rozłożył ramiona.
- Przy tobie zawsze wariuję, Rose. Zaraz ułożę wiersz na twoją cześć. - Odchylił
głowę i wykrzyknął w niebo:
Rose jest w czerwieni,
Lecz nigdy w błękicie,
Ostra jak kolec,
Dzielna nad życie.
Opuścił ramiona i spojrzał na mnie wyczekująco.
- Czy kolec może być dzielny? - zapytałam. Adrian pokręcił głową.
- Sztuka nie może być dosłowna, mała dampirzyco. Poza tym jestem wariatem,
pamiętasz?
- Widziałam większych szaleńców.
- Cóż - mruknął, podchodząc do krzaku hortensji. - Postaram się poprawić.
Zamierzam znów zapytać, kiedy pozwoli mi odejść, ale coś mi przyszło do głowy.
- Adrian… Skąd wiesz, że nie jesteś szalony? Obrócił twarz w moją stronę i się
uśmiechnął. Sądziłam, że znów będzie żartował, ale on patrzył w powagą.
- Myślisz, że jesteś szalona? - spytał.
- Nie wiem - odparłam, patrząc w ziemię. Byłam boso, ostra trawa łaskotała mnie w
stopy. - Mam… przywidzenia.
- Szaleńcy rzadko kwestionują swoje zdrowe zmysły - stwierdził inteligentnie.
Westchnęłam i popatrzyłam na niego.
- To mi nie pomogło. Adrian podszedł i położył rękę na moim ramieniu.
- Nie uważam cię za wariatkę, Rose. Sądzę jednak, że wiele przeżyłaś.
Zmarszczyłam brwi.
- Co masz na myśli?
- To, że nie jesteś szalona.
- Dzięki. To wszystko wyjaśnia. Wiesz, te wspólne sny naprawdę zaczynają mnie
wkurzać.
- Lissa nie ma nic przeciwko temu.
- Ją również nawiedzasz? Czy ty nie znasz granic?
- Nie, do niej przychodzę w celach instruktażowych. Chce się nauczyć tej sztuki.
- Świetnie. Więc tylko ja jestem ofiara molestowania z twojej strony.
Zraniłam go.
- Naprawdę chciałbym, żebyś przestała wiedzieć we mnie wcielenie zła.
- Przykro mi. Nie zauważyłam jeszcze, byś robił coś pożytecznego.
- Masz rację. Twój mentor bandyta to co innego. Jednak nie robisz przy nim wielkich
postępów.
Cofnęłam się, mrużąc oczy.
- Dymitra w to nie mieszaj.
- W porządku, tylko przestań udawać, że jest ideałem. Może się mylę, ale zdaje się, że
ukrył przed tobą wiadomość o procesie?
Odwróciłam wzrok.
- To teraz bez znaczenia. Miał widać swoje powody.
- Jasne. Nie ma obowiązku być z tobą szczery ani walczyć o twoją obecność w sądzie.
Tymczasem ja… - Wzruszył ramionami. - Mógłbym ci to załatwić.
- Ty? - parsknęłam nieprzyjemnym śmiechem. - Niby jak miałbyś tego dokonać?
Pogawędzisz z sędzią w palarni? A może użyjesz wpływu na królową i połowę jej dworu?
- Nie powinnaś tak szybko odrzucać pomocy. Cierpliwości. - Adrian nachylił się i
pocałował mnie lekko w czoło, zanim zdążyłam się odsunąć. - Na razie powinnaś odpocząć.
Ogród zniknął, a ja ponownie zapadłam w ciemność snu.
ROZDZIAŁ ÓSMY.
PRZEZ KILKA DNI opiekowałam się Christianem bez przeszkód. Zauważyłam przy
tym, że coraz bardziej się niecierpliwię.
Po pierwsze praca strażnika polega głównie na czekaniu. Niby zawsze to wiedziałam,
jednak rzeczywistość okazała się trudna do zniesienia. Strażnicy byli niezbędni, kiedy
pojawiały się strzygi. Ale napaści zdarzały się rzadko. Czas mijał - płynęły lata - i nie
dochodziło do konfliktu. Wiedziałam, że nasi instruktorzy nie każą nam czekać aż tak długo,
lecz i tak uczyli nas cierpliwości. Musieliśmy zachowywać czujność, nawet jeśli pozornie nic
nie groziło naszym podopiecznym.
Jednocześnie oczekiwano od nas nieustającej gotowości. Nie wolno nam było
odpoczywać, nakazywano oficjalny dystans. Strażnicy mieszkający ze swoimi morojami
mogli zachowywać się swobodnie w ich domach: czytać, oglądać telewizję i tak dalej. Ich
obowiązkiem było jedynie dostrzeżenie w porę zagrożeń. Nowicjusze musieli sobie radzić w
znacznie trudniejszych warunkach.
Nie radziłam sobie z nieustającym oczekiwaniem. Chodziłam sfrustrowana, nie tylko
ciągłym napięciem. Chciałam naprawić swój błąd, udowodnić, że jestem dobrą opiekunką.
Mason przestał do mnie przychodzić i w końcu uznałam, że był przywidzeniem wywołanym
przez zmęczenie lub stres. Ta myśl przyniosła ulgę, bo wykluczała początki szaleństwa.
Poza tym miałam inne zmartwienia. Któregoś dnia spotkaliśmy z Christianem Lissę
tuż po lekcjach. Natychmiast wyczułam, że jest przestraszona i rozgniewana. Moja
przyjaciółka nie okazywała uczuć otwarcie. Na pierwszy rzut oka wydawała się w
doskonałym nastroju. Eddie i Christian, pogrążeni w rozmowie, niczego nie zauważyli.
Przysunęłam się do niej i objęłam ją ramieniem.
- Wszystko w porządku. Zobaczysz, że będzie dobrze - zapewniłam, wiedząc, co ją
dręczy. Wciąż myślała o Wiktorze.
Uznaliśmy dużo wcześniej, że Christian - mimo deklarowanej gotowości do „wzięcia
sprawy w swoje ręce” - nie powinien pojawić się na procesie Daszkowa. Lissa poszła z tym
do Alberty i bardzo grzecznie zapytała, czy możemy zeznawać. Strażniczka odpowiedziała jej
równie uprzejmie, że to wykluczone.
- Sądziłam, że potrafię ich przekonać, jakie to ważne - szepnęła Lissa. - Nie mogę
spać, Rose… Wciąż o nim myślę. Co będzie, jeśli uwolnią Wiktora? Przecież to całkiem
możliwe.
Głos jej drżał, czuła się zupełnie bezbronna. Zazwyczaj takie sytuacje budziły moją
czujność - Lissa przywołała wspomnienie czasów, kiedy była całkowicie zależna ode mnie.
Ostatnio usamodzielniła się i wzmocniła, a ja całym sercem pragnęłam, by nadal czuła się
bezpieczna. Uścisnęłam ją.
- Wiktor nie wyjdzie na wolność - zapewniłam z mocą. - Pojedziemy do sądu. Jakoś to
załatwię. Wiesz, że nie pozwolę, by stało ci się coś złego.
Lissa oparła głowę na moim ramieniu i uśmiechnęła się lekko.
- Właśnie to w tobie kocham. Nie masz pojęcia, co zrobić, abyśmy znalazły się w
sądzie, ale w tej chwili powiedziałabyś wszystko, by poprawić mi samopoczucie.
- Udało się?
- Tak.
Wyczuwałam nadal jej niepokój, ale rozbawienie złagodziło nieco lęk. Żartowała z
mojej brawury, lecz w głębi duszy wierzyła, że potrafię zapewnić jej bezpieczeństwo.
Niestety, wkrótce okazało się, że moja przyjaciółka ma inne powody do zmartwienia.
Odstawiła leki i czekała, aż ich resztki zostaną usunięte z jej organizmu. Dzięki temu mogła
odzyskać swoje zdolności magiczne. Nie straciła ich bezpowrotnie - obie to wiedziałyśmy -
jednak wciąż nie miała dostępu do swojej niezwykłej mocy. Minęły trzy dni, od kiedy zażyła
ostatnią pigułkę, i nic się nie zmieniło. Współczułam jej, lecz bardziej martwiło mnie jej złe
samopoczucie.
- Nie rozumiem, co się ze mną dzieje - skarżyła się.
Tymczasem zbliżałyśmy się już do głównego holu. Lissa i Christian zamierzali
obejrzeć film. Wątpiłam, czy będę umiała skupić się na ekranie i jednocześnie mieć oko na
Christiana.
- Tracę nadzieję, że magia wróci. Wciąż nie mam do niej dostępu.
- To nic złego - pocieszyłam, odsuwając się lekko, by rozejrzeć się po sali.
Lissa posłała mi karcące spojrzenie.
- Czym się tak martwisz? To ja zwykle byłam ostrożniejsza.
- Po prostu opiekuję się tobą.
- A to już moje zadanie - wtrącił się Eddie żartobliwie, co ostatnio rzadko mu się
zdarzało.
- Nie ma powodu do niepokoju - spierała się Lissa. - Nic się nie dzieje.
Christian objął ją w pasie.
- Jesteś bardziej niecierpliwa nić Rose. Musisz tylko…
Nagle doznałam deja vu.
Stan wyskoczył zza drzew. Zaatakował Lissę, chwytając ją w pasie i przyciągając do
siebie. Zareagowałam błyskawicznie, bez najmniejszego wahania. Musiałam ją „ocalić”.
Problem polegał na tym, że Eddie ruszył do obrony w tej samej chwili. Stał bliżej, więc miał
nade mną przewagę. Okrążyłam całą trójkę, próbując chwycić napastnika od drugiej strony,
ale się spóźniłam.
Eddie wykonał precyzyjny, błyskawiczny skok na Stana. Uwolnił Lissę jednym
ruchem z siłą, która mogła wyrwać napastnikowi rękę. Jego drobna budowa ciała często
myliła przeciwników. W rzeczywistości miał wspaniale rozwinięte mięsnie. Stan wbił
paznokcie w policzek Eddiego, a Lissa zdążyła uciec na bezpieczną odległość. Stanęła obok
Christiana. Widząc, że jest wolna, ruszyłam na pomoc Eddiemu, lecz okazało się, że nie ma
potrzeby. Zwinnym ruchem powalił Stana na ziemię. Nie minęła sekunda, a srebrne ostrze
sztyletu zawisło nad piersią napastnika.
Stan roześmiał się, szczerze rozbawiony.
- Dobra robota, Castile.
Eddie schował sztylet i pomógł wstać instruktorowi. Dopiero teraz zobaczyłam siniaki
i zadrapania na twarzy Stana. Strażnicy raz po raz podejmowali próby sfingowanych napaści
na naszych podopiecznych, poza tym codziennie ćwiczyli walki na salach treningowych.
Często wychodzili z nich poturbowani, ale kwitowali to dobrodusznym śmiechem.
- Dziękuję, sir - powiedział Eddie zadowolony, lecz bez przesadnej dumy.
- Strzyga zaatakowałaby szybciej i mocniej, ale daję słowo, miałbyś równe szanse. -
Stan zerknął na Lissę. - Wszystko w porządku?
- Tak - odparła z rozjaśnioną twarzą. Podobała jej się ta walka, wyczułam ekscytację.
Tymczasem Stan zwrócił się do mnie bez uśmiechu.
- A ty, co robiłaś?
Zaskoczył mnie ostry ton jego głosu. Ostatnio już drugi raz słyszałam z jego ust to
samo pytanie.
- Jak to? - żachnęłam się. - Przecież nie stałam jak kołek. Byłam gotowa włączyć się w
każdej chwili.
- Zgadza się. - Stan kiwnął głową. - I na tym właśnie polega problem. Tak bardzo
chciałaś zasłużyć w tej potyczce, że zapomniałaś o dwojgu Morozach za twoimi plecami.
Przestali dla ciebie istnieć. Nie powinnaś spuszczać z nich wzroku.
Podeszłam bliżej i spojrzałam mu prosto w oczy, nie bacząc na konwenanse.
- Jesteś niesprawiedliwy. Gdyby w realnym świecie zaatakowały nas strzygi, każdy
strażnik na moim miejscu rzuciłby się do walki, by jak najszybciej unicestwić przeciwnika.
- Zapewne masz rację - przyznał Stan. - Jednak tym razem nie myślałaś o
skuteczności. Nie przyszło ci do głowy, że twój podopieczny zostaje bezbronny. Twoim
jedynym pragnieniem było sprawdzić się w emocjonującej sytuacji.
- Słucham? Nie wydaje ci się, że pochopnie wyciągasz wnioski? Oceniasz mnie na
podstawie odniesionego wrażenia, a nie mojego zachowania. Skąd możesz wiedzieć, co
myślę? - Sama często nie byłam tego pewna.
- Instynkt mi to podpowiada - odparł enigmatycznie i wyciągnął w kieszeni notes, w
którym zapisał kilka zdań. Byłam bardzo ciekawa, jaką opinię wystawił mi tym razem. Skinął
nam głową. - Do zobaczenia.
Patrzyliśmy, jak odchodził zaśnieżoną ścieżką w stronę Sali gimnastycznej, gdzie jak
zwykle ćwiczyły dampiry. Stałam z rozdziawioną buzią. Nie potrafiłam zrozumieć, co się
działo. Kiedy wreszcie dadzą mi spokój? Zdybano mnie na drobnych błędach technicznych, a
przecież zdążyłam już dowieść swojej skuteczności w prawdziwej walce.
- To nie w porządku. Nie może mnie oceniać na podstawie tego, co rzekomo
myślałam.
Eddie wzruszył ramionami. Poszliśmy wszyscy w stronę dormitorium.
- Może cię oceniać, jak mu się podoba. Jest naszym instruktorem.
- Tak, ale wystawił mi złą ocenę! Te ćwiczenia nie mają sensu, skoro nie możemy
pokazać, na co naprawdę nas stać. Nie mogę w to uwierzyć. Przecież jestem dobra. Jak to
możliwe, że wciąż zbieram minusy?
Nikt nie potrafił odpowiedzieć. W końcu odezwała się Lissa:
- Nie wiem, czy potraktował cię sprawiedliwie, ale jedno jest pewne: Eddie spisał się
na medal.
Zerknęłam na dampira z lekkim poczuciem winy. Zadręczałam wszystkich swoimi
problemami, podczas gdy jemu należała się pochwała. Byłam wkurzona na Stana i powinnam
sama poradzić sobie z emocjami. Eddie zareagował fantastycznie. Teraz prześcigaliśmy się w
komplementach dla niego. Miałam wrażenie, że się zaczerwienił, ale może to jedynie skutek
mroźnego powietrza. Tak czy owak, cieszyłam się, że dobrze mu poszło.
Usiedliśmy w holu na kanapie, zadowoleni, że nikt nie zajął jej wcześniej. W każdym
dormitorium wydzielono kilka pomieszczeń świetlicowych. Stały tam wygodne sofy i fotele,
a półki wypełniały płyty z filmami oraz gry. Podczas weekendów mogliśmy korzystać z tych
rozrywek bez ograniczeń, a w zwykłe dni jedynie w wyznaczonych godzinach. Nauczyciele
dbali w ten sposób, byśmy wystarczająco dużo czasu poświęcali na naukę.
Oboje z Eddiem oceniliśmy, czy pomieszczenie jest bezpieczne, a potem ustaliliśmy
wspólną taktykę i zajęliśmy swoje pozycje. Stojąc pod ścianą, zazdrośnie zerkałam na Lissę i
Christiana wygodnie rozciągniętych na kanapie.
Sądziłam, że film mnie rozproszy, ale sprawił to niepokój, którego źródła nie umiałam
sprecyzować. Wciąż rozpamiętywałam w myślach słowa Stana. Przyznał w końcu, że każdy
strażnik starałby się włączyć do walki. Jego argumenty o mojej rzekomej ekscytacji i
marzeniach o chwale wydawały się absurdalne. Zastanawiałam się, czy grozi mi niezaliczenie
ćwiczeń polowych. Do tej pory byłam pewna, że opieka nad Lissą gwarantuje mi zdanie
egzaminu. Alberta i Dymitr twierdzili zgodnie, że przydział Christiana powinnam traktować
jako możliwość porzucenia rutyny i nauczenia się czegoś więcej. Naraz zaczęłam się bać.
Eddie radził sobie przecież doskonale. Może rada chciała się przekonać, czy Lissa jest
bezpieczna pod opieką innego strażnika? Być może, ich zdaniem, źle się stało, że dotychczas
pozostawałam jedyną kandydatką do służby u jej boku. A przecież pozwoliłam, by Mason
zginął. Czy to możliwe, że zamierzali mnie usunąć? Ostatecznie nie byłam nikim ważnym.
Zwykła nowicjuszka. A Lissa była księżniczką Dragomirówną. Musiała mieć najlepszą
ochronę. Nasza szczególna więź straciłaby znaczenie, gdybym okazała się niekompetentna.
Wejście Adriana wyrwało mnie z kręgu chorych podejrzeń. Wślizgnął się do
ciemnego pokoju i mrugnął porozumiewawczo, siadając w fotelu. Spodziewałam się, że
prędzej czy później się pojawi. Zdaje się, że poza nami nie miał w szkole bliskich znajomych.
Wyczułam od niego silny zapach alkoholu.
- Jesteś trzeźwy? - spytałam po zakończeniu filmu.
- Umiarkowanie. Co porabialiście?
Adrian nie pojawił się w moich snach od czasu wizyty w ogrodzie. Zaniechał również
prowokacji i flirtu. Ostatnio spotykaliśmy się tylko, kiedy ćwiczył z Lissą lub gdy szukał
rozrywki.
Opowiedzieliśmy mu o napaści Stana, podkreślając odwagę Eddiego i pomijając moją
wpadkę.
- Dobra robota - pochwalił Adrian. - Zyskałeś bliznę - zauważył, skazując zadrapanie
na policzku dampira.
Przypomniałam sobie, że Stan wbił mu paznokcie w skórę, podczas gdy Eddie
usiłował uwolnić Lissę z jego uścisku.
Dampir dotknął lekko rany.
- Prawie nie boli. Lissa nachyliła się nad nimi i obejrzała ranę.
- Dzielnie mnie broniłeś.
- Staram się zaliczyć ćwiczenia - zażartował w odpowiedzi. - To drobiazg.
I nagle to się stało. Zobaczyłam, jak rośnie w niej współczucie, wypełnia ją pragnienie
niesienia pomocy. Lissa nie potrafiła patrzeć spokojnie na cudze cierpienie. Moc wzbierała w
niej z tak wielką siłą, że czułam, jak łaskocze w palce stóp. Nie wyobrażałam sobie, co czuje
ona sama. Ogień i blask. Oszołomienie. Wyciągnęła rękę i dotknęła policzka Eddiego…
Zadrapania zniknęły.
Lissa opuściła rękę, a fala podniecenia opadła w nas obu.
- Jasne cholera! - Adrian gwizdnął. - Nie kłamałaś. - Przyglądał się twarzy Eddiego. -
Ani śladu.
Lissa opadła z powrotem na kanapę. Oparła głowę o miękkie poduszki i zamknęła
oczy.
- Udało mi się. Odzyskałam magię.
- Oczywiście - rzucił lekko Adrian. - Teraz musisz mnie tego nauczyć.
Moja przyjaciółka otworzyła oczy.
- To nie jest łatwe.
- Ach tak - żachnął się Adrian. - Bez przerwy suszysz mi głowę, żebym nauczył cię
widzieć aurę i przenikać do snów, ale odmawiasz mi w zamian wtajemniczenia w twoją
sztukę.
- Nie odmawiam - broniła się Lissa. - Nie wiem, jak to zrobić.
- Postaraj się, kuzynko. - Adrian zadrapał się w rękę. Zobaczyliśmy krew.
- Jezu Chryste! - krzyknęłam. - Oszalałeś? - Nie wiem, czemu byłam tak wstrząśnięta.
Adrian przecież nigdy nie zachowywał się normalnie.
Lissa wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Rana zniknęła. Wyczuwałam uniesienie
przyjaciółki, ale sama spochmurniałam z niewiadomej przyczyny.
Lissa i Adrian pogrążyli się w ożywionej dyskusji. Nie rozumiałam, o czym
rozmawiają. Zapewne używali terminów wymyślonych na poczekaniu. Pochłonięci
rozważaniami na temat tajemnic ducha, zapomnieli o bożym świecie. Sądząc po wyrazie
twarzy Christiana, on też nie miał pojęcia, w czym rzecz.
Wreszcie podniósł się ze znudzoną miną.
- Chodźmy stąd, Rose. Zakończyłem swoją edukację na dzisiaj. Jestem głodny.
Lissa podniosła na niego wzrok.
- Kolacja będzie dopiero za półtorej godziny.
- Potrzebuję karmiciela - odparł moroj. - Nic dzisiaj nie piłem.
Pocałował Lissę w policzek i skierował się do drzwi. Poszłam za nim. Znowu zaczął
sypać śnieg. Idąc, patrzyłam z pretensją na wirujące płatki. Pierwszy raz zrobiło się biało na
początku grudnia i wtedy bardzo się cieszyłam z nadejścia zimy. Teraz miałam jej serdecznie
dosyć. Na szczęście, podobnie jak tamtej nocy, kiedy wyszłam na zewnątrz, mroźne
powietrze orzeźwiło mnie i gdy zbliżaliśmy się do pokoju karmicieli, zdążyłam odzyskać
spokój.
„Karmicielami” nazywaliśmy ludzi, którzy dobrowolnie oddawali krew wampirom. W
przeciwieństwie do strzyg, które zabijały swoje ofiary, moroje nie czynili krzywdy dawcom.
Ludzie uzależniają się od śliny wampira, stają się narkomanami, żyjącymi z dala od
społeczeństwa. Wiedziałam, że są zadowoleni ze swojego losu. Są dziwadłami, acz
niezbędnymi do życia morojów. W szkole dyżurował zazwyczaj jeden czy dwóch karmicieli
w każdym dormitorium, a w ciągu dnia uczniowie musieli się fatygować do specjalnych
pomieszczeń.
Po drodze rozglądałam się wokół, podziwiając okryte śniegiem drzewa, płoty i
pagórki, kiedy nagle kątem oka dostrzegłam białe „coś”. Właściwie nie było białe, miało
rozmytą, nieokreśloną barwę.
Przystanęłam gwałtownie. Na przeciwległym krańcu dziedzińca stał Mason. Ledwie
dostrzegałam zarys jego sylwetki na tle drzewa. „To się nie dzieje naprawdę”, pomyślałam.
Przecież uporałam się już z przywidzeniami! Tymczasem on znów tam się pojawił i smutno
na mnie patrzył. Wyciągnął rękę w kierunku, gdzie kończyło się miasteczko akademickie.
Spojrzałam w tamtą stronę, ale nie miałam pojęcia, co chce mi pokazać. Znów powróciłam
wzrokiem do zjawy. Ogarniał mnie coraz większy lęk.
Lodowate palce dotknęły mojej szyi. Obróciłam się gwałtownie i zobaczyłam
Christiana.
- Co się stało? - spytał.
Spojrzałam na miejsce, w którym widziałam przed chwilę Masona. Oczywiście nie
dostrzegłam go tam. Zacisnęłam powieki i westchnęłam.
- Nic - odparłam.
Christian zwykle trzymał w zanadrzu mnóstwo kąśliwych komentarzy na takie okazje,
ale tym razem nic nie powiedział. Ruszyliśmy dalej w milczeniu. Pogrążyłam się w
niespokojnych rozmyślaniach na temat Masona, nie miałam ochoty na pogawędki. Jego
postać pojawiła się na krótko i, biorąc pod uwagę panującą na dworze ciemność, mogła być
tylko przywidzeniem. W każdym razie tak sobie powtarzałam w myślach. Dopiero kiedy
znaleźliśmy się w ciepłym holu, zwróciłam uwagę na Christiana. Był jakiś nieswój.
- Co ci jest? - spytałam, starając się nie myśleć o Masonie. - Dobrze się czujesz?
- Tak - odparł krótko.
- Powiedziałeś to takim tonem, że zaczynam mieć wątpliwości.
Moroj zlekceważył moją uwagę i weszliśmy do pokoju karmicieli. Nie spodziewałam
się, że będzie tak tłoczno. Wszystkie boksy, w których siedzieli dawcy, były zajęte.
Zauważyłam Brandona Lazara. Kiedy pochylił się nad szyją karmiciela, ponownie
dostrzegłam ślady siniaków na jego policzkach. Przypomniałam sobie, że nie powiedział w
końcu, kto mu tak przyłożył. Christian podał swoje nazwisko opiekunce przy wejściu i
przeszedł do poczekalni. Zachodziłam w głowę, dlaczego tak nagle spochmurniał.
- O co chodzi? Nie podobał ci się film? Milczenie.
- Jesteś wstrząśnięty widokiem Adriana, który się okaleczył? - Znęcanie się nad
Christianem stanowiło dla mnie nieustające źródło przyjemności.
Znowu nie odpowiadał.
- Czy ty… Och. - Nagle zrozumiałam. Dziwne, że nie wpadłam na to wcześniej. -
Wkurzyłeś się, że Lissa dyskutuje o magii z Adrianem?
Christian wzruszył ramionami i to mi wystarczyło.
- Daj spokój, jesteś dla niej ważniejszy niż magia. Lissa chce tylko odzyskać swoje
zdolności. Przez wiele lat żyła w przekonaniu, że nie uda jej się zdobyć specjalizacji w
żadnym żywiole. Dopiero niedawno odkryła, że przypadłą jej w udziale dziwaczna,
niezrozumiała moc ducha. Teraz stara się dowiedzieć jak najwięcej na ten temat.
- Wiem - rzucił krótko Christian, patrząc gdzieś w bok. - Nie o to chodzi.
- To dlaczego… - Urwałam, bo uderzyła mnie nowa myśl. - Jesteś zazdrosny o
Adriana.
Moroj utkwił we mnie swoje bladoniebieskie oczy. Trafiłam w czuły punkt.
- Nie jestem zazdrosny. Tylko…
- Czujesz się niepewnie, ponieważ twoja dziewczyna spędza dużo czasu w
towarzystwie bogatego i przystojnego faceta, którego w dodatku darzy sympatią. Innymi
słowy, jesteś zazdrosny.
Chłopak odwrócił głowę.
- Nasz miesiąc miodowy dobiegł końca, Rose. Cholera. Czemu oni się tak ociągają?
- Posłuchaj. - Przestępowałam z nogi na nogę. Zaczynałam odczuwać skutki pracy
stojącej. - Nie zrozumiałeś mojej romantycznej przemowy o sercu Lissy? Ona szaleje za tobą.
Tylko ciebie pragnie, możesz mi wierzyć, jestem tego absolutnie pewna. Wiedziałabym,
gdyby zaczęła myśleć o innym.
Na ustach Christiana pojawił się słaby uśmieszek.
- Jesteście najlepszymi przyjaciółkami. Może ją kryjesz. Prychnęłam gniewnie.
- Nie kryłabym, gdyby w grę wchodził Adrian. Dzięki Bogu Lissa nie jest nim
zainteresowana, w każdym razie nie tak, jak myślisz.
- Iwaszkow potrafi być przekonujący. Używa wpływu…
- Nie wobec Lissy. Nie mógłby. Zdaje się, że ich moce neutralizują się nawzajem.
Poza tym pomijasz istotny szczegół. To ja jestem obiektem jego zainteresowania.
- Naprawdę? - Christian był szczerze zdziwiony. Mężczyźni są tacy niedomyślni. -
Wiem, że jest flirciarzem…
- I pojawia się w moich snach bez zaproszenia. Nie umiem przed nim uciec, więc
torturuje mnie swoim wdziękiem bez opamiętania.
Ta ostatnia uwaga wzbudziła podejrzliwość moroja.
- Do Lissy także przychodzi w snach.
Niedobrze. Nie powinnam była o tym wspominać. Zaraz, co mówił Adrian?
- Tylko w celach instruktażowych. Nie masz powodu do obaw.
- Gdyby to z nim pojawiała się na przyjęciach, nie wzbudzałaby sensacji.
- Ach. - Nareszcie zrozumiałam. - Więc o to chodzi. Sądzisz, że psujesz Lissie opinię?
- Nie jestem biegły… w kontaktach towarzyskich - przyznał otwarcie. - Poza tym
Adrian cieszy się większym szacunkiem.
- Żartujesz?
- Daj spokój, Rose. To, że pali i pije, nie wydaje się ludziom nawet w jednym
procencie tak niestosowne jak „dziedziczenie skłonności” do przemiany w strzygę.
Widziałem, jakie zamieszanie powstało, kiedy Lissa zabrała mnie na przyjęcie w ośrodku
narciarskim. Jestem wyrzutkiem, a ona pozostała jedyną spadkobierczynią rodu Dragomirów.
Będzie musiała angażować się w politykę, utrzymywać poprawne stosunki z elitą. Adrian
może jej zaoferować znacznie większe wsparcie w tej dziedzinie.
Oparłam się pokusie i nie potrząsnęłam nim.
- Rozumiem twój punkt widzenia, jednak nie dostrzegasz najważniejszego. Lissa nie
jest zainteresowana Adrianem. Nic ich nie łączy.
Christian odwrócił wzrok i nic nie odpowiedział. Podejrzewałam, że ma poważny
problem. Przyznał, że jest głęboko związany z Lissą. Jej miłość zdziałała cuda w jego życiu.
Nie krył się już po kątach, ale nadal nie uporał się ze swoim pochodzeniem. Był
przedstawicielem „zhańbionego” rodu. Tkwił w przekonaniu, że nie zasługuje na Lissę.
- Rose ma racje - usłyszeliśmy za plecami czyjś głos. Odwróciłam się ze złością i
spostrzegłam Jessego. Ralf, rzecz jasna, chował się za nim. W drzwiach stał opiekun Jessego,
Dean. Najwyraźniej poprzestawali na czysto formalnej relacji. Kiedy pojawiliśmy się z
Christianem w poczekalni, nie zauważyłam ich. Musieli przyjść później. - Jesteś członkiem
rodziny królewskiej. Masz pełne prawo związać się z Lissą.
- Proszę, cóż za nagła zmiana stanowiska - wtrąciłam zjadliwie. - Niedawno mówiłeś
mi, że Christian lada chwila przemieni się w strzygę. Na waszym miejscu zachowałabym
ostrożność. Zacznijcie zakrywać szyje.
Jesse wzruszył ramionami.
- Powiedziałaś, że jest niewinny, a któż jak nie ty zna się najlepiej na strzygach? Poza
tym uznaliśmy, że buntowniczy duch Ozerów ma swoje dobre strony.
Patrzyłam podejrzliwie, spodziewając się podstępu, ale odniosłam wrażenie, że Zeklos
jest szczery.
- Dzięki - odezwał się Christian z cynicznym uśmieszkiem. - Już wiem, że dam sobie
radę w życiu, skoro przywróciliście do łask moją rodzinę. Tylko to spędzało mi sen z powiek.
- Mówiłem poważnie. - Jesse nie dał się zbić z pantałyku. - Mozerowie wycofali się z
życia publicznego, lecz kiedyś należeli do kręgu najbardziej wpływowych rodów. Mógłbyś
przywrócić im tę pozycję. Nie boisz się łamać reguł. Podoba nam się taka postawa. Gdybyś
przestał się na nas boczyć, mógłbyś pozyskać wielu przyjaciół. Nie musiałbyś wówczas
przejmować się tym, czy na pewno zasługujesz na Lissę.
Wymieniliśmy z Christianem znaczące spojrzenia.
- Do czego zmierzasz? - spytał Jessego. Zeklos uśmiechnął się i popatrzył na nas
porozumiewawczo.
- Niektórzy z nas zaczynają zacieśniać więzi. Założyliśmy krąg przedstawicieli
lepszych rodzin, rozumiesz, co mam na myśli? Ostatnie ataki strzyg wprowadziły sporo
zamieszania, moroje nie wiedzą, co robić. Nawet padają idiotyczne pomysły konieczności
szkolenia się w walce u boku strażników. - Jesse uśmiechnął się nieprzyjemnie, a mnie
skręcało, że mówi o opiekunach jak o rzeczach. - Zauważyliśmy, że moroje spoza kręgu
rodzin królewskich zaczynają podnosić głowy. Być może zechcą narzucić nam swoje zdanie.
- Co w tym złego, jeśli będą mieli racje? - odezwałam się.
- Ich „racje” nikogo nie interesują. Zapomnieli, gdzie ich miejsce. Postanowiliśmy
wziąć sprawy w swoje ręce i zadbać o własne bezpieczeństwo. Myślę, że spodobałby ci się
masz projekt. Ostatecznie to my jesteśmy tu od rządzenia, a nie dampiry ani zwykli moroje.
Tworzymy elitę. Przyłącz się do nas, a znajdziemy sposoby, żeby pomóc ci z Lissą.
Nie wytrzymałam. Parsknęłam śmiechem. Christian miał zniesmaczoną minę.
- Odwołuję, co powiedziałem przed chwilą - oznajmił. - Właśnie na to czekałem całe
życie. Pragnąłem wstąpić do waszego klubu w domku na drzewie.
Ralf zrobił krok w jego stronę.
- Nie zadzieraj z nami, to poważna sprawa. Christian westchnął.
- To wy nie zadzierajcie ze mną. Jeśli naprawdę przypuszczaliście, że mógłbym do
was dołączyć i troszczyć się o interesy egoistycznych, zdemoralizowanych morojów, to
jesteście głupsi, niż myślałem. A i bez tego myślałem o was źle.
Jesse i Ralf milczeli gniewnie. Szczęśliwie w tej chwili wywołano Christiana. Ruszył
do boksu w znacznie lepszym nastroju. Sprzeczka okazała się skutecznym lekarstwem na
problemy miłosne.
Czekała na niego kobieta o imieniu Alice, najstarsza z grupy karmicieli. Moroje
wybierali zwykle młodszych, ale Ozera miał nietypowe upodobania i lubił ją właśnie z
powodu wieku. Nie była aż tak stara, miała sześćdziesiąt parę lat, jednak wieloletnie
narkotyzowanie się endorfinami wampirów sprawiło, że całkiem zdziwaczała.
- Rose - przywitała mnie rozmarzonym spojrzeniem. - Nigdy nie towarzyszyłaś
Christianowi. Posprzeczałyście się z Wasylisą?
- Nie - odparłam. - To tylko dobra zmiana otoczenia.
- Otoczenie - mruknęła, zerkając w stronę okna.
Moroje przyciemniali szyby, żeby nie przepuszczały promieni słonecznych. Wątpiłam,
by ludzki wzrok był w stanie dojrzeć przez nie cokolwiek.
- Otoczenie bezustannie się zmienia. Zauważyliście?
- Nie tutaj - powiedział Christian, siadając obok niej. - Śnieg poleży jeszcze parę
miesięcy.
Kobieta westchnęła i popatrzyła na niego z rozpaczą.
- Nie to otoczenie miałam na myśli.
Christian uśmiechnął się do mnie, a potem nachylił nad szyją Alice i zatopił w niej
kły. Oczy karmicieli zaszły mgłą, a już po chwili nie pamiętała, o czym rozmawialiśmy.
Wychowywałam się wśród wampirów i dawno przestałam zwracać uwagę na widok ich kłów,
które zresztą skutecznie ukrywały. Jednak w takich razach przypominałam sobie, jak wielką
mają moc.
Widok pijącego moroja przypomniał mi czasy, kiedy po ucieczce z Akademii
karmiłam Lissę. Nie uzależniłam się od jej śliny, ale zdarzało mi się odczuwać przyjemność
na skutek ukąszeń. Tęskniłam za nimi, chociaż nikomu bym się do tego nie przyznała. W
naszym świecie tylko ludzie oddawali swoją krew wampirom. Jeśli robił to ktoś z mojej rasy,
spotykało go publiczne napiętnowanie i upokorzenie.
Teraz, przyglądając się Christianowi, nie czułam żalu ani tęsknoty za przyjemnym
doznaniem. Wróciłam pamięcią do ciasnego pokoju, gdzie uwięziono nas w Spokane, a
strzyga Izajasz pił krew Eddiego. Wspomnienie wywołało przykre uczucia. Eddie wiele
wycierpiał, a ja nie mogłam mu pomóc. Musiałam się przyglądać jego krzywdzie.
Skrzywiłam się i odwróciłam wzrok od Christiana i Alice.
Kiedy wychodziliśmy, Ozera poweselał i się ożywił.
- Mamy weekend, Rose. Nie będzie lekcji, a ty zasłużyłaś na wolny dzień.
- Nic z tego - spochmurniałam. Szlag by to trafił. Dlaczego musiał mi o tym
przypominać? Już zaczynałam odzyskiwać dobre samopoczucie po starciu ze Stanem.
Westchnęłam. - Skazano mnie na pracę społeczną.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WIĘKSZOŚĆ MOROJÓW POCHODZI z Europy Wschodniej, więc nic dziwnego, że
dominuje wśród nich prawosławie. Oczywiście zdarzają się wyznawcy innych religii,
wampiry mają swoich reprezentantów we wszystkich Kościołach świata. Na msze w szkolnej
kaplicy przychodzi regularnie zaledwie połowa studentów. Lissa należy do tego grona.
Uczestniczy w niedzielnych nabożeństwach, ponieważ ma taką potrzebę. Christian zwykle jej
towarzyszy, chociaż robi to głównie ze względu na nią. Poza tym jego obecność w świątyni
robi dobre wrażenie na społeczności morojów. Świadczy o tym, że Ozera nie zamierza
przemienić się w strzygę. Martwe wampiry nie mogą stanąć na poświęconej ziemi.
Co do mnie, przychodziłam do kaplicy, jeśli udało mi się obudzić w porę. Robiłam to
wyłącznie ze względów praktycznych. Kaplica była miejscem spotkań i zwykle po mszy
wymyślaliśmy sobie rozrywki. Jeśli Bóg miał coś przeciwko temu, że używam Jego domu dla
poprawy swojego życia towarzyskiego, nie dawał żadnych sygnałów. Widać zwlekał z
ukaraniem mnie.
Tej niedzieli po nabożeństwie musiałam zostać, bo tu właśnie wyznaczono i pracę
społeczną. Wszyscy się rozeszli, lecz ku swemu zdumieniu odkryłam, że nie jestem sama;
przed budynkiem stał Dymitr.
- Co tu robisz? - spytałam.
- Pomyślałem, że przyda ci się pomoc. Słyszałem, że ojciec Andrew prosił o kogoś do
sprzątania plebanii.
- Przecież to nie ty zostałeś ukarany. Masz wolny dzień. My, nowicjusze, musieliśmy
raz po raz dopierać ataki strażników, ale to wy napracowaliście się bardziej. - Również u
niego zauważyłam ślady zadrapań i siniaki, choć znacznie mniej niż u Stana. Wszyscy
mieliśmy za sobą ciężki tydzień, a po nim miało nadejść jeszcze pięć następnych.
- Nie mam nic lepszego do roboty.
- Mogłabym podsunąć ci setki pomysłów. Z pewnością grają gdzieś film z Johnem
Wayne'em, którego jeszcze nie widziałeś.
Dymitr pokręcił głową.
- Obejrzałem wszystkie. Chodźmy, ojciec Andrew na nas czeka. Miał rację. Kapłan
zdjął już bogato zdobiony orant i czekał na nas w prostych spodniach orasz koszuli zapinanej
na guziki. Wyglądał jak człowiek gotowy zakasać rękawy, by wziąć się do pracy.
Pomyślałam z goryczą, że niedziela powinna być jednak dniem odpoczynku.
Ruszyliśmy na plebanię. Z pewnością nie przyszedł tu z nudów. Czasem go nie
rozumiałam, chociaż najczęściej wyrażał myśli jasno i klarownie. Cóż, tym razem musiałam
zadowolić się enigmatycznym wyjaśnieniem.
- Dziękuję, że zgłosiliście się do pomocy. - Ojciec Andrew uśmiechnął się na
powitanie.
Miałam ochotę sprostować, że nie przyszłam tu dobrowolnie. Kapelan był morojem,
dobiegał pięćdziesiątki, ale postarzały go przerzedzone siwe włosy. Chociaż nie odznaczałam
się szczególną religijnością, lubiłam go i darzyłam szacunkiem.
- Nie mam dla was ciekawej roboty i obawiam się, że nie będziecie zadowoleni.
Chciałbym posprzątać wspólnie plebanię i uporządkować szpargały zalegające od dawna na
poddaszu kaplicy.
- Pomożemy ojcu z przyjemnością - odparł Dymitr, a ja stłumiłam westchnienie,
starając się nie myśleć o rzeczach, które mogłabym teraz robić.
Zabraliśmy się do sprzątania.
Dostałam do ręki mopa, a Bielikow wycierał kurze i polerował drewniane poręcze
mebli. Pracował z uwagą, jakby te proste czynności napełniały go dumą. Wciąż zachodziłam
w głowę, dlaczego postanowił mi towarzyszyć. Nie zrozumcie mnie źle, byłam szczęśliwa, że
jest tutaj. W jego obecności czułam się lepiej, a poza tym uwielbiałam na niego patrzeć.
Pomyślałam, że Dymitr chce wyciągnąć ode mnie więcej informacji na temat
incydentu ze Stanem, Christianem i Brandonem. Albo zamierzał przemówić mi do słuchu w
sprawie kolejnej sprzeczki z instruktorem, który zarzucił mi zbytnią gorliwość i przerost
ambicji. To drugie wydawało się mniej prawdopodobne, zwłaszcza że nie odzywał się
podczas pracy. Nie powiedział słowa, nawet gdy kapłan poszedł na chwilę do biura. Gdyby
miał do mnie coś ważnego, z pewnością wykorzystałby taką okazję.
Posprzątaliśmy dom. Ojciec Andrew przeszedł do kolejnego zadania i kazał nam
znosić ze strychu ciężkie pudła do komórki na tyłach kaplicy. Lissa i Christian często
przychodzili na poddasze, kiedy chcieli zostać sami. Zastanawiałam się, czy uporządkowanie
pomieszczenia nie zaburzy ich romantycznych randek. Może zrezygnują z przesiadywania
tutaj, dzięki czemu zacznę się wysypiać.
Kiedy ostatni karton wylądował w komórce, zostaliśmy pouczeni, co należy wyrzucić,
a co zachować. Usiedliśmy na podłodze i zabraliśmy się do sortowania. Ucieszyłam się, bo po
raz pierwszy od tygodnia nie musiałam stać w czasie pracy. Ojciec Andrew starał się zająć
mnie pogawędką, wypytywał o postępy w nauce i inne rzeczy. Ostatecznie nie było tak źle.
W pewnym momencie przyszła mi do głowy zbawienna myśl. Już prawie wmówiłam
sobie, że Mason był przywidzeniem spowodowanym brakiem snu. Jeśli teraz kapłan swoim
autorytetem zaświadczy, że duchy nie powracają między żywych, z pewnością utwierdzę się
w tym przekonaniu.
- Ojcze - zaczęłam. - Czy ojciec wierzy w duchy? Chciałabym wiedzieć, czy jest coś o
nich napisane w tych rupieciach? - Zatoczyłam ręką, pokazując wypchane pudła.
Moje pytanie zaskoczyło go, lecz nie wydawał się urażony, że nazwałam jego zbiory
„rupieciami”. Pominął również drobny szczegół, że w wieku siedemnastu lat wykazywałam
daleko posuniętą ignorancję w kwestiach religijnych. Ojciec Andrew zamyślił się nad
odpowiedzią.
- Hm… To zależy, co rozumiemy przez słowo „duchy”. Stuknęłam palcem w książkę
teologiczną.
- Kiedy ktoś umrze, to idzie do nieba, prawda? Stąd się biorą wszystkie opowieści o
zabłąkanych duszach.
- Jednak - powiedział - wszystko zależy od definicji. Zgodnie z naszą wiarą dusza po
śmierci odłącza się od ciała i może zbłądzić w tym świecie.
- Jak to? - Zakurzone miska wypadła mi z rąk. Naczynie zrobiono w drewna, więc na
szczęście się nie rozbiło. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam. - Jak długo może pozostać na
ziemi? Na zawsze?
- Nie, oczywiście, że nie. Istotą naszej wiary jest dążenie duszy do zmartwychwstania
i zbawienia. Uważa się, że może ona pozostać na ziemi od trzech do czterdziestu dni po
śmierci. Potem zostaje „tymczasowo” osądzona i odesłana do nieba lub piekła. Nie
doświadczy jednak w pełni żadnego z tych stanów do chwili Sądu Ostatecznego. Dopiero
wówczas ponownie połączy się z ciałem na całą wieczność.
Pominęłam kawałek o zbawieniu, ale zainteresował mnie okres pobytu na ziemi.
Zupełnie zapomniałam o sortowaniu.
- Czy tak jest naprawdę? Dusze zmarłych pozostają wśród żywych przez czterdzieści
dni po śmierci?
- Ach, Rose. Ci, którzy żądają dowodów na potwierdzenie prawd wiary, otwierają
dyskusję, do której nie są zapewne przygotowani.
Miał rację. Westchnęłam i powróciłam do pudła stojącego przede mną.
- Mogę jedynie dodać - ciągnął uprzejmie ojciec Andrew - że wiara w duchy była
silnie zakorzeniona w dawnych wierzeniach ludów wschodnioeuropejskich przed
chrześcijaństwem. Zgodnie z tradycją dusze umarłych przez krótki czas pozostawały na
ziemi, szczególnie jeśli była to śmierć w młodości lub tragiczna.
Grom z jasnego nieba. Moje wysiłki, by jakoś zracjonalizować pojawienie się Masona,
legły w gruzach.
„Młodo lub tragicznie”.
- Dlaczego? - pisnęłam zmienionym głosem. - Czemu zostają? Czy…szukają zemsty?
- Z pewnością niektórzy tak uważają. Słyszałem również, że dusze tych
nieszczęśników nie mogą zaznać spokoju.
- A ojciec, co o tym myśli? - dociekałam. Ojciec Andrew się uśmiechnął.
- Wierzę w to, czego uczą w cerkwi: że dusza oddziela się od ciała po śmierci. Wątpię
jednak, czy my, żywi. Jesteśmy w stanie wyznaczyć czas jej pozostawania na ziemi. Nie
wierzę w duchy nawiedzające domy lub swoich bliskich. Wyobrażam sobie je jako energię,
która nas otacza, a której nie widzimy. W tej formie zmarli czekają, by przejść do innej
rzeczywistości i odnaleźć spokój. Znaczenie ma jedynie to, co się stanie, kiedy opuścimy
ziemię i osiągniemy życie wieczne przez Zbawiciela, który złożył za nas najwyższą ofiarę.
Tylko to jest ważne.
Zastanawiałam się, czy ojciec Andrew byłby równie szybki w udzieleniu odpowiedzi,
gdyby widział to, co ja widziałam. Młodo lub tragicznie. Obie sytuacje pasowały do Masona,
ale on zginął więcej niż czterdzieści dni temu. Znów ujrzałam w wyobraźni jego smutną
twarz. Po co do mnie przychodził? Szukał zemsty? A może nie mógł zaznać spokoju?
I jak prawdy teologiczne miały się do mojej historii - przecież zmarłam i powróciłam
do życia? Wiktor Daszkow twierdził, że odeszłam do świata zmarłych i wróciłam, kiedy Lissa
mnie przywołała. Jaki był ten „świat zmarłych”? Niebiański czy piekielny? A może trafiłam
gdzie indziej albo błąkałam się po ziemi jak jeden z duchów, o których opowiadał ojciec
Andrew?
Nie odezwałam się, przejęta myślą o Masonie szukającym zemsty.
Ojciec Andrew wyczuł, że posmutniałam, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Usiłował
mnie rozweselić.
- Dostałem niedawno nowe książki od przyjaciela. Znajdziesz w nich ciekawe
opowieści o życiu świętego Władimira. Nadal jesteś nim zainteresowana? Są również
fragmenty dotyczące Anny.
Teoretycznie interesowało mnie to. Do chwili, kiedy poznałyśmy Adriana, słyszałam
tylko o dwojgu Morozach korzystających z mocy ducha. Była to nasza dawna nauczycielka,
panna Karp, która postradała zmysły i dobrowolnie przemieniła się w strzygę, by
powstrzymać rozwój obłędu, oraz święty Władimir, patron naszej szkoły. Żył przed wiekami i
wskrzesił swą zmarłą strażniczkę Annę, tak jak Lissa - mnie. Anna nosiła odtąd pocałunek
cienia; ją również łączyła szczególna więź z Władimirem.
Obie z Lissą chciwie szukałyśmy wszelkich informacji na temat tej pary, żeby
dowiedzieć się więcej o tym, co nas łączyło. Wiem, że zabrzmi to absurdalnie, ale w tej
chwili miałam poważniejsze problemy na głowie niż zagłębianie istoty parapsychicznego
związku z Dragomirówną. Nawiedzał mnie duch, który być może chciał się zemścić za to, że
dopuściłam do jego śmierci.
- Tak - powiedziałam z ociąganiem, unikając wzroku kapłana. - Wciąż mnie to
interesuje, tylko zupełnie nie mam czasu… Jestem bardzo zajęta… Trwają ćwiczenia polowe.
Umilkłam. Zrozumiał, że nie chcę o tym rozmawiać, i dał spokój. Dymitr milczał.
Kiedy wreszcie uporaliśmy się z sortowaniem ojciec Andrew oświadczył, że ma dla nas
ostatnie zadanie. Wskazał ręką pudła z książkami.
- Zanieście je do szkoły podstawowej - poprosił. - Zostawcie w dormitorium dla
morojów. Pani Davis prowadzi lekcje w szkółce niedzielnej i może wykorzysta te materiały.
Szkoła podstawowa znajdowała się w innej części Akademii, poza tym musieliśmy
obrócić co najmniej dwa razy, żeby przenieść wszystko, ale uznałam, że każdy krok przybliża
mnie do wolności.
- Dlaczego tak cię interesują duchy? - zagadnął Dymitr, gdy szliśmy w stronę
dormitorium z pierwszym ładunkiem.
- Usiłowałam tylko nawiązać pogawędkę z popem - odparłam lekko.
- Nie mogę spojrzeć ci prosto w oczy, ale czuję, że znowu kłamiesz.
- Jezu, dlaczego wszyscy ostatnio tak źle mnie osądzają? Stan zarzucił mi, że szukam
taniego poklasku.
- Słyszałem - przyznał Dymitr, kiedy okrążaliśmy budynek. Znajdowaliśmy się na
terenie zabudowań dla uczniów podstawówki. - Sądzę, że był trochę niesprawiedliwy.
- Trochę? - Ucieszyłam się, że jest po mojej stronie, lecz nie umniejszyło to mojej
złości na Stana. Mroczne, nieprzyjemne uczucia, których doświadczałam ostatnio, znów
powracały. - Dzięki za dobre słowo, ale zaczynam tracić wiarę w sens ćwiczeń polowych. Po
co mi taka edukacja?
- Nie mówisz poważnie.
- Sama nie wiem. Szkolne wymagania i reguły nie mają odniesienia do prawdziwego
życia. Wiem, co jest za murem, towarzyszu. Dotarłam do gniazda potworów. W pewnym
sensie… nie przygotowujecie nas na taką konfrontację.
Spodziewałam się, że Dymitr zaprotestuje, ale on przyznał mi rację. Z wrażenia omal
nie upadłam przy wejściu do dormitorium morojów. Hol wyglądał podobnie jak ten dla
uczniów szkoły średniej.
- Naprawdę się ze mną zgadzasz? - spytałam.
- Naprawdę - odparł z uśmiechem. - Nie jestem za tym, by dziesięcioletnich
nowicjuszy czynić strażnikami, ale sądzę, że ćwiczenia polowe powinny odbywać się poza
murami szkoły. Nauczyłem się więcej podczas pierwszego roku służby niż przez lata nauki w
Akademii. Być może w szkole nie nauczyłem się nawet niczego. To zupełnie inne światy.
Wymieniliśmy serdeczne spojrzenia: nareszcie w czymś się zgadzaliśmy. Poczułam
falę ciepła, a mój gniew powoli ulatywał. Dymitr znał mnie, rozumiał powody frustracji.
Rozejrzał się, szukając jakiegoś opiekuna, ale nie zauważył żadnego. Kilkoro dzieci uczyło
się lub rozmawiało ze sobą.
Poprawiłam ciężki ładunek.
- Trafiliśmy do dormitorium dla starszych uczniów. Młodsze dzieciaki mieszkają
pewnie w sąsiednim budynku.
- Tak, ale tutaj mieszka pani Davis. Spróbuję ją znaleźć, może przyjmie od nas te
książki. - Dymitr postawił swój bagaż na podłodze. - Zaraz wracam.
Patrzyłam, jak odchodzi, a potem postawiłam również swoje pudło. Oparłam się o
ścianę i rozejrzałam po sali. Omal nie podskoczyłam na widok małej morojki stojącej
zaledwie kilka kroków ode mnie. Nie ruszała się i dlatego nie zauważyłam jej od razu.
Dziewczynka miała może trzynaście albo czternaście lat, ale była znacznie wyższa ode mnie.
Szczupła i wiotka jak topola. Wokół jej głowy wiły się brązowe loki, a na buzi dostrzegłam
piegi - rzadkość na bladych twarzach morojów. Wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi
oczami.
- O mój Boże. Jesteś Rose Hathaway, prawda?
- Tak - odparłam zaskoczona. - Znasz mnie?
- Wszyscy cię znają. To znaczy wszyscy o tobie słyszeliśmy. Uciekłaś ze szkoły, a
potem wróciłaś i zabiłaś strzygi. Jesteś super. Dostałaś tatuaże molnija? - Dziewczynka
wyrzucała słowa z prędkością karabinu, nie wiem, jak łapała oddech.
- Tak, dwa. - Pomyślałam o maleńkich tatuażach na moim karku, od których wciąż
swędziała mnie skóra.
Bladozielone oczy dziewczynki rozszerzyły się jeszcze bardziej, o ile to było możliwe.
- O mój Boże. Jejciu.
Zwykle denerwowało mnie, kiedy przypisywano szczególne znaczenie znakom
molnija. Ostatecznie nie premiowały zbyt chwalebnych czynów. Trudno oczekiwać
zrozumienia takich niuansów od dziecka, które w dodatku miało w sobie coś bardzo
pociągającego.
- Jak masz na imię? - spytałam.
- Jillian… Jill. To znaczy tylko Jill. Jillian to moje pełne imię, ale wszyscy nazywają
mnie Jill.
- Tak. - Skryłam uśmiech. - Domyśliłam się.
- Słyszałam, że moroje użyli wtedy magii do walki. Czy to prawda? Tak bardzo
chciałabym się znaleźć na ich miejscu. I żeby ktoś mnie tego nauczył. Wybrałam żywioł
powietrza. Myślisz, że przyda się w walce ze strzygami? Wszyscy uważają, że wymyślam
niestworzone rzeczy.
Zgodnie z kilkusetletnią tradycją morojów stosowanie magii w walce było uważane za
grzech. Magia miała służyć wyłącznie pokojowym celom. Niedawno podniosły się głosy, że
należy ponownie rozważyć tę kwestię, zwłaszcza po tym, jak Christian skutecznie dopomógł
nam uciec ze Spokane.
- Nie wiem - odparłam. - Powinnaś spytać Christiana Ozerę. Dziewczynka westchnęła
z wrażenia.
- Myślisz, że on zechce ze mną porozmawiać?
- Na pewno, jeśli powiesz, że chcesz walczyć.
- Fajnie. Czy to był strażnik Bielikow? - spytała, zmieniając temat.
- Tak.
Przysięgłabym, że mała lada chwila zemdleje.
- Naprawdę? Jest taki przystojny. To twój nauczyciel, prawda? Osobisty instruktor?
- Tak - powtórzyłam, zastanawiając się, gdzie się podział Dymitr. Rozmowa z
dzieckiem zaczynała mnie męczyć.
- Jejciu. Nie wyglądacie razem jak nauczyciel i uczennica. Chyba się przyjaźnicie?
Spotykacie się między treningami?
- Tak, w pewnym sensie. Czasami. - Przypomniałam sobie własne rozważania o tym,
co mnie łączy z Dymitrem. Z niewieloma osobami kontaktował się prywatnie.
- Wiedziałam! I jak sobie radzisz? Ja pewnie plotłabym same bzdury. Nic by mi nie
wychodziło. A ty taka wyluzowana. Jakbyś mówiła: „Tak, spotykam się z najseksowniejszym
facetem na świecie i co z tego?”.
Zachichotałam wbrew własnej woli.
- Zdaje się, że mnie przeceniasz.
- Na pewno nie. I wcale nie wierzę w plotki.
- Jakie plotki?
- Że pobiłaś Christiana Ozerę.
- Dzięki - mruknęłam. Więc opowieści o moim upokorzeniu dotarły nawet do
podstawówki. Gdybym poszła do przedszkola, pierwszy spotkany sześciolatek oświeciłby
mnie, że zabiłam Christiana.
Jill miała niepewną minę.
- Nie wiem tylko, czy wierzyć w tę drugą historię…
- Jaką?
- Że ty i Adrian Iwaszkow…
- Nie - przerwałam jej, nie chcąc słuchać tych bzdur. - Cokolwiek słyszałaś, to
nieprawda.
- Ale to takie romantyczne.
- Jednak wyssane z palca. Mina jej zrzedła, ale otrząsnęła się po kilku sekundach.
- Mogłabyś mnie nauczyć, jak komuś dołożyć?
- Słucham? Chcesz się bić?
- Pewnego dnia będę posługiwała się magią, powinnam poznać sztuki walki.
- Prosisz niewłaściwą osobę - wyjaśniłam. - Powinnaś zwrócić się do swojego
nauczyciela.
- Już to zrobiłam! - zawołała oburzona. - Odmówił mi. Musiałam się roześmiać.
- Żartowałam.
- Daj się namówić. Pewnego dnia będę musiała stanąć do walki ze strzygami.
Spoważniałam w jednej chwili.
- Z całą pewnością nie. Jill przygryzła wargę, szukając argumentów, by mnie
przekonać.
- Chcę przynajmniej nauczyć się bronić przed tym psycholem.
- O kim mówisz?
- Mieliśmy tu ostatnio kilka przypadków pobicia. W zeszył tygodniu ofiarą padł Dane
Zeklos, a potem Brett.
- Dane… - Usiłowałam sobie przypomnieć koligacje między morojami. Rodzina
Zeklosów była wyjątkowo liczna. - Czy on jest bratem Jessego?
Jill skinęła głową.
- Tak. Jeden z naszych nauczycieli usiłował wydobyć z niego prawdę, ale Dane
milczał jak zaklęty. Brett też nie chciał powiedzieć, kto go pobił.
- Jaki Brett?
- Ozera. Tego było za wiele.
- Ozera?
Odniosłam wrażenie, że mała jest uszczęśliwiona, mogąc mi udzielić informacji.
- Brett chodzi z moją przyjaciółką, Aimee. Wczoraj ktoś go poturbował, ma ślady
zadrapań na twarzy. I poparzenia. Ale Dane oberwał mocniej. Pani Callahan przesłuchiwała
go w tej sprawie, lecz Brett jakoś ją przekonał, że nic mu się nie stało. Myślę, że to dziwne.
Chłopak był w świetnym humorze, to także jest dziwne, skoro właśnie został pobity.
Słowa dziewczynki zabrzmiały jak przestroga. Nie mogłam sobie uświadomić,
dlaczego wydawały mi się znajome. Jednak nie potrafiłam skojarzyć, o co chodzi. Nic
dziwnego, miałam na głowie Wiktora, duchy i nieudane ćwiczenia.
- To co, nauczysz mnie sztuki samoobrony? - spytała z nadzieją. - Proszę! - Uniosła
zaciśnięta pięść. - Wystarczy wymierzyć cios, prawda? Zaciśnięte palce solidny wymach?
- Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Musisz ustawić się w odpowiedniej
pozycji, inaczej zrobisz sobie krzywdę. Powinnaś też nauczyć się wykorzystywać łokcie i
biodra.
- Pokażesz mi? - błagała. - Na pewno jesteś w tym dobra.
Nawet niezła, ale nie zamierzałam deprawować nieletnich. Szczęśliwie pojawił się
Dymitr w towarzystwie pani Davis.
- Jesteś - przywitałam go z ulgą. - Ktoś bardzo chciałby cię poznać. Dymitr to jest Jill.
Jill, Dymitr.
Strażnik był zaskoczony, ale uśmiechnął się i uścisnął podaną mu dłoń. Dziewczynka
zarumieniła się i na chwilę straciła mowę. Kiedy Dymitr puścił jej rękę, wybąkała niewyraźne
pożegnanie i uciekła. Załatwiliśmy sprawę z panią Davis i ruszyliśmy do kaplicy po następny
ładunek.
- Jill wiedziała, kim jestem - powiedziałam. - Okazuje się, że jesteśmy idolami
nastolatków.
- Dziwisz się? To normalne, że młodsi uczniowie próbują was naśladować.
- Czy ja wiem? Nie przyszło mi to do głowy. Poza tym nie uważam się za najlepszy
wzór do brania przykładu.
- Nie zgadzam się. Jesteś odważna, lojalna i świetna we wszystkim, co robisz.
Zasługujesz na większy szacunek, niż myślisz.
Zerknęłam na niego z ukosa.
- To wszystko za mało, bym zeznawała na procesie Wiktora. - Ty znowu o tym.
- Tak, znowu! Nie rozumiesz, jakie to ważne? Wiktor jest naprawdę niebezpieczny.
- Wiem.
- Jeśli wyjdzie na wolność, wróci do swoich szalonych projektów.
- To mało prawdopodobne. Pogłoski o królewskim ułaskawieniu są, moim zdaniem,
nieprawdziwe. Akurat ty powinnaś najlepiej wiedzieć, że nie można dawać wiary
wszystkiemu, co mówią inni.
Patrzyłam z uporem przed siebie, nieprzekonana jego argumentami.
- Powinniście pozwolić nam pojechać. - Wzięłam głęboki oddech. - A przynajmniej
puśćcie Lissę.
Ostatnie słowa wypowiedziałam z wielkim trudem, ale od dawna już rozpatrywałam
taką możliwość. Nie szukałam poklasku, jak twierdził Stan, choć uwielbiałam znajdować się
w centrum wydarzeń. Zawsze chciałam iść naprzód, stawać w słusznej sprawie i pomagać
innym. Tym razem również zależało mi na zeznawaniu w procesie Wiktora. Chciałam
spojrzeć mu w oczy i dopilnować, by został przykładnie ukarany.
Jednak czas mijał i nic nie wskazywało, że zostaniemy wezwane przed sąd. Uznałam,
że nie pozwolą nam pojechać. Pozostawała jedynie nadzieja, że uda się chociaż jednej z nas.
A skoro tak, to powinni przesłuchać Lissę. Ona padła ofiarą Wiktora i choć przerażała mnie
myśl, że nie będę mogła jej towarzyszyć ani chronić, uważałam, że obecność mojej
przyjaciółki na sali rozpraw zapewni sprawiedliwy wyrok.
Dymitr znał moją gotowość do działania, ale takie postawienie sprawy go zaskoczyło.
- Masz rację - przyznał. - Dragomirówna powinna wziąć udział w procesie, ale
naprawdę nie mogę jej tego umożliwić. Nie wiem, dlaczego myślisz, że mam cokolwiek do
powiedzenia w tej sprawie.
- Czy na pewno zrobiłeś wszystko, co w twojej mocy? - Adrian w moim śnie twierdził
przecież, że Dymitr nie wykorzystał wszystkich możliwości. - Masz wpływy. Na pewno
istnieje jakaś szansa.
- Nie jestem tak wpływowy, jak sądzisz. Cieszę się sporym szacunkiem w Akademii,
ale dla społeczności strażników jestem jeszcze bardzo młody. Poza tym występowałem już w
waszym imieniu.
- Może powinieneś się bardziej postawić.
Aha, przesadziłam. Dymitr chętnie ze mną dyskutował, lecz zamykał się jak ślimak w
skorupie, kiedy przekraczałam granice. Starałam się naprawić błąd.
- Wiktor wie o nas - powiedziałam. - Może to wykorzystać.
- Ma poważniejsze kłopoty niż konfrontacja z nami.
- Znasz go. Jest nieprzewidywalny. Jeśli uzna, że nie ma nadziei na odzyskanie
wolności, może się na nas mścić.
Nie zwierzyłam się nawet Lissie, co mnie łączy z Dymitrem, a wiedział o tym nasz
najgorszy wróg. Nie przejmowałam się nawet, że Adrian się domyślał. Wiktor umiał
obserwować i starannie gromadził informacje. Był naprawdę niebezpiecznym przestępcą.
Jednak nigdy nie ujawnił publicznie naszego związku z Dymitrem. Wykorzystał tę wiedzę,
szykując porwanie Lissy, i rzucił na nas urok pożądania. Czar nie zadziałałby, gdyby nic nas
nie łączyło. Poddaliśmy się jednak magii i niewiele brakowało, a wylądowalibyśmy w łóżku.
Wiktor wykazał dużo sprytu, jego urok okazał się bardziej skuteczny niż bezpośredni atak.
Gdybyśmy we dwoje z Dymitrem stanęli do walki, pewnie zwyciężylibyśmy. Czar pożądania
unieszkodliwił nad jednak na jakiś czas.
Dymitr milczał. Wiedział, że mam rację.
- Wtedy będziemy musieli sobie jakoś poradzić - powiedział w końcu. - Jeśli Wiktor
zechce nas wydać, zrobi to niezależnie od twojego udziału w procesie.
Nie odezwałam się więcej. Kiedy pojawiliśmy się w kaplicy, ojciec Andrew nie mógł
nas słyszeć. - Nie musisz mi pomagać. - Rose, proszę, nie rób z tego wielkiej sprawy.
- To jest wielka sprawa! - syknęłam. - A ty zdajesz się tego nie rozumieć.
- Przeciwnie. Sądzisz, że chciałbym widzieć Wiktora na wolności? Nie chcę narażać
nas wszystkich na niebezpieczeństwo! - Po raz pierwszy od dawna widziałam, że stracił
panowanie nad sobą. - Powiedziałem ci, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Nie jestem
taki jak ty. Nie wściekam się, kiedy sprawy nie układają się nie po mojej myśli.
- Ja też nie.
- Robisz to teraz.
Miał rację. Czułam, że przesadzam… A jednak nie mogłam się powstrzymać. Ostatnio
zdarzało mi się to zbyt często.
- Dlaczego mi dzisiaj pomagałeś? - zawołałam. - Po co tu przyszedłeś?
- Naprawdę nie rozumiesz? - spytał. Wydawał się niemal zraniony.
- Nie. Usiłujesz mnie szpiegować? Chcesz się dowiedzieć, dlaczego wtedy nawaliłam,
czy może czekasz, kiedy wpakuję się w kolejne kłopoty?
Dymitr odgarnął włosy z czoła i obrzucił mnie bacznym spojrzeniem.
- Dlaczego podejrzewasz, że mam jakiś ukryty motyw?
Miałam ochotę krzyczeć. Powiedzieć mu, że skoro nie ma innego powodu, to pewnie
chciał spędzić ze mną trochę czasu. A przecież takie wyjaśnienie nie miało sensu. Oboje
wiedzieliśmy, że nie wolno nam wyjść z roli nauczyciela i uczennicy. On sam najlepiej
powinien zdawać sobie z tego sprawę. To on narzucał reguły.
- Każdy ma jakiś motyw.
- Tak, ale nie zawsze knuje coś złego. - Otworzył drzwi. - Zobaczymy się później.
Patrzyłam za nim, nie umiejąc sobie poradzić ze sprzecznymi uczuciami. Byłam
zdezorientowana i rozdrażniona. Gdyby nie okoliczności, mogłabym pomyśleć, że mieliśmy
randkę.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
NASTĘPNEGO DNIA wróciłam do ochrony Christiana. Moje sprawy musiały zejść
na dalszy plan.
- Jak twoje roboty przymusowe? - spytał, kiedy wyszliśmy z dormitorium na
dziedziniec.
Stłumiłam ziewnięcie. Źle spałam tej nocy, rozmyślając o Dymitrze oraz o tym, co
powiedział ojciec Andrew. Idąc, rozglądałam się jednak czujnie dookoła. Zbliżaliśmy się do
miejsca, w którym Stan dwukrotnie nas zaatakował. Wiedziałam, że strażnicy miewają chore
pomysły i mogą poddać mnie kolejnej próbie akurat teraz, gdy czułam się kompletnie
wyczerpana.
- Nie takie złe. Ojciec Andrew zwolnił nas wcześniej.
- Nas?
- Dymitr mi pomagał. Pewnie miał wyrzuty sumienia.
- Albo nic do roboty, skoro nie prowadzi z tobą dodatkowych treningów.
- Wątpię. Tak czy owak, to nie był zły dzień, pod warunkiem że rewelacje o życiu
pozagrobowym nie wydadzą się komuś złą wiadomością.
- A ja świetnie się bawiłem - powiedział szczerze Christian. Powstrzymałam się, żeby
nie przewrócić oczami.
- Słyszałam.
Postanowili z Lissą wykorzystać dzień bez ochrony strażników i umówili się na
romantyczną randkę. Pewnie powinnam się cieszyć, że zaczekali z tym do chwili, kiedy Eddie
i ja zostawimy ich samych, ale i tak wiedziałam, co się święci. Jeśli akurat nie spałam,
mogłam blokować przepływ emocji od Lissy, lecz nie obroniłam się przed własną zazdrością
i gniewem. Moja przyjaciółka przeżywała rzeczy, na które ja nie mogłam sobie pozwolić.
Teraz byłam senna, rozbita i głodna jak wilk. Marzyłam o śniadaniu. Już czułam
zapach tostów i gorącego syropu klonowego. Same niezdrowe węglowodany. Pycha.
Tymczasem Christian postanowił najpierw zajrzeć do pokoju karmicieli. Jego potrzeby były
jak zwykle ważniejsze od moich. Okazało się, że wczoraj zrezygnował z codziennej porcji
krwi, zapewne po to, by wzmocnić doznania podczas czułych chwil spędzonych z Lissą.
W pokoju karmicieli nie było tłoku, ale i tak musieliśmy czekać.
- Christian, czy znasz Bretta Ozerę? Zdaje się, że jesteście spokrewnieni? -
Zaczynałam rozumieć co nieco po rozmowie z Jill. Jej opowieść o młodych Morozach,
Ozerze i Zeklosie, przypomniała mi spotkanie z Brandonem. On również został pobity w
dniu, kiedy Stan zaatakował nad po raz pierwszy. Byłam wówczas tak przygnębiona porażką,
że zapomniałam o Brandonie. To nie mógł być zbieg okoliczności. Trójka morojów padła
ofiarą napaści. I, co najdziwniejsze, zgodnie temu zaprzeczali.
Christian skinął głową.
- W pewnym sensie wszyscy jesteśmy spokrewnieni. Nie znam dobrze Bretta, zdaje
się, że jest moim kuzynem w trzeciej czy nawet czwartej linii. Ta część rodziny przestała
kontaktować się z moją od czasu…no, wiesz.
- Słyszałam o nim dziwne rzeczy. Powtórzyłam Christianowi wszystko, co
opowiedziała mi Jill.
- Rzeczywiście nieciekawie to wygląda - zgodził się. - Jednak bójki zdarzają się
często.
- Myślę, że to nie jest zwykły przypadek. Poza tym członkowie rodów królewskich
rzadko padają ofiarami pobicia.
- Może dlatego milczą. Wiesz, jak to jest. Wielu arystokratów obawia się morojów,
którzy nie mają swoich strażników i chcą uczyć się sztuk walki. Pewnie właśnie z tego
powodu Jesse i Ralf założyli swój mały klub. Usiłują utrzymać się na wiodącej pozycji.
Przeciętni moroje burzą się przeciwko układom i zaczynają otwarcie protestować.
- Uważasz, że to oni prowokują bójki?
- Nie zdziwiłbym się. Życie w szkole ostatnio stanęło do góry nogami - zauważył.
- Fakt - mruknęłam. Wywołano nazwisko Ozera i Christian wszedł do boksu.
- Spójrz tylko - stwierdził z zadowoleniem. - To znowu Alice.
- Nie rozumiem, co cię w niej tak kręci - powiedziałam, kiedy podeszliśmy do starszej
kobiety. - Lissa też ją uwielbia. A przecież Alice jest stuknięta.
- Wiem - odparł Christian. - I właśnie to mnie w niej urzeka.
Karmicielka powitała nas wylewnie, a chłopak usiadł u jej boku. Oparłam się o ścianę
i skrzyżowałam ręce na piersiach.
- Alice, otoczenie nie zmieniło się od naszej ostatniej wizyty - zaczęłam
prowokacyjnie.
Kobieta spojrzała na mnie półprzytomnie.
- Cierpliwości, Rose. Musisz być cierpliwa. I gotowa. Czy jesteś gotowa?
Nieoczekiwana zmiana tematu nieco zbiła mnie z tropu. Sposobem mówienia Alice
przypominała Jill, była tylko bardziej chaotyczna.
- Na co mam być gotowa? Na zmianę otoczenia?
Siliłam się na ironię, ale kobieta spojrzała, jakbym to ja była szalona.
- Pytałam, czy jesteś uzbrojona. Będziesz nas chronić, prawda? Sięgnęłam do kieszeni
płaszcza i wyjęłam ćwiczebny sztylet.
- Spokojna głowa - zapewniłam.
Alice westchnęła z ulgą, nie umiała odróżnić prawdziwego sztyletu od atrapy.
- To dobrze - westchnęła. - Teraz jesteśmy bezpieczni.
- Tak - wtrącił Christian. - Rose ma broń, więc nie musimy się niczego obawiać. Świat
morojów może odetchnąć z ulgą.
Karmicielka nie wychwyciła sarkazmu.
- Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. Schowałam sztylet.
- Jesteśmy. Mamy najlepszą ochronę w postaci strażników i tarcz. Strzygi na pewno
się tu nie dostaną.
Nie wspomniałam o tym, co wiedziałam od niedawna: strzygi zaangażowały do
pomocy ludzi, żeby przełamywali tarcze ochronne, czyli niewidzialne pola mocy utworzone z
żywiłów. Każdą tarczę budowało czterech morojów specjalizujących się w poszczególnych
żywiołach. Obchodzili teren i zataczali wokół magiczne kręgi tworzące barierę nie do
pokonania. Magia morojów wibruje energią życiową, a strzygi nie mają do niej dostępu.
Tarcze ochronne zakłada się często wokół siedzib morojów. Akademia została zabezpieczona
setkami tych magicznych kręgów. Srebrne sztylety, którymi posługiwali się strażnicy,
również wzmacniano mocą czterech żywiołów. Dzięki temu można nimi przebić osłony. Nie
przejmowaliśmy się tym specjalnie, ponieważ strzyga nie może dotknąć takiego sztyletu.
Ostatnie napaści z udziałem ludzi dowiodły jednak, że bestie zyskały nad nami przewagę.
Ludzie bez problemu przebijali magiczne osłony.
Uważaliśmy, że udało mi się zabić przywódcę tej bandy kolaborantów, lecz nie
wiedzieliśmy tego na pewno.
Alice patrzyła lekko nieprzytomnym wzrokiem. Miałam wrażenie, że czyta w moich
myślach.
- Nigdzie nie jesteśmy bezpieczni - powtórzyła. - Tarcze zawodzą. Strażnicy giną.
Zerknęłam na Christiana, ale on tylko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć:
„A czego się po niej spodziewałaś?”
- Skoro już zakończyłyście babskie pogaduszki, chciałbym się napić - oświadczył.
Alice przystała na to z zadowoleniem. Natychmiast zapomniała o osłonach i o całym
świecie, oddając się rozkoszy, jaką sprawiały jej ukąszenia wampira. Nie przejęłam się
ostrzeżeniami; miałam poważniejszy problem. Wciąż nie rozstrzygnęłam, czy Mason
naprawdę do mnie przychodził. Ojciec Andrew miał swoją teorię na temat duchów, a mnie
wizyty zmarłego napełniały przerażeniem. Jeśli szukał zemsty, to dobrze mu szło. Jeszcze raz
usiłowałam sobie wytłumaczyć, że jego postać powstała w mojej wyobraźni na skutek stresu i
zmęczenia.
- Teraz pora na moje śniadanie - powiedziałam, kiedy Christian skończył. Byłam
pewna, że czuję zapach bekonu. Christian na pewno owinie go sobie wokół tostu.
Ledwo wyszliśmy z pokoju, podbiegła do nas Lissa. Eddie podążał krok w krok za
nią. Moja przyjaciółka była wyraźnie czymś zaaferowana.
- Słyszałaś? - wysapała.
- O czym?
- Pakuj się. Zaraz wyjeżdżamy na proces Wiktora.
Do tej chwili nie wiedziałyśmy, kiedy odbędzie się proces. Tymczasem ktoś jednak
zdecydował, że powinnyśmy wziąć w nim udział. Wymieniliśmy z Christianem zaskoczone
spojrzenia i pobiegliśmy do jego pokoju. Spakowaliśmy się błyskawicznie. Do tej pory nie
wyjęłam ubrań z torby, a Christian dorzucił tylko kilka swoich. Pół godziny później
znajdowaliśmy się już na prywatnym lotnisku Akademii. Stały tam dwa odrzutowce, jeden
miał włączone silniki i był gotów do lotu. Zauważyłam dwóch morojów czyniących ostatnie
przygotowania.
Nikt nie wiedział do końca, co się dzieje. Lissę poinformowane jedynie, że nasza
trójka wyrusza w podróż. Eddie miał jej towarzyszyć, by zaliczyć swoje ćwiczenia polowe.
Nie wyjaśniono, kto i dlaczego podjął taką decyzję. Wszyscy wyglądali na bardzo przejętych.
Zależało nam, by Wiktor trafił za kratki, ale teraz, kiedy mieliśmy stanąć z nim oko w oko,
obleciał nas strach. Kilku strażników ustawiło się rzędem przed wejściem do samolotu.
Rozpoznałam ich - pomogli w ujęciu Daszkowa. Zapewne mieli nam towarzyszyć w
charakterze ochrony, a także będą zeznawali w sądzie. Nadchodził Dymitr. Podbiegłam do
niego.
- Przepraszam - wyjąkałam. - Bardzo cię przepraszam. Spojrzał z doskonale obojętną
miną.
- Za co?
- Za te głupoty, które wygadywałam wczoraj. Pomogłeś nam. Przekonałeś ich, by
pozwolili nam jechać.
Mimo zdenerwowania i lęku przed konfrontacją z Wiktorem byłam uszczęśliwiona.
Dymitr stanął po mojej stronie. Wiedziałam, że mu na mnie zależy, a teraz to potwierdził.
Gdyby nie fakt, że otaczało nas mnóstwo osób, rzuciłabym mu się na szyję.
Twarz strażnika nie wyrażała żadnych emocji.
- To nie moja zasługa, Rose. Nie mam z tym nic wspólnego. Alberta dała znak, że
możemy już wchodzić na pokład samolotu. Dymitr odwróci się i poszedł do pozostałych
strażników. Stałam nieruchomo, patrząc za nim. Co się stało? Jeśli to nie on namówił władze
szkoły do wyjazdu, to dlaczego zmieniono decyzję? Dyplomatyczne talenty Lissy zwiodły w
tek kwestii. Kto więc wstawił się za nami? Moi przyjaciele siedzieli już w samolocie, więc
szybko do nich dołączyłam. Ledwie postawiłam nogę na pokładzie, usłyszałam wołanie:
- Mała dampirzyca! W samą porę.
Podniosłam głowę i zobaczyłam Adriana machającego do mnie. W drugiej ręce
trzymał pełny kieliszek. Wspaniale. Musiałyśmy prosić i błagać, żeby pozwolono nam lecieć,
a on wślizgnął się, jak gdyby nigdy nic. Lissa i Christian usiedli obok siebie, więc żeby
uniknąć rozmowy z Iwaszkowem, zajęłam miejsce przy oknie obok Eddiego. Tymczasem
Adrian przeniósł się na fotel stojący przed nami i odwrócony do nas paplał bez przerwy, a
nawet usiłował ze mną flirtować, co świadczyło o tym, że zaliczył pewnie niejednego drinka
przed podróżą. Kiedy wznieśliśmy się w powietrze, pozazdrościłam mu pomysłu. Dopadła
mnie silna migrena i marzyłam o dużej, znieczulającej wódce.
- Wkrótce znajdziemy się na dworze - stwierdził Adrian. - Nie cieszysz się?
Zamknęłam oczy i rozcierałam skronie.
- Co masz na myśli? Świeże powietrze czy siedzibę królowej?
- To drugie. Zabrałaś stosowny strój?
- Nikt mnie nie uprzedził.
- Rozumiem, że nie zabrałaś.
- Tak.
- Tak? Sądziłem, że zaprzeczyłaś. Otworzyłam jedno oko i spojrzałam groźnie.
- Zaprzeczyłam, a ty zrozumiałeś. Nie, nie zabrałam stosownego stroju.
- Znajdziemy jakąś sukienkę - rzucił lekko.
- Zabierasz mnie na zakupy? Zepsujesz sobie opinię na dworze.
- Zakupy? Coś w tym rodzaju. Zwrócimy się do królewskich krawców. Na pewno coś
wykombinują.
- Nie ma czasu. Poza tym czy naprawdę muszę wystąpić w sukience?
- Nie musisz. Po prostu chciałbym cię zobaczyć w pięknej sukni.
Westchnęłam i przytuliłam czoło do szyby. Migrena nie ustępowała, miałam wrażenie,
jakby powietrze uciskało mi czaszkę. Przez ułamek sekundy zdawało mi się, że widzę jakiś
ruch kątem oka, ale kiedy uważnie spojrzałam przez okno, zobaczyłam tylko nocne niebo
usłane gwiazdami.
- Powinnaś włożyć coś czarnego - ciągnął Adrian. - Satynę…z jedwabną lamówką.
Lubisz jedwab? Niektóre kobiety twierdzą, że podrażnia im skórę.
- Adrian… - W mojej głowie pracował młot pneumatyczny.
- Może zresztą być aksamitna. Nie będzie cię drażniła.
- Proszę. - Bolały mnie nawet włosy.
- Na dole rozcięcie, żeby pokazać twoje zgrabne nogi. Mogłoby sięgać bioder,
odsłaniając te urocze krągłości…
- Adrian! Zamkniesz się choć na chwilę?! - wrzasnęłam tak głośno, że pewnie usłyszał
mnie pilot. Iwaszkow wyglądał na zaskoczonego, co zdarzało się niezwykle rzadko.
Alberta, siedząca po przeciwnej stronie, podskoczyła na fotelu.
- Rose! - krzyknęła. - Co się stało?
Zgrzytnęłam zębami i potarłam czoło.
- Męczy mnie pieprzony ból głowy, a on nie chce zamilknąć - powiedziałam,
zapominając, że zwracam się do instruktorki. Naraz z drugiej strony znów zauważyłam
przemykający cień. Przypominał czarne skrzydło nietoperza albo kruka. W samolocie nie
było żadnego z tych stworzeń. - Boże, kiedy to minie?
Spodziewałam się, że Adrian zgani mnie za ten wybuch, ale z odsieczą przyszedł
Christian.
- Ona nic dzisiaj nie jadła. Już rano była głodna.
Otworzyłam oczy. Alberta patrzyła na mnie z troską, za nią pojawił się Dymitr.
Otaczało mnie coraz więcej cieni. Większość nie miała zarysowanych kształtów, ale mogłam
przysiąc, że dostrzegam wśród nich czaszkę. Zamrugałam gwałtownie i cienie się
rozproszyły.
Alberta zwróciła się do stewarda.
- Możecie dać jej coś do jedzenia? I środki przeciwbólowe.
- Gdzie cię boli? - spytał Dymitr. Widząc jego troskę, zrozumiałam, że przesadziłam.
- Mam migrenę…Zaraz mi przejdzie. - Pokazałam palcem środek czoła. - Czuję ucisk
w czaszce. Boli mnie też za oczami. Czuję się… jakbym miała coś w oku. Widzę cienie.
Znikają, kiedy zaczynam mrugać.
- Ach - odezwała się Alberta. - Typowe objawy migreny z zaburzeniami wzroku. To
nazywa się aura. Często poprzedza ból głowy.
- Aura? - zdziwiłam się, zerkając na Adriana. Siedział zwrócony do mnie przodem,
długie ramiona splótł na oparciu fotela.
- To coś innego - wyjaśnił z nieznacznym uśmiechem. - Słowo o podwójnym
znaczeniu, jak dwór. Aury migrenowe zapowiadają ból. Nie mają nic wspólnego z aurą
osoby. Teraz otacza cię niezwykła barwa…
- Czarna?
- Nie tylko. Widzę ją wyraźnie, mimo że sporo wypiłem. Jeszcze nigdy nie oglądałem
czegoś podobnego.
Nie wiedziałam, jak to rozumieć, ale w tej chwili pojawił się steward. Przyniósł mi
banana, batonik zbożowy i aspirynę. Marzyłam o toście, ale musiałam szybko czymś napełnić
żołądek. Pochłonęłam wszystko w sekundę i oparłam głowę na poduszce. Zamknęłam oczy w
nadziei, że uda mi się zdrzemnąć przed lądowaniem. Na szczęście wszyscy umilkli. Obudziło
mnie lekkie dotknięcie w ramię.
- Rose?
Otworzyłam oczy i zobaczyłam Lissę siedzącą na miejscu Eddiego. Za jej plecami
trzepotały skrzydła nietoperza. Znowu poczułam ból głowy. Wokół wirowały cienie, a wśród
nich twarz z szeroko otwartymi ustami. W jej oczach płonął ogień. Przestraszyłam się.
- Boli cię jeszcze? - niepokoiła się moja przyjaciółka. Zamrugałam powiekami.
Przerażająca twarz zniknęła.
- Tak… O, nie - pojęłam zamiar Lissy. - Nie rób tego. Nie marnuj na mnie energii.
- Nic mi nie będzie - zapewniła.
- Im częściej korzystasz z energii…tym bardziej narażasz się na skutki uboczne. Teraz
o tym nie pamiętasz.
- Później będę się tym martwić. Pozwól.
Ujęła dłońmi moją rękę i zamknęła oczy. Czułam, jak w wypełnia ją magiczna siła.
Wzywała uzdrawiającą moc ducha. Odczuwała ją jako ciepło i złote światło. Kiedy mnie
uzdrawiała, zawsze czułam na przemian gorąco i zimno. Tym razem poczułam tylko lekkie
łaskotanie.
Moja przyjaciółka otworzyła oczy.
- Co się stało? - spytała.
- Nic - odparłam. - Głowa nadal mnie boli.
- Przecież… - urwała ze skonsternowaną miną. - Czułam przypływ mocy. Użyłam
magii.
- Ja tym bardziej nie wie, o co chodzi, Liss. Ale nie przejmuj się. Niedawno odstawiłaś
leki, może trzeba trochę poczekać.
- Kilka dni temu uzdrowiłam Eddiego. I Adriana - dodała z naciskiem, bo Iwaszkow
przyglądał nam się uważnie znad oparcia fotela.
- Mieli drobne rany - wyjaśniłam. - A mnie dopadła silna migrena. Potrzebujesz
więcej mocy.
Przygryzła wargę.
- Sądzisz, że pigułki osłabiły moje zdolności, prawda?
- Bzdura - wtrącił Adrian. - Obserwowałem cię. Otaczało cię złote światło. Potrafisz
korzystać z magii, tylko na nią to nie działa.
- Niby dlaczego? - nie dawała za wygraną.
- Możliwe, że to nie są zwyczajne dolegliwości.
- Masz na myśli ból głowy? - żachnęłam się. Chłopak wzruszył ramionami.
- Czy ja wyglądam na lekarza? Nie mam pojęcia, co ci jest. Mówię tylko, co
widziałem.
Westchnęłam i położyłam rękę na czole.
- Doceniam twoje starania, Liss, podobnie jak irytujące uwagi Adriana. Tymczasem
spróbuję się zdrzemnąć. To pewnie wynik stresu. - Jasne, stres wyjaśniał wszystkie ostatnie
wydarzenia: spotkanie z duchem, migrenę i twarze wyłaniające się z cieni wirujących przed
oczami. - Tak będzie najlepiej.
- Możliwe - naburmuszyła się Lissa, urażona, że nie zdołała mi pomóc. Wiedziałam,
że w głębi duszy ma do siebie pretensję.
- Naprawdę nic się nie stało - zapewniłam. - Stopniowo odzyskasz swoją moc. W
wtedy coś sobie złamię, żeby ją przetestować.
Moja przyjaciółka jęknęła.
- Najgorsze jest to, że nie żartujesz. - Uścisnęła mi rękę i wstała. - Spij dobrze.
Odeszła, ale miejsce obok mnie pozostało puste. Eddie zmienił miejsce, żebym mogła
się położyć. Poprawiłam poduszkę i wyciągnęłam nogi. Tuż przed zaśnięciem widziałam
jeszcze cienie tańczące mi przed oczyma, a potem odpłynęłam.
Obudziłam się, kiedy samolot z rykiem silników podchodził do lądowania. Z ulgą
stwierdziłam, że ból głowy minął.
- Czujesz się lepiej? - zagadnęła Lissa, kiedy wstałam, ziewając. Kiwnęłam głową.
- O wiele lepiej. Jestem tylko bardzo głodna.
- Cóż - roześmiała się. - Nie spodziewaj się tutaj bankietu.
Miała rację. Wyjrzałam przez okno samolotu. Znajdowaliśmy się na królewskim
lotnisku.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
WYSIEDLIŚMY Z SAMOLOTU i natychmiast owionęło nas zimne, wilgotne
powietrze. Słota wydała mi się znacznie gorsza od mrozu i śniegu pokrywającego góry
Montany. Wylądowaliśmy gdzieś na wschodnim wybrzeżu. Królowa rezydowała w
Pensylwanii, w rejonie gór Pocono, o których miałam raczej mgliste wyobrażenie.
Wiedziałam, że znajdujemy się na uboczu, z dala od wielkich miast, takich jak Filadelfia czy
Pittsburg - jedynych w tym stanie, które umiałam wymienić.
Niewielkie lotnisko zbudowano na terenie posiadłości. Przypominało lądowisko w
Akademii. Zabudowania królewskiego pałacu również przywodziły na myśl znajome budynki
szkoły. Z zewnątrz nie różniły się niczym od ludzkich siedzib. Dwór królowej mieścił się w
kilku pięknie zdobionych budowlach otoczonych drzewami, wypielęgnowanymi trawnikami i
klombami kwiatów. W każdym razie kwiaty z pewnością zakwitną tu wiosną, podobnie jak w
Montanie. Na spotkanie wyszło pięciu strażników ubranych w identyczne czarne spodnie i
płaszcze narzucone na białe koszule. Nie nosili wprawdzie mundurów, ale zgodnie z etykieta
prezentowali się elegancko i schludnie. W porównaniu z nimi wyglądaliśmy jak obdartusy w
swoich dżinsach i podkoszulkach. Pomyślałam, że nasze stroje byłyby znacznie wygodniejsze
podczas walki ze strzygami.
Strażnicy królowej przywitali się z Albertą i Dymitrem. Ci dwoje znali chyba
wszystkich na świecie. Wymieniliśmy grzeczności w przyjaznej atmosferze, po czym eskorta
odprowadziła nas prostoto budynku, byśmy jak najszybciej się ogrzali. Wiedziałam, że
oficjalne spotkania odbywają się w największym i najbardziej ozdobnym gmachu. Z zewnątrz
przypominał gotycki zamek, lecz podejrzewałam, że wnętrze okaże się na wskroś
nowoczesne.
Ku memu zaskoczeniu zaprowadzono nas gdzie indziej. Znaleźliśmy się w przyległym
budynku, równie eleganckim z zewnątrz, lecz o połowę mniejszym. Jeden ze strażników
wyjaśnił, że tutaj znajdują się pomieszczenie przeznaczone dla gości i dygnitarzy. Każdy
dostał osobny pokój.
Eddie usiłował protestować, twierdząc, że nie może odstąpić Lissy nawet na krok.
Dymitr uśmiechnął się jednak i zapewnił, że nie jest to konieczne. Pobyt na dworze królowej
zwalniał strażników z obowiązku pilnowania podopiecznych i często zajmowali się innymi
sprawami. Było to miejsce chronione równie dobrze, jak Akademia. Moroje odwiedzający
naszą szkołę też rezygnowali z nieustającej kurateli swoich opiekunów. Tylko w czasie
ćwiczeń polowych musieliśmy towarzyszyć im krok w krok.
Eddie zgodził się niechętnie, a ja pomyślałam o nim z podziwem.
- Odpocznijcie trochę i przygotujcie się do obiadu. Lisso, królowa chce cię wiedzieć
za godzinę - zwróciła się do nas Alberta.
Moja przyjaciółka była zaskoczona, wymieniłyśmy zaniepokojone spojrzenia. Podczas
ostatniej wizyty w Akademii królowa Tatiana zawstydziła i upokorzyła Lissę na oczach
wszystkich, wypominając jej naszą ucieczkę. Zastanawiałyśmy się, czego może chcieć teraz.
- Oczywiście - odparła Lissa. - Przyjdziemy z Rose. Alberta potrząsnęła głową.
- Rose nie została zaproszona. Królowa chce rozmawiać tylko z tobą.
Nie zdziwiło mnie to. Czyż władczyni morojów mogła interesować się cieniem
Wasylisy Dragomir? Usłyszałam w głowie nieprzyjemny szept: „Jesteś zbędna”…
Poczułam niechęć, ale postarałam się szybko ją odpędzić. Weszłam do swojego
pokoju i zauważyłam telewizor. Perspektywa leniuchowania przez kilka godzin wydała mi się
fantastyczna. Pokój urządzono nowocześnie i elegancko. Wokół czarnych, lśniących stolików
ustawiono wygodne sofy z białej skóry. Bałam się na nich usiąść. Mimo luksusowego
wystroju brakowało tu przytulności. Pomyślałam jednak, że goście królowej nie przyjeżdżają
przecież na wakacje, tylko załatwiają interesy.
Wyciągnęłam się w końcu na skórzanej kanapie i włączyłam telewizor. Nagle
odebrałam w myślach komunikat od Lissy.
„Przyjdź do mnie” - prosiła. Usiadłam zdziwiona. Nie spodziewałam się tak
rzeczowego przekazu. Zwykle odbierałam uczucia, wrażenia mojej przyjaciółki. Rzadko
zwracała się do mnie z bezpośrednią prośbą.
Wyszłam z pokoju i stanęłam przed sąsiednimi drzwiami. Lissa otworzyła je
natychmiast.
- Nie mogłaś się do mnie pofatygować? - spytałam.
- Przepraszam - powiedziała ze skruszoną miną. Nie sposób było się na nią gniewać. -
Mam mało czasu, a nie wiem, w co się ubrać.
Jej walizka leżała otwarta na łóżku, a sukienki wisiały już w szafie. W
przeciwieństwie do mnie Lissa zawsze była przygotowana na każdą okazję. Położyłam się na
miękkiej welwetowej kanapie.
- Włóż bluzkę i czarne spodnie - poradziłam. - Nie zakładaj sukienki.
- Dlaczego?
- Żeby nie zrobić wrażenia wystrojonej celebrytki.
- Idę na audiencję do królowej, Rose. Elegancki strój jest oznaką szacunku.
- Skoro tak twierdzisz.
Ostatecznie jednak zdecydowała się na bluzkę i spodnie. Rozmawiałyśmy, gdy się
ubierała, a ja patrzyłam z zazdrością, jak wprawnie nakłada makijaż. Rzadko uświadamiałam
sobie, jak bardzo brakuje mi kosmetyków. Kiedy mieszkałyśmy wśród ludzi, malowałam się
codziennie. W szkole nigdy nie miałam na to czasu ani okazji, wciąż pochłonięta zajęciami,
które i tak zrujnowałyby najtrwalszy wizaż. Ograniczałam się tylko do smarowania kremem
nawilżającym. Rankiem miałam wrażenie, że nakładam na twarz tłustą maskę, ale w ciągu dni
moja skóra wchłaniała go z wdzięcznością, narażona na kontakt z zimnym powietrzem.
Pomyślałam z żalem, że do końca życia nie znajdę czasu, aby zadbać o swój wygląd.
Lissa będzie się stroić i błyszczeć, a mnie nikt nawet nie zauważy. Ta myśl wydała się
dziwna. Do tej pory to ja wiecznie zwracałam na siebie uwagę otoczenia.
- Ja myślisz, dlaczego mnie wezwała? - zastanawiała się Lissa.
- Może chce ci wyjaśnić cel naszego przyjazdu.
- Mam nadzieję.
Kręciła się niespokojnie, chociaż nie chciała okazać emocji. Wciąż jeszcze nie
pozbierała się po upokorzeniu, jakie zafundowała jej władczyni zeszłej jesieni. Poczułam, że
moja zazdrość żal są nieważne w porównaniu z tym, co ją teraz czekało. Skarciłam się w
myślach, przypominając sobie, że jestem nie tylko strażniczką Lissy, lecz także jej najlepszą
przyjaciółką. Ostatnio rzadko miałyśmy okazję porozmawiać.
- Nie masz się czego bać, Liss. Nie zrobiłaś nic złego. Doskonale sobie radzisz. Masz
świetne oceny i zachowujesz się nienagannie. Pamiętasz, jakie wywarłaś wrażenie podczas
wyjazdu na narty? Ta zołza nie może się do ciebie przyczepić.
- Nie powinnaś tak jej nazywać - upomniała mnie automatycznie.
Nałożyła tusz na rzęsy, przyjrzała się sobie i zaczęła nakładać drugą warstwę.
- Mówię, co myślę. Jeśli Tatiana powie ci coś przykrego, to dlatego, że się ciebie boi.
Lissa parsknęła śmiechem.
- Dlaczego miałaby się mnie bać?
- Ponieważ ludzie się do ciebie garną. Takie jak ona nie lubią, kiedy ktoś kradnie im
podziw i uwagę otoczenia. - Sama się zdziwiłam głębią i bystrością tej diagnozy. - Poza tym
jesteś w centrum zainteresowania. A kimże jest ona? Jedną z Iwaszkowów. To liczna rodzina.
Pewnie dlatego, że mężczyźni z tego rodu przypominają Adriana i wszędzie zostawiają
nieślubne dzieci.
- Adrian nie ma dzieci.
- Tego nie wiemy na pewno - rzuciłam tajemniczo.
Lissa odwróciła się od lustra, nareszcie zadowolona ze swojego wyglądu.
- Dlaczego jesteś wobec niego tak złośliwa? Spojrzałam na nią kpiąco.
- Co się stało, że tak nagle go bronisz? Dawniej ostrzegałaś, żebym miała się przed
nim na baczności. O mało mnie nie pobiłaś, kiedy się z nim spotkałam, choć wcale do tego
nie dążyłam.
Lissa wyjęła z walizki złoty łańcuszek i usiłowała zapiąć go na szyi.
- No tak… Ale wtedy jeszcze go nie znałam. Adrian nie jest taki zły. Poza tym masz
rację…nie świeci przykładem, chociaż podejrzewam, że te wszystkie skandale wokół niego są
w są w większości wyssane z palca.
- A ja uważam, że się mylisz. - Wstałam i pomogłam jej zapiąć łańcuszek.
- Dzięki. - Lissa przesunęła palcami po naszyjniku. - Adrian naprawdę cię lubi. Myślę,
że traktuje cię poważnie.
Pokręciłam głową.
- Nieprawda. Podobam mu się. Chętnie widziałby „małą dampirzycę” w swoim łóżku.
- Nie wierzę.
- To dlatego, że wszystkich idealizujesz.
Lissa ze sceptyczną miną rozczesywała włosy opadające na ramiona.
- Nie sądzę, by tak było. Źle oceniasz Adriana. Wiem, że Mason zginął niedawno, ale
powinnaś zacząć się z kimś spotykać…
- Upnij włosy - poradziłam, podając jej spinkę. - Nie chodziłam z Masonem i dobrze o
tym wiesz.
- Tak. Tym bardziej powinnaś się za kimś rozejrzeć. Zostało już tylko kilka miesięcy
do końca szkoły. Wykorzystaj ten czas na rozrywki.
Rozrywki. Ironia losu. Dawniej kłóciłam się z Dymitrem na ten temat. Twierdził, że
jako przyszła strażniczka musze dbać o reputację i zachowywać umiar. Uważałam, że to
niesprawiedliwe, chciałam się bawić, tak jak inne dziewczyny w moim wieku, choć
wiedziałam, że muszę myśleć o karierze. Po wyczynie Wiktora zrozumiałam, że Dymitr miał
rację. Narzuciłam sobie surową dyscyplinę i nawet mój mentor od czasu do czasu zagadywał,
że powinnam w końcu pójść się rozerwać. Wydarzenia w Spokane zmieniły mnie jeszcze
bardziej. Od ukończenia szkoły dzieliło mnie kilka miesięcy, a już wszystkie sprawy z nią
związane, imprezy, chłopcy, szalone eskapady zupełnie przestały się dla mnie liczyć. Życie w
Akademii wydawało mi się błahe, banalne i nic nie warte. Skupiłam się wyłącznie na
treningach.
- Nie potrzebuję chłopaka do kompletu studenckich doświadczeń - oznajmiłam z
godnością.
- Racja - przytaknęła Lissa, upinając włos. - Jednak dawniej chętnie randkowałaś.
Sądziłam, że dobra zabawa poprawiłaby ci nastrój. Nie musisz traktować Adriana poważnie.
- Cóż, jestem pewna, że Iwaszkow chętnie by się z tobą zgodził. I w tym właśnie tkwi
problem. On unika wszelkich poważnych związków.
- A mnie doszły słuchy, że bardzo się zaangażował. Podobno zaręczyliście się i z tego
powodu ojciec wydziedziczył Adriana. Chłopak ponoć twierdził, że nigdy nie pokocha innej.
- Aaaaa - westchnęłam z rezygnacją. Nie było sensu reagować na tak idiotyczne
plotki. - Najgorsze, że te bajki dotarły już do podstawówki. - Wzniosłam oczy do nieba. -
Dlaczego właśnie mnie ciągle biorą na języki?
Lissa podeszła i spojrzała mi w oczy.
- Dlatego, że jesteś wyjątkową osobą i wszyscy cię podziwiają.
- Nieprawda. To ty jesteś wybranką losu.
- Uznajmy, że obie jesteśmy wspaniałe i godne uwielbienia. Pewnego dnia - w oczach
mojej przyjaciółki zamigotała iskierka rozbawienia - znajdziemy mężczyznę, który jest dla
ciebie stworzony.
- Nie podniecaj się tak. Nie interesują mnie te sprawy. W każdym razie nie teraz. Mam
ważniejsze problemy, muszę się troszczyć o ciebie. Pójdziesz do college'u, a ja będę ci
towarzyszyć. Tam będziemy robiły, co nam się spodoba.
- Brzmi dość ryzykownie - zamyśliła się Lissa. - Trochę się boję samodzielności. Na
szczęście będziecie ze mną, ty i Dymitr - dodała z westchnieniem.
- Nie umiem sobie wyobrazić życia bez ciebie. Nie pamiętam czasów, kiedy cię nie
znałam.
Usiadłam i lekko szturchnęłam ją w ramię.
- Uważaj, co mówisz. Christian będzie zazdrosny. Kurczę. Przecież on też pójdzie za
tobą. Nie opuści cię, prawda?
- Na to wygląda. Będziemy tworzyli wielką szczęśliwą rodzinę; ty, ja, on, Dymitr i
strażnicy Christiana.
Prychnęłam gniewnie, chociaż słowa Lissy mnie wzruszyły. Nasz świat się zmienia,
na szczęście wciąż miałam wokół siebie oddanych przyjaciół. Czułam, że dopóki będziemy
razem, nie przydarzy się żadne nieszczęście.
Moja przyjaciółka zerknęła na zegarek i spłoszona ruszyła do drzwi.
- Już pora. Czy pójdziesz ze mną?
- Wiesz, że nie mogę.
- Nie proszę, żebyś mi towarzyszyła fizycznie, ale czy mogłabyś wejść do moich
myśli? Będzie mi raźniej.
Nigdy przedtem o to nie prosiła. Złościła się wręcz, kiedy zdarzało mi się uczestniczyć
w jej przeżyciach. Uznałam, że naprawdę jest mocno przestraszona perspektywą spotkania z
królową.
- Dobrze - zgodziłam się. - To chyba bardziej interesujące niż oglądanie telewizji.
Wróciłam do swego pokoju i zaległam na sofie. Usiłowałam nie myśleć o niczym,
tylko otworzyć się na umysł Lissy, przeniknąć do jej głowy. Mogłam tego dokonać dzięki
pocałunkowi cienia, szczególnej więzi, która łączyła mnie z przyjaciółką. Nie tylko
odczuwałam jej myśli, lecz także wnikałam w nią, oglądałam świat jej oczami i przeżywałam
to samo, co ona. Niedawno nauczyłam się kontrolować ten proces. Wcześniej zdarzało mi się
mimowolnie przenikać do świata Lissy, a jej intensywne uczucia czasem mnie przygniatały.
Teraz mogłam wchodzić do jej głowy i wychodzić z niej na żądanie - i właśnie to robiłam.
Tymczasem moja przyjaciółka weszła do Sali, w której oczekiwała na nią królowa.
Moroje respektowali hierarchię oraz tytuły, czasem nawet przyklękali przed królewskim
majestatem. Tatiana nie miała tronu. Siedziała na fotelu, ubrana w granatową spódnicę i
sweterek; wyglądała bardziej jak pracownica wielkiej korporacji niż monarchini. Nie była
sama. Obok siedziała wysoka, postawna morojka o jasnych włosach przetykanych srebrnymi
nitkami, Priscilla Voda, przyjaciółka i powiernica Tatiany. Poznałyśmy ją podczas ferii w
ośrodku narciarskim. Księżniczka Dragomir zrobiła wówczas dobre wrażenie. Obecność
Priscilli trochę mnie uspokoiła. Pod ścianami stali milczący strażnicy ubrani w czerń i biel.
Zauważyłam ze zdziwieniem, że jest tu także Adrian. Przycupnął na niewielkim krzesełku z
obojętną miną, jakby zupełnie nie przejmował się bliskością władczyni. Strażnik, który
przyprowadził Lissę, zaanonsował jej przybycie.
- Księżniczka Wasylisa Dragomir Tatiana skinęła głową.
- Witaj, Wasyliso. Usiądź proszę.
Przycupnęła obok Adriana, lekko oszołomiona sytuacją. Podszedł służący i
zaproponował jej kawę lub herbatę, lecz odmówiła. Tatiana upiła łyk z eleganckiej filiżanki i
zmierzyła swego gościa taksującym spojrzeniem od stóp do głów. Priscilla Voda przerwała
wreszcie niezręczne milczenie.
- Pamiętasz, co ci o niej mówiłam? - zaszczebiotała. - Pokazała klasę na przyjęciu w
Idaho. Rozsądziła spór na temat udziału morojów w walce ze strzygami. Udało jej się nawet
obłaskawić ojca Adriana.
Po chłodnym oblicz Tatiany przemknął cień uśmiechu.
- Brawo. Często wydaje mi się, że Natan wciąż ma dwanaście lat.
- Mnie również - wtrącił Adrian, popijając wino. Tatiana zignorowała jego uwagę i
zwróciła spojrzenie na Lissę.
- Doprawdy, wszyscy się tobą zachwycają. Pochwałom nie ma końca. Moroja są
skłonni wybaczyć ci nawet ucieczkę, która, jak słyszałam, nie była zupełnie bezzasadna. -
Zaśmiała się, widząc zaskoczoną minę Lissy. Jednak w tym śmiechu nie było ciepła ani
rozbawienia. - Tak, tak. Wiem, że posiadasz wielką moc. Doniesiono mi również o postępku
Wiktora. Adrian opowiedział mi nieco o twoich zdolnościach. To takie dziwne. Czy
mogłabyś… - Królowa zerknęła na niewielki stolik, na którym stała doniczka z
ciemnozielonymi, bezlistnymi pędami, oczekującymi nadejścia wiosny, tak jak inne kwiaty w
ogrodzie.
Lissa zawahała się. Nie przywykła do publicznej prezentacji swojego daru. Tatiana
patrzyła wyczekująco. Moja przyjaciółka podeszła do kwiatu i dotknęła drobnych gałązek. W
chwilę później roślina strzeliła w górę na wysokość mniej więcej trzydziestu centymetrów. Na
łodydze wyrosły wielkie liście, a zaraz potem z pączków rozkwitły pachnące białe kwiaty.
Lilie wielkanocne. Lissa cofnęła dłoń.
Oszołomiona Tatiana mruknęła coś w języku, którego nie rozumiałam. Królowa nie
urodziła się w Stanach Zjednoczonych, postanowiła jednak zamieszkać tutaj z całym dworem.
Mówiła bez obcego akcentu, lecz podobnie jak Dymitrowi, w chwilach zaskoczenia zdarzało
jej się przechodzić na język ojczysty. Opanowała się błyskawicznie.
- Hm. Interesujące - powiedziała. To się nazywa oszczędność w słowach.
- A jakie użyteczne - zaćwierkała Priscilla. - Myślę, że Wasylisa i Adrian nie są
jedynymi morojami władającymi żywiołem ducha. Odnalezienie innych stworzyłoby
ogromne możliwości. Moc uzdrawiania jest wielkim darem, a przecież duch służy wielu
celom. Pomyślcie, ile można by osiągnąć.
W pierwszej chwili Lissa ucieszyła się. Długo szukała innych morojów posiadających
moc ducha. Spotkała tylko Adriana, a i to na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności. Gdyby
w poszukiwania zaangażowała się królowa, z pewnością odnalazłoby się więcej osób takich
jak oni. Jednak słowa Priscilli ją zaniepokoiły.
- Proszę mi wybaczyć, lecz nie jestem pewna, czy moje zdolności mogą znaleźć tak
szerokie zastosowanie, jak księżna przypuszcza.
- Dlaczego? - wtrąciła Tatiana. - Rozumiem, że potrafiłabyś uzdrowić niemal każdego.
- To prawda… - odparła Lissa. - I tego właśnie pragnę. Chciałabym pomagać
wszystkim, lecz nie mam tyle siły. Proszę mnie źle nie rozumieć. Będę uzdrawiała. Nie
wątpię jednak, że znajdą się moroja tacy jak Wiktor, którzy zechcą wykorzystać mój dar. I kto
ma decydować, komu należy pomoc? Nie wiemy, co nam jest pisane. Niektórzy po prostu
muszą umrzeć. Śmierć jest częścią życia. Nie wolno używać tej mocy na życzenie, a obawiam
się, że niektórzy poczują się bardziej uprawnieni do korzystania z niej. Podobnie jak w
kwestii przydziału strażników.
W Sali wyczuwało się lekkie napięcie. Lissa poruszyła niewygodny temat.
- Co masz na myśli? - Tatiana zmrużyła oczy. Dałabym głowę, że doskonale
wiedziała, o czym mowa.
Lissa zadrżała lekko, ale się nie ugięła.
- Wszyscy wiemy, że przydział strażników odbywa się według pewnej, hm, metody.
Tylko przedstawiciele elity mają swoich opiekunów, ci najbogatsi i najbardziej wpływowi.
Powiało chłodem. Tatiana zacisnęła wargi w wąską kreskę. Milczała, a ja odniosłam
wrażenie, że wszyscy wstrzymali oddech, w każdym razie ja tak zrobiłam.
- Czyżbyś uważała, że przedstawiciele rodów królewskich nie zasługują na szczególną
troskę? - odezwała się w końcu królowa. - Jesteś ostatnią z rodu Dragomirów.
- Uważam, że powinniśmy dbać o bezpieczeństwo naszych przywódców. Nie wolno
nam postępować pochopnie. Być może nadeszła pora, żeby coś zmienić w tym względzie.
Mówiła spokojnie, pewnie i roztropnie. Byłam w niej dumna. Zerknęłam na Priscillę i
stwierdziłam, że ona również słuchała z zadowoleniem słów księżniczki. Polubiła Lissę od
chwili, gdy ją poznała. Widziałam jednak, że lekko się zaniepokoiła. Księżna była podwładną
królowej, a Lissa wstąpiła na grząski grunt.
Tatiana sączyła herbatę. Zbierała myśli.
- Rozumiem - powiedziała wreszcie - że twoim zdaniem moroja powinni również
walczyć ze strzygami u boku swoich strażników.
Kolejny sporny temat, z Lissę zmuszano do deklaracji.
- Jeśli znajdą się chętni, by ich szkolić w sztuce walki, powinniśmy dać im szansę -
odparła, a mnie nagle stanęła przed oczami mała Jill.
- Życie morojów jest zbyt cenne - sprzeciwiła się królowa. - Nie powinni wystawiać
się na ryzyko.
- Równie cenne jest życie dampirów - odparowała Lissa. - Walcząc wspólnie,
zwiększymy własne szanse. Dlaczego mielibyśmy odmawiać morojom, którzy chcą się
skutecznie bronić? Zasługują na prawo do walki o życie. Osoby takie jak Tasza Ozera uczą
się w tym celu korzystać z magii.
Tatiana skrzywiła się na wzmiankę o ciotce Christiana. Tasza została w młodości
zaatakowana przez strzygi i od tamtej pory wytrwale doskonaliła sztukę samoobrony.
- Tasza Ozera sprawia nam kłopoty. Co gorsza, gromadzi coraz więcej zwolenników.
- Proponuje nowe rozwiązania. - Lissa wyzbyła się lęku. Postanowiła wyrazić to, w co
wierzyła. - Wiemy z historii, że wielkich nowatorów często traktowano jak buntowników.
Czy wasza wysokość chce usłyszeć prawdę?
- Zawsze - rzuciła Tatiana niemal z uśmiechem.
- Potrzebujemy zmian. To dobrze, że pielęgnujemy tradycje. Są naszym dziedzictwem.
Bywa jednak, że przesłaniają nam rzeczywistość.
- Jak to?
- Innowacje są nieuniknione. Świat stale się rozwija. Mamy komputery, elektryczność
i najnowsze technologie. Dzięki postępowi lepiej i łatwiej funkcjonujemy. Dlaczego
oponujemy przed wprowadzeniem nowości do naszego stylu życia? Czemu trzymamy się
przeszłości, skoro istnieją lepsze rozwiązania?
Ostatnie słowa Lissa wypowiedziała niemal bez tchu. Czułam, że jest przejęta i
zmęczona. Miała rozgrzane policzki, serce biło jej szybciej. Wszyscy patrzyliśmy na Tatianę,
która słuchała z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- To była interesująca rozmowa - rzekła wreszcie. Słowo „interesująca” zabrzmiało w
jej ustach prawie jak obelga. - Muszę się teraz zająć innymi sprawami - dodała, wstając.
Natychmiast podnieśli się wszyscy obecni na Sali, nawet Adrian. - Nie usiądę dziś z wami do
obiadu, ale ty i twoi towarzysze otrzymacie wszystko, czego wam potrzeba. Zobaczymy się
jutro na procesie. Masz radykalne i naiwne przekonania, lecz cieszę się, że pomożesz w
skazaniu Wiktora. W tej sprawie obie się zgadzamy.
Królowa wyszła, a za nią dwóch strażników. Priscilla podążyła za swoją panią,
zostawiając Lissę i Adriana sam na sam.
- Gratuluję, kuzynko. Niewiele osób umiałoby wyprowadzić starszą panią z
równowagi.
- Nie sądzę, by mi się to udało.
- Ależ tak. Możesz mi wierzyć. Nikt nie ośmieliłby się rozmawiać z nią w taki sposób
jak ty. W dodatku jesteś tak bardzo młoda. - Adrian wyciągnął rękę do Lissy. - Chodźmy.
Pokażę ci pałac. Przewietrzysz wzburzone myśli.
- Kiedyś już tu byłem - odparła Lissa. - W dzieciństwie.
- Dzieci widzą świat inaczej niż dorośli. Wiedziałaś, że jest tu bar otwarty całą dobę?
Postawię ci drinka.
- Nie mam ochoty.
- Nabierzesz, zanim nasza wycieczka dobiegnie końca.
Opuściłam głowę Lissy i wróciłam do pokoju. Audiencja u królowej skończyła się i
przyjaciółka nie potrzebowała już mojego niewidzialnego wsparcia. Poza tym nie miałam
ochoty na towarzystwo Adriana. Wstałam z uczuciem, jakbym się przed chwilą obudziła.
Wizyta „w Lissie” przypominała sen.
Postanowiłam sama trochę pozwiedzać. Ostatecznie pierwszy raz znalazłam się na
królewskim dworze. Podejrzewałam, że czeka mnie długa wędrówka, i byłam ciekawa, co tu
odkryję poza barem, w którym Adrian w pewnością mieszkał podczas wizyt u ciotki.
Ruszyłam schodami w dół, przekonana, że trzeba wyjść na zewnątrz, by dotrzeć do pałacu.
Budynek, w którym nas ulokowano, stanowił coś w rodzaju hotelu dla gości. Przy drzwiach
zobaczyłam Christiana oraz Eddiego. Rozmawiali z kimś, kogo nie widziałam. Eddie
dostrzegł mnie pierwszy z typową dla niego czujnością i się uśmiechnął.
- Rose, zobacz, kogo spotkaliśmy.
Podeszłam bliżej, a Christian odsunął się lekko, odsłaniając tajemniczą osobę.
Stanęłam jak wryta, a ona uśmiechnęła się na mój widok.
- Cześć, Rose. Odwzajemniłam uśmiech.
- Witaj, Mia.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
GDYBY PYTANO MNIE pół roku temu, powiedziałabym, że nigdy nie ucieszę się na
widok Mii Rinaldi. Dziewczyna była młodsza ode mnie o rok. Od pierwszej klasy żywiła
urazę do Lissy i bezustannie uprzykrzała nam życie. Osiągała nawet pewne sukcesy. To
dzięki niej Jesse i Ralf zaczęli rozpuszczać brzydkie plotki na mój temat.
A potem znalazłyśmy się razem w Spokane, gdzie schwytały nas Strzygi. Wydarzenia
te wiele zmieniły w moim nastawieniu do Christiana, Eddiego i Mii. Razem byliśmy
świadkami okrucieństwa. Jako jedyna z naszej grupy widziała śmierć Masona i to, jak
pokonałam strzygi. Ocaliła mi życie, używając magii wody, w której podtopiła jednego z
naszych prześladowców. Nie ulegało wątpliwości, że Mia opowiadała się z koniecznością
walki morojów ze strzygami.
Nie widziałam jej od pogrzebu Masona, czyli miesiąc. Teraz, kiedy na nią patrzyłam,
pomyślałam, że minął chyba rok od ostatniego spotkania. Zawsze uważałam, że Mia
przypomina lalkę. Była niska jak na moruję i miała okrągła buzię dziecka. Wrażenie
podkreślały zawsze starannie zakręcone loczki. Zauważyłam ze zdziwieniem, że przestała
dbać o perfekcyjny wygląd. Jasne włosy związała w kucyk. Nie umalowała się, a barwa jej
skóry świadczyła o tym, że często przebywała na powietrzu. Miała ogorzałą twarz ze śladami
opalenizny - rzadki widok u morojów, którzy unikają słońca. Pomyślałam, że Mia nareszcie
wygląda na dziewczynę w swoim wieku.
Roześmiała się, widząc moje zaskoczenie.
- Daj spokój, przecież widziałyśmy się niedawno. Czyżbyś mnie nie poznawała?
- Zmieniłaś się. - Uściskałam ją. Trudno uwierzyć, że Mia dawniej usiłowała
zniszczyć mi życie. Albo że złamałam jej nos. - Co tu robisz?
Dziewczyna wskazała na drzwi.
- Opowiem ci po drodze. Chodź z nami.
Skierowaliśmy się do sąsiedniego budynku. Nie było to centrum handlowe w
dosłownym znaczeniu, ale mieściło biura, sklepy i restauracje. Mia zaprowadziła nas do małej
kafejki. Podobne kawiarenki znajdują się wszędzie, ale dla mnie są niecodzienną rozrywką.
Siedząc z przyjaciółki przy stoliku, zapomniałam o szkole i kłopotach. Wspomniałam dawne
czasy, kiedy mieszkałyśmy z Lissą wśród ludzi i cieszyłyśmy się swobodą, nieograniczone
sztywnymi regułami życia w Akademii.
- Mój tata pracuje na dworze - powiedziała Mia. - Zamieszkałam z nim.
Dzieci morojów rzadko mieszkają z rodzicami. Zwykle przebywają latami w takich
miejscach jak Akademia Świętego Władimira, gdzie są bezpieczne.
- Zrezygnowałaś ze szkoły? - zdziwiłam się.
- Mieszkają tu także inne dzieciaki. Większość pochodzi z bogatych rodzin, które stać
na prywatnych nauczycieli. Tata się postarał, żebym mogła uczestniczyć w lekcjach.
Przerabiam ten sam program co w Akademii, tylko w innym trybie. Mam mniej zajęć i więcej
pracy w domu. Pasuje mi to.
- Zdaje się, że masz tu również inne zajęcia, chyba że lekcje odbywają się na świeżym
powietrzu - wtrącił Eddie, który zapewne również zauważył zmianę w wyglądzie Mii.
Zerknęłam na jej dłonie, którymi obejmowała filiżankę kawy z mlekiem. Miała odciski i
zadrapania.
Poruszyła palcami.
- Zaprzyjaźniłam się z tutejszymi strażnikami. Zgodzili się pokazać mi to i owo.
- Ryzykujesz - stwierdził Christian, choć nie ukrywał aprobaty. - Dyskusja na temat
szkolenia morojów do walki nie została rozstrzygnięta.
- Dyskusja dotyczy przede wszystkim używania magii w walce - poprawiła go Mia. -
Nie było mowy o szkoleniu.
- Nie do końca - sprzeciwiłam się. - W każdym razie różne zastosowania magii
pozostają kwestią sporną.
- To, co robię, nie jest zabronione - broniła się dziewczyna. - Nie zamierzam
rezygnować z treningów. W pałacu panuje spore zamieszanie, wciąż ktoś tu przyjeżdża. Nie
zauważają, czym się zajmuje ktoś taki jak ja.
Rodzina Rinaldich nie należała do kręgu rodów królewskich, byli przedstawicielami
niższej klasy. Nie widziałam w tym niczego złego, lecz Mia z pewnością odczuwała swoje
pochodzenie, zwłaszcza na królewskim dworze.
Mimo to uznałam, że nowe otoczenie jej służy. Dziewczyna wydawała się zadowolona
z losu. Rozmawiała z nami otwarcie i szczerze, co dawniej rzadko jej się zdarzało.
Pomyślałam, że jest wolna. Christian pierwszy wyraził tę myśl.
- Zmieniłaś się - powiedział.
- Wszyscy się zmieniliśmy - odparła Mia. - Szczególnie ty, Rose, chociaż nie
umiałabym tego sprecyzować.
- To nieuniknione po tym, co w piątkę przeżyliśmy - zauważył Christian, lecz zaraz się
poprawił: - We czwórkę.
Umilkliśmy, bo przywołał wspomnienie o Masonie. Towarzystwo Christiana, Eddiego
i Mii sprawiło, że ogarnął mnie smutek, który tak długo skrywałam. Popatrzyłam na ich
twarze - oni również zmagali się z tym ciężarem.
Gawędziliśmy o tym, co się działo w Akademii i na dworze królowej. Przez cały czas
zastanawiałam się nad słowami Mii. Czyżbym naprawdę zmieniła się bardziej niż oni?
Rzeczywiście, ostatnio z trudem kontrolowałam emocje, chwilami odnosiłam wrażenie, że to,
co robię albo czuję, nie wypływa ze mnie. Spotkanie z Mią spotęgowało to wrażenie.
Pomyślałam, jak znakomicie wykorzystuje szansę rozwinięcia swoich najlepszych cech,
podczas gdy ja pogrążam się z negatywnych emocjach. Przypomniałam sobie rozmowy z
Adrianem; twierdził, że mam ciemną aurę.
Nie wiem, czy przyciągnęłam go telepatycznie, ale wkrótce zjawił się z towarzystwie
Lissy. Pewnie bar znajdował się w tym samym budynku. Usiłowałam nie zwracać uwagi na
przyjaciółkę. Adrian wprawdzie nie zdołał jej upić, lecz namówił ją na dwa drinki. Czułam,
że jest lekko zawiana, więc musiałam zablokować się na przepływ jej emocji. Lissę również
zaskoczył widok Mii, ale przywitała się z nią serdecznie i zaczęła wypytywać o wszystko.
Dziewczyna powtórzyła swoją opowieść, a ja przysłuchiwałam się temu, popijając herbatę.
Nie pijam kawy. Większość strażników robi to niemal nałogowo, lecz ja postanowiłam, że nie
tknę tego świństwa.
- Jak było u królowej? - spytał Christian.
- Nie tak źle - odparła Lissa. - Nie sądzę, bym zrobiła na niej oszałamiające wrażenie,
ale przynajmniej nie próbowała mnie upokorzyć ani krytykować.
- Nie bądź taka skromna. - Adrian objął ją ramieniem. - Księżniczka Dragomir
pokazała klasę. Szkoda, że jej nie widzieliście.
Lissa parsknęła śmiechem.
- Pewnie nie dowiedziałaś się, czemu zawdzięczamy pozwolenie na udział w procesie?
- ciągnął sztywno Christian. Nie był zachwycony poufałością Iwaszkowa.
Lissa przestała się śmiać.
- Jesteśmy tu dzięki Adrianowi - wyjaśniła z uśmiechem.
- Jak to? - spytaliśmy jednocześnie z Christianem. Adrian milczał z zadowoloną miną,
pozwalając Lisie dopowiedzieć resztę.
- Przekonał Tatianę, że nasze zeznania są niezbędne. Nękał ją tak długo, aż wreszcie
się zgodziła.
- To się nazywa perswazja, a nie nękanie. - sprostował Iwaszkow, a Lissa znów się
roześmiała.
Zadźwięczały mi w głowie moje własne słowa wypowiedziane pod adresem królowej.
Kimże ona jest? Tylko jedną z Iwaszkowów. Jest ich cała zgraja. Zerknęłam na Adriana.
- Jak blisko jesteście spokrewnieni? - spytałam, a Lissa natychmiast przesłała mi w
myślach odpowiedź. - Jest twoją ciotką.
- Cioteczna babka. A ja jestem jej ukochanym wnukiem. Prawdę mówiąc, jedynym,
ale i tak byłbym ukochany - dodał po chwili Adrian.
- Nie do wiary - zdumiał się Christian.
- Fakt - przyznałam.
- Nie doceniacie mnie. Dlaczego tak trudno wam uwierzyć, że mogę zdziałać coś
dobrego w tych mrocznych czasach? - Adrian wstał. Udawał oburzonego, lecz uniesione
kąciki ust świadczyły o tym, że bawi go ta sytuacja. - Moje papierosy i ja wychodzimy na
zewnątrz. Tylko na nie mogę liczyć w trudnych chwilach.
Kiedy wyszedł, Christian zwrócił się do Lissy:
- Upiliście się razem?
- Nie jestem pijana, wypiłam tylko dwa drinki - odparła. - Od kiedy stałeś się tak
konserwatywny?
- Odkąd Adrian zaczął wywierać na ciebie zły wpływ.
- Przestań! Pomógł nam. Nikt inny nie zdołał przekonać Tatiany. Adrian zaangażował
się dobrowolnie, a ty i Rose wciąż traktujecie go jak potwora.
Jeśli chodzi o mnie, Lissa nie miała racji. Nie odzywałam się, bo byłam wstrząśnięta
tym, co usłyszałam.
- Tak i zrobiło wszystko z dobroci serca - mruknął Christian.
- Znasz inny powód?
- A ty nie? Lissa otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Uważasz, że wtrącił się ze względu na mnie? Myślisz, że coś nas łączy?
- Upijacie się, ćwiczycie razem magię i bywacie na elitarnych przyjęciach. Jak byś to
rozumiała, będąc na moim miejscu?
Mia i Eddie wyraźnie mieli ochotę się wycofać, by nie uczestniczyć w kłótni
zakochanych. Podzielałam ich stanowisko.
Lissa wrzała gniewem, który odczułam jako silny powiew fali gorąca. Była wściekła.
Nie chodziło jej nawet o Adriana. Najbardziej zraniło ją to, że Christian jej nie ufa. Nie
potrzebowałam nadnaturalnej więzi, żeby wiedzieć, co czuje Ozera. Chłopaka zżerała
zwyczajna zazdrość o rywala. Wkurzył się, bo Adrian mógł zaproponować Lissie znacznie
więcej, niż on był w stanie jej dać. Przypomniałam sobie, co mówili Jesse i Ralf -
odpowiednie koneksje kontaktów. Kopnęłam go w kostkę z nadzieją, że się powstrzyma i nie
palnie głupstwa, którego potem by żałował. Tymczasem Lissa wcale nie ochłonęła. Nadal
szarpały nią wściekłość i zażenowanie. Przemknęło mi przez myśl, czy przypadkiem ona
sama nie zaczęła podejrzewać, iż czuje do Adriana coś więcej niż koleżeńską sympatię. Cała
sytuacja wydała mi się absurdalna.
- Christian, na miłość boską - zaczęłam ostro. - Jeśli Adrian zrobił to dla kogoś, to z
pewnością dla mnie. Wyśmiałam jego przechwałki, że może załatwić nam pozwolenie na
udział w procesie. - Zerknęłam na Dragomirówne. Chciałam, żeby ochłonęła. Bałam się, że
straci panowanie nad sobą. - Liss, myślę, że powinnaś dać sobie godzinę, zanim powrócisz do
tej rozmowy. W przeciwnym razie powiesz coś równie głupiego, jak Christian i potem znów
będę miała mnóstwo roboty, żeby was pogodzić.
Spodziewałam się, że któreś z nich każe mi pilnować własnego nosa, a tymczasem
Lissa uśmiechnęła się do Christiana.
- Rzeczywiście, powinniśmy odłożyć tę rozmowę na później. Sporo się dzisiaj
wydarzyło.
Chłopak zawahał się, lecz w końcu przytaknął.
- Masz rację. Przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłem - rzekł, odwzajemniając
uśmiech. Spór został zażegnany.
- Powiedz - Lissa zwróciła się do Mii - kogo tu spotkałaś?
Patrzyłam z niedowierzaniem, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. To ja rozładowałam
napięcie i nawet nie doczekałam się słowa podziękowania. Choćby: „Dzięki, Rose, że
uświadomiłaś nam naszą głupotę”. Cierpiałam, znosząc ich amory dzień po dniu, bo nie
przejmowali się moim samopoczuciem. Teraz pomogłam im się pojednać, a oni nawet tego
nie zauważyli.
- Zaraz wracam - oznajmiłam, przerywając Mii, która opowiadała o naszych
rówieśnikach mieszkających w pałacu. Bałam się zostać, żeby nie powiedzieć jednego słowa
za dużo albo zrobić coś jeszcze gorszego. Skąd we mnie taka złość?
Wyszłam na zewnątrz, żeby ochłonąć na świeżym powietrzu. Natychmiast owionął
mnie kłąb dymu.
- Żadnych kazań na temat szkodliwości palenia - zastrzegł Adrian. Opierał się o ścianę
z cegieł. - Spodziewałem się, że wyjdziesz. Wiedziałaś, że tu jestem.
- Oczywiście masz rację. Poza tym obawiałam się o swoje zdrowe zmysły, więc
czmychnęłam.
Iwaszkow przechylił głowę, żeby mi się lepiej przyjrzeć. Uniósł brwi.
- Mówisz serio, prawda? Co się stało? Opuściłem was zaledwie kilka minut temu i
wszystko było w porządku.
Stanęłam naprzeciw niego.
- Nie wiem. Nagle Christian naskoczył na Lissę za to, że się z tobą widuje. Nie
rozumiem tego, co zaszło później. Oni byli wkurzeni, a w rezultacie to ja wpadłam we
wściekłość.
- Zaraz. Pokłócili się o mnie?
- Tak. Powiedziałam to przed chwilą. Nie słuchasz mnie?
- Nie złość się. Nie zrobiłem ci nic złego. Założyłam ręce na piersi.
- Christian jest zazdrosny o Lissę.
- Przecież my tylko uczymy się panować nad duchem - zdziwił się Adrian. - Mógłby
się do nas przyłączyć.
- Miłość nie kieruje się rozsądkiem. Weszliście razem i Christian trochę się wnerwił.
Ponadto dowiedział się, że to ty załatwiłeś Lissie tę wycieczkę.
- Nie zrobiłem tego dla niej. Myślałem o was wszystkich, a szczególnie o tobie.
Popatrzyłam na niego poważnie.
- Nie wierzyłam ci. Nie sądziłam, że masz takie wpływy. Adrian uśmiechnął się
krzywo.
- Powinnaś jednak wysłuchać historii mojej rodziny. Pamiętasz ten sen?
- Tak. Myślałam…
Nie dokończyłam. To Dymitr powinien był się za mną wstawić. Do tej pory
wierzyłam, że jest w stanie pokonać każdą przeszkodę. Ale tak się nie stało.
- Co myślałaś? - podchwycił Adrian.
- Nic takiego - zdobyłam się na spory wysiłek. - Dziękuję, że nam pomogłeś.
- Wielki Boże - westchnął, wznosząc oczy do nieba. - Dobre słowo z ust Rose
Hathaway. Teraz mogę umrzeć szczęśliwy.
- Czy chcesz przez to powiedzieć, że jestem wredną niewdzięcznicą?
Posłał mi wymowne spojrzenie.
- Hej! To nie było fajne. Mogłabyś mnie przytulić na przeprosiny. Przewróciłam
oczami.
- Ale krótko. Westchnęłam i objęłam go ramieniem, kładąc głowę na jego piersi.
- Dzięki, Adrian.
Nie poczułam wzruszenia ani chemii, jaka łączyła mnie z Dymitrem. Musiałam jednak
przyznać, że Lissa miała rację: Adrian umiał wkurzać i bywał arogancki, ale nie zepsuty do
szpiku kości. Staliśmy tak przytuleni zaledwie przez jedno uderzenie serca.
I właśnie wtedy w otwartych drzwiach pojawili się Lissa oraz cała reszta. Musieli się
zdziwić, lecz miałam to w nosie. Z pewnością dotarły już do nich plotki o mojej rzekomej
ciąży, więc jakie to miało znaczenie? Cofnęłam się.
- Już idziecie? - spytałam.
- Tak, Mia ma ważniejsze sprawy na głowie niż dotrzymywanie nam towarzystwa -
zażartował Christian.
- Umówiłam się z tatą. Na pewno jeszcze się spotkamy przed waszym wyjazdem. -
Dziewczyna zrobiła kilka kroków, ale nagle się odwróciła. - Boże, ależ jestem roztrzepana -
jęknęła i podała mi wyciągniętą z kieszeni złożoną kartkę. - Dlatego was szukałam. Dał mi to
jeden z pracowników i prosił, żeby ci to przekazać.
- Dzięki - bąknęłam zaskoczona.
Mia odeszła, a my ruszyliśmy powoli w stronę hotelu. Zostałam nieco w tyle i
rozprostowałam kartkę. Nie miałam pojęcia, kto mógł do mnie napisać.
Rose!
Niezwykle ucieszyłem się na wiadomość o Waszym przyjeździe. Jestem pewien, że
jutrzejszy proces dostarczy nam dzięki temu sporo rozrywki. Ciekaw jestem, jak radzi sobie
Wasylisa, a i Twoje sprawy sercowe stanowią wdzięczny temat. Z radością opowiem o nich w
sądzie.
Uszanowania
W. D.
- Od kogo ten list? - spytał Eddie, dołączając do mnie. Szybko złożyłam kartkę i
wepchnęłam do kieszeni.
- Od nikogo - odparłam. Rzeczywiście. W. D.
Wiktor Daszkow.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
PRZED WEJŚCIEM DO POKOJU powiedziałam Lissie, że muszę załatwić coś
związanego ze służbą, i się pożegnałam. Nie protestowała. Wyraźnie miała ochotę na dalszy
ciąg rozmowy z Christianem, tym razem zapewne w swobodniejszych strojach, więc o nic nie
pytała. Korzystając z tego, że w pokoju był aparat telefoniczny, połączyłam się z centralą i
ustaliłam, pod jakim numerem mieszka Dymitr.
Strażnik otworzył mi drzwi, wyraźnie zaskoczony i - zdaje się - lekko zaniepokojony.
Poprzednią wizytę złożyłam mu pod działaniem uroku pożądania i zachowałam się dość
bezczelnie.
- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmiłam. Wpuścił mnie, a ja bez wstępów podałam
mu list.
- W. D. to…
- Wiem - nie pozwolił mi dokończyć. - Wiktor Daszkow.
- Co teraz robimy? Rozważaliśmy takie ryzyko, ale teraz on pisze wprost, że nas
wyda.
Dymitr nie odpowiadał, analizował sytuację, jak czynił to zwykle przed walką. Na
koniec wyciągnął telefon komórkowy. Nie musiał korzystać z aparatu w pokoju hotelowym.
- Daj mi chwilę.
Zamierzałam usiąść na łóżku, jednak uznałam, że mógłby uznać to za prowokację, i
czym prędzej klapnęłam na kanapie. Nie wiem, z kim ani o czym rozmawiał, bo mówił po
rosyjsku.
- Co jest grane? - spytałam, kiedy skończył.
- Wkrótce się dowiesz. Na razie musimy czekać.
- Świetnie. To moje ulubione zajęcie.
Przysunął sobie fotel i usiadł naprzeciw mnie. Mebel wydawał się zbyt mały dla osoby
jego wzrostu, lecz Dymitr potraktował go z właściwą sobie elegancją i wdziękiem.
Zauważyłam na stoliku tanie powieścidło o Dzikim Zachodzie. Zaczytywał się w tych
arcydziełach. Wzięłam książkę do ręki, myśląc, jak bardzo jest samotny, skoro nawet tu, na
królewskim dworze, zamykał się w swoim pokoju jak niedźwiedź w gawrze.
- Po co to czytasz?
- Niektórzy umilają sobie czas lekturą.
- Niepotrzebny przytyk. Ja też czytuję książki, ale szukam w nich rozwiązania
problemów. Nie interesują mnie kowbojskie szmiry.
Dymitr wziął ode mnie książkę i wertował ją w zamyśleniu.
- Może to ucieczka. Chociaż szukam w nich czegoś więcej… sam nie wiem. Pociągają
mnie opowieści z Dzikiego Zachodu. Nie ma w nich żadnych reguł. Wszyscy żyją według
własnego uznania. Sami wymierzają sprawiedliwość, nie oglądając się na odgórnie
dyktowane prawo.
- Chwileczkę - parsknęłam śmiechem. - Na razie to ja jestem wieczną buntowniczką.
- Nie buntuję się. Mówię tylko, co mnie pociąga w tych książkach.
- Nie oszukasz mnie, towarzyszu. Najchętniej włożyłbyś kowbojski kapelusz i trzymał
w szachu wszystkich rabusiów.
- Nie mam na to czasu. Jestem zbyt zajęty przywoływaniem cię do porządku.
Spojrzałam mu w oczy z uśmiechem i nagle zrobiło się przyjemnie, jak wtedy, gdy
sprzątaliśmy kościół, zanim zdążyliśmy się pokłócić. Przypomniałam sobie dawne czasy,
kiedy rozpoczynałam treningi pod okiem Dymitra. Wszystko wydawało się wtedy proste i
jasne. No, może niezupełnie. Moje życie zawsze było skomplikowane, chociaż zdarzały się
chwile odprężenia. Zrobiło mi się smutno, zamarzyłam o powrocie do przeszłości, gdy nie
znałam jeszcze Wiktora Daszkowa, a moich rąk nie splamiła krew.
- Przykro mi - powiedział nieoczekiwanie Dymitr.
- Dlaczego? Z powodu tych głupich książek?
- Bo nie udało mi się załatwić wam pozwolenia na udział w procesie. Mam uczucie, że
cię zawiodłem.
Zerknęłam na niego z ukosa. Miał szczerze zmartwioną minę, jakby obawiał się, że
spowodował nieodwracalną szkodę. Jego przeprosiny zupełnie zbiły mnie z tropu. Czyżby
Dymitr, podobnie jak Christian, zazdrościł Adrianowi i jemu podobnym pozycji i koneksji?
„Bzdura” - skarciłam się w myślach. To moja wina. Naciskałam, bo wierzyłam, że jest w
stanie osiągnąć wszystko. Dymitr myślał chyba podobnie, przynajmniej gdy chodziło o mnie.
Nie cierpiał bezradności. Nagle poczułam się zmęczona. Zrobiłam z siebie idiotkę.
- Nie zawiodłeś mnie. To ja zachowuję się jak rozkapryszone dziecko. Zawsze
mogłam na ciebie liczyć i tym razem także nie czuję się rozczarowana.
Jego pełne wdzięczności spojrzenie sprawiło, że urosły mi skrzydła. Gdyby dano nam
jeszcze chwilę, Dymitr mógłby powiedzieć mi coś tak miłego, że uniosłabym się w powietrze,
lecz zadzwonił telefon.
Znów rozmawiał po rosyjsku. Potem strażnik wstał.
- Zbieraj się. Idziemy.
- Dokąd?
- Do Wiktora Daszkowa.
Okazało się, że Dymitr znał kogoś, kto znał kogoś, i dzięki temu komuś udało nam się
ominąć surowe reguły bezpieczeństwa. Dostaliśmy pozwolenie na wejście do królewskiego
więzienia.
- Po co tam idziemy? - spytałam szeptem, drepcząc za nim długim korytarzem
prowadzącym do celi Wiktora. Spodziewałam się zobaczyć ponure lochy oświetlone mdłym
blaskiem pochodni, tymczasem ujrzałam najnowsze zdobycze techniki, marmurowe posadzki
i sterylnie czyste białe ściany. Jedyny wyróżnik, to że nie było okien.
- Sądzisz, że zdołamy go przekonać do milczenia? Dymitr potrząsnął głową.
- Gdyby Wiktor rzeczywiście chciał się mścić, zrobiłby to bez ostrzeżenia. Z
pewnością coś knuje. Napisał do ciebie, bo chce coś uzyskać. To zwykły szantaż. Zaraz się
dowiemy, o co chodzi.
Dotarliśmy na miejsce. Wiktor był obecnie jedynym więźniem. Podobnie jak cały
areszt, jego cela również przypominała szpital. Panowały czystość i porządek. Nie było
żadnych zbędnych przedmiotów, nic, co mogło zwracać uwagę, odciągnąć myśli. Gdyby
zamknęli mnie w takim pomieszczeniu, zwariowałabym po godzinie. Pomalowane na srebrno
kraty wyglądały bardzo solidnie, a to najważniejsze.
Wiktor siedział na krześle i z uwagą oglądał paznokcie. Minęły trzy miesiące od czasu
naszego ostatniego spotkania. Na jego widok przeszły mnie ciarki. Czułam strach i złość.
Najtrudniej było mi się pogodzić ze zdrowym, wręcz młodzieńczym wyglądem
Daszkowa. Odzyskał go, torturując Lissę. Nienawidziłam go za to. Gdyby go nie uzdrowiła, z
pewnością leżałby w grobie.
W kruczoczarnej czuprynie połyskiwały pojedyncze nitki srebrnych włosów. Wiktor
miał czterdzieści parę lat i królewskie rysy twarzy. Podniósł wzrok, kiedy weszliśmy.
Napotkałam spojrzenie jego bladych oczy o barwie jadeitu, takich samych jak oczy Lissy.
Dragomirowie i Daszkowie byli ze sobą spokrewnieni i poczułam się nieswojo na widok tego
podobieństwa. Twarz księcia rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
- Proszę, proszę. Śliczna Rosemarie wyrasta na młodą kobietę. - Przeniósł wzrok na
Dymitra. - Niektórzy zauważyli ten fakt nieco wcześniej.
Przycisnęłam policzki do grubych prętów.
- Odwal się od nas, sukinsynu. Czego chcesz? Dymitr delikatnie odciągnął mnie od
kraty.
- Uspokój się, Rose.
Odetchnęłam głęboko. Wiktor wyprostował się na krześle i wybuchnął śmiechem.
- Po tylu staraniach twoje szczenię jeszcze nie nauczyło się panować nad emocjami. A
może nie to było twoim zamiarem?
- Nie przyszliśmy na pogaduszki - odparł spokojnie Dymitr. - Spróbowałeś zwabić tu
Rose. Chcemy wiedzieć w jakiej sprawie.
- Dlaczego podejrzewasz złe zamiary? Stęskniłem się za nią, byłem ciekaw, co
porabia. Coś mi jednak mówi, że nie mogę liczyć na miła wymianę zdań podczas procesu. -
Irytujący uśmiech nie schodził z jego ust. Pomyślałam, że ma szczęście, iż siedzi za kratami
poza moim zasięgiem.
- Teraz też nie będzie miło - warknęłam.
- Pewnie myślisz, że sobie z was kpię, a to nieprawda. Chciałem cię zobaczyć.
Fascynujesz mnie od dawna, Rosemarie. Jesteś jedyną znaną mi osobą noszącą pocałunek
cienia. Mówiłem ci kiedyś, że zostałaś naznaczona. Nie umkniesz przed tym, chowając się za
sztywnymi regułami życia w Akademii. Tacy jak ty nie giną w tłumie.
- Nie jestem twoim królikiem doświadczalnym. Wiktor zdawał się nie słyszeć moich
słów.
- Jak się czujesz? Zauważyłaś u siebie coś nowego?
- Szkoda czasu - wtrącił Dymitr. - Mów, czego chcesz, albo wychodzimy.
Nie potrafiłam zrozumieć, jakim cudem mój mentor zachowuje spokój. Posłałam
Daszkowowi lodowaty uśmiech.
- Nie ujdzie ci to na sucho. Polubisz więzienie, mam nadzieję, że sobie tu posiedzisz.
Ubaw się zacznie, jak znów zachorujesz, a wiesz, że to niedługo nastąpi.
Wiktor patrzył mi w oczy z rozbawieniem, za które należało go udusić.
- Wszystko umiera, Rose. Z wyjątkiem ciebie. A może ty też nie żyjesz. Ci, którzy raz
zeszli do królestwa zmarłych, nie tracą z nim łączności.
Już miałam rzucić kąśliwą uwagę, ale coś zamknęło mi usta. Ci, którzy zeszli do
królestwa zmarłych? Nagle przypomniałam sobie ostatnie przywidzenia. Może to wcale nie
oznaka szaleństwa. Może Wiktor mówił prawdę. Przecież umarłam, a potem wróciłam do
życia. Później zaczęłam widywać Masona. Czyżby Daszkow wyjaśnił, co znaczy nosić
pocałunek cienia?
Przemknęło mi przez myśl, że pewnie zna również odpowiedzi na inne moje pytania.
Widocznie zdradził mnie wyraz twarzy, bo Książe spojrzał na mnie wyczekująco.
- Słucham? Chciałabyś o coś spytać?
Ogarnęły mnie mdłości na myśl, że mogę czegoś od niego potrzebować. Przełknęłam
dumę.
- Czym jest królestwo zmarłych? Niebem czy piekłem?
- To coś zupełnie innego - odparł.
- A co je zamieszkuje?! - krzyknęłam. - Duchy? Czy ja tam wrócę? Czy ktoś albo coś
może się stamtąd wydostać?
Wiktor potwierdził moje obawy: był wyraźnie uradowany, że proszę go o wyjaśnienia.
Uśmiechnął się.
- Na pewno tak, skoro stoisz teraz przed nami.
- On chce cię zatrzymać - wtrącił Dymitr. - Nie rozmawiaj z nim. Książę zerknął na
strażnika.
- Staram się jej pomóc - powiedział i przeniósł wzrok na mnie. - Chcesz szczerej
odpowiedzi? Niewiele mi wiadomo o tamtym świecie. Tylko ty go widziałaś, Rose. Mnie to
jeszcze nie spotkało. Pewnego dnia zapewne zdobędziesz wiedze na ten temat i mi opowiesz.
Im więcej człowiek dowiaduję się o śmierci, tym bardziej jest z nią związany.
- Dosyć - warknął Dymitr. - Idziemy.
- Chwileczkę… - Głos Wiktora zabrzmiał niemal prosząco. - Nie powiedziałaś nic o
Wasylisie.
Podeszłam do kraty.
- Trzymaj się do niej z daleka. Ona nie ma z tym nic wspólnego.
Książę spojrzał na mnie bez uśmiechu.
- Nie mam wyboru. Nie wolno mi się z nią kontaktować. Jednak mylisz się. Wasylisa
ma z tobą bardzo wiele wspólnego.
- Ach tak. - Nareszcie zaczynało coś do mnie docierać. - Rozumiem teraz, dlaczego
przysłałeś mi liścik. Sprowadziłeś mnie tutaj, bo chciałeś dowiedzieć się czegoś o Lissie.
Wiedziałeś, że nie przyszłaby do ciebie za skarby świata. Jej nie możesz szantażować.
- Szantaż to brzydkie słowo.
- Pasuje jak ulał. Nie zobaczysz Dragomirówny poza salą sądową. Nie będzie twoją
uzdrowicielką. Wkrótce choroba powróci, a wtedy zdechniesz. To ty prześlesz mi pocztówkę
z tamtego świata.
- Naprawdę myślisz, że chodzi o mnie? Nie jestem aż tak małostkowy. - Daszkow nie
żartował. W zielonych oczach rozbłysła zapalczywość, niemal fanatyzm. Dopóki się
uśmiechał, nie widziałam zmarszczek na jego twarzy. Książę postrzał się od czasu, kiedy
widziałam go po raz ostatni. Pomyślałam, że pobyt w reszcie jednak dawał się we znaki. -
Zapomniałaś już, jaki miałem cel. Byłaś tak bardzo przejęta samą sobą, że straciłaś z oczu
wizję, jaką ci przedstawiłem.
Spróbowałam przypomnieć sobie wydarzenia zeszłej jesieni. Do tej pory
wspominałam jedynie zło, jakiego się dopuścił. Wymazałam z pamięci szalone teorie, które
zamierzał wprowadzić w życie.
- Panowałeś rewolucję i nie porzuciłeś tej myśli. Uważam, że jesteś szalony. To
mrzonki, które nigdy się nie ziszczą - powiedziałam.
- Mylisz się. Zacząłem już realizować swój plan. Sądzisz, że nie wiem, co się dzieje na
zewnątrz? Mam zwolenników. Poza tym każdego można kupić, jakże inaczej mógłbym
przesłać ci liścik? Wiem, że moroje są niespokojni, a Natasza Ozera nawołuje ich do walki u
boku strażników. Aprobujesz jej działania, Rosemarie, a przecież ja głosiłem te same idee.
Nie zasłużyłem jednak na twój szacunek.
- Tasza próbuje realizować swój plan w inny sposób niż ty - zauważył Dymitr.
- I dlatego nic nie wskóra - odparował Wiktor. - Rząd Tatiany hołduje wiekowym
tradycjom. Dopóki ona stoi u steru, nic się nie zmieni. Nigdy nie staniemy do walki, a zwykli
moroje nie uzyskają prawa głosu. Nasz świat nadal będzie wysyłał do walki dampiry.
- Tej sprawie poświęciliśmy swoje życie - odparł Dymitr. Czułam, że jest coraz
bardziej spięty. Potrafił się kontrolować lepiej niż ja, jednak wiedziałam, że ogarnia go
wściekłość.
- I łatwo je tracicie. Zrobiono z was niewolników, chociaż nie zdajecie sobie z tego
sprawy. Dlaczego nas chronicie?
- Bo… jesteście nam potrzebni - odpowiedziałam. - Bez was wyginęlibyśmy.
- To nie jest wystarczający powód, by narażać życie. O wiele łatwiej jest robić dużo
dzieci.
Zignorowałam ten komentarz.
- Moroje i ich magia są wyjątkowi. Dokonują zadziwiających rzeczy.
Wiktor wyrzucił w górę ramiona w geście desperacji.
- Tak było dawniej. W przeszłości ludzie traktowali nas jak bogów, lecz z czasem się
rozleniwiliśmy. Rozwój techniki sprawił, że nasza magia stała się zbędna. Dziś wiedziemy
gnuśne salonowe życie na marginesie świata.
- Skoro masz tak wiele do powiedzenia - odezwał się Dymitr z niebezpiecznym
błyskiem w oku - zrób coś pożytecznego. Napisz manifest.
- A co Lissa ma z tym wszystkim wspólnego? - chciałam wiedzieć.
- Wasylisa może wiele dokonać. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Sądzisz, że poprowadzi twoją rewolucję?
- Wolałbym sam stanąć na jej czele. Być może pewnego dnia tak się stanie. Wiem
jednak, że Wasylisa dołączy do nas. Słyszałem o jej sukcesach. Zdobywa sobie spore uznanie.
Jest jeszcze bardzo młoda, a już została zauważona. Nie wszyscy przedstawiciele rodzin
królewskich są ulepieni z tej samej gliny. W herbie rodów Dragomirów widnieje smok,
władca zwierząt. W żyłach Wasylisy płynie szlachetna krew. To dlatego strzygi upatrzyły
sobie tę rodzinę jako cel ciągłych napaści. Powrót Dragomirów do władzy mógłby odmienić
nasz świat, szczególnie jeśli dokonałby się w osobie tej dziewczyny. Na podstawie
dostarczanych mi informacji zrozumiałem, że doskonali obecnie swoją sztukę. To potężny dar
i jeśli będzie umiała go wykorzystać, kto wie, do czego będzie zdolna. Moroje do niej lgną, a
kiedy księżniczka zechce użyć na nich wpływu, zrobią wszystko, co im każe. - W oczach
Wiktora rozbłysły duma i radość. Miał wizję, w której Lissa spełniała wszystkie jego
marzenia.
- Nie do wiary! - parsknęłam. - Najpierw porwałeś ją, żeby utrzymywała cię przy
życiu, a teraz powierzasz jej misję, by dzięki swojej magii realizowała twoje chore plany.
- Mówiłem już, że Wasylisa ma siłę, by wprowadzić zmiany. Nie znam lepszej
kandydatury. Została wybrana, podobnie jak ciebie naznaczono pocałunkiem cienia.
Księżniczka jest zarazem bardzo niebezpieczna i niezwykle cenna.
Jednak dowiedziałam się czegoś nowego. Wiktor najwyraźniej nie miał pojęcia o
zdolnościach Adriana.
- Lissa nigdy nie przystanie na twój plan - odparłam. - Nie zgodzi się wykorzystywać
swojej mocy do niecnych planów.
- A Wiktor nie powie w sądzie nic na nasz temat - zakończył Dymitr, ciągnąc mnie za
ramię. - Już osiągnął swój cel. Sprowadził cię tutaj, żeby dowiedzieć się czegoś o Lissie.
- I dowiedział się niewiele - dodałam.
- Tu się mylicie. - Daszkow uśmiechnął się złośliwie do Dymitra. - Skąd pewność, że
nie ujawnię waszej romantycznej tajemnicy?
- Nie ocali cię to przed więzieniem, a krzywdząc Rose, pozbawisz się ostatniej
nadziei, że Lissa pomoże ci w realizacji chorych fantazji.
Zauważyłam, że Wiktorowi zrzedła mina.
Dymitr miał rację. Podszedł nieco bliżej i chwycił za kraty, tak jak ja to zrobiłam
wcześniej. Sądziłam, że mój głos zabrzmiał złowieszczo, lecz kiedy odezwał się strażnik,
sama poczułam ciarki na plecach.
- Twoje kalkulacje są zresztą chybione. Nie pożyjesz długo w więzieniu i nigdy nie
zrealizujesz swoich fantasmagorii. Nie ty jeden masz koneksje.
Wstrzymałam oddech. Dymitr dawał mi tak wiele: miłość, poczucie bezpieczeństwa i
wiedzę. Przyjmowałam to wszystko, zapominając, że był śmiertelnie groźnym przeciwnikiem.
Stał wyprostowany, spoglądając z góry na Wiktora. Wyglądał jak gniewne bóstwo.
Przypominałam sobie, że kiedy wróciłam z Lissą do Akademii, ktoś go tak właśnie nazwał.
Jeśli Daszkow przestraszył się słów strażnika, nie okazał tego. Jego zielone, jadeitowe
oczy wpatrywały się w odległy punkt między nami.
- Stanowicie piękną parę. Skojarzyło was niebo... albo zupełnie inna siła.
- Do zobaczenia w sądzie - rzuciłam na pożegnanie.
Ruszyliśmy do wyjścia. Po drodze Dymitr powiedział do wartownika kilka słów po
rosyjsku. Sądząc po gestach obu mężczyzn, mój mentor mu dziękował.
Szliśmy przez wielki i piękny park do budynku dla gości. Jesienna słota zniknęła, a
drzewa i budynki pokryła warstwa szronu. Świat wokół wyglądał jak wyrzeźbiony z lodu.
Zerknęłam na mojego towarzysza; patrzył prosto przed siebie. Nie miałam pewności, ale
wydało mi się, że drży.
- Dobrze się czujesz? - spytałam.
- Tak.
- Na pewno?
- Naprawdę nic mi nie jest.
- Myślisz, że powie komuś o nas?
- Nie.
Milczeliśmy przez chwilę, lecz nie wytrzymałam długo, musiałam go o to zapytać.
- Mówiłeś poważnie… że jeśli Wiktor nas zdradzi… ty… - Nie mogłam
wypowiedzieć głośno tych słów: każesz go zabić.
- Nie mam wpływów wśród wysoko urodzonych morojów, lecz znam wielu
strażników, którzy wykonują brudną robotę.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Zrobiłbyś to?
- Zrobiłbym wiele, żeby cię chronić, Roza.
Serce zabiło mi żywiej. Dymitr zwracał się do mnie tym imieniem tylko w
szczególnych chwilach.
- Nie działałbyś w mojej obronie. Gdybyś go zabił, zrobiłbyś to w celowy i
przemyślany sposób. Nie chcę tego - powiedziałam. - To ja się zemszczę. Będę musiała go
zabić.
Zażartowałam, ale strażnik potraktował moje słowa poważnie.
- Nie mów tak. Zresztą to tylko spekulacje. Wiktor nic nie powie.
Po wejściu do budynku Dymitr zostawił mnie i poszedł w swoją stronę. Otwierałam
drzwi do pokoju, kiedy zza zakrętu wyszła Lissa.
- Tu jesteś. Co się stało? Nie byłaś na obiedzie. Kompletnie o tym zapomniałam.
- Przepraszam. Miałam służbowe sprawy do załatwienia. Długo by opowiadać.
Lissa przebrała się do obiadu. Włosy nadal miała upięte, ale włożyła elegancką,
dopasowaną sukienkę ze srebrzystego jedwabiu. Wyglądała prześlicznie. Po królewsku.
Pomyślałam o Wiktorze. Ciekawe, czy miał rację. Czyżby moja przyjaciółka naprawdę
posiadała moc, jaką jej przypisywał? Widząc ją tak elegancką, swobodną i pewną siebie,
mogłam sobie wyobrazić, jak wszyscy jej słuchają. W każdym razie ja byłam gotowa spełnić
każde jej życzenie - choć fakt, że znajdowałam się w szczególnej sytuacji.
- Czemu mi się tak przyglądasz? - spytała z uśmiechem.
Nie mogłam jej powiedzieć, że przed chwilą rozmawiałam z człowiekiem, przed
którym czuła paniczny lęk. Nigdy się ode mnie nie dowie, że jej przeznaczeniem jest
szczęście, radość i splendor, ja zaś pozostanę wśród cieni i stamtąd będę ją obserwować.
Odwzajemniłam uśmiech.
- Fajna kiecka.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
PÓŁ GODZINY PRZED DZWONKIEM obudziło mnie pukanie do drzwi. W
pierwszej chwili pomyślałam, że przyszła Lissa, jednak poczułam przez więź, że ona jeszcze
śpi. Zaintrygowana wygramoliłam się z pościeli i otworzyłam. Nieznana morojka podała mi
złożone ubranie, do którego przypięto kartkę. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć,
dziewczyna oddaliła się bez słowa.
Usiadłam na łóżku i rozłożyłam ubranie. Czarne spodnie, biała bluzka i czarna
marynarka. W takich strojach paradowali tutejsi strażnicy. Zauważyłam, że dobrano dla mnie
odpowiedni rozmiar. Byłam pod wrażeniem. Najwyraźniej dostałam awans. Uśmiechnęłam
się z zadowoleniem i przeczytałam wiadomość napisaną ręką Dymitra: „Upnij włosy”.
Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Wiele strażniczek nosiło krótkie fryzury, żeby
pokazać znaki molnija, wytatuowane na szyjach. Kiedyś wspomniałam o tym niechętnie w
obecności Dymitra, a on zakazał mi obcinać włosy. Uwielbiał je, prosił żebym zaczęła je
upinać. Powiedział to takim tonem, że miałam dreszcze, tak samo jak teraz, kiedy czytałam
wiadomość.
Godzinę później szłam do sali sądowej w towarzystwie Lissy, Christiana i Eddiego.
Zauważyłam, że Eddie także dostał czarno-biały uniform. Oboje czuliśmy się w tych strojach
jak dzieci, które przebrały się na bal w ubrania rodziców. Dopasowana marynarka i obcisła
bluzeczka przypadły mi do gustu. Miałam nadzieję, że zatrzymam je na zawsze.
Sąd mieścił się w dużym, bogato zdobionym budynku, obok którego przechodziliśmy
w dniu przyjazdu. Okazało się, że za stylową fasadą z wielkimi, łukowatymi oknami i
kamiennymi rzeźbieniami królowała współczesność. Idąc korytarzem, mijałam ludzi
pracujących w biurach przed płaskimi monitorami komputerów. Na piętra wjeżdżało się
windami. Tu i ówdzie pozostawiano ślady tradycyjnego wystroju: posągi na postumentach,
kandelabry w korytarzach.
Salę rozpraw od podłogi po sufit pokrywały przepiękne freski. Na frontowej ścianie
widniały herby wszystkich rodzin królewskich. Lissa przystanęła przed smokiem
Dragomirów. Władca zwierząt. Wpatrywała się weń z mieszanymi uczuciami. W tej chwili
bardziej niż kiedykolwiek odczuwała ciężar bycia ostatnią przedstawicielką wielkiego rodu.
Wiedziałam, że jest dumna ze swojego nazwiska, lecz bała się zawieść pokładane w niej
nadzieje. Popchnęłam ją delikatnie w stronę wyznaczonych miejsc.
Krzesła ustawiono wzdłuż Sali w dwóch rzędach przedzielonych szerokim przejściem.
Usiedliśmy z przodu po prawej stronie. Do rozpoczęcia procesu pozostało zaledwie kilka
minut, ale zauważyłam sporo wolnych miejsc. Pomyślałam, że pewnie tak pozostanie, skoro
sprawę Wiktora utrzymywano w ścisłej tajemnicy.
Zobaczyłam sędzinę, lecz brakowało ławników. Na podium w rogu Sali ustawiono
fotel, który czekał na przybycie królowej. To ona miała zasądzić karę, jak zawsze, gdy wyrok
dotyczył arystokratów.
Szepnęłam o tym Lissie.
- Miejmy nadzieję, że Tatiana okaże się sprawiedliwa. Wygląda na to, że werdykt
zależy tylko od niej.
Lissa zmarszczyła czoło.
- To dziwne, że nie wezwano ławników.
- Za dużo czasu spędziłyśmy między ludźmi - podsunęłam. Uśmiechnęła się.
- Możliwe. Sama nie wiem. Ale to dobra okazja do nadużycia władzy.
- To prawda. Nie zapominaj jednak, że mówimy o Wiktorze. Chwilę później pojawił
się Książe Wiktor Daszkow. A raczej po prostu Wiktor Daszkow, bo w chwili aresztowania
został pozbawiony tytułu, który przeszedł na najstarszego po nim przedstawiciela rodziny.
Wejście podsądnego przestraszyło Lissę, zauważyłam, że zbladła. Wyczułam w niej
coś jeszcze oprócz lęku - żal. Przed porwaniem Wiktor opiekował się nią jak dobry wujek,
nawet tak go nazywała. Kochała go, a on ją zdradził. Nakryłam dłonią jej rękę.
- Spokojnie - mruknęłam. - Będzie dobrze.
Daszkow zmrużył oczy i omiótł salę pozornie obojętnym wzrokiem, jakby właśnie
przybył na bal. Miał taki sam niedbały wyraz twarzy jak podczas naszej wizyty w areszcie.
Poczułam, że rozchylam wargi niczym warczące zwierzę. Czerwone plamy tańczyły mi przed
oczami i siłą woli starałam się zapanować nad sobą, jak pozostali strażnicy na sali.
Tymczasem Wiktor zatrzymał się przy nas i wbił wzrok w Lissę, która zwiesiła głowę
na widok jadeitowych oczu, takich samych, jakie mieli wszyscy członkowie jej rodziny.
Kiedy lekko skłonił się na powitanie, poczułam, że tracę nad sobą kontrolę. Zanim zdążyłam
coś zrobić, usłyszałam w głowie głos Lissy: „Oddychaj Rose. Po prostu oddychaj”.
Wyglądało na to, że musimy pomagać sobie nawzajem, by to przetrwać. Nie minęła sekunda,
a Wiktor ruszył na swoje miejsce po lewej stronie sali.
- Dzięki - szepnęłam, kiedy odszedł. - Czytasz w moich myślach.
- Nie - odparła łagodnie. - Złapałaś mnie za rękę.
Spojrzałam na nasze dłonie. Dotknęłam ją w geście pocieszenie i nawet nie
zauważyłam, kiedy zacisnęłam palce.
- Kurczę. - Cofnęłam rękę w nadziei, że nie połamałam jej kości. - Przepraszam.
Po wprowadzeniu Wiktora do Sali weszła Tatiana, odwracając moją uwagę od
niespokojnych myśli. Wszyscy wstaliśmy, a potem uklękliśmy zgodnie z uświęconym
zwyczajem, który mógł wydać się nieco archaiczny, ale obowiązywał tu od zawsze. Dopiero
gdy władczyni usiadła, mogliśmy z powrotem zająć swoje miejsca.
Rozpoczęto proces. Świadkowie, przeważnie strażnicy, którzy brali udział w
poszukiwaniach Lissy, a potem w jej odbiciu w kryjówki Daszkowa, jeden po drugim
opowiadali o tym, co widzieli. Dymitr zeznawał ostatni. Jego opowieść pozornie nie różniła
się od pozostałych. Musiał jednak wspomnieć o wcześniejszych wydarzeniach, zanim
dowiedzieliśmy się o porwaniu.
- Przebywałem w towarzystwie mojej uczennicy, Rose Hathaway - powiedział. -
Łączy ją szczególna więź z księżniczką i to ona powiadomiła mnie o tym, co się stało.
Adwokat Wiktora - swoją drogą ciekawe, kto zgodził się go bronić - zerknął w swoje
papiery, a potem podniósł wzrok na Dymitra.
- Wiadomo nam, że zwlekał pan z zawiadomieniem kolegów o odkryciu panny Rose.
Strażnik skinął głową z niewzruszonym spokojem.
- Rose nie poinformowała mnie od razu, ponieważ znajdowała się pod działaniem
uroku. Daszkow zmusił ją, by mnie zaatakowała.
Byłam pod wrażeniem tego, jak gładko wybrnął z kłopotu. Prawnik przyjął jego
tłumaczenie bez zastrzeżeń. Chyba ja jedyna zauważyłam, jak bardzo Dymitr cierpi z powodu
tego kłamstwa. Musiał nas chronić, a przede wszystkim zależało mu na moim
bezpieczeństwie. Mimo to stracił kawałek duszy, zeznając fałszywie pod przysięgą. Mój
mentor nie był doskonały, chociaż dawniej takim go sobie wyobrażałam, jednak zawsze starał
się mówić prawdę. Tego dnia okazało się to niemożliwe.
- Pan Daszkow pracuje z magią ziemi. Moroje korzystający z jej mocy potrafią
wywierać na nas wpływ. Oddziałują na nasze podstawowe instynkty - ciągnął Dymitr. - Urok
rzucony na pewien przedmiot wzbudził w Rose agresję.
Usłyszałam dziwny dźwięk dobiegający z lewej strony, jakby ktoś się dusił ze
śmiechu. Sędzina, leciwa ale wciąż obdarzona bystrością umysłu morojka, spojrzała karcąco
w tę stronę.
- Panie Daszkow, przywołuję pana do porządku. Jesteśmy na Sali sądowej.
Wiktor machnął ręką z uśmiechem, co miało wyrazić przeprosiny.
- Niezmiernie mi przykro, wysoki sądzie. Zeznania strażnika Bielikowa szczerze mnie
ubawiły. To się więcej nie powtórzy.
Wstrzymałam oddech, oczekując ciosu. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Dymitr
spokojnie zakończył zeznanie, a na świadka powołano Christiana. Nie miał wiele do
powiedzenia. Był z Lissą, kiedy została porwana, ale od razu został unieszkodliwiony przez
napastników. Przydał się jednak, ponieważ rozpoznał kilku strażników Wiktora biorących
udział w tamtej akcji. Przyszła kolej na mnie.
Stanęłam na środku sali, starając się zachować spokój, mimo że czułam zwróconą na
siebie uwagę wszystkich obecnych. Usiłowałam nie patrzeć w stronę Wiktora. Podałam swoje
nazwisko i złożyłam przysięgę. Dopiero wtedy zrozumiałam siłę presji, z jaką musiał zmagać
się Dymitr. Stałam przed szerokim audytorium i przysięgałam mówić prawdę, a przecież
wiedziałam, że będę kłamać.
Dorzuciłam kilka istotnych szczegółów: opowiedziałam o tym, co działo się przed
porwaniem Lissy, jak Wiktor zastawiał na nią pułapki, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście
posiada moc uzdrawiania. Reszta moich zeznać pokrywała się z tym, co powiedzieli
strażnicy.
Spodziewałam się, że zostanę zmuszona do kłamstwa, tymczasem udało mi się
pominąć „atak” na Dymitra i nikt tego nie zauważył. Nikt oprócz Wiktora. Wspominając o
uroku, mimowolnie spojrzałam na niego. Świdrował mnie wzorkiem, a na jego wargach igrał
nieprzyjemny uśmieszek. Daszkow znał prawdę. Jego spojrzenie mówiło, że ma władzę nade
mną oraz Dymitrem i może nas zniszczyć na oczach tych wszystkich ludzi. Czułam, że nie
przestraszył się gróźb Bielikowa. Przez cały czas starałam się sprostać zadaniu i zachować
spokój, ale serce biło jak szalone. Wydawało mi się, że stoję tu całą wieczność, chociaż
zeznawałam zaledwie kilka minut. Skończyłam, oddychając z ulga, że Wiktor nie podważył
moich słów. Potem wezwano Lissę. Zeznania księżniczki ukazały zdarzenia w nowej
perspektywie. Widziałam, że słuchano jej z zapartym tchem. Jej opowieść wzruszyła
publiczność. Nie stosowała wprawdzie czaru wpływu, lecz korzystała nieświadomie z
charyzmy, jaką obdarzyła ją moc ducha. Z miejsca zdobywała szacunek i sympatię otoczenia.
Kiedy opisywała tortury, jakimi poddawał ją Wiktor, usiłując nakłonić do uzdrowienia go,
twarze obecnych pobladły z przerażenia. Nawet zawsze obojętna twarz Tatiany wyrażała
wzruszenie, chociaż nie wiedziałam, czy królowa współczuła Lissie, czy była po prostu
zaskoczona.
Najbardziej zadziwił mnie jednak jej spokój. Opanowana i pełna wdzięku, rzeczowo
odpowiadała na pytania, jakby zeznania przed sądem nie robiły na niej żadnego wrażenia.
Przechodząc do opisu torturom jakimi poddawał ją sługa Wiktora, przywołała żywo tamte
koszmarne wydarzenia. Mężczyzna specjalizował się w magii powietrza i okrutnie bawił się
swoją ofiarą. Na przemian pozbawiał ją oddechu, aż zaczynała się dusić, i przepełniał jej
płuca powietrzem do omdlenia. Przeżywała męczarnie. Wówczas byłam tego świadkiem.
Teraz odbierałam jej wzburzenie. Ból i strach wypełniły jej myśli, zaatakowały nas ponownie.
Obydwie odetchnęłyśmy z ulgą, kiedy pozwolono jej usiąść.
Wiktor zeznawał ostatni. Sądząc po wyrazie jego twarzy, nikt nie pomyślałby, że stał
przed sądem w roli oskarżonego. Nie okazywał gniewu ani wzburzenia. Nie prosił o łaskę.
Zachowywał się tak, jakby beztrosko gawędził ze znajomymi w przygodnym miejscu i nie
miał powodu do niepokoju. Jego postawa wkurzyła mnie jeszcze bardziej.
Opowiadał na pytania pełnymi zdaniami, starając się rzeczowo referować sytuację.
Kiedy prokurator spytała go o powody, dla których dopuścił się przestępstwa, spojrzał na nią
jak na szaloną.
- Nie miałem wyboru - odparł grzecznie. - Byłem umierający. Nikt nie pozwoliłby mi
oficjalnie skorzystać z mocy uzdrawiania księżniczki Dragomir. Co pani zrobiłaby na moim
miejscu?
Morojka go zignorowała. Zauważyłam, że z trudem hamuje odrazę.
- I uznał pan, że przemiana własnej córki w strzygę jest także czynem całkowicie
usprawiedliwionym?
Na sali zapadła krępująca cisza. Nikt nie rodził się strzygą. Te bestie przemieniały
człowieka, dampira lub moroja, pijąc ich krew, a potem zmuszając, by i oni napili się krwi
strzygi. Nie miało znaczenia, czy ofiara poddawała się tym praktykom dobrowolnie; po
przemianie traciła wrażliwość i sumienie. Od tej pory zabijała, żeby przetrwać. Zdarzało się,
że strzygi wybierały odpowiednich kandydatów, jeśli uznały, że zasilą ich szeregi. Czasem
przemieniały kogoś, kierując się wyłącznie okrucieństwem.
W strzygę można również przemienić się świadomie. Wystarczy, że moroj wypije
więcej krwi swojej ofiary, powodując jej śmierć.
Jednocześnie on sam traci życie oraz zdolności magiczne. Uczynili tak rodzinie
Christiana, ponieważ pragnęli stać się nieśmiertelni bez względu na cenę. Córka Wiktora,
Nathalie, została strzygą, bo tak kazał jej ojciec. Zyskała w ten sposób wielką siłę i uwolniła
go z więzienia. Daszkow nie miał wątpliwości, że jego plan wart był takiego poświęcenia.
Nawet teraz nie okazał skruchy.
- Nathalie podjęła taką decyzję - powiedział tylko.
- Czy to samo może pan powiedzieć o innych swoich ofiarach? Strażnik Bielikow i
panna Hathaway zapewne sprzeciwiliby się tej teorii.
Wiktor parsknął śmiechem.
- Cóż, to już kwestia interpretacji. Sądzę jednak, że nie mieli nic przeciwko temu.
Skoro jednak już o tym mowa, wysoki sądzie, to być może po zakończeniu tego procesu
warto wszcząć postępowanie i gwałt.
Zamarłam. Więc jednak się ośmielił. Oczekiwałam, że wszyscy zwrócą się przeciwko
nam i wskażą amoralnych kłamców palcami. Ale nikt nie spojrzał nawet w naszą stronę.
Kilka osób posłało Wiktorowi zaskoczone spojrzenia. Zrozumiałam, że Daszkow nie liczył na
inna reakcję. Zakpił z nas, wiedząc, że jego słowa nie zostaną potraktowane poważnie.
Czułam, że Lissa myśli tak samo. Uznała, że Wiktor próbuje odwrócić uwagę od siebie i
wymyśla niestworzone rzeczy na temat Dymitra i mnie. Oburzyło ją, że upadł tak nisko.
Sędzina przywołała go do porządku.
Przesłuchania dobiegły końca, prawnicy wygłosili swoje mowy i nadszedł czas, by
królowa ogłosiła werdykt. Wstrzymałam oddech. Wiktor nie zaprzeczył oskarżeniu. Dzięki
naszym zeznaniom dowodów jego winy pojawiło się aż nazbyt dużo. Obawiałam się jednak
swoistej „lojalności” arystokratów. Królowa mogła dojść do wniosku, że nie powinna sobie
pozwolić na skandal uwięzienia przedstawiciela jednego z najbardziej wpływowych rodów. Z
pewnością taka decyzja wywołałaby spore wzburzenie. Tatiana mogła się z niej wycofać.
Pomyślałam nawet, że być może Wiktor ją przekupił.
A jednak został skazany na dożywocie. Zapewne za kilka dni zostanie przewieziony
do miejsca odsiadywania kary. Słyszałam różne opowieści o więzieniach morojów, panowały
tam podobne okropne warunki. Spodziewałam się, że jego nowa cela będzie różniła się
zasadniczo od dotychczasowego pomieszczenia. Wiktor zachowywał spokój. Do końca
wydawał się nawet ubawiony sytuacją. Nie podobało mi się to. Z wczorajszej rozmowy jasno
wynikało, że ostatnią rzeczą, jakiej można oczekiwać, było pogodzenie się Daszkowa z losem
skazańca. Miałam nadzieję, że będzie dobrze strzeżony.
Królowa wymownym gestem zakończyła rozprawę. Wstaliśmy i zaczęliśmy
rozmawiać, podczas gdy Tatiana bacznie rozglądała się po sali. Z pewnością badała nasze
reakcje. Tymczasem pojawiła się eskorta Wiktora. W drodze do wyjścia i tym razem
zatrzymał się obok nas.
- Wasyliso, ufam, że dobrze się miewasz.
Lissa nie odpowiedziała. Nadal go nienawidziła i bała się jednocześnie, jednak
werdykt przekonał ją, że Daszkow już nie może jej zagrozić. Kolejny rozdział w życiu mojej
przyjaciółki został zamknięty. Teraz odetchnie i zapomni o tym koszmarze.
- Przykro mi, że nie mieliśmy okazji pogawędzić, lecz jestem pewien, że nadrobimy to
innym razem - dodał.
- Idziemy - mruknął jeden ze strażników. Po chwili więzień opuścił salę.
- Jest obłąkany - szepnęła Lissa. - Nie mogę uwierzyć w to, co wygadywał o tobie i
Dymitrze.
Bielikow właśnie nas mijał. Napotkałam jego spojrzenie, malowała się w nim ulga.
Niebezpieczeństwo było za nami, zwyciężyliśmy.
Christian podszedł do Lissy i ją przytulił. Przyglądałam im się z przyjemnością,
zaskoczona, że nie czuję zazdrości. Podskoczyłam, czując czyjąś rękę na ramieniu. To był
Adrian.
- Wszystko w porządku, mała dampirzyco? - spytał miękko. - Daszkow wtrącił
kilka… ciekawych uwag.
Zbliżyłam się do niego.
- Nikt mu nie uwierzył - szepnęłam, jak mogłam najciszej. - Tak, wszystko w
porządku. Dziękuję za troskę.
Adrian uśmiechnął się i dotknął palcem mego nosa.
- Podwójne podziękowanie w tak krótkim czasie. Spodziewam się, że nie mogę liczyć
na nic więcej.
Żachnęłam się.
- Nie. Musisz zadowolić się wyobraźnią. Moroj uściskał mnie.
- Zrozumiałem. Na szczęście nie narzekam ma brak fantazji. Ruszyliśmy w stronę
wyjścia, gdy do Lissy podeszła Priscilla Voda.
- Królowa chce z tobą rozmawiać. W cztery oczy.
Zerknęłam na wysokie krzesło, które zajmowała władczyni. Utkwiła w nas wzrok.
Zastanawiałam się, o co chodzi.
- Oczywiście. - Lissa była wyraźnie zaskoczona. Przesłała mi w myślach prośbę: „Czy
tym razem też będziesz się przysłuchiwać?”
Skinęłam potakująco głową. Biegiem wróciłam do swojego pokoju i koncentrując się
na Lissie, zaczęłam się pakować. Musiałyśmy trochę poczekać, bo Tatiana załatwiała ostatnie
formalności związane ze sprawą, ale w końcu przyszła do komnaty, w której rozmawiały
poprzednio. Lissa i Priscilla ukłoniły się i czekały, aż królowa usiądzie.
Zajęła miejsce w wygodnym fotelu.
- Wasyliso, wiem, że wkrótce odlatujecie, więc będę mówiła krótko. Mam dla ciebie
pewną propozycję.
- Słucham, wasza wysokość?
- Niedługo podejmiesz naukę w college'u - oznajmiła królowa, jakby ta decyzja już
została zatwierdzona. Lissa wprawdzie zamierzała uczyć się dalej, lecz nie lubiła, kiedy ktoś
mówił jej, co ma robić. - Rozumiem, że nie jesteś zadowolona z wyboru szkoły.
- Cóż, nam, morojom, wolno składać papiery tylko do mniejszych szkół. Wiem, że
chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo, lecz chciałabym studiować na lepszej uczelni.
Bardziej prestiżowej.
Strażnicy kontrolowali kilka wybranych college'ów w kraju z myślą o bezpieczeństwie
morojów. Niestety, jak zauważyła Lissa, były to mało znaczące uczelnie.
Tatiana niecierpliwie kiwnęła głową, jakby już to słyszała. - Zamierzam dać ci
możliwość, z jakiej, o ile mi wiadomo, nikt jeszcze nie korzystał. Chciałabym, abyś po
skończeniu Akademii przeprowadziła się na królewski dwór. Nie masz rodziny, a poza tym
sądzę, że możesz się sporo nauczyć na temat polityki i naszych rządów. Jednocześnie
mogłabyś podjąć naukę na uniwersytecie w Lehigh. Mieści się zaledwie godzinę drogi stąd.
Słyszałaś o tej uczelni?
Lissa przytaknęła. Sama nigdy o niej nie słyszałam, ale moja przyjaciółka zdążyła już
sprawdzić wszystkie szkoły w Stanach.
- To dobra szkoła, jednak…mała.
- Większa od innych, na których studiują moroje - zauważyła Tatiana.
- To prawda. - Lissa usiłowała dociec, co miała oznaczać ta propozycja. Co wpłynęło
na decyzję Tatiany, która do tej pory nie zgadzała się z poglądami Lissy? Działo się coś
dziwnego, więc postanowiła sprawdzić, jak daleko może się posunąć. - Uniwersytet w
Pensylwanii znajduje się równie blisko, wasza wysokość.
- To ogromna uczelnia, Wasylilso. Nie potrafimy zapewnić ci tam bezpieczeństwa.
Lissa wzruszyła ramionami.
- W takim razie mogę uczyć się wszędzie.
Królowa była wyraźnie wstrząśnięta jej śmiałością, podobnie jak Priscilla. Nie mogły
uwierzyć, że dziewczyna tak obojętnie przyjęła ofertę. W rzeczywistości sytuacja
przedstawiała się inaczej. Lehigh było lepsze niż wszystko, czego Lissa mogła oczekiwać, i
chciała tam studiować. Postanowiła jednak się przekonać, jak bardzo Tatianie zależy na jej
obecności w pałacu.
Monarchini zmarszczyła brwi, rozważając odpowiedź.
- Zobaczymy, jak będziesz sobie radziła w Lehigh. Być może za dwa lata uda nam się
przenieść cię do Pensylwanii, chociaż wiąże się to z dużym ryzykiem.
No, no. Naprawdę jej zależało. Ale dlaczego? Lissa postanowiła zapytać wprost.
- Czuję się zaszczycona, wasza wysokość. I jestem wdzięczna. Czy mogę poznać
powody tej propozycji?
- Jesteś dla nas cenna jako ostatnia przedstawicielka rodu Dragomirów. Postanowiłam
należycie zadbać o twoją przyszłość. Poza tym nie chciałabym patrzeć, jak marnuje się tak
bystry umysł… - Tatiana urwała, wahając się przed wypowiedzeniem następnych słów. -
Miałaś rację… Do pewnego stopnia. Moroje opornie poddają się zmianom. Przydałby się ktoś
z otwartą głową na królewskim dworze.
Lissa nie odpowiedziała od razu. Analizowała nieoczekiwaną ofertę pod każdym
kątem. Żałowałam, że nie mogę jej nic doradzić, chociaż, prawdę mówiąc, chybaby nie
umiała. Dzielenie obowiązków między dwór a nowoczesną uczelnie bardzo mi pasowało. Z
drugiej strony, gdzie indziej miałybyśmy więcej swobody? Ostatecznie Lissa wybrała wyższy
poziom nauczania.
- Dobrze - rzekła w końcu. - Zgadzam się. Dziękuję, wasza wysokość.
- Doskonale - odparła Tatiana. - Dopilnujemy formalności. Możesz już odejść.
Królowa nie poruszyła się, więc Lissa złożyła ceremonialny ukłon i pośpiesznie
skierowała się do drzwi, przejęta nowiną. Tatiana zawołała ja.
- Wasyliso? Mogłabyś przysłać tu swoją przyjaciółkę? Tę…
Hathaway?
- Rose? - zdziwiła się Lissa. - Ale dlaczego? Tak, oczywiście. Zaraz po nią pójdę.
Spotkałyśmy się w połowie drogi.
- O co chodzi? - spytałam.
- Nie mam pojęcia - odparła Lissa. - Słyszałaś, co mówiła?
- Tak. Może chce mnie pouczyć, bym nie odstępowała cię na krok.
- Możliwe. Sama nie wiem. - Uściskała mnie szybko. - Powodzenia.
Weszłam do pokoju, który przed chwilą opuściła Lissa, i zobaczyłam Tatianę. Stała
sztywno wyprostowana ze złożonymi dłońmi. Była zniecierpliwiona. Miała na sobie strój
złożony z brązowego sweterka i dopasowanej spódnicy. Pomyślałam, że nie powinna nosić
brązów do siwizny, ale zostawiłam ten problem jej doradcom.
Ukłoniłam się i rozejrzałam dookoła. Priscilla już wyszła, pozostało z nami tylko
dwóch strażników. Spodziewałam się, że królowa wskaże mi krzesło, ale ona bez słowa
podeszła bardzo blisko, świdrując mnie spojrzeniem. Nie miała zadowolonej miny.
- Panno Hathaway - zaczęła ostrym tonem. - Będę mówiła krótko. Musi pani
natychmiast zakończyć ten bezsensowny związek z moim bratankiem. Zrozumiano?
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
SŁUCHAM?
- Dobrze pani słyszała. Nie wiem, jak daleko zaszły sprawy między wami, i szczerze
mówiąc, nie chcę znać szczegółów. Żądam, żeby pani z nim zerwała.
Królowa spoglądała na mnie z góry z dłońmi opartymi na biodrach. Wyraźnie
oczekiwała przyrzeczenia, że zrobię wszystko, co mi każe. Ale ja nie mogłam tego zrobić.
Rozejrzałam się bezradnie z nadzieją, że padłam ofiarą żartu. Zerknęłam na strażników, jakby
mogli mi cokolwiek wyjaśnić. Obaj patrzyli jednak przed siebie, czujni i gotowi zareagować
na zagrożenie. Przeniosłam wzrok na Tatianę.
- Wasza wysokość… To nieporozumienie. Nic mnie nie łączy z Adrianem.
- Masz mnie za idiotkę? - spytała gniewnie.
- Nie, wasza wysokość.
- Cóż, dobre i to na początek. Nie ma sensu kłamać. Widziano was razem tutaj i w
szkole. Sama przyglądałam się wam na sali rozpraw.
Szlag. Adrian wybrał sobie idealny moment na czułości.
- Poinformowano mnie o wszystkich pikantnych szczegółach waszego romansu.
Żądam, żeby to się natychmiast zakończyło. Adrian Iwaszkow nie zmarnuje sobie życia przez
jakąś nędzną dampirzycę. Lepiej, żebyś pozbyła się złudzeń.
- Nie mam złudzeń, szczególnie że nic nas nie łączy - powtórzyłam. - Jesteśmy tylko
przyjaciółmi. Adrian mnie lubi. To wszystko. Poza tym jest flirciarzem. A co do pikantnych
szczegółów… Jestem pewna, że Adrian ma bujną wyobraźnię i opowiada wiele rzeczy. Nie,
nie jesteśmy razem, wasza wysokość.
Wypowiadając te słowa, czułam się jak idiotka. Sądząc po wyrazie twarzy królowej,
maja reputacja nie mogła się pogorszyć.
- Wiele o tobie słyszałam - wycedziła. - Ostatnio wszyscy opowiadają z zachwytem o
twoich wyczynach i postępach, ale nie zapomniałam, że to ty uprowadziłaś Wasylisę ze
szkoły. Znam inne twoje grzeszki, zamiłowanie do kieliszka i romansów. Gdyby to ode mnie
zależało, już teraz odesłałabym cię do komuny dziwek sprzedających krew. Tam jest twoje
miejsce.
Kieliszek? Romanse? Omal nie nazwała mnie alkoholiczką i prostytutką. Wcale nie
piłam więcej niż inne nastolatki na szkolnych imprezach. Zrezygnowałam z dyskusji. Nie
miało sensu udowadnianie jej, że wciąż jestem dziewicą.
- Twoje… ostatnie sukcesy uniemożliwiają mi takie rozwiązanie. Zdaniem większości
masz przed sobą świetlaną przyszłość. Możliwe. Nie mogę zakazać ci pełnienia służby, lecz
mogę zdecydować, komu będziesz służyła.
Zesztywniałam.
- Co pani ma na myśli? Mam to traktować jak groźbę? - Nie przejęłam się jej opinią,
przekonana, że nie mówiła tego poważnie. Pogodziłam się z faktem, iż nie będę towarzyszyła
Lissie podczas ćwiczeń polowych, ale teraz rozmawiałyśmy o całym moim życiu.
- Chcę tylko, żebyś wiedziała, jak bardzo troszczę się o przyszłość Wasylisy. Jeśli
będę zmuszona chronić ją przed tobą, nie zawaham się. Znajdę dla niej innego opiekuna. A ty
będziesz chronić innego moroja.
- Nie może pani tego zrobić! - krzyknęłam. Widziałam po jej zadowolonej minie, że
czekała na taką reakcję. Byłam wściekła i przestraszona, z trudem panowałam nad sobą, choć
w tej chwili musiałam zdobyć się na dyplomację i szczerość. - Powtarzam, że nic mnie nie
łączy z Adrianem. To szczera prawda. Nie może mnie pani ukarać za niedopełnione
przewinienie - oświadczyłam i szybko dodałam: - Wasza wysokość.
- Nie zamierzam cię karać, Rose. Upewniam się tylko, czy mnie dobrze rozumiesz.
Moroje nie żenią się z dampirzycami. Zabawiają się z nimi, owszem. Każda dziewczyna
myśli, że jest wyjątkowa. Twoja matka popełniła ten sam błąd z Ibrahimem.
- Z kim? - Wypowiedziała to imię, jakby wymierzyła mi policzek. Ibrahim? Nigdy nie
słyszałam. Chciałam zapytać, kim był i co go łączyło z moją matką, ale Tatiana ciągnęła swój
wywód.
- Zawsze popełniacie ten sam błąd. Możecie się starać go uniknąć, lecz kończy się
zwykle tak samo. - Pokręciła głową, co miało zapewne wyrażać współczucie dla biednych
dampirzyc, ale wcale tak nie wyglądało. - Możesz wykorzystać ładną twarz i młode ciało, by
osiągnąć swój cel, lecz wierz mi, w końcu to ty zostaniesz wykorzystana. On pewnie teraz
mówi, że cię kocha, ale wkrótce się tobą znudzi. Oszczędź sobie rozczarowania. Mówię to dla
twojego dobra.
- Adrian nigdy nie powiedział, że mnie kocha… - zaczęłam, lecz dałam za wygraną.
Jak na ironię, Tatiana nie myliła się. Nie miałam wątpliwości, że Iwaszkow chętnie
zaciągnąłby mnie do łóżka. Tylko jak miałam jej wytłumaczyć, że to ja nie jestem
zainteresowana? Westchnęłam z rezygnacją. - Skoro jest pani pewna, że nie mamy przed sobą
przyszłości, to czemu każe mi pani go rzucić? Przecież on i tak wkrótce się mną znudzi.
Wasza wysokość.
Tatiana zawahała się i przez chwilę miałam wrażenie, że parsknie śmiechem.
Powiedziała wiele przykrych słów na temat mojej matki i mnie samej, lecz w głębi duszy
pewnie się bała, że usidlę jej bratanka i nakłonię do małżeństwa. Szybko jednak odzyskała
rezon.
- Wolę zapobiegać kłopotom, to wszystko. Poza tym Adrianowi i Wasylisie będzie
łatwiej, jeśli uwolnią się od niepotrzebnego balastu.
Zaraz, zaraz. Cień satysfakcji, jaką odczułam, ulotnił się bez śladu. Czy dobrze
zrozumiałam? Przecież jeszcze przed chwilą oskarżała mnie o romansowanie z jej
bratankiem.
- On i Lissa? O czym pani mówi? - znów zapomniałam dodać „wasza wysokość”, ale
ona nawet tego nie zauważyła.
- Będą idealną parą - stwierdziła, jakbyśmy rozmawiały o rzeczach. - Mimo twojego
złego wpływu Wasylisa wyrosłą na obiecującą młodą kobietę. Ma w sobie dość powagi i
delikatności, by ukoić niepokój Adriana. Poza tym mogliby razem pracować nad
doskonaleniem swoich niezwykłych zdolności.
Pięć minut temu moje małżeństwo z Adrianem wydawało mi się najbardziej
niedorzeczny pomysłem, jaki w życiu słyszałam. Teraz jednak królowa przeszła samą siebie.
Lissa i Adrian?
- Nie mówi pani tego poważnie. Wasza wysokość.
- Jestem pewna, że się pokochają, kiedy zamieszkają na moim dworze. Oboje
posiadają szczególną charyzmę. Poza tym obie babki Adriana wywodzą się z rodu
Dragomirów. Chłopak ma w żyłach tę samą krew. Ich związek może przedłużyć książęcą
linię.
- Nie różni się w tym względzie od Christiana Ozery. - Wiedziałam, co mówię.
Podczas jednej z ich nieznośnie upojnych randek zbadali drzewo genologiczne Christana,
żeby przekonać się, czy ma on wystarczająco dużo genów Dragomirów. Kiedy stwierdzili, że
tak, zaczęli wymyślać imiona dla swoich dzieci. Byłam oburzona, kiedy Lissa oznajmiła mi,
że trzecia córka będzie nosiła moje imię.
- Christian Ozera? - Władczyni zacisnęła wargi - Wasylisa nigdy go nie poślubi.
- Na pewno nie teraz. Najpierw oboje chcą skończyć collage i…
- Powiedziałam: nigdy! - przerwała mi Tatiana. - Dragomirowie reprezentują
najstarszą i najznamienitszą linię królewską. Ich jedyna spadkobierczyni nie zwiążę się z kimś
takim jak Ozera.
- On też należy do królewskiego rodu - zauważyłam niskim głosem, który zapowiadał
wybuch emocji. Nie wiem, dlaczego obrażanie Christana rozgniewało mnie bardziej niż
przykre słowa wypowiedziane pod moim adresem. - Rodzina Ozerów w niczym nie ustępuje
Dragomirom ani Iwaszkowom. Christian jest arystokratą równym Lissie, Adrianowi oraz
pani.
- Nie jest nam równy! - prychnęła z pogardą. - To prawda, że Mozerowie należą do
wysokiej arystokracji i chłopak ma kilku dobrze urodzonych i wpływowych kuzynów. Lecz
nie o nich przecież mówimy. Rozmawiamy o potomku pary morojów, która dobrowolnie
zamieniła się w strzygi. Czy wiesz, ile takich przypadków widziałam w życiu? Dziewięć w
ciągu pięćdziesięciu lat. I jego rodzice zaliczają się do nich.
- Właśnie - odparłam. - Jego rodzice, nie on sam.
- To bez znaczenia. Księżniczka Drogomir nie może zadawać się z kimś takim.
Zajmuje zbyt prestiżową pozycję.
- Za to pani bratanek stanowi dla niej idealną partię! - prychnęłam z goryczą. - Wasza
wysokość.
- Skoro jesteś taka bystra, to powiedz mi, jak traktują ich wasi koledzy w Akademii
Świętego Władimira? Jak postrzegają Christiana? Czy ich związek jest powszechnie
akceptowany? - Oczy królowej błyszczały triumfalnie.
- Tak - odparłam. - Oboje mają wielu przyjaciół.
- Ale Christian? Czy on również jest akceptowany?
Przypomniałam sobie, co Jesse i Ralf mówili o Christianie. Wielu uczniów wciąż go
unikało, jakby on również przemienił się w strzygę. To dlatego na zajęciach z gotowania
pracował sam. Próbowałam ukryć niewesołe myśli, ale Tatiana właściwie odczytała moje
milczenie.
- Widzisz? - zawołała. - Szkoła to pomniejszony obraz naszego społeczeństwa.
Pomyśl, jak zareagowałby nasz świat na ich związek. Wyobraź sobie Wasylisę starającą się o
wpływy w kręgach polityków. Christian stałby jej na przeszkodzie. Moroje odwrócą się do
niej. Naprawdę chcesz, żeby spotkał ją taki los?
Tatiana wyrażała najgorsze obawy Christiana. Zaprzeczyłam im równie gorąco, jak
kiedyś w rozmowie z nim.
- Nic takiego się nie wydarzy. Pani się myli..
- Jesteś młoda, Rose Hathaway. Twój samolot wkrótce startuje. - Tatiana skierowała
się do drzwi, a za nią jak cienie podążyli dwaj strażnicy. - Nie mam ci nic więcej do
powiedzenia. Oby to była nasza ostatnia dyskusja na ten temat.
„Ty w ogóle nie znosisz dyskusji”, pomyślałam.
Królowa wyszła, a ja odczekałam chwilę, jak nakazywała etykieta, i pobiegłam do
samolotu. Kręciło mi się w głowie. Co ta kobieta sobie myśli? Nie tylko była przekonana, że
zamierzam usidlić Adriana, lecz także wierzyła, że uda jej się skojarzyć ukochanego bratanka
z Lissą. Nie umiałam się zdecydować, co jest bardziej niedorzeczne.
Chciałam jak najszybciej opowiedzieć przyjaciołom o wszystkim. Na pewno
będziemy płakać ze śmiechu. Jednak kiedy weszłam do pokoju po swoją torbę, zmieniłam
zdanie. Krążyło już tak wiele plotek na temat mojego rzekomego romansu z Adrianem, że nie
powinnam dolewać oliwy do ognia. Uznałam też, że Christian nie powinien dowiedzieć się o
zamiarach Tatiany. I bez tego czuł się niepewnie u boku Lissy. Jak zareagowałby na
wiadomość, że władczyni usiłuje go odsunąć?
Postanowiłam na razie zachować te rewelacje dla siebie. Spodziewałam się, że nie
przyjdzie mi to łatwo, zwłaszcza że Lissa czekała pod drzwiami na mój powrót.
- Cześć - zaczęłam. - Myślałam, że już siedzisz w samolocie.
- Przesunęli start o kilka godzin.
- Och. - Powrót do domu wydawał się w tej chwili niemal wybawieniem.
- Czego chciała królowa? - spytała Lissa.
- Gratulowała mi - skłamałam gładko. - Wiedziała, że zabiłam strzygi. Nie
spodziewałam się wyrazów uznania, nieswojo się z tym czułam.
- A mnie to nie dziwi - sprzeciwiła się Lissa. - Dokonałaś niezwykłej rzeczy. Z
pewnością chciała cię zapewnić, że zostało to dostrzeżone.
- Możliwe. Co robimy z wolnym czasem? - Widziałam w jej oczach ekscytację i
ucieszyłam się, że podchwyciła temat.
- Wiesz… Zastanawiam się. Skoro już jesteśmy na królewskim dworze, to może go
sobie obejrzymy? Z pewnością są tu bardziej interesujące zakątki niż bar czy kawiarnia.
Powinnyśmy poznać miejsce rychłego zamieszkania. Mamy mnóstwo czasu.
Do tej pory byłam tak przejęta procesem Wiktora, że zapomniałam o tym, gdzie
jesteśmy. W pałacu nie tylko rezydował dwór królowej, lecz także stanowił on siedzibę rządu
morojów. Nie mógł się wprawdzie równać z Akademią pod względem rozmiarów, jednak z
pewnością warto tu powęszyć. Lissa miała rację. Dzień przyniósł wiele powodów do radości.
Wiktor został unieszkodliwiony. Ona sama zawarła korzystny układ w sprawie dalszej nauki.
Martwiło mnie jedynie posądzenie o romans z Adrianem, lecz postanowiłam o tym
zapomnieć o cieszyć się razem z przyjaciółką.
- A gdzie się podział Christian? - spytałam.
- Ma swoje zajęcia - odparła. - Chyba nie jest nam niezbędny?
- Zwykle nie odstępuje cię na krok.
- Fakt - przyznała Lissa. - Tym razem jednak mam ochotę na twoje towarzystwo. -
Bez trudu odczytałam jej intencje. Nasza krótka rozmowa przed wizytą u królowej
przypomniała dawne czasy, kiedy zadowalałyśmy się tylko swoim towarzystwem.
- Nie mam nic przeciwko temu - ucieszyłam się. - Ile zdążymy obejrzeć w trzy
godziny?
Lissa się rozjaśniła.
- Zaliczymy to, co najważniejsze.
Mogłabym przysiąc, że szykuje mi niespodziankę, chociaż bardzo się starała to ukryć.
Nie mogła mi przeszkodzić w czytaniu jej myśli, ale nauczyła się nie skupiać na niczym,
kiedy zależało jej na zachowaniu tajemnicy. Uwielbiała mnie zaskakiwać, lecz pewnie
pogodziła się już z faktem, że nie ukryje przede mną poważnych problemów. Wyszliśmy na
zewnątrz, kuląc się z zimna. Na dworze panował przenikliwy chłód. Lissa ominęła budynki
administracji i poprowadziła mnie na kraniec dworskiej posiadłości.
- Królowa zajmuje pierwszy dom - wyjaśniła. - Nie jest to wprawdzie pałac, lecz
najbardziej okazały budynek, jakim tu dysponujemy. Dawniej, kiedy dwór królewski mieścił
się w Europie, władcy morojów posiadali zamki.
Skrzywiłam się.
- I tobie to imponuje?
- Daj spokój. Wyobraź sobie te wieżyczki i kamienne mury. Przyznaj, że brzmi
interesująco.
- A co z dostępem do Internetu? Na pewno go nie mieli.
Lissa pokręciła głową, kwitując mój komentarz uśmiechem. Minęłyśmy kilka
zabudowań z fasadami zdobionymi rzeźbami. Różniły się stylem od pozostałych. Były
znacznie wyższe i przypominały miejskie kamienice. Lissa potwierdziła moje spostrzeżenie.
- To apartamentowce dla stałych mieszkańców posiadłości.
Ciekawe, jak wyglądają wewnątrz. Przyszła mi do głowy przyjemna myśl:
- Sądzisz, że i my tu zamieszkamy?
Moja przyjaciółka się ożywiła. Cieszyła ją perspektywa własnego lokum, które
urządzimy po swojemu. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby dzielić mieszkanie także z
Dymitrem, wiedziałam jednak, że on dostanie inna kwaterę. Nie będzie musiał towarzyszyć
Lissie we dnie i w nocy. Zastanawiałam się, jaka przypadnie mi rola w jej życiu. Czy pozwolą
nam razem zamieszkać? A może królowa znów pokaże mi, że jestem niepotrzebna?
- Mam nadzieję - odparła Lissa, nieświadoma moich zmartwień. - Najchętniej
zamieszkałabym na ostatnim piętrze. Musi być stamtąd wspaniały widok.
Uśmiechnęłam się.
- Może nawet jest tam basen.
- Myślisz o pływaniu w taką słotę?
- Skoro marzymy, nie zamierzam się ograniczać. Tatiana na pewno ma prywatny
basen. Wkłada bikini, a seksowni mężczyźni smarują ją kremem do opalania.
Spodziewałam się, że Lissa mnie skarci, ale tylko się uśmiechnęła, prowadząc mnie do
budynku stojącego nieopodal kamieniczek.
- Zabawne, że o tym wspomniałaś.
- Dlaczego? - spytałam. Starałam się wyczytać coś z jej myśli i pewnie udałoby mi się,
gdybym nie doznała szoku. Nieoczekiwanie znalazłyśmy się w raju. Z głośników sączyła się
łagodna muzyka, otaczały nas szumiące fontanny i bujna tropikalna zieleń. Pomiędzy
roślinami, leżankami i fotelami bezszelestnie snuł się personel w białych szatach, czekając na
każde skinienie.
Trafiłyśmy do eleganckiego i nowoczesnego spa ukrytego w niepozornym kamiennym
domu. Nigdy bym nie zgadła, co się tu mieści. Przy wejściu, zza długiej granitowej lady
recepcji słała nam czarujący uśmiech hostessa. Wzdłuż jednej ściany, na wygodnych
siedziskach, półleżące kobiety poddawały się wyszukanym zabiegom. Uwijały się przy nich
manikiurzystki, pedikiurzystki oraz specjalistki od kosmetyki. W kąciku fryzjerskim
odbywało się strzyżenie i farbowanie włosów. W labiryncie korytarzy opatrzonych strzałkami
rozmieszczono gabinety kosmetyczne, stoły do masażu i sauny.
Lissa zerknęła na mnie z uśmiechem.
- Co ty na to?
- Adrian wspomniał mi, że dwór kryje wiele sekretów - westchnęłam. - Przyznaję z
niechęcią, że mówił prawdę.
- Byłaś tak przygnębiona ćwiczeniami polowymi i… innymi rzeczami. - Nie musiała
wspominać śmierci Masona i walce ze strzygami, wiedziałam, o czym myślała. -
Stwierdziłam, że należy ci się drobna przyjemność. Zajrzałam tu, kiedy rozmawiałaś z
królową, i okazało się, że mają dla nas wolne miejsca.
Lissa podeszła do recepcjonistki i podała nasze nazwiska. Kobieta odnalazła
rezerwację, chociaż zdziwiła się nieco na widok dampira. Nie przejęłam się. Z rozkoszą
chłonęłam otaczające mnie obrazy i dźwięki. Luksusowe wnętrze tak bardzo różniło się od
mojego codziennego życia wypełnionego surową dyscypliną, że trudno mi było uwierzyć w
jego istnienie.
Lissa dopełniła formalności i zwróciła się do mnie z promienną twarzą.
- Zamówiłam dla nas masaż i…
- Paznokcie - nie pozwoliłam jej dokończyć.
- Słucham?
- Chcę sobie zrobić manikiur. Mogę?
Był to najdziwniejszy kaprys i największy zbytek, jaki mogłam sobie wyobrazić.
Wiem, że kobiety traktują podobne zabiegi jak najzwyklejszą rzecz na świecie, ale dla mnie
to zbytek, choć bezustannie narażałam dłonie na zadrapania, wiatr i zimno, nie wspominając o
brudzie. Od wieków nie malowałam paznokci. Nie widziałam w tym sensu. Po każdym
treningu lakier pękał i odpadał płatami. Nowicjuszki nie mogły sobie pozwalać na luksusy.
Właśnie dlatego uznałam, że muszę to zrobić. Kiedy przyglądałam się Lissie, gdy robiła
makijaż, zatęskniłam za kosmetykami. Wiedziałam, że nigdy nie będę miała czasu, by
regularnie dbać o urodę, lecz tego dnia byłam gotowa na każde szaleństwo.
Zauważyłam, że Lissie nieco zrzedła mina. Pewnie zaplanowała jakiś specjalny
masaż, ale nie umiała mi odmówić. Znów podeszła do recepcjonistki. Zdaje się, że pojawiły
się jakieś problemy, ale w końcu Dragomirówna dopięła swego. Kobieta uśmiechnęła się,
ujęta jej niezwykłym czarem.
- Oczywiście, wasza wysokość - powiedziała. Już dawno zorientowałam się, że moja
przyjaciółka nie musi stosować magii, by nakłonić innych do spełnienia jej próśb.
- Nie chciałabym robić kłopotu - rzekła skromnie.
- Ależ to żaden kłopot, proszę mi wierzyć!
Wkrótce siedziałyśmy już obok siebie, z dłońmi zanurzonymi w gorącej wodzie. Po
chwili dwie morojki zabrały się do nacierania ich mieszanką cukru i alg morskich.
- Dlaczego właśnie manikiur? - dociekała Lissa.
Wyjaśniłam jej, że ostatnio nie miałam czasu zadbać o wygląd, a moje dłonie są
bezustannie narażone na rany. Wiedziałam, że przejęła się moim wyznaniem.
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Sądziłam, że nie przejmujesz się takimi
rzeczami. Z twoją urodą nie musisz zawracać sobie głowy drobiazgami. W każdym razie tak
myślałam.
- Jasne - mruknęłam. - Ale to ty jesteś bożyszczem mężczyzn.
- Tylko z powodu nazwiska. Za to ciebie pragną z zupełnie innych powodów.
Szczególnie jeden z nich.
Ciekawe, kogo miała na myśli.
- Z powodów niezupełnie szlachetnych. Lissa wzruszyła ramionami.
- Nawet jeśli tak, nie musisz się pacykować, żeby przyciągnąć uwagę.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Zobaczyłam siebie oczyma przyjaciółki. Jakbym
przeglądała się w lustrze. Uświadomiłam sobie, że w jej oczach jestem piękna. Opalenizna,
ciemne brązowe włosy i krągłości figury dodawały mi egzotycznego kolorytu. Lissa czuła się
przy mnie blada, mało wyrazista i chuda. Zaskoczyła mnie tym, bo sama uważałam, że
wyglądam niepozornie przy jej olśniewającej urodzie. Lissa mi zazdrościła. Nie było w niej
złości, raczej podziw dla odmiennego typu urody.
Chciałam jej powiedzieć, jaka jest śliczna, ale się powstrzymałam. Z pewnością nie
chciałaby teraz dowiedzieć się, że odczytałam jej myśli. Na szczęście manikiurzystka zapytała
mnie w tej samej chwili o kolor lakieru. Wybrałam złoty. Może i wyglądał tandetnie, ale
uznałam, że doda mi szyku, a poza tym i tak nie utrzyma się długo. Lissa zdecydowała się na
jasnoróżowy, równie elegancki, jak ona sama. Szybciej skończyła zabieg, bo moje ręce
wymagały więcej starań.
W końcu dołączyłam do niej i natychmiast porównałyśmy nasze wypielęgnowane
dłonie.
- Wyglądasz olśniewająco, moja droga - orzekła Lissa afektowanym tonem.
Parsknęłyśmy śmiechem i dumnie poszłyśmy na masaż.
Czas pobytu w spa upływał szybko, więc zamiast długotrwałej sesji zaplanowanej
przez moją przyjaciółkę musiałyśmy poprzestać na masażu stóp. Wybór okazał się idealny,
ponieważ nie musiałyśmy się rozbierać, co naraziłoby na uszkodzenie kunsztowny manikiur.
Poproszono nas jedynie o zdjęcie butów i podwinięcie nogawek. Usiadłam na krześle i
zanurzyłam stopy w ciepłej, bulgoczącej wodzie. Dodano do niej olejku o zapachu fiołków,
ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Wciąż podziwiałam swoje dłonie. Wyglądały
doskonale. Nasączone kosmetykami zmiękczającymi i nawilżającymi, stały się delikatne, a
paznokcie lśniły złotym blaskiem.
- Rose! - Usłyszałam głos Lissy.
- Hm? - Manikiurzystka na złoty lakier nałożyła drugą warstwę, bezbarwną.
Zastanawiam się, czy ten zabieg przedłuży mu życie.
- Rose.
Przyjaciółka żądała ode mnie niepodzielnej uwagi, więc oderwałam wzrok od
wypielęgnowanych dłoni. Lissa uśmiechała się od ucha do ucha. Wyczułam, że nadeszła pora
na kolejną niespodziankę, dla której mnie tu przyprowadziła.
- O co chodzi? - spytałam. Ruchem głowy wskazała masażystę klęczącego u moich
stóp.
- To jest Ambroży. Zerknęłam bez zainteresowania.
- Hej, Ambroży, jak… - Ugryzłam się w język, zanim wydałam okrzyk zdumienia.
Mężczyzna nie mógł być wiele starszy ode mnie. Czarne kręcone włosy oraz
imponująca muskulatura nagiego torsu robiły wrażenie, a złotawy odcień opalenizny
sugerował częste przebywanie na słońcu. Najwyraźniej miałam do czynienia z człowiekiem.
Potwierdzały to ślady ukąszeń na jego szyi. Zachwycający chłopiec, karmiciel. Niezwykłe
zjawisko.
Jego uroda olśniewała, wydawał się nierealny.
Dymitr był bardzo przystojny, zaś drobne skazy czyniły go jeszcze bardziej
pociągającym. Ambroży wydawał się po prostu nieskazitelnie piękny. Nie rzuciłabym mu się
w ramiona, ale - jak biżuteria na wystawie Tiffany'ego - cieszył oko.
Widać Lissa, zaniepokojona ubóstwem mojego życia miłosnego, uznała, że potrzebuję
odmiany. Sama poprosiła o masażystkę.
- Miło cię poznać, Rose - powiedział Ambroży melodyjnym głosem.
- Ciebie również - odparłam i zrobiło mi się nieswojo. Mężczyzna wyjął moje nogi z
wody i zaczął starannie wycierać ręcznikiem. Stopy wyglądały lepiej niż dłonie, ostatecznie
nosiłam buty, mimo to pożałowałam, że nie zażyczyłam sobie wcześniej pedikiuru. Nie
sądziłam, że znajdą się w rękach Apolla.
Lissa dostrzegła moje zmieszanie i z trudem powstrzymywała się od śmiechu.
Usłyszałam, jak mówi do mnie w myślach: „To osobisty masażysta Tatiany. Zostałaś
potraktowana po królewsku”. Westchnęłam wymownie, dając jej do zrozumienia, że nie
ubawiłam się po pachy. „Wiesz, co znaczy osobisty?”. Otworzyłam szeroko oczy ze
zdumienia, nieumyślnie machając przy tym nogą. Ambroży przytomnie chwycił ją w dłonie i
tylko dzięki temu nie kopnęłam go w tę śliczną buźkę. Nie potrafiłam przemawiać w myślach
do Lissy, lecz byłam pewna, że prawidłowo odczytała moją minę: „Nie mówisz tego
poważnie, bo jeśli tak, to będziesz miała kłopoty”.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. „Sądziłam, że się ucieszysz. Jesteś w rękach
sekretnego kochanka królowej”.
W rękach kochanka? Spojrzałam na piękne oblicze Ambrożego. Był tak młody; nie
mogłam go sobie wyobrazić w ramionach tej starej raszpli. Usilnie pragnęłam odsunąć od
siebie myśl, że ten mężczyzna dotykał nas obie. Fuj.
Tymczasem dłonie Ambrożego przesuwały się po moich łydkach i stopach. Nie
omieszkał przy tym uprzejmie zauważyć, jak bardzo wydają mu się eleganckie. I bez przerwy
się uśmiechał, ukazując rząd nieskazitelnie białych zębów. Mimo jego wysiłków
odpowiadałam półgębkiem, wciąż walcząc z wyobraźnią, która niechętnie podsuwała mi
obraz chłopca w ramionach Tatiany.
Dobiegło mnie nieme westchnienie Lissy. „On z tobą flirtuje, Rose! Gdzie ty masz
oczy? Mogłabyś się bardziej postarać. Zadałam sobie wiele trudu, żeby załatwić ci
najseksowniejszego masażystę pod słońcem, a ty tak mi się odwdzięczasz?”
Zaczynała mnie wkurzać tymi komentarzami, na które nie mogłam odpowiedzieć.
Miałam wielką ochotę wypalić, że nie prosiłam o wynajęcie królewskiego kochanka. Nagle
wyobraziłam sobie, że Tatiana znów wzywa mnie do siebie, żeby oskarżyć mnie tym razem o
romansowanie z Ambrożym. Cudownie, nie ma co.
Wciąż uśmiechnięty młodzieniec masował z zapałem moje pięty. Bolało, a zarazem
sprawiało przyjemność. Nie wiedziałam, że aż tak zaniedbałam stopy.
- Zadają sobie tyle trudu, żeby was ubierać w czerń i biel, a nikt nie myśli o waszych
stopach - zauważył fachowo Ambroży. - Jak macie wytrzymać wielogodzinne stanie na
baczność i konieczność ćwiczenia wykopów z półobrotu albo przyjmowanie pozycji kota,
skoro nie dają wam dobrego obuwia?
Już miałam mu powiedzieć, że nie musi się tak przejmować moimi nogami, ale
uderzyła mnie pewna myśl. „Wykopy z półobrotu” i „pozycja kota” - tak strażnicy nazywali
ćwiczenia w swoim żargonie. Oczywiście każdy mógł znaleźć je w Internecie pod hasłem
„sztuki walki”, jednak nie słyszałam nigdy, by znali je moroje, a już na pewno nie karmiciele.
Przyjrzałam się Ambrożemu, zwracając uwagę na jego czujny wzrok i błyskawiczne reakcje -
przypomniałam sobie, jak w ostatniej chwili złapał mnie za nogę, bym go nie kopnęła.
Otworzyłam usta ze zdumienia i pospiesznie je zamknęłam, żeby nie wyglądać jak
idiotka.
- Jesteś dampirem - wykrztusiłam.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
PODOBNIE JAK TY - ODPARŁ Z UŚMIECHEM.
- Tak, ale sądziłam…
- Że jestem człowiekiem? Z powodu śladów po ukąszeniach?
- Właśnie. - Nie było sensu się tłumaczyć.
- Każdy chce żyć - rzucił lekko. - Dampiry szczególnie muszą troszczyć się o siebie.
- Większość zostaje strażnikami - zauważyłam. - Zwłaszcza mężczyźni.
Wciąż nie mogłam uwierzyć, że rozmawiam z wampirem. I Dlaczego nie dostrzegłam
tego od razu?
Dawno temu rasa dampirów powstała ze związków morojów i ludzi. Jesteśmy w
połowie jednymi oraz drugimi. Z czasem moroje zaczęli separować się od ludzi, którzy nie
potrzebowali już ich zdolności magicznych, i się usamodzielnili. Obecnie wampiry żyją w
ukryciu głownie w obawy, że ludzie mogliby umieścić je w swoich laboratoriach i poddawać
eksperymentom. Z jakiegoś powodu dampiry nie mogą mieć dzieci z przedstawicielami
swojej rasy. Jedynym sposobem na przetrwanie są dla nas związki z morojami. Zgodnie z
logiką dziecko moroja i dampira powinno być w trzech czwartych morojem. Tymczasem
sytuacja wygląda inaczej. Jesteśmy w stu procentach dampirami, istotami posiadającymi po
połowie genów ludzkich i wampirzych. Większość przedstawicieli mojej rasy rodzi się ze
związków kobiet dampirów i mężczyzn morojów. Nasze matki od wieków odsyłają dzieci na
wychowanie do innych rodzin, by nie przeszkadzały im w pełnieniu służby strażniczek. Tak
samo postąpiła moja matka.
W miarę upływu lat niektóre kobiety dampiry zaczęły się jednak przeciwstawiać temu
zwyczajowi. Chciały opiekować się dziećmi. Obecnie część rezygnuje ze służby, aby
zamieszkać w komunach razem z innymi kobietami. Taką decyzję podjęła matka Dymitra. Na
temat mieszkanek owych wspólnot krążą brzydkie plotki, ponieważ moroje często szukają
wśród nich niewymagających kochanek. Dymitr twierdzi, że te historie są w dużym stopniu
wyssane z palca, a wampirzyce niechętnie angażują się w przygodne romanse. Źródłem
plotek jest fakt, że samotne matki rzadko podtrzymują kontakt z ojcami swoich dzieci, a
niektóre kochanki morojów pozwalają nim również pić swoją krew. Taki czyn jest uważany
za haniebny, a kobiety, które się na to zgadzają, nazywane są dziwkami sprzedającymi swoją
krew.
Nigdy nie przyszło mi to głowy, że to samo mogą robić mężczyźni dampiry. Byłam
wstrząśnięta tym odkryciem.
- Mężczyźni, którzy nie chcą pełnić służby, zazwyczaj uciekają - zauważyłam.
Zdarzało się to rzadko, lecz słyszałam o kilku zbiegach, którzy wybrali życie wśród ludzi. Oni
również okryli się hańbą.
- Nie chciałem uciekać - odparł lekko Ambroży. - Nie miałem również najmniejszej
ochoty walczyć ze strzygami. Zdecydowałem się na inne rozwiązanie.
Lissa była również wstrząśnięta jego wyznaniem. Dziwki sprzedające swoją krew żyły
na marginesie naszego społeczeństwa. Spotkanie z jedną z nich wprawiło ją w najwyższe
zdumienie.
- Czy to naprawdę lepsze od służby strażnika? - spytałam z niedowierzaniem.
- Rolą strażnika jest stała ochrona podopiecznego. Ryzykuje przy tym życiem, a w
dodatku nosi niewygodne buty. Co do mnie, mam najlepsze obuwie, masują właśnie piękną
dziewczynę i sypiam w wygodnym łóżku.
Skrzywiłam się z niesmakiem.
- Wolałabym nie rozmawiać o tym, gdzie sypiasz.
- Oddawanie krwi nie jest najgorszą rzeczą, jaka mogłaby mnie spotkać. Nie tracę jej
tyle, co etatowi karmiciele, a mam z tego wiele przyjemności.
- O tym też nie chcę rozmawiać - zastrzegłam. Za nic w świecie nie przyznałabym
głośno, że i mnie się to podobało.
- W porządku. Musisz jednak przyznać, że wiodę przyjemne życie. - Ambroży się
uśmiechnął.
- Czy oni nie są… Nie traktują cię w z góry? Z pewnością słyszałeś…
- Ależ tak - zgodził się chłopak. - Okropne rzeczy. Wiele obelg pod swoim adresem.
Czy wiesz, od kogo obrywam najczęściej? Od innych dampirów. Moroje nie traktują mnie
źle.
- Bo nie wiedzą, czym jest nasza służba. Nie mają pojęcia, jak bardzo jest ważna. -
Pomyślałam niezadowolona, że mówię jak moja matka. - Taka jest rola dampirów.
Ambroży wstał, prezentując z dumą swój umięśniony tors.
- Jesteś pewna? Chciałabyś się dowiedzieć, do czego naprawdę zostałaś przeznaczona?
Znam kogoś, kto może zdradzić ci tę tajemnicę.
- Ambroży, nie rób tego - jęknęła manikiurzystka Lissy. - Ta kobieta jest szalona.
- Jest jasnowidzącą, Eve.
- Wcale nie, poza tym nie możesz zabrać tam księżniczki Dragomir.
- Sama królowa zasięga jej rady - sprzeciwił się dampir.
- I ona również popełnia błąd - mruknęła Eve.
Wymieniłyśmy z Lissą zaciekawione spojrzenia. Moja przyjaciółka wyraźnie się
ożywiła na słowo „jasnowidząca”. Moroje traktowali wróżenie podobnie jak opowieści o
duchach - nie wierzyli w nie. Jednak Lissa dowiedziała się niedawno, że zdolność
przepowiadania przyszłości charakteryzowała morojów obdarzonych mocą ducha. Obudziła
się w niej nadzieja, że być może spotka kolejną osobę podobną do siebie.
- Bardzo chciałybyśmy poznać jasnowidzącą. Zaprowadzisz nad do niej? Proszę. -
Lissa zerknęła na zegar. - Musimy się spieszyć. Niedługo odlatujemy.
Eva uznała, że to marnowanie czasu, lecz Ambroży rozpromienił się w jednej chwili.
Włożyłyśmy buty i wyszłyśmy za nim z gabinetu. Pomieszczenia spa łączył labirynt
korytarzy, jak się okazało, znacznie dłuższych, niż można się spodziewać.
- Nie widzę tabliczek na drzwiach - zauważyłam, mijając kolejny zamknięty pokój. -
Co się za nimi kryje?
- Wszystko, za co klienci gotowi są zapłacić - odparł dampir.
- Na przykład?
- Och, Rose. Nie bądź dzieckiem.
Dotarłyśmy do pokoju na końcu długiego korytarza. Weszliśmy do niewielkiego
pomieszczenia, w którym jedynym umeblowaniem było biurko. Dalej dostrzegłam inne
drzwi. Morojka siedząca za biurkiem rozpoznała naszego przewodnika. Rozmawiali przez
chwilę przyciszonymi głosami i zorientowałam się, że kobieta nie chce nas wpuścić. Lissa
nachyliła się do mnie.
- Co o tym myślisz? Nie spuszczałam wzroku z Ambrożego.
- Że te wspaniałe mięśnie się marnują.
- Nie o to pytam. Co myślisz o spotkaniu z jasnowidzacą? Możliwe, że odnalazłyśmy
kolejną osobę obdarzoną mocą ducha - ciągnęła z przejęciem.
- Skoro posiadł ją taki lekkoduch jak Adrian, dlaczego nie wróżka? Tymczasem
Ambroży podszedł do nas z uśmiechem.
- Suzanne wpisała was do grafiku. Zdążycie przed odlotem. Musicie tylko poczekać na
wyjście klienta Rhondy.
Kobieta za biurkiem miała niezadowoloną minę, ale nie zamierzałyśmy się tym
przejmować. Otworzyły się drugie drzwi i z tajemniczego pokoju wyszedł leciwy moroj.
Sprawiał wrażenie pogrążonego w transie. Zapłacił Suzanne, skinął głową i wyszedł.
Piękny wampir zamaszystym gestem zaprosił nas do środka.
- Wasza kolej.
Weszłyśmy, a chłopak zamknął za nami drzwi. Przeszył mnie dreszcz, bo odniosłam
wrażenie, jakbyśmy znalazły się wewnątrz czyjegoś serca. Wszystko w czerwieni: pluszowy
dywan, welwetowa kanapa, gruba tapeta posypana brokatem i satynowe poduszki na
podłodze. Siedziała na nich czterdziestokilkuletnia morojka. Spod gęstwiny wijących się
kruczych loków patrzyły na nas równie czarne oczy. Miała lekko oliwkową skórę, choć była
blada jak wszyscy moroje. Jej hebanowy strój kontrastował z czerwienią pomieszczenia, a
biżuteria barwy moich paznokci lśnił na szyi i dłoniach. Oczekiwałam, że przemówi do nas
śpiewnym głosem z egzotycznym akcentem, tymczasem zupełnie zwyczajnie rozkazała:
- Usiądźcie, proszę. - Wskazała nam poduszki. Ambroży zajął miejsce na kanapie. -
Kogo przyprowadziłeś? - zwróciła się do niego, kiedy posłusznie usiadłyśmy z Lissa
naprzeciwko niej.
- Księżniczkę Wasylisę Dragomir oraz jej przyszła strażniczkę, Rose. Proszą o
pośpiech.
- Dlaczego zawsze mnie popędzasz? - spytała Rhonda.
- To nie ja. Dziewczęta muszą zdążyć na samolot.
- Ti i tak zawsze się śpieszysz.
Zwróciłam uwagę na swobodny ton ich rozmowy, łączyło ich jakieś podobieństwo, no
i te włosy jak smoła.
- Jesteście spokrewnieni?
- To moja ciotka - oznajmił chłopak z zadowoleniem. - Uwielbia mnie.
Rhonda przewróciła oczami.
Zdziwiłam się. Dampiry rzadko utrzymywały kontakt z rodziną ze strony morojów,
lecz Ambroży w ogóle był dość wyjątkowy. Lissę ciekawiło co innego. Bacznie obserwowała
wróżkę, usiłując dociec, czy kobieta rzeczywiście posiada moc ducha.
- Jesteś Cyganką? - spytałam.
Skrzywiła się lekko i zaczęła tasować karty.
- Należę do Romów - odparła. - Nazywacie nas Cyganami, a to niedokładne
określenie. Jestem przede wszystkim morojką. - Tasowała jeszcze przez chwilę, a potem
podała talię Lissie. - Przełóż, proszę.
Moja przyjaciółka wciąż nie odrywała od niej wzroku a nadziei, że dostrzeże to, czego
szukała. Adrian bezbłędnie rozpoznawał morjów posiadających moc ducha, lecz moja
podopieczna nie posiadła jeszcze tej umiejętności. Przełożyła talię i oddała ją Rhondzie, która
odkryła pierwsze trzy karty.
Nachyliłam się, żeby lepiej widzieć. Super - miałam przed sobą karty tarota. Nie
wiedziałam o nich wiele, słyszałam tylko, że mają moc przepowiadania przyszłości. Nie
wierzyłam we wróżby, ale przecież jeszcze nie dawno nie wierzyłam również w duchy.
Odczytałam napisy widniejące na kartach: Księżyc, Cesarzowa i as Kielichów.
Ambroży zerkał mi przez ramię.
- Ooo - rzucił. - Bardzo interesujące. Rhonda posłała mu karcące spojrzenie.
- Cicho bądź. Nie masz pojęcia, o czym mówisz - powiedziała i wzięła do ręki asa
Kielichów. - Wkrótce rozpoczniesz nowe życie, któremu towarzyszyć będzie przypływ mocy
i intensywne uczucia. Wszystko się zmieni. Pójdziesz nową drogą, która okaże się niełatwa,
lecz ostatecznie doprowadzi cię do punktu, w którym zabłyśniesz nad światem.
- No, no - wtrąciłam. Jasnowidząca wskazała palcem na kartę Cesarzowej.
- Zyskasz wielką władzę, którą będziesz sprawowała mądrze i łaskawie. Ziarna twojej
przyszłości zostały już zasiane, lecz brakuje ci pewności; znajdujesz się pod działaniem
niepoznanych wpływów, które otaczają cię niczym mgła - mówiła, patrząc na kartę Księżyca.
- Czuję jednak, że te nieznane czynniki nie sprowadzą cię ze ścieżki przeznaczenia.
Lissa wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczyma.
- Tak wiele wyczytałaś w trzech kart? Rhonda wzruszyła ramionami.
- Opisują obraz sytuacji, a ja posiadam również dar widzenia rzeczy, których innych
nie dostrzegają.
Znowu przetasowała karty i poprosiła, żebym teraz ja je przełożyła. Kiedy to
zrobiłam, kobieta ponownie trzy odkryła: dziewiątka Mieczy, Słońce i as Mieczy. Słońce było
odwrócone do góry nogami. Nawet nie znając znaczenia tych kart, zorientowałam się, że
potraktowały mnie znacznie surowiej niż Lissę. Jej Cesarzowa, odziana w długą suknię,
patrzyła z rysunku majestatycznie, a nad jej głową lśniły gwiazdy. Księżyc na drugim obrazku
jaśniał w pełni nad postaciami psów, a as Kielichów został przedstawiony jako puchar
wypełniony kwiatami.
Moja dziewiątka Mieczy ukazywała kobietę płaczącą pod ścianą mieczy, as został
oznaczony jako nagi żelazny miecz i tylko Słońce dawała nadzieję na weselszy los.
Zobaczyłam anioła jadącego na białym koniu w blasku promieni słonecznych.
- Czy ta karta nie powinna być odwrócona? - spytałam.
- Nie. - Rhonda utkwiła wzrok w kartach. Zapanowała ciężka cisza. - Zabijesz to, co
nie jest do końca martwe - rzekła w końcu.
Czekałam na dalsze słowa, ale milczała.
- Jak to? To ma być wszystko? Kobieta skinęła głową.
- Tyle mówią karty. Pokazałam na nie palcem.
- Zdaje się, że mogłyby powiedzieć dużo więcej. Lissa uzyskała mnóstwo informacji!
Wiem, że będę zabijać to, co nie jest martwe. Na tym polega moja służba. - Mój los był
przesądzony.
Rhonda wzruszyła ramionami i nie powiedziała nic więcej.
Zamierzałam jej oznajmić, że nie zapłacę za ten bełkot, lecz w tej chwili usłyszeliśmy
ciche pukanie do drzwi. Ku memu zaskoczeniu ukazała się w nich głowa Dymitra. Patrzył na
Lissę i na mnie.
- Powiedziano mi, że tu jesteście - oznajmił, wchodząc do środka. Zauważył Hondę i
skinął jej głową z szacunkiem. - Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę je zabrać do
samolotu - odezwał się grzecznie.
Rhonda obrzuciła go bacznym spojrzeniem. Nie taksowała go wzrokiem, patrzyła,
jakby rozgryzała tajemnicę.
- Nie ma za co przepraszać. A może chciałbyś wysłuchać swojej wróżby? -
zaproponowała.
Znając poglądy Dymitra, podobne do moich, sądziłam, że wymówi się brakiem czasu.
Tymczasem spojrzał na kobietę z powagą i skinął głową, siadając na podłodze obok mnie.
Owionął mnie słodki zapach skóry i płynu po goleniu.
- Dziękuję - powiedział.
- Wróżba będzie krótka - rzuciła zajęta tasowaniem.
Po chwili położyła talię przed strażnikiem, poprosiła o przełożenie i odkryła trzy
karty. Zobaczyliśmy króla Buław, Koło Fortuny i piątkę Kielichów. Nic mi o nie mówiło.
Król Buław wyglądał tak, jak się nazywał: mężczyzna na koniu z długą drewnianą pałką w
dłoni. Koło fortuny przedstawiało zawieszony w chmurach krąg nieznanych mi symboli, zaś
piątka Kielichów ukazywała pięć przewróconych pucharów, z których wypływała ich
zawartość. Postać mężczyzny stała do nich tyłem.
Kobieta popatrzyła na karty, przeniosła wzrok na Dymitra i z nieodgadnioną miną
ponownie zatopiła się w symbolach.
- Stracisz coś, co jest dla ciebie najcenniejsze, więc dbaj o to, póki możesz -
stwierdziła i wskazała palcem Koło Fortuny. - Koło się toczy, toczy się bez ustanku.
Wróżba nie była tak gruntowna, jak informacje dla Lissy, ale Dymitr dowiedział się
więcej niż ja. Przyjaciółka szturchnęła mnie, żebym się nie odzywała. Nieświadomie
otworzyłam usta, żeby zaprotestować. Zaczerwieniłam się. Strażnik posmutniał, patrzył
zamyślony w karty. Nie wiedziałam, że zna tarota. Przyglądał się obrazkom, jakby dotykał
klucza otwierającego tajemnice świata. Na koniec znów z szacunkiem skłonił się krótko
Rhondzie.
- Dziękuję.
Kobieta bez słowa skinęła głową. Wstaliśmy i ruszyliśmy do wyjścia. Ambroży
zapewnił nas, że zapłaci za nasze wróżby.
- Warto było - powiedział do mnie. - Cieszę się, że przez chwilę zastanowiłaś się nad
swoim losem.
Żachnęłam się.
- Bez urazy, ale niczego się nie dowiedziałam - odparłam, a on się roześmiał.
Mieliśmy już opuścić maleńką recepcję Suzanne, kiedy nieoczekiwanie Lissa
zawróciła do pokoju Rhondy. Pospieszyłam za nią.
- Przepraszam - zaczęła.
Morojką podniosła głowę znad talii tasowanych kart. Miała zaniepokojoną minę.
- Tak?
- Może zabrzmi to dziwnie, ale… Czy mogłabyś mi zdradzić, w jakim żywiole się
specjalizujesz?
Niemal słyszałam, że Lissa wstrzymuje oddech. Tak bardzo chciała usłyszeć, że
Rhonda nie obrała jeszcze specjalizacji, co było częstym wskazaniem żywioła ducha. Moja
przyjaciółka wciąż niewiele wiedziała na temat swoich zdolności i szukała osób, od których
mogłaby się uczyć. Teraz miała nadzieję, że zyska umiejętność przepowiadania przyszłości.
- Pracuję w powietrzem - odparła Rhonda, a my poczułyśmy lekki wiatr we włosach
na potwierdzenie jej słów. - Dlaczego pytasz?
Lissa westchnęła rozczarowana.
- Bez powodu. Dziękuję.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
CHRISTIAN CZEKAŁ NA LĄDOWISKU wraz z kilkoma strażnikami. Lissa
natychmiast do niego podbiegła, zostawiając mnie z Dymitrem, który przez całą drogę ani
słowem się nie odezwał. Zazwyczaj milczał, demonstrując niewzruszony spokój, tym razem
jednak wyraźnie wyczuwałam w nim napięcie.
- Wciąż myślisz o tym, co ci powiedziała Rhonda? Przecież to oszustka.
- Dlaczego tak mówisz? - spytał, zatrzymując się kilka kroków przed grupką
oczekujących. Wiał zimny wiatr i chciałam jak najszybciej wejść do samolotu.
- Nic nam nie powiedziała! Szkoda, że nie wysłuchałeś mojej wróżby. Same
oczywistości. Przynajmniej Lissa dowiedziała się miłych rzeczy - ciągnęłam. - Ale też nic
konkretnego. Rhonda oznajmiła, że zyska władzę, a to przecież łatwo przewidzieć.
Dymitr przyglądał mi się z uśmiechem.
- Uwierzyłabyś, gdyby twoja wróżba okazała się bardziej interesująca?
- Może, gdyby była szczęśliwa - odparłam, a on parsknął śmiechem. - Nie rozumiem,
dlaczego potraktowałeś ją poważnie. Naprawdę wierzysz w takie rzeczy?
- To nie jest kwestia wiary. - Mocniej naciągnął na uszy wełnianą czapkę. - Szanuję
takie osoby. Mają dostęp do wiedzy, o której większość z nas nie ma pojęcia.
- Nie posiadają jednak mocy ducha. Ciekawe, skąd bierze te rewelacje. Nadal
uważam, że jest oszustką.
- Rhonda jest vrajitoare.
- Słucham? - Nie umiałabym nawet powtórzyć tego słowa. - Co powiedziałeś? Czy to
po rosyjsku?
- Po rumuńsku. To znaczy… trudno przetłumaczyć dosłownie. Najbliższe jest chyba
określenie „wiedźma”, ale niezupełnie o to chodzi.
Jeszcze godzinę temu wyśmiałabym pomysł, że kiedykolwiek podejmiemy rozmowę
na takie tematy. Nie przyszłoby mi do głowy, że Dymitr jest przesądny. Przemknęło mi przez
myśl, że skoro wierzy w czary mary i wróżby, może wysłuchałby mojej opowieści o
spotkaniu z duchem? Rozważałam to przez ułamek sekundy, lecz w końcu postanowiłam
milczeć. Zresztą i tak nie udałoby mi się wtrącić ani słowa, bo gadał jak nakręcony.
- Moja babka była taka sama jak Rhonda - kontynuował. - Mam na myśli jej zdolność
przepowiadania przyszłości. Pod względem osobowości bardzo się jednak różnią.
- Twoja babka była v… coś tam?
- W moich stronach mówiliśmy szeptucha, ale oznacza to samo. Babka czytała z kart i
udzielała przeróżnych porad. W taki sposób zarabiała na życie.
No, teraz już na pewno musiałam powstrzymać swoje komentarze o oszustach.
- I nie myliła się?
- Czasem bywała skuteczna. - Uśmiechnął się leciutko. - Nie patrz tak na mnie.
- Jak?
- Masz taką minę, no, sceptyczną. Jakbyś uważała, że mi odbiło, ale przez grzeczność
nie komentujesz tego.
- Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nie spodziewałam się u ciebie takich, hm, przekonań.
- Cóż, tak mnie wychowano, nie dziwią mnie podobne zjawiska. Chociaż daleko mi do
ślepej wiary.
Zauważyłam, że Adrian wysiadł z samolotu i dołączył do grupki oczekujących.
Głośno przy tym narzekał, że jeszcze nie startujemy.
- Nigdy nie przyszło mi do głowy, że miałeś babkę - wyznałam. - To znaczy,
oczywiście, że miałeś, to jasne, ale zdziwiło mnie, że cię wychowywała. - Sama sporadycznie
widywałam matkę, a pozostałych członków rodziny nigdy nie poznałam. - Jakie to uczucie
mieć babcię czarownicę? Bałeś się jej? Groziła ci klątwą, kiedy narozrabiałeś?
- Przeważnie karała mnie odesłaniem do mojego pokoju.
- To nic strasznego.
- Nie słyszałaś jej. Ma szczególny głos. Zorientowałam się, że Dymitr używa czasu
teraźniejszego.
- Czy ona nadal żyje? Przytaknął.
- Nie ugięła się pod brzemieniem wieku. Jest twarda. Przez pewien czas była nawet
strażniczką.
- Naprawdę? - Od spotkania Ambrożego czułam się zdezorientowana i nie bardzo
wiedziałam, co właściwie myśleć o dampirach, strażnikach i dziwkach sprzedających krew. -
I zrezygnowała ze służby, żeby zająć się dziećmi?
- Uważa, że rodzina jest najważniejsza. Pewnie pomyślisz, że ma przestarzałe
poglądy. Jej zdaniem dampiry słusznie się szkolą, by pełnić służbę przy morojach, jednak
kobiety powinny wiedzieć, kiedy zrezygnować i zająć się dziećmi.
- A mężczyźni?
- Nie - rzucił oschle. - Zadaniem mężczyzn jest obrona morojów i zabijanie strzyg.
- No, no. - Przypomniałam sobie, co Dymitr opowiadał mi kiedyś o swojej rodzinie.
Jego ojciec odwiedzał czasem matkę, był jedynym mężczyzną w życiu chłopca, który
wychowywał się z siostrami. Przekonania jego babci nie wydały mi się przestarzałe. Też
uważałam, że mężczyźni powinni walczyć, i dlatego postawa Ambrożego tak bardzo mnie
zaskoczyła. - Nie miałeś wyjścia jako jedyny chłopak w rodzinie. Zostałeś wydelegowany do
służby.
- Niezupełnie. - Dymitr się roześmiał. - Matka przyjęłaby mnie z otwartymi
ramionami, gdybym tylko chciał wrócić do domu - żartował, ale dostrzegłam w jego oczach
cień smutku. Pomyślałam, że tęskni za bliskimi. Chwilę później otrząsnął się i ruszył w stronę
samolotu, ponaglany narzekaniem Adriana.
Kiedy wszyscy zajęliśmy już swoje miejsca, Lissa nareszcie mogła podzielić się z
nami nowiną. Zaczęła od tego, że zostałam wezwana do królowej. Szczerze mówiąc, wolałam
nie poruszać tej kwestii, lecz moja przyjaciółka pękała z dumy, że dostałam pochwałę.
Wszyscy byli pod wrażeniem jej relacji, z wyjątkiem Adriana. Jego spojrzenie mówiło
wyraźnie, że nie wierzy słowom Lissy. Zorientowałam się jednak, że nie zna prawdziwego
powodu mojej rozmowy z Tatianą. Prawdopodobnie przeżyłby wstrząs na wieść o
matrymonialnych planach monarchini, by połączyć go z księżniczką Dragomir.
Lissa opowiadała teraz o propozycji, jaką dostała od królowej. Miała studiować w
Lehigh i zamieszkać na dworze.
- Nie mogę w to uwierzyć - szczebiotała rozpromieniona. - Brzmi zbyt pięknie, żeby
było prawdziwe.
Adrian stuknął o stolik szklanką, która, zdaje się, zawierała whisky. Jakim cudem
zdążył ją zamówić tak szybko?
- Skoro propozycja wyszła od mojej ciotecznej babki, z pewnością zawiera jakiś
podstęp.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zainteresowałam się. Tatiana oskarżyła mnie o
romans, potem poznałam jej kochanka i karmiciela w jednej osobie. W tej chwili byłam w
stanie uwierzyć we wszystko, co usłyszę na jej temat. - Czy Lissa pakuje się w kłopoty?
- Nie. Ostrzegam tylko, że królowa nie robi niczego wyłącznie z prostej życzliwości.
Chociaż… - Zamyślił się. - Czasem jej się to zdarza. Nie jest podła. Myślę, że naprawdę lezą
jej na sercu losy rodu Dragomirów. Lubiła twoich rodziców. Nie wiem tylko, co się kryję za
tą wspaniałomyślną ofertą. Masz radykalne poglądy. Być może uznała, że powiew młodości
przyda się na jej dworze. A może po prostu woli cię mieć na oku.
„Albo zamierza sprowadzić ją tam dla ciebie”. Dodałam w myślach.
Christian był wyraźnie niezadowolony z obrotu sprawy.
- On ma rację. Podejrzewam, że chcą cię kontrolować. Powinnaś zamieszkać z ciocią
Taszą, nie musisz uczyć się w szkole dla morojów.
- W pałacu będzie bezpieczniejsza - zaoponowałam. Nie pochwalałam planów
królowej i najchętniej zabrałabym Lisse jak najdalej od dworu, jednak wybór innej uczelni
zwiększał ryzyko. Chciałam powiedzieć coś jeszcze na ten temat, ale właśnie startowaliśmy.
Gdy tylko samolot wzniósł się w powietrze, znowu poczułam ból głowy. To chyba miało coś
wspólnego z ciśnieniem.
- Szlag by to trafił - jęknęłam, przyciskając rękę do czoła.
- Znowu cię boli? - zmartwiła się Lissa. Kiwnęłam głową.
- Zawsze masz problemy w samolocie? - dociekał Adrian, pokazując jednocześnie
stewardesie, by dolała mi whisky.
- Nigdy - odparłam. - Cholera. Nie chcę znów tak cierpieć.
Zacisnęłam zęby, żeby opanować ból i nie widzieć czarnych cieni przed oczami, które
znów zaczęły przybierać najdziwniejsze kształty. Włożyłam w to sporo wysiłku, a po
pewnym czasie łomotanie w czaszce nieco złagodniało. Nawet mnie to zdziwiło. Nie
nadawałam się do rozmowy, więc wszyscy zostawili mnie w spokoju. Temat college'u
poszedł w zapomnienie.
Mijały godziny. Powinniśmy niedługo lądować, gdy w przejściu pojawiła się
stewardesa. Miała zaniepokojoną minę. Alberta natychmiast podniosła głowę.
- Co się stało?
- Burza śnieżna - wyjaśniła. - Nie możemy lądować na terenie Akademii. Lecimy do
Martinville Regional. To małe lotnisko, kilka godzin jazdy samochodem od szkoły. Wiemy,
że nie ucierpiało mocno od zamieci. Zatankujemy paliwo, poczekamy, aż nasze służby
odśnieżą lądowisko, i wrócimy do Akademii. Lot potrwa mniej niż godzinę.
Nie najlepsza wiadomość, lecz nie zapowiadała wielkich problemów. Poza tym nie
mieliśmy wyboru. Pomyślałam, że zyskam przejściową ulgę od migreny. Zorientowałam się
już, że ból pojawiał się tylko wtedy, kiedy byłam wysoko w powietrzu. Zapięliśmy pasy i
przygotowaliśmy się do lądowania. Na zewnątrz śnieg gnany wiatrem oklejał okna samolotu,
ale mieliśmy dobrego pilota, który sprawnie posadził maszynę na ziemi.
I wtedy to się stało.
Kiedy tylko koła dotknęły asfaltowej powierzchni, mój świat eksplodował. Ból głowy
nie ustąpił, przeciwnie, gwałtownie się nasilił. Nie sadziłam, że można tak cierpieć. Miałam
uczucie, jakby ktoś rozłupał mi czaszkę.
A to był dopiero początek. Nagle wokół pojawiły się twarze. Otoczyły mnie
przezroczyste postacie, zjawy przypominające Masona. Boże, tłoczyły się zewsząd! Nie
widziałam nic oprócz nich. Zniknęła mi z oczu kabina samolotu i przyjaciele. Duchy
wyciągały do mnie długie, białe ręce. Otwierały usta, jakby coś do mnie mówiły.
Najwyraźniej czegoś ode mnie chciały.
Przybywało ich, gromadził się coraz większy tłum. Zjawy się zbliżały, zaczęłam
rozpoznawać ich twarze. Zobaczyłam strażników Wiktora zabitych podczas porwania Lissy.
Mieli szeroko otwarte oczy, jakby wpatrywali się z przerażeniem w… Czyżby wciąż
przeżywali swoją śmierć? Dostrzegłam kilkoro dzieci, których w pierwszej chwili nie
poznałam. Jednak widziałam ich ciała w domu, który oglądaliśmy z Dymitrem po masakrze,
jaką urządziły tam strzygi. Duchy były półprzezroczyste, jak postać Masona, ale na ich
szyjach wciąż widniały plamy krwi. Szkarłatna otoczka kontrastowała z mleczną powłoką
drobnych sylwetek.
Przybywało twarzy. Nie odzywały się do mnie, lecz słyszałam w uszach narastający
szum. W pewnej chwili dołączyły trzy postaci. Nie wmieszały się w tłum, kontrastowały z
nim jak krew na szyjach martwych dzieci.
To rodzina Lissy - jej matka, ojciec i brat, Andre. Wyglądały jak wtedy, gdy
widziałam ich po raz ostatni, tuż przed wypadkiem samochodowym. Jasnowłosi. Piękni.
Królewscy. Tak już u Masona, nie widziałam obrażeń, chociaż ich ciała zostały
zmasakrowane. Wpatrywali się we mnie smutnymi oczami bez słowa, lecz pojęłam co chcą
mi powiedzieć.
Za postacią Andrew pojawił się cień, który gęstniał i robił się coraz większy. Chłopak
wskazał palcem za mnie, a potem za siebie. Nie rozumiałam, co się dzieje, ale wiedziałam, co
mi pokazuje.
To było wejście do świata zmarłych. Wymknęłam się stamtąd na drugą stronę. Andre
był w moim wieku, kiedy zginął. Nie musieli nic mówić. Ich przekaz był klarowny: „Nie
powinnaś żyć. Musisz wrócić do nas…”
Zaczęłam krzyczeć. Wrzeszczałam jak opętana.
Moi przyjaciele chyba coś do mnie mówili, jednak nie byłam tego pewna. Wciąż
widziałam tylko duchy, ich twarze, dłonie i ciemność rozwierającą się za plecami Andre. Co
jakiś czas pojawiała się przede mną poważna i smutna twarz Masona. Zwróciłam się do niego
o pomoc.
- Każ im odejść! - wołałam. - Niech sobie pójdą!
Ale Mason nie chciał, a może nie mógł, nic zrobić. Odpięłam pas bezpieczeństwa i
próbowałam wstać. Duchy nie dotykały mnie, lecz były za blisko, wyciągały do mnie kościste
ręce. Machałam ramionami, usiłując je odpędzić, wołałam o pomoc, ale nie było dla mnie
ratunku. Nikt nie mógł zabrać ode mnie tych rąk i pustych oczodołów. Nikt nie potrafił
uśmierzyć bólu, który mnie trawił. Czarne plamy tańczyły mi przed oczami. Pomyślałam, że
zaraz zemdleję, i się ucieszyłam. Jeśli stracę przytomność, nie będę czuła bólu, nie będę
widziała tych twarzy. Plamy robiły się coraz większe i większe, nareszcie przestałam widzieć
cokolwiek. Wszystko zniknęło, ból odszedł, a ja zanurzyłam się w czarnej toni.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
STRACIŁAM ORIENTACJĘ. Wydawało mi się, że chwilami odzyskiwałam
przytomność i słyszałam, jak ktoś powtarza moje imię. Potem chyba znów wznieśliśmy się w
powietrze. Obudziłam się dopiero w szkolnej klinice. Otworzyłam oczy i zobaczyłam nad
sobą twarz doktor Olendzkiej.
- Witaj, Rose - powiedziała wesoło. Była morojką w średnim wieku, często żartowała,
że jestem jej główną pacjentką. - Jak się czujesz?
Przypomniałam sobie, co zaszło w samolocie. Twarze. Mason. Inne duchy. Potworny
ból głowy. Wszystko minęło.
- Dobrze - odparłam ze zdziwieniem.
Przez chwilę miałam nadzieję, że to wszystko mi się śniło. Potem za plecami lekarki
zobaczyłam Albertę i Dymitra. Ich miny świadczyły o tym, że tamto jednak wydarzyło się
naprawdę.
Alberta chrząknęła i doktor Olendzka spojrzała w jej stronę.
- Czy możemy? - spytała strażniczka. Kobieta skinęła głową i oboje się zbliżyli.
Obecność Dymitra zawsze mnie uspokajała. Przy nim czułam się bezpieczna, nawet
jeśli nie mógł mi pomóc.
Patrzył z czułością i taką troską, że poczułam zmieszanie. Cieszyłam się, że mu na
mnie zależy, lecz jednocześnie chciałam pokazać, że jestem silna i nie musi się o mnie
martwić.
- Rose - zaczęła niepewnie Alberta. Czułam, że nie wie, jak się do mnie zwrócić. Nie
miała pojęcia, co przeżyłam. Dymitr przyszedł jej z odsieczą.
- Rose, co się stało? - spytał i szybko dodał, zanim zdążyłam zareagować: - Tylko nie
mów, że nic się nie wydarzyło.
Zamknął mi usta tą prośbą. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Doktor Olendzka
poprawiła okulary.
- Chcemy ci pomóc.
- Nie potrzebuję pomocy. - odparłam. - Nic mi nie jest.
Pomyślałam, że to samo powtarzali Brandon i Brett. Za chwilę powiem im, że
„upadłam”.
Alberta przejęła inicjatywę.
- Podczas lotu czułaś się dobrze. Coś się stało, kiedy wylądowaliśmy.
- Czuję się świetnie - powtórzyłam z uporem, unikając ich wzroku.
- Co to było? - Strażniczka nie rezygnowała. - Dlaczego krzyczałaś? Kogo miałaś na
myśli, kiedy prosiłaś żebyśmy „kazali im odejść”?
Już chciałam użyć swojego gotowca, że to skutek stresu, niewyspania, bla, bla, bla, ale
wydał mi się beznadziejnie głupi. Postanowiłam milczeć. Ku swemu zdziwieniu poczułam w
oczach łzy.
- Rose - mruknął Dymitr głosem, który pieścił mnie jak jedwab. - Proszę.
Załamałam się. Nie potrafiłam dłużej się opierać. Odwróciłam głowę i spojrzałam w
sufit.
- Duchy - wyszeptałam. - Widziałam duchy.
Ups! No, teraz się zacznie. Zapadła niewygodna cisza. Pierwsza odezwała się doktor
Olendzka.
- Co masz na myśli? - spytała niepewnie. Przełknęłam ślinę.
- Chodzi za mną od kilku tygodni. Mason. Widziałam go kilka razy w miasteczku
studenckim. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale naprawdę go widziałam. Może to jego duch?
Kiedy napadł na nas Stan, nie zareagowałam, bo zobaczyłam Masona. Nie wiedziałam, co
robić. W samolocie też się pojawił… i inne duchy. Na początku nie widziałam ich wyraźnie.
Potwornie bolała mnie głowa. Nabrały kształtów dopiero po wylądowaniu w Martinville.
Pojawiło się ich mnóstwo.
Łza spływała mi po policzku. Otarłam ją wierzchem dłoni w nadziei, że nikt nie
zauważył.
Czekałam na reakcję. Nie wiedziałam, czy mnie wyśmieją, czy uznają za wariatkę.
Może zarzucą mi kłamstwo i zażądają wyjaśnień?
- Znałaś ich? - zapytał spokojnie Dymitr.
Podniosłam głowę i napotkałam jego zatroskane spojrzenie. Nie kpił ze mnie.
- Tak… Widziałam strażników. Wiktora i ofiary tamtej masakry. Przyszła także
rodzina Lissy.
Zapadła cisza. Widziałam, jak wymieniają bezradne spojrzenia. Doktor Olendzka
westchnęła.
- Czy możemy porozmawiać na osobności? - zawróciła się do strażników.
Wyszli z gabinetu, ale zostawili niedomknięte drzwi. Zwlokłam się z łóżka i stanęłam
jak najbliżej. Jako dampir miałam wyostrzony słuch i zdołałam wychwycić to, co
najważniejsze. Głupio się czułam, podsłuchując ich, ale ostatecznie rozmawiali o mnie. Nie
opuszczało mnie przeczucie, że za ścianą ważą się moje losy.
- To oczywiste! - syknęła doktor Olendzka. Nigdy wcześniej nie widziałam jej
zdenerwowanej. Wobec pacjentów - istne uosobienie spokoju. Z trudnością przyszłoby mi ją
sobie wyobrazić w gniewie, jednak teraz była porządnie wkurzona. - Ta biedna dziewczyna
cierpi na szok pourazowy. To zrozumiałe po tym, co przeszła.
- Jest pani pewna? - naciskała Alberta. - Może to coś więcej… - zaczęła, lecz wyraźnie
zabrakło jej argumentów.
- Przyjrzyjcie się faktom: nastolatka jest świadkiem śmierci przyjaciela, a następnie
zabija jego mordercę. Czy waszym zdaniem taka tragedia nie pozostawia śladu w psychice?
Sądzicie, że po takim doświadczeniu Rose łatwo doszła do siebie?
- My, strażnicy, często uczestniczymy w traumatycznych wydarzeniach - odparła
Alberta.
- Rozumiem. Na tym polega wasza służba. Jednak Rose jest jeszcze bardzo młoda.
Trzeba jej pomóc.
- Jak? - wtrącił Dymitr. Wychwyciłam w jego głosie szczerą troskę.
- Warto ją wysłać do psychologa. Otwarta rozmowa może zdziałać cuda. Należało to
zrobić od razu po fakcie. Pomyślcie również o pozostałych uczniach. Dlaczego zaniedbujecie
tak istotne kwestie?
- Myślę, że to dobry pomysł - stwierdził Bielikow. Znałam doskonale wszystkie barwy
jego głosu, teraz usilnie rozważał możliwe rozwiązania. - Rose mogłaby pójść na konsultację
w pierwszy wolny dzień.
- To nie wystarczy. Powinna poddać się regularnej terapii. Zwolnijcie ją z ćwiczeń
polowych. Fingowanie ataki strzyg nie pomogą jej dojść do siebie po prawdziwej walce.
- Nie! - Gwałtownie popchnęłam drzwi i natychmiast zrobiło mi się głupio.
Szpiegowałam ich przecież.
- Rose. - Doktor Olendzka w jednej chwili odzyskała swój zawodowy ton. - Nie
powinnaś wstawać.
- Nic mi nie jest. Nie możecie mnie zmusić do rezygnacji z ćwiczeń. Bez zaliczenia
nie dostanę dyplomu.
- Masz problemy, Rose, i to nie jest powodów do wstydu. Ostatnio wiele przeszłaś. W
tych okolicznościach omamy są rzeczą całkowicie zrozumiałą.
Miałam ochotę jej powiedzieć, że to nie były żadne omamy, przywidzenia ani
fatamorgana, lecz ugryzłam się w język. Upieranie się przy spotkaniu z duchem nie pomoże
mi, nawet gdybym sama wierzyła, że to prawda. Usiłowałam szybko wymyślić jakiś
przekonujący argument na poparcie swoich racji. Zwykle łgałam jak z nut w podobnych
okolicznościach.
- Jeśli nie zapewnicie mi terapii całodobowej, ten pomysł okaże się chybiony. Musze
coś robić. Lekcje zostały zawieszone. Czym się zajmę? Chcecie, żebym wałęsała się bez celu,
rozmyślając tylko o tym, co się stało? Zwariuję. Nie chcę rozpamiętywać przeszłości.
Potrzebuję działania.
Moje słowa wywołały ożywioną dyskusję. Na wszelki wypadek nie wtrącałam się
więcej. W końcu postanowiono, ku niezadowoleniu pani doktor, że będę uczestniczyła w
ćwiczeniach w okrojonym wymiarze godzin. Genialny kompromis, z którym zgodzili się
wszyscy poza mną. Nie chciałam z niczego rezygnować. Uznałam jednak, że nic więcej nie
wskóram. Werdykt brzmiał: trzy dni ćwiczeń polowych, zwolnienie z dodatkowych zajęć, a w
drodze łaski zezwolono mi pozostałe dni tygodnia poświęcić na treningi i inne ćwiczenia
fizyczne.
No i oczywiście musiałam regularnie spotykać się z psychologiem. Nie mam nic
przeciwko terapeutom, Lissa też poddała się psychoterapii i wyniosła z tego wiele korzyści.
Wiem, że rozmowa pomaga. Tylko że ja… nie chciałam o tym gadać.
W końcu jednak zgodziłam się, skoro w zamian dano mi szansę na zaliczenie. Alberta
zapewniła mnie, że nadal mogę je uzyskać. Uznała, że terapia może mi również pomóc
poradzić sobie z fingowanymi atakami strzyg.
Doktor Olendzka zrobiła mi jeszcze kilka badań i odesłała mnie do dormitorium.
Alberta się pożegnała. Dymitr postanowił mnie odprowadzić.
- Dziękuję, że wymyśliłeś ten mniejszy wymiar godzin - powiedziałam. Szliśmy
mokrym chodnikiem, bo śnieg po burzy roztopiło słońce. Nie dawało wprawdzie nadziei na
opalanie, ale zapowiadało wiosnę. Woda kapiąca z drzew tworzyła kałuże, które musieliśmy
starannie omijać. Dymitr przystanął gwałtownie i spojrzał mi prosto w oczy, zagradzając
drogę. O mało na niego nie wpadłam. Chwycił mnie w ramiona i przyciągnął do siebie. Nie
spodziewałam się, że może to zrobić na oczach wszystkich. Czułam mocny uścisk jego
palców, ale to nie bolało.
- Rose! - jęknął z rozpaczą, a mnie stanęło serce. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
Powinienem wiedzieć. Czy wiesz, co czułem? Patrzyłem na ciebie i nie mogłem nic zrobić.
Tak bardzo się bałem.
Byłam wstrząśnięta jego słowami oraz bliskością. Przełknęłam ślinę niezdolna
wydobyć słowa. Dymitr był silnie wzburzony, nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam u
niego tyle emocji. Wyglądał przy tym zachwycająco i groźnie. I wtedy powiedziałam
najgłupszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
- Ty się niczego nie boisz.
- Boję się wielu rzeczy. Tym razem o ciebie. - Puścił mnie, a ja dałam krok do tyłu.
Widziałam, że cierpi, jest zmartwiony. - Nie jestem doskonały. Czasem bywam bezradny.
- Rozumiem, tylko że… - Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Dymitr miał rację.
Idealizowałam go. Dla mnie był wszystkowiedzący i niezwyciężony. Trudno uwierzyć, że tak
bardzo się mną przejmował.
- W dodatku to dzieje się od dłuższego czasu - ciągnął. - Mówiłaś, że pierwszy raz
zdarzyło się podczas ataku Stana. Potem wypytywałaś ojca Andrew o duchy… Dlaczego
milczałaś? Czemu nie powiedziałaś o tym Lissie albo mnie?
Spojrzałam w jego przepastne czarne oczy, które tak kochałam.
- Uwierzyłbyś mi? Dymitr zmarszczył czoło.
- Nie rozumiem?
- Uwierzyłbyś, że widzę duchy?
- Ale… To nie są duchy, Rose. Wydaje ci się, że…
- Właśnie dlatego - przerwałam mu. - Dlatego nie mogłam ci nic powiedzieć.
Uznalibyście mnie za wariatkę.
- Nie uważam, że jesteś wariatką - zaprzeczył. - Po prostu wiele ostatnio przeżyłaś.
Adrian udzielił mi identycznej odpowiedzi, kiedy spytałam go, jak rozpoznać oznaki
szaleństwa.
- To za mało - oznajmiłam, ruszając przed siebie. Chwycił mnie znowu i tym razem
przyciągnął jeszcze bliżej. Rozejrzałam się wokół ze strachem. Ktoś mógł nas zobaczyć. Na
szczęście dziedziniec był pusty. Słońce jeszcze nie zaszło i większość uczniów pewnie
jeszcze spała. Pomyślałam, że nikt się tu nie zjawi co najmniej przez godzinę. Mimo to
Dymitr zaskoczył mnie brakiem ostrożności.
- Może wobec tego powiesz mi więcej - poprosił.
- I tak nie uwierzysz. Nawet ty… - Ostatnie słowa wypowiedziałam zdławionym
głosem. Dymitr tak dobrze mnie znał. Chciałam, potrzebowałam, żeby zrozumiał, co się ze
mną teraz działo.
- Postaram się. Chociaż, szczerze mówiąc, myślę, że sama nie zdajesz sobie sprawy,
co ci się przydarzyło.
- Przeciwnie - żachnęłam się. - Mylicie się co do mnie. Zdecyduj, czy jesteś gotów mi
zaufać. Jeśli wciąż masz mnie za dziecko, które nie potrafi ocenić, co się dzieje w jego
delikatnym umyśle, po prostu odejdź. Jeżeli jednak ufasz mi i pamiętasz, że widziałam oraz
znałam rzeczy niezrozumiałe dla moich rówieśników… przyznasz, że wiem, o czym mówię.
Owionął nas ciepły wiatr, który przyniósł ze sobą zapach topniejącego śniegu.
- Ufam ci, Roza. Ale nie wierzę w duchy.
Był ze mną szczery. Próbował się zbliżyć, zrozumieć…
Wiedziałam jednak, że dzieli nas przepaść. Dymitr nie był gotów się otworzyć.
Zdziwiło mnie to, ponieważ bardzo poważnie potraktował wróżbę z kart.
- Wysłuchasz mnie? - spytałam. - I postarasz się nie traktować tego, co powiem, jak
oznaka psychozy?
- Tak. Tyle mogę ci obiecać.
Opowiedziałam mu o pierwszym spotkaniu z Masonem i jak bałam się powiedzieć
prawdę po incydencie ze Stanem. Mówiłam o cieniach wirujących w samolocie i o twarzach,
które zaatakowały mnie po lądowaniu.
- Nie uważasz, że to typowa reakcja na stres? - spytałam na koniec.
- Myślę, że nie ma „typowych reakcji na stres”. Nigdy nie wiadomo, jak się
zachowamy w trudnych sytuacjach. - Zamyślił się. Widziałam, że próbuje sobie to wszystko
poukładać. Dymitr nie wierzył w duchy, jednak starał się mnie wysłuchać. W chwilę później
potwierdził moje przypuszczenia. - Skąd masz pewność, że to nie są wytwory twojej
wyobraźni?
- Na początku tak właśnie myślałam. Ale teraz… Sama nie wiem. Mam wrażenie, że
to się wydarzyło naprawdę. Oczywiście nie potrafię tego udowodnić. Pamiętasz, co
powiedział ojciec Andrew o duchach, które zostają na ziemi, jeśli ktoś zmarł młodo lub
tragicznie?
Dymitr przygryzł wargę. Miał ochotę powiedzieć, że nie powinnam traktować tego
dosłownie. Zamiast tego spytał:
- Myślisz, że Mason wrócił, żeby się zemścić?
- Tak sądziłam, ale teraz nie jestem pewna. Mason nigdy by mnie nie skrzywdził.
Myślę, że czegoś chce. Wszystkie duchy chciały czegoś ode mnie, nawet te, których nie
rozpoznałam. Nie wiem dlaczego.
Strażnik posłał mi baczne spojrzenie.
- Ale masz już teorię na ten temat.
- Owszem. Zastanawiałam się nad tym, co powiedział Wiktor. Uważa, że skoro nosze
pocałunek cienia - znak, że kiedyś umarłam - jestem połączona ze światem zmarłych i nigdy
się od niego nie uwolnię.
Rysy Dymitra stwardniały.
- Nie ufałbym temu, co mówi Wiktor Daszkow.
- Jednak on wiele wie! Musisz to przyznać, nawet jeśli jest draniem.
- Załóżmy, że tak jest i pocałunek cienia pozwala ci widzieć duchy. Ale dlaczego
dopiero teraz? Czemu nie widziałaś ich zaraz po wypadku?
- Zadawałam sobie to samo pytanie - podchwyciłam jego myśl. - Wiktor powiedział
coś jeszcze: w chwili, w której sama zadałam komuś śmierć, zbliżyłam się do granicy. To, co
zrobiłam, wzmocniło moją więź ze światem zmarłych.
- A dlaczego widzisz duchy tylko w określonych sytuacjach? - nie ustępował Dymitr. -
Czemu zaatakowały cię w samolocie, a nie pojawiły się, powiedzmy, na królewskim dworze?
Może ożywienie przygasło.
- Kim ty jesteś. Prawnikiem? - parsknęłam. - Kwestionujesz wszystko, co mówię.
Umówiliśmy się, że postarasz się mnie wysłuchać bez uprzedzeń.
- Staram się, ale ty też powinnaś rozważyć i inne możliwości. Zastanów się, dlaczego
widzisz zjawy tylko w niektórych sytuacjach.
- Nie mam pojęcia - mruknęłam z rezygnacją. - Uważasz, że zwariowałam.
Dymitr ujął mnie pod brodę i zmusił, żebym na niego spojrzała.
- Nie. Wcale tak nie myślę. Staram się dostosować do twojego toku rozumowania.
Uważam jednak, że każda teoria wymaga uzasadnienia. Diagnoza doktor Olendzkiej wydaje
się sensowna. Twoje przypuszczenia pozostawiają wiele wątpliwości. Szukaj dalej. Jeśli uda
ci się uzyskać więcej informacji, będziemy mogli nad tym pracować.
- My? - zdziwiłam się.
- Oczywiście. Nie zostawię cię z tym samej. Nigdy cię nie opuszczę.
Zabrzmiało cudownie i szlachetnie. Czułam, że powinnam się odwzajemnić i
oczywiście powiedziałam coś głupiego.
- Ja też nigdy cię nie opuszczę. Mówię poważnie… Nie podejrzewam, że będziesz
przeżywał coś podobnego, ale jeśli zaczniesz widzieć duchy, pomogę ci przez to przejść.
Dymitr parsknął cichym śmiechem.
- Dzięki.
Nasze ręce dotknęły się, spletliśmy palce. Staliśmy w milczeniu dobrą minutę,
dotykając się tylko dłońmi. Znowu zerwał się wiatr i mimo chłodu poczułam, że nadeszła
wiosna. Niemal widziałam, jak wokół nas rozkwitają kwiaty. Jakbyśmy myśleli o tym samy,
jednocześnie uwolniliśmy dłonie.
Wkrótce dotarliśmy do mojego dormitorium. Dymitr spytał, czy może zostawić mnie
samą. Zapewniłam, że dam sobie radę i może spokojnie zająć się swoimi sprawami. Odszedł,
a ja miałam już wejść do środka, kiedy zorientowałam się, że zostawiłam w gabinecie torbę.
Zawróciłam pewna, że na pewno dostanę za to karę w postaci aresztu domowego.
Recepcjonistka doktor Olendzkiej skierowała mnie do pokoju zabiegowego.
Znalazłam torbę i już miałam wychodzić, kiedy zauważyłam, że ktoś leży na łóżku w
sąsiednim gabinecie. Nie widziałam nikogo z personelu, więc jak zwykle zwyciężyła
ciekawość. Zajrzałam do środka.
Zobaczyłam Abby Badicę, morojkę ze starszej klasy. Dziewczyna była śliczna i
pewna siebie, tak o niej mówiono, lecz teraz sprawiała wrażenie zupełnie innej osoby.
Zwróciła w moją stronę swą podrapaną i posiniaczoną twarz. Dostrzegłam też czerwone pręgi
na skórze.
- Pozwól mi zgadnąć - powiedziałam. - Upadłaś.
- Co takiego?
- Upadłaś. To standardowe wyjaśnienie. Udzielili go już Brandon, Brett i Dane. Coś ci
powiem: powinniście wymyślić lepsze kłamstwo, bo lekarka wreszcie zacznie coś
podejrzewać.
Oczy Abby rozszerzyły się ze zdumienia.
- Ty wiesz?
Uświadomiła mi, jaki popełniłam błąd, wypytując Brandona. Żądałam od niego
odpowiedzi, a on zamknął się w sobie. Ci, którzy zadawali pytania Brettowi i Dane'owi, także
nic nie wskórali. Powinnam była udawać, że wiem o wszystkim. Tylko w ten sposób mogłam
wyciągnąć z dziewczyny informacje.
- Oczywiście. Powiedzieli mi.
- Jak to? - pisnęła. - Przysięgali, że nie puszczą pary z ust. Takie są reguły.
Reguły? O czym ona mówi? Nie przyszło mi do głowy, że amatorski oddział
arystokratów rządzi się jakimiś zasadami. Najwyraźniej coś umknęło mojej uwadze.
- Nie mieli wyboru. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wciąż na was wpadam.
Próbowałam ich chronić. Mówię ci, że to nie potrwa długo. Prędzej czy później was nakryją -
przybrałam współczujący ton.
- Nie jestem wystarczająco odporna. Starałam się zacisnąć zęby, ale zwiodłam.
Dziewczyna wyglądała na zmęczoną i obolałą.
- Proszę cię, nie mów nikomu, dopóki czegoś nie ustalimy, dobrze?
- Jasne - rzuciłam lekko, zachodząc w głowę, w co oni się bawią. - Będę milczeć jak
grób. Ale jak się tu znalazłaś? Mielicie nie zwracać na siebie uwagi - improwizowałam w
nadziei, że dowiem się czegoś więcej.
Abby się skrzywiła.
- Przysłała mnie opiekunka dormitorium. Zauważyła znaki. Jeśli reszta Mana się
dowie, będę miała kłopoty.
- Miejmy nadzieję, że doktor Olendzka odeśle cię, zanim się zorientują. Jest bardzo
zajęta. Masz takie same obrażenia jak Brett i Brandon, chociaż u ciebie wyglądają poważniej.
Ich… poparzenia zwracały uwagę, ale udało im się wyłgać.
Ryzykowałam. Nie wiedziałam, czy Brett rzeczywiście miał poparzenia,
wywnioskowałam to z opowieści Jill. Jeśli się pomyliłam, Abby nie będzie ze mną
rozmawiać. Na szczęście nie poprawiła mnie. Dotknęła w zamyśleniu czerwonych śladów na
skórze.
- Mówili, że wkrótce znikną. Miałam tylko wymyślić jakąś bajeczkę dla doktor
Olendzkiej. - W jej oczach pojawiła się nadzieja. - Zapewniali mnie, że tak źle nie będzie, ale
boje się, że każą mi spróbować jeszcze raz.
Pojawiła się lekarka. Zdziwiona, że nadal tu jestem, kazała mi odpoczywać w
dormitorium. Ledwo zauważyłam, co dzieje się na zewnątrz. Uzyskałam ważną wskazówkę.
Mana.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
LISSA BYŁA MOJĄ najlepszą przyjaciółką od przedszkola. Teraz bolało mnie, że
mam przed nią tajemnice. Zawsze mówiła mi o wszystkim, chociaż po prawdzie nie miała
wyboru. Znałam jej myśli. Dawniej i ja też zwierzałam się ze swoich sekretów, lecz nie
umiałam opowiedzieć jej o Dymitrze ani o przyczynie mojej porażki podczas sfingowanego
ataku Stana. Czułam się z tym okropnie. Konieczność milczenia uwierała mnie i wpędzała w
poczucie winy.
Tego dnia wiedziałam, że nie wymigam się od wyjaśnień. Lissa z pewnością zapyta o
incydent na lotnisku. Nawet jeśli zgrabnie zełgam, domyśli się, że coś jest nie tak, bo
zauważy ograniczoną opiekę nad Christianem. Nie, tym razem musze powiedzieć prawdę.
Z oporami, ale dość rzeczowo, zrelacjonowałam Lissie i Christianowi - a przy okazji
również Eddiemu oraz Adrianowi, którzy znaleźli się w pobliżu - ostatnie wydarzenia.
- Sądzisz, że widziałaś duchy?! - wykrzyknął Christian. - Poważnie?
Jego wyraz twarzy ostrzegał, że szykuje wyjątkowo złośliwy komentarz.
- Posłuchaj - warknęłam. - Opowiedziałam wam, co przeżyłam, i nie chcę o tym
więcej rozmawiać. Temat wyczerpany. Dajcie mi spokój.
- Rose… - zaczęła Lissa z wahaniem. Czułam, że nie potrafi uporać się z emocjami.
Silnie odbierałam jej strach, troskę, szok i współczucie, co sprawiało, że poczułam się jeszcze
gorzej.
Potrząsnęłam głową.
- Nie, Liss, nie. Proszę. Możecie sobie myśleć, co chcecie, twórzcie dowolne teorie na
mój temat, tylko nie zmuszajcie mnie do rozmowy. Nie teraz. Potrzebuję spokoju.
Spodziewałam się, że Lissa nie odpuści tak łatwo; zawsze była uparta. Oczekiwałam
również frontalnego ataku Adriana i Christiana, bo ich zgryźliwe charakterki nie mogły
przepuścić takiej okazji. Widać jednak zarówno kategoryczny ton mojego głosu, jak i prostota
komunikatu dały im do myślenia. Zorientowałam się w sytuacji, dopiero gdy odczułam
zaskoczenie Lissy. Wystarczyło spojrzeć na twarze przyjaciół, by zrozumieć, że
potraktowałam ich zbyt surowo.
- Przepraszam - wymamrotałam. - Doceniam waszą troskę, ale mam kiepski nastrój.
Lissa przyglądała mi się z uwagą. „Później”, powiedziała w myślach. Przytaknęłam
skinieniem głowy, zastanawiając się, jak uniknąć tej rozmowy. Spotkali się z Adrianem, żeby
poćwiczyć magię. Ucieszyłam się, że mogę być blisko przyjaciółki, bo Christian postanowił
im towarzyszyć. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego został. Pewnie wciąż nie uporał się z
zazdrością. Rozumiałabym go, gdyby wiedział o intrygach królowej. Tymczasem wyraźnie
się nudził. Usiedliśmy w pustej klasie panny Meissner. Mój podopieczny zestawił dwie ławki
i wyciągnął się na nich, zakrywając oczy ramieniem.
- Obudźcie mnie, jeśli wydarzy się coś ciekawego - rzekł.
Stałam z Eddiem na środku Sali blisko morojów, skąd mogliśmy obserwować okna i
drzwi.
- Naprawdę widziałaś Masona? - spytał nieśmiało. - Przepraszam… powiedziałaś, że
nie chcesz o tym rozmawiać…
Już miałam przytaknąć, ale spojrzałam mu w oczy. Nie powodowała nim zwykła
ciekawość. Przyjaźnił się z Masonem i nie uporał się jeszcze z jego śmiercią. Pomyślałam, że
pewnie sam chciałby go spotkać.
- Myślę, że to był on - mruknęłam z odpowiedzi. - Ale nie mam pewności. Wszyscy
uważają, że to owoc nadmiernej wyobraźni.
- Jak wyglądał? Był zły?
- Raczej… smutny. Bardzo smutny.
- Jeśli to naprawdę on… Sam nie wiem. - Eddie wbił wzrok w podłogę, zapominając
na chwilę o czujności. - Wciąż się zastanawiam, czy nie ma do nas pretensji, że go nie
ocaliliśmy.
- Nie mogliśmy nic zrobić - odparłam, korzystając z formułki, którą wielokroć
słyszałam od innych. - Ja też o tym myślałam. Ojciec Andrew powiedział mi kiedyś, że duchy
wracają czasem po to, by się mścić. Ale Mason nie sprawiał takiego wrażenia. Raczej jakby
chciał mi coś przekazać.
Eddie podniósł głowę, uświadamiając sobie, że jest na służbie. Nie odezwał się więcej,
lecz wiedziałam, gdzie błądzi myślami.
Tymczasem Adrian i Lissa robili postępy. A właściwie tylko Adrian. Wykopali
wcześniej kilka roślin, które uschły albo zamarły na zimę. Włożyli je do niewielkich misek i
ustawili rzędem na długim stole. Lissa dotknęła jednej z nich, a ja poczułam, jak udziela mi
się jej euforia, która zawsze towarzyszyła zabiegom magicznym. W chwilę potem uschnięta
roślina zazieleniła się i wypuściła liście.
Adrian spoglądał na kwiat z zapartym tchem, jakby obserwował największą tajemnicę
wszechświata. Westchnął głęboko i spróbował naśladować swoją nauczycielkę.
- W porządku. Zaraz zobaczycie wielkie nic.
Można powiedzieć, że doskonale to ujął, bo faktycznie nic się nie wydarzyło. Ale
kilka chwil później roślina zadrżała. Zobaczyliśmy, jak zaczyna się zielenić i nagle znowu
uschła.
- Udało ci się - pochwaliła Lissa. Wyczułam w jej głosie nutkę irytacji. Adrian
opanował jedną z jej umiejętności, podczas gdy ona nie nauczył się niczego od niego.
- Niezupełnie. - Moroj wpatrywał się w roślinę. Był absolutnie trzeźwy, więc w
ponurym nastroju. Moc ducha nie wpływała na jego postawę wobec świata. Pomyślałam, że
tego wieczora nikomu z was humor nie dopisuje. - Szlag by to trafił.
- Co ty wygadujesz? - skarciła go Lissa. - Odniosłeś sukces. Sprawiłeś, że roślina
ożyła. Dokonałeś tego mocą umysłu. To wspaniałe.
- Wciąż jesteś lepsza - skwitował Adrian tonem dziesięciolatka. Nie mogłam się
powstrzymać.
- Przestać biadolić i spróbuj jeszcze raz - wtrąciłam. Zerknął na mnie z krzywym
uśmieszkiem.
- Nie potrzebuję twoich rad, panno od duchów. Strażnicy powinni być widoczni, lecz
niesłyszalni.
Trzepnęłam go za tę „pannę od duchów”, ale nawet tego nie zauważył bo jednocześnie
poparła mnie Lissa.
- Rose ma racje. Postaraj się bardziej.
- Pokaż mi to jeszcze raz - poprosił Adrian. - Będę cię obserwował. Spróbuję poczuć,
co robisz.
Lissa ożywiła kolejną roślinę. Znowu odczułam powiew jej magii. Ogarnęła mnie
radość, a po chwili zorientowałam się, że coś jest nie tak. Lissa się zawahała. Lęk i poczucie
niepewności zachwiały jej mocą. W jednej chwili wróciły przygnębienie i nerwowość, z
którymi borykała się od tak dawna. „Nie, nie” - błagałam w myślach. - To się znowu dzieje.
Wiedziałam, że tak będzie, jeśli zajmie się magią. Proszę, niech to zniknie”.
I nagle mroczne myśli rozwiały się bez śladu. Moja przyjaciółka odzyskała spokój.
Zauważyłam, że roślina urosła i się zazieleniła. Przegapiłam moment, gdy to się stało. Adrian
też nie widział, przez cały czas wpatrzony we mnie. Miał zaniepokojoną minę. Wyczułam, że
usilnie stara się coś zrozumieć.
- Teraz ty - zawołała Lissa wesoło. Nie zorientowała się, że Adrian na nią nie patrzył.
- Spróbuj.
Moroj skoncentrował się na zadaniu. Westchnął i podszedł do kolejnej rośliny, ale
dziewczyna powstrzymała go gestem.
- Nie pracuj tam, gdzie zacząłeś. Może warto próbować etapami.
Adrian posłusznie skinął głową do swojego kwiatu. Przez kilka minut tylko się weń
wpatrywał. W pokoju panowała absolutna cisza. Nie sądziłam, że chłopak potrafi tak bardzo
się skupić. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Nareszcie roślina drgnęła. Zazieleniła się, na
łodyżkach pojawiły się niewielkie pączki. Przeniosłam wzrok na Adriana. Mrużył oczy i
zaciskał szczęki, najwyraźniej całą energię koncentrując na wykonaniu zadania. Pączki
otworzyły się, wypuszczając białe płatki kwiatu.
Lissa nie posiadała się z radości.
- Brawo! - krzyknęła i uściskała Adriana serdecznie. Czułam, że szczerze się
ucieszyła. Rozczarowanie brakiem nowych umiejętności ustąpiło nadziei, że to się zmieni.
Adrian dowiódł, że mogą się uczyć od siebie nawzajem. - Nie mogę się doczekać, kiedy i ja
zrobię coś nowego - powiedziała z nutką zazdrości.
Adrian stuknął palcem w notes.
- Świat ducha oferuje wiele możliwości. Z pewnością opanujesz przynajmniej jedna
nową technikę.
- Co tam macie? - spytałam.
- Pamiętasz, jak szukałam osób wykazujących nadzwyczajne umiejętności? - zwróciła
się do mnie Lissa. - Spisaliśmy tu wszystkie znane przypadki.
Oczywiście pamiętałam. Moja przyjaciółka niestrudzenie szukała morjów
obdarzonych mocą ducha. Rejestrowała pokazy niezwykłych umiejętności. Chociaż świat
uważał je za oszustwa, Lissa niezmiennie widziała w nich przejawy mocy ducha.
- Poza mocą uzdrawiania, postrzegania aury oraz odwiedzania cudzych snów
wykazujemy również nadzwyczajne umiejętności w wywieraniu wpływu.
- To żadna nowość - zauważyłam.
- A jednak. Nie tylko potrafiły skłaniać innych, by robili to, co chcemy. Słyszałam o
morojach, którzy wmawiają ludziom, że widzą i czują coś, czego nie ma.
- Wywołują halucynację? - zdziwiłam się.
- Coś w tym rodzaju - odparł Adrian. - Stosują czar wpływu, każąc ludziom przeżywać
sceny rodem z najgorszych koszmarów, na przykład bronić się przed czyimś atakiem.
Wzdrygnęłam się.
- To straszne.
- I zachwycające zarazem - dodał moroj.
- Nie jestem przekonana - poparła mnie Lissa. - Wyrządzają krzywdę.
Christian ziewnął ostentacyjnie.
- Skoro odnieśliście sukces, może zakończymy te magiczne wprawki na dziś?
Obejrzałam się. Christian wpatrywał się niespokojnie w Lissę i Adriana. Nie podobał
mu się ten wybuch serdeczności. A oni byli zbyt przejęci, żeby to zauważyć.
- Mógłbyś to powtórzyć? - spytała Lissa z ożywieniem. - Spróbuj z inną rośliną.
Adrian potrząsnął głową.
- Teraz nie dam rady. Za dużo mnie to kosztowało. Muszę zapalić. - Wskazał ręką
Christiana. - Zajmij się swoim chłopakiem. Wykazał niewiarygodną cierpliwość.
Lissa podeszła do ukochanego z promienną twarzą. Wyglądała tak pięknie, że nie
mógł się na nią gniewać. Złagodniał, a mnie przyszło do głowy, że tylko ona potrafiła
wydobyć z niego najdelikatniejsze uczucia.
- Wracajmy do dormitorium - powiedziała, chwytając go za rękę.
Poszliśmy za nimi. Eddie szedł obok Lissy i Christiana, więc mnie przypadła
obserwacja otoczenia. Zostałam skazana na towarzystwo Adriana, który ostatecznie poczłapał
za nami i postanowił ze mną pogawędzić. Musiałam również znosić kłęby dymu z papierosa.
Zastanawiałam się, dlaczego nikt mu tego nie zabronił. Zmarszczyłam nos.
- Mógłbyś zostać naszym najdalszym strażnikiem i zawsze trzymać się z tyłu -
zaproponowałam.
- Wystarczy - odparł i rzucił niedopałek na ziemię. Przydeptał go niedbale i zostawił.
Wkurzyło mnie to tak samo jak jego palenie. - I co powiesz, mała dampirzyco? - zagadnął. -
Nieźle się spisałem z tą rośliną, co? Oczywiście sukces byłby bardziej spektakularny, gdybym
na przykład przymocował komuś odciętą nogę albo rozdzielił bliźnięta syjamskie. Ale to
tylko kwestia czasu. Trening czyni mistrza.
- Jeśli posłuchasz mojej rady - choć z pewnością nie posłuchasz - uważam, że
powinniście zawiesić te ćwiczenia. Christian wciąż podejrzewa, że uwodzisz Lissę.
- Niemożliwe! - wykrzyknął z udawanym oburzeniem. - Czyżby nie widział, że moje
serce należy do ciebie?
- Nie wygłupiaj się. On naprawdę cierpi. Nie umiem go przekonać, że nic was nie
łączy.
- Najlepiej od razu zacznijmy czułości. Christian poczuje się znacznie lepiej.
- Jeśli mnie dotkniesz - ostrzegłam uprzejmie - dam ci doskonałą okazję, żeby
uzdrowił samego siebie. Przekonasz się, czy naprawdę coś umiesz.
- Poproszę o to Lissę - odparł sprytnie. - Zrobi to lepiej. Chociaż… - Złośliwy
uśmieszek znikł z jego warg. - Stało się coś dziwnego, kiedy użyła dzisiaj magii.
- Tal - potwierdziłam. - Więc ty też to wyczułeś?
- Nie. Ja to widziałem. - Adrian zmarszczył czoło. - Rose… pamiętasz, jak mnie
zapytałaś, czy tracisz zmysły, a ja odpowiedziałem, że nic ci nie jest?
- Tak…
- Chyba się pomyliłem. Myślę, że jesteś szalona. Zwolniłam kroku.
- Co to ma znaczyć?
- No… widzisz, kiedy Lissa ożywiła tę drugą roślinę, jej aura nieco przygasła.
- Czułam coś podobnego. Miałam wrażenie, że… nie wiem, Lissa nagle osłabła, jak
dawniej, kiedy czuła się gorzej. Ale to wrażenie szybko minęło.
Adrian skinął głową.
- Właśnie… zauważyłem, że mrok, jaki ją otaczał, przepłynął do twojej aury. Już ci
mówiłem, że macie bardzo różne pola energii, ale tym razem widziałem na własne oczy,
dlaczego tak się dzieje. Ciemność wyskoczyła z jej aury i przeniosła się do twojej.
Zadrżałam.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Dlatego myślę, że tracisz zmysły. Lissa nie odczuwa już nieprzyjemnych skutków
stosowania magii, prawda? A ty, no cóż… zdaje się, że masz ostatnio kłopoty z
kontrolowaniem emocji, a w dodatku widzisz duchy - ostatnie słowa wypowiedział obojętnie,
jakby to było najzwyklejsze zjawisko pod słońcem. - Podejrzewam, że szkodliwe działanie
żywiołu ducha przechodzi na ciebie. Lissa odzyskała równowagę, a ty… zaczęłaś widzieć
zjawy.
Teoria Adriana podziałała na mnie jak uderzenie pioruna. Jego zdaniem nie cierpiałam
z powodu traumatycznych wydarzeń, nie spotkałam Masona ani nie widziałam naprawdę
duchów. Oszalałam, przejmując obłęd Lissy. Pamiętałam, jak się czuła w najgorszych
chwilach, kiedy dopadała ją depresja i sama się okaleczała. Przypomniałam sobie naszą
nauczycielkę, pannę Karp, która również posiadała moc ducha. Popadła w obłęd i
dobrowolnie przemieniła się w strzygę.
- Nie - odparłam z mocą. - Mylisz się.
- A wasza więź? Jesteście ze sobą połączone. Odbierasz jej myśli i uczucia. Dlaczego
nie miałabyś przejąć również jej szaleństwa? - Adrian jak zwykle mówił lekkim tonem, w
którym pobrzmiewało rozbawienie. Chyba nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mnie
przestraszył.
- To nie ma żadnego…
Urwałam, bo nagle powróciła kwestia interesująca mnie od dawna.
Święty Władimir całe życie zmagał się ze skutkami władania mocą ducha. Miewał
koszmary senne i przywidzenia, które przypisywał aktom „demonów”. Nie zwariował jednak
ani nie próbował popełnić samobójstwa. Obie z Lissą byłyśmy przekonane, że pomagała mu
więź ze strażniczką Anna nazywaną Pocałunkiem Cienia. Sądziłyśmy, że ocaliła go ich
przyjaźń. Anna wspierała Władimira i towarzyszyła mu w ciężkich chwilach. W tamtych
czasach nie było leków przeciwdepresyjnych.
Jeśli jednak… Co jeśli…
Zabrakło mi oddechu. Czułam, że muszę natychmiast poznać całą prawdę. Która to
godzina? Ile zostało do ciszy nocnej? Trzeba to sprawdzić. Zatrzymałam się gwałtownie, o
mało przy tym nie upadając na śliskiej powierzchni.
- Christian!
Grupka przed nami przystanęła. Wszyscy patrzyli na mnie i Adriana.
- Co jest? - spytał mój podopieczny.
- Muszę zawrócić, a raczej musimy, bo nie mogę cię zostawić. Idziemy do kaplicy.
Christian uniósł brwi.
- Chcesz się wyspowiadać?
- O nic nie pytaj, proszę. Zabiorę ci tylko chwilę. Lissa się zaniepokoiła.
- Możemy pójść z wami…
- Nie trzeba. Niedługo wrócimy. - Nie chciałam, by mi towarzyszyła. Nie powinna
słyszeć historii, której się spodziewałam. - Idźcie do dormitorium. Przyjdziemy do was.
Christian, proszę…
Chłopak bacznie mi się przyglądał. Widziałam, że ma ochotę rzucić jakąś kąśliwą
uwagę, a jednocześnie gotów jest mi pomóc. Zwyciężyło to drugie.
- Dobrze, ale jeśli każesz mi się modlić, wyjdę bez słowa.
Ruszyliśmy w kierunku kaplicy. Prawie biegłam i Christian z trudem dotrzymywał mi
kroku.
- Pewnie nie powiesz mi, o co chodzi? - zapytał.
- Nie. Ale docenia twój gest.
- Zawsze chętnie służę pomocą - odparł. Na pewno przewracał oczami, ale wolałam
skupić uwagę na śliskiej ścieżce.
Drzwi kaplicy były zamknięte. Nie zdziwiło mnie to. Zapukałam, rozglądając się, czy
w którymś z okien pali się światło. Niestety.
- Wiesz, że raz się tu włamałem - zaczął Christian. - Jeśli chcesz wejść do środka…
- To nie wystarczy. Muszę porozmawiać z ojcem Andrew. Cholera, nie ma go.
- Pewnie już śpi.
- Cholera - powtórzyłam, nie przejmując się zbytnio tym, że przeklinam u drzwi
kaplicy. Jeśli duchowny rzeczywiście już się położył, to nie uda mi się wejść do jego pokoju
w dormitorium personelu. - Muszę…
W tej chwili otworzyły się drzwi i stanął w nich ojciec Andrew. Był zaskoczony, ale
nie okazał gniewu.
- Rose? Christian? Czy stało się coś złego?
- Musze ojca o coś spytać - powiedziałam stanowczo. - Zajmę tylko chwilę.
Zdumiałam go jeszcze bardziej, ale cofnął się, robiąc nam przejście. Przystanęliśmy w
kruchcie.
- Właśnie szedłem do domu - wyjaśnił kapłan.
- Ojciec kiedyś mi powiedział, że święty Władimir żył długo i zmarł śmiercią
naturalna. Czy to prawda?
- Tak - odparł po chwili zastanowienia. - O ile wiem, tak. Taką wersję przedstawia
całe piśmiennictwo, również to współczesne.
- A co z Anną? - gorączkowałam się. Czułam, że histeryzuję, ale nie umiałam
zachować spokoju.
- Nie rozumiem.
- Co z nią? Jak zmarła?
Często zastanawiałyśmy się z Lissą, jak skończył Władimir. Nigdy nie przyszło nam
do głowy pytanie o jego strażniczkę.
- Cóż - westchnął. - Obawiam się, że miała mniej szczęścia. Anna poświeciła życie, by
chronić świętego. Czytałem, że w podeszłym wieku nieco zdziwaczała. I w końcu…
- Tak? - podchwyciłam. Christian wyraźnie nic nie rozumiał.
- Kilka miesięcy po śmierci Władimira popełnia samobójstwo. Zamknęłam oczy. Tego
się właśnie bałam.
- Przykro mi - dodał ojciec Andrew. - Wiem, że interesuje cię jej historia.
Dowiedziałem się czegoś więcej o śmierci Anny całkiem niedawno. Samobójstwo jest
grzechem, jednak zważywszy, jak bliska łączyła ich więź, mogę sobie wyobrazić bezmiar jej
cierpień po zgonie Władimira.
- Wspomniał ojciec, że zdziwaczała na starość. Kapłan skinął głową i rozłożył ręce.
- Trudno powiedzieć, co chodziło biedaczce po głowie. Z pewnością wiele przeszła.
Dlaczego to pytanie było tak pilne?
Potrząsnęłam głową.
- To długa historia. Dziękuję za pomoc. Christian odezwał się dopiero w połowie
drogi do dormitorium.
- Co jest grane? - spytał. - Pamiętam, że czytałyście biografie świętego Władimira.
Jego związek z Anną przypomina twój i Lissy, czy tak?
- Tak - odparłam ponuro. - Słuchaj, nie chcę mącić między wami, ale proszę, nie mów
jej o tym. Nie teraz. Najpierw muszę więcej odgrzebać na ten temat. Powiedz jej… albo nie.
Sama jej powiem, że spanikowałam, bo sądziłam, że mam jeszcze inne obowiązki.
- Więc oboje będziemy ją okłamywali?
- Możesz mi wierzyć, że wcale nie jest mi lekko. Nie widzę jednak lepszego
rozwiązania.
Gdyby Lissa wiedziała, że z jej powodu mogę popaść w obłęd, byłaby to dla niej
klęska. Pewnie zrezygnowałaby ze stosowania magii. Oczywiście o niczym innym nie
marzyłam… Jednak ona tak bardzo cieszyła się z odzyskania swoich zdolności.
Czy mogłam jej to odebrać? A czy potrafię się poświęcić?
Nie umiałam odpowiedzieć na te pytania. Postanowiłam zaczekać. Na razie za mało
wiem. Christian zgodził się dochować tajemnicy. Zresztą kiedy dołączyliśmy do przyjaciół,
zbliżała się już cisza nocna. Potem wszyscy poszliśmy spać, ja również, ponieważ zwolniono
mnie z pełnienia nocnej warty.
Szłam samotnie do dormitorium dampirów. Tuż przed budynkiem zobaczyłam
Masona.
Stanęłam jak wryta. Rozejrzałam się z nadzieją, że ktoś, przechodząc tędy, nareszcie
poświadczy to, co widzę. Półprzezroczysta postać wyglądała niemal zwyczajnie, w długim
płaszczu, z rękami w kieszeniach. Poczułam, że włosy stają mi dęba na głowie.
- Witaj - powiedziałam zaskakująco spokojnym głosem, a jednocześnie ogarnął mnie
głęboki smutek. - Cieszę się, że jesteśmy sam na sam. Nie spodobało mi się twoje
towarzystwo tam w samolocie.
Mason patrzył na mnie wzrokiem pozbawionym wyrazu. On też był smutny. Poczucie
winy niezmordowanie supłało węzeł w moim żołądku. Nie mogłam dłużej tego znieść.
- Czym jesteś?! - krzyknęłam. - Jesteś prawdziwy? Czy ja zwariowałam?
Ku memu zaskoczeniu potwierdził wyraźnym skinieniem głowy.
- Co? - pisnęłam. Jesteś prawdziwy? Kolejne skinienie.
- Zwariowałam? Zjawa zaprzeczyła.
- Cóż, dobre i to. - Sytuacja zaczynała mnie śmieszyć, gadałam do widziadła. -
Przynajmniej nie potwierdziłeś, że cię tu nie ma.
Mason nie spuszczał ze mnie wzroku. Ponownie się rozejrzałam; byliśmy sami.
- Dlaczego się pojawiasz? Jesteś wściekły i szukasz zemsty?
Duch zaprzeczył, a ja poczułam ulgę. Do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego,
że takiej sytuacji boję się najbardziej. Żyłam z poczuciem winy i w żałobie. Zakładałam, że
przyjaciel oskarża mnie zza grobu.
- Czy… nie możesz zaznać spokoju?
Mason znów przytaknął, a mnie się wydało, że posmutniał jeszcze bardziej. Stanęły
mi w oczach jego ostatnie chwile i musiałam przełknąć łzy. Też nie odnalazłabym spokoju,
gdyby moje życie zakończyło się, zanim zaczęło się naprawdę.
- Czy chodzi o coś więcej? Masz inny powód, żeby do mnie przychodzić?
Skinienie.
- Jaki? - spytałam. Ostatnio w ogóle zadawałam strasznie dużo pytań. Ciągle szukałam
odpowiedzi. - O co chodzi? Co mam zrobić?
Nie mógł odpowiedzieć. Potrafił tylko poruszać głową. Widziałam, jak bezradnie
otwiera usta. Bardzo się starał, jak Adrian pracujący nad ożywieniem kwiatu.
- Bardzo mi przykro - szepnęłam. - Nie rozumiem… Przepraszam za wszystko.
Mason posłał mi ostatnie żałosne spojrzenie i zniknął.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
POROZMAWIAJMY O TWOJEJ MATCE. Westchnęłam.
- Mianowicie?
Przyszłam na pierwszą sesję terapeutyczną i byłam nieco rozczarowana. Pomyślałam,
że powinnam zacząć od spotkania Masona, lecz uznałam, że nie będę się pogrążać. Władze
szkoły już i tak miały mnie za wariatkę.
Szczerze mówiąc, sama nie byłam pewna swoich władz umysłowych. Opowieści
Adriana o mojej aurze oraz historia Anny mogły przyprawić o szaleństwo. Mimo to nie
uważałam się za wariatkę. Z drugiej strony, chorzy umysłowo zwykle czują się najbardziej
zdrowi. Poza tym co to właściwie znaczy, że ktoś jest szalony? Czytałam dosyć na temat
psychologii, by wiedzieć, że zaburzenia psychiczne są precyzyjnie klasyfikowane.
Charakteryzują się szczególnymi objawami, jak niepokój, depresja, chwiejność nastrojów i
tak dalej. Nie miałam pojęcia, gdzie umieścić to, co przeżywam, i czy w ogóle kwalifikuję się
do którejkolwiek grupy.
- Co do niej czujesz? - ciągnęła pani psycholog.
- Jest świetną strażniczką i taką sobie matką.
Terapeutka zapisywała coś w swoim notesie. Szczupła jasnowłosa morojka, ubrana w
kaszmirową sukienkę i nosząca oryginalne imię - Deirdre. Wydawała się niewiele starsza ode
mnie, lecz dyplomy wiszące nad biurkiem świadczyły niezbicie o jej gruntownym
wykształceniu w dziedzinie psychoterapii. Gabinet znajdował się w budynku administracji
szkolnej, nieopodal pokoju dyrektorki oraz biur. Idąc tu, miałam nadzieję, że kobieta każe mi
się położyć na kozetce, takiej, jakie widziałam w filmach. Niestety, okazało się, że muszę
zadowolić się krzesłem, wygodnym, na szczęście. Ściany gabinetu obwieszono malunkami
przedstawiającymi uroki natury: kolorowe motyle, kwiaty, sielskie pejzaże i takie tam.
Zapewne, by wpływały kojąco na pacjentów.
- Zechciałabyś rozwinąć określenie: „taka sobie”? - spytała Deirdre.
- Świadczy o postępach. Miesiąc temu powiedziałabym, że mam okropną matkę. I co
to ma wspólnego z Masonem?
- Wolałabyś porozmawiać o nim? Zauważyłam, że kobieta ma denerwujący zwyczaj
odpowiadania pytaniem na pytanie.
- Sama nie wiem - przyznałam szczerze. - Chyba znalazłam się tu z jego powodu.
- Co czułaś, kiedy zginął?
- Smutek. A co miałam czuć?
- Może gniew?
Pomyślałam o strzygach, ich złośliwych twarzach i obojętności wobec śmierci.
- Tak, chyba tak.
- Poczucie winy?
- Jasne.
- Dlaczego uważasz, że to oczywiste?
- Mason znalazł się tam z mojej wint. Wkurzyłam go… Chciał mi coś udowodnić. To
ja mu powiedziałam, gdzie ukrywają się strzygi, a nie powinnam tego ujawniać. Gdyby się
nie dowiedział, nie pojechałby do Spokane. Żyłby do dzisiaj.
- Nie sądzisz, że Mason odpowiadał za swoje decyzje? On sam dokonał wyboru.
- No… tak. W pewnym sensie. Nie kazałam mu tam jechać.
- Więc dlaczego czujesz się winna? Odwróciłam wzrok i utkwiłam w obrazku z
biedronką.
- Zależało mu na mnie. Właściwie chodziliśmy ze sobą, ale ja się wycofałam.
Sprawiłam mu ból.
- Dlaczego się wycofałaś?
- Nie wiem - odparłam. Przez chwilę znów widziałam jego ciało leżące na podłodze,
ale szybko usunęłam je z myśli. Nie rozpłaczę się przy Deirdre. - Nie rozumiem tego. Mason
był miły, zabawny. Świetnie się dogadywaliśmy… Jednak wydawało mi się, że coś jest nie w
porządku. Nie mogłam nawet się z nim całować… Na koniec postanowiłam to przerwać.
- Uważasz, że masz problem z bliskością?
- Słucham? Och. Nie! Oczywiście, że nie.
- Uprawiałaś już seks?
- Nie. Sugeruje pani, że powinnam?
- A ty jak sądzisz?
Cholera. Już myślałam, że ją złapałam i wreszcie zmuszę do odpowiedzi na moje
pytanie.
- Mason nie był tym właściwym chłopakiem.
- Czy jest ktoś inny? Ten właściwy?
Zawahałam się. Nie rozumiałam, co ta rozmowa ma wspólnego z duchami.
Podpisałam wcześniej dokument, który zapewniał mi dyskrecję podczas terapii. Deirdre nie
miała prawa ujawniać moich tajemnic, jeśli nie zamierzałam popełnić przestępstwa lub
zagrozić sobie samej. Nie byłam jednak pewna, czy powinnam informować ją o swojej
miłości do starszego mężczyzny.
- Tak… ale nie mogę zdradzić, kim on jest.
- Jak długo się znacie?
- Prawie pół roku.
- Czujesz się z nim związana?
- Oczywiście. Ale nie… - Jak miałam to wyjaśnić? - Nie jesteśmy razem. On jest…
niedostępny.
Mogła sobie interpretować. Prawdopodobnie pomyśli, że facet jest żonaty.
- Czy z jego powodu nie mogłaś zbliżyć się z Masonem?
- Tak.
- I to on nie pozwala ci spotykać się z innymi chłopcami?
- Niczego mi nie narzuca.
- Jednak zależy ci na nim i nie interesują cię inni.
- Tak. Chociaż to bez znaczenia. Nie powinnam się w ogóle z nimi wiązać.
- Dlaczego?
- Nie ma na to szans. Niedługo zostanę strażniczką. Powinnam poświęcić cała energię
Lissie.
- Uważasz, że twoje obowiązki wykluczają zaangażowanie w bliski związek z
mężczyzną?
Przytaknęłam.
- Służba wymaga poświęcenia. Nie mogę pozwolić, by ktoś stał się dla mnie
ważniejszy niż Lissa. Mamy takie powiedzenie: „Oni są najważniejsi”. Oni to znaczy wy,
moroje.
- Uważasz zatem, że potrzeby przyjaciółki są na pierwszym miejscu?
- Oczywiście. - Zmarszczyłam czoło. - Nie może być inaczej. Zostanę jej strażniczką.
- Jak się z tym czujesz? Przecież zrezygnujesz z siebie dla jej dobra.
- Lissa jest najbliższą mi osobą, poza tym ostatnią przedstawicielką swojego rodu.
- Nie o to pytam.
- Tak, ale - urwałam. - Pani o nic nie zapytała.
- Uważasz, że pytania muszą być formułowane wprost?
- Mniejsza z tym. Kocham Lissę. Jestem szczęśliwa, że spędzę przy niej całe życie. To
wszystko. Poza tym czy pani, jako morojka sugeruje, że nie jesteście najważniejsi? Przecież
obie wiemy, jak funkcjonuje nasz system.
- Tak - przyznała. - Ale nie o tym rozmawiamy. Chcę ci pomóc.
- Te sprawy trudno oddzielić.
Na ustach Deirdre pojawił się uśmieszek. Zaraz potem zerknęła na zegar.
- Czas minął. Dokończymy tę rozmowę następnym razem. Założyłam ręce na piersi.
- Spodziewałam się błyskotliwej rady. Myślałam, że powie mi pani, co mam robić.
Tymczasem to ja mówiłam.
Kobieta się roześmiała.
- W tym gabinecie moje zdanie nie jest najważniejsze.
- Więc co to za terapia?
- Widzisz, nie zawsze wiemy, co naprawdę myślimy lub czujemy. Czasem warto
poszukać przewodnika, który pomoże nam to odkryć. Często się okazuje, że pacjent tę wiedzę
w sobie nosi, ale głęboko ukrytą. Wówczas zadania terapeuty polega na postawieniu
właściwego pytania, które wydobędzie ją z zakamarków psychiki. Naszą rolą jest też
towarzyszenie i pomoc w drodze, którą trudno przebyć samotnie. Oto, czym jest „ta cała
terapia”.
- W każdym razie z pytaniami radzi sobie pani świetnie - zauważyłam chłodno.
- Nie mam w zanadrzu „błyskotliwych rad”, lecz chciałabym cię prosić, żebyś
zastanowiła się nad paroma rzeczami. - Kobieta zerknęła na swój notes i stuknęła weń
ołówkiem. - Pi pierwsze, przemyśl swoją relację z Lissą. Co naprawdę czujesz, wiedząc, że
poświęcisz jej życie.
- Już mówiłam.
- Wiem. Proszę tylko, byś to rozważyła. Jeśli udzielisz mi tej samej odpowiedzi,
przyjmę ją. Po drugie, zastanów się, czy twoje zainteresowanie „niedostępnym” mężczyzną
nie wynika z faktu, że jest on właśnie taki.
- Bzdura. Przecież to bez sensu.
- Czyżby? Przed chwilą powiedziałaś, że nie wolno ci budować trwałego związku z
żadnym mężczyzną. Nie sądzisz, że zakochując się w kimś, kto ci to, w pewnym sensie,
gwarantuje, łatwiej poradzisz sobie z sytuacją? Nie możesz z nim być, więc nigdy życie nie
zmusi cię do wyboru między szczęściem osobistym a powinnościami wobec Lissy. Nie
będziesz musiała spojrzeć prawdzie w oczy.
- Niewiele z tego zrozumiałam - bąknęłam.
- Tak myślałam. Może jednak na coś się przydam.
- A co to ma wspólnego z Masonem?
- Chodzi o ciebie, Rose. Ty tu jesteś ważna.
Po pierwszej sesji byłam kompletnie skołowana. Wściekałam się, że Deirdre mnie po
prostu przesłuchiwała. Gdyby to ona prowadziła proces Wiktora, uwinęłaby się w kwadrans.
Poza tym byłam pewna, że moja terapeutka podąża w niewłaściwym kierunku. Nie czułam
niechęci do Lissy. A pomysł, że zakochałam się w Dymitrze, ponieważ pozostawał dla mnie
niedostępny, należało odesłać do krainy absurdu. Nie przyszłoby mi do głowy, że służba
może przeszkadzać w życiu prywatnym, gdyby on o tym nie wspomniał. Zakochałam się w
nim, bo… Cóż, bo to był Dymitr - słodki, silny, zabawny, waleczny i boski. Rozumiał mnie.
Wracałam do dormitorium pogrążona w rozmyślaniach. Szczególnie jedno z pytań
zadanych przez Deirdre nie dawało mi spokoju. Rzeczywiście, jakoś nigdy nie zastanawiałam
się, jakie konsekwencje niesie nasza służba dla życia prywatnego, jednak od początku
wiedziałam, że różnica wieku i pełnione obowiązki będą przeszkodzą trudną, wręcz
niemożliwą do pokonania. Czyżby terapeutka miała racje? Czy naprawdę zakładałam, że
nigdy nie zwiążę się z Dymitrem, by całkowicie poświęcić się Lissie?
Nie, stwierdziłam, z przekonaniem. To nieprawda. Deirdre potrafi zadawać trudne
pytania, lecz nie zawsze okazują się trafne.
- Rose!
Zerknęłam w prawo i zobaczyłam Adriana idącego w moim kierunku przez trawnik.
Nie przejmował się ubłoconymi butami.
- Wiesz, jak mam na imię? - zdziwiłam się. - A gdzie się podziała „mała dampirzyca”?
Po raz pierwszy nazwałeś mnie po imieniu.
- Gdzie twoja lepsza połowa? - spytał.
- Christian?
- Nie, Lissa. Na pewno wiesz, gdzie się podziewa.
- Oczywiście. Jest na lekcji, tak jak wszyscy. Zapominasz, że znajdujemy się w szkole.
Chłopak miał rozczarowaną minę.
- Znalazłem kilka ciekawych przypadków, które chciałem z nią przedyskutować. To
moroje wykazujący szczególne uzdolnienia w wywieraniu wpływu na innych.
- Zatem zająłeś się czymś pożytecznym? No, no. Jestem pod wrażeniem.
- I kto to mówi? - żachnął się. - Ostatnio nie robisz nic poza udziałem w bójkach.
Dampiry są niecywilizowane, ale w końcu za to was kochamy.
- Gwoli ścisłości - sprostowałam. - Ostatnio nie tylko bierzemy udział w bójkach. - Z
tego wszystkiego prawie zapomniałam o „dokonaniach” arystokratycznego klubu młodych
buntowników. Tak wiele się wydarzyło. Przestałam kontrolować sytuację. Każda rzecz ma
swoje dobre strony, nawet spotkanie Iwaszkowa. Postanowiłam go zapytać.
- Czy mówi ci coś słowo „mana”? Adrian oparł się o ścianę i sięgnął po papierosa.
- Jasne.
- Jesteś w szkole - zauważyłam, patrząc wymownie na kolorową paczkę.
- To co…? Ach, racja - westchną i włożył fajki do kieszeni płaszcza. - Sądziłem, że co
najmniej połowa studentów uczy się rumuńskiego. „Mana” znaczy „ręka”.
- Uczą mnie tylko angielskiego - odparłam. Nic z tego nie rozumiałam. Jaka ręka?
- Czemu cię to interesuje?
- Sama nie wiem. Pewnie się pomyliłam. Sądziłam, że to słowo ma jakiś związek z
ostatnimi wydarzeniami.
W oczach moroja pojawił się przebłysk zrozumienia.
- O Boże. To niemożliwe. Czyżby naprawdę zaczęli?
- Co?
- Mana. Ręka. To nazwa idiotycznego tajnego stowarzyszenia działającego w
niektórych szkołach. Mieliśmy z nim do czynienia w Adler. Skupia zazwyczaj młodych
arystokratów, którzy gustują w spiskach i konspiracjach. Uważają się za lepszych od innych.
- Pasuje. - Zamyśliłam się. - Jesse i Ralf namawiali Christiana, żeby wstąpił do ich
klubu. Musiało chodzić o Manę.
- Namawiali Christiana? - Adrian parsknął śmiechem. - To desperaci. Nie mam nic
przeciwko młodemu Ozerze, ale nie sądzę, by był zainteresowany.
- Faktycznie, odprawił ich z kwitkiem. Jakie cele ma to stowarzyszenie?
Chłopak wzruszył ramionami.
- Identyczne jak wszystkie pozostałe ugrupowania. Każdy chce się czuć lepszy od
innych. Przynależność do elitarnej grupy poprawia własny wizerunek.
- A ty do niej nie należałeś?
- Po co? Nie szukam potwierdzenia własnej wyjątkowości.
- Jesse i Ralf sugerowali, że członkowie rodzin królewskich powinni trzymać się
razem. Wspominali o sporach wokół przyszłości morojów. Chcą decydować o ewentualnym
udziale w walce.
- Nikt im na to nie pozwoli - prychnął Adrian. - Są za młodzi, na razie mogą tylko
dyskutować. Chociaż członkowie stowarzyszenia utrzymują ze sobą kontakty także w
starszym wieku.
- Czy dobrze rozumiem? Spotykają się, żeby pogadać? Adrian się zamyślił.
- Niezupełnie, coś jednak robią. Zwykle wymyślają jakieś sekretne zadania.
Najczęściej coś, co interesuje konkretną grupę. Opracowują wspólny plan działania.
Nie spodobało mi się to, co usłyszałam. Szczególnie że chodziło o Jessego i Ralfa.
- Sporo wiesz, a twierdzisz, że cię to nie interesuje.
- Mój tata należał do stowarzyszenia. Rzadko o tym wspomniał - no wiesz, tajemnica,
ale zdołałem wydedukować co nieco. W szkole dowiedziałem się więcej.
Oparłam się plecami o ścianę. Zegar pokazywał, że niedługo zadzwoni dzwonek na
przerwę.
- Słyszałeś o ostatnich pobiciach? Ktoś zaatakował co najmniej czterech morojów. A
oni nie chcą o tym mówić.
- Kim są? Nie należą do rodów królewskich?
- Przeciwnie, należą.
- To nie ma sensu. Arystokraci organizują się głównie w celu samoobrony. Chyba że
mają coś przeciwko innym członkom rodów królewskich albo sprzymierzyli się z
pospólstwem.
- Teoretycznie tak. Jednak coś tu nie pasuje. Jedną z ofiar był brat Jessego, w końcu
współzałożyciela organizacji. Nie pobiłby własnego brata. Poza tym nie zareagowali, kiedy
Christian im odmówił.
Adrian bezradnie rozłożył ręce.
- Nawet ja nie wiem wszystkiego. Na pewno realizują jakiś plan. Westchnęłam z
rezygnacją.
- Dlaczego tak się tym przejmujesz? - spojrzał mi w oczy badawczo.
- Dzieje się coś złego. Widziałam ślady pobicie. Jeśli jakaś banda prześladuje
morojów to trzeba ich powstrzymać.
Iwaszkow się roześmiał. Ujął kosmyk moich włosów i okręcił go sobie wokół palca.
- Nie pomożesz wszystkim, ale Bóg wie, jak bardzo się starasz.
- Chcę tylko zrobić to, co uważam za słuszne. - Przypomniałam sobie, co mówił
Dymirt o prawach na Dzikim Zachodzie, i nie mogłam powstrzymać uśmiechu. - Zamierzam
przywrócić sprawiedliwość.
- Najgorsze jest to, mała dampirzyco, że wierzysz w swoją misję. Mówi o tym twoja
aura.
- Chcesz powiedzieć, że nie jest już czarna?
- Nie… chociaż pozostała ciemna, pobłyskują w niej promyki złotego światła.
Przypominają promienie słoneczne.
- Więc może wcale nie przejmuję mrocznych uczuć Lissy, jak sugerowałeś? - Do tej
pory odsuwałam od siebie myśli o Annie. Teraz znowu ogarnął mnie lęk przed szaleństwem i
samobójczą śmiercią.
- To zależy - mruknął Adrian. - Kiedy ostatnio ją widziałaś? Szturchnęłam go w ramię.
- Blagujesz, prawda? Nie masz pojęcia, co się ze mną dzieje.
Chwycił mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie.
- Zdaje się, że blagowanie jest twoją mocną stroną.
Uśmiechnęłam się wbrew woli. Dopiero z tej odległości odkryłam, jak piękne są jego
zielone oczy. Zwykle się z nim przekomarzałam, intrygował mnie jego cynizm, czasem
imponował mi totalnym luzem, ale w ogóle nie zauważyłam, że jest bardzo przystojny.
Czułam ciepły dotyk jego palców na nadgarstku. Było coś bardzo pociągającego w tym
geście. Idąc za radą Deirdre, starałam się rozeznać w swoich uczuciach. Pomijając groźbę
królowej, Adrian pozostawał dla mnie całkowicie osiągalny. Czy się nim zainteresowałam?
Podniecała mnie jego bliskość?
Odpowiedź brzmi: nie. W towarzystwie Dymitra czułam się zupełnie inaczej. Adrian
był atrakcyjny na swój sposób, lecz nie doprowadzał mnie do drżenia. Czy to możliwe, że
wszystkiemu winna jest jego dostępność? Czy terapeutka miała rację, twierdząc, że interesują
mnie wyłącznie związki bez przyszłości?
- Wiesz - chłopak przerwał moje rozmyślania - sytuacja, w której się znaleźliśmy,
mogłaby kojarzyć się z intymnością. Tymczasem przyglądasz mi się jak nieznanej bakterii
pod mikroskopem.
Pomyślałam, że ma absolutną rację.
- Dlaczego nie próbujesz wywierać na mnie czaru wpływu? - spytałam. - Mógłbyś
sprawić, że nie wdawałabym się w awantury.
- Kiedy to właśnie mi się w tobie podoba. Jesteś nieobliczalna.
- Spróbuj - zaproponowałam w natchnieniu.
- Słucham?
- Użyj na mnie wpływu.
- Jak to? - Znów udało mi się go zaskoczyć.
- Spraw, bym pragnęła cię całować, tylko obiecaj, że nie wykorzystasz sytuacji.
- Dziwna próba. Mówię, poważnie, dobrze się nad tym zastanów.
- Proszę.
Adrian westchnął i skoncentrował na mnie wzrok. Miałam uczucie, że tonę, tonę w
morzu zieleni. Cały świat przestał się dla mnie liczyć.
- Chcę cię pocałować, Rose - powiedział miękko. - Pragnę, być i ty tego chciała.
Jego całe ciało - usta, dłonie, zapach - zawładnęły mną. Zrobiło mi się ciepło.
Pragnęłam, by mnie całował. Nie istniało nic, czego chciałabym bardziej. Zbliżyłam do niego
twarz, a on pochylił się nade mną. Niemal czułam smak jego warg.
- Chcesz tego? - spytał głosem miękkim jak aksamit. - Chcesz mnie pocałować?
Chciałam. Świat wokół przestał istnieć. Widziałam tylko jego usta.
- Tak - odparłam. Jego twarz znalazła się tuż przy mojej, jego usta, jego usta na
odległość oddechu. Był taj blisko…
Znieruchomiał.
- To wszystko - rzucił obojętnie i się odsunął.
Błyskawicznie wróciłam do rzeczywistości. Pożądanie prysło jak bańka mydlana, a ja
wzięłam się do sumiennego odrobienia trudnej lekcji. To prawda, że chciałam Adriana
pocałować. Lecz nawet pod działaniem uroku nie doświadczyłam ani joty tego
magnetycznego przyciągania, jakie odczuwałam w obecności Dymitra. Kiedy był przy mnie,
stawaliśmy się jedną osobą, powiązani siłą, która nas oboje przerastała. Adrian w ogóle się
nie liczył. Deirdre bardzo się myliła. Gdyby moje oczarowanie Bielikowem ograniczało się
jedynie do podświadomej próby ucieczki przed trudnym wyborem, prędzej czy później
okazałoby się nieprawdziwe, jak pożądanie, które czarem wpływu wzbudził we mnie
Iwaszkow.
Zrozumiałam, że naprawdę kocham Dymitra.
- Hm - mruknęłam zadowolona z siebie.
- Hm? - Adrian zerknął na mnie z rozbawieniem.
- Hm - usłyszeliśmy za plecami. Odwróciłam się i zobaczyłam przyglądającego się
nam Christiana. Odsunęłam się od moroja, w chwili gdy odezwał się dzwonek na przerwę.
Uczniowie wybiegli z klas.
- Teraz mogę porozmawiać z Lissą - ucieszył się Adrian.
- Rose, pójdziesz ze mną do pokoju karmicieli? - Christian odezwał się matowym
głosem. Nie umiałam odczytać wyrazu jego twarzy.
- Mam dzisiaj wolne.
- Wiem, ale brakuje mi twoje uroczego towarzystwa.
Pożegnałam się z Adrianem i ruszyłam za Christianem przez kawiarnię.
- Co się stało? - spytałam.
- Ty mi powiedz - odparł. - Widziałem, jak go uwodzisz.
- To był eksperyment - wyjaśniłam. - Takie zadanie terapeutyczne.
- Boje się myśleć, na czym polega ta twoja terapia.
Weszliśmy do pokoju karmicieli. Christian specjalnie wyszedł wcześniej z klasy, a
mimo to ustawiła się już kolejka.
- Czemu cię to interesuje? - spytałam. - Ciesz się, że Adrian nie romansuje z Lissą.
- Może romansować z wami dwiema jednocześnie.
- Bawisz się w starszego brata?
- Wkurza mnie ten typ - odparł. - To wszystko. Spojrzałam na drzwi za jego plecami i
zobaczyłam Jessego i Ralfa.
- W każdym razie zachowaj to dla siebie, bo nasi przyjaciele mogliby cię usłyszeć.
Na szczęście Jesse niczego nie zauważył, zaabsorbowany kłótnia z koordynatorką.
- Nie mogę czekać - upierał się. - Bardzo się spieszę. Kobieta wskazała ręką kolejkę
oczekujących.
- Oni wszyscy są przed tobą. Jesse popatrzył jej w oczy z uśmiechem.
- Mogłabyś zrobić dla mnie wyjątek.
- Ona naprawdę bardzo się spieszy - wtrącił Ralf miękkim, niemal aksamitnym
głosem, jakiego nigdy u niego nie słyszałam. - Dopisz jego nazwisko na początku listy.
Urzędniczkę zatkało. Gdyby spojrzenie mogło zabić, obaj padliby trupem. I nagle
odmiana, jakby słońce rozświetliło jej ponurą twarz. Zamrugała szybko i zapisała coś w
notesie. Chwilę później odwróciła wzrok, a w jej oczach znów pojawił się nieprzyjazny blask.
Zmarszczyła brwi.
- Co ja robiłam?
- Wpisywałaś mnie na listę - podpowiedział Jesse i pokazał jej swoje nazwisko w
notesie. - Widzisz?
Kobieta była wyraźnie zdezorientowana.
- Ale dlaczego jesteś na niej pierwszy? Przecież dopiero przyszedłeś.
- Wpadliśmy wcześniej, żeby zarezerwować miejsce. Zgodziłaś się.
Nic nie pamiętała. Podejrzliwie zerknęła do notesu. Nie rozumiała, jakim cudem jego
nazwisko znalazło się na czele listy. Po chwili wzruszyła ramionami, najwyraźniej uznając, że
nie ma problemu.
- Zaczekaj tutaj. Zawołam cię.
Poczekałam, aż Jesse i Ralf zbliżą się do nas, i syknęłam:
- Użyłeś wpływu.
Przez mgnienie oka wydało mi się, że spanikował, ale szybko się otrząsnął.
- Jakie to ma znaczenie? Dopiąłem swego. Zamierzasz o tym rozpowiadać?
- Nie ma o czym - prychnął Christian. - Zrobiłeś to bardzo nieudolnie.
- Jakbyś umiał to ocenić. - Ralf stanął w obronie przyjaciela.
- Umiem - odparł Christian. - Widziałem, jak to robią lepsi od was, a na pewno
ładniejsi. Może to brak urody osłabia twoją skuteczność?
Ralf był wyraźnie oburzony tym zarzutem, za to Jesse wcale się nie przejął.
- Zostaw go. - Szturchnął kumpla. - Miał szansę.
- Szansę na… - Przypomniałam sobie Brandona, który niezdarnie usiłował mi
wmówić, że nic mu się nie stało. Jill twierdziła, że Brett Ozera przekonał nauczycielkę, by nie
zadawała mu pytań na temat siniaków i ran. Dziewczynka była zaskoczona takim obrotem
sprawy. Pomyślałam, że Brett także zastosował czar wpływu. Informacje napływały do mnie
ze wszystkich stron. Nie umiałam tylko połączyć ich w całość. - Więc o to chodzi. Ta wasza
głupia Mana ma na celu wywieranie wpływu na innych…
Wciąż nie rozumiałam, jaki mieli cel, ale zaskoczenie na twarzy Jessego
podpowiadało, że jestem blisko odkrycia.
- Nie wiesz, co mówisz - rzucił lekko.
Nie zamierzałam dać za wygraną. Postanowiłam go sprowokować, by dowiedzieć się
więcej.
- Po co to robicie? Używacie sztuczek, żeby zyskać władzę? Przecież to tylko
sztuczki. Nie macie zielonego pojęcia, na czym faktycznie polega czar wpływu. Widziałam,
do czego może doprowadzić, i zaręczam, że nawet wam się to nie śniło.
- Uczymy się rzeczy, których nigdy nie pojmiesz - żachnął się. - Jeśli dowiem się, kto
ci naopowiadał…
Nie dokończył, bo w tej chwili koordynatorka wywołała jego nazwisko. Weszli z
Ralfem do pokoju karmicieli, a Christian posłał mi pytające spojrzenie.
- Co tu się dzieje? Co to jest Mana? Streściłam mu pobieżnie wszystko, czego
dowiedziałam się od Adriana.
- Dlatego chcieli, żebyś się do nich przyłączył. Potajemnie ćwiczą czar wpływu.
Iwaszkow twierdzi, że podobne stowarzyszenia skupiają członków rodzin królewskich.
Usiłują przejąć kontrolę, żeby zabezpieczyć się przed ewentualnym atakiem. Pewnie uznali,
że najlepszą metodą będzie stosowanie wpływu. Właśnie to mieli na myśli, kiedy
przekonywali cię, że mogą spełnić twoje życzenia. Podejrzewam, że nie zapraszaliby cię tak
ochoczo, gdyby wiedzieli, jak marnie sobie radzisz w tej kwestii.
Christian burknął coś pod nosem, niezadowolony, że przypomniałam mu o porażce.
Podczas ferii w ośrodku narciarskim bezskutecznie próbował przekonać strażnika, by nas
wypuścił.
- Powiedz lepiej, jaki to ma związek z przypadkami pobicia?
- Tego właśnie nie rozumiem. - Zamyśliłam się.
Tymczasem chłopak został wezwany do pokoju karmicieli. Postanowiłam odłożyć
domysły i spróbować dowiedzieć się więcej. Zauważyłam, że Ozera wchodzi do znajomego
boksu.
- Znowu dostałeś Alice? Jak to się dzieje? Prosisz o nią za każdym razem?
- Nie, ale myślę, że niektórzy bardzo się starają, by dano im kogoś innego.
Spotkanie wyraźnie Alice ucieszyło.
- Witaj, Rose. Nadal dbasz o nasze bezpieczeństwo?
- Zadbałabym, gdyby mi pozwolono - odparłam.
- Nie rób niczego pochopnie - ostrzegła. - Oszczędzaj siły. Zbytnia zapalczywość w
walce ze strzygami może cię przeciągnąć na ich stronę. Odejdziesz od nas i będziemy za tobą
tęsknić.
- O tak! - dorzucił Christian. - Każdej nocy będę płakał. Miałam ochotę go kopnąć.
- Cóż, jako strzyga raczej nie wpadnę z wizyta, lecz jeśli umrę naturalną śmiercią, nie
omieszkam cię odwiedzić jako duch.
Pomyślałam ze smutkiem, że żartuję z rzeczy, które napawają mnie lękiem. Alice też
nie wyglądała na ubawioną.
- Nie będziesz mogła wrócić. Nie przejdziesz przez osłony.
- Osłony nie przepuszczają strzyg - przypomniałam jej łagodnie. Kobieta pokręciła
głową.
- Mylisz się. Zatrzymują wszystko, co znajduję się po drugiej stronie.
- Dosyć tych pogaduszek. Jestem głodny - upomniał nas Christian.
- Coś ci powiem, Alice. Nasze osłony na pewno nie zatrzymują duchów. Widuję je
tutaj - rzuciłam jeszcze.
Karmicielka była tak rozkojarzona, że mogłam powiedzieć jej wszystko bez obawy, że
będzie mnie oceniać. Rzeczywiście, potraktowała moje wyznanie jak coś całkowicie
oczywistego.
- Skoro widujesz duchy, to znaczy, że nie jesteśmy już bezpieczni.
- Mówiłam ci ostatnio, że dobrze nas pilnują.
- Ktoś musiał popełnić błąd - upierała się wyjątkowo przytomnie. - Może to
przeoczenie. Osłony są tkane z magii. Duchy nie mogą przekroczyć tarczy z tego samego
powodu, co strzygi. Są martwe. Jeśli widziałaś ducha, to tarcze zawiodły. - Po chwili dodała:
- Albo jesteś szalona.
Christian parsknął głośnym śmiechem.
- Masz, czego chciałaś, Rose. To się nazywa informacja z wiarygodnego źródła.
Rzuciłam mu gniewne spojrzenie. Chłopak uśmiechnął się do Alice.
- Sądzę, że Rose ma rację. Nasze osłony są skuteczne, strażnicy sprawdzają je
regularnie. Jedynym miejscem lepiej strzeżonym niż Akademia jest dwór królewski. Tu i tam
roi się od straży. Nie wpadajmy w panikę.
Moroj nachylił się nad szyją karmicielki, a ja odwróciłam wzrok. Nie powinnam
wdawać się w dyskusję z Alice. Fakt, że przebywała w Akademii od dłuższego czasu, nie
świadczył, że posiada wiarygodne informacje. A jednak jej dziwacznemu tokowi
rozumowania trudno odmówić sensu. Skoro tarcze nie przepuszczały strzyg, dlaczego nie
miałyby działać również na duchy? Strzygi, zmarłe wampiry powracające na ziemię, w istocie
były martwe. Jednak oboje z Christianem także mieliśmy rację: szkoła jest doskonale
strzeżona. Założenie osłon pochłania wiele mocy. Nie wszystkie domy morojów są chronione
w ten sposób, ale szkoły oraz siedziba królowej zostały solidnie zabezpieczone.
Królewski dwór…
Nie spotkałam tam duchów, choć pobyt u królowej dał wiele okazji do napięć. Jeśli to
stres i wyczerpanie psychicznie wywoływały moje przywidzenia, to podczas całej tej wizyty,
a szczególnie po spotkaniu z Wiktorem, powinna mnie prześladować chmara widziadeł.
Skoro nie zobaczyłam wówczas żadnego, cała teoria bierze w łeb. Zjawy otoczyły mnie
dopiero po wylądowaniu z Martinville.
A tam nie było tarcz ochronnych.
Siłą powstrzymałam jęk.
Siedziba królowej była po prostu dobrze chroniona solidnymi tarczami. Oto powód,
dla którego nie spotkałam tam żadnego ducha. Lotnisko w Martinville należało do świata
ludzi i tam mnie dopadły. Przypomniałam sobie cienie w samolocie. Znajdowaliśmy się w
powietrzu, więc i tam nie założono osłon.
Spojrzałam na Christiana i Alice. Chłopak nasycił już głód. Czy to możliwe, że
karmicielka miała rację? Powiedziała, że osłony nie przepuszczają duchów. Jeśli tak jest
naprawdę, to co się stało z magią chroniącą teren Akademii? Gdyby nasze tarcze zostały
zniszczone, pewnie nie mogłabym się opędzić od upiorów. Tymczasem widywałam je
sporadycznie. To wszystko nie miało sensu.
Jedno wiedziałam na pewno: jeśli tarcze zostały przełamane, to nie tylko mnie groziło
niebezpieczeństwo.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
NIE MOGŁAM SIĘ DOCZEKAĆ końca dnia. Obiecałam Lissie, że spotkam się z nią
i resztą paczki po lekcjach. Chcieliśmy się trochę rozerwać, ale nie umiałam się rozluźnić.
Trzęsłam się ze zdenerwowania. Kiedy wreszcie ogłoszono ciszę nocną, pożegnałam
przyjaciół i niemal pobiegłam do dormitorium. Poprosiłam recepcjonistkę, żeby zadzwoniła
do Dymitra. Przekonałam ją, że mam sprawę „niecierpiącą zwłoki” Kobieta sięgała po
słuchawkę, kiedy podeszła Celeste.
- Nie ma go w pokoju - powiedziała. Zauważyłam spore zadrapanie na jej twarzy.
Pewnie jakiś nowicjusz poturbował ją podczas knowanego ataku. Pomyślałam z żalem, że nie
ma, mnie trafiło. - Zdaje się, że Dymitr poszedł do kaplicy. Nie zdążysz tam pobiec i wrócić
przed ciszą nocną.
Kiwnęłam głową i udałam, że idę do pokoju. Kiedy tylko Celeste zniknęła za
drzwiami, zawróciłam i pognałam do Bielikowa. Strażniczka miała rację. Nie było szans,
żebym wróciła w porę, ale liczyłam na wstawiennictwo mojego mentora.
Drzwi kaplicy okazały się otwarte. Wnętrze oświetlały świece, rzucając ciepły blask
na złote ornamenty. Pomyślałam, że jest tam ojciec Andrew, lecz nie zauważyłam go w
pobliżu.
Dymitr.
Samotny siedział w ostatnim rzędzie. Nie modlił się, nawet nie uklęknął. Odniosłam
wrażenie, że odpoczywa. Nie należał do praktykujących członków Kościoła, ale wiedziałam,
że przychodził tu, szukając spokoju. Rozmyślał wówczas nad swoim życiem i uczynkami.
Zawsze uważałam, że jest przystojny, lecz teraz, w świetle świec, na jego widok
stanęłam jak wryta. Może otoczenie to sprawiło: drewniane rzeźby, święte ikony oraz blask
otaczający jego postać, że wydał mi się nieskończenie piękny i… bezbronny. Zwykle taki
czujny, gotów do ataku… Cóż, nawet on potrzebował czasem chwili wytchnienia. Miałam
wrażenie, że spowija go złota aura, taka sama, jaką widziałam u Lissy. Dymitr usłyszał, że
weszłam. Czar prysł, obejrzał się na mnie jak zwykle uważny, stanowczy, zmobilizowany
strażnik.
- Rose? Czy wszystko w porządku? - Zamierzał wstać, ale powstrzymałam go gestem i
usiadłam obok. Wyczułam w powietrzu delikatny zapach kadzideł.
- Tak… właściwie nic się nie stało. Nie mam kłopotów, chciałam ci tylko zadać jedno
pytanie. A raczej przedstawić pewną teorię.
Opowiedziałam mu o rozmowie z Alice i o swoich podejrzeniach. Słuchał cierpliwie,
z namysłem.
- Znam Alice - stwierdził, kiedy skończyłam. - Nie jestem pewien, czy można jej
wierzyć. - Podobnie ocenił kiedyś Wiktora.
- Wiem. Też tak pomyślałam w pierwszej chwili. Jednak po zastanowieniu trudno
odmówić jej racji.
- Nie zgadzam się. Nie wiemy, dlaczego tylko do czasu do czasu widujesz duchy. To
nie pasuje do teorii o przełamanej tarczy. Musiałabyś widzieć je wszędzie.
- Może osłony zostały tylko nadwerężone? Dymitr potrząsnął głową.
- To niemożliwe. Magiczne tarcze utrzymują swoją moc całymi miesiącami. W szkole
odnawia się je co dwa tygodnie.
- Tak często? - Nie umiałam ukryć zawodu. Wiedziałam, że Władzie Akademii dbają
o nasze bezpieczeństwo, jednak nie zdawałam sobie sprawy z tego, że są aż tak troskliwe.
Teoria Alice dawała nadzieję, że nie zwariowałam, a on ją podważył. - A jeśli to ludzie
nakłuwają nasze osłony srebrnymi sztyletami? - Nie dawałam za wygraną. - Widzieliśmy już
podobny przypadek.
- Strażnicy przeczesują teren kilka razy dziennie. Znaleźliby sztylet.
Westchnęłam ciężko.
Dymitr położył rękę na mojej dłoni, a ja czułam, że mięknę jak wosk. Nie cofnął jej
natychmiast, jak to miał w zwyczaju, ale trzymał delikatnie, jakby czytał w moich myślach.
- Sądziłaś, że teoria Alice wyjaśnia wszystko. Skinęłam głową.
- Boję się, że oszalałam.
- Nie oszalałaś.
- Jednak nie wierzysz, że widuję duchy.
Odwrócił wzrok i zapatrzył się w płomyki świec pełgające na ołtarzu.
- Nie wiem, co o tym sądzić. Staram się nie wyciągać pochopnych wniosków. Stres
nie jest tym samym, co obłęd.
- Jasne - przyznałam, myśląc o ciepłym dotyku jego dłoni. Nie powinnam chyba
pozwalać sobie na takie odczucia w kaplicy. - Wiesz… jest coś jeszcze… - I opowiedziałam
mu o Annie, która „wzięła na siebie” szaleństwo Władimira. Streściłam także obserwacje
Adriana na temat mojej aury. Dymitr przyglądał mi się w zamyśleniu.
- Mówiłaś o tym komuś? Lissie? Może terapeutce?
- Nie - szepnęłam, unikając jego wzroku. - Bałam się, co o mnie pomyślą.
Uścisnął mi rękę.
- Musisz z tym skończyć. Nie boisz się narażać życia, a przerażeniem napawa cię
zaufanie komuś.
- Sama nie wiem. - Spojrzałam mu w oczy. - Może masz rację.
- To dlaczego mnie powiedziałaś? Uśmiechnęłam się.
- Prosiłeś, bym ci ufała.
- Nie wierzysz Lissie? Spoważniałam.
- Ależ tak, bez zastrzeżeń. Tylko nie chcę jej martwić. Pewnie usiłuję ją chronić.
- Jest silniejsza, niż myślisz - zauważył. - Poza tym zrobiłaby wszystko, żeby ci
pomóc.
- I co z tego? Wolałbyś, żebym zwierzała się Lissie niż tobie?
- Nie, chciałbym, żebyś zaufała nam obojgu. To ci pomoże. Niepokoi cię, co stało się
z Anną?
- Nie. - Zerknęłam gdzieś w bok. - Jestem przerażona.
Moje wyznanie zaskoczyło mnie samą. Nie sądziłam, że powiem coś takiego głośno.
Zamilkliśmy, a potem Dymitr objął mnie i mocno przytulił. Rozpłakałam się, wtulona w jego
skórzany płaszcz. Wsłuchiwałam się w miarowe bicie jego serca.
- Nie chcę tak żyć - żaliłam się. - Pragnę być taka jak wszyscy. Normalna. Chcę być
zwykłą Rose. Nie mogę znieść utraty kontroli nad sobą. Nie chcę skończyć samobójczą
śmiercią. Kocham życie. Poświęciłabym je, żeby ratować przyjaciół, ale mam nadzieję, że nie
będę musiała tego robić. Wierzę, że wszyscy będziemy żyli długo i bez trosk. Lissa
powiedziała kiedyś, że tworzymy jedną wielką szczęśliwą rodzinę. Tak wiele chciałabym
zrobić, lecz tak bardzo się boję… Umieram ze strachu, że stanę się taka jak Anna. Że nie będę
umiała tego powstrzymać.
Dymitr przytulił mnie jeszcze mocniej.
- Nic takiego się nie stanie - mruknął. - Jesteś niezdyscyplinowana i impulsywna, ale
nigdy nie spotkałem kobiety, która dorównywała by ci siłą. Nawet gdybyś była podobna do
Anny - a w to nie wierzę - nie spotka cię taki sam los.
Poczułam się nieswojo. Tak samo pocieszałam Lissę, powtarzając, że nie jest podobna
do świętego Władimira. Z początku nie wierzyła w moje zapewnienia. Teraz zrozumiałam, o
ileż łatwiej jest udzielać rad, niż je stosować.
- Zapominasz o jednym - ciągnął Dymitr, gładząc moje włosy. - Jeśli zagraża ci magia
Lissy, to możesz temu zaradzić. Poproś, by zrezygnowała z ćwiczeń.
Odsunęłam się lekko, żeby go zobaczyć. Wierzchem dłoni otarłam oczy z łez.
- Myślisz, że mogłabym? - spytałam. - Lissa jest uszczęśliwiona, bo odzyskała
zdolności magiczne. Nie mam prawa jej tego odbierać.
Dymitr popatrzył na mnie ze zdumieniem.
- Nawet jeśli zagrażają twojemu życiu?
- Władimir dokonywał cudów. Lissa również może wiele osiągnąć. Poza tym oni są
najważniejsi, prawda?
- Nie zawsze.
Zamurowało mnie. Od najwcześniejszych lat powtarzałam tę regułę jak modlitwę.
Wpajano ją wszystkim strażnikom. Nikt nigdy tej zasady nie kwestionował. Jedynie dampiry,
które dobrowolnie rezygnowały ze służby, mogły się z nią nie zgadzać. Słowa Dymitra
zabrzmiały niemal jak zdrada. Milczałam.
- Wiesz, Rose, zdarzają się sytuacje, gdy musisz myśleć przede wszystkim o sobie. -
Strażnik nieoczekiwanie stanął po stronie Deirdre i Ambrożego. Dlaczego ostatnio wszyscy
podważali moje najświętsze przekonania?
Potrząsnęłam głową.
- Lissa jest na pierwszym miejscu.
- Jest twoją przyjaciółką. Zrozumiałaby - rzekł, pociągając lekko za czotki wiszące na
moim nadgarstku. Poczułam muśnięcie jego palców na skórze.
- Zapominasz o czymś - odparłam, pokazując mu krzyżyk. - Oto dowód. Jestem z nią
związana. A moim przeznaczeniem jest chronić Dragomirów za wszelką cenę.
- Wiem, jednak… - nie dokończył. Cóż mógłby powiedzieć? Powróciliśmy do starego
sporu, który nie znalazł rozwiązania.
- Muszę już wracać - rzuciłam ostro. - Jest cisza nocna. Uśmiechnął się lekko.
- I chciałabyś, żebym cię odprowadził, bo inaczej będziesz miała kłopoty.
- Cóż, miałam nadzieję…
Usłyszeliśmy szelest pod drzwiami kaplicy i po chwili pojawił się ojciec Andrew.
Oznaczało to definitywny koniec rozmowy. Zamierzał zamknąć sanktuarium. Dymitr
podziękował mu i ruszyliśmy w stronę dormitorium dla dampirów. Milczeliśmy, ale można
powiedzieć, że panowała serdeczna cisza. Od momentu gdy zareagował tak gwałtownie przed
szkolną kliniką, czułam, że połączyła nas silna więź, nawet jeśli wydawało się to niemożliwe.
Dymitr pomógł mi przejść przez recepcję. Skręcałam w korytarz prowadzący do
mojego pokoju, kiedy minął nas strażnik o imieniu Jurij. Dymitr zawołał go.
- Pracujesz w ochronie, prawda? Kiedy ostatnio odnawialiście osłony?
Mężczyzna zastanowił się.
- Kilka dni temu. Dlaczego pytasz? Bielikow posłał mi znaczące spojrzenie.
- Z ciekawości.
Skinęłam mu głową na znak, że zrozumiałam wiadomość, i poszłam do siebie.
Kolejny tydzień upływał jednostajnym rytmem. Przez trzy dni towarzyszyłam
Christianowi, chodziłam na terapię i trenowałam z Dymitrem. Widziałam, że się o mnie
martwi. Często pytał o samopoczucie, ale nie naciskał na zwierzenia. Nie miałam ochoty na
rozmowy. Lubiłam ćwiczenia fizyczne, jakie mi proponował, bo nie wymagały analiz, decyzji
i rozdzielania włosa na czworo.
Najważniejsze jednak, że przestałam widywać Masona.
Nie musiałam również walczyć. Strażnicy jakoś na mnie nie trafiali, a członkowie
Mana wyraźnie się przyczaili.
Tymczasem ćwiczenia polowe rozgrywały się na pełnych obrotach i moi koledzy
mieli ręce pełne roboty. Fingowane ataki stawały się coraz bardziej wyrafinowane i
trudniejsze niż na początku. Eddie musiał walczyć o Lissę niemal codziennie, jednak nigdy
nie zdarzyło się to w mojej obecności. Zrozumiałam, co się świeci, dopiero po kilku dniach.
Postanowili mnie oszczędzać. Pewnie bali się, że nie dam sobie rady.
- Równie dobrze mogli mnie wykluczyć z ćwiczeń polowych - marudziłam do
Christiana. - Nie mam nic do roboty.
- Czym się przejmujesz? Zaliczenie pewnie i tak masz w kieszeni. Chciałabyś
codziennie walczyć? - Moroj przewrócił oczami. - Jasne. Pewnie, że byś chciała.
- Nic nie rozumiesz - zdenerwowałam się. - Nasza służba nie może być lekka, łatwa i
przyjemna. Chcę udowodnić, na co mnie stać. Powinnam dużo trenować. W przyszłości będę
odpowiedzialna za życie Lissy - dorzuciłam z nadzieją. Już wcześniej obawiałam się, że mogą
jej przydzielić innego opiekuna, a było to, zanim zaczęli mnie podejrzewać o obłęd.
Zbliżała się pora ciszy nocnej i mieliśmy właśnie się pożegnać. Christian pokręcił
głową.
- Nie wiem, czy rzeczywiście jesteś szalona. Zaczynam jednak myśleć, że w
przyszłości będziesz najlepszą strażniczką na świecie.
- Czyżbyś właśnie powiedział mi komplement? - spytałam zaskoczona.
Chłopak odwrócił się i ruszył w stronę swojego dormitorium.
- Dobranoc.
Byłam skołowana, lecz nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Od pewnego czasu nie
lubiłam chodzić w pojedynkę - obawiałam się pojawienia Masona. Na szczęście co chwile
mijali mnie spóźnieni uczniowie, a zjawa przychodziła, gdy nikogo nie było w pobliżu. Nie
wiedziałam, czy duch unikał świadków, czy może naprawdę jest wytworem mojej wyobraźni.
Rozmowa na temat Lissy uprzytomniła mi, że prawie jej dziś nie widziałam.
Postanowiłam sprawdzić, co u niej słychać, i wyciszyłam myśli. Siedziała w bibliotece, robiła
ostatnie notatki. Eddie stał tuż obok i czujnie rozglądał się dokoła.
- Lepiej się pospiesz - ponaglał. - Zaczęła kolejną rundę.
- Już prawie skończyłam.
Lissa dopisała błyskawicznie kilka słów. Zamknęła zeszyt w chwili, kiedy
bibliotekarka zatrzymała się przy nich i kazała wyjść. Moja przyjaciółka westchnęła z ulgą,
wrzuciła podręczniki do torby i poszła za Eddiem. Dampir wziął od niej torbę i przewiesił
sobie przez ramię.
- Nie musisz tego robić - zauważyła. - Nie jesteś moim służącym.
- Oddam ci torbę, jak poprawisz i założysz płaszcz - odparł.
Roześmiała się i nie przerywając marszu, próbowała przeciągnąć rękaw na prawą
stronę.
- Dzięki - powiedziała, przyjmując torbę.
- Drobiazg.
Lubiła Eddiego, lecz nie była nim zainteresowana. Uważała, że jest miły. Pomagał jej,
a jednocześnie doskonale pełnił swoje obowiązki. Wiedziałam, że nie próbował jej podrywać.
Należał po prostu do nielicznej grupy mężczyzn, którzy zachowywali się elegancko wobec
kobiet, a w walce nie mieli sobie równych. Tymczasem Lissa miała wobec niego pewne
plany.
- Myślałeś kiedyś o tym, żeby umówić się z Rose?
- Słucham? - Eddie był zaskoczony. „Słucham?” - powtórzyłam w myślach.
- Wiele was łączy - ciągnęła lekkim tonem, a ja wiedziałam, jak bardzo jest przejęta
swoim pomysłem, który uznała za idealne rozwiązanie. Co do mnie, po raz kolejny dostałam
nauczkę, że przebywanie w jej głowie nie bardzo mi służy. Wolałabym znaleźć się obok nich
i wybić jej z głowy to swatanie.
- Rose jest moją koleżanką. - Eddie roześmiał się lekko zażenowany. - Chyba nie
bardzo do siebie pasujemy, a poza tym… - urwał. - Nie mógłbym umawiać się z dziewczyną
Masona.
Czułam, że Lissa powtórzy to, co jej mówiłam. Nigdy nie chodziłam z Masonem.
Pomyślała chwilę i spróbowała innego sposobu.
- Cóż, życie toczy się dalej.
- Minął zaledwie miesiąc od jego śmierci. Niełatwo o tym zapomnieć w tak krótkim
czasie - odparł ze smutkiem Eddie. Jego posępny wzrok sprawił, że obie poczułyśmy się
głupio.
- Przepraszam - powiedziała Lissa. - Nie chciałam, żeby zabrzmiało to trywialnie.
Wiem, że przeżyliście koszmarne rzeczy.
- Wiesz, co jest najdziwniejsze? Niewiele pamiętam z tego, co się wydarzyło. To
naprawdę straszne. Byłem półprzytomny, nie wiedziałem, co się dzieje wokół mnie. Nie
mogę znieść tej myśli. To poczucie całkowitej bezradności Nie znam niczego gorszego.
Rozumiałam go. Myślę, że wszyscy strażnicy myślą podobnie. Nigdy o tym nie
rozmawialiśmy. Nie wspominaliśmy też Spokane.
- To nie twoja wina - Lissa próbowała go pocieszyć. - Endorfiny wydzielane przez
strzygi są bardzo silne. Nie mogłeś oprzeć się ich działaniu.
- Powinienem się bardziej postarać - sprzeciwił się Eddie, otwierając przed nią drzwi
dormitorium. - Gdybym zachował więcej przytomności… sam nie wiem. Może Mason byłby
teraz z nami.
Przyszło mi do głowy, że oboje powinniśmy podjąć terapię po powrocie z ferii
zimowych. W tej chwili zrozumiałam, dlaczego wszyscy powtarzali, że nie jestem winna
śmierci Masona. Podobnie jak Eddie czułam się odpowiedzialna za wydarzenia, nad którymi
nie mieliśmy kontroli. Żyliśmy w poczuciu winy, chociaż na to nie zasługiwaliśmy.
- Hej, Lissa. Chodź do nas.
Rozmowę przerwało pojawienie się na horyzoncie Jessego i Ralfa. Machali do niej z
końca korytarza. Natychmiast wzmogłem czujność. Lissa spojrzała na nich z niechęcią. Ona
również nie lubiła obu morojów.
- O co im chodzi? - spytał Eddie.
- Nie wiem - mruknęła, idąc w ich stronę. - Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.
Jesse posłał jej uwodzicielski uśmiech, który dawniej uważałam za niezwykle
pociągający. Pomyślałam teraz, że to tania sztuczka, niewarta uwagi.
- Jak leci? - zaczął Zeklos.
- Jestem zmęczona - odparła Lissa. - Idę do łóżka. O co chodzi? Jesse spojrzał na
Eddiego.
- Mógłbyś zostawić nas samych?
Eddie zerknął pytająco na Lissę, która przyzwoliła skinieniem głowy. Dampir odszedł
kilka kroków, żeby nie słyszeć ich rozmowy, lecz nadal obserwował sytuację.
- Mamy dla ciebie zaproszenie - ciągnął Jesse.
- Na imprezę?
- W pewnym sensie. Założyliśmy grupę… - Ralf nie przejawiał talentów oratorskich,
więc Jesse podjął wątek.
- To coś więcej niż grupa. Należą do niej wyłącznie przedstawiciele elity. - Zatoczył
ręką krąg. - Ty, ja czy Ralf… nie jesteśmy tacy sami jak przeciętni moroje. Przewyższamy
nawet członków rodzin królewskich. Powinniśmy zadbać o swoje sprawy.
Rozbawiło mnie włączenie Ralfe do grona wybrańców. Chłopak dziedziczył
przynależność do rodziny królewskiej po matce, więc nie liczył się w tym kręgu. Nie nosił
królewskiego nazwiska.
- Myślę, że to snobizm - odparła Lissa. - Bez urazy. Dziękuję za propozycję.
Cała Lissa. Zawsze uprzejma, nawet wobec takich typków.
- Źle mnie zrozumiałaś. Nie zamierzamy siedzieć z założonymi rękami.
Postanowiliśmy działać… - Jesse zawahał się, a potem dokończył szeptem. - Pracujemy nad
odpowiednią metodą. Wkrótce wszyscy staną się nam posłuszni.
Lissa roześmiała się z przymusem.
- Użyjecie wpływu?
- A jeśli tak?
Nie widziałam jej twarzy, lecz czułam, że szuka odpowiednich słów.
- Postradaliście rozum? Używanie wpływu jest zabronione. Tak nie wolno.
- Niektórzy rzeczywiście nie powinni mieć do tego prawa. Zdaje się jednak, że ty
radzisz sobie doskonale w tej kwestii.
Lissa zesztywniała.
- Dlaczego tak uważasz?
- Słyszałem co nieco. Ludzie gadają…
O kim on mówił? Usiłowałam sobie przypomnieć, czy padło imię Lissy podczas
rozmowy z Christianem w kolejce do pokoju karmicieli. Powiedzieliśmy tym dwóm, że
znamy osoby używające wpływu. Jesse wyciągnął wnioski.
- Zresztą sam też to zauważyłem. Wszyscy cię kochają. Wyszłaś obronną ręką z
poważnych tarapatów. To o czymś świadczy. Manipulujesz nami. Obserwowałem cię na
lekcji, kiedy przekonałaś pana Hilla, by pozwolił ci pracować z Christianem. Normalnie nigdy
by się na to nie zgodził.
Byłam przy tym. Miał rację. Lissa użyła wpływu, chcąc pomóc Christianowi. Tak
bardzo jej zależało, że chyba nie zważała, co robi. W porównaniu z innymi wyczynami ten
drobiazg nie miał większego znaczenia. Nikt się nie zorientował. No, prawie nikt.
- Posłuchaj - zaczęła teraz z wysiłkiem. - Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz.
Idę do łóżka.
Jesse nie ustępował.
- Nie oskarżam cię. Bardzo nam się to podoba. Chcemy ci pomagać, a właściwie
potrzebujemy twojej pomocy. Nie mogę uwierzyć, że nie zauważyłem tego wcześniej. Jesteś
naprawdę dobra. Chcemy, żebyś nas uczyła. Poza tym w żadnym z kręgów Mana nie ma
Dragomirów. Będziemy jedyną grupą, w której działają wszyscy przedstawiciele królewskich
rodów.
Lissa westchnęła.
- Gdybym umiała używać wpływu, sprawiłabym, że dalibyście mi spokój. Powtarzam,
że nie jestem zainteresowana.
- Potrzebujemy cię! - krzyknął Ralf. Jesse skarcił go wzrokiem i uśmiechnął się
szeroko do Lissy. Przyszło mi do głowy, że spróbuje ją omamić, ale moja przyjaciółka
pozostawała odporna na działanie wpływu. Na mnie również nie wywarł wrażenia, a przecież
oglądałam tę scenę jej oczami.
- Tu nie chodzi o zwykłą pomoc. Grupy Mana powstają we wszystkich szkołach. -
Przysunął się. Nie wyglądał już tak przyjaźnie. - Stowarzyszenie obejmuje cały świat. Jeśli się
do nas przyłączysz, zyskasz nowe kontakty i osiągniesz wszystko, co zechcesz. Chcemy
opanować sztukę wywierania wpływu, żeby powstrzymać nasz rząd przed kolejnymi
idiotycznymi decyzjami. Pomyśl, jak wiele możesz uzyskać.
- Dam sobie radę sama, dzięki. - Lissa cofnęła się o krok. - Poza tym nie sądzę, byście
wiedzieli, co jest najlepsze dla morojów.
- Dasz sobie radę? Z tym strzygą u boki i strażniczką dziwką? - nie wytrzymał Ralf.
Krzyczał, więc Eddie posłał mu ostrzegawcze spojrzenie.
- Cicho bądź - warknął Jesse i zwrócił się do Lissy. - Nie powinien tego powiedzieć…
lecz trudno odmówić mu racji. Pasujesz sobie reputację. Wkrótce nikt nie będzie traktował cię
poważnie. Królowa ma cię na oku i już próbuje odsunąć Ozerę. Możesz się nieźle sparzyć na
swoich przyjaźniach.
Teraz Lissa naprawdę się wkurzyła.
- Nie masz pojęcia, o czym mówisz. I… - Zmarszczyła czoło. - Co to znaczy, że
próbuje odsunąć Christiana?
- Chce, żebyś wyszła… - wypalił Ralf, ale Jesse nie pozwolił mu dokończyć.
- Właśnie o tym mówię - powiedział. - Możemy ci pomóc. Tobie i Christianowi.
Głowę bym dała, że Ralf miał na myśli planowane małżeństwo Lissy z Adrianem.
Przypomniałam sobie, że należy do rodziny Voda, a Priscilla, zaufana przyjaciółka królowej,
zapewne znała te plany i musiała je Ralfowi przekalbować. Pomyślałam, że łączy ich większa
zażyłość, niż podejrzewałam.
- Powiedz mi - zażądała Lissa. Przez chwilę miała ochotę użyć na niego wpływu, ale
odsunęła tę myśl jako poniżającą. - Co wiesz o Christianie?
- Nie udzielam informacji za darmo - odparł Jesse. - Przyjdź na spotkanie, to się
dowiesz.
- Trudno. Nie interesuj mnie wasze elitarne kluby, a poza ty nie znam się na
stosowaniu wpływu - doskonale zatuszowała palące zaciekawienie rewelacją o Christianie.
Odwróciła się, ale Jesse chwycił ją za ramię.
- Cholera! Musisz - Lissa chce się położyć - odezwał się Eddie, który w mgnieniu oka
znalazł się przy nich. - Zabierz rękę albo ci pomogę.
Jesse zmierzył go wściekłym wzrokiem. Przewyższał dampira wzrostem, lecz był
słabszy. Wprawdzie muskularny Ralf stanąłby po stronie kumpla, ale wszyscy wiedzieli, jak
rozstrzygnęłaby się ta bójka. Najpiękniejsze było to, że strażnik mógłby sobie na wiele
pozwolić, ponieważ walczył w obronie Lissy.
Moroje się cofnęli.
- Jesteś nam potrzebna - rzucił jeszcze Zeklos. - Nie mamy nikogo oprócz ciebie.
Przemyśl to.
Odeszli, a Eddie zwrócił się do podopiecznej:
- Nic ci nie zrobili?
- Nie… dziękuje ci. Boże, ależ to było dziwne - westchnęła, kiedy szli razem w stronę
schodów.
- Czego chcieli?
- Mają obsesję na punkcie swojego królewskiego pochodzenia. Zażądali, żebym
wstąpiła do ich tajnego klubu. To fanatycy.
Eddie wiedział, że Lissa specjalizuje się w żywiole ducha, nie chciał jednak
wspominać o tym jak sobie radzi, używając wpływu.
Dampir otworzył przed nią drzwi.
- Cóż, rozumiem, że cię zdenerwowali, jednak, na szczęście, nie mogą cię do niczego
zmusić.
- Masz rację. - Lissa wciąż zachodziła w głowę, co Jessie miał na myśli, wspominając
o Christianie. - Mam nadzieję, że dadzą mi spokój.
- O to się nie martw - rzucił twardo jej opiekun. - Już ja się tym zajmę.
Powróciłam do swojego ciała i otworzyłam drzwi dormitorium. Wchodząc po
schodach uśmiechałam się do własnych myśli. Co prawda wkurzyłam się, gdy Jesse i Ralf
nagabywali Lissę, ale perspektywa, że moroje nareszcie dostaliby łupnia, wprawiała mnie w
znakomity nastrój. Eddie przekona ich, żeby pilnowali własnego nosa.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
MOJA TERAPEUTKA, DEIRDRE, nie miała chyba prywatnego życia, bo
wyznaczyła mi kolejną wizytę na niedzielę. Nie byłam tym zachwycona. Wszyscy mieliśmy
wolne i planowałam spotkanie z przyjaciółmi. Chcąc nie chcąc, pojawiłam się jednak w jej
gabinecie.
- Pomyliła się pani - oznajmiłam, siadając naprzeciwko niej.
Do tej pory właściwie nie podjęłyśmy tematu pierwszej sesji. Rozmawiałyśmy parę
razy o mojej matce i ćwiczeniach polowych.
- W czym się pomyliłam? - spytała Deirdre.
Miała na sobie lekką kwiecistą sukienkę bez rękawów, chociaż na dworze było zimno.
Wyglądała jak elf, który zszedł z widoczków wiszących na ścianach.
- W ocenie moich uczuć. Nie wybrałam tego mężczyzny tylko dlatego, że jest dla
mnie niedostępny. Naprawdę mi na nim zależy. Sprawdziłam to.
- W jaki sposób?
- Długo by opowiadać. - Nie miałam ochoty referować jej przebiegu eksperymentu,
który przeprowadziłam z Adrianem. - Proszę mi zaufać.
- A co z pozostałymi kwestiami? Na przykład twoimi uczuciami do Lissy?
- Również pudło.
- Rozumiem, że i to sprawdziłaś.
- Tego akurat nie da się zrobić.
- Mimo to wciąż jesteś pewna, co czujesz? - pytała dalej.
- Tak. - Tylko taką odpowiedź mogła otrzymać.
- Jak wam się ostatnio układa?
- Co pani ma na myśli?
- Czy spędzacie ze sobą dużo czasu, co wiesz o jej życiu…
- Nie wiem dokładnie. Właściwie rzadko się widujemy. Sądzę, że nic się u niej nie
zmieniło. Nadal jest z Christianem. Zbiera najlepsze oceny. A, i będzie studiowała w Lehigh.
- W Lehigh? Opowiedziałam o propozycji królowej.
- Studia rozpoczynają się dopiero jesienią, ale Lissa już poważnie zajęła się nauką.
Zastanawia się nad wyborem kierunku.
- A ty?
- Nie rozumiem?
- Co będziesz robiła?
- Będę przy niej. Tak postępują wszyscy strażnicy opiekujący się równolatkami.
Podejmę te same studia.
- Naprawdę?
- Tak.
- Czy nie przyszło ci do głowy, że, być może, wolałabyś uczyć się innych
przedmiotów?
- Nie. Przecież Lissa jeszcze nie zdecydowała, co będzie studiować. Zresztą to nie ma
znaczenia. I tak muszę jej towarzyszyć.
- Więc nie widzisz w tym problemu?
Zaczynałam już tracić cierpliwość. Nie zamierzałam ciągnąć tematu.
- Nie - odparłam krótko.
Deirdre czekała na wyjaśnienia, ale milczałam. Przez chwilę mierzyłyśmy się
wzrokiem. Pomyślałam, że terapeutka próbuje mnie złamać, lecz mogłam się mylić. W końcu
zatopiła wzrok w swoich notatkach. Przerzuciła kilka stron. Zauważyłam jej wypielęgnowane
paznokcie, pociągnięte czerwonym lakierem. Mój manikiur zaczynał już znikać.
- Wolałabyś nie rozmawiać dzisiaj o Lissie? - spytała w końcu.
- Możemy rozmawiać na każdy temat, który uzna pani za istotny.
- A co jest istotne dla ciebie?
Kurczę. Znowu wyjeżdża z pytaniami. Zastanawiałam się, czy któryś z dyplomów
wiszących na ścianach dotyczy specjalnych uprawnień w tej kwestii.
- Chyba robi pani błąd, traktując mnie jak morojkę. Sugeruje pani, że mogę
decydować o swoich uczuciach albo wyborze studiów. To nie ma sensu. Powiedzmy, że
chciałabym studiować prawo albo biologię morską. I co z tego? Mój los jest przesądzony.
- I tobie to nie przeszkadza - raczej stwierdziła, niż spytała. Wzruszyłam ramionami.
- Przede wszystkim zależy mi na bezpieczeństwie Lissy, a pani zdaje się o tym
zapominać. Każda praca ma jakieś wady. Czy chcę wysiadywać przy niej na lekcjach
matematyki? Nie. Ale mam w tym ważny cel. Czy pani lubi, gdy wkurzone nastolatki
niweczą wysiłek wielomiesięcznej terapii? Nie. Ale to koszt wkalkulowany w zawód.
- Szczerze mówiąc - powiedziała nieoczekiwanie - akurat to najbardziej lubię w swojej
pracy.
Mówi serio czy żartuje? Postanowiłam zignorować tę uwagę. Ostatecznie po raz
pierwszy nie odpowiedziała mi pytaniem.
Westchnęłam.
- Nie lubię, kiedy wszyscy mi wmawiają, że zostałam zmuszona do podjęcia służby.
- Wszyscy, czyli kto?
- No, pani i ten dampir, którego poznałam na dworze królowej, Ambroży. On jest…
sprzedaje swoją krew. Męska dziwka. - Nie wiem, czemu to powiedziałam. Spodziewałam się
ostrej reakcji, ale nic z tego. - Jego zdaniem zostałam zniewolona, a przecież to nieprawda.
Podoba mi się moje życie. Jestem dobra w tym, co robię. Potrafię walczyć i chronić innych.
Czy widziała pani kiedyś strzygę?
Deirdre potrząsnęła głową.
- A ja owszem. Wiem, co robię, chcąc poświęcić życie walce z nimi. To mroczne
bestie, które zasługują na śmierć. Będę je tropić, a jeśli przy okazji mogę ocalić najlepszą
przyjaciółkę, tym lepiej.
- Rozumiem. Czy pomyślałaś jednak o tym, co się stanie, jeśli zamarzysz o innym
życiu?
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Już mówiłam. Każda praca ma swoje dobre i złe strony. Trzeba tylko zachować
równowagę. Czy naprawdę chce mi pani wmówić, że jest inaczej? Że mam problemy, bo
czegoś mi w życiu brakuje?
- Nie, oczywiście, że nie. - Terapeutka oparła się o krzesło. - Życzę ci jak najlepiej i
wiem, że nie będzie idealnie. Każdy ma jakieś zagwozdki. Ciekawią mnie twoje reakcje oraz
sposoby na poukładanie różnych fragmentów życia w całość. Wspomniałaś, że ceną za
posiadanie czegoś bywa strata innej wartości.
- Wszyscy mają takie dylematy. - Czułam, że się powtarzam.
- Tak, ale nie wszyscy widzą duchy.
Zapadła krępująca cisza, zanim zrozumiałam, dokąd Deirdre zmierza.
- Chwileczkę. Sugeruje pani, że widzę Masona, ponieważ nieświadomie obwiniam
Lissę o wszystko, czego nie mogę dostać? Zapomniała pani, co przeżyłam? Sądziłam, że
wszystkiemu winien jest stres.
- Myślę, że jest wiele powodów - odparła. - Postaramy się je rozpoznać.
- Mimo to nie rozmawiamy o Masonie. Uśmiechnęła się.
- Czyżby? Sesja dobiegła końca.
- Czy ona zawsze odpowiada pytaniem na pytanie? - zagadnęłam później Lissę.
Przecięłyśmy dziedziniec, idąc do stołówki. Po kolacji zamierzałyśmy się spotkać z
innymi i obejrzeć razem film. Już dawno nie miałyśmy okazji porozmawiać sam na sam. Nie
uświadamiałam sobie do tej pory, jak bardzo mi tego brakowało.
- Nie chodzę do tej samej terapeutki. - Roześmiała się. - To oznaczałoby konflikt
interesów.
- A twoja też tylko pyta?
- Nie zauważyłam. Rozumiem, że to cię męczy.
- Tak… chociaż przyznaję, że jest w tym niezła.
- Kto by pomyślał, że kiedykolwiek będziemy wymierzać doświadczenia
psychoterapeutyczne?
Parsknęłyśmy śmiechem. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu. Lissa otworzyła usta,
żeby mi opowiedzieć o spotkaniu z Jessem i Ralfem. Nie wiedziała, że znam tę historię.
Zanim zaczęła, dołączył do nas Dean Barnes.
- Cześć, Rose. Zastanawialiśmy się, dlaczego dyżurujesz ja pół gwizdka.
Świetnie. Czułam, że prędzej czy później ktoś o to zagadnie. Nawet dziwiłam się, że
nie wcześniej. Uznałam, że wszyscy są zbyt pochłonięci zaliczaniem ćwiczeń polowych.
Jednak na wszelki wypadek przygotowałam krótką odpowiedź.
- Jestem chora. Doktor Olendzka zakazała mi treningów w pełnym wymiarze.
- Serio? A mówiono nam, że w prawdziwym życiu nikt nie dostanie zwolnień
lekarskich.
- Tymczasem jesteśmy w szkole, a słowo Olendzkiej jest rozkazem.
- Słyszałem, że cię izolują, bo zagrażasz Christianowi.
- Możesz mi wierzyć, że to złośliwe plotki. - Wyczułam od Deana zapach alkoholu i
postanowiłam zmienić temat. - Piłeś?
- Tak, Shane zdobył butelkę i zaprosił nas do siebie. Hej!
- Co?
- Nie patrz tak na mnie.
- Jak?
- Jakbyś mnie karciła.
- Wcale tak nie patrzę.
- Patrzysz - zachichotała Lissa. Dean zrobił obrażoną minę.
- Mam wolne, co z tego, że jest niedziela? Chyba mam prawo…
Coś przemknęło za naszymi plecami.
Nie wahałam się ani chwili. To było zbyt szybkie, nazbyt ukradkowe jak na przyjazny
ruch. Poza tym miało na sobie czarny kostium. Zasłoniłam Lissę i zaatakowałam. Ledwo
rozpoznałam strażniczkę, która uczyła nas na pierwszym roku. Zdaje się, że miała na imię
Jane, a może Joan? Nie, Jean. Była wyższa, lecz moja pięść wylądowała prosto na jej twarzy.
W ułamku sekundy obok niej pojawił się drugi cień. To był Jurji. Stanęłam tak, że Jean
znalazła się między mną a strażnikiem i kopnęłam ją w brzuch. Upadła na niego i oboje z
trudem utrzymali się na nogach. Błyskawicznie wyciągnęłam srebrny sztylet i wycelowałam
prosto w serce kobiety. Trafiłam w oznaczone miejsce, więc usunęła się na bok jako
„martwa”.
Teraz musiałam zmierzyć się z Jurijem. Usłyszałam za plecami zduszone okrzyki i
uznałam, że Dean także ma pełne ręce roboty. Nie mogłam się odwrócić. Musiałam
unieszkodliwić strażnika, który był znacznie silniejszy od Jean. Okrążaliśmy się powoli, raz
po raz wymierzając sobie ciosy. Nareszcie Jurij zdecydował się zagrać ostro. Na szczęście
okazałam się szybsza i zdołałam się wywinąć, a potem zagłębiłam ostrze także w jego sercu.
Pokonany strażnik odszedł, a ja odwróciłam się do Deana. Lissa stała z boku,
przyglądając się, jak wampir walczy z napastnikiem. Naigrywałam się z Ryana, ale jego
potknięcia wydawały się niczym w porównaniu z żałosną obroną Deana. Chłopak poruszał się
niezdarnie, a sztylet upadł mu na podłogę. Uznałam, że czas się wtrącić. Odepchnęłam Deana
i może zrobiłam to zbyt silnie, ale nie miałam czasu tego sprawdzać.
Zwróciłam się w stronę napastnika. Zobaczyłam Dymitra.
Tego się nie spodziewałam. Usłyszałam w głowie piskliwy głos przestrzegający przed
walką z mentorem. Jednocześnie pomyślałam, że nic innego nie robię od szczęściu miesięcy.
Poza tym to nie Dymitr stał przede mną. Miałam do czynienia ze śmiertelnym wrogiem.
Rzuciłam się na niego ze sztyletem w nadziei, że go zaskoczę. Zareagował błyskawicznie.
Był niesamowicie szybki. Odniosłam wrażenie, że odczytuje moje zamiary, zanim wykonam
pierwszy ruch. Zablokował mój cios i uderzył mnie w głowę. Nie poczułam bólu, ale
wiedziałam, że da o sobie znać później. Czułam, że nas obserwują. Oboje byliśmy sławni,
każde na swój sposób, a fakt, że jest moim nauczycielem, stanowił nie lada sensację. Koledzy
mieli pierwszorzędną rozrywkę.
Nie spojrzałam na nich, skoncentrowana na przeciwniku. Raz po raz odpieraliśmy
ciosy i na zmianę przechodziliśmy do ataku.
Usiłowałam sobie przypomnieć wszystko, czego mnie nauczył. Miałam atuty.
Ćwiczyliśmy razem od miesięcy. Znałam go, obserwowałam, jak się porusza, jaką stosuje
taktykę. Podobnie on znał mnie. Mogłam przewiedzieć jego zamiary. Spróbowałam
wykorzystać tę wiedzę. Walczyliśmy jak dwoje drapieżników dorównujących sobie siłą,
śmiertelnie szybkich. Serce biło mi jak oszalałe, a skóra lśniła od potu.
Dymitr zaatakował mnie całym ciałem. Jakimś cudem zablokowałam jego cios, lecz
zachwiałam się pod siłą uderzenia. Mężczyzna natychmiast wykorzystał przewagę i pociągnął
mnie na ziemię. Gdybym miała do czynienia ze strzygą, zapewne skręciłaby mi kark lub mnie
ukąsiła. Nie mogłam na to pozwolić.
Wbiłam mu łokieć prosto w twarz. Odchylił głowę i to mi wystarczyło. Przetoczyłam
się nad nim i przycisnęłam go do podłogi. Dymitr szarpał się, ale trzymałam go mocno,
jednocześnie sięgając po sztylet. Czułam, że mój przeciwnik zaraz się uwolni. Był znacznie
silniejszy ode mnie. W ostatniej chwili chwyciłam rękojeść sztyletu i skierowałam ostrze w
jego serce. Walka była skończona.
Usłyszałam oklaski za plecami, lecz nie odrywałam wzroku od Dymitra. Nadal
opierałam ręce na jego piersi. Oboje byliśmy spoceni i oddychaliśmy ciężko. Widziałam w
jego oczach dumę i coś znacznie ważniejszego. Znalazł się tak blisko, moje ciało wzywało go,
stał się częścią mnie. Potrzebowałam go jak dopełnienia. Poczułam przyjemne ciepło. W
tamtej chwili oddałabym wszystko, żeby znaleźć się w jego ramionach. Odczytałam z wyrazu
twarzy Dymitra, że myślał o tym samym. Walka wprawdzie się skoczyła, lecz my nie
ostrząsnęliśmy się z działania adrenaliny i naszych zwierzęcych instynktów.
Jean wyciągnęła rękę i pomogła mi się podnieść. Oboje z Jurijem przyglądali mi się z
radością, podobnie jak pozostali widzowie. Widziałam, że nawet Lissa jest pod wrażeniem.
Tylko Dean stał z boku jak ofiara losu. Gdybyż wieść o moim spektakularnym zwycięstwie
rozniosła się po szkole równie szybko, jak niegdyś złośliwe plotki… ale nie miałam raczej na
co liczyć.
- Dobra robota - pochwalił Jurij. - Pokonałaś całą naszą trójkę. Podręcznikowy
przykład.
Zauważyłam, że Dymitr już wstał lecz nie patrzyłam na niego z obawy, że oczy
zdradzą, co czuję. Wciąż zadyszana, zwróciłam się do strażników.
- Mam nadzieję, że nie bardzo was poturbowałam. Parsknęli śmiechem.
- Na tym polega nasza praca - odparła Jean. - Nie martw się. Jesteśmy odporni. -
Zerknęła na Dymitra. - Solidnie ci przyłożyła łokciem.
Mężczyzna badał palcami miejsce pod okiem. Nie chciałam zrobić mu krzywdy.
- Uczeń przerósł mistrza - zażartował. - A raczej sztylet. Jurij spojrzał karcąco na
Deana.
- Wiesz, że nie wolno pić alkoholu na terenie Akademii.
- Jest niedziela! - krzyknął dampir. - Mamy wolne.
- W prawdziwym świecie strzygi nie poczekają do poniedziałku - wtrąciła Jean
surowym tonem. - Potraktujmy to jako test. Ty go zdałaś, Rose. Gratuluję.
- Dziękuję. Obawiam się jednak, że moje ubranie nie wytrzymało próby. - Byłam
mokra i brudna. - Muszę się przebrać, Liss. Spotkamy się przy kolacji.
- Dobrze - odparła z promiennym uśmiechem.
Widziałam, jak bardzo jest ze mnie dumna. Wyczułam w jej głosie coś jeszcze i
przyszło mi do głowy, że szykuje niespodziankę, by uczcić moje zwycięstwo. Postanowiłam
uszanować wolę przyjaciółki i nie zagłębiać się w jej myśli.
- A ty - Jurij pociągnął Deana za rękaw - pójdziesz z nami.
Napotkałam spojrzenie Dymitra. Pragnęłam zostać z nim sam na sam i porozmawiać.
Nie ochłonęłam jeszcze i chciało mi się tańczyć z radości. Nareszcie. Pokonałam ich po tym,
jak zarzucali mi niezdarność i brak kompetencji. Dymitr musiał odejść z kolegami, lecz skinął
mi głową, dając znak, że wolałby mnie nie opuszczać. Westchnęłam, patrząc za nimi, a potem
ruszyłam do dormitorium.
Dopiero w pokoju zorientowałam się, w jak opłakanym jestem stanie. Zrzuciłam
brudne cichy i weszłam pod prysznic. Doprowadzenie się do ładu zajęło mi prawie godzinę i
kiedy wreszcie mogłam pokazać się ludziom, pora kolacji dobiegała końca.
Pobiegłam do jadalni, zastanawiając się, dlaczego Lissa nie wezwała mnie w myślach.
Zwykle to robiła, gdy się gdzieś spóźniałam. Pewnie uznała, że zasłużyłam na chwilę
odpoczynku. Przyszło mi coś jeszcze do głowy i nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Na środku jadalni toczyła się jakaś bójka, o czym świadczył spory wianuszek
obserwatorów i okrzyki dobiegające z wewnątrz kręgu. Pamiętałam, że banda Jessego trzyma
swoje eksperymenty w tajemnicy, więc musiał to być ktoś inny. Ruszyłam w tamtą stronę, by
sprawdzić, kto wzbudził takie zainteresowanie.
Zobaczyłam Adriana i Christiana.
Eddie stał między nimi i usiłował nie dopuścić do walki. Zapominając o dobrych
manierach, odepchnęłam kilka osób stojących przede mną i podeszłam do Eddiego.
- Co tu się dzieje? - spytałam.
Powitał mnie z wyraźną ulgą. Świetnie sobie radził, odpierając ataki instruktorów, lecz
w tej sytuacji czuł się kompletnie bezradny.
- Nie mam pojęcia.
Przyjrzałam się obu kumplom. Szczęśliwie nie zdążyli zrobić sobie krzywdy… na
razie. Zauważyłam, że atakującym jest Christian.
- Myślałeś, że uda ci się utrzymać to w tajemnicy?! - wykrzyknął. W jego oczach
płonęły niebieskie ognie. - Sądziłeś, że zdołasz nas oszukać?
Adrian, pozornie opanowany, wyraźnie czuł się nieswojo. Nie miał najmniejszej
ochoty na ten pojedynek, w dodatku, tak jak Eddie, nie rozumiał, o co chodzi Christianowi.
- Daj spokój - niemal szeptem mitygował przeciwnika. - Nie wiem, co cię ugryzło.
Czy możemy usiąść i porozmawiać?
- Jasne. Wiedziałem, że jesteś tchórzem. Boisz się tego. - Christian uniósł rękę i
między jego palcami zawirowała kula ognia. Nawet w silnym świetle lampy jaśniała
pomarańczową barwą, a w środku drgał niebieski płomyk. Usłyszałam westchnienia w tłumie.
Od dawna wiedziałam o możliwościach zastosowania magii w walce. Często obserwowałam
ćwiczenia Christiana, jednak dla większości było to niezwykłe zjawisko. Ozera parsknął
pogardliwie. - Potrafisz mnie pokonać? Może użyjesz roślinek?
- Jeśli faktycznie zamierzasz rozegrać tę bezsensowną walkę, to przynajmniej trzymaj
się zasad. Walczmy na pięści - rzucił Adrian lekkim tonem, w którym znów wyczułam
zaniepokojenie. Pewnie uznał, że ma większe szanse w walce wręcz.
- Nic z tego - przerwał Eddie. - Nikt nie użyje ognia ani ciosów. To nieporozumienie.
- Czy ktoś mi wreszcie powie, co się stało? - zniecierpliwiłam się.
- Twój przyjaciel sądzi, że zamierzam poślubić Lissę i uprowadzić ją ze sobą w
promieniach zachodzącego słońca - powiedział Adrian. Zwracał się do mnie, ale nie spuszczał
wzroku z Christiana.
- Nie kłam, że to nieprawda - warknął moroj. - Przejrzałem cię. Uknułeś ten plan
razem z królową. Ona cię popiera. Zachęca Lissę do podjęcia studiów, żeby nas rozdzielić i
przywiązać do swojej rodziny.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, jak absurdalnie to brzmi? - spytał Adrian. - Moja
cioteczna babka ma na głowie cały rząd morojów! Sądzisz, że angażuje się w szkolne
romanse? Obudź się, nasz świat ma poważne problemy. Przepraszam. Wiem, że ostatnio
spędzam sporo czasu z Lissą, ale zaraz ją zajdziemy i wszystko się wyjaśni. Nie zamierzałem
wchodzić między was. Niczego nie knuję.
- Owszem, knujesz - Christian pozostał nieprzejednany. Odszukał mnie wzrokiem. -
Rose może to potwierdzić. Ona wie. Wiedziała od dawna. Rozmawiała nawet z królową na
wasz temat.
- To śmieszne - zaczął Adrian, obrzucając mnie niespokojnym spojrzeniem. - Powiedz
mu, że to nieprawda, Rose.
- Cóż… - Nieoczekiwanie znalazłam się w pułapce. - Tak i nie.
- Widzisz? - Christian triumfował.
W tej chwili z jego palców wystrzelił płomień, lecz oboje z Eddiem zareagowaliśmy
błyskawicznie. Ktoś krzyknął. Eddie chwycił Christiana i skierował ognisty pocisk w górę. Ja
pociągnęłam Adriana na podłogę. Udało nam się podzielić zadaniami. Wolałam nie myśleć,
co by się stało, gdybyśmy zajęli się tą samą osobą.
- Miło, że się o mnie troszczysz - mruknął Adrian, krzywiąc się z bólu.
- Użyj wpływu - szepnęłam, pomagając mu wstać. - Musimy zapanować nad sytuacją,
zanim komuś stanie się krzywda.
Christian szarpał się z Eddiem, nie rezygnując z walki. Złapałam go za drugie ramię.
Adrian nie miał najmniejszej ochoty podchodzić do niego, jednak się zbliżył.
- Christian, uspokój się - Patrzył mu prosto w oczy. - Porozmawiajmy.
Ozera szamotał się jeszcze chwilę, jednak wkrótce jego spojrzenie stało się nieobecne.
- Chcę porozmawiać - powtórzył Adrian.
- Dobrze.
Dobiegło nas pełne rozczarowania westchnienie gapiów. Adrian użył wpływu w
niezauważalny sposób, nikt się nie zorientował. Widzowie zaczęli się rozchodzić, więc
wspólnie z Eddiem przeprowadziliśmy naszego jeńca do kąta, gdzie mogliśmy porozmawiać
bez świadków. Ale kiedy tylko Adrian opuścił wzrok, Christian znów wpadł w furię i
próbował się na niego rzucić. Na szczęście zachowaliśmy czujność. Trzymaliśmy go w
żelaznym uścisku.
- Co ze mną zrobiłeś?! - wrzasnął Christian. Kilka osób popatrzyło w naszą stronę z
nadzieją, że jednak dojdzie do bójki. Syknęłam mu prosto w ucho i to go nieco otrzeźwiło. -
Auu!
- Cicho. Coś jest nie tak. Musimy odkryć, co się dzieje, zanim zrobisz jakieś głupstwo.
- Ja wiem, co się dzieje. - Christian spoglądał spode łba na Adriana. - Próbują
rozdzielić mnie z Lissą. Wiedziałaś o wszystkim, Rose.
Przeszył mnie pytający wzrok Adriana.
- Czy to prawda?
- Tak. Długo by opowiadać - mruknęłam, odwracając się do Ozery. - Adrian nie ma z
tym nic wspólnego. Nie wiedział o niczym. To pomysł Tatiany, którego nie zdążyła jeszcze
wcielić w życie. Powiedzmy, że to plan długoterminowy.
- A skąd o tym wiesz? - spytał Christian.
- Sama mi to powiedziała. Miała podejrzenia, że chodzę z Adrianem.
- Serio? Stanęłaś w obronie naszej miłości? - wtrącił się Iwaszkow.
- Daj spokój - uciszyłam go. - Chciałabym wiedzieć, kto tobie o tym powiedział,
Christian.
- Ralf - mruknął, tracąc pewność siebie.
- Przecież wiesz, że nie można mu ufać. - Eddie spochmurniał na sam dźwięk imienia
moroja.
- Tym razem przypadkowo mówił prawdę, chociaż bez sensu włączył w to Adriana.
Ralf jest spokrewniony z najlepszą przyjaciółką królowej - wyjaśniłam.
- Wspaniale. - Christian zdążył się już uspokoić, więc puściliśmy go z Eddiem. -
Wrobili nas.
Rozejrzałam się wokół, bo nagle coś mnie zastanowiło.
- Gdzie jest Lissa? Dlaczego ona was nie powstrzymała? Adrian uniósł brwi.
- Ty nam powiedz. Nie zjawiła się na kolacji.
- Nie wiem… - Myśli przelatywały z prędkością błyskawicy. Tak skutecznie
nauczyłam się bronić przed napływem jej uczuć, że zdarzało mi się nie odbierać jej przez
dłuższy czas. Skoncentrowałam się na Lissie, ale nic nie poczułam. - Nie odbieram jej.
Trzy pary oczu wpatrywały się we mnie.
- Może śpi? - podsunął Eddie.
- Wiem, kiedy zasypia… To coś innego.
Powoli, bardzo powoli, zaczynałam ją odnajdywać. Zamknęła się przede mną
świadomie, próbowała się ukryć.
- Mam ją.
Jest… O Boże!
Mój wrzask rozniósł się echem po korytarzu do wtóru krzyku Lissy, która daleko stąd
poczuła przeszywający ból.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
WSZYSCY NA MNIE PATRZYLI. Czułam się tak, jakbym dostała policzek. Ale to
nie był mój policzek. Ktoś uderzył Lissę. Przeniosłem się do jej głowy i znalazłam się w
innym miejscu. Rzucano w nią kamieniami. Kolejny trafił ją w twarz. Zobaczyłam
napastnika. Był z pierwszej klasy, nie znałam go, wiedziałam tylko, że pochodził z rodziny
Drozdowów. Czułam ból tak samo jak Lissa, lecz przygryzłam wargi, żeby nie krzyczeć, i
wróciłam świadomością do przyjaciół.
- Północno-zachodnia część kampusu, między tym stawem o dziwnym kształcie a
ogrodzeniem - rzuciłam, biegnąć na ratunek Lissie. Nie widziałam wszystkich napastników,
którzy ją otaczali, ale kilku rozpoznałam.
Zobaczyłam Jessego, Ralfa, Brandona, Bretta i młodego Drozdowa. Trzymało ją
dwóch morojów. Znów posypały się kamienie. Lissa nie krzyczała ani nie płakała.
Powtarzała, żeby przestali.
Jesse odpowiadał za każdym razem, żeby im to nakazała. Słuchałam go jednym
uchem. Nie interesowały mnie ich żądania. Wiedziałam jedno - będą ja torturować tak długo,
aż zgodzi się do nich przyłączyć. Pomyślałam, że zastosowali tę samą metodę wobec
Brandona i innych.
Nagle zaczęłam się dusić, potknęłam się, nie mogąc złapać oddechu. Ktoś oblewał
mnie strugami wody. Z trudem oddzieliłam się od Lissy. Torturowali ją wodą, odcinając
dopływ powietrza. Nie wiedziałam, kim jest prześladowca, ale zachowywał się wyjątkowo
okrutnie, raz po raz zalewając nos i usta Lissy. Rozpaczliwie łapała oddech, nadal
powtarzając, by dali jej spokój.
Jesse przyglądał się jej badawczo.
- Nie proś ich. Wydaj rozkaz.
Nie mogłam biec szybciej. Napastnicy zabrali ją do odległego miejsca, na krańcach
terenu Akademii. To znaczny dystans i z każdym krokiem czułam narastający gniew. Jaka ze
mnie strażniczka, skoro nie potrafiłam upilnować przyjaciółki na terenie szkoły?
Teraz przyszła kolej na tortury powietrzem. Przypomniałam sobie dzień, gdy Lissę
dręczył w ten sposób jeden z ludzi Wiktora. Odcinał jej dopływ tlenu, tak że zaczynała się
dusić, a potem przepełniał płuca, powodując ból ni do zniesienia. Lissa przeżyła wówczas
prawdziwy koszmar. Wiedziałam, jak bardzo starał się o tym zapomnieć. Prześladowca
przerwał torturę, lecz było już za późno. Dziewczyna przekroczyła próg wytrzymałości.
Kiedy Ralf stanął naprzeciwko, zamierzając potraktować ją ogniem, znalazłam się już
tak blisko, że widziałam płomień w jego dłoni. Moroje nie zauważyli mnie, pochłonięci
widowiskiem. Skoczyłam na Ralfa, zanim wypuścił ogień z rąk. Powaliłam go na ziemię i
wymierzyłam solidny cios pięścią w twarz. Kilku innych rzuciło mu się na ratunek, między
innymi Jesse. Nie wiedzieli jednak, z kim mają do czynienia.
Kiedy się zorientowali, zaczęli dawać dyla. Nie patyczkowałam się z tymi, którzy
zostali na miejscu. Jednego dnia pokonałam trzech doskonale wyszkolonych strażników i bez
problemu rozprawiłam się z banda morojów. Ciekawe, że jeszcze przed chwilą nie wahali się
użyć magii, by zadać cierpienie Lissie, a teraz nie przyszło im do głowy, żeby bronić się tą
samą metodą.
Uciekali jak zające. Nie goniłam ich, chciałam jak najszybciej uwolnić Lissę.
Ograniczyłam się do kilku ciosów wymierzonych Ralfowi, który nawet nie próbował
podnieść się z ziemi. Uznałam, że jest odpowiedzialny za całą sytuację. Zostawiłam go
wreszcie, nie zważając na jego jęki, i rozejrzałam się za Jessem, drugim prowodyrem. Nie
musiałam długo szukać. Tylko on został w pobliżu.
Podbiegłam i zatrzymałam się, nie wiedząc, co robić. Jesse stał w bezruchu,
wpatrzony w jakiś odległy punkt. Miał otwarte usta. Popatrzyłam w tę samą stronę, ale nic nie
zobaczyłam. Ponownie mu się przyjrzałam.
- Pająki - wyjaśniła Lissa. Podskoczyłam na dźwięk jej głosu. Stała obok z mokrymi
włosami. Podrapana i posiniaczona, ale poza tym nie zrobili jej krzywdy. Bladość jej skóry w
świetle księżyca sprawiała, że wyglądała jak duch. Nie spuszczała z oczu Jessego. - Jest
przekonany, że widzi pająki. Oblazły go. Jak myślisz, może powinnam napuścić na niego
węże?
Zerknęłam na Jessego. Widok jego twarzy przyprawił mnie o ciarki. Chłopak tkwił w
więzieniu najgorszych koszmarów. Jednak bardziej przerażające wydało mi się to, co
odbierałam przez więź łączącą mnie z Lissą. Do tej pory używanie magii wprawiało mnie w
zachwyt. Tym razem stało się inaczej. To, co ją przepełniało, było mroczne, śliskie i lepkie.
- Myślę, że powinnaś odpuścić - powiedziałam. Słyszałam odgłosy biegnących w
naszą stronę przyjaciół. - Już po wszystkim.
- Urządzili mi inicjację - mruknęła Lissa. - W każdym razie tak to miało wyglądać.
Kilka dni temu prosili, żebym się do nich przyłączyła. Odmówiłam. Dzisiaj powiedzieli, że
mają cenne informacje na temat Christiana i Adriana. Zaniepokoiłam się i obiecałam, że
przyjdę na spotkanie, chociaż nie mam pojęcia o sztuce wywierania wpływu. Chciałam się
więcej dowiedzieć. - Przekrzywiła lekko głowę, a ja zobaczyłam, że Jesse poczuł się gorzej.
Wytrzeszczył oczy i zaczął bezgłośnie krzyczeć. - Nie zgodziłam się poddać inicjacji, ale
zmusili mnie. Postanowili sprawdzić, co potrafię. Wymyślili sobie coś w rodzaju próby
wytrzymałości. Tortury mają doprowadzać ofiary do stanu, w którym nie mogą dłużej znieść
bólu i usiłują wpłynąć na napastników. Komu to się uda, zostaje przyjęty. - Lissa popatrzyła
na Jessego. Chłopak przebywał w innym świecie i z całą pewnością nie czuł się tam dobrze. -
To, co zrobiłam, kwalifikuje mnie do roli prezesa, nie sądzisz?
- Przestań - powtórzyłam. Zbierało mi się na mdłości. To było chore i złe. Lissa i
Adrian wspominali kiedyś o świadomym wywoływaniu halucynacji u innych. Nazwali to
superwpływem, lecz mnie to przerażało. - Nie tak powinnaś wykorzystywać moc ducha. To
nie jesteś ty! Przestań!
Lissa oddychała ciężko, po jej czole spływały krople potu.
- Nie mogę - szepnęła.
- Możesz. - Dotknęłam jej ramienia. - Oddaj to mnie.
- Nie masz zdolności magicznych.
Skoncentrowałam się na więzi. Nie mogłam przejąć jej magii, ale potrafiłam uwolnić
ją od mrocznych uczuć. I w tej samej chwili uświadomiłam sobie, że robię to od dawna.
Zawsze, kiedy się o nią martwiłam, gdy pragnęłam, by się uspokoiła, Lissa wracała do siebie.
Uwalniałam ją od zła. Wchłaniałam je w siebie. W taki sam sposób Anna pomagała świętemu
Władimirowi. O tym mówił Adrian, opisując, jak ciemność przenikała od Lissy do mojej
aury. Lissa nadużywała mocy ducha, wykorzystując ją do zadawania bólu. Płaciła za to
wysoką cenę. Stawała się zła. Nie mogłam na to pozwolić. W tej chwili nie martwiłam się, co
stanie się ze mną. Zapomniałam o groźbie obłędu i napadach wściekłości.
- To prawda - zgodziłam się. - Nie mam zdolności magicznych, ale mogę przejąć od
ciebie mroczne uczucia. Skoncentruj się na mnie i pozwól im odpłynąć. Nie pasują do ciebie.
Są niegodziwe.
Przyjaciółka wpatrywała się we mnie szeroko otwartymi oczami. Była zrozpaczona.
Nadal wywierała wpływ na Jessego, mimo że już na niego nie patrzyła. Widziałam, że toczy
wewnętrzną walkę. Zeklos bardzo ją zranił, chciała, żeby za to zapłacił. Musiał zapłacić.
Jednocześnie czuła, że mam rację. Tak trudno było jej zrezygnować…
Przestałam odczuwać mdłości. Aura czarnej magii rozwiała się, a ja się zachwiałam,
jakby coś uderzyło mnie w twarz. Wzdrygnęłam się, czując nieprzyjemne mrowienie w
żołądku. Miałam wrażenie, że ktoś rozpalił w nim ogień. Potem i to minęło. Jesse upadł na
kolana, a Lissa westchnęła z ulgą. Wciąż była przerażona i zraniona tym, co jej zrobili, lecz
nie czuła już tej wszechogarniającej wściekłości, która kazała jej torturować Zeklosa. Poddała
się.
W tej samej chwili zawrzałam z gniewu.
Ruszyłam na Jessego. To on był moim największym wrogiem. Kiedyś usiłował mnie
zniszczyć. Torturował Lissę, dręczył innych. Koniec z tym. Zamachnęłam się. Dostrzegłam
jego przerażone oczy, lecz moja pięść już wylądowała na jego twarzy. Rozbiłam mu nos, z
którego polała się krew. Słyszałam krzyk Lissy; prosiła, bym przestała, ale ja nie mogłam.
Jesse musiał zapłacić za to, co jej zrobił. Chwyciłam go za fraki i cisnęłam o ziemię.
Wrzeszczał, błagał, żebym go zostawiła. Umilkł dopiero po drugim ciosie. Czułam, jak Lissa
szarpie mnie za ramię, usiłując mnie odciągnąć. Okazała się jednak za słaba.
Biłam na oślep. Nie zastanawiałam się nad techniką, zapomniałam o wszystkim, czego
nauczyłam się na treningach z Dymitrem. Ogarnęła mnie dzika furia. Zawładnęło mną
szaleństwo, od którego uwolniłam Lissę.
Poczułam mocne szarpnięcie. Chwycił mnie ktoś znacznie silniejszy. Eddie. Mięśnie
ukształtowane wieloletnim treningiem dawały mu przewagę. Usiłowałam się wyswobodzić z
jego uścisku, ale pokonał mnie ciężarem ciała.
- Puszczaj! - wrzeszczałam. Zobaczyłam z przerażeniem, że Lissa klęka przy Jessem i
z troską bada jego obrażenia. Nie mogłam tego zrozumieć. Dlaczego tak się nim przejmuje?
Po tym, co jej zrobił? Na twarzy przyjaciółki malowało się głębokie współczucie. Po chwili
poczułam przepływ jej uzdrawiającej magii. Ukoiła jego ból!
- Nie! - krzyknęłam, miotając się w stalowym uścisku Eddiego. - Nie możesz!
Nagle pojawili się inni strażnicy. Na czele biegł Dymitr z Celeste. Nie dostrzegłam
wśród nich Christiana i Adriana, pewnie nie mogli dotrzymać kroku dampirom. Zrobiło się
spore zamieszanie. Pozostali na miejscu członkowie stowarzyszenia zostali odprowadzeni na
przesłuchanie. Ktoś zabrał Lissę do lekarza. Chciałam pobiec za nią, jednak coś przykuło
moją uwagę: zabierano również Jessego, który potrzebował pomocy medycznej. Eddie nie
puszczał mnie, mimo że wciąż się szarpałam i krzyczałam na niego. Pozostali strażnicy byli
zbyt zajęci, by zwracać na mnie uwagę. Spojrzeli dopiero, kiedy nieśli Jessego obok mnie.
- Nie możecie go wypuścić! Nie wolno wam!
- Uspokój się, Rose - powiedziała łagodnie Alberta. Czy nie rozumiała, co się
wydarzyło? - Już po wszystkim.
- Wcale nie! Chcę go udusić! Zamorduję drania!
Chyba dopiero teraz zrozumieli, że dzieje się coś złego. Nikt nie zorientował się
jednak, że ma to coś wspólnego z Jessem. Dostrzegłam w ich spojrzeniach znajomy niepokój
o stan mojego umysłu.
- Zabierzcie ją stąd - poleciła Alberta. - Niech się umyje i uspokoi.
Strażniczka nie powiedziała nic więcej, lecz wydało się oczywiste, że zajmie się mną
Dymitr.
Podszedł i odebrał mnie z rąk Eddiego. Próbowałam wykorzystać ten moment i uciec,
ale Dymitr znów okazał się szybszy i silniejszy. Chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą.
- Mogę to zrobić łagodnie albo ostro - ostrzegł, ciągnąc mnie przez las. - Nie pozwolę,
byś znów pobiła Jessego. Jest w klinice, więc i tak nie możesz się do niego zbliżyć. Jeśli
przyjmujesz moje warunki, puszczę cię, ale wiesz, że potrafię cię powstrzymać, gdyby coś
głupiego przyszło ci do głowy.
Rozważałam możliwości. Wciąż chciałam dopaść Zeklosa, jednak Dymitr miał rację.
Postanowiłam odłożyć zemstę.
- Zgoda - powiedziałam.
Zawahał się, niepewny, czy może mi wierzyć, ale w końcu puścił moją rękę.
Poczułam, że lekko się odprężył.
- Alberta kazała ci mnie umyć - zaczęłam pojednawczo. - Czy to znaczy, że
zaprowadzisz mnie do kliniki?
- Niezła podpucha. - Zerknął na mnie z ukosa. - Nie pójdziesz do kliniki. Są inne
miejsca, w których mogą udzielić pierwszej pomocy.
Zatoczyliśmy szeroki łuk, lecz wciąż trzymaliśmy się granicy terenu Akademii.
Wkrótce zorientowałam się, dokąd mnie prowadzi. Zmierzaliśmy do małej wartowni.
Dawniej, gdy w szkole pracowało więcej opiekunów, strażnicy strzegli stąd ogrodzenia.
Wartownia została wysprzątana na użytek ciotki Christiana, która przyjechała do niego z
wizyta. Nie chciała zamieszkać w kwaterze obok innych morojów, którzy widzieli w niej
przyszłą strzygę.
Dymitr otworzył drzwi. Wewnątrz panował mrok. Mój opiekun odnalazł zapałki i
zapalił lampę naftową. Nie dawała wiele światła. Rozejrzałam się wokół i odkryłam, że Tasza
włożyła tu wiele pracy. Pokój był czysty, niemal przytulny. Na łóżku leżała miękka narzuta, a
przy kominku stały dwa krzesła. Zauważyłam nawet puszki z jedzeniem. Zostawiła je w
kuchni widocznej z pokoju.
- Siadaj. - Dymitr wskazał ręką łóżko. Usłuchałam, a on szybko rozpalił w kominku.
Ogień buzował, a wtedy sięgnął po apteczkę i butelkę wody. Przysunął krzesło obok łóżka i
usiadł naprzeciwko mnie.
- Pozwól mi wyjść - prosiłam. - Czy ty nie rozumiesz? Jesse musi zapłacić za to, co
zrobił. Torturował ją! Zrobił jej straszną krzywdę.
Dymitr zwilżył kawałek gazy i przytknął do mojego czoła. Piekło, więc pewnie
miałam rozciętą skórę.
- Zostanie ukarany. Podobnie jak reszta.
- Jak? - rzuciłam z goryczą. - Aresztem domowym? Potraktują go łagodnie, tak jak
Daszkowa. Nikt się tym nie przejmuje! Są wśród nas kryminaliści i nikt ich za to nie każe. On
musi cierpieć. Wszyscy powinni ponieść karę.
Dymitr przerwał zabieg i popatrzył na mnie z troską.
- Wiem, że jesteś wkurzona, Rose, ale nie możemy się mścić. To… okrutne.
- Tak? A co w tym złego? Założę się, że umiałabym ich powstrzymać raz na zawsze. -
Dygotałam z wściekłości. - Powinni cierpieć za to, co zrobili! Chcę wymierzyć im karę!
Sprawić, by poczuli ból. Mam ochotę ich zabić. - Zerwałam się z łóżka, czując, że za chwilę
eksploduję. Dymitr błyskawicznie położył ręce na moich barkach i zmusił mnie, bym usiadła
z powrotem. Szamotałam się, lecz wzmocnił uścisk.
- Rose! Przestań! - Teraz i on podniósł głos. - Nie myślisz tak naprawdę. Żyłaś
ostatnio pod presją i ten incydent ostatecznie wyprowadził cię z równowagi.
- To ty przestań! - puściły mi hamulce. - Robisz to co zawsze. Próbujesz przemówić
do rozsądku, mimo że sytuacja jest tragiczna. Pamiętasz, jak chciałeś zabić Wiktora w celi?
Dlaczego uważasz, że nie mam prawa do tego samego?
- Nie zapanowałem wówczas nas emocjami. Dobrze o tym wiesz. A to… to jest coś
zupełnie innego. Nie jesteś sobą.
- Przeciwnie - prowokowałam go w nadziei, że uda mi się wymknąć. Miałam szansę,
jeśli czmychnę dostatecznie szybko. - Jestem tu jedyną osobą, która chce coś zmienić. Jeśli
uważasz, że postępuję źle… to bardzo mi przykro. Nie będę taka, jaką chciałbyś mnie
widzieć. Nie jestem dobra. Nigdy nie dorównam takiemu świętemu jak ty.
- Nikt z nas nie jest święty - odparł surowo Dymitr. - Możesz mi wierzyć, że nie…
Odepchnęłam go i dałam susa na środek pokoju. Zaskoczyłam go, ale szybko się
otrząsnął. Ledwo zrobiłam dwa kroki i już trzymał mnie w uścisku. Unieruchomił mnie całym
ciężarem swojego ciała. Powinnam wiedzieć, że mu nie ucieknę, ale nie myślałam jasno.
- Puszczaj! - wrzasnęłam setny raz tego wieczoru, usiłując wyswobodzić ręce.
- Nie - jego głos zabrzmiał niemal desperacko. - Musisz się z tego otrząsnąć. To nie
jesteś ty!
Poczułam piekące łzy.
- Ależ tak! Puść mnie!
- Nieprawda. Znam cię! Jesteś inna - powtarzał z bólem.
- Mylisz się! Ja…
Nie dokończyłam. „To nie jesteś ty”. Te same słowa wypowiedziałam do Lissy, kiedy
patrzyłam z przerażeniem, jak torturuje Jessego. Nie mogłam w to uwierzyć. Moja
przyjaciółka nie uświadamiała sobie, jak okrutnie postępuje. Spojrzałam Dymitrowi w oczy i
zobaczyłam w nich miłość oraz strach. Zaślepiły mnie emocje, straciłam poczucie
rzeczywistości. Coś mną zawładnęło.
Spróbowałam się uspokoić, rozproszyć gwałtowne uczucia, ale okazały się zbyt silne.
Nie potrafiłam nas nimi zapanować. Nie mogłam się uwolnić. Pomyślałam ze strachem, że
oszaleję tak jak Anna i panna Karp.
- Rose…
Dotarł do mnie głos Dymitra. Wymówił tylko moje imię, lecz były w tym siła i wiara.
On we mnie wierzył, uważał, że jestem dobra. Ofiarował mi swoją siłę. Nie obawiał się być
blisko, kiedy go potrzebowałam. Deirdre mogła mieć rację, sugerując moją niechęć do Lissy,
jednak myliła się w ocenie mojej relacji z Dymitrem. Łączyła nas miłość. Byliśmy dwiema
połówkami, zawsze gotowymi wspierać się nawzajem. Żadne z nas nie było doskonałe, ale to
nie miało znaczenia. Przy nim mogłam zapanować nas wściekłością. Wierzył, że potrafię tego
dokonać. I miał rację. Powoli bardzo powoli, mrok się rozpraszał. Przestałam się miotać.
Zadrżałam w jego uścisku, ale nie czułam już gniewu. Ogarnął mnie lęk. Dymitr natychmiast
wyczuł tę zmianę i puścił mnie.
- O Boże - szepnęłam, a mój głos drżał. Dymitr dotknął mojego policzka.
- Rose - szepnął. - Czy już lepiej? Przełykałam łzy.
- Chyba tak. Na razie.
- Odeszło - powiedział, odgarniając mi włosy z twarzy. - Już po wszystkim. Teraz
będzie dobrze.
Potrząsnęłam głową.
- Nie będzie dobrze. Ty nic nie rozumiesz. Potwierdziły się moje najgorsze obawy.
Pamiętasz Annę? Przejmuję na siebie szaleństwo, jakie zsyła moc ducha. Skończę tak samo
jak ona. Lissa straciła nas sobą kontrolę. Torturowała Jessego. Udało mi się ją powstrzymać,
lecz wzięłam na siebie jej gniew. To straszne. Zachowywałam się jak marionetka. Nie
panowałam nad sobą.
- To się więcej nie powtórzy - zaczął Dymitr. - Jesteś silna.
- Mylisz się - zaprzeczyłam suchym, nieswoim głosem. - Powtórzy się jeszcze wiele
razy. Podzielę los Anny. Czuję, że będzie coraz gorzej. Naprawdę chciałam ich zabić.
Nienawidziłam ich. Te uczucia całkowicie mną zawładnęły. Co się wydarzy następnym
razem? Nie wiem. Może po prostu zwariuję jak panna Karp. A może już zwariowałam i
dlatego widzę Masona? Będę miewała napady depresji, podobnie jak Lissa, aż wreszcie
spróbuję odebrać sobie życie. Tak skończyła Anna.
- Nie - szepnął łagodnie Dymitr. - Z tobą będzie inaczej. Jesteś silna. Pokonasz obłęd.
- Dzisiaj udało mi się tylko dzięki tobie. - Strażnik otoczył mnie ramionami, a ja
ukryłam twarz na jego piersi. - Sama nie dam rady - szepnęłam.
- Poradzisz sobie - zapewniał mnie śpiewnym głosem. - Jesteś silna. Bardzo silna. Za
to cię kocham.
Zacisnęłam powieki.
- Nie powinieneś. Wkrótce zamienię się w potwora. Może nawet już nim jestem. -
Przypomniałam sobie najgorsze chwile, kiedy warczałam na wszystkich. Straszyłam Ryana i
Camille.
Dymitr odsunął się lekko, żeby popatrzeć mi w oczy. Ujął moją twarz w dłonie.
- Nie jesteś potworem. Nigdy nim nie będziesz - powiedział. - Nie pozwolę na to.
Nieważne, co się stanie, będę przy tobie.
Ogarnęło mnie wielkie wzruszenie. Nie czułam już nienawiści ani gniewu. Moje serce
przepełniała tkliwość. Objęłam go za szyję i nasze usta się spotkały. Ten pocałunek był
wyrazem czystej miłości. Poczułam słodycz i błogość, a ciemność i rozpacz rozwiały się bez
śladu. Całowaliśmy się. Wciąż przepełniała nas miłość, lecz odezwało się coś jeszcze.
Byliśmy głodni dotyku, spragnieni bliskości. Długo tłumione uczucia odezwały się teraz z
całą siłą.
Przypomniałam sobie tę noc, kiedy Wiktor rzucił na nas urok pożądania. Czar
zawładnął nami bez reszty. Wtedy również ogarnęła nas niepohamowana namiętność, miałam
wrażenie, że tonę i tylko Dymitr może mnie ocalić. Przywarłam do niego, objęłam jedną ręką
za szyję, a drugą zacisnęłam na jego plecach i wbiłam w nie paznokcie aż do bólu. Położył
mnie na łóżku i objął w talii. Zasunął rękę na moje biodro i przyciągnął mnie jeszcze bliżej.
Na chwilę oderwaliśmy się od siebie, lecz wciąż znajdowaliśmy się cudownie blisko.
Świat zatrzymał się w miejscu.
- Nie możemy… - powiedział.
- Wiem.
Jego usta znów znalazły się na moich i tym razem wiedziałam, że nic nas nie
powstrzyma. Runął mur, który nas dzielił. Nasze ciała splotły się w uścisku. Dymitr zdjął mi
płaszcz, potem swoją koszulę i moją bluzkę… Czułam coś podobnego jak wtedy, gdy
walczyłam z nim na dziedzińcu. Tę samą namiętność. Pomyślałam, że walka i seks niewiele
różnią się od siebie. Wypływają z tych samych instynktów.
Nagość sprawiła, że zaczęliśmy się zachowywać bardziej delikatnie. To było
cudowne. Ogarnęła mnie słodycz. Spojrzałam mu w oczy i już wiedziałam, że Dymitr kocha
mnie bardziej niż kogokolwiek na świecie. Byłam dla niego ocaleniem, tak samo jak on dla
mnie. Nie sądziłam, że mój pierwszy raz odbędzie się w drewnianej wartowni na skraju lasu,
lecz nie miało to żadnego znaczenia. Liczył się tylko on. Jeśli kogoś kochasz, możesz znaleźć
się w dowolnym miejscu, a i tak będziesz niewiarygodnie szczęśliwa. Jeśli nie kochasz, nie
zmieni tego najwspanialsze łoże w najbardziej luksusowym hotelu.
Kochałam go. Kochałam tak bardzo, że aż bolało. Nie mieliśmy nic do przykrycia,
lecz nie czułam zimna, osłonięta jego ciałem. Nie wiedziałam, gdzie kończę się ja, a zaczyna
on. Poczułam, że tak właśnie miało być. Nigdy nie powinniśmy się rozdzielać.
Nie potrafię znaleźć słów, żeby opisać seks. Byłam oszołomiona i zachwycona.
Czułam niepokój, pożądanie i milion innych rzeczy. Dymitr okazywał mi niezwykłą
cierpliwość. Prowadził mnie umiejętnie, tak samo jak uczył mnie walki. Poddawałam się bez
oporu, wyczuwając, że w każdej chwili pozwoli mi przejąć prowadzenie. Nareszcie byliśmy
sobie równi. Działaliśmy na jednych falach i z taką samą siłą, nawet muśnięcie jego palców
przyprawiało mnie o drżenie.
Czułam ból, a zarazem rozkosz i ukojenie. Żałowałam, że nie zrobiliśmy tego dużo
wcześniej, choć wiedziałam, że teraz nadszedł ten właściwy moment. Położyłam głowę na
piersi Dymitra; wciąż czułam ciepło jego ciała. Pocałował mnie w czoło i przesunął palcami
po włosach.
- Kocham cię, Roza. - Pocałował mnie znowu. - Zawsze będę przy tobie. Nie pozwolę,
żeby stało ci się coś złego.
Cudowanie, ale… niebezpiecznie. Nie powinien tego mówić. Nie wolno składać takiej
obietnicy, ponieważ przysięgał wcześniej poświęcić życie ochronie morojów, Lissy. Nie mam
prawa zajmować najważniejszego miejsca w jego sercu, tak jak on nie mógł być
najważniejszy dla mnie. I ja nie powinnam mówić tego, co samo ułożyło się w słowa.
- Nie pozwolę, żeby stałą ci się krzywda - obiecałam. - Kocham cię.
Zamknął mi usta pocałunkiem.
Leżeliśmy przytuleni, niewiele mówiąc. Mogłabym tak trwać do końca świata, lecz
oboje wiedzieliśmy, że trzeba wracać. Wkrótce zaczną mnie szukać. Musiałam złożyć
zeznania, a gdyby ktoś nas tu znalazł, mielibyśmy poważne kłopoty. Ubraliśmy się w końcu,
co nie było łatwe, bo nie mogliśmy przestać się całować. Niechętnie wyszliśmy na zewnątrz.
Chwyciliśmy się za ręce, wiedząc, że możemy sobie na to pozwolić tylko przed chwilę. Kiedy
zbliżyliśmy się do Akademii, zacznie się udawanie, że nic się nie stało. A przecież wydarzyło
się coś cudownego. Przepełniało mnie szczęście. Wszystko dookoła śpiewało, a każdy mój
krok był pełen radości.
W głowie zaś - kłębowisko pytań. Co właściwie się wydarzyło? Gdzie się podziała
nasza dyscyplina? W tej chwili nie chciałam jednak o tym myśleć. Wciąż go pragnęłam, moje
ciało tęskniło za ciepłym dotykiem jego skóry i…Stanęłam jak wryta. Ogarnęło mnie
nieprzyjemne uczucie. Czułam mrowienie i jednocześnie zrobiło mi się niedobrze. Dymitr
przystanął również i przyglądał i się z niepokojem.
Tuż przed nami pojawiła się blada, półprzezroczysta postać. Mason. Wyglądał tak
samo jak zawsze. Czyżby? Tak, nadal był smutny, ale dostrzegłam w nim coś jeszcze. Nie
wyczuwałam, co to jest. Panika? Frustracja? Mogłabym przysiąc, że to był lęk, ale czy duchy
w ogóle się czegoś boją?
- Co się stało? - spytał Dymitr.
- Widzisz go? - szepnęłam. Popatrzył we wskazanym kierunku.
- Kogo?
- Masona.
Zaniepokojone spojrzenie Masona stawało się coraz bardziej mroczne. Nie umiałam
dokładnie określić, co wyrażało, ale wiedziałam, że nie zapowiada nic dobrego. Uczucie
mdłości się nasiliło. Czułam, że nie ma związku ze zjawą.
- Rose… musimy wracać - zaczął ostrożnie Dymitr. Nie pogodził się jeszcze z myślą,
że naprawdę widzę duchy.
Nie poruszyłam się. Wpatrywałam się w twarz Masona, który wyraźnie chciał mi coś
przekazać. To musiało być coś ważnego. Widziałam, że duch bardzo się stara, ale nie może
tego wyrazić.
- O co chodzi? - spytałam. - Co chcesz mi powiedzieć?
Mason bardzo się męczył. Uniósł rękę, wskazując ma coś za moimi plecami, i po
chwili opuścił ją bezradnie.
- Powiedz mi. - Byłam równie bezsilna. Dymitr patrzył to na mnie, to w miejsce, do
którego kierowałam słowa, chociaż nie mógł tam nic dostrzec.
Zbyt przejęta pojawieniem się zjawy, nie miałam głowy, żeby martwić się tym, co
myśli Dymitr. Czułam, że dzieje się coś złego. Mason otworzył usta, lecz nie wydobył głosu.
Widziałam, że wkłada w to wiele wysiłku, i w kocu mu się udało. Z trudem wychwyciłam
znaczenie jego słów.
- Oni…nachodzą….
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
CAŁY ŚWIAT ZAMARŁ. Zapanowała nienaturalna cisza. Wiatr ucichł. Mason
patrzył na mnie błagalnie. Walczyłam z mdłościami. Skóra swędziała mnie niemal nie do
wytrzymania. I nagle zrozumiałam.
- Dymitr! - krzyknęłam. - Strzygi.
Spóźniłam się. Zobaczyliśmy ją w tej samej chwili, ale strażnik znajdował się bliżej.
Blada twarz. Czerwone obwódki wokół ślepi. Bestia zaatakowała. Zdawało mi się, że
wzleciała w powietrze, jak opisują to legendy o wampirach. Ale Dymitr był szybki, niemal
tak samo szybki i silny. Miła przy sobie sztylet - prawdziwy, nie ćwiczebny - wyciągnął go,
gotów odeprzeć atak. Strzyga liczyła na to, że nas zaskoczy. Przeciwnicy zwarli się i przez
chwilę jakby unieśli nad ziemią. Dymitr wyciągnął rękę i wbił srebrne ostrze w pierś
napastnika. Czerwone oczy rozszerzyły się i ciało potwora upadło bezwładnie na ziemię.
Dymitr natychmiast odszukał mnie wzrokiem. Nie powiedzieliśmy ani słowa, ale
nasze spojrzenia wyrażały wszystko. Odwrócił się i czujnie badał teren. Mdłości się nasiliły.
Nie rozumiałam tego, ale wyraźnie czułam, że otaczają nas strzygi.
To ich obecność przyprawiała mnie o nudności. Dymitr znów popatrzył na mnie.
Nigdy nie widziałam takiego spojrzenia.
- Posłuchaj mnie, Rose. Musisz biec. Biegnij tak szybko, jak zdołasz. Zawiadom
strażników.
Skinęłam głową. Potraktowałam to jak rozkaz.
Ścisnął mnie za ramię. Wpatrywał się we mnie z natężeniem, jakby chciał się
przekonać, czy zrozumiałam polecenie.
- Nie zatrzymuj się - dodał. - Cokolwiek usłyszysz lub zobaczysz, nie wolno ci się
zatrzymać. Musisz dobiec do strażników. Rozumiesz?
Przytaknęłam, a on mnie puścił.
- Powiedz im tylko: buria. Kiwnęłam głową.
- Pędź.
Ruszyłam. Nie oglądałam się. Nie spytałam, co chce zrobić. Wiedziałam. Został, żeby
zatrzymać strzygi, zanim wezwę pomoc. Po krótkiej chwili dobiegły mnie zduszone okrzyki,
znak, że odnalazł kolejną bestię. Poczułam w sercu ukłucie niepokoju, lecz nie zwolniłam.
Jeśli on zginie, pójdę za nim. Tymczasem musiałam myśleć o setkach mieszkańców
Akademii. W szkole pojawiły się strzygi. Nie mogłam tego pojąć. To wydawało się
niemożliwością.
Biegłam, a moje stopy miarowo uderzały w błoto. Słyszałam wokół głosy, raz po raz
dostrzegałam sylwetki napastników. I nie były to duchy, które otoczyły mnie na lotnisku, ale
przerażające bestie. Nie dam się zatrzymać. Kiedy rozpoczynałam treningi pod okiem
Dymitra, kazał mi biegać codziennie. Narzekałam, ale powtarzał z uporem, że muszę nabrać
kondycji, bo może nadejść dzień. Gdy nie walka, lecz ucieczka okaże się jedynym ratunkiem.
Ten dzień właśnie nadszedł.
Widziałam już zarys dormitorium dampirów. W niektórych oknach wciąż paliły się
światła. Zbliżała się pora ciszy nocnej. Pomyślałam, że wszyscy szykują się do snu.
Wbiegłam do środka z uczuciem, że serce wyskoczy mi z piersi. Pierwszego zobaczyłam
Stana. O mało go nie przewróciłam. Chwycił mnie za nadgarstki.
- Rose, co…
- Strzygi - sapnęłam. - Strzygi wdarły się na teren szkoły.
Stan rozdziawił usta ze zdumienia. Szybko się jednak opanował i już wiedziałam, co
sobie pomyślał. Posądzał mnie o szaleństwo.
- Rose, nie wiem, o czym…
- Nie zwariowałam! - wykrzyknęłam. Wszyscy znajdujący się w hotelu zwrócili na
nas spojrzenia. - Są tutaj! Dymitr z nimi walczy. Potrzebuje pomocy!
Zaraz, co on kazał powiedzieć? Jak brzmiało to słowo.
- Buria. Stan, słyszysz - buria!
Strażnik zniknął.
Nigdy nie doświadczyłam alarmu wywołanego atakiem strzyg, teraz widziałam na
własne oczy, że strażnicy perfekcyjnie się do niego przygotowywali. Działali błyskawicznie.
Nie minęła minuta, a wszyscy zjawili się w holu. Stałam w otoczeniu moich kolegów
nowicjuszy i przyglądałam się starszym. Byli niezwykle zdyscyplinowani. Zorientowałam się,
że nie widzę dampirów z mojego roku. Oczywiście, odbywali przecież ćwiczenia polowe i
towarzyszyli swoim podopiecznym. Poczułam ulgę. Dormitoria dla morojów zyskały
dodatkową ochronę.
W każdym razie dotyczyło to sypialni nastolatków. Młodsze dzieci zostały bez opieki.
To znaczy miały osłonę w postaci krat, podobnie jak dormitorium dla dampirów, jednak
wiedziałam, że to nie powstrzyma napastników. Do tej pory nikt nie zadbał o dodatkowe
zabezpieczenia. Nie było takiej potrzeby, skoro chroniły nas magiczne tarcze.
Pojawiła się Alberta i zaczęła rozsyłać patrole. Część strażników miała obstawić
budynki. Zwiadowcy wyruszyli na poszukiwanie strzyg na zewnątrz. Musieliśmy wiedzieć,
ile ich jest. Grupka opiekunów topniała i wreszcie odważyłam się stanąć przed Albertą.
- Co mamy robić? - spytałam.
Kobieta otaksowała nas jednym rzutem oka. Zebrani nowicjusze pochodzili z niższych
klas. Znalazło się też kilku czternastolatków, a reszta była niewiele młodsza ode mnie.
Strażniczka posmutniała.
- Zostańcie w dormitorium - powiedziała. Pod żadnym pozorem nie wolno wam
wychodzić. Wróćcie na swoje piętra. Spotkacie tam strażników, którzy podzielą was na
grupy. Nie sądzę, żeby strzygom udało się wedrzeć na górę. Jeśli wejdą tutaj… - Alberta
rozejrzała się po holu. Wszystkie okna i drzwi były strzeżone. Kobieta potrząsnęła głową. -
Cóż, poradzimy sobie.
- Mogę wam pomóc - odezwałam się. - Wiesz, co potrafię.
Wiedziałam, że zamierzała odrzucić moją propozycję, lecz zmieniła zdanie. Ku memu
zaskoczeniu kiwnęła głową.
- Zabierz ich na górę i miej na oku.
Chciałam zaprotestować, że nie jestem niańką, ale wtedy Alberta sięgnęła do
wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjęła srebrny sztylet. Prawdziwy.
- Idźcie już - rzekła, podając mi broń. - Lepiej, żeby stąd zniknęli. Obróciłam się na
pięcie, lecz coś mi się przypomniało.
- Co znaczy buria? - spytałam.
- Burza - odparła miękko. - Buria to po rosyjsku burza.
Poprowadziłam nowicjuszy na górę, odsyłając ich kolejno na piętra. Większość, co
zrozumiałe, była przerażona. Kilkoro starszych jednak rwało się do walki. Chcieli pomóc.
Byli ode mnie młodsi zaledwie o rok i z pewnością dobrze wyszkoleni. Odciągnęłam ich na
bok.
- Postarajcie się uspokoić kolegów - poleciłam półgłosem. - Bądźcie czujni. Jeśli coś
się stanie starszym strażnikom, będziecie musieli podjąć walkę.
Patrzyli w powagą. Wiedziałam, że doskonale rozumieją sytuację. Niektórzy
nowicjusze, tacy jak Dean, nadal nie potrafili ocenić zagrożenia, lecz większość wykazała się
dojrzałością. My, dampiry, dorastamy szybciej.
Postanowiłam zostać na pierwszym piętrze, ponieważ tam mogłam być najbardziej
potrzebna. Gdyby strzygom udało się przedrzeć przez parter, to tutaj znajdował się następny
szaniec. Pokazałam sztylet wartownikom i przekazałam im polecenie Alberty. Byli jej
posłuszni, lecz widziałam, że nie chcieli mnie angażować. Skierowano mnie do wykuszu
najmniejszego z okien, gdzie mogła zmieścić się jedynie osoba mojego wzrostu. Istniało
niewielkie ryzyko, że ktoś wejdzie po murze, lecz podporządkowałam się.
Wciąż nie nadchodziły wiadomości z zewnątrz. Zachodziłam w głowę, jak duża jest
banda strzyg i gdzie się ukrywają. Pomyślałam, że jest sposób, by się tego dowiedzieć.
Postanowiłam wyciszyć myśli i przeniknąć do umysłu Lissy.
Moja przyjaciółka została odesłana z grupą morojów na wyższe piętro. Zastosowali się
do obowiązujących reguł bezpieczeństwa, lecz wyczułam, że są niespokojni. My, nowicjusze,
potrafilibyśmy się obronić przed strzygami; wampiry czuły się bezbronne. Ostatnio podnosiły
się wprawdzie głosy o potrzebnie szkolenia ochotników do walki, ale nie podjęto żadnych
decyzji w tej sprawie.
Eddie nie odstępował Lissy. Wyglądał tak mężnie i groźnie, jakby mógł w pojedynkę
pokonać wszystkie bestie. Cieszyłam się, że to właśnie jemu powierzono nad nią opiekę.
Przebywając świadomością w jej głowie, mogłam odbierać wszystko, co czuła,
myślała i robiła. Teraz, wobec zagrożenia, prawie zapomniała o torturach, jakie zadała
Jessemu. Była przerażona. Czułam jednak, że nie boi się o siebie. Myślała przede wszystkim
o mnie i Christianie.
- Rose jest bezpieczna - usłyszałam czyjś głos. Lissa odwróciła głowę i zobaczyła
Adriana. Nie wiedziałam, że mieszka w dormitorium. Uśmiechał się jak zwykle, lecz
dostrzegłam strach w jego zielonych oczach. - Da sobie radę ze wszystkimi strzygami świata.
Poza tym Christian mówił, że poszła z Bielikowem. Nie musimy się o nią martwić.
Lissa kiwnęła głową. Bardzo chciała mu wierzyć.
- Ale Christian…
Adrian odwrócił wzrok. Nie potrafił jej spojrzeć w oczy ani wypowiedzieć
uspokajających słów. Nie potrzebowałam wyjaśnień, odczytałam myśli przyjaciółki. Oboje z
Christianem próbowali się urwać, żeby porozmawiać spokojnie o tym, co zaszło w lesie.
Umówili się w swoim „gniazdku” na poddaszu kaplicy. Lissa miała szczęście, że zawrócono
ją z drogi przed napaścią. Christian wciąż pozostawał na zewnątrz.
Nieoczekiwanie Eddie znalazł odpowiednie słowa.
- Jeśli dotarł do kaplicy, to jest w najbezpieczniejszym miejscu na świecie, przecież
strzygi nie wchodzą na poświęconą ziemię.
- Pod warunkiem że nie zechcą spalić świątyni - zauważyła ponuro. - Już tak bywało.
- Czterysta lat temu - żachnął się Adrian. - Myślę, że wybiorą łatwiejszy łup. Nie
żyjemy w średniowieczu.
Lissa zwiesiła głowę po słowach „łatwiejszy łup”. Wiedziała, że Eddie miał rację co
do kaplicy, lecz nie umiała odsunąć od siebie myśli o Christianie, który mógł zostać
schwytany po drodze. Dręczył ją strach, a nie było sposobu, by dowiedzieć się czegoś więcej.
Wróciłam do swojego ciała. Dopiero teraz pojęłam znaczenie słów Dymitra. Twierdził, że
powinnam nauczyć się pilnować osoby, z którą nie łączyła mnie psychiczna więź. Nie
zrozumcie mnie źle, nadal martwiłam się o Lissę. Zależało mi na niej bardziej ni na
wszystkich morojach razem wziętych. Pewnie uspokoiłabym się, gdyby moja przyjaciółka
znajdowała się bardzo daleko stąd, strzeżona przez magiczne tarcze i straż. Wiedziałam, że na
razie jest bezpieczna, a to już coś.
Lecz Christian…Nie miałam pojęcia, co się z nim dzieje. Nie wiedziałam, gdzie jest
ani czy żyje. O tym mówił Dymitr. Ta sytuacja mnie przeraziła.
Wpatrywałam się w okno niewidzącym wzrokiem. Chłopak był na zewnątrz. To ja
miałam się nim opiekować. Ćwiczenia polowe były wprawdzie fingowane, ale to niczego nie
zmieniało. Christian jest morojem i znalazł się w niebezpieczeństwie. Powierzono mi opiekę
nad nim, a oni są przecież najważniejsi.
Wzięłam głęboki oddech. Nie mogłam się zdecydować. Otrzymałam rozkaz, a
strażnicy powinni słuchać poleceń. Żyliśmy w ciągłym zagrożeniu i tylko dyscyplina mogła
zapewnić nam bezpieczeństwo. Bunt groził czyjąś śmiercią. Mason był tego dobitnym
przykładem.
Znajdowaliśmy się w pułapce. Magiczna ochrona zawiodła, szkoła przestała być
bezpiecznym miejscem. Musieliśmy pokonać strzygi, a nawet nie mieliśmy pojęcia, ile ich
wtargnęło na nasz teren. Zlecono mi wartę przy oknie, żebym nie plątała się pod nogami.
Istniało, rzecz jasna, ryzyko, że bestie spróbują przedostać się do środka właśnie tą drogą,
choć to mało prawdopodobne. Nie sądziłam, by usiłowały wspiąć się po murze. Poza tym, jak
zauważył Adrian, miały w zasięgu łatwiejszą zdobycz.
Za to ja mogłabym wyjść przez okno.
Wiedziałam, że postępuję źle. Czułam to, kiedy je otwierałam. Narażałam siebie i
innych, lecz uznałam, że są ważniejsze sprawy. Moje zadanie to chronić morojów.
Musiałam się upewnić, że Christian jest bezpieczny.
Poczułam powiew chłodnego powietrza. Z zewnątrz nie dochodził żaden dźwięk.
Wychodziłam przez okno wiele razy i miałam już pewne doświadczenie. Napotkałam jednak
przeszkodę w postaci idealnie gładkiego muru pod parapetem. Nie miałam się czego chwycić.
Niewielka półka znajdowała się na wysokości parteru. Nie dosięgłabym jej, a nie mogłam po
prostu zeskoczyć. Z drugiej strony, gdyby udało mi się jakimś cudem oprzeć stopy na tej
półce, mogłabym przesunąć się za węgieł budynku i zejść na ziemię po kamieniach
wystających z muru.
Patrzyłam w dół, kombinując, jak przeprowadzić swój zamiar. Jeśli spadnę, bez
wątpienia złamię kark. Będę łatwą zdobyczą dla strzyg. Pomodliłam się w duchu do pierwszej
istoty, która mogła mnie wysłuchać, i trzymając się oburącz parapetu, pozwoliłam ciału
zawisnąć w powietrzu. Od półki dzieliło mnie jakieś pół metra. Policzyłam do trzech i
puściłam parapet. Moje stopy dotknęły krawędzi półki, zachwiałam się, lecz w sukurs
przyszły mi wyostrzone zmysły dampira. Odzyskałam równowagę i objęłam ścianę rękami.
Udało się. Z tego miejsca mogłam bez trudu przesunąć się za węgieł i zejść na ziemię.
Ledwie zauważyłam, że podrapałam dłonie. Na dziedzińcu panowała cisza, tylko z
oddali dobiegały mnie czyjeś krzyki. Gdybym była strzygą, nie zaglądałabym do tego
dormitorium. Wprawdzie bestie miały znaczną przewagę w walce z nowicjuszami, ale mogły
skorzystać z łatwiejszej drogi. Moroje nie umieli się bronić. Poza tym ich krew była
rarytasem dla strzyg.
Rozglądając się na wszystkie strony, ruszyłam w kierunku kaplicy. Szłam pod osłoną
ciemności, lecz strzygi mają wzrok lepszy niż dampiry. Chowałam się za drzewami, żałując,
że nie mam oczu z tyłu głowy. Nie dostrzegałam zagrożenia, tylko raz po raz dobiegały mnie
krzyki z oddali. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie czuję już mdłości. To
uczucie było oznaką bliskości upiorów. Nie mogłam mu zaufać całkowicie, lecz poczułam się
raźniej.
W połowie drogi zobaczyłam sylwetkę wynurzającą się zza drzewa. Błyskawicznie
sięgnęłam po sztylet i niewiele brakowało, a ugodziłabym Christiana prosto w serce.
- Na litość boską, co ty wyprawiasz? - syknęłam.
- Wracam do dormitorium - odparł. - Co się dzieje? Słyszałem jakieś wrzaski.
- Strzygi wtargnęły na teren szkoły - wyjaśniłam.
- Co takiego? Jak?
- Pojęcia nie mam. Wracaj do kaplicy. Tam będziesz bezpieczny. - Od świątyni
dzieliła nas niewielka odległość.
Znając ośli upór Christiana, spodziewałam się sprzeciwu, ale chłopak posłusznie
skinął głową.
- Dobrze. Pójdziesz ze mną? Już miałam przytaknąć, kiedy ogarnęły mnie mdłości.
- Padnij! - wrzasnęłam. Posłuchał bez wahania.
Zaatakowały nas dwie strzygi. Szły prosto na mnie, wiedząc, że muszą mnie pokonać,
by zająć się morojem. Jedna z nich cisnęła mną o drzewo. Zamroczyło mnie trochę, lecz
natychmiast się otrząsnęłam i oddałam cios. Odnotowałam z satysfakcją, że bestia zachwiała
się na nogach. Drugi napastnik - mężczyzna - natarł na mnie z furią, ale zdążyłam zrobić unik.
Przypominali Izajasza i Elenę ze Spokane, lecz nie była to odpowiednia pora na
wspominki. Strzygi przewyższały mnie wzrostem, jednak kobieta miała drobniejszą budowę
ciała. Udałam, że koncentruję się na jej towarzyszu, ale skoczyłam na nią i zagłębiłam ostrze
sztyletu w sercu. Ten manewr zaskoczył nas obie. Pokonałam pierwszą strzygę tej nocy.
Ledwo zdążyłam wyszarpnąć broń, bo już zbliżał się drugi napastnik, szczerząc kły.
Zachwiałam się nieco, lecz utrzymałam równowagę. Był wyższy i silniejszy. Przypomniałam
sobie niedawne starcie z Dymitrem i pomyślałam, że strzyga okaże się również znacznie
szybsza ode mnie. Okrążaliśmy się powoli. W pewnej chwili skoczyłam w górę i
wymierzyłam mu solidnego kopniaka. Nawet tego nie poczuł. Zaatakował, a ja znów
wykonałam unik, wypatrując jednocześnie nieosłoniętego miejsca na jego ciele, które
mogłabym ugodzić bronią. Znowu zaatakował, nie zostawiając mi czasu do namysłu. Powalił
mnie na ziemię i unieruchomił mi ramiona. Usiłowałam go zepchnąć, lecz bez skutku. Ślina
kapała mu z kłów, kiedy zbliżył swój obrzydliwy pysk do mojej twarzy. Nie tracił czasu na
głupie przemowy jak Izajasz. Miał jeden cel - zabić i napić się naszej krwi. Czułam drapanie
jego kłów na skórze. Pomyślałam, że za chwilę umrę. Okropne uczucie. Tak bardzo chciałam
żyć… Zbliżał się koniec. Zebrałam resztki sił, żeby nakazać Christianowi ucieczkę, i w tej
samej chwili strzyga rozjarzyła się nade mną jak pochodnia. Odchyliła się przy tym, a ja
błyskawicznie wysunęłam się spod jej ciała.
Ogień trawił bestię, pozbawiając ją kształtu. Krzyczała zduszonym głosem, a potem
umilkła. Przez chwilę wiła się jeszcze na ziemi. Ogień płonął tak długo, aż pozostała po niej
tylko kupka prochu. Potem zgasł.
Wpatrywałam się w to miejsce bez słowa. Jeszcze przed chwilą szykowałam się na
śmierć. Tymczasem zginął mój prześladowca. Tak niewiele brakowało. Życie i śmierć
przeplatają się ze sobą. Żyliśmy, nie wiedząc, co się wydarzy, kto i kiedy odejdzie z tego
świata. Tym razem udało się mnie. Kiedy podniosłam głowę znad prochów bestii, wszystko
wokół wydało się zachwycające i piękne. Drzewa. Gwiazdy. Księżyc. Ocalałam i byłam
szczęśliwa.
Odwróciłam się do Christiana, który przywarł do ziemi.
- Brawo - powiedziałam, pomagając mu wstać. Zawdzięczałam mu życie.
- Cholera - mruknął pod nosem. - Nie wiedziałem, że mam taką moc. - Rozejrzał się
niespokojnie. - Jest ich więcej?
- Nie - odparłam.
- Skąd ta pewność?
- Pewnie zabrzmi to dziwnie, ale zaczęłam je wyczuwać. Nie pytaj jak - dodałam,
widząc, że rozdziawił usta. - Po prostu wiem, kiedy są w pobliżu. Podobnie jest z duchami.
Pewnie zawdzięczam to pocałunkowi cienia. Nieważne. Wracajmy do kaplicy.
Christian nie ruszył się z miejsca. Widziałam, że coś mu chodzi po głowie.
- Rose… Naprawdę chcesz się zaszyć w kościele?
- A co?
- Właśnie pokonaliśmy dwie strzygi - powiedział, wskazując na miejsce walki.
Spojrzeliśmy sobie w oczy i dopiero dotarło do mnie, co miał na myśli. Ja
wyczuwałam bliskość bestii, a on potrafił je palić. Miałam też sztylet. Jeśli nie napotkamy
większej bandy, możemy wiele zdziałać. Ale dopadła mnie inna myśl.
- Nie wolno mi cię narażać…
- Rose. Dobrze wiesz, na co nas stać. Widzę to w twoich oczach. Warto zaryzykować
życie jednego moroja - i cóż, twoje również - żeby zlikwidować bandę strzyg.
Miałam narazić życie moroja. Zabierać go ze sobą na walkę ze strzygami. Nie tego
mnie uczono. Wciąż żyłam. Mogłam ocalić wiele osób. Musiałam ich ratować. Podjęłam
decyzję.
- Staraj się oszczędzać moc - nakazałam. - Nie musisz ich spalać w mgnieniu oka.
Wystarczy, że odciągniesz napastnika, a ja go dobiję. W ten sposób wystarczy ci energii na
dłużej.
Uśmiechnął się tylko.
- Idziemy na polowanie?
A niech to. Pakowałam się w nieliche kłopoty. Mimo to ogarnęło mnie podniecenie.
Chciałam walczyć, chronić tych których kochałam. W pierwszej chwili pomyślałam, że
wrócimy do dormitorium, żeby być blisko Lissy. Zaraz się jednak zmitygowałam. Ona miała
ochronę, podczas gdy innym groziło niebezpieczeństwo. Przypomniałam sobie Jill.
- Biegniemy do podstawówki - rzuciłam.
Ruszyliśmy okrężną drogą w nadziei, że nie napotkamy strzyg. Wciąż nie wiedziałam,
jak liczna jest banda, i myśl o tym doprowadzała mnie do szaleństwa. Zbliżaliśmy się do
szkoły podstawowej, kiedy znów poczułam mdłości. Krzyknęłam ostrzegawczo, lecz strzyga
już schwytała Christiana. Ozera zareagował błyskawicznie. Głowa bestii stanęła w
płomieniach. Wrzasnęła i puściła go, rozpaczliwie machając ramionami. Nie zauważyła, jak
podeszłam z obnażonym sztyletem. Wszystko trwało minutę. Wymieniliśmy spojrzenia.
Tak. Razem mogliśmy dokonać cudów.
Na dziedzińcu szkoły wrzało.
Przed wejściem do jednego z dormitoriów rozgorzała walka. Przeraziłam się.
Naliczyłam około dwudziestu strzygi o połowę mniejszą liczbę strażników. Bestie
zaatakowały wielką siłą. Do niedawna nikomu nie przychodziło do głowy, że mogą się
sprzymierzyć. Uznaliśmy, że udało nam się rozbić ich bandę, kiedy zabiłam Izajasza.
Myliliśmy się.
Nie traciłam czasu na rozmyślanie. Oboje z Christianem rzuciliśmy się w wir walki.
Emil bronił się przed bocznymi drzwiami budynku. Nacierały na niego trzy bestie.
Czwarta leżała u jego stóp. Chłopak był ranny. Ruszyłam z odsieczą. Strzyga nie zauważyła
mnie i położyłam ją jednym ciosem. Miałam szczęście. Jednocześnie Christian podpalił dwie
pozostałe. Emil był zaskoczony, lecz dobił jedną, a ja zajęłam się drugą.
- Nie powinnaś go angażować - powiedział, kiedy ruszyliśmy na pomoc jednemu ze
strażników. - Pole walki to nie miejsce dla morojów.
- Przeciwnie. Powinniśmy się włączyć dawno temu - rzucił Christian przez zaciśnięte
zęby.
Nie było czasu na rozmowy. Pamiętam to jak przez mgłę. Oboje z Christianem
walczyliśmy bez wytchnienia, łącząc jego magiczną moc z uderzeniami mojego sztyletu. Nie
każda potyczka kończyła się szybko. Staczaliśmy długie i wyczerpujące bitwy. Emil nam
towarzyszył. Po pewnym czasie przestałam liczyć zabijane bestie.
- Znam cię.
Zaskoczyły mnie te słowa. Podczas walki rzadko można usłyszeć czyjś głos.
Zorientowałam się, że mam do czynienia ze strzygą. Bestia wyglądała młodo, jak ktoś mniej
więcej w moim wieku, lecz musiała być dziesięć razy starsza. Jasne włosy sięgały jej do
ramion, nie widziałam koloru oczu otoczonych czerwoną obwódką.
Zamachnęłam się sztyletem w odpowiedzi, lecz zdołała się wywinąć. Christian
kierował właśnie płomienie na kilku przeciwników jednocześnie, więc byłam zdana na siebie.
- Zmieniłaś się, ale pamiętam cię. Spotkaliśmy się przed laty, zanim się przebudziłem.
Nie mógł być dziesięć razy starszy ode mnie, skoro poznałam go jako moroja.
Pomyślałam, że rozmowa osłabi jego czujność. Okazał się szybki jak na początkującą strzygę.
- Zawsze towarzyszyłaś jasnowłosej córce Dragomirów. - Kopnęłam go i zdążyłam
cofnąć nogę, zanim ją złapał. Nawet się nie zachwiał. - Chcieli, byś została jej strażniczką,
prawda? Potem zginęli.
- Jestem jej strażniczką - warknęłam, niemal zahaczając ostrzem o jego skórę.
- Więc nadal żyje… Słyszałem, że zginęła w zeszłym roku… - Wychwyciłam
podniecenie w jego głosie i się wzdrygnęłam. - Nie wyobrażasz sobie, jaka nagroda czeka
tego, kto zabije przedstawicielkę rodu Dragomirów. Ach!
Zdołał uniknąć ciosu w pierś, lecz ostrze rozcięło mu twarz. Nie zabiłam go tym
uderzeniem, ale sztylet przepełniony magią życia musiał podziałać jak żrący kwas na jego
skórę. Bestia krzyknęła, jednak nie przestała się bronić.
- Wrócę po ciebie, kiedy ją wykończę! - usłyszałam na pożegnanie.
- Nawet się do niej nie zbliżysz - zawołałam za nią.
Poczułam uderzenie w bok. Otarła się o mnie inna strzyga walcząca z Jurijem.
Potknęłam się, ale zdążyłam unieść sztylet i przebiłam jej serce. Jurij podziękował mi
zdyszanym głosem i pobiegł dalej. Szukałam wzrokiem jasnowłosej strzygi, lecz na próżno.
Na drodze stanęła mi inna bestia, ale w tej chwili pojawił się Christian i strzyga stanęła w
płomieniach. Pokonałam ją bez trudu.
- Christian, tamten…
- Słyszałem wszystko.
- Musimy do niej biec!
- To prowokacja. Lissę w dormitorium strzegą nowicjusze i opiekunowie. Jest
bezpieczna.
- Ale…
- Tu jesteśmy bardziej potrzebni.
Miał rację. Wiedziałam, ile kosztowało go podjęcie tej decyzji. On też chciał biec do
Lissy. Christian doskonale radził sobie w walce, lecz czułam, że wolałby poświęcić całą
energię dziewczynie, otoczyć ją pierścieniem ognia, przez który nie przedarłaby się żadna
strzyga. Nie miałam czasu, żeby skoncentrować się na uczuciach płynących przez naszą więź,
ale wiedziałam, że moja przyjaciółka żyje i nie cierpi.
Walczyliśmy dalej, Jurij przyłączył się teraz do Christiana i do mnie. Poza tym
miałam tylko jeden cel: zabijać strzygi. Nie mogłam pozwolić, żeby wdarły się do
dziecięcego dormitorium ani by umknęły. Mogłyby wówczas zaatakować pomieszczenia dla
starszych morjów. Straciłam poczucie czasu. Liczyła się tylko walka. Zabijałam metodycznie,
kładąc bestie jedną po drugiej.
I nagle skończyło się.
Byłam obolała oraz wyczerpana, słyszałam obok ciężki oddech Christiana. Nie używał
siły fizycznej, ale korzystanie z magicznej mocy bardzo go osłabiło. Słaniał się na nogach.
Rozejrzałam się wokół.
- Szukajmy następnych - powiedziałam.
- To koniec - odparł znajomy głos.
Obejrzałam się i zobaczyłam Dymitra. Żył. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak
bardzo się o niego bałam. Miałam ochotę rzucić mu się w ramiona, przycisnąć go do siebie
tak mocno, jak to możliwe. Poraniony i posiniaczony, ale żył.
Spotkaliśmy się wzrokiem na krótką chwilę. Powróciło do mnie wspomnienie
wartowni w lesie. Miałam wrażenie, że znaleźliśmy się tam przed stu laty, lecz w oczach
strażnika dostrzegłam miłość i troskę. Widziałam w nich również ulgę. On tez się o mnie
martwił. Dymitr obrócił się lekko i wskazał ręką niebo na wschodzie. Powędrowałam
wzrokiem za jego gestem. Linia horyzontu tonęła w różu i czerwieni.
Wchodziło słońce.
- Zginęły albo uciekły - oznajmił, patrząc gdzieś między mną a Christianem. - To, co
zrobiliście…
- Było głupie? - podsunęłam. Dymitr potrząsnął głową.
- To najbardziej zadziwiająca rzecz, jaką widziałem. Zlikwidowaliście połowę
napastników.
Spojrzałam za siebie i ze zdumieniem odkryłam martwe ciała leżące na ziemi. Było
ich bardzo dużo. Dokonaliśmy tego wspólnie z Christianem. Śmierć i zabijanie są
koszmarem. Nie mieliśmy jednak wyboru. Walczyłam z napastnikami, którzy przybyli, by
zamordować mnie i moich bliskich.
Poczułam ucisk w żołądku, lecz nie przypominało to uczucia zapowiadającego
bliskość strzyg. Nie rozumiałam, co ono znaczy. Popatrzyłam na Dymitra.
- Wyczuwam tu coś więcej niż ciała strzyg - powiedziałam niepewnie.
- Wiem - odparł. - Straciliśmy wiele osób w każdym znaczeniu tego słowa.
Christian zmarszczył czoło.
- Co masz na myśli? Twarz Dymitra stężała.
- Strzygi zamordowały kilkoro morjów i dampirów - odparł ze smutkiem. - Lecz część
osób zabrały ze sobą.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ZAMORDOWANI LUB PORWANI.
Jakby nie wystarczyło, że strzygi wtargnęły na teren szkoły, zabijając morojów i
dampiry, to jeszcze porwały kilka osób. Wiedzieliśmy, że takie rzeczy się zdarzają. Bestie
nasyciły głód świeżą krwią i zadbały o pożywienie na później. Uprowadzeni posłużą im za
przekąski. Zdarzało się i tak, że znaczniejsze strzygi nie napadały na ofiary, lecz wysyłały w
tym celu swoje sługi, które doprowadzały nieszczęśników przed ich oblicze. Część
porwanych przemieniało się w strzygi. Nie znaliśmy powodów zniknięcia mieszkańców
Akademii, zakładaliśmy jednak, że wciąż żyją.
Wszyscy uczniowie, moroje i dampiry, zebrali się w jednym budynku, który został
wcześniej przeszukany. Byliśmy tam bezpieczni. Towarzyszyli nam nauczyciele moroje,
podczas gdy nasi strażnicy badali teren i oceniali straty. Bardzo chciałam im pomagać, lecz
dano mi wyraźnie do zrozumienia, że zrobiłam aż nadto. Musiałam czekać, dzieląc niepokój z
kolegami. Niespodziewany atak wciąż wydawała mi się nierzeczywisty. Jak do tego doszło?
Przecież znajdowaliśmy się pod ochroną. Powtarzano nam to do znudzenia. Wierzyłam w to.
Dzięki tej gwarancji bezpieczeństwa moroje spędzali w Akademii długie lata bez sprzeciwu
ze strony swoich rodzin. Dzieci były tu bezpieczne.
Okazało się, że tak nie jest.
Strażnicy wrócili z raportami już po kilku godzinach, lecz nam wydawało się, że
czekaliśmy cały dzień. Liczba ofiar budziła przerażenie. Zginęło piętnastu morojów i
dwunastu strażników. Ponadto strzygi uprowadziły trzynastoosobową grupę złożoną z
morojów i dampirów.
Stwierdzono, że banda liczyła około pięćdziesięciu osobników. Ta liczba przekraczała
nasze najśmielsze wyobrażenia. Zwiadowcy znaleźli dwadzieścia osiem ciał bestii. Reszta
uciekła, zabierając ze sobą jeńców.
Biorąc pod uwagę liczbę strzyg, nasze straty można ocenić jako niewielkie.
Zawdzięczaliśmy to kilku czynnikom. Po pierwsze, zostaliśmy wcześnie ostrzeżeni.
Przybiegłam do Stana w chwilę po tym, jak banda wtargnęła na teren szkoły. Natychmiast
zamknięto wszystkie wejścia do budynków, co było możliwe, bo większość uczniów
przebywała w środku, szykując się już do ciszy nocnej.
Ofiarami ataku, zamordowanymi lub porwanymi, zostali tylko moroje znajdujący się
wówczas na zewnątrz.
Strzygi w ogóle nie dotarły do dormitoriów dla najmłodszych uczniów, jak zauważył
Dymitr, zawdzięczano mnie i Christianowi. Udało im się jednak wtargnąć do budynku
dormitorium morojów, w którym przebywała Lissa. Wprawdzie czułam przez więź, że jest
bezpieczna, lecz moje myśli wciąż wracały do jasnowłosej strzygi, która groziła, że wykończy
ród Dragomirów. Zniknęła bez śladu. Napastnicy, którzy wdarli się do dormitorium, zostali
szybko zatrzymani, lecz nie obeszło się bez ofiar.
Zaginął Eddie.
- Jak to?! - krzyknęłam, kiedy Adrian mi powiedział.
Siedzieliśmy przy posiłku, nie wiem już jakim, bo straciłam rachubę czasu. W jadalni
panowała niemal zupełna cisza, przerywana od czasu do czasu uwagami, szeptem
wymienianymi przy stolikach. Uczniowie mogli opuszczać dormitoria tylko w porze
posiłków. Zostałam zaproszona na odprawę strażników. Do tego czasu nie wolno mi było
opuszczać przyjaciół.
- Przecież był z wami - powiedziałam, patrząc na Lissę z wyrzutem. - Widziałam go
twoimi oczami.
Podniosła wzrok znad talerza. Nic nie zjadła, była smutna i blada.
- Kiedy wdarły się strzygi, Eddie zbiegł na dół z kilkoma nowicjuszami. Chcieli
pomóc strażnikom.
- Nie znaleziono jego ciała - dodał Adrian ponurym tonem. - Na pewno został
porwany.
Christian westchnął, opierając się na krześle.
- Równie dobrze możemy go już uznać za martwego.
W tej chwili jadalnia znikła mi z oczu. Nie widziałam już przyjaciół. Wróciłam do
piwnicy w Spokane, gdzie nas przetrzymywano. Strzygi torturowały Eddiego, o mało go nie
zabiły. To zupełnie go odmieniło. Stał się wzorowym nowicjuszem. Doskonale radzi sobie w
walce, lecz bezpowrotnie utracił dawną beztroskę i poczucie humoru.
A teraz wszystko się powtarzało. Walczył w obronie Lissy oraz pozostałych morojów,
ryzykował życiem. I został schwytany. Nie było mnie wówczas w pobliżu, jednak czułam się
odpowiedzialna, jakbym miała obowiązek się nim opiekować. Byłam to winna Masonowi.
Mason. Zginął na moich oczach. Jego duch nie pojawił się od momentu, gdy mnie ostrzegł.
Wtedy, w Spokane, nie zdołałam go ocalić, a teraz straciłam również jego najlepszego
przyjaciela.
Zerwałam się z krzesła, odsuwając tacę z jedzeniem. Znów ogarnęła mnie mroczna
furia. Jeśli strzygi czają się w pobliżu, spalę ja na proch i nie potrzebuję do tego magii
Christiana.
- Co się stało? - spytała Lissa. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.
- Pytasz, co się stało? Nie wiesz? Jak możesz zadawać takie pytania? - Mój głos
rozniósł się echem po jadalni. Wszyscy patrzyli na nas.
- Rose, przecież wiesz, co Lissa miała na myśli. - Adrian zachował nienaturalny
spokój. - Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Usiądź. To minie.
Omal go nie posłuchałam. Otrząsnęłam się jednak. Moroj użył wpływu, żeby mnie
uciszyć. Wkurzyłam się.
- Nic nie minie. Trzeba działać.
- Nie możemy nic zrobić - odezwał się Christian. Lissa milczała, zraniona moim
atakiem.
- To się okaże - odparłam.
- Zaczekaj - zawołała za mną. Martwiła się o mnie. Poza tym była przestraszona. Bała
się przede wszystkim o siebie. Działała egoistycznie, usiłując mnie zatrzymać. Do tej pory nie
odstępowałam jej na krok. Teraz nie mogłam zostać.
Wybiegłam z sali prosto na słońce. Narada miała się odbyć dopiero za parę godzin,
lecz nie mogłam czekać. Musiałam z kimś porozmawiać. Ruszyłam do budynku dla
strażników. Nie zauważyłam osoby spieszącej w tym samym kierunku i o mało jej nie
przewróciłam.
- Rose? Wściekłość ustąpiła miejsca zaskoczeniu.
- Mama?
Słynna strażniczka, moja matka, Janine Hathaway stała pod drzwiami dormitorium.
Wyglądała tak samo jak wtedy, gdy widziałyśmy się po raz ostatni. Był Nowy Rok. Miała
krótkie rude loki i twarz ogorzałą od słońca. Zmieniło się tylko jej spojrzenie. Stało się
posępne i podejrzewam, że znam przyczynę.
- Co ty tu robisz? - spytałam.
Opowiedziałam Deirdre o mojej trudnej relacji z matką. Właściwie nie
kontaktowałyśmy się od lat, co nie powinno dziwić, ponieważ była strażniczką. Mimo to
czułam urazę i nie byłam gotowa się do niej zbliżyć. Przyznaję, że pomogła mi swoją
obecnością po śmierci Masona i obudziła we mnie nadzieję, iż pewnego dnia się dogadamy, a
może nawet zaprzyjaźnimy. Tuż po Nowym Roku wyjechała. Słyszałam, że towarzyszyła
swojemu podopiecznemu, lordowi Szelskiemu, w podróży do Europy.
Otworzyła drzwi i weszłyśmy do środka. Matka przybrała swój zwykły oficjalny ton.
- Postanowiono uzupełnić liczbę strażników. Zostaliśmy poproszeni o wsparcie.
Uzupełnić liczbę strażników. Uznano, że ktoś musi zając miejsce zamordowanych
opiekunów. Ciała zostały uprzątnięte, lecz wszyscy odczuwaliśmy brak kolegów. Widziałam
ich znajome twarze, kiedy tylko zamykałam oczy. Obecność matki podsunęła mi pewien
pomysł. Chwyciłam ją za ramię tak gwałtownie, że spojrzała na mnie z niepokojem.
- Musimy ruszyć w drogę - powiedziałam. - Możemy jeszcze uwolnić jeńców.
Matka przyjrzała mi się z uwagą. Zmarszczyła lekko czoło, lecz była to jedyna oznaka
jej uczuć.
- Nigdy tak nie postępujemy. Wiesz o tym. Mamy obowiązek chronić pozostałych.
- Porwano trzynaście osób! Czy one nie zasługują na naszą ochronę? Mówiłaś kiedyś,
że brałaś udział w akcji ratunkowej.
Pokręciła głową.
- Sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Wiedzieliśmy, gdzie ich szukać. Teraz nie
mamy szans.
Miała rację. Strzygi zwykle zacierały za sobą ślady. Jednak… coś mi przyszło do
głowy.
- Magiczne osłony zostały już odnowione, prawda? - upewniłam się.
- Tak, natychmiast. Wciąż nie wiemy, jak udało się je przerwać. Strzygi nie posłużyły
się srebrnymi sztyletami.
Zamierzałam przedstawić jej swoją teorię na ten temat, lecz czułam, że nie potraktuje
poważnie opowieści o spotkaniu z duchem.
- Nie wiesz, gdzie jest Dymitr?
Matka machnęła ręką w stronę grupy strażników. Biegali w różne strony.
- Na pewno jest zajęty jak wszyscy. Muszę się zameldować. Wiem, że zostałaś
zaproszona na naradę, ale rozpocznie się dopiero za parę godzin. Pozwól im pracować.
- Oczywiście, lecz najpierw muszę porozmawiać z Dymitrem. To ważne, może mieć
wpływ na przebieg narady.
- A o co chodzi? - spytała podejrzliwie.
- Nie mogę ci teraz wyjaśnić… To skomplikowana sprawa. Zajęłabym ci mnóstwo
czasu. Pomóż mi go znaleźć, a potem ci wszystko opowiem.
Matka nie była uszczęśliwiona takim obrotem sprawy. Nikt nie odmawiał Janine
Hathaway. Ostatecznie jednak pomogła mi. Zauważyłam, że przestała traktować mnie jak
nastolatkę. Dymitr stał z grupką kolegów nad mapą obozu. Zastanawiali się, jak rozmieścić
przybyłych opiekunów. Na szczęście zdołał się wyrwać na chwilę.
- Co się dzieje? - spytał, kiedy stanęliśmy na uboczu. Przeżywaliśmy kryzys, Dymitr
musiał troszczyć się o wszystkich, lecz widziałam, że martwi się o mnie. - Dobrze się
czujesz?
- Uważam, że powinniśmy zarządzić akcję ratunkową - oświadczyłam.
- Wiesz, że…
- Nigdy tak nie postępujemy. Wiem. Ponadto nie mamy pojęcia, dokąd ich
uprowadzono…Mam jednak pewne przypuszczenia.
Dymitr zmarszczył czoło.
- Mianowicie?
Opowiedziałam mu o nocnym spotkaniu z Masonem, który mnie ostrzegł. Nie
mieliśmy czasu o tym porozmawiać, podobnie jak nie wspominaliśmy o tym, co wydarzyło
się w opuszczonej wartowni. Czułam się z tym nieswojo, pragnęłam chociaż kilku słów na ten
temat, lecz nie mogłam sobie na to pozwolić. Zbyt wiele się działo wokół. Starałam się
odsunąć własne uczucie i pragnienia.
Miałam nadzieję, że uda mi się przybrać kompetentny i rzeczowy ton.
- Mason nie pojawił się więcej, bo nie może przeniknąć przez nową osłonę. Myślę, że
on wie, gdzie ukryły się strzygi. Mógłby nas tam zaprowadzić.
Spojrzenie Dymitra wyrażało poważne wątpliwości.
- No nie! Choć raz mi uwierz.
- Przyznaję, że mam z tym kłopot - odparł. - Dobrze, załóżmy, że masz rację. Czy
możesz go zwyczajnie poprosić, żeby wskazał nam drogę?
- Tak - potwierdziłam. - Sądzę, że tak. Do tej pory uciekałam przed nim, a przecież
mogłabym to zmienić i zacząć z nim współpracować. Podejrzewam, że właśnie po to do mnie
przychodzi. Wiedział, że jesteśmy osłabieni, a strzygi czają się w pobliżu. Teraz też nie mogą
być daleko…Nastał dzień, musiały się schować, żeby przeczekać do wieczora. Mamy szansę
je wytropić, zanim zamordują jeńców. Poza tym odkryłam w sobie umiejętność ich
wykrywania. - Opowiedziałam mu o mdłościach, które ogarniały mnie, gdy strzygi
znajdowały się blisko. Dymitr nie podważał moich słów. Pewnie i on musiał wreszcie
przyznać, że nie rozumie wszystkiego, co dzieje się wokół nas.
- Mówiłaś, że Mason nie zdoła przeniknąć tarczy ochronnej. Jak się z nim
skontaktujesz? - spytał.
- Myślałam już o tym. Zaprowadź mnie do głównej bramy.
Dymitr szepnął Albercie, że musimy „coś sprawdzić”, i wyszliśmy. Od bramy dzieliła
nas spora odległość. Nie rozmawialiśmy po drodze. Rozmyślałam o domku w lesie i o tym,
jak leżałam w jego ramionach. To pomogło mi uporać się z koszmarem, który przeżyliśmy
później. Czułam, że Dymitr myśli o tym samym.
Wejścia na teren szkoły strzegło dodatkowo żelazne ogrodzenie. Za nim wiła się
boczna droga prowadząca do autostrady przebiegającej około trzydziestu pięciu kilometrów
dalej. Brama była zwykle zamknięta. Pilnowali jej wartownicy i dodatkowo patrole
monitorujące teren w ciągu dnia.
Strażników zaskoczyła nasza prośba, lecz Dymitr przekonał ich, że wychodzimy na
krótko. W końcu rozsunęli żelazną bramę na tyle, by mogła się nią prześlizgnąć tylko jedna
osoba. Wyszliśmy. Natychmiast zaatakowały mnie cienie. Znów widziałam twarze i sylwetki
duchów. Było tak samo jak na lotnisku. Przestałam się jednak bać. Wiedziałam, że muszę nad
sobą panować.
- Odejdźcie - powiedziałam do wydłużonych szarych postaci, które mnie otaczały. -
Nie mam dla was czasu. Idźcie stąd. - Włożyłam w to całą siłę woli i ku memu zdumieniu
zjawy się odsunęły. Nadal słyszałam w uszach cichy szum, świadczący o tym, że są w
pobliżu, i wiedziałam, że najmniejsze wahanie z mojej strony spowoduje ich powrót. Dymitr
przyglądał mi się z troską.
- Wszystko w porządku?
Skinęłam głową, rozglądając się dookoła. Szukałam jednego ducha.
- Mason - powiedziałam - jesteś mi potrzebny.
Nic. Spróbowałam powtórzyć prośbę głosem, którym zmusiłam do posłuszeństwa inne
zjawy.
- Mason. Proszę. Przyjdź do mnie.
Widziałam przed sobą tylko pustą drogę, która znikała w oddali za ośnieżonymi
wzgórzami. Dymitr patrzył na mnie jak tamtej nocy, kiedy wyraził obawę o moje zdrowie
psychiczne. Szczerze mówiąc, mnie samej brakowało wiary w sens tego, co robię.
Poprzedniej nocy utwierdziłam się w przekonaniu, że zjawa jest całkowicie realna, ale
teraz…
W chwilę później zobaczyłam go. Pojawił się przede mną nieco bledszy niż ostatnim
razem. Po raz pierwszy ucieszyłam się na jego widok. Mason był smutny jak zawsze. Mój
stary przyjaciel.
- Nareszcie. Naraziłeś na szwanki moją reputację - przywitałam go żartem, lecz
zreflektowałam się, widząc niezmieniony wyraz jego twarzy. - Przepraszam. Potrzebuję
twojej pomocy. Musimy ich znaleźć. Uprowadzili Eddiego.
Mason kiwnął głową.
- Możesz mi wskazać, gdzie się ukrywają?
Zjawa znów kiwnęła potakująco i pokazała ręką kierunek za moimi plecami.
- Przedarły się od tyłu?
Skinienie. Nagle zrozumiałam wszystko. Nie miałam czasu, żeby wyjaśniać to
Dymitrowi.
- Potrzebujemy mapy - powiedziałam tylko, zwracając się do niego.
Strażnik podszedł do wartowni i zaraz wrócił z mapą miasteczka oraz okolicy.
Jedyna droga prowadząca do szkoły leżała przed nami. Poza tym Akademię otaczały
lasy i strome wzgórza. Pokazałam palcem miejsce przy tylnej granicy kampusu.
- Weszły tędy, prawda? Tu przerwały osłonę?
Mason przytaknął. Wyciągnął palec i nie dotykając mapy, nakreślił drogę przez las u
podnóża niewielkiego wzniesienia. Prowadziła stamtąd piaszczysta ścieżka do oddalonej o
wiele kilometrów drogi stanowej. Prześledziłam trasę i nagle ogarnęły mnie wątpliwości.
- Pomyliłeś się - powiedziałam. - Nie mogły dotrzeć tędy. Tam nie ma przejezdnych
dróg. Musiałyby iść, a to bardzo daleko. Nie zdążyłyby przed wschodem słońca.
Mason pokręcił głową. Wyraźnie się ze mną nie zgadzał. Ponownie zakreślił palcem
trasę. Zatrzymał się w miejscu położonym niedaleko terenu Akademii. W każdym razie
wydawało się niedalekie na mapie. W rzeczywistości znajdowało się pewnie w odległości
kilku, może kilkunastu kilometrów. Duch przeniósł wzrok na mnie i ponownie popatrzył na
mapę.
- Nie mogły się tam przyczaić - sprzeciwiłam się. - Musiałyby pozostać na zewnątrz.
Zgadzam się, że strzygi wdarły się od tyłu, lecz musiały wycofać się przez główną bramę i
odjechać samochodami.
Mason nadal zaprzeczał.
Spojrzałam bezradnie na Dymitra. Czułam, że mamy coraz mniej czasu, a sugestia
Masona wydawała mi się mało prawdopodobna. Nie mogłam sobie wyobrazić, że strzygi
zabrały ze sobą namioty i rozbiły obozowisko w środku lasu.
- Czy w tym miejscu stoją jakieś zabudowania? - spytałam, pokazując mu punkt
obrany przez Masona. - On twierdzi, że strzygi przyszły tą drogą. Nie zdążyłyby jednak uciec
przed świtem. Zdaniem Masona ukryły się właśnie tam.
Dymitr zmrużył oczy w zamyśleniu.
- Nie wiem, co tam jest - powiedział i odszedł w stronę wartowni, zabierając ze sobą
mapę. Widziałam, jak rozmawia ze strażnikami, i zwróciłam się do Masona.
- Obyś miał rację - rzuciłam ostrzegawczo. Kiwnął głową.
- Czy…widziałeś ich? Strzygi i ich jeńców? Skinienie.
- Czy Eddie żyje? Przytaknął i w tej chwili nadszedł Dymitr.
- Rose - zaczął nieswoim głosem, jakby sam nie wierzył w to, co miał do powiedzenia
- Stephen twierdzi, że w tym miejscu znajdują się jaskinie u podnóża góry.
Popatrzyłam mu w oczy, równie zaskoczona tym odkryciem.
- Czy są dostatecznie obszerne, żeby…
- …strzygi ukryły się w nich do wieczora? - Potwierdził kiwnięciem głowy. - Tak.
Znajdują się jakieś siedem kilometrów stąd.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
NIE MOGŁAM W TO UWIERZYĆ. Bestie ukryły się tak blisko. Czekały na
nadejście zmrok, by uciekać dalej. Część strzyg usiłowała nas zmylić, czmychając w różnych
kierunkach, podczas gdy największa grupa prowadząca więźniów opuściła teren tylnym
wyjściem. Nie szukaliśmy ich, zajęci oceną strat, odnawianiem magicznych tarcz i
zaprowadzaniem porządku w szkole, szczęśliwi, że napastnicy są już daleko.
Rewelacje Masona zmieniały sytuację. W normalnych okolicznościach, chociaż
trudno uznać atak strzyg za normę, strażnicy nie podjęliby pościgu. Uprowadzeni byli
zazwyczaj uznawani za zmarłych, poza tym nikt nie wiedział, gdzie ich szukać. Tym razem
mieliśmy wszystkie informacje. Strzygi same wpakowały się w pułapkę. Nasi strażnicy będą
mieli dylemat.
Cóż, ja nie miałam wątpliwości. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego od razu nie
wyruszymy do jaskiń, żeby wykurzyć bestie i odbić naszych. Oboje z Dymitrem niecierpliwie
czekaliśmy na zapowiedzianą naradę.
- Nie przerywaj im - pouczył mnie przed wejściem. Strażnicy spotkali się, żeby ustalić
porządek działania. Staliśmy przed drzwiami, rozmawiając przyciszonymi głosami. - Wiem,
co czujesz i co chciałabyś zrobić. Jeśli na nich naskoczysz, możesz zaprzepaścić szansę.
- Naskoczę?! - wykrzyknęłam, zapominając, gdzie jesteśmy.
- Widzę, co się z tobą dzieje - stwierdził. - Lada moment wpadniesz w furię i rzucisz
się na kogoś. W walce jesteś nieoceniona, ale nie jesteśmy na polu bitwy. Przekazaliśmy
informację i poczekamy, aż rada podejmie decyzję. Musisz okazać cierpliwość.
Częściowo miał rację. Opiekunowie przygotowali się do narady i przetrząsnęli szkolne
archiwum, żeby dowiedzieć się więcej na temat jaskiń. Okazało się, że kilka lat wcześniej
nauczyciel geologii sporządził ich szczegółową mapę. Mieliśmy więc ułatwione zadanie.
Wejście znajdowało się siedem kilometrów od granicy terenu Akademii. Najdłuższa z jaskiń
mierzyła niecały kilometr i istniało w niej tylne wyjście na oddaloną o trzydzieści pięć
kilometrów piaszczystą drogę, którą odkryliśmy z Dymitrem na mapie. Powiedziano nam, że
obsunięta ziemia zablokowała oba wejścia.
Wiedzieliśmy jednak, że strzygi ze swoją wielką siłą nie będą miały problemu ze
sforsowaniem przeszkody.
Mimo zapewnień Dymitra miałam wątpliwości, czy nasi strażnicy podejmą właściwą
decyzję. Postanowiłam porozmawiać o tym z matką.
- Pomóż mi - zagadnęłam ją kilka minut przed rozpoczęciem narady. - Musimy ich
zaatakować.
Spojrzała na mnie z naganą.
- Nawet jeśli zapadnie decyzja o interwencji, z pewnością nie weźmiesz w niej
udziału.
- Dlaczego? Uważasz, że mamy zbyt wielu strażników? Nie pamiętasz, ilu zginęło
podczas napaści? - Matka zwiesiła głowę. -Wiesz, że dam sobie radę. Zabijałam już strzygi.
Za tydzień skończę osiemnaście lat, a za kilka miesięcy dostanę dyplom. Sądzisz, że w tym
czasie mogę się jeszcze wiele nauczyć? Nie mam wielkiego doświadczenia, ale mogę pomóc.
Potrzebujecie wsparcia, a macie do dyspozycji grupę nowicjuszy, którzy tylko czekają, żeby
się włączyć. Pozwólcie iść Christianowi, a nic nas nie zatrzyma.
- Nie - rzuciła szybko. - On nie może iść. Nie powinnaś go angażować, zwłaszcza że
jest tak młody.
- Jednak spisał się doskonale.
Matka nie odpowiedziała. Wiedziałam, że się waha. W końcu zerknęła na mnie z
westchnieniem.
- Muszę coś sprawdzić.
Nie wyjaśniła, dokąd idzie, lecz spóźniła się na spotkanie. Kiedy weszła piętnaście
minut później, Alberta zdążyła już zreferować nasze odkrycia. Na szczęście nie wspomniała o
tym, jak uzyskaliśmy informacje, więc nie musieliśmy tracić czasu na opowieści o duchach.
Po tym wstępie przeszliśmy do szczegółowego opisu jaskiń. Strażnicy zadawali wiele pytań.
Nareszcie trzeba było podjąć decyzję.
Czekałam w napięciu. Walka ze strzygami oznaczała zazwyczaj obronę. Nigdy
wcześniej nie podejmowano ataku na ich siedziby, więc spodziewałam się, że będzie jak
zwykle.
Myliłam się.
Strażnicy kolejno wstawali i głosowali za rozpoczęciem akcji ratunkowej. Widziałam
w ich oczach ten ogień, o którym mówił Dymitr. Byli gotowi podjąć walkę. Czekali na to.
Strzygi posunęły się za daleko. Morojom pozostało niewiele miejsc, w których mogli się czuć
bezpiecznie. Należał do nich dwór królewski i kilka szkół. Rodzice wysyłali dzieci do
akademii imienia świętego Władimira głownie po to, by zapewnić im opiekę. Teraz to
poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach. Nie mogliśmy dłużej na to pozwalać. Poza tym
należało ratować życie uprowadzonych. Czułam w sercu żar i gotowość do walki.
- A zatem zgoda - powiedziała Alberta, rozglądając się po Sali. Myślę, że i ją
zaskoczyła reakcja podwładnych, chociaż wiedziałam, że jest przychylna tej decyzji. -
Ustalmy strategię działania. Do zmierzchu pozostało nam jeszcze dziewięć godzin.
Powinniśmy zdążyć.
- Chwileczkę - odezwała się moja matka. Wstała i wszystkie oczy zwróciły się na nią.
Była spokojna i opanowana. Wyczuwało się w niej zaangażowanie i kompetencję. Poczułam
się z niej dumna. - Poddaję wam pod rozwagę jeszcze jedną kwestię. Uważam, że
powinniśmy zabrać ze sobą nowicjuszy.
Odezwały się nieliczne głosy protestu. Matka uzasadniała wniosek, przytaczając moje
argumenty. Zaproponowała też, by nowicjusze trzymali się z tyłu, zapewniając wsparcie
starszym kolegom. Czułam, że uda jej się przeforsować ten pomysł, kiedy zaskoczyła
wszystkich prawdziwą bombą:
- Uważam też, że powinniśmy zabrać kilku morojów.
Celeste zerwała się z krzesła. Miała na twarzy rozległą bliznę. Skaleczenie, które
widziałam u niej kilka dni wcześniej, wyglądało przy tym jak ślad po ukąszeniu komara.
- Co takiego? Oszalałaś? Matka zmierzyła ją wzrokiem.
- Nie. Wszyscy wiemy, czego dokonali Rose i Christian Ozera. Naszym największym
problemem w walce ze strzygami jest ich siła i szybkość. Jeśli wesprzemy się magią morojów
władających żywiołem ognia, zyskamy przewagę.
Rozgorzała dyskusja. Zmuszałam się do milczenia. Pamiętałam ostrzeżenie Dymitra,
który zakazał mi się wtrącać. Stopniowo ogarniała mnie jednak coraz większa złość. Każda
minuta tej paplaniny oznaczała zwłokę, a ja chciałam ratować Eddiego i innych, zanim któryś
z nich zginie.
Spojrzałam na Dymitra, który siedział obok mnie.
- To idioci! - syknęłam.
Strażnik nie spuszczał oczu z Alberty zawzięcie dyskutującej z dampirem pilnującym
terenu szkoły podstawowej.
- Nie - mruknął do mnie. - Przyjrzyj się. Jesteśmy świadkami historycznego
wydarzenia. To przełomowa chwila.
Miał rację. Powoli, jeden po drugim, oponenci dawali się przekonać. Czułam, że
kieruje nimi ta sama żarliwość, która popychała ich do walki. Nadeszła pora zemsty. I nie
była to już tylko nasza wojna ze strzygami. Dotyczyła również samych morojów. Kiedy moja
matka wspomniała, że kilkoro nauczycieli zgłosiło się do akcji na ochotnika - rada nie
zgadzała się na udział uczniów - decyzja zapadła. Ustalono, że w pościgu wezmą udział
strażnicy, nowicjusze i moroje.
Triumfowałam. Dymitr się nie mylił. W naszym świecie zachodziły wielkie zmiany.
Tymczasem minęły cztery godziny, a my wciąż nie wyruszaliśmy.
- Czekamy na posiłki - wyjaśnił Dymitr, chcąc mnie uspokoić. Roznosiła mnie
wściekłość.
- W ciągu czterech godzin strzygi na pewno zgłodniały i zechcą coś przekąsić!
- Musimy zebrać jak największą grupę - tłumaczył. - Nie wolno nam niczego
zaniedbać. To prawda, że strzygi mogą zabić kolejne ofiary, wierz mi, że chciałbym temu
zapobiec. Jeżeli jednak wyruszymy bez odpowiedniego przygotowania, straty mogą okazać
się znacznie większe.
Krew się we mnie gotowała. Wiedziałam, że ma rację, i nic nie mogłam na to
poradzić. Nie znosiłam uczucia bezradności.
- Chodź - powiedział, wskazując mi wyjście. - Przejdziemy się trochę.
- Dokąd?
- Nie wiem. Musisz ochłonąć, bo nie będziesz w stanie walczyć.
- Tak? Obawiasz się, że mroczna strona mojej osobowości przejmie panowanie?
- Nie. Obawiam się, że Rose Hathaway, jaką znam, rzuci się w wir walki na oślep,
tylko dlatego że poniosą ją nerwy.
Posłałam mu surowe spojrzenie.
- Co za różnica?
- Ta druga Rose mnie przeraża.
Miałam ochotę dać mu kuksańca, ale się powstrzymałam. Na chwilę ogarnęło mnie
pragnienie, żeby zamknąć oczy i zapomnieć o koszmarze, jaki rozgrywał się na naszych
oczach. Chciałam położyć się obok tego mężczyzny, śmiać się z nim i przekomarzać,
zajmować się tylko nim. Ale to były marzenia. Wróciłam do rzeczywistości.
- Nie jesteś im potrzebny? - spytałam.
- Nie. Czekamy na nowych strażników, a do tego czasu ustalają strategię. Poradzą
sobie. Twoja matka przejęła dowództwo.
Powędrowałam za jego wzrokiem i zobaczyłam ją stojącą pośrodku. Wskazywała coś
palcem na mapie. Wciąż nie wiedziałam, co o niej myśleć, lecz w tej chwili podziwiałam jej
żarliwość. Nie czułam rozdrażnienia, jakie zwykle ogarniało mnie w jej obecności.
- Dobrze- zgodziłam się. - Chodźmy.
Dymitr poprowadził mnie wzdłuż granicy kampusu. Po drodze oglądaliśmy
zniszczenia. Największe straty ponieśliśmy w ludziach, choć widziałam też uszkodzone mury,
plamy krwi w różnych miejscach i tak dalej. Jednak najbardziej przygnębiająca była
atmosfera. Nawet w pełnym świetle dnia wokół panowały mrok i niemal fizycznie
wyczuwalny smutek. Widziałam cienie na twarzach osób, które nas mijały. Właściwie
spodziewałam się, że Dymitr zaprowadzi mnie do miejsca, w którym ułożono rannych.
Tymczasem ominął je szerokim łukiem. Zrozumiałam, dlaczego to zrobił. Pomagała tam
Lissa, wykorzystując moc uzdrawiania. Towarzyszył jej Adrian, mimo że jego zdolności były
znacznie mniejsze. Władze szkoły zdecydowały się ujawnić ich dar, skoro oboje mogli ulżyć
poszkodowanym. Uznano, że proces Daszkowa odsłonił wystarczająco dużo, by wiedza ta
przestała być sekretem za murami szkoły.
Ciekawe, że Dymitr nie chciał, bym zbliżała się do Lissy, kiedy stosowała magię. Nie
wierzył do końca, że „przejmuję” od niej szaleństwo, ale wyraźnie próbował uniknąć ryzyka.
- Mówiłaś, że masz teorię na temat przełamania magicznych tarcz - zaczął. -
Zabezpieczyliśmy granice niedaleko miejsca, w którym wczoraj Jesse zgromadził
zwolenników.
Prawie o tym zapomniałam. Poukładałam sobie w głowie wszystkie informacje i
rozwiązanie wydawało mi się oczywiste. Do tej pory nikt się tym nie zainteresował. Mieliśmy
ważniejsze sprawy: odnowienie tarcz i troskę o bezpieczeństwo rezydentów. Śledztwo zostało
odłożone na później.
- Grupa Jessego odbywała inicjacje w pobliżu tarczy. Wiesz, że nasze sztylety mogą je
zniszczyć, ponieważ są wzmacniane żywiołami pozostającymi w konflikcie z mocą osłon.
Myślę, że mamy do czynienia z podobną sytuacją. Inicjacje wymagały użycia wszystkich
żywiołów i to one osłabiły działanie tarczy.
- Wszyscy uczniowie potajemnie używają magii. - Dymitr się skrzywił. - Dlaczego
tarcze działały do tej pory?
- Bo nikt nie praktykował magii w pobliżu osłon. Przecież tarcze są zakładane wzdłuż
granicy miasteczka, w bezpiecznej odległości od zabudowań. Poza tym liczy się intencja.
Magia jest żywa, dlatego właśnie śmiertelnie groźna dla strzyg. Moc wypełniająca sztylety
służy jako najlepsza broń. W tym samym celu używali jej podczas tortur inicjacyjnych ci
kretyni z Many. Złe intencje powodują negatywne skutki. - Wzdrygnęłam się na wspomnienie
ohydnego uczucia, jakie mnie ogarnęło, kiedy Lissa znęcała się nad Jessem. To jednak było
nienormalne.
Dymitr oglądał połamany płot otaczający teren Akademii.
- Niewiarygodne. Nigdy bym nie pomyślał, że coś takiego może się wydarzyć. Ale
masz rację. Ich magia zadziałała tak samo jak sztylet. -Uśmiechnął się ciepło. - Sporo o tym
myślałaś.
- Czy ja wiem? Tak mi przyszło do głowy. - Czułam złość na wspomnienie o
idiotycznym klubie Jessego. Myślałam o tym, jak skrzywdzili Lissę. Miałam ochotę ich
skopać (na szczęście uwolniłam się od morderczych myśli. Wczorajszego wieczoru sporo się
nauczyłam w kwestii opanowania.) Nie tylko skrzywdzili swoich kolegów. Wpuścili też
strzygi na teren Akademii. Jak to możliwe, że przyczynili się do tragedii wyłącznie z głupoty?
Łatwiej zrozumiałabym to, co się stało, gdyby działali celowo. Jednak oni kierowali się
wyłącznie egoistycznym poszukiwaniem rozrywki. - Banda durniów -mruknęłam.
Zerwał się wiatr. Zadrżałam z zimna. Wiosna się zbliżała, lecz z pewnością miała
przed sobą jeszcze długą drogę.
- Wracajmy - zaproponował Dymitr.
Zawróciliśmy. Dostrzegłam ją, idąc w stronę miasteczka studenckiego. Opuszczona
wartownia. Żadne z nas nie zwolniło kroku, nawet nie patrzeliśmy w tamtą stronę,
wiedziałam jednak, że Dymitr myśli o tym samym, co ja. Odezwał się po dłuższej chwili.
- Rose, to, co się stało… Jęknęłam.
- Wiedziałam. Wiedziałam, że to powiesz. Zerknął na mnie zdziwiony.
- A co miałbym powiedzieć?
- Zaraz udzielisz mi wykładu, że postąpiliśmy źle i że to się nie może powtórzyć… -
wyrzuciłam z siebie, bo tak bardzo się bałam usłyszeć to z jego ust.
Dymitr wydawał się kompletnie zaskoczony moim wybuchem.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Znam cię! - wypaliłam histerycznie. - Ty zawsze postępujesz właściwie. A kiedy
zdarzy się wypadek przy pracy, musisz naprawić swój błąd. Zaraz mi powiesz, że nie
mieliśmy prawa tego zrobić i chciałbyś…
Nie pozwolił mi dokończyć. Objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie. Nasze usta
spotkały się w pocałunku. Czułam, jak topnieje we mnie lęk. Więc nie uważał, że
popełniliśmy błąd. W tej chwili, chociaż wydawało się to zupełnie niemożliwe, niemal
zapomniałam o śmierci i zniszczeniach.
Dymitr nie wypuszczał mnie z objęć.
- Nie uważam, że zrobiliśmy coś złego - powiedział miękko. -Jestem szczęśliwy, że to
się wreszcie stało. Dziś postąpiłbym tak samo.
Poczułam ciepło w sercu.
- Naprawdę? Zmieniłeś zdanie?
- Cóż, trudno ci się oprzeć - odparł rozbawiony. - Poza tym… Pamiętasz, co
powiedziała Rhonda?
Znowu mnie zaskoczył. Przypomniałam sobie, z jaką uwagą słuchał przepowiedni i co
opowiadał potem o swojej babce. Usiłowałam odtworzyć z pamięci słowa wróżki.
- Mówiła, że coś stracisz… - Chyba jednak mi umknęły.
- Stracisz to, co jest dla ciebie najcenniejsze, więc dbaj o to, póki możesz.
Oczywiście powtórzył przekaz słowo w słowo. Wtedy puściłam to mimo uszu, teraz
starałam się zrozumieć cały sens. W pierwszej chwili ogarnęła mnie radość: to ja byłam dla
niego najcenniejsza. Potem się przestraszyłam.
- Zaraz. Uważasz, że zginę? To dlatego się ze mną kochałeś?
- Oczywiście, że nie. Byłem z tobą, bo… możesz mi wierzyć, że nie z tego powodu.
Nawet jeśli przepowiednia miałaby się sprawdzić… Rhonda miała rację. Nasze życie jest
nieprzewidywalne. Staramy się postępować właściwie, a robimy to, czego inni od nas
oczekują. Czasem, kiedy nasze pragnienia są sprzeczne z ustalonymi zasadami… stajemy
przed koniecznością wyboru. Jeszcze przed napaścią strzyg obserwowałem, jak borykasz się z
trudnymi problemami i zrozumiałem, że wiele dla mnie znaczysz. Martwiłem się o ciebie. Nie
masz pojęcia, jak bardzo. Nie mogłem dłużej udawać, że moroje są dla mnie ważniejsi niż ty.
Nie czuję tego, mimo że wpajano mi to latami. Uznałem, że pora być sobą, kierować się
własnymi emocjami. Gdy podjąłem decyzję, cóż, już nic nie mogło nas powstrzymać…-
urwał, zastanawiając się nad czymś, a potem odgarnął mi włosy z twarzy. - Powinienem
mówić za siebie. To mnie nic nie mogło powstrzymać. Nie roszczę sobie prawa do czytania w
twoich myślach.
- Uległam ci, ponieważ cię kocham - powiedziałam, jakby to była najbardziej
oczywista rzecz pod słońcem. Tak właśnie myślałam.
Dymitr parsknął śmiechem.
- Ujęłaś w jednym zdaniu to, na co potrzebowałem długiej przemowy.
- Bo to jest proste. Kocham cię i nie zamierzam temu zaprzeczać.
- Ja też. - Opuścił rękę i odnalazł moją dłoń. Nasze palce splotły się ze sobą.
Ruszyliśmy w dalszą drogę. - Nie chcę już kłamać.
- Co będzie dalej? Mam na myśli naszą przyszłość. Kiedy to się skończy… ta walka ze
strzygami…
- Nie zrozum mnie źle, ale w jednym miałaś rację. Rzeczywiście uważam, że nie
powinniśmy się spotykać do czasu, aż skończysz szkołę. Musimy poczekać.
Rozczarował mnie trochę, ale przyznałam mu słuszność. Oboje wiedzieliśmy, co nas
łączy, ale demonstracyjne obnoszenie się z tym nie miało sensu, dopóki jestem jego
uczennicą.
Idąc, rozpryskiwaliśmy błoto. Jakieś ptaki śpiewały w gałęziach drzew, zapewne
zaskoczone widokiem ludzi w świetle dnia. Dymitr zadarł głowę i zapatrzył się w niebo.
- Kiedy dostaniesz dyplom i wyjedziesz z Lissą…- Nie dokończył. Zrozumiałam.
Miałam wrażenie, że moje serce przestało bić.
- Prosisz o inny przydział, tak? Nie będziesz jej opiekunem?
- To jedyny sposób, byśmy mogli być razem.
- Przecież nie będziemy razem - zauważyłam.
- Nie możemy wspólnie opiekować się Lissą. Wiesz, że byłabyś dla mnie ważniejsza.
Ona potrzebuje dwojga strażników, całkowicie jej oddanych. Ale jeśli się postaram się
przydział na dworze królewskim, będziemy blisko. Pałac jest tak doskonale strzeżony, że
zyskamy sporo czasu dla siebie.
Miałam ochotę krzyknąć, że to niesprawiedliwe, ale się pohamowałam. Nie istniało
idealne rozwiązanie. Musieliśmy się zgodzić na kompromis. Wiedziałam, jak trudno mu
zrezygnować z opieki nad Lissą. Zależało mu na jej bezpieczeństwie. Jednako miłość do mnie
okazała się ważniejsza. Chciał poświęcić wszystkie dotychczasowe plany, by żyć blisko mnie
i nadal pełnić swoje obowiązki z godnością.
- Właściwie - zaczęłam - w ten sposób będziemy mogli spędzać więcej czasu razem.
Gdybyśmy oboje opiekowali się Lissą, musielibyśmy się zmieniać.
Zbliżaliśmy się do zabudowań i ogarnął mnie żal, że muszę puścić jego rękę. Wciąż
jednak czułam radość. Dymitr dał mi nadzieję. Moje uczucia wydawały się niestosowane w
obliczu tragedii, jaką wszyscy przeżywaliśmy, ale nic na to nie poradzę, nie umiałam ich
odsunąć.
Tak długo na to czekałam, tyle wycierpiałam i nagle okazało się, że mamy szansę być
razem. Oczywiście istniało ryzyko, że Dymitr dostanie przydział poza dworem, ale teraz
wiedziałam, że wszystkiemu damy radę, każdą przeszkodę pokonamy. Na razie nie
wyobrażałam sobie rozstania, ale ważniejsze było to, co nas łączyło. Nie będziemy musieli
dłużej udawać. Uda się nam. Przypomniałam sobie, co mówiła Deidre o konieczności wyboru
i godzeniu się ze stratą. Mogę mieć Lissę i Dymitra. Czułam, że ta świadomość mnie
wzmocni. Pomoże przetrwać najgorszy atak strzyg. Zachowam ją w sercu, jak amulet na
szczęście.
Szliśmy dalej w milczeniu. Nie musieliśmy rozmawiać. Dymitr czuł tę samą radość,
chociaż nie okazywał jej tak wyraźnie jak ja. Wychodziliśmy już z lasu na odkrytą przestań,
kiedy się odezwał.
- Niedługo skończysz osiemnaście lat, ale… - Westchnął. - Kiedy wszyscy się o nas
dowiedzą, nie będą zadowoleni.
- Trudno, jakoś się z tym pogodzą - odparłam z przekonaniem.
- Poza tym czeka mnie niemiła rozmowa z twoją matką.
- Walczysz ze strzygami, a boisz się mojej matki? Uśmiechnął się szeroko.
- To twarda sztuka, nie można jej nie doceniać. Jak sądzisz, po kim odziedziczyłaś
charakter?
Pocałował mnie po raz ostatni. W normalnym świecie poszlibyśmy na romantyczny
spacer po wspólnie spędzonej nocy. Nie musielibyśmy szykować się do walki w obronie
naszych bliskich. Śmialibyśmy się i żartowali, planując kolejną schadzkę.
Niestety, nie żyliśmy w normalnym świecie. Przeniosłam się tam tylko w marzeniach
wywołanych jego pocałunkiem.
Niechętnie oderwaliśmy się od siebie i ruszyliśmy w stronę budynku dla strażników.
Czekały nas ciężkie godziny, lecz ja wciąż czułam na ustach dotyk jego warg i myślałam, że
poradzę sobie z największym złem.
W tej chwili sama pokonałabym całą bandę strzyg.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
NIKT NIE ZAUWAŻYŁ naszego zniknięcia. Tymczasem przyjechali nowi strażnicy.
Razem tworzyliśmy pięćdziesięcioosobowy oddział. Zważywszy na to, że i strzygi
zgromadziły się w niezwykłej liczbie, sytuacja była bezprecedensowa. Przypominała stare
europejskie legendy o wielkich bitwach toczonych między obiema rasami. Część strażników
musiała pozostać na terenie szkoły. To zadanie otrzymali w większości moi koledzy z roku.
Dziesięcioro nowicjuszy, łącznie ze mną, miało wziąć udział w akcji.
Spotkaliśmy się, by omówić szczegóły. Do wymarszu pozostała ledwie godzina.
Wiedzieliśmy, że w głębi jaskini znajduje się obszerna komora, z której prowadzi wyjście do
lasu. Sądziliśmy, że strzygi ukryły się właśnie tam, by jak najszybciej wydostać się na
zewnątrz, kiedy zapadnie mrok. Podzieliliśmy się na oddziały liczące po piętnaścioro
strażników i troje morojów. Dziesięcioro strażników miało zabezpieczać odwrót z każdej
strony. Zostałam wyznaczona do obserwacji wyjścia w tylnej części jaskini. Dymitr i moja
matka mieli oczywiście wejść do środka. Bardzo chciałam pójść z nimi, lecz wiedziałam, że
nie mam szans. Powinnam się cieszyć, że w ogóle wzięli mnie ze sobą. Poza tym podczas
akcji każde zadanie jest ważne.
Nasza mała armia szybkim marszem opuściła teren Akademii. Musieliśmy pokonać
ponad siedem kilometrów. Zakładaliśmy, że zajmie nam to nieco pond godzinę, powinniśmy
więc odbić jeńców i wrócić do domu, zanim słońce zajdzie. Wiedzieliśmy, że strzygi nie
wystawią warty na zewnątrz, toteż mogliśmy się podkraść niepostrzeżenie. Po wejściu do
jaskini wyczują nas natychmiast. Bestie miały niezwykle wyostrzony słuch. Poruszaliśmy się
w całkowitym milczeniu. Przesyłano tylko istotne rozkazy. Szłam w grupie nowicjuszy, lecz
raz po raz zerkałam na Dymitra i napotkałam jego wzrok. Czułam istniejącą między nami
więź. To niezwykle intensywne doznanie, wręcz bałam się, że moje uczucia można wyczytać
z twarzy jak z otwartej księgi. Dymitr zachowywał stosowną powagę i tylko ja wiedziałam,
dlaczego śmieją mu się oczy.
Rozdzieliliśmy się przy pierwszym wejściu do jaskini. Dymitr i moja matka wkrótce
zniknęli w środku. Odprowadziłam ich spojrzeniem. W tej chwili czułam tylko lęk. Bałam się,
że więcej ich nie zobaczę. Próbowałam pocieszać się w myślach, że są parą najlepszych
strażników na świecie. Jeśli ktoś miał szansę wyjść cało z tej potyczki, to właśnie oni. Na
powinnam zachować największą ostrożność. Okrążając pagórek skrywający grotę, nakazałam
sobie spokój i opanowanie. Musiałam zapomnieć o uczuciach, do chwili kiedy będzie już po
wszystkim. Nadszedł czas walki i nic nie powinno mnie rozpraszać.
Podchodziliśmy do drugiego wejścia, kiedy nagle wychwyciłam kątem oka
przemykającą świetlista postać. Starałam się nie zauważać duchów, które natychmiast
pojawiły się przede mną, kiedy przekroczyliśmy granicę chronioną tarczami, lecz tego ducha
powitałam z radością. To Mason. Nie odzywał się, nadal miał smutna twarz i wydawał się
nienaturalnie blady. Kiedy go mijaliśmy uniósł rękę w geście, który mógł wyrażać
pożegnanie lub błogosławieństwo.
Przed wejściem nasza grupa znów się rozdzieliła. Alberta i Stan wprowadzili swój
oddział do środka. Przystanęli w tunelu, czekając na moment, w którym zgodnie z ustaleniem
miała zaatakować jednocześnie pierwsza grupa strażników. Towarzyszyła im panna Cramack,
moja nauczycielka magii. Wyglądała na zdenerwowaną, lecz widziałam, że jest gotowa do
walki. Nareszcie zniknęli w głębi jaskini. My pozostaliśmy na zewnątrz, tworząc pierścień
wokół wejścia. Na niebie wisiały ciemne chmury, Słońce przesunęło się na zachód, ale wciąż
mieliśmy sporo czasu.
- Pójdzie gładko - mruknęła Meredith, moja koleżanka z klasy. Powiedziała to
niepewnie, jakby chciała przekonać samą siebie. -Przygotowali zasadzkę. Wyłapią wszystkie
strzygi, zanim bestie zorientują się, w czym rzecz. Nie będziemy mieli nic do roboty.
Miałam nadzieję, że się nie myliła. Byłam gotowa podjąć walkę, lecz jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem, okażę się tu zbędna.
Czekaliśmy. Każda minuta wydawała się ciągnąć godzinami. I nagle usłyszeliśmy
odgłosy walki. Dobiegały nas krzyki i jęki. Trwaliśmy w napięciu, gotowi do ataku. Emil był
naszym dowódcą. Stał najbliżej wejścia, zaciskając w ręku srebrny sztylet. Widziałam
kropelki potu na jego czole, kiedy zaglądał w czeluść tunelu, wypatrując strzyg.
Kilka minut później usłyszeliśmy tupot nóg w korytarzu. Ktoś biegł w naszą stronę.
Wyciągnęliśmy sztylety. Emil i drugi strażnik podeszli bliżej wejścia, gotowi rzucić się na
uciekinierów.
Z tunelu wyłoniła się Abby Badica. Była podrapana i brudna, ale żywa. Dziewczyna
miała przerażoną twarz, płakała. Krzyknęła z przestrachu na nasz widok. Kiedy dotarło do
niej, kim jesteśmy, rzuciła się w ramiona osoby stojącej najbliżej.
Meredith, bo na nią padło, zaskoczona uściskała Abby i podprowadziła ją do
najbliższego drzewa.
- Już dobrze - powiedziała. - Jesteś bezpieczna. Zobacz, słońce świeci.
Delikatnie wyswobodziła się z uścisku dziewczyny i kazała jej usiąść. Abby ukryła
twarz w dłoniach. Meredith wróciła na stanowisko. Chciałam pocieszyć Abby, pewnie
wszyscy czuliśmy to samo, lecz nie był to odpowiedni moment.
W chwilę później wyłonił się kolejny moroj. Był to pan Ellsworth, mój nauczyciel w
piątej klasie. On również wyglądał marnie, zauważyłam ślady ukąszeń na jego karku. Strzygi
potraktowały go jak karmiciela, lecz pozostawiły przy życiu. Mężczyzna musiał przeżyć
koszmarne chwile, jednak zachowywał spokój. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji i
odszedł na bok.
- Co tam się dzieje? - spytał Emil, nie spuszczając wzroku z wejścia do jaskini.
Niektórzy strażnicy mieli komunikatory. Ale trudno było im przekazywać raporty w środku
walki.
- Zapanował chaos - odparł pan Ellsworth. - Wiem tylko, że jeńcy uciekają w obu
kierunkach. Trudno ocenić, kto ma przewagę. Udało się jednak rozbić strzygi. Ktoś… -
Nauczyciel zmarszczył brwi. - Ktoś atakuje je ogniem.
Nie odpowiedzieliśmy. Nie pora na udzielanie wyjaśnień. Pan Ellsworth zdawał się to
rozumieć, bo usiadł obok Abby.
Wkrótce dołączyło do nich dwoje innych morojów i dampir, którego nie znałam. Za
każdym razem, kiedy ktoś wybiegał, modliłam się, żeby to był Eddie. Po naszej stronie
jaskini uratowało się pięć ofiar porwania. Zakładałam, że pozostali wydostali się drugim
wyjściem.
Minęło kilkanaście minut, ale nikt więcej się nie pojawił. Koszula przesiąkła mi
potem. Co chwila poprawiałam uchwyt na rękojeści sztyletu. Palce sztywniały mi z napięcia.
Nagle zobaczyłam, że Emil się wyprostował. Zrozumiałam, że przekazano mu wiadomość do
słuchawki komunikatora. Słuchał w skupieniu i mruknął coś w odpowiedzi. Zerknął na nas i
wskazał troje nowicjuszy.
- Odprowadźcie morojów do szkoły - rozkazał, a potem zwrócił się do trojga
dorosłych strażników. - Wchodzicie. Większość jeńców jest już na wolności, ale nasi znaleźli
się w pułapce. Potrzebują pomocy. -Strażnicy natychmiast zniknęli w tunelu. W chwilę
później nowicjusze wyruszyli w drogę powrotną do szkoły, zabierając ze sobą
poszkodowanych.
Zostało nas czworo: Emil i Stephen oraz dwoje nowicjuszy, czyli Shane i ja. W
powietrzu panowało takie napięcie, że z trudem mogłam oddychać. Nikt nie wychodził z
jaskini. Nie docierały nowe raporty. Emil był wyraźnie zaniepokojony. Spojrzał w niebo, a ja
powędrowałam za jego wzrokiem. Słońce chyliło się ku zachodowi. Minęło więcej czasu, niż
sądziłam. Twarz strażnika stężała -odsłuchiwał kolejny raport.
Po chwili popatrzył na nas z zatroskaną miną.
- Potrzebują nas. Ktoś musi zabezpieczyć odwrót z drugiej strony. Nie straciliśmy
wielu ludzi. Mają tylko kłopoty z wyprowadzeniem jeńców.
Powiedział „wielu”. To znaczyło… Naraz zrobiło mi się zimno.
- Ty pójdziesz, Stephen. - Emil powiedział to z wahaniem. Rozumiałam go. Chciał
pójść sam, ale jako dowódca naszej grupy powinien zostać na posterunku. Strażnik
zastanawiał się, czy nie iść razem ze Stephenem, a mnie zostawić z Shane'em na zewnątrz.
Nie mógł jednak powierzyć obrony dwojgu nowicjuszom. Zbyt duże ryzyko. Emil wypuścił
powietrze i spojrzał na mnie.
- Pójdziesz ze Stephenem, Rose.
Nie musiał mi tego powtarzać. Wślizgnęłam się do jaskini tuż za strażnikiem i
natychmiast poczułam mdłości. W środku panował chłód i marzłam coraz bardziej, w miarę
jak zagłębialiśmy się w tunel. Robiło się też coraz ciemniej. Nawet przenikliwy wzrok
dampira nie mógł pokonać mroku. Stephen zapalił małą latarkę wpiętą w klapę kurtki.
- Chciałbym móc ci powiedzieć, co masz robić, ale nie mam pojęcia, jak się sytuacja
potoczy - mruknął. - Przygotuj się na każdą ewentualność.
Ciemność ustępowała. Odgłosy walki stawały się coraz wyraźniejsze.
Przyspieszyliśmy kroku, rozglądając się na boki. Wkrótce znaleźliśmy się w obszernej
komorze zaznaczonej na mapie. W kącie płonął ogień, stanowiący jedyne źródło światła.
Pomyślałam, że to strzygi rozpaliły ognisko. Szybko oceniłam sytuację.
Jedna ze ścian jaskini zwaliła się i utworzyła rumowisko. Nikt nie zginął pod
odłamkami kamienia, ale wyjście zostało zablokowane. Nie wiedziałam, czy ta przeszkoda
powstała na skutek magicznego zaklęcia, czy raczej walki. Może była po prostu wynikiem
przypadku. Tak czy owak, siedmioro strażników, a miedzy nimi Dymitr i Alberta, znalazło się
w pułapce wraz z dziesięcioma strzygami. Nie widziałam wśród nich morojów władających
żywiołem ognia, musieli już przejść na drugą stronę. Błyski światła przenikające zza stosu
kamieni świadczyły o tym, że wciąż toczy się tam walka. Zobaczyłam ciała leżące na ziemi.
Dwa należały do strzyg, pozostałych nie rozpoznałam.
Problem był oczywisty. Aby przedostać się na drugą stronę, musielibyśmy się czołgać,
a to stanowiło zbyt duże ryzyko. Najpierw należało pokonać strzygi. Wezwano nas na pomoc,
żeby wyrównać szanse. Podkradliśmy się ze Stephenem od tylu, lecz trzy bestie wyczuły
naszą obecność. Dwie rzuciły się na Stephena, a trzecia prosto na mnie.
Byłam gotowa. Zbyt długo dręczył mnie gniew. Pomieszczenie nie dawało wielu
możliwości stosowania uników, lecz jakoś udawało mi się lawirować. Spróbowałam
skorzystać z przewagi, jaką dawała ta niewielka przestrzeń - strzygi są znacznie wyższe od
nas, dampirów, i w małej komorze trudniej im się ruszać. Przez cały czas unikałam ciosów,
ale w pewnym momencie napastnik chwycił mnie za ramiona i cisnął mną o ścianę. Nawet
nie poczułam bólu. Oderwałam się i ruszyłam do ataku. Znów udało mi się uniknąć ciosu i
parę razy solidnie mu przyłożyłam. Jednocześnie wystawiłam sztylet i uderzyłam go prosto w
serce od dołu, zanim zdążył się zorientować w sytuacji. Wyszarpnęłam ostrze i skoczyłam na
pomoc Stephenowi. Strażnik położył już jedną strzygę i wspólnie wykończyliśmy drugą.
Pozostało jeszcze siedmiu przeciwników. Nie, tylko sześciu. Uwięzieni strażnicy
zdołali zabić jedną. Namierzyliśmy bestię stojącą najbliżej nas. Była silna i stara, co wiązało
się z wielką mocą. Nawet we dwoje mieliśmy trudności, żeby ją pokonać. Ostatecznie
odnieśliśmy zwycięstwo. Dzięki naszej pomocy strażnicy zyskali więcej przestrzeni i teraz to
oni stanęli do walki.
Kiedy pozostały już tylko dwie strzygi, Alberta zawołała, byśmy się wycofali.
Sytuacja w jaskini zmieniła się radykalnie. Teraz to my otaczaliśmy napastników. Troje
strażników mogło wycofać się ta samą drogą, którą przyszliśmy tu ze Stephenem. Dymitr
pokonał jedną strzygę. Pozostała nam ostatnia. Tymczasem Stephen wystawił głowę z
korytarza przysypanego gruzem i krzyknął coś do Alberty. Nie zrozumiałam. Kobieta
odpowiedziała mu. Razem z Dymitrem i innymi podchodzili do ostatniej strzygi.
- Rose! - krzyknął rozkazująco Stephen.
Posłuszeństwo. Tego uczono nas przede wszystkim. Natychmiast przeczołgałam się na
drugą stronę. Poszło mi łatwiej niż Stephenowi, bo byłam od niego mniejsza. Za mną poszli
inni. Nie widziałam walczących. Musieli przesunąć się w głąb korytarza. Sądząc po ciałach
leżących na ziemi, ostro walczyli. Rozpoznałam kilka strzyg i jednego strażnika. Był to Jurij.
Pospiesznie odwróciłam głowę i zerknęłam na Stephena. Pomagał innemu dampirowi. Przez
tunel w gruzach przedostała się Alberta.
- Położyliśmy wszystkich! - zawołała. - Zdaje się, że kilka strzyg blokuje jeszcze
drugie wyjście. Chodźmy, musimy zdążyć przed zachodem słońca.
Dymitr przeczołgał się ostatni. Wymieniliśmy krótkie, pełne ulgi spojrzenia. Czekał
nas długi marsz tunelem. Ruszyliśmy bez zwlekania na pomoc przyjaciołom. Po jakimś czasie
ujrzeliśmy w oddali błysk latarek. Toczyła się walka. Panna Carmack i moja matka odpierały
atak trzech strzyg. Dołączyliśmy do nich i uporaliśmy się z bestiami w kilka sekund.
- Jedną grupę mamy z głowy - wysapała matka. Cieszyłam się, widząc ją żywą. -
Sądzę jednak, że jest ich więcej. Strzygi rozdzieliły się przed napaścią na szkołę. Wiem
jednak, że nasi wydostali się już na zewnątrz.
- Jaskinia ma kilka odnóg - wtrąciła Alberta. - Pewnie gdzieś tam się ukrywają.
Matka przytaknęła.
- To prawdopodobne. Postanowiły przeczekać bitwę i czmychnąć stąd po zmroku.
Możliwe, że spróbują nas ścigać.
- Co robimy? - spytał Stephen. - Szukamy ich czy się wycofujemy? Popatrzyliśmy na
Albertę, która podjęła błyskawiczną decyzję.
- Wycofujemy się. Położyliśmy tyle strzyg, ile się dało, a słońce wkrótce zajdzie.
Musimy się schronić za tarczami.
Ruszyliśmy szybko do wyjścia. Zwycięstwo było w zasięgu ręki. Dymitr szedł obok
mnie.
- Czy Eddie jest na zewnątrz? - Nie widziałam jego ciała, lecz nie miałam czasu się
rozglądać.
- Tak. - Dymitr oddychał ciężko. Bóg jeden wiedział, ile strzyg zabił tego dnia. -
Odciągnęliśmy go siłą. Chciał walczyć za wszelką cenę. -To pasowało do Eddiego.
- Przypominam sobie ten zakręt - odezwała się moja matka. -Wyjście jest niedaleko.
Za chwilę powinniśmy zobaczyć światło. - Do tej pory oświetlaliśmy sobie drogę małymi
latarkami.
Poczułam mdłości na sekundę przed atakiem. Siedem strzyg rzuciło się na nas na
rozdrożu w kształcie litery T. Pozwoliły uciec pierwszej grupie i zaczaiły się na nas. Trzy
bestie skoczyły z lewej strony i cztery z prawej. Jeden z naszych strażników zginął na
miejscu. Strzyga chwyciła go za głowę i szybkim ruchem skręciła mu kark. Pewnie nie
kosztowało jej to wiele wysiłku. Przypomniałam sobie, jak zginął Mason. Nie złamało mnie
to jednak. Cofnęłam się natychmiast i przygotowałam do ataku. Znajdowaliśmy się w wąskim
tunelu i nie wszyscy mieliśmy szansę na starcie ze strzygami.
Utknęłam z tyłu, obok panny Carmack. Na szczęście miała z tego miejsca dobry
widok i udało jej się podpalić parę strzyg, co ułatwiło zadanie strażnikom znajdującym się na
przodzie.
Alberta zerknęła na mnie i kilku strażników.
- Cofać się! - krzyknęła.
Nie mieliśmy na to ochoty, ale i tak nie na wiele byśmy się im przydali. Zobaczyłam,
że jeden z naszych pada na ziemię, i serce ścisnęło mi się z żalu. Nie znałam go, lecz to nie
miało znaczenia. Moja matka rzuciła się ze sztyletem na zabójcę i w sekundę przebiła mu
serce.
Razem z trójką strażników wycofaliśmy się za węgieł. Zauważyłam w oddali blade
purpurowe światło. Znajdowaliśmy się blisko wyjścia. Widziałam twarze kolegów stojących
na zewnątrz. Dotarliśmy. Ale gdzie są pozostali? Ruszyliśmy biegiem i wkrótce znaleźliśmy
się na wolności. Zatrzymaliśmy się przy wyjściu, w obawie o to, jak rozwinie się sytuacja.
Zauważyłam z niepokojem, że słońce znika za horyzontem. Wciąż czułam mdłości, co
oznaczało, że strzygi nadal stanowią dla nas zagrożenie. W chwilę później zobaczyliśmy w
tunelu oddział mojej matki. Policzyłam ich z daleka. Brakowało jednej osoby.
Zbliżali się. Wszyscy czekaliśmy w napięciu. Jeszcze chwila i będą bezpieczni.
Niestety. W jednej z nisz korytarza przyczaiły się trzy strzygi. Przepuściły nas. Potem
wszystko potoczyło się szybko. Nie zdążyli zareagować z porę. Jedna z bestii chwyciła
Celeste, zagłębiając kły w jej policzku. Usłyszałam zduszony okrzyk i ujrzałam strugę
tryskającej krwi. Drugi napastnik sięgnął po pannę Carmack, ale moja matka okazała się
szybsza. Wypchnęła nauczycielkę do wylotu tunelu.
Trzecia strzyga rzuciła się na Dymitra. Od chwili kiedy go poznałam, nie widziałam,
by przegrał jakąś walkę. Zawsze okazywał się szybszy i silniejszy od przeciwników. Lecz
tym razem było inaczej. Napastnik zaskoczył go i chwilowa przewaga mu wystarczyła.
Wpatrywałam się w tę scenę szeroko otwartymi oczami. Rozpoznałam jasnowłosego
strzygę. Rozmawiałam z nim podczas bitwy na dziedzińcu.
Chwycił Dymitra i cisnął nim o ziemię. Starli się w uścisku i nagle ujrzałam kły bestii
zatapiające się w szyi strażnika. Czerwone oczy błyszczały, zwrócone w moją stronę.
Usłyszałam krzyk. Wydobył się z moich ust.
Moja matka natychmiast skoczyła z odsieczą, lecz w tej samej chwili pojawiło się
jeszcze pięć strzyg. W korytarzu zapanował tumult. Straciłam z oczu Dymitra, nie
wiedziałam, co się z nim dzieje. Matka zawahała się, a potem z żalem ruszyła biegiem w
stronę wyjścia. Chciałam pobiec mu na ratunek, ale ktoś mnie zatrzymał. To był Stan.
- Co robisz, Rose? Jest ich coraz więcej.
Czy on nic nie rozumiał? Tam został Dymitr, musiałam po niego iść.
Tymczasem wyłoniła się moja matka i Alberta. Podtrzymywały pannę Carmack.
Ścigające je strzygi zatrzymały się u wylotu tunelu. Nadal szamotałam się ze Stanem. Nie
puściłby mnie, ale matka chwyciła mnie za ramiona i odciągnęła.
- Musimy uciekać, Rose!
- On tam został! - krzyczałam najgłośniej, jak mogłam. Jak to możliwe, że
pokonywałam strzygi, a nie miałam siły się wyrwać dwojgu strażnikom? - Dymitr tam jest!
Musimy po niego wrócić! Nie możemy go zostawić!
Kopałam na oślep, krzycząc, by go ratowali. Matka potrząsnęła mną i zbliżyła twarz
do mojej twarzy.
- On nie żyje, Rose! Nie możemy po niego wrócić. Słońce zajdzie za piętnaście minut,
a strzygi tylko na to czekają. Nie wolno nam marnować ani sekundy. Musimy znaleźć się za
osłoną, zanim zrobi się ciemno. Możemy nie zdążyć.
Widziałam bestie tłoczące się przed wyjściem. Czerwone ślepia lśniły żądzą krwi.
Naliczyłam ich około dziesięciu. Matka miała rację. Śmiertelnie szybkie, mogły nas kolejno
wyłapać. Mimo to nie byłam w stanie się poruszyć. Wciąż wpatrywałam się w czeluść jaskini.
Tam jest mój Dymitr. Razem z nim moja dusza. Nie wierzyłam, że zginął. Wtedy i ja
musiałabym umrzeć.
- Pędź! - krzyknęła. - On nie żyje! Nie pozwolę ci zginąć razem z nim!
Zobaczyłam w jej oczach strach. Bała się o mnie. Usiłowała ratować córkę.
Przypomniałam sobie słowa Dymitra, który wolał zginąć, niż ujrzeć mnie martwą. Jeśli nadal
będę tu tkwić, zawiodę ich oboje.
- Dalej! - usłyszałam krzyk matki. Pobiegłam, a łzy spływały mi po policzkach.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
UPŁYNĘŁO DWANAŚCIE GODZIN, które wydawały się wiecznością.
Wróciliśmy bezpiecznie na teren szkoły. Prawie całą drogę przebyliśmy biegiem, co
stanowiło nie lada wyczyn, zważywszy na to, że prowadziliśmy rannych. Przez cały czas nie
opuszczały mnie mdłości. Strzygi musiały deptać nam po piętach. Dziwiłam się, że nas nie
dopadły, i w końcu uznałam, że mdłości są skutkiem napięcia.
Kiedy znaleźliśmy się na obszarze chronionym, strażnicy zapomnieli o naszej grupce
nowicjuszy. Byliśmy bezpieczni, a ich czekało jeszcze mnóstwo pracy. Uratowaliśmy
wszystkich jeńców -wszystkich, którzy przeżyli. Tak jak się obawiałam, strzygi zabiły jedną
osobę, zanim nadeszliśmy. Dwunastu uratowanych. Po naszej stronie mieliśmy sześć ofiar,
wśród nich - Dymitr. To żadna klęska, biorąc pod uwagę liczebność strzyg, jednak bilans nie
dodawał otuchy. Czy warto tracić tylu strażników?
- Nie możesz na to patrzeć w ten sposób - spierał się Eddie, kiedy szliśmy razem do
kliniki. Kazano nam się tam stawić. - Nie tylko ocaliliście jeńców. Zabiliście również około
trzydziestu strzyg, nie licząc bitwy na terenie Akademii. Pomyśl, ilu z nas mogłoby zginać z
ich rak. Uratowaliście znacznie więcej osób.
Rozsądek podpowiadał, że Eddie ma rację. Nie miało to jednak najmniejszego
znaczenia, skoro straciłam Dymitra. Myślałam egoistycznie, że chętnie poświęciłabym życie
tych osób, byle on żył. Dymitr nigdy by tak nie pomyślał. Znałam go.
Pozostawała jeszcze iskierka nadziei. Widziałam kły zatapiające się w jego szyi, ale
istniał cień szansy, że strażnik przeżył. Bestie powaliły go na ziemię i potem być może
uciekły, a on leży tam teraz bez pomocy. Ta myśl doprowadzała mnie do szaleństwa. Nie
mogłam po niego wrócić, nie przed świtem. Wiedziałam, że wówczas wyruszy tam ekipa po
ciała naszych ofiar. Mogłam tylko czekać.
Doktor Olendzka zbadała mnie pobieżnie i stwierdziła, że nie doznałam wstrząsu
mózgu. Wysłała mnie do pielęgniarki, której poleciła zabandażować mi rany. Sama miała
wielu pacjentów w znacznie gorszym stanie.
Czułam, że powinnam wrócić do dormitorium albo poszukać Lissy. Potrzebowałam
odpoczynku i odbierałam w myślach jej prośbę o kontakt. Martwiła się o mnie i była
przestraszona. Wiedziałam jednak, że wkrótce ktoś przekaże jej wszystkie informacje. Nie
potrzebowała mnie, a ja nie miałam ochoty się z nią spotkać. Nikogo nie chciałam widzieć.
Postanowiłam pójść do kaplicy. Musiałam coś ze sobą zrobić, do czasu kiedy strażnicy
wyruszą na przeszukanie jaskini. Uznałam, że równie dobrze mogę się pomodlić.
O tej porze zazwyczaj w cerkwi panowały pustki, ale tym razem było inaczej. Nie
powinno mnie to dziwić. Tragedia, jaka rozegrała się w czasie ostatniej doby, przygnębiła
wszystkich i przyszli tutaj szukać pocieszenia. Siedzieli osobno bądź w niewielkich grupach.
Niektórzy płakali, modlili się na klęczkach. Inni po prostu wpatrywali się w przestrzeń,
najwyraźniej nie mogąc poradzić sobie z tym, co nas spotkało. Ojciec Andrew przechadzał się
między ławkami, rozmawiał z tym i owym.
Znalazłam z tyłu wolne miejsce i usiadłam. Podciągnęłam kolana, objęłam ramionami
i położyłam na nich głowę.
Wszyscy trwaliśmy w milczeniu pod skrzydłami aniołów i świętych spoglądających
na nas z ikon na ścianach.
Dymitr nie zginął. Czułabym, gdyby tak się stało. Nie można przecież odejść
niezauważenie z tego świata. Mężczyzna, który jeszcze wczoraj trzymał mnie w ramionach,
nie mógł mnie tak po prostu opuścić. Zbyt dobrze było nam ze sobą, zbyt wiele nas łączyło.
Tyle miłości, serdeczności i ciepła… Nie, śmierć nie mogła mieć do nas dostępu.
Dotknęłam nadgarstka, na którym wciąż nosiłam czotki podarowane przez Lissę.
Przesunęłam palcami po krzyżyku i paciorkach. Próbowałam ułożyć myśli w modlitwę, ale
nie umiałam.
Zrezygnowałam w końcu z nadzieją, że wielki Bóg odczyta moją prośbę, nawet jeśli
nie wyrażę jej w odpowiednich słowach.
Mijały godziny. Wiele osób wchodziło do kaplicy i z niej wychodziło. Zmęczyło mnie
siedzenie i położyłam się na ławce. Spojrzałam na sufit, z którego także spoglądały anioły i
święci. Tak wiele jest nad nami boskich istot, ale czy potrafią nam pomóc?
Zasnęłam i obudziła mnie Lissa. Wyglądała jak anioł z jasnymi lokami okalającymi jej
delikatne rysy. Patrzyła na mnie łagodnie i współczująco - tak samo spoglądali święci z ikon.
- Rose - zaczęła. - Wszędzie cię szukaliśmy. Byłaś tu przez cały czas?
Usiadłam. Czułam się zmęczona, miałam problemy z ostrością widzenia. Biorąc pod
uwagę brak snu poprzedniej nocy i udział w wyczerpującej akcji, mój stan był całkowicie
zrozumiały.
- Raczej tak - odparłam. Lissa pokręciła głową.
- Musiałaś tu spędzić dobrych kilka godzin. Powinnaś coś zjeść.
- Nie jestem głodna. Kilka godzin? Chwyciłam ją za ramię.
- Czy słońce już wzeszło?
- Nie, dopiero za jakieś pięć godzin.
Pięć godzin. Nie mogę czekać tak długo.
Lissa położyła rękę na mojej twarzy. Poczułam przepływ magii, a potem fala ciepła
rozlała się w moim ciele. W tej samej chwili zniknęły moje zadrapania i siniaki.
- Nie powinnaś tego robić - upomniałam. Moja przyjaciółka się uśmiechnęła.
- Nic innego nie robię przez cały dzień. Pomagam doktor Olendzkiej.
- Słyszałam. Nie mogę się nadziwić. Do tej pory utrzymywałyśmy twój dar w
tajemnicy.
- To już nie ma znaczenia. - Lissa wzruszyła ramionami. -Musiałam pomóc po tym, co
się stało. Ważniejsi są ranni, nie dbam o to, kto się o mnie dowie. Pewnie i tak wydałoby się
prędzej czy później. Adrian też nam pomaga, chociaż nie jest tak skuteczny jak ja.
Nagle doznałam olśnienia. Wyprostowałam się w ławce.
- Boże Liss. Ty możesz go ocalić. Możesz pomóc Dymitrowi. Posmutniała.
- Rose - powiedziała cicho. - Mówią, że Dymitr nie żyje.
- Nieprawda - zaprzeczyłam. - Nie mógł zginąć. Nie rozumiesz… Na pewno jest
ranny. Poważnie ranny. Gdybyś tam poszła, na pewno byś go uzdrowiła. - Nagle przyszła mi
do głowy szalona myśl. - Nawet jeśli… jeśli umarł… - wypowiadałam te słowa z bólem. -
mogłabyś go wskrzesić tak jak mnie! Dymitr powróciłby z pocałunkiem cienia.
Widziałam, że Lissa posmutniała jeszcze bardziej. Jej twarz wyrażała głębokie
współczucie.
- Nie mogę tego zrobić. Wskrzeszanie zmarłych zabiera mnóstwo energii… Poza tym
nie sadzę, by mi się to udało. Dymitr zginął wiele godzin temu.
Mój głos przepełniały rozpacz i szaleństwo.
- Musisz spróbować!
- Nie mogę… - Lissa przełknęła ślinę. - Słyszałaś, co odpowiedziałam królowej.
Naprawdę tak myślę. Nie mogę wskrzeszać wszystkich zmarłych. To nadużycie, do którego
namawiał mnie Wiktor. Dlatego właśnie utrzymywałyśmy mój dar w tajemnicy.
- Więc pozwolisz mu umrzeć? Tak? Nie zrobisz tego dla mnie? - nie krzyczałam, lecz
podniosłam głos. Na szczęście w cerkwi było prawie pusto, a modlący się z pewnością nie
zwracali na nas uwagi. - Ja zrobiłabym dla ciebie wszystko. Wiesz o tym. A ty mi
odmawiasz? -Wiedziałam, że za chwilę się rozpłaczę.
Lissa patrzyła na mnie, wie wiedząc, jak zareagować. Rozważała moje słowa,
wsłuchiwała się w ton głosu. Dopiero teraz zorientowała się, co czułam do Dymitra,
zrozumiała, że łączyło nas coś ważniejszego i większego niż przyjaźń nauczyciela z
uczennicą. Wiedziałam, o czym myślała. Układała sobie w głowie fragmenty informacji:
moje uwagi, sposób, w jaki zachowywaliśmy się, kiedy byliśmy razem… Wszystko
pasowało. Nie zauważyła tego wcześniej. Miała ochotę zadać mi wiele pytań, ale nie zrobiła
tego, nie wspomniała też o swoim odkryciu. Ujęła tylko moją dłoń i przyciągnęła mnie do
siebie.
- Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro. Nie mogę.
Pozwoliłam by wyprowadziła mnie z kaplicy. Chciała, żebym coś zjadła. Kiedy
jednak usiadłam w jadalni przed tacą pełną jedzenia, ogarnęły mnie jeszcze silniejsze
mdłości, niż gdy w pobliżu znajdowały się strzygi. Lissa przestała mnie namawiać.
Zrozumiała, że nic nie przełknę, zanim nie dowiem się, co z Dymitrem. Poszłyśmy do jej
pokoju i położyłam się na łóżku. Siedziała przy mnie w milczeniu. Nie miałam ochoty na
rozmowę i szybko zasnęłam.
Kiedy się znowu obudziłam, stała nade mną matka.
- Idziemy przeszukać jaskinie - oznajmiła. - Nie pozwolą ci tam wejść, ale możesz nas
odprowadzić do granicy terenu szkolnego.
Nie liczyłam na coś więcej. Uznałam, że warto im towarzyszyć, skoro mogłam poznać
prawdę chociaż chwilę wcześniej. Lissa poszła ze mną. Nadal czułam się zraniona jej
odmową, ale myślałam z nadzieją, że zmieni zdanie, kiedy go zobaczy.
Strażnicy wyruszyli na poszukiwania większą grupą. Zabezpieczali się w ten sposób,
choć z pewnością niedobitki strzyg dawno już opuściły to miejsce. Straciły przewagę nas
nami i musiały się spodziewać, że wrócimy z posiłkami.
Oddział przekroczył magiczną osłonę, a my czekałyśmy. Prawie się do siebie nie
odzywaliśmy. Minęły trzy godziny, zanim wrócili. Starałam się nie dopuszczać do siebie
ponurych przeczuć. Usiadłam na ziemi, opierając głowę na ramieniu Lissy i odmierzałam
minuty. Jeden z morojów władających żywiołem ognia rozpalił ognisko, żebyśmy mogli się
przy nim ogrzać.
Wreszcie ktoś krzyknął, że wracają. Zerwałam się z miejsca. Podbiegam do granicy i
stanęłam jak wryta.
Zobaczyłam nosze, a na nich ciała zabitych. Martwi strażnicy o bladych twarzach i
niewidzących oczach. Jeden z morojów stojących obok mnie odszedł w krzaki i
zwymiotował. Lissa płakała. Mijali nas zmarli, jeden po drugim. Patrzyłam na nich obojętnie,
zastanawiając się, czy zobaczę ich duchy, kiedy następnym razem przekroczę ochronną
tarczę.
Przyniesiono pięć ciał, chociaż wydawało się, że było ich pięćset. Nie znalazłam
wśród nich tego, którego szukałam. Bałam się je tam zobaczyć. Podbiegłam do matki. Ona też
niosła nosze. Nie spojrzała na mnie, lecz wiedziała, o co chcę ją zapytać.
- Gdzie jest Dymitr? - prawie krzyknęłam. - Czy on… - Nie chciałam, by odebrała mi
nadzieję. - Czy żyje? - O Boże. Czyżby moje modlitwy zostały wysłuchane? Może czeka tam
ranny na lekarza?
Matka nie odpowiedziała od razu. Ledwo rozpoznawałam jej głos, kiedy wreszcie się
odezwała.
- Nie było go tam, Rose.
Potknęłam się o nieistniejący kamień i musiałam podbiec, żeby ją dogonić.
- Jak to? Może jest ranny, odszedł gdzieś i potrzebuje pomocy? Matka wciąż unikała
mojego wzroku.
- Molly również zniknęła.
Molly była wysoką, śliczną morojką. Moją rówieśnicą. Widziałam jej ciało w jaskini.
Strzygi wyssały z niej całą krew. Nie żyła. Z całą pewnością nie została ranna. Molly i
Dymitr. Zniknęli oboje.
- Nie! - jęknęłam. - Nie myślisz chyba…
Zobaczyłam łzę spływającą po jej policzku. Nigdy nie widziałam, by matka płakała.
- Nie wiem, co mam myśleć, Rose. Jeśli on wciąż żyje, może zachowały go na
później.
Myśl o tym, że Dymitr ma posłużyć bestiom jako pokarm, była zbyt straszna, by
wyrazić ją słowami. Mimo to dawała nadzieję. Obie zdawałyśmy sobie z tego sprawę.
- Nie mogli zabrać Molly w tym samym celu. Była martwa. Matka skinęła głową.
- Przykro mi, Rose. Nie wiemy, co tam się stało. Być może zginęli oboje i strzygi
zabrały ich ciała.
Kłamała. Po raz pierwszy w życiu powiedziała nieprawdę, żeby mnie chronić. Myśl o
tym nie pocieszyła mnie jednak. Matka nie była typem osoby, która mówi byle co, by ktoś
poczuł się lepiej. Zwykle wybierała nawet bolesną prawdę.
Tym razem zachowała się inaczej.
Zatrzymałam się i czekałam, aż wszyscy mnie wyminą. Lissa przystanęła obok ze
zmartwioną miną.
- Co się stało? - spytała.
Nie odpowiedziałam. Zawróciłam i ruszyłam biegiem w stronę granicy. Pobiegła za
mną, wołając moje imię. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Nie przyszłoby im do głowy, że ktoś
mógł być tak głupi, by wyjść na niestrzeżony teren po tym, co się wydarzyło. Ale ja nie
umiałam się już bać. Minęłam miejsce, w którym Jesse i reszta torturowali Lisse. Jednym
skokiem przekroczyłam niewidzialną granicę Akademii. Lissa zawahała się, ale pobiegła za
mną. Czułam za sobą jej zdyszany oddech.
- Rose, co chcesz…
- Mason! - krzyknęłam. - Mason, potrzebuję cię!
Trochę to trwało, zanim się ukazał. Tym razem jeszcze bledszy. Jego światło migotało
jak żarówka, która lada moment się przepali. Patrzył na mnie z takim samym smutkiem, ale
odniosłam wrażenie, jakby wiedział, o co chcę zapytać. Stojąca obok mnie Lissa wpatrywała
się w miejsce, do którego kierowałam słowa.
- Mason, czy Dymitr nie żyje? Duch pokręcił głową.
- Żyje?
Ponownie zaprzeczył.
Ani żywy, ani martwy.
Świat zawirował mi przed oczami, widziałam tylko rozmazane barwne plamy. Bałam
się, że zemdleję. Musiałam zadać kolejne pytanie. Strzygi zabiły tyle osób… miały wielki
wybór. To chyba niemożliwe, aby wybrały właśnie jego.
Słowa ugrzęzły mi w gardle. Opadłam na kolana.
- Czy on… Czy Dymitr przemienił się w strzygę?
Mason zawahał się, jakby bał się odpowiedzieć, lecz w końcu skinął potakująco
głową.
Serce przestało mi bić. Mój świat legł w gruzach.
Stracisz to, co jest dla ciebie najcenniejsze…
To nie o mnie mówiła Rhonda. Nie chodziło nawet o jego życie.
To, co jest dla ciebie najcenniejsze.
Dymitr stracił duszę.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
NIECAŁY TYDZIEŃ PÓŹNIEJ stanęłam u drzwi Adriana.
Od czasu napaści nie mieliśmy lekcji, jednak wciąż obowiązywały godziny ciszy
nocnej, która właśnie się zbliżała. Adrian zdumiał się na mój widok. Po raz pierwszy to ja
przyszłam do niego.
- Mała dampirzyca - powitał mnie i odsunął się na bok, robiąc mi przejście.
Weszłam do pokoju przesiąkniętego wonią alkoholu. Pokoje gościnne w Akademii
zostały przytulnie urządzone, lecz Adrian nie zadawał sobie trudu, żeby tu sprzątać.
Pomyślałam, że pił od czasu napaści. Omiotłam wzrokiem włączony telewizor i stolik przy
sofie, na którym stała butelka wódki. Była opróżniona do połowy. Podniosłam ja i spojrzałam
na etykietę napisaną cyrylicą.
- Przyszłam nie w porę? - zagadnęłam, odstawiając flaszkę.
- Ty zawsze przychodzisz w porę - odparł elegancko. Wyglądał okropnie. Adrian był
przystojny, lecz teraz nie ogolony, z ciemnymi kręgami wokół oczu, które świadczyły o tym,
że źle sypiał, prezentował się fatalnie. Machnął ręką w stronę fotela, a sam usiadł na sofie.
- Dawno się nie widzieliśmy. Usiadłam.
- Nie miałam ochoty na spotkania towarzyskie - przyznałam.
Unikałam znajomych. Wolałam samotność lub towarzystwo Lissy. Jej obecność
działała na mnie kojąco, choć niewiele ze sobą rozmawiałyśmy. Moja przyjaciółka rozumiała,
że potrzebuję czasu, by uporać się z tym, co zaszło, i trwała przy mnie, nie nalegając na
zwierzenia. Wiedziałam, że korci ją, by wypyta mnie o kilka spraw.
Zmarłych uczczono wspaniałą mszą, a ich rodziny organizowały osobne pogrzeby.
Poszłam do cerkwi, w której zebrał się tłum. Ojciec Andrew odczytał imiona i nazwiska ofiar,
włączając Dymitra i Molly. Nie rozmawiano o ich losie. Wszyscy byli przygnębieni tragedią.
Nie mogliśmy się z niej podnieść. Nie zastanawiano się również, kiedy życie Akademii
powróci na zwykłe tory.
- Wyglądasz gorzej niż ja - zauważyłam. - Nie sadziłam, że to jest w ogóle możliwe.
Adrian podniósł butelkę do ust i pociągnął solidny łyk.
- Nie, ty zawsze wyglądasz świetnie. Co do mnie… Cóż, trudno to wytłumaczyć.
Dopadają mnie aury. W szkole jest gęsto od smutku. Nie ma miejsca na zrozumienie.
Duchowy smutek promieniuje od każdego. Czuję się z tym przytłoczony. W porównaniu z
ogólną atmosferą twoja mroczna aura wydaje się niemal wesołym miasteczkiem.
- I dlatego pijesz?
- Właśnie. Znieczulam się, żeby tego nie widzieć. Przykro mi, ale nie powiem ci dziś,
jak wygląda twoja aura. - Podał mi butelkę, lecz odmówiłam. Wzruszył ramionami i upił
kolejny łyk. - Cóż więc mogę dla ciebie zrobić, Rose? Mam wrażenie, że nie przyszłaś tu
sprawdzić, jak się miewam.
Nie pomylił się, a ja miałam niewielkie wyrzuty sumienia. W ciągu tygodnia sporo
rozmyślałam. Trudno było mi się uporać ze śmiercią Masona. Myślę, że nie poradziłam sobie
do końca z tą tragedią, kiedy zaczęłam widzieć duchy. A teraz znowu przezywałam żałobę.
Straciłam Dymitra. Czułam się, jakby wyrwano mi pół serca. Ale to nie wszystko. Zginęli
również nasi nauczyciele, strażnicy i moroje. Szczęśliwie nie straciłam najbliższych
przyjaciół, lecz kolegów z klasy. Towarzyszyli mi od początku nauki w Akademii. Jak teraz
pogodzić się z myślą, że ich więcej nie zobaczę? Wszyscy musieliśmy zaakceptować ich
śmierć, każdy żegnał kogoś bliskiego. Mnie gnębił problem, że nie wiedziałam, jak się
pożegnać z Dymitrem, z kimś, kto nie do końca jest martwy.
- Potrzebuję pieniędzy - oznajmiłam bez ogródek, nie siląc się na wstęp.
Adrian uniósł brew.
- Zaskoczyłaś mnie. Nie spodziewałem się takiej prośby od ciebie. Cóż takiego
miałbym zasponsorować?
Odwróciłam głowę i spojrzałam na ekran telewizora. Szła reklama jakiegoś
dezodorantu.
- Odchodzę z Akademii - wyznałam w końcu.
- Tego również się nie spodziewałem. Za kilka miesięcy kończysz szkołę.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
- To się teraz nie liczy. Muszę coś załatwić.
- Nigdy bym nie podejrzewał, że zrezygnujesz ze służby. Zamierzasz dołączyć do
dziwek sprzedających krew?
- Nie - żachnęłam się. - Oczywiście, że nie.
- Nie obrażaj się. To prawdopodobny wniosek. Skoro nie chcesz zostać strażniczką, co
innego mogłabyś robić?
- Mówiłam ci. Mam coś do załatwienia. Adrian zmarszczył brwi.
- Rozumiem, że dobrowolnie pakujesz się w kłopoty? Wzruszyłam ramionami, a on
parsknął śmiechem.
- Głupio pytam. Ty zawsze pakujesz się w kłopoty. Oparł łokieć na poręczy fotela i
podparł brodę dłonią.
- Dlaczego prosisz mnie o pieniądze?
- Bo jesteś przy kasie. Adrian znów się roześmiał.
- A dlaczego przypuszczasz, że ci je dam?
Nie odpowiedziałam. Patrzyłam na niego najbardziej uwodzicielskim z moich
kokieteryjnych spojrzeń. Chłopak przestał się uśmiechać. Zmrużył zielone oczy, a potem
odwrócił wzrok. Był wyraźnie zakłopotany.
- Niech to szlag, Rose. Nie rób tego. Nie teraz. Manipulujesz moimi uczuciami. Tak
nie można. - Pociągnął z butelki.
Maił rację. Próbowałam wykorzystać fakt, że miał do mnie słabość. Grałam nisko, ale
nie miałam wyboru. Wstałam i przesiadłam się bliżej niego. Ujęłam go za rękę.
- Proszę cię, Adrian - powiedziałam. - Pomóż mi. Tylko do ciebie mogę się zwrócić.
- To nieuczciwe - powtórzył, przeciągając słowa. - Robisz do mnie słodkie oczy, a
przecież wcale mnie nie chcesz. Zawsze pragnęłaś tylko Bielikowa. Bóg jeden wie, co zrobisz
teraz, kiedy odszedł.
Zaskoczyła mnie jego przenikliwość.
- Pomożesz mi? - Nie dawałam za wygraną. - Tylko ty mi zostałeś… Ty jeden mnie
rozumiesz…
- Wrócisz do szkoły? - przerwał mi.
- Kiedyś na pewno.
Adrian odchylił głowę i westchnął. Zawsze uważałam, że ma na głowie artystyczny
nieład, ale tego dnia był po prostu potargany.
- Może to jest dla ciebie najlepsze wyjście. Szybciej o nim zapomnisz, jeśli stąd
odejdziesz. Nie zaszkodzi też, jeśli na jakiś czas wyswobodzisz się spod aury Lissy i
oczyścisz się z chronicznego gniewu, jaki w tobie wyczuwam. Może będziesz szczęśliwsza i
przestaniesz widzieć duchy.
Nie byłam już tak uwodzicielska.
- To nie jej wina. W pewnym sensie tak jest, ale inaczej, niż myślisz. Spotykam je,
ponieważ noszę pocałunek cienia. Jestem związana ze światem zmarłych. Ta więź nasila się z
każda zadaną przeze mnie śmiercią. Z tego powodu wyczuwam również obecność strzyg. One
też mają wiele wspólnego z tamtym światem.
Moroj zmarszczył czoło.
- Chcesz powiedzieć, że aura nic nie znaczy? Nie przejmujesz na siebie ubocznego
działania mocy ducha?
- Wcale tak nie twierdzę. Muszę sobie radzić z wieloma problemami. Duchy
przychodzą do mnie z powodu pocałunku cienia. Wpadam w gniew, a czasem w furię,
ponieważ przejmuję złe emocje Lissy. To właśnie dlatego ostatnio trudno mi nad sobą
zapanować. Kiepsko sobie radzę z napadami wściekłości… - Pomyślałam o tamtej nocy,
kiedy Dymitr powstrzymał mnie przed pobiciem Jessego. - Nie wiem, co ze mną będzie.
Adrian westchnął.
- Dlaczego jesteś tak skomplikowana?
- Pomożesz mi? Proszę cię. - Przesunęłam palcami po jego dłoni. -Zgódź się.
Manipulowałam nim, lecz w tej chwili nie chciałam o tym myśleć. Liczył się tylko
Dymitr.
Adrian spojrzał mi w oczy. Po raz pierwszy od czasu, kiedy go poznałam, wydał mi
się bezbronny.
- Czy po powrocie dasz mi szansę? Ukryłam zaskoczenie.
- Co masz na myśli?
- Już mówiłem. Nidy mnie nie chciałaś ani nie brałaś mnie pod uwagę.
Obdarowywałem cię kwiatami, próbowałem flirtu, ale ty pozostawałaś obojętna. Widziałaś
tylko jego i nikt się nie zorientował. Kiedy załatwisz już swoje sprawy, czy potraktujesz mnie
poważnie? Przemyślisz moją propozycję?
Patrzyłam na niego bez słowa. Nie spodziewałam się takiego przebiegu rozmowy.
Odruchowo chciałam zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie pokocham innego, bo moje serce i
dusza umarły razem z Dymitrem. Adrian przyglądał mi się jednak z takim natężeniem i
powagą, że musiałam wreszcie przyjąć do wiadomości, co do mnie czuje. Lissa miała rację.
Był we mnie zakochany.
- Odpowiedz - poprosił. „Bój jeden wie, co zrobisz teraz, kiedy odszedł”.
- Oczywiście - rzuciłam szybko i nieszczerze.
Chłopak odwrócił wzrok i sięgnął po wódkę. Wypił już prawie całą butelkę.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Jutro.
Wstał i poszedł do sypialni. Wrócił z plikiem banknotów. Ciekawiło mnie, czy trzyma
je pod łóżkiem. Podał mi pieniądze bez słowa, a potem podniósł słuchawkę i dobył kilka
rozmów telefonicznych. Słońce stało wysoko i w świecie ludzi, gdzie moroje lokowali swoje
majątki, wrzała praca.
Usiłowałam skupić się na telewizji, ale nie mogłam. Przeszkadzało mi nieznośne
swędzenie karku. Nie sposób było zliczyć, ile strzyg zabiliśmy, odznaczono nas więc innym
tatuażem niż znaki molnija. Zapomniałam, jak go nazywano, przypominał kształtem gwiazdę.
Świadczył o udziale w bitwie i zlikwidowaniu wielu strzyg.
Adrian zakończył ostatnią rozmowę i wręczył mi kartkę z nazwiskiem i adresem
banku w Missouli.
- Zgłoś się tam - powiedział. - Zakładam, że najpierw pojedziesz do Missouli.
Otworzyłem dla ciebie konto. Masz na nim spory zapas gotówki. W banku załatwisz
wszystko od ręki.
Włożyłam banknoty do kieszeni.
- Dziękuję. - Nachyliłam się bez wahania i przytuliłam go. Owionął mnie silny zapach
alkoholu, ale byłam mu winna ten gest. Wykorzystałam jego uczucia, żeby osiągnąć swój cel.
Adrian objął mnie mocno i przytrzymał. Na koniec musnęłam go wargami w policzek. Na
moment wstrzymał oddech.
- Nie zapomnę ci tego - wyszeptałam mu do ucha.
- Pewnie nie powiesz mi, dokąd jedziesz? - spytał.
- Nie - odparłam. - Przykro mi.
- Dotrzymaj obietnicy i wróć.
- Niczego nie obiecywałam - zauważyłam. Uśmiechnął się i pocałował mnie w czoło.
- Racja. Będę za tobą tęsknił, mała dampirzyco. Uważaj na siebie. I daj mi znać, jeśli
będziesz czegoś potrzebowała. Czekam na ciebie.
Podziękowałam mu jeszcze raz i wyszłam, nie informując, że pewnie będzie musiał
długo czekać. Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle wrócę do Akademii.
Następnego dnia wstałam wcześnie, kiedy wszyscy jeszcze spali. Prawie nie
zmrużyłam oka. Przewiesiłam torbę przez ramię i udałam się do głównego budynku
administracji. Biuro było zamknięte, więc usiadłam na podłodze w korytarzu i czekałam.
Oglądając sobie paznokcie, zobaczyłam dwa złote odpryski lakieru na kciukach. Tyle zostało
po manikiurze. Dwadzieścia minut później pojawiła się sekretarka. Otworzyła drzwi i
zaprosiła mnie do środka.
- Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała, siadając za biurkiem. Podałam jej plik kartek.
- Rezygnuję ze szkoły. Kobieta wytrzeszczyła oczy.
- Ale…Jak to… Nie możesz przecież. Stuknęłam palcem w formularz.
- Owszem, mogę. Wypełniłam wszystko.
Wciąż zszokowana, sekretarka mruknęła, żebym zaczekała, i wybiegła z pokoju. Kilka
minut później wróciła z dyrektorką. Kirowa musiała już wiedzieć, co się stało, bo patrzyła na
mnie surowo znad nosa przypominającego ptasi dziób.
- Panno Hathaway, co to ma znaczyć?
- Odchodzę - wyjaśniłam. - Wypisuję się. Rezygnuję.
- Nie może pani - sprzeciwiła się.
- Oczywiście, że mogę. Formularze są dostępne w bibliotece. Wypełniłam swój, jak
należy.
Zauważyłam, że dyrektorka posmutniała. Nie była na mnie zła, raczej zaniepokojona.
- Wiem, że ostatnio wydarzyło się wiele złego. Wszyscy to przeżyliśmy, nie powinna
pani jednak podejmować pochopnych decyzji. Teraz jest pani nam potrzebna bardziej niż
kiedykolwiek -niemal prosiła. Trudno uwierzyć, że pół roku temu sama zamierzała mnie
wyrzucić ze szkoły.
- Moja decyzja nie jest pochopna - wyjaśniłam. - Przemyślałam ją.
- Chciałabym przynajmniej przedyskutować to z pani matką.
- Trzy dni temu wyjechała do Europy. Zresztą to bez znaczenia. -Pokazałam jej
miejsce w formularzu, gdzie napisano: „Data urodzin”. -Dzisiaj kończę osiemnaście lat.
Matka nie ma już wpływu na moje decyzje. Czy pani podpisze formularz, czy będzie
próbowała mnie zatrzymać siłą? Proszę mi wierzyć, że bez trudu pokonam panią w walce.
Sekretarka postawiła pieczątkę, a dyrektorka złożyła swój podpis na dokumencie
zaświadczającym o tym, że nie jestem już uczennicą akademii świętego Władimira.
Potrzebowałam go, żeby wyjść główną bramą.
Musiałam pokonać długą drogę do wyjścia. Słońce chyliło się ku zachodowi,
oblewając horyzont czerwienią. Powietrze ociepliło się już i nawet nocami ni marzłam.
Nadeszła oczekiwana wiosna. Cieszyło mnie to, ponieważ miałam przed sobą długi marsz do
autostrady. Zamierzałam złapać okazję do Missouri. Nie był to bezpieczny sposób
podróżowania, lecz czułam się raźniej, zaciskając palce na rękojeści srebrnego sztyletu, który
ukryłam w kieszeni płaszcza. Nie odebrano mi broni po walce i w razie potrzeby mogłam
posłuży się nią również w obronie przed ludźmi.
Od bramy dzieliło mnie już tylko kilka kroków, kiedy wyczułam jej obecność. To
Lissa. Przystanęłam i spojrzałam w stronę ukwieconych gałęzi drzew. Stała tam nieruchomo.
Ukryła swoje myśli tak starannie, że nie zorientowałam się, co zamierza. Jej włosy i oczy
lśniły w blasku zachodzącego słońca. Lissa była zbyt piękna i subtelna, by stanowić część
tego ponurego krajobrazu.
- Cześć - przywitałam ją.
- Część. - Otoczyła mnie ramionami, marznąć mimo ciepłego okrycia. Moroje nie są
tak odporni na zmiany temperatur jak dampiry. Ja cieszyłam się ciepłem i wiosną, a ona
dygotała z zimna. -Wiedziałam - rzuciła. - Przeczuwałam to od dnia, kiedy poinformowali, że
jego ciało zniknęło. Coś mi mówiło, że odejdziesz. Nie wiedziałam tylko, kiedy to nastąpi.
- Potrafisz czytać w moich myślach? - Nie mogłam pohamować ironii.
- Nie, po prostu zaczęłam rozumieć. Nie mogę uwierzyć, że byłam tak ślepa. Nic nie
zauważyłam. Wiktor mówił prawdę… - Obejrzała się na słońce, a potem znów przeniosła
wzrok na mnie. Czułam, że ogarnął ją gniew. - Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?! -
zawołała. -Czemu nie przyznałaś się, że kochasz Dymitra?
Patrzyłam na nią w milczeniu. Nie pamiętałam już, kiedy Lissa podniosła na kogoś
głos. Chyba jesienią, gdy Wiktor zorganizował swój szalony plan. To ja byłam agresywna, nie
ona. Nawet kiedy torturowała Jessego, przemawiała śmiertelnie spokojnym głosem.
- Nie mogłam nikogo wtajemniczyć - odparłam.
- Jestem twoją najlepsza przyjaciółką, Rose. Tak wiele razem przeszłyśmy. Naprawdę
myślisz, że mogłabym cię wydać? Potrafię dochować sekretu.
Wbiłam wzrok w ziemię.
- Wiem. Ale nie umiałam o tym mówić. Nawet z tobą. Nie potrafię tego wyjaśnić.
- Czy… - zająknęła się przed zadaniem tego pytania. - Czy to było coś poważnego?
Tylko ty się zaangażowałaś czy…
- Oboje - odparłam. - On czuł to samo do mnie. Wiedzieliśmy jednak, że nie możemy
być razem. Dzieliła nas różnica wieku i fakt, iż będziemy opiekowali się tobą.
Lissa uniosła brwi.
- Jak to?
- Dymitr powtarzał, że jeśli się ze mną zwiąże, nie będzie w stanie skutecznie chronić
ciebie. Nie mieliśmy prawa cię narażać.
Ogarnęło ją poczucie winy, że stanęła nam na przeszkodzie.
- Nie jesteś za to odpowiedzialna - wtrąciłam szybko.
- Przecież…na pewno istniał jakiś sposób…Można było rozwiązać ten problem.
Wzruszyłam ramionami. Nie miałam ochoty opowiadać jej o naszym ostatnim
pocałunku w lesie, kiedy Dymitr znalazł sposób na naszą przyszłość.
- Nie wiem - mruknęłam. - Staraliśmy się zachowywać dystans. Czasem nam się to nie
udawało.
Lissa była poruszona. Cierpiała, a jednocześnie czuła złość.
- Powinnaś mi powiedzieć - powtórzyła. - Nie ufasz mi.
- Oczywiście, że ufam.
- I dlatego teraz postanowiłaś się wymknąć bez pożegnania?
- To nie ma nic wspólnego z zaufaniem - zaoponowałam. - Po prostu nie chciałam cię
informować. Nie mogłam ci powiedzieć, że wyjeżdżam, ani tłumaczyć, dlaczego tak
postanowiłam.
- I tak już wiem - stwierdziła Lissa. - Domyśliłam się.
- Jakim cudem? - Znowu mnie zaskoczyła.
- Przysłuchiwałam się waszej rozmowie w samochodzie, kiedy jechaliśmy na zakupy
do Missouli. Dymitr mówił, że przemiana w strzygę zabija duszę…Rodzi się bestia gotowa
wyrządzić największą krzywdę. Słyszałam też… - Widziałam ile bólu sprawia jej ta
rozmowa. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Powróciło wspomnienie tego dnia.
Siedziałam obok Dymitra w samochodzie i wtedy po raz pierwszy poczułam, że jestem w nim
zakochana. Wiedziałam teraz, że on czuł to samo. Lissa przełknęła ślinę. - Oboje
stwierdziliście wówczas, że wolelibyście umrzeć, niż przemienić się w strzygi.
Zapadło milczenie. Podmuchy wiatru rozwiewały nam włosy.
- Muszę to zrobić, Liss. Jestem mu to winna.
- Nie - sprzeciwiła się. - Wcale nie musisz. Niczego mu nie obiecywałaś.
- Nie powiedziałam tego, ale… Nie rozumiesz.
- Rozumiem, że próbujesz poradzić sobie ze stratą. Na pewno istnieje inny sposób…
Potrząsnęłam głową.
- To jedyne wyjście.
- Nawet jeśli musisz mnie opuścić?
Mówiła tonem pełnym żalu i patrzyła na mnie z wyrzutem. Wróciłam myślami do
chwil, które spędziłyśmy razem od czasów dzieciństwa.
Nierozłączne. Związane ze sobą na zawsze. Z Dymitrem również łączyła mnie więź.
Powoli ogarniało mnie zniecierpliwienie. Nigdy nie chciałam wybierać pomiędzy nimi.
- To jedyne wyjście.
- Miałaś zostać moją strażniczką. Wyjechałybyśmy razem do college'u. - Lissa nie
rezygnowała. - Nosisz pocałunek cienia. Jesteśmy ze sobą związane. Jeśli mnie opuścisz…
Czułam narastającą irytację.
- Przydzielą ci innego opiekuna - rzuciłam stanowczo. - Nawet dwóch. Jesteś
Dragomirówną, dobrze zadbają o twoje bezpieczeństwo.
- Nikt mi ciebie nie zastąpi, Rose - powiedziała Lissa, wpatrując się we mnie swoimi
pięknymi zielonymi oczami. Opuszczała mnie złość. Nagle spłynęła na mnie taka
słodycz…Ona miała rację. Byłam jej to winna. Powinnam…
- Przestań! - wykrzyknęłam, odwracając się od niej. Użyła magii. -Nie próbuj na mnie
wpływać. Przyjaciele tak się nie zachowują.
- Przyjaciele nie opuszczają się w potrzebie - odparowała. - Gdybyś naprawdę była
moją przyjaciółką, nie odeszłabyś teraz.
Obróciłam się, jednocześnie unikając jej wzroku, na wypadek gdyby znów spróbowała
użyć wpływu. Byłam bliska wybuchu.
- Tu nie chodzi o ciebie, rozumiesz? To jest wyłącznie moja sprawa. Przez całe życie,
Lisso… całe życie powtarzano mi, że wy jesteście najważniejsi. Istniałam tylko dla ciebie.
Trenowałam przez lata, żeby żyć w twoim cieniu. Wiesz co? Choć raz chcę zrobić coś dla
siebie. Jestem zmęczona ciągłą troską o innych, nie zamierzam dłużej lekceważyć własnych
potrzeb i pragnień. Dymitr też był wam posłuszny i zobacz, jak to się skończyło. Odszedł. Już
nigdy go nie obejmę. Jestem mu winna tę ostatnią przysługę. Może jest ci przykro, ale tak
zdecydowałam!
Wykrzyczałam te słowa jednym tchem. Miałam nadzieję, że nie usłyszeli mnie
wartownicy pilnujący bramy. Lissa patrzyła na mnie bez słowa, po jej policzku spływały łzy.
Zadrżałam na myśl, że zamierzam opuścić osobę, którą przysięgałam chronić.
- Kochasz go bardziej niż mnie - powiedziała dziecinnie.
- On mnie teraz potrzebuje.
- Ja ciebie potrzebuję. Jego już nie ma, Rose.
- Nieprawda! - wrzasnęłam. - Lecz wkrótce tak się stanie. -Zdjęłam z ręki czotki, które
podarowała mi na święta Bożego Narodzenia. Podałam jej różaniec. Lissa zawahała się, ale w
końcu go wzięła.
- Dlaczego? - spytała.
- Nie mam prawa go nosić. Należy do strażnika Dragomirów. Poproszę o niego,
kiedy… - omal nie powiedziałam „jeśli” - wrócę.
Lissa zamknęła czotki w dłoni.
- Proszę cię, Rose. Nie opuszczaj mnie.
- Przykro mi. - Nie umiałam znaleźć innych słów. - Przykro mi.
Zostawiłam ją płaczącą i ruszyłam w kierunku wyjścia. Część mojej duszy umarła
razem z odejściem Dymitra. Teraz czułam, że straciłam kolejną część siebie. Wkrótce pewnie
nic nie pozostanie.
Wartownicy byli moją decyzją równie wstrząśnięci jak Kirowa. Nie mogli mnie
jednak zatrzymać. „Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin”, powiedziałam do siebie z
goryczą. Moje osiemnaste urodziny miały wyglądać inaczej.
Brama otworzyła się i przekroczyłam chronione magią granice szkoły. Czułam się
bezbronna i obnażona. Miałam wrażenie, że znalazłam się na wielkiej, nieograniczonej
przestrzeni, a jednocześnie stąpałam wąską ścieżką. Słońce już zaszło i moją drogę oświetlał
tylko księżyc.
Kiedy oddaliłam się wystarczająco od wartowników, przystanęłam i zawołałam.
- Mason!
Długo czekałam. Kiedy wreszcie się zjawił, z trudem go dostrzegałam. Stał się niemal
zupełnie przezroczysty. - To koniec, prawda? Odejdziesz…Przejdziesz do…
Nie miałam pojęcia, dokąd odejdzie. Nie wiedziałam, co się z nami dzieje po śmierci.
Czy dusza przechodzi do wymiaru, jaki opisywał mi ojciec Adnrew, czy może czeka ją
zupełnie inny los? Mason zdawał się jednak rozumieć, o co pytam, bo kiwnął głową.
- Minęło ponad czterdzieści dni. - Zamyśliłam się. - Zostałeś dłużej, niż musiałeś.
Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że zaprowadzisz mnie do niego.
Mason pokręcił głową. Nie musiał nic mówić - rozumiałam przekaz. „Jesteś zdana na
siebie, Rose”.
- W porządku. Zasługujesz na odpoczynek. Poza tym chyba wiem, gdzie go szukać. -
Zastanawiałam się nad tym przez cały tydzień. Jeśli właściwie odgadłam miejsce pobytu
Dymitra, czekało mnie sporo pracy. Pewnie, że przydałaby mi się pomoc Masona, lecz nie
chciałam go zatrzymywać. Uznałam, że dam sobie radę. - Żegnaj -powiedziałam. - Dziękuję
za wszystko. Będzie mi ciebie brakowało.
Postać Masona stawała się coraz bledsza, coraz bardziej przezroczysta. Przesłał mi
uśmiech na pożegnanie, ten uśmiech, który tak u niego lubiłam. Po raz pierwszy od chwili
jego śmierci nie czułam żalu ani przygnębienia. Na pewno będę za nim tęskniła, lecz
wiedziałam, że teraz spotka go coś dobrego. Uwolniłam się od poczucia winy. Popatrzyłam
na długą drogę wijącą się przede mną. Westchnęłam. Czekała mnie daleka podróż.
- Ruszaj, Rose - mruknęłam i poszłam przed siebie w poszukiwaniu ukochanego,
którego musiałam zabić.
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle nie potrafię znaleźć słów, by wyrazić swoją wdzięczność dla rodziny,
cierpliwie znoszącej wszystkie moje wzloty i upadki podczas pisania tej książki, która
kosztowała mnie sporo wysiłku.
Dziękuję Davidowi i Christinie za szybką i wnikliwą lekturę; I. A Gordonowi oraz
Sherry Kirk za konsultację z języka rosyjskiego; Synder Korman za pomoc w języku
rumuńskim; mojemu agentowi Jimowi McCarth'emu za mądrość i wielkie wsparcie w
trudnych sprawach, redaktorom Jessice Rottenberg i Benowi Schrankowi za rady i
wskazówki; grupie Autorów z Seattle za odrywanie mnie od pracy i dobry humor; Jayowi za
nieskończoną cierpliwość i celny dowcip.