ALFRED HITCHCOCK
TAJEMNICA
KURCZĄCEGO SIĘ DOMU
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW
(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)
Kilka słów od Alfreda Hitchcocka
Kiedy po raz pierwszy spotkałem trzech chłopców, którzy nazwali się Trzema Detektywami,
nierozważnie im przyrzekłem, że będę przedstawiał najciekawsze spośród zagadkowych spraw,
którymi się zajmują. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, ze okażą się tak aktywni!
Jak się sami przekonacie, broniłem się, jak mogłem, przed opisaniem ich ostatniego
tajemniczego przypadku. Niestety, zostałem pokonany. Spełniam więc swój obowiązek.
Trzej Detektywi to: Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Mieszkają w Kalifornii, w
Rocky Beach, niewielkim mieście w pobliżu Hollywoodu. Mózgiem zespołu jest Jupiter. Pete
wspiera go siłą swoich mięśni. Bob, najsumienniejszy z nich, prowadzi dokumentację.
W trójkę stanowią wspaniały zespół detektywów. Wywodzą w pole najsprytniejszych
oszustów i wychodzą obronną ręką z najbardziej przerażających sytuacji. Ich najnowszym
zadaniem jest wytropienie zaginionej własności zmarłego artysty. Ta pozornie prosta sprawa
zawiedzie ich w świat pełen zagadek i tajemnic.
Teraz już wiecie dość, by przystąpić do czytania tej opowieści... jeśli starczy wam odwagi!
Alfred Hitchcock
ROZDZIAŁ 1
Postać w czerni
— Wujku! — zawołał Jupiter Jones. — Patrz!
Ciężarówka ze składu złomu Jonesa zatrzymała się właśnie na podjeździe starego domu. Był
to duży drewniany budynek, położony w Kanionie Remuda, na przedmieściach Rocky Beach.
Jupiter i jego przyjaciel, Pete Crenshaw, siedzieli w szoferce ciężarówki, obok wuja Jupitera,
Tytusa Jonesa.
— Co takiego? — zapytał wuj Tytus. — Gdzie?
— Tam, z boku domu!
Jupiter wskazał na tonącą w zapadającym zmierzchu boczną ścianę budynku. W połowie jej
wysokości zdawała się wisieć jakaś czarna sylwetka.
— Nic nie widzę — powiedział wuj Tytus.
— Ja też nie — odezwał się Pete.
Jupiter spojrzał ponownie. Czarna postać znikła. Dopiero co ją widział, a w minutę później po
prostu rozpłynęła się. Może mu się zdawało? Może w ogóle nic tam nie było?
— Jestem pewien, że kogoś widziałem — powtórzył z przekonaniem. — Ktoś ubrany na
czarno wspinał się po ścianie!
Wuj Tytus spoglądał z powątpiewaniem na stary dom. Zbocza kanionu rzucały dziwaczne
cienie na duży, drewniany budynek na stojący w pobliżu mały domek. Wokół panowała cisza i
bezruch.
— Pewnie to był jakiś cień — powiedział wuj Tytus.
— Cienie w kanionie mogą płatać śmieszne figle — uśmiechnął się Pete.
— Nie — upierał się Jupiter. — To nie był cień, to był człowiek w czarnym stroju. Myślę, że
wszedł do domu przez okno na piętrze.
Tytus Jones zawahał się. Wiedział, że jego pulchny bratanek ma bujną wyobraźnię. Nie
uśmiechało mu się wszczynanie fałszywego alarmu. Z drugiej jednak strony Jupiter rzadko się
mylił.
— Dobrze — zdecydował wreszcie — powiedzmy lepiej profesorowi Carswellowi, co
widziałeś.
Wysiedli z ciężarówki i zarośniętą ścieżką skierowali się ku frontowym drzwiom domu
profesora. To obszerne domostwo zbudowano w ubiegłym stuleciu. Zwieńczone drewnianymi
wieżyczkami, miało spadzisty dach, o licznych załamaniach. Kolumny wspierały sklepienie
ganku, w głębi widać było masywne drzwi.
Zapukali. Otworzył im wysoki, szczupły mężczyzna o podkrążonych oczach. Mimo
lipcowego upału nosił wymiętoszoną, wełnianą marynarkę. W ręce trzymał grubą książkę, w
jakimś obcym języku.
— Profesor Carswell? — zapytał wuj Tytus.
Profesor uśmiechnął się.
— Zapewne pan Jones ze składu złomu. Proszę wejść. Mam do sprzedania...
— Przepraszam — przerwał mu wuj Tytus — nie chciałbym pana niepokoić, ale mój bratanek
twierdzi, że widział przed chwilą jakiegoś osobnika w czarnym stroju wspinającego się po
bocznej ścianie pańskiego domu.
— Ktoś miałby się wspinać po ścianie? — dziwił się profesor. — Musiało się wam
przewidzieć.
— Nie, proszę pana — odezwał się Jupiter. — Jestem absolutnie pewien, że dobrze
widziałem. Czy ma pan w domu coś wartościowego, co mogłoby zwabić włamywacza?
— Niestety nie, młody człowieku. Absolutnie nic. Jeśli jednak twierdzisz, że widziałeś kogoś,
to ci wierzę. Tylko nie bardzo mogę sobie wyobrazić... ach! Oczywiście! Musiałeś zobaczyć
mojego syna bawiącego się w jedną ze swoich gier. Hal ma czarny kowbojski strój i w żaden
sposób nie mogę go przekonać, że drzwi są wygodniejszym wejściem do domu niż okna.
Profesor Carswell roześmiał się. Wuj Tytus pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Wiem, jacy bywają chłopcy, proszę pana.
— W jakim wieku jest pański syn? — spytał Jupiter.
— Przypuszczam, że trochę młodszy od ciebie, ale wyższy. Wzrostu twojego przyjaciela —
odparł profesor, skinąwszy głową w stronę Pete’a.
— Osoba, którą widziałem, była znacznie większa — stwierdził Jupiter stanowczo.
— Jesteś pewien? — profesor spojrzał sceptycznie na Jupitera. — No dobrze, młodzieńcze,
sprawdźmy, czy twój włamywacz wdarł się do domu.
Profesor poprowadził ich przez pokoje na parterze. Większość z nich była pusta, wyraźnie nie
użytkowana.
— Profesor językoznawca nie bardzo może, w dzisiejszych czasach, pozwolić sobie na
utrzymanie tak dużego domu. Moi przodkowie byli zamożnymi ludźmi. Dowodzili statkami,
sprowadzali towary ze Wschodu. Wznieśli ten dom dla swej licznej rodziny. Teraz zostałem w
nim tylko ja z synem. Dostałem ten dom rok temu od mego kuzyna. Musiałem zamknąć
większość pokoi i by związać koniec z końcem wynajmuję mały domek, w którym kiedyś
mieszkał dozorca posiadłości.
Przeszli na piętro, ale tu również nie było śladu żadnego intruza. Jupiter bacznie przeglądał
wszystkie pokoje, przeważnie, podobnie jak na parterze, zupełnie puste.
— Rzeczywiście niewiele tu można ukraść — przyznał niechętnie.
— Wydajesz się rozczarowany — uśmiechnął się profesor.
— Jupe lubi tajemnice — powiedział Pete. — Niestety, z całą pewnością nie ma tu
tajemniczego włamywacza.
— Ani też syna pana profesora — zauważył Jupiter. — Jestem pewien, że widziałem kogoś
wspinającego się po ścianie. Pan telefonował do wuja w sprawie sprzedaży jakichś rzeczy. Może
wśród nich jest coś wartościowego?
— Chciałbym, żeby tak było — odparł profesor — ale są to tylko rupiecie biednego starego
pana Camerona. Wynajmowałem mu domek dozorcy. Zmarł miesiąc temu. To, co zostawił,
mieści się w dwóch walizkach. Jest też trochę jego amatorskich malowideł. Stary Cameron był
samotnikiem. Niewiele posiadał, a przez ostatnie miesiące życia nie był nawet w stanie opłacać
czynszu. Miałem nadzieję odzyskać parę dolarów, sprzedając twemu wujowi jego ubogi
dobytek.
— Samotni starzy ludzie często ukrywają cenne rzeczy — powiedział Jupiter.
— Mówisz jak detektyw — profesor uśmiechnął się.
— Bo my jesteśmy detektywami! — wykrzyknął Pete. — Jupe, pokaż panu naszą wizytówkę.
Jupiter wręczył profesorowi kartę o następującej treści:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
???
Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones
Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews
— Ho-ho! Wielce imponujące. Przykro mi, chłopcy, że nie ma tu dla was żadnego przypadku
do rozpracowania. Wasz tajemniczy włamywacz był zapewne tylko cieniem rzucanym przez
kanion.
Zaledwie profesor skończył zdanie, rozległ się krzyk:
— Na pomoc! Na pomoc!
Zastygli nasłuchując. Wołanie nie ustawało.
— Na pomoc! Tato!
Profesor nagle pobladł.
— To mój syn Hal! Chodźmy!
Zbiegł ze schodów i wypadł na dwór przez drzwi frontowe. Pan Jones z chłopcami tuż za
nim. Krzyk dobiegał z małego domku.
— Pomocy!
ROZDZIAŁ 2
Jupiter miał rację — i mylił się
Profesor Carswell pędził przez trawnik dzielący główny budynek od domku dozorcy. Pan
Jones i Pete biegli równo z nim, a grubszy Jupiter, dysząc i sapiąc, został nieco w tyle.
Cwałująca przodem trójka dopadła już domku. Minęli osłonięty połataną markizą ganek i
wpadli do niewielkiego pokoju. Stało w nim kilka sprzętów, lecz nie było żywego ducha.
— Harold! — głos profesora drżał ze zdenerwowania.
— Tato! Na pomoc! — wołanie dochodziło z sąsiedniego pokoju. Była to malutka sypialnia z
wąskim łóżkiem. Resztę umeblowania stanowiło krzesło i wielka komoda, teraz przewrócona.
Do połowy przygnieciony jej ciężarem, rozciągnięty na podłodze leżał szczupły chłopiec.
— Nic mi się nie stało, tato — powiedział, gdy profesor Carswell podbiegł do niego. —
Tylko nie mogę się wydostać.
W trójkę unieśli ciężką komodę. Chłopiec pozbierał się szybko z podłogi.
— Usłyszałem jakieś hałasy — wyjaśniał otrzepując ubranie — więc zajrzałem do środka. Tu
ktoś był. W czarnym stroju i masce na twarzy. Gdy mnie zobaczył, pchnął na mnie komodę i
uciekł tylnymi drzwiami.
— Jupe miał rację! — wykrzyknął Pete. — Rzeczywiście widział człowieka ubranego na
czarno. Mylił się tylko co do jednego: ten człowiek musiał wychodzić przez okno z pańskiego
domu, a nie wchodzić! Jupe...
Pete rozejrzał się po sypialni i zajrzał do sąsiedniego pokoju. Jupitera nie było.
— Jupiterze! — zawołał wuj Tytus.
— Coś takiego! — zdumiał się Pete. — Był tuż za nami, jak wybiegliśmy z domu. Gdzie on
się podział?
Profesor Carswell zwrócił się do syna:
— Czy ten włamywacz miał broń?
— Nie widziałem...
— Aaaach! — przeciągły krzyk zagłuszył dalsze słowa Hala.
Profesor Carswell odwrócił głowę.
— Zdaje się dochodzić z jaru na tyłach tego domu. Może ktoś tam wpadł!?
— Głęboki ten jar? — zaniepokoił się wuj Tytus.
— Nie bardzo, ale dostatecznie, żeby się potłuc — odparł profesor. — Proszę iść za mną.
Poprowadził ich za mały domek. Przedzierali się przez gęste zarośla porastające kanion.
Stanęli wreszcie na skraju wąskiego parowu o spadzistych ścianach. Miał mniej więcej trzy
metry głębokości i biegł w poprzek kanionu, po czym zakręcał i znikał z pola widzenia. Dno jaru
zawalone było głazami i gałęziami.
Nigdzie nie było widać Jupitera, ani nikogo innego.
— Patrzcie! — zawołał Pete i wskazał na ciemną plamę na głazie na dnie jaru.
Ostrożnie zsunęli się po stromym zboczu. Pete dotknął plamy. Była mokra.
— Krew — szepnął ze ściśniętym gardłem.
Kiedy Pete, wuj Tytus i profesor wbiegali już do małego domku, Jupiter został daleko w tyle.
Dzięki temu zobaczył wypadającego zza domku i znikającego w zaroślach czarno ubranego
człowieka. Jupe wiedział, że jeśli będzie tracił czas na zawiadomienie wuja i Pete’a, intruz zdąży
umknąć. Zdecydował, że pobiegnie za nieznajomym i przyjrzy mu się lepiej, by ewentualnie
móc go potem poznać. Dysząc ciężko dopadł zarośli w chwili, gdy rozległ się krzyk. Poprzedził
go trzask, odgłos osuwania się i wreszcie głuchy łomot.
Jupiter prześliznął się przez gęste krzewy na skraj wąskiego jaru. W mrocznym cieniu
zobaczył czarną postać kuśtykającą wzdłuż dna. Ciągnąc za sobą lewą nogę zniknęła po chwili
za krzywizną jaru.
Jupe zsunął się i na zalegających dno jaru kamieniach znalazł ślady krwi. Znaczyły trop.
Poszedł nim ostrożnie. Jar stanowił idealne miejsce na zasadzkę. Jeśli nieznajomy wiedział, że
jest śledzony, mógł się zaczaić za którymś z głazów. Jupe musiał więc mieć się na baczności.
Nagle dobiegł go odgłos zatrzaskiwanych drzwi i zaraz potem warkot silnika
samochodowego. Jupiter zaczął biec. Niewiele dalej jar kończył się, przecięty główną drogą
kanionu. Zataczała ona łuk wokół posiadłości Carswella, po czym skręcała do miasta. Kiedy
Jupe wgramolił się na nią, tylne światła samochodu znikały za zakrętem.
Pete wpatrywał się wciąż w plamę krwi, gdy dobiegł ich odgłos kroków.
— Kryj się, Pete! — zawołał wuj Tytus ściszonym głosem. — Kryjcie się wszyscy!
Przykucnęli w głębokim cieniu zbocza jaru, gotowi skoczyć na nadchodzącego.
Zza krzywizny parowu wyszedł Jupiter.
— Jupe! — krzyknął Pete. — Gdzieś ty był?!
— Tropiłem intruza, ale mi uciekł.
— Jupiterze! — wybuchnął wuj Tytus. — Myślałem, że masz więcej oleju w głowie!
Samemu usiłować złapać bandytę!
— Nie starałem się go złapać, wujku. Chciałem tylko zobaczyć jego twarz. Niestety, nie udało
mi się. Odjechał samochodem, nim zdążyłem się do niego zbliżyć.
— Nie mogę zrozumieć, czego on tu chciał — powiedział profesor, kręcąc głową. — Chyba
się pomylił. To jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy. W tych wielkich domach w
kanionie istotnie mieszkają bogaci ludzie. Po prostu wybrał niewłaściwy dom. Na szczęście
nikomu nic się nie stało i nie będziemy sobie tym zaprzątać głowy. Zajmijmy się naszym
interesem, panie Jones.
Wrócili razem do małego domku. Profesor Carswell wydobył z szafy ściennej w sypialni
dwie zniszczone skórzane walizki.
W jednej były ubrania — staromodna marynarka, szary, flanelowy garnitur, kilka koszul,
krawaty i skarpetki. W drugiej znaleźli farby, wypchaną sowę, mały posążek Wenus, lornetkę i
pudło srebrnych sztućców.
— Jonasz nie dbał o strój. Nosił zawsze stare, zniszczone spodnie i stare bluzy — mówił
profesor. — Robił jednak wrażenie człowieka kulturalnego. W ciągu siedmiu miesięcy, które tu
spędził, przesiadywał całymi dniami na leżaku przed domem i szkicował. A wieczorami
malował. Zobaczcie.
Profesor podszedł do okrytej płachtą sterty w kącie pokoju. Zdjął płachtę ukazując obrazy;
naliczyli ich dwadzieścia. Wszystkie przedstawiały domek i jego otoczenie. Na jednym z nich
domek był na pierwszym planie, w olbrzymim zbliżeniu. Na innych widoczny był w coraz
większym oddaleniu, w końcu rozpoznawalny jedynie po spadzistej, połatanej markizie nad
wejściem.
— Nie są złe — powiedział wuj Tytus.
Z błyszczącymi oczami przeglądał zawartość dwu walizek. Przepadał za robieniem zakupów
dla swego składu. Jego żona, Matylda, narzekała często, że kupuje bezużyteczne rzeczy, ale
Tytus wierzył, że na wszystko znajdzie się nabywca. Zazwyczaj nie mylił się.
— Czy chce pan sprzedać wszystko? — zapytał.
— Tak — odparł profesor. — Nieboszczyk zalegał z czynszem. Czasami przysyłano mu
pieniądze z Europy. Napisałem pod ten adres, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Nikt też nie
zgłosił się po rzeczy, a ja potrzebuję pieniędzy.
Podczas gdy profesor Carswell z wujem ustalali cenę, Jupiter przeglądał skromny dobytek
Jonasza Camerona z uczuciem rozczarowania. Nie było tu absolutnie nic wartościowego.
— Na co umarł pan Cameron, Hal? — zapytał.
— Po prostu był bardzo stary. Zachorował i umarł — odpowiedział Hal Carswell. — Byłem
przy nim, chciałem mu pomóc, ale on był półprzytomny w gorączce. Mamrotał coś o pionach,
poziomach i płótnach. Lekarz powiedział, że trzeba go umieścić w szpitalu. Ale było już za
późno. Umarł, nim przyjechał ambulans.
— W jego rzeczach nie ma nic, co mogłoby stanowić łup dla złodzieja — powiedział Pete. —
Pomyłka, Jupe, to wszystko.
Jupiter przytaknął ze smutkiem. Załadowali wszystko na ciężarówkę i ruszyli z powrotem
krętą drogą w kanionie. Kiedy mijali miejsce, gdzie droga przecinała jar, Jupiter zmarszczył
czoło w zamyśleniu.
— Złodzieje zazwyczaj nie włamują się do kogoś przez pomyłkę — powiedział.
— Chyba nigdy się nie dowiemy, o co chodziło temu intruzowi — odezwał się Pete.
— Chyba nie — westchnął Jupiter.
Ale obaj się mylili.
ROZDZIAŁ 3
Zjawia się klient
Minął tydzień. Pewnego popołudnia Jupiter i Bob Andrews, trzeci członek zespołu
detektywów, pracowali na podwórzu składu. Bob pierwszy zauważył długiego, żółtego
mercedesa, który wjechał na podwórze i zatrzymał się przed wejściem do biura.
Z samochodu wysiadł niski, elegancki mężczyzna, którego siwiejące włosy srebrzyły się w
słońcu późnego popołudnia. Nosił białe letnie ubranie z błękitną jedwabną kamizelką. Trzymał
cienką czarną laskę, i coś lśniło w jego ręce. Zatrzymał się na moment i spojrzał w stronę
chłopców. Następnie zdecydowanym krokiem wszedł do biura.
Chłopcy gapili się na niego bezmyślnie, kiedy znikał w drzwiach. Nagle Jupiter oprzytomniał.
— Zapomniałem zupełnie! Przyrzekliśmy wujowi pilnować biura! Chodź, Bob!
Kiedy biegiem mijali żółtego mercedesa, tylne drzwi otworzyły się i wysiadła wysoka
kobieta. Jej błękitnosiwe włosy były wysoko upięte. Ubrana była w białą, jedwabną suknię,
ozdobioną brylantową broszką. Miała coś wyniosłego w postawie. Spojrzała na chłopców z góry.
— Czy zastałam pana Tytusa Jonesa? Chcę z nim rozmawiać.
— Wuja nie ma, proszę pani. Ja zajmuję się składem pod jego nieobecność — odparł Jupiter.
— Doprawdy? Wydajesz mi się na to trochę za młody.
— Jestem dostatecznie dorosły i odpowiedzialny — powiedział Jupiter z przekonaniem.
— Brawo, młody człowieku! — uśmiechnęła się nieznajoma. — Cenię pewność siebie.
— Po piątej rzadko przychodzą klienci — wtrącił Bob.
Elegancka pani roześmiała się.
— Cenię także szczerość. Właśnie macie klienta. Pan Marechal, mój intendent, jest już w
waszym biurze. Proponuję, żebyśmy się przyłączyli do niego.
Kiedy weszli do biura, niski mężczyzna odsunął się szybko od biurka. Jupiter zauważył, że
leżąca na nim księga zakupów była ruszana.
— Armandzie — powiedziała wyniosła pani — podobno ci chłopcy zajmują się składem.
— Ach tak? — mężczyzna skłonił się chłopcom lekko. Zobaczyli, co tak błyszczało w jego
ręce. Laska zakończona była dużą srebrną gałką. — Możemy więc przystąpić do sprawy, która
nas sprowadza. Pani hrabina pragnie odzyskać własność zmarłego Jonasza Camerona, sprzedaną
wam przez profesora Carswella. Zapłacimy oczywiście sumę rekompensującą kłopoty, na jakie
byliście narażeni.
— Czy jest coś wartościowego wśród tych rzeczy? — zapytał Jupiter z ożywieniem.
— Nie, ale dla mnie przedstawiają pewną wartość sentymentalną — odparła wysoka pani.
— Pani hrabina jest siostrą Jonasza Camerona — wyjaśnił mężczyzna.
— Pani jest rzeczywiście hrabiną? — wyrwało się Bobowi.
— Mój nie żyjący już mąż był hrabią — odparła z uśmiechem. — Jestem młodszą siostrą
biednego Jonasza Camerona. Dzieliła nas różnica dwudziestu lat. Jonasz był ekscentrykiem i
odludkiem, nie łączyły więc nas bliskie stosunki. Odczuwam jednak głęboki żal po jego stracie.
Zmarł samotnie w tym dziwnym miejscu.
— Widzicie, chłopcy — tłumaczył pan Marechal — byliśmy w podróży, w Afryce i dopiero
kilka dni temu otrzymaliśmy tę smutną wiadomość w liście od profesora Carswella. Przybyliśmy
tu pierwszym samolotem. Niestety, profesor zdążył już sprzedać dobytek Jonasza. Z
przyjemnością podwoimy tę nędzną kwotę za którą został kupiony, byle odzyskać pamiątki po
zmarłym bracie pani hrabiny.
— Proszę się nie martwić, pani hrabino — powiedział Bob. — Zaraz tu wszystko
przyniesiemy.
Wzięli księgę zakupów i wyszli na podwórze. Jupiter szukał walizek, ubrań i srebra. Bob
próbował znaleźć wypchaną sowę, posążek Wenus i lornetkę. Poprosili Hansa i Konrada, braci z
Bawarii, którzy pracowali u pana Jonesa, o odnalezienie dwudziestu obrazów.
Po piętnastu minutach wrócili zgnębieni.
— Bardzo mi przykro — powiedział Jupiter. — Chyba sprzedaliśmy już wszystko oprócz
ubrań.
— Ubrania możecie zatrzymać — powiedział pan Marechal. — Nie znaleźliście nic poza
tym? Nawet obrazów?
— To doprawdy osobliwe — przyznał Jupiter. — Rzadko sprzedajemy obrazy, a te wszystkie
poszły.
— Komu zostały sprzedane?
Jupiter kręcił bezradnie głową.
— Zapisujemy, co kupujemy i od kogo, ale nie prowadzimy rejestru naszych klientów. Tak
wielu ludzi tu przychodzi i kupuje najróżniejsze rzeczy. Konradowi, naszemu pracownikowi,
wydaje się, że sprzedał wszystkie obrazy jednej osobie, ale nie pamięta komu. Nikt z nas nie
pamięta klientów.
— Co za pech — westchnęła hrabina.
— Czy moglibyście jakoś odnaleźć te rzeczy? — zapytał pan Marechal.
Jupiterowi zapaliły się oczy.
— Być może moglibyśmy je dla państwa wytropić, gdyby... —zawahał się.
— Gdyby co, młody człowieku? — zapytała hrabina. —Mówże!
Jupiter przybrał możliwie najbardziej dostojną postawę.
— Gdyby zechciała pani nas wynająć. Tak się składa, że Bob, ja i jeszcze jeden nasz
przyjaciel jesteśmy detektywami. Oto nasza wizytówka — powiedział z powagą po czym
wręczył także drugą, zieloną kartę, która głosiła:
Zaświadcza się, że posiadacz tej karty jest ochotniczym młodszym pomocnikiem,
współpracującym z policją w Rocky Beach. Będziemy wdzięczni za wszelką udzieloną mu pomoc.
Samuel Reynolds
Komendant Policji
Hrabina odczytała karty i uśmiechnęła się.
— Wielce przekonujące, ale...
— Przepraszam, pani hrabino — wtrącił pan Marechal. — Chłopcy znają okolicę i miejscową
ludność. Widzieli rzeczy, których poszukujemy. Myślę, że łatwiej będzie im przekonać
nabywców do zwrócenia zakupu niż nam, zupełnie tu obcym. Robią przy tym wrażenie bystrych
i inteligentnych. Dlaczego nie dać im szansy?
— Zgoda, Armandzie, przekonałeś mnie. Tak bardzo chciałabym odzyskać nasze rodzinne
pamiątki i ostatnie obrazy biednego Jonasza.
— Znajdziemy je na pewno, proszę pani — powiedzieli zgodnie chłopcy.
— Doskonale — odrzekł pan Marechal. — Możecie kontaktować się z nami w motelu „Nad
skarpą”. Pozostaniemy tam przez tydzień. Później pani hrabina musi wracać do Europy.
Powodzenia, chłopcy!
Pożegnali się i odjechali swym mercedesem. Bob tylko na to czekał, by zadać dręczące go
pytanie.
— Jupe, jak my, na litość Boską...
Urwał, widząc, że przyjaciel w ogóle go nie słucha. Jupiter wpatrywał się z całą uwagą w
mały, niebieski kabriolet, który minął otwartą bramę składu i znikł w ulicy, w którą przed chwilą
wjechał żółty mercedes.
— Dziwne... Ten niebieski samochód ruszył, jak tylko wyjechał stąd mercedes. Musiał stać
cały czas na ulicy.
— Co w tym dziwnego?
— Rzadko kiedy tu ktoś parkuje, chyba że ma do nas jakiś interes. Poza hrabiną i panem
Marechalem nie mieliśmy w ciągu ostatniej pół godziny żadnych klientów.
— Myślisz, że ktoś śledzi...
W tym momencie przez bramę wjechał chłopiec na rowerze. Był to szczupły, ciemnowłosy
syn profesora Carswella.
— Cześć, koledzy! — zawołał. — Czy była tu hrabina?
— Właśnie odjechała — odpowiedział Bob.
— Oddaliście jej rzeczy pana Camerona?
— Sprzedaliśmy już wcześniej prawie wszystko — powiedział Jupiter — ale myślę, że
zdołamy to odzyskać.
— Uff! Co za ulga! — ucieszył się Hal. — Hrabina z panem Marechalem byli u nas dziś
wczesnym popołudniem. Kiedy tata powiedział, że sprzedaliśmy wam rzeczy pana Camerona,
hrabina wpadła niemal w furię. Krzyczała, że skoro pisze się list, to należy czekać na odpowiedź.
Pan Marechal uspokajał ją. Mówił, że nie mogliśmy wiedzieć, że Jonasz ma siostrę. Tato bardzo
się martwi. Może nie mieliśmy prawa sprzedać tych rzeczy. Jeśli hrabina nie dostanie ich z
powrotem, może narobić nam kłopotów.
— Powiedz mi, Hal — odezwał się Jupiter z namysłem — kiedy pani hrabina i pan Marechal
byli u was, czy widziałeś może gdzieś w pobliżu niebieski kabriolet?
— Niebieski kabriolet... — Hal zastanawiał się przez chwilę. — Tak! Był taki! Niebieski
samochód przejechał szosą w kanionie natychmiast po wyjściu hrabiny. Zwróciłem na niego
uwagę, bo to był obcy samochód. Ta droga jest ślepa, prowadzi tylko do domów w kanionie i
rzadko widuje się na niej inne samochody, poza należącymi do sąsiadów. Ale dlaczego pytasz?
— Właśnie widzieliśmy, jak niebieski samochód pojechał stąd za hrabiną — powiedział Bob.
— Myślicie, że ktoś ją śledzi?
— Najwyraźniej — odparł Jupiter. — Najpierw ktoś włamał się do waszego domku. Teraz
ktoś obserwuje hrabinę i pana Marechala. W obu przypadkach ma to związek z dobytkiem
Jonasza Camerona. Mówię wam, czuję jakąś tajemnicę.
— Przypuszczasz, że pan Cameron posiadał jednak coś wartościowego? — zapytał Bob.
— Jeszcze nie wiem, co o tym sądzić. Przede wszystkim trzeba pomyśleć, jak odzyskać jego
rzeczy od tego, kto je kupił.
— Jak to? — zdziwił się Hal. — Nie wiecie, komu je sprzedaliście?
— Nie mamy zielonego pojęcia — oświadczył Jupe.
— Jak więc możecie je kiedykolwiek znaleźć? — zmartwił się Hal.
— Myślę, że wiem jak — powiedział Bob.
— Tak — Jupiter skinął głową. — Posłużymy się systemem połączeń duch z duchem.
ROZDZIAŁ 4
Pomyłka Jupitera
— O czym wy mówicie?! — wykrzyknął Hal. — Przecież nie ma duchów!
— Niektórzy naukowcy wcale nie są tego pewni — powiedział Jupiter. — Ale z naszym
systemem duchy nie mają nic wspólnego.
— Tylko dorośli myślą, że bawimy się w wywoływanie duchów — roześmiał się Bob.
Kilka minut później wrócił wuj Tytus i zwolnił obu chłopców na resztę popołudnia.
Tajemnym przejściem udali się wraz z Halem do sekretnej Kwatery Głównej Trzech
Detektywów. Była to stara, zdezelowana przyczepa kempingowa. Stała w głębi podwórza,
ukryta wśród stert różnego rodzaju złomu i odpadów. Główne wejście do niej prowadziło przez
wielką karbowaną rurę, biegnącą pod wysypiskiem, zwaną Tunelem Drugim. Przeszli na
czworakach i dotarli pod przyczepę w miejscu, gdzie w jej podłodze znajdowała się ruchoma
klapa. Podnieśli ją i wdrapali się do małego pokoju. Znajdowało się tu biurko, krzesła, szafka na
akta, a także telefon i różne urządzenia, pomocne w pracy detektywów, zmajstrowane przez
Jupitera ze złomu. Poza pokojem biurowym przyczepa mieściła także maleńką ciemnię i
laboratorium.
Hal z podziwem obejrzał siedzibę detektywów, po czym zasiedli, żeby omówić interesujący
ich problem.
— Wytłumaczcie mi wreszcie — powiedział Hal — jak możecie znaleźć rzeczy Jonasza, jeśli
nie wiecie, komu zostały sprzedane?
— Ilu masz przyjaciół, Hal? — zapytał Jupiter.
— Co? Och, może pięciu naprawdę dobrych. Dlaczego?
Jupiter wyjaśnił mu, na czym rzecz polega. Powinien zatelefonować do swoich pięciu
przyjaciół, podać im listę poszukiwanych rzeczy, poprosić, żeby rozpytywali się o nie w
sąsiedztwie, i żeby przekazali zadanie dalej. Każdy z tej piątki musi zadzwonić do kolejnych
pięciu najbliższych przyjaciół, a ci do następnych, i tak dalej. Jupiter, Bob i Pete zrobią to samo.
— W kilka godzin później każdy dzieciak w Rocky Beach będzie szukał tych rzeczy —
kończył Jupiter. — Może nawet ci, którzy mieszkają w Oxnard albo w Los Angeles.
— Niebywałe! — wykrzyknął Hal oszołomiony, obliczając w myślach, jakie to tysiące osób
włączą się w poszukiwania. — Możecie się w ten sposób skontaktować z całym światem!
— No, tego jeszcze nie próbowaliśmy — roześmiał się Jupiter — ale gdyby pokonać bariery
językowe, pewnie by się udało.
— Jak długo trzeba czekać na rezultat? — zapytał Hal. — Muszę być wcześniej na kolacji.
Jedziemy potem z tatą do Los Angeles.
— Co najmniej do jutra rana — powiedział Jupiter. — Dzieci, z którymi się skontaktujemy,
mogą zabrać się do poszukiwań dopiero wieczorem, kiedy wszyscy są w domu. Musimy podać
listę poszukiwanych rzeczy i powiedzieć, ile za nie zapłacimy i gdzie mają być dostarczone. I
musimy dodać, że jeśli ktoś coś znajdzie, powinien najpierw zatelefonować do nas i opisać
przedmiot. W ten sposób od razu wyeliminujemy rzeczy, które nie należały do pana Camerona, i
unikniemy najazdu dzieciaków.
— Musimy zaofiarować nagrodę — przypomniał Bob.
— Hmm... — zamyślił się Jupiter. — Powiedzmy, że każdy, kto przyniesie właściwy
przedmiot, będzie mógł wybrać sobie coś w składzie, o wartości nie przekraczającej dolara. I
oczywiście zwrócimy pieniądze zapłacone za wykupione rzeczy Jonasza.
Przygotowali listę poszukiwanych przedmiotów, po czym Jupiter zawiadomił telefonicznie
Pete’a o ostatnich wydarzeniach i podjętej akcji, i poszli do swych domów na kolację. Nie
minęła ósma wieczór, a wszyscy chłopcy i dziewczynki w Rocky Beach byli zajęci
poszukiwaniem mienia zmarłego Jonasza Camerona.
Następnego rana Trzej Detektywi spotkali się o dziewiątej w Kwaterze Głównej. Siedzieli
wokół biurka, zerkając niecierpliwie na telefon.
— Pewnie będzie dużo fałszywych alarmów — powiedział Jupiter — lepiej jednak uzgodnić
rzecz przez telefon i zaoszczędzić dzieciakom zbędnej drogi do składu.
Był bardzo dumny ze swego planu. Jednak koło dziesiątej spuścił nieco z tonu. Telefon nie
zadzwonił ani razu! Zaczął zagryzać nerwowo wargi, a Pete kręcił się niespokojnie.
— Ktoś już powinien zatelefonować!
Nagle rozległo się dudnienie w Tunelu Drugim. Pete podniósł klapę w podłodze i do biura
wspiął się Hal.
— Do licha! — zawołał. — Dlaczego siedzicie tutaj? Pełno dzieciaków szuka was po całym
placu.
— Tu, w składzie? — zdziwił się Jupiter. — Przecież powiedzieliśmy, żeby...
— Hm, Jupe — przerwał mu cicho Pete — właśnie usiłowałem sobie przypomnieć.
Pamiętam, że powiedziałem każdemu, żeby tu telefonował, ale nie pamiętam, żebym dawał
numer telefonu.
— Rany, ja też nie, Jupe — powiedział Bob.
— Ani ja — zawtórował mu Hal.
Jupiter złapał kartkę, na której napisał komunikat i poczerwieniał.
— My... myślę, że zapomniałem wpisać numer telefonu — wyjąkał. — Chodźmy lepiej
szybko na dwór.
— Widziałeś tam wuja Tytusa? — zapytał Pete Hala.
— Widziałem tylko tych waszych dwóch wielkich pracowników — odpowiedział Hal. — Są
oblężeni przez dzieci.
— Myślę, że nie mam ochoty stąd wychodzić — mruknął Pete.
Jupiter wziął głęboki oddech.
— Obawiam się, że musimy.
Scena, która ukazała się ich oczom, gdy wynurzyli się z Tunelu Drugiego, była dość
przerażająca.
— Patrzcie! — wykrzyknął Hal. — Wciąż przybywają nowi!
— Och, nie — jęknął Pete.
Jupiter patrzył w milczeniu. Chłopcy i dziewczynki buszowali po całym terenie składu.
Biegali i krzyczeli, niektórzy wspinali się wysoko na sterty złomu. Było ich setki. Rozbiegli się
wszędzie jak mrówki. Tłoczyli się wokół Hansa i Konrada pokazując im przedmioty, które
znaleźli dla systemu połączeń duch z duchem. Coraz więcej dzieci nadjeżdżało rowerami i
skuterami, przychodziło na piechotę. Były nawet nastolatki na motorach i w dziwacznie
pomalowanych samochodach.
— Nie wiem, czego chcecie! — krzyczał Hans.
— Nikt was nie prosił, żebyście tu przychodzili — protestował Konrad.
Nagle któryś dzieciak zobaczył stojących bezradnie czterech chłopców.
— Tam! To muszą być oni! — wydzierał się.
W sekundę horda dzieci rzuciła się na Trzech Detektywów i Hala. Jupiter zbladł. Miał za sobą
krótką karierę filmową. Kiedy był zupełnie mały, występował w filmach jako „Mały
Tłuścioszek” I stał się dziecięcą gwiazdą filmową, fetowaną przez rzesze wielbicieli. Od tego
czasu tłum go przerażał.
— Co robić, Jupe?! — krzyczał Bob.
— Ja... ja... — jąkał się Jupiter.
— Tośmy się dorobili! — wrzeszczał Pete.
Hal Carswell wdrapał się na starą cysternę. Górując nad napierającym tłumem dzieci,
wykrzyczał szereg słów w jakimś obcym języku i poparł je rozkazującymi gestami.
Rozwrzeszczana hałastra, zaskoczona, uciszyła się i wpatrywała w niego pytająco.
— Szybko, Jupe! — syknął Pete. — Co możemy dać im wszystkim jako małą nagrodę?
Prędzej!
— Dać... no... — Jupiter był jak sparaliżowany. — Może... Jest beczka plakietek... ze starej
kampanii wyborczej.
— Wspaniale! Trzymaj się! — powiedział Pete.
Ruszył w stronę uciszonej nieco chmary dzieci.
— Słuchajcie! — krzyknął. — Cenne, stare odznaki polityczne dla każdego! Nikt nie ma
takich! Jeśli chcecie je dostać, ustawcie się w pięciu rzędach naprzeciw nas! Pierwszy rząd z
walizkami! Następny z wypchanymi sowami i posążkami! Trzeci z lornetkami! Czwarty z
nożami i widelcami! Ostatni z obrazami! Bez przepychania się, każdy po kolei. Jeden z nas
będzie stał na wprost każdego rzędu i sprawdzał, co przynieśliście. Okay, teraz uformujcie
rzędy!
Dzieci, nawet nastolatki, zaczęły pospiesznie ustawiać się w kolejkach. Zrozumiały, że jest to
najprostszy sposób zlikwidowania panującego chaosu.
— Dobra robota, Drugi — powiedział Jupiter z wdzięcznością.
— Podziękuj Halowi, że ich uciszył — odparł Pete. — Jeden z nas musi sprawdzać dwie
kolejki. Hans niech lepiej od razu przygotuje plakietki.
Zabrali się do roboty. Szybko sprawdzali przyniesione rzeczy i każde dziecko z
niewłaściwym przedmiotem było odsyłane do Hansa po plakietkę, jako nagrodę pocieszenia. Po
godzinie teren składu niemal opustoszał, a chłopcy odzyskali obie walizki, wypchaną sowę,
lornetkę i srebrne sztućce.
— Od jednej dziewczynki dostałem adres pani, która ma figurkę Wenus i nie chce jej
odsprzedać — powiedział Bob. — W każdym razie dałem tej dziewczynce pełną nagrodę.
— Dobrze — skinął głową Jupiter. — Idź tam, Bob, może uda ci się przekonać tę panią. Pete,
zatelefonuj do motelu „Nad skarpą” i powiedz hrabinie, co mamy.
Bob i Pete poszli wykonać swe zadania. Hal zwrócił się do Jupitera:
— To świetnie zadziałało, Jupe! Tylko nie odzyskaliśmy żadnego obrazu.
— Obawiam się, że kupił je ktoś spoza...
Jupiter urwał na widok wjeżdżającego do składu, lśniącego samochodu. Wysiadł z niego
wysoki, chudy młokos, niewiele starszy od trójki detektywów. Rzucił Jupiterowi krzywe
spojrzenie. W ręce miał obraz!
ROZDZIAŁ 5
Stary wróg i kłopoty
— Czyżbyś szukał tego obrazu, Jones? — zapytał chudzielec.
— Czego tu chcesz, Chudy? — odpowiedział pytaniem Jupiter.
E. Skinner Norris patrzył na Jupitera spode łba. Był to wredny typ. Nienawidził trójki
detektywów i zawsze usiłował pokrzyżować ich plany. Był od nich niewiele starszy, ale miał
prawo jazdy, ponieważ pochodził ze stanu, gdzie otrzymanie takiego prawa było w jego wieku
możliwe. To dawało mu poczucie wyższości nad Trzema Detektywami.
— Nieważne, powiedz mi tylko, czy to jeden z obrazów, których szukasz? — powiedział.
Zarówno Jupiter, jak i Hal rozpoznali malowidło Jonasza Camerona. Hal otworzył już usta,
ale Jupe powiedział szybko:
— Nie jestem pewien, Chudy. Skąd to wziąłeś?
— To moja sprawa — mruknął Norris.
— Musimy wiedzieć, czy możesz to sprzedać — odezwał się Hal.
Chudy zbladł.
— Co przez to rozumiesz?
— Wiem, że nie kupiłeś tego u nas — powiedział Jupiter.
— Może ukradłeś! — zaryzykował Hal.
— Jak śmiesz! — powiedział ostro Skinner. Oczy mu się zwęziły. — A więc to jest ten obraz!
Tak też myślałem.
— Tak — skinął głową Jupiter. — Kupimy go.
— O nie, nie mam zamiaru go sprzedawać. — Chudy wsiadł szybko do swego samochodu i
odjechał, nim zdążyli się odezwać.
Z biura wybiegł Pete.
— Czego Chudy tu chciał?
— Ma jeden z obrazów Jonasza — wyjaśnił Hal.
— Ale nagle odechciało mu się go sprzedać — dodał Jupiter.
— Fatalnie — skrzywił się Pete — pan Marechal zaraz tu będzie.
Wkrótce wrócił Bob z wyprawy po posążek Wenus.
— Ta pani nadal nie chce go odsprzedać — oznajmił.
Kolejna porażka ostudziła mocno ich entuzjazm po sukcesie systemu połączeń. Ale pan
Marechal promieniał zadowoleniem, kiedy przybył do składu.
— Jesteście wybornymi detektywami, chłopcy! Gratuluję!
— Nie odzyskaliśmy statuetki — wyznał Bob. — Ma ją pani Leary z ulicy Rojas 22 i nie chce
jej odsprzedać.
Jupiter opowiedział historię jedynego odnalezionego obrazu.
— No cóż, w każdym razie mam adres — powiedział pan Marechal. — Postaram się
porozmawiać z panią Leary osobiście. Co do tego chłopca, Norrisa, mieszka tu, w Rocky Beach,
prawda? Mówicie, że to zamożna rodzina?
— Tak, proszę pana — odparł Pete. — Mają duży dom nad plażą.
— Jestem więc pewien, że znajdziecie sposób na odzyskanie tego obrazu. Nawet tylko jedna
z ostatnich prac Jonasza ucieszy panią hrabinę. Teraz dam wam trzy dolary za każdą odzyskaną
rzecz, jako nagrodę, i oczywiście zwracam pieniądze, które musieliście za wszystko zapłacić.
Czy jesteście zadowoleni?
— O tak, proszę pana! — wykrzyknęli chórem Trzej Detektywi.
— Doskonale — pan Marechal uśmiechnął się. — Myślę, że poszczęści się wam także z
obrazami.
Jupiter wypisał pokwitowanie, a pozostali chłopcy odnalezione mienie Jonasza Camerona
załadowali do bagażnika mercedesa. Pan Marechal pożegnał się i odjechał. Hal także udał się do
domu, by podzielić się z ojcem dobrymi nowinami.
Po obiedzie Trzej Detektywi zebrali się ponownie w Kwaterze Głównej. Jupiter siedział za
biurkiem zamyślony.
— Chłopaki — powiedział w końcu — myślę, że Chudy w ogóle nie miał zamiaru sprzedać
nam tego obrazu. W każdym razie nie teraz. Myślę, że on tylko chciał, żebyśmy go
zidentyfikowali.
— Ale po co? — spytał Bob.
— Nie jestem pewien. Może wie, gdzie jest reszta obrazów i chciał się upewnić, że to te,
których szukamy, nim je przyniesie do sprzedania. Możliwe też, że działa dla kogoś, kto nie wie,
jak wyglądają obrazy Jonasza. Być może jest to człowiek jeżdżący tym niebieskim kabrioletem.
— Kto to może być? — zastanawiał się Pete.
— Nie wiem — wzruszył ramionami Jupe. — W każdym razie musimy znaleźć te
dwadzieścia obrazów dla pana Marechala i jedyna do nich droga wiedzie przez Chudego.
— Może chce tylko podbić cenę? — powiedział Bob.
— Podobne do Chudego — przytaknął Pete. — Spróbujmy do niego zatelefonować.
Jupiter wykręcił numer Norrisów i włączył zmajstrowane przez siebie urządzenie, które
pozwalało wszystkim uczestniczyć w rozmowie. Po chwili głos Chudego rozbrzmiał w pokoju:
— Przestań mi zawracać głowę, Tłuścioszku. Spieszę się do mojej nowej pracy.
— Chudy, zapłacimy ci podwójną cenę za obraz — powiedział Jupiter.
— Jaki obraz? — zapytał Chudy opryskliwie.
— Dobrze wiesz jaki! — wybuchnął Pete.
— Coś wam się przyśniło, przygłupy — parsknął Chudy, po czym usłyszeli stuknięcie i w
telefonie zaległa cisza. Trzej Detektywi patrzyli po sobie.
— Możemy go obserwować, Pierwszy — powiedział Pete. — Śledzić go.
Jupiter westchnął.
— On ma samochód. My mamy tylko rowery. Wuj Tytus zgodziłby się, żeby Hans albo
Konrad nas gdzieś zawiózł mniejszą ciężarówką, ale nie wiemy, dokąd jechać. Nie mamy
pojęcia, skąd Chudy wziął ten obraz.
— Możemy użyć naszego przyrządu naprowadzającego! — zawołał Bob. — Przyczepić mu
do samochodu. Powiedział, że pracuje. Może stamtąd ma obraz. Jego rodzice nie pozwoliliby mu
pracować gdzieś daleko poza Rocky Beach. Moglibyśmy rozstawić się na rowerach koło jego
domu. Może jednemu z nas uda się jechać za nim dość blisko, żeby odbierać sygnał
naprowadzający.
— To pomysł wart sprawdzenia — przyznał Jupiter. —Postaramy się porozmawiać z nim
jeszcze raz osobiście i jak to nie da rezultatu...
Przerwało mu dobiegające z zewnątrz nawoływanie. Ktoś wykrzykiwał jego imię. Pete
podszedł do Wszystkowidzącego. Był to prymitywny, ale skuteczny peryskop, który Jupiter
zbudował z walających się po składzie odpadów. Dawał im możność obserwowania terenu
ponad skrywającymi przyczepę stertami złomu. Pete przyłożył oko do wziernika.
— To twoja ciotka Matylda — stwierdził. — Wygląda na mocno rozzłoszczoną. Jest z nią
jakiś pan.
— Co za pan? — zapytał Jupiter.
— Nigdy go przedtem nie widziałem. Taki mały, przysadzisty typ w ciemnym ubraniu,
kapeluszu i… Jupe! Ma w ręce dużą, płaską tekę!
Jupiter doskoczył do Wszystkowidzącego.
— W takiej tece nosi się obrazy! Chodźcie, chłopaki!
Szybko wybiegli przez Tunel Drugi.
ROZDZIAŁ 6
Kulejący nieznajomy
— No, jesteście wreszcie! — zawołała ciotka Matylda, gdy wyjrzeli zza stert złomu. — Gdzie
wy łazicie, łobuzy? Nigdy nie można się was doszukać!
— Przepraszam, ciociu — powiedział Jupiter słodziutko.
— Nie przymilaj mi się — odparła energicznie. — To jest pan De Groot. Mówi, że jest
handlarzem dzieł sztuki z Holandii. Przyszedł w sprawie tych dwudziestu obrazów, które
kupiliśmy w zeszłym tygodniu w Kanionie Remuda. Kto może potrzebować dwudziestu
obrazów? Nie mogę tego zrozumieć.
— To nie obiekt się liczy, proszę pani, lecz talent — odezwał się nieznajomy.
— Nie znam się na tym — wzruszyła ramionami ciotka Matylda. — Wiem tylko, czy mi się
coś podoba, czy nie. A te obrazy mi się nie podobały. Każdy namalowany inaczej, a żaden nie
wyglądał jak obraz domu. — Odeszła majestatycznie w stronę biura, zostawiając chłopców z
panem De Grootem. Ten zwrócił się do nich pospiesznie.
— Przybyłem z Amsterdamu, by zobaczyć się z Jonaszem Cameronem. Dowiedziałem się, że
zmarł. Następnie usłyszałem od chłopców w motelu, że Trzej Detektywi chcą odnaleźć
dwadzieścia namalowanych przez Camerona obrazów. I dowiedziałem się, że Trzech
Detektywów mogę zastać w składzie Jonesa. Tak więc jestem i pragnę kupić te dwadzieścia
obrazów. Macie je?
Pete potrząsnął głową.
— Żaden z nich nie został odniesiony, proszę pana.
— Żaden? — De Groot przeszedł gniewnie kilka kroków po podwórzu. Stanął przed nimi i
ogarnął ich badawczym spojrzeniem swych czarnych, świdrujących oczu.
— Dobrze za nie zapłacę.
Jupiter przyglądał się uważnie krępemu Holendrowi, następnie przeniósł wzrok w stronę
bramy wjazdowej.
— Jeden obraz przyniósł Skinner Norris, ale... — zaczął Bob, Jupiter szybko wpadł mu w
słowa.
— Ale to nie był jeden z obrazów Camerona, proszę pana.
— To nie był jego obraz? — zapytał De Groot.
— Niestety, nie — Jupiter westchnął ze smutkiem.
Bob i Pete zerknęli na Jupe’a, nie odezwali się jednak ani słowem. Nauczyli się nie
kwestionować słów Pierwszego, jakkolwiek byłyby dziwne i nieoczekiwane. De Groot patrzył
na nich przenikliwie.
— Mam nadzieję, że mnie nie okłamujesz — powiedział gniewnie do Jupitera.
— Kiedy nie kłamię — odparł Jupiter hardo.
— Powiedz mi więc, ten Norris, którego wspomnieliście, to taki wysoki, szczupły chłopiec?
— Skąd pan wie? — wyrwało się Pete’owi.
— Mam swoje źródła — uśmiechnął się krzywo De Groot. — Czy jego rodzice to bogaci
ludzie? Mają może kolekcję obrazów? Czy kupują dzieła sztuki?
— Wydaje mi się, że mają małą kolekcję — powiedział Bob.
— Doprawdy nie znamy dobrze Skinnera Norrisa — odezwał się Jupiter. — Niestety, nie
wiemy nawet, gdzie mieszka.
— Nie możecie mi więc pomóc? — zapytał De Groot ze złością.
— Bardzo bym pragnął, ale niestety nic nie wiemy — odparł Jupiter.
— Trudno, o jedno tylko proszę, gdyby obrazy zostały tutaj zwrócone, zawiadomcie mnie.
Będę w motelu „Pod skarpą”. Pamiętajcie, dobrze zapłacę!
Chłopcy skinęli głowami z powagą. De Groot odwrócił się i poszedł w stronę bramy. Bob i
Pete patrzyli za nim zaskoczeni. De Groot lekko kulał!
— Jupe! — wykrzyknął Bob. — On...
— Tak, Bob, kuleje. Zauważyłem to już wcześniej, gdy zaczął się przechadzać. Jakby
niedawno coś mu się stało w nogę. Na przykład, kiedy wpadł do jaru.
— Więc to może być intruz, którego ścigałeś tydzień temu! — wykrzyknął Bob.
Pete pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Dlatego nie chciałeś mu powiedzieć, że Chudy miał jeden z obrazów Camerona.
— Tak jest — przytaknął Jupiter. — Jego utykanie było jednym z powodów mojej
podejrzliwości.
— Jakie są inne? — zapytał Bob.
— Zobaczyłem jego samochód pod bramą. Patrz!
De Groot przeszedł już bramę i wsiadał do małego, niebieskiego kabrioletu!
— Przecież to samochód, który jechał za mercedesem hrabiny! — powiedział Pete.
— A ja powiedziałem temu człowiekowi o Chudym i o obrazie — jęknął Bob.
— Nie powiedziałeś mu wiele — pocieszył go Jupe. — Myślę zresztą, że to nie miało
znaczenia. De Groot zdawał się być dobrze poinformowany co do Skinnera Norrisa, nim tu
przyszedł. Jeszcze jeden powód, dla którego musimy się czym prędzej zobaczyć z Chudym.
— Więc na co czekamy? Chodźmy! — powiedział Pete.
— Och! Miałem coś załatwić mamie — przypomniał sobie Bob. — Nie mogę iść z wami.
— W porządku, Bob — zdecydował Jupiter po zastanowieniu. — Pójdziemy pierwsi z
Pete’em i postaramy się przyczepić Chudemu do samochodu nadajnik sygnału
naprowadzającego. Tymczasem załatw, co masz do załatwienia, i przyjedź pod dom Chudego z
odbiornikiem. Dasz radę uwinąć się w godzinę?
— Tak, na pewno!
— Dobra, spotykamy się więc pod domem Chudego.
Norrisowie mieszkali przy małej, nadbrzeżnej ulicy, w dużym domu zbudowanym z drewna
sekwoi. Wszystkie stojące tu domy miały na tyłach zejścia na plażę. Między nimi biegły alejki,
opadające również ku morzu. Cała ulica była gęsto obsadzona palmami i krzewami hibiskusa.
Pete i Jupiter zatrzymali swe rowery nieco poniżej domu Norrisów, po przeciwnej stronie
ulicy. Ukryci za wielkim krzakiem hibiskusa mogli dobrze obserwować frontowe i boczne
wejście do budynku, jak również wjazd do garażu. Stał tam sportowy samochód Chudego.
— Najpierw z nim pogadamy — zdecydował Jupiter.
Przeszli ulicę, prowadząc rowery, i skierowali się na ścieżkę, ku frontowym drzwiom. W tym
momencie otworzyło się okno na piętrze i przez nie wychylił się Chudy.
— Czego sobie tym razem życzą, tak zwani detektywi?
— Chcemy kupić ten obraz od ciebie — zawołał Pete.
Chudy roześmiał się.
— Idź się lepiej pobawić klockami, Crenshaw!
— Wiemy, że masz ten obraz, Chudy — odezwał się Jupiter.
— Ha-ha! Nic nie wiecie! Wynoście się stąd, nim wezwę policję, żeby was wyrzuciła z
cudzej posiadłości!
Pete i Jupiter zgnębieni wsiedli na rowery i odjechali. Zatrzymali się poza zasięgiem wzroku
Chudego, następnie wrócili za krzak hibiskusa, odstawili rowery i usiedli.
— Podkradnę się do samochodu Chudego od strony plaży i zaczepię nadajnik — powiedział
Jupiter. — Ty obserwuj oboje drzwi i garaż. Gdyby wyszedł Chudy, gwizdnij.
— Dobra — skinął głową Pete. — Będę też uważał, czy nie nadjeżdża Bob.
Jupiter podniósł się, ale zaraz usiadł z powrotem.
— Ktoś się zbliża do domu Chudego! — szepnął alarmująco.
Pete rozgarnął gałęzie krzewu i spojrzał przez szczelinę. W alejkę, w drugą stronę domu
Norrisów skręcał właśnie mężczyzna w uniformie. Na głowie miał czapkę z nisko nasuniętym na
oczy daszkiem. Szedł przechylając się na jedną stronę pod ciężarem skrzynki na narzędzia, którą
niósł w ręce.
— To tylko monter z centrali telefonicznej — powiedział Pete.
Jupiter ze zmarszczonym czołem patrzył za znikającym w alejce monterem.
— Tak, chyba tak, tylko...
— Co tylko?
— Nie wiem — Jupiter spoglądał w głąb pustej, cichej ulicy. — Coś tu jest nie tak, ale nie
mogę uchwycić, co.
— Nie bój się, będę czuwał — przyrzekł Pete.
Jupiter skinął głową i przemknął się do najbliższego zejścia na plażę.
Między domem Norrisów a jego sąsiadami spływał ku plaży mały strumyk. W lecie
wysychał, a jego koryto było dostatecznie głębokie, by Jupiter mógł się nim przekraść
niezauważony w pobliże garażu.
Jupiter sprawdził maleńki nadajnik. Zmajstrował go sam, w swojej pracowni w składzie.
Przymocował do niego magnes tak, że można go było z łatwością umieścić na samochodzie w
jakimś niewidocznym miejscu. Transmitował delikatny sygnał, który nasilał się i zwiększał
częstotliwość, gdy osoba zaopatrzona w odbiornik zbliżała się do niego. Urządzenie odbierające
wyposażone było także w maleńką strzałkę, która wskazywała kierunek, skąd dochodził sygnał.
Jupiter zaczął się skradać wyschniętym korytem strumienia, ale nagle się zatrzymał. Monter
tymczasem okrążył dom i był po stronie garażu. Stał tyłem do strumienia i majstrował coś w
skrzynce na ścianie domu, gdzie znajdowało się podłączenie przewodów. Nagle Jupiter
uświadomił sobie, co wydawało mu się dziwne, gdy zobaczył montera po raz pierwszy — na
ulicy nie było samochodu centrali telefonicznej!
Kto kiedykolwiek słyszał o monterze chodzącym na piechotę? To oszust! I majstruje coś przy
drutach telefonicznych! Może zakłada podsłuch?
Jupiter opuścił się na dno i zaczął się czołgać. Chciał dotrzeć możliwie najbliżej do
rzekomego montera, by przyjrzeć się, co właściwie robi i jak wygląda. Nie było to łatwe zadanie
dla otyłego chłopca. Sapał mocno, gdy osiągnął miejsce dokładnie za rzekomym pracownikiem
centrali telefonicznej. Odczekał, aż oddech mu się wyrówna, i uniósł ostrożnie głowę nad
krawędź koryta.
— Och!
Znalazł się twarzą w twarz z fałszywym monterem. Z odległości zaledwie kilku centymetrów
wpatrywały się w niego ciemne, przenikliwe oczy. De Groot! Twarz miał wykrzywioną złością.
W ręce trzymał groźnie wyglądający nóż.
Pete siedział na czatach, obserwując pilnie dom Norrisów. Chudy nie wyszedł, wciąż nie było
też widać Jupe’a. Spojrzał za siebie, na ulicę. Bob nie nadjeżdżał. Nagle usłyszał wołanie:
— Pete!
Dochodziło gdzieś spoza domu, po drugiej stronie ulicy, dokładnie naprzeciw kryjówki
Pete’a.
— Pete! Na pomoc!
Pete przeciął pędem ulicę i wbiegł za dom. Czyjaś ręka zacisnęła mu się na ustach, druga
wykręciła ramię obezwładniając go.
ROZDZIAŁ 7
Uwięzieni
Bob zbliżał się do domu Chudego, gdy dostrzegł za krzakiem hibiskusa dwa rowery. Bez
wątpienia należały do Jupe’a i Pete’a, ale co stało się z ich właścicielami? Bob rozglądał się
bezradnie po pustej ulicy. Wahał się, czy jechać dalej, czy poczekać przy rowerach, gdy usłyszał
odgłos uruchamianego silnika samochodowego. Po chwili z alei za domem wyskoczył niebieski
kabriolet, skręcił z piskiem opon w ulicę i pognał dalej. Bob patrzył za nim zdumiony.
Samochód handlarza obrazów! Co tu robił De Groot?!
Pip-pip-pip-pip! — dobiegło z kieszeni Boba. Odbiornik! Wyjął go i spojrzał na małą tarczę.
Strzałka wskazywała dokładnie na wprost, sygnał był głośny i szybki, cichł jednak powoli i
zwalniał. Bob zorientował się od razu, co zaszło. Jupe i Pete nie umieścili nadajnika na
samochodzie Chudego. Mieli go ze sobą! I znajdowali się w niebieskim kabriolecie De Groota!
Bob jechał jak szalony w kierunku, w którym zniknął niebieski samochód. Kierował się
sygnałem przekaźnika. Dotarł w ten sposób do głównej szosy wzdłuż wybrzeża. Skręcił nią w
lewo ku centrum Rocky Beach. Dwukrotnie stracił sygnał, gdy niebieski samochód zwiększył
zbytnio dzielącą ich odległość, i dwukrotnie uchwycił go ponownie, zapewne kiedy ścigany
samochód przystawał na skrzyżowaniach. Bob pędził bez zatrzymywania, ignorował nawet
światła. Niestety, za trzecim razem stracił sygnał bezpowrotnie.
Zdesperowany jechał dalej główną drogą nadbrzeżną, przeszukując wzrokiem wszystkie
przecznice. Minął Centrum Rocky Beach, domy zaczynały się przerzedzać i wreszcie wjechał
między otwarte pola.
Pete i Jupiter leżeli związani kablem telefonicznym, zakneblowani i wciśnięci do bagażnika
niebieskiego kabrioletu. Kiedy samochód opuszczał aleję w sąsiedztwie domu Norrisów,
Jupiterowi udało się włączyć sygnał nadajnika. Minęło już dziesięć minut szybkiej jazdy.
Zatrzymali się tylko raz, może dwa razy, i to na krótko. Wiedzieli, że jeśli nawet Bob nadjechał,
usłyszał sygnał i domyślił się, że De Groot ich porwał, nie mogło być mowy‚ by nadążył za
samochodem.
Jupiter miał ochotę kopnąć się w kostkę, że tak się zagapił i nie rozpoznał utykania De
Groota. Myślał, że monter ugina się pod ciężarem skrzynki na narzędzia i dlatego idzie tak
niezręcznie.
Po następnych dziesięciu minutach samochód zjechał z szosy i zatrzymał się. Bagażnik został
otworzony i De Groot wyciągnął chłopców, jednego po drugim. Poprowadził ich szybko do
ostatniego pawilonu małego motelu. Nie odezwał się dotąd ani słowem.
W pokoju motelowym posadził ich obok siebie na kanapie, usunął kneble i ująwszy swój
groźnie wyglądający nóż, usiadł naprzeciwko nich. Jego ciemne oczy płonęły złością.
— Więc to tak! Skinner Norris nie przyniósł wam właściwego obrazu. Nie byliście
zainteresowani jego kupnem. Nie mieliście pojęcia, gdzie Norris mieszka. Wszystko kłamstwa!
Chcieliście ukraść obrazy Camerona.
— Nieprawda! — wybuchnął Pete. — Szukaliśmy obrazów dla hrabiny! One do niej należą!
— Ach, doprawdy? Działacie dla hrabiny i Armanda Marechala? Co takiego powiedzieli
wam, że zgodziliście się na współpracę?
— Tylko tyle, że chcą odzyskać schedę hrabiny po bracie — odparł Jupiter. — Odszukaliśmy
wszystko oprócz obrazów.
— Znowu kłamiesz. Musicie wiedzieć więcej. Jakie plany ma Marechal? Czego naprawdę
szukają? Jaką wiadomość zostawił im Jonasz Cameron?
— Wiemy tylko tyle — powiedział Pete — że jeździ pan wszędzie za hrabiną i że był pan w
domu profesora Carswella przed tygodniem, usiłując...
Jupiter przerwał mu szybko:
— Dlaczego pan myśli, że Jonasz Cameron zostawił hrabinie jakąś wiadomość? Ona nie była
z nim blisko...
— Nie próbuj mnie zagadywać, chłopcze! — huknął De Groot i przeniósł wzrok na Pete’a. —
Mówiłeś coś o mojej bytności w domu profesora Carswella?
Pete przełknął ślinę. Zorientował się, że Jupe nie chciał, by De Groot wiedział, że
podejrzewają go o włamanie do domu profesora.
— No, właściwie to wiemy tylko, że był pan w Kanionie Remuda, kiedy hrabina i pan
Marechal odwiedzili profesora — powiedział niepewnie.
De Groot obserwował ich przez chwilę.
— Nie, to nie o to chodzi. Ktoś był przedtem u Carswella. Ktoś tajemniczy, co? I obaj
uważacie, że to byłem ja. Dlaczego?
Chłopcy milczeli.
— No? Nie chcecie wyjawić, dlaczego mnie podejrzewacie? Nie wiecie także o żadnej
wiadomości przesłanej hrabinie przez starego Jonasza? Rozmawialiście z profesorem
Carswellem i jego synem. Może im przekazał jakąś wiadomość? Jakieś ostatnie słowa?
— Nic o tym nie wiemy, proszę pana — powiedział Jupiter.
Handlarz obrazów patrzył na nich uważnie.
— Ech! Myślę, że jesteście po prostu głupimi chłopakami, którzy nie wiedzą, w co się pakują.
— Rzucił im znowu bystre spojrzenie i wstał. — Lub może wiecie zbyt dużo, co?
Stał trzymając nóż i patrząc na nich z wściekłością.
Bob pedałował po nadbrzeżnej drodze nie mogąc podjąć żadnej decyzji. Jaką ma szansę
odnalezienia niebieskiego samochodu? Może powinien poprosić o pomoc komendanta
Reynoldsa? Jeśli jednak zawróci, straci trop, który być może jego przyjaciele starają się mu
zostawić. Jechał więc naprzód, jak mógł najszybciej, nasłuchując sygnału i wypatrując
niebieskiego kabrioletu. Wzdłuż drogi ciągnął się szereg moteli.
Przez jakieś dziesięć minut De Groot z nożem kuśtykał po pokoju. Wyglądało na to, że nie
bardzo wie, co pacząc.
— Co mam z wami zrobić, hę? — powiedział gniewnie. — Jesteście nieznośni! Włazicie mi
w drogę! Niech to wszyscy diabli!
Jupiter wziął głęboki oddech.
— Czy jest coś wartościowego w rzeczach Jonasza Camerona...?
— Nie zawracaj mi głowy! — przerwał mu De Groot, po czym dodał spokojniej: — A co byś
powiedział na taką propozycję: pracuj dla mnie zamiast dla hrabiny.
— Mamy już klienta — odparł Jupiter twardo.
— Głupiec! Nie mogę wam przecież pozwolić...
Urwał i wzdrygnął się nerwowo na dźwięk dzwonka telefonu. Popatrzył na aparat, jakby to
był wąż. Podszedł do niego tyłem, nie spuszczając wzroku z chłopców, i podniósł słuchawkę.
— Tak? — powiedział i nagle oczy mu pojaśniały. — Co? Chłopiec?... Norris?... Tak, znam
go... Nie, proszę go tu nie przysyłać, przyjdę do recepcji. Niech tam zaczeka.
Odłożył słuchawkę uśmiechając się z zadowoleniem.
— Muszę odłożyć na później naszą rozmowę. Młodzieniec, którego ledwie znacie, niejaki
Skinner Norris, pragnie się ze mną zobaczyć.
— Czułem, że Chudy coś kombinuje — mruknął Pete.
— Nie można mu ufać, proszę pana — odezwał się Jupiter.
— Ja nie ufam nikomu — burknął De Groot. Zakneblował ich ponownie i opuścił pawilon
tylnym wyjściem. Pete i Jupiter zaczęli się zmagać ze swoimi więzami, lecz bezskutecznie.
Zmęczeni opadli na oparcie kanapy. Usłyszeli, że tylne drzwi otwierają się ponownie. Obrócili
głowy, spoglądając ku nim bezradnie.
W drzwiach stał Bob z szerokim uśmiechem na twarzy. Podbiegł do nich i uwolnił ich z
więzów i knebli.
— Chłopie! — wykrzyknął Pete. — Co za radość cię widzieć! Jak nas...
— Jechałem za sygnałem. Potem straciłem go, ale postanowiłem jechać dalej szosą
nadmorską. Już prawie nie miałem nadziei, że was odnajdę, gdy sygnał odezwał się znowu.
Wciąż nie wiedziałem, gdzie was szukać, ale nagle przypomniałem sobie nazwę motelu De
Groota: „Pod skarpą”.
— Dobra robota, Bob — powiedział Jupiter. — Zmykajmy stąd lepiej czym prędzej.
— A co z Chudym? — zapytał Pete. — Właśnie siedzi w recepcji i pewnie sprzedaje obraz
De Grootowi.
Bob roześmiał się.
— Chudy niczego nie sprzedaje. Nawet go tu nie ma. To ja telefonowałem! De Groot był tak
podekscytowany, że nawet się nie zorientował, że to nie był głos recepcjonisty.
— Ale teraz już wie! — zawołał Jupiter. — Szybko! Frontowymi drzwiami!
Wybiegli na dwór. De Groota nie było nigdzie widać. Puścili się pędem do roweru Boba.
— Pete będzie pedałował — zadecydował Jupiter. — Jest najsilniejszy. Ja na bagażniku, Bob
na ramie. Szybko!
Nie ujechali więcej niż dwadzieścia metrów, gdy usłyszeli za sobą okrzyk wściekłości. De
Groot stał przed pawilonem, który właśnie opuścili. Zaczął biec za nimi, ale kulejąc nie był zbyt
szybki. Nawet na przeciążonym rowerze zdołali zwiększyć dzielący ich dystans. Zawrócił i
pobiegł w stronę parkingu.
— Weźmie samochód! — krzyknął Jupiter. — Musimy się gdzieś ukryć.
— Nie musimy — powiedział Bob i wyciągnął z kieszeni pęk kolorowych drutów. — Bez
tego nie uruchomi samochodu. Wyrwałem je z aparatu zapłonowego jego auta.
— Dobrze pomyślane, Bob — Jupiter był pełen uznania dla kolegi. — Tym niemniej, może
wziąć inny samochód. Jedźmy szybciej.
— Dobrze ci gadać — wysapał Pete.
Kilka minut później litościwy kierowca ciężarówki zatrzymał się przy nich. Zabrał ich wraz z
rowerem i podrzucił do Centrum Rocky Beach. Poszli pod dom Norrisów po pozostawione tam
dwa rowery i dotarli do swych domów akurat na kolację.
Tegoż wieczoru spotkali się ponownie w Kwaterze Głównej. Jupiter od razu przystąpił do
rzeczy.
— Słuchajcie, ta sprawa przybiera dziwny obrót. De Groot zdaje się uważać, że Jonasz
Cameron zostawił jakąś wiadomość. To może być coś bardzo ważnego. Musimy porozmawiać z
hrabiną i panem Marechalem.
Połączył się z motelem „Nad skarpą”, ale nikt nie odebrał telefonu w pokoju hrabiny.
— Zatelefonujemy rano — zadecydował Jupiter. — Tymczasem warto by się dowiedzieć
czegoś więcej o starym Cameronie. Może był znanym malarzem? Bob, z samego rana spróbuj
znaleźć coś o nim w bibliotece.
ROZDZIAŁ 8
Więcej podejrzeń
Następnego rana w bibliotece Bob udał się wprost do działu publikacji naukowych. Aby
korzystać z tego działu potrzebne było specjalne pozwolenie, ale Bob nie miał z tym problemu,
ponieważ pracował tutaj dorywczo, pomagając bibliotekarce, pannie Bennett. Odszukał półkę
zawierającą wydawnictwa traktujące o sztuce i stanął jak wryty. Półka była pusta! Niemal
wszystkie grube, ciężkie księgi znikły jak kamfora.
Panna Bennett uniosła głowę, gdy wyszedł zza regałów.
— Nie możesz czegoś znaleźć, Robercie?
— Gdzie są książki o sztuce?
— Jakiś pan wziął je do małej czytelni. Był tu wczoraj i dziś przyszedł tuż po otwarciu
biblioteki. Czy interesuje cię specjalnie któraś książka? Mogę zapytać, czy skończył ją już
przeglądać.
— Nie, nie, dziękuję — powiedział Bob szybko. — Przejrzę na razie coś innego.
Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku panny Bennett, podszedł szybko do drzwi małej
czytelni. Uchylił je i zajrzał ostrożnie. Ktoś siedział ukryty za stertą książek. Kiedy Bob wahał
się, czy wejść do środka, kolejna książka została zdjęta ze sterty i zobaczył twarz siedzącej za nią
osoby — profesora Carswella!
Bob wycofał się szybko i usiadł w miejscu, z którego mógł obserwować drzwi małej czytelni.
Profesor Carswell studiował cały dział sztuki! Bob zastanawiał się, czy go śledzić. Ale
tymczasem profesor wyszedł z czytelni i Bob doszedł do wniosku, że Jupiter wolałby, żeby
najpierw zdobyć potrzebne informacje o Cameronie. W razie czego profesora łatwo będzie
znaleźć.
Zamówił więc wszystkie książki zwrócone przez profesora i już po chwili wertował grube
tomiska.
Jupiter uniósł brwi.
— Profesor Carswell studiował książki o sztuce?
— Bez wątpienia, Jupe. Widziałem go.
— Dlaczego nagle zainteresował się sztuką? — dziwił się Pete.
Siedzieli w trójkę w Kwaterze Głównej. Było już dobrze po południu. Bob złożył właśnie
sprawozdanie ze swej wyprawy do biblioteki. Jupiter zamyślił się głęboko.
— Nie znalazłeś więc nic o Jonaszu Cameronie? — zapytał wreszcie.
— Ani słowa — odparł Bob. — W dwu książkach znalazłem listę wszystkich malarzy na
świecie. Tak w każdym razie było napisane. Camerona na niej nie było.
— Lista mogła być niepełna — powiedział Jupe — ale nie wygląda, żeby był znanym
malarzem.
— Dlaczego więc De Grootowi lak zależy na jego obrazach? — zapytał Pete.
— Może wcale nie chodzi o obrazy? — zastanawiał się Bob. — Może Jonasz miał coś innego
wartościowego, o czym nawet nie wiedzą hrabina i pan Marechal?
Jupiter skinął głową.
— To by wyjaśniało obecność tajemniczego intruza w domu profesora. Być może chciał
wziąć tę wartościową rzecz, nim zjawią się spadkobiercy Jonasza. Wuj Tytus kupił cały jego
dobytek, więc intruz myszkuje tutaj i śledzi hrabinę.
— Mówisz o De Grootcie? — odezwał się Pete.
— Ale skąd nagłe zainteresowanie sztuką u profesora Carswella? — zapytał Bob.
Jupiter potarł nos w zadumie.
— Pamiętasz, jak De Groot dopytywał się o jakąś wiadomość, jakieś ostatnie słowa Jonasza?
Może zawarł w nich ważną informację. Hal mówił, że stary pan był nieprzytomny i mamrotał
coś bez sensu. Może profesor wyłowił z tych majaków jakiś sens i wie coś, czego my nie wiemy.
— I czego nie wie hrabina — dodał Bob.
— Myślę, że trzeba przejechać się do Kanionu Remuda — zadecydował Jupiter.
— Naprawdę, chłopaki — mówił Hal Carswell — nie mam pojęcia, dlaczego tato studiował
książki o sztuce.
Stali w czwórkę na trawniku przed domem profesora.
— Czy stary Jonasz mówił dużo o swoich obrazach? —zapytał Jupiter.
— Prawie wcale — odparł Hal. — Starał się mnie uczyć malować, ale ja nie potrafię
narysować nawet prostej kreski. Pamiętam tylko, że raz powiedział coś dziwnego. Mianowicie,
że jest najdroższym malarzem na świecie, ale nikt o tym nie wie. Bardzo się śmiał, kiedy to
mówił. Nie mogłem zrozumieć dlaczego.
— Nie widzę w tym nic śmiesznego, ani w ogóle żadnego sensu — powiedział Pete.
— Ani ja — przytaknął Jupiter.
— Jakie to dziwne — mówił Hal. — Jonasz żył tu sam i nikt nawet nie przyszedł go
odwiedzić. Teraz, kiedy nie żyje, wszyscy się nagle nim interesują. Hrabina z panem
Marechalem są właśnie u nas. Rozmawiają z tatą w domu.
— O! — wykrzyknął Pete. — Może coś odkryli!
— Chodźmy się dowiedzieć — powiedział Jupiter.
W salonie profesor Carswell stał oparty o kominek, rozmawiając ze swymi gośćmi. Hrabina
uśmiechnęła się na widok chłopców.
— Ach, nasi młodzi detektywi! Wciąż przy pracy? Doprawdy, jak dotąd spisaliście się
wspaniale.
— Dotąd nie znaleźliśmy obrazów, proszę pani — powiedział Jupiter. — Czy pan Cameron
wystawiał kiedyś lub sprzedawał swoje obrazy?
— Nie. Był tylko amatorem. Tym niemniej pragnęłabym mieć jego ostatnie prace. Mam
nadzieję, że nie ustaniecie w poszukiwaniach i odnajdziecie obrazy.
— O, z pewnością, proszę pani — odparł Jupiter i dodał: — Jeśli ktoś inny nie dobierze się do
nich przed nami.
— Ktoś inny? — zapytał pan Marechal zdziwiony.
— Człowiek o nazwisku De Groot, który nazywa siebie handlarzem obrazów. Śledzi was i
bardzo chce zdobyć obrazy Jonasza Camerona.
Jupiter opowiedział następnie o wizycie De Groota w składzie, spotkaniu pod domem
Norrisa, porwaniu i ucieczce. Hrabina była wstrząśnięta.
— Ależ to okropne! Musicie być niezwykle ostrożni w przyszłości. Nie mogę zrozumieć,
dlaczego ktoś nagle interesuje się osobą mojego brata. Czego ten człowiek może chcieć?
— Jeszcze nie wiem — powiedział Jupiter. — Ale De Groot nie jest jedyną osobą
zainteresowaną obrazami. Profesor Carswell ostatnio pilnie studiuje malarstwo.
Wszyscy spojrzeli na profesora. Hal patrzył na ojca niespokojnie.
— Czy wie pan coś, czego my nie wiemy, profesorze? —zapytał pan Marechal.
— Ależ nie — odparł Carswell. — Byłem po prostu, podobnie jak pani hrabina,
zaintrygowany nagłym zainteresowaniem osobą Camerona. Poszedłem więc do biblioteki, by
sprawdzić, czy byt może znanym malarzem. Niczego jednak nie znalazłem i nie potrafię
zrozumieć ani zainteresowania jego obrazami owego De Groota, ani obecności tajemniczego
włamywacza.
— Był tu jakiś włamywacz, profesorze? — zapytała hrabina zaskoczona. — Czy to było
przed naszym przybyciem? Czy ktoś starał się ukraść coś z rzeczy Jonasza?
— To było na tydzień przed pani przybyciem — wyjaśnił Bob. — Nie wiemy jednak, czego
ten człowiek szukał.
— Rozumiem — powiedziała hrabina rzucając szybkie spojrzenie panu Marechalowi.
— To pewnie był ten De Groot — powiedział Marechal. — Jonasz wyraźnie bardzo go
interesuje.
— Jeszcze jak! — wtrącił Pete.
— De Groot zdaje się uważać, że pan Cameron zostawił dla kogoś jakąś wiadomość —
powiedział Jupiter. — Mówił pan, panie profesorze, że Jonasz mamrotał jakieś słowa przed
śmiercią. Może starał się wam coś powiedzieć? Zostawić jakąś wiadomość dla kogoś.
— To zupełnie możliwe, wziąwszy pod uwagę uporczywość, z jaką starał się mówić —
odparł profesor. — Nie mam jednak pojęcia, o co mu chodziło. Słowa, które bełkotał, nie miały
dla mnie żadnego sensu. Powtarzał coś jak „pion”, „poziom”, „źle” i „obrazy”, i „płótna” i coś o
„mistrzach”. Hal przebywał z nim częściej w czasie jego agonii. Może pamiętasz dokładnie jego
słowa, Hal?
— Mówił bardzo niewyraźnie — powiedział Hal — ale pamiętam, że mamrotał nieustannie
„powiedz im”, „powiedz im pion”, „poziom, gdzie pion”, „zła strona”, „mistrz”, „moje obrazy”,
„moje płótna”, „płótno”, „źle do pionu”, „powiedzem”, „źle”. Tak to mniej więcej, brzmiało. W
kółko te same słowa.
Spoglądali po sobie, jakby oczekując, że któreś z nich doszuka się sensu w oderwanych
słowach Jonasza. Nikt jednak nie znalazł wyjaśnienia. Nawet Jupiterowi nie przychodził żaden
pomysł do głowy.
— Nie sądzę, doprawdy, by te słowa można było złożyć w jakąś sensowną wiadomość —
odezwał się w końcu pan Marechal.
— Nie — westchnęła hrabina — myślę, że biedak majaczył.
— Panie profesorze, czy Jonasz trzymał cały swój dobytek w małym domu? — spytał Jupiter.
— Tak sądzę. Nigdy nigdzie nie wychodził.
Pierwszy detektyw skinął głową z powagą.
— Myślę, że musimy już iść. W dalszym ciągu odnoszę wrażenie, że Skinner Norris wie,
gdzie są wszystkie obrazy.
— Bądźcie ostrożni, chłopcy — powiedziała hrabina. — Doprawdy, niepokoję się o was.
Proszę, telefonujcie do nas gdybyście mieli jakiekolwiek kłopoty.
Chłopcy przyrzekli ostrożność i opuścili dom profesora. Wsiedli na rowery i wyjechali na
drogę do miasta. Kiedy mijali jar, Jupiter nagle się zatrzymał.
— Co jest, Jupe? — zapytał Bob hamując.
— Jestem pewien, że ostatnie słowa Jonasza zawierają jakąś wiadomość — odparł Jupiter. —
Nie znam jej jeszcze, ale na pewno dotyczy czegoś wartościowego. Jeśli stary pan nie opuszczał
nigdy swego domu, musiał coś w nim ukryć. Chodźcie!
Zostawili rowery w pobliżu drogi, zsunęli się do jaru i jego dnem doszli do tylnych drzwi
małego domu. Weszli do środka i stanęli niezdecydowani, od czego zacząć poszukiwania. Nagle
usłyszeli czyjeś kroki za drzwiami.
— Szybko! — szepnął Jupiter. — Ukryjmy się.
Pobiegli na palcach do sypialni. Przywarli do ściany i przez szczelinę uchylonych drzwi
obserwowali duży pokój. W polu ich widzenia pojawił się Hal. Podszedł szybko w róg pokoju,
pochylił się i podniósł obluzowaną deskę w podłodze. Gdy sięgał do odsłoniętego zagłębienia,
Trzej Detektywi wyszli z ukrycia.
— A więc to tak, Hal! — powiedział Jupiter oskarżająco. — Wiesz, co Jonasz ukrył i gdzie.
Hal odskoczył wystraszony, zaciskając coś w ręce.
ROZDZIAŁ 9
Czarna dziura
— Och! — powstrzymywał krzyk Hal. — Aleście mnie wystraszyli.
— Co wyjąłeś spod podłogi?! — natarł na niego Pete.
— Co? Ach, tylko to — otworzył dłoń, na której leżał duży, staroświecki klucz. —
Wróciliście przeszukać ten dom? Myślicie, że Jonasz coś tu schował?
— Rozważaliśmy taką możliwość — odparł Jupiter.
— Ja też! — powiedział Hal z ożywieniem. — Kiedy wyszliście, coś sobie przypomniałem.
Tato wciąż rozmawia z hrabiną i panem Marechalem, więc wybrałem się na poszukiwania.
— Co sobie przypomniałeś, Hal? — spytał Bob.
— Że Jonasz zwykł składać swoje obrazy w ceglanym domku na tyłach posiadłości. Domek
jest pusty, ale tato zamyka go na klucz. Mówi, że to historyczny zabytek, i nie chce, żeby ktoś do
niego wchodził i go niszczył. Kiedy Jonasz tu zamieszkał, dałem mu klucz do domku.
— I to jest ten klucz? — zapytał Jupiter.
Hal skinął głową.
— Pomyślałem sobie, że warto by przeszukać ceglany domek.
— Chodźmy więc tam wszyscy — powiedział Jupiter. Hal poprowadził ich skrajem jaru w
przeciwnym do drogi kierunku. Jar biegł równolegle do domu Carswella, po czym skręcał ostro.
W tym miejscu Hal odbił od niego w lewo i wszedł między zarośla. Trzej Detektywi przedzierali
się tuż za nim. W końcu wyszli na niewielki placyk pokryty utwardzaną gliną. Pośrodku stał
niski domek z drewnianym dachem. Ściany zbudowane były z ręcznie robionej i suszonej na
słońcu cegły. Nieliczne okna ukryte były za szczelnie zamkniętymi, drewnianymi okiennicami.
Wokół panowała cisza i spokój.
— Ten dom zbudowali Hiszpanie, minimum sto pięćdziesiąt lat temu — wyjaśniał Hal. —
Kiedyś należał do nich cały kanion. Jedyne ogrzewanie to kominek, i nie ma łazienki.
Otworzył masywne drzwi z oheblowanych desek, o zawiasach i klamce z kutego żelaza.
Wnętrze było puste. Drewnianą podłogę zalegała gruba warstwa kurzu. Poza niewielkim
głównym pokojem domek zawierał małą sypialnię i kuchnię. Było tu chłodno i mroczno.
Przyćmione światło przesączało się jedynie przez szpary w okiennicach. Pete podszedł do okna
osadzonego w szerokiej framudze.
— O rany, ale te ściany są grube! Chyba z metr!
— Tak budowano z suszonej cegły — powiedział Jupiter. — Taka cegła nie ma
wytrzymałości normalnej, palonej. Pete, sprawdź kuchnię, Bob, ty idź do sypialni, a ja z Halem
przeszukam ten pokój.
Jupiter i Hal znaleźli tylko puszki z farbą olejną i rozpuszczalnikiem, a także nie zamalowane
płótna. Za nimi stała ozdobna, pozłacana rama. Jupiter oglądał ją w zamyśleniu.
— Zastanawiam się, dlaczego Jonasz nie oprawił w nią żadnego obrazu.
— Kiedy się wprowadził, miał w niej jakiś obraz, ale nie przez niego namalowany —
powiedział Hal. — Taka imitacja, wiesz? Oleodruk, jak to nazwał. Mówił, że nie lubi
oleodruków i pozbył się go.
— Ale zostawił ramę — zauważył Jupiter. — Popatrz na jej ozdoby.
— Same esy-floresy, pionowo i poziomo. Myślisz, że chodziło mu o tę ramę, kiedy mamrotał
o pionach i poziomach?
— Jest dość gruba, by coś w niej ukryć.
Chłopcy dokładnie obejrzeli ramę, badając wszystkie spojenia i naciskając wypukłe esy-
floresy.
Jupiter pokiwał głową.
— Nie widzę, gdzie można by tu cokolwiek schować.
Pete wszedł do pokoju.
— Jeśli coś ukryto w kuchni, to chyba w ścianach.
— My też wiele nie znaleźliśmy — powiedział Hal.
— Chłopaki! — zawołał Bob z sypialni. — Chodźcie tu szybko!
W maleńkim pomieszczeniu Bob stał nad leżącym pod ścianą starym, sponiewieranym
materacem w pasiastym pokryciu.
— Coś w nim jest! O, tu!
Pete obmacał materac we wskazanym miejscu.
— O rany! Rzeczywiście! Jakby torba pełna kamieni. A może klejnotów.
— Rozetnij to, Pete — powiedział Jupiter podnieconym głosem.
Pete wyjął z kieszeni scyzoryk i rozciął pokrycie materaca. Chłopcy stłoczyli się nad
otworem. Zobaczyli małe, krągłe brązowawe przedmioty.
— Co to jest? — zapytał Hal zdumiony.
— Żołędzie i orzeszki sosny — powiedział Jupiter z westchnieniem rozczarowania —
Znaleźliśmy spiżarnię wiewiórki albo polnej myszy.
Chłopcy zaniemówili na moment, po czym wybuchnęli śmiechem.
Pokładając się ze śmiechu, nie zauważyli, że drzwi sypialni zamykają się wolno.
Oprzytomnieli, gdy zatrzasnęły się z łoskotem. Pete zerwał się z miejsca.
— Co...?
W tym momencie rozległ się szczęk zapadającej zasuwy.
— Jesteśmy zamknięci! Hej! Hej, jest tam ktoś?! — krzyczał Hal.
— Proszę otworzyć drzwi! Jesteśmy tu, w środku! — wydzierał się Bob.
Pete zaczął walić pięściami w masywne drzwi.
— Przestańcie!! — Wrzasnął Jupiter.
Ucichli. Usłyszeli czyjeś kroki w sąsiednim pomieszczeniu. Ktoś obchodził wolno pokój,
opukując ściany i podłogę. Dobiegł ich odgłos darcia płócien, łamania ramy, brzęk puszek.
— Przeszukuje — szepnął Jupiter.
Hałasy trwały jeszcze parę minut, po czym zaległa cisza. Po chwili drzwi wejściowe
zamknęły się i usłyszeli zgrzyt zamka.
— Och nie — jęknął Hal — zostawiłem klucz w zamku.
Zaczęli znowu krzyczeć i walić w ściany.
Mijały godziny. Na dworze było już ciemno. Światło księżyca przesączało się przez szparę w
okiennicach, kładąc się smugami na podłodze pokoju. Chłopcy ochrypli od krzyku. Ceglany
domek był położony zbyt daleko od głównego budynku, by ktoś ich tam usłyszał. Drzwi były
szczelnie zamknięte, masywne okiennice zabite gwoździami, a ściany zbyt grube, by wybić w
nich dziurę scyzorykiem Pete’a. Pod podłogą znaleźli zagłębienie, ale nie było sposobu żeby
dostać się tędy do piwnicy. Usiedli zgnębieni na starym materacu.
— Już jesteśmy spóźnieni na kolację — mruknął Pete.
— Stracimy więcej niż kolację — powiedział Bob. — Jesteśmy tu uwięzieni na amen.
— Będą kłopoty w domu — westchnął Jupiter.
— Tato zorientuje się niedługo, że przepadłem — odezwał się Hal. — Znajdzie nas.
— Często tu przychodzisz? — zapytał Pete.
— Nie, nie za bardzo — powiedział Hal niepewnie. — Jest dużo innych miejsc, gdzie
zwykłem chodzić.
— No to sobie nieźle poczekamy na twego tatę — stwierdził Bob.
Zapadło milczenie. Pete wstał i zaczął chodzić po pokoju, tupiąc w podłogę. Koło szaty w
rogu pokoju usłyszał jakiś głuchy odgłos. Słuchał przez chwilę, po czym potrząsnął głową.
— Gdybyśmy tylko mogli dostać się do piwnicy. Na pewno znalazłaby się stamtąd droga na
zewnątrz. Ale co możemy zrobić moim scyzorykiem?
Hal wstał i tupnął w podłogę koło nogi Pete’a. Wsłuchał się w głuchy dźwięk.
— Nie wiedziałem, że pod tym domkiem jest piwnica — Powiedział. — Ciekawym, po co ją
zbudowali. Niewiele starych domów w Kalifornii ma piwnice.
— To fakt — przytaknął Jupiter. — Po co komu piwnica pod takim małym domkiem?
Zamyślił się i nagie zerwał się podniecony.
— Ależ oczywiście! Hiszpanie nie budowali piwnic pod swymi domami. Kiedy jednak
przyszli tu Amerykanie i Hiszpanie z nimi walczyli, często wykopywali tunele, przez które
można było uciec z domu! Myślę, że pod tym pokojem jest taki tunel.
Rozejrzał się badawczo dokoła.
— Przypuszczam, że wejście do tunelu powinno być w każdym pokoju, ale... — jego wzrok
zatrzymał się na drzwiach szaty. — Chłopaki! Myśmy nie przeszukali tej szafy.
Pete pierwszy otworzył drzwi. Była to wąska, obudowana drewnem wnęka. Podłogę zalegała
warstwa śmieci. Zgarnęli je i Pete otworzył swój scyzoryk. Wsadzał ostrze między deski i
próbował je podważać.
— Ta się rusza! — zawołał.
Razem z Bobem usunęli jedną po drugiej wszystkie deski podłogi szaty. Pod spodem była
ziemia. Zgarnęli ją i ukazała się drewniana klapa z zardzewiałym, żelaznym uchwytem w
kształcie pierścienia. Bob i Pete razem ciągnęli uchwyt, aż klapa uniosła się, odsłaniając wąską,
czarną dziurę.
— Czy któryś z was widzi dno? — zapytał Bob.
Wszyscy pochylili się nad dziurą i pokręcili przecząco głowami.
— Jeśli wam się wydaje, że będę skakał do dziury, której dna nie widzę, to chyba upadliście
na głowy — oświadczył Pete. — Ja tu zostaję.
— Ten, co nas zamknął, może przyjść z powrotem — powiedział Jupiter od niechcenia.
— Tak myślisz? — Pete’owi zadrżał głos. — No dobra, ale niech ktoś zejdzie pierwszy.
— Gdybyśmy tylko mieli latarki — powiedział Jupiter.
Stali nad czarnym otworem, wpatrując się w jego nieprzeniknioną głębię. Wreszcie Bob
zebrał się na odwagę.
— Raz kozie śmierć — opuścił się w głąb dziury, przez chwilę trzymał się jej krawędzi, po
czym zwolnił uchwyt i znikł w ciemności.
ROZDZIAŁ 10
Nocny pościg
Jupiter, Pete i Hal wpatrywali się w czerń dziury.
— Bob? — zawołał Pete.
Odetchnęli z ulgą, gdy usłyszeli głos Boba.
— W porządku, chłopaki. Tu jest ten plugawy tunel. Nic nie widzę, ale obmacałem jego
ściany. Poczekajcie chwilę.
Trzej chłopcy, nad otworem, słuchali z zapartym tchem szmerów dochodzących z dołu.
Mijały minuty, które zdawały się rozciągać w godziny. Wreszcie Bob odezwał się znowu.
— Tunel biegnie stąd w dwie strony. W jedną pod główny pokój i tam jest druga klapa, ale
nie mogę jej ruszyć. Zresztą nasz przyjaciel zamknął także drzwi frontowe. W drugą stronę idzie
poza dom i zdaje się być nie zablokowany.
— Jak możemy wiedzieć, dokąd prowadzi, Jupe? — zapytał Pete.
— Możemy się zgubić — powiedział Hal.
Jupiter zagryzł wargi.
— Bob! — zawołał. — Jakie tam jest powietrze? Czy czujesz jakiś podmuch?
— Nie — odparł Bob — ale nie jest duszno. Jupiter zawahał się. Spojrzał w czarną dziurę.
Dokąd to prowadzi?
— Ten tunel może okazać się niebezpieczny — powiedział wreszcie. — Jeśli się zawali, to
koniec z nami. Ale niczego tu nie wysiedzimy. Nie sądzę także, byśmy mogli ryzykować
czekanie na powrót osoby, która nas zamknęła. Nie wiadomo, co może...
— Dobrze, przekonałeś mnie — przerwał mu Pete spiesznie. Drugi Detektyw opuścił się do
dziury i znikł. Hal za nim, na końcu Jupiter. Na dole panowały kompletne ciemności i było
zimno. Stali stłoczeni pod otworem, czując wzajemne drżenie.
— Lepiej się ruszmy — objął przewodnictwo Pete. — Pójdę pierwszy, za mną Jupe, potem
Hal, Bob na końcu. Jeden niech trzyma drugiego za pasek, żebyśmy się nie rozłączyli. Dobra,
idziemy?
Posuwali się wolno naprzód w czarnym jak smoła tunelu. Pete przy każdym kroku
obmacywał stopą podłoże. Tunel był tak niski, że musieli iść ze zgiętymi kolanami.
— Zdaje się biec na wprost — powiedział Pete po paru krokach. — Ale nie jestem pewien.
Straciłem poczucie kierunku.
Szli krok za krokiem w kompletnych ciemnościach. Pete’owi było coraz trudniej postawić z
powrotem na ziemi uniesioną do kroku naprzód nogę. Odzywali się do siebie coraz mniej i
mniej. Ciemności i cisza podziemia ciążyły im bardzo.
— Pete — odezwał się Jupiter po pewnym czasie — czy zdaje mi się, czy czuję lekki
powiew?
Stanęli.
— Powietrze — powiedział Bob. — Czujecie prąd powietrza?!
Pete ruszył szybciej naprzód. Przed nimi był lekki zakręt tunelu i wszyscy go zobaczyli! Mrok
się przerzedzał!
— Wyjście! — krzyknął Pete.
Jeszcze dwadzieścia kroków i stanęli pod nocnym niebem. Przez pierwsze chwile po prostu
cieszyli się odzyskaną wolnością. Byli bezpieczni, poza zamknięciem, poza ciemnościami
podziemnego tunelu. Światło księżyca wydawało im się promienne jak słońce.
Hal rozejrzał się dokoła.
— Jesteśmy w jarze — powiedział.
Po obu stronach wznosiły się strome ściany jaru. Zwrócili się ku wylotowi tunelu. Był
zupełnie ukryty pod nawisem stoku i zasłonięty przez gęste zarośla.
— Teraz — oświadczył nieposkromiony Jupiter — wrócimy i...
— Aaaach! — krzyk rozniósł się echem wśród nocy. Po nim rozległ się trzask i głuchy łomot.
— Co, na litość... — zaczął Pete drżącym głosem.
Jakiś kształt zamajaczył przed nimi.
— Kto to? — dobiegł ich szorstki głos. — Ach, to znowu wy, smarkacze!
W świetle księżyca zobaczyli wściekłą, pobladłą twarz De Groota. Pokuśtykał w ich stronę.
Ubranie miał pokryte ziemią i pyłem skalnym, zapewne wskutek upadku do jaru.
Chłopcy rzucili się do ucieczki.
— Stójcie, stójcie, do diaska!
Biegli jarem ku drodze, przy której zostawili rowery. De Groot gonił ich, potykając się o
kamienie. Pędzili co sił w nogach.
— Widzę już rowery! — krzyknął Pete i zwiększył szybkość.
Z całym impetem wpadł na kogoś, kogo nie zauważył w ciemnościach. Czyjeś ręce go
uchwyciły. Pete wyrwał się i skoczył w bok.
— Uwaga! — wrzasnął za siebie. — Uciekajcie, chłopaki! — Biegnąca za Pete’em trójka
starała się wyminąć ciemną sylwetkę stojącego na ich drodze człowieka.
— Hal! To ja!
— Tato!
Zatrzymali się, rozpoznając profesora Carswella.
— De Groot — wydyszał Pete. — Goni nas.
Zaczęli teraz mówić jeden przez drugiego.
— Zamknął nas w ceglanym domku!
— Znaleźliśmy podziemny tunel!
— Jak zobaczył, że udało nam się wyjść, zaczął nas gonić!
Profesor spojrzał w głąb jaru.
— Nikogo tam nie widzę, chłopcy.
Odwrócili głowy. W jarze nie było żywego ducha.
— On tam był, proszę pana. Nie przewidziało nam się — Jupiter opowiedział ich przygody w
ceglanym domku i zakończył: — Kiedy nas zamknął, słyszeliśmy, jak przeszukiwał drugi pokój.
Pewnie wpadł na ten sam pomysł co my.
— Ktoś także przeszukał mały dom — powiedział profesor. — Prawdopodobnie był to
również De Groot.
— Na pewno, tato — powiedział Hal. — Potem pewnie wrócił po nas do ceglanego domku,
zobaczył, że nas nie ma, i starał się nas znowu złapać. Na szczęście, wpadł do jaru i usłyszeliśmy
go w porę, żeby mu uciec.
Profesor Carswell słuchał z rosnącym niepokojem.
— Co za szczęście, że natknąłem się na wasze rowery, szukając Hala. Postanowiłem zaczekać
przy nich na was. Gdyby mnie tu nie było, mogliście się znaleźć w poważnym
niebezpieczeństwie. Przyznaję, że nie próbowaliście robić nic ryzykownego, ale z tym De
Grootem kręcącym się koło domu musicie być naprawdę ostrożni. Ta sprawa przybiera zbyt
poważny obrót. Zaniechajcie poszukiwań, chłopcy!
ROZDZIAŁ 11
Dedukcje Jupitera
Było już bardzo późno, gdy Trzej Detektywi dotarli do domów. Nie uniknęli oczywiście
porządnej bury. Ciotka Matylda mruczała coś o leniach i obibokach. Na szczęście zaczął się jej
ulubiony program telewizyjny, nim zdążyła wymyślić dodatkowe zajęcia dla Jupitera na
następny dzień. Pete’owi ojciec oświadczył, że strzyżenie trawnika go nie ominie i ma się zabrać
do tego od samego rana.
Nazajutrz, Pete przybył ostatni do Kwatery Głównej.
— Musiałem strzyc trawnik — zaczął tłumaczyć. Ale zaraz urwał. Jupiter i Bob siedzieli przy
biurku kompletnie załamani.
— Wyglądacie, jakby ktoś umarł! Co się stało?
— Pan Marechal właśnie nas zwolnił — powiedział Bob zgnębiony.
Jupiter westchnął głęboko.
— Telefonował parę minut temu. Profesor Carswell opowiedział mu o wczorajszych
zajściach. Pan Marechal uważa, że sytuacja dojrzała do tego, żeby wezwać policję. Uważa, że
sami sobie nie poradzimy. Przyśle nam małą premię.
— Niech to diabli! — Pete opadł ciężko na krzesło. — Nasze pierwsze niepowodzenie.
— Tyle rzeczy jest niejasnych — wzdychał Jupiter.
— Trudno, pozostaną już dla nas niejasne — powiedział Bob ponuro.
Jupiter nie odezwał się. Miał nieobecny wyraz twarzy, jego wzrok utkwiony był w czymś
bardzo odległym. Pete obserwował go uważnie.
— Nie zwijaj jeszcze kramu, Bob — powiedział. — Coś mi mówi, ze Jupe nie ma zamiaru
wycofać się z przypadku, bez znalezienia wyjaśnień. Pamiętaj tylko, Jupe, że pan Marechal
może się wściec, jak zobaczy, że dalej węszymy.
— Więc musimy go przekonać, żeby nas nie zwalniał — odparł Jupiter. — Trzej Detektywi
nie porzucają sprawy, dopóki nie zostanie rozwikłana.
— Jak chcesz przekonać pana Marechala? — zapytał Bob.
— Wykażemy mu, że w tej sprawie tkwi coś, z czego on nie zdaje sobie sprawy. Mianowicie,
tajemnica! Udowodnimy mu, że jesteśmy jedynymi, którzy mogą ją wyjaśnić.
— Czy ja wiem, Jupe? — powiedział Pete z powątpiewaniem. — Może pan Marechal ma
rację. Może niewiele możemy już zrobić. Nie mamy się na czym oprzeć.
— Ależ tak! Mamy ostatnie słowa Jonasza Camerona i naszą dedukcję!
— Dedukcję? — Pete spojrzał pytająco na Jupe’a.
Jupiter pochylił się do przodu i oparł rękami o biurko.
— Po pierwsze, nie ulega wątpliwości, że Jonasz miał coś wartościowego lub co najmniej o
dużym znaczeniu, poza starymi rupieciami, które zostawił. Po drugie, ktoś o tym wiedział. Po
trzecie, dwadzieścia obrazów, których szukamy, ma z tym jakiś związek. Wreszcie po czwarte,
w swych ostatnich niejasnych słowach Jonasz chciał przekazać jakąś istotną wiadomość. —
Jupiter odchylił się z powrotem na oparcie krzesła. — Pozostaje nam do zrobienia jedno:
rozwiązać zawartą w słowach starego pana informację. Zakładając oczywiście, że powtórzono
nam słowa, które istotnie wymamrotał.
— Dopuszczasz myśl, że Hal i jego ojciec kłamią? — zdziwił się Bob.
— Wiemy, że profesor Carswell potrzebuje pieniędzy — powiedział Jupiter. — Jonasz nie
płacił mu czynszu przez ostatnie miesiące i profesor go nie naglił. Mógł wiedzieć, że wśród
rzeczy starego człowieka jest coś wartościowego. Jest też możliwe, że przyszło mu to do głowy
po wtargnięciu włamywacza.
— Możliwe, ale nie sądzę, żeby Hal kłamał — powiedział Pete.
— Może nie — zgodził się Jupiter. — Dlatego przyjmuję, że ostatnie słowa Jonasza
powtórzył nam rzetelnie. Zapisałem je w momencie, kiedy Hal i profesor je przytaczali.
Jupiter wyjął kawałek papieru i położył go na stole. Wedle profesora Jonasz użył słów:
„obrazy”, „pion”, „poziom”, „źle”, „płótna” i „mistrzowie”. Hal, który dłużej przebywał ze
starym Jonaszem, pamięta więcej. Powiedział, że te wymamrotane przez Jonasza słowa brzmiały
jak „powiedz im”, „powiedz im, poziom, gdzie pion”, „zła strona”, „mistrz”, „moje obrazy”,
„moje płótna”, „źle do pionu”, „poziom”, „powiedzem”, „źle”. I ciągle to samo, mniej więcej.
Pete podrapał się w głowę.
— „Powiedz im” brzmi jak początek jakiejś informacji. „Poziom, gdzie pion” i „zła strona” to
tak, jakby Jonasz podawał kierunki. Jakaś strona jest zła. Ale która jest dobra?
— Tak — zgodził się Jupiter. — Wydaje się, że tej części brak. Ale ty zanotowałeś, że za
drugim razem Hal podał słowo „zła” bez słowa „strona”.
— Co to ma znaczyć, Jupe? — zapytał Bob.
— Nie wiem — powiedział Jupiter niepewnie. Jest jeszcze inna różnica. Hal powiedział dwa
razy „powiedz im”, a za trzecim razem „powiedzem”.
— Hal mógł coś źle usłyszeć — powiedział Pete.
— Tak, pewnie to tylko to.
Bob zastanawiał się nad zanotowanymi na kartce słowami.
— „Mistrz” i „moje obrazy”... Jonasz myślał, że jego prace są arcydziełami, chociaż był tylko
amatorem. „Moje płótna” i „płótno” — pewnie malarze zazwyczaj tak mówią o swoich
obrazach.
— De Groot chyba uważa, że obrazy Jonasza są dobre — wtrącił Pete.
— Właśnie! — podjął Bob. — Może Jonasz Cameron był dobrym malarzem? Świetny
malarz, ale ekscentryczny. Nie wystawiał i nie sprzedawał swoich obrazów. Może De Groot
myśli, że mógłby je sprzedać za ciężkie pieniądze!
— To możliwe, ale w takim razie, ostatnie słowa Jonasza nie zawierałyby żadnej informacji
— powiedział Jupiter. — A jestem przekonany, że zawierają. Jedno mnie tylko męczy, dlaczego
powiedział „powiedz im”? Kto to są „oni”?
— Hrabina i pan Marechal — zasugerował Pete.
— Pan Marechal tylko pracuje u hrabiny — zastanawiał się Jupiter. — Czy Jonasz łączyłby
ich jako „oni”? Czy raczej przekazywałby wiadomość tylko dla swej siostry, a więc byłoby
„powiedz jej”? Albo, jeśliby miał kogoś innego na myśli, „powiedz mu”? Chyba, że chciał
zostawić wiadomość dla paru osób. Może dla jakiegoś gangu?
— Gangu?! — zdumiał się Pete.
— Jakiś gang oszustów, może szmuglerów. Jonasz trzymał się z dala od wszystkich, nigdy
nie opuszczał domu, w którym mieszkał. Jakby się czegoś bał. Może się po prostu ukrywał!
— A De Groot jest członkiem gangu — podjął domysły Pete. — Szuka teraz łupu albo
czegoś, co Jonasz tu przeszmuglował.
— Tak, weźcie pod uwagę sposób, w jaki przeszukiwał ceglany domek, kiedy nas tam
zamknął. Gdyby, jak sądzi Bob, chodziło o obrazy Jonasza, nie niszczyłby tam wszystkiego —
Jupiter zamilkł nagle i zamyślił się.
— O co chodzi, Jupe? — zapytał Bob.
— Nie jestem pewien — odparł wolno Pierwszy Detektyw — ale kiedy pomyślałem o
wczorajszym wieczorze, coś nagle wydało mi się nie tak. Czuję, że coś przeoczyłem, coś
istotnego, i nie mogę sobie uzmysłowić co.
— Mnie nic nie przychodzi do głowy — powiedział Pete.
— Mniejsza, może się mylę — Jupiter machnął ręką. — Myślę, że musimy teraz pójść do
pana Marechala i przekonać go, że powinniśmy dalej prowadzić tę sprawę. Pójdziemy we
dwójkę, z Pete’em.
— A co ja mam robić? — zapytał Bob.
— Trzeba jednak odnaleźć te dwadzieścia obrazów. Nie odrzucam zupełnie twego
przypuszczenia, że są wartościowe i De Groot właśnie ich szuka. Idź, proszę, do Chudego
Norrisa i jeszcze raz postaraj się z nim pogadać. Może uda ci się dowiedzieć, skąd wziął obraz,
który tu przyniósł.
ROZDZIAŁ 12
Fiasko
Motel „Nad skarpą” znajdował się parę kilometrów na południe od Rocky Beach. Była to
dzielnica eleganckich nadmorskich rezydencji i hoteli.
Pete i Jupiter zaparkowali rowery i weszli do lśniącego holu. Recepcjonista, wysoki
mężczyzna o dostojnej postawie, spojrzał na nich podejrzliwie.
— Można wiedzieć, w jakiej sprawie tu jesteście, chłopcy? —zapytał.
Pete poczuł się nieswojo, ale Jupiter nie dawał się łatwo speszyć. Wyprostował się na całą
swą krągłą wysokość i przemówił z czysto angielskim akcentem:
— Proszę nas zaanonsować pani hrabinie. Jupiter Jones Czwarty i pan Pete Crenshaw. Zechce
pan również poinformować o naszej obecności monsieur Marechala.
Pete z trudem zdusił śmiech. Widywał już przedtem aktorskie zagrania Jupe’a, ale urzędnik
recepcji nie miał jeszcze takiej okazji. Patrzył na nich z wahaniem. Ten chłopiec zachowuje się
jak angielski lord...
— Nie, zmieniłem zdanie — oświadczył Jupiter. — Jeśli zechce pan poinformować mnie, jaki
jest numer pawilonu Armanda, udamy się do niego osobiście.
— Eeee... pan Marechal jest w pawilonie dziesiątym. Zaraz zawołam chłopca...
— Proszę się nie fatygować — przerwał Jupiter. — Sądzę, że zdołamy odnaleźć pawilon
numer dziesięć bez pomocy. Chodź, Pete. Jupiter przemaszerował wyniośle przez hol ku
bocznym drzwiom i przez nie wyszedł na pięknie utrzymany te ren luksusowego motelu.
Poza zasięgiem wzroku recepcjonisty Jupiter wrócił do swe normalnej postawy i wybuchnął
śmiechem.
— Tam jest znak, Pete, pawilon dziesięć na lewo.
— Twoje zagrywki wpędzą nas któregoś dnia w kłopoty — powiedział Pete. — Oberwiemy
w końcu tak, że się nie pozbieramy.
— Och, nie przesadzaj. Pracowników eleganckich moteli łatwo onieśmielić. Muszą być
ostrożni, bo nigdy nie wiadomo, czy się nie narażą jakiemuś ważnemu gościowi.
Szli wąską ścieżką, między krzewami hibiskusa i kamelii. Z basenu kąpielowego dobiegały
śmiechy i plusk wody. Minęli taras koktajlowy. Wśród starannie utrzymanej zieleni rozrzucone
były małe pawilony i większe zespoły tańszych pokoi.
— Tu jest numer dziewięć — zauważył Jupiter — pawilon dziesięć będzie następny, za tą
dużą palmą.
Obeszli gruby pień palmy i zaraz cofnęli się za jego osłonę. Ktoś stał pod oknem pawilonu
dziesięć i zaglądał przez nie do środka. Stali cicho, obserwując go. Odszedł od okna, podszedł do
drzwi i zaczął szarpać klamkę.
— Jupe! — wykrzyknął Pete. — To jest...
Urwał, ale było już za późno. Jego okrzyk wystraszył tamtego. Obrócił się szybko i spojrzał w
stronę palmy.
— Chudy Norris! — dokończył Jupiter, wychodząc zza pnia.
Chudemu opadła szczęka ze zdumienia. Kiedy ruszyli ku niemu wykręcił się na pięcie i dał
nura w gęste krzaki wokół pawilonu. — Za nim, Drugi! — krzyknął Jupiter.
Pete rzucił się za Skinnerem, klucząc między palmami i krzewami hibiskusa. Jupiter ocenił,
że nie ma teraz szans dogonić Chudego. Przeanalizował błyskawicznie sytuację i stwierdził, że
Chudy musi okrążyć dużym łukiem basen kąpielowy, by dostać się do głównego wyjścia,
jedynej drogi ucieczki z terenu motelu. Pete blokuje tyły, Jupe musi więc postarać się zabiec mu
drogę. Ruszył biegiem prosto na basen.
Dopadł tarasu koktajlowego i sapiąc skierował się na zielony beton otaczający basen. Biegł,
wpatrując się w krzaki po drugiej stronie wody i nie zobaczył stojącego na wprost niego pana
Marechala.
— Och! — krzyknął wpadając na niego.
— Jupiter! Co ty wyczyniasz, na Boga! Czy to są twoje metody detektywistyczne? Chcesz
mnie stratować?
— Przepraszam — dyszał Jupiter — ale właśnie złapaliśmy Skinnera Norrisa na włamywaniu
się do pana pawilonu! Pete go ściga, a ja usiłowałem przeciąć mu drogę.
— To ten chłopiec, który ma jeden z obrazów Jonasza Camerona?
— Tak, proszę pana. Jeśli Pete...
W tym momencie ukazał się Pete. Szedł ze zwieszoną głową, od strony głównego wejścia.
— Uciekł — powiedział. — Co za pech!
Pan Marechal zmarszczył czoło.
— Czego on mógł szukać w moim pawilonie?
— Czy są tam rzeczy, które odzyskaliśmy? —— zapytał Jupiter. — Rzeczy Jonasza
Camerona?
— Tak, ale która z nich mogłaby zachęcić młodego Norrisa? Wypchana sowa? Noże i
widelce? Lornetka? — pan Marechal spojrzał w stronę tarasu. — Zdaje się, że pani hrabina chce,
żebyśmy podeszli. Bardzo ją martwią te dziwne komplikacje.
Hrabina siedziała przy stoliku na tarasie koktajlowym. Kiedy podeszli, pan Marechal zdał jej
krótką relację z nieudanego pościgu za Norrisem i poprosił chłopców, żeby usiedli przy stoliku.
— Ale nie przyszliście tu chyba, by uganiać się za tym chudzielcem. Co was sprowadza?
— Proszę nam pozwolić pracować dalej nad tym przypadkiem — wyrwał się Pete.
— Bardzo bym chciał, chłopcy, ale...
— Przeprowadziliśmy pewne rozumowanie — powiedział Jupiter spiesznie.
Wyjaśnił następnie, jak doszli do wniosku, że Jonasz musiał mieć coś cennego. Ktoś wiedział
o tym, że obrazy, które przepadły, mają jakieś istotne znaczenie i że ostatnie słowa zmarłego
zawierały jakąś ważną wiadomość.
— Jest także możliwe — mówił Jupiter — że Jonasz Cameron był bardzo dobrym malarzem,
jego obrazy mają dużą wartość i De Groot wie o tym. Fakt, że pozostawił dla kogoś wiadomość,
skłania jednak do koncepcji, że Jonasz był w jakimś gangu i ukrył cenny łup lub jakiś
przemycony skarb.
— Gangu? — zapytał Marechal. — Masz na myśli przestępców? Brat pani hrabiny?
Niedorzeczność!
— A jednak — powiedziała hrabina z namysłem — ten De Groot szuka czegoś. Wydaje się
być niebezpiecznym osobnikiem.
— Jonasz mógł być nieświadomą ofiarą oszustów — zasugerował Jupiter.
— Hmm — zadumał się pan Marechal — Jonasz był bardzo ekscentrycznym człowiekiem.
Być może dogrzebaliście się istotnie jakiejś ciemnej sprawy. Jeśli tak, jest to tym bardziej
niebezpieczne i stanowi zadanie dla policji.
— Ale proszę pana — zaprotestował Jupiter — my możemy pomóc.
— Nie ma mowy. Przykro mi, chłopcy. Nie pozwolę, żebyście się dłużej narażali. Do
widzenia.
Pete i Jupiter podnieśli się wolno i opuścili taras. Tym razem naprawdę ponieśli fiasko!
ROZDZIAŁ 13
Nieoczekiwany atak
Jupiter i Pete przeszli wolno przez wytworny hol motelu i skierowali się do swych rowerów.
Zgnębieni nie zauważyli, że stojący w drzwiach wejściowych portier opuścił swe stanowisko i
idzie za nimi. Kiedy Jupiter wsiadł na rower, poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Drgnął i obrócił się
szybko. Zobaczył portiera.
— Wy dwaj jesteście detektywami? — zapytał tamten.
Pete zrzucił pychę z serca:
— Nooo...
— Mówcie, chłopcy! Tak czy nie?
— T-tak, proszę pana — wyjąkał Jupe.
— Więc chodźcie ze mną. Pospieszcie się.
Spojrzeli na siebie bezradnie i potulnie wrócili z portierem do holu. Wysoki recepcjonista
obserwował ich z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, a chłopcy hotelowi patrzyli na nich z
każdego wyjścia. O co chodzi? Portier wprowadził ich do małego saloniku i zamknął za nimi
drzwi.
W saloniku siedziała hrabina. Była sama.
— Musiałam zobaczyć się z wami — powiedziała z uśmiechem. — Nie mogłam znieść
waszego rozczarowania. Pracowaliście dla nas z takim oddaniem.
— Więc możemy prowadzić dalej dochodzenie?! — ucieszył się Pete.
— Czy pan Marechal zmienił zdanie, proszę pani? — zapytał Jupiter.
— Nie, i prawdopodobnie ma rację — odparła. — Ale udowodniliście mi, że jesteście sprytni
i rozsądni. Uważam także, że jesteście bardziej odpowiedzialni, niż to się zdaje panu
Marechalowi.
— Słusznie! — wykrzyknęli zgodnie.
— Pamiętam, że pokazaliście mi kartę z oświadczeniem komendanta policji. Jeśli pozwolę
wam na dalszą pracę dla mnie, czy obiecacie być niezwykle ostrożni?
— Przyrzekamy! — wykrzyknął Pete.
Hrabina uśmiechnęła się, ale w jej oczach pojawił się smutek.
— Muszę się dowiedzieć, czy wasze przypuszczenia są słuszne. Jak wiecie, nie znałam
dobrze mego brata. Był dziwnym, zamkniętym w sobie człowiekiem. Nie wiem nawet, czym się
naprawdę zajmował przez ostatnie lata. Zdawał się nie mieć jakiegoś stałego miejsca
zamieszkania i miewał dziwnych przyjaciół.
— Może przestępcy tylko się nim posługiwali — wtrącił Jupiter.
— Dziękuję ci, lepsze to, niż być samemu kryminalistą — westchnęła hrabina. —
Dokonaliście już naprawdę wiele i wierzę, że odkryjecie prawdę. Chcę ją wreszcie poznać do
końca.
— Proszę pani — powiedział Jupiter — czy znalazła pani może coś w rzeczach pana
Camerona, które już odzyskaliśmy?
— Nie, absolutnie nic. Jak sądzisz, co to może być ta cenna rzecz? Jeśli w ogóle istnieje...
— Jeszcze tego nie wiemy — odparł Jupiter.
— Ale przypuszczasz, że Jonasz coś gdzieś ukrył i że jego ostatnie słowa dotyczyły tego?
Mówiły, gdzie to znaleźć?
— Jestem tego pewien — odparł Jupiter bez wahania.
— Doskonale, prowadźcie dalej dochodzenie, ale bądźcie ostrożni. Zwłaszcza z tym De
Grootem. Działajcie tak, bym nie musiała żałować tej decyzji. Nie narażajcie się na żadne
niebezpieczeństwa. Jeśli odkryjecie coś więcej, wróćcie tu i opowiedzcie mi o wszystkim.
Pożegnała ich z uśmiechem. Wracali do swych rowerów pełni radosnego podekscytowania.
Kiedy Pete i Jupiter wygramolili się z Tunelu Drugiego, w Kwaterze Głównej czekał już na
nich Bob.
— Mam nowiny! — zawołał na ich widok.
— My też! — powiedział Pete.
— Prowadzimy z powrotem dochodzenie! — zaanonsował Jupiter i opowiedział wszystko, co
zaszło w motelu „Nad skarpą”.
— Pewnie stamtąd Chudy wrócił z tak szaloną szybkością — powiedział Bob. — Wyglądał
na porządnie wystraszonego.
— Widziałeś się z nim, Bob? — spytał Jupiter. — To o nim masz wiadomości?
— Tak — skinął głową Bob. — Ale z nim nie rozmawiałem. Kiedy wrócił, zamknął się w
domu i nie ruszył się już stamtąd. Udało mi się natomiast pogadać z ogrodnikiem Norrisów.
Dowiedziałem się od niego, gdzie Chudy pracuje.
— Gdzie?! — Co robi?! — pytali Pete i Jupiter jeden przez drugiego.
— Pracuje u pana Maxwella Jamesa!
Pete nie od razu się połapał.
— Maxwell James? To może ten...
— Sławny malarz! — wykrzyknął Jupiter. — Jego obrazy są znane na całym świecie! W
dodatku mieszka właśnie tu, w Rocky Beach!
— W tej dużej rezydencji z oddzielnym atelier w ogrodzie — powiedział Bob. — Czy to nie
dziwny zbieg okoliczności, że szukamy obrazów, a Chudy pracuje dla znanego malarza?
— Tak dziwny, że wygląda na więcej niż zbieg okoliczności — odparł Jupiter. — Myślę, że
po obiedzie złożymy wizytę panu Maxwellowi Jamesowi.
Zaparkowali rowery koło wysokiej, żelaznej bramy. Była otwarta. Weszli do ogrodu. Między
koronami drzew przeświecały kamienne wieże ogromnego, przypominającego stary zamek
domu.
Wokół nie było widać żywego ducha. Ruszyli ku domowi krętą ścieżką, biegnącą przez ogród
zarośnięty niczym dżungla.
Nagle przejmujący krzyk rozdarł ciszę słonecznego popołudnia. Krzyk kobiety lub dziecka.
Krzyk bólu.
— Co to? — szepnął Bob.
— Nie chcę wiedzieć — mruknął Pete. — Zabierajmy się stąd!
Rozpaczliwy krzyk rozległ się znowu. Dochodził z zarośli na lewo od ścieżki.
— Ktoś potrzebuje pomocy! — krzyknął Bob.
— Chodźmy, ale ostrożnie — powiedział Jupiter.
Weszli między splątane krzaki. Przedzierali się przez nie pochyleni, starając się robić jak
najmniej hałasu. Krzyk dobiegł ich ponownie, już z bardzo bliska. Jupiter rozgarniał gałęzie
wysokiego krzaka. Ich oczom ukazała się mała polanka, na środku której siedział olbrzymi,
cętkowany kot.
Oniemieli patrzyli w utkwione w nich, dzikie, zielone oczy. Kot otworzył pysk, ukazując
ostre kły i wydał wysoki, rozpaczliwy krzyk.
— Lampart — jęknął Jupiter. — Uciekajmy!
— Nie!! — wrzasnął Pete. — Nie ruszajcie się. Stójcie spokojnie.
Nagle za nimi rozległ się szelest.
— Aha! Przyłapałem was! Tylko nie próbujcie uciekać!
Obrócili się gwałtownie. Przed nimi stał potężny, niedźwiedziowaty mężczyzna, o gęstych,
rudych włosach. Czerwoną ze złości twarz okalała zmierzwiona ruda broda. W ręku dzierżył
włócznię, zakończoną przynajmniej metrowej długości ostrzem.
Szukając drogi ucieczki, zwrócili się z powrotem twarzą do lamparta. Ten sprężył się i z
głuchym warknięciem skoczył wprost na nich.
ROZDZIAŁ 14
Nawiedzone obrazy
Nagle lampart opadł na ziemię, jakby w powietrzu odbił się od niewidzialnej ściany. Podniósł
się i odszedł wolno na środek polanki. Przysiadł tam i patrzył na nich swymi zielonymi oczami.
— Jak?... — głos Boba drżał tak silnie, że nie dokończył pytania.
Pete wyciągnął dłoń. Natrafiła na niewidzialną ścianę.
— Szkło! — zdumiał się. — Lampart jest w wielkiej szklanej klatce. Jesteśmy tak blisko i w
ogóle jej nie widać. Ta cała polana jest wewnątrz szklanej klatki!
— Oczywiście — odezwał się rudobrody mężczyzna. — Nie przypuszczaliście chyba, że
trzymam w Rocky Beach afrykańskiego lamparta biegającego sobie luzem.
— My... myślę, że nie zastanawialiśmy się nad tym — wyjąkał Jupiter.
— Dlaczego trzyma go pan w szklanej klatce? — zapytał Bob.
— A jakże inaczej mógłbym studiować ruchy zwierzęcia, grę jego muskułów, sposób, w jaki
chodzi, skacze, siada, krzyczy?
— Pan jest malarzem! — oprzytomniał wreszcie Jupiter. — Pan Maxwell James!
— I maluje pan teraz lamparta — dodał Bob.
— Maluję liczne tematy afrykańskie. Spójrzcie na tę włócznię. Rzadki okaz, o bardzo długim
ostrzu. Służy do polowania na lwy. Może być jednak użyta na mniejsze stworzenia — Z tymi
słowami pan Maxwell wycelował włócznię w chłopców. — A teraz gadajcie, łobuzy, co
robiliście w mojej pracowni?!
— Nie byliśmy w pańskiej pracowni — obruszył się Pete — i nie jesteśmy łobuzami.
— Dlaczego więc zakradliście się do mojego ogrodu?
Jupiter zebrał się w sobie.
— Jesteśmy detektywami, proszę pana. Usłyszeliśmy krzyk, jak się okazało, lamparta.
Myśleliśmy, że ktoś jest w niebezpieczeństwie. Ale przyszliśmy porozmawiać z pańskim
pomocnikiem Skinnerem Norrisem.
— Norrisem? Tym łajdakiem — wybuchnął malarz. — Teraz jestem pewien, że nie
przyszliście tu z dobrymi zamiarami! Marsz do mojego domu! Policja zajmie się wami.
Chłopcy podreptali ze smętnymi minami do wielkiego domu. Pan James zaprowadził ich do
gabinetu. Wzdłuż ścian biegły półki zastawione książkami.
— Jeśli telefonuje pan na policję — odezwał się Jupiter — proszę porozmawiać z
komendantem Reynoldsem. On nas zna.
— Komendant was zna? — pan James zawahał się, co Jupiter szybko wykorzystał.
— Zechciałby pan może przejrzeć nasze karty? Wszystko wyjaśniają. — Podał malarzowi ich
wizytówkę i zaświadczenie od komendanta Reynoldsa.
Pan James przeczytał je z nachmurzoną miną.
— To wydaje się być podpisem komendanta — powiedział niechętnie.
— Jeśli pan nam dalej nie wierzy, może pan zatelefonować do reżysera filmowego, Alfreda
Hitchcocka! Potwierdzi, że mówimy prawdę! — wybuchnął Pete.
Pan James spojrzał na niego mrużąc oczy.
— Przeszarżowałeś, chłopcze! Istotnie zatelefonuję do mego przyjaciela Alfreda.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Poprosił o połączenie z panem Hitchcockiem.
— Alfred? Mówi Max James. Mam tu trójkę intruzów. Mówią... Co? Tak, tak się nazywają.
Mam tu coś w rodzaju ich wizytówki. Skąd wiedziałeś?... Rozumiem, że tak... Ach, są?... Dobrze
Alfredzie, dziękuję. Do zobaczenia.
Odłożył słuchawkę i przyglądał im się przez chwilę.
— A więc jesteście rzeczywiście detektywami. Alfred powiedział też, że jesteście miłymi i
rozsądnymi chłopcami. Chyba nie będę już tego potrzebował — odstawił w kąt włócznię.
— Pan Hitchcock zawsze bardzo nam pomaga — oświadczył Jupiter.
— Tak mi mówił — stwierdził pan James. — Powiedział także, że jeśli cenię swój spokój,
powinienem za wszelką cenę was unikać. Macie ponoć niebezpiecznie bujną wyobraźnię.
Hmm... może właśnie tego mi potrzeba.
— By rozwiązać tajemnicę pańskiego atelier? — zapytał Jupiter.
— Co? Skąd wiesz, że tam się dzieje coś tajemniczego?
— Oskarżył nas pan o buszowanie w pańskiej pracowni — odparł Pierwszy Detektyw. — A
więc coś tam zaszło. Powiedział pan, że może pan potrzebować wyobraźni. Cokolwiek więc
wydarzyło się w pańskiej pracowni, jest to tajemnicze.
— Inteligentna dedukcja, muszę przyznać.
— Czy sprawa ma związek ze skradzionym obrazem?
— Skąd, u diaska, wiesz o tym?! Nie skradzionym, lecz wziętym bez mojego zezwolenia i
zwróconym. Zwolniłem winowajcę. Ale nie to stanowi zagadkę mojej pracowni. Nie owijając
sprawy w bawełnę, wygląda na to, że nabyłem nawiedzone obrazy.
— Nawiedzone obrazy? — powtórzyli Bob i Pete z niedowierzaniem.
— Nie widzę żadnego innego wyjaśnienia — odparł pan James. — Moje atelier jest położone
w pewnej odległości od domu. Przez ostatnie dwa dni, kiedy rano wchodziłem do niego, by
zabrać się do malowania, stwierdzałem, że obrazy przemieściły się w ciągu nocy. Także inne
przedmioty leżały nie na swoim miejscu. Nic nie brakuje, nie ma bałaganu, po prostu parę rzeczy
leży nie tam, gdzie je zostawiłem poprzedniego wieczoru.
— Czy obraz, który został zabrany i oddany, jest jednym z tych nawiedzonych obrazów? —
zapytał Jupiter.
— Ależ tak! Wszystkie dwadzieścia obrazów kupiłem któregoś dnia w składzie rupieci.
— Wobec tego myślę, że mogę wyjaśnić, co zaszło przez te dwie noce — oznajmił Jupiter.
I opowiedział panu Jamesowi o Jonaszu Cameronie, hrabinie, panu Marechalu i De Grootcie.
— Myślę więc, że ktoś po nocach wkradał się do pańskiego atelier i badał obrazy —
zakończył.
— Więc to tak — pokiwał głową pan James. — Jest tylko jeden problem. Nie ma żadnej
możliwości, by ktoś mógł wejść w nocy do mojego atelier. Jest dokładnie zamknięte.
ROZDZIAŁ 15
Chłopcy zastawiają pułapkę
— Dokładnie zamknięte?! — wykrzyknął Bob.
— Absolutnie. Nie da się tam wejść; ani wyjść, gdyby ktoś dostał się do środka w ciągu dnia
— powiedział pan James. — Chcecie, chłopcy, zobaczyć moją pracownię?
— Oczywiście! — przytaknęli zgodnie.
Wyszli z domu i podążyli za panem Jamesem przez bujną zieleń ogrodu. Minęli szklaną
klatkę lamparta. Dalej stało atelier, parterowy budynek zbudowany z kamienia. W oknach gęsto
osadzono grube żelazne pręty. Masywne drzwi również były żelazne. Pan James otworzył je i
Jupiter uważnie zbadał skomplikowany, niemożliwy do wyłamania zamek.
— Ten zamek ma gwarancję, mój chłopcze — powiedział pan James. — Ekspertowi zajęłoby
godzinę, żeby się do niego dobrać. Nie ma zresztą śladów, by ktoś usiłował go wyłamać. I są to
jedyne drzwi wejściowe.
Jupiter dokładnie obejrzał zawiasy. Były umocowane od wewnątrz i nie naruszone.
Pracownia była duża. Światło docierało do niej przez dwa podzielone na segmenty okna i
duży świetlik w suficie. Okna otwierały się do wewnątrz, chronione od zewnątrz kratą. Świetlik
w ogóle się nie otwierał. Nie było tu pieca ani kominka, żaden komin nie wychodził więc na
dach. W tylną ścianę, wysoko pod sufitem, wbudowano nieduży wentylator. Zwisał z niego
sznur elektryczny, prowadzący do gniazdka nad podłogą. Sama podłoga była kamienna i
budynek nie miał podpiwniczenia. Nie zauważyli żadnych zagłębień ani w ścianach, ani w
podłodze. Prosty, solidny jak forteca pokój, do którego można się było dostać tylko przez drzwi.
— Zamykam drzwi na klucz każdego wieczoru — powiedział malarz.
— Może trzęsienie ziemi przesuwa rzeczy? — zastanawiał się Pete. — Wciąż mamy małe
wstrząsy.
— Nie, Pete — pan James potrząsnął głową. — Obrazy nie są przesunięte lecz
poprzestawiane na stelażach.
— Tutaj? — zapytał Jupiter, wskazując duży stelaż, na którym ustawione były skończone
obrazy.
— Nie, to jest moja praca. Płótna, które kupiłem w składzie, są tam.
Wskazał mniejszy stelaż, na którym stały głównie nie zamalowane płótna. Jupiter dostrzegł
wystające spomiędzy nich dwa obrazy Jonasza Camerona.
— Czy możemy obejrzeć wszystkie obrazy? — zapytał.
— Oczywiście. Pomóżcie mi, chłopcy.
Wyciągnęli dwadzieścia obrazów Jonasza spomiędzy płócien i rozstawili wokół pracowni.
— Dlaczego trzyma je pan z czystymi płótnami? — zapytał Jupiter.
— Ponieważ będę na nich malował. Po to je kupiłem. Wielu malarzy to robi. Zawsze szukam
zużytych płócien. W zeszłym tygodniu trafiłem do składu twego wuja i znalazłem te dwadzieścia
obrazów.
— Pan je zamaluje? — zapytał Bob.
Pan James skinął głową.
— A więc nie uważa ich pan za dobre — stwierdził Jupiter. — Nie są nic warte?
— Dla mnie nie. I nigdy nie słyszałem o Jonaszu Cameronie. Muszę jednak powiedzieć, że
miał bardzo dobrą technikę. Musiał być doświadczonym malarzem. Dziwne doprawdy, że nie
był znany.
— On nigdy nie wystawiał ani nie sprzedawał swych prac — wtrącił Pete.
— Ekscentryk, tak jak mówiliście. Być może świat stracił dobrego malarza.
— Więc jego obrazy są być może bardzo dobre? — zapytał Jupiter. — Chodzi oto, czy ktoś
mógłby je uważać za wartościowe i chciałby je kupić?
Pan James spojrzał w zamyśleniu na obrazy.
__ Być może. Ale raczej wątpię. Żeby być wielkim artystą, nie wystarczy posiadać sprawną
technikę. Trzeba czuć i mieć swój styl. Coś, co odróżnia od siebie malarzy, stanowi o
wyjątkowości ich dzieł. Zauważcie, jak różnią się między sobą te obrazy. Jakby każdy był
malowany przez kogoś innego. Jonasz Cameron nie miał własnego stylu.
— Pan uważa, że artyści zawsze malują w ten sam sposób? — dopytywał się Bob.
— Nie. Ale istota stylu pozostaje nie zmieniona. Te obrazy zostały wykonane na dwadzieścia
różnych sposobów, żaden niezbyt oryginalny. Pan Cameron naśladował innych malarzy, zamiast
znaleźć własny styl. Znawca nie uznałby tych obrazów za wartościowe.
— Czy możemy je dokładnie obejrzeć? — poprosił Jupiter.
— Oczywiście.
Obrazy nie miały ram. Były to tylko płótna napięte na drewno. Oglądali je uważnie ze
wszystkich stron.
— Z całą pewnością nic w nich nie schowano — powiedział Pete. — I nie widzę też, żeby
była tu zaszyfrowana jakaś wiadomość.
Jupiter przypatrywał się obrazom w zadumie. Odnosił wrażenie, że mały dom w Kanionie
Remuda spogląda na niego za każdym razem z innej odległości. Podszedł bliżej i pochylił się.
— Chłopaki! — wykrzyknął. — One są chyba ponumerowane! Ten tu ma jedynkę w rogu.
Nie zajęło im wiele czasu, by w rogu każdego płótna znaleźć maleńką cyfrę. Poustawiali je po
kolei w jednym rzędzie. Odsunęli się, by objąć je wszystkie wzrokiem. Pan James przyłączył się
do nich.
Na pierwszym obrazie dom był na pierwszym planie. Na każdym następnym — w coraz
większym oddaleniu.
— Dalej nic mi nie mówią — powiedział Pete.
— Mnie też nie — potrząsnął głową Bob.
— Wiecie — odezwał się wolno Jupiter — to jest tak namalowane, jakby dom się kurczył.
Drzewa, skały, leżaki, wszystko jest na każdym obrazie takie same. Tylko dom jest coraz
mniejszy. Na ostatnim widać zaledwie markizę nad gankiem.
— Masz rację! — wykrzyknął Bob. — Rzeczywiście, tak, jakby dom się kurczył, a nie
oddalał. Co to może znaczyć?
— Macie więc teraz, oprócz moich nawiedzonych obrazów drugą tajemnicę — pan James
uśmiechnął się. — Tajemnicę kurczącego się domu.
— Te obrazy zawierają coś bardzo ważnego. Ja to wiem! — powiedział Jupiter. — Dlatego
ktoś tu przychodził w nocy i je badał.
— Nikt tu nie mógł wejść — powtórzył pan James.
Jupiter zdecydowanie potrząsnął głową.
— Nie ma czegoś takiego jak zamknięty pokój, w którym przedmioty same się
przemieszczają. Wszystko musi mieć logiczne wyjaśnienie. Jeśli uda nam się złapać osobę, która
się tu włamuje, możemy się dowiedzieć, z jakiego powodu te obrazy są ważne. — Jupiter usiadł
na długiej ławie okrytej narzutą.
— Jak chcesz to zrobić? — zapytał Pete.
Jupiter rozejrzał się po pracowni, po czym wstał i podszedł do szafy ściennej. Otworzył ją.
Miała masywne kamienne ściany, a na półkach ustawione były pędzle, puszki z farbami i
rozpuszczalnikiem i inny sprzęt malarski.
— Jest tylko jeden sposób — powiedział — któryś z nas musi się ukryć w tej szafie i
czatować na intruza.
— Zgoda. Ja się schowam w szafie — zdecydował pan James.
— Nie, proszę pana. Pan jak zwykle musi zamknąć drzwi i pójść do domu. Jestem pewien, że
jest pan obserwowany.
— Och, dzisiaj wieczorem — mam coś pilnego do zrobienia dla taty przypomniał sobie Bob.
— Ja nie mogę siedzieć w szafie, muszę obserwować atelier z zewnątrz — oznajmił Jupiter.
Pete poczuł nagle dziwną słabość.
— Chwileczkę — powiedział niepewnie. — Myślę, że mam dziś jakieś inne zajęcia.
— Weź się w garść, Pete — upomniał go Jupiter. — Musimy się dowiedzieć, co się tu dzieje
po nocach.
— Pewnie, też bym chciał wiedzieć, w jaki sposób obrazy się same przemieszczają. Ale
dlaczego ja mam być tym, który to odkryje?
— Będziemy w pobliżu, Pete, wystarczy, że zawołasz — starał się dodać mu odwagi pan
James.
Jupiter nakreślił plan zastawienia pułapki na nocnego intruza, po czym Trzej Detektywi udali
się do swych domów. Jupiter i Pete wymyślili wiarygodną historię, by uzyskać zezwolenie na
spędzenie nocy poza domem. Po kolacji przemknęli się chyłkiem do posiadłości pana Jamesa.
Stąpając ostrożnie wśród zarośli ogrodu, dostali się w pobliże atelier. Ukryli się w kępie
krzewów i przez dłuższą chwilę obserwowali otoczenie. Panowała zupełna cisza, nie było
absolutnie nikogo.
Pete wśliznął się do pracowni. Zajął swe stanowisko obserwacyjne w szafie, zostawiając
lekko uchylone drzwi. Patrząc przez kilkucentymetrową szparę obejmował wzrokiem pół pokoju
i oba okna.
Ze swej kryjówki na zewnątrz Jupiter mógł obserwować drzwi wejściowe.
Tuż przed zachodem słońca nadszedł ścieżką od strony domu pan James. Wszedł do
pracowni, pokręcił się po niej trochę, sprawdził, czy Pete siedzi już w szafie, i zamknął okna.
Wychodząc zatrzasnął żelazne drzwi i zamknął je na klucz. Nucąc pod nosem i starając się robić
jak najwięcej hałasu wrócił do domu. Zgodnie z planem, dopiero po zapadnięciu nocy miał
przyłączyć się cicho do Jupitera.
ROZDZIAŁ 16
Zamknięty pokój
Czas dłużył się Pete’owi niemiłosiernie. Za zakratowanymi oknami powoli zapadał zmrok.
Pete marzył o rozprostowaniu się, ale powstrzymywał go strach przed narobieniem hałasu.
Minęła godzina. Pete’owi było duszno i gorąco. Co gorsza, zupełnie mu zdrętwiały
podkurczone nogi. To go niepokoiło. W razie czego, nie będzie sprawny, jak zazwyczaj.
Zastanawiał się, czy Jupiter i pan James są w pogotowiu na zewnątrz. Potem poczuł, że jest
bardzo głodny. Ostrożnie rozwinął przyniesione kanapki i jadł je powoli i bezgłośnie.
Minęła następna godzina.
Na zewnątrz Jupiter i pan James, ukryci w kępie krzewów, obserwowali zamknięte drzwi.
Lampart kręcił się i pomrukiwał w szklanej klatce. Cykały owady, małe stworzonka buszowały
w poszyciu ogrodu.
Minęła dziesiąta i atelier pozostawało wciąż ciche i ciemne. Nie dobiegł ich też żaden szmer,
który by świadczył o ludzkiej obecności w gęstych zaroślach wokół budynku.
Jupiter zaczął się kręcić niespokojnie. Nic się nie działo.
Pete walczył z sennością. Skurczony w ciepłym wnętrzu szafy, czuł, jak powieki robią mu się
coraz cięższe. Coraz trudniej było mu zmusić się do otworzenia oczu. Myśli się mąciły. Otulała
go fala snu. Gdy za trzecim razem wyrwał się z chwilowej drzemki, zrozumiał wreszcie, co go
tak oszołamia.
Szafa była pełna puszek z farbami i z rozpuszczalnikiem. Ich opary wypełniały ciasne
wnętrze. W połączeniu z gorącem i ciszą sprowadzały na Pete’a senność nie do opanowania.
Poddał się i zapadł w sen. Nie wiedział, jak długo spał, kiedy powoli zaczął się budzić. Przez
półprzymknięte powieki widział, że coś porusza się po pracowni. Jawa czy sen? Potrząsnął
głową, starając się wydobyć swój umysł z gęstej mgły, która zdawała się go osnuwać.
Bezsprzecznie coś było w pracowni. Cienki kształt unosił się jakby w poświacie księżyca.
Sięgnął po obraz, popłynął z nim w stronę okratowanego okna, trwał tam przez chwilę, po czym
obraz znikł, a niesamowita, wiotka postać unosiła się w powietrzu w pobliżu okna. Pete’owi
zdawało się, że patrzy na to zadziwiające zjawisko już przez godziny. Był jak sparaliżowany i na
próżno usiłował wyrwać się z odrętwienia.
Obraz pojawił się znowu, migocąc i obracając się. Zjawa ujęta go, podpłynęła z nim do
stelaża, opuściła obraz i podniosła następny. Pete zebrał wszystkie siły i usiłował wstać, lecz
nogi odmówiły mu posłuszeństwa.
Mglista postać płynęła teraz ku niemu. Pete otworzył usta do krzyku.
Jupiter i pan James usłyszeli zduszony, słaby krzyk:
— Na pomoc!
— Szybko! — pan James zerwał się i w kilku susach dopadł drzwi pracowni.
W zdenerwowaniu nie mógł trafić kluczem do zamka. Wreszcie otworzył drzwi, pchnął je na
oścież i obaj wbiegli do środka.
— Światło, Jupe! Przy drzwiach!
Jupiter znalazł kontakt i włączył światło. Pracownia była pusta.
Obaj rzucili się do szafy. Pete siedział w środku z otwartymi oczami, ale wydawał się
nieprzytomny.
— Niech to diabli! — zaklął pan James. — Opary rozpuszczalnika! Trzeba go stąd wynieść.
Razem wytaszczyli Pete’a z szafy i postawili na nogi. Ugięły się pod nim, zdrętwiałe od
długotrwałego siedzenia w niewygodnej pozycji. Ujęli go z dwu stron pod ramiona i prowadzili
tam i z powrotem po pracowni, póki krew nie zaczęła krążyć normalnie. Pete wracał powoli do
przytomności.
— Rany — powiedział — nie mogłem się oprzeć senności. Ale widziałem! Coś nie z tej
ziemi, jak duch.
— Patrzcie! — wykrzyknął Jupiter.
Na podłodze, pod jednym z okien, leżał obraz Jonasza Camerona. Okno było otwarte.
— To robota ducha — Pete zadrżał i opadł na ławę.
Opowiedział im, co widział. Opisał niesamowitą, cienką zjawę, która zdawała się płynąć w
powietrzu, między oknem a stelażem, unosząc ze sobą obrazy.
— Bez wątpienia ktoś tu był — powiedział Jupiter — ale to nie była zjawa ani duch. Nikt
mnie nie przekona, że istnieje duch, który interesuje się akurat obrazami Jonasza Camerona.
— To, co widziałem, to był duch! — upierał się Pete.
— Daj spokój. Bądźmy logiczni. Byłeś oszołomiony oparami rozpuszczalnika i na wpół
uśpiony. Widziałeś tu kogoś i wziąłeś go za ducha.
— Jak więc tu wszedł? — odezwał się pan James. — Nikt, poza duchem, nie przedostałby się
przez kraty w oknach. Zresztą, nie widzieliśmy, by ktoś się zbliżył do drzwi.
— Wszedł więc inną drogą — powiedział Jupiter. Zaczął się rozglądać uważnie po pracowni.
Nagle oczy mu zabłysły. — Tam! U góry!
Pete i pan James poszli za wzrokiem Jupe’a. Wysoko, na ścianie, w miejscu, gdzie powinien
znajdować się wentylator zobaczyli małą kwadratową dziurę. Zwisający przedtem luźno sznur
elektryczny był napięty między gniazdkiem a otworem. Jupiter podszedł do niego i pociągnął
delikatnie. Coś zachrobotało o ścianę od zewnątrz.
— Pański wentylator nie był zbyt mocno osadzony — powiedział Jupe tryumfalnie. — Nasz
duch po prostu wyciągnął go, i zawiesił na zewnątrz na przewodzie, a sam wszedł przez otwór.
— Ależ, Jupe! — zaprotestował Pete. — Ta dziura nie ma więcej jak trzydzieści na
trzydzieści centymetrów. Kto mógł by się przez nią przecisnąć.
— Naturalnie ktoś bardzo szczupły — odparł Jupiter.
Pan James kręcił głową rozbawiony.
— Powinienem wiedzieć, że tajemnicze zjawiska w mojej pracowni muszą mieć logiczne
wyjaśnienie. Nie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić oprawę wentylatora.
— Mnie też nie — powiedział Jupiter niechętnie.
Nie cierpiał popełniać pomyłek i był wściekły na siebie, że nie sprawdził pracowni dokładniej
w ciągu dnia. Patrzył nachmurzony na otwór w ścianie. Powoli na jego twarzy pojawiało się
zakłopotanie.
— Jest tylko jeden problem — mówił. — Zareagowaliśmy błyskawicznie na wołanie Pete’a.
Jak ktoś mógł w ciągu paru sekund wspiąć się do otworu i umknąć nie zauważony?
Pan James rozejrzał się po pracowni.
— Tu na pewno nie ma intruza.
— No właśnie, Jupe — kiwał głową Pete.
Jupiter spojrzał na niego i nagle otworzył szeroko oczy.
— Co jest, Jupe? — zapytał Pete nerwowo.
Jupiter uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Myślę, że wiem, gdzie jest nasz duch.
— Gdzie?!
— Siedzisz na nim.
Pete zerwał się jak użądlony. Patrzył przerażony na długą, ciężką ławę, na której siedział
przed chwilą.
— W porządku, możesz już wyleźć z tej skrzyni — powiedział Jupiter głośno.
Zaległa cisza. Wreszcie okrywająca ławę narzuta uniosła się i zaraz opadła na podłogę. Ława
okazała się być długą skrzynią z podnoszonym wiekiem. Powoli wydobyła się z niej drżąca ze
strachu postać.
— Chudy Norris! — wykrzyknął Pete.
ROZDZIAŁ 17
Zaginione arcydzieło
Chudy Norris siedział w kącie pracowni pod strażą Pete’a. Był blady i przygnębiony.
— Jak wpadłeś na to, że jest w skrzyni? — zapytał pan James.
— Wchodząc do środka trochę zsunął narzutę. Odsłonił się jeden róg i zobaczyłem, że to jest
skrzynia. Ponieważ nie ma tu żadnego innego miejsca, gdzie można by się ukryć, wiedziałem, że
intruz musi być w skrzyni.
— Logiczna dedukcja — rzekł pan James i zwrócił się do Norrisa: — A więc nie dość ci było,
że cię zwolniłem za zabranie bez zezwolenia obrazu z mojej pracowni. Włamujesz się tu po
nocach! Chcę wiedzieć dlaczego?
— Pan nie powinien mnie wyrzucać — powiedział Norris wyzywająco. — Odniosłem
przecież ten obraz.
— To nie jest istotne — pan James podniósł głos. — Nie ufam komuś, kto nie pytając o
zgodę zabiera rzecz, która do niego nie należy. Co robiłeś w mojej pracowni przez ostatnie noce?
Dlaczego interesują cię obrazy Jonasza Camerona? Odpowiadaj!
— Chcielibyście wiedzieć, co? — prychnął Chudy.
— Podawałeś komuś obrazy przez okno — odezwał się Jupiter. — Komu i po co?
— Nic wam nie powiem!
— Czy robiłeś to dla handlarza obrazów, De Groota? —zapytał Pete.
— Nie znam nikogo o nazwisku De Groot — odparł Norris.
— Nie wykazujesz dobrych chęci, młody człowieku — powiedział gniewnie pan James. —
Ano zobaczymy. To już nie jest „pożyczenie” sobie obrazu. To jest włamanie, poważne
przestępstwo. Zobaczymy, co powie o tym policja.
— P-p-policja? — zająknął się Chudy. — Och nie! Proszę, mój tato by mnie zabił. Ja nie
chciałem...
W tym momencie Pete wydał okrzyk przerażenia. W jednym z okien mignęła czyjaś twarz.
— Nie ruszać się! Mam rewolwer! Norris, szybko! — wychrypiał jakiś przytłumiony głos.
— Nie ryzykujcie, chłopcy! On może strzelić! — zawołał pan James.
Chudy dał nura do drzwi i zatrzasnął je z hukiem za sobą. Dobiegł ich tupot biegnących przez
ogród stóp, po czym zaległa cisza.
— Uciekli! — Pete był pełen rozżalenia. Wszystkie jego przejścia w szafie na nic!
— Właśnie kiedy przycisnęliśmy Chudego do muru — mruczał Jupiter.
— Nie martwcie się, chłopcy — powiedział pan James. —Wiemy, gdzie szukać Norrisa. Albo
wszystko powie, albo oddam sprawę na policję.
— Tak — skinął głową Jupiter — czegoś dowiedzieliśmy się tego wieczoru. Wiemy, że to
Chudy wkradał się do pańskiej pracowni, i wiemy, że dla kogoś pracuje. Ale nie wiemy, dla
kogo i dlaczego. Niestety, nie udało mi się rozpoznać głosu tego człowieka ani dostrzec jego
twarzy. Musimy się też dowiedzieć, po co mu obrazy Jonasza Camerona.
— Chudy podawał je po kolei przez okno i odbierał z powrotem — powiedział Pete. — Może
więc ten człowiek sprawdzał tylko, czy coś w nich jest ukryte. Chyba że je wymieniał! Kradł
prawdziwe i zwracał fałszywe!
— Nie — powiedział pan James — ten obraz na podłodze jest autentyczny. To nie ulega
wątpliwości.
Jupiter pochylił się nad leżącym pod oknem obrazem. Potrząsnął bezradnie głową.
— Jeśli obrazy mają dostarczyć jakiejś zaszyfrowanej informacji, której nie mogę... proszę
pana!
Pan James podszedł do niego i pochylił się także.
— Co takiego?
— Ten róg obrazu jest wilgotny.
Pan James dotknął płótna.
— Ależ tak! Rzeczywiście farba jest wilgotna! Ktoś manipulował przy tym obrazie.
— Po co? — zdziwił się Pete.
— Hm, może ktoś chciał sprawdzić, czy pod spodem nie ma innego malowidła. Usunął w
rogu warstwę farby, po czym nałożył ją z powrotem.
— Coś ukrytego pod obrazami Jonasza Camerona? — Jupiter jakby doznał nagle objawienia.
— Proszę pana, czy mogę skorzystać z telefonu? Muszę natychmiast gdzieś zatelefonować!
Jeszcze nie jest za późno.
W pół godziny później Jupiter, Pete i pan James stali przed głównym domem. Niebawem
zajechał samochód i wysiedli z niego profesor Carswell i Hal. Jupiter przedstawił pana Jamesa
Carswellom.
— O co chodzi, Jupe? — dopytywał się Hal.
— Zaraz się dowiesz. Chodźmy do pracowni pana Jamesa.
Pete i Jupiter zdjęli wcześniej wszystkie obrazy Jonasza Camerona ze stelaża i rozstawili
wokół pracowni.
— Znaleźliście je wszystkie! — wykrzyknął Hal.
— Brawo, chłopcy! — powiedział profesor Carswell. — Czy zawiadomiliście już hrabinę?
Ucieszy ją to niezmiernie.
— Jeszcze nie — odparł Jupiter — zatelefonowaliśmy przede wszystkim do pana, ponieważ
zaczynamy się domyślać, o co tu w ogóle chodzi i potrzebujemy pewnej informacji od Hala.
Chyba już wiemy, co stanowi tę wartościową rzecz, o którą tak się wszyscy rozbijają.
— Już wiemy? — zdziwił się Pete.
— Tak jest — potwierdził Jupiter. — Hal, czy pamiętasz tę pozłacaną ramę, którą
znaleźliśmy w ceglanym domku? Mówiłeś, że był w niej kiedyś obraz.
— Pozłacana rama? — zapytał profesor Carswell. — Nie przypominam sobie, Hal, żebym
widział jakiś obraz w złoconej ramie.
— To było, kiedy pan Cameron wprowadził się do małego domu, tato — wyjaśnił Hal. —
Pewnego dnia przypadkowo zobaczyłem obraz. Jonasz powiedział, że to jest imitacja, oleodruk i
ma zamiar się tego pozbyć. Nigdy już później nie widziałem obrazu. Dopiero wczoraj
znaleźliśmy w ceglanym domku pustą ramę.
— Czy możesz opisać ten obraz, Hal? — zapytał Jupiter.
Hal podrapał się w głowę.
— No, tam była góra, kilka koni, drzewa, chyba palmy, i prawie nadzy ludzie przed trzcinową
chata. Tylko że góra była fioletowa, konie niebieskie, palmy żółte, a ludzie czerwoni.
— Co?! — wykrzyknął pan James i oczy mu zabłysły. — Jesteś pewien, że tak wyglądał
obraz?
— Absolutnie. Pamiętam te zwariowane kolory.
— Chwileczkę! — pan James podszedł szybko do półki zaczął szperać w stojących na niej
książkach. Wziął jedną z nich i przerzucił kilka kartek. — Tu! Czy to jest obraz, który widziałeś?
Wszyscy skupili się wokół niego i pochylili nad ilustracją.
— Na pewno! — powiedział Hal. — To ten sam obraz.
— Widziałeś więc reprodukcję bardzo znanego obrazu Francois Fortunarda, wielkiego
malarza francuskiego. Arcydzieło, które już niestety nie istnieje. Zostało zniszczone przez
hitlerowców w czasie okupacji Francji, podczas Drugiej Wojny Światowej. Nie znosili dzieł
Fortunarda i niszczyli je. To wielka strata dla sztuki — pan James zamyślił się. — Jedno mnie
tylko dziwi. Ten obraz był w prywatnej kolekcji i nie sądziłem, że robiono jego kopie.
— Zapewne nie zrobiono — powiedział Jupiter. — Myślę też, że obraz nie został zniszczony
i dostał się w posiadanie Jonasza Camerona.
— O rany! — wykrzyknął Pete. — Ile to może być warte?
— Każdy Fortunard jest wart fortunę — odparł pan James. — A obraz, który uznano za
zniszczony, jest zupełnie bezcenny. Co najmniej pół miliona dolarów! Czy naprawdę
przypuszczasz, Jupe...
— Jestem absolutnie pewien, że Jonasz Cameron miał coś bardzo cennego i ukrył to —
powiedział szybko Jupiter. — wśród słów, które wypowiedział przed śmiercią, jest słowo
„mistrz”. Myślę, że odnosi się ono do Fortunarda. Tylko to może tłumaczyć fakt, że ktoś za
wszelką cenę stara się zdobyć obrazy Jonasza. Zapewne sądzi, że Fortunard jest ukryty pod
jednym z nich.
Pan James płonącymi oczami patrzył na dwadzieścia obrazów domu w Kanionie Remuda.
— Fortunard pod jednym z nich... Na co czekamy! Sprawdźmy!
— Jak można to zrobić? — zapytał profesor Carswell. — Czy nie ma obawy, że uszkodzi się
malowidło pod spodem?
— Tak, to nie jest proste — przyznał pan James. — Studiowałem jednak technikę
restaurowania obrazów i wiem, jak należy to robić.
Przyniósł rozmaite przybory, rozpuszczalnik i miękką szmatę. Ostrożnie zaczął pocierać mały
fragment jednego z obrazów. Nie znalazłszy niczego pod spodem, poza czystym płótnem,
ponownie pokrył miejsce farbą. Przechodził od obrazu do obrazu, powtarzając te czynności.
Wreszcie wyprostował się z westchnieniem.
— Nie ma nic pod żadnym z tych malowideł. Chyba nie miałeś racji, Jupiterze. Fortunard
został zniszczony dawno temu.
Jupiter gryzł nerwowo wargi.
— Byłem taki pewien! Coś musi tkwić w tych obrazach. Muszą być kluczem do czegoś
cennego!
— Być może — zgodził się pan James — ale odpowiedź leży w czymś innym. Te płótna są
po prostu tym, czym są. Obrazami małego domu.
— Czy mogę je wobec tego zabrać? — zapytał profesor. — Jutro oddam je hrabinie, a ona
zwróci panu poniesione koszty.
Chłopcy pomogli załadować obrazy do samochodu profesora i Carswellowie odjechali.
— Możecie się, chłopcy, przespać u mnie — powiedział pan James. — Jest za późno na
powrót do domu. Nie przejmujcie się tak tym niepowodzeniem. Być może znajdziecie jakieś
inne wyjaśnienie, dlaczego te obrazy wydają się wartościowe. A może jutro Skinner Norris
powie nam coś więcej. Już ja się o to postaram!
ROZDZIAŁ 18
Zniknięcie
Następnego rana Jupiter musiał wrócić do domu. Wuj Tytus wybrał się z Hansem i Konradem
po jakiś pilny zakup i Jupiter zastąpił go w składzie. Tak więc tylko Pete towarzyszył panu
Jamesowi do domu Norrisów.
— Skinnera chyba nie ma w domu — powiedział Pete. — Nie widzę jego samochodu.
— Zapytamy więc rodziców, gdzie go znaleźć — pan James nacisnął dzwonek u drzwi.
Otworzyła im pani Norris.
— Myślałam... — zaczęła i nagle wybuchnęła ze złością: —Pete Crenshaw! Co zrobiłeś
Skinnerowi? Ilekroć zadaje się z tobą i tym, śmiechu wartym, twoim przyjacielem Jupiterem
Jonesem, coś mu się przytrafia. Co zrobiliście mu tym razem?
— Chłopcy nic nie zrobili Skinnerowi — powiedział pan James. — Raczej na odwrót. —
Mogę panią zapewnić, że jeśli coś niefortunnego przytrafia się pani synowi, sam sobie jest
winien!
— Kim pan jest? — zapytała burkliwie pani Norris.
— Jestem Maxwell James.
— Artysta, dla którego mój syn pracował? Dlaczego wyrzucił go pan bez powodu?
— Tak pani to przedstawił? Widać okłamuje wszystkich, łącznie z własnymi rodzicami.
I pan James opowiedział pani Norris, jak wyrzucił jej syna za wyniesienie obrazu bez
pozwolenia.
— Skinner nie powiedział mi tego — pani Norris zmieniła ton. — Bardzo pana przepraszam.
On czasami nie rozumie, co można, a czego nie można. Nie wiem, co o tym sądzić, ale Pete i
Jupiter doprowadzają go do szału.
— Myślę że pani syn jest po prostu zazdrosny — odparł pan James. — A teraz chciałbym z
nim porozmawiać.
— Ale jego tu nie ma.
— A gdzie jest? To doprawdy ważna sprawa.
Pani Norris straciła nagle całe opanowanie. Była bliska płaczu
— Nie.., nie wiem, gdzie jest. Wcale.., nie wrócił na noc dc domu.
— Całą noc nie było go w domu? — zdziwił się Pete.
— Nie. Kiedy usłyszałam dzwonek, myślałam, że to może on. Albo ktoś z wiadomością o
nim. Mąż poszedł już na policję zameldować o zaginięciu syna.
— Proszę pani — powiedział Pete miękko — czy Skinner mówił pani, co robił po utracie
pracy u pana Jamesa?
— Zastanawiałam się już nad tym. Niestety, wszystko, co mówił to, że pracuje dla jakiegoś
pana. Nie wiem, gdzie i dla kogo. Napomknął też coś o kluczu do fortuny. Nie mam pojęcia, co
to miało znaczyć, i bardzo mnie to teraz niepokoi. Jeśli chodziło o jakieś duże pieniądze, Bóg
wie, co mu się mogło zdarzyć.
— Proszę się nie martwić — odezwał się pan James pocieszająco. — Skinner popadł wczoraj
wieczorem w konflikt ze mną. Postraszyłem go policją. Prawdopodobnie gdzieś się ukrywa.
— Miejmy nadzieję, że ma pan rację. Nie mogę jednak wyzbyć się obaw. Koło naszego domu
kręcił się mężczyzna w niebieskim samochodzie i widziano, jak syn z nim rozmawiał.
Odkryliśmy w dodatku, że do naszego telefonu podłączono podsłuch. Och, boję się, że mój syn
został porwany!
Bob zjawił się w składzie właśnie w chwili, kiedy wuj Tytus powrócił z zakupów. Jupiter był
więc wolny i obaj chłopcy udali się do Kwatery Głównej.
Jupiter pokrótce opowiedział Bobowi, co zaszło w pracowni pana Jamesa. Bob wysłuchał
relacji z przejęciem. Był tak samo, jak jego przyjaciele, zawiedziony, że nic nie znaleziono pod
obrazami.
— A więc Jonasz Cameron nie miał jednak cennego Fortunarda — powiedział. — Obraz
został zniszczony przez hitlerowców, a Jonasz miał tylko kopię.
— Nie — zaprzeczył Jupiter. — Myślę, że miał oryginał i gdzieś go ukrył. Kiedy przed
śmiercią wymamrotał słowo „mistrz”, chodziło mu o Fortunarda. Hal natknął się na obraz i
Jonasz udawał, że to kopia. Potem schował go. Kiedy był umierający starał się wskazać miejsce
ukrycia. W zaszyfrowany sposób, żeby Hal i jego ojciec nie domyślili się, o czym mówi.
Jupiter rozłożył na biurku kartkę, na której zapisał ostatnie słowa Jonasza.
— „Pion gdzie poziom” i „zła strona” mogą wskazywać jakieś miejsce. Jednakże za drugim
razem Jonasz powiedział tylko „źle” Może to nie chodzi o miejsce. Może mówi to nam, żeby
szukać czegoś błędnego. Czegoś, co powinno być inne, niż jest.
— Masz na myśli coś, co jest źle zrobione? — zapytał Bob. — Na przykład jest pionowe, a
powinno być poziome?
— Dokładnie tak, Bob. Jestem pewien, że słowo „mistrz” oznacza arcydzieło, obraz mistrza.
A to, że Jonasz ciągle powtarzał „moje obrazy”, „moje płótna”, oznacza, że jego obrazy są
kluczem do wiadomości, którą zostawiał. Jest coś w jego obrazach, co powinno powiedzieć nam,
gdzie szukać arcydzieła.
— Ale co, Jupe? Oglądaliście z Pete’em bardzo dokładnie te obrazy.
Jupiter zamyślił się gryząc wargi.
— Muszę przyznać, że jestem zapędzony w kozi róg. Musimy się dobrze zastanowić nad
jedną wskazówką. Mianowicie, ten dom na obrazach, który zdaje się kurczyć. Dlaczego Jonasz
pomniejszał go coraz bardziej, podczas gdy wszystko inne pozostaje tej samej wielkości? Musiał
mieć w tym jakiś cel.
Bob podparł brodę i zastanawiał się przez dłuższą chwilę.
— Może chciał nam powiedzieć, żeby w ogóle usunąć dom z obrazu. Może to jest ukryte pod
domem.
— Może... — powiedział Jupiter wolno. — Ale czy nie namalowałby wtedy ostatniego
obrazu w ogóle bez domu?
— Więc może ukrył to w którymś drzewie albo jeszcze w czymś innym, co zawsze jest
identyczne na wszystkich obrazach. Może powinniśmy jeszcze raz obejrzeć obrazy?
— Tak, miałem zamiar to zrobić. Poczekamy z tym jednak aż wróci Pete. Może udało im się
z panem Jamesem wyciągnąć coś z Chudego.
— Tak myślisz?
— Prawdę mówiąc nie mam wielkich nadziei. Wątpię, by człowiek, który najął Chudego,
powiedział mu wiele.
— Tak, nie ma co liczyć na rewelacje — przyznał Bob.
— Jest jeszcze jedna rzecz, która mnie mocno zastanawia — powiedział Jupiter.
— Co takiego?
— Pamiętasz, jak Hal opowiadał nam, że Jonasz powiedział mu kiedyś, że jest najdroższym
malarzem na świecie, tylko nikt o tym nie wie? Hal mówił, że Jonasz śmiał się mówiąc to.
Dlaczego? Co w ogóle miał na myśli?
— Może powiedział tak, bo jego obrazy są kluczem do arcydzieła Fortunarda?
— Myślałem o tym — odparł Jupiter — ale nie wydaje mi się, by o to chodziło. To brzmi
raczej, jakby uważał, że jego obrazy są cenne, lecz nieznane.
— No, pan James przyznał, że Jonasz miał dobrą technikę i że De Groot mógł myśleć, że są
wartościowe.
— Ale powiedział również, że Jonasz nie miał własnego stylu i żaden handlarz obrazów nie
mógłby uznać jego płócien za dobre. Myślę, że De Groot nas okłamał. Wcale nie jest handlarzem
obrazów.
— A kim? Jednym z gangu?
— Czy ja wiem? W każdym razie jestem pewien, że De Groot wie, że Jonasz miał
Fortunarda, i tego właśnie obrazu szuka.
— Może to jemu Jonasz starał się przekazać wiadomość?
— To możliwe, Bob. Myślę...
Urwał na odgłos dudnienia w Tunelu Drugim. Klapa w podłodze otworzyła się i Pete wdrapał
się do biura. Wyglądał na mocno poruszonego.
— Chudy znikł! Jego mama myśli, że został porwany!
— Porwany?! — wykrzyknął Bob.
— Przez kogo, Pete? — zapytał Jupiter.
— Nie wiadomo. Matka Chudego widziała niebieski samochód kręcący się koło domu i
podobno Chudy rozmawiał z facetem, który nim jeździ.
— De Groot!
— Pani Norris mówiła, że ich telefon jest na podsłuchu. Pewnie De Groot założył go tego
dnia, kiedy nas złapał, Jupe.
— Tak myślałem — przytaknął Jupiter. — Czy pani Norris wie, co Chudy robił ostatnio i dla
kogo?
— Nie, powiedział jej tylko, że pracuje dla jakiegoś pana i że coś jest kluczem do fortuny.
Jupiter zamyślił się głęboko.
— Chłopaki — odezwał się wreszcie. — Zajęciem Chudego było wkradanie się do pracowni
pana Jamesa i podawanie komuś obrazów Jonasza przez okno. To dowodzi, że te obrazy są
kluczem do całej zagadki. Porwanie może znaczyć tylko jedno: Chudy wie za dużo. Ktoś chce
mu zamknąć usta. Ktoś, czyli De Groot. O to mogę się założyć!
— Biedny Chudy — powiedział Bob. — Jaki jest, taki jest, ale mógł się znaleźć w poważnym
niebezpieczeństwie.
— Tak — skinął głową Jupiter — jeśli więc chcemy mu pomóc, musimy zrozumieć
wiadomość zawartą w ostatnich słowach Jonasza. I to szybko! Jedźmy do Kanionu Remuda!
ROZDZIAŁ 19
W pułapce
— Pan James poszedł na policję zameldować o włamaniu do swojej pracowni — mówił Pete,
gdy jechali w trójkę cienistą drogą w kanionie. — Pan Norris też był na policji w sprawie
zaginięcia Chudego.
— Będą szukali niebieskiego kabrioletu De Groota — powiedział Jupiter. — Jeśli uda nam
się dowiedzieć co znaczyły ostatnie słowa Jonasza, znajdziemy De Groota szybciej niż policja.
— Myślisz, że De Groot rozwiązał już zagadkę? — zapytał Bob.
— W każdym razie jest tego bliski. Dlatego prawdopodobnie trzyma Chudego. Chce być
pewien, że ten nie będzie gadał, póki de Groot nie znajdzie obrazu.
Gdy podjeżdżali pod siedzibę profesora, Hal stał na ganku małego domu. Puścił się pędem na
ich spotkanie.
— Ktoś był tu znowu dziś rano! — wołał z wypiekami na twarzy. — Przewrócił do góry
nogami mały dom!
— Czy tam były te obrazy? — zapytał Jupiter z niepokojem.
— Nie, u nas w domu. Przez całe rano staraliśmy się dodzwonić do hrabiny i pana Marechala,
ale nie było ich w motelu. Teraz tato pojechał do nich.
— Czy widzieliście kogoś w pobliżu tego ranka? — dopytywał się Jupiter.
— Mignął nam ktoś, koło garażu. Uciekał w stronę jaru. Wtedy poszliśmy do małego domu i
odkryliśmy, co tam narobił.
— Rozejrzyjmy się koło garażu — powiedział Pete.
— Może zgubił coś, co da nam jakąś wskazówkę — dodał Bob.
Garaż znajdował się na tyłach głównego budynku. Rozproszyli się wokół niego, przeszukując
uważnie trawę i zarośla. Spotkali się pod garażem z pustymi rękami.
— Ani śladu po nim — powiedział Bob.
— Nie zostawił nawet odcisków stóp — westchnął Jupiter.
— Chodźmy do małego domu. Chcę zobaczyć... — urwał, nasłuchując pilnie.
Nie mogli się zorientować, skąd dochodzi dziwny dźwięk. Trochę jak pisk jakiegoś
zwierzątka, trochę jak zduszony jęk.
— Co to może być? — odezwał się Hal.
— Ciii — uciszył go Jupiter.
Dźwięk zmienił się. Brzmiał teraz, jakby ktoś starał się mówić z przyciśniętymi do ziemi
ustami. Niezrozumiały bełkot dochodzący skądś bardzo blisko. Nagle rozległ się głośny brzęk.
— To z garażu! — wykrzyknął Pete.
— Ktoś tam jest! — zawołał Bob i podbiegł wraz z Pete’em do bramy garażowej. Pete
szarpnął ją, ale nawet nie drgnęła.
— Ta brama jest zamknięta na stałe! — powiedział Hal.
— Chodźcie! Dostaniemy się do środka bocznymi drzwiami!
Pobiegł do małych drzwi w bocznej ścianie garażu i stanął zaskoczony.
— Co jest, Hal? — zapytał Bob.
— Drzwi są zamknięte na kłódkę! Nigdy jej nie zamykamy, tylko jak wyjeżdżamy na dłużej.
To dziwne.
Hal wyciągnął z kieszeni pęk kluczy. Odszukał właściwy i otworzył kłódkę. Wpadli do
środka. Garaż zdawał się pusty, tylko jakieś narzędzia walały się po podłodze.
Z kąta dobiegł ich zduszony bełkot i coś się poruszyło. Podeszli ostrożnie. Na podłodze leżał
ktoś związany, z kneblem w ustach. Bob pochylił się nad leżącym.
— To Chudy!
Rozwiązali go szybko i usunęli knebel. Usiadł i zaczął rozcierać zaczerwienione od więzów
nadgarstki. Był blady i drżał jak w febrze.
— Nigdy nie przypuszczałem, że ucieszę się na wasz widok — powiedział łamiącym się
głosem. — A niech to, przykro mi, że chciałem wam narobić kłopotów.
— Akurat — mruknął Pete.
Wiedział, że Chudy jest teraz wystraszony i roztrzęsiony. Nie bardzo wierzył w jego
wdzięczność. Wiedział, że jak otrząśnie się z tego, co go spotkało, będzie znów arogancki i
przykry.
— Chudy, mów wreszcie, co ci się przytrafiło! — niecierpliwił się Jupiter.
— Gdzie byłeś przez całą noc? — pytał Bob.
— No więc — zaczął Skinner niepewnie — kiedy wam uciekłem, pojechaliśmy tutaj. Jak
tylko wysiedliśmy z samochodu, on mnie związał. Mało nie wpadłem do jaru. Po ciemku w
ogóle go nie zauważyłem. Śmiał się ze mnie. Powiedział, że każdy musi raz wpaść do tego jaru,
to potem już o nim wie.
— Każdy musi wpaść do tego jaru... — powtórzył wolno Jupiter.
— Wcześnie rano zamknął mnie w tym garażu — mówił dalej Chudy. — Leżałem tu bez
ruchu. Bałem się narobić hałasu, mógł wciąż być gdzieś w pobliżu. Dopiero, kiedy usłyszałem
wasze głosy, starałem się was zawołać.
— Miałeś szczęście, że tu przyszliśmy — mruknął Pete,
Bob przyglądał się Jupiterowi.
— Jupe? O czym myślisz?
Pierwszy Detektyw wpatrywał się w Chudego, jakby zobaczył coś zadziwiającego w jego
twarzy. Jego głos drżał z podekscytowania, gdy się wreszcie odezwał:
— Chudy, czy to był...
W tym momencie drzwi, przez które weszli, zamknęły się z trzaskiem. Usłyszeli szczęknięcie
kłódki. Byli zamknięci w ciemnym, pozbawionym okien garażu!
— Hej! — zawołał Hal. — Jesteśmy w środku!
Nie było odpowiedzi.
— Szybko — szepnął Jupiter — zobaczmy przez szpary, kto to.
Pete i Bob skoczyli do głównej bramy. Między nią, a framugą była wąska szpara. Jupiter
znalazł dziurę po sęku w tylnej ścianie garażu. Hal zajął pozycję obserwacyjną przy bocznych
drzwiach.
— Widzę kogoś — syknął.
Trzej Detektywi przyłączyli się do niego.
— To De Groot — szepnął Pete.
Mały, gruby Holender stał, spoglądając na garaż, z nachmurzoną twarzą. Po chwili zaczął się
rozglądać wokół, jakby czegoś lub kogoś szukał.
— Wypuść nas, De Groot! — wrzasnął Hal.
— Wiemy już, czego chcesz! — zawołał Bob.
— Jesteście tam bezpieczni! — warknął De Groot. —Siedźcie tam cicho, bo...
Obrócił się gwałtownie, spojrzał w stronę dużego domu, po czym pobiegł truchtem w gęste
zarośla za garażem.
Przez długą minutę panowała cisza, następnie usłyszeli czyjeś kroki i w polu ich widzenia
ukazał się pan Marechal.
— Panie Marechal! — krzyknął Pete. — Proszę uważać! De Groot jest tutaj!
Dystyngowany intendent hrabiny zatrzymał się i spojrzał zdziwiony w stronę garażu.
— Wszedł w krzaki za garażem! — krzyknął Bob.
— On nas tu zamknął! Proszę nas wypuścić! — zawołał Hal.
Pan Marechal rozejrzał się wokół uważnie, po czym podszedł do drzwi garażu.
— Czy De Groot jest sam, chłopcy? — zapytał.
— Tak, proszę pana — odpowiedział Pete. — Chudy Norris jest tutaj z nami.
— Norris? — pan Marechal zdawał się zaniepokojony. — Pilnujcie go dobrze, bądźcie z nim
bardzo ostrożni, chłopcy. Nie wierzę mu. On was wykiwa, jak tylko będzie mógł. Tu jest kłódka.
Może uda mi się otworzyć główną bramę.
— Nie, jest zabita deskami — powiedział Hal. — Ja mam klucz od tej kłódki. Przecisnę go
przez szparę pod drzwiami.
— Hej, Jupe — zawołał Skinner ze swego kąta.
— Zamknij się — syknął Jupe.
Hal zdjął z kółka klucz od kłódki. Pochylił się, żeby przesunąć go pod drzwiami i wyrżnął
głową w Jupitera. Zachwiał się, upadł do tyłu i wypuścił klucz z ręki. Usłyszeli brzęk.
— Klucz! — krzyknął Hal. — Jest tu gdzieś. Szukajcie.
— Co się stało, chłopcy? — zaniepokoił się pan Marechal.
— Upuściłem klucz! — Szukamy go, ale tu jest tak ciemno.
— Pospieszcie się — ponaglał pan Marechal.
Pete, Bob i Hal obmacywali na czworakach podłogę wokół drzwi. Chudy siedział nadal w
kącie garażu, a Jupiter stał nieruchomo przy drzwiach.
— Nie mogę go znaleźć — mruczał Pete.
— Ani ja.
— Gdzie on może być?
— Nadjeżdża samochód — odezwał się nagle Jupiter.
Pete, Bob i Hal rzucili się do szpary przy drzwiach. Usłyszeli zgrzyt hamulców
zatrzymującego się na podjeździe samochodu. W tym momencie stojący dotąd spokojnie pan
Marechal, zaczął biec w stronę zarośli. Zniknął w krzakach okalających jar.
— Musiał zobaczyć De Groota — powiedział Hal.
— O rany, patrzcie! — wykrzyknął Pete.
De Groot pojawił się nagle na skraju zarośli. Biegł szybko w stronę krzaków, za którymi
przed chwilą znikł pan Marechal. W ręce trzymał rewolwer! Chłopcy patrzyli za nim przerażeni.
ROZDZIAŁ 20
Zdemaskowanie przestępcy
Profesor Carswell i hrabina wysiedli z samochodu i szli w stronę domu profesora, gdy dobiegł
ich krzyk:
— Tato!!
Profesor Carswell zatrzymał się.
— Hal?! Gdzie jesteś?!
— W garażu! Jesteśmy tu zamknięci!
Profesor Carswell wraz z hrabiną podszedł szybko do bocznych drzwi garażu i otworzył
kłódkę własnym kluczem. Chłopcy otoczyli go, gdy wszedł do środka.
— Jak to się stało, na Boga, że zostaliście tu zamknięci?
— De Groot nas zamknął — powiedział Pete. — Pan Marechal by nas uwolnił, ale Hal
upuścił klucz i nie mogliśmy go znaleźć. A przed chwilą widzieliśmy, jak De Groot ścigał pana
Marechala z pistoletem!
— Armand był tutaj? I ten De Groot? — zdumiała się hrabina.
— To panią dziwi? — zapytał Jupiter zmienionym głosem. — Nie spodziewała się pani, że
pan Marechal tu będzie?
— Tak, jestem zaskoczona. Jak właśnie mówiłam panu Carswellowi, Armanda nie było w
motelu od wczorajszego wieczoru. Nie mam pojęcia, gdzie przepadł na całą noc. Nie mówił mi,
że gdzieś się wybiera.
— Pani hrabina powiedziała — odezwał się profesor Carswell — że widziała niebieski
kabriolet De Groota na terenie jej motelu wczoraj wczesnym wieczorem.
— A teraz De Groot ściga pana Marechala z pistoletem! —krzyczał Pete.
— Gdybym nie zgubił klucza i pan Marechal by nas wypuścił — powiedział Hal — może De
Groot nie odważyłby się wyjść z ukrycia. Musimy pomóc panu Marechalowi!
— Nie, nie musimy — oświadczył Jupiter spokojnie. I nie zgubiliśmy klucza.
Przesunął jedną stopę, pochylił się i podniósł klucz. Wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni.
— Jupe! Stałeś na kluczu cały czas?!
— Dlaczego to zrobiłeś?! — pytali Bob i Pete, jeden przez drugiego.
Jupiter zwrócił się do siedzącego wciąż w kacie Norrisa.
— Nie musisz się już bać. Chudy. Możesz nam powiedzieć, dla kogo pracowałeś i kto cię tu
zamknął.
— Oczywiście De Groot — wtrącił Hal.
— Nie, to nie on — powiedział Jupiter,
Skinner nerwowo oblizał wargi.
— Masz rację. Jupe. To był pan Marechal. Tego popołudnia, kiedy byłem w składzie twego
wuja z obrazem Camerona przyszedł do mnie. Powiedziałem mu kto ma te dwadzieścia
obrazów. Zaproponował mi dobrą zapłatę za podawanie mu obrazów przez okno pracowni
późnymi wieczorami. Chciał sprawdzić czy nie zostały na czymś namalowane, Byłem wściekły
na pana Jamesa, bo kiedy wróciłem do niego z obrazem, wyrzucił mnie z pracy. Zgodziłem się
więc na propozycję Marechala.
— Przez cały czas dla niego pracowałeś? — zdziwił się Bob.
— Już wczoraj mówiłem, że żaden z was nie ma pojęcia, co się tu święci — powiedział
Chudy z dawnym sarkazmem. Najwyraźniej czuł się bezpieczny,
— Tak — przyznał Jupiter — powinno mi to było dać do myślenia. Marechal nie miał
zamiaru wypuszczać nas z garażu. Prawdopodobnie planował związanie nas wszystkich i
zakneblowanie, albo jeszcze gorzej! Dlatego zablokowałem drogę Halowi, kiedy chciał podać
klucz panu Marechalowi, a potem stanąłem na kluczu, żebyście go nie znaleźli. Byliśmy tu
bezpieczni za zamkniętymi drzwiami.
Pete wzdrygnął się.
— O rany! Ten Marechal wystrychnął mnie na dudka!
— Mnie także — odezwała się hrabina. — Jesteś pewien tego co mówisz, Jupiterze?
— Absolutnie. Historia Chudego dowodzi, że Marechal jest niebezpiecznym człowiekiem.
Teraz mnóstwo zagadkowych szczegółów zaczyna mieć sens. Na przykład, jak dotąd policja nie
zaczęła pracować nad tą sprawa. Kiedy Marechal nas zwalniał, powiedział, że oddaje sprawę w
ręce policji. Nie zrobił tego prawda?
Hrabina potrząsnęła głową przecząco.
— Oczywiście że nie — mówił dalej Jupiter. —- Policja pokrzyżowałaby mu plany. Zwolnił
nas nie ze względu na nasze bezpieczeństwo. Zaczęliśmy mu przeszkadzać. Miał Skinnera, nie
potrzebował nas więcej. Wiemy teraz także, co Chudy robił wczoraj rano w pani motelu. Po
prostu szukał pana Marechala. Uciekł na nasz widok, bo chciał uniknąć rozmowy z nami. Mylnie
interpretowaliśmy ten incydent.
— Jak widać, wcale nie jesteś taki mądry — wtrącił Chudy ironicznie.
Jupiter zignorował go i ciągnął swe rozważania:
— Sądzę także, że pan Marechal nigdy nie poszedł do kobiety, która kupiła statuetkę Wenus.
— O ile wiem, nie — przyznała hrabina.
— Właśnie. Od początku bardziej interesowały go obrazy Jonasza niż pani pamiątki rodzinne.
Od chwili, gdy usłyszał Hala powtarzającego ostatnie słowa Jonasza, wiedział, że to obrazy są
kluczem.
— Kluczem? — hrabina uniosła brwi zdziwiona. — Kluczem do czego?
— Do miejsca, w którym Jonasz ukrył zaginione arcydzieło Francois Fortunarda. Obraz
uznany za zniszczony, który, według słów pana Jamesa, jest wart fortunę.
— Ależ, Jupe — odezwał się profesor Carswell — skąd pan Marechal mógł wiedzieć, że stary
Jonasz miał ten obraz? Pani hrabina nie wiedziała. Doprawdy, wie chyba więcej o własnym
bracie od swego intendenta.
— Nie, proszę pana — odparł Jupiter z przekonaniem. — Obawiam się, że Marechal oszukał
panią hrabinę. Gdy siedzieliśmy tu zamknięci, przemyślałem wszystko. Jestem teraz zupełnie
pewien, że to nie De Groot zamknął nas przedwczoraj w ceglanym domku, i to nie on przetrząsał
domek tak zapamiętale. De Groot nie był także tajemniczym rabusiem, który pojawił się tu w
dniu, w którym wuj Tytus kupił od pana rzeczy Jonasza. Był to Marechal! Wiedział o arcydziele
od dawna. Przyszedł tu po kryjomu, nim zjawił się oficjalnie z panią hrabiną. Starał się znaleźć
obraz, nim ktokolwiek go odkryje.
— Skąd mógł wiedzieć o obrazie? — spytała hrabina.
— Czy przypomina pani sobie ostatnie słowa Jonasza? — powiedział Jupiter. — Hal mówił
nam, że powtarzał kilkakrotnie „powiedz im” i brzmiało to raczej jak „powiedzem”. Otóż jestem
przekonany, że Jonasz mówił „powiedz M”. „M”, czyli Marechal. Myślę, że byli partnerami i
Marechal wiedział o Jonaszu wszystko.
— Partnerami? — powtórzyła hrabina z niedowierzaniem.
— Partnerami w czym? Masz na myśli jakąś działalność kryminalną?
— Tak, proszę pani. Jakieś przestępstwo związane z obrazem Fortunarda. Nie wiem jeszcze,
jak dostał się w ręce pani brata, ale jestem pewien, że kryje się w tym coś niegodziwego.
— Ależ to szokujące! — wykrzyknęła hrabina. — Musimy czym prędzej zawiadomić policję.
Armand musi zostać natychmiast aresztowany!
— Nie zapominajmy, że De Groot jest też w to wmieszany — odezwał się Bob.
— Idę zatelefonować na policję — powiedział profesor. — Skinner, chodź ze mną.
— My także pójdziemy z panem — powiedział Jupiter. — Chcę jeszcze raz zobaczyć obrazy
Jonasza Camerona. Wciąż nie wiemy, gdzie jest ukryte arcydzieło Fortunarda. Jeśli Marechal i
De Groot znajdą je przed nami, policja może przybyć za późno.
ROZDZIAŁ 21
Pion do poziomu
Wszyscy podążyli do dużego domu. Profesor Carswell ze Skinnerem udali się do gabinetu
profesora zawiadomić policję. Pozostali przeszli do salonu. Obrazy Jonasza Camerona były
rozstawione wzdłuż ściany.
— Ustawiłem je według kolejności, Jupe — powiedział Hal. — Pierwszy jest po lewej.
Wpatrzyli się w obrazy. Każdy namalowano innym stylem i na każdym wszystkie obiekty
były jednakowej wielkości, oprócz domu. Hrabina, która widziała obrazy po raz pierwszy,
przyglądała im się z zainteresowaniem.
— Ależ to wygląda, jakby dom się kurczył! — powiedziała. — Niezwykły efekt. Doprawdy
zadziwiające!
— Tak — odezwał się Jupiter w zadumie — wydaje mi się, że pani brat był bardzo sprawnym
malarzem.
— Ale co nam to mówi, Jupe? — zapytał Pete. — Bob myślał, że może jakiś element na
wszystkich obrazach jest identyczny. Na przykład drzewo. Czy ktoś z was może coś takiego
znaleźć?
Wodzili wzrokiem od jednego obrazu do drugiego. Wszystko, oprócz małego domu z jego
połataną, pasiastą markizą, ukazane było w tej samej skali, ale nic nie zachowywało dawnego
kształtu, barwy ani położenia.
Hal powiedział:
— Wiecie, to wygląda, jakby się patrzyło przez mikroskop albo teleskop z ogniskową
nacelowaną na dom.
— Ogniskowa nacelowana na dom — powtórzył wolno Jupiter.
— Tak, rozumiem, co Hal ma na myśli! — zawołał Bob. — Jakby patrzeć przez instrument,
który koncentruje naszą uwagę na domu. Jakby on stanowił istotną część obrazu!
Jupiter nagle otworzył szeroko oczy. Zerknął szybko na rząd obrazów i wyjął z kieszeni
kartkę z ostatnimi słowami Jonasza Camerona. Przebiegł jej treść oczami błyszczącymi z
podekscytowania.
— „Powiedz M” — czytał — czyli powiedz Marechalowi. Tego jestem pewien. „Moje
obrazy” i „mistrz” znaczy, że trop wiodący do miejsca ukrycia Fortunarda, zawarty jest w tych
dwudziestu obrazach. „Poziom gdzie pion” i „zła strona”. Myślę, że chodzi o to, że musimy
znaleźć coś, co jest w złą stronę, coś, co powinno być pionowo, a nie poziomo.
Jupiter odłożył kartkę i ciągnął dalej:
— Jak dotąd, wiadomość zostawioną przez Jonasza przetłumaczyłbym tak: „powiedz
Marechalowi, że klucz do Fortunarda jest w moich obrazach. Szukaj tam, gdzie powinno być
pionowo, a jest poziomo”! — spojrzał na wszystkich z tryumfem. — Pozostaje jeszcze tylko
jedno słowo Jonasza, którego nie wziąłem pod uwagę!
Wszyscy milczeli wyczekująco. Wreszcie Pete pochylił się nad kartką i przeczytał:
— „Moje płótna” lub „płótno”. Hal chyba nie był pewien. Ale co to znaczy, Jupe?
— Popatrz na dwadzieścia obrazów! — odparł Jupiter.
Wszyscy utkwili wzrok w obrazach.
— Na dom! Na kurczący się dom! — niecierpliwił się Jupiter. — Na ostatnim obrazie jest tak
mały, że możemy dostrzec zaledwie...
— Markizę nad gankiem! — wykrzyknął Pete.
— Pasiastą markizę! — zawtórował mu Hal.
— Płócienną markizę! — zreflektował się Bob.
— Z łatami! — zakończył Jupiter. — A jedna z łat ma pasy idące w złą stronę! .
— Pasy, które powinny być pionowe — powiedział Bob oszołomiony — a są poziome.
— Biegiem! Do małego domu! — zawołał Jupiter.
Wybiegli, przepychając się, jeden przez drugiego, i pędem przemierzyli trawnik dzielący
mały dom od głównego budynku. Hrabina podążała tuż za nimi. Jupiter zatrzymał się przed
gankiem, zadarł głowę i patrzył na dużą, wielkości obrazów Jonasza, łatę, której pasy biegły w
przeciwnym do pasów markizy kierunku.
Pete i Hal przytaszczyli z garażu drabinę. Pete wszedł na nią, wyjął z kieszeni scyzoryk i
zaczął ostrożnie przecinać grubą nić, którą przyszyta była łata. Gdy skończył, łata zsunęła się
Pete rzucił ją do stojącego pad drabiną Jupitera. Nie odrywając wzroku od Pete’a, Jupe
machinalnie zwinął kawał pasiastego płótna w rulon.
Pod łatą nie było oczekiwanej dziury czy przetarcia w markizie. Kawał gładkiego płótna był
przymocowany do markizy czterema ściegami. Pete przeciął je ostrożnie. Płótno odeszło z
łatwością ukazując nienaruszony materiał markizy.
— Wcale nie była potrzebna łata w tym miejscu! — zawołał Pete.
— Przynieś to tu — powiedział Jupiter.
Pete zszedł z drabiny i odwrócił płótno. Patrzącym zaparła dech w piersiach. Wspaniałe
kolory zdawały się płonąć w słonecznym blasku. Nie mogli oderwać oczu od purpurowych gór,
niebieskich koni, żółtych palm i czerwonych ludzi. Zaginione dzieło Francois Fortunarda!
— Weźmy to do środka — powiedział Jupiter.
Pete wniósł płótno do małego domu i położył na stole. Hrabina dotknęła malowidła prawie z
nabożeństwem.
— To musi być warte bajońskie sumy — powiedziała. —Jak, na boga, mój biedny brat to
zdobył?
Jupiter właśnie zamierzał coś powiedzieć gdy wszedł profesor Carswell z Chudym.
— Policja zaraz tu będzie. Rozmawiałem z komendantem Reynoldsem i... Znaleźliście obraz!
Gdzie był?!
Chłopcy opowiedzieli mu o pomyśle Jupitera.
— Brawo, Jupe! — wykrzyknął profesor. — Komu jeszcze by to przyszło do głowy! Co za
pomysłowe miejsce ukrycia, wodoszczelne, bezpieczne i tuż pod ręką. Radziłbym to zwinąć i
obchodzić się z tym delikatnie. Wyniesione na powietrze może łatwo ulec uszkodzeniu.
Bob i Pete zrolowali ostrożnie płótno i wręczyli Jupiterowi. Chudy obserwował ich z kwaśną
miną.
— A więc, pani hrabino — powiedział profesor z uśmiechem — jeśli nie okaże się, że obraz
był skradziony, należy do pani.
— Skradziony? Pan myśli, że Jonasz go ukradł?
— Ja nie sądzę by był skradziony — odezwał się Jupiter. —Myślę, że...
Urwał na widok postaci, która nagle ukazała się w drzwiach.
— Myślisz, że dopiero zostanie skradziony. Tak, zaraz to zrobię! — Pan Marechal wszedł do
pokoju z pistoletem w ręce. Hrabina spojrzała na niego z pogardą.
— Nikczemny złodzieju! Nie sądź, że ujdzie ci to bezkarnie.
— Czyżby? — odparł Marechal z krzywym uśmiechem. — Proszę nie usiłować mnie
powstrzymać, droga hrabino. Nie zawaham się użyć broni!
Patrzył łakomie na zrolowane płótno w ręce Jupitera.
— Gratuluję, Jupiterze. Prześcignąłeś mnie w rozwiązaniu szarady zgotowanej nam przez
Jonasza. Na szczęście obserwowałem cię bacznie. — Marechal zamilkł, nasłuchując. Wszyscy
uchwycili daleki odgłos syreny policyjnej.
— Dość gadania! Dawaj mi to! Szybko!
Jupiter zawahał się, zaciskając rękę na rulonie.
— Ostrzegam cię! — krzyknął histerycznie Marechal.
— Daj mu to, Jupe — odezwał się profesor Carswell.
Jupiter westchnął i wyciągnął w stronę Marechala rękę ze zwiniętym płótnem. Ten chwycił
rulon, powiódł ostrzegawczo pistoletem po zgromadzonych i wybiegł z pokoju. Wszyscy rzucili
się do okna.
— Zatrzymajcie go! — krzyczała hrabina.
— Nie, to zbyt niebezpieczne — powiedział profesor.
Zgnębieni patrzyli, jak Marechal biegł przez trawnik, po czym znikł za krzakami na obrzeżu
drogi. W chwilę później mignął im pędzący w stronę miasta żółty mercedes. Policyjne syreny
słychać było coraz wyraźniej.
— Policja go zatrzyma — powiedział profesor.
— Nie — potrząsnął głową Jupiter. — Szukają niebieskiego kabrioletu, nie żółtego
mercedesa.
Jak zwykle, Jupiter miał rację. W minutę później na teren posiadłości profesora wjechały
samochody policyjne. Policjantom nawet nie przyszło do głowy, by zatrzymać żółtego
mercedesa który minął ich na drodze.
ROZDZIAŁ 22
Jupiter odkrywa prawdę
Wyszli spiesznie z małego domu i udali się na spotkanie komendanta Reynoldsa i jego ludzi.
Profesor Carswell szybko opowiedział, co się wydarzyło.
— Minęliśmy tego żółtego mercedesa! — komendant był zirytowany.
— Musicie natychmiast udać się za nim w pościg! — powiedziała hrabina. — To przestępca!
Uciekł z bezcennym dziełem sztuki!
— Nic podobnego! — roześmiał się Jupiter. — Co za szczęście, że jechaliście na syrenie,
panie komendancie. Wystraszyło to tak Marechala, że nawet nie obejrzał płótna, które wyrwał
mi z ręki. To jest Fortunard! — z tryumfalnym śmiechem wyciągnął rękę, którą trzymał za sobą.
— Marechal ucieka z łatą z markizy. Wymieniłem rulony — rozwinął trzymany w ręce rulon,
ukazując wspaniały obraz.
Przez chwilę wszyscy patrzyli na niego zaskoczeni, po czym wybuchnęli śmiechem.
Komendant Reynolds poklepał Jupitera po ramieniu.
— Świetnie, Jupiterze! Marechal powinien być ostrożniejszy, mając w tobie przeciwnika —
roześmiał się.
Na polecenie Reynoldsa jeden z policjantów nadał komunikat radiowy do wszystkich wozów
patrolowych, żeby zatrzymać żółtego mercedesa.
— Pobiliśmy go! — Pete i Bob nie posiadali się z radości.
— Jeszcze nie — powiedział Jupe. — Ocaliliśmy przed nim Fortunarda, ale nie został jeszcze
aresztowany.
— Możesz się o to nie martwić — zapewnił go komendant. — Mogłyby być komplikacje,
gdyby miał przy sobie obraz. Mógłby szantażować policję, że go zniszczy, lub obraz mógłby
zostać uszkodzony w razie szamotaniny. Z kawałkiem pasiastego płótna daleko nie zajedzie!
— Jest jeszcze ten De Groot — przypomniał profesor Carswell. — Prawdopodobnie są
wspólnikami w tej całej sprawie.
— Na pewno! — przytaknął Pete. — Pilnujmy lepiej tego obrazu!
— Doprawdy, młodzi przyjaciele — odezwała się hrabina z uśmiechem — zrobiliście dla
mnie tak wiele. Nie powinniście się więcej kłopotać. Nie sądzę, by De Groot odważył się
odebrać mi obraz. A co do was, zapewniam, że zostaniecie sowicie wynagrodzeni.
Bob i Pete zaczerwienili się z zadowolenia, jednak Jupiter zdawał się nie słyszeć słów
hrabiny. Oglądał obraz w głębokim zamyśleniu.
— Panie komendancie — zwrócił się profesor do Reynoldsa — do kogo właściwie należy
teraz obraz? Wydaje się, że powinien należeć do pani hrabiny, o ile stary Jonasz go nie ukradł.
Ukrywał obraz tak, jakby był ukradziony.
— Jestem pewna, że mój brat go nie ukradł — powiedziała hrabina z urazą. — Biedny Jonasz
był ekscentrykiem, ale nie złodziejem.
— Słusznie — odezwał się nagle Jupiter. — Nie przypuszczam, aby obraz był komuś
ukradziony.
— A więc, jak zamierzałam, ofiaruję obraz muzeum. Takie dzieło należy do wszystkich.
— Musimy oczywiście przeprowadzić dochodzenie — powiedział komendant Reynolds. —
Jeśli okaże się, że Jupiter ma rację i obraz nie jest skradziony, każde muzeum będzie pani
niezwykle wdzięczne. Na razie muszę zatrzymać obraz do czasu...
— Patrzcie! — przerwała mu hrabina. — Tam, koło garażu! To De Groot!
Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Koło garażu nie było nikogo.
— Widziałam go! — powtarzała z uporem hrabina. — Stał koło garażu, z pistoletem w ręce.
To był na pewno De Groot. Musiał uciec za garaż, kiedy nas zobaczył.
— Otoczymy go — powiedział komendant. — Pójdę z moimi ludźmi w lewo, pan,
profesorze, z chłopcami zabiegnie mu drogę od prawej strony. Weźcie z sobą młodego Norrisa.
Pani niech lepiej tu zostanie i zaopiekuje się obrazem.
Rozbiegli się zgodnie z planem, Chudy Norris z pewnym ociąganiem. Zarówno policja jak i
profesor z chłopcami zrobili duży łuk z dwu stron wokół garażu i spotkali się ponownie na jego
tyłach.
— Ani śladu po nim — powiedział komendant.
— Nie rozumiem, dlaczego on się tu w ogóle pokazał — mówił profesor Carswell. —
Przecież musiał widzieć, że wokół domu jest pełno policji.
— Mnie to też dziwi — przyznał komendant. — Z drugiej strony, niezwykle łatwo się tu
ukryć. Może...
— Panie komendancie! — krzyknął Jupiter. — Biegnijmy do domu! Szybko!
— Dlaczego? Co się stało?
— Prędko! Nie czas na wyjaśnienia! — Jupiter ruszył pędem ku podjazdowi przed frontonem
głównego budynku.
Wszyscy pobiegli za nim. Bob pierwszy zobaczył biegnące postacie.
— To De Groot!
— I hrabina! — krzyknął Hal. — De Groot ją goni!
— Obraz!! — wrzasnął Pete.
— De Groot nas przechytrzył — mówił profesor zdyszany. — Okrążył dom, kiedy
rozbiegliśmy się. Teraz hrabina ucieka przed nim z obrazem. O, stara się dobiec do mojego
samochodu.
Policjanci wyjęli pistolety z kabur. Hrabina była już niemal przy samochodzie, De Groot tuż
za nią. Komendant wystrzelił ostrzegawczo w powietrze. Oboje biegnący zatrzymali się. Policja,
profesor i chłopcy otoczyli ich błyskawicznie.
— Dzięki Bogu! — hrabina dyszała ciężko. — Chciał mi odebrać obraz! Niech go pan
aresztuje, komendancie!
Komendant ujął De Groota za ramię.
— Jest pan aresztowany. Ma pan prawo...
— Nie jego! — przerwał Jupiter. — Ją!
Na chwilę zapadło milczenie. Wszyscy patrzyli na Jupitera zaskoczeni.
— To głupi żart, Jupiterze — powiedziała wreszcie hrabina.
— Ja nie żartuję i pani dobrze o tym wie. Próbowała pani uciec z obrazem. De Groot starał się
panią zatrzymać. Zdaje sobie pani sprawę, że po wszczęciu dochodzenia nie dostanie go pani
nigdy. Co więcej, grozi pani więzienie.
— Co za nonsens! — obruszyła się hrabina. — Przecież obraz należy do mnie.
— O, tak. Należał do Jonasza, a więc teraz jest własnością jego wspólników. Nie tylko
Marechal był wspólnikiem Jonasza, pani również.
— A więc ty wiesz? — odezwał się De Groot. — Widzę, że popełniłem błąd. Powinienem był
współpracować z wami, chłopcy, a nie usiłować odsunąć was od tej sprawy. Nie doceniłem
waszych umiejętności.
— Czy mogę się wreszcie dowiedzieć, o czym mówicie? —zapytał komendant Reynolds. —
Kim jest pan De Groot?
— Domyślam się, że kimś w rodzaju holenderskiego policjanta — odparł Jupiter. — Tropił
hrabinę i Marechala, a teraz usiłował zapobiec ucieczce hrabiny z obrazem.
— Słusznie, komendancie — skinął głową De Groot. —Jestem prywatnym detektywem z
Amsterdamu. Tropiłem Jonasza Camerona i jego kamratów od wielu lat. Wiedziałem o cennym
obrazie. Kiedy usłyszałem o śmierci Camerona tutaj w Rocky Beach, przybyłem by zapobiec
przejęciu obrazu przez jego wspólników.
— Zarówno Marechal jak i hrabina byli wspólnikami Jonasza w działalności przestępczej —
wtrącił Jupiter. — Marechal próbował oszukać hrabinę i zagarnąć obraz sam.
Wymanewrowaliśmy go. Hrabina poczuła się już właścicielką obrazu, gdy pan komendant
powiedział, że należy jeszcze przeprowadzić dochodzenie. Tego nie mogła ryzykować. Pozbyła
się nas, udając, że widzi pana De Groota. Usiłowała zbiec z obrazem, ale na szczęście pan De
Groot ją obserwował i starał się udaremnić ucieczkę.
— Zgadza się — przytaknął pan De Groot. — I teraz pójdzie wreszcie do więzienia.
— A więc Fortunard został skradziony? — zapytał komendant.
— Nie, proszę pana — odparł Jupiter. — Obraz nie istnieje. Tak, jak powiedział pan James,
został zniszczony przez hitlerowców.
— Jupe! — wykrzyknął Bob. — Co ty wygadujesz? Przecież wszyscy widzimy obraz!
Jupiter uśmiechnął się.
— Jeszcze raz ci przypominam to, co kiedyś Jonasz powiedział Halowi. Mianowicie, że jest
najdroższym malarzem na świecie, ale nikt o tym nie wie. Otóż był nim!
— Ach, więc wiesz wszystko, młody człowieku? — powiedział z podziwem De Groot. —
Gratuluję. Jesteś niezwykle zdolnym detektywem.
— Co, co wiesz, Jupe? — Pete był zupełnie zagubiony.
— Ze Jonasz Cameron był istotnie wielkim malarzem. Był mistrzem... fałszerstwa! Cenny
Fortunard jest podrobiony, jest falsyfikatem. Hrabina i pan Marechal usiłowali go zdobyć, gdyż
trudnią się sprzedażą falsyfikatów.
— Ale przecież pan De Groot właśnie powiedział — komendant miał wciąż wątpliwości —
że przybył tu, ponieważ wiedział, że Jonasz Cameron miał cenne dzieło.
— Miał, komendancie — roześmiał się Jupe. — Swoje ostatnie arcydzieło. Arcydzieło
fałszerstwa!
ROZDZIAŁ 23
Poszlaka, którą przeoczył Alfred Hitchcock
— Do wszystkich diabłów! — ryknął pan Hitchcock do słuchawki. — Czy mam spędzić
życie na pisaniu o młodocianych detektywach?
Na drugim końcu linii Bob mówił błagalnym tonem:
— Zaklinam pana, proszę tylko przeczytać nasz raport. To jest jeden z najgenialniej
rozwiązanych przez Jupe’a przypadków. Pan się może z tego wiele nauczyć.
Znany reżyser zaniemówił na chwilę ze złości.
— Czy chcesz przez to powiedzieć, że Jupiter jest inteligentniejszy ode mnie?
— Ależ nie, proszę pana — powiedział spiesznie Bob. — Pan byłby wspaniałym
detektywem. Z pewnością, gdyby... hm... to znaczy...
— Do stu piorunów! — przerwał mu gromki okrzyk, po czym nastąpiła lodowata cisza. Bob
nie miał odwagi się odezwać.
— Dobrze, Bob — usłyszał wreszcie. — Przynieś ten raport. Przeczytam go i opiszę tę
sprawę pod jednym warunkiem.
— Jakim, proszę pana? — zapytał Bob niespokojnie.
— Jeśli znajdę w twoim raporcie chociaż jedną dedukcję, do której sam bym nie doszedł na
podstawie tych samych poszlak, na których oparł się twój niedościgniony Jupiter.
Bob zawahał się.
— Dobrze, doskonale. Zgoda.
— Stawcie się więc jutro w moim biurze.
Bob, Pete i Jupiter siedzieli przed wielkim biurkiem reżysera w pełnym oczekiwania
milczeniu. Wreszcie pan Hitchcock podniósł głowę znad raportu Boba i uśmiechnął się do nich
ironicznie.
— Tak więc gburowaty De Groot okazuje się detektywem, podczas gdy wytworny pan
Marechal i dystyngowana hrabina są kryminalistami! Ach, jakże życie byłoby proste, gdybyśmy
mogli spojrzeć tylko na człowieka i od razu wiedzieć, kim jest. Czy ujęto już Marechala?
— Tak, oboje z hrabiną są w więzieniu i obciążają się nawzajem w zeznaniach — odparł Pete.
— Zrobili w Europie fortunę, sprzedając od lat fałszowane przez Jonasza obrazy. Rok temu
wsadzono ich na krótko do więzienia. Jonasz umknął policji i zbiegł do Ameryki ze swoim
ostatnim arcydziełem. Tak więc...
— Ani słowa więcej! — przerwał pan Hitchcock. — Resztę sam wydedukuję. A więc, będąc
w więzieniu nie mogli zareagować na list profesora Carswella, donoszący o śmierci Jonasza.
Marechal został zwolniony z więzienia wcześniej niż hrabina i natychmiast udał się do Rocky
Beach. Zamierzał zabrać obraz i zagarnąć cały zysk z jego sprzedaży, bez dzielenia się z hrabiną.
Nie znalazł go jednak. W czasie ucieczki z posiadłości profesora Carswella wpadł do jaru i
odniósł obrażenia nogi. Wrócił do Europy i wykurował kontuzję. Tymczasem hrabina zostaje
zwolniona z więzienia, Marechal kontaktuje się z nią, przygotowują razem wiarygodną wersję
ich powiązań z Cameronem i przybywają do Rocky Beach.
— Tak jest — przytaknął Jupiter. — Tak samo zrekonstruowałem wypadki.
— De Groot dowiaduje się o śmierci Jonasza Camerona i podróży przestępczej pary i
przybywa tu za nimi. Widzi, że Marechal zainteresował się osobą Skinnera Norrisa. Norrisowie
są bardzo zamożną rodziną. De Groot dochodzi do wniosku, że Marechal będzie usiłował
sprzedać im falsyfikat. Zakłada podsłuch w telefonie Norrisów, by śledzić poczynania
Marechala. Ma nadzieję przyłapać go na gorącym uczynku.
Jupiter kiwał głową potakująco. Pan Hitchcock promieniał zadowoleniem.
— Jonasz ukrył swoje arcydzieło fałszerstwa, by nie zwróciło uwagi niepożądanych osób, tak
jak stało się to z Halem. Następnie musiał wymyślić, w jaki sposób wskazać partnerom, gdzie
znajduje się obraz na wypadek gdyby mu się coś przytrafiło. Przypuszczam, że nie miał odwagi
po prostu napisać o tym do nich. Maluje więc dwadzieścia obrazów kurczącego się domu. Przed
śmiercią sam zdradza swój sekret, mamrocząc urwane słowa w obecności Hala i jego ojca.
Gdy Marechal dowiaduje się o istnieniu dwudziestu obrazów, domyśla się natychmiast, że
wiodą one do mistrzowskiego falsyfikatu Fortunarda. Słowa umierającego potwierdzają jego
przypuszczenia, mimo że Marechal nie potrafi powiązać ich w sensowną całość.
Chudy Norris pojawia się w składzie Jonesa z jednym z obrazów. Marechal kontaktuje się z
nim i z łatwością nakłania do współpracy. Skinner jest rozżalony na pana Jamesa za wyrzucenie
z pracy, godzi się więc chętnie na wkradanie się do pracowni i podawanie obrazów Camerona
przez okno panu Marechalowi, który chce je przebadać.
— Marechal przypuszczał, że falsyfikat może być pod jednym z malowideł — wtrącił Jupiter.
— Ja zresztą też uległem tej sugestii.
— Nasuwa się takie przypuszczenie, jakkolwiek jest mylne w tym wypadku — powiedział
pan Hitchcock. — Równocześnie Marechal dalej usiłuje znaleźć obraz. Pewnego dnia
wchodzicie mu w drogę i zamyka was w ceglanym domku. Następnie Chudy zostaje przyłapany
w atelier Maxwella Jamesa i Marechal jest zmuszony go uprowadzić, by uchronić się przed jego
zeznaniami.
Szczęśliwie Jupiter orientuje się w porę, że Marechal jest przestępcą, i kiedy jesteście
zamknięci w garażu, uniemożliwia podanie mu klucza. To ocala was od Bóg wie jakiego
niebezpieczeństwa. De Groot zdawał sobie z tego sprawę i dlatego zamknął was w garażu. Na
marginesie, utykanie De Groota, które zwiodło was na mylny trop, było zapewne spowodowane
jakąś dawną kontuzją?
— Tak, pan De Groot kuleje od lat — odpowiedział Bob.
— Odnalezienie falsyfikatu było wynikiem wspaniałego rozumowania — kontynuował pan
Hitchcock. — Cały wywód jest zawarty w raporcie, nie będę go więc powtarzał.
Wydedukowałeś, Jupe, że Jonasz Cameron i Marechal byli wspólnikami w produkcji i sprzedaży
sfałszowanych dzieł sztuki. Czego nie wiedziałeś w tym momencie, to kim naprawdę jest
hrabina. Zacząłeś ją podejrzewać, gdy twierdziła, że widzi De Groota koło garażu. O ile
wiedziałeś, nie spotkała go nigdy w czasie swej bytności w Rocky Beach, nie mogła więc
wiedzieć z pewnością, że to on. Chyba że znała go już przedtem. Co do De Groota, nie robił
przecież nic złego. Zbierał jedynie informacje, a jego postępowanie w stosunku do was miało na
celu odsunięcie was od niebezpiecznej gry. Wniosek był prosty: musiał być kimś w rodzaju
policjanta. Kiedy na końcu gonił hrabinę, stało się już jasne, że jest ona wspólniczką Jonasza i że
usiłuje porwać fałszywego Fortunarda.
— Tak rozumowałem, zgadza się — westchnął Jupiter.
— Dobrze, proszę pana — odezwał się Pete — ale jak Jupiter wpadł na to, że Jonasz był
fałszerzem obrazów?
— Ach, to jest zupełnie oczywiste, Pete. Miał poszlaki. Pierwsza, to własne słowa Jonasza,
które powtórzył mu Hal. Najdroższym malarzem na świecie, o którym nikt nie wie, może być
tylko fałszerz a nie nieznany artysta, który nie sprzedaje swoich dzieł. Drugiej poszlaki
dostarczył pan James, określając Jonasza jako wprawnego malarza, imitującego cudzy styl.
Wreszcie dwadzieścia obrazów, namalowanych każdy inną manierą.
Jupiter skinął głową.
— To pokrywa się z moim rozumowaniem.
— Przypadek zakończony! — oświadczył z zadowoleniem pan Hitchcock. — Nie ma w nim
ani jednego faktu, którego bym nie wyjaśnił na podstawie własnej dedukcji. Jestem więc
zwolniony od opisywania.
— Chyba tak — przyznał ponuro Bob.
— Świetnie. Chciałbym się tylko dowiedzieć, co się dzieje obecnie z osobami wmieszanymi
w tę sprawę?
— A więc — odpowiedział Jupiter — Marechal został aresztowany pod zarzutem
uprowadzenia Skinnera i na pewno pójdzie do więzienia. Hrabina nie jest bezpośrednio
wmieszana w tę sprawę. Policja zatrzymała ją jednak do chwili wyjaśnienia jej sytuacji przez
władze europejskie. Biorąc pod uwagę jej poprzednią działalność przestępczą, przypuszczalnie
znów zostanie uwięziona. De Groot wrócił do Amsterdamu. Człowiek, który go wynajął, był
jedną z ofiar gangu fałszerzy. Zdecydował położyć kres ich działalności. Kiedy Marechal i
hrabina zostali skazani tylko na rok więzienia, a Jonasz Cameron w ogóle umknął
sprawiedliwości, najął prywatnego detektywa. Myślę, że teraz wreszcie będzie
usatysfakcjonowany.
— Niewątpliwie — skinął głową pan Hitchcock. — A co się stało z falsyfikatem?
— Formalnie obraz należy do hrabiny i Marechala. Jonasz wykonał go i zostawił dla nich.
Obraz stracił jednak dla nich wartość. Po całej aferze nie mogą go sprzedać. Hrabina podarowała
go więc profesorowi Carswellowi, jako rekompensatę za zaległy czynsz Jonasza. Okazało się, że
obraz przyniesie profesorowi znacznie więcej, niż wynosił dług zmarłego. Kolekcjoner
falsyfikatów zaproponował pokaźną sumę. Profesor zamierza odremontować swój piękny, stary
dom i ceglany domek.
— Obrazy Jonasza wziął z powrotem pan James i są już na nie amatorzy — dodał Bob.
— A co ze Skinnerem Norrisem?
— Chudy wpakował się w to jak zwykle z głupoty — powiedział Jupiter. — Policja nic do
niego nie ma, ale rodzice odesłali go na jakieś wakacyjne kursy.
— No, chłopcy, to już chyba wszystko — pan Hitchcock wręczył raport Bobowi. — Teraz
wybaczcie, ale jestem bardzo zajęty.
Pete odchrząknął i odezwał się nieśmiało.
— Wydaje mi się, że pan jednak coś przeoczył. Nie wyjaśnił pan, jak Jupe, kiedy byliśmy
zamknięci w garażu, odgadł, że przestępcą jest Marechal, a nie Da Groot. Przecież to De Groot
nas zamknął i wszystko wskazywało, że zrobił to również w ceglanym domku, i że to on wynajął
Chudego. To bardzo ważna poszlaka. To był punkt zwrotny w całej sprawie.
— Chudy był wtedy jeszcze zbyt zastraszony, żeby nam powiedzieć, kto go uprowadził —
dodał Bob. — Być może nigdy nie wyznałby prawdy, gdyby Jupe się nie domyślił.
Pan Hitchcock otworzył ponownie raport i zaczął go wertować.
— Aha! Jupiter domyślił się, kim jest naprawdę Marechal, kiedy zrozumiał, że Jonasz
wymamrotał nie „powiedz im”, lecz „powiedz M”.
— Nie! — wykrzyknął Jupiter ze śmiechem. — To było później, kiedy już wiedziałem, że za
wszystkim kryje się Marechal. W garażu Chudy powiedział coś, co otworzyło mi oczy.
— Chudy powiedział... powiedział... — pan Hitchcock odczytał opis sceny w garażu i
wzruszył ramionami. — A, do diaska, poddaję się. Co takiego powiedział, że oczyściłeś z
zarzutów De Groota i obarczyłeś nimi Marechala?
Jupiter uśmiechnął się.
— Chudy powiedział, że człowiek, który go związał i zamknął w garażu, zażartował, że
każdy musi raz wpaść do jaru, żeby potem już o nim wiedzieć.
— Tak, przeczytałem to! I co z tego? Mówże!
— De Groot wpadł do jaru tego wieczoru, kiedy udało nam się wyjść z zamknięcia z
ceglanego domku — odparł Jupiter.
Pan Hitchcock uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Oczywiście! De Groot nie wpadłby do jaru, gdyby wiedział, że jar jest w tym miejscu. To
oznaczało, że to nie on zamknął was uprzednio w ceglanym domku. Dochodziło się do niego
jarem. De Groot nie był też tajemniczym intruzem, którego zobaczyłeś pierwszego dnia w
Kanionie Remuda, mimo że utykał. Kiedy sobie to wszystko uświadomiłeś, musiało być dla
ciebie jasne, że włamywaczem jest pan Marechal. Niech to diabli, dobry jesteś!
— Przez cały czas czułem, że coś mi się nie zgadza tego wieczoru w ceglanym domku —
powiedział Jupiter.
— Okropność, przegrałem! Nie dostrzegłem poszlaki i będę musiał opisać tę sprawę.
— Świetnie! Dziękujemy stokrotnie! — wykrzyknął Bob.
— Jesteśmy naprawdę wdzięczni! — zawtórował mu Pete.
— A na pocieszenie — Jupiter sięgnął po leżącą na podłodze płaską paczkę — mamy dla
pana jeden z obrazów kurczącego się domu. Uprosiliśmy o niego pana Jamesa.
— Czasami — uśmiechnął się pan Hitchcock — jesteście równie przebiegli jak czarne
charaktery w waszych tajemniczych historiach. Zmykajcie stąd!
Po wyjściu chłopców rozparł się wygodnie w fotelu i śmiejąc się oglądał obraz Jonasza
Camerona — mistrzowskiego fałszerza.