- 1 -
Stanisław Rzeszowski
POD ZNAKIEM
RODŁA
Wieczór w Szczecinie
Zapadał zmierzch. Chmury zawisły nad Szczecinem, osnuwając miasto barwą
nadchodzącego wieczoru.
Od strony Odry niósł się porywisty powiew. Wdzierał się chłodem i wilgocią w zaułki
staromiejskie, wirował na pustym placu wokół ratusza, uderzał w szyby zmurszałych
kamieniczek. Tracił wśród nich swój impet, ale jeszcze piął się w górę ulicą Sołtysią i -
osłabły - lekko strącał samotne liście z gałęzi drzew na plantach Placu Parad.
Mimo wczesnej pory opustoszały chodniki. Tramwaje przesuwały się cicho, bez
dzwonienia, jak widma świetlne płynące w mroku, to znów niknące w deszczu. Nikt nie
czekał na przystankach, a trzej młodzi ludzie, którzy wysiedli obok pomnika cesarza
Wilhelma, byli ostatnimi pasażerami wagonu jadącego w kierunku Dworca Głównego.
Konduktorka spojrzała za nimi...
Szli raźno w kierunku niewielkiego skweru, wynurzającego się tuż za sylwetkami
skamieniałych grenadierów, strzegących z czterech stron swego władcy, wyprostowanego
równie sztywno na wielkim pokracznym rumaku.
- I taka pogoda ma swoje dobre strony - zażartował jeden z idących - przynajmniej tego
brzydactwa nie widać w całej pruskiej okazałości. Został tylko nastrój: zgraja upiorów, które
obsiadły polską ziemię i wypatrują na wszystkie strony, kogo by tu jeszcze zdławić.
- Poetyzujesz - odparł kolega. - Żywi są groźniejsi. Co tam za strachy z martwych kukieł.
Szpetne to i tyle.
Śmiejąc się doszli do bramy narożnej kamienicy. Z przeciwnej strony też zbliżało się
kilka osób. Poznali się z daleka.
- Ach, to Stach i Teodor! Czołem!
- Czołem, czołem! Nie często się zdarza, kochani, taki wieczór jak dziś - powiedział jeden
z nich, najstarszy, szczupły, o sumiastych wąsach. Spójrzcie tylko - pochowali się przed
deszczem SA-manny i Stahlhelmowcy, Ostbundy i Jungvereiny
1)
, tudzież wszelka
niemczyzna nieumundurowana. Aż się chce wchodzić pod dach, tak tu cudnie, pusto
i swojsko.
- O, jest i Wilczyński! - zawołali, dostrzegając sylwetkę kolegi przechodzącego przez jezdnię
- nie ma co mówić: dziś ta ulica tylko do nas należy.
- Ale trzeba się spieszyć, bo zebranie tylko patrzeć jak się zacznie.
- Właśnie. Chodźmy już, chodźmy! Wielki czas.
Zostawili w przedpokoju płaszcze nasiąknięte deszczem, ale nastrój tej ulicy,
rozbrzmiewającej dziś wyłącznie polską mową, wchodził z nimi na salę.
- Pozwólcie do nas, kolego Szułcik! Dziś protokołujecie - zawołano od prezydialnego stołu
i Teodor zaczął przeciskać się między krzesłami. Stach Piechocki znalazł sobie miejsce tuż
przy drzwiach, ale zaraz wstał, aby ustąpić miejsca starszym.
- 2 -
Piechocki przeszedł na drugą stronę pokoju i przysiadł na parapecie okna, gdzie czekał
już na niego Janek Gołembka. Nie było tu najwygodniej, ale otwierał się widok na całą salę,
nad którą górował wielki znak „Rodła” - stylizowanej linii biegu Wisły z zaznaczonym
Krakowem. Było to godło Związku Polaków w Niemczech, wprowadzone w związku
z zakazem używania Orła Białego. Pod nim widniało długie hasło: „Prawo dziecka polskiego
do znajomości ojczystego języka w mowie i piśmie jest równe jego prawu do życia!”
Tego hasła nikt tutaj do tej pory nie widział, musiało ono być dziełem ostatnich dni,
podobnie jak zawołanie zdobiące drugą ścianę: „Każde dziecko polskie w polskiej szkole!”
Widok tych haseł cieszył i wzruszał zarazem. Umieszczenie ich właśnie dzisiaj w tej
sali nie dziwiło nikogo z obecnych. Przecież tutaj miało się zaraz rozpocząć zebranie
poświęcone szkole polskiej w Szczecinie. Ożywione rozmowy i wymianę zdań przerwał głos
przewodniczącego, który właśnie otwierał obrady. Był to znany wszystkim Kazimierz
Strzemplewicz. Wydawał się teraz jakiś wyższy niż zazwyczaj, pełen dostojeństwa w geście
przewodniczenia i siły zadziwiającej w inwalidzie.
Obok niego przy stole siedziała Stefania Lechowska, siostra dawnego konsula,
nauczycielka dzieci polskich - nie z zawodu ale z powołania. W jej oczach można było
odczytać gorącą miłość do garstki polskich dzieci, które od kilku lat stanowią treść jej życia!
Przecież ona prawie nie wychodzi ze szkoły, nie istnieje dla niej nic poza dziećmi, w których
pragnie podtrzymać i umocnić miłość do Polski i ojczystego języka.
Z prawej strony stołu tuż za Lechowską zajął miejsce wiceprzewodniczący Polskiego
Towarzystwa Szkolnego w Szczecinie Michał Guzowski - robotnik przemysłowy, a obok
niego skarbnik Wolczyński - rzemieślnik pracujący od lat w cudzym warsztacie. Obaj sterani
pracą, a jednak nie ustający w walce. Tacy już zostaną do końca życia, inaczej być nie może!
Jest też Teodor - przedstawiciel nielicznej inteligencji polskiej w tym mieście, od niedawna
kolega z konsulatu, dobry kompan, rozważny i ostrożny nad wiek, ale twardy, można na nim
zawsze polegać.
Z drugiej strony przewodniczącego siedzą członkowie Rady Szkolnej: Apoloniusz
Kański - krawiec pułkowy, robotnica Józefa Gilowa i doker Wosikowski. Tuż obok nich -
Antoni Pruszak, student kształcący się w Berlinie na Akademii Handlowej, ale rodem stąd
i zawsze gotów do pomocy przy każdej pracy. To on właśnie wygłosi dzisiaj odczyt
o rozwoju kultury rolnej na ziemiach polskich.
Wszyscy słuchają prelekcji z uwagą, choć nie każdego interesują problemy agronomii.
Ale jest przecież mowa o Polsce, o wszystkich jej regionach, i o tych wyzwolonych jak
Wielkopolska, Mazowsze, Lubelszczyzna czy wschodni skrawek Pomorza koło Bydgoszczy,
i o tych, które jak Śląsk, Warmia albo Ziemia Szczecińska zostały poza terytorium Polski
niepodległej.
Prelegent nie mówi wprost o bolesnej granicy, dzielącej ziemie polskie od siebie.
Przedstawia rozwój rolnictwa w różnych regionach w taki sposób, że najzręczniejszy
konfident nie będzie w stanie znaleźć żadnego punktu zaczepienia, który dałby władzom
niemieckim powód do zakazu odczytów w Domu Polskim.
Prelegent zna swoich słuchaczy. Wie, że czują tak samo jak on, że go uważnie
słuchają wchłaniając każde słowo, które dotyczy całej Polski - Ojczyzny.
Na sali nie pamięta się w tej chwili, że granice Polski wyznaczone na mapach
obejmują tylko ziemie nad Wisłą i Wartą, a te, które leżą nad Odrą, Nysą Łużycką czy
Pasłęką, należą nadal do Niemiec. Wprawdzie nie mówi się już „Warschau”, „Posen” ani
„Bromberg” - tylko Warszawa, Poznań, Bydgoszcz, lecz na mapach jest wciąż jeszcze
„Stettin” i „Kolberg” a nie Szczecin i Kołobrzeg.
Słuchacze chłoną słowa mówcy. Pod ich wpływem, obywatele szczecińskiej „Małej
Polski”, ograniczonej terytorialnie do tego lokalu, przeżywają w tej chwili nastrój wspólnoty
- 3 -
z „Wielką Polską”, tą, w której można swobodnie mówić w ojczystym języku i umieszczać na
ścianie Orła Białego, nie obawiając cię utraty pracy za to, że dziecko chodzi do polskiej
szkoły.
Po zakończeniu odczytu przewodniczący dziękuje prelegentowi i prosi o odczytanie
artykułu z „Młodego Polaka”
2)
o bogactwach naturalnych Polski. Potem zebrani przystępują
do omówienia spraw szkolnych.
Od razu zmienia się nastrój sali. Codzienne sprawy, bolączki, kłopoty, szykany władz
niemieckich i ekscesy niemieckich bojówkarzy - wszystko, co utrudnia funkcjonowanie
polskiej szkoły, znajduje upust w wypowiedziach dyskutantów.
Nikt nie mówi długo, relacje nie mają charakteru utyskiwania. Padają propozycje
realne, konkretne, odważne. Teodor ledwo nadąża z notowaniem. A dyskusja rozpala się
i coraz wyraźniej staje przed zebranymi obraz dziejów walki o szkołę dla polskich dzieci.
Zebrani wracają myślami do dawnych lat, gdy w roku 1919 ślusarz ze Stoczni
Remontowej Ignacy Banachowski zorganizował to w Szczecinie kurs języka polskiego.
Codziennie po pracy zbierał dzieci swoich znajomych i uczył je czytać i pisać w języku
ojczystym. Liczba uczniów stale wzrastała, jedni przyprowadzali drugich, gdy jednak rozeszła
się wieść, że większa część Pomorza pozostanie w granicach Niemiec, szereg rodzin polskich
postanowiło wyjechać na terytorium odbudowanego państwa. Opuścili wtedy Szczecin
Maciejewscy, Grejowie, Wojciechowscy, Dąbrowscy, Sucharowie, Grzelachowscy, Zbielscy,
Frykowie, Biniakowscy, Nowakowscy, Pierzchałowie i wielu innych. Wyjechał również sam
Banachowski.
Ciężki to był okres. Ludność polska w Szczecinie nie tylko zmniejszyła się liczebnie,
ale została pozbawiona całej inteligencji, kadry najlepszych działaczy, a tych, którzy pozostali
na szczecińskiej ziemi, spotykały coraz to inne akty szantażu i terroru ze strony Niemców.
Stahlhelmowcy rozbili lokal Polskiego Towarzystwa Robotniczego przy ulicy Świętej
Elżbiety 19, zdemolowali bibliotekę wyrzucając ponad 300 książek na ulicę. Akcja
germanizacyjna przybierała coraz większe rozmiary, uderzając przede wszystkim w młodzież,
skazaną wyłącznie na naukę w szkołach niemieckich.
Na pewien okres ustała działalność Polonii szczecińskiej. Dopiero w roku 1929 jedna
z mieszkanek Szczecina Józefa Gilowa zaczęła znów zbierać polskie dzieci u siebie w domu.
Była to kobieta nie posiadająca kwalifikacji do nauczania, nie mająca sama nawet szkoły
podstawowej. Ale nikt nie potrafił tak jak ona wzbudzić w uczniach poczucia jedności
z narodem i zainteresować ich ojczystym językiem, piosenkami i tańcami polskimi, wzniecić
w ich młodych sercach tęsknotę za wolnym, polskim Nadodrzem.
W rok później odbyła się niecodzienna uroczystość w wynajętej specjalnie salce. Było
to 10 maja, w dniu, który ktoś nazwał „historycznym” - wtedy bowiem założono Polskie
Towarzystwo Szkolne w Szczecinie.
Pamiętną datą był też 13 sierpnia 1930 roku - dzień rozpoczęcia zajęć w polskiej
szkole. Zgłosiło się na nie wówczas 19 dzieci, a do oddziału przedszkolnego ponad 40. Od tej
pory codziennie od rana rozbrzmiewał w lokalu szkoły gwar najmłodszych dzieci.
Po południu przychodziły dzieci starsze, polscy uczniowie uczęszczający w godzinach
rannych do szkół niemieckich. Najpierw lekcje odbywały się w środy i soboty, potem trzy
razy w tygodniu, wreszcie codziennie.
Szkołę prowadziła Stefania Lechowska, a przedszkole Józefa Gilowa. Według
oficjalnego programu uczono tańca, śpiewu i języka polskiego. Nielegalnie natomiast
odbywały się lekcje historii i geografii Polski. Trwało to do grudnia 1930 roku, to jest do
chwili, gdy właściciel domu wymówił dalszą dzierżawę, gdyż miejscowych szowinistów
denerwował fakt posiadania przez szkołę polską nawet tak ciasnego, niewygodnego lokalu.
- 4 -
W tej sytuacji od połowy stycznia lekcje odbywały się w jeszcze mniej odpowiednim
pomieszczeniu przy ulicy Brzozowej 24. Dopiero po upływie trzech miesięcy udało się
wynająć nowy lokal, ten właśnie, w którym odbywa się obecnie zebranie.
W godzinach przedpołudniowych uczy się tu młodzież, z wieczorami można przyjść
do biblioteki poczytać czasopisma lub książkę, odetchnąć atmosferą Domu Polskiego,
pogadać z rodakami, dowiedzieć się, czy szkole nie potrzeba jakiejś pomocy, usłyszeć
o planowanych imprezach.
Ktoś wspomina kolonie letnie, na które wyjechało w tym roku kilkanaścioro dzieci
polskich ze Szczecina. Spędziły one wakacje w Sandomierzu, Płocku i okolicach
Białegostoku, przywożąc wiele wrażeń z kraju. Z zadowoleniem oceniają kolonie dla dzieci
ich rodzice - robotnik Ignacy Garczyński, czeladnik krawiecki Teodor Klic, wdowa Zofia
Kowalska, brygadier Tusiński, szewc Bednarek, marynarz Onasz. Opowiada też o swoich
wrażeniach przewodniczący Strzemplewicz, którzy osobiście odwoził dzieci na kolonie.
- Powiem wam tylko jedno - mówi z nieukrywanym przejęciem. To było w Berlinie, już
na Ostbahnhof (Dworzec Wschodni), gdzie koledzy z zarządu II Dzielnicy
3)
przywieźli razem
z nami polskie dzieci z Hamburga i Holsztynu. A z samego Berlina było chyba najwięcej.
Czekając na pociąg do Warszawy młodzież szczecińska zaśpiewała „Jeszcze Polska nie
zginęła” i trzeba było słyszeć jak to brzmiało! Żadna z pozostałych grup tak nie potrafiła,
nawet berliniacy. Równie pięknie śpiewały nasze dzieci inne polskie piosenki. A ile wiedziały
o Polsce, aż się wszyscy dziwili.
- No, nie mają w tamtych ośrodkach takiej Lechowskiej ani Gilowej - wtrącił Wilczyński –
To i nie mogą zrównać się z naszymi dzieciskami.
Ale na sali rozlega się szmer. Daje się zauważyć jakiś niepokój...
- Za to nasze w niemieckim gorzej stoją.
- Racja! Mojemu to już jego nauczyciel zapowiedział, że chyba przyjdzie mu repetować
tę klasę.
- I mojej także!
- A z mego Jaśka to wyszydza na każdej lekcji. Niech no chłopak coś tam gorzej odrobi niż
niemieckie dzieci z jego klasy, to od razu usłyszy, że jest „słowiański osioł”, „polski leń”
i inne jeszcze wyzwiska, których już nie wspomnę!
- A kiedy to mają się uczyć, jak do siódmej czy ósmej siedzą tu, w naszej szkółce?
- A wrócą do chałupy, to śpik (sen) ich morzy nad książką i tyle tej nauki...
- Pani nauczycielko, a gdyby tak najpierw, skoro tylko tu przyjdą, odrobili to, co mają tam
zadane, a potem wzięli się do naszych lekcji?
Nagle zapada cisza.
- Jak to - słychać podniesiony, drżący głos. Lechowska wstaje blada, słowa się rwą –
To koleżanka... chce, żeby polskie dziecko..., w polskiej szkole... germanizować? My sami...?
Milknie. Wydaje się, że chce jeszcze coś dodać, ale stoi przez chwilę nieruchomo
i nagle szybko, gwałtownie siada.
Zebrani dzielą się teraz na dwie grupy. Jedni są po stronie Lechowskiej. Drudzy
udowadniają, że nie ma w tym nic złego, jeżeli dziecko odrobi tutaj swoje zadania
z niemieckiej szkoły, że jego polska postawa umocni się nawet, bo przestanie być
przedmiotem pośmiewiska wśród rówieśników - Niemców. A przecież tu w naszej szkółce
polskiej jest tyle godzin nauki języka ojczystego, co w żadnej innej na terenie Rzeszy i wyniki
koleżanka Lechowska ma bardzo dobre. Jeżeli więc nawet trochę czasu poświęci się
na odrabianie innych przedmiotów, nie przyniesie to straty narodowej edukacji młodzieży.
- Cóż robić, zapytamy co Centrala
4)
o tym sądzi - przecina spór przewodniczący. - Jutro
napiszę do nich, niech zdecydują i wtedy zakończymy tę dyskusję, dobrze?
- 5 -
Nikt nie oponuje. Na razie wszystko zostaje po staremu. A sprawę można będzie
przemyśleć. Może ta propozycja nie jest zła? Ktoś powiedział „Uczcie się języka wroga”
i chyba słusznie to powiedział.
A wróg wciąż daje znać o sobie. O kolejnym jego wyczynie informuje zebranych
wiceprzewodniczący Guzowski, odczytując komunikaty i zawiadomienia. Słowa brzmią
sucho, ale cała sala słucha w napięciu.
- W ostatnich dniach ksiądz Steinmann, proboszcz parafii Św. Jana Chrzciciela powiadomił
zarząd Towarzystwa Polsko-Katolickiego, że nazwa jego została wymazana z tablicy
fundatorów kościoła. Interwencje zarządu, przedkładającego dowody, że koszta budowy
pokryli w znacznym stopniu Polacy, pozostały bez echa.
Nikt nie odezwał się, mimo, że Guzowski spojrzał wyczekująco i na chwilę przerwał
czytanie. Po co było zabierać głos. Ksiądz Steinmann - „kamienny chłop” o kamiennym sercu
- jak sam siebie nazywał
5)
- dobrze był znany Polakom szczecińskim. To on zlikwidował
nabożeństwa polskie w swym kościele, to on usunął kolejno dwóch wikariuszy Polaków
i przechwalał się, że trzeci - ks. Brzoza - też nie zagrzeje to miejsca.
Antypolska działalność proboszcza znajdowała serdeczne poparcie w Kurii, która
reprezentowała podobne stanowisko i była zadowolona, że ma w Szczecinie swego zaufanego
człowieka, nie ustępującego przed żądaniami Polaków.
Drugi komunikat dotyczył chóru polskiego. Zarząd Towarzystwa Śpiewaczego
imienia Chopina informował, że od najbliższej niedzieli próby będą odbywać się w lokalu
szkoły, gdyż właściciel salki, w której zbierano się do tej pory, zażądał natychmiastowego jej
opuszczenia.
I znów nikt nie zareagował na tę wiadomość. Nie po raz pierwszy bojówki
hitlerowskie terroryzują tych, którzy ośmielą się wynająć lokal chórowi polskiemu. Polskie
pieśni wprawiają we wściekłość szowinistów niemieckich. Już przed trzema laty zagrożono
zdemolowaniem sali przy ulicy Alberta 27, a w grudniu 1929 roku na zebraniu miejscowego
oddziału związku restauratorów wystąpiono z kategorycznym żądaniem niewynajmowania
żadnego lokalu polskim organizacjom, które rzekomo pod pretekstem śpiewu uprawiają
antypaństwową działalność polityczną.
Lepsze warunki miały zespoły teatralny i muzyczny, istniejące przy konsulacie
polskim. Im nie stawiano żadnych przeszkód, choć na artystów wracających z prób zdarzały
się często napady. Tak np. w dniu 3 maja 1929 roku 18 pracowników konsulatu zostało
oblężonych przez tłum rozwydrzonych bojówkarzy.
Wykorzystała tę sytuację policja. Zastosowano blokadę ulicy koło budynku konsulato,
a następnie - pod pretekstem zapewnienia bezpieczeństwa zobowiązano pracowników
polskiej placówki do meldowania o każdym wyjeździe i wszystkich spotkaniach
z robotnikami rolnymi w terenie.
Jest jeszcze jeden komunikat, którzy podaje Jan Gołembka. Dotyczy Polskiego
Towarzystwa Sportowego „Orlęta”.
- Odmówiono nam miejsca na treningi na wszystkich stadionach i placach sportowych - mówi
Gołembka. - Działalność sekcji piłkarskiej i lekkoatletycznej stoi pod znakiem zapytania, jeśli
ten stan się nie zmieni. Ćwiczą jedynie kolarze ze Związku Cyklistów „Polska”...”
Gdy skończył, poprosiła o głos Lechowska.
- Jeszcze ja, ale już krótko. Pojutrze to jest 5 listopada zapraszam wszystkie koleżanki tutaj,
do Domu Polskiego. Chcemy założyć Towarzystwo Polskich Kobiet. Myślę, że i koledzy nam
pomogą... Powiadomią swoje żony, siostry, córki. Jest nas dosyć tych, które bronią swego
domu przed zalewem germańskim, wychowując dzieci na dobrych Polaków. Gdy połączymy
swe siły, będzie nam łatwiej walczyć. A więc pojutrze o siódmej wieczorem.
Po tym ostatnim komunikacie zebrani zaczynają się rozchodzić.
- 6 -
Sala powoli pustoszeje. Najpierw wychodzą ci, co mieszkają daleko na Pomorzanach,
Gumieńcach czy Niebuszewie. Jest ich niewielu. Większość zebranych nie musi się spieszyć.
Mieszkają na Łasztowni - portowej wyspie odrzańskiej, na ulicach Starego Miasta tuż przy
nabrzeżu, w dzielnicy znajdującej się co prawda w centrum miasta, ale najuboższej
i najbardziej zaniedbanej. Mieszkają tam robotnicy fabryczni i budowlani, dokerzy,
rzemieślnicy, stoczniowcy, zarówno polscy, jak i niemieccy.
Są w Szczecinie inni jeszcze Polacy, którym się bardzo dobrze powodzi. Ci często nie
chcą się przyznawać do polskości, chociaż są wśród nich wyjątki jak: Zygmunt Nowakowski,
dyrektor fabryki pasów transmisyjnych „Tröger und CO”, Kazimierz Pruszak, którego
niedawno zwolniono ze stanowiska na żądanie organizacji antypolskich. Jest również
i Lechowska, siostra byłego konsula, która po wyjeździe brata została w Szczecinie, by
prowadzić szkołę dla dzieci polskich.
Zanim pójdzie się do domu warto jeszcze przejrzeć niektóre czasopisma. A więc
„Dziennik Berliński” ze specjalnym dodatkiem dla robotników polskich na Pomorzu
Zachodnim i „Kulturwehr” (Obrona Kultury) - organ mniejszości narodowych w Niemczech,
redagowany przez Serbołużyczanina Jana Skalę i Polaka Jana Kaczmarka, a wydawany przez
Stanisława Sierakowskiego, zwanego przez hitlerowców „Der rote Graf” (czerwony hrabia).
Jest i nowy numer „Narodu” - dziennika polskiej emigracji w Niemczech Zachodnich. Z tych
czasopism można się dowiedzieć, co słychać u rodaków żyjących w innych regionach Rzeszy.
Członków chóru interesuje czasopismo „Przyjaciel Pieśni” i „Polak w Niemczech”, którego
kilka egzemplarzy ostatniego numeru wędruje z rąk do rąk. Inni interesują się nowymi
książkami przywiezionymi wczoraj z Warszawy.
- Co ram znaleźliście ciekawego? - pyta Szułcik, który dopiero co zebrał podpisy pod
protokołem i odłożył zeszyt.
- To „Germania” Tacyta w przekładzie Naruszewicza. Z jego przedmową. Spójrz - Piechocki
wskazuje na fragment tekstu. - Przecież to o nas.
- I o tych co mniemają, że są tu panami.
- Posłuchaj: „...byliśmy za Łabą. Uchylono nas za Odrę.
„Przemoc już się i tam ciśnie, gdzie nigdy German, (chyba wędrowny) stopy swojej
nie postawił” - wzrok biegnie po rzędach liter, ale oczy widzą mapę, a na niej linię graniczną,
krwawą, płonącą, przesuwającą się na wschód. Szczecin jest już poza nią, w głębi mrocznej
plamy, rozrastającej się w ślad za ruchomą granicą.
I nagle wzrok Piechockiego pada na znak Rodła. Przecież to znak więzi narodowej
wbrew granicom! To znaczy, że ziemia nad dolną Odrą, wyspa polskości nie jest skazana
na zalanie przez obce, wrogie morze.
To bastion, ale nie jedyny. Broni się Śląsk, nie kapituluje garstka Polaków
w Babimojskim, walczy Warmia i Mazury, trwają w oporze dzielne Łużyce. Toczy się bój,
nierówny, ciężki, ale nie beznadziejny.
Szułcik podchodzi do okna, przez które wpływa do pokoju chłodny oddech nocy.
Deszcz już ustał i nawet chmury rozeszły się trochę, ustępując miejsca księżycowi
i otaczającym go gwiazdom. I wtedy, w ciszę uśpionego placu padają słowa, mówione
szeptem, ale wyraźnie:
- I nie ustaniem w walce,
Siłę słuszności mamy...
- I mocą tej słuszności
Wytrwamy i wygramy - kończy Piechocki.
Na progu brunatnej nocy
- 7 -
Jesień tego roku ciągnęła się długo, aż po pierwsze dni stycznia. Sztormy szalały
na Bałtyku, w porcie szczecińskim stały unieruchomione kutry i mniejsze statki. Większe
jednostki odbijały od nabrzeży, ale coraz rzadziej zawijały tu znowu; płynęły dalej na wschód
- do Gdyni. Z każdym miesiącem młody port polski przyjmował więcej przeładunków z ziem
Rzeczypospolitej.
Odcięty od Polski Szczecin odczuwał coraz bardziej skutki oderwania od swego
naturalnego zaplecza. Miasto w pobliżu ujścia Odry rosło przez wieki dzięki rzece, którą
płynęły szkuty i galery z wielkopolskim zbożem a potem i śląskim węglem, a wracały
załadowane rybami i zamorskimi towarami.
Teraz stary szlak wodny zamierał, a mieszkańcy nadodrzańskiej dzielnicy portowej
smętnie patrzyli na barki odpływające do Berlina z owocami, warzywami i drewnem.
Kryzys idący przez Europę pogłębiał procesy upadku ekonomicznego Szczecina.
Szereg fabryk już zamknięto, w innych wciąż zwalniano pracowników. Redukcje dotknęły
przede wszystkim Polaków, wymawiano pracę nawet robotnikom o wysokich kwalifikacjach.
Szczecin coraz bardziej odczuwał rosnącą falę nacjonalizmu niemieckiego. Ruch
hitlerowski był coraz silniejszy, coraz bardziej agresywny. Po ulicach miasta krążyły
wieczorami ciężarówki z bojówkarzami w brunatnych mundurach, przeciągały kolumny SA-
mannów, waląc parademarszem w bruk i czarne szeregi SS-mannów z dłońmi opartymi na
rękojeściach długich noży.
W różnych punktach miasta powiewały krwawe flagi z białym kołem, znaczonym
zygzakiem swastyki. Ryk manifestujących szturmowców dochodził do zenitu, gdy
w przemówieniach wspominano o Polsce lub Polakach. A wspominano często i gwałtownie.
Na drugi dzień po takiej manifestacji niemieccy uczniowie bili w szkołach swych
kolegów - Polaków lub obrzucali ich kamieniami, gdy wracali do domu.
Czasem oddział hitlerowskich bojówkarzy spotykał na swej drodze manifestację
komunistyczną. Dochodziło wtedy do starcia i często brunatni terroryście pierzchali przed
robotniczym tłumem, pozostawiając na jezdni połamane swastyki i podarte, zdeptane flagi.
Coraz liczniej jednak rozbrzmiewały strzały w mrokach szczecińskich wieczorów.
Od kul skrytobójczych ginęli działacze komunistyczni. W środowisku Polaków zdawano
sobie sprawę, że to naziści przygotowują się do rozgromienia jedynej siły politycznej, która
stawała również w obronie Polaków i ich praw - Komunistycznej Partii Niemiec. Tylko
ta partia walcząca o sprawiedliwość społeczną wysuwała w swych hasłach walkę o prawa dla
Polaków, o polską szkołę dla polskich dzieci, tylko członkowie Komunistycznej Partii
Niemiec stawiali opór rozwydrzonym bojówkarzom hitlerowskim. A walka zaostrzała się
z każdym dniem.
W tej atmosferze w lutym 1932r. odbyła się inspekcja szkoły polskiej przez
przedstawicieli Centrali. Delegacja w osobach: Jan Baczewski, dr Michałek i inspektor
Brasse, wyraziła Lechowskiej wdzięczność za wielki wkład pracy i widoczne osiągnięcia
pedagogiczne. W sprawozdaniu z tej wizytacji podkreślano ofiarność i poświęcenie
nauczycielki oraz jej bezinteresowność. Aż do czerwca 1931 roku Lechowska odmawiała
przyjęcia pensji, traktując swe zajęcia w szkole jako pracę społeczną. Po wyjeździe brata
ze Szczecina zamieszkała w lokalu szkoły w niezwykle prymitywnych warunkach. Pobierała
wówczas z kasy Polskiego Towarzystwa Szkolnego tylko część uposażenia, tłumacząc, że na
życie to wystarczy, a nie można przecież uszczuplać funduszu Towarzystwa. Kwota ta była
tak nieznaczna, że wszyscy się dziwili, jak mogła wystarczyć nawet na najskromniejsze
utrzymanie.
Korzystając z inspekcji omówiono sprawę poruszoną na zebraniu listopadowym.
Ponieważ nie dało się utworzyć szkoły polskiej, z pełnymi uprawnieniami, postanowiono,
- 8 -
że uczniowie polskiej szkółki wieczorowej powinni znaleźć to czas na odrabianie lekcji
zadawanych przez nauczycieli w szkole niemieckiej.
Wkrótce potem przybył na lekcję Lechowskiej niemiecki radca szkolny. Okazało się,
że do niemieckich władz szkolnych wpłynął meldunek agenta policji, oskarżający Lechowską
o działalność antyniemiecką. W meldunku tym znalazła się też informacja, że w marcu
w lokalu szkoły odbyło się zebranie Związku Polaków, w którym wzięło udział 120 osób.
W raporcie przytoczone były słowa Pruszaka, który na zebraniu miał powiedzieć, że „ten
skrawek ziemi, gdzie oni się teraz znajdują (Szczecin - przyp. agenta) również kiedyś należał
do Polski i nikt nie chce tracić nadziei, że miejsce to znów kiedyś będzie polskie”.
Zdopingowany tak alarmującymi sygnałami radca szkolny przeprowadził wizytację
z wielką starannością. Zaglądał do wszystkich kątów, zadawał uczniom różne prowokacyjne
pytania, nie udało mu się jednak znaleźć niczego, do czego można by się przyczepić.
Po powrocie ze szkoły wysłał natychmiast dwa pisma: jedno do Polskiego Towarzystwa
Szkolnego w Szczecinie, w którym wychwalał porządek panujący w szkółce, a drugie
do kierownictwa Wydziału Szkolnego i Kościelnego rejencji z wnioskiem o wstrzymanie
prywatnego nauczania przez Lechowską, która „nie umie ukryć swego antyniemieckiego
nastawienia”.
Skutkiem tego doniesienia było zawieszenie zajęć lekcyjnych w polskiej szkole
z dniem 27 czerwca, a od pierwszych dni nowego roku szkolnego policja była częstym
gościem w Domu Polskim szczególnie w tym czasie, gdy przybywała tam młodzież. Nigdy
nie udało się jednak znaleźć książek ani zeszytów, pomimo, że Lechowska w dalszym ciągu
prowadziła lekcje języka polskiego i historii pod pozorem zajęć świetlicowych.
Polskie Towarzystwo Szkolne wielokrotnie podejmowało starania o zezwolenie
na wznowienie nauczania. W połowie grudnia odbyło się kolejce zebranie Towarzystwa,
na którym zarząd poinformował o bezowocności tych wysiłków.
- Jedynym skutkiem - dodał prezes - było to, że odmówiono mi zasiłki inwalidzkiego
do renty. Poszedłem do kierownika Urzędu Pracy i ten mi wygarnął bez ogródek, z jakiego
powodu nie dostanę zapomogi. Pracujcie dalej w tym polskim towarzystwie - powiedział na
pożegnanie - to i resztę wam się zabierze. - I faktycznie, już w kilka dni potem
zakwestionowano podstawę do wypłacania mi renty. Nie mogąc mnie jej pobawić, zażądali
nowych zaświadczeń. Chcą mnie zmęczyć.
- A Młodkowskiemu wszystkie szyby w mieszkaniu wybito, wiecie? - wtrącił Szułcik - Gdy
ktoś z sąsiadów próbował wytłumaczyć rozjuszonej zgrai, że pastwi się nad człowiekiem,
który obie nogi stracił na froncie, zakrzyczano go. „Zabijemy tego komunistę!” wołano
i zaczęto ciskać kamienie do mieszkania. Potrzaskali mu meble, wszystko... I w drzwi walili,
dobrze, że zamek wytrzymał.
- A policja?
- Przyszła po odejściu tej bandy. Wypytali się co i jak, a w rezultacie przeprowadzili rewizję
u Młodkowskiego w poszukiwaniu polskiej i komunistycznej literatury.
- Wszyscy oni jednacy!
Przerwała te rozważania Lechowska: - Przeczytam wam list, który nadszedł na ręce
prezesa od zarządu Polskiego Towarzystwa Szkolnego z Bytowa. Posłuchajcie: „Zamierzamy
urządzić i latosiego roku po wioskach obchody gwiazdkowe. Lud kaszubski, mimo wrogiej
kontrakcji wiernie stoi przy naszym ruchu. Zwolennicy nasi są przeważnie robotnikami, już
lata są bez zajęcia, żyją w największej biedzie... Przeto zwracamy się z gorącą prośbą...
o pomoc materialną, abyśmy mimo trudnych czasów utrzymać mogli ten staropolski
zwyczaj... a biedny i dręczony lud kaszubski rozweselić przez nasze obchody, gdyż szkoły
niemieckie urządzają gwiazdki z wielkim krzykiem i pompą, by dzieci i rodziców przez
to przyciągnąć do swego obozu.” Podpisał Styp-Rekowski, znacie go. I co koledzy?
- 9 -
Nie długo trwało milczenie.
- A no, trzeba pomóc - odezwał się Strzemplewicz - Wiecie, jak jest u mnie teraz. Ale
przecież to nasi proszą o pomoc, Polacy.
- I ja wiele nie mogę, ale także choć tyle przyjmijcie - powiedziała Lechowska, czerwieniąc
się niepotrzebnie.
- Coś mi jeszcze zostało z czasów, gdy pracowałem, proszę - cicho rzekł Pruszak.
Inni dawali więcej. Wiedziano, że tych troje składa datek kosztem obiadu, może nawet
kilku posiłków. Mimo więc, że bieda zaglądała do wszystkich, uzbierano dość pokaźną sumę
50 marek.
Dnia 26 stycznia odbyło się zebranie Towarzystwa Polskich Kobiet. Nikt nie
przypuszczał wówczas, że jest to zebranie ostatnie. Referatu wysłuchano jak zwykle
z zainteresowaniem, ze wzruszeniem obejrzano występy zespołu w strojach krakowskich,
potem odczytano list z Bytowa, zawierający podziękowanie dla Polonii szczecińskiej. Już
miano się rozchodzić, gdy Lechowska pokazała obecnym pismo nakazujące jej opuścić
Szczecin pod rygorem surowych kar administracyjnych.
- Nie mogli pani prezes udowodnić prowadzenia lekcji, to tak się mszczą! - wybuchnęła
Anka Tusińska, sekretarz Towarzystwa, niedawna uczennica Lechowskiej.
- I nic na to nie można poradzić? - zatroskała się Gilowa.
- Pisałam odwołanie. Ale to może tylko odwlecze termin wyjazdu. Nie spodziewam się,
że uwzględnią.
- Wiadomo, jak się uwzięli, to nie ustąpią - autorytatywnie stwierdziła Jadzia Juszczakówna,
maszynistka z konsulatu, a jej koleżanka Hela Piaskówna dodała:
- A im, to pod polską władzą żyje się jak w raju! Wiecie, ile tam szkół mają? Blisko sześćset
na 750 000 Niemców. I nikt ich nauczycieli nie wypędza! A nas tu, w Rzeszy, jest przeszło
półtora miliona, to nam dali niespełna 60 szkół!
- A ile z tego figuruje tylko na papierze, bo nauczycielom zabrali prawo prowadzenia lekcji,
tak jak u nas, w Szczecinie - uzupełniła wdowa Żelazkowa, gospodarująca w odległym
Przecławiu, ale nie opuszczająca żadnego z zebrań.
Zapadło głębokie milczenie.
- Pożegnam już was, moje drogie! - rzekła Lechowska i wstała.
Kobiety otoczyły ją ciasnym kręgiem. Najpierw rozpłakała się Anka, potem inne
zaczęły sięgać po chusteczki. Przed oczami wszystkich stanął okres ostatnich pięciu lat,
wspólnych trosk, i zmagań, wspólnych radości z osiągniętych sukcesów. A teraz Lechowska
wyjeżdża. Słowa jej brzmią jak ostatnia wola, jak testament dla tych, co tu zostają
osamotnione.
- Pamiętajcie tylko - mówi Lechowska, usiłując uśmiechnąć się - aby wasze dzieci i wasze
siostry, bracia... i wszystkie dzieci polskie, ile ich jest w Szczecinie... aby przychodziły tutaj,
czy będzie szkoła, czy tylko świetlica! I niech przynajmniej w domu mówią wyłącznie
po polsku. Bo język to nasz skarb. Wejdą niemieckie słowa w usta, to za nimi wciśnie się
obcy duch w umysł, zdławi polskie serce... I trzymajcie się razem mocno! Niedobre
nadchodzą czasy. Musicie przetrwać burzę, co zbiera się nad nami... Myślałam, że uda mi się
być razem, tutaj... - głos jej załamał się, urwała w pół zdania.
Do gromadki kobiet podszedł Tomasz Wilczyński. Podziękował Lechowskiej za jej
pracę z dziećmi i powiedział:
- Tak jest, idzie na nas burza. Ale na pewno minie i może wówczas to miejsce, w którym
jesteśmy dziś w dniu grozy i niepokoju, będzie naszym własnym miejscem.
Zdanie to zostało natychmiast zanotowane przez obecnego na sali agenta niemieckiej
policji. W raporcie do swych władz napisał: „ostatnie słowa mówcy nie określały dokładnie
jego myśli, ale ujął od to w taki sposób, aby sala zrozumiała, że Pomorze wkrótce Polsce
przypadnie”.
- 10 -
Walka się wzmaga
Nadeszła noc 30 stycznia 1933r. Ulice Szczecina zabłysły krwawymi wstęgami
wędrujących świateł. Setki nazistów wyległy na ulicę, manifestując radość z objęcia władzy
przez Hitlera. Polacy szczecińscy nie mieli złudzeń co do swego losu.
- Teraz dopiero się zacznie - Piechocki spojrzał porozumiewawczo na przyjaciół. Wyszli
przed chwilą całą gromadą z konsulatu i drogę przeciął im jeden z pochodów. Błyski
pochodni migotały nad kolumną i głośniej niż zwykle brzmiały słowa pieśni: „Die Strasse frei
für braunen Batalionen...!” (Ulica wolna dla brunatnych oddziałów)
- Idą podpalać świat - rzekł Piechocki
- Tak, bez wątpienia - potwierdził konsul Sztark.
- A do nas, tutaj, zabiorą się najpierw.
Sprawdziło się to bardzo szybko. Nie upłynął miesiąc, gdy gazety doniosły o pożarze
Reichstagu w Berlinie. Razem z informacjami prasowymi rozpoczęły się masowe
aresztowania. Główne uderzenie spadło na komunistów, ale policja i bojówkarze SA
rozszerzyli zasięg akcji na działaczy organizacji polskich.
Nie oszczędzono też i Polonii szczecińskiej. Niemiecki agent policyjny, zagnieżdżony
w środowisku polonijnym Szczecina donosił szczegółowo o tym, co się działo na walnym
zebraniu Polskiego Towarzystwa Szkolnego w dniu 12 marca. Wymieniał w raporcie
nazwiska osób wybranych do nowego zarządu: Tomasza Wilczyńskiego jako
przewodniczącego oraz Kazimierza Strzemplewicza, Ignacego Bednarka, Stanisława
Borkowskiego, Józefa Wałęsiaka i Tomasza Fiźlewicza zaznaczając, że są to robotnicy
szczecińskiego przemysłu i wielcy patrioci polscy. Raport zawierał wypowiedzi członków
zarządu, a między innymi prezesa Wilczyńskiego.
- Wszyscy wiemy, jak teraz jest w Niemczech, co za niesprawiedliwe czasy przyszły. Może
się zdarzyć, że na tę salę przyjdą hitlerowcy i będą strzelać do nas, jak to się teraz coraz
częściej zdarza. Aby tego uniknąć, proponuję obchodzić wszystkie święta narodowe
w naszym własnym lokalu.
W dalszym ciągu raportu znalazła się informacja, że Wilczyński „podjudzał”
zebranych, mówiąc:
- Musimy pamiętać o tym, że jesteśmy Polakami i naszym obowiązkiem jest żyć i pracować
dla swej ojczyzny.
Policja coraz częściej zaczęła wizytować Dom Polski, i nie sposób było prowadzić
nawet zakonspirowanych lekcji. Zarząd postanowił jednak zorganizować akademię 3 Maja
i przygotować odpowiedni program artystyczny.
Akademia miała się odbył - w wielkiej sali przy ulicy Brzozowej 24. Był to lokal
niejednokrotnie wynajmowany na imprezy organizowany przez stowarzyszenia polskie
w Szczecinie. Przez pewien okres czasu w r. 1931 mieściła się tu szkółka polska.
Wszystko zapowiadało się bardzo uroczyście. Przybył konsul Sztark, zjawili się
delegaci II Dzielnicy Związku Polaków, a wraz z nimi nowy nauczyciel Maksymilian Golisz,
który już od dwóch lat mieszkał w Szczecinie i oczekiwał zezwolenia na prowadzenie szkoły.
Pięknie udekorowana sala wypełniła się po brzegi, gdy - na kilka minut przed
rozpoczęciem akademii - do Stanisława Borkowskiego podszedł właściciel lokalu, odwołał
go na bok i oświadczył, że prosi, aby wszyscy natychmiast opuścili salę.
Nie pomogły żadne argumenty, ani nawet interwencja konsula. Nic nie mogło
wpłynąć na zmianę postanowienia właściciela sali, który działał bezprawnie, łamiąc umowę
o wynajem. Ale przecież w Szczecinie nie obowiązywały już prawa, lecz samowola
organizacji hitlerowskich.
- 11 -
W dodatku przeciąganie się dyskusji groziło wtargnięciem policji i jej brunatnych
sojuszników. Mogło dojść do zajść i rozlewu krwi, za co z pewnością przerzucono by winę
na „nacjonalistów polskich”.
Toteż Borkowski, który zorientował się w sytuacji, wszedł na scenę i w krótkich,
spokojnych słowach wyjaśnił, że uroczystość zostaje przeniesiona do Domu Polskiego.
Tu i ówdzie rozległy się okrzyki protestu, zwłaszcza wśród młodych, którzy nie mogli
opanować wzburzenia.
- Nie dajmy się sprowokować! - zawołali inni - Oni tylko na to czekają. Idziemy do siebie
spokojnie, bez demonstracji!
Tłum wylewał się na ulicę, wypełniając oba chodniki. Słońce godziny południowej
położyło swą jasność na rogatywkach chłopców z zespołu tanecznego, odbijało się stokrotnie
w cekinach naszytych na krakowskie stroje dziewcząt, rozelśniło kształt Rodła na znaczkach
wpiętych w klapy marynarek, lecz nie rozjaśniło oczy ludzi przechodzących pustą ulicą.
Stojące na rogach ulic grupki SA-manów obserwowały ten milczący przemarsz. Przed
Domem Polskim spacerował leniwie patrol policyjny, dalej stały dwie ciężarówki
z opuszczonymi plandekami.
- Na dziś tyle - odetchnął konsul, wchodząc w bramę. To dopiero manewry. Ale musimy być
przygotowani na wszystko. Będą nas na zmianę straszyć i głaskać, grozić i usypiać. Cała
sztuka w tym, aby nie ulec terrorowi i nie dać się zwieść.
Dosyć szybko sprawdziły się te słowa. W dniu 17 maja Hitler powiedział:
- Wyrzekamy się germanizowania Polaków! Czynimy to dlatego, że nie wierzymy, aby udało
się zrobić z nich Niemców!
A „przyjazny” rząd III Rzeszy kierował w tym samym czasie do dyrekcji policji
szczecińskiej zarządzenie następującej treści:
„Należy ograniczyć wyjazdy na teren Rzeczypospolitej Polskiej obywateli niemieckich
mówiących po polsku. Zarządzenia przeciw niewskazanym wyjazdom polskiej mniejszości
do Polski zaleca się wprowadzać w sposób nie zwracający uwagi... Poza tym zobowiązuje się
władze policyjne do założenia kartotek osób, które czynne są w ruchu narodowo-polskim i są
wrogo ustosunkowane do Niemiec. W tej dziedzinie wskazana jest ścisła współpraca władz
administracyjnych z policyjnymi... Kartoteki należy stale uzupełniać”.
W ślad za tym zarządzeniem napływały nowe: o przysyłaniu do Ministerstwa Spraw
Wewnętrznych w Berlinie okresowych sprawozdań o działalności polskich organizacji,
o udziale Polaków w różnych kursach, wysyłaniu dzieci na kolonie i obozy, kontaktach
z zagranicą, uczestnictwie pracowników konsulatu w zebraniach polskich stowarzyszeń
lokalowych itp.
A nauczyciel Maksymilian Golisz w dalszym ciągu oczekiwał zezwolenia
na nauczanie, nie wiedząc, czy z nowym rokiem szkolnym będzie mógł rozpocząć zajęcia.
Nadeszła natomiast odpowiedź na odwołanie Lechowskiej, nakazująca jej definitywnie
opuścić Szczecin do dnia 1 lipca.
Minęło trzy tygodnie. Upływał dzień za dniem. Aż tu pewnego dnia, gdy Piechocki
i Szułcik przyszli do pracy, zauważyli, że ściana budynku konsulatu jest pusta, a na chodniku
ściele się miał z osypanego tynku. Stanęli jak wryci.
- Patrz, tablicę zerwali!
- I godło.
- Dawno ich drażniło.
- Ale że się odważyli! Przecież to ma znaczenie międzynarodowe. Konsulat to nie
Towarzystwo Kobiet czy chór imienia Chopina! Będą musieli się z tego tłumaczyć.
- Kto? „Nieznani sprawcy”? Już ich z pewnością nikt nie odnajdzie, nie bój się!
Nie zauważyli jak utworzyło się koło nich małe zbiegowisko. Obok nadchodzących
pracowników konsulatu zatrzymali się również przypadkowi przechodnie, obserwując
- 12 -
wyraźne ślady zniszczenia - otwory w murze i rysy na elewacji. Przechodzący Niemcy
uśmiechali się, nie kryjąc złośliwego zadowolenia.
- Myślicie, że nie wiedzą, kto to zrobił?
- Nie wiedzieli i nie słyszeli! - zdenerwowała się Tusińska.
- Wcale nie myślimy. Jeden człowiek tego nie zdejmował. Inie tak łatwo było to zrobić.
Tablica wisiała wysoko i przymocowana była na mur beton - dodał Wróblewski, referent
do spraw robotników rolnych.
- Musieli porządnego hałasu narobić - zauważyła Juszczakówna - Że też policja nie usłyszała!
Patrole krążą po nocach tak gęsto jak nigdy.
- Na pewno usłyszała. I dopilnowała, aby ktoś pracowitym chłopcom nie przeszkodził.
Porządek musi być, no nie - zażartował Piechocki, ale nikt się nawet nie uśmiechnął.
Po kilku dniach pruskie ministerstwo spraw wewnętrznych złożyło wyrazy
ubolewania, zapewniając że wdrożone zostaną energiczne starania, aby ująć sprawców
zdjęcia tablicy. Jednak już 30 sierpnia prezydent rejencji w Szczecinie poinformował,
że śledztwo „niestety nie dało rezultatów”.
W kilka dni później Wróblewski wybrał się do Gryfic na zebranie organizowane przez
Związek Polskich Robotników Rolnych w Niemczech. Zgodnie z żądaniem władz wyjazd był
zgłoszony w Prezydium Policji.
Kazimierz wyjechał pierwszym rannym pociągiem. Nie znał jeszcze tego miasteczka,
chciał więc mieć trochę czasu na obejrzenie go przed zebraniem, rozmowy z ludźmi,
zapoznanie się z kolorytem lokalnym.
W przeddzień wyjazdu konsul pokazał mu wycinek z gazety sprzed ośmiu lat. Była
to wypowiedź jakiegoś junkra, wybranego do sejmu pruskiego z rejonu Gryfic, który żalił się
w czasie jeśli: „Jeśli wyjdę w Gryficach na ulicę, to czuję się jak w... Poznaniu, tyle osób
mówi po polsku”. Właśnie w tej chwili przypomniał sobie Wróblewski treść tego wycinka.
Ciekawe, ile się zmieniło przez te osiem lat - myślał obserwując jesienną panoramę
za oknem wagonu. Kończyła się właśnie Puszcza Goleniowska, pojaśniało od zieleni łąk
i pól. Powoli wynurzały się zza widnokręgu budynki stacyjne, a na nich tablice z nazwami
miejscowości.
Uśmiechał się, czytając po kolei nazwy mijanych stacji: Wismar, Naugard, Sabow...
Przecież to nic nie oznacza w języku niemieckim a jest tylko nieznacznym zniekształceniem
polskich nazw: Wyszomierza, Nowogardu, Żabowa...
Wreszcie pociąg zatrzymał się na stacji w Gryficach, zwanych po niemiecku
Greifenberg. Miasto leży co prawda na równinie, ale ta końcówka „Berg” (po niem. góra)
była widocznie potrzebna, aby włączyć w tę nazwę trochę niemieckości.
Dworzec w Gryficach jest malutki, w miarę schludny, za to przeraźliwe błoto
rozprzestrzenia się wśród kocich łbów ulicy, która wiedzie stąd na rynek. Rzeczywiście - poza
Szczecinem cała prowincja pomorska jest prawdziwą półkolonią - krainą zaniedbaną, w której
pruskie rządy zatrzymały rozwój przynajmniej na jedno stulecie.
Małe domki, ciasne zaułki, i w krąg szarość tynków, charakterystycznie zunifikowana
szarość, pokrywająca szachulcowe bieda-budownictwo, prowincjonalną mieszczańską nudę
i zastój gospodarczy - efekty osławionej niemieckiej gospodarki na słowiańskim wschodzie.
Na ulicach niewiele ludzi. Może to Polacy, a może i Niemcy, nie wiadomo, bo jakoś
nie są rozmowni. Dopiero w lokalach można się zorientować, że przeważa tu ludność polska.
Słychać przeważnie język polski. To tzw. „sezonowi” wstąpili, aby pogwarzyć z rodakami
przy jednej „halbce”. Kobiety zbierają się na pogaduszki gdzie indziej, na skraju cmentarza
przy ulicy Strojnej. Ciekawe, kto z tych ludzi przyjdzie na zebranie, ilu z miejscowych
i przyjezdnych interesują sprawy własnej organizacji?
- 13 -
Przyszło bardzo wielu. Sala ich ledwo pomieściła, większość nie znalazła już miejsc
siedzących. Tłoczyli się pod ścianami, łowiąc z uwagą każde zdanie prelegenta.
Wśród obcych na sali zwracał uwagę rozparty w pierwszym rzędzie krótko ostrzyżony
cywil ze swastyką w klapie. Słuchał również uważnie, a od czasu do czasu nawet sobie raz
po raz coś zapisywał. Gdy po zebraniu Wróblewski wracał na dworzec, odprowadzany przez
kilka osób z zarządu, znów spotkał się z nim, ale idącym już w towarzystwie kilku
policjantów.
Cywil podszedł do Wróblewskiego.
- Mamy sobie coś do powiedzenia.
- Wy tam, możecie iść do domu, póki co! A pana referenta proszę z nami!
Szybko dowiedziano się w Szczecinie o aresztowaniu pracownika konsulatu. Jedna
z dziewcząt odprowadzających Kazimierza, wsiadła w ten sam pociąg, którym miał wracać
do Szczecina. Odnalazła i zawiadomiła woźnego konsulatu, po czym zdążyła porannym
pociągiem do pracy. Policja gryficka nawet nie zauważyła jej wyjazdu. Nie wiedziano
również, że już w poniedziałek polski przedstawiciel dyplomatyczny w Berlinie,
powiadomiony o incydencie przez konsula Sztarka, interweniował w ministerstwie spraw
zagranicznych.
Sprawa wyrosła na skandal w skali międzynarodowej. Aby jak najszybciej
ją zatuszować, nakazano władzom policyjnym w Gryficach „bardziej taktownie traktować
polskich urzędników konsularnych ze względu na istnienie naszych konsulatów w Polsce”.
Wróblewski został uwolniony, a na ręce konsula ponownie złożono wyrazy
ubolewania. Na progu 1934 roku ograniczono natomiast liczbę pracowników konsulatu
do 11 osób, co bardzo utrudniało jego funkcjonowanie (załatwiano tu po kilkaset spraw
miesięcznie, a w niektórych okresach ponad tysiąc). Przy tak szczupłym personelu nie można
już był myśleć o zespole dramatycznym i orkiestrze, które się rozpadły.
Tymczasem chórem polskim w Szczecinie zajął się nauczyciel, Golisz, który
od r. 1930 czekał na zezwolenie otwarcia szkoły. W każdy wtorek rozbrzmiewał w Domu
Polskim gwar młodych głosów. Po próbie trwającej półtorej godziny, nie wszyscy rozchodzili
się do domów. Przygotowywano sztukę teatralne, ćwiczono recytacje.
Najbardziej podobał się całemu zespołowi wiersz odnaleziony w starym numerze
„Życia Młodzieży”. Wszyscy milkli zasłuchani, gdy recytatorka zaczynała czystym,
dramatycznym, głosem:
- „Mało nas bracia - nieliczny nasz chór...”
I zaraz unosiły się głowy, jaśniał wzrok, bo oto padały mocno akcentowane słowa,
wypowiadane przez drugiego recytatora:
- „Ale wielka, ogromna w nas potęga,
Bo myśli ludu olbrzymiego,
Bo olbrzymia dusza jego
Nasze dusze w jedno sprzęga”
I znów rozlegał się głos dziewczyny. Brzmiał jeszcze tragiczniej, trwożnie:
- „Mało nas, bracia - nieliczny nasz chór,
A wokoło wrogów matnia...”
Czekano z natężeniem aż padną słowa trzeciej strofki:
- „Ale zewsząd brzmią nam głosy:
Wy jesteście milionami,
Miłość milionów z wami!
Wasz cios - milionów ciosy!
Pierś milionów - waszym piersiom mur!”
I wtedy podejmowali chórem, gromko, zwycięsko:
- 14 -
- „Miłość narodu jest z nami,
Nasz cios - milionów ciosy!
Pierś milionów - naszym piersiom mur!
Jesteśmy Polakami...”
A za oknami przyjeżdżały auta policyjne; czaili się w cichnących ulicach nożownicy,
pałkarze rycerze kastetu i szpadryny - tzw. nieznani sprawcy, sprzymierzeni tajemnie
z umundurowanymi stróżami niemieckiego porządku.
Lilijka z Rodłem
Niezwykłe to było spotkanie. Już poprzedniego dnia uczniowie tajnej szkółki,
prowadzonej przez Golisza zostali powiadomieni, że 15 lutego zajęcia się nie odbędą. Tylko
kilku najstarszych chłopców miało przyjść o trzeciej po południu do Domu Polskiego.
- Będzie coś bardzo ważnego - odpowiedział nauczyciel, gdy zasypywano go pytaniami. -
Zobaczycie. Na razie to tajemnica.
I oto są już wszyscy wezwani. Siedmiu. Trochę im nieswojo w tej pustej sali. Większa
zrobiła się jakaś, czy co? I jest strasznie uroczyście - bardziej niż przed jakąś akademią, gdy
tyle biało-czerwonych flag wokoło, girlandy i hasła na ścianach. A teraz...
Nauczyciel trzyma w ręku chorągiew, której płótno lekko opada falując barwami.
Patrzą wszyscy to na chorągiew, to na nauczyciela. Coś się przypomina. Ach tak,
przecież podobny uchwyt drzewca już widzieli, na obrazie tego malarza powstania
styczniowego, jakże się nazywał, Grottger...?
Był tam las w głębi, mroczny i groźny, a na pierwszym planie, w środku, kilkunastu
powstańców strzelających na wszystkie strony. I chorąży, osłonięty piersiami kolegów. Może
to jego wzrok wszedł teraz w źrenice nauczyciela i stąd to porównanie.
Trzeba słuchać co powie. A mówi o obronie sztandaru i tego, co on oznacza, mowy
ojczystej, więzi z narodem, kultury i tradycji polskich.
Słuchają uważnie.
Czują teraz wszyscy, że są gotowi na wszystko. Dla ojczyzny, która jest tam,
na południu i wschodzie i która żyje tu, pod hitlerowskim panowaniem w ich sercach, a także
w nazwach łąk, wzgórz i kurhanów, kryjących prochy przodków, którzy jeszcze byli wolni.
Nauczyciel mówi o organizacji młodych, którzy chcą czynnie służyć Polsce.
Organizacja ta to harcerstwo. Harcerz niczego się nie lęka, nic nie potrafi go zniechęcić,
zmęczyć, znużyć; jest karny świadomą karnością, zawsze można na niego liczyć.
A harcerstwo to nie tylko więź serdeczna, to szkoła walki. Tyle zapamiętali z tego
co usłyszeli. Wystarczyło. I na pytanie „Kto chce być harcerzem” odpowiedzieli
jednogłośnie, twierdząco.
Przyrzeczenie składali na flagę narodową, której barwy objaśnił im Golisz jako dwa
symbole polskiego harcerstwa:
- Biel to czystość serc, szlachetność, uczynność. Czerwień oznacza gotowość do przelania
krwi za sprawę.
Takie to było proste. Że też nigdy nie pomyśleli o tym, nie spytali. Teraz już zawsze
widok flagi przywiedzie na myśl oba jej znaczenia.
W ten sposób powstała w Szczecinie drużyna harcerska, która przyjęła nazwę „Gryf”.
Drużynowym został Leon Chmara, Golisz wręczył mu niewielką książkę z rycinami
i powiedział:
- Na przyszłej zbiórce, za tydzień, opowiesz nam o tym coś przeczytał, dobrze? Tam
są ciekawe rzeczy. A teraz pożegnamy się naszym harcerskim pozdrowieniem. Wszyscy
odpowiadacie mi zawołaniem Związku Polaków, nie omylcie się. Drużyna... baczność!
Wyprężyli się. Czekali.
- 15 -
- Czuwaj!
- Rodło - powtórzyli zgranym chórem tak głośno, jakby było ich przynajmniej trzy razy tyle.
- Dobry znak - powiedział któryś - Powiększy się nasza drużyna.
I rzeczywiście, na następnej zbiórce było już kilkunastu chłopców, a 4 marca
dwudziestu harcerzy wyruszyło na wycieczkę do Zdunowa.
Nie uszło to oczywiście uwadze policji niemieckiej. W dwa dni po wycieczce, gdy
młodzież zasiadła do posiłku, na teren Domu Polskiego wkroczyła duża grupa „Schupo”
i agentów.
Słysząc hałas Golisz wyszedł z kancelarii.
- O co chodzi? - zapytał
- „O co chodzi!” Dobre sobie - wrzasnął tykowaty gestapowiec w charakterystycznym
kapelusiku tyrolskim i długim ceratowym płaszczu. - To ja pytam, co tu się dzieje?
Co tu robią te dzieci?
- Jak pan widzi, zaczynają jeść obiad - odparł nauczyciel starając się zachować jak
najspokojniejszy ton.
- To po co tu przyszły? Odpowiadać!
Głos Niemca zabrzmiał rozkazująco, wzgardliwie. Chłopcy spojrzeli na nauczyciela.
Co odpowie? Przecież od tego zależy los ich wszystkich.
Golisz uśmiechnął się lekko, unieważniając tym samym całą grozę chwili.
- Nie, nie tylko po to... To są dzieci członków Związku Polaków. Nie mamy w tym mieście
naszyj szkoły, więc uczęszczają do niemieckich. Przed chwilą przyszły z lekcji, zjedzą obiad
i zabiorą się do odrabiania zadań. Mówił spokojnie, jakby nie dostrzegając z kim rozmawia
i co go może czekać. Nie tłumaczył się, nie usprawiedliwiał. Odpowiadał.
- Ah, tak... - wycedził przez zęby Niemiec - A potem co?
- Potem wrócą do domu. Mają wiele lekcji zadawanych i nawet pobawić się nie będą miały
czasu.
- Ani pośpiewać sobie po polsku, co?... Biedne dzieci słowiańskie! - zaśmiał się krótko,
nieprzyjemnie. Gestem ręki przywołał do siebie oficera policji - Walter, Kurt i Werner
do tamtego pokoju! - rozkazał - Helmut i Hans do kuchni, tamci dwaj zajmą się tą salką.
Zaczynać!
Długo i drobiazgowo przeszukiwano wszystkie pomieszczenia. Rewidujący nie mieli
szczęścia jednak i tym razem. Dzieci rzeczywiście dopiero przyszły, tajne lekcje miały zacząć
się po obiedzie, a Golisz był zbyt ostrożny i w okresie zawieszenia zajęć posługiwał się
jedynie wykładem lub pogadanką.
- Jeszcze się zobaczymy... - usłyszał na pożegnanie.
Ta niedwuznaczna zapowiedź nie zdołała go zastraszyć. Całe serce wkładał
w działalność harcerską. 22 marca zorganizował wycieczkę do Kołowa, a w tydzień później
na Jezioro Binowskie.
Gdy zmarł zasłużony działacz Związku Polaków - Magdziarz, harcerze szczecińscy
szli również w kondukcie pogrzebowym. Ze względu na liczny udział stowarzyszeń polskich
ze sztandarami i wieńcami pogrzeb przybrał charakter demonstracji narodowej.
Mundurki dla harcerzy przywieziono poprzedniego dnia. Rozpakowywanie odbywało
się w nastroju zachwytu i radości. Nie przymierzano nawet, wszystkie były zresztą jednego
rozmiaru. Każdy z harcerzy chwytał mundur i biegł do domu, aby prędzej się w nim pokazać
rodzicom i rodzeństwu.
Wtedy okazało się dopiero, że niektóre bluzy są za szerokie, w innych rękawy
opuszczają się za nisko, albo w ramionach zostaje wiele miejsca, stanowczo za wiele.
- 16 -
Na szczęście nikomu nie trafił się mundurek za mały. Mamy szybko wzięły się
do przykrawania i przeszywania, a nazajutrz dwudziestu kilku jednolicie ubranych harcerzy
strojnych w biało-czerwone chusty zwracało powszechną uwagę wszystkich obserwujących
orszak pogrzebowy.
Szli czwórkami w dużych odstępach, reprezentując godnie polskie harcerstwo. Przed
nimi czerwieniły się barwy chorągwi towarzystw polskich. A gdy wracali do domu, świstały
im kamienie koło uszu, ciskane przed młodych faszystów niemieckich. Harcerze polscy
przechodzili jednak spokojnie, z godnością, nie uciekając, ale również nie dając się
sprowokować do bójki. Zapłakane mamy znów miały zajęcie - trzeba było naprawić rozdarty
mundurek lub opatrzyć rannego syna.
W maju drużyna posiadała już kompletne wyposażenie obozowe: namioty, kotły,
garnki, patelnie i koce, a na zebraniu rodziców w dniu 27 maja postanowiono zakupić
5 rowerów, aby umożliwić udział w dalszych wycieczkach tym harcerzom, których rodzice
nie mogli pozwolić sobie na taki wydatek.
W ostatnią sobotę maja odbyła się zbiórka całej drużyny „Gryf”, po której wszyscy
wyjechali na 3-dniowy obóz do Trzebieży. Namioty rozbito na uboczu uzdrowiska. W środku
obozu umieszczono maszt, na którym zawisł sztandar otrzymany ostatnio przez drużynę.
Na biało-czerwonym tle widniała lilijka ozdobiona Rodłem - symbolem jedności z harcerzami
w całej Polsce.
Szkółka Józefy Gilowej
W maju rozeszła się wśród członków Polskiego Towarzystwa Szkolnego wiadomość,
że Goliszowi przyznano wreszcie prawo prowadzenia szkoły w Szczecinie. Na pospiesznie
zwołanym zebraniu Wilczyński zakomunikował, że lekcje już się rozpoczęły i szkoła liczy
na powrót uczniów, którzy stracili z nią kontakt w okresie zawieszenia zajęć.
Nie od razu zgłosili się wszyscy, którzy uczęszczali na lekcje jeszcze w 1932 roku.
Niektórzy rodzice stracili łączność z Towarzystwem, inni obawiali się represji ze strony
władz hitlerowskich. Toteż z początku przychodziło na lekcje do Domu Polskiego mało
uczniów, ale wkrótce liczba ich zaczęła się zwiększać i powoli zbliżała się do stanu sprzed
kilku lat.
W dniu 10 czerwca odbyło się zebranie wyborcze szczecińskiej organizacji Związku
Polaków, w czasie którego wystąpił szkolny zespół artystyczny w strojach narodowych
i mundurach harcerskich.
Ogólne wzruszenie wywołała zbiorowa recytacja wiersza „Mój dom”. Gdy rozległy
się ciche, subtelne tony tęsknej pieśni nadodrzańskiej, wszystkim obecnym zakręciły się łzy
w
oczach.
„Gdzie dom mój jest? Gdzie strona ma?
Tam, gdzie kręta Odra płynie...
Tam rodzinna strona ma,
Ziemia polska,
Tam mój dom...”
Ten wiersz znaczył więcej niż dziesiątki przemówień i artykułów. Potrzebny był
bardzo tym ludziom prostym, bezbronnym wobec fałszów niemieckiej nauki i propagandy.
Na każdym kroku spotykali się z twierdzeniami, że Polacy nie są na Pomorzu ludnością
autochtoniczną, że wprawdzie żyli tutaj w dawnych czasach Słowianie, ale była to jakaś
dziwna grupa etniczna, nie mająca nic wspólnego z Polakami, a w dodatku zniknęła równie
tajemniczo jak się zjawiła, zostawiając po sobie tylko nazwy geograficzne. Że nazwy
- 17 -
te brzmiały bardzo podobnie do nazw w innych regionach Polski, było to według historyków
niemieckich rzeczą przypadku. Zresztą w germańskich opowieściach Słowianie nadodrzańscy
różnili się tym od Polaków, że mieli ponoć czcić i wielbić Niemców, w dowód czego
zaprosili ich do siebie, a władcy tej krainy zapisali przybyszom wszystko co mieli, miasta,
ziemię, poddanych, a wreszcie swoje dziedziczne prawa do sprawowania tu rządów.
Hitlerowscy historycy i dziennikarze umieli najbardziej oczywiste bzdury ubierać
w szaty wywodów naukowych, a od czasu, gdy prof. Władysław Łęga dokładnie zwiedził
tutejsze muzeum archeologiczne i na podstawie jego zbiorów napisał sławną książkę
pt. „Kultura Pomorza w wiekach średnich”, polskim historykom zaczęto utrudniać przyjazd
do Szczecina. W książce tej, która ukazała się w Toruniu w 1932 roku, prof. Łęga dowiódł,
że słowiańscy Pomorzanie - jedno z głównych plemion współtworzących ludność Polski
piastowskiej - byli jedynymi gospodarzami swej nadmorskiej krainy aż do XIII wieku,
a Niemcy zjawili się na Ziemi Szczecińskiej jako zaborcy, używając podstępu, gwałtu, mordu
i przekupstwa dla opanowania tej ziemi. Zawsze zresztą traktowali ją jako obszar
półkolonialny.
O tej prawdzie nie wolno było w III Rzeszy mówić ani pisać. Starano się więc zastąpić
książki uroczystymi akademiami, recytacjami i pieśniami.
Taka właśnie uroczystość odbywała się teraz w Domu Polskim.
Po zakończeniu części artystycznej Golisz przedstawił obecnym dotychczasowy
rozwój drużyny harcerskiej i kierunki jej pracy:
- Do „Gryfa” należą chłopcy w wieku powyżej lat dziesięciu, ale od września będziemy
przyjmowali również młodszych. Obecnie mają oni przypatrywać się ruchowi harcerskiemu.
Postaramy się o drużynę zuchową dla chłopców 6-letnich. Na naszych zbiórkach praca jest
bardzo intensywna, ale nie zniechęca to młodzieży, lecz silniej związuje ją z harcerstwem,
zwłaszcza, że wielką część zadań druhowie sami inicjują i wykonują. Znają już 10 praw, Rotę
i hymn harcerski, alfabet Morse’a, rozumieją znaczenie lilijki, krzyża, sznurów. Młodzież
harcerska wychowana w duchu patriotyzmu i więzi z narodem, odczuwa coraz bardziej
potrzebę władania językiem ojczystym, domaga się nauki tego języka w jak największym
wymiarze.
Sprawozdanie Golisza zostało przyjęte oklaskami, a później przystąpiono do wyborów
zarządu Związku. Przewodniczącym został Stanisław Borkowski, sekretarzem Marta Werr,
a skarbnikiem Maksymilian Golisz. Wybrano również dwóch delegatów na Światowy
Kongres Polaków - ślusarza Michała Poznańskiego i kierownika szkoły - Golisza.
- Skorzystam z wyjazdu do Warszawy - powiedział nauczyciel, dziękując za wybór –
i odwiozę naszych harcerzy na obóz.
Nie przypuszczał, że będzie to ich ostatnia wspólna wycieczka. Właśnie na kilka dni
przed wyjazdem otrzymał pismo odbierające mu prawo nauczania. Władze niemieckie
tłumaczyły ten krok brakiem pewności, czy Golisz powierzone mu dzieci wychowa „dobrze
i moralnie”.
I tak rok po wyjeździe Lechowskiej opuszczał Szczecin drugi kierownik polskiej
szkoły. Tylko dwa miesiące trwały legalne zajęcia i znowu nie wiadomo było, kiedy
rozpoczną się następne. Każdy dzień przynosił nowe represje.
Wkrótce po Goliszu wyjechali do Berlina obaj Pruszakowie, nie mogąc znaleźć
w Szczecinie żadnej pracy. Uległo likwidacji przedszkole, rozwiązano Towarzystwo Kobiet
Polskich. Zapoczątkowane przez Golisza starania o utworzenie Banku Polskiego napotkały
tak wielkie trudności, że komitet organizacyjny zaniechał działalności.
Towarzystwo szkolne rozpoczęło natomiast energiczne starania o nowego pedagoga.
Trzeba było również starać się o nowy lokal, gdyż obecny był zbyt drogi i dzierżawa
poważnie nadwerężała fundusze Towarzystwa. Opiekę nad harcerzami objął tymczasem
- 18 -
Jarosław Pieniężny, nowy pracownik konsulatu. Zbiórki odbywały się w jego mieszkaniu
prywatnym.
Również do mieszkania Józefy Gilowej zaczęły schodzić się młodsze dzieci. Ona
uczyła je piosenek polskich, tańców ludowych, czasem i wierszyków. Ulubionym jej poetą
był ludowy poeta mazurski Michał Kajka. Jego utworów uczyła z pamięci, a pamięć miała
bardzo dobrą. Przy tym umiała przekazywać nastrój wierszy, a zwłaszcza kajkowych,
bo i sam autor - człek niebardzo uczony, był jakże podobny do niej swą postawą, a jego
poezje jak bliskie temu, co sama czuła.
Wiersze Kajki recytowane przez Gilową z głębokim uczuciem i przekonaniem
rozwijały myśli dzieci i kształtowały ich poglądy.
- „Niech w innym kraju
Pachną owoce
Tak jakby w raju
Kwiaty urocze.
Niech cudze strony
Chwali kto inny,
Ja swe zagony
i kraj rodzinny,
Dźwięk ojców mowy...”
O obronie języka mawiały też inne wiersze:
- „Niechaj Niemiec bez kultury
Kpi z naszej literatury,
Niech z nas szydzą renegaci...”, ale my się nie poddamy, mówili szczecińscy Polacy, a poezja
pomagała im walczyć.
W ubogim, ciasnym mieszkaniu, gdzie przed paru laty śpiewali polskie piosenki
późniejsi harcerze Golisza - współzałożyciele polskiego harcerstwa w Szczecinie - teraz
przygotowywała się druga fala młodych.
Trochę gorzej i trudniej było z nimi pracować, zwłaszcza z tymi, których trzeba było
namawiać do mówienia po polsku, gdyż do tej pory poza domem przebywali w środowisku
niemieckich rówieśników.
Nic dziwnego, był to język szkoły, ulicy, sklepu, tramwaju, kina. A jak rzadko
rozmawia się z rodzicami. Czy może starczyć tych znanych z domu polskich słów, aby
w każdej sytuacji dać sobie radę?
Babcia Gilowa uczy cierpliwie i łagodnie, ale nieustępliwie. Przemawia do uczuć,
budzi ambicje, czasem zawstydzi, częściej obmyśli jakąś grę, w której ten zwycięża, kto lepiej
i więcej umie po polsku.
Zdarza się też, że przekupuje cukierkami. Ma tych cukierków zawsze dosyć dla
swoich uczniów. Dobra, stara, spracowana babcia. Nasza wspólna. I właściwie dla każdego
inna. Ale taka powinna być, o jakiej nigdy nie zapomnimy. Nasza polska babcia - mała,
mizerna, sama jedna przeciw tym barczystym, mocnym Niemcom, którzy panoszą się na
wszystkich ulicach.
Aleksander Omieczyński
Pociąg z Wrocławia wtoczył się powoli na most dworcowy i stanął przed semaforem.
W prostokątach okien zatrzymał się obraz rzeki obramowanej z lewa gęstą zabudową
śródmiejską, a z drugiej strony - natłokiem dźwigów i urządzeń portowych.
Tu i ówdzie zapalały się krwawe blaski w szybach, widniały nagie konary i gałęzie
kilku starych drzew rosnących poniżej mostu, nad samym brzegiem rzeki. W głębi piętrzyły
się konstrukcje dwóch wielkich budynków z nietynkowanej cegły, a nad nimi, trochę z boku
- 19 -
wyrastała smukła, ostro zakończona wieża, ozdobiona hitlerowską flagą, podobnie jak oba
gmaszyska.
Znienacka powiał wiatr, w wagonie zapachniało wilgocią gnijących wodorostów,
Tu i ówdzie z trzaskiem zamknięto okno i pociąg ruszył.
Zaraz za mostem nakryły go swym cieniem daszki peronów. Było dość pusto
i samotny podróżny nie musiał długo wypatrywać, aby dojrzeć na peronie grupę
oczekujących na niego osób. Właściwie znał tylko jednego z nich - Jarka Pieniężnego, ale
znaczki czerwieniące się również na klapach obu pozostałych określały ich przynależność
i miło kształtowały pierwsze wrażenie o nieznajomym mieście.
Tyli słyszał o Szczecinie jako o szczególnie trudnym odcinku walki. Oby ci trzej,
którzy idą teraz szybko w kierunku drzwi jego wagonu, stanowili dobrą zapowiedź.
A praca - jak dowiedział się już przed wyjazdem - czeka go nie tylko w szkole
i w Związku Polaków. Trzeba przejąć prowadzenie chóru, ożywić kontakty z wsią
szczecińską, no i przede wszystkim - harcerstwo. Ileż można uczynić mając 25 lat, wiele
zapału i przeświadczenie, że wszystko można zrobić, chociaż doznało się już niejednego
na froncie walki narodowej!
- Można bardzo wiele zrobić - powtórzył w myśli i zaraz przyszła refleksja. - Oczywiście,
o ile nie spławią mnie stąd tak szybko jak poprzednich nauczycieli, Lechowską lub Golisza.
Wyjrzał jeszcze raz przez okno pociągu i w tej chwili uwagę jego zwrócił szaro
ubrany mężczyzna w nieokreślonym wieku. Stał oparty o filar, jakby chciał wtopić się w jego
kształt i kolor. Tylko oczy wędrowały szybko, przenosząc się od trójki przyjaciół do okna
wagonu.
- Właśnie do mojego okna - pomyślał przybysz. - Sądzę, że ten również na mnie czeka.
Ani przez chwilę nie miał wątpliwości co do tego, kim jest niepozorny obserwator
spod filaru. Znał te oczy, wiele takich oczu. Spotkał się z nimi już w rodzinnej Trzciance, gdy
zza firanek przyglądały się uczniom idącym do polskiej szkółki, gdy liczyły rodziców
udających się na zebranie lub obchód polskiego święta, widział je na Kaszubach a najliczniej
we Wrocławiu, krążyły wokół „Domu Polskiego”, w pobliżu Bursy Akademickiej i wszędzie,
gdzie cokolwiek świadczyło o działalności organizacji polskich. Szpiclowskie oczy i - wzrok
pełen skoncentrowanej uwagi, notujący, pamiętliwy.
I ten spod filaru jest taki sam jak jego koledzy z wszystkich ziem polskich pod
niemieckim zaborem. Ciekawe, czy pójdzie w ślad za nami, czy przekaże dalszą obserwację
komuś, kto może czeka już przed dworcem.
Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Pieniężnym i jego towarzyszami. Mijając agenta
spojrzeli mu przelotnie w oczy, ale dopiero na ulicy roześmieli się.
- Stary znajomy - powiedział Jarosław. - I wy go poznacie, kolego Omieczyński. To Kurt
„Powsinoga”, tak go nazywamy. Musimy ich przecież jakoś odróżniać. Jest Hans
„Bystreoczko” i Ewald „Połamaniec” i Herman „Ryżokudła”. Imiona też mają od nas, jakże
tak bez imion?
- A Liza „Śmieciarka”? Mało to nastoi się przed naszym lokalem? Sprząta i sprząta! Chyba
nigdzie ulica nie jest tak czysta, jak w tej okolicy.
- Z pewnością. Czego nie robi się dla Rzeszy i jej wodza!
- A „Powsinoga” wlecze się bez wytchnienia. Nawet już nie udaje zwykłego przechodnia -
wtrącił Piechocki, który zatrzymał się przed lustrem umieszczonym na wystawie zakładu
fryzjerskiego. - Spójrzcie tutaj. Widać go wspaniale.
- Wiecie co? - Pieniężny ściszył głos. - Zaczekajmy chwilę, niech przejdzie.
Ale agent zatrzymał się przed sąsiednią wystawą i widać było, że nie ruszy się stąd
prędko. Dopiero, gdy trzej młodzi ludzie odeszli od lustra i spacerowym krokiem podążyli
- 20 -
dalej, od sąsiedniej wystawy oderwała się również szara sylwetka i powlokła się za nimi krok
w krok.
Tak rozpoczął się pierwszy dzień pobytu w Szczecinie Aleksandra Omieczyńskiego,
nowego kierownika szkoły polskiej.
Uczniów było tylko ośmiu, nie licząc malców, którymi zajmowała się Gilowa. Reszta
rozproszyła się. Nie wszyscy z rodziców mieli odwagę posyłać córki i synów
na konspiracyjne lekcje, które odbywały się w mieszkaniu Pieniężnego. Terror hitlerowski
wzmagał się. Obok policji coraz więcej zainteresowania życiem polskim zaczęły przejawiać
różne instancje SS; wiele opowiadano o katowniach okrytych tajemnicą, o torturach
i zabójstwach politycznych.
Atmosfera strachu i napięcia nie sprzyjała również znalezieniu nowego lokalu
na szkołę. Po długich poszukiwaniach, prowadzonych przez działaczy polskich, udało się
wreszcie w połowie grudnia wynająć pomieszczenie w wielkiej, czteropiętrowej kamienicy
przy ulicy Świętego Ducha 5. Właściciel domu - Seelebinder, mający na parterze sklep
papierniczy, zdecydował się po namyśle na wydzierżawienie lokalu, który stał pusty od
dłuższego czasu.
Było to ciemne i wilgotne pomieszczenie na pierwszym piętrze, składające się
z długiego korytarza, trzech dużych sal i małego pokoiku. Całość czyniła ponure wrażenie,
ale nie zniechęceni tym członkowie Polskiego Towarzystwa Szkolnego od razu zabrali się
do roboty i w pierwszych dniach stycznia pomieszczenie doprowadzone było do stanu
używalności.
Ściany pomalowano na jasny kolor, nadający pokojom miły wygląd. W wielkiej sali
zbudowano estradę, zainstalowano kurtynę, a obok urządzono małą szatnię dla aktorów.
W przedpokoju ustawiono wieszaki. Drzwi na lewo wiodły do kancelarii kierownika
szkoły, a na wprost wchodziło się do pierwszej sali, której środek wypełniały wielkie stoły
otoczone krzesłami. W rogu stała tablica. Przez dwa wysokie okna można było wyjrzeć
na wąską, smutną uliczkę, pustą zupełnie o popołudniowej godzinie.
W następnej sali okna zasłonięte były urządzeniami sceny; spotykano się tu zresztą
wieczorem, więc wystarczało oświetlenie elektryczne. Jedno małe okno w drugiej ścianie
wychodziło na ciasny zamknięty pasaż między kamienicami - tu Omieczyński stawiał zwykle
swój motocykl ilekroć przyjeżdżał do szkoły, wracając z Goleniowa, Gryfina czy innych
ośrodków podszczecińskich, w których prowadził przed południem zajęcia na kursach języka
polskiego.
Trzecia sala, równej wielkości co poprzednia, stanowiła jej przedłużenie. W czasie
zgromadzeń lub przedstawień służyła jako uzupełnienie widowni, mieściło się tu sporo
publiczności. Przemówienia, śpiewy i recytacje słychać było i tu zupełnie dobrze, gorzej było
z widocznością; względne warunki mieli tylko ci, którym udało się zająć miejsca w pobliżu
drzwi.
W dniu powszednim na środku sali ustawiono stół ping-pongowy; obok - na innych
stolikach grano w szachy i czytano prasę. Omieczyński wystarał się o aparat projekcyjny,
wyświetlano więc polskie filmy, przeważnie krótkometrażowe, a radio zawsze było
nastawione na Warszawę lub Poznań.
W ostatniej sali zainstalowano również nowo zakupione maszyny do szycia -
korzystały z nich uczennice w godzinach pozalekcyjnych. W pierwszych dniach stycznia
umieszczono na drzwiach wejściowych dwie czerwone tabliczki z białymi napisami:
„Związek Polaków w Szczecinie” i „Związek Polskich Robotników Rolnych w Niemczech -
Zarząd Oddziału w Szczecinie.”
Na pierwszych lekcjach było jeszcze niewielu uczniów, ale już po upływie dwóch
tygodni można było utworzyć trzy zespoły: jedną grupę w wieku do lat 10, dwie grupy dzieci
- 21 -
do lat 14, znających dobrze język polski i ich rówieśników posługujących się z trudem mową
ojczystą.
Oficjalnie odbywały się jak dawniej jedynie lekcje języka polskiego i śpiewu.
Nielegalnie uczono jeszcze geografii i historii Polski, którą Omieczyński lubił przedstawiać
za pomocą rysunku.
Jak dużo można było nauczyć cię przy tym, a ile radości sprawiały obrazki
namalowane własnoręcznie: wawelskie wzgórze i Wisła opasująca je od dołu, smukła
kolumna Zygmunta w Warszawie, a w górze obok posągu, na tle lazuru - ileż rysowało się
białopiórych gołębi, a las kominów i gęstwa hal fabrycznych - Łódź pracowita, włókniarska,
nad nią dymy płynące niebem; wreszcie to co najbliższe - szczeciński pomnik Orła Białego
nad fontanną i wieża zegarowa zamku Gryfitów. Cóż jeszcze? Gryfy z rozcapieżonymi
pazurami srogo patrzące na zachód; biały - słupski, czarny - gdański, a szczeciński -
czerwony. Wreszcie prosty, geometryczny znak Rodła obok błękitnej linii Wisły
i czerwonego punkciku - Krakowa. A można malować jeszcze legendy i dawne dzieje: bitwy,
oblężenia, pożogi, Cedynię, Głogów, Psie Pole, Grunwald.
Omieczyński umiał ładnie opowiadać. Przed zasłuchanymi uczniami jawiły się sceny
historyczne, wyrastały obrazy niewidzianych dotąd krain w innych stronach Ojczyzny. Dzieci
rysowały to wszystko, jak kto umiał najpiękniej. Cóż, że niezupełnie były podobne domy,
stroje, broń? Podobny był orzeł na chorągwiach - symbol polskich dziejów.
Lekcje rozpoczynały się bez dzwonka, ale pomimo to zawsze punktualnie. To wyrobił
u swoich uczniów Omieczyński; nigdy nie przeszedł ani minutę po oznaczonej godzinie,
choćby wracał z najdalszego ze swych wyjazdów. Spóźnialskich nie strofował nawet, spojrzał
tylko i to wystarczyło.
Dzieci nie bały się swego nauczyciela. Tylko na pierwszy rzut oka wydawał się
on surowy i szorstki. Ale potem przekonali się wszyscy, że ten wysoki, smukły nauczyciel
o sprężystych ruchach i nieposłusznej fali włosów, opadającej co chwila na czoło, nie
ma w sobie nic z groźnego belfra. Traktował uczniów jak swych młodszych przyjaciół,
w czasie lekcji umiał stworzyć nastrój serdecznego porozumienia i wywołać świadomość
wspólnoty narodowej, która łączyła ich wszystkich.
Lekcje zaczynały się zwykle od rozdania kartek. Omieczyński dyktował:
- U góry, z lewej strony napiszcie „Szczecin, dnia...” - mówiąc to przechodził ku grupie
słabiej władającej językiem polskim i poprawiał - Nie „Stettin”, bo to jest nieudolne
przekręcanie słowiańskich dźwięków i tam, gdzie było „cz”, postawili „t”, a gdzie „ć” to „tt”
podwójne... No, teraz dobrze. Możecie postawić datę.
Na harcerskich szlakach
Kończył się styczeń 1935 roku. Hitlerowcy hałaśliwie obchodzili drugą rocznicę
uchwycenia władzy.
Miejscowe niemieckie instytucje oświatowe w Szczecinie zastosowały jeszcze raz
manewr z 1932 i 1934 roku: nie zamykając polskiej szkoły uniemożliwiały
je funkcjonowanie. Znów odebrano nauczycielowi Aleksandrowi Omieczyńskiemu
zezwolenie na nauczanie.
Ale tym razem się nie udało. Polskie organizacje nie zamierzały rezygnować
z Omieczyńskiego i podjęły energiczne starania o przywrócenie mu odebranych uprawnień.
Centrala Związku Polaków w Berlinie zdecydowanie poparła żądanie szczecinian. Niemcy
zorientowali się, że nie mają co liczyć na złamanie oporu, a dalsze szykany mogą
spowodować akcję odwetową w stosunku do szkół niemieckich na terenie Rzeczypospolitej.
W końcu maja Omieczyński otrzymał zezwolenie, cofnięte mu przed czterema miesiącami.
- 22 -
Zajęcia w szkole zostały wznowione, ale liczba uczniów znów spadła i nigdy nie osiągnęła
już poprzedniego stanu.
Najwierniejsi szkole pozostali harcerze. W okresie zawieszenia zajęć praca w drużynie
„Gryf” nie ustała, przeciwnie - rozwinęła się jeszcze szerzej. Obok zastępów męskich
zawiązały się żeńskie. Wkrótce po wznowieniu lekcji Omieczyński przywiózł mundury dla
dziewcząt.
Funkcje drużynowego pełnił Omieczyński, urozmaicając zbiórki grami harcerskimi.
W niedzielę wyruszano na wycieczki rowerowe do Zdunowa, Kniei Bukowej, nad
jezioro Dąbie, raz nawet do Gryfina. Zebrano się wówczas przed szkołą o piątej rano. Pogoda
dopisała, jazda była wesoła, biwakowano krótko w ciekawszych miejscach, przy czym
drużynowy organizował gry i próby na zdobycie gwiazdek.
Najpiękniejszy widok ujrzeli harcerze w Gryfinie, gdy znaleźli się na Górze
Szubienic, górującej nad miastem.
- W lecie będziecie w Poznaniu, może i w Warszawie - mówił Omieczyński, gdy stanęli grupą
na skraju wzniesienia. Nie zapomnijcie jednak, że Polska jest nie tylko tam, gdzie obecnie
znajduje się państwo polskie. - Z tego miejsca, na którym znajdujemy się teraz, widzicie dwa
ramiona Odry, świętej rzeki naszych słowiańskich przodków, siostrzycy Wisły. Płyną po niej
barki o niemieckich napisach, ale wody płyną z polskiego Śląska i Wielkopolski. Może
doczekacie, że kiedyś tędy i barki popłyną polskie.
- Spójrzcie na miasto - dodał po chwili - Tam, na prawo, za linią średniowiecznych murów
widzicie małe parterowe domki chylące się ku ziemi. To najstarsza dzielnica tego miasta -
Dąbrowa. A ta kępa drzew poniżej toru kolejowego, na północ od dworca, to stare Wzgórze
Grodowe, dawna siedziba kasztelana książęcego. Ziemię ojczystą trzeba dobrze poznać, aby
pokochać ją mocniej, goręcej. Przecież to nasze dziedzictwo.
Zasłuchali się wpatrzenie w panoramę miasta i wzgórz po zachodniej stronie rzeki.
Słowa Omieczyńskiego przeniosły ich w odległe czasy, gdy nie było tu jeszcze Niemców,
a może w jakieś nowe czasy; te, które przyjdą?
Ciszę przerwał Janek Bodasiński;
- A dlaczego druhu, to wzniesienie nazywa się Górą Szubienic?
- Dlaczego?... - zamyślił się nauczyciel - Widzicie, nie zawsze tak się nazywało. Nasi
pogańscy przodkowie dali mu miano „Wzgórze Kupały”, a potem przyszli Niemcy
i wyobrazili sobie, że miejsce to odpowiadałoby na plac straceń, więc przezwali je według
swego gustu... Ale nie było tu nigdy szubienic, a gdzieś w starym kalendarzu wyczytałem,
że jeszcze trzydzieści lat temu zbierała się tu młodzież, aby skakać przez ogień, taczać
pisanki, stroić maik, obchodzić w słowiańskim obyczaju stare święta.
- To już teraz nie przychodzą?
- Nie. Zbyt mało ich zostało. A terror na prowincji jeszcze gorszy niż u nas, w Szczecinie.
Jakby na potwierdzenie tych słów na drodze wiodącej ku wierzchołkowi wzniesienia
ukazała się postać policjanta, bacznie obserwującego młodych Polaków.
Coraz trudniej było urządzać wycieczki harcerskie. Najbardziej drażniły hitlerowców
narodowe barwy polskie na chustach. Zakazano ich noszenia, a wtedy - na wniosek Chmary -
drużynowy wprowadził czarne chusty, znamionujące żałobę.
Często również zatrzymywano młodych turystów, legitymowano ich, grożono,
zabraniano biwakowania. Omieczyński był wielokrotnie przesłuchiwany, a czasem takie
przesłuchanie trwało bardzo długo.
Zastępowała go wówczas na lekcjach jego żona, Ludwika, której elegancką sylwetkę
poznawali uczniowie na ulicy już z daleka.
- 23 -
Dziewczęta przyjmowały owacyjnie te zastępstwa na lekcji. Same nie wiedząc o tym,
mimowolnie przejmowały od pani Ludwiki tajemnicę jej wdzięku, próbowały ją naśladować,
nawet w sposobie mówienia, chodzenia, siadania za stołem, otwierania książki, czy w geście
nagłego zamyślenia się.
Nie wiedziały, że te momenty odchodzenia wzrokiem od klasy były wyrazem
niepokoju, nurtującego ją coraz bardziej. Od dnia ślubu, przez trzy lata, towarzyszyła mężowi
w jego podróżach i działalności. Aż do przyjazdu do Szczecina odmawiano mu udzielenia
zezwolenia na nauczanie, mimo że posiadał pełne kwalifikacje pedagogiczne, uzyskane
w seminarium nauczycielskim w Lubawie.
Teraz wreszcie miał swoją ukochaną pracę, ale policja nie dawała mu spokoju. Nawet,
gdy w rzadkich, wolnych chwilach wybierali się na przechadzkę, czuła, że towarzyszy
im wzrok i słuch zawodowego obserwatora.
Kilkakrotnie przeprowadzano rewizję w mieszkaniu, które wynajęli w pobliżu cyrku,
przy ulicy Lwiej. Czuła, że na tym się nie skończy.
Kiedyś jeden z policjantów nazwał Olka „wodzem Polaków szczecińskich”. Była
dumna z tego określenia, ale napawało ją trwogą. Jeżeli tak go nazywają, to będą dążyli
do pozbycia się go za wszelką cenę. I on o tym wiedział, ale ani na moment nie przerwał swej
działalności, nie osłabił jej tempa.
Obok drużyny harcerskiej zorganizował nową drużynę zuchową „Wiewiórek”. Był
to okres największego rozwoju harcerstwa w Szczecinie. Dwukrotnie przyjmowano delegacje
kolegów z Warszawy, którzy w 1935r. tędy jechali do Szwecji, a w 1936 do Norwegii.
Uroczyście wypadły odwiedziny starszej grupy harcerskiej z Warszawy. Odwiedziła
ona muzeum na Wałach nad Odrą; obejrzała nie tylko słowiańskie wykopaliska, ale także
wystawę „Kultura Polski”, zorganizowaną na zasadzie wymiany. W asyście kolegów
z „Gryfa” goście wygrali się na Wieżę Gocławską, nad Jezioro Szmaragdowe w Kniei
Bukowej, do Lasu Arkońskiego i przejechali się statkiem po porcie. Na zakończenie
spotkanie odbyła się wspólna zbiórka szczecinian i warszawiaków w Domu Polskim, a potem
w konsulacie.
Jesienią 1935 roku Seelebinder został wywłaszczony, a hitlerowski zarządca
kamienicy natychmiast wymówił organizacjom polskim dzierżawę lokalu. Trzeba było
opuścić lokal, zostawiając tu wspomnienia, echa wielu wydarzeń i spraw.
Szczególnie utkwiła w pamięci jedna z wieczornic, w czasie której weszła na salę
policja niemiecka. Omieczyński zerwał się wtedy z miejsca i zaczął śpiewać „Jeszcze Polska
nie zginęła”. Wszyscy powstali z krzeseł, ale jeszcze przez chwilę śpiewał sam, wśród
milczenia zebranych, zaskoczonych tym co się dzieje. A głos miał mocny, nabrzmiały żarem.
To pociągnęło innych; zaczęto mu wtórować. Najpierw kilka osób, w chwilę potem wszyscy
członkowie chóru, a przy słowach „Marsz, marsz Dąbrowski...” śpiew objął całą salę.
Niemcy zatrzymali się przy drzwiach. Zaskoczeni w pierwszej chwili nie wiedzieli jak
mają zareagować. Wreszcie przerwali śpiew i zaczęli legitymować zebranych. Wszyscy
jednak biorący udział w tej uroczystości dobrze zapamiętali kilka minut śpiewu, gdy czuli się
mocni, wolni, walczący i gotowi na wszystko.
Wspominano również odwiedziny w tym domu marynarzy ze statku „Poznań”, który
w ostatnich dniach 1934r. wpłynął do portu szczecińskiego, później rewizytę na pokładzie
i przyjęcie u kapitana polskiego okrętu.
Trzeba było jednak uciec od wspomnień i przystąpić do dalszej pracy w innym, mniej
wygodnym lokalu. Również szkoła przeniosła się z ulicy Św. Ducha na ulicę Szewską,
do jeszcze gorszego pomieszczenia. Ale to nikogo nie załamało.
Czas płynął szybko. W lipcu 1937 roku wszystkie „Wiewiórki” i kilku starszych
harcerzy wyjechało z Omieczyńskim na obóz zorganizowany na Górze Świętej Anny.
- 24 -
2 września wkrótce po powrocie do Szczecina Omieczyńskiego wezwano do gestapo.
Tym razem nie było to przesłuchanie. Urzędnik policyjny był w dobrym humorze
i odczytując polskiemu nauczycielowi zarządzenie nadeszłe z Berlina nawet się lekko
uśmiechał. Triumfująco.
- „Z polecenia pana ministra Spraw Wewnętrznych Rzeszy i Prus zakazuje się z dniem
1 września 1937 roku na czas nieokreślony wszystkim organizacjom młodzieżowym
mniejszości polskiej, a szczególnie młodzieży harcerskiej, noszenia mundurów lub
jednolitych ubiorów”. Jasne? - spytał i dodał - Rozumie się, że nie wolno nosić ich nawet pod
płaszczami.
A jednak odbyła się jeszcze jedna zbiórka w strojach harcerskich. Omieczyński
zorganizował ją na stoku Gór Bukowych, w pobliżu Podjuch. Przed wieczorem rozbito
namioty, rozpalono ognisko.
- Dziś żegnamy się z mundurami harcerskimi - powiedział drużynowy. - Może włożycie
je jeszcze kiedyś... A teraz spójrzcie za rzekę... Tam, w oddali zapalają się coraz liczniej
światła Szczecina. To miasto nie jest jeszcze nasze. A koło historii, które przez tysiąc lat
obracało się na wschód, teraz zmieniło kierunek. Część ziem zagarniętych została uwolniona.
Nie panoszy się już Niemiec w Poznaniu, Bydgoszczy i Katowicach. Jeżeli znów Prusak
rozpali płomień wojny, odda resztę: - Wrocław i Szczecin! A wtedy już na terenie wolnego
Pomorza będziemy wspominać dzisiejszy smutny wieczór...
Z dołu od Regalicy zaszumiał wiatr. Na szosie ustał ruch. Zapadł mrok. Coraz
wyraźniej odbijały się światła bliskie i dalekie.
- Powstań! - rzucił komendę drużynowy. - Zanim stąd odejdziemy, zanim zgasimy nasze
ognisko, złóżmy harcerską przysięgę na wierność ojczyźnie. Wyprężyli się, tworząc zwarty
krąg. Wyciągnęli dłonie złożone do ślubowania.
Powtarzali za drużynowym, który mówił głosem uroczystym:
„Z rozwagą i radością stwierdzamy, że jesteśmy Polakami, że należymy do narodu
polskiego! Na zawsze zachowamy w sercach miłość naszych ojców do ziemi polskiej!
Walczyć będziemy pod znakiem Rodła aż do zwycięstwa! Nie ustaniemy w walce! Siłę
słuszności mamy i mocą tej słuszności wytrwamy i wygramy!”
Echo roznosiło po okolicy słowa przysięgi harcerzy gotowych na wszystko w zaciętej
walce z wrogiem.
Ognisko dogasło... Szybko je zasypali i już cicho bez rozmów i śpiewu zaczęli
schodzić w dół w kierunku miasta.
Praca w terenie
Szczeciński zarząd Związku Polaków od chwili swego powstania dbał o zacieśnienie
łączności z rodakami mieszkającymi w okolicach miasta. Zapraszano ich na uroczystości
do Domu Polskiego, zachęcano do prenumeraty „Dziennika Berlińskiego”. Ofiarnym
kolporterem był Jan Chmara, dzięki któremu poza Szczecinem rozchodziło się ponad
600 egzemplarzy tej gazety. Była to liczba dość wysoka, biorąc pod uwagę, że za sprzedaż
bezpośrednią groziły kary pieniężne. Była to jednak najszybsza forma rozprowadzania prasy
politycznej, gdyż poczta często przetrzymywała polskie gazety i nie doręczała ich abonentom,
co ich też zniechęcało do prenumeraty tych czasopism.
Nauczyciele wędrowni również zajmowali się propagowaniem polskiego słowa
drukowanego. Czynił to już Golisz, ale dopiero Omieczyńskiemu udało się osiągnąć poważne
sukcesy w zakresie wzrostu czytelnictwa. Wyjeżdżając w teren zabierał zawsze do plecaka
polskie książki i gazety.
- 25 -
Raz w tygodniu docierał do każdego z punktów nauczania w powiatach: pyrzyckim,
gryfińskim, nowogardzkim, stargardzkim i rędowskim. Czasami - w niedzielę - zapuszczał się
nawet w okolice Myśliborza, to znów na wyspę Wolin, gdzie w czasie zajęcia z dziećmi,
schodzili się na spotkanie z nim nie tylko Polacy miejscowi, ale liczni robotnicy sezonowi zza
kordonu.
Znano dobrze jego motocykl typu „Zundap”, strojny w biało-czerwony proporzec.
Omieczyński wkładał na drogę mundur harcerski, wiążąc raz czarną chustę jako drużynowy
„Gryfa”, to znów - żółtą jako wódz „Wiewiórek”. Nosił ten mundur znacznie dłużej niż
ktokolwiek inny, nie lękając się mandatów policyjnych.
Ilość punktów nauczania szybko rosła. Z inicjatywy Omieczyńskiego zapraszano
w teren również literatów polskich, którzy odwiedzali Szczecin. 17 marca 1935r. w Przylepie
koło Pyrzyc odbyło się spotkanie Kazimiery Iłłakowiczówny z robotnikami, którzy ściągnęli
tu nawet z odległych stron powiatu.
Gościom towarzyszył prawie zawsze Aleksander Omieczyński. O jednym z takich
wyjazdów pisał do redakcji warszawskiej „Gazety Polskiej” Kazimierz Lisiewicz, pracownik
konsulatu RP w Szczecinie.
„Po przybyciu do Pyrzyc poszliśmy do kościoła katolickiego. Proboszcz nazywał się
Majewski. Umie on mówić po polsku, ale się boi...
Na podwyższeniu obok organów siedział policjant i w ręce trzymał służbową czapkę...
Jak zauważyłem, stosunek polskich śpiewników do niemieckich jest jak 3:1... Udaliśmy się na
zebranie. Z wielkim zainteresowaniem słuchano tego, co mówiłem o Polsce.
Pytałem, jakie tu są stosunki i jak oni żyją?... Mogą pracować tylko z widłami
i łopatą... Kiedy się ma córkę i chce ją posłać jako sprzedawczynię do sklepu, to na to Niemcy
nie pozwalają. Jeśli się trochę oszczędzi i chce kupić domek czy pół morgi ziemi, to tego też
nie wolno.
Odczuwają oni głęboko niesprawiedliwość... Mają opiekę socjalną, ale prawa, które
im przysługują, przypominają mi obrazki z książki „Chata wuja Toma”. Polski robotnik może
tylko pracować, innych praw nie posiada...
Dzieci rozumieją dobrze, gdy rodzice mówią do nich po polsku, ale często
odpowiadają w języku niemieckim... Ta sytuacja ulega już poprawie. Nauczyciel szkoły
polskiej rozdaje dzieciom elementarze i uczy je po polsku... W większych miejscowościach
dzieci znają nawet na pamięć polskie wiersze...”
Szczeciński teatr amatorski prowadzony przez Omieczyńskiego również odwiedził
Pyrzyce, a poza tym Damicz. Organizowano także tradycyjne zabawy w Szczecinie
i na prowincji, zwłaszcza tzw. Podkoziołek. (Polegał on na tym, że według starego
słowiańskiego zwyczaju muzykę opłacały panny, za karę, że nie wyszły za mąż w tym
karnawale).
Chodzono „z gwiazdką” i „po dyngusie” - zwłaszcza w pyrzyckim i gryfińskim.
W organizowaniu tych obchodów pomagał Omieczyńskiemu Jacek Michałowski, który jako
pełnomocnik Związku Polskich Robotników Rolnych często docierał do rodaków
zamieszkałych dość daleko. Dzięki staraniom Michałowskiego we wszystkich powiatach
powstały oddziały Związku, przy których zakładano biblioteki.
W księgozbiorze było zawsze wiele polskich elementarzy, potrzebnych nie tylko
dzieciom. Książki historyczne, wypożyczane z tych bibliotek czytywane były na głos, budziły
nie tylko wzruszenie, ale i dumę. Wielu z polskich robotników, pracujących w majątkach
junkierskich po raz pierwszy stykało się z literaturą ojczystą, niektórzy nie wiedzieli nawet,
że istnieje taka.
- 26 -
Wspólnie z Michałowskim i Franciszkiem Jujką podejmował Omieczyński próby
zorganizowania harcerstwa poza Szczecinem. Udało się tylko wciągnąć do drużyny „Gryf”
młodzież zamieszkałą w pobliżu miasta, która mogła dojeżdżać na zbiórki.
Nowa szkoła
Nowy lokal szkoły mieścił się na drugim piętrze czynszowej kamienicy przy ulicy
Szewskiej. Korytarze dzielił go na dwie prawie równe części. W lewej mieściła się klasa,
zamieniana w razie potrzeby na salę zebrań, mniejszą niż w lokalu przy ulicy Św. Ducha.
Na przeciw znajdowały się dwa pokoje. Najpierw wchodziło się do jadalni, zwanej też „salą
zieloną” od koloru ceraty pokrywającej stoły i półki w szafie. Dalej były drzwi do gabinetu
kierownika. Znajdowały się tam najcenniejsze rzeczy: patefon, projektor filmowy i szafa
z wiatrówkami.
Na lekcje szło się stromymi, ciemnymi schodami, do których najtrudniej było
przyzwyczaić się uczestnikom wieczornych zebrań. Odbywały się one i tutaj mimo
zmniejszenia powierzchni Domu Polskiego. W jadalni instalowano bufet, w klasie tańczono,
a koniec korytarza lub gabinet kierownika zamieniany był na strzelnicę.
Przedstawienia urządzano teraz rzadziej, ale rocznice świąt narodowych obchodzone
były jak dawniej. W 1937 roku wystąpiła po raz pierwszy orkiestra, składająca się z uczniów
grających na harmonijkach ustnych. Zespół był duży, w skład jego wchodziło również kilka
dziewcząt. W repertuarze znajdowały się liczne polskie pieśni ludowe, z których najbardziej
podobały się piosenki „Hej tam po lasem...” i „Zasiali górale...”.
Zbiórki drużyny odbywały się teraz co tydzień. Mimo że wszyscy przychodzili na nie
w zwykłych ubraniach, nastrój nie zmienił się wcale.
Chłopcy zawzięli się; nie skarżyli się już nawet na szykany, jakie ich spotykały
w niemieckiej szkole, nie wspominali nic o okrzykach w kinie „Polacken raus!” (Polacy!
wyjść!), gdy zamienili parę słów po polsku, nie pytali dlaczego przezwiska Słowianin używa
się w znaczeniu najbardziej pogardliwym. Przyjmowali to wszystko jako formy przemocy
wroga, z którym należy walczyć.
- Nie uważajcie się nigdy za męczenników, za ofiary terroru - mówił Omieczyński. - Jesteście
żołnierzami Rzeczypospolitej i możecie w walce ponieść wiele różnych strat, nawet zginąć.
A na wojnie czasem długo czeka się na chwilę natarcia i nie wszyscy jej doczekają, trwając
pod ogniem wroga. Ale trzeba trwać i dotrwać!
I trwali chłopcy. A walka była coraz trudniejsza. Spotykali się na krótko na lekcjach
i zbiórkach, a potem znowu rozchodzili się. Szli tam, gdzie byli samotni wśród obelg, napaści
i nieustannie wzrastającego nacisku wroga.
W pierwszych dniach marca 1938 roku drużyna zebrała się poza normalnym planem
zajęć. Żegnano manifestacyjnie delegację odjeżdżającą na Kongres Polaków w III Rzeszy.
Obok przedstawicieli autochtonicznej ludności Śląska, Mazur. Warmii, Powiśla, Ziemi
Lubuskiej, Kaszub, Pogranicza i innych ośrodków Polonii, znaleźli się w największej
teatralnej sali Berlina również reprezentanci walczącego Szczecina.
Na wiecu zorganizowanym w Domu Polskim delegacja szczecińska po powrocie
z Kongresu złożyła sprawozdanie z obrad. Podano wówczas do wiadomości Pięć Prawd
Polaków. Powtarzała je chórem cała sala, a najmocniej, w głębokiej ciszy czytał Omieczyński
apel kongresowy:
- „... Lud nasz jest ubogi materialnie, bo nie ma wśród nas wielkich panów ani ludzi
majętnych. Ale za to bogaci jesteśmy sercami. Polskimi sercami... Duch nasz - duch Polactwa
- silniejszego od siebie nie zna!”
- 27 -
Nad salą wzniosły się słowa Roty, pieśni śpiewanej dawniej przez ojców, teraz
przekazywanej trzeciemu pokoleniu.
A gdy ucichły jej potężne tony, zabrzmiał „Marsz rodłowej młodzieży”, napisany
specjalnie na zjazd marcowy przez Franciszka Jujkę i zwany przez niego „zawołaniem
kongresowym”.
„Mówili, że trzeba umierać nam,
że na nic się zdadzą ofiary!...
A myśmy hardo u jutra bram
Zatknęli zwycięskie sztandary”...
Chór młodych głosów rozlegał się donośnie w ciszy zasłuchanej sali... Powiało
historią.
W cieniu nadchodzącej wojny
Burza dziejowa nadciągała szybko; Polacy szczecińscy odczuwali dotkliwie każdy
sukces zaborczej polityki hitlerowskiej. Aresztowano Stanisława Borkowskiego, prezesa
miejscowego oddziału Związku Polaków i zesłano go do obozu koncentracyjnego
w Oranienburgu z wyrokiem piętnastu lat pozbawienia wolności. Uważając ten wyrok
za bezprawny, organizacja nie wybierała nowego prezesa. Oficjalnie został nim nadal
Borkowski, a funkcję jego pełnił na razie Aleksander Omieczyński.
Po antypolskim przemówieniu Hitlera w każdej chwili oczekiwano nowych
aresztowań i represji. Nastąpiły one faktycznie w połowie maja 1939 roku, szkoła jednak
i siedziba organizacji były nadal czynne. Tylko gestapowcy wartujący przed budynkiem nie
usiłowali już ukrywać swej obecności.
Omieczyński, pełen najgorszych przeczuć, postanowił wysłać żonę i dzieci
do rodziców. Wiedział, że każdego dnia można się spodziewać uderzenia ze strony policji lub
bojówek hitlerowskich. Decydując się pozostać na trudnym posterunku, chciał ocalić swoich
najbliższych przed tym, co zbliżało się nieuchronnie.
1 czerwca odprowadził rodzinę na dworzec. Pożegnanie było krótkie. D ostatniej
chwili nie padły słowa, które cisnęły się na usta - „czy się jeszcze zobaczymy?”
Gdy pociąg ruszył, Omieczyński szedł szybko obok przesuwających się wagonów,
jakby starał się zapamiętać twarz żony, główki dziecięce... W oczach Ludwiki dojrzał cień
trwogi - czyżby coś przeczuwała?
Pociąg odjechał, nauczyciel został sam na peronie ze swoimi myślami. Starał się
otrząsnąć z tego nastroju i ruszył szybkim krokiem do swego mieszkania przy ulicy
Tkackiej... Przeczucia go nie omyliły. Gdy przekręcił klucz w zamku, otworzyły się cicho
drzwi od sąsiedniego mieszkania. Wychyliła się zza nich żona sąsiada i przywołała go ruchem
ręki...
- Było dwóch tych..., pan wie - szepnęła. - Stukali. Długo. Potem poszli, ale wrócili
za godzinę. To było niedawno...
- Dziękuję - powiedział - Niech pani zamknie drzwi. Tak, dobrze. To jasne. Nie
rozmawialiśmy...
Widział jak cofając się do mieszkania patrzy na niego współczującym wzrokiem.
- Tak jakbym już umarł - pomyślał. - No, jeszcze żyję... I nawet dziś mnie nie wezmą.
Wszedł do mieszkania. Zamknął drzwi, przekręcił klucz i schował go do kieszeni.
Nie zapalając światła opróżnił środkową szufladę biurka. Zebrał wszystkie dokumenty
wiążące się ze Związkiem Polaków. Nie było tego wiele, zmieściło się w obu kieszeniach
wewnętrznych marynarki.
Podszedł do okna, gdy usłyszał stukanie do drzwi.
- 28 -
- Ciekawe, czy mnie widzieli wchodzącego? Zresztą to nieważne. - Jak najciszej otworzył
okno i wyjrzał.
Otwierał się stąd widok na zaplecze budynku straży pożarnej. Pusto było i ciemno.
Tymczasem stukanie powtórzyło się. Spojrzał w dół. Pod oknem rysował się słabo daszek nad
wejściem do piwnicy. Trzeba było stanąć teraz we framudze okna i ostatnim spojrzeniem
objąć mieszkanie, potem przymknąć za dobą okno i skoczyć.
Czy nikt nie usłyszał? Nie ma co czekać! Teraz z daszku na ziemię. W bramie straży
pożarnej nie ma na szczęście nikogo, na ulicy też pusto. Na prawo - w Tkackiej może być
samochód, trzeba na lewo, do pomnika Orła Białego, a potem... dokąd?
Do szkoły nie można, tam chyba już czekają. Najlepiej do kogoś ze Związku,
prywatnie. Papiery trzeba zniszczyć, ale może uda się je przechować. Więc je przekażę,
a potem? Uciekać za granicę? Można zaryzykować... Ale polski nauczyciel nie opuszcza
swoich uczniów drużynowy nie zostawia swych harcerzy samych wśród wrogów.
W dwa dni później 3 czerwca wszedł do szkoły o normalnej godzinie. Uczniów było
tylko pięciu. Uśmiechnął się do nich i rozdał kartki.
- Napiszemy dyktando z polskiego... - powiedział tak jakby miał przed dobą całą klasę, jakby
nie liczył się z tym, że może być aresztowany jeszcze w czasie tej lekcji.
Uczniowie patrzyli na niego z napiętą uwagą. Uśmiechali się, starając się wytworzyć
weselszy nastrój. Kochali teraz swojego nauczyciela jeszcze bardziej i podziwiali go.
Nagle stuknęły drzwi wejściowe i do klasy weszło dwóch osobników w skórzanych
płaszczach i wysokich butach.
- Omietzinsky? - zapytał jeden z przybyłych, wyższy i wyglądający na szefa.
- Tak.
Tamten wskazał ręką, żeby iść przed nim. Ruszyli do kancelarii. Po kilku minutach
drugi z gestapowców wrócił na salę i ostrym głosem kazał uczniom rozejść się do domów.
Zeszli tylko na ulicę. Tu zaczaili się w pobliskich bramach. Po dwudziestu minutach
zobaczyli, że Omieczyński wychodzi z bramy, a za nim postępuje jeden z agentów. Szli obaj
w kierunku czarnego samochodu stojącego w pobliżu.
Uczniowie wyszli z ukrycia i stanęli na brzegu chodnika: Chmara, Iwan, Wałęsiak
i dwaj mniejsi. Wyprostowali się w pozycji na baczność. Omieczyński przeszedł przed nimi
jak dowódca przed frontem swych żołnierzy. Jeszcze raz się obejrzał i zatrzasnęły się za nimi
drzwiczki samochodu.
Na drugi dzień, gdy uczniowie przyszli do szkoły, zastali plomby i napis ostrzegający
przed ich zerwaniem. W kilka dni później na wielką platformę załadowano wszystkie meble
i gdzieś wywieziono.
D- Szczecina przyjechała zaalarmowana pani Ludwika. Właściciel kamienicy kazał jej
szybko zabierać rzeczy z mieszkania krzycząc tak, aby słyszano dookoła, że nie wiedział
„jakich przestępców miał w swym domu i nie chce widzieć jej tu ani jednego dnia, ani
godziny”.
Przez kilka dni Omieczyńska starała się uzyskać widzenie z mężem, interweniować
we władzach gestapo; na darmo.
Mocowała u Iwanów. Któregoś wieczoru zrozpaczona zupełnie zwróciła się
do Mietka:
- Słuchaj, a może ty spróbowałbyś dotrzeć do aresztu policyjnego, gdzie uwięziono mego
męża? Może zobaczyłbyś się z nim, a jeśli nawet nie, to paczkę byś mu podał?
Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przypomniał sobie, co mówił druh Olek
na zbiórkach: Harcerz jest zawsze gotów do pomocy, dla harcerza nie ma trudnych zadań
do wykonania. Harcerz umie przezwyciężyć lęk.
Zadanie jest zaszczytne. Dotrzeć właśnie do niego - drużynowego. Trzeba je wykonać.
Ale jak to zrobić, żeby się udało?
- 29 -
Mietek długo się zastanawiał, aż wreszcie zdecydował. Była tylko jedna droga.
Ryzykowna, to prawda, ale cóż nie było ryzykiem w tej sytuacji?
Rano wybiegł z domu z paczką przygotowaną przez panią Ludwikę. Poszedł prosto
do budynku, który mieszkańcy Szczecina od kilku lat woleli omijać z daleka, choćby przyszło
dobrze nałożyć drogi.
Zastukał do potężnych drzwi.
Na wartowni dyżurował stary, wąsaty podoficer policji.
- Panie komendancie - prosił chłopak - Tu, w areszcie jest mój nauczyciel, mam dla niego
paczkę...
Niemiec był jakiś zaspany. Nie spytał nawet - na szczęście - z jakiej szkoły jest ten
nauczyciel.
- Daj no paczkę - mruknął i szybko przejrzał jej zawartość. Zabrał tylko zapałki, resztę oddał -
Jak się nazywa ten twój nauczyciel? - spytał, a usłyszawszy nazwisko, sprawdził listę
więźniów i powiódł Mietka długim korytarzem.
Zatrzymali się przed celą numer 41. Niemiec pomedytował i odprowadził chłopca
do sali o ścianach obstawionych ławami. Słychać stamtąd było jak brzęknęły klucze,
zaskrzypiały otwierane drzwi i jak strażnik wywołał Omieczyńskiego na korytarz.
Krótko trwała rozmowa.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze... - Omieczyński wziął paczkę i udawał, że do niej
zagląda. - Co tam robicie? Jak szkoła?
- Zamknęli - Mietek również ściszył głos.
- To było do przewidzenia. Ale jeszcze będzie! I nie taka! Większa... Zobaczysz!
- Żona druha jest u nas... - Mietek poinformował szybko - jak najciszej.
- Tak? Niech szybko wyjedzie. To jej powiedz. A ty... przyjdziesz jeszcze kiedy?
- Będę się starał. Jeżeli wpuszczą...
Rozmowa się urwała. Strażnik popchnął chłopca w kierunku wyjścia.
Od tej pory Mietek przez kilka dni chodził koło czerwonego budynku policji,
ozdobionego posągiem rycerza nad głównym wejściem. Nie wpuszczano go już jednak
do środka. Dopiero w tydzień później zauważył nauczyciela prowadzonego w większej grupie
pod silną strażą do budynku gestapo. Omieczyński ręce miał skute, ale głowę trzymał wysoko
i widać było, że nie załamuje się.
W końcu sierpnia wywieziono go do Oranienburga. Samochód więzienny
zatrzymywał się często. Przepuszczano kolumny aut, czołgów i armat, idące na wschód,
ku granicom Rzeczypospolitej.
Wytrwali i wygrali
1 września, gdy z zachodniopomorskich lotnisk startowały bombowce lecące
w kierunku Torunia, Warszawy i Łodzi, w gmachu policji w Szczecinie powiększała się
z każdą godziną gromada zatrzymanych polskich mieszkańców miasta.
Wśród nich krążyli agenci gestapo, wyszukując znanych sobie działaczy. Krzyczano
i grożono:
- Żresz niemiecki chleb a zdradzasz III Rzeszę - wołał policjant do Józefa Wałęsiaka. - Syna
do Polski na wakacje wysyłałeś, do polskiej organizacji należysz, rodzina twoja tylko
po polsku mówi, nie?... Zgnijesz w więzieniu...
- Na ten chleb, który jem, muszę ciężko pracować - odpowiedział Wałęsiak. – A Polakiem
to już i zostanę...
- 30 -
Oprócz niego aresztowano Bodasińskiego, Strzemplewicza, Iwana i wielu innych
członków polskich stowarzyszeń w Szczecinie. Wysłano ich do obozów koncentracyjnych.
W Oranienburgu spotkał się Omieczyński z Goliszem, którego 13 września
aresztowano w Berlinie. Znaleźli się tam również czołowi działacze szkolnictwa polskiego
jak Józef Mozolewski, Władysław Narożyński oraz przywódcy narodowi Serbołużyczan -
bracia Cyże.
W 1940 roku Omieczyńskiego przewieziono do obozu we Flossenburgu koło
Hamburga, a następnie do więzienia szczecińskiego przy ulicy Kaszubskiej.
Po długotrwałym śledztwie hitlerowscy oprawcy, widząc, że nie złamią „wodza
szczecińskich Polaków” żadnymi torturami - zamordowali go w dniu 10 września 1941 roku.
W półtora roku później, 1 kwietnia 1943 roku został ścięty toporem w Oranienburgu
Maksymilian Golisz. W tym samym czasie zginął w neubrandenburskiej katowni Franciszek
Jujka. Stracono Józefa Horsta i tak piękną, jak dzielną Marię Gąszczak, działaczkę harcerską
na Pomorzu, Pieniężnych i wielu innych.
A kilka dni później, bo już 20 kwietnia 1943 roku spadły na Szczecin tysiące bomb
lotniczych. W 1944r. dalsze cztery naloty alianckich flot powietrznych zamieniły w perzynę
Stare Miasto, dzielnicę portową i część centrum. Ogarnięci paniką kryli się do schronów
ci, którzy przed dziesięcioma laty od prześladowania Polaków szczecińskich rozpoczynali
marsz na podbój Europy.
I minął jeszcze jeden rok. Uchodząc przed natarciem I Armii polskiej
i sprzymierzonych korpusów radzieckich, opuścili Szczecin przywódcy hitlerowscy, a z nimi
prawie cała ludność niemiecka.
Od połowy marca do 26 kwietnia trwał bój o miasto. A kiedy wjeżdżała w ulicę
śródmieścia grupa operacyjna obejmująca Szczecin w posiadanie Polski - doszło
do spotkania, które dokładnie opisał ówczesny prezydent miasta Piotr Zaremba:
„Pierwszą istotą żyjącą, którąśmy ujrzeli w niemal wymarłym mieście, była starsza
kobieta - Polka. Szła przez gruzy obecnego placu Zwycięstwa. Była to pani Łabędziowa. Nic
jeszcze nie wiedziała o powrocie Szczecina do Polski. Uniknęła przymusowej ewakuacji
przez Niemców, przeżyła okres ich ucieczki i, jak zwykle, wybrała się tego dnia po wodę
do ulicznej studni. Ale tu nagle widzi rozwiniętą polską chorągiew na samochodzie...
Porzuciła wiadra z wodą i wyciągnąwszy ramiona przybiegła do samochodu, wołając:
- Polska, Polacy!... Skąd wyście przyjechali? To już koniec tej wojny? Więc prawdę pisali
Niemcy, że Polska chce wziąć Szczecin?
Szereg pytań bezładnie rzuconych, przerywanych płaczem. Chciała się dowiedzieć,
gdzie nas można znaleźć. Dokąd ma przysłać tych Polaków, którzy ukrywają się u niej
w piwnicy? I czy to wszystko jest prawdą, czy nie złudzeniem starczych oczu?”
*
Minęły lata... Tam, gdzie znajdował się posąg Wielkiego Fryca, wspartego
na nieodłącznej lasce, widnieje duża metalowa tablica, ozdobiona u góry lilijką z Rodłem,
wyrytą na tle herbu Szczecina.
Przed płytą wyprostowany dwuszereg harcerzy, pochylony sztandar i proporce.
To krąg instruktorski imienia Aleksandra Omieczyńskiego oddaje cześć pamięci
bohaterskiego nauczyciela i drużynowego.
Delegacja młodych, którzy urodzili się już na wyzwolonej ziemi składa kwiaty na tablicy,
rozmieszczając je w ten sposób, aby nie zasłoniły napisu:
- 31 -
„Wszystko co nasze
Polsce oddamy...
-W XXV Rocznicę
powstania Harcerstwa
w Szczecinie
w hołdzie tym, którzy
wszystkie swe siły i życie
sprawie polskiej oddali
1934-1959”
A wkrótce, gdy zaroją się ulice tłumem powracających z pracy, przejedzie tędy idąca
do domu Anna Tusińska-Piorniak, pracownica oddziału Narodowego Banku Polskiego przy
ulicy Starzyńskiego; przejedzie „1-ką” Mieczysław Iwan, ceniony pracownik fabryki
„Junak”; zajdzie i to w swym spacerze Józef Wałęsiak, dziś już na zasłużonej emeryturze.
Czasami przyjedzie na zjazd do Szczecina Ludwika Omieczyńska, jej syn Leszek i córka
Nadzieja, tak bardzo podobna do niej samej z tamtych historycznych i strasznych lat 30.
Przechodzą wśród tłumu, wypełniającego ulice miasta i może echo przynosi ku nim
hasło Związku Polaków „Wytrwamy i wygramy...”
A wtedy wraca pamięć o tych, co polegli w walce o to, by język ojczysty mógł
brzmieć tu swobodnie, by flaga biało-czerwona łopotała nad wolnym Szczecinem.
1) SA - hitlerowski oddział szturmowy; Stahlhelm - nazwa organizacji niemieckiej
o charakterze wojskowym; Ostbundy - wspólna nazwa stowarzyszeń niemieckich,
których działalność skierowana była przeciwko wschodnim sąsiadom Rzeszy;
Jungvereiny - związki młodzieży niemieckiej o programie odwetowym. Związki
te powstały po I wojnie światowej.
2) „Młody Polak w Niemczech” - czasopismo wydawane przez Związek Polaków dla
młodzieży polskiej. Obok niego ukazywało się również czasopismo pod nazwą „Mały
Polak w Niemczech”, przeznaczone dla dzieci polskich.
3) Polonia szczecińska wchodziła w skład jednej z Dzielnic, na które był podzielony
Związek Polaków w Niemczech. Dzielnic było pięć: I obejmowała Śląsk; II - Pomorze
Zachodnie; III - Niemcy Zachodnie; IV - Powiśle, Warmię, Mazury; V - Kaszuby
i tzw. Pogranicze.
4) Centralą nazywano Zarząd Związku Polaków w Niemczech.
5) Stein - po niemiecku znaczy kamień. Mann - człowiek.
6)
- 32 -
Spis treści
..................................................................................................