„Wizyta u dziadków”
Edyta Grabowska-Gwardiak
Zimowe ferie rozpoczęły się 1 lutego i trwały dwa tygodnie. W pierwszym bliźniacy zabierali
Elę na lodowisko, gdzie zgodnie z wcześniejszą obietnicą uczyli ją jeździd na łyżwach. Łyżwy to grube
metalowe blaszki, które przyczepione są do specjalnych butów. Jeździ się nimi po lodzie. Jeździ się,
jeśli się umie. Ela nie umiała, więc co chwilę przewracała się, nie mogła złapad równowagi. Chłopcy
musieli ją podtrzymywad. Nabiła sobie kilka sioców, ale niezrażona niczym próbowała dalej i wkrótce
szło jej coraz lepiej.
Resztę dnia Ela spędzała z koleżankami na sankach w parku, oglądała w telewizji bajki albo jeździła do
babci, gdzie bawiła się z Nitkiem i zajadała pyszności zrobione przez starszą panią.
Staś jak zwykle dużo czytał i co kilka dni biegł do biblioteki po nowe książki. Jasiek okazał się w tym
półroczu najlepszym uczniem w klasie. Dumny i zadowolony z siebie, siedział przy komputerze i grał
w ulubione gry. Tym razem tato, szczęśliwy z osiągnięd syna, już nic nie mówił. Mama zarządziła
podczas ferii wieczorne lekcje gotowania dla całej trójki dzieci. Przy jej nieznacznej pomocy, spod ręki
chłopców i Eli, wychodziły bardzo kolorowe kanapki, pasty, surówki i sałatki. Wszyscy chętnie i z
zapałem tarli marchewkę, kroili paprykę, żółty ser i obierali jajka ze skorupek. Dziwiłem się tylko,
dlaczego nikt z takim zapałem nie chce obierad i kroid cebuli?
W drugim tygodniu ferii Ela i chłopcy, mieli pojechad z Mamą do jej rodziców, czyli swoich
dziadków. Mieszkali daleko i trzeba było do nich jechad aż 200 km pociągiem. Tę babcie i dziadka
znałem tylko z fotografii i miałem cichą nadzieję, że Ela zabierze mnie ze sobą. Tak tez się stało.
W niedzielny wieczór zaczęło się pakowanie, przy którym było dużo zamieszania. Mieliśmy jechad
tylko na kilka dni, a plecaki chłopców wypełnione były po brzegi. Jak zwykle sytuację uratowała
mama. Wyrzuciła z plecaków, co niepotrzebne i nakazała wziąd to, co niezbędne. Sama spakowała
swoje ubrania do niewielkiej torby. W poniedziałek rano pożegnaliśmy tatę wychodzącego do
lecznicy, a my pojechaliśmy na dworzec kolejowy. Dworzec to takie miejsce, z którego odjeżdżają i do
którego przyjeżdżają pociągi, stąd w różne strony rozchodzą się tory kolejowe, po których
lokomotywa ciągnie wagony. W budynku dworca są też kasy, w których każdy odjeżdżający musi
kupid bilet. Jest też poczekalnia i punkt informacyjny, gdzie można dowiedzied się o godzinę odjazdu
lub przyjazdu pociągu. Mama kupiła dla wszystkich bilety i po kilku minutach oczekiwania na peronie,
wsiedliśmy do pociągu. Podróż trwała 3 godziny. W przedziale oprócz nas siedział starszy pan i
trzymał na kolanach niewielki kosz. Dochodziły z niego dziwne dźwięki, przypominające
popiskiwania, chrobot a nawet szuranie. Jasiek oczywiście nie wytrzymał i grzecznie zapytał
- Co pan ma w tym koszyku?
- Małego pieska, którego wiozę w prezencie dla wnuczki. – Odpowiedział pan i otworzył koszyk. Wyjął
z niego małą, czarną kulkę, która po chwili otworzyła oczy i okazała się szczeniakiem. Przez resztę
drogi piesek wędrował z rąk do rąk, przytulany i głaskany, co wyraźnie mu się podobało.
Ponieważ była to moja pierwsza podróż pociągiem, więc uważnie wszystko obserwowałem, ukryty w
kieszeni kurtki, w której jak już wiecie zazwyczaj nosiła mnie Ela. Bardzo podobał mi się przedział z
siedzeniami pokrytymi zielonym materiałem i małe stoliczki, które można samodzielnie opuszczad lub
podnosid. Obserwowałem tez to, co działo się za oknem.
Podróż minęła bardzo szybko i w koocu dojechaliśmy do miasteczka, gdzie czekał na nas dziadek.
Dziadek był naprawdę niezwykły! Miał ogromną siwą czuprynę i siwe wąsy. Ubrany był w zielony
mundur. Głośno i wesoło przywitał się z całą rodziną i zabrał nas do Jeepa stojącego przed dworcem.
Jeep to samochód terenowy, który jest większy niż zwyczajny, ma też większe koła i można nim
jeździd po wyboistych drogach. To wszystko wiedziałem od Jaśka będącego miłośnikiem motoryzacji.
Dziadek był leśniczym i razem z babcią mieszkał w leśniczówce, położonej na skraju lasu. Kiedy tam
dojechaliśmy zobaczyłem najpiękniejszy dom jaki kiedykolwiek widziałem. Był zielony, miał czerwony
dach i takie same okiennice. Wyglądał zupełnie jak chatka z bajki. Na nasze spotkanie wyszła
szczupła, ciemnowłosa pani. Aż trudno było uwierzyd, że to babcia Eli, bo tak młodo wyglądała.
Uśmiechnęła się łagodnie i zaprosiła nas do środka, gdzie smakowicie pachniało obiadem. Tak zaczęły
się ferie u dziadków, podczas których dowiedziałem się ciekawych rzeczy o życiu lasu i pracy
leśniczego. Dziadek zabierał nas codziennie ze sobą do lasu gdzie dokarmialiśmy zwierzęta. Do
specjalnych pojemników wkładaliśmy marchewkę, siano i sól, która zimą potrzebna jest zwierzętom
tak, jak ludziom witaminy. Korytka, do których wkładaliśmy sól, dziadek nazywał „lizawkami”.
Widzieliśmy też szkółkę, w której pod troskliwą opieką leśniczego i współpracowników, rosły
młode drzewka. Wieczorami słuchaliśmy opowieści dziadka o życiu jego ukochanego lasu, zajadając
jednocześnie pyszności zrobione przez babcię. Kiedy nadeszła niedziela i musieliśmy już jechad do
domu, żal nam było rozstawad się z dziadkami, ale przecież mieliśmy do nich wrócid podczas letnich
wakacji. Tak tu było pięknie, że zacząłem już odliczad dni do ich rozpoczęcia.