Beata Ostrowicka:
Niezwykłe wakacje.
Beata Ostrowicka Niezwykłe wakacje
by Beata Ostrowicka, Kraków 2002
Autorka należy do Klubu Artystycznego "Miś"Wyróżnienie Polskiej Sekcji
IBBY, 1995
^BbY
Projektokładki: Monika Kanios-StańczykKorekta: Małgorzata Gołąb
Wydanie IIIdrugie w Wydawnictwie Literatura
,2l5ł8
ISBN 83-89409-31-3
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2004
90-731 Łódź, ul.
Wólczańska 19
tel./fax (0-42) 630-23-81, dział promocji tel.
(0-42) 630-25-I7
e-mail:literaturawydpoczta.
onet.
pl
www.wyd-literatura.
com.pl
mojemu mężom Michałowi
Druk ioprawa
OPOLGRAF SA, 45-085 Opoleul.
Niedziałkowskiego 8 - 12www.
opolgraf.
com.pl
Akc,.
Niebo zasnute było obłokami o poszarpanych brzegach, a między nimi
pobłyskiwały nikłe jeszcze gwiazdy.
Zmrok stawał sięcoraz gęstszy,tak że z trudem można było rozróżnić liście
drzew,którymi cichutko szeleścił wiatr.
Puszcza tętniła wieczornym życiem.
Gdzieniegdzie wyły wilki, łopotały skrzydła nocnychptaków, w kępach sitowia
kumkały żaby, szumiała rzeka.
Po chwili dałysię słyszeć przyciszone rozmowy, stukot końskich kopyt,
trzeszczenie drewnianych kół na nierównej leśnej drodze.
Orszak, który przemierzał las, był niewielki,zaledwie pięćwozów mocno
obładowanych i paru konnych.
Nagle zahukała sowa.
- Zły to znak -mruknął jadący na przedzie stary rycerzi przeżegnał się.
Taborposuwał się niespiesznie.
Zdawać by się mogło, że mgła,która przykrywałapuszczę,pęta również nogi koniom,
już i takwystarczająco zmęczonym.
Drzewazaczęłysię przerzedzać.
- Jest polana!
- krzyknął radośnie młodszy szlachcic.
-Tu staniem, konie już bardzo zdrożone.
-I odwróciwszy sięna siodle,krzyknął w stronę nadciągających wozów: - Tu będziem
nocować!
Sławko, i ty tam!
Rozkulbaczać konie!
Mirek i Rostek niechszykują wieczerzę!
A wartko!
Polana ożyła.
Na środku zapłonęło ognisko, konie parskały nadworami z owsem, zapachniało
pieczone mięso.
Wystawiono warty.
Pachołkowiezbici w gromadkę powyciągali się z ulgą przy ogniskui
rozmawialiprzyciszonymi głosami.
Rycerze z kubkamipiwasiedzieli opodal na skórach.
- Da Bóg, stryju, niezadługo będziem wKrzesławcu - odezwałsię młody.
- Jutro - potwierdził stary i przytknął kubek do ust.
-Ino nie wszyscy - westchnął po chwili młodszy.
- Prawda, zostali stary Zbigniew, Stanisław, Jaśko.
- Starywytarł wąsy wierzchem wielkiej dłoni.
- Mściwój.
A ilu dobrychparobków przepadło.
- Nie gadaj Bartosz takich rzeczy.
Toć wiadomo, wojna- starszy wzruszył ramionami.
- Męska to rzecz wojna i męska rzecznaniej ginąć - powiedział dobitnie.
- Dobrzewamtak, stryjcu, prawić, bo nie waste pogany ubiły -prychnął
Bartosz.
-Wojna to wojna- powtórzył twardo jego towarzysz.
- Ej,dorzućta do ognia!
-krzyknął w stronę pachołków, a do Bartoszarzekł: -Smutnowracać doma, gdy inni
tam zostali, ale nie żal umierać na takiej wojnie.
Ożywił się niespodziewanie: -Toć ta wiktoryja ponoć i Wiedeń uratowała,
pogaństwo ukróciła,a narodowinaszemu chwałę zjednała wieczystą.
- Pewnikiemtak jest, jak rzekliście/stryju - odezwałsię jużraźniej młody.
-Teraz wróciszdo żonki Barbary, a jak Bóg dai do syna.
- Oby tak było!
- zmęczoną twarz mówiącego rozjaśniłuśmiech.
- Będzie - powiedział z mocą.
- Żoncepiękne podarki wieziesz.
Wawrzek!
Podaj z tego wozu, coto nim Szymon jeździ,rzeźbiony sepecik pana Bartosza.
- Ten rzeźbiony?
- powtórzył wielkichłopak, ospale podnoszącsię z ziemi.
- Ten, gamoniu, przecie mówiłem!
- odkrzyknął rycerz i dodałciszej: - Tylu parobków na schwał ubito, a ten gamoń
ostał.
Wielazacnychrzeczy wieziem.
- zaczął stary, podczas gdy z wozusłychaćbyło posapywanie Wawrzka iprzesuwanie
jakichś ciężkichprzedmiotów -.
ale i wybierać było w czym.
Toż ten obóz Turkówpode samymWiedniem pełen złota, koni ionych dziwnych
zwierząt.
- Wielbłądów - podsunął Bartosz.
-A te śliczne namioty -zachwycał się stary -bogate,pięknei zbytkowne.
- Powiadali nasi, jakoby Turcy mieliw onych namiotach wannyi łaźnie -
wysapał Wawrzek, stając w świetle ogniska.
- Tu postawić, panie?
-spytał i dla wygody oparł skrzynię na brzuchu.
- A tyżeś,gamoniu, myślał, że będziem ognisko tym palić?
No,idź już, idź!
- powiedział z widocznym zniecierpliwieniem staryszlachcic,bo chłopak nadal stał
przynich i z bezmyślnym wyrazem twarzy zawzięcie drapał się po skołtunionej
głowie.
Wawrzek wrócił na swoje miejsce, a rycerze przysunęli się bliżej ognia.
- Pięć wozów pełnych srebrnych naczyń, szkatuły pieniędzy,sukno srebrem i
złotem szyte.
A co tylko tkniesz,to wszystkospecyjał.
Aoweklejnoty, a rzędydłonią pierwszych mistrzów dekorowane, a te pełnezbroje
albo ten pancerzzłocisty nabijany drogimi kamieniami.
- wyliczał rozmarzonym głosem stary rycerz.
-Dużo bogactwa wieziem.
Możnabędzie dokupić ziemi.
Bartosz z uwagą słuchał słów stryja,przytakując od czasu doczasu.
Przyklęknął i misternie rzeźbionym kluczykiem,który wydobył z małej
sakiewkiprzytroczonej do pasa, otworzył skrzynię
przyniesionąprzez Wawrzka.
- Piękne to rzeczy - westchnął.
- Słuszny gościniecdla żonymojej.
Część z nich i dla siostry.
A to dla syna.
-Bartoszpodałstaremu jakiś przedmiot zawinięty w kawałek jedwabiu.
Szlachcic rozwinął zawiniątko i w blasku ogniska coś zabłyszczało.
- Andżar.
- powiedział ze zdumieniem.
-Toż to twójsynmniejszy od niego.
- Podrośnie - uśmiechnąłsięBartosz.
- Onczas mu się nada.
-Przeciągnął palcami po rękojeści ozdobionej wielkim niebieskim
kamieniem.
- Wiesz, co ja bym chciał?
- spytał naraz stary.
-Obrzydła mię
już ta żołnierska strawa.
Jak wrócę doma, zjem żuru i.
- Oj, panie!
- krzyknął Wawrzek, którysiedziałopodal i przysłuchiwał się rozmowie rycerzy.
-Toć to prawda.
Ja już nie mogęna to szkaradne mięsiwo patrzeć.
Sporą michę zacierekna mlekutobym zjadł.
,
9.
Stary rycerz gruchnął śmiechem na te słowa.
-I zjesz.
Jutro.
A ty, Mirko, pojedziesz wcześniej doma i rzekniesz pani, iż już jedziem.
-polecił Bartosz.
- I niech szykująucztę.
Do ciemnej ściany lasu przytulił się dwór otoczonypodwójnymczęstokołem z
ociosanych dębowych pali.
Ostrokół udołuwzmocniono wałem ziemi.
Okna dworu miały kraty, a drzwi wejściowebyły z grubych dębowych desek.
Cały dwór zobejściem wydawał sięsolidny i bezpieczny.
Wrażenieto potęgowała dodatkowo basztawysoka na osiem sążni zestrzelnicąo
sześciu oknach na szczycie.
Z okna strzelnicy machałteraz radośnie Mirko.
Mocna brama, strzegąca podwórza, pilnowana przezwrotnych,otwarta teraz
była na oścież.
Mirko pospieszył z wiadomością i terazjużwszyscy oczekiwali przybywających.
Nim rycerze zdążyliwjechać na podwórze, od grupkiosób stojących przy
dworze oderwała się smukła postać i przyciskając dopiersi białe zawiniątko,
zaczęła biec w ich kierunku.
Bartosz ciężko zeskoczył z konia i jużpo chwili tulił w ramionach płaczącążonę i
nowo narodzonego synka.
Objęci podeszlido stojącegona gankustarego, siwego mężczyzny wspartego na
grubej lascei ramieniu pucołowatego pachołka.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
- powiedział głośno i wyraźnieBartosz, a następnie ucałowałstarca w rękę.
- Na wieki, na wieki- odparł trzęsącym się głosem.
- To Stanko?
-Nie,jam syn jego, Bartosz.
- A Stanko gdzie?
-Ociec nieżyją od czterech roków!
- huknął Bartosz.
- Stanko,Stanko, witaj doma.
- mówił niewyraźnie starzec -a doma, to.
-Dziadzio już mocno wiekowy - szepnęła cichutko stojąca obokdziewczyna z
grubym czarnymwarkoczemzwieszającym się ażdo kolan.
- Coraz z nim gorzej - westchnęła.
10
- Marynia!
Siostro miła!
- krzyknął radośnie młody rycerz.
-Toż my się musim przywitać.
- Pierwej ja!
- zagrzmiał stryj.
-Dyć to moja ukochana córa
krzesma.
Wesoło rozmawiając, zniknęli za drzwiami i przez sień zdobnąw broń i sieci
myśliwskie przeszli do obszernej komnaty.
Wielkieokno uczynione z małychkawałków zielonego szkła wpuszczałoprzytłumione
światło, murowany piec w rogu dawał przyjemne ciepło.
Ściany, od malowanego pułapu do podłogiz prostychdesek,przystrojone były
makatami, kobiercami i kilimami.
Przy nichstały ławyzarzucone oponami, aopodal rozmaite skrzynie i kufry.
Mosiężnyświecznik zwisał z powały.
Wnętrze było przytulne, sprawiało wrażenie dostatku, a nawetzbytku.
A stoły, które zajmowały honorowe miejscew komnacie,dosłownie uginały się pod
ciężarem potraw.
- Ha!
- zakrzyknął stryj.
-Toć to prawdziwa uczta.
- dodał
przyglądając się stołom.
- Trzeba godnie przywitać.
- zaszemrała Marynia i uśmiechnęła się nieśmiało.
-Ikapłony, i schab, ikiełbasy - wyliczał stary szlachcic siadając na
ławie- a wszystko to pieprzne i korzenne.
- Nie dla mnie takowe frykasy.
- rzekł narazprzytomnie starzec.
-Zębów ni mom, jeno mogę wąchać i patrzeć.
- westchnął.
- Nie gadajcie po próżnicy, jenorzeknijcie, jak wam tam było -odezwała się
prosząco Barbara i usiadła przy mężu, kołysząc w ramionach synka.
-A wiedzieć bym chciała.
-szepnęła naraz Marynia i umilkła
spłoszona.
- Co zaś?
-Czywszyscy wrócili?
Czy wszyscy nasi somsiedzi?
-Nie.
- Bartosz smutnozwiesił głowę.
-Pode Wiedniem został
Dudziński.
- Andrzej!
- krzyknęła Marynia, przyciskając kurczowodłoniedopiersi, izdawało się, że zaraz
zemdleje.
-Nie.
Brat jego, Stanisław.
11.
- Chwała Najwyższemu - szepnęła cichutko Marynia.
-Żałość to straszna - powiedziała półgłosem Barbara.
- Dyć taich dziewuszka, ta Helenka, tera sierotą ostała.
Wpierw matka jąodumarła, atera oćcaubili.
W izbiezaległa cisza.
Wszyscy myśleli o tych, którzynie wrócili do swoich bliskich, o mogiłach
pozostałych na obcej ziemi.
- Toć mysię radujmy - pierwszy ciszę przerwałstryj.
- Mysą,panu Bogu dziękować, doma.
IAndrzej Dudziński - szepnął w stronę Maryni, której policzkipokryły rumieńce.
Długo trwała uczta.
Trzeba byłoopowiedzieć sobie, co działosi^ przez te długie dni, pełne
niepewności i troski o najbliższych,podziwiać synka, który cały czas spał
spokojnie w ramionach matki, i wybrać dla niego imię.
- Może Kacper?
- zaproponowała nieśmiało Marynia.
-Jakonasz pradziad, co takowe imię nosił.
-Niech będzie i Kacper!
- rozjaśnił się Bartosz i popatrzył pytaj ąco nażonę, która przytaknęła z
uśmiechem.
- Rzeknijciecosik, stryju,o tym waszym wojowaniu - odezwała się w
pewnejchwili Barbara.
- Toć z was miły gawędziarz.
Stary szlachcic wypił z widoczną przyjemnością kubek miodu,otarł płowe
wąsy i zaczął mówić.
Dawnojuż ciemnozrobiło się za oknami, a stryj nadal opowiadał, Bartoszod
czasu do czasu dodawał coś od siebie, częściej jednak tylko kiwał głowąi
przyglądałsię żonie.
- A opowiedzcie, stryju, terao tym somsiedzie.
- szepnęłaMarynia.
- O tym?
O tym, co to wiem od swego oćca?
-Tak.
Stryj znowu sięgnął po kubek miodu, oparł się wygodnie o ściana i
zacząłopowiadać:
- Ociec miał somsiada,chudzinę, aleo górnej fantazyi, a ówsomsiad,
szlachcic, starał się, coby wszyscymyśleli,że on jest bogaty.
I tak,gdy jechał do kogoś z wizytą,to kazał do kolebki, co mujeszcze po oćcusię
ostała, zaprzęgać konia.
Abyła to szkapinamizerna.
No i owąkolebkę niedaleko dworu zatrzymywał, gdzie
12
się wgości wybierał, koniawyprzęgał, pachołkana nim sadzał,któren miał
zapowiedzieć, że jego pan wgościnę tu zdąża.
stryjłyknął znowu miodu.
- Co to ja rzekłemna ostatku?
- O pachołku - przypomniał śmiejąc się Bartosz.
-Gdy pachołek wracał z owej misyi,konia do kolebki zaprzęgano i jegomość
somsiad na podwórzezajeżdżał.
A razu pewnego domegooćca pachołek zajeżdża i swego pana anonsuje, właśnie
owegoszlachcica chudzinę.
Ociec był człek dowcipu bystrego ifiglarz.
Skądśznałów sekret.
Tak pachołka winem częstował, żego do nieprzytomności spoił.
Podczas gdy kuryjer somsiada winkow ciepłej izbiepił,jego pan w polu zły igłodny
daremnie go czekał.
Wieczoremzawstydzony, pieszo, swojąszabelkąsię podpierając pojawił sięw domu
oćca mego - zakończył wybuchając śmiechem.
- Z tego wszystkiego to my o podarkach zabaczyli!
- wykrzyknął Bartosz.
-Wawrzek!
- Oni tam niesłyszą, bogwarno u nich ahuczno!
- odezwał sięstryj.
- Pewnikiem, toż tam mają ucztęniezgorszą - przytaknął Bartosz.
Wstał, podszedłdo drzwi i przez sień krzyknął w stronę części czeladnej: -
Wawrzek!
A migiem tu!
Drzwi otwarły się i wbiegłchłopak.
- A co, panie?
-Przynieś tu ten sepecik rzeźbiony, com go wczoraj oglądał napolanie.
Czekaj.
A gdzie rzeczy z wozów?
- Złożylimje napięterku, tak jak pan Zbigniew kazali.
-Prawda, bieżaj po ten sepecik.
- O, cóżto za cuda!
- klasnęła wręce Barbara, gdy Bartoszpodniósł wieko.
Nawet policzki bladej Maryni zaróżowiły się naten widok.
Kobiety usiadły na ławie przy skrzyni i podziwiały klejnoty.
- Jakiż cudny pas!
- zakrzyknęła Barbara i oczy rozszerzyły sięjej zezdumienia.
- A manele, zausznice.
- nie mogła się nadziwić Marynia i pokrótkim wahaniu przypięła sobie wielką
srebrną broszę do ciemnejsukni.
13.
- Toż to dobro nieprzebrane.
I wszystko dla ciebie szepnęłaMarynia, odpinając ozdobę.
- O nie.
- włączył się Bartosz.
Cały tensepecik to nasz gościniec dla obu niewiast.
-Jednarzecz chybatu nie dla nas - powiedziała zdumiona Barbara i pokazała
nóż, który wydobyła z kuferka.
- Nie - zaśmiał sięBartosz - todla syna.
-Dla Kacpra.
Tożz niego jużniedługo będzie chłopak na schwał!
- zawołał stryj i uniósł kielich.
- Zdrowie Kacprai nasze, że my sąznowu doma!
^Mieliśmy iść z Kajtkiem na ryby.
My, to znaczy ja i mójstarszy brat Krzysiek.
Kajtekbył moim najbliższym kolegą.
W szkole słynął z najbardziej odstających uszu, jakiekiedykolwiek światwidział,
śmiesznych koszulek, to znaczy nie tyle samych koszulek,co koszulkowych napisów,
będących dziełem Kajtkowych rąk, orazczarnej, zwariowanej czupryny, której nie
zmogła żadna szczotkaczy grzebień.
Panie nauczycielki przestały już nawet zwracać muuwagę i pytać, kiedy wybierze
się do fryzjera i zacznie wyglądaćpo ludzku.
Kajtek, jego uszy i ja zajmowaliśmy ławkę pod oknem.
To, co można było przeznie zobaczyć,oddawało nam nieocenioneusługi na
lekcjach,które nas nudziły.
A teraz, gdy wakacje zbliżałysię wielkimi krokami, lekcje w większości stały się
dla nas, mówiąc delikatnie, nieciekawe.
Jak wspominałam, szykowaliśmy sięna wędkowanie.
Krzysieknakopałrobaków za stodołą sąsiada i zabrałtacie jego ulubioną wędkę z
kołowrotkiem, o której tata mówił, że łapy poobrywa, jak jąktośruszy.
Ja wzięłam przygotowane raniutko kanapki,soki w kartonikach i butelkęmineralnej
i wyszliśmyoknem z dużegopokoju,bynie rzucać się za bardzo w oczy rodzicom,
siedzącym akurat na ławce w ogródku.
Mamie - z powodu wędliny, która miała być dlagościzaproszonych na dzisiejszy
wieczór, a tacie - zaową wędkę.
To wędkowanie, awłaściwiejego rezultaty, których byliśmy bardziejniżpewni, miało
być niespodzianką dla rodziców, i stąd ta cała tajemniczość.
Krzysiek właściwie miał trochęswojego sprzętu wędkarskiego,alepożal się
Boże jakiego!
Jego bambusówka przypominała wszystko, tylkonie wędkę.
Krzyś był obrażony na cały świat za to, że ma
15.
takiego "dziada", jak ją nazywał.
A obraził sięjeszczedodatkowo,gdy tata kupił sobie wędkę - marzenie.
Wiem, że bardzo drogą i żewzbudzała masę ochów i achów ze strony mojego
obrażonego brata.
Dla ścisłości należy dodać, że Krzyś miał jedną porządną wędkę aż do momentu,
gdy po przeczytaniu Trylogii chłopcy z jegoklasy zostali opętani manią
pojedynkowania się.
Na kije, na patyki,co tam komuwpadłow rękę, a nasz Krzyśto nawet walczył nawędki
z Romkiem, kolegą z klasy.
Romek wygrałpojedynek i Krzysiek miał zostaćwzięty do niewoli, ale nie
chciał oddaćbroni-wędki.
Pamiętając Sienkiewiczowskie książkii filmy o szlachcicach łamiących szable na
kolanie,zrobił coś,copóźniej tata nazwał niemożliwym.
Złamał wędkę!
Ale nieod razu.
Najpierwstoczył z nią pojedynek.
Ponoć Romek,oglądająctę scenę, miał oczy wielkości średnich talerzyków
deserowych.
Krzysiek opętany jakimśszałem walczył z własną wędką,mrucząc do siebie:
- Do niewoli dobrze, ale wrogowi broninie oddam.
Wolę jązniszczyć.
Romek opowiadał potem, że mój mądry brat próbował złamać jąnakolanie,
tłukł o kamienie, że prawie zawiązał jąw supeł.
Wędkawalczyła dzielnie.
Wyginała się,a w pewnej chwili postanowiła udusić Krzyśka.
Zaczaiłasię, poczekała na dogodny moment iw jakiśtajemniczy sposób
oplotłamuszyję.
Romkowi wydawało się, że towędka nie chciała oddać Krzyśka,a nie Krzyś jej.
- Dopiero wtedy zobaczyłem, jak bardzo elastyczne mogą byćwędki -mówił
później Romek.
- Ale tęwalkę wygrał Krzysiek.
Jakoś udało musię zdjąć ją w końcu z szyi i złamać.
Tak jak wspomniałam, wyrzutów sumienia raczej nie mieliśmy.
Kajtek mówił ongiś, że zna miejsce, w którym rybysą wielkoścismoków.
Doszliśmy zKrzyśkiem do wniosku, że nałapiemy ichtam dużo, co według Kajtka nie
miało stanowić żadnego problemu.
Damy je rodzicom, a oni przyrządzą pyszną rybną kolacyjkę dlagości.
My będziemy miećfrajdę, rodzice wspomnianą niespodziankę, a goście smażone ryby.
16
Udało nam się wymknąć z domu bezwiększego problemu.
Problem pojawił się dopierow lasku, w którym miał czekać nanasKajtek.
Po prostu go nie było.
Toznaczy Kajtka,a nie lasku.
Usiedliśmy w cieniu, tęsknie spoglądając na soki iwodę.
Żar byłniemiłosierny.
Siedzieliśmy na umówionej polanie, czekając na Kajtka.
Trochę zrzedły nam miny, bo nie braliśmy pod uwagę powrotudo domu bez ryb.
Krzysiek mruczał coś do siebie i drapał się w głowę, co jak twierdził, było
oznaką głębokich przemy śliwań.
To drapanie się po jasnych kudełkach towarzyszyło murównieżpodczaszdenerwowania,
zakłopotania, roztargnienia, radości czy złości.
Mówiąc krótko, ja nazywałamto tikiem nerwowym, a nie oznakąogromnej pracy
szarychkomórek mojegostarszego brata.
Podzieliłam się onegdaj z nim tym spostrzeżeniem, na co Krzysiek oczywiście
podrapał się w czubek głowy, a następnie odparł słodziutkimgłosikiem, żejest to
możliwe, bo skoro jego siostra co minutę poprawia okulary na nosie, to i jemu
mogło się coś takiego udzielić.
Rozmyślaniaprzerwał mi głos Krzyśka:
- Ja idę na te ryby.
Jakchcesz,to zostań albo idź do Zochy.
W razie czegopowiesz, że byłaś uniej.
Najwyżej tylko ja oberwędodałdzielnie.
- Coś ty!
- zerwałam sięz trawy, zrzucając spacerującą po mojej nodze mrówkę, której
przyglądałam się od pewnego czasu.
-Jateż idę.
- No tow drogę.
Po jakichś czterdziestuminutach zziajani, zdyszani, poparzenipokrzywami
zsuwaliśmy się ze skarpy nad rzekę.
Było to naszeulubione miejsce,osłonięte ze wszystkich stron krzakami
irachitycznymi drzewami.
Miało jeden mały minus - właściwie nie byłotu ryb.
Kajtek chciał nam pokazać nowe miejsce, z którego, jakmówił, ryby wypychają się
na brzeg, bo jest ich tak dużo.
No, aleKajteknie przyszedł.
Musieliśmy radzić sobie sami.
Krzysiek założył robaka na haczyk, ja poplułam na to z zamkniętymioczyma,
żeby szczęście dopisało,i zarzucił wędkę.
Czekamy.
Nic, nic, nic.
Żyłka nawet nie drgnęła.
Na tle nieba wyglądała
jak wymalowana czarna kreseczka.
Posiedziałam jeszczetrochęz Krzyśkiem dla towarzystwa.
Znowu wielkie nic.
Zrezygnowana poczłapałam brzegiem rzeki, przyglądając siękamieniom pod
nogami.
Znalazłam płaściutki, wprost wymarzony,by puścić nimkaczkę.
Schylona rzuciłam.
Pięć razy odbił się odtafli wody.
Pogratulować sobie nie zdążyłam, bo usłyszałam zduszony głos Krzyśka:
- Ty tam!
Kaśka!
Szajba ci odbiła?
Cicho tu ma być!
Ryby chceszwypłoszyć?
- Jakie ryby?
Nie matu żadnych ryb inigdy nie było.
Obrażona poszłam dalej.
Naraz coś zaniebieszczyło pod stopami.
- Szkło - powiedziałam do siebie półgłosem i ruszyłam dalej.
Postanowiłam dojść do starego dębu.
- Ale aż.
tak mocno niebieskie?
- Zawróciłam i przyklękłam na wilgotnym piasku.
Między kamieniami rzeczywiściecoś pobłyskiwało na niebiesko.
Chciałam wziąć to do domu i położyć na parapeciemiędzy doniczkami z kwiatami.
Zaczęłamwygrzebywać szkiełko.
Zdarłamskórę z palca, więc dałam temu na razie spokój.
Rozglądałam sięza jakimś patykiem.
Nieopodal mojej nogi leżał złamany grubykij.
Nadawał się znakomicie.
Zaczęłam nim dzióbać w ziemi.
Zasapanawy dzióbałamparę kamieni, jakieś robaki, które bardzo szybkouciekły,
szybciej niż ja, gdy je ujrzałam, i na końcu "to coś" niebieskiego.
"To coś" nie było szkiełkiem ani kamieniem.
Umyłam je zgrubsza w rzece i zaczęłam zastanawiać się,czym wytrzeć.
Pomyślałam, że spódnice, którymi gardziłam całą duszą, niesą może
całkiembezsensu, bona przykład mogłabym wykorzystać brzeg takowej,a teraz do
tego celu musiała posłużyć mi koszulka, bo krótkiespodenki zdecydowanie się nie
nadawały.
Obejrzałam razjeszczeswoje znalezisko.
Niebieskie, fakt.
Bardzo lekkie.
Przejrzyste, alenie jak szkło.
Miało w sobie ciemniejsze smugi i jakby drobniutkie, drobniutkie kropelki ni to
wody, ni to powietrza.
Cokolwiek tobyło, było bardzo ładne.
Postanowiłam wrócić do Krzyśkai pokazać mu moje znalezisko.
Wracając obracałamw ręku kamyk, bo taksobie "to coś" na- 18
zwałam, imyślałam, że jakKrzysiek nic nie złapie, awantura w domugotowa.
Doszłam do wniosku, że uratuje nas jedynie siatapełna ryb,które powinien
złowićmój brat - wkońcu to jego pomysł.
Naraz usłyszałam wrzask:
- Kaśka!
Chodź tu szybko!
Mam rybę!
O rany, jaka wielka.
Pokłusowałam do Krzyśka.
Ładował właśnie dużą rybę do siatki, którąnastępnie wsadził do rzeki i
przymocowałkijemdobrzegu.
Z niedowierzaniem patrzyłam na bratawędkarza.
-Naprawdę to nasza?
Złowiłeśją?
Tak szybko?
Jest taka duża.
- wyrzuciłam z siebie jednymtchem.
-Nie, kupiłem.
W spożywczym, na metry - wyjaśnił, kiwającprzy tym z politowaniem głową pod moim
adresem.
Założył robakanahaczyki podsunął mi pod nos.
- Pluj,może to jednak pomogło.
Byłam tak przejęta, żeaż usiadłamna kocu.
Napiłam się soku, bowoda w sposób tajemniczy wyparowała, i sięgnęłam pokanapkę.
Namoje ciche pytanie, costało sięz wodą, usłyszałam, że jałażę, gdziechcę, a
mójbiedny brat, jak ten głupi, stoi na słońcu w wodzie pokolana, więc mogłomu
się chcieć pić.
- Ale czemu od razu całą dwulitrowąbutelkę?
- spytałamzezgrozą.
Krzysiek nie zdążył odpowiedzieć, bo wędka w jego ręku zamieniłasię w
czarnego, błyszczącego węża.
Wyginała się, Krzysiek mocował się z nią,a ja dopingowałam z brzegu,w jednej
ręcetrzymając zaczętą kanapkę,a w drugiej swój kamyk.
- Hę, hę,hę, coś mi to przypomina.
- rechotałam.
-Tylko nieoddawaj broni - radziłamKrzyśkowi, który szamotał się z wędką i zrybą.
- Spróbuj związać ją w supeł - kpiłam -jak w ostatniej walce.
Ale zaraz się przestraszyłam.
Bogdyby wędka się zepsuła, a niedajBoże złamała, to mamy nasz los.
Dlategood razu przestałammu dokuczać.
Zresztą Krzysiek i tak nie przejmował się moim gadaniem.
- Tylko jej nie złam.
- poprosiłam.
-Tata by się rozchorował,awcześniej cię sprał.
- Cicho.
Ona jestdużai bardzo silna.
- Chyba długa.
19.
- Nie wiem, czy długa, bo nie widzę.
-To co, na oczyci się rzuciło?
- spytałam zdumiona.
- Mnie nie.
Ale jak ty masz taki sokoli wzrok, to tylko pozazdrościć.
- Coci jest?
Przecież mówiłeś, żema ponad dwa metry.
- Oj, babo, babo.
Tak,i dodałem jeszcze,że nazywa się "MobyDick".
- Jakimobi dik?
- byłam już zupełnie skołowana.
-BiednyKrzyś, nie dość, że niedowidzi, to jeszcze przygłupi.
- No, biały wieloryb - wysapał.
-To po coś mi mówił,że"ABU", że węglówka iże ma ponaddwa metry?
- byłam bardzo rozżalona.
- O rany.
przepraszam.
Mówiłem, że ryba jest silna, bo to chyba brzana, a ty paplałaś o wędce.
Ryba byłarzeczywiście bardzo mocna.
Rwała pod prąd jak dzika.
Krzyśto popuszczałżyłkę z kołowrotka, który cichutko terkotał,toznowu zwijał ją,
kręcąc srebrzystą rączką, aż mieniło sięw oczach.
- To jest brzana, tak jak myślałem.
Tata opowiadał, że kiedyśpróbował doholowaćbrzanę dobrzegu i walczył z nią
ponadpółgodziny.
Myśl,że wędka, chociaż węglówka, będzie tak wyginać się jeszcze
przeztrzydzieści minut, podłamała mnie.
O rany, myślałam,niechże on jużwyciągnie ją na brzeg iwładuje do siaty.
Ijak nazamówienie ryba przestała walczyći Krzyś bez problemu,aleza toz głupią
miną, ściągnął ją do brzegu.
Stałam z wytrzeszczonymioczami.
- Co tak patrzysz?
- spytał.
Zmierzył rybę, przykładając ją dowędziska z zaznaczoną podziałką.
W dalszym ciągu nie byłam w stanie wymówićsłowa.
- Czterdzieści siedem centymetrów -powiedział z triumfem -a wymiar
ochronny jest trzydzieści pięć.
-A co to za ryb jest w siatce?
- Tamtenrybto kleń.
- Krzyś też ją zmierzył.
-Czterdzieścicentymetrów.
20
Wchlupał ryby z powrotem do siatki, siatkę dorzeki, następniepodszedł do
mnie, poklepał po ramieniui zaczął pałaszowaćkanapkę, którą wyjął mi z ręki.
- Są przecieżjeszcze w plecaku - powiedziałam cicho.
-To dobrze, bo jestem bardzo głodny.
Jak to po walce.
- zachichotał.
-Ty widziałaś, jak ona gwałtownie się uspokoiła?
Jakbydostała czymśw łeb i już niesprawiała żadnego kłopotu.
- Kręciłgłową z niedowierzaniem, jak gdybynie mógłuwierzyć w to, costało się
przed chwilą.
-A co masz w ręku?
- zainteresował się.
- Takie kamykoszkiełko.
Ładne,nie?
- Ładne.
-Będziesz jeszcze łowił?
- spytałam nieśmiało mojego brata,który, nie da się ukryć,urósł w moich oczach,
a w tej chwili zajętybył wykańczaniem wałówki.
- Jasne - odparł z pełnymi ustami - tylkoodpocznę.
Po raz trzeci naplułam na haczyk.
Zjadając resztki naszychzapasów i oglądając kamyk, pomyślałam, żedzisiejszy
dzieńjest bardzo fajny i że chciałabym, aby Krzysiowi udało się złowić
jeszczejedną rybę.
Po chwili patrzyłam, jak mój bratwędkarz holuje dobrzegu kolejną ofiarę.
- Brzana.
Ta też nie walczyła.
Ciągnąłem jąj ak staregokapcia,coś dziwnego dzieje się ztymi rybami.
Muszę zapytaćtatę, jak tojest naprawdę z bojowymi brzanami.
- Zbieramy się do domu?
-Myślę, żetak.
Nie maco kusić losu.
Alewoda w usta- popatrzył na mnie groźnie - żadneopowiadanieZosi, Magdzie czy
Anceo tym miejscu.
Słyszysz,babo?
Ty powiesz Zosi, ona w wielkiejtajemnicy bratu, a brat koledze, itak dalej.
A jak tu przyjdziemynastępnym razem, to nawet niebędzie miejsca, by
popatrzećnarzekę.
Dodomuwróciliśmy inną drogą, nadkładającspory kawałek, byzmylić tropy, jak
powiedział szeptem Krzysiek.
W pewnym momencie klucząc po lesie, przedzierając sięprzez pokrzywy ikrzaki,
jakgdyby zależało od tego nasze życie,Krzyś -już nietylko wędkarz,
21.
ale i Indianin w jednej osobie - zaproponował, byśmy zaczęli sięczołgać.
Zbuntowałam sięi popatrzyłam naniego z politowaniem:
- Wysłuchaj mnie,mój biały bracie.
To, że są ludzie nad rzeką,nie oznacza, że chcą cię ograbićz ryb albo na mękach
przy palu męczarni wydusić z ciebie informację o miejscu, gdzie je złowiłeś.
Howgh.
- Masz rację, trochę mnie poniosło - przyznał łaskawie.
Wprzypływie dobroci pozwolił mi nieść siatę zrybami, samwziąłplecak i kamyk,
któremu chciał się przyjrzeć.
Coraz częściejpopatrywał naryby, na zegarek i w końcu wydedukował:
- Wiesz, jednak mogą być problemy.
Obawiamsię, żerodzicezauważą, jak zjawimy sięz wędką taty.
- Ale i z tym - dodałam podnosząc siatkę na wysokość ramion,co wzbudziło
niekłamany zachwytu osób, które właśnie mijaliśmy.
-No iz rybami, ale za wędkę mogę najpierw oberwać.
-Nie mówiłeś tego rano.
Mieliśmy wrócić do domu bez problemu.
- Niby tak - bąknąłi naraz wypalił: - Najfajniej by było, gdybymama
ucieszyła się zryb i zapomniała o szynce - popatrzył namniewymownie - a tata
pytał o ryby, przynęty i zapomniał, że niepozwolił ruszać mi wędki.
Może wtedy pokazałbym mu moje rybne miejsce.
- tak się rozmarzył, że omal nie wylądował w pokrzywach,potykając się o
kamieniena ścieżce.
- ...
byśmy i nasze - uściśliłam.
-Co?
- Pokazalibyśmy, a nie pokazałbyś.
I nasze, a nie twoje.
Wkońcu to ja plułam na te robaki.
- Dobra, dobra.
Teraz przybieramy minypodtytułem "Nic sięniestało" i wkraczamy godniedodomu.
W ogródku bawił się nasz sąsiad - czteroletni Łukaszek.
Zajęty był właśniezakopywaniem swojej żółtej piłeczki.
W tym celuwykopał całkiem pokaźną dziurę na samym środku trawnika.
Itoczym?
Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom.
22
- Tojest przecież łyżka do butów - oznajmił bardzozdziwionyKrzysiek.
-I to tanasza, która gdzieś się zapodziała.
Możemy powiedziećmamie, żełyżka się znalazła.
- Ale jak jest Łukaszek,to znaczy, że jest jego ciocia, pani Renata -
wydedukował genialnie.
- Todobrze, może wszystkorozejdzie się pokościach.
- Miejmy nadzieję.
Oddałam Krzyśkowi siatę z jego zdobyczą, wzięłam plecak, kamyk i ruszyłam
w stronę domu.
Przed nami potupał Łukaszek.
Krzysiek zatrzymałsię w drzwiach, bo coś tam jeszcze majstrowałprzywędce.
Nie zdążyłam wejść, gdyŁukaszka powitał okrzyk jego cioci.
- Dziecko kochane, Łukaśku, oć na rąćki.
Mój ty skalbusiu.
To byłonormalne u pani Renaty,alezamarłam po okrzykumamy:
- Kasiu, córeczko!
Czy jest z tobą Krzyś?
Takbardzo się denerwowałam, że będzieciegłodni.
W końcu to cały dzień poza domem.
W tym momencie popchnął mnie wchodzący Krzysiek, tak żeresztę
wysłuchaliśmyjuż razem, kopiąc się wzajemnie po kostkach.
Nie delikatnie, ale dyskretnie.
I właśnie wtedy dokuchni wszedł tataubrany w wytarte dżinsy i kraciastą koszulę.
Tata w jednej ręce dzierżył stos gazet, a w drugiej okulary, których używał do
czytania.
- O, jakie ryby!
- wykrzyknął radośnie, zupełnie jak mały chłopiec.
-Skąd je macie?
Pokaż, Krzysiu.
Krzysiek w milczeniu podniósł siatkę, jednocześnie próbującuczynić wędkę,
którątrzymał za plecami, jak najmniej widoczną.
Co prawda,bezskutecznie, ale chwała mu i za to.
Mama oderwała się od przecierania serwisu iuśmiechnięta popatrzyłana nas.
Miała już nasobie swoją ulubioną bluzkęi czarnąspódniczkę.
Miodowe włosy były spięte w wyszukany węzeł.
Całościchwilowo dopełniałgranatowy fartuszek ozdobiony błękitnymi lamówkami
(produkcja rodzinna, dzieło babcinych rąk).
Nawet pani Renata przestała zamęczać Łukaszkapytaniami,Jakiego kololu ma
śnulówećki psybucikach" i zaszczyciła zdumionym spojrzeniem rybie zwłoki.
- Popać, cio ma Ksyś w siatce!
- zawołała cała w uśmiechach.
23.
- Rybkę - odpowiedział dzieciak poważnie.
-Rzeczywiście wspaniałe ryby - powiedziała mama z dziwnym uśmiechem, który
pojawił się na jej ustach, gdy przysłuchiwała się pani Renacie i Łukaszkowi.
- Zupełnie ich nie zauważyłam,przepraszam.
Kątem oka zobaczyłam, jak mój brat baranieje.
- Zaraz, zaraz - gorączkował się tata - opowiadaj, na co je złowiłeś?
-Na robaki.
- odparł ciągleoszołomiony.
- Tak myślałem.
Co robak, to robak.
Ryba wolirobala, a niejakieś tam płatki, sery czyporzeczki- tata skrzywiłsię.
- Takąmam teorię- obwieścił wszystkim zebranym w kuchni.
-Dużobyłobrań?
- Najpierw w ogóle, a potem wyciągałemjedną za drugą.
Cozarzuciłem, to miałem branie, no i rybę - mówił Krzysiek pewnymgłosem,
wymachując tacie przed nosem zakazaną wędką.
- A które to byłomiejsce?
- spytałtata, odbierając Krzyśkowisiatkę i niosącją do zlewu.
Usiadłam przy stole.
Tata przyglądał się rybom, mama z uśmiechem tacie, a ja zawzięcie i tajemniczo
mrugałam do Krzyśka.
- To co z tym miejscem?
-A mam takie jedno.
-popatrzył na mnie i dodał: - To znaczymamyz Kaśką.
Dosyć daleko,właściwie to jużw Łamińcach.
Aletam nigdy nie było ryb.
- zaczął sięznowu rozkręcać zapominając, że należałoby odnieść tatową wędkę
namiejsce.
Ito w miarępo kryjomu.
- Ale,ale, na którą wędkę łowiłeś?
- spytał tata chyba bez zbytniej ciekawości.
Spojrzałam na brata,zrobiło mi się go żal.
- Na twojąwęglówkę.
- odparł blady, malowniczochwiejącsię na nogach.
- Patrzcie, patrzcie.
- zamruczał tata i przeczesał palcamisiwiejącą już brodę.
-Jednak warto byłodać za nią taką kupę forsy.
Widzisz,Halinko - tatapoklepał mamę po ręku - aty mówiłaś, żetotylko wyrzucanie
pieniędzy.
24
Odstąpiłam Krzyśkowi taboret.
Jemu się to miejscebardziej należało niż mnie.
Ja jeszcze mogłam stać o własnych siłach.
Cośdziwnego działo sięw naszej kuchni!
- Teraz, kiedy wędka przeszła swój chrzest bojowy, a Krzyśpokazał, że
potrafi złowić takie piękne sztuki, należy pomyśleć o kupnie jakiejś porządnej
wędki dla niego.
Póki co, gdy będziesz szedłna ryby, to bierz moją.
Krzysiek już zupełnie sflaczał.
- Wszystko bardzo pięknie, ale trzeba coś zrobić z rybami -mama przejęła
kierownictwo.
- Wy, dzieci, idźcie się umyć, przebrać,ja biorę się do smażenia tych rybich
cudów, a mójmąż mipomoże, dobrze?
Idąc na górę, do naszych pokoi,słyszeliśmy jeszcze głos paniRenaty:
- Nie, nie, Halinko.
Dziękuję za kawę.
My psejdziemy z Łukasiem do oglódka.
- Amy umyjemy rąćki i syjki - powiedział do mnie Krzysiekpółgłosem.
-I założymy cystę ubranka -dodałam.
-Umyci, przebrani (ja nacześć tatowego święta wsukience,w której czułam
się bardzo nieswojo,co wprawiało mojegobratapacanaw nieukrywaną radość i w
związku z tym co chwilę mi dogadywał), niepotrzebni mamie do pomocy w kuchni,
mieliśmy jeszczetrochę czasu przed nalotem gości.
Do mojego pokoju,w którym siedzieliśmy, dolatywał smakowity zapach smażonych
ryb.
Umyłam dokładnie kamyk, używając szczoteczki do rąk i mydła,i terazdopiero
mogłam przekonać się, jaką ciekawą rzecz udałomi się znaleźć.
Krzyśkowi też się podobał, bawił się nim, mówiącjednocześnie:
- Coś ten dzisiejszy dzień był dziwny.
Nieprawdaż, siostro?
- Prawdaż, bracie, ale on się jeszcze nie skończył.
Przed namikolacjaz gośćmi, przynajmniej jej część.
25.
- A kto ma dziś przyjść?
-Najważniejsze,że zawitają nasi kuzyni i na pewno Boguś cośzagra, a Emilka
zaśpiewa powiedziałam złośliwie.
- O ile będzie w formie - odrzekł tym samymtonem.
-A czy zdarzyło się kiedyś, żeby nie była przy głosie, gdy jestnaraz tyle
ofiar?
-zapytałam.
Krzyś nie zareagował, głęboko sięnad czymś zastanawiając.
- To ciekawe - powiedział - żew naszym miejscu, gdzie nigdynie widziałem
ryb, rzeczywiście nic nie było, oprócz jednej głupiejdziewuchy, która rzucała
kamieniami do rzeki.
-No,no.
Nie rzucała, tylko puszczała kaczki.
A dlaczego poszliśmy w to miejsce, skoro wiedziałeś,że tam nie ma żadnychryb?
-przypomniałam sobie, że miałam o to zapytać dużo wcześniej, już nad rzeką.
- Inne miejsca,przez to, że nie mają tak trudnego dojścia nadwodę, sąpełne
ludzi.
Tam nie ma ryb, bo tłok.
Na naszym też niema.
przynajmniej do dzisiaj nie było - tu przerwał, zastanowił sięi dodał: - no bo
tam nie maryb,ale i nie ma ludzi, więcjest spokój.
Eh, coś się chyba zaplątałemz tymtłumaczeniem - przyznał samokrytycznie.
- Ździebko,ale toprawda, co mówisz.
- Przypomniałam sobiepokrzywy, skarpę i te tłumy ludzi przy wypiaszczonych
dojściachdorzeki.
Właśnie wtedy niosłam siatę z rybami i patrzyło na mnieparędziesiąt par oczu.
- Te trzy ryby.
I to takdziwnie, jakby je ktoś dosłownie zakładał pod wodą na haczyk - mówił.
-Irodzice.
- No właśnie!
- wykrzyknął.
-Mama cię chwaliza to,że zeżarliśmy szynkę dla gości,tata chce mi kupić wędkę, a
póki co, węglówkajestteraz nasza!
- Pokręcił głową ze zdziwieniem.
- Dzieci, zejdźcie do nas!
- dobiegł z dołu głos mamy.
26
Goście zaproszeni przez rodziców, zokazji zaległych urodzintaty, przybyli
w komplecie, a nawet było ich więcej, niż zostało zaplanowane, albowiem ciocia
Lusia uznała, że spotkanie dorosłychjest doskonałym miejscem dla jej ukochanej
dwójki dzieci.
Krzysiek i ja na tego typu uroczystościach meldowaliśmy się przystole
dosłownie na chwilę, rozmawialiśmy z ciotkami, wujkami,a następnieopuszczaliśmy
wdzięcznie całe towarzystwo.
Było todlanascałkiem zrozumiałe, że dorośli mają własnesprawy i mogą zupełnie
spokojnie obejść się bez swoich pociech.
To niepisane prawo działało również w drugą stronę.
Gdy rodziceprzygotowywali nasze urodziny czy imieniny nigdy niesiedzieli z nami.
Mama podawała dyskretnie talerze z kanapkamilub ciastem i michy chipsów.
Ten niewymuszony zwyczajbył bardzomilewidziany i funkcjonował znakomicie.
Ciocia Lusia i jej mąż, wujek Kazio, nie mogli tego pojąć.
Pamiętam takąjedną rozmowę.
- Nie rozumiem, moja droga - ciocia Lusia słynęła zdawaniazbawiennych rad,
przeważnie popartychbardzo żywą gestykulacjąjak można nie być razem z dziećmi.
Wszystkie imieniny Emilkii Bogusiaspędzamy razem.
Ja, dzieci i oczywiście Kazio.
- A co się robi na tych imieninach?
- wypaliłtata,słuchając za
płachtą gazety.
- Jak to co?
- Ciocię na chwilę zatkało.
-Emilka śpiewa, Boguśgra na skrzypcach, jaopowiadam dzieciom coś ciekawego i
zabawnego - tu ciocia skromnie zamrugała powiekamiw kolorze fioletowo-złotym,
którewyglądały niesamowicie w zestawieniu z pulchnymipoliczkami pokrytymi grubą
warstwą pudru i rudymi włosami ułożonymi w strzelistą fryzurę.
- Potemoglądamytrochę telewizję, noa potem dzieci idą do domu.
Tata pozostawił to bezkomentarza i wrócił do zbawczej gazety.
Dawno, dawno temu byliśmy zaproszeni na takie imieniny, chybaEmilki, już nie
pamiętam dokładnie.
Wiem tylko,że były tak smutnei nieciekawe, że dla ratowania życia należało
wydostać się stamtądjaknajszybciej.
Po tajnej rozmowiez moim bratem zaczęłam symulować bóle brzucha, na co Krzyś
szarmanckozaproponował, że
27.
odprowadzi mnie do domu, rezygnując z tak miłego przyjęcia.
Ciocia opatrzyła nas nadrogę dobrymiradami i radośnie wyfrunęliśmy.
Ale wracam do tematu,kolacja jak kolacja, niebyło w niej nicszczególnie
interesującego do momentu, w którym ciocia Lusiaoświadczyła, że Emilka zna nową
piękną pieśń.
Ponieważ popisywokalne Emilki były znaneaż za dobrze, zaległa cisza.
Ciocia Lusianiezrażonadodała,że Emilka wykonuje ją wręcz bosko, a Boguśślicznie
akompaniuje na skrzypcach.
Pozostało to znowu bez echa,każdy z dorosłych zajęty byłwłasnymtalerzem.
Po chwili, gdy goście myśleli, żezagrożenie minęło, ciocia Lusia powiedziała:
- Tak mi się wydaje, że bez muzyki jest smutno.
A przecieżtrzeba się bawić.
Myślę, że Emilkanam zaśpiewa.
- Ależ mamo, nie jestem w formie -zaćwierkała nasza chuda kuzyneczka,
ubrana przykładnie w biało-granatową sukienkę i, o zgrozo,z kokardami jak
helikopter.
Słysząc to, radośnie kopnęłam Krzyśka pod stołem.
W odpowiedzi popatrzył na mnie z politowaniem.
- Emilko - głos cioci był pełenstanowczości - nie możesz zawieść państwa.
- Ciocia przesłała nad stołem uśmiech ozdobionyzłotą szóstką.
-Tak sięzłożyło - ciągnęła dalej do oklapłych gości,nad którymipojawiło sięwidmo
śpiewającej Emilki - że przez przypadek Boguś ma skrzypcew naszym audi.
Skocz, Kaziu, do autai przynieś je - poleciłamężowi zajętemu właśnie
pochłanianiem sałatki.
Kazio skoczył,a goście siedzielii spoglądali bezradnie.
- Mamo, może japoznoszę ze stołu?
- wpadłam na pomysł uratowania się.
- Ja jej bardzo chętnie pomogę - dołączył się chytrze Krzyś.
Ciocia Lusia ubiegła mamę:
- Siedźcie, posłuchamy wszyscy.
Wujek Kaziowrócił ze skrzypcami,które podał synowi.
- Kluczyki do auta.
- szepnęła ciocia.
- A, tak - wujek kiwnął konspiracyjnie głową.
-No to Emilko, czekamy.
- ciocia przejęła kierownictwo.
28
- Ależ janaprawdę nie jestem w dobrej formie, mamusiu- grymasiła, podczas
gdy jej brat wyciągał skrzypce z futerału.
-Ach, jaka ona skromna!
- zachwyciła się, prawie jak w czarno-białymfilmie, jej mama.
-Boguś?
Gotów już?
- Tak - przytaknąłznad skrzypiec.
-To zaczynajcie, dzieci - przyzwoliła ciocia i jej pąsowe ustarozchyliły
się w uśmiechu.
I dzieci zaczęły.
Boguś grał nawet nieźle,ale jak zwykle drugieskrzypce.
Gwiazdą wieczorubyła myszowata Emilka z wielkimi kokardami.
Nasza kuzynka nie miała żadnychmuzycznych talentów, jak tosię kiedyś
mówiło,ale jej mama uparłasię, że zrobi z Emilki jeślinie śpiewaczkę operową, to
przynajmniej śpiewaczkę estradową.
To, że profesor szkoły muzycznej w innym mieście, do któregociocia specjalnie
się wybrała, by dowiedzieć się, jak dalej kształcićcórkę, orzekł, żeniema za
grosz słuchu i głosu, nie zgasiło w niczym muzycznego zapału cioci.
Oświadczyła, że profesor najzwyczajniejsię pomylił,a ona swoim matczynym sercem
czuje, żecórkama talent, i to wielki, który na razie drzemie itrzeba go obudzić.
To, co Emilkawyprawiała ztą pieśnią, było godne pożałowania.
Brzmiało prawie jak przeciąganie styropianem poszybie.
Wreszcieskończyła,dygnęła niczym ukłuta szpilką przed zmartwiałymi słuchaczami i
niezwykle dumnaz siebiezaczęła poprawiać kokardy.
Nasi rodzice, mający zaprawę w śpiewach Emilki, pierwsi doszli do siebie.
Mama przeprosiła i wyszła do kuchni coś tam przygotować, a tata,w ciemnym
garniturze i śnieżnobiałej koszuli, którąsama dzień wcześniej wyprasowałam,
zaczął rozmową budzić gości.
Ciocia Lusia siedziała niesłychaniezadowolona.
- Ślicznie, Emilko, i ty Bogusiu też nieźle.
Ciocia nie zachwycałasięzbytnio talentem muzycznym Bogusia.
Jemu przeznaczyła zawód lekarza.
Onegdaj oznajmiła, że topiękna profesja, dobrze się zarabia, a żeona jestsłaba,
podatna nachoroby, więc syn lekarz jak najbardziej wskazany.
Czy może byćcoś piękniejszego niż syn opiekujący się chorą matką, która
tyledlaniego poświęciła?
29.
Zaprzątnięta myślami zaczęłam wynosić do kuchni brudne talerzyki.
- Mamo?
Dlaczego ciotka nastak torturuje tymi swoimi muzycznymi dziećmi?
- zapytałam wściekła ipoprawiłamokularyzjeżdżające z nosa.
- Spróbuj popatrzeć na to z innej strony, przecież tojest śmieszne.
Nie ma powodu, by sięzłościć - odpowiedziała spokojnie mama.
Pomyślałam, że może rzeczywiście jest to jakaś metoda na przeżycie.
- Tylko że Emilka ma słuch jak noga od stołu.
-Wiem, rozmawiałam otym kiedyśz Lusią.
Chciałam jej delikatnie zaproponować, żeby poszukałainnych talentów u Emilki i.
- mama zachichotała.
- Wiesz, co mi odpowiedziała?
-Co?
- Że mówię tak przez zazdrość, bo wy nie chodzicie do szkołymuzycznej i
dlatego chcę, by jej dzieci również nie chodziły.
-O rany!
-jęknęłam.
- Mamo, ona tam dalej wyje!
-usłyszałamjakieś podejrzane piski z pokoju.
- Rzeczywiście to już za dużodla naszych gości.
SzczególnieRafałi Beatanie mają żadnejwprawy.
Dobrze, łap tę tacę i leć z niądo naszego salonu muzycznego.
Ja za chwilę dojdę z rybą.
Czas już był najwyższy.
Emilka piała jak najęta, ciocia uśmiechała się radośnie, a goście więdli przy
stole.
Wejście mamyz pachnącą rybą uratowało ich przed niechybnymszaleństwem.
- To są ryby złowione przez Krzysia - powiedziałbardzo dumny tata.
- Wyszli rano z Kasią i wrócili z trzema rybami.
Panowie cmokali z zachwytu nad obfitościąpołowu, a panie nadsmakowitym
zapachem.
-Nie wiem, czy cieszyłoby mnie, gdyby moje dzieci łowiłyryby.
Same- zaznaczyła ciocia zkwaśnym uśmiechem.
- O tak, mamo, to musi być fajne!
- wykrzyknął Boguś, alezaraz zamilkł, zgromiony ciężkim spojrzeniem swojej
rodzicielki.
- Przecież tomoże być niebezpieczne.
Dzieci same nad wodą.
- ciągnęła dalej, akcentując słówko "same".
30
Męska część gościzaczęła rozmowę natemat wędek, ich rodzaju, przynęti
haczyków.
Krzysiek opowiedział o dzisiejszym połowie, nawet wujek Kazio ocknąłsię z
zamyślenia i uraczył wszystkichhistorią o szczupaku, którego był złowił, będąc
małym chłopcem.
Panie wdały się w rozmowy o tematyce kulinarnej, przypominałysobie, jakie
ryby przyrządzały i wjaki sposób.
Zrobiło się gwarno.
Tak mniej więcej wyglądałten wieczór.
Krzysieki ja z racji jutrzejszej szkoły wcześnie udaliśmy się spać.
Nie myślcie przypadkiem, że powinniśmy zostać zewzględu na nasze kuzynostwo.
Oninigdy nie chcieli opuścić dorosłychi pójśćz nami.
Ciocia życzyłasobie,a im to odpowiadało, by dzieci byłyprzy niej.
Potrafili taksiedziećnawet do dwudziestej czwartej.
Ciocia uważała, że jak razczydrugi zarwą noc, to nic im sięnie stanie, tylko na
tym zyskają!
Niech korzy stają zżycia, niech obserwujądorosłych, niech się uczą!
Howgh.
^
Nikt w domu nie lubił poniedziałków.
A ja z bratem szczególnie.
Miałamtego dnia dużo lekcji, a Krzysiek swoją znienawidzonąmatematykę, zawsze
urozmaiconą krótką kartkóweczką.
Jego nauczyciel, panTrzmiel,uważał, że rozpoczęcie tygodnia klasówką z
matematyki na pierwszej lekcji jest czynem chwalebnym i bardzo pobudzaszare
komórki, które na pewno leniuchowały podczas weekendu.
Takwięc do szkoły wlekliśmy się raczejniezadowoleni.
- Po pierwszej lekcji spotykamy się na boisku.
-Dobra - zgodziłam się.
- Przyprowadzić Kajtka?
- Może na razie nie, będę musiał ochłonąć po kartkóweczce.
-Powodzenia.
- Dzięki.
To za godzinę!
- odkrzyknął już przy swojej szatni.
Nalekcji rozmawialiśmysobie szeptem z Kajtkiem o tym, jakupłynęły wolnedni.
Obiecałam wczoraj Krzyśkowi, że toonpierwszy opowie Kajtkowi o rybach, tak że
gryzłam się co chwilę wjęzyk,aby nic nie wypaplać.
Wspomniałam tylkoz tajemniczą miną, że nadużej przerwie ma spotkać sięz nami,a
dowie się rzeczy bardzociekawych i niesamowitych.
Kajtka i jego uszumało nie rozsadziłozciekawości.
- Ale co to zatajemnica?
- wykrzyknął.
Pani Nowakowska, z którą teraz pilna część klasy miała polski,podeszła do
naszej ławki.
To już koniec, pomyślałam.
Janie wiem,o co chodzi, a siedząca przed nami Ula lizuska jeszcze nigdy
niezhańbiła się podpowiadaniem.
- Kajtek - zaczęła pani Nowakowska głosemsłodko poważnym- jesteś wtej
chwili na lekcji języka polskiego.
Języka,którymposługujesz się ty, twoja mama, twoja koleżanka Katarzyna.
- Tutaj
32
popatrzyła na mnie z wyrzutem, a następnie dodała zgryźliwymtonem: -I
którymposługujesz się, ozdabiając różne części garderoby.
Na razie,na szczęście, swojej.
Kajtek odziany był dziśw powyciąganą popielatą bluzę, ozdobioną napisem,
co prawda nieco koślawym, ale za to aktualnym:
Wakacje już niedługo!
Należydodać, że wykrzykniki wielkościązbliżone były do słupów telegraficznych, z
tym, że artyściewyraźnie bardzo drżała ręka.
I popłynął monolog o kraju, o ojczyźnie, emigracji uczącej sięjęzyka
rodzinnego, o zaborach i rusyfikacji.
Kajtek stał jako ten wyrodek,a ja obok niego, pod obstrzałem spojrzeń siwych
oczupolonistki, schowanych za grubymi szkłami przypominającymi dozłudzenia denka
od butelek pomleku.
Kajtekstał,wijącsię i czerwieniąc, a reszta klasy zafundowała sobie nadplanową
przerwę.
Od razu za plecami nauczycielki zaczęto stroić małpie miny, poleciały ze
dwie papierowe kule.
Jacek z pierwszejławki wyjął zplecaka bułę z szynką i wpychał, aż miło.
A Ula, której głowę ozdabiałykokardy,podobnerozmiarami do Emilkowych, kiwałanimi
w taktsłów nauczycielki.
Zaciskałam w ręku kamyk, który chciałam pokazać Kajtkowi,itak stojąc obok
niego, byłam corazbardziej pewna, że to wszystkoskończy się dla nas niedobrze.
Chyba że ktoś wywoła nauczycielkę z klasy.
Pani Nowakowska gestykulując obiemarękamiopowiadała o Japończykach uczących
sięnaszego ukochanego języka.
I wtedy, gdy brała oddech, by powiedzieć coś równiemądrego, otworzyły się drzwi
i wyondulowana głowa pani sekretarkizakomunikowała ponuro:
- Jest dopaniważny telefon.
Z Gdańska.
- Już, już idę.
A wy - zwróciła się do klasy,która zamarła -zabierzcie się do następnego
ćwiczenia.
Zaraz wrócę i sprawdzę,coście zrobili - dodała groźniejuż z korytarza.
Drzwi zamknęłysię.
Jackowi znowu zaczęły rytmicznie pracować szczęki, Ula otworzyła podręcznik, a
pod sufitem latały jużstada papierowych samolocików.
;
33.
Kajtek niczym przekłuty balon osunął się na krzesło.
Usiadłamobokniego i podałam mu marsa, którego dostałam rano od mamy naosłodę
poniedziałkowych męczarni w szkole.
Rozwinął go bezwiednie i prawie w całości wpakował do ust.
Po chwili oprzytomniał:
- Ten telefon nas uratował - szepnął.
- Gdyby nie on, najpierwskończyłaby gadanie, potemzapytała o coś z dzisiejszej
lekcji, noa potem dwója do dziennika i uwaga do dzienniczka.
Ato jużkoniecroku.
Brrr - wzdrygnął się.
- Wieszco, może jednak zacznijmy czytać - zaproponowałampółgłosem, widząc
jak Ula strzyże uszami w naszą stronę.
-I miejmynadzieję, żezapomni o nas - szepnęłam.
Nauczycielka nie zjawiła się jednakprzed końcem lekcji, tak żerówno z
dzwonkiem nasza klasa wymaszerowała na przerwę.
Postanowiłam zabrać teraz Kajtka na spotkanie z Krzyśkiem.
Wszyscy musieliśmy ochłonąć, nietylko mój brat.
Na boisku był upał,toteż zaszyliśmy się między krzaki i drzewkarosnące
obok nowej sali gimnastycznej.
Sądząc zminyKrzyśka, kartkówka nieposzła mu najlepiej.
Kajteki ja też byliśmy padnięci.
- Nieźlesięzaczyna, niema co, a to dopiero pierwsza godzina.
-mruknął Krzysiek, gdy opowiedziałam mu o lekcji.
- Dobra,nieważne, mówcie o tej waszej tajemnicy!
- gorączkował się Kajtek,a jego czarne oczy aż płonęły z ciekawości.
- Zaraz, chłopie, najpierw odpowiedz, dlaczego nie czekałeś nanas w lesie,
tak jak umawialiśmy się?
- zapytał Krzyś.
Dla odmiany jego zielone oczy były zimne i zwężone w szparki, coznaczyło,że ich
właściciel jest wściekły.
- Nowłaśnie,dlaczego?
- zainteresowałam się.
- To nie z mojej winy.
Przyjechał wujek Tadek zżoną,to kuzyntaty,z bliźniakami przyjechał.
Musiałem się nimi zajmować.
- Jak to zajmować?
Pieluchy im zmieniałeś czy co?
- zdenerwowałam się.
- Nie, no co ty,oni są w naszym wieku i w tewakacje wyjeżdżająza granicę.
Do Włochi Francji.
Teraz odwiedzają rodzinę w Polsce.
- Ale przecież niebyło jeszcze końca rokuszkolnego.
34
- Onizostali sklasyfikowani wcześniej - powiedział z dumąKajtek.
- Już nie my ślą o ocenach, świadectwach, ale o wakacjach.
dodałtym samym tonem.
- To pięknie - podsumował Krzysiek - a niemogłeśprzyjśćz nimi?
-Ja ich właściwie nie znam.
- Kajtek poklepał się po kieszeniach dżinsów i podał nam na wyciągniętej dłoni
paczkę gum.
Pokręciłam przecząco głową, Krzyś też odmówił.
Kajtek przyjął tobardzo radośnie i władował do buzi od razudwa listki.
- Mógłbyś ich poznać dokładniej na rybach, ale stałosię.
Poradziliśmysobie bez ciebie itwojego miejscaz rybosmokami.
- Jak to?
- zapytał Kajtek.
- Tak to.
No, po prostu byliśmyw dobrym miejscu.
Złowiłemdwie brzany i klenia.
Krzysiek opowiadał, a Kajtek słuchał.
Słuchałi kręcił głowąz podziwem i niedowierzaniem.
Dobrze że zadzwonił dzwonek, bogłowa z pewnością by mu się ukręciła.
Popołudnie zaplanowane byłopod hasłemspotkań towarzyskich, zarówno
rodziców, którzy szli ze znajomymi do kina, jaki młodszych- miał przyjść do nas
Kajtek z bliźniakami.
Szczerzemówiąc, obawialiśmy siętrochę tego spotkania z rodzeństwem
Leszczyńskich.
Kajtek, pomimo tego, że parę dni temuwidział ich czwarty raz w życiu,
przedstawił ich w sposób raczej nieciekawy.
Punktualnie o godzinie osiemnastej usłyszeliśmy dzwonek dodrzwi.
I co?
Te bliźniakito rzeczywiście bliźniaki.
Smukła i drobniutka Agnieszka miała jasne włosy zebrane w długi koński ogon.
Ubrana była w kolorową sukienkę.
Piegowaty Michał, w bermudach i T-shircie, dużood niej wyższy, z jasnągrzywką
nadroześmianymi oczami,wręczył mi szarmancko pudełko czekoladek.
Kulturalnie otworzyłam je i w okamgnieniu zniknęłajego słodkazawartość.
Tutaj, w przedpokoju,gdziepożeraliśmy czekoladki,objawił się nam talent Michała
- pochłonął ich prawie połowę.
35.
Mieliśmy czas do dwudziestej trzydzieści, bo o tej godzinie tatabliźniaków miał
przyjechać po nich i po Kajtka.
Jutro przecież szkoła.
Nasi nowi znajomi okazali się naprawdę bardzo sympatyczni.
Czaspłynął szybko i ani się spostrzegliśmy, gdy pod dom zajechał pan Leszczyński
i trzebasiębyło żegnać.
Ustaliliśmy jeszcze, żew tygodniu, bo przecież chodzimydo szkoły, a
przynajmniejczęść z nas,spotykać się będziemy pewno na krótko, ale za to w
sobotę zrobimycałodniową wycieczkę połączoną z wędkowaniem.
Dni do soboty płynęłyszybko, przeplatane szkołąi wspólnie
spędzanymipopołudniami.
Chłopcy zdecydowaną większość czasu spędzali przy modelach - jeśli byliśmy u
nas, to nad Krzyśkowymiczołgami, a jeśli uKajtka, to nad jego okrętami.
Michał połknął bakcyla modelarstwa.
Z wielką mocą oświadczył, że on też będzie sklejał modele,ale pragnie
zaakcentować swojąinność i zamierzazajmować sięsamolotami.
Na raziez wypiekami na twarzy słuchałopowiadań chłopców, podziwiając składaki
(takje nazywałyśmyz Agnieszką).
Agai ja dziewczyńskim zwyczajem plotkowałyśmy, oglądałyśmy albumy
przyrody, które zbierałam.
Aha,muszę wspomnieć ojednym wieczorze.
To było jeszcze napoczątkuznajomości - druga wizyta bliźniaków unas.
Oczywiściez Kajtkiem.
Rodziców nie było, wyszli do kina.
Krzysiekod razuzaciągnął chłopców doswojego pokoju,by pochwalić się
przedMichałem swoją kolekcjąmodę li czołgów.
Zajrzałam do nich przezuchylone drzwi i to,co zobaczyłam, przyprawiło mnie o tak
zwanyskręt kiszek ześmiechu.
Odciągnęłam Agnieszkę od biblioteczkitaty i już po chwilichichotałyśmy w kułak,
stojąc przed drzwiamiKrzyśkowego pokoju.
Było co podziwiać.
Szczególnie minę mojego brata.
Michał, zachwycony wystawką, przykleił nos do szklanej szafki, w której
rezydowały modele, ipo chwili, nim Krzysiek zdążył coś powiedzieć,otworzył jąi
chwycił dumę i skarb Krzyśkowej kolekcji - Królewskiego Tygrysa, w skali 1 do
35.
Krzysiek dosłowniezaniemówił.
Jego minawyrażała ból, cierpienie i na końcu przerażenie, gdy
36
Michał prawie rzucił Tygrysa na tapczan i z półki ściągnął amerykańskiego
Shermana.
Krzysiek, przyzwyczajony dotego, że gościez należytym szacunkiem ogladająjego
modele i do tegoz przyzwoitej odległości, dosłownie zawył.
Mina Kajtka była podobna, znałten ból właściciela modeli; klejonych
niejednokrotnie przezwieletygodni.
Zachichotałyśmy już całkiem jawnie.
Chłopcy przegonilinas do kuchni i nimzeszłyśmy z pięterka, usłyszałyśmy:
- Michał, chłopie, mamci coś do powiedzenia.
Obrażone przeszły śmy dokuchni napić się soku.
i postanowiłyśmyusmażyć racuszki.
Żadna z nas racuchów nigdy nie robiła, aleod czego książkakucharska!
Pracęw kuchni zaczęłyśmy od wyszukiwania przepisu.
Zadecydowałyśmy, że będąto racuchy drożdżowe.
Owinęłyśmy się fartuszkami, powyjmowałyśmy wszystkieprodukty potrzebne do
ciasta, ana końcu przyniosłyśmy ze spiżarkinajwiększy garnek - przecież trzeba w
czymś ciasto wyrobić.
Na oko, bo zginęła waga, aleza to z bardzo ważną miną, usypałam w
przygotowanym garnkubiały kopczyk.
ZkoleiAga, ze słoiczka,w którym mama przechowywała drożdże, wyjęła
grudkę,popatrzyła na nią, na mnie, ja wzruszyłam ramionami, ona kiwnęłagłową iz
miną pod tytułem "Raz kozie śmierć"dołożyła jeszczedwie grudki, a właściwie
grudy, wymieszała z cukrem i wchlupałatam mleko.
Popatrzyłam na nią z podziwem, a Agauśmiechnęła siędo mnie radośnie.
Pomyślałam,że uda nam się zrobićte racuszki.
Kolejną czynnością, którą zalecała książka, byłoprzesianie mąki.
Po co?
Tego nie mogłyśmy w żaden sposób pojąć.
Ale jak mus, tomus.
Do tegocelu użyłyśmy durszlaka.
Poparu minutach mąkaz gara została przesiana, tyle że niedo innego gara, a na
blat stołu.
Zamiatając stół,uznałyśmy, że takiebłędy żadnąmiarąniezniszcząnaszych planów
zostania wyśmienitymi kucharkami.
Dalej poszłojak z płatka,jeszcze tylko jajka, cukier, masło.
Nareszcie wszystkie produkty byłyjuż w garnku.
Wedle przepisu należało to wyrobić łyżką.
Podjęłam się tego zadania,a Agazabrała się do szorowania naczyń.
Zaczęłamwyrabiać ciasto.
Aleto była bryła, a nie ciasto.
I na dodatek garnekbył taki, że spokojnie zmieściłybyśmysię w nim razem.
37.
- Ręka mnie już boli - poskarżyłam się.
Ciastozostawiłyśmy do wyrośnięcia i zajęłyśmy się porządkami w kuchni.
Aga tak czyściła duży garnek, żetylko jej nogi wystawały z niego.
- Wiesz co?
To niejest ciasto.
- powiedziała stłumionym głosem z głębi gara.
- A co?
- chciałam wiedzieć.
- To jakiś straszny klej.
Wszystkiepalce mamnim pooblepianei nóż,i grzywkę, bo chciałam się podrapać w
czoło.
Ja ci powiem cośmądrego.
- Agnieszka wyszła z gara.
-My to opatentujemy i będziemy sprzedawać jako klej.
Nazwiemy go "klej-racuch".
- Znowu wlazła do gara i mruczała tam cośniezrozumiale do siebie.
Przywrócenie kuchni normalnego wygląduzajęło nam sporoczasu i zupełnie
zapomniałyśmy o cieście wygrzewającym się podkołderką na kanapie w pokoju
rodziców.
Dopiero Agaprzypomniałasobie o nim i przytaszczyłyśmy z pokoju uszatywęzeł.
- Ja grzeję olej - powiedziałami postawiłam patelnię na największym
palniku, a już po chwili Aga nakładała łyżkąciasto, które wyglądałobardzo ładnie
i miło pachniało drożdżami.
Wprawdzieskładałosię z samych dziur, ale co tam!
Chłopcy przygotowali talerze isztućce, a Krzyś pobiegł nawetdo piwnicy po
konfitury.
Wszystko pięknie, ale pierwsze racuchybyły czarne i musieliśmy wietrzyć kuchnię.
- Jak te racuchy mają być podobne do węgla,to możejazajmęsię zrobieniem
paru kanapek.
Coś przecież trzeba zjeść na kolację.
Wam też zrobić - spytał złośliwie Krzysiek.
- Nam nie - odburknęła Aga.
- Poprostubędziemy smażyć namniejszym ogniu.
Tobyła mądra uwaga.
Następne racuchy udały się, a podanezkonfiturami smakowały znakomicie.
Pojawił się tylkojeden szkopułi to poważny.
Racuchów było zamało - tak uważali chłopcy - albo było do nich za dużo chętnych
- towersja Agi.
Nawet pan Leszczyński,gdy przyjechał po naszych gości,zaproszony do kuchni, z
widoczną przyjemnością spałaszowałparę racuchów.
Ha! Jednak będą z nas kucharki nad kucharkami!
/Wreszcie była sobotai leniuchowaliśmy nad rzeką.
Przyszliśmy naKajtkowemiejsce z rybosmokami.
Od paru dniopalaliśmy sięwspólnie.
W efekcie reprezentowaliśmy różne kolory skóry, poczynając od koloru
suszonejkiełbasy,który mnie przypadł w udziale,przez różne odcienie brązu
przyozdabiające chłopców aż do kolorkubudyniu malinowego, którego właścicielką
była Agnieszka.
Cały tydzień czekaliśmy na ten dzień.
Lekcji jakotakich nie było,ale męczyło nas chodzenie do szkoły, gdy pachniało
wakacjami.
Miejscebyło wprostwymarzone na spędzenie wolnego dnia.
Rozłożyliśmy koc na kawałku wypiaszczonego zejścia do wody.
Nadnami szumiałystare drzewa, rzeka mruczała na kamieniach, słońceprześwitywało
przez gałęzie i było naprawdę cudownie.
Chłopcy rozstawili sięna brzegu.
Zaczęłam opowiadać Adzeo naszym ostatnim połowie.
Słuchałaz wielkim zainteresowaniem,a gdywyjęłam kamyk z kieszonki plecaka,
wykrzyknęła:
- On jest niesamowity!
Mówisz, że znalazłaś go nad rzeką?
-Mhm.
- Wygląda jak wyszlifowany.
- zauważyła.
- Może to robota rzeki?
- podsunęłam.
- Może.
Jest prześliczny.
- Ja też tak uważam.
Chciałam gotrzymać między doniczkamina parapecie, alewpadło mi dogłowy cośbardzo
dziwnego - zaczerwieniłam się i przetarłam okulary brzegiem koszulki.
- Niebardzo wiem, jak ci to powiedzieć.
-czułam sięstrasznie głupio.
- No, wyduś to wreszcie z siebie!
- zawołałabardzo zaciekawiona.
- Bardzo dużo o tym myślałam.
Wiele rzeczy, które zdarzyły sięod tego czasu, gdy znalazłam kamień, było
niesamowitych.
Bo to
39.
jest tak.
Chciałam, żeby Krzyś złowił ryby, i złowił.
Potem on chciał, żebytata nie złościł się na niego w związku z wędką.
I takbyło.
Jeszcze mu zaproponował pożyczenie.
No, a później w szkole.
- opowiedziałamw skrócie zdarzenie zlekcji polskiego.
- Ale po co mi tomówisz?
- nie zrozumiała.
- Bojamyślę, że on przynosi szczęście.
- wydusiłamwreszciez siebie.
-Kto?
-No, kamyk.
- Jak talizman?
-Nie,on jakby spełniażyczenia.
Ale trzeba go trzymać w dłoni.
- było mi jużnaprawdęgłupio.
Gdy myślałam o tym, wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale w każdym razie nie
takidiotyczne jak teraz, gdy wypowiedziałam te myśli na głos.
- Chcesz mi wmówić, że ten kamień czaruje?
Że spełniażyczenia?
- zaczęła się śmiać.
- Przecieżci mówiłam, co się wydarzyło od czasu jego znalezienia - mówiłam
do śmiejącej się wciąż Agnieszki.
-Ale to żaden dowód -przestała w końcuchichotać.
-I słuchaj,Kasiu, ja nie śmiejęsię z ciebie.
Ale wszystko, co mówisz,jesttakie dziwne.
- Czekaj - przerwała gwałtownie sama sobie i usiadła na kocu - a
sprawdzałaśpotem ten twójczarodziejski kamień?
- Nie miałam odwagi.
Co innego mieć nadzieję, że on jest zaczarowany, a co innegosię o tym przekonać.
No, bo jak sobie ubzdurałam, to co?
- spytałamz goryczą.
- To nic - wzruszyła malinowymi ramionami.
- Wtedymaszkamień do tych swoich doniczek.
-Niby racja.
To może sprawdźmyteraz, co?
- zaproponowałam.
- Mhm, to pomyśl sobie, co byś chciała.
Pomyślałam chwilę i powiedziałam głośno:
- Chcę, żeby Krzyś wyciągnął rybę.
Ijak nazawołanie wędka w jego ręku zaczęła tańczyć,chłopcyokropniegłośno
dopingowali, a my patrzyłyśmy ipatrzyłyśmy.
Agnieszka pierwsza oprzytomniała.
Wyprodukowała bladyuśmiech i pseudowzruszenie ramion.
Wszystko to miało mówić, że
40
dziwne zbiegi okoliczności mają miejsce w świecie i właśnie terazjesteśmy
świadkami jednego z nich.
- Ja dalej nie wierzę - powiedziała, ale już mniej pewnie.
Nie odpowiedziałam.
Tak dużo już myślałam o tym kamieniui terazjeszcze ta ryba.
Byłam pewna,że się nie mylę.
- Aga,Kaśka.
Zamurowało was?
Chodźcie pogratulować Krzyśkowi i popatrzeć na rybę wsiatce!
- pokrzykiwali chłopcy znadwody.
Ponownie rozstawili sięna brzegu.
- Musiszudowodnić, musisz- powtarzała z naciskiem.
-Po co?
Tyi tak nie wierzysz, a mnie to w zupełności wystarczy- wzruszyłam ramionami.
- Ale nie mnie.
Z tym kamykiem jest cośrzeczywiście dziwnego- przyznała.
- To co sobie zażyczyć?
-Coś, co nie może wydarzyć się bez czarów.
- No to chcę.
- trzymałam kamyk w dłoni- żeby tu, nad rzeką,na polanie - zamilkłam dla
lepszego efektu izaraz dodałam szybko: - pojawił się smok.
Jednogłowy i zielony - uściśliłam.
Aga chciałazaoponować, ale nie zdążyła.
Jej wrzask zmusiłchłopcówdo popatrzeniaw naszą stronę.
Po chwili wrzeszczeliwszyscy zgodnie.
Cośz tych wrzasków musiało dotrzeć do zielonychsmoczych uszu.
Odwrócił podłużny łeb na długiej szyiw naszą stronę i zaczął przestępowaćz
jednej krótkiej łapy na drugą.
Łapy nie były zielone, raczej brązowe.
Patrzył przy tym na nas wcaleniegroźnie, a bardziejzciekawością w fioletowo-
zielonych ślepiach.
- Zrób coś z nim.
- wybełkotała Agnieszka.
Na jej twarzymalowało się raczej zaskoczenie, a nie przerażenie.
No to zrobiłam.
Zniknął.
Chłopcy porzucili wędki ipo chwilibyli przy nas.
Po smoku zostało wspomnienie i wydeptana trawa.
- Co to było?
- zapytał słabo Kajtek.
- To był smok - wyjaśniłam uprzejmie.
- Ładny, nie?
- Ale skąd?
Agnieszka zrobiła ponurą minę i, nie wiadomo dlaczego, oświadczyłagrobowym
głosem:
41.
- Kaśka go wyczarowała.
-Co zrobiła?
- zapytał z obłędem w oczach Krzysiek i podrapałsię w czubek głowy.
Agnieszka występowała jako mój rzecznik:
- Ona ma kamyk, któryspełnia życzenia.
-Ten niebieski!
- wrzasnął Krzysiek.
- Mhm - przytaknęłam i zaczęłam opowiadać trochę chaotycznie:- Aga
chciała, żebym udowodniła, że on jest czarodziejski.
Ryba jej nie przekonała, to chciałam smoka.
Kajtek iMichał siedzielioniemiali i przysłuchiwali się z niedowierzaniem.
- I stąd te ryby wtedy.
Dlategociągnęłysię jak kapcie.
I całydzień był inny -myślał głośno Krzysiek.
Michał nie wierzył:
- Słuchajcie, to wierutna bzdura.
Może nam sięprzywidziało?
Z gorąca.
-Zaraz.
To, co miało tutaj miejsce, nazywa się zjawiskiemfatamorgany.
To czasem zdarza się na pustyni i.
- Tobie też mam udowodnić?
- spytałam.
-Kajtek, a co z tobą?
- Mnie smokprzekonał, tyle mi wystarczy- zastrzegł od razu.
-To teraz spróbujemy udowodnić Michałowi.
- Niech będzie - zgodził się -ale ja i tak nie uwierzę.
-To co.
wyczaruję może.
- zamyśliłam się.
- Tylko może coś mniejszego?
- szybko podpowiedział Michał.
Pochwili na łące stał słoń i wachlowałsię uszami.
- Pięknyokaz - cmokałz zachwytu niedowiarek Michał.
- Tez zoo to mu nawetdo pięt, a raczej do kopyt nie dorastają.
Afrykański -wymądrzał się dalej-jest większy odsłonia indyjskiego, aleoba są
największymi ssakami lądowymi.
- Co ty, Michał.
Przecież to fatamorgana, żaden słoń.
I do tegoafrykański?
Skądby się tu znalazł?
- dogadywał Kajtek, mrugającjak nakręcony.
-My nic tu nie widzimy.
Dziewczyny- zaapelowałdo nas - przynieście sok z cienia.
Jest naprawdę gorąco, biedakwidzi na naszej łącealbo smoki, albo słonie.
Zdałby się chłodnykompres na czółko.
42
- Nie wygłupiaj się - skarciłgo.
- Już uwierzyłem, boco mamzrobić?
Ale słoń jest niesamowity!
- popatrzył na szarego kolosaskubiącego sobie spokojnie pobliskie drzewkai
wachlującego siękłapciatymi uszami (większymi niż u indyjskiego).
- Trzeba go stąd zniknąć.
Może być heca -zadecydował po chwili Krzysiek- my przynosimy jedzonko i pitko, a
Kaśka znika słonia.
- Trzeba nad tym pomyśleć -po chwili mądrze odezwał sięMichał, jedząc
pomidora.
-Ja już myślałami wymyśliłam,że ten kamyk to nie jest zwykły kamyk.
Wczoraj to wymyśliłam - zaznaczyłam.
Zastanawialiśmy się nad tym dziwnym kamieniem.
Rozmawialiśmy bardzo długo, ale nawet o jotę nie byliśmy mądrzej siniż
przeddyskusją.
- Ciekawe, czykażdy, kto trzyma go w ręku,możesobie czegośzażyczyć?
- zastanawiał się Kajtek, pochłaniając prawie w całościjajko na twardo.
- Pewnie, że może - odparłzdecydowanie Michał.
- Problempolega tylko na tym, czy życzenie się spełni.
- To próbuj - podałam mu kamyk.
Michał wytarłręce w serwetkę, wziął ode mnie kamień i powiedziałniepewnie:
- Chcę, żeby.
Co mamchcieć?
- spytał z głupią miną.
- Co chcesz- podpowiedziała bardzo przejęta Agnieszka.
-Zaczynam raz jeszcze.
Chcę, żeby pojawił się tu tort czekoladowyalbo lepiej orzechowy.
Przytaknęliśmy ochoczo.
Pomysł był bardzo smakowity.
-I nic - powiedział po chwili Michał.
- Teraz ja spróbuję- Kajtek wyrwał Michałowi kamień z ręki.
-Też chcę tort orzechowy.
-Znowu nic.
Jeszcze spróbowała Agnieszka i Krzysiek.
Z takim samym rezultatem.
Siedzieli w czwórkę z bardzo smutnymi minami.
Teraz jawzięłam kamykdo ręki.
- No, co wy, zamiast cieszyć się, że mamy taki kamień, którymprzynajmniej
jedno z nas może coś wyczarować, to wy się obrażacie.
43.
- Zaraz, zaraz, babo!
- ryknął narazKrzysiek.
-Przecież wtedy,gdy wracaliśmy do domu z rybami, to ja trzymałem kamyk i jasobie
zażyczyłem, żeby rodzice się nie złościli!
- popatrzył na naspo kolei.
-To było moje życzenie, a nie Kaśki.
Jakto jest, hę?
- No.
jak to wytłumaczyć?
- pokręciłam głową.
-Może bardzotego chciałeś?
Sama nie wiem.
Zaraz zażyczymy sobie tegotortu.
Już chyba nic nie wymyślimy, a trzeba uczcić smoka i słonia, prawda?
Wpadł mi do głowy pewien pomysł, ale tak szalony, że musiałamgo
dokładnieobmyślić, zanim wypowiem życzenie.
A już napewno nie chciałam nic o nim mówić.
Pomyślałam i już po chwili na polancenad rzeką nie było piątkidzieciaków w
kąpielowych strojach.
O nie!
Aga nie była Agą, alepanną Agnieszką ubraną wdługą suknię koloru oliwkowego,
przybraną turkusowymi dodatkami w postaci kokardek i wypustek.
Głowę misternie uczesaną wurocze loczki zdobił turkusowy kapelusikpełen wstążek
i strusich piór.
Całości dopełniały turkusowe pantofelkiz atłasu i pięknakoronkowa parasolka.
Chłopcy ubrani byliw ogoniaste fraki, jasne spodnie, sztywnowykrochmalone
śnieżnobiałe koszule i wzorzyste kamizelki.
Kamizelka Krzyśka była w kolorze niebieskim, Kajtkazłotawa, a Michała purpurowa.
I każdy znich na głowie albo w ręku dzierżyłczarny błyszczącycylinder.
Ja odziana byłamw biało-błękitną suknię z dwoma falbankami na dole (i czułam się
w niej bardzo niepewnie).
Takie samefalbanki ozdabiały dekolt.
Na rękach miałambiałe rękawiczki, w lokach bukieciki kwiatków, dobrane
koloremdosukni ipantofelków.
I ja też trzymałam parasolkę, a do niej przypięte kwiaty.
Niestety, okulary zostały, i tak samo jak zawszezjeżdżały mi znosa.
Było też inaczej na naszej polanie.
Stały krzesła idługi stółnakryty przepięknie haftowanym białym obrusem, a na nim
pyszniłysię kwiaty i wykwintna porcelana.
W słońcu błyszczała srebrna zastawa, mieniłysię kryształowe szklanice.
Dookoła kręcili się kelnerzy, a spod drzew płynęła muzyka grana przez
znajdujący się tam kwintet smyczkowy.
Wszystko było
44
tak nierzeczywiste i bajkowe,żeaż zapierało dech.
Wiedziałam, żeto niesamowita niespodzianka, tak samo dlanich, jak i dla mnie.
- Może zechcą państwo zająć miejsca przy stole?
-uśmiechnęłam się donich, ale nie jak głupi do sera,tylko jakgrzeczna panienka w
pięknej sukni,z lokami na głowie.
- Coś ty zgłupiała?
- rąbnął Kajtek, nie potrafiąc się wczuć w rolęeleganta we fraku.
- Ależ panie.
- tu zawahałam się.
Przecież nie powiem "Kajtku".
To nie ten wiek.
Jak się bawić, to na całego!
Więc jak?
Taknajbardziejstylowo będzie Kajcimierz albo Kajtomierz.
Zdecydowałam się na drugą formę: - Panie Kajtomierzu, nie pojmuję doprawdy
pańskich słów.
- mrugnęłam do Krzyśka.
- Czy mogę służyć pannie ramieniem?
- zwróciłsię do Agnieszki.
Odpowiedziałamelodyjnym głosikiem:
- Będzie to dla mnie zaszczytem - i dostojnie podążyliw stronęstołu.
-Czy i ja mogę mieć ten zaszczyt?
- zapytał z galanteriąMichał.
Schyliłam lekko głowę i szepnęłam:
- Tak.
Musimy już zasiadać dostołu.
Czas płynie - i równiedostojnie popłynęliśmyza Agą i Krzyśkiem.
Za nami niczymkupka nieszczęściaczłapał Kajtek.
Wpewnymmomencie Michał odwrócił się doniego i szepnął:
- Baw się z nami.
Patrz, jakjest super!
- Dobra, ale trochę mnie to wszystkooszołomiło- odparł równiecicho, zrobił
parę głębokich wdechów, jak gdyby miał nurkować,i gdybyliśmy już wszyscy przy
stole, powiedział: - Nieprawdaż, żenasza urocza gospodyni - popatrzył na mnie, a
ja uśmiechnęłam sięskromnie - pięknie i z niezrównanym wdziękiem poczyniła
przygotowania do tego.
- popatrzyłpytająco.
- Obiadu - podpowiedziałam natychmiast.
-No właśnie, do tego proszonego obiadu - dokończył gładko.
- Ależ, panie Kątomierzu, pan nazbyt dlamnie łaskaw.
- Popatrzyłam groźnie naKrzyśka, bosłyszałam, jak odezwał się półgłosem:
45.
- Ależ panie Kątomierzu.
- Chcąc jednak zatuszować sprawęz Kątomierzem, dodał miło: - Rzeczywiście, godne
to najwyższejpochwały.
- Nie mao czem mówić.
To dla mnie zaszczyt, że tak dostojnigoście raczyli mnie zaszczycić obecnością
swoją.
Prześcigaliśmy się nawzajem wprawieniu takich uprzejmości.
Zajęliśmy miejsca,kelnerzy najpierw pomogli nam odsunąć, a potem przysunąć te
piękne, ale bardzo ciężkie krzesła.
Szumiałydrzewa, słychać było muzykę.
Na stół zaczęływjeżdżaćpotrawy,Najpierw barszcz z pasztecikami mięsnymi, a potem
pstrągiz masłem, indyknadziewany truflami, zestawy sałatek, pięknie
przyrumienione ziemniaki, kompot z moreli, z melona i ten, który namnajbardziej
smakował - kompot z ananasa.
Dania serwowane przez kelnerów, poruszających się z wdziękiem iprawie
bezszelestnie, poprzedzane były podaniem ichnazwprzez starszego pana w
granatowej liberii ze złotym szamerunkiemi dzięki temu wiedzieliśmy, jak się co
nazywa.
Z wykrochmalonymi białymi serwetami rozłożonymi nakolanach, posługując się
zdobionymi srebrnymisztućcami i sącząc napoje zkryształowychszklanic,
prowadziliśmyrozmowy, jakie w naszym mniemaniu miałyby miejsce w podobnej
sytuacji,tylko wielelat wcześniej.
- Bardzo smaczne te potrawy - wymlaskał Michał.
-I piękna zastawa -dorzuciła Agnieszka,wdzięcznie upijającsok z
kryształowej szklanicy.
-Imuzyka,tak miłowpadająca wucho, pięknie komponuje sięze śpiewem ptasząt!
- powiedział już bardzo stylowo Kajtomierz.
- Cieszę się,że państwo jesteście.
ukontentowani - na szczęścieprzypomniałam sobie słowo, które tu chyba pasowało
idealnie.
- Jednej rzeczy tylko żałuję - powiedział gwałtownie Krzysiek- że
niepotrzebnienapchałem się wcześniej kanapkami nad rzeką.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
To prawda, smacznych rzeczybyło jużtak dużo, a na nas czekał jeszcze deser!
Pan w liberii zapowiedział:
- Bomba neapolitańska.
Wiecie,co to było?
Półkolistego kształtu ciasto, podobne do dużejbezy, zowocamikandyzowanymi i
czekoladowymi kulkami
46
w środku.
To wszystko zamrożoneniczym lody i podane na porcelanowym półmisku prezentowało
się wspaniale i tak samo smakowało.
Nastół wjechał również obiecany tort, owoce i czekolada na gorącozkremem ze
słodkiej śmietanki,podana w uroczych filiżankach.
Na degustowaniu, rozmowach, ma się rozumieć,żestylowych,słuchaniu muzyki i
ptasząt, czas płynął tak szybko, że nie zauważyliśmy nawet, kiedy zrobiło się
szaro i nad stołem pojawiły siępłomienie świec osadzonychw srebrnych
lichtarzach.
- Kaśka?
- zaszeptał konspiracyjnieKrzysiek znad kawałka bomby.
-A jak ktośbędzie tędy przechodził, to co?
- Rychło w czas przypomniałeś sobie o tym - zakpił Michał.
-Akuratpod koniec deseru.
- Nie ma problemu.
Zażyczyłam sobie, żeby nam nikt nie przeszkadzał - uspokoiłam go.
- Wydaje misię, żeczas już do domu -odezwała się smutnoAgnieszka.
-Chyba tak, czywszyscygotowi do powrotu?
- zapytałam.
- Zaraz, zaraz!
- zawołał szybko Michał.
-Jeszcze mam zamiarzjeść jedenkawałek tego ciasta i wypić do końca
kompotananasowy.
- dokończył niewyraźnie,bo władował sobie do ust niezgorszy kawałek.
Cud, że sięnie udławił.
Po pewnym czasie kiwnął głową na znak, że jest już gotów.
Wzięłam kamyk zestołu ipo chwiliwszystko zniknęło.
Byliśmyznowu piątką dzieciaków w kostiumach kąpielowych.
- Oj, piękneto było!
- westchnął Krzysiek.
-Ismaczne - dorzucił Michał.
- Ale, aleKaśka, skąd wiedziałaś, jak to urządzić?
Zjedzenie, i ciuchy.
- Tak konkretnie to nie wiedziałam- wzruszyłam ramionami.
-Zażyczyłam sobie wystawnego obiadu, deseru istylowych ubranek.
To pamiętałam z jakiejś książki.
Aha, jeszczechciałam, żebyśmy się w nich nie ugotowali, a obiad nie rozpłynął w
słońcu.
- Wyglądaliśmy wspaniale, jakem pan Kajtomierz!
- zaśmiałsię Kajtek i klepnął z uciechą Michała i Krzyśkapo plecach, ażplasnęłoi
rozniosło siępo polance.
47.
- Słuchajcie, trzeba naprawdę zbierać się do domu - powiedziała stanowczo
Agnieszka.
- Tylko że jedna ryba to za mało.
Albochłopcy ją wypuszczą albo.
Kaśka uzupełni siatkę.
Aga miała rację.
Dzisiaj wieczorem przychodzili do nas rodziceKajtka i rodzice bliźniąt, więc
jedna rybka to było stanowczo za mało.
- Dwie brzany i dwa klenie - podjął decyzję Michał.
- Dziewczynypakująmajdan,mypatroszymy ryby.
W drodze do domu rozmawialiśmy raczej mało.
Każdy znaszajęty był własnymimyślami.
W którymś momencie Agnieszkazapytała:
- A co będziesz chciała od tego kamyka?
-Nie wiem jeszcze, zbliżają sięwakacje.
Można coś wymyślić.
Chociaż już wiem, co bym chciała.
-Co?
- Spędzić choć jeden dzień nad morzem i popluskać się.
I oczywiście poopalać.
- My w tym roku chyba nigdzie nie wyjedziemy - wyjaśnił półgłosem
Krzysiek.
- Brak funduszów.
- Aha -kiwnął głową ze zrozumieniem Kajtek -jachyba teżnie.
Agnieszka i Michał nicnie mówili, wiadomo było, że mieli spędzać wakacje za
granicą.
- Wam tofajnie!
- wyrwał się Kajtek.
Miałam pomysł, który mógłsię nam wszystkim spodobać, alenie chciałam jeszcze o
nim mówić.
Kolacja należała do udanych, poznaliśmy mamę bliźniąt, która okazała się
miłą, elegancko ubranąblondynką.
Około godzinydziewiętnastej nasza piątkaposzła do pokoju Krzyśka.
- Słuchajcie, mam propozycję.
Spotkamy sięjutro rano.
Z kanapkami, pitkiem, ręcznikami i kołami do pływania - oznajmiłam,gdy już
jakotako ulokowaliśmy się w pokoiku.
- Po co?
- spytał leniwie Michał rozciągnięty na wersalce.
- Trzeba by też wziąć forsę, tak na wszelki wypadek.
- ciągnęłam dalej.
48
- Ale po co?
- powtórzył.
- Spróbujemy dostać się nad morze -wyjaśniłam.
-Hurra!
- ryknął Krzysiek.
-Wspaniały pomysł.
Tylko dorosłym ani mru-mru- dodał ciszej.
- Wiadomo - prychnął Kajtek.
- Co wy,nie cieszycie się?
-spytał zdumiony milczących bliźniaków.
- To my też?
-Pewnie, co się głupio pytacie - zdenerwowałam się.
- Tu mammapę wybrzeża.
Gdzie chcemysię wybrać?
Padałyróżne propozycje, w końcu wybraliśmy Ustkę.
Krzyś i jabyliśmy tam już parokrotnie, Kajtek też, bliźniaki nigdy, więc miały
okazję ją zobaczyć.
- Tylko musimy udawać,że idziemy na daleką wycieczkę, żewrócimy późno.
W końcu jutrodługo nas nie będzie w domu.
- Ale fajnie!
- cieszyła się Agnieszka, pracowicie błyskając szydełkiem.
-Myślałam,że jutro najwyżej zmoczę nogi w waszej rzece, a tu prawdziwa kąpiel w
morzu!
Pychota!
- Ale jak siętam dostaniemy?
- przerwał jej zachwyty Michał.
- Oj, też masz problem!
- mówił podekscytowany Kajtek.
-Kaśka pomyśli, że chce znaleźć się nadmorzem, wUstce.
- I prawdopodobnie się znajdzie - przerwał mu Michał.
- A coz nami?
- Myteż się znajdziemy!
- odparł Kajtek z niezachwianąwiarąw moc kamienia.
- Jak?
- nie ustępowałMichał.
- No, pomyślę, że chcę, żebyście też byliw Ustce - włączyłamsię do
rozmowy.
-Chyba że tak - Michał dał już spokój.
- Słuchajcie,teraz kończą się "Wiadomości".
Trzeba obejrzećprognozę pogody.
Po schodach zbiegliśmy niczym tabun koni.
Rodzice byli bardzozdziwieninaszymradosnym zainteresowaniem zapowiedzią
jutrzejszej słonecznej pogody nad morzem.
Wycieczka zapowiadała sięznakomicie!
Umówiliśmy się o siódmej czterdzieści na polance.
Rano na polance wszyscy stawiliśmy się przed czasem.
Byłopięć osób, a bagażyjak dla niewielkiej kolonii.
- O rany,tyle tego!
-jęczał Krzyś.
- My mamy kanapki, sok, koci podwa ręcznikina głowę - wyliczała Agnieszka,
a Michał w milczeniu przytakiwał, gryząc jabłko.
-Ja mam to samo i jeszcze koło - powiedział Kajtek.
- My też -dodałponuro Krzysiek.
-I Kajtek ma pewno z pół kilo gum do żucia - rzuciła półgłosem Agnieszka.
- A pewnie -przytaknął niezrażony.
- Poczęstować cię?
- Robimy tak -zaproponowała Aga po krótkimnamyśle.
- Jedzonko i pitko do jednego plecaka.
Co się niezmieści,niezabierasię z nami.
Bierzemy tylko dwa koce, te mniejsze i po jednym ręczniku na łeb.
I dawaj to paskudztwo.
Pomysł był dobry.
Liczba pakunków wyraźniestopniała.
Trochęzamieszania zrobiły kanapki z wędliną i z serem.
Postanowiliśmy, że serowenie zabierają się z nami.
Trzeba było je przepakować.
- Wszystko ślicznie.
A co z betami, które zostają?
- Może by je gdzieś schować?
- zaproponował bezprzekonaniaKajtek.
- Gdzie, w trawie?
-Zanosićdodomu nie ma sensu.
Zajmie to zbyt dużo czasu.
-powiedział Krzysiek.
Po chwili dodał zmienionym głosem: - Kaśkajuż ten problemrozwiązała.
- Przeniosłam jedo twojego pokoju.
Pod stół, żeby nie rzucałysię za bardzo w oczy.
Łapiemy się zaręce, ja trzymam kamień ihycdo Ustki.
50
"Hycnięcie" było nawet przyjemne, czuliśmy jakby podmuchciepłego
powietrza.
Staliśmy wlaskui słyszeliśmy szum morza.
- Fajne to hyc - oświadczył Michał.
-I szybkie!
Patrzyłem na zegarek, minęły jakieś trzy sekundy!
- obwieścił zdziwiony Krzyś.
-Tańsze niżautobus, niż pociąg i samochód.
Tylko "hyc" umożliwi ci szybką i tanią podróż nad morze!
- zaśmiał się Kajtek.
- Chyba popełniliśmy błąd.
Mamy stąd kawałek drogi do miasta - powiedziałam.
- To nic.
Przecież to jest wycieczka- odpowiedziała pogodnieAgnieszka.
Włożyłam kamyk doplecaka.
Wyszliśmy z lasu na deptak i pomaszerowaliśmy do centrum.
Miasteczkojak miasteczko, jeszcze trochę zaspane,sklepy z pamiątkami
obfitujące w plastikowych marynarzy, stateczki, mewy,kartki z widokiem morza w
ramkach z muszelek.
Zatrzymaliśmysię przed wystawą jednego ztakich sklepów i zastanawialiśmy
się, która pamiątka jest najbrzydsza.
- Ten płaski marynarz z miną idioty - stwierdziła kategorycznieAgnieszka.
-Nie,te sztuczne bursztyny zzatopionymi sztucznymi kwiatkami.
W końcupierwsze miejsce przyznaliśmy szkatułce wyklejanejmuszelkami i
pomalowanej lakierem bezbarwnym, co dawało oszałamiający efekt - po prostu
błyszczącecudo.
-To rzeczywiście pięknarzecz, bez dwóch zdań -zacmokałKrzysiek.
-Na szczęście jest niedzielai sklep zamknięty.
Niewątpię, żekażdyz nas marzyłby o czymś takim w swoim pokoju.
- Tak jest - przytaknął Michał, uśmiechając sięszeroko.
Plażanawetnie była tak bardzo zatłoczona, wkońcu wakacjemiały się dopiero
zacząć.
Znaleźliśmy miejsce koło wydm, gdzieprzebywało najmniej ludzi.
Chłopcy przyciągnęli wiklinowykosz,Aga i ja rozłożyłyśmy koce.
Słoneczko raźnie przygrzewało, morze mruczało i było bardzo przyjemnie.
Postanowiliśmy się wykąpać.
Zostawiliśmy nasze rzeczy podopieką starszej,siwej pani w różowo-błękitnym
kostiumie kąpielowym i ruszyliśmy w stronę morza.
51.
Woda była przeraźliwie zimna, ale chłopcom to nie przeszkadzało, wbiegli do
niej, pokrzykując wesoło, podczas gdy Agnieszka i ja łaziłyśmy wzdłuż brzegu,
nie mając odwagi zamoczyć niczegopoza stopami.
Wyglądałyśmy jak czaple, zanurzając w morzu razjedną, raz drugąnogę.
Brakowało nam tylko dziobów.
- Ej, dziewczyny!
Co zwami?
- wydzierali się chłopcy.
-Zimno!
- Zaraz będzie wam ciepło, tylko właźcie do wody i niesterczcie na brzegu!
Przecież dzisiaj wieczorem będziemy jużw domu!
To mnie przekonało.
Wróciłam do naszych rzeczyleżących nakocach, wzięłam koło i pływaczki, o
którychchłopcy na szczęściezapomnieli.
Aga wybrałakoło.
W seledynowych pływaczkach wbiegłamdo morza ipo chwilipokrzykiwałam razemz
Michałem do samotnie stojącej na brzeguAgnieszkiwciśniętej w gumowe koło.
-Aga, oni rzeczywiście mają rację.
Tu wcalenie jest tak zimno.
Chodź, nie marudź, szkoda czasu!
Przecież dzisiaj jest jeszczetyle rzeczy do zrobienia.
Agnieszkadała sięw końcu przekonaći, cienko piszcząc, dobiłado nas.
Wypluskaliśmy sięaż miło, tylko Krzysiek zKajtk-em opilisię wody, demonstrując
jakieśmorskie ćwiczenia gimnastyczne.
Pojakimś czasie zmarznięci, zieloni i z początkamibłon pławnych między palcamiod
długiego przebywania w środowisku wodnym, jakwymądrzał się Michał, legliśmyna
kocach, wygrzewającsię w słoneczku i pożerając kanapki.
- Co robimy dalej?
- zainteresował się Kajtek.
- Chyba tak, jakustaliliśmy.
Idziemy na smażone ryby, późniejspacer po plaży, a jakktoś będzie miałjeszcze
ochotę, to i kąpiel.
- Dobra,ja się zgadzam - poparł Michał.
Reszta teżnie wyraziłasprzeciwu.
Poszliśmy jeszcze raz popływać i powoli zaczęliśmysię zbierać.
- Czas w drogę.
-Tylkopodziękujmy tej pani.
Plażą dotarliśmy do drewnianychbudek oferujących napoje,smażone ryby,
gofry, frytki.
Z pełnymi brzuchami potoczyliśmysięz powrotem wstronę morza.
52
^
Zarządzonopół godzinki dla słoninki, co spotkało się zwielkąaprobatą.
Po sjeście, trwającejprawie dwie godziny, a będącejmiłym pochrapywaniem w cieniu
koszy, Aga zaproponowała spacerbrzegiem morza w poszukiwaniu muszelek.
- Może uda nam się znaleźć drugi zaczarowanykamyk?
- zapytałMichał.
- Albo złotą rybkę.
-Albo lampę Aladyna - prychnął Krzysiek.
Zostawiliśmy Kajtkaw koszu z naszymi bambetlami.
Mówił, żeboli go brzuch ichętnie poczeka na nas, przyglądając się falom.
Pognaliśmy plażą, pokrzykując dosiebie ichlapiącbosymi nogami.
Do Kajtka wróciliśmy w doskonałych nastrojach, chcieliśmy popatrzeć razem
na zachodzące słońce.
To był piękny widok, niebozmieniało kolory poprzez różneodcienie niebieskości,
czerwieni,a nawet fioletu.
Podziwialiśmyw milczeniu tę grę barw.
Dopierogdy czerwona tarcza słońca schowałasię za horyzontem, Agnieszkawestchnęła
i pierwsza przerwała milczenie:
- Cudne zakończenie wspaniale spędzonego dnia.
-Masz rację - przyznał Michał, wstał z kosza i przeciągnął się,aż
chrupnęło.
- Musimy sięzbierać do domu.
- Musimy.
Mieszkamy przecież na drugim końcu Polski -przytaknął Krzysiek, wywołując
rozbawienie.
- Tu znikamy?
Jużjest tak ciemno, że chybanikt nie zauważy, co?
- Może jednak w lasku?
Przy okazji będzie spacer.
Jakoś takdużo ludaprzyszło podziwiaćmorze wieczorem!
- dziwiła sięAga,rozglądając się dookoła.
Tylko Kajtek nie odzywał się.
Powiedział,że zjadł za dużo i dlatego jest taki zdechlawy.
Ruszyliśmy plażą nanasz punktstartowy.
- Łapiemy się za ręce, aKaśka za kamyk!
- zawołał już wlaskuMichał.
- Już, tylko muszę go wyjąć zplecaka, któryma Krzysiek.
Orany!
-jęknęłam przerażona.
- To nie może być prawda.
-jęczałam nadal.
- Co się stało?
-wrzasnął Krzysiek i zrzucił plecak z ramionnatrawę.
53.
- Nie ma kamyka, kieszeń była nie zapięta i chyba wypadł!
-Przeszukaj dokładnie!
- rozkazał.
-Tylko szybko, a wy szukajcie w swoim - powiedział do skamieniałych bliźniąt.
Gorączkowo grzebałamw plecaku,wyrzuciłamz niego wszystkie rzeczy, ale
kamienia nie znalazłam.
- Nie ma -prawie wypłakałam te słowa.
-Tu też nie ma.
- rzucił głuchoMichał znaddrugiego plecaka.
- Przecież był w plecaku jeszcze przed naszym spacerem - przypomniałam
sobie.
-To moja wina.
Widocznie zapomniałem zapiąć naplaży kieszeń.
- wyszeptał Kajtek.
- Rany!
To po co rozpinałeś?
- ryknąłKrzysiek.
-Michał, chłopie, ze mną, a wy pakujcie te bambetle ilećcie za nami!
- Co będzie, jak nie znajdziemy?
- szeptała Aga,ładując rzeczydo plecaków.
- Wolę o tym nie myśleć.
Kajtek,nie stójtak, leć za chłopakami.
- Dobra.
- Podniósłsię wolnoz pniaka, na którym siedział.
Z ciężkim sercem, obładowane ruszyłyśmyw stronę plaży.
-Kaśka, patrz!
- Agnieszka szarpnęła mnie nagle za rękę.
-Popatrz.
-Co?
- Jacyś ludzie tam siedzą.
Chodź,podejdziemydo chłopaków.
W naszych koszach siedziało czterechwyrostków zpapierosami wustach i
butelkamipiwastojącymi na piasku.
Odwołałyśmy
naszych, którzy stali nieopodal.
- Znaleźliście?
- spytałam szybko.
- Nie - odparł smętnie Michał.
- Ale nie szukaliśmy jeszczetam - wskazał piwoszy.
- To co robimy?
- szepnęła Agnieszka.
- Może ich zapytamy?
- zaproponował bez przekonania Krzysiek.
- Musimy, to nasza jedyna szansa, pójdę z Agniechą.
Co wy nato?
- Możelepiej my?
-Nie, nie - pokręciłam przecząco głową.
- Dobra, idźcie, coś trzeba robić.
Zostawiłyśmy tobołkii ruszyłyśmy w stronękoszy, skąd dolatywał
corazmocniejszy zapach piwa.
54
- Przepraszam bardzo - powiedziałam uprzejmie isłodko.
- Czynie znaleźli panowie tutaj, wkoszu alboobok.
- Nie.
I spływajcie stąd, ale już!
-przerwał migburowato najbardziej pryszczaty.
Na te słowa uśmiechnęłam się mile,choć duch we mnie podupadł, i dodałam,
że chodzi mio drobiazg, o niebieski kamyk.
- Mówiłem ci, mała, że nie znaleźliśmy- odbiłomu się głośnopiwem.
-Może jednak?
- nie dawałam za wygraną.
-Możepanowienam pozwolą sprawdzić w koszu.
- To co, mała, chcesz żebyśmy wstali?
- zapytał chłopak z koziąbródką.
- Tylko nachwilkę - włączyła się Agnieszka.
-A co to za kamyk?
-chciałwiedzieć trzeci.
- Taki niebieski, już mówiłam.
Robiłosię nieciekawie.
Panowie wypili już wyraźnie parę piwi odznaczali się niezdrową ciekawością.
Było naprawdę późno, a nasza piątka miała dość daleko do domu.
- Bardzo proszę, czy możemy poszukaćtego kamyka?
- zaapelowała raz jeszcze zrozpaczona Agnieszka.
- Co to za kamyk?
- zapytałz zainteresowaniem Pryszczaty,popijając piwo.
-Mało to innych nad morzem?
Czegoakurat ten?
- Ty, Wacek!
- wypalił naraz Kozia Bródka.
-Może to jakiśbrilant, rubin?
Albo inny szlachetny.
- Zara, zara - cedził zrozwagą Trzeci - przecie mówi, że zielony -
popatrzył na mnie pytająco.
-Niebieski -odpowiedziałam słabo.
- Jak niebieski, to nie rubin - odkrył Kozia Bródka.
- Musi jakiinny.
Ej, ty- zwrócił się w stronęmilczącego do tej pory czwartegokoleżki - może ty
wiesz, jaki to?
- Zwykłykamyk, tyle żeja go lubię i jest bardzo ważny dlamnie.
- Nie było tonawettak bardzo dalekie odprawdy.
-Jakitamszlachetny, zwykły kamyk!
- próbowałam wszystko obrócić w żart.
- Ja mam ten kamień - przemówił Czwarty.
-Naprawdę?
- wykrzyknęłam radośnie.
-Może mi go pan oddać?
55.
- Czemu?
- wtrącił Pryszczaty.
- No, bo.
- zająknęłam się - bo jest mój.
Ibardzo bym gochciałaodzyskać.
- A o dwudziestu pięciu procentach znaleźnego słyszałaś?
-zarechotał Pryszczaty, a Kozia Bródka ograniczył się tylko do kiwnięcia kudłatą
głową.
- Słyszałam,ale to nie jest nic wartościowego!
- odparłam stanowczo.
- Jak nic wartościowego, todo morza z tym - powiedziałzdecydowanie
Pryszczaty, a Czwarty posłusznie wyjął kamyk z kieszeni kurtki i zrobił ruch,
jak gdyby chciał rzucić.
-Nie,nie!
- wrzasnęłam oblana zimnym potem.
-Proszę tegonie robić.
- No to,mała, coz tymi procentami?
- spytał złośliwie Wacuś,który wyraźnie był tu szefem.
Krzysiek,Michał i Kajtek podeszli do nasi odrazu zrobiło misię raźniej.
- Powiedz, że chcesz najpierw zobaczyć ten kamień - poradziłszeptem
Krzysiek.
- Przecież on go wcale nie musi mieć i tylkotracimy czas.
- A może panowie znaleźli jakiś inny kamień?
- Agnieszka przejęła inicjatywę w swoje ręce.
-Możemy go zobaczyć?
- Pewnie- zezwolił łaskawie Czwarty - taki jest.
-I na wyciągniętej dłoni pokazał nasz kamyk.
- To ten!
- krzyknął radośnie Kajtek.
- Przypominam o znaleźnym - przemówił Trzeci.
- Bo jak nie,to on - wskazał paluchem Czwartego - ciepnie nim do morza
-zarechotał radośnie, a Pryszczaty przytaknął.
- A co panowie chcieliby za niego?
- zadał pytanie Kajtek.
W koszach na chwilę ucichło, widać było, że każdy z nich uważał się za znalazcę
i pytanie traktował jak skierowane wyłącznie do
siebie.
Ciszę przerwał Trzeci:
- Piwko się kończy - obwieścił smutno swym koleżkomi podrapał się wgłowę.
56
- Chwileczkę, to przecie ja znalazłem- zdenerwował się narazCzwarty.
- Będę chciał, to dam dzieciakom za darmo, a wy się niewtrącajcie!
-powiedział groźnie do reszty.
- Co się wściekasz, niema o co - próbował go uspokoić pryszczaty Wacek.
- Powiedz, co byś chciałzatenkamyk i szlus.
Przysłuchiwaliśmy się temu z niepokojem, pieniędzy już niemieliśmy.
Naraz Czwarty powiedział:
- Słuchaj, mała, dam ci ten kamień.
-O, dziękuję bardzo.
- zaczęłam.
- ...
Ale pod jednym warunkiem.
- Jakim?
- Agnieszka iMichał jednocześnie zadalito pytanie.
Trzeci, który sprawiał wrażenie jak gdyby miał zaraz zasnąć,popatrzył z uwagą na
rodzeństwo Leszczyńskich, zamrugał małymi oczkami i odezwał sięinteligentnie do
Pryszczatego:
- To bliźniaki.
Dwatakie same - dodałpo chwiliw kwestii wyjaśnienia.
- Jakie to warunki?
- wróciłam do sedna sprawy.
- No, tego właśnie nie wiem - wymruczał Czwarty.
Na takie stwierdzenie oklapliśmy.
Naraz Kajtek powiedział:
- A nie chciałby pan, na przykład.
- tajemniczo zawiesił głos -na przykład.
-zastanawiałsię głośno, a my słyszeliśmy, jak czwórce piwoszy rosną uszy z
ciekawości.
Nie da się ukryć, że nam też.
-Może miałby pan ochotę na jakiś pyszny tort - kusił.
- Czekoladowo-orzechowy- powiedział rozmarzonym głosem.
-Wspaniałytort, duży i zdużą ilością orzechów.
To przecież pychota.
Kolesie w koszach wyraźnie się ożywili.
- Ja chcętakiego torta!
- oznajmił Czwarty.
Reszta też wyraziła zgodę,ochoczo przytakując i tak już kiwającymi się głowami.
- W takim razie damy panom po dużym kawałku pysznego tortu - Kajtek
kontynuował nęcenie.
-Ale już!
- powiedział Kozia Bródka, zajęty opróżnianiem kolejnej butelki piwa.
- Tylko jednamała prośba, proszę jej pozwolić -Kajtek wskazał głową w moim
kierunku - wziąćna chwilę kamykdo ręki.
Ona
57.
nie ucieknie - dodał szybko, widząc, jak Pryszczaty patrzy podejrzliwie.
- Tylko na chwilę.
-poprosił.
- Nie uciekniesz?
- spytał mnie Trzeci.
- Nie - zapewniłam.
-To znaczy, że jak panowie dostaną tort,to kamyk jest nasz?
-upewnił się Kajtek.
- A pewnie, co bym z takimgruzem robił?
Tamała jest szurnięta, już to mówiłem.
Tyle tu kamieni, a ta chcewłaśnie ten.
- Czwarty podzielił się z nami złotymi myślami i nareszcie podał mi kamyk.
Chwyciłam go w obie ręcei pomyślałam, że chcę, aby tort czekoladowy
pojawił się zapakowany obok naszych tobołków i żebyjego pojawienie nie za bardzo
rzucało się w oczy.
- Krzysiek, podaj to.
- powiedziałam szeptem iwskazałam nakartonowepudło.
Pochwili pudło znajdowało się w rękach Czwartego.
- Jak rany!
- wykrzyknął Kozia Bródka.
I zaczęło sięwyciąganie tortu, szukanie scyzoryka do pokrojenia go na
kawałki iwyjadanie orzechów tworzących przybranie.
Chłopcy wzięli plecaki i ruszyliśmy w stronę lasu, gdy naraz Pryszczaty
wymlaskał:
- Ej, aco ze znaleźnym?
-Przecieżpanowie mają tort!
- odpowiedział Kajtek nie zatrzymując się.
- Daj spokój, Wacek, niechse idzie z tym kamieniem.
Ale po wypiciu paru piw w Wacka wstąpił bojowy duch.
Wylazł
chwiejnym krokiem zkosza i jakimś cudemudało mu się donas
podbiec.
- Dawaj, mała, ten kamyk!
- wyciągnął łapę w moją stronę.
- Zaraz - Krzysiek stanął pomiędzy mną a Pryszczatym.
- Umowa była taka, że panowie mają tort, a my kamyk.
- Ale misię odmieniło - zarechotał złośliwie.
Krzyśodwrócił się do Czwartego, który z lubością oblizywał palce.
- Proszę pana, niechnam pan pozwoli odejść, przecież tak ustaliliśmy.
58
- Co?
- zapytał głupkowato, zajęty dalejpaluchami.
-Prawda.
Idźcie se,dzieciaki, do domu - skinął łaskawie głowąw naszą stronę.
- Nie tak szybko - powiedział bojowo pryszczaty Wacuś.
- Jateż chcę znaleźne!
-i gwałtownym ruchem przewrócił Krzyśka.
Cośtrzeba byłozrobić.
Najmądrzejsze wydawało mi się uczynienie nas niewidzialnymi.
Po chwili usłyszałam:
- O, psiakość, gdzie te zwariowane dzieciaki?
-To zbieramy się - odezwała się Agnieszka.
Pryszczaty aż podskoczył nadźwięk jej głosu.
Obrócił się gwałtownie dookoła, popatrzył na swoich kolesiów, którzy chyba
nicnie słyszeli, co zresztą byłocałkowicie zrozumiałe.
Ich mlaskaniemógł zagłuszyć tylko pociąg pędzący poplaży, gdyby naturalnietaki
tutaj się pojawił.
- Wzięliśmy wszystkie bambetle?
- zapytał Kajtek, a bojowyWacek znowu podskoczył.
- Ej!
- ryknął treściwie w stronę Trzeciego, Koziej Bródki i Czwartego.
- No?
- odpowiedzieli równie treściwie.
- Słyszeliście?
-Co?
- No, głosy - uściślił.
-Nic nie słychać - z powrotem zabrali się do tortu, awłaściwiejuż jego
resztek.
Pryszczaty dostał szału.
Postanowiliśmy chwilę popatrzeć naniego.
Warto było.
Mieliśmy prawdziwą radochę widząc, jak oszalały biega dookoła koszy, wykłócając
się z kumplami i mamrocząccoś bez sensu do siebie.
- Wacek, co ci?
- pytałTrzeci.
-Siednij se z namii pojedztrochę tego torta.
To smakowita rzecz.
Pryszczaty podszedł do niego.
- Ty naprawdę nic nie widziałeś inie słyszałeś?
-Niby co?
- spytał głupkowato Trzeci.
- No, te dzieciaki.
Najpierw tak szybkoznikły i potem je słyszałem.
- Pewnie poleciały do domu- wzruszył ramionami Czwarty.
59.
- Nie, mówię ci - denerwował się Pryszczaty.
- Niech mi kaktus wyrośnie na łapie, jak to nieprawda, co mówię.
Poczułam, że Krzysiek, stojącyprzy mnie, klepnął mnie wramię.
I po chwili.
- Niech mnie gęś kopnie.
Wacek,co tymaszna łapie?
- zarechotali kumple Pryszczatego.
- Przecie to regularny kaktus!
- zakwiczałTrzeci.
Czwarty pękał ze śmiechu, a Pryszczaty zprzerażeniem widocznym na nieogolonej
gębie przyglądał się swojej dłoni, na której prezentował się dorodny kaktus, z
jeszcze dorodniejszymi kolcami.
- Z czego sięśmiejecie?
- wrzasnął Pryszczaty.
-Co ja mamz tym zrobić?
Skąd to paskudztwo tu się wzięło?
- zaczął dzióbaćw kaktusie scyzorykiem ubrudzonym tortem.
Co uciąłkawałek, toten odrastał momentalnie, podobnie jak w bajkach głowy
smokówobcinane przez rycerzy.
- Tego nie możnaodciąć!
-jęknął.
- Co jamamrobić?
- Trzeba być grzeczniej szym i uprzejmiej szym dla dzieci - podpowiedział
grubym głosem Michał.
-Chi, chi, chi!
- dał sięsłyszeć chichot Agnieszki.
-Mam ochotęgo uszczypnąć.
Po chwili Wacuś kwiknął i zaczął rozcierać ramię.
- Ty, Wacek, jateż coś słyszę - odkrył Kozia Bródka.
- Niechmniedunderświśnie.
-Ale zaraz szybciutko dodał,patrząc nałapę Pryszczatego:- Nie, nie, tak mi się
tylko wyrwało.
Ryknęliśmy śmiechem, anajbardziej rozśmieszyło to Kajtka.
- Dość tego dobrego.
Zbierajmy się - zaproponował Krzysiek.
- Ale niech Kajtek przestaniejuż rżeć - poprosiłaAgnieszka.
-Ej, jest tu kto?
- zapytał Kozia Bródka.
- A o kogopytasz?
- chciał wiedzieć Michał.
Kozią Bródkę zamurowało.
Trzeciego iCzwartego też.
OpróczWacka z kaktusem.
- Słuchajcieno!
- ryknął rozglądając się dookoła.
-Zróbciecośz tym kaktusem.
- Nie ma sprawy -zgodziłam się.
-Jezusłodki, onzakwitł.
- zakwilił Pryszczaty.
60
- Ładny, nie?
- cieszył się Kajtek, który na szczęście przestałjuż się śmiać.
- Coś innego zróbcie!
Zróbcie, żeby zniknął!
- szalał.
- A dwadzieścia pięć procentznaleźnego topies?
- przypomniałam.
Pryszczaty w odpowiedzi tylko wrzasnął:
- Ty, mała!
Jak cię dopadnę, to tak cię spiorę na kwaśne jabłko,że cię mamusia nie pozna!
- Tociebie nie pozna- odpowiedziałam spokojnie.
Szturchnęłam Krzyśka i Michała i wskazałam im głową Pryszczatego.
- O, Wacuś, po co citakie dużeuszy?
- spytał miłoKrzyś.
- A zęby?
- dopytywał się równie miło Michał, a Kajtekzacząłznowu śmiać się jak szalony.
Tym razem wtórowała muAgnieszka.
- O kurczę!
- podsumował Trzeci.
-Coś ci, Wacek, wyrosło nagłowie i zęby masz jakby większe - podzielił się z
Pryszczatymswoimi spostrzeżeniami.
- Dobrze,że cię nikt niewidzi.
- wyjąkał Trzeci.
-Ikto kogonie pozna,co?
- wtrąciła Agnieszka.
Pryszczaty Wacek z oślimi uszami,zębami jak łopaty i kaktusemna łapie wyglądał
naprawdę nieciekawie.
- Kaśka, jemu tepryszcze w zupełności wystarczą- stwierdziłkategorycznie
Kajtek, patrząc z niesmakiem na Wacusia.
-Dobra -przyznałam mu rację.
Pozbawiłam Pryszczatego tych wszystkich dodatków, chwyciliśmy się za ręce
i hyc do domu.
Zrobiło się już tak ciemno,że naszamaterializacja blisko domu nie mogła
rzucićsięw oczy, zresztą nawet nie bardzo było komu.
Pogoda zmieniłasię obrzydliwie, powstałyjakieś wielgachne kałuże,wilgoćw
powietrzu, brr.
- Aha, Kajtek, powiedz nam teraz, co chciałeś zmajstrować!
-powiedział ostro Krzysiek.
- Chciałem, żeby ten kamień mnie słuchał.
-Ale przecież onnie jest twój - upomniała go Agnieszka głosem starej
nauczycielki.
61.
- Poza tym już próbowałeś, zresztą tak jak my - przypomniałMichał.
-Wszystko wiem- burknął Kajtek - ale pomyślałem, że niezaszkodzi jeszcze
raz spróbować.
Może wtedy za mało chciałem,to znaczy za mało się starałem?
I dlatego postanowiłem spróbowaćsam.
- To ciebie brzuch nie bolał, tam wtedy na plaży?
- zapytałamsurowo.
-Udawałeś?
-No..
- Chłopie, to nie byłoani mądre, ani uczciwe - powiedział Krzysiek.
-No i mogłeś przynajmniejzapiąć kieszeń - dodał złośliwieMichał.
- Za szybko przyszliście.
- odburknął Kajtek.
Zaczęliśmy się śmiać i nareszcie atmosfera przestała być nieprzyjemna.
Wszystko wróciło donormy.
Uff, na szczęście!
/Parę dni po zakończeniu roku szkolnego odwiedziła nas ciocia Lusia.
Ciocia była osobą wszystkowiedzącą na temat naszegomiasteczka.
I właśnie opowiedziała mamie o pani Kalinowskiej,która zmieniła sobie fryzurę i
wstawiła nowe zęby, o panu Jurtczaku i jego zwariowanym kudłatym psie, o trzech
konserwatorach,którzy przyjechali do dworku w naszym miasteczku, i o pani
Stasize sklepu mięsnego na rynku, która pokłóciła się z mężem, teściową i
mleczarzem.
Najciekawszą plotką była ta odworku.
W naszym miasteczkuznajdował się dworek, a jego właściciel, nieżyjącyjuż pan
Eustachy Karkowski, zajmował się kolekcjonowaniem antyków.
Teraz,pojego śmierci, na mocy zapisu w testamencie, dworek miał staćsię
własnością naszego miasteczka.
Dworek jak dworek, alezbiory wnim były naprawdę imponujące.
My, dzieciaki, widziałyśmy je przynajmniej raz, w ramach lekcjihistorii, a ci
dorośli, którzy chcieli zobaczyć zbiory grafik, staremapy, porcelanę, brońi
obrazy, byli chętnie oprowadzani przez panaKarkowskiego.
I właśnie teraz, po śmiercipana Eustachego - bo tak wszyscyzwracali się do
niego - przyjechalido dworku konserwatorzy.
-Będą te zbiory inter.
inwentaryzować- głos cioci przerwałmi rozmyślania.
- Przyjechali zWarszawy i pomyślałam sobie,Halinko - ciocia zniżyła głos - czyby
ich nie zaprosić w przyszłąniedzielę na obiad.
- To dobry pomysł - pochwaliła mama.
- Na pewno będzie immiło.
- To nie chodzi o ich przyjemność!
- syknęła ciocia.
-Ale pomyśl, oni są konserwatorami, konserwatorami!
- powtórzyłaz naciskiem.
63.
- To co z tego?
- mamanie mogła zrozumieć.
- Może pomogą miz Emilką - ciocia popatrzyła na minę mamy,ale doszła do
wniosku, że musi wyjaśnić.
- Chcę, by Emilka byławprzyszłości w konserwatorium, więc pomyślałam, że oni
mogą mipomóc.
Wkońcu to ich zawód, na pewno mająjakieś kontakty, znajomości.
Sama rozumiesz.
Jeszcze nie rozmawiałamo tym z Kaziem.
Tylko ztobą- dodała takim tonem, że mamie nie pozostawałonic innego, jaktylko
zemdleć z nadmiaru szczęścia.
- Dziękuję bardzo, ale wiesz, Lusiu,ci konserwatorzy to raczejnie będą w
stanie ci pomóc- odpowiedziała mama spokojnie.
-Dlaczegóżto?
- przerwała ciocia gwałtownie.
- Widzisz, Lusiu - mama uśmiechnęła się łagodnie.
- Konserwatorium to, jak wiesz, wyższaszkoła muzyczna,a konserwatorzy.
-ciocia zamarła w oczekiwaniu -to opiekunowie zabytków sztuki.
- Jak to?
- ciocia była wyraźnie pod wrażeniem tej informacji.
-Ale przecieżte wyrazysą tak podobne, że.
- Jest jeszcze wyraz konserwa.
- doszedł do mnie cichy szeptbrata.
- ...
Ja nawet myślałam,że to nieodpowiedni ludzie przyjechalitutaj.
No bo pomyśl, po comuzycy do staregodworku?
Doszłam downiosku, że tamw Warszawie coś się komuś pomyliło, ale z korzyścią dla
mnie i dla Emilki oczywiście.
- ciocia cały czaskiwałaz niedowierzaniem głową.
- To zaprosi ich ciocia w niedzielę na obiad?
- spytałam niewinnie.
- Ich?
- popatrzyła na mnie ze zgrozą.
-Po co?
Przecież dostająjakieś tam diety.
Nie widzę żadnego powodu.
/Postanowiliśmy wybrać się dzisiaj do miasteczka.
Nastała poradeszczowa, lało jak zcebra.
Deszcz zaczął się tego dnia,gdy odwiedziliśmy Ustkę, i
padałoprawietydzień.
Ponieważ w sumiebyło ciepło, tata cieszył się z takiej pogody i oznajmił,
żeniedługo czeka nas wyprawa do lasu.
Ma się rozumieć, że na grzyby.
Chciał, byśmy powiadomili o tymmłodych Leszczyńskich.
No to powiadomiliśmy ich właśnie teraz,na mokrej drodze pełnej kałuż i
dżdżownic.
64
Planu właściwie na dzisiaj nie mieliśmy.
Ot tak, po prostuAgnieszka chciała iść naspacer.
Stwierdziła, że dość ma siedzeniawdomui grania na przemian w durnia i w kości.
- Spacer w deszczu toniczłego - przekonywała nas wpokoju.
-Są wakacje, trzeba coś robić,a nie gnuśnieć w czterech ścianach.
W ogóle takiewilgotne powietrze jestznakomitenacerę.
My, kobiety - skinęła ręką w moją stronę - powinnyśmy dbać o cerę jużzamłodu -
mówiła tonem kosmetyczki -aby nie wyglądać późniejjak pryszczaty Wacuś.
Znowu pośmialiśmy się z walecznegoWacusiai wyszliśmy nakosmetycznyspacer.
Naraz wyprzedziłnas jadący z dużą prędkością czarnysamochód.
Przy okazji obficieochlapał nasząpiątkęwodą spod kół.
Chłopcy stanęli oniemiali, zachwyconym wzrokiemodprowadzili znikające auto
ipowiedzieli rozmarzonymi głosami:
-Volvo!
- Niech mu będzie, jak chce, ale powinien uważać!
- odrzekłamze złością.
-Przecież mógł zwolnić, gdynas mijał.
- Kaśka marację- poparłamnie Agnieszka.
- Tego, co leciz nieba, w zupełności wystarczy.
- To niechcecie już maseczek piękności?
- spytał złośliwieKajtek.
Nie zdążyłyśmy odpowiedzieć,bo volvo zawróciło i z lekkimpoślizgiem zatrzymało
się przy nas, szczodrze ochlapującraz jeszcze.
Odruchowo odsunęliśmy się jaknajdalej od zdradliwej drogii stanęliśmy po kostki
wmokrej trawie.
- A żeby mu dętki pękły!
- wysyczałam.
- I klakson się urwał!
- Aga dołączyła się do wiązanki szczerych życzeń.
Chłopcy stali nadal jakzaczarowani, żeby nie powiedzieć trywialnie,
żepatrzyli na samochód jak wół na malowane wrota.
Drzwiczki od stronykierowcy uchyliły sięz lekkim trzaskiem,następnie z
wnętrzawysunął się czarny lewypółbut, ozdobionymałą złotą podkówką, pasiasta
biało-czarna skarpetka i dół nogawki czarnych spodni.
Noga smagana deszczem natychmiast schowała się z powrotem, a stanowczy głos
krzyknął:
- Ej,wy tam!
Niech no które podejdzie.
Agnieszkęi mniezatkało, a chłopcy jak pod wpływemzłegoczaruzaczęli posłusznie
iść w stronę auta.
65.
- Czy wyście zgłupieli już do reszty?
- szepnęła Agnieszka zezłością, a dodatkowo, wcale niedelikatnie, huknęła
Michała pięścią między łopatki.
Chyba to pomogło, bopierwszy oprzytomniał.
Szturchnął Kajtka,a ja dałam Krzyśkowi sójkę w bok.
- Nie marudźcie tam!
Do was mówię!
- doleciały poprzez strugi deszczu słowa wypowiedziane tonem nie znoszącym
sprzeciwu.
- Volvo volvem, ale facet jest rzeczywiście nieprzyjemny - powiedział z
niesmakiem Krzysiek.
-I dwa razy nasochlapał!
-przypomniała ciągle wściekłaAgnieszka.
- Tak, słuchampana?
- wrzasnął Michał.
- Przecież mówię, że chcę, aby ktoś z was tu podszedł!
- gorączkował się nasz tajemniczy rozmówca.
-Chcę o coś zapytać.
- Proszę, niech pan pyta!
- odkrzyknął uprzejmie Kajtek.
Namokry asfalt wysunęłasię ponownie jedna noga, chciała dołączyć do niej druga i
ku naszej szalonej radości ta druga chlupnęław sam środek milutkiej kałuży.
Wybuchnęłam śmiechem, a Agnieszka obwieściła:
- To kara boża za to, żenas ochlapał, i za to, że jest taki nieuprzejmy.
Zwnętrza samochodu wychynąłczarny parasol,który ztrzaskiem rozłożył się
nad resztą kierowcy.
Zobaczyliśmy najpierw dośćpotężny brzuszek opięty czarną kamizelką, z kieszenią,
z którejwystawał złoty łańcuszek, ale tak pokaźnych rozmiarów, że spokojnie
można było przywiązać na nim jakiegoś wściekłego byka.
O wielkości zegarka, który spoczywał w kieszonce, wolałamniemyśleć, cały czas
miałam przed oczami zegar z wieży ratuszowej.
Potem na tle śnieżnobiałejkoszuli ukazał się krawat.
Oczywiścieczarny, ozdobiony złotą szpilą wielkości sporego gwoździa do podkowy.
Później zobaczyliśmy parę wyszczotkowanych czarnychwąsów nad ustamizaciśniętymi
w wąską kreskę (usta niebyły czarne), czarne okulary, chociaż słońce to ja tutaj
ostatnio widziałamjakiś tydzień temu i przylizane czarne włosy.
- CzarnaSkarpetka - wyszeptałam bezwiednie.
-Co? Co czarna?
- spytał zdziwionyKrzysiek.
Kierowca dostojnie wyciągnął nogę z kałuży, popatrzył z obrzydzeniem na drogę,
na dwie zmoknięte wrony, któreprzycupnęły napobliskim drzewie, w końcuna nasi
raczył przemówić:
66
- Czy jest tu jakiś dworek?
-Tak,w Krzesławcu iwłaśnie przyjechali do niego konserwatorzy.
- wyrwał się Kajtek.
- Naprawdę?
- Czarna Skarpetka wyraźnie się ożywił.
Po co?
-Bo umarłwłaścicielzaczął Kajtek.
Kierowca z wrażenia ażpodskoczył, a Kajtek zadowolony z efektu, który wywołał,
ciągnąłdalej - idlategopo śmierci.
Coś mi się tu nie podobało.
W tympanubyło coś, co wzbudzałoniechęć.
Przynajmniej u mnie.
I to bardzo silną.
- Zamknij się, Kajtek zakrakałam szeptem.
-Co ty?
Dlaczego?
- zdziwił sięKrzysiek, a Kajteknawet nieusłyszał, takbardzo byłzajętyrozmową.
- Bo ten facet jest lewy.
- szeptałam dalej,podczas gdy Kajtektłumaczył, którędy najwygodniej dojechać do
dworku.
Widząc zdziwione miny Krzyśka i Michała, uznałam za stosowne dodać, że nie
wiem dokładnie, co mi się w tym facecie nie podoba, ale coś mi sięnie podobai na
dodatekdziała mi na nerwy.
- Mnieteż się nie podoba - oświadczyła Agnieszka.
-Wydziwiacie,dziewczyny.
Facet ma wyraźnie dużo szmalu,dlategosię tak zachowuje - próbował
namtłumaczyćMichał.
- Nie,to coś innego!
- upierałamsię.
Czarny pan schował się do samochodu i odjechał w stronęmiasteczka.
Kajtek stał na drodze, nie wiedzieć czemu, z wniebowziętąminą.
- Co cię takzamurowało?
- zapytała romantycznie Agnieszkai stylowodała mu kuksańca pod żebro.
- Kaśka, coś ty mówiła ojakiejś skarpetce?
- przypomniał sobieKrzysiek, gdy ruszyliśmy przodem, a idąca za nami
Agnieszkawykłócała się z Kajtkiem i Michałem.
- Bo najpierw z samochodu pokazała się noga w pasiastejskarpetcei jakoś
tak ta skarpetkarzuciła mi się szczególnie w oczy.
Adlaczego czarna?
Bo facetbył cały na czarno.
- Ciekaw jestem, dlaczego interesował się dworkiem?
- zastanawiał się Michał, który przyłączył się do nas, zostawiając
sprzeczających się pozostałychLeszczyńskich.
-Może chce kupić jakiśdworek?
Widziałeś,jaką ma maszynę?
67.
Wśród opowieści przekrzykujących się chłopaków o silnikach,kształtach karoserii,
biegach, ilości spalanej benzyny i innych motoryzacyjnych szczegółach
wdrapaliśmy się na błotnisty pagórek, z którego prowadziła droga do dworku.
Po chwili wkroczyliśmy doniewielkiego lasku iścieżką między modrzewiami
dotarliśmy dodworku, który w deszczu nieprezentował się naj okazalej.
Widać byłoszare ściany z ciemnymi drewnianymi okiennicami,dwie popękane
kolumny pokryte liszajami pleśni, podwójnie łamany dach,na którego szczycie
bociany wybudowałysobie gniazdo.
Przyglądaliśmysię dworkowi w milczeniu.
Pamiętam, jak za życia panaEustachego dookołarosły kwiaty,jak z otwartych
okienpłynęły dźwięki muzyki klasycznej, którejstarszy pan słuchał namiętnie.
No, a wnętrze.
Pełneobrazów, rycin, wspaniałych mebli, na których pyszniły się porcelanowe
cacka, bibeloty.
W dworku czas istniałtylko w zegarach, odmierzanyrytmicznym cykaniem cudacznych
czasomierzy.
Zegary wybijałypełne godziny, kwadranse, dzwoniły kurantami, kukułki mieszkające
za rzeźbionymi drzwiczkami co godzinę obwieszczały swymkukaniem, że pomimo
starości wytrwale pilnują godzin.
Była jeszcze biblioteka pełna cudownych ksiąg oprawnych wskórę, obfitująca
w liczne białe kruki,na przykład KosmografiąMunstera z roku 1554, w którejpan
Eustachy pokazywał nam kiedyśopis smoka krakowskiego jako najprawdziwszego
zwierzaka,tyle że rzadko spotykanego w Polsce.
Całydworek miał jakiś wewnętrzny, nieuchwytnyczar, któryw równej mierze
był zasługątych uroczych staroci, jak i osoby panaEustachego, zawszeelegancko
ubranego, znieodłączną laseczkąw dłoni.
Ej, Kaśka?
- skubnęła mnie w kurtkę Agnieszka.
Co? - spytałam niezbyt przytomnie.
Spróbujemy chyba dostać się do środka, nie?
Jasne, tylko po co ten wstrętny facet tu przyjechał?
- skrzywiłamsięna widok znajomego samochodu stojącego nażwirowejalejcepomiędzy
drzewami.
Krzyś zapukał w drewniane drzwi, które po chwili uchyliły sięciężko i
zobaczyliśmy sympatycznie wyglądającegobrodaczaz fajką w zębach.
68
- Czym mogę służyć?
- zapytał dworsko.
Ciszę z naszej strony przerwał Michał:
- Dzieńdobry, czy moglibyśmy zwiedzić dworek?
Ja z siostrą.
- Agnieszka na tesłowa wysunęła się opół kroku -przyjechaliśmytu nawakacje i
dowiedzieliśmy się od nich - na to Krzysiek, Kajtek i ja też wysunęliśmy się o
pół kroku - że tusą piękne zbiory -dokończył i wyrównałszereg.
Brodacz słuchał i patrzył z uśmiechem nanasze popisy choreograficzne, bez
słowa odsunął sięod drzwi i gestem zaprosił dośrodka.
Zatupaliśmy nawycieraczce i przekroczyliśmy niski drewniany próg.
Mężczyzna zamknął drzwi, ukłonił się i przedstawił:
- Piotr Arencki.
Dygnęłyśmy niczym nimfy błotne, chłopcyszurnęli nogamii przedstawiliśmy
się.
Zdjęliśmykurtki i w filcowych kapciach, które leżały wdrewnianej skrzyni przy
ścianie,rozpoczęliśmy wędrowanie po pięknych parkietach iwypłowiałychdywanach
omisternychwzorach.
Przechodziliśmy przez ogromniaste pokoje, które oparły się czasowi.
Podziwialiśmy salon w jasnym kolorze, urządzony w stylu Ludwika XIV.
Ściany tutaj pokrywały tkaniny, pełnobyło luster,przy wielkimoknie rozpierałasię
dwudrzwiowa szafa,a obok niejogromne biurko.
Stały tam również cztery miękko wyściełanefotele, ustawione wokółprzepięknego
stołu, i komodaz porcelanowymi wazonami.
Przemaszerowaliśmy jeszcze przez pokój w stylu biedermeierowskim i dotarliśmy do
małego japońskiego pokoiku.
Ten najbardziej podobał się
Agnieszce.
Zachwycała się mebelkamiz laki, figurkamiz kości słoniowej,porcelanowymi
filiżankami i prawie zemdlała z wrażenia, gdy ujrzała czarno-srebrzysty parawan
zdobiony inkrustacją.
Agnieszkanajpierw wzdychała przy nim niczym miech kowalski, a późniejdla
kontrastu przemówiła cienko i słabo:
- Zawsze bardzo podobały mi się parawany, a ten jest najładniejszy ze
wszystkich, które widziałam - iznowu ciężko westchnęła.
-Masz bardzo dobry gust - powiedział z uznaniempan Arencki.
- A teraz zapraszam dobiblioteki.
I właśnie wtedy usłyszeliśmy Czarną Skarpetkę, który rozmawiał z kimśw
przyległympokoju:
69.
- Jak wspominałem panu, przyjechałem od razu, gdy tylko dowiedziałem się o tym
nieszczęściu.
Biedny.
eee.
tu głos zająknął się - no, eee tego.
pamięć już nie ta.
- Eustachy - podsunął spokojnie drugi głos.
-A właśnie!
Biedny Eustasik - dało się słyszeć jakby chlipnięcie iwycieranie nosa.
- Bo musi pan wiedzieć, żeEustasiki japrzyjaźniliśmysię!
-zdębieliśmy na te słowa.
- Tak, przyjaźniliśmy się - grzmiałCzarna Skarpetka.
-Ileż to razy odwiedzałemmego Eustasiczkaw tym uroczym miejscu.
- znowu chlipnięcie.
Myślałam, że śnię.
Omijajączmartwiałe trio Leszczyńskich,podeszłam na palcach do drzwi biblioteki i
uchyliłam je.
Krzysiek,który ruszył za mną, zajrzał przez moje ramię.
W głębokich fotelach siedzielijakiś siwawy pan i nasz czarnyznajomy z
chusteczką przy nosie.
Chusteczkanie była czarna, jaknależało oczekiwać, tylko biała, w wesołą
niebieską kratkę.
Przymknęłam drzwi, przeszłam do drugiego pokoju i na migiprzywołałam
Arenckiego, bliźniaki i Kajtka.
- Co się stało?
- odezwał się niezmiernie zdumiony konserwator.
- Cii - uciszył go Krzysiek.
- Proszę, niech pan zamknie drzwi.
Arencki bez słowa protestu zamknął drzwi, a nawetprzekręciłw nich klucz i
zacząłrównież szeptać:
- No, oco chodzi?
-Kto to jest ten pan w bibliotece?
- Mój kolega, konserwator, ale nadal nie rozumiem.
-Zaraz, zaraz, chłopie.
- wyrwało sięKrzyśkowi kunaszejuciesze.
Pan Piotr popatrzył na niego pytająco, a my zaczęliśmy chichotać w różnych
tonacjach.
Pomyślałam, że tata miał rację, radzącKrzyśkowi oduczenie się tego natręctwa dla
jego własnego dobra,jednocześnie wróżąc mu kłopoty, jakie mogą z tego wyniknąć.
- Mnie chodzi otego drugiego - sprostował czerwonolicy Krzysiek, gdy już
przeprosił ubawionego konserwatora, podczas gdy jaszeptałam z Leszczyńskimi.
-A, ten pan?
Przedstawił się jako przyjaciel pana Karkowskiego.
Powiedział,że interesuje się historią sztuki i zbieraantyki.
Wystarczy?
70
- Ho, ho, ho -powiedziałaAgnieszka.
- Przyjaciel, przyjaciel -powtórzyła złowieszczo.
- Co jest, do licha!
- zniecierpliwił się konserwator i usiadł najakiejś potwornie wzorzystej
kanapie.
-Proszę mi tu zaraz wyjaśnić, cojest grane!
- Nabiłtytoniu do fajki, a pochwili wypuściłkółko aromatycznego, siwawego dymu.
- Tak naprawdę,to nie ma zabardzo o czym mówić.
- wystękał narazzawstydzony Michał.
Miał rację.
Co powiemy?
Żenas facet ochlapał?
Że o dworkudowiedział się od nas, a właściwie od Kajtka?
Żepana Eustachegoprawdopodobnie nigdy nie widział na oczy?
Tylko że coś powiedzieć musieliśmy, choćby dlatego, by wytłumaczyć nasze
dziwnezachowanie.
Pan Piotr wyraźnie domagał się wyjaśnień.
Zaczęliśmymówić, trochę nieskładnie i do tego wszyscy razem.
W sumie to i takKajtek miał najwięcejdo zrelacjonowania, bo toon
przecieżrozmawiał ze Skarpetką.
Znaszejnieskładnej gadaninypan Arencki i tak zrozumiał, o cochodzi.
- Chcecie powiedzieć, że ten facet, toznaczyten pan - poprawiłsię
pedagogicznie - niema zielonego pojęcia o dworku iw ogólenie znał właściciela,
tak?
-Tak!
- przytaknęliśmy chórem.
- Wszystko rozumiem - kiwnąłgłową konserwator, całyspowity szaroniebieskim
dymem.
- Tylko powiedzciemiz łaski swojej,po co miałby kłamać?
Tego właśnie nie wiedzieliśmy.
To,że facetkłamał, było faktem, ale po co i dlaczego, niepotrafiliśmy
wytłumaczyć.
Arenckipopatrzył pytająco na nas, amy kolejno wzruszaliśmy ramionami.
- Zapraszam na herbatę - powiedział, raźno wstając z wielkichkwiatów
rozsianych na kanapie.
Spodobał nam się ten pomysł i rączo podbiegliśmy do zamkniętych drzwi,
zapominająco Skarpetce.
Okazałosię,że nie wszyscy.
- A może lepiej bybyło, gdybyon nastu nie zobaczył?
- wyszeptał Krzysiek.
- Dlaczego?
- zapytał spokojnie Arencki.
-Nie róbcie z tegoafery.
Jeśli jest tak rzeczywiście, jak mówicie, to facet skłamał.
71.
Tylko po co?
- zastanowił się i wzruszył ramionami.
-Może chciałsię wydawać bardziej interesujący.
- Ale dla kogo?
- pytałaAgnieszka.
-Dla panów?
Arencki ponownie wzruszył ramionami.
- Nie wiem - machnął lekceważąco ręką.
- Nie męczcie mniejuż.
Nie ma się czym przejmować.
Idziemy nagorącą herbatę, bojakwas jeszcze chwilę posłucham, to niechybnie
oszaleję.
Przed biblioteką wpadliśmyna naszego czarnego znajomego.
- Dzień dobry panu!
- chłopcy zamachali nogami w ukłonie,który nie za bardzo byłudany z racji
śliskich posadzek i za dużychfilcowych kapci, a my wdzięcznie dygnęłyśmy.
Czarna Skarpetka udawał, żenas nie dostrzega.
- O, to pan.
Jakmiło pana zobaczyć!
- zaczął wylewnie Kajtek.
- Bez problemu pantu trafił?
Czy dobrze wytłumaczyłem drogę dodworku?
- pytał z niewinnym uśmiechem.
- Proszę?
- zdziwiłsię dystyngowanie Skarpetka.
- Pytałem, czy nie miał panproblemu z drogą tutaj - powtórzyłuśmiechnięty
Kajtek.
-To chyba jakaś pomyłka- obwieścił stanowczo Skarpetka.
-Tak, tojakaś pomyłka.
Wy mnie mylicie z kimś innym.
Tak, napewno!
- upewnił nas razjeszcze.
- Czy to jest pańskie volvo, tam, na placyku?
- spytał Michał.
- Tak moje!
- dumnie wyprężył się jego właściciel.
Całej tejscenie pan Arenckiprzysłuchiwał się z lekkim uśmieszkiem, a jegosiwy
kolega z wyraźnym osłupieniem.
- Przepraszamy panaza pomyłkę - odezwał się Krzysiek,puszczając w naszą
stronę oko.
-Tak, bardzo przepraszamy - dołączyła się Agnieszka, robiąc płaczliwą
minę, a pan Piotr dziwniezachrumczał za naszymi plecami.
Czarna Skarpetka popatrzył na nas ze zdziwieniem i zaśmiał sięsztucznie:
- Ależnie ma za co.
Pomyłki zdarzają się wszystkim iwszędzie.
Cha, cha, cha!
Ależśmieszne z was dzieciaki.
- chciał nawetkonfidencjonalnie pogłaskać po mokrej głowie najbliżej
stojącąAgnieszkę,ale uchyliła łepetynę,tak że ręka zawisła w powietrzu.
- No to, do widzenia - skinął łaskawie głową,a my łaskawieodkłoniliśmy
się.
72
Siwykonserwator poszedł odprowadzić gościa, a my za panemPiotrem udaliśmy
się do kuchni naobiecaną herbatę.
Siedzieliśmy przy drewnianym stole,popijając z kolorowychkubków,a
Agnieszka ija podziwiałyśmy rzędy miedzianych patelni i rondlipołyskujących
złotobrązowymi brzuszkami.
Ciekawa byłata kuchnia pełnarondli, moździerzy, starych żelazek na dusze i
wielu przedmiotów,których ani nie potrafiłamnazwać, ani dociec, doczego mogły
kiedyś służyć paniom domu.
Cicho mruczałalodówka,pod ścianą ozdobioną malowankami naszkle stała kuchenka
gazowa, a tuż obok ze trzymaselnice, jedna
starsza od drugiej.
Dołączył do nas drugi konserwator, pan Marek Kucharz, i zrobiło się
nadspodziewanie gwarno i wesoło.
Dowiedzieliśmysię, żepanowie przyjechali tuspisywać wszystkie przedmioty
znajdującesię w dworku i że starocie mniej zniszczone będą odnawiać na miejscu,
a rzeczy wymagającewiększego nakładu pracy pojadą do pracowni konserwatorskich w
Warszawie.
- A gdzie jest trzeci pan?
- przerwał Michał i przysunął do siebie talerzyk z ciasteczkami, które pan Piotr
znalazłw jednej z szafek.
-Bo słyszeliśmy, żeprzyjechało tu panówwięcej.
- Ho, ho, to wy tu jesteście dobrze poinformowani- zakpił
brodatykonserwator.
- Trzecimusiałwrócić do Warszawy wsprawachsłużbowych.
Czy taka odpowiedź wystarczy?
- zwrócił się z uśmiechem do Michała, który kiwnął przyzwalająco głową i
siorbnął
z kubka w czerwone grochy.
Czas płynął nieubłaganie i musieliśmy zmykać.
Gdybyliśmyjuż na placyku przed dworkiem, otwarły się drzwi wejściowe ipanPiotr
wrzasnął za nami:
-Ej, śmieszne dzieciaki!
Przyjdźcie jeszcze kiedyś.
Zapraszamy.
- Przyjdziemy, dziękujemy!
- odkrzyknęliśmy.
- Tylko na pewno.
Czekamy!
- i drzwizamknęły się z powrotem.
Reszta deszczowegodniaupłynęła nam na grze w durnia ibezowocnym zastanawianiu
się nad właściwościami kamienia.
A gdytata wrócił z pracy, opowiedzieliśmymuo naszej wizycie w dworku, o
konserwatorach, pomijając osobę Czarnej Skarpetki.
Tata wysłuchał nas z uprzejmym uśmiechem, a po jakichś trzydziestu
minutach wrócił z pytaniem, czyten starszy konserwatornaprawdę nazywa się Marek
Kucharz?
73.
- Tak, chyba tak.
-A w jakim jest wieku?
-indagował tata.
- Stary, nostary.
Tak koło czterdziestki - Aga popatrzyła na nas
niepewnie.
- Dziękuję panience - tata uśmiechnął się kwaśno.
-I ma bliznęna policzku, tak?
- Ma -przyznaliśmy zaskoczeni.
Tatapomruczał do siebie i powiedział z triumfem:
- To jest mójdobry kolegaz podstawówkii liceum.
Wołaliśmyna niego"Dziad".
Wszystko zapominał, nawet to, co chciał powiedzieć, i cały czas gderał.
Musimy się koniecznie znowu spotkać.
-Tata poszedł do kuchni, skąd usłyszeliśmy: - Wiesz, Halinko?
Opowiadałem ci kiedyś o Dziadzie.
- Wiecie co?
Teraz ktoś z nas powinien powiedzieć: jaki tenświat jest mały!
- odezwałasię Agnieszka.
-Kaśka, rozdawaj karty.
A ty, Kajtek, dawaj gumę,chyba na twoje nieszczęście polubiłam to paskudztwo.
Pewnego słonecznego dnia zostałyśmy z mamą same w domu. Ten dzień, który zaczął
się tak niewinnie, miał całkiem nietypowe zakończenie.
Rano tata z Krzyśkiem poszli na ryby i zapowiedzieli, że wrócą późno.
Krzysiek dostał nową wędkę, którą chciał jak najszybciej wypróbować, więc tak
długo męczył tatę, że ten postanowił zmienić swoje plany i wybrali się na ryby.
Tercet Leszczyńskich pojechał wodwiedziny do jakiejścioci.
Mama oświadczyła, że toświetna okazja i należyją wykorzystać - nie ma w
domu panów.
Zarządzone zostały gruntowne porządki, poczynając od dużego pokoju.
Między myciem podłóg,ściąganiem firaneka zawieruchąw kuch"ni,która
powstała w wyniku mycia szafek, zrobiłyśmy sobie małą odsapkę z herbatą, resztką
ciasta i plotkami.
Później znowu rzuciłyśmy się w wir sprzątania.
Ja starałam się nadać jako takiwygląd mojemu pokoikowi, a mama zaszyła sięw
łazience.
Ale nie sprzątała tylko zajęła się nakładaniem na twarz nowej maseczki ziołowej,
co stwierdziłam, gdy weszłam do łazienki po nożyczki.
Wróciłamdo pokoju i wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Tajnie wyjrzałam przez okno i zobaczyłam jakąś panią wsłomkowym kapeluszu.
Kapeluszowa pani uniosła głowęi poznałam panią Dorotakoleżankę mamy z pracy.
Zamarłam z przerażenia, ale tylko na chwilę, zrzuciłam pantofle i na bosaka,
żeby było ciszej, zbiegłam do łazienki, gdzie mama w zielonej maseczce
piłowałasobie paznokcie.
- Pani Dorota - zaszeptałam.
Mama popatrzyłana mnie pytająco, nie przestając manewrów z
pilniczkiem.
- Puka do drzwi.
- nadal szeptałam, jakby mogła mnieusłyszeć.
75.
Mama wydała z siebie jęk rozpaczy i jak szalona zaczęła zdrapywać z twarzy
zaschniętą zieloną skorupę.
- Tyidź otworzyć, japrzecież muszę się umyć - powiedziałaprzy
akompaniamencie trzeszczącej maseczki.
- Co za pech!
-jęczała mama pochylona nadwanną.
- Właśnie teraz.
Pobiegłam do drzwi wejściowych, ale w pół kroku zatrzymałamsię jak wryta.
Mówiąc delikatnie, dom i gospodynizdecydowanienie byli przygotowani na
przyjmowanie gości.
Znowu rozległo się pukanie.
Westchnęłam iskierowałam sięw stronę drzwi.
Ostatecznienic złego sięnie dzieje.
Mama robi porządki, a że akurat wizyta.
Nie zapowiedziana.
Tak, ale pani Dorota była osobąwyjątkową, podobnądo cioci Lusi.
Będzie współczułamamie, że niezaradna, bynie rzec bałaganiara, że ma takiego
niedobrego męża, który miast pomagać wychodzi z domu, a potem paniDorota
rozplotkuje o tym wszystkim w miasteczku.
Tego chciałamszczególnie uniknąć.
Myślałam, myślałam i naprawdę nie wiedziałam, co robić.
Ale możnaby udawać, że nikogonie ma w domu!
Tobył chybacałkiem niezły pomysł.
Zaczęłam na palcach wracać domamy, ale uświadomiłam sobie, że takbyćnie może.
Pani Dorotamogła słyszeć moje kroki, mogła słyszeć lejącą sięwodę w łazience.
Za dużo było tych może.
Nie dajBoże,więcej takich niezapowiedzianych wizyt.
Medytowałam jeszczechwilę,stojąc w przedpokoju, drapałamsię mądrzew głowę
i w końcu na palcachruszyłam po schodachdoswojegopokoju.
Trzeba było pomóc mamie, nie mogłam dopuścićdotego, by pani Dorotaz uśmiechem
pastwiła się nad nią.
Z tąmyślą wyjęłamkamyk zszuflady.
Gdy otwierałam drzwi wejściowe, czułam się wspaniale.
- Dzień dobry - powiedziałam miło.
Ubranabyłam nienaganniew indyjską sukienkę.
- Dzień dobry, Kasieńko -pani Dorota skinęła głową w kapeluszu.
- Jestmamusia?
- Proszę usiąść, mama zaraz przyjdzie - wyszczerzyłam zębyjuż w pokoju.
76
Pani Dorota z godnością zajęła miejsce w fotelu, strzelając oczamipo całym
pokoju.
Przeprosiłamraz jeszcze i pobiegłam do łazienki.
Mama zdarła już maseczkęi teraz w ekspresowym tempie starała się uczesać
iumalować.
- O,dobrze,Kasiu, że jesteś!
- ucieszyła się na mój widok.
-Skocz do mojego pokoju i przynieś mi sukienkę, tę niebieską.
Przecież nie mogę tak siępokazać, w tych dżinsach.
- dokończyłazrozpaczonym głosem.
- Halinko?
Gdzie jesteś?
- usłyszałyśmy, a zaraz potem krokii pukanie do łazienki.
Mama jęknęła, wzięła głęboki oddech ipowiedziała:
- Dzień dobry, Dorotko, już wychodzę- ze zrezygnowaną minąprzygładziła
włosy, podciągnęła wytarte dżinsy i położyła dłoń naklamce.
Zacisnęłam mocniej kamyk.
Mama otworzyła drzwi i wpadław otwarte ramiona pani Doroty.
- Halinko!
- cmok, cmok.
-Jak jacię dawno niewidziałam!
-cmok, cmok.
- Ale ty wyjątkowo ładnie dziś wyglądasz - powiedziała odsuwając mamęna
odległość ramienia i przyglądającsięjej z krzywym uśmiechem.
Wychodzisz gdzieś?
Mama oddawała pocałunki, uściski i wśród uśmiechów zapraszała do pokoju.
Pani Dorota szła pierwsza, mamadreptałaza nią,zastanawiając siępewnie w głębi
duszy, czym poczęstuje i jak udasięta wizyta w dniu generalnych porządków.
Mamaze zrezygnowaną miną weszła do pokojui zatrzymała się gwałtownie.
Byłam zsiebie dumna.
Naprawdę było na co popatrzeć!
Wszystkozapięte na ostatni guzik.
Okna i parkiet błyszczały.
Na meblach,na półkach z książkami zajmujących zdecydowanie większą częśćpokoju,
nie leżała ani drobinakurzu.
Wszystkie porcelanowefigurki, które mama z taką pasją zbierała, stały
błyszczące, prezentując wymyślne kształty i delikatne kolory.
Stary rodzinny stół naciężkich rzeźbionychnogach nakrywała koronkowa serweta
wykonana przez moją prababcię, jeszcze wtedy pannę.
i naprawdępokój wyglądał ślicznie!
Jedyną rzeczą, którą wykamykowałam
77.
ponad plan, były nowe zasłony, bardziej złote i z gatunkowo lepszego materiału.
Pani Dorotazauważyła dziwną minę mamy izapytała:
- Co ci jest, Halinko?
Źle się czujesz?
Mamachciała odpowiedzieć, ale ją ubiegłam:
- Tak, mamatrochę źle sięczuje,boli ją głowa.
Pójdępostawićwodę.
Wychodząc do kuchni, widziałam jeszcze, jak mama przyglądasię
swojejsukience, pokojowi, jednocześnie słuchając pani Doroty, która opowiadała o
tym, co skłoniło ją do tak niespodziewanejwizyty.
To coś, to impulsywne drgnienie serca!
Postawiłam czajnik na gazie i zawołałam:
- Mamo!
Mogę cię tu na chwilę prosić?
Mama przeprosiła gościa i jak w letargu przyszłado kuchni, gdziechwyciłam ją za
rękę i zaciągnęłam byle dalej od drzwi.
- Kasiu, ja nic nie rozumiem - zaczęła mama - ale.
-Mamo, ja ci wszystko wytłumaczę później.
- Powiedzteraz!
- denerwowała się mama przeczesując palcami włosy.
Ten gest tak często obserwowany u Krzyśka towarzyszył wszystkim jego
uczuciom.
Mamie niezmiernie rzadko.
Tylkow stanachskrajnego zdenerwowania.
- Teraznie ma na to czasu, idź, mamo, do gościa.
W tym naprawdę niema nic złego- zajęczałam.
- Ale skąd to wszystko?
Porządek,zasłony?
Co ja, mam na sobie!
Przecież złazienki wychodziłam w dżinsach.
Chyba jeszczenie zwariowałam!
- Halinko!
- to znowu pani Dorota.
- Już, już idę!
- odkrzyknęła mama w stronę pokoju, a zarazpotem dodała groźnym szeptem:
- Czeka nas bardzo poważna rozmowa.
Zostałam sama w kuchni.
Przygotowałam kawę, herbatę i zaczęłam poszukiwać czegoś słodkiego.
Nic takiego nie znalazłam.
Jakszaleć, to szaleć.
Wspięłam się na palce i z wiszącej szafki wzięłamksiążkękucharską, tę od
racuchów.
Zaczęłam ją kartkowaći wpadły
78
mi w oko kolorowe zdjęcia serników i makowców.
Mlasnęłam z za'chwytu.
Tak, to było to.
Po chwili na porcelanowymtalerzu leżały prostokąty sernikaz dużą ilością
bakalii i kawałki makowca.
Ustawiłam wszystko natacy, doczłapałamdo pokoju, a następnie czmychnęłam do
siebie.
Wszystko pięknie, ale jak ja to wytłumaczę mamie?
Siedziałamzamyślona i przypomniało mi siępewne zdarzenie sprzed paru dni.
Nadal lało jak z cebra.
Na książki, domino, warcaby nikt już nismógł patrzeć i wpadł nam do głowy
pomysł, by zrobić coś szalone'go!
Ale co?
Były różne propozycje, od staniasię niewidzialnymi;
po latanie dywanem.
Ten drugipomysł miał najwięcej zwolenni'ków, ale z racji chlapy na dworzezostał
przełożony na inny terminOdrzuciliśmy również pomysł Michała,któryspotkał się z
wielkimzainteresowaniem, by zamienić Kajtka w sporych rozmiarówżabę.
Koniecznie w fioletowe kropki.
To była uwaga rozchichotanej Agnieszki.
Kajtek w odpowiedzi najpierw się obraził, a potem powiedział, że pomysł jest
wyśmienity.
Tylko trzeba zrobić dwie drobne zmiany.
Proponował po pierwsze, by to nie jego zamienić a Michała, i niew jakieś żabsko,
tylko w tego słonia, którym Michał tak się kiedyś zachwycał.
- Powtarzam, że pomysł jestznakomity -oświadczyłKajteki wywalił jęzor w
stronęswojegokuzyna.
- Poczuj esz się przez chwilę
jak prawdziwysłoń.
W szarej skórze, z wielkimi uszami.
A my będziemy ciękarmić marchewką- kusił.
Michał nie dał się jednak namówić i postanowiliśmy zostać przy tej
niewidzialności, którą zaproponowała Aga.
Tylkogdzie?
W mieszkaniu?
Bez sensu, trzebaby gdzieś pójść.
Wiadomo, że tam, gdzie jest dużo ludzi, może zdarzyć się coś ciekawego.
Michał oznajmił,że takim miejscem są sklepy i najlepszy jest market.
Tam postanowiliśmysię przenieść, a dalej sytuacja sama się rozwinie.
Zgodnie z naszymi oczekiwaniami wmarkeciebyło tłoczno
i gwarno.
-Mam pomysł!
- wykrzyknął naraz Kajtek, a na jego twarzyzagościł szelmowski uśmiech.
-Tu, na dole, w spożywczym, jest taka wredna baba.
79.
- Ta gruba z wąsami?
- zapytałKrzysiek, który robił zakupy,ale widać nie dość często.
- Nie, ta brunetka z trwałą- wyjaśniłam.
-To idziemy - zarządził Michał.
Przeszliśmynaparter, gdzie mieścił się dział spożywczy, iwymijając ludzi z
koszykami, pognaliśmy do stoiska ze słodyczami.
Na widok słodyczy zalegających półki zaczęłanam ciec ślinka.
- Mamy jakieś pieniądze?
- spytałam.
Każde z nas pogrzebało w kieszeniachi uzbieraliśmy na tabliczkęczekoladyz
orzechami.
Ale jak jąkupić?
Trzeba było wydelegowaćjedną osobę, by na powrót stała się widzialna.
Tylko że żadenochotnik się nie zgłaszał.
Zagraliśmy w marynarza.
Wypadło na mnie.
Władowałam pieniądze do kieszeni, chwyciłam kamyk i zaraz usłyszałam od ładnej
dziewczyny, że bez koszyka wstęp na salę wzbroniony.
Potulnie ustawiłam się wkolejce pokoszyk, podczas gdy ktośz naszych ciągle
mniełaskotał.
Starałam się zachowaćspokojnie, alete łaskotki były ponad moje siły.
Wyginałam się na wszystkie strony,co chwilę poprawiałam okulary tradycyjnie
zjeżdżające z nosa, robiłam głupie miny, które miały przywołać do porządku
Krzyśka i Leszczyńskich, a nawet cichusieńko do nich szeptałam.
Stojący przedemnąi za mną ludzie zaczęli mi się coraz częściejprzyglądać i
coś mówić do siebie półgłosem.
Chłopak w sweterku,którego przód ozdabiałyprzerażająco fioletowe pasy
przecinającesię z równie jadowitymi zielonymi,śmiał się zemnie, za co
dostałwychowawczo przez plecy od pana, który wyglądał na jego ojca.
Taki wniosek wyciągnęłam napodstawie podobnego dzieła sztukidziewiarskiej
opinającego tułów pana.
Ktoś niezbyt cicho powiedział, że jestem jakimś przygłupkiem.
Na te słowa ryknęłam śmiechem,a niektórzy kolejkowicze, robiąc mądre miny,
pokiwaligłowamii zaraz zrobiłosię jakoś tak luźniej obok mnie.
W końcu doczekałam się na koszyk, kupiłam czekoladę i pomaszerowałam do
kasy.
Potem wmieszałam się w tłum kłębiący sięprzy drzwiach wejściowych
iuniewidzialniłam się.
Pokłusowałamdo stoiskaze słodyczami,ale tam bandy nieznalazłam.
Zaczęłam
80
szukać i trafiłam na nichprzy narożnym stoisku.
To właśnie tamurzędował ten wstrętny babsztyl, o którym wspominałKajtek.
Kupowała właśnie staruszka mówiąca bardzo, ale tobardzo cicho.
Poprosiła o trzydzieści deko białego sera.
Sklepowa nie raczyła usłyszeć, dopiero pan stojący obok powtórzył głośno, że
chodzio trzydzieści deko białego sera!
Sprzedawczyni z zadumaną minąoderwała się od lady i po chwili, pakując ser
wpapier, rzuciław powietrze:
-Czterdzieści deko.
Coś jeszcze?
Staruszka poprosiła o karton mleka i oniewypieczoną bagietkę,której
niedostała, bo sprzedawczyni uparcie podsuwała jej rumiane,tak że babinka w
końcu skapitulowała i po przeliczeniu pieniędzy w zniszczonej portmonetce
poprosiła jeszcze o dwadzieściadeko ciastek, tych z lewej.
Babsztyldo papierowej torby, tak dużej,że spokojnie zmieściłoby się tam pięć
kilogramów ziemniakówi półświni, wrzuciłgarść ciastek.
Oczywiście, na drugiej szalce wagi sprzedawczyni nie położyła żadnego papieru
mającego zrównoważyć tę torbę.
Wskazówka wagizatrzymała się na osiemnastce,ale wszyscy usłyszeliśmy:
- Dwadzieścia jeden deko.
Będzie coś jeszcze?
Gdy to zobaczyliśmy, zagotowało się w nas.
- Unasby to było niedo pomyślenia -odezwał się Michał,patrząc z
niedowierzaniem na zachowanie sprzedawczyni.
-A u nasowszem.
Co zresztą słychać i widać.
Zapominasz,chłopie, że to jest miasteczko, a nie miasto.
Tu rządzą inne prawa.
- Ale coś trzeba zrobićz tym harpagonem!
- wysyczał w końcuKajtek.
- To pewne,tylko co?
-Najpierw trzebazrobić coś ze staruszką - machnęłam rękąw stronę
pochylonej postaci odchodzącej od lady.
- Tylko co?
- znowu padło pytanie.
- Można by wykorzystać jeden pomysł z bajki.
- powiedziałMichał w zamyśleniu.
- To ty znasz jakieś bajki?
- zakpiła Agnieszka.
-Myślałam, żeczytujesz wyłącznie komiksy.
81.
- Cicho!
- ryknął Kajtek.
-Mów, Michał, nie słuchaj jej.
- Pomyślałem, że babinka nie wygląda na taką, co to ma w domupończochy
wypchane złotem, i że dobrze by było, jakby jej się tenkarton z mlekiem nigdy
nie opróżnił - mówił z czerwonymi policzkami - i tak samo z bagietką, serem i
resztą.
-To dobry pomysł- powiedziałmiękko Krzysiek.
- Kaśka,zróbto, a my wymyślimy, co z tym babsztylem.
Babsztyl akurat z ponurą miną raczył ważyć krówki dla piegowatej
dziewczynki z grubym warkoczem.
Ponieważ jakośpomysłunie mieliśmy, więc na raziezajęliśmy się pożeraniem
czekolady,po uprzednim jej uniewidzialnieniu.
- Smakujejak widzialna!
- powiedział zdumiony Michał.
-Ico?
- wymlaskał Kajtek.
- Nic - odmlaskał Michał.
- Wymyśliliście coś?
- Nie wiem - wzruszyłam bezradnie ramionami.
- Z Wacusiemnie było żadnego problemu, a tutaj?
- Może by jej powiedzieć, że ma zachowywać się przyzwoicie?
-zaproponowałbez większego przekonania Krzysiek.
- Też coś!
- burknęła Agnieszka.
-Z tego, co widzę, to tejbabynic nie wzrusza i nie wzruszy, chyba.
- zawiesiłagłos.
-Co?
- Chyba, żeby ją coś zmusiło do tego,by była uprzejmiejsza, naprzykład.
- Aga zaczęła mruczeć coś niewyraźnie sama do siebiei dopiero gdy
Michałpociągnął ją za włosy ipowiedział, że mawłączyć fonię, dokończyła: - .
można jej powiedzieć, że jak niestaniesię miła, to będzie jej się wydłużał nos,
swędziała pięta czycoś takiego.
A jak będzie grzeczna, to wszystko wrócido normy.
Pomysłnam sięspodobał, a obserwujączachowanie babsztylaw
wymiętymfartuchu,nie mieliśmy żadnych skrupułów.
- Ale naprawdę musimy z nią rozmawiać?
- spytał żałośnieKajtek.
- Musimy - zadecydowała Agnieszka.
- Trzeba uprzedzić, cojączeka - zachichotała.
- A co jączeka?
- zaciekawił się Michał.
- No właśnie,co wybieramy?
82
Padła jeszcze propozycja bólu zębów.
To wymyślił Kajtek, który był strasznie cięty na babę.
Pozażartej dyskusjiwybraliśmyswędzenie pięty.
Prawej.
- A kto idzie z nią porozmawiać?
- Michał zadałistotne pytanie.
- Kajtek - zadecydowałKrzysiek.
- W końcupomysł z tą uro' czą panią jest jego.
Pójdziesz na zaplecze i oświadczysz, że upra: sza się tę panią o uprzejme
zachowanie względemklientów.
Ona pewnie się roześmieje - powiedział smutno- ale tysiętym, chło pie, nie
przejmuj - poklepał Kajtka po ramieniu.
- Inie zapomnijr dodać, że jak się niezmieni, to zacznie ją świerzbić pięta.
- Prawa- uściśliłMichał.
-No właśnie - Krzysiek skinął łaskawie głową wstronę bliźniaka.
- Mam tylko jedno pytanie.
Czy Kajtomierz powędruje tamwidzialnyczy niewidzialny?
O tym nie pomyśleliśmy.
Rozważaliśmy wszystkie za i przeciwi w końcu podzieliliśmy się na dwaobozy.
Aga i Krzysiek uważali,żeKajtek ma spełnić misję jako niewidzialny, a Michał i
ja, odwrotnie.
Kajtek w tej dyskusji pozostał neutralny.
- Chcesz,żebygo baba strzeliła czymś w łeb?
- zdenerwowała
się Agnieszka.
- Atak, to go nawet nie wysłucha - oponował jej brat.
-Cicho!
Ja teraz mówię!
- prawiewrzasnął Kajtek.
-Idę widzialny, ona pewno nie uwierzy w tępiętę, to ja później stanę w kolejcei
wtedy jej jeszcze przypomnę - wzruszył ramionami.
Miał rację.
Przeszliśmy na małezaplecze, stanęliśmyjak najbliżej ściany, żeby kobieta na nas
nie wpadła i odczarowałam Kajtka.
Babsztyl zajętybył właśnie rozmową z jakąś swoją koleżanką,więc nie
zanosiło się na to, by wnajbliższym czasie miał pojawićsię na zapleczu.
Kolejkazaś cierpliwie czekała, ażpanie skończą
pogaduszki.
Kajtek, który niezdecydowany stał między jakimiś pudłami i kartonami,
podszedł do drzwii zcałej siły w nie kopnął.
Efekt był niesamowity!
Odgłos kopnięcia spotęgowany uderzeniemw wielkie, pustepudło, co było
dziełembliźniąt, przywołał naszą uroczą panią ze słowami na ustach:
83.
- A co tu się wyrabia?
Kajtekmajtnąłnogą w ukłonie przed osłupiałą kobietą i wyłuszczył
oświadczenie.
W miarę Kajtkowegogadania baba robiła się coraz bardziej czerwona i w końcu
wybuchła.
Nie będę przytaczaćszczegółów tej wypowiedzi okraszonej ożywioną gestykulacją,w
każdym razie główną myślą było mniej więcej to, że nikt nie będzie jej
rozkazywał, a na pewno nie taki uszaty smarkacz, że jak siękomuś nie podoba, to
fora ze dwora, że są jeszcze inne sklepy.
A w ogólejak on się tu znalazł?
Jak tu wszedł?
Może chciał cośukraść?
Kajtek odpowiedział, że on tu z poselstwem, a niejako złodziej, i jeszcze raz
prosi, by panimu uwierzyła.
Dla własnego dobra.
I dobra swojej pięty.
Kobieta nie wytrzymała,krzyknęła znowu cośosmarkaczu i przyskoczyła do
posła,chcąc chwycić go za ucho.
Kajtek godnie odskoczył w stronę drzwi i psyknął:
- PSS,Kaśka.
- Odpsyknęłam i po chwili znów był niewidzialny.
-Uff, ale jędza- westchnął ciężko.
- Odpocznę chwilę i ustawię się w kolejce.
Nie zostało jeszczetrochę czekolady?
Kobieta w tym czasie podeszła szybko do drzwi i zapytała osóbstojących
przy ladzie,czy nie widzieli wychodzącego stądchłopaka.
Klienciz uśmiechami na widok upragnionej ekspedientki odrzekli,że nie.
Babsztyl wzruszył ramionami, wrócił na zaplecze i zacząłmyszkować między
pudłami.
Wynieśliśmy się przed ladę.
- Nie mamy już pieniędzy - przypomniałam.
-Możeto nawet lepiej?
- odezwał się Michał.
-Kajtek poprosio czekoladę, potem się okaże, żenie ma forsy, i zobaczymy,
jakzareaguje.
No, Kaśka.
Po chwili staliśmy widzialnina końcu kolejki.
Zanosiłosię naciekawe widowisko.
Kobieta raczyła się pojawić, ale panoszyła sięnadal znieuprzejmą miną.
- Dlaczego ona się nie poprawia?
- spytałacicho Agnieszka.
- Może jest niewrażliwa na takie świerzbienie?
- odparłamrównież szeptem.
- Ona jest nawet bardziej wściekła niż przedtem!
- odkrył Krzysiek.
84
Rzeczywiście, coś było nie tak.
- Może ma protezę?
- wykoncypował Michał.
- Nie, to coś zupełnie innego!
- upierała się Agnieszka.
Klepnęłam się naraz w czoło.
^
- Jasne, że coś innego!
A użyliśmyjuż kamyka?
-spytałam triumfalnie.
- O rany, zapomnieliśmy!
- Kajtekaż jęknął.
- Szybko, Kaśka, bo baba zła jak osa.
- Ej, patrzcie!
- Aga szturchnęła Kajtka i Michała.
Zaczyna się krzywić.
ANaprawdę, na twarzy kobiety pojawił się grymas.
schyliła się tak, że nie byłojej widać zza lady.
- Świerzbi ją pięta - objaśnił półgłosem zmądrą miną Michał.
Kolejka przesuwała się powoli,jeszcze dwie osoby^ jedna i
kupowałKajtek.
- Poproszę milkę -powiedział uprzejmie.
Sprzedawczyni z półki ozdobionej papierowymi serwetKanli.
^wzięła czekoladę i położyła ją przednami.
Widać było,żepięta da^^ jejcały czas znać osobie, bo kobieta syczała, pocierała
jedną o drugą i schylała się, by ją podrapać.
Narazzamarła, popatrzyła na
nas i powiedziała: ,.
- Ej,ty!
- zwróciła się w stronę Kajtka i, żeby nie było wa^^ości do kogo mówi,
wskazałana niegopalcem.
-Ej, ty -p0^ Ma.
Czy to przypadkiem nie ty byłeśna zapleczu?
Nie ciebie tan^rharkaczu, widziałam?
- podniosła głos, zamachała rękami, jęknęłai skryła się za ladę.
-Co znowu ztą nogą.
- wyj^ła.
^
- Przecież uprzedzałem panią- powiedział połgłossm ^tek,prawie leżąc
naladzie, a ludzie za nami zaczęli się przys^wa^ ^rzy.
gać uszamiz ciekawości.
,-
- Rany, jakto swędzi.
- złościła się kobieta, drapiąc ?
^tępą
stroną noża, który wzięła z tacki na sery.
Pochyliłam się nadladą i odezwałam półgłosem:
- Proszę, niech pani spróbuje powiedzieć coś miłego.
-Co ty plecieszza głupoty!
- wysapała, a w tle było słychaćmiarowy dźwięk: szu, szu, szu.
85.
- No, co pani szkodzi.
Proszę powiedzieć.
"proszę".
- A żeby was diabli wzięli!
- dobiegło zza lady, a zaraz potem -uhhh, co znowu.
-i odgłosynożawędrującego popięcie, i nareszcie - proszę.
- ale wypowiedziane tonemsędziego wydającegowyrok.
Klienci wokół nas zaczęli się wymądrzać i wspólnie ustalili,
żesprzedawczyni zwichnęła nogę.
Później pojawiłasię jeszcze jednawersja,która zwyciężyła, że kobieta zerwała
sobie ścięgno, do tegojest w szoku, a dzieciaki jej dokuczają.
Była teżopinia autorstwa wymalowanej brunetki,że kobieta sfiksowała, bo
zachowuje się dokładnietak samo jak pan, występującykiedyś w filmie o wariatach.
Co do samej poszkodowanej, to po słówku "proszę"objawy swędzenia jakby
zmalały, przynajmniej na tyle, że stanęłaza ladą i popatrzyłana nas z
nieszczęśliwą miną.
Już,już otwierała usta, by coś powiedzieć, ale Aga jąubiegła:
- Tylko proszę powiedzieć coś miłego.
Po długich namowach czerwona jak burak sprzedawczyni wydusiła z siebie:
- Czym mogę służyć?
- Po chwili dodała zdziwiona: -Corazmniej swędzi.
- No widzi pani?
- triumfował Kajtek.
-Nie mówiłem?
Kobieta spojrzała na niego i wrzasnęła jakza starychdobrychczasów:
- Ty smarkaczu!
- ale zaraz dodała bolejącym głosem: - Cochciałeś, chłopczyku?
-i bohatersko spróbowała przywołać uśmiechna usta.
- Prosiłem o czekoladę.
O, tująpanijuż przygotowała.
Czekolada leżała na ladzie, a Kajtek smutno oświadczył, że zapomniał pieniędzy i
że jest mu z tego powodu ogromnieprzykro.
- To co mi zawracasz głowę?
Myślisz, że ja nie mam nic doroboty?
Auu.
Nic się niestało, to drobiazg - przesłała mu nawetuśmiech, ozdobiony
błyskamizłotych zębówi na migi pokazała,żeby iść za nią na zaplecze.
86
^
Poszliśmy, zostawiając szemrzącytłumek.
Na zapleczu raz jeszcze powiedzieliśmy, że pięta będzie swędziała, jeśli jej
właścicielkaodezwie się niegrzecznie, ale nic więcej nie możemy wyjawić.
Żemówiliśmyprawdę, miała okazję już sięprzekonać.
Kobieta w zadumie kiwałagłową, przestała się nawet na nas złościć,tak
bardzostarała się zrozumieć zależność między piętą a klientami.
- Kasiu!
- usłyszałam i przez dobrą chwilę nie wiedziałam, cosię dzieje.
-Kasiu!
- powtórzyłamama, stojąc wdrzwiach pokoju.
- Chcę z tobą porozmawiać.
Terazi poważnie.
- Mamausiadła natapczanie obok mnie.
- A gość?
- postanowiłam grać na zwłokę.
Bardzo obawiałamsiętejrozmowy.
- Gość już poszedł, teraz będzie nachodzić Lusię.
-Mhm -mruknęłam i zamilkłam.
Mamateż nic niemówiła i siedziałyśmy przezchwilę wzupełnej ciszy.
Mama pierwsza przerwała milczenie:
- Proszę, żebyś mi to wytłumaczyła - odezwała się spokojnie.
-Nie, niemogę.
Popatrzyła na mniew osłupieniu.
Pomedytowałam chwilkę i powiedziałam:
- Najważniejsze jest to,że nie ma w tym nic, ale to naprawdęnic złego.
-Mnie to nie wystarcza - mama była nieugięta.
- Żałuję, żesię w ogóle wtrąciłam!
- wybuchnęłam.
-Trzebabyło zostawić taki bajzel, jaki był, a pani^; Dorotę poczęstować resztką
wczorajszych ziemniaków z obiadu!
- Katarzyna!
- powiedziała mama ostro.
- Przepraszam - wykrztusiłam niemrawo.
Pomyślałam naraz, że mama jest na pewnozdenerwowana imożenawet
wystraszona.
To przeważyło.
Nabrałam powietrza do płuc,wypuściłam je z cichym zawodzeniemi zaczęłam
oryginalnie:
- To jestbardzo dziwne.
-Domyślam się -przytaknęła mama i zaśmiała się słabo.
- Mów
już, mów!
- popędziła mnie.
87.
- Ale mam dwa warunki.
- zajęczałam.
- Możesz sobie mieć i pięć - powiedziała zdecydowanie mama.
-O tym ja będędecydowała.
- Nie mów, mamo, o tym nikomu, ale to nikomu, dobrze?
I nicnam nie każ,co?
-poprosiłam.
- Pierwszy mogę chyba przyjąć,nad drugim jeszcze się zastanowię.
Zciężkim sercemzaczęłam nieskładnie opowiadać o kamykui o wszystkim, co
było z nim związane.
Mówiłamdługo, a mamanie przerwała mi ani razu,tylko siedziała jak skamieniała.
- Ooo!
- to było wszystko, co powiedziała, gdy skończyłam.
Znowuzaległa cisza.
Siedziałam wyczerpana.
- Idę do kuchni, postawię wodę na herbatę - tylko tyle udało
misięwymyślić.
-Idź,idź, muszę zostać sama.
Zaraz dociebiedojdę.
- ocknęłasię mama.
Bardzo długo czekałam na mamę.
Herbata zdążyła już zupełniewystygnąć, więc zaparzyłam drugą.
Też wylądowała w zlewie.
W końcu mama przyszła i ciężko usiadła przy stole.
Zaczęłyśmy rozmawiać,z początku szło nam jak po grudzie, alew rezultacie
zrobiła się z tego długachna, poważna dyskusja.
O kamyku,o rodzinie, o przyszłości.
Mama przyznała, że niebardzo wie,jak nato wszystko zareagować, i sądzi,że
najrozsądniej byłoby poprostu odebrać mi ten nieszczęsny kamyk.
Ale z drugiej strony manadzieję, że jej dzieci są mądre i na przykład
niezamienią panaTrzmielaw żabę, gdy Krzysiekdostanie dwóję zkartkówki, co
jestwysoce prawdopodobne.
Rozmawiałyśmy jeszczedługo, ale nie powiem o czym.
To tajemnica.
Mamy i moja.
Nie powiedziałyśmy tacie okamyku.
Doszłyśmy do wniosku, żeto jeszczeza wcześnie.
Na razie tentematmusiała "przegryźć"mama.
Tata miał jeszcze parę spokojnych dniprzed sobą.
Aha, wieczorem zadzwonił do nas Kajtek z nowiną.
Okazałosię, że Aga i Michał nie jadą zagranicę.
Przynajmniej na razie.
Pan
88
Leszczyński miałjakieś poważne kłopoty w swojej firmie.
Bliźniaki miały zostać u rodziców Kajtka i czekać, aż ichtata wszystkozałatwi.
Kajtek opowiadał nam, żerodzice Agnieszki i Michała niebardzowiedzieli, jakich o
tym zawiadomić.
Nastawieni byli napłacz, histerię i obrażanie się.
W końcu wakacje, na które czekano,tak piękniezaplanowane, miały się nieudać.
Igdy ich pierworodny oświadczył, że nie ma o czym mówić, a Agnieszka,
piszczącradośnie, zaczęła podskakiwać w pokoju, zdziwieni państwo Leszczyńscy
zapadli się vi fotelach.
A kiedy Michał dodałjeszcze, żeFrancja i Włochy nie umywają się do wakacji
tutaj, jego mamapoprosiła słabymgłosem o szklankę zimnej wody.
Była to miła niespodzianka dla nas.
Wedle pierwotnego planuAga i Michał, których szczerze polubiliśmy,musieliby
wyjechaćjuż za dwa dni.
Wakacje zapowiadały się bardzo ciekawie, w piątkę, i z wielką tajemnicą na
dodatek.
Następne dni upłynęły pracowicie.
Odchwaszczaliśmy ogródek, w czym dzielnie wspomagało nas trio Leszczyńskich.
Pracowaliśmy takporządnie, że ażsami nie mogliśmy wyjść z podziwu.
Podwóch dniach dopadło nasjednak zmęczenie, a mocno przygrzewające słońce
rozleniwiało, a nie pomagało w robocie.
Aga i ja corazczęściejdomagałyśmy się odpoczynku.
W piątekopadłyśmy już zupełnie z sił i zaproponowałyśmy długą przerwę w cieniu.
Chłopcyz początkukwękali na tępropozycję mówiąc, że najpierw praca,a dopiero
potem odpoczynek.
Aga odparła, że praca jest męcząca,a nadmiar odpoczynku nigdy nikogonie
doprowadził do śmierci.
Ostatnie zdanie wymówiła już rozciągnięta na leżaku.
Ja z drugiegoleżaka dodałam, że praca tomoże i uszlachetnia, ale za to
lenistwouszczęśliwia, i że jeśli widzę kogoś odpoczywającego, staram sięmu
pomóc.
Chłopcy już bez słowa wyciągnęli się obok natrawie.
I takichzdechłych zobaczyła nas mama,wracająca z ogródka z pietruszką wręku.
-Ej, brygada ogrodnicza!
Co z wami?
- zaniepokoiła się.
- Odpoczywamy -odpowiedziałKrzysiek, nie ruszając się i nieotwierającoczu.
-W takim razie obiad za czterdzieściminut - zarządziła mama.
- Później chyba pół godzinki dla słoninkii jak was znam, to koniecplewienia na
dzisiaj.
-A tak, aproposplewienia - zagaił po chwili Kajtek, gdy zostaliśmy sami -
to ciekaw jestem, skąd jest ten kamień?
Nie tylko Kajtek był ciekawy, wałkowaliśmy ten temat już niejeden raz.
I solo, i w grupie,z takim samym rezultatem.
Jedynedane,które mieliśmy na temat kamienia, to takie, że jest
niebieski,żeczaruje, że znalazłam go nad rzeką przy starym dębie i żeważy
90
niecałe siedem dekagramów,bo Krzyś zważył go na wadze kuchennej, która
raczyła się znaleźć.
- Mówięwam, onjest z bajki!
- to była wersja Agnieszki.
- Phi!
- prychnąłjej brat, jedząc truskawki prostoz grządek.
-Jak to z bajki?
Zastanów się!
I pewno zgubił go jakiś krasnoludek.
- To ty się zastanów i przypomnij sobie wszystko, poczynającod słonia -
odparła niezrażona.
- Tak samojest możliwe, że zgubiłgo krasnal, jaki to, że przywieźli goMarsjanie
dla Ziemian w prezencie, tylko że bidule zginęły na Ziemi, pewno od
zanieczyszczenia, a kamień gdzieś się zawieruszył i znalazła go nasza Kaśka -
tuAgnieszka popatrzyła na Kajtka, bo pomysł z kosmitami był właśnie jego.
- Mnietam się bardziej podoba krasnoludek niżjakiśzielonyufolud z mackami
- powiedziałam po krótkim namyśle.
-Oj, zaraz zielony i zmackami!
- obruszył się Kajtek i o małonie udławił się nieodłączną balonówą.
- Dobra, toczarny w kropkibordo.
Zrobiliśmy jeszcze porządek w altance i mogliśmy znów myśleć bardziej
wakacyjnie.
Wybraliśmy się z rodzicaminaryby, udałonam się w końcu dotrzeć do konserwatorów
i byliśmy na długimspacerze.
Ale nie sami.
A było to tak.
Postanowiliśmy połazić trochę po polach, a szczególnie po lesie, bo
Agnieszka umyśliła sobie,że znajdzie pięknykorzeń, z którego chłopcy zrobią jej
jeszcze piękniejszy świecznik.
Wyruszyliśmy na poszukiwania korzenia.
Ale w powiększonymgronie, gdyż dołączyli do nas Emilka iBoguś, których na
naszenieszczęście spotkaliśmyrano, idąc przezrynek.
Kuzynostwogrzecznie towarzyszyli swojej mamie zajętej zakupami.
Ciociawpadła na pomysł, że możemy pójśćwszyscy i wtedy Leszczyńscybędąmieli
okazję do bliższego poznania sięz jejpociechami, i niema tojak spacer po lesie.
Tylko że niewolno się nam zgubić,spocić i szaleć.
Dostaliśmy jeszcze wiele innych drobnych rad, jak sięmamy zachowywać w lesie, a
nakoniec każdemu z nas ciotkawręczyła po czekoladowym batonie i.
darzbór.
91.
Ruszyliśmy na spacer, który jakoś stracił nieco na atrakcyjności.
Emilka dołączyła do Agi i do mnie, a Boguś oczywiście dochłopaków.
Oni prędzej znaleźli wspólnyjęzyk.
Z tego, co słyszałam, rozmawiali o samochodach.
Wnaszymbabskim groniepogawędka kulała, ale gdy Agnieszka przystanęła przed
wystawą butikuna rynku, zaczęła się dyskusja o ciuchach.
Dobre i to.
Doszliśmydo ulicy Krótkiej, jeszcze parę kroków i weszliśmy w mizerny lasek
dosłownie zasypany śmieciami.
Przeszliśmy przez ten śmietnik i dotarliśmy do pól.
Ustaliliśmymarszrutęi wtedy zabrała głos Emilka twierdząc, nie bez racji,
żewszystkiedrzewa w lesie są podobnedo siebie, a co za tym idzie,w lesie można
się zgubić.
Krzysiek i Kajtek, którzy prawie zjedlizęby na wędrowaniu po tych
lasach,rozpoczęli proces przekonywania Emilki.
Nic z tego.
Emilka okazała sięuparta niczym osioł.
I wtedyodezwał się Boguś,do tej pory zajęty oglądaniem obłoczków.
Boguś przytomnie oświadczył, że najpierw musimy mieć gdziesię zgubić, a po
drugie, jak sięzgubimy, to z głodu nie umrzemy,bomamybatony.
Emilka uspokoiłasię i wesolutkoruszyła do przodu.
Zaraz dogonił ją Michał i już do końcawycieczki wędrowali razem,rozmawiając o
czymś półgłosem i cochwilę wybuchając śmiechem.
Agniechaija wlazłyśmy w jakieśkrzaki i przez chwilę mogłyśmy spokojnie
poplotkować.
Agnieszka była ogromnie zdziwionaznormalniałym, jak powiedziała, zachowaniem
moich kuzynów.
Posądzała mnie nawet o użycie kamyka.
Zaprzeczyłam.
Powymieniałyśmy złotemyśli, jak to nie można nikogooceniać, dopóki sięgo
niepozna,że pozory mylą.
Rozmawiałybyśmydalej mądrze,gdyby nie mrówki, które pogryzły nas wnogi, tak że w
podskokachmusiałyśmy opuścić krzaki i dołączyć do reszty.
Okazało się, że trafiłyśmy na zajęcia w podgrupach.
Krzysieki Boguś dalej tłuklitematy motoryzacyjne, Kajtek ziewał jak nakręcony,a
daleko, daleko przed nami szła Emilka z Michałem.
- Widziałem tu kiedyś super volvo -powiedział rozmarzonymgłosem Boguś.
-Czarne - raczej stwierdziłniż spytał Kajtek,gdy znudziło musięziewanie.
92
- Z czarnym kierowcą - uściśliła Agnieszka.
-Nie, nie, to nie był Murzyn!
- zaprzeczyłgwałtownie Boguś.
- Chodzi o to, że kierowca pewnobył ubrany na czarno - wyjaśnił Krzysiek.
-Chyba tak.
Wiecie co?
Mama mówiła coś o nim, tylko niepamiętam dokładnie,coto było -Boguś zmarszczył
czoło.
- Niepamiętasz?
-Coś takiego, żeten panjest zWarszawy.
- Tomożna wywnioskować z rejestracji samochodowej - wtrącił Kajtek.
-...Że interesuje się zabytkami i zwiedza takie różne miejsca.
- No to właściwiewiemy to samo - powiedziała spokojnieAgnieszka i wyjęła
cukierki z plecaka.
- Zostawcie trochę dla Emilkii Michała - przypomniała, gdy cukierki zaczęły
znikaćw ekspresowym tempie:
- O właśnie!
- wykrzyknął radośnie Boguś.
-Emilka pewniebędzie pamiętała, co mówiła mama.
A czemuwas to interesuje?
- Tak sobie- wzruszyłam ramionami.
Przyłączyliśmy się do Emilki i Michała, którzy siedzieli nazwalonym drzewie.
- O czym mówiliście?
- zainteresowała się Emilka.
Powtórzyliśmy naszą rozmowę z Bogusiom.
Rzeczywiście,Emilka zapamiętała trochę więcej.
- On szuka.
- tajemniczo zawiesiła głos.
- Żony - podsunął Kajtek, który przysiadł z nami na pniu.
-Eee tam, żony - machnęłapogardliwie ręką.
- Nie, nie.
Onszuka jakiegoś przedmiotu, który mu zginął - Emilka ciągnęła dalej tajemniczo,
patrząc wyłącznie na Michała.
- Zapalniczki - zachichotał Kajtek.
-Nie, czegoś drogocennego.
Ma brata czy kolegę i któryś z nichpożyczył panu Eustachemu tęrzecz,ale pan
Eustachy umarł i tenpan chce ją odzyskać.
- To wszystkonie trzyma się kupy - przerwałam Emilce.
- Tenfacet mówił konserwatorom,żedoskonale znał pana Eustachego,
93.
a przecież nas pytał o drogę do dworku.
A teraz niby miałbycośjeszcze dać panu Karkowskiemu!
To bujda.
- Nie wiem, tyle pamiętam.
Mamato wieod swoich koleżanek,a one odjakiegoś pana, który rozmawiał z tym
waszym panem.
Połaziliśmy jeszcze trochę i trzeba już było myśleć opowrocie.
Nie zgubiliśmy się.
Emilka również znalazła korzeń, z którego siębardzo ucieszyła.
Chłopcy obiecali, że zrobią z niego świecznik,a Boguś poprosił, żebyzabraćgo w
najbliższych dniach na ryby.
Z kolei ciocia Lusia po naszympowrocie oświadczyła, żewłaśnie już, już
wybierała się na posterunek policji, aby zgłosić zaginięcie dzieci i
zorganizować poszukiwania na wielką skalę.
Czekała tylkona zakończenie bardzo interesującego filmu, który oglądała.
- Nawet z psami!
- grzmiała.
-Chciałam, żeby pan Jurtczakwziął swojego Felusia, a panAmbroży Mazepę.
- Przecież mówiliśmy, że to długi spacer -przerwał Krzysiek.
-Ja wiem swoje!
W lesiemożna się zgubić.
Myślałam, żebędziecie krócej.
- Ale przecież mówiliśmy.
- bronił się mój brat.
- To nic,że mówiłeś.
Dzwoniłam do waszych rodziców - ciociaskinęła głową w naszą stronę - i nie
chcęmówić nic złego, ale onisięnie denerwowali!
Wasza matka powiedziała mi, że znasz te stronyi będziecie wdomu dopiero
poszesnastej, tak jak zapowiadaliście.
- Ciociu, Kajtek i Krzysiek naprawdę znają te okolice - odezwałam się.
-Ale Emilka i Boguś nie znają.
- Przecież byliśmy razem!
-jęknęłam.
I tak mniej więcejwyglądała ta rozmowa.
Na koniec ciocia z całąstanowczością oświadczyła, żejuż nigdzie nie puści z nami
dzieci,ado lasu w szczególności.
Boguś zrobił smętną minę, bo wędkowanie, na któreumawiał się z chłopakami,
odsuwało się w mglistą przyszłość.
Mamo?
Czy rozmawiałaś o tym facecie z ciotką?
-zapytałam któregoś dnia, wchodząc do kuchni.
- O tym panu - poprawiła mnie mama i zamieszała łyżką w sreb rzystym
garnku.
- Tak jak mnie prosiłaś, rozmawiałam.
- Opowieszmi?
-Opowiem, a tymczasem obieraj ziemniaki do obiadu.
- Ale dziś jest kolejna Krzyśka -jęknęłam.
-A kto ostatniowyrzuca śmieci?
Chybanie panienka?
- Krzysiek wyrzuca - mruknęłam czerwona jak burak.
- Dobra,obieram.
-Wyjęłam garnek zszafki, nalałam do niego wody, wybrałam swój ulubiony nóż i
wzięłam się do roboty.
- No, mamo?
- zagaiłam dyplomatycznie po dłuższej chwili.
- Po co ci te informacje?
-Bo mi siętenfacet nie podoba!
- chlupnęłam ze złością kolejnego obranego ziemniaka do garnka.
- Ten pan - mruknęła pedagogiczniemama znadpatelni.
-Dobrze, niech będzie ten pan.
To co powiedziała nasza cioteczka-ploteczka o tym panu?
- To jest przyjaciel pana Eustachego, z Warszawy.
-Bzdura!
- powiedziałam zdecydowanie i chlupnęłam ziemniakiem.
- Kasiu!
-Bo z niego taki przyjaciel,jak z Emilki śpiewaczka operowa -wyjaśniłam.
- Nicnie rozumiem - oświadczyłamama, pomieszała łyżkąw rondelku z sosem,
spróbowała ipowiedziała: - Za mało słone.
Todlaczego z niegonie jest śpiewaczka operowa?
- zapytaładosypującsoli.
-To znaczy, dlaczego sądzisz, że nie jest przyjacielem?
95.
W miarę dokładnie opowiedziałam o naszym spotkaniu z Czarną Skarpetką na drodze
i w dworku.
-...I stąd jestemtaka mądra.
- zakończyłam zgryźliwym tonem.
- Brzmi to sensownie.
Wiem jeszcze, że ten pan.
- Czarna Skarpetka - podsunęłam.
-Że pan.
Czarna Skarpetka chce uzyskać jakieś informacje, żepożyczył coś panuEustachemui
tocoś chciałby teraz odebrać.
- Hę, hę!
- zaśmiałam się zjadliwie.
-Ciekawe, to ciekawe.
Przecież ten facet łże jak pies!
Jak on mógłpożyczyć coś panuEustachemu, skoro gonie znał?
Cośmi tu śmierdzi wtej sprawie.
- Nic więcej nie wiem.
Skoro tak ci natym zależy, to możedowiesz sięwięcejw niedzielę.
- Dlaczegow niedzielę?
- skończyłam obieranie ziemniaków,a terazpłukałam jew misce.
- Bo w niedzielę na obiad przychodziznajomy taty, pan Marek,a z nim ten
drugi pan.
Terazzmykaj, obiadniedługo.
Poszłam do Krzyśka, do jego pokoju.
Czytałwłaśnie jakąś książkę z urwaną okładką.
Był tak nią zaabsorbowany, żenie usłyszałpukania, a nawet nie
zauważyłmojegowejścia.
Dopierogdy szturchnęłam gow nogę, zapytał jak zwykle:
- Czego?
-Chcę pogadać - odparłamsiadając na tapczanie i podkładającsobie poduszkę
pod plecy.
- O czym?
-Najpierw odłóżksiążkę - poleciłam.
- O Czarnej Skarpetce.
- O nie - jęknął.
- Na mózg ci padło?
Dajże człowiekowi żyćspokojnie.
- Któremu człowiekowi?
- spytałam zjadliwie.
-Tobie, czy jemu?
- Nam obu - mruknął, ale odłożył książkę na poręcz fotela.
-Mów, cocię męczy.
Powiedziałam.
Krzysiek słuchał początkowo z czystej uprzejmości, błądząc oczami po suficiei
myśląc o niebieskich migdałach.
Później był moment, że o małonie zasnął, ale gdy go zdzieliłamw łeb
poduszką,wysłuchałuczciwie aż do samego końca.
96
- Czy towszystko?
-Tak!
- kiwnęłam głową.
- W czym problem?
Kaśka, ty naprawdę niemasz nic do roboty?
Musiszzajmować sięjakimś bogatym,zwariowanymfacetem?
Może zajmij sięplewieniemogrodu, co?
- Krzysiek,ja mam przeczucie - powiedziałam z godnością.
-I co?
Karty też ciprzyznały rację?
A z fusówjuż wróżyłaś?
-wrzasnął mi nad uchem.
- Już niechcę nic słyszeć na temat CzarnejSkarpetki!
Szoruj teraz stąd, wracamdo czytania.
Wyniosłam sięz jegopokoju, apo krótkim namyśle wzięłamkurtkę z wieszaka.
Akurat mama zawołała: "Obiad", więc wróciłam do kuchni.
Zjadłam i jak szalonapoleciałam do dworku.
Sama.
Bo na Krzyśka się obraziłam, a Leszczyńscy znów pojechali w odwiedziny do swoich
ciotek.
- O cześć!
- przywitał mniepan Piotr, gdy zziajana zapukałamdo ciężkich dworkowych drzwi.
- Dzień dobry, chciałam z panemporozmawiać.
- wysapałam.
- Tak?
Ciekawe o czym?
- zdziwiłsię prowadzącmnie do kuchnii sadzając przyznajomym stole.
- Panowie będą w niedzielę u nas na obiedzie?
-Tak.
To cię interesuje?
- pyknął ze swej nieodłącznej fajki.
- Nie, nie -pokręciłam głową.
- Muszę zpanem porozmawiaćteraz, bo w niedzielę pewnie nie będzie okazji.
- Po takim wstępie, to aż płonę zciekawości.
Mów, Kaśka, bopęknę -powiedział z komiczną miną.
- Proszę mi powiedzieć, co pan wiena temat tego pana, którytukiedyś był.
no, tego zvolvo.
- A po copanience takieinformacje?
Hę?
- Zaraz powiem, ale pan pierwszy.
Tylko proszę mi nie mówić,że on jest z Warszawy.
- A wiesz co?
Toprawda, chciałem ci to powiedzieć - zdumiał się.
-I co jeszcze?
- Noo.
- Arencki zamyśliłsię- no, on interesuje się historiąsztuki, zbiera materiały do
swojej pracy.
Chce zrobić opracowaniedworków polskich.
Oczywiście nie wszystkich i między innymi
97.
wybrał ten.
Co jeszcze?
Aha, wspominał, że to u nich rodzinne, żemiał brata obieżyświata.
- Miał?
-Miał.
Brat umarł gdzieś w Brazylii.
-I co?
- Mhm - panPiotr westchnął.
- Znałpana Karkowskiego, mieliwspólnienapisaćjakiś rozdział, dotyczący właśnie
tego dworku.
- Ale to nieprawda!
Pan przecież wie!
- Niby skąd?
Jęknęłam.
Jak tak dalej pójdzie, to ja niechybnie oszaleję.
- A co on teraz robi?
- spytałam po chwili.
- Nadal pisze,zbiera materiały, pomaga nam trochę.
Tak, tak,pomaga - powtórzył, gdy popatrzyłam na niego ze zdziwieniem.
-Tenpan zna sięconieco na konserwacji zabytków.
Oczywiścienieprofesj onalnie.
- Dobrze, dobrze.
Ja i takw to nie uwierzę - burknęłam nieuprzejmie, ale zreflektowałam się i
dodałam: - Przepraszam.
- Proszę.
I wypij wreszcieherbatę,póki ciepła.
- A co ztą rzeczą, którą bratCzarnej Skarpetki pożyczyłpanuEustachemu?
-Co? To o tym też wiesz?
A nawiasem mówiąc, to ten pan nazywa się Burgas, a nie Czarna Skarpetka.
Tadeusz Roman Burgas.
Wzruszyłam ramionami.
- Chodzi ojakieś stare rodzinne dokumentyBurgasa,które bratpożyczył panu
Karkowskiemu, i teraz pan Burgas zaproponował,że chętnie nam pomoże i
poprzegląda dokumenty.
Może przy okazji znajdzie swoje.
- Aha- tylko tylepowiedziałam i zabrałam się do herbaty i jakichś twardych
ciastek.
-Czemuto ciętak interesuje?
- zapytał pan Piotr, stawiającwodę na drugąkawę dla siebie.
- Tak sobie, zciekawości - odparłamwymijająco, bawiąc sięsrebrną łyżeczką.
-Dobrze, dobrze.
Ja i tak w to nie wierzę powtórzył mojesłowa.
- Coto?
Już się zbierasz?
- spytał, gdy zaczęłam wbijać sięwkurtkę.
98
- Muszę.
Obiecałammamie, że niedługo wrócę, a przecież mamkawałek drogi do domu.
Zobaczymy się wniedzielę.
- To cześć- wyciągnął rękę wmoją stronę.
- Do niedzieli.
- Do widzenia.
Przez resztę dnia byłam nadal obrażona na Krzyśka.
Skończyłam czytanie książki,uporządkowałam zielnik, poszłam doMagdy, koleżanki z
klasy.
Kajtek, Aga i Michał wrócili dopiero późnowieczorem, tak żeumówiliśmy się na
jutrzejsze popołudnie, bo jakpowiedział Kajtek przez telefon, muszą odespać
wizytę u ciotek,dwóch starych panien z posuniętą sklerozą.
Od rana lało, siąpiło i padało.
Krzysiek wstał lewą nogą, raczył zjeść śniadanie i zasiadł z tatą przed
telewizorem.
Chcieli obejrzeć film przyrodniczy o żółwiach.
Ale mama nie pozwoliła impróżnować, przyniosła do pokoju garz ugotowanąjarzyną,
przykryła stół ściereczkami, wręczyła po nożu, deseczce i oświadczyła:
- Proszę to ślicznie kroić w kosteczkę i wrzucać do tej niebieskiej miski.
-A musimy?
-skrzywił się Krzysiek.
- A lubimy sałatkę?
-spytała mama.
- Lubimy,no to kroimy - odezwał się tatai wyjął seler zgarnka.
Punktualnieo drugiej zaterkotałdzwonek u drzwi.
Zmoknięcikonserwatorzy wręczyli mamiewielgachny bukiet kwiatów, a następnie
panMarek i tata zaczęli klepać się po plecach, aż dudniło,iwołać:
- Tyle lat, stary, tylelat!
- łup, łuppo plecach.
-Nic się niezmieniłeś.
- Ty też nie!
- znowułup, łup.
Popatrzyłam uważnie na tatę.
Musiał wyczuć mój wzrok.
- O co chodzi,Kasiu?
-No, bo nie rozumiem.
- Czego?
- spytał tata, prowadząc gości do pokoju.
- Skąd wysię znacie?
-Z podstawówki i liceum -odparłpanMarek.
-Później się jużchyba więcej nie widzieliśmy.
- Nie, już nie - przytaknął tata po zastanowieniu.
-Terazto już wogóle nie rozumiem.
- Czego?
100
- Tato, ty już wtedy byłeś taki siwawy?
Duży isiwy?
W okula rach i z brodą?
- Nie!
- przeraził się tata.
- To czemu pan mówi, że się nicnie zmieniłeś?
Wybuchnęliśmiechem, poczułam się strasznie głupio i zmyłamsię dokuchni, do
mamy.
Śmiali się nadal, gdy wnosiłyśmyzupę porową z grzankami.
Już nie zemnie, tylkoz jakiegoś Bączka z VI b, który za dwa ciastka dał się
zamknąć w szafie zpomocaminaukowymi iprzez całąlekcję matematyki stukał, pukał,
wzdychał i jęczał, udając ducha.
Przy drugim daniu rozmowy zeszły na tematy bardziej zawodowe.
Mniej ciekawe, więc przestałam słuchać i zajęłam si?
własnymi myślami oraz wykańczaniem surówki.
Rozmyślania przerwałami mama:
- Kasiu, chodź ze mną dokuchni.
Przygotowałam talerzyki, filiżanki i już miałam się brać do krojenia
ciasta, gdy usłyszałam głos taty:
- ...
To naprawdę wyjątkowo interesującalegenda.
- Jaka legenda?
- zapytałam zaciekawiona, stając w drzwiach.
- O waszym dworku - wyjaśnił pan Marek, a pan Piotr zajętyw tym czasie
wyjadaniemowoców z kompotutylko kiwnął głową.
-A ja nie znam żadnej legendy - zrobiłam odkrycia- - Krzysiek,chłopie, a
ty?
- Teżnie,babo - odparł zdziwiony.
-To żałujcie - powiedział pan Piotr, zachichotał, mrugnął porozumiewawczo
do Krzyśka izakrztusił się malinką.
- Zabijemy -powiedziałam,gdy przestał kaszleć.
- proszę opowiedzieć.
- To nie jest żadna tam mdłahistoria o pięknej panience, którazmarła z
powodu nieszczęśliwej miłości, a teraz jej dusza tuła się podworku i oczywiście
szlocha.
Legendajest o tym,że jeden z właścicieli dworku, bodajże szlachcic Bartłomiej.
- Bartosz - poprawił półgłosem pan Kucharz.
-No więc ten Bartoszwalczył pod Wiedniem, skąd wrócił cały,zdrowy ibogaty.
Przywiózł żonie kosztowne prezenty, a synowi
101.
jakiś wspaniały nóż.
Syn jak miał na imię?
- popatrzył pytająco nakolegę.
- Kacper.
-...Kacper dorósł, ojciec umarł, dwór zaczął podupadać, matkazachorowała
śmiertelnie.
I nagle odmiana!
Matka wyzdrowiała,dwór, dziwnieszybko, na powrót stał się wspaniały.
Zaczęto najpierw szeptać, a potem mówić coraz głośniej, że młody paniczzaprzedał
duszę diabłu.
Znaleźli się nawet świadkowie, którzy zukryciaprzyglądali się tej transakcji.
A jak któregoś dnia panicz Kacper nakoniu przeleciał nad polami ichałupami, to
ludzie zaczęli go całkowicie unikać, no bo jasne było, że miał konszachty z
siłami nieczystymi.
- Cud,że go niespalili.
- wtrącił tata poważnym głosem.
- Cud - zgodziłsię pan Piotr.
- Wiele razy zdarzałysię takie.
-zatrzymał się i wyraźnie szukał właściwego słowa - no, cuda.
A todwór zająłsię ogniem,wszystko spłonęło,a ranostoi, jak gdybynigdy nic.
Ato panicz uleczył śmiertelnie chorych.
A to ktoś znowu widział, jak rozmawiał z niedźwiedziem, jak przeleciał nad
jeziorem karocą.
Fajne, nie?
- mrugnął do mnie, bo dosłowniezaniemówiłam i chłonęłamkażde słowo.
-Ico?
Proszę mówićdalej.
- Dalej?
Kacper nie znalazł towarzyszki życia.
Żadna panna niechciała mieć męża, który zaprzedał duszę diabłu.
- To zupełnie zrozumiałe - wtrąciłtata.
-Matka Kacprautrzymywała, że te cuda to nie wynik konszachtów z
diabłemgdzieś o północy na rozstajach dróg, azasługa tegonoża, z którymKacper
nigdy się nie rozstawał, a który był prezentem od ojca.
Nikt kobiecie nie wierzył.
Musiała to być zmowa z diabłem.
Co jeszcze?
- zastanawiał się.
-To wszystko.
Aha, po śmierciKacpra nie było już żadnychcudów.
- Cała rodzina Kacpra uważała, że to zasługa noża, to jemu przypisywano
ową czarodziejskąmoc - odezwał siępan Marek.
-I takjak mówił Piotrek, wrazze śmiercią Kacpra skończyłysię ponoć teniesamowite
wydarzenia.
- Agdzie ten nóż?
- przemówiłKrzysiek.
102
- Nie ma - wzruszył ramionami Arencki.
-A dlaczego nie ma?
-spytałam.
- Skąd ja to mogę wiedzieć?
-Skoromówił pan, że dla rodziny Kacpra ten nóż miał takieznaczenie,no
choćby jakopamiątka.
to coś powinno zostać ponim - powiedziałam pochwili namysłu.
- Ona ma rację - odezwał siętata.
-Nóż mógł zginąć, mogli go sprzedać - westchnął pan Marek.
- Tysiąc rzeczy mogło się z nim stać.
A tak wogóle, to tylko legenda- przypomniał.
- Ale bardzo ciekawa - podniosłam się z krzesła.
- Dziękuję zaopowiedzenie jej, ale teraz muszę pomóc mamie.
- Cała przyjemność po mojej stronie- zgiął się w ukłonie pan
Piotr.
Zakotwiczyłam w kuchni na długo.
Było jeszczeparę rzeczy,które należało zrobićw związku z deserem.
Pod dyktando mamy automatycznie kroiłam ciasto, ubijałamśmietanę, ale cały czas
myślamibyłam przy legendzie.
-Mamo!
Słyszałaś?
- Słyszałam.
-No i co?
- To niesamowite.
- powiedziała mama wolno i stanęła przymnie, a ja przerwałam walkę ześmietaną.
- Co?
-Niesamowite, że talegenda i twój kamyk dotycząjednej okolicy.
- Rzeczywiście!
Może to ma jakiś związek?
-Myślę, że na pewno.
Takichkamieni nie znajduje się codziennie.
- Czy można topołączyć?
- spytałamz powątpiewaniem.
- Nie wiem -mama wzruszyła ramionami.
- Masz materiałdo
przemyśleń, ja idę z kawą.
- Poczekaj,mamo!
- złapałam ją za rękę.
-Może ten Bartłomiej.
- Bartosz.
-No ten Bartosz przywiózł spod Wiednia czarodziejski nóż i ten
kamień.
103.
- ...
Iczapkę niewidkę, i dmuchanego konia, i teflonową patelnię.
- wpadł mi w słowoKrzysiek, który właśnie wszedłdo kuchni.
- Skąd wiesz?
- zapytałam wyniośle.
-Teraz wszystko jest możliwe.
- Z łaski swojejnie zastanawiajciesię nad tym w drzwiach.
Dajcie miprzejść z kawą - powiedziałastanowczo mama.
Wycofaliśmy się pod okno.
Krzyś ustawił taborety, ja przyniosłam ciastoi rozpoczęliśmy naradę.
- Mówię ci, żew tym coś jest - zagaiłaminteligentnie.
-Mhm - zagryzł sernikiem.
- Proponuję spotkać się z Leszczyńskimi - powiedziałam.
- Copięć głów to nie dwie.
- Mhm.
-Zjedz już tensernik do końca!
- zdenerwowałam się.
I zacznij mówić po ludzku.
-Coś do picia - wychrypiał naraz.
- Zatkałem się.
Podałam mu sok, który wypił z widoczną przyjemnością.
- No, odetkało mnie -odsapnął.
- Dzięki.
Aco do Leszczyńskich, to masz rację -dodał szybko, patrząc na moją minę.
- Toidźi poproś na chwilęmamę do kuchni.
-A co?
Tobie nóżki wcięło?
- A kto ci uratował życie, podając ratunkową szklankę soku?
Iw ogóle, to ja pomagałam mamie przy obiedzie, podczas gdy tyleżałeś brzuchem do
góry - uświadomiłam mu.
- Dobra, babo, już nie ględź.
Idę - podniósł się niechętnie z taboretu.
- W czym problem?
- zapytała po chwili mama.
- Czy możemy zaprosićKajtka i bliźniaki?
-Teraz?
- No!
- przytaknął Krzysiek.
- Oczywiście - westchnęła mama.
Krzysiek poszedł do pokoju zatelefonować, a jawzięłam się domycia naczyń.
Krzyś dzielnie mi pomagał, tak że raz-dwa umyliśmy te skorupy, jak je nazywał, i
pochowaliśmy do szafek.
Leszczyńscy pojawili się nad wyraz szybko.
104
- Pewnie, żeszybko - wy dyszała Agnieszka, poprawiająckoński ogon
-przecież Krzysiek nęcił, żedowiemy się tak ciekawychrzeczy, że Michał i Kajtek
przez całą drogę na zmianę mnie ciągnęli albo pchali, byle tylko prędzej.
Pokazaliśmy się nachwilę w komplecie w dużym pokoju, gdziepan Piotr
roześmiał się nawidok Kajtkowej koszuli oznajmiającej:
Krasnoludkisą na świecie, a tęcza jestszalikiem niebios.
Mamadała namciasto, sok i zatarabaniliśmy się do pokoju Krzyśka.
Opowiedziałam legendę, Krzysiek streścił naszerozważania,Agnieszka z
przejęcia dławiła się kawałkiem ciasta, a Kajtek o maływłos nie wylałna siebie
dzbanka z sokiem.
- Znałem tę legendę - powiedział i odstawił dzbanek jak najdalej od
siebie.
- Ale ja jestem barani łeb!
-trzepnął się wczoło.
- Nie zaprzeczę, gdyż nie lubięsię kłócić - powiedziała milel uśmiechnięta
Agnieszka.
- Ale co ta legenda mawspólnego z kamieniem?
- rozważałMichał, wydziobując rodzynki z ciasta.
-Nie widzę powodudoniepokoju.
- Dlatego też nikt tu się nie niepokoi.
Ale przyznasz, żelegendajestniesamowita.
I kamień.
- Kamień tak - przytaknął Michał.
- Tylkoże każda legenda maw sobie coś niesamowitego i tajemniczego.
- Dlatego jest legendą- zgodziła się jego siostra.
-Ale te niesamowitościsą w tym przypadkupodejrzaniepodobne.
- Ja taknie uważam!
- stwierdził zdecydowanie Michał.
- Ale co robimy?
- spytał przejęty Kajtek.
- W tym sęk, że chyba nie wiemy - odrzekł Krzysiek.
Zapadłomądremilczenie, przerywanejedynie mlaskaniem Michała.
- Musicie znaleźć kogoś, kto dobrze znałpana Eustachego, i tegokogoś
zapytać o legendę i oto, co panEustachyo niej sądził -podsunął Michał
zpełnymiustami.
-Jak rany!
- Krzysiek klepnął w kolano, ale nie swoje tylkoKajtka.
-To doskonały pomysł.
- Dziękuję - powiedział niewyraźnie Michał.
105.
- No tak, tylko że pan Eustachy to się chyba z nikim nie przyjaźnił -
przypomniałam sobie ponuro.
Miał wielu znajomych,aleno, takich.
dalszych -machnęłam zrezygnowana ręką.
- A babcia Grzegorczykowa?
- wrzasnął Kajtek.
- Racja, babcia - powtórzyłam olśniona.
-Nie, noco wy -Agnieszka zaczęła się śmiać.
- Tastaruszka odpsów i kotów i ten pan?
Przecież Kasia opowiadała mitrochęo nim.
Nie, nie - pokręciła przecząco głową.
- Babciajest emerytowaną nauczycielką - powiedział spokojnie Krzysiek.
- Kiedyś uczyła historii i języka polskiego.
-Ifrancuskiego.
- ...
Teraz trochę zmieniła sięnastarość.
- Chyba że tak - zgodziła się.
-To trzebawybraćsię do babci!
- zrobił odkrycie Michał.
-Ito niedługo - zaznaczył Krzysiek.
- Jutro?
- zaproponowałam.
- Może być i jutro.
-Ciekawe, cousłyszymy - mruknęła Agnieszka - przecież tapanito starowinka.
Narada wojenna przekształciła się w dyskotekę.
Małą,ale wystarczająco głośną, by w pewnym momencie tata przyszedł z dołuz
prośbą o przyciszenie.
- Się robi!
- wrzasnął Krzysiek, aAgnieszka ijachwyciłyśmytatę za ręce i wyciągnęłyśmyna
środekpokoju.
- Dajcie miświęty spokój!
- opędzał się tata.
- Tylko jedno kółeczko, proszę pana.
- wykrzykiwała Agnieszka.
- Tato, nie dajsię prosić!
- wtórowałam.
- Nie mogę, dziewczyny, nie mogę - powiedział narazsmutnotata.
-Dlaczego?
- Bo zjadłem dużo na obiad,a i ciasta też sobie nie żałowałem.
-Tata wybuchnął śmiechem nawidok naszychstrapionych min.
- Możekiedy indziej.
Cześć.
Przyciszcieto w końcu!
- i wyszedł zpokoju.
106
""" Ciekawe, co usłyszymy - nudziła Agnieszka od samego
rana.
- Zaraz się dowiemy - odpowiedział zniecierpliwiony Krzysiek.
-Do babci już niedaleko.
Domek babci był malutki i bardzo kolorowy.
Drewniane ramyokien pomalowano różnokolorowymi farbami, na białych
ścianachkwitły malowane róże, stokrotki i jakieś takie niebieskie kwiaty.
Jakby nie dość było tych wymalowanych kwiatów, ogródek aż mienił się
rozmaitością żywych kolorów i kształtów.
Po ogródku przechadzały się psy i koty.
Właśnie przechadzałysię, anie biegały i szalały.
Wędrowały wydeptanymi ścieżkamimiędzygrządkami i rabatkami.
- Niesamowite - powiedziała po chwili wyraźnie wstrząśniętaAgnieszka.
- To wyglądajak w bajce.
Otworzyliśmy metalową furtkę pomalowaną na wesoły żółtykolor i weszliśmy
do ogródka.
Zwierzaki nie zwróciły na nas najmniejszej uwagi, z wyjątkiemszaropłowego
wilczura, który od niechcenia szczeknął ze dwa razy.
Otworzyłysię drzwi domku,równieżkolorowe, i na progu stanęła drobna staruszka ze
srebrnymkokiem,ubrana w popielatą sukienkę z nieskazitelnie białym
kołnierzykiemi sztywno wykrochmalony błękitny fartuch ozdobiony haftowanymi
bukiecikami konwalii.
- O, dzień dobry!
- ucieszyła się.
-Tylu goścido nas?
Proszę
wejdźcie.
- Nas?
Co za nas?
- powtórzyła półgłosem Agnieszka, wchodząc do domu.
Babcia, któraszła przodem, odwróciła się i wyjaśniła:
- Tak, nas.
Myślałam o sobiei zwierzaczkach.
Agnieszkabardzo się speszyła i nie wiedziała, co powiedzieć.
Babcia wprowadziła nas do dużego pokoju, przegoniła dwaogromne psy zkanapy i
kazała siadać.
Pokój był jasny, wielki ibardzo mi się podobał.
Na jednej ze ścian,od podłogi aż po sufit, piętrzyły się na półkach książki.
Pełno tu byłostarych,pożółkłych fotografiii obrazów.
Przy oknie stało wielkie
107.
biurko, piękna szafa, wisiało kryształowe lustro.
Na fotelach ześmiesznie powykręcanymi nóżkami wylegiwały się szare, bure i
pręgowane koty.
- No, a teraz słucham - powiedziała babcia, siadając w fotelunabiegunach.
Ledwo usiadła, a jużjakiś pręgowany kocur z naderwanym uchem wskoczył jej na
kolana,mrucząc zwinął się w kłębek,a po chwili spał.
- To straszny śpioch - uśmiechnęła się.
-Z zasadybudzi się tylko po to, bycoś zjeść.
Ale dość o tym.
Powiedzcie,z czym przychodzicie.
Już wcześniejustaliliśmy, że Krzysiek będzie rozmawiał z babcią.
Chodziło nam o to, żeby niezakrzyczeć starszej pani.
Krzyśpowiedział, że poznaliśmy legendę i sądzimy, że taki nóż
prawdopodobnieistniał.
- Taki nóż był rzeczywiście - przytaknęłababcia, amy z wrażenia o mało nie
pospadaliśmy z brokatowej kanapy.
-Był?
-wykrzyknęłam.
- Był - przytaknęła spokojniepani Grzegorczykowa.
-I nawetpamiętam, że czytałam coś na jego temat w starych dokumentach,jakby
takiej rodzinnej kronice Eustachego.
-I co się stało z tymnożem?
-szalał Krzysiek.
- Zaraz wracam - babcia podniosła sięz fotela, położyła kota nadywanie i
wyszła z pokoju.
Wróciła z tacą zastawioną szklankamizsokiem ikruchymi ciasteczkami
naporcelanowym, wyszczerbionym talerzyku.
- Proszę,częstujcie się, to ciasteczka mojej roboty -zajęła miejsce w fotelu,
pręgowany kot niczym piłka odbił się oddywanui wskoczył na kolana swojej pani.
- Proszę mówić, to bardzociekawe - odezwała się błagalnieAgnieszka.
-Legendęznacie?
- upewniła się babcia.
- Znamy.
-To nie muszę jej opowiadać.
Istotne jestto, że w legendzie głównie mówi się o diable, ale z tejkroniki,
którą kiedyś czytałam,wynika, że rodzina Karkowskich wierzyła w mocnoża i że ów
nóżprzechowywany był jako wielki talizman, w którym ukryta jest moc.
108
- A paniw to wierzy?
- przerwałam.
- Czy wierzę?
- Babcia umilkła na chwilę.
-Już tyle niezrozumiałych rzeczy widziałam - westchnęła -że nawet taki
czarodziejski nóżnie jest w staniemnie zdziwić.
- A jak ten nóż wyglądał?
-Dokładnie nie pamiętam - powiedziała babcia ze smutkiem.
-Pamiętamjedynie, że zawsze leżał w niewielkiej drewnianej skrzyneczce, a
rękojeść była ozdobiona koralami.
Aha, w rękojeści byłjeszcze.
chyba duży turkus - przypomniała sobie.
- No, ale co stałosię z tym nożem?
- spytałKajtek, który do tejpory nie zabierał wogóle głosu.
- Właśnie nie wiem - babcia Grzegorczykowa wzruszyła ramionami.
- Nie wiem również,co stało się z dokumentami.
Ale,ale jest ktoś, kto mógłby wiedzieć!
- powiedziała ucieszona.
-Kto?
- Do Eustachego przyjeżdżał parę razy jakiś znajomy.
Wiem, żebardzointeresował się legendą i nożem.
Tak jak wy - uśmiechnęłasię do nas.
- Ten znajomy ponoć pisał jakąś pracędotyczącą legendzwiązanych z zamkamii
dworkami.
Pożyczył ode mnie nawet paręcennych książek, miał oddać, ale nie oddał.
- Babciarozłożyłaręcei ten ruch obudził kota, który popatrzył nanas leniwie i
zasnąłz powrotem.
-Miałam nawet pisać doniego, byprzypomnieć o tychksiążkach, tylko jakoś niemogę
na toznaleźć czasu.
- machnęłazrezygnowana ręką,ale kot tym razem się nie obudził.
- Ten znajomy, to skąd był?
-Z Warszawy.
- Pamięta pani, jak się nazywał?
- spytałam szybko,bo jak sądziłam, pewne rzeczy zaczęły pasować do siebie i
układać się powoli w jakąś całość.
- Tak zupełnie nieciekawie - powiedziała stanowczo.
- Tak jakby Turbas czy jakoś podobnie, może Grubas?
Nie, nie pamiętam -potrząsnęła z rezygnacjągłową.
- Może Burgas?
- podsunęłam z zapartym tchem.
-Burgas!
Właśnie, Burgas!
-wykrzyknęła radośnie starsza pani.
109.
Do końca wizyty nie odezwałam się ani słowem.
Musiałam solidnie pomyśleć, a naprawdę było nad czym.
Babcia opowiedziałanam jeszcze o swoich zwierzaczkach i w końcu pożegnaliśmy
się.
- No więc co?
- zagaiłMichał.
-Co już wiemy i co robimy?
- Tego właśnienie wiemy.
-Kaśka!
Zgubiłaś jęzor?
Możesz mówić?
- Mogę - burknęłam mało uprzejmie.
-Babo!
To coś powiedz!
- rozkazał Krzysiek.
- Sensownie- zastrzegł Kajtek.
Zatrzymałam się na ścieżce.
Reszta teżprzystanęła.
Popatrzyłam na nich, na niebo, pomedytowałam, ale chybatrwało to za długo, bo
mój brat szturchnął mnie w plecy, więc przemówiłam:
- Wiecie, kto to jesttenBurgas?
-Pewnie!
To ten znajomy pana Eustachego - odparła zdziwiona Agnieszka.
- Nie słyszałaś, jak o nim mówiła babcia?
- Jak mogła nie słyszeć, skoro sama podsunęła to nazwisko -zdenerwował się
Michał.
- O rany, co za oślica z tej mojejsiostry!
-jęknął.
- Nawet się na ciebie nieobrażę - odparła z godnością Agnieszka - bo mi
szkoda czasu.
-Ludzie!
- wrzasnąłnaraz Kajtek.
-Dajcie mówić Kaśce,przecież widzicie, że coś ją gryzie.
- Pchła?
- szepnął Michał.
- Michał, bo w ucho!
- Kajtekbyłzdenerwowany nie na żarty.
- Mów, Kaśka, bo ja tu kogośtrzepnę.
-Ty znasz tego Burgasa?
- wtrącił Krzysiek.
Kajtek ograniczył się do rzucania zabójczych spojrzeń i zgrzytania.
zębami.
- Znam Burgasa.
I wy też, ale nie tego,o którym mówiła babcia.
ZnamybratategoBurgasa, który pożyczył książki od paniGrzegorczykowej.
- Tak?
- zdziwił się mój brat.
-A niby, kto to taki?
O ile się niemylę, to nie mamy żadnej rodziny iżadnych znajomych w Warszawie.
- Teraz już mamy.
CzarnąSkarpetkę - powiedziałamsłodko.
- Ooo!
- zdziwili się i zaraz potem zaniemówili.
110
- Tak.
Nasz Burgas nawet nie znał drogi do dworku.
To nie onbył znajomympana Eustachego - dodałam w kwestii wyjaśnienia.
- Askądto wiesz?
- zapytał przejęty Kajtek.
- Z głowy.
A o bracie, który rzeczywiście tu przyjechał, wiemod pana Arenckiego.
- Może to tylko przypadkowa zbieżność nazwisk?
- zapytałMichał bez większego przekonania.
- Tere-fere kuku- rozwiała jego wątpliwości Agnieszka.
-Dobra, dobra, już wiem - mruknął.
Ale teraz to musimy jużcoś postanowić!
- dokończył z mocą.
- Eee, po co?
Przecieżfacetjest w porządku, no ma tylko dużoszmalu - zadrwiłam.
- Nie tak dawno, jak poprosiłam mojego czcigodnego starszego brata choćby o
rozmowę natemat Czarnej Skarpetki, to mnie wyrzucił za drzwi.
- Teraz już cię nie wyrzucę, niehisteryzuj - skrzywił się Krzysiek.
Dotarliśmy na rynek.
Aga wyczaiław krzakach wolną ławkę,która przeważnie byłaokupowana przez
zakochanych.
W sklepieobokchłopcy kupili paluszki, jakieś stare drożdżówki i zasiedliśmy do
konferencji na świeżym powietrzu.
Początkowo z naszejkonferencyjnej ławki dobiegał jedynie chrzęst
chrupanychbułeczek.
- Wręcz wyśmienite - zacmokała w pewnej chwili Agnieszka -chrupiące,
smaczne i świeże.
Zupełnie jakbym gryzła kamieniei chybasobie złamałam ząb - dokończyła w
płaczliwej tonacji.
- To się przerzuć na paluszki - zachrupał Michał.
-Przepraszam, czytematem spotkania są produkty spożywczeczymoże coś
innego?
- zapytał obrażony Krzysiek.
- Coś innego - odpowiedziałam grzecznie.
-No właśnie.
Na szczęście buły zostały jużpożarte, a z paluszków pozostałymizerne
resztki.
Agnieszka przestała w końcu obmacywać zęby ijęczeć, że już za młoduzostanie
szczerbata, i można było zacząćrozmawiać.
- Trzeba będzie obserwować Skarpetkę -odezwał się przejętyKajtek.
- Co robi, z kim się spotyka.
No rozumiecie, jak wfilmach.
111.
- Rozumiecie, rozumiecie - przedrzeźniała go Agnieszka.
-A wiemy w ogóle, gdziesię zatrzymał?
- Pewnie w hotelu - wtrąciłMichał.
-Zaczynamyspotkanienumer jeden - odezwał sięKrzysiek.
-Ustalamy plan działania - dla powagi sytuacji mówił na stojąco.
- Po pierwsze, musimy dowiedzieć się, czy Skarpetka.
-Proszę o głosw bardzo ważnej sprawie- przerwała muAgnieszka i również
podniosła się z ławki.
- Proszę - odpowiedział szarmancko Krzyś, który samorzutniewytypował się
na przewodniczącego naszej dyskusyjnej grupy.
-Koleżanka Agnieszka ma głos.
- Czarna - powiedziała zuśmiechem i usiadła.
-Co czarna?
- nie mógł zrozumieć przewodniczący Krzysiek.
- Skarpetka.
Czarna Skarpetka.
Jeśli ma to tak poważnie wyglądać, to uważam, że należy używać pełnej nazwy,
żeby nam się niepomyrdało i nie wyniknęły z tego żadne niedomówienia.
- Kpisz, babo?
- spytał wściekły Krzysiek.
- Kpię - odparła pogodnie - przecież są wakacje.
Chłopie.
- To ja też chcęzabrać głos- powiedziałMichał i podniósłdwapalce jak
grzecznyuczeń.
-Będziesz kpił?
- spytałgroźnie przewodniczący.
- E, nie - zastanowił się - chyba nie.
-To mów.
- Trzeba wymyślić jakiś kryptonim.
- Widząc spojrzenie Krzyśka, szybko dodał: -Dobra, teraz już mówię poważnie,
przydałobysię pewne rzeczy zapisywać.
- Z tym ostatnim to prawda - poparł go Kajtek.
- Nawet głupizeszyt by wystarczył.
Krzysiekpogrzebał w kieszeniach, wyciągnął pieniądze i wręczył je
Kajtkowi.
- To co?
Skoczysz do kioskuna rogu kupićten głupi zeszyt?
- Skoczę - kiwnął głową.
- Kupięten głupizeszyt i jeszczegłupszy długopis - i zniknął zakrzakami.
Krzysiek ogłosił przerwę w obradach, które tak nadobrą sprawęjeszcze się
nie rozpoczęły, a Kajtekwrócił po paru minutach.
112
- Tylko takie były?
- grymasiła Agnieszka.
- Mhm - wymruczał jeszcze zdyszany.
- Cosię czepiasz?
Topiękny zeszyt, szczególnie ta mysz na okładce.
- O tę durnowatąmysz mi właśnie chodzi.
Przecież to są zeszyty dla pierwszoklasistów.
- Cicho!
- wrzasnął naraz mój brat.
-ZapisywaćbędzieAgniecha, może ją to przyciszy choć na chwilę.
- Dawaj ten zeszyt - Agnieszka rozłożyła go na kolanach. i wyrwała
Kajtkowi z ręki długopis.
- Tylko takie seledynowe były? Mruknęła.
- Nie, ale te były najtańsze.
Michałze zrozumieniem kiwał głową, chciał coś powiedzieć,ale ubiegł go
Krzysiek:
- Jak ktoś coś powie na temat ciastek, myszy czy długopisu -cedził przez
zaciśnięte zęby - to uduszę.
Tu zaraz,na tym miejscu.
- Patrzcie!
Tam, koło mięsnego!
- wykrzyknęłam.
- O kurczę!
-Nowłaśnie - zgodziła się Agnieszka.
- Krzysiek,zapisać to?
- spytała.
- Chcę dobrze spełniać obowiązki sekretarzaczy jak tosię tam nazywa.
- Idziemy za nim - powiedziałam iwylazłam z krzaków.
-Tak od razu?
Bezustalenia?
- skrzywił się Krzysiek.
- No to ustalajcie - zezwoliłam.
- Aja w tym czasie go pośledzę.
- Ja teżidę - zerwała się raźno Agnieszka.
-Ty tu siedzisz i piszesz.
Jaidę-powiedziałstanowczo jej brat.
- Ja też!
- darł się Kajtek.
Odwróciłam się gwałtownie.
- Jak pójdziemy wszyscy, to będzie nas trochę za dużo.
A w ogóleto szkoda czasu na gadanie.
Idęz Michałem.
Przebiegliśmy przezrynek i zatrzymaliśmy się przy sklepiemięsnym.
- Gdzie on jest?
- wysapałMichał, zaglądając przez szybędośrodka.
- Tu obok - machnęłam ręką wkierunku księgarni.
-No to wchodzimy - zadecydował i pchnął oszklone drzwi.
113.
- A jak nas zobaczy?
- zaszeptałam.
- Może nas nie pozna.
-A jakpozna?
-nie ustępowałam.
- To mu się ukłonimy.
Przecież możemy kupować książki, nie?
Wchodzimy.
Weszliśmy.
Ustawiliśmy sięw kolejce po koszyk.
Kolejka byładługaśna, grubaśna i powykręcana na wszystkie strony, a koszyków
dziwnie mało.
Staliśmy na samiutkimkońcu, aSkarpetka, przepraszam, Czarna Skarpetka z
koszykiem wdłoni zakotwiczył przypółce z kryminałami.
- Przecież my się nie doczekamy na ten koszyk!
-jęknęłam.
- Się martwisz - wzruszył ramionami.
- Przecież nic nie chcemy kupić, nie stoimy tu po książki -zaznaczył z
naciskiem.
- Racja - mruknęłamuspokojona.
- Co robi nasz znajomek?
-spytałamwciśnięta między grubą nastolatkę w fioletowym swetrzei wysokiego pana.
- Już podchodzi do kasy.
- relacjonowałpółgłosem Michał.
-Wrócił, znowu ogląda jakąś książkę.
Polazł do kasy, płaci.
Wychodzi.
Przebiliśmy się przez tłum iwyszliśmy za Skarpetką.
Burgaswsiadał właśnie do swojego samochodu i po chwili nie było go jużwidać.
- Tak - powiedziałam smętnie.
-To chyba wracamy donaszych.
- westchnął Michał.
Krzysiek i Kajtek opowiadali sobie kawały, a Agnieszka ze znudzoną miną rysowała
w zeszycie kwiatki.
-I co?
-spytali jednocześnie, gdy pojawiliśmy się przy ławce.
-Nic.
- Czegoście się dowiedzieli?
- gorączkował się Kajtek.
- Że facet czyta kryminały - odpowiedział niechętnie Michał.
Kajtka zatkało.
Resztę też.
- A poza tym, czy coś jeszcze?
- spytała słodkouśmiechniętaAgnieszka.
- Jeszcze to, że pan Burgas odjechał gdzieś z piskiem opon dodał Michałz
kwaśnymuśmieszkiem.
114
- To niejako komplikuje nasze poszukiwania - oświadczył Krzysiek.
-Słuchajcie,mam pytaniezupełnie z innej beczki - odezwała sięnaraz Aga.
- Dlaczego my właściwie chcemyśledzić Skarpetkę?
- Czarną - dodał zgryźliwie Krzysiek.
-No właśnie, dlaczego?
- Bo przypuszczamy, że będzie chciał odszukać dokumenty inóż.
-To chyba nie jest najmądrzejsze, tak siedzieć na rynkui ślepić,czy facet
raczył przyjechać czy odjechać - kontynuowała panna Leszczyńska.
- Jeżelite rzeczysą schowane, topewnie gdzieśw dworkualbo obok niego, a nie na
rynku czy wsklepie.
Lepiej tamzakotwiczyć.
Agnieszka miała rację.
Bez sensu byłoby pilnowanie Skarpetkitutaj w miasteczku.
I dobrze by byłoto wszystkojeszcze raz przemyśleć.
Tylko nie teraz.
Zbliżała się pora obiadowa i należało braćkurs na dom, bynie denerwowaćrodziców.
Podzieliłam się zresztątymi głębokimimyślami, a oni zgodnie przyznali mi rację.
Szczególniejeśli chodziło oobiad.
Ponieważ trio Leszczyńskich przypomniało sobie, że na obiadbyli umówieni
piętnaście minuttemu, do domu pognali jak szaleni.
Ustaliliśmy, że dzisiejsze popołudnie przeznaczymyna przemyślenia własne, które
jutro z samegorana porównamy.
Ledwo wróciliśmy do domu, mama z surową miną zagnałanasdo kuchni.
- Musimy przeprowadzić poważnąrozmowę -oświadczyła.
-O czym?
Co przeskrobaliśmy?
- Otym kamieniu Kasi.
-Eee.
- skrzywiłam się.
- Żadne "eee"- żachnęła się mama.
- On mi się coraz mniejpodoba.
- Dlaczego?
- zapytał zzainteresowaniem Krzysieki przysunąłsobie talerz z surówką, którą
zaczął wyjadać.
- Dobrze wiecie, dlaczego.
-No dobrze, wiemy.
Ale co w związku z tym?
- spytałam.
- Może byście go oddali?
- zaproponowałaniepewnie mama.
115.
- Komu?
- wymlaskał Krzysiek.
-Policji?
- Nie, nie policji.
-No tokomu?
- piłował Krzysiek.
- Nie zadawaj głupich pytań!
- zdenerwowała się mama i uderzyła garnkiem o blat stołu.
Kłopot nie polega na tym,komu gooddać, tylko jak wam go zabrać.
- Dlaczego zabrać?
- zaczął Krzysiek odpoczątku.
- Dziwię się, jak mogłam zgodzić się nato wszystko.
- zastanawiała się mama.
- Przecież nie robimy nic złego.
-A jak zrobicie?
Skąd mogę wiedzieć, co wam wpadnie do głowy?
- Nicnam nie wpadnie- oświadczył Krzyśautorytatywnie.
-Mamo, przecież to nie pierwsza nasza rozmowa na ten temat -powiedziałam
spokojnie.
- Naprawdę nieszalejemy i naprawdęzastanawiamy się nad tym, co robimy.
- Naprawdę - przyświadczyłKrzysiek i wsadził paluchy w surówkę.
-O, nie wiem- zaczęła niepewnie mama.
- Coraz bardziej jestem przekonana, że życie byłobyprostsze, gdyby nie ten
kamień.
- westchnęła.
-Ale nie takie wesołe - roześmiał się Krzysiek.
- Tymnienie czaruj - uśmiechnęła się nareszcie mama.
- Musimy zastanowićsię, co z nim zrobić.
Na raziemacie przestrzegaćtego wszystkiego, co do tej pory ustaliliśmy-
zakończyła mamastanowczym tonem.
- To nie myśmyustalili - sprostowałam.
-Wiem.
Macie się trzymać moichwytycznych!
I to ściśle!
-powiedziała mamabardzo groźnie i na tym zakończyła się kolejnarozmowa na temat
kamienia.
co zostałoustalone?
-zabrał głos Krzysiek następnegodnia.
- Agnieszka?
-popatrzył na nią pytająco.
- Jakoś nic- wzruszyła ramionami, aż podskoczyły jejjasnewłosy zebrane
dziś nad uszami w śmieszne kitki.
-Kajtek?
- skinął głową w jegostronę.
- Też nic- mruknął i mlasnął gumą.
-Mam pomysł!
- Michał zerwał sięz koca, na którym leżeliśmy nanaszej polance.
-Najpierw ustalmy, co wiemy.
Od tego zacznijmy.
- Dobra.
Aga zapisuje, a kto referuje?
- Ja- usiadłamwygodniej i zaczęłam: -Znamy legendę o nożui wiemy, że nożem
interesowałsię Burgas.
I wiemy, że Burgas tobrat naszej Czarnej Skarpetki.
No i co jeszcze?
- zastanawiałamsię.
-I babcia mówiła, że nóż był i teraz go nie ma.
- Może trochę wolniej, co?
- zażądała nasza protokólantka, pisząc coś strasznie szybko.
- To zapisz, ja poczekam.
-Jużzapisałam -sapnęła po chwili.
- Jeszcze wiemy, że Czarna Skarpetka łże jak pies - dodała pochylona nad
zeszytem.
- To w sumie niewiele wiemy- odkrył Michał, grzebiącw plecaku z kanapkami.
-Cośty!
- zaperzyłam się.
-Wiemy bardzo dużo.
Dużo więcej.
niż,niż konserwatorzy!
- Do czego jest nam potrzebna ta ogromna wiedza, hę?
- spytałzprzekąsem.
- Chcemy znaleźć nóż i dokumenty.
-Agnieszka, to zdanie możesz podkreślić ze trzy razy - wtrąciłKajtek
półgłosem.
- ...
Przypuszczamy również, że Skarpet też ich szuka.
117.
-I to bardziej niż my - wtrącił się znowu Kajtek i złowieszczopokiwał głową.
-To mu daje niejaką przewagę nad nami.
- Niby dlaczego?
- bąknęła Agnieszka.
- Bo pewnie ma jakieś wiadomości od swojego brata.
-Ale, ale -przypomniałam sobie naraz - ten brat ponoć nieżyje.
Umarł w Brazylii.
- To nic, ludzie - mówiłz niezmąconąpewnością Krzyś -jakbył piśmienny, a
przypuszczam, że był, to mógł zostawić jakieśnotatki.
-Ja też zaraz zostawię tenotatki, jak nie będzieciemówić wolniej -
zagroziła Agnieszka.
- Tak czy siak, trzebaporozmawiaćz konserwatorami -podsunął Kajtek, zajęty
wycinaniem fujarki z gałązki.
-Nie,nie - powiedziałam kategorycznie.
- Oni niech sobie żyjąw nieświadomości.
Aw ogóle toi tak nie uwierzą.
- wzruszyłamramionami, przypominając sobie rozmowę z panemPiotrem.
- Racja, mogliby nam spłoszyć ptaszka, a tak sobie poobserwujemy
spokojnieSkarpetkę.
-Teraz itak mamyprawie tydzień wolnego- oświadczyłnarazKrzysiek.
- Tak,a dlaczegóż to?
- Kajtek przerwał na chwilę produkcjęfujarki.
- Dlatego, że Skarpetka wyjechała do Warszawy na tydzień -wyjaśnił z
uprzejmą miną.
-Skąd wiesz?
- zapytałam zdumiona.
- Od recepcjonisty z hotelu.
Zamarłam ze zdumienia, Michał też.
Kajtek nadal robił fujarkę,aAgnieszka, mrucząc pod nosem, zapamiętale
zapisywała.
- Jak?
- zapytałam słabo.
- Wczoraj popołudniu poszedłem do hotelu i naplotłem recepcjoniście, że
mam oddać książkę panu Burgasowi.
i takie tam bajery - skrzywiłsię.
-Nie mao czym mówić.
Ty wtym czasieplotkowałaś z mamą.
Niesamowity był ten mój brat.
Nie mogłamwyjść z podziwu.
Sam poszedł, dobrowolnie.
118
- Zapisałam wszystko - Agnieszka podniosłagłowę znadzeszytu i zaczęła
masować palce prawej dłoni.
- Co tak nienormalniecicho?
-spytałazdziwiona.
- Zamurowało ich - wyjaśnił Kajtek, dzióbiąc nieprzerwaniewswoim kijku.
-A ciebie kuzynie nie?
-uśmiechnęła siędo niego.
- Mnie nie.
Bo janie mamsłabych nerwów.
- Aco ichtak zamurowało?
- zapytała.
- To, że Skarpetka wyjechał na tydzień do Warszawy - odpowiedział zgodnie
z prawdą,ale przecież nie ta informacja wywarłana nas takie wrażenie.
-Tak?
A skąd wiemy?
- To tytego nie zapisałaś?
- zdziwił się Krzysiek.
- No właśnie nie - powiedziałabeztrosko.
- Mogę zapisać.
Alepo przerwie - zaznaczyła.
- Teraz chcę kanapkę.
Poprzerwie w obradach ustaliliśmy, że tentydzień zrobimy sobie wolny.
Jedyne zadanie to wyczajenie dnia, wktórym wracaCzarna Skarpetka, a później
zaczynamypilnowanie dworku.
Konserwatorom nicnie mówimy i wszystko ma się odbywać w jak największej
tajemnicy.
- Może wymyślimy coś ciekawego?
- zaproponowałaAgnieszka.
-Przecież mamy wolne.
- A jest jakaś propozycja?
- zapytał Kajtek, nadając ostatnieszlify fujarce.
- Nie, myślałam, że może wy macie.
-Może nad morze?
Fajnie byłoby się znowupopluskać - powiedział rozmarzonym głosem Michał.
- A gdzieś za granicę?
- wykrzyknąłKajtek.
Krzyś przecząco pokręcił głową, ja też.
- Za granicę nie - powiedział stanowczo.
-A dlaczego?
- Bo obiecaliśmymamie, że nie.
Za granicę hycniemy tylkoz kimś dorosłym - wyjaśnił.
- Ajakbyśmytak na razie poszli na najnormalniejszy pod słońcem spacer?
119.
- To może być.
Teraz?
Nikt nie zdążył odpowiedzieć, bo Kajtek zaczął grać na tej swojej fujarce.
Grać toza dużesłowo.
Popiskiwał.
Sama fujarka wyglądała bardzo ładnie.
Cóż z tego, gdy dźwięki, które z niejwydobywał, były okropne.
- Pi, pi, pi- piszczał wytrwaleKajtek.
-Jak rany, zaraz oszaleję!
- zdenerwował się po chwili Krzysiek.
-Kajtek, odłóż tępiskawkę!
- polecił.
Piski na chwilęustały.
Ale tylko dlatego, że Kajtek musiał złapać głębszy oddech.
- Ciężka jest pracamuzyka - wymamrotał.
- Nie dość, że męcząca, tojeszcze nie ma zrozumienia u takich kmiotków jak wy.
- Ma zrozumienie, chłopie - Michałpoklepał go po plecach - aleto, co
mysłyszymy, to jest.
- szukał odpowiedniego określenia.
- Piski licznej mysiej rodziny - powiedziała Agnieszka bezogródek- albo
jeszcze lepiej, szczurzej rodziny.
-To nic- powiedział pogodnie Kajtek.
- Gram dalej.
Mnie niemożna tak łatwo zniechęcić.
- Pi,pi, pi - popłynęło z nieszczęsnej fujarki.
-Idę - zerwałam się z koca.
- Ktoze mną?
- Wszyscy - odpowiedział Krzysiek.
- Zostawiamy cię tu, nieszczęsny muzyku - powiedział do Kajtka, który skinął
głową, nieprzerywając grania.
Weszliśmy do lasui uszliśmy już spory kawałek, a dźwiękiKajtkowej fujarki
były nadalsłyszalne.
- To źle,że on tamzostał - oświadczyłw pewnej chwili Michał,gdy gęsiego
wędrowaliśmy leśną ścieżką.
-Niby dlaczego?
- Bo on od tych dźwiękówoszaleje.
I to niechybnie.
- To jest całkiem możliwe - zgodziła się Aga i rzuciła szyszkąwplecy
Krzyśka, który maszerował przodem.
- Ej!
Poczekaj!
- krzyknęła.
- Czemu?
- zapytał podbiegając.
- Wracamy do naszej fujarkii do Kajtka, to znaczy do naszegoKajtka
ifujarki -poprawił się Michał.
- Po pierwsze, szkoda czasu,
120
a po drugie, ontam może dostać pomieszaniazmysłówod tych
pisków.
-I wypłoszy całą zwierzynę.
Kajtek już nie grał.
Leżałna kocu i ciężko dyszał.
- Zmęczyłem się- powiedział na nasz widok.
-Nie dziwięsię -Michał wyjął cukierki z plecaka.
- Nie dość,żedmuchałeś w tęgłupią piszczałkę ile sił w płucach, to
jeszczemusiałeś słuchać.
To cię dobiło.
- Wymyślmy coś na jutro- powiedziała Agnieszka.
-Zaproponuj w końcu coś sama - odezwał się znudzonym głosem jej brat.
- Może pójdziemy dotej baby jagi ze sklepu?
- spytał Krzysiekbez większego przekonania.
- O! Dobry pomysł!
Zupełnie zapomnieliśmy o naszej dobrej,uczynnej znajomej -poparł Kajtek.
- Idziemywidzialni?
- spytała rozczarowanaAgnieszka, gdypo godzinie, bo tyleczasu zajęła nam droga z
polanki do marketu,przykładnie ustawiliśmy się w kolejce.
- Pewnie -wzruszyłam ramionami - kolejka duża to przy okazji posłuchamy,
popatrzymy.
Patrzyliśmy i patrzyliśmy.
Słuchaliśmy i słuchaliśmy, i nie mogliśmy wyjśćz podziwu.
Nasza pani była słodka jakmiód, uprzejma,że tylko do rany przyłóż, jak zaszeptał
w pewnej chwili wstrząśniętyMichał.
Kolejka przesuwała sięnad wyrazsprawnie i już po chwiliusłyszeliśmy skierowane
do nas:
- Proszę, czym mogęsłużyć?
-Dzień dobry -powiedzieliśmy chórem.
- A dzień dobry.
Towy - popatrzyła na nas z uwagą i jakby cieńuśmiechu zamigotał w jej oczach.
-I jak?
-zagaiła rozmowę Agnieszka.
- A dobrze, tylkota pięta mnie czasem swędzi - mruknęła.
-Powiedzcie mi teraz wszystko- zażądała.
- Nie możemy- Kajtek bezradnie rozłożył ręce.
- Sami nie wiemy.
- Dobrze.
Chcecie coś kupić?
121.
- Mamy jakieś pieniądze?
- zaszeptałaAgnieszka.
- Ja mam - Krzyś wysypał na ladę górę monet.
- To tezeskarbonki - wyjaśnił.
-Stłukła mi się przyporządkach.
A za to -zwrócił się do kobiety - tyle mordoklejek, na ile wystarczy.
Pieniędzy wystarczyłona niecałe pół kilograma.
Pożegnanie byłonad wyraz uprzejme,pełne uśmiechów, także ze sklepu
wyszliśmyogromnie zdumieni i niemi.
Zdumieni, no bo zachowanie sprzedawczyni było niesamowite, a niemi, bo Krzyś
poczęstował nas mordoklejkami.
Rozmowę zaczęliśmy dopieropo dłóższej chwili.
- To fenomenalne - podsumowałnadal zaklejony Krzyś.
-No!- przyświadczyła z zapałem Agnieszka, ciamkając smakowicie.
Uzgodniliśmy, że możnaby odczarować tę piętę.
- ...
Miała nauczkę, jak coś ztego wyniosła,to dobrze.
A jaknie.
-Krzysiek machnąłręką- to jej sprawa.
Ma już swoje lata.
- Słuchajcie,co będziemy robić?
- zaczęła znowu nudzićAgnieszka, gdy pozakończonymspacerze i wizycie wsklepie
rozlokowaliśmy się w Kajtkowym pokoiku.
- Jak rany, weźcie tę babę -jęknął Michał.
-Dziśmoże do kina,a jutro pójdziemy zobaczyć, jak ma się Emilka i Boguś i
spróbujemy wyciągnąć ich na spacer - powiedziałam.
- A pojutrze?
-Pojutrze mama chciała hycnąć nad morze - przypomniał Krzysiek.
- Ma wolny dzień.
- Jakchcecie, to hycniemy wszyscy- dodałam.
-Eee.
- skrzywiła sięAgnieszka.
- Co za "eee"!
- zdenerwowałam się.
-Co ci się nie podoba?
- Noto,że znowunad morze.
-To siedźw domu.
Jajadę - oświadczył Michał.
- Kajtek,a ty?
-Ja z wami.
- To już mamy zaplanowany kolejny dzień - powiedziałam nadal obrażona na
Agnieszkę.
A Wiesz, Kasiu, kogo dzisiaj widziałam?
- spytała pewnego ranka mama,wracając z zakupów.
Zostałam akurat zaprzęgnięta do niewolniczej pracy.
Miałamumyć warzywa, obrać ziemniaki i przygotować surówkę.
Umilałam sobie obrzydliwezajęcia myślami, że te wszystkie biednei piękne
bohaterki bajek miały dużo trudniejsze zadania do wykonania.
Przecieżtakie przygotowanie surówki z marchewkito pikuśw porównaniu z
oddzielaniempopiołu od maku.
Tonąc w rozmyślaniach, które podtrzymywały mnie na duchui
rozwijałyintelektualnie, uporałam się z naczyniami, ziemniakami,a teraz
tarłampalce i marchewkę do obiadu.
- Nie wiem.
Jakąś koleżankę?
- zasyczałam, gdy ze wskazującego palca pozostało mi tylko wspomnienie.
- A tak nie będzieci wygodniej?
- zaproponowała mama i oparła tarkę o talerz.
-Przecież jak trzymaszw powietrzu, towłaśnietakiesą skutki.
- Mama podeszła do stołu, na którym położyła siatkęz zakupami.
-A gdzie Krzyś?
- Gdzie?
- zaśmiałam się gorzko.
-Przecież haruje bidok w piwnicy.
Razem z tatą.
Też bidokiem.
Sprzątają tę naszą stajnię Augiasza.
- Racja!
- przypomniała sobie mama i wyciągnęła z torby wiąchę porów.
-Wiesz, jakie dziś usłyszałam pytanie naplacu?
Na ileta pora?
Zgroza!
- Mama potrząsnęłaz niedowierzaniem głową.
- Kogo,mamo, widziałaś?
- przypomniałam sobie.
- Tak mi się wydaje - zastrzegła mama - przecież tę osobę znamtylko z
waszych opowiadań, ale, wypisz, wymaluj,to mogła byćtwoja Czarna Skarpetka.
123.
- Gdzie?
- wrzasnęłam.
- Widziałam go na rynku - odparła mama cokolwiek zdziwionamoją reakcją.
Zaczęłam trzećaż leciały wióry.
- Co ci się stało?
-Czyjakskończę te wstrętne marchewki, to będę wolna?
- zapytałam błagalnie.
- Będziesz.
-Skończyłam - sapnęłam po chwili.
- Lecę do Krzyśka, pa.
- Pa, pa.
-Krzysiek!
- wrzasnęłam.
- Cii!
- Tata wychylił się z piwnicy.
-Z tego, co wiem, wy zesobą nie rozmawiacie - przypomniał.
-IdziękiBogu.
Ciekawe, coby było, gdybyście jednak i rozmawiali.
Z piwnicywylazł potwornie umorusany Krzysiek z resztkamipajęczyny na
włosach.
-No?
- Czarna Skarpetka wróciła - zaszeptałam.
-O psiakość!
-zaklął.
- Krzysiek!
- upomniał go tata.
- Miał wrócić później.
-Miał,ale wrócił teraz.
Skończyłeś?
Najpierw musimysię zastanowić.
- Skończyłem?
- krzyknął do taty.
- Skończyłeś!
- odkrzyknął tata.
Poszliśmy na górę.
W łazience Krzyś starał się doszorować ręce,aja w tym czasie przedstawiałam mu
swój plan.
- Z Leszczyńskimi?
-Zdaje się, że dzisiaj gdzieś pojechali.
- To lecimy?
- zapytał wycierając ręce.
- Jasne.
Trzeba sprawdzić w dworku - zdjęłam mu pajęczynęzwłosów i poszliśmy do mamy.
Powiedzieliśmy, że wychodzimy, że czekają na nas sprawy
niecierpiącezwłoki, alena obiad postaramy się zjawić.
124
W najbliższych zaroślach przy drodze z naszego domu wydobyłam kamień i
niewidzialni przenieśliśmysię na placyk przed dworkiem.
-Mamy więcej szczęścia niż rozumu - powiedziałKrzyś.
- Patrz,babo, jest auto.
- A jak inaczej?
Coty myślisz, że facet przyjechał do naszegomiasteczka, żebychodzićporyneczku i
pobliskich polach?
Przecież jak mu zależytylko na dworku, to wiadomo, że tu będzie przesiadywał.
- To przenoś.
Zniknęliśmy.
Z tym poszło gładko, ale trochę musieliśmy powędrowaćpo dworku,bo przez
pomyłkęprzeniosło nas do piwnicy.
- Czy ja dziśspędzę cały dzień wpiwnicy?
- stęknął niewidzialny Krzysiek.
- Tylko żetu jest dużo fajniej niż w naszej- zawołałam radośnie, starając
się coś dostrzecw półmroku.
- U nas są ziemniaki,cebula istare meble.
- Tuteż są stare meble.
-Tak, ale inaczej stare - podeszłamdo szafy z wielkim pękniętym lustrem.
- Ej,Kaśka!
Patrz, co tu jest.
- Krzyś wskazał na zakurzonego,wyłysiałegokonia na biegunach.
- Ale Czarnej Skarpetki tu nie ma - powiedziałamdo Krzyśka,który dosiadł
drewnianego bułanka.
Wyszliśmy z piwnicy i udaliśmysiędokuchni.
Konserwatorzypili kawę.
Ponieważ podłogi w dworku były drewniane, a co zatym idzie, skrzypiały
niemiłosiernie, wykamykowałam, abyśmylatali.
Przelecieliśmy dobiblioteki przez zamknięte drzwi!
A co!
Coza frajda!
I tam natknęliśmy się na Czarną Skarpetkę.
Na biurkurozłożone były stosy książek i dokumentów, a Czarna Skarpetkazajmował
się czymś zupełnie innym.
Opukiwał właśnie kominek,strzygąc uszami w stronę drzwi.
Spojrzałam pytająco na Krzyśka,który zawisł jakiśmetr nad podłogą i z uwagą
przypatrywałsiępoczynaniom Burgasa.
125.
Chciałam sprawdzić refleks naszego znajomego.
Spłynęłam napodłogę, która zgodnie z moimi oczekiwaniami uroczo zaskrzypiała.
Skarpet niczym szalony poderwał się sprzedkominka, rzuciłw stronę biurka, zajął
miejsce za nim, ujął długopis, a na twarzprzywołał wyraz zamyślenia i zadumy.
Obraz człowieka zaczytanego, zamyślonego, który nic nie wie o otaczającejgo
rzeczywistości.
Wspaniały materiał na zdjęcie pod tytułem"Uczony przypracy".
W końcu uczony Skarpetka przypomniał sobie o otaczającej go rzeczywistości.
Na palcach podszedł do drzwi, chwilęposłuchał i podbiegłznowu do kominka.
Krzyś władczo skinąłna mnie ręką i wyfrunęliśmy z biblioteki.
- Co on tam robi?
- spytałampółgłosem.
- Pewnie udaje, że pisze tęswojąpracę o dworkach - odpowiedział równie
cicho, ale zgryźliwie.
-Mnie chodzi o to,co on robi naprawdę.
tam przy kominku.
Dlaczego go obstukuje iopukuje?
- Czekaj, ktoś chyba przyszedł do biblioteki - przerwał.
- Cośsłyszałem.
-Ijak idzie panu praca?
- spytał uprzejmie pan Piotr.
- Proszę?
- Czarna Skarpetkaoderwał wzrok od kartki ipowiedział z arcymądrym uśmiechem: -
Przepraszam, nie słyszałem.
Panrozumie.
byłem taki zajęty.
Pan Piotr odpowiedział, żedoskonalerozumiei przeprasza,
alechciałbyzaprosić nakanapki i kawę.
- ...
Pan przecież pracuje odsamego rana!
- zakończyłz podziwem.
- A chętnie, chętnie - Burgaspodniósł się zwyścielonegokrzesłai podążył za
konserwatorem do kuchni, a my niczymduchyfrunęliśmy za nimi.
W kuchni panowie zasiedli nad talerzem pełnym kanapek, a Krzyśi ja na wielkiej
dębowej szafie stojącej przy oknie.
Szafa musiała być solidna, bobez problemu wytrzymała nasz ciężar.
Panowie rozmawialinajpierw o pogodzie, a następnie Skarpetka,posilony
kanapkamiz jajkiem na twardo, wygłosiłkrótkie przemówienie na tematswojej
pracy,z którego wynikało, że to rzecz trudna,zawiła i pracochłonna.
Jego obecność w dworku jestkonieczna,
126
jeżeli chce dzieło doprowadzić do końca.
Jednocześnie przepraszaza kłopoty, które sprawia swoją obecnością i postara
sięprzeszkadzać jak najkrócej.
Zgodnie z oczekiwaniami, konserwatorzy odpowiedzieli, że o żadnym
przeszkadzaniu czy kłopotach mowy być nie może, że pan Burgas jest tu mile
widziany inie ma najmniejszego powodu, by osoba,która podjęła się tak trudnego
zadania, nie mogła korzystać ze wspaniałej biblioteki pana Eustachego.
Na dźwięk imienia właścicieladworku Burgas zrobił smutną minę i oświadczył, że
wspomnienieEustasikajego przyjaciela, zawsze pozostaniemu bliskie, a
ponadtoEustasik byłby zadowolony,a może nawetdumny z jegopracy.
Z jego ukończonej pracy, zaznaczył.
Pan Marek odparł, że zgadzasię z nim najzupełniej, a później przypomniał sobie,
że niestety jestpewna trudność.
Zastygliśmy na szafie.
- W najbliższych dniach musimy udać się do Warszawy.
Takiemałe problemy w domu i pracy - powiedział.
- Ooo!
- zdziwiłsię Burgas.
-I w związkuz tym co?
- Wyjedziemy na jakieś dwa, góra trzy dni - włączył się do rozmowy pan
Piotr, którydo tej pory zajęty był wyjadaniem ogórkowych plasterków z kanapek.
-A kiedy?
-spytał CzarnaSkarpetka.
- Planowaliśmy pojutrze.
-Jaka szkoda -zaczął smutnoBurgas.
- Przepraszam, że takmówię, ale właśnie mam teraz wspaniałe pomysły związanez
mojąpracą,a taka trzydniowa przerwa może odbić się niekorzystnie.
Ale,ale - zamachał rękami niczym wiatrak -ja tu tylko o sobie, a panowie
wspomnieli coś okłopotach związanych z domowym ogniskiem.
Czy to cośpoważnego?
- zatroskał się.
-Może jakaśchoroba albo,nie daj Boże, szpital?
- Nie,nie - zbył goArencki.
- Nic poważnego.
Może weźmiepan na czas naszej nieobecności do siebie,dohotelu,parę książek,z
których pan korzysta.
- zaproponował.
- To niemożliwe.
Musiałbym wynieśćpół biblioteki.
- CzarnaSkarpetka pozwolił sobie na uśmiech, który miał wyrazić smutek,że takie
komplikacje stoją na drodze ukończenia wiekopomnego
127.
dzieła, ale to nic, bo trzeba z rezygnacją poddać się losowi.
-I jeszczejedna rzecz, tutajw dworku panuje takaspecyficzna atmosfera,która
pomaga mi zebrać myśli i przelać je na papier.
- Rozumiemy - pan Piotrprzerwał wywody Skarpetki - alemusimycoś ustalić -
i wrócił do wyjadania ogórków.
-A gdyby tak.
-zacząłniepewnieSkarpetka.
- Czy można-bybyło, ale nie, nie.
-przerwał sam sobie.
- Co?
- spytalijednocześnie konserwatorzy.
- Ach, taki zupełnie niedorzeczny pomysł.
- Alepanowie rozumieją.
bardzo, ale to bardzo jestem zaprzątnięty tą pracą i planowałem, że ukończę ją w
najbliższych dniach.
- zawiesił głos i o małonie zapłakał.
- Proszę powiedzieć - zaproponował serdeczniepan Marek.
-To niedorzeczność.
- kokietował Skarpetka.
Popatrzyliśmyna siebie z Krzyśkiemz pełnym zrozumieniem.
My już wiedzieliśmy, co facet wymyślił.
- Proszę powiedzieć - powtórzył pan Marek.
- Nie chcielibyśmyopóźniać pana pracy, wręcz przeciwnie.
- Pomyślałem, że może przezte dni, gdy panowie będą w Warszawie, mógłbym
korzystać z biblioteki - wyrzucił z siebie.
- Czytałbym i pisałbym prawie cały dzień, a wieczorem wracałbymdohotelu.
anawet lepiej!
Gdyby panowie wyrazilizgodę, to mógłbym nawet tu nocować.
Przecież teraz tyle podejrzanych osób siękręci, a tu taki wspaniały zabytek, na
odludziu.
Nie chciałbym sięnarzucać.
- Skarpetka zwracał się wyraźniedo pana Marka, którego widocznie łatwiej dało
się urobić.
-Dla mnie byłaby towielkapomoc i może przydałbym się panom w roli.
stróża - zakończyłprzemowę.
Wszystko było jasne.
Konserwatorzy wyjadą w nieświadomości, zostawiając Skarpetcedni całkowitej
swobody, a co się ztymwiąże, namparę dni śledzenia tego wzorowego naukowca.
W każdym razie rozwiązanie tej tajemniczej sprawy,bo na pewno byłatajemnicza,
przybliżało się.
W tym czasie, gdy borykałamsię z myślami, konserwatorzy,a szczególnie pan
Kucharz, po przeanalizowaniu propozycji Burgasa
128
wyrazili zgodę.
Czarna Skarpetkao mało nie pękłz radości.
I tow sposób na tyle widoczny, że konserwatorzy wymienili między sobąparę zdań o
tym, że dziś prawdziwych naukowców już brak.
Wpewnym momencie Burgas postanowił opuścić przemiłych gospodarzyi udać się do
hotelu.
Krygując się zapowiedział, że jeżeli to możliwe,wpadnie jutro koło
godzinydziewiątej, bykontynuować pracę.
Nareszciemogliśmy opuścić solidną, choć mocno zakurzoną i nadewszystko
niewygodną szafę.
Czarna Skarpetkaodjechał, konserwatorzy przeszli do pokoju, by dokończyć tam
jakichś prac porządkowych, a my, już normalni, hycnęliśmy do domu.
Po pierwsze, naspóźniony obiad, bo kiszki tak nam głośno grałymarsza, żedo
dziśzastanawiam się, jak to było możliwe, że tamw kuchni nikogo niezdziwiły
takie dziwne odgłosy dobiegające od strony szafy.
A podrugie, na generalnąnaradę.
Ma się rozumieć, że z Leszczyńskimi.
Zanosiło się na coś bardzo poważnego i tajemniczego.
Nawet jeśli zamiarySkarpetki dotyczącekominka były jak najbardziej
uczciwe,bo na przykład chciałmiećtaki samu siebiewdomu i dlatego tak mu się
namolnieprzyglądał i obstukiwał, tojego chęćzostania w dworku, delikatnie
mówiąc, wydawała się zbytnachalna i podejrzana.
Narada stała się konieczna i nieunikniona.
Spotkanie odbyłosię zaraz poobiedzie.
Objuczenikocamii leżakamiwylegliśmy do ogrodu na trawnik między krzaczki
porzeczek a grządki pietruszki.
-Niesamowite!
-powiedziała wstrząśnięta Agnieszka, gdyKrzysiekzrelacjonował naszą ostatnią
wizytę w dworku.
-Naprawdę Czarna Skarpetkamajstrował przy kominku?
- spytałMichał z powątpiewaniem.
Po co?
Pewnie czegoś szukał -odpowiedział sobie.
- Ale czego?
- zastanowiłasię jego siostra.
- Ustaliliśmy, żechodzi o dokumentyi nóż mówił bardzo przejęty Kajtek,
obciągając koszulkę z napisem głoszącym, że jej właściciel ma tegowszystkiego
już dość.
129.
Pytaliśmy, czego dość, ale Kajtek w odpowiedzi wzmszył tylkoramionami i
powiedział, że to uniwersalny napis i do wszystkiego
pasuje.
- Jasne jest, żeteraz nie możemy spuszczać z oczu panaBurgasa.
-To sięrozumie samo przezsię - Kajtek skrzywił się pogardliwie.
- Ludzie, ale będzie kłopot!
- Krzyś tupnął ze zdenerwowania.
- On tamzostanie na noc, a my powinniśmy być wdomui przykładnie chrapać.
Pilnowanie Skarpetki w dzień zawsze można jakoś zorganizować, ale co z
nocą?
Żadne z nas nie wątpiło, żeSkarpetwykorzystaokazję i będzie myszkować, zamiast
udać się w objęcia Morfeusza.
- Teraz nic nie wymyślimy- powiedziałam.
- Skarpetka majutro koło dziewiątej zacząć swą naukową pracę w dworku -
wymówiłam te słowa z należycie złośliwym uśmieszkiem.
-A mypowinniśmy go już wtedy pilnować.
- Aż w piątkę?
- odezwał się Michał.
- Ja też mam zamiar pośledzićCzarną Skarpetkę -oświadczyła
Aga.
- Wystarczy tylko Krzysiek i Kaśka - nudził Michał z ważną
miną.
- O nie!
- Agnieszka ujęła się podboki.
-Jeżeli jużktoś, totylko Kaśka i ja.
- Dlaczego?
- spytał buńczucznie Krzysiek.
- Dlaczego?
Dlatego, że to tylkoja przyznałam Kaśce rację,gdypowiedziała, że facet jest
lewy.
Wy wtedybyliście zbyt zajęcijego fordem!
- podparta pod boki wykłócała się niczym rasowaprzekupka.
- To było volvo- poprawił Kajtek.
-Wszystkojedno -kłóciła się nadal.
- W żadnym razie nie zamierzam zrezygnować ze śledzenia Burgasa - wysapała
wściekła.
- Nikt ci nie każe - powiedziałam uspokajająco.
- Dzisiaj byliście u jakiejś ciotki, więc zrozumiałe, że poszliśmy sami,
ajutropójdziemy wszyscy.
130
- Problem nocnego pilnowania jest nadal nierozstrzygnięty-przypomniał
pesymistycznie Krzysiek.
- Coś tam wymyślimy.
Jutrospotykamy się za piętnaściedziewiąta na naszej polance.
I przenosimy się do dworku.
^^dy niewidzialnipojawiliśmy się w dworku,konserwatorzyjak zwykle pili
kawę, a Czarna Skarpetka jeszczenie przybył.
Zakotwiczyłam z Agnieszką naszafiemiędzy moździerzami,a chłopcy oblepili
parapet wielkiego okna.
Konserwatorzy z wybitnieznudzonymi minami dopijali kawę i rozmawiali o
jutrzejszymwyjeździe.
Na temat Burgasa nie padło ani jedno słówko, widaćtasprawa nie była dla nich aż
tak ważna.
Jużzaczęłam układać się do spania na szafie, gdy Kajtek pociągnął mnie za
nogę ipalcem wskazał coś za oknem.
Z piskiem oponzatrzymało się czarnevolvo, apo chwili jego czarnywłaściciel
byłjuż w kuchni.
- Dzień dobry, dzień dobry.
- witał się oryginalnie.
-Panowiepozwolą, że wezmę się do pracy.
- Zaraz, zaraz - roześmiałsię panPiotr.
- Godzien podziwui pochwały jest taki zapał do pracy, alena miłość boską, może
wypijepan filiżankę kawy czy herbaty.
- O nie, nie - Czarna Skarpetka zamachał rękami.
- O ilepanowie pozwolą, przejdę do biblioteki.
Tyle pracy czeka na mnie.
- Ależ proszę, proszę - grzecznie odezwał się drugi konserwator.
Burgasprzeprosił raz jeszcze, a następniewolnym krokiem, którymiał znamionować
osobę zaprzątniętą poważnymi myślami, podążył do biblioteki.
Równie poważniepolecieliśmy zanim.
A tu w drzwiach biblioteki istny cud!
Metamorfoza!
Oczy Czarnej Skarpetki straciłyzadumany wyraz,stały sięrozbieganei chytre.
Wolny krok zmienił sięw ciche drobne kroczki, a poważne myślina temat naukowego
dzieła uleciały niczym stado wystraszonychwróbli.
131.
Jednym skokiem Burgas dopadł kominka i zaczął przy nim odprawiać swoje czary.
Widaćnie mógłjuż siędoczekać, kiedybędzie mógł spokojnie pomyszkować.
Trio Leszczyńskich popatrzyłona nas z niedowierzaniem, amy kiwaliśmy głową i
robiliśmy miny,mające oznaczać, że przecież uprzedzaliśmy.
Zanosiło się na dłuższy rytuał.
Rozsiedliśmy sięwygodniew wielkich skórzanych fotelach,z których jeden
zacząłpodejrzanie piskać, więc nasz naukowiec wykonałnumer z dnia wczorajszego i
z obłędem w oczach złapał jakąś otwartą księgę, by wsadzić w nią nos.
Czynnością tą zadziwił Leszczyńskich niemiłosiernie.
Wyglądałoto jednak tak śmiesznie, że Agnieszka już, jużchciała zachichotać, ale
zobaczyła minę Michała i wtłoczyła śmiech w głąbsiebie.
Krzyś pokiwał ręką i wyfrunęliśmy z pokoju.
Przelecieliśmyz powrotem przez kuchnię, tym razem pustą, i dotarliśmy do
znajomej nam piwnicy.
- Słuchajcie, ludzie - zasyczałKrzysiek -jest chyba oczywiste,że nie wolno
chichotać -popatrzył groźnienaAgnieszkę - śmiaćsię i gadać.
Nie muszę chyba dodawać dlaczego - uśmiechnął sięsłodko.
- Palić też niewolno - dodał trochę bez sensu.
- Wychylać się przez okno teżnie wolno, a wyskakiwanie w biegu
grozikalectwem, śmiercią albo czymś gorszym - podpowiedziałMichał i zwrócił się
do swojegokuzyna: - Możesz sobie to maznąćna jakiejś koszuli.
-Dobra, z powrotem -zwołałam szybko, bominy chłopcówwskazywały, że
pyskówka wisi w powietrzu.
- Skarpetka obstukacały kominek.
- Niech stuka - zezwoliła Aga.
- Byleby cośznalazł.
Wróciliśmy do biblioteki.
Skarpetkaprzestał czarować kominek i zająłsię starymi zegarami, szufladkami
komody, a nawet zaglądał za obrazy.
Nie działo się nicnowego, więc siedzieliśmy znudzeni.
Skarpetkawyraźnie gonił w piętkę.
Szukał czegoś, wiedziałczego, alenie wiedział gdzie.
I wszystko odbywało się w bardzo nerwowejatmosferze.
Stare domylubią skrzypiećdrewnianymi podłogami,
132
starymi meblami,a ten dworek skrzypiał wyjątkowo.
W rezultacieBurgas co pewien czas biegł do biurka i zatapiał nos w książce.
Araznie zdążył!
Zajęty był właśniezaglądaniem do niewielkiej rzeźbionej skrzyneczki stojącej w
drugimkońcu pokoju i nieusłyszał wejścia pana Marka.
Pan Marek chrząknął zdziwiony, aCzarna Skarpetkapodniósł się z klęczek.
Szybko odzyskał zimną krew i powiedziałniedbale:
-Pięknarobota.
- Sepecik z siedemnastego wieku - wyjaśnił konserwator.
-Chciałem prosić, by panprzeszedł na pewien czas do innego pokoju.
Mamy tu zkolegą paręrzeczy do zrobienia przed wyjazdem.
- Oczywiście, oczywiście.
- odrzekł skwapliwie Skarpet.
- Sądzę, że najwygodniej będzie panu w saloniku.
Tam teżjestbiurko - mówił pan Marek, prowadząc Burgasa do niedużego pokoju
wgołębim kolorze.
Czarna Skarpetka wrócił raz jeszcze do biblioteki po książki,my
przycupnęliśmy na śmiesznych fotelikach, a Kajtek zarekwirował dla siebie fotel.
Skarpet zamknąłdrzwi ioczywiście pierwsze,co zrobił, to rączo podskoczył do
kominka.
Popatrzyliśmy na siebie ze znudzeniem, znowu kominek.
Alezaraz, zaraz, co to?
Skarpetkazanurzył rękę w jego czeluściachi chyba coś znalazł.
Zastygliśmy w oczekiwaniu.
Sam Burgas teżbył nielicho przejęty, mruczał do siebie, że nie może dosięgnąć,i
w końcu wyciągnął z kominka.
cegłę!
Zaklął szpetnie pod nosem,podniósł się z klęczek, z kieszeni spodniwydobył
wielkąkraciastąchustkę, którą wytarł ręce, i podszedł do tegoKajtkowego fotela.
Zamarłam.
Czy Kajtomierz zdążył się podnieść?
Zdążył.
przełazibokiem, a Skarpetka zapadł sięw plusz fotela.
- Do diabła.
Nicz tego - mruknął.
- Gdzie to może być?
Podniósłsię, podszedł do biurka, o któreoparł swoją pękatą teczkę, wyciągnął z
niej wielką kopertęi wrócił na fotel.
Otworzył kopertę i wyjąłz niej jakieś kartki.
Mamrocząc do siebie, przerzucał je szybkimi ruchami, zdenerwowany wsadził
jedokoperty, którą upchnął pod książki i stanowczym krokiem wyszedłz pokoju.
133.
- Dziewczyny, lećcie za nim!
- wyszeptał gorączkowoKajtek,podczas gdy Michał i Krzysiek rzucili się do
biurka.
- Ooo!
- tylko tyle wykrztusił z siebie Krzyś.
Poleciałyśmy za Skarpetką.
Znalazłyśmygo w kuchni, gdzieprzygotowywał sobie kawę.
Usiadłyśmy nanaszej szafie i przyglądałyśmy się Burgasowi.
Pomyślałam,że chłopcy będą mieć chyba dość czasu, by zorientować się, co
zawierają te kartki, bo Skarpetka dopiero zalewałwrzątkiem kawę nasypaną do
czerwonego kubka w białe grochy.
Ale on nie zamierzał pić jej w kuchni, wyraźnie wybierał się z niądo saloniku!
Popchnęłam Agnieszkę i wystartowałyśmy z szafy,przewracającprzy okazji jakiś
bukiet suchych kwiatów.
Chłopcy na nasz widokwepchali kartki dokoperty, kopertę podksiążki, a
potem wszyscy udaliśmysię do piwnicy.
- To sązapiski jego brata - relacjonował niezwykle przejętyKrzysiek.
- Tego faceta, o którym mówiła babcia Grzegorczykowa.
- Dobra, to jużwiemy.
A co tam było?
- Tambyłonapisane - zaczął Michał pełnym zdaniem, jak nalekcji
językapolskiego z panią wizytator -że ten brat znał panaEustachego.
-To przecież wiemy -jęknęła Agnieszka.
- Szybko, nie mamyczasu.
- To nie przerywaj - powiedział ostro.
- Iże ten brat oglądałnóż, że rozmawiali o nim.
- Później było coś tak niewyraźnie - przypomniał Kajtek.
-Aha - kiwnął głową Michał - a później coś o tym, że ten nóżi dokumenty
pan Eustachy schował w dworku.
- Coś tam było o kominku -wtrącił Krzysiek.
-To terazwiemy, czemu Skarpetka tak namiętnie interesujesięnimi!
- zwołałam.
-Ico?
Co tam jeszczebyło?
- dopytywała się Aga.
- Nie wiemy, bo przyleciałyściepowiedzieć, żeidzie Burgasz kawą.
W ogóle, tote dokumenty są chyba strasznie niepełne.
Ten
134
brat chyba więcej nie wiedział, niż wiedział.
On nawet nie napisał,jak nazywa się właściciel tego dworku.
Pisze, że zapomniał i żetowynikchoroby.
- Lecimy do Skarpetki - powiedziałam.
- A nawiasem mówiąc,mam już serdecznie dość siedzenia w tej piwnicy -
zagderałam.
- A może by tak pomyślećo jedzonku?
- zaczął kusićMichał.
- Myśleć sobie możesz - zgodziła się Agnieszka.
-Przecież możemy podzielić się na dwie grupy.
- mówił z rozmysłem Kajtek.
- Dobra,tozmykajcie do domu.
A jak zjecie, to nas zmienicie -postanowił Krzysiek.
-Jestjuż poraobiadowa - dodał wpatrującsięw tarczę zegarka,co w półmroku
panującym w piwnicy nienależało do rzeczy łatwych.
- To w tej bibliotece Skarpetka spędził tyleczasu -odezwała sięAgnieszka z
pretensją w głosie.
-A my razem z nim - westchnął Kajtek.
Wyfrunęliśmy z piwnicy.
My do Skarpetki, a Leszczyńscy przezokno na obiad, machając nam na pożegnanie.
Odmachaliśmy.
Skarpetka w tym czasie zajęty był delikatnymstukaniem w ścianęi parkiet
przy kominku.
Usiedliśmywygodnie najakimś szafokredensie, przyglądając się poczynaniom pana
Burgasa, gdy naraz wpokojupojawiła się Agnieszka.
Popatrzyliśmy na nią zdumieni.
- No, bo.
- zaszeptała,na tylejednak głośno, że Skarpetka cośmusiał usłyszeć, bo
zdenerwowany skoczył w stronę biurka.
Popukałam się w czoło, poprawiłam ciągle spadające okularyi wyfrunęłam za
nią do piwnicy.
- Co się stało?
-A jak myślisz?
Mamy pojawić się niewidzialni naobiedzie?
- Racja - westchnęłam.
- Coś trzeba z tym zrobić.
- No to zrób - przyzwoliła.
Ustaliłyśmy,żeza dziesięć minut od tej chwili Leszczyńscy stanąsię na
czterdzieści minut znowunormalni, czyli widzialni.
W tymczasie mają spałaszować obiad, apotem znowu ich uniewidzialnię.
Porównałyśmyczas na naszych zegarkach, Aga zasalutowała i odleciała.
135.
Wróciłam na posterunek.
Krzyś zpotwornie znudzoną miną leżałna szafie z kurtką podłożoną pod głowę.
Skarpetka nadal dzióbałw meble, podłogę i ściany.
Konserwatorzy, jak zobaczyłam wylatującz piwnicy, bylizajęci czymś wbibliotece.
Krzyś na mój widokrozłożył bezradnie ręce i głowąwskazał klęczącego Burgasa.
Podfrunęłam do Krzyśka i usiadłam obok niego.
Zapatrzonaw poczynania naszego znajomego zapomniałam o Agnieszce i chłopakach.
Było cicho, ciepło, w miarę wygodnie i nie wiadomo kiedy oparłam głowę o
Krzyśkową kurtkę i zasnęłam.
Obudził mnie jakiśdźwięk.
To naszemu naukowcowi upadła książka na podłogę.
Obokmnie smacznie poświstywał przez senKrzysiek.
Szturchnęłam gow ramię i przypomniałam sobie o Leszczyńskich.
Szybko jednąrękąchwyciłam kamień, a drugą zaczęłam tarmosić brata, starającsię
goobudzić.
Udało mi się to w końcu.
Krzysiek już otwierał usta, żeby tradycyjnie zapytać: "czego", alena szczęściew
porę wrócił mu rozumi ucichł.
Usłyszeliśmy głos panaPiotra:
- Skończyliśmy już w bibliotece, może pan tamwrócić - zwrócił się do
zaczytanegoBurgasa.
Burgas wrócił do biblioteki, a po drodze przynudzałopowiadaniami o tym,
ile mu jeszcze zostało do zrobienia.
Pan Piotr, którybył jedynymwidocznym słuchaczem, uprzejmie potakiwał
iwtrącałpytania.
- Słuchaj, może by tak rozprostować trochę kości,co?
- szepnąłKrzysiek, gdy zostaliśmy sami w pokoju, skąd przysłuchiwaliśmysię
oszukańczym opowieściom Skarpetki.
- O tak, to dobry pomysł!
- powiedziałam ucieszona, spłynęłamna podłogę i zaczęłam wymachiwać nogamii
rękami.
Krzyś spod sufitu przyglądał mi się z politowaniem.
- Co jest?
- wy sapałam robiąc skłony.
-Przecież miałeś rozprostowywać kości - sieknęłam.
Nic nie odpowiedział, tylko skinął na mnie i poszybował wstronę
biblioteki.
Odbiłam się od ziemii poleciałam za nim.
Samotny
136
Burgas pukającyw meblenie robił na nas żadnego wrażenia.
Przelecieliśmy nad nim, przez jeszczejeden pokój, później ten japoński, jeszcze
jakiś i właśnie w tym ostatnim Krzysiek raczył sfrunąćna podłogę.
- No i co?
Nicnie różu.
- nie zdążyłamdokończyć, bo zaniemówiłam, gdy zobaczyłam,co wyprawia.
Krzyś klęknął obok kominka izaczął go opukiwać.
Na własnyużytek pokiwałamgłową.
Coś podobnego już widziałam.
W końcuodzyskałamgłos i zadałam rzeczowe pytanie:
- Odbiło ci?
-Nie, ale przecież my też możemyszukać - szepnął.
- Możemy - zgodziłam się.
- Ale wydaje mi się, że Skarpet jużtuszukał.
- Nibykiedy?
Przecież cały czas go obserwujemy.
Nie zdążyłobstukaćwszystkich kominków.
- Ale zdąży, spokojna twoja rozczochrana.
Niech tylkokonserwatorzy wyjadą, to będziemy mieć tu zabawę!
- Dobra, dobra.
Zamiastwymądrzać się, leć na zwiadyi zarazwracaj!
- rozkazał.
Czarna Skarpetka nadalzabawiał się w dzięcioła.
Wróciłam zameldować o tym nowemu dzięciołowi.
- Tu nic nie ma - skrzywiłsię i wytarł brudne ręce o spodnie.
-Szorujemy do następnego pokoju.
Scena powtórzyła się.
Krzyś wlazł prawie cały do kominka, ajalatałam doSkarpetki, żeby zobaczyć, na
jakim etapie są jego poszukiwania.
I muszę powiedzieć, że były na takim samym - obadzięcioły nic nie znalazły,
tylko się wybrudziły.
W całym tym zamieszaniuzapomniałam o Leszczyńskich.
Pomedytowałam chwilkę i uznałam, żeczas potrzebny im na zjedzenieobiadu minął,
więc sięgnęłam po kamyk.
Pojawili się niedługopotem w piwnicy, wściekli i obrażeni.
- Wiesz, co się stało?
- mówiła zdenerwowana Agnieszka.
- Przepraszam - powiedziałam potulnie.
-Najpierw posłuchaj, co się stało!
Dolecieliśmy do domu iwidzimy, że ciocia zrobiłapyszny obiad, no to sięcieszymy.
Wedle
137.
tego, co ustaliliśmy, mieliśmy się za niecałe pięć minut uwidzialnić.
Czekamyi czekamy.
- relacjonowała chaotycznie.
-Iczekamy - przerwał jej Kajtek, aMichał tylko potakiwał.
- Już minęło dziesięć, piętnaście, dwadzieściaminut.
-Nawet dwadzieścia osiem!
- dodał tragicznym głosem Michał.
- Przepraszam - bąknęłam raz jeszcze.
-Słuchaj!
- Aga tupnęła nogą.
-Byliśmy tacygłodni, żewparowaliśmy do kuchni i zaczęliśmy wyjadać z garnków, a
tu hyc!
I zrobiliśmy się normalni!
- To w czym problem?
- niemogłam zrozumieć.
- W czym problem?
- Kajtek prawie wrzasnął.
-W tym, że jaknas odczarowałaś, to mama była w kuchni, a my pojawiliśmy się.
trochę, trochę niespodziewanie!
Aga była na stole i wyżerała makaron z talerzy, a Michałi ja przy kuchence,
dokładnie mówiąc,przy patelni z kotletami.
Zachichotałam nerwowo.
-I co?
- Co?
Czy ciebie to może bawi?
- spytał surowo Michał.
- Nie, skądże znowu, nie.
- wybąkałam dusząc się ze śmiechu.
- Mama nie mogła zrozumieć, w jaki sposób znaleźliśmy sięwdomu, skoro rano
wyszliśmy.
Zamykała za nami drzwi, a teraz nieotwierała.
Kluczy nie wzięliśmy, bo nasze wiszą w przedpokoju.
-mówiłzdenerwowany Kajtek.
Cały czas chichotałam, wyobrażając sobie Agnieszkę międzytalerzami z
makaronem.
-I jeszcze ciocia nie mogła zrozumieć, kiedy weszliśmy do kuchnii dlaczego
Agnieszka siedzi na stole - odezwał się kwaśno Michał.
Ponieważ chichotałam już jawnie, obrazili się na mnie,a Kajtekjeszcze
dodał:
-I to nie wszystko.
- Niewszystko?
- powtórzyłam i zaczęłam na nowo się śmiać.
- Nie!
- krzyknął już na dobre rozeźlony Kajtek.
-Bo jak siedzieliśmy przy stole wpokoju z rodzicami, to znowu zrobiliśmysię
niewidzialni.
Między drugim daniema deserem.
- O! - zdziwiłam się krótko.
138
- A nadeser miały być moje ulubione gruszki w sosie waniliowym!
- zajęczałMichał.
- Na szczęście ciociaposzła po coś do kuchni,a do wujka byłtelefon -
przejęła opowiadanie Agnieszka,boKajtek aż sapał z oburzenia.
-I co?
- Wyfrunęliśmyz domu i zadzwoniliśmy do cioci z pierwszejlepszej budki,
żeby powiedzieć, że musieliśmy narazwyjść - machnęła ręką.
- Ale to wyglądało bardzo dziwnie.
- Ja myślę!
- prychnął Kajtek.
- A co ze Skarpetką?
- zapytał Michał, gdy przestał rozpaczaćnad gruszkami.
- Przez ten czas, gdy was nie było, nic nowego, a teraz nie wiem-
wzruszyłamramionami.
- Zapytajcie lepiej,co zKrzyśkiem.
- Co z Krzyśkiem?
-Teżstuka w kominki, tak jak Skarpet.
- A znalazłcoś?
-Chyba nie.
nie wiem.
- Lećmy już na pokoje, że tak powiem - odezwał się Kajtekspokojnym głosem.
-Znalazłeś coś?
- zapytaliśmy Krzyśka, gdy po długichposzukiwaniach dostrzegliśmygo pod szafą w
jednym z pokoi.
- Nie - wysapał z trudem - aleszukam wszędzie i przypomniałem sobie z
różnych książek ifilmów, że czasami dokumentyprzyklejane były pod stołami,
krzesłami.
- zanurkował zpowrotem.
- O kurczę!
- powiedziałz podziwem Michał.
-Ja też coś otymsłyszałem.
-I rzucił się w stronę stołu.
Kajtek dopadł krzesła, a Agnieszka zaproponowała:
- To może my polecimy nazwiady i zobaczymy, co tam porabiaSkarpetka.
-O, dobramyśl!
- odezwał się zdyszanym głosem Krzysiek.
-Kaśka, leć później do domu naobiad.
-A ty?
- Ja zostanę- odparłgłosem męczennika.
- Najwyżej możeszmi przynieść parę kanapek.
-i schowałsię pod szafę.
139.
Pilnowanie Czarnej Skarpetki i donoszenie meldunków o tym,co porabia,
pozostawiłam Agnieszce, a sama poleciałam na obiad.
W domu - atmosferaburzowa.
Mama podgrzała obiad bez jednego słowa ispytała tylko, czyjej pierworodny ma
zamiar pojawićsięna obiedzie.
- Nie, nie, Krzyś nieprzyjdzie - odpowiedziałam.
- Prosi tylkoo kanapki.
Ja zrobię - dodałam szybko.
Zjadłam, umyłam talerze i ruszyłam na poszukiwanie mamy.
Odpoczywała należaku wogrodzie.
- Mamo?
- zaczęłam niepewnie.
- Tak, słucham?
-Krzyśnaprawdę nie może przyjść.
- A co robi?
-Szuka- wyrwało misię.
- Czego?
- spytała szybko mama.
- Nie, niczego.
- zaczęłam się wykręcać.
- Kasiu!
Mów mi w tej chwili!
Bo sięzdenerwuję!
- odłożyłaksiążkę, którą czytała.
Westchnęłam ciężko i zaczęłam opowieść.
Mama słuchała, siedziała jakzamurowana.
- Czyteraz mogęzrobić kanapki i iść z nimi do Krzyśka?
-zadałam pytanie, gdy skończyłam właściwytemat.
- Przecież ontam umrze z głodu.
- Pomogę ci- westchnęłamama, podnosząc się z leżaka.
- A jaksobie wyobrażasz pilnowanie tego pana w nocy?
Bo z tego, co powiedziałaś, wynika, że będzie spędzał noce w dworku -
mówiłamamaw kuchni, gdzie przygotowywałyśmywałówkę.
- No - zaczęłam ostrożnie - tego właśnie nie wiemy.
-Wolę to ustalić teraz z tobą niż zostaćczymś zaskoczona -oświadczyła
poważnym tonem mama.
- Prawdopodobnie chcielibyście być w nocy w dworku.
- Chyba tak.
Ale czy nam wolno?
Mamazastanawiała się dłuższą chwilę.
- Macie moją zgodę.
- Mamauciszyła mnie, bo zaczęłam piszczećz radości.
-Ale pod jednym warunkiem.
140
- No?
- zapytałam ponuro.
- Jak się zacznie coś dziać, na przykład Skarpetka coś znajdzie,to tyalbo
Krzysiek przeniesieciesię do domu i zabierzecie tatę lubmnie do dworku.
Wiem, żeto umiesz robić, więc sobie daruj robienie min.
Lepiej żeby w takiej chwili był z wami ktoś dorosły.
- Mamo,to zadużo zamieszania.
-Kasiu!
- powiedziała surowo.
- Dobrze, już dobrze.
I dziękuję bardzo - ucieszona cmoknęłammamęw policzek.
- Bierz te kanapkii znikaj.
Będzieciena kolacji?
-Chyba tak.
-Pa.
- Pa, i jeszcze raz dziękuję.
Problemnocnego śledzenia Skarpetki został rozwiązany.
Leszczyńscy musieli byćw nocy w domu, bomama Kajtka miała zwyczajzaglądać do ich
pokoju w nocy, bypoprawićkołdry, poduszki,a przecieżniezostała wtajemniczona.
Na pierwszą noc w dworku został Skarpetka, Krzysiek i ja.
Czarna Skarpetkaszukał do godziny drugiejczterdzieści, a później zmęczonyi zły
poszedł spać.
My też.
Krzysiek spał na sofie, aja nawielkiej kanapie.
Rano budzik zadzwonił o siódmej.
Skarpetka zjadł śniadaniei zabrał się do pracy.
Poleciałamdo Leszczyńskich,obudziłam ich i przekazałam wiadomość,że za
dwadzieścia minut czekamyna nich w dworku.
Przylecielipunktualnie, ale byli jeszcze bardzo zaspani.
Zostawiliśmyich na czatach do godziny trzynastej, a sami smyknęliśmy do domuna
śniadanie i parę godzinsnu w godziwych warunkach.
Skarpetka stukałi pukał bezefektu przez cały dzieńi pół nocy.
Chłopcy też szukali i również nicnie znaleźli.
To był trzeci i już prawdopodobnie ostatni dzień nieobecności
konserwatorów w dworku.
Zgodnie z tym,co mówili, powinni zjawićsię dziś, około godziny
osiemnastejtrzydzieści, oczywiście, o ile autobus jadący z Warszawy nie złapie
gumy czy czegoś podobnego.
Czarna Skarpetka był jednym kłębkiem nerwów, kląłpod nosem co chwila.
Ostatni dzień swobody, a tu żadnegoefektu poszukiwań!
Udało nam się jeszcze razzerknąć do tajnych notatek, tych odbrata
obieżyświata.
Skarpetka wybrał sięna obiad dorestauracji,o czym sam zawiadomił, bo jak się
okazało, miał zwyczajmówienia do siebie.
Specjalniwysłannicy w osobach Kajtka i Krzyśkapolecieli za nim nawszelkiwypadek,
a bliźniaki i ja wertowaliśmyjego notatki.
- Jadł i jadł - relacjonował później Kajtek.
- A namtylkoburczało w brzuchach.
- Gwoli prawdy, to tam jedli wszyscy- zauważył Krzysiek,gryząc kanapkę.
-To była restauracja -przypomniała impółgłosemAga.
-Wtakich miejscach to się zdarza.
A wy bidoki nic nie jedliście.
-pożałowałaich złośliwie.
Jak na komendę chłopcy spiekli raka.
- Co jest grane?
- zapytałam.
-Co znaczą te rumieńczyki, hę?
- E,nic.
- odpowiedzieli jeszcze bardziej czerwoni i zmieszani.
- Mówcie, co sięstało?
- zażądała Agnieszka.
- Może im Czarna Skarpetka zafundował obiad?
- zachichotałMichał.
- Coś w tym rodzaju burknął Kajtek na szczęście już w normalnych kolorach.
142
- O! Tozaczyna być bardzo ciekawe.
Co z tym obiadem?
- Zaraz tam obiad!
- prychnąłKrzysiek.
-Po prostu zjedliśmymu połowę frytek.
- Tymu je zeżarłeś - uściślił Kajtek.
-A ty mu wyżarłeś jedną surówkę!
-użądlił Krzysiek.
- To wszystko?
- zapytałam kuląc się ze śmiechu.
- Przybraniez deseru, ananasy i orzechy z lodów,i jakieś tamdrobiazgi.
Nie ma o czym mówić - Krzysiekmachnął lekceważąco ręką.
Właśniew tym czasie,gdy chłopcy pomagali zjeść Skarpetce
obiad,wertowaliśmy tajnąkopertę z tajnyminotatkami.
Brat był pewien, żedokumenty inóż znajdują się w dworku, i przypuszczał, że
schowanesą w którymś z dawno nieużywanych kominków: A jeżeli nie tam, tonapewno
gdzie indziej.
-pisał.
- Bardzo inteligentnie.
Cóż za mądrość!
- cmokała z podziwuAgnieszka.
- Cicho!
- syknął Michał.
-Czytaj,Kaśka, dalej.
-...
Może gdzieśw meblach?
Alena pewnow dworku!
- przeczytałam.
-To jużostatnie zdanie - podniosłam głowę znadkartek.
- Jak nie tam, to gdzieindziej.
- Agnieszka cmokała nadal.
-Cóż za mądrość i rozwaga - mruczała do siebie.
- Jak nie umrze, tożyć będzie, tak lekarze powiedzieli.
To z Koziołka Matołka - dodałapatrząc na nasze miny.
Machnęliśmy ręką na jej mamrotanie.
Skarpetka zgodnie z radąbrata przeszukiwał bardzo dokładnie dworek.
Dokumentymogłyznajdować się wkażdym miejscu.
Kominki mieliśmy już zasobą.
Różnego typu szafy, komody, sekretarzyki i biurka też.
CzarnaSkarpetka szalał.
Stukał, pukał wściany, w podłogę.
Odwiedził nawetpiwnicęi strych, skąd wrócił jeszcze bardziej wściekły i
zakurzony.
Dzióbał wkrzesłach, w fotelach,zaglądał podobrazy.
Myszkował nawet w kuchni i spiżarni.
Grzebał wszafkachz piramidamigarnków, zaglądał do rondli, cowiększychsłoików,
beczek.
Bezrezultatu.
Znaleźliśmy, mówię znaleźliśmy, bo my też twardo uczestniczyliśmy w tych
poszukiwaniach, tylko stada pająków, stare wysu 143.
szone muchy, tumany kurzu i dwie zdechłe myszy, które o mało nieprzyprawiły
Skarpetki o apopleksję.
Cennegodzinymijały,a tu nic.
Postanowiłyśmy zostać z Agnieszką na czatach, a chłopców, którzy
potwornienudzili i męczyli, wysłałyśmy na spóźniony obiad do domu.
Wyfrunęli radośnie, obiecując,że szybko się uwiną.
Znudzone latałyśmy za Skarpetką, który biegał po dworku, zaglądając w
różne miejsca.
W końcuw pokoju stołowym opadł bezsilniena krzesło, a my na szafę.
Należy dodać, że szafy wdworkubyłycoraz mniej zakurzone.
Skarpetka mruczał coś o kominku, wyraźnieprzeżywał kryzys.
O mało gonie pożałowałam, gdy naraz Agnieszka zaczęła do mnie robić miny iłypać
oczami.
Popatrzyłam na nią zezdziwieniem, aona na mnie błagalnie.
Wystartowała zszafy, machając ręką w zapraszającym geście, i o małonie rozbiła
się o ścianę.
Przeleciałyśmy do piwnicy, bo tu przynajmniej możnabyło spokojnie
rozmawiać.
- Muszę na trawkękoło dworku - powiedziała.
-No to leć- odparłam,ale po chwili dorzuciłam: - Chyba cipotowarzyszę.
- Trzeba trochę rozprostować kości- zarządziłaAga już w laskui
przeciągnęła sięz widoczną przyjemnością.
- Siedzenie w kucki naszafie nie jest najwy godniej sze.
- Berek!
- pacnęłam jąw ramię i puściłam się biegiem.
Z początku ruszałyśmysię niczym stuletnie babcie, ale potem niebyło problemu,
jeśli nie liczyć zadyszki i lądowania wpokrzywach.
-Już chybaczas na nas - zajęczałam drapiąc się połydkach.
Po chwili byłyśmyznowu w dworku.
- Gdzie Skarpetka?
- zapytałam szeptem, gdy próbowałyśmyjakoś wygodnie ułożyćsię na szafie.
Pokój był pusty, biurko nadal uginało się pod ciężarem niepotrzebnych
książek.
- Może w toalecie?
zapytała beztrosko.
- Dobra, lecimy go szukać - zadecydowałam.
- Ty w prawo, jawlewo.
Trzebadziada znaleźć.
144
Pofrunęłam w stronę kuchni.
Zaglądnęłamdo wszystkich pomieszczeń, które zgodnie zumową miałam sprawdzić, ale
po Skarpetcenie było śladu.
Zaniepokojona wróciłam nanaszą szafę izastałam tam Agnieszkęzajadającą
spokojnie jabłko.
-I?
- Jabłko mam z kuchni.
- zaczęła.
- Co ze Skarpetem?
- przerwałam.
- A Skarpet!
Siedzi w bibliotece nad jakimiś papierami.
Chceszjabłko?
Zjedz, bo zanim chłopcytu przylecą, pomrzemy z głodu.
- Może masz rację - mruknęłam i naraz dostałam olśnienia: -Konserwatorzy
wrócili?
-Nie -odparła i wzruszyła ramionami.
- Tonad jakimi papierami?
- wrzasnęłam zapominając, że należy zachowywać się cicho.
- Cii - syknęła.
-No,nad jakimiś.
Nie zaglądałam do nich, aleto nie są te od brata -mówiła zdziwiona.
- Przecież on siedzi nadpapierami tylko dlapicu!
wrzeszczałamnadal, ściągając Agnieszkęza nogę z szafy.
- Myślisz, że to sąnasze papiery?
- pytała gorączkowo, lecąc zamną.
- Pewnie,że tak.
Wpadłyśmy do biblioteki.
Skarpetka, ze szkarłatnymiwypiekami na twarzy, stał przybiurku.
A na nim leżały porozrzucane kartki.
Część z nich już całkiem pożółkła.
Pokrywało jejakieś dziwniepowykręcane pismo.
Były też takie, które wyglądały na bardziejwspółczesne.
Ale nigdzie niewidziałam noża.
Czyżby schowanogo w innym miejscu,a nie z dokumentami?
Stanęłyśmy przy biurku.
Skarpetkaprzerzucał gorączkowo dokumenty,odsunął niecierpliwie na bok coś w
skórzanej oprawie, cobyłochyba pamiętnikiem.
Położył pamiętnik na papierach, a potemjednym zamaszystym ruchem rękiposłałto
wszystko na podłogę.
Gdy w sposób naderdelikatny uporałsię z dokumentami, zaczął rozsupływać skórzany
woreczek,który, jak się okazało, leżał pod papierami, i wydobył z niego nóż!
Z niebieskim kamieniem i koralamiw rękojeści!
145.
- O rany!
-wykrzyknęła Aga.
- Nasz nóż!
Nadźwięk jej głosu Czarna Skarpetka podskoczył przestraszony i zapytał głupawo:
- Jest tu ktoś?
- porozglądał sięchwilę po pokoju,klęknął napodłodze przy papierach, nie
wypuszczając jednocześnie noża z ręki.
Ułożył z nich wcale zgrabnystosik, podniósł się i wybiegł na zewnątrz.
Oczywiście poleciałyśmy za nim.
Burgas znów szukał czegośgorączkowo w kuchni.
Otwierał szuflady,szafki i jak zwyklerozmawiałsam z sobą.
Nie wiem, czego szukał, ale tego nie znalazł i, głośno tupiąc, pobiegł do
pokoju, w którym nocował.
Dopadł wielkiej czarnej podróżnejtorby, wysypał z niej swojeosobiste
rzeczy i w wielkim pośpiechu, dzierżąc w jednej ręce nóż,a w drugiej torbę,
pognał do biblioteki.
Władował dokumenty doowej torby i wrócił jeszczeraz do swojego pokoju.
Tam do drugiejtorby, również czarnej, tylko znacznie mniejszej, dopakował
rzeczy, które wcześniejwysypał na łóżko.
Z kieszeni marynarkiwyciągnął kluczyki do samochodu i stało sięjasne, że pan
Burgas zwijażagle.
Nato nie mogłyśmy w żadnym razie pozwolić!
Z zamyśleniawyrwało mnie szturchnięcie.
To Agnieszka, któralatała za Burgasem i dosłownie niespuszczała z niego wzroku,
chciała zwrócić mojąuwagę na następne poczynaniaSkarpetki, który, wedle jej
słów, wysypał na tylne siedzenia w aucie swoje rzeczy z torby i teraz biegałpo
dworku, ładując do opróżnionej torby różne przedmioty.
- Zrób coś, boon zaraz stąd wyjedzie.
Już obracadrugiraz -szepnęła patrząc nato ze zgrozą.
- Ale co?
- spytałam gorączkowo.
- Trzeba się spieszyć.
Wsadź go choćby na szafę w kuchni -poradziłabardzo przejęta.
- Przecież on wyniesie zaraz pół dworku i odjedziew siną dal.
Tobył pomysł.
Po chwili Skarpet siedział na szafie zestraszliwie zdumioną miną.
- Ty, on próbuje zejść!
- szturchnęła mnie ponownie, gdy Skarpetka, sapiąc, próbował opuścić tourocze
miejsce.
146
- Ale mu się nie uda - mruknęłam i spróbowałam przenieśćczarną torbę do
kuchni.
Skarpetka naraz wrzasnął.
- Co się stało?
- odwróciłam się szybko.
- On nas chyba słyszy, ale nie widzi - wyjaśniła, obojętnie przyglądając
się wysiłkom Skarpetki.
Burgas na różne sposoby próbował opuścić szafę, ale za każdym razem
coś,jakby niewidzialna wielka ręka, podnosiło go niczym niegrzecznego kociaka i
sadzało tam z powrotem.
- Dziad wkońcu się zmęczy - stwierdziłamspokojnie, ciągnąctorbę po
podłodze.
-Ja cośsłyszę!
- pisnął naraz Skarpet.
-Słyszę,słyszę!
- krzyknął histerycznie.
- To dobrze, my też pana słyszymy.
Niema potrzebywrzeszczeć - powiedziałam mało uprzejmie.
- Chcęstąd zejść!
A kto wy jesteście?
-wrzeszczał.
- Duchy - sieknęłam mocującsię z torbą.
- Duchy tego dworku.
-skrzywiłam się, bo zaczął potwornie piszczeć.
- Zrób z nimcoś -zaczęła szybko Aga -bo nam popękają bębenki.
No to zrobiłam.
Przypomniałam sobie o jeszcze jednej szafie.
Równie solidnej, wysokiej i maj ącej dodatkową zaletę - stała wpiwnicy.
Tam Skarpetka mógł wrzeszczeć ile sił w płucach.
Co zresztąrobił.
Donas docierało, na szczęście, raczejniewiele.
W każdymrazie było to do zniesienia.
- Trzeba ściągnąć tu chłopaków - powiedziałam do Agnieszki.
Oderwałasię od papierów, którerozłożyłyśmy nastole w kuchni, i odezwała się nie
całkiem przytomnie:
- Nic z tego nie rozumiem.
Toż tostraszny bałagan i strasznysposób pisania -poskarżyłasię.
- Widzę, że jużci się udzieliło - roześmiałam się.
-Zobaczymy,jak tybędziesz mówić, gdy trochę poczytasz -zakpiła.
- Wołaj tu chłopaków - przypomniałasobie iwróciła dopapierów.
147.
- O nie!
Japrotestuję!
- zagęgał po chwili Krzysiek ze śladamiburaczków w kącikach ust.
-Właśnie siedziałemnad obiadem.
Razem z rodzicami - dodał.
- Nieważne - zbyłagoAgnieszka, wzruszając ramionami.
-Tak?
A po co nastak szybko tu ściągnęłyście?
-pytał nadaloburzony.
- Dla hecy.
- powiedziałam półgłosem.
Nie zdążyłam dodać nic więcej, bo z piwnicy dobiegł potwornyhałas.
Chłopcy jakna komendęzrobili wielkie oczy i polecieli sprawdzić, co się dzieje.
Wrócilipo chwili ze zdziwionymi minami.
- Czarna Skarpetka jest w piwnicy - zaszeptał Kajtek.
- I wy,dziewczyny, nigdynie zgadniecie, co on tam robi.
Mogę wamtylko powiedzieć, że on zwariował.
- Zakładam sięo czekoladę,że wiem - uśmiechnęła się Agnieszka.
Chłopcy równieżuśmiechnęli się, tyle że drwiąco.
- To co?
Zakład stoi?
- Stoi,siostro!
- Michał klepnął Agnieszkę w wyciągniętą dłońi dodał rozmarzonymgłosem:- Bardzo
lubię czekoladę.
- Skarpetka siedzi na szafie - wyrecytowała Agai uśmiechnęłasię do
skonsternowanych chłopaków, a do mnie puściła oko.
-Dobra, zakład jest nieważny, ale czekoladęi takpowinniścienam kupić -
wtrąciłam.
- Opowiadaj, Agniecha, wszystko,ale szybko!
-i poszłam do papierów.
Agapoprawiła grzywkę, zrobiła ważną minę i zaczęła:
- Jak widzieliście, Czarna Skarpetka siedzi na szafie.
-Widzieliśmy - przyświadczył Michał.
- Siedzi i gada do siebie coś o głosach.
Bełkotał, że nie może zejść irzucał butami.
- Tylko nie wiemydlaczego - wtrącił Krzysiek.
-Bo chciał zwiać z nożem i dokumentami, które znalazł!
- wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Pytania pojawiły się jak grzyby po deszczu.
Chłopcy najbardziejzainteresowanibyli tym, gdzie Burgas to wszystkoznalazł.
- To nieważne - Agnieszka zrobiła wdzięcznąwoltę.
- Ważniejszejest to, że się znalazły i że chciał je buchnąć.
oraz różneinne rzeczy -przypomniała sobieponuro.
148
- A gdzie terazsą?
- dopytywał się Kajtek.
Aga bez słowa wskazała na stół w kuchni, na którym leżała sterta papierów.
Pomachałam do chłopaków,a onirzucili się wmojąstronę.
- Zobaczcienajpierw nóż - poradziłam.
Oglądaliśmy, przeglądaliśmy i co chwilę wydawaliśmy okrzykizdumienia.
Naukową atmosferę pierwszaprzerwała Agnieszka:
- Jestemgłodna.
-Ja też - odkryłam.
- Mam zamiar zjeść obiad.
Słyszycie?
- zawołała do chłopaków, którzy zaryli się w papierach.
- Co?
Michał podniósł głowę znad pożółkłych karteki potoczyłnieprzytomnym wzrokiem.
- Czytam właśnie testamentjakiejś jejmościanki, ale niewiele rozumiem.
- To wy czytajcie, a my skoczymy na szybciutki obiad.
-Dobra - Michał nam pomachał i zatonął znowu wpapierzyskach.
- A cobędzie, jak on zlezie z tej szafy?
- zapytał z niepokojem.
- Nie zlezie, będzie tylko próbował - uspokoiłam go.
Kajtek i Krzysiek wyraźniejuż przepadli.
Do rozmowy nadawał
siętylko Michał, ale też w ograniczonym zakresie.
Chciałam mu
coś jeszcze powiedzieć, ale już nie słuchał.
- Na obiad.
- zajęczała Agnieszka,ciągnąc mnieza rękaw.
W domu zastałam kartkę od mamy, że musieli wyjść z tatą, a obiadmam sobie
podgrzać.
Z obiadem uwinęłam się tak prędko, że aż mnietonapełniło dumą.
Zjadłam wrzącą zupę, któraugotowała mi przełyk i zimne drugie danie, bo nie
miałam czasu na zabawyz podgrzewaniem.
Z zupą nie było najmniejszego kłopotu - ona się grzała, a jasię myłam.
Wkońcuczegóż się nie robi dladobra sprawy, myślałam,konsumując chłodne
ziemniaki.
Agniecha również szybko zjadła obiad, a w dworku objawiła sięzesporym
schabowym w jednej ręce i ogórkiem w drugiej.
- No i co?
- zapytała, smacznie zajadając.
- Z czym?
- spytał niezbyt mądrze Krzysiek.
- Coście wymyślili?
- wydusiłam z trudnością, bo ugotowanyprzełyk nie dawał o sobie zapomnieć.
149.
- Aaa, z tym - Krzysiek klepnął w papierzyska.
- Wymyśliliśmy, że tu trzeba kogoś mądrzejszego, kogoś dorosłego.
Sami sobiechybanieporadzimy.
- westchnął.
- Babcia Grzegorczykowa!
- zawołał Kajtek i uśmiechnął sięszeroko.
- O to, to!
- ucieszyłam się.
- Pośpiech jest wskazany - odezwała się Agnieszka, pracowicieruszając
szczękami.
- O której to mają wrócićkonserwatorzy?
- O rany!
- Michał zerknął na zegarek.
-To już strasznie niedługo.
- Nowłaśnie - Aga była bardzo dumna z siebie.
- Czas sięstądwynosić.
- Ej!
Wy tam!
- ryknął naraz Skarpetka z piwnicy.
- Wiemy, wiemy,chce pan zejść!
- odwrzasnęłam.
-Nic z tego.
- Pakujcie to - poleciła Agnieszka chłopakom, którzy zaczęliznowu
przeglądać dokumenty.
-Hura!
- wykrzyknąłradośnie Michał.
-Znalazłem coś!
To jestchyba ta legenda, bo jest coś o Wiedniu.
- Dawaj tu, na wierzch - zarządził Krzysiek, klęczącna podłodze iładując
papiery do torby, tej mniejszej, przyniesionej z pokoju Burgasa, którą
zamierzaliśmy sobie pożyczyć.
- Leszczyńscy!
Dawajcie tu resztę!
- Taaak - sapnął po chwili Kajtek.
- Wszystko już zapakowane.
Codalej?
Co z tymi.
pamiątkami, które Burgas chciał buchnąć?
- Zostawiamy, niech konserwatorzy też mają coś z tej zabawy.
-Teraz do babci Grzegorczykowej -przypomniał Michał.
Chwycił jedno ucho torby, Kajtek drugie i wyfrunęli.
Przed wylotem odwiedziłam Burgasa.
Siedział bez butów i nadal mamrotało duchach i głosach.
Pomachałam mu niewidzialnąręką i dołączyłam donaszych.
Uniewidzialniliśmy torbę na czas,gdy sami byliśmy niewidzialni.
Samotna czarna torba lecąca parędziesiątcentymetrów nad drogąbyłaby niezwykłym
widokiem.
Potrzebowaliśmy teraz czasui spokoju.
W krzakach rosnących przy drodze prowadzącej do domubabciGrzegorczykowej
zrobiliśmy się znowu widzialni.
Wbiegliśmy naścieżkę i naraz usłyszeliśmy:
150
- Hej, hej!
Poczekajcie na nas!
Ścieżką w nasząstronękłusowała Emilka, a za niągnał Boguś,wymachując
wiklinowym koszykiem.
- O rany!
-jęknęłam.
- Co robimy?
- Teraz to już możemy raczej niewiele.
- odszepnął Kajtek iprzytomnie umieściłtorbę za naszymi kolanami, tak aby
byłajak najmniejwidoczna.
- Cześć!
- wy dyszała radośnie Emilka.
-Co u was?
- spytałauprzejmie.
- Po staremu - uśmiechnął się do niej Krzysiek.
- Gdzie idziecie?
- Do babci Grzegorczykowej - wysapał Boguś, który w końcudo nas dobił.
-Z koszykiem?
-zapytał inteligentnie Michał i niewiedziećczemuspiekł raka.
- Z koszykiem - przyświadczyłaEmilka.
- Babcia Grzegorczykowa robiła zakupy na rynku i kupiła dużo różnych rzeczy.
Przeważnie ciężkich.
Myśmy też byli na zakupach i Boguś zaproponował,żeprzyniesiemy jej do domu -
wyrzuciła z siebie jednym tchem, uśmiechając się nieśmiało do nadal czerwonego
Michała.
- A wygdzie idziecie?
- spytał Boguś, korzystając z tego, żeEmilka przerwała opowiadanie, by
wziąćgłębszy oddech.
- Idziemydo babci Grzegorczykowej.
-To się fajnie składa!
- zawołał Boguś.
- Nie bardzo, chłopie - powiedział niemrawo Krzysiek.
-Dlaczego?
- spytali jednocześnie.
- Mamy bardzo ważną sprawę - mówiłz poważnąminą Krzysiek.
-I bardzo tajną - dodał półgłosem Kajtek, rozglądając się dookoła.
-Ico z tego?
- niemogła zrozumieć Emilka.
- Chcielibyśmy być sami z babcią-wyjaśniłMichał i rozłożyłręce w
przepraszającym geście.
-Ehm, to trudno.
Oddamy koszyk i zmykamy - odezwała sięcałkiem raźno Emilka, aBoguś przytaknął.
- Poczekamy, aż wyjdziecie- zaproponował Kajtek, siadającna trawie
pomiędzy krzakami.
151.
- Zaraz wracamy!
- powiedział Boguś.
Niedługo pojawili się znowu na ścieżce.
Umówiliśmy się nawspólne wędkowanie i ognisko, i pobiegli do domu.
Wytaszczyliśmysię z krzaków.
-Babcia Grzegorczykowa była trochę zaskoczona wizytą.
Zaprosiła nas do pokoju, usiedliśmy na znajomej już kanapie,a babciaw fotelu.
Po chwilizdziwiona naszymi tajemniczymi minami bardziej stwierdziła, niż
zapytała:
- Stało się coś ważnego.
Tak?
- Tak -kiwnęłamgłową i zaczęłam od końca: - Znaleźliśmynóż, o którym nam
pani opowiadała.
-I dokumenty - dodałprzejęty Michał.
-Idokumenty - przytaknęłam.
- O! - zdziwiła się Babcia.
-I co?
Mówcie!
Trzeba było namęczyć się nielada, by przedstawić w miarę spójnie całą
historię, pomijając te zdarzenia, w których główną rolęodgrywał kamień.
Do tego typu myślowych esów-floresów najlepiej nadawalisię Krzysiek i Kajtek.
- No, Krzysiek i Kajtek, opowiadajcie- zarządziłam, a babciaprzytaknęła i
zaczęła bujać się w fotelu.
Chłopcy rozpoczęli opowiadanie od owego deszczowegodnia,gdy na drodze do
dworku spotkaliśmyBurgasa, a potem o kłamstwach, którymi karmił konserwatorów.
Inteligentnie przemilczeli,żeprzez ostatnie trzy dni Burgasa obserwowała
niewidzialna piątka.
Napomknęli o wyjeździe konserwatorów, o poszukiwaniach w dworku i o skromnych
notatkach brata.
- A gdzie jest obecnieBurgas?
- zapytała babcia, gdy wyczerpani zamilkli.
- W dworku - umknąłz odpowiedzią Michał.
-I tak po prostu pozwolił wam zabrać dokumenty i nóż?
-zapytała z powątpiewaniem.
- Czegoś brakuje w waszym opowiadaniu
152
- oświadczyła stanowczo i pogłaskała pręgowanegokota, który siedział na
babcinych kolanach.
-Pewnie, że się nie zgodził!
- wybuchnęłam.
-A co mieliśmyrobić?
Przecież on chciał zwiać!
- Dobrze,dzieci, pewnie i tak nie dowiem się od was niczegowięcej.
- westchnęła babcia.
-W czym mogęwam pomóc?
- Chcieliśmy sięzorientować, czy jest coś ciekawegow tychdokumentach-
powiedział Krzysiek.
-Ciekawe to one są wszystkie- babcia uśmiechnęła siędo niego.
- Wam pewnie chodzi o te związane z legendą, tak?
Poleciła wyładować zawartość torby nastół przykryty koronkową serwetą.
Chłopcypomogli przysunąć jej fotel do stołu, Aga podała okulary leżące na
małymstoliczku pod oknemi babciarozpoczęła przeglądanie papierzysk, a my
zajęliśmy się po raz kolejny podziwianiem noża.
- Przynieście sobie krzesła zpokojuobok i taborety z kuchni.
To potrwa ładnych parę chwil - odezwałasię.
-Przecież nie będziecie tu stać nade mną.
Co za nieporządek - mruczała babcia.
-Wszystko bez ładu i składu,trzeba to najpierw jakotako posegregować.
Siedzieliśmy wnapięciu, czekając ażBabcia Grzegorczykowazacznie nam
czytać.
- Słuchajcie- babcia chrząknęła parę razyi wzięła do ręki jakieś kartki.
- To jest drzewo genealogiczne, to jakiś testament,toakty sądowe.
Nie ma sensu tego czytać - powiedziała półgłosem.
- Z tego, co pamiętam, todla was jedynie interesujący jesttestament
Kacpra, tylko muszę go znaleźć.
To, co potraktowaliście jakolegendę, ponieważ było na temat Wiednia, jest
relacją prababki panaEustachego o podróżach po Europie.
- Jest!
-powiedziała radośnie ipotrząsnęła plikiem pożółkłychkartek.
- Wyszukam tylkonajistotniejsze fragmenty - zaznaczyła.
-Nie będę was zamęczać,ile czego i komu testator zapisuje.
- Babcia poprawiła na nosieokularyi przeczytała:
153.
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.
Amen.
Ja, Kacper Karkowski, nawiedzeń ciężką i cielesną chorobą luborozumu
zdrowego i pamięci dobrej chcę historyję żywota mego spisać, coby wszem wobec i
każdemu z osobna prawdziwie a rzetelniehistoryja owa była objaśniona.
Pierwej wiadomym czynię komu, by to wiedzieć należało, iżnigdy nijakich
konszachtów z mocami piekielnymi nie miałem,a cojedynie, to nauki zagranicą
pobierałem, któreżadną miarązadiabelskie praktykiuznane być nie mogą.
Po porządku to było tak, iż gdy panociec umarł był, matka mojazarządzała
majętnościami, gdyżjam wtedy był w latach pacholęcych.
Natenczas źlesię we dworzedziało, bo gdy białogłowa samamusi zarządzać,a od
rodziny i somsiadów nijakiejnie ma pomocyjeno kłótnie,warcholstwo a spory, to i
dobra ojcowskie zaczęły iśćku upadkowi.
Abo to somsiedzidługów poczynionych zwrócić niechcieli, a towieś nam sięspaliła,
abo też bydło zaraza wydusiła,abo czeladź pozbawiona srogiejręki rozpuściła się
kiej dziadowskibicz.
Onelata po śmierci ojca, to jeno klęski, kłopoty, perturbacyjerozmaite, a nade
wszytko chorobymatki.
Mię roków przybywało,majętnościami zacząłem zarządzać, zbuntowaną i
rozwarcholonączeladź do porządku trza było przywołać, długi należne odebrać,bo
ichmościowie nie kwapili się z ich uiścieniem.
Lepiej zaczęłonam się powodzić, cóż kiedy wyroki boskie są niepoznawalne i
matkamoja umiłowana zachorzałaśmiertelnie.
Na najlepszych medyków,com ich sprowadzałaż z Warszawy,i medykamenty, złotam nie
żałował, lubojeden za skuteczne uważał, coby matka sięwygrzałaprzez siedem
dniów, a drugi prawił, żelepszą rzeczą są chłodnekąpiele, które cudowną moc mają
i od nich uchodzą wapory z ciała, a trzeci upatrywał wyzdrowienia w pijawkach.
Złota nabrali,a matki nie uleczyli.
Jejmość matka testament poczyniła, w którymmię jeno wszystko zapisała, bo
siostra moja Aniela służeniePanuBogu wklasztorze wybrała.
Coby sumiennieprzedstawić historyjężywota mego,wspomniećmuszęo podarku,co
mocno związanjestz moim żywotem, a cogopan ociec przywiózł mi z wojny w roku
pańskim 1683.
Byłto andżar
154
pięknej roboty zdobny w kamuszki.
Nie pomnę już, jakimtosposobem pomiarkowałem, że ów rzeczony nóż ma właściwości
cudownei toco sobie zamyśliłem, to stawało się, jeno andżar trzeba byłodzierżyć
w ręku.
- Co ?
- wykrzyknęłam.
-Proszę jeszcze raz przeczytaćtozdanie.
Babcia przeczytała ponownie, popatrzyliśmy na siebie, a potemjak
zahipnotyzowanizaczęliśmy wpatrywaćsię w rękojeść nożależącego na stole.
- W ręku.
- powtórzył bezwiednie Krzysiek.
Gdy owe cudowności w nożu odkryłem, matkęśmiertelną chorobą złożoną
uleczyłem, podupadłe majętności w stosowny sposóbprzywróciłemdo świetności i
lepiej dziać siępoczęło.
Młody byłemwtenczas,figlesię mię trzymały ijakoweś psoty, które jednakowożnikomu
nijakiej krzywdy nieczyniły, jeno źródło miały w moim zbytkowaniu.
Pomnę, żem szczególnie umiłował na koniu swym latanie, a na nieszczęście moje
ludzie to obaczyli i tym sposobem zaczętogadać, żemduszędiabłu zaprzedał i
uwierzyli temu snadnie^Niktmi wiary nie dawał, kiedym wymawiał sięszczerze, żem
z szatanemnijakich kontaktówani nijakiej transakcyi nie czynił.
Ksiądzproboszcz, gdym w tajemnicy Spowiedzi Świętej rzekł mu o owym nożu,kazał
go preczwyrzucić,żeto niby diabelska sztuczka.
Wtenczas dumny byłem, żetakową cudowną rzeczmam we władzy swojej i rad
księdza nieposłuchałem, dumałem, żenijakie toszatańskie, skoro zła nimnie
czynię, jeno dobro.
Mało wiele razypanówsomsiadów, a nawet prostych chłopów uleczyłemz choroby,coto
dla nich już nie było nijakiego ratunku.
Jednakowoż znowu zaczęło się źle dziać,somsiedziokoniem stali,bardziej z
zawiści, żedwór bogaty, niż ze strachu przed nieczystymi praktykami.
Ino, że ja ciężkom pracował, coby cała majętnośćznowu godna była, z łaski noża
korzystałem nieczęsto, raz na tenprzykład po pożarze dworu, gdy kto przez zawiść
ogień specjalniezaprószył.
155.
Pędziłem życie samotnika, dużom czytał, studiował, podróżował.
Andżar ów nie tylko samo dobro mi uczynił, bo kiedym zaczął jeździćw konkury do
jednej panny z domu zacnego, co mi bardzo przypadłado serca, poczęstowano mnie
czarną polewką, że niby z diabłem mamkonszachty.
Miłowałem okrutniesercem całym ową pannę i mogłemcudowności mojego noża używając
doprowadzić do ceremonii ślubu, ino niechciałem tak, chciałem coby to było
uczucie i miłowanieprawdziwe, bez sztuczek czarodziejskich.
Gdy pannaharbuza mi dała,jeszczem bardziejzaszył się w księgi, a pani matka już
wiekowa znowu zachorzała i lubo,że ona jedna prócz księdza proboszcza mójsekret
znała, nie pragnęła już ozdrowieć.
Orzekła, iż nie wolno przeciwiać się Woli Bożej i ducha oddałaBogu w wigilię
świętej MariiMagdaleny, w testamenciejedynym spadkobiercą mięczyniąc.
Miałem sługę, konfidenta, któremurozkazałem roztropnie majętnościami
zarządzać, a samruszyłem w światnauki pobierać i ładnych parę roków nie było mię
doma.
Gdym wrócił ludzie mielimię zadziwaka jeszcze większego i życie wiodłem
samotne,a towarzyszamimymi były nauka, księgi, zacisze mego pokoju oraz sługa
ów, człekprosty,szczery i całym swym sercem mniemiłujący.
Tera,gdy patrzę wstecz, gdy rodziny najbliższej nie mam,umyśliłem
sobie,coby ów andżar czarodziejski niemógł już więcejnijakichperturbacji czynić
i nauwadze całe moje życie iprzyszłośćmoich spadkobierców mając sprawiłem, że
nóż ów ni dobra, ni złaczynił już nie będzie.
- To jużwszystko, co może być dla was interesujące,dalej, jakmówiłam, są
dyspozycje dotyczące ubogiej fortuny.
-To Kacper był biedny?
- spytał zdziwiony Kajtek.
- Nie!
- Babciapotrząsnęła przecząco głową i zdjęła okulary.
-To tylko taki zwrot, który wtedy byłpowszechnie używany.
Z tego,cotu widzę, wynika, że Kacper był zamożnym szlachcicem.
- Aha!
- kiwnął mądrze głową Kajtek.
- Testament kończy siędatą.
- Babcia wskazałapalcem.
-A tujest podpis Kacpra i świadków.
156
- Niby tenKacper taki bogaty, a papieru żałował - prychnęłaAgnieszka
pochylona nad dokumentem.
-Dlaczego?
- Bo jakby testamentbył o jedną linijkę dłuższy, toby się już niezmieścił
natej kartce.
-To nie tak, jak myślisz.
Ponapisaniutestamentu odcinano pustączęść strony,by uniknąć jakiś podstępów, na
przykład ze strony krewnych, którzy czuli się.
pokrzywdzeni - wyjaśniła babcia.
- Aha - Aga zrobiła taką minę jak przed chwilą Kaj tek i kiwnęłagłową.
-Teraz ja mam pytanie.
Co maciezamiar zrobić ztymi dokumentamii nożem?
- Babcia Grzegorczykowa położyła na nichrękę.
- Oddać konserwatorom - odparłam.
- A cóż by innego?
- Todobrze.
Myślę, że teraz napijemy się herbaty.
- Babciapodniosła się z fotela.
- Nie, nie, dziękujemy- powiedziałam szybko.
- Musimy jużiść, naprawdę.
- Co z dokumentami?
- szepnął Krzysiek na tyle jednak głośno,że babciapopatrzyła na nas pytająco.
- Czy mogątu zostać?
- ubiegła nas Agnieszka.
- Mogą, oczywiście, że mogą.
-Proszęsię na nas nie gniewać - odezwałam się przepraszającojuż
przydrzwiach - ale mamy jeszcze cośbardzo ważnego dozałatwienia.
Wszystko pani wytłumaczymy, tylko później, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się.
- Tylkonie zapomnijcie.
Bardzo mnieinteresuje ta historia, bo chodzi mi coś bardzo, ale to bardzo
dziwnego po głowie ichciałabymdowiedzieć się, czy moje przypuszczenia sąsłuszne.
Do widzenia dzieci.
I uważajciena siebie.
-Babcia uśmiechnęła się szelmowsko, amy osłupiali wyszliśmynadrogę.
- Nie mamy dużo czasu - sapał Krzysiek.
-Jak nie mamy czasu, toskorzystajmy z kamyka - poradziłaAga.
- Tojestmyśl!
- wysapał Michał niczym miech kowalski.
-Mam już kolkę wielkości piłki, a przed nami jeszcze kawał drogi.
157.
Hycnęliśmy na nasze miejsce.
- Czy ktośmoże mi wytłumaczyć, o co chodzi?
- spytała Aga,z godnością siadającna kamieniu.
- Michał, to twoja siostra, więc jej wytłumacz.
Tylko szybko -jęknął Kajtek.
Ja już nie mam sił.
Zawsze opanowany, żeby nie powiedzieć flegmatyczny Michałpodparł się pod
boki i bez żadnych wstępów wrzasnął:
- Ty cielęcino!
W testamencie było o nożu, tak?
- Tak - przyznała potulnie.
-Nóż trzeba było trzymać w ręku, jak coś się chciało, tak?
- Tak - mruknęłajuż mniej potulnie.
-I z niczym ci się to niekojarzy?
-ryknął.
- Z kamieniem Kaśki?
- spytała pochwili niezmiernie dumnaz siebie.
Michał przestał tupać i wymachiwać rękoma.
- Cud - powiedział naszczęście jużspokojnie.
- Cud.
Skojarzyła, to prawdziwy cud.
- Ale ja dalej nie rozumiem.
Co my robimy nad rzeką?
Ponieważ Michał oklapł i nie wykazywał większej aktywności,przejęłamna
siebieobowiązek wyjaśnienia Agnieszce tego, co dlareszty było raczej jasne i
zrozumiałe.
Zrobiłam głęboki wdech i zadałam jejpytanie:
- Przyglądałaś się nożowidokładniej?
Aga nie zdążyła odpowiedzieć, bo Michał wtrącił ze złośliwymuśmiechem:
- Niby kiedy?
Przecież ona bawiła się z kotem.
- Babo, ten kamień wrękojeści jest podobny do tego, który maKaśka -
Krzysiek włączył się w proces oświecaniaAgnieszki.
-Rzeczywiście - szepnęła wstrząśnięta.
- Co mnie tak zamuliło?
Teraz sobie przypominam.
- Rychło w czas - bąknął Michał.
-I co?
Myślicie,że sądwa noże?
- powiedział Kajtek po chwili, pracowiciepozbywając się plomb.
- Myślimy tylko tyle, że skoro Kaśka znalazła kamieńtu, nadrzeką,tomoże w
tym samym miejscu znajdziemy również wytłumaczenie tej zagadki.
Od czegoś trzeba zacząć- odezwał się Michał.
158
- Teraz rozumiem - oświadczyła Agnieszka, wstając i otrzepując spódnicęz
piasku.
- Musimy czegośszukać, to jasne.
Tylkoczego?
- rozejrzała się trochę bezradnie dookoła.
-Igdzie?
- odezwał się ponuro Kajtek.
- Właśnie.
To dobre pytanie.
Kaśka, gdzieś ty go znalazła?
-spytał mnie z zatroskaną miną Krzysiek.
- Nie pamiętam dokładnie, chybagdzieś koło tego zwalonegodębu.
- odpowiedziałam niepewnie.
- Chyba, chyba.
- złapał się za głowę.
-Szukamy- zarządził.
- Ale już.
-Czego?
- zdążył jeszcze jęknąć Kajtek, nim wlazłw pobliskiekrzaki.
Posuwaliśmy się bardzo powoli.
Zaglądaliśmy pod większe kamienie, Michał i Krzysiek ryli grubymi patykami w
ziemi, a Kajtekmyszkowałw krzakach.
Nie udało nam się nic znaleźć, poza przerażającą ilością śmieci.
-I co?
-krzyknęłam wstronę chłopców, mozolących się z wielgachnym otoczakiem.
- Nic!
- odkrzyknęła Aga, która pracowicie im pomagała.
- Może chodźmyod razu do dębu.
- zaproponowałam.
Koło drzewa też nic nie mogliśmy znaleźć, zryliśmy wokół niego ziemię
niczymstado dzików, przewróciliśmyprawie wszystkie
większe kamienie i wszystko bez skutku.
- Uff!
-jęknęła Agnieszka, przysiadając na pniu.
- Co dalej?
Usiadłam obok niej.
Chłopcycoś tam jeszcze poszeptali tajemniczo do siebie i z ważnymi minami
przybliżyli się do nas.
- Wymyśliliśmy.
- zaczął Kajtek, ale przerwał mu Krzysiek:
- Michał to wymyślił.
-Wszystko jedno - machnął ubłoconą ręką.
- Może wdębiejest jakaś dziupla albo coś takiego.
- Przecież nie ma.
Szukaliśmy - powiedziałam zniechęcona.
- Może jest, tylko że od spodu - nie dawał za wygraną.
-I w związkuz tym co?
-zerwałam się nanogi.
- Zażycz sobie, żeby on się przekręcił.
Sami nie damy rady -polecił Krzysiek.
159.
- Jest!
- zawołała Agnieszka po chwili.
Dopadliśmy dębu, rzeczywiście była spora dziupla oblepionapiaskiem, błotem,
szlamem i robakami.
- Trzeba tam wsadzić rękę - powiedziałammarszcząc z niesmakiem nos.
- Ja się brzydzę.
- Dobra.
Znajcie pana!
- odezwał się bohaterskoKajtek, podwinął rękaw bluzy z napisem Jam ci jestKajtek
izaczął gmerać
w dziurze.
-Zaraz cię cośużre, chi, chi!
- zachichotała Agnieszka, ale podwzrokiem Michała dodała obrażonymtonem: -
Dobra, dobra,Miśku, już nic nie mówię.
Kajtek, sapiąc,grzebał dalej wdziupli i naraz krzyknął:
-Tu cośchyba jest!
- To dawaj, dawaj!
- gorączkował się Krzysiek.
- Mam za krótką rękę.
-jęknął.
- To dziób tym - podałam mu patyk.
-Muszę mieć latarkę.
Porządną -sapnął po pewnymczasie.
-A ten patyk jest do chrzanu!
- odrzucił go w krzaki.
- Latarkę ci zaraz wykamykuję - usiadłam obokniego.
- A cozamiast patyka?
- Grabki - zażądał.
- Ale na tyle małe, żebym mógłnimi manewrować.
Pochwili znowuwsadził rękędo dziupli, a my staliśmy w napięciu obok niego.
Michał dostąpił zaszczytu trzymania latarki i z poważną miną pełnił rolę
latarnika.
-Nie pooczach!
- syknął rozeźlony Kajtek, który małymi różowymi grabkami wyczesywał coraz to
nowe stosy próchna.
- Przepraszam - mruknął Michał.
- Ale zamyśliłem się.
- Tak?
Nad czym?
- zapytała uprzejmie Aga, klęcząc na ubłoconym pniu.
- Zastanawiałem się, w jakim stanie będzie to coś, co znajdziemy, o ile w
ogóle znajdziemy - zastrzegł.
-Już znaleźliśmy - wydyszał radośnie Kajtek iprzyciągnął jakiś ciemny
przedmiot.
Odrzucił teraz niepotrzebne grabki i wsadził
160
obie ręcedo dziupli.
- Ciągnijcie mnie - poleciłzduszonymgłosem.
-A ty, Michał, świeć!
Chwyciliśmy Kajtka za bluzę i zaczęliśmy go powolutku podnosić.
Po chwili w umorusanych dłoniach zobaczyliśmy rozlatującą się małą skrzyneczkę.
- Ooo.
-jęknęliśmyna ten widok, a Kajtek, nadal sapiąc, postawiłją obok siebie i bardzo
dumny z siebie zapytał:
- Spisał się Kajtomierz?
Co? - ale zaraz dodał poważnym głosem: -Ta skrzynka się sypie.
W tychwarunkach skrzyneczka jakimś cudem była jeszcze skrzyneczką.
Drewno, z którego była wykonana, zmurszało, zamokło,całe pokryło się zielonym
nalotem i cuchnęło zgnilizną.
Jedna ścianka ozdobiona była sporych rozmiarów dziurą, jak gdybywygryzłoją
jakieś zwierzę.
Zardzewiałe okucia utrzymywały resztki skóry,która prawdopodobnie niegdyś
pokrywała całą powierzchnię.
Tylezobaczyliśmy wświetle latarki i nie był to widok optymistyczny.
- Trzeba by otworzyć.
Aż się boję, co tam będzie w środku.
-odezwał sięsmutno Krzyś.
- Przed nami urzędowało tujakieś zwierzę.
- Raz kozie śmierć - Kajtek podniósł wieczko, skrzyneczka rozsypała się,
aw jej wnętrzu zobaczyliśmy zapleśniały, dziurawy,skórzany woreczek.
-Otwieraj, Kajtek,dalej!
- powiedziałam półgłosem iprzysunęłam się bliżej.
Zeskórzanego woreczka Kajtek wydobył drugiworeczek, również dziurawy, a
dopieroz niego zwinięty dokument opatrzony resztką woskowejpieczęci.
Prawdę mówiąc, pergamin teżnie sprawiałwrażenia najnowszego.
- To nanic - odezwała się Agnieszka zmęczonym głosem.
- Tojest śmieć.
Krzyś złamał pieczęć i jako właściciel najczystszych dłoni rozwinął
pergamin pokryty prawie w całości plamami pleśni.
Zobaczyliśmy słowa pisane wyblakłym atramentem, śmieszne,powykręcanelitery.
161.
Krzysiek zwinął dokument z powrotem, położył go obok strzępów skrzyneczki i
usiadł na pniu.
Miny mieliśmy smutne.
Bez słowa podałam Kajtkowi paczkę chusteczek higienicznych, by wytarłręce.
Siedzieliśmy na starym pniu w milczeniu.
- Szkoda - odezwała siępo chwili Agnieszka.
- Pewnie wszystko by sięwyjaśniło.
- Być może - westchnął ciężko Michał.
-Możejednak da się cośodczytać?
- spytałamniebardzo w towierząc.
- Na pewno nie!
- odparł zdecydowanieKrzysiek.
Burgas jest jeszcze w dworku - powiedział pan Piotr,wskazującna samochód.
- Cóż chcesz - wzruszyłramionamipan Marek.
- Mówił przecież, że ma dużo pracy.
Mężczyźni podeszlido wejściowych drzwi i mocno w nie zastukali.
Z wnętrza nie dobiegł żaden szmer.
- Nie słyszy nas - odezwał się Kucharz.
- Dawaj klucze.
- To nietakie łatwe.
- mruknął Arencki i przykucnął obok plecaka, który zrzucił z ramienia.
-Wsadziłem je do którejś kieszeni,tylko nie pamiętam.
Jest!
- potrząsnął pękiem kluczy.
- Nic nie rozumiem -powiedział po dłuższej chwili pan Marek.
-Dworek zamknięty,samochód na placyku, a Burgasa nie ma.
- Cicho, coś chyba słyszę - pan Piotr podniósł się zkrzesła izastygł w
bezruchu.
-Gdzie?
- zapytał drugi konserwator, nieświadomie ściszającgłos.
- Tak jakby w piwnicy - odpowiedział z niepewną miną.
- Znowu cośsłyszę.
- Ja chyba też - odparł Kucharz i rzucił się za Arenckim w stronęschodów
prowadzącychna dół.
Z łoskotem otworzyli piwnicznedrzwii skamienieli na progu.
Wpółmroku panującym w pomieszczeniuwidzieli raczej niewiele, ale na pewno
słyszeli niewyraźnie wypowiadane słowa.
- Jest tu kto?
- spytałpan Piotr, jednocześnie przesuwającrękąpo ścianie w poszukiwaniu
kontaktu.
- Ja - coś jęknęło.
- Burgas.
W tym momencie zaświeciła żarówka zwisająca z sufitu i
oczomkonserwatorówukazał się niecodzienny widok.
Na starej szafie
163.
z wielkim pękniętym kryształowym lustrem siedział, mrużąc oczyprzed światłem,
mężczyzna w zakurzonym czarnym garniturze i pasiastych skarpetkach.
-Co pan tam robi?
- zdumiał się niepomiernie pan Marek.
- Nie mogęzejść - padła odpowiedź.
-A jak tam pan wlazł?
Ipo co?
- pytali konserwatorzy, podchodząc do szafy.
- Nie wlazłem - wyjaśniłpłaczliwie.
-Zaraz to spokojnie wyjaśnimy - powiedział ostro Arencki i podsunąłpod
szafę jakieś pudło.
- Proszętu postawić nogi.
apotem tojuż chyba pan wie, skoro pan tamwszedł- dodał zjadliwie.
- Nie wszedłem, niewszedłem - powtarzał Burgas, nie wykonując
najmniejszego ruchu.
-To jak, do licha, pan się tam znalazł!
- pan Marek nie .
wytrzymał i ryknął.
- Duchy, duchy mnie tuwciągnęły.
- zakwilił Burgas i wrzasnął: - Były tu, były!
Najpierw wsadziłymnie na szafę w kuchni -mówił, gorączkowo rozglądając
siędookoła - ale powiedziały, żetam im przeszkadzam.
- dodał ciszej.
-I tu mnie wsadziły.
A terazniemogę zejść!
Pan Piotr popatrzył na niego z politowaniem i szepnął do kolegi:
- Tylko spokojnie, facet zwariował.
-Cha, cha!
Znakomity dowcip,ma panspecyficzne poczucie humoru -odezwał się zimno pan Marek.
- Zaraz pomożemy panu zejść.
- A potem porozmawiamy- powiedział groźnie Arencki.
-Ale ja nie mogę zejść - powtarzałbeznamiętnie Burgas.
- Niemogę.
- Gdzie pan ma buty?
- zdziwił siępan Piotr,który wlazł naskrzynkę, by pomóc Burgasowi.
- Rzucałemnimi w różne przedmioty.
Chciałem, żeby ktoś mnieusłyszał.
- Nie prościej było krzyczeć?
- spytał złośliwieArencki i wyciągnął rękę.
-No, proszę schodzić.
- Gardło mnie w końcu rozbolało i już sił nie miałem - odparłw miarę
spokojnie i nagle wrzasnął: - One mnietu wsadziły!
164
- Jakie one?
- zapytał zmęczonym głosem panMarek.
- Duchy.
Powiedziały, że są duchamitego dworku.
Słyszałemje,słyszałem.
Potem słyszałem ich jeszcze więcej.
- Schodzi pan?
- krzyknął zdenerwowany Arencki.
- Nie mogę,nie mogę.
Już próbowałem.
To na nic.
- Rozpaczliwym gestem podniósł dłonie, zatopił je we włosach i oparł
łokcienakolanach.
Pan Piotr naglestraciłrównowagęna chybotliwej skrzynce i, abynie spaść,
chwycił za wystającą listwę szafy.
Przy okazji potrąciłBurgasa, któremu łokcie,oparte nakolanach, obsunęły się.
Po chwiliBurgas trzymał w dłoniach.
czarną perukę, a jego łysina zabłysław piwnicy.
- O! - zdumielisię konserwatorzy, podczas gdy nieszczęśnik naszafie
próbował gorączkowo nałożyć peruczkę na łysą głowę.
-Chybaktoś się dobija do dworku.
- westchnął pan Marek stojący bliżej drzwi.
Westchnął ponownie, odwrócił się na pięcie iwyszedł.
Ciedzieliśmy na ubłoconym pniu, nie odzywając się do siebie.
Od rzeki wiało chłodem, na niebie pojawiły się już gwiazdy i komarycięły
niemiłosiernie.
- Aż do licha!
- zaklął naraz najbardziej chybaz nas opanowany Michał.
- Michał!
- upomniała gosłabo Agnieszka.
- Co Michał,Michał!
Trafia mnie, jak patrzę na te ścinki!
-machnął ręką w kierunku naszych znalezisk.
- Nic niemożemy zrobić - wzruszyłramionami Krzysiek - przecież sam
widzisz.
Michał oklapł niczym przekłuty balon i usiadł obok nas, a Kajtek poklepał
go delikatnie po plecach.
- Ale to rzeczywiście pech - odezwałsię Krzysiek.
- Tyle latleżało i się nie doczekało.
-smutno zwiesił głowę.
- Weźmiemy te resztki i zaniesiemy konserwatorom, co?
zaproponowała Agnieszka.
- Przecież ich tu nie zostawimy.
165.
- To zbierajmy się - wstałam.
- Czas do domu.
- Chybatak- przyznałponuro Kajtek.
- Pakujemyte skarby.
Wykamykowałamsporych rozmiarów blaszane pudełko i do niego włożyliśmy resztki
szkatułki, zapleśniałe woreczki i stary papier.
Zrobiło się naprawdę ciemno, tak że latarka, przy której świetleKajtek grzebał w
dziupli, była teraz niezbędna.
,
Dobrnęliśmy do skarpyporośniętej pokrzywami, którąmusieliśmy pokonać, by
dostaćsię do dróżki.
Przeszliśmy przez nią i czekaliśmy na Kajtka.
Szedł na końcu i naraz potwornie wrzasnął.
- Co jest?
- wrzasnął z kolei Krzysiek, a Kajtek zbiegł ze skarpy i w świetle latarki
zobaczyliśmy, jak podskakiwał na brzegu.
- Coś mu się stało - stwierdziła Aga izsunęłasięze skarpy.
Podbiegła doniego,Kajtek coś jejpowiedział, a po chwili podskakiwali i krzyczeli
razem.
- Zjeżdżamy do nich - zarządził Krzysiek.
- Nie podoba mi się to.
- Cicho!
- rozkazałam, gdy byliśmy znowu w komplecie.
-Mów, Kajtek.
- Dobra, już mówię- uśmiechnął siępogodnie.
- Przecież moglibyśmy spróbować przenieść się wczasie do chwili, w której
tenktoś chowałdokument w drzewie.
Tylko do tego momentu.
- Chodzi ci o Kacpra, tak?
- spytała niepewnie Agnieszka.
- No, nie wiem, chyba tak.
-Kajtomierzu!
Jesteś genialny!
- zawołałam z podziwem.
- Ooo.
- tylko tyle wydusił z siebie Michał.
- Właśnie - zgodził sięKrzysiek.
- Masz unas wielkie lody,a teraz.
- Terazsię przenosimy!
- wpadłammu w słowo.
ChwyciłamAgę za rękę, a drugą sięgnęłam po kamień.
- Gotowi?
-spytałamzduszonym szeptem.
- Tak.
- odszepnął Michał.
Zacisnęłam mocno kamień w dłoni.
/Na wycieraczce stał policjant, który nawidok konserwatorawyprężył się,
podniósł dłoń do daszka czapki, strzelił obcasami i powiedział:
166
- Sierżant Paniak Ignacy.
-A, dobry wieczór, proszę wejść- odparł zdumiony pan Mareki zamknął drzwi
za sierżantem.
- Czy coś się stało?
-spytał niepewnie.
- Otrzymałem meldunek, żew dworku dzieje się cośniezwykłego- sierżant
odpowiedział znacznie pewniejszymgłosem niż jegoprzedmówca.
-Niby co?
Sierżant stracił niecoze swej służbistości, zdjął czapkę, przetarłczoło
chusteczkąwyciągniętą z kieszeni, nałożyłczapkę z powrotem, schował chusteczkę i
dopiero po tych wszystkich czynnościachszepnął konfidencjonalnie:
- Wpłynął meldunek, że zdworku dobiegają jakieś krzyki, wrzaski.
Ponieważwiedziałem, że panowie wyjechali, moim obowiązkiem było tu przyjść!
- strzelił znowu obcasami.
- A od kogonapłynął ten meldunek?
- zainteresował się panMarek.
- Od życzliwego - odparł ze zgryźliwym uśmiechem przedstawiciel władzy.
- Ja tam w te krzyki toniewierzę, aleco obowiązek,to obowiązek.
- Aaa, rozumiem - pokiwał głową pan Marek i nagle sięspeszył.
- Wiepan, sierżancie, z tymi krzykami tojednak prawda.
- Prawda?
- sierżant ponownie usłużbistowił się.
-Jak to?
Przeszli dopokoju opodal biblioteki, gdzie pan Marek gestempoprosił gościa o
zajęcie miejsca nakanapie i sam usiadł obok niego.
Sierżant owszem usiadł,ale z całej jego sylwetki biła powaga,obowiązek i służba
niedrużba.
- To bardzo delikatna sprawa - odezwał się półgłosem Kucharz.
-Słyszał pan o panu Burgasie?
- Sierżant przytaknął, a pan Marekopowiedział o pracy naukowej Burgasa, o jego
pobycie w dworkupodczas nieobecności konserwatorów.
-Właśnie wróciliśmy przedjakimiś trzydziestoma minutami i zastaliśmy panaBurgasa
w piwnicy.
- Tu panMarek, by pokryć zmieszanie, chrząknąłparę razy,asierżant Paniak
zesztywniał już całkowicie nawzorzystej kanapie.
-PanBurgas.
no, tego.
siedział na szafie.
167.
- Siedział?
- powtórzył powoli sierżant, jakby nie wierząc własnym uszom.
- Siedział -przytaknął konserwator.
- Przynajmniej mam takąnadzieję, że już nie siedzi.
Że mój kolega pomógł mu zejść - wyjaśnił widząc minę Paniaka.
- Ate wrzaski?
-To Burgas krzyczał coś o duchach, ale pan rozumie.
- konserwator zaśmiał się trochę sztucznie.
-To naukowiec, przemęczony pracą.
- Chciałbym porozmawiać z obywatelem, to znaczy z panemBurgasem -
oświadczył stanowczo sierżant Paniak Ignacy, wstająci obciągając mundur.
-Oczywiście, oczywiście- potwierdził skwapliwiepan Marek.
- Tylko gdybym mógł prosić.
- całkowicie zniżył głos do szeptu.
- Proszę z nim rozmawiać delikatnie.
On jestnaprawdę zdenerwowany.
W piwnicznym korytarzyku dosłownie wpadli na wściekłegopana Piotra, który
nawidok sierżanta zrobił zdumioną minę, a potem oświadczył z całą powagą:
-Ja zaraz zwariuję.
- Aobywatel Burgas?
-On już zwariował.
- Aco robi?
- dopytywał się sierżant.
- Siedzi, jak siedział - mruknął Arencki,opierając się plecamio chłodną
ścianę.
Pan Marekw milczeniu przyglądał się Paniakowi.
Pomyślał,żeBurgas dla sierżanta nie jest już panem Burgasem, ale
obywatelemBurgasem, bo napierwszy rzut oka widać,że sierżant Paniak Ignacy,
który wyglądał jak chodząca służbistość, nie zmieni swych przyzwyczajeń.
Pan Marek uśmiechnął się leciutko, słysząc następnepytanie:
- Dlaczegosiedzi na szafie i dlaczego z niej nie schodzi?
- dosierżanta teraz dopierow pełni dotarła ta informacja.
- Czemu siedzi?
- Arencki lekceważąco wzruszył ramionami.
-Licho wie, on mówi, że go tamwsadziły duchy,a teraz nie pozwalają zejść -
uśmiechnął się ironicznie.
168
- Mówiłem panu,panie sierżancie wtrącił pospiesznie panMarek.
- To naukowiec.
Skutki przepracowania.
- Muszęzobaczyć obywatela Burgasa - powtórzył stanowczosierżant Paniak i
wkroczył do piwnicy.
Konserwatorzy popatrzyli na siebie znużeni i poczłapali za sierżantem.
- Obywatel Burgas?
- zapytałsurowo sierżant, jakby piwnicaroiła się od szaf,na których przycupnęli
zakurzeni osobnicy.
- Tak - pisnęło potulnie gdzieś z wyżyn.
-A coobywatel tam robi?
-sierżant popatrzył surowo spodkrzaczastych brwi, akonserwatorzy opadli na jakąś
wyleniałą sofę,z której zadziornie wystawały sprężyny.
- Siedzę -kwiknął.
-To proszę zejść.
-Nie mogę.
- Mówiłem panu.
- pospieszył z odpowiedziąArencki.
-Terazpo razkolejny opowie o duchach - dokończył półgłosem.
- Dlaczego?
- pytał nadal sierżant.
- Już próbowałem, ale duchymnie tu trzymają- wyjęczał Burgas.
-Obywatelu!
Proszę zejść!
- zagrzmiał sierżanti naraz zaszeptał już mniej pewnie do konserwatorów.
-Czy obywatel Burgasjest łysy?
- ostatnie słowa wymówiłjuż całkowicie szeptem,przyglądając się uważnie krzywo
nałożonej peruczce.
- W istocie- odparł pan Marek.
- Ukrywał łysinę pod peruczką.
ale to jest normalne- uśmiechnął się porozumiewawczo dosierżanta.
- Wcałym tym zamieszaniu.
-nie dokończył zdania,przyglądając się ze zdumioną miną sierżantowi, który
niczym przyciągany jakąś tajemniczą siłą podszedłpowoli do szafy,wlazł
naskrzynkę i,nie spuszczając wzrokuz pechowegoelegancika, zapytał zimno:
- Obywatelu, a ten wąsik to co?
-Odkleja się!
- wykrzyknął Arencki, który również przybliżył
się do szafy.
- Odkleja - przyznał niespodziewaniepotulnie Burgasi skulił się.
169.
- Ha!
- ryknął sierżant Paniak Ignacy, przyglądając się badawczo twarzy Burgasa.
-Mam cię, ptaszku!
- i z małej kieszonki przypasie jednym sprawnym ruchem wydobył kajdanki.
- Janie rozumiem!
- nad podziw butnie odezwał sięprzykurzony Burgas.
-To pomyłka.
- Myteż nie rozumiemy - powiedział pan Piotr w imieniu swoim i kolegi.
-Aleja rozumiem.
To jest Maciej aszkiewicz vel Burgas,znanypaser i przemytnik dzieł sztuki.
Dostaliśmy informację z Krakowa,że może pojawićsię na tym terenie,bo on zwykle
interesuje siędworkami, takimi jak ten.
No, kolego, złaź!
- powiedział surowosierżant do Macieja aszkiewicza velBurgasa.
- Po pierwsze, to pomyłka - mówił pewnym głosem Burgas -a po drugie, to
nie mogę.
-Obywatelu, w imieniu prawaproszęzej ść z tej szafy!
- oświadczyłuroczyście sierżant.
- To na nic - burknął Burgas, ale posłusznie zaczął opuszczaćnogi, zawisł
na rękach i już miał zeskoczyć, gdy naraz w sposóbniewiarygodnie szybki znalazł
się znowu na szafie.
-Niesamowite!
- powiedział wstrząśnięty pan Marek.
- Mówiłem - chełpliwie odezwałsię niewolnik duchów i szafy.
-To tylkotaka sztuczka- oznajmił zdecydowanie sierżant Paniak.
- Proszę panów o pomoc.
Razem ściągniemy ptaszka na ziemię.
Sierżant ucapił Burgasa za ręce, a konserwatorom w udziale przypadły nogi.
Wszystko na nic.
Wyglądało na to, że coś rzeczywiścietrzyma Burgasa na szafie.
Jedyne, comógł zrobić służbista Paniak, to założyć kajdanki,które nie były
konieczne w tych warunkach, i pilnować ptaszka domomentu, aż będzie gomożna
ściągnąć z szafy i doprowadzić naposterunek.
Konserwatorzy,na prośbę trochę już zakurzonego przedstawiciela władzy,
przyciągnęli sofę zesprężynami bliżej szafy, wzbijając przy okazji obłoki kurzu.
-Nic nie widzę!
- krzyknął przeraźliwie sierżant,który nie spuszczał oczu z szafy i wzwiązku z
tymnie mógł brać czynnego udziału woperacji zsofą.
170
- To przez ten kurz - wykrztusił któryśz konserwatorów.
-Żeby Burgas nie zwiał.
- Niezwieję -jęknęło z wyżyn.
- Przecieżmówiłem, żeduchymnie tu trzymają- przypomniał.
Chmura pyłu opadła,Burgas nadalsiedział na szafie, a naprzeciwko niego, na
sofie, ulokował się sierżant.
Konserwatorzy zostali poproszeni o opuszczenie piwnicy.
W odpowiedziwzruszyli ramionamii,nic nie mówiąc, wyszli lekko obrażeni.
Zdążyli jeszcze usłyszeć:
- A teraz, obywatelu, pogadamy.
".On- - wzdrygnęła się Agnieszka.
- Tobyło raczej nieprzyjemne - wzdrygnęła się ponownie i wcale nie kwapiła się
dopuszczenia mojej dłoni.
Było ciemno i, oile mogłam dostrzec, zupełnie inaczej.
Rzeczkiniewidziałam ani nigdzie niesłyszałamjej pluskania.
Ze wszystkich stronotaczały naswysokie, potężnedrzewa.
- Tu nie ma naszej rzeki!
- półgłosem podzieliłam sięspostrzeżeniem z resztą i przysunęłam się do nich.
- Pewnie, żenie ma - odpowiedział zduszonym głosem Krzysiek.
- Nie słyszałaś, żeczęsto zmieniała swe koryto?
Chciałemrównież zauważyć,że pora też się zmieniła.
Jest chyba jesień -powiedział z minąznawcy.
- Mówiłam, że zimno - przypomniała Aga.
-A który to ten nasz dąb?
-zapytał niepewnie Michał, błyskając latarką po drzewach.
- Nie wiem, nie widzę - mruknął Kajtek, ale zaraz tajemniczopsyknął
iszepnął: -Ktoś tu chybaidzie.
albocoś.
- Niedźwiedź!
- pisnęła Agnieszka.
-Wtedy były niedźwiedzie.
I wilki.
- Cicho, nurkujemy tutaj - Michał wskazał na zarośla, które rosły za nami
i zgasił latarkę.
Zaszyliśmy się po czubkigłów, trzęsąc sięz zimna i zestrachu.
W szumie lasu można było wychwycić jeszczejeden dźwięk, coś
171.
jakby powolne kroki.
Słychać byłotrzeszczenie gałązek, szuraniezeschniętych liści.
Chwyciłam mocniej Agnieszkę za rękę i zamarłam w oczekiwaniu.
Nie tylkoja.
Prawie przestaliśmy z wrażeniaoddychać.
Kroki słychać było coraz wyraźniej.
Ujrzeliśmy dwóchmężczyzn.
Każdy z nich trzymał pochodnię, a ten, który szedł jako drugi,niósł jakieś
niewielkich rozmiarów zawiniątko.
Wytężyłam wzroki rozpoznałam skrzyneczkę.
Naszą skrzyneczkę z dębu!
Mężczyźni nie wyglądali na młodych.
Ich twarze zdobiły sumiaste wąsy.
Ubrani byli tak jak na starych obrazach, z tym żestrójmłodszego był jednak
bogatszy ibardziej wytworny.
- Przytrzymaj obie pochodnie - powiedziałmłodszy, przystającstosunkowo
niedaleko naszej kryjówki.
-Oj, panie, panie,a po co mytuprzyszlim?
- zagderałstarszy,odbierając posłusznie pochodnię.
-We dworze ciepło, piwo grzane, a tu.
- wzruszyłramionami -jeno drzewa,wiateri noc.
- Oj, stary, stary -westchnął z kolei młodszy -jakby nie to, żeśty
mójkonfident,trza bycię było do porządku przywołać.
-A prawda - zgodził się stary.
-Jeno żenie zrobicie tego, panie.
- zachichotał.
- Trzymaj!
- powiedział stanowczo młodszy i schylił siędo szkatułki, którą postawił na
ziemi.
Otworzył ją,błysnęły okucia.
Następnie wyjął znany nam już woreczek, a z niego zwinięty w rulonpapier.
- A tera co znowu?
- zapytał zdumiony stary i przysunął sięokrok do swego pana.
- Cisza!
- huknął młodszy, a w świetle pochodni zobaczyłam najego twarzy, że walczy z
uśmiechem.
-Toż ty rozpuściłeśsię niczymdziadowski bicz.
Świeć.
Pod drzewami zapanowałacisza przerywana jedynie ciężkimiwestchnieniami
sługi.
I naraz szlachcic zaczął głośno i wyraźnieczytać:
Ja, Kacper Karkowski, stojąc jużu krańca mego grzesznego żywota na
tymświecie, poczyniłem odpowiedni testament moją ostatnią
172
wolę zawierający i rozporządzający moimidobrami wszystkimi,a kartelusz ów,
o którem wiem,że dla specyjalnych osób przeznaczeń, w owej skrzyneczce do
dziupli składam.
- Kacper przerwał,chrząknął, popatrzył na zastygłego w bezruchu sługę,
uśmiechnąłsię smutno doniego i powrócił do czytania: -Jakem wspomniałw
testamencie, o nożu owym, któren cudowne właściwości miał,a któren, jak wierzę,
jeno z woli Bożej był w moim posiadaniu, podługim deliberowaniu poczyniłem z nim
pewną inwencyję i tera chcęto jasno w onym karteluszu wyłożyć.
Umyśliłem sobie coby w miaręmoich skromnych talentówprzebadać ów andżar.
Dzięki pomocy Boskiej powiodło się i odkryłem, że to nie nóż,a jeno
kamuszekniebieski, co wrękojeści cudownej roboty siedział, moctajemnąposiadał i
andżarbez owego kamuszka niebieskiego nijakichcudów nie czynił.
Dziwnyto był kamuszek, ni to szkło, ni kamień,jakowyś nieznany, rzadkiej
materyi, a cieszący oko.
- Kacperprzerwał czytaniedlanabrania oddechu, a my popatrzyliśmy nasiebie z
niedowierzaniem.
-Pierwej to postponowałem, lubo gdylat i rozumuprzybyło, rozważyłem raz jeszcze,
że człek opuścić musiten ziemski padół ni syna, ni córki na nim nie ostawiając.
- szlachcicciężko westchnął, a sługa pokiwał głową i chyba chciał coś
powiedzieć, ale panspojrzałtak na niego, żetylko poprzestał namonotonnym kiwaniu
głową.
-W testamencie rzekłem, jak naprawdęrzecz się miała z czarami moimi, nazywanymi
przezinnych konszachtami diabelskimi icoby moje imię pozostałoczyste, na
poparciesłów moich prawdziwości musiałem ostawić nóż, com nigdym sięz nimnie
rozstawał, a cowszyscy widzieli.
Nikogo godnegoowychwłaściwości cudownych nie znałemi dlategóżmały podstęp
uczyniłem.
W związku z zamysłem moim, do złotnika najlepszego wkrajupojechałem, któren był
mi poleconyprzez zacnychmych przyjaciółonegdaj poznanych na królewskim dworze, i
zamówiłem kamień,którenwsadzon został w miejsce owego czarodziejskiego.
Potem byłojeszcze parę zdań, ale nie zrozumiałam, bo akuratsługa zaniósł
siękaszlem.
- Nóżze zmienionym kamuszkiem ostawięswym spadkobiercom,a
kamieńczarodziejski z owym karteluszem,co wszytko wyjaśnia,
173.
do dziupli tego dębu -wiekowego skrywam.
Kacper podniósł w jednej ręcekartelusz, a w drugiej.
Oblałam się zimnym potem.
Ręka, w której trzymałam kamieńbyła pusta!
Nie mogłam wymówić ani słowa i dopiero po dłuższej chwili szepnęłam:
- Nie mam kamienia.
-Zgubiłaś?
- zapytał szybko Krzyś.
- Nie!
- szeptałam.
-On zniknął.
Ma go Kacper - zaczęłampłakać.
- Co ty opowiadasz za bzdury?
- zdenerwował sięKrzysiek.
-Po prostu zgubiłaś kamyk.
Musimy szukać.
- Kacper ma coś takiego kamieniopodobnego w ręce.
- powiedział znamysłemKajtek, wpatrując się w mężczyzn.
- Bzdura.
Bzdura - powtórzył twardo Krzysiek.
- Nie zgubiłam - wychlipałam.
-Na pewno niezgubiłam, on poprostu.
zniknął.
- Zostaniemy tu teraz do końca życia odezwał się naraz przerażająco
spokojnym głosem Michał.
-Nie, nie!
- krzyknęłahisterycznieAgnieszka i złapała się zagłowę.
-Ja chcę do domu!
Mężczyźnistojący pod dębem popatrzyli w stronę naszych zarośli.
Służący ze zdumieniem, a jego pan jakby z leciutkim uśmiechem.
Kacper powolnym ruchem wyciągnął przed siebie dłoń, w której trzymałkamień.
i znowu owiał nas chłód.
"^^^dziemy jesteśmy?
- krzyknęła histerycznie Agnieszka.
- Chyba wróciliśmy - odpowiedział niepewnie Kajtek,rozglądając się
dookoła.
Było szaro i raczej niewiele widzieliśmy, ale chłopcy na
szczęścieprzypomnielisobie olatarce.
- Tak, chybawróciliśmy - potwierdził Krzysiek.
-Skąd możesz o tym wiedzieć?
Możedalej jesteśmy w innymwieku?
- krzyczała Aga.
174
- Popatrz tu- Michał skierował światło latarki pod swojenogi.
-Tego chyba wtedy nie bywało -kopnął wjej stronę puszkę pococa-coli.
Puszka przekonałaAgnieszkę, więc przestała krzyczeć i spokojnie usiadła
obok mnie pod drzewem, opierając się plecami o chropowaty pień.
Chłopcy przykucnęli przy nas.
Milczeliśmy, zaprzątnięci myślami.
Kajtek pierwszy przerwał ciszę:
- Słuchajcie, musimy porozmawiać.
-Ja też tak uważam -poparła go Agnieszka, która uspokoiła sięcałkowicie.
- Oczymtu rozmawiać?
- skrzywił się Michał.
- Jak to o czym?
- naskoczyła na niego.
-Nic cię nieruszyło?
- Oj,przecież wszystko wiadomo.
Bartosz przywiózł spodWiednia nóż.
Dał go Kacprowi, a Kacper odkrył jego moc.
- ...
Iczarował, a jak był już stary, to sporządził testament iw nimnapisał, że
toczarował nóż, a nie diabeł wnim siedzący.
- wyrzuciłzsiebie jednym tchemKajtek.
- ...
Ale zamienił kamienie w nożu - Michał przejąłwątek opowiadania- i nóż z
fałszywym kamieniemzostawił spadkobiercom.
- Dlaczego?
- spytała krótko Aga.
- Co dlaczego?
- zapytał Michał, wytrąconyz rytmu opowiadania.
- Dlaczegoz fałszywym.
- uściśliła z uprzejmym uśmiechem
- tego chybanie zrozumiałam.
-Przecież Kacper powiedział wyraźnie, że wśród swojej rodzinynie widzi
nikogo, kto byłby godny posiadania tego noża, aw testamencie napisał, że nóż
pozostawiony przez niego nie będzie już czarował - odezwał się wreszcie
Krzysiek.
- Dobra.
I co dalej.
Ale,Kaśka, dlaczego ty nicnie mówisz?
-popatrzyli na mniez uwagą.
- Wy mówcie - powiedziałam półgłosem i ścisnęłam w spoconej dłoni kamień.
-Na czym skończyliśmy?
- chciał wiedzieć Kajtek.
- Że zamienił kamienie - przypomniała Aga.
-Aha, a prawdziwy kamieńschował w drzewie.
Z wyjaśnieniem.
Jak on to nazwał?
175.
- Kartelusz.
-Mam pytanie - odezwał się ostro Krzysiek.
-No?
- Co to byłoz tym kamieniem?
-Jakto?
- Agnieszka zrobiła wielkie oczy.
-Przecież właśniemówimy o tym.
- Ja pytam, co było z kamieniem, który Kaśka zgubiła wtedyw krzakach.
I gdzie goznalazłaś?
- To cięinteresuje?
- syknęłam.
-To.
- Nie interesuje cię, komu Kacper tak głośnoczytał dokumentw ciemnym
lesie?
Sarenkom go czytał?
- spytałam słodko.
- O rany!
- klepnął się w nogę, aż plasnęło.
-O rany.
- Rzeczywiście, coś tujest nie tak.
Znowu zapadło milczenie, słychać byłotylko szum drzew i pracę naszych szarych
komórek.
- Takjakby chciał, żeby ktoś go słyszał - powiedziałaz
zastanowieniemAgnieszka.
-O, ciepło, ciepło- poklepałam ją po ramieniu.
- Bzdury!
- krzyknąłKrzysieki gwałtownie wstał.
Połaził trochę między drzewami, mrucząc coś zajadle.
Wrócił pod nasze drzewo, wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale zrezygnowany
machnąłręką i znowu ruszył na spacer.
Patrzyliśmy na niego w zupełnymmilczeniu.
- Dla kogo czytał?
-krzyknął stając nadnami.
- Powiem wam!
Dla tegostarego sługi.
- Zimno, zimno -odparłam.
-Tak?
- krzyknął.
-To może powiesz nam ty, panno mądralska.
- Dla nas- powiedziałam krótko.
Krzyśosunął się na ziemię i popatrzył na mniez wyraźnym politowaniem.
- Moja siostra oszalała -oznajmił smutno.
-Czekaj, czekaj, to nietakie głupie!
- zawołał Kajtek, dotychczas zamyślony.
- Mój przyjaciel oszalał.
176
-Zastanów się.
- To bez sensu!
- Krzysiek zaczął wydzierać się na nowo.
- Ciekawe dlaczego?
- zbuntowałam się.
- Dlaczego?
To proste!
Skąd by wiedział?
- Przecież mógł przenieść się w czasie, tak jak my - odezwałasię
półgłosemAgnieszka, aMichał przytaknął.
-Co było ztym kamieniem?
Pytam po razostatni - powiedziałgroźnie Krzysiek.
- Teraz już mnie nic nie zdziwi.
Po takich głupotach,których przed chwilą wy słuchałem.
Pewnie gozgubiłaś,przestraszyłaś nas i siebie, a później się znalazł.
- zakończył zesłabym uśmiechem, czekając wyraźnie, aż przytaknę.
- To było zupełnie inaczej - powiedziałamłagodnie.
- Ito naprawdę brzmi niesamowicie, lojalnie ostrzegam.
- Już mów!
- pogonił mnieMichał.
- Kamień zniknął, po prostu zniknął.
Przecież widzieliście, żeKacper trzymał go w ręku.
- Było ciemno.
Mogłoci się wydawać - przypomniał Krzyś.
-Te pochodnie może imdawały światło, ale ty raczej niewiele widziałaś z takiej
odległości.
- Widziałam.
- upierałam się.
- Zaraz, zaraz - przerwał mipo chwilizadumy.
- Kamień jesttylko jeden.
Wtamtychczasach miał go Kacper, a teraz w dwudziestym wiekumy.
- Właśnie.
-A wtedy były czasy Kacpra.
Więc ongo miał.
Ale jak przenieśliśmy się z powrotem?
- ryknął.
- Racja, on ma rację -wtrącili razem Kajtek i Michał.
-Czy wy nicnierozumiecie?
- krzyknęłam.
-To przecieżKacper nas przeniósł!
to przechodzi wszelkie pojęcie!
- powiedział zdenerwowanypan Piotr,wchodząc do kuchni.
- Co się stało?
- zapytał pan Marek zajęty parzeniem kawy.
177.
- Wiesz, co znalazłem?
- mówiłdalej wstrząśnięty;
- Co?
- konserwator odwrócił się od kuchenki i popatrzył pytająco na kolegę.
- U Burgasa w pokoju stoi torba załadowana srebrem,porcelaną.
Nie muszę chyba dodawać,że to nie są przedmioty, z któryminie może się rozstać i
dlatego wozi je wszędzie ze sobą- uśmiechnął się zgryźliwie.
- A niech to licho!
- zakląłpanMarek.
- Zgadzam się z tobą.
Ale to nie wszystko.
- Cojeszcze?
- zapytał słabo.
- Po tym odkryciu coś mnie tknęło i poszedłem do jego samochodu.
-Niekończ - powiedział ponuro starszy konserwator.
- Tamteżmiał pamiątki?
- Tak, i to bardzo dużo.
Nasz facetrzeczywiście chciał zwiać,a rzeczy wybrał najlepsze.
Zna się na tym, trzebamu przyznać.
- Cóż chcesz, paser - wzruszył ramionami pan Marek.
-Dzwonię na posterunek, bo sierżant prosił.
Jeszczedziesięćminut temuw piwnicymyślałem,że sierżant bierze Burgasa zakogoś
innego.
A teraz zamelduję o naszymznalezisku temu służbiście -pokręcił głową i ruszyłw
stronę drzwi.
-Wiesz co?
- odezwał się jużz korytarza.
-Chyba uwierzę w duchy.
Kolejna próba ściągnięcia z szafy zakurzonego Burgasa przezprzedstawicieli
władzy wliczbie trzech policjantów, którzy przybyli do dworku zaraz po telefonie
pana Piotra, nie powiodła się.
Zasapana władza z wyraźną przyjemnością zajęła miejsce na wyleniałej sofie, az
szafypopłynął głos, wktórym dawałosię wyczućniekłamaną satysfakcję:
- Mówiłem, że niemogę zejść, duchy mnietu trzymają.
Przynajmniejraz w życiu powiedziałem prawdę przedstawicielom władzy.
Hę, hę, hę!
- zarechotał.
178
- Spokój!
- odezwał się ostro sierżant Paniak.
-Bzdury gadacie, obywatelu.
Bzdury - powtórzył zgryźliwie.
Przecież już się męczymy dobre czterdzieści minut - wysapałtłuściutki
posterunkowy.
- I będziemypróbować nadal - odpowiedział zmocą sierżantPaniak.
-A jakby tak z szafą?
-zaproponowałdrugi posterunkowy, tylko że dla kontrastu chudziutki.
- Z szafą?
- Paniak popatrzyłz uwagą na mówiącego.
- Z szafą, panie sierżancie -powtórzył pogodnie chudziutki.
-Jak się nie dazdjąć ptaszka z szafy,to weźmiemy go z szafą.
Naposterunkujakoś sobie poradzimy.
Konserwatorzy, którzy występowali w roliniemych obserwatorów tych
niecodziennych zdarzeń, popatrzyli na siebie z obłędemw oczach.
- Ależ sierżancie.
- zaczął Arencki.
-Wydaje misie to niepotrzebne.
- O szafę proszę się nie martwić,wydamy odpowiedni dokument - oświadczył z
powagą sierżant Paniak Ignacy.
-Panowie nam pomogą-ucieszył się chudziutki.
- Możnajeszcze zadzwonić domojego szwagra!
-wykrzyknął i potoczył roziskrzonym wzrokiem po obecnych.
- On ma firmętransportową.
Chłopz niego porządny, to nam pomoże.
- Dobrze, dzwońcie - zgodził się z rezygnacjąsierżant.
- Alewszystko ma być tajne,a teraz razem, z panami konserwatorami,spróbujemy
jeszcze raz ściągnąć ptaszka z szafy.
- Chi, chi!
- zachichotałBurgas.
-To się nie uda.
"Coty dziś za głupoty wygadujesz?
- krzyknąłrozeźlony
Krzysiek.
- Jak nas mógł przenieść, co?
- Szybko!
- zachichotałaAga.
- Kamieniem - dodał spokojnie Kajtek.
-Czy wyściewszyscy poszaleli?
- Krzysiek popatrzył na nasz nie ukrywanązgrozą.
-A niby skąd wiedział, że manas przenieść?
179.
- Sam mógł się przenosić w czasie - wzmszyłam ramionamii skuliłam się, bo już
zrobiło się chłodno.
-Po co?
- Krzyś widocznie miał dzień zadawania pytań.
- Krzysiek, ja cięnie rozumiem - powiedział z niedowierzaniem Kajtek.
- To przecieżtylko Michała trzeba było przekonywaćwtedy na łące, gdy Kaśka
wykamykowała słonia.
- Najpierw był smok-.
przypomniała Agnieszka.
- Ty wszystko przyjmowałeś jako zupełnie normalne, a teraz cisię
odmieniło.
-Szkoda -jęknęła Agnieszka.
- Takibyłeś fajny, jak byłeś normalny -zachichotała.
Krzyś wyglądał jak rozłoszczony czerwony balon, który ladamomentpęknie.
- Krzysiek, daj spokój.
To naprawdę trzyma się kupy, nie szukajdziury w całym.
Mójbrat przestał sapać,stopniowo uspokajał sięi poprzestał naciężkich
westchnieniach.
W końcu raczył przemówić względniespokojnym głosem:
- Trochęmnie poniosło.
Słucham i nic nie mówię.
Zaczynajcie.
- Niech mówi Kaśka- zaproponował Michał.
- W końcu to jejpomysł i jej kamień.
Gdyby nieon,to mielibyśmy normalne bezstresowe wakacje - mrugnął do mnie.
- Już,już zaczynam.
To, że nie zgubiłam kamykoszkiełkachyba już wyjaśniliśmy?
- popatrzyłam pytająco.
- Tak!
- odparł Krzysiek.
- No więc, to nie ja nas przeniosłam, ale Kacper.
Ja nie mogłam,boniemiałam wtedy kamienia, tak?
-No..
- Myślę, że Kacpra interesowała przyszłośćkamyka.
-Pewnie,pewnie - wtrąciła z powagą Agnieszka.
- Przecież tozupełnie zrozumiałe.
- Dlatego mógł przenosić się w czasie.
-W tę i we w tę - uzupełnił Michał.
- ...
Żeby zobaczyć, cosię staniez kamieniem-mówiłam podniesionym głosem itupałam
nogą, co miało wyrazić moje oburzeniez powodu tego ciągłego dogadywania.
- Teraz wy się wymądrzajcie.
180
- Po co?
skrzywił się Krzysiek.
- Przecież wszystko jasne.
- Już - dodałam.
-Co już?
- Już jest jasne dlaciebie, jeszcze dziesięć minut temu uważałeś, że to
wierutne bzdury.
-Ale terazsię zgadzam - mruknął.
- Codalej?
- chciała wiedzieć Agnieszka.
-Może by tak opuścić to urocze, wilgotne miejsce i zbierać się do domu?
Przecieżtamteż możemy rozmawiać.
Nikt z nas nie zdążył odpowiedzieć.
To,conastąpiło później,rozegrało się bardzo, aletobardzo szybko.
Nieopodal rosły sobiekrzaki, takie zwykłe, jakie można spotkać w każdym lesie.
I właśniete krzaki od pewnego czasu podejrzanie szumiały, jak
określiłaAgnieszka.
Chłopcy orzekli, że jej się zdaje, bo jest przewrażliwiona, że to wiatr, bo
gdyby to byłojakieś zwierzę, to dawnoby uciekło wystraszone naszymi głosami.
I wrzaskami Krzyśka.
Agi to jednak nie przekonało, bo spozierała na krzaki naderczęsto, ale jużnic
więcejo nich nie mówiła.
I wtedy, gdy zapytała, co dalej,usłyszałam jakby chrząknięcie.
Uznałam, że się przesłyszałam i popatrzyłampytająco na resztę,ale ich miny
powiedziałymi, że jednak słuchmnie nie myli.
Bezsłowa stanęliśmy koło siebie, a krzaki przestały chrząkać i szeleścić.
- Co to było?
- wyszeptałam.
- Mówiłam, mówiłam wam - szeptałagorączkowo Agnieszka.
-Są tu dziki?
- spytał Michał, od razu tworząc miły, pogodnynastrój.
- Nie - szepnął Krzysiek.
- Kaśka, łap za kamyk - polecił.
-Tak na wszelkiwypadek.
Usłyszeliśmy znowu chrząknięcie.
I jeszcze raz.
Ijakby zduszone szepty.
- Te szepty to ja słyszałam wcześniej -powiedziała płaczliwieAgnieszka.
-Ktoś nas podsłuchuje!
- krzyknął oburzony Kajtek.
- Ale kto?
-Mhm,mhm.
- popłynęło z krzaków.
181.
- To nie dziki - stwierdził autorytatywnie Michał.
- To człowiek.
- Mhm, mhm - przytaknęły krzaki.
-Podejdziemy?
- zaproponowałam, ściskając kurczowo kamieńi na miękkich nogach zrobiłam
niewielki kroczek do przodu.
- Mhm!
- ostrzegły krzaki.
- Gdybym wampowiedział, że wiem, kto tam jest.
- usłyszałam za plecami mówiącego powoli i z namysłem Krzyśka -to byścienie
uwierzyli - mówiłjak we śnie.
-Boja sam w to nie wierzę.
- Kacper!
- wykrzyknęłamradośnie i wyciągnęłam rękę z kamykiem w stronęzarośli.
Zabłocona furgonetka z kolorowym napisem Transport mebli.
Marian Waciak stanęła na żwirowym placyku tuż obokczarnego volvo, a kanciasty i
wielkiszwagier Maniuś wraz ze swym pomocnikiem panem Frankiem, oplątani kłębami
parcianych pasów, wkroczylido dworku.
- Co będziem nosić?
- tubalnym głosem zapytał szwagier Maniuś pana Arenckiego, któryotworzył im
drzwi.
- Szafę - oznajmiłlakonicznie konserwator,gdy znaleźli sięwpiwnicznym
korytarzyku przed drzwiami pochlapanymifarbą.
Drzwi uchyliły się momentalnie, a towarzyszyło im niemiłosierneskrzypienie
i oczom panaManiusia i pana Franka ukazało się malutkie pomieszczenie pełne
półek, na których stały zakurzone słojez przetworami.
W piwnicy byli trzej mężczyźniw policyjnychmundurach.
- Maniek!
- wykrzyknął radośnie chudziutki posterunkowy.
Szwagier Maniuś uśmiechnął się szeroko i powiedział:
- Przyjechaliśmy najszybciej, jak tylko mogliśmy.
Mówiłeś,że to pilne.
Słyszałem,że będziem nosić jakąśszafę.
- Tylko tajnie!
- zastrzegł surowo sierżant Paniak.
- Ja to wszystko wytłumaczę - zaproponował chudziutki i zgarniając nowo
przybyłych, wyszedł z nimi na korytarzyk, skąd pochwili dobiegła przyciszona
rozmowa.
182
- Już wszystko wyjaśniłem, panie sierżancie - zameldował wyraźnie
zadowolony z siebie chudziutki, a mężczyźni w roboczychubraniach przytaknęli
raczej ponuro.
-Chyba już niejesteśmy potrzebni- stwierdził pan Piotr ipodszedł do drzwi.
- A nie, nie.
Dziękujemy panom - ocknął się z zamyślenia sierżant iruszył korytarzykiem
wstronę pomieszczenia właściwego,to znaczy z szafą i Burgasem.
-I co?
-zapytał pan Marek, gdy Arenckipojawił sięw kuchni.
- Już wynoszą?
-Chyba nie, najpierwmuszą oczyścić przedpole.
Trzeba wynieść to potworne kanapsko, skrzynie, paki.
Zresztą sam wieszdobrze, co tam jest- mówił Arencki, ale było aż nazbyt
widoczne,że myślami na pewno nie jestprzy zagraconejpiwnicy.
Pan Marek musiał to dostrzec, bogwałtownym ruchem zgasiłpapierosaw
glinianej popielniczce i powiedział poważnie:
- Stary, niech oni noszą szafy, kanapy, a my musimy pogadaćo tym
wszystkim.
-Oj musimy, musimy- westchnął jego kolega.
Słuchaj, Staszek,nie ma jeszcze dzieci - powiedziała mama,wchodząc do pokoju, i
palcamiprawej ręki przeczesała włosy.
- A która godzina?
Chyba jeszcze nie jest późno.
- odpowiedział tata, nie odrywając wzrokuod książki, którą czytał
rozciągniętynakanapie, owinięty kraciastym pledem, z filiżanką herbatyw zasięgu
ręki.
- Staszek, już jest prawie wpół do jedenastej.
Tata z trzaskiem zamknął książkę, odłożył okulary i wcale raźno zerwał się na
nogi.
- Dzwoniłaś do Leszczyńskich?
Może tam się zasiedzieli.
- Kajtka i bliźniaków też nie ma.
Hania jest tak samo zdenerwowanajakja.
- Więc?
183.
- Jedziemy do dworku - zarządziła mama.
- Mam nadzieję, żetamsię zasiedzieli.
- Tam?
- spytał tata zniedowierzaniem, ściągając z haczykaklucze do samochodu.
-Co oni tam robią?
- A jakieś tam tajemnicze sprawy- mama machnęła niedbaleręką.
- Późniejci opowiem.
- Może lepiej zostań w domu?
A jakdzieci wrócą?
- Będziemy co chwilędzwonić do domu.
Poza tym niewytrzymałabym takiego bezczynnego czekania.
Gdy samochód zatrzymał sięna żwirowym placyku,konserwatorzy tak żarliwie i
głośno dyskutowali o wydarzeniach mijającegodnia, że tata musiał długo stukać
kołatką, zanim jeszcze wzburzony pan Piotr otworzył drzwi.
- O! - zdumiał się krótko i treściwie.
-Są tujeszcze nasze dzieci?
- spytała szybko mama.
- Nie ma inie było.
Przecież dopiero dziś wróciliśmy do dworku.
Byliśmy przez trzy dni w Warszawie - odparł zdumiony konserwator, prowadząc
rodziców do biblioteki.
Tata byłzaskoczony.
- Jak to?
- wykrztusił.
-Przecież mówiłaś, że dzieci są tutaj.
- Co się stało?
- na widok wchodzących gościpanMarek szybkopodniósł się z fotela.
- Zginęły nam dzieci.
I Leszczyńskim także -powiedziała mama.
- Dzwonimy na policję- zadecydowałtata i podniósł słuchawkę.
-Najpierw zadzwoń do domu, może już wrócili - zaproponowała bez
przekonania mama.
Numer nieodpowiadał.
Tataraz jeszcze dokładniewybrał cyfryna tarczy i znowu nic.
- Najpierw ich znajdziemy, a potem osobiście ich spiorę-oświadczył
zdecydowanie.
- Dzwonię.
-Może są u jakichś kolegów, koleżanek?
Spokojnie, spokojnie.
To przecieżmądre dzieci.
-mówił łagodniepan Marek.
- Z tymostatnim sięnie zgadzam.
Dzwonię do Lusi.
- O której ostatnio dzieci były w domu?
184
- Zaraz - mama zastanowiłasię.
- Najpierw wpadł Krzysiek naspóźniony obiad, a potem była Kasia.
Widziałam,że urzędowaław kuchni.
- Pewno gdzieś się zasiedzieli.
-Nie, nie, daliby znać, że wrócą później.
Bojęsię, że coś sięmogło stać -mama westchnęłaciężko.
- Po co ja się na to zgodziłam?
-powiedziała do siebie.
- Halinko!
- krzyknął tata, kurczowo trzymającsłuchawkę przyuchu.
-Boguś i Emilka widzieli bandę przed dziewiętnastą.
- Gdzie?
- spytała mama,zrywając się z fotela.
- Szli do babci Grzegorczykowej - tata przycisnął mocniej słuchawkę do
ucha.
- Co?
Co mieliz sobą?
Dobrze, dziękuję.
Zadzwonię później - odłożył słuchawkę.
- Boguś mówi, że mieli zesobą jakąś czarną torbę, którą starali się schować
przed nimi,i żechcieli porozmawiać z babcią bezświadków.
-odwrócił sięjużw drzwiach.
- Ciekawe, co oniznowu wymyślili.
- Czarna torba?
- ocknął się pan Marek.
-My też mieliśmydzisiaj problemy z czarną torbą ipolicją.
-I zCzarną Skarpetką.
-wyrwało się mamie, a konserwatorzyobrzucili mamę szybkim i zdziwionym
spojrzeniem.
- Jakie problemy?
- spytał niecierpliwie tata.
- Długo by opowiadać, szkoda czasu.
Jedziemy z wami, w auciepogadamy - zadecydował pan Marek.
"Coś ty najlepszego zrobiła?
- krzyknął Krzysieki mocno chwyciłmnie za rękę.
-Babo, cośty zrobiła?
- Jak to co?
- popatrzyłam zdziwiona naniego.
-PrzeniosłamKacpra do jego czasów.
- Ale czemu?
- darł się, potrząsając mnie za ramiona.
Tego było już za wiele.
Odskoczyłam na bezpieczną odległośći stamtąd krzyknęłam do rozeźlonegoKrzyśka i
zmartwiałej reszty:
- Jak to czemu?
A comiałam z nim zrobić?
- Chciałem się z nim poznać, porozmawiać - odpowiedział żałośnie.
185.
Uznałam, że już mogę podejść do niego, że nie grozi mi to wykręceniem rąk, bo
taka rozmowa na odległość to naprawdę trudnasztuka i potem boli gardło.
- Krzysiek ma rację - odezwał się stanowczo Michał.
- To byłanasza jedyna okazja, byporozmawiać z Kacprem, aty go przeniosłaś.
- Nie, tu coś jest nietak - powiedział półgłosem zamyślonyKajtek.
-Jednak trochę szkoda - mruknęła Aga.
- Możebyśmy się dowiedzieli czegoś nowego o kamieniu?
- Kajtek ma rację - odezwałam się obrażona.
- Jest cośnie tak.
Niby jesteścietacy wszystkowiedzący, a jakośnie zauważyliście,że Kacper nam się
nie pokazał.
- Jakby chciał, toby wylazł z tych krzaków!
- zawołał Kajtekodkrywczo.
- Właśnie,a nie wylazł.
Zamilkliśmyi tobył doskonały moment, by usłyszeć, że krzakipowtórnie
zachrumczały.
Zbiliśmy się w kupkę.
Tylko tym razemjuż naprawdęwystraszoną.
- Rany-jęknął Krzysiek.
- Co znowu?
- Może kamyk się zepsuł?
- podpowiedziałprzejęty Michał.
- Tak, coś się w nim poprzepalało, może jakieś oporniki, co?
-zakpiłamściskając kamień w dłoni.
- A może to nie żaden Kacper, tylko zwykły pijak śpi w krzakach?
- zapytałazjadliwie Aga.
Wszystko jest możliwe.
Ta wersja wydaje mi się naj sensowniej -sza - poparł ją Michał.
- Idziemy sprawdzić!
- postanowił Krzysiek ibohatersko ruszył w stronę dziwnych krzaków.
Krzaki chrumczały i mruczały we wszystkich tonacjach, ale nasto nie
zniechęciło.
Krzyśpierwszy przedarł się przez zarośla i tamzamarłw bezruchu.
Dobiliśmy do Krzyśka izobaczyliśmy.
ubranego w kontusz starszego mężczyznę, który stękając podnosił sięz klęczek.
186
Babcia Grzegorczykowa była wyraźnie zdumiona tak niespodziewaną, późnąi
wieloosobowąwizytą.
Zaprosiła gości do saloniku, tatępoprosiłao przyniesienie dodatkowychkrzeseł z
przyległegopokoju.
Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo konserwatorzy kierowani jakimś impulsem
rzucili się do stołu, naktórym leżały różnegoformatu i koloru kartki, częściowo
już poukładane, a częściowo jeszcze w rozsypce.
- NaBoga!
Co pani tu ma!
- wykrzyknął pan Piotr.
- To są dokumentyzwiązane zrodziną Karkowskich - zaczęłastarsza pani
oględnie.
-Aleco one robią tu u pani?
- Zaraz, zaraz.
- wtrąciła mama.
-Przecież przyszliśmy tuw innej sprawie.
Proszę pani - zwróciła się do babci - czy były tudzisiaj dzieci?
Może pani wie, gdzie są teraz?
- Tak, były - odparłazdumiona.
- Czycoś sięstało?
-spytałaz niepokojem, zwracając sięwyraźnie domamy i niezwracając uwagina
rozgorączkowanych konserwatorów, którzy przeglądali dokumenty, wydając cochwilę
okrzykizdumienia i niedowierzania.
- Mam nadzieję, że nie, tylko żedo tej pory dzieci nie pojawiłysięw domu,
a to do nich niepodobne.
-O której dzieci wyszłyod pani?
-wtrąciłtata.
- Przepraszam,że pytam, ale to nam może pomóc, poco przyszły?
- Dzieci przyszłykoło dziewiętnastej - odparła z uśmiechembabcia.
- Wyszły po jakiejś godzinie, a były po.
-babcia zawahała się na moment.
- Te dokumenty, które panowie oglądają z takimprzejęciem, przyniosły właśnie
dzieci.
-Co?!
- Wiem od nich, że te dokumenty, że miały.
w sposób, no powiedzmy, nie całkiem legalny opuścić dworek i że dzieci temu
przeszkodziły.
- To przechodzi ludzkie pojęcie.
-To jeszcze niewszystko- babcia podeszła do stołu i spod sterty pożółkłych
kartek wydobyła skórzany woreczek, a z niego nóż.
Konserwatorzy zawyli i rzucili się do noża,a tataodezwałsię
z bardzo nieszczęśliwąminą:
-Nic nierozumiem, ale to wszystko coraz mniej mi się podoba.
187.
- Mnie również - przyznała mama.
-I dotego sięboję.
- Ale gdzie są dzieci?
-Miały coś załatwić.
Zostawiływszystko i poszły - wyjaśniłababcia Grzegorczykowa.
- Co to ma znaczyć?
- denerwowała się mama.
-Gdzie onimogą być?
- A w domu?
-Dzwoniliśmy przed chwilą, jeszcze ich nie ma.
- Dzieci szły w kierunku rzeki.
Tylko tyle wiem.
To znaczypobiegły - przypomniała sobie babcia Grzegorczykowa.
Tata zerwał się z krzesła, cmoknął babcię w rękę, mamę chwycił pod ramię i
zawołał:
- Zobaczymynad rzeką!
Marek, Piotrek, idziecie z nami?
- krzyknął do konserwatorów, którzy schyleni naddokumentami wymieniali fachowe
uwagi, i nie czekając na odpowiedź, wypadł z domku.
- Proszę poczekać!
- krzyknęła za nimi babcia.
-Tu na prawo,wstronę ogródków działkowych jest budka telefoniczna.
Czynna,bo dzwoniłam dziś do siostry.
Może państwo sprawdzą, czy dzieci nie ma już wdomu?
- Dziękujemy pani za wszystko - żegnała się mama.
- Dobranoc.
- Poczekajcie na nas, już idziemy - usłyszeli rodzice, będąc
przysamochodzie.
-Te dokumentyi nóż mają nieocenionąwartość - mówił przejęty pan Marek,
podczas gdy samochód pędził polnymi ścieżkami.
- Jedźmy na tomiejsce, gdzie dzieci złowiły kiedyśryby, a później
chodziłeś tam z Krzyśkiem- odezwała się w pewnej chwilimama, zastanawiając się
nad czymś głęboko.
-Czemu właśnie tam?
- zdziwił siętata.
- Coś mi mówi, że jeżeli są nad rzeką, to tam ich znajdziemy -odparła mama
i zamyśliła się.
-Naprawdę nie rozumiem, jakdzieciaki zdobyły to wszystko.
- Dzieci śledziły Burgasa - odpowiedziała mama.
-Co?!
Ty o tym wiedziałaś?
- ryknąłtata.
- Tak - odparła mama potulnie.
188
" Co pan tu robi?
-Michał pierwszy odzyskał głos.
Stary popatrzył na nas z niechęcią i zaczął otrzepywać ubraniez ziemii liści,
mamrocząc coś niezrozumialepod sumiastymi wąsami.
- Dyćmówiłem, co to się nie może udać - mruknął w końcubardziejzrozumiale.
-Co się nie uda?
- spytał zciekawością Kajtek.
- Ja tam wiem co!
- powiedziałostro.
-Takowe eksperymentaitakowe peregrynacyje w rozmaite perioda.
Zawżdy to mówiłem.
- znowuzamruczał coś niezrozumiale.
-To nie Kacper -szepnęła Agnieszka, przyglądając się z uwagąstaremu.
- To jest chyba.
Starymusiał odznaczać się wyjątkowym słuchem, bopopatrzyłna nią krzywo i
powiedział:
- Kacper?
Pewnie, żenie Kacper.
- i niespodziewanie zachichotał.
- Gdzie jest Kacper i kim pan jest?
- krzyknął Krzysiek,niesłysząc ostatnich słów Agnieszki.
- Jam jest Rafał Dymidecki - powiedział prostując się - zaufanysługa pana
Kacpra.
-Co pan turobi?
- zapytała ciekawie Agnieszka i zdjęłazeschniętyliśćz ramienia starego.
- Nic - odpowiedziałniewyraźnie i popatrzył na nas spod krzaczastych brwi.
-A copan robił?
-nadal pytała uśmiechnięta, nie robiąc sobienic zjego marsowej miny.
- Byłemtu z moim panem.
-Z panem Kacprem?
- Toż mówię, że z nim!
- zniecierpliwiłsię mężczyzna.
- Po co?
- zapytałam.
Stary zrobił srogą minę, ale ponieważ marszczenie czoła i podobne grymasy
nie robiły już nanas żadnego wrażenia, przestał siękrzywić.
- Proszę powiedzieć.
- poprosił Kajtek.
- Nie - odrzekł krótko Dymidecki.
-A gdzie pan Kacper?
-powtórzył pytanie Michał.
189.
- Gdzie?
Toć go przecie panna przywróciła w nasze czasy.
- Topanowie słyszeli wszystko w tych krzakach?
-Wszystko -przyświadczył.
- Pan namnie może nic powiedzieć, prawda?
- zaczął z chytrym uśmiechem Krzysiek.
-Nie mogę.
- Niech panodpowie na parę pytań.
Czy towszystko dobrzesobie wykombinowaliśmy?
- Wyko.
co? Nie rozumiem onych dziwnych niepolskich słów,które tak nader chętnie
stosujecie - zauważył z niesmakiem.
- Mymówimy nie popolsku?
- powtórzyła z niedowierzaniemAgnieszka.
-A pan.
- Agnieszka!
- upomniał ją Michał.
- Chyba mi sięwtrącacie - zasyczał Krzysiek.
- Pytałempana -zwróciłsię do starego, który z ciekawością oglądał latarkę i z
uciechąświecił namnią po oczach - czy dobrze to.
-zastanowił sięprzez chwilę.
- Czy dobrze to wszystko wydedukowaliśmy?
- Ja tam za bardzo nie wiem, ale pan wszystko przewidział.
Znaczy się, że chyba dobrze- odparłniedbale.
- A czemu pan Kacper nie chciał nam się pokazać?
- spytałKajtek.
- Widać pan mój miałjakoweś insze zamiary - zdenerwowałsię.
- Ja też nie powinienem nic rzec.
Pan mi za takową niesubordynacyję uszy oberwie - powiedział smutno.
- E,nie- skrzywiłam się, gdy skierował światło latarki na mojątwarz.
- Przecież pan jest jego konfident.
- Cha, cha!
- ryknął.
-A to prawda, cha, cha!
- cieszył się.
Roześmialiśmy się wszyscy.
Najbardziej śmiał się Dymideckii Agnieszka.
- Chi, chi!
- chichotała.
-Chi, chi, konfident.
- A co to w ogóleznaczy?
- Przyjaciel.
- wyjaśnił Krzysiek i wtedy usłyszeliśmy:
- Kaśka!
Krzysiek!
Zamarliśmy przestraszeni.
Żadne z nas nic nie powiedziało.
Ścieżką w naszą stronę biegła mama, a za nią jeszcze jakieś trzyosoby.
190
- Tam jest tatai chybakonserwatorzy- wydusiłz siebieKrzysiek.
-Dzieci, jak ja się martwiłam!
- zawołała mama, podbiegającdo nas.
Dopiero teraz mama zauważyła Dymideckiego i razem z namizaniemówiła, tak
że kiedy dobiegł tata i konserwatorzy, zastali nasnieruchomych i niemych.
- Czemunie daliście znać, żesię spóźnicie?
- powiedział z wyrzutem tata.
-Wasze matkiodzmysłów odchodzą, a wy.
Przepraszam, a pan kim jest?
- Tata odezwałsię surowo.
- Tato -jęknęłam.
- Wszystko jest wporządku.
- Ale kim jest ten pan?
- powtórzył pan Piotr, gdy już przestałpodziwiaćstrój nieznajomego.
Westchnęłam z głębi serca ipopatrzyłam błagalnie na mamę,ale mama leciutko
pokręciła głową.
Zrozumiałam,że mamy sobieradzić sami.
Przeniosłam wzrok na Dymideckiego, a ten kiwnąłleciutko głową.
- Jam jest Rafał Dymidecki!
- powiedział z mocą stary.
- To jest nasz znajomy - ubiegła nas Agnieszka.
-Cośdziwny tenznajomy.
- usłyszałam szept panaPiotra.
Krzysiek ciężko westchnął na te słowa i popatrzył z głupimuśmiechem na nas.
Stary poruszyłsię niespokojnie, zmierzył zimnym spojrzeniem Arenckiego i rzekł
półgłosem:
- Czasna mnie, panmój czeka.
- uśmiechnął się do nas i wyciągnął w stronę Kajtka rękę z latarką.
- Proszę sobie wziąć, możesię przyda- powiedział Kajtek nieśmiało.
Stary niespodziewaniewybuchnął śmiechem.
- Dziwne by wam się zdało, gdybyście zobaczyli jakowe to różne
przedmiotystoją u mego pana w komnatce.
Sami byście uwierzyć własnym oczom nie mogli,że rozum człowieczy takowe mądrei
pożytecznerzeczy wymyślić potrafi, a które pan z peregrynacyinaszych w rozmaite
perioda przywoził.
Całejtej scenie mama,tata i konserwatorzy, pozostającyw roliraczej niemych
świadków, przysłuchiwali się zniebotycznym zdumieniemi zachłannością.
191.
- Proszę pozdrowić od nas pana Kacpra - poprosił Krzysiek.
-Dobrze,czas najwyższy namnie.
- ukłonił się raz jeszcze,uśmiechnął, a ja zacisnęłam kamień w dłoni i
pomyślałam życzenie.
- Nie wiem, coto wszystko znaczy - odezwał się tata pochwilizmienionym
głosem, gdyDymideckiego już nie było wśród nas -ale sądzę, że wszystkim nam się
coś należy.
Nam wyjaśnienie, a wamporządne lanie.
- Tylko wcześniejmusimy zawiadomić Hanię, że zdziećmiwszystko w porządku -
przypomniała mama iwestchnęła z ulgą.
-My teżchcemy być przy tych wyjaśnieniach- oświadczył stanowczopan Marek.
- Aja przy laniu.
- powiedział z komiczną miną Arencki.
Uśmiechnęliśmy się trochę niepewnie na te słowa.
- Dzieciaki dodomu- zarządził tata.
- A po drodze możecie jużzacząć opowiadać, bo coś misię wydaje, że będzieto
długa historia.
Koniec.^