Rafał A. Ziemkiewicz
Okolice fantastyki
1 Kto by lubił Kasandrę
„Książki fantastyczne? Lubię, ale tylko złe” – mówił w jed-
nym z opowiadań pilot Pirx. W gruncie rzeczy określał w ten
sposób pewną ogólną prawidłowość. Ludzie lubią książki fan-
tastyczne wtedy, gdy są one złe; w każdym razie te złe lubią
znacznie bardziej. A może, lepiej, nie tyle bardziej je lubią,
co bardziej ich potrzebują.
Proszę się nie obawiać, ten felieton nie będzie jeszcze jed-
ną lamentacją nie chcianego pisarza, że świat schodzi na psy,
bo masowa publiczność zamiast czytać jego dzieła ogląda na
wideo „Krwawe bęcki 7”. Określenia „złe książki fantastycz-
ne” używam tu w pewnym szczególnym sensie, takim wła-
śnie, jakie miało ono w zacytowanej na początku „Opowieści
Pirxa”; nie po to, by owe książki piętnować, tylko po to by
stwierdzić pewien mechanizm, podważający w jakimś stop-
niu sens istnienia dobrej science fiction.
Skoro zacząłem od Lema, to i na jego przykładzie rzecz wyja-
śnię. Napisał on w latach sześćdziesiątych powieść „Głos Pana”,
przez wielu uważaną za najlepszą w dorobku pisarza. (Cieka-
wa historia, swoją drogą; paręnaście lat temu zabierałem się
do tego tekstu tak i owak, od przodu, od tyłu, ze środka – i
za każdym razem padałem po paru stronach; ostatnio trafi-
łem go gdzieś na taniej książce i połknąłem w zachwycie od
jednego kopa. Czyżbym jednak z wiekiem troszkę mądrzał?)
Temat dla science fiction standardowy, kontakt z obcą cywi-
lizacją. Ujęcie natomiast jak na SF rewolucyjne, bo oto Lem
opisał sprawę tak, jakby ona rzeczywiście mogła wyglądać.
Żadnego picu, rysowania na piasku twierdzenia Pitagorasa i
innych naiwnych głupactw, których tyle SF naprodukowała.
Zamiast tego pokazuje Lem, jak grupa naukowców, i nie byle
neptków, tylko najwybitniejszych, łamie sobie zęby na pró-
bie rozwiązania zadania ze zbyt wielką liczbą niewiadomych.
Zresztą nie będę streszczał, każdy szanujący się fan zna.
To właśnie nazywam tu fantastyką dobrą. Czy „Głos Pana”
odniósł sukces? Hm, w pewnym stopniu, w pewnym kręgu
odbiorców... Ale czy można porównać to z sukcesem „Kon-
taktu” Sagana? Nie przypadkiem porównuję „Głos Pana” wła-
śnie z tą powieścią. Punkt wyjścia jest w obu niemal iden-
tyczny; odebranie przesłanego z kosmosu sygnału. Dalej jed-
nak idzie zupełnie inaczej. U Lema odkrycie zostaje natych-
miast utajnione, pracujący nad nim naukowcy ukrywają się
w tajnej bazie wojskowej, na owocach ich wysiłku kładą łapę
politycy i generalicja, przede wszystkim sprawdzając staran-
nie, czy nie stanowią one zagrożenia dla bezpieczeństwa na-
rodowego. U Sagana z punktu zaczyna się sielanka, wodzo-
wie światowych mocarstw (tekst ma swoje lata) padają so-
bie w ramiona, uzgadniając współdziałanie dla dobra ludz-
kości. U Lema naukowcy nadgryzają komunikat od różnych
stron analizą matematyczną i za każdym razem nie są w sta-
nie zrozumieć otrzymanego wyniku. U Sagana „suną bez wy-
siłku w sedna środek”, jak to śpiewał ongiś Młynarski. Gdy
lemowscy naukowcy próbują zastosować otrzymany komu-
nikat jako przepis konstrukcyjny, otrzymują w efekcie nie do
końca wiadomo co; gdy to samo robią eksperci u Sagana, w
try miga udaje im się skonstruować gwiezdny powóz, tylko
wsiadać i fruuu, prosto pomiędzy odległe galaktyki.
Biorąc rzecz tak na zdrowy rozum, idiotyzm pogania u Sa-
gana idiotyzm. Spróbujcie nadać dzikim buszmenom opis
konstrukcji „Poloneza”, wystukując go na tam – tamie alfa-
betem Morse’a. Jeśli buszmeni słysząc wasze stukanie nauczą
się sami z siebie owego alfabetu, a następnie szybciutko roz-
winą przemysł metalurgiczny, gumowy, naftowy, chemiczny
i inne, jakie są do tego niezbędne – wszystko oczywiście bez
pomocy z zewnątrz – i w czasie krótszym niż pokolenie wy-
fabrykują coś, co będzie w stanie jeździć, to zjem cały nakład
„Fantastyki” z tym felietonem i odszczekam spod stołu. Choć
oczywiście ten akurat przykład jest bardzo dla Sagana życzli-
wy, bo różnica poziomu między nami a buszmenami jest zni-
koma wobec przepaści, jaka musiałaby dzielić nas od cywiliza-
cji zdolnej do podróży międzygwiezdnych, a i ukręcenie „Po-
loneza” z piasku to betka w porównaniu ze stworzeniem na
Ziemi, posiadanymi tu materiałami i technologiami czegoś,
co by było do takich podróży zdolne. Ale naiwność naiwno-
ścią, a sukces „Kontaktu” był niewątpliwy („Milion dolarów
za ten guzik wart elaborat!” – wyrwał się Lemowi okrzyk
zgrozy i oburzenia w jednym z wywiadów). Nie „pomimo”
oczywistego faktu, iż cała jego fabułka jest od góry do dołu
niemożliwa, absurdalna, wyssana z palca i naciągana do nie-
możności – ale właśnie dlatego. Pamiętacie Państwo, dlaczego
Pirx lubił tylko złą fantastykę? Ano dlatego, że dobra opisu-
je świat takim, jakim on jest – a świata takiego, jaki on jest,
Pirx miał wokół siebie po dziurki w nosie i ani myślał mieć
go jeszcze w lekturze. Oto i odpowiedź.
Biskup Krasicki (proszę bardzo PT. Nawiedzonych, żeby da-
rowali sobie nadsyłanie pełnych jadu listów, iż używając w
druku słowa „biskup” dopuszczam się propagowania kleryka-
lizmu i państwa wyznaniowego; naprawdę wiem wszystko, co
możecie napisać i serdecznie to, hm, lekceważę) napisał swego
czasu bajeczkę o dwóch malarzach, z których
jeden klepał bie-
dę, a drugi był obsypywany złotem – bo pierwszy malował
twarze podobne, a drugi piękniejsze. Ta zasada obowiązuje
także przy fantazjowaniu. Mało kto oczekuje po fantastyce
prorokowania tego, co się zdarzyć może naprawdę. To co się
zdarzy naprawdę, będzie ani chybi szare, smutne albo wręcz
parszywe, jak to życie. Po fantastykę ludzie sięgają, żeby po-
bujać w obłokach, poobcować z radosną bajeczką, znieczu-
lić się nieuzasadnionym optymizmem. Dlatego niepopraw-
ny marzyciel Sagan musiał wygrać z kraczącym jak kruk Le-
mem. Powie ktoś, że przecież dzieła katastroficzne też cieszą
się popytem – ale to będzie uwaga nader powierzchowna, bo
w istocie, kultura masowa trawi tylko takie katastrofy, gdzie
z dala widać, iż walą się tekturowe makiety. Ludzie chętnie
się poboją wielkiego rekina albo Zoltara z planety jakiejśtam;
poboją się strachem bezpiecznym, oczyszczającym i rozłado-
wywanym łatwą pointą. Ale gdy katastroficzna wizja nabiera
niepokojących znamion realizmu, gdy odbiorca zaczyna czuć,
że to mu naprawdę grozi – popyt na nią spada gwałtownie.
Gdyby było inaczej, ludzie zamiast kaset z horrorkami kupo-
waliby masowo przestrogi naukowców.
Innymi słowy, pisarz SF musi być grabarzem własnej popu-
larności. Jeśli zacznie pisać za dobrze, zbyt prawdziwie, ludzie
przestaną go czytać. Jeśli będzie pisać źle, zagryzą go wyrzuty
sumienia (nie dotyczy grafomanów i chałturników). Jeśli któ-
remuś z czytelników wciąż jeszcze kołatał się w głowie taki
szalony pomysł, by łapać się za pisanie fantastyki, mam na-
dzieję, że skutecznie wybiłem mu go z głowy.
2 Kwitko Worczyk, Nornik z
Dnoworek
Rzecznicy spolszczania nazwisk i nazw u Tokiena szermują
argumentem, że to właśnie sam Mistrz kazał, by owe imio-
na i nazwiska brzmiały w każdym języku swojsko. Ich prze-
ciwnicy, podobnie, powołują się na osobiste przykazanie Mi-
strza, by hobbici w każdym języku przypominali Anglików,
a więc pozostawali przy oryginalnych nazwiskach i nazwach.
Sam Mistrz, z przyczyn obiektywnych, zachowuje milczenie.
I bądź tu, człowieku, mądry.
Myślę jednak, że to, co miał on na ten temat do powiedze-
nia, nie jest najważniejsze. Argumentem rozstrzygającym po-
winno być rychłe wejście w życie przygotowywanej w sej-
mie ustawy o ochronie języka polskiego. Fakt, że projekt nie
idzie tak daleko, jak prawo francuskie (gdzie nawet „kompu-
ter” przerobiono na „l’ordinateur” – ale to kompleksy uwię-
dłego imperium) i nie narzuca zmian w utworach literac-
kich. Jeszcze nie narzuca; ale roztropność każe się załapywać
z duchem czasu, gdy tylko rzeczony duch daje się uchwycić
– i fakt, że wydawca i tłumacz już teraz wyszli mu, być może
nieświadomie, naprzeciw, może tylko cieszyć. Szkoda tylko,
że wyszli tak słabo i niekonsekwentnie. Przyznam bowiem,
że nowy przekład „Władcy Pierścieni” p. Łozińskiego, opubli-
kowany przez Zyska i S–kę, budzi głęboki niedosyt. Po pro-
stu jest nie dość jeszcze swojski. Bilbo Baggins to na przykład
u Łozińskiego Bilbo Bagosz. Przepraszam, Bagosz brzmi dla
mnie równie obco, jak Baggins; cząstka
„bag” kojarzy się, je-
śli już z czymś, to z bagnem, a powinna z workiem. A więc,
jeśli już, to nie „Bagosz”, tylko „Worczyk”. Imię Bilbo rów-
nież wymaga spolszczenia – zawarta w nim bowiem cząst-
ka „bil” brzmi dla Anglika bardzo znajomo, winna zatem za-
brzmieć podobnie i dla nas. „Bill” to w angielskim albo zdrob-
nienie imienia William (które nie ma polskiego odpowiedni-
ka, niestety), albo słowo oznaczające rachunek, a bardziej po
naszemu: kwit. Jestem zatem przekonany, że będzie dosko-
nałym spełnieniem intencji autora zamiana tego dziwaczne-
go dla Polaków imienia na polskie „Kwitko”. Kwitko Worczyk
– oto nasza swojska odpowiedź na sługusa językowego im-
perializmu anglosasów, Bilba Bagginsa! Gdzie mieszka Kwitko
Worczyk? Oczywiście, nie może to być Bagoszno. Ta nazwa też
nie kojarzy się z wyraźnie zaznaczonym w oryginale workiem
(chyba, że przez brzmieniowe skojarzenie z moszną – ale to
dość odległa asocjacja). W oryginale jest „Bag End”, co można
przetłumaczyć bardzo ładnie i tak swojsko, że nawet minister
Podkański będzie uradowany: Dnoworki (kogo czego: Dno-
worek, komu czemu: Dnoworkom, etc, to jest, tfu, przepra-
szam, itd.) Dnoworki zaś, jak wiemy, są częścią miejsca, które
w angielskim nazwane zostało „Hobbitonem”, a w przekładzie
pana Łozińskiego „Hobbitowem”. Nie, nie, nie, panie spolsz-
czaczu! Znowu popełnia pan ten sam błąd, co przy przy „Ba-
goszu” – ogranicza się pan do spolszczenia końcówki, a obco
brzmiący źródłosłów pozostawia bez zmian. Tak nie można! A
ponieważ słowo „hobbit”, ewidentnie (tfu, tfu – chciałem po-
wiedzieć, że jak w pysk) angielskie należy do kluczowych w
całej opowieści, nie ma co robić uników, tylko trzeba chwy-
cić byka za rogi. Sprawa, przyznaję, nie była łatwa, bo choć
„hobbit” brzmi bardzo angielsko, to nic po angielsku nie zna-
czy. Na szczęście w załącznikach, w trzecim tomie trylogii, au-
tor wyjaśnia jego pochodzenie. Pisze Tolkien, że jego boha-
terowie sami nazywali swoją rasę „kudukami”, co z kolei po-
chodziło od „kud–dukan”, czyli „mieszkaniec nor”. „Przetłu-
maczyłem tę nazwę jako holbytla i utworzyłem jej skróconą
formę hobbit – bo tak zapewne przekształciłby się ten wy-
raz, gdyby był istniał w naszym starym języku”. „Nasz język”
oznacza oczywiście u Tolkiena angielski, nie ma zatem naj-
mniejszego powodu, by z jego tłumaczenia korzystać. Na pol-
ski „kud–dukan”, mieszkaniec nor, przekłada się krótko jako
„nornik”. A miasteczko norników to oczywiście Nornikowo.
Przy okazji wiemy już, jaki tytuł nadać nowemu przekłado-
wi pierwszej z wydanych drukiem książek Tolkiena, której
też przecież nie można zostawić tak jak teraz, zachwaszczo-
nej angielszczyzną.
Trzeba jednak podejść do sprawy odważnie: jeśli ma być
swojsko, samo spolszczenie nazw, nazwisk i imion nie wy-
starczy. Będzie bowiem poważnym zgrzytem, gdy pozwoli-
my naszemu Kwitko Worczykowi mieszkać dalej w Pagórku
przypominającym jako żywo angielską rezydencję, zamiast w
czymś podobniejszym do swojskiej chałupy. Mniejsza już na-
wet o drzwi, okrągłe „jak okienko okrętowe”, zielone i z mo-
siężną klamką „sterczącą dokładnie pośrodku”. Ale za tymi
drzwiami, jak czytamy we wspomnianej już powieści „Nor-
nik”, rozciąga się –przepraszam za to słowo – „hall”, i to „z
boazerią na ścianach i chodnikiem na kafelkowej podłodze”.
Na dodatek czytamy o kilku garderobach i o
otaczającym
Pagórek typowo angielskim ogrodzie, w którym bohater, z
„porządnie wyszczotkowanymi” stopami (swojski, rodzimy
Kwitko nie ma prawa szczotkować sobie czegokolwiek!) ćmi
sobie fajkę. Czy muszę dowodzić, że w porządnym, swojskim
przekładzie fajkę musi zastąpić „sport”, ewentualnie „klubo-
wy”, a o żadnych kafelkach, garderobach i boazeriach po pro-
stu nie może być mowy? Wysoki status Kwitka i bogactwo
jego siedziby podkreślić należy w taki sposób, jak to się rze-
czywiście robi na polskiej prowincji – okładając Pagórek lu-
sterkami i montując na nim wielki, wielki talerz anteny sa-
telitarnej. A wewnątrz domu oznakę zamożności stanowić
będzie nie mnóstwo pokojów „przeznaczonych wyłącznie na
ubrania”, tylko ustawiony w każdym pomieszczeniu koloro-
wy telewizor i wideo, to jest, mówiąc swojsko, „widziaj”. I jest
jasne, że w swojej luksusowej willi Kwitko nie będzie podej-
mował Gandalfa „kropelką czerwonego wina” i szarlotką, tyl-
ko... Ohoho, zapędziłem się i omal nie wpadłem w lukę praw-
ną, na którą niniejszym zwracam Wysokiemu Sejmowi uwa-
gę – chcąc pozostać konsekwentnie wiernym duchowi usta-
wy o ochronie języka trzeba by naruszyć ustawę o wycho-
waniu w trzeźwości. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że czym
Kwitko będzie podejmował czarodzieja, to i tak każde pol-
skie dziecko, wychowane w ustawowej trzeźwości, dobrze wie.
Zresztą nie zamierzam w tym felietonie odwalać całej roboty
za przyszłych tłumaczy, którzy pójdą szlakiem wytyczonym
przez p. Łozińskiego. Chciałem tylko uświadomić im, jak wie-
le trzeba będzie jeszcze zmienić, aby w duchu konsekwentnie
swojskim i ustawowym przedstawić polskiemu czytelnikowi
przekład „Czerwonej Księgi”. „Czerwona Księga”... Przynajm-
niej to brzmi niezwykle we wspomnianym duchu, bez żad-
nych dodatkowych zabiegów tłumaczy.
3 Kupa radości
Jeszcze parę lat temu wielu polskich autorów fantastyki jedyną
szansę sprzedania książki widziało w ukryciu się pod brzmiącym z
angielska pseudonimem. Dziś chce się wierzyć, że te czasy już nie po-
wrócą. W miesiącu, w którym piszę ten tekst, w pierwszej piątce li-
sty bestsellerów „Gazety Wyborczej” – mowa o kategorii książek pol-
skich, oczywiście –znalazły się aż trzy polskie książki fantastyczne.
Zajęły tam miejsca obok noblistki Szymborskiej oraz powieści Tom-
ka Tryzny, bardzo chwalonej i wspartej filmem Wajdy.
Dostarczyła mi ta wiadomość różnorakich radości, daleko
wykraczających poza tę najoczywistszą, iż sam, obok Sapkow-
skiego i Wolskiego, załapałem się do grona autorów bestselle-
rowych. Na tę najprostszą radość autora nałożyła się, rzecz ja-
sna, radość fantasty, zadowolonego, że wieloletnia praca tylu
miłych jego sercu ludzi nie idzie na marne, że przynosi owo-
ce. Odezwała się i radość polskiego szowinisty (którym je-
stem, przyznaję otwarcie, w dwóch dziedzinach – literatu-
ry i piwa), choć ta pojawiała się już wcześniej, gdy w czytel-
niczych plebiscytach „Fantastyki” tubylcy zaczęli wygrywać
z obcokrajowcami. Dołożyła się też do nich radość zagorza-
łego liberała: oto w tych czasach powszechnego
skiełczenia o
rządową opiekę i o dotacje, żałosnego mamlania, że „państwo
musi”, że „na całym świecie” etc. – literatura, której nikt nie
pomaga, a wielu rzuca kłody pod nogi, daje sobie radę i wy-
grywa z przeciwnościami losu. O radości człowieka biesiad-
nego z okazji do wypitki nawet już nie wspomnę.
Pamiętam, że w lipcu roku 1995, kiedy Mirek Kowalski zde-
cydował się rzucić na rynek jednocześnie cztery polskie po-
wieści i zainwestować co nieco w promocję krajowej fanta-
styki, uznano to za czyn o wysokim stopniu ryzyka. Sam po-
mysłodawca zdawał się mieć duszę na ramieniu. Po roku oka-
zało się, że wyszedł do przodu nie tylko na Sapkowskim – z
trzech pozostałych powieści jedną dodrukowywał jak dotąd
trzy, drugą dwa razy, a tylko jedna sprzedała się w nakładzie
założonym pierwotnie. Co więcej: przez ten rok pojawiły się
na rynku dwa wydawnictwa, utrzymujące się z publikowania
autorów polskich. Pierwsze to SR, którego gwiazdorem stał się
Przewodas, czyli – dla nieznajomych – Konrad Lewandowski.
Wydawnictwo raczej na nim nie straciło, skoro sięgnęło także
po Kołodziej czaka, Dębskiego i Jabłońskiego, zapowiada Żwi-
kiewicza i Komudę oraz, oczywiście, kolejne książki Lewan-
dowskiego. O ile SR startował innymi rzeczami, a z fantastyki
publikuje równolegle dzieła Strugackich i Lovecraa, to wy-
dawnictwo Trickster zaczęło od razu od dzieł zebranych Fe-
liksa W. Kresa. I widać na nich nie straciło, skoro obok kolej-
nych tomów „Księgi Całości” zapowiada także wspólny tom
opowiadań Drzewińskiego i Inglota.
Co więcej, polską fantastykę zauważyły też oficyny od „No-
wej”, o SR czy „Tricksterze” nie wspominając, nieporówna-
nie większe. „Zysk i s–ka” zainwestowało w Marka Hubera-
tha, „Rebis” – w Jacka Inglota. Można oczywiście rzec, że za-
decydowała o tym fandomowa proweniencja obu rynkowych
potentatów. Ale najwyraźniej i oni na polskich autorach nie
stracili, skoro już zapowiadają ich kolejne książki. Ciekawe
wnioski daje porównanie list bestsellerów z dzienników z ze-
stawieniem branżowym, które sporządza „Nowa Fantastyka”
na podstawie danych z księgarń w fantastyce wyspecjalizowa-
nych. W zestawieniu za październik 1996 pozycja Tomka Ko-
łodziej czaka jest wyższa od mojej, a Marcina Wolskiego nie
ma w ogóle. Na liście „Wyborczej” jest Wolski, brakuje Koło-
dziejczaka (nad czym zresztą boleję, bo „Kolory Sztandarów”
uważam za rzecz bardzo dobrą). Trochę podobnie było i z po-
przednią czwórką „Nowej” – powodzenie poszczególnych ty-
tułów wśród fanów nie pokrywało się z danymi o sprzedaży.
Można powiedzieć pesymistycznie: Wolski znany jest z „60
minut na godzinę” i „Polskiego Zoo”, a Ziemkiewicz z polity-
ki – widać trzeba robić karierę gdzie indziej, porządny fan-
tasta nadal nie ma poza gettem szans. Ja traktuję tę sprawę
raczej optymistycznie: coraz więcej autorów fantastyki po-
trafi zainteresować także czytelników z zewnątrz. Nawet je-
śli pomogło im w tym zaangażowanie w inne sprawy, to prze-
cież przecierają drogę kolegom, pracują na lepszą markę całe-
go gatunku, na zainteresowanie nim hurtowników, księgarzy
i czytelników. Na – powiedzmy to odważnie –kolejny boom
polskiej fantastyki. A co?
Od tamtego z początku lat osiemdziesiątych minęła już cała
dekada. Najwyższy czas na następny.
4 Jak jest?
W kabaretowym skeczu z okresu schyłkowej propagandy
sukcesu na
powyższe pytanie odpowiadano: „jest nieźle i co-
raz nieźlej!” Na pytanie o
stan polskiej fantastyki u schyłku
roku 1998 odpowiedzieć trzeba
odwrotnie: jest nieźle, ale co-
raz mniej nieźle.
Nieźle, rzecz jasna, jeśli porównać z początkiem dekady, kie-
dy to żadna
sygnowana polskim nazwiskiem książka nie miała
szansy wyjść na
księgarską ladę (choć, mam wrażenie, w cza-
sopismach było wtedy
ciekawiej niż dziś). Przeżyliśmy jednak niedawno chwi-
lę ekscytacji, gdy po
udanym wprowadzeniu na rynek przez
Nową kilku polskich powieści w
1995 i 1996 wydawało się, że krajowa SF wyszła wreszcie z
dołka. W
stosunku do rozbudzonych wówczas oczekiwań można być
rozczarowanym. Zapowiadany (między innymi i przeze
mnie) boom nie
nastąpił.
Przejdźmy do konkretów. Nowa w roku 1998 wydała tylko
jedną książkę –mój „Walc stulecia”. Zapowiadane jest jesz-
cze na ten rok „Gniazdo światów” Huberatha, choć nie moż-
na wykluczyć, że przeleci na styczeń 1999. Powód tej posu-
chy prozaiczny – wszyscy przewalili terminy. Niemniej tek-
sty, acz z poślizgiem, z wolna spływają do wydawcy. W koń-
cowej fazie pracy są nowe rzeczy Wolskiego, Sapkowskiego
(piąty i ostatni tom sagi), Dukaja, Białołęckiej i Dębskiego
– wymieniam w prawdopodobnej kolejności druku. Zade-
biutuje na rynku książkowym (powieścią utopioną wcześniej
w SR) Jacek Komuda, oraz, także powieścią, otwierającą cykl
fantasy, Anna Brzezińska. Z innymi wydawnictwami jest go-
rzej. SR zakończył wydawanie fantastyki w równie brzydkim
stylu, w jakim tę działalność prowadził – Dębski, Jabłoński,
Lewandowski i Żółtowska wylądowali na taniej książce, razem
z resztą produkcji upadłej firmy. Równie brzydko rozstał się
Zysk z Huberathem, oddając do jatek niesprzedane egzempla-
rze obu jego zbiorów. Ten sam tekst niemal jednocześnie na-
grodzony został Zajdlem i trafił na wyprzedaż – przypadek
bez precedensu i, delikatnie mówiąc, nie świadczący o sile
przebicia naszego środowiska. Z publikowania polskiej fanta-
styki zrezygnował, jak się zdaje, również Rebis; jak na razie
przynajmniej o tyle uczciwiej, że bez wyrzucania wydanych
już książek na stragan.
W tej sytuacji Nowa pozostała na placu boju osamotnio-
na. Być może na krótko – serię polską zapowiada Prószyński i
s–ka. A nawet aż dwie serie, jedną Malinowskiej, a drugą Pa-
rowskiego. Z tym, że książki tego ostatniego wychodzą, po-
wiedzmy, z oporami: jubileuszowa antologia na piętnastole-
cie ukazała się dobre pół roku po promujących ją reklamach
i recenzjach, i jak na razie wciąż pozostaje jedyną pozycją za-
powiadanej serii, choć anonse kolejnych antologii oraz zbio-
ru Zimniaka zdążyły pożółknąć.
Natomiast seria Malinowskiej, co już widać z zapowiedzi i
wyników ogłoszonego przez wydawnictwo konkursu, stawia
na fantastykę do czytania – a więc na to właśnie, czego Parow-
ski obsesyjnie nienawidzi, co nazywa „SF rozrywkową” i co
tępi w imię „SF problemowej”. Ponieważ naczelny NF z mie-
siąca na miesiąc wydaje się coraz bardziej dziwaczeć (naubli-
żać czytelnikowi, w odpowiedzi na drukowany list, od cha-
mów – to numer, jakiego chyba jeszcze nikt w Polsce nie wy-
ciął!) można spodziewać się, że pismo będzie wojować z se-
rią formalnie przez nie współprowadzoną.
Są przesłanki każące się spodziewać, iż ambicja Parowskiego
by mieć swą serię książkową (kompleks Kowala?) skłania go
do porzucenia deklaracji, jakoby nie publikował nazwisk, a
tylko teksty. Jeśli jego seria nie okaże się tylko mrzonką, pew-
ne wydaje się jej powiązanie z pismem w swoisty mini–kon-
cern, promujący miłą sercu redaktora odmianę SF i utworze-
nie przy takim koncernie „stajni” autorów. To z kolei wymusi
na Nowej jakieś sformalizowanie układu wiążącego ją z tra-
dyjnie tam drukującymi pisarzami; słowem, może w przy-
szłości dojść do sytuacji, gdy będzie się albo autorem „Fan-
tastyki”, albo Nowej, i jedno będzie wykluczać drugie. Przed-
smak stanowią już teraz noty o autorach w NF (Dukaj w
11/98. Goraj w 12/98) omijające nazwę wydawnictwa, w któ-
rym pierwszy opublikował książkę, a drugi debiutował.
By skończyć obraz rynku książkowego, wspomnieć trzeba
o sporadycznych wydaniach poza seriami. Trzy polskie po-
wieści z pogranicza baśni i fantasy wydał Prószyński, a jedną
Wydawnictwo Literackie. Ponadto dał o sobie znać Stanisław
Wiśniewski, spadkobierca nieboszczyka Snerga – w wydaw-
nictwie C&T upchnął on juwenilną, eksploatującą Daenikena
„Trzecią cywilizację”, a w Amberze inną nie drukowaną po-
wieść brata „Oro”. Swego rodzaju fantastyką jest też powieść
Redlińskiego „Krfotok” –propagandowa wizja, do czego do-
prowadzić by mogło rozwydrzenie „Solidarności”, gdyby nie
patriotyzm Jaruzela. Statystyka wygląda więc nawet nieźle.
Co do czasopism: dominująca pozycja „Fantastyki” nie ule-
ga kwestii. Sprzedaż pisma stabilizuje się na poziomie dale-
ko niższym niż w latach prosperity, ale wciąż opłacalnym
dla wydawcy; w trzecim kwartale jakby nawet zaczęła mini-
malnie wzrastać. Jeszcze nie wiadomo, na ile ożywi ją nowa
wkładka „Cyberkultura” (i czy się zwróci – 16 kolorowych
stron bez podnoszenia ceny to ryzyko, chyba że przedsięwzię-
cie ma nieujawnionego sponsora). Generalnie, znać w piśmie
stagnację. Nie ma konkurencji, która by zmuszała do stawa-
nia na palcach. Największą przewagą zasiedziałego czempiona
nad półamatorską konkurencją pozostaje sekretarz redakcji.
Dział graficzny usamodzielnił się i poświęca gros energii re-
alizacji rozmaitych kontraktów reklamowych, ilustrując pi-
smo w chwilach wolnych od zarabiania pieniędzy. Jednooso-
bowy dział publicystyki pracuje, hm, adekwatnie do sum, ja-
kie mu „Fantastyka” sp z o.o płaci i sposobu, w jaki go trak-
tuje. Teksty się ukazują, nierzadko nawet ciekawe, ale żad-
nego w tym bigla, a recenzowanych książek przeważnie już
od dawna w sprzedaży nie ma. Marek nie jest też w stanie
– albo nie chce mu się – obronić przed Parowskim tekstu,
który ten uzna
za „niezgodny z linią pisma” ani wyperswa-
dować mu, że w szanującym się piśmie naczelny nie „prostu-
je” wymowy idowej każdego publikowanego tekstu dopisy-
waniem się doń pieniackimi peesami (patrz przypadek szki-
cu Krywaka o fantastyce gadzinowej). Dział zagraniczny wła-
ściwie znalazł się jakby poza redakcją – daje opowiadania z
reguły dobre, ale mające się nijak do reszty pisma. Wyborcza
klęska koalicji „Ojczyzna” daje szansę, że Jęczmyk zmieni swą
wcześniejszą decyzję i przyjmie złożoną mu przez redakcję
propozycję. Co do działu polskiego – cóż, jaki jest, każdy wi-
dzi. Tu się na razie nic nie zmieniło i nic się nie zmieni, póki
pismo jest prywatnym folwarkiem Parowskiego – a ten, do-
chrapawszy się takowego po latach oczekiwania, trzyma się
stołka równie mocno jak prezes PZPN. Dla jasności obrazu
dodajmy, że wierszówki uchodzące w NF za stawkę extra sta-
nowią obecnie mniej więcej połowę tego, co przyzwoite ga-
zety płacą za zrobiony na kolanie tekścik o polityce lub dziu-
rze w moście. „Fenix” wygląda jeszcze gorzej niż za czasów
gdy byłem tam wpisany w stopce jako naczelny – a to zna-
czy, że wygląda naprawdę źle. Mówię o wyglądzie, bo wskutek
ogromnej ilości wszelkich możliwych błędów technicznych
czytać mi go trudno i zazwyczaj poprzestaję na „Piątym pi-
wie”. Jeśli w numerze są, dajmy na to, dwa opowiadania Pili-
piuka i w jednym Wędrowycz buduje Tajemniczą Maszynę,
a w drugim łowi Złotą Rybkę, to chyba już nawet nikogo nie
dziwi, że przy opowiadaniu o Maszynie ilustracja przedsta-
wia faceta z wędką, a to o Rybce zdobi rysunek gościa maj-
strującego przy jakimś urządzeniu. Tu i tam a to pomylona
kolejność stron, a to powtórzony dwukrotnie ten sam akapit
albo na paginie tytuł tekstu z poprzedniego numeru. Literó-
wek – od pyty. Jest już tradycją pisma, że co roku łapie ono
kilka miesięcy opóźnienia, które wydawca „nadrabia” prze-
mianowując numer listopadowy na styczniowy roku następ-
nego. Wierszówki nieco poniżej poziomu NF. „Magia i miecz”
raz na parę miesięcy gotowa jest puścić opowiadanie fanta-
sy, ale generalnie jest to pismo o czym innym i dla innych
czytelników. Ambicję integrowania graczy z czytaczami miał
łódzki „Talizman”, padł jednak dość szybko, szkoda, bo pi-
smo graficznie było znakomite, a i poczytać się dawało. Poja-
wił się, też w Łodzi, pierwszy i chyba ostatni numer nowego
pisma „Łowca Wyobraźni” – niestety, pod każdym względem
amatorszczyzna. Nie widać na horyzoncie nikogo, kto by był
gotów zainwestować w pismo fantastyczne niezbędną kasę i
infrastukturę, a i coraz mniej takich, którzy by w takim pi-
śmie gotowi byli robić, nawet gdyby mieli do tego warun-
ki. Po prostu wszyscy zajmują się czym innym, czyli zarabia-
niem pieniędzy. Nie ma zatem na rynku pisma, z którym da-
łoby się wiązać jakieś nadzieje i w przewidywalnej przyszło-
ści raczej takiego nie będzie.
Fandom wydaje się sprawniejszy niż przed kilku laty, ciągle
są ludzie, którym się chce, pisma i imprezy robią dobre wra-
żenie; szczególnie ciekawe jest rozmnożenie fanzinów. Ale nie
zmienia się fakt, że na sprzedaż książki (pisma, jak podejrze-
wam, również) opinie fanów nie mają żadnego przełożenia.
Również przyznawane przez nich nagrody, z Zajdlem włącz-
nie, nie dają zauważalnego dla wydawcy efektu promocyjne-
go. Fandom w wielkim stopniu tworzony jest obecnie przez
graczy –
fantastyka w stylu Oramusa czy Zimniaka dotyczyć
się ich zdaje w podobnym stopniu, co dzieła Żeromskiego.
Ponadto fanowie nie kupują książek; pożyczają je od innych
fanów lub z klubowej biblioteki. Wyjątek czynią może tylko
dla Sapkowskiego, żeby mieć komplet na półce. Wypada do-
konać tu wreszcie ogólnego spostrzeżenia, które wyjaśnia ob-
jawy stopniowego więdnięcia polskiej fantastyki. Po prostu:
nie ma tu pieniędzy. Mniejsza nawet o pisarza – wszyscy kan-
dydaci do tego zakonu dobrze wiedzą, że tu się robi za dar-
mo. Ale nie ma też pieniędzy dla wydawcy ewentualnego no-
wego pisma, dla pracowników redakcji, nie ma perspektyw,
które skłaniałyby do inwestowania w tę dziedzinę czy to ka-
pitału, czy czasu i pracy. Z pozoru fantastyka to duży seg-
ment rynku; ale jeśli się przyjrzeć bliżej, jeśli policzyć nakła-
dy i zważyć szanse sprzedaży, coraz mniej skłania, by się tym
segmentem interesować – jeśli już, bardziej pociąga praca
dla głównego nurtu, gdzie i pieniądze pewniejsze (dotacje!),
i większa publicity.
Nakłady to w Polsce wciąż tajemnica. Mogę powiedzieć tyle,
że w Nowej sprzedaż dwóch tysięcy egzemplarzy w ciągu pół
roku uważa się za wynik przyzwoity; wszystko, co powyżej, to
czysty zysk. Wydawnictwo ma w ofercie już ponad dwadzie-
ścia tytułów krajowej SF, stale dodrukowywanych i niewiel-
kimi porcjami upychanych na rynku. Pozwala mu to rozkła-
dać ryzyko, zadowalać się bardzo odłożonymi zyskami. Poli-
tyka wydawnicza, jaką zastosował Wojtek Płotek, jest krańco-
wo odmienna od tego, co robią wydawcy zachodniej masów-
ki, z Prószyńskim, Zyskiem i Amberem na czele.
Ci ostatni, uważam, kompletnie zdemolowali rynek książki
fantastycznej. Trudno mi doprawdy pojąć, czym się kierowa-
li, podejmując decyzje o stałym zwiększaniu podaży, w każ-
dym razie doprowadzili w ten sposób do klasycznego prze-
grzania koniunktury.
Mechanizm obecnego kryzysu książki fantastycznej jest na-
stępujący. Powiedzmy, wydawca ma serię, w której wydaje
jedną książkę na miesiąc i każda schodzi w pięciu tysiącach.
Nie satysfakcjonuje go to, postanawia zatem zdwoić produk-
cję, ale kiedy wydaje dwie książki miesięcznie, ich sprzedaż
spada do czterech tysięcy na tytule. Zdwaja więc produkcję
raz jeszcze (a cóż za problem – wciąż jeszcze są na Zachodzie
tysiące książek nie przełożonych na polski!) – ale nieoczeki-
wanie sprzedaż tytułu spada do trzech, a może i dwóch ty-
sięcy. A przecież nasz wydawca nie jest jedynym. Konkuren-
ci robią to samo. Załóżmy optymistycznie, że przeciętny czy-
telnik połyka jedną książkę tygodniowo, i – dla uproszczenia
– że nigdy nie korzysta z bibliotek ani nie pożycza od zna-
jomych. A na ladach księgarń co dwa dni ukazują się trzy
nowe tytuły (tak obliczał WojtaS podaż w roku 1997). Kto
to ma kupować?
W tej masie księgarze nie odróżniająjednego autora od dru-
giego. Sztuka z serii to sztuka z serii – ot, fantastyka, książ-
ka do książki ma się dla nich tak, jak pomidor do pomido-
ra. Jak taki pomidor długo leży na półce, przestaje być świe-
ży. Księgarze, w miarę wzrostu produkcji, ograniczają liczbę
zamawianych egzemplarzy na rzecz liczby tytułów. Biorą po
dwa, trzy egzemplarze nowości i oczywiście nie dobierają, bo
i po co. W efekcie
każdy kolejny tytuł dodaje swoje do hałd rosnących w ma-
gazynie wydawcy.
Ogólna niesprawność polskiego handlu książką skłania do
przyjęcia jednej z dwóch strategii. Pierwszą, stosowaną np.
przez Nową, nazwałbym ostrożną: drukujemy stosunkowo
niewielki nakład podstawowy (dwa – trzy tysiące) i dajemy
go jedynie sprawdzonym hurtowniom, nie szafując kredy-
tem i w miarę potrzeby dobijając dodruki po tysiąc – dwa
tysiące egzemplarzy. Straty wydawcy są tu ograniczone, ale
książka jest droga, dostępna tylko w niewielkiej części księ-
garń, nie w całym kraju, i sprzedaje się wolno. Firmy więk-
sze wybrały inną metodę, nazwijmy ją ofensywną: wytłuc od
razu pięć – siedem tysięcy sztuk, zawalić nimi wszystkie ka-
nały dystrybucyjne, a w ściąganiu należności polegać na ar-
gumencie siły – kto nie zapłaci, nie dostanie następnych ty-
tułów. (Do pewnego momentu to działało, póki konkurencja
między rynkowymi gigantami nie pozwoliła się nieuczciwym
handlarzom poczuć pewniej). Książka jest wszędzie, sprzedaje
się oczywiście lepiej, część idzie na rozkurz, jako nieuniknio-
na danina dla fałszywych i prawdziwych bankrutów – a część
wraca jako zwroty, już bez szans sprzedaży, bo rynek zalewa
nowsza, równie masowa produkcja nasza i naszych konku-
rentów. Strategia ofensywna przyśpiesza więc zapełnianie się
magazynu koncówkami nakładów kolejnych książek. W któ-
rymś momencie koszt przechowywania owych resztówek za-
czyna dla wydawnictwa – nawet dużego i mającego własne
magazyny – stanowić poważne obciążenie. Gdyby wydawcy
mieli dość rozumu, zachowaliby się tak, jak „Harlequin” –to
znaczy kierowaliby resztówki na przemiał, głusi na wszelkie
błagania handlarzy tanią książką. Ale zarówno Zysk, jak Pró-
szyński, Amber, Rebis czy nawet Alfa łaszczą się na grosiki,
nieświadomi, że tracą w ten sposób grube pieniądze. Oddają
więc końcówki nakładów na wyprzedaż, tym samym zabija-
jąc popyt na swe nowe książki.
Tak jest: tania książka zabija rynek! Ktoś powie: przecież
tak się robi i na Zachodzie. Ale zachodnia tania książka to
zupełnie co innego. Tam na wyprzedaż trafiają resztki tytu-
łów ewidentnie nietrafionych, w sytuacji, gdy wydawca de-
finitywnie rezygnuje z chybionego przedsięwzięcia, z dane-
go autora czy formy wydania (np. resztę nakładu hard–co-
ver książki, która potem stała się bestsellerem, przetrzymu-
je się pół roku – rok i zbywa w cenie paperbacku). Nie jest
natomiast do pomyślenia, by sprzedawać za ćwierć ceny po-
zycje z tej samej serii, która jednocześnie jest oferowana w
księgarniach. Nie jest do pomyślenia, by książka na wyprze-
daży stanowiła konkurencję dla książki w księgarni! U nas
zaś na taniej książce można obecnie kupić prawie wszystko,
co z SFiF wydawano rok – dwa lata temu. Skłania to do pew-
ności, że to, co leży w księgarniach obecnie, za parę miesię-
cy dostępne będzie po ćwierć ceny. Miłośnik SFiF, jak każdy
zresztą, nie cierpi na nadmiar gotówki. Może za tę samą cenę
kupić jedną książkę w księgarni bądź trzy, cztery na straganie.
Te ze straganu nie są w niczym gorsze – w swoim czasie zgi-
nęły czytelnikowi w masie, a że wydane przed rokiem? Prze-
cież i tak odczekały swoje na polski przekład.
W zachodnim systemie wyprzedaży istnieją pewne zasady.
Aby skierować książkę na wyprzedaż, trzeba ją wycofać z nor-
malnej dystrybucji, uprzedzić księgarzy i zostawić im czas na
pozbycie się towaru ze sklepu. U nas nikt nie bawi się w takie
uprzejmości. Niejeden księgarz stwierdza ze zdumieniem, że
rzecz, którą on oferuje u siebie w pełnej cenie, pchnięta już
została do jatek. Oczywiście, utwierdza go to w przekonaniu,
że książka fantastyczna parzy w ręce. Że trzeba ją brać tyl-
ko gdy świeżutka, prosto z drukarni, tylko tyle sztuk, ile uda
się szybko sprzedać – Boże broń niczego, co już się raz mia-
ło na ladzie.
Największą krzywdę, oczywiście, rzucenie na wyprzedaż wy-
rządza autorowi polskiemu. Nie kupię już w księgarni Marka
Nowakowskiego ani Janusza Krasińskiego (bo jego „Twarzą
do ściany”, rewelację roku 1997, „Czytelnik” też rzucił do ja-
tek, jakby to był kabanos na granicy terminu ważności) – wi-
dząc ich nowe książki myślę sobie, że mogę poczekać te pół
roku. Podejrzewam, niestety, że w podobnej sytuacji znaleź-
li się teraz koledzy wydutkani przez SR.
Ale nawet i ci, którym takiego podłego dowcipu nie zrobio-
no, nie mogą nie odczuć skutków zalewu przecen. Sądzę, że
mamy do czynienia z powtórką sytuacji z lat 90–tych. Wtedy
krajową fantastykę zabijał zalew przekladów. Teraz tak samo
kasuje ją wyprzedaż. W cenie jednego „Walca stulecia” Ziem-
kiewicza mogę sobie kupić cztery książki Sheckleya, Beara,
Andersona, Bestera, Blisha, Carda, nawet Dicka, nawet Prat-
cheta, bo i ten już na straganach zagościł. O trzecim tomie
drugiej części siódmej serii „Smoczej lancy” po dwa złocisze
za trzy sztuki już nie wspomnę. Sam bym się zastanowił nad
wyborem. A jak w takiej sytuacji wyglądają szanse autora,
który rzadziej ma możność wetknąć gębę do telewizorni?
Pytanie, które zadaję sobie cały czas: czy polski czytelnik
odwrócił się od polskiego pisarza? Wiele na to wskazuje, ale
nie znam ostatecznej odpowiedzi. W dorocznych badaniach
CBOS do czytania fantastyki przyznawało się 5 – 7 proc. re-
spondentów. W ostatnim, z tego roku, odsetek ten wzrósł do
14 proc. Jednocześnie rynek jest w kryzysie. Jedno i drugie to
oczywiście efekt zalania go tanią książką. Fantastyka po dwa
złote przyciąga czytelników. Być może zaowocuje to w przy-
szłości zwiększonym popytem. Tylko – czy do tego dotrwa-
my? Osobiście mam wrażenie, że szansą dla polskiego pisa-
rza SF jest obecnie szukanie czytelników poza kręgiem fanów.
Ale nie upieram się, że to dotyczy każdego rodzaju fantastyki.
To zresztą temat do osobnego rozważenia. Aha, byłbym zapo-
mniał: szczęśliwego nowego roku.
5 Czas na fantastykę
Takiego boomu polska fantastyka nie notowała od sześciu
lat. Na przełomie 1995/1996 trafiło lub wkrótce trafi na lady
kilkanaście nowych książek uprawiających ten gatunek krajo-
wych autorów. Są wśród nich pisarze z uznanym dorobkiem i
debiutanci; są rynkowe „pewniaki” i pozycje, które sami wy-
dawcy traktują jako ryzykowny eksperyment. Można jednak,
ogólnie rzecz biorąc, powiedzieć, że na naszym
ekstremalnie
trudnym rynku księgarskim krajowa fantastyka okazuje się
zdolna rywalizować z przekładami amerykańskich mistrzów
gatunku. Wcale nie jest to światową normą. Science fiction i
fantasy funkcjonują na całym świecie jako kulturowy import
z USA. Na palcach jednej ręki można policzyć pisarzy bry-
tyjskich. Francuzi i Niemcy rodzimej fantastyki praktycznie
nie mają, ogranicza się ona do naśladownictw, częstokroć pi-
sanych pod brzmiącymi z amerykańska pseudonimami. Po-
dobnie jest w Japonii. Bardzo niegdyś ciekawa fantastyka ro-
syjska popadła wraz z całym krajem w głęboką smutę, na Wę-
grzech właśnie zbankrutowało chlubiące się wieloletnią tra-
dycją pismo „Galaktika”, które zresztą i tak od dawna pro-
mowało głównie przekłady. Lepiej wygląda sytuacja u Cze-
chów, ale i oni dochowali się zaledwie garstki autorów zdol-
nych sprzedać książkę. Podobnie mogło być i w Polsce. Przez
kilka lat nawet wydawało się, że będzie – wydawcy, hurtow-
nicy i księgarze stronili od polskich nazwisk, z czterech pro-
mujących fantastykę pism dwa upadły, a rynek został zala-
ny przekładami z amerykańskiego (ponad 150 tytułów rocz-
nie). Nasuwa się istotne pytanie. Na ile ten rozkwit polskiej
fantastyki jest reakcją na zmiany księgarskiego rynku, które
sprawiły, że już książka sprzedana w nakładzie 2.000 egzem-
plarzy jest dziś atrakcyjna dla wydawcy – a na ile wynikł on
z przyczyn głębszych, z jakiegoś trudno uchwytnego falowa-
nia nastrojów, z podzielanego przez wielu wzburzenia zbio-
rowej podświadomości?
Innymi słowy: czy kilkunastu polskich pisarzy napisało
niemal jednocześnie nowe książki dlatego, że teraz wreszcie
mogli je napisać –czy dlatego, że właśnie teraz musieli je na-
pisać?
J.G. Ballard, znakomity pisarz brytyjski, określił niegdyś
fantastykę jako „literaturę przezroczystą”, zauważaną jedy-
nie przez zaprzysięgłych miłośników i bez względu na swe
wartości ignorowaną przez krytykę i publiczność „główne-
go nurtu”. W istocie wyobrażenia fantastyki wśród szerokiej
publiczności literackiej pozostają często w kręgu stereoty-
pów ukształtowanych przez czasy pierwszych marzeń o pod-
boju kosmosu lub filmy z Arnoldem Schwarzneggerem. Bar-
dziej otwarta część tej publiczności zna jeszcze Stanisława
Lema, od wielu zresztą lat odcinającego się od SF i opluwa-
jącego ją ostentacyjnie. Wszystkie te stereotypy pozostają od
dawna nieaktualne. Rakiety kosmiczne przestały interesować
SF już w latach sześćdziesiątych; dziś, kiedy na ekranach kin
sukcesy święci historyczny film Apollo 13 sugestie, że mogło-
by być inaczej, brzmią wręcz śmiesznie. Przygodowe widowi-
sko, będące istotą większości fantastycznych filmów, w litera-
turze nie stanowiło nigdy nurtu dominującego – chyba tyl-
ko wśród książek powstałych na podstawie scenariuszy ka-
sowych hitów.
Nie jest również kontynuowana konwencja, którą do per-
fekcji doprowadził Lem. I, wbrew twierdzeniom mistrza z
Krakowa, nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego, że
pisarzom młodszych pokoleń brak wykształcenia, a czytelni-
cy zmienili się w ciemną masę, żądną jedynie prymitywnych
fabułek i pornografii. Myślę, że zapiekły żal do współczesnych
i poczucie niedocenienia (niesłuszne przecież) odebrały
tutaj Lemowi jego zwykłą przenikliwość. W istocie fanta-
styka, jaką uprawiał, osiągnąwszy pod jego piórem doskona-
łość, straciła zarazem uzasadnienie. Prosty materializm, ra-
cjonalizm i ateizm, sprowadzające człowieka do roli biolo-
gicznej maszyny, a świat czyniące zbiorem przypadków, w
drugiej połowie XX wieku przestały być akceptowanym klu-
czem do zrozumienia człowieka i ludzkości. Ludzkość końca
wieku kłoni się ku poszukiwaniom metafizycznym, ku pene-
trowaniu świata nadprzyrodzonego; literatura, która tego nie
przyjmuje do wiadomości, usycha.
Nigdy nie doczekał się ze strony krytyki sprawiedliwo-
ści specyficznie polski nurt fantastyki, nazywany przez we-
wnętrzną krytykę gatunku „fantastyką socjologiczną” (okre-
ślenie „polityczna” byłoby niewątpliwie o wiele stosowniej-
sze, jednak na początku lat osiemdziesiątych brzmiałoby ono
jak denuncjacja). Social fiction nie polegała, jak zdarza się to
niektórym krytykom sugerować, na czynieniu politycznych
aluzji. Te pojawiały się w niej, jeśli w ogóle, to niejako przy
okazji głównej roboty, którą była analiza społeczeństwa znie-
wolonego i zniewolonego człowieka. Zbiegło się w tym zjawi-
sku wiele szczególnych zaszłości, których wyjaśnienie wyma-
gałoby wnikliwego szkicu. Z jednej strony, w PRL pojawiła
się szczególna grupa inteligencji technicznej i przedstawicieli
nauk ścisłych o humanistycznych talentach. Ludzie o patrio-
tycznych i wolnościowych przekonaniach, wybierając w la-
tach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kierunek studiów, kie-
rowali się ku przedmiotom ścisłym nieco wbrew sobie – bo
historia, filozofia, literatura zostały przez komunistów zbyt
zakłamane i zduszone, a fizyka czy matematyka pozostawa-
ły od marksizmu wolne. Ta grupa, której najdoskonalszym
przedstawicielem był fizyk jądrowy i, jak sam się określał,
„niedzielny pisarz” Janusz A. Zajdel, miała dla polskiej scien-
ce fiction przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych
oraz kierunku jej poszukiwań fundamentalne znaczenie.
Z drugiej strony, w gatunku SF dostrzegło możliwość wypo-
wiedzenia się wielu przedstawicieli pokolenia 68, o dzienni-
karskim temperamencie i niecenzuralnych biografiach – nie
jest przypadkiem wielkie znaczenie, jakie w kształtowaniu się
fantastyki socjologicznej odegrało śodowisko skupione wokół
studenckiego dwutygodnika „Politechnik”. Ale ze staraniami
jednych i drugich zbiegły się oczekiwania rodzącego się wła-
śnie wówczas ruchu klubów miłośników fantastyki, zdomino-
wanego przez ludzi bardzo młodych, poszukujących. Ruchu,
który wchłonął tę część ówczesnego najmłodszego pokolenia,
która w pokoleniach poprzednich tworzyła grupy poetyckie,
studenckie teatrzyki i kabarety, oraz który nadał fantasty-
ce socjologicznej, nie kochanej przez krytyków i wydawców,
znaczenie, który stworzył jej legendę i otoczył ją kultem.
Fantastyka socjologiczna jest fenomenem wartym bliższego
zbadania, nie tylko od strony dzieł jakie po sobie zostawiła.
W moim przekonaniu pozostaje ona, nie tylko ze względu na
owe dzieła, kluczowym zjawiskiem w polskiej powojennej SF,
niezbędnym do zrozumienia tego, co pisze się w niej dzisiaj.
Trzeba się bowiem zgodzić z jednym z niestrudzonych po-
pularyzatorów polskiej fantastyki, Maciejem Parowskim, że
od lat osiemdziesątych fantastyka przestała być w Polsce kon-
wencją, a stała się językiem. Jest to zasługą właśnie autorów
działających na przełomie dekad 70/80, przekształcających
bardzo dynamicznie zastaną konwencję. Także tych, którzy
pojawili się na rynku w latach osiemdziesiątych. Być może
właśnie w owym szczególnym sposobie funkcjonowania fan-
tastyki, jako języka, leży przyczyna interpretacyjnej niemo-
cy, jaką żywią wobec niej krytycy głównego nurtu. Być może
niemoc ta wynika po prostu z faktu, iż krytycy koniecznie
chcą zamknąć fantastykę w ramki jednej, określonej konwen-
cji, nie godzą się z faktem, iż konwencja ta dawno już zosta-
ła rozsadzona i że mają do czynienia ze zjawiskiem literac-
kim. Chyba nawet więcej: alternatywnym obiegiem literac-
kim. Fantastyka polska, jak wspominałem, przez kilka lat była
słabo reprezentowana na rynku książkowym, jednak przez
cały czas wychodziły dwa branżowe miesięczniki (a do roku
1993 także kwartalnik), w których ukazywało się rocznie kil-
kadziesiąt opowiadań i mikropowieści. Znaleźć dla wszyst-
kich tych utworów wspólny mianownik byłoby jeszcze trud-
niej, niż próbować zamknąć w jednym krytycznym pojęciu
całą równoległą produkcję „głównego dm
j
z C in
edn
?
un
jk
/
całą
s
poj en ip
twem etosu rycerskiego – po Marka Oramusa, zanurzonego
po uszy w codzienności dziennikarza, który swą niezgodę na
świat wywiódł chyba raczej z tradycji młodopolskiej cyga-
nerii. Od Feliksa W. Kresa, którego świat fantasy poraża swą
amoralnością, brutalnością i bezlitosnym odarciem bohate-
rów ze wszelkich pozorów, do warstwy podstawowych instyk-
tów i pożądań – po bezpretensjonalnego opowiadacza roz-
rywkowych historii, Eugeniusza Dębskiego. Taką wyliczan-
ką można by zająć kilka kolumn. Polska fantastyka kipi dziś
bogactwem tematów, form, myśli, osobowości, ujęć – bogac-
twem, którego mamrocząca pod nosem, jednostajna i zapa-
dająca się w kolaps wewnętrznych penetracji literatura głów-
nego nurtu może jej tylko bezsilnie zazdrościć. I zazdrości
–bezzasadna złośliwość i napastliwość niektórych recenzji nie
pozwala w to ani przez chwilę wątpić.
Raz jeszcze zgodzę się z Parowskim, który na łamach mie-
sięcznika „Fantastyka” analizował przyczyny wracającej fali
krajowych książek w kontekście bankructwa węgierskiej „Ga-
laktiki”. Gdyby polska SF, jak węgierska, dała się zamknąć w
kręgu standardowych realizacji o UFO, maszynach czasu i ko-
smosie (do czego ją ongiś usilnie popychano, by
przypomnieć tylko wychodzącą w kilkusettysięcznych na-
kładach serię SF KAWu) nie miałaby w sobie dość siły, aby
przetrwać niekorzystny okres i w bardziej sprzyjających wa-
runkach rynkowych odwojować stan posiadania sprzed
otwarcia granic. Ojej sile i prężności zadecydowała wyćwi-
czona na łamach czasopism zdolność reagowania na bieżące
życie umysłowe, na nastroje czytelników, na panujące niepo-
koje. Ta zdolność polskiej fantastyki utrzymuje się zresztą,
jak dowodzi choćby niedawny czytelniczy sukces grotesko-
wego opowiadania Konrada Lewandowskiego „Noteka 2015”,
mówiącego o nieudanej interwencjii w Polsce wojsk amery-
kańskich, strzegących pod sztandarem ONZ i demokracji in-
teresów sowieckiej mafii.
Ale medal ma drugą stronę. Szef Nowej, Mirosław Kowal-
ski – którego można uznać twórcę obecnego boomu – swą
akcję promocyjną jednoczesnego wydania czterech polskich
książek planował już od dawna. Nie chciał jednak zaczynać
od zbiorów opowiadań, a nie mógł zdobyć satysfakcjonują-
cych go powieści. Pojawiły się one dopiero teraz, w drugiej
połowie roku 1995. Wiele innych wydawanych obecnie dłuż-
szych form to także rzeczy nowe. Dlaczego powstały właśnie
teraz? Powtórzę: czy pisarze dotąd milczący lub poprzestający
na krótkich formach zaczęli je pisać, bo wyczuli, że już moż-
na wydać powieść – czy też by być wiernymi jakiemuś we-
wnętrznemu nakazowi?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Powinna je podjąć kry-
tyka literacka, której zainteresowanie fantastyką pozostaje
wciąż bardzo daleko za zainteresowaniem nią czytelników.
6 Człowiek w sieci
„Jaki człowiek jest, to my już wiemy. Chodzi o to, co z nim dalej zro-
bić” –powiada jeden z bohaterów „Pory deszczów” Strugackich. Lech
Jęczmyk, znakomity tłumacz i człowiek instytucja polskiej science fic-
tion przywoływał swego czasu tego zdanie gwoli wyjaśnienia, czym
jest i czym zajmuje się fantastyka. Owoż, wbrew częstemu mniema-
niu, nie rakietami, robotami i temu podobnym futurystycznym zło-
mem. Ale także nie „plotkami o nieznajomych” i nie babraniem się w
prawdziwych czy zmyślonych życiorysach. Science fiction, w swoich
najlepszych realizacjach, zastanawia się nad tym właśnie, co z czło-
wiekiem zrobić. I co on sam ze sobą zrobi.
Wykorzystuje przy tym fantastyka prawidłowość znaną
od dawna i zaświadczoną wielokrotnie w historii literatury,
zgodnie z którą każdy nowy ludzki wynalazek, każde odkry-
cie bądź dokonanie człowieka uświadamia mu coś nowego o
nim samym. Oczywiście, nowe wynalazki i odkrycia fascy-
nują też pisarzy same w sobie. Kiedy człowiek na dobre za-
domowił się na oceanach, a skonstruowane przez niego stat-
ki poczęły przybijać do najdalszych brzegów, przez dziesięcio-
lecia dostarczały one pożywki dla wyobraźni autorów mno-
żących najdziwaczniejsze perypetie na pokładach żaglowców
i w interiorze odległych krain. Kiedy od ziemi oderwały się
pierwsze samoloty, fascynacja stalowymi ptakami i lotnic-
twem udzielała się w równym stopniu twórcom tandetnych
romansideł, jak poetom. Ale po legionie mniej lub bardziej
jarmarcznych marynistów przyszedł Joseph Conrad, a po pro-
ducentach opowieści o lotnikach de Saint Exupery i powie-
dzieli wszystko, co wynikało z postawienia człowieka w no-
wej sytuacji.
Fantastyka jest literaturą niecierpliwą. W przeciwieństwie
do marynistów czy piewców podniebnych podróży nie chce
z opisaniem nowej sytuacji człowieka czekać, aż się ona na-
prawdę wydarzy. Wystarczy jej pewność, że to prędzej czy
później nastąpi. „Szukamy już dziś odpowiedzi na pytania,
które staną przed ludzkością dopiero jutro” – tak specyfikę
SF ujmował jeden z jej amerykańskich mistrzów, Frederick
Pohl. Science fiction rozpatrzyła od najróżniejszych stron,
co zrobić z człowiekiem w dobie podróży kosmicznych lub
w wypadku spotkania z obcą cywilizacją. Teraz, od kilkuna-
stu lat, do jej ulubionych tematów należy zastanawianie się
nad człowiekiem wplątanym w sieć komputerową. Stworzono
dla takich prób nazwę „cyberpunk”, zresztą głównie dla pro-
mocji. W latach siedemdziesiątych grupa młodych pisarzy SF,
reklamujących się hasłem „odrzucamy starą, zmurszałą przy-
szłość”, ukuła to określenie przede wszystkim dla zareklamo-
wania swojej fantastyki i jej odmienności od tego, co pisa-
li poprzednicy. Nazwę kupili chętnie księgarze, zainteresowa-
ni możliwie najbardziej przejrzystym ułożeniem sprzedawa-
nych dzieł na półkach. Z punktu widzenia specjalisty od kom-
puterów budzi już ona pewne wątpliwości. „Punk”, owszem,
niech będzie – fantastyka wspomnianej grupy nieodmiennie
rozgrywana była w kręgach wyrzutków i przestępców ery in-
formatycznej, pośród młodzieżowych gangów, handlujących
super – narkotykami oraz nielegalnym oprogramowaniem i
hakerów (szybko zresztą zrobiła się z tego sztywna, skrety-
niała w jednostajności konwencja – jak to zazwyczaj w po-
pkulturze). Ale gdzie owo „cyber”?
Najgłośniejszy i bez wątpienia najwybitniejszy z „cyber-
punków”, William Gibson, tak naprawdę okazał się nie kom-
puterzystą, ale po trosze poetą, a po trosze malarzem. Kilka
swych pierwszych powieści, ze sławnym „Neuromancerem”
na czele, napisał na zwykłej maszynie; mechanicznej, nawet
nie elektrycznej. Pierwszy komputer kupił sobie, gdy był już
uznaną sławą od przyszłości informatyki – podobno do dziś
nie przyłączył go do sieci. Jego wizje tejże sieci, sposób, w
jaki wizualizuje się ona przed bohaterami, w jaki eksploatu-
je się zmagazynowane tam dane, z punktu widzenia wymo-
gów informatyki są bardzo dyletanckie, a momentami wręcz
nonsensowne. Są za to nieodparcie malownicze. Gibson wy-
myślił świat rzeczywistości wirtualnej zanim jeszcze zaczę-
ło się o takim świecie mówić. Zbudował go nie z dłubaniny
programistów, której nie rozumiał jak każdy inny laik, lecz
z płaszczyzn i punktów kolorowego światła, w rozściełaniu
których nie przeszkadzały mu żadne reguły fizyki czy per-
spektywy. Wymyślił też dla tego świata nazewnictwo, na czele
z przyjętym już w większości języków świata pojęciem „cy-
berprzestrzeni” (cyberspace). I chyba ma rację polski tłumacz
Gibsona, Piotr W. Cholewa, gdy mówi, że jeśli przyszłościowa
sieć komputerowa będzie przypominać tę z powieści Gibso-
na to nie dlatego, że Gibson ją tak dobrze wymyślił –
tylko
dlatego, że wszyscy, którzy się dziś nad stworzeniem tej sieci
biedzą, wychowywali się na jego książkach. Tak przejawia się
mitotwórcza siła fantastyki. Ale o ile deklaracje cyberpun-
ków o odrzucaniu „starej przyszłości” miały pokrycie w no-
wych sceneriach, to bohaterowie, jakimi te scenerie zaludnio-
no, jak na razie wciąż pozostają bladzi i schematyczni, a ich
przygody kręcą się wokół kilku wciąż tych samych standar-
dowych wątków. Tego, co sieć komputerowa zrobi z człowie-
kiem, jeszcze się SF pokazać nie udało; dlatego właśnie fan-
tastyka spod znaku „cyber”, wbrew twierdzeniom niektórych
krytyków, daleka jest od wyczerpania. Nie nastąpi to, dopó-
ki nie wyda ona swojego Conrada czy de Saint Exupery’ego.
[uwaga dla korekty: chodzi o „starą, zmurszałą przyszłość”,
nie przeszłość – proszę nie zmieniać]
7 Guru
Jeden z gwiazdorów anglosaskiej fantastyki, J.G. Ballard,
określił ją mianem „literatury przezroczystej”. Niby istnie-
je, ma rzesze zapalonych zwolenników – ale przez ludzi z ze-
wnątrz rzadko bywa dostrzegana, a jeśli, to poprzez dalekie
od prawdy stereotypy. Czasami wychodzi jej to na szczęście
i tak właśnie stało się w ostatnich dwóch dekadach istnienia
PRL. W 1982 roku pewien miejscowy dyrektor ośrodka kul-
tury, gdzie grupa moich znajomych zakładała klub miłośni-
ków SF, oznajmił im od serca: „to wszystko bzdury, ale lepiej,
żeby się młodzież zajmowała bzdurami, niż ma rzucać ka-
mieniami w milicję”. Z podobnych przesłanek wyjść musieli
jego starsi rangą towarzysze, którzy w tym samym 1982 roku
zezwolili wreszcie (po pięciu latach starań) na uruchomie-
nie miesięcznika „Fantastyka”. Byli po prostu głęboko prze-
konani, że będzie to polegało na czarowaniu młodzieży ba-
jędami o zielonych ludkach z UFO. Tymczasem polska fan-
tastyka, sprzedawana spod lady i pogardliwie zbywana mil-
czeniem przez tzw. środowiska literackie stała się wówczas,
tak naprawdę, jedyną nadziemną literaturą swego czasu – to
znaczy jedyną, która na bieżąco podejmowała rozterki i pro-
blemy nurtujące czytelników. Jej patronami nie byli twórcy
historyjek o latających talerzach, w znikomym tylko stop-
niu funkcjonował w takiej roli Stanisław Lem, którego roz-
ważania były dla fanów SF zbyt zimne i abstrakcyjne. Bliżej
było im do Orwella, Huxleya czy Zamiatina. Kluby SF stały
się miejscem kształtowania znacznej części pokolenia stanu
wojennego. Że była to dobra szkoła, przekonuję się co krok,
spotykając starych znajomych z fanowskiego ruchu po redak-
cjach i organizacjach. W ogromnej mierze – może decydują-
cej – jest to zasługą pisarza, od nagłej śmierci którego mija
właśnie dziewięć lat – Janusza Zajdla. Był on owej literatu-
ry niekwestionowanym mistrzem, zdolnym w oczach wielu
przyćmić sławę Lema, był też kimś w rodzaju guru związa-
nego z nią ruchu. Mimo dziewięciu lat, jakie minęły od jego
nagłego odejścia, wciąż jest autorem pamiętanym i przypo-
minanym.
Jak przedstawić Janusza Zajdla tym, którzy go nie znali ani
nie czytali? Po pierwsze powiedzieć trzeba krótko: był czło-
wiekiem prawym. Krótko przed
śmiercią napisał w wypowiedzi dla jednego z amatorskich
pism SF: „Nie uważam się za człowieka sukcesu. W dziedzi-
nie zawodowej nie osiągnąłem wysokich stanowisk ani stopni
naukowych – zachowując w zamian czyste ręce, autentycznie
własne poglądy i własną twarz. W dziedzinie pisarstwa zdo-
łałem napisać jedenaście powieści i zbiorów opowiadań. Spo-
ro opowiadań i dwie powieści ukazały się za granicą. W cią-
gu dwudziestu lat pracy twórczej dorobiłem się M–4, żony,
dziecka i samochodu, aktualnie mocno zużytego”. Tę prezen-
tację można uzupełnić kilkoma dodatkowymi informacja-
mi: urodził się w 1938 roku, ukończył fizykę jądrową, pra-
cował w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej.
Pierwszą i ostatnią organizacją, do jakiej wstąpił (nie licząc
ZAiKSu) była „Solidarność”; w 1980 roku koledzy z pracy
wybrali go przewodniczącym komisji zakładowej.
Pisał w czasie kradzionym z urlopów i weekendów, z począt-
ku traktując to chyba jak przedłużenie pracy zawodowej. De-
biutował w roku 1961, publikował dość regularnie na łamach
„Młodego Technika” czy „Astronautyki”, wydał kilka powieści
dla młodzieży. Przez długie lata była to jeszcze tylko solidna,
klasyczna SF, odrobinę dydaktyczna, odrobinę popularyzator-
ska, dowcipna i pomysłowa, ale nie przekraczająca granic li-
teratury popularnej. Innej fantastyki w latach sześćdziesią-
tych i na początku siedemdziesiątych być nie mogło; gatu-
nek dopiero się tworzył, autorzy, pozbawieni kontaktu z jego
głównym, zachodnim nurtem, po omacku starali się uchwy-
cić specyfikę fantastyczno–naukowego języka. Pod koniec lat
siedemdziesiątych w twórczości Zajdla nastąpił jakościowy
przełom. W stosunkowo krótkim okresie powstały wówczas
powieści, wyznaczające na długie lata kanon tzw. fantastyki
socjologicznej. Najpierw ukazał się „Cylinder Van Troffa”, wi-
zja tragicznych skutków zapobiegania przeludnieniu Ziemi
poprzez genetyczne manipulacje, mające ograniczyć ludzką
płodność. Dziś powieść staje się bodaj czy nie bardziej aktu-
alna, niż w chwili pierwodruku, kiedy to więcej emocji wzbu-
dzał w niej opis totalitarnie rządzonej księżycowej kolonii, w
której wegetowali zdegenerowani potomkowie autorów wiel-
kiego dzieła „stabilizacji demograficznej”. Motyw zamkniętej
społeczności, utrzymywanej w posłuchu zmasowanym kłam-
stwem, ideologią i policyjną inwigilacją wykorzystał Zajdel
także w powieściach „Cała prawda o planecie Ksi” (1983) i
„Paradyzja” (1984); w dwóch innych odbił się od klasyczne-
go dla SF motywu kosmicznej inwazji, zakończonej okupa-
cją, która wynosi do władzy zaprzedanych potężnym obcym i
ich obłąkańczej ideologii kolaborantów – były to „Limes In-
ferior” (1982) i „Wyjście z cienia” (1983). Te książki stały się
sensacją. Znikały spod lady. Owocowały naśladownictwami i
twórczymi rozwinięciami. Współtworzyły znakomitą szko-
łę polskiej fantastyki orwellowskiej. Rzecz jasna, odbierano
je wówczas jednoznacznie jako aluzję do sytuacji Polski. Ta-
kie odczytanie było oczywiste, ale przecież nie jedyne; rów-
nie dobrze można by je odnosić do każdego istniejącego kie-
dykolwiek w dziejach reżimu. Zajdel nie robił aluzji. Zajdel
używał metafory fantastycznego świata, by poddać analizie
obłędny system i – przede wszystkim – ludzi, którym przy-
szło w tym systemie żyć.
Swoje powieści zaludnił Zajdel galerią charakterystycznych
typów: pseudo–wallenrodów, usprawiedliwiających swe słu-
żalstwo i podłość argumentem, że inaczej przyjdą jeszcze
gorsi; drobnych małych szujek; zagonionych szarych ludzi,
nie wiedzących już nawet co to godność i wolność; czy wresz-
cie tych, dla których stawianie oporu zniewoleniu jest czyn-
nością równie oczywistą jak dla innych oddychanie. To za-
sługuje na szczególne podkreślenie: Zajdel uczył swych czy-
telników najprostszych, niezmiennych zasad. Odwrotnie, niż
zabełkotana i pogrążona w zakłamaniu lub uciekająca w abs-
trakcje i językowe gierki oficjalna literatura, powtarzał, że ho-
nor, wolność, godność i wierność są zasadami nadrzędnymi
i wartymi poświęcenia. Że trzeba się opierać złu, choćby na
niewielką, codzienną miarę. Że prędzej czy później każda noc
musi się skończyć i że do tych, którzy pozostają prawi nale-
żeć będzie ostateczne zwycięstwo. To było niezmienne prze-
słanie jego twórczości. Może proste. Ale w końcu powtarza-
nie takich prostych, zapominanych czy wręcz kwestionowa-
nych przez rozmaite „elity” prawd jest właśnie rolą literatu-
ry popularnej.
To przesłanie Zajdla zyskało mu rzeszę zapalonych zwolen-
ników oraz pogardę ze strony tzw. „salonu literackiego”. Jego
twórczość deprecjonowano jako „doraźną publicystykę”, „pro-
ste aluzje”, najczęściej starano się – w dużym stopniu skutecz-
nie – zamilczeć. Krytycy o nim nie wspominali, nie dopusz-
czono go do pozafantastycznego obiegu literackiego. Trud-
no było z tym walczyć – wypisanie expressis verbis, dlacze-
go Zajdel zasługuje na literackie laury nie było przecież wów-
czas możliwe.
Trudno powiedzieć, czy pisarz się tym przejmował. Czytel-
nicy nigdy go nie zawiedli. Widzieli w nim duchowego przy-
wódcę, może nawet wychowawcę. On sam chętnie znajdował
czas na spotkania w klubach SF, dyskusje, dzielenie się pomy-
słami i zainteresowaniami. Wśrod tych ostatnich szczególną
ciekawością darzył Zajdel biurokrację, zwłaszcza systemy po-
datkowe i finansowe. Było to jego hobby, dysponował ogrom-
ną wiedzą o wszystkich sposobach zapędzania urzędnika w
kozi róg i niejedną panią z księgowości doprowadził tą wie-
dzą do czarnej rozpaczy. To hobby zaznaczyło się w książce
uważanej powszechnie za najlepszą w dorobku Zajdla – „Li-
mes Inferior”. Jest to opowieść (recenzenci nazywali ją „fan-
tastyką ekonomiczną”) o świecie wywołanych forsowaną bez-
myślnie utopijną ideoologią ekonomicznych absurdów, któ-
ry funkcjonuje wyłącznie dzięki, jak byśmy dziś powiedzie-
li, „szarej strefie”. Bohaterem jest odpowiednik naszego cink-
ciarza, czujący się w półświatku „lifterów”, „kameleonów” i
innych kombinatorów niczym ryba w wodzie, który wsku-
tek splotu okoliczności zaczyna nagle poznawać ukryte przed
szarym obywatelem rządzące światem mechanizmy.
Poza wszystkim, książki Zajdla były – i pozostają, nawet
po wygaśnięciu wszystkich emocji, które zapewniały im po-
pularność – znakomitą fantastyką naukową, czyli literaturą
konstruującą logiczne, konsekwentne światy i po prostu da-
jącą czytelnikowi lekturową przyjemność. W czasach, gdy li-
teratura zdegenerowała się do pędzonej państwowymi dota-
cjami bufonady, zadęcia i bełkotu sprawia to, że dzieło Zaj-
dla ma szanse
pozostać pamiętanym jeszcze długo. Na pewno pozostanie
takim dopóki żyją ludzie, którzy się na jego książkach wy-
chowywali.
8 Frajerzy
Pozwoliłem sobie ongi, przy okazji, której już nie pamię-
tam, porównać fantastykę do działań takich, jak rozmaite
STS–y, Bim – Bomy i podobne im legendy polskiej powo-
jennej kultury. Zupełnie poważnie: uważam, że dla mojego
pokolenia kluby SF odegrały dokładnie tę samą rolę, co wy-
żej wspomniane instytucje dla ludzi o kilkanaście czy kilka-
dziesiąt lat starszych. Tę mianowicie, iż umożliwiły spotka-
nie się dziwakom i marzycielom.
Proszę się rozejrzeć wokół siebie. W każdej szkolnej klasie
znajdzie się jeden taki okularnik, który marnie biega, nie po-
trafi wdrapać się na trzepak, z dziewczynami wychodzi mu,
no, powiedzmy, średnio – za to książki pochłania w ilościach
całkiem niewyobrażalnych. Żyje trochę w swoim własnym
świecie, niby jest, ale tak jakby go nie było. Czasem, jeśli go
podpuścić, gotów nagle rozgadać się na tematy, które, praw-
dę mówiąc, poza nim psa z kulawą nogą nie obchodzą. Ale
zazwyczaj myśli o nich sam.
Oto właśnie nasz dziwak. Aha, byłbym zapomniał – na do-
datek jest jeszcze marzycielem. I, rzecz jasna, nie jest mu z
tym wszystkim dobrze, dlatego, jak zresztą każde żywe stwo-
rzenie, instynktownie szuka innych podobnych sobie. Bądź-
my spokojni, że nie znajdzie ich na dyskotekach, basenach, w
halach sportowych i gdzie tam jeszcze gromadzą się jego ru-
miani, wolni od bólu istnienia rówieśnicy. Ale, coś na pocie-
szenie – na owych dyskotekach i siłowniach rzeczy ważne i
piękne rodzą się rzadko. Zazwyczaj, jak świadczą całe niemal
dzieje kultury, tworzą je właśnie tacy pogardzani frajerzy.
Nie wiem, co się z takimi dziwakami dzieje teraz, ale za mo-
ich czasów duża ich część trafiała właśnie do klubów SF. Klu-
by te, niejako z założenia, naznaczone były piętnem ciężkiej
szajby. Weźmy, na przykład, konwenty. O, za moich czasów nie
przypominały one jeszcze dzisiejszych perfekcyjnie zorgani-
zowanych spędów na kilkaset osób, z nieustannymi projek-
cjami na telebimie, osobnymi salami dla graczy – turlaczy,
graczy –strategów i graczy – karciarzy, pokojem dla inter-
nautów, równoległym programem seminaryjnym, wyszyn-
kiem, dyskoteką i striptizem. Pamiętam konwent w kwate-
rze Hitlera w Gierłoży, gdzie wskutek mrozu wszyscy chodzi-
li poowijani w koce, a zamroczeni płynami rozgrzewającymi
organizatorzy ratowali program, urządzając pokaz sztuk wal-
ki – z taką ofiarnością, że aż posoka tryskała na beton ścian.
Pamiętam równie mroźny konwent w Łodzi, a właściwie pod
Łodzią, gdzieś w szczerym polu, gdzie jedyne jedzenie stano-
wiły ciasteczka w „zimnym bufecie” – zimnym nie tylko z na-
zwy, mróz zarastał tam od wewnątrz szyby. (Wiele imprez or-
ganizowano wtedy zimą, by wykorzystać nagle odkrycie tego
lub owego ośrodka kultury, że musi szybko, do końca roku
wydać przydzielone fundusze, aby mu ich zaś w następnym
nie obcięto) Na takie to imprezy tłuc się trzeba było przez
cały dzień brudnym, spóźnionym o pół doby
pociągiem, nie ogrzewanym, albo jeszcze gorzej, ogrzewa-
nym do temperatur tropikalnych bez żadnej możliwości re-
gulacji, by potem przez kilka dni katować organizm podłym
jedzeniem oraz brakiem snu. I żeby ślepnąć od wpatrywania
się załzawionymi oczyma w dusznej, nabitej na full sali w te-
lewizor wielkości znaczka pocztowego, na którym leciała ja-
kaś kopia z siódmego przegrania.
I po co to wszystko? W gruncie rzeczy po to, by się naga-
dać – do rana w sześciu przy jednej połówce. Po to, by ze sobą
pobyć. Żeby się spotkać i wymienić swoim szaleństwem, wci-
skać sobie nawzajem do łapy nowe płody młodzieńczego pió-
ra, snuć do świtu wizje przyszłych potężnych pism, serii książ-
kowych i fanzinów, no i oczywiście prowadzić święte między-
klubowe wojny, bezinteresowne zgoła i właściwie pozbawione
jakiegokolwiek sensu, ale traktowane z tak śmiertelną powa-
gą, jakby w nich szło o światowe zasoby złota i uranu.
Kto by ponosił tyle wyrzeczeń i wysiłków w tak błahym
celu? Tylko frajerzy. I o to właśnie, tak naprawdę, w całej tej
fantastyce chodziło. O niewiarygodną, przemożną radość ob-
cowania z podobnymi sobie frajerami, tak samo jak ty uga-
niającymi się nie wiadomo za czym, nie wiedzieć czym urze-
czonymi. Fantastyka była furtką do innego, lepszego świata.
Także w sensie towarzyskim. Mam nadzieję, że jest nią i bę-
dzie nadal – bez względu na to, co się akurat w fandomie są-
czy i czym zakąsza, i czy się czyta, czy ogląda, czy gra.
A po co? Bo warto. Piszę ten felieton w przeddzień epoko-
wego, jak to zapowiada telewizja, wydarzenia – bezpośredniej
transmisji z Marsa. Jutro miliony ludzi zasiądą przed ekrana-
mi, aby przyglądać się lądowaniu na Czerwonej Planecie ame-
rykańskiej sondy. Wszyscy o tym trąbią, nawet przyjechał do
Polski autentyczny amerykański astronauta, żeby komento-
wać na żywo transmisję. A mnie się chce śmiać. Ha, ha! Fra-
jerzy! – mam ochotę zawołać do tych podekscytowanych tłu-
mów przed telewizorami. – My to wszystko widzieliśmy już
piętnaście lat temu, dziesiątki razy, we wszystkich możliwych
wariantach. A wy się o Marsie dowiedzieliście dopiero teraz?
Ha, ha. Z czym do ludzi?!
Rafał A. Ziemkiewicz – ze świata sf
9 Dług
Mija osiem lat od
śmierci Janusza Zajdla; autora, którego seria powieści,
dziś z wolna zapominanych, przewróciła polską SF do góry
nogami i
otworzyła w niej bodaj czy nie najciekawszy roz-
dział – fantastyki
socjologicznej.
Janusz A. Zajdel nie został przez krytyków głównego nur-
tu obdarzony
mianem wielkiego pisarza; ale też, jak sądzę, bycie wielkim
pisarzem w
takim znaczeniu, jakie nadali temu pojęciu krytycy głów-
nego nurtu,
niewiele go interesowało. Pisarstwo stanowiło dla Zajdla
ulubioną zabawę,
było owocem „niepróżnującego próżnowania” podczas
weekendów i
urlopów, kiedy to zapracowany fizyk przedzierz-
gał się w opowiadacza
historii. Inżynierska dusza Zajdla nie
znosiła marnowania czasu i brzydziła
się zabawą dla samej za-
bawy, toteż jego weekendowe pisarstwo po prostu
musiało służyć czemuś więcej niż tylko uprzyjemnianiu lu-
dziom
kolejowych podróży lub deszczowych wakacji. Swoje
utwory konstruował więc Zajdel jak na umysł ścisły przysta-
ło: wiedział dokładnie, co chce osiągnąć i z bogatego skarb-
ca literackich chwytów wybierał takie, które wydawały mu
się najstosowniejsze. Kreacja świata, bohater, dialogi, fabuła
– wszystko to istniało nie tylko samo dla siebie, ale dla tre-
ści, którą autor chciał rozpropagować. Każdy element kon-
strukcji miał przyciągnąć czytelnika, zainteresować go, poru-
szyć, uczynić podatniejszym na zawarty w utworze przekaz.
Prostota, jasność i przejrzystość wywodu, żadnych udziwnień
ani artystycznych cudactw; tak przynajmniej ja osobiście to
widzę. Wyliczone powyżej przymioty nie są raczej kojarzo-
ne z – cokolwiek by to miało oznaczać – wielką literaturą.
Jak się już rzekło, twórczości Zajdla nie należy rozpatrywać
w tych kategoriach. Zajdel, czy popularyzował problemy na-
ukowe, czy też wypowiadał się o politycznych i społecznych
problemach współczesnego mu świata, był przede wszystkim
znakomitym – nie waham się tutaj użyć określenia „wiel-
kim” – publicystą.
Pogląd, że publicystyka nie może się łączyć z literaturą, po-
chodzi z tego samego składowiska bredni, co twierdzenia, że
wiersz nie może mieć rymu ani rytmu, albo że prawdziwej
sztuce nie wolno traktować o niczym konkretnym. Czterdzie-
ści parę lat prowadzonej przez władze peerelu „polityki kul-
turalnej” pozostawiło nam całe sterty podobnych mądrości.
Swego czasu umożliwiały one byt kawiarnianym pseudoar-
tystom, których komuniści mieli kaprys utrzymywać, podob-
nie jak dawni królowie hodowali w złotych klatkach papugi
albo małpy. Wszystko, na co koncesjonowani literaci mieli za
małe móżdżki albo co mogłoby się nie spodobać ich właści-
cielowi – wobec którego wprawdzie modny był lekki dąsik,
ale który przecież regularnie sypał do złotych klatek karmę
i utrzymywał je w czystości! – spotykało się ze strony tego
środowiska z chóralnym potępieniem i wypchnięciem poza
nawias Sztuki. Zwłaszcza publicystyka. Koncesjonowani lite-
raci pisali zawsze „tania” publicystyka. A już czymś najokrop-
niejszym, najdalszym jak tylko można od Prawdziwej Sztuki
była dla nich publicystyka „doraźna”. Bardzo to wesołe, jeśli
się chwilę nad sprawą zastanowić. Bo przecież tak się akurat
składa, że większość tego, co w literaturze polskiej najwspa-
nialsze, wyrosło z doraźnej publicystyki. Więc biorąc poważ-
nie jazgot zaludniających ZLePowskie i eSPePowskie kawiar-
nie papug, należałoby wyrzucić z podręczników i „Pieśń o
spustoszeniu Podola” Kochanowskiego, i pełne doraźności sa-
tyry oraz pamflety biskupa Krasickiego... Bardzo wiele nale-
żałoby wyrzucić. „Dziadów część III” Mickiewicza to przecież
załatwianie doraźnych porachunków poety z Nowosilcowem,
Koźmianem i panną Ankwiczówną. Słowacki w „Kordianie”
leci po nazwiskach, najpierw niszcząc przywódców powsta-
nia listopadowego, potem przywalając papieżowi, a na koń-
cu oskarżając carskiego brata o zamordowanie na tle seksual-
nym pewnej cudzoziemki. A Krasiński, poświęcający połowę
„Nie–boskiej” na rozprawę z wyznawcami – jak to sam po-
eta określał w listach – „komunistowskiego bluźnierstwa”?
A Wyspiański ze swoim „Wyzwoleniem”, zaplątanym w do-
raźne polityczne spory bardziej niż niejedna gazeta? „Trage-
dia jest to przedstawienie fatalności historycznej albo socjal-
nej, wiekowi albo
narodowi jakiemu wyłącznie właściwej.” To
Norwid. Sformułowana przez niego definicja nie wyczerpu-
je możliwych sensów literatury. Przedstawia jeden z jej rów-
nouprawnionych nurtów. Uwidocznić „fatalność historycz-
ną albo socjalną” – bo nie można dojść do prawd uniwersal-
nych i ponadczasowych inaczej, niż wychodząc od konkret-
nych warunków historycznych i społecznych. A w każdym
razie jest naturalnym procesem dochodzenie do uogólnienia,
ponadczasowej syntezy od obserwacji szczegółów. Próba wy-
eliminowania z literatury „doraźnej publicystyki” nie wyni-
kała wcale z dbałości o to, by Sztuka operowała jedynie praw-
dami uniwersalnymi i ponadczasowymi. Wręcz przeciwnie
– chodziło o to, by tych właśnie prawd nikomu nie objawiła.
Na szczęście natura próżni nie toleruje i zakazane w tzw. li-
teraturze pięknej konkrety musiały się gdzieś podziać. Myślę,
że jak to często bywa, znakomitemu publicyście Januszowi A.
Zajdlowi przydarzyło się coś, o co mało dbał. W swych pro-
stych, dydaktycznych powieściach, aż gęstych od nawiązań do
aktualności, zatrącił o sprawy ponadczasowe i uniwersalne,
te, które stanowią o literaturze. Wykorzystując fantastykę dla
skromnych, dydaktycznych i popularyzatorskich celów poka-
zał jej, niejako przy okazji, drogę do wielkości.
Otwierające ten tekst zdanie jest oczywiście pewnym skró-
tem myślowym i proszę nie brać go dosłownie. Naturalnie,
przed Zajdlem byli Żuławski i Lem, równolegle z nim pi-
sał fantastykę socjologiczną Wnuk–Lipiński, którego również
można by uznać za twórcę tego nurtu. Nie jestem krytykiem
literackim i piszę tych parę słów w innym celu, niż przyna-
leżne krytyce. Chciałem po prostu podkreślić, jak wielką i
arcyważną instytucją w rodzimej SF był Zajdel dla nas, au-
torów startujących w czasach jego wielkości. Otoczony sła-
wą niekwestionowanego lidera krajowej fantastyki, a zara-
zem bardzo przystępny, otwarty, zawsze gotów znaleźć chwi-
lę na rozmowę o czym tam akurat miał kto ochotę rozma-
wiać. Należał do tych ludzi, wokół których zawsze gromadzą
się uczniowie, wyznawcy i przyjaciele. Bo czego jak czego,
ale przyjaciół Zajdel miał całe krocie. Zwłaszcza po śmierci.
W nieco innym sensie i ja stałem się przyjacielem Zajdla do-
piero po jego odejściu. Wcześniej jakoś nie było okazji; jako
małolat, stawiający w literaturze pierwsze kroki, nie miałem
po prostu z czym do mistrza startować. Zamieniliśmy kilka-
krotnie parę słów, podrzuciłem mu jakąś swoją głupotkę, o
której przez uprzejmość nie powiedział niczego konkretnego
– ot, wszystko. Zajdel umarł w roku 1985. Na parę lat przed
tym, jak zacząłem mieć z nim o czym rozmawiać. Bywa. Jest
pochowany na warszawskim cmentarzu ewangelickim. Nieda-
leko znajduje się grobowiec, który dość często odwiedzam i
w którym najpewniej zostanie położony także i mój futerał,
kiedy już przestanę go potrzebować. Nabrałem więc zwycza-
ju zachodzenia przy okazji na grób Zajdla. Może to dziwac-
two, ale czuję się dłużnikiem autora „Limes Inferior” i „Cy-
lindra van Troffa”.
Ten dług, to nauka myślenia o wolności. Wolności, któ-
ra nigdy i nigdzie nie jest człowiekowi dana, o którą trzeba
się bezustannie użerać, pilnować
jej i bronić. Z książek Zaj-
dla widać doskonale, że wiedział to, co spora część Polaków
pojęła dopiero w ostatnich latach, po bolesnej nauczce „okrą-
głego stołu” – a czego większość nie pojmie nigdy i zresztą
nie pragnie tego, bo sen o wolności zawsze był udziałem nie-
licznych. Może dlatego tak wielu ludzi dostrzegło w książ-
kach Zajdla tylko tyle, że „robił aluzje”. Współczuję takim fa-
cetom i staram się ograniczać rozmowy z nimi do niezbęd-
nego minimum. Zajdel opisywał nie tyle sytuację zniewole-
nia, ile mechanizm utraty wolności. Bardzo łatwo ją utracić.
Wystarczy, że do autobusu wejdzie pijany zbir i potrząsnąw-
szy ci, drogi czytelniku, przed twarzą piąchami, każe ci śpie-
wać albo sp... z fotela. Możesz być pewien, że wszyscy współ-
pasażerowie – choć razem bez kłopotu daliby facetowi radę
– staną się przezroczyści i w skupieniu zaczną kontemplo-
wać widoki za oknem. Zupełnie przy tym nie zechcą pamię-
tać, że za chwilę zbir dobierze się do któregoś z nich, przy
tej samej obojętności sąsiadów. Ty zresztą też będziesz wo-
lał podporządkować się rozkazowi, niż się z pijakiem użerać.
Ostatnie lata dowiodły, że Polska jest takim właśnie autobu-
sem. W roku 1980 przywódcy buntu rozmawiali z komuni-
stami przy włączonych mikrofonach, a głośniki stoczniowe-
go radiowęzła niosły każde ich słowo. W dziewięć lat póź-
niej porozumieli się jakoś milczkiem, nawet nie przy okrą-
głym stole, ustawionym raczej dla dekoracji, tylko w jeszcze
węższym gronie, w Magdalence. Niektóre szczegóły tego po-
rozumienia, jak się zdaje, nie zostały ujawnione do dziś. Są
przecież są kraje w pełni demokratyczne, którymi rządzi i
w których jest właścicielami wszystkiego raptem kilka połą-
czonych mafijnym układem rodzin. Są kraje kapitalistyczne,
w których z dobrodziejstw kapitalizmu korzystają oligarchie,
a większość skazana zastała na wegetowanie w beznadziejnej
biedzie. Są rozmaite prawne i konstytucyjne kruczki, które
pozwalają w strukturach formalnie demokratycznych spra-
wować faktyczną władzę rozmaitym nieformalnym sitwom i
koteriom. Brak cenzury nie stanowi jeszcze o wolności słowa,
bo za pomocą różnych manewrów z przepisami i funduszami
potęga mass–mediów łatwo może zostać wyrwana spod spo-
łecznej kontroli i podporządkowana takim właśnie sitwom.
Tego wszystkiego za komuny nie wiedzieliśmy i nie przewi-
dywaliśmy. Wydawało się, że po zwycięstwie wolność po pro-
stu będzie – tymczasem okazało się, że w walce o nią każde
zwycięstwo jest tylko rozpoczęciem kolejnej walki, a każdej
zdobyczy trzeba niestannie bronić. Demokracja, pozostawia-
jąca wszystko do rozstrzygnięcia większości, nie przeszkadza
przecież wcale zniewoleniu – bo większość można ogłupić, bo
większość ulega psychozom, modom i stereotypom, bo więk-
szości nie chce się „zajmować polityką”, bo w końcu więk-
szość czasem po prostu ordynarnie pragnie być trzymana za
mordę. Te wszystkie odkrycia trzech ostatnich lat dla Zaj-
dla nie byłyby, jak sądzę, zaskoczeniem. Z maniackim upo-
rem, w pośpiechu, ścigając się z kostuchą, powtarzał w swych
ostatnich powieściach: pilnujcie swojej wolności, walczcie o
nią, bądźcie nieufni wobec obietnic, strzeżcie się duchowego
lenistwa, pozwalającego działać cynicznym tyranom i obłud-
nym manipulatorom! Chciał wszczepić dręczący go niepo-
kój wszystkim dokoła, chciał dotrzeć z tym ostrzeżeniem do
jak największej liczby zagrożonych zniewoleniem ludzi. Nad
jego trumną Lech
Jęczmyk powiedział po prostu: „żegnamy
dziś Janusza Zajdla, człowieka prawego”. Sądzę, że ujął w tych
słowach wszystko, co najważniejsze.
10 Chuchać i dmuchać !
Pisarzem się nie jest, pisarzem się bywa – pozwolę sobie spa-
rafrazować wieszcza. Co najgorsze (tu znowu pożyczę kon-
strukcję zdania, tym razem od Bułhakowa) to, że się nim tyl-
ko bywa, okazuje się zazwyczaj nagle. Ot, opublikował czło-
wiek to czy tamto, odniósł, powiedzmy, jakiś sukces, zdo-
był sobie mniejsze albo większe grono życzliwie nastawio-
nych czytelników, czekających na kolejne teksty, oczywiście
jeszcze lepsze –słowem, teraz już tylko pisać. Siada więc nad
klawiaturą, zbiera myśli... i nic. Nie ma czego zbierać. Źródło
wyschło, natchnienie odpłynęło jak sen jaki złoty i ani myśli
wracać, choćby autor nie wiem jak mozolnie starał się wy-
rzeźbić coś w zdrewniałym nagle mózgu. W pierwszej chwili
tknięty paraliżem pióra delikwent pociesza się, że to nic, że
wystarczy wstać od biurka, przejść się, popływać, może poje-
chać na wakacje, i przejdzie. Często rzeczywiście tak jest; zły
okres mija i przez jakiś czas wydaje się, że wszystko jest w
porządku. Złudne nadzieje: przypadłość rozwija się jak ma-
laria, po pierwszym ataku przychodzą nieuchronnie następ-
ne, przedzielone krótszymi lub dłuższymi okresami remisji,
i trzeba się nauczyć jakoś z tym żyć. Różnie zresztą bywa;
czasem już pierwszy atak eliminuje dotkniętego tym syndro-
mem z grona piszących. Niekiedy okresy remisji stają się roz-
paczliwie krótkie, a okresy pisarskiej niemożności rozciąga-
ją się na całe lata.
Amerykanie nazwali to writer’s block; blok pisarski. Można
uznać go za chorobę, choć o ile mi wiadomo, Minister Zdro-
wia i Opieki Społecznej zapomniał ująć ją w urzędowym wy-
kazie chorób i opatrzyć numerem statystycznym. Niedopa-
trzenie: przypadłość jest naprawdę częsta, dość spojrzeć w hi-
storię literatury. W fantastyce przykład najbardziej spekta-
kularny stanowi Alfred Bester, który po znakomitej powie-
ści „Gwiazdy moje przeznaczenie” nie mógł nic napisać przez
piętnaście lat. Po czym napisał jeszcze lepszą powieść „e De-
molished Man”. Przykład nie tylko spektakularny, ale i opty-
mistyczny – gdyby mnie osobiście trafiło się w życiu zrobić
tylko jedną taką powieść, uznałbym, że moje istnienie zosta-
ło usprawiedliwione.
Nie taję, że o bloku pisarskim nie piszę tu z pozycji akade-
mickich; myślę o nim mniej więcej tak, jak pewnie prostytut-
ki i narkomani myślą o AIDS (a w każdym razie, jak powinni
o tym myśleć). Sam może jeszcze zbyt poważnych paroksy-
zmów choroby nie doświadczyłem, pisanie zawsze szło mi jak
krew z nosa, stroniczkę rodzę dobrą godzinę i nic się tutaj
nie zmieniło. Ale, proszę mi wybaczyć takie nieznośne kom-
batanctwo, co i raz obserwuję, jak twórcza impotencja powala
któregoś z przyjaciół, z którymi razem się startowało, i którzy
się ongiś zapowiadali nie to, że równie dobrze, ale znacznie
lepiej. W grupie TRUST, u zarania lat osiemdziesiątych, było
nas w porywach do sześciu. Z tej szóstki w miarę regularnie
pisuje oprócz mnie jeszcze tylko jeden Piekara. Z późniejsze-
go
o kilka lat i szerszego o kilka nazwisk Klubu Twórców nie
zostało wiele więcej. Pustawo się robi na horyzoncie.
Nie myślę tutaj o tych, którzy rzucili pisanie, bo po prostu
zajęli się czym innym. To jest inne zjawisko. Fantastykę pisało
się za moich czasów tak, jak się pisze pierwsze młodzieńcze
wiersze – było wielu ludzi, zdolnych skądinąd, którzy zrobili
w tej dziedzinie tyle, ile mieli do zrobienia, i nie mają już nic
do dodania – pozakładali firmy, pożenili się, nie mają powo-
du żałować. Nie o nich tu myślę. Myślę o autorach z krwi i
kości, którzy na pisanie postawili, którym szło ono świetnie
– i nagle uschło. I dla których jest to problem.
Na pisarską niemoc żadnej viagry dotąd nie wynaleziono,
można się więc leczyć z niej tylko półśrodkami. Można zacząć
pisać dzienniki (ale to rada tylko dla twórców starych i ude-
korowanych), można przekwalifikować się na krytyka, felie-
tonistę, wreszcie choćby na publicystę politycznego. Finan-
sowo może się to nawet opłacać. Ale, takie mam wrażenie, je-
śli ktoś naprawdę zaznał tej szajby, jakąjest pisanie, podobne
namiastki nigdy już mu jej nie zastąpią. Pisanie, tworzenie
światów to swego rodzaju narkotyk. I za każdym razem sia-
da człowiek do nowego tekstu tak, jak gladiator wychodzący
na arenę, zadając sobie w duchu pytanie: czy to już ten ostat-
ni raz, czy jeszcze tym razem się podniosę? Pisarz, niech PT
czytelnicy wezmą to sobie do serca, to stworzenie delikatne
jak szklarniowa roślinka; proszę się nie dać zwieść jego po-
zorną odpornością na pochłaniane trucizny. Na pisarza czy-
telnicy powinni chuchać i dmuchać, żeby im się nie zabloko-
wał. A jeśli się już przypadkiem zablokował – to żeby się od-
blokował. Czego serdecznie życzę wszystkim chwilowo mil-
czącym kumplom, w głębokim przekonaniu, że swoje najlep-
sze kawałki wciąż jeszcze mają oni przed sobą.
11 Jak to się je, czyli parę słów o
pisaniu fantastyki
Zacząć by należało od wyjaśnienia, czym właściwie jest fantasty-
ka, czy też – zwykłem używać tych terminów wymiennie – scien-
ce fiction. Wedle dostępnej mi wiedzy polonistycznej badający pro-
blem literaturoznawcy wypracowali w tej kwestii około 230 defini-
cji, różniących się od siebie właściwie wszystkim, ale mających jed-
ną cechę wspólną: wszystkie one, mianowicie, są do bani. To znaczy,
albo usuwają poza obręb fantastyki dzieła zdaniem autorów i czytel-
ników niewątpliwie fantastyką będące – albo też każą do niej zaliczać
teksty, których fantaści po prostu za swoje nie uważają i już. Zdaje
się, że wysiłki próbujących zdefiniować gatunek krytyków są równie
beznadziejne, jak swego czasu starania pracowników Katedry Języ-
ka Polskiego polonistyki UW, którzy uparli się wprogramować pol-
ską gramatykę do komputera; po kilku latach udało im się ten kom-
puter przepalić i był to niestety jedyny sukces. Z tej prostej przyczy-
ny, że gramatyka, tworząca się latami, nawarstwiająca się na rozma-
itych przypadkowo uznanych za zasadę precedensach, ze swej natu-
ry jest
nielogiczna i ma więcej wyjątków niż reguł. Uczniowie
się z tym godzą i wkuwają na pamięć – komputery jeszcze
tego nie potrafią. Podobnie nielogiczne i stąd nie poddające
się definicji wydają mi się gusta miłośników SF. Jak coś im się
spodoba, to zaliczają to do fantastyki i nie ma rady, choćbyś
walił głową ścianę. Pisarze SF wiedzą o tym i tworzą na wła-
sny użytek swoje definicje, o tyle bardziej urokliwe od tych
literaturoznawczych, że dające się interpretować, powiedzmy,
dość szeroko. Taką pisarską definicją jest na przykład stwier-
dzenie bodajże Artura Clarka, że SF to „literatura o zmia-
nach” (choć chyba nie o wszystkich rodzajach zmian – nie są-
dzę, by na przykład miała SF obejmować tzw. przekształcenia
własnościowe). Inną definicję, bardzo zresztą przeze mnie lu-
bianą, stworzył Fryderyk Pohl. Jego zdaniem SF to „literatura,
która już dziś odpowiada na pytania, jakie ludzkość posta-
wi sobie dopiero jutro”. Cyborga z rzędem temu, kto potrafi
z tej definicji wycisnąć jakieś konkretne wnioski, ale brzmi
ładnie i niewątpliwie jest słuszna.
Cały ten przydługi wstęp kreślę tutaj jako swego rodza-
ju zasłonę dymną. Wobec braku satysfakcjonującej definicji
gatunku, o czym mam tutaj zuchwały zamiar pisać, zamie-
rzam bowiem stworzyć takową sam. Wszystko co powyżej
było mi potrzebne na wypadek, gdyby nie przypadła ci ona,
czytelniku, do gustu – ma cię uprzedzić, że łamały sobie na
tym zęby nie takie tuzy jak ja i tym sposobem sprawić, byś
nabrał dla mnie kompasji oraz mizerykordii. A teraz, skoro
już się to stało, moja definicja (moja teoria, która jest wymy-
ślona przeze mnie i stanowi moją własność –jak by to po-
wiedzieli Monty Pythonsi): fantastyka to taki rodzaj litera-
tury, w którym podstawą przekazu i zasadą funkcjonowania
jest przenoszenie czytelnika do innego świata, wykreowane-
go przez autora z elementów stanowiących wspólny dorobek
i własność wszystkich uprawiających tę konwencję pisarzy.
Kto nie wierzy, niech poczyta pod tym kątem trochę klasy-
ki i spróbuje mi udowodnić, że w SF najważniejsze może być
coś innego.
Bohater? Trzy czwarte klasyki SF ma bohaterów wyciętych z
papieru, a mimo to pozostaje klasyką. Fabuła? Wszystkie tek-
sty „złotego wieku” mająfabułki słabiutkie i pretekstowe, słu-
żące tylko pokazaniu świata SF w działaniu, a mimo to... etc.
Oczywiście, światy fantastyki zmieniały się w jej dziejach:
od lśniących chromem i niklem wnętrz rakiet galaktycznych
pionierów, po śmierdzące oraz zaszczurzone slumsy czarnej
przyszłości, surrealistyczne pejzaże inner space lub baśniowe
ostępy pełne uganiających conanów. Zmieniał się sposób ich
funkcjonowania w utworze oraz przyczyna, dla której je kre-
owano. Z początku bywały celem samym w sobie, by z cza-
sem zacząć służyć za egzemplifikację futurologicznych bądź fi-
lozoficznych hipotez, ostrzeżenie, autonomiczną kreację arty-
styczną, wreszcie metaforę.
To ostatnie wydaje mi się najciekawsze, najpłodniejsze i naj-
bardziej warte wysiłku: tworzenie światów będących meta-
forą (nie mylić z alegorią czy aluzją!), pozwalających o spra-
wach trudnych wypowiedzieć się w sposób prosty bez ich
upraszczania oraz zawrzeć w utworze swoje lęki,
przemyślenia i poglądy bez szkody dla fabularnej atrakcyj-
ności tekstu. Takim właśnie pisaniem warto się zajmować.
Skoro ustaliliśmy już, w czym jest specyfika i niezwykłość
fantastyki, możemy poświęcić uwagę sprawom dotyczącym
każdej w ogóle literatury – choć na terenie SF szczególne
istotnym. Otóż ktokolwiek chciałby pisać, musi zdać sobie
sprawę, że wszelkie pisanie zaczyna się i kończy na słowach.
Powtórzmy: pisanie polega na układaniu słów. Nic mniej i nic
więcej. Tylko z pozoru jest to banał. Jak nietrudno zauwa-
żyć po efektach, owo układanie słów stanowi wielką i trud-
ną sztukę. Niejeden mniema, że wystarczy po prostu otwo-
rzyć sobie w głowie zbiorniczek z myślami –scenami, obra-
zami, historyjkami – i pozwolić im ściekać wartką strużką
na papier. Znam autorów, których tempo pisania ogranicza
jedynie szybkość klawiatury; ot, stukają w nią i stukają, aż
uznawszy, że wyleli już z siebie wystarczającą ilość słów, ro-
bią nowy akapit, potem rozdział, a w końcu stawiają słowo
„koniec”. Ukończony tekst pchają do druku nawet nie czyta-
jąc go powtórnie, i zresztą słusznie, bo zazwyczaj jest to ostat-
nia rzecz, do jakiej ich dzieło się nadaje. Tacy faceci skazani
są na ciężkie rozczarowania i egzystencjalne męki. Nie mogą
potem za grosz pojąć, dlaczego ich myśli i uczucia wzbudzi-
ły w odbiorcach tyleż zainteresowania, co tartinki z cebulą i
smalcem na dyplomatycznym raucie. Szukając odpowiedzi
nieodmiennie dochodzą do wniosku, że czytelnicy są do bani,
kultura upada, a prawdziwi artyści skazani są na nieuchron-
ną przegraną w walce z wymóżdżeniem i komercją. Cóż in-
nego mogą sądzić? Że sami są do niczego? Po pierwsze, nikt
łatwo nie przyjmuje czegoś podobnego do wiadomości, a po
drugie mają przecież na swoje poparcie silne często argu-
menty: wszak zawierają w swych utworach ważkie i orygi-
nalne „głębsze treści”, których istnieniu zaprzeczyć nie może
żaden fachowiec. To zjawisko jest fatalną spuścizną strasz-
liwego nieszczęścia, jakie spadło na literaturę na przełomie
wieków. Nieszczęścia określanego mianem „awangarda”. Owa
awangarda narobiła spustoszeń na dwa główne sposoby. Po
pierwsze, zaprzeczyła tej najoczywistszej prawdzie, że pisarz
jest rzemieślnikiem słowa. Zaprzeczyła regułom stylistyki,
gramatyki, składni. Może jej twórcom o coś jeszcze chodzi-
ło, wielu z nich mogło pochwalić się i talentem, i umiejętno-
ściami. Ale w śladach prekursorów niemal natychmiast zaro-
iło się od drobnego ścierwa, które przyuczyło się od małego,
że pisarz nic nie musi umieć, a już zwłaszcza nie musi umieć
napisać normalnego, prostego zdania, takiego w stylu „mar-
kiza wyszła z domu o piątej”.
W normalniejszych czasach całe to drobne ścierwo skosiłby
w parę tygodni rynek: niestety, w zepsutym wieku dwudzie-
stym za mecenasowanie sztuce wzięły się rządy, przynosząc
w efekcie społeczeństwom zalew malarzy, których nikt nigdy
nie uczył jak się rysuje człowieka albo konia, poetów, którzy
nie wiedzą czym się różni rym pełny od asonansowego, czy
wreszcie literatów, którzy nigdy nie próbowali napisać jed-
nej i tej samej sceny na dziesięć różnych sposobów. Całe to
tałatajstwo w dodatku – i to drugi fatalny spadek po awan-
gardach – czuje się od takich umiejętności dożywotnio zwol-
nione, ani mu w głowie przysiąść fałdów, popracować, skąd-
że – dawać im tu szmalec za ich wypociny, bo są kulturą na-
rodową i
każdy winien płonąć żądzą poznania ich wewnętrz-
nych światów, jeśli nie chce robić za ćwoka i luja. Kiedy się
owym literackim lepperom przyjrzeć, trudno nie zrozumieć,
dlaczego nieboszczka literatura tzw. głównego nurtu nie inte-
resuje dziś już nawet psa z kulawą nogą. My, jak to sformu-
łował wieszcz, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi, czy-
li do samej istności owego cudu, jakim jest dobrze napisana
książka lub opowiadanie. A ów cud nie przydarza się nikomu,
kto zapomni popracować nad swym językiem. Nie chciałbym
się zanadto mądrzyć, ale nie sposób zacytować tu także inne-
go wieszcza, który życzył sobie „aby język giętki powiedział
wszystko, co pomyśli głowa”, oraz jeszcze innego, który na-
pisał „mowa ojczysta niechaj będzie prosta, ażeby każdy kto
usłyszy słowo zobaczył rzekę, drzewo, zakręt drogi tak jak się
widzi w blasku błyskawicy” (zaliczone – więcej wieszczów na
dziś już nie przewiduję). Żadna głębsza treść ani żadna naj-
misterniej naplątana fabuła nie zajmie uwagi czytelnika, je-
śli poda mu się ją stylem jąkały, w zdaniach trzeszczących
pomiędzy zębami i nierównych jak oddech zdychającego na
zaolejonej plaży walenia. Więc jeśli przypadkiem, drogi ko-
lego, słoń ci nadepnął na ucho i po prostu nie jesteś w stanie
zauważyć różnicy pomiędzy mową potoczystą, wartką i ob-
razową, a drętwym ględzeniem –medycyna zna takie przy-
padki – to lepiej idź się od razu powieś i nie psuj papieru. Je-
śli nie jesteś pewien, czy masz się wieszać, czy może coś jesz-
cze z ciebie będzie, możesz to bardzo prosto sprawdzić. Się-
gnij po prostu po parę dobrych książek. Weź, dajmy na to,
„Stąd do wieczności” Jonesa i „Paragraf 22” Hellera. „Krzy-
żowców” Kossak – Szczuckiej i trylogię Tolkiena. Tę ostatnią
porównaj z „Hobbitem”. Albo weź jakiegoś dobrze przetłu-
maczonego Rosjanina – Wojnowicza, Trifonowa – i porów-
naj z Hłaską. Możesz poczytać chwilę na głos. Czujesz różni-
cę? Jeśli nie, to naprawdę daj sobie spokój. Jeśli tak, spróbuj
ją określić i powtórzyć po swojemu. Właściwie każdy dobry
pisarz (w wypadku etranżera trzeba mówić o tandemie pi-
sarz – tłumacz) to osobny zestaw rozmaitych melodii. I jeśli
chcesz pisać samemu, musisz się z tymi melodiami osłuchać,
aby móc z czasem zacząć tworzyć nowe. Od tego właśnie za-
czyna się pisanie: od czytania. Myślę, że do napisania jednej
stroniczki własnej trzeba najpierw pochłonąć około tysiąca
cudzych. Dobrze jest, jeśli nie będą to beznadziejnie sknoco-
ne tłumaczenia: znam autora naprawdę utalentowanego, któ-
ry pisze koszmarkowatym językiem „klubówek”, jakby słowo
po słowie tłumaczył z angielskiego – i tym samym skazuje
się na wieczną drugorzędność. Jeśli nie chcesz powtórzyć jego
losu, staraj się nie zawężać do swej ulubionej makulatury w
kolorowych okładkach. Sięgaj po klasykę. Po głośne powieści
współczesne (choć tu już trzeba być ostrożnym). Po poezję.
Najlepiej po wszystko.
Skupiaj uwagę na kluczowych scenach. Takich, jak w „Stąd
do wieczności” sceny, gdy Prewitt gra capstrzyk, gdy urzyna
się na drodze z Wardenem, gdy pracuje szesnastofuntowym
młotem w kamieniołomach Schofield Barracks i gdy walczy
z Grubasem Judsonem. Każda z nich to zupełnie inny język
i rytm. Jeśli będziesz czytać uważnie, szybko zdołasz sam na
własny użytek zrekonstruować sobie dziesiątki drobnych re-
guł, rządzących układaniem słów. Jakich reguł? Choćby ta-
kich jak ta, że rytm zdania jest
najprostszym i najoczywist-
szym sposobem regulowania tempa akcji. Długie, wielokrot-
nie złożone zdania sprzyjają rozciągnięciu uwagi, są na miej-
scu, gdy chcesz przyhamować, zwolnić. Jeśli chcesz przy tym
zrobić nastrój sceny, bardzo skuteczne jest połączenie dłuż-
szych zdań z rytmicznie powtarzającą się frazą, powracającą
co jakiś czas niczym refren. Oczywiście, aby zrobić nastrój
musisz też uważać, by nie wetknąć gdzieś słowa do tego na-
stroju nie pasującego. Wracając do rytmu: dla odmiany zda-
nia krótkie, pojedyńcze, wymarzone są do opisu scen szyb-
kich, o dużym napięciu. W momentach szczytowych do-
brze jest nawet zastąpić je na chwilę samymi równoważnika-
mi zdań. To oczywiście przybliżenie. W praktyce nie ma nic
nudniejszego, niż jednostajność. Natłok krótkich, szybkich
zdań nuży tak samo, jak kwiecisty, młodopolski słowotok, w
którym na każde zdanie przyapadały trzy orzeczenia i sześć
okoliczników. Dwa zdania długie, jedno krótkie, jedno dłu-
gie, dwa krótkie – taki jest mniej więcej optymalny rytm
narracji, kiedy nie dzieje się nic szczególnego.
Osobną sprawą są dialogi. Tutaj słuch potrzebny jest auto-
rowi bardziej niż w którymkolwiek innym momencie pracy.
Dialog nie może być drętwy. Musi brzmieć tak, jakby ludzie
mówili naprawdę. Słuchaj rozmów – w domu, na uczelni, w
autobusie. Zwróć uwagę, że każdy mówi nieco inaczej i posta-
raj się uchwycić na czym ta inność polega. Na pewno zauwa-
żysz szybko, że język mówiony (który w istocie jest inną zu-
pełnie odmianą polszczyzny) praktycznie rzecz biorąc nie da
się zapisać, to znaczy zapisany dosłownie staje się bełkotem.
A jednak dialogi nie mogą też być zrobione językiem „pisa-
nym”. Jaki stąd wniosek? Ano taki, że musisz je podstylizować
na język mówiony. Musisz dobierać słowa tak, aby pozosta-
wały zrozumiałe, a zarazem brzmiały jak spisane z taśmy ma-
gnetofonowej. Nie zapominając przy tym, że każdy z boha-
terów musi mówić na swój, indywidualny sposób wysławia-
nia się (tylko nie staraj się tego ostatniego osiągnąć sposo-
bem scenarzystów serialu „Dom”, gdzie każdy cudak obowiąz-
kowo wtrącał co dwa zdania swoje „powiedzonko”, doprowa-
dzając tym widzów do ciężkiej desperacji). Zwracam uwagę
na pewną drobnostkę: otóż czytelnik podskakuje z radości,
gdy w utworze coś mu zabrzmi znajomo. Dotyczy to zarów-
no wewnątrztekstowych powtórzeń, zwłaszcza wracających
refrenowo fraz w dialogach (co, na przykład, jest stałą zasadą
konstruowania tekstów przez Sapkowskiego), jak i nawiązań
w tekście do jakichś sformułowań znanych z życia codzien-
nego. Zresztą mechanizm ten działa nie tylko na poziomie ję-
zyka. Generalnie: musisz pamiętać, że czytelnik ma do wybo-
ru także wiele odmiennych propozycji. Za te same pieniądze
może obejrzeć film, zjeść hamburgera, wypić piwo. Nie licz
na jego cierpliwość. Naprawdę nie musi czytać twoich dzieł i
byłoby bezczelnością domagać się od niego, by płacił za nic.
Dlatego musisz napisać pierwsze zdanie tak, aby chciało się
po nim przeczytać następne, musisz pisać w ten sposób, aby
każdy akapit zaciekawiał, ciągnął za sobą dalsze partie tekstu.
Na tym właśnie polega sztuka pisania.
W potocznym mniemaniu tym, co sprawia, że czytelnik nie
może oderwać się od tekstu i przerzuca kartki z zapartym
tchem, zagryzając przy tym
wargi z emocji, ma być wartka
akcja. Przy czym wartkość akcji rozumie się tu zazwyczaj jako
spiętrzenie w jak najkrótszym czasie maksymalnej ilości po-
goni, bijatyk, strzelanin etc. W wielkim stopniu jest to bzdu-
rą i mogę z miejsca wskazać kilkanaście takich dzieł (zwłaszcza
spośród tzw. fantastyki antyimportowej końca ubiegłej deka-
dy) w których zużycie amunicji i materiałów wybuchowych
przekracza pięcioletni limit całych polskich sił zbrojnych do
kupy wziętych, a mimo to nie sposób nad nimi nie ziewać.
Czas odkryć kolejne z podstawowych praw rządzących lite-
raturą. Otóż pisanie zasadza się na grze z emocjami czytelni-
ka: ich umiejętnym pobudzaniu i rozładowywaniu. Ciekawe
skądinąd, że sprawę odkrył już dziadzio Arystoteles, a wciąż
można o niej mówić niczym o prawdzie objawionej. Przystęp-
nie i ładnie wyjaśniał to mistrz suspensu, Alfred Hitchcock,
na przykładzie z bombą pod stołem. Mamy oto sytuację, że
bohater negatywny chcąc zabić pozytywnego podłożył bombę
zegarową pod stolikiem, przy którym pozytyw gra z przy-
jaciółmi w karty. Kretyn rozegra to tak, że pokaże, jak face-
ci grają w karty, aż tu nagle łubudu –wylatują w powietrze.
Widz przez chwilę jest ogłuszony i dłubie palcem w uchu.
Koniec. Człowiek z olejem w głowie przede wszystkim zadba
o to, aby odbiorca wiedział o bombie. A więc: najpierw sce-
na, jak szwarccharakter umieszcza bombę pod stołem. Zbli-
żenie wskazówek zapalnika. Potem goście siadają przy stole.
Ględzą. Zbliżenie na bombę –bomba cyka. A ci nic. Rozdają
karty. Bomba cyka. Zbliżenie na zegarek. Któryś proponuje,
żeby pójść do baru. Widz oddycha z ulgą. Ale nie: postanowi-
li jeszcze raz zagrać. Bomba cyka. Zbliżenie zegarka. A ci gra-
ją. Nagle rozdającemu upada pod stół karta. Schyla się, sięga
o centymetr od tykającej bomby i... nie zauważa jej! Wracają
do gry. Zbliżenie zegarka, na którym do wybuchu pozostają
już tylko sekundy. I w tym momencie widz z trudem opano-
wuje chęć, aby zerwać się i wrzeszczeć na cały głos: „ludzie,
uciekajcie, tam jest bomba!”. Na tym właśnie polega budo-
wanie akcji. Czytelnik nie będzie śledzić wydarzeń tylko dla
nich samych. Czytelnik potrzebuje czegoś, co go do zaintere-
sowania się owymi wydarzeniami pobudzi, co sprawi, że bę-
dzie miał ochotę dowiedzieć się, jak to się skończy. W kla-
sycznym kryminale rolę tego magnesu pełni zagadka: czyta-
my, by dowiedzieć się kto zabił. W thrillerze i horrorze za-
gadkę zastąpiono obawą: tu czytamy by się upewnić, że nie
stanie się coś, co ma się stać. Stąd tyle tam grożących boha-
terowi niebezpieczeństw, tyle niewinnych dzieci i sympatycz-
nych panienek na które dybią zboczeńcy z piłami łańcucho-
wymi bądź śmierdzące gnijącym mięsem demony. Autor, któ-
ry odpala wszystkie petardy od razu jest takim samym par-
taczem, jak facet, który z miejsca łapie kobietę za najczulszy
punkt i załatwia sprawę w minutę osiem, pozostawiając jąc
ją z miną „to już wszystko?” – i tak samo czeka go sromota
oraz pohańbienie. W jaki sposób stopniować i dawkować na-
pięcie najlepiej uczyć się na najlepszych horrorach, które dla-
tego mają średnio po pięćset stron, że przez pierwsze sto au-
tor szkicuje sympatyczne, przeciętne amerykańskie miastecz-
ko, przez drugie sto sympatyczną, przeciętną amerykańską
rodzinę, przez trzecie sto rozrzuca po tekście rozmaite nie-
samowitości, zwiastujące
rychłe pojawienie się Nieznanego, a dopiero rozgotowaw-
szy czytelnika na miękko poświęca ostatnią setkę na finałową
rozpierduchę. Sposobów jest rzecz jasna nieskończona ilość.
Wspomniany już Hitchcock twierdził że utwór powinien się
rozpoczynać solidnym trzęsieniem ziemi, i tego momentu
napięcie musi stale wzrastać (to świetna metoda, jeśli tylko
zawczasu przygotowałeś sobie parę waliz kapiszonów). Zda-
niem Agaty Christie drugi trup tylko przeszkadza w lekturze
(co nie przeszkodziło jej samej napisać „Dziesięciu Murzyn-
ków”). Jest szkoła, która uważa, że nie powinno się zdejmo-
wać nogi z gazu ani na moment (na przykład Ludlum, któ-
rym, szczerze mówiąc, gardzę) i jest szkoła wręcz nakazują-
ca kształtować fabułę na podobieństwo sinusoidy, to znaczy
po mordobiciu dawać dla odsapnięcia chwilę przytulanek w
świetle księżyca i dialogu, jakie to życie jest. Jest wreszcie całe
mnóstwo gotowych segmentów fabularnej układanki, w ro-
dzaju „o co tutaj chodzi?”, „kobieta w niebezpieczeństwie”,
„szaleniec roi o wladzy nad światem” etc. Możesz je sobie wy-
łuskiwać z pochłanianych lektur, kolekcjonować w pudełku
i stosować do oli. Zalecałbym jednak w tym umiar: z zasa-
dy bowiem ilość fajerwerków w tekście jest odwrotnie pro-
porcjonalna do jakości autora i mnożąc eksplozję bomb ato-
mowych, rozpylając na proszek całe planety oraz sadząc się
od razu na katastrofy w skali kosmicznej łacno można wyjść
na leszcza.
Celowo nie wspomniałem dotąd o najważniejszej sprawie,
jaka się wiąże z budowaniem fabuły – a to mianowicie dla
jasności wywodu. Tą sprawą jest bohater. W 90% napisanych
dotąd książek tym, co skłania czytelnika do lektury jest cie-
kawość, jak też potoczą się losy głównego bohatera i czy uda
mu się dopełnić tego, co sobie zamierzył. Nietrudno oczywi-
ście się domyślić, że aby czytelnika to w ogóle zaintereso-
wało, trzeba owego bohatera odrobić należycie, a nie wyciąć
z gazety – los gościa wyciętego z gazety nikogo bowiem nie
wzrusza. Gdy mówi się o dobrze skrojonym bohaterze to, nie
wiem dlaczego, większość ludzi jakoś odruchowo odczytuje
to w ten sposób, że niby ma ów bohater być skomplikowa-
ny psychologicznie. To znaczy, powienien być workiem kom-
pleksów i urazów, ofiarą seksualnego molestowania w dzie-
ciństwie, mieć lęk wysokości i bać się kobiet, które kojarzą
mu się z nianią–sadystką; najlepiej, żeby jak w latynoame-
rykańskim dramacie był cierpiącym na niemoc twórczą pi-
sarzem – alkoholikiem i impotentem, na dodatek sparaliżo-
wanym po wylewie i obdarzonym żoną nimfomanką. Takie
oczekiwania są powszechne od czasu, gdy znaczna część głów-
nego nurtu ugrzęzła we Freudzie i jego następcach. Nie mam
pojęcia, dlaczego tak to chwyciło. Psychologizm był w litera-
turze niewiele znaczącym epizodem i naprawdę, penetrowa-
nie popapranych psychik nie należy do jej powinności. Bo-
hater nie musi być skomplikowany psychologicznie. Spójrz-
my na dorobek faceta, który stworzył bodaj najlepszą gale-
rię literackich herosów w dziejach polskiej prozy – na Sien-
kiewicza. Czy Zagłoba jest skomplikowany? Albo Petroniusz?
Ani trochę. A jednak są to postacie, których nie sposób zapo-
mnieć. Są bowiem wyraziste. I o to właśnie chodzi: bohater
musi być charakterystyczny, zapadający w pamięć. Musi być
także facetem, którego da się lubić – po to właśnie, aby fabu-
ła z jego udziałem przykuła uwagę
czytelnika i aby nie było
mu obojętne, czy gość na końcu pojmie królestwo i pół księż-
niczki, czy też utną mu łeb. Nie jest łatwo takiego gościa wy-
strugać. Trzeba użyć do tego fragmentów samego siebie. Trze-
ba gościa poznać dogłębnie, zżyć się z nim, znać na wyrywki
jego przeszłość, wiedzieć co pomyśli i jak się zachowa w każ-
dej sytuacji. Mnóstwo czasu i roboty. Dlatego też zazwyczaj
jeśli już autor zdołał tego dokonać, nie rozstaje się ze swym
bohaterem przez wiele tomów. Tym oto sposobem doszliśmy
do początku niniejszych rozważań, czyli do budowy świata
utworu. Być może zarzucasz mi w tej chwili, drogi czytelni-
ku, daleko idącą niekonsekwencję. W końcu na samym wstę-
pie stwierdziłem, że fabuła, bohater i styl to w SF sprawy nie-
najważniejsze, by potem poświęcić im bite dziesięć stron glę-
dzenia. No cóż, będę brutalnie szczery: epoka, w której kwe-
stie nienajważniejsze można było olewać, minęła bezpowrot-
nie. Za czasów, gdy Harrison szył „Skalnego nurka” a Asimov
„Nastanie Nocy” można było polegać wyłącznie na pomyśle,
co do reszty dbając tylko o przyzwoity poziom. Dziś trzeba
się zmierzyć z telewizją, wideokasetami, komputerami i dia-
bli wiedzą czym jeszcze. To znaczy, że trzeba być dużo lep-
szym niż dawni mistrzowie; a przynajmniej wypruć z siebie
flaki w dążeniu do tego celu. Język, fabuła, bohater, to kwe-
stie wystarczające by pisać na przyzwoitym poziomie każdą
inną literaturę. Fantastyka, jako wyższa szkoła jazdy, wyma-
ga jeszcze zdobycia umiejętności dodatkowej, jaką jest two-
rzenie światów, Sztuka ta sama w sobie wymagłaby książki,
tym bardziej, że owych światów mogą być nieskończone ilo-
ści zależnie od konwencji, jaka autorowi przypadła do sma-
ku, i od niego samego. Inaczej robi się świat twardej SF, in-
aczej – najłatwiej, jak sądzę – fantasy, o innych gatunkach
nie wspominając. Mogę mówić tylko o SF, i to o jej odmia-
nie socjologicznej, bo na tym się przypadkiem znam. Z nie-
kończonej ilości sposobów kreacji jej uniwersów mnie oso-
biście najbliższa jest ekstrapolacja. To znaczy: bierzemy coś ze
świata współczesnego i poddajemy obróbce. Zakładamy pe-
wien scenariusz wydarzeń – tak, jak wydaje się to prawdo-
podobne albo możliwe – i staramy się skonstruować rzeczy-
wistość, która byłaby logicznym następstwem przyjętych za-
łożeń. Przymierzamy i poddajemy efekt naszej pracy testo-
wi na wewnętrzną spójność. Poprawiamy i próbujemy zno-
wu. Upewniamy się co do szczegółów wertując książki i roz-
mawiając z rozmaitymi ludźmi, którzy się na takiej lub innej
sprawie znają. Masz jak w banku, że jeśli choć w jednym je-
dynym punkcie odpuścisz i nie upewnisz się, czy to co wy-
myśliłeś jest rzeczywiście możliwe, to znajdzie się jakiś facet
nie znający się absolutnie na niczym poza tą jedyną sprawą i
publicznie zrobi z ciebie durnia. Więc trzeba sprawdzać i spa-
sowywać wszystko, aż logika i prawdopodobieństwo twojego
świata nie będzie pozostawiać absolutnie nic do życzenia.
Tak budowane światy mają jedną maksymalnie wkurzają-
cą cechę: ogromna większość ciężkiej pracy, jakiej wymaga
napisanie tą metodą utworu, koniec końców prawie w ogó-
le nie jest w nim widoczna. Trzeba się jednak z tym pogo-
dzić, jako że innego sposobu po prostu nie ma. Osobną bo-
wiem kwestią jest świat wymyślić, a osobną ukazać go czy-
telnikowi tak,
aby go nie znudzić. Tu mamy dwie metody, które stosować
trzeba równolegle. Pierwsza, to pokazywanie świata w dzia-
łaniu; druga, to inkrustowanie pewnymi charakterystyczny-
mi jego przejawami tła. Pokazywanie świata w działaniu ro-
zumiem tak, iż wszystkie wydarzenia fabularne powinny być
wynikiem zdarzeń zachodzących w owym wykreowanym
świecie, być dla niego charakterystyczne i nie mieć sensu
poza nim. Nie opisujemy świata przyszłości poprzez gościa,
który pracuje jako pomywacz w knajpie i którego pomywa-
nie nie różni się nic a nic od pracy pomywacza w knajpie
normalnej, dzisiejszej, ani zeszłowiecznej. Opisujemy go po-
przez Kowboja Cyberprzestrzeni, Liera albo inne tego typu
zwierzę.
Każemy mu się mierzyć z problemami typowymi dla jego
sytuacji, wynikłymi z jej specyfiki. Innymi słowy, każemy
mu – a wraz z nim czytelnikowi – brnąć przez skutki dzia-
łania owej myślowej konstrukcji, którą właśnie puściliśmy
w ruch (zwróćcie uwagę, że zakłada to, iż najpierw musimy
mieć kompletny świat, aby w ogóle zacząć kombinować nad
fabułą. Słyszałem, że Lem zaczął „Solaris” od drugiego koń-
ca i nie potrafię tego wyjaśnić inaczej, jak tylko że całą ro-
botę musiał mieć już wcześniej wykonaną w podświadomo-
ści). Ponieważ z reguły to nie wystarcza – wszak prowadząc
bohatera przez wszystkie możliwe zdarzenia, jakie mogą mu
się trafić w jego świecie, zanudzilibyśmy czytelnika na amen
– trzeba też przenieść nieco do tła. Nasz bohater nie porusza
się przecież w pustce. Koło niego przewijają się różni ludzie,
rozmawiają z nim i między sobą, odzywają się telefony, ra-
dioodbiorniki, od czasu do czasu wzrok bohatera paść musi
na ekran telewizora lub gazetę. Czytelnik musi zobaczyć, że
nasza historia jest tylko jedną z wielu, które się stale w tym
świecie dzieją. Aby to osiągnąć, warto strawić nieco czasu na
dopracowywanie szczegółów, i warto też potem bezlitośnie
wywalać z tekstu ich nadmiar. W ogóle – i to moja ostatnia
rada – warto nie mieć dla własnego tekstu litości. Jeżeli kusi
cię, by być dla siebie samego pobłażliwym, pamiętaj, że inni
na pewno tacy nie będą. Można by oczywiście dłużej i wię-
cej, ale myślę, że zrealizowałem już oba zamierzone cele. To
znaczy: wypełniłem zamówioną przez redakcję objętość i zdo-
łałem zniechęcić cię, czytelniku, do prób pisania i odbierania
mi chleba. Jeśli tak, powiem ci teraz jedną rzecz na pocie-
chę: kiedy już poznasz wszystkie, ale to wszystkie reguły, któ-
re trzeba poznać, by dobrze pisać, przyjdzie chwila (dopiero
wtedy – niestety), abyś zrozumiał, że tak naprawdę wszystkie
one nie są ważne: że naprawdę ważna będzie tylko ta jedna,
dotąd nikomu nie znana, którą odkryjesz sam.
12 Chwała pechowcom
Powiedzmy sobie szczerze bolesną prawdę: nie wszyscy załapiemy
się do historii. Nawet tak w sumie, na tle dziejów powszechnych, mar-
ginalnej, jak historia polskiej fantastyki. Przewodas wyliczył swego
czasu, ile to setek autorów SF i fantasy przewinęło się tylko w ostat-
nim dziesięcioleciu przez czasopisma oraz księgarnie („Stary krytyk
mocno śpi”, NF ?/?). Z
owej licznej gromady najbardziej zapa-
lony fan zdoła wyliczyć dziesięć, może dwadzieścia nazwisk.
Taki już jest porządek świata: sukces odnoszą wybrańcy, resz-
ta pozostaje dla nich tłem. Są w owym tle i tacy, którym pary
starczyło na tylko jedno naprawdę odkrywcze dzieło. Ci mają
jeszcze szansę zostać ocalonymi od zapomnienia przez kry-
tyka, który odda im sprawiedliwość wzmianką w historycz-
noliterackiej syntezie. Z tym, że akurat pod tym względem
autor fantastyki znajduje się w sytuacji wyjątkowo ciężkiej,
bo na jej temat krytycznych syntez napisano bardzo niewie-
le, wszystkie kończące się na początkach lat osiemdziesiątych
(a więc właśnie wtedy, gdy zaczynało być najciekawiej). No-
wych, wobec znanego faktu ogólnej nieopłacalności wszyst-
kiego, nie ma się nawet co spodziewać. Siłą rzeczy opisanie
fantastyki spoczęło na barkach zagonionych i z przymusu nie-
metodycznych recenzentów. Nie sposób nawet mieć preten-
sje, jeśli im jakiś tytuł czy nazwisko umknie. Można najwy-
żej powiedzieć, że autor, który sobie na taką wzmiankę za-
służył, a jej nie dostał, po prostu miał pecha.
W ramach walki z rozmaitymi niesprawiedliwościami świa-
ta tego (czym, jak uważny czytelnik zapewne wie, zajmuję się
na wiele sposobów) prowadzę na własny użytek prywatną li-
stę takich pechowców, którzy wnieśli do SF coś ważnego, a z
różnych względów nie zostali docenieni. I od czasu do czasu
zamierzam tu o ludziach i dziełach z mojej listy wspominać,
choćby na użytek najmłodszych, którzy inaczej nigdy się o
nich nie dowiedzą.
Na początek dwoje pisarzy, których pech miał przeciwstaw-
ne wektory. W wypadku Gabrieli Górskiej i jej debiutanc-
kiego opowiadania – właściwie nawet mikropowieści – „Ini-
cjacja”, pech ten polegał na tym, że napisała i wydrukowała
tekst o kilka lat za wcześnie. W wypadku Andrzeja Mercika i
powieści „Mgła” było dokładnie odwrotnie – rzecz wyszła o
kilka lat za późno.
W obu wypadkach miałem wrażenie obcowania z dziełem
dobrze przemyślanym i ucziwym. Opowiadanie Górskiej uka-
zało się w prasie literackiej w roku 1977, na dwa lata przed
Wnukiem i „Cylindrem Van Troffa” Zajdla, i zapowiedzia-
ło już wtedy zbliżające się triumfy social –fiction. Prosta, ale
ładnie napisana historia młodego człowieka, który nie może
pogodzić się z nagle poznaną prawdą o mechanizmie rządzą-
cym jego światem, brzmi na szalenie podobną nutę, jak kil-
ka późniejszych od niej powieści. W opisie fantastyki socjo-
logicznej powinna „Inicjacja” zostać za to należycie uhonoro-
wana – pech sprawił, że ją to ominęło. Z kolei powieść Mer-
cika byłaby zapewne tekstem szeroko dyskutowanym i doce-
nionym pod koniec lat siedemdziesiątych. Fabułą nawiązują-
ca trochę do lemowego „Ananke”, była „Mgła” bardzo uda-
nym rozwinięciem modelu twardej fantastyki, której wzbo-
gacenie o tematykę społeczną i metafizyczną wychodziło tu
niejako od wewnątrz, brało się nie z odrzucenia konwencji,
a z logicznego pociągnięcia jej o krok dalej. Niestety. Opo-
wieść Mercika, pełna mglistego, tajemniczego nastroju i nie-
pokojów zupełnie w twardej SF nowatorskich wyszła dru-
kiem, kiedy podobne tony inni zdążyli już wygrać mocniej
– po wierzchołku fali socjologicznej i po zaprezentowaniu
nowej poetyki w licznych
debiutanckich opowiadaniach. Wy-
dana w szarej, nieciekawej okładce, bez emblematu SF, jakoś
wpadła „Mgła” między głośniejsze dokonania i nikt jej dotąd
stamtąd nie wygrzebał.
Trudno liczyć, by ktoś dzisiaj wznowił czy to „Mgłę”, czy an-
tologię „Naszej Księgarni” „Instar Omnium”, w której prze-
drukowano „Inicjację”. Może najwyżej ktoś te pechowe dzie-
ła odkryje na jakimś straganie ze starymi książkami. Jeśli tak,
zachęcam serdecznie, by wysupłać na nie parę groszy.
13 A mury runą...
Pamiętam, jak dobrych paręnaście lat temu chichraliśmy
się w klubie SFAN niczym młode małpy nad zamieszczonym
w poczytnym wówczas tygodniku artykułem pewnego jego-
mościa. Jegomość ów lżył okrutnie science fiction za to, że
bombarduje czytelnika cudacznymi nazwami i neologizma-
mi, zupełnie dla normalnego człowieka (dla niego, znaczy się)
niezrozumiałymi. Najzabawniejsza w tym była przytoczona
przez pana redaktora, jak to się mądrze nazywa, egzemplifi-
kacja. Jako cudaczne a niezrozumiałe neologizmy wymieniał
on bowiem słowa takie, jak „laryngofon” czy „serwomotor”.
W kilkanaście (?!) lat później przyjaciel, z którym się wów-
czas naśmiewaliśmy z nieszczęsnego publicysty, zarzucił mi w
recenzji, że sieję po tekście jakąś komputerową kminą – na
przykład słowami tak niezrozumiałymi, jak „aplikacja” czy
„serwer”. Z lekka to mną wstrząsnęło, prowokując do pew-
nej banalnej refleksji, którą niniejszym mam nieprzepartą
chęć uraczyć PT czytelników. W największym skrócie spro-
wadza się ona do jeszcze jednej próby wyjaśnienia, dlaczego
napisać dobrą fantastykę jest wielokrotnie trudniej, niż do-
brą prozę współczesną. Bo że trudniej, to chyba oczywiste:
wystarczy porównać, ile pisze się w Polsce książek przynale-
żących do głównego nurtu, a ile SF, pamiętając, że ludzie za-
wsze wolą iść na łatwiznę i że pisarze nie stanowią wśród nich
żadnego wyjątku.
Dlaczego zatem? Otóż pisarz SF staje przed szeregiem pro-
blemów, których autor prozy współczesnej nie przeczuwa na-
wet w najkoszmarniejszych snach. Ten drugi, patrząc na spra-
wę z technicznego punktu widzenia, ogranicza się do opisu.
Ten pierwszy musi jednocześnie tworzyć to, co opisuje, i ję-
zyk, w którym opisuje. Musi więc radzić sobie ze wszystkimi
problemami, które dręczą jego konkurenta, i jeszcze z całą
stertą zupełnie tamtemu nie znanych.
Inaczej mówiąc; podkreślałem już kiedyś na tych łamach,
że w ostatecznym rozrachunku literatura to nic więcej, jak
tylko słowa. Wszystko, co pisarz robi, zaczyna się i kończy na
języku. Za jego pośrednictwem czytelnik poznaje świat, zda-
rzenia i bohaterów, pod wpływem doboru takich a nie in-
nych słów zostaje wprowadzony w odpowiedni nastrój, rytm
zdań warunkuje łatwość i przyjemność czytania.
Prosty stąd wniosek, że warunkiem podstawowym literac-
kiego sukcesu jest ciągłe utrzymanie zrozumienia między
nadawcą a odbiorcą. Język pisarza musi być językiem czytel-
nika. Inaczej ten drugi zaczyna ziewać, przerzucać nerwowo
całe strony w pościgu za umykającą akcją, a wreszcie ziryto-
wany rzuca książką o podłogę.
Wbrew pozorom, utrzymać tę wspólnotę języka to zadanie
potwornie trudne już wtedy, gdy świat opisywany przez auto-
ra pokrywa się ze światem znanym czytelnikowi z doświad-
czenia. Cóż dopiero, gdy jest inaczej! Kiedy autor ma przed
oczyma wyobraźni coś zupełnie nowego, niewidzianego, nie-
słyszanego, i pragnie się tym z kimś podzielić – a słowami,
na jakie jest skazany, chwyta się ową wykreowaną rzeczywi-
stość topornie, niczym przez grubą rękawicę z jednym pal-
cem. Taka właśnie sytuacja jest w fantastyce regułą. Zdarza
się zresztą także w wielu podgatunkach prozy współczesnej,
kiedy autorzy usiłują wejść w prywatne światy bohaterów, w
rzeczywistość urojeń, schizofrenicznych deformacji lub ob-
sesji. Ponieważ jednak mainststreamowcy, rozpieszczeni roz-
maitymi dotacjami i ułatwieniami, żyją w oddaleniu od czy-
telnika i nie czują nad grzbietem jego bata, z reguły idą po
najmniejszej linii oporu: po prostu komplikują język i rezy-
gnują ze wszystkiego, co stanowi o atrakcyjności utworu. W
efekcie przeczytanie ich dzieł wymaga zazwyczaj uprzednich
specjalnych studiów (sama polonistyka, jak wiem po sobie,
nie wystarcza), które potencjalny czytelnik musiałby podjąć
bez żadnej pewności, że w ogóle dane dzieło czytać warto. Z
tego powodu mało kto, poza zamkniętym środowiskiem in-
nych twórców, w ogóle po te dzieła sięga, co skutkuje ze stro-
ny wspomianego środowiska coraz głośniejszym dobijaniem
się do ministerstw i urzędów wojewódzkich o jeszcze więk-
sze dotacje, bo inaczej kultura narodowa zginie.
Pisarz fantastyki, na swoje szczęście, żadnych dotacji nig-
dy nie dostanie. Cóż zatem mu pozostaje? Musi nauczyć czy-
telnika słów, niezbędnych mu do zrozumienia świata utworu.
Musi to uczynić nie tracąc jego zainteresowania, niejako na
marginesie głównego toku fabuły, drobnymi porcjami, nie-
postrzeżenie. Drobnostka, nieprawdaż? Spróbujcie sobie wy-
obrazić, że nikt na świecie nie zna angielskiego ani nie sły-
szał o Średniowieczu, i napisać jeszcze raz „Hamleta”, po an-
gielsku, ale tak, aby czytelnik nie znający tej mowy uczył się
jej z każdym kolejnym słowem, zarazem cały czas rozumie-
jąc o czym mowa i nie tracąc ochoty na dalszą lekturę. Jeśli
ktoś potrafi podobnego wyczynu dokonać, powiem mu, że
śmiało może się kusić o napisanie fantastycznego arcydzieła.
Oczywiście, pisarze stawiani przed takim zadaniem wymy-
ślali przeróżne ułatwiające je sztuczki. Najstarszą i najczę-
ściej używaną było wprowadzenie w ów wykreowany świat
człowieka mniej więcej takiego samego jak czytelnik, o zbli-
żonej do niego świadomości i zasobie pojęć. Przytłaczająca
większość starej SF opisywała przyszłość za pomocą bohate-
ra współczesnego jej twórcom, który dostał się tam maszy-
ną czasu lub jako zamrożony w lodach hibernatus i które-
go obywatele wykreowanego świata mogli na każdym kroku
pouczać, tak jak Sherlock Holmes musiał wyjaśniać swe de-
dukcje wiecznie nic nie kumającemu Watsonowi.
No, ale w którymś momencie czytelnikom musiało się to
znudzić. Wtedy pisarzom fantastyki zostało tylko jedno: pra-
cować zespołowo. Kraść od siebie nawzajem, zawsze zresz-
tą z przyzwoleniem okradanego, który przy najbliższej oka-
zji odkradał się na kradnącym. Dzięki temu świat SF (ana-
logicznie było ze światem fantasy) stał się wspólną własno-
ścią i czytelnik pochłaniający kolejne dokonania konwencji
nie musiał być za każdym razem uświadamiany od zera, co
to robot, a co dysza silnika rakietowego. Rodziło to dwoja-
kie skutki uboczne. Z jednej strony, słabsi pisarze nie mogli
często zapanować nad tą wspólną rupieciarną i pozwalali, aby
konwencja muyślała za nich; z drugiej zaś fantastyka zaczęła
się zamykać na tych, którzy owej graciarni nie znali. Czytanie
SF stało się na długie dziesięciolecia wtajemniczeniem, wy-
magającym wprowadzających i specjalnej inicjacji. Nie spo-
sób było przecież napisać kawałka SF bez używania neologi-
zmów, oznaczających przedmioty jeszcze w realnej rzeczywi-
stości nie istniejące!
Co, mówiąc nawiasem, i tak jest łatwizną. Tak naprawdę
przecież język rozwija się nie przez neologizmy, ale głównie
przez neosemantyzmy –starym słowom nadaje się nowe zna-
czenia. Cytowana tu „aplikacja” dziesięć lat temu oznaczała
naszywkę na koszulkę, a „wibrator” to była za moich czasów
taka metalowa wajcha u gitary elektrycznej. Tu stopień trud-
ności, piętrzących się przed autorem, podnosi się wręcz prze-
rażająco, a ryzyko wygłupienia się, jak dowodzi przykład z
wibratorem, wzrasta skokowo. Spójrzmy choćby, jak fatalny
pech przytrafił się braciom Strugackim, i to ich najgenial-
niejszej książce. Słowo „stalker”, utworzone przez nich w peł-
nej zgodzie z logiką języka od to stalk – podkradać, względnie
czaić się – z niewiadomych przyczyn zaczęło we współczesnej
amerykańszczyźnie oznaczać... gwałciciela. Biedny Red Sho-
ehart. Zacząłem jednak ten felieton od cytowania słów, któ-
re choć wcale nie zostały wymyślone przez autorów SF, zda-
ją się części publiczności równie niezrozumiałe jak ich neo-
logizmy. A zarazem – są do pisania o pewnych sprawach nie-
zbędne, jak przysłowiowy dżdż kani. No bo jakże tu opisać
dialog czołgistów lub nurków bez laryngofonu albo kompu-
ter bez aplikacji? Nie da się.
Z pozoru wniosek z tego smutny: pewne kręgi czytelników
zawsze będą nas, fantastów odrzucać, bo nie znają języka, w
jakim piszemy. Otóż nie, wcale nie tak! Tak można było my-
śleć dawniej. Dziś zrobiło się odwrotnie, i to mnie właśnie
cieszy, a i innych powinno. Dziś świat rzeczywisty zaczął ję-
zykowo – przynajmniej w kwestii nazewnictwa, bo w bar-
dziej skomplikowane zagadnienia nie chciałem się już wgłę-
biać – nadrabiać zaległości. Przy tym tempie rozwoju tech-
nologicznego nawet panny służące będą niedługo wiedziały,
co zacz antymateria (czytałem, że podobno ją właśnie zsyn-
tetyzowano – tylko troszkę, ale to tak, na początek). Mury
językowego getta walą się z trzaskiem, szykujmy się do opa-
nowania nowych mas czytelniczych!
Pewnie, może jeszcze przez pewien czas zostać malejąca z
każdym rokiem grupa ludzi zacofanych, nie wiedzących, co to
serwer, a co troubleshooter. Ja sam, jeśli miewam problemy
z komputerową terminologią, pytam
znajomych dwunasto-
latków. Oni zawsze wiedzą – więc mogę tę metodę z pełnym
przekonaniem polecić czytelnikom.