Maria Grodecka Między obawą a nadzieją

background image

Aby rozpocząć lekturę,

kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym

LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

background image

2

MARIA GRODECKA

MIĘDZY OBAWĄ

A

NADZIEJĄ

background image

3

Tower Press 2000

Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

background image

4

Przed półkami w bibliotece staję pełna lęku i niepokoju. Ostrożnie sięgam po książki, jak-

by w obawie przed niespodziewanym ciosem. Może nieostrożnie znów wybiorę jakiś tom,
którego treść splugawi mi obraz świata oszczerczym komentarzem. Albo poinformuje o fak-
tach, którym już potem nie będzie można zaprzeczyć ani o nich zapomnieć, ani ich unice-
stwić. Były, są – bolesne jak krwawe pręgi po okrutnych torturach.

Boję się książek, ich złych słów, bezlitosnych obrazów, drapieżnej twarzy świata, która się

spoza nich wyłania. Brak siły, aby protestować przeciwko fałszywym interpretacjom i brak
odwagi, aby się pogodzić z prawdziwymi faktami, nie umiejąc się im przeciwstawić ani ich
usprawiedliwić.

Niedosyt umiejętności patrzenia inaczej dławi jak obręcz, chociaż narzuca się natrętny

domysł, że można by i że należałoby patrzeć inaczej. Bo może dopiero wtedy coś by się oka-
zało, coś, co by skorygowało interpretacje i komentarze, i zmieniło wymowę faktów.

background image

5

TA KRÓLEWSKA NIEPOWTARZALNOŚĆ

Cywilizowaną formą współczesnego duchowego prymitywizmu jest zdominowanie przez

konformizm. – Konformista rozumuje i reaguje w sposób scholastyczny i dogmatyczny. Wo-
bec faktów i zjawisk wykraczających poza uznane szablony obyczajowe jest wrogi lub szy-
derczy, oburza się lub drwi. A wobec problemów i spraw nie mieszczących się w znanych
mu schematach myślowych jest obojętny i bierny. Niczego nie jest ciekawy i niczemu się nie
dziwi. Nie zna przeżycia wątpienia i niepewności. Natomiast w zakresie objętym konformi-
zmem czuje się poinformowany dostatecznie i dlatego jest przekonany, że „wie wszystko”.

Obyczaje i poglądy środowisk totalnie skonformizowanych zyskują w ich przekonaniu

kwalifikację jedynie słusznych, a co więcej – jedynie możliwych. Dlatego konformista w
konfrontacji z jakąkolwiek odmiennością poglądową lub obyczajową kwestionuje ją nie jako
światły polemista, lecz jako żarliwy apostoł lub bezwzględny inkwizytor. W środowiskach
idealnie skonformizowanych uniwersalną reakcją na wszelkiego rodzaju nietypowość i od-
chylenia od wąsko rozumianej „normy” – jest oburzenie. Te zjawiska, które w środowiskach
otwartych i tolerancyjnych inspirują swoją odmiennością całą gamę różnorodnych postaw i
reakcji, takich jak zdziwienie, zaciekawienie, rozbawienie, podziw, zachwyt lub fascynację,
dla konformisty są nieodmiennie przedmiotem „świętego” oburzenia. Wszystko co niepospo-
lite – razi i gniewa, wszystko co odmienne – prowokuje dezaprobatę lub drwinę.

Konformizm jest wprawdzie pokrewny postawie dogmatycznej, ale w porównaniu z kon-

formistą dogmatyk jest jednak człowiekiem większego formatu, a jego postawa ma wyższą
rangę moralną. Bezwzględność i nietolerancja dogmatyka wypływa na ogół z przekonania o
wadze i doniosłości jego własnych opinii. Jest w tym pewien swoisty altruizm, troska, aby ci
wszyscy, którzy według niego mylą się, myśląc inaczej niż on sam, nie spowodowali swoimi
błędami zgubnych następstw dla innych i dla siebie samych. Konformista natomiast działa
według prostej zasady automatycznej selekcji: mechanicznie akceptuje lub odrzuca korzy-
stając z kryteriów wyłącznie formalnych. Srogość dezaprobaty lub jadowitość drwiny nie jest
tu orężem w obronie rzeczywistych lub rzekomych wartości, a tylko mechanicznym odru-
chem automatu, eliminującego wszystko co zakłóciłoby jego umysłową homeostazę, co nie-
sie niepewność, zmusza do namysłu i wyboru.

Nieograniczony, rozpasany konformizm staje się narzędziem intelektualnej i obyczajowej

niewoli, przyczyną życiowej stagnacji, zmumifikowania osobowości i zdławienia społeczne-
go dynamizmu. – Środowiska sterroryzowane konformizmem są zatęchłe i martwe.

* * *

Przeżywam coś w rodzaju lęku i zgrozy, mając do czynienia z ludźmi znakomicie zorien-

towanymi we wszystkich prawidłowościach życia, trwania, historii powszechnej i ludzkich
ostatecznych przeznaczeń. Z tymi, którzy posiadają zdecydowane i nieugięte poglądy.

Chodząc po świecie jak pośród obcych, nieznanych stron, boję się ich pewnych min i apo-

dyktycznym tonem wygłaszanych przekonań.

– Ciekawe, jakby świat wyglądał, gdyby ludzie byli trochę skromniejsi i zdawali sobie

sprawę, że nie wiedzą tego wszystkiego, co jak im się teraz wydaje, wiedzą tak na pewno?

background image

6

* * *

Uważa się powszechnie, że człowiek normalny i przystosowany to ten, kto spokojnie i z

pełnym poczuciem bezpieczeństwa kroczy po „znajomej, okrągłej” ziemi, bardzo serio trak-
tuje swój zawód, ma ustalony, niezłomny światopogląd, a otrzymywane informacje w pełni
zaspokajają jego ciekawość i potrzeby poznawcze. Zakłada się absurdalnie, że w świecie nie-
pojętym, zdumiewającym i niepokojącym, człowiekiem normalnym i przystosowanym może
być ten, kto czuje się spokojny, pewny i dostatecznie poinformowany. Cóż za drastyczny
brak korelacji między rzeczywistą sytuacją człowieka, a jego sposobem reagowania na nią!

Takie kryteria normy psychicznej i przystosowania same już można by uznać za jakiś dia-

gnostyczny objaw patologicznego stanu umysłów współczesnych społeczeństw. Tego rodzaju
kryteria „zdrowia psychicznego” mogliby również sformułować i przyjąć na podstawie intro-
spekcji pacjenci szpitala dla obłąkanych.

* * *

Wśród zachwytów dla postępu i nowoczesności dokonuje się na naszych oczach proces

humanistycznej dewastacji urody życia. – Nie mówi się o nadziei tylko o przewidywaniu, nie
ma marzeń – są plany. Miłość została zastąpiona „kojarzeniem się” lub „dobieraniem partne-
rów”. Przy czym partnerzy muszą odpowiadać drobiazgowo przestrzeganym zasadom syme-
trii: muszą być tego samego wzrostu, z tego samego środowiska, mieć podobne wykształce-
nie, te same poglądy, takie same zarobki i być w tym samym wieku. Każde odstępstwo od
zasad symetrii spotyka się z podejrzliwością, naganą lub drwiną.

Nie ma też wyrzutów sumienia ani grzechu – jest najwyżej kompleks winy. Poczucie winy

jest w ogóle kategorią wyłącznie psychopatologiczną – człowiek normalny popełnia wszyst-
kie nikczemności z niewzruszonym spokojem. Nie ma rozpaczy ani załamania – jest nato-
miast nerwica, stres, depresja i ewentualnie mania samobójcza Nie ma tęsknoty za Bogiem –
jest może… kompleks Gagarina.

Pozornie to tylko zmiana nazw, ale w istocie coś się jednak w tej zmianie uroniło, jakieś

barwy poszarzały, znikł nastrój, zrobiło się smutno i mroczno, jakby wygaszano ostatnie
światła przed zapadnięciem wielkich ciemności.

* * *

Theodosius Dobzhansky w książce

Różnorodność i równość podaje taką krótką, zastana-

wiającą informację: „Cała ludzkość składa się z osobników genetycznie unikalnych.”

A przecież to krótkie stwierdzenie kwestionuje wszystkie dotychczasowe metody badań

humanistycznych! – Przez ostatnich kilkadziesiąt lat nauki humanistyczne starały się usilnie
naśladować przyrodoznawstwo i aspirowały do tego, aby osiągać rezultaty równie ścisłe i
precyzyjne jak fizyka czy chemia. Ambitni adepci nauk humanistycznych próbowali odkry-
wać takie prawa i prawidłowości, które sprawdzałyby się z równą niezawodnością co na
przykład prawo powszechnej grawitacji: „każdy kamień rzucony w górę zawsze spadnie z
powrotem”. Ich ambicją było znalezienie metody pozwalającej na formułowanie twierdzeń
wg schematu: „każdy człowiek tam i wtedy jest taki” albo jeszcze lepiej „każdy noszący ce-
chę x musi mieć również cechę y”.

Uczestniczyłam kiedyś, przed wielu laty, w spotkaniach naukowych kilkunastu takich am-

bitnych humanistów. Byliśmy wtedy nieugięcie przekonani, że aby nie sprzeniewierzyć się
wymogom naukowości, mamy prawo wypowiadać tylko takie sądy ogólne, które dotyczą
wszystkich desygnatów pojęcia. Kolejne spotkania odbywały się zawsze w ten sam sposób.

background image

7

Jeden z uczestników referował i uzasadniał tezę, będącą wynikiem poszukiwania prawidło-
wości w interesującym go zakresie zjawisk humanistycznych, a potem w czasie dyskusji inny
uczestnik zebrania zabierał głos i oznajmiał skonfundowanemu referentowi, że jego teza jest
błędna. Na dowód tego wymieniał przypadki lub przypadek, które rzeczywiście jaskrawo jej
przeczyły. Było w tej słusznej z pozoru krytyce zawsze coś błazeńskiego, zebrani przeważnie
wybuchali śmiechem. Komizm sytuacji powodowało zapewne nieoczekiwane zachwianie
poważnej, z trudem zbudowanej konstrukcji, rażonej ciosem repliki niewspółmiernie do niej
łatwej i tandetnej. Klęskę referenta uznawaliśmy mimo to za oczywistą, a dowcipny i pomy-
słowy dyskutant był bohaterem dnia. Kolejni referenci, opuszczający zebranie w fałszywym
przekonaniu o własnej klęsce, nie wiedzieli, że to jednak właśnie oni, a nie dyskutant-trefniś,
wzbogacali autentycznie naszą wiedzę o rzeczywistości ludzkiej, że to oni rozszerzali krąg na-
szego rozeznania w takim stopniu, w jakim jest to możliwe w zakresie wiedzy humanistycznej.

Przypomniałam sobie to wszystko po przeczytaniu książki Dobzhansky'ego i zdumiało

mnie, że wobec tak nierealnych i nietrafnych wymogów metodologicznych nauki humani-
styczne w ogóle jeszcze istnieją, a uczeni humaniści mają jeszcze odwagę się wypowiadać.
Bo jakiż sąd ogólny można wypowiedzieć o ludziach, z których każdy jest osobnikiem uni-
kalnym? A nawet i mniej ambitnie, o mieszkańcach miasteczka x w roku y? – Najostrożniej
jednak sformułowany sąd uogólniający o charakterze humanistycznym zostałby natychmiast
zakwestionowany przykładem dwóch Malinowskich, którzy właśnie zupełnie inaczej i jedne-
go Kowalskiego, który wcale nie.

Można jeszcze próbować udoskonalić tę metodę, uczynić ją bardziej precyzyjną, dzieląc

np. młodzież, o której chcemy wypowiedzieć się ogólnie, na węższe grupy wieku, te znów
podzielić na podgrupy młodzieży wiejskiej i miejskiej, każdą z nich na młodzież bierną i za-
angażowaną, zaangażowanych z kolei na bezinteresownych i asekurantów itd. Ale w odnie-
sieniu do najwęższych nawet zakresów nie sposób wypowiedzieć takiego uogólnienia, które-
go by ktoś nie mógł zakwestionować, wymieniając przykłady osób, na których się ono abso-
lutnie nie sprawdza. Trzeba by w końcu poprzestać na stwierdzeniu, że np. pewien Jasio w
mieście x w roku y jest całkiem roztropnym chłopcem, chociaż w roku ubiegłym zdecydowa-
nie rozumem nie grzeszył, a jak będzie z nim dalej – nie wiadomo. Ale to już nie jest sąd
ogólny chociaż prawdziwy.

Kiedy brałam udział w tamtych spotkaniach, nie wiedziałam jeszcze wtedy, że każdy

człowiek jest istotą unikalną, o niepowtarzalnym kierunku rozwoju i odmiennym rytmie
przemian, i dlatego próby sformułowania praw, którym w jakimś sensie podlegałby każdy,
muszą pozostać bezowocne.

I tak mi teraz przyszło do głowy, czy badania w naukach humanistycznych nie mogłyby

się posługiwać taką samą metodą, jaką stosuje się w medycynie. Tam nie twierdzi się nigdy,
że np. „każdy żyjący w określony sposób tu i teraz zawsze zapada na określoną chorobę”, bo
zaraz padłaby krytyczna replika o dwóch Malinowskich i trzech Kowalskich, którzy w takich
właśnie warunkach nie zachorowali. W naukach medycznych wychodzi się od charakterysty-
ki „przypadków” i przypisuje się je tylko tym osobom, u których można stwierdzić wszystkie
właściwe tym przypadkom symptomy. Jeżeli np. objawami astmy są kaszel, ataki duszności i
niedotlenienie, to tylko obserwując te właśnie objawy, można powiedzieć, że dana osoba
cierpi na astmę. I jedynie na podstawie stwierdzonych objawów ma się prawo postawić rze-
telną diagnozę, a nie a priori, wiedząc tylko, że należy ona do tych, którzy „tam i wtedy, i w
takich warunkach”. Na pytanie, kto cierpi na astmę, poważny lekarz odpowie tylko jedno:
„każdy, u kogo występuje zespół objawów takich jak ataki duszności, kaszel i niedotlenie-
nie”. I na tej jedynie podstawie zaliczy się go do grupy chorych na astmę.

Może taka metoda badań humanistycznych umożliwiłaby m.in. ustalanie rzetelnych dia-

gnoz społecznych, bo opisując przypadek bezdusznego lekarza, tępego nauczyciela, politycz-
nego spekulanta, nie obrażałoby się jednocześnie wszystkich lekarzy sumiennych, nauczycieli

background image

8

światłych i polityków uczciwych. Kogo np. miałoby się na myśli, mówiąc o sprzedajnych sę-
dziach w XVII-wiecznej Polsce? Nie wszystkich polskich sędziów żyjących w XVII wieku, a
tylko tych, którzy wydawali stronnicze wyroki dla zysku lub innych korzyści osobistych.

Twierdzenie „polscy sędziowie w XVII wieku byli sprzedajni” ma jednak niewątpliwą

wartość informacyjną, chociaż jego wartość poznawcza jest ograniczona. Ale podobnie jak
dezinformacją byłoby pomawianie o sprzedajność każdego polskiego sędziego, żyjącego w
XVII wieku, tylko dlatego że żył „tam i wtedy”, tak samo bezpodstawne byłoby zakwestio-
nowanie słuszności tej wypowiedzi, gdyby się okazało, że jedynie dwóch lub trzech spośród
nich odznaczało się nienaganną uczciwością. Podobnie, jeżeli w mieście x co druga osoba
choruje na astmę, to stwierdzenie „ludzie w mieście x chorują na astmę” nie byłoby wpraw-
dzie metodologicznie nieskazitelne, ale o tyle przydatne jako informacja, że sygnalizowałoby
trafnie duże prawdopodobieństwo spotkania wśród mieszkańców tego miasta osoby cierpią-
cej na astmę. Natomiast to samo stwierdzenie w przypadku, gdy wiadomo o jednej osobie
chorej mieszkającej w tym mieście, jest nie tylko błędem metodologicznym, ale przede
wszystkim uogólnieniem bez żadnej wartości informacyjnej. Tak samo przypisywanie
wszystkich przywar murzyńskich rzezimieszków z Soho jednemu murzynowi, który jest wy-
kształconym i subtelnym humanistą, chociaż podobnie jak tamci mieszka w Soho, byłoby
równie dezinformujące jak obdarzanie owych rzezimieszków z Soho zaletami ich sąsiada,
subtelnego humanisty, tylko dlatego, że i on jest murzynem. Oba te stwierdzenia miałyby
jednakową zerową wartość informacyjną.

Wychodząc natomiast od charakterystyki „przypadków” można uniknąć rażących błędów

metodologicznych i uchronić się przed dezinformacją, które są nieuniknionym efektem kwa-
lifikowania jednostek na podstawie ich przynależności do pewnej grupy oraz charakteryzo-
wania całych grup na podstawie znajomości jednej lub kilku osób spośród jej członków. Na-
stępnie dążyć do ustalenia przybliżonego stopnia ich występowania, a wreszcie oceniać to
uogólnienie stopniem jego przydatności informacyjnej. – Bo jeżeli każdy człowiek jest istotą
unikalną, to na doskonałą precyzję humanistycznych uogólnień mógłby sobie pozwolić chyba
tylko sam Pan Bóg, a nam, śmiertelnikom, pozostaje zadowalanie się możliwie wysokim
stopniem ich informacyjnej przydatności.

Stosowanie przez dłuższy czas takiej metody mogłoby przynieść jeszcze inne, zupełnie

nieoczekiwane rezultaty. Mogłoby na przykład przy okazji wyjść niespodziewanie na jaw, że
obecnie stosowane kryteria podziału ludzi na różne grupy etniczne, narodowe, wyznaniowe,
zawodowe, klasowe i wiele innych, są zupełnie nieistotne i bez znaczenia wobec odmienno-
ści, jakie różnicują osoby zaliczane dotychczas do tych samych kategorii oraz wobec pokre-
wieństwa i podobieństw jakie łączą przedstawicieli grup uważanych za odrębne, obce sobie i
niepodobne, a niekiedy pomawiane o wrogość i antagonizm. Takie „pomieszanie szeregów”
mogłoby wyzwolić zupełnie nowy sposób naszego myślenia o nas, może przełamałoby wiele
pojęciowych stereotypów, a w następstwie tego społecznych struktur, które jak w lawie za-
stygły w odruchowej, bezpodstawnej niekiedy nienawiści i równie nieuzasadnionej, bezre-
fleksyjnej lojalności. Może…

„Cała ludzkość składa się z osobników genetycznie unikalnych”. Z tego stwierdzenia,

przemyślanego i przeżytego do końca, do ostatnich jego konsekwencji, wyłania się jak z
mgławicy Nowa Ziemia i Nowe Niebo.

Starą Ziemię dławią konformizmy. Każda z zamieszkujących ją ludzkich istot, wyjątkowa,

jedyna we wszechświecie i wszechczasie, wkłada bezwolnie dostojną głowę w jarzmo kon-
wencji i rutyny. Na swoją olśniewającą, dumną niepowtarzalność narzuca szary pasiak uni-
formizmu i nosi go z żałobną chełpliwością płynącą z przekonania, że ten niewolniczy kaftan
świadczy o jej przystosowaniu i dojrzałości. Akceptując jakiś myślowy szablon, sądzi, że
zdobyła samodzielny, niezależny światopogląd, żonglując banalnym schematem, jest pewna,

background image

9

że wygłasza swoje oryginalne, błyskotliwe credo, a nosząc na karku tandetny stereotyp, my-
śli, że to jest jej własna głowa i powierza mu nieoględnie wszystkie funkcje przysługujące mózgowi.

Stereotypem, jak toporem, ocenia, klasyfikuje, postuluje, i decyduje, ignorując doskonałą

precyzję funkcjonowania swoich komórek, które jedynie mogłyby doprowadzić do zrozu-
mienia sensu i do realizacji tej królewskiej niepowtarzalności.

* * *

Cytat z książki Rogera Gary

Korzenie nieba: „Trzeba koniecznie wynaleźć kiedyś sposób,

który pozwoli odróżniać ludzi i nie-ludzi, ustalić kryteria pozwalające orzec, że to jest czło-
wiek, a to – wbrew pozorom – nie…”

Od setek lat ludzkość ekscytuje się faktem biologicznej identyczności ludzi i wyciąga stąd

daleko idące wnioski i konsekwencje. Mówi się, że ostatecznie wszyscy są z tej samej gliny,
że w zasadzie różnice, jakie ich dzielą, są wtórne i nic nie znaczą wobec tożsamości tworzy-
wa, z którego zostali uczynieni. Z tego założenia wyrosły m.in. nowoczesne przemiany
prawne, obyczajowe, ustrojowe.

I nagle, niespodziewanie okazało się, że ujednolicenie sytuacji zewnętrznej wszystkich lu-

dzi stało się pewnego rodzaju tłem, na którym z jaskrawą ostrością wystąpiły zachodzące
między nimi różnice wewnętrzne. Różnice niezależne od urodzenia, wykształcenia, zamoż-
ności. Zrównani społecznie i w obliczu prawa, z jednakowym wykształceniem, startem i
standardem, pozostają mimo to tak od siebie odmienni, że często ma się wręcz opory, aby
obejmować wszystkich jedną nazwą – ludzie.

Narzuca się domysł, że chyba nie wszyscy są z tej samej gliny. Między człowiekiem a

człowiekiem bywa różnica taka jak między dniem i nocą. Obok tych „z gliny” są chyba jesz-
cze jacyś zupełnie inni, nie wiadomo właściwie z czego, może czasem ze spiżu albo z krysz-
tału, z żelaza lub z mgły. Niekiedy jednak trudno oprzeć się podejrzeniu, że podstawowym
tworzywem, jakim dysponował Stwórca w momencie powoływania do istnienia rodzaju
ludzkiego, nie była nawet glina, a tylko małpie gówno.

* * *

Czytam Ivana Illicha

Społeczeństwo bez szkoły. – Oto jeszcze jeden program uniwersal-

ny, program „dla wszystkich”! – A w tym właśnie cała trudność, że wciąż nie wiadomo, jaką
naprawdę istotą jest człowiek. Czy dominują w nim zalety i uzdolnienia, które warto rozwijać
i kultywować, czy też przeważają cechy, które trzeba koniecznie ograniczać i ujarzmiać, aby
umożliwiać chociaż przetrwanie gatunku? Czy w sytuacji pozbawionej przymusu rozwinie
skrzydła, czy wysunie pazury i obnaży kły?

Illich właściwie zakłada milcząco tę pierwszą, optymistyczną ewentualność. Przesądza, że

ludzie uwolnieni od przymusu instytucjonalnego nauczania sami będą ochoczo szukać odpo-
wiednich dla siebie mistrzów i nauczycieli, i z własnej woli będą sobie przyswajać przeka-
zywane przez nich pouczenia i informacje. A przecież traktowanie słowa „człowiek” jako
nazwy jednoznacznej prowadziło zawsze do najtragiczniejszych pomyłek popełnianych przez
prawodawców, ideologów, pedagogów i proroków. Z kolei stosowane dotychczas podziały
ludzi na tych, których należy ograniczać i tych, których można obdarzyć swobodą, są doko-
nywane wyraźnie nietrafnie, formalistycznie, pod wpływem dogmatycznych uogólnień i
przypadkowych, powierzchownych doświadczeń. Kryterium podziału bywa narodowość,
płeć, rasa, wiek, klasa, religia, wykształcenie i wiele innych. A wiadomo, że w każdym z tych
zakresów można znaleźć ludzi o skrajnie niejednakowej wartości moralnej i umysłowej.
Traktowanie ich więc jednakowo tylko dlatego, że np. mówią tym samym językiem lub są w

background image

10

tym samym wieku, prowadzi w rezultacie do powstawania takich niewydarzonych elit jakie
istnieją we współczesnym, podzielonym świecie – elity wyselekcjonowane tylko spośród
bogatych albo wyłącznie spośród ubogich. W pierwszym wypadku zakładając, że tylko za-
możni są godni zaufania i szacunku, a w drugim, że zacni i uczciwi bywają wyłącznie biedni.
Równie fałszywe jest jednak przekonanie, że wszyscy ludzie są tacy sami, a tylko warunki w
jakich żyją, wyzwalają ich dobre lub złe cechy. Bo nie są tacy sami! Bywają gatunkowo od-
mienni, niepodobni, wręcz immanentnie różni.

– Nie potrafimy wciąż jeszcze ustalić, gdzie przebiega linia podziału na ludzi i „nie-ludzi”, na

istoty mądre i ograniczone, na uskrzydlone i drapieżne. Wciąż nie wiadomo jak je od siebie od-
różnić, po czym rozpoznać, zanim połamie im się skrzydła lub zaniedba wydarcia w porę kłów?

* * *

Dlaczego życie na Ziemi jest takie zróżnicowane? Dlaczego przejawia się w tak niezliczo-

nej rozmaitości form? Przecież można by sobie wyobrazić inną postać życia, na przykład
jako jednorodnej masy plazmy oplatającej całą kulę ziemską. I dlaczego w zakresie każdego
gatunku są jeszcze jednostki? W tej jednostkowości istnienia tkwi chyba jakaś tajemnica,
którą należałoby odkryć i nazwać. – „Ja jestem” to może znaczyć coś więcej niż stwierdze-
nie, że się istnieje. To może być ślad wiodący do czegoś nieznanego i niewyobrażalnego.
Może sens życia każdego polega na wykonaniu jednego tylko ważnego zadania: uporania się
z takim pozornie banalnym faktem jak możność stwierdzenia „ja jestem”. Aby wyrazić w
pełni całą nieuchwytną, trudną istotę tego faktu, trzeba znaleźć właściwe słowa. Może nawet
zostały już kiedyś znalezione, ale teraz nie jest łatwo wypowiadać je głośno.

Jednostkowość ludzkiego istnienia jest dziś sprawą zdewaluowaną, niemodną, niemal

wstydliwą i godną nagany. Ma się prawo tylko „uczestniczyć” albo „reprezentować”, a nie
„być”. Gdyby nagle zjawił się wśród ludzi prorok, aby zwiastować wielką prawdę, pytano by
go zaraz o powiązania i koneksje, o to czy ma wspólników, a choćby świadków. Jednostko-
wość się nie liczy, jest nawet trochę podejrzana. Legalność istnienia nabywa się poprzez
uczestnictwo. Istnienie nie poparte uczestnictwem jest jak puste pojęcie, któremu nie odpo-
wiada żaden desygnat, pozostaje określeniem tylko roboczym, używanym ze świadomością
tego, że mówi się o abstrakcji, o fikcji. Konkretem jest grupa, zespół lub stado. Przymiotniki
„społeczny”, „narodowy”, „kolektywny” brzmią jak fanfary, natomiast z obawą i wahaniem
ośmielają się tylko niektórzy przyznać do swojej indywidualności i prywatności.

Zbiorowość jest fetyszem naszych czasów, a jednostka przedstawia byt wstydliwy, na pół

legalny, trochę kłopotliwy dla otoczenia, a już wręcz uciążliwy dla niej samej. Gdy jest jesz-
cze na tyle nieoględna, aby występować we własnym imieniu, budzi już tylko zgrozę.

Biada wam, pragnący i dążący, o ile nie znajdziecie w porę współpragnących i współdążą-

cych! Ale i wtedy wam biada, bo w tych wspólnych pragnieniach i dążeniach nie uda się
wam już rozpoznać własnych marzeń i celów.

PODĄŻAĆ ZA MARZENIEM

Tyle dobrych, mądrych i cennych lektur traci się tylko dlatego, że czyta się je zbyt wcze-

śnie, zanim własne zgromadzone doświadczenia pozwolą pojąć wynikające z nich wnioski,
wykorzystać inspiracje i docenić perspektywę pogłębionego oglądu ludzi i spraw. Dobrze jest
więc wracać czasem do pewnych, dawno już przeczytanych książek, aby odkrywać je zupeł-
nie na nowo.

background image

11

Z opowiadania Conrada

Powrót teraz dopiero zrozumiałam słowa, których sensu nie mo-

głam uchwycić dwadzieścia lat wcześniej. „Nie można żyć bez wiary i miłości. Bez wiary w
serce ludzkie i bez miłości ludzkiej istoty, tej miłości, która jest bezgraniczną czułością dla
kogoś.”

Ostatnio jestem pod wrażeniem słów Steina z

Lorda Jima: „To jedyna właściwa droga. Iść

za marzeniem i znowu iść za marzeniem – i tak ewig – usque ad finem…” – Te słowa wyra-
żają najtrafniej samą istotę człowieczeństwa. „Iść za marzeniem…” to szansa szczęścia, wa-
runek zachowania godności, odważne ryzyko klęski, próba własnych możliwości fizycznych
i duchowych, pełnia życia umysłowego, sięganie do granic swoich uzdolnień, jedyna sposob-
ność udowodnienia sobie i światu, kim się właściwie jest, wzbogacenia świata i siebie.

Społeczeństwa współczesne funkcjonują w taki sposób, jak gdyby ta mądrość wiedzy o

człowieku nie została nigdy wypowiedziana. Koncepcje organizacyjne ignorują zupełnie ten
strzelisty postulat humanizmu. W ich założeniach człowiek ograniczony został do wymiarów
prawie hodowlanych. Że nie zapomniano jednak o jego bardziej ludzkich potrzebach i wła-
ściwościach, świadczy przezorność restrykcji. – Wszystko, czegokolwiek by zapragnął poza
przewidzianym dla niego schematem, jest z góry zakazane i niemożliwe. Nawet pierwszy
krok, który zechciałby zrobić ku swojemu marzeniu, został już wcześniej przewidziany i uda-
remniony.

Z przeprowadzanych ankiet wynika, że założenia hodowlane dają już stosowne wyniki. W

ogromnej większości przypadków plany młodych ludzi ograniczają się do założenia rodziny i
urządzenia mieszkania. Sprawdzić mogą się tylko w ten sposób. Ich serca zostały wyjałowione z
marzeń. I gdy już kupią sobie ostatni zaplanowany sprzęt do domu i osiądą spokojnie na „swojej
kupce błota”, wygaśnie w nich reszta tego dumnego człowieczeństwa, o którym pisze Conrad.

– Świat rozpaczliwie ubożeje o te ich wszystkie nienarodzone i niespełnione marzenia.

* * *

Znów dobra lektura. Tadeusza Konwickiego

Kronika wypadków miłosnych. Oprócz tego

nastroju pół-snu, pół-jawy, który tak mi odpowiada we wszystkich jego książkach, szczegól-
nie zafascynowały mnie dwie wypowiedzi. Ten przyszły, dorosły Witold mówi w pewnym
momencie do Wicia: „Ludzie twojego pokolenia będą umierali pełni popłochu, konsternacji i
niedosytu.”

Tak to właśnie jest. Przewidując rychłe odejście, stwierdza się z uczuciem popłochu, że

nic właściwie nie zostało zakończone ani wyczerpane, ani zrozumiane. Zostawiamy życie za
sobą jak upiorną stacyjkę z koszmarnego snu, na którą przywiózł nas pociąg-widmo. „Przy-
jazd” następuje w jakimś przypadkowym momencie, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy otrząsnąć
się z oszołomienia, w które wprawiło nas przybycie, pobyt i uświadomienie sobie perspekty-
wy ponownego odjazdu. Rodzi się poczucie konsternacji, zawodzą wszystkie próby bilansu
życia Ten odcinek drogi, którą się przeszło, nie wiadomo skąd i dokąd prowadził i na czym
miała polegać nasza rola w tej wędrówce.

Bliskość śmierci objawia swój jeszcze jeden, inny aspekt. Widziałam umierających w

szpitalach. Na korytarzu, którędy obojętnie przechodzą ludzie z zewnątrz i personel szpitalny,
leżą chorzy z otwartymi ustami – straszni w tej odartej z patosu agonii. Wśród innych warto-
ści, które zniweczyło prostactwo i chamstwo naszych czasów, jest ta odwieczna wartość sza-
cunku dla śmierci. Humanistyczny patos śmierci został nam odebrany razem z humanistycz-
nym patosem życia przesyconego fascynacją celów i dążeń, tragizmem klęsk i szczęściem
osiągnięć. Żyjemy biernie jak hodowlane zwierzęta – i umieramy tak jak one. Wzniosłość
śmierci nie znajduje żadnego oddźwięku we współczesnym homo institutionalis, nawet cienia
tych uczuć, na które stać było jaskiniowców. Wszystko, co mieści się w kategoriach instytu-
cjonalnego myślenia, to problem właściwie tylko asenizacyjny. – Ten pozostały po człowieku

background image

12

śmieć, czyli jego zwłoki, trzeba jakoś uprzątnąć. Przy złej organizacji nie budzi to żadnych
innych uczuć prócz obrzydzenia i irytacji.

W innym miejscu książki autor ukazuje postawę kota Maharadży, który „wyraźnie posta-

nowił przeczekać tę chwilę bezsensu, którą obdarzyła go nie wiadomo po co natura”. – Tak,
właśnie, przeczekać. Gdy zawiodą wszystkie próby znalezienia jakiegoś sensu we własnej
biografii, gdy wydzierając nam z rąk wszelką inicjatywę, odebrano nam prawo do marzeń i
smak osiągnięć, aby ratować się od dalszej bezładnej, jałowej szarpaniny – trzeba swoje ży-
cie po prostu przeczekać.

* * *

Są wśród nas ludzie, których życie boli. Jest ono dla nich pasmem tak trudnej do zniesie-

nia udręki, że nie potrafią wyrwać bez środków znieczulających. Ten ból nie zawsze powo-
dują wyjątkowo niekorzystne układy i sytuacje, ale często również szczególnie głęboki spo-
sób reagowania – wyższy stopień wrażliwości. To wszystko, co osoby o wrażliwości prze-
ciętnej przyjmują jako drobną przykrość lub niedogodność, dla tamtych bywa ciosem i
wstrząsem. A już rzeczywiste, wielkie nieszczęścia powodują nieznośne wprost cierpienie.
Ich wyczulona wrażliwość, odbieranie wszelkich doznań z większą intensywnością, bywa
źródłem tak wysokich napięć psychicznych, że szukając przed nimi ucieczki, stają się podatni
na narkotyki.

Unikanie bólu jest naturalnym odruchem każdej istoty żyjącej i czującej. U ludzi jednak

odruch ten bywa w pewnych sytuacjach ograniczany i korygowany względami rozwagi, od-
wagi i godności. Bywa tak, że ból znieczulony przestaje być sygnałem skłaniającym do szu-
kania i udaremniania jego przyczyny. Wtedy każde zło, które odbija się martwo od wygaszo-
nej sztucznie wrażliwości, rozwija się i potężnieje bezkarnie, bo nie wyzwala zachowań ko-
niecznych do jego przezwyciężenia. – Okazuje się, że nie można pozbywać się cierpienia za
wszelką cenę. Tłumiąc je, traci się coś więcej, czego wcale nie pragnęło się odsuwać. Poeta
niemiecki, Rainer Maria Rilke, tak napisał w jednym ze swoich listów: „Jeśli opuszczą mnie
moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły.”

Każde znieczulenie narkotyczne poraża nie tylko ośrodki bólu, lecz również całą pozostałą

sferę ludzkiej wrażliwości. Przygaszona wrażliwość zabezpiecza wprawdzie przed odbiera-
niem bodźców raniących, przykrych, ale jednocześnie pozbawia możliwości doznawania
wielu innych – twórczych, wzbogacających, radosnych. Gasi ciekawość świata i umysłową
dociekliwość, zubaża zdolność do głębokich uczuć miłości i zachwytu, tłumi zapał i chęć do
każdej twórczej, samodzielnej działalności. Osoby wrażliwe, obdarzone przez naturę zdolno-
ścią doznawania wrażeń nieuchwytnych dla wszystkich mniej wyczulonych, ponoszą wtedy
klęskę szczególnie dotkliwą, bo oni mają o wiele więcej do stracenia. – Uroda tonów, barw,
zapachów, żarliwość uczuć, doznań, zamyśleń i podziwu, stają się niedostępne nawet dla
najwrażliwszych, ale porażonych środkami odurzającymi. Uciekając przed bólem życia wy-
rzekają się jednocześnie całego jego bogactwa i tracą je bezpowrotnie.

Wzmożona wrażliwość takich ludzi ma zresztą znaczenie nie tylko dla nich samych.

Oprócz tego, że wzbogaca życie indywidualne różnorodnością i intensywnością doznań, to w
każdym środowisku ci „galernicy wrażliwości” są jak gdyby czujnikami przejmującymi z
otoczenia najsubtelniejsze sygnały, ważne nie tylko dla nich samych ale i dla wszystkich po-
zostałych. To oni pierwsi, wcześniej i dokładniej dostrzegają zagrożenia, którym trzeba w
porę przeciwdziałać, a także wnikliwiej doceniają te zjawiska, które należy szczególnie sta-
rannie chronić przed zniszczeniem. Ich żywa, nieprzygaszona i nieprzytłumiona wrażliwość
stanowi bezcenną wartość społeczną. Bez udziału ich zdolności do czujnego, wyostrzonego
odbierania różnych bodźców, w tym również bolesnych i raniących, bez ich życia pełnego
udręki każda zbiorowość jest jak okręt z uszkodzonymi urządzeniami sygnalizacyjnymi –

background image

13

żegluje bez możliwości ostrzeżenia o niebezpieczeństwie grożącym całej załodze. Dlatego,
kiedy właśnie ci najwrażliwsi przytłumiają małodusznie swoją bezcenną wrażliwość, to zu-
bożają nie tylko własne życie, ale ograniczają również szansę bezpieczeństwa wszystkim
innym, bezbronnym w swojej tępej nieczułości.

Zagłuszając własne cierpienie popada się jednocześnie w coraz większą otępiałość, która

odbiera smak i barwę wszystkiemu, co nas poza tym spotyka. Głuchniemy nie tylko na głos
własnej niedoli ale i na wszelkie inne subtelniejsze tony życia. Bez tej wrażliwości, którą jak
bramą wkracza ból, nie umiemy już przyjąć radości, miłości i zachwytu. – Razem z odegna-
nymi diabłami opuszczają nas nasze anioły.

background image

14

TRUD ISTNIENIA

Kazimierz Dąbrowski kończy swoją mądrą książkę

Trud istnienia sprecyzowaniem formuły

rozwoju: „Skąd i dokąd idziemy”. – A w tym właśnie cała trudność, że nie wiadomo ani skąd,
ani dokąd. Gdyby świadoma wiedza o tym miała być niezbędnym warunkiem dalszego roz-
woju, to by znaczyło, że jestem beznadziejnie skazana na nieodwołalny, wieczny niedorozwój.

Jednak mimo kompletnego braku wiedzy o tym skąd wyszliśmy i dokąd zmierzamy, coś

się we mnie nieustannie dokonuje i przeobraża. Jest to jednak proces spontaniczny, nie ma w
nim żadnej mojej świadomej inspiracji, żadnego zmierzania do celu, do określonego ideału
stawania się. Bodźce tego procesu rodzą się gdzieś poza zasięgiem świadomej kontroli. Staję
się, chociaż nie wiem kim i jaki ma być kres tego stawania się i czy w ogóle taki kres jest
przewidziany. To wszystko dzieje się jakby poza mną, chociaż mnie dotyczy.

Nie miałabym odwagi tak dalece zaufać własnemu rozeznaniu, żeby akceptować jakiś ide-

ał, wzór wart naśladowania lub cel, któremu trzeba by podporządkować wszystko inne. –
Tyle ich już było i wszystkie wyzwalały jednakową zawziętość i nietolerancję, powodowały
akty niepotrzebnego, żałosnego bohaterstwa i nieprzejednanego okrucieństwa. Czytałam

Po-

kój wśród wojny Miguela de Unamuno. Można się przerazić tą niszczycielską siłą, jaka tkwi
w ideałach, zwłaszcza wtedy, gdy są niezachwiane i żarliwie wyznawane.

Uczestniczymy zapewne w jakimś porządku istnienia, ale to, że podlegamy jego prawi-

dłowościom, jest już tylko domysłem. Zaraz poza zasięgiem tego domysłu rozciąga się ot-
chłań niewiedzy, wątpliwości i niepewności. Czy są to prawidłowości natury psychicznej,
czy społeczno-historycznej? Czy może wiążą się z kategoriami czasu i trwania, są jego stop-
niową aktualizacją, narzucającą nam wszystko, co się ma dokonać z nieodwracalną koniecz-
nością? Niekiedy znów popłoch budzi myśl, że domysły o istnieniu jakiegokolwiek porządku
i prawidłowości są złudzeniem i że wśród powszechnego, indeterministycznego chaosu tyle
tylko może objawić się i wyniknąć, na ile pomysłowości i inicjatywy sami potrafimy się zdo-
być. Że martwą statyczność rzeczywistości może wprawić w ruch tylko siła wyobraźni, trud
zmagania się i dążenia. I że słabość i poddanie udaremniają potencjalne bogactwo mijających dni
i lat. O ile więc kontemplacyjny, bierny stosunek do życia, spokój i brak zacietrzewienia są cno-
tami, jeżeli przyjąć założenie o istnieniu „porządku i prawidłowości”, aktualizujących się z nie-
uchronną koniecznością, to domysł bezprzyczynowości odwraca kierunek powinności, zmienia
znaki przy nazwach win i zasług. Wtedy kontemplacyjność i amor fati okazują się największą
winą, błędem, grzechem zaniechań, odbierających życiu jego jedyną szansę dokonania się.

Pozostając jednak w stanie niewiedzy o tym, w jakim porządku się uczestniczy, trudno

zdobyć się na wybór i surowe podporządkowanie się jakimkolwiek zaleceniom czy rygorom.
Jeżeli słuszny jest domysł bezprzyczynowości, to płynąc bez busoli i steru ryzykuje się wtedy
jedynie pustkę i jałowość własnej biografii. Akceptując zaś ufnie zalecenia nietrafnie ukie-
runkowanej aktywności, ryzykuje się nie tylko własną katastrofę, ale i totalną kraksę. Ale
ignorując zalecenia trafne, można się łatwo sprzeniewierzyć ludziom. W tym ostatnim bo-
wiem przypadku, najwyższym obowiązkiem człowieka współczesnego wydaje się być konte-
stacja. Podczas gdy bierność to wina tchórzostwa, lenistwa, braku wyobraźni i inicjatywy,
wina poddania się panującym złym konwencjom myślenia i postępowania, akceptowania
fałszywych szablonów życia. – Jeżeli natomiast życie jest nieuchronnym urzeczywistnianiem
się losu, aktualizacją czasu, który tylko ludzka wyobraźnia nazywa przyszłością, to i tak
wszelka inicjatywa nietrafna okaże się daremną, a trafna – nieuniknioną.

W naszej trudnej nad miarę teraźniejszości nie ma nic na tyle jednoznacznego, co można

by wykorzystać jako uzasadnienie przy wyborze celu działania lub ideału stawania się. Pozo-

background image

15

staje tylko zdać się na te niejasne odczucia, o których też nie bardzo wiadomo, skąd się w nas
biorą. Czy są imperatywem moralnym, równie pewnym i doniosłym jak niebo gwiaździste
nad nami, czy też wyrazem pierwotnym tropizmów, wspólnych z amebą. Mimo mnogości
socjologów, historiozofów i ideologów, współcześni pielgrzymi zostali pozbawieni nie tylko
swojej Mekki ale nawet zaufania do poczucia rzeczywistości, niewątpliwego rozeznania i
zdrowego rozsądku. Zagubili się we własnej sytuacji tak dalece, że nie ufają normom, ide-
ałom, obowiązkom, a nawet i własne dążenia traktują podejrzliwie. Nie wiadomo bowiem
nigdy czy to, do czego dążą, jest rzeczywiście tym, czego naprawdę chcą.

Jakimikolwiek są prawidłowości, którym podlegają losy ludzi i los świata, to mimo całej

naszej uczoności pozostają w sferze domysłów, kontrowersyjnych opinii, sprzecznych hipo-
tez, a szaremu człowiekowi nie pozostaje nic innego jak odkurzyć proste środki pionierów
zdobywających nowe światy i szukać swojej drogi, wytężając słuch i węch, wyławiając z
groźnej dżungli nowoczesnego świata wrażenia autentycznie przekonujące. Nie dać się
zwieść dezinformacji, fałszywym komentarzom, nietrafnym interpretacjom! Jak ślepiec kijem
szuka drogi, tak człowiek współczesny musi zdać się na swoje pierwotne, najprostsze odczu-
cia. Nie wzbraniać sobie zakazanej pogardy, przyznać się do potępionej surowo tęsknoty.
Może w tej demistyfikacji uznanych schematów i powinności ujawniłaby się jakaś nie prze-
czuwana prawda o nas samych i o naszym losie.

Tak właśnie po omacku szuka drogi kontestująca młodzież. Chcą odnaleźć to, co tak nie-

precyzyjnie i trochę sentymentalnie nazywa się – dobrem. Może przeczuwają, że aby znaleźć
DOBRO, trzeba przedtem cały świat odkryć na nowo. Zetrzeć obowiązujące dotychczas na-
zwy rzeczy i wartości jak źle zapisaną tablicę, zacząć inaczej myśleć, inaczej pragnąć, inaczej
oceniać. 1 znaleźć jakąś nową, lepszą nazwę dla Ziemi. A nas samych zakwalifikować traf-
niej – na miarę naszych rzeczywistych możliwości, a nie na miarę naszej pychy.

* * *

Śmierć wydaje się być jakąś niekonsekwencją, czymś paradoksalnie niezgodnym z zasadą

życia jako trwania. Tkwi w niej sprzeczność, której sens trudno jednak uchwycić rozumowo i
pojąć, wiedząc tak niewiele o życiu, któremu się ona przeciwstawia. Ta sprzeczność nie jest
wynikiem rozumowania, to raczej bardzo nieokreślone, nieuchwytne wrażenie. To wszystko,
co ujmujemy w bezpośrednim doświadczeniu, nie obejmuje przecież sensu śmierci i nie wy-
czerpuje całego jej znaczenia. Traktując umieranie w sposób potoczny, jako coś pozytywne-
go, jako zjawisko zakończenia życia, ulegamy sugestii rzeczownikowego brzmienia nazwy
„śmierć”, tracąc od razu możność uchwycenia jej istotnej treści. Tak jak nie ma szansy
udzielenia dobrej odpowiedzi na źle postawione pytanie.

Ta rzeczownikowa sugestia narzuca wyobrażenie, że śmierć to „coś”, co jest rozpoczę-

ciem niczego, aktem inicjującym zaprzestanie, wydarzeniem otwierającym przerwę w trwa-
niu, momentem będącym zakończeniem wszelkiego czasu. Przy takim pojmowaniu śmierci
coś istotnego zostaje pominięte, jakieś jeszcze inne jej znaczenie umyka rozumieniu, cały
problem zostaje uchylony w tej konwencji myślenia nie zostanie nigdy rozwiązany. – I znów
wrażenie: śmierć jako funkcja albo element, jedno z ogniw łańcucha nieznanych zdarzeń.
Jego wyjaśnienie jest do odnalezienia w ramach struktury szerszej niż życie takie, jakim się
je widzi w powszechnym doświadczeniu. Potem narzuca się inne wrażenie, wrażenie udziału
– znów niejasne, niekonkretne, bo nie sposób iść choćby o krok dalej i nawet najbardziej hi-
potetycznie i nieobowiązująco dodać: „udziału – czego? i w czym?” Więc znów powrót do
potocznego wyobrażenia śmierci jako prostego zaprzestania. I ponownie nieodparte wrażenie
sprzeczności w stosunku do narzucającego się trwania. – Myśl, płynąc utartym nurtem, coś
pomija, coś się wymyka rozumieniu, wyobraźnię fascynuje domysł, docierający spoza kręgu
wyobraźni.

background image

16

* * *

Po kilku miesiącach przeczytałam ponownie książkę K.G. Junga

Psychologia i religia, a

dla uzupełnienia informacji, krytyczne opracowanie Jolande Jacobi. Przy pierwszym czytaniu
cała koncepcja Junga wydała mi się fascynująca. Potwierdziła wiele osobistych doświadczeń,
dawała podstawę do ich uporządkowania i stwarzała szansę uzyskania odpowiedzi na liczne
pytania i wątpliwości. Zdawało mi się , że idąc śladem przeżywania własnego „ja”, docieram
do ostatecznych, oszałamiających rozwiązań.

A teraz, po powtórnym jej przeczytaniu i po przeczytaniu relacji Jolande Jacobi, czuję się

tą jungowską wizją przytłoczona i zgnębiona. Zawieszona nad otchłanią zbiorowej nieświa-
domości żyję pod wrażeniem jakiegoś koszmaru, zdaje mi się, że zostałam pozbawiona cze-
goś bardzo ważnego i cennego. – Straciłam moją indywidualną odrębność i niepowtarzal-
ność.

Ta koncepcja rzeczywistości odbiera mi poczucie autonomii własnego istnienia, pozbawia

prawa do autentycznej samotności. Nie może być mowy ani o samotności, ani o autonomii
jednostki, jeżeli jesteśmy czymś w rodzaju bąbelków na powierzchni wielkiej wody. Samot-
ność i izolacja okazują się tylko pozorem, iluzją, a faktem jest nieuniknione uczestniczenie,
zależność i podporządkowanie. Trwa nieuchronne, nie kończące się sprzęgnięcie z czymś
niepojętym, z nieznanym porządkiem, spełniającym się niezależnie ode mnie i poza mną.
Czy można to uznać za jakiś nie przeczuwany, olśniewający przywilej, czy za tragiczne
zniewolenie?

Teoria zbiorowej nieświadomości i archetypów pozbawia mnie siebie. Moje myśli nie są

moimi własnymi myślami, to co przeżywam, to tylko powielone archetypy. Kształt mojej
osobowości ma w sobie tyle autentyzmu co kształt wody, wypełniającej płynące na rzece
gliniane naczynie. Gdy naczynie pęknie i rozpadnie się, osiągnę jedność z całą wodą w rzece.
I to będzie moje „zbawienie”.

Jacobi pisze ponadto, że iluminacja, jako warunek wstępny zbawienia, bywa udziałem je-

dynie bardzo nielicznych. – A co wobec tego z tymi pozostałymi? Czy mają oni być tylko
„odpadami” duchowych procesów? Czy procesy te, zmierzające do nie znanych, mistycznych
celów, tolerują i akceptują ich bezcelową szarpaninę, ich cierpienia i klęski – zupełnie jało-
we, do niczego nieprzydatne, nie dość doskonałe, aby włączone w misterium stawania się
Boga mogły wreszcie uzyskać usprawiedliwienie i ukojenie? A zwierzęta? Jakie miałoby być
dla nich miejsce w tym jungowskim, mistycznym porządku? Jakie zadośćuczynienie za te
wszystkie żywoty wypełnione bólem, głodem, strachem i kończące się bezradnym umiera-
niem?

Jak możliwe jest osiąganie szczęścia zbawienia, gdy wiadomo, że nie można ocalić

wszystkich? Jeżeli zbawieni byliby skłonni pogodzić się z potępieńczym losem tych innych,
to czyż można traktować zaszczyt, który ich spotyka, jako wyróżnienie najgodniejszych?
Jakże przyjąć te jungowskie zalecenia o spokoju i zobojętnieniu? – Pełne rozpaczy i udręki
pamiętanie o tym wszystkim, co złego dzieje się na świecie, to jedyna dostępna mi forma
protestu. Gdybym się wyciszyła i zobojętniała, to miałabym wrażenie, że wyrażam bierną
zgodę na każde cudze zło i cierpienie. Popadając w stan uspokojenia i zobojętnienia, pozwo-
liłabym sobie zapomnieć o wszystkich krzywdach i niedolach, które w tej właśnie chwili
spotykają innych. Taki spokój to jakby pogodzenie się z rozpaczą nieuleczalnie chorych ludzi
i ze smutkiem niekochanych dzieci, ze strachem i bólem doświadczalnych zwierząt i wleczo-
nych do rzeźni krów, z niedolą bezdomnych kotów i przerażeniem zgubionych psów, z bez-
radnością ludzi dobrych i bezkarnością nikczemnych, z perfidią okrutników i niedołęstwem
spieszących z pomocą. – Napięcie i niepokój to jakby moja prywatna manifestacja protesta-
cyjna przeciwko Bogu, którego ostatnio podejrzewam o wszystko co najgorsze.

background image

17

* * *

Kto wymyślił nasz świat? Kto wymyślił tę upiorną amfiteatralną strukturę życia, w której

każdy organizm żywi się innymi organizmami, sam będąc nieuchronnie skazany na podobny
los co jego ofiary? Kim jest ten kosmiczny projektant, który tak pomysłowo i oszczędnie
zaplanował biosferę naszej planety jako gigantyczne, żywe perpetuum mobile? Kto z chłodną
bezwzględnością wliczył w koszty swojego dzieła powtarzający się bez końca ból i strach
ściganych i pożeranych i przystał na trwającą nieustannie hańbę zabójców? Kto arbitralnym
narzuceniem programu genetycznego tak ograniczył ich zdolność rozeznania w tym co dobre,
a co złe, że potrafią nawet chełpić się dużą ilością dościgniętych ofiar, zdartych z nich skór i
pożartych ciał? Kto zagląda przez otwory „czarnych dziur”, aby sprawdzać, jak mu się roz-
wija ta eksperymentalna hodowla i snuje uczone domysły, co z tego doświadczenia może w
końcu wyniknąć?

Kimkolwiek jest, to ciekawe czy mógł przewidzieć, że najbardziej dociekliwe i przedsię-

biorcze, a jednocześnie najżarłoczniejsze w tej hodowli istoty dwunożne, nie tylko akceptują
narzucony im koszmarny bio-układ, ale że usytuują się w tej totalnej jatce z zadziwiającą jak
na homo sapiens i homo moralis – skwapliwością, a perspektywę swojej dumnej, ludzkiej
przyszłości utożsamią z coraz obfitszym uczestniczeniem w krwawym życiu? A może nawet
kosmicznego projektanta zaskoczył fakt, że ludzie nie podjęli radykalnej próby wykorzysta-
nia potężnych możliwości „półtorakilowego cudu” zamkniętego w swoich czaszkach, aby
znaleźć sposób uwolnienia się i wymanewrowania z tego planetarnego kołowrotu? Że wła-
śnie odwrotnie, geniuszu swoich szarych komórek używają dla wymyślenia coraz skutecz-
niejszych metod polowania. Czy spodziewał się, że na pewnym etapie swego rozwoju nawet
zaczną odtwarzać wyrafinowane mechanizmy ziemskiego bio-układu i dla celów spożyw-
czych i doświadczalnych będą organizować kameralne konstrukcje udręki na obraz i podo-
bieństwo tej, w której uczestniczą? Że dla istot czworonożnych zaprojektują własnego już
pomysłu struktury gehenny.

A może ten eksperyment kosmiczny to miał być test na ludzkość? Może celem jego było

sprawdzenie jak zareaguje istota obdarzona moralną wrażliwością i wyobraźnią, gdy zostanie
postawiona w sytuacji zdolnej wstrząsnąć wyobraźnią i porazić wrażliwość? Czy przystosuje
się do niej mimo wszystko, zadając gwałt swym uczuciom, czy też, wbrew uznanym za nie-
odwracalne realiom własnej egzystencji, wbrew rozsądkowi a nawet wbrew nadziei na zmia-
nę i poprawę – zakwestionuje ją i odrzuci? Może ludzka akceptacja planetarnego bio-układu,
a potem jego hodowlane i doświadczalne powielanie poinformowały eksperymentatora o
tym, jak myśli i co czuje człowiek, i na co go stać, a na co nie stać?

Kim zaś może być sam eksperymentator? Czy takiej właśnie reakcji sobie życzył i takiej

oczekiwał? Czy właśnie chodziło mu o to, aby wyhodować istoty inteligentne ale bezwzględ-
ne i krwiożercze, potrzebne mu do jakichś dalszych, nie znanych celów? Czy może, odwrot-
nie, zawiedziony i strwożony wynikiem swego doświadczenia, zastanawia się teraz jak od-
wrócić skutki sprowokowanego przez siebie koszmaru? Albo rozważa trudną decyzję, aby
całą tę przerażającą hodowlę zlikwidować i zniszczyć, i zacząć wszystko jeszcze raz od po-
czątku – zupełnie inaczej?

* * *

Gdy w poszukiwaniu źródeł zła i cierpienia dokonuje się obserwacji i zachowań niektó-

rych organizmów i struktur biologicznych naszej planety, nasuwają się pewne ponure domy-
sły per analogiam. Na przykład ten słynny przypadek modliszki, która nie wiadomo dlaczego
po zapłodnieniu odgryza głowę samcowi, w zestawieniu z faktem, że w pewnym brytyjskim

background image

18

ośrodku naukowym zajmującym się eksperymentami w zakresie transplantacji, niektórzy
spośród pracowników robili w wolnych chwilach takie różne przeszczepy „żartobliwe”, bez
żadnego celu poznawczego, a tylko dla dowcipu, dla zabawy, aby rozproszyć nudę i rozśmie-
szyć kolegów. Na przykład przeszczepiali owcom narządy rodne na głowę.

I wtedy przychodzi na myśl koszmarne podejrzenie czy może i modliszkę też wymyślił i

skonstruował jakiś domorosły, kosmiczny eksperymentator w chwili dobrego humoru, aby
zabawić kolegów i zaskoczyć ich niesamowitym pomysłem? – A może i ludzi wymyślono i
utworzono w podobnych okolicznościach, i z takich samych przyczyn? Niektóre okrutne re-
akcje i zachowania ludzkie wydają się jakby sztucznie wrastały w naturalną substancję czło-
wieczeństwa, jak rakowate tkanki transplantowane doświadczalnym szczurom. Z niepojętych
przyczyn ludzie uważają masowe mordowanie się nawzajem jako kulminacyjne momenty
swojej historii, jako wydarzenia pełne patosu, eksplozje bohaterstwa i powód do chwały. –
Może skłonności do takich zachowań i takiego ich oceniania też są skutkiem uciesznego figla
jakiegoś swawolnego demiurga?

Ostatnio słyszy się o nowych naukowych próbach zmierzających do wykorzystywania

żywej plazmy w udoskonalonych procesach technologicznych. I znów przychodzi do głowy
dramatyczny domysł, że może ktoś wymyślił to już wcześniej, znacznie wcześniej niż sięga
ludzka pamięć i wyobraźnia. Budzi się podejrzenie, czy na przykład cała ziemska flora i fau-
na nie spełnia w szerszym kontekście kosmicznym roli gigantycznego biogeneratora. Może w
jego funkcjonowaniu plazma wszystkich ziemskich organizmów jest odradzającym się nie-
przerwanie źródłem bioenergii zasilającej jakieś urządzenie techniczne spoza zasięgu ludz-
kiej cywilizacji? I może najwięcej tej bioenergii emituje każdy organizm w momencie śmier-
ci?

Obracając się w konwencji tego domysłu można sądzić, że kosmiczni technolodzy zapro-

gramowali całą strukturę biosfery naszej planety jako gigantyczny amfiteatr wzajemnego
zjadania. Potężnymi mechanizmami zabezpieczającymi trwałość egzystencji biologicznej
uczynili głód i popęd płciowy, wspierając je nieodpartą potrzebą ich zaspokajania oraz przy-
jemnymi doznaniami towarzyszącymi temu zaspokajaniu. Natomiast brak pokarmu lub moż-
liwości kontaktu seksualnego został zrepresjonowany nieznośną udręką. W sferę najgłębszej
usłużności dla mechanizmu biogeneratora wciąga więc uleganie urokom rozkoszy kulinar-
nych i atrakcyjności seksu, podczas gdy stosowanie takich technik ascetycznych jak post i
wstrzemięźliwość płciowa ujawnia częstokroć pewne pozawegetatywne właściwości czło-
wieka, co pozwala mieć nadzieję, że naprawdę to jesteśmy czymś wspanialszym i bogatszym,
i dostojniejszym niż „opakowanie” dla przewodu pokarmowego i układu rozrodczego. Tech-
nolodzy zastosowali też niezawodne mechanizmy ochronne zapobiegające wyginięciu gatun-
ków na skutek całkowitego bycia zjedzonym przez któryś z gatunków nadrzędnych. Tymi
mechanizmami są trwoga i ból. One wymuszają zachowania chroniące przed napastnikami
możliwie najskuteczniej. I dlatego trwają w nieustannym bólu i trwodze, które wprawdzie
zabezpieczają gatunki przed zagładą, ale kosztami przerażenia i cierpienia obciążają jednost-
ki.

W celu dalszego podniesienia wydajności biogeneratora kosmiczni technolodzy wydają

się stosować inne jeszcze, dodatkowe środki. – W pewnym momencie ludzkich dziejów, za-
pewne przed wieloma tysiącami lub nawet milionami lat, pojawili się w różnych zamieszka-
nych miejscach Ziemi potężni „bogowie”. Jak donoszą najstarsze kroniki świętych ksiąg,
„bogowie” ci uczyli Ziemian nie znanych im dotąd zwyczajów i zachowań. Porażając swoją
niewyobrażalną przewagą techniczną, narzucili im między innymi obyczaj składania krwa-
wych ofiar jako obowiązek religijny. Nie zważali przy tym, że w ten sposób inicjują stopnio-
wą degenerację gatunku roślinożernych hominidów. Ludzie, wdrożeni w tym czasie do jada-
nia mięsa, zaczęli coraz bardziej ulegać jego afrodyzjakalnemu działaniu, co wpłynęło na
podniesienie rozrodczości i lawinowy przyrost liczby ludzi na świecie. Przyjmowanie wraz z

background image

19

mięsem dodatkowych dawek adrenaliny wzmagało jednocześnie ludzką agresywność. W ten
sposób technolodzy osiągnęli podwójną korzyść: obyczaj zabijania zwierząt, aby zjadać ich
mięso, spowodował eksplozję demograficzną, a równolegle wyzwalał inspirację do tego, aby
się nawzajem zabijać. Obecnie obserwujemy kolejny efekt ówczesnego pomysłu technolo-
gów, jakim jest dziesiątkowanie ludzi przez nie znane przedtem choroby zwyrodnieniowe. A
także funkcjonowanie współczesnych fabrycznych hodowli i rzeźni, gdzie ginie rocznie 20
miliardów zwierząt. Śmierć zbiera obfite żniwo, biogenerator działa coraz wydajniej.

Mądrzy technolodzy, wprowadzając swój zamysł, widzieli, że w procesie trawienia mięsa

wytwarzają się substancje powodujące nałogowe uzależnienie, co udaremniało możliwość
zaprzestania jego jedzenia. – W ten sposób powstał samonapędzający się system produkcji
ogromnych, dodatkowych ilości bioenergii, ponieważ ludzie pogrążeni w nałogu starają się
odtąd wynajdować pseudoracjonalne argumenty na poparcie słuszności i godziwości swego
łaknienia. Szczególną dbałość o wynajdowanie i lansowanie takich argumentów przejawiają
ci, którzy w obszarze produkcji i konsumpcji mięsa wykreowali sobie korzystną pozycję
społeczną oraz ci, którym przysparza to znacznych zysków. To znaczy w dawnych czasach
kapłani, a obecnie hodowcy, handlarze i profesjonalni apologeci. – Wszystko to razem two-
rzy jakby obraz piekła, gdzie potępieńcy sami nieustannie dokładają paliwa pod kotły ze
smołą, w której się potem smażą.

Może także przez technologów inspirowane były starożytne kulty falliczne. Na to pocho-

dzenie wskazuje ich religijny wymiar. W taktyce technologów spełniały zapewne rolę in-
strumentu dalszego podnoszenia rozrodczości jako zjawiska równie skutecznego, co składa-
nia krwawych ofiar. Im więcej bowiem narodzin, tym więcej pożądanych, energogennych
zgonów. W razie dodatkowego, pilnego zapotrzebowania na bioenergię Ziemianie ulegają
gwałtownym epidemiom chorób zakaźnych, albo z jakichś niewiarygodnie absurdalnych
przyczyn wybuchają długoletnie, krwawe wojny.

Podobnie czynią ludzie, gdy dla podniesienia wydajności swoich hodowli zwierząt reali-

zują pomysły i stosują środki równie rewelacyjne i skuteczne, a jednocześnie nie mniej bru-
talne i bezwzględne.

Aby stymulować agresję wewnątrzgatunkową, konstruktorzy wprowadzili zasadę organi-

zowania ludzkich społeczności jako wspólnot zantagonizowanych zróżnicowaniem narodo-
wościowym, rasowym i religijnym. Te właśnie makro- i mikrowspólnoty, wokół których
koncentruje się większość najsilniejszych więzi emocjonalnych oraz form najgłębszego za-
angażowania i najbardziej patetycznych wartości ludzkich, świadczą o tym, że konstruktorzy,
będący animatorami biologicznych i społecznych struktur na Ziemi, są nie tylko znakomitymi
technologami, ale również wybitnymi znawcami psychologii. I o tym, że swoją wiedzę i
umiejętności w tym zakresie wykorzystują przeciwko ludziom i Ziemi z perfidią nie ograni-
czoną żadnymi względami.

– Do kogo więc mielibyśmy się modlić o ratunek, jeżeli jesteśmy stworzeni na obraz i po-

dobieństwo zimnych, bezwzględnych technologów, przystosowani genetycznie do realizo-
wania ich drapieżnych celów?

Życie ludzi na Ziemi wydaje się być jednak przedmiotem zainteresowania i troski nie tyl-

ko owych konstruktorów. O istnieniu w kosmosie innych jeszcze sił świadczy przyjście i
dzieło nauk udzielanych przez Chrystusa i Buddę. Jednak w różnorodnych formach udostęp-
niania i rozpowszechniania tych nauk łatwo znaleźć bardzo silne ślady sugestii konstrukto-
rów. Są one szczególnie widoczne w niepojętym wyolbrzymianiu zaleceń i pouczeń o zna-
czeniu drugorzędnym i znikomym, a wyciszaniu i ograniczaniu przekazywania tych najdo-
nioślejszych, mających decydujące znaczenie dla ludzkich losów. A przecież to one właśnie
zmierzają wyraźnie do eliminowania z życia ludzi czynników stymulujących działanie bioge-
neratora, to znaczy antagonizmów, przemocy, konfliktów, agresji, zabijania.

background image

20

Historia ostatnich dwudziestu stuleci świadczy wyraźnie o tym, że gest wyciągniętej do

nas pomocnej ręki został kompletnie zignorowany, jego wymowa wypaczona interpretacją
zasugerowaną przez technologów, a prawdziwy jego sens i znaczenie dotarły tylko do nie-
wielu. Kształt współczesnej cywilizacji jest świadectwem nieprzerwanego, skrupulatnego
wdrażania inspiracji technologów. Na skutek tej gorliwości i skrupulatności Ziemia ulega
przerażającej degradacji i zapewne wkrótce stanie się kosmicznym wrakiem, planetą wyeks-
ploatowaną i martwą. A kosmiczni technolodzy znajdą sobie inne ciało niebieskie dla zain-
stalowania nowego biogeneratora.

* * *

Wśród organicznych układów ludzkiego ciała układ rozrodczy spełnia rolę wyjątkową w

porównaniu z takimi na przykład układami jak krwionośny, oddechowy czy wydalniczy.
Bowiem oprócz rozradzania, które jest właściwe dla biologicznego organizmu indywidualne-
go, odgrywa także doniosłą rolę w kształtowaniu się i funkcjonowaniu całej psychicznej sfery
osobowości człowieka, a ponadto całej sfery obyczajowości i kultury społeczeństwa. Każdej
wspólnocie ludzkiej narzuca arbitralnie kondycję o dominującym charakterze prokreacyjnym.
Obecność i oddziaływanie genów płciowych w organizmie ludzkim decyduje nie tylko o
zjawiskach rozmnażania, lecz organizuje również cały system psychospołeczny, wszech-
stronnie i głęboko kreuje szeroką gamę emocji, inscenizuje treści wyobrażeń, prowokuje róż-
ne reakcje i oczekiwania oraz sam sposób pojmowania miłości jako erotycznej fascynacji.
Wyznacza też jednoznacznie podstawowy program życiowy, określa związane z nim aspira-
cje i ambicje oraz sposoby zachowań mające umożliwić realizację tych aspiracji. Szczególnie
agresywny jest ten wpływ na sferę aksjologiczną, bo jednoznacznie wyzwala kryteria warto-
ściowania – kształtuje oceny, a w ten sposób określa rozumienie i ukierunkowanie wartości
emocjonalnych. W ten sposób ogranicza i wyjaławia inne możliwości, bogate zasoby myśle-
nia, doznań, ambicji i oczekiwań. Narzucając w ten sposób ludzkiej populacji kondycję o
dominującym charakterze prokreacyjnym, prowokuje jej podobieństwo do hodowlanej nie-
woli.

W kulturze podlegającej dominacji prokreacyjnej miłość jawi się nie tylko jako fascynacja

erotyczna, ale również jako przywiązanie, przywiązanie do dzieci i partnera, a sukces miłości
utożsamiany jest z trwałym ich posiadaniem. Podczas gdy miłość uwolniona z tej prokre-
acyjnej dyktatury ujawnia się jako zwykła dobroć dla wszystkich.

Pod przemożną dominacją impetu prokreacyjnego pozostają różne dziedziny życia, po-

ważne i drobne. Już nawet teksty lekkich, rozrywkowych piosenek są w całości wypełnione
repertuarem sentymentalnym, podobnie jak scenariusze filmowe, powieści i nawet poważne
dramaty. Klimat ten panuje nie tylko w sztuce lecz i w codziennym obyczaju, przenika do
zabaw, towarzyskich rozmów i rozrywek. Życiowe sukcesy zwane happy endem oraz rozcza-
rowania, tragedie i bolesne zawody, wyrażające się na przykład w słowach poety „smutna
jest dusza moja aż do śmierci”, są nasączone atmosferą płci. Sposób pojmowania celu życia i
treści upragnionego szczęścia łączą się nierozerwalnie z różnymi etapami realizowania zda-
rzeń prokreacyjnych.

Biologiczny fakt dominacji znaczenia hormonów płciowych w organizmie ludzkim zagar-

nia całą sferę kultury i psychologii, ludzkich doznań, podporządkowując je myśleniu, wraże-
niom, planowaniu i przewidywaniu, obawom lub nadziei i nieustannym oczekiwaniom sek-
sualnego spełnienia jako synonimu osiągnięcia życiowego optimum.

Ta sytuacja dominowania hormonów rozrodczych w ludzkim organizmie ingeruje we

wszystkie dziedziny życia ludzkiego. Inicjuje programy biografii indywidualnej i aktywności
zbiorowej, kojarzy się jednoznacznie z osiągnięciem i sukcesem lub klęską i zawodem,
szczęściem lub tragedią i cierpieniem. Organizuje kierunek myślenia i prowokuje sposoby

background image

21

zachowania ujętego w społecznie przyjętych formach. – Społeczeństwu ludzkiemu narzuca
zasady bytowania hodowlanego. – Bo przecież tyle można przeżywać i realizować innych
jeszcze zjawisk psychicznych i kulturowych, różnorodnych i bogatych, chociaż nie splecio-
nych z tą sferą życia, a których populacje ludzkie zostają arbitralnie, właściwie prawie me-
chanicznie, pozbawione i utrzymywane w stanie permanentnej gotowości do rozrodu.

To prokreacyjne uwarunkowanie wymusza bezwzględną konieczność genetycznego trwa-

nia – trwania w postaci kolejnych faz pokoleniowych. Jej przestrzeganie jest obdarzone wra-
żeniem spełnienia i uwznioślenia, a zaniechanie obciążone cierpieniem, nieszczęściem i po-
czuciem winy. Fazy następujących po sobie pokoleń wyznaczają horyzont oczekiwanych
przemian, nie wyzwalają zaś innej ciekawości ani nadziei. Populacje są zubożone i ograni-
czone emocjonalnie i mentalnie. Każda z nich ulegle, kornie i nierozważnie rodzi kolejne
nowe generacje i tym jest usatysfakcjonowana. Dominacja prokreacyjnego uwarunkowania
udaremnia narodziny Marzeń.

– To wtargniecie klimatu sfery prokreacyjnej w ludzki organizm, w ludzką osobowość i w

całą kulturę humanistyczną można by właściwie uznać za akt brutalnej agresji ze strony kre-
atorów i technologów, ustanawiających formy funkcjonowania w ziemskiej biocenozie. Pro-
wokuje ona bowiem bezwzględną ingerencję we wszystkie sfery ludzkiego życia. – Ale moż-
na by tę sprawę potraktować również bardziej wyrozumiale i wysunąć domysł, że ta prokre-
acyjna niewola jest bezpośrednio związana z istniejącym aktualnie etapem ludzkiej ewolucji
humanistycznej. Niewykluczone bowiem, że na tym właśnie poziomie zaawansowania życia
ludzkiej populacji, tak bliskim kondycji innych ssaków, płeć i macierzyństwo są niezbędnymi
formami inkubacji naszego gatunku do stopniowego dojrzewania i wylęgania się ku praw-
dziwie ludzkiej, boskiej miłości, tej miłości autentycznej, którą jest po prostu dobroć.

* * *

Kto nas wymyślił? Kto wymyślił tę ciżbę biednych, złych i głupich, kłębiącą się od ty-

siącleci przez pokolenia w nieodpartej potrzebie realizowania wrodzonych programów za-
chowań – prokreacji, naśladowania i zaspokajania ciekawości? Dlaczego zachodzi taka rażą-
ca, jaskrawa dysproporcja między precyzją i kunsztownością struktury ludzkiego organizmu,
jego układu nerwowego, niewyobrażalnymi możliwościami mózgu i wrażliwością recepto-
rów a sposobem ich wykorzystywania w codziennym życiu, ograniczonym, jednostajnym,
prymitywnym, prawie zwierzęcym? – Jakby jakiś prostak używał bezcennych, złotem tka-
nym gobelinów do wycierania brudnej podłogi! Gdzie tkwi błąd, w którym miejscu zawiodła
logika ewolucji?

Może uczestniczymy w jakimś źle zaprogramowanym, bezlitosnym widowisku kosmicz-

nym? Może jesteśmy aktorami przedstawienia w teatrze, gdzie zaciął się mechanizm opusz-
czający kurtynę między kolejnymi aktami? – Słuchanie mistrzów zagłusza te ponure podej-
rzenia, pociesza biednych, a głupim daje wrażenie, że są mądrzy. Tylko źli się nie zmieniają,
pozostają wciąż tacy sami.

* * *

Mistrz siedzi w środku, uśmiecha się łagodnie, wie wszystko. Oddany mu wyznawca nie

pozwala już sobie na samodzielne poszukiwania, uznawałby to bowiem za nielojalność w
stosunku do mądrego, dobrego mistrza, któremu ufa bezgranicznie. Mistrz również nie po-
zwala sobie na dalsze samodzielne poszukiwania w obawie, że mógłby dojść do rozwiązań
niezgodnych ze swoimi poprzednimi pouczeniami i zawieść w ten sposób zaufanie wyznaw-

background image

22

cy. I to zarówno wtedy, gdyby mu swoje nowe odkrycia udostępnił jak i wtedy, gdyby je
przed nim ukrył i zataił.

Mistrza i wyznawcę sprzęga więź wierności, lojalności, zaufania i posłuszeństwa. Obaj są

psychicznie obezwładnieni najszczytniejszymi wartościami, jakich się ludzkość dotychczas
dorobiła. Układ ten nieruchomieje zalany patosem jak lawą. U obydwóch zostają wygaszone
procesy indywidualnego, duchowego rozwoju i stawania się. W rezultacie zarówno mistrzo-
wie jak i wyznawcy są jak ludzkie atrapy powielane na tej samej sztancy w olbrzymich na-
kładach, a ich własna, niepowtarzalna postać nigdy nie zostaje zaktualizowana ani ujawniona.
Ich osobowość spętana dogmatami zostaje porzucona na drodze do samorealizacji jak głodny
żebrak, który już nie szuka chleba i nie puka do żadnych drzwi, za którymi spodziewałby się
go znaleźć. Trwa w tym niezaspokojonym łaknieniu, nie ośmielając się jednak dalej szukać,
kołatać i prosić, aby nie zawieść mistrza i współwyznawców.

Etos pozostający pod wpływem układu „mistrz – wyznawca” od niepamiętnych czasów

obciąża haraczem winy wszelkie próby indywidualnej niezależności i samodzielnych poszu-
kiwań. Każde dążenie do samorealizacji zostaje niezmiennie piętnowane jako odszczepień-
stwo. W rezultacie ludzie szukają swojej chluby nie w indywidualnym rozwoju, a tylko w
dokładności naśladowania. Górną granicę ich indywidualnego wzrostu wyznacza dogmat,
który już ze swej natury nie podlega zmianom. I chociaż każdy krok do przodu wymaga
zmiany, a rozwój nie może się odbywać bez przeobrażeń, to udaremniająca ten proces wier-
ność ortodoksji uznawana jest powszechnie za naczelną cnotę.

– Na próżno więc od tysiącleci ciżby biednych, złych i głupich żebrzą o zmiłowanie we

wszystkich świątyniach świata! Uwikłani we własne najszczytniejsze cnoty sami siebie dła-
wią każdym poruszeniem ku ocaleniu.

* * *

Uporanie się z ogromnymi problemami egzystencjalnymi i moralnymi, które stają przed

każdym i których nie sposób zignorować, zostaje znacznie ułatwione akceptowaniem pew-
nych wyjaśnień dogmatycznych. Nic bowiem prostszego niż odwołać się do treści jakiegoś
fragmentu odpowiedniego uczonego pisma i w ten sposób problem „rozwiązać”.

Ale każdy dogmat, nawet gdyby był obiektywnie najtrafniejszy, jest jak kłoda leżąca w

poprzek drogi samodzielnych poszukiwań i indywidualnego rozwoju. Zwłaszcza że dogma-
tyczne ustalenia, po które się wtedy sięga, nie bywają dostępne pojedynczo i osobno – naj-
częściej wolno je przejmować tylko w kompletach. I to się nazywa ortodoksja. Jest ona formą
umysłowego zaangażowania o tyle zobowiązującą, że zakłada akceptację nie tylko dogmatu,
który rozwiązuje określony problem, ale jednocześnie wielu innych. Wymaga ponadto stałej
gotowości afirmowania tych wszystkich ustaleń, które zostaną dokonane w przyszłości w
ramach owej ortodoksji. Udzielając wyjaśnień, zobowiązuje jednocześnie do traktowania ich
odtąd jako jedynie słuszne. Odmowa uznawana jest za nielojalność lub nawet herezję.

Przystanie na takie warunki blokuje dalszą penetrację świata, paraliżuje dynamizm od-

krywania jego tajemnic. Zamyka drogę do dalszych samodzielnych poszukiwań. I prosić już
wtedy nie ma o co. Traci się też z oczu drzwi, do których można by kołatać.

* * *

Od setek lat człowiek Zachodu ogłupiony jest przekonaniem o swojej rozumności. Jak-

kolwiek potrafi niejednokrotnie wątpić w to, czy w ogóle sam istnieje i czy istnieje postrze-
gana przez niego rzeczywistość, to tego, że ma rozum, jest pewny absolutnie. Co więcej,
każdy uważa, że ma tego rozumu dostatecznie dużo. Jak zauważył ironicznie Kartezjusz,

background image

23

rozum wydaje się być dobrem podzielonym najsprawiedliwiej, nikt bowiem nie uskarża się,
jakoby posiadał go w ilości niedostatecznej.

Świadome doznawanie własnej, realnej niewiedzy jest dla ludzi wyrosłych w intelektual-

nym klimacie Zachodu przeżyciem zupełnie obcym. W tradycji kultury śródziemnomorskiej
Sokrates był jedynym filozofem, który dociekliwą myślą dotarł do granicy ludzkiego pozna-
nia i wyraził to wstrząsające przeżycie w słynnym powiedzeniu: „wiem, że nic nie wiem”. Po
nim jednak, aż do naszych czasów, począwszy od Arystotelesa, który wiedział wszystko, inni
myśliciele i uczeni, a za nimi każdy „zjadacz chleba” wiedzą, że wszystko wiedzą. A już
doktrynerzy mają do własnego rozumu zaufanie szczególnie głębokie i nieograniczone.

Doktrynalna interpretacja rzeczywistości jest zawsze spoista, jednoznaczna i kompletna.

Nie ma w niej luk, niedopowiedzeń czy znaków zapytania. Fakty i wydarzenia nie dające się
w niej pomieścić zostają po prostu zignorowane. Wspominanie o nich uchodzi za zdradę lub
co najmniej nietakt. Do świadomości doktrynera nie przenikają takie informacje, które by nie
korespondowały z jego doktryną. Zauważa on tylko te wypowiedzi, które doktrynę potwier-
dzają i te, które jej jednoznacznie przeczą. Te ostatnie od razu odrzuca, a wszystkich pozo-
stałych w ogóle nie odbiera.

Doktrynalna interpretacja nakłada się na realną rzeczywistość podobnie jak rekwizyty i

dekoracje na teatralną scenę. Z tą jednak różnicą, że „scena” świata nie jest jak scena w te-
atrze pusta ani naga i dlatego taka interpretacyjna scenografia nie zapełnia pustki, a tylko
zasłania autentyczny, obiektywny, chociaż nie rozpoznany obraz rzeczywistości, utrudniając
jej coraz pełniejsze i trafniejsze zrozumienie.

Dialog międzydoktrynalny jest postulatem o tyle nierealnym, że doktryner każdą krytykę z

zewnątrz traktuje jako zaszczytny dowód swej ortodoksyjnej niezłomności. Nie tylko nie
przyjmuje jej poważnie i merytorycznie, ale pod wpływem negatywnych opinii jeszcze bar-
dziej uszczelnia się w swojej światopoglądowej twierdzy. Co więcej, zarzuty a nawet obelgi
obnosi chełpliwie jak żołnierz ordery. Sam zaś piętnuje wszystko, co mogłoby nadwątlić jego
niewzruszone przekonania. I jeżeli pod tym względem pozostaje nieskazitelny, to przeważnie
traci wrażliwość na inne własne cnoty i wady.

Doktryner jest na ogół głęboko przekonany, że ma wyłączne prawo decydowania o tym co

dobre, a co złe, co mogłoby świat ocalić, a co zgubić. Dlatego dąży usilnie do udaremnienia
wszelkich pozadoktrynalnych prób optymalizacji bez względu na stopień ich skuteczności. W
porywie żarliwej gorliwości jest gotów podpalić nawet taki stos, na którym spłonie jedyna
szansa ocalenia. Jego wierność dla doktryny wyraża się w takiej postawie: „Niech raczej zgi-
nie świat, jeżeli nie ja miałbym być tym, który go ocali!” – Doktrynerstwo to jeszcze jedna
forma współczesnego terroryzmu, tyle że zalegalizowana i uzacniona. Ułomność istniejącej
obecnie cywilizacji poczęła się z pychy doktrynerstwa i trwa dzięki jego arogancji.

Jednak życie we współczesnym świecie skazuje każdego z nas na takie lub inne doktry-

nerstwo. Egzystowanie poza sferą wpływów jakiejkolwiek doktryny równa się banicji lub
ostracyzmowi.

Ludzkość dusi się w klimacie tej rozumności swoich ideologów i liderów oraz lojalności i

zacności ich zwolenników i wyznawców. Uleczyć świat z doktrynerstwa mogłaby tylko ja-
sna, ostra świadomość własnej niewiedzy. Niewiedzy o sobie samym, o miejscu, w którym
się jest, o swojej przeszłości i swoim pochodzeniu, o usytuowaniu ludzkiej egzystencji w
szerokiej skali rzeczywistości, o mechanizmach rządzących tą egzystencją i tą rzeczywisto-
ścią. Dopiero taka świadomość otwiera drogę dalszego rozwoju indywidualnego, dokonują-
cego się nie poprzez twórczość masowo sterowaną lecz niezależną i spontaniczną.

– Czekamy na drugiego Sokratesa, który uświadomi ludziom ich nierozumność, wskaże

granicę poza którą myśl już nie sięga, wyleczy z pychy tkwiącej w bezgranicznym zaufaniu
do własnego rozumu, nauczy nie wiedzieć i wiedzieć, że się nie wie.

background image

24

* * *

Biblia, uznawana do niedawna przez ludzi świeckich za lokalną kronikę dziejów ludu

izraelskiego, zbiór dawnych legend i mitów, wtargnęła znów w naszą racjonalną współcze-
sność. Nie można sobie pozwolić na to, aby ją zignorować. Jest ważna, wdziera się do wy-
obraźni, prowokuje mnóstwo sprzecznych domysłów i reakcji, zadziwia, budzi nadzieję i
obawę, zachwyt i zgrozę, fascynuje i oburza. Narzuca swoją niekwestionowaną obecność
głuchym niepokojem, naglącą potrzebą zrewidowania ustalonych opinii i ponownego rozwa-
żenia naszych racjonalnych i nieracjonalnych światopoglądów.

Czytając Stary Testament trudno czasem oprzeć się podejrzeniu, że tam właśnie, na stro-

nicach opisów dawnych historii, pozornie nie mających związku ze współczesnością, naro-
dziły się i utrwaliły pewne aksjomaty i schematy ludzkiego myślenia, reagowania, oceniania i
postępowania. Że księga ta obdarzyła ludzkość wizją niewyobrażalnie wspaniałej, obiecanej
przyszłości, a jednocześnie obarczyła bagażem tradycji, która zaciążyła na dziejach kultury w
sposób uniemożliwiający realizację tej wizji.

Bóg w pierwszym okresie po stworzeniu świata rad był ze swego dzieła. Ale po pewnym

czasie dzieło okazało się nie tak znakomite, jak się wydawało na początku. „Żałował Pan, że
uczynił człowieka na Ziemi i bolał nad tym w sercu swoim.” Wkrótce jednak ukrył rozcza-
rowanie i zawód, i więcej o tym oficjalnie nie wspominał. Odwrotnie, domagał się nieustan-
nych hołdów i pochwał, posłuszeństwa, czci i miłości… – Przyjęto powszechnie, że świat jest
dziełem doskonałym, bez zarzutu. Zdarzające się uchybienia i niedostatki są zawinione przez
poddanych.

Ten schemat został przyswojony na stałe. Kolejni władcy, nawet ci mniej lub więcej nie-

udolni, których twory nie dorastają do pierwotnych zamierzeń, usiłują mimo to narzucić pod-
danym bezkrytyczną akceptację i pełne uznanie. Pewne braki, które można zaobserwować i
których zignorować nie sposób, tłumaczy się wpływem lub działalnością wrogów aktualnego
władcy. Władcy zmieniają się, jak również kryteria służące odróżnianiu wrogów od wybra-
nych, ale schemat pozostaje stale ten sam.

Pan obiecał Izraelitom ziemię mlekiem i miodem płynącą, ale żeby ją posiąść, musieli

przedtem wytracić swoich wrogów: Chetejczyków, Amorejczyków, Kananejczyków, Pery-
zyjczyków, Jebuzejczyków i wielu innych. Ten biblijny schemat jest powielany w dziejach
wielokrotnie. W utrwalonych przekonaniach i potocznych opiniach taki sposób dążenia do
naprawy świata, jakim jest wytracenie wrogów, mimo licznych niepowodzeń uchodzi wciąż
za niezastąpiony. Rzymianie wytracali pierwszych chrześcijan, aby zachować chwałę wiel-
kiego cesarstwa. W kilka wieków później chrześcijańscy inkwizytorzy wytracali heretyków z
niezachwianym przekonaniem, że w ten sposób torują wybranym drogę do zbawienia. Dwu-
dziesty wiek wynalazł nowe zasady wytracania. Hitler uznał i uzasadnił tak nieodparcie, że
przekonał prawie pół świata, że należy wytracić Słowian i Żydów, aby zrobić miejsce dla
rasy nordyckiej i stworzyć doskonałe tysiącletnie państwo. Komuniści przewidywali nauko-
wo, że po wytraceniu wrogów klasowych udostępnią ludowi bezkonfliktowy, społeczny raj.
Dobroduszni z pozoru świadkowie Jehowy obiecują solennie rychłe nadejście Królestwa Bo-
żego, informując pogodnie, że przedtem Bóg wytraci trzy miliardy grzeszników. – Do tej
pory wodzowie, ideolodzy, przywódcy prowokują wytracanie raz tych, raz innych, w imię
szczęścia reszty ludzkości.

Jednak w procesie wytracania wrogów wybrani tak nikczemnieją, pełniąc swoje katowskie

funkcje, że po pewnym czasie już nie tylko inni, ale nawet oni sami przestają wierzyć w to,
że mogliby zostać powołani do spełnienia wielkiego posłannictwa. Podleją i karleją w oczach
cudzych i własnych. A wtedy ci najbardziej krytyczni i wrażliwi spośród nich wycofują się z
szeregów i przechodzą na stronę wytracanych wrogów, wydając się w ten sposób na pastwę
oprawców. I tak przez dzieje dokonuje się jakaś potworna selekcja. W miarę jak podleją lu-

background image

25

dzie, doskonalą się metody wytracania. W naszych czasach wynaleziono koncentracyjne
obozy zagłady i metody polityczne, które całym narodom i społeczeństwom narzucają system
autodegradacji ekonomicznej, umysłowej i moralnej, aby sami nawzajem mogli się wytracać.

* * *

Z konfrontacji dziejów świata z lekturą Starego Testamentu wyłania się obraz mogący

konkurować z najbardziej ponurą wizją science fiction. Nie bez powodu „żałował Pan, że
uczynił człowieka”. – Bogu świat się nie udał, a człowiek i jego los są tego tragicznym efek-
tem. Sfuszerowany homo ma jednak tyle bystrości i wrażliwości, aby się domyślać, że coś z
nim nie jest w porządku. Stale chce to doskonalić i próbuje korygować niedopatrzenia swego
Stwórcy. Istota ludzka, ten nieodparty dowód kosmicznego błędu w sztuce stwarzania świa-
tów, ma jednak jakąś nieokreśloną wizję samego siebie, może takiego właśnie jakim Bóg
zamierzał go ukształtować, chociaż w rzeczywistości dzieło nie dorosło do pierwotnych za-
mierzeń. Goni tę wizję nieustannie, odkrywa coraz to nowe sposoby naprawiania siebie i
świata, ujawniając przy tym najjaskrawiej wszystkie swoje wady i braki. – Niedoskonałość
jest przecież jedynym jego orężem w walce o doskonałość, której szuka wkoło siebie po
omacku jak ślepiec zagubionego skarbu. Ale szukając na próżno, potwierdza tylko własną
nędzę i kalectwo. Najwięcej zła powoduje wtedy, gdy chce je przezwyciężyć radykalnie i
natychmiast. W rezultacie więc obraca się w nieprzekraczalnym kręgu rzeczywistego zła, w
którym żyje i iluzorycznego dobra, którego nie potrafi sobie nawet dorzecznie wyobrazić ani
sformułować. Jego niedoskonałość jest zresztą też niepełna, bo pozostaje w niej margines
przeczucia i pragnienia doskonałości. Jak widać twór pod każdym względem poroniony, nic
dziwnego, że Bóg żałował i bolał w sercu swoim.

* * *

Człowiek współczesny wyrósł już ze starotestamentowych wyobrażeń groźnego i bez-

względnego władcy – Jehowy. Chcąc Go uczcić jako wszechmocnego i nieomylnego, mu-
siałby mu przedtem wybaczyć całą męczeńską i haniebną historię ludzkości, gehennę nie-
opatrznie poddanych jej zwierząt i pamięć wszystkich nie wysłuchanych modlitw o ratunek.
A do objawień i nauk Nowego Testamentu nie dorasta ani sercem, ani wyobraźnią. Zawie-
szony między tymi dwiema księgami, trwa bez Boga, okaleczony i zubożony wizją pustego
nieba.

Zatrwożeni światem, pełni niezgody na jego okrutne prawa szukamy żarliwie kontekstu

rzeczywistości na tyle szerokiego, aby zmieściła się w nim wizja Boga na miarę oświeconej
wyobraźni oraz bogatej, wymagającej i wyczulonej cierpieniem wrażliwości moralnej. Ufa-
my, że w jakiejś rozleglejszej perspektywie poznania uda się może znaleźć uzasadnienie i
zadośćuczynienie dla tej udręki, która zamknięta w ciasnej skali globu i jego historii wyklu-
cza uznanie Twórcy świata i animatora ludzkiego losu za istotę doskonałą i sprawiedliwą.

Jedyne źródło optymizmu można znaleźć w oświadczeniu proroka, że „żałował Pan iż

uczynił człowieka na Ziemi” i jedynie na tym oświadczeniu można oprzeć całą nadzieję. Bo
gdyby ten akt stworzenia, którego następstwem są pełne grozy i krwi dzieje świata, miał być
początkiem dzieła zamierzonego w takim właśnie kształcie, a w ocenie jego Twórcy udane-
go, to by oznaczało, że nie ma już żadnej szansy na radykalną, głęboką zmianę i naprawę – że
nie ma żadnej nadziei. Wtedy słowa proroka, że „stworzył człowieka na własny obraz i po-
dobieństwo” nabrałyby nowej, przewrotnej i złowrogiej wymowy. Wskazywałyby na to, że
ten, który uczynił ludzi, sam jest równie bezwzględny i okrutny jak oni. Ale ponieważ nie był

background image

26

zadowolony z tego co zrobił, można przewidywać, że zechce dokonać jakiejś generalnej na-
prawy. I to właśnie obiecuje, mówiąc: „Oto wszystko nowym czynię”.

Ten zamiar wydaje się znajdować odbicie i potwierdzenie w świadomości kolejnych generacji

gatunku ludzkiego, ukierunkowanej nieustannie ku odmianie i udoskonaleniu swojego świata.
Jakiś tragiczny patos tkwi w tym ciągłym poszukiwaniu wizji doskonalszego życia i szlachetniej-
szego sposobu istnienia, poszukiwaniu, biegnącym równolegle z realną historią, która potwierdza
wciąż od nowa nędzę ludzkiej kondycji. Może jedynym śladem wskazującym na rzeczywiste
intencje Stwórcy, którego człowiek ma być obrazem, jest właśnie to poszukiwanie?

* * *

Babilończycy, Kananejczycy, Aztekowie i Izraelici wierzyli, że Bóg pragnie krwawych

ofiar i aby dowieść Mu swojej czci, zabijali na ołtarzach zwierzęta i ludzi. Byli przekonani,
że Bóg tego od nich żąda, wielbiąc Go jednocześnie, modląc się do niego i bijąc czołem o
ziemię w uniesieniu poddania i pokory.

W dwa tysiące lat po narodzeniu Chrystusa wszyscy chrześcijanie wierzą i głoszą bez

zdziwienia i zgrozy, że to właśnie dobry Bóg uczynił świat jako wielki amfiteatr oparty na
porządku „zjadania i bycia zjadanym”. Co więcej, wierzą i głoszą bez wstydu, że człowiek, to
najdoskonalsze dzieło Boga, jest już w zamyśle Stworzyciela przystosowany do żywienia się
ciałem innych istot, czujących i zdolnych do cierpienia. W dni świąteczne, w podniosłym
nastroju spożywają nabożnie podwójne, „odświętne” porcje mięsa, aby należycie uczcić swe-
go Boga.

Ludzie wszystkich czasów przypisują swoim bogom odrażające przywary i błędy, a mimo to

nie przestają uznawać ich za godnych czci i uwielbienia. Jeżeli nie tylko Bóg stworzył człowieka
na własny obraz, ale również i ludzie tworzą Boga na własne podobieństwo, to ten „bóg”, o któ-
rym nauczają kapłani i którego wielbią wyznawcy, jest oskarżeniem ich wszystkich!

Wizja Boga wyraża zawsze najgłębsze ludzkie potrzeby emocjonalne i poznawcze oraz

aspiracje moralne. Zbiorowości różnych czasów i różnych kultur mają takiego Boga, na ja-
kiego ich stać, ujawniają w nim bowiem to wszystko, czym w istocie są – Bóg jest projekcją
ich najwyższych wartości, w której wyrosło i w której trwa.

Wiara w Boga jest zjawiskiem prawie powszechnym u ludów wszystkich czasów. Historia

kultury wskazuje na to, że stanowi ona nieodłączny element życia każdej zbiorowości. Zmie-
nia się tylko treść pojęcia „boga” i jego imię, ale nie sposób gdziekolwiek i kiedykolwiek
znaleźć takie społeczeństwa, które pozostawałyby bez tej optymalnej wizji, wyrażającej
ludzkie tęsknoty, niedosyty, marzenia i nadzieje, i ukierunkowującej dążenia. Zbiorowość
bez Boga zostaje zubożona o całe sfery przeżyć wewnętrznych, w których człowiek wykra-
cza poza granice swojej ciasnej i monotonnej codzienności, i o tę żarliwość życia uświęcone-
go opieką godnego czci bóstwa.

Przekraczając jednak wyobraźnią lokalne układy kształtujące relacje człowiek – Bóg, do-

cieramy bezinteresownym zamyśleniem do jakiegoś niewyobrażalnego „Ignotum”. Sięgamy
po nie myślą zgłodniałą, żarliwą choć nieudolną, nie umiejąc nawet sformułować swoich
pytań, oczekiwań, nadziei i obaw w obliczu Nieznanego.

* * *

Jeżeli działa jakaś siła nadrzędna, mająca wpływ na ludzkie losy i której losy te nie są

obojętne, to obraz biblijnego Pana, przedstawiony przez izraelskich proroków, nie wzbudza
ufności do niego. Z kart Pisma wyłania się postać bóstwa jako istoty małodusznej, drobia-

background image

27

zgowej, bezwzględnej i mściwej, pełnej pychy i pruderii. Wskazówki, jakich udziela ludziom
przez swych proroków, są niejasne, dwuznaczne, niekonsekwentne.

Snują się wśród nas łagodni szaleńcy, obiecując rychłe nadejście Królestwa Bożego na

Ziemi. – Znękani podłością świata, w gorącym pragnieniu pokoju i sprawiedliwości, w za-
mian za obietnicę Królestwa akceptują cały Stary Testament ze wszystkimi jego okropno-
ściami, ze wszystkimi uchybieniami Pana w stosunku do ziemskich stworzeń, ze wszystkimi
nietrafnymi interpretacjami świadków niepojętych wydarzeń i nawet ze wszystkimi pomył-
kami tłumaczy i kopistów Pisma. Bez zastrzeżeń przyjmują najgorsze przywary i niegodzi-
wości biblijnego Pana, nie razi ich nielojalność Boga w stosunku do jego najwierniejszych
sług – Hioba i Abrahama.

Ale to jest ich cena, jaką płacą za nadzieję!
Jeżeli w czas Armagedonu zstąpiłby On rzeczywiście na Ziemię, to lękać by się można

tylko, aby człowiek nie zawiódł się, nie rozczarował do swojego Boga.

* * *

„Ale szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, reszta będzie wam

przydana”. Czy w chrześcijańskich krajach którykolwiek ze współczesnych programów re-
formatorskich, pedagogicznych czy politycznych, uwzględnia zalecenia tej Chrystusowej
mądrości? Czym jest dla nich Królestwo Boże? – Retorycznym zwrotem, niejasną metaforą?
Pochylają niepokorne czoła przed ołtarzem Boga, którego obraz zatarł się i rozpłynął w orto-
doksyjnych, dogmatycznych egzegezach. Powtarzane w kościołach słowa ewangelii są
przyjmowane jako wzruszające moralnym patosem odświętne formuły, które jednak do ni-
czego nie zobowiązują i nie mają większego wpływu na postawy i codzienne postępowanie
wiernych.

„Błogosławieni czystego serca… błogosławieni miłosierni, błogosławieni pokój czynią-

cy…” – Po wysłuchaniu tych słów wychodzą z kościołów pełni zwykłej sobie pychy, gotowi
do dalszej codziennej gonitwy, zachłanni, bezwzględni, samolubni, nieświadomi własnej
bezgranicznej obłudy. Rozpływają się w tłumie swoich świeckich bliźnich, niczym się od
nich nie różniąc, nie dając się rozpoznać żadną z ewangelicznych cnót. – „Po owocach po-
znacie ich”.

Nie jest zapewne przypadkiem ciążenie mieszczaństwa ku katolicyzmowi. Ci administra-

torzy boskiej sprawiedliwości na Ziemi chyba pokpili sprawę. Ich gromadzenie cnót jest po-
dobne do skrzętnego gromadzenia kapitałów i przywilejów doczesnych. Odkładają zasługi
jak pieniądze do banku, licząc, że zaprocentują im wiecznym zbawieniem. Ostentacyjnym
miłosierdziem polerują sobie aureole, przypinają cnoty jak ordery, myśląc przy tym, jakby je
zdyskontować jednocześnie na tym i na tamtym świecie. Ta skrzętna zapobiegliwość jest
zaprzeczeniem ducha chrześcijaństwa, przeoczeniem i zignorowaniem tego ważnego zalece-
nia: „Nie troszczcie się więc o dzień jutrzejszy, gdyż dzień jutrzejszy będzie miał własne
troski. Dosyć ma dzień swego utrapienia.”

– Obawiam się, że to nie wśród nich można by znaleźć owych „dziesięciu sprawiedliwych

w Sodomie”.

* * *

„A temu, kto chce się z tobą procesować i zabrać ci szatę, zostaw i płaszcz… A kto by cię

przymuszał, żebyś szedł z nim jedną milę, idź z nim i dwie”.

Ale jeżeli szatę i płaszcz zdzierają innym ze słabych ramion i innych zmuszają, aby szli

tam, gdzie iść im ciężko i nie po drodze? – Czy złem jest tylko zabieranie szaty i przymusza-

background image

28

nie do drogi, czy również obojętna bierność świadków? Jednak stawanie w obronie pozba-
wianego i zmuszanego też byłoby zmuszaniem i odbieraniem. Jak więc rozstrzygnąć, kto ma
większe prawo do szaty i płaszcza i komu lżej, a komu zbyt ciężko iść milę lub dwie tam,
dokąd nie chce chodzić? Czym jest wtedy zło, czemu się wtedy nie sprzeciwiać – gwałtowi
czy cudzej krzywdzie?

– Niełatwo, Boże, znaleźć drogę do Twojego Królestwa!

* * *

Marzy mi się taki władca, który pojmowałby nieuchronność zróżnicowania ludzkich oso-

bowości, akceptował i ochraniał to nieprzebrane bogactwo ich odmienności i nie prześlado-
wał nikogo za dążenie do urzeczywistnienia samego siebie i swojego losu. Który miałby tyle
mądrości i wyobraźni, aby każdemu udzielić koniecznej mu miary czasu na zaktualizowanie
własnego człowieczeństwa. Tak rozumny i dobry, żeby objął troskliwą wyrozumiałością każ-
dą niesforną myśl i nie wzorowane na innych pragnienie i szanował autonomię osoby, i
uznawał jej prawo do zachowania harmonii między tym, kim jest, a tym co myśli i jak umie
żyć. Nie podobny dotychczasowym władcom, którzy potrafili przyjmować tylko jeden wzór
osobowości, nazywając go eufemistycznie „ideałem człowieka”. Dawało im to rzekome pra-
wo do odrzucenia i lekceważenia wszystkich innych, nie spełniających warunków owego
ideału, oraz uzyskiwania rozgrzeszenia za to straszliwe marnotrawstwo.

A mnie się marzy władca taki, który potrafiłby stworzyć społeczeństwo niehierarchiczne

ale i nie homogeniczne, i umożliwić harmonijne współżycie ludziom, z których każdy repre-
zentowałby tylko samego siebie.

* * *

Ogłuszeni fanfarami zwycięskiego racjonalizmu, zaślepieni antropocentryczną pychą, za-

czadzeni dymem krematoryjnej mądrości, unoszącym się z kominów instytutów naukowych,
jesteśmy zdolni do zrozumienia i akceptowania tylko tego, co uchwytne rozumem i bezpo-
średnim doświadczeniem. Podczas gdy teksty biblijne informują częstokroć o sprawach
dziwnych i nieprawdopodobnych. A jednak coś się wtedy wydarzyło, coś czemu przeczy
rozum i doświadczenie. Wieść o tym dociera do nas przez nieporadne, udziwnione relacje
naocznych świadków i poprzez ich nieudolne interpretacje tych niewiarygodnych faktów.

Niewykluczone, że w odległej przeszłości przybywały na Ziemię istoty spoza naszej pla-

nety, „z nieba”, które tak dalece przewyższały ludzi wiedzą i potęgą, że zostały przez nich
nazwane bogami. Nazwa trafna, jeżeli przyjmie się, że „boskość” to kwalifikacja przysługu-
jąca przewadze i wyższości tak kolosalnej, że nie podlega już porównywaniu ani stopniowa-
niu. Musieli oni jednak być konkretnymi osobami, bo jeżeli z relacji świadków wynika, że
„Pan” mówi, poucza, nakazuje, żąda, gniewa się i karze, to nie mógłby tego czynić jako teo-
logiczna abstrakcja.

Ludzie z okresu biblijnych proroków dostrzegali w istocie potężnej i zdumiewającej tylko

takie przymioty, jakie odpowiadały ich własnym wyobrażeniom o boskości i te właśnie
przymioty eksponowali ówcześni kronikarze. Jeżeli Nieznany Przybysz chciałby im przeka-
zać coś więcej niż manifestację swej mocy, byłoby to dla nich nie do pojęcia, nie pozosta-
wało bowiem w żadnym związku z ich własną, na własną miarę ukształtowaną wizją Boga.
Patrząc, nie widzieli, słuchając – nie słyszeli, bo nie było w nich tej struny, która odebrzmia-
łaby na jego głos tym samym dźwiękiem. Może biblijni prorocy i kronikarze przekazali nam
obraz boga, którego próbowali zrozumieć, przypisując mu własne motywy, chęci i swoje
ograniczone lokalne roszczenia. Któremu częściowo narzucili własną wizję boskości. I może

background image

29

w rezultacie przedstawili go w fałszywym świetle i tak oszkalowanego przekazali potomno-
ści?

Nie wiadomo jak to było naprawdę i stąd nasz niepokój: w jakiej postaci „przyjdzie Pan na

obłoku z mocą wielką i chwałą”? Czy jako reformator, nie mający na tyle dokładnego roze-
znania w ziemskich problemach, aby dokonać trwałej naprawy, tak jak to miało miejsce po
potopie? Czy jako sędzia nie dysponujący na tyle trafnymi kryteriami ludzkich win i zasług,
aby zapobiec nowym zbrodniom przyszłych Nemrodów? Czy jako ten, który olśni przewagą
własnej potęgi, ukoi przelotną opiekuńczą pomocą, aby potem odejść do swoich doskonałych
światów i skazać ludzkość na całe tysiąclecia daremnego oczekiwania obiecanego powrotu?

Obraz Boga przekonujący dla człowieka współczesnego jest już inny niż dla izraelskich

pasterzy – doskonalszy. Istoty mądrej wprawdzie i potężnej, ale na przykład bezwzględnej i
niesprawiedliwej, nie nazwałby Bogiem, nawet gdyby uznał nieuchronność jej dominacji.

A może sprawa przedstawia się jeszcze inaczej, może zgodnie z prawem powszechnej, ko-

smicznej hierarchii, Bóg w ten sam sposób przewyższa człowieka, jak ten góruje nad swoim
psem? To znaczy że obejmuje rozumieniem szerszy kontekst rzeczywistości i wie to, czego
my nie wiemy? Zrozumiałe i jasne jest dla niego to, co dla nas nie znane i niepojęte. Zna nie-
uchwytną dla nas kolejność odległych w czasie zjawisk i potrafi się wypowiadać o przyszło-
ści nie w konwencji proroczej wizji, ale przewidując po prostu konieczne następstwa sytuacji
obecnej, którą widzi i rozumie głębiej i bardziej wszechstronnie niż my. Znając prawidłowo-
ści rządzące naszą rzeczywistością, potrafi nie tylko przewidywać przebieg mających nastą-
pić wydarzeń, ale nawet zapobiegać niepożądanym i prowokować korzystne. Jest też zdolny
do manipulowania takimi zjawiskami i faktami, które dla nas są czymś nieuchronnym.

Ale nasze wyobrażenia o jego nieomylności i wszechpotędze mogą być wyolbrzymione i

nieuzasadnione. Niewykluczone, że on, nie będąc absolutnie doskonały i wszechmocny, pra-
wem powszechnej, kosmicznej ewolucji przezwycięża stopniowo również własne ogranicze-
nia i błędy, i przeobraża się razem z nami. Może nawet łączy nas jakiś nieuchwytny, wspólny
rytm autokreacji?

W tej sytuacji, w jakiej obecnie znalazła się ludzkość, wystarczyłoby przecież, gdyby się

okazało, że jest pełen dobrej woli i że czyni ją na miarę swych możliwości – w porównaniu
do naszej kompletnej niemocy – ogromnych, choć nie nieograniczonych. Jednak zrozumieć
go potrafilibyśmy tylko wtedy, gdyby nasza wewnętrzna wizja doskonałości dorastała do
tego, co on zechce i może nam ofiarować. Dopiero gdybyśmy potrafili rozpoznać w nim wła-
sne najogromniejsze marzenie o sprawiedliwości, miłości, wolności i prawdzie, moglibyśmy
spotkać się w połowie drogi, wychodząc sobie naprzeciw.

– Kto wie, może to jest właśnie ta zapowiedziana przez proroków wielka szansa i nadzieja

świata?

background image

30

KOANY

Daisetz Teitaro Suzuki

Wprowadzenie do buddyzmu Zen. „Jak powiadają mistrzowie Ze-

nu, koan jest tylko kawałkiem cegły, którym stuka się w bramę, jedynie palcem wskazujący
księżyc.”

Koany to jeden z instrumentów techniki wprowadzającej do buddyzmu Zen. Nie są infor-

macją ani instrukcją, ich rola polega jedynie na inspirowaniu umysłu. Wypowiadane przez
mistrza, najczęściej w formie paradoksów, mają rozluźnić i rozchwiać w świadomości ucznia
łańcuch konwencjonalnych skojarzeń, rozprzęgać utrwalone schematy myślenia, mniemań i
opinii, uwolnić go od szablonów, w które ujmował do tej pory postrzeganą rzeczywistość –
oswobodzić od przekonania o jej wyłącznej jednoznaczności.

Koany są jak różne ujęcia tego samego obrazu filmowanego przez operatora, gdy ustawia

on swoją kamerę w coraz to innym miejscu, zanim przystąpi do robienia zdjęć. Koany są jak
ruch ręki, która nieznacznym obrotem zmienia obraz w kalejdoskopie w zupełnie inną całość,
niepodobną do poprzedniej, choć równie harmonijną i przekonującą jak tamta. Są jak treść
książki, poprzez którą czytający zobaczy nagle swoją własną sytuację w zupełnie innym, no-
wym świetle, chociaż sytuacja ta w niczym nie przypomina fabuły literackiej i interpretacja
sugerowana przez autora jest całkowicie odmienna od tej, która narzuciła się czytającemu.

Koany to most, wiodący do uświadomienia sobie, że nasz obraz rzeczywistości jest tylko

jednym z wielu możliwych, że to co nazywamy obiektywnością, to tylko jedna z dopuszczal-
nych interpretacji czegoś płynnego i niejednoznacznego. – W olśnieniu tym zrozumieniem
można się zagubić, ale można się również odnaleźć, gdy uda nam się przełamać pozorną
niewzruszoność ustaleń, nazywanych wiedzą o świecie, a które oplatają naszą świadomość
jak żelazna sieć. Gdy obudzi się w nas domysł, że to co traktowaliśmy dotychczas jako układ
jednoznaczny i niewątpliwy, nie musi być układem właśnie tylko takim. Że w tej postaci
przekazuje go nam nasza ewolucyjnie i historycznie ukształtowana i biologicznie uwarunko-
wana percepcja. I że nasze usytuowanie w tym układzie może mieć sens i wymiar całkiem
inny niż to obecnie zakładamy.

Koany to szansa znalezienia drobnej szczeliny w tym fizjologicznie zorientowanym od-

biorze wrażeń, który przytłacza nas kamiennym ciężarem iluzji.

* * *

Wąski zakres ludzkiej percepcji, przystosowany genetycznie do zdobywania orientacji

przydatnej do przetrwania, musi niewątpliwie ograniczać i deformować obraz poznawanej
rzeczywistości. Ten okaleczony ułomnym poznawaniem wycinek świata, traktowany potocz-
nie jako „cały świat”, ogranicza nie tylko sam obraz rzeczywistości, ale również zasób słów
potrzebnych do jej nazywania i interpretowania. Ukształtowane tymi słowami kategorie my-
ślenia i rozumowania nie są w stanie pomieścić ani objąć rzeczywistości spoza tej „smużki
poznania” rzucanej przez ludzki umysł, jak smuga światła latarki, którą wędrowiec rozjaśnia
sobie drogę nocą w ogromnym lesie.

* * *

James George Frazer

Złota gałąź – wstrząsająca historia błędów i pomyłek ludzkich ple-

mion, ludów i narodów, ich niegodziwości i najstraszniejszej niedoli – historia, która nieprze-
rwanie trwa, pogrążając nas w niezmiernym wstydzie, poniżeniu i nieszczęściu.

background image

31

Ludzkość bytuje od tysiącleci w zmiennych warunkach, czasem dogodnych i miłych, a

kiedy indziej niebezpiecznych, okrutnych, groźnych. Brak jej jednak wiedzy o prawidłowo-
ściach zachodzących zmian. Chcąc je prowokować z korzyścią dla siebie, stosuje różne za-
biegi – magiczne, naukowe, polityczne, religijne i wszystkie one są albo nietrafne, albo zbęd-
ne. Wiosna po zimie przychodzi i tak, bez ofiar, śpiewów i modłów, ale nawet kąpanie się we
krwi ofiarnych zwierząt nie sprowadzi upragnionego deszczu. Jednak błąd w rozpoznaniu
przyczyny dobroczynnych lub złowrogich następstw pociąga za sobą formułowanie nakazów
i zakazów, tak samo błędnych i nietrafnych jak samo rozpoznanie. Są one nie tylko niesku-
teczne, ale ponadto zmuszają do niepotrzebnych wyrzeczeń i zbędnych trudów, często niosą
cierpienie i krzywdę, zarówno dla tych, którzy je spełniają jak i dla tych, którzy je łamią.

Sytuacja cywilizacji współczesnej przypomina taką fazę przeobrażeń jakiegoś prymityw-

nego plemienia, kiedy ono samo siebie dusi w obwarowaniu tabuistycznych, błędnych zaka-
zów i magicznych obowiązków. To plemię, jakim jest współczesna populacja Ziemian, jest
dotknięte szczególnie niebezpiecznym efektem świadomości, obciążone wadliwą percepcją i
skłonnością do obłędnych interpretacji. W rezultacie tego każde osiągnięcie staje się kolej-
nym zwycięstwem pyrrusowym. Religią, magią i fetyszem współczesnych społeczeństw za-
chodnich jest nauka. Nauka, bóstwo potężne, zdolne zapewnić dobre zbiory, skuteczne łowy,
przewidywać deszcze i suszę, zapobiegać chorobom, dać lekki połóg brzemiennym i brze-
mienność bezpłodnym, chronić ludzi przed głodem, wczesną śmiercią, wrogiem zza rzeki i
zza gór. Współczesny człowiek stawia nauce wymagania i ma w stosunku do niej te same
oczekiwania, co jego przodkowie wobec swoich bóstw za pośrednictwem czarowników, ka-
płanów i szamanów. Uczeni mają tę samą pozycję, co szamani i czarownicy, nawet wtedy,
gdy ich zabiegi są nieskuteczne, lub gdy złą magią sprowadzają na swoje plemię nieszczęście
za nieszczęściem.

Złowrogie bóstwo naukowej wiedzy zagroziło Ziemi wojną nuklearną i nie mniej niebez-

pieczną, wzrastającą pokojową produkcją przemysłową. Agresywna ingerencja zadufanych
szamanów postawiła ludzkość przy rozwidleniu dwóch dróg przyszłości i skazała na tragicz-
ny i szyderczy wybór: wojny nuklearnej lub pokojowego postępu gospodarki przemysłowej.

– Obie drogi prowadzą jednakowo do kataklizmu biologicznej zagłady.
Wypowiadanie się o aktualności rewolucji naukowo-technicznej jest już obecnie zupeł-

nym nieporozumieniem. Świat dwudziestego wieku jest w odwrocie. Wszystkie jego osią-
gnięcia obracają się przeciwko człowiekowi, rozpadają się truizmy i dogmaty, rzeczywistość
naukowa i społeczna jest zmurszała i martwa, choć zachowuje jeszcze kształt jaki miała za
życia, ale rozpadnie się przy pierwszym dotknięciu. Człowiek współczesny opuszcza ręce w
poczuciu zupełnej dezorientacji i bezradności. Każde poruszenie pogłębia zło i utwierdza w
niewiedzy. Promienna do niedawna wizja przyszłości przewróciła się i zapadła. Trzeba od-
rzucać kolejno dotychczasowe pewniki, tezy, doktryny i twierdzenia. Ludzie patrzą nie ro-
zumiejącymi na nowo oczami, podobnie jak musiał niegdyś patrzeć ich praprzodek, kiedy
stojąc przed wejściem do swojej jaskini pojął pewnego dnia, że można jeszcze czegoś nie
wiedzieć oprócz tego, co już się wie o puszczy, deszczu, zwierzynie i następowaniu po sobie
nocy i dni.

* * *

Dzieje ludzkich błędów od tysiącleci ciągną się wciąż niezmiennie, zmieniają się tylko

same błędy – jedne na drugie. Żeby jednak na miejsce dawnego tragicznego błędu wprowa-
dzić nowy tragiczny błąd, trzeba przedtem wylać morze krwi i złożyć hekatomby niepotrzeb-
nego bólu i cierpienia. Człowiek współczesny chlubi się przykazaniem „nie zabijaj”. Obłudę
tego przykazania demaskują wszystkie legalne formy odstępstwa od jego zasad. Bo wiadomo
wprawdzie, że nie należy zabijać, ale… z wyjątkiem! Tych wyjątków zaś jest mnóstwo. – Na

background image

32

wojnie wolno, wroga ojczyzny zawsze wolno, przekraczającego nielegalnie granicę pań-
stwową – wolno, innowiercę wolno, zwierzęta w rzeźni wolno, w celach naukowo-
doświadczalnych wolno, na polowaniu wolno. Dozorca w sąsiednim bloku topi koty w ukro-
pie. Jemu wolno, bo to dla porządku.

Przekonanie o dopuszczalności zabijania w pewnym tylko zakresie i w określonej sytuacji

rozwija się jak spirala i obejmuje swoim zasięgiem coraz szersze kręgi tych przypadków,
kiedy zabijanie jest uprawnione i dozwolone. Świadomość ludzi współczesnych dochodzi już
do najrozleglejszych kręgów spirali. Stępiała wrażliwość na cudze umieranie, rozluźniły się
opory przeciwko temu, aby samemu śmierć zadawać. Zdeprawowana wyobraźnia nie reaguje
litością na krzywdę innych zwierząt, ani rozpacza na własną winę. Zostały wybite całe ga-
tunki dzikich zwierząt, hodowla zwierząt na rzeź jest już przemysłem, w celach doświadczal-
nych zabija się rocznie setki milionów zwierząt. Obozy koncentracyjne są tylko przejawem
tego samego technicznego sposobu myślenia o cudzej męce i cudzej śmierci. A plany współ-
czesnych strategów dopuszczające możliwość zagłady całych narodów i kontynentów są wy-
razem tej samej konwencji pragmatycznego sposobu traktowania współmieszkańców Plane-
ty, który na końcu spirali dopuszcza jedynie myśl o bezkarnym zabiciu krowy i heretyka.

Wszyscy wodzowie i prorocy, ci wielcy i ci pomniejsi, nie liczą się specjalnie z cierpie-

niami swoich wyznawców i narzucają im takie rozpoznanie prawidłowości zachodzących
przemian oraz ich przyczyn i następstw, że zadawanie innym cierpienia i kaleczenie siebie
staje się obowiązkiem patriotycznym, ideowym, religijnym a nawet zawodowym. Przez całe
tysiąclecia ludzie snują obłędne domysły o zależności między „czymśtam” a ich życiem,
zdrowiem, bezpieczeństwem, pomyślnością. Potem uznają te domysły za pewne i niewątpli-
we i albo sami w męce spełniają wynikające stąd nakazy, albo z bezwzględnym okrucień-
stwem narzucają je innym. Nie sposób jednak wyjść poza krąg przyjętych kategorii myślenia
i pojęć o obowiązkach i powinnościach, nie potrafimy tego wszystkiego rozumieć inaczej i
dlatego tak trudno o ratunek dla siebie i dla innych. Więzi to bariera własnej świadomości, a
dzieje ludzkości to pochód szalonych potępieńców.

Czy naprawdę nie istnieje możliwość takiego rozpoznania rzeczywistości, które pozwoli-

łoby ludziom otrząsnąć się z koszmaru, jakim są konsekwencje ich własnych pomyłek, błę-
dów i win?

* * *

Najstarszym rytuałem ludzkich religii wszystkich czasów i kultur jest składanie krwawych

ofiar. A ponieważ bogiem naszych czasów jest wiedza, religią nauka a kapłanami uczeni,
kultowy ceremoniał rytualny zastąpiły doświadczenia naukowe. Biały fartuch zastąpił obrzę-
dową szatę kapłana zadającego śmiertelny cios zwierzęciu, prosektorium zastąpiło wnętrze
świątyni. Działa też ten sam mechanizm fascynacji scenerią i kostiumem, który stwarzał pod-
niosły nastrój w świątyniach starożytnego Meksyku i Baalbeku, gdy kapłan przyodziany w
liturgiczną szatę, wśród dymów kadzidlanych spełniał krwawą ofiarę, a rozmodlony tłum
widział w tym dla siebie jedyną szansę ocalenia od śmierci, chorób i wszelkich grożących mu
nieszczęść.

W naszych czasach ołtarzem ofiarnym jest stół laboratoryjny. I na tym stole, tak jak przed

wiekami i od tysiącleci, spełniają się okrutne, krwawe, niepotrzebne ofiary. „Odkrycia”, któ-
rych się wtedy dokonuje, są najczęściej widoczne gołym okiem lub dostępne na innej drodze
badań i obserwacji. Składa się hekatomby zwierzęcego bólu i udręki, aby udowodnić tezy
banalne, albo pokazać to, co może być zrozumiane i bez pokazywania. Banki nieprzydatnych
do niczego, bezpłodnych informacji pękają od nadmiaru wyników doświadczeń poznawczo
zupełnie jałowych. A te nieliczne badania, które służą rzeczywistym odkryciom, wzmacniają
tytko pozycję bóstwa WIEDZY, złowrogiego władcy. Śmierć zadawana wraca potem usto-

background image

33

krotnioną groźbą zagłady i zniszczenia. Krematoryjna mądrość współczesnych kapłanów-
uczonych nie jest w stanie uchronić świata przed ogromniejącymi stale zagrożeniami zdrowia
i życia wszystkiego, co istnieje na Ziemi.

Doświadczenia na zwierzętach są więc tylko pretekstem dla ulegania niezwalczonej, ata-

wistycznej potrzebie składania krwawych ofiar swojemu bogu. Względy poznawcze są tu
nieświadomie obłudną racjonalizacją tego prymitywnego impulsu, zrodzonego w zamierz-
chłych czasach z jakiejś tragicznej pomyłki. Żadnej krytycznej refleksji nie wywołuje fakt, że
rezultaty tych krwawych poczynań nie spełniają oczekiwań ani zamierzeń, bo bóstwo-
WIEDZA nie daje się przejednać żadną hekatombą, że cała skrupulatnie przestrzegana litur-
gia naukowych doświadczeń i niepohamowane okrucieństwo tych laboratoryjno-świątynnych
obrzędów okazuje się zupełnie bezsilna. Widmo śmierci, której przecież mają zapobiegać,
nigdy nie było groźniejsze niż w naszych czasach, a prawidłowości rozpoznawane w ten spo-
sób nie sprawdzają się w praktyce życia. Nie są bowiem w stanie uchronić ludzi przed żad-
nym z grożących im niebezpieczeństw.

Są więc tylko magią, okrutną, rozpasaną, haniebną magią.

* * *

Nawet ci, którzy wierzą w reinkarnację i traktują tę wiarę jako wyraz przekonania o ist-

nieniu powszechnej, doskonałej sprawiedliwości, akceptują założenie, wynikające z nieule-
czalnej, antropocentrycznej ludzkiej pychy. Według nich postępujący kierunek kolejnych
inkarnacji prowadzi od zwierzęcia poprzez człowieka do anioła. – A przecież tyle koni, psów,
krów już teraz zasługuje na anielstwo, podczas gdy dla niektórych ludzi inkarnacja w ciało
jakiegokolwiek zwierzęcia byłaby oczywistym i niezasłużonym awansem!

Podejrzewam, że ostry podział żywych istot na ludzi i zwierzęta jest wynikiem jednej z

najbardziej arbitralnych i nietrafnych operacji klasyfikacyjnych, dokonanych w zamierz-
chłych czasach. Do dziś powoduje on głęboką, zasadniczą deformację obrazu naszej ziem-
skiej rzeczywistości.

* * *

Rośliny czują! Doznają wrażeń, reagują na bodźce nie tylko fizyczne, ale i psychiczne,

wyczuwają zamiary ludzi, nawet te dopiero przez nich pomyślane. Odżywiają się ciepłem i
światłem słońca. Żyją wonnie, umierają w barwach i szeleście. Nie zabijają.

Powszechną ewolucję życia uznaje zarówno materializm jak i bioelektronika oraz ezote-

ryczne nauki Wschodu. To znaczy nauka oficjalna, awangardowa i ukradkowa, wszystkie one
głoszą zgodnie prymat człowieka na planecie Ziemia, jego dominację w porządku biologicz-
nym, elektronicznym i mistycznym.

A przecież gdy wyobrazić sobie pierwotną doskonałość świata roślinnego, niewinność

zieleni, dostojeństwa drzew, urodę kwiatów, to czyż można interpretować wtargnięcie fauny
w to pełne godności i piękna, bezgrzeszne królestwo, jako wstępujące kolejne stadium roz-
woju życia? Wydaje się ono raczej inwazją barbarzyństwa, atakiem wygłodniałego, ruchli-
wego plebsu na wysublimowaną, uciszoną arystokrację. Lub rozpanoszeniem się rakowatej
tkanki na zdrowym, czystym organizmie.

Religie oficjalne i ezoteryczne usiłują wytłumaczyć i usprawiedliwić sytuację ogromnie

trudną do usprawiedliwienia. Narzuta ona bowiem podejrzenie błędu Projektanta, przeocze-
nia Twórcy albo okrutnej bezwzględności Eksperymentatora.

background image

34

* * *

Film Krzysztofa Zanussiego „Iluminacja”. – Żyjemy na jednym z odprysków wielkiej

eksplozji kosmicznej. Otoczeni milczeniem niepojętego świata, szukamy jakiegoś wyjaśnie-
nia i oparcia. Ale nic nie jest pewne ani nie przynosi ukojenia – ani samotność i rezygnacja
eremu, ani wydzieranie światu okruchów prawdy. Wszystko budzi wątpliwości i zastrzeże-
nia, nic nie jest w stanie pogodzić nas z niepojętością życia i koniecznością śmierci. Osaczeni
milczeniem, skazani na półprawdy, ograniczeni swoim ciałem, dysponujemy jednak królew-
ską władzą – interpretowania tego milczenia na miarę własnej wyobraźni i uczucia. „Wszyst-
ko zależy od naszej interpretacji tego milczenia, które nas otacza.”

I wreszcie przychodzi oświecenie! Pozwala ono dostrzec tę prostą prawdę, że oparcie i

szczęście można znaleźć tylko w sercu drugiego człowieka. Ani oświecony, ani nieoświeco-
ny niczego doskonalszego nie jest w stanie wymyślić.

Ale i ta iluminacja nie rozprasza wszystkich wątpliwości do końca. Nie wiadomo bowiem

czy jest to odkrycie utajonej w ludzkiej kondycji potęgi, czy ujawnienie słabości i ogranicze-
nia? Czy należy tę prawdę potraktować jako dumne objawienie czy jak pokorne i skromne
przyznanie się? Czy miłość dwojga ludzi jako optymalna wartość ludzkiego życia świadczy o
jego doskonałości, czy o ułomności, nobilituje czy deprecjonuje rodzaj ludzki? Czy jest se-
zamem wybranych, czy też ostatnią przystanią zrezygnowanych?

* * *

Istnieje taki domysł, przerażający i koszmarny, że w powszechnej walce dobra ze złem

dobro jest tą stroną słabszą, skazaną nieuchronnie na ostateczną klęskę. I że mimo to nie ma
dróg ucieczki ze świata, w którym pragnienie sprawiedliwości, prawdy, wolności i miłości
musi pozostać na zawsze daremne i nie spełnione. I że zarówno patetyczne ludzkie aspiracje
jak i ich ostateczna tragiczna klęska, nie mają w szerszym kontekście rzeczywistości żadnego
znaczenia, są zjawiskiem raczej kuriozalnym i lokalnym niż powszechnym i ważnym. Że
wobec nieuchronnych, surowych prawidłowości dyktowanych przez triumfujące zło pozo-
stają na peryferiach procesów kosmicznych. Klęska powtarzających się wciąż humanistycz-
nych zrywów do realizacji moralnej doskonałości i etycznego ładu pozostaje tylko smutnym
epizodem bez następstw.

Ale istnieje też inny, skrajnie przeciwny domysł. Pogląd, że człowiek ze swymi najo-

gromniejszymi oczekiwaniami i najbardziej strzelistymi aspiracjami do czynienia dobra, nie
jest skazańcem lecz wybrańcem. Jego posłannictwo jest bowiem bardziej doniosłe niż zdołał
to sobie kiedykolwiek uświadomić. Bo to właśnie zadaniem ludzkości jest stworzyć na swo-
jej małej planecie moralny ład, aby potem przekazać go całemu światu. Treść tego domysłu
sprowadza się do założenia, że fenomen człowieczeństwa odgrywa w ogromnym organizmie
galaktycznym rolę podobną do tej, jaką spełnia hormon w organizmie żywej istoty. Od pra-
widłowego spełnienia przez ludzi swojej roli, jako twórcy i animatora wartości humanistycz-
nych, zależy dalszy rozwój i pomyślność kosmosu.

Ten ostatni domysł, jako pewną apoteozę człowieczeństwa, łatwo jest zakwestionować,

obarczając go zarzutem psychologizmu i subiektywizmu. Zakwalifikowanie jakiegoś sądu
jako subiektywnego bywa najczęściej równoznaczne z zakwestionowaniem jego wiarygodno-
ści. Zakłada się wtedy, że to co traktujemy jako poznawanie, daje tylko subiektywne, to zna-
czy pozorne wrażenie rozumienia, podczas gdy w istocie pojęcia i kategorie, którymi się
wtedy posługujemy, nie przystają do rzeczywistości, którą chcemy opisać i skomentować. Że
są do jej rozpoznania równie nieprzydatne jak sito do czerpania wody.

background image

35

Subiektywizm i psychologizm opinii i sądów można też potraktować inaczej, jako wyeks-

ponowanie autentycznego związku człowieka z poznawaną przez niego rzeczywistością.
Można przyjąć, że właśnie subiektywność jest właściwą formą pojmowania rzeczywistości,
że jako instrument poznawania jest ona przydatna tak jak dłoń do chwytania i manipulowania
rzeczami. Co więcej, że istnieje między poznającym i poznawanym nie tylko ścisły związek,
ale dwukierunkowa zależność i nawet każde drgnienie ludzkiego serca ma jakiś utajony
wpływ na niepojęte procesy w najodleglejszych obszarach kosmosu. Że ludzka wrażliwość
jest tak doskonale zharmonizowana z tym, co stanowi najgłębszy sens świata, że subiekty-
wizm nie izoluje od rzeczywistości, ale właśnie ją przybliża i udostępnia jej zrozumienie. – A
wtedy nie można by wykluczyć, że równie dobrym instrumentem poznania jak rozum jest
nadzieja.

* * *

Panuje powszechne i zgodne na ogół przekonanie, że jeżeli ktoś kwestionuje tezę cudzą,

jawnie lub skrycie fałszywą, to świadczy o tym, że sam ma w zanadrzu inną, niewątpliwie
prawdziwą i niezawodnie trafną. I że jeżeli ktoś krytykuje cudze zachowania i postawy, to ma
znaczyć, że jego własna postawa jest absolutnie poprawna i nienaganna.

Ten błąd stanowi źródło nieustannego, głębokiego dramatu rozgrywającego się od naj-

dawniejszych czasów. Stale uchodzi uwagi zwaśnionych fakt, że mogą istnieć nie tylko dwie
fałszywe, choć skłócone racje, ale dziesięć, sto, tysiąc sprzecznych ze sobą lecz równie fał-
szywych tez i postaw, pozostających w bezustannej nieświętej wojnie.

Starcie się dwóch bohaterów, przedstawione w mniej lub więcej udramatyzowanej relacji,

bywa źródłem wzruszeń tragicznych wtedy, gdy przegrywa strona przedstawiona przez rela-
cjonującego jako szlachetna i prawa. Wzruszenie optymistyczne i krzepiące budzi odwrotny
rezultat walki. Niezależnie jednak od doraźnych sugestii aktualnie dopuszczonych do głosu
sprawozdawców i komentatorów, widz dramatu zaczyna już sam rozumieć, że racje fałszywe
znajdują równie zagorzałych zwolenników i obrońców, co słuszne. Ich zwolennicy z nie-
zmienną żarliwością bronią swoich chybionych założeń, gloryfikują jawne błędy, oskarżają
się nawzajem o winy, takie same jak ich własne i trwają w zagrożeniu totalną klęską jako
finałem jałowego starcia jednako nietrafnych ustaleń i propozycji.

Gdy więc dwaj wyznawcy dwóch sprzecznych, choć w równym stopniu fałszywych idei,

głoszą je z jednakowo nieugiętym przekonaniem, to taki konflikt wykracza już zdecydowanie
poza tradycyjne konwencje dramaturgiczne. A kiedy żarliwie apelują o akceptowanie racji, z
których fałszu sami nie zdają sobie sprawy i nawołują do ofiarnej walki z głosicielami in-
nych, równie chybionych i równie żarliwie wyznawanych, to dla unaocznienia złowrogiego
patosu takiej konfrontacji, nazwa „tragedia” staje się już zupełnie niewystarczająca. Zabrak-
nie tu bowiem autentycznego bohatera negatywnego, „czarnego charakteru”. Nie jest nim
przecież żaden z odmiennie zbłąkanych herosów.

Jakże łagodny i pogodny wydaje się wtedy tragizm klęski strony sprawiedliwej, przedsta-

wiany w tradycyjnym dramacie, w porównaniu z tym monumentalnym koszmarem winy,
popełnianej w najgłębszym przekonaniu o własnej słuszności. Może w przyszłości powstanie
jakaś nowa forma dramaturgiczna, która zmieściłaby w sobie całą grozę podobnych kon-
frontacji, z których przecież składa się historia ludzkości.

Ale nie na tym koniec zgrozy. Bo przecież możliwy jest i taki scenariusz dziejowy, w któ-

rym występują dwie racje jednakowo słuszne i trafne, chociaż skłócone, a ich zwolennicy w
nieugiętej i ofiarnej walce wytracają się nawzajem.

background image

36

* * *

Słowa mają taką wielką siłę! Są potęgą, mogą uszczęśliwiać i ronić, obdarowywać

najszczodrzej i pozbawiać wszystkiego.

Słowa wypowiadane przez bohaterów utworów literackich zostają wcześniej przemyślane

przez autora, dopasowane do tego wszystkiego, co było przedtem i co ma potem nastąpić.
Dlatego są właściwe, trafne, odpowiednie. W życiu natomiast posługujemy się słowami
przypadkowo, byle jak, mówimy najczęściej nie to, co naprawdę chciałoby się wyrazić i
przekazać. Zdarza się, że mówimy coś zupełnie innego niż mieliśmy zamiar powiedzieć.
Używamy słów jak nieodpowiedniego klucza do otwarcia drzwi, które bardzo pragniemy
otworzyć. Używając słów niewłaściwie i niecelowo, zamiast obdarować, niechcący i bez-
myślnie pozbawiamy, ranimy zamiast uszczęśliwiać. Wtedy słowa z całą ich wspaniałością i
potęgą stają się orężem w ręku głupca, a ich cudowna moc pozostaje zupełnie bezsilna.

* * *

Wszystko może być sztuką! Jeżeli czynione jest z sercem, z pasją, z inwencją, z wyobraź-

nią – to jest właśnie Sztuka.

Sztuką może być uprawianie ogrodu warzywnego, wychowywanie dzieci, gotowanie

obiadu, kochanie, informowanie podróżnych o godzinie odjazdu pociągów. Tak samo jak
malowanie obrazów i oglądanie ich wystawionych w galerii. Każdy dzień przeżyty i wszyst-
kie lata, i całe życie od początku do końca. Gdy jednak temu, co się robi i jak się żyje, za-
braknie serca i wyobraźni, zostaje już tylko masowa produkcja tandety – ogród, dzieci, in-
formacja, kochanie, życie – wszystko.

Sposób widzenia świata i poznawcze reagowanie na rzeczywistość mogą również zostać

zdegradowane do poziomu masowej tandety. I bywa tak często. Natomiast rzadko dorasta do
wyżyn sztuki, chociaż mogłoby stać się jedną z najbardziej wzniosłych jej dziedzin.

– Byłaby to sztuka samotna, niekomunikatywna, uprawiana z rozpaczą, nasycona nigdy

nie spełnionym pragnieniem doskonałości. Sztuka, o której nie wiadomo czy jest duchowym
luksusem rozrzutnych i nierozważnych, czy upragnionym przez wszystkich chlebem dla
umierającego z głodu świata.

* * *

Przyszłość sztuki widzę w tym, że stanie się ona kiedyś powszechnym klimatem życia

całych ludzkich zbiorowości. Że ograniczy się jej dotychczasowa rola jako samotnej enklawy
dla znawców i miłośników, a rozpowszechni się podnoszenie rangi walorów estetycznych
życia we wszystkich jego przejawach codziennych i odświętnych. Że będzie ona ogólnie sto-
sowaną formą każdej aktywności i naturalnym sposobem wszelkiej percepcji: patrzenia, słu-
chania, rozumienia. Estetyczne kryteria wyboru wkroczą jako równorzędne obok dotychczas
dominujących kryteriów ekonomicznych i moralnych. I zaczną trwale funkcjonować we
wszelkich zachowaniach oraz potocznym sposobie odbioru zdarzeń i faktów. Sztuka będzie
nieustannie obecna w każdym kontakcie ze światem zewnętrznym i w każdym przeżyciu
wewnętrznym, w całym obszarze ludzkiej aktywności i ludzkiego doznawania.

Ujmowanie mijających dni w struktury artystyczne stanie się powszechnym obyczajem, a

poszukiwanie we wszystkim harmonii i piękna – normalnym stylem życia. Potrzeba nasyce-
nia świata autentyczną urodą utrwali się w każdym jako naturalny impuls i wewnętrzny im-
peratyw serca.

background image

37

MY Z KOSMOSU

Dzieci wszechświata Ditfurtha przeczytałam już dużo wcześniej, ale dopiero teraz udało

mi się dokładnie zrozumieć, na czym polegało uczucie nieokreślonego zawodu w stosunku
do obietnicy zawartej w tytule książki.

Słowo „dzieci” wywołuje jednocześnie wizję „ojca” i zakłada istnienie między nimi więzi

wzajemnej przychylności, stosunku obustronnej akceptacji, zaufania i miłości, to znaczy cze-
goś znacznie więcej niż faktu spowodowania narodzin przez ojca. Ale Ditfurth gromadzi je-
dynie argumenty na dowód istnienia zależności między jakością wszechświata, a jakością
człowieka, pokazuje, że człowiek jest właśnie taki jaki jest i istnieje w taki właśnie sposób
pod wpływem swoich niezliczonych związków z wszechświatem. Zależność człowieka od
wszechświata jest wszechogarniająca, bezwzględna Uświadomienie sobie tych wszystkich
form uwikłania istoty ludzkiej, takich jak grawitacja, promieniowanie, fazy obrotu planet,
narodziny i umieranie gwiazd i wiele innych, nasuwa ponure skojarzenia z obrazem muchy
zaplątanej w pajęczynie. Człowiek jest osaczony wszechświatem całkowicie, totalnie.

Ten jednostronny kierunek zależności wręcz przytłacza, budzi grozę i rodzi dotkliwy nie-

dosyt informacji o tym, jaka jest wobec tego rola człowieka w stosunku do wszechświata.
Czy wszechświat go potrzebuje i akceptuje, czy tylko toleruje, a może w ogóle ignoruje? Bo
te wszystkie drobiazgowe uwarunkowania narodzin i trwania człowieka nie wskazują jedno-
cześnie na to, że jest on do czegoś potrzebny, że jest tworem przewidzianym, harmonijnie
wkomponowanym w środowisko kosmosu, a nie czymś zbędnym i przypadkowym. Jeżeli
nawet ludzka populacja byłaby we wszechświecie rodzajem wysypki, egzemy lub trądu, to by
jeszcze nie oznaczało, że pojawiła się bez przyczyny i trwa niezależnie od wszystkiego. Ist-
nienie pasożytów i chorób też jest uwarunkowane wieloma czynnikami, sięgającymi często w
bardzo odległą przeszłość, ale to nie znaczy, że obciążony nimi organizm można nazwać ich
ojcem.

Tytuł książki

Dzieci wszechświata jest chyba zbyt pochopny, zawiera ładunek optymizmu,

który nie znajduje pokrycia w treści. Z niej bowiem nie wynika nic pocieszającego, nic takie-
go co mogłoby nas przekonać, że jesteśmy dziećmi kochanymi. Rewelacje autora nie wyklu-
czają takiej ewentualności, że człowiek nie spoczywa w zagłębieniu jakiejś kosmicznej dłoni,
ciepłej, mocnej i przyjaznej. Ale chyba nie ma nic takiego, czego pragnąłby bardziej.

* * *

Gdy rzeczywistość przestaje być czymś jednoznacznym, pewnym i oczywistym, umysł

kieruje się ku domysłom. Współczesna literatura fantastyczno-naukowa odzwierciedla tę nie-
pewność i niejednoznaczność, jest jakby testem aktualnych ludzkich obaw i nadziei.

Od formułowanych w literaturze science fiction domysłów nie żąda się weryfikacji, nikt tu

nie oczekuje dowodów. Ani obawa, ani nadzieja nie muszą bronić się uzasadnieniami. Do-
znawanie nadziei może być bezkresne jak niebo widziane z pojazdu kosmicznego, a lęk przed
przyszłością może przybrać postać najbardziej przerażających wizji zagubienia się w ko-
smicznej próżni.

Literatura science fiction to królestwo domysłów wykraczających poza nasz czas i poza to

miejsce, które przywykliśmy uważać za jedynie rzeczywiste. Cokolwiek się dzieje z kosmo-
nautami w pojeździe kosmicznym, albo już na jakiejś nieznanej planecie, przebywają oni w
innej skali istnienia, w innej rzeczywistości. Autora i czytelników przestają obowiązywać
dotychczasowe rygory wyobraźni i wtedy okazuje się, że wszystko jest możliwe. Że nie ma

background image

38

niczego takiego, co by nie mogło być. Literatura sf wyzwala umysł od ciężaru jednoznaczno-
ści rzeczywistości zastanej, tej którą przywykło się traktować jako jedyną możliwą. Świado-
mość pisarza i czytelnika zostaje obdarzona nieznanym przywilejem wyboru dowolnej skali
istnienia jako terenu dla swoich domysłów, nadziei i obaw.

Ten przywilej nieograniczonego wyboru pozwala na uświadomienie sobie całej umowno-

ści tego, co nazywamy na co dzień poczuciem rzeczywistości. – Bo co to jest rzeczywistość?
Czy człowiek współczesny, zawieszony między mikro- i makrokosmosem, szturmujący prze-
strzeń pozaziemską, intrygowany niezidentyfikowanymi obiektami latającymi, a jednocze-
śnie uwikłany w konflikty polityczne, ideologiczne i narodowe, może mieć w ogóle poczucie
rzeczywistości? – W jakiej skali istnienia należałoby potraktować życie ludzkie, aby uznać je
za najbardziej rzeczywiste? Czy odniesieniem najwłaściwszym ma być powszedniość powta-
rzających się pracowitych dni, czy arena politycznych zmagań, czy struktury ekologiczne,
czy może otchłań kosmosu?

Bohaterom książki Briana Aldisa

Non-stop ich rzeczywistość rozszerzała się i przeobra-

żała w miarę, jak penetrowali swoje otoczenie. To zastane miejsce do życia, jakim była ka-
juta, zastąpił najpierw korytarz, a potem cały pokład zarośnięty gęstwiną alg. Wreszcie od-
kryli, że ich pokład jest tylko jednym z wielu istniejących na tym gigantycznym pojeździe
kosmicznym, w którym żyją już od wielu pokoleń. I że na innych pokładach, tak samo od
wielu pokoleń, mieszkają jacyś nie znani osobnicy. Zaskoczeni ich wtargnięciem na swój
pokład, okazali agresywność, która zapoczątkowała dalszą, nieustępliwą, choć niczym nie
uzasadnioną wrogość między nimi. Odtąd walka trwała już stale, wznawiana przez każde
nowe pokolenie, i stała się jeszcze jednym trwałym elementem ich rzeczywistości.

Początkowo sądzili, że ich pojazd porusza się w przestrzeni kosmicznej, że zmierza nie-

wiadomym torem, nie wiadomo skąd i dokąd. I właściwie w tym punkcie poszukiwań ta pe-
netracja rzeczywistości i ustalania skali własnego istnienia mogłyby się zatrzymać w poczu-
ciu zupełnej bezradności. Pytając o sens swego istnienia, mogliby tu stanąć jak nad przepa-
ścią, w którą ani nie można się pogrążyć, ani nie można jej przekroczyć. Pozostaje już potem
tylko pytać bez końca o to, kto skonstruował pojazd, w jaki sposób i dla jakiego celu znaleźli
się na jego pokładzie i od jak dawna trwa ta wędrówka przez próżnię kosmosu? A wreszcie
zastanowiliby się nad tym, jaki może być cel tej podróży, czy przewidziana jest dla niej jakaś
końcowa stacja i po co tam jadą. Co ich samych czeka u kresu tej długiej drogi?

Ale autor książki, Brian Aldis, nie doprowadza swoich bohaterów do tego punktu zasta-

nowienia się nad własną sytuacją. Okazuje się bowiem, że statek kosmiczny wcale nie szy-
buje w nieznanej przestrzeni, lecz porusza się po ograniczonym torze dookoła Ziemi. Wsku-
tek nieprzewidzianych zmian genetycznych, jakie nastąpiły u załogi wkrótce po starcie, lu-
dzie ci zostali zatrzymani niedaleko Ziemi, ale nie mogli być sprowadzeni z powrotem na jej
powierzchnię, bo byli już niezdolni do życia w warunkach planety. Krążyli więc tak wokół
Ziemi – non-stop – przez kolejne lata i kolejne pokolenia, dziczejąc stopniowo w zarosłym
dżunglą wraku. I to była ich rzeczywistość. Żyli w niej przez setki lat, nie domyślając się
nawet, że jest ona właśnie taka.

Nie wiedzieli też, że rzeczywistość ta była rezultatem decyzji i poczynań ludzi pozosta-

łych na Ziemi, tych samych, którzy podtrzymywali tragiczną egzystencję populacji skazań-
ców. Mieli dość litości, aby ich nie unicestwić, ale nie dysponowali środkami umożliwiają-
cymi przywrócenia takiego stanu organizmu i świadomości, który by otwierał nieszczęsnym
mutantom powrót na Ziemię. – Autor zatrzymuje się na tym zakończeniu, uznając skalę ist-
nienia mieszkańców pojazdu, zarówno jak i mieszkańców Ziemi, za ostatecznie wyjaśnioną.

A przecież ci dysponenci i animatorzy losu załogi też mieli swoją, nie rozpoznaną do koń-

ca, rzeczywistość, swoją skalę istnienia i swój los. Tak samo jak załoga pojazdu kosmicznego
trwali zawieszeni między własnym nieznanym początkiem, a niemożliwym do przewidzenia
końcem, w nieokreślonym punkcie przestrzeni kosmicznej. Odnośnie tej ich rzeczywistości

background image

39

można by właściwie zadawać pytania takie same jak w przypadku dryfującego wraku i być
zdanym na równie przypadkowe domysły. I jeżeli nawet wśród tych mniej lub więcej szalo-
nych domysłów byłby jeden obiektywnie trafny, to i tak nie byłoby sposobu, aby odróżnić go
od wszystkich pozostałych, fałszywych i chybionych, szalonych do końca. Ludzie z Ziemi,
podobnie jak załoga wraku pojazdu kosmicznego, byliby tak samo skazani na to, aby wresz-
cie zatrzymać się nad swoimi pytaniami i pochylić nad nimi jak nad przepaścią.

Analizując zasób wiedzy i informacji oraz postawy i sposób zachowania bohaterów Aldi-

sa, można by się zastanowić, którzy z nich mieli naprawdę poczucie rzeczywistości? – Czy
„realiści w skali kabiny” dryfującego statku, którzy dostrzegali jasno wszystkie jej praktycz-
ne zalety i możliwości, i pilnie je wykorzystywali? Czy ci, których ciekawość i potrzeba eks-
pansji popychały do penetrowania korytarzy i kolejnych kondygnacji pojazdu? A może po-
czucie rzeczywistości mieli dopiero ci, którzy znali całą tragiczną sytuację wraku, krążącego
non-stop dookoła Ziemi, bez nadziei powrotu na nią?

Do ewentualnego uświadomienia sobie istnienia dalszych, nieznanych obszarów rzeczy-

wistości docierają tylko bardzo nieliczni bezradnym wrażeniem tajemnicy. A w sferę tajem-
nicy, gdziekolwiek przebiegałaby jej granica, można sięgać już tylko fantazją, intuicją, do-
mysłem lub mistyfikacją. Mimo nikłej i iluzorycznej wartości poznawczej wszelkich domy-
słów, nie sposób ich sobie zabronić. Ciekawość i dociekliwość ludzka od tysiącleci szturmuje
wyobraźnią granice nierozpoznawalnego. Czyni to z tym większą pasją i nieustępliwością, że
formułowane wtedy pytania dotyczą niejednokrotnie podstawowych, najdonioślejszych
spraw ludzkiej egzystencji. Wciąż nie wiadomo, kim właściwie jesteśmy i gdzie rozgrywają
się nasze lokalne dramaty, tragiczne zmagania i kameralne konflikty. I nie wiadomo nawet
dokładnie o co pytamy, szukając bezskutecznie odpowiedzi na odwieczne KTO i GDZIE?

Wiedza naukowa dopóki informuje tylko o oderwanych faktach, nie będąc w stanie ukazać

ich wewnętrznych, strukturalnych związków, jest wiedzą fantomatyczną i pozorną. Literatura
sf kompensuje w pewnym stopniu ten niedosyt umysłu, jaki zostawia wiedza naukowa, rzu-
cając strzępy ścisłych informacji, które jednak nie pasują do siebie na tyle dokładnie, aby
można było złożyć z nich jakąś przekonującą humanistycznie całość. Taką całość, która by-
łaby zdolna zaspokoić rozterkę dramatycznych ludzkich niepokojów o własną tożsamość, o
cel i sens swego istnienia i o swoją przeszłość. O to, w jakiej skali chronologicznej należy tę
przeszłość usytuować – w skali epoki historycznej, ery geologicznej czy 120 wieków Zoro-
astra, wedyjskiej maha-jugi, czy jeszcze innych? A jaki czas przyszły jeszcze do nas należy?
I jaka przestrzeń wchodzi w obręb naszej rzeczywistości?

Literatura sf usiłuje skompensować brak takiej interpretacji naukowych faktów, która uj-

mowałaby rozproszone zjawiska w strukturę uzasadnioną nie tylko empirycznie i logicznie,
ale także moralnie. Jest to zadanie o tyle trudne i ryzykowne, że nie wiadomo, czy potrzeba
moralnego ładu, tak bliska ludzkiemu sercu, dotyczy również szerokiej skali rzeczywistości
pozaziemskiej.

Domysły autorów literatury sf koncentrują się w zasadzie wokół dwóch przeciwstawnych

biegunów odczuć i przewidywań – nadziei i lęku. Nadziei wielkiej jak niebo i lęku bezkres-
nego jak otchłań. Nawiązują do problemów, do których nie przyznaje się żaden inny gatunek
literacki i z których każdy uchyla się małodusznie i tchórzliwie od stawiania pytań podsta-
wowych, najważniejszych – pytań o sens tej rzeczywistości, którą najpowszechniej traktuje
się jako jedyną prawdziwą i ważną. Konflikty i zmagania podobne do tych, jakie są charakte-
rystyczne dla naszej współczesnej sytuacji, w wersji sf doprowadzają w końcu do tego, że
lądujący tam po tysiącach lat kosmonauci z innych planet zastają na miejscu wysypisko mi-
nionej cywilizacji lub dymiące jeszcze zgliszcza świetnych niegdyś miast. – W takich opo-
wieściach wyraża się lęk o przyszłość własnej planety.

Jak wynika z tematyki podejmowanej przez literaturę sf, łatwiej jest wyrazić obawy niż

przewidywania optymistyczne i ufne. Kosmonauci ziemscy lądujący na obcych planetach

background image

40

zastają tam najczęściej albo bardzo prymitywne formy życia, albo ślady dawnych cywilizacji,
które pozwalają się domyślać, że kiedyś żyły tu istoty o wysokich umiejętnościach technicz-
nych. Z tych śladów trudno jednak odczytać dokładniejsze informacje o umysłowości i etyce
tych istot. A już zupełnie rzadko spotyka się opisy spotkań z żywą, istniejącą cywilizacją,
znacznie wyższą od naszej, a jednocześnie zrozumiałą i czytelną dla nas. H. G. Wells w
książce

Ludzie jak bogowie przedstawia sytuację będącą ilustracją spełnienia wszystkich

ówczesnych postulatów socjalnych, humanistycznych i technicznych tzn. tych, jakie były
ideałem XIX-wiecznej zachodniej Europy. A Stanisław Lem ujmuje takie spotkania w kon-
wencji groteski. – Najbujniejsza bowiem wyobraźnia autora nie jest w stanie wyczarować
obrazu społeczeństw żyjących na innych planetach albo na naszej własnej planecie, ale w
odległej przyszłości, i reprezentujących poziom świadomości znacznie przewyższające obec-
ny poziom świadomości ludzkiej. Wymagałoby to bowiem przeskoczenia samego siebie,
wykroczenia nie tylko poza własne status quo, ale wyprzedzenia nawet samej wizji doskonal-
szej przyszłości. Taka wizja zależy bezpośrednio od tego, jaki teraz jest ten, kto ją sobie
przedstawia. A widocznie wyobraźnia człowieka współczesnego nie obejmuje jeszcze takich
etapów własnego rozwoju, które wykraczałyby daleko poza wartości obecnie uznawane. W
tym zakresie zawodzi nawet i fikcja literacka i dlatego ogranicza się do przedstawienia wy-
łącznie przyszłych osiągnięć technicznych.

Niedowład pełniejszego prognozowania w kategoriach humanistycznych kompensują więc

opisy przyszłej doskonałości technologicznej. W pewnym momencie jednak ta technologicz-
na euforia nagle się załamuje. Dzieje się tak wtedy, gdy w scenerii wspaniałego nowego
świata, świata podróży międzyplanetarnych, przezwyciężonej grawitacji i swobodnych wę-
drówek w czasie pojawia się człowiek taki sam jak dziś. I nagle wizja promiennej przyszłości
zmienia się automatycznie w koszmar. – Wśród doskonale funkcjonujących robotów i nieza-
wodnych automatów poruszają się ludzie jakby żywcem przeniesieni z dnia dzisiejszego.
Obarczeni całym balastem współczesnych wzorów życia i myślenia, kultywujący obyczaje
uznawane obecnie za cywilizowane, kulturalne, normalne. Po super nowoczesnych ulicach
przyszłych miast krąży tłum gawiedzi w poszukiwaniu tandetnej rozrywki, jarmarcznego
widowiska, alkoholu i okazji do występku. „Wylądował oto wieki całe po czasach własnego
życia i śmierci, w mieście supertechniki i barbarzyństwa” – pisze Brian Aldis w opowiadaniu
Przenigdy.

W takich właśnie obrazach jak ten wyraża się największy lęk człowieka współczesnego,

lęk przed sobą samym takim, jakim mógłby pozostać również w odległej przyszłości. Oka-
zuje się, że obawa przed totalną zagładą nie jest tą największą, a marzenie o wspaniałej przy-
szłości jest przede wszystkim pragnieniem bycia kimś innym, doskonalszym, lepszym, mą-
drzejszym niż teraz. Jest to marzenie małej brzyduli, która widzi siebie jako już dorosłą,
śliczną i dobrą królewnę. Tego oczekiwania nie zastąpi jej obietnica największych nawet
zaszczytów i bogactw. Wszystko byłoby smutne i szare, gdyby ona sama miała pozostać taką
jaką jest teraz – brzydką i złą. Nawet posiadanie najwspanialszego złotego pałacu byłoby
tylko okazją do dręczącego rozważania, jakby to innej małej brzyduli odebrać jej pałac, może
bardziej złocisty niż własny.

Taka sytuacja pełnego dobrobytu dla wszystkich, zaspokajania potrzeb nie tylko elemen-

tarnych, ale najwyższego komfortu, staje się udziałem mieszkańców miasta w powieści
Adama Wiśniewskiego-Snerga –

Robot. Miasto zostało w całości porwane i szybuje w prze-

strzeń ku nieznanemu przeznaczeniu. Nadistoty, będące sprawcami tego porwania, dostar-
czają mieszkańcom miasta wszystkiego, czego by tylko mogli zapragnąć: luksusowych
mieszkań, wykwintnych ubrań, najnowocześniejszych samochodów, wszelkich rozrywek.
Mimo że tak bogato zaopatrzeni, nie przestają między sobą rywalizować, bo każdy chce mieć
więcej niż inni. Raniel, który opisuje istniejącą sytuację, tak ją komentuje: „Powiem panu

background image

41

otwarcie, może to nie ma żadnego sensu, ale teraz – w przededniu śmierci – jest mi już tylko
bezgranicznie…

– Wstyd?
– Tak! Gdyż czuję się głęboko upokorzony. Wstydzę się za nich przed… tamtymi. Bo

kiedyś – na Ziemi – wyobrażaliśmy sobie: porozumienie i współistnienie. W najgorszym
razie – wojna światów. A co tu mamy? Korytko – karmnik. I rozkwiczany konsumpcyjny
tucz. Taka to wojna światów?”

* * *

Jak zachowaliby się współcześni ziemscy kosmonauci, gdyby w czasie jakiejś dalekiej

wyprawy wylądowali przypadkiem na nieznanej planecie i spotkali tam istoty dość wpraw-
dzie prymitywne, na tyle jednak inteligentne, aby można było nawiązać z nimi kontakt?

Zapewne w tubylcach, oszołomionych tym ich „z nieba” przybyciem, wzbudziliby dodat-

kowy zachwyt i cześć, pokazując im np. radio tranzystorowe i latarkę. A potem, znudzeni
jednostajnością swego konserwowego pokarmu, rozejrzeliby się za możliwością zdobycia
świeżego mięsa na obiad. Zwłaszcza, że zastane tam grupy istot dwunożnych i czworonoż-
nych, żyjące w harmonijnej symbiozie, zakwalifikowaliby od razu uczenie jako plemiona
pasterskie. Tubylcy zaś, przejęci zbożnym podziwem i czołobitną gorliwością w stosunku do
wszechmocnych „bogów”, spełnialiby skwapliwie każde ich życzenie. Chociaż do tej pory
nie wiedzieli w ogóle, co to znaczy zabijać, i nie przyszło im nigdy przedtem do głowy, że
można coś takiego uczynić. Swoje czworonogi kochali, bo były łagodne i ufne, karmiły ich
swoim mlekiem i darzyły ciepłem swojej wełny. Żądanie „bogów” było jednak dla nich
czymś tak niesłychanym, że zafascynowani i oszołomieni, uznali je za zjawisko spoza kręgu
zwykłej rzeczywistości, nadprzyrodzone – święte.

Kto wie, czy w czasach, kiedy nasza Ziemia była jeszcze bardzo młoda i pierwotna, nie

przydarzyła jej się taka właśnie przypadkowa wizyta? Nieprawdopodobnie głęboki szok,
wywołany tym wydarzeniem, wycisnął niezatarte piętno na pamięci całych pokoleń, utrwalił
się w podaniach i mitach, w obcych im dotychczas obowiązkach religijnych i – w zdeprawo-
wanym na zawsze sumieniu.

„Boskość” potężnych przybyszów nie ulegała dla Ziemian żadnej wątpliwości, każde ich

życzenie stawało się od razu przykazaniem, a każde polecenie objawieniem woli bożej. Ko-
smici byli zresztą poza tym dobrzy i wspaniałomyślni, nauczyli tubylców uprawy roli, wyro-
bu różnych pożytecznych przedmiotów, obdarowali ich nie znanymi narzędziami, które odtąd
ułatwiały życie Ziemianom, budząc ich nieopisany zachwyt. W porywie uwielbienia i
wdzięczności przynosili potężnym dobroczyńcom ciała swoich zabijanych czworonogów, bo
zauważyli, że jest to miła „bogom” ofiara.

Zażyłość przybyszów z Ziemianami wzrastała z dnia na dzień. Jeden z nich został nawet

dopuszczony do pomieszczeń kuchennych i dokładnie pouczony o tym, jak przyrządzać ulu-
bione mięsne dania dla kosmonautów. W oczach swoich współplemieńców awansował do
roli „kapłana”, chociaż dla załogi był po prostu kucharzem, spełniającym pewne proste usłu-
gi. Żądanie, aby tubylczy kucharz mył ręce przed przystąpieniem do pracy, stało się dla
wszystkich rewelacją i uznano je potem za rytualny obowiązek „obmywania” przed złoże-
niem obrzędowej ofiary. Po odjeździe kosmonautów przyrządzanie pieczeni i zrazów podnie-
siono do rangi religijnego ceremoniału, blat kuchenny nazwano ołtarzem ofiarnym, a na wzór
strzelistego kształtu kosmicznego pojazdu zaczęto z czasem budować świątynie, aby utrwalić
pamięć o tamtym nadzwyczajnym wydarzeniu.

Kosmonauci odjechali wreszcie zadowoleni z siebie, przekonani, że zrobili dla prymityw-

nych tubylców wiele dobrego, nauczyli ich tylu pożytecznych umiejętności, przekazali wiele
przestróg i pouczeń, obiecali wrócić. Z tego, że nauczyli ich również zabijania, może nawet

background image

42

nie zdawali sobie sprawy. Nie pojęli, że przywlekli na Ziemię zarazę rytualnego, „świętego”
zabójstwa, która po ich odjeździe rozprzestrzeniła się z upływem lat po całej prawie planecie,
wypaczając kierunek przyszłego rozwoju rodzaju ludzkiego.

Skażoną przez nich świadomość Ziemian skanalizowały potem religie i Kościoły, składa-

nie krwawych ofiar weszło do żelaznego repertuaru prawie wszystkich kultów religijnych
świata. W Azji Mniejszej, Afryce Północnej, w przedkolumbijskim Meksyku i Peru, w śre-
dniowiecznej Europie i całym nowoczesnym świecie, krwawe ofiary zmieniają tylko formę i
nazwę oraz uzasadnienie dogmatyczne. Bratobójstwo i kanibalizm zostały w ten sposób pod-
niesione do rangi religijnego obowiązku i obrzędu sakralnego. Baalowi składano w ofierze
nawet niemowlęta i to nie z okrucieństwa i dzikości, jak się obecnie sądzi, lecz w stanie eks-
tatycznego uniesienia. Do dzisiaj dnia największe święta katolickie toną w zwierzęcej krwi.

Z czasem „kapłani” czyli następcy tamtego kucharza, sami zasmakowali w spożywaniu

mięsa i potem już utrwalali i rozpowszechniali rytuał krwawych ofiar nie tylko ze względu na
pamięć przybyszów z kosmosu, ale i dla dogodzenia własnym apetytom. Wreszcie i „profani”
znaleźli upodobanie w udostępnianym im przez kapłanów mięsie świętych ofiar. – Zwyczaj
jadania mięsa rozpowszechnił się i zlaicyzował. Jednak pewien ślad jego pochodzenia pozo-
stał nawet do dzisiaj. Wszystkim współczesnym dokonującym usankcjonowanego zabijania
towarzyszy nieokreślony, uroczysty nastrój sacrum. W czasie wojny, podczas igrzysk, kru-
cjat, rewolucji, zamachów, corridy, polowania, pojedynków, zabijanie otoczone jest mniej
lub więcej podniosłą atmosferą obrzędowego patosu. Do dziś ludzie bronią swojego prawa do
zabijania zwierząt z tak pełnym żaru przekonaniem, jakby kwestionowanie go było próbą
popełnienia świętokradztwa. Wyznawcy kultów religijnych opartych na Starym Testamencie
powołują się wtedy na osobiste upoważnienie Jehowy i ze zgrozą odrzucają wszelkie sugestie
zaniechania tego obyczaju. Od tysiącleci ludzie składający krwawe ofiary robią to z przeko-
naniem, że czynią zadość wyraźnym życzeniom bóstwa i że uzyskują w ten sposób jakąś po-
myślność dla siebie, dla swojego plemienia lub narodu. Zmienia się tylko forma składanych
ofiar i treść uzasadnień. Ich daremność jest wciąż taka sama.

W miarę umysłowego i duchowego dojrzewania rodzaju ludzkiego, pamięć tamtego zdu-

miewającego wydarzenia zaczęła budzić inne jeszcze uczucia i refleksje. W sercach Ziemian
zakiełkowało filozoficzne zamyślenie nad dziwnością nieba, które kryje w sobie nieznane
tajemnice i możliwości niezwykłych objawień. Pozostała też tęsknota za Nieznanym i trwoż-
na cześć dla Niepojętych Mocy Niebiańskich. Te postawy zaczęły stopniowo dominować nad
pierwotną fascynacją dla tak niewiarygodnych zachowań jak zabijanie i pożeranie ciała za-
bitych ofiar. Nigdy jednak nie wyeliminowały ich z religii i życia Ziemian zupełnie. Odwrot-
nie, oderwane od religijnych uzasadnień, stało się obyczajem powszechnym, zatraciło swój
charakter wyłącznie sakralny, opuściło zasięg spraw ściśle religijnych, zagarnęła je ekonomia
i polityka, wchłonęła TRADYCJA. Jednak religijne korzenie obyczaju jadania mięsa całko-
wicie nie uschły. Każda próba wyeliminowania go, czy chociaż ograniczenia, budzi protest
tak żarliwy, oburzenie tak głębokie, jakim czciciele reagują na profanację swego kultu, a nie
jak na rzeczową propozycję zmiany struktury ekonomicznej albo jadłospisu.

Może kosmici po pewnym czasie zorientowali się w tym, jakiego dopuścili się bezwiednie

przestępstwa i jakie wywołało to konsekwencje dla rodzaju ludzkiego. Może chcieli to na-
prawić, odwołać poprzednie zalecenia i sugestie, może sami już w tym czasie zmienili swoje
obyczaje, dojrzeli do wyższego poziomu życia i myślenia. Ale jeżeli nawet czynili jakieś
próby w tym zakresie, to jak widać, mało skuteczne – największe zło już się stało. „Bogato
proteinowa” pozycja w ich jadłospisie ukształtowała świadomość ludzką, wrosła w sposoby
myślenia o świecie, oceniania siebie i innych, aż do naszych czasów niewzruszone i aktualne.

Tym pokazem zabijania kosmiczni goście zdegradowali rodzaj ludzki u samych podstaw

jego rozwoju, zdeprawowali jego zmysł moralny, gdy nie znane dotąd zło ukazali w glorii
świętości „boskiego” życzenia. Pozbawili zdolności trafnego odróżniania dobra od zła,

background image

43

zgwałcili sumienie, znieczulili wrażliwość na cudze cierpienie, oswoili z tolerowaniem
śmierci okrutnej i niezawinionej, bo takie było osobliwe życzenie potężnych „bóstw”. Skoja-
rzeniem przelewu krwi ze świętością ograniczyli aspiracje duchowe Ziemian, spaczyli kieru-
nek moralnego dojrzewania całej przyszłej ludzkości.

Aby sprostać wymaganiom czci i posłuszeństwa dla potężnych przybyszów z nieba, ła-

godni Ziemianie musieli sprzeniewierzyć się tym wszystkim zwyczajom, które dotąd regulo-
wały ich wzajemne stosunki, pełne zaufania i opiekuńczej troski. Mięsożerni kosmici pozo-
stawili po sobie, jako trwałe dziedzictwo duchowe, nieuleczalny, tragiczny rozbrat między
odczuwanym dobrem a nakazanym prawem. Do dziś wzruszenie towarzyszące zabijaniu
niewinnej ofiary jest kulminacyjnym momentem przeżycia religijnego.

Do łańcucha przyszłego rozwoju ludzkości kosmiczni goście włączyli obce jego prawi-

dłowości ogniwo – zabijanie, jako integralną część obrzędów religijnych czyli najświętszy
ludzki obowiązek. Wpływ tego przewrotnego poczucia obowiązku nie ograniczył się tylko do
sfery religii, bo świadomość ludzka, zatruta usankcjonowaniem prawa do zabijania, stała się
źródłem spustoszenia we wszystkich innych sferach życia. Dopuszczali się najokrutniejszych
niegodziwości w przekonaniu, że spełniają swoje najświętsze powinności. Żadna z prób po-
wszechnego odkłamania świętości nigdy się jeszcze nie powiodła.

Krótki pobyt kosmitów na Ziemi sprawił, że podobnie jak sprzeczne z ludzkim pojęciem o do-

bru, składanie krwawych ofiar, tak samo inne nakazy sprzeczne z sumieniem i wrażliwością, stały
się dopuszczalne i uznane za godne tego, aby się im podporządkować. Ukształtował się nadrzędny
„dogmat moralny”, że odruchy własnego serca, współczucia i żalu należy systematycznie tłumić,
bo powinność przemawia zupełnie innym głosem niż sumienie, a własne przekonania o tym, co
dobre a co złe, co szlachetne a co nikczemne, nie mają nic wspólnego z obowiązkiem.

Kosmici, odbierając ludziom zaufanie do własnego instynktu dobra, pozbawiali ich w ten

sposób autonomii moralnej, rzucili na pastwę posłuszeństwa dla różnych Silniejszych, Święt-
szych, Bardziej Uczonych, skazali na podporządkowanie się haniebnym nakazom, spełnia-
nym z gorliwym żarem lub łamanym z głębokim poczuciem winy. Do dziś miliony ludzi
szlachetnych i mądrych czyni przerażające ustępstwa i idzie na kompromisy z własnym su-
mieniem, rozsądkiem i wrażliwością, aby sprostać jakimś obłędnym, nieludzkim ortodoksjom
i dopełnić obowiązku lojalności wobec jakichś drapieżnych kultów i krwawych ideologii.

Bez względu na to, czy wizyta kosmiczna miała miejsce na naszej planecie i czy to wła-

śnie kosmici byli tymi, którzy wyzwolili procesy degradujące dzieje ludzkości, to niewyklu-
czone przecież, że mechanizm tych procesów był właśnie taki.

* * *

Przebywam jednocześnie na dwóch równoległych, ale niezmiernie od siebie oddalonych

płaszczyznach rzeczywistości. Karkołomność ciągłego przechodzenia z jednej do drugiej
przyprawia czasem o zawrót głowy. Po powrocie ze sklepu z siatkami pełnymi zakupów, nie
mogę sobie w pierwszej chwili uprzytomnić, dlaczego wczoraj przed zaśnięciem napisanie
aktu oskarżenia przeciwko postaci biblijnego Jehowy uznałam za sprawę niezbędną, doniosłą
i bardzo pilną. I dlaczego przez cały dzień czuję w ustach gorzki smak winy za to, że nie
chodzę od domu do domu, nie pukam do drzwi i nie powtarzam wszystkim bezradnym, zroz-
paczonym i zagubionym: „Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości jego, a
wszystko inne będzie wam przydane.”

Jeszcze jeden bezdomny kot przyszedł pod nasze drzwi. Jest wychudzony, chory i pełen

zobowiązującej ufności.

Otrzymałam rewelacyjne materiały! Sprawozdanie z kontaktów z istotami pozaziemskimi,

spisane w Danii w Borup w 1968 roku. Jest to posłanie do Ziemian, zapowiedź, że w mo-
mencie globalnej katastrofy, która nawiedzi wkrótce naszą planetę, zjawi się pomoc ze-

background image

44

wnętrzna. Niebo zaroi się wtedy od pojazdów kosmicznych, które będą zabierały ludzi na
swe pokłady. Ale tylko wybranych, tych sprawiedliwych, którzy zasługują na to, aby przeżyć
zagładę Ziemi. Będzie się to działo zgodnie z ewangeliczną zapowiedzią, że: „Tej nocy dwaj
będą na jednym łożu, jeden będzie zabrany a drugi pozostawiony. Dwie mleć będą na jednym
miejscu, jedna będzie zabrana a druga pozostawiona. Dwóch będzie na roli, jeden będzie za-
brany a drugi pozostawiony”. Ma to więc być nie totalna zagłada lecz selekcja. Ci pozosta-
wieni wprawdzie zginą, ale nie przepadną, bo wkrótce zostaną inkarnowani na innych plane-
tach, gdzie warunki życia odpowiadają ich potrzebom i możliwościom oraz poziomowi ich
aspiracji i gdzie będą mogli żyć dalej, kontynuując swój duchowy rozwój. Natomiast ci za-
brani na pokłady pojazdów kosmicznych zostaną uzdrowieni i takiemu ulegną duchowemu
udoskonaleniu, aby po powrocie na Ziemię potrafili żyć już zupełnie inaczej niż dotychczas
żyli jej mieszkańcy. Teraz już będą mieli możność realizowania swoich najgłębszych aspira-
cji do sprawiedliwości, prawdy, wolności, miłości i piękna, które w dotychczasowych wa-
runkach ziemskich zostały ograniczone lub zdeprecjonowane. Teraz już będą mogli żyć
zgodnie z powszechnym prawem kosmicznym, prawem miłości i współczucia. W między-
czasie cała powierzchnia planety zostanie poddana gruntownej odnowie i naprawie, oczysz-
czona ze wszystkich pozostałości i śladów dotychczasowej działalności ludzkiej.

Ten plan ocalenia i odnowy naszej Planety zachwycił mnie i oszołomił. A dalszy wykład

filozofii kosmicznej przekonał absolutnie i bez żadnych zastrzeżeń. Teraz, kiedy siedzę przy
maszynie i tłumaczę

The Voice from Heaven, a od czasu do czasu wstaję, aby uprzątnąć śla-

dy żołądkowych kłopotów kota, mam poczucie kompletnego zamętu i zaskoczenia.

Czytając te „słowa z nieba” nieprzerwanie przez trzy dni, godzina po godzinie, gromadziłam

nieprzebrane bogactwo. Ofiarowano mi tę od tak dawna upragnioną Wielką Prawdę. Cały
Wszechświat i Wieczność. Zniknęło dotychczasowe wrażenie obcości i zagubienia, poczułam
się znowu u siebie, odnaleziona, zadomowiona, jakbym z dalekiego wygnania na egzotyczną
Ziemię wróciła w końcu do najbardziej wytęsknionego miejsca – do całej galaktyki.

Wreszcie na przedostatniej stronie przeczytałam zapewnienie, że to Drugie Przyjście Chry-

stusa będzie miało miejsce jeszcze przed końcem 1968 roku i że Nowy Rok będziemy już
święcić w Nowym Świecie, mając nad głową Nowe Niebo. – Ta ostatnia, nie spełniona od tylu
lat obietnica, pozbawiła mnie nagle wszystkiego! Utraciłam jednocześnie Prawdę, Wszech-
świat, Wieczność i Nadzieję! Trudno o większą nędzę i smutniejsze wygnanie. Filozofia ko-
smiczna też jest już tylko moim zupełnie prywatnym marzeniem i daremnym oczekiwaniem.

Kot ma się znacznie lepiej. A ja wracam do przerwanej lektury

Złotej gałęzi Frazera. Tej

wstrząsającej historii pomyłek różnych plemion, ludów i narodów, ich niegodziwości i naj-
straszliwszej niedoli. Historii, która wciąż nieprzerwanie trwa. Razem z nimi wszystkimi tonę
w niezmiernym poniżeniu, wstydzie i nieszczęściu.

Ale może nie wszystko jeszcze stracone? – Mahatma Gandhi wyraził przekonanie, że

oparcie się na naukach wygłoszonych przez Chrystusa w Kazaniu na Górze Oliwnej wystar-
czyłoby do rozwiązania najtrudniejszych problemów współczesnego świata. A otuchy i siły
dodają słowa: „Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje, a kto szuka, znajduje, a kto kołacze,
temu otwierają.” Może jednak mądrość, dobroć i szczęście trwają ukryte w każdym z nas i
każdy z nas może sam po nie sięgnąć, szukając, prosząc i kołacząc.

* * *

Arnold Mostowicz

My z kosmosu. – W lipcu 1969 roku samotny żeglarz Donald Crown-

hurst zniknął w zagadkowy sposób z pokładu swojego jachtu, zostawiając w dzienniku po-
kładowym zadziwiające notatki. Pisał m.in. „…istoty kosmiczne robią sobie z nas zabawkę…
polegającą na przeobrażaniu małp w bogów… i skoro pomyślę o ilości cierpień, jakie są
udziałem człowieka z racji tej zabawy istot kosmicznych, przepełnia mnie oburzenie…”

background image

45

W oburzeniu Crownhursta kryją się dwa nie wypowiedziane założenia – jedno arbitralne,

a drugie niekonsekwentne. Arbitralność pierwszego z nich wyraża się tym, że odwieczny,
trudny dylemat, czy lepiej być cierpiącym bogiem, czy beztroską małpą, niezadowolonym
Sokratesem, czy szczęśliwym wieprzem, rozstrzygnął arbitralnie na korzyść małpy i wieprza.
Niekonsekwencja zaś polega na przekonaniu, że istoty potężniejsze nie mają prawa do bezce-
remonialnego traktowania istot słabszych i bezbronnych. Tego bowiem założenia nie prze-
strzegają sami ludzie w stosunku do zwierząt i to od tysiącleci, nie mając przy tym żadnego
poczucia winy ani świadomości jakoby postępowali niewłaściwie.

Od pewnego już czasu istnieje podejrzenie, że kosmici dokonują eksperymentów na lu-

dziach i w tym celu zagarniają załogi okrętów lub samolotów. Gdyby tak się działo istotnie,
to oburzenie Crownhursta byłoby bardzo charakterystyczne dla przedstawiciela Ziemian. Ci
bowiem są głęboko przekonani, że prawo do bezceremonialnego traktowania innych stwo-
rzeń żyjących na naszej planecie, mają wyłącznie ludzie. I gdyby te szokujące poczynania
istot kosmicznych oceniać ludzkimi kryteriami, to trzeba by je konsekwentnie uznać za rów-
nie usprawiedliwione i godziwe, jak podobne postępowanie ludzi w stosunku do zwierząt,
które jak wiadomo doskonale mieści się w ramach wymogów i norm ludzkiej etyki. Próbując
więc zastosować te normy do przygody Crownhursta, trzeba by zachowanie kosmitów ocenić
jako absolutnie nienaganne. – Nie można przecież wykluczyć, że Crownhurst był potrzebny
istocie kosmicznej do przeprowadzenia naukowego eksperymentu. Może dzięki temu kosmi-
ta, ambitny, młody naukowiec, miał możność, aby empirycznie dowieść tezy, że Ziemianin,
kiedy się boi, ma przyspieszony oddech, kiedy cierpi, serce mocniej mu bije, a kiedy umiera,
ustaje oddech i akcja serca. Jeżeli otrzymał za to tytuł naukowy, to nie ma się czemu dziwić
ani oburzać, bo wszyscy ambitni ziemscy naukowcy, młodzi i starzy, doskonale go rozumie-
ją. Czyż sami nie dokonują stale takich samych doświadczeń na psach, kotach. królikach,
myszach, małpach, aby dowieść tez znacznie banalniejszych i o mniejszym znaczeniu po-
znawczym?

Możliwe również, że kosmita-porywacz był zapalonym kolekcjonerem i przypiął Crown-

hustra szpilką obok innych ciekawych eksponatów ziemskiej fauny. A może był wędkarzem-
marzycielem i zanim zaciągnął go z pokładu jachtu, długo i cierpliwie posuwał mu jakąś
atrakcyjną przynętę na ostrym haczyku? A ponadto, skąd można wiedzieć czy pewne skład-
niki ludzkiego ciała nie są dla kosmitów równie cenne i pożądane jak np. ambra dla ziem-
skich elegantek i kawior dla ziemskich smakoszy? A może dla kosmitów kultywujących sta-
re, czcigodne tradycje, ozdobą świątecznego stołu jest świeże serce Ziemianina, pulsujące
jeszcze przerażeniem i męką długiego umierania? – Domysły można snuć bez końca, tak jak
nieskończenie długa jest lista okrucieństw popełnianych przez ludzi na zwierzętach. Ale wte-
dy trzeba by je wszystkie konsekwentnie uznać za dopuszczalne i właściwe, a nawet w pew-
nych przypadkach za imponujące i godne podziwu. Bo ręka, która ściągnęła Crownhursta z
pokładu jachtu, powtórzyła tylko gest ręki ludzkiej, która z podobną niefrasobliwością wy-
ciąga kolejną doświadczalną mysz z klatki i kurę z brojlerni.

Po głębszym zastanowieniu przygoda Crownhursta daje podstawy do snucia pewnych, ra-

czej ponurych domysłów. – Może w skali ewolucji lub hierarchii istot żyjących, odstęp mię-
dzy kosmitą a człowiekiem jest taki sam, jak między człowiekiem a innymi ssakami ziem-
skimi? Może dla naszych czworonogów człowiek jest takim samym „bogiem”, jakim byli
kosmici dla naszych przodków? Może ludzkie cierpienia, prośby i lamenty znajdują ich rów-
nie obojętnymi, jak łaszenie się zgłodniałego kota, który ocierając się o nogi człowieka i
miaucząc, błaga przy pustym śmietniku o ratunek. Ziemianin jest głuchy na rozpaczliwy ryk
mordowanych w rzeźniach krów, obojętny na strach i ból doświadczalnych zwierząt, nie zna
litości ani względów dla istot słabszych i od siebie zależnych. Jego chciwość, próżność, bez-
myślność, są dla zwierząt źródłem codziennych niekończących się cierpień.

background image

46

Jednak swoją bezwzględność dla zwierząt Ziemianie uzasadniają własnym wyższym po-

ziomem umysłowym, przewagą wspaniałego człowieczeństwa nad nikczemną zwierzęcością
swoich ofiar. Jeżeli więc istoty kosmiczne mają taką samą wspaniałą „boską” przewagę nad
nikczemnym ludzkim człowieczeństwem, to oburzanie się na ich akty samowoli i przemocy
byłoby ze strony człowieka bezpodstawne i niekonsekwentne. Są one bowiem tylko spełnie-
niem tej normy postępowania, którą ludzie chełpią się jako swoim nadrzędnym moralnym
aksjomatem: „Istota rozumna, jaką jest człowiek, posiadająca wyższy stopień inteligencji,
wiedzy i umiejętności, ma prawo do dysponowania życiem i zdrowiem istot gorzej pod tym
względem wyposażonych i wykorzystywać je do swoich celów.”

W przekonaniu człowieka granica gatunku stanowi barierę, poza którą żadne względy mo-

ralne już nie obowiązują. – Jakie więc ma on prawo oczekiwać, że kosmita, istota spoza ga-
tunku ludzkiego kierująca się zasadami odmiennymi, zechce potraktować człowieka według
lepszej zasady etycznej niż ta, którą przyjmują ludzie w swoim postępowaniu ze zwierzęta-
mi? I że będzie respektował uprzywilejowaną pozycję, jaką człowiek sobie sam wyznaczył –
pozycję bezkarnego łowcy, który poluje zza szczelnej zasłony, mając w ręku śmiercionośną
broń.

Oburzamy się na postępowanie kosmitów, nie zdając sobie jednocześnie sprawy z tych

codziennych dramatów, kiedy cały bezmiar zwierzęcego zaufania, miłości i wiary w „czło-
wieka-boga” trafia w próżnię! – „Bóg” jest okrutny, chciwy, nieczuły, pyszny i głupi. Bez
echa pozostają skomlenia i skowyty hodowlanych i doświadczalnych zwierząt, które tym
głosem bólu i przerażenia błagają człowieka, aby nie zadawał im śmierci wśród niewymow-
nych męczarni.

Cóż to za obłuda, żeby oburzać się na bezceremonialne polowanie kosmitów, ignorując

jednocześnie rozpaczliwą sytuację czworonożnych współmieszkańców Ziemi, wobec których
mamy przewagę, jakiej nie są w stanie się przeciwstawić. Ileż pychy i fałszu tkwi w przeko-
naniu, że dla kosmitów rzeczywistym przedstawicielem ludzkości jest uczony – a nie rzeź-
nik! W przemilczaniu narzucającego się domysłu, że w ich opiniach o ludziach dominuje nie
obraz laboratorium naukowego lecz jatki!

W przypadku konfrontacji z istotami kosmicznymi, ludzkie dobre mniemanie o sobie mo-

głoby zostać całkowicie zniweczone, ludzka pycha głęboko poniżona. Paradoksalnie bowiem
nasze życzenia i oczekiwania musiałyby wtedy wyrażać nadzieję, że stosunek istot z wyższe-
go szczebla hierarchii kosmicznej jest wobec ludzi zupełnie odmienny od tego, jaki przeja-
wiają sami wobec istot kolejnego, niższego szczebla biologicznej hierarchii ziemskiej. Jedyną
szansą ocalenia dla ludzkości pozostawałaby możliwość, że moralne opinie i postawy istot
kosmicznych różnią się diametralnie od ludzkich. Eksponując jednocześnie swoją wyjątkową
rozumność i chełpiąc się najwyższym poziomem zasad etycznych, jednak w przypadku takiej
konfrontacji zapragnęliby jak niczego innego, aby ich własne, wysoko cenione zasady moral-
ne nie zostały zastosowane do nich samych. Ocalenia mogliby przecież oczekiwać tylko wte-
dy, gdyby się okazało, że istoty kosmiczne reprezentują postawy i opinie inne niż te, które są
obecnie filarami ludzkiej antropocentrycznej megalomanii.

Niezachwiana pewność o słuszności tej formy przewagi i władzy, jaką ludzie sprawują

nad zwierzętami, załamuje się całkowicie w momencie, gdyby miała dotyczyć władzy, od
której człowiek byłby zależny w tym samym stopniu, co zwierzęta zależne są od niego. –
Wtedy musiałby sobie uprzytomnić, że istnieje takie prawo, utajone w sercu najokrutniejsze-
go nawet łowcy, które zabrania traktowania słabości innych jako pretekstu do łatwej domina-
cji i nie ryzykownego ujarzmiania. Za w pełni uzasadnione uznałby natomiast roszczenia
słabszego i bezbronnego do opieki i pomocy kogoś, kto ma nad nim przewagę rozumu i siły.
Jako niewątpliwie słuszną uznałby wtedy zasadę moralną, że przewaga umysłowa i fizyczna
nie upoważnia do bezwzględności, wykorzystywania i zabijania, lecz zobowiązuje do pomo-
cy i opieki. – Może ta niedoceniana powszechnie perspektywa zmiany postawy ludzi wobec

background image

47

zwierząt jest jednocześnie jedyną drogą do Wielkiego Awansu, mianowania bestii – człowie-
kiem.

Jeżeli jednak władza istot kosmicznych nad Ziemianami byłaby wiernym powtórzeniem i

odbiciem tej władzy, jaką oni sami sprawują nad zwierzętami, to by mogło oznaczać tylko
brak jakiejkolwiek nadziei. To, że nie ma dla ludzi ratunku, litości i przebaczenia ani na Zie-
mi, ani w Niebie.

Może to, co było zabawą dla kosmitów, stanowiło dla ludzi jakąś ogromną, niepowtarzal-

ną szansę? Może kosmici oczekiwali, że oprócz cech drapieżcy znajdą w człowieku również
zadatki anielstwa? Jeżeli jednak oczekiwania te by się nie potwierdziły, to by mogło ozna-
czać, że człowiek sam siebie skazał! Że ten tragiczny małpolud przeoczył ofiarowaną mu,
choćby żartobliwie, szansę zostania bogiem.

background image

48

DUCH NIE SPADŁ Z NIEBA

Hoimar von Ditfurth

Duch nie spadł z nieba: „zanim po raz pierwszy otworzymy oczy,

decyzja o tym, co będziemy widzieć, już zapadła…” I zanim uczynimy pierwszy ruch, decy-
zja o tym, jaki gest zostanie wykonany, też już zapadła.

W głębokich odwiecznych warstwach mózgu i międzymózgowia eksperymentatorzy od-

kryli znajdujące się tam w pełnym pogotowiu całe programy zachowań, dostosowane opty-
malnie do naturalnych warunków środowiska. Gdy elektroda pobudzi odpowiednie miejsca w
mózgu koguta, zostaje on niezawodnie wprowadzony w nastrój bojowej agresywności. Na
pustym stole laboratoryjnym zaczyna nagle stroszyć pióra i z irytacją drepcze szybko tu i
tam. Potem rozgląda się dokoła, szukając obiektu dla wyładowania ogarniającego go gniewu.
Wreszcie rzuca się na cokolwiek, choćby na głowę swojej opiekunki, chociaż w normalnym
kontakcie z nią jest całkowicie oswojony.

W kozie mózgowej ośrodki pobudzenia są już rozbite na elementy prostsze, uruchamiają-

ce przy podrażnieniu np. jeden tylko mięsień, a nie całą grupę, wyzwalając jeden tylko od-
ruch, a nie cały program zachowania. Małpa zajęta jedzeniem przymyka nagle jedno oko,
podnosi i opuszcza palec w rytmie, w jakim eksperymentator naciska guzik. Z tych prostych
reakcji mogą dopiero powstawać złożone, celowe zachowania jako ich kombinacje w dowol-
nej liczbie wariantów. Zwiększa się w ten sposób zakres plastyczności zachowań nie usztyw-
nionych programem i wzrasta zasięg swobody wyboru. Rośnie więc możliwość wybierania
zachowań trafniejszych niż te zaprogramowane w pniu mózgu, ale jednocześnie i ryzyko
groźniejszego niebezpieczeństwa w razie popełnienia błędu. – Czy to jest może ta szczelina
wolności, to „skazanie na wybór”, ten zaszczytny ciężar nałożony przez ewolucję na wyższe
ssaki, ta szansa awansu dla ziemskiej fauny? Szansa przekroczenia jakiegoś egzystencjalnego
progu i przejścia na wyższą płaszczyznę bytowania?

Zachowanie koguta, prymitywniejszego od większości kręgowców, jest prezentacją kilku

zakodowanych w jego mózgu programów zachowań, takich jak szukanie jedzenia, tokowa-
nie, czyszczenie piór i atak lub obrona przed wrogiem. Podrażnienie elektrodą odpowiednie-
go miejsca w jego mózgu wyzwala np. komplet gestów z repertuaru obronnego: stroszy pióra
i drepce zirytowany tu i tam. Potem atakuje jakieś puste miejsce na stole doświadczalnym,
wreszcie ucieka z głośnym gdakaniem – nie udało mu się pokonać wroga!

Reakcje małpy są już bardziej dowolne; pod wpływem drażnienia kory mózgowej elektro-

dą, reaguje nie całym programem zachowań lecz pojedynczymi, prostymi odruchami.

Różne ośrodki mózgu ludzkiego reagują na swoiste bodźce zewnętrzne tak samo, jak po-

przez warstwę międzymózgowia aż do kory mózgowej, eksperymentator wyzwala zachowa-
nia coraz bardziej plastyczne, zróżnicowane, będące dowolnym, w pewnym sensie, kompo-
nowaniem prostych poruszeń. Kora mózgowa w stosunku do pnia mózgu jest więc sferą wol-
ności, daje szansę wykorzystywania pojedynczych gestów dla forsowania rozmaitych ukła-
dów zachowań, zależnie od… właśnie, zależnie od czego? Jaki jeszcze czynnik biologiczny
decyduje o sposobie komponowania różnorodnych, niepowtarzalnych zachowań i reakcji? Na
czym polega istota indywidualizacji i niepowtarzalności? I jaka jest jej rola w ewolucji ga-
tunków?

Ewolucja wyposażyła żywe organizmy w bardzo precyzyjne mechanizmy ochronne. W

sposobie ich działania przejawia się pewna kompleksowość, pewne zgranie ze środowiskiem,
uwzględniające nie tylko izolowane, doraźne korzyści organizmu, ale również interesy jego
otoczenia. A nawet zmienność sytuacji, w jakie ten organizm może być uwikłany. Mecha-
nizm ochronny zakłada prospektywnie ewentualność zaistnienia takich układów między or-
ganizmem a jego środowiskiem, kiedy przetrwanie zależy nie tylko od jego własnego zacho-

background image

49

wania, lecz i od jakości tego środowiska. Wobec tego dbałość o te elementy otoczenia, które
warunkują bezpieczeństwo, musi również należeć do repertuaru ewolucyjnie ukształtowa-
nych mechanizmów obronnych. Zachowanie ekologicznej harmonii środowiska jest warun-
kiem przetrwania każdego z jego elementów i dlatego taki mechanizm ukierunkowany na
osłanianie elementów własnego otoczenia musiał ukształtować się w procesie ewolucji, gdyż
jest on jednym z podstawowych warunków przetrwania każdej biocenozy.

Może w ludzkiej świadomości mechanizm ten przejawia się w postaci imperatywu moral-

nego, zdolności do współczucia i poświęcenia, w postawie opiekuńczej, we wrażliwości na
cudze zagrożenia, w zwykłej dobroci serca. Altruizm nie byłby więc tylko jakimś świeżym
polorem kultury, czymś nabytym i przypadkowym, ale reakcją, która wyrasta z najgłębszych
pokładów pnia mózgu, z prehistorii życia, jako fragment programu zachowań, wyzwalanych
na skutek pobudzenia obecnością innych organizmów. Byłby on w tym sensie rezultatem
odwiecznych doświadczeń plazmy od momentu, gdy jako żywa komórka stała się pierwszym
ogniwem łańcucha ewolucji, aż do chwili gdy przeobraziła się w istotę psychiczną i niektóre
swoje wewnętrzne impulsy i zewnętrzne wrażenia zaczęła sobie uświadamiać jako informa-
cję o sobie samej i o świecie zewnętrznym.

Odruch ukształtowany w celu ochrony całej złożonej sieci współzależności między gatun-

kami i jednostkami, stał się jakby barierą immunologiczną, zabezpieczającą życie przed sa-
mozagładą. Drugim ramieniem ewolucji, równoważącym niszczycielską siłę tego ramienia,
którego zadaniem jest ograniczenie nadmiernego rozsadzania się jednych gatunków kosztem
innych i utrzymanie ich korzystnej dla wszystkich proporcji ilościowej.

Odruch ten na poziomie istnienia psychicznego rozpoznawany jest przez ludzką świado-

mość jako sumienie. W tej biologiczno-ewolucyjnej interpretacji sumienie byłoby więc swe-
go rodzaju urządzeniem kontrolnym, zabezpieczającym prawidłowość działania mechanizmu
chroniącego biocenozę, której częścią jest człowiek. Przewidująca funkcja tego mechanizmu
zakłada wrodzoną wiedzę o środowisku ludzkim, znacznie bogatszą i bardziej wszechstronną
niż ta, którą dysponuje wiedza naukowa. Uwzględnia ona nie znane w pełni nauce formy
uzależnienia ludzi od całego układu powiązań między wszystkimi elementami ziemskiej
ekologii – ludźmi, zwierzętami, roślinami – z których wszystkie mogą egzystować tylko w
harmonii z innymi, bo każdy z nich warunkuje bezpieczeństwo i przetrwanie pozostałych.

Czym więc jest w kontekście biologicznej ewolucji dobro i zło?
– Może dobro jest wyrazem harmonijnego, zrównoważonego działania obu ramion me-

chanizmów ochronnych życia na Ziemi, zielonym sygnałem na zegarze dziejów świata? A
zło to siła zrodzona z zachwiania tej równowagi, która stwarza stan zagrożenia dla całej bio-
cenozy naszej planety? A jeżeli już wiadomo, jak liczne i głębokie są związki między czło-
wiekiem i wszechświatem, to nie można wykluczyć również domysłu, że zagrożenie to sięga
nawet i poza granice naszej planety, siejąc jakieś niepojęte spustoszenia w niepojętych ukła-
dach kosmicznych. Może bio-moc rozpaczy krzywdzonego obiega zakrzywioną stromiznę
wszechświata i wraca z nieuchronną precyzją, aby porazić krzywdziciela?

Pogwałcenie prawidłowości działania mechanizmu ochronnego niszczy równowagę środo-

wiska przyrodniczego, która jest warunkiem bezpiecznego trwania i rozwoju życia na całej
planecie. Może więc ten mechanizm ochronny, jaki wyraża się w naturalnej wrażliwości serca
dobrego człowieka, miał ustrzec gatunek przed złem nieporównanie większym niż domyślają
się tego mistycy i idealiści, chociaż wiąże się on tylko z działaniem praw natury biologicznej.

Jednak takie biologiczno-ewolucyjne interpretowanie dobra i zła w świecie nie tłumaczy i

nie wyczerpuje wszystkich zjawisk moralnych do końca. Istnieje jeszcze inny rodzaj reakcji i
postaw psychicznych, które nie wiadomo już jak można usytuować w teorii mechanizmów
ochronnych. – Skąd na przykład bierze się protest przeciwko samym ewolucyjnie celowym
mechanizmom selekcji i doboru. Przeciwko ewolucyjnie zaprogramowanej i przez setki ty-
sięcy lat trwającej walce kogucich i niekogucich pokoleń, przeciwko ich powtarzającym się

background image

50

w nieskończoność obronnym dreptaniom wobec wroga, pokonywaniu go niezliczone ilości
razy lub przeciw równie niezliczoną ilość razy powtarzającej się klęsce lub ucieczce? Skąd
się bierze ta niezgoda, jaka część mózgu jest miejscem, w którym rodzi się ten buntowniczy
sprzeciw w imieniu wszystkich walczących, zwyciężających i pokonanych kogutów i nieko-
gutów, w imieniu wszystkich pożerających i pożeranych – zgodnie z programem, zawartym
w prastarej części pnia ich mózgu? Czy ta niezgoda to impuls, który jak sztafeta dociera do
mojej świadomości razem z falą zrodzoną w momencie Wielkiej Eksplozji Światów? Czy
płynie równolegle z tą falą, harmonijnie z nią skomponowany, aby teraz objawić się jako
moja bezradna rozpacz? Czy może zrodził się już znacznie później jako rezultat swobodnego
kojarzenia rozproszonych w korze mózgowej, niezaprogramowanych reakcji litości na bodź-
ce cudzego cierpienia? Czy jest wyrazem prawidłowości wielkiego programu Big Bangu, czy
jego nieprzewidzianym zakłóceniem? Czy może aż tyle miłości wyniknąć z działania ramie-
nia ochronnego przyrody, aby zakwestionować całe precyzyjne i chłodne okrucieństwo me-
chanizmu ewolucji życia na Ziemi?

* * *

Mistrz i Małgorzata – wielkie, głębokie przeżycie! Ileż trzeba siły duchowej, talentu i od-

wagi, aby wydobyć się na powierzchnię tego grzęzawiska rzeczywistości zastanej, w której
się tkwi, i spojrzeć na nią z dystansu, i ocenić tak, jak to robił Bułhakow!

Cwaniactwo drobnych spryciarzy, którzy zdobędą się nawet na pisanie poezji, aby tylko

jako członkowie Związku Literatów mogli jadać w dobrej restauracji i wyjeżdżać na luksu-
sowy wypoczynek. Cynizm lekarzy, trzebiących mózgi pod pozorem leczenia psychiatrycz-
nego. Brutalność, prostactwo, bezmyślność „prostego człowieka” – to można ująć jedynie w
konwencji groteski, jeżeli chce się uniknąć okrutnego, budzącego zgrozę opisu.

Na szczęście ta rzeczywistość nie jest jedyną. Równolegle z nią istnieje jeszcze inna, nie-

prawdopodobna, niewiarygodna, ale jednak niewątpliwie realna. Może taka właśnie baśnio-
wo mistyczna, a może jeszcze całkiem odmienna, nieznana i nie rozszyfrowana, ale niezależ-
na od tej narzucającej się, prostackiej i trywialnej.

Podczas czytania historii profesora Wolanda i kota Behemota myśl o innej rzeczywistości

staje się dopuszczalna, uprawdopodobniona. – Psychiczne rozluźnienie, niejasna nadzieja,
radosne oczekiwanie, mgliste spodziewanie się nie wiadomo czego. A potem brutalny powrót
do ludzi, do „swoich”, do „bliźnich”. Ich mózgi są nieprzenikliwe! Kondycjonowani do ne-
gowania wszystkiego, co nie jest odorem ich grzęzawiska, agresywni w stosunku do tego, co
inne, wykraczające poza wbite im do głów szablony i formuły, zniszczą każdą odmienność,
zanegują każdą rzeczywistość różną niż ta, do której przywykli i którą nauczono ich akcepto-
wać. Wyjałowieni z wyobraźni, niezdolni do tolerancji, przerażeni i siejący przerażenie, zgnę-
bieni i poniżeni – ukrzyżują jednak każdego, kto zechce ich zbawić. Bez gniewu nawet i bez
specjalnego przekonania, jak w somnambulicznym transie, odruchowo, ze strachu, z głupoty.

I znów znika mgliste spodziewanie się, gaśnie oczekiwanie – nie ma żadnej nadziei.

* * *

Uwielbiam Lema Należy on do nielicznego grona mędrców w tym naszym ogłupiałym podłością

świecie. Uwielbiam jego lekkość w poruszaniu się po karkołomnych ścieżkach spraw kosmicznych i
ziemskich oraz niezrównaną zdolność przekładania spraw ziemskich na język kosmosu.

Eden! – Tragiczna planeta, której nazwa jest urągowiskiem z niedoli jej mieszkańców ska-

zanych na zagładę. Źródło zniszczenia tkwiło w nich samych i dlatego nikt z zewnątrz nie

background image

51

mógł im pomóc, nawet potężni i pełni dobrej woli przybysze z kosmosu byli bezradni wobec
ich tragedii.

– „Blisko pięćdziesiąt lat temu został u nich wprowadzony plan rekonstrukcji biologicz-

nej… Całą niemal ludność planety w ciągu szeregu lat poddano serii zabiegów. Chodziło, jak
się zdaje, o przebudowę nie tyle pokolenia żyjącego, co następnych, przez sterowane mutacje
komórek rozrodczych.

– „Jakie były konsekwencje wprowadzenia tego planu?
– Takie, że na świat zaczęły przychodzić osobniki bezokie, albo ze zmienną liczbą oczu,

niezdolne do życia, spotworniałe, beznose, także znaczna liczba niedorozwiniętych psychicz-
nie.

– „Tak, widocznie teoria, na której się opierali, była fałszywa. W ciągu kilkunastu lat po-

jawiły się dziesiątki tysięcy mutantów okaleczonych, zdeformowanych – tragiczne plony
tego eksperymentu zbierają jeszcze dzisiaj.”

Mutanty na Edenie były ofiarami stosowanej z premedytacją techniki psychospołecznej

dla sterowania grupami w taki sposób, aby same siebie dobrowolnie niszczyły. Sterowaniem
z zewnątrz prowokowano w grupach mutantów takie procesy, które doprowadzały nie-
uchronnie do zwyrodnienia i samozagłady. Dokonywano tego metodą takiego rozłożenia i
zaplanowania funkcji członków grupy, „żeby powstała swoista równowaga, wymiana, krąże-
nie gniewu, strachu i nienawiści…”

Aby doprowadzić mutanty edeńskie do samounicestwienia, stosowano również metodę

„nadużywania teorii informacji”. – Selekcjonowanie, blokowanie informacji stało się narzę-
dziem tortur znacznie straszliwszym niż wszystkie męczarnie fizyczne.” Żeby zaś udaremnić
opór i sparaliżować ewentualne próby zorganizowanej obrony, określonym zjawiskom i za-
chodzącym między nimi relacjom nadawano niewłaściwe nazwy. Nazwy, które nie uwydat-
niały znaczenia tych zjawisk, ale je maskowały. Np. spotwornienia wywołane mutacją nazy-
wano epidemią jakiejś choroby. I w ten sposób mutanty zostały pozbawione funkcjonalnych
środków porozumiewania się, niezbędnych do nazwania zła, które ich miażdży i sformuło-
wania dobra, którego im brakowało. A przede wszystkim dla wyrażenia zbiorowego protestu
i zorganizowania skutecznej obrony.

Patrząc czasem w „człekopodobne” twarze moich ludzkich współplemieńców, myślę z

przerażeniem, jak niewiele z tego, czym chełpi się rodzaj ludzki, jest ludzkiego w tych isto-
tach poza ich wyglądem. Są sformalizowani, drapieżni, agresywni, koszmarni. – Może to też
jakaś nieudana mutacja o zdegenerowanych procesach myślowych i zwyrodniałych reakcjach
uczuciowych i moralnych? Czy to jeszcze jest człowiek? Czy spełnia minimum niezbędnych
warunków człowieczeństwa?

Ziemski mutant poddawany w szkołach i uczelniach jednostronnemu treningowi umysło-

wemu, widzi świat w dychotonicznych uproszczeniach. Nie potrafi oderwać się od szablo-
nowości przekazywanych mu pouczeń i zaleceń – dlatego jest taki bezduszny i sformalizo-
wany. Nie umie spojrzeć na raz zakwalifikowaną sprawę z odmiennego punktu widzenia, jest
porażony jednoznacznością podziałów, interpretacji i ocen – obezwładniony schematyzmem.

Nie nauczono go cenić niczego oprócz siły i przewagi, zmuszając jednocześnie do życia w

warunkach nieustannej, wszechogarniającej zależności i podporządkowania się cudzej domi-
nacji. Podstawowe nauki o obowiązkach wobec własnej grupy przyswoił sobie również w
przekładzie na język dominacji. Patriotyzm to satysfakcja znajdowana w potędze i znaczeniu
swojego kraju, rozbudowie jego przemysłu, sukcesach wojennych, umacnianiu obronności i
pozycji w świecie. To obowiązek całkowitego podporządkowania się koniecznościom uzna-
nym za cele wspólnoty. Przekładając tę aksjologię na język własnej codzienności, sam szuka
przewagi dostępnymi sobie środkami i w dostępnym zakresie. Jako istota ubezwłasnowolnio-
na, pozbawiona prawa do jakiejkolwiek własnej inicjatywy, nie może zdobywać przewagi w
sposób konstruktywny i twórczy. Ma pełne poczucie swojej bezsilności i niemocy, głębokie

background image

52

wrażenie niemożności zrobienia czegokolwiek pozytywnego bez wyraźnego zalecenia
zwierzchników, wychowawców czy opiekunów. Każdy gest, czynność, inwencja, wykracza-
jąca poza rytuał zleconych mu do wykonania zadań, jest dla niego równie niemożliwa, jak dla
zegarynki podanie informacji o pogodzie. Argumenty przemawiające za wykonaniem takiego
gestu i apelowanie do jego rozsądku i dobrej woli potraktuje jako namawianie do święto-
kradztwa lub sabotażu. Potwierdzenia własnej tożsamości i własnej wartości szuka więc w
negatywnej manifestacji swojego istnienia i w aktach destrukcyjnych. Bo destrukcja jest mu
dostępna. – „Zabraniam, więc jestem, odmawiam, więc jestem, pozbawiam, więc jestem,
psuję i niszczę, więc jestem!” W praktyce swoje dobre mniemanie o sobie opiera na tym,
żeby nie czynić tego, do czego jest formalnie zobowiązany. Tzn. nie zdecydować, nie sprze-
dać, nie załatwić, nie wyleczyć, nie nauczyć, nie zreperować, nie poinformować. Albo cho-
ciaż uprawiać w tym zakresie działalność pozorną, tzn. zdecydować nietrafnie, wykonać wa-
dliwie, poinformować fałszywie, nauczyć niedokładnie itd. Pozostawia sprawy otwarte, nie-
dopełnione, nie wykonane, nie załatwione i na tym buduje poczucie własnej godności i
umacnia swój prestiż w środowisku.

Mutant jest ślepy na inne wartości oprócz dominacji. Cudzej i własnej. Ale ponieważ jego

pole manewru ogranicza się do działań negatywnych i destrukcyjnych, wykorzystuje je dla
uzyskania choćby minimum dobrego mniemania o sobie. Potwierdzenia swojej społecznej
pozycji szuka więc w arogancji, złośliwości ograniczeniu, poniżaniu, przemocy i napastliwo-
ści. Satysfakcjonuje go każda okazja do stosowania pretekstów represyjnych. „Nie” to rów-
nież forma represji – najłatwiejsza bo pasywna. Odmowa, negacja, zaniechanie, to sposoby
zdobywania psychicznej przewagi nad każdym, kto pyta lub prosi. „Nie” mówi ten, kto chce
pozbawić, bo nie stać go na to, aby obdarzyć, mówiąc „tak”. Wyrażenie zgody jest przecież
pewną formą świadczenia, dawania, pomagania. Ale, żeby czymkolwiek obdarzyć, mówiąc
„tak”, trzeba mieć dobrą wolę, życzliwość, rozwagę, pomysłowość, inteligencję. I to poczu-
cie bogactwa i nadmiaru, jakie może płynąć tylko ze świadomego akceptowania swojej ludz-
kiej, duchowej wartości. To sakramentalne, niedorzeczne „nie” jest manifestacją rezygnacji z
własnego człowieczeństwa, atrapą osobowości, demonstracją humanistycznej pustki. I wła-
śnie po tym represyjnym „nie” można ich rozpoznać jak drzewo po owocach.

Degradacja człowieka do poziomu mutanta polega m.in. na tym, że zatraca on świado-

mość posiadania tego dostojnego, ludzkiego przywileju, jakim jest możność odróżnienia do-
bra od zła i prawo wyboru w każdej, najbardziej nawet perfidnie zaprogramowanej sytuacji.
Wymowny gest poddania się bohatera filmu Krzysztofa Zanussiego „Struktura kryształu”
dociera jak dziwny znak z obcego i niepojętego świata. Jest nie do zrozumienia. – Dlaczego
staje odwrócony twarzą do ściany z podniesionymi rękami, w pozie czekającego na rozstrze-
lanie, jeżeli sam mógłby zająć miejsce w plutonie egzekucyjnym?

Działanie mechanizmu „krążenia gniewu, strachu i nienawiści” angażuje ich w pozorne

konflikty, niosące jednak w konsekwencji realne, śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszyst-
kich, którzy dadzą się w nie wciągnąć. Ale nawet już wciągnięci w konflikt pozostają prze-
ciwnikami pozornymi – uwikłani w różnych oczkach tej samej sieci. Nie mniej jednak w ta-
kich starciach, bez względu na ich doraźny wynik, wszyscy antagoniści grzęzną w tym sa-
mym bagnie poniżenia i nieszczęścia.

Mutant ubierany w przerastające go niepomiernie role społeczne, jak karzeł w zbyt ob-

szerne ubranie, staje się postacią nie tylko groteskową, ale i głęboko upośledzoną. Najwięk-
sze zło tej maskarady polega bowiem na tym, że traci on w ten sposób szansę wydobycia się
ze stanu mutanta, a narzucając swój format ludziom od niego zależnym, ogranicza również i
szansę innych w tym zakresie. Zwiedziony ofiarowaną mu darmo zewnętrzną świetnością
jego roli, nie czuje już potrzeby podejmowania wysiłków w kierunku autentycznego rozwoju
umysłowego i moralnego – podnoszenia poziomu swego człowieczeństwa. Otumaniony oka-
zanym mu na kredyt zaufaniem, utwierdza się w dobrym, choć bezpodstawnym, mniemaniu

background image

53

o sobie i kostnieje na najniższym poziomie bycia człowiekiem. W nieuniknionych jednak
konfrontacjach z autentycznymi wartościami duchowymi ma poczucie niższości, nieokreślo-
nego braku, co prowokuje niekonkretną pretensję. Jeżeli ta postawa nie doprowadza do wy-
zwolenia w nim procesów autokreacji, ujawnia się tylko w pogłębionej represyjności w sto-
sunku do otoczenia.

Torturą ziemskiego mutanta jest niemożność akceptowania siebie. Jest on systematycznie

izolowany od źródeł takich informacji, uwarunkowań, bodźców i wartości, które umożliwiły-
by mu podnoszenie stopnia samowiedzy. I takich, które by ujawniały jego potencjał rozwo-
jowy, wyzwalały procesy stawania się, wynoszące na humanistyczną płaszczyznę egzysten-
cji, otwierające drogę do niezbędnej ludzkiej formie życia – autoafirmacji. Własną bezreflek-
syjną niezgodę na siebie samego i na świat bardzo trudno jest znosić dzień po dniu, podobnie
jak cudzą złość, wynikającą z tej samej niezgody. Dlatego spotwornienia osobowości mu-
tanta skazują go na najdotkliwsze, żałosne niedole. Czynią go nie tylko najbardziej odrażają-
cą, lecz i najtragiczniejszą z bestii ludzkich.

Czy ziemskie mutanty muszą ulec mechanizmom „krążenia gniewu, strachu i nienawiści”?

Czy muszą wreszcie same siebie zniszczyć i unicestwić? Czy ich rozpaczliwa sytuacja jest
bez wyjścia? Czy znajdą sposób ujawnienia swego zgwałconego człowieczeństwa? Czy na-
prawdę dopiero jacyś przybysze z innych planet potrafiliby zrozumieć, na czym polega perfi-
dia ziemskiej tyranii i najgłębszy sens naszej bezradności?

* * *

Ervin Laszlo

Systemowy obraz świata. – „Systemy naturalne autokreują się w odpowiedzi

na wyzwanie otoczenia. Autokreacja, o którą tu chodzi, nie jest tajemną jakością wrodzoną
istotom obdarzonym „duchem” czy „duszą”. Jest odpowiedzią na zmianę warunków, której
nie da się zrekompensować przez przystosowanie do istniejącej struktury. W tym skromniej-
szym sensie autokreacja stanowi warunek wstępny ewolucji”.

Blokowanie kanałów wychowania i informacji, niezbędnych dla rozwoju osobowości

ludzkiej, to nie tylko kameralna oprawa pewnych środowisk, społeczności, narodów. Jeżeli
bowiem ten system, jakim jest każda ludzka wspólnota, uczestniczy w hierarchii obejmują-
cych ją systemów nadrzędnych, to jej procesy wewnętrzne nie są wyizolowane, hermetyczne,
lecz mają również znaczenie dla wszystkich pozostałych układów i systemów – równole-
głych i nadrzędnych. Zahamowanie lub pogwałcenie prawidłowości rozwojowych w jednym
układzie, powoduje nieuniknione zakłócenia w szerszej skali struktur.

Impuls dokonania korekty zaistniałych nieprawidłowości musi jednak wyjść z wewnątrz,

spośród ludzi, będących uczestnikami tych wadliwie funkcjonujących środowisk. – I ten im-
puls istnieje, narasta z każdą chwilą, przejawia się coraz wyraźniej w ogromnej potrzebie
znajdowania odpowiednich bodźców do autokreacji: klimatu kulturalnego, informacji, lektur.
Wyraża się w gorączkowym niekiedy i zachłannym zainteresowaniu takimi sprawami i pro-
blemami, dzięki którym uzyskuje się poczucie dystansu do samego siebie, do życia, do świa-
ta, do innych ludzi. Dystansu potrzebnego do wydobycia swego myślenia z zakresu spraw
najbardziej elementarnego bytowania, z „centrum żeru i trosk kapuścianych” do tego, aby
wymanewrować się z tłumu zachłannych, agresywnych, zacietrzewionych.

Taką psychiczną perspektywę można uzyskać przyglądając się np. dziejom ludzkości od

najdawniejszych czasów, obserwując odmienność różnych kultur oraz sposobów widzenia i
interpretowania świata. Zmianę skali proporcji i ważności spraw, z którymi się stykamy,
umożliwia również zwrócenie uwagi na fakt istnienia kosmosu i na jego zagadkową struktu-
rę. Wszystko to pozwala rozpoznać siebie samego jeszcze raz, na nowo, w innym wymiarze
istnienia, jako kroplę w oceanie wszechświata. Przejąć się jego ogromem i niepojętością i
dopiero z tej pozycji psychicznej, bez zacietrzewienia, z pełnym poczuciem wspólnoty losu z

background image

54

innymi pielgrzymami na drogach życia, przystępować do rozwiązywania spraw własnych i
swojego środowiska.

Impuls autokreacji wyraża się również w naglącej potrzebie wglądu we własną osobo-

wość, szukania dróg duchowego wzrostu i dalszych perspektyw indywidualnego rozwoju. W
poszukiwaniu środków wyzwalających takie procesy psychiczne, które otwierałyby dostęp do
coraz wyższych poziomów człowieczeństwa.

Autokreacja, mimo że jest jedyną prawidłową i niezbędną odpowiedzią na wyzwanie oto-

czenia, napotyka w obecnej sytuacji wiele przeszkód – obiektywnych i subiektywnych.
Wśród tych subiektywnych istotne znaczenie ma, dokonująca się równolegle, negatywna
mutacja osobowości, będąca nieadekwatną, kaleką formą przystosowania do okaleczonego
środowiska. Prowadzi to do dalszych regresywnych zjawisk zarówno w osobowości jak i w
środowisku. Poważną przyczyną obiektywną jest blokowanie kanałów informacji i wycho-
wania. – Niezależnie jednak od tych przeszkód, w sferze duchowej przebiegają znaczące,
głębokie procesy kreacyjne. Zachodzi stopniowo zmiana ważności i proporcji spraw, z któ-
rymi się stykamy, a nieuchwytność i pozorna niekonkretność tych przemian nie wpływa na
obniżenie ich rangi jako dokonań pilnych, niezbędnych, doniosłych.

* * *

Jak żyć? – Idąc śladem własnego stawania się! – W tej niepojętej dżungli świata, w której

przyszło nam wędrować, jest to jedyny zrozumiały i wyraźny ślad. Podążających tym śladem
może wzbogacić wszystko – los najszczęśliwszy i dola najbardziej tragiczna, osiągnięcia i
klęski, zdobycie i utrata, miłość i odraza, poczucie rozumienia i napięcia niewiedzy, litość i
rozpacz, szczęście i zachwyt. Tylko wtedy, gdy ulegamy psychicznej bierności, tracimy ślad.
Ślad gubi się również i wtedy, gdy opieramy się bezwolnie o cudzy autorytet W procesie du-
chowego dojrzewania pełne zdanie się na cudze opinie i cudzą wolę odgrywa taką rolę, jak
posługiwanie się aparatem ortopedycznym – ułatwia doraźnie poruszanie się, ale powoduje
jednocześnie osłabienie i zwiotczenie własnych sił duchowych. Dojrzałość uległych, naśla-
dujących i posłusznych jest tylko pozorna, bo rzeczywisty proces autokreacji dokonuje się na
manowcach i bezdrożach samotnych poszukiwań.

Te wyboiste drogi niedoli, błędów, załamań są właśnie drogami dojrzewania i rozwoju,

dokonującego się nieprzerwanie, choć często w sposób nie od razu dostrzegalny. Osiągnięte
wtedy bogactwo nie zawsze musi być zobiektywizowane ani uchwytne, ani wymierne. Bywa
ulotne, bez kształtu i bez nazwy, unosi się ponad konwencjonalnymi formami sukcesów i
pomyślności, tak samo jak nad klęską i niepowodzeniem. Ale nawet w dotkliwej udręce nie-
spełnienia czujemy się obdarzeni najszczodrzej – królewskim przepychem bycia sobą. Świa-
domość bycia sobą, dostrzeganie perspektyw dalszego duchowego wzrostu i dokonującego
się procesu własnego stawania, daje poczucie tak wielkiego bogactwa, nasycenia i spełnienia,
że nie chce się już wtedy nikomu niczego odbierać. Pragnie się tylko dawać, udzielać innym
z własnego nadmiaru, obdarowywać, pomagać, ratować, uszczęśliwiać.

Żaden stopień dominacji i przewagi, wynikających z przemocy i ograniczania oraz po-

zbawiania innych, nie zrekompensuje nigdy tego poczucia poniżenia i zubożenia, jakie są
następstwem utraty siebie. – Nie stracić z oczu perspektyw swojego wzrastania, nie zmylić
rytmu własnego rozwoju, nie zgubić śladu stawania się!

– Reszta będzie nam przydana.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Grodecka miedzyobawaanad
Maria Starnawska Między Jerozolimą a Łukowem cz 5
Maria Starnawska Między Jerozolimą a Łukowem cz 3
Maria Rodziewiczowna Miedzy Ustami a Brzegiem Pucharu
Maria Rodziewiczówna Między ustami , a brzegiem pucharu
Maria Starnawska Między Jerozolimą a Łukowem cz 4
Grodecka Maria Abyśmy zdrowi byli O filozofii życia i żywienia
Internet w życiu spolecznym nadzieje, obawa, krytyka
Rodziewiczówna Maria Między ustami a brzegiem pucharu 2
Maria Koszutska, Rewolucja rosyjska a proletariat międzynarodowy
Grodecka Maria Zaufać ziemi
Rodziewiczówna Maria Miedzy ustami a brzegiem pucharu
Rodziewiczowna Maria Klasyki literatury kobiecej tom 01 Miedzy ustami a brzegiem pucharu
Grodecka Maria Siewcy dobrego jutra
Rodziewiczówna Maria Między ustami a brzegiem pucharu
Rodziewiczowna Maria Miedzy ustami a brzegiem pucharu
terapia genowa obawy i nadzieje

więcej podobnych podstron