Stanisław Sosna-Sarno
WYSPA REMBEZY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1987
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak
Korektor: Krystyna Stachowiak
Stoję na Placu Tysiąclecia w Czersku, placu zwanym przez mieszkańców miasta „dawnym rynkiem”.
Przyjechałem tu własnym samochodem aż z Gdyni, aby odnaleźć ślady wojennych lat. Stąd do Warszawy
jest 37 kilometrów, do Warki — 26, do Góry Kalwarii — 3 kilometry. Niewysokie stare kamieniczki, kilka
sklepów, apteka, piekarnia, fryzjer i — tablica pamiątkowa. Właśnie jej szukałem. Ogarnia mnie wzruszenie.
Próbuję czytać, ale oczy zachodzą mgłą. Odwracam się i czekam, aż to minie. Dostrzegam wysoką,
kwadratową basztę zabytkowego zamku otoczonego zmurszałymi murami... A więc to na niej znajdował się
punkt obserwacyjny sztabu generała Hartmanna, dowódcy niemieckiego 8 korpusu. To stąd kierowano
lawinę ognia na wyspę, gdzie krwawił nasz batalion. Czytam: „W sierpniu 1944 roku 2 batalion 2 pp 1 DP 1
AWP toczył na bezimiennej wyspie pod Czerskiem zaciekłe walki z hitlerowcami. Batalion poniósł poważne
straty. Wyspa od tej pory nosi imię dowódcy Rembezy. Tablicę tę wmurowano w rocznicę 25-lecia
powstania LWP. 12.10.1943—12.10.1968 r.” Natychmiast dostrzegam błąd. To nie drugi, a 3 batalion 2 pp
walczył o wyspę! Drugi batalion został zdziesiątkowany wcześniej, przy forsowaniu Wisły pod Dęblinem.
Może dla kogoś ten szczegół nie ma większego znaczenia, lecz dla mnie, bezpośredniego uczestnika tych
walk, olbrzymie. Niecierpliwię się. Muszę jak najszybciej odnaleźć wyspę. Przypomnieć sobie, jak to było.
Lecz jak ją rozpoznać pośród tylu zagubionych wysepek na Wiśle?
Pytam jakiegoś przechodnia:
— Gdzie leży wyspa majora Rembezy?
Nie wie. Nie słyszał o takiej. Ale samo nazwisko wydaje mu się znajome.
— O ile mnie pamięć nie myli — medytuje — parę kilometrów stąd w Radwankowie Szlacheckim, na
wschodnim brzegu Wisły, tuż przy drodze stoi pomnik, a raczej kamień z tablicą pamiątkową. Jest tam chyba
mowa o majorze Rembezie.
Wsiadam do samochodu, zjeżdżam w dół, mijam jakiś most na zalewie Wisły i zatrzymuję się przy wale
przeciwpowodziowym. Teraz widzę Czersk jak dłoni. Położony na stromym wzgórzu, przypomina
niedostępną twierdzę. Nic dziwnego, że nasze dowództwo zamierzało ominąć to jaskółcze gniazdo, kierując
uderzenie 3 batalionu na mniej ufortyfikowany rejon Góry Kalwarii. Rozglądam się dokoła.
— Jakieś kłopoty? Może w czymś pomóc? — pyta mnie wysoki mężczyzna o zdrowej, ogorzałej cerze.
Wie, gdzie znajduje się pomnik majora Rembezy. Wsiada do samochodu, ruszamy. Opowiada o sobie.
Nazywa się Zbigniew Morawski, mieszka od lat w Górze Kalwarii. Jest już na rencie, ale nadal pracuje w
swoim zawodzie jako mechanik samochodowy. Wyjaśnia, że wyspa, która mnie interesuje, nosi różne
lokalne nazwy. Gospodarze z Czerska nazywają ją „Kępniaki”, gdyż mają tam swoje łąki i pastwiska. Mówią
na nią też „Czerska”, bo mieści się w łuku Wisły naprzeciw miasta. O tym, że jest wyspą majora Rembezy,
wiedzą nieliczni. Zaraz po wojnie tak ją nazywano, ale z czasem zaczęto o tym zapominać.
Zatrzymujemy się. Na usypanym pagórku duży polny kamień, obok tabliczka: „Bohaterskim
żołnierzom 3 batalionu 1 DP LWP, dowodzonym przez majora Rembezę, poległym w walce z najeźdźcą
hitlerowskim dnia 26 sierpnia 1944 r. Cześć ich pamięci”. Dalej następuje krótki opis walk zaczepnych
stoczonych na wyspie z wymienieniem kilku nazwisk poległych bohaterską śmiercią żołnierzy i podpis:
„Harcerze Hufca Radwanków 18.10.1969 r.”. Wzruszenie ściska mnie za gardło, serce wali jak młotem.
Chwila zadumy i ruszamy dalej.
— Teraz pokażę panu, skąd forsowaliście Wisłę — odzywa się Morawski.
Mijamy kilka chat, skręcamy w polną drogę i oto rzeka. Pojedyncze wysokie drzewa buczyny — niemi
świadkowie dawnych wydarzeń — strzegą pamiętnego dla mnie miejsca. Poznaję ten brzeg — pofałdowany,
z licznymi dołami, porozmywany wodą. Tu, mając dwadzieścia lat, szedłem na pewną niemal śmierć, a tak
bardzo chciało mi się żyć... Wyraźnie słyszę głos majora Rembezy: „Jeśli ci szczęście dopisze, opowiedz
wszystkim, jak tu było, i o mnie pamiętaj. Wspomnij po prostu, że był taki Jan Rembeza, nic więcej”. Echa
wojny powracają z niesamowitą wprost wyrazistością. Niemal czuję na twarzy podmuch pocisków i słyszę
dowódcę 3 kompanii ckm porucznika Winogradowa, który mówi: „Teraz koniec ze mną, pozostało mi kilka
godzin życia”.
Bliżej, z prawej strony wyspy majora Rembezy, widać jedną, znacznie mniejszą wysepkę, a przy brzegu
piaszczystą mieliznę. W latach wojny oczywiście mogło być inaczej, koryto rzeki ciągle się zmienia.
Morawski, dobrze znający te tereny, podaje kilka liczb. Od wschodniego brzegu wyspy jest około 400
metrów. Długość wyspy szacuje się na 5 kilometrów, a największa szerokość, właśnie tam gdzie toczyliśmy
walkę, wynosi bez mała pół kilometra. Od strony zachodniego brzegu, na którym bronili się Niemcy,
przepływa odnoga Wisły o szerokości 20—25 metrów. Jest na tyle płytka, że łatwo ją przejść w bród. Wyspa
jak dawniej tonie w zieleni niskich drzew i gęstej, wysokiej trawy. Po czterdziestu przeszło latach znowu
wstępuję na ten do bólu bliski mi maleńki skrawek ziemi. Odnoszę wrażenie, że znam tu każdy krzak i każdą
ścieżkę. Tu i ówdzie pozostały jeszcze leje po artyleryjskich pociskach, zamulone schrony bojowe, ślady
transzei, ale nie sposób rozpoznać naszej pierwszej pozycji obronnej czy punktu dowodzenia dowódcy
batalionu. Czas zaciera wszystkie ślady.
Mój nowy znajomy, jak się okazuje, dobrze zna historię tamtych pamiętnych dla mnie dni. W maju
1944 roku w obliczu zbliżającej się ofensywy wojsk radzieckich władze okupacyjne wypędziły całą ludność
w promieniu 10 kilometrów od Czerska i Góry Kalwarii do rycia rowów i budowy umocnień obronnych nad
Wisłą. Dotyczyło to także dzieci od 10 lat. Powstały równe pasy obrony zarówno na wschodnim, jak i
zachodnim brzegu rzeki oraz na wspomnianej wyspie bezimiennej. Budowanej liczne bunkry, punkty oporu,
system rowów ciągłych i łączących. Wały przeciwpowodziowe na zachodnim brzegu ufortyfikowano na
odcinku 12 kilometrów, począwszy od Góry Kalwarii poprzez Czersk aż do Królewskiego Lasu. Wznoszone
umocnienia osłaniały wyspę, stanowiącą dogodną bazę wypadową do forsowania Wisły. W pracach — jak
się dowiaduję — brał udział również mój rozmówca, czternastoletni wówczas chłopak. W rejonie Czerska
spotykano jednostki węgierskie. Z Madziarami można się było dogadać — częstowali zupą z kuchni
polowej, a nieraz nawet kawałkiem mięsa. Kiedy w lipcu — sierpniu 1944 roku na linii środkowej Wisły
rozgorzały walki, cywilom zabroniono poruszania się w tym pasie. Mimo to mieszkańcy okolicznych wiosek
wiedzieli o ciężkich walkach toczonych przez naszych żołnierzy na Kępie Radwankowskiej. Po ofensywie
styczniowej i wyzwoleniu Warszawy wysiedleńcy masowo zaczęli wracać do swych miast i osiedli. Niemcy
odeszli, pozostały miny. Saperzy oczyszczali pola, pastwiska i łąki, ale nie byli w stanie unieszkodliwić
wszystkich śmiercionośnych ładunków od razu. Wyspa Rembezy na przykład leżała na uboczu i musiała
poczekać na swoją kolej. Umieszczono na niej tymczasem tablice ostrzegawcze z napisem: „Wstęp surowo
wzbroniony — miny!” I wówczas miejscowi chłopcy — prócz Morawskiego byli to Henryk Czerniewski
(służył w wojsku jako saper), Jan Ciborowski, Krzysztof Kubiak i Tadeusz Paśnik — postanowili wyspę
rozminować sami. Dziś taką decyzję oceniłbym jako co najmniej lekkomyślną, ale mimo to przyznam, że
wzruszyła mnie opowieść o tych chłopakach, którzy w tajemnicy przed wszystkimi, z wewnętrznej potrzeby,
jakby przejęli nasz bojowy posterunek. Niestety, nie obyło się bez tragedii. Kiedy zginął Janek Ciborowski,
zaniechali dalszych wypraw. Wyspą zajęli się saperzy z prawdziwego zdarzenia, którzy do końca maja 1945
roku rozminowali ją całkowicie.
Zbigniew Morawski, w latach 1951—1974 żołnierz zawodowy piastujący stanowisko zastępcy
dowódcy kompanii do spraw technicznych, pasjonował się historią. Długo z nim rozmawiałem i dzięki temu
mogłem niejako z boku, bardziej obiektywnie spojrzeć na wszystko, co przeżyłem na wyspie w owe
pamiętne sierpniowe dni...
Zacznę jednak od początku.
Z KAUKAZU NAD OKĘ
Kiedy Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki, byłem studentem Instytutu Pedagogicznego
w Majkopie (losy wojny rzuciły mnie na północny Kaukaz). Pierwsze dni wojny, choć przesiąknięte bólem i
goryczą, były wprost heroiczne: naród radziecki nigdy nie stracił wiary w ostateczne zwycięstwo.
Latem 1942 roku po klęsce pod Moskwą dowództwo niemieckie postanowiło ponownie przechwycić
inicjatywę strategiczną. Ponieważ po załamaniu się idei wojny błyskawicznej nie było już w stanie
zorganizować ofensywy na wszystkich głównych kierunkach rozległego teatru działań wojennych,
skierowało główne uderzenie na południowe skrzydło frontu. Strategicznym celem Oberkommando der
Wehrmacht stało się opanowanie Kaukazu i jego zasobów przemysłowo-rolniczych oraz ropy. Aby
zabezpieczyć skrzydła i tyły wojsk nacierających w kierunku Kaukazu, zamierzano dojść do Wołgi w rejonie
Stalingradu. Z zamiarem tym łączyły się również dalekosiężne plany strategiczno-polityczne. Zdobycie Baku
i Stalingradu miało stanowić sygnał do przystąpienia Japonii i Turcji do wojny ze Związkiem Radzieckim, z
dalszą perspektywą opanowania przez Niemców Iranu i Iraku oraz otwarcia drogi do Indii.
Walki obronne na Przedkaukaziu rozpoczęły się 25 lipca 1942 roku na rubieży dolnego biegu Donu.
Trzy dni później nieprzyjaciel przeprawił na lewy brzeg Donu związki taktyczne siedmiu korpusów,
osiągając w tym pasie druzgocącą przewagę nad wojskami radzieckimi, zwłaszcza w czołgach i artylerii.
Między armiami radzieckiego Frontu Południowego powstały znaczne luki. Ciągła linia obrony została
przerwana. Wróg wyszedł na rozległe przestrzenie Kraju Krasnodarskiego. Nad Majkopem coraz częściej
pojawiały się samoloty z czarnymi krzyżami. Rozpoczęła się ewakuacja ludności i większych zakładów
przemysłowych miasta. Mnie wcielono do batalionu „uczonej” młodzieży. Niebawem nadszedł rozkaz
wymarszu. Podążyliśmy w kierunku Morza Czarnego. Po dotarciu do Soczi, słynnego kurortu
czarnomorskiego, zgłosiłem się do szturmowego oddziału niszczycieli dywersantów niemieckich,
składającego się przeważnie z bardzo młodych ludzi. W tym właśnie czasie w rejonie Tuapse wylądował w
lesistym terenie niemiecki desant spadochronowy. Naszym zadaniem było jak najszybciej go zniszczyć, tak
aby nie zdążył się rozproszyć. Do akcji prowadził nas doświadczony, już niemłody kapitan Gerasimow.
Podczas udanego szturmu na leśniczówkę, w której ukryli się dywersanci, odniosłem kontuzję. Skierowano
mnie do szpitala w Suchumi, gdzie przebywałem około dziesięciu dni. W poszukiwaniu swego batalionu
„uczonej” młodzieży zawędrowałem aż do miasta Jewłach, położonego w Azerbejdżanie. Jest to port nad
rzeką Kurą, oddalony o 220 kilometrów od Morza Kaspijskiego. Batalionu nie znalazłem, więc zgłosiłem się
do Rejonowej Komendy Uzupełnień. Już na drugi dzień włożyłem mundur, wręczono mi karabin i przy
dźwiękach orkiestry wojskowej, która grała m.in. „Warszawiankę”, wraz z innymi żołnierzami wsiadłem do
wagonu i ruszyłem na front. W drodze podpisałem tekst przysięgi i zostałem żołnierzem Armii Czerwonej, z
czego byłem nadzwyczaj dumny. Na uroczyste przyjmowanie przysięgi brakowało wtedy czasu...
Dziewiątego sierpnia 1942 roku szybkie oddziały niemieckiej 1 armii pancernej wdarły się do Majkopu.
Teraz najważniejsze stało się utrzymanie szosy z Majkopu do Tuapse. Zdobycie tego ostatniego miasta przez
wroga groziło odcięciem i okrążeniem jednostek 47 armii i innych związków Frontu Północnokaukaskiego,
walczących w rejonie Krasnodaru. Na północ od Tuapse przerzucono wówczas dodatkowo kilka dywizji
radzieckich. Do jednej z nich, 236 dywizji piechoty, zostałem właśnie wcielony. W dniach 10 — 12 sierpnia
w rejonie stanicy Biełoreczeńskiej wziąłem udział w wielkiej bitwie o Kaukaz.
Włączono mnie do grupy niszczycieli czołgów, którą dowodził Polak z pochodzenia, starszy sierżant
Janusz Markiewicz. Uzbrojono nas w butelki z mieszanką zapalającą, w granaty i rusznice przeciwpancerne
oraz w wiązki zwykłych granatów i skierowano tam, gdzie spodziewano się czołgów. Wykopałem głęboki,
wąski dół i przyczaiłem się. Z lewej ode mnie okopał się Iwan Czorny, z prawej Olek Podymski, a nieco w
przód wysunął się Borys Pokotyło. Noc była ciemna, posępna i chwilami wydawało mi się, że na polu walki
pozostałem sam. Po paru godzinach usłyszałem wyraźny szum silników, a potem dostrzegłem dwie ciemne
sylwetki pancernych olbrzymów. Wydawały mi się wielkie jak piętrowe kamienice. Zaczęło się! Koledzy
otwierają ogień ze skrzydeł, strzelam z rusznicy przeciwpancernej i ja. Jeden czołg sunie wprost na
stanowisko Olka Podymskiego. Słyszę wybuchy granatów. To z pewnością robota Olka. Raptem dzieje się
coś niesamowitego: zalewają nas jaskrawe strumienie światła. To czołgi wroga włączają reflektory o
niezwykłej mocy, otwierając jednocześnie ogień z dział. Choć oślepiony, ładuję rusznicę i strzelam. Ze
wszystkich stron rozlega się kanonada, biją też nasze działa. Czołg na moim prawym skrzydle płonie, inny
idzie wprost na mnie. Chwyta mnie za gardło strach. Chowam się z bronią do szczeliny. Czuję się w niej jak
w chomiczej norze. Wszystko dokoła drży. Stalowy olbrzym najeżdża na mój schron; na głowę sypie mi się
ziemia. Dławi silny odór benzyny, przygniata grobowa ciemność... Po chwili znowu widzę gwiazdy.
Podnoszę głowę i dostrzegam oddalający się wolno czołg Rzucam jeden po drugim dwa granaty. Bez
rezultatu. Ciskam butelkę z płynem zapalającym i trafiam w najwrażliwsze miejsce — pokrywę silnikową.
Pancerny kolos zatrzymuje się i płonie. A więc go zniszczyłem! Jakie to w gruncie rzeczy proste!
Nocny atak zostaje odparty. Wróg traci wszystkie swoje cztery wozy, które albo stanowiły jego zwiad,
albo były ubezpieczeniem marszowym. Pierwszy czołg unieszkodliwił Olek Podymski, ale sam zginął.
Borys Pokotyło został ciężko ranny w głowę, Iwan Czorny i ja w dalszym ciągu trwaliśmy na posterunku.
Wszyscy czterej byliśmy rówieśnikami, mieliśmy po osiemnaście lat...
Nad ranem otrzymaliśmy rozkaz wycofania się o pół kilometra za linię wzniesień. Po kilku godzinach
Niemcy zaatakowali głównymi siłami. Najpierw dojrzałem czołgi poruszające się trzema kolumnami po
otwartym terenie. Za nimi posuwały się ciężarówki z piechotą, w powietrzu pojawiły się samoloty
szturmowe z czarnymi krzyżami. Setki naszych dział, w tym przeciwlotnicze, skierowały ogień na wprost do
celów naziemnych. Specjalny oddział radzieckich wojsk chemicznych uruchomił uprzednio wkopane w
ziemię duże zbiorniki z paliwem, miotające pod silnym ciśnieniem płomień na ok. 120 metrów. Miotacze te,
nazywane fugasami, rozmieszczono szachownicą w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Żołnierze
żartowali: „Chcieli Niemcy ropy kaukaskiej, więc będą jej mieli pod dostatkiem”. Wiele czołgów płonęło,
ale inne, wspierane przez lotnictwo i piechotę, usiłowały zmiażdżyć naszą obronę. Zażarta walka na śmierć i
życie trwała bez przerwy przez dwa dni i dwie noce. Dopiero 12 sierpnia musieliśmy cofnąć się o kilka
kilometrów na nową rubież obronną. Faszystom za cenę olbrzymich strat udało się opanować
Biełoreczeńską, ale ich dalsze natarcie ostatecznie załamało się. Niemcy nie zdołali okrążyć zgrupowań
wojsk radzieckich między Donem i Kubaniem. Bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej obronili Tuapse,
zagradzając wrogowi drogę do Morza Czarnego, mimo iż posiadał on absolutną przewagę w sile żywej i
technice.
Na początku września 1942 roku wraz ze starszym sierżantem Januszem Markiewiczem zostałem
wytypowany do pełnienia służby w północnym Iranie. Przydzielono nas do 1 kompanii 3 batalionu 90
samodzielnej brygady i samochodami przerzucono do miasta Kazwin. Iran, choć formalnie neutralny,
pozostawał pod znacznym wpływem Niemiec hitlerowskich. Po agresji na ZSRR wojska radzieckie i
brytyjskie (od 1942 roku również amerykańskie) przystąpiły do okupacji Iranu, który mógłby stać się
niemiecką bazą wypadową na Środkowym i Bliskim Wschodzie. Wojska radzieckie w tym kraju otrzymały
zadanie obrony granicy radziecko-tureckiej oraz dróg komunikacji lądowej, prowadzącej od Zatoki Perskiej
do Morza Kaspijskiego. Te bowiem szlaki — po szlakach Morza Północnego — zajmowały drugie miejsce
pod względem wielkości dostaw uzbrojenia, surowców strategicznych i żywności z USA do ZSRR. W Iranie
wyłapywaliśmy szpiegów i terrorystów niemieckich, ochranialiśmy drogi, mosty, transporty wojenne.
Zaprzyjaźniłem się wówczas z dowódcą 1 kompanii, starszym lejtnantem Daniłem Diegtiarowem. Razem
braliśmy udział w unieszkodliwieniu na trasie Kazwin — Teheran niebezpiecznej grupy komandosów
niemieckich. Po wojnie odnalazłem swego dowódcę kompanii i prowadziłem z nim ożywioną
korespondencję. Ostatecznie we wrześniu 1943 roku, po abdykacji Rezy Szacha, Iran wypowiedział
Niemcom wojnę.
W maju 1943 roku z grupą żołnierzy narodowości polskiej zostałem skierowany do 1 DP im. T.
Kościuszki. Muszę powiedzeć, że służba w Armii Radzieckiej zetknęła mnie z ludźmi wielkiego serca, była
prawdziwą lekcją współprzeżywania wojny.
Z Iranu wracałem statkiem z portu Pahlavi przez Morze Kaspijskie i dalej koleją przez Baku, Tbilisi,
Rostow nad Donem, Stalingrad, Moskwę do stacji kolejowej Diwowo nad Oką. Później droga prowadziła do
wsi Sielce — rejonu formowania się 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, ściślej mówiąc, obozu
Moskiewskiego Okręgu Wojskowego.
Przy wejściu do obozu sieleckiego przeczytałem hasło: „Witaj żołnierzu — wczorajszy tułaczu”. Co
prawda określenie „tułacz” mnie akurat nie dotyczyło, bo przybywałem z Armii Czerwonej, ale zmuszało do
zastanowienia się i refleksji. Zwrócił też moją uwagę orzeł bez korony, ułożony z drobnych kamyków i
tłuczonej cegły na trawniku. Starannie wykonaną alejką poprowadzono nas między rzędami obszernych
namiotów i ziemianek. W wielu miejscach porządkowano teren, wykładano na trawnikach różne hasła,
przeważnie „Za naszą i Waszą wolność”.
Przez trzy dni wraz z innymi nowo przybyłymi odbywałem kwarantannę w starym drewnianym baraku.
Chodziłem na posiłki i bacznie obserwowałem to wszystko, co działo się wokół. Do obozu wciąż napływali
ludzie w różnym wieku, przeważnie w łachmanach, wychudzeni, zarośnięci i brudni, ale z nadzieją w
sercach. Wiele mówili o Polsce, o sobie, o bliskich. Choć obóz znajdował się na ziemi rosyjskiej,
podświadomie traktowali go jak skrawek ziemi własnej, polskiej. Dopiero tu wojna nabrała dla nich innego
sensu — miała wszak doprowadzić do wyzwolenia ziemi ojczystej. O problemach społecznych wówczas
prawie nic nie mówiono; pojawiły się one znacznie później. Na razie rozkoszowano się polskością.
Śpiewano przedwojenne piosenki: „Do polskiego wojska chłopców zaciągają”, „Wojenko, wojenko” i inne, a
na apelach wieczornych i porannych — chwytającą za serce „Rotę”. Doradcy radzieccy ze zdumieniem i
ciekawością przyglądali się polskim, nowym dla nich zwyczajom. Wkrótce większość z nich, rozumiejąc
cały dramatyzm naszej sytuacji, chętnie „pełniła rolę Polaka”.
Komisja kwalifikacyjna potraktowała mnie poważnie, jak frontowca, i zgodnie z moim życzeniem
skierowała do baterii ciężkich moździerzy 120 mm do 2 pułku piechoty. Co prawda o tej broni miałem
pojęcie o tyle, że w ostatnim okresie pobytu w Armii Czerwonej służyłem w plutonie 50 mm moździerzy
kompanijnych. Były to właściwie nieskomplikowane granatniki, których używać mógł w zasadzie każdy.
Teraz jednak miałem okazję dostać się do „prawdziwej” artylerii i szansę tę wykorzystałem. Chciałem
posługiwać się groźną i skuteczną w walce z wrogiem bronią. Artyleria, uznana powszechnie za „boga
wojny”, również i tu w Sielcach obsadzana była ze szczególną troską i pełnymi etatami. Podobnie
postępowano przy formowaniu kompanii cekaemów, rusznic przeciwpancernych, fizylierów. Moździerze
120 mm były bronią o wielkiej sile rażenia. Dzięki parabolicznemu torowi lotu pocisku „dopadały”
nieprzyjaciela w ukryciach: transzejach, na stokach wzgórz, w schronach bojowych.
Szef baterii moździerzy 120 mm kapral Stanisław Mikołajewski na pierwszy rzut oka nie zrobił na mnie
najlepszego wrażenia. Był przedwojennym podoficerem, hołdował żelaznej dyscyplinie i zasadzie
bezwzględnej subordynacji. Przyzwyczajony do bardziej partnerskich stosunków w Armii Czerwonej,
uważałem, że mnie, „staremu” frontowcowi, dzieje się krzywda, jak się później dowiedziałem, Mikołajewski
też był starym wojakiem. Urodził się w 1919 roku w Wyszkowie nad Bugiem koło Warszawy, brał udział w
wojnie obronnej 1939 roku jako dowódca drużyny w składzie 44 pułku piechoty. Do Sielc przybył z
Akmolińska (Kazachstan), gdzie był robotnikiem.
Szef, przydzielając mnie do jednego z namiotów, ostro uprzedził, że nie wolno w nim przebywać od
południa do capstrzyku, jak również zapalać świec i kaganków. Widać dostrzegł na mojej twarzy wyraz
niezadowolenia lub coś w tym rodzaju, bo z miejsca nazwał mnie „sztubakiem”. Dodatkowo mu się
naraziłem, gdy odmówiłem przyjęcia wypłowiałej radzieckiej „gimnastiorki” (miałem na sobie nowszą).
Musiałem jednak zmienić bieliznę. Z czasem nasze stosunki uległy poprawie. Może dlatego, że dałem
szefowi szklankę soli, którą przywiozłem ze sobą w małym woreczku z Baku, a może spodobało mu się, że
uczyłem innych zawijać onuce tak, aby nie skręcały się i nie ocierały nóg. W każdym razie kiedy na
początku czerwca nasza bateria otrzymała, dzięki jego staraniom, w pierwszej kolejności polskie mundury,
ułatwił mi dopasowanie i dobranie sortów. Z kolei kanonier Masiuk, za dwie szklanki tejże soli, którą w
obozie ceniono na wagę złota (potrzebna była do gotowania zbieranych grzybów), wykombinował dla mnie
przedwojennego orzełka do rogatywki. Chociaż z korony trzeba było zrezygnować, wyglądał znacznie
okazalej niżeli orzełki wycięte z blachy.
Przez pierwsze dwa tygodnie porządkowaliśmy teren, odbywaliśmy ćwiczenia na torze przeszkód i z
musztry. Bez przepustki nie wolno było opuszczać obozu. Wieczorami kąpaliśmy się prawie codziennie w
wyznaczonych miejscach w Oce. W drugiej połowie czerwca otrzymaliśmy tak bardzo oczekiwany sprzęt
artyleryjski oraz broń osobistą. Bateria została uzbrojona w najnowsze moździerze kal. 120 mm, wzór 1943,
MT-13, oraz wyposażona w samochody ciężarowe ZIS-5. Kanonierom wręczono krótkie pięciostrzałowe
karabinki, podoficerom — bębenkowe pistolety maszynowe, słynne sześćdziesięciostrzałowe pepeszki wzór
1943 r. Bateria dzieliła się na trzy plutony, a każdy z nich na trzy działony (drużyny). Działon miał jeden
moździerz. W szyku marszowym obsługa przewożona była samochodem, który holował także działo o
ciężarze 282 kg. Amunicję w drewnianych skrzynkach również przewożono samochodami. Pocisk ważył ok.
16 kg, jego maksymalna donośność wahała się w granicach 4500—5500 metrów, szybkostrzelność — 15
granatów na minutę.
W pierwszym okresie szkolenia, które rozpoczęło się 15 czerwca, zwracano szczególną uwagę na dobre
opanowanie broni, szybkie okopywanie się i maskowanie sprzętu bojowego. Nie zapominano również o
musztrze i szermierce. Zajęcia odbywały się w godzinach 7.30—13.30 i po obiedzie od 15.00 do 19.00.
Reszta dnia przeznaczona była na czyszczenie broni i naukę własną. Nie mieliśmy w ogóle wolnego czasu,
chyba w święta. Przyjęły się komendy stosowane w przedwojennej armii polskiej, chociaż usiłowano
początkowo tłumaczyć radzieckie. Regulaminy natomiast obowiązywały radzieckie. Powstawały na tym tle
różnego rodzaju nieporozumienia, ale w końcu zdołano wprowadzić jednolitą terminologię.
Od wczesnego ranka do późnego wieczoru przebywaliśmy na świeżym powietrzu i bez przerwy chciało
się nam jeść. Każdy marzył o gęstej grochówce, w której trzymałoby się pionowo łyżkę. Aby „uzupełnić”
niedobory, szef baterii często wysyłał Masiuka — jako „fachowca” — do pomocy przy pieczeniu chleba i
ten od czasu do czasu przynosił po kilka bochenków z piekarni dywizyjnej do podziału. Kierowcy
ciężarówek, pozostający w dyspozycji kwatermistrza, też podkarmiali nas jak mogli, „zdobywając” dla
baterii suchary, a nieraz nawet konserwy mięsne. Po ćwiczeniach trzeba było do połysku wyczyścić lufy
moździerzy, przyrządy artyleryjskie (busolę, celownik, kątomierz) oraz własny karabin. Dowódcy plutonów
potrafili nocą robić pobudkę dla tych, których karabiny nie grzeszyły czystością. Każdy wytrącony ze snu
bez zająknięcia musiał wymienić numer swego karabinu i obsługiwanego działa, a potem czyścić broń —
zazwyczaj do rana.
Nasz dowódca, porucznik Władysław Peryga, był wspaniałym człowiekiem. Cechowała go wewnętrzna
dyscyplina, rzeczowość, prostota, prawdziwa wiara w człowieka. W żołnierzach widział jakby samego siebie
w czasach, gdy był rekrutem. Wymagał od podwładnych bezwzględnego i dokładnego wykonywania
rozkazów. Był o trzy lata starszy ode mnie, lecz życiowo bardziej dojrzały. Odpowiadał mi taki układ:
świadoma dyscyplina plus mądre kierownictwo, tym niemniej też mu się pewnego razu naraziłem. Poszło o
moje poglądy. Tak się złożyło, iż wielu moich kolegów było ludźmi wierzącymi, ja natomiast uważałem, że
nie należy ufać siłom nadprzyrodzonym, tylko opierać się na rozumie i woli samego człowieka. I
doczekałem się — ktoś w nocy dał mi porządnego „koca”. Porucznik Władysław Peryga dowiedziawszy się
o tym incydencie był zdania, że oberwałem słusznie. Chciał nawet dołożyć coś niecoś od siebie. O mało co
nie skierował mnie do 4 pułku zapasowego, gdzie okres przystosowania się do warunków obozowych dla
takich „chojraków” jak ja był znacznie przedłużony. Bałem się tego przeniesienia. Powszechnie bowiem
było wiadomo, że 2 pułk piechoty pójdzie na front szybciej niżeli pułk czwarty. Później przyznałem
porucznikowi rację — wszak w obozie sieleckim dyskusje na tematy religijne i spory na tym tle nie były na
miejscu. Przeciwnie — chodziło o wychowanie kościuszkowców w duchu wzajemnego braterstwa.
Obóz w Sielcach był jakby miniaturową Polską. Ukazywała się gazeta dywizyjna — „Żołnierz
Wolności”, zaczął również występować teatrzyk. Bardzo przypadł mi do gustu fragment jednego z wierszy,
deklamowanego na scenie: „Może nie wszyscy, ale dojdziemy”. Słowa były dramatyczne, ale prawdziwe. Od
czasu do czasu w obszernym kinie letnim, ulokowanym przy sztabie dywizji, wyświetlano filmy, przeważnie
przedwojenne, polskie, jak „Znachor”, „Pani minister tańczy”, „Przygody Nikodema Dyzmy”, „Córka
pułku” i inne. Cieszyły się one bardzo dużym powodzeniem wśród całego składu osobowego dywizji, nie
wyłączając doradców radzieckich. Podobały im się zwłaszcza nasze piękne aktorki, zwyczaj całowania
kobiet w rękę, polskie tanga i piosenki.
W pierwszej połowie lipca w całym 2 pułku piechoty odbywały się ostre strzelania z moździerzy do
celów pozorowanych. Z zainteresowaniem przyglądali im się w końcowej fazie pułkownik Zygmunt Berling
i Wanda Wasilewska. Dowódca dywizji podziękował nam za dobre wyniki w strzelaniu, za właściwy wybór
stanowisk ogniowych, szybkie okopywanie się i maskowanie dział. Po ćwiczeniach odbyła się defilada. Po
defiladzie na życzenie naszego dowódcy pułku majora Czerwińskiego maszerujące pododdziały zaśpiewały
jego ulubioną, „prawdziwie bojową” — jak mówił — piosenkę „Idzie dziewczę po lesie”. Jej tekst nie
grzeszył przyzwoitością, lecz major o tym nie wiedział, bo nie znał wówczas w dostatecznym stopniu języka
polskiego. Berling, usłyszawszy piosenkę, z początku spochmurniał, ale później zaczął się śmiać do rozpuku.
Wasilewska, aczkolwiek trochę zmieszana, śmiała się również. Po defiladzie dowódca dywizji wytłumaczył
Czerwińskiemu, jaką to „bojową” piosenką popisywał się jego pułk. Od tego czasu za jej śpiewanie groziła
paka, zaś major rozpoczął intensywną naukę języka polskiego.
Major Gwidon Czerwiński był Polakiem urodzonym na terenie Rosji. Jako dowódca batalionu brał
udział w obronie Moskwy oraz uczestniczył w przerywaniu blokady Leningradu. Do obozu sieleckiego
przybył jako jeden z pierwszych. Niski, krępy, o wnikliwym, badawczym spojrzeniu, był wesołego
usposobienia, dobroduszny i towarzyski. Wymagał jednak od swych podwładnych wiele, nie oszczędzając
przy tym siebie. Dzięki jego niespożytej energii 2 pułk piechoty przodował pod względem wyszkolenia
bojowego i dyscypliny. Nieraz z dumą śpiewaliśmy: „W Polsce za czas niedługi pierwszym będzie pułk
drugi...” Groźnym rywalem Czerwińskiego był dowódca 3 pp podpułkownik Tadeusz Piotrowski. Zawsze
twierdził, że jego pułk, chociaż trzeci, do Warszawy wejdzie pierwszy. To spontaniczne współzawodnictwo
żołnierskie okazało się korzystne dla całej dywizji.
W dniu 15 lipca 1943 roku, w rocznicę bitwy pod Grunwaldem, odbyła się przysięga wojskowa.
Żołnierze ustawili się frontem do budynku sztabu dywizji na wielkim placu ćwiczeń przyległym do Oki.
Nasza bateria była usytuowana na lewym skrzydle 2 pułku piechoty, prawie naprzeciw trybuny honorowej.
Sama ceremonia miała wzniosły, uroczysty charakter. Defilada odbyła się na tym samym placu, w obłokach
kurzu, ale nogi podnosiliśmy tak wysoko i uderzaliśmy o miękką ziemię z taką mocą, że krok nasz odbijał
się miarowym echem, a przedstawiciele obcych państw z zachwytem bili nam brawo.
Po przysiędze przystąpiliśmy do drugiego etapu szkolenia. Ćwiczenia odbywały się wyłącznie w
terenie. Uczyliśmy się zasad współdziałania z piechotą, bronią pancerną i lotnictwem oraz sztuki szybkiego
manewrowania w terenie sprzętem artyleryjskim. Punktem zwrotnym tych ćwiczeń były manewry bojowe
zorganizowane pod koniec lipca. Wymarsz nastąpił po nieoczekiwanym alarmie. Nasza bateria osiągnęła
wówczas gotowość bojową w ciągu 40 minut. Trasa wiodła w kierunku poligonu artyleryjskiego i wynosiła
ok. 55 kilometrów. Jechaliśmy samochodami i było nam znacznie lżej niż maszerującej nocą i dniem
piechocie. Prowadziliśmy ogień z wyznaczonych rubieży natarcia ostrą amunicją do odległych celów ponad
głowami piechoty, która ćwiczyła marsz ubezpieczeniowy, zwiad walką i bój spotkaniowy. Dostaliśmy
własną kuchnię polową, która na rozkaż dowódcy posuwała się w przodzie kolumny, dzięki czemu mieliśmy
zapewnione normalne żywienie w ustalonych godzinach. W batalionach było z tym gorzej. Kuchnie polowe
o zaprzęgu konnym nie nadążały za wojskiem, gdzieś się gubiły i wielu żołnierzy pozostawało bez jedzenia.
Nic dziwnego, że niektórzy podbierali na polach ziemniaki i gotowali je w kociołkach. Dowódca dywizji
surowo zakazał takich praktyk, tłumacząc żołnierzom, że są regularnym wojskiem, a nie bandą maruderów.
Jeździł Willysem i zazwyczaj pojawiał się tam, gdzie się najmniej go spodziewano. Winnych niedostarczenia
żołnierzom gorących posiłków surowo karał. Nasz szef baterii Mikołajewski dokarmiał wszystkich
głodnych, a jeśli ktoś miał przy sobie ziemniaki, konfiskował je i pakował do wspólnego kotła. W ten sposób
doczekaliśmy się wreszcie grochówki, w której łyżka trzymała się na sztorc. Kuchnia kopciła bez przerwy.
Może dzięki temu 2 pułk piechoty wylegitymował się najlepszą dyscypliną marszową i najsprawniejszą
ewakuacją „rannych”, których nasze samochody podwoziły do punktów sanitarnych przy każdej
nadarzającej się okazji... Ćwiczenia odbywały się w trudnym bagnisto-lesistym terenie przy skwarnej
pogodzie.
Kiedy wracaliśmy do obozu, usłyszałem po raz pierwszy nową piosenkę: „Płynie, płynie Oka, jak Wisła
szeroka...”. Była piękna, jej proste i mądre słowa wyrażały nasze uczucia i nadzieje. Wkrótce śpiewała ją
cała dywizja.
Zbliżał się czas wymarszu na front. Zaczęto zwracać większą uwagę na kondycję fizyczną żołnierzy.
Nawet w naszej zmechanizowanej baterii prawie codziennie przeprowadzano marszobiegi na długich
dystansach w pełnym rynsztunku bojowym.
W dniu 10 sierpnia pułkownik Berling otrzymał stopień generała brygady, nadany mu przez Radę
Komisarzy Ludowych ZSRR na wniosek Związku Patriotów Polskich. Pełniąc funkcję dowódcy 1 dywizji,
został jednocześnie mianowany dowódcą powstającego w Sielcach 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w
Związku Radzieckim. Dopiero w listopadzie 1943 r. stanowisko dowódcy 1 dywizji objął po nim pułkownik
Wojciech Bewziuk. Zastępcą dowódcy korpusu do spraw liniowych został generał brygady Karol
Świerczewski.
W dniach 23—26 sierpnia odbyły się ćwiczenia dywizyjne, zorganizowane przez Moskiewski Okręg
Wojskowy. Nasz pułk wraz z 3 pułkiem piechoty i batalionem szkolnym pozorował natarcie, bronił się 1
pułk piechoty. Próba wypadła dobrze, potwierdzając gotowość dywizji do wyruszenia na front pod
warunkiem zakończenia trzeciego etapu szkolenia w warunkach zbliżonych do bojowych. 31 sierpnia rano
opuściliśmy Sielce i na stacji Rybnoje załadowano nas do pociągów. Na drugi dzień, w czwartą rocznicę
napadu Niemiec hitlerowskich na Polskę, wyruszyliśmy na front, docierając po trzech dniach do stacji
kolejowej Wiaźma. Samego miasta właściwie nie było, pozostała tylko nazwa na mapie. Dowódca 1 plutonu
naszej baterii chorąży Zygmunt Pieńkowski w całej Wiaźmie znalazł tylko trzy nadające się do zamieszkania
domy. Dla niektórych naszych żołnierzy był to pierwszy „krajobraz po bitwie”. Przerażał ich widok
zniszczeń, smród spalenizny i rozkładających się ciał. Bez przerwy siąpił dokuczliwy deszcz, zimny wiatr
przenikał do szpiku kości. Samochody grzęzły w błocie, zwłaszcza na licznych objazdach.
W rejonie Wiaźmy zatrzymaliśmy się w poniemieckim obozie wojskowym. Było tam wiele ziemianek i
szałasów, nie brakowało również pozostawionego sprzętu, pocisków artyleryjskich i amunicji strzeleckiej.
Dowódca baterii w obawie przed minami postanowił rozmieścić nas w pobliskim lesie. Kiedy przystąpiliśmy
do kopania własnych ziemianek i schronów, kanonier Masiuk znalazł w ziemi jakąś skrzynię. Zawołał mnie i
kilku innych kolegów do pomocy. Każdy miał skrytą nadzieję, że natrafiliśmy na skład żywności.
Drewnianych skrzyń o dość pokaźnych rozmiarach wydobyliśmy kilka. Po otwarciu jednej z nich ujrzeliśmy
paczki zawinięte w brązowy, cienki papier. Masiuk ucieszył się, że to czekolada. Jego radość okazała się
jednak przedwczesna. W pakunkach znajdowały się buteleczki różnych wielkości i kształtów z jakimś
płynem w środku. Miały też zapalniki podobne jak w ręcznych granatach. Uczyłem się w szkole trochę
niemieckiego i kiedy na jednym naczyniu przeczytałem: „soman”, na innym „iperyt”, stało się jasne, że
znaleźliśmy skład gazów bojowych. Wniosek nasuwał się jeden: Niemcy planowali użycie broni chemicznej
w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu, lecz coś ich przed tym powstrzymało. Po interwencji
porucznika Perygi zjawiła się grupa ekspertów z dowództwa plutonu chemicznego z chorążym Braunem
(zginął pod Lenino) na czele. Oni właśnie stwierdzili, że granaty zawierały różnorodne środki chemiczne.
Prócz somanu, należącego do środków trujących, powodujących prawie natychmiastową niezdolność
żołnierzy do walki, oraz iperytu — znanego środka o silnym działaniu parzącym, znajdowały się tu gazy
duszące, jak fosgen, drażniące (adamsyt, chloroacetofenon) i szereg innych. Prawdopodobnie chodziło o to,
by podziałały możliwie wszechstronnie i skutecznie. I pomyśleć tylko, że wielu z nas nie miało przy sobie
masek gazowych! Zarządzona w związku z tym znaleziskiem inwentaryzacja sprzętu obrony chemicznej
dywizji wykazała, że w naszej baterii brakowało kilku masek. Porucznik Peryga miał z tego powodu
poważne nieprzyjemności. Żołnierzom dywizji nakazano sprawdzenie i dopasowanie masek gazowych oraz
przypomniano o obowiązku stałego ich noszenia przy sobie. Przystąpiono też do generalnego porządkowania
terenu. Saperzy znaleźli i unieszkodliwili wiele min o różnym zastosowaniu. Mimo to zdarzały się
nieszczęśliwe wypadki — było kilku zabitych i rannych. Wjeżdżały na miny furmanki i kuchnie polowe o
zaprzęgu konnym, a także czołgi, z których dwa zostały uszkodzone.
Po oczyszczeniu terenu przystąpiono do intensywnego szkolenia. Trwało ono po 8 godzin dziennie.
Prowadzono je w pobliżu miejsca zakwaterowania, gdyż obowiązywało ścisłe przestrzeganie zasad
maskowania się. Na 14 września zaplanowano ćwiczenia. Kościuszkowcy po raz pierwszy mieli nacierać za
wałem ogniowym artylerii. Generał Berling akurat w tym czasie musiał wyjechać służbowo do Moskwy i
Sielc. Dowództwo objął jeden z jego następców do spraw liniowych, podpułkownik Stanisław Galicki.
Istniała możliwość, że nasza bateria weźmie udział w nawale ogniowej. W przededniu ćwiczeń porucznik
Peryga, w porozumieniu z dowódcą pułku, postanowił przeprowadzić próbne strzelanie. Pech chciał, że
działo, którego byłem celowniczym, nastawione na zasięg 3 kilometrów, wyrzuciło granat na odległość
zaledwie 800 metrów od naszych stanowisk ogniowych. Dowódca baterii bardzo się zdenerwował, ale
stwierdził szybko, że moździerz został nastawiony zgodnie z jego rozkazem. Kąt podniesienia lufy, tzw.
celownik, od którego zależała odległość, zgadzał się co do joty. Zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać, gdzie
leży przyczyna tak rażącego braku precyzji strzału. Dowódca innego działonu, plutonowy Andrzej Drozd,
był zdania, że do lufy wprowadzono pocisk niedokładnie oczyszczony ze smarów konserwacyjnych. Po
dokładnym usunięciu z granatów nadmiaru smaru i przeczyszczeniu lufy wznowiono strzelanie. Ogień na
dystans 3500 metrów otworzył tym razem moździerz plutonowego Drozda. Pierwszy pocisk wystartował
prawidłowo, lecz drugi sprawił jeszcze większą niespodziankę, wybuchając 600 metrów przed nami. Nasz
dowódca tym razem zorientował się o co chodzi: po prostu dodatkowe ładunki prochowe, służące do
odpalania granatu na określoną odległość, były wilgotne. Nic zresztą dziwnego, skoro od wielu dni prawie
bez przerwy padał deszcz. Musieliśmy zatem przerwać strzelanie w obawie przed kolejnymi
niespodziankami, wszak z amunicją bojową nie ma żartów. Nasiąknięte wodą ładunki trzeba było jak
najszybciej wysuszyć. Posłużył do tego wyciągnięty z ziemianki piec paleniskowy, na którym ułożono grube
rury kanalizacyjne. Odpowiednio nagrzane, doskonale spełniły swoje zadanie: do rana wszystkie ładunki
zostały wysuszone.
Tymczasem dowódca dywizjonu artylerii pułkowej (w jej skład wchodziły jeszcze bateria 76 mm i 45
mm) kapitan P. zdążył powiadomić „górę”, że bateria moździerzy 120 mm 2 pułku piechoty nic osiągnęła
gotowości bojowej i nie może wziąć udziału w ćwiczeniach. Wobec tego prowadzenie wału ogniowego
powierzono 36-letniemu porucznikowi Stanisławowi Orłowskiemu, dowódcy baterii moździerzy 120 mm z 1
pułku piechoty. Kiedy zgodnie z planem pododdziały tego pułku ruszyły do natarcia, w odległości 200—250
metrów za ścianą ognia ciężkich moździerzy doszło do tragedii. Kilka granatów eksplodowało
niespodziewanie na linii rozwiniętej tyraliery 3 kompanii piechoty. Pięciu żołnierzy zginęło, a dziesięciu
zostało rannych. Ćwiczenia przerwano. Śledztwo ustaliło, że przyczyną wypadku była techniczna wada
granatów, która spowodowała ich niedolot. Ale w jaki sposób udało się znaleźć wadę w pociskach, które już
wybuchły, w orzeczeniu nie było mowy. Myśmy wiedzieli swoje: wilgotne ładunki wspomagające po prostu
nie nadawały się do użycia. Porucznik Peryga osobiście powiadomił o tym wszystkich dowódców baterii
moździerzy pułkowych i batalionowych (kal. 82 mm).
Generała Berlinga wyprowadził ten wypadek z równowagi. Posypały się kary. Orłowskiego usunięto ze
stanowiska i skierowano na dowódcę kompanii 82 mm moździerzy. Za niedopełnienie obowiązków
służbowych dowódca dywizji przy okazji przesunął kilku dowódców kompanii na stanowiska dowódców
plutonów, a niektórych podoficerów zdegradował. Od tej pory woreczki suszyli wszyscy.
Wieczorem 23 września wraz z całą dywizją opuściliśmy miejsce ześrodkowania w rejonie Wiaźmy i
ruszyliśmy na zachód szosą Moskwa—Mińsk, nazywaną tu „Warszawskoje szosse”. Do kolumny 2 pułku
piechoty dołączył 2 dywizjon 1 pal (pułk artylerii lekkiej), który od tej pory aż do końca wojny wspierał jego
działania. Poruszaliśmy się wyłącznie nocą. Obowiązywało całkowite zaciemnienie. Samochody jechały bez
żadnych świateł w nieprzeniknionych ciemnościach wśród potoków deszczu i zimnego wiatru. Zakazano
podnoszenia jakichkolwiek przedmiotów oraz picia wody bez uprzedniego jej odkażenia. Wzrastała liczba
zachorowań na zapalenie płuc, malarię, szkorbut, kurzą ślepotę. I znowu bardzo cenna dla nas okazała się
pomoc szefa baterii Mikołajewskiego, już plutonowego. Nie wiadomo skąd zdobył sporą ilość chininy,
tabletek witaminy C, sporządzonych z owoców dzikiej róży, oraz kanisterek tranu. Medykamentów tych
starczyło nie tylko dla nas, ale i dla żołnierzy innych pododdziałów.
Na początku października wkroczyliśmy do wyzwolonego przed kilkoma dniami przez wojska
radzieckie Smoleńska. Miasto było tak samo zniszczone jak Stalingrad i Wiaźma. Po moście pontonowym
przekroczyliśmy Dniepr. Od Smoleńska poruszaliśmy się na czele kolumny 2 pułku piechoty. Pewnego dnia
przeżyliśmy niezwykłe wydarzenie. Oto kilkaset metrów od nas wylądował uszkodzony myśliwiec radziecki.
Usłyszeliśmy wyraźny trzask skrzydeł i zgrzyt stateczników. Wraz z porucznikiem Perygą i starszym
sierżantem Zygmuntem Leszczyńskim, dowódcą 3 plutonu naszej baterii, wyciągnęliśmy z kabiny ciężko
rannego w głowę pilota i po udzieleniu pierwszej pomocy dostarczyliśmy go do ambulansu dywizyjnego.
Samolot, po uprzednim zabezpieczeniu, został przekazany władzom radzieckim.
Front był coraz bliżej. W dniu 9 października ześrodkowano nas w niewielkim olchowym zagajniku w
pobliżu wsi Słobodka. Sytuacja na tym odcinku frontu wyglądała mniej więcej następująco. Po zwycięskiej
operacji smoleńskiej wojska Frontu Zachodniego znalazły się na rubieży: Rudnia, Lenino, Dribin, Sławgorod
oraz dalej na południe od rzeki Soż, i przygotowywały się do dalszego natarcia. 1 DP im. T. Kościuszki
została podporządkowana generałowi pułkownikowi Gordowowi, dowódcy radzieckiej 33 armii, działającej
w składzie Frontu Zachodniego. W rejonie tym broniły się wojska niemieckiej Grupy Armii „Środek” pod
dowództwem feldmarszałka von Kluge. Miał on kategoryczny rozkaz Hitlera utrzymania za wszelką cenę tej
ważnej rubieży obronnej, odległej o 50 kilometrów od Dniepru i osłaniającej magistralę kolejowo-
-samochodową o znaczeniu strategicznym: Orsza — Mohylew — Homel. Przełamanie tej rubieży i
sforsowanie Dniepru otwierało wojskom radzieckim i polskim najkrótszą drogę do Polski i Prus
Wschodnich.
Nasza dywizja otrzymała zadanie przełamania obrony nieprzyjaciela w rejonie wsi Trygubowa —
Połzuchy — wzgórze 215,5. Jej pas natarcia znajdował się w środku ugrupowania 33 armii. Na prawo od nas
miała nacierać radziecka 42 dywizja, na lewo, utrzymując w swoich rękach miejscowość Lenino, 290
dywizja piechoty. Szerokość pasa natarcia polskiej dywizji wynosiła 2 kilometry, a dywizji radzieckich,
mniej licznych, po 1,5 kilometra. Nasycenie artylerią na kilometr frontu wynosiło 426 dział, moździerzy i
„katiusz”.
W przededniu bitwy pod Lenino 1 dywizja polska w sile żywej trzykrotnie przewyższała wroga, który
miał jednak więcej doświadczenia bojowego i panował w powietrzu. Mieliśmy również słabe skrzydła —
jednostki radzieckie po krwawych zmaganiach o Smoleńsk były dywizjami tylko z nazwy. Niektóre ich
kompanie liczyły po kilkunastu ludzi, a bataliony zaledwie dorównywały sile polskiej kompanii. Planowano,
że w utworzoną przez Polaków lukę w kierunku na Orszę wejdzie 5 korpus zmechanizowany generała
Wołkowa.
W pierwszym rzucie dywizji polskiej miał nacierać 1 i 2 pułk piechoty, w drugim — 3 pp. Prawym
sąsiadem naszego 2 pułku były jednostki radzieckiej 42 dywizji, lewym polski 1 pułk piechoty. Za bagnistą
rzeką Miereją na odcinku natarcia 1 pp znajdowała się wieś Trygubowa, a 2 pułku — Połzuchy. Należało je
zdobyć.
BEZ STRAT
W przededniu bitwy pod Lenino generał Berling wydał rozkaz, z którym w ogólnych zarysach zapoznał
nas porucznik Peryga. Najbardziej utkwiło mi w pamięci kilka ważnych, moim zdaniem, jego fragmentów.
Brzmiały one mniej więcej tak: Każdy, kto opuści samowolnie oddział idący do walki, traktowany będzie
jako dezerter i zostanie na miejscu rozstrzelany. Rannych należy opatrywać, ale nie wolno przy nich dłużej
zatrzymywać się lub wynosić z pola walki. Pozostawieni na miejscu zostaną zabrani przez służbę sanitarną.
Należy operować całą siłą swego ognia, otwierając drogę piechocie, której zasadniczym celem jest dobić
nieprzyjaciela i oczyścić teren. Zmniejszać do minimum straty ludzkie, pamiętając, że za straty surowo
odpowiada dowódca.
Zaczęło się! Szary poranek; lepka, gęsta mgła. Porucznik Peryga ukrył naszą baterię w długim, krętym
parowie. Najważniejsze było maskowanie. Wykopano stanowiska dla dział, schrony na amunicję i
samochody. Każdy z nas w stromych ścianach wąwozu wyrył sobie kryjówkę. Gruba warstwa ziemi nad
głową dawała poczucie bezpieczeństwa. Między godziną 5 a 6 nad ranem, czuwając na posterunku,
usłyszałem warkot samochodu. Podjechał Willys i ktoś z niego wysiadł. Na mój okrzyk: „Stój! Kto idzie?
Hasło!”, zbliżająca się postać odpowiedziała: „Dowódca dywizji”, wymieniła ustalone hasło i zażądała
odzewu. „Droga wolna, obywatelu generale! Melduje się... — wyjąkałem, pocąc się z wrażenia. Berling
podszedł zupełnie blisko, uśmiechnął się przyjaźnie i przechodząc wzdłuż parowu uważnie lustrował
pozycję. Zaglądał w każdy kąt i w końcu pochwalił naszego dowódcę za wybudowanie prawdziwej twierdzy.
Zostałem również w pewnym sensie wyróżniony, bo zabrał mnie czasowo do swojej ochrony, jadąc dalej na
rekonesans terenu. Żegnając się z Perygą, życzył mu, aby w tej pierwszej walce, którą ma stoczyć nasza
polska dywizja, miał jak najmniej strat i osiągnął duże sukcesy.
Generał bez hełmu, w zgrabnej furażerce z naszytymi na niej dystynkcjami wyglądał jak na swój wiek
bardzo młodo, choć w jego przymrużonych oczach widoczne było zmęczenie. Spokojny, przez całą drogę
milczał. Nie wykazywał najmniejszego nawet podniecenia, choć na nim właśnie spoczywała wielka
odpowiedzialność za losy nadchodzącej walki. Jak się czuł z tą świadomością? O czym myślał? Chyba
również o tym, że na wojnie istnieje jeden tylko sposób odniesienia zwycięstwa — za cenę życia ludzi, i że
nie ma na to rady... Jechaliśmy w gęstych oparach mgły, bez żadnych świateł, co chwila podskakując na
wybojach. Teren przyszłej bitwy poprzecinany był gęsto jarami i wąwozami, porośniętymi gdzieniegdzie
karłowatymi krzewami i małymi drzewkami. W jakimś dole samochód ugrzązł w błocie i zatrzymał się.
Wysoki oficer poinformował generała, że znajdujemy się w dolinie rzeki Mierei, za którą okopani są
Niemcy, i poprowadził go na punkt obserwacyjny dowódcy 1 pułku piechoty. Zostałem z dwoma innymi
żołnierzami z ochrony przy samochodzie. Trzeba było nie lada wysiłku, aby wydostać go z bagna. Po
godzinie wrócił dowódca dywizji. Miał odprawę z dowódcami pułków. Wypowiedział mniej więcej takie
słowa: „Damy Niemcom takiego łupnia, że będą pamiętali nas przez wieki”. Wsiadł uśmiechnięty do
samochodu, ruszyliśmy. Kręciliśmy się jeszcze przez jakiś czas między pozycjami poszczególnych
pododdziałów, zatrzymując się w różnych miejscach, aż wreszcie dostarczono mnie do baterii.
Artyleryjskie przygotowanie natarcia, wyznaczone na godzinę 8.20 dnia 12 października 1943 roku,
zostało opóźnione. Czekano na poprawę widzialności, która nie przekraczała 150 metrów. Po godzinie, gdy
mgła przerzedziła się, nadeszła odpowiednia chwila. Zagrały „katiusze”, miotając ogniste wstęgi, odezwała
się artyleria różnych kalibrów, a ja wrzuciłem do lufy moździerza pierwszy granat. Szesnaście kilogramów
metalu poleciało na pozycje wroga. Poniosło mnie, poczułem się nagle tak, jak gdyby jedynie ode mnie
zależało pokonanie przeciwnika.
Dowódca baterii leżał na wzniesieniu i obserwował przez lornetkę wyniki ognia. Był bez hełmu i lekki
wiaterek rozwiewał mu gęstą czarną czuprynę. Chwilami podnosił się, prostował i wówczas jego sylwetka
kojarzyła mi się z filmową postacią szwedzkiego króla Karola XII, który podobnie zachowywał się podczas
historycznej bitwy połtawskiej. Moje działo było ustawione na samym przodzie jako wiodące i Peryga często
spoglądał na mnie z aprobatą, co sprawiało mi sporą satysfakcję. Widocznie ogień był celny. Za każdym
strzałem zacierałem ręce, bo mi cholernie marzły, i dowódca, uśmiechając się pod wąsem, robił to samo.
Nagle krzyknął:
— Pierwsze działo: mina! Bateria, kryj się!
Spojrzałem na lufę i zdębiałem. Na jej samym końcu wisiał granat z odsłoniętym detonatorem. Jeszcze
ułamek sekundy i mógłby, spadając na ziemię, eksplodować. A wokół tyle amunicji, ludzi, sprzętu. Żołnierze
kryli się, gdzie który mógł. I oto kiedy pocisk zaczął spadać w dół, chwyciłem go oburącz i wrzuciłem do
lufy. Wina ładowniczego (drugiego numeru) była oczywista. Zamiast upewnić się, czy granat po
załadowaniu poleciał do lufy, zawiesił go na jej samym brzegu, a sam odwrócił się, zatykając odruchowo
uszy rękoma. Peryga nigdy mu tego nie wybaczył, a szef baterii Mikołajewski przez dłuższy czas miał
zapewnioną siłę roboczą w kuchni — zatrudnił delikwenta po zajęciach przy obieraniu kartofli.
Nasza nawała ogniowa trwała 1 godzinę 10 minut. Ziemia drżała, huczała, wprost płonęła. Wydawało
się, że po takiej „obróbce” nie pozostanie za Miereją ani jeden żywy Niemiec. Podczas przygotowania
artyleryjskiego wystrzeliłem ze swego moździerza dokładnie 100 pocisków, czyli w sumie 1600 kilogramów
śmiercionośnego ładunku. Podobnie inne działa. Mimo to pozostało jeszcze sporo amunicji. Nie zabrakło
nam jej zresztą do końca walki. Mikołajewski zapewnił baterii stałą dostawę nowych pocisków, wykazując
się zapobiegliwością, której — jak to określił porucznik Peryga — nie powstydziłby się kwatermistrz
dywizji.
Kiedy piechota ruszyła do ataku, dowódca kiwnięciem głowy wezwał mnie na swój punkt obserwacyjny
i dał na chwilę lornetkę. To, co zobaczyłem, przeraziło mnie, a jednocześnie natchnęło dumą. Pododdziały
szły wyprostowane w wyrównanych tyralierach, a parę kroków przed żołnierzami z pistoletami w rękach
kroczyli dowódcy. Czegoś takiego nie widziałem nawet na filmie „Czapajew”.
Nasza bateria szybko reagowała na każdą zmianę sytuacji. Przenosiła ogień w głąb obrony
nieprzyjaciela, torując drogę piechocie. Około godziny 13 żołnierze 7 i 8 kompanii 3 batalionu 2 pułku
piechoty podjęli próbę oskrzydlenia wsi Połzuchy od południowego zachodu. Nieprzyjaciel dostrzegł ten
manewr i ruszył do kontrataku, uderzając w prawe skrzydło wysuniętych pododdziałów. Groziło im
okrążenie. Właśnie interwencja naszej baterii powstrzymała nieprzyjaciela. Mniej więcej w tym samym
czasie Niemcy użyli ogromnej masy bombowców. Nadlatywały one falami, rzucając setki bomb na rejon
ześrodkowania naszej dywizji i sąsiednich jednostek radzieckich. Samoloty schodziły do wysokości 100
metrów, strzelając z broni pokładowej nawet do pojedynczych żołnierzy. Atakowały zarówno nasz przedni
skraj, jak i tyły, ze szczególną zaciętością uderzając na przeprawy na Mierei. Nasza obrona przeciwlotnicza
była słaba, brakowało też myśliwców. Jak się potem dowiedziałem, tym zmasowanym natarciem lotnictwa
Niemcy wspierali swoje kontruderzenia pod Trygubową i Połzuchami. Największe natężenie walk przypadło
około godziny 15. Duża rolę odegrała wówczas nasza bateria, gdyż kompanie 82 mm moździerzy
batalionowych wyczerpały już amunicję. Z powodu niedostatecznego zapasu pocisków w walce tej prawie
nie brała udziału pułkowa bateria dział kal. 76 mm. Oszczędzała ona amunicję na wypadek ewentualnego
ataku niemieckich czołgów. Pozostałe baterie dywizji prowadziły ogień tylko do celów wykrytych. Ich
możliwości ogniowe wyczerpały się również.
Sąsiednie jednostki radzieckie przechodziły kilkakrotnie do szturmu, aby nam pomóc. Poniosły wielkie
straty i nie zdołały osiągnąć zamierzonego celu. Mimo to dywizja polska wypełniła pod Lenino swoje
zadanie. Dokonując wyłomu w obronie niemieckiej, sforsowała bagnistą dolinę rzeki Mierei, zdobyła i
utrzymała Trygubową i Połzuchy oraz wzgórze 215,5. Jednak jej skrzydła okazały się zbyt słabe, aby to
powodzenie taktyczne można było przeobrazić w sukces operacyjny. W tych krwawych zmaganiach nasza
bateria wyjątkowo nie poniosła żadnych strat. Tylko jeden żołnierz został lekko ranny w nogę.
Po wycofaniu z walki (dywizja została zluzowana przez pododdziały radzieckiej 164 dywizji piechoty
nocą z 13 na 14 października) przebywaliśmy w różnych rejonach przyfrontowego lesistego pasa, kopiąc za
każdym razem ziemianki, aż przemieszczono nas pod koniec listopada na dłuższy postój do Smoleńska. Z
braku jednak odpowiednich pomieszczeń — a zima była ostra — przeniesiono nas w styczniu 1944 roku do
wsi Szabanowo niedaleko Smoleńska, gdzie stacjonował nasz 2 pułk piechoty, i rozmieszczono w kwaterach
prywatnych.
W drugiej połowie marca 1944 roku 1 Korpus Polskich Sił Zbrojnych w Związku Radzieckim
przekształcono w 1 Armię Polską w ZSRR. Na początku marca przetransportowano nas koleją z Szabanowa
do rejonu Skakowski pod Berdyczowem. W kwietniu w miejscowości Kodnia ukończyłem z trzecią lokatą
podoficerską szkołę artylerii polowej. Po powrocie do baterii nadal pełniłem funkcję celowniczego. W
drugiej dekadzie kwietnia nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy 2 pułku piechoty. Został nim
podpułkownik Wiktor Sienicki. W rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 Maja jednostki polskie ruszyły za
nacierającymi wojskami radzieckimi i do połowy maja przemaszerowały do rejonu Kiwerc koło Łucka.
Nasza bateria oczywiście przemieszczała się własnym transportem samochodowym. Nie wiedziałem
wówczas, że z przywileju tego korzystam po raz ostatni.
W PIECHOCIE
W dniu 4 maja 1944 roku 1 Armia Polska w ZSRR została podporządkowana dowódcy 1 Frontu
Białoruskiego. Komunikaty nadchodzące z frontu napawały optymizmem. Do czerwca wojska radzieckie
odrzuciły Niemców daleko na zachód i południe. Wyzwolono Odessę, Sewastopol, Kijów, wyprowadzono
Finlandię ze stanu wojny. Najważniejsze jednak wydarzenia rozgrywały się na Białorusi, Litwie i we
wschodniej części Polski. W okresie od 23 czerwca do 31 sierpnia przeprowadzono tu jedną z największych
operacji strategicznych Armii Radzieckiej — operację białoruską pod kryptonimem „Bagration”. Plan
Naczelnego Dowództwa wojsk radzieckich przewidywał jednoczesne przerwanie siłami 4 frontów: 1
Bałtyckiego, 1, 2 i 3 Frontów Białoruskich, obrony nieprzyjaciela na sześciu odcinkach, okrążenie i
zniszczenie skrzydłowych zgrupowań faszystowskich w rejonie Witebska, Bobrujska i Mohylewa, wyjście
na skrzydła i tyły głównych sił Grupy Armii „Środek”, okrążenie i zniszczenie ich w rejonie Mińska i
Brześcia, sforsowanie Bugu i wkroczenie na terytorium Polski.
W toku operacji pod koniec czerwca w rejonie Bobrujska i Witebska zostało okrążonych i zniszczonych
ponad 10 dywizji niemieckich, a wkrótce po tym na wschód od Mińska zamknięto w kotle ponad 100 tysięcy
hitlerowców. Trzeciego lipca po zlikwidowaniu tego zgrupowania wyzwolono Mińsk.
Pod koniec czerwca nieoczekiwanie zostałem wyznaczony na stanowisko zastępcy dowódcy naszej
baterii do spraw polityczno-wychowawczych. Peryga był zadowolony, a ja się przestraszyłem. Ponieważ nie
czułem się dostatecznie przygotowany do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji, odmówiłem jej przyjęcia.
Chciałem służyć nadal w linii, a na awansie mi specjalnie nie zależało. Wzywał mnie zastępca dowódcy
pułku do spraw polityczno-wychowawczych podporucznik Władysław Stąpor, usiłował przekonać, że nie
mam racji i źle postępuję, lecz i to nie pomogło. Wciąż upierałem się przy swoim. Musiałem narazić się
dowództwu, bo bez żadnego uprzedzenia skierowano mnie na początku lipca na bliżej nieokreślone
stanowisko oficerskie do 3 kompanii rusznic przeciwpancernych 3 batalionu 2 pułku piechoty. Byłem nadal
szeregowym i głupio mi było udawać oficera. Wreszcie powierzono mi pełnienie obowiązków dowódcy
plutonu w tejże 3 kompanii. Ucieszyłem się i z zapałem przystąpiłem do pracy. Żołnierze tytułowali mnie
chorążym. Taka forma przyjęła się w stosunku do wszystkich oficerów bez stopnia, których było wówczas w
dywizji sporo, zwłaszcza w aparacie polityczno-wychowawczym.
W 3 batalionie zetknąłem się po raz pierwszy z jego dowódcą, majorem Janem Rembezą. Należał do
grona tych oficerów, którzy potrafią wzbudzać bezgraniczne zaufanie swoich podwładnych. Takie wrażenie
odniosłem już przy pierwszym z nim spotkaniu. A było to spotkanie dość osobliwe. Pewnego razu zjawił się
nagle w rejonie ćwiczeń, gdzie prowadziłem szkolenie. Pech chciał, że większość żołnierzy spała,
rozciągnięta wygodnie na trawie. Chciałem poderwać pluton na baczność, zameldować o przebiegu zajęć,
lecz dowódca powstrzymał mnie ruchem ręki, kierując się wprost do moich chłopaków. Szybko poderwali
się na nogi i otoczyli go półkolem. Długo rozmawiał z nimi jak równy z równymi. Na poważne pytania
odpowiadał poważnie, inne, niezbyt mądre, zbywał dowcipami, wzbudzającymi powszechną wesołość.
Sprawdził czystość broni, załadował rusznicę, potem wyrzucił nabój z lufy. Nie miał większych uwag i
pochwalił nas za troskę o sprzęt. I chociaż ja sam nie miałem poczucia dobrze spełnionego obowiązku,
aprobata dowódcy batalionu bardzo mnie podbudowała, niejako oficjalnie potwierdzając moją przydatność
na tym stanowisku.
Przed odjazdem Rembeza, patrząc mi prosto w oczy — a wzrok miał badawczy, przenikliwy —
powiedział, że musi ze mną koniecznie pogadać, i wyznaczył mi spotkanie na godzinę 18.00.
Dokładnie o wyznaczonym czasie wszedłem do namiotu dowódcy baonu, meldując o swym przybyciu.
Za stołem, popijając herbatę, prócz Rembezy siedzieli podporucznik Stąpor i lektor pułku chorąży
Władysław Jakubowski. Dowódca poprosił mnie do stołu i od razu zapytał, dlaczego odmówiłem przyjęcia
stanowiska zastępcy dovyódcy baterii do spraw polityczno-wychowawczych. Przytoczyłem swoje stare, już
wszystkim chyba znane argumenty, i zdziwiłem się, że dali mi spokój, nie podejmując już niewygodnego dla
mnie tematu. Niepostrzeżenie zostałem wciągnięty do interesującej dyskusji, która pochłonęła mnie bez
reszty.
Był to pamiętny, niezwykły wieczór. W półmroku, przy świecy, przesiedzieliśmy do późnych godzin
nocnych. Najwięcej mówił Władysław Jakubowski. Każde słowo wypowiadał dobitnie, z odpowiednią
modulacją głosu. Z płonącymi oczami i orlim nosem wyglądał jak natchniony kaznodzieja. Mówił z pasją, że
my, kościuszkowcy, jesteśmy wprost chorzy z tęsknoty za krajem, za wszystkim, co ojczyste, dlatego
musimy mieć w wojsku ludzi, którzy będą z przekonaniem mówili o przyszłej Polsce. Właśnie oficerowie
polityczni winni dokonać tego, czego nie są w stanie uczynić oficerowie przedwojenni i przydzieleni do
polskich jednostek specjaliści radzieccy. Tylko oni mogą scementować wysiłki wszystkich Polaków w walce
z okupantem, wpoić ludowodemokratyczne zasady masie żołnierskiej bez względu na istniejące różnice
poglądów, wierzeń i przekonań.
Opowiadał również o swym życiu. Urodzony v 1911 roku, jako 15-letni chłopak był już aktywnym
członkiem KZMP. Więziony w latach 1928—1930 za działalność rewolucyjną, w 1931 roku wstąpił w
szeregi KPP. Na początku 1939 roku za głoszenie postępowych idei skazany został na 3 lata więzienia.
Uwolniony w przededniu wojny, wziął udział w obronie Warszawy. Po klęsce wrześniowej znalazł się na
terytorium Związku Radzieckiego i w czerwcu 1941 roku wstąpił ochotniczo do Armii Czerwonej. Był ranny
pod Homlem. Od września 1943 roku przebywał w szeregach 1 dywizji. Mówił jednak dużo o śmierci i z
tym, jako młody człowiek, nie mogłem się pogodzić. Podkreślał z dumą, że jest komunistą. Jeśli nie zginie
teraz w walce, tłumaczył, to w przyszłości całkowicie poświęci się pracy dla ojczyzny. Rembeza z kolei
twierdził, że nie jest zwolennikiem „romantycznej” śmierci na wojnie. „Każdy z nas winien dążyć do tego,
aby pokonać wroga, ale ocalić życie. Przecież wszyscy pragniemy doczekać dnia zwycięstwa”.
Jan Rembeza miał wtedy 36 lat, ale wyglądał znacznie młodziej. Jako oficer rezerwy Armii Czerwonej
brał udział w walkach z Niemcami w latach 1942—1943 pod Leningradem. Tam właśnie został ciężko
ranny. Do nas przybył wprost ze szpitala, obejmując w marcu 1944 roku dowództwo batalionu. Na wojnie
mundur zazwyczaj tłumi indywidualne cechy człowieka, lecz w przypadku Rembezy było inaczej — w
każdej sytuacji był sobą. Podwładni widzieli w nim przede wszystkim człowieka. Doskonale zdawał sobie
sprawę z bezsensu formalnego drylu i nigdy nie uważał się za alfę i omegę. Cechowały go za to przymioty
takie, jak poczucie obowiązku, wiara w ludzi, obiektywizm w sądach, skromność, hart i stanowczość w
wykonywaniu rozkazów.
Podczas tej naszej rozmowy wszyscy ci trzej ludzie nagle stali mi się bliscy. Było to uczucie, które
mogło zrodzić się tylko w tamtej konkretnej sytuacji.
Stąpor, który mnie dobrze znał z baterii moździerzy 120 mm (w czasie bitwy pod Lenino był zastępcą
porucznika Perygi do spraw polityczno-wychowawczych), podsunął mi w pewnym momencie jakiś papierek.
Był to rozkaz wyznaczający mnie na stanowisko zastępcy dowódcy 3 kompanii rusznic ppanc do spraw
polityczno-wychowawczych. Gdy czytałem ten dokument, zapadła pełna wyczekiwania cisza. Wiedziałem,
że wszyscy mnie obserwują. Skoro inni mogą — pomyślałem w pewnej chwili — to dlaczego ja nie. Trudno,
jak rozkaz, to rozkaz. Chciałem już nawet powiedzieć o tym głośno, kiedy Rembeza, jak gdyby zgadując
moje myśli, nagle podniósł się i ściskając mocno moją dłoń, pogratulował awansu. Obiecał również udzielić
mi daleko idącej pomocy. Nie tylko mnie, ale wszystkich oficerów aparatu politycznego traktował zawsze na
równi z oficerami liniowymi, wymagając od nich, aby na polu walki, w każdej sytuacji, mogli zastąpić
swego dowódcę, a jeśli zajdzie konieczność, to i jego — dowódcę batalionu. Od tej pory służyłem w
piechocie.
W nocy z 15 na 16 lipca 1944 roku wyruszyliśmy spod Kiwerc na front. W ugrupowaniu 1 Frontu
Białoruskiego pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego, w ślad za radzieckimi 8, 47, 69
armiami, nacierała w drugim rzucie 1 Armia Polska. Wzięła ona udział w drugim etapie operacji
białoruskiej, w ramach tak zwanej operacji brzesko-warszawskiej, przeprowadzonej w okresie od 18 lipca do
31 sierpnia. Częścią tej operacji stały się działania bojowe jednostek 1 armii Wojska Polskiego pod
Dęblinem, w tym zmagania naszego 3 batalionu o opanowanie wyspy bezimiennej pod Czerskiem.
Między tyłami a wojskami nacierającymi rozciągał się obszar spalonej ziemi. Na drogach wyboje,
ogromne leje po bombach i pociskach, jezdnie zatarasowane zwalonymi drzewami, zniszczonymi czołgami i
samochodami, zawalone gruzem. Prawie wszystkie mosty były poniszczone, szyny kolejowe powysadzane
co kilkanaście metrów, podkłady poprzecinane specjalnie skonstruowanymi pługami. Wszystkie większe
gmachy w miastach i osiedlach spalone, dworce kolejowe zrównane z ziemią, we wsiach pozostały tylko
sterczące kominy. Wśród tego rumowiska maszerowaliśmy nocą i dniem po 50 kilometrów na dobę. Podczas
krótkich, najwyżej piętnastominutowych przerw ludzie padali na ziemię jak nieprzytomni. Kiedy podrywano
ich do dalszej drogi, zostawiali często broń, gdyż spali w dalszym ciągu, już w marszu, z otwartymi oczami,
robiąc wrażenie zupełnie przytomnych. Nieraz trzeba było wracać po karabiny. Sam na własnej skórze
doświadczyłem, że można spać w ruchu, kiedy pewnego razu niespodziewanie wyrżnąłem głową w
przydrożne drzewo i zobaczyłem gwiazdy. Innym razem, w marszu miałem nawet jakiś sen: widziałem łąkę
usianą kwiatami, odświętnie ubrane piękne dziewczyny i słyszałem śpiew ptaków...
Najgorszą zmorą podczas tego marszu były niedopasowane buty. Żołnierze ocierali sobie nogi do krwi,
a po krótkich wypoczynkach często nie byli w stanie ruszyć z miejsca. Mimo to ostatkiem sił, podtrzymując
jeden drugiego, kroczyliśmy naprzód i tylko w wyjątkowych wypadkach korzystaliśmy z pułkowego
ambulansu. Na dłuższych postojach kopaliśmy dla całej kompanii schrony przeciwlotnicze, czyściliśmy broń
i dopiero wówczas, po skromnym żołnierskim posiłku, mogliśmy liczyć na chwilę wytchnienia. Dowódcy
pilnowali, aby każdy przed snem wymył nogi, zmienił onuce oraz postarał się o wiązkę słomy na podściółkę
do spania. Ognia kategorycznie nie wolno było palić, szczególnie w nocy. Major Rembeza rozkazał do
każdego płomyka strzelać bez uprzedzenia. Maszerował razem ze wszystkimi i tylko na postojach objeżdżał
konno rejon ześrodkowania batalionu.
Było ciężko, ale nie narzekaliśmy. Słysząc bliskie odgłosy frontu, wiedzieliśmy, że na przedniej linii
będzie jeszcze trudniej. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do forsownych marszów, znajdowaliśmy nawet siły i
czas na uśmiech, żart i piosenkę. Dziwne, ale ja, choć przyszedłem ze zmotoryzowanej artylerii do piechoty,
nie żałowałem nigdy tej zmiany. Szybko poznałem wielu ciekawych, nadzwyczaj wartościowych ludzi nie
tylko w swojej kompanii, lecz i w batalionie.
Oto chorąży Marian Dworzyński — zastępca dowódcy 9 kompanii piechoty do spraw politycznych, lat
22. Wysoki blondyn, zamknięty w sobie, małomówny, z twarzą bez uśmiechu, lecz jakże uczynny: nie
odmówi nikomu pomocy, przebywa ciągle z żołnierzami, nie oszczędzając siebie w niczym, zadziwiająco
łagodny i wyrozumiały dla innych. Tym dziwniejsza wydała mi się rozmowa, którą po wyjściu z Kiwerc
przeprowadził z nim major Rembeza. Była to ostra wymiana zdań. Dowódca batalionu stanowczo domagał
się, aby Dworzyński przeprosił podporucznika Janiszewskiego — dowódcę 7 kompanii piechoty, z którym
miał jakiś zatarg, gdyż w przeciwnym wypadku będzie zmuszony wystąpić z wnioskiem o jego ukaranie.
Chorąży kategorycznie sprzeciwił się. Twierdził, że Janiszewski obraził go pierwszy. Rembeza z kolei
oświadczył, że nie będzie tolerował w batalionie samowoli, i wniosek wysłał. Nikt nigdy nie dowiedział się,
o co właściwie poszło w tej sprzeczce tak jeszcze niedawno serdecznym przyjaciołom. Mieczysław
Janiszewski był starszy od Mariana o dwa lata, pochodził z rodziny robotniczej. Uczestniczył jako ochotnik
w walkach z Niemcami w kampanii wrześniowej w składzie Brygady Poleskiej KOP w stopniu szeregowca.
Ukończył szkołę podchorążych przy 1 dywizji w Sielcach. Żywo interesował się sytuacją na froncie,
zwłaszcza ostatnio przeprowadzonymi operacjami.
Zaprzyjaźniłem się również z dowódcą 3 kompanii rusznic ppanc podporucznikiem Kwolikiem, którego
byłem zastępcą. Dzielnie znosił trudy wojenne, dzieląc się z żołnierzami ostatnim kawałkiem chleba.
Wymagał jednak od podwładnych żelaznej dyscypliny i bezwzględnego posłuszeństwa. Znał na pamięć
regulaminy wojskowe. Zawsze zadbany, „podciągnięty”, wyglądał jak na paradzie. Ten na pewno dojdzie do
generała — nieraz myślałem. Doszedł jednak tylko do stopnia pułkownika. Dowódca 9 kompanii piechoty,
porucznik Stanisław Jagentowicz, wysoki i chudy blondyn, często wspominał Leningrad, skąd pochodził.
Choć był narodowości polskiej, słabo znał język ojczysty, ale chyba nie zdawał sobie z tego sprawy, bo
kiedyś na przykład zwrócił mi uwagę, że nie mówi się „wszystko jedno”, tylko „wszystko równo”.
Lubiliśmy się także z dowódcami plutonów naszej kompanii, chorążym Wiktorem Kikowiczem i
plutonowym Mieczysławem Rowińskim. Wiktor pragnął ,,być oficerem”, uważał się za podporucznika i
nosił na naramiennikach zamiast gwiazdki przeciętej nitką (nazywanej żartobliwie kometą) samą tylko
gwiazdkę. Był moim rówieśnikiem i ukończył tę samą szkolę oficerską, co Janiszewski. Plutonowy
Rowiński lubił nade wszystko dziewczyny, żartując, że każdy, zarówno oficer, jak i podoficer, nie kochający
kobiet winien być zdegradowany i skierowany do karnej kompanii. Traktował nas wszystkich jak
żółtodziobów; patrzył na nas, świeżo upieczonych oficerów, ze szczytów swego 36-letniego doświadczenia
życiowego. Na wszystkim się znał, chętnie udzielał porad „lekarskich”, kulinarnych, wychowawczych. Jego
największą pasją były książki; każdą wolną chwilę spędzał na czytaniu. Nawet na linii ognia nie rozstawał
się z książką. Zabił go snajper pod Jabłonną 26 października 1944 roku. Byłem przy tym.
Pamiętam też dobrze plutonowego Małka, który wszystkie rozkazy wykonywał szybko i sprawnie,
kaprala Józefa Bogdanowicza, siłacza kompanijnego, uważającego bagnet, nóż i granat za najpewniejsze
narzędzia walki, i wielu innych wspaniałych chłopców z naszej kompanii, z którymi związały mnie losy
wojny.
W dniu 22 lipca wojska radzieckie opanowa Chełm, 23 lipca wyzwoliły Lublin. Tego samego dnia po
pontonowym chwiejącym się moście przeszliśmy Bug, wkraczając na rdzenne ziemie polskie. Cieszyliśmy
się jak dzieci. W Chełmie witały nas tłumy mieszkańców. Całowałem się z każdym napotkanym
człowiekiem. Na murach miasta rozklejono Manifest PKWN. Czytaliśmy po kilka razy każde słowo.
Byliśmy dumni, że mamy już swoją polską władzę. Nasza droga prowadziła przez Lublin, gdzie witano nas z
taką samą serdecznością. Zmęczeni, zakurzeni, ociekający potem, lecz w dobrym nastroju, podążaliśmy
naprzód z piosenką na ustach.
W jednej z wiosek przyłączył się do nas były partyzant z furmanką i koniem. Dowódca kompanii
ucieszył się: od dawna marzył o zdobyciu dodatkowego wozu. Inne kompanie postarały się o nie znacznie
wcześniej. A przewozić było co: broń, amunicję, chorych. Woźnica czuł się wśród nas jak w rodzinie. Szukał
brata, który według jego przypuszczeń miał służyć w szeregach 1 armii. Mówiliśmy o nim „Antek”, ale jak
się nazywał naprawdę, nie pamiętam. Nie zaszedł z nami daleko. Na jednej z dróg zaatakowały nas z broni
pokładowej samoloty niemieckie. Żołnierze rozpierzchli się w różne strony, kryjąc się w przydrożnych
rowach, w polnych bruzdach, kartoflisku. Antek zatrzymał furmankę, szybko wydobył ukryty w niej karabin
niemiecki i zaczął strzelać do samolotów, nie kryjąc się. Jeden z Messerschmittów zawrócił i w locie
koszącym skierował ogień wprost na niego. Były partyzant ostrzeliwał się nadal, aż raptem chwycił się
rękami za głowę, krzyknął i padł na ziemię. Widząc to Kwolik oparł rusznicę przeciwpancerną na moim
ramieniu i zaczął walić wprost do powietrznych zbirów. W ślad za nim otworzyły ogień prawie wszystkie
nasze rusznice, zaterkotały też ręczne karabiny maszynowe. Jeden z samolotów zachwiał się i zaczął szybko
się oddalać, drugi, po jeszcze jednym okrążeniu, podążył za nim. Niebezpieczeństwo minęło. Nad ciałem
woźnicy z nisko opuszczoną głową stał koń i głośno wzdychał jak człowiek. Z pewnością pojmował, że
stracił przyjaciela. Antka pochowano pod drzewem na rozstaju dróg. Poległo wówczas jeszcze dwóch innych
żołnierzy, kilku odniosło rany. Furmanką zaopiekował się szeregowy Jap Grybło. Ten solidny, 44-letni
człowiek z własnej woli pełnił funkcję ordynansa wszystkich oficerów kompanii, opiekując się nami jak
własnymi dziećmi. Wóz Antka dojechał z nami aż pod Górę Kalwarię, a później został przekazany taborom
dywizyjnym.
Krocząc śladami 2 armii pancernej generała Bogdanowa podeszliśmy do Dęblina. Nad wałem wiślanym
spotkaliśmy żołnierza radzieckiego, samotnie strzelającego z „trofiejnej” haubicy polowej. Było to działo
niemieckie wzór 1943 o kalibrze lufy 105 mm i maksymalnym zasięgu 15 kilometrów. Wokół powstała góra
łusek, ale amunicji pozostało jeszcze dość sporo. Rosyjski artylerzysta powitał nas z pewną rezerwą.
— Wy kto takije? — zapytał.
— My Polacy.
— Ach, znaju. U was komandirom dywizji gienierał Kostiuszko. Wierno goworiu?
— Kiedyś dawno był taki, a teraz dywizją dowodzi generał Bewziuk.
— Pogib, znaczyt, Kostiuszko. Żałko parnia. Choroszo drałsia pod Orszej.
Kiedy major Rembeza podszedł do działa, czerwonoarmista zasalutował, tytułując go generałem.
Według jego relacji jednostki radzieckie zepchnęły Niemców do Wisły i po opanowaniu Dęblina ruszyły na
północny zachód wzdłuż rzeki. Jego pozostawiono tu do czasu wystrzelania amunicji, jak się wyraził, z
„berty”. Prowadził ogień po zachodnim brzegu Wisły, gdzie w rejonie mostu znajdowały się duże skupiska
Niemców. Artylerzysta wyraził zgodę na przekazanie Rembezie działa pod warunkiem, że wystawi mu
„rozpisku” (pokwitowanie) z okrągłą pieczęcią. Major napisał list do generała Bogdanowa z prośbą o
przedstawienie młodszego sierżanta Klimowa, bo tak się nazywał ów żołnierz, do odznaczenia. Obeszło się
więc bez okrągłej pieczęci. Dumny z siebie artylerzysta wkrótce zniknął za wałem. Na polecenie Rembezy
zostałem przy „bercie”. Do pomocy wziąłem sobie Bogdanowicza. Dzięki swej wyjątkowej sile zgrabnie
wprowadzał do lufy przeszło 15-kilogramowe pociski. Minęły co najmniej dwie godziny, nim posłaliśmy
Niemcom ostatni „prezent”.
PIĘKNY JEST WISŁY BRZEG
W poszukiwaniu swego batalionu ominęliśmy Dęblin z lewej strony, weszliśmy na nieduży pagórek i tu
zamarliśmy ze wzruszenia: przed nami bezszelestnie płynęła Wisła. W milczeniu stały nad jej brzegiem
wysokie, majestatyczne sosny. A więc tak wyglądała nasza dumna polska rzeka! Tyle trzeba było przejść
dróg, tyle wycierpieć, aby wreszcie ją ujrzeć. „Płynie, płynie Wisła, jak Oka srebrzysta, jak Oka wierna na
— bezwiednie przeinaczyłem słowa naszej piosenki i łzy szczęścia napłynęły mi do oczu. Józek czuł to
samo: oparł się głową o drzewo i szlochał na głos. Działo się to 28 lipca 1944 roku.
Nasz pułk zajął obronę nad Wisłą. 3 batalion znajdował się w drugim rzucie. Przed nocą rozmieszczono
nas w pobliskim lesie, zapewniającym lepsze warunki maskowania się. Rano nadszedł rozkaz o degradacji
chorążego Dworzyńskiego do stopnia starszego sierżanta. Rembeza usiłował wytargować od dowódcy
dywizji darowanie mu kary pod warunkiem, że weźmie udział w organizowanym akurat zwiadzie na
zachodni brzeg Wisły. Udało się. W nocy z 30 na 31 lipca pluton rozpoznawczy pułku, wzmocniony przez
grupę zwiadowców 3 baonu w sile drużyny dowodzonej przez Dworzyńskiego, przepłynął Wisłę i chociaż
języka nie schwytano, rozkaz o degradacji został odwołany. Zwiad dostarczył cennych wiadomości,
dotyczących struktury i rozmieszczenia sił nieprzyjaciela, w czym wiele było zasługi Mariana. Nie lubił
jednak mówić na ten temat. Dane uzyskane przez zwiad pomogły naszemu dowództwu w opracowaniu planu
forsowania Wisły. Każdy przeczuwał, że taki rozkaz lada moment nadejdzie, tym bardziej że Rembeza był
wzywany do dowódcy 2 pułku piechoty, podpułkownika Sienickiego, na rekonesans.
Zgodnie z zamiarem dowódcy pułku 3 batalion, pozostając w drugim rzucie, miał przeprawić się przez
Wisłę po uzyskaniu powodzenia przez 2 batalion piechoty i karną kompanię. Przewidywano dwa kierunki
działania: jeden w rejonie Młynkowa siłami 2 batalionu, drugi w okolicach zburzonego mostu kolejowego,
po którym miała przedostać się na lewy brzeg karna kompania. W razie powodzenia zamierzano przeprawić
na zachodni brzeg cały 2 pułk piechoty. W celu zmylenia przeciwnika jedna kompania 3 pułku piechoty
miała pozorować forsowanie Wisły w okolicach kolonii Borowina, a 2 dywizja piechoty — uchwycić
przyczółki w rejoni Wólki Profeckiej. Celem operacyjnym tych wszystkich działań 1 armii było stworzenie
warunków do budowy mostów przez rzekę, zdobycie i utrzymanie przyczółków oraz przepraw dla głównych
sił armii z perspektywą jej dalszego natarcia z zamiarem oskrzydlenia Warszawy.
Przed przeprawą zawitał do naszego lasku chorąży Jakubowski. Jego głęboko zapadnięte,
zaczerwienione z niewyspania oczy iskrzyły się prawdziwyni szczęściem. Zakomunikował nam, że
postanowił przeprawić się na tamten brzeg jako jeden z pierwszych. Długo czekał na tę chwilę i oto
nareszcie nadeszła. Będą nam potomni zazdrościć! — mówił. Nikogo nie podziwiałem wówczas bardziej niż
tego zgarbionego, chorego na gruźlicę człowieka. Mówił dużo i z wielką nadzieją o przyszłej Polsce, a
przecież sam jak gdyby oddalał się od rzeczywistego świata, zaś jego ochrypły, gardłowy baryton brzmiał
niby głos zza grobu. Akurat w tym czasie na nasze głowy spadł istny grad niemieckich pocisków
artyleryjskich, a w powietrzu rozpryskiwały się szrapnele. Wszyscy kryli się w schronach i okopach, tylko
Jakubowski, jak gdyby nigdy nic, z założonymi do tyłu rękami spokojnie spacerował wśród drzew.
Drugiego sierpnia po drugiej w nocy 2 batalion rozpoczął forsowanie Wisły. W trakcie przeprawy
kolejnego rzutu na skutek ognia artylerii został śmiertelnie ranny przy naszym brzegu dowódca 2 baonu
piechoty kapitan Piotr Prygun (zmarł w szpitalu polowym 9 sierpnia; miał 29 lat). Wiadomości z pola walki
docierały do nas nie od razu. Brak było jakiejkolwiek łączności z walczącymi pododdziałami. Silny prąd
wody zrywał kable telefoniczne, radiostacje zamokły. Nie było również możliwości komunikowania się
między poszczególnymi grupami żołnierzy, walczącymi samotnie na zdobytych przyczółkach. Jak się
później okazało, około godziny 10 prawie wszystkie nasze stanowiska na lewym brzegu zostały otoczone
przez hitlerowców. Rozczłonkowane grupki żołnierzy nie były w stanie stawiać zorganizowanego oporu.
Zachwiało się dowodzenie na wszystkich szczeblach przeprawy. Każdy był zdany na własne siły i ratował
się jak tylko mógł. Niektórzy usiłowali przepłynąć Wisłę, inni próbowali wracać po zniszczonym moście.
Niemcy przez cały czas utrzymywali wszystkie drogi odwrotu pod silnym ogniem zaporowym. Około
godziny 12 Rembeza odebrał pierwszy meldunek telefoniczny z zachodnieg brzegu. Radiotelegrafista kapral
Michał Okurzały zawiadamiał o zagładzie 2 batalionu piechoty, prosząc dowódcę o skierowanie ognia
artylerii wprost na siebie. Istnieje przypuszczenie, że chorąży Władysław Jakubowski, który znajdował się w
tej samej grupie co Okurzały, w tym momencie już nie żył.
Nasz 3 batalion w pełnej gotowości bojowej w napięciu oczekiwał na przeprawę, chociaż było już
wiadomo, że sytuacja na przyczółkach na zachodnim brzegu jest beznadziejna i iść z pomocą właściwie już
nie ma komu. Brakowało też środków przeprawowych — oddany do naszej dyspozycji jeden jedyny ponton
okazał się dziurawmy. Siąpił drobny, dokuczliwy deszcz, lecz ludzie drżeli nie tyle z powodu zimna, co ze
zdenerwowania. Niemcy musieli dokładnie ustalić nasze położenie, gdyż ich ogień stawał się coraz
celniejszy. Padali zabici i ranni. Od czasu do czasu strzelano do nas szrapnelami. Pociski rozrywały się kilka
metrów nad ziemią, obsypują żołnierzy pęczkami wyjących kulek. Ścięta nimi wielka gałąź uderzyła
podporucznika Kwolika w głowę. Upadł na ziemię. Podbiegłem do niego i niemal w tym samym momencie
hełm, na którym siedziałem, został przepołowiony. Byłem wdzięczny Kazikowi, że akurat w porę dostał po
głowie: obaj wyszliśmy z tej opresji cało.
Niebawem dotarł do nas rozkaz dowódcy 2 pułku o wstrzymaniu dalszej przeprawy. Wszyscy z ulgą
odetchnęli. Nagle ktoś krzyknął, że do naszego brzegu płynie jakiś człowiek. Dworzyński długo nie
namyślając się ściągnął buty i popłynął mu na spotkanie. Zdążył w samą porę, by go uratować. Jak się
okazało, był to chorąży Mieczysław Borejsza, dowódca plutonu 6 kompanii piechoty 2 batalionu. Lekko
ranny, w kilku zdaniach opowiedział o tragedii swych żołnierzy. Niemcy otoczyli ich i atakowali
bezustannie. Przerwana została łączność, urwało się wszelkie dowodzenie. Nikt nie wiedział, gdzie się
znajdują główne siły batalionu. Niemcy strzelali z ciężkiej broni maszynowej, obrzucali strzelców granatami.
Nie było czym się bronić, amunicję liczono na sztuki. Ludzie przypadli do ziemi i nikt nie mógł się ruszyć.
Był to dramatyczny moment, grożący całkowitą zagładą. Klęska nastąpiła wkrótce. Kilku żołnierzy pobiegło
do Wisły, do nich dołączył i Borejsza. Płynęli przez jakiś czas wraz z nim, później pozostał sam... To nie
była ucieczka, mówił, po prostu ludzie nie mieli innego wyjścia. Drugi batalion przestał faktycznie istnieć.
Liczba zabitych i zaginionych bez wieści wyniosła 386 żołnierzy, 80 odniosło rany. Na polu walki pozostał
prawie cały sprzęt bojowy, zwłaszcza ciężki.
W nocy z 6 na 7 sierpnia 2 pułk piechoty został zluzowany przez oddziały radzieckiej 47 dywizji
gwardii (2 baon 140 pułku piechoty) i wyruszył w rejon Żabieńca, gdzie odbywaliśmy intensywne szkolenie.
Nasze oddziały, choć ostatecznie miały się wycofać, swymi działaniami pod Dęblinem związały znaczne siły
niemieckie, co ułatwiło sąsiednim jednostkom radzieckim i polskim uchwycenie i utrzymanie przyczółków
pod Magnuszewem i Kazimierzem Dolnym.
Major Rembeza wyjaśniał nam tak na licznych naradach oficerskich, jak i podczas ćwiczeń bojowych,
że dowództwo niemieckie, w obawie prze grożącą mu katastrofą, przeszło do tak zwanej obrony elastycznej.
Sens jej polegał na nieoczekiwanych działaniach przy nagłej zmianie manewru. Porządnie poturbowane
jednostki wroga, uzupełnione świeżymi rezerwami, potrafiły nie tylko stawiać zacięty opór, lecz przechodzić
do silnych kontruderzeń. Wykorzystywały przy tym umiejętnie warunki terenowe: lasy, błota, jeziora, rzeki i
wszystkie miejsca, gdzie łatwo można było ukryć wojska i dokonać ich szybkiego przegrupowania. W
ramach stosowanej taktyki obrony elastycznej Niemcy celowo dopuszczali do koncentracji radzieckich i
polskich sił, lecz przed naszym przygotowaniem artyleryjskim wycofywali się skrycie na dalsze rubieże
obronne, unikając strat. W ten sposób często trafialiśmy w próżnię i wszystko trzeba było zaczynać od nowa.
Pociągało to za sobą stratę czasu, marnowanie środków bojowych i energii ludzkiej. W tej sytuacji należało
postępować tak, aby przed każdym natarciem podchodzić jak najbliżej pozycji wroga i poprzez nawiązanie z
nim bezpośredniej styczności ogniowej uniemożliwić mu odprowadzenie żołnierzy na bezpieczne pozycje.
Wskazówki te nam wkrótce bardzo się przydały.
W dniu 21 sierpnia forsownym marszem przybyliśmy w rejon Radwankowa Szlacheckiego. Po
przeciwnej stronie Wisły wynurzały się z porannej mgły ruiny piastowskiego zamku w Czersku.
Ześrodkowano nas na jakimś wzniesieniu wśród gęstego lasu, skąd rozciągał się widok na rzekę. Wisła
wrzynała się tu dużym łukiem w nasz brzeg. W części środkowej tego łuku, skręcającego na północny
zachód, ciągnęła się długa wyspa, porośnięta gęstą zielenią łoziny, krzewów i karłowatych drzew. Wyspa
całkowicie zlewała się ze stromym zachodnim brzegiem, tworząc jakby naturalne jego przedłużenie. W
swojej prawej części była przecięta wąską odnogą rzeki, do której przylegała jeszcze jedna, również zielona
wysepka znacznie mniejszych rozmiarów. Przed nimi wynurzała się piaszczysta mielizna o wrzecionowatym
kształcie. Lewa strona wyspy była znacznie szersza od prawej, ale mniej zalesiona. W jej zachodniej części
nad samym brzegiem rosły wysokie drzewa. Obserwację tego lasu utrudniało wzgórze usytuowane na jego
południowym skraju.
Drugi pułk piechoty otrzymał rozkaz zluzowania w nocy 30 pułku radzieckiej 9 dywizji kawalerii na
odcinku Władysławów, Radwanków Szlachecki w ramach przydzielonego dla 1 dywizji Wojska Polskiego
pasa obrony między ujściem Świdra i Wilgi. Trzeci batalion piechoty wzmocniony plutonem 45 mm dział
miał rozczłonkować się na lewym skrzydle ugrupowania pułku między Kępą Radwankowską i
Radwankowem Szlacheckim oraz obsadzić wspomnianą wyspę bezimienną na zachód od Kępy
Radwankowskiej. Od zachodniego brzegu wyspę oddzielał około 20-metrowy bród. Stanowił on bardzo
dogodną pozycję wyjściową do utworzenia przyczółka mostowego. Stąd do Warszawy pozostawało
niespełna 40 kilometrów. Zadaniem 2 pułku piechoty było uniemożliwienie koncentracji sił nieprzyjaciela do
przeprawy w rejonie wyspy oraz kontrola jego ruchów w rejonie Czerska i Góry Kalwarii.
Wieczorem dnia 21 sierpnia zostałem przydzielony do 7 kompanii piechoty wraz z 3 plutonem
kompanii rusznic przeciwpancernych. Zamierzano przeprawić nas na wyspę. Niemcy siedzieli cicho; nie
było nawet pewności, czy tam są. Rembeza nakazał dowódcy 7 kompanii podporucznikowi Janiszewskiemu,
aby zabrał ze sobą jak najwięcej amunicji i co najmniej jedną dużą łopatę na trzech żołnierzy. Okoliczni
gospodarze dostarczyli nam tego sprzętu sporo. Dysponowaliśmy 4 cekaemami. Przed wyprawą dowódca
batalionu spędził wśród nas dużo czasu, udzielając różnych cennych wskazówek, a Janiszewskiemu radził
pamiętać, że sukces w walce można osiągnąć dzięki niespodziewanej zmianie kierunku działania i
zastąpieniem złożonej taktyki prostą, bezpośrednią i szybką reakcją. Rembezę zawsze charakteryzowała
skłonność do formułowania uogólnień i wniosków syntetycznych. Nigdy nie koncentrował się wyłącznie na
najbliższych zadaniach taktycznych, ale zawsze wybiegał naprzód.
Przeprawiliśmy się na wyspę w nocy z 21 na 22 sierpnia trzema pontonami i jedną łodzią rybacką. W jej
południowo-wschodniej najszerszej części zajmował obronę radziecki 1 szwadron kawalerii kapitana
Ałdajenki. Noc była jasna i ciepła. Gdyby nie poczucie zagrożenia, mogłoby się wydawać, że odbywamy
wycieczkę. Kto źle pływał, zobowiązany był mieć przy sobie napchany słomą plecak lub płaszcz-namiot, co
zastępowało środki ratunkowe. Około 20 metrów przed wyspą trzeba było wejść do wody, bo zaczynała się
mielizna i środki przeprawowe grzęzły w piasku. Woda sięgała przeważnie do pasa, ale zdarzały się również
niespodziewanie doły. Właśnie trafiłem na jeden z nich i zanurzyłem się w pełnym rynsztunku bojowym z
głową pod wodę. Wciągnął mnie wirujący prąd. Ogarnięty lękiem szamotałem się jak w matni, próbując się
wydostać na powierzchnię. Poczułem bolesny skurcz w nodze i to zmusiło mnie widocznie do jeszcze
energiczniejszego działania. Z całych sił rzuciłem się w bok i dotknąłem dna. Byłem uratowany.
Około godziny drugiej w nocy 22 sierpnia zluzowaliśmy spieszony szwadron kawalerzystów
radzieckich, którzy nie bez żalu opuszczali to zaciszne miejsce. Chwalili się, że fryce po prostu bali się ich
ruszyć, a oni nie zaczynali tylko dlatego, że nie warto było zadawać się z byle kim...
Tej nocy nikt nie spał. Pracy było co niemiara. Należało doprowadzić do porządku zawilgoconą broń,
pogłębić i umocnić płytkie transzeje. Staraliśmy się zachować ciszę, rozmawialiśmy szeptem. Około godziny
3.30 Janiszewski postanowił zbliżyć się do pozycji wroga o mniej więcej 100 metrów w celu zapewnienia
kompanii większej swobody manewrowania. W ruch poszły łopaty; najbardziej okazały się pomocne właśnie
te duże, gospodarcze. Do godziny 5 rano osiągnięto pełną gotowość bojową na nowej rubieży obronnej. Co
prawda okopy ciągle zasypywał piach, lecz wzmacniano je palami i gałęziami.
Manewr przesunięcia rubieży obronnej przeprowadzony został z zachowaniem wymagań skrytego
podejścia, należytego maskowania się oraz zastosowania wszelkich sposobów zmierzających do
wprowadzenia przeciwnika w błąd. Rowy kopano w pozycji leżącej lub kucając, wyrzucony piasek
maskowano trawą i gałęziami. Podporucznik Janiszewski pozostawił nad brzegiem tylko kilku
obserwatorów, zapewniając sobie z nimi łączność telefoniczną, a główne siły kompanii ześrodkował na
przedniej linii obronnej, przebiegającej na skraju karłowatego lasku, porośniętego krzewami i wysoką trawą.
Pozycja zapewniała dobrą obserwację przedpola — przesieki i polany leśnej o szerokości około 70 metrów.
Chorąży Wiktor Kikowicz, dowódca 3 plutonu rusznic ppanc, nie był zbytnio zachwycony takim
rozwiązaniem. Usiłował przekonać Janiszewskiego, że druga linia obronna nad samą Wisłą została zbytnio
ogołocona, że należałoby tam pozostawić co najmniej pluton wojska jako grupę osłonową. Janiszewski nie
zgodził się z nim. Uważał, że w naszej sytuacji musimy trzymać się dwóch zasad: po pierwsze być tam,
gdzie Niemcy najmniej się spodziewają, po drugie — nie rozpraszać sił i środków. Na wszelki jednak
wypadek kazał połączyć naszą nową przednią pozycję z już opuszczoną tylną kilkoma rowami. 7 kompania
wzmocniona plutonem rusznic przeciwpancernych i 3 plutonem 3 kompanii cekaemów liczyła 79 ludzi.
W WIRZE WALKI
Obserwator zameldował, że brzegiem Wisły zbliża się do nas jakiś polski oficer. Był to chorąży Roman
Leś — zastępca dowódcy 3 kompanii cekaemów do spraw politycznych. Samotnie przepłynął małą łódką
rybacką rzekę, ale prąd go zniósł na sąsiednią wysepkę, znajdującą się po naszej prawej stronie. Kiedy tam
wylądował, dostrzegł w głębi zagajnika kilku żołnierzy niemieckich. Ukrył się i brzegiem dotarł do nas.
Przybył za zgodą porucznika Winogradowa, dowódcy 3 kompanii ckm. Chciał po prostu odwiedzić swoich
żołnierzy.
Plutonem ciężkich karabinów maszynowych na wyspie dowodził 41-letni przedwojenny podoficer
starszy sierżant Stefan Zienkiewicz. Leś obszedł wszystkie stanowiska ogniowe cekaemów. To, co zobaczył,
przeszło jego oczekiwania. Na umiejętnie wybranych, solidnie wykonanych i starannie zamaskowanych
pozycjach stały w pełnej gotowości bojowej wyczyszczone „na glanc” karabiny maszynowe. Nadzwyczaj
służbisty i uczynny Zienkiewicz osobiście dopilnował wykonania najdrobniejszych czynności związanych z
urządzeniem gniazd bojowych tej groźnej broni. Sprawdził działanie wszystkich zamków, taśmy z amunicją,
rozstawił odpowiednio ludzi. Podporucznik Janiszewski był z niego bardzo zadowolony.
Przybycie chorążego Lesia poprawiło nastroje całego niewielkiego „garnizonu” wyspy. Nabraliśmy
przeświadczenia, że tam, na „wielkiej ziemi”, pamiętają o nas. Nie bez znaczenia było to, że Leś zapoznał
się z sytuacją na wyspie i uznał potrzebę zabezpieczenia naszego prawego skrzydła. Po dwóch godzinach
opuścił wyspę i szczęśliwie powrócił na wschodni brzeg. Tam odbył dłuższą rozmowę z majorem Rembezą,
o czym zawiadomiono nas telefonicznie.
Około godziny 8 dostarczono nam jedzenie oraz dodatkowy przydział żywności dla oficerów. Prócz
papierosów i herbatników znalazło się w nim po puszce konserw mięsnych, popularnej wówczas „świnnoj
tuszonki”. Wraz z Kikowiczem „rozpracowaliśmy” jedną z puszek na spółkę jako dodatek do kaszy
jęczmiennej. Wiktor z apetytem zjadł swoją dolę, położył się na trawie i zaciągnął papierosem. Czuł się
niemal jak na wczasach. Lecz spokój nie trwał długo.
Kilka minut po godzinie 9 Niemcy otworzyli huraganowy ogień artyleryjski na nasze domniemane,
opuszczone w porę pozycje. Niskim, przeciągłym rykiem odezwały się sześciolufowe moździerze —
„krowy”, zaterkotały karabiny maszynowe. Nad naszymi głowami z gwizdem przelatywały pociski, trafiając
w próżnię. Niemcy to przerywali, to otwierali ogień. Na rozkaz dowódcy 7 kompanii nie oddaliśmy ani
jednego strzału, aby nie ujawnić zajmowanej pozycji. Z zapartym tchem czekaliśmy na atak. Nerwy
mieliśmy napięte do ostatnich granic. Lecz Niemcy wciąż nie zaczynali.
Podporucznik Łagoda, który na wyspie korygował ogień dział wsparcia, porozumiał się z dowódcą
plutonu dowodzenia 1 pułku artylerii lekkiej, i nasze działa również milczały. Z tej próby wyszliśmy
zwycięsko. Nieprzyjaciel jeszcze kilkakrotnie bombardował nasze opuszczone pozycje, bez skutku czekając
na naszą reakcję. Po mniej więcej trzech godzinach zaczął zmieniać taktykę. Jeden z naszych obserwatorów
dostrzegł, że nagle w wielu miejscach zafalowała przed nami wysoka trawa. Przez lornetki wyraźnie
dostrzegliśmy czołgających się ku nam Niemców. Niebawem zaczęli posuwać się półzgięci, po dwóch —
trzech w grupach, przebiegając od krzaka do krzaka. Na rozkaz Janiszewskiego nie otwieraliśmy ognia.
Jeden z żołnierzy nie wytrzymał nerwowo i z krzykiem: „O rety! Faszyści idą mnie zabić!” zaczął uciekać.
Chorąży Kikowicz wymierzył w niego pistolet.
— Wróć! Zastrzelę!
Janiszewski powstrzymał go ruchem ręki:
— Sam wróci, uciekać i tak nie ma gdzie.
Niemcy tymczasem grupowali się na polance, niespokojnie oglądając się dokoła. Widać nie bardzo
spieszyło im się do walki. Przez lornetkę dostrzec można było ich zarośnięte twarze, podarte mundury, ale
każdy miał na głowie rnocno osadzony hełm, przy pasie długie granaty, a na szyi zawieszony pistolet
maszynowy. Wysoki oficer wydawał jakieś komendy. Żołnierze zatrzymali się na chwilę, rozczłonkowali w
tyralierę, skierowali przed siebie broń i ruszyli naprzód. Posuwali się jednak niemrawo, jak skazańcy, w
milczeniu, potykając się o gałęzie. Szli na spotkanie własnej śmierci.
Kiedy tak na nich patrzyłem, opuścił mnie gniew, a gdzieś w zakamarkach serca odezwała się nawet
litość. Wiedziałem, że po wystrzeleniu przez Janiszewskiego jednej czerwonej rakiety uderzą nasze dwa
cekaemy, a wraz z nimi cała kompania otworzy ogień salwami z broni strzeleckiej. I oto nadszedł ten czas.
Czerwona smuga wzbiła się w niebo, a w ślad za nią zgodnym chórem odezwały się nasze karabiny. Dwa
Maximy, ustawione obok siebie w środku ugrupowania, chlusnęły Niemcom prosto w ślepia. Zaskoczeni, nie
próbowali ani kryć się, ani uciekać. Padali na trawę niby na zbiorowej egzekucji. W ciągu zaledwie kilku
minut na przedpolu pozostały tylko trupy. Na rozkaz Janiszewskiego przerwano ogień. Wychodząc z
założenia, że po tym, co ich spotkało, Niemcy nie podejmą szybko żadnej rozsądnej decyzji, postanowił
cofnąć się na pozycje zajmowane poprzednio przez kawalerzystów.
Nagle do dowódcy zbliżył się zdyszany żołnierz, niedoszły dezerter, przezwany później „Lunatykiem”.
Wyrażając skruchę, ale nie dramatyzując, prosił, aby go rozstrzelano. Miał 18 lat. Nad brzegiem Wisły, gdzie
szukał schronienia, przeżył prawdziwe piekło. Nie było tam miejsca, na które by nie spadł pocisk. Widział
zabitego żołnierza, opatrzył dwóch rannych. Janiszewski uznał jednak, że walka dopiero się rozpoczęła,
ludzi jest mało i należy dać młodemu żołnierzowi szansę rehabilitacji. Powierzył mu szczególnie trudne i
odpowiedzialne zadanie obserwatora na poprzedniej pozycji, którą mieliśmy opuścić. W celu zapewnienia
łączności pozostawił przy nim obsługę telefoniczną. Dał mu też lornetkę, nakazując, by z dogodnego punktu
obserwował ruchy nieprzyjaciela i o wszystkim natychmiast meldował.
Cofnęliśmy się w ustalonym poprzednio przez dowódcę porządku rowami łączącymi. Karabiny
maszynowe, rozmieszczone na skrzydłach, pozostały w zasadzce. Niemcy milczeli. Jak się później
wyjaśniło, mieliśmy do czynienia z niemiecką kompanią Landwehry „Wiener”, która na wyspie nie czuła się
zbyt pewnie. Zmuszona do podjęcia działań zaczepnych, próbowała przynajmniej rozpoznać nasz przedni
skraj obrony i wykryć system ogniowy. Nie wiedząc o przesunięciu naszej rubieży do przodu, została
zaskoczona i rozbita, a jej resztki wycofano, zastępując świeżymi siłami. Zyskaliśmy w ten sposób na czasie.
Ponowna zmiana pozycji obronnej odbyła się również sprawnie i skrycie. Nikt nie wydawał komend,
żołnierze sami doskonale wiedzieli, co mają robić. Nie trzeba było nikogo pouczać czy ponaglać. W
warunkach zagrożenia wszyscy żołnierze świetnie sobie radzili.
Po niemieckiej nawale ogniowej na brzegu rzeki pozostały leje i doły. Na miejscu schronu,
przekazanego Janiszewskiemu przez dowódcę szwadronu radzieckiego, widniała bezkształtna wyrwa.
Trzeba było budować nowy.
W dalszym ciągu panował spokój. Tylko czasem gdzieś w oddali zachłystywał się karabin maszynowy,
dobiegały pomruki dział niemieckich, a w ślad za nimi eksplozje pocisków na wschodnim brzegu. Każdy
jednak przeczuwał, że ta cisza nie potrwa długo. I rzeczywiście dowódca 7 kompanii przyjął niebawem od
obserwatora niepokojący meldunek. Oto Niemcy przerzucali na wyspę nowe siły. Chcąc za wszelką cenę
zrehabilitować się w oczach kolegów i Janiszewskiego, pozostawiony na przedniej linii „Lunatyk” podkradł
się pod sam brzeg niemiecki i naliczył aż 10 samochodów ciężarowych, z których wyskakiwali żołnierze
nieprzyjaciela, kierując się w bród i po przełożonym moście wprost na wyspę.
Dowódca 7 kompanii niezwłocznie przekazał tę informację Rembezie, prosząc o wsparcie, oraz ściągnął
obserwatora i telefonistów na tylną rubież. Wiadomości uzyskane przez „Lunatyka” całkowicie się z czasem
potwierdziły: na wyspę przeprawiał się wówczas 9 wzmocniony batalion wroga, a kompanię „Wiener”,
raczej jej resztki, przerzucono na tyły. Janiszewski uważał jednak, iż należy przygotować się nie tylko do
obrony, lecz również do kontruderzenia. Na wszelki wypadek polecił żołnierzom przygotować granaty,
bagnety i noże. Przypomniał także, iż trzeba oszczędzać amunicję, ponieważ nie można liczyć na jej
uzupełnienie. Każdy pocisk winien trafiać w cel. Strzelać na wyczucie, według własnego uznania, nie
oglądając się na innych. Zmieniać ciągle zasady walki, aby wróg nie mógł poznać jej stałych reguł.
Około godziny 16 otrzymaliśmy wiadomość, że prawego brzegu wysyłają nam pomoc w sile plutonu
piechoty, wzmocnionego ciężkim karabinem maszynowym. Janiszewski wystawił obserwatora. Przeprawa
wkrótce zaczęła się. I znowu odezwały się działa niemieckie. Nieprzyjaciel zauważył zbliżające się do nas
dwie łodzie i postanowił za wszelką cenę je zniszczyć. Do wody posypały się setki pocisków i granatów
moździerzowych, a na prawym skrzydle odezwał się niemiecki karabin maszynowy. Zanim podporucznik
Łagoda ustalił jego koordynaty, spróbowaliśmy go unieszkodliwić własnymi środkami. Trzy rusznice
uderzyły zgodnie i dokładnie. Niemiecki cekaem zamilkł. W ślad za rusznicami trafiły prawie w to samo
miejsce ciężkie granaty baterii 120 mm moździerzy porucznika Perygi. Poczułem dumę, to był również mój
dowódca.
Niemcy nie ustępowali, rozpoczął się prawdziwy pojedynek artyleryjski. Jedna z łodzi została
uszkodzona pociskiem tuż przy samym brzegu i wywróciła się. Druga, zalewana słupami wody,
wznieconymi eksplozjami, podążała naprzód. Wydawało się, że jeszcze trochę i dobije do wyspy, lecz nagle
trafiła w nią sześciolufowa „krowa”. Na naszych oczach rozegrała się prawdziwa tragedia. Wszyscy zginęli,
a łódź niesiona prądem zbliżyła się ku mieliźnie i tam utonęła. Teraz hitlerowcy, rozochoceni najwidoczniej
swymi sukcesami, postanowili zająć się nami. Na szczęście dla nas skierowali cały swój ogień, tak jak
poprzednio, na opuszczone już pozycje. Przed nami huczała ziemia, wysoko wylatywały drzewa z
korzeniami, obłoki dymu i kurzu zasłaniały słońce.
Nie wierzyliśmy własnym oczom: przecież ta cała wielotonowa masa rozszalałego żelastwa była
przeznaczona dla nas. I nagle ludzi ogarnął niepowstrzymany śmiech. Śmiali się wszyscy naraz, chórem,
bezmyślnie naśladując jeden drugiego. Śmiałem się również i ja, aż nagle przeraziłem się samego siebie.
Było coś chorobliwego w tej zbiorowej wesołości. Przecież to obłęd — pomyślałem i krzyknąłem
stanowczo: „Uwaga na stanowiskach ogniowych! Przygotować się do odparcia ataku!” Żołnierze jak gdyby
obudzeni ze snu jednocześnie ucichli i z wyrazem zakłopotania na twarzach zaczęli repetować broń i
szykować granaty. Po szkwale ogniowym nastąpiła kilkuminutowa pauza, a potem usłyszeliśmy
pokrzykiwania pijanych hitlerowców, szczęk broni, wybuchy granatów. Nie ulegało wątpliwości — to
Niemcy szturmem „zdobywali” nasze opuszczone pozycje. Olśnieni łatwym „sukcesem” parli naprzód, aż
zobaczyliśmy ich na przesiece stłoczonych w kupę, zdyszanych, strzelających na oślep. „Ognia! Ognia!” —
krzyczeliśmy zgodnie naciskając języki spustowe. Teraz nikt już się nie krył, wszyscy strzelali jednocześnie
z czego się tylko dało. Zaskoczeni nagłą zmianą sytuacji Niemcy rzucili się do ucieczki, pozostawiając na
polu walki sporo zabitych. Po linii podano rozkaz Janiszewskiego: „przygotować się do kontrataku”, a w
ślad za tym rozległa się jego komenda:
— Naprzód, chłopcy! Hura!
Zerwaliśmy się na równe nogi. Teraz myśmy byli górą. Obok mnie biegli żołnierze 7 kompanii. Nie
zdążyłem ich jeszcze wszystkich poznać i niewiele o nich wiedziałem, lecz byłem pewien jednego, że każdy
z nich jest bardzo potrzebny. Kilku naszych, osaczonych wściekłym ogniem broni strzeleckiej, zaległo na
małej polance. W tym właśnie czasie wyraźnie odczułem, że pocisk gwizdnął mi nad samym uchem.
Przypadłem do ziemi i zacząłem się czołgać. Następny pocisk, wzbijając kłębki kurzu, wbił się w ziemię tuż
obok mnie. Najwidoczniej wypatrzył mnie jakiś niemiecki snajper. Kiedy strzały znów się powtórzyły,
szybko odbezpieczyłem granat i rzuciłem tam, skąd pochodziły. Pod osłoną wybuchu zdołałem dobiec do
pobliskiego leja. Poczułem się w nim bardziej bezpieczny. Strzelec wyborowy albo zginął od granatu, albo
stracił mnie z oczu. Każde wgłębienie, każdy krzak stawał się teraz sojusznikiem. Wykorzystując teren,
skokami dotarliśmy do przednich pozycji, pokiereszowanych ogniem. Naszym oczom ukazała się znajoma
przesieka. Niemców na niej nie było. Dowódca w obawie przed zasadzką wstrzymał dalszy kontratak.
Świadomość ocalenia dodawała nam otuchy. Poczuliśmy się pewniejsi, lecz wciąż jeszcze nie byliśmy
panami sytuacji. I chociaż strzelanina nie ustawała, w porównaniu z ostatnimi godzinami znacznie
zmniejszył się stopień zagrożenia. Janiszewski postanowił wycofać się z wybrzuszenia, powstałego w
środkowej części naszego ugrupowania, o jakieś 40 metrów za następną przesiekę leśną, która co prawda
była znacznie mniejsza, lecz zapewniała dogodniejsze warunki maskowania się na skraju gęstego zagajnika,
porośniętego rozłożystymi krzewami. W ten sposób zwiększyliśmy „pas neutralny” i jednocześnie
skróciliśmy „front walki”, pamiętając oczywiście, że tu na wyspie kilometry frontu zostały zastąpione
metrami, a mapa polowa — szkicem sytuacyjnym. Mimo tej osobliwej sytuacji zorganizowaliśmy obronę
okrężną. Wszystkie siły kompanii zostały ześrodkowane na niewielkiej przestrzeni. Cekaemy ustawiono co
20—25 metrów, między nimi zajęły pozycje erkaemy i rusznice przeciwpancerne, starannie rozlokowano
najlepszych strzelców. Brakowało nam jednak dostatecznej ilości amunicji. Na każdy cekaem przypadało
zaledwie po jednej taśmie. Przygotowaliśmy do walki zdobyczną broń niemiecką: dwa cekaemy, kilka
pistoletów maszynowych. Janiszewski wysłał też ludzi do łodzi, która ugrzęzła na mieliźnie. Miał nadzieję,
że są w niej naboje. Zienkiewicz dobrze znał budowę niemieckich zdobycznych karabinów maszynowych i
nauczył kolegów, jak się z nich strzela. Ja z Wiktorem uzbroiliśmy się w lekkie niemieckie peemy.
Sytuacja na wyspie zmieniała się z godziny na godzinę. Około dwudziestej usłyszeliśmy przeraźliwy
ryk, nie przypominający żadnego naturalnego dźwięku. Wydawało nam się, że setki ludzkich głosów zlały
się w jedno ze skowytem broni maszynowej, sykiem i głuchym trzaskiem rozrywających się w powietrzu
pocisków. To Niemcy bez uprzedniego przygotowania artyleryjskiego gwałtownie ruszyli do ataki. Licząc na
całkowite zaskoczenie, z pewnością zamierzali tym razem jednym mocnym uderzeniem zepchnąć nas do
Wisły. Wybrali wieczór, który jest najgorszą porą zarówno dla obrońców, jak i dla atakujących. Słychać było
ich bezczelne okrzyki:
— Polnische Schweine kaputt, Wisla bul-bul!
Gniew ścisnął mi gardło, poczułem mocne bicie serca. Długie, czerwone promienie wiszącego nad
horyzontem słońca raziły wprost w oczy, oślepiając. Więc i o tym pomyśleli, dranie! Nikt nie wydawał nam
komend, nikt nie strzelał. Czekaliśmy.
Wreszcie zobaczyliśmy tych, którzy tak hałasowali. Szli tłumnie, wyprostowani, z zakasanymi
rękawami. Pijani w sztok, posuwali się z histerycznym śmiechem. Niektórzy z nich grali na harmonijkach,
kilku nawet tańczyło. Istni szaleńcy! Na wielu mundurach zobaczyłem czarne żelazne krzyże. Strzelali w
ruchu, na oślep, nie przestając wrzeszczeć, aby napędzić nam stracha, załamać psychicznie. Ale przyszła
kolej i na nas. Rzuciliśmy granaty, otworzyliśmy ogień. Szeregi nacierających zachwiały się. Na chwilę
zatrzymali się, jakby zdziwieni, że ktoś do nich odważył się strzelać, ale nie próbowali ucieczki. Trwała
zacięta walka na śmierć i życie, a kiedy zaczęliśmy liczyć każdy nabój i wydawało się, że to już koniec,
nadszedł ratunek. Dwóch chłopców (w tym ten, który próbował ucieczki) przytargało po dwie ciężkie
skrzynki z taśmami do cekaemów, każda po 250 naboi. Do łodzi, która znalazła się pod wodą, poszło ich
trzech. Nurkowali tak długo, aż znaleźli to, czego szukali. Jeden z nich został jednak trafiony pociskiem
„dum-dum”. Ciężko rannego nakryła i uniosła fala...
Korzystając z chwilowej pauzy — Niemcy na moment zalegli — rozdzieliliśmy amunicję. Kiedy
poderwali się ponownie do szturmu, przywitały ich nasze krótkie celne serie.
W pewnym momencie w odległości około 7 metrów zobaczyłem Niemca. Stał nieruchomo,
wyprostowany, z opuszczonym pistoletem maszynowym. Nie próbował nawet strzelać. Tkwił w miejscu jak
posąg, patrząc mi prosto w oczy. Wydawało się jednak, że niczego wokół nie dostrzega, pogrążony jakby w
głębokiej zadumie. Może wiedział, że za chwilę zginie? Wycelowałem, ale zabrakło mi odwagi, aby
nacisnąć na spust. Jakby jakaś siła paraliżowała moje ruchy... A on wciąż stał jak mumia i przeszywał mnie
nie widzącymi oczyma. Odniosłem wrażenie, że nawet nie mruga. A może to jedno mrugnięcie trwało tak
długo? Gdyby podniósł ręce, poddał się, wszystko mogłoby się skończyć inaczej. Ale nie zrobił tego i nie
miałem wyboru. Strzeliłem. Zadrżał, ciemna smuga krwi spłynęła mu na czoło, ale on wciąż jeszcze trzymał
się na nogach i patrzył. Nie mogłem tego dłużej znieść; posłałem w jego kierunku całą serię. Musiałem
chyba doznać szoku, bo nie wiem, kiedy zmieniłem magazynek i prułem dalej, chociaż Niemiec już leżał
martwy. Dopiero Kikowicz szarpnął mnie za ramię. „Uspokój się! — krzyknął. — Niemcy już zwiali”.
Rzeczywiście uciekali, a nasza artyleria „deptała im” po piętach. Poczułem, że cały drżę, nogi mi zwiotczały
i byłem bliski omdlenia. Nic dziwnego; zabiłem człowieka, który patrzył mi wprost w oczy! Teraz leżał obok
twarzą do dołu. Jego niesamowity wzrok prześladował mnie przez długie lata. Po tym zdarzeniu prócz
nienawiści do wroga poczułem jeszcze nienawiść do wojny jako takiej...
Po odparciu trzeciego, najbardziej zaciekłego ataku nieprzyjaciela strzały na wyspie wygasły na dobre.
Krwawe słońce powoli opuściło się nad linię horyzontu. Obliczono straty. Były stosunkowo nieduże: w
ciągu całego dnia siedmiu zabitych i zaginionych bez wieści. Szesnastu rannych żołnierzy rozmieszczono w
zagajniku, w suchym miejscu, i nałożono im opatrunki. Nie byliśmy jednak w stanie udzielić im należytej
pomocy, zwłaszcza tym ciężko rannym. Chirurg znajdował się za Wisłą i wszyscy o tym doskonale
wiedzieli.
Na noc wystawiono wzmocnione posterunki, pozostałym żołnierzom pozwolono spać. Niemcy
zazwyczaj nie atakowali w ciemnościach, lecz tym razem dostali porządne lanie i kto wie, czy nie będą
chcieli się zrewanżować. W każdym razie byliśmy zdecydowani udowodnić Niemcom o każdej porze dnia i
nocy, że to my jesteśmy gospodarzami na tej wyspie, że to nasza ziemia. Zbici w zwartą gromadę,
milczeliśmy. Kto sam tego nie doświadczył, nie wie, ile może być dobroci i wzajemnego zrozumienia w tym
wspólnym żołnierskim milczeniu. Uspokaja ono i człowiek zasypia.
Po północy wyrwała mnie ze snu malaria. Rozwijała się powoli przez jakąś godzinę, może dwie, a
później na przemian ze wzrastającą wciąż siłą chwytały mnie dreszcze i gorączka. Męczyło mnie pragnienie.
Wciąż piłem i piłem. Dziwiłem się tylko, skąd bierze się woda w manierce... Nie szukałem przecież pomocy,
nie żaliłem się. Wiedziałem, że żadna choroba na froncie nie jest brana pod uwagę. Na polu walki liczyli się
tylko żywi, ciężko ranni i martwi. Lekko ranni i chorzy musieli tak samo walczyć jak zdrowi. Kiedy po
obfitych potach poczułem się lepiej, zapadłem w sen. Obudził mnie sierżant Rudolf Karpiński. Słońce już
było wysoko na niebie. Z uśmiechem podał mi blaszany kubek z jakimś płynem. Spragniony, łapczywie
pociągnąłem duży łyk i o mało co nie zwymiotowałem, taka to była gorycz. Mikstura składała się z chininy i
wódki. Zmusił mnie, żebym ją wypił do dna, bo malaria jeszcze nie rzekła, jak się wyraził, ostatniego słowa.
To on nosił mi przez całą noc wodę z Wisły, o czym nie wiedziałem, opiekował się też innymi chorymi (było
wiele wypadków ostrej biegunki). Swoje obowiązki starszego sanitariusza spełniał z należytą starannością.
Byłem wdzięczny Karpińskiemu, że się zajął mną, chociaż nie musiał.
Karpiński był człowiekiem nietuzinkowym. Wybaczaliśmy mu nawet jego wady. Nade wszystko cenił
sobie niezależność. Należał do ludzi, którzy lekceważąc niebezpieczeństwo, nieraz wbrew wszelkim
racjonalnym przesłankom, uparcie wierzyli, że nie istnieje taka sytuacja, z której nie można wyjść cało. Co
najdziwniejsze, los im zazwyczaj sprzyjał. Także Karpiński, przy całej swej brawurze, pozostał przy życiu, a
nawet nie odniósł żadnej rany. Liczył się dla niego przede wszystkim drugi człowiek. Tej nocy, kiedy
zaatakowała mnie malaria, sierżant Karpiński jako dowódca drużyny sanitarnej organizował przygotowanie
rannych do ewakuacji, pomagał w załadowaniu ich na pontony, a jednocześnie leczył chorych, roznosił
żołnierzom przywiezioną strawę i przy każdej okazji dostarczał im amunicję.
W dniu 23 sierpnia Niemcy zachowywali się nadzwyczaj spokojnie. Korzystając z tego na interwencję
chorążego Romana Lesia przeprawiono na mniejszą wysepkę, na której on sam znalazł się przypadkowo
dzień wcześniej, karną kompanię w sile ok. 30 ludzi i pluton fizylierów (13 osób) pod dowództwem
chorążego I. Cynkina. Siły te zostały wzmocnione dwoma działkami 45 mm, dwoma cekaemami, kilkoma
obserwatorami artyleryjskimi oraz radiotelegrafistami. Zadaniem pododdziału było zabezpieczenie naszego
prawego skrzydła. Nie miał on bezpośredniej styczności z nieprzyjacielem, gdyż od lądu oddzielała go dość
głęboka odnoga Wisły. 7 kompanię uzupełniono jednym plutonem 9 kompanii. Nowo przybyli żołnierze
opowiadali o naszych wyczynach istne cuda. Doszły do nich słuchy, że jakoby rozbiliśmy całą dywizję SS.
Te opowieści, aczkolwiek nieprawdopodobne, sprawiały nam nie byle satysfakcję. Prawda jednak byłą inna:
trwaliśmy na małym skrawku ziemi w poczuciu ciągłej niepewności. Mimo iż dowództwo troszczyło się o
nasze losy, w krytycznej sytuacji mogliśmy polegać tylko na własnych siłach.
W godzinach popołudniowych dowódca pułku postawił przed nami odpowiedzialne zadanie. Zgodnie z
jego rozkazem 7 kompania miała zająć przybrzeżną część wyspy i nawiązać na rubieży odnogi styczność z
pododdziałami karnej kompanii. W wypadku powodzenia mieliśmy podjąć próbę opanowania całej wyspy.
Po dobowej przerwie, znowu o godzinie 20.00, walka rozgorzała na nowo. Po pięciominutowej nawale
ogniowej naszej artylerii ruszyliśmy do ataku. Niemcy zachowywali milczenie, widocznie szykowali jakąś
niespodziankę. Spora grupa naszych żołnierzy, atakujących na lewym skrzydle, oddaliła się dość znacznie od
brzegu i trafiła na miny. Rozległy się odgłosy eksplozji, krzyki i jęki rannych. Na domiar złego odezwał się
niemiecki karabin maszynowy. Zalegliśmy. Miny rozrywały się nadal.
W tej sytuacji Janiszewski wstrzymał dalsze natarcie, nakazując wycofanie się na poprzednie pozycje. I
tu przypadkowo jedną salwą ugodziła nas własna artyleria. Dziwne, ale żołnierze nie bali się własnych
pocisków. Nikt jednak nie mógł pohamować złości, ludzie siarczyście klęli. Próbowaliśmy się wycofać, ale
to też nie było łatwe. Wzięli nas „pod opiekę” niemieccy wyborowi strzelcy. Najgorszy jednak był
nieprzyjacielski cekaem, który wprost nie pozwał unieść głowy. Nasze rusznice wykryły go i próbowały
zniszczyć, ale bez skutku. Strzelając smugowymi pociskami wskazaliśmy ten cel dwu dywizyjnym działom
pancernym SU-76, operującym ze wschodniego brzegu. Ogniem na wprost zmusiły hitlerowski karabin
maszynowy do milczenia. Mimo to kompania mogła ostatecznie wycofać się dopiero po zapadnięciu
zmroku. Z pola walki wyniesiono 18 rannych. Zabitych na szczęście tym razem nie było. To pierwsze
niepowodzenie bardzo przygnębiło dowódcę kompanii. Najbardziej ubolewał nad tym, że nie udało się
podejść i nawiązać bezpośredniej łączności z pododdziałami karnej kompanii na sąsiedniej wysepce.
Niepokoiło go rozproszenie naszych i tak już niewielkich sił.
Tej nocy po nieudanym ataku każdy szmer wydawał się nam podejrzany. Jak na złość było akurat
bardzo ciemno, tylko od czasu do czasu jak zbłąkany duch ukazywał się spoza ciężkich chmur blady księżyc.
Trwaliśmy w niespokojnym, ciężkim śnie.
Następnego dnia, 24 sierpnia, ponieśliśmy niepowetowaną stratę. Od pocisku strzelca wyborowego
zginął dowódca plutonu cekaemów starszy sierżart Stefan Zienkiewicz (urodzony 1903 roku). Tak niedawno
wynosił z pola walki rannych żołnierzy, a teraz już nie żył. Do głowy przychodziły mi ponure myśli.
Odwaga... A cóż ona może znaczyć wobec tego, że już za kilka godzin mogę nie żyć? Czy moja śmierć
będzie miała jakieś znaczenie? A jeśli nawet tak, to co mnie z tego przyjdzie? Wszyscy umarli są tak
podobni do siebie...
Zienkiewicz należał do ludzi, którzy nie marzyli o bohaterskich czynach i nieśmiertelnej chwale, choć
wszystko podporządkował nadrzędnemu celowi — sprawie zwycięstwa. Żadna sytuacja nie była w stanie go
zaskoczyć. Lubiany przez żołnierzy, swój zamiar potrafił uczynić zamiarem ogółu. W najtrudniejszych
chwilach, kiedy w chłodnicach cekaemów niemal gotowała się woda, biegał między obsługami. Usuwał
zacięcia, strzelał sam, donosił amunicję. Był prawą ręką Janiszewskiego. Rozumieli się bez słów. Dla
dowódcy śmierć Zienkiewicza stanowiła osobistą tragedię. Od tego momentu nie widziałem na jego twarzy
nawet cienia uśmiechu.
W tym samym dniu dotarła do nas także pocieszająca wiadomość: oto w nocy ma się przeprawić na
wyspę cały batalion. Przygotowaliśmy się starannie do tej operacji, w napięciu oczekując na zapadnięcie
ciemności. Niestety, z braku odpowiedniej liczby pontonów i łodzi przeprawa została przesunięta o całą
dobę. Nam znowu pozostało czuwanie w oczekiwaniu na ewentualny atak wroga.
Przeprawa 3 batalionu piechoty rozpoczęła się 25 sierpnia o godzinie 23.00. Jak na złość akurat świecił
księżyc i Niemcy od razu dostrzegli co się dzieje. Z rejonu Czerska i Góry Kalwarii otworzyli silny ogień
zaporowy ze wszystkich rodzajów broni. Wstęgi świetlnych pocisków krzyżowały się nad naszymi głowami,
pociski artyleryjskie eksplodowały na środku Wisły. Nasze armaty grzmociły też. Wszystko dookoła
kotłowało się, zlewało w jeden potężny huk. Nie sposób było ustalić, skąd strzelają Niemcy, który ponton
został trafiony, który żołnierz zginął, utonął lub został ranny. O tym, co się wówczas działo, nie można
opowiadać tylko na podstawie obserwacji i przeżyć własnych. Nawet sięgnięcie do relacji uczestników walki
nie w pełni przybliży nam obraz tamtych dramatycznych godzin.
Przeprawą kierował osobiście major Rembeza. Chodziło mu przede wszystkim o to, aby podczas
wykonywania zadania, w miarę możności, ograniczyć straty ludzkie do minimum. Nie była to łatwa sprawa.
Środki przeprawowe ograniczały się do 6 pontonów, 2 łodzi rybackich, łodzi gumowej i 3 pontonów
saperskich, nie zawsze zresztą w dobrym stanie. Niektóre pontony przepuszczały wodę, a mało stateczne
łodzie przy większej fali wywracały się. Podporucznik Janiszewski za pomocą latarki umówionym znakiem
wskazywał forsującym miejsce lądowania. Przeprawę rozpoczęli żołnierze 9 kompanii. Kiedy ponton znalazł
się kilka metrów od brzegu, przykrył go silny ogień moździerzy nieprzyjaciela. Zabity został dowódca 9
kompanii piechoty porucznik Stanisław Jagentowicz (miał 24 lata) i kilku żołnierzy. Rembeza wstrzymał
forsowanie do chwili, gdy nadciągające chmury zasłonią księżyc. Wyznaczył też nowego dowódcę 9
kompanii. Został nim 22-letni chorąży Marian Dworzyński, zastępca Jagentowicza do spraw politycznych.
Wreszcie przeprawę wznowiono. Niestety, dwa następne pontony z 40 żołnierzami, załadowane ponadto
amunicją i żywnością, zostały oświetlone rakietami, a następnie ostrzelane z broni maszynowej i artylerii.
Wielu żołnierzy zostało zabitych lub utonęło, inni kryli się na dnie pontonu i przestawali wiosłować. Silny
prąd rzeczny znosił ich na północną część mielizny, więc wyskakiwali do wody i kierowali się w stronę
wyspy. Ale i teraz nie oszczędzały ich dobrze wstrzelane niemieckie karabiny maszynowe. Tylko garstce
najbardziej wytrwałych udało się dotrzeć do celu. Rembeza połączył się z dowódcą pułkowej grupy artylerii.
Prosił o bardziej skuteczne wsparcie, zaznaczając z naciskiem, że w przeciwnym wypadku nie będzie w
stanie kontynuować przeprawy. Interwencja poskutkowała. Po dokonaniu odpowiednich korekt zagrzmiały
ponownie nasze baterie, już po kilku minutach niemiecka nawała ogniowa wyraźnie osłabła, co zapewniło
lepsze warunki do dalszego forsowania. Dowódca batalionu obsadził pozostałe pontony i łodzie specjalnie
przeszkolonymi przewoźnikami — żołnierzami baonu saperów, spośród których dzielnie spisali się
szeregowi Skorupka i Bandek.
TAK TRZEBA!
Każdy lądujący na wyspie był przez nas witany z prawdziwym entuzjazmem. Całowałem się z nimi,
kochałem ich wszystkich — nawet tych, których jeszcze niedawno nie bardzo lubiłem. Przemokłych i
zmarzniętych żołnierzy Karpiński częstował wódką. Zjawił się również podporucznik Kwolik. Bez czapki, z
mokrą czupryną, dygotał, przez jakiś czas nie mógł wydobyć z siebie ani jednego słowa. Na jego twarzy
rysowało się ogromne cierpienie, wydawało się, że płacze. Oto na jego oczach utopił się Jan Grybło, nasz
wierny stary ordynans. Przepadli również gdzieś lubiani przez nas wszystkich Janek Galik i Stefan Mozia.
Kwolik uratował się niemal cudem. Przeprawiał się jednym z tych pechowych pontonów, które, trafione,
osiadły na mieliźnie, a pływał słabo. Zawsz starał się wszystko przewidzieć i te zaskakujące, wymykające się
spod jego kontroli wydarzenia ostatnich chwil głęboko nim wstrząsnęły.
Kiedy wzeszło słońce, żołnierskie twarze rozchmurzyły się, na niektórych pojawiły się nawet uśmiechy.
Nareszcie można było wysuszyć ubranie, ogrzać się i po prostu pogadać. Poweselał i Kwolik, kiedy zobaczył
powracających z mielizny dwóch swoich żołnierzy — Galika i Mozie. Czekali tam do świtu, nie bardzo
wiedząc, gdzie są swoi, a gdzie Niemcy. Przemarznięci, zmordowami, głodni, nie porzucili broni. Każdy z
nich niósł na plecach rusznicę przeciwpancerną. Nawet nie zdawali sobie sprawy, że dokonali czynów
bohaterskich. Nie dbali o to — po prostu spełnili obowiązek żołnierski! Stopniowo odnaleźli się też inni
żołnierze, uważani przez nas za zaginionych, wychodząc często wprost jak gdyby z nurtów rzeki. Po
dokładnym obliczeniu stanu osobowego ustalono, że nasze „siły inwazyjne”, jak się wyraził chorąży
Kikowicz, liczą 224 ludzi i mają do dyspozycji 6 cekaemów, 8 erkaemów, 12 rusznic przeciwpancernych,
sporo broni strzeleckiej i granatów. Wśród nas znaleźli się fizylierzy, saperzy, radiotelegrafiści,
obserwatorzy, artylerzyści.
Tuż przed samą przeprawą nasza 3 kompania rusznic przeciwpancernych została uzupełniona dwoma
nowymi żołnierzami. Nie pamiętam ich nazwisk. Wiem tylko, że jeden z nich, dość wysoki, pochodził z
Chełma, a drugi, niższy blondyn, z Lublina. Obaj walczyli bardzo dzielnie i obaj nie powrócili z wyspy. Nikt
z nas nie miał na szyi znaku tożsamości, jak to było przyjęte w innych armiach, nie nosił przy sobie często
dokumentów, więc szedł do walki i ginął jako żołnierz bezimienny.
Major Rembeza nie zdrzemnął się tej nocy ani chwili. Po przybyciu na wyspę odwiedził wszystkie
pododdziały, rozmawiał z dowódcami, przysłuchiwał się głosom żołnierskim. Interesował go każdy szczegół
walk stocznych przez 7 kompanię na wyspie. Po przeprowadzeniu z dowódcami kompanii rozpoznania
terenu około godziny 8 zebrał oficerów na odprawę. Korzystając z ciszy, jaka nastąpiła po przeprawie
batalionu, zebrani wygodnie rozsiedli się na trawie obok punktu dowodzenia dowódcy. Wszyscy już
wiedzeliśmy, że mamy opanować całą wyspę. Niemcy prawdopodobnie przewidzieli nasz zamiar. Dowódca
2 pułku piechoty podpułkownik Wiktor Sienicki powiedział Rembezie wprost: „Macie zdobyć wyspę lub
zginąć”. Rembeza walkę o wyspę łączył ze sprawy wyzwolenia Warszawy. Tam, na barykadach, giną
powstańcy. Aby im skutecznie pomóc, należy wyzwolić stolicę. A tego można było dokonać tylko
manewrem oskrzydlającym. Nie ulega wątpliwości —- mówił Rembeza — że mamy przed sobą konkretny
cel.
Janiszewski przedstawił sytuację na wyspie, Z tego, co mówił, wynikało, że atakował nas przeciwnik
mający co najmniej trzykrotną przewagę. Był to przypuszczalnie wzmocniony batalion, przerzucony w toku
walki na wyspę. Przed nim znajdowały się tu grupy osłony w sile najwyżej jednej kompanii. Zostały one
przez nas rozbite, a ich resztki wycofano na tyły. Nieprzyjaciel zajmuje obronę w odległości ok. 100 metrów
od naszych pozycji. Jego transzeje ciągną się równolegle do lewego brzegu rzeki. Niemcy dysponują w
rejonie Czerska poważnymi rezerwami, które w każdej chwili mogą wprowadzić do boju. Prawdopodobnie
nie walczą z nami siłami jednego i tego samego batalionu, tylko je zmieniają. Wykryliśmy 4 stanowiska
cekaemów wroga, po jednym na skrzydłach i dwa w środku ugrupowania. Na linii wałów
przeciwpowodziowych za Wisłą rozpoznano kilka dalszych gniazd broni maszynowej. Prawa części wyspy
jest zaminowana aż do rubieży wysokich drzew, gdzie okopani są Niemcy. Działania ich piechoty wspiera
kilka baterii artylerii polowej i 6-lufowych moździerzy, ześrodkowanych w rejonie Czerska i Góry Kalwarii.
Nieprzyjaciel prowadzi na wyspie roboty inżynieryjne o bliżej nie ustalonym charakterze.
Rembeza postanowił działać siłami całego batalionu jednocześnie, tak by jednym zdecydowanym
uderzeniem zepchnąć nieprzyjaciela do Wisły i na pola minowe, a po opanowaniu wyspy nacierać w
kierunku Góry Kalwarii, gdyż Czersk, zgodnie z doniesieniami zwiadu dywizji, był o wiele bardziej
wzmocniony i znajdował się na stromym, trudno dostępnym wzgórzu. Dowódca zdecydował ugrupować
batalion w jednym rzucie: 9 kompania z zadaniem zepchnięcia nieprzyjaciela do Wisły miała nacierać na
lewym skrzydle, 7 kompania uderzała w sam środek pozycji wroga z zadaniem uchwycenia jego przepraw i
rozpoczęcia działań uniemożliwiających mu przerzucanie rezerw na wyspę, zaś 8 kompania atakowała na
głównym, prawoskrzydłowym kierunku uderzenia. Docierając do zachodniej odnogi Wisły, powinna
zdecydowanie skręcić w prawo wzdłuż brzegu i zepchnąć Niemców na pola minowe. Ostatecznym
zamiarem dowódcy batalionu było błyskawiczne rozcięcie niemieckiego ugrupowania obronnego na trzy
części, odizolowanie wroga od sił głównych i zniszczenie. Wiele nadziei pokładał Rembeza w precyzji i
skuteczności wsparcia artyleryjskiego, ostro nakazując podporucznikowi Łagodzie, aby unikał pomyłek i nie
strzelał po swoich. Dopuszczał jednak i taką możliwość, że w sytuacji bez wyjścia zachowa się tak samo jak
kapral Okurzały. W tym celu — podkreślił — należy utrzymywać ciągłą łączność z naszym brzegiem i
zapewnić stałe dyżury przy telefonie. Początek natarcia wyznaczył na dzień dzisiejszy, czyli 26 sierpnia
1944 roku, na godzinę 14.00.
Gdy dowódca skończył, głos zabrali inni. Szczególnie zainteresowała mnie wypowiedź podporucznika
Luftglasa, 24-letniego dowódcy 8 kompanii. Wyraził on obawę, a raczej przeczucie, że w planie zdobycia
wyspy coś nie gra. Trapiły go drobiazgi na pierwszy rzut oka nieistotne, ale niepokojące, gdy się złoży je
razem. Wydawało mu się, że to wróg ma inicjatywę w swoich rękach, a nie my. Postawił ważne pytanie: czy
będziemy mieli dość sił, aby po zdobyciu wyspy rozwinąć natarcie na Górę Kalwarię?
Rembeza wyjaśnił, że Góra Kalwaria to tylko wskazany kierunek dalszego ewentualnego uderzenia
przede wszystkim dla pułku i dywizji, zaś głównym zadaniem naszego batalionu jest zdobycie i utrzymanie
wyspy. Gdy to mówił, starał się zachować spokój, lecz widać było, że i jego dręczą jakieś wątpliwości,
których nie chciał lub nie mógł ujawnić. Każdy wyczuwał, że zebrał nas nie tylko po to, aby wydać rozkazy,
lecz po prostu pragnął z nami porozmawiać. Prosił, abyśmy się rozprężyli, szczerze spojrzeli sobie w oczy,
zapomnieli stare urazy i spory. Kto wie — mówił — może nie będziemy już mieli takiej okazji. Janiszewski
podszedł do Dworzyńskiego, coś mu powiedział i po chwili uściskom nie było końca. Cieszyli się jak bracia,
którzy przypadkowo odnaleźli się po wieloletniej rozłące. Kwolik w wyczyszczonych butach i
uporządkowanym mundurze — byłem zdumiony, kiedy to zdążył zrobić — z poważną miną podchodził
sztywnym, prawie defiladowym krokiem do każdego z osobna, ściskał mu rękę i całował w policzek. Kiedy
przyszła kolej na mnie, powiedział nie wiadomo dlaczego: „Zazdroszczę ci”. Gdy uściskaliśmy się,
ubrudziłem go tuszonką, którą właśnie jadłem. Zmieszany, wyjął odruchowo z kieszeni chusteczkę z
zamiarem wytarcia twarzy, ale po chwili schował ją.
Czułem się niezbyt pewnie i chyba Rembeza to dostrzegł, bo podszedł do mnie, położył mi rękę na
ramieniu i powiedział: „Nie martw się, wyjdziesz z tego cało”. Potem mówił dalej, a ja słuchałem.
Widocznie na krótko przed atakiem pragnął podzielić się ze mną myślami, które go dręczyły. Zaczął od
przyznania racji Luftglasowi. Uważał, że powinniśmy posiadać w rezerwie przynajmniej jeszcze dwie grupy;
jedną do rozwinięcia natarcia, drugą — do zadania ostatecznego ciosu. Tymczasem nasz odwód będzie się
składał zaledwie z dwóch cekaemów, trzech rusznic przeciwpancernych, jednej drużyny piechoty i dwóch
drużyn fizylierów. A zresztą co to za odwód, który ma się znajdować około 20 metrów od pozycji
wyjściowych do ataku. Major mówił chaotycznie, przeskakiwał z tematu na temat. Wspomniał o swoim
mieście, Woroneżu, gdzie uczył się i pracował. Zostawił tam żonę i syna. Pod Woroneżem są pola
słonecznikowe, tak rozległe, że zlewają się z horyzontem. Kiedy zakwitną, świecą jak tysiące słońc. A każdy
słonecznik jest inny, niepowtarzalny, zupełnie jak to bywa wśród ludzi — nie ma dwóch jednakowych
osobników.
Przyznawałem mu w duchu rację: każdy człowiek jest niepowtarzalnym cudem natury. Każdy
zachowuje się inaczej. Ot, choćby w tej chwili. Porucznik Winogradow na przykład siedzi pod drzewem, do
nikogo się nie odzywa i wciąż tylko pali. Twarz Dworzyńskiego jest aż zielona ze zdenerwowania, a chorąży
Leś czyści pistolet. Jeśli mnie nie zabiją, napiszę o tym wszystkim — pomyślałem. To nie będzie takie
trudne. Przecież patrzę im wszystkim, idącym do walki i może na śmierć, prosto w oczy. Rembeza, jak
gdyby odgadując moje myśli, powiedział mniej więcej tak: „Jeśli będziesz o nas w przyszłości pisał, to
pamiętaj o tym, co teraz ci powiem: żadne wydarzenie nie może być większe od człowieka, który je tworzy,
lecz i sam człowiek nie jest wiele wart, jeśli nie uważa, że istnieje coś większego niż on sam”. Popatrzył na
zegarek. Czas naglił. Trzeba było iść do żołnierzy. Spojrzał mi jeszcze raz prosto w oczy i odszedł.
Zapamiętałem to na zawsze.
O godzinie 13.00 podporucznik Łagoda przeprowadził próby wstrzeliwania się artyleryjskiego. Do
pozycji wroga było zaledwie 100 metrów, ale nasi artylerzyści już nauczyli się sztuki dokładnego obliczania
odległości do wskazywanych celów i tym razemi obeszło się bez przykrych niespodzianek. Wraz z chorążym
Kikowiczem pozostałem z trzecim plutonem rusznic przeciwpancernych przy 7 kompanii, plutonowego
Leona Małka jako dowódcę 2 plutonu rusznic przydzielono do 9 kompanii, plutonowy Rowiński — dowódca
1 plutonu rusznic, z dwoma drużynami poszedł do 8 kompanii, zaś podporucznik Kwolik z jedną drużyną
rusznic znalazł się w odwodzie batalionu. Kompania po poniesionych stratach liczyła 22 ludzi, mając do
dyspozycji 12 rusznic jednostrzałowych typu Diegtiariewa (PTRD wzór 1941 r. kaliber 14,4 mm, masa 17,3
kilograma). Rusznice te były lżejsze od pięciostrzałowych typu Simonowa (masa 21 kg) i pewniejsze, gdyż
nie zacinały się z powodu zanieczyszczenia piaskiem tak jak one. Żadna z kompanii piechoty nie miała
nawet połowy składu osobowego. Najwięcej, bo aż 40 ludzi, liczyła 8 kompania piechoty, 7 kompania miała
24 żołnierzy, 9 kompania — 25 ludzi, 3 kompania cekaemów przed atakiem doprowadziła do pełnej
gotowości bojowej 7 karabinów maszynowych.
W miarę jak zbliżała się godzina natarcia, cichły stopniowo rozmowy i żołnierze zagłębiali się we
własnych myślach. Ogarnięty uczuciem jakiegoś dziwnego podniecenia, chciałem, aby ten atak wreszcie się
zaczął, choć jednocześnie nie wierzyłem, że ten czas nadejdzie. Rosła w nas obawa o własne życie, ale też i
poczucie wielkiej odpowiedzialności za powierzone zadanie, dumy, że oto przypadła nam do spełnienia
ważna rola.
Punktualnie o godzinie 14.00 uderzyła nasza artyleria. Zawyły pociski, zadygotała od eksplozji ziemia.
Na niebie pojawiła się grupa Iłów z 1 polskiej dywizji lotniczej (razem 12 maszyn). Samoloty szturmowe,
nazywane przez wroga „czarną śmiercią”, z dużą precyzją zrzuciły bomby nad Czerskiem i Górą Kalwarią,
po czym wzniosły się do góry, aby za chwilę z lotu koszącego ostrzelać pozycje nieprzyjaciela na zachodnim
brzegu i na wyspie. Błysnęły salwy „katiusz”, zagrały karabiny maszynowe. Niemiecka artyleria
przeciwlotnicza wprost zachłystywała się z wściekłości, lecz samoloty z polskimi znakami rozpoznawczymi
w dalszym ciągu atakowały. Kiedy po wykonaniu zadania zniknęły, nieprzyjaciel otworzył ogień ze
wszystkich posiadanych środków. Lawiną runęły na nas pociski. W mgnieniu oka zielona wyspa
przeobraziła się w czynny wulkan, ziejący ogniem, obłokami dymu, słupami ziemi. Nie miałem zegarka, lecz
wiedziałem, że po dziecięciominutowym przygotowaniu artyleryjskim zaczniemy atakować. Jeszcze raz
obejrzałem granat przeciwczołgowy, który zawsze nosiłem przy sobie na wypadek, gdybym ranny lub
okaleczony znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Przemyślałem z góry kilka wariantów odebrania sobie życia,
tak by przyczynić Niemcom jak największych strat.
Usłyszałem głos Janiszewskiego. Przypomniał, że mamy opanować pagórek ze spalonym drzewem. W
tym samym czasie na lewym skrzydle rozniosły się gromkie „hura”. To chorąży Dworzyński poderwał 9
kompanię do ataku. Trochę przedwcześnie. Być może nie wytrzymał nerwowo lub po prostu nawalił mu
zegarek. Prawie jednocześnie w powietrze wzbiły się trzy czerwone rakiety, wystrzelone przez gońca
batalionu 18-letniego Władka Michałowskiego. Był to sygnał do szturmu. Z krzykiem „hura” pobiegłem
przed siebie. Sięgająca kolan trawa utrudniała ruchy, leżącym zasłaniała pole widzenia. Czułem się jak w
worku. W myślach powtarzałem jakieś idiotyczne wyrazy: „błękit czasu”, „rzeczy w trawie”... jaki błękit?
Co za rzeczy? Parłem naprzód; instynkt samozachowawczy przestał nagle odgrywać jakąkolwiek rolę.
Krzyczeliśmy, ale gardła były zachrypnięte, suche, bez odrobiny wilgoci. Nie słyszałem własnego głosu, ale
tak łatwiej mi było biec. Przez jakiś czas Niemcy milczeli. Widocznie zamierzali dopuścić nas bliżej. Kiedy
dotarliśmy do wskazanego przez dowódcę pagórka, ze wszystkich stron rozległy się strzały, w samym
środku zaterkotał niemiecki cekaem. Przypadliśmy do ziemi. Prawe krzydło również przywitały serie
ciężkiej broni maszynowej. Dobiegał stamtąd donośny głos Luftglasa: „Naprzód chłopcy! Hura!”.
Janiszewski, wskazując ręką kierunek ataku, poderwał kompanię do następnej próby. Lecz nie posunęliśmy
się daleko. Jeden po drugim pod huraganowym ogniem nieprzyjaciela padali ranni i zabici żołnierze. Znowu
szukałem ratunku, przyciskając się mocniej do ziemi. Miałem wrażenie, iż za chwilę nastąpi koniec świata.
Lecz stanowczy głos Janiszewskiego przywrócił mi ponownie równowagę ducha.
— Przygotować się do ataku! A-ta-kuu! — usłyszałem.
Wiedziałem, że wystarczy tylko zdobyć się na pierwszy ruch i pójdzie wszystko gładko. Ten cholerny
pierwszy ruch! Jeżeli się nań nie zdobędę, nie poderwie się także żaden z moich żołnierzy. Nagle na prawym
skrzydle rozbrzmiała jak grom z jasnego nieba komenda majora Rembezy: „Za Polskę! Naprzód! Hura!”
Skoro on prowadzi — pomyślałem — to nie ma strachu. Skoczyłem na równe nogi. I oto zobaczyłem jego
— dowódcę batalionu. Szedł wyprostowany na styku 7 i 8 kompanii. Wyglądał wspaniale. Dziewiąta
kompania, atakująca na lewym skrzydle, również musiała usłyszeć głos majora, bo też podniosła się do
skoku. Teraz krok w krok za swoim dowódcą nacierał cały batalion. Żołnierska „poczta” doniosła: dowódca
8 kompanii został zabity, sytuacja pogorszyła się tak bardzo, że Rembeza sam postanowił poprowadzić
dalsze natarcie. Niemcy systematycznie zwiększali siłę ognia. Najbardziej dokuczał cekaem, strzelający na
naszym prawym skrzydle. Widziałem, jak major Rembeza potknął się, przystanął na moment, następnie z
jakimś okrzykiem ruszył do przodu. Nie zrozumiałem jego słów, strzelanina i wybuchy zagłuszały wszystko.
Lecz każdy widział, że prowadzi nas dalej; słowa stały się zbyteczne. Żołnierze podświadomie zaczęli
zbliżać się do swego dowódcy. Zbliżyłem się i ja. Szyki pomieszały się. Numery kompanii, plutonów,
drużyn przestały odgrywać rolę. W zwartej masie nacierał cały batalion. Kula zmiotła czapkę z głowy
Rembezy. Nie usiłował jej nawet podnieść, tylko szedł dalej. Jakiś niski żołnierz, szybko wybiegając
naprzód, usiłował zasłonić dowódcę własnym ciałem. Chyba zdążył w samą porę, bo po chwili zachwiał się i
padł na wznak.
Żołnierze szli przez otwarty teren nie kryjąc się. Patrzyłem, jak uniesieni wirem walki oddawali swe
życie. Było coś przerażającego i niewiarygodnego w tym zatraceniu się. I tu zbliżam się do momentu, i który
mi nadzwyczaj ciężko wspominać. Myślałem, że przeżycia wojenne już dostatecznie mnie zahartowały.
Biorąc udział w obronie Kaukazu i w bitwie pod Lenino patrzyłem przecież śmierci prosto w oczy, a widok
zabitych nie robił na mnie większego wrażenia. Jednak tak mi się tylko wydawało, ponieważ śmierć majora
Rembezy, o której za chwilę opowiem, przeżyłem bardzo głęboko. Wypadki toczyły się tak szybko, że nikt z
nas nie był w stanie dokładnie zorientować się w tym, co działo się wokół. Wydarzyło się to, czego nikt się
nie spodziewał, nie przewidział, a raczej nie chciał przewidzieć. Ludzie, choć przyzwyczajeni do śmierci, nie
mogli pogodzić się z faktem, że dosięgła ona ich dowódcę. Nie zginął od razu. Pierwszy pocisk drasnął go w
ramię. Jak gdyby zdziwiony, zerknął tylko na cieknącą krew i szedł dalej. Wkrótce dosięgła go seria z
karabinu maszynowego. Tym razem został trafiony w brzuch. Zgiął się w pół, lecz nadludzkim wysiłkiem
wyprostował się i, jak gdyby nic się nie stało, zawołał: „Za mną, chłopcy!”. W jego głosie nie było ani
odrobiny lęku, a twarz pozostała spokojna. Wyszarpnął zębami zawleczkę granatu i w momencie kiedy go
rzucił, niemiecki karabin maszynowy zdążył jeszcze wystrzelić jedną serię. Kilka kul przeszyło majorowi
pierś, inne ugodziły w szyję. Rembeza w mgnieniu oka padł, jak gdyby przygwożdżony do ziemi, i nie
poruszył się więcej. W ślad za jego granatem poleciały dziesiątki innych. Żołnierzy ogarnęła furia. Wdarli
się do punktu oporu nieprzyjaciela, zniszczyli obsługę i z przerażeniem stwierdzili, że Niemcy strzelali do
nas z ciężkiego przeciwlotniczego karabinu maszynowego! Do ataku prowadził nas teraz podporucznik
Jolles — zastępca dowódcy 3 batalionu do spraw polityczno-wychowawczych.
— Padnij! — zawołał.
Przywarliśmy do ziemi. Ale Jolles się nie krył. Stał spokojnie, wyprostowany, oglądając przez lornetkę
przedpole. Do brzegu było już niedaleko. Każdy chciał teraz pomścić śmierć swego dowódcy nawet za cenę
własnego życia. Z krzykiem „hura” Jolles ruszył pierwszy. Na prawym skrzydle w tym samym czasie
odezwały się nasze dwa cekaemy. To podporucznik Kwolik z własnej inicjatywy wprowadził do walki
ostatni i jedyny odwód batalionu, bardzo maleńki, lecz jakże pomocny w tej sytuacji. Hitlerowski karabin
maszynowy, który ukryty za korzeniami wywróconego drzewa wstrzymywał atak 7 kompanii, obrzucony
granatami dosłownie wyleciał w powietrze. Dopadliśmy Niemców, poszły w ruch bagnety, kolby, pięści i
noże. Tuż przede mną jakiś szwab celował do Janiszewskiego. Nie zdążył jednak wystrzelić. Z roztrzaskaną
głową runął w krzaki. I nagle zaryczały niemieckie „krowy”. Pociski eksplodowały przed nami i za nami.
Czyżby Niemcy bili po swoich? A może już uciekli z wyspy? Ugodzony odłamkiem miny zginął
podporucznik Stanisław Jolles. Straciłem z pola widzenia podporucznika Janiszewskiego. Nie wiem, kto po
nim przejął dowództwo i na jak długo. Lecz walka toczyła się nadal. Jakaś grupka żołnierzy zwarła się wręcz
z kontratakującym nieprzyjacielem (a więc Niemcy bili z artylerii również po swoich!). Z kilkoma
chłopcami pospieszyłem im na pomoc. Przeciwnik nie wytrzymywał naszego nacisku i zaczął uciekać w
bród przez rzekę. Do bojów spotkaniowych doszło w wielu miejscach wyspy, ale kto i gdzie walczył,
pozostanie tajemnicą.
Siódma kompania, choć z trudem, wypełniła swoje zadanie, docierając do zachodniego brzegu Wisły.
Teraz musimy obsadzić przeprawę, aby udareminić nieprzyjacielowi ucieczkę — pomyślałem z ulgą.
DALEJ NACIERAĆ NIE MA KOMU
Obejrzałem się dokoła. Nie było przy mnie nikogo. Zostałem sam pośród jazgotu kul i wybuchów
pocisków. Ani jednej żywej duszy, sami zabici. Jak mogło do tego dojść? Przecież jeszcze kilka minut temu
była ze mną spora grupa żołnierzy! Podczołgałem się w zarośla, próbując zorientować się w sytuacji. Strzały
powoli zaczęły wygasać. Po tylu przeżyciach wpadłem nagle w stan jakiegoś odrętwienia. Wszystko
widziałem i słyszałem, lecz jakby nie brałem w tym udziału. Zadawałem sobie tylko jedno, nie mające
żadnego sensu pytanie: „Dlaczego ziemia pachnie, kiedy jest mokra?” Nagle zobaczyłem człowieka, idącego
wprost na mnie. Uniosłem broń, wycelowałem, ale intuicja podpowiedziała mi, aby nie naciskać spustu.
Może dlatego, że opuściła mnie żądza zabijania po tak zaciętej walce? Rozpoznałem sierżanta Karpińskiego.
Ucieszyłem się jak dziecko. Rudolf szedł z opuszczonym pistoletem maszynowym i nawet wydawało mi się,
że nucił jakąś piosenkę. Podniosłem się i pobiegłem mu na spotkanie, uśmiechnął się od ucha do ucha.
Oświadczył autorytatywnie, iż zdobyliśmy wyspę, ale dalej nacierać nie ma komu. Żartował, choć wcale nie
było nam do śmiechu: „Być może zostało nas tylko dwóch — główna siła uderzeniowa całego batalionu”.
Widział, jak Niemcy zmykali na swój brzeg. Według niego pozostało na wyspie niewielu — jedynie
niedobitki. Pochowali się jak zające przed myśliwymi i boją się własnego cienia. Zaproponował, abyśmy
skrycie podeszli do brzegu i zobaczyli, co teraz się u nich dzieje. Wysoka trawa i zarośla ułatwiły nam
wybranie dogodnego miejsca do obserwacji. Zobaczyliśmy zerwany pomost, którym Niemcy przedostawali
się na wyspę przez płytką odnogę, a za nim, po kolana w wodzie, niemieckiego żołnierza z podniesionymi
do góry rękami, bez broni. Skołowany, bezradnie kręcił się dookoła, nie wiedząc, gdzie ma iść. Usłyszeliśmy
z lewego brzegu wołanie jego kamratów: „Willi, komm hier, komm, Willi!”.
Lecz Willi nie słyszał. Widocznie stracił słuch, był kontuzjowany lub po prostu zgłupiał. Nie
opuszczając rąk miotał się bezradnie to w jedną, to w drugą stronę. Nikt do niego nie strzelał, nikomu już nie
był potrzebny. Zmieniliśmy miejsce obserwacji. Teraz dostrzegłem na zachodnim brzegu pierwszą, a później
drugą linię obrony nieprzyjaciela. Pierwsza znajdowała się niedaleko brzegu za wałem
przeciwpowodziowym, druga biegła wzdłuż wysokiego wzgórza w odległości ok. 500 metrów od pierwszej.
Na bliższej rubieży obronnej wykryliśmy dwa wkopane czołgi, przystosowane do prowadzenia ognia na
wprost, na drugiej zaś gniazdo ogniowe z metalową kopułą, otoczone potrójną zaporą z drutu kolczastego
oraz kilka drewnianych schronów bojowych. Naprzeciw naszej wyspy, przy drodze, w fałdach terenu pod
osłoną rozłożystych drzew dojrzałem przez lornetkę ciężarówkę z potrójnie lub nawet poczwórnie
sprzężonym kaemem przeciwlotniczym. Nie ulegało wątpliwości, że był przystosowany do zwalczania
celów nie tylko powietrznych, lecz i naziemnych. Nie wiedzieliśmy, że nieprzyjaciel był tak dobrze
przygotowany do obserwacji naszych ruchów na wyspie ze wzgórz Czerska. Nie sposób było go ominąć, by
skierować uderzenie na Górę Kalwarię.
Wykryte rubieże obronne i stanowiska ogniowe nieprzyjaciela naniosłem na odręcznie wykonany
schemat i poinformowałem o nich telefonicznie zastępcę dowódcy 2 pułku piechoty do spraw politycznych
— porucznika Władysława Stąpora, który przekazał te dane artylerzystom. Zostały wykorzystane należycie i
we właściwym czasie. Nie pozostawało nam nic innego, jak poszukać swoich. Przecież jeszcze ktoś musiał
pozostać. Wracaliśmy. Po drodze natrafiliśmy na wiele trupów żołnierzy niemieckich. Natknęliśmy się też na
ciężko rannego naszego żołnierza. Dostał paskudnie w brzuch. Karpiński nałożył mu opatrunek i przykrył
płaszczem. Nie mogliśmy go zabrać ze sobą, miał na wierzchu jelita. Zajęli się nim później sanitariusze i
został uratowany. Wreszcie spotkaliśmy kilku okopujących się żołnierzy z chorążym Lesiem. Ucieszyliśmy
się bardzo. Leś pogonił nas do okopów. Chciał jak najszybciej zorganizować obronę okrężną, bo obawiał się,
że Niemcy lada chwila mogą zaatakować. Miał chyba rację. Co prawda wydawało się nam, że wszyscy
Niemcy zostali wyparci z wyspy, lecz nie mieliśmy co do tego całkowitej pewności. Ocenialiśmy sytuację
tylko fragmentarycznie, na podstawie własnych przeżyć i spostrzeżeń. Wszystko się zmieszało, poplątało jak
figury na szachownicy.
Powoli schodzili się ci, którzy ocaleli. Każdego witaliśmy z prawdziwą radością. Byli to jednak już
ludzie inni, dotknięci ciężkim doświadczeniem walki, i z tym należało się liczyć. Zostało nas niewielu —
około 75 zdolnych do noszenia broni spośród 224 wysadzonych na wyspę. Wyniesiono z pola walki ciało
majora Rembezy, podporuczników Stanisława Jollesa, Janiszewskiego, i Luftglasa oraz chorążego Mariana
Dworzyńskiego. Kazimierz Kwolik, sam ranny w nogę, zabrał spod ognia ciężko rannego dowódcę plutonu
3 kompanii cekaemów chorążego Aleksandra Dzięcioła. Ten, prosząc Kwolika o skrócenie mu cierpień,
zmarł na jego rękach. Podporucznik Łagoda, ciężko ranny w brzuch, leżał nieruchomo nad samym brzegiem,
przekazując podporucznikowi Steinowi, zastępcy dowódcy 8 kompanii do spraw liniowych, koordynaty
artyleryjskie. Plutonowy Małek opowiedział, jak godnie umierał ciężko ranny w brzuch chorąży
Dworzyński. Nie skarżył się, o nic nie prosił, a kiedy otworzył oczy, nawet się uśmiechnął.
Widziałem ciało Janiszewskiego. Majora Rembezy nie poszedłem oglądać — zabrakło mi sił.
Świadomość, że prawie wszyscy oficerowie wraz z dowódcą baonu nie żyją i nigdy już do nas nie wrócą,
była sama w sobie bardzo tragiczna, lecz rozmiary poniesionych strat odczuliśmy w pełni dopiero później.
Wielka ofiara niesie ze sobą nie tylko dotkliwy ból, lecz sieje również w psychice człowieka straszną pustkę.
Śmierć Rembezy przeżyli wszyscy jak szok, który nie ustępuje. Żadna strata nie była szczerzej opłakiwana w
tym czasie zarówno w naszym batalionie, jak pułku i dywizji. Trudno było sobie wyobrazić 3 batalion bez
takiego dowódcy jak Rembeza. Lecz batalion, choć skąpany we krwi, nie przestał istnieć. Śmierć dowódcy
nie stworzyła bynajmniej wśród żołnierzy atmosfery załamania i rezygnacji z walki. Rembeza zwykł mówić:
„Każde niepowodzenie należy przeobrazić w sukces”. Żołnierze o tym pamiętali. Dowódca zginął, lecz
pozostał przywódcą duchowym żywych.
Pośród oficerów, prócz chorążego Lesia i podporucznika Zygmunta Steina, przy życiu pozostali:
zastępca dowódcy baonu do spraw liniowych kapitan M., chorąży Wiktor Kikowicz i ja, oficer bez stopnia.
Podporucznik Kwolik, jak już wspomniałem, został ranny i wkrótce zmuszony był opuścić wyspę.
Dowództwo batalionu z racji zajmowanego stanowiska objął kapitan M., jego zastępcą do spraw
politycznych został chorąży Leś, 7 kompanię powierzono chorążemu Kikowiczowi, 8 kompanię
podporucznikowi Steinowi, 9 kompanię plutonowemu L. Małkowi, ja zostałem dowódcą 3 kompanii rusznic
przeciwpancernych. M. po objęciu dowództwa przeniósł się do schronu i przesiedział w nim aż do chwili,
kiedy pod pretekstem choroby — nocą z 28 na 29 sierpnia — opuścił samowolnie wyspę. Wcześniej się z
nim nie zetknąłem i nie wiem, co robił, kiedy batalion walczył. W tej sytuacji cały ciężar obowiązków
związanych z dowodzeniem batalionem spoczął faktycznie na barkach chorążego Romana Lesia.
Chociaż Niemcy teraz siedzieli cicho jak myszy pod miotłą, nasza sytuacja na wyspie nie była do
pozazdroszczenia. Z poszczególnych kompanii, plutonów, drużyn pozostały tylko znikome szczątki. Ten
szkielet batalionu należało niezwłocznie uporządkować, podzielić na pododdziały, zorganizować okrężną
obronę, stworzyć odpowiednio do posiadanych sił nowy system ognia. Jednocześnie należało pamiętać o
ewakuacji zabitych i rannych. Leś z właściwą sobie energią poczynił pierwsze kroki. Na jego rozkaz
przesunięto obronę o 60—80 metrów w przód od tych rubieży, które zajął Janiszewski zaraz po
wylądowaniu na wyspę, zgodnie z poprzednim szykiem bojowym: 9 kompania pozostała na lewym skrzydle,
8 — na prawym, a 7 kompania — w środku ugrupowania. Spośród podoficerów wyznaczono dowódców
plutonów, przeważnie spośród szeregowych — dowódców drużyn.
Po uporządkowaniu przez Lesia naszych szeregów ludzie jakby odprężyli się trochę. Znów uwierzyli, że
przecież nie każdemu pisana jest śmierć na tej wyspie, że mają szansę przeżycia. Swoim żółnierzom
powiedziałem, że jestem teraz ich dowódcą, i postawiłem przed nimi trzy zadania: ciągła obserwacja
nieprzyjaciela, urządzenie transzei i stanowisk ogniowych o pełnym profilu dla rusznic przeciwpancernych
oraz wyczyszczenie broni i amunicji.
Późnym wieczorem przybyły do nas pierwsze łodzie z żywnością, amunicją i pocztą. Kilku żołnierzy
otrzymało listy. Czytane były zbiorowo. Od razu na poczekaniu odpisywano, aby przekazać je na „nasz”
brzeg. Niektóre z nich, te do „ruskich dziewuszek”, trzeba było układać w języku rosyjskim. Okazałem się w
tym bardzo pomocny. Wiele listów, które nadeszły, nie zastało już adresatów... Zginęli lub zostali ranni i
należało o tym napisać ich najbliższym. Nie było to łatwe. Tym, którzy czekali, nie wystarczy jedno zdanie:
„poległ na polu chwały”. Należało opowiedzieć szczegółowo, jak to się stało.
O północy rozpoczęto przeprawę rannych. Było ich czterdziestu. Nie wiem, kiedy odjechał Kazio
Kwolik. Widocznie już spałem. Nic dziwnego. Nie miałem siły bez przerwy czuwać jak Leon Małek.
Niejednego z nas zmorzył wówczas kamienny sen. Bardzo żałowałem, że nie pożegnałem się z Kwolikiem. I
jeśli miał o to do mnie żal — to słuszny. W środku nocy usłyszałem jęki i wołania o pomoc. Trudno było
ustalić kierunek, skąd pochodziły. Zanim zdążyłem się zorientować, ktoś się nade mną pochylił. Był to
sierżant Karpiński. Powiedział, że poznał głos żołnierza, który woła o pomoc i zaproponował, abyśmy poszli
do niego razem. Podniosłem się bez słowa. Szliśmy bardzo ostrożnie, bacznie wsłuchując się w każdy szmer.
Przed nami coś się poruszyło i wołanie nagle ucichło. Zaczailiśmy się pod większym drzewem. Wreszcie
posłyszeliśmy jakąś rozmowę. Nie prowadzono jej jednak po niemiecku. Nie namyślając się długo,
wystrzeliłem rakietę, oświetlając teren. Zobaczyłem jak na dłoni naszego rannego żołnierza, a przy nim
jakieś dwie postacie.
— Hände hoch! — krzyknął Rudek i szare postacie zgodnie podniosły ręce do góry.
— My Madziary. Hitler kaputt!
Zrobiło mi się jakoś raźniej. Ostatecznie „Polak i Węgier dwa bratanki” — przypomniałem sobie.
Rakieta jak na złość zgasła w powietrzu i zrobiło się zupełnie ciemno. Kiedy następna białym jaskrawym
blaskiem zalała okolicę, Węgrów już nie było. Podeszliśmy do rannego. Leżał na niemieckich polowych
noszach. Widocznie węgierscy żołnierze zamierzali wynieść go do swoich. Rannym okazał się młodziutki,
18-letni Lech Wacław. Jeszcze oddychał, ale nie reagował już na nasze słowa, nawet nie jęczał. Obejrzeliśmy
go; miał urwaną prawą stopę powyżej kostki, a koszula w okolicach lewej piersi była przesiąknięta gęstą, już
zakrzepłą krwią. Musiał przeleżeć tu sporo czasu. Chłopak był w agonii. Karpiński wszelkimi sposobami
usiłował go ratować. Tamował krew, podawał wodę, robił zastrzyki na wzmocnienie. Kiedy wszystkie
zabiegi okazały się daremne i ranny zmarł, sierżant zapłakał. To mnie zaskoczyło, bo na froncie mało kto
płakał nad rozlaną krwią.
Pod bluzą znaleźliśmy cienką podziurawioną odłamkami książeczkę, a pod nią ujrzeliśmy głęboką ranę.
Może specjalnie ulokował ją w tym miejscu v nadziei, że uchroni go od pocisków, przykryje serce a może...
Tomikiem okazał się zbiór wierszy Juliana Tuwima wydany przez Związek Patriotów Polskich w Moskwie.
Kartki, przesiąknięte krwią, okazały się nieczytelne. Tylko na jednej z nich przy świetle zapałki udało się
nam odczytać takie zdanie: „Lecz ty na pewno nie wiesz, co znaczy słowo smutno”. Nie pamiętam, co
zrobiliśmy z książeczką, ale chyba włożyliśmy mu do kieszeni. Żałuję, że nie przechowałem jej jako
cennego dokumentu z pola walki. Ogarnęła nas złość: takie młode życie zniszczyli, gady! Poczuliśmy się
nagle prawowitymi gospodarzami wyspy. Poruszaliśmy się teraz wyprostowani, z wysoko uniesionymi
głowami, rozmawiając na cały głos. Dopiero teraz zauważyłem czyste niebo usiane rojem gwiazd. Wpatrując
się w migocące punkciki Drogi Mlecznej, myślałem, że w ogromie wszechświata nie ma dla nas przystani.
Zapatrzony w niebo straciłem nagle grunt pod nogami i poleciałem v dół. Kiedy dotknąłem nogami jakiejś
miękkiej, poruszającej się istoty, poczułem, że włosy stają mi na głowie. Gdyby nie Rudolf, który podał mi
kij, nigdy nie wydostałbym się z tej piekielnej dziury. Lecz co to? O zgrozo, czyjeś ręce chwyciły mnie za
nogi. Zacząłem rozpaczliwie się szamotać, ale „upiór” okazał się silniejszy. Puściłem kij i „coś” brutalnie
ściągnęło mnie do swego „legowiska”. Teraz koniec ze mną — przemknęło mi przez myśl... W ciemności
rzuciłem się na to „coś”, chwyciłem za gardło i zacząłem dusić.
— Puść mnie, to ja, Władek! — błagała ofiara.
Poznałem go. Odetchnąłem z ulgą. Sprawa wyjaśniła się szybko. To był Władek Michałowski, łącznik
dowódcy batalionu. Powiedział nam, że znalazł na wyspie coś niezwykłego. Oto obok dołu, z którego się
wydostaliśmy, stały przykryte gałęziami skrzynie z trotylem. Każda ważyła ok. 20 kg. Trudno było je
dokładnie policzyć. Oszacowaliśmy ich ogólną liczbę na ok. 50—60, co odpowiadało przeszło tonie ładunku
wybuchowego. Czyżby Niemcy zamierzali wysadzić nas w powietrze? Wszystko możliwe. Mogli sami po
kryjomu wycofać się z wyspy, a nas załatwić. Z takimi dręczącymi myślami, zabierając po drodze ciało
szeregowego Wacława, wracaliśmy do „bazy”.
— Stój, bo strzelam!
— Nie strzelać! Swoi!
Dwaj żołnierze mojej kompanii o mało nie przywitali nas serią z erkaemu. Galik już naciskał spust
przekonany, że ma do czynienia z Niemcami. Na szczęście szeregowego Arciszewskiego, pisarza
kompanijnego, coś „tknęło” i ostrzegł nas wezwaniem.
Roman Leś nie był zachwycony naszym wypadem i kategorycznie zabronił na przyszłość prowadzenia
zwiadu bez wiedzy i zgody dowództwa batalionu. Usprawiedliwiło nas jedynie to, że zawiadomiliśmy
chorążego Kikowicza, iż się wybieramy do rannego żołnierza. W związku z tym incydentem Leś postawił
przed dowódcami wszystkich szczebli zadanie przestrzegania bezwzględnej dyscypliny. Nic nie mogło
usprawiedliwić braku karności i posłuszeństwa. Sytuacja była wciąż niejasna. Przypuszczaliśmy, że na
wyspie nie ma już żołnierzy wroga, ale nasz dowódca taką teorię stanowczo odrzucał. Przecież
napatoczyliśmy się na Węgrów. Chcieliśmy powiadomić go o znalezieniu trotylu, ale akurat został wezwany
do telefonu.
Po powrocie kapitana M. na prawy brzeg Wisły dowództwo batalionu na rozkaz podpułkownika
Sienickiego objął podporucznik Zygmunt Stein. Był człowiekiem nadzwyczaj skromnym; chętnie
wysłuchiwał każdej rozsądnej propozycji, uważając, że na wyspie, gdzie warunki są bardzo osobliwe, nie
wolno lekceważyć żadnego pomysłu. Uważał przy tym, że każde działanie nabiera tylko wówczas sensu,
kiedy jest celowe, konieczne i użyteczne. Leś szybko znalazł z nim wspólny język, gdyż rozumował
podobnie, i na wyspie wytworzyła się atmosfera serdeczności i wzajemnego poszanowania. Liczył się tu
naprawdę każdy. Zdawali sobie z tego sprawę dowódcy. I tak na przykład plutonowy Małek troszczył się
dosłownie o każdego żołnierza swej 9 kompanii. Kiedy stwierdził, że zaakceptowali go jako swego
dowódcę, brał na siebie o wiele więcej „czarnej” roboty, niż to było konieczne.
Naszym wspólnym zadaniem była teraz obserwacja wroga, który mógł w każdej chwili przerzucić na
wyspę świeże siły. Prowadziliśmy bliższy zwiad. Głębokiego zorganizować nie mogliśmy — było to zadanie
dla sztabów dywizji i korpusu, chociaż nie brakło wśród nas chętnych do przedostania się do samego
Czerska i Góry Kalwarii. Niebawem wystąpił z taką propozycją sierżant Karpiński. Wraz z chorążym
Kikowiczem zamierzali opłynąć łodzią całą wyspę i, o ile szczęście dopisze, „wylądować” w Czersku. Stein
początkowo uważał taki wypad za szaleństwo, lecz po dokładnym zastanowieniu się i pod wpływem
przychylnego ustosunkowania się do tej sprawy Lesia, zgodził się na przeprowadzenie zwiadu wokół wyspy,
ale bez ryzykownego lądowania na obcym brzegu. Kikowicz w ostatniej chwili musiał zrezygnować z
udziału w wyprawie, gdyż chwycił go akurat ostry atak gruźlicy (chorobę swą ukrywał i wiedzieli o niej
nieliczni). Karpiński, nie zastanawiając się dłużej, wyruszył sam.
Wypłynął 29 sierpnia tuż po zmierzchu i nie wracał do rana. Podporucznik Stein był oburzony, że
sierżant odważył się na tę wyprawę. Miał jednocześnie wyrzuty sumienia, że pozwolił mu na takie ryzyko.
Myślał już o wysłaniu grupy poszukiwawczej, lecz Karpiński wrócił niebawem cały i zdrów. O swoich
przygodach opowiadał z prawdziwą pasją. Płynąc na łódce wokół wyspy natknął się na dwie mniejsze
wysepki i stracił orientację. Zatrzymał się przy bliższej wysepce, bacznie nasłuchując każdego odgłosu.
Zauważył jakiś obiekt pływający, który dosłownie prześlizgnął się obok niego. Był to mały prom
transportowy z kilkuosobową załogą. Rozmawiano na nim po węgierskiu. Rudek ucieszył się — w razie
czego z „bratankami” łatwiej było się dogadać. Gdy łajba zniknęła mu z oczu, popłynął ostrożnie w
przeciwnym kierunku, zastanawiając się, jak wycofać się z tego diabelskiego labiryntu. A że była ciemna
noc, postanowił poczekać do świtu. Nie wie, kiedy zmorzył go sen i jak długo spał. Obudziło go dzikie
wodne ptactwo. Wschodziło słońce. Kiedy odbił znów, rozpoznał w porannej mgiełce kontury naszej
zielonej wyspy. Dobił do brzegu tuż przy zburzonym pomoście i znaną już sobie drogą zaczął przedzierać się
ku nam. W krzakach natrafił na trupa jakiegoś Niemca. W jego mapniku znalazł plik dokumentów. Wziął je i
uradowany, bez dalszych przygód, dotarł na miejsce.
Leś rozszyfrował i odczytał tę ważną zdobycz. Papiery należały do niemieckiego oberleutnanta, starego
frontowca, który swój szlak bojowy znaczył na konturowej mapce. Prowadził on przez Belgię i Francję do
Związku Radzieckiego i dalej przez Mińsk i Spass-Diemiańsk (miasto położone na południe od Wiaźmy) aż
do Kaukazu, a stamtąd z powrotem aż tu nad środkową Wisłę. Przy zabitym znaleziono rozkaz dowódcy 31
pułku grenadierów, określający zadanie bojowe dla 2 batalionu piechoty. Wynikało z niego, że jednostka ta w
nocy z 25 na 26 sierpnia miała przeprawić się na wyspę i zdecydowanym uderzeniem zepchnąć rozpoznaną
tam kompanię „bolszewików” do Wisły. Potwierdziły się więc dane, że 7 kompania została w dniu 22
sierpnia po niesławnym „wycofaniu się” kompanii „Wiener”, zaatakowana przez inny, a mianowicie 9
batalion szturmowy wroga, który został przez nas prawie całkowicie zlikwidowany. Na jego miejsce w nocy
z 25 na 26 sierpnia przeprawiono 2 batalion grenadierów. Nasz 3 batalion zaatakował go pierwszy dnia 26
grudnia o godz. 14.00 i los jego ostatecznie został, jak wiadomo, przesądzony.
Na wyspie przebywaliśmy jeszcze przez 2 dni. Na sporadyczne naloty ogniowe ze strony wroga,
operującego z zachodniego brzegu, odpowiadaliśmy teraz zmasowanym ogniem broni maszynowej.
Pomagała nam również w tym pojedynku artyleria. Niemcy przypuszczalnie sądzili, że mają do czynienia z
poważniejszymi siłami polskimi i nie decydowali się na żadną większą akcję. Jeszcze dwukrotnie gorące
słoneczne dni zmieniły się w wilgotne, chłodne noce, nim nadszedł rozkaz wycofania się z wyspy. Dzięki
umiejętnej organizacji resztki 3 batalionu w nocy z 31 sierpnia na 1 września przeprawiły się w całości na
wschodni brzeg. Mieliśmy tylko dwóch lekko rannych. Niemcy, co prawda, spostrzegli nasz manewr, lecz
ich ogień był teraz znacznie słabszy i mniej celny. Wraz ze Steinem i Romanem Lesiem wycofaliśmy się w
ostatnim rzucie. Z nami odchodziły dwie ostatnie obsługi cekaemów, które do końca skutecznie osłaniały
przeprawę. Niemcy nie atakowali. Czyżby rzeczywiście na wyspie już ich nie było? Mimo ogromu strat,
poniesionych przez nasz baon, opuszczałem wyspę z jakimś dziwnym żalem, który długo nie ustępował.
*
Pora na kilka refleksji z perspektywy czasu. Tak często bywa na wojnie, że mały skrawek terenu staje
się widownią ciężkich zmagań. Taka rola przypadła bezimiennej wyspie na Wiśle, nazwanej później przez
walczących żołnierzy wyspą majora Rembezy ku pamięci dowódcy, który tam poległ śmiercią bohatera w
ataku na stanowiska wroga. Gdy 1 dywizja piechoty rozmieszczała się w szerokim, 30-kilometrowym pasie
obrony na wschodnim brzegu Wisły, oddzielona wstęgą wody od nieprzyjaciela, nikt zapewne nie
przypuszczał, że „plamka zieleni” na rzece stanie się dla polskich piechurów przedsionkiem piekła. Dla
jednej i drugiej strony wyspa — na mapie zaledwie punkt — miała określone znaczenie taktyczne. Mogła
być naturalną odskocznią do działań desantowych, czymś w rodzaju pomostu, ułatwiającego przerzut wojska
na lewy bądź prawy brzeg w zależności od tego, kto pierwszy podejmie taką inicjatywę. Niemcy dobrze o
tym wiedzieli, utrzymując na niej solidnie umocniony i zamaskowany pododdział piechoty w sile kompanii.
Niczym nie zdradzali swej obecności, co mogło sprawiać wrażenie, że panuje tam zupełny spokój. Wyspa
położona była bliżej zachodniego brzegu, dzięki czemu mieli ułatwioną komunikację dwustronną, zwłaszcza
w porze nocnej.
Dowódca 2 pułku piechoty, podpułkownik Wiktor Sienicki, przerzucił tam najpierw 7 kompanię z
zadaniem zluzowania spieszonego szwadronu radzieckiej kawalerii. Z uzyskanych informacji zdawało się
wynikać, że Niemców na wyspie nie ma, do tego czasu nie zostali w każdym razie wykryci, nic więc nie
wróżyło zaskakujących niespodzianek. Stało się inaczej: na osamotnioną kompanię spadło znienacka
gwałtowne uderzenie. Atakował przeprawiony w bród przez wąski odcinek rzeki nieprzyjaciel — jak po
walce ustalono — ściągnięty z rejonu Żelechowa 9 batalion odwodowy, złożony z trzech kompanii i plutonu
saperów, wspierany ponadto ogniem dział i moździerzy, które biły z wysokiej skarpy pobliskiego brzegu
Wisły. Zażarta walka nie przyniosła rozstrzygnięcia mimo wyraźnej przewagi wroga. Polscy piechurzy nie
dali się zepchnąć do rzeki, ale przy takim stosunku sił, w dodatku bez wsparcia ogniowego własnej artylerii,
nie mogli też wyrzucić Niemców.
I tak się zaczęło — od mocnej wymiany ciosów już w pierwszym starciu. W tej sytuacji podpułkownik
Sienicki postanowił skierować do walki cały 3 batalion piechoty. Miała go wspierać ze wschodniego brzegu
grupa artylerii w składzie sześciu baterii lekkich armat i haubic, dwie baterie moździerzy 120 mm i dwa
działa pancerne Su-76, łącznie trzydzieści osiem luf. Zadanie przerzutu piechoty spadło na barki trzech
plutonów saperów, którym oddano do dyspozycji sześć pontonów, dwie łodzie rybackie i jedną łódź
pneumatyczną. Ponieważ ów sprzęt nie wystarczał do jednorazowego załadowania wszystkich ludzi, stąd też
przeprawa wymagała kilku nawrotów i odpowiednio długiego czasu, a sierpniowe noce są krótkie.
Niemcy dostrzegli ten ruch i próbowali go zamknąć ogniem artylerii, co im się nie powiodło, choć
ponieśliśmy straty. Przeprawiony batalion zajął stanowiska, przygotowując się do natarcia. W dniu 26
sierpnia o godzinie 14.00 nasza artyleria położyła nawałę ogniową na wykryte i przypuszczalne umocnienia
nieprzyjaciela, w tym samym czasie grupa 12 samolotów szturmowych w trzech atakach ostrzelała z broni
pokładowej rozpoznane cele na zachodnim brzegu Wisły w rejonie Góry Kalwarii i Czerska. Po tym
przygotowaniu 3 batalion w jednym rzucie z powodu niewielkiego terenu, ruszył do natarcia. Piechurzy
odważnie poszli w ogień i zdawało się, że impet tego uderzenia zmiecie Niemców, ale przeciwnik stawił
nadspodziewanie twardy opór. Od tej chwili skończyła się teoria, była to już tylko mordercza walka twarzą
w twarz, poszły w ruch bagnety, kolby i łopatki. Za każdy metr ziemi płaciliśmy krwią zabitych i rannych,
ciągle z jednym rozkazem: naprzód! Dobrze wstrzelana artyleria niemiecka raz po raz stawiała barierę
zaporową, wsparcie naszej natomiast zaczęło zawodzić. Ginęli obserwatorzy przy swoich radiostacjach, a
tylko oni mogli bezbłędnie wskazać cele. Z prawego brzegu nawet w szkłach lornet nożycowych były one
niewidoczne, bo cała wyspa przypominała obudzony wulkan.
Mimo to zdziesiątkowany batalion wdzierał się w głąb stanowisk przeciwnika, zadając mu równie
wysokie straty. Niemcy byli jednak w lepszym położeniu. Tkwili w umocnionym terenie, poszatkowanym
rowami i punktami oporu, zamkniętymi od czoła polami minowymi i zasiekami, powiązanym systemem
ognia ryglowego. Siedzieli w obronie, podczas gdy piechurzy 3 batalionu atakowali w ruchu, podrywani
tyralierami. Łamano tę pozycję w straszliwych zwarciach, krok po kroku zmuszając wroga do stopniowego
odwrotu. Innego sposobu nie było, wąski teren wykluczał swobodę manewru. Zużyty 3 batalion w pewnym
momencie zaległ, mocno wstrząśnięty i wykrwawiony wróg przestał strzelać. Walka mogła być
kontynuowana tylko po dosłaniu świeżych sił, pod znakiem zapytania stawał jednak jej taktyczny sens. Czy
rzeczywiście warto ją przedłużać, skoro nie na tym kierunku toczyły się rozstrzygające działania...
Po rozważeniu położenia dowódca 2 pp podjął decyzję wstrzymania natarcia i umocnienia się na zajętej
rubieży. Tak więc walka na wyspie zakończyła się remisem, batalion w szkieletowej już postaci pozostał tam
do kolejnego luzowania. Jego stanowiska zostały niebawem obsadzone przez pododdziały piechoty
radzieckiej. Niemcy też przeprowadzili wymianę sił, utrzymując w swych rękach zachodni skraj wyspy.
Żadnych działań zaczepnych nie podejmowali, ograniczając się jedynie do obserwacji przedpola.
Można zapytać, z czego wynikał ich zażarty opór? Nie tylko zresztą tam, lecz pod Dęblinem i
Puławami, gdzie nacierała 1 armia WP, nie uzyskując powodzenia. Po latach odpowiedzieli sami na to
pytanie. W ich przekonaniu nasze lądowanie na wyspie było wstępem do forsowania Wisły w tym rejonie
znacznie większymi siłami. Za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić, zaniepokojeni faktem utworzenia
przyczółka pod Warką i Magnuszewem. Oto rozwiązanie zagadki, ale wtedy nikt z nas, żołnierzy 3
batalionu, nie mógł o tym wiedzieć. Nie naszą sprawą były rozważania operacyjne, dla nas najważniejszy
był rozkaz opanowania wyspy. Nie szczędziliśmy zatem sił i ofiar, żeby go wykonać zgodnie z wolą
dowódcy, który sam świecił przykładem opanowania, hartu i męstwa.
Nie wyjaśniona pozostała do dzisiaj inna zagadka. Jak już wspomniałem, odnaleźliśmy na wyspie
niezwykły magazyn: 50 skrzynek trotylu każda o masie 20 kilogramów. Trudno powiedzieć, po co Niemcy
zgromadzili na wyspie tonę materiału wybuchowego, ładunek spory, ale nie wystarczający do jej
ewentualnego wysadzenia. Bardziej prawdopodobny mógł być zamiar jej przepołowienia w najwęższym
miejscu, dokładnie mówiąc, przecięcia rowem, który po wypełnieniu się wodą mógł być przeszkodą dla
nacierających. Ale to są tylko przypuszczenia.
Wrócę na koniec jeszcze raz do postaci majora Rembezy, naszego dowódcy. Był moim przełożonym w
okresie około dwóch miesięcy, w czasie stosunkowo krótkim, lecz nie należy zapominać o tym, że wojenny
kalendarz ma inną barwę i rytm upływających dni. Nie uznaje szablonu i szybciej, w sposób bardziej
naturalny zbliża ludzi, którzy przypadkowo zetknęli się w obrębie jednego pododdziału. Rembeza potrafił
zjednywać podwładnych swoim postępowaniem, potrafił łączyć osobisty takt z dużymi wymaganiami, ciepłe
słowo z szorstkim rozkazem. Dzielił z nami znojny trud w marszu i chwile wytchnienia na biwaku, w
każdym żołnierzu widział przede wszystkim człowieka z jego troskami i jakże często powikłanym losem.
Nie chciałbym nadużywać wielkich słów, ale bez przesady był dla nas wzorem. Dzięki niemu 3 batalion
wytrwał w ciężkiej walce, ani na chwilę nie załamując się w piekielnym ogniu wroga. Nie tylko on jeden
zginął śmiercią bohatera, tak samo ginęli oddani mu żołnierze.
Po wojnie doktor Roman Leś, legitymujący się już stopniem pułkownika rezerwy WP, odszukał syna
majora Rembezy, Stanisława, który na jego zaproszenie dwukrotnie przyjeżdżał do Polski. On właśnie
udostępnił jedyną fotografię swego ojca w polskim mundurze, zamieszczoną w książce Andrzeja
Krajewskiego „Drugi berliński” (Wyd. MON, Warszawa 1983). Stanisław Rembeza mieszka obecnie w
Woroneżu i jest profesorem tamtejszej politechniki. Razem z Romanem Lesiem zwiedził wyspę nazwaną
imieniem jego ojca i mogiłę poległego, składając na niej wiązankę kwiatów. Tak oto historia splotła się ze
współczesnością, przypadek nie pierwszy i nie ostatni na zatartych szlakach minionej wojny.