Jackson Shirley
Życie wśród dzikusów 01
Życie wśród dzikusów
I
Nasz dom jest stary, hałaśliwy i przeludniony. Kiedyśmy się tu
wprowadzili, mieliśmy dwoje dzieci i około pięciu tysięcy książek;
spodziewam się, że gdy w końcu przestaniemy się mieścić i trzeba się
będzie wyprowadzić, okaże się, że jesteśmy posiadaczami
dwadzieściorga dzieci i dobrego pół miliona książek; jesteśmy także
właścicielami wielu łóżek, stołów, koni na biegunach, lamp, sukienek dla
lalek, modeli statków, pędzli i, dosłownie, tysięcy pojedynczych
skarpetek. Wpadliśmy, mój mąż i ja, w ten tryb życia tak, jak wpada się w
kabałę albo w studnię, a kiedy zorientowaliśmy się, że wyjścia nie ma,
postanowiliśmy się jako tako urządzić, wstawić krzesło, biurko i lampę; i
chociaż jest to obecnie nasza codzienność, a na dodatek jedyna, jaką
znamy, to od czasu do czasu wpadamy w zadumę i dochodzimy do
wniosku, że człowiek, który nie żyje w absolutnym przeświadczeniu o
tym, że w ciemności prędzej czy później nadepnie na połamaną
celuloidową lalkę, nie jest w stanie zrozumieć tego, co się u nas dzieje.
Nie wyobrażam sobie lepszej rzeczywistości z wyjątkiem może sytuacji,
pozbawionej zarówno dzieci, jak i książek, życia w jakimś dobrym
pensjonacie, z pełną obsługą, gdzie przysyłają jedzenie na górę i gdzie
można nic nie robić, tylko leżeć na kanapie - innymi słowy, jak już
rzekłam, nie wyobrażam sobie lepszej rzeczywistości, chociaż nie
zamierzam ukrywać, że musiałam pójść na wiele, na bardzo wiele
kompromisów.
Czasami rozglądam się, patrzę na wszystkie parafernalia naszego
żywota - torebki po sandwiczach, maszyny do pisania, różne kółeczka od
najrozmaitszych rzeczy - i zastanawiam się nad ilością wytworów
cywilizacji, jakie nagromadziliśmy dokoła
siebie, oraz nad tym, czy bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy wyrzekli
się tego wszystkiego i ograniczyli się do najpotrzebniejszych
przedmiotów, takich jak maszynka do parzenia kawy, maszyna do pisania
i te najniezbędniejsze kółeczka od najrozmaitszych rzeczy. Zaraz potem -
a dzieje się tak przeważnie na wiosnę - zabieram się do wyrzucania
wszystkiego, co niepotrzebne, po czym okazuje się, że mimo iż możemy
doskonale funkcjonować bez owych kółeczek od najrozmaitszych rzeczy,
to nowe kółeczka pojawiają się niemal natychmiast. Na tym,
przypuszczam, polega właśnie postęp. Na tym, że oni potrafią
produkować nowe kółeczka, jeżeli nawet nie szybciej niż stare odpadają
od najrozmaitszych rzeczy, to w każdym razie szybciej, niż ja potrafię je
wyrzucać.
Pamiętam pewien poranek - było to dość dawno temu - kiedy
odwiedził nas właściciel domu, w którym odnajmowaliśmy wówczas
mieszkanie. Nasz syn Laurie miał trzy i pół roku, a nasza córeczka Jannie
sześć miesięcy, ja akurat kończyłam przyrządzanie obiadu, przed chwilą
uporałam się z praniem pieluch oraz koszulek, pidżamek i bawełnianych
kołderek i wszystko to powiesiłam na sznurze (niech ludzie mówią, co
chcą, ale, moim zdaniem, jest to duży kawał roboty jak na jedno
przedpołudnie, szczególnie, co zapomniałam dodać, iż upiekłam jeszcze
ciasteczka czekoladowe i opróżniłam wszystkie popielniczki), kiedy
zjawił się właściciel naszego domu. Był to bardzo miły pan, dobry widać i
troskliwy, bo przede wszystkim zapytał mnie o stan mojego zdrowia,
następnie o stan zdrowia mojego męża, po czym zażądał, abym mu
powiedziała, jak miewa się mój synek. No i córeczka. A kiedy
oświadczyłam, że wszyscy mają się doskonale, naprawdę doskonale,
dodał, że na pewno wiem, że nasza umowa najmu właśnie wygasła.
Obawiam się, że zapomniałam o tym fakcie - odparłam. To nic,
chrząknął, sądzę, że państwo po prostu ostatnio nie zaglądali do naszej
umowy, a ja (zastanawiając się nad tym, czy to nie był przypadkiem
dokument, który Laurie
niedawno podarł na drobne kawałki i zjadł) przyznałam, że w rzeczy
samej od dłuższego czasu nie zajmowaliśmy się zaglądaniem do tej
umowy. Wielka szkoda, zmartwił się właściciel naszego domu.
Rzeczywiście, przyznałam. Bo, widzi pani, chrząknął, państwa
mieszkanie zostało już odnajęte innej rodzinie. Po dobrej minucie
wykrztusiłam z siebie: odnajęte? A po dalszej minucie: innej rodzinie? A
potem roześmiałam się i dodałam: to chyba niemożliwe, przecież nie
możemy się teraz wyprowadzić. A on na to, że właśnie w tym rzecz, że
będziemy się musieli wyprowadzić i to natychmiast.
- Widzi pani - dodał po chwili - gdybyśmy chcieli, moglibyśmy
państwa wyeksmitować.
- Moglibyście? - Może napisać do prezydenta, myślałam, może
zaapelować do niego w imieniu naszych dwojga drobnych dzieci?
- Wolelibyśmy jednakże, żeby państwo po prostu wyprowadzili się -
powiedział gospodarz.
- Ale dokąd? Roześmiał się.
- Na to pytanie nie znam odpowiedzi. W tej chwili w ogóle nie ma
mieszkań do wynajęcia.
- Będziemy się rozglądali - westchnęłam. Będziemy pisali listy,
przyrzekałam sobie w duchu, zaraz, a co z tym kawałkiem tynku, co spadł
mojemu mężowi na głowę podczas golenia: aha, adwokaci.
- Spodziewam się, że państwo opróżnią mieszkanie nie później niż
pierwszego maja.
- Dzisiaj jest dwudziesty piąty marca.
- Tak jest. I już za kilka dni trzeba będzie opłacić czynsz za kwiecień -
zarechotał.
Nazajutrz nadszedł list, zawierający słowa „pierwsze ostrzeżenie
przed eksmisją". Zaczęłam myśleć w kategoriach barykadowania drzwi
za pomocą stołu i wylewania gorącego oleju przez okno. Co nas
najbardziej rozzłościło, to fakt, że w gruncie
rzeczy nie mieliśmy wcale zamiaru odnawiać umowy i że
obiecywaliśmy sobie od czasu do czasu, że zaczniemy się rozglądać za
czymś lepszym.
- Co za bezczelność - powiedziałam do męża. - Odnajął mieszkanie
nowym lokatorom i nawet nie zreperował tego złamanego stopnia na
dole.
- Napisz im kartkę i zawiadom o karaluchach - zaproponował mój mąż
i dodał, że jest przeciwnikiem wszelkiego procesowania się, jeżeli nie ma
się konkretnych zarzutów (a ten kawałek tynku? a radio sąsiadów?),
potem poklepał mnie po plecach i przypomniał mi, że od dawna marzę o
przeprowadzce.
Rzeczywiście, od dawna oboje marzyliśmy o tym, żeby przenieść się
do Vermon tu, do niewielkiego miasteczka, w którym osiedlili się nasi
dobrzy znajomi. Pisali nam entuzjastyczne listy o tym, jak to ich dzieciaki
bawią się we własnym ogródku, o tym, jak piękne są tamtejsze góry, jak
czysty śnieg, jak smaczne jarzyny z własnej grządki. Albo wynosimy się
do Vermontu, albo trzeba będzie rozbić namiot w parku, to stało się dla
nas jasne. Zatelefonowałam do kilku pośredników mieszkaniowych, a
każdy z nich śmiał się równie wesolutko w słuchawkę, jak nasz
gospodarz.
- Czy nie mają państwo jakichś krewnych, którzy by państwa przyjęli
do siebie? - zapytał jeden z nich.
Wreszcie, jak para dzielnych podróżników wyruszających na
zdobycie nie odkrytych jeszcze lądów, umieściliśmy nasze dzieci u
dziadków, nałożyliśmy kalosze, wzięliśmy walizki, udaliśmy się na
dworzec i wsiedliśmy do pociągu, by - jako forpoczta - zlustrować owo
miasteczko, w którym zamieszkali nasi przyjaciele, a gdzie góry miały
być takie piękne, śnieg tak nieskazitelnie czysty. Jeżeli chodzi o śnieg, to
z miejsca przekonaliśmy się o jego istnieniu. W momencie, kiedy
wyszliśmy z pociągu, nasypało nam się do kaloszy i przez następne trzy
dni mieliśmy mokre nogi i drobne kawałki lodu przyklejone do skarpetek.
Stwierdziliśmy jednakże z zadowoleniem, że jest tam mnóstwo
domów i domków do wynajęcia. Oświadczyła nam to na wstępie niejaka
pani Black, zażywna i sympatyczna pani, która mieszkała wprawdzie w
pobliskim, raczej sporym mieście, ale znała jakoby każdy dom i każdą
rodzinę w całym stanie. Zawiozła nas do domu o pięknej nazwie
Bassington. Obejrzeliśmy go i stwierdziliśmy, że byłby wprost idealnym
pomieszczeniem dla nas, naszych książek i naszych dzieci, gdyby był
skanalizowany.
- To nie jest znowu takie kosztowne - pouczała nas pani Black. -
Doprowadzicie wodę, założycie kanalizację i będziecie mieli naprawdę
piękny dom.
Mój mąż przestępował nerwowo z nogi na nogę w głębokim śniegu.
- No tak - wymamrotał - ale, widzi pani... to jest kwestia... no, kwestia
pieniędzy.
Pani Black wzruszyła ramionami.
- No, ile to może kosztować? - powiedziała. - Na pewno nie więcej niż
tysiąc dwieście, tysiąc pięćset dolarów. To się państwu z pewnością
opłaci.
- Gdybyśmy mieli takie pieniądze... - zaczął mój mąż, ale przerwałam
mu szybko i powiedziałam:
- Proszę nie zapominać, droga pani, że my chcemy wynająć dom, a nie
nabywać go na własność.
- Wynająć? - zdziwiła się pani Black tonem, świadczącym o tym, że
zorientowała się, iż ma do czynienia z ludźmi niesolidnymi, którzy po
prostu tak, dla zabicia czasu, oglądają sobie cudze domy. - Powiem
państwu tyle, że na waszym miejscu, z małymi dziećmi, no i w ogóle... na
waszym miejscu wolałabym mieć własny dom.
- Ale pieniądze! - przerwał jej mój mąż.
- Pieniądze? - żachnęła się pani Black. - Dwa, trzy tysiące dolarów. -
Zamyśliła się, a potem dodała z uśmiechem: -Z drugiej strony, gdybyście
chcieli zabrać się sami do roboty,
to moglibyście za bardzo niewielką sumę doprowadzić wodę,
pomalować ściany, poreperować, co trzeba, no i wtedy wydatki
zmniejszyłyby się poważnie.
Pani Black patrzała głęboko w oczy mojemu mężowi, a on uśmiechnął
się blado, skinął głową i widać było, że przez tę jedną krótką chwilę był
olśniony myślą o własnoręcznym zakładaniu rur wodociągowych.
- Proszę tylko pomyśleć - zaczęła znowu pani Black. -Zapłacicie na
początek pierwszą ratę, dwa, może trzy tysiące, potem pójdziecie do
banku i Henry Andrews załatwi wam pożyczkę na pierwszą hipotekę, po
czym zobowiążecie się na piśmie do wprowadzenia kilku ulepszeń.
Pozostanie sprawa tytułu własności i ustalenia prawa do wcześniejszego
spłacenia długu hipotecznego. Henry Andrews wam to wszystko
wytłumaczy. Dojdą, oczywiście, podatki. Będziecie się na pewno chcieli
ubezpieczyć. I założyć ogrzewanie i elektryczność. Przypuszczam, że Bill
Adams zainstaluje wam urządzenia sanitarne po specjalnej cenie, bo
siostra jego żony jest właścicielką tego domu. I już. Za dziesięć,
piętnaście lat będziecie właścicielami bardzo porządnego domu.
Właścicielami. W przeciwnym razie będziecie musieli wciąż płacić
czynsz.
- Ale pieniądze... - odezwał się mój mąż.
Pani Black, nie zwracając na niego uwagi, ciągnęła dalej
- Ale może chcieliby państwo obejrzeć dom McCafferych? Ten jest
całkowicie skanalizowany.
Dom McCafferych był rzeczywiście skanalizowany, ale nie mogliśmy
się przekonać o tym na własne oczy, stał bowiem na szczycie pagórka, a
prowadząca doń droga była tak zasypana śmieciami i śniegiem, że nie
można się było do niego dostać. Kiedy staliśmy u stóp pagórka, pani
Black westchnęła i patrząc w górę, oświadczyła:
- Trzeba chyba będzie wreszcie zrobić coś, żeby to uprzątnęli. Niejaki
pan Miller, mężczyzna w skórzanej kurtce i czapce
z nausznikami, zaprowadził nas do domu Donaldów. Domek
był nawet ładny, położony na niecałym hektarze podmokłego gruntu,
ale jako ludzie kapryśni, uznaliśmy, że nie można mieszkać bez
centralnego ogrzewania, na co pan Miller oświadczył, że mamy rację i że
założenie instalacji centralnego ogrzewania nie powinno kosztować
więcej niż dwa do trzech tysięcy.
- Ja bym tam raczej wstawił piece - oświadczył. - To znacznie taniej
się kalkuluje niż centralne.
- Pieniądze... - odezwał się znowu mój mąż.
- A może - pan Miller zlustrował go uważnie od stóp do głów. - A
może by pan sam założył instalację?
Pan Faber, mężczyzna w kraciastych pumpach, który bez przerwy
zwijał papierosy, pokazał nam dom Grantów, w którym były tylko trzy
pokoje, ale za to bardzo ładny ogródek, oraz dom Exeterów, który był
duży, rozległy, miał centralne ogrzewanie i kanalizację.
- To jest bardzo piękny dom - chwalił pan Faber. - Cena wywoławcza
pięćdziesiąt tysięcy, ale przypuszczam, że będzie można coś tam
wytargować.
- Pięć... - zająknął się mój mąż.
- No tak - zasmucił się pan Faber - od razu pomyślałem, że to pewnie
będzie dla państwa za dużo, ale co tam, chyba przyjemnie popatrzeć na
coś ładnego.
Pani Black przyjechała po nas nazajutrz o dziewiątej rano, żeby
pokazać nam dom Hubbardów, przerobiony ze starej zabytkowej stodoły,
z pięknymi posadzkami i bardzo wysokimi sufitami, kominkiem i
świetnymi tynkami, nawet garażem, ale niestety, pozbawiony dalszych
pokojów.
- Jeden tylko salon - opowiadała nam pani Black - jeden tylko salon
ma dwadzieścia metrów długości. Ten dom to właściwie wspaniała
pracownia dla artysty. Można by zrobić dobudówkę za jakieś trzy, cztery
tysiące.
- Ale my przecież chcemy tylko wynająć dom - powiedziałam
płaczliwie. - Nie chcemy niczego dobudowywać,
instalować ani przerabiać. Chcemy po prostu wynająć dom, który jest
całkowicie wykończony i nadaje się z miejsca do zamieszkania.
Pani Black westchnęła, a po chwili powiedziała:
- Więc może byście państwo chcieli obejrzeć dom Exeterów? Jest
bardzo duży i na pewno nadaje się dla was doskonale. Jego cena...
Pod koniec drugiego dnia obejrzeliśmy nawet oborę, którą ktoś chciał
odnająć, chociaż na razie mieszkały w niej dwie krowy i jeden traktor, ale
nawet dobre rady pani Black, żebyśmy boksy przerobili na sypialnie dla
dzieci, nie były w stanie nas przekonać.
- No cóż - westchnęła pani Black, kiedy żegnała się z nami przed
domem naszych przyjaciół. - Moim zdaniem, powinniście się cieszyć, że
macie porządne mieszkanie w mieście.
Tegoż wieczoru odpoczywaliśmy po trudach dnia w wygodnym
saloniku naszych przyjaciół w błogim przeświadczeniu, że znajdujemy
się pod solidnym, choć nie własnym dachem, i usiłowaliśmy nakreślić
jakiś plan działania.
Był drugi kwietnia, otrzymaliśmy już „drugie ostrzeżenie przed
eksmisją" i ogarnięci czarnymi myślami zastanawialiśmy się nad
możliwością wynajęcia przyczepy samochodowej albo nad odesłaniem
dzieciaków do moich rodziców, zakupieniem namiotu i kajaka i zajęciem
się zbadaniem tajników nawigacji na Wielkich Jeziorach.
- Exeter - wyliczał mój mąż głosem pełnym rozpaczy - Exeter,
McCaffery, Grant, Bassington, Hubbard, Donald. Exeter, Hubbard...
- Nie możemy żyć w nie skanalizowanym domu - jęczałam.
- Bez bieżącej wody - zawodził mój mąż. - McCaffery, Hubbard...
- A może udałoby się wymóc na naszym gospodarzu przedłużenie
umowy - odezwałam się marzycielskim tonem. -Kiedy opowiemy mu o
naszych bezowocnych wysiłkach, może pozwoli nam pomieszkać jeszcze
kilka tygodni.
Nasi przyjaciele współczująco kiwali głowami, bo w końcu ich
własny dom był całkowicie spłacony, stał mocno na swoich
fundamentach - miał doskonale funkcjonujące centralne ogrzewanie, nie
wspominając już o kanalizacji.
- Ach, gdybyśmy mieli chociaż trochę oszczędności - westchnął mój
mąż, po czym wszyscy pozostali także westchnęli głęboko.
Nazajutrz ruszyliśmy na stację. Po drodze wysiadłam na chwilę z
samochodu, żeby kupić papierosy. Przy wydawaniu reszty sklepikarz
spojrzał na mnie i powiedział:
- Państwo podobno szukają domu i odjeżdżają z niczym, co?
- Aha - zdziwiłam się, ale już wkrótce miałam przekonać się o tym, że
ten sklepikarz był nie tylko doskonałe poinformowany o naszych
problemach mieszkaniowych, ale znał wiek i imiona naszych dzieci,
wiedział, jakie mięso jedliśmy poprzedniego wieczoru na kolację i ile mój
mąż zarabia w skali rocznej.
- Jaka szkoda, że państwo nie obejrzeli sobie domu Fieldingów -
powiedział.
- Nawet nie słyszeliśmy o nim.
- Chciałem do państwa telefonować, ale Mae Black powiedziała mi, że
nawet słyszeć nie chcecie o wynajmie, a Fieldin-gowie za nic nie chcą
sprzedać tego domu.
- A co to za dom?
Sklepikarz zrobił nieokreślony ruch ręką.
- Boja wiem. Stary. Fieldingowie są jego właścicielami od kilku
pokoleń.
Wziął pięć centów od małego chłopca, pomógł mu zdjąć papierek z
lizaka i dodał:
- Niech pani zadzwoni do starego Sama Fieldinga. Jestem przekonany,
że z przyjemnością pokaże wam swój dom.
Wiedziałam, że do Nowego Jorku jedzie tylko jeden pociąg dziennie i
że jeżeli się teraz spóźnimy, to trzeba będzie spędzić jeszcze jedną noc u
naszych przyjaciół. Namyślałam się więc, ale argument sklepikarza
przekonał mnie.
- Obejrzenie nic nie kosztuje - stwierdził.
Wyszłam ze sklepu, wsunęłam głowę w okienko samochodu, w
którym siedział mój mąż i moi przyjaciele, i zapytałam:
- Czy znacie dom Fieldingów?
- Dom Fieldingów? - zdziwiła się nasza przyjaciółka. -A bo co?
- Nie jest dobry?
- Ma chyba z tysiąc lat.
- Co najmniej milion - dodał nasz przyjaciel. - Ma takie... -pomachał
bezładnie rękami. - No takie, wiecie, duże, białe kolumny na ganku.
- Kolumny kolumnami, ale czy za nimi jest dom? - zainteresował się
mój mąż. - Bo jeżeli tak i jeżeli ma ogrzewanie i bieżącą ciepłą i zimną
wodę, ze dwie sypialnie, i jeżeli jego właściciele zgodzą się go wynająć,
to my w nim zamieszkamy.
Dom Fieldingów był rzeczywiście bardzo stary i leżał w odległości
dobrej mili za miasteczkiem. Był to najstarszy dom w całej okolicy i
trzeci z kolei najstarszy w całym hrabstwie. Z przerażeniem
uświadomiłam sobie, że przejeżdżaliśmy koło niego wielokrotnie w
towarzystwie pani Black, pana Millera i pana Fabera, w drodze do innych,
oferowanych nam domów. Zbudowano go - stwierdziłam to osobiście w
miejskiej bibliotece wkrótce po wprowadzeniu się, kiedy usiłowałam
zapoznać się z jego historią - około roku tysiąc osiemset dwudziestego dla
pewnego lekarza nazwiskiem OgiMe. Był to okres mody na architekturę
neoklasyczną i pan doktor OgiMe wziął podobno za wzór pewną
niewielką grecką świątynię. Zafundował więc sobie cztery masywne
kolumny z frontu, dwa spore skrzydła na prawo i lewo od ganku, a potem,
kierowany typowym dla mieszkańców Nowej Anglii skąpstwem,
zrezygnował z dalszych inwestycji i w rezultacie dom miał imponującą
fasadę i wszystkie pokoje w amfiladzie. Kiedy rodzina Ogilviech zaczęła
wymierać, co rozpoczęło się wkrótce po skończeniu budowy, dom
przeszedł w ręce niejakich Cortlandów,
którzy sprzedali prawie całą otaczającą go ziemię, a drewutnię doktora
OgiMe przerobili na kuchnię letnią. Po pewnym czasie Cortlandowie
sprzedali swoją posiadłość rodzinie Fieldingów, którzy z miejsca odkupili
dawną ziemię, na której stanęło tymczasem kilka domów, odnajęli je,
zbudowali tartak nad pobliską rzeczką i zatrudniali w nim swoich
lokatorów. Wyczytałam też, że jeden z Fieldingów był parobkiem doktora
OgiMe, i sądzę, że już wtedy Fieldingowie łypali chciwym okiem na dom
swoich pracodawców. W miarę jak rozwijało się miasto, rodzina
Fieldingów stawała się coraz zamożniejsza, a kiedy zmarło się ostatniemu
z autentycznych Fieldingów, cała ich posiadłość przeszła w ręce trzech
kuzynów, którzy mieszkali w surowych, nowoczesnych kamienicach po
okolicznych miastach i doskonale prosperowali z dochodów znakomicie
funkcjonującego tartaku.
Kiedy patrycjuszowski dom Fieldingów został po raz pierwszy
odnajęty, miejscowa ludność przyjęła to tak, jak gdyby jakaś żywotna
część miasta nagle obsunęła się do rzeki, a stosunki pomiędzy
spadkobiercami Fieldingów a Bartlettami, którzy byli właścicielami
drugiego z kolei najstarszego domu w okolicy, bardzo ochłodły. W
okresach największej nawet ciasnoty mieszkaniowej, mimo że tartak
pracował dzień i noc na trzy zmiany, stary dom na wzgórzu stał pusty,
jego białe kolumny powoli się paczyły, a na zajeździe piętrzyły się bądź
suche liście, bądź zwały dziewiczego śniegu. Kiedy spojrzeliśmy nań po
raz pierwszy, wydał nam się trochę śmieszny. Nawet płot, ciągnący się
dokoła posesji, odchylił się od domu, jak gdyby - nie chcąc go publicznie
obrażać - pragnął jednakże pokazać światu, że solidaryzuje się z ogólną
opinią o tej dziwacznej budowli. Sam Fielding byl ostatnim nosicielem
rodowego nazwiska i dlatego uznano prawdopodobnie, że to on powinien
pokazać nam rodzinną posiadłość. Był to staruszek niewielkiego wzrostu,
który mówił akcentem typowego Ver-montczyka. Teraz stał wraz ze mną
i moim mężem na skraju rozległego trawnika i wszyscy troje
przyglądaliśmy się grubym kolumnom, szerokiej fasadzie i żelaznej
chorągiewce na dachu.
- No i proszę - odezwał się wreszcie pan Fielding. - Oto i nasz dom.
Chciałbym z niego nareszcie wyciągnąć chociaż kilka centów.
Odwrócił się szybko, jak gdyby się bał oskarżycielskiego oka starego
domostwa, i dodał:
- Ale to dobry dom.
- Wygląda jakoś tak... - zaczęłam. - Imponująco - skończyłam po
chwili namysłu.
- Imponująco - zgodził się pan Fielding. Odmówił ofiarowanego mu
przez mojego męża papierosa i zapalił własnego; był to papieros tego
samego gatunku, tyle że jego własny.
- Trzeba będzie zrobić trochę porządków - powiedział po chwili,
zataczając okrągły ruch ręką.
- Czy moglibyśmy wejść do środka? - zapytałam. - Jeżeli mamy się
zdecydować, to musimy zobaczyć, jak wyglądają pokoje.
- Drzwi są otwarte - mruknął pan Fielding. Spojrzeliśmy po sobie, mój
mąż i ja. Pan Fielding usiadł wygodnie na pniu ściętego drzewa i założył
nogę na nogę. - Drzwi są otwarte -powtórzył.
Weszliśmy na ganek, przy czym udało nam się nie potknąć o
zapadnięty, kamienny stopień. Kiedy znaleźliśmy się między kolumnami,
spadła na nas nagle świadomość ciężaru gatunkowego tej budowli; był to
bowiem pr a wd zi w y d o m , którego nie można było nawet porównać z
ruderami państwa McCafferych czy Exeterów. Mój mąż ostrożnie
nacisnął klamkę frontowych drzwi. Otworzyły się. Niemal na palcach
weszliśmy do środka i znaleźliśmy się w dużym holu, trochę ciemnawym
z powodu tych grubych kolumn. W głębi znajdowały się piękne, proste
drewniane schody; na podłodze leżał stary dywan w wielkie stulistne
róże, na nim zaś stała fisharmonia, nad którą wisiało kilka starych,
ciemnych obrazów. Obrazy te zdawały się przechylać nieco do przodu,
tak jak gdyby chciały obejrzeć sobie niespodzianych gości. Następnie
udaliśmy się
do kuchni. Ogromny, żelazny piec groził zwaleniem się na nasze
głowy. Był tam stół pokryty grubą warstwą kurzu, a na nim równie
zakurzona filiżanka i talerzyk z dwoma skamieniałymi pączkami. I
jeszcze krzesło odsunięte nieco od stołu, jak gdyby ktoś przed chwilą
skończył posiłek i odszedł.
- Żałuję, żeśmy nie wyjechali - powiedziałam. Patrzałam na te dwa
ohydne pączki i ciarki przechodziły mi po plecach. -Przerwaliśmy komuś
posiłek. Chodźmy już stąd.
- Gdyby to nie był jedyny dom w całym miasteczku... -odparł mój mąż
i szybko ruszył za mną.
Na nasz widok pan Fielding wstał, a kiedy wyszliśmy spod kolumn i
zbliżyliśmy się do niego, powiedział:
- Znowu się chmurzy. Będzie na pewno padało w nocy. Z wielką
powagą odprowadził nas na stację, po drodze mówił
wyłącznie o pogodzie, a kiedy nadjechał pociąg, powiedział:
- No, to trzeba tam będzie zrobić porządek. Sprowadzicie się chyba na
wiosnę.
- Proszę mi powiedzieć - zapytałam - od kiedy ten dom jest nie
zamieszkany?
- Od czasu, kiedy zmarło się mojemu kuzynowi. Jakieś cztery lata.
- A co pan ma na myśli? Co to znaczy zrobić porządek. Czy tam są
jeszcze osobiste rzeczy nieboszczyka?
- Nie sądziłem, że ktoś go będzie chciał wynająć - mówił pan Fielding.
- Ale w ogóle to nie należy się nigdy spieszyć.
Machnął nam ręką na pożegnanie. Przez następne dwa tygodnie
powtarzałam sobie w duchu co chwila, że jeżeli to był ostatni wolny dom
w całym miasteczku, a nawet na całym świecie, to mnie jest wszystko
jedno, ja wolę koczować w miejskim parku, niż zamieszkać w domu, w
którym znajdują się dwa skamieniałe pączki. Ale po tygodniu nadszedł
list od pana Fieldinga, który zawiadamiał nas, że zabrał się do robienia
porządków i czy pięćdziesiąt dolarów miesięcznie to dla nas nie za
wysoki czynsz.
- Zdaje mi się, że wynająłeś ten dom - oskarżyłam męża.
- On tak myśli chyba dlatego, że weszliśmy do środka -odparł. - Nikt
poza nami nie był tam przez te cztery lata, a taki gest równa się
prawdopodobnie podpisaniu kontraktu.
W tydzień później otrzymaliśmy drugi list od pana Fieldinga. Pisał, że
dom jest już gotowy na nasz przyjazd, z wyjątkiem zewnętrznych ścian,
które zostaną pomalowane, jak tylko zrobi się cieplej. Ponieważ nie
odpowiedzieliśmy na jego pierwszy list, doszedł do wniosku, że komorne
jest dla nas za wysokie, więc pyta, czy moglibyśmy sobie pozwolić na
czterdzieści dolarów miesięcznie?
Silne poczucie winy skłoniło mojego męża do natychmiastowej
odpowiedzi. Napisał, że zgadzamy się na pięćdziesiąt dolarów
miesięcznego czynszu.
- Zanim odda go nam za darmo - powiedział do mnie.
- Aleja nie jestem... - zaczęłam i w tej samej chwili uświadomiłam
sobie, że właśnie jestem.
Pojechałam pociągiem, nazajutrz po moim mężu. Przywiozłam ze
sobą niesłychanie podnieconego Lauriego oraz koszyczek, w którym
leżała Jannie; i przez całą jazdę, wciśnięta między Lauriego, koszyk
małej, liczne walizki i sandwicze, zastanawiałam się nad tym, czy
przyszło komuś na myśl, żeby wyrzucić ten kuchenny stół i te pączki;
mąż przyrzekł mi solennie, że jeżeli będziemy tam naprawdę
nieszczęśliwi, to stanie na głowie, żeby znaleźć coś przyzwoitego w
mieście. Czekał na nas na stacji w towarzystwie pana Fieldinga. Widok
tego człowieka przypomniał mi znowu atmosferę jego domu i miałam
szczerą ochotę obrócić się na pięcie i wracać z miejsca do Nowego Jorku.
Pan Fielding uśmiechnął się do mnie, powiedział:
- Dzień dobry, młody człowieku - do Lauriego i przez dłuższą chwilę
przyglądał się poważnym wzrokiem małej. Ona nie spuściła oczu, a po
chwili pan Fielding zwrócił się do mnie i oświadczył: - No więc, zrobiłem
tam porządek.
Dopiero kiedy weszłam do domu, zrozumiałam, co miał na myśli.
Wszystko było dosłownie wyszorowane na glanc, do żywych desek. Pan
Fielding wytapetował pokoje i to pięknymi kolorowymi tapetami w
wielkie wyraźne wzory, okna były umyte, kolumny wyprostowane,
złamany schodek zreperowany, a w kuchni sympatyczny młody człowiek
właśnie kończył malowanie półek śnieżnobiałą olejną farbą;
zainstalowano nowiutką kuchenkę elektryczną i lodówkę, podłoga była
wylatana i polakierowana, a z najdalszej kolumny na prawo usunięto
gniazdo szerszeni. Pierwsze źdźbła trawy zaczynały wyrastać na gazonie,
Laurie przebiegał jak szalony pomiędzy kolumnami i uganiał się tam i
nazad po prostych schodach. A Jannie w swoim koszyku uśmiechała się i
patrzała na drzewa i na prześwitujące pomiędzy gałęziami skrawki nieba.
- Cudownie - powiedziałam do pana Fieldinga, z trudem
powstrzymując się od łez. - A ja myślałam, że on będzie wyglądał tak
samo jak wtedy.
- Trzeba było zrobić małe porządki - zgodził się pan Fielding. Potem
wskazał ruchem głowy na nową kuchenkę i dodał: - To dobrze zrobiło
temu domowi.
Po chwili nadjechała ciężarówka z naszymi rzeczami i trzej
muskularni, zawadiaccy tragarze, którzy wyglądali zupełnie normalnie,
kiedy wynosili nasze meble z miejskiej kamienicy, zrobili się nagle
śmiesznie mali, gdy przechodzili między wielkimi kolumnami, wnosząc
krzesełka i stoły do naszej nowej siedziby.
- Zainstalowałem nowe urządzenia sanitarne - powiedział pan
Fielding i pożegnał się.
Przez pierwszy tydzień, a może i dwa nic właściwie nie pasowało do
niczego. Nasze graty, które miały normalne rozmiary w miejskim
mieszkaniu, po prostu ginęły w tych wielkich pokojach, trzeba je więc
było uzupełniać przez pojedyncze stołki i krzesła, które kupowaliśmy od
pana Fieldinga albo w pobliskim sklepie z używanymi rzeczami. Jak się
później
dowiedziałam, dom nasz rozrastał się nieustannie od chwili, kiedy
postawił go pan Ogilvie. Cortlandowie przerobili tylko drewutnię na
letnią kuchnię, ale Fieldingowie nieustannie coś dobudowywali, tak że
nawet owa kuchnia, która z początku stała o dobrych kilka metrów w
ogrodzie, znajdowała się teraz niemal w środku domu, przy czym po obu
jej stronach ciągnęły się duże, solidne pokoje, a ponadto nie była już
kuchnią, ale małą, ciemną izdebką, którą czasami aż trudno było znaleźć.
Posiadaliśmy wszystkiego trzy łóżka, a tu mieliśmy sześć pokojów, więc
pan Fielding sprzedał nam za całe pięćdziesiąt centów łóżko, dopiero
niedawno wyniesione ze starego domu i zmagazynowane w jednej z
wielkich stodół. Chcieliśmy też nabyć od niego fisharmonię, ale okazało
się, że zakupił ją miejscowy antykwariat; udało nam się jednak kupić
dywan w wielkie, wielolistne róże, gdyż pasował jak ulał do wielkiego
jak pustynia salonu; chórem odmówiliśmy jednak nabycia starego
kuchennego stołu. Miejscowe meble, zarówno te, które znajdowały się
już w domu, jak i te, które pochodziły z podobnych również starych
domów, znały swoje miejsce i w sposób naturalny ustawiały się niemal
same w licznych pokojach, jak gdyby spieszyły się, żeby zająć najlepsze
miejsce, zanim zjawią się ich konkurentki z miasta. Wielokrotnie
ustawialiśmy stare wygodne fotele po obu stronach kominka, ale nic z
tego nie wyszło, bo wiekowy drewniany fotel na biegunach, ofiarowany
nam przez pana Fieldinga, stanął na środku dywanika i nie było siły, która
zdołałaby go stamtąd usunąć. Staruszka komoda, rówieśniczka fotela na
biegunach, zajęła róg pokoju najbliższy kominka i mimo że pochodziła z
graciarni, w której sprzedawano stare meble i to po drugiej, gorszej
stronie miasteczka, z miejsca zawarła przyjaźń z fotelem.
Po kilku bezskutecznych próbach wprowadzenia jakiegoś ładu i
symetrii, z których wynikł jedynie bałagan i rażący brak harmonii - co
nam straszliwie działało na nerwy - daliśmy za wygraną, ustąpiliśmy
starym meblom i pozwoliliśmy im wszyst-
kim stać tam, gdzie im się żywnie podobało. Pewne miejsce w jadalni
pod jedną ze ścian było szczególnie irytujące. Nie chciało się w żaden
sposób zgodzić, żebyśmy na nim postawili stolik czy kredens, a kiedy
spróbowałam umieścić na nim nasze wielkie radio, po prostu zaczęło się
w sposób raczej niepokojący zapadać. Aż pewnego dnia dowiedziałam
się przypadkowo, że jest przyzwyczajone do biurka, i zrozumiałam, że nie
uspokoi się, zanim nie spełnię jego życzenia. Udałam się więc na miasto,
kupiłam stare biureczko na wysokich cienkich nóżkach i ciężki mosiężny
kałamarz.
Drzwi, prowadzące na strych, lubiły być zaryglowane i robiły to bez
niczyjej pomocy, niezależnie od tego, kto znajdował się na strychu; inne
drzwi zawsze były uchylone, chociaż trzeba im przyznać, że kiedy było to
absolutnie konieczne, nie stawiały oporu i pozwalały się zamykać.
Odkryliśmy, że mamy pięć strychów, zbudowanych jeden obok drugiego
i jeden nad drugim. Frontowy miał niestety słabość do nietoperzy, więc
zamknęliśmy go na amen; inny natomiast, jasny i przytulny, mimo że o
jednym tylko małym oknie, bardzo lubił ruch i stał się bez jakiegokolwiek
postanowienia z naszej strony miejscem, w którym przechowywaliśmy
najrozmaitsze przedmioty, i to takie, które trzeba w regularnych
odstępach czasu wyjmować, a więc sanki, łopaty do odgarniania śniegu,
grabie i hamaki. W piwnicy zastałam rozciągnięty stary sznur do bielizny,
a kiedy nowy sznur, który rozciągnęłam na podwórzu, zerwał się po raz
trzeci, dałam za wygraną, przeniosłam go do piwnicy, po czym okazało
się, że bielizna suszy się tam szybko i nabiera bardzo miłego zapachu.
Mąż mój zabrał się do rąbania drzewa, co sprawiało mu niezwykłą
przyjemność, a sympatyczny dźwięk uderzeń siekiery dochodził aż do
kuchni. Jeden z pokojów wybrały sobie nasze dzieci, pewnie dlatego, że
był duży i jasny i miał na jednej ścianie wyraźne ślady po kreskach, które
markowały wzrost innych dzieci, i zupełnie nie gniewał się, kiedy na
tapecie zaczęły powstawać dziecięce rysunki
robione kolorowymi ołówkami, a podłoga pokryła się plamami farby.
W małym, ciemnym pokoiku na parterze ustawiliśmy półki z książkami i
już w drugim tygodniu naszego pobytu mój mąż trafiał tam bezbłędnie, w
każdym razie dziewięć razy na dziesięć.
Był to naprawdę poczciwy stary dom. Nasze koty spały na bujanym
fotelu, nasi przyjaciele zaczęli nas odwiedzać. Znaleźliśmy sobie sklepy,
w których dokonywaliśmy zakupów, zasmakował nam miejscowy ser,
zdobyliśmy lekarza i psa; Laurie zaczął chodzić do miejscowego
przedszkola i nauczył się podobnie jak ja mówić o naszym domu:
- To ten stary dom Fieldingów... ten z kolumnami.
Pod koniec pierwszego roku zjawił się malarz, wymalował
zewnętrzne ściany na biało, a otwory na zielono, taki był wystrój naszego
domu od początku jego istnienia: poza tym wątpię, czy ten człowiek w
ogóle znał inne kolory.
- Nie ma już dzisiaj wielu takich domów - uśmiechnął się do mnie
życzliwie z wysokości swojej drabiny - tak się dzisiaj już nie buduje.
Stałam na ganku i patrzałam przez oszklone frontowe drzwi na
smukłe, proste schody, na wesołe, kolorowe zasłony okien jadalni i
odparłam:
- O tak, to solidny stary dom.
- To można z miejsca poznać po kotach - zauważył malarz tajemniczo.
Okazało się, że chociaż w mieście nigdy nie miałam na nic czasu, tutaj
zaczęłam robić dziwne rzeczy, piekłam na przykład piernik albo
własnoręcznie robiłam surówki z kapusty. Laurie założył maleńki
ogródek na tyłach domu, a Jannie^stawiała pierwsze kroki na posadzce
jadalni. Pewnego razu pozostawiłam dzieci pod opieką sąsiadki i udałam
się do Nowego Jorku na szalone dwa dni zakupów. Powędrowałam do
naszej dawnej dzielnicy, stanęłam naprzeciwko naszej kamienicy
czynszowej i nie mogłam się nadziwić temu, jaka jest mała i brudna.
Nawet kolumn nie ma, pomyślałam z głęboką satysfakcją
i przez chwilę zastanawiałam się nad tym, czy nie napisać do
właściciela i zawiadomić go o tym.
Tak więc, kiedy wprowadziliśmy się do naszego domu, był to starzec,
ale my wypełniliśmy go dźwiękami i w bardzo krótkim czasie udało nam
się go odmłodzić. Dzieciaki wniosły doń przyjaciół, koniki na biegunach i
pędzle do farb, a my swoich przyjaciół, książki i małe kółeczka od
najrozmaitszych rzeczy. Ja nauczyłam się robić spody do ciast, mimo że
nie mam w tej dziedzinie specjalnego talentu. Kiedy pogoda sprzyjała,
odwiedzali nas znajomi z miasta.
Przez dłuższy czas Jannie twierdziła, że nocą słyszy jakieś tajemnicze
śpiewy, dochodzące z głębi domu, choinkę ustawiliśmy w kącie salonu,
żeby było ją widać z zewnątrz, jak prześwituje pomiędzy kolumnami;
zgrabialiśmy suche liście z frontowego trawnika i zjeżdżaliśmy na
saneczkach z pobliskiego wzgórza. Zaczęliśmy mówić o ludziach z
miasta z nieukrywaną wzgardą.
Nigdy dotychczas, przyznam, nie było mi lepiej jak teraz. Ten tryb
życia ma jednakże jedną wadę - poza tym, że wymaga wielkiego wysiłku
fizycznego i że spody do ciast z zasady nie chcą się rumienić - to że trwa i
trwa i przynajmniej pozornie zupełnie się nie zmienia. Kiedy patrzę na
sąsiadów, wydaje mi się, że są zadowoleni ze swojej egzystencji, że
zaliczają i dobrze wypełniają każdy dzień, ale nie odróżniają jednego od
drugiego, i chociaż jest to niewątpliwie najlepszy sposób spędzania życia,
to niestety nie dostarcza większych emocji. Nawet poważne wydarzenia,
takie jak chociażby huragan czy powódź albo taka jędna ciężka zima,
kiedy spadło tyle śniegu, że przez trzy dni nie było elektryczności, staje
się, już nazajutrz, po prostu datą - „pamiętam, że było to dwa dni przed
huraganem, bo mieliśmy akurat zamiar porozsadzać maliny". Obawiam
się, że nawet dzień Sądu Ostatecznego niewielkie zrobiłby wrażenie na
naszych sąsiadach („aha, już wiem, kiedy to było, bo jak rozległy się
trąby, jedliśmy właśnie podwieczorek,
a pamiętam ten dzień dokładnie, bo ten facet tak strasznie głośno walił
w naszą bramę. Minęło już dobre sześć tygodni od dnia, jak rozległy się te
trąby..."). Kiedy także zaczynam myśleć w tych kategoriach,
przypominam sobie z łatwością, a nawet dosyć dokładnie rok, w którym
urodził się Laurie, bo właśnie planowałam nabycie nowego płaszcza
zimowego.
Jedna z najbardziej denerwujących i najmniej oryginalnych
obserwacji, jakie uczyniłam na temat moich dzieci, polega na tym, że w
miarę jak lata lecą, a Boże Narodzenie nieuchronnie następuje zaraz po
Czwartym Lipca, a Czwarty Lipca równie szybko po Bożym Narodzeniu,
moje dzieci stają się coraz większe i doroślejsze. Każdego roku, w
październiku, wypadają urodziny Lauriego. Każdego też roku, chociaż
wiem, że to brzmi mało prawdopodobnie, w listopadzie wypadają
urodziny Jannie. Fakt, że co roku w grudniu ja mam urodziny, jest
niestety bezsporny, chociaż może mniej radosny. Kiedy wprowadziliśmy
się do nowego domu, Laurie właśnie skończył trzy lata, a Jannie sześć
miesięcy, nagle - mimo że ja tymczasem postarzałam się o jeden rok,
podobnie zresztą jak mój mąż, z której to okazji złożyliśmy sobie
nawzajem najserdeczniejsze życzenia - Jannie skończyła dwa lata i
została pełnoprawnym członkiem rodziny, a Laurie miał za chwilę
skończyć pięć lat i już domagał się prawa głosu w zasadniczych sprawach
domowych.
W dniu, w którym Laurie zaczął chodzić do przedszkola, wyrzekł się
stanowczo sztruksowych ogrodniczków na szelkach i zażądał niebieskich
dżinsów z paskiem.
Patrząc tego ranka, jak opuszcza po raz pierwszy dom w towarzystwie
córeczki naszych sąsiadów, zdałam sobie sprawę, że skończył się pewien
okres mojego życia. Bo i proszę - oto mój jasnowłosy, uroczy cherubinek
stał się ni stąd, ni zowąd poważnym facetem w długich portkach, który na
zakręcie ulicy nawet nie obejrzał się, żeby pomachać ręką.
Wrócił do domu po południu, trzasnął drzwiami wejściowymi, rzucił
czapkę na podłogę i krzyknął dorosłym niemal głosem:
- Czy nie ma nikogo w domu?
Przy obiedzie nagadał ojcu, rozlał mleko siostrzyczki i powiedział
mimochodem, że zdaniem jego wychowawczyni nie powinno się wzywać
imienia bożego nadaremno.
- Jak ci poszło w przedszkolu? - spytałam z udaną obojętnością.
- W porządku.
- Nauczyli cię czegoś? - spytał ojciec.
- Nic a nic - odpowiedział Laurie i spojrzał na ojca chłodnym
wzrokiem.
- Nie nic, tylko niczego - wtrąciłam się.
- Ale wychowawczyni sprała jednego chłopca - powiedział Laurie do
swojej kromki chleba z masłem. - Za bezczelność -dodał z pełnymi
ustami.
- A co on takiego zrobił? - zainteresowałam się. - Kto to taki?
Laurie zastanawiał się przez chwilę.
- Karol - powiedział wreszcie. - Jest strasznie bezczelny.
Wychowawczyni sprała go i postawiła do kąta. Był naprawdę strasznie
bezczelny.
- Ale co zrobił? - zapytałam jeszcze raz. Jednakże Laurie zsunął się z
krzesła, porwał ciastko i prysnął, nie zwracając najmniejszej uwagi na
ojca, który wołał za nim:
- Chwileczkę, młody człowieku!
Nazajutrz przy obiedzie, ledwo zasiedliśmy do stołu, Laurie odezwał
się pierwszy:
- Karol był dzisiaj znowu okropny - powiedział i dodał z szerokim
uśmiechem: - Uderzył wychowawczynię.
- Wielkie nieba! - krzyknęłam, pamiętając, że nie należy wzywać
imienia bożego nadaremno. - Pewnie znowu dostał lanie?
- Jeszcze jakie - zachichotał Laurie.
- Powiedz: padu - powiedział po chwili do ojca.
- Padu - powtórzył ojciec mechanicznie.
- Ale kilka razy - zażądał Laurie.
- Padu, padu, padu - wyrecytował ojciec bez zastanowienia. Jego syn
dostał ataku śmiechu.
- Dlaczego Karol uderzył panią wychowawczynię? - zapytałam
szybko.
- Dlatego, że kazała mu malować czerwoną kredką, a Karol chciał
koniecznie malować na zielono, więc ją uderzył, a ona mu oddała i
powiedziała, że nikomu nie wolno bawić się z Karolem, ale i tak wszyscy
się z nim bawili.
Na trzeci dzień, a była to środa, Karol pokaleczył jedną dziewczynkę
na robotach pilnikiem i wychowawczyni kazała mu zostać w klasie, kiedy
wszystkie dzieci wyszły na podwórze. W czwartek Karol musiał
przesiedzieć w kącie godzinę czytania bajek za to, że walił butami w
podłogę. W piątek odebrano mu tabliczkę, bo rzucał kredkami w
kolegów.
W sobotę powiedziałam do męża:
- Czy nie wydaje ci się, że Laurie jest zbyt wrażliwy na przedszkole?
Te ciągłe bójki i te wyrazy, a już szczególnie ten Karol. To jakieś okropne
dziecko.
- Wszystko się ułoży - zapewniał mnie mąż. - Świat jest pełen takich
Karolów. Trzeba, żeby się do nich przyzwyczaił, jeszcze będzie miał z
nimi do czynienia.
W poniedziałek Laurie wrócił do domu bardzo podniecony. Już z
ulicy wołał:
- Karol, Karol był dziś zupełnie nieznośny!
- Pospiesz się! - krzyknęłam, jak tylko się zbliżył. - Obiad jest na stole!
- Czy wiesz, co zrobił Karol? - zapytał, ledwo wszedł do pokoju. -
Karol tak się darł, że wychowawczyni z sąsiedniej klasy przysłała do nas
chłopca, żeby się Karol uspokoił, no i Karol musiał zostać za karę po
godzinach, to wszystkie dzieciaki też zostały, bo chciały zobaczyć, co on
zrobi.
- No i co zrobił?
- Nic, siedział. - Laurie wdrapał się szybko na swoje krzesełko. - O,
cześć, tato, jak się masz, stary koniu!
- Karol musiał zostać za karę w przedszkolu - wytłumaczyłam mężowi
- i wszystkie dzieci zostały z nim.
- Jak wygląda ten Karol i jak ma na nazwisko? - dopytywał się mój
mąż.
- Jest dużo wyższy ode mnie - powiedział Laurie. -1 nigdy nie nosi
kaloszy i kurtki też nie.
W poniedziałek wieczorem było pierwsze spotkanie rodzicielskie, ale
mała miała katar, więc nie mogłam pójść, chociaż okropnie chciałam
poznać matkę tego Karola.
We wtorek Laurie oświadczył:
- Naszą wychowawczynię odwiedził dzisiaj w przedszkolu jeden pan.
- Ojciec Karola! - zawołaliśmy chórem.
- Gdzie tam - żachnął się Laurie. - To był taki wysoki facet. Kazał nam
robić różne głupie ćwiczenia. Na przykład nachylać się tak, żeby dotknąć
rękami podłogi.
Zeskoczył z krzesła, przykucnął i pokazał, jak to się robi.
- O tak, widzicie! Ale Karol nie ćwiczył - dodał krótko. Wdrapał się z
powrotem na krzesło i wziął do ręki widelec.
- Świetnie to robisz - powiedziałam zachęcająco. - A dlaczego Karol
nie chciał ćwiczyć?
- Chciał - mruknął Laurie. - Nawet bardzo, ale pani mu nie pozwoliła.
Za karę!
- Bo pewnie znowu był bezczelny?
- Kopnął jej przyjaciółkę. Bo ta jej przyjaciółka chciała mu pokazać,
jak się robi to ćwiczenie, i nachyliła się, a wtedy Karol ją kopnął.
- Jak myślisz, co oni zrobią z tym Karolem? - spytał ojciec, ale Laurie
tylko wzruszył ramionami.
- Pewnie go wywalą z przedszkola - oświadczył.
We środę i czwartek nie zaszło nic specjalnego. Karol
hałasował w czasie czytania bajek, uderzył jakiegoś chłopca w
żołądek i doprowadził go do płaczu. W piątek znowu musiał zostać za
karę po robotach i cała klasa z nim.
Już w trzecim tygodniu pobytu Lauriego w przedszkolu zdawało nam
się, że znamy Karola od urodzenia. Karol stał się przysłowiem. Kiedy
mała płakała, mówiło się, że zachowuje się jak Karol, kiedy Laurie
wtoczył taczkę pełną błota do kuchni i zapapral całą podłogę,
powiedziałam mu, żeby nie był takim Karolem, a kiedy mój mąż zaplątał
się w sznur od telefonu i zrzucił wazon z kwiatami na ziemię, krzyknął:
- A niech to Karol!
W czwartym tygodniu coś się zmieniło. Karol przeszedł dziwną
metamorfozę. W czwartek Laurie oświadczył przy obiedzie z ponurą
miną:
- Karol był dzisiaj taki grzeczny, że pani dała mu jabłko.
- Co?! - krzyknęłam.
A mój mąż zapytał ostrożnie:
- Czy jesteś pewny, że to był Karol?
- Karol - mruknął Laurie. - Rozdał dzieciakom grzecznie kredki do
kolorowania, a potem zebrał wszystkie zeszyty i pani powiedziała, że jest
jej małym pomocniczkiem.
- Co mu się stało? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Został małym pomocniczkiem pani - powiedział Laurie sucho.
- Czy ty w to wierzysz? - zapytałam męża tegoż wieczoru. - Czy taka
zmiana jest możliwa?
- Zaczekajmy jeszcze - odparł mój mąż z cynicznym uśmiechem. - Jak
się ma do czynienia z Karolami, to trzeba uważać. Może on coś knuje?
Ale mylił się. Przez cały następny tydzień Karol był pomocniczkiem
pani wychowawczyni. Co dzień rozdawał klasie przybory i zbierał
zeszyty i nikt nie zostawał za karę po zajęciach.
- W przyszłym tygodniu jest zebranie rodzicielskie - powiedziałam do
męża. - Pójdę, bo chcę poznać matkę Karola.
- Zapytaj ją, co się stało z Karolem. Bardzo jestem ciekaw.
- Sama chciałabym wiedzieć.
Ale już w piątek wszystko powróciło do normy.
- Czy wiecie, co zrobił dzisiaj Karol?! - krzyknął Laurie przy obiedzie,
nie bez podziwu w głosie. - Kazał jednej dziewczynce, żeby powtórzyła
za nim takie jedno słowo, więc pani wymyła jej usta mydłem, a Karol
pękał ze śmiechu.
- Jakie słowo? - zapytał mąż nieopatrznie.
- Powiem ci na ucho - zaproponował Laurie. Zsunął się z krzesła,
obszedł stół, przywarł do ojca i coś mu naszeptał. Myślałam, że mężowi
oczy wypadną z orbit.
- I Karol kazał tej dziewczynce powtórzyć na głos to słowo? - zapytał
z szacunkiem.
- Dwa razy. Karol kazał jej to powiedzieć dwa razy.
- I co stało się z Karolem?
- Nic. Rozdawał kredki.
W poniedziałek Karol już nie wyręczał się dziewczynką, ale sam
wyrecytował to słowo trzy- czy czterokrotnie i za każdym razem
wychowawczyni przemyła mu usta mydłem. Rzucał również kredą w
kolegów.
Mąż odprowadził mnie wieczorem do drzwi. Wychodziłam na
zebranie rodzicielskie.
- Przyprowadź ją może później do domu na herbatę, dobrze? -
powiedział. - Bardzo chciałbym ją poznać.
- Jeżeli ona przyjdzie - odparłam.
- Na pewno przyjdzie - uspokajał mnie mąż. - Nie wyobrażam sobie
zebrania rodzicielskiego tej klasy bez matki Karola.
Na zebraniu siedziałam jak na szpilkach i wodziłam wzrokiem po
twarzach obecnych matek, starając się odgadnąć, która z tych
sympatycznych kobiet mogła być matką Karola. Żadna z nich nie była na
to wystarczająco mizerna. Żadna nie
wstała, ażeby przeprosić nas za wybryki syna. Nikt nawet nie
wspomniał o Karolu.
Po zebraniu podeszłam do wychowawczyni. Trzymała w ręku kubek z
herbatą i talerzyk z kawałkiem tortu. Ja też trzymałam w ręku kubek z
herbatą i talerzyk z ptysiem. Stałyśmy naprzeciwko siebie i nie mogąc
podać sobie rąk, uśmiechałyśmy się życzliwie.
- Tak się cieszę, że mogę panią nareszcie poznać - powiedziałam. -
Jestem matką Lauriego.
- Wszyscy nauczyciele są bardzo zaintrygowani Lauriem! -zawołała.
- Laurie bardzo lubi przedszkole - powiedziałam. - Nie mówi o niczym
innym.
- Przez pierwsze dwa, trzy tygodnie mieliśmy z nim pewne trudności,
ale teraz stał się moim prawdziwym małym pomoc -niczkiem -
uśmiechnęła się kwaśno. - Od czasu do czasu jeszcze bryka, no, ale nie
tracimy nadziei... - dodała.
- O tak - powiedziałam. - Mój Laurie szybko przywyka do nowych
warunków. Ale może Karol ma na niego nie najlepszy wpływ?
- Karol?
- No tak - uśmiechnęłam się. - Przecież wiem, że pani ma skaranie
boskie z tym Karolem.
- Z Karolem? - wychowawczyni spojrzała na mnie ze zdziwieniem. -
Kiedy w naszej klasie nie ma żadnego Karola.
Wkrótce po tym spotkaniu - przy czym cała sprawa Karola jakoś
wyparowała z naszego życia, a nawet została skreślona jako temat do
konwersacji - mąż mój, poruszony widać jakimś tajemniczym
instynktem, który mógł, ale wcale nie musiał być związany ze sprawą
Karola, sprawił sobie wiatrówkę. Moim zdaniem, mąż mój nie ma w
sobie nic z trapera, ale od czasu do czasu ogarnia go widać nostalgia za
romantycznym życiem samotnego myśliwego; kupił więc dużą i
imponującą wiatrówkę i oświadczył tonem pełnym głębokiego poczucia
odpowiedzialności, jaki z reguły przybierają mężczyźni, kiedy
opowiadają żonom o maszynach, broni albo polityce, że sprawił ją sobie,
żeby poćwiczyć strzelanie do celu.
W naszej piwnicy mieszka szczur, oświadczył i dodał, iż jest niemal
pewny, że kiedy poszedł tam pewnego dnia, żeby włączyć piec od
centralnego, widział go i to nawet bardzo dokładnie. Zamierzał go więc
zastrzelić, to chyba jasne. Nie będzie nastawiał pułapek, nie będzie go
truł, to są zabawy dla małych chłopców i foksterierów; mój mąż
zamierzał tego szczura zastrzelić.
Przez większą część niedzielnego przedpołudnia czyhał w
niebezpiecznej pozycji, bo w kucki, pod otwartymi drzwiami piwnicy,
czekając, aż ukażą się wąsy szczurzyska, ale zwierzę widać nie miało
najmniejszej ochoty na spacery. Nasze dwa znakomite koty także wolały
pozostać tego dnia w domu i rozsiadły się, bardzo widać zainteresowane
sytuacją, tuż za plecami mojego męża. Polowanie na szczura zakończyło
się z chwilą, kiedy drzwi kuchenne otworzyły się z trzaskiem i Laurie
wraz z trzema kolegami wpadł do domu, żeby pokazać kumplom, jak jego
ojciec likwiduje groźnego drapieżcę. Przypuszczam, że szczur po prostu
wyniósł się od nas, chociaż nie wyobrażam sobie, żeby perspektywa
zastrzelenia przez mojego męża mogła go przestraszyć. Prawdopodobnie
zdał sobie po prostu sprawę, że zadomowił się nieopatrznie w
pomieszczeniu, w którym zagnieździły się dzieci i koty. W każdym razie
mąż na spółkę z kotami upolował znacznie bardziej interesującą
zwierzynę; było to zdaje się we wtorek po polowaniu na szczura. Kotka
Niunia przywlokła do domu małą prążkowaną wiewiórkę. Nie był to ani
pierwszy, ani ostatni raz, ale jednego jestem pewna, tego mianowicie, że
Niunia na pewno nigdy więcej nie zwróci się do mojego męża o pomoc.
Wiewiórka, którą złapała tego ranka - była godzina mniej więcej
dziewiąta trzydzieści - nie chciała w żaden sposób skapitulować przed
naszą kotką, więc kiedy Niunia przywlokła ją do kuchni, gdyż z bliżej nie
znanych mi przyczyn tkwi w przekonaniu, że
należy wszystko konsumować w miseczce od mleka, zwierzątko
wyrwało się jej z pazurów i pogoniło jak szalone na dosyć wysoką roślinę
doniczkową, stojącą na parapecie okiennym. Roślina była wystarczająco
mocna, żeby utrzymać wiewiórkę, więc dziko podniecona Niunia
pobiegła do jadalni, gdzie mąż mój właśnie kończył swoją kawę, i
namówiła go, żeby poszedł z nią i obejrzał sobie siedzącą na roślinie
zdobycz. Mąż wszedł do kuchni, spojrzał na wiewiórkę i z miejsca
poleciał po wiatrówkę.
Niunia wskoczyła na parapet, ale roślina była za wysoka, a doniczka
ustawiona niezbyt mocno, toteż kotka nie mogła sięgnąć usadowionej na
samym czubku rośliny wiewiórki. Mąż wziął wiewiórkę starannie na
muszkę, ale po chwili doszedł do wniosku, że lepiej przyłożyć lufę do
łebka zwierzątka, w przeciwnym wypadku może albo chybić, albo, co
gorsza, trafić kotkę, która była bądź co bądź znacznie większym celem.
Przez ten czas zdążyłam odstawić kawę na stół i stanąć w drzwiach
prowadzących z kuchni do jadalni, przy czym, jak to kobieta asystująca
mężowi w polowaniu, trzymałam się przezornie poza zasięgiem jego
strzału i dawałam mu dobre rady w rodzaju: - Może byś lepiej wziął
torebkę papierową, zarzucił jej na łeb i wyniósł ją na dwór? - i - Kochanie,
czy nie uważasz, że byłoby łatwiej, gdybyś...
Tymczasem Niunia, niesłychanie zirytowana powszechnym brakiem
kompetencji panującym w naszym domu, udała się do salonu, żeby
zmobilizować Smyka, który jest kotem niezwykle wprost leniwym i z
zasady nie zajmuje się łapaniem wiewiórek, ale który jest przynajmniej
kotem, a więc istotą na pewno bardziej sprawną od mężczyzny z
karabinem. Smyk cynicznym okiem ocenił sytuację, zlustrował mojego
męża i jego wiatrówkę najzimniejszym wzrokiem, na jaki kota stać, a
potem wskoczył na parapet i usadowił się po drugiej stronie doniczki.
Powstał z tego naprawdę śliczny obrazek: Niunia i Smyk po dwóch
stronach doniczki, a wiewiórka na czubku rośliny.
Po minucie wiewiórka - słusznie stwierdziwszy, że wszyst-
kie oczy są na nią zwrócone - poruszyła się niespokojnie i łodyga
rośliny zaczęła się chwiać. Jako że wiewiórka była zdenerwowana, a
roślina wiotka, ta ostatnia zaczęła kołysać się ruchem wahadłowym tam i
nazad, w związku z czym wiewiórka zbliżała się raz do jednego, raz do
drugiego kota, dotykając go niemalże nosem, a one z kolei odchylały się
rytmicznie i z wyraźną nieufnością. Mąż mój, usiłując utrzymać
wiewiórkę na muszce, także przechylał się rytmicznie z boku na bok.
Kiedy koty zorientowały się w sytuacji, zaczęły to jeden, to drugi
popychać wiewiórkę łapkami.
Wszystko to działo się tak szybko, że muszę wierzyć - chyba że
opuściłabym dom, w przeciwnym wypadku pozostaje mi tylko wiara - iż
mąż mój nacisnął spust niechcący. Albowiem jedno jest pewne, a
mianowicie, że chybił zarówno wiewiórkę, jak i koty, a trafił w szybę
okienną. Trzask był tak głośny, że przerażone koty, wiewiórka oraz nasz
Nemrod rozpierzchli się na wszystkie strony - koty szmyrgnęły pod stół,
wiewiórka z zadziwiającą przytomnością umysłu wyskoczyła przez
stłuczone okno do ogrodu, a mąż mój, z jeszcze bardziej niezwykłą jak na
niego przytomnością umysłu, wpadł do kuchni i usiadł na swoim krześle
za stołem. Ja zaś opuściłam moją pozycję przy drzwiach i podniosłam
wiatrówkę z podłogi; po czym, dając wyraz niezwykłej wprost
wyrozumiałości, przyniosłam szczotkę i szufelkę. Pozwoliłam sobie
jedynie na jedno zdanie, wypowiedziane spokojnym i tolerancyjnym
tonem, a mianowicie:
- Bogu dziękować, że Laurie jest w przedszkolu.
Z wrodzoną sobie wyrozumiałością zwróciłam mężowi wiatrówkę już
po kilku dniach, ale okazało się, że Niunia jest głupsza, niż mogłoby się
zdawać. Może nie przypuszczała, iż zwrócę mężowi broń, a może
wyobrażała sobie, że doszedł do wniosku, że próby strzelania po domu
nie mają właściwie sensu; a może z właściwym kotom optymizmem,
którego ja osobiście nie podzielam, zdecydowała, że epizod z wiewiórką
nie był wydarzeniem ważnym, bo w końcu nie każdemu mężczyźnie
trafia się w życiu wahadłowa wiewiórka.
Toteż nie dłużej jak w tydzień później Niunia dała wiatrówce mojego
małżonka drugą szansę. Był chłodny wieczór, leżałam sobie na kanapie,
nakryta kocem, i czytałam kryminał; mąż mój zaś siedział spokojnie w
fotelu i przeglądał gazetę. Przed chwilą właśnie winszowaliśmy sobie
nawzajem faktu, że godzina jest zbyt późna na to, żeby ktoś wpadł na
drinka, mąż kilkakrotnie wspomniał o tym, że przed spaniem zjadłby
chętnie sandwicza z zimną wołowiną, jaka pozostała z obiadu. I wtedy
właśnie z jadalni doszedł nas dziki, triumfalny wrzask naszej Niuni.
- Słuchaj - odezwałam się - błagam cię, jestem pewna, że ona znowu
coś upolowała. Mysz albo coś podobnego. Idź i zmuś ją, żeby wyniosła to
na dwór.
- Sama to zrobi.
- Ale najpierw będzie goniła nieszczęsne stworzenie po całej jadalni, a
potem zamorduje je - przełknęłam ślinę - i pożre. Uratuj je póki czas.
- Nic podobnego... - zaczął mój mąż, ale w tej samej chwili triumfalne
piski Niuni zakończyły się tłumionym przekleństwem, a ona sama stanęła
w drzwiach i spojrzała na mojego męża błagalnym wzrokiem.
- Czy ty zawsze musisz żebrać o pomoc? - Był wyraźnie zły. - Taka
duża, silna kotka jak ty...
Wrzasnęłam. Niunia uniosła głowę ruchem pełnym rezygnacji, jak
gdyby chciała dać do zrozumienia, że oto sprawdziły się jej najczarniejsze
przeczucia; mąż mój syknął. Bo oto oczom naszym ukazała się kolacja
kotki, w postaci dużego i koszmarnie roztrzepotanego nietoperza, który
kołował pod sufitem salonu. Przez minutę przyglądałam mu się z
otwartymi ustami, po czym, nie przestając ani na chwilę wrzeszczeć,
nakryłam głowę kocem.
- Moja wiatrówka! - doszedł mnie okrzyk mojego męża. -Gdzie jest
moja wiatrówka? - zwrócił się do Niuni.
Nawet pod kocem słychać było wyraźnie trzepotanie skrzydeł
nietoperza, który gwałtownie usiłował wydostać się z salonu; zwinęłam
się w kłębek pod kocem, nakryłam głowę rękami, podczas gdy w pokoju
odbywało się polowanie na nietoperza. Słyszałam wyraźnie kroki męża,
który próbował chyba podejść swoją ofiarę, a Niunia najprawdopodobniej
sunęła za nim krok w krok, bo co chwila mówił:
- Nie spiesz się, na litość boską, pozwól mi wziąć go na muszkę.
Nagle ogarnęła mnie straszliwa myśl.
- Czy on siedzi na mnie? - zapytałam przez koc. - Powiedz mi prawdę,
czy on siedzi na mnie na kocu?
- Leż bardzo spokojnie - prosił mnie mąż. - One nigdy nie zostają
długo na jednym miejscu. Zaledwie kilka dni temu przeczytałem w
gazecie o kobiecie, która...
- On siedzi na moim kocu! - wrzasnęłam ogarnięta histerią. - Na mnie?
- Słuchaj - żachnął się mąż. - Uspokój się. Jak się będziesz tak trzęsła,
to ja go nigdy w życiu nie trafię. Leż spokojnie, a na pewno nic ci się nie
stanie.
Nie wiem, jaki jest oficjalny rekord wydostawania się spod koca,
przebiegnięcia przez pokój, otwarcia podwójnych drzwi, zamknięcia ich i
wypadnięcia na ganek, ale jeżeli cztery sekundy, to ja go pobiłam. Byłam
przekonana, że nietoperz goni za mną. A że mąż mój do niego mierzył,
więc i ja byłam w niebezpieczeństwie. Oparłam głowę o kolumnę i
usiłowałam możliwie głęboko oddychać.
Z domu docierały do mnie różne gwałtowne dźwięki. Pierwszy
rozpoznałam jako wystrzał wiatrówki. Drugi przywodził na myśl
przewracającą się lampę, co później okazało się praw-dzą. Trzeciego nie
potrafiłam zidentyfikować, ale mąż powiedział mi później, że Niunia,
próbując usunąć się z zasięgu strzału, przewróciła przybory kominkowe.
Następnie słychać było rozgniewany głos mojego męża, który wymyślał
kotu,
i prychanie samej Niuni. Jak się później dowiedziałam, oskarżali się
nawzajem o spłoszenie nietoperza, który opuścił koc w tym samym
momencie co ja, chociaż bynajmniej nie tak szybko - i teraz znowu w
najlepsze krążył wokół żyrandola.
- Wróćże do domu - namawiał mnie mąż przez drzwi. Próbował je
otworzyć, ale ja wisiałam na nich od zewnątrz. -Wejdź, daję ci słowo, że
nic ci się nie stanie.
- Za żadne skarby.
- On jest równie przestraszony jak ty - zapewniał mnie mąż.
- O nie! - odparłam z pełnym przekonaniem. Następnie widać zwrócił
się znowu do Niuni, bo słyszałam:
- On ląduje, uwaga! Uciekaj, bo dostanie ci się!
Potem nastąpił huk wystrzału, trzask, prask, prychnięcie i długa,
martwa cisza. Po pewnym czasie zapytałam cichym głosem:
- Co się tam dzieje? Cisza trwała.
- Co się tam dzieje? - powtórzyłam.
Nic. Uchyliłam ostrożnie drzwi i zajrzałam do środka. Mąż siedział na
tapczanie i walił pięściami w kolana. Wiatrówka leżała na podłodze,
Niuni i nietoperza ani śladu.
- Czy można wejść? - zapytałam cichutko.
- Czy ja wiem - odparł mój mąż i spojrzał na mnie z goryczą. - Jeżeli
masz bilet wstępu.
- Gdzie jest nietoperz?
- Zawlokła go do jadalni.
Tapeta nad tapczanem była zadrapana. W jadalni leżała Niunia i
mruczała rozkosznie, z głębi krtani.
- Ona jest szybsza od kuli, tyle ci mogę powiedzieć -tłumaczył mi
mąż. - Ułożyłem się do strzału, ale ta diablica rzuciła się naprzód,
przegoniła kulkę i złapała nietoperza w tym samym momencie, w którym
kulka uderzyła w ścianę.
- Może byś ją tak wygonił z jadalni?
Znowu zaczął bić pięściami w kolana, ja zaś podeszłam do
tapczanu i starannie wytrzepałam koc, by upewnić się, że nie ma w
nim innych nietoperzy, po czym usadowiłam się wygodnie w fotelu i
podjęłam lekturę kryminału. Po chwili kotka wychynęła z jadalni,
spojrzała z pogardą na swojego pana, rzuciła mi przelotne spojrzenie,
uśmiechnęła się ironicznie na widok wiatrówki, wskoczyła na fotel
mojego męża i z miejsca usnęła na jego gazecie.
Wzięłam wiatrówkę, zaniosłam ją do spiżarni i położyłam na
najwyższą półkę, gdzie, o ile się orientuję, leży po dzień dzisiejszy. Od
czasu do czasu zastanawiam się nad tym, czy nie powinnam jej zdjąć,
żeby była pod ręką w razie napadu na dom, ale wydaje mi się, że lepszy
jest kuchenny nóż, szczególnie kiedy w pobliżu znajduje się Niunia.
Nazajutrz rano zjawił się człowiek, żeby wstawić stłuczoną szybę, a
Laurie, który właśnie niechętnie zabierał się do przedszkola, opowiedział
mu, że to jego ojciec rozbił ją strzałem z wiatrówki, a ja roześmiałam się
perliście i zauważyłam mimochodem, że mali chłopcy zawsze wymyślają
sobie zabawne historyjki, żeby ukryć własne psikusy. Laurie rzucił mi
spojrzenie pełne szczerego oburzenia, a ja szybko krzyknęłam, że jeżeli
chce, to może pójść do spiżarni i wziąć sobie całą paczkę gumy do żucia.
Nie jestem zwolenniczką uczenia dzieci kłamstwa, a już na pewno nie
wierzę, że jedna paczuszka gumy do żucia może wymazać kłamstwo tak
oczywiste, ale Laurie był zadowolony z sytuacji. Bo oto wraz z matką
bawił się kosztem ojca. Nie wpadło mi wówczas do głowy, że fun-
damenty naszego rodzicielskiego autorytetu zaczynają powoli kruszeć, aż
w trzy czy cztery dni później Laurie powrócił z przedszkola w podartej
kurtce i z wyrazem twarzy cierpiącego niewiniątka. Był spóźniony o
dobre pół godziny i znajdował się w towarzystwie dwóch kolegów o
fatalnej notabene reputacji. Wszyscy trzej wkroczyli do domu męskim i
stanowczym krokiem i udali się do pokoju mojego męża, który pracował
właśnie nad artykułem o pewnym wymierającym gatunku
ryb. Ja znajdowałam się na górze, gdzie usiłowałam ubrać Jannie po
jej popołudniowej drzemce, i stamtąd usłyszałam prawie całą rozmowę,
toczącą się na dole.
- Oni obrzucili go kamieniami - mówił jeden z chłopców cienkim
podnieconym głosem; jest trochę starszy od Laurie'ego i zazwyczaj mówi
za niego, szczególnie wówczas, kiedy Laurie nie chce się sam
przechwalać. - I mówili okropne wyrazy, i uderzyli Laurie'ego, no i w
ogóle.
- A gdzie wyście byli? - zapytał mój mąż. Przez podłogę i sufit
wyczuwałam rosnące w nim słuszne oburzenie - a gdzieście byli, kiedy ci
chłopcy bili waszego kolegę?
Zapanowała chwila ciszy, po czym rozległ się głos Lauriego:
- George ukrył się za drzewem, a William pobiegł, żeby was
zawiadomić.
Laurie zamilkł na chwilę, pewnie żeby się zastanowić, i dodał:
- Ja nie uciekałem, bo nie mogę biec w tych watowanych portkach.
Wróg - widziałam go wyraźnie z okien sypialni - czaił się między
drzewami, wycofywał się powoli ze wzgórza, ale szykował się do
ponownego ataku. Następnie usłyszałam zgrzyt frontowych drzwi. Przed
domem ukazał się mój mąż w asyście dwóch przyjaciół Lauriego,
podczas gdy Laurie z podziwu godną ostrożnością pozostał przy
frontowych drzwiach wrzeszcząc:
- Mój ojciec idzie!
W połowie wzgórza wróg czekał na mojego męża. Nie słyszałam
wprawdzie słów, ale widziałam wszystko. Widziałam więc, jak mówił
coś bardzo stanowczo, a wróg patrzał na niego jasnym, uczciwym
spojrzeniem. Po chwili bitwa została uznana za rozstrzygniętą; mąż mój
powrócił stanowczym krokiem do domu, a wróg wycofał się ze wzgórza i
z bezpiecznej odległości rzucał jeszcze jakieś niedosłyszalne kalumnie.
Kiedy mąż znalazł się z powrotem w domu, zeszłam na dół.
- Co się dzieje? - zapytałam. Zaczęli mi opowiadać wszyscy naraz.
- Więc oni zaczęli bić Lauriego i w ogóle - oświadczył jego rozmowny
przyjaciel.
- Chcieli się nawet do mnie dobrać - dodał jego kolega.
- Te wstrętne, przeklęte portki! - krzyczał Laurie.
- Co za brak wychowania - oburzał się jednocześnie mój mąż. -
Takiego chłopca należałoby po prostu zdrowo wychłostać.
Jannie zjawiła się za mną na schodach i zapytała głosem pełnym
nadziei:
- Czy Laurie był niegrzeczny? Ja jestem grzeczna, prawda? Czy
Laurie zrobił coś bardzo brzydkiego?
Kiedy wreszcie udało mi się podzielić te skomplikowane manewry
polityczne na ofensywne i defensywne, zrozumiałam mniej więcej, co się
stało. Laurie i jego dwaj przyjaciele wracali najspokojniej w świecie, nie
wadząc nikomu i nie wtrącając się do niczyich spraw, ze szkoły do domu.
Doszło nawet do tego, że o nic nie proszeni zatrzymali się i pomogli
jakiejś dziewczynce pozbierać książki z błota. Co więcej, nie mieli nawet
żadnych figlarnych myśli i wszyscy trzej zostali po prostu zaskoczeni,
kiedy niejaki David Howell, największy z chłopców, należących do, jak
się później okazało, wrogiej grupy, podszedł do nich i ściągnął kaptur z
głowy Lauriego. Kiedy Laurie krzyknął „hej!" - co wszyscy uznali za
zupełnie usprawiedliwione - David Howell opluł go, obrzucił gradem
brzydkich epitetów, a w końcu uderzył. Przyjaciele Lauriego nie brali
udziału w potyczce, częściowo dlatego, że David jest znacznie wyższy od
nich, a częściowo, ponieważ - jak tłumaczyli nam wyczerpująco - uznali,
że walka za sprawę Lauriego i mieszanie się do niej byłaby sprzeczna z
zasadami etyki sportowej. Odprowadzili jednak Lauriego do domu, żeby -
w charakterze świadków wydarzenia przyczynić się do tego, by
sprawiedliwości stało się zadość.
- Coś powiedział Davidowi? - zapytałam męża.
- Że poskarżę się jego matce - odparł z satysfakcją. Znam matkę
Davida, spotykam ją na wywiadówkach. Jest
to kobieta raczej imponująca, z typu tych, co to przewodniczą
najrozmaitszym komitetom poświęconym cenzurowaniu filmów,
organizowaniu wycieczek szkolnych do fabryk lub walczących o zakaz
strzelania z procy. Jestem przekonana, że gdyby zaszła potrzeba
własnoręcznego przeniesienia gmachu szkolnego przez matki uczniów na
inne miejsce, to z pewnością zwrócono by się do niej o zorganizowanie
takiego zabiegu. Byłam pewna, że mieszanie matki Davida w tę sprawę
jest poważnym błędem taktycznym.
Ale cała czwórka, a raczej piątka, jeżeli liczyć Jannie, która stała i
powtarzała: - Biedny Laurie, biedny Laurie - energicznie masując sobie
głowę, była innego zdania.
- Zadzwonię do niej - oświadczyłam, starając się nadać mojemu
głosowi ton energiczny i groźny zarazem. Po dłuższym jak zawsze
mocowaniu się z tajnikami książki telefonicznej znalazłam numer
Howellów i pod czujnym okiem sekundantów zabrałam się do dzieła.
Odchrząknęłam, wyprostowałam się i podałam numer telefonistce. Po
minucie usłyszałam mocny, trzeźwy głos pani Ho well:
- Halo?
- Halo - odpowiedziałam potulnie. - Czy to pani Howell?
- Tak - odpowiedziała nawet bardzo uprzejmie, więc natychmiast
zmieniłam zdanie o tej kobiecie i głosem możliwie najmilszym
powiedziałam:
- Proszę pani, nie wiem, czy pani syn David powiedział, że dzisiaj w
drodze ze szkoły napadł na mojego syna, Lauriego, ale ponieważ nie
jestem tego pewna, więc na wszelki wypadek postanowiłam zadzwonić
do pani, żebyśmy się mogły zastanowić, co zrobić, żeby się to nie
powtórzyło.
Zorientowałam się natychmiast, że wystąpiłam chyba zbyt łagodnie,
więc dodałam:
- Laurie jest dosyć dotkliwie pobity.
Laurie spojrzał na mnie z satysfakcją i zaproponował:
- Powiedz jej, że umarłem.
- Droga pani Howell - mówiłam dalej. - Wydaje mi się, że chłopiec o
tyle większy od Lauriego... to znaczy, chciałam powiedzieć, o tyle
silniejszy od Lauriego, powinien...
Dotychczas pani Howell milczała, a teraz odparła uprzejmie:
- Zgadzam się z panią całkowicie. Ale trudno mi uwierzyć, że David
napadł na kogokolwiek. David jest chłopcem niezwykle spokojnym. Czy
pani synek nie ma na myśli Davida Williamsa albo Davida Martina?
- Czy jesteście pewni, że to nie był David Williams albo David
Martin? - zapytałam z nadzieją w głosie. Ale moja publiczność tylko
potrząsnęła głową i to kolektywnie, a jeden z przyjaciół Lauriego - ten,
który przybiegł pierwszy - krzyknął z entuzjazmem:
- Ja dobrze znam Davida Howella! To był on. A w ogóle to on zawsze
robi takie rzeczy. Uderzył Lauriego już ze dwa albo trzy razy. Mnie też.
On wszystkich bije.
- To na pewno był pani David - oświadczyłam więc do słuchawki. -
Wszyscy są zgodni co do tego. Zaczepił mojego synka w drodze do domu
i pobił go bardzo dotkliwie.
- No cóż, porozmawiam poważnie z Davidem - westchnęła pani
Howell.
- Będę pani bardzo wdzięczna - powiedziałam, zadowolona, że udało
mi się osiągnąć tak łatwy triumf, ale mój mąż zażądał:
- Powiedz jej jeszcze, że był bardzo niegrzeczny w stosunku do mnie.
- Poza tym był bardzo niegrzeczny w stosunku do mojego męża -
powiedziałam posłusznie w słuchawkę.
- Naprawdę? - skwitowała pani Howell takim tonem, jak
gdyby David zawsze odzywał się niegrzecznie do swojego ojca, więc
nie jest tym faktem zaskoczona.
- No cóż - dodała - porozmawiam z nim za chwilę.
- Powiedz jej, że on uderzył mnie kilka razy - zażądał Laurie.
- I niech pani nie zapomina o brzydkich wyrazach - dodał jeden z jego
przyjaciół.
- Powiedz jej kilka słów do słuchu - wtrącił się mój mąż. -Nie widzę
powodu, dlaczego ten chłopiec miałby się wykpić sianem.
- Czy pani postara się, żeby wybryki jej syna skończyły się raz na
zawsze? - warknęłam w słuchawkę.
Głos pani Howell zaostrzył się.
- Przecież już mówiłam, że zaraz z nim porozmawiam -powiedziała z
naciskiem.
- Dziękuję pani - powiedziałam pospiesznie i odwiesiłam słuchawkę.
Właśnie winszowaliśmy sobie nawzajem naszego zwycięstwa, kiedy
zadzwonił telefon.
- Tu Barbara Howell - odezwała się pani Howell, ale już znacznie
mniej uprzejmie. - Rozmawiałam z Davidem, tak jak pani przyrzekłam. I
okazuje się, że wina nie jest wyłącznie po jego stronie.
Ostatnie słowa powiedziała z naciskiem, a nawet z pewną
przyjemnością.
- Nie rozumiem, przecież Laurie szedł najspokojniej... -zaczęłam.
- Pani wybaczy - przerwała mi pani Howell z satysfakcją. -A kto rzucił
w Davida kamieniem?
Spojrzałam na Lauriego, ale mój syn patrzał na mnie oczami
niewiniątka.
- Jakim kamieniem? - spytałam więc.
Laurie wciąż patrzał mi prosto w oczy, a na twarzy jego malował się
wyraz niekłamanej satysfakcji.
- Laurie - powiedziała pani Howell stanowczo - rzucił w Davida
kamieniem i trafił go w głowę. Nabił mu wielkiego guza. David dopiero
wtedy zdenerwował się. Ale skoro pani synek obrzuca kolegów
kamieniami, to trudno mieć pretensję...
- Co pani chce przez to powiedzieć? - przerwałam jej. -Czy to, że
większy chłopiec ma prawo bić mniejszego?
- Porozmawiam jeszcze z Davidem - odparła pani Howell sucho. - Ale
kiedy ojciec Lauriego nazwał Davida podstępnym łajdakiem i zagroził, że
wychłosta go batem...
- A jak David obrzucił Lauriego, to co? To są takie nieprzyzwoite
wyrazy, że Laurie nie chce mi ich nawet powtórzyć.
Laurie i jego dwaj przyjaciele natychmiast wymienili jeden z tych
wyrazów na cały głos.
- Pani mąż zagroził Davidowi, że go wychłosta. - Pani Howell nie
przejęła się ani odrobinę, a można by nawet wnioskować z jej tonu, że
mój małżonek nie jest pierwszą osobą, która wysunęła taką propozycję
wobec Davida. - Moje biedne dziecko usiłowało mu powiedzieć, że
Laurie pierwszy rzucił kamieniem. Powinna pani stanowczo zrobić z nim
porządek. Dzieci nie powinny rzucać kamieniami. Żadne z moich dzieci
tego nie robi. Ja tego bardzo nie lubię. Biedny David...
- Właśnie że to David rzuca kamieniami - upierałam się. -A jeżeli mój
mąż nawet powiedział, że...
- Ja tego wcale nie powiedziałem! - krzyknął mój mąż.
- Nie rozumiem - ciągnęła pani Howell - jak dorosły mężczyzna może
tak się uwziąć na małego chłopca.
- A mój biedny mały Laurie to co? - oburzyłam się. - On został
paskudnie pobity. To jest po prostu okropne...
- Mój biedny mały David - zaczęła pani Howell.
- A mój biedny mały - przerwałam jej, przerwałam sobie i poprawiłam
się: - Chciałam powiedzieć, mój mąż. Co z moim mężem? Czy pani zdaje
sobie sprawę, jakimi on został obrzucony wyzwiskami?
Przypomniało mi się nagle, jak pewnego dnia pani Howell zabrała
głos na zebraniu i wygłosiła płomienne przemówienie, w którym żądała z
pełnym przekonaniem, żeby Vermont oderwał się od Stanów
Zjednoczonych, po to żeby uchronić się przed nadmierną eksploatacją
bogactw naturalnych przez rząd federalny. „Ponadto"... powtarzała
wówczas co chwila.
- Cóż to za metody wychowawcze! - żachnęłam się teraz. -Co z pani za
matka?
Moi słuchacze zaczęli się wyraźnie wycofywać. Przyjaciele Lauriego
już zakładali kalosze. A sam Laurie zaczął bawić się z Jannie w pozornie
przypadkową grę, która zaprowadziła ich oboje pod drzwi kuchenne. Mąż
mój przemykał się na palcach do swojego pokoju.
- Niech pani posłucha! - wrzasnęła pani Howell. - Niech pani teraz
posłucha, co ja pani powiem...
Odłożyłam bardzo wytwornym ruchem słuchawkę na widełki i
udałam się do kuchni.
- Laurie? - zapytałam bardzo ostrym tonem. - Czyś ty pierwszy rzucił
w Davida kamieniem?
Laurie zamyślił się, przechylił głowę na bok i wcisnął wskazujący
palec w policzek.
- Nie pamiętam - powiedział po chwili.
- Przypomnij sobie, dobrze? - zażądałam groźnie.
- Kiedy zapomniałem. Podeszłam pod drzwi pokoju męża.
- Czyś ty nazwał Davida podstępnym łajdakiem? - zapytałam. Mąż
oderwał wzrok od swojej pracy nad ginącymi gatunkami ryb.
- Podstępnym czym? - zapytał.
- Podstępnym łajdakiem.
- Nie bądź śmieszna. Dlaczego miałbym nazwać tego, jak mu tam,
podstępnym łajdakiem? - Pochylił się nad swoim artykułem. - Czy ty nie
masz już innych zmartwień? - dodał.
Zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę.
- Czego? - zapytałam.
- Jeżeli wydaje się pani, że można po prostu rzucać ludziom
słuchawkę w nos dlatego, że pani synek jest chuliganem i wali
kamieniami w inne dzieci, i...
- Jeżeli pani się zdaje, że pani i ten pani głupi Davidek tylko dlatego,
że jest wyrośnięty i...
- Jeżeliby pani chciała...
- A może pani chciałaby...
Jednocześnie odwiesiłyśmy słuchawki. Mąż mój otworzył drzwi od
swojego pokoju i wysunął głowę.
- Z kim rozmawiałaś? - zapytał.
- Słuchaj - warknęłam - na przyszłość pilnuj swoich spraw i nie
mieszaj się do porachunków Lauriego z kolegami, a w każdym razie nie
każ mi...
- Ja jestem grzeczna, prawda? - wtrąciła się Jannie. Podeszła do mnie i
zaczęła mnie ciągnąć za rękę. - Ja jestem grzeczna, prawda?
- Poboksujemy się, synku - zaproponował mój mąż Lauriemu. -
Przynieś rękawice.
I nie patrząc na mnie dodał:
- Poboksujemy się w stodole. Nie chcę przeszkadzać twojej mamie,
jak rozmawia przez telefon.
- A ja? - dopytywała się Jannie. - A ja?
Sięgnęłam po słuchawkę telefoniczną, ale rozmyśliłam się. Trzeba
było nastawić ziemniaki na kolację. Oczami duszy ujrzałam panią Howell
jedną ręką obierającą kartofle, a drugą trzymającą słuchawkę i
jednocześnie usłyszałam wrzask bólu, jaki wyrwał się z ust Lauriego,
który nadział się zapewne na prawy sierpowy swojego ojca.
- Pomożesz mamusi przygotować kolację? - zwróciłam się do Jannie.
Nazajutrz rano spotkałyśmy się z panią Howell przy ladzie rzeźnika.
Ona uśmiechnęła sie pierwsza, ja druga, po czym ona zapytała:
- Jak ma się dzisiaj Laurie?
- Znacznie lepiej, dziękuję - odparłam. - A David?
- Nieźle - odpowiedziała z pełną powagą.
- Potwory - stwierdziłam.
- I ohydne kłamczuchy, jak wszystkie dzieci. Nie wierzę ani jednemu
ich słowu.
Roześmiałyśmy się i zaczęłyśmy oglądać mięso.
- Ale jeść to jedzą - westchnęła pani Howell. - Co robić, trzeba będzie
znowu kupić wołowinę na hamburgery.
- Myślałam, żeby zrobić dla odmiany wątróbkę - zauważyłam.
- A czy Laurie je wątróbkę? - zainteresowała się pani Howell. - Proszę
mi powiedzieć, czy pani zna jakiś specjalny sposób przyrządzania jej?
Pamiętam, że tamtej jesieni i zimy Laurie chodził - to znaczy, kiedy
udawało mi się zmusić go do tego - w czerwonych farmerkach, na których
własnoręcznie wyhaftowałam (wtedy miałam jeszcze czasami nieco
wolnego czasu i mogłam go spędzać na umilaniu i upiększaniu życia
sobie i innym) „Laurie" zielonym jedwabiem. Poszedł w nich do
przedszkola, o ile sobie przypominam, tylko jeden raz, a potem
dogadaliśmy się, że jeżeli nie będę go zmuszała do pokazywania się w
tych farmerkach w miejscach publicznych, to on zrobi wszystko, żeby od
czasu do czasu przemóc się i nakładać je w ściśle prywatnym gronie.
Kiedy okazało się wyraźnie, że wyrósł z nich, i równie wyraźnie, że
nie są wcale zniszczone, przekreśliłam w przystępie dobrego humoru
słowo „Laurie" zielonym ściegiem i wyhaftowałam obok „Jannie". Po
czym skróciłam je wraz z pół tuzinem innych spodenek i przeznaczyłam
dla młodszego dziecka. Jannie nosiła je przez całą wiosnę i lato.
Pamiętam doskonale, bo właśnie wtedy Laurie po raz pierwszy ostrzygł
się u fryzjera. Z nastaniem jesieni Jannie zaczęła nosić zieloną
sztruksową kurteczkę, którą Laurie miał na sobie w dniu naszej
przeprowadzki. Był to okres mojego życia, który schodził mi wyłącznie
na skracaniu i przedłużaniu dziecięcej odzieży i robieniu budyniów
czekoladowych. Wydaje mi się, że jeżeli akurat czegoś nie skracałam, to
mieszałam coś i na odwrót. Tegoż lata Jannie odziedziczyła po bracie
kilka kraciastych koszulek, które na szczęście są jednakowe dla chłopców
i dziewcząt, oraz tysiące pojedynczych skarpetek. Na jesieni i ona miała
pójść do przedszkola. Laurie dostał nową kurtkę, a nogi urosły mu do tego
stopnia, że z przerażeniem stwierdziłam, iż przeszedł z numeracji
dziecięcej na młodzieżową, a co za tym idzie, na obuwie o znacznie
wyższej cenie.
Lato przemija tak niesłychanie szybko, może dlatego że można się
minimalnie myć i korzystać z tak wielkiej ilości dziennego światła, że
żadne z nas nigdy nie umie sobie wyobrazić nieuchronności okrutnej
jesieni, kiedy rok zaczyna się chylić ku końcowi, a dni stają się coraz
krótsze. Jednego przedpołudnia dzieciaki siedziały sobie najspokojniej w
świecie w ogródku, popijały lemoniadę i omawiały jakieś budowle, które
zamierzały wznieść w czasie lata, i już nazajutrz po południu zgrabiały
suche liście z trawnika, a Jannie zgubiła sandałek, który zapewne dopiero
na wiosnę wyłoni się ze sterty kompostu. Matki mają swoje sezonowe
zajęcia, toteż pewnego popołudnia siedziałam spokojnie w salonie,
skracając i przedłużając niezliczone pary farmerek, i właśnie obliczyłam,
że na razie udało mi się skrócić jedną parę i przedłużyć dwie, kiedy do
pokoju wkroczył Laurie, stanął na środku i zaczął patrzeć na mnie
ponurym wzrokiem. Za nim przybyli jego dwaj wierni przyjaciele, Stuart
i Robert, a po krótkiej chwili, mniej więcej w tyle sekund później, ile
potrzeba parze króciutkich tłustych nóżek, żeby przybiec, zjawiła się
Jannie. Za nią przywlókł się do pokoju nasz pies Toby. Wszyscy stanęli
rzędem na środku dywanu i patrzyli na mnie w kompletnej ciszy.
Zmusiłam się do wesołego uśmiechu i nie proszona oznajmiłam:
- Możecie sobie wziąć po cukierku z miseczki, która stoi na stole.
- Nie, dziękuję - odparł Laurie ponurym głosem.
- Nie, dziękuję - zawtórował mu Robert.
- Nie, dziękuję - rzekł Stuart.
Stali dalej smutni jacyś i patrzyli, jak wsuwam i wyciągam igłę z
materiału.
- Nie, dziękuję - odezwała się jeszcze Jannie.
Laurie westchnął głęboko, po nim Stuart, a na końcu Robert.
Uśmiechnęłam się znowu obłudnie i spytałam:
- Czy zjedlibyście może po jabłku?
Laurie potrząsnął przecząco głową, po nim Stuart, a także Robert. Po
chwili jeszcze Jannie.
- Nic, absolutnie nic - oświadczył Laurie tonem wręcz pogrzebowym.
Podszedł i przysiadł na kanapie, a za jego przykładem poszli Stuart i
Robert. Cała trójka przyglądała się mojej robocie, a ja usiłowałam ukryć
przed nimi tę mało ambitną łataninę.
Toby pozostał na środku dywanu i wodził zdziwionym wzrokiem od
chłopców do mnie i z powrotem.
- Może pobiegniecie do sklepiku i przyniesiecie lody dla wszystkich? -
zaproponowałam.
Chłopcy potrząsnęli głowami jak jeden mąż. Jannie przysiadła mocno
na podłodze tuż przy Tobym i zapytała:
- Czy ty reperujesz farmerki Lauriego?
- Ależ oczywiście - odparłam wesolutko.
- Do szkoły, na jutro?
Nastąpiła głęboka cisza, a po chwili Laurie powiedział do Jannie:
- Oooooch, siedź cicho, dobrze?
- Po co o tym gadać? - zdenerwował się Stuart.
- Jannie nie umie trzymać języka za zębami - oświadczył Robert.
- Co tam, chłopcy, głowy do góry - powiedziałam dziarsko. - Mieliście
bardzo dobre lato.
- Ale szkoła - westchnął Laurie, jak człowiek straszliwie
pokrzywdzony przez życie.
- Wiem, wiem - przerwałam mu szybko. - A może zjedlibyście po
ciasteczku?
- Nieee - mruknął Laurie.
- Po co w ogóle chodzi się do szkoły? - zapytał Stuart.
- Okropna ta wstępna klasa - westchnął Robert.
- Słuchajcie - odezwałam się podstępnie - zanim się obejrzycie, okaże
się, że znowu polubiliście szkołę. Wyście już po prostu zapomnieli, jak to
jest.
- O nie, wcale nie - powiedział Robert.
- A ja bardzo kochałam moją szkołę - zapewniłam ich. Było to tak
przejrzyste kłamstwo, że żaden z nich nie uznał
nawet za stosowne na nie odpowiedzieć. Zamiast tego wciąż siedzieli i
gapili się we mnie.
- Słuchajcie - powiedziałam po dłuższej chwili. - Róbcie coś.
Pobawcie się, czy ja wiem. To wam pomoże zapomnieć o szkole.
- Pobawmy się w szkołę - zaproponowała Jannie. - Może pobawimy
się w szkołę.
Zamilkła szybko, gdyż trzy roziskrzone pary oczu zwróciły się w jej
stronę.
- Może pojeździlibyśmy sobie na rowerach - odezwał się Robert bez
entuzjazmu.
- Ależ naturalnie - ucieszyłam się. - To bardzo dobry pomysł.
- A może pobawimy się w wojnę - zaproponował Stuart.
- Albo w sklep! - krzyknął Laurie.
- A dlaczego nie w szkołę? - odezwała się znowu Jannie.
- Słuchajcie - zawołał Stuart - my będziemy Indianami, a Jannie
naszym jeńcem!
- Moglibyśmy ją związać - zasugerował Laurie i zlustrował siostrę
krytycznym wzrokiem.
- Dobrze, mogę być waszym jeńcem - zgodziła się Jannie z
entuzjazmem - ale musicie mnie mocno związać. A wy będziecie
Indianami.
- Nie, nie, posłuchajcie! - krzyknął Robert. Wszyscy trzej stali się
nagle szalenie aktywni. Robert skoziołkował z kanapy i pobiegł do holu.
A dwaj pozostali chłopcy pognali za nim. Po chwili Jannie podniosła się z
podłogi i też wyszła. Toby otworzył jedno oko, westchnął ciężko i wstał;
właśnie ruszał do holu, kiedy chłopcy wraz z Jannie wpadli z powrotem
do pokoju.
- Mamo - krzyknął Laurie w wielkim podnieceniu - chcemy zrobić
przedstawienie! Ty będziesz publicznością. Musisz teraz pójść do kuchni.
Zawołamy cię, jak będziemy gotowi.
Był to ostatni dzień wakacji. Wpięłam więc igłę bardzo starannie w
zakład spodenek, które właśnie skracałam, złożyłam je i schowałam do
szuflady. Laurie i Robert wypchnęli mnie szybko do kuchni, gdzie
sięgnęłam do puszki z ciasteczkami, usiadłam i zaczęłam je zajadać.
Po może pięciu minutach i głośnych, pospiesznych konsultacjach,
zostałam wezwana do pokoju i posadzona na kanapie. Stuart usiadł w
moim fotelu i zabrał się do czytania gazety.
- Ja niby to czytam gazetę - wyjaśnił mi przystępnie. Laurie, Jannie,
Robert i Toby byli w jadalni, skąd dochodziły
odgłosy sprzeczki. Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi, Stuart
odłożył gazetę i powiedział:
- Proszę.
Wszedł Laurie, ubrany w kowbojski kapelusz i kowbojską kamizelkę.
Na szyi miał chustkę, a na nogach wysokie buty. Trzymał wiatrówkę i
lasso.
- Hej, partner - powitał Stuarta.
- Hej, partner - odparł Stuart.
Laurie usadowił się na krześle naprzeciwko Stuarta, po czym
partnerzy zaczęli sobie twardo patrzeć w oczy.
- Jak ci leci, partner? - odezwał się wreszcie Laurie.
- W porządku, partner - zachichotał Stuart, a potem, zatoczywszy ręką
szeroki gest, dodał: - Poczęstuj się cukierkiem, partner.
- Dziękuję, partner - odparł Laurie. - Niech będzie cukierek.
Zamaszystym krokiem podszedł do stołu, wziął cukierka
i powrócił na krzesło. Zjadł cukierka, oblizał palce, wydał z siebie
głuchy jęk, chwycił się za brzuch i upadł na podłogę. Leżał i stękał przez
chwilę, potem uniósł głowę, spojrzał na mnie i wyjaśnił:
- Ten cukierek był zatruty, rozumie pani?
- Rozumiem. To bardzo ciekawe.
Laurie uspokoił się, po czym nastąpiła dłuższa pauza, w czasie której
Stuart zaczął się kręcić dość niespokojnie na fotelu, patrząc jednocześnie
na miseczkę z cukierkami. Wreszcie zawołał:
- No, Robert, gdzie jesteś?!
Na co Robert z jadalni odpowiedział:
- Okay, już idę. Muszę przecież nabić rewolwer, no nie? Rozległo się
ponowne pukanie do drzwi. Stuart krzyknął:
- Proszę!
Wszedł Robert, powiedział: „Hej, partner" i usiadł.
- Hej, partner - odezwał się z kolei Stuart. - Poczęstuj się cukierkiem.
- Czemu nie - oświadczył Robert, wziął cukierka, połknął go w całości
i jęcząc, runął na Lauriego.
- A teraz moja kolej! - wrzasnęła Jannie z jadalni. Wpadła do pokoju,
rzuciła Stuartowi głośne: „Hej, partner" i porwała cukierka ze stołu.
- Czy mogę wziąć dwa? - zapytała mnie, a kiedy potrząsnęłam głową,
szybko schrupała cukierka, wydała z siebie przenikliwy pisk i usiadła na
Robercie.
- No, to i ja chyba się poczęstuję - oświadczył Stuart, po czym także
padł, jęcząc, na podłogę.
Zaczęłam bić brawo, ale przerwał mi Laurie, który uniósł głowę i
oświadczył:
- Jeszcze nie koniec.
- Przepraszam - wyciągnęłam rękę po cukierka, przypomniałam sobie,
że jest zatruty, i dałam spokój.
Laurie wysunął się spod leżących na nim ciał i powiedział:
- Zaraz będzie tędy przejeżdżał dyliżans pocztowy. - Pozostałe
dzieciaki też wstały. Otrzepały się z kurzu i udały z powrotem do jadalni.
Ja czekałam.
Wreszcie zjawił się Laurie, trzymając Toby'ego za obrożę.
- Ja jestem dobrym kowbojem - wytłumaczył mi. - Nazywam się
Hopalong Cassidy i będę...
- To ja jestem Hopalong Cassidy - zaprotestował Robert z drugiego
pokoju.
- Ja jestem Roy Rogers - ciągnął Laurie jak gdyby nigdy nic - a to jest
dyliżans pocztowy. Eskortuję go.
- Gdzie jest dyliżans? - zapytałam nieśmiało.
- Toby jest dyliżansem - odparł Laurie z lekkim zażenowaniem. - Bo
widzisz, dyliżans wiezie dużo złota, więc bandyci zaraz na niego
napadną, żeby je ukraść, ale ja i moi ludzie galopujemy tuż za nim...
Laurie zaczął gonić Toby'ego po pokoju, wydając z siebie różne
kowbojskie dźwięki, czego Toby bardzo nie lubi.
- Dobry pies - powiedziałam do niego z uznaniem, więc uniósł łeb do
góry i zaczął rezolutnie galopować dokoła salonu.
- Bardzo dobry pies - dodałam.
Kiedy Laurie i Toby po raz drugi mijali drzwi prowadzące do jadalni,
bandyci napadli ich znienacka. Stuart i Robert wymachiwali
rewolwerami, wydawali z siebie groźne okrzyki oraz dźwięki dzikiego
galopu końskich kopyt i wystrzałów. Mały, ale za to tłuściutki kowboj,
czyli moja Jannie, przybiegł tuż za nimi i, jak przystało na zatwardziałego
przestępcę, groził wszystkim wodnym pistoletem i wrzeszczał: „bum,
bum!".
- Mamy cię na muszce! - ryknął Hopalong Cassidy. Nieustraszony
Roy Rogers kucnął za krzesłem, a dyliżans pocztowy pospiesznie wlazł
pod kanapę, po czym usiłował wdrapać się na moje kolana.
Tymczasem Robert i Stuart także znaleźli sobie bezpieczne miejsca:
jeden we framudze drzwi, a drugi w kominku. Wszyscy strzelali przez
całą długość pokoju, celując bardzo starannie, ale odsłaniając się dość
lekkomyślnie. Po każdym strzale wracali na swoje pozycje.
Jannie usiadła nagle na środku dywanu i zaczęła zdejmować sandałki.
- Coś mi weszło do buta - oświadczyła. - Poczekajcie chwilę, chłopcy,
dobrze?
- Ukryj się! - wrzasnął Laurie. - Zaraz zginiesz, ty głupia babo!
- Bum! - Jannie strzeliła do Lauriego z wodnego pistoletu. - Bum! -
rzuciła w stronę Stuarta. - Bum! - w stronę Roberta. - Zabiłam was
wszystkich - powiedziała - teraz mogę sobie spokojnie zdjąć sandałki.
Laurie zaczął się ostrożnie wysuwać zza krzesła.
- Rzucić mi pistolety na ziemię! - wrzasnął rozkazującym tonem.
Stuart i Robert posłusznie odrzucili pistolety i podnieśli ręce do góry.
Laurie podszedł do nich z wymierzoną bronią, obmacał ich pospiesznie, a
potem ich zastrzelił. Padli, wili się przez chwilę w agonii i szybko
wyzionęli ducha. Robert uniósł się jeszcze na łokciu i wymamrotał:
- Joe, Joe.
Laurie odwrócił się szybko.
- Co, Joe? - zapytał.
- Załatw łajdaków, którzy nas załatwili - szepnął Robert.
- Na pewno, Joe - odpowiedział Laurie, obrócił się powoli i strzelił do
Jannie, która spojrzała na niego ze zdumieniem.
- Przecież powiedziałam, że muszę zdjąć sandałki! - krzyknęła.
- I tak ci się należało - oświadczył Laurie.
- Okej - odparła Jannie. Żeby nie psuć zabawy, przewróciła się na
lewy bok, skonała i już w tej pozycji skończyła zapinanie klamerek.
- No, no - znowu zaczęłam klaskać. - To było naprawdę szalenie...
- Poczekaj - powiedział Laurie z powagą. - To była próba. Widziałaś
dopiero próbę.
- Po próbie dopiero damy prawdziwe przedstawienie - potwierdził
Stuart.
- Rzuć broń! - rozkazał mu Laurie.
- Nie chcę! - zdenerwował się Stuart. - Dlaczego ja mam zawsze być
facetem, co rzuca broń?
- Ręce do góry! - wrzasnął Laurie. Robert zakradł się za niego i
przytknął mu pistolet do pleców. - Teraz ty rzuć broń! - zażądał.
Laurie rzucił pistolet na ziemię, a Stuart podniósł go i zastrzelił
Roberta i Lauriego, którzy jęcząc padli na podłogę.
- Zaraz - zapytał nagle Stuart - który z nas jest dobrym kowbojem, bo
zapomniałem?
- Ja jestem Gene Autry - oświadczył Laurie.
- A ja jestem Roy Rogers - oświadczył Robert.
- To w takim razie ja jestem dobrym kowbojem - ucieszył się Stuart. -
Rzucajcie broń!
Stuart jeszcze raz zastrzelił Roberta i Lauriego.
- Słuchajcie - powiedział Laurie z podłogi - my zupełnie nie umiemy
umierać. Za mało się wijemy.
- Czasami powinny nas wlec konie - dodał Robert.
- Rzucić broń! - wrzasnęła nagle Jannie. Gene Autry, Roy Rogers i
Hopalong Cassidy spojrzeli na nią zaskoczeni. Jannie mierzyła do nich z
wodnego pistoletu.
- To baba! - zdenerwował się Stuart.
- No tak, baba kowboj - potwierdził Robert.
- To jest Jesse James - skorygował ich Laurie. - Musisz nas teraz
wszystkich zabić, Jan.
- Bang, bang, bang! - krzyknęła Jannie i wszyscy trzej bohaterowie
padli, potarzali się trochę po podłodze, wili się dosyć długo, a
poniektórych nawet powlokły konie.
Udałam się na palcach do kuchni, nalałam cztery szklanki soku
owocowego i wysypałam paczkę ciasteczek na talerz. Gdy powróciłam
do salonu, aktorzy właśnie otrzepywali się z kurzu.
- To było naprawdę wspaniałe przedstawienie - powiedziałam.
- Jutro zrobimy ci naprawdę prawdziwe - odparł Laurie. -Och,
zupełnie zapomniałem - dodał po chwili i mina mu zrzedła.
Z przyjemnością pomyślałam o tym, że czekają mnie znowu spokojne
przedpołudnia, długie, ciche południa, nie mówiąc już o wieczorach, bo
dzieciaki będą się wcześnie kładły spać.
- No cóż - zawołałam wesoło - zanim się obejrzymy, znowu będzie
lato!
Wszyscy zawsze mówią, że trzecie dziecko jest najłatwiejsze, a ja już
wiem dlaczego. Trzecie dziecko jest najłatwiejsze dlatego, że ma się za
sobą dwukrotne doświadczenie i wie się co i jak. Wie się na przykład
chociażby, jak się będzie wyglądało w ciążowej sukni w siódmym
miesiącu i jak należy odpuszczać hamulec wózka dziecinnego, jak sobie
dawać radę z wiązaniem sznurowadeł przedtem i jak się gimnastykować
potem i chociaż nie można powiedzieć, że ma się teraz lekceważący
stosunek do całej sprawy, to siłą rzeczy człowiek się znacznie mniej
przejmuje. Ludzie sentymentalni twierdzą, że kobiety rodzą trzecie
dziecko, bo lubią małe dzieci, ale cynicy mówią, że każda matka dwojga
zdrowych, aktywnych dzieciaków oddałaby wszystko za dziesięć
spokojnych dni w szpitalu. Jeżeli chodzi o mnie, to waham się pomiędzy
pierwszym a drugim punktem widzenia, z wyraźną skłonnością raczej
ku drugiemu.
Ponieważ było to moje trzecie dziecko, oszczędzono mi wielu
zbytecznych przykrości. Nikt, na przykład, nie przysłał mi różowego,
ręcznie zrobionego kaftanika. Dostaliśmy tylko jedną parę szydełkowych
buciczków. Znałam je. Były białe, ozdobione różowymi pomponami.
Otrzymał je Laurie nazajutrz po narodzinach. Ofiarowałam je, w
oryginalnym opakowaniu, jednej z moich przyjaciółek, która właśnie
również urodziła pierwsze dziecko; ona z kolei posłała je swojej kuzynce
do Teksasu dla jej drugiego potomka, kuzynka odesłała je z powrotem na
Wschodnie Wybrzeże, gdy jedna z naszych koleżanek szkolnych powiła
bliźnięta; owa koleżanka ofiarowała je z kolei Jannie, dołączając
karteczkę z napisem: „Dużo czułości dla małej", przy czym okazało się,
że oryginalne różowe opakowanie jest prawie nowe. Schowałam tę
paczuszkę starannie, bo wiedziałam, że jedna z moich znajomych
spodziewa się dziecka w czerwcu.
Pożyczyłam od sąsiadki nasz stary wózek dziecinny, zniosłam
łóżeczko ze strychu, wyciągnęłam ze skrzyni całą górę koszulek i
kołderek, wyprałam je i w odpowiednim czasie zawiadomiłam dzieci o
czekającym ich ewenemencie. Przez bity miesiąc starannie i z wielką
satysfakcją pakowałam i przepakowywałam walizeczkę. Tym razem
wiedziałam już, co trzeba zabrać do szpitala, ale zgromadzenie tych
wszystkich rzeczy wymagało czasu oraz wyjazdu do najbliższego miasta.
Wreszcie wszystko było przygotowane, a więc: żółta nocna koszula z
koronką, biała nocna koszula, związana pod szyją niebieską wstążką,
dwie najbardziej wyszukane lizeski, jakie udało mi się zdobyć - po nie to
właśnie pojechałam do miasta -poza tym kilogram ciągutek
czekoladowych własnej roboty, kupa powieści kryminalnych i kilka kilo
jabłek. Prawie w ostatniej chwili dołożyłam dużą bombonierkę, butelkę
kosztownej wody kolońskiej oraz szczotkę do zębów. Podobno niektórzy
ludzie zabierają do szpitala własne jedwabne powleczenie, ale, moim
zdaniem, jest to po prostu marnowanie cennego miejsca w walizeczce.
Mój lekarz był bardzo sympatyczny, a przyjaciele zachowywali się
nadzwyczajnie. Przez ostatnie dwa tygodnie niemal wszyscy ludzie,
jakich znam, telefonowali co najmniej raz dziennie i pytali:
- Więc jak to, jeszcze jesteś w domu?
Teść i teściowa zamówili się z wizytą na weekend, bo według
najstaranniejszych wyliczeń astronomicznych, powinnam była
sprezentować im już co najmniej dwutygodniowe dziecko. Przyjęłam ich
z pewną rezerwą. Na pożegnanie zlustrowali mnie niezbyt życzliwym,
raczej podejrzliwym wzrokiem. Moja własna matka przysłała z Kalifornii
depeszę następującej treści: „Czy wszystko w porządku? Czy mam
przyjechać? Gdzie jest dziecko?" Moje dzieci były ponure, a mój mąż
przygnębiony.
Wszystko odbywało się więc, jak już wspomniałam, planowo, aż
wreszcie którejś nocy, o drugiej nad ranem, wyskoczyłam z łóżka jak z
procy i zapaliłam światło, na co mój zaspany mąż łypnął jednym okiem i
wymamrotał:
- Czy już?
- Sama nie wiem - odparłam nerwowo. Rozglądałam się za budzikiem,
który zawsze wieczorem starannie chowam po to, żeby, gdy rano
zadzwoni, nolens volens wyjść z łóżka. Ale ponieważ nie dzwonił, było
go naprawdę trudno znaleźć.
- Czy mam też wstać? - dopytywał się mój mąż bez większego
entuzjazmu.
- Nie mogę znaleźć budzika.
- Budzika? - zdziwił się mąż. - A to po co? Możesz mnie przecież
budzić w pięciominutowych odstępach czasu.
Otworzyłam walizeczkę, wyjęłam kryminał, usiadłam na fotelu i
nakryłam się kocem. Po kilku minutach Niunia, która zazwyczaj sypia w
nogach łóżka Lauriego, weszła do sypialni
i usadowiła się na podłodze, na brzegu koca. Przez resztę nocy spała
równie spokojnie jak mój mąż, tyle że od czasu do czasu unosiła głowę i
patrzała na mnie wzrokiem pełnym pogardy.
Ponieważ szpital znajdował się w odległości pięciu kilometrów od
naszego domu, a żadne z nas dotychczas nie potrafiło nauczyć się
prowadzenia wozu, musiałam zatelefonować po jedyną miejscową
taksówkę. W związku z tym, kiedy wreszcie przyjechała, już mi się trochę
spieszyło. O siódmej trzydzieści zadzwoniłam do lekarza,
porozmawialiśmy sobie bardzo miło, po czym powiedziałam mu, że dam
tylko jeszcze dzieciom śniadanie, zmyję naczynia i przyjadę do szpitala.
Powiedział, że jest mu to na rękę i że spotkamy się niebawem. W
skrytości ducha uważaliśmy oboje, że zanim słońce wzejdzie, powinnam
znaleźć się z powrotem przy polnych robotach.
Udałam się do kuchni i zabrałam się do roboty. Podśpiewywałam
sobie trochę i tylko od czasu do czasu chwytałam się poręczy krzesła i
wstrzymywałam oddech. Mąż mój powiedział mi później, że znalazł swój
kubek, ten z napisem „Ojciec", w piekarniku, ale, moim zdaniem, był zbyt
zdenerwowany, by móc uchodzić za wiarygodnego świadka. O ile sobie
przypominam, robiłam wszystko dokładnie tak jak zawsze. Wyprawianie
dzieci do szkoły odbywa się tak mechanicznie, że nie ma nawet czasu na
zastanawianie się czy na zmianę rutyny. Weźmy chociażby patelnię.
Moim bezpośrednim i naczelnym celem, kiedy znalazłam się w kuchni,
było podgrzanie kawy, jaka pozostała z poprzedniego wieczoru na stole,
bo jakoś nie chciało mi się dzisiaj parzyć świeżej. Wydało mi się rzeczą
wstrząsająco logiczną zrobienie tego na patelni raczej niż w garnuszku,
bo jak każde dziecko wie, płaskie i szerokie naczynie nagrzewa się
szybciej niż wąskie i wysokie, jakim jest na przykład maszynka do kawy.
Nie zamierzam bynajmniej zaprzeczać, że wyglądało to dziwnie.
Kiedy zeszły dzieci, wszystko na pozór funkcjonowało znakomicie;
Laurie wyjął z wściekłą miną z kredensu dwie szklan-
ki i napełnił je sokiem owocowym dla Jannie i siebie. Mnie także
chciał poczęstować sokiem, ale jakoś nie miałam apetytu. W ogóle nie
miałam na nic ochoty, pewnie dlatego, że czułam, iż balansuję na cienkiej
linie pomiędzy sytuacją matki dwojga a matki trojga dzieci, i bałam się
zakłócić tę równowagę lub chociażby przerwać rozpoczęty ciąg zajęć,
które na razie polegały na upartym podgrzewaniu kawy na patelni. Mój
mąż także zszedł niebawem na dół, przywitał się z dziećmi, przyjął
szklankę soku, którą nalał mu Laurie, i zapytał wesoło:
- No i jakże się czujesz?
- Doskonale - odparłam, uśmiechając się serdecznie do całej trójki. -
Czuję się naprawdę wyśmienicie.
- Świetnie - powiedział mąż. - Jak myślisz, o której powinniśmy
ruszyć?
- Koło południa. Wszystko jest w najlepszym porządku.
- Czy można ci w czymś pomóc?
- Nie, nie - zatrzymałam się na chwilę, żeby nie jęknąć, a potem znowu
uśmiechnęłam się. - Czuję się wprost nadzwyczajnie - dodałam.
- Czy nie pogniewasz się - zaczął niepewnie - jeżeli wyjmę jajko z
filiżanki?
- Ależ skąd - odpowiedziałam pospiesznie - nie mam pojęcia, skąd się
tam wzięło.
- To głupstwo - uspokajał mnie mąż. - Ale chce mi się pić, więc
rozumiesz...
Wszyscy przyglądali mi się w jakiś dziwny sposób, a ja tylko się
uśmiechałam; czułam się naprawdę doskonale; cieszyłam się, że długie
miesiące wyczekiwania mają się ku końcowi, że moje staranne
przygotowania nie pójdą na marne i że już nazajutrz będę sobie leżała w
łóżku w pięknej żółtej koszuli.
- Jestem w doskonałym humorze - dodałam.
Trochę kręciło mi się w głowie, to fakt, no i miałam bóle, ale
autentyczne, a nie takie jakieś głupie, nieokreślone, jak
w ciągu ostatnich kilku tygodni. Poklepałam Lauriego po głowie.
- No więc, powiedz, synku - powiedziałam tonem, jakim mówiłam do
niego tysiąc razy w ciągu ostatnich miesięcy. -No, powiedz, synku, co
wolisz - braciszka czy siostrzyczkę?
- Może byś usiadła - zaproponował mąż. Wyglądał, jak człowiek
żywiący skrytą nadzieję, że ktoś zjawi się i wyjaśni mu, jak to się stało, że
znalazł się w sytuacji, nad którą absolutnie nie panuje. - Moim zdaniem,
powinnaś usiąść -powtórzył stanowczym tonem.
W tym właśnie momencie zorientowałam się, że ma rację.
Rzeczywiście powinnam była usiąść. Prawdę mówiąc, powinnam się była
jak najprędzej znaleźć w szpitalu. Zgasiłam więc ten durny uśmiech i
odłożyłam widelec, jaki od dłuższego czasu trzymałam w ręku.
- Muszę się pospieszyć - oświadczyłam.
Mąż wezwał taksówkę i zniósł moją walizkę na ganek. Dzieciaki
miały zamieszkać u przyjaciół i było postanowione, że w drodze do
szpitala odwieziemy je. Jednakże czułam, że na to nie ma już czasu.
Zaczęłam więc mówić bardzo szybko:
- Zajmiesz się sam dziećmi. Dopilnuj...
Tu zatrzymałam się. Pamiętam, że mój proces myślenia był
krystalicznie precyzyjny.
- Dopilnuj, żeby zjadły śniadanie - zakończyłam. Zaraz, myślałam
pospiesznie. Pidżamy schną na podwórku, szkoła, koty, szczotki do
zębów. Mleczarz. Farmerki wylatać. Pranie. -Może powinnam ci zrobić
spis - dodałam słabym głosem. -No i napisać karteczkę do mleczarza.
Aha, zabrakło mydła. Trzeba kupić mydło.
- Tak, kochanie - powtarzał mój mąż. - Tak, kochanie. Zajechała
taksówka i nagle okazało się, że żegnam się
z dziećmi.
- Do zobaczenia - powiedział Laurie. - Baw się dobrze.
- I nie martw się o nic - dorzucił mój mąż.
- Ty też! - krzyknęłam. - Wszystko będzie dobrze.
- Na pewno, na pewno, wszystko na pewno skończy się dobrze -
zapewniał mnie.
Wpakowałam się niezdarnie do taksówki; nie odważyłam się jednak
wypróbować mojego promiennego uśmiechu na kierowcy i powitałam go
tylko skinieniem głowy.
- Przyjadę do ciebie za godzinę - powiedział mąż. - Nie przejmuj się.
- Wszystko jest okay - odparłam. - To ty się nie przejmuj.
- Wszystko na pewno skończy się dobrze - zapewnił kierowca mojego
męża i ruszył. Mąż stał na trawniku i załamywał ręce. Kierowca jechał jak
obłąkany, zakosami, od krawężnika do krawężnika, celem uniknięcia
najmniejszego bodaj zagłębienia w szosie.
Ja zaś siedziałam cichutko, wbita w kąt, i usiłowałam w ogóle nie
oddychać. Jedną ręką objęłam czule walizeczkę, zawierającą ową żółtą
koszulę, a jednocześnie próbowałam zapalić papierosa, nie napinając
przy tym żadnych mięśni poza mięśniami ręki i karku.
- Zapowiada się piękny dzień - odezwałam się po pewnym czasie do
kierowcy. Do szpitala jest co najmniej jeszcze dwadzieścia minut,
pomyślałam, może i więcej, jeżeli on nie przestanie jechać zygzakiem. -
Jest ciepło, jak na tę porę roku - dodałam.
- Wczoraj też już było całkiem ciepło - odparł kierowca.
- O tak, wczoraj też było ciepło - zgodziłam się i wstrzymałam oddech.
Kierowca, który kurczowo unikał mojego odbicia w lusterku, zawołał z
lekką histerią w głosie:
- Myślę, że jutro też będzie ciepło!
Odczekałam minutę, a potem zdobyłam się na następujące słowa:
- Nie wiem, czy ta pogoda się utrzyma. Może do jutra znowu się
ochłodzi.
- No tak - odpowiedział kierowca - ale wczoraj to naprawdę było
całkiem ciepło.
- Wczoraj? - zastanowiłam się. - Ano tak. Wczoraj było rzeczywiście
ciepło.
- Dzisiaj zapowiada się bardzo ładny dzień - powiedział z kolei
kierowca.
Przycisnęłam walizeczkę do siebie ze wszystkich sił i bezwiednie
jęknęłam, nawet niezbyt głośno - jęk ten podobny był bardziej do
skowytu niż do czegokolwiek innego. Taksówka gwałtownie skręciła w
lewo i kierowca dodał gazu.
- Już jest bardzo ciepło - mamrotał kierowca pod nosem. -Nie
pamiętam tak ciepłego dnia o tej porze roku. To nie jest normalne.
Wczoraj było okropnie go...
- Nic podobnego - zaprzeczyłam stanowczo. - Wczoraj był mróz. Już
widać wieżę szpitala.
- Pamiętam doskonale, że pomyślałem sobie, jak niezwykle ciepło jest
na tę porę roku - kierowca jeszcze raz zakręcił i byliśmy na podwórzu
szpitalnym.
- Było tak ciepło, że zwróciło to moją uwagę. „Ale ciepło",
pomyślałam sobie. Pamiętam to doskonale.
Zajechaliśmy z fasonem przed główne wejście. Kierowca wyskoczył z
wozu jak z procy, otworzył moje drzwiczki i podał mi ramię.
- Moja żona urodziła pięcioro - powiedział. - Ja wezmę walizkę.
Pięcioro i to bez najmniejszych komplikacji. - Przeprowadził mnie przez
drzwi i razem podeszliśmy do biurka recepcjonistki. - Proszę - powiedział
do urzędniczki. - Zapłaci mi pani kiedy indziej - rzucił mi i uciekł jak
oparzony.
- Nazwisko? - zwróciła się do mnie urzędniczka z uprzejmym
uśmiechem.
- Nazwisko - wybełkotałam, ale po chwili przypomniałam sobie i
podałam je.
- Wiek? - pytała dalej. - Płeć? Zawód?
- Literat - odparłam.
- Przy mężu - skwitowała mnie.
- Literat - powtórzyłam.
- Napiszę przy mężu - odparła. - Nazwisko prowadzącego lekarza?
Liczba dzieci?
- Dwoje - warknęłam. - Na razie.
- Przebieg ciąży normalny - ciągnęła. - Grupa krwi? Rentgen?
- Proszę pani... - zaczęłam.
- Nazwisko męża? Zawód męża?
- Niech pani po prostu wszędzie pisze przy mężu - zasugerowałam. -
Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć jego nazwiska. Naprawdę.
- Ślubne?
- Co?
- Czy mąż pani jest ojcem dziecka? Czy pani jest mężatką?
- Proszę pani - powiedziałam błagalnie. - Czy nie mogłabym pójść na
górę?
- Doprawdy - żachnęła się urzędniczka. - Przecież to w końcu tylko
poród.
Skinęła dyskretnie na stojącą opodal pielęgniarkę, która chwyciła
mnie za to samo ramię, którego dzisiaj jakoś wszyscy się czepiali, i
zaprowadziła mnie do windy. Była raczej sympatyczna. Dwukrotnie
dowiadywała się, jak się czuję, a kiedy wysiadłyśmy, zapytała
„porodówka"? Walizeczkę dźwigałam sama.
Na górze przyłączyły się do nas dwie dalsze pielęgniarki; podczas gdy
nakładałam na siebie szpitalną koszulę, prowadziłyśmy ze sobą
zdawkową konwersację. Pielęgniarki bawiły się poprzedniego wieczoru
na jakimś przyjęciu z lekarzami i jedna z nich była tam po prostu zupełnie
niebywała; rozbierałam się, a ona nie przestawała być niebywała,
albowiem od czasu do czasu jedna albo druga z jej koleżanek zwracała się
do kogoś i pytała, czy ona nie jest zupełnie niebywała, no proszę
powiedzieć!
Rzuciłam kilka lekkich zdań, żeby udowodnić, że jestem również w
doskonałym humorze i zupełnie nie zdenerwowana; zrobiłam kilka
zabawnych uwag na temat szpitalnej koszuli i z niepokojem w sercu, ale z
uśmiechem na ustach zapytałam, co to za aparatura, jaką właśnie
przywieziono na metalowym wózku.
Mój lekarz zjawił się w pół godziny później; widać wypił trzy mocne
kawy i wypalił dobre cygaro; poklepał mnie dziarsko po ramieniu i
zapytał:
- Jak się pani czuje?
- Nieźle - odparłam z chichotem, który przemienił się w coś w rodzaju
żabiego skrzeku.
- Jak pan myśli, czy to jeszcze długo...?
- A tam - roześmiał się mój doktor - mamy jeszcze mnóstwo czasu. Na
razie...
Nagle cały personel zaczął się mną intensywnie zajmować. Jedna,
pielęgniarka wyklepała mi poduszkę, druga chwyciła mnie za rękę,
trzecia zaś głaskała moje czoło i powtarzała kojącym tonem:
- To przecież nic, to nic. Poród, naturalna rzecz.
- Proszę mnie zawołać w razie potrzeby - oświadczył pan doktor. -
Będę na dole, w kawiarence.
- Już ja pana zawołam, jak uznam, że jest mi pan potrzebny -
warknęłam głucho.
Jedna z pielęgniarek powiedziała słodziutkim głosem:
- Moja droga, po co tak straszyć męża.
Otworzyłam jedno oko, okazało się, że przy moim łóżku siedzi
rzeczywiście mąż. Wyglądał, jak gdyby z trudem powstrzymywał się od
płaczu.
- Kazali mi tu przyjść - tłumaczył się. - Szukałem poczekalni.
- Na końcu korytarza - syknęłam, nacisnęłam gwałtownie dzwonek i
zażądałam od pielęgniarki:
- Proszę go w tej chwili stąd zabrać.
- Powiedzieli mi - mówił mój mąż płaczliwie i patrzał bezradnym
wzrokiem na pielęgniarkę.
- Nic, nic - uspokajała go pielęgniarka i znowu zaczęła mnie głaskać
po głowie. - Miejsce męża jest przy żonie.
- Albo on stąd wyjdzie, albo ja wychodzę! - krzyknęłam. Drzwi
otworzyły się raptownie i wszedł lekarz.
- Powiedziano mi, że pan przyszedł. - Uścisnął po męsku dłoń mojego
męża i dodał: - Jakoś kiepsko pan wygląda.
Mój mąż uśmiechnął się zdawkowo.
- Jeszcze nie zdarzyło mi się stracić ojca - zażartował doktor i trzepnął
mojego męża w plecy, po czym zwrócił się do mnie:
- A jak my się czujemy? - zapytał.
- Okropnie - odparłam.
- Wracam na dół - roześmiał się pan doktor. - Idzie pan ze mną?
Tego dnia było tak, że nikt właściwie ani nie przychodził, ani nie
odchodził. Kiedy jednak otwierałam oczy, okazywało się, że zawsze ktoś
przy mnie stoi albo siedzi. Tym razem była to pielęgniarka o dość
sympatycznej twarzy, która stała przy moim wezgłowiu; przecierała mi
ramię kawałkiem wilgotnej waty. Na ogół nie cierpię zastrzyków, ale ten
powitałam radosnym uśmiechem.
- No, no - odezwałam się. - Cieszę się, że panią widzę.
- Ale z pani tchórz!
- Kiedy to zacznie działać? - spytałam podejrzliwie. Nigdy nie miałam
zaufania do pielęgniarek i zawsze się
boję, że wstrzykują mi jakiś obojętny i nieszkodliwy płyn w głębokiej
wierze w psychologiczne działanie zastrzyku jako takiego.
- Nawet się pani nie spostrzeże - odparła tajemniczo. Zastrzyk
podziałał błyskawicznie, bo w pięć minut po odejściu
pielęgniarki zaczęłam ni stąd, ni zowąd chichotać. Leżałam sama w
pokoju i śmiałam się jak głupia, a kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że
tym razem stoi nade mną zupełnie obca kobieta. Nie była to pielęgniarka,
ale autentyczna ludzka istota w niebieskim szlafroku.
- Śmiałam się trochę - oświadczyłam z godnością.
- Jestem z pokoju naprzeciwko - oświadczyła. - Słyszałam pani głos.
Jutro może mi się to samo przytrafić.
- Będzie pani rodzić?
- Może kiedyś, w przyszłości - odparła ponurym głosem. -Już dwa
tygodnie temu miałam bóle, więc przywieźli mnie z rana, ale wieczorem
powiedzieli „niech pani wraca do domu i jeszcze zaczeka". Więc
wróciłam do domu i przyjechałam po trzech dniach, bo znowu chwyciły
mnie bóle. Ale oni tylko powiedzieli „niech pani wraca do domu i jeszcze
zaczeka". Wczoraj znowu mnie bolało, więc przyjechałam. Na razie mnie
trzymają.
- Coś strasznego! - wykrzyknęłam.
- Sprowadziłam matkę. Przygotowuje posiłki i zajmuje się wszystkim,
ale myślę, że zaczyna podejrzewać, że ściągnęłam ją podstępem, żeby się
nią wyręczyć.
- To straszne - powiedziałam znowu i zaczęłam walić pięściami w
ścianę.
- Niech pani przestanie! - krzyknęła. - Jeszcze panią ktoś usłyszy. To
jest moje trzecie dziecko. Z pierwszymi dwoma nie miałam żadnych
problemów.
- To też jest moje trzecie - warknęłam. - I wszystko mi jedno, czy mnie
ktoś usłyszy, czy nie.
- Moje dzieci - westchnęła. - Ile razy wracam do domu, rzucają się na
mnie i pytają, gdzie jest nowy braciszek. Matka też. A mąż musi mnie
wciąż przywozić i odbierać.
- Wszyscy mi mówili, że trzecie jest najłatwiejsze - zaczęłam znowu
walić pięściami w ścianę i chichotać.
- No i znowu pani zaczyna - westchnęła. - Czego się pani tak śmieje?
Chciałabym się też mieć z czego śmiać.
Pomachała mi ręką, odwróciła się i wyszła z opuszczoną głową.
Otworzyłam oczy i okazało się, że na wygodnym krześle, w nogach
łóżka, siedzi mój mąż.
- Już cię pytałem - mówił. - Już cię pytałem, czy pozwolisz, że sobie tu
poczytam.
Miał „New York Timesa" na kolanach.
- Zastanów się - powiedziałam. - Czy ja czytam? Leżę jak głupia, nie
mam nic do roboty, a ty siedzisz i najspokojniej w świecie czytasz sobie
„New York Timesa" i to tuż pod moim nosem, kiedy ja nie mam nic...
- No i jakże się czujemy? - usłyszałam głos doktora, który nagle
wyrósł obok łóżka i był teraz najwyraźniej znacznie wyższy.
Jednocześnie ściany pokoju zaczęły się dość gwałtownie chwiać.
- Doktorze! - krzyknęłam nieco głośniej, niż zamierzałam -żądam,
żeby mi pan dał...
Poklepał mnie po ręce i okazało się, że to mój mąż, a nie mój doktor.
- Przestań wrzeszczeć - zażądał.
- Ja wcale nie wrzeszczę. Ale mam tego zupełnie dosyć. Zmieniłam
zdanie. Nie będę rodzić dziecka, chcę wrócić do domu i zapomnieć o tej
całej głupiej historii.
- Doskonale cię rozumiem.
Odpowiedziałam mu jednym słowem, które wprawdzie znałam i
rozumiałam, ale które jeszcze nigdy nie wymknęło się z moich ust.
- Przestań wrzeszczeć - zaklinał mnie mój mąż. - I nie mów takich
wyrazów.
Byłam przekonana, że jestem zupełnie przytomna, i spojrzałam na
niego ze świętym oburzeniem.
- Kto tu właściwie rodzi? Ty czy ja?! - ryknęłam.
- No, już dobrze - odezwał się głos doktora. - Zaraz się do pani
zabierzemy.
Ściany z lewej i prawej strony odsuwały się w nieskończoność,
a kobieta w niebieskim szlafroku stała w progu i machała do mnie
ręką.
- Kochała mnie za niebezpieczne życie moje - zaczęłam deklamować -
a ja za szczere miłosierdzie ją kochałem...
- Wszystko w najlepszym porządku - powiedział doktor. -Proszę teraz
nie oddychać.
- Czy on skończył czytać tego „Timesa"?
- Już dobrych kilka godzin temu - odpowiedział doktor.
- A co on teraz czyta?
- „Herald Tribune" - odparł lekarz. - Proszę wstrzymać oddech.
Zrobiło się tak niewiarygodnie jasno, że musiałam zamknąć oczy.
- Jak przyjemnie u państwa - powiedziałam do doktora. -Bardzo
państwu dziękuję za miły wieczór. Było naprawdę szalenie ciekawie.
Następnym razem muszą państwo przyjść do nas...
- Dziewczynka - powiedział doktor.
- Sara- oznajmiłam uprzejmie, tak jak gdybym mu ją przedstawiała.
Wciąż byłam pewna, że jestem zupełnie przytomna. I chyba byłam. Bo
przy moim łóżku siedział znowu mąż i uśmiechał się radośnie.
- Co się z tobą dzieje? - zapytałam. - Dlaczego nie czytasz „Wall Street
Journal"?
- Mamy dziewczynkę - odparł.
- Wiem - mruknęłam. - Byłam przy tym. Znajdowałam się w czystym,
sympatycznym pokoju. Było,
bez wątpienia, po wszystkim. Najwyraźniej w świecie widziałam
zarys moich stóp pod kołdrą,
- Mamy dziewczynkę - zawiadomiłam mojego męża. Drzwi otworzyły
się i wszedł doktor.
- No i jak? - zapytał. - Jak się czujemy?
- Doskonale - odpowiedziałam. - Mamy dziewczynkę.
- Wiem - odparł.
Drzwi były nadal otwarte i po chwili ukazała się w nich kobieca twarz.
Mąż, doktor i ja odwróciliśmy się, żeby zobaczyć, kto wszedł. Była to
moja znajoma w niebieskim szlafroku.
- Już u pani po wszystkim? - zapytałam ją.
- Nie - mruknęła. - A u pani?
- Owszem - odpowiedziałam. - No i co? Znowu pani wraca do domu?
- Proszę pani - powiedziała powoli. - Wie pani co? W domu dzieciaki
wrzeszczą, moja matka patrzy na mnie, jak gdybym jej zrobiła jakieś
świństwo, mąż, jak tylko zobaczy, podskakuje jak oparzony i łapie
kluczyki od samochodu. Siostra telefonuje trzy razy dziennie, a kiedy
słyszy mój głos, odwiesza słuchawkę. Tutaj dają mi trzy posiłki dziennie,
które kto inny gotuje, poznałam wszystkie pielęgniarki i spotykam
mnóstwo osób, które przychodzą i odchodzą. Byłabym idiotką, gdybym
wróciła do domu. A co pani ma, chłopca czy dziewczynkę?
- Dziewczynkę.
- Dziewczynkę? - zamyśliła się. - Powiadają, że trzecie dziecko jest
najłatwiejsze.
II
Moim zdaniem, kobiety, a przede wszystkim te, które prowadzą dom,
myślą w kategoriach spisów. Zawsze twierdzę, mimo silnej opozycji z
wielu stron, że umysł kobiety odznacza się żelazną logiką. Ale dopiero
kiedy zabrałam się pewnego roku do opróżniania kieszeni letniego
płaszcza, zdałam sobie w pełni sprawę z tego, do jakiego stopnia sposób
myślenia kobiety, zajmującej się prowadzeniem domu, opiera się na
spisach, innymi słowy, że długa lista spraw do załatwienia czy
przedmiotów do zakupienia, w której jedna pozycja ciągnie się pokornie
za drugą, stanowi w gruncie rzeczy jedyny możliwy sposób radzenia
sobie z egzystencją, polegającą na współżyciu pod jednym dachem z
mężem i dziećmi, którym nawet w najśmielszych marzeniach nie
przyszłoby do głowy, że można by było ustawić się pokornie jedno za
drugim. Do rozważań tych skłonił mnie fakt, że przy opróżnianiu wyżej
wymienionych kieszeni natrafiłam na kilka wymiętych karteczek. Na
jednej z nich wyczytałam, co następuje: kasza, buty odnieść, chleb, ser,
masło fistaszkowe, gazeta wieczorna, tuz. pączków, ZADZWONIĆ DO
OBRAZU. Pokazałam karteczkę mężowi, który ją dwukrotnie przeczytał
i orzekł, że nic z niej nie rozumie. Kiedy oświadczyłam, że dla mnie
wszystko jest jasne, ponieważ kartka ta poprowadzi mnie główną ulicą
naszego miasteczka, najpierw stroną parzystą, a potem nieparzystą -
muszę kupować kaszę w specjalnym sklepie, bo tylko tam mają gatunek,
który moje dzieci uznają - mąż zapytał, co wobec tego znaczy
ZADZWONIĆ DO OBRAZU, na co odparłam, że chodzi o to, żeby nie
zapomnieć zadzwonić do ramiarza przed wyjściem z domu, i że
napisałam to dużymi
literami, bo gdybym przypomniała sobie o tym dopiero po spojrzeniu
na karteczkę w sklepie, musiałabym udać się do ramiarza osobiście, a
wtedy mąż mój pociągnął nosem i mruknął, że gdyby prowadził swoje
sprawy tak jak ja moje, to... Druga znaleziona w tej samej kieszeni kartka
zaczynała się od słów: „letni płaszcz do prl."
Fakt, że nie zaniosłam letniego płaszcza do pralni (ach, te pierwsze
jesienne dni, nostalgiczny zapach chłodnych poranków, jaskrawość
czerwonych i złotych liści, nasz podjazd jedną wspaniałą feerią barw,
nagląca, atawistyczna potrzeba chomikowania jadła na zimę, no i te
dynie), nie zachwiał bynajmniej moim przekonaniem, że ciąg skojarzeń,
prowadzący od jednej sprawy do drugiej, z którego składa się każdy spis,
ma swoją głęboką logikę, chociaż nie prowadzi zbyt daleko. Wystarczy
na przykład wspomnieć sąsiadce, że podoba nam się jej nowe linoleum w
kuchni, a ona z miejsca odpowie:
- Naprawdę podoba się pani? Bo widzi pani, ja właściwie chciałam
kupić białe, a nie niebieskie, ale białe brudzi się szalenie szybko, no a
John najbardziej lubi niebieski kolor, pojemnik na śmieci i stół są
niebieskie, ale w znacznie jaśniejszym odcieniu i trzeba by je było
właściwie wymienić, tylko że wówczas firanki...
W tym miejscu jej monolog może nagle zmienić kierunek (zakładam
oczywiście, że tok jej wymowy nie zostanie przerwany przeze mnie
opowieścią o moich przygodach z linoleum albo że John nie przerwie jej
żądając krakersów i sera dla gości, albo że któreś z jej dzieci nie zacznie
się drzeć na górze); weźmy też pod uwagę możliwość dygresji pod
tytułem „brud"; tutaj może nastąpić wyliczenie całej litanii przedmiotów;
które łatwo się brudzą („...czarne linoleum, na którym widać każdy
pyłek..."); albo przedmiotów, które mało się brudzą („...Mimo że ściana
jest jasnożółta, można ją zwyczajnie wycierać gąbką..."); albo nagły skręt
i podjęcie tematu urządzenia kuchni w ogóle („...miała prześliczne
firaneczki
w oknie, ale nie wiem dlaczego wydały mi się jakieś dziwne, może po
prostu nie nadawały się do kuchni, były takie..."); albo urządzenie
łazienki („...więc mieli te same kafelki w łazience co w kuchni, tyle że
różowe, podczas kiedy te w kuchni były niebieskie, a zasłony mieli...");
albo tematu upodobań Johna („...on za nic nie je niczego z czosnkiem,
więc muszę pamiętać, żeby ze wszystkich przepisów...").
Być może, właśnie dlatego mój letni płaszcz nigdy nie został
zaniesiony do pralni. Bo można zacząć od którejkolwiek pozycji na liście,
a potem działać jednocześnie we wszystkich kierunkach, w końcu życie
jest urozmaicone i interesujące, więc mimo że spis jest rzeczą niezmiernie
pożyteczną, to trudno jest trzymać się go dokładnie. W związku z tym
przyszła mi na myśl sprawa filiżanek do kawy. Osobiście wolę dużą
filiżankę, ale w tych takich specjalnych, malutkich, kawa prezentuje się
znacznie lepiej (już widzę całą listę spraw związanych z tym tematem, a
więc zagadnienie malutkich łyżeczek, a także sprawa likierów i
koniaków), a tymczasem ja w długiej wieczorowej sukni prezyduję przy
stole, moi goście prowadzą dowcipną rozmowę, a na górze, w dziecinnym
pokoju, wykwalifikowana opiekunka czuwa nad moimi uśpionymi
dziatkami (co ułatwia podejmowanie dużej liczby osób). Lista moja
zakłada istnienie pokojówki i lokaja, którzy pozmywają malutkie
filiżaneczki i wypolerują srebrne łyżeczki (i przydaje przyjęciom
elegancji). Przed laty matka obiecała mi srebrną zastawę do kawy, mamy
już bardzo ładny niski stolik po cioci Marcie i gdyby mój mąż chciał się
wreszcie zabrać do roboty, to wygładziłby go papierem ściernym i
zabej-cował; toteż mimo iż jestem zarażona bakcylem
antykonfor-mizmu, nie jest wykluczone, że zdecydowałabym się w końcu
na nabycie owych malutkich filiżaneczek do kawy. Co skłoniło mnie
bezpośrednio do zastanowienia się nad sprawą filiżaneczek, to uwaga,
jaką zrobiła niedawno jedna z moich przyjaciółek, która powiedziała, że
nie lubi dużych filiżanek, w jakich
podajemy kawę po kolacji, i że stokrotnie woli malutkie filiżanki, a to
głównie dlatego, że musi pić kawę bardzo, ale to bardzo gorącą. To
naprowadziło mnie oczywiście na rozmyślania nad jej metodą
prowadzenia domu, i to rozmyślania rzeczywiście wielostronne; osoba ta
jest bardzo bliską przyjaciółką i za nic w świecie nie zwróciłabym jej
uwagi na fakt, że kiedy byłam u niej po raz ostatni, zauważyłam, że w jej
łazience nie ma mydła. Lubię ją, ta prawda, ale okna w jej gościnnym
pokoju w ogóle się nie otwierają. Jest to wspaniała dziewczyna i jeżeli
życzy sobie pić w moim domu kawę z malutkich filiżaneczek, to
postaram się, żeby tak było, mimo że kiedy jedliśmy u niej niedawno
kolację, znalazłam pająka w sałacie.
Być może - posuwam się teraz wzdłuż innego spisu - że gdybyśmy
mieli malutkie filiżaneczki do kawy, owa miła godzina, jaka następuje
bezpośrednio po spożyciu kolacji, zakłócona u nas niestety pojawianiem
się dzieci, które właśnie wyszły z kąpieli, dzieci z nie cierpiącymi zwłoki
problemami, domagającymi się natychmiastowego rozwiązania, a także
widokiem niezliczonych brudnych naczyń na stole, domagających się
zmycia, oraz psów i kotów, domagających się nakarmienia - być może,
owa wyżej wymieniona godzina stałaby się bez porównania bardziej
wytworna, gdybyśmy mieli małe filiżanki; być może, że nasze dzieci,
widząc, jak raz po raz napełniamy je świeżą kawą, oddalałyby się na
paluszkach od drzwi jadalni. Być może, że gdybyśmy mieli malutkie
filiżaneczki do kawy, pewna miejscowa, ale bezdzietna para małżeńska,
która wyrażała wielokrotnie nie ukrywaną niechęć do naszego
potomstwa, złożyłaby nam sąsiedzką wizytę. Być może, że gdybyśmy
rzeczywiście mieli malutkie filiżaneczki do kawy, zdobylibyśmy się na
puszczenie w niepamięć nieuzasadnionej niechęci owej pary małżeńskiej
do naszej rodziny, niechęci, która zapewne powstała na skutek naszej
szorstkiej reakcji na ich krytyczne uwagi na temat zachowania
się naszych dzieci. Może naprawdę powinniśmy żyć trochę
wytworniej, niż żyjemy.
No, ale istnieje poza tym zagadnienie malutkich filiżaneczek do kawy
jako takich. Mam naprawdę wielką pokusę zakupienia ich możliwie jak
najtaniej (oto wyłania się okazja sporządzenia nowego spisu złożonego z
kolumny cen najrozmaitszych towarów) i już nawet myślałam o tym,
żeby w tym celu udać się do Woolwortha („...kupiłam tam niedawno
prześliczne filiżaneczki i chociaż spodki sprzedawano osobno, to w sumie
nie wydałabym dużo więcej niż..."), ale w końcu pomyślałam, że to
jednak nie wypada („...bo każdy domyśli się z łatwością po wzorku, skąd
pochodzą..."), ale trzeba będzie pójść do któregoś z domów towarowych,
gdzie mam otwarty rachunek („...otwarty rachunek? Posłuchaj, co mnie
się przytrafiło..."), chociaż już wiem, że skończy się to tak, że wieczorem
powrócę do domu z dwiema tanimi filiżaneczkami w nędzne kwiatki i
pełnym zestawem garnków (są mi od dawna potrzebne) oraz kompletem
szklanek i miseczek, znakomicie nadających się do śniadania,
szczególnie kiedy odwiedzają nas tabuny przyjaciół naszych dzieci, a
skoro już byłam w dziale gospodarstwa domowego, to skorzystałam z
okazji i obejrzałam sobie miksery elektryczne, bo w końcu jest zaledwie
cztery miesiące do moich urodzin.
Niedawno zanotowałam rozmowę, a raczej wzajemną wymianę
spisów, jaka miała miejsce pomiędzy dwiema kobietami, przy czym jedną
z nich byłam ja. Rozmowa ta rozpoczęła się, nawet całkiem uprzejmie, od
tego, że pochwaliłam nowe pokrowce mojej przyjaciółki, wykonane
własnoręcznie przez nią samą. W szybkich abcugach uporałyśmy się z
zagadnieniem pokrowców (ceny takowych, wyższość kupnych nad
zrobionymi własnym przemysłem), przydatności maszyny do szycia,
mundurków szkolnych naszych dzieci, obuwia dziecięcego (drogie).
Następnie przyjaciółka, stwierdziwszy, że nie cierpi cytowania
zabawnych powiedzonek swoich pociech, powie-
działa, że koniecznie musi powtórzyć mi coś, co jej córeczka
wymyśliła kilka dni temu. W odwet poczęstowałam ją bardzo zabawną
historyjką o Jannie. Ona z kolei oświadczyła, że ceny są obecnie straszne,
wprost niewiarygodne; nasze spotkanie mogłoby się właściwie w tym
miejscu skończyć, bo obydwie byłyśmy bliskie płaczu, ale na szczęście
jeden z naszych mężów wtrącił się i zwrócił naszą uwagę na fakt, że
teoretycznie zeszliśmy się po to, żeby zagrać w brydża, i że jeżeli trwamy
przy tym zamiarze, to pragnie nas zawiadomić, że krzesła są
przygotowane, a karty rozdane. Usiedliśmy więc przy stoliku, a
przyjaciółka nadmieniła, że kiedy ostatni raz graliśmy w brydża, jej mąż
bardzo się złościł, ponieważ dwukrotnie nie dała do koloru. Ja zaś
opowiedziałam bardzo smutną historyjkę o tym, jak to mój mąż pewnego
razu rozpoczął licytację, mówiąc dwa kiery, na co ja powiedziałam dwa
piki, on zalicytował trzy kara, a ja zostałam z królem, waletem i siódemką
karo i... Przyjaciółka przerwała mi opowieścią o jednych znajomych, ja
dorzuciłam swoje o innych znajomych, którzy fatalnie wychowują swoje
dzieci, i opisałam okropne maniery tych dzieciaków, na co ona zwróciła
naszą uwagę na fatalne skutki nowoczesnych metod nauczania, a mój mąż
zapytał, czy my właściwie gramy w brydża, czy nie? Wtedy przyjaciółka
oświadczyła, że podoba jej się ogromnie moja nowa bluzka, a ja, że
zazdroszczę jej tego, iż sama sobie szyje sukienki, na co ona, że sklepy są
teraz nie do wytrzymania, nieprawdaż? Opowiedziałam jej, jak to
pewnego razu sprzedawczyni odezwała się do mnie w sposób tak
ordynarny, że wyszłam ze sklepu niczego nie kupiwszy, co ona
przelicytowała opowieścią o tym, jak to nasz wspólny rzeźnik próbował
ją dzisiejszego ranka nabrać na mielonym mięsie. No tak, powiedziałam,
nawet mielone mięso zrobiło się takie drogie, że nie wiadomo, co robić, z
czym ona zgodziła się i dodała, że, jej zdaniem, cena podniosła się o dwa
centy na funcie i to chyba od wczoraj. Zawiadomiłam ją, że moim
zdaniem, szkoła
dlatego zrezygnowała z wydawania obiadów, ponieważ wszystko tak
strasznie podrożało, na co ona odparła, że dawanie dzieciakom
sandwiczów wypada znacznie taniej. No tak, westchnęłam, ale Laurie
żąda sandwiczów z zimnym mięsem, więc ona zapytała, czy próbowałam
już tę nową pastę rybną z siekanymi oliwkami. Kiedy odpowiedziałam, że
nie, poradziła mi, żebym spróbowała tego proszku na babkę, który, jej
zdaniem, jest rzeczywiście znakomity, a ja stwierdziłam, że za cztery
miesiące wypadają moje urodziny.
Mąż mój zalicytował gromkim głosem trzy kiery, ja powiedziałam
trzy piki i dodałam, zwracając się do przyjaciółki, że szalenie smakują mi
jej ciasteczka i że moje dzieci dlatego tak chętnie przychodzą do niej na
podwieczorek, bo u nas wszystko jest kupne. Przyjaciółka zauważyła
skromnie, że ma nowy przepis na babeczki bezowo-cytrynowe, którymi
zamierza poczęstować nas zaraz po brydżu, a mój mąż ponownie zapytał,
czy my właściwie gramy, czy nie? Wówczas mąż przyjaciółki
zalicytował cztery kiery, ona powiedziała cztery bez atu, a ja
oświadczyłam, że w najbliższej przyszłości zamierzam nabyć pół tuzina
malutkich filiżanek do kawy. W rezultacie graliśmy sześć pików i moja
przyjaciółka i ja wygrałyśmy bez najmniejszego wysiłku, przy czym
dowiedziałam się od niej przy okazji, że jeżeli rzeczywiście zamierzam
kupić elektryczny mikser, to muszę bardzo uważać, żeby się nie naciąć;
jedna z jej znajomych włączyła swój po raz pierwszy i rozpadł się na
kawałki. Oczywiście odesłała go do fabryki i po pewnym czasie
otrzymała nowy egzemplarz, ale mój mąż stwierdził, że gdyby jego
partner wyszedł w cokolwiek z wyjątkiem asa kier, to... wzięłam od niej
przepis na babeczki bezowo-cytrynowe, a kiedy powróciliśmy do domu,
sporządziłam nowy spis, zaczynający się od: „cytryny, małe filiż. do k.,
letni płaszcz do pralni...".
Mój letni płaszczyk był naprawdę bardzo solidny. Nosiłam go przez
dwa ostatnie lata college'u i przez wszystkie letnie
sezony od tej pory. Teraz, kiedy już byłam matką trojga dzieci,
wiedziałam z całą pewnością to, co mgliście podejrzewałam, kiedy
miałam tylko jedno dziecko, a co do czego miałam już niemal pewność,
kiedy było ich dwoje, a mianowicie, że rodzice noszą swoją odzież co
najmniej o dwa lata dłużej niż inni ludzie. Przez długie miesiące lata -
które notabene bywa teraz znacznie upalniejsze niż za czasów mojego
dzieciństwa (podobnie jak zimy są obecnie mroźniejsze) - radzę sobie
doskonale z moim płaszczykiem i kilku rozpadającymi się kretonowymi
sukienkami, ale zimą sprawy mają się niestety zupełnie inaczej; jeżeli nie
uda mi się znaleźć kogoś, kto podejmie się wyłatania kieszeni mojego
futra, to nie będę nawet mogła nosić przy sobie chusteczki do nosa, chyba
że przypnę ją sobie do sukienki, tak jak Jannie. Ale oddawanie futra do
reperacji w czasie upałów wydaje się rzeczą tak śmieszną, że od co
najmniej dwóch lat w górnej szufladzie mojej komody leży lista, która
zaczyna się od słów: „zreperować fro".
Tego ranka obudziłam się późno. Budzik wysiadł po raz trzeci w tym
tygodniu. Panował już taki upał, że trudno się było ruszać. Poleżałam
jeszcze kilka minut, mobilizując energię konieczną do wstania. Z pokoju
dziewczynek rozlegały się cienkie tony piosenki i z przyjemnością
myślałam o tym, jak to miło, że dwie siostrzyczki i braciszek lubią się i
bawią ze sobą w takiej zgodzie; nagle sens słów tego, co oni wyśpie-
wywali, doszedł do mojej świadomości. Jednym susem wyskoczyłam z
łóżka i pełną parą ruszyłam przez korytarz.
- Mała zjadła pająka, mała zjadła pająka, mała zjadła pająka - śpiewały
moje pociechy.
Otworzyłam drzwi i trzy niewinne buzie zwróciły się ku mnie. Laurie
w pidżamie z materiału w kowbojski wzór siedział na komodzie i
dyrygował chórem za pomocą wieszaka, Jannie w różowych spodniach
od pidżamy i wizytowej sukience
z organdyny siedziała na swoim łóżku. Sally uśmiechała się do mnie
jakoś dziwnie i patrzała na mnie spomiędzy listewek kojca, pokazując
wszystkie cztery ząbki.
- Coś zjadła? - zapytałam. - Co masz w buzi?
- Pająka! - wrzasnął Laurie triumfalnym głosem. - Ona zjadła pająka!
Z trudem udało mi się otworzyć buzię małej. Była pusta.
- Czy ona go połknęła? - zapytałam.
- A bo co? - dowiadywał się Laurie. - Czy ona od tego zachoruje?
- To Jannie dała jej tego pająka - oświadczył Laurie.
- Ale Laurie go złapał - zawiadomiła mnie Jannie.
- Ale ona zjadła go sama - dodał pospiesznie Laurie.
Powolnym krokiem powróciłam do swojego pokoju,
przezwyciężyłam nieprzepartą chęć powrotu do łóżka i zaczęłam się
ubierać. Odgłosy, jakie dochodziły z pokoju dzieci, świadczyły o tym, że
i one już niby to ubierały się.
- Włóż to na Sally - mówił Laurie.
- Kiedy to jest za małe - opierała się Jannie.
- Nie szkodzi - nalegał Laurie. - Ubierz ją szybko i już.
- Włożę jej moją niebieską bluzkę - powiedziała Jannie.
- Ta bluzka jest okropna - zaprotestował Laurie.
- Wcale nie.
- Właśnie że tak.
- Wcale nie.
- Właśnie że tak.
- Wcale nie.
- Dzieci! - krzyknęłam głosem nieco silniejszym niż zazwyczaj o
dziewiątej rano. - Proszę, przestańcie się kłócić i ubierajcie się.
- Laurie zaczął! - wrzasnęła Jannie.
- Jannie zaczęła! - wrzasnął Laurie.
Pospiesznie przeciągnęłam grzebień przez włosy i pobiegłam do
dziecinnego. To rozgrzało mnie jeszcze bardziej. Wyciąg-
nęłam Sally z kojca, postawiłam na łóżku Jannie i zaczęłam ją ubierać,
a Laurie i Jannie natychmiast rzucili swoją odzież, przysiedli na skraju
łóżka i zaczęli się nam przyglądać. Zmieniłam pieluchy małej z
szybkością wprawnej matki trojga dzieci, postanowiłam nic więcej na nią
nie nakładać, wepchnęłam ją sobie pod pachę i ruszyłam na dół. Za mną
rozległ się płaczliwy wrzask Jannie.
- Nie mogę znaleźć paaaantofli! - ryczała.
Laurie zaczął złośliwie chichotać. Zauważyłam, że zakłada sobie
czerwone sandałki Jannie, i pomyślałam z goryczą, że siedmiolatki mają
podobno dobre i złe dni, i rzuciłam pospiesznie:
- Nałóż Jannie pantofle i zapnij jej klamerki.
Już po sekundzie zorientowałam się, że przecież wiem, co mój syn
zrobi, więc pospiesznie wycofałam się na dół, do kuchni, żeby
przynajmniej na to nie patrzeć. W kuchni było goręcej niż zazwyczaj,
więc posadziłam Sally w wysokim krześle i pospiesznie zaczęłam
otwierać okna i drzwi, żeby wpuścić nieco powietrza. Widok słonecznego
poranka pocieszył mnie nieco. Pomyślałam sobie, że o dziesiątej będzie
po śniadaniu i że będę mogła spokojnie napić się kawy; może nawet
poczuję się lepiej, jak zabiorę dzieci na pływalnię albo na piknik. Z
właściwym mi przy śniadaniu wdziękiem, szybkością i sprawnością
napełniłam maszynkę do kawy wodą, postawiłam ją na ogień,
przygotowałam butelkę dla Sally, wstawiłam ją do gorącej wody i
zaczęłam się rozglądać za Phoebe. Phoebe była naszą pomocą domową, a
jako miejscowa dziewczyna, została obdarzona przez naturę typowym dla
Vermontczyków poczuciem niezależności zarówno w myśleniu, jak i w
działaniu; według umowy, miała przychodzić o godzinie ósmej, ale
zazwyczaj zjawiała się o dziewiątej, podkreślając w ten sposób swoją
godność osobistą. Dzisiaj jednak nie było jej wcale widać, nawet w jej
ulubionym miejscu na werandzie, gdzie często przesiadywała; układając
pasjansa. Zaczęłam więc nakrywać do stołu. Byłam poirytowana.
Na schodach rozległy się ciężkie kroki Lauriego, za nim biegła
rozwścieczona Jannie.
- Gdzie jest Phoebe? - zapytał Laurie.
- Jeszcze nie przyszła - odparłam krótko, bo byłam zbyt wściekła,
żeby wdawać się w rozmowę. - Kto nakryje, dostanie dziesiątaka.
Laurie zaczął głośno śpiewać i energicznie dzwonił sztućcami. W
miarę jak jego śpiewanie stawało się głośniejsze, w piersi mojej rosło
pewne podejrzenie.
- Czy myłeś zęby? - zapytałam. Śpiewał dalej.
- Czy myłeś zęby? - powtórzyłam.
Zadzwonił telefon. Ponieważ byłam po drugiej stronie stołu i
musiałabym odsunąć kilka krzeseł, Laurie ubiegł mnie i szybko podniósł
słuchawkę.
- Halo - odezwał się uprzejmie, tak jakeśmy go uczyli. -Tu mówi
Laurence. - Spojrzał na mnie wymownym wzrokiem i zrobił smutną
minę.
- Nie, jeszcze nie wstała. Śpi.
- Młody człowieku - powiedziałam groźnym tonem, ale on odsunął się
tak, że nie mogłam dosięgnąć słuchawki.
- Dam pani znać, jak się obudzi - przyrzekł i pospiesznie odłożył
słuchawkę.
- Wiem, że wolisz z nią nie rozmawiać - oświadczył. - Ona gada bez
końca, a przecież jesteś teraz zajęta. Musisz zrobić śniadanie, no i w
ogóle.
- Kto? - zapytałam krótko.
- Napiszę ci na kartce - oświadczył Laurie, wziął ołówek i zaczął pisać
drukowanymi literami w notesie telefonicznym. Kawa kipiała, więc
pospiesznie wróciłam do kuchni. Zgasiłam gaz, podałam Sally butelkę -
zaczynała już wprawdzie pić z filiżanki, ale nadal domagała się rano
pełnej butelki, prawdopodobnie po to, żeby w razie konieczności móc
używać jej jako broni i rąbać nią w łeb każdego, kto lekkomyślnie zbliżał
się do niej na odległość ciosu - i zaczęłam rozbijać jajka na jajecznicę.
Jannie schodziła ze schodów z okropnym stukotem, bo jak z góry
wiedziałam, miała lewy sandał na prawej nodze i na odwrót.
- Gdzie Phoebe? - zapytała.
- Nie przyszła - oświadczył Laurie. - Mama jest wściekła.
Prawdopodobnie zabije ją.
- Laurie - zaczęłam, ale moje pociechy już śpiewały na całe gardło:
„Mama zabije Phoebe, mama zabije Phoebe".
Teraz mąż zeszedł z góry. Niestety, nie owym sprężystym, dziarskim
krokiem, jakim ojcowie powinni rano wchodzić do kuchni, aby w
towarzystwie swoich milusińskich spożyć pożywne śniadanko; wszedł
więc do kuchni, rozejrzał się i zapytał:
- Gdzie jest Phoebe?
- Nie przyszła - odpowiedziałam.
- Mama zabije Phoebe - śpiewały niezmordowanie dzieci.
- Musisz wylać tę dziewuchę - zauważył mój mąż. - Dzień dobry,
dzieci.
- Dzień dobry, tatku - odezwała się Jannie słodko.
- Dzień dobry, tato - powiedział Laurie dziarsko. Odwróciłam się i
zobaczyłam, że Jannie ustawiła szklanki z sokiem pomarańczowym w
piramidę, a Laurie układał pociąg z noży i widelców. Sally wysączyła
ostatnią kroplę z butelki i rzuciła ją na podłogę.
- Gorąco - zauważył mój mąż. Usiadł przy stole, zabrał Lauriemu nóż
i widelec, a Jannie szklankę soku.
- Dlaczego pozwalasz dzieciom bawić się tak głupio? -zapytał. - Czy
one nie mają wystarczającej liczby prawdziwych zabawek?
Nie czułam się na siłach, by odpowiedzieć. Postawiłam na stole
jajecznicę, grzanki, kawę i usiadłam; wystarczyło spojrzeć na kawę, żeby
stwierdzić, że jest za gorąca, a było faktem niezaprzeczalnym, że grzanki
są przypalone.
- Co to za paskudztwo? - zapytał Laurie i spojrzał na swój talerz.
- Pewnego razu - powiedziała Jannie ustami pełnymi jajecznicy -
pewnego razu był sobie chłopiec, który nie miał ani ojca, ani matki i
wybiegł na środek jezdni.
- I co mu się stało? - zainteresował się Laurie.
- Został pożarty przez ciężarówkę - oświadczyła Jannie spokojnie.
- To głupie - stwierdził Laurie.
- Wcale nie.
- A właśnie że tak.
Zadzwonił telefon. Byłam zaklopsowana za krzesłem Sally, więc
Laurie znowu mnie ubiegł.
- Laurence przy telefonie - powiedział z powagą. - Czy można
wiedzieć, kto mówi?
Wrócił do kuchni i powiedział do ojca:
- Telefonuje pan Feely i pyta, czy zagrasz dziś wieczorem w pokera?
Mąż, unikając starannie mojego wzroku, odpowiedział:
- Powiedz mu, że zadzwonię do niego później.
- Pewnego razu - zaczęła znowu Jannie - był sobie mały chłopiec,
który nie miał ani ojca, ani matki.
- I co się z nim stało? - zapytałam z poczucia obowiązku, bo Laurie był
przy telefonie.
- Zjadł go niedźwiedź - powiedziała Jannie. - Czy dostanę cukierka,
jak skończę śniadanie?
Każde z moich dzieci miało zabawkę wypełnioną cukierkami, która
stała na środku stołu; były to niewielkie, szklane samolociki, do których
wkładałam zazwyczaj malutkie, okrągłe, lukrowe kuleczki, takie jakimi
ubiera się torty urodzinowe. Jannie wprost uwielbiała te kuleczki, ale
Laurie doskonale wiedział, że cała taka porcja nie jest nawet
odpowiednikiem przeciętnej wielkości miętówki w czekoladzie.
- Jeżeli zjesz wszystko, co masz na talerzu - zawyrokowałam - to dam
ci cukierka.
- Pewnego razu był sobie mały chłopiec - zaczęła znów
Jannie, rozgrzebując jajecznicę trzonkiem widelca - który nie miał ani
ojca, ani matki.
- I co się z nim stało? - zapytał tym razem Laurie. - Prosił, żebyś
zadzwonił do niego przed drugą - szepnął ojcu do ucha.
- Zjadł go słoń - roześmiała się Jannie. - Patrz, mamo, już nie ma
śniadania.
Podniosłam jej talerz i zgarnęłam jajecznicę ze stołu.
- Zjesz wszystko, jak ci kazałam - oświadczyłam. W przeciwnym razie
z cukierka nici.
- Pewnego razu był sobie mały chłopiec - mruknęła Jannie ponuro -
który nie miał ani ojca, ani matki. - Odczekała chwilę, ale tym razem nikt
się nie odezwał.
Laurie był zajęty swoją grzanką, ja usiłowałam wyjąć łyżkę z buzi
Sally, a mąż przeliczał pieniądze w portfelu.
- Pewnego razu był sobie mały chłopiec - zdenerwowała się Jannie -
który nie miał ani ojca, ani matki.
- I co się z nim stało? - zapytał Laurie z rezygnacją. Jannie
zachichotała.
- Rower go zjadł.
- Koniec! - krzyknął nagle Laurie, przewrócił talerz do góry dnem,
postawił na nim filiżankę po mleku, także do góry dnem, a na niej
szklankę po soku.
- Laurence - odezwał się jego ojciec, nie odrywając wzroku od
pieniędzy - serwetka spadła ci na podłogę.
Laurie porwał swój samolocik z cukierkami i oddalił się.
Ja podniosłam jego serwetkę z podłogi, rozebrałam piramidkę z
talerza, filiżanki i szklanki, chwyciłam talerz Jannie w momencie, kiedy
już ześlizgiwał się ze stołu, wyrwałam Sally łyżkę i zwróciłam się do
męża:
- Dolać ci kawy? - zapytałam. Zajrzał uważnie w głąb swojej filiżanki.
- Owszem, poproszę - oświadczył. Śniadanie miało się ku końcowi.
Laurie wsypał cukierki do miseczki i mieszał je energicznie.
- Zobacz - podszedł do Jannie, która wciąż siedziała przy stole. -
Zobacz, trąba powietrzna.
- Ja też chcę moje cukierki - zażądała natychmiast Jannie.
- Zobacz, trąba powietrzna - powiedział Laurie do ojca.
- Zobacz, trąba powietrzna - zwrócił się do mnie.
Miał jakiś nowy pomysł. Wziął garść cukierków i rzucił je na tackę
Sally; zaczęły się turlać. A Sally przyglądała im się z najwyraźniej
mieszanymi uczuciami.
- Jedz, Sally! - wołał Laurie - jedz, jedz, jedz, jedz, jedz!...
- Laurence! - zgromiłam go.
- Okej - odparł Laurie. - Zobacz, Sally, no zobacz. Cukierki.
Wskazywał na nie palcem i Sally zaczęła je zgarniać, ale jej paluszki
nie były jeszcze wystarczająco sprawne i słodkie kuleczki wciąż turlały
się po tacy. Sally zaczęła głośno chichotać.
- Mama, idzie Phoebe - ucieszył się Laurie.
- Phoebe idzie - zawtórowała mu Jannie.
Zaczęła się gramolić z krzesła, a Laurie zebrał swoje cukierki,
wpakował je do samolociku i najwyraźniej szykował się do skoku ku
drzwiom wejściowym. Jannie odchyliła swoje krzesło nieco zbyt daleko
do tylu, Laurie wpadł na nią w biegu i oboje runęli na podłogę wraz z
talerzem pełnym jajecznicy, który zsuwał się powoli i nawet dość
elegancko z obrusa.
- Czy mogę teraz poprosić o moje cukierki? - zapytała Jannie i szybko
dodała: - To była wina Lauriego.
- Phoebe! - wrzeszczał Laurie już przy frontowych drzwiach. - Mama
mówi, że cię zabije, a tata mówi, że...
Zadzwonił telefon. Tym razem byłam pierwsza i ciężko dysząc
podniosłam słuchawkę.
- Halo?
- Halo - w słuchawce rozległ się wysoki dziecinny głosik. -Czy mogę
poprosić Laurence'a?
Phoebe była moją ostatnią, na długie, długie lata, pomocnicą domową.
Bynajmniej nie dlatego, że daję sobie sama radę, ale z tej prostej
przyczyny, że z niewiadomych powodów najbardziej niezdarne,
najleniwsze dziewczęta płyną do mnie jak do macierzystego portu. Nigdy
nie udawałam, że jestem dobrą gospodynią. Potrafię upiec niezły piernik i
znam niezły przepis na zupę cebulową, ale w gruncie rzeczy nie posiadam
w tej dziedzinie specjalnych zdolności, chociaż umiem pozamiatać
podłogę i zetrzeć kurz. Nie mogę się pochwalić takimi rzeczami jak
datowane konfitury, ręcznie obrębione prześcieradła, domowej roboty
pokrowce na fotele czy wspaniale uprasowane męskie koszule. Nie mam
też zbyt dobrej opinii wśród miejscowych dziewcząt, zajmujących się
tego rodzaju pracą. W naszym mieście pani domu (z reguły wytworna
dama, która bądź złamała nogę, bądź zapadła na nieuleczalną chorobę i w
związku z tym została zmuszona do znalezienia sobie „gosposi") z reguły
pomaga swojej pomocnicy, dokładnie sprawdza po niej, czy meble są
dobrze odkurzone, i nigdy nie traci głowy.
I dlatego moim udziałem są zawsze w końcu takie perły jak Phoebe.
Gdyby Phoebe umiała robić zupę rybną albo piec pączki, to z
pewnością od dawna byłaby panią własnego domu. Gdyby miała
wrodzony talent do sprzątania i prania albo wychowywania trojga
niesfornych dzieci, to na pewno otrzymałaby intratną posadę w
najbliższym dużym mieście. Gdyby umiała cokolwiek, ale to cokolwiek
wykonywać jak należy, na pewno nie pracowałaby dla mnie.
Weźmy na przykład Hope. Muszę zaznaczyć, że znajduję te dziwne
osoby przez ogłoszenia, jakie umieszczam zazwyczaj w miejscowej
gazecie; w tym wypadku ktoś, kto je widocznie zauważył, przeczytał je
Hope. Zamierzałam sformułować moje ogłoszenie niby to dowcipnie i
zachęcająco, coś w rodzaju „Jestem niemalże bezradna w kuchni.
Przysięgam, że nie znam się nic a nic na prowadzeniu gospodarstwa. Czy
znalazłaby się
dobra dziewczyna, która za skromną opłatą zgodziłaby się przyjść mi
z pomocą?".
Ale ponieważ dziesięć słów kosztuje dolara, moje ogłoszenia brzmią
zazwyczaj po prostu: „Potrzebna pomoc domowa. Dobre ref. Warunki
śrd. Dzieci. Posiłki. Pranie. Sprzątanie".
Z reguły angażuję pierwszą zgłaszającą się osobę i nigdy nie
sprawdzam jej dobrych ref. I to nie tylko dlatego, że jestem z natury
łatwowierna, ale przynajmniej częściowo dlatego, że śmiertelnie boję się
ludzi, którzy patrzą prosto w oczy i przemawiają bardzo energicznym
tonem, jak to z reguły czynią dziewczyny poszukujące pracy na
warunkach śrd. i nie zamierzające zbytnio przejmować się obowiązkami,
obejmującymi posiłki. Pranie. Sprzątanie. Patrzą prosto w oczy i mówią
stanowczym i nie znoszącym sprzeciwu tonem. Zazwyczaj nie jestem w
stanie skończyć żadnego zdania, a jeżeli dochodzę do głosu, to mówię od
rzeczy, w związku z czym nawet moje nieśmiałe sformułowania
wychodzą inaczej, niż były zamierzone. I tak na przykład, jeżeli
zamierzam wytłumaczyć dziewczynie, że sama będę gotowała dla męża;
ponieważ on ma bardzo dziwny i kapryśny stosunek do potraw, to w
końcu wychodzi na to, że będę w ogóle gotowała wszystkie posiłki dla
całej rodziny, co przeczy temu, co napisałam w ogłoszeniu, i na dodatek
robię z mojego męża wariata, który żyje wyłącznie o chlebie i wodzie.
Jedyna osoba, od której wyjątkowo uratowałam się w podobnej
sytuacji, była wytworną damą w wieku lat około dwustu, która zjawiła się
pewnego dnia w odpowiedzi na jedno z moich ogłoszeń; usiłowałam
rozmawiać z nią poważnie, ona z kolei odpowiadała na moje nieśmiałe
pytania skromnie i sympatycznie, aż wreszcie, śmiejąc się głupawym
śmiechem, jaki rezerwuję dla tematów kontrowersyjnych, rzuciłam
lekko, że w tak licznej rodzinie jak nasza sprawa mycia naczyń zawsze
jest problemem.
- Naczynia? - przerwała mi. - Kiedy ja szalenie lubię naczynia.
- Czyżby je pani kolekcjonowała? - zapytałam, bo nic lepszego nie
chciało mi akurat wpaść do głowy.
- Lubię zmywanie - powiedziała. - Zmywanie naczyń. Mogłabym to
robić od rana do wieczora. Jeżelibym sobie pofolgowała - zachichotała -
to zmywałabym i zmywała każdy talerz dwa, trzy, cztery razy i to przez
cały Boży dzień. Przez cały Boży dzień - powtórzyła, zanosząc się od
śmiechu.
Oświadczyłam, że dam jej znać, czy jest zaangażowana. Po jej
wyjściu natychmiast zatelefonowałam pod podany przez nią numer i
kazałam jej powiedzieć, że właśnie otrzymałam wiadomość, iż moja
matka zdecydowała się zamieszkać z nami i już nie potrzebuję pomocy
domowej.
Tak więc zrezygnowałam z miłej starszej pani, która miała na pewno
jedną pozytywną cechę, a mianowicie była czysta. Zamiast niej wybrałam
Hope. Hope bardzo nie lubiła zmywać naczyń, ale jakoś się z nimi
załatwiała. Ubierała się w schludne mundurki, ale miała słabość do
strojnych sandałków na bardzo wysokich obcasach. Nie sprzeciwiała się
temu, żebym gotowała dla swojego męża, chociaż okazało się to zupełnie
niepotrzebne; Hope spędzała większość dnia w kuchni, gdzie robiła
cudowne pulchne bułeczki, suflety z sera, torty czekoladowe i smażoną
kurę. Sprawdziłam nawet jej dobre ref. Pani, z którą rozmawiałam o
Hope, była pełna pochwał.
- To bardzo dobra dziewczyna - powiedziała z naciskiem, może ze
zbyt wielkim naciskiem, przynajmniej teraz tak mi się wydaje. - Niech
pani będzie spokojna co do Hope, to bardzo dobra dziewczyna. I niech
pani nie słucha tego, co ludzie mówią - to jest naprawdę bardzo dobra
dziewczyna.
Kłopot z Hope polegał na tym, że pod koniec pierwszego tygodnia
znikła, zabierając ze sobą pensję, dziesięć dolarów, jakie ode mnie
pożyczyła, oraz moje botki. W dwa dni po jej
zniknięciu w drzwiach stanęła pani o bardzo energicznym wyglądzie i
niezmiernie podejrzliwym spojrzeniu.
- Czy Hope pracuje u pani? - zapytała z miejsca.
- Nie ma jej w domu - odparłam krótko, bo nie miałam szczególnej
ochoty na dłuższą rozmowę o tej dziewczynie.
- Ja jestem jej opiekunem społecznym - oświadczyła kobieta. - Hope
została wypuszczona z więzienia warunkowo, za kaucją. Jeżeli pani wie,
gdzie ona jest, to musi mi pani powiedzieć. To jest pani obywatelski
obowiązek.
- Zabrała moje botki, ale nie mam pojęcia, gdzie się podziewa -
odparłam sucho i usiłowałam zamknąć frontowe drzwi, ale opiekunka
społeczna wparła się ramieniem we framugę drzwi i powiedziała:
- To pani obywatelski obowiązek, powtarzam. Musi mi pani wszystko
opowiedzieć.
Kiedy już opowiedziałam jej wszystko, co dotyczyło Hope i moich
botków, dodałam, że dziesięć dolarów mogę w końcu przeboleć, ale
kalosze będą mi niedługo bardzo potrzebne, bo nadchodzi pora
deszczowa, a pod koniec zapytałam, nawet dosyć nerwowo, czy jest
szansa na ich odzyskanie.
- Już my ich złapiemy - odparła opiekunka społeczna enigmatycznie
-jeżeli nie ukradną samochodu, daleko nie zajadą.
W tydzień później zaproszono mnie do miejscowego więzienia, gdzie
spotkałam się z Hope, która oddała mi kalosze, po czym bardzo grzecznie
przeprosiła mnie za to, że je tak długo trzymała, wypytywała mnie o
dzieci, koty, psa, zauważyła, że w gruncie rzeczy wcale nie poznała bliżej
mojego męża, i poprosiła, żebym dała za nią pięć tysięcy dolarów kaucji.
Oświadczyłam jej bardzo uprzejmie, że nieustanne umieszczanie
ogłoszeń w gazecie poważnie nadwerężyło moją kieszeń, w związku z
czym pozostaje mi co miesiąc zaledwie niewielka suma, wystarczająca na
pokrycie kosztów utrzymania, po czym zapytałam ją, za co została
aresztowana. Okazało
się, że za kradzież; nie chodziło przy tym wcale o moje kalosze, bo jak
oświadczyła Hope, pożyczyła je sobie na krótko; była to raczej kwestia
futra jej poprzedniej chlebodaw-czyni i z tym było gorzej; uścisnęłam
serdecznie rękę naczelnika więzienia, odmówiłam spróbowania
świeżutkiego ciasta biszkoptowego i pożegnałam się. W miesiąc później
posłałam do więzienia karton papierosów i kilka tygodników, po czym
otrzymałam bardzo poważny list, w którym Hope zapewniała mnie, że z
całą pewnością wróci do nas, jak tylko będzie mogła, i czy nie
zechcielibyśmy poczekać na nią przez trzy lata.
Pomiędzy dniem, w którym odwiedziłam Hope w więzieniu, a dniem,
w którym otrzymałam jej list, zdążyłam zaangażować i odprawić Amelię.
Amelia została mi polecona przez jedną z sąsiadek, z zastrzeżeniem, iż
nie grzeszy inteligencją, ale że potrafi z całą pewnością spełniać
nieskomplikowane czynności gospodarskie. Amelia zmywała, ale niezbyt
starannie. Codziennie przychodziła do nas piechotą, pytając wszystkich
napotkanych ludzi o drogę, zanim trafiała do naszego domu. Nigdy nie
próbowała pożyczyć moich kaloszy, które notabene trzymałam teraz w
jedynej szafie, jaka zamykała się na klucz, jestem jednakże absolutnie
pewna, że po dwóch dniach spędzonych w naszym domu nie umiała
przejść z kuchni do frontowych drzwi, żeby nie nadziać się na jakiś
mebel.
Podobnie jak Hope, Amelia miała właściwie tylko jedną zasadniczą
wadę. Na drugi dzień jej pobytu u nas - który był, jak się później okazało,
również ostatnim - spędziła całe popołudnie w kuchni, gdzie zabrała się
wesolutko do robienia ciastek, i podśpiewując sobie mierzyła, ważyła,
mieszała i ugniatała.
Pod koniec kolacji Amelia zjawiła się w jadalni z deserem i
uśmiechem. Postawiła półmisek z ciasteczkami przed moim mężem, a
mąż mój, człowiek raczej nerwowy, spojrzał na nie i z miejsca upuścił
filiżankę z kawą na podłogę.
„Grzeszniku" - stało na ciasteczkach wypisane wyraźnie różowym
lukrem. „Grzeszniku, okaż skruchę".
Phoebe pracowała u nas niewiele dłużej niż Amelia. Przyjeżdżała co
rano na motocyklu, ale po dwóch tygodniach zadzwoniła jej matka i
oświadczyła, że w pobliskim miasteczku zakończył się właśnie zjazd
Legionu Amerykańskiego, w związku z czym Phoebe znajduje się
obecnie w Kansas City. Lato było tego roku niezwykle upalne, toteż
często myślałam o biednej Phoebe w Kansas City na tym jej motocyklu.
Być może, że podświadomie zazdrościłam jej tego motocykla, ponieważ
jest to szybki środek lokomocji, który raczej mało znam: widocznie i
Laurie musiał zostać urzeczony myślą o hałaśliwej, szybkiej jeździe,
albowiem zapytał mnie pewnego poranka:
- Dlaczego nie mamy samochodu?
Mieszałam akurat budyń czekoladowy - specjalność nieszczęsnej
Phoebe - stałam przy kuchni, a Laurence malował przy stole. Jannie
siedziała na podłodze i starannie ubierała lalkę. Podśpiewywała sobie
cichutko pod nosem, a jednocześnie brutalnie wpychała ramię lalki w
nocną koszulę małej.
- Dlaczego nie mamy samochodu? - powtórzyłam pytanie raczej
bezmyślnie. - Chyba dlatego, że nikt z nas nie umie prowadzić.
- Gdybyśmy mieli samochód - zaczął Laurie tonem, którym odzywają
się z reguły siedmioletni chłopcy do swoich matek, to jest takim, jakim się
tłumaczy stosunkowo mało skomplikowane problemy niezbyt
rozgarniętym osobnikom, którzy na dodatek mają skłonność do
rozklejania się albo okazywania swojego autorytetu, jeżeli nie trzyma się
ich mocno w garści. - Gdybyśmy mieli samochód, moglibyśmy sobie
jeździć.
- Ale nikt z nas nie umie prowadzić - powtórzyłam.
- I moglibyśmy jechać, gdzie by nam się żywnie podobało -tłumaczył
mi w dalszym ciągu mój syn. - I nie musielibyśmy w ogóle chodzić czy
jeździć z innymi ludźmi albo taksówkami.
- A kto by prowadził?
- Ty mogłabyś siedzieć z przodu, a Sally i Jannie z tyłu. Tato postałby
sobie na stopniu.
- Więc ja miałabym prowadzić?
- Ja chcę siedzieć z przodu - odezwała się Jannie i spojrzała groźnie na
brata. - Ja chcę siedzieć z przodu, Laurie może siedzieć z tyłu z małą.
- Ja będę siedział z przodu - oburzył się Laurie. - Boja jestem starszy.
- Ale ja jestem dziewczynką - oświadczyła Jannie.
- Ale kto będzie prowadził? - dowiadywałam się.
- Słuchaj - odezwał się Laurie z głęboką pogardą. - Czy ty naprawdę
nie potrafisz prowadzić samochodu?
- Nie, nie potrafię.
- A tato?
- Też nie.
- Więc żadne z was nie umie prowadzić?
- Nie.
Laurie odłożył pędzel i przyglądał mi się uważnie przez dłuższą
chwilę.
- No, to co wy umiecie? - zapytał wreszcie.
- No cóż - odparłam spokojnie. - Ja umiem robić budyń czekoladowy i
zmywać naczynia, i...
- To każdy potrafi - żachnął się Laurie. - Ja pytam, czy wy
rzeczywiście nie umiecie prowadzić samochodu?
- Nie - warknęłam. - Ja nie umiem prowadzić samochodu. A ponadto,
nie zamierzam się tego nauczyć. A w ogóle, to nie chcę już rozmawiać na
ten temat...
- Gdybyśmy mieli samochód - powiedziała Jannie - to ja siedziałabym
z przodu, a Laurie z małą z tyłu.
- Ja jestem starszy - odpowiedział Laurie mechanicznie. -Ty będziesz
siedziała z tyłu.
- Ja jestem dziewczynką - powtórzyła Jannie.
- A może by tak małą posadzić z przodu - zaproponowałam
mimo woli. - Ona jest najmłodsza, a poza tym też jest dziewczynką.
- Ale jak Laurie i ja będziemy siedzieli razem z tyłu, to pobijemy się -
zauważyła Jannie rozsądnie.
- No tak - przyznałam jej rację. - Więc może...
Budyń czekoladowy zaczął gęstnieć, więc musiałam zamilknąć.
Jannie zabrała się do śpiewania jednej ze swoich porannych piosenek.
- A co robimy na ziemi? A co robimy na ziemi? - śpiewała cichutko. -
Bo ja sobie chodzę, klap, klap, klap. Bo ja sobie latam, klip, klip, klip. A
co robimy na ziemi? Bo ja sobie skaczę, hop, hop, hop. A potem robimy
babki z piasku i pada deszcz.
Śpiewała sobie tak i huśtała swoją lalkę, ja też sobie podśpiewywałam
pod nosem, wlewałam budyń do miseczek i zastanawiałam się nad tym,
czy uda mi się znowu przemycić rosół z kurą na obiad.
Jannie po raz trzeci zaczęła swoją śpiewkę, a Laurie odsunął brystol i
zapytał mimochodem:
- Coś ty powiedziała? Dlaczego nie mamy samochodu?
- Nie mamy samochodu - odparłam zmęczonym głosem -dlatego, że i
ojciec, i ja wolimy jeździć na wrotkach.
- Czy tato umie prowadzić? - zainteresowała się Jannie. -Przecież tato
wszystko potrafi.
Zastanowiłam się chwilę, bo trudno było mi znaleźć z miejsca
odpowiedź.
- Gdybyśmy mieli samochód, mogłabyś z nami jeździć na spacer -
powiedział Laurie szybko.
- Słuchajcie, co wam powiem - odezwałam się energicznym tonem.
Ale w tej samej chwili mała obudziła się, więc popędziłam na górę i już
na schodach doszedł mnie głos Lauriego: - Jannie, co byś zrobiła, gdyby
przyszła żmija i pożarła cię?
W naszej rodzinie taka rozmowa, jak na przykład ta o samochodzie,
nigdy się nie kończy. Przy kolacji Laurie oświadczył swojemu ojcu:
- Mama kupuje samochód i będzie z nami jeździła na spacer.
- A ja będę siedziała z przodu - dodała Jannie.
- Ja będę siedział z przodu - skorygował ją Laurie. - Ja będę...
- Ja jestem dziewczynką! - krzyknęła Jannie.
Mój mąż spojrzał na mnie z łagodnym zdziwieniem.
- Samochód? - zapytał. - To znaczy, że jak będę musiał jechać do
fryzjera, to ty mnie zawieziesz. I nie będę zmuszony...
- Zaczekajcie! - krzyknęłam. - Zaczekajcie chwilkę!
- A ja będę siedział z przodu! - wrzasnął Laurie.
- A ja...
- Z przodu ja będę siedział - oświadczył mój mąż sucho.
Instruktor ze szkoły jazdy nazywał się Eryk, miał około osiemnastu lat
i był szalenie rozbawiony faktem, że istnieją na świecie osoby, które nie
umieją prowadzić samochodu. Kiedy zauważyłam ostro, że w swoim
zawodzie musi stykać się zapewne z ludźmi, którzy nie umieją
prowadzić, roześmiał się i powiedział, że na ogół kobiety w moim wieku
nie próbują uczyć się nowych sztuczek. Rzuciłam okiem na samochód,
zaopatrzony w dwie kierownice, który stał na naszym podjeździe, i
oświadczyłam, że czeka go niespodzianka, ponieważ zamierzam nauczyć
się sztuki jazdy szybciej niż ktokolwiek inny. Poklepał mnie po ramieniu i
uśmiechnął się:
- Zuch dziewczyna - powiedział.
Laurie, Jannie i mój mąż z małą na ręku stali w progu i, kiedy
odjeżdżałam z Erykiem, machali do nas, żegnając nas głośnymi
okrzykami. Wsunęłam się jak mogłam najgłębiej, żeby przypadkiem nie
dotknąć żadnego z lewarków. Byłam śmiertelnie przerażona i pewna, że z
chwilą, kiedy poruszę
kierownicą, stracę kontrolę nad pojazdem, wjadę na chodnik, zabiję
wielu Bogu ducha winnych ludzi i w ten niechlubny sposób zakończę
naukę jazdy. W dwie godziny później, kiedy zajechaliśmy znowu przed
dom, Laurie, Jannie i mój mąż z małą na ręku wciąż stali na ganku. Byłam
przerażona i zmęczona i nie miałam najmniejszej ochoty na
wysłuchiwanie dziecięcej paplaniny na temat tego, kto gdzie będzie
siedział, jak już będziemy mieli własny samochód.
Wzięłam dziesięć lekcji u Eryka. Uczyłam się ruszać, hamować i
skręcać w miejscu - wtedy to właśnie został lekko wgnieciony tył naszego
wozu, ale Eryk powiedział, że to głupstwo, bo właśnie po to jesteśmy
ubezpieczeni - skręcać w prawo, skręcać w lewo, zmieniać biegi, cofać
się, nabierać benzyny, skłonu w lewo, poza tym skłonu naprzód i skłonu
w tył, zwijania się w trąbkę i padania ze zmęczenia i wielu temu
podobnych rzeczy. Jednakże Eryk zapomniał nauczyć mnie, jak zapalać
światła, i nie powiedział mi, co się robi, kiedy w motorze zaczyna buczeć.
Ilekroć wysiadałam przed naszym domem z samochodu, kolana uginały
się pode mną i z trudem wyprostowywałam ręce, zakurczone od
rozpaczliwego trzymania się kierownicy. Moja wierna rodzina witała
mnie dzikimi okrzykami radości, po czym częstowała mnie życzliwymi,
choć krytycznymi uwagami na temat mojej techniki jazdy. Zdobyłam
sobie szaloną sympatię jednego z kolegów Lauriego, młodego
dżentelmena i skauta, którego rodzice znakomicie umieli prowadzić -
kiedy w jego obecności rąbnęłam prosto w kamienny murek naszego
ogrodu, czego podobno nikt dotychczas nie zdołał dokonać, ponieważ
mur ten znajduje się mniej więcej w odległości około trzech metrów od
naszego podjazdu i jest doskonale widoczny. Wieczorami wertowałam
małą książeczkę, zakupioną od Eryka, z której dowiadywałam się, co
należy robić, kiedy samochód wpada w poślizg albo kiedy kierownica
nagle się łamie (należy wówczas prowadzić samochód tak jak bobslej, to
znaczy kont-
rolować go, przechylając się z jednego boku na drugi), a także jak
postąpić w razie skomplikowanego złamania nogi.
Mój egzamin, który zawsze będę uważała za sprawdzian umiejętności
prowadzenia pojazdu mechanicznego, zdałam właściwie bez większego
trudu, z tym że miałam jedną krótką, ale niedobrą chwilę, kiedy kazano
mi zatrzymać się w połowie niewielkiego pagórka, który w moim
odczuciu był co najmniej Mount Everestem, i gdy uświadomiłam sobie,
że mój inkwizytor jest nie wiadomo dlaczego przekonany, że uda mi się
ponownie zapuścić motor. Był to człowiek bardzo cierpliwy, czekał więc
przez kilka dobrych minut, stukając ze zdenerwowania leciutko palcami
w boczną szybę, podczas gdy ja usiłowałam sobie przypomnieć
wskazówki Eryka na podobną okoliczność, czyli na zapuszczenie motoru
na pochyłym terenie („Niech pani zakręci mocno kierownicę? Niech pani
zgasi światła? Niech pani naciśnie jedną nogą sprzęgło, drugą hamulec, a
trzecią starter?").
- Więc proszę - odezwał się wreszcie mój instruktor i spojrzał na mnie
pytającym wzrokiem.
Zrobiłam lewą ręką gest, wyrażający absolutną pewność siebie, drugą
zaś trzymałam kurczowo na kierownicy, byłam bowiem przekonana, że
tylko dzięki temu samochód nie stacza się w dół.
- Prawo stanowe - rzuciłam od niechcenia. - Dziecko na drodze. Nie
wolno mi ruszyć.
Rzucił mi przelotne spojrzenie, a następnie wysunął głowę przez
boczną szybę i zobaczył dwudziestoletniego mniej więcej młodzieńca,
który posuwał się szybkim krokiem po chodniku. Miałam nadzieję, że
uda mi się odwrócić w ten sposób uwagę i rzeczywiście tak się stało, ale
zaraz przekonałam się niestety, że nie zmieniło to w niczym mojej
sytuacji. Jestem głęboko przeświadczona, że instruktor wydał mi prawo
jazdy jedynie i wyłącznie dlatego, iż był pewny, że i tak nigdy w życiu nie
zdołam uruchomić żadnego samochodu i wobec tego nie stanę się piratem
drogowym.
Wkrótce udało nam się rozwiązać kwestię tego, kto będzie siedział z
przodu (mała), miałam prawo jazdy, na dowód czego otrzymałam
odpowiedni dokument, a rachunek za moje lekcje był zapłacony. Nie
mieliśmy jednakże żadnego pojazdu mechanicznego, ale i to niebawem
uległo zmianie, ponieważ znalazł się dżentelmen, który postanowił
sprzedać nam jeden ze swoich samochodów. Oświadczył wprawdzie, że
rozstaje się z nim raczej niechętnie, szczególnie za tak niską cenę, dodał,
że jest to najlepszy wóz, jaki znajduje się obecnie na rynku, po czym
pochwalił znakomity stan jego świec oraz znikomy apetyt na benzynę.
- Zapalniczka nie działa - zauważyłam opanowana duchem zwykłego
krytykanctwa.
- Zegar także stoi - dodał mój mąż.
- Zderzak jest jakiś dziwnie wgnieciony - zauważyłam jeszcze.
- Wiedzą państwo co? - powiedział właściciel samochodu. - Z własnej
kieszeni zapłacę za nowe tablice rejestracyjne.
- Powinnaś zająć się reperacją zapalniczki - zaproponował mój mąż,
kiedy oglądaliśmy dokładnie nasz nowy samochód. -I zegara też.
Ostrożność przede wszystkim.
- Muszę znaleźć jakiś dobry warsztat - zgodziłam się.
- Tak, o pojazd trzeba dbać - stwierdził mój mąż. Wsiadłam więc do
samochodu, wykombinowałam, jak go
wprowadzić w ruch, i ruszyłam bardzo ostrożnie i powoli środkiem
jezdni w kierunku jedynego garażu, do którego można było dojechać od
nas bez skręcania w lewo. Tam porozmawiałam sobie przez dłuższy czas
z młodzieńcem w poplamionym olejem kombinezonie z napisem „Tony",
wydrukowanym dużymi czerwonymi literami na piersiach.
- Bardzo ładny wóz - pochwalił, kiedy opowiedziałam mu, że
kupiliśmy go nieledwie przed chwilą, że zapłaciliśmy tyle to a tyle, że
dopiero co zrobiłam prawo jazdy, że nigdy przedtem nie miałam
samochodu, że nie mam zielonego pojęcia
o technice i w ogóle, a o budowie samochodu w szczególności,
i że prawdę mówiąc, nie umiem nawet prowadzić.
- Musi mi pan powiedzieć, jaką mam brać benzynę - zaśmiałam się.
Tony pokiwał poważnie głową.
- Ale kiedy pani ma całkiem przyjemny samochód - oświadczył. - Za
tę cenę nie mogła pani dostać nic lepszego. Trzeba będzie nad nim trochę
popracować.
Uśmiechnął się.
- Każdy samochód wymaga konserwacji - pouczył mnie.
- No tak - przyznałam. - Widzi pan, ta zapalniczka...
- Niech pani lepiej popatrzy na sprzęgło - zaproponował poważnie,
otworzył drzwiczki i kilkakrotnie nacisnął pedał. -Przypuszczam, że pani
w ogóle nic nie wie o sprzęgle? -zapytał.
Potrząsnęłam głową, a on ciągnął dalej:
- Widzi pani, ze sprzęgłem to jest tak. Człowiek jedzie najspokojniej
w świecie dwa, trzy tysiące kilometrów i wszystko jest okay, aż tu nagle...
Wzruszył ramionami.
- Aż tu nagle - ciągnął dalej - okazuje się, że trzeba się wykosztować
na dwieście, trzysta dolarów. Najlepiej przede wszystkim zreperować
sprzęgło, bo to się na dłuższą metę opłaca. Oszczędzi pani sobie nerwów i
pieniędzy.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że już w tej chwili trzeba coś
zreperować w moim nowym wozie?
Znowu wzruszył ramionami.
- No, niekoniecznie - zauważył. - Ale niech pani chwilę pomyśli. Ma
pani małe dzieci, prawda? Będzie pani z nimi jeździła, no nie? Przecież
nie może pani ryzykować.
Cała w nerwach przyznałam mu rację i zgodziłam się, że nie można
ryzykować z małymi dziećmi.
- No, widzi pani. To samo jest z hamulcami. Hamulce też mają duże
znaczenie.
Zaciągnął kilkakrotnie hamulec i potrząsnął głową z autentycznym
smutkiem.
- Ten facet, co pani sprzedał ten samochód, to też jest.
- Czy to będzie bardzo kosztowna zabawa? - zapytałam.
- Zaraz zobaczymy - roześmiał się Tony. - Przejrzę go bardzo
dokładnie i zorientuję się, co i jak. Przecież nie będziemy robili niczego,
co nie jest konieczne - dodał jowialnie.
Od tego momentu Tony mówił już wyłącznie - jeżeli sobie dobrze
przypominam - o czymś, co nazywał felgą czy helgą, czy belgą, i o tym,
że naprawa i regulacja kół mojego nieszczęsnego samochodu nie będzie
rzeczą ani łatwą, ani tanią, a to ze względu na to, że jest to model
unikalny, w którym ustawienie otworów na śruby jest nietypowe i
zupełnie inne niż we wszystkich samochodach świata, więc i to też nie
będzie tanie. A jeżeli chodzi o blacharkę, to nigdy nie była tania, ale czy
można lekceważyć stan zderzaków. Od nich w końcu zależeć może życie
moich nieletnich dziatek.
- Niech pani spojrzy na ten samochód jak na każdą inwestycję -
zaproponował mi Tony. - Dam pani przykład. Jeżeli nie wymienię teraz
świec, to będzie pani musiała wrócić do mnie za miesiąc i znowu bulić
kawał grosza. Uznałaby to pani słusznie za głupi kawał, ponieważ
zrozumiałaby pani od razu, że powinienem był zrobić to za pierwszym
razem, a to po to, żeby pani zaoszczędzić kupę forsy. Więc widzi pani, że
jeżeli zrobimy to teraz, będzie to naprawdę inwestycja na przyszłość.
Albo weźmy tłumik.
- Tłumik - powtórzyłam. Tony wskazał na coś, co znajdowało się z
tyłu, pod spodem, a czego nie byłam w stanie dostrzec.
- No, widzi pani. Na pewno pani nie zauważyła, co się dzieje z tym
tłumikiem, bo powiedziałaby mi pani o tym na samym początku. Na
szczęście zorientowałem się w samą porę, chociaż, szczerze mówiąc, nie
spodziewałem się czegoś takiego.
- A bo co? - zdenerwowałam się. - Czy to niebezpieczne? Tony
potrząsnął uspokajająco głową.
- Nigdy nie wiadomo - powiedział. - Może i nic by się nie stało -
przynajmniej przez pewien czas. A potem, któregoś pięknego dnia, jedzie
pani pod górę, z kupą dzieciaków w samochodzie, i...
Znowu potrząsnął głową.
- No, a nakładki hamulcowe - zafrasował się. - A zapłon... I wtedy
popełniłam największy błąd mojego życia.
- A jak wyglądają opony? - zapytałam. Tony roześmiał się.
- Opony? Pani to nazywa oponami? Opowiem pani coś. Raz zajechał
tu jeden facet, miał dwoje dzieci w wozie. Powiedziałem mu...
W dwa tygodnie później odebrałam samochód. Udało nam się
pożyczyć wystarczającą sumę pieniędzy na opłacenie rachunku
Tony'ego, za które on na pewno z miejsca kupił sobie mały domek w
górach i zajął się hodowlą prawoślada ogrodnego. Mój samochód
wyglądał i funkcjonował dokładnie tak samo jak przedtem, z tą tylko
różnicą, że kiedy zostawiłam go w garażu Tony'ego, miał pełny bak
benzyny. Tony wytłumaczył mi, że trzeba go było wiele razy
wyprowadzać z garażu.
Wzięłam całą rodzinę, nie wyłączając psa, na przejażdżkę,
objechaliśmy nasz dom cztery, a może i pięć razy i przez cały czas
składaliśmy sobie gratulacje z racji faktu, że oto jesteśmy
zmotoryzowani. Zorientowałam się także, że moje dotychczasowe, raczej
nieśmiałe i mało przebojowe podejście do życia nie jest zgodne z
charakterystyką osoby prowadzącej pojazd mechaniczny, toteż
przybrałam z czasem nową osobowość, stałam się raczej agresywna i
zawadiacka. Papierosa przyklejałam sobie do kącika dolnej wargi, bo
musiałam przecież trzymać obydwie ręce na kierownicy. Zaczęliśmy
nawet planować odwiedziny u babci i dziadka, którzy mieszkali w
Kalifornii.
W kilka tygodni później stałam z papierosem w kąciku ust przy
kuchence i mieszałam budyń karmelowy. Laurie sklejał model samolotu
na stole kuchennym, a Jannie zajmowała się przygotowywaniem tortu
drożdżowo-ananasowo-waniliowego z dodatkiem lodów i czekoladową
polewą przy swojej kuchence. Laurie uniósł głowę i powiedział:
- Przecież mamy teraz samochód, no nie?
- Naturalnie - odparłam. - Dlaczego pytasz?
- A po co właściwie kupiliśmy go? - pytał dalej Laurie. -Przecież
nigdy nie mieliśmy samochodu i też było dobrze.
- Ojciec i tak chodzi piechotą do fryzjera - dodała Jannie od swojej
kuchenki.
- Bo on boi się jeździć samochodem - wyjaśnił jej Laurie.
- Wiesz, co ja bym chciała - rozmarzyła się Jannie. - Ja bym chciała,
żebyśmy mieli samolot.
- Hej! - ucieszył się Laurie. - To jest dobry pomysł. Ja mógłbym
siedzieć na skrzydle, a mała...
- Ja bym jeździła na skrzydle! - krzyknęła natychmiast Jannie. - Ja
jestem...
- A ja to co? - zapytałam śmiertelnie poważnym tonem. Moje dzieci
spojrzały na mnie z wyrazem bezgranicznego zaufania i podziwu.
W owym czasie Laurie miał siedem i pół roku. Jannie cztery i pół, a
Sally półtora roku. Mieszkaliśmy już od czterech lat w tym dużym starym
domu, który z początku wydawał nam się ogromny, ale z biegiem lat
skurczył się do tego stopnia, że my, nasze dzieci, nasze koty i nasz pies
mieściliśmy się w nim z trudnością. Byliśmy też właścicielami
samochodu i od czasu do czasu zapewnialiśmy się nawzajem, że trudno
byłoby wyobrazić sobie życie bez mechanicznego pojazdu. Jedna z
kolumn ganku rozchwiała się w czasie wichury i trzeba ją było wzmocnić.
Kiedy Jannie dobijała do piątych urodzin, powstała nagle kwestia jej
imienia i stała się niezmiernie ważna. Kiedy się urodziła, ojciec chciał jej
nadać imię Jean, a ja Anne, więc poszliśmy na kompromis i wyszła z tego
Jeanne. Mimo to ja często wołam na nią Anne, a jej ojciec Jean. Jej brat
zwraca się do niej różnie: Kotku, Siostro, Cielaku. Sally woła na nią
Nannie. A ona sama przedstawia się jako Jean, Jane, Anne, Linda,
Barbara, Marilyn, Susan, a czasami, kiedy chce sobie dodać ważności,
jako pani Ellenoy. Druga pani Ellenoy.
Pierwsza pani Ellenoy - informacja ta pochodzi bezpośrednio od
mojej córki - była kobietą o wielkiej urodzie, matką siedmiu córek, które
wszystkie miały na imię Marta, poza tym była tak skłócona z mężem,
panem Ellenoy, że pewnego dnia, w napadzie potwornej nienawiści,
małżonkowie wyciągnęli szpady i zabili się nawzajem. W rezultacie
córka moja została drugą panią Ellenoy i odziedziczyła wszystkie Marty,
którymi opiekuje się jako ich przybrana matka. Kiedy Jannie nie nazywa
się ani Jean, ani Linda, ani Barbara, ani Sally i tak dalej, ale występuje w
charakterze pani Ellenoy, jej przybrane córki mają prawo używania tych
imion, tak że bywają dni, kiedy zorientowanie się w sytuacji jest
naprawdę dosyć trudne i niełatwo jest zapamiętać, czy mówi się w danym
momencie do Janey Ellenoy, czy też do małej dziewczynki, matki
siedmiu córek o imieniu Marta.
Ale ponieważ w naszym domu i tak panuje nieustanny rozgardiasz,
nikt nie przejmuje się sprawą imion. Od niedawna Laurie buntuje się
przeciwko zdrabnianiu jego imienia i żąda, żeby mówić do niego albo
Laurence, albo Sir. Kiedy nastała Sally, nadaliśmy jej imię Sara, które
pozostało wkrótce zdrobnione na Sally, ale naraziło nas na kłopoty z
powodu Sally Ellenoy, więc w rezultacie mówiło się na nią Mała, a na
tamtą Sallyellenoy. Mała okazało się doskonałym imieniem, bo trudno się
pomylić, co również dotyczy imienia Pies dla psa, na którego Mała woła
Hauhau, Laurence Trigger, a pani Ellenoy
przeważnie Dziecko. Ponieważ nasze koty są identyczne, wołamy na
nie przeważnie Kitty. Ja osobiście używam dwóch nazwisk. Utwory
literackie podpisuję nazwiskiem panieńskim, a tak, na co dzień,
legitymuję się nazwiskiem męża. A mój mąż, do którego odzywamy się
wszelkimi odmianami słowa ojciec, reaguje na nie wszystkie bezbłędnie,
począwszy od Pappy, a na Da skończywszy. Ostatnio zaimponował mi
przytomnością umysłu, bo zareagował nawet, kiedy Jannie zwróciła się
do niego per szanowny panie Ellenoy.
W miejscach, które należą do każdego z nas niejako tradycyjnie,
takich jak łóżko czy krzesło przy stole, łatwiej jest prowadzić rozmowę,
bo można zwracać się po prostu twarzą do osoby, do której adresuje się
słowa. Wtedy każde z nas może również bez większego trudu
zorientować się, czy pytanie skierowane jest do niego, czy do kogo
innego. Na przykład można, nie zastanawiając się w ogóle nad tym, jak
ona w danym dniu się nazywa, odpowiadać na pytania bez brzydkiego
wskazywania osoby pytającej palcem. Stawianie pytań też jest wówczas
ułatwione. A więc: „Czy wiesz, że dzwonili rano z banku, żeby nas
zawiadomić, że nie mamy już ani grosza na koncie?" albo: „Przecież ci
już mówiłam, że musisz koniecznie włożyć na siebie czystą sukienkę!",
albo: „Co, znowu chcesz wyjść na dwór?", albo: „Czy ona już zjadła całą
swoją pyszną kaszkę?" Tylko przy kluczowych pytaniach, jak: „Kto
dzisiaj zmyje naczynia?", powstaje często przykra sprawa identyfikacji
osoby, do której jest ono skierowane.
Wiem oczywiście doskonale, jak każdy z członków mojej rodziny
wygląda. Pies ma cztery łapy i jest znacznie większy od obu kotów, które
funkcjonują poza tym z reguły na zasadzie pary. Chłopiec jest brudny i
ma na sobie haniebnie zniszczone dżinsy. Ojciec ma z reguły zatroskany
wyraz twarzy i robi wrażenie człowieka stale zdumionego. Moja starsza
córka jest większa od młodszej, chociaż tu trzeba uważać, bo mniejsza
często nosi te same sukienki, w których starsza
chodziła zaledwie kilka tygodni wcześniej, a poza tym obydwie mają
jasne loki i niebieskie oczy. Największą trudność sprawia mi
zapamiętywanie takich rzeczy, jak które z nich już miało wietrzną ospę, a
które jeszcze nie, które było szczepione przeciwko dyfterytowi i
kokluszowi, a co gorsza, które z nich dostało pełną serię trzech
zastrzyków, a które tylko jeden, czasami zaś wydaje mi się, że jedno z
dzieci dostało wszystkie dziewięć. Za najtrudniejsze ze wszystkiego
uważam przyswojenie pamięci takich szczegółów, jak to, która z sióstr
Ellenoy dostała lanie za to, że połamała wiatrówkę Laurence'a, i kto na
nią naskarżył. W takich sytuacjach po prostu załamuję się nerwowo.
Na przykład: Pewnego niedzielnego poranku wyjrzałam przez okno
kuchenne na podwórze i zobaczyłam starszą córkę, stojącą po kolana w
kałuży.
- Joannę! - krzyknęłam ostro, a jednocześnie tradycyjnym zwyczajem
zastukałam obrączką w szybę.
Starsza córka spojrzała na mnie, uśmiechnęła się, a ja wytarłam ręce w
ścierkę do naczyń i ruszyłam ku drzwiom.
- Dlaczego stoisz po kolana w błocie? Moja córka spojrzała na mnie z
politowaniem.
- To nie ja, to pani Ellenoy - oświadczyła. - Ja jestem tam. - I wskazała
palcem na trawnik.
Najgorszą rzeczą jest to, że w takich sytuacjach człowiek łatwo ulega
sugestii.
- Joannę - rzuciłam w pustą przestrzeń, wskazaną mi przez moją
starszą córkę. - Wyłaź w tej chwili z kałuży, ale to już!
- Wyłaź! - krzyknęła pani Ellenoy. - Joannę, wstydzę się za ciebie!
Naprawdę! Zupełnie nie wiem, co my z nią zrobimy - zwróciła się do
mnie. - Joannę, twoja matka mówi do ciebie. Wyłaź z tego błota i to już!
Moja starsza córka uśmiechnęła się do mnie konfidencjonalnie.
- Ona zaraz to zrobi - zapewniła mnie. - Poczekam na nią i
przyprowadzę ją do domu.
Wróciłam do kuchni, mrucząc pod nosem do samej siebie, a po
minucie pani Ellenoy wsunęła głowę przez kuchenne drzwi.
- Przyszła Marta. Nie przestanie beczeć, dopóki nie dasz jej
ciasteczka.
- Nie zamierzam częstować ciasteczkami dziewczynki utytłanej
błotem.
- To nie Marta jest zabłocona - powiedziała pani Ellenoy cierpliwie. -
To ta niedobra Anne. Marta bawi się od rana bardzo grzecznie pod
jabłonią.
Pamiętam straszliwe chwile, jakie przeżyliśmy w restauracji. Akurat
w momencie, w którym kelnerka stawiała na stole zupę, wszystkie siedem
sióstr Ellenoy postanowiło wleźć pani Ellenoy na kolana.
- Nie możecie mi teraz włazić na kolana - powiedziała pani Ellenoy ze
złością. - Przecież widzicie, że jem obiad.
Kelnerka spojrzała na mnie ze zdziwieniem, cofnęła się i nadziała
prosto na ostrogi Laurence'a.
Pamiętam też fatalny poranek, kiedy w naszym domu zjawiła się pani
prowadząca spis ludności. Godzina była wczesna, nie byłam jeszcze
ubrana, więc zabawiała ją moja starsza córka.
Pamiętam też niefortunny incydent z niejaką panią Harper. Moja
córka weszła pewnego dnia do kuchni i powiedziała:
- Przyszła pani Harper i pyta, czy możesz jej dać dolara?
- Daj pani Harper tego centa, który leży na biurku, i przestań mi
zawracać głowę.
Joannę powtórzyła moje słowa pani Harper, w związku z czym pani
Harper opuściła nasze progi zgorszona i przerażona, po czym sekretarka
Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli zanotowała w księgach naszej
organizacji, że odmówiłam zapłacenia składki.
Pamiętam jeszcze wzruszający raczej przypadek, który zde-
maskował tym razem mojego męża; jak już wspomniałam, jest to
człowiek, którego niełatwo wyprowadzić z równowagi.
Otóż przed kilkoma dniami zajrzałam do jego pokoju. Siedział na
kanapie i czytał gazetę, a moja starsza córka siedziała obok niego. Pod
pachą trzymała egzemplarz „Czarodzieja z Oz" i zwracając się z uroczym
uśmiechem do ojca, zapytała:
- Czy poczytasz mi przez minutę, tato?
Podczas gdy wędrowałam z pokojów do kuchni i z powrotem, uszu
moich dochodził ciepły, niski głos mojego męża, który przebijał się
dzielnie do Emerald City. Wreszcie po dłuższej chwili zajrzałam do
pokoju i zobaczyłam, że chociaż Jannie już odeszła, mąż wciąż czyta na
głos.
- Komu ty czytasz? - zapytałam zdumiona.
- Marilyn. Jean zaraz wróci - wyjaśnił.
Wyjrzałam przez okno. Moja córka siedziała pod jabłonią i rysowała
kredkami.
- Tato czyta Marilyn na głos - zawiadomiłam ją zupełnie normalnym
tonem.
- Wiem, wiem - skinęła głową moja córka. - Mnie się to znudziło, więc
poszłam do ogrodu.
Zagrałyśmy w krokieta, zrobiłyśmy bukiet, potem zadzwoniłyśmy do
sklepu spożywczego i przekazałyśmy zamówienie, a mąż mój wciąż
czytał.
Po pewnym czasie nasza córka poszła do pokoju ojca, powiedziała
najspokojniej w świecie:
- Posuń się trochę, Marilyn - i wysłuchała zakończenia książki.
- Tato czytał sobie na głos przez całe przedpołudnie - zawiadomił nas
syn, kiedy siadaliśmy do kolacji.
- Nic podobnego - oświadczył mój mąż. - Czytałem Marilyn.
- A ja myślałem, że jesteś sam - zdziwił się Laurence.
- Marilyn w ogóle nie myje zębów - powiedziała pani Ellenoy. - Żadna
z moich dziewcząt nie chce myć zębów, ale
wszystkie tańczą przez całe popołudnia. W ogrodzie. Wszystkie.
Marta i Sallyellenoy, i Janey, i Linda, i Margaret...
- Wiesz, co ja bym chciał? - zapytał Laurie ojca. - Ja bym chciał być w
tej chwili w Teksasie, na koniu.
- ...i Estelle, i Barbara, i Josephine, one wszystkie tańczyły dziś jak
szalone po całym ogrodzie - ciągnęła pani Ellenoy. -Cała moja rodzina
nic, tylko tańczyła.
- Czy dzwoniłaś do banku? - usiłował wtrącić się mój mąż.
- Wszystkie tańczyły - mówiła dalej bardzo uradowanym głosem pani
Ellenoy. - Wszystkie dziewczęta.
- Mamu! - wrzasnęła Sally, waląc z całych sił łyżką w kubek. - Tata,
Nanie, Kitty, Mommy. Okay, pa, pa, ciasteczko?
Jannie zaśpiewała miękkim sopranem:
- Sally pielucha jest sucha, jest sucha jak klucha, więc cześć ci i
chwała, moja ty mała.
Sally spałaszowała kurczaka i ziemniaczki, a teraz jadła zielony
groszek, pojedynczo, palcami. Jannie kreśliła esy-floresy odwrotnym
końcem łyżki na powierzchni tłuczonych kartofli, a Laurie machał
kurzym udkiem i zwrócił się do swojego ojca z zapytaniem: „Tato, czy
wiesz, co jest strasznie śmieszne?" Ja przypomniałam sobie moment, w
którym kelnerka nadziała się na ostrogi Lauriego; prędzej czy później,
myślałam, dla każdej, ale to każdej matki musi nadejść przerażający
dzień, kiedy będzie zmuszona pójść z dwojgiem małych dzieci do domu
towarowego. Powtarzam sobie nieustannie, że Jannie i Laurie nie są
dziećmi niesforniej szymi czy żywszymi od swoich rówieśników, ale
jedno wiem na pewno, to mianowicie, że nieprędko zdecyduję się na
wystawienie ich na widok publiczny. Jannie koniecznie musiała mieć
nowe pantofle, a Laurie jakieś spodnie, jakiekolwiek, byleby były uszyte
z materiału przypominającego żelazobeton, albowiem okazuje się, że
uczniowie klasy drugiej szkół podstawowych spędzają większość
długiego i nudnego dnia wycinając sobie nawzajem dziury w portkach za
pomocą noży-
czek, rzecz prosta. Zrobiłam oczywiście błąd, myśląc, że łatwiej
będzie nabyć spodnie Lauriemu i pantofle Jannie w jednym z dużych
domów towarowych w pobliskim mieście niż w naszych malutkich
miejscowych sklepikach, gdzie nie ma dużego wyboru, ponadto
wymyśliłam sobie, że zabiorę ze sobą dzieci, żeby im od razu wszystko
przymierzyć. Owszem, próbowałam wielokrotnie zakupić dziecinne
obuwie z pomocą stopy wyciętej z papieru, ale rezultaty nigdy nie były
naprawdę zadowalające, z wyjątkiem może przyjemności, jaką sprawia
każdemu dziecku odrysowywanie mu stopy.
W środę zwolniłam Lauriego ze szkoły, w mylnym przekonaniu, że w
środę sklepy są mniej zatłoczone niż w inne dni tygodnia. Nie mam
pojęcia, skąd wziął się ten pomysł, ale, jak się wkrótce okazało, nie miało
to i tak najmniejszego znaczenia, ponieważ moje dzieci w każdych
okolicznościach potrafią zgromadzić dokoła siebie tłum.
Kiedy wyruszaliśmy z domu, wyglądaliśmy wszyscy troje bardzo
elegancko. Jannie miała na sobie najlepszy czerwony płaszczyk,
granatowe podkolanówki i granatowy beret. Laurie nałożył jedyne swoje
ubranko, nieco już przyciasne, granatowy krawat, ostrogi i przypasał
sobie dwa rewolwery o rękojeściach z masy perłowej, mimo że
zabroniłam mu naładować je kapiszonami. Ja wystroiłam się w szare
futerko i pantofle na niskich obcasach, które zwykle noszę po domu, ale
które od niedawna nakładam również, kiedy idę po zakupy, ponieważ
wiem, że po wszystko trzeba się nabiegać. Zdrowy rozsądek nakazał mi
ograniczyć akcesoria do minimum, żeby zyskać jak największą swobodę
ruchów, nie wzięłam więc ani torebki, ani rękawiczek, ani nakrycia
głowy. Uznałam - jak się potem okazało - słusznie, że przydadzą mi się
wszystkie możliwe ręce. Portmonetkę z pieniędzmi wsunęłam do kieszeni
i co chwila sprawdzałam nerwowym ruchem, czy mi jej jeszcze nie
wyciągnięto. Pozostawiłam mężowi szereg prostych instrukcji w sprawie
Sally („jak zacznie płakać, nie reaguj,
chyba że uznasz, że ma poważny powód - zorientujesz się na pewno w
różnicy. Potrafi płakać, ponieważ wyrzuciła z łóżeczka torebkę i chce,
żebyś przybiegł i ją podniósł, ale pamiętaj, nie dawaj jej tej lalki w
niebieskiej sukience, bo ma odłamaną rękę, a jeżeli będzie chciała pić, to
nalej jej mleka, które stoi na drugiej półce lodówki w lewym kącie, bo
pozostało ze śniadania, a jak przeniesiesz ją do kojca, to..."). Ojciec dał
każdemu z dzieci po dziesięć centów, żeby sobie coś zafundowały w
mieście.
Dotarliśmy bez przeszkód do frontowych drzwi, gdzie Jannie
oświadczyła bezapelacyjnie, że nie ruszy się dalej, jeżeli nie pozwolę jej
zabrać lalki i wózka. Wybuchła wielka awantura. Ja zajęłam z góry
skazane na niepowodzenie stanowisko, grożąc, że „albo lalka zostaje w
domu, albo ty", a Laurie huśtał się na klamce i pokrzykiwał: No, jedźmy
już, jedźmy!
Wpakowaliśmy wózek z lalką do autobusu i przez całą drogę do
miasta Jannie nachylała się i zapewniała słodką laleczkę, że i tak nie
zostałaby w domu, dopóki ona, Jannie, ma coś w tej sprawie do
powiedzenia. Laurie strzelał do przechodniów przez okno z rewolwerów
o rękojeściach z masy perłowej. Ja zaś obliczałam w myślach koszty
lunchu oraz transportu wózeczka z lalką taksówkami. Na szczęście moja
lista zakupów była krótka: „J. buty, L. spodnie", a gdybym się
przypadkowo znalazła w pobliżu działu garderoby damskiej, to
zamierzałam się szybko rozejrzeć za ciemnym kostiumem, takim jakich
ostatnio jakoś już nie robią.
- Posuń się - zażądała Jannie - siedzisz na Lindzie.
- Linda chyba nie jedzie z nami?
- Owszem, jedzie, a ty na niej siedzisz.
- Ty i te twoje głupie dziewuchy - żachnął się Laurie, celując do
wyimaginowanego wroga. - O widzisz, zabiłem ją.
Zbliżający się kryzys został na szczęście zażegnany, bo w tej samej
chwili autobus zatrzymał się przed domem towarowym, w którym - jak
święcie wierzyłam - miały nam się
udać zakupy pantofli w rozmiarze Jannie, spodni, wystarczająco
wytrzymałych dla Lauriego, i owego ciemnego kostiumu, jakich ostatnio
jakoś już nie robią. Przepraszając na prawo i lewo pasażerów, udało mi
się wyjść wraz z dziećmi z autobusu i już bez większych trudności
wylądowaliśmy na chodniku. Był to wyczyn nie lada, albowiem trzeba
było wynieść wózeczek i lalkę, a Laurie przypomniał sobie, kiedy już
byłam na ostatnim stopniu, że jest dobrze wychowanym chłopcem, i
wrócił pędem, żeby potrzymać mi drzwiczki, pozostawiając Jannie samą
na chodniku, co ją tak zdenerwowało, że ruszyła naprzód, przepychając
się wraz z wózeczkiem przez tłum przechodniów, którzy rozstępowali się,
żeby jej robić miejsce, przy czym kilka starszych pań zatrzymało się, żeby
zawiadomić się nawzajem o tym, jakie to miłe i słodkie dziecko, jakie
śliczne, zgrabniutkie, wprost do zjedzenia.
Oboje z Lauriem popędziliśmy z krzykiem za Jannie i dopadliśmy ją
tylko dlatego, że utkwiła beznadziejnie w obrotowych drzwiach sklepu.
Ilekroć znajduję się z dziećmi w domu towarowym, myślę nieuchronnie o
tym, że w końcu nie może to być niemożliwe, skoro dziesięć tysięcy
matek z dziećmi czyni to samo co ja, chyba że są po prostu wytworami
mojej wyobraźni, co nie jest zupełnie wykluczone, albo aktorami
opłacanymi przez właścicieli sklepów po to, żeby robić tłum, co jest
również zupełnie możliwe, chociaż mało prawdopodobne, jeżeli zważyć
na to, ile zarobią na tym, że przyprowadziłam tutaj moje pociechy; nie,
mówię sobie, kupowanie odzieży dziecięcej nie może być aż tak
skomplikowane. Ale było nie było, faktem jest, że dotarliśmy wraz z
rewolwerami, wózeczkiem i lalką zdrowi i cali do ruchomych schodów,
maszynerii, która, moim zdaniem, służy jedynie i wyłącznie do
kaleczenia małych dziecięcych nóżek i względnie dobrze obutych
matczynych stóp. Powiedziałam oczywiście jak zwykle:
- Uważajcie na nogi.
- Uważaj na nogi, Linda - zawtórowała mi Jannie i kiedy
znaleźliśmy się na pierwszym piętrze, dodała: - Marilyn, uwaga,
Susan, twoje nogi.
Wózeczek lalki niosłam ja. Pod pachą. Rozpoznałam trzecie piętro po
tym, że znajdowała się tam odzież chłopięca, i zawołałam:
- Proszę was, dzieci, wysiadamy!
Wciąż z wózeczkiem pod pachą stanęłam na solidnym gruncie i
pociągnęłam za sobą Jannie. Laurie zeskoczył ze schodów o własnych
siłach i to z takim impetem i z tak teatralnym gestem, że odskoczyłam w
tył, a potem rzuciłam się naprzód i chwyciłam go w ramiona, żeby nie
porwały go schody, przesuwające się rytmicznie do góry, ku Bóg jeden
wie jakim tajemniczym rejonom.
- Co ci jest? - zapytał Laurie poirytowanym głosem. - Pietra masz czy
co?
- Linda - mówiła Jannie mentorskim tonem - uważaj, jak schodzisz z
ruchomych schodów. Proszę cię, Susan, bądź ostrożna. Linda, teraz
skocz. Barbara, pomóż Lindzie, nie pchaj się, Marilyn. Margaret...
- Jannie - zażądałam - przestań. - One sobie same doskonale dadzą
radę.
Powoli ogarniało mnie znajome, ale mimo to paskudne uczucie. A
mianowicie pewność, że ludzie gapią się na mnie. Całe tłumy ludzi.
Sprzedawczynie, klienci, matki, znakomicie wychowane dzieci,
kierownicy działów, a może i detektywi.
- No jazda - syknęłam i w samą porę dodałam - kochani. Postawiłam
wózeczek lalki na podłogę, a Jannie ustawiła
się za nim i położyła dłonie na drążku. Była gotowa do startu.
- Linda - powiedziała cicho - dziewczęta, bardzo was proszę, ustawcie
się za mną gęsiego, dobrze?
- Co? Już idziemy kupować portki? - zdenerwował się Laurie. -
Zdawało mi się, że była mowa o lunchu.
- Najpierw kupimy ci spodenki, kochanie - powiedziałam słodko.
Dodawałam teraz słowo „kochanie" do każdego wy-
powiadanego zdania, w obawie, że ktoś mnie usłyszy. W chwili, kiedy
nasza mała procesja była gotowa do odmarszu, podszedł do mnie wysoki
mężczyzna o czerwonej twarzy i w wymiętym brązowym ubraniu.
- Madame? - powiedział pytającym tonem.
Nie był to ani kierownik działu, ani sprzedawca, to pewne. Być może,
był to bohaterski kowboj w przebraniu - chociaż w tym wypadku
zwróciłby się zapewne raczej do mojego syna, w którym znalazłby
prawdziwe zrozumienie - nie był to również złodziej, o czym
przekonałam się, obmacując dyskretnie kieszeń z portmonetką.
- Ten chłopczyk potrzebuje ubrania? - zapytał wskazując na Lauriego.
- Tak jest - odparłam. - Nieprawdaż, kochanie?
- Otóż, madame - ciągnął mężczyzna, uśmiechając się na przemian to
do mnie, to do Lauriego - reprezentuję firmę pod nazwą Autentyczny
Kowbojski Strój dla Chłopców. Stoję tu i witam miłych klientów oraz ich
mamusie, i próbuję dowiedzieć się, jaki strój jest najmilszy ich sercom.
Na przykład...
Facet zaczynał brać górę nad nami. Ani ja, ani Laurie nie jesteśmy
szczególnie szybcy w myśleniu, więc gapiliśmy się w niego jak sroka w
kość.
- Na przykład weźmy tego tutaj chłopca. Z miejsca można się
zorientować, że jest to młodzieniec żywy i skłonny do figli, prawdziwy
kandydat na kowboja, miłośnik życia na ranczu, tam gdzie dzielni
ujeżdżacze dosiadają swoich koni -mężczyzna przykucnął i spojrzał
Lauriemu prosto w oczy -i próbują je okiełzać. Przydałyby ci się, bracie,
porządne kowbojskie portki, kurtka i wysokie buty, co? Założę się,
hombre, że ty dobrze wiesz, jak powinien wyglądać porządny kowbojski
strój, no, co powiesz, bracie?
Chwycił Lauriego za ramiona i potrząsał nim po przyjacielsku.
- A to co? - wskazał na pistolety. - Twoje pukawki?
- To są rewolwery - oświadczył Laurie i cofnął się o krok. -Przecież
pan widzi, że to nie wiewiórki. - Mężczyzna roześmiał się dość sztucznie,
a ja warknęłam ostrzegawczo:
- Laurie - i szybko dodałam - kochanie.
- Bystry z ciebie chłopaczek - oświadczył mężczyzna. No, to chodź ze
mną, bracie, ten tu kowboj zrobi ci zdjęcie.
- Co zrobi? - zdziwił się Laurie.
Mężczyzna roześmiał się znowu i usiłował zaciągnąć Lau-riego w
kierunku drugiego, dziwnie przygnębionego faceta, ubranego w fatalnie
skrojony strój kowbojski, stojącego z aparatem fotograficznym. Widać
było, że czułby się znacznie lepiej przy barze i kieliszku dżinu z
wermutem.
- Twoja kolej, Panczo - powiedział mężczyzna w brązowym ubraniu
do Lauriego.
- Hej! - mruknął Laurie i znowu zrobił krok w tył. Widziałam, że nie
jest jeszcze pewny, jakie zająć stanowisko. Pomyślałam sobie, że
mogłabym udzielić temu durniowi w kowbojskim przebraniu kilku
wskazówek na temat podchodzenia do małych chłopców, przy czym
odradziłabym mu przede wszystkim chwytania ich za ramię (nigdy
poniżej łokcia!). Tymczasem Jannie przepychała się wraz z wózkiem
lalki pomiędzy rzędami chłopięcej odzieży, zwracając Lindzie, Marilyn,
Susan i pozostałym córeczkom uwagę na ciekawsze eksponaty. Teraz
stanęła, odwróciła się do mnie i krzyknęła:
- Mamu, Linda chce, żebyś jej kupiła kowbojski kapelusz. O ten!
- Zostaw mnie pan - warknął Laurie i wyrwał się facetowi.
- A ten twój rewolwer jest naładowany? - uśmiechnął się tamten
fałszywie. - A celnie strzelasz, przybyszu z obcych stron?
- Co? - zdziwił się Laurie. Facet spojrzał na mnie z ukosa.
- Czy państwo nie mają telewizora? - zapytał.
- Owszem, mamy - zapewniłam go. - Ale...
- No więc, na co czekamy? - zwrócił się ponownie do Lauriego. -
Zrobimy ci zdjęcie, umieścimy je w gazecie i wszystkie dziewczyny będą
cię mogły podziwiać.
- Dziewczyny? - zdenerwował się Laurie. - Jakie znowu dziewczyny?
- Nie masz swojej dziewczyny? - zdziwił się nasz nowy znajomy.
- Jestem żonatym mężczyzną - oświadczył Laurie z prostotą.
- Laurie! - warknęłam znowu.
- Mamu - wózek lalki Jannie stuknął mnie w łydki. - Mamu, wołam cię
i wołam, Linda woła cię i woła, a ty nie słyszysz. Z kim rozmawia Laurie?
Podeszła blisko do mężczyzny w brązowym ubraniu i spojrzała mu
głęboko w oczy.
- Kim pan jest? - zapytała go. - Czy moja mama wie, że pan rozmawia
z Lauriem?
- Moja siostra - przedstawił ją Laurie. Nie wiem, dlaczego to zrobił.
Może był to objaw resztek dobrego wychowania, a może po prostu
obawa, że tamten weźmie Jannie za jego dziewczynę.
- No, no, a więc to jest twoja młodsza siostrzyczka? Pewnie często
ciągniesz ją za włosy?
- Mnie? Za włosy? - zdziwiła się Jannie i dodała: - A to jest Linda, a to
Marilyn, a to Barbara, no i Margaret. Gdzie podziała się Margaret?
- Margaret? - powtórzył facet w brązowym ubraniu.
- Margaret! - wrzasnęła Jannie i tupnęła nogą z całych sił. - Margaret,
wracaj natychmiast! Jak śmiesz tak ciągle uciekać? Powinnam ci sprawić
lanie. I to w obecności tych wszystkich ludzi. Jesteś bardzo niedobra,
bardzo, bardzo niedobra...
- Jannie - powiedziałam bezradnie. - Proszę cię, nie karć jej tak
surowo, ona jest jeszcze malutka.
- Właśnie dlatego powinna trzymać się Lindy - stwierdziła moja
córka.
Mężczyzna w brązowym ubraniu cofał się powoli, krok za krokiem,
po czym zatrzymał się, wyprostował i długo, i przeciągle patrzył najpierw
na Lauriego, potem na Jannie, wreszcie na mnie. Kiedy już odchodził,
żeby sobie poszukać innej ofiary, Jannie zwróciła się do niego:
- Może pan mnie sfotografować, jeżeli pan ma ochotę, a także Lindę,
Marilyn i w ogóle wszystkie dziewczęta z wyjątkiem Margaret.
W tej samej chwili tęga kobieta w towarzystwie małego chłopczyka
minęła nas w pędzie i złapała mężczyznę w brązowym ubraniu za ramię.
- Panie! - zawołała. - Czy to pan robi dzieciakom zdjęcia do gazety?
- Ja ubieram się wyłącznie w firmie Ranczo - oświadczył chłopczyk
nieśmiało. Miał na sobie niebieskie gabardynowe ubranko,
ciemnoniebieską koszulę, ciemny, starannie zawiązany krawat w ciapki,
pięknie wyglansowane buciki i szpilkę z oczkiem w krawacie. Zdjął z
głowy czapeczkę i ukłonił się facetowi w brązowym ubraniu. Laurie
patrzał na niego z szeroko rozdziawioną buzią.
- Halo, chłopczyku - odezwała się Jannie, a potem dodała szeptem,
zwracając się do Lauriego: - Czy to chłopiec, czy dziewczynka?
- Hm - mruknął Laurie.
- Madame - zwrócił się nasz facet do tęgiej damy. - Widzę gołym
okiem, że ten młody człowiek to prawdziwy materiał na autentycznego
kowboja i że pięknie nosi odzież firmy Ranczo...
- Czy zdjęcia umieszczacie we wszystkich gazetach? -przerwała mu
tęga dama. - We wszystkich?
Wyciągnęła chusteczkę do nosa i zaczęła ścierać niewidzialną plamkę
z buzi swojej pociechy.
- Zobacz! - zarechotał Laurie. - Biedaczek się zabrudził. Nie bez dumy
z mojego pierworodnego, chwyciłam go za
kołnierz i zawlokłam do działu spodni w jego rozmiarze; drugą ręką
pchałam wózeczek lalki, a Jannie, nie bez trudu, kierowała ruchami
swojej trzódki, czyli Lindy, Marilyn i pozostałych dziewcząt. Dźwigałam
ponadto płaszczyk i beret Jannie - nie pozwoliła mi rzucić na wózeczek,
bo bała się, że przygniotę ukochaną laleczkę - oraz marynarkę Lauriego i
mój własny płaszcz. Mimo że ton mojego głosu był coraz ostrzejszy,
pilnowałam, żeby dodawać na końcu każdego zdania słówko „kochanie".
Kiedy wreszcie dotarliśmy do działu odzieży chłopięcej, Laurie z
entuzjazmem zabrał się do zakupów. Upatrzył sobie między innymi takie
samo ubranko gabardynowe, jakie miał na sobie chłopiec, którego mama
piekliła się przed chwilą w sprawie fotografii, w cenie doi. 59,95, strój
astronauty za doi. 47,00, bardzo dziwny kołpak futrzany za doi. 7,50,
wdzian-ko zamszowe z frędzlami w stylu Buffalo Billa za skromne doi.
32,50 ze spodniami w cenie 17,00 doi. Wszystkie te artykuły zostały
kolejno odrzucone przeze mnie pod pozorem, że są albo za ciężkie, albo
za grube, albo za frędzlowate, albo za drogie. W zamian za to
zaproponowałam Lauriemu czerwoną muszkę za 69 centów. Po dłuższej
kłótni, w czasie której zapewniłam go, że może sobie kupić, co mu się
żywnie podoba za dziesięciocentówkę ofiarowaną mu przez ojca, Laurie
zorientował się, że może albo wziąć muszkę, albo nic, a sympatyczny
sprzedawca szepnął mu do ucha:
- Moim zdaniem, ta moda szybko minie.
Przez ten czas Jannie zabawiała się przymierzaniem wielu futrzanych
czapek, przy akompaniamencie licznych uwag ze strony Lindy, Marilyn i
pozostałych dziewcząt. Nawiązała również rozmowę z nieszkodliwą
raczej staruszką, która szukała godziwego prezentu urodzinowego dla
bratanka i z żalem zrezygnowała z propozycji przyłączenia się do nas
celem
robienia dalszych zakupów, mimo że Jannie przyrzekła jej solennie,
że mama kupi jej pantofle.
Do wózka, marynarki i beretu Lauriego, płaszczyka Jannie i mojego
własnego palta doszła teraz paczuszka z muszką Lauriego i druga z
dwiema parami sztruksowych portek. Na szczęście pantofle dla Jannie
sprzedawano na tym samym piętrze, bo nie wyobrażam sobie, że
moglibyśmy wsiąść do windy, a myśl o jeździe ruchomymi schodami
napawała mnie przerażeniem. W dziale obuwia Jannie rozsiadła się
wygodnie, posadziła dokoła siebie swoje dziewczęta, złożyła rączki i
oświadczyła słodkim głosem, że chciałaby nabyć czarne lakierki na
wysokich obcasach, bez palców i pięt, ale z ozdobnymi kokardkami.
- Pantofelki dla dziatek! - zawołał wesoło sprzedawca, przysunął
stołeczek do Jannie i uśmiechnął się ciepło.
- Ja i moje córeczki chciałybyśmy sobie kupić wizytowe sandałki -
oznajmiła Jannie.
Sprzedawca na szczęście nie dosłyszał, albowiem zagłuszyłam ją
gromkim głosem i poprosiłam, żeby pokazał nam solidny półbucik na
grubej gumowej podeszwie. Wiedziałam, że trzeba będzie w pewnym
momencie pójść na kompromis, więc wolałam zacząć od samego dna,
żeby może spotkać się z moim dzieckiem w pół drogi. Kiedy sprzedawca
przyniósł brązowe półbuciki, Jannie oświadczyła z miejsca:
- To w sam raz dla mojego brata. Proszę teraz przynieść coś dla mnie.
W czasie bolesnego procesu, jakim było nabywanie dla Jannie
odpowiedniego obuwia, Laurie zabawiał się liczeniem pudełek
przynoszonych przez sprzedawcę. Moja córka nie ustępowała ani na krok
i w dalszym ciągu domagała się lakierków na wysokim obcasie. Ja
tymczasem byłam coraz bardziej napięta, czego najlepszym dowodem
jest fakt, że mówiłam do niej takie rzeczy, jak:
- Czy chcesz chodzić do szkoły boso? Bo uprzedzam cię,
że nie kupię ci w ogóle żadnych butów, jeżeli nie zaczniesz się
zachowywać jak dobrze wychowana dziewczynka...
Wreszcie doszło do kompromisu i Jannie otrzymała półbuty z
błyszczącej lakierowanej skórki, zupełnie, moim zdaniem, bezsensowne,
ale zawsze lepsze niż wieczorowe sandałki na wysokim obcasie. Kiedy
odchodziliśmy od kasy, Jannie zauważyła:
- W każdym razie cieszę się, że nie jesteś moją matką. Moja matka
zawsze kupuje mi takie pantofelki, jakie chcę. Gdybyś była moją matką,
uciekłabym z domu.
- To są najokropniejsze pantofle, jakie widziałem w życiu - orzekł
Laurie.
- Są bardzo piękne - odparła Jannie. - Wszystkie moje dziewczęta
mają takie same.
Do mojego bagażu doszła teraz paczka z pantoflami Jannie.
- Chodźmy wreszcie na lunch - zażądał Laurie. Spojrzałam na zegar,
żywiąc nadzieję, którą znają wszystkie
matki, że oto może czas w cudowny sposób posunął się
niepostrzeżenie naprzód i nadeszła pora na dobranoc. Ale była dopiero
godzina jedenasta czterdzieści. Dobre osiem godzin do przetrwania,
zanim nastąpi codzienny cud, ale doskonała pora na zjedzenie lunchu.
- No, to świetnie, dzieci! - uśmiechnęłam się fałszywie i zaczęłam
rozglądać się za wolnym stolikiem. - A teraz proszę pamiętać o
manierach, dobrze?
Jannie zapytała głosem pełnym słodyczy i nadziei:
- Czy każde z nas będzie mogło dostać po dwa desery?
- Może - odparłam równie przesłodzonym tonem. - Jeżeli zjemy
wszystko, co będzie na naszych talerzach, kochanie.
Kelnerki, obsługujące matki z dziećmi, zawsze szczególnie się
guzdrają. Wolałabym mieć pewność, że nie odnosi się to wyłącznie do
moich dzieci, a zwłaszcza do ich manier i wyglądu. Nie wiem, jak to jest,
ale nie da się ukryć, że czekaliśmy - ja z rękami przykładnie złożonymi na
kolanach, Laurie
z łokciami, a Jannie z podbródkiem na stole - przez dobre dziesięć
minut, podczas gdy kelnerki biegały tam i nazad, obsługując wszystkich
dokoła, przynosząc dodatkowe porcje masła, wymieniając zabawne
uwagi z klientami i życzliwie doradzając przy wyborze potraw.
- Kiedy ona do nas przyjdzie? - denerwował się Laurie.
- Jestem głodna - kaprysiła Jannie. Wyciągnęła rękę i trzepnęła
Lauriego w łokieć tak, że stracił równowagę i wyrżnął się porządnie
podbródkiem w kant stołu.
- Nie trzyma się łokci na stole - upomniała go. - Dzieci -spojrzałam na
córkę groźnym wzrokiem - przyrzekliście, że będziecie grzeczni.
- Ale kiedy ona... - zaczął Laurie.
- On trzymał łokcie na stole - stwierdziła Jannie. - Mamciu najdroższa,
przecież on trzymał łokcie na stole. Mamciu, najdroższa mamciu!
- Posłuchaj mnie - syknął Laurie. - Ona wzięła i...
- Kochane dzieci - mój głos był jeszcze bardziej cukierkowy niż
dotychczas. - Przecież widzicie, że nie jesteśmy sami. Inni ludzie też
chcieliby zjeść lunch w ciszy i spokoju...
- Co? - zwrócił się Laurie do Jannie, która mówiła mu coś szeptem.
- Nic - odparła Jannie. - Mamuśka najdroższa, przecież jesteśmy
grzeczni, przecież dajemy ludziom jeść w ciszy i spokoju, no nie?
- Tak jest - zgodziłam się. - Moje dzieci są dzisiaj naprawdę
wzorowe...
- Dlaczego tak dziwnie do nas mówisz? - zainteresował się Laurie w
momencie, kiedy podeszła do nas kelnerka. -Miauczysz jak kot.
Oboje zaczęli się dziko śmiać.
- Ona miauczy jak kot - zawiadomiła Jannie kelnerkę.
- Pani będzie coś zamawiać? - zapytała kelnerka.
- Ja chcę spaghetti - oświadczyła z miejsca Jannie.
- Ja chcę spaghetti - powiedział Laurie.
- Chwileczkę - zajrzałam do jadłospisu. - Może byś zjadła omlet? -
zaproponowałam Jannie. - A ty nie zjadłbyś bukietu z jarzyn? - zwróciłam
się do Lauriego.
- Nie - powiedziała Jannie. - Ja chcę spaghetti.
- Dzisiaj nie mamy spaghetti - rzuciła kelnerka od niechcenia.
Westchnęła głęboko i zaczęła sobie poprawiać włosy. - Tylko to, co w
karcie - dodała.
- Sałatka z kury? - zaproponowałam. - Wątróbka?
- Wątróbka! - wrzasnął Laurie. - Wątróbka, szmątróbka, fątróbka,
gątróbka, fójki, mójki...
- Wątrópka, trópka, strópka, szmópka - zgodziła się Jannie.
- Dzieci - upomniałam swoje potomstwo. - Pani kelnerka się bardzo
spieszy. Proszę się zdecydować.
- Ja chcę spaghetti - oświadczył Laurie. Jannie zmieniła nagle front.
- Poproszę o bukiet z jarzyn - oznajmiła.
- Się robi - kelnerka zabrała się i poszła.
Dwie niesympatyczne baby w ukwieconych kapeluszach podniosły
się raptownie z krzeseł i ostentacyjnie przeszły do innego stolika.
- Posłuchajcie - powiedziałam tak cicho, żeby nie można mnie było
usłyszeć przy sąsiednich stolikach. - Jeżeli natychmiast nie uspokoicie
się, to Laurie zostanie sprany na kwaśne jabłko i to zaraz, tak żeby
wszyscy mogli go wyśmiać, a ty, Jannie, dostaniesz lanie w ustronnym
miejscu, gdzie nikt nie usłyszy twoich wrzasków, zrozumiano? A teraz
Jannie zje bukiet z jarzyn, a Laurie sałatkę z kury, ja spaghetti - to znaczy,
chciałam powiedzieć - sandwicza klubowego. Czy któreś z was ma mi coś
do powiedzenia?
Moje pociechy patrzyły na mnie tępym wzrokiem. Laurie warknął
cicho i nawet pokazał zęby. Buzia Jannie skrzywiła się, kąciki jej ust
opadły, a wielkie, niebieskie oczy napełniły się łzami.
- Jeżeli zaczniesz beczeć - powiedziałam słodkim szeptem - to
wszystkie twoje ukochane dziewczęta będą musiały zostać na dworze.
Jannie zacisnęła usta i z trudem przełknęła łzy. Laurie sięgnął do
rewolwerów.
- Ten durny facet zrobi ci zdjęcie, jeżeli nie będziesz grzeczny -
zagroziłam mu. Opuścił z miejsca ręce i położył je na stół.
- Ha, ha - odezwała się Jannie z goryczą - a ty masz tylko jedną głowę.
Laurie wyciągnął rękę, w której trzymał szklankę pełną wody.
- Może chciałabyś sobie wymoczyć jedną nogę? - zaproponował.
- No i co? Dzieciaki się zdecydowały? - zapytała kelnerka.
- Poproszę o sałatkę z kury - powiedział Laurie szalenie uprzejmie. - I
dwie filiżanki kawy poproszę.
- Dwie szklanki mleka - skorygowałam go. - Dla mnie sandwicz
klubowy.
- A dla Lindy spaghetti, dla Marilyn spaghetti, dla Susan też
spaghetti... - wyrecytowała Jannie.
- Jannie - upomniałam ją ostro.
- Ale Margaret - szepnęła Jannie - czy chce, czy nie chce, będzie jadła
bukiet z jarzyn.
Zrezygnowałam z rozejrzenia się za ciemnymi kostiumami, więc
pozostały nam już tylko ruchome schody do pokonania i jazda
autobusem.
- Ciekawa jestem, jak sobie ojciec radzi z Sally - westchnęłam po
chwili.
I właśnie w tym momencie nadeszła nasza kelnerka z pełną tacą i
siedem małych panien Ellenoy popchnęło ją prosto na ostrogi Lauriego.
* * *
Cała nasza rodzina ogromnie lubi rozkosze łamania głowy. Ja na
przykład rozwiązuję namiętnie skomplikowane krzyżówki, mój mąż robi
wyliczenia wyników gier baseballowych, wyciąga z nich przeciętne oraz
wnioski na przyszłość i twierdzi, że wie, jakie jest prawdopodobieństwo
otrzymania czterech asów, a Laurie przepada za obrazkami, w których
trzeba na przykład znaleźć „dwadzieścia cztery przedmioty zaczynające
się na literę C". Jannie układa dziecinne łamigłówki, a Sally potrafi
wsunąć kółka na tak przemyślnie ustawione drążki, że pozostała część
rodziny opanowała tę sztukę dopiero po dobrych dwóch miesiącach
treningu. Ale żadne z nas nie nauczyło się rozwiązywania prywatnych
zagadek, jakich pełne jest nasze niezwykle urozmaicone życie rodzinne, a
szczególnie takich łamańców intelektualnych, jak chociażby: „Skąd
wzięły się wrotki na biurku mamusi", „Cóż to za dziwny przedmiot leży
na dnie szafki Lauriego?" albo: „Dlaczego tato nigdy nie nosi koszuli,
jaką Jannie podarowała mu na Dzień Ojca?" Po dzień dzisiejszy wszyscy
zastanawiamy się nad Tajemnicą Zagadkowej Grypy. Byłabym
niezmiernie wdzięczna, gdyby znalazł się ktoś, kto potrafiłby nam ją
wyjaśnić, ponieważ nie mamy wystarczającej liczby koców, a ja nie
znoszę tego rodzaju zagadek. Oto w grubszym zarysie elementy tej
zagadki.
Dom nasz jest, jak się już rzekło, bardzo duży. Na pierwszym piętrze
znajdują się cztery sypialnie i łazienka. Do wszystkich tych pomieszczeń
wchodzi się z jednego długiego i wąskiego korytarza, który zwęził się
jeszcze bardziej, ponieważ ustawiliśmy w nim półki na książki. Tak więc
korytarz ten składa się wyłącznie z drzwi i książek. Podobnie jak w
większości innych domów, zarówno frontowe, jak i kuchenne drzwi
znajdują się na parterze. Frontowa sypialnia jest największa i
najjaśniejsza, stoi w niej podwójne łóżko i sypiam w niej wraz z moim
mężem. Przylegający do niej pokój to sypialnia dziewcząt. Jest w niej
łóżeczko Sally i wąskie łóżko Jannie. Naprzeciwko mieści się pokój
Lauriego, w którym stoi łóżko piętrowe.
Laurie sypia na górze. Na samym końcu korytarza jest jeszcze pokój
gościnny. Stoi w nim również podwójne łóżko. Nasze łóżko zaścielone
jest białą pościelą, łóżeczko Sally różową, łóżko Jannie niebieską. Dolna
część łóżka Lauriego nie jest w ogóle pościelona, chyba że mamy
licznych gości. Sypia na niej w nocy i przez większą część dnia pies
Toby. Uważa je nie bez racji za swoją prywatną własność. Po mojej
stronie małżeńskiego łoża nie ma stolika nocnego. Łóżko w pokoju
gościnnym jest ustawione bokiem do ściany. W łóżeczku małej nie
zmieściłby się nikt poza nią. Drabina prowadząca na górną półkę łóżka
Lauriego jest rozchwiana i stoi za dnia w kącie pokoju. Dzieci włażą na
górę bez jej pomocy. Każde z naszych dzieci musi mieć na noc szklankę
soku z jabłek przy wezgłowiu. Laurie w zielonej szklance, Jannie w
czerwonej, a Sally w musztardówce z wzorkiem w kwiatki. Mój mąż
używa ostatnio aluminiowego kubka, ponieważ sięgając po ciemku po
wodę rozbił już kilka tuzinów szklanek.
O ile chodzi o mnie, to nie zażywam z zasady kropli od kaszlu ani
żadnych syropów.
Mała sypia z kilkoma szmacianymi książkami, lalką bez rąk i
niewielką tekturową walizeczką, w której znajdują się resztki sześciu talii
kart do gry. Jannie nie rozstaje się na noc ze starym różowym kocykiem,
który zbiegł się w praniu do bardzo niewielkich rozmiarów. Pokój
dziewcząt jest bardzo ciepły, pokój gościnny średnio, nasz raczej
chłodny, a pokój Lauriego wręcz zimny. Wszyscy, nie wyłączając psa,
zasypiamy szybko i mamy twardy sen; mój mąż nie jada drożdżowego
ciasta.
Mój mąż pierwszy z rodziny zapadł na grypę i tak długo kaszlał, trząsł
się i marudził, aż zażądałam, żeby położył się do łóżka. W piątek
wieczorem Laurie i Sally też już mieli podwyższoną temperaturę, a w
sobotę Jannie i ja zaczęłyśmy smarkać i kaszleć. W naszej rodzinie każdy
choruje inaczej; mąż jest zły i żyje w przeświadczeniu, że ktoś po prostu
zrobił
mu świństwo; Laurie staje się zamyślony i rozrzuca chusteczki do
nosa po całym pokoju; Jannie kaszle, kaszle i kaszle; Sally robi się
czerwona jak piwonia, a ja cierpię ze stoickim spokojem, ale żądam, żeby
wszyscy doceniali mój ciężki stan. Każde z nas jest przekonane, że
choruje znacznie poważniej od pozostałych członków rodziny. Ale
powróćmy do sobotniego wieczoru. Otóż podałam wszystkim pacjentom
po pół tabletki aspiryny, przyniosłam im wyżej wspomniany sok
jabłeczny, otuliłam ich ciepłymi kocami, po czym zajęłam się osobno
mężem, przyniosłam mu wodę, papierosy, zapałki i popielniczkę;
zapomniałam zaznaczyć, że postanowił spędzić noc w pokoju gościnnym,
bo jest tam znacznie cieplej. Około godziny dziesiątej udałam się na
inspekcję, żeby stwierdzić, czy dzieci śpią, czy są nakryte i czy Toby
położył się już na dolną półkę łóżka Lauriego. Następnie zażyłam dwie
tabletki nasenne i położyłam się do własnego łóżka, we własnym pokoju.
Ponieważ mąż mój tymczasem przeszedł do gościnnego, przesunęłam się
na jego stronę łóżka, bo tam znajduje się nocny stolik. Położyłam na nim
papierosy, zapałki i postawiłam kieliszek koniaku, który służy mi
znacznie lepiej niż wszelkie syropy.
Po pewnym czasie obudziłam się i zobaczyłam Jannie.
- Nie mogę zasnąć - oświadczyła. - Chcę spać w twoim łóżku.
- Zgoda - powiedziałam. - Ale przynieś sobie poduszkę. Przyniosła
więc poduszkę, różowy kocyk i sok i postawiła
go na podłodze przy łóżku po stronie, po której nie ma nocnego
stolika, owinęła się różowym kocykiem, przyłożyła główkę do poduszki i
usnęła. I ja usnęłam, ale po niedługim czasie zjawiła się w pokoju Sally.
- Gdzie jest Jannie? - zapytała.
- Tutaj - odpowiedziałam. - Czy ty też chcesz wejść do mojego łóżka?
- Tak - stwierdziła Sally.
- No, to idź po swoją poduszkę.
Sally powróciła z poduszką, lalką, walizeczką i sokiem jabłkowym i
postawiła go na podłodze przy szklance Jannie. Następnie ułożyła się
wygodnie u boku siostry i z miejsca usnęła. Po pewnym czasie
dziewczynki zaczęły tak na mnie napierać, że wstałam, wzięłam
poduszkę, kieliszek koniaku, papierosy, zapałki, popielniczkę i udałam
się zmęczonym krokiem do gościnnego pokoju, gdzie mąż mój spał
głębokim snem. Wkrótce obudził mnie, poprosił, żebym go przepuściła,
oświadczył, że jest mu za gorąco i że przenosi się z powrotem do sypialni.
Wziął swoją poduszkę, swoje papierosy, zapałki, popielniczkę i
aluminiowy kubek z wodą i poczłapał na korytarz. Zasnęłam, ale
natychmiast obudził mnie Laurie, który wszedł do gościnnego pokoju,
niosąc koc i szklankę z sokiem.
- Za zimno u mnie - oświadczył, więc przesunęłam się; pozwoliłam
mu położyć się pod ścianą i zasnęłam. Po kilku minutach zjawił się,
skomląc nerwowo, Toby, wskoczył na łóżko i owinął się dokoła
Lauriego. Miałam do wyboru: zostać zgnieciona albo wynieść się.
Zabrałam więc wszystkie moje parafernalia i udałam się do naszej
sypialni, gdzie mój mąż spał w najlepsze pomiędzy Jannie a Sally. Jannie
przebudziła się i wymamrotała: „Do własnego łóżka", więc pomogłam jej
zanieść poduszkę, sok i różowy kocyk do jej pokoju i otuliłam ją.
Z chwilą, kiedy Jannie opuściła nasze małżeńskie łoże, Sally rozłożyła
się tak szeroko, że zabrakło miejsca dla mnie. Nie mogłam zająć jej
łóżeczka, bo było dla mnie za krótkie, a na górną półkę piętrowego łóżka
nie zdołałabym się wdrapać. Wiedziałam, że pies śpi w gościnnym
pokoju, więc wzięłam, pierzynkę Sally i ułożyłam się na dolnym łóżku.
Kieliszek, papierosy, zapałki i popielniczkę ustawiłam na podłodze. W
chwilę później Jannie, która widocznie uznała, że jest jej zbyt smutno
samej, wlazła na górną półkę, postawiwszy uprzednio na podłodze
szklankę z sokiem.
Około szóstej rano pies postanowił wyjść na dwór, a zresztą może
chciał powrócić na swoje łóżko, w każdym razie stanął nade mną i wył jak
hiena. Wstałam, zaczęłam kichać, ale zeszłam na dół, wypuściłam go, a
potem pomyślałam sobie, że skoro już jestem na dole, to zaparzę sobie
kawy i przynajmniej napiję się czegoś ciepłego. Kiedy stałam i czekałam,
żeby woda się zagotowała, Jannie pojawiła się na górnym podeście
schodów i zawołała, że też ma ochotę na coś gorącego do picia, po chwili
Laurie zaczął się ruszać w gościnnym pokoju, więc zagrzałam mleko,
wlałam je do dzbanka i zrezygnowana postanowiłam nakarmić i napoić
czymś ciepłym całą rodzinę. Wyjęłam z szafki kubki, a ze spiżarni babkę
drożdżową, postawiłam wszystko na tacy, po czym przypomniałam sobie,
że mój mąż nie jada drożdżowego ciasta, i położyłam na talerz kilka
bułeczek z cebulką. Kiedy znalazłam się na piętrze, niosąc tacę, z pokoju
gościnnego zaczęły dochodzić dźwięki śmichów i chichów Lauriego i
Jannie, a z naszej małżeńskiej sypialni cienki głosik Sally. Kiedy tam
weszłam, zastałam ją siedzącą na łóżku u boku na pół przebudzonego
ojca.
- Tata zagra? - pytała swoim raźnym głosikiem, otworzyła walizeczkę
i zaczęła rozdzielać karty. Rozłożyła na poduszce siódemkę pik oraz
cztery kara od asa do waleta.
Zapytałam męża, czy nie napiłby się kawy, na co odparł, że jest mu
piekielnie zimno. Zaproponowałam więc, żeby przeszedł do gościnnego
pokoju, gdzie na pewno jest znacznie cieplej. Poszliśmy więc wraz z małą
do gościnnego, mąż wlazł do łóżka, Laurie przesunął się, a reszta rodziny
usiadła w nogach. Nalałam dzieciom mleka, a nam kawy, dzieciom dałam
też po kawałku babki, a mężowi bułeczkę z cebulką. Jannie postanowiła
wziąć mleko i babkę i pójść do swojego łóżka, a ponieważ podziała jej się
gdzieś własna poduszka, więc zabrała poduszkę z gościnnego łóżka. Sally
poszła oczywiście za przykładem siostry, ale najpierw udała się do naszej
sypialni po swoją poduszkę. Podczas gdy nalewałam mu kawę, mąż
mój zasnął, a Laurie postawił kubek z gorącym mlekiem w
niebezpiecznej pozycji na ramie łóżka i zażądał, żebym mu znalazła jego
poduszkę, bo nie ma pojęcia, gdzie mu się podziała, więc poszłam do jego
pokoju, zdjęłam poduszkę z górnej półki, ale okazało się, że jest to
poduszka Jannie, bo pod nią leżał jej różowy kocyk. Wzięłam więc swoją
kawę i swoją poduszkę do własnego łóżka, rozsiadłam się w nim
wygodnie i w tej samej chwili zjawił się naburmuszony Laurie,
oświadczył, że tato wykopał go z łóżka, i zapytał, czy może się położyć u
mnie. Zgodziłam się, więc poszedł po swoją poduszkę i wkrótce powrócił
niosąc tę z dolnej półki, która okazała się moją. Usnął z miejsca i zaraz
potem zjawiła się mała, żeby zabrać swoje książeczki i walizeczkę, ale
postanowiła zostać z nami i po chwili przyniosła mleko i talerzyk z babką.
Wycofałam się więc do gościnnego pokoju, zażądałam od męża, żeby się
przesunął, usiadłam na brzegu łóżka i nareszcie wypiłam kawę.
Tymczasem Jannie wlazła w poszukiwaniu swojej poduszki na górną
półkę łóżka Lauriego, a nie znalazłszy jej, wzięła poduszkę z łóżeczka
Sally oraz mój koniak i zabrała się do słuchania radia Lauriego. Potem
musiałam zejść na dół, żeby wpuścić psa, który od razu pobiegł na górę i
położył się na swoje łóżko, czyli na dolną półkę łóżka Lauriego. Podczas
mojej nieobecności mąż powrócił na łóżko w gościnnym pokoju, wobec
tego wlazłam do łóżka Jannie, które jest trochę dla mnie za krótkie.
Zabrałam ze sobą poduszkę z gościnnego pokoju oraz kawę.
Około dziewiątej przyniesiono nam gazety niedzielne, więc
pobiegłam po nie na dół, a gdzieś około wpół do dziesiątej wszyscy się
obudzili. Mąż powrócił do naszego małżeńskiego łoża w momencie,
kiedy Laurie i Sally je opuszczali, a Laurie wygonił Jannie do gościnnego
pokoju i zajął górną półkę swojego piętrowego łóżka. Za piętnaście
dziesiąta mój mąż obudził się i stwierdził, że jest owinięty różowym
kocykiem
Jannie, pod głową ma zieloną poduszkę Lauriego, na której leży
również kawałek drożdżowej babki, i że na jego nocnym stoliku znajduje
się sok Sally oraz siódemka pik i as karo. Laurie miał za to mój koniak,
moje papierosy i zapałki, i różową poduszeczkę małej. Pies miał moją
białą poduszkę i popielniczkę. Jannie w gościnnym pokoju miała
niebieską poduszkę, dwie szklanki soku, papierosy, zapałki i popielniczkę
swojego ojca oraz mleko Lauriego, nie mówiąc oczywiście o jej własnym
mleku, babce i bułeczkach z cebulką tatusia. Mała miała w swoim
łóżeczku aluminiowy kubek taty, kilka książeczek, walizeczkę tekturową,
lalkę i poduszkę z gościnnego pokoju, ale nie mogła znaleźć pierzynki.
Zagadka brzmi oczywiście, gdzie jest pierzynka Sally? Wiem, że
zdjęłam ją z jej łóżeczka i położyłam na dolną półkę piętrowego łóżka w
pokoju Lauriego. Pies twierdzi, że kiedy się obudził, nie było jej już,
podobne zdanie wyraziły pozostałe łóżka. Jest to pierzynka puchowa z
różnobarwnych zszywek, z przewagą koloru niebieskiego. Od tej pory
wszelki słuch po niej zaginął. Chciałabym bardzo wiedzieć, co się z nią
stało. Jak już wspomniałam, mamy bardzo mało koców.
Robiło się coraz chłodniej, początek szkoły był znowu za pasem, więc
wyciągnęłam z szafy czerwone farmerki z napisem „Laurie",
wyhaftowanym w swoim czasie na przodzie, który zastąpiłam później
imieniem „Jannie". Teraz zabrałam się do zakrzyżykowania również tego
napisu i wyhaftowania tuż obok imienia „Sally". Farmerki były lekko
przetarte na siedzeniu i wystrzępione na dole, ale byłam do nich po prostu
przywiązana. Sally dziedziczyła także setki bluzeczek polo i tysiące nie
od pary skarpetek. Laurie otrzymał skórzaną kurtkę, Jannie nie rozstawała
się z torebką, Niunia miała małe, przy czym jedno urodziło się bez ogona.
Rodzina jednej z przyjaciółek Jannie natychmiast je zabrała, twierdząc, że
jest niezwykłe, a więc szczególnie atrakcyjne. Jannie została zapisana
do prywatnego przedszkola, do którego przyjmowano wyłącznie
dziewczęta. Prowadziła je emerytowana nauczycielka we własnym
domu; Jannie zaczęła skakać zamiast chodzić i nieustannie chichotała ze
swoimi przyjaciółkami. Po dwóch tygodniach matka przyjaciółki Jannie
zatelefonowała i oświadczyła z oburzeniem, że naszemu kotkowi zaczął
najwyraźniej wyrastać ogon, że już wyrósł do połowy i zatrzymał się i że
oni nie mają najmniejszej ochoty na kota z połówką ogona, przy czym
dała mi niedwuznacznie do zrozumienia, że wprowadziłam ją rozmyślnie
w błąd, twierdząc, że darowuję im kociaka, który nigdy ogona mieć nie
będzie.
W tym samym czasie Sally zrezygnowała z wszelkich prób
pokojowego współżycia z rodziną, kazała mówić na siebie „Tygrys" i
wypowiedziała świętą wojnę wszelkiej odzieży, a także szczotkom do
zębów, zielonym warzywom i łóżku. Główną jej bronią była guma do
żucia. Wykradała ją Lau-riemu z kieszeni i wyczyniała z nią istne cuda na
własnych włosach oraz naszych książkach, a raz nawet na maszynie do
pisania ojca.
Ja tymczasem obliczyłam, że od chwili wprowadzenia się do naszego
domu zużyłam pięćset pudełek proszku budyniu czekoladowego; komitet
rodzicielski zaplanował zakupienie autobusu szkolnego w przyszłym
roku; młodszy z braci Harvey, który, gdy sprowadzili się, był jeszcze w
szkole średniej, miał zostać jego kierowcą; a mąż mój, po długim namyśle
i wielu nieudanych próbach zapakowania walizeczki i znalezienia białych
koszul, udał się w ważnych sprawach do Nowego Jorku.
Na stacji odbyło się uroczyste pożegnanie; dwoje starszych dzieci
trzymało się blisko nas, a Sally huśtała się na wózku bagażowym. Laurie
czterokrotnie zapytał: „Kiedy przyjedzie pociąg?", a Sally dała nam
niedwuznacznie i po wielekroć do zrozumienia, że najchętniej
pojechałaby z ojcem. Mąż oświad-
czył co najmniej jedenaście razy, że jest zupełnie pewny, iż przez czas
jego nieobecności nic się nie stanie, a ile razy ja z kolei zapewniałam go,
że na pewno nie i żeby się o nas nie martwił - tego już nie zliczę. Pociąg
spóźnił się kwadrans, co pozwoliło nam powtarzać w kółko wyżej
wymienione uwagi oraz cały szereg innych, równie rozsądnych.
- Założę się, że nie odważysz się stać na szynach, jak będzie
nadjeżdżał pociąg. (Laurie do Jannie).
- Czy na pewno zapakowałeś wełniane skarpetki? (Ja do męża).
- A co będzie, jak pociąg w ogóle nie nadjedzie? (Janie do ojca).
- Murzynek Bambo w Afryce mieszka - zawiadomiła nas Sally głośno
i wyraźnie.
- Ojej - westchnął Laurie - niech już ten pociąg przyjedzie. Chodźmy
do domu. Ojcu się nic nie stanie.
Na peronie zapanowało nagle poruszenie. Chciałam szybko
powiedzieć Lauriemu, że w końcu przyszliśmy wszyscy na dworzec, żeby
odprowadzić tatusia, kiedy Sally zaczęła podskakiwać jak szalona i
wrzeszczeć:
- Jedzie, jedzie, jedzie pociąg!
Jannie i Laurie ruszyli w stronę torów, więc musiałam ich trzymać za
poły kurtek.
- No więc - oświadczył mój mąż.
- Do widzenia, do widzenia! - krzyczałam za nim, ale już pędził za
pociągiem i tylko od czasu do czasu odwracał się, machał ręką i też wołał
„do widzenia, do widzenia! ". Ogarnęło mnie dojmujące uczucie
zazdrości, ale czekałam uprzejmie, aż pociąg zniknie za zakrętem.
- No dobra, dzieci - powiedziałam wtedy. - Jazda do domu.
- Czy tato odjechał? - zapytała Sally.
- Jak najbardziej - stwierdził Laurie.
Wpakowałam je do samochodu, przy czym udało mi się powstrzymać
Sally od natychmiastowego opuszczenia go
przez przeciwległe okno, po czym naciągnęłam rękawiczki i
ruszyłam.
- Murzynek Bambo... - zaczęła znowu Sally.
- Bambo, szmambo! - wrzasnął Laurie. - Czegoś ty się uwzięła na tego
Murzynka?
- Przerwałeś mi - odezwała się Sally z wielką godnością. -Murzy...
- Czy ty o niczym innym nie potrafisz mówić?
- Czy kupisz nam lizaki? - zapytała Jannie, przewieszona przez tylne
oparcie tuż za moją głową. - Tata odjechał, więc musisz nam kupić lizaki
albo balonówy, albo lody na patyku. Za to, że tato od nas odjechał.
- Jedziemy prosto do domu na kolację - powiedziałam stanowczo. - Na
deser jest budyń czekoladowy.
- Tata nie dostanie budyniu czekoladowego - zasmucił się Laurie.
Dla uczczenia odjazdu taty mieliśmy na kolację parówki i fasolkę po
bretońsku; najpierw nakarmiłam dzieci, a potem postawiłam na tacy
talerz z parówkami i fasolką i pomyślałam, że mąż pewnie pałaszuje teraz
wytworną kolację w eleganckim i słynnym na cały świat ze wspaniałej
kuchni wagonie restauracyjnym naszej linii kolejowej. Co najmniej
kawior i polędwica z rusztu, powtarzałam w myślach i wpatrywałam się
tępym wzrokiem w okładkę kryminału. Dzieci spały, było niezwykle
cicho i nie wiadomo dlaczego przypomniało mi się nagle, że nasi najbliżsi
sąsiedzi wyjechali na zimę na Florydę. Wzięłam więc kryminał i kota i
położyłam się do łóżka. Zasnęłam, nie gasząc światła. Kot wiercił się
niespokojnie, więc kilkakrotnie budziłam się w nocy, ale mimo że nie
lubię spać przy świetle, jakoś nie miałam ochoty zgasić lampy. Zdawało
mi się, że podłoga za drzwiami sypialni skrzypi, a kilka razy byłam
pewna, że czuję dym. Obudziłam się w kiepskim humorze i zaraz okazało
się, że jest godzina wpół do ósmej, a nie siódma, a to, co tak szumiało za
oknem, było rzeczywiście
deszczem. Wyskoczyłam z łóżka, zamknęłam okna, zgasiłam lampę,
otworzyłam drzwi i wrzasnęłam:
- Czy któreś z was już wstało?
W odpowiedzi usłyszałam odgłosy nagłego zamieszania. Moje dzieci
najprawdopodobniej odsuwały od siebie kredki i książeczki do
kolorowania i rzucały się gwałtownie na szkolną odzież. Nie myjąc nawet
zębów (najpierw rób to, co najważniejsze, mówiłam sobie), pobiegłam do
kuchni, nastawiłam wodę na płatki owsiane, napełniłam szklaneczki
sokiem owocowym i zabrałam się do parzenia kawy. Kiedy w kuchni
zjawiła się Jannie, rozkładałam na stole łyżki i miseczki. Rzuciłam okiem
na córkę i powiedziałam, nie przerywając nakrywania stołu:
- Zdejm naszyjnik, to są twoje wizytowe pantofelki, leje jak z cebra.
Nałóż sweter, zdejm tę bluzeczkę. Umyj zęby.
A ponad jej głową dodałam, zwracając się do Sally:
- Przełóż pantofle z nogi na nogę. Wyłożyłam ci farmerki, nie możesz
dzisiaj latać w kostiumie kąpielowym. I nałóż skarpetki.
Podniosłam głowę do góry i wrzasnęłam z całych sił:
- Laurie!
Po minucie odpowiedział:
- Ubieram się.
- Sally - uśmiechnęłam się. - Idź na górę i obudź brata.
- Zimno - Jannie zaczęła się rozmyślnie trząść na całym ciele. - Jest
okropnie zimno.
- Gdybyś nałożyła sweterek zamiast tej cienkiej bluzeczki -zaczęłam. -
Sally, idź i obudź brata.
- Też mi zimno - oświadczyła Sally.
- Już się obudziłem - Laurie zjawił się w drzwiach kuchni. Był w
pidżamie. - Ale zimno!
Zaczęłam sobie uświadamiać fakt, że rzeczywiście w domu zrobiło się
dosyć chłodno. Tak się spieszyłam, że nawet nie zauważyłam, iż
wszystko, czego dotykałam, było właściwie szalenie zimne. Łyżki, pudło
z płatkami, poręcze krzeseł.
Spojrzałam na Lauriego, a on skinął porozumiewawczo głową.
- Na pewno tak - powiedział ponurym głosem. Pobiegłam do salonu.
Za mną Laurie, za Lauriem Jannie,
a za Jannie Sally, która mruczała pod nosem:
- Trzeba nakarmić biednego, głodnego pieseczka.
Termostat w salonie nastawiony był na 72 stopnie Fahrenheita, ale
umieszczony pod nim termometr wskazywał tylko 62. Ponownie
spojrzałam na Lauriego, który znowu skinął porozumiewawczo głową.
Podkręciłam termostat do 75, a następnie do 80, po czym wszyscy
wstrzymaliśmy oddech i czekaliśmy, co z tego będzie. Ale z piwnicy nie
doszedł nas niestety dobrze znajomy dźwięk włączającego się pieca od
centralnego ogrzewania. Widocznie był zepsuty.
Nie mam żadnych zdolności technicznych. Panicznie boję się korków
elektrycznych, przewodów, motocykli, piorunochronów, wiertarek,
dużych zwierząt, a szczególnie pieców centralnego ogrzewania. Przez
wiele, wiele lat mój mąż cierpliwie uczył mnie obchodzenia się z takimi
przyrządami mechanicznymi, jak podgrzewacz, opiekacz do grzanek czy
elektryczna maszynka do parzenia kawy, ale nikt nie zmusi mnie do
zejścia do piwnicy i majstrowania przy piecu od centralnego ogrzewania.
Byłam prawie pewna, że po to, by ten potwór znowu zaczął działać,
wystarczy otworzyć małe, boczne drzwiczki z lewej strony i nacisnąć
trzeci guziczek. Pokazał mi to dosyć nawet niedawno mąż, kiedy wraz ze
specjalistą od zagadnień ogrzewniczych wezwał mnie do piwnicy.
Panowie powtarzali wielokrotnie i coraz to bardziej podniesionymi
głosami, że w razie awarii należy zrobić to, a nie co innego. Żaden piec,
powtarzał w kółko mój mąż, pukając się przy tym palcem w czoło, żaden
piec jeszcze nigdy nie wybuchnął od tego, że jego właścicielka nacisnęła
trzeci guziczek z lewej strony. Żaden piec, powtarzał jak oszalały.
- Pani - dodał specjalista - niech se pani wyobrazi, że
trzeba będzie włączyć kiedyś piec, jak nikogo nie będzie w domu.
Ruszyłam rezolutnym krokiem ku drzwiom od piwnicy. Czułam się
jak bohaterka. Dzieci zgromadziły się dokoła mnie.
- Piec się wyłączył - oświadczyłam. - Zaczekajcie tu. Zejdę do
piwnicy i włączę go.
- Aha - odezwał się Laurie. - To jest dobra myśl. Spojrzał na mnie bez
cienia optymizmu w oczach.
- Chyba że jest zepsuty - powiedziałam. (Czy to aby na pewno trzeci
guziczek na lewo? A może drugi? A może czwarty?). - Wolę go nie
włączać, jeżeli jest zepsuty - powiedziałam do Lauriego.
- Może z tego być prawdziwa awaria. Może skończył się mazut? -
zasugerował Laurie.
- No właśnie - zgodziłam się z entuzjazmem. - Wyobraź sobie, co by
to było, gdybym go włączyła, kiedy on jest zupełnie pusty. Najlepiej
będzie, jak wezwę tego faceta.
Laurie skinął poważnie głową na znak zgody.
Byliśmy szalenie spóźnieni. Ale to szalenie. Zanim zdołałam
zawiązać wszystkie sznurowadła, zanim dopilnowałam, żeby cała kasza
została zjedzona, włosy wyszczotkowane, zęby umyte, drugie śniadanie
zapakowane, książki szkolne zebrane, kurtki nałożone, kalosze
odnalezione, była ósma trzydzieści. Samej udało mi się wypić duszkiem
filiżankę kawy, co uważam za duże osiągnięcie. Wpakowałam dzieci do
samochodu, sprawdziłam okiem cerbera, czy każde z nich ma przy sobie
chusteczkę do nosa i czy żadne nie próbuje przemycić jakiejś
kontrabandy, skonfiskowałam nieduży telefon z plastyku, dwie paczki
gumy balonowej od Sally i duży pierścionek z czerwonym oczkiem od
Jannie. Zatrzasnęłam drzwiczki po stronie dzieci, okrążyłam samochód,
chwyciłam Sally, która właśnie próbowała wysiąść oknem, policzyłam je
po raz trzeci, żeby się upewnić, że jest ich rzeczywiście tylko troje, i
usiadłam za kierownicą.
- Gdybyś wstała wcześniej - odezwała się Jannie - nie byłoby takiej
gonitwy.
Otworzyłam usta, żeby jej odpowiedzieć, ale zreflektowałam się na
myśl o tym, że moje biedne dzieci są chwilowo pozbawione ojca, i z
wielkim spokojem odparłam:
- No, ale teraz nie musimy się już spieszyć. Nacisnęłam starter.
- Laurie siedzi w szkole z dziewczynami, bo jest taki śliczny -
zachichotała Jannie.
- Coś ty powiedziała...
- Dzieci - zawołałam - uspokójcie się na chwilę! Znowu nacisnęłam
starter.
- Jannie mówi takie rzeczy dlatego, bo wie, że Laurie tego nie znosi.
Laurie, radzę ci, nie odpowiadaj jej, a zobaczysz, jak szybko...
Znowu nacisnęłam starter.
- Murzynek Bambo - zaczęła Sally - w Afryce mieszka, trudno i
darmo, jest nasz koleżka. Koleżka, koleżka, koleżka -powtarzała i
zanosiła się od śmiechu.
Nacisnęłam starter, dodałam ssania.
- Dlaczego on nie chce ruszyć? - zainteresowała się Jannie, a Laurie
zaczął pękać ze śmiechu. Po chwili Jannie przyłączyła się do niego.
- Murzynek Bambo - recytowała Sally.
- Wysiądź i załóż korbę - sugerował Laurie, trzymając się za brzuch.
- Spraw sobie konia z bryczką - poradziła mi moja starsza córka.
- Murzynek Bambo...
- On się tylko zalał - oświadczyłam bardzo spokojnie, a nawet z pewną
dozą humoru. - Głupi, stary grat - dodałam i z całych sił kopnęłam
sprzęgło.
- Słuchajcie - ocknął się nagle Laurie. - Ja się na pewno spóźnię do
szkoły.
- Nic podobnego. Po prostu powiesz pani nauczycielce, że samochód
nie chciał ruszyć.
- To było ostatnim razem. - Laurie był teraz autentycznie
zdenerwowany. - Ona powiedziała, że jeżeli za piętnaście dziewiąta nie
będę na boisku w tenisówkach, to wyznaczy innego chłopca na lewego
skrzydłowego.
- Dlaczego on nie rusza? - dowiadywała się Jannie. - Co się stało z
naszym samochodem?
Sieroty nie sieroty, pomyślałam sobie, ale trudno. Powiedziałam więc
podniesionym głosem:
- Nie zawracaj mi teraz głowy.
Znoszę kaprysy mojego samochodu z wielką cierpliwością, rozumiem
wszystkie jego idiosynkrazje, a on moje. Faktem jest, że znamy się na
wylot jak mało kto kogo. Samochód wie na przykład doskonale, że
przeciągły cichy jęk, jaki wydaje z siebie, kiedy jest nieszczęśliwy,
doprowadza mnie do białej gorączki, a ja z kolei zdaję sobie sprawę, że
jeżeli z jakichś względów postanowił nie zapalić, to żadne tam moje figle
nie skłonią go do zmiany zamiaru.
- Sprzedam tego wstrętnego grata za pięćdziesiąt centów!
-krzyknęłam, wysiadłam i wróciłam do domu, żeby zatelefonować po
taksówkę.
- Co, znowu? - zdziwił się pan Williams, kiedy powiedziałam mu, co
mi się przytrafiło. - Czy to przypadkiem nie bateria?
- Nie, to dzieci - odpowiedziałam szybko. - Muszę je zawieźć do
szkoły.
- Już i tak się spóźnią - oświadczył pan Williams. - Zanim do was
przyjadę i je porozwożę. No, ale co tam! Nauczycielki są chyba do tego
przyzwyczajone, jeżeli chodzi o pani dzieci.
Laurie i Jannie wsiedli do taksówki, zabierając ze sobą szczęśliwie
książki i pudełka z drugim śniadaniem. Upomniałam Jannie surowo, żeby
nie odważyła się wysiąść przed
szkołą Lauriego, ale pozwoliła bez sprzeciwu zawieźć się do
przedszkola; uprosiłam pana Williamsa, żeby podjechał po Jannie o
dwunastej, a po Lauriego o trzeciej, i dodałam, że zapłacę mu później, bo
dochodzi już dziewiąta. Następnie -najprzód to, co najważniejsze -
zamknęłam Sally w jej pokoju, dałam jej klocki i nakręciłam numer firmy
K.B. Anderson Usługi Hydrauliczne i Ogrzewnicze. Odezwała się pani
Anderson. Powiedziałam jej, kim jestem, wyjaśniłam, o co chodzi, i
zapytałam, czy pan Anderson mógłby natychmiast do mnie przyjechać.
- O nie, nie dzisiaj - powiedziała. - Wróci dopiero koło południa, ale
musi jeszcze założyć kaloryfer u Sawyerów, a to zajmie mu całe
popołudnie. Może jutro...
- Kiedy u nas ogrzewanie nie działa, a dzieci...
- Jutro chyba też nie - zastanawiała się pani Anderson -bo, widzi pani,
zapomniałam, że dziś wieczorem mąż jedzie na zjazd hydraulików do
Waterville, a sama pani wie, co oni na tych zjazdach wyrabiają.
Zgodziłam się pospiesznie z jej opinią o zjazdach hydraulików i
dodałam, że w moim domu jest coraz zimniej i że moje dzieci...
- Może spróbowałaby pani pogadać z Dickiem Sampsonem, tym z
Bridge Street - zasugerowała pani Anderson. - On zajmował się tego
rodzaju reperacjami, zanim się ożenił.
- Sampson?
- Tak, ale zaraz, on już nie mieszka na Bridge Street. Nie rozumiem,
dlaczego to powiedziałam. Mieszkał na Bridge Street kilka lat temu,
zanim...
- A czy on nie jedzie na zjazd hydraulików?
- On na pewno nie - odparła pani Anderson z satysfakcją w głosie. -
Ożenił się z jedną z panien Wiley i dlatego chyba powiedziałam Bridge
Street. Zdaje się, że z Mildred, ale nie jestem pewna.
- Ale mój piec...
- Już wiem. East Street. Wiedziałam, że sobie przypomnę. Albo niech
się pani postara złapać Billa Englanda, to dobry fachowiec. Albo jednego
z braci Hope.
- Jestem pani niezmiernie zobowiązana - odwiesiłam słuchawkę,
zaczęłam przyglądać się spisowi nazwisk (znam braci Hope i wolę raczej
zamarznąć na śmierć) i pomyślałam sobie, że wśród mężów moich
licznych miejscowych przyjaciółek na pewno znajdzie się taki, który
odważy się zejść do piwnicy i obejrzeć nasz piec. Nancy, postanowiłam.
Ona i jej mąż Cliff przyszli do nas kiedyś specjalnie po to, żeby pomóc
nam rozłożyć duży dywan. Nakręciłam numer Nancy, zapytałam, jak się
ma, odparła, że dobrze, i z kolei zapytała mnie, jak się mam,
powiedziałam jej, że mąż wyjechał, więc zawiadomiła mnie, że zakupili
nowe fotele na werandę, po czym ja powiedziałam, że od dawna
zamierzam zadzwonić do niej, a ona stwierdziła, że nie widzieliśmy się
już od Bóg wie kiedy, na co ja powiedziałam, że trzeba będzie znów
kiedyś zagrać w brydża, może w przyszłym tygodniu, na co ona
przyrzekła, że na pewno do mnie za kilka dni zadzwoni, a ja, że
zadzwonię pierwsza i już chciałam się pożegnać, kiedy przypomniało mi
się i krzyknęłam: „chwileczkę, przecież mam ważną sprawę!", i opisałam
jej całą historię z piecem, na co ona poradziła mi, żebym zadzwoniła do
Andersona.
- Kiedy on jedzie na zjazd hydraulików.
- Znowu? Jak William wrzucił szczotkę do włosów do klozetu i
zadzwoniłam do pani Anderson, to ona też mi powiedziała, że mąż nie
może przyjść, bo ma zjazd hydraulików. To było zaledwie sześć tygodni
temu, pamiętam doskonale, bo moja matka akurat...
- Czy nie sądzisz, że Cliff...?
- Ależ oczywiście! Przyślę ci go, jak tylko wróci do domu. Z
przyjemnością to zrobi.
Postanowiłyśmy, że w najbliższych dniach skomunikujemy się ze
sobą, po czym rozłączyłyśmy się. Zadzwoniłam do
Eddiego i zażądałam, żeby dla odmiany znów zabrał się do mojego
samochodu, na co Eddie głęboko westchnął i oświadczył, że czuje, iż tym
razem wysiadł pasek od wentylatora. Pozmywałam po śniadaniu,
zaścieliłam łóżka, po czym wpadło mi do głowy, że jak zjawi się Eddie, to
poproszę go, żeby zszedł do piwnicy i zrobił coś z piecem od centralnego.
Jest przecież mechanikiem, no i w ogóle, ale kiedy w końcu się zjawił,
byłam właśnie przy telefonie. Dzwoniła Nancy, żeby mi powiedzieć, że
wtedy to nie był zjazd hydraulików, ale zjazd specjalistów od pieców na
olej i że jest jej przykro, iż niesłusznie obgadała pana Andersona.
Zgodziłyśmy się, że należałoby w najbliższym czasie zejść się na partyjkę
brydża, a przez ten czas Eddie wsiadł w mój samochód i odjechał. W
obiadowej porze taksówkarz przywiózł Jannie do domu i w tym
momencie przypomniało mi się, że zamierzałam rano, po odwiezieniu
dzieci do szkoły, zatrzymać się przy sklepie spożywczym i nabyć
bochenek chleba. W związku z tym Jannie i Sally dostały na lunch
krakersy z masłem fistasz-kowym. Siedziały w kuchni, narzekały, jadły, a
ja tymczasem zadzwoniłam do Carol. Zapytała mnie, jak się mam, ja z
kolei zapytałam ją, jak ona się ma, więc opowiedziała mi, że jej starszy
syn właśnie przeszedł okropny katar, a ja zawiadomiłam ją o wyjeździe
mojego męża, na co ona stwierdziła, że powinnyśmy się koniecznie
umówić. Przyrzekłam, że niebawem do niej zadzwonię, i zapytałam, czy
na razie nie mogłaby mi kupić bochenka chleba, jak będzie szła po
zakupy. Dodałam, że zepsuł mi się samochód. Carol wyraziła mi swoje
współczucie i dodała, że bez samochodu trudno sobie dać radę, jak
mieszka się tam, gdzie my, oraz zapytała, czy nie boję się spać w takim
dużym domu bez męża. O nie, odparłam, mnie to zupełnie nie
przeszkadza i czy poza tym mogłaby mi kupić puszkę tuńczyka. Czułam,
że powinnam jeszcze coś bardzo ważnego powiedzieć; ale nie miałam
czasu do namysłu, ponieważ Carol domagała się, żebym sobie
przypomniała, czy
mi jeszcze czegoś nie trzeba. Bo to dla niej żadna fatyga. Więc
podziękowałam jej, oświadczyłam, że jest najlepszą z sąsiadek i że
musimy się koniecznie wkrótce zobaczyć.
Położyłam Sally do łóżka na poobiednią drzemkę, wpakowałam
Jannie do pokoju Lauriego z nowymi łamigłówkami i książeczkami i
rozsiadłam się w fotelu z kryminałem. Około godziny drugiej
dokuczliwa, ale niejasna myśl, kotłująca się w moim mózgu od chwili
rozmowy z Carol, nagle skrystalizowała się, a to na skutek odkrycia, że w
moim kryminale motywem zbrodni był duży spadek. Pieniądze.
Oczywiście. Przecież mąż dał mi czek i kazał mi go zrealizować w banku.
Czek leżał sobie najspokojniej w świecie w mojej torebce wraz z
trzema monetami dwudziestopięciocentowymi i jednym centem. Mimo
że Carol prawdopodobnie zgodziłaby się poczekać kilka dni na zwrot
równowartości bochenka chleba i puszki tuńczyka, nie załatwiało to
sprawy, bo był wtorek, czyli dzień powrotu bielizny z pralni. Posłaniec na
pewno nie wyda mi reszty z czeku w gotówce, bo czek był spory, a poza
tym muszę przecież zapłacić panu Williamsowi za taksówkę. Mogłabym
poprosić pana Williamsa, żeby zaczekał do jutra, a tymczasem zwrócić
Carol pieniądze za chleb i tuńczyka, ale nazajutrz, czyli w środę, Jannie i
Laurie przed pójściem do szkoły zażądają jak co tydzień po 35 centów za
mleko. Kiedy usiłowałam wykombinować, jak podzielić trzy
dwudziesto-pięciocentówki i jednego centa na dwa razy po 35 centów,
zrobiła mi się zupełna kasza w głowie. Właśnie zastanawiałam się
poważnie nad tym, czy nie odłożyć tych wszystkich problemów na
później, a tymczasem uciąć sobie drzemkę, kiedy rozległo się pukanie do
drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam pana Andersona.
- Moja żona kazała mi lecieć do pani, jak tylko wróciłem do domu.
Podobno pani dzieci strasznie marzną.
- Piec od centralnego nie działa - wyjaśniłam mu z miejsca. - Jest na
dole, w piwnicy.
Pan Anderson pracuje na zasadzie ściśle gotówkowej - być może z
powodu swoich licznych zobowiązań towarzyskich. Mówi się o nim - a ja
wierzę w to bezapelacyjnie - że jeżeli nie otrzymuje natychmiast zapłaty
za robotę, to potrafi wrócić do piwnicy i zepsuć to, co naprawił.
- Mam nadzieję, że uda się panu zreperować ten głupi piec -
uśmiechnęłam się do niego słabo, a on, wesolutki i uprzejmy, zniknął w
czeluściach piwnicy i natychmiast zaczął rytmicznie stukać w ścianę
pieca. Tymczasem ja pobiegłam pędem do pokoju Lauriego i
odwróciwszy się plecami do Jannie, zaczęłam przeszukiwać portfel jej
brata. Znalazłam jedenaście centów, sumę, która nie załatwiała nawet
problemu jutrzejszego mleka. Miałam nadzieję, że będzie tam banknot
pięciodolarowy, który dziadkowie przysłali mu na kupno piłki
futbolowej, a kiedy przypomniałam sobie, że osobiście wiozłam go do
miasteczka, żeby mógł sobie kupić modele samochodów, miałam ochotę
kopnąć się w kostkę. Jednakże na komodzie stała jego skarbonka.
- Co robisz, mamo? - zainteresowała się nagle Jannie. Siedziała na
łóżku i układała łamigłówkę, ale teraz zaczęła mi się uważnie przyglądać.
- Szukam czegoś - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- A znalazłaś?
- Aha.
Kiedy pan Anderson wyłonił się z piwnicy, zastał mnie siedzącą na
stole i bawiącą się wesolutko stertą pięcio- i dziesięciocentówek.
- Trzeba było po prostu nacisnąć trzeci guziczek z lewej strony -
oświadczył i spojrzał z lekkim zdziwieniem na skarbonkę Lauriego, która
ma kształt krowy, oraz na nóż do rozcinania papieru, za pomocą którego
wyłuskiwałam oszczędności mojego dziecka. - Mogła pani to z łatwością
zrobić sama.
Roześmiałam się perliście, jak przystało na damę, która
woli raczej obrabować bank, niż dotknąć pieca od centralnego
ogrzewania, i zapytałam:
- Ile jestem panu winna, panie Anderson?
- Dolar chyba starczy - powiedział i z wielkim zainteresowaniem
patrzył, jak składam dolara z drobnych monet. Zgarnęłam pieniądze ze
stołu i wsypałam mu je do wyciągniętej dłoni.
- Proszę bardzo - uśmiechnęłam się. - Mam nadzieję, że nie gniewa się
pan za te drobne.
- Bardzo pani dziękuję. - Pan Anderson zacisnął wielką dłoń i ruszył
ku drzwiom. Odprowadziłam go, zapewniając po drodze, że jestem mu
wdzięczna, że cieszę się, iż nie znalazł żadnego uszkodzenia, i że, moim
zdaniem, niedługo przestanie padać. Pan Anderson wsiadł do furgonetki i
dzwoniąc leciutko bilonem ruszył ku szosie, a ja powróciłam do jadalni i
do mojej sterty pieniążków, które zaczęłam układać w kupki według
wartości. Wesoło podśpiewując pod nosem, wsunęłam do skarbonki kilka
monet, bo nie mogłam sobie pozwolić na to, żeby Laurie wziął ją do ręki i
stwierdził, że nic w niej nie brzęczy. Po przeliczeniu okazało się, że
wystarczy mi wprawdzie na opłacenie pralni, ale już nic nie zostanie na
napiwek dla śmieciarzy, o których całkowicie zapomniałam. Musiałam
się więc uciec do zasobów Jannie oraz kolekcji nędznych miedziaków
Sally. W sumie miałam teraz czterdzieści trzy centy oraz moje trzy
dwudziestopięciocentówki. Carol zjawiła się z chlebem i tuńczykiem i
stanowczo odmówiła przyjęcia miedziaków, ponieważ musiałaby je
zdeponować w skarbonce, a na to nie miała ochoty. Przeprosiłam pana
Williamsa, bo bałam się dać mu tyle drobnych w obecności Lauriego.
Właśnie robiłam sałatkę z tuńczyka na kolację, kiedy zjawił się Cliff,
żeby naprawić piec od centralnego. Powiedziałam mu, że zrobił to już pan
Anderson, ale zapytałam go, jak mogłam najuprzejmiej, czy nie
zechciałby zamiast tego otworzyć słoika z majonezem. Walił w wieczko
kuchennym nożem, potem
wsunął słoik pod kran z gorącą wodą, spróbował wsadzić go między
drzwi, więc w końcu poprosiłam, żeby przestał się męczyć, że zrobię
zamiast tego winegret i też będzie dobrze, na co on ocknął się i krzyknął:
- Aha, Nancy prosiła, żebym cię zapytał, czy nie mogłabyś przyjść po
kolacji na brydża! Na pewno znajdziemy czwartego.
Już zamierzałam przyjąć to miłe zaproszenie, kiedy uświadomiłam
sobie, że dziewczyna, która przychodzi do dzieci, kiedy mamy ochotę na
towarzyskie życie, podniosła cenę do czterdziestu centów za godzinę, a
ponieważ musiałam mieć pieniądze na mleko dla dzieci, rozporządzałam
jedynie czterdziestoma ośmioma centami, czyli sumą wystarczającą
zaledwie na niecałego robra. Uśmiechając się dzielnie oświadczyłam
więc, że sądzę, iż będzie lepiej, jeżeli pozostanę w domu z moimi
sierotkami. O siódmej Eddie odwiózł mi samochód.
- Karburator - powiedział krótko. Przetarł kierownicę
przetłuszczonym rękawem i wysiadł. - Teraz wszystko gra jak ta lala.
Późnym wieczorem zadzwonił mój mąż, żeby zapytać, jak nam się
żyje, więc powiedziałam mu, że samochód się zepsuł, że piec od
centralnego przestał działać, że zabrakło mi pieniędzy i że nikt nie potrafił
otworzyć słoika z majonezem. Czy pragnę, żeby zaraz wracał do domu,
zapytał, na co odpowiedziałam, że skąd, że to nie miałoby żadnego sensu,
że poradziłam sobie już ze wszystkim, z wyjątkiem majonezu. Oświad-
czył, że właśnie wrócił z kolacji u przyjaciół i że wybiera się jeszcze na
pokera.
Trochę po dziesiątej położyłam się do łóżka i przez dwie godziny
wsłuchiwałam się ze zgrozą w dziwny dźwięk, który docierał albo z
piwnicy, albo ze strychu, a może z ogrodu. Kiedy zbudziłam się
następnego rana, na dworze świeciło słońce, dzieciaki buszowały w
kuchni, więc poleżałam sobie jeszcze minutę pod kołdrą i myślałam o
tym, jak to jest, że po takim podłym, deszczowym dniu jak wczorajszy
nazajutrz
zawsze świeci słońce i że jest to fakt wart zapamiętania na przyszłość.
Pełna animuszu ugotowałam dzieciom kaszę mannę na śniadanie,
przygotowałam im sandwicze, wyszczotkowałam im włosy, zawiązałam
sznurowadła, sprawdziłam książki szkolne i dwadzieścia po ósmej
siedzieliśmy wszyscy w samochodzie gotowi do odjazdu.
- No, popatrzcie tylko - uśmiechnęłam się. - Dzisiaj nie musieliśmy się
w ogóle spieszyć.
- Laurie siedzi z dziewczynami, Laurie siedzi z dziewczynami.
- Słuchaj no...
- Murzynek Bambo...
- Dzieci - uśmiechnęłam się znowu - błagam was, nie kłóćmy się
dzisiaj, dobrze? Jest taki piękny dzień. Bądźmy weseli, cieszmy się, że
znowu zaświeciło słoneczko. Proszę o promienny uśmiech, raz, dwa, trzy.
Nacisnęłam starter.
- Murzynek Bambo... Nacisnęłam starter po raz drugi.
W domu naszym zapanowała gorączkowa atmosfera, towarzysząca z
reguły żniwom. Układaliśmy jabłka w piwnicy. Boże Narodzenie
zdawało się za pasem. Ogarnęła mnie wprost niezdrowa potrzeba
działania. Wymalowałam więc półki w pokoju dziewcząt na żółto. Meble
ogrodowe zostały odstawione do altany. Zaczęłam zastanawiać się, czy
zimowe kombinezony moich dziatek wytrzymają jeszcze jeden sezon.
Pewnego dnia przyniosłam Jannie w prezencie jedwabną chusteczkę w
niebieską i różową kratkę, a ona ucieszyła się, podziękowała mi i
powiedziała, że włoży ją nazajutrz do szkoły. Zawiązała ją sobie modnie
na szyi w kokardę. Zwróciłam jej ojcu uwagę na ten niezwykły fakt, a on
spojrzał na swoją starszą córkę i oświadczył, że wygląda naprawdę
bardzo ładnie. Nazajutrz
Jannie przewlokła chusteczkę przez pierwszą górną dziurkę kurteczki,
a na trzeci dzień związała nią sobie włosy na karku. Oczarowana udałam
się do sklepu i kupiłam sobie podobną chusteczkę, tyle że fioletową.
Spędziłam kwadrans usiłując związać sobie włosy na karku, ale dałam
spokój, bo nabrałam od tego wyglądu chórzystki przebranej za króliczka.
Podarowałam więc fioletową chusteczkę Jannie, która z miejsca
połączyła ją z tą w różową i niebieską kratkę i zrobiła sobie szarfę do
spódniczki, od której przedtem odpruła szeleczki. Nazajutrz zawiązała
sobie fioletową chusteczkę na przegubie lewej ręki, a różowo-niebieską
starannie złożyła i schowała w komodzie. Nieśmiało ofiarowałam jej
jeszcze dwie, żółtą i zieloną, i nazajutrz rano Sally zjawiła się przy
śniadaniu z włosami związanymi na czubku głowy zieloną chusteczką, a
Jannie miała we włosach żółtą. Zwróciłam na to uwagę ich ojca, który
spojrzał na swoje córki i oświadczył, że wyglądają bardzo ładnie.
Zachęcona tym niezwykłym rozwojem wypadków, nabyłam jeszcze
jedną, tym razem białą chusteczkę i poprosiłam Jannie, żeby mi związała
włosy. Jannie przyniosła krzesło i szczotkę i przez dłuższy czas
pracowała nade mną, mrucząc pod nosem, kląskając językiem i
wzdychając. Wreszcie zeszła z krzesła, spojrzała na mnie wnikliwie,
westchnęła i powiedziała:
- No więc dobrze, a teraz idź i pokaż się ojcu. Poszłam, pokazałam się
ojcu, a on patrzał długo i przeciągle,
potem rzucił okiem na Jannie, która wzruszyła ramionami, wreszcie
zwrócił się do mnie i zapytał:
- Słuchaj no, co się stało z taką śliczną niebieską sukienką, którą
dawniej często nosiłaś? Pamiętam, że mi się bardzo podobała.
Wyjęłam więc białą chusteczkę z włosów, podarowałam ją Jannie i zła
jak osa spędziłam resztę dnia na zabezpieczaniu kostiumów kąpielowych
przeciwko molom.
Laurie przyszedł pewnego dnia ze szkoły z okropnym wier-
szykiem, który powtarzał bez końca, a który brzmiał mniej więcej tak:
„Salami tańcowała dla króla Sasa, a jak tańcowała, to tylko na golasa..."
Jannie przyswoiła sobie natychmiast ten znakomity utwór i dom nasz
zaczął rozbrzmiewać chóralnym śpiewem. Sally nie bez wysiłku nauczyła
się nucić „Dzwonią janczary".
Na dwa dni przed swoimi ósmymi urodzinami Laurie wjechał
rowerem prosto pod koła samochodu. Pamiętam z niezwykłą
wyrazistością różne rzeczy, na przykład, że jakiś pan wyłonił się z tłumu
gapiów i wsunął mi w usta zapalonego papierosa, że oświadczyłam
bardzo spokojnym głosem, iż nie należy chyba tak stać na środku jezdni, i
że stopnie ambulansu były bardzo strome. Kiedy późną nocą powiedziano
nam w szpitalu, że nie ma niebezpieczeństwa życia czy kalectwa,
wróciliśmy do domu, a ja zabrałam się do wycierania naczyń od
śniadania. Laurie zbudził się nazajutrz rano w szpitalnym łóżku i zupełnie
nie pamiętał, co działo się przez ostatnie dwa dni. Był tak zmartwiony
tym, że jechał ambulansem i nic o tym nie wiedział, że w dwa tygodnie
później musieliśmy znowu wynająć ambulans, żeby przewieźć go do
domu. Wyły syreny, a niezwykle dumna Jannie siedziała wyprostowana u
boku brata. Oboje z satysfakcją patrzyli, jak samochody zatrzymują się na
skraju jezdni, żeby ich przepuścić.
Wzięliśmy go, oczywiście, do naszej sypialni. Moja matka zawsze
kładła „chore" dzieci do swojego małżeńskiego łoża i na dnie mojej
pamięci pozostała niejasna pewność, że oznaką prawdziwej choroby -
czyli takiej, z powodu której nie chodzi się do szkoły - jest leżenie w
łóżku rodziców. Jednakże najpoważniejszą chorobą, z jaką musiała
zmagać się moja matka, było proste złamanie ręki, i to nie jej, ale mojego
brata; tymczasem mój niespokojny pacjent miał liczne obrażenia, a więc
lekki wstrząs mózgu, złamaną rękę, mnóstwo sińców i blizn. Lekarz
zabronił mu ruszać ręką, denerwować się, a ponadto nie wolno mu było
pod żadnym pozorem poruszać
zbyt gwałtownie głową czy przewracać się z boku na bok. A
tymczasem Laurie nie miał zamiaru słuchać zakazów pana doktora.
- Jestem w domu, więc mogę robić wszystko, na co mam ochotę -
oświadczył, kiedy weszłam do pokoju z tacą, na której stała szklanka
soku pomarańczowego, grzanki bez masła oraz rosół z kury, potrawa,
jaka - tak mnie uczyła matka -jest najlepszym lekarstwem na wszystkie
choroby świata.
Laurie rzucił okiem na tacę i powiedział z przekąsem:
- Doktor mówił, że mogę już jeść prawdziwe jedzenie.
- Musisz koniecznie, syneczku - powiedziałam łagodnie -leżeć w
cieple i to możliwie najspokojniej. Nie wolno ci się niczym przejmować.
Ten pies na przykład.
Toby natychmiast wsunął wielki łeb pod poduszkę i udawał, że jest
niewidzialny.
- Jaki znowu pies? - zdziwił się Laurie.
- Poza tym - dodałam stanowczym tonem, głaszcząc Toby'ego
bezwiednie po łopatce - poza tym nie wolno ci unosić głowy i pamiętaj, że
jeżeli będziesz chciał się przewrócić na drugi bok, to zawołaj mnie, a ja ci
pomogę. Jeżeli nie będziesz posłuszny...
- Wolałbym wrócić do szpitala - oświadczył Laurie, przytulając się do
piersi Toby'ego. - Żarcie było całkiem dobre, no i tam mnie wcale tak nie
męczyli.
- Sally i Jannie mają zakaz wchodzenia do ciebie. Przez następny
tydzień nie wolno ci jeszcze mieć gości.
Nasz kot, Smyk, wsunął się na miękkich łapach do pokoju, spojrzał
najpierw na mnie, a potem na Lauriego, przeszedł równym krokiem przez
dywan, wskoczył na łóżko i usadowił się w nogach Lauriego. Pozostał
tam, mrucząc jak odkurzacz. Laurie uśmiechnął się triumfalnie.
- Jannie już tu była - oznajmił. - Opowiedziała mi długą historię,
podczas kiedy ty szykowałaś dla mnie tę paskudną zupę. Sally przyniosła
mi swojego niedźwiadka.
Westchnęłam.
- Jest gdzieś pod kołdrą - ciągnął Laurie. - Doktor powiedział, że
opowiesz mi o moim wypadku. Bo ja nic nie pamiętam.
- Nie chcę nawet o tym myśleć.
- Doktor powiedział, że wpadłem pod samochód.
- No tak.
- Nic o tym nie wiem - zdenerwował się Laurie. - Żebym chociaż coś
pamiętał, ale nie.
- Moim zdaniem, to się bardzo dobrze stało. Czy nie lepiej pamiętać o
wesołych przygodach?
- A czy to takie smutne? - zdziwił się Laurie.
- Nie podnoś głowy - upomniałam go. Rozsiadłam się w wygodnym
fotelu i otworzyłam książkę. - Spróbuj usnąć. Będę tu siedziała.
Laurie posłusznie przymknął oczy, ale Toby zaczął się wiercić, co
rozśmieszyło mojego pacjenta.
- Mamo, powiedz, jak to było, dobrze? - zażądał znowu.
- Przecież wszystko wiesz. Jest już dobrze, a to najważniejsze.
- A było dużo krwi?
- Laurie, proszę cię...
- No, dużo?
- Trochę.
- Na ulicy też?
- Też. Nie podnoś głowy.
- Fajno - ucieszył się Laurie. - A gliny szybko przyjechały? Powiedz,
jak było z glinami? Doktor powiedział, że wezwały go gliny.
- Sierżant Harrison zajął się tobą bardzo ofiarnie. Była niedziela, więc
ścinał trawę, a jak usłyszał, co się stało, od razu wszystko rzucił i
przybiegł.
- Usłyszał trzask, co? Ho, ho, ale to musiało być zderzenie -ucieszył
się Laurie.
- Nie podnoś głowy.
- Ile glin przyjechało?
- Sierżant Harrison, posterunkowy Lanza i jeszcze dwaj czy trzej,
których nie znam. Kilka dni temu zadzwoniłam do komisariatu i
podziękowałam im za pomoc. Jak się dowiedzieli, że masz się już dobrze,
bardzo się ucieszyli.
- Doktor powiedział, że zemdlałaś.
- Nic podobnego - zdenerwowałam się.
- A czy tato zemdlał?
- Ależ skąd!
- A czy Jannie zemdlała?
- Posłałam Jannie i Sally do Olsonów. One prawie nic nie wiedzą.
- Ja im też nic nie powiem - zapewniał mnie Laurie. - A co z moim
rowerem?
- Kiepsko - przyznałam. - Prawdę mówiąc, jest cały powyginany.
- Wyobrażam sobie - westchnął Laurie z satysfakcją. - Jest pewnie w
proszku.
- Nie ruszaj głową.
- Zaraz, a co z moim ubraniem? Jak obudziłem się w szpitalu, to
miałem na sobie pidżamę.
- Ponieważ czujesz się bardzo dobrze - powiedziałam z powagą-
skorzystam z okazji i powiem ci, moje dziecko, że mimo iż byłam bardzo
przerażona twoim stanem, to jak rozebrali cię w szpitalu, zarumieniłam
się ze wstydu. Pamiętam doskonale, że kazałam ci tej niedzieli nałożyć
czystą bieliznę. Koszula była jeszcze jako tako, ale majtki...
- Rozebrano mnie w szpitalu?! Kto mnie rozbierał?
- Pielęgniarka. Ale jak zobaczyłam twoją bieliznę...
- Pielęgniarka? Obca baba mnie rozbierała?
- Nie ruszaj głową.
- Coś podobnego - warknął Laurie i pogrążył się w myślach. Toby
ułożył swój wielki łeb wygodniej na poduszce,
westchnął głęboko i z satysfakcją i zasnął, a Smyk wzdrygnął się
lekko, podniósł na sekundę łebek i zwinął się jeszcze ciaśniej.
- A gdzie są moje rzeczy? - zapytał wreszcie Laurie stanowczym
tonem.
- Twoje buciki stoją... porządnie ustawione, zaznaczam... pod
krzesłem w twoim pokoju. Bielizna jest w pralni, razem z dżinsami i
skarpetkami. Ale koszulę trzeba było wyrzucić.
- Dlaczego trzeba było wyrzucić moją koszulę? - rozzłościł się Laurie.
- Bo była w strzępach.
- I cała we krwi? No mów!
- Nie. Była tylko podarta. Właściwie pocięta.
- Pocięta?
- Nie ruszaj głową. Pocięli ją w szpitalu, jak ją z ciebie zdejmowali.
- Coś takiego? - oczy Lauriego zaświeciły. - Musieli ją aż rozcinać!
- Nie musieli, ale woleli.
- Gdzie ona jest?
- Mówiłam już, że została wyrzucona. Jak oddawali mi twoje rzeczy
ze szpitala, to powiedzieli, że koszulę wyrzucili.
- Ojejku, dlaczego nie schowałaś mi tej koszuli? Cała we krwi, a ty
musiałaś ją wyrzucić.
- A co miałam z nią zrobić?
- Która to była? Ta zielona w kratkę?
- Nie, ta nowa, z baseballistą na przodzie. Nałożyłeś ją tego rana.
- Moja nowa koszula! Moja nowa koszula!
- Masz dosyć innych, też bardzo ładnych koszul - uspokajałam go.
Przyrzekłam sobie w duchu, że nigdy w życiu nie zbliżę się już do stoiska
z tymi koszmarnymi baseballowymi koszulkami. - Może byś teraz
spróbował usnąć?
- Moja baseballowa koszulka! Dlaczego wyrzuciliście ją?
- I tak nie nadawała się już do noszenia.
- Nie o to chodzi - denerwował się Laurie. - No i co jeszcze?
- Nic. Drużyna Brooklynu tego samego popołudnia przegrała mecz.
- W szpitalu słuchałem wszystkich meczów. Co za granda!
- Nie chciałbyś się trochę przespać?
- Tato pewnie dostał szału. Jego ukochana drużyna.
- Nic podobnego. On się tylko...
- Żeby przegrać w ostatnim dniu zawodów, to straszne. -Laurie wsunął
się pomiędzy Toby'ego i Smyka i westchnął głęboko. - W domu jest
całkiem fajnie - powiedział.
W miesiąc później zawiozłam Lauriego do szkoły, żeby zabrał swoje
podręczniki. Miał jeszcze trochę posiedzieć w domu i nadrobić braki w
nauce. Byłam niemal równie szczęśliwa jak mój syn.
- Pamiętaj - upominałam go w drodze - nie zapomnij podziękować
dzieciom i pani za piękny kosz owoców.
- Pewnie. - Laurie wybrał godzinę dziesiątą rano jako najlepszą porę
pojawienia się w szkole.
- I nie zapomnij podziękować pani wychowawczyni za kwiaty.
- Pewnie.
- I powiedz jej, że pomogę ci w domu w arytmetyce.
- Nie mów - uśmiechnął się Laurie ironicznie. Triumfalnie
wkroczyliśmy do klasy; Laurie otworzył szeroko
drzwi, przez chwilę stał nieruchomo w progu, a potem ruszył krokiem
tak zawadiackim, że sam Cyrano mógłby mu pozazdrościć.
- Wróciłem - oświadczył, przerywając uroczystą ciszę, towarzyszącą
klasówce z ortografii.
- Chciałam pani serdecznie podziękować za kwiaty - powiedziałam
szybko do pani nauczycielki. - Laurie ogromnie się ucieszył.
Laurie rozsiadł się na jednej z pierwszych ławek, tak żeby wszyscy
mogli podziwiać jego zabandażowane ramię. Dziewczęta zgromadziły się
dokoła niego, a chłopcy przysiedli na najbliższych ławkach albo
przykucnęli na podłodze.
- Zrobił się straszny tłum. Przybiegło jakieś pięćset osób. Ze
wszystkich stron. No a jezdnia... Szkoda, że nie widzieliście tej jezdni.
Była cała we krwi... ale to cała...
- Przerobię z nim arytmetykę - powiedziałam do nauczycielki.
- On jest bardzo dobry z arytmetyki - pani nauczycielka też nie mogła
oderwać oczu od Lauriego.
- ...no i moja nowa koszulka... musieli ją pociąć na kawałki, żeby ją ze
mnie zdjąć. Była tak okropnie zakrwawiona, że trzeba ją było wyrzucić.
Pokrojona w paski i zupełnie sztywna od krwi. Zabrali mnie do szpitala
ambulansem, na sygnale! Aleśmy pędzili! To dopiero była jazda!
- Czy pani myśli, że powinnam przerobić z nim także...?
- Przepraszam bardzo - rzuciła mi nauczycielka przez ramię. Nie
zdejmując ręki z mojego ramienia, zaczęła przesuwać się w stronę
mojego wspaniałego opowiadacza bajek.
- Mama zemdlała - ciągnął swoją opowieść - a ojciec...
III
Zdarza mi się czasami, że patrzę na moje dzieci i aż mi szczęka opada
ze zdumienia i grozy. Bo oto widzę, jak ci mali ludzie suną rezolutnie po
wytyczonej ścieżce swojego życia, zdaję sobie sprawę, że każde z nich
jest niepowtarzalną indywidualnością, a jednocześnie dostrzegam w nich
głęboko zakorzenioną, choć podświadomą znajomość wydarzeń z
przeszłości, o których ani ja, ani mój mąż nigdyśmy im nie wspominali.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Jannie wychodzącą samodzielnie z
rodzinnego domu i oddalającą się w podskokach, ogarnęło mnie rzewne
poczucie przemijania czasu i żalu za własną, bezpowrotną młodością.
Szczególnie smutno zrobiło mi się na duszy w dniu, kiedy Laurie
powrócił ze szkoły śpiewając: „Trumf, trumf, Misia, Bella, Misia, Kasia,
Kauka-sela. Misia A, Misia B, Misia, Kasia, Konface" - mimo że zaraz
potem wybuchł wielki spór rodzinny na temat tego, czy druga strofka
odliczanki „Ibity, bibity, sybity sab" brzmi - jak twierdził Laurie - „Ibity,
bibity, sybity, konoso", czy jak twierdził mój mąż „Ibity, bibity, sibity,
kanarek", czy też jak ja twierdziłam „Ibity, bibity, sibity, konoto", co z
kolei przywiodło mi na pamięć kretyńską, a przez nas samych wymyśloną
przyśpiewkę, która brzmiała mniej więcej : „Laurie, bumbaurie, tilaurie,
gosaurie", a zdaniem mojego męża kończyła się na „gotaurie".
Sally nauczyła się śpiewać podstawową dla jej rówieśników piosenkę
„Ja mam sekret"; Laurie zaczął kolekcjonować fotografie baseballistów,
sprzedawane w małych pakiecikach wraz z balonową gumą do żucia; za
mojego dzieciństwa sprzedawano je z lukrecją; wkrótce potem pokazały
się w naszym
domu czekoladowe papierosy, a zaraz potem jabłka w czekoladzie; w
sklepach z dziecięcym obuwiem nie rozdają już palantów przy każdym
zakupie, ale Buster Brown wciąż uśmiecha się całą gębą z reklamy
półbucików firmy o tej nazwie. Cały etap mojego dzieciństwa ożył w
mojej pamięci, kiedy Laurie przybiegł pewnego dnia do domu i
oświadczył radośnie, że w jednym domu niedaleko szkoły straszy i że
dzieciaki boją się przechodzić tamtą ulicą, chociaż jeden bardzo odważny
chłopiec, imieniem Oliver, twierdzi, że był w środku i z miejsca natknął
się na zjawę.
- A a a 1 e miał pietra! - dodał Laurie.
Mój mąż spojrzał na mnie, a ja na niego. Za moich czasów był to dom
na sąsiedniej ulicy - tuż kolo pustego placu, a chłopiec, który twierdził, że
był w środku, nazywał się Andy Young (jak to się stało, że pamiętam jego
nazwisko po tylu latach?), a mój mąż przypomniał sobie, że na podwórku
jego szkoły, w szopie, też straszyło i że niejaki Loui Fair twierdził, że nie
boi się wejść do niej. Pointą wszystkich opowiadań na ten temat było
zdanie: „ A a a l e miał pietra!" Zarówno mój mąż, jak i ja bezwiednie
powtarzaliśmy te same klisze, jakimi częstowali nas nasi rodzice na temat
chłopców, którzy widzieli ducha, na co Laurie odpowiadał oczywiście, że
każdy wie o tym, że w tym domu straszy i że żadne z nas na pewno nie
odważyłoby się wejść do środka, po czym, po sekundzie wahania,
obydwoje odpowiadaliśmy - chórem - że weszlibyśmy tam, gdyby nie to,
że bez pytania właścicieli nie można buszować po cudzym domu. Laurie
oświadczył, że zetknięcie się nos w nos z duchem to straszna przygoda i
że każdy miałby pietra i to jakiego, a jego ojciec zaproponował mu, że
sporządzi dokument, zaświadczający, iż w naszym domu też straszy,
i zapytał, czy Laurie zechciałby roznieść kopie tego dokumentu po
sąsiadach, tak jak roznosi się na przykład ulotki wyborcze. Laurie zgodził
się z wielkim entuzjazmem na propozycję ojca i rozmowa nasza
zakończyła się jak zwykle upomnieniem
Lauriego, żeby pod żadnym pozorem nie odważył się pójść do domu,
w którym straszy, ponieważ: a) jest to cudza własność; b) jeżeli dom jest
pusty, jest to prawdopodobnie niebezpieczne, bo można dostać w głowę
belką albo kawałkiem tynku; c) punktu trzeciego nie poruszaliśmy, ale
chciałabym zaznaczyć, gwoli uczciwości, że osobiście zawsze wierzyłam
i dalej wierzę w duchy. Nauczyłam Lauriego przyśpiewki na odganianie
tychże, ale powiedziałam mu tylko, że jest to piosenka z mojego
dzieciństwa. Ulotka została napisana i powielona i Laurie udał się w
drogę, ale widocznie zetknął się ze złymi duchami -którym widać nie
potrafił się oprzeć - bo zniknął na dwie godziny, po czym okazało się, że
dał się namówić na mecz piłki ręcznej. Kiedy ojciec zapytał go
wieczorem, czy jego ulotka zrobiła na ludziach duże wrażenie, Laurie
odparł, że pani Wright, jedna z naszych sąsiadek, przeczytała ją i, sądząc,
że jest jej autorem, pochwaliła go za dowcip i styl. Pani Collins była
bardzo zajęta, ale powiedziała, że prześle nam później trochę domowych
ciasteczek. Po letnich feriach okazało się, że czwarta klasa została
wciągnięta w wojnę gangsterów, w związku z czym zapomniano o
biednym duchu i domu, w którym straszy, a do którego nawet nie chciał
już chodzić Oliver. Jestem jednak przekonana, że jeżeli kiedyś syn Lau-
riego opowie rodzicom, jak to jeden z jego kolegów odważył się wejść do
domu, w którym straszy, to imię Olivera wyłoni się z zakamarków
pamięci mojego syna jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
W tym roku koniec wakacji oznaczał również pójście Sally do
przedszkola. Oczywiście w farmerkach, które teraz miały napis SALLY.
Dziewczyny Jannie wyjechały co do jednej na ranczo w Teksasie, skąd
bardzo rzadko pisywały do matki liściki, i to zupełnie nieczytelnym
pismem. Sally została właścicielką domu położonego w dosyć wilgotnym
miejscu, bo na środku pobliskiej rzeczki. Opowiadała nam o nim niemal
bez przerwy, przy czym okazało się, że mieszka tam również cała
gromada jej rówieśników, odżywiając się lizakami i kukurydzą.
Innymi słowy, panowała tam pełnia szczęścia. Sally zachodziła do
swojego domu podobno późną nocą, kiedy reszta rodziny spała, a gdy
była na nas szczególnie wściekła, wrzeszczała:
- Nie pozwalam wam wchodzić do mojego domu!
Sally pogrążyła się we własnym, urojonym świecie; snuła się często
po domu czy ogrodzie, zatopiona bez reszty w myślach, a kiedy od czasu
do czasu natrafiała znienacka na znajome postacie brata, siostry czy
jednego z rodziców, była raczej zdziwiona; z wyjątkiem Jannie, która
dzieliła z nią sypialnię i nie mogła uniknąć jej wieczornych opowieści, ja
spędzałam z Sally najwięcej czasu i siłą rzeczy musiałam wysłuchiwać jej
pół śpiewanych, pół mówionych, a ciągnących się w nieskończoność
dykteryjek, komentarzy i monologów. W domu nie było jeszcze tak źle.
Mogłam wsunąć głowę pod poduszkę albo do pieca, mogłam pogrążyć się
we własnych myślach na temat na przykład wspaniałego ładu i porządku,
o jakim marzą wszystkie gospodynie domowe, kiedy patrzą na zakurzone
meble, innymi słowy, mogłam udawać, że jej nie słyszę, albo ją po prostu
ignorować, ale w samochodzie było to niestety niemożliwe. Tam byłam
tak zwaną zniewoloną słuchaczką. Tej jesieni podróżowałyśmy z Sally po
najdziwniejszych drogach i wertepach. Jeździłyśmy znanymi nam i
nieznanymi drogami w poszukiwaniu dyń czy innych darów Bożych;
skręcałyśmy w wąskie dróżki, bo Sally uznała, że mają piękną, żółtą
nawierzchnię, wracałyśmy do domu okrężną drogą, ponieważ Sally
chciała koniecznie zobaczyć kryty most, przerzucony przez jej rzekę, a
czasami dlatego, że w pobliżu mieszkają ludzie, którzy posiadają kozę.
- Na mojej rzece - zawiadomiła mnie Sally pewnego dnia -w moim
domu pościel jest zawsze mokra. Słyszymy często głos matek, które nas
błagają...
Miałam wizję własnej twarzy, nachylonej nad nieruchomą taflą wody,
i usłyszałam własny głos dochodzący jak gdyby z oddali:
- Woda jest na pewno szalenie zimna.
- Nikt nigdy nie kąpie się w tej rzece - poinformowała mnie Sally. -
Tylko my.
Od czasu do czasu jeździłyśmy na wzgórze Murphy'ego, które, o
dziwo, było równie strome, gdy wjeżdżało się pod górę czy zjeżdżało w
dół. Na samym szczycie było spłaszczone i okolone drzewami; jesienią
drzewa te stawały się tak bajecznie kolorowe, że warto było tam pojechać
dla samego widoku (ale trzeba było, oczywiście, potem zjechać), mimo
że, jak się już rzekło, jazda była nad wyraz uciążliwa; pnie drzew
owinięte były winem, które czerwieniało już wczesną jesienią, same
drzewa pozostawały zielone aż do następnej zimy, nieco niżej ciągnął się
zagajnik młodych drzewek o czerwonawych pniach i złotych liściach. Był
to widok, jakiego nie ma chyba nigdzie na świecie.
Sally zazwyczaj jeździła na tylnym siedzeniu, przy czym nie siedziała,
ale stała na głowie, a mnie traktowała jako jeszcze jedną mechaniczną
część samochodu, coś w rodzaju przedłużenia kierownicy; mówiła do
mnie raczej zdawkowo, a moje odpowiedzi czy uwagi były dla niej czymś
w rodzaju kontrapunktu, który służył jej jako odskocznia do rymu, rytmu
czy kojarzenia. Pewnego dnia na bocznej drodze natknęłyśmy się na stado
krów.
- Czy wiecie, kim jestem? - śpiewała Sally, stojąc jak zwykle na
głowie na tylnym siedzeniu. - CZY WIECIE, KIM JESTEM?
Krowy snuły się drogą dosyć leniwie i nieskładnie, jak to krowy
pozbawione pastucha i niezbyt chyba z tego powodu szczęśliwe,
zastępowały nam drogę i poruszały się we wszystkich kierunkach na raz.
- Jestem szczurem, a ty jesteś rybą - śpiewała Sally. - Więc już wiesz,
kim jestem.
- Czy mogłabyś się odwrócić na drugą stronę i usiąść - poprosiłam ją. -
Na drodze są krowy, a ty zasłaniasz mi tylne okno.
Nie było oczywiście rady. Trzeba się było zatrzymać i cierpliwie
czekać, aż krowy się rozejdą. Boję się dużych zwierząt; wobec tego
zamknęłam okna samochodu i skuliłam się na siedzeniu w głębokim
przekonaniu, że prędzej czy później jedna z krów będzie usiłowała
wedrzeć się do środka.
- Zobacz tylko, ile tych krówek - powiedziałam wesolutkim tonem do
Sally. Nie chciałam w końcu przekazywać małemu dziecku moich
indiosynkrazji, prawdopodobnie całkowicie nieuzasadnionych. - Głowę
daję, że nigdy jeszcze nie widziałaś tak dużego stada krów.
- To nie są krowy - oświadczyła spokojnie Sally. - To są wielkoludy.
- Zobacz, one się nam przyglądają - zauważyłam beztrosko i
przesunęłam się na środek przedniego siedzenia. - Przypuszczam, że
zastanawiają się nad tym, czym my jesteśmy.
Uśmiechnęłam się głupkowato do krowiej gęby, zaglądającej przez
boczną szybę.
- Dobra krówka - powiedziałam.
- Tyle, tyle wielkoludów - śpiewała Sally. - Kiedy widzę wielkoludy,
to wiem, że zaraz przyleci ich mama i mnie zje.
Myśl ta tak ściśle wyrażała moje własne obawy, że nie namyślając się
długo nad koszmarną ewentualnością wywołania paniki wśród bydła,
nacisnęłam z całej siły klakson i dałam gwałtownie gazu. Krowy cofnęły
się, odwróciły, zbiły się w gromadę i ruszyły wszystkie w jednym
kierunku, a mianowicie drogą, prowadzącą przed nami; pędziły z całych
sił, Sally wychylona z bocznego okna wykrzykiwała słowa zachęty, a ja
znalazłam się w dość, trzeba przyznać, dziwnej sytuacji kierowcy
goniącego wielkie stado krów po wiejskiej szosie.
- Uciekajcie, wielkoludy, uciekajcie! - wrzeszczała Sally. W pewnym
momencie skręciłam szerokim łukiem w polną
drogę, zatrzymałam się ze zgrzytem i piskiem hamulców i kół i ciężko
dysząc, przysłuchiwałam się z ulgą znikającemu w oddali tętentowi
krowich kopyt.
- Ufff! - odetchnęłam.
- Wielkoludy są bardzo miłe - Sally zręcznym ruchem stanęła na
głowie na tylnym siedzeniu. - Ale czasami są niedobre, ale czasami są
dobre, ale czasami są niedobre...
Dzień, w którym pojechałyśmy po jabłka, był, o ile dobrze pamiętam,
dniem palców Sally. Otóż niedaleko nas znajdowała się ferma, gdzie
sprzedawano bardzo dobre, lekko pokurczone od przymrozków jabłka i
gdzie trzymano w klatce piękną, nakrapianą kokoszkę. Tej jesieni Sally i
ja jeździłyśmy tam regularnie; Sally zawsze dostawała jabłko do
zjedzenia na miejscu, a ja z reguły chwaliłam niezwykłą urodę
nakrapianej kokoszki, po czym wracałyśmy do domu samochodem
pachnącym świeżymi jabłkami. Tego dnia Sally zabawiała się liczeniem
palców lewej ręki, wychodziło jej nieodmiennie sześć, następnie liczyła
palce rękawiczki i wychodziło jej pięć, po czym oddawała się
skomplikowanym rozważaniom oraz eksperymentom, mającym na celu
uzgodnienie tych dwóch faktów, zagmatwanych dodatkowo faktem, że
dotychczas nakładanie rękawiczki na tę właśnie rękę nie nastręczało jej
żadnych trudności. Droga, jaką jechałyśmy, była wąska i pełna zakrętów.
Prowadziłam spokojnie, podśpiewując pod nosem i obserwując słońce,
które coraz to wyłaniało się i chowało wśród drzew pobliskiego lasku.
Nie zdając sobie zupełnie sprawy z grożącego nam niebezpieczeństwa,
natrafiłyśmy znienacka na pożar; kiedy wyjechałyśmy z jednego z
zakrętów, zorientowałam się, że tuż przed nami dzieje się coś dziwnego, a
kiedy zaczęłam zwalniać, usłyszałam nagle za sobą przerażające wycie
strażackiego wozu. Nie miałam wyboru, trzeba było ustąpić mu z drogi i
wjechać do rowu. Siedziałyśmy więc wraz z Sally w samochodzie i nie
mogłyśmy ani wrócić tam, skąd przyjechałyśmy, ani ruszyć naprzód, przy
czym - ja osobiście - nie miałam najmniejszej ochoty na to, żeby tkwić w
miejscu.
- Czy to znowu wielkoludy? - zapytała Sally, przełażąc na
przednie siedzenie, żeby zobaczyć, co się dzieje na drodze.
-Wielkoludy czy co innego?
- To pożar - zawiadomiłam ją. - Pali się dom na fermie.
- Dlaczego?
Zastanawiałam się przez moment, czy nie ostrzec mojej młodszej
przed bawieniem się zapałkami, ale przegapiłam okazję.
- A mnie się zdaje, że to są znowu wielkoludy - powiedziała Sally
stanowczo. - Słuchaj, czy masz zamiar tak tu zostać?
- Droga jest zatkana. Musimy zaczekać, aż wozy strażackie odjadą. Bo
nie mogę zakręcić.
- No, to ja sobie zjem jabłko - powiedziało moje dziecko, powróciło na
tylne siedzenie, wybrało sobie jabłko i stanęło na głowie. - Zaśpiewam
teraz piosenkę o jabłku - oświadczyło.
Musiałyśmy tam stać przez dobrą godzinę, bo był to pożar nie lada.
Gdyby ten farmer miał filozoficzne usposobienie -o czym poważnie
wątpię - wiedziałby, że każdy człowiek musi przeżyć w życiu
przynajmniej jeden pożar, i pogodziłby się z myślą, że jest to właśnie ten.
W takim przypadku byłby na pewno zadowolony, bo straty jego okazały
się później naprawdę niewielkie. Z krótkich biuletynów, podawanych mi
przez przebiegających koło nas strażaków, dowiedziałam się, że cała
trzoda została uratowana, dzieci znajdują się w szkole, a żona i robotnicy
rolni w polu, że ferma jest ubezpieczona, a na własne oczy widziałyśmy,
jak wynoszono zupełnie nie uszkodzony telewizor. Zdrowa polityka
wiejskiej straży ogniowej, polegająca na ratowaniu palących się
budynków kosztem zabudowań gospodarskich i sąsiednich domostw,
przyniosła rezultaty; szlauch był wystarczająco długi i sięgał bez trudu do
rzeki Sally i mimo że dom mieszkalny i stodoła paliły się jak pochodnia,
dzielni strażacy z wielkim powodzeniem oblewali strumieniami wody
dalej położone zabudowania oraz domy sąsiadów. Nie było nawet wiatru.
- Jestem kochana - śpiewała Sally. - Jestem milutka. Jestem krakersik.
Jestem cukierek. Wszystkie moje dni ofiaruję tobie.
Poza prymitywnym uczuciem lęku przed ogniem odczuwałam przede
wszystkim wstyd. Wstyd na myśl o tym, że ludzie mogliby sobie
pomyśleć, że przyjechałyśmy specjalnie po to, żeby gapić się na pożar.
Marzyłam o tym, żeby przychwycić któregoś ze strażaków i wytłumaczyć
mu, że ja i moja córka znajdujemy się tu zupełnie przypadkowo;
przejeżdżałyśmy tędy, chciałam mu powiedzieć, zakupiwszy jabłka,
znajdujemy się w drodze do domu i stoimy tylko dlatego, że nie możemy
zakręcić; nie mamy zwyczaju pędzenia za wozami strażackimi w
poszukiwaniu silnych wrażeń, ale dzisiaj, przez to, że ta droga jest taka
wąska...
- Czy oni jeszcze nie skończyli? - odezwała się Sally z tyłu.
- Już niedługo. Straż już zbiera się do odjazdu.
- Nie lubię tak długo stać - oświadczyła Sally. Wreszcie udało mi się
wyjechać z rowu. Pomachałam
żonie farmera wesoło ręką na pożegnanie. Powróciłyśmy do domu,
gdzie reszta mojej rodziny czekała niecierpliwie na kolację.
- Kupiłyśmy jabłka - powiedziałam do męża. - No i widziałyśmy...
- Wielkoludów - przerwała mi Sally i zawisła całym ciężarem na
ramieniu ojca. - Wielkoludów.
- Wielkoludów? - zdziwił się mój mąż i spojrzał na mnie pytającym
wzrokiem.
- U wielkoludów było wielkie przyjęcie. Piekły sobie kiełbaski w
ogniu.
Spojrzała groźnie na Jannie i dodała:
- Olbrzymie parówki. No i te wielkie wielkoludy tańczyły wokoło, a
mama wielkolud siedziała, przyglądała im się i powiedziała: „Jak te
wielkie wozy odjadą, to będziemy mogły wrócić do domu". A ja zjadłam
dziewięćdziesiąt siedem jabłek.
A jak przejeżdżałyśmy przez rzekę, to mama wielkolud wskoczyła do
wody i utopiła się.
Nastąpiła krótka, ale pełna szacunku cisza.
Wreszcie odezwał się Laurie:
- Kim był Arystydes?
- Przyjacielem twojej matki - odparł bezmyślnie mój mąż. - Zrobisz
nam szarlotkę? - zapytał.
- Muszę napisać wypracowanie - oświadczył Laurie.
- Mamo, słuchaj - odezwała się Jannie konfidencjonalnym tonem. - Ja
nie wierzę w to, co mówi Sally o wielkoludach. A ty?
- Naturalnie, że nie. Ona sobie to wszystko wymyśliła -odparłam i
natychmiast zorientowałam się, że mówię bez przekonania. Dodałam
więc bardzo stanowczo: - Kto by się tam bał wielkoludów.
Tejże jesieni konflikt wynikający z odrębności indywidualnych cech
członków naszej rodziny zaostrzył się do tego stopnia, że trudno go było
opanować. Mój mąż i ja, zapewne pod wpływem lat spędzonych niemal
wyłącznie w towarzystwie małych dzieci, nabraliśmy przyzwyczajeń, z
których nie mieliśmy ochoty rezygnować. Laurie wyrażał opinie, które
można określić jedynie przymiotnikiem zdecydowane; Sally żyła w
przekonaniu, że nie ma takiej sprawy, której nie dałoby się załatwić
przeciągłym krzykiem; Jannie, która dotychczas wierzyła święcie we
wszystko, co sama wymyśliła, i była pewna, że rodzice z natury rzeczy są
stronniczy i niezależnie od tego, jak stanowcze są ich twierdzenia, racji
nie mają i mieć nie będą - poszła tej jesieni do pierwszej klasy szkoły
podstawowej i zetknęła się bezpośrednio z systemem nauczania.
Otóż muszę stwierdzić, że nie mam absolutnie nic przeciwko
systemowi nauczania w szkołach podstawowych w ich obecnej formie
organizacyjnej, oczywiście jeżeli pominąć humorystyczne wprost
założenie jego twórców, że ludzie dorośli
potrafią nauczyć dzieci czegokolwiek. Moje dotychczasowe
doświadczenia z Lauriem przekonały mnie o tym, że szkoły są dobre,
moje dzieci także, tylko że przypadkowa kombinacja tych dwóch
elementów produkuje mieszankę wybuchową. Lauriemu udało się przejść
do czwartej klasy bez wchłonięcia najmniejszej nawet porcyjki wiedzy o
czymkolwiek, ale zetknięcie się Jannie ze szkołą było tak gwałtowne, że z
pewnością poruszyło fundamenty powszechnego systemu nauczania, nie
mówiąc już o podstawach naszej komórki rodzinnej.
Uprzedzono mnie, że dziewczynki udające się po raz pierwszy do
szkoły chętnie ubierają się w sukienki, a włosy zaplatają w warkoczyki.
Jannie jednakże potrafiła pójść w szortach i starej czapce baseballowej
Lauriego. Tego ranka wstałam wcześnie, choć z trudem, uczesałam się
starannie, nałożyłam świeżo wypraną suknię i przygotowałam się
wewnętrznie do spotkania z nauczycielami i rodzicami koleżanek i
kolegów mojej starszej córki. Tymczasem przy śniadaniu Jannie oświad-
czyła:
- Jeżeli w ogóle pójdę do szkoły, to sama.
Po pięciu latach trudnych doświadczeń zrezygnowałam z wszelkich
rozmów z Jannie przed śniadaniem; teraz skinęłam głową i dyskretnie,
pod stołem, zrzuciłam pantofle z nóg.
- Czy pozwolisz mi podejść do drzwi i pomachać ci ręką na do
widzenia? - spytałam uprzejmie, na co Jannie po chwili namysłu odparła:
- Owszem, ale pod warunkiem, że nie będziesz beczała.
- Czy ja muszę koniecznie zabrać ją ze sobą do szkoły? -pytał Laurie. -
I to jeszcze autobusem?
Laurie uznał nowy autobus szkolny za prywatną własność, specjalnie
dla niego zakupioną.
- Ona też już musi chodzić do szkoły - zawiadomiłam go. - Dzieci nie
mogą sobie tak zwyczajnie rosnąć i w ogóle nie chodzić do szkoły.
Laurie spojrzał z pełnym goryczy uśmiechem na siostrę, a ta
powiedziała pogardliwie:
- Usiądę na samym końcu. Jak najdalej od niego. Nie cierpię
niegrzecznych chłopców.
- Czy muszę prowadzić ją za rękę? - dowiadywał się Laurie.
- Ależ skąd! - oburzyła się Jannie. - Bardzo ci dziękuję, ale wolę iść
sama, to znaczy, jeżeli w ogóle pójdę do szkoły.
Na myśl o tym, że mogłaby postanowić inaczej, ogarnęło mnie
przerażenie.
- Więc dobrze, ale przyrzeknij, że będziesz uważać - powiedziałam
szybko.
- Miałam kiedyś - zwróciła się Jannie wyłącznie do Sally
-przyjaciółkę, która nazywała się Susan. Susan poszła na wyścigi i
obstawiła klacz, która też nazywała się Susan, a ta klacz wpadła na barierę
i wszystkie konie podbiegły, żeby zobaczyć, czy ona sobie czegoś złego
nie zrobiła, ale ona wyłamała furtkę, więc wszyscy dżokeje uciekli i konie
nie mogły ich dogonić, żeby przyprowadzić ich z powrotem na tor.
- Aha - powiedziała Sally. - A ja ciebie nie wpuszczę do mojego domu.
Bez trudu powstrzymałam się od łez przy odjeździe Jannie;
ostatecznie ileż to razy patrzałam, jak jedno czy drugie z moich dzieci
oddalało się z domu i zawsze jakoś udawało mi się zachować zimną krew,
z wyjątkiem takich kluczowych momentów, jak uroczystość rozdawania
nagród skautowskich czy też popisy grupy baletowej przedszkolaków.
Wszystkie te lata nauczyły mnie stać w drzwiach i machać ręką na pożeg-
nanie bez większego niepokoju w sercu. Teraz patrzałam, jak Jannie
rezolutnie wspina się na schodki autobusu, a Laurie udaje, że Jannie jest
po prostu jedną z koleżanek wsiadających przypadkowo na tym samym
przystanku co on. Wodziłam wzrokiem za jej główką, która przesuwała
się we wnętrzu autobusu w kierunku tylnych ławek.
- Twoja siostra pojechała do szkoły - powiedziałam do Sally.
- Fajnie - odpowiedziała moja najmłodsza. - A czy ona jeszcze wróci
do domu?
Laurie powrócił o trzeciej i powiedział, że wprawdzie rozglądał się za
Jannie i czekał pod autobusem, a nawet w nagłym przypływie nikłych
braterskich uczuć dopytywał się dzieciaków, czy jej które nie widziało,
ale w końcu musiał odjechać bez niej. O czwartej zaczęłam krążyć
samochodem pomiędzy domem a szkołą, a kiedy wracałam do domu po
raz szósty, spostrzegłam Jannie, która szła najspokojniej w świecie skra-
jem szosy, podśpiewując piosenkę. Wyskoczyłam jak szalona z
samochodu i mamrocząc coś niezrozumiałego ze szczęścia, chwyciłam ją
za rękę.
- Wiesz co, mamo? - uśmiechnęła się Jannie. - Zdaje mi się, że będę
lubiła szkołę.
- Gdzieś ty była?
- Poszłam do domu pani nauczycielki. Chciałam zobaczyć, gdzie
mieszka.
Pod koniec drugiego tygodnia nauki Jannie powiedziała pewnego
wieczoru przy kolacji:
- Pani Skinner mówi, że serwetki papierowe są wulgarne. Pani Skinner
jest wychowawczynią pierwszej klasy. Od
pewnego już czasu podejrzewaliśmy, że ta zacna osoba ma skłonność
do wyrażania bardzo stanowczych, raczej arbitralnych, a może nawet
nieco krytycznych poglądów. Przynajmniej tak brzmiały one w relacji
Jannie.
- Pani Skinner - ciągnęła dalej Jannie, wpatrując się surowym
wzrokiem w swojego brata - twierdzi, że mali chłopcy zrobieni są z
muszelek po ślimakach.
- Kto jest mały? - oburzył się Laurie. - Mnie się wydaje...
- Proszę mi darować - odparła Jannie. „Proszę mi darować" to jeden ze
znanych skinnerizmów. - Proszę mi darować, ale pani Skinner twierdzi,
że chłopcy, niezależnie od wzrostu,
zrobieni są z muszelek po ślimakach, a dziewczynki, takie jak Sally i
ja...
- Sally czy ja - poprawił ją Laurie.
- Proszę mi darować, ale takie jak Sally i ja są urocze i pełne wdzięku.
- Ho, ho - zaśmiał się Laurie znacząco.
- Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego serwetki papierowe są
wulgarne? - wtrąciłam się.
- Pani Skinner - tłumaczyła mi Jannie łagodnie - bynajmniej nie
zabrania nam używania papierowych serwetek. Pani Skinner jest to
zupełnie obojętne. Ale ludzie używający papierowych serwetek są
wulgarni i tyle.
- Są ludzie - powiedział Laurie wprost do swojego talerza - są ludzie,
którym się zdaje, że zjedli wszystkie rozumy. Znam takich ludzi. To fakt.
- Jannie i ja jesteśmy urocze i pełne wdzięku, prawda, Jannie? -
odezwała się Sally, gestykulując przy tym widelcem i rozsypując po
obrusie zielony groszek. - A Laurie jest cały ze ślimaków.
- Dzieci, uspokójcie się! - zażądał nagle mój mąż. - Chcę coś
powiedzieć mamie.
Zapanowała głęboka cisza.
- Czy przyszyłaś mi guzik do koszuli? - zapytał mąż.
- Picie wody podczas jedzenia - mruknęła pod nosem Jannie - jest
niezdrowe i niehigieniczne.
Obecność maksym pani Skinner w naszym domu zaczęła się trzeciego
dnia szkoły, kiedy Jannie powróciła z kartką, na której wychowawczyni
wypisała zasady postępowania dla uczniów klasy pierwszej. Wynikało z
nich, że Jannie nie powinna przychodzić do szkoły z brudnymi
paznokciami, podartymi sznurowadłami ani przynosić silnie pachnącego
drugiego śniadania. Dziewczynki powinny mieć na sobie sukienkę albo
spódnicę („Pani Skinner twierdzi, że tylko wulgarne dziewczęta chodzą w
spodniach"). Włosy miały być krótko
obcięte albo zaplecione w warkocze. Skarpetki powinny być do pary,
a przede wszystkim należy pamiętać o tym, żeby nie było żadnych tam
agrafek zamiast guzików. („Może chcesz, żebyśmy ci kazali wstawić
sztuczny ząb, żebyś nie miała takiej dużej szpary z przodu?", zapytałam z
ironią, ale Jannie tylko uśmiechnęła się łagodnie i tolerancyjnie).
Biżuteria odpada („jako wulgarna"), podobnie jak nauszniki. Jeżeli Jannie
miałaby odwiedzić kogoś po opuszczeniu szkoły, gdyby miała lekki katar
(ciężki katar z kaszlem i kichaniem jest w ogóle niedopuszczalny), albo
pragnęła nabyć mleko w szkole, to powinna przynieść karteczkę od
matki. Gdyby pani Skinner uznała, że pantofle Jannie wymagają
podzelowania albo że moja córka mruży oczy przy tablicy lub zachowuje
się nieodpowiednio w czasie prób chóru, wówczas pani Skinner napisze
do mnie karteczkę. Żadne z rodziców nie może pod żadnym pozorem i z
żadnego najważniejszego nawet powodu -nie wyłączając kataklizmów na
skalę krajową - wchodzić do klasy w czasie lekcji, z wyjątkiem Tygodnia
Odwiedzin Rodzicielskich. To ostatnie ustępstwo było dowodem
szacunku pani Skinner dla władz nadrzędnych i stanowiło wielkie
poświęcenie z jej strony. Dzieci nie powinny opowiadać w szkole o tym,
co dzieje się w ich domu.
- Pani Skinner mówi - powiedziała Jannie do ojca, który bliski
apopleksji po raz trzeci odczytywał powielony regulamin. - Pani Skinner
mówi, że mężczyźni, którzy palą, są wulgarni, a szczególnie tacy, co palą
cygara.
Nie trzeba było długo czekać, żeby dowiedzieć się, że zdaniem pani
Skinner, wulgarne są także osoby, które mówią podniesionym głosem,
jadają w restauracjach czy grają w karty. Jannie zaczęła prać swoje
skarpetki, kąpała się co wieczór, a raz w tygodniu, kiedy jej wulgarni
rodzice grali w brydża, myła sobie włosy.
- Dziewczynka, która nie dba o siebie - oświadczyła mi -nie jest
prawdziwą kobietą.
- Mówienie o czystości jest wulgarne - odgryzłam się złośliwie.
- Czystość mowy jest dowodem kobiecości - odcięła się Jannie.
- Proszę mi wybaczyć - odparłam wyniośle.
- Wybaczam.
- To jest nie do wytrzymania - poskarżyłam się mężowi pewnego
wieczoru, kiedy opuściłam pokój Jannie, która wyłożyła na następny
dzień czystą sukienkę, nie wspominając już o czystych skarpetkach i o
tym, że przed pójściem do łóżka wyczyściła sobie jeszcze starannie
paznokcie. - To jest po prosu wulgarne... chciałam powiedzieć nieznośne.
- Nie rozumiem, dlaczego trzymanie rąk w kieszeniach ma być takie
strasznie wulgarne - złościł się mój mąż. - Muszę to przecież robić od
czasu do czasu. Trzymam tam chusteczkę i portfel, i papierosy...
- Palenie i tak jest niehigieniczne - westchnęłam.
- Od kotów dostaje się kataru - oświadczyła Jannie nazajutrz po
powrocie ze szkoły; rzuciła kurteczkę na krzesło w holu i ostentacyjnie
obeszła nieszczęsnego Smyka wielkim półkolem. Kot podniósł głowę i
spojrzał na nią ze szczerym zdumieniem.
- Od kotów dostaje się kataru, a od psów parchów.
- Posłuchaj no, moja panno - powiedziałam stanowczym tonem. -
Proszę natychmiast odwiesić kurtkę i przeprosić biednego Smyka. Nie
miałaś kataru od...
- Proszę mi darować, ale pani Skinner powiedziała, że od kotów
dostaje się kataru - odparła zimno moja córka.
- Nic podobnego...
- Sprzeczanie się jest wulgarne.
Podczas szczególnie burzliwej kolacji, w czasie której Laurie wybiegł
z jadalni wrzeszcząc: „Dlaczego, do cholery, ja miałbym być kobiecy?!"
Jannie zdołała zdyskwalifikować fasolkę (niezdrowa), kawę (też
niezdrowa) oraz wynoszenie naczyń
przez panią domu (wulgarne). Powiedziała ojcu, kiedy poszłam do
kuchni po deser i żeby naszykować tacę dla Lauriego, że musimy
stanowczo sprawić sobie gosposię.
- A kto będzie płacił tej gosposi? - zainteresował się mój mąż.
- Mówienie o pieniądzach jest wulgarne - odparła jego córka.
Sally, która była najlepszym dowodem skuteczności zasad pani
Skinner, bo zaczęła milczeć, kiedy mówiła jej starsza siostra, i od czasu
do czasu próbowała nawet myć się i robić porządki, powiedziała:
- Ja jestem czyściutka. Czy mogę dostać dwie porcje?
- Czy mogę poprosić, kochanie, czy mogę poprosić - skorygowała ją
Jannie takim tonem, jak gdyby chciała zaznaczyć, że zarówno jej ojciec,
jak i matka zawsze mówią „dostać", a nie „poprosić".
- Mamo kochana - zwróciła się następnie do mnie. („Mamo kochana"
jest, rzecz prosta, zwrotem używanym przez panią Skinner w stosunku do
jej matki). - Mamo kochana, chciałam cię prosić o przyszycie mi dwóch
guzików do kurteczki na jutro rano. Pani Skinner powiedziała, że gdybyś
zechciała mi nawlec igłę, to prawdopodobnie zrobiłabym to równie
dobrze jak ty.
- Możesz zawiadomić panią Skinner - powiedziałam złośliwie - że
mam dosyć zajęć w kuchni, nie mówiąc już o tym, że muszę zaraz nalać
wody do wanny na twoją... - zawahałam się, zastanawiając się, czy słowo
„kąpiel" nie jest przypadkiem wulgarne - i nie mam czasu na to, żeby cię
uczyć szycia. Ponadto...
- Kobieta, która nie umie ładnie szyć, jest... Zabawialiśmy się z
mężem w orła czy reszkę, o to, które
z nas pójdzie w czasie Tygodnia Odwiedzin Rodzicielskich do szkoły,
żeby stawić czoło pani Skinner. Mąż przegrał, ale musiałam przyrzec, że
w czasie jego rozmowy z tą niebywałą
damą będę twardo stała pod drzwiami i w razie potrzeby przyjdę mu z
pomocą. Uczyniliśmy to, oczywiście, w tajemnicy przed dziećmi,
ponieważ pieniądz jest wulgarny, gry hazardowe niegodne kobiety, a
poglądy, jakie przy tym wyrażaliśmy, co najmniej niehigieniczne.
W dniu, w którym ojciec miał odwiedzić jej szkołę, Jannie obejrzała
go krytycznym okiem.
- Mówiłam ci tysiąc razy, że trzymanie rąk w kieszeniach jest
okropnie wulgarne - powiedziała z przekąsem. - Mimo że jesteś
mężczyzną, nie musisz...
- Tego pokazywać - zakończył mój mąż i westchnął głęboko. - Może
ten krawat jest nieodpowiedni?
- Krawat jest w porządku - stwierdziła Jannie bez większego
przekonania. - Wolałabym, żebyś w tym miesiącu opuścił wywiadówkę,
bo czuję, że zemdleję, jak będę czekała na ciebie w samochodzie.
Stałam więc pod otwartymi drzwiami pierwszej klasy, patrzałam na
mapę zdrowia wywieszoną nad katedrą i na rząd pięknych pelargonii na
parapecie okna i przysłuchiwałam się słowom pani Skinner, które płynęły
nad rzędami pustych ławek jak stado białych gołębi. Mówiła wyraźnie,
ale, muszę niestety przyznać, głosem pozbawionym wszelkiej
wulgarności.
- Pana mała Joannę to urocze dziecko. Jest pełna wdzięku i tak
doskonale wychowana.
Pani Skinner lekko zniżyła głos.
- Widzi pan, drogi panie, w naszej szkole jest niemała liczba dzieci z
niższych sfer, dzieci wręcz okropnych. Niektóre są nawet brudne.
- I wulgarne - zaryzykował mój mąż.
- Oczywiście - pani Skinner była zachwycona. - Nie chciałam użyć
tego słowa, ale to idealne określenie tych stworzeń. Nasza mała Joannę
zaś...
- Ale pani dzieci? - zapytał nagle mój mąż.
- Mam wiele niezwykle uroczych dzieci w mojej klasie, chociaż i tu
nie brak...
- Nie, nie - przerwał jej mój mąż. - Mnie chodzi o pani własne, no...
pani rodzone dzieci.
- Niestety, muszę przyznać, że nie doznałam radości macierzyństwa.
- Brak dzieci jest dowodem braku kobiecości - stwierdził mój mąż. -
Oczywiście u kobiety - dodał.
- To prawda - westchnęła pani Skinner. - Ale widzi pan, mam
skłonności do ataków omdlenia. Mam szalenie słabe nogi i ręce... No, ale
nie przyszedł pan chyba tutaj, żeby rozmawiać o moich kłopotach i
problemach, drogi panie. Pomówmy raczej o naszej małej Joannę. Cóż to
za urocze stworzenie.
- Jednakże - nie dawał za wygraną mój mąż - nie jest wykluczone, że
gdyby pani miała własne potomstwo, to dostawałoby kataru od kotów,
nieprawda?
- Proszę mi darować, ale chyba nie dosłyszałam.
- To raczej proszę mnie darować. No, ale wszystko jedno. Jak Jannie
daje sobie radę z nauką?
- Ma piątkę z higieny. Nigdy w życiu nie znałam dziewczynki, która
by bardziej dbała o paznokcie. Ma też wspaniałą wyobraźnię i
niesłychanie dużo wdzięku. Jednakże, jeżeli chodzi o jej głos...
- A jak jest z jej arytmetyką? Z ortografią?
- Proszę mi darować, ale nie rozumiem.
- Daruje pani, ale prosiłbym o odpowiedź.
W tym momencie oddaliłam się na palcach i dołączyłam do Jannie,
która czekała w samochodzie. Zapaliłam papierosa, zaciągnęłam się
głęboko i strząsałam popiół na siedzenia. Tymczasem Jannie kręciła się
niespokojnie i była wyraźnie zdenerwowana. Po upływie pół godziny mój
mąż wyłonił się z gmachu szkoły. Ręce trzymał w kieszeniach i gwizdał
dosyć głośno.
- No i co? - zapytałam, kiedy już znalazł się w samochodzie. - Jak ci
poszło?
Zdjął krawat, przewiesił go przez lusterko, wyjął z kieszeni cygaro i
wsunął je sobie zawadiacko w lewy kąt ust. Potem spojrzał na nas i
uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ciekawość - stwierdził - nie przystoi kobiecie.
Stół, przy którym jadamy, jest czymś w rodzaju targowiska, na którym
duże pojemniki na sól i pieprz oraz plastykowe maty w milczeniu i grozie
przysłuchują się i przyglądają skomplikowanym pląsom naszych
osobowości i naszym dziwnym obrzędom, związanym z procesem
odżywiania się. Jannie jada lewą ręką, mój mąż i ja pijemy kawę z
gigantycznych kubków, Sally musi mieć co najmniej trzy serwetki
papierowe. Kolacja, przygotowana z reguły przeze mnie, jest posiłkiem
mniej więcej na poziomie gustów kulinarnych Sally. Laurie oblewa
wszystkie potrawy obficie sosem chili. Tego wieczoru, kiedy zasiedliśmy
do stołu, Jannie była milcząca i przygnębiona. Kiedy Laurie zwrócił
uwagę na fakt, że prawie nie tknęła kolacji, opuściła tylko oczy i nie
odezwała się. Kiedy Sally zauważyła, że Jannie jest bezczelna, ta nawet
nie podniosła głowy, a kiedy ojciec ofiarował jej złotą obrączkę z cygara,
spojrzała smutnym wzrokiem w sufit.
- Jannie została zaproszona do Helen na urodziny w sobotę -
poinformowałam stół.
- Mogę ci przeczytać dziesięć rozdziałów z „Czarodzieja z krainy Oz"
- zaproponował jej wspaniałomyślnie Laurie.
- Jannie może zostać naszą nową mamą! - zawołała Sally. - Mama i ja
będziemy jej dziećmi, Laurie królową, a tato stadem królików.
- Możesz mi wrzucić kawałek lodu za koszulę - zaproponował mój
mąż ze śmiertelną powagą.
- Dziękuję wam - odparła Jannie ledwie dosłyszalnym głosem. - Nie
mam w tej chwili na nic ochoty.
- A może chciałabyś sobie wypożyczyć moją broszkę-zegarek? -
zaryzykowałam.
- Przeczytam ci dwanaście rozdziałów...
- Wpuszczę cię do mojego domu.
- A mnie się zdaje - powiedział Laurie spokojnie. - To znaczy, jakby
mnie kto pytał, to powiedziałbym, że jej się robią straszne krosty.
W dwa tygodnie później Jannie była już po odrze, a ja czekałam, kiedy
się okaże, czy Laurie i Sally zarazili się od niej, czy nie. Kiedy
siedzieliśmy znowu wszyscy razem przy kolacji, zwróciłam Jannie
nieśmiało uwagę na fakt, że ma brudne paznokcie.
- No to co? - odparło moje dziecko, zupełnie rozbrykane po dwóch
tygodniach leżenia w łóżku. - Co mi tam.
- Jak ci na imię? - zapytała ją Sally.
- Kukuryku - odpowiedziała z miejsca Jannie.
- A gdzie mieszkasz?
- Na placyku.
- Powinnaś mieć zawsze czyste paznokcie - powiedziałam bardzo
łagodnie. - Nawet jeżeli...
- Jak ci na imię? - zapytała Sally Lauriego.
- Laurence.
- Kukuryku! - wrzasnęła Sally. - Jak pytam: „Jak ci na imię?", to
musisz odpowiedzieć „Kukuryku". No więc. Jak ci na imię?
- Laurence.
- Kukuryku! - ryknęła Sally. - Ty wstrętny szapoklaku.
- Sama jesteś wstrętny szapoklak.
- Ja nie jestem szapoklak, ja powiedziałam kukuryku, ja zawsze
mówię kukuryku, jak mnie pytają. Jak ci na imię? -zwróciła się
płaczliwym tonem do ojca.
- Kukuryku - odparł dyplomatycznie.
- A gdzie mieszkasz?
- Czy zawiadomiłaś zakład epidemiologiczny? - zwrócił się do mnie.
- Ty wstrętny szapoklaku - powiedziała Sally do Lauriego.
- Czy mogłabym zostawić kartofle, mięso i fasolkę? - zapytała Jannie.
- Nie czuję się jeszcze całkiem dobrze. Zjem tylko chlebek z masłem.
- Zjedz po trzy łyżki wszystkiego - zaproponowałam. - Jeżeli się
zarazili - wyjaśniłam mężowi - to już nic na to nie poradzimy.
- Może penicylina? - zaproponował.
- To nie pomaga na odrę - wtrącił Laurie.
- Gdybym chciał znać twoje zdanie, młody człowieku -zgromił go
mąż - to zapewniam cię, że...
- Przecież nie podsłuchiwałem - tłumaczył się Laurie pokornie.
- Jak ci na imię?
- Prawdę mówiąc - powiedziałam - to wolałabym, żeby reszta
dzieciaków teraz odbębniła tę odrę, skoro i tak ją muszą mięć, a to...
Przerwałam w połowie zdania i wydałam z siebie ostry pisk. Sally
dziabnęła mnie bowiem widelcem.
- Pytam, jak ci na imię?! - wrzasnęła.
- Ona jest za młoda, żeby jeść widelcem - oświadczył mąż i dodał: -
Małe dziewczynki powinny siedzieć cicho.
- Ty wstrętny, wstrętny szapoklaku! - krzyknęła Sally na Lauriego bez
jakiegokolwiek powodu.
- Gdyby Sally dostała wysokiej gorączki - rozmarzył się mąż - i Laurie
też jednocześnie dostał wysokiej gorączki, to...
- Kupmy sobie inną pogodę - zaproponowała Sally. - Od rana pada i
pada. - Namyślała się przez chwilę. - A na werandzie siedział lew -
dodała.
- Tak? - zdziwił się Laurie. - Naprawdę widziałaś lwa?
- Aha - stwierdziła Sally.
Laurie odłożył widelec i zwrócił się twarzą w stronę ojca.
- Co to jest? Długie, twarde i ma na sobie buty? Załóżmy się o dziesięć
centów, że nie zgadniesz.
- Koń? - zaryzykował jego ojciec.
- Załóżmy się o dwadzieścia centów - roześmiał się Laurie.
- Ja naprawdę widziałam lwa na werandzie - zapewniała Sally swoją
siostrę. - Skradał się bardzo cichutko na paluszkach i pożarł wszystkie
koty i kawał płotu.
- A ja byłam bardzo chora i leżałam w łóżku - zawiadomiła mnie
Jannie. - Czy na werandzie naprawdę był lew?
- Prawidło? - zaryzykował znowu mój mąż.
- Dwadzieścia centów - powiedział Laurie i aż westchnął z
zadowolenia.
- A przecież prawidło jest twarde i długie i ma na sobie buty - upierał
się mój mąż.
- Chodnik! - krzyknął Laurie triumfalnie. - Chodnik jest twardy i długi
i ma na sobie buty. No nie? A teraz następna zagadka. Co ma pod sobą i
nad sobą wodę, a nie jest mokre?
- Nie wiem, gdzie się podziały moje kalosze - przypomniał sobie mój
mąż.
- Zapytaj mnie, jak mi na imię - zażądała Sally od Lauriego.
- Jak ci na imię?
- Tygrys, ofiaro!
- Staruszka, przechodząca przez most z wiadrem wody na głowie! -
wrzasnął Laurie. - Razem z tym, co przegrałeś wczoraj i przedwczoraj w
warcaby, jesteś mi winien dwa dolary i siedemdziesiąt pięć centów, a
razem z moją jutrzejszą tygodniówką należy mi się dwa osiemdziesiąt
pięć i jeszcze te dziesięć centów, bo przegrałeś zakład o to, że potrafisz
zjeść chleb z masłem bez użycia rąk, pamiętasz?
- I jeszcze dolara - krzyknęła Jannie - za książkę i piórko, które zrzucił
ze schodów!
- Racja, Galileusz! - Laurie rzucił siostrze spojrzenie pełne
wdzięczności. - Naturalnie. Powiedziałeś, że ciężkie i lekkie przedmioty
spadają, no... - spojrzał na mnie wyczekująco.
- Z jednakowym przyspieszeniem - powiedziałam. - Tak powinno być
przynajmniej teoretycznie. To była murowana wygrana dla ojca.
- A niech to wszyscy diabli! - zdenerwował się mąż. - Mogę wam
pokazać w encyklopedii...
- I jeszcze dwanaście centów za zabicie tysiąca dwustu much - dodał
Laurie.
- Wcale nie zabiłeś tylu much! - wrzasnął mój mąż. - Mama je
policzyła.
- Kazałeś mi je policzyć, ale jakoś...
- Ja potrafię zliczyć do tysiąca dwustu - pochwaliła się Jannie. - Raz,
dwa, trzy, cztery, pięć...
- Popisywanie się swoimi umiejętnościami - powiedziałam złośliwie -
jest bardzo wulgarne.
- Co? - zdziwiła się Jannie.
- Gdzie mieszkasz?
- Na placyku - westchnął mój mąż.
- Cztery dziewięćdziesiąt siedem - odezwał się Laurie, który podliczał
długą kolumnę cyfr.
- Mama ci zapłaci - powiedział mój mąż.
Mimo że kupiłam termometr i dużą butelkę wody wapiennej, ani
Sally, ani Laurie nie zachorowali na odrę. Przez czystą przekorę. Mąż i ja
doszliśmy zgodnie do wniosku, że trzeba koniecznie coś zrobić, żeby
ukrócić naturalną ciekawość Lauriego w stosunku do cudzych rzeczy i
sprowadzić ją na lepsze tory, a także odzwyczaić go od wydawania całej
tygodniówki na gumę do żucia. Postanowiliśmy więc skłonić go do
kolekcjonowania monet. W owym czasie nie zdawałam sobie jeszcze
sprawy z tego, że różnica pomiędzy numizmatyką
a przemożną chęcią posiadania przedmiotów należących do innych
ludzi nie jest taka wielka i że podobieństwo pomiędzy starymi monetami
a obecnymi pieniędzmi jest niestety bardzo duże. Wszystko to okazało się
dopiero poniewczasie, ale na razie pomysł wydawał mi się doskonały.
Pamiętam, jak z entuzjazmem potakiwałam mojemu mężowi, który
tłumaczył mi, że kolekcjonowanie monet ma tę przewagę nad
kolekcjonowaniem znaczków pocztowych, że monety są cięższe i nie
fruwają, a także nad zbieraniem pudełek po zapałkach, bo monety mają
pewną wartość obiektywną. Przypominam sobie dokładnie, że zrobiłam
nawet dobry dowcip, mówiąc, że jeżeli już coś kolekcjonować, to chyba
najlepiej pieniądze.
Mój mąż i Laurie rozpoczęli zbieractwo na niewielką na razie skalę.
Udałam się do banku, nabyłam rolkę monet pięciocentowych, rolkę
dziesięciocentowych i rolkę centówek, po czym moi panowie zasiedli
przy stole i spędzili cały wieczór na notowaniu znaków wybitych na
poszczególnych monetach, dat i stanu ich zużycia, ja zaś siedziałam z
książką w fotelu, spoglądałam na nich od czasu do czasu i uśmiechałam
się do siebie, zadowolona, że oto mój mąż i syn znaleźli sobie takie miłe i
dorosłe wspólne zainteresowania. Sprowadzili specjalne zeszyty na
jedno-, pięcio- i dziesięciocentówki. Zeszyty te mają wklęśnięcia na
monety różnych rozmiarów, a zadaniem kolekcjonera jest wsuwanie
odpowiedniej monety do odpowiedniego wklęśnięcia.
Po pewnym czasie mąż zaczął osobiście fatygować się do banku.
Zabierał ze sobą teczkę. Wymieniał wszystkie nasze pieniądze na drobne,
po czym obaj z Lauriem zabierali tyle, ile im było w danym dniu trzeba do
zapełnienia zeszytu, a mnie dawali resztę na prowadzenie domu. Płaciłam
więc odtąd w sklepie wyłącznie drobnym bilonem.
Nigdy w życiu nie miałam nic przeciwko pieniądzom, ale wkrótce
okazało się, że musimy nabyć dużą metalową puszkę do przechowywania
monet, a każda poczta przynosiła ciężkie
paczuszki pełne monet z Rurytanii czy Atlantydy i zarówno Laurie,
jak Jannie, Sally i ja zrozumieliśmy, że mój mąż i ich brat zamierzają
sprowadzić wszystkie monety z całego świata i schować je do metalowej
puszki, co poważnie zepsuło stosunki panujące w naszej rodzinie. Ja na
przykład rzucałam od czasu do czasu złośliwe uwagi, że od lat nie
widziałam banknotu pięciodolarowego, i wielokrotnie powtarzałam przy
kolacji słowa naszego sklepikarza, który narzekał, że przeze mnie tworzy
się kolejka, bo domagam się, żeby wydawał mi resztę z dwudziestu
dolarów, wynoszącą siedemnaście osiemdziesiąt sześć w samym bilonie.
Jannie spała ze skarbonką pod poduszką, a Sally, jak zwykle dowcipna,
zaczęła ojcu przynosić z przedszkola żetony, kawałki kolorowego szkła i
małe kamyczki. Za cały worek drobnych kupiłam mężowi stary dolar
hiszpański, wartości ośmiu reali, a ponieważ do Bożego Narodzenia było
jeszcze daleko, wsunęłam go do portmonetki, żeby go ukryć w
bezpiecznym miejscu. Nawet Sally nauczyła się słowa „numizmatyk", a
Laurie alfabetu greckiego i greckich monet. Kiedy wręczył nauczycielce
wypracowanie, napisane od początku do końca greckimi literami, został
skarcony.
Pewnego sobotniego poranka nadeszła od dawna oczekiwana
paczuszka z monetami, za którą musiałam zapłacić trzydzieści jeden
centów cła. Sally zaniosła paczkę do pokoju mojego męża, podczas gdy ja
- zła jak zaraza - odliczałam miedziaki dla listonosza. Kiedy poszłam za
Sally, zastałam Lauriego i jego ojca w stanie silnego zdenerwowania.
- Czy na to płacimy im taką forsę za monety - wrzeszczał mój mąż -
żeby...
Moi panowie siedzieli naprzeciwko siebie przy niskim stoliku, przy
czym Laurie kołysał się w przód i w tył i jęczał głucho, a jego ojciec
trzymał się za głowę i w kółko powtarzał:
- O nie, o nie, to niemożliwe.
Jannie i Sally przyglądały im się z niekłamanym współczuciem.
- Coś nie tak? - rzuciłam wesoło.
- Coś nie tak? - powtórzyła Jannie.
- Nie tak? - zawtórowała Sally.
- Tak jest - jęknął mój mąż.
- Popatrzcie tylko na te cholerne monety - powiedział Laurie
płaczliwie.
Jannie, Sally i ja posłusznie spojrzałyśmy na sporą kupkę leżących na
stoliku monet.
- Są pomieszane - oświadczył Laurie dramatycznie.
- Wielkie nieba - zawołałam - no to co?! Cała przyjemność ze
zbierania monet polega chyba na klasyfikowaniu ich. Przecież nie
możecie ich tylko wsuwać do tych waszych zeszytów i układać w szafce.
Ostatecznie kolekcjonowanie polega chyba na...
Mój mąż uniósł głowę i spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem.
- Posłuchaj tylko - powiedział słabym głosem. - Zamówiliśmy dwa
rodzaje monet w tej samej firmie. Jedno zamówienie to był asortyment
złożony ze stu pięćdziesięciu rozmaitych monet, pochodzących z całego
świata.
- Cudownie - odpowiedziałam. - Pewnie kosztowały...
- Drugie zamówienie - ciągnął mój mąż - opiewało na sto rozmaitych
fałszywych monet też z całego świata. A tymczasem pudełka... pudełka...
- przerwał i znowu złapał się za głowę.
- Pudełka się rozwaliły - dokończył Laurie. -1 mamy teraz dwieście
pięćdziesiąt rozmaitych monet, ale pomieszały się... prawdziwe z
fałszywymi.
- Świetnie - zawyrokowałam. - Wielka mi rzecz. Ułożycie fałszywe
monety na jedną kupkę, a prawdziwe na drugą i będzie po krzyku.
- Naturalnie - warknął Laurie. - Ojciec niezbyt dobrze się czuje -
dodał.
Uznałam, że moment nie jest właściwy dla dopominania się
o moje trzydzieści jeden centów, więc wzięłam resztę poczty i razem z
dziewczynkami opuściłam pokój męża. Usiadłyśmy na kanapie w salonie
i po kolei otwierałyśmy koperty; a więc rachunek za elektryczność,
rachunki z trzech domów towarowych, zawiadomienie o dorocznej
zbiórce na harcerstwo i katalog firmy dziecięcych zabawek. Ten ostatni
wzbudził zainteresowanie moich córek, więc wzięłyśmy się do czytania.
Był to jeden z tych idiotycznych dokumentów wyjaśniających, dlaczego
dziecko lubi się bawić i dlaczego rodzice powinni swoim dzieciom
kupować zabawki. Wszystko to w otoczce pseudonaukowych wskazówek
ku osłodzie słonych cen.
„Naturalne impulsy dziecka przemieszczają na bezpieczne tory", było
napisane pod zdjęciem przedstawiającym grupę dzieciaków zajętych
waleniem młotkami w grube drewniane bloki. „Ich małe paluszki szybko
i sprawnie uczą się najbardziej skomplikowanych..."
- E tam - mruknęłam pod nosem.
- Co oni piszą? - zainteresowała się Jannie. - Przeczytaj nam, mamo.
Główny artykuł katalogu zatytułowany był „Zdrowe dzieci to dzieci
szczęśliwe" albo „Szczęśliwe dzieci to dzieci zdrowe" i ilustrowany
fotografią, przedstawiającą śliczną mamę nachylającą się troskliwie nad
dzieckiem i kierującą jego małe paluszki, żeby szybko i sprawnie
nauczyły się czegoś tam za pomocą kosztownych klocków owej firmy.
- Kto to? - Jannie nachylała się nade mną z zainteresowaniem. - Co ta
pani robi? Kim ona jest?
Szybko rzuciłam okiem na artykuł.
- Dzieci są z natury chętne do nauki i rozsądne - przeczytałam.
- Co?
- To znaczy, że małe dziewczynki, takie jak Sally i ty, a i chłopcy w
wieku Lauriego lubią być grzeczne i robić
wszystko jak należy. Że chętnie się uczą dobrych manier i rozsądnego
postępowania.
- Ja na pewno - zgodziła się Jannie.
- Ja nie - rzuciła Sally.
- To jest głupie - zastanowiła się Jannie. - Ja na przykład lubię jeść
rękami, ale mi nie pozwalacie.
- Moim zdaniem, autorzy tego artykułu pozwoliliby ci jeść rękami. To
wyznawcy teorii o konstruktywnym czymś tam... nie pamiętam
dokładnie, jak to się nazywa.
- Ha! - krzyknęła Jannie.
- Tylko fujary - oświadczyła Sally. - Tylko fujary.
- Dzieci są szczęśliwsze i przystosowują się łatwiej do otoczenia -
czytałam dalej - jeżeli mają obowiązki. Poczucie wspólnoty...
- Wiem, wiem! - krzyknęła Jannie. - Posprzątaj pokój, nakryj do stołu,
odwieś kurteczkę, wyszoruj zęby, umyj...
- Tylko nie mycie! - wrzasnęła Sally.
- ...ręce, odłóż zabawki na miejsce, poskładaj serwetkę...
- Tak jest i jeżeli cię proszę, żebyś pobiegła na górę i przyniosła mi
chusteczkę do nosa, to powinnaś to zrobić z uśmiechem - poklepałam ją
po głowie.
- Czytaj dalej - zażądała Jannie. - Uważam, że to bardzo głupie, z
wyjątkiem tego, że oni pozwalają jeść palcami.
- Rodzice nie powinni się nigdy gniewać na dzieci - czytałam. -
Rodzice nie powinni się kłócić w obecności dzieci. Rodzice...
- Ha! - krzyknęła znowu Jannie.
- Złotko - uśmiechnęłam się - pobiegnij do pokoju ojca i zobacz, jak
oni sobie radzą z tymi monetami.
- Nie ja! - wrzasnęła Sally. - Nie ja!
- Ale ty... - zaczęła Jannie.
- Nic podobnego - pospieszyłam z odpowiedzią. - Ja nigdy się na was
nie złoszczę, mimo że ty, twój brat i twoja siostra stanowicie
najprawdopodobniej najbardziej krnąbrne, uparte i nieznośne...
- Fujary - pomogła mi Sally.
- Fujary świata - dokończyłam. - Oni tu piszą, że Szóstki bardzo lubią
pomagać w gospodarstwie.
- Co to są Szóstki? - zainteresowała się Jannie. - Czy ja jestem
Szóstka?
- Ty jesteś fujara - zawiadomiła ją Sally. - Stara, stara fujara.
- Jeżeli ja jestem Szóstka, to Sally jest Trójka, a Laurie Dziewiątka.
- A może jesteś Trzydziestka Czwórka?
- Nie. Trzydziestka Dwójka.
- Pójdę i powiem Lauriemu, że on jest Dziewiątka - oświadczyła Sally,
zgramoliła się z kanapy i puściła się biegiem. Przy drzwiach odwróciła się
i oświadczyła:
- Obydwie jesteście fujary.
- Taler - usłyszałam głos mojego męża. - Sprawdź, czy istniał
kiedykolwiek kraj o nazwie Taler.
Głos jego brzmiał nieco histerycznie. Sally zamknęła drzwi od jego
pokoju i wróciła na kanapę.
- Powiedziałam im - zawiadomiła nas.
- Matka jest z natury rzeczy - czytałam dalej - zajęta własnymi
sprawami, takimi jak zebrania rodzicielskie, gotowanie posiłków dla
skautów, szycie kostiumów dla...
Miałam tego dosyć.
- Co chcecie teraz robić? - zapytałam moje córki.
- Łakocia! - krzyknęła Jannie. - Przyrzekłaś, że upieczemy łakocia na
szkolną zabawę.
- Musiałam ulec chwilowemu pomieszaniu zmysłów - westchnęłam i
usadowiłam się wygodniej na kanapie. - Moje własne zainteresowania
koncentrują się w tej chwili na jednej tylko rzeczy, a mianowicie
chciałabym uciąć sobie małą drzemkę.
Jannie roześmiała się ironicznie.
- To jest najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziałaś. Czy tam
piszą, że mamy mogą sobie ucinać drzemki?
- Piszą, że powinnam być rozluźniona - powiedziałam stanowczo. -
Piszą, że matka nie powinna wpływać ujemnie na psychiczny rozwój
swoich dzieci przez ujawnianie swoich negatywnych nastrojów, a tym
samym przyznawanie się do braku pewności siebie. Co na przykład
sądzić o matce, która w pełnym przekonaniu, że kocha swoje dzieci,
pozwala sobie na awanturowanie się w ich obecności? Albo która mówi
nieprawdę, nie dotrzymuje obietnic, czyli jest w stosunku do nich po
prostu niegodziwa?
- Zabieraj się lepiej do łakocia - zaproponowała Jannie. -Co znaczy
niegodziwa?
- Czy pamiętasz, że opowiedziałaś ojcu, jak wpakowałam się
samochodem na słup telegraficzny?
Jannie uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Pamiętam. Powiedziałaś wtedy, że jestem skarżypytą. Powiedziałaś,
że...
- To była czysta i niczym nie zmącona niegodziwość, rozumiesz?
Taka prosto od krowy. Ale jeżeli wierzyć tej pani, co pisała ten tekst, to
nie powinnam ci tego mówić.
- Ale ja wcale nie jestem...
- Właśnie, że jesteś. Ile razy przypomnę sobie, że opowiedziałaś ojcu o
tym słupie, to mam ochotę...
- Ja tego nie zrobiłam! - krzyknęła Sally. - Ja tacie nic takiego nie
powiedziałam. Teraz mu powiem.
Spóźniłam się i nie udało mi się jej zatrzymać.
- Uciekaj - przywitał ją ojciec, kiedy otworzyła drzwi pokoju.
- Mama wpadła na słup! - wrzasnęła Sally.
- Co? Znowu? - zdziwił się mój mąż.
- Nie, nie, nie, nie - podbiegłam do Sally jak szalona. -Ona to sobie
wymyśliła.
- Skarżypyta - oskarżyła mnie Sally. Zastąpiłam jej drogę i zapytałam
słodkim głosem:
- No i co? Dajecie sobie radę z tymi nowymi monetami?
- Na razie - uśmiechnął się blado Laurie - znaleźliśmy sto pięćdziesiąt
siedem falsyfikatów.
- Cudownie - ucieszyłam się, ale po chwili namysłu dodałam: -
Słuchajcie, a czy tych fałszywych nie miało być sto? Jak to się dzieje...?
- Czy zechciałabyś łaskawie zamknąć drzwi za sobą? -zaproponował
mi mąż.
Dziewczęta wybiegły, ja zaś zamknęłam drzwi od pokoju męża z
trzaskiem. Udałyśmy się do kuchni, gdzie stanęłam twardo przed
zastawionym naczyniami śniadaniowymi zlewozmywakiem.
- No cóż - chrząknęłam. - Trzeba się zabrać do roboty.
- Czy tato jest niegodziwy? - dowiadywała się Jannie. -Kim jest ta
pani, która to wszystko napisała?
- To taka pani, która zajmuje się psychologią dzieci - odparłam bez
zastanowienia, bo nasłuchiwałam dziwnych dźwięków, jakie dochodziły
z pokoju mojego męża. Brzmiało to zupełnie tak, jak gdyby ktoś rzucał o
ścianę miedziakami. Zastanawiałam się też, czy wystarczy mi czekolady
do łakocia, czy będę musiała pojechać do sklepu, a jednocześnie
słyszałam, jak Jannie mówiła:
- Więc to nie jest pani, co zajmuje się dziećmi, ale ich psy... psami...
coś tam. Mamy powinny bawić się ze swoimi dziećmi.
- Ty jesteś stara fujara - powiedziała Sally stanowczo.
Zabrałam się do zmywania szklanek, a jednocześnie zastanawiałam
się w duchu nad zbliżającym się okresem świątecznym, który - jeżeli o
nas chodzi - obejmuje nie tylko Boże Narodzenie i Święto
Dziękczynienia, ale pięć urodzin, jedną rocznicę ślubu, a który zazwyczaj
mija w błyskawicznym tempie, chociaż z drugiej strony ciągnie się jak
gutaperka. Zaczynałam też poważnie podejrzewać, że nasze nadzieje na
to, że szóste w naszej rodzinie urodziny przypadną w tym samym okresie,
okażą się płonne. Moja walizeczka była od
dawna spakowana i stała w rogu sypialni. Patrzałam na nią co rano i co
wieczór przy kładzeniu się spać z tęsknotą i rozrzewnieniem. Dopiero
znacznie później okazało się, że mój stęskniony wzrok spoczywa nie na
walizeczce zawierającej niebieską jedwabną lizeskę i tuzin kryminałów
oraz szkic listu brzmiący mniej więcej: „Moja Kochana(y)... no cóż,
narodził nam się drugi synek (trzecia córeczka)..." - ponieważ Jannie
wpakowała tam zamiast tych rzeczy swoje żółte kąpielówki i łamigłówkę.
Ale jako że przekonałam się o tym dopiero po przybyciu do szpitala,
wzrok, jakim spoglądałam na razie na walizeczkę, był pełen
niezmąconego szczęścia, mimo że nękały mnie ciche obawy, związane z
zakupami prezentów świątecznych. W dolnej szufladzie komody leżała
wyprawka dla niemowlęcia, trochę sfatygowana przez moją - pełną
temperamentu - najmłodszą pociechę, a w kuchennej szafce znajdowało
się pół puszki Dextro-Maltosy nr 1.
- Jesteśmy już na ostatnim etapie - zapewniał mnie lekarz, ilekroć go
odwiedzałam. Uważał widocznie, że wobec matki niemalże czworga
dzieci każda metamorfoza jest dobra. - Na Boże Narodzenie powinniśmy
już mieć całkowite zawieszenie broni - dodawał tajemniczo.
Rzecz zadziwiająca, ale moje dzieci mimo wszystko prowadziły swój
- teoretycznie - normalny tryb życia. Laurie zajęty był nowym projektem,
za wykonanie którego miał podobno z niewiadomych przyczyn otrzymać
srebrną strzałę swojego hufca, a mianowicie spisywał liczby od zera do
nieskończoności; osiągnął już któryś z kolei milion, a nieskończoności
jakoś nie było widać. Sally przyzwyczaiła się do przedszkola, a nawet je
polubiła, i codziennie przynosiła stamtąd biuletyny na temat niejakiego
pana Tłuścińskiego (którego przyjaciele nazywali się Brudasiński i
Piaskownicki) oraz tajemniczego pana Dawida, który jakoby codziennie
przynosił dzieciom gumę do żucia. Jannie prowadziła własne życie
towarzyskie, niemal zupełnie nie związane z naszymi uroczystościami
ro-
dzinnymi, wymagające wielu wysiłków z mojej strony. Pogodziłam
się chcąc nie chcąc z myślą, że co chwila trzeba pędzić do miasteczka,
żeby kupić książkę, zabawkę albo pudełko farb dla przyjaciółek Jannie,
które niemal bez przerwy obchodziły urodziny; zaproszenia nadchodziły
pocztą albo były przekazywane przez telefon i trzeba się było szarpnąć na
trzy pary białych skarpetek, żeby Jannie mogła sprostać wszystkim
swoim towarzyskim obowiązkom. W dniu przyjęcia u Rity wsiadłam z
nią do samochodu już o trzeciej po południu, dziękując Bogu, że Sally nie
zbudziła się jeszcze ze swojej drzemki. Jannie miała na sobie najlepszą
zieloną sukienkę, którą, rzecz jasna, sama sobie wybrała w sklepie. Była
to kreacja pełna drobnych plisek z malutkim białym kołnierzykiem. Na
nogach miała przepisowe białe skarpetki i starannie wyczyszczone -
przeze mnie - pantofelki. Odświętny płaszczyk leżał na niej jeszcze jako
tako, chociaż już zaczynałam w nim widzieć Sally, może za miesiąc albo
dwa. Na głowie Jannie miała zielony beret, a w ręku niosła paczuszkę ze
starannie wybraną lalką. Paczuszka była także zielona i opatrzona
karteczką z napisem „ennaoj". Poza tym Jannie wplotła sobie w warkocze
zielone wstążki, a na szyję założyła - wyjątkowo - prawdziwe koraliki.
Wyglądała niezwykle dorośle i bardzo ładnie.
- Czy masz przy sobie chusteczkę? - zapytałam, zanim wsiadłyśmy do
samochodu.
Skinęła ostrożnie głową - ze względu na te zielone wstążki w
warkoczach.
- Wzięłam też zaproszenie - oświadczyła. - Na wszelki wypadek. W
razie gdybyśmy zapomniały adresu.
- Wolałabym wiedzieć coś o tej rodzinie - zauważyłam i jeszcze raz
przyjrzałam się zaproszeniu, zupełnie jak gdyby różowe baloniki i
kolorowa czcionka mogły być jakimkolwiek wskaźnikiem co do
charakteru ludzi, którzy zapłacili po dziesięć centów za pół tuzina takich
kartek w miejscowym sklepie.
- Trochę mnie to peszy, że idziesz do zupełnie obcego domu.
- Jestem przecież za p r o s z o n a . Westchnęłam i zapuściłam motor.
- Głos miała nawet sympatyczny - zastanawiałam się. -Matka tej
twojej koleżanki. Dała mi dokładne instrukcje przez telefon. Richmond
Road, powiedziała, i żeby skręcić w lewo, zaraz za prywatną szkołą.
- Jak będę wychodziła, to mam powiedzieć: „Bardzo pani dziękuję,
proszę pani", prawda?
- Czy już cię pytałam o chusteczkę do nosa?
Kiedy wjechałyśmy w Richmond Road, Jannie położyła ręce na
podołku i wyprostowała się. Przestała być nagle moją codzienną córką w
niebieskim kombinezonie, która towarzyszy mi po zakupy, na pocztę i do
ciastkarni. Stała się wytworną panną w białym kołnierzyku i zielonym
berecie.
- Czy Rita to grzeczna dziewczynka? - zapytałam niby to
mimochodem.
- Jest w porządku. Znam ją tylko ze szkoły.
Nigdy nie zapomnę jednych urodzin, na które zaprowadzono mnie nie
wiadomo dlaczego i gdzie byłam najmłodsza ze wszystkich dzieci i
przesiedziałam całe popołudnie w kącie, powstrzymując łzy.
- Czy wiesz, kto tam jeszcze będzie?
- Koleżanki i koledzy ze szkoły - zdenerwowała się Jannie.
- Na pewno będziesz się dobrze bawiła - zapewniłam ją.
- No a jak? Ubrałam się w najlepszą sukienkę i w ogóle. -Na lewo,
zaraz za prywatną szkołą - wyjrzałam przez okno. -Potem ma być Overlea
Drive, potem skręt w prawo i pod górkę. Uważaj na tabliczki. Nazywają
się Arden. Ta pani powiedziała, że nie możemy nie trafić.
- Powiedz Sally, że przyniosę jej trochę cukierków - powiedziała
Jannie - a Lauriemu kawałek tortu. I nie szykuj dla mnie kolacji; najem się
słodyczy i nie będę głodna. Na za-
proszeniu pisze, że koniec przyjęcia jest o piątej, więc przyjedź po
mnie o wpół do szóstej. Będę miała czas na pozbieranie cukierków i
czekoladek, i różnych takich drobiazgów, co to je dzieciaki zawsze
zostawiają. Dla Sally - dodała wspaniałomyślnie.
- Czy masz chusteczkę do nosa? O, tu jest Overlea Drive.
- Wiem, wiem i mam powiedzieć: „Dziękuję pani bardzo, proszę
pani", jak będę szła do domu. Już ci mówiłam, że mam chusteczkę.
- Na tabliczce jest napisane Arden - ucieszyłam się. - Zobacz, Arden.
- Nigdy jeszcze tu nie byłam. Rita nie jeździ szkolnym autobusem.
- To dziwne, przecież ma tak daleko - zdziwiłam się. -Zobacz, to jest
prywatna droga.
Skręciłam ostro i wrzuciłam drugi bieg.
- Przywozi ją szofer - oświadczyła Jannie. - Czy myślisz, że to ten dom
na górce?
Była to jedyna willa, jak okiem sięgnąć. Jechałyśmy teraz pomiędzy
tarasowymi trawnikami, wysadzonymi ozdobnymi drzewami i krzewami,
poprzecinanymi pięknie wygrabionymi ścieżkami. Zauważyłam zegar
słoneczny i basen. Dom na szczycie pagórka podobny był raczej do
pałacyku.
- Czy myślisz, że to naprawdę tu? - zapytałam Jannie.
- Siedem kominów - zauważyła Jannie. - Rita mówiła, że mieszka w
bardzo dużym domu.
Skręciłyśmy na półkolisty podjazd, minęłyśmy garaż, w którym stały
trzy zagraniczne samochody, i zajechałyśmy przed frontowe wejście.
Zahamowałam gwałtownie, bo bałam się, że wpadnę na wspaniały, niski,
błyszczący i dziwnie miękko wyglądający sportowy wóz, a sama myśl o
tym, że mogłabym chociażby zadrapać mu zderzak (czy to się nazywa
zderzak?), przyprawiała mnie o dreszcze. Dwa identyczne szare pudelki
leżały dekoracyjnie po obu stronach drzwi.
Jeden wstał, przeciągnął się i spojrzał na nas krytycznym okiem.
- Jannie, córeczko, popatrz na mnie, mam na sobie stare dżinsy,
sfatygowaną kurtkę i pepegi. Pozwolisz, że nie wysiądę. Pobiegnij do
drzwi, naciśnij dzwonek, jak ci otworzą, to odjadę, dobrze?
- Mogłabyś przynajmniej podejść do drzwi. Ostatecznie jesteś moją
matką.
- Chyba tak - westchnęłam z rezygnacją i wysiadłam z samochodu.
Jannie ruszyła pędem po schodach, przywitała pudelki skinieniem głowy
i nacisnęła dzwonek; ruszyłam za nią, a kiedy jeden z pudli zbliżył się do
mnich nóg, odskoczyłam jak oparzona. Miałam wizję przyszłości.
Siedziałam ukryta w krzakach, żeby chociaż przez moment spojrzeć na
moją wytworną córkę, tańczącą w sali balowej wspaniałej rezydencji.
Pokojówka w żółtym mundurku i białym fartuszku otworzyła drzwi. Za
nią stała grupa odświętnie ubranych dziewczynek w różowych,
niebieskich i białych sukieneczkach.
- Cześć, dzieciaki - przywitała je Jannie.
- To Joannę! - krzyknęła dziewczynka w niebieskiej sukience,
najprawdopodobniej solenizantka - teraz możemy zacząć zabawę.
- A to - oświadczyła Jannie - to jest moja matka. Dziewczynka w
niebieskiej sukience dygnęła, a ja o mały
włos nie zrobiłam tego samego.
- My - oświadczyła Jannie dzieciom - my mieszkamy w znacznie
większym domu. - Potem odwróciła się i krzyknęła do mnie:
- Nie zapomnij powiedzieć Sally, że jej coś przyniosę! Wyszłam.
Drzwi zamknęły się za mną.
Kiedy przyjechałam po Jannie o piątej piętnaście - był to kompromis
pomiędzy tym, co było na zaproszeniu, a rezultatem chytrego planowania
Jannie - miałam na sobie spódnicę i porządne pantofle. Pokojówka
wpuściła mnie do środka.
Przez dobrą minutę stałam w holu i nasłuchiwałam wesołych
dziewczęcych głosów, dochodzących z głębi domu, po czym zjawiła się
kobieta w sukni z szarej tafty, z kolią prawdziwych chyba szmaragdów na
szyi i chwyciła mnie za rękę.
- A więc to pani jest matką Joannę! - krzyknęła z entuzjazmem. -
Proszę, niech pani pozwoli do salonu na małego drinka.
Pewnego czwartkowego popołudnia, mniej więcej o godzinie
czwartej, listonosz doręczył nam wielkie pudło. Zawierało sporą kolekcję
używanych zasłon i firanek, które przysłała mi moja matka - w
przekonaniu, że zechcę je przerobić na swoje okna albo poszyć z nich
pokrowce, narzuty na łóżka albo po prostu ściereczki do kurzu. Wyjęłam
zasłony, a tekturowe pudło zostało w holu. Zamierzałam je później
wystawić na dwór dla śmieciarzy. Około czwartej dziesięć Laurie wyłonił
się ze swojego pokoju, gdzie coś tam sobie malował, i przywędrował do
sypialni, w której rozkładałam zasłony mamy na łóżku.
- Co to za wielkie pudło stoi w holu?
- Przyszły w nim rzeczy od babci.
- Prezenty?
- Nie. Te zasłony.
- Komu potrzebne zasłony?
Około czwartej trzynaście Sally ocknęła się z popołudniowej drzemki
i wrzeszcząc „mama" zeszła, a raczej ześliznęła się ze schodów i to na
brzuchu, głową naprzód, a kiedy weszła do sypialni, zapytała
natychmiast:
- Czy to dla mnie?
- Co?
- Prezent, który nadszedł w dużym pudle, co stoi w holu.
- Nie, to jest prezent dla mnie. Te zasłony, co widzisz.
- Czy możesz mi je podarować?
- Nie.
- Nie pozwolę ci wejść do mojego domu.
Dokładnie o czwartej trzydzieści powróciła do domu Jannie i z
miejsca przewróciła się przez pudło w holu.
- Kto je tu postawił? Na pewno specjalnie po to, żebym się
przewróciła! - krzyknęła ze złością.
- W tym pudle przyszły jakieś szmaty dla mamy - wyjaśnił jej Laurie.
Znajdowałam się w pokoju męża, żeby go zapytać, czy nie
reflektowałby na koktajl przed kolacją. Nie, oświadczył i dodał, że
pracuje nad artykułem o pewnej kobiecie, posiadającej dar
jasnowidzenia, w związku z czym wolałby zachować jasność własnego
umysłu. Powróciłam więc do kuchni, zaczęłam bez większego
entuzjazmu wyjmować kartofle z worka, a po chwili weszła Jannie i
zapytała, czy ona, Sally i Laurie mogą się pobawić tym pudłem, które stoi
w holu, na co odparłam, że owszem, ale pod warunkiem, że będą to robili
cicho, ponieważ tato pracuje.
W dziesięć minut później - w którym to czasie mój mąż dwukrotnie
wyłaniał się ze swojego pokoju, raz, żeby zagrozić dzieciom, że jeżeli nie
będą się zachowywały ciszej, to matka zabroni im bawić się w holu i
pośle je spać, drugi raz, żeby mi powiedzieć, że nie może skupić się na
kobiecie obdarzonej darem jasnowidzenia, ponieważ dzieciaki okropnie
hałasują -wpadł do kuchni, cały rozpromieniony, Laurie i krzyknął:
- Nadszedł jeszcze jeden prezent, prawdziwy urodzinowy prezent!
Rozczarowana, bo szczerze mówiąc, spodziewałam się tego,
odłożyłam nóż i poszłam za Lauriem do holu. Musieliśmy oczywiście
przejść przez pokój męża, który na nasz widok uniósł głowę i powiedział:
- To nie jest publiczna szosa, ale pokój, w którym usiłuję od czasu do
czasu pracować.
W holu wciąż stało wielkie pudło, pełne teraz czegoś, co chichotało,
kotłowało się i wierzgało jak szalone. Jannie i Laurie przyglądali się z
uciechą moim ostrożnym zabiegom, zmie-
rzającym do otworzenia go, wreszcie z pudła wyskoczyła Sally i cała
moja trójka zaczęła piszczeć i wrzeszczeć ze szczęścia.
- Nie życzę sobie tego prezentu - powiedziałam, stosując się do reguły
gry. - Powiedzcie listonoszowi, żeby go odniósł tam, skąd został wysłany.
W dziesięć minut później w kuchni znowu zjawił się Laurie.
- Przyszedł jeszcze jeden prezent - oświadczył z powagą. Ponieważ
nie widziałam żadnego powodu, żeby uparcie
trwać przy kulinarnych zabiegach, ponownie odłożyłam nóż i raz
jeszcze podążyłam za synem.
- To nie jest publiczna szosa, ale mój pokój pracy - oświadczył mąż,
kiedy mijaliśmy jego biurko.
W holu Sally i Laurie przyglądali się z wielkim napięciem, jak
rozpakowywałam Jannie z pudła.
- Tego prezentu też sobie nie życzę - powiedziałam. -Powiedzcie
listonoszowi, żeby go odniósł razem z tamtym.
Dzieci śmiały się do rozpuku.
Powróciłam do kuchni, ale po minucie zjawiła się Jannie w
towarzystwie Sally.
- To nie jest publiczna szosa - zauważył mój mąż, kiedy znowu
przechodziłyśmy przez jego pokój.
Otworzyłam pudło, wyciągnęłam Lauriego, roześmiałam się i
powiedziałam:
- Tego prezentu też nie przyjmuję. Niech listonosz odniesie wszystkie
trzy tam, skąd zostały wysłane.
Powróciłam do kuchni i chwyciłam za nóż w miłym poczuciu dobrze
spełnianego macierzyńskiego obowiązku. Z holu dochodziły mnie szepty,
potem drzwi pokoju mojego męża prowadzące do holu otworzyły się, a
jego głos powiedział:
- To nie jest publiczna szosa, ale pokój, w którym usiłuję pracować.
Potem w pokoju męża rozległo się szeptanie wielu głosów, wreszcie
mąż powiedział:
- No więc dobrze, ale tylko ten jeden raz.
Potem jeszcze trochę cichych chichotów i śmiechów. Właśnie
otwierałam piekarnik, kiedy do kuchni wkroczył Laurie w towarzystwie
Jannie i Sally.
- Jeszcze jeden... - Zaczął Laurie, spojrzał na zapiekankę i wrzasnął: -
A co to jest?!
- Wycięłam taki jeden przepis z ilustrowanego tygodnika -odparłam
dość niepewnym głosem. - Jest w tym śmietana, tuńczyk, ziemniaki,
siekane oliwki, puszka zupy fasolowej, korniszonki, no i cała masa
pysznych przypraw.
- Ja tego nie lubię - oświadczyła z miejsca Sally.
- A co jest na deser? - dowiadywał się Laurie, który ma naturę
łagodną.
- Kompot z brzoskwiń - powiedziałam. - Z puszki. Bo widzicie, przez
te zasłony zeszło mi całe popołudnie, no i...
- Tuńczyk - skrzywiła się Jannie. - Czy mogłabyś zrobić dla mnie
jedną porcję bez tuńczyka?
- Ja wetnę sobie na razie sandwicza z masłem fistaszko-wym -
oświadczył Laurie.
- Dziewczęta mogłyby na razie nakryć do stołu - zasugerowałam. -
Jannie filiżanki i szklanki, Sally sztućce i serwetki.
- Ja wolę ustawiać szklanki - oświadczyła z miejsca Sally.
- I nie zapomnijcie o soli i pieprzu. Chleb, sałata, kompot -wyliczałam
i zerkałam krytycznym okiem na zapiekankę. - Jak myślisz? - zapytałam
Jannie. - A gdybym tak dolała do tego trochę sosu pomidorowego?
- To by na pewno tylko pogorszyło smak - skrzywiła się Jannie.
- Czyste ręczniki - przypomniałam sobie. - Idę na górę i zaraz wracam.
Laurie, umyj ręce, zanim dotkniesz chleba.
Opuściłam kuchnię, przeszłam przez pokój męża, przez hol, wspięłam
się na górę, wyjęłam z bieliźniarki ręczniki i powróciłam na dół.
- Kolacja będzie na stole za pięć minut - powiedziałam, przechodząc
przez pokój męża. - Kolacja za pięć minut - powiedziałam, mijając drzwi
jadalni. - Kolacja za pięć minut -powiedziałam, wchodząc do kuchni. -
Laurie, zacznij mówić ojcu, że kolacja jest gotowa.
Laurie poszedł do pokoju męża i wrócił.
- Nie ma go u siebie - powiedział.
- Pewnie myje ręce - zasugerowała Jannie.
- Sól i pieprz - rzuciłam, lustrując stół. Jannie, jak zwykle, nakryła dla
wszystkich jak dla mańkutów.
- Ja już umyłam ręce - oświadczyła Sally, wychodząc z łazienki.
Patrzałam ponad jej głową na powieszony na kołku czysty ręcznik do
rąk i westchnęłam.
- Laurie, Jannie, myjcie ręce! - zawołałam. - Ojciec zaraz zejdzie.
- Miałem ci coś powiedzieć, ale zapomniałem - zastanawiał się Laurie,
sadowiąc się ze swoim sandwiczem przy stole.
- Czy ty uważasz, że to są czyste ręce?
- Mówiłam ci, że nie będę tego jadła - Jannie patrzała podejrzliwym
wzrokiem na swój talerz.
- To musiało być chyba coś o tacie - zamyślił się Laurie.
Piątego grudnia Niunia powiła cztery czarno-białe kotki. Otworzyły
oczy i zaczęły baraszkować po kuchennej podłodze, a Niunia, znowu
szczupła i zwinna, zabrała się do polowania na myszy. Ja zaś co rano
schodziłam ze schodów, stopień za stopniem, trzymając się kurczowo
poręczy. Tego ranka spadł pierwszy śnieg. Kiedy weszłam do kuchni,
Jannie i Sally siedziały przy stole o żółtym blacie i zajadały płatki
owsiane, a Elsie, wesoła, młodziutka dziewczyna, którą
zaangażowaliśmy do pierwszego stycznia, szykowała Lauriemu
drugie śniadanie do zabrania do szkoły i nakładała mu grubą warstwę
musztardy na sandwicze.
- Dzień dobry - powitała mnie wesolutko. - Jak widzę, pani wciąż
jeszcze w domu.
- Aha - warknęłam. - Kawa jest?
- Dzień dobry, kochana mamo - powitała mnie z kolei Jannie swoim
najsłodszym głosikiem, co oznaczało, że zamierza guzdrać się nad
owsianką do za dziesięć dziewiąta, a Sally małpowała siostrę,
pokrzykując:
- Kochany dzień, dobra mamo!
- Zdawało mi się w nocy, że ktoś odjeżdżał samochodem -powiedziała
Elsie. - Ale potem pomyślałam sobie, że gdyby pani jechała do szpitala, to
chyba obudziłaby mnie pani. Z całą pewnością, no nie?
- Z całą pewnością.
- A jak się pani czuje? Dobrze?
- Bardzo dobrze.
Wzięłam kawę i gazetę i udałam się do jadalni, gdzie zamierzałam
spędzić resztę przedpołudnia. Jakaś babka w Nowym Jorku urodziła
bliźnięta w taksówce. Jakaś inna w Ohio urodziła siedemnaste dziecko.
Jeszcze inna, tym razem dwunastoletnia Meksykanka, urodziła chłopca
ważącego siedem kilo. Artykuł na stronie kobiecej radził, jak
przyzwyczaić jedynaka do myśli o nowym braciszku czy siostrzyczce. Po
dłuższych poszukiwaniach znalazłam na siedemnastej stronie opis
morderstwa - facet zabił żonę siekierą - i podnosiłam właśnie filiżankę do
ust w nadziei, że gorąca para nieco mnie otrzeźwi.
- Laurie - usłyszałam głos Elsie spod schodów - jest dziesięć po ósmej.
- Już lecę! - wołał Laurie. - Mama jeszcze w domu?
- Jest, jest - zapewniała go Elsie. - Nie zapomnij wyszorować zębów.
Zaczęłam czytać kolumnę sportową.
Z kuchni doszedł mnie jasno i wyraźnie głos Jannie:
- Jak już będziemy mieli nowego braciszka, to czy on codziennie
będzie jadł z nami śniadanie?
- Owsiankę? - dodała Sally.
- On będzie całkiem malutki - tłumaczyła im Elsie. - I na początku
będzie wyłącznie leżał w łóżeczku i pił z butelki.
- Ja go będę kąpała - oświadczyła Jannie.
- A ja mu oddam moją owsiankę - powiedziała Sally.
- Zapytamy mamę, kiedy on wreszcie przyjdzie - zaproponowała
Jannie.
- Daj spokój! - krzyknęła pośpiesznie Elsie. - I skończ już z tą
owsianką.
Po chwili na schodach rozległo się tupanie nóg Lauriego, po czym syn
mój wpadł jak szalony do kuchni. Z sypialni doszło mnie ciężkie stąpanie
nóg mojego męża.
- Dzień dobry, mamo! - krzyknął Laurie. - Byłem pewny, że już cię nie
ma.
- No cóż...
Laurie przyniósł tacę ze śniadaniem i zaczął sypać cukier na
owsiankę. Zasiadł do stołu, żeby dotrzymać mi towarzystwa.
- Jak myślisz - zapytał - może ty w ogóle nie pojedziesz do szpitala?
- Już się nad tym zastanawiałam. Laurie zaczął się gwałtownie śmiać.
- A co z tą całą wyprawką?
- Może już będzie dosyć tego cukru? - zasugerowałam. -Nie chciałbyś
poczytać gazety?
Laurie wziął ode mnie kolumnę sportową i oparł ją o dzbanek z kawą.
- A wiesz co? - powiedział patrząc na mnie badawczo. -Nauczycielka
zapytała mnie wczoraj, co z tym moim nowym braciszkiem. Powiedziała,
że przyjdzie i zaśpiewa ci „Sto lat", jak go wreszcie urodzisz.
- Powiedz jej, że pojechałam do Meksyku.
Mąż wszedł do jadalni, spojrzał na mnie z lekkim zdumieniem i
powiedział:
- Dzień dobry, kochanie, dzień dobry.
- Dzień dobry, tato. Mama jest jeszcze w domu - zawiadomił go
Laurie.
Mąż poszedł do kuchni.
- Dzień dobry - przywitał Elsie i dziewczynki, po czym Elsie
powiedziała mu, że jest pewna, że obudzilibyśmy ją, gdybyśmy pojechali
w nocy do szpitala.
Mąż przyniósł sobie śniadanie na tacy i usadowił się przy mnie.
- Dzisiaj powinny nadejść monety z Hongkongu - powiedział Laurie.
- Muszę do nich napisać - odparł mój mąż tajemniczo.
- Jak myślisz, co będzie z mamą? - zapytał go mój syn.
- Nie mam zielonego pojęcia - warknął mąż i zlustrował mnie od stóp
do głów.
Odsunęłam głowę z zasięgu pary buchającej z mojej filiżanki i
rzuciłam od niechcenia:
- Słuchajcie, jeżeli wolicie, to mogę się przenieść do hotelu.
Zawiadomię was, jak będzie po wszystkim.
- Jak się dzisiaj czujesz? - zainteresował się nagle mój mąż.
- A tam.
- Wolałbym, żebyś dzisiaj nie rodziła żadnych dzieci -oświadczył
nagle Laurie - bo musisz przyjechać po mnie do skautów.
- A jutro?
- Jutro też nie - wtrącił się mąż. - Jutro ja mam zebranie
Stowarzyszenia Numizmatyków, a już opuściłem ostatnie zebranie, bo
miałem katar, a przedostatnie, bo odwiedziła nas akurat twoja matka.
Chciałbym jutro pójść, bo oni jeszcze uznają, że lekceważę ich z powodu
byle głupstwa.
- A w niedzielę przyjeżdża twój wuj z ciotką - zauważyłam ironicznie.
- Może w takim razie odpowiada wam poniedziałek?
Elsie wsunęła głowę w drzwi.
- Poniedziałek jest dla mnie fatalny - oświadczyła - zdaję egzamin na
prawo jazdy. Niech pani poczeka do poniedziałku po południu. Będę
panią już mogła zawieźć. We wtorek Jannie idzie na urodziny do Kathy.
- A co w środę?
- W środę chciałabym odwiedzić moją siostrę - oświadczyła Elsie. -
Nie wiem, czy pani sobie przypomina, ale pytałam i pani powiedziała, że
mogę się umówić na ten dzień, bo pani już na pewno będzie z powrotem
w domu.
- Czy wobec tego czwartek wszystkim odpowiada? - zapytałam już
nieco podniesionym głosem.
- Nie wiem - zastanawiał się Laurie. - W czwartki też mam zawsze
skautowskie zbiórki.
- A może byś urodziła tego braciszka w moje urodziny
-zaproponowała Jannie z kuchni.
Urodziny Jannie wypadały za dziesięć miesięcy i kilka dni.
- Postaram się - przyrzekłam. Laurie roześmiał się.
- Pan Feeley powiedział, że jeżeli nasz braciszek urodzi się przed
wtorkiem, to odpali ci dziesięć procent od swojej wygranej - zawiadomił
mnie.
- Z jakiej znowu wygranej?
Laurie speszył się i spojrzał na ojca, który wstał z krzesła i powiedział
znacząco:
- Może byśmy sobie jeszcze raz popatrzyli na te rzymskie monety,
synu, co?
- Z jakiej wygranej? - krzyknęłam.
- Nie denerwuj się - uspokajał mnie mąż. - To jest taki nasz wspólny
pomysł... Będzie z tego prezent dla nowego członka rodziny...
- Taka książeczka - wtrącił się Laurie.
- No tak. Książeczka dla dziecka - dodał jego ojciec. Obydwaj ruszyli
do pokoju męża.
- Nie ma mowy o tym, żeby to wypadło przed wtorkiem -mówił mój
mąż do Lauriego, zupełnie jak gdyby mnie nie było w pokoju. - Rachunek
prawdopodobieństwa...
- Ross oświadczył wczoraj na wielkiej pauzie, że jeżeli nic nie
wystrzeli do Bożego Narodzenia, to będę mu musiał dać dziesiątkę -
powiedział Laurie.
- Powiedz mu, że stawiamy trzydzieści do jednego - odparł mój mąż.
Kontynuowali rozmowę już w pokoju za zamkniętymi drzwiami.
Słyszałam ich wyraźnie. Mąż twierdził, że Ross nie ma żadnej szansy na
wygraną, a Laurie zauważył, że pewnie uda mu się namówić
nauczycielkę na postawienie dwudziestu pięciu centów.
- Wolałbym naprawdę, żeby to nie wypadło we wtorek - ciągnął mój
mąż. - Ale na nią nie można liczyć.
- Ona jest gotowa zrobić to akurat takiego dnia, kiedy nikt nie postawi
grosza - westchnął Laurie. - Tato - zapytał nagle - czy to jest Neron?
- To jest guzik od mojego blezera - odparł mój mąż. - Muszę poprosić
Elsie, żeby mi go przyszyła.
Zapaliłam papierosa i dolałam sobie kawy. Nie miałam ochoty na nic
innego.
- Jest dziesięć po dziewiątej! - krzyczała Elsie z kuchni. Sally
wrzasnęła jak oparzona, zsunęła się z krzesła i pobiegła
do drzwi. Jannie za nią.
- Wracajcie natychmiast! - darła się Elsie. - Nie skończyłyście
owsianki.
- Cześć, tato - pożegnał się Laurie, poszedł do kuchni, wziął paczkę z
drugim śniadaniem i zatrzymał się na chwilę w jadalni. - Przyjedziesz po
mnie o piątej? - zapytał.
- Naturalnie, naturalnie.
Podeszłam do frontowych drzwi, żeby pomachać im ręką na
pożegnanie. Autobus szkolny odjechał; Sally usiadła w jadalni przy oknie
i czekała na furgonetkę, która miała ją zawieźć do
przedszkola. Na progu leżała już dzisiejsza poczta, więc poprosiłam
Sally, żeby ją podniosła, i poszłam do pokoju męża.
- Spójrz na te rachunki - zażądałam złośliwie.
- Znowu rachunki? - zdziwił się. - Przecież dopiero co...
- Może spróbujesz je zapłacić w rzymskich monetach
-zaproponowałam.
Usiadłam na twardym krześle, które wniosłam specjalnie do jego
pokoju, bo z miękkich foteli trudno jest się wydostać.
- Albo tymi jedenastoma sztonami z kasyna w Syjamie.
- Czy ty się aby dobrze czujesz? - zaniepokoił się mąż.
- Albo fałszywymi szkockimi markami. Czuję się znakomicie.
Mój mąż ostrożnie dotknął sterty rachunków wskazującym palcem.
- Jedno z nas - powiedział - musi pójść do banku i porozmawiać z
panem Andrews.
- Nie ja.
- Oczywiście, że nie ty. Chyba że poszłabyś jutro z rana -dodał. - To
znaczy, jeżeli nie pojedziesz przedtem do szpitala.
Nasz bank jest niezmiernie sympatyczną instytucją. Wysyła nam w
regularnych odstępach czasu książeczki czekowe w twardej okładce, a
urzędnicy jego gotowi są w każdej chwili podać klientom kurs franka
szwajcarskiego i niezmiernie chętnie udzielają porad przy sporządzaniu
testamentu. Panująca tam atmosfera jest znacznie mniej uroczysta niż na
przykład w dobrym kinie. Z zainstalowanych w strategicznych punktach
głośników płyną nieustannie łagodne dźwięki muzyki, klimatyzatory
oczyszczają powietrze z cierpkiego zapachu banknotów
dziesięciodolarowych, dobrze wyściełane kanapy służą nerwowym
petentom, zgłaszającym się po pożyczki; jednym słowem jest to bank
poświęcony najrozmaitszym czynnościom,
z wyjątkiem szybkiego obrotu pieniędzmi. W ostatnich latach
spotykałam się tam wielokrotnie z niejakim panem Andrews,
człowiekiem, który miał zwyczaj zadawania niesłychanie wnikliwych
pytań i odnosił się do mnie z nie ukrywanym lekceważeniem.
Widywałam go zazwyczaj w związku z niewielkimi sumami pieniędzy,
które przechodziły przez ręce pana Andrews na nasze konto, a stamtąd
niemal bezpośrednio na konta mleczarzy, lekarzy, domów towarowych
oraz najdziwniejszych osób, z którymi mój mąż grywał w pokera. Pan
Andrews jest bezapelacyjnie przekonany, że jeżeli wypłaca mi
jakąkolwiek sumę, to jest to z jego strony osobista przysługa.
- Zawsze chętnie udzielamy kredytu - powtarza swoją ulubioną
śpiewkę. - Ostatecznie jest to jedna z głównych funkcji każdego banku.
Czy nie tak?
Pan Andrews jest tak głęboko przeświadczony o tym, że funkcją
banku jest właśnie czynność odwrotna, że zamiast mu odpowiedzieć na to
pytanie, śmieję się perliście i mówię coś w rodzaju: czy dziewięćdziesiąt
dni równa się trzem miesiącom?
Pan Andrews lubi także sentencje takie, jak:
- Pani chyba zdaje sobie sprawę z tego, że my też mamy zobowiązania
finansowe... - albo: - Gdybyśmy chcieli udzielać pożyczek wszystkim
klientom, którzy...
Pan Andrews nigdy nie używa słowa „pieniądze". Woli mówić o
„kredytach", „funduszach" albo „dochodach". Kiedy idę do pana
Andrews, żeby porozmawiać z nim na temat „kredytów", „funduszów"
albo „dochodów", zabieram z sobą z zasady jedno z moich dzieci, w
nadziei, że widok ich smutnych ocząt wzruszy kamienne serce tego
człowieka, chociaż powinnam już wiedzieć, że ich smutne oczęta
mogłyby z równym powodzeniem usiłować otworzyć kasę pancerną. Raz
tylko udało nam się zaskoczyć pana Andrews, a mianowicie w dniu,
kiedy Laurie, który właśnie zaczynał kolekcjonowanie monet, zapytał,
czy może przejrzeć szufladę z drobnymi, bo
chciałby wymienić kilka zwykłych pięciocentówek na takie z literą
„V", symbolem zwycięstwa.
Tym razem zjawiłam się u pana Andrews na krótko przed Bożym
Narodzeniem - w okresie dla nas finansowo trudnym. Wiedziałam, że
prezenty dla dzieci zostały już na szczęście zakupione i schowane w
bezpiecznym miejscu, chociaż bynajmniej nie zapłacone, więc trzymając
jedną ręką Jannie, ubraną w niebieski kombinezon, a drugą Sally, ubraną
w czerwony kombinezon, weszłam dość nieśmiałym krokiem do
królestwa pana Andrews. Dziewczęta miały wyszczotkowane włosy,
botki starannie nałożone na właściwe nogi, poza tym przyrzekłam im, że
jeżeli uda mi się wydobyć z pana Andrews trochę gotówki, to zafunduję
im lody. Z głośników banku płynęły piękne tony kolędy „Radość światu
całemu", a w środkowej jego nawie, gdzie zazwyczaj przeprowadza się
transakcje hipoteczne, stała ogromna choinka. Na okres przedświąteczny
dział hipotek przeniesiony został do niewielkiej niszy za kasami.
Posadziłam dziewczynki na wybitej aksamitem ławie ustawionej na
wprost drzewka, kazałam im nie ruszać się i przyrzekłam, że powrócę za
chwilę i zabiorę je na obiecane lody. Przysiadły posłusznie, a ja
podeszłam do sekretarki pana Andrews.
- Dzień dobry - powiedziałam.
- Dzień dobry - odparła. - Wesołych świąt. Uśmiechnęła się serdecznie
i pochyliła się nad papierami.
- Czy mogłabym porozmawiać z panem Andrews? - zapytałam,
wplatając palce w ozdobną, metalową kratę.
- A w jakiej sprawie, jeśli wolno zapytać?
- W sprawie pożyczki - przysunęłam się nieco bliżej.
- W sprawie pani pożyczki - powiedziała owym szczególnym
przenikliwym głosem, jakim odzywają się urzędnicy bankowi, kiedy
mowa jest o przepływie pieniędzy w niewłaściwą stronę. - Czy pani
zamierza rozpocząć spłacanie pożyczki?
- Miałam nadzieję, że pan Andrews znajdzie dla mnie chwilę czasu.
- Ależ to naprawdę urocze - uśmiechnęła się najniespo-dziewaniej w
świecie urzędniczka.
Po minucie zorientowałam się, że patrzy na moje dziewczynki.
Okazało się, że spoza drzewka wyłonił się święty Mikołaj, całkiem
autentyczny, w czerwonym płaszczu i z białą brodą. Skinął na moje córki,
żeby podeszły do bariery.
- Nie miałam pojęcia, że nasz bank ma na etacie świętego Mikołaja.
- Każdego roku w okresie świąt.
Jannie i Sally zsunęły się z ławki i podeszły do barierki.
- Halo, święty Mikołaju! - zawołała Sally radośnie. Jannie
uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem. W całym
banku klienci i urzędnicy kiwali głowami, uśmiechali się i wymieniali
życzliwe uwagi. Ponieważ znam Jannie i Sally od dłuższego czasu,
oderwałam się od biurka sekretarki pana Andrews, ale za późno, bo
dopiero w chwili, kiedy św. Mikołaj otwierał drzwiczki, żeby wpuścić je
za barierkę. Usiadł na krzesełku pod pięknie oświetlonym drzewkiem i
posadził sobie Jannie na jedno kolano, a Sally na drugie.
- Ho, ho, ho - zaśmiał się - czy jesteście grzeczne, moje panienki?
Jannie tylko skinęła głową, a Sally krzyknęła:
- Ja jestem bardzo grzeczna!
- A czy codziennie szorujecie zęby?
- Dwa razy - oświadczyła Sally. - Ja szoruję zęby rano i wieczorem, i
rano.
- Ho, ho, ho - powtórzył święty Mikołaj. - Więc jesteście grzeczne, co,
dziewczynki?
- Ja jestem bardzo grzeczna - powtórzyła Sally niecierpliwie.
Święty Mikołaj zamyślił się głęboko.
- A czy myjecie sobie codziennie buzie? - zapytał wreszcie.
- Ja zawsze myję sobie buzię! - krzyknęła Sally i wiedziona
niezawodnym instynktem dodała: - Buzię i ręce, i szyję, i uszy, i...
- Dobrze, doskonale - powiedział pospiesznie święty Mikołaj i znowu
się roześmiał. - No, a teraz powiedzcie mi, co święty Mikołaj ma wam
przynieść na Boże Narodzenie?
- Lalkę - zaryzykowała Jannie. - Czy mógłby mi przynieść lalkę?
- Oczywiście, z całą pewnością przyniosę ci lalkę - przyrzekł święty
Mikołaj. - Przyniosę ci najpiękniejszą lalkę świata, a to dlatego, że jesteś
taką grzeczną dziewczynką.
- I wózek - powiedziała Jannie już śmielej. - I naczynia dla lalek, i
kuchenkę, dobrze?
- Oczywiście. Przyniosę ci wszystko, o co prosisz, bo grzeczne
dziewczynki zawsze dostają to, o co proszą.
Mój bezmyślny uśmieszek zaczął powoli przygasać. Wiedziałam, że
w pokoju gościnnym na dnie szafy leży piękna lalka w niebieskiej
sukience dla Jannie i równie śliczna w różowej sukience dla Sally;
robiłam gwałtowne znaki ręką, ale święty Mikołaj ignorował mnie.
- A ja, a ja, a ja! - krzyknęła Sally. - Ja chcę rower! Potrząsnęłam
gwałtownie głową i uśmiechnęłam się nerwowo do świętego Mikołaja.
- Doskonale - powiedział do Sally. - Będzie też rowerek. Grzecznym
dziewczynkom przynoszę rowerki.
- Naprawdę? - krzyknęła Sally. - I lalkę? I wózek?
- Naprawdę - zapewniał ją święty Mikołaj. Sally spojrzała z
zachwytem w oczach na Jannie.
- Zobacz, on mi naprawdę przyniesie rower - szepnęła.
- Ja też chcę rower - oświadczyła Jannie.
- Doskonale - zgodził się święty Mikołaj. - A czy byłaś grzeczna przez
cały rok?
- Byłam absolutnie szalenie grzeczna - powiedziała Jannie. -
Niebywale grzeczna.
- Ja też, ja też - przerwała jej Sally. - Ja chcę klocki! I duży wózek dla
mojej lalki. I rower.
- Nasz brat musi mieć mikroskopa - zawiadomiła Jannie świętego
Mikołaja. - On też był bardzo grzeczny przez cały rok. Poza tym dla mnie
mógłby być jeszcze stolik i cztery krzesła.
- Święty Mikołaju! - zawołałam cicho. - Święty Mikołaju,
przepraszam bardzo, ale...
- Co za urocze dziewuszki - powiedziała za mną jakaś pani.
- I cukierki, i pomarańcze, i orzechy - ciągnął święty Mikołaj -
wszystko to znajdziecie w waszych pończochach. I lizaki, i...
- Zapomniałam, ale chciałabym jeszcze nową sukienkę wyjściową -
zażądała Jannie.
- No dobrze, ale pamiętajcie, żebyście były grzeczne. I posłuszne.
Róbcie zawsze, co wam każe mama i tata, i nigdy, ale to nigdy nie
zapominajcie o myciu zębów, dobrze?
W popłochu powróciłam przed biurko sekretarki pana Andrews.
- Muszę się w tej chwili zobaczyć z pani szefem - powiedziałam. - W
szalenie pilnej sprawie.
- Proszę chwilę poczekać - sekretarka z rozrzewnieniem przyglądała
się moim córeczkom i świętemu Mikołajowi.
Z głośników płynęła kolęda „Pójdźcie wszyscy do stajenki".
Próbowałam za wszelką cenę zapamiętać listę rzeczy do zakupienia, a
więc rower, mikroskop, stolik, krzesła, wózek. Moje córki przybiegły do
mnie w podskokach.
- Mamo! - wrzeszczała Sally na cały głos. - Zobacz, co nam dał święty
Mikołaj.
- Widziałyśmy świętego Mikołaja - potwierdziła Jannie. -Tu, w banku.
Dał nam woreczek z czekoladowymi monetami.
- Świetnie, świetnie, świetnie - wymamrotałam przez zęby.
- Ja będę miała rower, przyrzekł mi, no i...
- Ja też, mnie też obiecał rower i wózek, i naczynia dla lalek...
- I trzeba wywiesić pończochy...
- Pan Andrews panią prosi - oznajmiła sekretarka. Posadziłam córki na
wyściełanej ławie i weszłam do gabinetu
pana Andrews. Na jego nosie widniały niewątpliwie ślady po
czerwonej szmince, ale patrzał na mnie jak zwykle oczami zimnymi jak
stal, a płynące z głośnika dźwięki janczarów brzmiały teraz raczej jak
brzęk podrzucanych pięćdziesięciocentówek.
- Ach, to pani - powiedział święty Mikołaj i wyciągnął moją kartkę z
segregatora. - Cóż panią tym razem do nas sprowadza? W tak niedługim
czasie - dodał.
Poranek był piękny i słoneczny. Powietrze zimne, ale czyste jak
kryształ. Kierowca właśnie skończył fascynującą opowieść o wizycie
teściowej, która przyjechała przed kilkoma dniami i zawekowała
wszystkie brzoskwinie, które jego żona zamierzała zamrozić na zimę.
- Zmarnowała je co do jednej - zakończył i w tej samej chwili
podjechał pod nasz dom.
- Dzieciaki stoją na ganku - oświadczył.
- Boże Narodzenie za pasem - powiedział mój mąż do taksówkarza,
wręczając mu napiwek. - Założę się, że w nocy spadnie śnieg.
Włosy Jannie nie widziały na pewno grzebienia od chwili, kiedy
opuściłam dom i wchodząc na pierwszy stopień postanowiłam przede
wszystkim zażądać, żeby powiedziała, gdzie ukryła szczotkę. Miała na
sobie swój ulubiony kostium kąpielowy i była boso. Włosy Lauriego
domagały się strzyżenia. Na nogach miał stare pepegi, przy czym w
jednym tkwiły jeszcze resztki sznurowadła, ale drugi był zapięty na
agrafkę; od dawna zamierzałam wyrzucić je do śmietnika. Sally miała
całą twarz w czekoladzie. Na głowę nałożyła futrzaną czapkę Lauriego.
Cała trójka stała na ganku oparta o balustradę. Patrzyli na mnie w niemym
oczekiwaniu.
Usiłowałam objąć moje dzieci jednym ruchem, ale wymknęły mi się i
pobiegły do ojca.
- Czy przyniosłaś j e? - krzyknęła Jannie. - Czy przyniosłaś je? Czy
przyniosłaś je?
- Czy to jest to, co masz na ręku? - zapytał Laurie z niedowierzaniem.
- To malutkie zawiniątko?
- Czy przyniosłaś je?
- Pójdziemy do środka, to zobaczycie - zaproponował ojciec. Cała
trójka poszła za nim do salonu i stanęła przy kanapie.
- Nie dotykajcie go - powiedział mój mąż, a moje dzieci skinęły
poważnie głowami.
Mąż położył zawiniątko na kanapie i zaczął je ostrożnie rozwijać.
Zapanowała grobowa cisza. Po dłuższym czasie rozległ się głos Salły:
- Co to jest? - zapytała.
- Dziecko - wytłumaczył jej ojciec, nie bez zdenerwowania w głosie. -
Chłopczyk. Nazywa się Barry.
- Czy to jest dziecko? - zwróciła się do mnie Sally.
- Strasznie malutkie - zdziwił się Laurie. - Nie mogłaś wziąć
większego?
- Próbowałam - odparłam z irytacją. - Chciałam zabrać jakieś większe
i lepsze, ale doktor powiedział, że to jest ostatnie, jakie mu zostało i
innego nie ma.
- O Boże - westchnęła Jannie - co my z tym zrobimy? No, ale grant, że
wróciłaś.
Nagle Jannie i Sally wpakowały mi się obie na kolana, a Laurie
podszedł i nawet pozwolił się szybko pocałować w policzek;
przekonałam się także, że potrafię znowu objąć wszystkie moje dzieci
jednocześnie, co mi się w ostatnich tygodniach już nie udawało.
- No już - żachnął się po chwili Laurie, który miał dość tej
sentymentalnej sceny. - Więc mamy nareszcie nowego braciszka. Czy
myślicie, że on urośnie?
- On ma strasznie małe nóżki - zasępiła się Jannie. Mnie się zdaje, że
one są dużo za małe.
- Słuchajcie, jeżeli on wam się nie podoba, to możemy go zwrócić -
zaproponował mój mąż.
- Nie, skąd! - uspokajał go Laurie. - To nie to. Tylko że
spodziewaliśmy się czegoś większego.
- Co to jest? - Sally dotknęła jednym palcem stopki dziecka. - Czy to
jest nóżka?
- Pamiętajcie, że on nazywa się Barry.
- Barry, cześć, Barry - odezwał się Laurie i spojrzał wnikliwie w jedno
otwarte niebieskie oczko brata. - Cześć, Barry, cześć, stary.
- Cześć, Barry - powiedziała Jannie.
- Cześć, Barry - powtórzyła Sally. - Czy to jest twoja nóżka?
- Boję się, że to będzie strasznie wrzeszczało - zwrócił się Laurie do
ojca, jak mężczyzna do mężczyzny.
- A co ma robić? - jego ojciec wzruszył ramionami z rezygnacją.
- Jannie beczała dzień i noc - wspominał Laurie.
- Nic podobnego - oburzyła się Jannie. - To ty wrzeszczałeś dzień i
noc.
- Czy dostałaś to w szpitalu? - zapytała Sally. Poruszała nóżką nowego
brata, aż podwinął paluszki.
- Tak - odparłam.
- Dlaczego nie zabrałaś mnie ze sobą? - chciała wiedzieć Sally.
- Zabrałam cię poprzednim razem.
- Jak on się nazywa, bo zapomniałam?
- Barry.
- Barry?
- Barry.
- Gdzie go znalazłaś?
- No dobra - powiedział Laurie. - To ja już sobie pójdę i popatrzę na te
nowe greckie tetradrachmy.
- Słusznie - jego ojciec także podniósł się z krzesła. Laurie zatrzymał
się na chwilę przy mnie. Widać chciał mi
powiedzieć coś miłego.
- Pewnie się cieszysz - powiedział wreszcie - że będziesz miała znowu
coś do roboty, bo my już jesteśmy całkiem dorośli.