Traktat poetycki Czesław Miłosz

background image

TYTUŁ: Traktat poetycki
AUTOR: Czeslaw Milosz

OPRACOWAŁ : Jaroslaw Basaj (jeremias@mp.pl)
----------------------------------------------------------------
---------
(1957)

WST

Ę

P


Mowa rodzinna niechaj b

ę

dzie prosta.

A

ż

eby ka

ż

dy, kto usłyszy słowo

Widział jabłonie, rzek

ę

, zakr

ę

t drogi,

Tak jak si

ę

widzi w letniej błyskawicy.


Nie mo

ż

e jednak mowa by

ć

obrazem

I niczym wi

ę

cej. Wabi j

ą

od wieków

Rozkołysanie rymu, sen, melodia.
Bezbronn

ą

mija suchy, ostry

ś

wiat.


Niejeden pyta dzisiaj co to znaczy
Ten wstyd, je

ż

eli czyta ksi

ę

g

ę

wierszy,

Jakby do gorszej natury w nim samym
Zwracał si

ę

autor w niejasnym zamiarze

My

ś

l odsuwaj

ą

c i my

ś

l oszukuj

ą

c.


Z przypraw

ą

ż

artu, błaze

ń

stwa, satyry,

Jeszcze si

ę

umie podoba

ć

poezja.

Jej znakomito

ść

wtedy si

ę

docenia.

Ale te walki, gdzie stawk

ą

jest

ż

ycie

Toczy si

ę

w prozie. Nie zawsze tak było.


I nie wyznany dotychczas jest

ż

al.

Słu

żą

, nie trwaj

ą

, romanse, traktaty.

Bo wi

ę

cej wa

ż

y jedna dobra strofa

Ni

ż

ci

ęż

ar wielu pracowitych stronic.


I. PI

Ę

KNE CZASY


Fiakry drzemały pod Mariack

ą

Wie

żą

.

Kraków malutki jak jajko w listowiu
Wyj

ę

te z rondla farby na Wielkanoc.

I w pelerynach kroczyli poeci.
Nazwisk ich dzisiaj ju

ż

si

ę

nie pami

ę

ta.

Ale ich r

ę

ce były rzeczywiste,

Spinki, mankiety nad blatem stolika.
Dziennik na kiju niósł Ober i kaw

ę

A

ż

min

ą

ł, tak jak oni, bez imienia.

Muzy, Rachele w powłóczystym szalu,
Zwil

ż

ały usta, warkocz upinaj

ą

c

Szpilk

ą

co le

ż

y z popiołem ich córek

Albo w gablotce, przy konchach bez d

ź

wi

ę

ku

I szklanej lilii. Anioły secesji
W ciemnych wygódkach rodzicielskich domów
Rozmy

ś

laj

ą

ce o zwi

ą

zku płci z dusz

ą

,

Lecz

ą

ce w Wiedniu smutki i migreny

(Docent Freud, słysz

ę

, z Galicji jest rodem).

I Annie Csilag rosły, rosły włosy,
Szamerowana była pier

ś

huzarów.

Po górskich wioskach szła wie

ść

o Cesarzu

Którego powóz widział kto

ś

w dolinie.

background image


Tam nasz pocz

ą

tek. Na pró

ż

no si

ę

broni

ć

,

Pró

ż

no wspomina

ć

daleki Wiek Złoty.

Nam raczej przyj

ąć

i uzna

ć

za swoje

W

ą

sik z pomad

ą

, melonik na bakier

I tombakowej brz

ę

kanie dewizki.


Za swoj

ą

uzna

ć

pie

śń

przy kuflu piwa

W czarnych jak sukno fabrycznych osadach.
Zapałk

ą

trzasn

ąć

, na dwana

ś

cie godzin

I

ść

, tworzy

ć

w dymach post

ę

p i bogactwo.


Płacz, Europo, i czekaj szyfkarty.
W grudniowy wieczór, w porcie Rotterdamu
Milcz

ą

cy stanie okr

ę

t emigrantów.

W zamarzłe maszty, jak w

ś

nie

ż

ne chojary

Z dołu uderzy litanijny chór
W chłopskim, słowe

ń

skim czy polskim, narzeczu.


Trafiona z pistoletu gra pianola.
Kadryl po knajpach goni dzikie pary.
I ruda, tłusta, prztykaj

ą

c w podwi

ą

zk

ę

,

Z rozwalonymi udami na tronie,
W pantoflach z puszkiem, czeka tajemnica
Na domokr

ąż

ców gum i salwarsanu.


Tam nasz pocz

ą

tek Ju

ż

miga iluzyon:

Max Linder krow

ę

prowadzi i pada.

W ogródkach

ś

wiec

ą

przez ziele

ń

lampiony.

ś

e

ń

ska orkiestra w puzon, w puzon dmie.


A

ż

z r

ą

k, pier

ś

cieni, gorsetów liliowych,

Z popiołu cygar, wije si

ę

, rozwija

Przez bory, lasy, góry i równiny
Komenda: "Vorwarts!" "En avant!" "Allez!"

To nasze serca, wapnem przysypane,
Na pustych polach które zlizał płomie

ń

.

I nikt nie wiedział czemu si

ę

sko

ń

czyło

- Grała pianola - post

ę

p i bogactwo.


Styl nasz, cho

ć

to jest przykre, tam si

ę

rodzi.

Bzyka pokorna lira wcze

ś

nie rano

W mansardzie nad grzechotk

ą

tingel-tanglu.

Pie

śń

eteryczna niby chrobot gwiazd,

Handlarzom i ich

ż

onom niepotrzebna

I ludziom z górskich wiosek niepotrzebna.
Czysta na przekór smutnym sprawom ziemi.
Czysta. Nie wolno jej u

ż

y

ć

wyrazów:

Telefon, poci

ą

g, bidet, rzy

ć

i pieni

ą

dz..


Uczy si

ę

czyta

ć

długowłosa Muza

W ciemnych wygódkach rodzicielskich domów
I wie ju

ż

odt

ą

d, co poezj

ą

nie jest.

A jest ni

ą

tylko wzruszenie i powiew

Który w trzech kropkach mieszka, za przecinkiem.
Płynie, faluje nieprzetłumaczalne,
Ersatz modlitwy. Tak odt

ą

d zostanie.

Wzbroniony b

ę

dzie oddech zwykłej składni.

"Phi, publicystyka. Niech mówi proz

ą

".

A

ż

kiedy

ś

, w szkołach nowej awangardy,

background image

Odkryciem nazw

ą

postarzały zakaz.


Nie wszyscy gin

ą

bez

ś

ladu poeci.

Kasprowicz ryczał, rwał jedwabne p

ę

ta.

A zerwa

ć

nie mógł, bo s

ą

niewidoczne.

A to nie p

ę

ta, raczej nietoperze,

Wypijaj

ą

ce z mowy sok w przelocie.

Staff, niew

ą

tpliwie, był koloru miodu

I czarownice, gnomy, deszcz wiosenny
Sławił na niby dla

ś

wiata na niby.

Co do Le

ś

miana, ten wyci

ą

gn

ą

ł wnioski:

Je

ż

eli ma by

ć

sen, to sen a

ż

do dna.


Mała uliczka jest w małym Krakowie.
Dwóch kiedy

ś

chłopców tam obok mieszkało.

Je

ż

eli jeden szedł z gimnazjum Anny

Widział drugiego jak bawił si

ę

w piasku.

ż

ny im dany los i ró

ż

na sława.


Olbrzymie morza, niepoj

ę

te kraje,

Wyspy na których za raf

ą

korali

W rogat

ą

muszl

ę

dm

ą

nagie plemiona

Poznał marynarz. Trwa dotychczas chwila
Kiedy w bezludnym upale Brukseli
Wst

ę

pował wolno na schody z marmuru

I dzwonek, tak gdzie S akcyjnej spółki,
Przycisn

ą

ł, długo wsłuchuj

ą

c si

ę

w cisz

ę

.

Wszedł. Dwie kobiety plotły ni

ć

na drutach.

Jemu zdawało si

ę

,

ż

e to s

ą

Parki.

Zwijaj

ą

c pasmo w stron

ę

drzwi skin

ę

ły.

Anonimow

ą

dło

ń

podał dyrektor.

Tak Józef Conrad został kapitanem
Statku na rzece Kongo, bo s

ą

dzone.

Głos ostrze

ż

enia, dla tych, co słyszeli

Ukrył w powiastce znad tej rzeki Kongo:
Cywilizator, oszalały Kurtz,
Miał ko

ść

słoniow

ą

ze

ś

ladami krwi,

Na memoriale o

ś

wiatłach kultury

Pisał "ohyda" a wi

ę

c ju

ż

wst

ę

pował

W dwudziesty wiek.
Tymczasem dzi

ś

-dzi

ś

,

Podkówki, wst

ąż

ki i taniec nad ranem

Pod wtór basetli w podkrakowskiej wiosce
I od stuleci grały si

ę

jasełka.


Nieprzemo

ż

onej woli był Wyspia

ń

ski.

Teatr narodu widział jak u Greków.
Ale sprzeczno

ś

ci zwyci

ęż

y

ć

nie zdołał -

Ona przełamie mow

ę

i widzenie,

Ona oddaje nas w niewol

ę

dziejów,

A

ż

nie jeste

ś

my osoby, mniej,

ś

lady

Piecz

ę

cie w których odcisn

ą

ł si

ę

styl.

Nam nie zostawił Wyspia

ń

ski pomocy.


W spadku nie takie wzi

ę

to monumentum.

ś

artem pocz

ę

te, nie dla ka

ż

dej chwały,

Zgodne z j

ę

zykiem jak

ś

piewka przedmie

ś

cia

I niecielesnej my

ś

li ku nauce,

Szkoda

ż

e fraszka - tylko "Słówka" Boya.


Dzie

ń

ten przygasa.

Ś

wiece zapalono.

background image

Na Oleandrach zamek karabinu
Nie szcz

ę

ka wi

ę

cej i błonia s

ą

puste.

W piechurskich butach odeszli esteci.
Włosy ich zamiótł chłopak u fryzjera.
Stoi na polach mgła i zapach dymu.

A ona, ona ma woalk

ę

lila.

Przy

ś

wiecach palce kładzie na klawisze.

I, kiedy doktór kieliszki nalewa,
Pie

śń

, co jest dla nas wie

ś

ci

ą

znik

ą

d

ś

piewa:


Szumiały mu echa kawiarni
Całunem si

ę

kładły na skro

ń

.


II. STOLICA

Ty, obce miasto na sypkiej równinie
Pod prawosławn

ą

kopuła soboru,

Dla ciebie muzyka piszczałka roty,
Kawalergard, sołdat wsiech wysze,
Tobie z doro

ż

ki r

ż

y Ałławerdy.

Tak trzeba od

ę

zaczyna

ć

, Warszawo,

Do twego

ż

alu, n

ę

dzy i rozpusty.

Przekupie

ń

, r

ę

k

ą

zgrabiał

ą

od chłodu,

Szklank

ą

odmierza pestki słonecznika.

Praporszczyk wiezie kolejarsk

ą

cór

ę

.

Ksi

ęż

n

ę

z niej zrobi w Elizawetgradzie.


Na czerniakowskiej, Górnej i na Woli
Ju

ż

czarna Ma

ń

ka, szumi

ą

c falbankami,

Na pi

ę

tro idzie, robi perskie oko.


A tob

ą

włada, miasto, Cytadela.

Uszami strzy

ż

e kabardy

ń

ski ko

ń

Je

ż

eli echo niesie "Ponad troony".


Na gubernialn

ą

dosy

ć

masz stolic

ę

,

Ty, luna-parku prywislanskich krajów.
Wi

ę

c tobie teraz by

ć

stolic

ą

pa

ń

stwa

Kiedy si

ę

tłocz

ą

zbiegowie z Ukrajny

Sprzedaj

ą

c brylant z dworu pod Odess

ą

?

Szabla, francuska strzelba z demobilu
Niechaj wystarcz

ą

za bro

ń

w twoich bitwach.

Przeciwko tobie,

ś

mieszna, wybuchł strajk

I w

ś

wiatłej Pradze i w dokach Londynu.


Wi

ę

c ochotnicy w biurach propagandy

Pisz

ą

nocami o wschodniej nawale,

Nie wiedz

ą

c,

ż

e im b

ę

dzie grzmie

ć

nad grobem

Z chrapliwej miedzi tr

ą

b Internacjonał.

A jednak jeste

ś

. Z czarnym twoim gettem,

Z bezrobotnymi, których gniew jest senny,
Ze łzami kobiet w przedwojennej chustce.

Latami b

ę

dzie chodzi

ć

w Belwederze.

Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwało

ść

.

I b

ę

dzie mrucze

ć

: "Oni nas napadn

ą

".

Kto? I poka

ż

e na zachód, na wschód.

"Koło historii wstrzymałem na chwil

ę

".


Powój wyro

ś

nie z plam zeschni

ę

tej krwi.

background image

Gdzie

ż

yto kl

ę

ka, tam wstan

ą

bulwary.

I pokolenie pyta: jak to było?

A

ż

ż

aden, miasto, nie zostanie kamie

ń

W miejscu na którym le

ż

ał i przeminiesz.

Płomie

ń

rozgryzie malowane dzieje.

Jak wykopany grosik b

ę

dzie pami

ęć

.

Za twoje kl

ę

ski dostaniesz nagrod

ę

.

Na znak,

ż

e tylko mowa jest ojczyzn

ą

Mur twój obronny u twoich poetów.

Poeta musiał by

ć

z dobrej rodziny.

Ś

wi

ą

tobliwego cadyka wzi

ą

ł w rodzie.

Ojcowie jego czytali Lassalle'a,
Wierzyli w Post

ę

p i w berli

ń

ski Lied.

Powoli wdzi

ę

k si

ę

zwykł był destylowa

ć

.

Byli i z gorszych, szlachetków czy łyków,
Czy nawet z Niemca w wełnianej szlafmycy.

"Pod Pikadorem" hucz

ą

c nie odgadli

ś

e gorzki w smaku bywa li

ść

wawrzynu.

Rozdymał nozdrza recytuj

ą

c Tuwim,

"Ca ira!" wołał w Grodnie, Tykocinie,
I dr

ż

ała sala tubylczej młodzie

ż

y

Na d

ź

wi

ę

k spó

ź

niony gór

ą

o sto lat,

A

ż

entuzjastów, tych którzy prze

ż

yli,

Spotka

ć

miał Tuwim na balu UB

ś

eby zamkn

ę

ło si

ę

ogniste koło

I trwał, jak zawsze, bal u Senatora.

Wiosn

ę

, nie Polsk

ę

, chciał widzie

ć

na wiosn

ę

Depcz

ą

cy przeszło

ść

Lecho

ń

-Herostrates.

Ale rozmy

ś

la

ć

miał przez całe

ż

ycie

O słuckich pasach i o karmazynie
Czy o religii, cho

ć

nie katolickiej

A tylko polskiej, na mszy narodowej
Kapłanem w kom

ż

y mianuj

ą

c Or-Ota.


A có

ż

Słonimski, smutny i szlachetny?

Jutru powierzał si

ę

i Jutro głosił.

Władztwa Rozumu co dzie

ń

oczekiwał

Na sposób Wellsa czy na inny sposób.
Niebo Rozumu ci

ę

ły krwawe pr

ę

gi,

Wi

ę

c ju

ż

na staro

ść

przekazywał wnukom

Dawn

ą

nadziej

ę

,

ż

e oni zobacz

ą

Jak Prometeusz schodzi z gór Kaukazu.

Z barwnych kamieni składał gospodarstwo
Publicznym sprawom obcy Iwaszkiewicz,
Mówca pó

ź

niejszy, tudzie

ż

obywatel

Pod naciskami twardej konieczno

ś

ci,

Za wzgl

ę

dne uzna

ć

wszystko, no bo mija

Potem słowia

ń

skie wskaza

ć

ludziom cnoty

ś

eby nam chłopska zagrała kapela -

Jest melancholia przecie w takiej doli.

Nie lepsza wcale, tylko bardziej dumna
Samotno

ść

w bieli zim ameryka

ń

skich.

Ś

lad nó

ż

ek ptaka ten sam co od wieków.

Czas ju

ż

nie rani i nie daje siły.

Niebieska sójka, podkarpackiej krewna,

background image

B

ę

dzie zagl

ą

da

ć

w okno Wierzy

ń

skiego.

Och, cena, cena jak

ą

si

ę

zapłaci

Za rado

ść

chłopca, za wiosn

ę

i wino!


Nigdy nie było tak pi

ę

knej plejady.

A jednak w mowie ich błyszczała skaza,
Skaza harmonii, ta, co u ich mistrzów.
I przemieniony chór nie był podobny
Do bezładnego chóru zwykłych rzeczy.

A tam si

ę

zacz

ę

ło, tam fermentowało

ę

biej ni

ż

si

ę

ga utoczone słowo.

W grozie

ż

ył Tuwim, milkn

ą

ł, grał palcami,

Na jego twarzy hektyczne wypieki.
I, rzecz by mo

ż

na, wojewodów łudził

Jak pó

ź

niej łudził dobrych komunistów.

Krztusił si

ę

. W krzyku drugi był zawarty,

Zamaskowany:

ż

e społeczno

ść

ludzka

Sama ju

ż

w sobie jest dziwem nad dziwy,

ś

e my chodzimy, jemy i mówimy

A wiekuista

ś

wiatło

ść

ju

ż

nam

ś

wieci.


Jak ci, co w ho

ż

ej, u

ś

miechni

ę

tej pannie

Widzieli szkielet z pier

ś

cieniem na ko

ś

ci

Był Julian Tuwim.

śą

dał poematów.

Ale my

ś

l jego jest konwencjonalna

I tak u

ż

yta, jak rym i asonans.

Przykrył ni

ą

wizje, których si

ę

zawstydził.


Ktokolwiek biał

ą

r

ę

k

ą

w tym stuleciu

Prowadzi rz

ą

dki liter na papierze

Słyszy stukania, głosy biednych duchów
Zamkni

ę

tych w stole, w

ś

cianie, w wazie kwiatów.

Da

ć

zna

ć

próbuj

ą

,

ż

e ich wła

ś

nie r

ę

ka

Z materii przedmiot ka

ż

dy wydobyła.

Godziny m

ę

ki, nudy, beznadziei

W nim zamieszkały i znikn

ąć

nie mog

ą

.

Płoszy si

ę

wtedy ten, co trzyma pióro.

Niejasn

ą

w sobie czuje obrzydliwo

ść

.

Dziecka niewinno

ść

odzyska

ć

próbuje

Ale daremny przepis i zakl

ę

cie.


Oto dlaczego młode pokolenie
Tamtych poetów polubiło w miar

ę

,

Hołd im oddaj

ą

c, ale nie bez gniewu.

J

ą

ka

ć

si

ę

chciało odt

ą

d programowo

Bo tre

ść

wyra

ż

a

ć

zdaje si

ę

j

ą

kała.


Broniewski te

ż

nie znalazł u nich łaski

Cho

ć

co

ś

- podziemne i nieujarzmione -

Układał w strofy dla proletariatu.
A jednak Wiosna Ludów po raz drugi
To ostatecznie te

ż

było Bel Canto.


Oni by chcieli nowego Whitmana.
Ten by im w tłumie wo

ź

niców i drwali

Codzienne czyny zamieniał na sło

ń

ce..

Ten by im w heblach, obc

ę

gach i dłutach

L

ś

nił i wibrował, obiegaj

ą

c Kosmos.


Awangardzistów było bardzo wielu.

background image

Podziwu godny z nich jest tylko Przybo

ś

.

W sól, w popiół padły narody i kraje
A Przybo

ś

został, tak jak był, Przybosiem.

ś

adne szale

ń

stwo serca mu nie z

ż

arło.

Ludzkie - wi

ę

c łatwiej takich si

ę

rozumie.

W czym jego sekret? Ju

ż

w Anglii Szekspira

Kierunek powstał, tak zwany euphuism:
Pisa

ć

doradzał tylko metafor

ą

.

Pod spodem Przybo

ś

był racjonalist

ą

.

Uczucia miewał, jakie s

ą

wskazane

Dla rozs

ą

dnego członka społecze

ń

stwa.

Równie mu obcy i smutek i humor.
On chciał w ruch pu

ś

ci

ć

statyczne obrazy.


Awangardzi

ś

ci raczej si

ę

mylili.

Wskrzeszali stary krakowski obrz

ą

dek,

Wi

ę

cej powagi przypisuj

ą

c słowom

Ni

ż

słowa unie

ść

mog

ą

bez

ś

mieszno

ś

ci.

Czuli,

ż

e z mocno zaci

ś

ni

ę

tej szcz

ę

ki

Głos im wychodzi jakim

ś

sztucznym basem,

I

ż

e wybiegiem zal

ę

knionej sztuki

Jest ich marzenie o ludowej sile.

Si

ę

gnijmy gł

ę

biej. Był czas wielkiej schizmy.

"Bóg i Ojczyzna" ju

ż

n

ę

ci

ć

przestało.

I nienawidził poeta ułana
Mocniej ni

ż

kiedy

ś

bohema filistra.

Drwił ze sztandarów, gardził amarantem
I spluwał, kiedy wrzeszcz

ą

c, rój młodzie

ż

y

Gonił z laskami za kupcem w chałacie.

Finał zawczasu był przygotowany.
Nie przez brak armat i pancernej broni.
Bo jest poeta w Polsce barometrem
Drukuj

ą

c nawet w "Linii" czy "Kwadrydze".

P

ę

kł, tak nazwijmy, kolektywny walor

I wspólna wiara ludzi nie ł

ą

czyła.

Ś

wiadomy wtedy w ironi

ę

si

ę

chronił

I jak na wyspie

ż

ył mi

ę

dzy swoimi.

Bardziej

ś

wiadomy, przed sob

ą

udawał

ś

e gło

ś

nym bóstwom składa cz

ęść

z narodem.


Gałczy

ń

ski pragn

ą

ł pada

ć

na kolana.

ę

bokiej prawdy pełne jego dzieje:

Tej,

ż

e poeta bez ludzkiej wspólnoty

Jest jak szum wiatru w suchych trawach grudnia.
Nie jemu zwyczaj podawa

ć

w w

ą

tpliwo

ść

,

Chyba,

ż

e pi

ę

tno zdrajcy zechce dosta

ć

.

Niech tutaj b

ę

dzie wreszcie powiedziane:

Jest ONR-u spadkobierc

ą

Partia.

A poza nimi nic nigdy nie było
Prócz buntu godnych pogardy jednostek.
Któ

ż

miecz Chrobrego wydobywał z ple

ś

ni?

Któ

ż

wbijał my

ś

l

ą

słupy a

ż

w dno Odry??

I któ

ż

nami

ę

tno

ść

uznał narodow

ą

Za cement wielkich budowli pprzyszło

ś

ci?


Gałczy

ń

ski zwi

ą

zał wszystkie elementy:

Kpin

ę

z bur

ż

uja, polsk

ą

pie

śń

Horst Wessel

I dum

ę

,

ż

e si

ę

jest plemieniem Scytów.

background image

Przez dwie epoki biegła jego sława.

Zupełnie inna swojsko

ść

Czechowicza.

Słomiane dachy, grzedy kopru, marchwi,
I na Powi

ś

lu ranek jak z lusterka.

Po rosach echo niesie kujawiaczek
Tych kijanek, tych praczek u potoczka.
Kochał co małe, zebrał sielski sen
Apolitycznej i bezbronnej ziemi.
B

ą

d

ź

cie mu dobre, wy, ptaki i drzewa.

Od czasu chro

ń

cie grób Józka w Lublinie.


Nie jeden naród, ale sto narodów
Chciał dosta

ć

Szenwald. A, cho

ć

stalinista,

Umiał zaczerpn

ąć

i z Marksa i z Greków.

Wierszem, jak gdyby narz

ę

dziem chirurga

Si

ę

gał pomi

ę

dzy zasklepione tkanki.

A wi

ę

c malował scen

ę

przy strumieniu.

Szkolna wycieczka tam nagle spotyka
Bose, kradn

ą

ce opał chłopskie dzieci.

Czy pokazywał, jak chłopcu z baraków
Wystarczy rower za cud i natchnienie.
Poezja nie jest kwesti

ą

moralno

ś

ci

Jak dowiódł Szenwald, lejtnant Krasnoj Armii.
Kiedy w obozach dalekiej północy
W szkło zastygały trupy stu narodów
On pisał od

ę

do Matki-Syberii.

Jeden z pi

ę

kniejszych, tak jest, polskich wierszy.


Tymczasem ucze

ń

, stromym gdzie

ś

chodnikiem

Z wypo

ż

yczalni wraca, ksi

ąż

k

ę

niesie.

A ksi

ąż

ka jest to "Puszcza wodna w lesie"

Palcami pilnych Indian zatłuszczona.
Nad Amazonk

ą

w lianach sko

ś

ny promie

ń

.

Le

żą

na nurcie rozpostarte li

ś

cie,

Wielkie,

ż

e stan

ąć

na nich mo

ż

e człowiek.

On po tych li

ś

ciach w

ę

druje, fantasta.

Małpy, brunatne jak kosmaty orzech,
W mosty wisz

ą

ce splotły si

ę

nad głow

ą

.


Nie widzi, przyszły czytelnik poetów,
Ni krzywych płotów ani wron pod chmur

ą

,

Gotów jest odt

ą

d mieszka

ć

w kraju czarów.

To on, je

ż

eli oszcz

ę

dzi go zguba,

Zachowa czuło

ść

dla tych, co go wiedli.

A Iwaszkiewicz, Lecho

ń

i Słonimski,

Wierzy

ń

ski, Tuwim na zawsze zostan

ą

Tak, jak spotkała ich młodziutka pami

ęć

.

Kto wi

ę

kszy, a kto mniejszy nie zapyta.

Za barw

ą

b

ę

dzie gonił w ka

ż

dym inn

ą

Prowadz

ą

c czółno Amazonk

ą

planet.


Tam Wittlin ci

ą

gle wkłada ły

ż

k

ę

zupy

W zarosłe usta człowieczego głodu,
Bali

ń

ski słyszy dzwoneczki karawan

W ró

ż

owo szare zmierzchy Ispahanu,

Tytus Czy

ż

ewski powtarza zakl

ę

cie

Pasterzy dm

ą

cych w dudki Jezusowi,

Wa

ż

yk ogl

ą

da okr

ę

t na wystawie,

Iskrzy si

ę

fala u Apollinaire'a.

Tam si

ę

rozlega trel polskiej Safony

background image

Jakiej nie było nigdy w naszej mowie,
Orszuli wzeszłej po czterech stuleciach.

ś

ycie si

ę

zetrze, wiruj

ą

ca płyta

Dłu

ż

ej ni

ż

eli aksamit Carusa

Gra

ć

b

ę

dzie skarg

ę

Marii Pawlikowskiej,

Znad brzegów

ś

mierci jej "Per che? Per che?"


Wi

ę

c niedaremna była krew ułana

Zakrzepła w gwiazdki dla mrówek pod brzoz

ą

?

Mo

ż

e nie całkiem godzien pot

ę

pienia

Piłsudski, chocia

ż

troszczy

ć

si

ę

nie umiał

O nic prócz granic? Dwadzie

ś

cia lat kupił,

Na sobie nosił deli

ę

krzywd i win

A

ż

eby miało czas dojrzewa

ć

pi

ę

kno.

Podobno pi

ę

kno to jest bardzo mało?


Nie, czytelniku, nie zamieszkasz w ró

ż

y:

Ten kraj ma swoje planety i rzeki
Ale jest kruchy jak r

ą

bek poranku.

To my tworzymy go co dzie

ń

na nowo,

Wi

ę

cej szanuj

ą

c to, co rzeczywiste

Ni

ż

to, co w nazwie i d

ź

wi

ę

ku zastygło.

I tak, przemoc

ą

,

ś

wiatu jest wydarty

Albo, za łatwy, wcale nie istnieje.

ś

egnaj minione. Jeszcze wzywa echo.

A nam przemawia

ć

brzydko i chropawo.


Ostatni wiersz epoki był w druku.
A jego autor, Władysław Sebyła,
Lubił wieczorem wyj

ąć

z szafy skrzypce

Kład

ą

c futerał przy tomach Norwida.

Haftki munduru wtedy miał rozpi

ę

te

(Bo na kolei pracował, na Pradze).
W tym swoim wierszu, jakby testamencie,
Do

Ś

wiatowida przyrównał ojczyzn

ę

.

Zbli

ż

a si

ę

do niej

ś

wist i werbli trzask

Od równin wschodu i równin zachodu
A ona

ś

ni o brz

ę

ku swoich pszczół,

O popołudniach w hesperyjskich sadach.
Czy za to strzel

ą

w tył głowy Sebyle

I pochowaj

ą

go w smole

ń

skim lesie?


Noc taka pi

ę

kna. Wielki, jasny ksi

ęż

yc

Napełnia przestrze

ń

tym blaskiem co bywa

Tylko we wrze

ś

niu. Nadranne godziny.

Cisza w powietrzu nad miastem Warszaw

ą

I zaporowe balony-owoce
Stoj

ą

srebrnawe w

ś

witaj

ą

cym niebie.


Od Tamki stuka obcasem dziewczyna,
Wabi półgłosem, na zarosłe place
Id

ą

i łowi ucho dy

ż

urnego

(On, niewidoczny, milczy w plamie cienia)
Ich słabe

ś

miechy na po

ś

cieli mroku.

Dy

ż

urny nie wie, jak unie

ść

t

ę

lito

ść

.

Wspólnej ich doli nie umie wyrazi

ć

.

Mała kurewka i robotnik z Tamki.
Przed nimi terror wschodz

ą

cego sło

ń

ca.


I b

ę

dzie mo

ż

e my

ś

le

ć

ź

niej nieraz

Co si

ę

z tym dwojgiem w dniach i wiekach stało.

background image


III. DUCH DZIEJÓW

Kiedy pozłota z ramion rze

ź

b opada,

Kiedy litera z ksi

ą

g prawa opada,

Naga jak oko zostaje

ś

wiadomo

ść

.


Kiedy na metal i strzaskane li

ś

cie

Ogniami lec

ą

z tomów suche li

ś

cie,

Nie ma okrycia drzewo zła i dobra.

Kiedy w kartoflach ga

ś

nie skrzydło z płótna,

Kiedy rozdziera si

ę

ż

elazo z płótna,

Jest tylko słoma chat i nawóz krowi.

Po igłach

ś

cie

ż

ek, w mazowieckich laskach,

Pomi

ę

dzy Reichem i Gouvernement,

Pracuj

ą

w piachu płaskie pi

ę

ty chłopki.

Przystaje, brzemi

ę

o sosn

ę

opiera

I cier

ń

wyjmuje z zakurzonej stopy.

Osełka masła w wilgotnym gałganie
Odciska form

ę

muzealn

ą

pleców.

A u przeprawy bój, gdakanie kur,
G

ę

si z koszyków wyci

ą

gaj

ą

szyje.

I

ż

łobi w miastach kula suchy

ś

lad

Na płytach, koło woreczków tytoniu.
Przez cał

ą

noc umiera na przedmie

ś

ciu

Wrzucony do glinianki stary

ś

yd,

Ryk jego cichnie dopiero nad ranem.
Szara jest Wisła, obmywa łoziny
I

ż

wiry kł

ę

bi tocz

ą

c si

ę

szeroko.

Pluszcze kołami statek obci

ąż

ony

na który siedli z workami szmuglerzy.
Dno tyk

ą

maca Stasiek albo Heniek:

"Meter!" Chlup. "Meter!" Chlup. "Meter dwadzie

ś

cia!"


Gdzie wiatr zawiewa dymem z krematorium
I dzwoni w wioskach dzwon na Anioł Pa

ń

ski

Przechadza si

ę

Duch Dziejów, po

ś

wistuje.

Lubi te kraje obmyte potopem,
Bezkształtne odt

ą

d i odt

ą

d gotowe.

Mile mu błyska w opłotkach spódnica
Ta sama w Polsce, w Indiach i Arabii.

Rozkłada w niebie grube swoje palce.
Pod jego dłoni

ą

jedzie na rowerze

Organizator siatki bezpiecze

ń

stwa,

Delegat partii wojskowej w Londynie.
Topole, małe jak

ż

yto w przepa

ś

ci,

Odprowadzaj

ą

do lasu dach dworu,

A tam w jadalni zasiedli za stołem
Zm

ę

czeni chłopcy w oficerskich butach.

Z krzaków pył prószy na w

ą

sy fornali.


Ju

ż

go zobaczył i poznał poeta,

Gorszego boga, któremu poddany
I czas, i losy jednodniowych królestw.
Twarz jego wielka jak dziesi

ęć

ksi

ęż

yców,

Na szyi ła

ń

cuch z nieobeschłych głów.

Kto go nie uzna, dotkni

ę

ty pałeczk

ą

,

Bełkota

ć

zacznie i utraci rozum.

background image

Kto mu si

ę

skłoni b

ę

dzie tylko sług

ą

.

Gardzi

ć

nim b

ę

dzie jego nowy pan.

Lutnie i gaje i wie

ń

ce laurowe!

Damy, ksi

ążę

ta z mitr

ą

, gdzie jeste

ś

cie!

Was mo

ż

na było ucieszy

ć

pochlebstwem,

Zr

ę

cznie w podskoku złapa

ć

worek złota.

On

żą

da wi

ę

cej.

śą

da krwi i ciała.


Kim jeste

ś

, Mo

ż

ny? Długie s

ą

te noce.

Czy znamy ciebie jako Ducha Ziemi
Który z jabłoni strz

ą

sa g

ą

sienice

A

ż

eby łatwiej karmiły si

ę

kosy?

Który gromadzi nogi martwych

ż

uków

Na pulchn

ą

ś

ciółk

ę

co wyda hiacynt?


Czy ty i on, to jedno, T

ę

picielu?

On, nieodst

ę

pny, on, wierny towarzysz

Ile

ż

to razy prowadził nam r

ę

k

ę

Po gładkich plecach i szyi dziewczyny
Kiedy w lipcowym zmierzchu schodz

ą

pary

W zapachu sosen ł

ą

k

ą

nad jezioro

I gra harmonia melodi

ę

niebył

ą

O kwiatach cytryn, o wyspie kochanków,
A

ż

, utracon

ą

, przypomnie

ć

nam straszno.

Ile

ż

to razy, on, pi

ę

kno i chwała,

Przepych i krzyki miłosne cietrzewi,
Ironi

ą

umiał wykrzywi

ć

nam usta,

Szepcz

ą

c do ucha,

ż

e kolory wiosny,

Trele słowika i nasze natchnienie
S

ą

tylko jego rozrzutna przyn

ę

t

ą

ś

eby spełniało si

ę

prawo gatunku.

ś

e krew ostygnie i rdz

ą

pora

ż

eni,

Ubrani w płaszcze z gnij

ą

cej purpury,

Spada

ć

b

ę

dziemy w proch sprzed lat miliona

Gdzie czeka pradziad nasz, Pithecanthropus.
Czy ty, co nosisz rozs

ą

dny frak Hegla

I lubisz dzikie, wiatrom dane, strony,
Przybrałe

ś

sobie tylko nowe imi

ę

?


W zielonej torbie tajne biuletyny,
Poeta słyszy jego

ś

miech pot

ęż

ny:

Ja im za kar

ę

odebrałem rozum.

Nikt nie powstanie przeciw mojej woli.

Jakim wyrazem si

ę

gn

ąć

w to, co b

ę

dzie,

Jakim wyrazem broni

ć

szcz

ęś

cia ludzi

- Ono ma zapach ziarnistego chleba -
Je

ż

eli nie zna poetycka mowa

Miar, jakie pó

ź

nym potomkom przypadły?

Nas nie uczono. My wcale nie wiemy
Jak w jedno zł

ą

czy

ć

Wolno

ść

i Konieczno

ść

.


Dwa ostre brzegi we

ś

nie zwiedza umysł.

Zguba nieziemskich, zguba promienistych,
Niebo szturmuj

ą

c, materi

ą

wzgardzili.

W niej ciepło, rado

ść

i zwierz

ę

ca siła.

Zguba rozwa

ż

nych, zguba oci

ęż

ałych.

Gwiazd

ę

zarann

ą

kłamstwami ogłusz

ą

,

Dar, bardziej trwały ni

ż

ś

mier

ć

i natura.


W zielonej torbie tajne biuletyny.

background image

Propagandowy kruszy si

ę

poemat.

D

ź

wi

ę

czy fałszywie, bo jest ni

ż

ej wiedzy.

Za wiele czuje, wi

ę

c milknie poezja.

Jeszcze dalekie wezwania powtarza,
Do uniesienia tre

ś

ci niegotowa.


Dwudziestoletni poeci Warszawy
Nie chcieli wiedzie

ć

,

ż

e Co

ś

w tym stuleciu

My

ś

lom ulega, nie Dawidom z proc

ą

.

Byli jak człowiek na szpitalnej sali
Który

ś

miech dzieci i zabawy ptaków

Stara si

ę

poj

ąć

raz tylko, ostatni,

Zanim nie zamkn

ą

si

ę

kamienne wrota,

I na przymierza z jutrem oboj

ę

tny

Dba tylko o to, jak by

ć

wiernym chwili.

Nie ozdabiały starej barykady
Zorze ludzko

ś

ci, wieszczów obietnice.

Zraniona mieczem stała Matka Boska
Nad

ż

ółtym polem i wiankiem poległych.


W zdumieniu młodzi rano dotykali
Stołu i krzesła, jakby w deszcz ulewny
Znale

ź

li cały, okr

ą

gły dmuchawiec.

Przedmioty dla nich łamały si

ę

w t

ę

cz

ę

,

Mgliste jak lata wcze

ś

nie po

ż

egnane.

Zapowied

ź

sławy, pokoju, m

ą

dro

ś

ci

Własn

ą

litani

ą

musieli odtr

ą

ci

ć

.

Ich wiersze były modlitw

ą

o m

ę

stwo:

"Z

ż

ycia, jak z miasta kiedy nas wysiedl

ą

Domie nasz złoty, w po

ś

ciel z malachitu

Na jedn

ą

tylko noc nas wieczn

ą

przyjm"

I

ż

aden grecki antyczny bohater

Do bitwy nie szedł tak zbyty nadziei,
Z wyobra

ż

eniem swojej białej czaszki

Kopni

ę

tej butem obcego przechodnia.


Kopernik, pos

ą

g Niemca czy Polaka?

Składaj

ą

c przed nim kwiaty padł Bojarski.

Czysta, bez celu, winna by

ć

ofiara.

Trzebi

ń

ski, nowy jaki

ś

polski Nietzsche,

Nim umarł, usta miał zagipsowane,
Mur i powolne chmury zapami

ę

tał

Sekund

ę

patrz

ą

c czarnymi oczyma.

Baczy

ń

ski stukn

ą

ł czołem o karabin.

Dalej goł

ę

bie płoszyło Powstanie.

Gajcy, Stroi

ń

ski, byli podniesieni

W czerwone niebo na tarczy eksplozji.

Na g

ę

sich piórach maczanych w inkau

ś

cie

Jeszcze pod lip

ą

ś

wiatło dzienne dr

ż

ało.

W ksi

ę

gach to samo rz

ą

dziło prawidło

Pocz

ę

te z wiary,

ż

e pi

ę

kno

ść

widzialna

Jest małym lustrem dla pi

ę

kno

ś

ci bytu.


Polami wtedy

ż

ywi uciekali

Od samych siebie, wiedz

ą

c,

ż

e wiek minie

Zanim powróc

ą

. Przed nimi ruchome

Piaski, na których drzewo si

ę

zamienia

W nic, w anty-drzewo, gdzie

ż

adna granica

Kształtu i kształtu nie dzieli a w gronach
Zapada si

ę

dom złoty, słowo JEST,

background image

I STAJE SI

Ę

sprawuje odt

ą

d władz

ę

.


Ka

ż

dy z nich d

ź

wigał do ko

ń

ca dni swoich

Pami

ęć

tchórzostwa, bo umrze

ć

bez celu

Nie chciał, a zw

ą

tpił, bo nie chciał umiera

ć

.

I On, czekany, z dawna odgadniony,
Dymił nad nimi tysi

ą

cem kadzielnic.

Po grz

ą

skich

ś

cie

ż

kach pełzli mu do nóg.


"Królu stuleci, nieobj

ę

ty Ruchu,

Napełniaj

ą

cy groty oceanu

Wrzaw

ą

bez d

ź

wi

ę

ku, zawarty w posoce

Rozdzieranego przez inne rekina,
W

ś

wistach obecny pół-ptaka, pół-ryby,

W szumie, w

ż

elaznym bulgotaniu skał

Kiedy podnosz

ą

si

ę

archipelagi".


"Wre przybój twój, odnosi manele,
Perły nie oczy, ko

ś

ci z których sól

Zdj

ę

ła korony i suknie z brokatu.

O, Bez Pocz

ą

tku, o, zawsze pomi

ę

dzy

Form

ą

i form

ą

, o, potoku, iskro,

O antytezo, co dojrzewasz w tezie.
Oto jeste

ś

my ju

ż

jako bogowie

W tobie pojmuj

ą

c,

ż

e nie istniejemy".


"Ty, gdzie si

ę

ł

ą

cz

ą

przyczyna i skutek

Jak swoj

ą

fal

ę

z gł

ę

bi nas wywiodłe

ś

Na jedno mgnienie bezbrze

ż

nej odmiany.

Ból dwudziestego wieku nam odkryłe

ś

,

Aby

ś

my wst

ą

pi

ć

mogli na wysoko

ść

Gdzie twoja r

ę

ka włada instrumentem.

Oszcz

ę

d

ź

nas, nie karz. Wielkie nasze winy.

Zapominali

ś

my czym prawa twoje.

Zbaw od niewiedzy, uznaj nasz

ą

wierno

ść

".


Tak przysi

ę

gali. A ka

ż

dy zachował

Martw

ą

nadziej

ę

,

ż

e dzier

ż

awom czasu

Kres wyznaczony.

ś

e kiedy

ś

, raz tylko,

Dane im b

ę

dzie na gał

ąź

kwitn

ą

c

ą

Patrze

ć

przez chwil

ę

niepodobn

ą

chwili,

U

ś

pi

ć

ocean i zamkn

ąć

klepsydr

ę

I nasłuchiwa

ć

jak milkn

ą

zegary.


Kiedy owin

ą

mi szyj

ę

powrozem,

Kiedy zabior

ą

mi oddech powrozem,

Raz si

ę

obróc

ę

w kółko i kim b

ę

d

ę

?


Kiedy ukłuj

ą

mnie w piersi fenolem,

Kiedy odejd

ę

pół kroku z fenolem,

Jak

ąż

ja m

ą

dro

ść

proroków zdob

ę

d

ę

?


Kiedy nasz u

ś

cisk jedyny rozerw

ą

,

Kiedy nasz promie

ń

na wieczno

ść

rozerw

ą

,

ą

czy

ć

go w niebie nie b

ę

dzie ju

ż

komu.

Prócz mego serca które si

ę

zatrzyma,

Prócz mego słowa które si

ę

zatrzyma,

Nie znam ni ojca, ni syna, ni domu.

Ś

piewak obłokom groził w naszym getcie,

Rzucałem pieni

ą

dz

ś

lepemu poecie,

background image

Niechaj pie

śń

ze mn

ą

zostanie do ko

ń

ca.


Na murze celi

ż

łobiłem noc cał

ą

Słowo miło

ś

ci, a

ż

eby przetrwało,

ś

eby z wi

ę

zieniem biegło wokół sło

ń

ca.


Do taktu pie

ś

ni w blaszank

ę

dzwoniłem,

Ja, co nie jestem, ja, co tylko byłem,
Gdzie nasza droga skr

ę

ciła za druty.

Ś

lad mój, pami

ę

tnik wmurowany w cegły.

Mo

ż

e go znajd

ą

w jaki

ś

dzie

ń

odległy,

Dzie

ń

przebaczenia, albo dzie

ń

pokuty.


Ziemia zagłady, ziemia nienawi

ś

ci,

ś

adne jej słowo nigdy nie oczy

ś

ci,

Taki si

ę

na niej nie zrodzi poeta.


A gdyby nawet jeden był wezwany,
Z nami szedł razem do ostatniej bramy
Bo mógł by

ć

tylko mi

ę

dzy dzie

ć

mi z getta.


Niezdarna mowa słowia

ń

skich rolników

Długo szeleszcz

ą

c rymem pracowała

A

ż

eby wyda

ć

ś

piew anonimowy

Dotychczas w dr

żą

cym powietrzu słyszalny

I tam, gdzie palmom sycz

ą

białe piany

I tam, gdzie w zimne pr

ą

dy Labradoru

Orzeł-rybołów spada pługiem blasku
Przy jodłach Maine. Prosty był ten

ś

piew.

Madrygał, dawniej z wtórowaniem wioli
Nucony pannom w pi

ę

knej porze roku

Brzmiał po raz pierwszy na odwrót. To wszystko.

Minie zima

Maszeruj

ą

ce

ż

ydowskie dziewcz

ę

ta

Jedyn

ą

rado

ść

zemsty wyraziły.

Tak, wkrótce noc

ą

ż

urawie pogoni

ą

,

Ś

nieg suchy rani

ć

nie b

ę

dzie ju

ż

r

ę

ki.

Tak, u strumienia, ró

ż

owy jak usta

Kamyk na

ż

wirach zachrz

ęś

ci pod stop

ą

.


Przyjdzie wiosna

Tak, zielonym sokiem wzbior

ą

tulipany,

I chrab

ą

szcz, hucz

ą

c o szyb

ę

uderzy.

Tak, narzeczony splecie narzeczonej
Wieniec na czoło z młodych li

ś

ci d

ę

bu.


B

ę

dzie na nas


Na nas, bo teraz my jeste

ś

my jedno.

Ko

ść

, mi

ę

so, nerwy s

ą

nasze, nie moje.

Imiona Miriam, Soni i Racheli
Gasn

ą

i stygn

ą

powoli w powietrzu.


Trawa rosła

Ironi

ą

pie

ś

ni zwyci

ęż

ona trawa.

background image

Kisn

ą

ogórki w zapotniałym słoju

Z badylem kopru. Ogórki s

ą

wieczne.

I trzaska rano chrust na palenisku.
W misie drewniane miski i polewka.
Koszów i motyk szuka si

ę

pod

ś

cian

ą

W sieni, gdzie kokosz stroszy si

ę

na grz

ę

dzie.

I miedz

ą

, miedz

ą

. Ni widu, ni kresu.

Mglisto i płasko do samych Skierniewic.
Mglisto i płasko dalej, do Uralu.
Ej, nie ustawaj, niepr

ę

dko południe.


Lekkie nareszcie oblókłszy nankiny
Modnej młodzie

ż

y przywoływam koło;

Strojem poranne zbywamy godziny
Albo rozmow

ą

bawim si

ę

wesoł

ą

.


Nad kartoflami i jesienn

ą

ziemi

ą

Skr

ą

, płatkiem

ś

niegu obróci samolot.

Kozły wywija wysoko za chmur

ą

.


Mówcie, komu czego braknie,
Kto z was pragnie, kto z was łaknie.

Ziaren goryczy wi

ę

cej nie potrzeba.

Słu

żą

poezji ciepłe porcelany,

Grono czarownych słu

ż

y jej Charytek,

Z greckich i rzymskich ziół ci

ą

gnione tre

ś

ci.

Pykaj

ą

c lulk

ę

, oblókłszy nankiny

Niechby pomarzył na nowo poeta.
Mógł dom by

ć

z drzewa, lecz podmurowany.


Le

ż

ał tam Fedon i

ż

ywot Katona.

Albo je

ż

eli zapalano w pi

ą

tek

Ś

wiece w jarz

ą

cym rodzinnym

ś

wieczniku,

Z rytmów Daniela, z rytmów Izajasza
Lekcj

ę

na zawsze zachowywał młody

Jak milcze

ć

warto i jak wiersze składa

ć

.


Zamek na barkach nowogrodzkiej góry.

Pagórków le

ś

nych, jasnych wód potrzeba.

Nigdy si

ę

tutaj nie obroni człowiek.

Bo kiedy pusty ogarnie horyzont

ś

e stoi w

ś

rodku, nigdy nie uwierzy.

Doradc

ą

b

ę

dzie mu ruchomy cie

ń

.


Kto nie w tym polnym kraju urodzony
Morzem popłynie, pow

ę

druje l

ą

dem,

Pod jabłoniami na brzegach Wezery,
Pod jodł

ą

Maine

ś

cigaj

ą

c odbicie

Czarno-zielonych rzek swojej ojczyzny,
Tak jak si

ę

w tłumie cudzoziemskich twarzy

Ś

ciga twarz jedn

ą

, kiedy

ś

ukochan

ą

.


Za trudny dla nas chyba ten Mickiewicz.
Gdzie

ż

nam do pa

ń

skiej,

ż

ydowskiej nauki.

Za pługiem, broni

ą

tylko

ś

my chodzili.

Grała nam w

ś

wi

ę

to muzyka nie taka.


Ho la o la
pastyrze łode pola

background image

du dy u dy
pastyrze łody budy
id

ź

cie do stayenki

do

ś

wientej Panienki

i Grzegorz karbowy
pisarz prowentowy

Bzycz

ą

i bucz

ą

grubym brzuchem basy:


hudu- hudu - hu
maju graj- u
Panu Bogu Chrystu Panu
gramy mu

Lipowe skrzypki cieniu

ś

ko piskaj

ą

:


tiri, tiri, tili, tili
zagrajmy se w tej to chwili
wili li wili
od o-zorzy do wilji

Dmucha i kobz

ę

gniecie stary Grzela:


me-e -le - me
kozu- be - kozu - me
buli - wybuli mojej kozuli

Z nim na wyprzódki kłania si

ę

klarynet:


mula - ula
u la la
matulina matula

I ci

ą

gn

ą

basy, wtóruj

ą

ce basy:


Panu Bogu
Chrystu Panu
gramy mu

Wiele, tak wiele ju

ż

spraw przemin

ę

ło

I kiedy

ż

adne nie wspomaga dzieło

Tytus Czy

ż

ewski wrócił nam kol

ę

d

ą

.

Jako buczały basy, bucze

ć

b

ę

d

ą

.


Skr

ę

ciłem tyto

ń

, bibułk

ę

ś

liniłem,

Potem zapałka w małym domku dłoni.
Czemu nie hubka? Czemu nie krzesiwo?
Wiał wiatr. Siedziałem na miedzy w południe
My

ś

l

ą

c i my

ś

l

ą

c, a przy mnie kartofle.


IV. NATURA

Ogród natury otwiera si

ę

.

Trawa na progu zielenieje.
Migdałowe drzewo zakwita.

Sint mihi Dei Acherontis propitii!
Valeat numen triplex Jehovae!
Ignis, aeris, aquae, terrae spiritus,
Salvete! - mówi go

ść

w dom.

background image

Ariel, cho

ć

mieszka w pałacu jabłoni,

Nie zjawia si

ę

wibruj

ą

c skrzydłem osy.

I Mefistofel, w przebraniu opata
Dominikanów albo Franciszkanów,
Nie st

ą

pnie z krzaku morwy na pentagram

Wyryty lask

ą

w czarnoziemie

ś

cie

ż

ki.


Ale po skałach idzie w skórzniach li

ś

ci

Milcz

ą

c ró

ż

owym dzwonkiem rododendron.

Koliber, b

ą

czek dziecinny powietrza,

Zawisn

ą

ł w miejscu. Silne serce ruchu/

Brunatn

ą

kropl

ą

poci si

ę

u pyska

Na gwó

ź

d

ź

tarniny wbity konik polny,

Ani tortury

ś

wiadomy, ni prawa.

I có

ż

ma pocz

ąć

ten, jak go nazwano,

Upiór naczelny, wi

ę

cej ni

ż

czarodziej,

Jak go nazwano: Sokrates

ś

limaków,

Muzykant gruszek, rozjemca wilg, człowiek?
W rze

ź

bach i płótnach indywidualno

ść

Potrafi przetrwa

ć

, a w

ż

ywiołach ginie.

On niechaj kroczy za trumn

ą

le

ś

niczych

Których obalił górski diabeł, kozioł,
Z obr

ę

cz

ą

rogów nad karkiem zagi

ę

t

ą

.

Niechaj ogl

ą

da cmentarz harpunników.

Oszczep wbijali w ciało lewiatana
I w tłuszczu jelit szukali dekretu.
Energia stygła i wełniła morze.
Tak

ż

e pami

ę

tnik doktorów alchemii

Niechaj rozwija. Prawie ju

ż

dosi

ę

gli

Cyfry, wi

ę

c berła, i wtedy min

ę

li

Bez r

ą

k i oczu i bez eliksiru.


Tutaj jest sło

ń

ce. A kto dzieckiem wierzył,

ś

e akt i czynno

ść

wystarczy zrozumie

ć

,

ś

eby rozerwa

ć

powtarzalno

ść

rzeczy,

Jest poni

ż

ony, gnije w skórze innych

I dla kolorów motyla ma podziw
Niemy, bez formy, nieprzyjazny sztuce.

A

ż

eby wiosła w dulkach nie skrzypiały

Zwijałem chustk

ę

. Ciemno

ść

podchodziła

Od Gór Skalistych, Nebraski, Nevady,
Zgarniaj

ą

c w siebie lasy kontynentu.

Odbite

ż

ary nieba z ostr

ą

chmur

ą

,

I loty czapli, drzewa torfowiska,
Susz czarny, siny. Czółnem roztr

ą

cona

Znów zakładała utopia komarów
Błyszcz

ą

ce dwory. Gr

ążą

c si

ę

szele

ś

cił

Płaski cie

ń

lilii, pod burt

ę

zepchni

ę

ty.


A

ż

noc ju

ż

tylko, popieleje to

ń

.

Grajcie muzyki, ale niesłyszalnie
Jak

ś

cieg zegarka, bo czekam godzin

ę

.

Moj

ą

stolic

ą

bobrowe

ż

eremi

ę

.

I sfałdowała si

ę

jeziorna woda,

Orał j

ą

w kółko czarny ksi

ęż

yc zwierza

Wzeszły z gł

ę

biny, z bulgotu metanów.

Niematerialny nie jestem, nie b

ę

d

ę

.

Tak niecielesne nie dla mnie spojrzenie.
Mój odór wspólny, mój odór zwierz

ę

cy,

Mieni si

ę

t

ę

cz

ą

, huczy, bobra spłoszy

background image

I kla

ś

nie echo.


Ale ja zostałem
W wysokiej, mi

ę

kkiej skrzyni aksamitu,

Władaj

ą

c nad tym, co trafiło we mnie:

Jak tam pracuj

ą

czwórpalczaste łapy,

Jak si

ę

otrz

ą

sa włos w mokrym tunelu.

On nie zna czasu i nie wie o

ś

mierci.

Mnie jest poddany, bo ja wiem,

ż

e umr

ę

.


Wszystko pami

ę

tam. Ten

ś

lub w Bazylei.

Dotkni

ę

ta struna wioli i owoce

W misach ze srebra. Puchar przewrócony,
Na ust sze

ś

cioro, zwyczajem Sabaudii,

Z którego

ś

cieka wino. Płomie

ń

ś

wiec

Chwiejny i kruchy w powiewie od Renu.

Jej palce, z kostk

ą

ś

wiec

ą

c

ą

przez skór

ę

,

Trafiały w hafty i spi

ę

cia jedwabiu.

Suknia, otwarta łupina orzecha,
Spadła z toczonej ziarnisto

ś

ci brzucha.

Ła

ń

cuch na szyi dzwonił bez epoki,

W studniach, gdzie splata si

ę

bro

ń

testamentów,

Krzyk ptaka wiosn

ą

i rudo

ść

cezarów.


Mo

ż

e to zreszt

ą

moja tylko miło

ść

Za siódm

ą

rzek

ą

. Tam brud subiektywny,

Obsesja, chroni

ą

na zawsze dost

ę

pu.

A

ż

okiennica, psy w zimnym ogrodzie,

Gwizdek poci

ą

gu, sowa na jedlinie,

Zabrane b

ę

d

ą

fałszom przypomnienia

I trawa powie: nie wiem czy to było.

Plu

ś

ni

ę

cie bobra w noc ameryka

ń

sk

ą

I pami

ęć

wi

ę

ksza ni

ż

jest moje

ż

ycie.

Cynowy talerz ci

ą

gle jeszcze dzwoni

O sko

ś

ne tafle ceglanej podłogi,

Belinda z wielk

ą

stop

ą

, Julia, Thais

Włochato

ść

seksu zakrywaj

ą

wst

ąż

k

ą

.


Pokój ksi

ęż

niczkom pod tamaryszkami.

O farb

ę

powiek bił im wiatr z pustyni.

Zanim zwi

ą

zano ciało w bandolety,

Zanim pszenica w grobowcu zasn

ę

ła,

Zanim umilkn

ą

ł kamie

ń

i jest lito

ść

.


W

ąż

wczoraj drog

ę

przebiegał o zmroku.

Starty opon

ą

, wił si

ę

na asfalcie.

A my jeste

ś

my i w

ęż

em i kołem.

Dwa s

ą

wymiary. Tu niedosi

ę

galna

Prawda istoty, tutaj, na kraw

ę

dzi

Trwania, nie-trwania. Dwie linie przeci

ę

te.

Czas, wyniesiony ponad czas przez czas.

Niemy, bez formy, przed barw

ą

motyla

L

ę

k w sobie czuje, on, niedosi

ę

galny.

Bo czym jest motyl bez Julii i Thais?
I czym jest Julia bez puchu motyla
W jej oczach, włosach, ziarnisto

ś

ci brzucha?

Królestwo mówisz. My nie nale

ż

ymy.

Cho

ć

równocze

ś

nie do niego nale

żą

c.

background image


Na jak

ż

e długo starczy mi nonsensu

Polski, gdzie pisze si

ę

poezj

ę

wzrusze

ń

Z ograniczon

ą

odpowiedzialno

ś

ci

ą

?

Chc

ę

nie poezji, ale dykcji nowej.

Bo tylko ona pozwoli wyrazi

ć

T

ę

now

ą

czuło

ść

, a w niej ocalenie

Od prawa, które nie jest naszym prawem,
Od konieczno

ś

ci która nie jest nasza,

Cho

ć

by

ś

my nasze jej nadali imi

ę

.


Z rozbitych zbroi, z oczu pora

ż

onych

Rozkazem czasu i wzi

ę

tych z powrotem

Pod jurysdykcj

ę

ple

ś

ni i fermentów,

Nasza nadzieja. Tak, poł

ą

czy

ć

w jedno

Kosmato

ść

bobra i zapach sitowia

I zmarszczki dłoni le

żą

cej na dzbanie

Z którego

ś

cieka wino. Czemu

ż

woła

ć

ś

e historyczno

ść

niszczy nam substancj

ę

,

Je

ż

eli ona wła

ś

nie jest nam dana,

Muza siwego ojca, Herodota,
Jako bro

ń

i instrument? Cho

ć

niełatwo

U

ż

y

ć

jej wreszcie i tak spot

ę

gowa

ć

ś

e niby ołów z czystym centrum złota

Posłu

ż

y znowu na ratunek ludzi.


Tak my

ś

l

ą

c, ciemnym

ś

rodkiem kontynentu

P

ę

dziłem czółno przez grz

ą

skie łodygi,

Z wyobra

ż

eniem fal dwóch oceanów

I chwiejby latar

ń

na statkach stra

ż

niczych,

Ś

wiadomy,

ż

e w tej chwili nie ja jeden

Jak w ziarnie trzymam nienazwan

ą

przyszło

ść

.

W takt układało si

ę

wtedy wezwanie

Dla

ć

my, jedwabiem furkocz

ą

cej, obce:


O Miasto, Społecze

ń

stwo, o Stolico!

Wn

ę

trze dymi

ą

ce swoje odsłoniła

ś

.

Nie b

ę

dziesz nigdy czym dotychczas była

ś

.

Serc nam ju

ż

pie

ś

ni twoje nie nasyc

ą

.


Stal, cement, wapno, edykty i prawa
Nazbyt ju

ż

długo były uwielbione.

W tobie

ś

my mieli i cel i obron

ę

.

Nam rosła twoja sława i niesława.

I gdzie złamane zostało przymierze?
Czy w ogniach wojny, w trzasku meteorów,
Czy raz, o zmierzchu, nad pustyni

ą

torów,

Kiedy biegn

ą

ce wida

ć

było wie

ż

e


I w oknie, za kr

ąż

eniem lokomotyw,

Dziewczyn

ę

, która pochmurn

ą

i w

ą

sk

ą

Twarz w lustrze bada i zwi

ą

zuje wst

ąż

k

ą

Włosy, przebite iskr

ą

papilotów?


Te mury twoje s

ą

murami cieni.

I twoje

ś

wiatło na zawsze znikn

ę

ło.

Nie pos

ą

g

ś

wiata, nasze tylko dzieło

Stoi pod sło

ń

cem zmienionej przestrzeni.


Ze

ś

cian i luster, szkieł i malowideł,

background image

Zasłony dr

ą

c ze srebra i bawełny,

Wychodzi człowiek, nagi i

ś

miertelny,

Gotów do prawdy, do mowy i skrzydeł.

Płacz Republiko. Wołaj: na kolana!
Megafonami próbuj swoich czarów.
Słuchaj - to idzie w tykaniu zegarów

Ś

mier

ć

, jego r

ę

k

ą

tobie ju

ż

zadana.


Z wiosłami na ramieniu szedłem lasem.
Je

ż

ozwierz fukał na mnie w s

ę

kach drzewa.

I był obecny puchacz, mój znajomy,
Nieodmieniony pprzez epok

ę

, przestrze

ń

,

B u b o ten sam z dzieła Linneusza.

Ameryka ma dla mnie sier

ść

racoona

I oczy jego w czarnym okularze.
Miga chipmunkiem w zło

ż

ach suchej kory,

Gdzie bluszcz i powój nad czerwon

ą

gleb

ą

Splata arkad

ą

pnie tulipanowca.

Jej skrzydło jest koloru kardynała.
Dziób półotwarty, kiedy mocking-bird
Syczy pod krzakiem w ła

ź

niach wodnej pary.

Jej linia jest falista jak moccasin
Przepływaj

ą

cy rzek

ę

ruchem trawy.

Grzechotnik, rumowisko plam i c

ę

tek,

Zwija j

ą

w kł

ę

bek pod kwiatami yukki.


Ameryka jest dla mnie dopełnieniem
Poda

ń

dzieci

ń

stwa o j

ą

drze g

ę

stwiny

Opowiadanym w stuku kołowrotka.
I skrzypce, wiod

ą

c korowód square-dance,

Graj

ą

jak skrzypce Litwy albo Flandrii.

Moj

ą

tancerk

ą

jest Biruta Svenson.

Wyszła za Szweda, urodzona w Kownie.
A wtedy w

ś

wiatło wpada nocny motyl

Tak du

ż

y, jak zło

ż

one obie dłonie,

I z przezroczystym połyskiem szmaragdu.

Czemu w naturze, jak neon gor

ą

cej,

Na zawsze sobie nie zało

ż

y

ć

domu?

Czy mało robót przynosi nam jesie

ń

,

Zima i wiosna i truj

ą

ce lato?

O dworze króla Zygmunta Augusta
Nic nam nie mówi rzeka Delaware.
"Odprawy posłów greckich" nie potrzeba.
Herodot b

ę

dzie le

ż

ał nierozci

ę

ty.

I tylko ró

ż

a, symbol seksualny,

Albo miło

ś

ci, pi

ę

kno

ś

ci nadziemskiej,

Otworzy przepa

ść

, nigdy znan

ą

do dna.

O niej to we

ś

nie znajdziemy piosenk

ę

:


We wn

ę

trzu ró

ż

y s

ą

domy ze złota,

Zimne strumienie, czarne izobary,
I

ś

wit ma palce na kraw

ę

dzi alp,

I wieczór spływa z palm w zatoki morza.

Kiedy umiera kto

ś

we wn

ę

trzu ró

ż

y

Długim pochodem sfałdowanych płaszczów
Nios

ą

go z góry drog

ą

purpurow

ą

,

W pieczary ptaków

ś

wiec

ą

pochodniami.

background image

I pogrzebany b

ę

dzie w nietykalnym

Pocz

ą

tku barwy, pod

ź

ródłem westchnienia,

We wn

ę

trzu ró

ż

y.


Nazwy miesi

ę

cy niech tylko to znacz

ą

Co znacz

ą

. W

ż

adnej grom armat "Aurory"

Niech nie trwa.

ś

adnej nocy marsz chor

ąż

ych

Niechaj nie skazi. Najwy

ż

ej pami

ą

tka

Niech si

ę

zachowa, niby wachlarz w kufrze.

Czemu

ż

na wiejskim, chropowatym stole

Po staro

ś

wiecku nie pisa

ć

mam ody

Na chwał

ę

gwiazdom poddanych sezonów,

Sp

ę

dzaj

ą

c z liter

ż

uka ostrzem pióra?


ODA

O pa

ź

dzierniku.

Jeste

ś

moj

ą

prawdziw

ą

rozkosz

ą

.

Miesi

ą

cu

ż

urawiny i czerwonych klonów,

G

ę

si lec

ą

cych w czystym powietrzu od Zatoki Hudsona,

Schn

ą

cych powojów i przywi

ę

dłych traw.

O pa

ź

dzierniku.


O pa

ź

dzierniku.

W tobie mieszka cisza dróg wysłanych igliwiem
I zawodzenie psów doławiaj

ą

cych si

ę

tropu.

W tobie jest granie na piszczałce ze skrzydła sowy
I łoskot ptaka, nim zapadnie w bór.
O pa

ź

dzierniku.


O pa

ź

dzierniku.

Ty na szpadach białym szronem błyszczysz
Kiedy na West Point, z obro

ś

ni

ę

tej bluszczem skały,

Artylerzysta polski widzi ró

ż

nobarwn

ą

puszcz

ę

.

I klonowe kabaty angielskich

ż

ołnierzy

Przekradaj

ą

cych si

ę

szlakiem Apalachów.

O pa

ź

dzierniku.


O pa

ź

dzierniku.

Chłodne twoje kryształowe wino.
Cierpki smak twoich ust nad naszyjnikiem z jarz

ę

bin.

Twoje boki zdyszane okrywa
Płowa sier

ść

górskiego jelenia.

O pa

ź

dzierniku.


O pa

ź

dzierniku.

Zasypuj

ą

cy ros

ą

rdzawe

ś

lady,

Dm

ą

cy w róg bawoli nad obozowiskiem powsta

ń

ców,

Pal

ą

cy bose nogi na pochyłych miedzach,

Kiedy id

ą

ziemniaczane i armatnie dymy.

O pa

ź

dzierniku.


O pa

ź

dzierniku.

Jeste

ś

por

ą

poezji to jest zupełnego odwa

ż

enia si

ę

Na zaczynanie

ż

ycia w ka

ż

dej sekundzie na nowo.

Dajesz mi czarodziejski pier

ś

cie

ń

, który, odwrócony,

Ś

wieci w dół niewidzialnym dla nikogo klejnotem wolno

ś

ci. O

pa

ź

dzierniku.


Wiele nam b

ę

dzie, wiele wypomniane.

ś

e

ś

my, tak mog

ą

c, spokój odrzucili

background image

Milczenia, marze

ń

o strukturze

ś

wiata

Godnych szacunku. I

ż

e temat wieczny

Nas nie przyci

ą

gał jak trzeba, ni czysto

ść

.

ś

e, wr

ę

cz przeciwnie, pył zdarze

ń

i nazwisk

Chcieli

ś

my co dzie

ń

porusza

ć

słowami,

Za mało dbaj

ą

c o to,

ż

e zga

ś

nie

Tysi

ą

cem iskier i my razem z nimi.

Nawet przyj

ę

ta na siebie niesława

Nie była obca niektórym zamiarom
I, cho

ć

z niech

ę

ci

ą

, płacili

ś

my cen

ę

.


Niejeden przyzna, je

ż

eli zna siebie,

ś

e był jak człowiek, który słyszy głosy

Cho

ć

nie wie, co te znacz

ą

. I st

ą

d w

ś

ciekło

ść

,

Stopa oparta na akceleratorze,
Jak gdyby w szybko

ść

uciec mo

ż

na było

Od widm i głosów. Tak wlekli

ś

my wsz

ę

dzie

Sznur niewidzialny, w sobie czuj

ą

c ostrze.


A jednak myl

ą

si

ę

oskar

ż

yciele

Ubolewaj

ą

c nad złem tej epoki,

Je

ż

eli widz

ą

w nas tylko aniołów

Str

ą

conych w otchła

ń

i stamt

ą

d, z otchłani,

Wygra

ż

aj

ą

cych pi

ęś

ci

ą

pracom Boga.

Na pewno wielu niesławnie zniszczało
Bo czas i wzgl

ę

dno

ść

, jak analfabeta

Odkrywa chemi

ę

, tak nagle odkryli.

Dla innych sama wypukło

ść

kamienia

Kiedy go we

ź

mie si

ę

nad brzegiem rzeki

Była nauk

ą

. Wystarczy ten moment,

Albo krwawi

ą

ce okuniowe skrzela,

Albo, nim ksi

ęż

yc wzejdzie ponad chmur

ą

,

Płu

ż

enie bobra w mi

ę

kkiej, sennej toni.


Bo kontemplacja ga

ś

nie bez oporu.

Z miło

ś

ci do niej trzeba jej zabroni

ć

.

A my szcz

ęś

liwsi byli

ś

my na pewno

Ni

ż

tamci, którzy z ksi

ą

g Schopenhauera

Czerpali smutek, słysz

ą

c jak na dole

Pod ich mansard

ą

, huczy tingel-tangel.

I filozofia, poezja, działanie
Nie były, tak jak dla nich, rozdzielone.
W jedn

ą

ł

ą

czyły si

ę

wol

ę

? niewol

ę

?

Taka jest, przykra czasami, nagroda.
Je

ż

eli z bł

ę

dem, tylko historyczni,

Nie dostaniemy wie

ń

ców długiej chwały

To, ostatecznie, co? Maj

ą

pomniki

I mauzolea, ale w deszcz majowy
Pod jednym płaszczem chłopiec i dziewczyna
Ich doskonało

ść

min

ą

oboj

ę

tnie,

I zawsze słowo, które pozostanie
B

ę

dzie wspomnieniem półotwartych ust:

Nigdy, jak chciały mówi

ć

, nie zd

ąż

yły.


Duchy powietrza i ognia i wody
B

ą

d

ź

cie wi

ę

c przy nas, ale nie za blisko.

Ś

ruba okr

ę

tu ju

ż

od was oddala.

Mijamy stref

ę

mewy i delfina.

Potem nadzieja,

ż

e Neptun z trójz

ę

bem

Wynurzy brod

ę

, wlok

ą

c orszak nimf,

Nie jest spełniona. Nic, tylko ocean

background image

Wre i powtarza: daremnie, daremnie.
Tak mocna nico

ść

,

ż

e j

ą

zwyci

ęż

amy

Próbuj

ą

c my

ś

le

ć

o ko

ś

ciach korsarzy,

O atłasowych brwiach gubernatorów
które przebijał krab, si

ę

gaj

ą

c mi

ę

sa.

Raczej nam

ś

cisn

ąć

metal balustrady,

W zapachu farby, mydła i lakieru
Szuka

ć

pomocy. Trzeszczy w nitach pudło,

Niesie szale

ń

stwo nasze i niejasno

ść

,

Wiar

ę

ukryt

ą

i brud subiektywny

I białe twarze poległych bez domu.
Do wyspy szcz

ęś

cia? Nie. W tobie i we mnie

Wicher zagłuszył strof

ę

horacja

ń

sk

ą

.

Z ławki, poci

ę

tej szkolnym scyzorykiem,

Ju

ż

nie dogoni nas w tej słonej pustce:

Iam Cytherea choros ducit Venus imminente luna.

Brie-Comte-Robert, 1956


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
oswiecenie 06, 8. Zakl˙cie Czes˙awa Mi˙osza - nawi˙zanie do racjonalizmu i klasycyzmu.
ZAD22 4, Czes˙aw Mi˙osz i Zbigniew Herbert - wielcy wsp˙˙cze˙ni morali˙ci.
ZAD22 4, Czes˙aw Mi˙osz i Zbigniew Herbert - wielcy wsp˙˙cze˙ni morali˙ci.
czesław miłosz
traktat poetycki miloszaaaaa
Miłosz Czesław Traktat poetycki
Miłosz Czesław Traktat poetycki
Czes-aw Mi-osz
Podobne czy różne Porównaj poetyckie opisy wieczoru w wierszu B Leśmiana „Wieczór” i fragmencie księ
Mikołaja Sępa poetycki traktat o naturze i łasce
Wspo¦ü éczesne metody zabiegowego leczenia kamicy moczowej
Polska Traktat lizboński
STRUKTURA ORGANIZACYJNA UKúAD I WZAJEMNE ZALE»NOŽCI MI¦DZY
11a Polska w okresie miŕdzywojennym
003 Zagraj mi czarny cyganie
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Nie kaz mi myslec O zyciowym podejsciu do funkcjonalnosci stron internetowych Wydanie II Edycja kolo

więcej podobnych podstron