Charles E. Gannon
Siła wizji
Ze swojego punktu obserwacyjnego na wysokości osiemdziesięciu metrów nad ziemią Wilder dostrzegł, jak opona przedniego prawego koła dostawczego chryslera cargomaxa pęka z hukiem, wyrzucając w powietrze skrawki czarnej gumy. Pudełkowata furgonetka - nowy model napędzany wodorotlenowymi ogniwami - po wykonaniu kilku dynamicznych, slalomowych zakosów zatrzymała się gwałtownie pośrodku szosy, prostopadle do kierunku ruchu. Siedzący za sterami rządowego aerowozu Wilder zwolnił. Wycie bocznych dysz przycichło, warkot silników wznoszących przybrał na sile. Aerowóz wytracił prędkość, by po serii gwałtownych drgań przejść w powolny lot naprzód.
Chu - świeżo upieczony agent terenowy, prosto z Akademii w Quantico - podniósł wzrok.
- Coś nie tak, pułkowniku?
Wilder skinął głową w kierunku cargomaxa.
- Złapał gumę. Ale w bardzo dziwny sposób. Powietrze coś za szybko zeszło z opony. Połącz się z Ochroną w Picatinny, może oni coś...
W tej samej chwili z pagera komunikacyjnego dobiegł podwójny sygnał: zastrzeżonym kanałem przyszła jakaś wiadomość. Chu podniósł dłoń do hełmofonu i pokręcił gałką, żeby ją odsłuchać. " Juliet Delta Bravo Dziewięć, tu Ochrona Picatinny. Do waszej wiadomości: bieżąca analiza lokalnego środowiska akustycznego wskazuje na możliwość wystrzału z broni palnej w waszym sektorze. Powtarzam: możliwość..."
Chu przerwał:
- Picatinny, to nie wystrzał z broni. Widzieliśmy ciężarówkę, której pękła opona. Powtarzam: to nie wys... - i nagle przerwał. Wilder przyspieszył, po czym wykonał aerowozem ciasną pętlę, obracając pojazd o sto osiemdziesiąt stopni. Chu odsunął dłoń od hełmofonu.
- Pułkowniku? - zapytał. - Czy coś się...?
- Niech pan przekaże Ochronie współrzędne tego wozu. - Wilder wbił wzrok w ciężarówkę, kiedy nadlatywali na nią po wykonaniu zwrotu. - Mają rację z tym wystrzałem. Ta opona nie pękła, ktoś ją przestrzelił. Dlatego tak szybko zrobił się kapeć. A mając na względzie niewielką odległość od reaktora, nie zdziwiłbym się, gdyby...
Tylne drzwi cargomaxa gwałtownie otwarły się na całą szerokość i z ciemnej paszczy komory ładunkowej wystrzeliły dwa jęzory rozedrganej jasności. Zważywszy na okoliczności, w jakich przebiegała akcja, celność strzelca mogła budzić podziw: dwie serie sześciomilimetrowych bezłuskowych pocisków podziurawiły kadłub aerowozu. Następne serie automatycznego ognia przeszyły już tyko powietrze obok i poniżej pojazdu.
Palce Chu zacisnęły się na oparciach fotela.
- Cholera!
Wilder przyspieszył, wykonał ostry wznos, a następnie gwałtowny przechył, po czym zawrócił, by znowu znaleźć się nad samochodem.
- Prześlij współrzędne - powtórzył, gdy już wyprowadził maszynę z zakrętu i uruchomił kamery dziobowe, które natychmiast rozpoczęły bezpośredni przekaz obrazu do Ochrony Picatinny, skąd był on satelitarnie transmitowany do Pentagonu. Lufy dwóch karabinów bojowych skierowały ku nim swoje wyloty, wodząc w ślad za aerowozem. Wilder skrzywił się: jego plan dnia nie przewidywał znalezienia się na celowniku terrorystów.
Darryl Wilder nie mógł się już doczekać chwili, gdy odda swój identyfikator p.o. Specjalnego Oficera Śledczego i uda się na lotnisko im. Kennnedy'ego, by złapać stamtąd jakiś hipersoniczny liniowiec do Singapuru. Zamierzał spędzić cały swój czterotygodniowy urlop z Mei Lei, po pierwsze dlatego, że o tym właśnie marzył, po drugie, Mei Lei dałaby mu nieźle popalić, gdyby choć chwilkę spędził gdzie indziej. Jednakże dobry obyczaj, zarówno ten przewidziany ogólnie akceptowanymi zasadami savoir vivre'u, jak i ten, który dyktowała wewnątrzfirmowa praktyka, wymagał, aby przedtem wypił drinka i zjadł kolację z Chu.
Nie była to wcale taka przykra perspektywa: Córy Chu był przemiłym chłopakiem, synem chińsko-filipińskiej pary z pierwszego pokolenia uchodźców przybyłych z falą imigrantów uciekających przed pamiętnym Głodem w Metro-Manili w dwudziestym trzecim roku. Okazał się nieocenioną pomocą w procesie tworzenia zintegrowanego systemu ochrony, obrony przeciwlotniczej i zabezpieczeń antyterrorystycznych dla Reaktora Termojądrowego w Picatinny. Znakomite wrażenie, jakie robił na nim młody partner, nieco osłabiał jedynie fakt, że Chu żył, oddychał, a nawet defekował chwałą Biura i nieprzerwanie wpatrywał się w Wildera jak w opromienionego sławą gwiazdora, którym ten bynajmniej się nie czuł. Jak można było przewidzieć, głównym powodem fascynacji Cory'ego były doświadczenia Darryla jako pilota podczas Wojny Wyżynnej (Chu z uporem określał te doświadczenia mianem "bohaterskich wyczynów"). Ale właśnie tego ranka koordynator ds. bezpieczeństwa projektu, Komendant Portabaco, wygadał się, że nie była to pierwsza samodzielna robota pułkownika Wildera dla FBI: jeszcze jako porucznik został przydzielony do Biura podczas śledztwa w sprawie najbardziej haniebnego ataku terrorystycznego stulecia.
Chu odczekał, aż znajdą się we wnętrzu aerowozu i wtedy zaczął drążyć temat.
- Domyślam się, że miał pan okazję poznać kilku z tych agentów, którzy wyśledzili sprawców Bombardowania Buffalo.
- Nie, panie Chu, ja sam byłem jednym z prowadzących śledztwo. - Wilder zakończył przegląd przedstartor wy i uruchomił dysze na ciekły wodór; przenikliwy dźwięk sygnału ostrzegawczego poinformował osoby znajdujące się w pobliżu pojazdu o rychłym odpaleniu silników. - To było bardzo pouczające zadanie... choć niezbyt przyjemne.
- W każdym razie przeszło do historii. Nikt nie sądził, że taki atak będzie możliwy, biorąc pod uwagę dyscyplinę, jaką wdrożono po jedenastym września.
Wilder westchnął i obrócił aerowóz.
- Z tym przejściem do historii trochę pan przesadził, panie Chu. Nie było żadnej euforii, żadnej chwały, tylko wściekłość i panika wywołane zniszczeniem połowy miasta i brudna robota, polegająca na doprowadzeniu sprawców przed sąd - tych, których udało nam się odnaleźć, rzecz jasna.
- Pamiętam, że były kłopoty z identyfikacją winnych. Darryl pokiwał głową.
- Tajni rezydenci naszych sił retorsyjnych w Libanie i Libii wykazali mocno "liberalne" podejście w wyborze celów.
- Brał pan udział w którejś z tamtych akcji, pułkowniku?
Wilder zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie. Cieszę się i z tego, i z powodu, że nigdy nie znalazłem się na celowniku żadnego terrorysty, panie Chu. I jeśli moje marzenia mają się spełnić, to coś takiego nigdy się nie zdarzy.
Jak na ironię, właśnie w tej chwili Wilder zauważył ciężarówkę.
Jakieś postacie właśnie wyskakiwały przez tylne drzwi cargomaxa, podczas gdy rządowy aerowóz szybko obniżał lot, opadając w kierunku samochodu. Chu głośno przełknął ślinę.
- Panie pułkowniku, może byśmy przekazali ich Ochronie?
- Co? Miałbym odmówić panu okazji przejścia do historii, panie Chu? - Wilder pochylił dziób aerowozu i zbliżył pojazd do linii drzew, ani na chwilę nie spuszczając obiektywów kamer z ciężarówki. - Poza tym, teraz liczy się każda sekunda.
Najwyraźniej intruzi również zdawali sobie sprawę z wagi uciekającego czasu. Dwóch z nich zeskoczyło z wozu i wyładowało coś w kształcie potężnej tulei. Chu ze świstem wciągnął powietrze.
- Pelotka.
Wilder zmrużył oczy. Metalowy walec był zbyt wielki jak na przenośny pocisk typu ziemia-powietrze. Co oznaczało, że musiał to być...
- Chu, jaki jest szacunkowy czas przybycia pionowzlotów Ochrony?
- Dyżurne ślizgacze szturmowe będą tu za jakieś sześćdziesiąt sekund, transportery z oddziałami za osiemdziesiąt.
Za późno. Dwie postacie taszczące olbrzymią rurę pędziły już w stronę kompleksu reaktora, rozwijając prędkość zbyt dużą jak na niezmodyfikowanych ludzi: prawdopodobnie ich wydolność została genetycznie zwiększona dzięki wysiłkom jakiegoś czarnorynkowe-go cyberczarodzieja z Kioto. Jeśli ci dwaj zdążą złożyć się do strzału w kierunku reaktora, pocisk z pewnością nie chybi celu, a sądząc po ukształtowaniu terenu, ich rakieta być może prześliźnie się pod granicami sektora ogniowego sieci dział przeciwlotniczych systemu obrony bezpośredniej.
- Panie Chu, to, co niosą ci dwaj, to wcale nie ziemia- -powietrze.
- Tylko co?
- Najprawdopodobniej samonaprowadzający się pocisk taktyczny ze wzmocnioną głowicą, zapewne jądrową.
- Ale przecież jak go odpalą, to System Obrony Bezpośredniej...
- ...w ogóle jej nie wykryje. Taki przygruntowy pocisk leci zbyt nisko, by system mógł go przechwycić, zważywszy na rzeźbę terenu...
- To znaczy?
- To znaczy, że zajmiemy się rakietą w tradycyjny sposób. Niech pan nie spuszcza z nich kamery i przekaże Ochronie, żeby zdjęła ich najszybciej, jak tylko się da.
Ale to i tak będzie za późno - pomyślał Wilder - Ci dwaj osiągną dogodne miejsca dla oddania strzału, zanim ślizgacze się tu zjawią, chyba że...
Wilder wykonał gwałtowny zwrot aerowozem: kadłub pojazdu zadygotał, kiedy przednie silniki odrzutowe z jękiem zmieniły ustawienie i pojazd ruszył na wstecznym ciągu. Wycelowawszy dziób w stronę ludzi z rakietą, Wilder przestawił silniki na maksymalny ciąg, w ostatniej chwili rzucając spojrzenie na ciężarówkę.
Jakby na dany sygnał, kolejna para mężczyzn wypadła z komory ładunkowej, zaopatrzona w inny walec, znacznie mniejszych rozmiarów, najeżony gąszczem różnorakich części odstających pod wszelkimi możliwymi kątami: to istotnie była wyrzutnia rakiet ziemia-powietrze ze zintegrowanym systemem naprowadzania. A więc sztuczka polegała na tym, by ściągnąć uwagę nadlatującego pilota na zespół przygotowujący się do ataku rakietowego, a potem trafić go znienacka, kiedy nie będzie patrzył w stronę samochodu.
Aleja, niestety, spojrzałem, uśmiechnął się w myślach Wilder.
Z tyłu wyrzutni rakietowej wydobył się pióropusz białego dymu. Pocisk wzniósł się po łukowatej trajektorii w stronę aerowozu, a Wilder gwałtownie zanurkował. Pojazd z impetem wleciał w osłonięty rzadko rosnącymi drzewami parów, a następnie wyszedł z lotu nurkującego na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią. Rakieta przeleciała nad nim i nad wąwozem, a po chwili zaczęła wspinać się w górę, by wykonać szeroką pętlę i ponownie nakierować się na cel, podczas gdy czujniki przeszukiwały okolicę, starając się ustalić pozycję aerowozu. Wilder obserwował, jak pocisk nabiera wysokości -jeszcze trochę, jeszcze mały kawałek, ty dupku - a następnie rozpada się na drobne kawałeczki.
- System obrony bezpośredniej potwierdza zniszczenie pojedynczej rakiety typu ziemia-powietrze - ogłosił Chu.
- Czekali do ostatniej chwili. Niech pan poprosi o powietrzną zaporę ogniową dla współrzędnych ciężarówki. Tylko nieśmiercionośne pociski.
Chu szeroko otworzył oczy.
- Panie pułkowniku! Niecałe pół kilometra stąd jest osiedle...
- Rób, co mówię - uciął Wilder. - Jeśli Ochrona nie powstrzyma tej pary z wyrzutnią przeciwlotniczą, to szykuje nam się bardzo długa i krwawa robota.
Wilder na pełnej mocy wyleciał z jaru, dostrzegł pierwszą dwójkę strzelecką i skręcił w ich stronę. Dwaj mężczyźni zakończyli już szaleńczy sprint i właśnie przygotowywali rakietę do odpalenia. Wilder zauważył, jak pomocnik kanoniera zrywa płaską zaślepkę wylotu lufy i odrzuca ją od siebie jak plażowe ringo. Usłyszał swój własny głos zadający pytanie:
- Szacunkowy czas dotarcia Ochrony do pierwszej dwójki?
- Dziesięć sekund, pułkowniku.
Za późno, pomyślał Wilder i przełączył dysze na pełną moc dokładnie w chwili, gdy strzelec zarzucił sobie ogromną tubę wyrzutni na ramię i skierował broń w stronę kompleksu reaktora widocznego z odległości czterech kilometrów.
Obsługujący wyrzutnię musieli usłyszeć ryk silników zbliżającego się aerowozu Wildera, ale ich opanowanie i dyscyplina były imponujące. Artylerzysta nie odwrócił się w ogóle, a jego pomocnik zrobił to tylko raz, w ostatniej sekundzie, aby wystrzelić pełen magazynek sześciomilimetrowych bezłuskowych nabojów w stronę Wildera i Chu. Kilka serii trafiło w kadłub, rozwalając kamery dziobowe i przedni silnik sterujący, w chwili gdy wyjący przeciągle aerowóz przelatywał nad głowami terrorystów z prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na wysokości zaledwie czterech metrów. Wilder rzucił się z powrotem do konsoli sterującej, obrócił dysze dookoła osi. Zbyt zajęty, by to sprawdzić samemu, rzucił pytanie:
- Chu, czy strumień powietrza przewrócił ich? Chu zmrużył oczy, pokręcił głową:
- Ledwie się zachwiali.
Wilder z wysiłkiem zatrzymał pojazd w powietrzu, klnąc w duchu specjalistów z japońskiej yakuzy, za odpowiednio sowitą opłatą produkujących terrorystów, którzy byli wytrzymalsi, szybsi i silniejsi, niż to przewidywały normalne ludzkie parametry. Obracał przełączniki, ponownie kierując aerowóz na dwóch rakietowców.
Chu wyjrzał przez przezroczystą osłonę kokpitu i zobaczył wycelowany w siebie czternastocentymetrowy walec rakiety.
- Panie pułkowniku... - zaczął.
Strzelec przesunął się w lewo, poprawiając broń na ramieniu, jakby to była leciutka belka z drzewa balsa. Wilder ponownie nadusił z całej siły przyciski, tak aby pojazd podążył za ruchem rosnącej w oczach sylwetki mężczyzny, który, widząc że znów zasłonięto mu cel, zaklął głośno, a w tym samym momencie nagły ryk wysokoobrotowych wirników zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Chu, z ręką na hełmofonie, zaczął:
- Pułkowniku, ślizgacze szturmowe...
-... już przybyły, a my się zmywamy - dokończył Wilder. Odpalił silniki umożliwiające pionowy wzlot. Gwałtowny podmuch powietrza odepchnął obu terrorystów o pół kroku do tyłu, a chwilę później dwa szturmowe ślizgacze o przechylnych śmigłach z łoskotem wyleciały zza linii drzew, zamontowane pod dziobami karabiny maszynowe wypluwały w stronę dwóch mężczyzn jaskrawe strumienie pocisków przypominające wstęgi smugaczy. Wilder dostrzegł jeszcze, jak kanonier rozbryzguje się w pionową czerwoną plamę, zaś potłuczona wyrzutnia toczy się w bok po" trawie. Ślizgacze nakierowały karabiny na umykającego pomocnika. Wilder wycisnął ostatnie moce z bocznych silników i aerowóz pomknął z powrotem jak strzała w stronę rozkraczonej ciężarówki, oddalając się od przerażającej i rozpaczliwej sceny ucieczki pozostałego przy życiu terrorysty.
Wilder i Chu przybyli na miejsce w chwili, gdy pierwsze transportery lądowały na skraju strefy ostrzału, której centrum stanowiła unieruchomiona furgonetka. Funkcjonariusze Ochrony -w szczelnych, półsztywnych zbrojonych kombinezonach - wysiadali i rozbiegali się po krańcach osłanianego ogniem obszaru. Terroryści wychylili się ze swoich kryjówek, strzelając na ślepo przez wirujące smugi gazu łzawiącego i grad wybuchających w powietrzu małych bombek kasetowych rozpryskujących się w miriady koralików ze środkiem uspokajającym w żelu zamiast szrapneli. W odpowiedzi na atak, kilku funkcjonariuszy uklękło, spokojnie regulując swoje okulary do namierzania celów w podczerwieni, celując i oddając strzały: terroryści padali odrzuceni w tył siłą wystrzałów. Wilder wzniósł się nieco wyżej, nie było potrzeby przyglądać się tej rzezi. Chu przełknął ślinę i odchrząknął.
- Wygląda na to, że sprawę mamy z grubsza zakończoną.
Wilder zerknął na niego spod oka.
- Panie Chu, jeszcze daleko do zakończenia tego incydentu.
- Słucham, panie pułkowniku?
- Ta efektowna palba, której właśnie byliśmy świadkami, to wcale nie jest główna potyczka na krótką broń strzelecką przewidziana na dzisiaj, choć może najbardziej dramatyczna.
Chu natychmiast zrozumiał, co jego przełożony ma na myśli.
- Chodzi o ten pierwszy strzał... ten, który przebił oponę furgonetki?
- Otóż to. Ten właśnie strzał mnie niepokoi.
- Dlaczego? Gdyby nie ten wystrzał, terroryści mogliby dotrzeć wystarczająco blisko celu, by odpalić swoją rakietę, a to...
- To mogłoby oznaczać zniszczenie reaktora. Tak, udało nam się osiągnąć pożądany rezultat... lecz bez pożądanego wyjaśnienia. Dlaczego jakiś anonimowy snajper chciałby spaprać terrorystom ich akcję, a jednocześnie unikałby spotkania z nami? To właśnie mnie gnębi, panie Chu. Chcę znać motywy tego strzelca, zanim prześlę mu list z podziękowaniem. Czy są już jakieś informacje na temat tych terrorystów?
Chu uniósł dłoń do hełmofonu.
- Nie, panie pułkowniku. Ochrona wciąż przeczesuje teren w poszukiwaniu ewentualnych zbiegów lub wspólników.
- Skontaktuj się ze stanowiskiem dowodzenia w Picatinny, powiedz im, że potrzebna mi analiza etnograficzna terrorystów. A potem wyślij priorytetowe żądanie do Pentagonu, żeby wystrzelili "podniebne oko" dla potrzeb nieprzerwanej obserwacji ruchów na ziemi i w powietrzu w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
- Ale, panie...
- Niech pan użyje mojego kodu autoryzacyjnego, a zgłaszając zapotrzebowanie na umieszczenie "ptaszka" na niskiej orbicie, niech pan nie używa słowa "proszę", bo to rozkaz, nie prośba.
Wilder wykreślił kolisty tor, który miał ostatecznie wynieść aerowóz spiralnym lotem na odległość pięćdziesięciu pięciu kilometrów od kompleksu reaktora, zlecił komputerowi realizację tak wytyczonego planu lotu, a następnie przywołał wirtualny trójwymiarowy obraz topograficzny regionu Picatinny. Przesuwał go do chwili, gdy miejsce zatrzymania ciężarówki znalazło się w centrum ekranu. Elektronicznie wygenerowany teren odpowiadał teraz dokładnie ich otoczeniu: wzgórza o łagodnych stokach, tu i ówdzie przecięte ostrzejszą linią grzbietu, wyrastały z płytkich, kolebkowych dolin o dnach zalanych wodami jezior. Pobliskie miasta
- Mount Hope, Hibernia, Lakę Telemark - zakłócały obłe linie lekko pofałdowanego krajobrazu kanciastymi, wycelowanymi w niebo wskaźnikami postępu: hotelami, kompleksami biurowymi i kilkoma staroświeckimi wieżami ciśnień. Gdzieś w tym pejzażu, jeden czy dwa piksele wirtualnej topografii zajmowało stanowisko snajpera - cel poszukiwań.
Po pierwsze, miejsce musiało gwarantować dokładność trafienia w pierwszej serii wystrzałów, tak więc strzelec raczej nie mógł znajdować się dalej niż trzy tysiące pięćset metrów od celu: Wilder zredukował wielkość obrazu do obszaru rozciągającego się w promieniu trzech i pół kilometra od miejsca, gdzie stała unieruchomiona ciężarówka. Zamyślił się przez chwilę, a następnie wprowadził dalsze parametry ograniczające, polecając komputerowi zidentyfikować miejsca z bezpośrednim, niczym nieprzesłoniętym widokiem na ciężarówkę, z wyłączeniem wszystkich obszarów w odległości pięciuset metrów od wozu. Komputer mruczał przez ułamek sekundy, a następnie podświetlił górne partie około tuzina budynków oraz grzbietów wzgórz jasnopomarańczowym kolorem - były to możliwe punkty obserwacyjne snajpera.
Wilder skrzywił się: wciąż było zbyt wiele miejsc do przeszukania w krótkim czasie. Co miało kluczowe znaczenie dla zatrzymania furgonetki? Trafienie opony przy pierwszym wystrzale. Oznaczało to, że snajper musiał widzieć ciężarówkę co najmniej kilka sekund przed naciśnięciem spustu. To zaś z kolei oznaczało, że...
Wilder wpisał polecenie wybrania tylko tych punktów, które dawały czyste pole widzenia na ostatnie siedemdziesiąt pięć metrów drogi, jakie ciężarówka przejechała przed strzałem. Komputer ponownie zamruczał, a następnie usunął znakomitą większość pomarańczowych plam z wirtualnego krajobrazu, z wyjątkiem trzech małych łatek: na dachu pewnego budynku w Hiberni, na starej wieży ciśnień zlokalizowanej na południu oraz na grzbiecie pasma wzgórz rozciągającego się na północy. Teraz trzeba było tylko...
- Panie pułkowniku, dostałem potwierdzenie z Pentagonu: kamera, którą pan zamówił, już lustruje teren z góry i przekazuje obraz w czasie rzeczywistym.
- Znakomicie. Przekaż im priorytetowe polecenie przeprowadzenia dokładnej analizy tych trzech miejsc.
- Wilder zgrał współrzędne na konsolę Chu - Każ im zwrócić uwagę na wszelkie niestandardowe sposoby przemieszczania się: pojazdy naziemne jadące z dużą prędkością, niezgłoszone przeloty powietrznych środków transportu albo przypadki naruszenia przypisanych wektorów ruchu, a nawet na pieszych poruszających się biegiem przez ponad minutę czy dwie. Jeśli naszemu strzelcowi spieszno opuścić teren, chcę o tym wiedzieć.
- Tak jest. Panie pułkowniku...
- Tak?
- Mamy Ochronę z Picatinny na bezpiecznym kanale. Wilder westchnął. To musi być komendant Portabaco
- prawdopodobnie wkurzony na maksa. Przełączył się na właściwy kanał.
- Witam, panie komendancie.
Jednak zamiast spodziewanej tyrady wygłoszonej charakterystycznym głębokim basem, po półsekundowej ciszy usłyszał zupełnie inny głos:
- Pułkowniku Wilder, tu Wicedyrektor Simmons z Narodowej Agencji Bezpieczeństwa.
Wilder zacisnął zęby. No to się doigrałem.
- Proszę mi wybaczyć moje zdziwienie, panie Simmons, spodziewałem się rozmowy z komendantem Portabaco, szefem Ochrony.
- Zdaję sobie z tego sprawę, pułkowniku, ale ponieważ jestem tajnym federalnym nadzorcą reaktora...
A to ci nowina, pomyślał Wilder.
- ...uznałem, że będzie lepiej, jeśli skorzystam z moich prerogatyw na czas trwania tego kryzysu. Zwłaszcza teraz, kiedy funkcjonariusze ochrony komendanta Portabaco rozpoczęli pośrednie działania ogniowe.
Wilder westchnął.
- Zrobili to na mój rozkaz, panie Simmons.
- Wiem o tym, panie pułkowniku. Dlatego właśnie uznałem za właściwe wkroczyć do akcji. Rozumiem, że takie -jak by to nazwać? - "militarne" rozwiązania to dla pana nie pierwszyzna, ale przypominam, że znajdujemy się w samym środku dzielnicy mieszkaniowej...
- Z całym szacunkiem, panie Simmons, nakazałem otworzenie ognia pośredniego właśnie po to, by chronić cywilów, a nie stwarzać dla nich zagrożenie.
- A to jakim sposobem, pułkowniku?
- Istnieje znaczące prawdopodobieństwo, że furgonetka wiozła taktyczną głowicę nuklearną. Coś takiego nie tylko zmusiłoby nas do zakończenia projektu Picatinny, lecz także mogło spowodować setki ofiar wśród ludności cywilnej.
- Bardzo ciekawa hipoteza, panie pułkowniku... ale zupełnie błędna. Ochrona zgłosiła właśnie brak rezerwowej rakiety w ciężarówce, za to pocisk zajęty przez oddziały szturmowe ze ślizgaczy był wyposażony w standardową głowicę penetrującą bez jakiejkolwiek możliwości spowodowania skażenia. Pośrednie działania ogniowe były zupełnie niepotrzebne.
- Łatwo stwierdzić coś takiego, zgromadziwszy dane już po fakcie, panie Simmons.
- Cóż... To już rozstrzygnie komisja śledcza. Osobiście jestem zdania, że decyzja, jaką pan podjął wobec zaistniałej sytuacji, była przedwczesna.
Wilder przymknął powieki. "Ta decyzja była przedwczesna" to był jeden z tych "branżowych" zwrotów, w których lubowali się co więksi styliści spośród tajniaków. Wilder odczekał chwilę, aż nabrał pewności, że ton jego głosu będzie zrównoważony i spokojny.
- Panie Simmons, jestem całkowicie pewny zasadności podjętych przeze mnie działań. Jeśli chodzi o ochronę kompleksu Picatinny, to zgodnie z przekazanymi nam rozkazami mamy w każdym przypadku zakładać rozwój wypadków według najgorszego możliwego scenariusza.
- Co oznacza, że powinien pan był pozwolić systemowi obrony bezpośredniej uporać się z całą sytuacją. Takie systemy są specjalnie zaprojektowane do przechwytywania pocisków taktycznych.
- Oczywiście, panie Simmons, przy założeniu, że mają wystarczająco dużo czasu na swobodny dostęp i zablokowanie docelowego pocisku. Jeśli jednak spojrzy pan na trasę, jaką musiałaby przebyć taka rakieta od punktu jej wystrzelenia do kompleksu reaktora, zauważy pan, że początkowe dwa i pół kilometra to obszar całkowicie zarośnięty drzewami. Pocisk przemieszczałby się w czymś na kształt tunelu ochronnego, a nie mamy żadnych dział obronnych zabezpieczających wylot tego "tunelu".
Simmons milczał przez dłuższą chwilę.
- A to dlaczego, panie pułkowniku?
- Jeśli zapozna się pan z moim poufnym zaleceniem przesłanym na ręce Połączonego Dowództwa - (a jestem pewny, że już dawno to zrobiłeś, chytry lisie - pomyślał Wilder) - dowie się pan, że prosiłem nie tylko o podwojenie liczby dział na obwodzie systemu obrony punktowej, lecz także usunięcie wszelkich przeszkód w promieniu trzech kilometrów od kompleksu reaktora. Teraz natomiast, jeśli to panu nie przeszkadza, mam pilną robotę do wykonania.
- To znaczy?
- Chodziło o zlokalizowanie osoby, która pierwsza oddała strzał, dopóki wciąż znajduje się w pierwotnej strefie poszukiwania. Czy Ochrona już dostarczyła wstępny raport na temat profilu etnograficznego terrorystów?
- Tak. Wszyscy są z Bliskiego Wschodu. Dowody wskazują na ich wielonarodowe pochodzenie z krajów strefy panarabskiej: Syria, Jemen, Irak, prawdopodobnie jeden Saudyjczyk. Zgaduję, że ten pański niezidentyfikowany snajper to jakiś sympatyk Zachodu, być może jakiś były panarabski terrorysta, który liczy na wynegocjowanie azylu za swój "dobry uczynek".
O Boże, Simmons, naczytałeś się powieści szpiegowskich, pomyślał Wilder, po czym, już głośno, zaprotestował:
- Nie mogę zgodzić się z tą konkluzją, panie Simmons. Raporty pańskiej agencji zgadzają się z opracowaniami CIA w tej jednej kwestii: Sojusz Panarabski prowadzi bardzo agresywną lustrację swoich tajnych działaczy. Od dawna przestali być zwykłą zbieraniną domorosłych terrorystów, panie Simmons. Teraz pracują dla nich świetnie wyszkoleni, świetnie wyposażeni, świetnie opłacani, a przede wszystkim skrajnie zdyscyplinowani i lojalni ludzie, tak więc nie sądzę, żeby chodziło tu o jakiegoś arabskiego odszczepieńca.
- Jaka więc jest pańska hipoteza?
- Jeszcze nie mam żadnej, panie Simmons... I dlatego właśnie tak bardzo zależy mi na schwytaniu tego strzelca.
Chu ruchem ręki przywołał Wildera. Młody agent wskazał na niebo i pokiwał głową: satelita już nadawał. Wilder odpowiedział skinieniem głowy.
- Panie Simmons, otrzymujemy właśnie bezpośredni przekaz z dedykowanego "oka". Chciałbym przesłać panu ten obraz na komputery do analizy.
Simmons milczał przez chwilę. Pewnie sobie kalkuluje, jakie muszę mieć plecy, skoro wystrzelili mi "oko" na żądanie, domniemywał Wilder. Kuriozalna odpowiedź Simmonsa potwierdziła jego domniemania.
- Oczywiście, pułkowniku. Z przyjemnością będę nadzorował pańskie działania z tutejszego stanowiska dowodzenia.
Będzie "nadzorował" moje działania? Wilder uśmiechnął się bez cienia radości na to ukradkowe przejęcie dowództwa przez Simmonsa. Myśl sobie, co chcesz, Simmons, nie licz tylko, że będę czekał na twoje rozkazy.
- Doceniam pańską pomoc, panie Simmons. Przesłaliśmy już do Pentagonu trzy priorytetowe zapytania. Mam nadzieję, że poinformuje nas pan, kiedy przyjdą odpowiedzi.
- Oczywiście.
Wilder rozłączył się. Ustalenie pozycji strzelca to jeszcze nie to samo co jego schwytanie. Do tego trzeba będzie...
- Panie Chu, chciałbym, aby przesłał pan do Pentagonu kolejną serię zapytań.
Chu spojrzał z ukosa na Wildera.
- Panie pułkowniku, jeśli pan Simmons jest wyższy stopniem, to czy nie ma prawa oczekiwać, że dalsza komunikacja z Pentagonem będzie odbywać się za jego pośrednictwem?
- Tak, panie Chu, ma pełne prawo tego oczekiwać. Ale się nie doczeka. Rozumie pan?
- Tak jest, panie pułkowniku.
- Doskonale. Po otwarciu nowego zastrzeżonego kanału łączności z Pentagonem niech pan poprosi o listę wszystkich transakcji wynajmu lokali, jakie zawarto w okolicy w ciągu ostatnich trzech tygodni. Z tej listy proszę wybrać tylko hotele, domy i apartamenty znajdujące się w promieniu trzydziestu kilometrów. Wszystkie transakcje odbiegające od normy mają zostać oznaczone i włączone do naszej podstawowej bazy danych.
- Panie pułkowniku, zdaje pan sobie sprawę z liczby...
- Zdaję sobie sprawę, panie Chu, że każda sekunda, którą marnuje pan, narzekając na ogrom zadania, p winna zostać przeznaczona na jego sprawne wykonanie. Kiedy już wyodrębni pan te nietypowe transakcje, będzie pan musiał uzyskać zapisy wszystkich rodzajów komunikacji z każdej wynajętej nieruchomości...
- Ależ, panie pułkowniku, Sąd Najwyższy...
- ...często patrzy na sprawy zupełnie innym okiem, jeśli w grę wchodzi bezpieczeństwo narodowe. Ale nigdy pan tego ode mnie nie słyszał, zrozumiano?
- Mhm... nic nie słyszałem, panie pułkowniku.
- Znakomicie. Tak więc proszę przejrzeć zapisy komunikacyjne w poszukiwaniu jakichś niezwyczajnych połączeń: rozmów z ambasadami, nagrań na wynajmowane skrzynki głosowe, telefonów do obcokrajowców lub świeżo przybyłych imigrantów - ze szczególnym uwzględnieniem obywateli państw Koalicji Trzeciego Świata.
Chu wlepił w Wildera zdziwione spojrzenie.
- Niech pan wybaczy, pułkowniku, ale czas potrzebny do stworzenia tak wyspecjalizowanej bazy danych uniemożliwi nam podjęcie jakiegokolwiek działania.
- Ma pan rację, panie Chu, chyba że taka baza danych już istnieje.
Chu aż zamrugał z wrażenia, gdy dotarło doń to, czego można było się domyślić ze słów Wildera: że tworzenie zbiorów danych tak rażąco sprzecznych z konstytucją było jednym z rutynowych działań.
- Jak więc mam sformułować prośbę o udostępnienie takiej "potencjalnej" bazy danych, panie pułkowniku?
Wilder pokiwał głową.
- Cóż za adekwatny dobór eufemizmów, panie Chu, widzę, że ma pan przed sobą przyszłość w tej branży. Kiedy już skontaktuje się pan z Pentagonem, proszę jak najdokładniej określić dane, jakich panu potrzeba. Konkretnie, bez eufemizmów. Zrozumiał pan, panie Chu?
Chu przytaknął skwapliwie i uruchomił bezpieczne połączenie z Pentagonem dokładnie w chwili, gdy z drugiego zastrzeżonego kanału dobiegł podwójny sygnał.
- Mówi Wilder.
Tym razem w głosie Simmonsa słychać było nieco większy respekt, a nawet jakiś ślad serdeczności.
- Pułkowniku, sprawdziliśmy i potwierdziliśmy analizę Pentagonu dotyczącą trzech potencjalnych stanowisk snajpera. Możemy wyeliminować ten grzbiet wzgórza na północy. Nie ma tam żadnych nietypowych śladów termicznych, co oznacza, że od co najmniej dwóch godzin nikogo tam nie było.
- A jeśli snajper miał szczelny kombinezon ze schła- dzaczem maskujący emisję w podczerwieni?
- To mało prawdopodobne. Człowiek z takim ekwipunkiem poruszałby się dość niezgrabnie, z pewnością wykryto by to podczas badania niestandardowych sposobów przemieszczania się, które pan zamówił.
- O ile tamten w ogóle się przemieszcza. A jeśli gdzieś sobie leży bez ruchu w pobliżu tamtego miejsca?
- Raczej nie. Czujniki "podniebnego oka" przeprowadzają spektograficzną kontrolę na obecność składników aerozoli odpowiadających skoncentrowanym emisjom ze schładzacza. Brak śladów takich emisji na całym badanym obszarze.
Cóż, Simmonsowi przynajmniej nie można było odmówić pedantycznej dokładności.
- A pozostałe dwie lokalizacje?
- Żadnych przesądzających wniosków. Ja jednak stawiam na wieżę ciśnień.
- Dlaczego?
- Hotel to miejsce zbyt uczęszczane, snajperzy tego nie lubią. Ż drugiej strony, wieża to stara, odosobniona budowla, cała z metalu, która o tej porze dnia...
- ...jest tak nagrzana przez promienie Słońca, że nie sposób czegokolwiek tam wykryć. A co z okolicznym obszarem? Czy są jakieś ślady odjeżdżającego pojazdu?
Nastała chwila ciszy.
- Jak dotąd, nie... ale jestem pewny, że najlepiej zrobimy, jeśli postawimy na wieżę. - Ton głosu Simmonsa stał się bardziej oficjalny. - Powiadomiono mnie, że Biuro przysyła szybkobieżnym pionowzlotem trzech agentów taktycznych; niech pan się z nimi połączy i wspólnie zbadajcie wieżę.
Tego należało się spodziewać: kolejna próba przejęcia dowodzenia przez Simmonsa, ni mniej, ni więcej, tylko za pomocą jakiegoś idiotycznego rozkazu. Jednak wbrew ocenom Simmonsa hotel wydawał się bardziej prawdopodobną - choć mniej oczywistą - lokalizacją stanowiska strzeleckiego. Jeśli snajper był na tyle inteligentny, by użyć broni na bezłuskową amunicję, odgłos wystrzału byłby ledwie słyszalny -tego rodzaju broń miała dźwiękoszczelne mechanizmy spustowe, w związku z czym nie było mowy o wtórnym odrzucie gazów ani grzechotaniu zamka. Po dodatkowym wyposażeniu w tłumik broń taka stawała się praktycznie bezszmerowa - wyjąwszy leciutki trzask, jaki wydawał naddź wieko wy pocisk. Taki wystrzał oddany przez snajpera nie byłby słyszalny dla hotelowych gości, a zatłoczone, ogólnodostępne hotelowe pomieszczenia znakomicie odpowiadały potrzebom strzelca: spora liczba postronnych osób, obfitość potencjalnych kryjówek i mnóstwo możliwości wmieszania się w tłum. Tymczasem na otwartym terenie, zdany tylko na własne siły, snajper stałby się łatwym celem dla przeczesujących okolice funkcjonariuszy Ochrony.
W głosie Simmonsa słychać było niecierpliwość. I niepewność.
- Pułkowniku, proszę o odpowiedź: jaki jest szacunkowy czas waszego przybycia do wieży?
Chu obrócił się na swoim fotelu, energicznie kręcąc głową. Wilder wyciszył połączenie z Simmonsem.
- Co pan ma, panie Chu?
- Wstępne wyniki analizy transakcji wynajmu. Może to nic takiego, ale...
- Proszę zreferować najważniejsze. Natychmiast. Chu wypełnił polecenie, recytując jednym tchem:
- Jedna istotna niestandardowa operacja. W zeszłym tygodniu tylko jedna z transakcji najmu została opłacona gotówką, chodzi mi o fizyczne przekazanie pieniędzy z ręki do ręki...
- Rozumiem, to chyba jedyny rodzaj zakupu, który wciąż nie wymaga automatycznego sprawdzenia tożsamości. Kto był najemcą i gdzie?
- Niejaki William Anderson, pokój 1257 w Hibernia Regency... To ten hotel z ewentualnym stanowiskiem strzeleckim.
Wilder gwałtownie zatrzymał aerowóz, włączył silniki na pełną moc, wydając polecenia podczas wykonywania kolejnych manewrów.
- Na terenie jest zespół taktycznych agentów FBI. Skontaktuj się z nimi i powiedz im, żeby czekali na nas przy hotelu. Bez syren, bez czyszczenia terenu: ciche podejście.
- ASimmons?
- A co on ma do rzeczy?
Trzech specjalnych agentów taktycznych, ubranych po cywilnemu facetów o niedźwiedzich posturach, wpatrywało się w aerowóz Wildera. Kiedy łamane drzwi pojazdu uniosły się, najmniejszy z nich - konus liczący zaledwie metr osiemdziesiąt wzrostu - podszedł i palcem wskazującym zaczął wodzić pomiędzy licznymi śladami po kulach widocznymi na całym przednim lewym zewnętrznym panelu, tak jakby próbował niewidzialną linią połączyć je w rozpoznawalny kształt, jak w dziecięcej łamigłówce.
- Pracowity dzień - zauważył. - Agent Kinelea. Jaka procedura?
Wilder podszedł do pionowzlotu agenta.
- Podejrzewamy obecność jednego lub więcej snajperów, prawdopodobnie terrorystów, w pokoju numer 1257. Musimy ich dostać żywych. Czy macie jakieś nieśmiercionośne środki bezpośredniego przymusu?
Kinelea pokręcił głową, sięgnął do kokpitu pionowzlotu i wyciągnął długą czarną walizkę.
- Obawiam się, że nie, panie pułkowniku. Jesteśmy uzbrojeni jak na grubego zwierza. - Potarł kciukiem o czytnik linii papilarnych na zamku walizy, zwolnił zatrzaski i podniósł pokrywę: wewnątrz, ułożony w szarej, sztywnej piankowej wyściółce, leżał masywny karabin. - Karabinek szturmowy, kaliber osiem, binarny ładunek miotający, najnowocześniejsza technologia.
Wilder sięgnął do walizy, wyciągnął broń i obrócił się do Chu.
- Czy kiedykolwiek używał pan tego?
Chu uważnie przypatrzył się długiej lufie o wężowym połysku, kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo.
- Wydaje mi się, że tak, chociaż karabinek, z którego strzelałem, nie miał tego - wskazał palcem na mały panel diodowy na tyle komory ukrywającej mechanizm broni.
- Zintegrowany laserowy czujnik zasięgu i wskaźnik odległości. Niezbędny, gdy używa się tego - Wilder poklepał wyrzutnik granatów pod lufą - bo te diody wskazują nie tylko odległość od celu, lecz także pole rażenia każdego granatu. Bardzo pożyteczne, bo każdy typ granatu ma odmienny zasięg.
Wilder oddał broń agentowi i spojrzał na Chu.
- Powiadomił pan kierownictwo hotelu? Chu skinął głową.
- Są gotowi w każdej chwili wyłączyć windy z użytkowania i odciąć dwunaste piętro.
- Dobrze więc. Darujmy sobie wstępne uprzejmości i ruszajmy do roboty.
Kinelea skinął głową, sięgnął do swojego pojazdu i wyciągnął jeszcze dwie długie czarne walizy. Jego partner, największy z całej trójki, pojawił się w tylnych drzwiach jednostki, niosąc dwa wysokowytrzymałe kombinezony z KevlarMaxa. Na widok tego rynsztunku Chu szeroko otworzył oczy i skierował wzrok na Wildera, wypatrując reakcji na jego twarzy.
Wilder kiwnął głową, starając się ułożyć wargi w uśmiech, kiedy wbijał się w obszerny, topornie wyglądający kostium.
- Przymierz, Chu. Trzeba nadążać za modą.
Cała czwórka - Wilder, Chu, Kinelea i jeden z pozostałych herkulesów z FBI - wjechała ostatnią działającą windą na jedenaste piętro, a następnie po cichu przeszła schodami w górę, na dwunaste. Kinelea uchylił drzwi ewakuacyjne i zajrzał przez wąską szparę.
- Czysto - mruknął. - Gotowy, DePranza? - rzucił do mikrofonu wbudowanego w kołnierz.
Usłyszeli głos DePranzy na kanale grupowym, w tle słychać było wyraźny warkot unoszącego się nad ziemią pionowzlotu FBI.
- Jadę na małej mocy, cztery metry nad dachem, żeby zablokować docelowe okno.
- Zadbaj o dobrą widoczność, chcę mieć możliwość dawania ci znaków rękami, jak tylko znajdę się w pokoju podejrzanego.
- Dobra, dobra. Ruszajcie. Kinelea odwrócił się do Wildera.
- Gotowi, pułkowniku?
Wilder skontrolował broń: pełny magazynek, laserowy wskaźnik włączony, trzy granaty - w tej akcji zupełnie zbędne - w magazynku wyrzutnika. Wyregulował pasek tak, aby karabin znajdował się jakieś dwa centymetry pod jego biodrem, chciał mieć wystarczający luz dla zamortyzowania odrzutu broni.
Kinelea skinął głową i oparł się ramieniem o drzwi przeciwpożarowe.
- No to idziemy!
Naparł mocniej na drzwi, które otworzyły się gwałtownie, Kinelea wtoczył się do środka, a następnie po-truchtał korytarzem prowadzącym od klatki schodowej do pokojów. Mniej więcej po dwudziestu sekundach dotarli do drzwi pokoju 1257. Tam Kinelea wyciągnął światłowodowy podglądacz rozmiarów palmtopa, z którego górnej części wysunęła się cienka i długa jak spaghetti sonda. Agent wsunął sondę pod drzwi. Po pół sekundzie na wyświetlaczu pojawił się typowy hotelowy apartament: komoda na ubrania, lampa, widziane tylko częściowo podwójne łóżko, fotel i sześciomilimetrowy karabinek szturmowy na bezłuskową amunicję uzbrojony w tłumik oparty o ścianę w pobliżu okien.
- Bingo - wyszeptał Kinelea. - Ale gdzie nasz chłopiec?
- Sprawdź ślady termiczne - zasugerował Wilder.
Kinelea dotknął jednego z przycisków wyświetlonych na ekranie. Obraz zamigotał, tam gdzie wcześniej widać było okno, pojawił się rozlany, pomarańczowy wielokąt. Mniej wyraźna, lecz nieskończenie bardziej istotna dla oglądających była bladoróżowa mgiełka, która wyłoniła się z łazienki i wniknęła w głąb apartamentu, znikając za rogiem. Wilder wskazał palcem na powoli rozpraszający się opar.
- Tam.
- Mhm. To nasz chłopak. Wyszedł z kibelka jakieś trzydzieści sekund temu, jak mi się zdaje. I chyba jest sam.
Chu zajrzał agentowi przez ramię.
- Skąd taka pewność?
- Wcale nie mówiłem, że mam pewność - mruknął Kinelea w odpowiedzi - ale gdyby w pokoju byli jeszcze jacyś ludzie, to ich ruchy powodowałyby powstawanie dodatkowych smug promieniowania termicznego.
- A jeśli śpią albo tkwią bez ruchu gdzieś poza zasięgiem sondy?
Kinelea wyciągnął sondę spod drzwi, odwrócił się i wbił wzrok w Chu.
- Wówczas byłoby lepiej, gdybyśmy wpadli tam z impetem i celnie strzelali. Czy mnie przypadnie w udziale ten zaszczyt, pułkowniku?
Wilder skupił wzrok na karabinie, który tamten trzymał w dłoniach. Kinelea sprawiał wrażenie kompetentnego fachowca, zbytnio jednak rozpierała go ochota do bezpośredniej walki, a Wilder nie mógł sobie pozwolić na żadną rozwałkę. Działania tego człowieka musiały zostać objęte ścisłą kontrolą. Wilder skierował na niego przenikliwe spojrzenie.
- Pańskim zadaniem, Kinelea, będzie wprowadzenie nas do środka i zabezpieczenie łazienki. Ja ruszę za panem i zabezpieczę sypialnię.
Kinelea wpatrywał się w niego przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.
- To pański show, pułkowniku. Niech pan tylko powie kiedy.
Wilder kiwnął głową.
- Kiedy.
Kinelea przycisnął karabin do tułowia, odbezpieczył i skierował lufą do przodu.
- DePranza - wyszeptał do mikrofonu w kołnierzu - ruszaj.
I rzucił się na drzwi.
Rozległo się krótkie, ostre zgrzytnięcie deformowanego metalu i drzwi otworzyły się na całą szerokość. Kinelea wbiegł do środka ciężkimi susami, zrobił unik w prawo, opuścił broń i wśliznął się do łazienki. Wilder wykonał dwa jelenie skoki...
Na środku sypialni jakaś pojedyncza postać odwracała się plecami do Wildera, kierując się ku ogromnemu, panoramicznemu oknu, którego szyby właśnie zaczynały drgać w rytm, jaki nadawała im głośna praca silnika pionowzlotu FBI. Ciemna postać spokojnie odwróciła się twarzą do Wildera, w prawej dłoni trzymała staroświecki rewolwer.
Wilder opuścił broń i wsparł kolbę o prawe biodro. - Stój! Rzuć broń i odwróć się!
Wilder dostrzegł cień uśmiechu w kąciku ust snajpera: przeciwnik zrozumiał polecenie i nie miał najmniejszego zamiaru zastosować się do niego. Niedobrze. Za chwileczkę do sypialni mieli wpaść pozostali agenci, naszprycowani adrenaliną, gotowi pod byle pretekstem pociągnąć za spust. Wilder powtórzył rozkaz:
- Rzuć broń. Natychmiast!
W odpowiedzi, mężczyzna - młody, przystojny, atletycznie zbudowany - uśmiechnął się tylko, po czym zaczął bardzo powoli unosić rewolwer.
Zbyt powoli, zauważył Wilder. Ten gnojek bardzo chce, żebyśmy go zabili - co oznacza, że za wszelką cenę nie należy go zabijać. Ale jak? Postrzelić go w nogę? I tak może skonać od szoku - poza tym, jak ja zacznę strzelać, to trudno będzie mi zapanować nad pozostałymi. Chwileczkę: jest przecież inna możliwość.
Wilder wcisnął przełącznik selektora funkcji znajdujący się obok języka spustowego, nastawiając w ten sposób broń na odpalanie granatów. Krótki rzut oka na panel diodowy za tylnym celownikiem dostarczył mu dwóch ważnych informacji: laserowy nastawnik wskazywał na cel w zasięgu pięciu metrów, zaś minimalne pole rażenia granatów wynosiło dziesięć metrów. Znakomicie, przy takiej odległości granaty będą jedynie wielkimi bryłami metalu. Wilder mocno oparł kolbę karabinu o biodro, opuścił lufę o kilka centymetrów i lekko przesunął w lewo. Jasnoczerwona kropka lasera naprowadzającego przesunęła się na prawą, dolną część klatki piersiowej snajpera.
Wilder nacisnął spust. Gardłowe kaszlnięcie wyrzutnika granatów zaskoczyło wszystkich, łącznie z terrorystą znajdującym się na celowniku. Pocisk o trzycentymetrowej średnicy trafił w prawy bok uśmiechniętego rewolwerowca, wbijając mu się w talię i rzucając go na łóżko. Chłopak przeturlał się przez pościel i z całej siły rąbnął w stolik nocny znajdujący się w przeciwległym rogu pokoju. Stracił przytomność, spomiędzy warg wyciekła mu strużka spienionej krwi, ale był jak najbardziej żywy.
Ignorując lodowaty wzrok Simmonsa, Wilder wziął od Chu mikrodysk, wsunął do swojego palmtopa i przejrzał dane zgromadzone przed rozpoczęciem przesłuchania. Szacunkowy wiek zatrzymanego: dwadzieścia dziewięć, trzydzieści lat, wzrost sto siedemdziesiąt dwa centymetry, waga siedemdziesiąt trzy kilogramy, oczy piwne, brunet. Analiza płynów fizjologicznych, stanu uzębienia, układu kostnego, zużycia skóry, rozwoju mięśni, aparatu głosowego oraz dialektu, jakiego używał, udzielając skąpych odpowiedzi na pytania zadawane mu przez Simmonsa podczas krótkiego wywiadu zaraz po zakończeniu operacji, wskazywały na pochodzenie z wybrzeży Libanu, być może z Syrii. Fotografii strzelca nie było w kartotekach żadnej agencji wywiadowczej ani żadnego organu ścigania, podobnie jak jego odcisków palców, wzoru siatkówki czy kodu DNA. Nie wykazywał żadnych śladów genetycznej ani cybernetycznej modyfikacji. Jeśli nie liczyć czterech złamanych żeber i perforacji prawego płuca, więzień był w doskonałej kondycji fizycznej.
Simmons odezwał się głosem zimniejszym od jego spojrzenia:
- Zapewne zdaje pan sobie sprawę, że byłem przeciwny pana udziałowi w procesie przesłuchania.
Wilder skinął głową.
- Coś mi się obiło o uszy już wczoraj, kiedy zabronił pan wpuszczać mnie do sali szpitalnej, w której leżał zatrzymany. Teraz jednak wygląda na to, że mimo wszystko będziemy musieli pracować razem.
- Być może, pułkowniku, ale nie zamierzam uczestniczyć w pańskim polowaniu na czarownice. To przykre, że nie jest pan w stanie zostawić za sobą tego "niedokończonego śledztwa" z Buffalo. Myślę, że tamta sprawa przesłania panu fakt, że wielu, a nawet znakomita większość Arabów, to nasi przyjaciele.
Wilder skrzywił się.
- Nic mi niczego nie przesłania, panie Simmons. Wiem, że duża część arabskiego świata traktuje nas przychylnie. Ale wiem również, że podczas pierwszej rozmowy z tym snajperem przyjął pan założenie, że jest on naszym sprzymierzeńcem, może przestraszonym i robiącym uniki, ale jednak sprzymierzeńcem. To założenie należałoby poddać rewizji.
- Dlaczego? Żeby mógł pan wrobić go w jakiś pokrętny arabski spisek?
Wilder pokręcił głową.
- Nie było pana z nami, kiedy go schwytaliśmy, nie widział pan jego zachowania. Był gotów na śmierć, niemal pragnął zginąć - co oznacza, że nie jest to żaden przerażony sprzedawczyk, tylko człowiek, który ma przed sobą ważną i konkretną misję.
- Cóż to niby za misja? Wilder wzruszył ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Jesteśmy tu po to, by się tego dowiedzieć.
- To pan jest tu po to, by się tego dowiedzieć, pułkowniku. Ja mam tylko patrzeć panu na ręce. A mówiąc między nami, to myślę, że wszędzie widzi pan zjawy z Bombardowania Buffalo.
- Być może jest tak, jak pan mówi, panie Simmons..., ale nie sądzę. Niech pan każe strażnikom przyprowadzić więźnia.
Simmons podniósł słuchawkę i rzucił do niej pojedynczą sylabę. Drzwi otworzyły się, weszli dwaj ochroniarze, prowadząc strzelca. Jego piwne oczy - czujne i uważne - omiotły bacznym spojrzeniem twarze zgromadzonych w pomieszczeniu, po czym wzrok przybyłego zatrzymał się na Wilderze. Wygięta w ostry łuk brew wyciągnęła się niemal w prostą kreskę, a następnie ponownie się uniosła: była to jakby zapowiedź uśmiechu. Wilder skinął głową w kierunku mężczyzny.
- Może pan sobie, odpuścić udawanie skruszonego bojownika, który przeszedł na naszą stronę. Ja tego nie kupuję, panie..
- Ali. Mów mi Ali.
- Dobrze, panie Ali. - Wilder rzucił krótkie spojrzenie na Simmonsa, który starał się nie okazywać ani zaskoczenia, ani gniewu. - Proszę, niech pan siada.
Ali już otwarcie się uśmiechnął.
- Dziękuję. Wilder nie usiadł.
- Panie Ali, dla nas wszystkich najlepiej będzie, jeśli po prostu powie nam pan, dla kogo pan pracuje.
Ali starannie unikał wzroku Wildera. Odchrząknął, po czym wymamrotał:
- Nie rozumiem, dlaczego przekazanie wam jakichkolwiek informacji mogłoby leżeć w moim interesie.
- Proszę, panie Ali, porzućmy te gierki. Pan chce zostać uwięziony tutaj, w Stanach, zamknięty i ukryty w najgłębiej schowanej i najbardziej sekretnej celi, jaką mamy, bo to wybawi pana od przesłuchania przez służby saudyjskie lub irackie. Tego właśnie chciałby pan uniknąć, nieprawdaż, panie Ali? - Snajper siedział nieruchomo, wpatrując się przed siebie, nawet nie mrugnąwszy okiem. - Koniec gry, panie Ali. Pozostało panu jedynie wyjawić prawdę.
- To znaczy co? - warknął Simmons.
- To znaczy, że pana Alego nie motywuje do działania żadna świecka władza. Pan Ali i jego rodacy sami nie pragną władzy o charakterze narodowym, gospodarczym czy choćby kulturalnym, oni walczą o przywrócenie władzy boskiej. To nie jest walka przeciwko nam, ale przeciwko wszystkim, którzy nie uznają zwierzchności woli Allacha.
Snajper, ze wzrokiem wbitym przed siebie, zadarł podbródek i przemówił:
//Gdyby Allach tak zechciał,
to nie zwalczałyby się kolejne pokolenia,
kiedy już zostały im dane jasne dowody.\\
Wilder dokończył:
//Lecz oni się poróżnili.
Wśród nich byli tacy, którzy uwierzyli,
i tacy, którzy odrzucili wizje.\\
Strzelec uniósł brwi ze zdziwieniem.
- Zna pan Koran? Wilder skinął głową.
- Znam. O ile się nie mylę, cytuje pan poprawione tłumaczenie Yusufa Alego. Druga sura, ajat dwieście pięćdziesiąty trzeci.
- Sura? Ajat? - zapytał Simmons.
- Odpowiednio: księga i werset - odpowiedział Wilder, nie odrywając wzroku od aresztanta. - To podstawowe części, na jakie dzieli się Koran.
Simmons kiwnął głową.
- Niech pan nie daje sobie przerwać tego przesłuchania, pułkowniku. Staje się ono nadspodziewanie... pouczające.
Wilder uśmiechnął się półgębkiem.
- Przyjmuję to jako komplement.
Simmons wzruszył ramionami i odwzajemnił się bladym uśmiechem.
- Jestem szczególnie zainteresowany powodami, dla których pan Ali wolałby nie trafić w ręce Saudyjczyków lub Irakijczyków. Oraz tym, co pragnął uzyskać, udaremniając wczorajszą próbę zniszczenia reaktora.
Wilder żachnął się.
- Przecież mówiłem już, że pan Ali nie jest tylko naszym wrogiem! On jest wrogiem większości Arabów i muzułmanów.
Chu pochylił się do przodu. Wilder nigdy przedtem nie słyszał w jego głosie takiego napięcia i skupienia.
- Dlaczego?
- Ponieważ narodowe państwa arabskie stały się tylko tym, czym są: państwami arabskich narodów. Jeśli pominąć islamską retorykę, ich motywacje i machinacje są równie świeckie i przyziemne, jak nasze. A w świetle prawdziwej muzułmańskiej wiary to rzecz z gruntu obrzydliwa. Jak mówi Koran:
//Zaprawdę Ci, którzy ukrywają to,
Co Allach objawił im w Księdze
I sprzedają to za mizerny zysk,\\
Więzień przerwał mu, kończąc werset:
//Nie napełnią swych trzewi
Niczym innym, jak tylko ogniem,
I nie przemówi do nich Allach
W Dniu Zmartwychwstania,
I nie oczyści ich,
A kara ich będzie bolesna.\\
Skłonił głowę i wymruczał na koniec:
- Inszallach.
Wilder milczał przez chwilę, po czym odezwał się łagodnie.
- Przepraszam, jeśli moje recytacje Koranu drażnią pana lub obrażają pańskie uczucia, panie...
- Nazywam się Mushaf al-Iftal. Słowa Proroka nie mogą mnie obrazić, ale pan ściąga jeszcze większe potępienie na swą głowę, instrumentalnie używając ich dla potrzeb dochodzenia.
Wilder usiadł na krześle i przysunął się bliżej do więźnia.
- Nie traktuję tych słów instrumentalnie, panie al- -Iftal, przynajmniej nie jest to moim głównym celem. Po prostu staram się zrozumieć pańskie działania i tyle.
- A czemuż miałbym pomagać panu w zrozumieniu celów i przyczyn mojej walki?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli nie powie pan tego nam, przyprowadzę tu Saudyjczyków i Irakijczyków, a pan - wcześniej czy później - wyjawi im wszystko, i w ten sposób zwróci pan ich uwagę na istnienie pańskiej organizacji: głęboko utajnionej piątej kolumny, mającej na celu obalenie ich świeckiej władzy. Po drugie, udało mi się odgadnąć większość pańskich motywów, tak więc nie jest pan w stanie dostarczyć mi wiele więcej informacji, niż te, które już zdobyłem..., albo zdobędę, po prostu przekazując pana w ręce pańskich rodaków.
Al-Iftal przez chwilę wpatrywał się w Wildera, a następnie odwrócił wzrok.
- Moje zeznanie oraz informacje o moim udziale we wczorajszych wydarzeniach nie mogą dotrzeć do nikogo poza panem i ludźmi z pańskiego rządu. Do nikogo więcej.
Wilder spojrzał na Simmonsa, który kiwnął przyzwalająco głową. Wilder ponownie zwrócił się do snajpera.
- Zgoda, panie al-Iftal.
Jeniec uniósł głowę tak wysoko, że zdawał się wpatrywać w sufit, do którego skierował następujące słowa:
//Oto przyszło do was od Allacha
Światło i Księga jasna.\\
Pochylił głowę, wbił wzrok w Wildera. - Koran to coś więcej niż spis praw i zbiór nauk, to żywa wizja naszej przyszłości. I waszej również. Jest tylko jedno wyjście dla tych, którzy odrzucają Allacha - przepowiedziane słowami Proroka, zawarte w jego wizji. Pismo mówi:
Zaprawdę, tym, którzy odrzucają wiarę,
nie pomogą nic wobec
Allacha ani ich majątki,
ani ich potomstwo!
Oni sami staną się paliwem dla ognia.\\
Al-Iftal spuści! wzrok, jego oczy napotkały spojrzenie Wildera.
- Widzi pan, tu jest mowa o waszym termojądrowym reaktorze, to jest wasz ogień, w którym spłoniecie. Jesteście kamieniem szlifierskim, na którym Allach wywecuje nasze ostrze, jesteście wyzwaniem, które On stawia przed nami, by hartowała się w nas nieugięta wola. Wasz kismet polega na tym, że jesteście agentami własnego zniszczenia.
Wilder uniósł brew.
- Wybaczy pan, ale nie podzielam pańskiej interpretacji słów świętej księgi. Razi mnie doraźna aktualność takiego odczytania.
- Niech pan mówi, co chce: słowa proroka obrazują kismet. Ponieważ Allach obiecuje takie przeznaczenie na wiele sposobów i za pomocą różnych słów:
//Dla tych, którzy buntowali się i byli bezbożni,
Mieszkaniem będzie ogień,
Za każdym razem, gdy będą chcieli się z niego wydostać,
Silą zostaną zawróceni,
I będzie im powiedziane:
Zakosztujcie kary ognia,
Którą uznawaliście za kłamstwo\\
- A my, którzy prawdziwie wierzymy w te słowa, którzy trzymamy się dosłownego znaczenia tych pradawnych wizji, w końcu będziemy górą: to z nas powstanie Nowa Umma.
- Umma? - zapytał Simmons.
- Muzułmańskie braterstwo, podstawa islamskiego życia wspólnotowego.
Wilder obrócił się do Cory'ego
- Twoi rodzice są... Moro? Kiwnął głową.
- W połowie. Matka pochodzi z Mindanao. Simmons oparł się o ścianę.
- Więc ty jesteś muzu...
- To moja sprawa, kim jestem.
Słowom Chu towarzyszyło nieprzyjazne spojrzenie zmrużonych oczu, którym obdarzył Simmonsa. Al-Iftal pokręcił głową, niemal wybuchając śmiechem.
- Typowe!
Drwiący ton nie uszedł uwagi Chu, który pochylił się nad więźniem.
- Co miałeś na myś...
Wilder położył koledze dłoń na ramieniu, poczuł, jak pod palcami napinają się mięśnie, ale przez cały czas nie spuszczał wzroku z al-Iftalego.
- Co pan nazywa "typowym"?
- Wyrzeczenie się tak zwanej "wiary", które zaprezentował nam pański kolega.
- Ma swoje prawo do prywatności, szczególnie w sprawach dotyczących wyznania.
Al-Iftal odwrócił wzrok i wciągnął nosem powietrze, jakby nagle poczuł jakiś nieprzyjemny zapach.
- Prawdziwy sługa Allacha szuka okazji, by dać świadectwo swojej wiary, a nie kryje się z nią. Ale tego właśnie można spodziewać się po różnej maści kundlach, którzy samozwańczo mienią się muzułmanami.
Wilder zacisnął chwyt, czując, jak naprężony biceps Chu zaczyna drżeć. Głos miał nadal opanowany:
- Cóż to za "kundle"?
- Tak, "kundle" - powtórzył al-Iftal. - To ludzie, którym przynieśliśmy islam, a którzy opuścili nas, kiedy my..., kiedy Allach na nich liczył, kiedy wezwał ich do dżihadu. Sprzedali się Zachodowi milczeniem lub kolaboracją, tak jak uczyniły to setki szejków i premierów, którzy bezczeszczą imię Allacha za każdym razem, kiedy pochylają głowy w stronę Mekki w chwilę po tym, jak bili pokłony dolarom i technologiom niewiernych. Allach ostrzegał nas przed ich zdradą.
//Nie zwracaj swej uwagi ku tym,
którzy zaprzyjaźnili się z ludem,
na którym ciąży Gniew Allacha.
Oni nie są ani z was, ani z nich;
Oni przysięgają kłamliwie,
a przecież wiedzą!\\
A więc:
//Ani ich majątki, ani ich dzieci
nie pomogą im nic wobec Allacha.
Oni będą mieszkańcami ognia;
będą tam przebywać na wieki!\\
Al-Iftal wzruszył ramionami.
- Kiedy panowie będą płonąć - odwrócił się, by spojrzeć Chu prosto w oczy - podobny los czeka ich psy.
Wilder pozwolił Cory'emu wyrwać się do przodu z uścisku powstrzymującej go dłoni. Ton głosu młodego agenta był teraz równie opanowany i pewny, jak al-Iftalego.
- Cytujesz tylko te urywki, które odpowiadają twoim celom. Pominąłeś werset o niewiernych, w którym Allach zwraca się do swego ludu:
//Znoś cierpliwie to, co oni mówią,
i głoś chwałę twego Pana.
Przed wschodem słońca i przed jego zachodem!
I podczas nocy wysławiaj Go, i na krańcach dnia,
abyś osiągnął duchową radość.\\
Na twarzy Chu pojawił się gniewny grymas:
- Osąd i zemsta to prerogatywy Allacha, nie ludzi. Muzułmanie wezwani są do zachowania cierpliwości, do służenia za wzór tym, którzy jeszcze nie usłyszeli Słowa Allacha, do okazywania uprzejmości, miłosierdzia, przebaczenia i pokory. A ty... ty uczyniłeś ze świętej księgi podręcznik dla fanatycznych morderców.
Al-Iftal uśmiechnął się z wyrozumiałością i z powrotem skierował wzrok na Wildera.
- Widzi pan, w odróżnieniu od kundli, członkowie Nowej Ummy przyjmują całość nauk Koranu, łącznie z tymi wersetami, które każą nam przywdziać skórę lwów, nie jagniąt. Od wielu wieków okazywaliśmy się słabi w naszej wierze. W przeciwnym razie luksusy i technologie Zachodu nigdy nie zwiodłyby nas w stronę wzajemnej rywalizacji, zazdrości i zawiści. Ale niektórzy z nas pamiętają. Nasze oczy są wpatrzone w Koran, uszy wsłuchane w słowa Proroka.
Wilder, który siedział z założonymi rękami i wzrokiem wbitym w twarz aresztanta, kiwnął głową.
- Rozumiem pana motywy. Pomówmy terasz o wczorajszych wydarzeniach. Dokonał pan sabotażu ataku panarabistów na amerykański reaktor termojądrowy. Jak to się ma do pańskiego odrzucenia zeświecczenia i technologii Zachodu?
Al-Iftal wykonywał dłonią powolne koliste ruchy po blacie stołu, jak gdyby w zamyśleniu oddzielał ziarno od plew.
- Już przecież panu powiedziałem: ogień z waszych reaktorów zahartuje stal naszej nieugiętej woli. Da początek wielkiemu dżihadowi, który przewidział Prorok.
Simmons podniósł wzrok.
- Ten dżihad, ta cała wasza święta wojna, ma niby być produktem ubocznym naszej technologii termojądrowej?
Wilder pokręcił głową.
- "Dżihad" tak naprawdę nie oznacza "świętej wojny", Simmons. Znaczenie tego słowa bardziej odpowiada wyrażeniu "najpełniejsze zaangażowanie".
Al-Iftal spojrzał na niego, a gdy się odezwał, jego słowom towarzyszył uśmiech zadowolenia.
- Pańska znajomość koranicznych niuansów zasługuje na uznanie. To rzecz niezwyczajna u przedstawiciela Zachodu. Rozumie pan więc?
- Tak mi się wydaje. Pan chce, żebyśmy w spokoju rozwijali technologię termojądrową, ponieważ doprowadzi to do obalenia świeckich reżimów w niemal wszystkich ważniejszych państwach arabskich.
- Otóż to. Niech pan pomyśli: co uniemożliwiło uzyskanie naszym narodom i naszej religii należnej im pozycji w ciągu ostatnich stu lat? Wasze wojska? Wasza gospodarcza przewaga? Raczej nie. Zdolność Zachodu do utrzymania nas pod militarną kuratelą oraz w strefie gospodarczych wpływów zawsze była ograniczona. Nie, nas wykończyły wewnętrzne rozłamy i odrzucenie braterstwa w Allachu. Tak więc my, z Nowej Ummy, z radością witamy wasze nowe technologie generowania mocy, ze szczególnym uwzględnieniem reaktorów termojądrowych. Ta technologia przyniesie zagładę świeckim rządom państw arabskich. Zachód samodzielnie zaspokoi swoje zapotrzebowanie na energię, a wasze zainteresowanie-naszą ropą zmaleje. Wasze dolary, jeny i euro znikną, a na wszystkich ziemiach zamieszkanych przez Arabów zapanuje głód, wybuchną powstania, rozpanoszą się epidemie, podczas gdy wasze narody będą tyć i pławić się w lenistwie.
Simmons otworzył usta ze zdziwienia.
- I tego właśnie chcecie? Wilder skinął głową.
- Oczywiście, że tego chcą. Oni chcą, żeby ludność odrzuciła i znienawidziła świeckie rządy i filozofie. Chcą wyhodować ludzi, dla których śmierć, walka o życie, ubóstwo to chleb powszedni, a jednocześnie ludzi bezgranicznie oddanych Allachowi i dżihadowi. - Odwrócił się do al-Iftalego. -Ale nie rozumiem, w jaki sposób zamierza pan podbić Zachód, zwłaszcza jeśli staniemy się jeszcze potężniejsi dzięki nowym technologiom pozyskiwania energii?
Al-Iftal wzruszył ramionami.
- Tak, urośniecie w potęgę..., ale jednocześnie staniecie się znacznie łatwiejszym celem i ofiarą. Wasza nowa energia będzie pochodzić z niewielkiej liczby centralnie zlokalizowanych elektrowni i parków anten prostowniczych. Dystrybucja mocy będzie się odbywać za pośrednictwem złożonego systemu stacji transformatorowych, a zniszczenie lub chociażby unieruchomienie któregokolwiek z tych obiektów będzie miało straszliwe konsekwencje. Niech pan tylko pomyśli: całe miasta pozbawione ogrzewania, firmy odcięte od zasilania, brak prądu dla potrzeb wysyłki towarów, w tym również żywność.
Simmons spojrzał na więźnia z powątpiewaniem.
- Sądzę, że przecenia pan łatwość, z jaką nasze kluczowe obiekty mogą paść ofiarą sabotażu, i chyba nie może pan zagwarantować, że każdy członek waszych terrorystycznych szwadronów bez wahania zgodzi się ruszyć w samobójczą misję.
Al-Iftal ponownie się uśmiechnął.
- Nie mogę? Proszę wczytać się w Koran: wierny wie, że spotka się z Allachem, jeśli zginie, walcząc z niewiernymi. To główny punkt naszej wizji przyszłości: przyszłości, w której nigdy nie będziemy podejmować otwartej walki, w której nie będzie miejsca dla przywódców arabskich o zachodnim sznycie, dających się łatwo skusić, przekupić i skorumpować, w której nie będzie żadnych świeckich programów odwracających naszą uwagę od najważniejszej wizji. Nasza gospodarka będzie w ruinie, a ludzie w rozpaczy... lecz z ochotą ruszą na tych, którym zawdzięczają swój upadek.
- Panie al-Iftal, zniszczone nacje zazwyczaj nie są zdolne do niszczenia kogokolwiek innego. Mamy takie powiedzonko: "Nie zawsze wyścig wygrywa najszybszy, nie zawsze walkę wygra najsilniejszy, lecz na takich właśnie się stawia".
Al-Iftal odpowiedział uśmiechem.
- Bardzo amerykańskie powiedzonko: efekciarskie, krzepiące, dynamiczne. Ale polecam pańskiej uwadze również nieco starszą mądrość: ezopową bajkę o żółwiu i zającu. Wasza technologia jest szybka i pełna wigoru, jak bieg zająca. Jest, trzeba to przyznać, ucieleśnieniem witalnych mocy. Ale wiara Nowej Ummy jest konsekwentna i wytrwała, jak marsz żółwia. Jej niezłomność pozwoliła przetrwać wszelkie władze, wszystkich rywali, każdą walkę. Ruszyliśmy właściwą drogą od czasów al-Kaidy, od zamachów jedenastego września, ale jeszcze nie zrobiliśmy wystarczających postępów. Wciąż jesteśmy zbyt łagodni, zbyt przejęci ochroną naszej ludności, zbyt uzależnieni od niearabskich narodów nazywających siebie "muzułmanami", którym wystarczy parę miesięcy, by porzucić dżihad. Ale ogień nas wypali, oczyści, uczyni z nas niepowstrzymane narzędzia woli Allacha. Udoskonalając swoją nową technologię, umocnicie naszą wiarę i przyniesiecie zagładę waszemu światu.
Simmons wstał.
- Dość się już nasłuchałem tych bzdur. Idę przygotować raport.
Al-Iftal wciąż się uśmiechał, kiedy Simmons otwierał drzwi.
- To interesujący pojedynek, nieprawdaż? To starcie pomiędzy potęgą waszej technologii a siłą naszej wizji? Ja, na przykład, z niecierpliwością czekam na wynik tej rywalizacji. - Przerwał, starając się wzrokiem złowić spojrzenie Simmonsa. - Ciekaw jestem, czy wy tak samo?
Simmons spojrzał al-Iftalemu w oczy, po czym wyszedł bez słowa. Chu przytrzymał drzwi i zatrzymał wzrok na Wilderze, który pokręcił głową.
- Zamknij za sobą, Córy.
Młody agent spełnił tę prośbę. Szeroki uśmiech nieco przygasł na twarzy al-Iftalego.
- Wydaje się, że pan Simmons nie traktuje Nowej Ummy zbyt serio.
- Może i słusznie.
- Dlaczego? Bo Zachód ma tyle broni, tyle pieniędzy, tyle władzy?
Wilder zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, panie al-Iftal, ponieważ my mamy własną wizję.
- Jaką?
- Wizję świata, w którym wszyscy ludzie - i wszystkie wiary - korzystają z dobrodziejstw pokoju i możliwości harmonijnego rozwoju we wzajemnej tolerancji. I ta wizja jest siłą napędową naszego technologicznego rozwoju.
Al-Iftal ponownie uśmiechnął się szeroko.
- Niech pan się przyjrzy humanitarnym zdobyczom waszych technologii: napalm, gaz paraliżujący, broń jądrowa.
Tym razem uśmiechnął się Wilder.
- Mówi pan tak, jakby pańska Nowa Umma nie była gotowa wykorzystać każdej z tych broni, a także wszelkich innych, jak to wielu pańskich poprzedników miało już okazję udowodnić, najpierw na wieżach World Trade Center, potem na Moście Pokoju w Buffalo. Panie al-Iftal, ostatnie pięć wieków technicznego postępu - a także wszystkie poprzednie stulecia - nauczyły nas, że każdy nowy wynalazek daje ogromne możliwości wykorzystania go zarówno na rzecz dobra, jak i zła: wszystko zależy wyłącznie od ludzi.
- Zachodni prezydenci, premierzy, ministrowie i różnego sortu imperialiści wykorzystywali nowe technologie, by wywyższyć siebie, nie swoje ludy.
- Często tak było. Ale równie często technologie były wykorzystywane, by leczyć choroby, zwiększyć produkcję żywności, kontrolować liczbę urodzeń. Nierzadko stawały się one źródłem inspiracji lub narzędziem eksploracji. I na tym zasadza się właśnie nasza wizja, panie al-Iftal. Czy ta wizja jest wytworem Zachodu, czy nie, nie ma żadnego znaczenia. Zasięg tej wizji przekracza wszelkie granice, jej sens da się wyrazić w każdym języku, a jej ideały przezwyciężają podziały wyznaniowe. To wizja dla nas wszystkich, dotycząca nas wszystkich, w której każdy może mieć równy udział.
Wilder wstał.
- I na tym właśnie polega różnica między naszymi wizjami, partie al-Iftal. Nasza jest dla każdego, niezależnie kim jest. Pańska dotyczy garstki wybrańców. Ale to, co pan wybiera dla tej garstki - choroby, głód, katastrofy - niezbyt przypomina urzeczywistnienie woli Allacha, to raczej wygląda na piekło.
Ał-Iftal skrzywił się pogardliwie.
- Co pan może wiedzieć o woli Allacha? Wilder pokręcił głową.
- Nic. Ale wiem, co wolą ludzie. Wiem, że rodzice wolą, żeby ich dzieci były bezpieczne i szczęśliwe. Ta wizja ma charakter uniwersalny, panie al-Iftal, i jest silniejsza niż jakakolwiek inna, łącznie z pańską.
Al-Iftal pokręcił głową.
- Nic pan nie rozumie. Nasi ludzie wybiorą Allacha, nie technologie.
Wilder otworzył drzwi.
- Być może. Ale na pewno przede wszystkim wybiorą dobro swoich dzieci. I zastanawiam się, która z naszych dwóch wizji daje im na to większe nadzieje. Jak pan myśli, panie al-Iftal?
Wilder wykonał jakiś niewyraźny gest na pożegnanie i zamknął za sobą drzwi.
Po chwili uśmiech na twarzy al-Iftalego zbladł i zniknął. Młody człowiek jeszcze przez długą chwilę po wyjściu Wildera siedział bez ruchu, wpatrując się w szare obicie biurowych drzwi.
Przełożył Rafał Wilkoński
Przekład wersetów Koranu na podstawie tłumaczenia Józefa Bielawskiego, PIW, Warszawa 1986.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 02 tatuażNF 2005 02 podróżnicyNF 2005 02 interesy nie idą dobrzeNF 2005 02 paszczaNF 2005 02 testNF 2005 02 trzy wiosnyNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 10 prawo seriiNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierciNF 2005 10 misja animal planet2005 02 33NF 2005 12NF 2005 06 dęby2005 02 26NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów2005 02 All on Board Kontact with Imap Based Calendar and Address ManagementNF 2005 08 twórcawięcej podobnych podstron