NF 2005 02 paszcza


Marta Tomaszewska
Paszcza

Ona znowu się spóźnia. Po tylu latach wspólnego życia nie mógł już odgadnąć, czy robi to na złość, czy też jest to jakaś organiczna niemożność zdążenia na czas. Po tylu latach wspólnego życia, on, do przesady punktualny, nie potrafił powstrzymać gniewu. Nieodmiennie coraz silniejszym płomieniem buzowała w nim wściekłość z każdą minutą oczekiwania. Ona wiedziała o tym. Czyli jednak złośliwość?
- Lubię patrzeć, jak naprężają ci się mięśnie twarzy, gdy usiłujesz powściągnąć wybuch.
Tak było ostatnim razem."
- Uważaj kochany - powiedziała dziś. - Dostaniesz szczękościsku. Rozewrzyj zęby. No. Masz takie wspaniałe kły.
Przerażająca Paszcza jej Boga Sziwy! Ona chce, żebym umarł i został zmiażdżony. Czyli to nie złość i nie wrodzona skaza kazała jej go drażnić. Podświadomie pragnęła jego śmierci. Po prostu za bardzo go kochała i nie mogła udźwignąć ciężaru tej miłości. Patrząc na mnie, myśli o tej Paszczy.
- Nie jestem Ardżuną - mruknął. - Wolę Objawienie na Górze Tabor.
Zbladła. Ale już tego nie zauważył. Skupił się, skierował wzrok do wewnątrz, aby zacytować prawidłowo święty tekst:

//Oto widzę, jak Ditaraszny synowie,
A za nimi w ślad licznie książęta tej ziemi
Bisz Bhiszma i Dorna, i Suty królewski syn
I obu z obu walczących stron rycerstwa kwiat
Spieszy bezwolnie, by jak w otchłań wpaść
W rozwartą czeluść twoich ust,
Gdzie kły straszliwe lśnią
I jako żarna olbrzymie
Mielą i miażdżą w proch
Uwięzie w nich wojowników głowy.\\

- Kpisz sobie z mojej wiary!
- Kpię sobie - odparł i wyszedł, pewien, że nie wróci nigdy.
Ma dość. Jest przecież gdzieś miejsce na świecie, gdzie czeka na niego miła, łagodna kobieta. Kobieta anioł. No przecież gdzieś taka musi być. Szedł spiesznie, a wszystkie sceny małżeńskie z jego ukochaną żoną w roli głównej wirowały mu w głowie. Od momentu kiedy przyłączyła się do wyznawców Kriszny, te straszliwe kłótnie o wszystko nasiliły się, bo nie poszedł za nią. To nie jest religia dla białego człowieka, ukształtowanego przez zachodnią cywilizację. Zresztą - wielokrotnie sięgał po ten argument, by ją pognębić - gdybyś naprawdę przestrzegała zasad tej wiary, byłabyś łagodna, opanowana, a ty...
- Bo ty mi przeszkadzasz. Bo ty mi stajesz na drodze...
- Do świętości - zadrwił.
- Gdybyś znał mojego guru.
- Nie interesują mnie twoi kochankowie.
- Ty! On by ci... on by ci pokazał, gdzie jest Prawda.
Atakowały obrazy, słowa. Szedł coraz prędzej, w nastroju euforycznym. I w takim nastroju wpadł pod samochód. Ściślej, wpadł do ogromnej, najeżonej straszliwymi kłami paszczy. Znalazł się w wartkim strumieniu ludzi -mężczyzn, kobiet, dzieci wszystkich kolorów i ras. "Jako żarna olbrzymie mielę i miażdżę w proch". Nie! Ja w to nie wierzę. Ja jak Jonasz dotrę do ogromnego brzucha i może... i może... nie kończył tej zbawczej myśli, ale dokonywał cudów, by się prześlizgnąć między kłami, by się nie dać zmiażdżyć. Lawirował między wpadającymi wciąż nieszczęśnikami. Było ich tak wielu, a w nim była tak mocna wola uniknięcia zguby, że osłaniając się innymi jak tarczą, docierał w głąb Paszczy nieuszkodzony, przełyk, byle do przełyku, tam wyjście.
Słabł już, kiedy w końcu tam dotarł. Wysunął się, a raczej został wypchnięty na zewnątrz. Ze zdziwieniem stwierdził, że leci w stadzie, tak pomyślał: w stadzie aniołów, on jeden bez anielskich skrzydeł, jakby ogołocony. Nie miał czasu się zastanawiać, bo nagle świsnęła linka, okręciła się wokół niego i ktoś (może coś) zaczął go ściągać w dół. Owszem, jednak ktoś. W dole, zrazu słabo widoczny, bo to było bardzo w dole, stał człowiek w czapeczce bejsbolowej i kwadratowych okularach w czarnych oprawkach. Bez większego, jak się wydawało, wysiłku nawijał na kołowrotek linkę, na którą go złapał. Szkła okularów lśniły złośliwą uciechą.
Cieszy się, że mnie złapał. Czyżby żywił się odpadkami z Paszczy?
Ugiął nogi w kolanach, by miękko wylądować. Udało się. Znalazł się przed całkiem przyzwoitym domem - spadzisty dach, ganek. A przed domkiem stał bardzo stary człowiek. Zza okularów w czarnych oprawkach patrzyły niesamowicie głodne oczy.
- Wreszcie! - powiedział człowiek zaśniedziałym głosem. - Wreszcie się udało. Czekałem całe wieki. Przez całe wieki musiałem tu tkwić i czekać. Ludzie przestali się buntować.
- Tu, to znaczy gdzie?
- U Bram Raju - odparł bez wahania starzec. - Teraz mogę stąd odejść, bo wreszcie złapałem zmiennika. Nie chciałeś, żeby cię zmiażdżyła, co? - zachichotał. - Ja też nie chciałem. Byłem niedowiarkiem jak ty. I mnie ktoś ściągnął, choć może było całkiem inaczej, ale to nie twoja sprawa - wymamrotał. - Dobra. Zajmiesz moje miejsce, zmienniku. I jak ja będziesz wył z samotności. Piekło to brak Boga, hi, hi. Z innego głodu nie zginiesz. Masz tu niemal wszystko, aby zaspokoić ciało. Oprócz kobiety, hi, hi. U Bram Raju Ziemia jest naprawdę bardzo piękna, kusząca. Tylko pamiętaj: możesz robić, co chcesz. Ale nie wolno ci dotykać tej szafki.
Otworzył drzwi na gustownie umeblowane wnętrze. Pośrodku sporego kwadratowego stołu znajdowała się okrągła szafka, a raczej może pudełko. Gdyby nie to, że było z drewna, można by pomyśleć - sejf. Pośrodku pokrywy pulsowało czerwone światełko. Pulsowało denerwująco, nagląco. Kusząco?
- Tego nie wolno ci dotykać - powiedział z naciskiem starzec. - Możesz robić, co chcesz. Możesz chodzić, gdzie chcesz. Pod warunkiem, że tego nie dotkniesz, będziesz żył jak w raju... No to bywaj. Ja odlatuję, ja odlatuję!
Co rzekłszy, wzbił się w powietrze i wmieszał w stado wylatujących z Paszczy aniołów. Miał teraz u ramion jedwabiście złotawe skrzydła, takie same jak oni.
No to wesoło - mruknął i wyszedł na ganek. Zdaje się, że chcąc uniknąć jednej pułapki, wpadłem w drugą. U Bram Raju! Pomieszanie z poplątaniem, chłopcze. Jeżeli Paszcza to nie Raj. To rekwizyt z innej historii. Coś tu nie tak. Muszę być czujny. A naprawdę, ładnie tu, cicho, spokojnie.
Było cicho, było spokojnie. Kojąco. Nagle poczuł, że jest bardzo zmęczony i przysiadł na-poręczy ganku. A powietrze za jego plecami natychmiast usztywniło się tak, że mógł się o nie swobodnie oprzeć. Oparł się i przymknął oczy. Pod powiekami migotało zielono, zielono. Łagodna zieleń. Mógłby tak trwać w tej łagodnej zieleni wsparty wygodnie o usłużne powietrze. Lecz po chwili jego zwisające nogi zaczęły, najzupełniej z własnej inicjatywy, majtać niespokojnie. Masz diabła w nogach, powiedziałaby babcia Aniela. Nie, nie babcia. Prababcia. Praprababcia pra...
- Jezu - jęknął - ja się chyba cofam w czasie.
W zieloności pod powiekami tańczyły, otaczając go coraz ciaśniejszymi kręgami, jego prababcia, jego prapra... zamazane kształty, wśród nich nagle jeden wyróżniający się, znał tę kobietę... To jego żona. Co wśród tych staruch robi jego ciągle jeszcze młoda żona? Znalazła mnie, pomyślał i otworzył oczy. Odruchowo spojrzał ku paszczy. I naprawdę zobaczył swoją żonę. W Paszczy. Och, ona też walczyła. Podobnie jak on... Kiedy? Dopiero co? Wszystko jedno. Walczyła, rozpychając się w barwnym tłumie, zręcznie umykając straszliwym, miażdżącym kłom.
No widzisz, zachichotał. Nie chcesz się poddać. Mówiłem ci, że to nie jest religia dla nas. Uczyniłaś ją narzędziem małżeńskiej walki i teraz masz, a masz, a masz! Zostałaś ukarana. A masz! Nagle przestał chichotać: żona wyraźnie traciła siły. Jej slalom między zębiskami był coraz bardziej niepewny, jeszcze trochę, a ulegnie, zębiska zmiażdżą ją i wyleci z Paszczy jako anioł. Nie chcę! Nie chcę, żeby była aniołem! Krzyk buntu. A przecież jeszcze tak niedawno (jak niedawno?) marzył, aby była miła, łagodna jak anioł. Nie chcę. Wyraźnie usłyszał, jak teraz ona chichocze. Nie sądził, aby to było możliwe, ale słyszał ten chichot i - poczuł się jak w domu. Dom. Musimy razem wrócić. Spiesz się. Trzeba ją ściągnąć.
Rozejrzał się w poszukiwaniu wędziska z kołowrotkiem, na które złowił go starzec. Ani śladu. Spojrzał ku Paszczy. Boże, musi działać szybko. Decyzja przyszła szybciej niż myśl o niej. Podbiegł do zakazanego pudła, wcisnął czerwony guzik, otworzyło się. Był to rodzaj laptopa. Na monitorze widział Paszczę niezmordowanie miażdżącą wpadających do niej łudzi. Bezustannie też wypadały z niej świetliste anioły i leciały do Bram Raju. Na klawiaturze widniały nie litery, lecz cyfry, niektóre pulsowały. Trzeba nacisnąć cyfrę, ale którą. Spojrzał na monitor i dopiero teraz zobaczył, że ludzie w Paszczy jeszcze niezmiażdżeni są ponumerowani. To ich cyfry pulsowały jakby rytmem krwi. Zaraz, zaraz, jego żona powinna mieć trójkę, według numerologii była trójką. Jest. Jest trójka, ale zaraz jej nie będzie, już nie walczyła, za chwilę zostanie zmiażdżona. Bez namysłu wcisnął trójkę. Efekt był natychmiastowy. Jego żona wypadła z Paszczy, spada, zabije się. Powodowany impulsem jeszcze raz wcisnął trójkę i naciskał ją raz po raz z pasją i rozpaczą. Tak się zapamiętał, że przestał widzieć.
- Wystarczy - powiedziała żona, stając obok, i zamknęła laptopa.
Ucieszył się szaleńczo. Ale nagle coś pojął.
- To ty zmusiłaś mnie do złamania zakazu!
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Starzec powiedział, że nie wolno dotykać laptopa.
- Jaki starzec? Co ty bredzisz? Nic nie wiem o starcu.
- To ja - powiedział Starzec, opadając na ganek w szumie anielskich skrzydeł. - Na nic te skrzydła. Znowu mnie strącił.
- Nie dostałeś się do Raju? - zdziwili się oboje.
- Nie. Nie wpuszczają nikogo, kto nie został zmiażdżony.
- A widzisz! - rzekła triumfalnie jego żona. - Proces miażdżenia jest konieczny.
- Tak? - wrzasnął. - To dlaczego się migałaś?
- Bo wiedziałam, draniu, że jesteś na dole.
- Chciałaś być ze mną?
- A ty nie chciałeś?
- Och, kochanie. Niech diabli wezmą tę Paszczę. Ten Rai. Mamy tu dla siebie całą Ziemię.
Śmiali się i tańczyli, i skakali z radości. Aż w tę radość wdarło się ciche pochlipywanie. To Starzec, o którym zapomnieli w tej szalonej chwili. Wyglądał jak pomarszczone, skrzywdzone dziecko.
- Chcę tam wrócić, chcę tam wrócić - lamentował.
- Chcesz być zmiażdżony?
- Tak. Chcę! Chcę!
- To się może da zrobić - mruknął, naciskając czerwony guzik otwierający laptopa. - Pamiętasz, jaki tam miałeś numer?
Starzec uległ gwałtownej przemianie. Już nie miał twarzy skrzywdzonego dziecka. Jego oczy wpatrzone w monitor rozszerzyły się grozą, a na jego piersi pojawiły się, wyskakując kolejno, trzy cyfry: 6... 6... 6... 666. Szatan! To był szatan. Mąż chwycił pierwszy lepszy ciężki przedmiot, żeby go rąbnąć. Ale żona była szybsza. Masywnym drewnianym stołkiem rąbnęła w... laptopa. Z hukiem spadł na podłogę.
- Co zrobiłaś? - krzyknął, zrywając się z pościeli. - Wiesz, co to był za laptop?
- Wiem - odparła żona patrząc na niego jasnymi oczami. - Miałam ten sam sen.

Marta Tomaszewska


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
NF 2005 02 interesy nie idą dobrze
NF 2005 02 test
NF 2005 02 trzy wiosny
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
2005 02 33
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 02 26
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
2005 02 All on Board Kontact with Imap Based Calendar and Address Management
NF 2005 08 twórca

więcej podobnych podstron