NF 2005 02 podróżnicy


Robert Silverberg
Podróżnicy

Wszyscy gotowi? - pyta Nikomastir. Na głowie ma własnoręcznie wykuty wieniec ze złocistych protopetaloidów, a jego uszy zdobią lśniące, szkarłatne błyskotki - pół-przejrzyste galgalidiańskie muszle nanizane na cienkie nitki z czystego złota. Smukłe, świetliste ramiona zakreślają w powietrzu łuk, jak dłonie dyrygenta symfonicznej orkiestry. - A naszym celem jest... - zawiesza głos w oczekiwaniu na naszą odpowiedź. I czeka. Wciąż czeka.
- Sidri Akrak! - chichocze Mayfly.
- Skąd wiedziałaś? - woła. - Sidri Akrak! Pewnie! Jasne że tak. Ustalcie położenie, raz dwa - i lecimy! Sidri Akrak, ot co!
- Velimyle wydaje stłumiony jęk i rzuca mi spojrzenie pełne trwogi - lecz równie dobrze mogące być wyrazem niezdrowej fascynacji. Mnie osobiście wcale nie zachwyca ten pomysł. Sidri Akrak to koszmarna planeta, pełna jaskrawo ubarwionych stworów uganiających się z wyciem po błotnistych drogach. Mieszkańcy tego świata, oziębli, gruboskórni, niegościnni, z lubością pławią się w brzydocie i niewygodach. Nikt nie leci z własnej woli na Sidri Akrak, dosłownie nikt.
- Jednak w życiu musimy przestrzegać ustalonych reguł. Owego dnia to właśnie Nikomastir posiada prawo następnego wyboru. Iście szatańskie posunięcie ze strony Mayfly, aby wbić mu do głowy Sidri Akrak jako cel wycieczki. Lecz ona uwielbia tak pogrywać, cała nasza Mayfly, Nikomastir zaś łatwo ulega wszelkim wpływom.
- Wszyscy więc mamy marnie zginąć na parszywym Sidri Akrak jako ofiary chwilowej zachcianki tej dziewczyny?
- Nie sądzę, byśmy zginęli, choćby nie wiem jak przykra okazała się ta wizyta. Często lądujemy w tarapatach, nieraz całkiem poważnych, lecz zawsze umiemy się z nich wywinąć. Doprawdy, urocze życie wiedzie .cała nasza czwórka. Przypuszczam, że któregoś dnia Mayfly posunie się o krok za daleko i nie chciałbym być tego świadkiem. Lecz prawdopodobnie będę, rzecz jasna. Mayfly jest moją masko-siostrą. Jesteśmy związani na wieczność. Muszę nad nią czuwać: rozważny, opanowany, podległy jej kaprysom. Mam ją strzec przed nią samą, gdy w ciągłej podróży beztrosko śmigamy ku odległym planetom.
- Ale wybrać Sidri Akrak - to nie do pomyślenia...
- Zwiedziliśmy razem tyle zdumiewających, cudownych miejsc: Elang Lo i szybującą wyspę Vont, Mikini i Chchikkikan, Heidoth i Thant, Milpar, Li- brot, Froidis, Smoor, Xamur, Iriarte i Nabomba Zom i wiele, wiele innych. A teraz - Sidri Akrak? Właśnie Sidri Akrak?!
Stajemy w kręgu na łące wśród traw o złocistych źdźbłach, przygotowując się do retransmisyjnego przeskoku z Galgali.
Nie miałbym nic przeciwko pozostaniu tutaj kilka miesięcy dłużej. Doprawdy, czarowną planetą jest złota Galgala, gdzie miriady złotodajnych mikroorganizmów wydalają atomy złota jako metaboliczne odpady. Ten piękny, lśniący metal jest dosłownie wszędzie. Rzeki i strumienie przeistacza w pasma barwy płomieni, a morza w migotliwe, złociste zwierciadła. Przy śluzach galgalijskich zbiorników zainstalowano olbrzymie filtry oddzielające namuł od złota rozpuszczonego w dostarczanej wodzie. Tkanki galgalijskich roślin, liście, łodygi, korzenie, napuszczone są złotymi cząsteczkami. Metaliczny pył unosi się w atmosferze, przeobrażając obłoki w złote runo.
Oto dlaczego, odkąd została odkryta Galgala, ten najszlachetniejszy kruszec ma żałośnie znikomą wartość w całej galaktyce, na samej planecie zaś funt złota kosztuje mniej niż funt mydła. Mało pojmuję' z tych ekonomicznych dywagacji i właściwie niewiele mnie obchodzą.
Tylko sknera straciłby humor w obliczu olśniewającego piękna Galgali. Spędziliśmy tu sześć tygodni, każdego ranka budził nas dźwięk złotych dzwonków, kąpaliśmy się w złotych rzekach i wychodziliśmy lśniący od stóp do głów, okręcaliśmy ciała misterną siecią złotych łańcuszków. Teraz, cóż, czas ruszyć dalej, a Nikomastir już zdecydował, że naszym nowym celem ma być jeden z najobrzydliwszych zakątków wszechświata. W przeciwieństwie do towarzyszy nie dostrzegam nic zabawnego w tej wyprawie. Odbieram ją jako bezmyślny, niebezpieczny kaprys. Lecz oni to wyrafinowane, nieskrępowane istoty, stworzone ze światła i powietrza, ja zaś jestem ciężarem, ściągającym na Ziemię ich niebosiężne dusze. Polecimy na Sidri Akrak.
Stoimy wpatrzeni w Nikomastira. Rozkosznie uśmiechnięty wywołuje współrzędne naszej podróży, więc regulujemy nadajniki i z uwagą sprawdzamy ustawienie. Potwierdzamy gotowość do odlotu. Velimyle prawie niezauważalnie przysuwa się do mnie, Mayfly zbliża się do Nikomastira.
Gdyby to zależało ode mnie, wybrałbym dla niej mniej lekkomyślnego kochanka. Nikomastir to szczupły, wykwintny młodzieniec tryskający humorem, pyszałkowaty lekkoduch, lubujący się w opowiadaniu skomplikowanych, wymyślnych kłamstw. Jest bardzo młody - zaledwie po pierwszym odrodzeniu. Mayfly przeszła piąte, jak ja, Velimyle zaś przyznaje się do trzeciego, czyli jest prawdopodobnie po czwartym. Sembirian, rodzimy świat Nikomastira, to rozległe doliny, wzniosłe szczyty gór okryte czapami śniegu, piękne łąki i dostatnie grody, gdzie jego ojciec jest kimś w rodzaju drobnego arystokraty. Przynajmniej chłopak tak twierdzi, choć przekonywaliśmy się już wielokrotnie, że to duże ryzyko brać jego słowa za dobrą monetę.
Moja nieobliczalna masko-siostra, fertyczna blondynka, spotkała wysokiego, ciemnowłosego Nikomastira w czasie pobytu na Oley w systemie Lubrika; i z miejsca urzekł ją zmienny, porywczy charakter człowieka, z którym odtąd stali się nierozłączni. Dokąd leci Mayfly, tam zdążam i ja - wmyśl niepisanego prawa współnarodzin. Zatem ciągnę za nimi z planety na planetę, a moja urocza, figlarna, kapryśna Velimyle, której psychoczuciowe malarstwo rozchwytują koneserzy na setkach planet, dołącza do mnie z własnej, nieprzymuszonej woli.

Wielu uważa transfer retransmisyjny za przerażający, czy wręcz niesamowity, lecz ja nigdy nie odnoszę aż tak przygnębiającego wrażenia. Jak sądzę, lęk może budzić jedynie fakt, że nie uczestniczy w nim żaden pojazd kosmiczny. Lecisz bez jakiejkolwiek namacalnej osłony - rzucony w bezkres kontinuum jak beznadziejnie samotna, bezwładna paczuszka przesłana pocztą ekspresową. Chroni cię jedynie podróżny kask i splot cieniutkiej, miedzianej siatki na całym ciele. Przed odlotem ustawiasz współrzędne, uruchamiasz nadajnik - i czekasz. Stoisz jak słup soli, czekając, aż wiązka sondująca z jakiejś odległej stacji transferowej łaskawie przetnie się z twoją pozycją, pochwyci cię, uniesie i porwie w przestrzeń. Jeśli nie popełniłeś żadnego błędu, twój bagaż dotrze na miejsce w tym samym czasie. Tak się właśnie dzieje - przynajmniej zazwyczaj.
To uciążliwa i niezbyt wygodna forma transportu. Siłowe pole transmisyjne otacza cię zwartym kokonem i przerzuca z jednej przestrzeni pomocniczej do drugiej, ciskając w każdy możliwy skrót w czasoprzestrzennej sieci, jaki się nadarzy. Oczekujesz zbawczego celu podróży jak drobina niesiona falą bezkresnego oceanu, bezbronny, kompletnie samotny, pozbawiony wszelkiego wpływu na jej przebieg. Wstrzymanie procesów metabolicznych nie ma wpływu na umysł - rozbudzona świadomość działa ze zdwojoną siłą, przyprawiając cię niemal o szaleństwo. Niczym nie zagłuszysz jej panicznego krzyku. To tak jakbyś musiał podrapać wściekle swędzący nos, a miał ręce związane za plecami. W końcu - nie wiedząc, czy upłynęła godzina, miesiąc czy wiek -zostajesz ciśnięty bezceremonialnie w dół, do stacji przekaźnikowej na wybranej przez siebie planecie -ot, i wszystko. Transport retransmisyjny jest bardzo ekonomiczny, ale zarazem jest to stresujący i nieco poniżający sposób przemieszczania się po kosmicznych szlakach.
Teraz trochę odsuwamy się od siebie. Mayfly pierwsza zostaje pochwycona przez prowadzącą wiązkę retransmisyjną. Mniej więcej pół godziny później znika Nikomastir, potem, niemal natychmiast, Velimyle. Moja kolej nie nadchodzi przez wiele długich godzin, co sprawia, że zaczynam snuć się ponuro po złocistej łące, rozmyślając, kiedy - o ile kiedykolwiek - zostanę przeniesiony i czy taka rozbieżność w czasie odlotów nie rozłączy mnie na zawsze z trojgiem towarzyszy.
Na tym polega ryzyko - nie żebyśmy w ogóle nie dotarli na Sidri Akrak, lecz że wylądujemy tam w odstępie wielu lat. Doprawdy, ze zgrozy aż chce się wyć.
W końcu oślepiające promieniowanie aury retransmisyjnej wchłania mnie i ciska w trzewia Wielkiej Ciemności. Płynę zatem, rzucony swobodnie przez setki świetlnych lat, otoczony jedynie niewidzialną sferą pola siłowego chroniącą przed upiorami przestrzeni pośrednich, przez które spadam.
Zawieszony w domenie kompletnego mroku, w totalnym zastoju zdającym się trwać wiele tysiącleci, w bezmiernej kosmicznej pustce na wyciągniecie rę- -ki, szalonymi zygzakami pokonuję trasę przez szczeliny łączące kolejne kontinua.
Nadwrażliwy umysł, pogrążony w koszmarnym zastoju, rozważa najgłębsze życiowe kwestie - pojęcie honoru, obowiązku, sprawiedliwości, sensu istnienia. Nagle szukam wartości, których nie było mi dane poznać ani w obecnym życiu, ani w czterech poprzednich. W trakcie owej podróży dochodzę do wielu istotnych wniosków, które jednak ulatują, nim zdążę je w pełni sformułować.
Już zaczynam panikować, że ten lot nigdy się nie skończy i podzielę los któregoś z nieszczęsnych podróżników, może jednego na miliard, zgubionego przez nieścisłość współrzędnych i zatrzymanego na wieczność w sercu nicości. Lub zawieszonego tam na co najmniej dziesięć czy dwadzieścia tysięcy lat czasu rzeczywistego - co i tak oznacza śmierć. Czy rzeczywiście bywali tacy pechowcy? Pewnie to płotki, bezpodstawne pogłoski. Lecz powracają, ilekroć skaczę w nieznane i jestem święcie przekonany, że spotka to właśnie mnie.
Nagle widzę szkarłatny blask - lśnienia fioletowe, błękitne, zielone - a głos mojej masko-siostry Mayfly mruczy mi do ucha:
- Witaj na Sidri Akrak, kochanie, witaj, witaj, witaj!
Nikomasir stoi obok niej. Chwilę później Velimyle materializuje się w barwnej mgle. Nasza czwórka przylatuje zatem niemal równocześnie. Jeśli ktoś ma pojęcie, ile setek lat świetlnych przebyliśmy, to z pewnością wie, jak wielkie mamy szczęście.

Któż by nie słyszał o Sidri Akrak. Planetę skolonizowano co najmniej tysiąc lat temu, mimo to wciąż sprawia wrażenie świata pionierskiego. Brukowane są jedynie główne ulice sześciu największych miast, pozostałe okrywa sine błoto, spływające rzekami szlamu podczas każdej pory deszczowej. Domy, a raczej niechlujne rudery, koślawe i nieszczelne, są rozrzucone bez ładu i składu, jakby budowniczy postawili je przez przypadek, nie bacząc na zasady porządku i logiki. Resztę planety stanowi dżungla - dżungla, która nie tylko wkracza do osiedli, lecz także zwyczajnie stanowi ich część. Najobrzydliwsze gatunki zwierząt mają prawo hasać dosłownie wszędzie i włazić, gdzie im się podoba.
Akrakikianie zwyczajnie mają to w nosie. Udają, że po prostu nie widzą ohydnych, przerażających stworów. Mieszkańcy tej planety to przeważnie bezduszna, wyzbyta uczuć zgraja, kompletnie obojętna na sprawy wygody, piękna czy należytej higieny. Wolą taplać się w plugastwie i brudzie, a jeśli coś nie pasuje - droga wolna, zawsze możesz odwiedzić jakiś inny świat.
- Co nas tu właściwie ściągnęło? - pytam.
Cóż, pytanie retoryczne. Doskonale wiem dlaczego: ponieważ Nikomastir, nie mając pojęcia o naszym następnym celu podróży, dał wolną rękę Mayfly, która przewrotnie wybrała najbardziej kretyńską propozycję tylko po to, by zobaczyć jego reakcję. Nikomastir potrzebował jak zwykle ledwie kilku minut zastanowienia, nim radośnie zanurkował w otchłań kosmosu, pociągając nas za sobą, co już przedtem często mu się zdarzało.
Tym razem jednak dostosowuje okoliczności do tego, co wcześniej wykombinował.
- Musiałem tu przylecieć. Koniecznie - oświadcza. - Przeczuwałem, że muszę kiedyś ujrzeć to miejsce. Mój papcio urodził się na Sidri Akrak. To planeta naszych przodków.
Wiemy, że lepiej nie prowokować Nikomastira, kiedy zaczyna gadać od rzeczy. Po co z nim dyskutować? Chłopak tylko się broni, wymyślając setki kłamstw, jedno gorsze od drugiego, wznosząc bez namysłu bastion swoich fantazji do niebotycznych rozmiarów. Na koniec ogłosi się zapewne prawnukiem Czternastego Imperatora albo nowym wcieleniem Juliusza Cezara.
- Zostaniemy tu jakieś dwa, trzy dni i lecimy dalej - uspokaja mnie na stronie Velymile.
Z rezygnacją przytakuję. Cierpliwie znosimy wybryki Nikomastira, ale wszystko ma swoje granice.
Niebo nad Sidri Akrak jest brudnobrązowe, popstrzone zielenią zmierzwionych, posępnych obłoków. Do tego słoneczne światło - też zielonkawe, blade, zabarwione odcieniami monotonnej szarości. W gorącym, lepkim powietrzu unosi się słodki, lekko mdlący odór, a wszechobecną wilgoć trudno odróżnić od siąpiącej bezustannie mżawki. Bez dwóch zdań wylądowaliśmy w jakimś mieście. Stoimy na otwartej, trawiastej przestrzeni, która gdzieś indziej mogłaby uchodzić za trawnik, lecz tu stanowi chyba część obszaru nieużytków w kształcie nierównego czworoboku i przekątnej około dwustu metrów. Po lewej stronie widzę chaotyczny rząd dwupiętrowych, wilgotnych, drewnianych bud. Po prawej rośnie zbita kępa skręconych, niekształtnych drzew. Z przodu i za plecami rozciąga się bezładne skupisko niemalowanych budynków i niechlujny, odpychający zagajnik.
- Patrzcie! - woła Mayfly. - Oto nasze pierwsze spotkanie ze sławetną fauną Sidri Akrak.
Paskudny stwór wypada z zarośli i pędzi prosto na nas: zwaliste stworzenie o krągłym tułowiu, ciemne i kudłate. Podnosi na niepokojącą wysokość dwie chude, bezwłose nogi, pokryte lśniącą żółtawą łuską. Ma pysk jak z najgorszych sennych koszmarów: wyłupiaste ślepia Wielkości spodków, obwisłe, czerwone wąsiska i wystające czarne kły. Gna w naszym kierunku z przeraźliwym wyciem.
Mamy broń, rzecz jasna. Lecz wkrótce okazuje się, że ani trochę nie obchodzimy poczwary, która w rzeczywistości umyka przed jeszcze większym monstrum, porośniętym długą szczeciną, wielonożnym potworem o nisko zawieszonym tułowiu. Z jego baniastego łba sterczą trzy rozgałęzione, długie rogowe wypustki zakończone wijącymi się mackami, uzbrojonymi z pewnością w jadowite żądła.
Ohydne dziwolągi przebiegają tuż obok, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi, i znikają w pobliskim zagajniku. Słyszymy dochodzący stamtąd rozdzierający wrzask, syczenie, trzask łamanych gałęzi.
Nikomastir śmieje się uszczęśliwiony. To wszystko musi go upajać. Mayfly również wygląda na zachwyconą. Nawet Velimyle, podobna do mnie z usposobienia, rozbawiona klaszcze w dłonie. Tylko ja jeden sprawiam wrażenie zaniepokojonego widokiem potworów, biegających samopas w rzekomo cywilizowanym świecie.
Lecz tak już jest podczas naszych wojaży, taki mój los - zawsze trochę odstaję od trójki towarzyszy, podróżując po tym całym wszechświecie. Jednocześnie jestem z nimi nierozerwalnie związany.
Kiedyś, dwa życia temu, Mayfly była moją kochanką. Oczywiście zanim przyjęliśmy wspólną maskę. Teraz jakikolwiek kontakt zmysłowy między nami byłby nie do pomyślenia, lecz wciąż kołysze mnie słodkie wspomnienie dotyku jej swawolnych piersi i szczupłych, gładkich ud oplecionych wokół moich bioder. Nawet jeśli wyrzekamy się seksualnej strony naszej zażyłości, obecna więź jest trwalsza niż kiedykolwiek. Szczerze mówiąc, właściwie wciąż tworzymy parę, mimo bogatego i satysfakcjonującego związku, jaki buduję z Velimyle, oraz frywolnej i pustej fascynacji, łączącej Mayfly i Nikomastira. Jak by nie było, ten stan rzeczy jeszcze umacnia więzy jednoczące nas wszystkich i działa jak magnes. Jesteśmy nierozłączni. Oni są moim całym światem, przynależę jedynie do naszej maleńkiej społeczności. Dokądkolwiek lecimy, lecimy zawsze razem. Nawet na Sidri Akrak.

Niebawem pojawia się dwoje urzędników działu imigracji. Chcą nas wylegitymować. Sidri Akrak jest planetą Imperium, więc lokalne detektory imigracyjne zostają automatycznie zaalarmowane o naszym przylocie.
Podjeżdżają małym, rozklekotanym, tęponosym gruchotem - kobieta i mężczyzna, oboje w workowatych, brunatnych uniformach - i zaczynają zadawać pytania. Na większość z nich odpowiada Nikomastir. Jego urok osobisty działa zniewalająco nawet na Akrakikanów.
Przesłuchanie, obcesowe i napastliwe, prowadzone jest w imperialu, lecz od czasu do czasu funkcjonariusze sprzeczają się między sobą w miejscowym dialekcie. Kobieta jest smagła, przysadzista, o płaskiej twarzy, mężczyzna też nie grzeszy urodą. Są nieuprzejmi, wygląda na to, że przybycie turystów do ich ojczyzny traktują jak irytujące najście. Wywiad ciągnie się w nieskończoność: czy planujemy długi pobyt, czy jesteśmy wypłacalni, czy przez ten czas zamierzamy się angażować w działalność polityczną? Nikomastir paruje wszystkie kwestie bez zająknienia, z właściwym sobie spokojnym luzem. W trakcie indagacji zaczyna siąpić mżawka; oleista, różowa ciecz oblepia nas jak wazelina. Znienacka pojawia się zwalista, wielogarbna, błękitnozielona bestia, przypominająca ruchomy pagórek o purpurowych ślepiach, i hałaśliwie przewala cielsko tuż obok, kompletnie niezrażona naszą obecnością. Ślad jej przejścia znaczy odór zgnilizny i rozkładu. Po pewnym czasie przestaję słuchać wymiany zdań. W końcu funkcjonariusze błyskają nam po oczach fleszami - paszporty zostały uprawomocnione zdjęciami siatkówki - Nikomastir zaś oznajmia, że otrzymaliśmy sześciomiesięczne wizy. Kwatery, rozmieszczone trzy ulice dalej, są do naszej dyspozycji.
Miejsce, do którego zostajemy skierowani, okazuje się posępną, rozchwierutaną ruderą, a recepcjonistą jest przyjemniaczek dorównujący ogładą naszym poprzednim rozmówcom. Niechętnie pozwala nam wynająć całe górne piętro. Okna pokoju, w którym lokuję się z Velimyle, wychodzą na tyły ogrodu. Zapuszczony pas nieforemnych, splątanych zarośli okupuje stadko powolnych, leniwie przeżuwających kosmatych potworków, skubiących pędy krzewów. Unoszą łby, mierząc mnie zimnym spojrzeniem, jakby ostrzegały, żebym trzymał się z daleka od ich roślinnego pożywienia. Daję znak, że nie mają się czego obawiać, i odchodzę od okna. Podczas rozpakowywania bagaży dostrzegam procesję okrytych szklistymi muszlami ślimakopodobnych stworów, wyposażonych w ogromne, bulwiaste, czerwone oczy, pełznących na skos w poprzek ściany sypialni. One też się na mnie gapią. Niemal widzę ich głupawe uśmiechy.
Jednak Nikomastir i Mayfly twierdzą, że to lokum całkiem im odpowiada, a Velimyle również nie widzi powodów do skarg. Zatem jak zwykle pozostaję w mniejszości. Velimyle zgłasza chęć namalowania portretu Nikomastira w hotelowym ogrodzie. Z tego co wiem, maluje tylko wtedy, gdy jest w euforycznym nastroju. Euforia tutaj? Schodzą i razem wybiegają na zewnątrz, ręka w rękę, jak uszczęśliwione dzieci. Obserwuję z góry, jak moja dziewczyna ustawia sztalugi i zabiera się do rozprowadzenia psychoczuciowej bazy na płótnie. Obydwoje, jak rodowici Akrakikanie, zupełnie nie przejmują się obecnością powłóczącego łapami, włochatego stworzenia, hałaśliwie ucztującego w pobliżu. No proszę - zaaklimatyzowali się w mgnieniu oka.
Dłoń Mayfly lekko muska mój policzek.
- Aż tak jesteś tu nieszczęśliwy, kochanie?
Posyłam jej kojący uśmiech.
Dam sobie radę. Jestem pewien, że odkryjemy coś zajmującego. To świetnie, że Nikomastir sprowadził nas właśnie tutaj.
Wcale tak nie myślisz, prawda? Nie do końca.
Owszem, nie do końca.
A jednak w pewnym sensie tak myślę. Często sobie powtarzam, że to bardzo ważne, by życie nie upływało nam jak nieustające wakacje^ choć w gruncie rzeczy właśnie tak jest. Nie dbając o ostrożność, zbyt łatwo narażamy się na zgubę, w najgorszym wypadku to nieuniknione.
W tej epoce wszystko jest możliwe. Wiedziemy boską egzystencję. Wszelkie wygody mamy w zasięgu ręki, urodę i długowieczność na jedno skinienie. Jesteśmy wolni od przypadłości w postaci wiotczejące-go ciała, otyłości, zamglonego wzroku, siwiejących włosów czy sklerozy, trapiących naszych dalekich przodków. Niewyobrażalne bogactwa wszechświata stoją przed nami otworem. Wprowadzasz dane, pstrykasz palcami, lecisz - i każda planeta, którą zechcesz odwiedzić, jest natychmiast do twojej dyspozycji. Od zarania swych dziejów wszechświat nie znał gatunku żyjącego na takim poziomie.
Ta niesamowita lekkość bytu przepełnia mnie trwogą. Przeczucie, że kiedyś przyjdzie nam drogo zapłacić za ów raj, wpędza mnie czasem w stan wewnętrznej udręki.
Mayfly, która zna mnie chyba tak dobrze jak ja sam siebie, mówi:
- Spójrz na to z innej strony, kochanie. Nawet brzydota może być źródłem wiedzy. Czy właśnie te bezustanne podróże nie są dla nas próbą zdobycia istotnych doświadczeń? Mając taki cel, nie możemy się ograniczać jedynie do pięknych, malowniczych miejsc. Może właśnie parszywy świat Sidri Akrak nauczy nas czegoś ważnego.
Jasne. Dziewczyna ma rację. Czy zdaje sobie sprawę, że wypowiada na głos moje najskrytsze myśli, czy też po prostu żartuje? Może padłem ofiarą urojeń, lecz zwiedzając wszechświat, usilnie doszukuję się sensu naszych działań. Drobina niepokoju, zasiana na dnie mojej duszy, jest przyczyną rozłamu między mną a całą resztą - Nikomastir, Mayfly i Velimyle biorą życie takim, jakie jest, bez zbędnych pytań.
W chwilę później z ogrodowych zarośli wyłania się Velimyle, a nasz piękniś w ślad za nią. Moja dziewczyna rzuca w kąt zwinięte płótna, nawet nie raczy mi ich pokazać. Na jej twarzy maluje się osobliwie ponury wyraz i nawet lekkoduch Nikomastir traci rezon. Najwyraźniej coś nie wypaliło. Wiem, że lepiej nie wnikać w szczegóły. Kolację zamawiamy w hotelu. Gburowaty pokojowiec z gniewnym trzaskiem stawia przed nami pełne naczynia. Wodnisty, zielonkawy kleik, nieco duszonego, siekanego mięsa i papka z rozgotowanych warzyw. Łykowate mięso jest twarde, warzywa zachowują wilgotny, bagienny posmak. Wspominam nasz pobyt na Iriarte, gdzie sztuka kulinarna jest prawdziwą sztuką; gdzie każde danie to istna symfonia dla podniebienia. Powracam myślą do Nabomba Zoom, do tego zdumiewającego hotelupalacu nad brzegiem szkarłatnego morza, którego fale o brzasku rozbrzmiewają hukiem młotów, uderzając o skały rozświetlone pierwszymi promieniami słońca.
Lecz nie... O nie. Jesteśmy przecież na Sidri Akrak. Całą noc bezsennie wpatruję się w mrok, słysząc u mego boku cichy oddech Velimyle, zagłuszany chwilami odgłosami zażartej walki, nieludzkimi rykami i wrzaskami dzikich bestii, które buszują pod oknami. Niekiedy spoza cienkich ścian oddzielających nasze pokoje dochodzą odgłosy miłosnych uniesień z sypialni Mayfly i Nikomastira. Chichoty, sapanie, przeciągłe intymne westchnienia rozkoszy nie dają mi do rana zmrużyć oka.
O świcie wyruszamy na rekonesans.
Miasto, do którego dane nam było zawitać, zwie się Periandros Andifang i jest zaludnione przez jakieś sto tysięcy mieszkańców. Nie znajdziesz tu niepowtarzalnych architektonicznych perełek, choćby nieznacznie odbijających od tła. Za to cały rok możesz delektować się błockiem i wieczną pluchą. Świat flory jest, ogólnie rzecz biorąc, uderzająco szkaradny - przytłacza szarością liści i czernią smętnych kwiatów. W powietrzu wirują chmary maleńkich, kąśliwych muszek, uzbrojonych w nienawistne, purpurowe, żądne krwi ssawki. Rzecz jasna można też zawrzeć bliższą znajomość z miejscową fauną - demoniczną galerią przerażających maszkar. Niezliczone, przeróżne ich odmiany czyhają na każdym kroku: olbrzymie, trzaskające pazurami bestie o paciorkowatych ślepiach i zaślinionych kłach; stwory okryte dziobatą porowatą skórą lub ozdobione wijącymi się, puszystymi mackami czy wyposażone w chwytne, wieloczłonowe odnóża. Przeważnie znienacka wyskakują z jakiejś kępy drzew i galopują z mrożącym krewi w żyłach nieludzkim wrzaskiem bądź pędzą, wydając grzmiące porykiwania. Zaczynam teraz rozumieć powiastki o nieostrożnych turystach, którzy wysiadają nerwowo już po godzinie pobytu na Sidri Akrak.
My jednak szybko zdajemy sobie sprawę, że nic nam nie grozi ze strony tych straszliwych istot. Za to poważnie ryzykujemy, przez nieuwagę stając im na drodze - kiedy gnają przed siebie na oślep, mogą nas zwyczajnie rozdeptać. Niewykluczone, że dla tutejszych stworzeń ludzkie mięso jest niesmaczne, ciężkostrawne, czy wręcz śmiertelnie trujące. Jednak spotkanie z nimi działa na nerwy, a widujemy je przecież co krok.
Nikomasir promienieje zachwytem. Gorliwie wyszukuje brzydali, nieudaczników, brudasów i wyrzutków, których jest tutaj bez liku. Miota się ekstatycznie od jednej szkaradnej budowli do drugiej, fotografując bez wytchnienia. Ubóstwia rośliny o cuchnących rozkładem kwiatach koloru sadzy i lepkich, jakby tkniętych zarazą liściach. Widok szalejących stworów sprawia mu jeszcze większą frajdę. Ilekroć się napatoczy jakaś niespotykanie olbrzymia lub szczególnie odrażająca poczwara, nasz młodzieniec pieje z radości jak mały chłopiec.
To zaczyna być nie do zniesienia. Jego idiotyczna dziecinada sprawia, że czuję się jak tetryk.
- Nie zapominaj, kochanie, że on nie skończył nawet siedemdziesiątki - mówi Mayfly, widząc moje zmarszczone brwi. - Dawno, dawno temu ty też na pewno byłeś taki sam.
Czyżby? Raczej siebie o to nie podejrzewam.
- A poza tym - wtrąca Velimyle - czy naprawdę nie potrafisz docenić tego entuzjazmu?
Nie. Nie potrafię. Być może już najwyższy czas na moje kolejne odrodzenie. Starość nie jest dla nas kwestią wyniszczenia organizmu - z tym problemem rozprawia się efektywne zastosowanie procesów automatycznej naprawy bioenergetycznej. To narastające wewnętrzne zobojętnienie: łamanie w duszy, zmarszczki na psyche, kostnienie .synaps duchowych. Stajesz się cierpki, małostkowy i opryskliwy. Tracisz poczucie słuszności i radości życia. Następnie, zaczynasz sobie uświadamiać, że najwyższy czas wspiąć się raz jeszcze do kryształowego zbiornika, gdzie splątana pajęcza sieć urządzeń otuli cię jak kochająca matka. Na chwilę zapadniesz w odmęty słodkiej niepamięci, a po przebudzeniu poczujesz się znowu młody i gotowy zacząć wszystko od nowa. Możesz to powtarzać raz po raz, dopóki nie osiągniesz definitywnie punktu krytycznego, po jedenastym,, a może czternastym odrodzeniu, gdy poziom trucizn z promieniowania słonecznego osiągnie w organizmie nieodwracalne stężenie - i to już, niestety, twój koniec.
Wygląda na to, że nawet bogowie muszą kiedyś umrzeć.
Nikomastir jest młodym bogiem, ja zaś - bogiem podstarzałym. Próbuję wziąć to pod uwagę. Jednak w głębi duszy mimo wszystko żywię gorącą nadzieję, że chłopak bardzo szybko będzie miał dosyć tej ohydnej krainy i wyruszymy na poszukiwania jakiegoś bardziej gościnnego świata.
O nie, nie ma dosyć, bynajmniej.
Jest w swoim żywiole. Wpada w szpony perwersji, którą pewien antyczny poeta określił jako fascynację obrzydliwością. Przebiega wte i wewte każdą najmniejszą uliczkę, ogarniając rozanielonym spojrzeniem kolejne budowle w bezgranicznym zachwycie nad ich ułomnością. W ciągu kilku dni staje się jasne, że poszukuje jakiejś konkretnej budowli i w końcu ją znajduje. To wiekowe, całkiem spore zwalisko ruin w kształcie podkowy, przytłaczające brzydotą na peryferiach miasta, oddzielone niewidzialną granicą od prywatnych posesji.
- To tutaj! - wykrzykuje Nikomastir. - Rodowa posiadłość! Kolebka mego ojca!
Biedak wciąż pretenduje do roli akrakikiańskiego spadkobiercy dóbr. Nie ma na to żadnych dowodów. Tubylcy to oziębły plebs, który pod wpływem impulsu może zdoła poruszyć zatwardziałą duszę, o ile takową posiada, lecz nie podda się nigdy wibrującemu pod czaszką tykaniu odwiecznych mechanizmów ludzkiej wrażliwości. Doprawdy, poznałem roboty obdarzone osobowością, wykraczającą poza możliwości barbarzyńców zaludniających rubieże kolonialnej cywilizacji na tej planecie. Nikomastir, niech go szlag, to zupełnie co innego. Dureń, bezmyślny półgłówek, obdarzony pewnym urokiem... Jednocześnie wulkan energii, ujmujący, pełen wdzięku i jedynej w swoim rodzaju młodzieńczej naiwności - innymi słowy, zjawisko niespotykane do tej pory na Sidri Akrak i niepowtarzalne dla wielu przyszłych pokoleń.
Velimyle jeszcze raz próbuje uwiecznić jego postać. I znów diabli wzięli jej malarskie próby. Teraz jest zbyt załamana, bym zdobył się na męską decyzję, zburzył dzielący nas mur, skrywający tajniki sztuki - i źródło jej udręki.
- Spójrz... - szepcze.
Rozwija następne płótno. Na tle znajomej feerii barw, tak charakterystycznej dla jej stylu, widzę smukłą, kanciastą sylwetkę Nikomastira, odtworzoną na tkaninie siłą empatii psychiki Velimyle w połączeniu z psychoczuciową strukturą materiału. Jednak nic się tutaj nie zgadza. Nieśmiertelny uśmiech wiecznego luzaka przybiera postać wrednego, cynicznego grymasu. Zacięte usta, wyszczerzone zęby - to zęby jakiejś krwiożerczej bestii. I te oczy! O, Velimyle - te wredne, pałające nienawiścią oczy! Gdzie uleciał jego radosny, życiowy splin! Zimne, bezlitosne, okrutne źrenice emanują dojmującym smutkiem. Nikomastir, uwieczniony przez moją artystkę, do bólu wbija wzrok w nieogarnione czeluści wszechświata. Być może patrzy oczami boga - boga, który umiera, który wie, że musi poświęcić życie za grzechy swojej rasy.
- Pierwszy zawsze jest do niczego - tłumaczy Velimyle. - Co się tu dzieje? Przecież to w ogóle nie przypomina Nikomastira! W życiu nie przypuszczałam, że spotka mnie coś takiego.
- Widział inne obrazy?
- A skąd! Nie pozwoliłam. Powiedziałam tylko, że są zbyt kiepskie jak na jego gust, więc się załamie, jeśli je zobaczy. Rzecz jasna dał sobie spokój.
- Paskudny klimat tej planety mąci twoje zmysły - stwierdzam. - Spal to, Velimyle. I pozostałe również. Daj sobie, spokój z malowaniem, dopóki stąd nie odlecimy.
Nikomastir chce teraz buszować wewnątrz rumowiska, które zwie rodzinnym domem swoich przodków, ale te gruzy stanowią schronienie dla całego mrowia Akrakikian. Kiedy młodzieniec puka do wrót i ostentacyjnie anonsuje majordomusowi grafa Nikomastira z Sembirian, który w sentymentalnej podróży przybywa właśnie tu, do ojczystych, dziedzicznych włości, drzwi zatrzaskują mu się przed nosem.
- Cóż za maniery! - rzecze nasz arystokrata. - Ale nie martwcie się. Już ja znajdę sposób, żeby wejść do środka.
Zatem projekt wychodzi na światło dzienne. Chłopak prowadzi nas coraz dalej i dalej, na niezamieszkane peryferia i bezludne rubieże Periandros Andifang - bagienne pustkowia, tchnące wilgotną zgnilizną, zamieszkałe przez toczącą odwieczne walki menażerię i krwiożercze insekty. Dostrzegam, że Mayfly i Velimyle są już nieco znużone egzaltacją Nikomasira, lecz obie pobłażają jego kaprysom i idą w ciemno przez rozmiękłe mokradła. I ja także, bo kiedyś przyrzekliśmy sobie, że podróżując wspólnie, stanowimy jedność. A częściowo również dlatego, że najwyraźniej stetryczałem i najboleśniej dopiekają mi niby-przypadkowe docinki dziewcząt na temat mojego gderania i sugestie, że nadaję się w sam raz do następnego odrodzenia.
Po buszowaniu w okolicznych bagnach Nikomastir powraca pamięcią do sędziwych pieleszy swej domniemanej rodziny.
- A wiecie, co mi mówił mój ojciec? - rzecze któregoś dnia. - Za tym domem jest ognisty akwen! Słowo daję, fosforyczne jezioro! Kiedy tatko był dzieciakiem, nie było dnia, by nie nurzał się w tych zimnych płomieniach. Chyba zwariuję, jeśli nie zrobię tego, co on - za to później możecie mnie ciągnąć, gdzie tylko zechcecie. A propos: kto wybiera następną planetkę?
- Ja! - rzucam bez wahania, bo mam na myśli Ma- rajo, roziskrzone piaski i Gród Siedmiu Piramid. - A jeśli za tą nieszczęsną ruderą naprawdę jest jakieś jezioro, radzę ci po dobroci, byś trzymał się od niego z daleka. Pamiętaj, że tubylcy nie grzeszą uprzejmością w stosunku do intruzów. Poza tym, chyba nie wyobrażasz sobie nawet, jakie paskudztwa lęgną się w zbiornikach tej parszywej planety!
- Właśnie to jezioro mój ojciec przepływał wiele- kroć każdego dnia - powtarza z uporem Nikomastir, rzucając mi wyzywające spojrzenie - Był całkiem bezpieczny. Słowo daję, staruszku.
Szczerze mówiąc, dla mnie nie istnieją bezpieczne jeziora. Właściwie nawet lubię chłopaka i byłbym niepocieszony, gdyby wpadł w tarapaty.
Ale zbaczam z tematu. Zawsze gadam zbyt wiele. Wiem przecież, że najprostszym sposobem doprowadzenia Nikomastira do zguby jest głośno wątpić w jego wariackie fantazje. Żywię nadzieję, że jego fascynacje zmienią kierunek i chłopak wybije sobie z głowy tę posępną ruderę i ogniste jezioro.
To zasadniczo dobre podejście omijać z daleka wszelkie akweny o podejrzanym składzie chemicznym na nowo poznanej planecie. Zwiedzając Megalo Kastro, z urwistego wybrzeża podziwialiśmy panoramę słynnego żyjącego różowego oceanu, lepkiej, kremowej substancji, która w rzeczywistości była olbrzymich rozmiarów żywym organizmem
rozprzestrzenionym na tysiące kilometrów. Lecz nawet przez myśl nam nie przeszło, żeby się w nim wykąpać, bowiem rozpuściłby nas i strawił w ciągu paru godzin.
Natomiast na Xamur udaliśmy się na obrzeża krateru Idradin, tak jak czynią wszyscy turyści. Xamur, nieskazitelny i pogodny - to najszczęśliwszy ze światów, istny raj. Powietrze przesycone balsamiczną wonią, rzeki winem płynące, każde drzewo, każdy strumyczek i pagórek na właściwym miejscu. I tylko jedno odmienne, tchnące grozą zjawisko - Idradin - olbrzymia kolista otchłań, sięgająca w bezdenne czeluści pierwotnego jądra globu. Istna potworność, złowróżbna i mroczna, otoczona przez zwietrzałe, koncentryczne kręgi spękanej wystygłej lawy. Z przepastnej głębi dobywają się cuchnące gazy i żółtawe obłoki miazmatycznych, siarkowych wyziewów. Eksplodują szkarłatne kolumny rozszalałych płomieni, hipnotycznie ciągnąc stojącego na krawędzi obserwatora w głąb kipieli. Każdy, kto przybywa na Xamur, musi ujrzeć Idradin -jeśli nie zachowasz w pamięci jedynego szpetnego miejsca w tym najdoskonalszym ze światów, nigdy nie będziesz szczęśliwy na żadnej innej planecie. Zatem staliśmy na brzegu krateru, wbijając wzrok w piekło u naszych stóp, porażeni zgrozą, której spodziewaliśmy się doświadczyć. Ale nigdy w życiu by nas nie podkusiło, żeby zjechać po stoku do wnętrza i zanurzyć stopy w tym królestwie żaru.
Wydaje mi się nieprawdopodobne, że Nikomastir zmaluje tu coś równie głupiego. Muszę uważać, by nim źle nie pokierować. Więcej już nie wspomnę o jeziorze.

Rekonesans Sidri Akrak trwa. Zwiedzamy kolejne mokradła, kolejne gąszcze cuchnących, skarłowaciałych drzew, następne osiedla koślawych, obskurnych chałup. Słotne, przygnębiające dni wloką się niemiłosiernie, aż w końcu nie jestem w stanie znieść widoku tego burego nieba i zielonkawego słońca. Chociaż to pogwałcenie naszych ustalonych zasad, pewnego ranka zostaję w hotelu, zezwalając pozostałej trójce wyruszyć samopas, beze mnie.
Nareszcie spokój! Mija godzina za godziną, a ja przywołuję reminiscencje z naszych dawnych podróży, wspominając światy, które zwiedziliśmy przez te wszystkie lata. Mroźne Mulano o dwóch słońcach, żółtym i krwawoczerwonym - i miliardach widmowych, elektrycznych form życia, migoczących dookoła w lodowatym powietrzu. Planeta Estrilidis, gdzie koty mają po dwa ogony, a oczy owadów wyglądają jak błękitne diamenty. Zimbalou - bezsłonecz-ny świat nomadów, o miastach skrytych głęboko pod zamarzniętą powierzchnią. I jeszcze Kalimaka, Hąj Qualdun, Vietoris, Nabomba Zom...
Tak wiele krajobrazów, tak wiele miejsc. Życie pełne cudownych doznań. I jeszcze wciąż zadaję sobie pytanie, co to wszystko oznacza? Jak mnie ukształtowało? Czego się nauczyłem?
Nie znajduję odpowiedzi. Stwierdzam jedynie, że będziemy podążać dalej, naprzód, wciąż naprzód. To nasze życie. Do tego jesteśmy stworzeni. My - podróżnicy z wyboru, ale także z natury, mamy to we krwi.
Wciąż zatopiony w zadumie, słyszę nagle za oknem głos Velimyle. Woła mnie, mam przyjść natychmiast.
- Nikomastir! - krzyczy. - Nikomastir!
- Co z nim? - pytam.
Dziewczyna tylko wymachuje rękami. Biegniemy przez błotniste ulice, nie zwracając najmniejszej uwagi na niezgrabne, groteskowe akrakikiańskie potworki, które od czasu do czasu włażą nam w drogę. Po pewnym czasie poznaję, że Velimyle prowadzi mnie w stronę zrujnowanego domu na krańcu miasta, który Nikomastir zwie dawną rodową posesją swego rodu. Wąska, zarosła trawą ścieżka wiedzie wokół jednej ze ścian na tyły rumowiska, gdzie ze zdumieniem dostrzegam fosforyczne jezioro z fantazji Nikomastira. Na brzegu miota się zrozpaczona Mayfly, wskazuje na połyskujące wody.
- To tam! Tam!
Na tej ohydnej planecie nawet fosforyczne jezioro sprawia odrażające wrażenie. Niegdyś na Dharma Barma widziałem akwen, który gorzał niebiańskim płomieniem perlistych fal, mieniących się barwami ametystu i kobaltu, magenty i złota, szmaragdu i jadeitu. Ten zbiornik promieniuje emanacją najsłabszą z możliwych - mdłą, mętną, chorobliwą poświatą, posępną i mroczną na całej przestrzeni, z wyjątkiem jednego punktu. Tam, bliżej drugiego brzegu, jakieś zaburzenia wzbudzają w topieli opalizujące metaliczne błyski. Kłujące w oczy, lśniące skry migoczą jak garście żelaznych opiłków, rzuconych w zasięg pola magnetycznego.
Źródłem tych turbulencji jest Nikomastir, a raczej jego szczątki, podrzucane i falujące na powierzchni jeziora. Wokół niego aż roi się od mieszkańców głębin. Migają smukłe, łuskowate łby, kłapiące szczęki uzbrojone w ostre kły kąsają miękkie ciało. Wokół rozszerza się plama krwi. Te stwory, czymkolwiek są, rozrywają chłopaka na strzępy.
- Musimy go stamtąd wyciągnąć! - wykrzykuje Mayfly.
- Ciekawe jak? - pytam.
- Mówiłam mu, żeby tego nie robił - wtrąca rozdygotana Velimyle. - Mówiłam, mówiłam, mówiłam! Ale bez wahania skoczył w toń, a kiedy był w pół drogi na drugi brzeg, pojawiły się one i wtedy... wtedy zaczął strasznie krzyczeć, i...
Mayfly szarpie mnie rozpaczliwie za rękaw.
- Co teraz zrobimy? Jak go ocalić?!
- Już nie ma dla niego ratunku - odpowiadam głucho.
- Ale przecież możemy wyciągnąć jego ciało - woła dziewczyna z nadzieją. - Musi istnieć sposób, aby go wskrzesić, prawda? Wiem, że tak. Przecież teraz dla uczonych nie ma rzeczy niemożliwych.
Velimyle, aczkolwiek niepewnie, przytakuje. Dzięki któremuś z cudów nauki Nikomastir zostanie jakoś zregenerowany - poskładany i odtworzony z fragmentów tkanki...
Lecz właśnie te resztki to wszystko, co z niego zostało. Marne strzępy. Potwory z jeziora, rozjuszone żądzą krwi, w swej ślepej wściekłości pożrą nawet to, do ostatniego kawałka.
A one wymagają, bym je pocieszał, że Nikomastir naprawdę nie umarł. Lecz jest martwy, całkowicie, nieodwołalnie martwy. Umarł na zawsze. Nie ma tu czego ratować, nie ma sposobu, by go odtworzyć. Jeszcze nigdy nie widziałem śmierci ludzkiej istoty. To wprost niepojęty temat do rozważań: skończoność - ostateczna i zupełna. Moje myśli wirują w zawrotnym tempie, z trudem walczę z nudnościami.
- Nie mogłyście go powstrzymać?! - krzyczę ze złością, gdy wreszcie udaje mi się pozbierać.
- Tak bardzo pragnął to zrobić - szepcze Mayfly. - Nie mogłyśmy go powstrzymać, dobrze wiesz. Nawet gdybyśmy... - urywa wpół słowa.
- Nawet gdybyście chciały, co? - syczę. - O to chodzi? - Żadna z nich nie wytrzymuje mojego spojrzenia - Ale nie chciałyście, prawda? Uważałyście, że będzie zabawnie popatrzeć, jak Nikomastir przepływa fosforyzujące jeziorko? Zabawnie. Mam rację? Jasne. Nie muszę pytać. Co wyście sobie myślały, Mayfly? Velimyle?
Po Nikomastirze na powierzchni wody nie zostało już ani śladu. Jezioro pogrążyło się w poprzednim zastoju. Fosforencja przygasła i znów jego taflę spowijał ponury, mętny blask.
Długo... minuty, godziny, czy może tygodnie, żadne z nas nie jest zdolne do jakiegokolwiek ruchu. Milczący, bladzi, ze spuszczonymi głowami trwamy jak ogłuszeni na brzegu straszliwego jeziora, obawiając się nawet głośniej odetchnąć.
Stoimy w obliczu niezaprzeczalnej, absolutnej śmierci, która robi na nas wrażenie o wiele większe niż żywy ocean z Megalo Kastro czy błękitne zorze Nabomba Zoom, i niepojęta rzeczywistość nieznanego przykuwa nas do miejsca. Czy to naprawdę świat przodków Nikomastira? Czy istotnie jego ojciec narodził się w tym olbrzymim, starożytnym, zrujnowanym domu i czy rzeczywiście kiedyś przepłynął te śmiercionośne odmęty? Jeśli to zwykłe bzdury, to skąd Nikomastir wiedział o istnieniu jeziora? Już nigdy nie poznamy odpowiedzi na te pytania. Naszego towarzysza zapamiętamy takim, jakim był, nie dowiemy się o nim już niczego więcej. Oto ponury sens śmierci - koniec wszystkiego, nieodwołalne przerwanie kontaktu, okrutna, nieprzejednana potęga bezwzględnej kurtyny, zapadającej raz na zawsze jak stalowa ściana. Nie przybyliśmy tu, by zdobyć podobne doświadczenia, lecz tego właśnie nauczył nas pobyt na Sidri Akrak. Odtąd, dokądkolwiek się udamy, towarzyszyć nam będzie pamięć tych zdarzeń, będziemy je rozpamiętywać, analizować wciąż od nowa.
- Chodźmy - mówię po pewnym czasie do Mayfly i Velimyle. - Wynośmy się stąd jak najprędzej.
No cóż. Nikomastir zachował się jak głupiec. Był zuchwały. Chciał sobie popływać, a teraz jest martwy. I dlaczego? Po co? Za czym gonił w tym parszywym świecie? I kim jesteśmy my sami? Wiemy, co znaleźliśmy, o tak, lecz nie tego poszukiwaliśmy. A czego? Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy.
Nikomastir żył własnym życiem, jedynym w swoim rodzaju, i stracił je dla próżnego kaprysu. To niezapomniana lekcja dla mnie, dla Velimyle, dla Mayfly -dla nas wszystkich. Pewnego dnia, mam nadzieję, dobrze zrozumiem jej sens.
Jedyne, co pojmuję po upływie setek lat mego istnienia, to fakt, że wszechświat jest ogromny, a my całkiem mikroskopijni. Teraz prowadzimy boski żywot, śmigając wedle woli z planety na planetę, lecz mimo to nie jesteśmy bogami. Umrzemy. Prędzej czy później spotka nas śmierć. Tylko bogowie są wieczni. Nikomastir przynajmniej żył pełnią życia.
Niech tak zostanie. Jego los nauczył nas tego, czego miał nauczyć, lecz teraz musimy ruszać dalej. Jesteśmy podróżnikami z natury i przeznaczenia, więc rzucamy się w nurt naszej egzystencji. Jutro odlatujemy na Marajo. Świecące piaski, Miasto Siedmiu Piramid... Marajo również czegoś nas nauczy, jak kiedyś Xamur, Nabomba Zom czy Galgala. A także Sidri Akrak. A my popędzimy dalej, szukając, wciąż czegoś szukając.

Przełożyła Joanna Jędrzejczyk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 interesy nie idą dobrze
NF 2005 02 paszcza
NF 2005 02 test
NF 2005 02 trzy wiosny
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
2005 02 33
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 02 26
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
2005 02 All on Board Kontact with Imap Based Calendar and Address Management
NF 2005 08 twórca

więcej podobnych podstron