Ken Brady
Śniąc w lesie wyniosłych kotów
Ludzie opadali w lśniącym metalu, płomienie przecinały spowite chmurami niebo. Wylądowali i już tu zostali. Budowali, sporządzali wykresy, nadawalinazwy, zmieniali skład atmosfery. Prowadzili rekonesans za pomocą czujników i statków bezzałogowych. Jak tylko uznali planetę za bezpieczną, wydali na świat potomstwo. Pierwsze dziecko, Pietor, miało być sprawdzianem.
Planeta była właściwie pustynna, więc nazwali ją Mohave, choć istniały tu skupiska drzew i obszary porośnięte bujną roślinnością - oazy wśród bezmiaru zrudziałych lotnych piasków i wypalonych pustkowi. Większość tych terenów oznaczono i przekształcono niemal od razu, z jednym wyjątkiem. Wyniosły las - niegościnny, warowny i nieprzystępny - pozostał jedynym miejscem nietkniętym ludzką stopą. Szept w konarach mówił o rzeczach, które lepiej zostawić w spokoju, a ten, kto się tam zapuścił, nie powracał już nigdy. Wbrew człowieczej naturze drzew nie wycięto w pień ani nie wypalono do korzeni, pozostawiono je tam, gdzie stały.
W lesie czuwali obcy. Wiedzieli, że kiedyś potomkowie osadników uczynią o wiele więcej. To oni mieli zbadać tę ziemię i dokonać większych zmian niż zwykłe przekształcenie atmosfery. Mieli odmienić wszystko.
Pietor był pierwszy i do tej pory jedyny. Śniady i ciemnowłosy, nie wykazywał żadnych odchyleń z wyjątkiem skłonności do narkolepsji. Po dziesięciu latach, kiedy uznano, że dzieciom nic nie grozi, otwarto śluzy. W ciągu dwóch lat przybyło ich kilka tuzinów, a kiedyś miało być jeszcze więcej. Przez dwanaście lat przyczajeni obcy oczekiwali, przygotowywali się i planowali, przeważnie pogrążeni we śnie. Pietor również zasnął.
- Przybądź do lasu twoich snów - szepcze Marina. Pochyla się, wspiera płasko dłonie na udach tuż nad kolanami. Jasnoblond kosmyki spływają niedbale na blade czoło, zakrywając jedno oko, podczas gdy druga jasnozielona tęczówka lśni, lustrując twarz Pietora. Dziewczyna w uśmiechu rozchyla zęby, ukazując różowy koniuszek języka. - Muszę ci coś pokazać, Pietor. Chłopak gapi się na jasne włosy rozwiane na wietrze. W tle mgliste kształty drzew falują,, jakby w igraszkach skaczą i pną się do góry. Grunt mruczy miękko, kojąco.
- Skąd znasz moje imię? - pyta Pietor. - Przecież nawet nie wiem, kim jesteś. Marina uśmiecha się szerzej, prostuje, ze skrzyżowanymi nogami opada na ziemię naprzeciw Pietora. Odrzuca włosy na plecy i lekko gładzi przed sobą delikatny, brązowy mech. - Znasz mnie - odpowiada.
- Marina - szepcze chłopak, choć nie ma pojęcia, skąd o tym wie. Ani o tym, że dziewczyna może wygląda jak jego rówieśnica, lecz w rzeczywistości jest starsza od wszystkiego, z czym dotychczas się zetknął. Wie również, że poszycie wokół wcale nie jest poszyciem, lecz futrem. Brunatnym futrem wibrującym pod dotykiem jego palców. Odległe drzewa bujające na wietrze to wcale nie drzewa. To gigantyczne koty stojące na zadnich łapach, zaczajone na ptaki, gryzonie i ludzi.
Rozumie wiele rzeczy... Zawsze śni o Marinie i o tym miejscu. O świecie spoza kolonii. Lecz po każdym przebudzeniu pamięta jedynie strzępki snu, oderwane fragmenty wspomnień ze świata, w którym przebywał.
- Wiesz wszystko o tym miejscu - mówi Marina.
Tak bardzo chce jej wierzyć. Mieć pewność, że to, co go otacza, jest poznawalne. Pragnie jej - Mariny - i tego świata na własność. Pragnie, by świat realny był bardziej żywy, ciekawszy, prawdziwszy, niż jest w rzeczywistości. Chce być w miejscu, gdzie poczuje się pożądany i potrzebny.
- Pragnę... - zaczyna Pietor, lecz Marina przerywa mu w pół słowa.
- Wiem, czego pragniesz. - Miękko, powoli wyciąga ręce. Chłopak myśli, że może tym razem położy mu dłonie na gardle, zaciśnie palce i rozluźni uchwyt dopiero wtedy, kiedy on wyda ostatnie tchnienie. Lecz jest inaczej. Pod dotykiem dziewczyny jego powieki opadają, zamyka oczy.
- Idę... - szepcze.
- Nareszcie! - Marina lekko całuje go w czoło. Pietor czuje jej nagły ruch i pragnie wyciągnąć dłoń, lecz zamiast tego odpływa.
I znów się budzi.
Łazik rodziny Allenów sunął szlakiem wyłamanych krzewów i potrzaskanych ceglastych skał, obracających się w proch pod tytanowymi gąsiennicami pojazdu. Bliżej lasu kwitło bujne poszycie. Zmieszane opary spalanego alkoholu i węglowych płyt spływały w ślad za łazikiem w dolinę ku dumnej ścianie potężnych drzew, niedostępnych dla wszędobylskich czujników kolonii.
Dwunastoletni Pietor Allen odrzucił z czoła ciemną grzywkę i poprawił okulary. Były zbyt duże, więc natychmiast zsunęły się ponownie. Soczewki wykonano już tutaj, na miejscu, lecz oprawki matka przywiozła z Ziemi, by służyły mu, gdy będzie starszy. Należały kiedyś do dziadka i Pietor usłyszał, że musi do nich dorosnąć i nosić je właśnie dlatego, że używał ich kiedyś jego przodek. Chłopak pogodził się z tą myślą, gdyż te wielkie okulary stanowiły jedyną więź z planetą, której nie widział na oczy.
Często rozmyślał, czy na Ziemi traktowano by go normalnie, czy raczej jak zwykłego wyrzutka. Zawsze czuł się trochę jak odmieniec. Zdawał sobie sprawę, że na Mohave był po prostu wynikiem eksperymentu. Obiektem do badań mających wykazać, czy będzie normalnym dzieckiem, czy też napotka problemy wynikające z faktu narodzin na obcej planecie. Nawet rodzice traktowali go bardziej jako przedmiot doświadczeń niż żywego człowieka. Lecz teraz potomstwa przybyło - małych bystrych dzieciaków - i nawet ta minimalna cząstka zainteresowania wygasła. Był jedynie chłopcem, który zasypia w najmniej spodziewanych momentach.
Znów poprawił okulary, obserwując, jak tumany wzbijanego przez łazik rdzawego pyłu unoszą się i zawisają w powietrzu. Grawitacja na Mohave była tylko nieco mniejsza niż na Ziemi
- różnicę z trudem dało się zauważyć podczas spaceru - ale pył opadał znacznie wolniej.
Rodzice zajmowali przednie siedzenia, Xavier sprawdzał trasę na mapie, Leticia zaś obsługiwała konsolę. Przez cały czas dyskutowali po cichu o tym, co mogą odkryć, co kryje niedostępny las.
Noc spływała pasmami skłębionych szarości, brązów, wreszcie przepastnej czerni. We wszechogarniającym mroku Pietor dostrzegał jedynie migotliwe światełka dalekiej kolonii, gdzieś na granicy horyzontu.
- Długo jeszcze, tato? - zapytał chłopak. Xavier nawet nie oderwał wzroku od mapy.
- Niedługo, synu. Damy ci znać - odparł.
- Sądzę, że jesteśmy już blisko.
Xavier tym razem poderwał głowę i odwrócił się gwałtownie.
- Skąd wiesz?
Pietor zerknął na matkę i ojca niezbyt pewny, czy w ogóle powinien zabierać głos. Skoro nie dowierzali mu wcześniej
- dlaczego mieliby to zrobić teraz?
- Bo wszystko jest zupełnie jak w moich snach. Po prostu czuję to miejsce.
Xavier z dezaprobatą potrząsnął głową i powrócił do przerwanego zajęcia.
- Pietor - rzekła Leticia - przecież wiesz, że to tylko fantazja. Tu mamy świat realny, a sny są jedynie wytworem twojej wybujałej wyobraźni. Musisz odróżniać sen od rzeczywistości, jeśli chcesz mieć tu szansę na przeżycie.
Chłopak odwrócił wzrok w stronę okna.
- Wolę moje marzenia niż to wszystko... - mruknął pod nosem, lecz matka i tak go usłyszała.
- Marzenia zawsze są piękniejsze niż rzeczywistość - odparła. - Inaczej nikt nie chciałby ich ścigać.
Łazik z łoskotem gnał naprzód.
Przed dwiema godzinami opuścili w miarę bezpieczny teren kolonii, aby poznać tajemnice lasu. Xavier był przekonany, że dokona tam wielkiego, epokowego odkrycia. Przy odrobinie szczęścia mogliby natrafić na nowe formy życia, przydatne do hodowli i transportu na Ziemię. Lub znaleźć coś, co dowiedzie, że Mohave nie jest wyłącznie pustynią z nielicznymi obszarami dzikiej roślinności czy tylko jedną z terraformowanych planet. Coś, co ukaże ją w zupełnie innym świetle.
Pietor miał pewność, że nic nie znajdą.
Nic - poza drzewami, skałami i ciemnością. Właśnie dlatego nienawidził tego miejsca. W tym świecie nie istniało życie, nawet wśród zarośli. Oczywiście drzewa i rośliny w pewnym sensie byty jego przejawem, lecz drażniły Pieto-ra swoją monotonią. Nie spotkał żadnych buszujących gryzoni, ptaków czy choćby owadów. Inaczej niż na przyrodniczych filmach i pełnych przygód kreskówkach Disneya, które oglądał jako dziecko, rojących się od małych, wszędobylskich i rozszczebiotanych stworzeń.
Pomylony Las - tak nazwał go w myśli po obejrzeniu kolejnego starego filmu z Ziemi. Cała planeta wydawała mu się pomylona, a las nie stanowił wyjątku.
Lecz w jego snach wyglądał zupełnie inaczej.
Łódka płynie z prądem rzeki, Marina zanurza palce w mętnej wodzie. Ławica fosforycznych rybek krąży wokół jej dłoni. Pietor wsparty plecami o dziób przechyla głowę, obserwując podwodne igraszki.
- Lubią cię - zauważa z uśmiechem.
- Oczywiście. To moi przyjaciele.
- W rzeczywistym świecie nie ma żadnych ryb.
- Właśnie, że są - zapewnia. - Tylko jeszcze ich nie przy- wołałeś. Tu mogą być, czym zechcą - są kwintesencją świata w jego wszelkich przejawach. Jesteś jego częścią, a on należy do ciebie.
- Nie mam poczucia wspólnoty - kwituje Pietor. Wzorem Mariny zatacza ręką krąg w wodzie. Rybki natychmiast podpływają i wirują wokół dłoni. Jedna z nich rzuca się naprzód, muska jego skórę... i kąsa.
Chłopak wyszarpuje rękę, z palca spływa krew. Kiedy krople padają w toń, ryby gromadzą się wokół, połykając odżywczy płyn, potem, chlastając ogonami, śmigają wokół łodzi. - Ciebie też lubią - przekonuje Marina.
- Nieprawda. One mnie nienawidzą. - Po prostu się boją.
- Nic o mnie nie wiesz! - rzuca Pietor z nagłą złością. Wstaje gwałtownie, łódź kołysze się niebezpiecznie, chłopiec znów siada. Marina z beznamiętnym wyrazem twarzy patrzy mu w oczy.
- Wiesz, że różnisz się od pozostałych - mówi.
- Twierdzą, że jestem taki jak każdy, ale ja czuję się inny. Mam sny. Śnię o tobie i o tym miejscu.
- Bo jesteś inny.
- Czyżby?
- Jesteś pierwszym z nowego gatunku. Pomyśl. Pierwszym człowiekiem urodzonym na Mohave.
- I przez to jakoś się wyróżniam?
- Według naszych spostrzeżeń ludzie są zacofani. Ty wykazujesz wrażliwość, takt, brak agresywnych skłonności. Czy na przykład mógłbyś mnie zranić?
- Wykluczone.
Przesunęła wzrokiem po jego twarzy, po czym znowu spojrzała mu w oczy.
- Zrozum, znam cię, ale nie wiem o tobie wszystkiego. Podobnie jak te rybki. Ale kiedyś poznamy się do głębi i wszystko ułoży się tak, jak było przeznaczone. Jesteś głosem swojego pokolenia, ja zaś mówię głosem mojego.
- Nie sądzę, żebym był ich głosem - mruknął Pietor. - Tam nikt mnie nie lubi.
- Nie chodzi o osadników. Nowi ludzie dopiero nadejdą. Ty jesteś pierwszy...
W blasku reflektorów łazika Pomylony Las prezentował się w całej niezgłębionej okazałości. Był jak forteca. Ciasne szeregi drzew, poskręcanych i splecionych konarami, tworzyły nieprzebytą ścianę wznoszącą się pod niebo. Czujniki ustaliły, że knieja tworzy ogromny krąg o powierzchni mniej więcej pięciu kilometrów kwadratowych. Jej specyficzne właściwości uniemożliwiały zbadanie, co kryje się w gąszczu drzew.
- Tam jest wejście! - krzyknął Xavier. - Tylko spójrz! Ta droga prowadzi do środka.
- Jesteś pewien? - spytała zaskoczona Leticia.
- Sama popatrz!
- W porządku, już widzę. Ale dlaczego czujniki kolonii nigdy nie wykryły wejścia?
- Bo go tu wcześniej nie było - wtrącił Pietor.
Jak na komendę rodzice odwrócili się i spojrzeli na niego z odrazą, jakby był robakiem, którego należy rozdeptać.
- Musiało być - stwierdziła z uporem Leticia.
- Otworzyło się dla nas - próbował im tłumaczyć. - Może nie powinniście tam wchodzić...
- No jasne, jak cholera! - warknął Xavier. - Zwłaszcza że to dla nas jedyna szansa, by sprawdzić, co jest w środku.
- Nie wiem, co się tu może wydarzyć - ostrzegł chłopak.
- Oczywiście, że nie wiesz, Pietor - odparła matka, a ojciec dodał:
- Chcesz, to zostań.
- Xavier! - pohamowała go. - O czym ty mówisz?
- Wejdę - wtrącił Pietor. -
- Oczywiście, że wejdziesz - rzekła Leticia. - Nawet nie przyszłoby nam do głowy, żeby cię tu zostawić. Prawda, Xavier?
- Prawda. Pewnie, że nie - rzucił z przekąsem. Pietor odwrócił wzrok.
Xavier podprowadził łazik bliżej wejścia - przestronnego tunelu w leśnej ciemności, jakby wydrapanego przez setki olbrzymich łap skrytych później wewnątrz gigantycznych pni. W miarę zbliżania się do roślinnych wrót łazik sprawiał wrażenie coraz mniejszego, aż wreszcie przystanął u podnóża pierwszego drzewa.
- One są jak olbrzymy... - szepnęła Leticia. - Jak potwory z baśni lub nocnych koszmarów.
Kiedy ruszyli w głąb, tylko Pietor obrócił się i ujrzał przez tylną szybę, jak drzewa z powrotem zwierają szeregi, odcinając im odwrót. Zamierzał coś powiedzieć, może powstrzymać rodziców - trzeba było tak zrobić od razu - lecz zanim zdążył, pogrążył się we śnie.
Całkiem nagi Pietor unosi się na plecach w toni jeziora, poruszając niemrawo stopami. Wybrzeże lśni migotliwym blaskiem, jakby obsypane kawałkami luster lub odłamkami szkła. Drobne rybki kłębią się dokoła, trącają jego nogi, ręce, głowę - lecz tym razem nie kąsają.
Chłopak unosi jedną z nich nad wodę, a ona nawet nie trzepocze. Chlasta tylko parę razy ogonem, rozciąga się i wydłuża po obu stronach dłoni, sięga oboma końcami pod powierzchnię. Wygląda teraz jak węgorz lub wąż morski i prześlizguje się w jego ręku z powrotem do wody. Pietor sam już nie wie, gdzie jest początek, a gdzie koniec tego niezwykle długiego stworzenia. Zanurza dłoń i wąż odpływa w głębiny na spotkanie fewych braci i sióstr.
- Tak wiele rzeczy musisz tu jeszcze zobaczyć - słyszy głos Mariny. Dziewczyna wynurza się z tyłu, podpływa do Pietora, muska mokrymi palcami jego ramię i głowę. Przez mgnienie oka chłopak widzi, że ona także jest naga, i pragnie przyjrzeć się lepiej. W końcu to tylko sen, prawda? Dziewczyna, zamiast się wynurzyć, odbija się od jego ciała stopami.
- Jeszcze nie teraz - mówi cicho.
- Jestem teraz w lesie - rzuca Pietor. - W realnym świecie, naprawdę.
- Wiem. Lecz mimo wszystko nie powinieneś ściągać tam rodziny.
- Dlaczego nie?
- Nie są tacy jak ty, Pietor. Nie zrozumieją spraw, które ty rozumiesz, rzeczy, które widzisz. Tego, co jest przeznaczone tylko dla ciebie.
Marina okręca się w miejscu i nurkuje lekkim łukiem. W migotliwym świetle wybrzeża Pietor chłonie widok gładkiej skóry jej pleców, pośladków, wreszcie nóg znikających pod powierzchnią.
Znów jest sam w wodach jeziora i czuje, jak węże morskie czy też węgorze, które przedtem były małymi rybkami, wirują w głębi, zataczając wokół niego coraz ciaśniejsze spirale. I wciąż pamięta, że nawet mała rybka potrafi ukąsić - a co dopiero wąż morski...
Jedno ze stworzeń wyskakuje nagle nad powierzchnię i w powietrzu zmienia się w małego kociaka, który z pluskiem wpada do wody i znika z pola widzenia.
Pietor rozważa, czy powinien zaufać planecie, lasowi ze swoich snów, uwierzyć, że ktoś lub coś się o niego troszczy. Myśli o tuzinach dzieci pozostawionych w kolonii, również urodzonych na Mohave, i zastanawia się, czy też tutaj są, śniąc jak on. Mogą być rybkami, wężami morskimi, kocia-kami...
Wierzy w ten świat, w swoje sny, nawet w wyniosłe koty bardziej niż w ludzi i ich rzeczywistość.
- Pietor! - syknęła Leticia. Chłopak zamrugał, spędzając sen z powiek, i podniósł wzrok na matkę. Dopiero teraz zauważył, że łazik już nie podskakuje na nierównościach terenu. A więc dotarli na miejsce.
- Jeszcze tu jesteśmy? - zapytał niezbyt przytomnie.
- Dobrze wiesz, że wjechaliśmy do lasu - oburzyła się matka. - Chcesz spać w najlepsze, gdy twój ojciec dokonuje życiowego odkrycia?
Za oknem blask reflektorów oświetlał polanę. Drzewa wznosiły się poza kręgiem jasności ze wszystkich stron. Tym razem ów widok wydał mu się znajomy; już wiedział, że w końcu trafili we właściwe miejsce.
- Ten las stoi tu bardzo długo - rzekł cicho. -1 nikt nigdy nie odważył się go penetrować.
- Wyłaź! - warknął ojciec, otwierając drzwi łazika w mrok leśnej ciszy.
- Powinieneś przyjść tu sam - powtórzyła Marina. Polana wygląda inaczej w aurze jej włosów. Ich fosforyczny
blask rozświetla drzewa jak biały ogień. Zbliża się do niego, odrzucając jasną grzywę do tyłu.
- Wiem - odpowiada chłopak. - Ale oni się nie zgodzą.
- Teraz przyjdą po nich wyniosłe koty, Pietor. Wyniosłe koty, które przechadzają się na granicy twego pola widzenia, które czają się pośród drzew nad twoją głową.
Marina podchodzi, płasko kładzie dłonie na piersi chłopaka i przewraca go na ziemię. Zanim zdążył zareagować, już siedzi na nim okrakiem pochylona nad jego twarzą, a jej oczy emanują lśniąco zielonym blaskiem.
- Wyniosłe koty bezszelestnie schodzą z drzew i wbijają kły głęboko w twoją czaszkę. Otwierają ci potylicę, lecz ty wciąż żyjesz...
Sunie palcami na tył głowy Pietora, rozgarnia włosy, wpija paznokcie w skórę i lekko szarpie. Pochyla się jeszcze niżej.
- Słyszysz chrzęst kości i ssący odgłos, kiedy odrywają i odrzucają fragment czaszki. Czujesz powietrze owiewające twój mózg, liżące zimnym powiewem jego zwoje...
Przenosi dłonie z powrotem na czoło Pietora i sunie nimi w dół, przez skronie, na powieki. - I wszystko spowija mrok... Palcami zamyka mu oczy.
- Lecz po ciebie nie przyjdą, Pietor. Oni nie zrobiliby ci krzywdy. To właśnie ciebie pragnęłam. Zawsze i tylko ciebie.
Pietor nic nie widzi, lecz czuje dotyk jej warg na swoich ustach.
- I teraz cię mam - szepcze Marina. - Ten jedyny raz.
Kiedy Pietor otworzył oczy, wokół szalała pożoga. Z rodzinnego łazika Allenów zostały tylko strzępy; największy z nich, połamany i skręcony szkielet konstrukcji, leżał trzy metry przed chłopakiem. Płonące baterie płytek węglowych wyrzucały słupy czarnego dymu w nocne niebo, jego kręte smugi wiły się między drzewami. Gdy toksyczna chmura sięgnęła okapu splecionych konarów, drzewa rozstąpiły się i ku swemu zdumieniu chłopak ujrzał wielki prześwit aż do samej góry.
Teraz ludzie byliby w stanie tu dotrzeć.
Zmasakrowane, rozdarte na strzępy ciała ojca i matki leżały na ziemi. Kałuże krwi rozlały się szeroko wokół ich obdartych ze skóry, wypatroszonych szczątków. Ogryzione z mięsa kości były strzaskane, czaszki zmiażdżone.
Pietor wiedział, że powinien odczuwać smutek czy współczucie, lecz tutaj w realnym świecie te uczucia były mu obce. To fatalnie, że rodzice zginęli - doświadczył nawet ukłucia żalu - lecz tylko mgliście zdawał sobie sprawę z tego, co dzieje się dokoła. Na tym polegała nieubłagana natura życia i śmierci.
To nowe doświadczenie budziło nawet jego ciekawość.
Marina sięga rękami za plecy, rozpina sukienkę i pozwala jej opaść swobodnie na ziemię. Pietor obserwuje, jak centymetr po centymetrze odsłania się każdy szczegół jej ciała. Wyciąga ramiona w górę, jakby chciała sięgnąć palcami wierzchołków drzew. Napina mięśnie, a gibkie, piękne i kocie ciało wygina się w łuk.
Wzrok Pietora przesuwa się po prawie płaskim torsie - piersi są niewiele większe od brodawek - po brzuchu, nogach i stopach z podwiniętymi palcami.
- To twoje objawienie... - szepcze Marina.
Chce błagać, by go dotknęła, pocałowała jeszcze raz, lecz czuje w sobie niespodziewany opór. Nic z tego nie rozumie, pragnie jej, a zarazem nie pragnie. Wówczas białe włosy zaczynają porastać jej szyję, pierś, nogi i stopy. Palce zwijają się w pazury, a nos wydłuża. Wsuwa język między zęby, a jej górne kły - te raptownie rosną, ostre i nieskazitelnie białe.
Kiedy przemiana dobiega końca, smukła biała kocica opada na cztery łapy, zbliża nos do ciała chłopaka, lekko wysuniętym językiem bada i smakuje powietrze.
- Jesteś piękna - wzdycha Pietor. Nie doświadcza lęku ani poczucia zagrożenia. Ogarnia go jedynie uwielbienie, respekt, może nawet miłość.
Marina wyciąga się na ziemi i kładzie głowę na przednich łapach. W jej ciele narasta pomruk, przechodzący w miękką wibrację, która wręcz masuje ciało Pietora odprężającym warkotem.
- Dziękuję ci - mówi kotka. Jej obecny kształt nie wpływa na zdolność mowy, a zielone spojrzenie wciąż budzi w nim dreszcz.
- Nie jesteś taka wielka jak oni - zauważa chłopak.
- Jeszcze nie dorosłam.
- A kiedy dorośniesz?
- Będę wielkim łowcą.
- A kiedy ja dorosnę?
- Jesteś pierwszy z twojego gatunku.
- Co to znaczy?
- Już ci mówiłam, Pietor. Jesteś inny niż pozostali. Zrodzony z Mohave tworzysz integralną część tego świata. Tak jak wszystko, co się tutaj narodzi.
- A co z innymi ludźmi? - niepokoi się Pietor.
- Potrzebujemy was tutaj - oświadcza Marina. - Wszystkich, co do jednego. Opowiesz kolonistom o jeziorze. Przybędą, gdyż poszukują zwierząt do hodowli, aby potem wysiać je na Ziemię. W wodzie znajdą ryby, więc będą je jeść. My też będziemy jeść ryby. A potem także ludzi, gdy twoje pokolenie podrośnie. Pomożesz mi, prawda, Pietor?
Jest przerażony.
- Chcecie nas pożreć?
- Nie ciebie, głupi - mruczy Marina. Błyskawicznie wstaje, Pie- torowi nie udaje się uskoczyć
i jeden z pazurów zahacza lekko o jego skroń.
- Jesteś moim bratem. Nigdy cię nie skrzywdzę.
- Twoim bratem?
- Oczywiście. Urodziliśmy się razem, w tym samym czasie, w tym samym świecie. Oddychaliśmy tymi samymi snami. To uczyniło nas rodzeństwem.
Pietor wie, że to prawda, rozumie, że jego pragnienie Mariny jest o wiele głębsze niż zwykła fascynacja jej ciałem. To niezwykłe uczucie, lecz o ileż bardziej intymne.
- Znałem cię całe moje życie - mówi.
- Wiedziałeś wszystko o tym miejscu
- dodaje wielka kotka. - A ono wszystko o tobie. Pomóż mi.
Tak jak w swoich snach Pietor pojmuje, że nigdy nie będzie w stanie jej odmówić. I wcale nie chce tego robić, bo Marina to uosobienie wszystkiego, co najlepsze na tym świecie. Jest więcej niż siostrą. Jest jego drugą połową - połową, która należy jedynie do Mohave i nie ma nic wspólnego z planetą Ziemią. Pasują do siebie.
- Pomogę - mówi. - Lecz nikt prócz mnie nie może o tobie wiedzieć. Przyjdą tu i cię zabiją.
- Niech przyjdą! - parska Marina. - Polowanie jest o wiele bardziej podniecające, gdy łączy się z walką.
- Czy wszystkich pożrecie?
- Nie. Osadnikom urodzą się nowe dzieci. A razem z nimi przyjdą na świat nasze. Kiedyś będziemy jedną rodziną.
Wszystkich innych eliminujemy. Nazwiesz to może prawem ewolucji, lecz dla dobra planety musimy dokonywać selekcji. Nie wszystkie stworzenia są dla niej pożyteczne.
Wstaje na cztery łapy i wygina grzbiet w łuk, od ogona po czubek nosa przebiega dreszcz. Podchodzi do Pietora, ociera się o jego ramię, potem o plecy dwa razy z rzędu. Zbliża pysk do potylicy i chłopak myśli, że tym razem może naprawdę chce rozerwać mu czaszkę i wyssać mózg. Ciężki, gorący oddech owiewa mu szyję i skroń.
- Jak we śnie, tak i w życiu - mruczy Marina. Szorstkim językiem liże jego ucho i znika w cieniu drzew.
Pietor z namysłem muska delikatne brązowe włoski na podbrzuszu, potem kładzie się na mchu, rozciągnięty w ciepłych promieniach słońca.
Należący do kolonii kanarkowożółty lądownik opuszcza się przez otwór w sklepieniu drzew, kilka razy zatacza krąg wokół wraku rodzinnego łazika Allenów i ląduje na skraju osmalonego lasu. Pietor siedzi ze skrzyżowanymi nogami na kępie wypalonego poszycia i śledzi manewry hałaśliwej maszyny, miażdżącej swym ciężarem zwęglone konary i zarośla. Drzwi statku otwierają się, grupa uzbrojonych mężczyzn wychodzi na zewnątrz i ostrożnie kieruje się w stronę chłopaka. Po drodze natrafiają na ciała ojca i matki, przystają i patrzą w jego kierunku. Pietor wie, jakiego rodzaju pytania będą zadawać, i ma świadomość, co należy odpowiedzieć, jeśli nie chce, by wypalili las do cna. Potem przyjdzie czas, żeby pokazać im obfitujące w ryby jezioro. Kiedyś, w przyszłości, las wytworzy swoją własną biosferę, która się rozprzestrzeni, aby przeobrazić świat. A ludzie będą jedynie małym ogniwem w tym wielkim systemie.
Pietor zapina koszulę, żeby ukryć kasztanowate włosy, które tej nocy wyrosły mu na piersi. Wychodzi naprzeciw uzbrojonym ludziom, którzy czują pewną ulgę, widząc, że jest cały i zdrów.
- Mam wam wiele do pokazania - mówi Pietor. O tak, teraz się budzi.
Przełożyła Joanna Jędrzejczyk
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 10 prawo seriiNF 2005 10 misja animal planetNF 2005 10 ujrzeć gwiazdyNF 2005 10 dzień strachuNF 2005 10 mater tenebraumNF 2005 10 kłopotliwe pytaniaNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 02 siła wizjiNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierci2005 10 084133 set9NF 2005 12NF 2005 06 dęby2005 10 23NF 2005 08 twórcaNF 2005 02 tatuażNF 2005 02 podróżnicy2005 10 111139 set8?[1]więcej podobnych podstron