NF 2005 10 mater tenebraum


Pilar Podraza
Mater Tenebrarum

Grabarz Bastian otrząsnął się z koszmaru, który nękał go przez tych kilka godzin, kiedy starał się odespać pijaństwo poprzedniej nocy, i otworzył oczy na światło niezbyt zachęcającego dnia. W ustach czuł mdławy posmak, a w żołądku gorzkie pieczenie. Próbował wydusić z siebie beknięcie, ale zamiast tego chwycił go atak kaszlu. Przypomniawszy sobie rozgrzebaną robotę, nawet w połowie nieskończoną, wymamrotał kilka przekleństw, które jednak nie przyniosły mu najmniejszej ulgi. Mało brakowało, a uległby pokusie i obrócił się na drugi bok, żeby spać dalej, ale jeden z głosów w jego głowie przypomniał mu, że musi wykopać grób do końca, jeśli chce, żeby żałobnicy, którzy przybędą na pierwszy tego dnia pochówek, mieli gdzie złożyć swojego nieboszczyka. Władze miasta były tak ubogie, że nie mógł sobie pozwolić na pomocnika do cięższych prac, chociaż czasami pomagał mu trochę, w zamian za tytoń, rudowłosy Candido, diabłem podszyty syn węglarza.
Lupo wyszedł mu naprzeciw, machając ogonem. Obśliniony język zwisał spomiędzy kłów, pies dyszał, dławiąc się służalczym zapałem. Sypiał na stosie pustych worków w budzie z narzędziami. Wydawało się, że na jego szorstkiej sierści zebrało się całe błoto z cmentarza. Na boku miał różowawe krosty, które nigdy się nie zasklepiały. A czułość jego spojrzenia, zamiast ujmować mu brzydoty, jeszcze ją podkreślała. Ale to był dobry pies. Podbiegł wesoło do grabarza, nie bacząc na deszcz: nie rozstaną się aż do końca dnia. Od kiedy starość sprawiła, że odsunęli się od świata, stanowili dla siebie jedyne towarzystwo. Zadowalali się swoją obecnością i sąsiedztwem zmarłych, którzy, pochłonięci przeżuwaniem nicości, nie przeszkadzali nikomu. Co najwyżej dyskretnie nadgryzali całuny, kiedy Bastian sobie popił, albo stukali kościanymi palcami w drewno trumny, ale nie żeby robić zamieszanie czy domagać się wypuszczenia, tylko dla zabawy. Bastian był dla nich nieskończenie tolerancyjny.
Kiedy znaleźli się przy na wpół wykopanym grobie, Lupo położył uszy po sobie, cofnął się i zaczął dygotać, drapiąc pazurami błotnistą ziemię. Bastian wiedział jednak, że pies wcale nie jest tchórzliwy. Nie bał się ani błędnych ogników unoszących się nad gnijącymi ciałami, ani zagubionych dusz błąkających się w ciemnościach bezksiężycowych nocy, ani dzieci, które rzucały w niego kamieniami, kiedy kręcił się poza murami cmentarza, szukając w suczych łonach ulgi dla samczego żaru. Jednak tym razem...
- Chryste Panie! A cóż to takiego?
W dole napoczętym przez grabarza wczoraj wieczorem, zanim jeszcze upił się tak bardzo, że miał problemy z trafieniem łopatą w ziemię, leżał ciemny, podejrzany kształt.
- Co, u diabła, robi tu ten trup?
Nie sprawdził, czy rzeczywiście chodzi o nieboszczyka, ale dla niego każde ciało leżące w takiej pozycji było martwe. Świat Bastiana składał się z trupów i tych, którzy jeszcze nimi nie są. A on ich zagrzebywał, niczym litościwy ogrodnik, żeby stawali się nawozem dla wszechświata.
Trzonkiem łopaty szturchnął ciało, które poruszyło się i wydało z siebie mruknięcie. Spomiędzy sterty zniszczonych szmat na szarawe światło deszczowego poranka wyjrzała wychudzona twarzyczka i drobne dłonie, kościste, sinawe jak mleko rozcieńczone wodą, wybrudzone czerwonawym błotem. To żaden nieboszczyk, ciało było twarde, ale nie sztywne, a spod sinoniebieskiej bieli prześwitywała purpura zwiastująca krwistą ciepłotę życia.
- No, no! Dzień dobry, malutka!1- zawołał kpiąco.
Dziewczyna podniosła się. Usiadła na dnie dołu, groźnie przyglądając mu się zielonymi oczkami. Było to dziecko stare jak świat, suche i blade, zaspane. Spod fałd grubego materiału, który przypominał wojskową pelerynę, wystawały ogniste loki.
- No, zabieraj się stąd! Muszę dokończyć grób. Wyciągnął w stronę dziewczynki spracowaną dłoń, ale ona
zlekceważyła gest, niczym pająk wspięła się po gładkich ścianach dołu i usiadła na krawędzi, nie mówiąc ani słowa.
- Ejże, od spania w tej dziurze pewnie zmarzłaś i przemokłaś.
Wciąż milczała. Po chwili Lupo, który najpierw warczał, obnażając kły, położył się koło niej. W jego źrenicach błyszczały dziwne iskierki. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w duszy starego psa coś zaczęło się dziać i działo się to z bólem, bo dotąd szczęście oznaczało dla niego co najwyżej kultywowanie apatii. Przepełniło go coś słodkiego i gorzkiego jednocześnie, przeniknęło aż do najgłębszych otchłani psiego wnętrza, niczym filtr miłości albo śmierci, a jednocześnie czuł, że wokół gardła zaciska mu się coś, co przyciąga go do dziewczynki, która wynurzyła się z ziemi.
Bastiśn zabrał się do roboty, próbując nie zwracać uwagi na małą, która nie przestawała wpatrywać się w niego tymi swoimi zaspanymi oczkami; śliwkowe cienie pod oczami, wyglądające jak ślady po jakimś laniu, wydawały się rozprzestrzeniać na całą twarz. Usta miała duże i pozbawione warg, jak wąż, i wydawała się zabawna jak kotek, choć było w niej także coś niepokojąco owadziego. Mężczyzna wyszedł z dołu i usiadł obok niej, by odsapnąć.
- Nie znam cię, mała. Nie jesteś stąd, co? Jak masz na imię? - zapytał, żując kawałek tytoniu i gapiąc się w przestrzeń.
- Mam na imię Angela i jestem znikąd. Teraz muszę już iść. Wstała, owinięta w przemoczony deszczem płaszcz, i ruszyła
przed siebie, nie odwracając głowy. Niczym cień prześlizgiwała się między nagrobkami i cyprysami. Lupo przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem. Kiedy już prawie zniknęła mu z oczu, wstał i pobiegł za nią, szczekając z radosną energią kogoś, kto wreszcie znalazł sens życia.

Ale nie było to łatwe. Trzeba było dużo łazić i mało się jadło. Przez cały dzień wędrowali przez pustkowia, podążając ścieżkami, które zdawały się nigdzie nie prowadzić, przeskakiwali potajemnie przez mury. Lupo tęsknił za paskudną karmą i ochłapami, które dostawał od Bastiana, za ciepłem kominka, a nawet za hałasem, jaki robili zmarli, kiedy rozprostowywali sobie kości.
Angela i Lupo szli cichymi ulicami. W mieście wszyscy spali, oprócz kotów w rui i jednej klaczy, która źrebiła się z bólem w południowej dzielnicy. Wiatr przynosił jej udręczone rżenie.
Noc byłaby piękna, gdyby tylko pojawił się ktoś, kto chciałby ją oglądać. Kiedy księżyc wychylał się spomiędzy chmur, świat stawał się szary i czarny, każdy szczegół precyzyjnie odznaczał się jak na rycinie. A kiedy ukazywał się w całości w jakimś prześwicie, wyglądał przerażająco. Snopy białego światła przeciskały się przez korony drzew i układały na ziemi w zmienny wzór, upodobniając niewyszukane łuki z cegły oraz cembrowiny studni do marmuru, a krople sączące się z kamieni - do diamentów. Świat przykrył płaszcz koloru rtęci. Trudno było sobie wyobrazić, że pod tą lodowatą płachtą z platyny są jakieś bijące serca, albo miłość, albo ciepłe ciała splecione na puchowych materacach.
Angela spojrzała w gwiazdy, by zorientować się, która godzina. Gwiazda Goryczy lśniła w samym środku nocy. W ciemności zło nabrzmiewało, dojrzewało, gotowe wpaść w ręce niczym owoc. To była właściwa chwila.
Stare drzwi od kostnicy ustąpiły, ledwie tylko pchnęła je swoimi rączkami. Widok, jaki ukazał się w promieniach księżyca, nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia. Przyzwyczaiła się. Wysuszone trupy skazańców, wiszące na belkach u powały na podobieństwo szynek, stosy zmumifikowanych zwłok na ziemi, ciała gnijące w przedsionku - wszystko to już znała.
Lupo, sądząc, że odgaduje intencje swej nowej pani, wysunął się naprzód, zacisnął szczęki na ramieniu jednego z nieboszczyków, szarpnął gwałtownie i złożył je u jej stóp.
- Co za durny pies! - wykrzyknęła półgłosem dziewczynka. - Przecież nie o to chodzi, głupku jeden! Po co się tak śpieszysz?
Lupo, którego największym nieszczęściem było to, że rozumiał ludzką mowę, i z tego powodu pogardzały nim psy i koty, poczuł coś w rodzaju rozpaczy kochanka upokorzonego przez swoją lubą, choć podobne uczucia były obce zarówno jemu, jak i Angeli, oboje bowiem należeli do grona istot pozbawionych miłosnych skłonności. Ślepia wypełniły mu się łzami, zalegająca w nich ropa spłynęła po pysku, a serce skurczyło mu się boleśnie.
Ona natomiast, obojętna na stany ducha zwierzęcia, podeszła pewnym krokiem do jednego z wisielców. Kołysał się, sztywny i blady, w spokojnym powietrzu nocy, bo ptak, który zbudował gniazdo w jego brzuchu, wyfrunął na dźwięk kroków. W blasku księżyca twarz nieboszczyka wydawała się piękna; malował się na niej bezkresny spokój.
- Warn to dobrze, cholerne umarlaki, nie musicie walczyć o przetrwanie ani ganiać bez sensu tam i z powrotem.
Przypomniała sobie jednak, że jej ojciec, zamknięty w głębokich lochach, rychło dołączy do owego grona tańczących na stryczku, więc przez szacunek zamilkła i wzięła się do roboty.
Miał dobre zęby, nie licząc siekaczy złamanych od uderzenia, a może ciosu kamieniem, który rozciął mu także górną wargę. Angela stanęła na palcach, ale i tak nie sięgała. Rozejrzała się wokoło i zauważyła tylko kamienną płytę, która odpadła od ściany na tyle dawno, że sczerniała już całkiem od mchu. Zniecierpliwiona, tupnęła z wściekłością.
- Cholera by cię, kurwi synu! - bluzgnęła na wisielca. - Nie mogli cię niżej powiesić?
Kamień był chropowaty i lekki jak spróchniały ząb, ale dla słabej niby ptaszek dziewczyny podniesienie czegokolwiek cięższego od jej płaszcza oznaczało mękę. Mimo to zdołała go przesunąć i wspiąwszy się nań, sięgnęła do ust maszkary po czym energicznymi i zręcznymi szarpnięciami wyrwała kilka zębów, ignorując odór dobywający się z czarnej dziury i sinego języka.

Po zachodniej stronie murów stała opuszczona wieża. W jej wilgotnych ruinach mieszkała, bardziej samotna niż księżyc, stara Crisanta, wiedźma i znachorka niższej kategorii. Miewała w życiu lepsze okresy, ale przez słabość do kieliszka straciła większość darów odziedziczonych po pokoleniach kobiet, które z matki na córkę przekazywały sobie pakt z Szatanem, przypieczętowując go kroplą krwi. Jeśli wyglądała na żebraczkę, to nie ze względu na ubóstwo, ale przez największą z nędz - skąpstwo. Chociaż mieszkała na skarbach ukrytych w jej sroczym gnieździe, coraz bardziej marniała, przymierała głodem i szybko przeistaczała się w ludzki strzęp.
Przyjęła Angelę burknięciem i kazała jej usiąść na ławce przed kominkiem, w którym żarzyła się głownia rozsypująca się z wolna na popiół. Dziewczyna jednak dalej stała, z kieszeni płaszcza wyjęła jakieś zawiniątko i z hałasem położyła je na stole, po czym oświadczyła suchym tonem małej despotki:
- Przyniosłam to dla ciebie, babciu Crisanto. Powiedz, ile to warte.
Wpatrzona w żar Crisanta szturchnęła głownię żelaznym pogrzebaczem.
- Co tam masz? - zapytała z udawaną obojętnością.
- Świeżo zebrane zęby wisielca.
- Zęby wisielca! Ha! - zaśmiała się szyderczo znachorka. - A skąd mam wiedzieć, czy rzeczywiście pochodzą od skazańca, czy może dostałaś je od jakiegoś cyrulika?
Angela nie odpowiedziała. Crisanta obróciła się w jej stronę i wbiła swoje podrażnione kurzem oczka w jej oczy, w zielonkawej toni których odbijało się czyste i niewinne zło. Przez całe swoje długie życie stara nie widziała takich oczu. Na sabatach szeptano, że tak wyglądają ślepia demona, ale jej nigdy nie pozwolono ich zobaczyć. Jakim cudem jakaś smarkula ma takie oczy? Czym sobie na nie zasłużyła? Przecinające się spojrzenia obu kobiet tak zatruły powietrze, że Lupo uniósł łeb, zaniepokojony, jakby zwietrzył niebezpieczeństwo.
- Jeśli mówię, że są wisielca - wymamrotała dziewczyna z twarzą pobladłą z gniewu i nabrzmiałymi żyłami na szyi - to znaczy, że wisielca!
Ciemne plamki na tęczówkach jej oczu układały się w kształty ropuch na zielonym, wodnistym tle.
- Nie jestem zainteresowana - odpowiedziała stara, uciekając spojrzeniem w stronę gasnącego ognia. - Zajmuję się teraz czymś poważniejszym.
- Poważniejszym? Niby czym? Jakieś spędzanie płodu czy zawód miłosny? Wątpię, żeby było cię stać na coś więcej.
- Pracuję nad ręką chwały. Właśnie: może masz jakąś rękę?
- Leży tam jedna w kostnicy obok Bramy Mięsnej. Jeśli chcesz, przyniosę. Mój pies ją oderwał, ale nie wiedziałam, że może się do czegoś przydać.
- Nie może, dziecko, nie może. Potrzebuję świeżej ręki, z krwią w żyłach, nie jakiegoś tam cuchnącego ścierwa.
- Świeżej? Zjeść ją chcesz, czy co?
Stara wytłumaczyła jej, co to jest ręka chwały i jak się taką robi. Na początek potrzebowała ręki wisielca, ale nie takiego z kostnicy, tylko świeżego.
- Mężczyzna czy kobieta?
Pytanie dziewczynki zbiło znachorkę z tropu. Nie wiedziała.
- W twoim poradniku o tym nie piszą?
Miała na myśli księgę pod tytułem "Kompendium uniwersalne i kompletne", spadek po tych, które wcześniej parały się fachem, i najlepsze ze źródeł wiedzy. Była tak wielka, że aby przeczytać całą linijkę, trzeba było zrobić kilka kroków wzdłuż pulpitu. Napisano ją czarnym tuszem tak żrącym, że przegryzł się w wielu miejscach przez papier, i pismem szpiczastym jak diabelskie.
- Piszą tylko, że ma być ręka powieszonego - odparła stara ze zniecierpliwieniem.
- W takim razie to musi być mężczyzna - oznajmiła dziewczyna. - Szkoda, bo za parę dni powieszą w mieście kobietę. Wiesz, tę co zabiła trójkę swoich dzieci i ukryła ich zwłoki pod węglem w kuchni.
- Można spróbować. Niczego nie tracimy. Dzięki temu, co nam dadzą za rękę chwały, wyjdziemy z biedy.
- Dlaczego mówisz w liczbie mnogiej, jak biskup?
- Bo mam też ciebie na myśli. Jeśli mi pomożesz, podzielimy się. Ja już się nie nadaję do włóczęgi po cmentarzu, za to ty masz talent do pchania się w trudne miejsca. No, mała, przynieś mi świeżą rękę, a nie pożałujesz. I nie trać czasu na takie bzdury! - zakończyła, wrzucając do ognia zęby wisielca. Na chwilę buchnął gęsty dym, jakby z innego świata.
Angela zamyśliła się, a Lupo zwinął się w kłębek u jej stóp. Wyglądała tak, jakby nasłuchiwała wycia wiatru, który uderzając w wieżę, ryczał wściekle i poszukiwał dróg w szczelinach między kamieniami j pośród kolczastych krzewów.

O świcie, ukryta w tłumie na rynku, asystowała przy egzekucji dzieciobójczyni. Kiedy ucichła burza wywołana uwolnieniem potępionej duszy i pozostali tylko dwaj strażnicy pilnujący zwłok, które miały wisieć na szubienicy przez kilka dni dla przestrogi i ku nauce złym matkom, Angela skryła się z Lupo przed deszczem w kruchcie kościoła świętej Justy. Mogła stamtąd obserwować wszystko, co działo się na szafocie i w jego pobliżu.
Nawet ona sama nie była do końca pewna, co zamierza zrobić. Miała cichą nadzieję, że nocą strażnicy się spiją i pośpią jak susły, i że będzie zupełnie ciemno. Pochłonięta snuciem planów, przez cały dzień leżała bez ruchu, zwinięta jak kotka. Marzła, czuła głód i wiedziała, że i tak musi zaczekać do zmroku, ale spętała ją przemożna apatia, która zawładnęła jej ciałem i przemieniła je w kamień.
Jej obecność sprawiła, że wysiadująca zawsze w bramie żebraczka skuliła się tak bardzo, jakby chciała zniknąć. Była to młodziutka blondynka, bez rąk, ale za to z pięknymi nogami akrobatki, głupiutki aniołek, który spadł z gzymsu. Przechodząca obok niej pobożna kobieta, która właśnie wyszła ze świątyni, rzuciła jej kilka monet na podołek. Mała podniosła swoje niewinne oczy, niebieskie jak chaber, i uśmiechnęła się grzecznie i z wdzięcznością. Angela, obserwująca tę scenę z kilku kroków, prychnęła szyderczym śmiechem. Stara uciekła przerażona. Przez chwilę obydwie dziewczyny wydały się jej-jedną osobą, a owa osoba - diabłem.
Godziny upływały jak w gorączkowych snach - to powoli, to znów tak szybko, jakby zegar oszalał. Wilgoć kamieni przenikała do duszy dziewczyny, a dotarłszy do lodowatego serca, zmieniała się w szron. Lupo dygotał obok niej.
Długie włosy powieszonej falowały na tle nieba jak czarna chorągiew. Otuleni płaszczami strażnicy przechadzali się w tę i z powrotem, ale kiedy wybiła ta nocna godzina, o której świat rozwarstwia się na dwie sfery i niektóre ze zmysłów oraz praw natury przestają działać, usnęli, i Angela postanowiła skorzystać ze sposobności.
Uprzedziła ją gromada milczących cieni, które wypłynęły z cienia i spotkały się pośrodku jak dopływy rzeki. Otoczyły szafot i zdjęły trupa. To byli krewni straconej, którzy już dość mieli wstydu i skandalu. Angela nie wiedziała o tym, ponieważ, jako istota niewinna, acz diaboliczna, dobrze rozumiała świat, ale nie pokrętne intencje ludzi. Szła za nimi niczym kolejny cień przez labirynt bogatej dzielnicy, zupełnie jej nieznanej, i minęła Kamienny Dom, gdzie trzymano słonia podarowanego przez sułtana Egiptu, który zatrąbił, wyczuwszy ludzi, Potem przeszli przez rzekę i skierowali się ku podmiejskim ogrodom, weszli do jednego z nich i złożyli zmarłą w krypcie, wcześniej umieściwszy ją w trumnie, a jakiś ksiądz pośpiesznie odmówił modlitwę.
Jak tylko wszyscy odeszli, Angela otwarła trumnę, złapała nieboszczkę za ramię i ułożyła je w ten sposób, by nadgarstek znalazł się na krawędzi drewnianej skrzyni. W tej chwili coś się poruszyło w powietrzu, coś jakby lodowaty podmuch omiatający ciemną i czarną wilgoć krypty. Ale dziewczyna przywykła do skarg dusz, które nie chcą rozstawać się z ciałem, i do odgłosów wydawanych przez strzępki ducha uczepione żywej tkanki. Wiedziała, że nie należy przejmować się tymi widziadłami, dymem zgaszonego ognia i syrenim śpiewem, przyniesionymi przez wiatr z krainy cieni. Chwyciła mocno oburącz pożyczony od Crisanty toporek, uniosła go najwyżej, jak potrafiła, i zebrawszy wszystkie siły, uderzyła raz i drugi, aż dłoń odpadła. Odszukała ją po omacku i wsadziła do kieszeni płaszcza.
W tej samej chwili przerażający zgrzyt sprawił, że włosy na grzbiecie Lupo stanęły dęba. Drzwi otwarto kopniakiem. W szczelinie, wyraźnie widoczna na tle różowiejącego nieba, ukazała się wysoka, biała postać. Z jej ust wypływało coś ciemnego, a szponiaste dłonie otwierały się i zamykały. Angela zacisnęła dłoń zabójczym w kieszeni i przełknęła ślinę. Przerażenie powoli ustępowało fascynacji. Zaczynała zdawać sobie sprawę, kim jest ta kobieta.
-Proszę pani...
- Żadna tam pani. Na dzisiaj starczy. Czy nie zaznam spokoju nawet we własnym domu? - Kobieta badawczo wciągnęła powietrze. - Tu byli ludzie.
- Tak, proszę pani. Krewni przynieśli powieszoną, żeby ją pochować, ukradli ją z szafotu. Położyli w tej trumnie.
- A ty czego tu szukasz?
- Przyszłam po jej dłoń, żeby przygotować zaklęcie.
- W takim razie zmykaj, jeśli już skończyłaś.
Wampir, co //wraca w swe progi, wizytom wszelkim wrogi, \\przypomniała się Angeli piosenka z dzieciństwa.

Bardzo dobrze, mała. Nada się. Nie rozłożyła się jeszcze zanadto - stwierdziła z zadowoleniem Crisanta, obmacując odciętą rękę. - Po tych liniach wyraźnie widać, że prędzej czy później musiała źle skończyć. Teraz musimy zrobić wywar chwały.
- A jak? - zapytała Angela.
- Wywar chwały robi się z soli, saletry i pieprzu oraz odrobiny prochu, o ile to możliwe. - Stara mówiła powoli i z namaszczeniem, jakby czytała. - Wlewa się to do glinianego garnczka i moczy dłoń przez piętnaście dni. Tak piszą w księdze.
Wiedźma odprawiała swoje gusła w obecności małej, która nie spuszczała jej z oczu. Wchłaniała nauki z wyrachowanym zapałem uczennicy, która wie, że już niebawem zdradzi nauczycielkę, lecz nie ma skrupułów ani nie obawia się wyrzutów sumienia.
- Popatrz, dziecko, jaka piękna - powiedziała Crisanta z tępym zachwytem, kiedy upłynął czas moczenia. - Sucha i czysta, nawet nie wygląda na trupią. Jak dłoń Matki Boskiej z ołtarza.
Angela przytaknęła z powagą, choć ów ludzki szczątek przypominał jej raczej kurzą łapę.
- Paznokcie się połamały - zauważyła.
- No to co? - odparła stara, lekko urażona. - Nieważne. Teraz tylko trzeba ją nasmarować maścią i będzie mogła płonąć godzinami.
- A z czego się robi tę maść, babciu?
- Z tłuszczu wisielca albo kota, wszystko jedno. My użyjemy kota. Niektóre kobiety mają opory przed zabijaniem kotów, bo to niby strażnicy domowego ogniska, aleja tam nie mam takich skrupułów i nie wierzę w przesądy. Koty to koty, nic nam nie mogą zrobić.
-Jakiego lepiej zabić? Czarnego? A może tego jasnego, kastrata, bo on będzie miał więcej sadła?
- Nie może być wykastrowany - odparła stara. - Tłuszcz wyrzezanego kota łatwo dostać, bo dają sobie poderżnąć gardło bez obrony, ale jest dużo gorszy niż sadło prawdziwego samca. Poszukaj tego w prążki z żółtymi ślepiami. Pewnie śpi w słońcu na schodach.
Lupo wyszedł za nią w błękitny blask poranka. Od razu natknęli się na kota zwiniętego w kłębek między dwoma kamieniami. Usłyszawszy ich, zbudził się, rzucił im senne spojrzenie koloru złota i ziewnął, odsłaniając piękne ząbki miniaturowej bestii.
- No, piesku, idź i zarób na swoje żarcie.
Pies od razu posłuchał. Po krótkiej szarpaninie, której towarzyszyły przeraźliwy wrzask, charkot i warczenie, złożył u stóp swojej pani delikatną i drżącą ofiarę.

Angela, korzystając z nieobecności znachorki, mozolnie czytała po kryjomu "Kompendium"; zostawała sama w wieży pod pretekstem zmęczenia albo bolesnej miesiączki, która pierwszy raz przydarzyła się jej w dniu, kiedy poszczuła Lupo na kota, żeby zdobyć sadło. Z książki dowiedziała się, że ręka chwały to narzędzie używane przez złodziei podczas nocnych wypadów, bowiem jej moc polega na tym, że sprowadza głęboki sen na wszystkich mieszkańców domu, oraz na tym, że otwiera wszystkie drzwi i zamki, tak długo, dopóki palce dłoni płoną jak świeczki. Rozmyślała nad tym, czego mogłaby dokonać dzięki owej ręce przygotowywanej przez Crisantę, i marzyła o zdobyciu księgi na własność. Zawierała ona wiele innych cennych tajemnic i bardzo by się jej przydała, żeby radzić sobie lepiej w życiu i z nędzarki stać się panią. Ale nim nadarzyła się okazja, by wcielić w życie rodzące się w jej głowie plany, zjawili się ci, którzy zlecili wykonanie talizmanu.
Byli to dwaj mężczyźni i kobieta. Mężczyźni weszli do środka, dama zaś została na wierzchowcu. Pod szerokim rondem kapelusza widać było tylko błysk oczu podobnych dwóm węgielkom oraz czubek dumnego nosa. Miała na sobie czarno-zielony, elegancki acz przybrudzony strój, podkreślający jej mocną sylwetkę. Musiała być młodziutka i bardzo pewna siebie.
Crisanta wyjęła z kryształowego naczynia sztywną dłoń zmarłej i zademonstrowała wyrób klientom, podkreślając jego właściwości i trudności, jakie musiała pokonać, by go sporządzić. Jeden z nich, młodszy i zadziorny, jednym ruchem strącił na ziemię naczynie i rękę, które upadły z brzękiem tłuczonego szkła.
- Dużo cię kosztowało zdobycie tego ścierwa, mateczko? I po to nas tu ściągałaś?
- O co chodzi? Może ty lepiej znasz się na takich rzeczach?
- Na robieniu się nie znam, ale nie zaprzeczysz, że to kobieca ręka. Jesteś nędzną oszustką i do niczego się nie nadajesz.
I żeby było jasne, że nikt nie będzie się z nich bezkarnie naigrawał, a także żeby dać nauczkę głupim wiedźmom, odcięli Crisancie mały palec u lewej dłoni i zabrali go ze sobą, mówiąc, że to dobry talizman przeciwko oszustwom starych, skretyniałych bab. Dziewczyna i pies zadrżeli, słysząc śmiech kobiety w czarnym kapeluszu.
- Wiedziałam, że tak będzie - powtarzała raz po raz Angela, podczas gdy stara, wyjąc z bólu, opatrywała sobie ranę.
Potem przeżuła kilka liści szaleju i zapadła w półsen. Szybko poczuła ulgę. Zanim straciła przytomność, powiedziała dziewczynie:
- Zabieraj się stąd. Od kiedy kręcisz się w pobliżu, zdarzają mi się same nieszczęścia. Chcę być sama.
Angela obróciła się na pięcie, a Lupo za nią, i w poszukiwaniu schronienia ruszyła w stronę cmentarza świętej Rufiny, zamierzała bowiem spędzić noc w grobowcu rodziny Mira Valdesua, który łatwo było otworzyć. Jednak szybko zmieniła zdanie i skręciła w kierunku ogrodów. Poczuła niepohamowaną ochotę, by ponownie ujrzeć mieszkankę krypty.
Na miejscu, ukryta między dwiema starymi skrzyniami, stała się świadkiem nader miłej i pouczającej rozmowy między obiema kobietami, które zdążyły się zaprzyjaźnić. Wampirzyca była zbryzgana krwią, druga stała się melancholijnym jednorękim duchem. Kiedy stwory odeszły do swoich nocnych zajęć, dziewczyna wlazła do trumny dzieciobójczyni, bo ta, jako nowsza, wydała się jej wygodniejsza, i spała rozkosznie aż do brzasku.
Tej nocy Angela postanowiła zdobyć dłoń powieszonego mężczyzny i użyć jej, by wyjść z biedy.

Burza z przeraźliwym rykiem miotała w wieżę grzmotami i błyskawicami. Dym z komina zachowywał się jak zaczarowany: wchodził, zamiast wychodzić. Na ścianach tańczyły cienie niemające nic wspólnego ze światłem kaganka. Angela przerwała swoje zajęcia i wpatrywała się w owe cienie ze zmarszczonymi brwiami, jak gdyby coś się nie zgadzało w ich ruchach. Czaszka, którą polerowała kawałkiem agatu, leżała na jej podołku. Od czasu do czasu Lupo obwąchiwał ją niechętnie.
Nagle Crisanta oparła się bokiem o miednicę w umywalni i podniosła ręce do piersi. Zrobiła się sina na twarzy, a kiedy padła na podłogę, wydając chrapliwe dźwięki, Angela mało nie uciekła. Trzeba się stamtąd zbierać, bo jeśli ta jędza umrze, z pewnością po jej duszę przyleci diabeł, a dziewczyna wolała nie być przy tym obecna.
- Pomocy! - wysapała stara. - Pomóż mi albo cię przeklnę resztką sił!
Drżący Lupo schował się w kącie. Przez komin wpadał do środka świszczący wiatr, wypełniając dom dymem i popiołem z paleniska. Niebo przecinały pajęcze nitki błyskawic. Przy każdym grzmocie wydawało się, że wieża zaraz runie. Angela zaciągnęła za nogi ciało staruszki do alkowy. Podniesienie jej i wsadzenie do łóżka kosztowało ją mnóstwo wysiłku. Kiedy wreszcie uporała się z tym zadaniem, przez chwilę siedziała na podłodze bez ruchu, starając się złapać oddech, a stara sapała ciężko.
- Pakt! Trzeba zerwać pakt! - krzyknęła nagle nie swoim głosem, wyciągając rękę w stronę dziewczyny. Angela wstała i podeszła do niej. Obie były przerażone. - W szufladzie od komody... pergamin... wyjmij go i spal i pomóż mi dokonać aktu skruchy.
W owym meblu, wielkim jak mauzoleum, rozsypującym się i kulawym, znajdowały się graty wszelkiego rodzaju przemieszane z delikatną bielizną, srebrnymi nakryciami i cennymi przedmiotami. Angela grzebała gorączkowo, aż w końcu trafiła na zwój przewiązany czarną wstążką. Była tak zdenerwowana, iż nie zauważyła, że skaleczyła się widelcem. Kropla krwi zaplamiła pergamin.
Najtrudniej będzie zabrać się z "Kompendium", bo jeśli chodzi
0 resztę, zamierzała wynieść tylko cenniejsze przedmioty, których wiele nie było. Najpierw chciała wszystko wpakować do worka, ale potem pomyślała, że jeśli do zrobienia tobołka użyje kunsztownej kapy z adamaszku, którą zauważyła w głębi komody, upiecze dwie pieczenie przy jednym ogniu, toteż wyciągnęła ją z szuflady i rozłożyła na podłodze.
- Co robisz, dziecko? - zapytała mocnym i jasnym głosem stara, podnosząc się mimo agonii.
Mała nie odpowiedziała. Zanurkowała pod łóżko i wyciągnęła niewielki kuferek, który postawiła pośrodku kapy.
- O nie, mowy nie ma! - wykrzyknęła Crisanta. - Całe życie na to pracowałam!
- Cicho bądź, babciu, bo ci się pogorszy! Jaka to dla ciebie różnica? Na nic ci się to już nie przyda... Lepiej, żebym ja to wszystko wzięła, bo w końcu dbałam o ciebie...
- A przynajmniej mnie pochowasz? Bo jeśli mnie tak zostawisz, zgniję i moja dusza się zeźli i ściągnę na ciebie przekleństwa...
- Pochowam, babciu, pochowam. Daj już spokój.
Ale kiedy stara wydała z siebie ostatnie tchnienie, podobne do beknięcia, i zastygła na zawsze, Angela troszczyła się już tylko o to, żeby jak najszybciej stamtąd zniknąć. Zawiązała kapę na supeł, wsadziła do środka księgę i wyszła z wieży, ciągnąc to wszystko na podobieństwo mrówki taszczącej swój łup, mimo wiatru i deszczu.

Choć nie musiała już wyrywać zmarłym zębów, żeby zarobić kilka groszy, bogactwo nie zawróciło Angeli w głowie i nie zmieniła swoich zwyczajów ani zajęć. Z zapałem studiowała "Kompendium", aż zaczynała ją boleć głowa, a oczy szczypały niemiłosiernie. Pewnych rzeczy nie rozumiała, ale robiła znaczne postępy. I kiedy osądzono Pedro Madrugę, o którym powiadano, że jest jej ojcem, dostrzegła niespodziewaną szansę na zdobycie dłoni, z której dałoby się wyprodukować potężny i męski talizman. Tym razem ani myślała sprzedawać go za psie pieniądze jakimś paniczykom, tak jak to czyniła Crisanta ze swymi wyrobami. Zamierzała użyć go na własny rachunek. Toteż zebrała cały swój spryt, cierpliwość i umiejętność prześlizgiwania się przez szczeliny z jaszczurczą zręcznością, żeby zdobyć ów niezwykły kawałek ciała, mocny, bo należący do człowieka z ludu, a jednocześnie o jedwabistej skórze, bowiem nie imał się on trudnych i nikczemnych prac, które niszczą ciało i duszę. I przygotowała wywar chwały.
Przy okazji wyczytała z "Kompendium", że pozostawienie zwłok znachorki bez pochówku przynosi pecha. Przypomniawszy sobie, że ciało Crisanty gnije niepogrzebane w wieży, poczuła przenikliwy chłód w żołądku, a na czoło wystąpiły jej krople potu.
- To tylko mydlenie oczu, prawda, piesku?
Ale tym razem Lupo nie przyznał jej racji. Księga nie kłamała.
- Cóż, nawet jeśli to prawda -. powiedziała, czytając w jego myślach, które zresztą sama wymyślała - to i tak spaliłam jej pakt z Kusym, a tym samym stara przestała być wiedźmą. Wszystko jedno, czy ją pochowam, czy nie.
Sama jednak nie mogła uwierzyć swoim argumentom, toteż w końcu postanowiła wrócić do ruin i zająć się trupem. Pewnej nocy wyszła z Lupo z młyna nad rzeką, obrała wyboistą ścieżkę biegnącą pod murami i przeprawiła się przez fosę od zachodniej strony, wspinając się na nasyp porośnięty pokrzywami, które srodze ukarały jej śmiałość, smagając jej skórę liśćmi pokrytymi przeźroczystymi kapsułkami z jadem, pękającymi jak baloniki w czas karnawału. Stare psisko nie nadawało się już na takie przygody. Lupo ledwie dyszał, wspinając się po skarpie, lecz mimo to niestrudzenie podążał za swoją panią. Rak miłości rozrósł się w nim do tego stopnia, że całkowicie wypełnił jego serce.
Angela bała się. Wyczytała z księgi, że nienawiść zmarłych jest silniejszą trucizną niż jad żmij. Zaopatrzyła się w krucyfiks i w gałązki białego głogu, który jest dobrym środkiem przeciw duchom złaknionym krwi. Na szyi miała ukradziony Crisancie srebrny naszyjnik z szafirem oraz rączkę z agatu, którą podarował jej jakiś włóczęga w zamian za to, że pozwoliła mu pomacać się po pączkujących, podobnych suczym piersiach. Ale jej lęk w tę spokojną noc był tak wielki, że przepełniał jej duszę i otwierał w niej nieuleczalne rany.
Wieża stała samotnie pośrodku oceanu ciszy, spowita wonią dzikiego figowca, który rósł przy fosie i czerpał soki z zakopanego głęboko cielska wielkiego potwora. Angela zdziwiła się, że nad dachem wieży nie unosi się dym jak niegdyś, gdy stara paliła w kominie. Drzwi nie były ani zamknięte, ani otwarte: stały się tylko kawałkiem wysuszonego drewna, igraszką wiatru. Po omacku poszukała na stole kaganka, ale jej dłoń napotykała tylko kurz i jakieś małe, suche przedmioty. Wreszcie trafiła na ogryzek świecy. Zapaliła ją i zamocowała na upapranym blacie na kilku kroplach wosku. Zdało jej się, że w szparze przy uchylonych drzwiach alkowy dostrzega parę świecących jak węgle oczu, obserwujących ją złowrogo.
- Wcale nie czuć tu trupem - powiedziała na głos; Lupo był jej wdzięczny za tę informację, bo stracił już nawet węch.
W alkowie nie było niczego. Ani łóżka, ani zmarłej, ani komody czy skrzyni. Tylko nagie, rozsypujące się z wolna ściany.
Ciepła noc zaczynała ustępować chłodnemu świtowi. Dziewczyna dygotała oparta o skrzydło drzwi, wpatrując się oszalałym wzrokiem w puste wnętrze pokoju, zamieszkane jedynie przez jakieś złowrogie echa.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy ręka chwały była w końcu gotowa. Wielka, dobrze wyprawiona, błyszcząca od tłuszczu, z palcami jak grube świece. Dorobiła do niej uchwyt, żeby dało się ją trzymać w garści jak pięcioramienny świecznik. Czuła, że ręka darzy ją miłością, mogła sobie wyobrazić, jak głaszcze ją po głowie albo poklepuje po ramieniu. Towarzyszyła jej. Przypomniała sobie, że kiedyś spotkała się z Madrugą na rozstaju dróg, a bandyta podarował jej wtedy garść orzechów i przemawiał do niej czule, nazywając ją córką. Ale nie była pewna, czy działo się to naprawdę, czy we śnie.
Na ofiarę upatrzyła sobie lichwiarkę imieniem Katucha, bogatą jak królowa. Mówiono, że posiada wielkie skarby strzeżone przez trzy bardzo groźne brytany. Nikt nie zbliżał się do jej domu bez zaproszenia. Domokrążcę, który się na to odważył, psy rozszarpały na progu.
Przyszedł dzień wskazany przez gwiazdy. Dziewczyna zabrała worek na łupy, rękę chwały włożyła do kieszeni płaszcza. Zamierzała zamknąć Lupo w domu, żeby nie przeszkadzał, ale pies się uparł. Nie odstępował jej na krok, nosił się jak chart, żeby ukryć fatalny stan swoich płuc oraz to, że ledwie widzi i że trzyma się przy życiu tylko siłą woli. Zabrała go ze sobą, nie z litości, tylko z przyzwyczajenia.
Spokoju nie zakłócał żaden podmuch wiatru. Bez problemu zapaliła talizman na zewnątrz, przed furtą do ogrodu. Wydawało jej się, że ręka Madrugi nie może się doczekać, by przystąpić do dzieła. Paznokcie zapłonęły z wesołym trzaskiem, utworzyło się nad nimi pięć doskonałych, spokojnych płomyczków, których światło, najpierw niebieskawozłote, a potem pomarańczowe, przepełniło jej duszę spokojem. Brama od ogrodu Katuchy rozwarła się bezszelestnie, jakby ją przed chwilą naoliwiono. Za nią kłębiła się chaotyczna gęstwa roślin, które wydawały się żywe jak zwierzęta. Różane krzewy obejmowały się z pokrzywami. Na grządce kosaćców rósł trujący, krzaczasty oleander. W głębi stał dom, milczący i ciemny niczym cmentarne mauzoleum.
Chwilę potem nadbiegły brytany. Były wielkie i tak do siebie podobne, że zdawało się, iż jest tylko jeden, tyle że w tajemniczy sposób zwielokrotniony. W ciemności błyszczały ich ślepia, okrutne kły, ślina. Ale kiedy Ąngela wyciągnęła ku nim zapaloną rękę, padły na ziemię zmorzone snem. Lupo, przerażony ich widokiem, stał, nie wydając żadnego dźwięku, z uszami na sztorc, patrząc z niedowierzaniem. Potem podszedł do nich ostrożnie, poruszając się bardziej jak kot niż pies, a kiedy przekonał się, że są niegroźne, odważył się stanąć przed nimi i pokazać kły z warkotem.
Czarna jak noc, za sprawą płaszcza, i lekka jak podmuch wiatru, Angela podeszła do drzwi domostwa. Ciemne skrzydło drzwi odchyliło się bez hałasu, powoli i dostojnie, otwierając drogę do mrocznego przedsionka. Wszystko pogrążone było w całkowitej ciszy i ciemności. Przyświecając sobie tylko ręką ojca-bandyty, weszła po schodach na piętro, gdzie znajdowała się alkowa Katuchy.
//Niedobrze jest zostawić ciało znachorki, by gniło w samotności, \\pobrzmiewało echo w głowie dziewczyny. Nie mogła pozwolić sobie na strach, ale strach przychodzi, kiedy chce. Wdarł się do domu jak wiatr i dostał do jej serca i nóg. Lupo też się bał. Drżał i boczył się na psy, chociaż te, ocknąwszy się ze snu, były łagodne i zachowywały się jak rozkoszne maskotki.
Drzwi pokoju starej lichwiarki otwierały się tak powoli i niechętnie, że Angela niemal zwątpiła w działanie talizmanu. Ale ostatecznie rozwarły się na oścież, odsłaniając wielkie pomieszczenie, wielkością przypominające raczej strych albo stodołę. We wnętrzu paliły się tuziny świec, w blasku których stojące na meblach przedmioty rzucały migotliwe cienie. Na spękanej i poobijanej ścianie wisiały pod sufitem liczne lustra, które marzyły o tym, by znów odbijać sceny tańca w pałacowych salach, a także obrazy i kobierce przygaszone kurzem, w których połyskiwały złote nitki i czerniły się srebrne. Na komodzie stał kuferek wyglądający tak, jakby krył w sobie klejnoty.
Katucha spala na łożu, w czymś w rodzaju gniazda w sienniku. Gdyby nie jej oddech, zdawałoby się, że nie żyje; jednak sapała z zadowoleniem, nie chrapiąc przy tym. Musiało śnić się jej coś przyjemnego, bo na jej twarzy promieniał radosny uśmiech.
Angela postawiła rękę chwały na nocnym stoliku i chwyciła kuferek. Był niewielki, ale bardzo ciężki. Otworzyła go i zamarła. W świetle palców Madrugi migotały diamenty podobne kroplom deszczu zranionym blaskiem słońca i krwisty naszyjnik z rubinów. //Ejże, nie ma co się teraz wpatrywać,\\ odezwał się męski głos, a inny dodał: //Nie śpiesz się, mała, dostałaś już swoje, kiedy zostawiłaś znachorkę bez pochówku.\\ Dziewczyna rozejrzała się wokoło. Nie wiedziała, co brać. Wszystko miała w zasięgu ręki i wszystko ją

--------------------------
PILARPEDRAZA
Rocznik 1951. Wykłada historię sztuki na Uniwersytecie w Walencji. Jest autorką kilku powieści - m.in. "Las joyas de la serpiente" ("Wężowa biżuteria", 1984), "Paisaje con reptiles" ("Pejzaż z gadami", 1997) -orazzbiorów esejów. Jej proza nawiązuje do tradycji gotyckiej i często podejmuje klasyczne tematy ujęte w nowatorski sposób. Opowiadanie pochodzi z tomu "Arcano trece" ("Trzynasty arkan", 2001). (TP)
---------------------------

kusiło. Palce talizmanu wypaliły się do połowy. Mam jeszcze czas. Ale kiedy pakowała do worka garść pięknych, choć bezwartościowych naszyjników znalezionych w szufladzie, usłyszała za plecami hałas. Lupo potrącił stolik, na którym leżała ręka chwały, strącając ją na podłogę. //Źle, bardzo źle\\. Trzy palce zgasły, a na pozostałych dwóch płomyczki ledwie się tliły, by po chwili także zgasnąć.
Nagle brytany odzyskały dziki temperament Ich szczekanie postawiło na nogi cały dom. Katucha zerwała się z łóżka, jakby pchnięta sprężyną, krzycząc:
- Złodzieje, złodzieje, złodzieje! Rozpoczęło się polowanie.
Lupo i dziewczyna rzucili się pędem przez korytarz, jak wicher zbiegli po schodach, przemknęli przez przedsionek i wpadli do ogrodu. Brytany chwytały ich zębami. Czuli, jak kły rozdzierają ciało, miażdżą kości. Pośrodku nocy, hałaśliwej i słodkiej jak krew, rozległy się krzyki i zapalono światła. Różane ciernie wczepiały się w fałdy płaszcza, nogi plątały się z łapami, ręce rozpaczliwie szarpały ogrodową furtę, by wreszcie ją otworzyć.
Nikt nie był w stanie dogonić Angeli, która potrafiła przeciskać się przez szczeliny jak żmija i znała wszystkie zakamarki miasta. Tym razem też jej się udało, chociaż była ranna. Schroniła się w bramie, po czym zeszła schodami do zapomnianych podziemi, odpluwając pienistą krwią, przemykała przez wilgotne korytarze, tunele, kanały ściekowe, aż w końcu, bardzo daleko, wyszła na powierzchnię.
Znalazłszy się z powrotem pod spokojnym, nocnym niebem, daleko od krzyków, zamieszania i niebezpieczeństwa śmierci, nie licząc tej, która zagnieździła się w jej ranach, odetchnęła z ulgą. Lupo dreptał za nią. Brakowało mu jednego ucha, utykał tak bardzo, że chwilami niemal się czołgał. W świetle księżyca czerniła się krew. //Ileż trzeba krwi, żeby dotrzeć do końca...\\
- Cholerny kundel - mruknęła, a w jej głosie coś wibrowało, być może odrobina czułości.
To, co jaśniało przed nimi jak biała wstążka, okazało się nie rzeką, lecz białym murem cmentarza.
- No tak! Zawsze tu w końcu trafiamy...

Jak tylko Bastian podszedł rano do na pół wykopanego dołu, domyślił się, że coś się wydarzy. To nie było tylko przeczucie: wypływająca spod krzaka stróżka krwi biegła wprost do wykopu.
- Psia mać! Teraz zmarli przychodzą na własnych nogach i sami pakują się do dziury - powiedział na głos, żeby odegnać ogarniający go lęk.
Z obawą zajrzał do dołu: na razie wolał nie widzieć zbyt wielu szczegółów. Pierwsze, co zobaczył, to wymięty, ciemny płaszcz, dziwnie znajomy. Ogarnęła go tak wielka ulga, że od razu zapomniał o krwi.
- Ejże, mała! Znowu śpisz za darmo na moim terenie?
Nie poruszyła się, podobnie jak niewyraźny, brudny kształt spoczywający tuż obok.
- Hej, Lupo, stary i głupi wszarzu! Wiedziałem, że beze mnie dobrze ci się nie powiedzie! I po co ci były te udręki, w twoim wieku?
Na przekór temu, co podpowiadał rozsądek, zasypał dół ziemią, zasadził w niej krzew białej róży i zachował ów mały sekret w swoim starym sercu.

Przełożył Tomasz Pindel


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów
NF 2005 10 ujrzeć gwiazdy
NF 2005 10 dzień strachu
NF 2005 10 kłopotliwe pytania
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
2005 10 084133 set9
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
2005 10 23
NF 2005 08 twórca
NF 2005 02 tatuaż
NF 2005 02 podróżnicy
2005 10 111139 set8?[1]

więcej podobnych podstron