Konrad T. Lewandowski
Prawo serii
Pomysł, by skrócić drogę, był głupi. Doktor Adam Kurkiewicz, anestezjolog powracający z drugiego etatu w prywatnej klinice, zrozumiał to już po stu metrach, ale się nie wycofał. Coraz bardziej zagłębiał się w obskurne blokowisko, porozdziawiane gębami mrocznych klatek schodowych. Dochodziła jedenasta wieczór, gdzieś tępym łomotem rozkręcała się szczeniacka impreza, zewsząd, jak w czołówce "Opowieści z krypty", bełkotliwym pogłosem szeptały telewizory. Daleki płacz dziecka albo zawodzenie kota zlewały się z pijacką kłótnią. Niby żyli tu ludzie, ale trudno było w to uwierzyć. Oślizgłe, czarne macki wysuwające się nagle z okna piwnicy też zdawałyby się na miejscu...
Rozsądek i wyobraźnia zgodnie radziły nadłożyć drogi, ominąć ten kwartał zapomniany przez globalizację i integrację, pójść wzdłuż opasujących go głównych ulic, a jednak Kurkiewicz tego nie zrobił. Dlaczego? Właśnie się nad tym zastanawiał. Lenistwo i bezwład raz podjętej decyzji miały tu swój udział, ale nie decydujący. Tak naprawdę to zebrało mu się na odwagę. Bo niby dlaczego miał pozwolić się zastraszyć, zrezygnować z wygody i dawać wiarę blokerskim mitom? Inteligencki sprzeciw wobec subkultury to było jednak za mało jak na te okoliczności. Przydałoby się więcej zdecydowania, objawiającego się w sprężystych krokach i stanowczym wzroku, a przede wszystkim w szczerej gotowości przyjęcia walki. Przygarbiony, rzucający trwożliwe spojrzenia człowieczek sam się prosił o dodatkowy fakultet z wiktymologii, a kadry dydaktycznej był tu dostatek.
Na szczątkach ławki jakiś żulik zmagał się z uparcie opadającą głową. Był niegroźny, ale stopień jego zamroczenia wzbudził fachowe zainteresowanie anestezjologa. To stępiło czujność i szansa szybkiego skręcenia w bok bezpowrotnie przepadła. Kark wychynął z cienia, spluwając Kurkiewiczowi pod nogi. Doktor omal nie podskoczył, po czym starannie ominął flegmę. Jej źródła już ominąć nie zdołał.
- Masz złotóweczkę? - zapytał kark, wypełniając sobą osiedlową alejkę.
- Nie... - odpowiedział Kurkiewicz, spoglądając w bok i próbując minąć impertynenta. Kolejny błąd, lepiej było ominąć osiedle.
- No nic - chrypnął kark. - Portfel i zegareczek też mogą być...
Uderzenie w skroń rzuciło lekarza na trawnik. Opryszek nie pozwolił mu upaść, chwycił za kołnierz i z brutalną rutyną powlókł w mroczne przejście między blokami. Drapieżnik atakuje ofiarę, która zbliżyła się do jego kryjówki... - zahuczał w głowie Kurkiewicza komentarz z filmu przyrodniczego. Kątem oka zobaczył, że pijak wstaje z ławki i rusza w ich stronę. Wtedy eksplodowały strach i adrenalina. Szarpnął się, uderzył opryszka ciemieniem w podbródek. Wstrząs otumanił medyka nie mniej niż pierwsze uderzenie, ale zdołał się wyrwać i odskoczył pod ścianę. Zyskał czas na ucieczkę, był jednak zbyt rozkojarzony, by wybrać kierunek. Kark wydał z siebie dźwięk... taki jakiś nieokreślony, ale było w nim coś... Coś, co sprawiło, że Kurkiewicz spojrzał napastnikowi w twarz wykrzywioną grymasem wściekłości i... poczuł, że umiera ze strachu. Serce doktora stanęło, zamieniło się w bryłę lodu, zatkało tchawicę. Z porów skóry na skroniach wypełzły krople zimnego potu, ale włosy nie chciały stanąć dęba, bo w ciele Kurkiewicza zamarły wszystkie mięśnie. Miął wrażenie, że dusza ucieka mu z ciała, wyrywając się desperacko.
To nie był człowiek!!! Te oczy... Dawno temu siostra katechetka na lekcji religii opowiadała, że nie można zobaczyć Szatana, bo wygląda tak strasznie, że człowiek umarłby od tego widoku. Kurkiewicz właśnie umierał...
Bandyta uderzył w brzuch. Doktor tego nie poczuł, tylko dusza wysunęła się z niego trochę bardziej. Stał jak zahipnotyzowany, w całkowitym stupporze, biernie pozwalając dopełnić się przeznaczeniu.
Wtedy tamten pijak, zataczając się, wpadł na dresiarza i uderzył go w szyję czymś małym, błyszczącym. Zgasło porażające spojrzenie, oczy napastnika znów stały się ludzkie. Płuca Kurkiewicza wznowiły pracę i lekarz konwulsyjnie zaciągnął się powietrzem. Serce po chwili wahania zaczęło bić, ugięły się kolana.
- Czego, kurwa?!!! - Opryszek odepchnął pijaka, który runął jak długi. Potem spojrzał na Kurkiewicza, jakby go dopiero zobaczył. - No co, kurwa... - Wzruszył ramionami i potrząsnął głową. Wyraźnie zgubił wątek.
W oddali zamigotał kogut radiowozu. Nie chodziło o Kurkiewicza, pewnie o tamtą hałaśliwą imprezę, bo policja skręciła za poprzedni blok. To jednak wystarczyło, by napastnik zapadł się pod ziemię. Lekarz oparł się ciężko o ścianę. Z umiarkowanym rezultatem próbował opanować szczękające zęby.
- Dobrze... dobrze... - bełkotał pijak obok Kurkiewicza. - Linie świata już się prostują... prostują... - powtórzył, wstając niepewnie.
Lekarz nie zrozumiał. Dotarło do niego co innego - blokowisko przestało być straszne. Przepadł klimat "Opowieści z krypty". Teraz wokół rozciągało się zwykłe melancholijne, postpeerelowskie osiedle z szaroburego, wietrzejącego betonu, pełne zrezygnowanych, zasługujących na współczucie ludzi, którzy zdołali przetrwać kolejny dzień...
. - Widzę, że też to... widzisz... - Pijak zionął na Kurkiewicza wonią... Nie, wcale nie gorzały, ani nawet denaturatu! Lekarz ze zdumieniem rozpoznał zapach eteru.
- Pił pan eter?! - zapytał z niedowierzaniem.
- Z kapką glikolu - odparł tamten z rozbrajającą szczerością.
- Pan się na tym zna?
- Jestem lekarzem anestezjologiem.
- A... świetnie! Kogoś takiego potrzebowałem... Kurkiewicz poczuł zawrót głowy. - Słucham?!
- Spoko, doktorku, nie wszystko... naraz... bo mi sfiksujesz... No już, głęboki wdech... raz, dwa... - Eteroman poklepał Kurkiewicza w policzek. - Trzeba odpędzić traumę... - gadał jak rasowy terapeuta i co najważniejsze, był równie skuteczny. Myśli Kurkiewicza stały się jaśniejsze.
- Dziękuję za pomoc, ale dlaczego ten bandyta zrezygnował?
- zapytał po chwili.
- Ludzie tak naprawdę nie są źli - odparł pijak. - Złe jest dopiero to, co w nich włazi...
Kurkiewicz przypomniał sobie oczy napastnika i ścierpła mu skóra.
- A ja sprawiłem, że wylazło... - dokończył pijak. - O, tym...
- Rozwarł prawą dłoń, pokazując srebrną szpilkę, starannie przywiązaną szpagatem do nasady środkowego palca. Ręka silnie drżała. - Wystarczy ukłuć czymś ze srebra, ale w odpowiednim momencie... Nie za wcześnie... Piłem eter, żeby widzieć kiedy.
- Pan ma delirium - rzekł Kurkiewicz. - Powinien się pan leczyć!
- Leczyć? - Deliryk zamrugał oczami. - A tak, mógłbym się leczyć, czemu nie? - zaczął w nagłym podnieceniu. - Tylko że wtedy ty leżałbyś teraz tutaj bez pieniędzy, z połamanymi żebrami, odbitymi nerkami, albo nawet skręconym karkiem... Chyba jednak lepiej dla ciebie, doktorku, że nie jestem trzeźwym alko... znaczy eteroholikiem... Prawdaż?
Kurkiewicz chciał replikować, że to bzdura, ale przypomniał sobie, jak umierał ze strachu, i nie zdołał wydobyć głosu.
- No, chodź, wyprowadzę cię stąd. - Pijak pociągnął lekarza za łokieć. Zaraz sam się zachwiał, więc to Kurkiewicz musiał podtrzymać jego. Razem ruszyli przez osiedle.
- Wiem, wiem, co myślisz albo co będziesz myślał jutro, doktorku
- gadał amator eteru. - Powiesz sobie, że strach ma wielkie oczy, że to tylko szok, po prostu przestraszyłem się bandyty, normalna rzecz, tak sobie powiesz, zracjonalizujesz i zapomnisz, bo będziesz chciał zapomnieć. Demony są tylko w horrorach i delirycznych majaczeniach. Tylko że te majaki są realne, doktorku, słowo de- liryka! - roześmiał się nerwowo. - Ba, no przecież nie można traktować poważnie świadectwa alkoholika, na którego nie działa już wóda, więc musi walić eter... prawdaż? I właśnie na tym polega świat, doktorku, im więcej wiesz, tym mniej ci wierzą... Syndrom Kasandry, jak mówili starożytni. To działa też w drugą stronę, im mniej stajesz się wiarygodny, tym więcej widzisz i słyszysz.
Kurkiewicz dopiero teraz spostrzegł, że od jego rozmówcy zalatuje tylko eterem. Ubranie, choć pomięte, było czyste, najwyżej ubrudzone trawą, a jego właściciel nie wydzielał typowego dla żuli bukietu woni zakisłego potu, moczu i utlenionego piwa.
- Pan jest człowiekiem wykształconym...
- Powiedzmy, że jestem. Kto gromadzi wiedzę, gromadzi ból, jako rzecze Eklezjasta. Wolałbym, żeby bolało mniej... No, pora się żegnać.
Dochodzili do skraju blokowiska. Po kolejnym zakręcie, w odległości dwudziestu kroków zabłysła prawdziwa, europejska ulica, radośnie migocząca światłami neonów i samochodów.
- Może pójdzie pan ze mną? - zaczął Kurkiewicz. - Znam...
- Fajne miejsce, gdzie dobrze wszywają esperal? - wpadł mu w słowo nieznajomy. - Nie, dziękuję, na służbie nie trzeźwieję. Do rana muszę stąd wyprowadzić jeszcze paru takich durni jak ty, doktorku.
-Nawet jako dureń chciałbym się jakoś odwdzięczyć.
- Ehm... bardzo na to liczę... Masz coś do pisania? Kurkiewicz podał mu notes, ale nieznajomy z irytacją odepchnął go z powrotem.
- Sam pisz, doktorku, przecież nie utrzymam długopisu!
- podyktował mu adres bez nazwiska. - Wpadnij jutro koło południa.
- Jestem Adam Kurkiewicz, a pan?
Nieznajomy wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł bez słowa. Chwiejnym krokiem ruszył w głąb osiedla, ale po chwili obejrzał się na doktora.
- Możesz mi mówić wiedźminie Jakubie... - roześmiał się i zniknął w mroku.
- O Chryste Panie!
Doktor Kurkiewicz nie wierzył własnym oczom. Tym razem było zupełnie jak na planie "Rodziny Adamsów", chociaż tam akurat nie mieli barku do przyrządzania trujących drinków...
Pod drzwiami mieszkania swego wybawcy zjawił się o umówionej porze, aczkolwiek z lekkim poślizgiem, bo miał problem z załatwieniem zastępstwa. Na szczęście przydała się kolejna akcja protestacyjna pielęgniarek i resztę planowych operacji znów trzeba było odłożyć. Zapukał i choć nikt nie podszedł do drzwi, niemal natychmiast usłyszał szczęk zasuwy. Wewnątrz stwierdził, że zamek otwierany jest zdalnie i gospodarz powinien być w głębi mieszkania. Ruszył zatem go szukać.
W pierwszym pokoju była biblioteka. Dominowały dzieła filozoficzne, podręczniki chemii, farmacji oraz książki medyczne, . głównie z psychiatrii i neurologii, przeważnie starsze wydania. Było też sporo polskiej fantastyki. Doktor Adam zadumał się nad erudycją i zainteresowaniami gospodarza, po czym przeszedł do następnego, pogrążonego w półmroku pokoju, i tu refleksyjny nastrój opuścił go w okamgnieniu.
Pierwszym powodem konsternacji był stojący na regale słoik ze szlifowanym szklanym korkiem i napisem //Heroina cz.d.a. \\Wewnątrz znajdowało się ze sto pięćdziesiąt gramów białego proszku. Ale to jeszcze nic, bo obok, jak gdyby nigdy nic, stał sobie słój z napisem //Botulina ch.cz,\\ zawierający, na oko, dawkę jadu kiełbasianego letalną dla co najmniej pięciu tysięcy dorosłych osób. Dalej były strychnina, kokaina, jakieś ćwierć kilo LSD oraz słoje z rozmaitym suszem roślinnym, wśród których dało się rozpoznać grzyby i bieluń. Już samo patrzenie na etykietki groziło wieloletnim wyrokiem za posiadanie, a co najmniej uzależnieniem. Półkę niżej zajmowały płyny - pięciolitrowy kanister benzyny bezołowiowej, eter etylowy i metylowy w specjalistycznych butlach z kołpakami, glikol, zwykły spirytus bezwodny i wyższe alkohole, a także litr nikotyny, co stanowiło ilość wystarczającą do napełnienia jednego lub dwóch, zależnie od kalibru, pocisków chemicznych z okresu I wojny światowej. Ponadto były jeszcze chloroform, rozpuszczalnik tri oraz chemicznie czysty czteroetylek ołowiu, na widok którego Kurkiewicz zmuszony był przetrzeć oczy i spojrzeć jeszcze raz. Potem za sprawą autosugestii poczuł, jak z zębów wyrastają mu włosy. Przeciwstukowy dodatek do benzyny słynął z wywoływania omamów dotykowych w obrębie jamy ustnej.
Jednak największe, wręcz piorunujące wrażenie zrobiły na doktorze poniewierające się na stoliku pod regałem menzurki, pipety, bagietki, szklanki oraz niedomyty szejker do drinków w towarzystwie napoczętej butelki soku malinowego i połówki wyciśniętej cytryny...
Pod przeciwległą ścianą stał stół laboratoryjny, na którym piętrzyła się bezładna sterta profesjonalnego sprzętu laboratoryjnego. Gruba warstwa kurzu pokrywająca kolby, chłodnice, ekstraktory, reaktory, grzejniki, mieszadła oraz blat stołu wskazywały, że w przeciwieństwie do koszmarnego barku ten sprzęt nie był używany już od dawna.
- Zbyt trzęsą mi się ręce, abym jeszcze mógł cokolwiek z tym zrobić - rozległ się głos gospodarza. - Wiem, co pan myśli, doktorze, ale się pan myli. Mafia nie ma z tym nic wspólnego. Wszystkie te substancje wytworzyłem sam, na własny użytek, nikomu nie dałem ani nie sprzedałem z tego ani grana. Zresztą wtedy trudno byłoby mi to wszystko zachować w tajemnicy. Może faktycznie trochę przesadziłem z zapasami, ale to przez zawyżoną samoocenę...
- Brakuje tylko iperytu! - westchnął zdeprymowany doktor Adam.
- Ależ skąd! Jest siarkowy i azotowy, tylko nie trzymam na wierzchu, bo nie nadają się do spożycia. Proszę do mnie, doktorze.
Kurkiewicz poszedł za głosem do następnego pokoju. Na parapecie bujnie krzewiły się rośliny z rodziny kaktusowatych. Doktor nie rozpoznał gatunku, ale mógłby przysiąc, że to pejotl. Niżej stał monitor kamery przemysłowej z widokiem na klatkę schodową i terminal domofonu. Gospodarz leżał obok na brudnym łóżku, podłączony do poobijanego dializatora ze szpitalnego demobilu. To wyjaśniało, aczkolwiek nie do końca, dlaczego mimo takich upodobań gastronomicznych ten człowiek jeszcze żył. Wczoraj nie było okazji dobrze mu się przyjrzeć, teraz, w świetle dnia, doktor Adam stwierdził, że jego wybawca nie wygląda dużo lepiej od typowego więźnia KL Auschwitz. Szczególnie trudno było określić jego wiek. Równie dobrze mógł mieć trzydzieści albo sześćdziesiąt lat.
Wiedziony profesjonalnym odruchem Kurkiewicz sprawdził wenflony - były czyste i podłączone fachowo. Po raz kolejny wstrząsnęło nim odkrycie, że wkładki filtracyjne do dializatora są regenerowane jakimś domowym sposobem. Spostrzegł ślady trawienia membran kwasem azotowym.
- Musiałem je trochę udoskonalić - wyjaśnił gospodarz, widząc osłupienie w oczach Adama. - O infekcję proszę się nie obawiać. Potrafię, a przynajmniej potrafiłem do tej pory zachować sterylność, cóż, ręce już nie te... Zresztą mikroby w moim organizmie żyją raczej krótko - uśmiechnął się sarkastycznie.
- Dzwonię po pogotowie i natychmiast zabieram pana do szpitala! - oznajmił Kurkiewicz, otrząsając się z szoku.
- Idiota! - słowo to zostało wypowiedziane z taką zimną pogardą, że doktor Adam zamarł w pół ruchu z telefonem komórkowym w dłoni.
- Nie chcę mieć pana na sumieniu... - zaczął tłumaczyć Kurkiewicz.
- Wobec tego weźmie pan na swoje sumienie kilkadziesiąt osób, którym nie zdołam pomóc tak jak wczoraj panu. Parę trupów będzie zgodnych z pańskim sumieniem?
Kurkiewicz siadł ciężko na brzegu łóżka. Wróciło wspomnienie tego, co spojrzało nań z oczu bandziora. Usilnie pragnął o tym zapomnieć, ale nie mógł, i wiedział, że nie zdoła tego wymazać z pamięci. Choć może mogłaby tu pomóc grupowa terapia post-traumatyczna...? Stare nawyki nie poddawały się łatwo.
- Zabiorę pana chociaż na badania - spróbował negocjować.
- Umówmy się, że to, co tu widziałem, obejmuje tajemnica lekarska...
- Co chcesz badać, doktorku? - Gospodarz wzruszył ramionami.
- Sam mogę ci dać fachową diagnozę. Mam zaawansowane delirium tremens, powikłane zaburzeniami charakteropatycznymi typu schizofrenicznego.
- Teraz, jak widzę, czuje się pan lepiej. Zażył pan leki hamujące drżączkę?
- Nie używam psychotropów, bo nie ma kto wypisać mi recepty. To była mieszanka strychniny z botuliną, ale ciężko dziś było odmierzyć pół grana...
Doktor Adam poczuł się jak gwałcony przez uszy bohater Gombrowicza. Cała jego wiedza medyczna skamlała i błagała o litość.
- A jeśli chodzi o zalecenia, to każdy lekarz psychiatra po trzydniowej obserwacji szpitalnej, zgodnie z obowiązującymi procedurami, zakwalifikuje mnie do leczenia zamkniętego. Tam po kolejnych trzech miesiącach lekarz prowadzący wystąpi do sądu z wnioskiem o ubezwłasnowolnienie i przymusową terapię odwykową. A konkretnie, to odstawicie środki, do których jestem przyzwyczajony, i w zamian zamulicie mnie łopatami psychotropów, rozwalając te resztki równowagi psychicznej, które mi jeszcze zostały, tak że nie przeżyję pierwszego miesiąca. Ja będę trupem, ale wszyscy będą się cieszyć, bo postępowali zgodnie z powszechnie przyjętym schematem terapii. Bardzo dziękuję za rutynowe praktyki!
- Potrzebuje pan pomocy.
- I owszem, potrzebuję. Sam już nie daję rady robić sobie tych moich ehm... wiedźmińskich eliksirów. Wczoraj wieczorem za cholerę nie mogłem odmierzyć pięćdziesięciu centylitrów benzyny. Omal nie rozlałem kanistra na podłogę.
- Boże! Chce pan, żebym to ja...? Po czymś takim dożywotnio stracę prawo wykonywania zawodu!
- Ja cię, doktorku, nie zakapuję, a jakby co, to wybroni cię pierwszy lepszy adwokat, gdyż jestem mało wiarygodnym świadkiem, nieprawdaż? Zresztą koledzy lekarze nie pozwolą cię skrzywdzić, nawet gdybyś wytruł cały szpital. Uznaliby to za niezawiniony błąd w sztuce lekarskiej... Ale do rzeczy, chcesz pomagać ludziom czy nie?!
- Nie w ten sposób.
- Liczy się sposób czy skuteczność? Wolisz, by ludzie ginęli, bo dla ciebie ważniejsza jest bezpieczna podkładka pod tyłek?
- To jakaś paranoja! - Doktor Kurkiewicz potrząsnął głową. -Udzielił mi się obłęd indukowany. Obaj powinniśmy iść na terapię. Postaram się, aby zakwalifikowano nas do jednej grupy...
- Jeżeli nie chcesz wierzyć własnym oczom, to w co uwierzysz?
- Nie wiem już, co naprawdę wczoraj widziałem.
- Wiesz dobrze. Obaj wiemy. Nie pozwolę ci tego wyprzeć.
- Tylko nie to! Maniak z białą gorączką bawi się w psychologa!
- O ile wiem, wśród psychologów to rzecz normalna... - Gospodarz uśmiechnął się filozoficznie. - Życie jest pełne paradoksów, ale może przestaniesz wreszcie marudzić, doktorku, i posłuchasz, co robię?
Kurkiewicz odprężył się nieco.
- Dobrze.
- One są wszędzie! - oznajmił gospodarz scenicznym szeptem i zaraz parsknął chrapliwym śmiechem. - Dobra, dobra, wiem, że to typowa gadka deliryka. Ale skąd ty, szanowny przedstawicielu oficjalnej medycyny, wiesz, że demony i zjawy z wizji delirycznych są nieprawdziwe?
- Z omamami nie można rozmawiać. - Doktor Adam postanowił, że nie da się wariatowi zapędzić w kozi róg. - A jeśli już, to takie rozmowy nie wnoszą istotnej wiedzy.
- Owszem, tak piszą w waszych podręcznikach. - Gospodarz skinął głową. - Ale kto to sprawdził? Czy robiono badania statystyczne na zgodność omamów z rzeczywistością?
- Po co? To niepoważne.
- No właśnie, doktorku, to jest aksjomat, pewnik przyjmowany na wiarę przez pokolenia psychiatrów. O ile wiem, tylko starożytni Grecy serio sprawdzali, czy odurzone wieszczki wyroczni delfijskiej wieszczą z sensem, czy tylko bredzą. Potem już nikomu nie chciało się ryzykować kariery.
- Omamy są chorobliwym wytworem wyobraźni! - powtórzył z uporem doktor Adam.
- Ci, którzy j e widzieli, są innego zdania. To też piszą w każdym podręczniku psychiatrii.
- Chorzy ludzie... - zaczął Kurkiewicz.
- Są mało wiarygodni! - wpadł mu w słowo. - To już wiemy, ale może jest odwrotnie? Może za chorych automatycznie uznajemy tych, którzy postrzegają więcej.
- Cóż, jest taka metafora dotycząca schizofrenii...
- Że kiedy człowiek mówi do Boga, to wszystko w porządku, ale kiedy Bóg mówi do człowieka, to ten człowiek zostaje zaraz uznany za schizofrenika. Zgadłem?
- Tak.
- No to, doktorku, użyj wreszcie swojej wspaniałej logiki i pomyśl, co by było, gdyby Bóg się objawił albo jego istnienia dowiedziono by bez wątpienia na podstawie zeznań świadków?
- Mielibyśmy Sąd Ostateczny.
- Rzeczywiście, zrobiłby się straszny bajzel. Wolna wola, na przykład, nie byłaby już nikomu potrzebna, bo ludzie zachowywaliby się jak ostatnie pajace i z właściwym dla naszego gatunku wazeliniarstwem właziliby Najwyższemu w tyłek, tak samo jak co dzień robią to w pracy swoim przełożonym. Parę osób sfiksowałoby, mając pewność, że ktoś obserwuje i notuje ich wszystkie myśli. Zresztą, takich skutków osobistych objawień już teraz znalazłoby się sporo po psychiatrykach, nieprawdaż? A gdyby tak wszelkiej maści anioły, demony i diabły łaziły sobie po ulicach jak święte krowy w Indiach, czyż wtedy rezultat nie byłby taki sam? Ludzie nie wychodziliby z kościołów, a jeśli już, to na plebanię, żeby wykupić autoryzowane polisy na życie wieczne w jednym pakiecie z kosztami leczenia szpitalnego i następstwami nieszczęśliwych wypadków, nieprawdaż?
- Być może... - zgodził się niechętnie Kurkiewicz. - Ale to...
- Spekulacja? Być może spekulacja, tylko że bardzo logiczna. Świat, w którym można nie wierzyć w duchy, ba, w którym można w nic nie wierzyć i mimo to zachowywać dobre samopoczucie, czyli świat właśnie taki jak nasz, jest światem idealnym dla zachowania wolnej woli. Zgadza się?
- Powiedzmy...
- Więc mówmy! Mówmy, że duchów i diabłów nie ma! Owszem, sami możemy sobie w nie wierzyć, lecz kto wtedy uwierzy nam? Tak jest ten świat zbudowany. Jeżeli jednak we właśnie tak skonstruowanym świecie demony są i działają, to jaki jest jedyny logiczny wniosek?
- Że ci, którzy z demonami obcują, muszą być uznani za ludzi chorych. - Doktor Adam skinął głową. - Przyznaję, że niektóre rodzaje paranoicznych rozumowań bywają nie do podważenia...
- Skoro są nie do podważenia, nie mogą być paranoiczne, doktorku!
- Więc są niefalsyfikowalne - zaatakował Kurkiewicz.
- Są niezupełne - odpowiedział spokojnie gospodarz. - Co znaczy, że ich prawdziwości nie można udowodnić z założenia, choć są prawdziwe... O twierdzeniu Gdla pan doktor zapewne słyszał?
- Słyszałem.
- Biedny ten Godeł, prawda? Typowy paranoik, który bał się zatrucia tak bardzo, że się zagłodził na śmierć. Kiedy go wkładali do trumny, ważył trzydzieści kilo...
Zapadła długa chwila milczenia. Potem znów odezwał się gospodarz. Tym razem mówił spokojnie, bez emocji, niemal monotonnie:
- Współcześni teolodzy twierdzą, że każdy człowiek, który czyni zło, jest opętany. To się zgadza. One nie działają tak efektownie, jak pokazano w "Egzorcyście" czy w innych "Omenach". Są bardziej dyskretne i nie zadomawiają się w nas na stałe. Można by rzecz, że wpadają tylko na chwilę... Z naszej strony starczy moment przyzwolenia, osłabienia woli, rozdrażnienia, i już przestajemy być sobą, na moment przechodzimy na ciemną stronę Mocy. Zwykle nie trwa to długo, a potem jest nam głupio. Ten, który cię wczoraj napadł, choć pewnie źle o nim myślisz, wcale nie jest złym człowiekiem, znam go. Zmęczony zrzędzeniem ślubnej megiery wyszedł na wieczorny spacer, by ochłonąć. Wtedy dopadła go chandra, zaczął myśleć o braku roboty, że jego stara to skończona zdzira, a w życiu mu się nie wiedzie, stopniowo nakręcał się, aż nagle ogarnęła go fala totalnej nienawiści do świata i ludzi. Wydało mu się kurewsko nie w porządku, że ktoś ma pełny portfel, a on nie, i wtedy nadszedłeś. Dokładniej mówiąc, on poczuł się taki wkurwiony, bo nadchodziłeś. Demon obserwował was obu od dłuższej chwili. Musiałeś to zauważyć, bo wokół zrobiło się tak dziwnie ponuro, pewnie miałeś skojarzenia z jakimś horrorem?
Kurkiewicz pobladł.
- Z "Opowieściami z krypty"...
- Mnie tam bardziej podchodził Lovecraft, ale zgadza się. To był silny wir negatywnej energii, dający się też odczuć jako chłód. Zawsze najpierw oddziałuje na emocje, potem wkracza w rzeczywistość i modyfikuje linie świata, jak ja to nazywam. Zaczynają się piętrzyć niekorzystne przypadki i przejawy złej woli. Po udanym przeciwdziałaniu bieg zdarzeń chwilowo odchyla się w kierunku przypadków korzystnych, na przykład nagle pojawia się radiowóz...
- Ten opętany dresiarz mógł zrobić panu krzywdę - szepnął poruszony Kurkiewicz.
- Faktycznie, mógł, gdybym źle ocenił sytuację. Srebrna szpilka działa tylko trzeźwiąco. To stanowczo za mało, gdy ma się do czynienia z trwałym opętaniem albo ze świadomym paktem demonicznym, co zdarza się u większości psychopatów. Gdybyś trafił na coś takiego, to przykro mi, doktorze, zostawiłbym cię własnemu losowi i spieprzał do najbliższego kraju wschodzącego pieprzu. Na szczęście tak bywa rzadko, twoje zasmarkane szczęście. Kiedyś żaden przypadek opętania nie był mi straszny, jednak mogłem używać nie tylko srebrnych szpilek, oj, bywał i większy kaliber... Teraz, cóż, jestem już wrakiem i została mi tylko demoniczna drobnica. - Gospodarz zamilkł. Obaj zapatrzyli się na pompę dializera miarowo przetłaczającą jego krew.
Doktor Adam wstał z łóżka i zaczął przechadzać się po pokoju. Raz po raz potrząsał sceptycznie głową, ale paradoksalnie każdy taki ruch sprawiał, że myśli układały się w coraz bardziej zwartą, logiczną całość. To szaleństwo, kompletne wariactwo, powtarzaj sobie w duchu, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, spłynęło na niego całkowite zdecydowanie.
- Wierzę panu! - oznajmił stanowczo.
- Miło mi.
- Zaraz przestanie być panu miło po tym, co powiem.
- Słucham.
- Koniec z tym chemicznym Matriksem z końca XIX wieku! "Kongres Puturologiczny" Lema może pan czytać do poduszki, a nie inscenizować w domu. Co pan myśli?! Że skoro potrafię rozpoznać eter po zapachu, to dziś do operacji nadal używam eteru? Albo, że jedynym lekiem pobudzającym jest wciąż strychnina? Albo te ruskie wynalazki na bazie benzyny?! Panie szanowny, mamy już XXI wiek! To środek Europy, nie środek Syberii. Sądzi pan, że jak przeczytał parę przestarzałych podręczników medycznych, to już wie wszystko! - W miarę jak wrzeszczał na gospodarza, Kurkiewicz czuł się coraz lepiej, więc robił to z coraz większym zapałem. - Koniec z amatorszczyzną! Skoro mam pomóc, zrobimy to po mojemu!
- Proszę bardzo.
- Zatem jedziemy do zaprzyjaźnionej kliniki na badania. Pełny profil toksyn, tomografia mózgu, wątroby i nerek! Potem poziom dopaminy i inne neurotransmitery, odpowiednio do tego dobieramy neuroleptyki najnowszej generacji, a benzynę to sobie możesz, panie kolego, przelać do butelek i trzymać na unijne czołgi, jak tu wjadą!
- I tym sposobem szczęśliwie przeszliśmy na "ty". - Gospodarz wyciągnął rękę. - Jestem... uhm... Majakowski, anonimowy eteroholik. Prawdziwe nazwisko pomińmy. Imię... Zwidosław, ale lubię nieskończoność, więc mów mi Alef.
- Adam...
- A kto za to wszystko zapłaci? - zapytał podchwytliwie Alef. Kurkiewiczowi zrzedła mina.
- Spoko, doktorku, dżok! Mam jeszcze trochę oszczędności i kilku wdzięcznych sponsorów. I naprawdę nie mam nic przeciwko współczesnej medycynie. Co prawda, nijak nie rozumiem, jak to jest, że do akademii medycznych idą natchnieni idealiści, a wychodzą socjopaci, ale staram się dostrzegać pozytywy. Chciałem tylko mieć gwarancję naprawdę indywidualnego podejścia do mojego przypadku.
- Po tośmy o reformę służby zdrowia walczyli! - odparł doktor Adam, wyjmując komórkę.
Trzy dni później spotkali się w podobnych okolicznościach. Znaczy Alef leżał, a Kurkiewicz siedział obok łóżka z kartą pacjenta. Inny był tylko pokój - szpitalna jedynka, oraz pościel - zdecydowanie bardziej czysta. W tej prywatnej klinice pytanie zadano tylko jedno: usługi płatne kartą czy gotówką? Alef wyjął gotówkę, po czym zapisano go jako pacjenta Z.M.
- Nerki bez zarzutu - referował Adam wynikibadań. - Systematyczne wspomaganie dializą zapobiegło degradacji. Wątroba nieznacznie powiększona, zmienione enzymy wątrobowe, ale zważywszy okoliczności, to po prostu papieski cud!
- Bez przesady, doktorze, dobrze dobierałem odtrutki. Co dalej?
- Z głową gorzej. Komórki nerwowe się nie regenerują...
- Ale mogą przejmować funkcje poległych.
- Owszem, i dlatego podejrzewam, że myślisz już za pomocą szarych komórek z rdzenia kręgowego, bo w korze mózgowej same dziury. Rozległe ubytki w płatach czołowych i ciemieniowych przerośnięte tkanką glejową. Masz z mózgu budyń, krótko mówiąc. Ośrodki czucia, ruchu i mowy jeszcze się trzymają, ale nie bardzo wiem jak.
- Podobno Pasteur stracił po wylewie całą jedną półkulę, a jeszcze dokonywał odkryć naukowych.
- Jesteś Alef zdecydowanie większym geniuszem niż on... -Aż tak?
- Technik od tomografu, jak zobaczył zdjęcia, był przekonany, że jesteś zupełnym warzywem. Wolałem nie mówić, że pacjenta stać jeszcze na wisielczy humor. Ogórki nie dowcipkują, a łączy cię z nimi zbliżona zawartość wody i komórek nerwowych.
- Medycyna zna takie przypadki, na przykład wodogłowia.
- Owszem, tylko za cholerę nie umie ich wytłumaczyć. Tu nawet papieski cud to za mało.
- Widać naprawdę nie z tego świata jesteśmy... A może tomograf nawalił?
- Szczerze mówiąc, wolę w to wierzyć. Alternatywą jest zombi erudyta...
- Doprawdy, doktorku, umiesz prawić komplementy! Może cię to pocieszy, ale tak naprawdę nie wiem, jak się nazywam, ile mam lat, kim jestem, gdzie uczyłem się chemii i całej reszty. Szlag mi trafił wszystkie wspomnienia niezwiązane z moją misją.
- Rzeczywiście, teraz mój profesjonalny dysonans poznawczy wyraźnie się zmniejszył...
- I podobno to ja jestem specjalistą od czarnego humoru?
- Szybko się uczę.
- To prawda, doktorku, inaczej byśmy tu nie gadali. Masz coś jeszcze?
- Tym razem dobra wiadomość. Po odtruciu powinieneś odzyskać normalną sprawność fizyczną, no, prawie normalną, o zawodach strongmenów zapomnij. Odtrutki, które zażywałeś, nie były takie dobre, jak ci się wydawało, dawały silną uboczną toksyczność metaboliczną, głównie mięśniową. Z kolei pomysł, by drżączkę deliryczną likwidować jadem kiełbasianym, był iście szatański. Serce wytrzymałoby jeszcze góra pół roku. Na szczęście spotkałeś mnie.
- Nawzajem, doktorku, nawzajem... - uśmiechnął się cierpko Alef. - Porozmawiajmy poważnie, co dalej ?
- Medycyna nic więcej nie może dla ciebie zrobić. Dalej zalecam leczenie zachowawcze oraz intensywne ćwiczenia umysłowe, aby zachować te wyspy pamięci, które pozostaiy, a przynajmniej opóźnić ich degradację. Po prostu czytaj książki, które lubisz. To, co czytałeś do tej pory, naprawdę nieźle hamowało demencję, to fantastyka?
- Od głównego nurtu mózg by mi wygnił. Jednak nic z tego, doktorku, nie dam się wysłać do hospicjum ani zrobić z siebie rencisty. Robota czeka! Mogę tu zostać jeszcze parę dni, ale potem przygotujesz mi to... - Alef wyjął z szafki złożoną kartkę i podał ją Kurkiewiczowi. '
- Meskalina... psylocybina... roztwór eterowy... - czytał Adam i bladł. - Naprawdę uparłeś się pozbawić mnie prawa wykonywania zawodu?!
Alef puścił to mimo uszu.
- Oczywiście wcześniej odstawiamy neuroleptyki hamujące wizje - dodał.
- Ależ wtedy całkiem utoniesz w halucynacjach!
- To są wizje, doktorze - powiedział Alef z naciskiem. - Nie halucynacje czy omamy, tylko wizje! Podobno szybko się uczysz, więc opanuj wreszcie to rozróżnienie. Umawialiśmy się, że nie będziesz traktować mnie rutynowo.
Zrezygnowany Kurkiewicz wbił wzrok w recepturę.
- Benzyna i sok malinowy...?
- Lubię smak malin, a bez dodatku benzyny cukier się nie rozpuści...
Zapadła długa cisza.
- Hej, doktorku, chyba mi nie wymiękasz?! - nie wytrzymał Alef.
Kurkiewicz spojrzał mu prosto w oczy.
- Dodałbym do tego dopaminę i lit - powiedział powoli - żeby złagodzić depresję po ustaniu działania meskaliny. Ogólny kac też będzie mniejszy.
- Współpraca z tobą to przyjemność, partnerze. Razem damy zjawom popalić!
Minął tydzień. Kurkiewicz miał pójść do mieszkania Alefa i przygotować mu uzgodnioną mieszankę narkotyczną. Kiedy uświadomił to sobie zaraz po przebudzeniu, ogarnęło go głębokie poczucie, że popełnia błąd. Pozwolił paranoikowi wciągnąć się do świata jego urojeń. Poddanie się temu wpływowi oznaczało, że choroba psychiczna jest kwestią czasu. Z drugiej strony, wiedział już, że nie potrafi zdradzić zaufania Alefa, i poczuł się schwytany w matnię bez wyjścia. Albo nieuchronne szaleństwo, albo dożywotnie poczucie winy.
Być może te ponure myśli sprawiły, że wstając z łóżka, nieuważnie stąpnął. Prawa stopa wygięła się w bok pod kątem prostym do piszczeli, rozciągając więzadła i torebkę stawową dokładnie do granicy możliwości... Jeszcze milimetr, a staw skokowy strzeliłby jak zapałka! Kurkiewicz z wrażenia oblał się zimnym potem, gwałtownie usiadł i delikatnie pomacał kostkę. Niewiarygodne, ale choć niemal słyszał już trzask pękających więzadeł, zupełnie nic się nie stało! Ból w naciągniętym stawie szybko mijał. Niedowierzając własnemu szczęściu, Kurkiewicz wstał i zrobił ostrożnie parę kroków. Nic, zupełnie nic!
Z rozmyślań wyrwała go klamka od drzwi łazienki. Kiedy tam wchodził, wbiła się w zgięcie lewego łokcia, aż wrzasnął z bólu, który sparaliżował mu całe ramię, łącznie z dłonią. Osuwając się na sedes, omal nie wyłamał muszli z podłogi. Skończyło się jednak tylko na obluzowaniu wkrętów. Że coś jest naprawdę nie tak, Kurkiewicz uświadomił sobie kwadrans później, gdy szczoteczką do zębów naderwał więzadełko łączące z dziąsłem podstawę górnej wargi.
Prawdziwy strach ogarnął go w kuchni. Podłączając toster do rozgałęziacza, w którym tkwiła już wtyczka od lodówki, stwierdził, że ten parzy jak grill. Natychmiast wszystko odłączył i zajrzał do środka. Postępująca latami korozja styków sprawiła, że bardzo zwiększył się ich opór elektryczny i tym samym wydzielanie ciepła, a to z kolei przyśpieszało utlenianie metalu i dalej zwiększało opór... Całość w każdej chwili mogła zacząć się palić. Obok leżał stos foliowych reklamówek, a lodówka była przecież włączona, kiedy wychodził z domu i gdy spał.
Ze śrubokrętem w garści, patrząc ze zgrozą na rozkręcony rozgałęziacz, doktor Adam Kurkiewicz postanowił uwierzyć w horoskopy. Uznał, że warto zaopatrzyć się w aktualny, wątpił jedynie, czy zdoła cało dotrzeć do najbliższego kiosku. Winda... schody... ulica... odpadające balkony... spadający z dachu samobójca, względnie cały samolot... Minęła godzina, zanim wziął się w garść i poszedł do kliniki.
Alef był w dobrej formie, przybyło mu parę ładnych kilogramów. Energicznie krzątał się po swoim pokoju i w najmniejszym stopniu nie przejął się opowieścią Adama.
- Przeszło bokiem... - stwierdził obojętnie, nie dając mu dokończyć relacji.
- Co przeszło?! - krzyknął Kurkiewicz.
- A skąd mam wiedzieć co? - Alef wzruszył ramionami. - Po pierwsze, nie było mnie tam, a po drugie, to przeszło pod powierzchnią rzeczywistości, tylko nieznacznie i odwracalnie, uginając linie świata. Nie wynurzyło się, więc nawet gdybym był na miejscu, gotowy, i tak nie zdołałbym dokonać identyfikacji.
- Czy to ma coś wspólnego z tym, że pomagam tobie?
- Raczej nie, takie serie przypadków zdarzają się każdemu, Nie panikuj i odpuść sobie horoskopy, bo to bezużyteczne dur- noty, od których popadniesz tylko w drugą skrajność. Trochę sceptycyzmu, doktorze.
- Ja chyba zwariuję!
- Owszem, tak będą mówić wszyscy twoi znajomi. Przyzwyczajaj się. A teraz popatrz tutaj. Mamy prawdziwą robotę! - Poda! Kurkiewiczowi plik gazet. Wszystkie interesujące Alefa artykuły znajdowały się na wierzchu, pozakreślane długopisem.
Pierwszy donosił o wybuchu butli z gazem, zrujnowanym domu i poparzeniu czteroosobowej rodziny. Drugi opisywał wypadek samochodowy połączony z wybuchem paliwa. Załączone zdjęcie przedstawiało z detalami dobrze zgrillowanego kierowcę. Facet był upieczony na złoty kolor, bez wątpienia z chrupiącą skórką. Kurkiewiczowi żołądek podszedł do gardła. W trzeciej gazecie była informacja o dwóch ofiarach śmiertelnych pożaru w nielegalne, szwalni, zatrudniającej wietnamskie emigrantki.
- Paskudne wypadki, ale przecież nic ich ze sobą nie łączy - stwierdził Adam.
- Jak to nie?! - zirytował się Alef. - Czas i miejsce! Wszystkie zdarzyły się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin w Warszawie i okolicach. Do tego jeszcze dzisiejsza noc, słuchałeś rano radia?
- Nie miałem nastroju.
- Pożar w burdelu na dziesiątym piętrze, zdaje się porachunki mafijne. W sumie, czworo sztywnych. Klient, ochroniarz i jedna kurwa ewakuowali się oknem, zanim straż zdążyła podstawić im poduszkę. Druga dziwka spaliła się żywcem przykuta kajdankami do łóżka.
- Straszne - mruknął Kurkiewicz.
- To prawda, ale co sądzisz o tym wszystkim? - Alef szerokim gestem ogarnął leżące gazety i radio na półce.
- Tak bywa. Prawo serii.
- Co ty nie powiesz, doktorku! - parsknął Alef. - A mógłbyś nie używać przy mnie takich pseudo wyjaśnień i innych myślowych wytrychów? Zdawało mi się, że w ostatnim czasie trochę pogłębiłem ci światopogląd.
- Demon?
- Doskonale, drogi Watsonie! Teraz musimy go tylko zlokalizować i pogonić z powrotem w diabły, zanim popłacze nam więcej linii świata.
- Sądzisz, że to nie koniec?
- Wyraźnie się rozkręca. Teraz może być dyskoteka, sala kinowa, cysterna z propanem-butanem wjeżdżająca w szkołę albo klasyka w stylu płonący wieżowiec. Pamiętaj jednak, że tu nie ma żadnych reguł i nie może być. Jedynym schematem, w jaki mogą wpisywać się te zdarzenia, jest schemat psychozy.
- Zatem?
- Pora rozruszać percepcję!
- Twoje neuroleptyki przestaną działać za jakieś dwanaście, osiemnaście godzin.
- Nie łykam ich od wczoraj rana. Wszystkie dawki poszły do kibla.
- Czyli już...?
- Tak. Te tęczowe chomiki są naprawdę bajeranckie. Sam szczyt politycznej poprawności!
- Gdzie je widzisz?
- Przeważnie na własnych przedramionach, trochę na pościeli. Ty masz teraz na szyi turkusowego węża...
Kurkiewicz odruchowo pomacałsię po dekolcie. -1 kto tu ma delirium? - roześmiał się Alef.
- Nie przeszkadza ci to? - spytał Adam zmieszany.
- Przyzwyczaiłem się nie zwracać uwagi na nieistotne halucynacje, kwestia wprawy. Zresztą to całkiem miłe zwidziątka.
- Zawsze miłe?
- Przeważnie. Właśnie dlatego, z zasady staram się zachowywać dobry humor. Najgorzej to mieć pretensje do świata, coś na sumieniu lub czegoś się bać, wtedy przychodzą te najpaskudniejsze i co gorsza, nie są to już tylko omamy.
Kurkiewicz wzdrygnął się.
- Chodźmy załatwić twoją wypiskę - powiedział, siląc się na spokój.
- Co tam chowasz za pasem?
Przed chwilą wyszli z windy na taras widokowy Pałacu Kultury, ponieważ Alef uznał, że potrzebuje objawień panoramicznych. Teraz bez słowa uchylił połę kurtki. Kurkiewicz zdębiał.
- Srebrny młotek?!
- Mówiłem, że używam też sprzętu większego kalibru niż szpilka. Mam i bejzbola ze srebrną głowicą, ale za ciężki, więc został w domu. Już nie to zdrowie i siły, ale jak ty się sprawdzisz, mogę pożyczać...
- Oddaj mi to natychmiast! - syknął Adam. - Tego brakowało, żeby naćpany deliryk ganiał po mieście z młotkiem!
- A niby czym mam przyklepywać linie świata? Nie panikuj, doktorku, ja nie robię ludziom krzywdy. Nie ja...
- Boże! W co ja się wpakowałem... Alef popatrzył na niego z troską.
- Znowu ci gorzej ?
- Mnie?!!! - wykrzyknął Adam, tracąc panowanie nad sobą. Obejrzało się kilka osób.
- Ciszej - mruknął Alef. - Nie bądź taki nawiedzony. - Odszedł za załom muru i dyskretnie wypił zawartość buteleczki po syropie od kaszlu. Potem oparł się o ścianę i zapatrzył się w dal. Kurkiewicz stanął obok, przygryzając wargi. Czuł się kompletnie zagubiony. Polegał tylko na intuicji, która wbrew rozsądkowi nakazywała mu być tutaj i nie przeszkadzać.
Wzrok Alefa stawał się coraz bardziej nieobecny, a jego oczy gorączkowo przepatrywały horyzont. Co też on może tam widzieć? Adam zaczął szukać w pamięci skutków działania narkotyków, które zażył Alef. Meskalina zwiększała natężenie postrzegania barw i dźwięków, łącząc je ze sobą w zmysłowe synterezje, oraz powodowała jaskrawe wizje krajobrazów i budynków, dając w sumie sceny znane z obrazów Witkacego. Ponadto zmieniała poczucie czasu, który zaczynał płynąć skokami, a w przestrzeni następowały zmiany bez widocznego ruchu przedmiotów i osób. Natomiast psylocybina wydobywała z pamięci zapomniane przeżycia i wspomnienia, zmieniała poczucie własnego ciała, rozszerzając je lub rozdwajając. Wspólne dla obu narkotyków były zmiany upływu czasu...
Ktoś zawołał z boku, pokazując ręką coś w oddali, i Adam spojrzał w tamtą stronę. Palił się dach kamienicy, daleko na południowym zachodzie, to musiał być Mokotów. Były płomienie i dym, ale nie było widać żadnych przejawów akcji straży. Pewnie z powodu odległości, ale to znaczyło, że pożar jest naprawdę duży. Chwilę później gęsty słup czarnego dymu pojawił się nad Wolą. Paliło się zdecydowanie bliżej, ale nie było widać co.
- Tak! - wydyszał nagle Alef. - Chodź do mnie! Czekam na ciebie...
Kurkiewicz odruchowo chwycił go za ramię i zamarł. Ciało towarzysza przypominało w dotyku drewno. Psychodeliczny stuppor sprawił, że stało się twardsze niż stężałe zwłoki.
Tymczasem przed oczami Alefa tasowały się domy, zapadały pod ziemię biurowce, rozwijały i nakładały wstęgi ulic. Patrzył na wskroś przez zmieniające się alternatywne historie miasta. Potem z ciała Alefa wyłonił się sobowtór, który zabrał ze sobą jego wzrok, przeniknął przez balustradę i siatkę ochronną i lekko zstąpił z tarasu widokowego na ziemię. Ruszył przed siebie, uważnie rozglądając się wokół. Domy i ulice przestały szaleć, ustabilizował się jakiś stan architektury i topografii, którego nie rozpoznawał. Było tu dużo śpiewających neonów, niektóre z nich zaczynały fałszować i wybuchały jak fajerwerki, rozsiewając wokół iskry szczebioczące dziewczęcymi głosami.
Ludzie nie byli istotni, przypominali kłęby dymu, przechodził przez nie, a one się rozwiewały. Konkretny był tylko jeden z przechodniów - człowiek posiadający z obu stron ciała plecy i potylicę. Gdy Alef skupił na nim uwagę, ten natychmiast, bokiem jak krab umknął w najbliższą przecznicę. Zniknął w niej, ale pozostawił za sobą płonący ślad rozlanej benzyny. Płomienie miały czarne obwódki...
- Schodzimy - całkiem przytomnie powiedział Alef do Adama.
- Zaprowadź mnie do windy, tylko nie puszczaj samego, bo nic tu nie widzę.
- Cholera, straciłeś wzrok?!
- Nie, po prostu patrzę teraz gdzie indziej. Widzę kłopoty, ale nie histeryzuj, delirium w normie...
- Szlag by to!
- Nie wprowadzaj dodatkowych zakłóceń. Wyprowadź mnie stąd. Potem powiem co dalej. No już!
Ruszyli do windy. Martwego wzroku Alefa nie dało się ukryć, zwracał powszechną uwagę.
- Jak można przyjeżdżać tu po pijaku?! - wybuchła gniewem stara kobieta.
- Proszę wybaczyć, kolega cierpi na epilepsję - odpowiedział Adam. - Musiał zażyć lekarstwo, by uniknąć ataku.
- Brawo, partnerze, zaczynasz się przydawać - mruknął Alef.
- Ale następnym razem lepiej weź dla mnie ciemne okulary.
Wokół nich zrobiło się pusto. Zjechali z tarasu pustą windą w towarzystwie spanikowanej windziarki. Na pewno bałaby się mniej, gdyby Kurkiewicz powiedział, że jest lekarzem, ale była to teraz ostatnia rzecz, do której miał ochotę się przyznać.
- Co się dzieje? - zapytał Adam, gdy znaleźli się na placu Defilad.
- Odnalazłem go; ale uciekł i teraz chce mnie wciągnąć w pułapkę.
- Aha...
- Przestań się zgrywać, tylko pomóż. Musimy odblokować mojego sobowtóra, który ma mój wzrok.
- Grunt to logika. Chcesz iść do okulisty? - spytał Kurkiewicz bliski histerycznego śmiechu. Cóż właściwie go powstrzymuje?
- Tędy! - zirytował się Alef i pociągnął Adama.
- Uważaj, masz murek!
- Chrzanię marmurki! Ty jesteś od takich drobiazgów.
- Dobra już, dokąd idziemy?
Alef nie odpowiedział, tylko przeholował Adama w poprzek Alei Jerozolimskich, ignorując przejścia dla pieszych i nie przejmując się ruchem ulicznym w godzinie szczytu. Kiedy przy akompaniamencie klaksonów, wyzwisk oraz jednego dzwonka tramwajowego dotarli na drugą stronę, Kurkiewicz przejrzał się w najbliższej szybie wystawowej, by sprawdzić, czy nie osiwiał.
- Nie tędy! - Alef stanął jak wryty. - Oddaliliśmy się... Pod Adamem ugięły się kolana.
- Wracamy?
- Nie, musimy wejść na dach! - Alef ruszył w kierunku najbliższej bramy. Wydawało się, że znów widzi, bezbłędnie odnalazł klatkę schodową.
- Panowie do kogo? - rutynowo zareagował cięć.
- Odbywamy podróż szamańską - oznajmił Adam. Było mu wszystko jedno.
- Piąte piętro, lokal dwudziesty czwarty - rzeczowo poinformował cięć i wrócił do zamiatania.
- Brawo, zaczynasz myśleć pozytywnie! - rzucił Alef, przeskakując po dwa stopnie. Dalej, przestań się opierać i pozwól się nieść liniom świata...
- Ty widzisz?
- Nie trzeba widzieć schodów, by po nich biec. Wzrok odzyskam na dachu, on tam jest...
Spokojnie, rzekł sobie w myślach Kurkiewicz. Nie oszalałem. Jestem abstynentem, niczego nie zażywałem, więc nic mi nie jest. Towarzyszę oszołomionemu człowiekowi, pilnując, aby nie stało mu się nic złego. Towarzyszę oszołomionemu człowiekowi, pilnując, aby...
Tak dotarli na piąte piętro. Na drzwiach mieszkania z numerem dwadzieścia cztery wisiała tabliczka z napisem: "Europejska Akademią Kultów Pierwotnych i Szamanizmu" oraz logo - dwie skrzyżowane dzidy w kręgu unijnych gwiazdek. Poniżej zaś, drobniejszą czcionką: "Dziekanat czynny..." i doklejona kartka z informacją: "Sala obrzędowa piętro wyżej". Kurkiewicz przystanął zaaferowany, ale Alef bezceremonialnie pociągnął go na górę. Sala obrzędowa okazała się zaadaptowanym strychem. Dobiegały stamtąd odgłosy bębna. Drzwi były otwarte.
- Panowie na kurs tańca duchów? - zapytała recepcjonistka ubrana zgodnie z najnowszymi trendami mody etnicznej, w sukienkę z dużą ilością frędzli oraz naszyjnik z muszli błotniarki stawowej i pestek brzoskwini. Nie wiedzieć czemu, Kurkiewicz poczuł się lepiej.
- Panowie się spóźnili! - stwierdziła z wyrzutem. - Inni ćwiczą już prawie pół godziny. Czy mają panowie opłacone czesne? Mogę prosić nazwiska?
- Kontrola przewodów kominowych! - oznajmił radośnie Adam.
Alef bez słowa ruszył w głąb strychu.
- Ależ nie teraz! - obruszyła się panienka. - Nie wolno zakłócać transu!
- No właśnie... - Alef przystanął, zwrócił na nią swoje puste i martwe oczy. Recepcjonistka zamarła z rozdziawionymi ustami. - A wy mi właśnie to zrobiliście... - wycedził z pasją. - Dotykacie rzeczy, o których nie macie pojęcia!
- Nasza Akademia ma europejski certyfikat zgodności - oznajmiła z powagą panienka, odzyskując rezon. - Proszę stąd wyjść i uzgodnić termin kontroli w dziekanacie.
Alef wyciągnął srebrny młotek i wpadł do sali ćwiczeń.
- Ja wam dam europejski certyfikat... Kurkiewicz i recepcjonistka pobiegli za nim.
Było tam około dwudziestu osób. Różnej płci i wieku. Mieli na sobie dresy, na głowach korony z sitowia oraz natchniony wzrok. Pośrodku kręgu pomocnik wystukiwał rytm na bębenku typu tam-tam, a sam szaman-instruktor demonstrował obok figury choreograficzne. Alef bez wahania dopadł dobosza i uderzył go młotkiem w głowę. Cios nie był mocny, raczej symboliczny,. Kurkiewicz zarejestrował ten fakt z profesjonalną biegłością, ale ofiara Alefa legła w epileptycznych drgawkach. Recepcjonistka wrzasnęła przeraźliwie.
- Zły duch! - zawył instruktor rozedrganym głosem i rzucił się do ucieczki.
Wybuchła panika. Adam uznał, że śni, i bezmyślnie patrzył na Alefa, który z furią masakrował młotkiem regał z kolekcją tykw, glinianych dzbanów i obrzędowych masek. Nikt nie próbował go powstrzymać.
Po kilkunastu sekundach oszołomienia w Kurkiewiczu ocknął się lekarz. Przypadł do wijącego się w drgawkach epileptyka z zamiarem udzielenia pierwszej pomocy. Przytrzymał mu głowę, zaczął rozglądać się za czymś nadającym się do włożenia między zęby, ale nagle oczy chorego rozwarły się szeroko i zobaczył w nich...
TO!
Kurkiewicz zamarł, oblewając się zimnym potem. Dobosz wyrwał mu się, wyszczerzył zęby i z okropnym charkotem rzucił się, próbując wgryźć się Adamowi w twarz. Ten nie zdołał nic zrobić, aby tego uniknąć.
Alef zareagował błyskawicznie i precyzyjnie. Z półobrotu, nie patrząc, walnął opętanego młotkiem w skroń. Tym razem naprawdę mocno, ale napastnik nie stracił przytomności, tylko odskoczył od Adama, zawarczał jak pies i na czworakach wybiegł z sali.
- Zamknij drzwi! - rozkazał Alef i wrócił do przerwanego zajęcia. Metodycznie rozbijał teraz na miazgę jakąś paskudnie wykrzywioną maskę.
Adam z pustką w głowie posłusznie pobiegł do recepcji. Nie było tu już nikogo. Tylko klatka schodowa rozbrzmiewała tupotem i krzykiem. Kurkiewicz zatrzasnął okute blachą drzwi, przesunął wewnętrzne zasuwy zamków typu gerda i ciężko oparł się o biurko recepcjonistki. Nie mógł dojść do siebie.
- Pomóż mi! - dobiegł go głos Alefa. Adam wrócił do głównej sali.
- Musiałem usunąć zakłócenia - wydyszał Alef, siadając ciężko na podłodze. - Znów nic nie widzę...
- Co robimy? Od zewnątrz tych drzwi nie otworzą, ale i my mamy odciętą drogę - spytał Kurkiewicz, dziwiąc się własnej rzeczowości.
- Znajdź wejście na dach, musi tu gdzieś być - mówił Alef, wyraźnie tracąc siły. Wyprowadź mnie na dach... ale syf...
- stęknął - cała ta przestrzeń to po prostu gardziel wampira... Pospiesz się!
Kurkiewicz sprawdził cały lokal. Przejście na dach faktycznie było niewątpliwie używane, ale zamknięte na kłódkę. Wrócił do recepcji i przeszukał biurko. W szufladzie znalazł klucze. Pasowały. Bez zwłoki wyprowadził Alefa na dach, po czym stwierdził, że skobel klapy dachowej zamocowany jest na tyle luźno, że pod uchyloną klapę da się wcisnąć rękę i zatrzasnąć kłódkę z zewnątrz. Zrobił to, po czym z mściwą satysfakcją wrzucił klucze do najbliższego komina.
- Chata pusta i pozamykana od środka! - oznajmił triumfalnie, siadając obok Alefa. - Mają dowód, że jesteśmy duchami. Co z tobą?
- Nic. Muszę uspokoić wizje. Nie masz pojęcia, co nas opadło.
- Teraz mam. - Kurkiewicz aż się zatrząsł. - Znowu widziałem...
- A zgadnij, co ja widziałem, istne pandemonium! Zobacz.
- Alef podwinął lewy rękaw. Na przedramieniu widać było siny ślad ugryzienia.
- Pies? - zdumiał się Adam. - Tam przecież nie było żadnego psa! -Przyjrzał się uważniej. - Skóra nigdzie nie jest wgnieciona... To stygmat. Masz psychozę stygmatyzującą!
- Ładnie powiedziane - westchnął Alef. - Na wszystko jest uczona nazwa, etykietka, klasyfikacja i sprawdzony schemat terapii. Żeby przypadkiem za dużo nie myśleć.
- Przepraszam.
- Nie szkodzi.
Zapatrzyli się na pozałamywane tarasy dachów, błyszczących w słońcu i pokrytych łatami cieni, porośniętych technologicznym gąszczem kominów, anten, wywietrzników, piorunochronów, pomiędzy którymi i obok których wzrok ześlizgiwał coraz dalej w nieskończony błękit nieba.
- Miły widok - odezwał się odprężony Adam. - Taki odrealniony...
- Właśnie. Ilu widzisz samobójców? -Słucham?!
- Jest ich trzech, w tym jedna kobieta, właściwie dziewczyna. Wszyscy wiszą nieruchomo tuż za krawędzią dachu, dokładnie tam, gdzie zdali sobie sprawę z nieodwracalności własnego kroku. Ciało poleciało w dół, a dusza pozostała w zawieszeniu nad miejscem śmierci. Wokół nich krążą jakby takie małe, czarne ptaki. A teraz ona do nas macha...
- Niech cię! Potrafisz zadbać o nastrój.
- Wcale nie musisz przejmować się konfabulacjami deliryka. Gdzieś w dole jeden raz krótko zawyła syrena.
- Zdaje się policja dojechała. Mamy jeszcze trochę czasu, ale pora się zbierać.
- Musimy uwolnić sobowtóra i odzyskać mój wzrok. - Alef wstał.-Tędy!
- Uważaj, komin!
- Prowadź.
Poszli dachami, mijając pełne chłodnych cieni, kwadratowe studnie podwórek. W paru miejscach napotkali otwarte wejścia na strych, jednak nie wzbudziły one zainteresowania Alefa. Dopiero gdy zbliżyli się do krańca całego kwartału, Alef bez słowa wskazał jeden z włazów, po czym pociągnął Adama za końcówkę ściany szczytowej.
- Płomienie z czarnymi brzegami... - wymruczał, kuląc się. - Zaczynam widzieć... Zasadzka! Czeka!
- Co mam robić?
- Będziesz wiedział, masz! - Alef wcisnął mu swój srebrny młotek. - Ja wchodzę później, ty obchodzisz...
- Jak?!
- Tamten piorunochron - pokazał przez ścianę, jakby była ze szkła. - Zsuniesz się po nim piętro niżej i wejdziesz oknem.
- Skąd wiesz, że tam jest okno?
- Mój sobowtór je widzi. Idź i uważaj. Linie świata są bardzo napięte. Tędy! - Popchnął Adama w prawo.
Kurkiewicz poszedł okrężną drogą, minął kępę kominów i zobaczył piorunochron. Z miejsca, gdzie o nim mówili, nie było sposobu go dostrzec, ale zawsze można uznać, że Alef widział to miejsce wcześniej... Stalowa linka piorunochronu biegła ponad kolejną ścianą szczytową i opadała w dół. Adam spojrzał tam i przełknął ślinę. Następny dach znajdował się pięć metrów niżej, a na dodatek był spadzisty... Okno, a właściwie pusta dziura po strychowym świetliku, było jakieś półtora metra nad granią obu spadów. Piorunochron zbiegał dokładnie w przeciwną stronę, w kierunku gzymsu nad ulicą. Zejść na niższy dach było łatwo, jednak potem należało się wspiąć na jego szczyt i aby dosięgnąć świetlika, stanąć na nim jak na ostrzu noża.
Stanowczo nie należało się nad tym zastanawiać! W przeciwnym razie rozsądek, spacyfikowany wydarzeniami ostatnich dwudziestu minut, mógł znów dojść do głosu. Kurkiewicz bez namysłu zsunął się na drugą stronę muru i zaczaj opuszczać po lince piorunochronu. Nie miał doświadczenia wspinaczkowego, na dodatek pod jego ciężarem dwa haki wyskoczyły ze ściany, ale nadrobił to desperacją. Potem rozpłaszczony jak żaba, czepiając się podstaw anten, mozolnie popełzł w górę stromizny pokrytej chybotliwymi, czerwono-burymi łuskami. Dotarł do szczytu, o dziwo nie strącając żadnej dachówki, ale kiedy uświadomił sobie, że teraz musi stanąć wyprostowany na tej niepewnej, ceglanej grani i podnieść ręce do góry, doszedł do wniosku, że jednak usiądzie tu sobie i spokojnie zaczeka na straż pożarną. A kiedy wszystko się skończy, zmieni specjalizację i zostanie rentgenologiem, ortopedą lub dermatologiem - byle w żaden sposób nie mieć już do czynienia z ludźmi ze zmienionym stanem świadomości!
Nieokreślony stukot z okienka nad głową sprawił, że znów wziął się w garść. Pomyślał, że jeśli zawiedzie, to straż, gdy tu przyjedzie, w pierwszej kolejności zajmie się gaszeniem pożaru, a dopiero potem zdejmowaniem z anteny wędzonego anestezjologa oraz wygrzebywaniem zwłok z pogorzeliska... W przebłysku natchnienia Adam podważył trzonkiem młotka jedną z półokrągłych szczytówek, zyskując w ten sposób niewielkie, lecz stabilne oparcie dla stóp. Wstał, wsunął młotek za pasek, podciągnął się i z wysiłkiem przecisnął przez świetlik.
W nos wwiercił mu się swąd zastarzałych gołębich odchodów. Wszędzie było tego chyba z dziesięć centymetrów grubości. Zawieszony w powietrzu kurz, złożony w większej części z suszonych wydalin ptasich roztoczy, można było kroić nożem. Klnąc w duchu ten syf, Adam skulił się w kącie i czekał, aż oczy przywykną do mroku. Docierało do niego, że panuje tu nienaturalna cisza. Nie było gruchania ani trzepotu skrzydeł. Wszystkie gołębie, jakie miał w zasięgu wzroku, były martwe, i to od dawna.
Znów rozległ się stukot, gdzieś w głębi strychu, a potem doleciała Adama woń denaturatu. Ktoś stąpał w ciemności...
Kurkiewicz ruszył chyłkiem naprzeciw. Krył się za przewodami kominowymi i stertami rupieci, które zgromadzono tu w ilościach urągających przepisom przeciwpożarowym. Smugi światła wpadające przez szczeliny pod okapem grzęzły w kurzu falującym jak szary budyń, rozpraszały się i gasły, zanim dotarły do podłogi. Adam mijał te mętne strugi z irracjonalnym uczuciem, że jak którejś dotknie, to się ubrudzi. Smród denaturatu przybierał na sile, do odgłosu kroków dołączyło mamrotanie. Wreszcie zobaczył.
Drobny mężczyzna chodził w kółko, zataczając krąg o średnicy trzech, czterech metrów. Nie miał na to dość miejsca, na dodatek wciąż tracił równowagę,'więc co chwila przewracał lub potrącał jakieś przedmioty. Hałasom towarzyszyła monotonna litania przekleństw. Adam podkradł się bliżej, po czym zamarł z wrażenia. Ten człowiek był skrajnie złachmanionym, wycieńczonym żułem i cały wręcz ociekał denaturatem. Musiał wylać na siebie ze trzy butelki, kolejną trzymał w lewym ręku i niezbornymi ruchami chlustał z niej na siebie i wszystko wokół. W prawej dłoni ściskał zapalniczkę jednorazówkę.
- ...kurwy spalić, kurwa spalę, w dupę jebanych spalić, wszystkich kurwa, w chuj spalić, niech kurwy palą... - trwał niekończący się bluzg. Człowieczek na ustach miał pianę, wargi czarne i, na ile dało się to stwierdzić w tym oświetleniu, twarz zupełnie siną. Ostatnie stadium letalnego zatrucia alkoholem... ocenił Adam. Jak on może ustać na nogach?
Profesjonalne zdumienie było niczym wobec tego, co ujrzał teraz. W środku kręgu zakreślanego przez krążącego degenerata ktoś czekał... Nie! Niemożliwe! Kurkiewicz potrząsnął głową. Falujący w słabym świetle kurz układał się w zarys ludzkiej postaci unoszącej się nad podłogą... Co więcej, sylwetka wyraźnie przypominała Alefa...
Adam zacisnął zęby. To tylko gra wyobraźni! Musiałeś nawdychać się oparów denaturatu... Weź się, Adaś, w garść i ratuj człowieka! Trzeba zabrać mu tę zapalniczkę, ale jak?! Jak zaczniemy się szarpać, też nasiąkniesz tym świństwem! Starczy jeden ruch palca i będą dwie żywe pochodnie... Trzeba mu ją wytrącić młotkiem! Za pierwszym razem! Drugiej próby nie będzie...
Kurkiewicz sprężył się do skoku, wypatrując sposobności. W tym momencie pojawił się Alef. Szedł, macając przed sobą jak ślepiec i robiąc jeszcze większy rumor. Przewrócił się dwa razy, ale nie zgubił drogi. Szedł dokładnie na spotkanie swojego sobowtóra. Wreszcie przystanął trzy kroki przed chodzącym w kółko pijanym szaleńcem, który zdawał się go nie dostrzegać.
- No to mamy pat - powiedział Alef dziwnie uroczystym tonem. - Muszę odzyskać mojego sobowtóra, ale jak wejdę w ten krąg, aby się z nim połączyć, ten poczciwiec tu wszystko podpali. Wiem o tym, więc nie wejdę. Z drugiej strony, nasz przeciwnik zbyt zaangażował się w tę zasadzkę, wlazł w ciało, które mocno go ogranicza, i póki się nie uwolni, nie może zrobić nic innego. Ty, doktorze, niczego nie próbuj, bo to nie jest już człowiek, i będzie szybszy, niż myślisz...
Kurkiewiczem najbardziej wstrząsnął fakt, że towarzyszący ostatnim słowom, odpychający gest wykonał nie Alef, lecz jego cień unoszący się w kręgu. Pełnoobjawowa psychoza z urojeniami i omamami, zdiagnozował się Adam. Po prostu zwariowałem!
- Słyszę twoje myśli, doktorze - oznajmił Alef. - Tak, obaj jesteśmy już obok rozumu, choć z innych powodów. Ty, ja i nasz wróg uwikłaliśmy się we wspólny trans. Odłóż ten młotek. Srebrna broń jest teraz nieprzydatna.
- Kim ty właściwie jesteś? - zawołał Adam.
- Twoim bezimiennym przewodnikiem.
...spalę was, skurwysyny, wszystkie kurwy, co do jednej...
- Przewodnikiem...? Dokąd? Czekaj... Rozumiem! Ja zginąłem w tym napadzie! Albo leżę nieprzytomny w szpitalu i wszystko mi się śni!
Alef roześmiał się cicho.
- To nie horror klasy B, doktorku, tylko prawdziwa rzeczywistość w całej swojej poszerzonej okazałości. Chcesz logiki? Ile razy mam ci powtarzać, że to się musi dziać poza wszelką logiką. Podstawowa zasada brzmi: rób, co chcesz, lecz nie zostawiaj świadków zdrowych na umyśle...
...skwierczeć, kurwa, w ogniu...
- Co tu się dzieje naprawdę?! - gorączkował się Adam. - Gdyby teraz ktoś wszedł, co by zobaczył?
- W tym rzecz, że nie wejdzie. Im bardziej odchodzimy od reguł naszej szarej codzienności, tym mniej pozostaje dowodów. To po prostu kolejna wersja zasady nieoznaczoności...
- Jak się z tego wywikłać?
- Dobre pytanie, partnerze. Odpowiedzią jest czas. Żadna anomalia nie może trwać za długo.
- Więc mamy czekać? Na co?!
- Aż ugięte linie świata znów się rozprostują i pobiegną w swoją stronę. Aż coś się wydarzy.
- Czyli aż on spali tę rupieciarnię razem z nami?!
- To jedna z możliwości. Mówiłem, że mamy pat. Nie możemy odejść, musimy czekać...
- O nie, ja się wypisuję! - wybuchnął Adam i sięgnął do kieszeni. - Wziąłem to dla ciebie, na wszelki wypadek, gdybyś za bardzo odleciał. - Triumfalnie potrząsnął pojemnikiem. - Znosi halucynacje i urojenia, a skoro to ja je mam, więc... - Wysypał na dłoń trzy czerwone tabletki, wrzucił do ust, rozgryzł i przełknął z wysiłkiem.
Alef milczał. On i jego sobowtór wpatrywali się w Kurkiewicza. Opętany żul nadal monotonnie robił swoje.
Adam usiadł wygodniej, opierając się plecami o przewód kominowy. Czekał, aż neuroleptyk zacznie działać. Kwadrans? Może pół godziny... Zaufać nauce... Muszę koniecznie zaufać nauce. Jakby zaczęło się palić, wycofuję się tak jak wszedłem, z powrotem na tamten dach, jest niżej, więc powinien zająć się później, jakoś to będzie...
Nie poczuł nic szczególnego. Degenerat z zapalniczką po prostu przewrócił się nagle i zamilkł. Nie było w tym nic dziwnego, zważywszy jego stan i prowokujące zawroty głowy, uparte chodzenie w kółko. Padając, upuścił zapalniczkę, która zawieruszyła się w jakiejś szparze. Potoczyła się w bok porzucona butelka z resztką denaturatu.
Alef wszedł w otwarty krąg, wzniecając dodatkowy tuman kurzu.
- Brawo, partnerze! - zawołał. - Grunt to intuicja! Kurkiewicz zignorował go i przypadł do leżącego. Przewrócił
go na wznak, sprawdził oddech, tętno i zamarł. Sprawdził znowu, poczuł, że jeżą mu się włosy na głowie. Ten człowiek nie żył! Od dobrych kilku godzin! Może nawet od kilkunastu, choć doktor Adam czuł na dłoniach przenikliwie chłodną wilgoć parującego denaturatu...
Nie! Kurkiewicz postanowił w to nie uwierzyć. To kolejna halucynacja! Trzeba to raz na zawsze przerwać! Znów wyjął lekarstwo, żując kolejne tabletki, czekał, aż trup zmartwychwstanie.
- ...o...ruszanie ...t...rupów to bardzo ...sorbuj...ące ...jecie... - Alef zaczął nagle mówić niezbornie.
Powinien bełkotać i bełkocze, myślał Kurkiewicz z przeraźliwą racjonalną jasnością, która wydawała się teraz szczytem absurdu. Na strychu jednej ze starych warszawskich kamienic niezidentyfikowany, bezdomny alkoholik zapił się denaturatem na śmierć - myśli same układały notatkę prasową. Zwłoki zostały znalezione przez... Adam zamarł. Powinien wezwać policję, ale co im powie? Jak wytłumaczy obecność i stan Alefa?
Neuroleptyk działał jednak coraz lepiej, zmuszając Kurkiewicza do nieludzko logicznego myślenia. Uważnie obejrzał trupa, oceniając stopień wychudzenia i wycieńczenia zmarłego, odwadniający wpływ alkoholu oraz suchość otoczenia. Jak go tu zostawimy, ulegnie mumifikacji, stwierdził chłodno. Tak samo jak te martwe gołębie... Całkowity brak zagrożenia sanitarnego. Niech sobie schnie!
Alef usiadł ciężko, wyraźnie tracił siły. Po okresie pobudzenia zaczynał się zjazd. Adam zostawił trupa i pomógł towarzyszowi wstać. Dobre pół godziny, błądząc wśród kurzu i gratów, szukali wyjścia na klatkę schodową.
Powiało z niej lodowatym chłodem.
- Wrócił... próbuje jeszcze raz... - oznajmił Alef, kurczowo czepiając się poręczy. - Ja jestem za słaby, a ty już poza... Niedobrze...
- To tylko przeciąg - odparł beznamiętnie Adam. - Chodź, pomogę ci zejść po schodach.
- Masz młotek?
- Nie oddam ci go. O, jest winda!
- Proszę... tylko nie windą... Urwie się albo stanie...
- Dobrze, pójdziemy, jeżeli to zmniejszy twoje obawy, ale uprzedzam, że schodzenie po schodach bardziej cię zmęczy.
- Postaram się... muszę...
- Powinieneś wziąć lekarstwo. Poczujesz się lepiej. Zaczekaj, dam ci...
- Nie!
- To dla twojego dobra. Naprawdę!
Alef odepchnął Adama i rzucił się w dół po schodach, desperacko łapiąc równowagę. Kurkiewicz schodził za nim nienaturalnie szybko, milczący, wyprostowany. Z łatwością nadrabiał dystans. Alef musiał stale przyśpieszać, ostatnie dwa piętra były niemalże kontrolowanym spadaniem. Rozpędzony i rozkojarzony minął parter i pognał dalej schodami do piwnicy. Kiedy poznał swój błąd i zdołał zahamować, było już za późno na odwrót. Adam odciął mu drogę, chwycił go za ubranie na piersiach i popchnął w dół, w ciemność. Tym razem Alef nie zdołał ustać.
- Chodź, dam ci lekarstwo... - zasyczał przeciągle Kurkiewicz. - Dobre lekarstwo... Poczujesz się lepiej, a potem sobie coś podpalimy. Mam zapałki!
Alef poderwał się, próbując ukryć w jakimś ciemnym kącie, ale Adam działał pewnie, jakby miał noktowizor. Chwycił uciekiniera za kołnierz i przydusił do ściany.
- Po pierwsze, nie szkodzić... - Siłą rozwarł mu usta. - Ale każdemu wolno przedawkować...
Alef szarpał się desperacko, ale nie miał dość siły, by wyrwać się zdrowemu, dorosłemu mężczyźnie. Usłyszał stukot odpadającej pokrywki i poczuł w ustach wylot fiolki z psychotropem. Adam jedną ręką rozwierał mu szczęki, drugą przytrzymywał za nos.
- Będzie ci ciepło - zapewnił Kurkiewicz.
Alef namacał tkwiący za jego pasem młotek, wyrwał go i uderzył...
Siedział długo, wiele godzin, w całkowitej ciemności, w jakiejś bocznej odnodze piwnicznego korytarza, trzymając na kolanach głowę Adama. Świadomość falowała leniwie, przypływając i odpływając. W chwilach rozjaśnienia umysłu cieszył się, że jest po wszystkim. Czarni żołnierze powychodzili ze ścian i stanęli kręgiem wokół nich. Alef patrzył na zjawy tak obojętnie, jak one na niego. Leniwie odganiał włochate, świecące fioletowo pająki, łażące po twarzy Adama. Kurkiewicz jęknął i dotknął czoła.
- Co się stało?! - zapytał, siadając z wysiłkiem. Alef nie odpowiedział.
- Ależ mam guza! Uderzyłem się? Straciłem przytomność? Nie pamiętam...
- To normalne - rzekł głucho Alef.
- Co niby ma być normalne?
- To wszystko, co ci mówiłem.
Warszawa, czerwiec 2005
Konrad T. Lewandowski
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 10 misja animal planetNF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotówNF 2005 10 ujrzeć gwiazdyNF 2005 10 dzień strachuNF 2005 10 mater tenebraumNF 2005 10 kłopotliwe pytaniaNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 02 siła wizjiNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierci2005 10 084133 set9NF 2005 12NF 2005 06 dęby2005 10 23NF 2005 08 twórcaNF 2005 02 tatuażNF 2005 02 podróżnicy2005 10 111139 set8?[1]więcej podobnych podstron