PETER CHEYNEY
Kat się
niecierpliwi
(Kat czeka niecierpliwie)
The Urgent Hangman
TŁUMACZYŁ
ROBERT STILLER
1
Spójrz, jak się skręca i wije
i w zgubnej cieśni krzywi.
Kochana, zmacaj szyję,
twój kat się niecierpliwi.
2
ROZDZIAŁ 1
Wchodzi pan Callaghan
Callaghan skręcił w Chancery Lane. Zimny podmuch
wypadł mu naprzeciw, rozwiał poły przybrudzonego płaszcza
i smagnął deszczem przez wytarte nogawki.
Był szczupły. Miał metr siedemdziesiąt osiem wzrostu,
siedem i pół pensa w kieszeni oraz ciężki kaszel nałogowego
palacza. Ramiona jego były trochę przydługie w stosunku do
wzrostu, a twarz zaskakująca.
Za taką twarzą dwa razy się obejrzysz, jeśli pierwszy
raz cię zmyliła. Oczy szeroko rozstawione ponad długim,
dość wąskim nosem, barwy jasnego turkusu i prawie nie
mrugające. Twarz długa, ostry podbródek. Był zawsze
dokładnie ogolony, a kobiety lubiły kształt jego ust z
przyczyn sobie najlepiej wiadomych.
Z wyjątkiem twarzy wyglądał jak każdy inny
Londyńczyk. Ubranie całkiem zwykłe i starannie utrzymane.
Trzewiki znoszone, jeden z nich wymagał naprawy.
Callaghan nie przejmował się zbytnio takimi drobiazgami. W
tej chwili zaprzątnięty był sprawą zaległego czynszu za swoje
biuro.
Deszcz przemoczył mu już na wylot rondo miękkiego
czarnego kapelusza. Czuł mokrą pręgę na czole. Pod
kapeluszem jego czarne, gęste, zmierzwione włosy też były
wilgotne.
Kiedy skręcał na rogu, autobus wyjeżdżający z
Holbornu obryzgał mu trzewiki strugą rzadkiego błota.
3
Poszedł prędko lewą stroną Chancery Lane, chroniąc
się od wiatru pod bankiem Safe Deposit. Pomacał w kieszeni
płaszcza, wyjął paczkę Playersów, zobaczył, że jest pusta,
rzucił. Zaczął kląć, spokojnie, płynnie i metodycznie. Klął z
całą zawziętością, z każdego wyrazu wydobywając jego
pełną treść, z satysfakcją odnajdując w myśli te słowa,
których jeszcze nie użył.
Dobrnąwszy do połowy Chancery Lane skręcił w
Cursitor Street, przeszedł z dziesięć metrów, skręcił w pasaż i
z niego chodnikiem do drzwi wejściowych. Otwarł je
kopniakiem i zaczął się piąć po schodach, przez pierwsze i
drugie piętro, aż na trzecie.
Znalazł się u brudnawych drzwi z matową szybą u
góry, gdzie widniał napis: Callaghan. Prywatne Biuro
Śledcze. Zatrzymał się i zaklął, widząc, że w biurze się
świeci.
Schował klucz z powrotem do lewej kieszeni płaszcza i
kopnięciem otworzył drzwi. Wszedł do niewielkiego pokoju,
służącego za sekretariat i poczekalnię.
Przed biurkiem maszynistki, umieszczonym koło
lewego okna, stała Effie Perkins. Odwrócona do niego
plecami przyklepywała sobie rudą fryzurę, palce jej były
smukłe, białe i pieczołowicie zadbane. Kiedy się okręciła,
Callaghan zlustrował ją od stóp do głów tym swoim
spojrzeniem, rejestrującym wszystko, od obcasów wysokich
na dziesięć centymetrów do szykownej, obcisłej spódniczki i
wyżej, do zielonych oczu. Ich spojrzenia spotkały się.
Popatrzył na zegarek.
– No i czego tu jeszcze sterczysz? – powiedział. –
Mówiłem, żebyś nie czekała. Pensja będzie w sobotę.
Spływaj. Chcę trochę pomyśleć.
Uśmiechnęła się. W tym uśmiechu potrafiła zawrzeć
4
odcień wyraźnej niechęci. Wyglądało na to, że panna Perkins
nie lubi Callaghana, bodaj czy nie dlatego, że lubi go trochę
za bardzo.
– Zdawało mi się, Slim, że lepiej będzie, jak na ciebie
zaczekam – rzekła. – Dzwoniłam dziś wieczór do Mellinsa.
Powiada, że jeśli czynsz nie będzie zapłacony do soboty, to
wylatujesz stąd. I że jeśli spróbujesz go wykantować i
zaczniesz, dajmy na to, wynosić meble, to on ci dopiero
pokaże. Mellins nie żartuje.
Powiesił płaszcz na wieszaku i ruszył ku drzwiom
gabinetu. W obuwiu mu chlupało.
– Mellinsa to ja mam gdzieś – powiedział. Głos miał
twardy, ale ze szczególnym odcieniem kruchości, co nie było
przykre dla ucha. – A ty musiałaś zostać, żeby mi to
powiedzieć, co? A może ciebie to rajcuje? Wszystkie
jesteście takie same. Wbijesz sobie coś w móżdżek i jak
wygląda, że wychodzi na twoje, to się cieszysz, nawet jeśli
sama przy tym dostaniesz w kość. No spływaj, dobrze? A jak
potrzebujesz referencji, to ja mogę zaświadczyć, że
pierwszorzędnie stukasz na maszynie, jeżeli tylko masz co, i
że posiadasz sto procent seksu, tylko nie masz go na kim
wyładować i to ci nie daje żyć, i że dostajesz trzęsionki, bo
wydaje ci się, że biuro śledcze Callaghana pójdzie pod
młotek. Otóż bardzo się mylisz. A teraz bierz dupę w troki i
zjeżdżaj.
Pchnął drzwi i podszedł do swojego biurka, które stało
na środku, przodem do wejścia. Cisnął w kąt mokry kapelusz,
usiadł i założył nogi na biurko. Przyjrzał się bacznie swojej
lewej podeszwie, grożącej odpadnięciem.
Weszła za nim i stanęła przyglądając się.
– Dlaczego nie chcesz być rozsądny, ty zadzioro? –
zapytała ściszonym głosem. – Interes diabli wzięli i ty o tym
5
wiesz. Nie bądź głupi. Masz głowę na karku, masz napęd i
jesteś obrotny. Czemu nie weźmiesz pracy w agencji
Grindella? Przynajmniej co tydzień miałbyś tę kopertę z
gotówką.
– Jak cholera – odparł. – W twoich namowach, żebym
poszedł robić dla tego parszywego Grindella, kryje się jakaś
wielka myśl, co? Mam ci powiedzieć jaka? Bo ty się do niego
przenosisz, może nie? Już od wielu tygodni zwąchałaś, że tu
bomba idzie do góry, i pomyślałaś sobie, że niegłupio byłoby
wpakować i mnie w tę nową robotę. No, a ta wielka idea,
panno Perkins? Mów, nie krępuj się. Co wymyśliłaś?
Siedział z nogami na biurku, przyglądając się jej
wyczekująco. Obejrzał ją bacznie od stóp do głów.
Spąsowiała.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Tak właśnie przypuszczałem – powiedział. – Ciągle
jeszcze rozglądasz się za jakąś bliską duszą, co, Effie? z
akcentem na wyrazie dusza?
– Żebym cię nie strzeliła w pysk – odparła Effie
Perkins – ty nędzna pokrako. Mdło mi się robi, jak na ciebie
patrzę. Od samego początku.
– Chała – rzekł Callaghan. – Z tobą jest ten kłopot, że
potrzebujesz trochę pofiglować, a tu szef stale zajęty.
Zdjął nogi z biurka.
– A teraz gadaj – powiedział. – Nie po to czekałaś,
żeby mi opowiadać o Mellinsie. Wszystko to wiem od
wczoraj. Coś innego się tu wydarzyło. Mianowicie? Przestań
teraz myśleć o swoich problemach i co byś zrobiła ze mną,
gdybyś miała mnie związanego, i wykrztuś nareszcie, o co
chodzi. A potem możesz iść i nie wracać. Czy wyrażam się
jasno?
Uśmiechnęła się. Miała śliczne zęby i wiedziała o tym.
6
Jej usta też byłyby świetne, tyle że ich kąciki ściągał w dół
wyraz niechęci. Ale oczy nie były uśmiechnięte. Spoczywały
na Callaghanie, chłodne jak lód.
Spojrzała na zegarek w przegubie.
– Jest godzina jedenasta trzydzieści – rzekła ściągając
usta – a o jedenastej piętnaście kroił się nam interes. Miała
przyjść jakaś klientka. Ktoś wydzwaniał do ciebie cały
wieczór i to tak, jakbyś na ten raz okazał się ważny.
Callaghan z powrotem zadarł nogi na biurko i przyjrzał
się jej uważnie.
– Więc dlatego się tu pałętasz – powiedział. – Chcesz
na nią rzucić okiem. Ciekawość to ciężka choroba,
nieprawdaż?
Głos mu się zmienił.
– No – spytał – kto to był i czego chciał?
Wyszła do sekretariatu i wróciła z blokiem
telefonicznym.
– Niejaki pan Willie Meraulton dzwonił najpierw o
siódmej trzydzieści – powiedziała. – Potem dzwonił o ósmej,
ósmej trzydzieści, ósmej pięćdziesiąt i jeszcze raz o ósmej
pięćdziesiąt dziewięć. Następnie telefonował o dziesiątej, a
potem o dziesiątej czterdzieści pięć. Powiedziałam, że pewnie
wrócisz przed jedenastą i że mógłby zostawić u mnie
wiadomość. Był chyba wściekły i jakby zdenerwowany.
Powiedział, że pewna dama wybiera się tu do ciebie. Jak
gdyby chciał podkreślić, że to dama. – Zawiesiła głos na
moment i zerknęła na niego z jawnie złośliwym uśmieszkiem.
– Niejaka panna Meraulton. Powiedział, że ona sama ci
wszystko wyjaśni, jak przyjdzie.
Callaghan zdjął nogi z biurka.
– Kto go do mnie skierował? – zapytał.
Wciąż z tym samym złośliwym uśmieszkiem wyrwała
7
i podarła telefonogram.
– Fingal go skierował – odrzekła. – Powiedział, że pan
Fingal podał mu twoje nazwisko. To by wyglądało na jedną z
takich spraw, nie uważasz?
Nozdrza mu zadrgały.
– Przypuśćmy, że to faktycznie jedna z takich spraw, ty
idiotko – przedrzeźnił ją. – No i co z tego? I co to, u diabła,
ciebie obchodzi? Dobra, powiedziałaś swój kawałek, teraz
zmiataj do domu. Już nie mogę na ciebie patrzeć.
Effie okręciła się na pięcie, podeszła do drzwi i
otworzyła je. W tej samej chwili drzwi wejściowe, znajdujące
się dokładnie naprzeciw, też się otwarły. Stała w nich
kobieta.
Callaghan już się podniósł, spojrzał ponad ramieniem
Effie Perkins i złożył wargi jakby do gwizdnięcia.
– Dobranoc, panno Perkins – powiedział. – Napiszę do
pani w sobotę.
Wyminął ją i wszedł do sekretariatu, zatrzymał się
patrząc na przybyłą.
– Panna Meraulton, prawda? – powiedział. – Proszę
wejść i usiąść.
Wrócił do swego gabinetu i ustawił fotel przed
biurkiem. Potem obszedł biurko i sam usiadł. Kiedy weszła,
Effie Perkins zamknęła za nią drzwi gabinetu.
Dziewczyna stała przed biurkiem. Callaghan
wpatrywał się w nią, jakby nie wierzył własnym oczom.
Była wysoka, szczupła i giętka, ale nie bez okrągłości
wszędzie, gdzie trzeba. Kobieta z prawdziwą klasą. Twarz jej
powlekała śmiertelna bladość, a wokół oczu znać było sinawe
cienie, ze zmęczenia albo z nerwowego napięcia. Miała na
sobie drogą, wspaniale skrojoną suknię wieczorową z czarnej,
ciężkiej mory, którą podtrzymywały na ramionach
8
skrzyżowane pasma tej samej materii, a na każdym
diamentowa lilia burbońska.
Włosy jej były czarne jak noc, a oczy, patrzące na
Callaghana jakby z niewzruszoną obojętnością, fiołkowe.
Czarne pantofle na wysokich obcasach wyglądały wdzięcznie
spod sukni.
Callaghan ciągle patrzył. Oglądał ją całą od góry do
dołu, jak gdyby się przygotowywał do testu pamięciowego.
Wciąż się w nią wpatrywał, chociaż jej delikatnie wykrojone
nozdrza drgnęły wzgardliwie i poruszyła się z lekka, jakby
chciała okazać niezadowolenie, że jest oglądana jak okazowa
jałówka.
Uśmiechnął się do niej i powiedział:
– No więc...
Wysunęła rękę spod krótkiej pelerynki z lisów,
zawieszonej na lewym ramieniu. Miała w dłoni torebkę.
Otworzyła ją, wyjęła kopertę i położyła przed nim na biurku.
Callaghan spojrzał, ale się nie poruszył.
Usiadła i skrzyżowała kolana. Każdy jej ruch był
powolny, pełen wdzięku, a zarazem jakoś stanowczy.
Callaghanowi błysnęła myśl, że to jest babka, która nikomu
nie pozwoli na żadne tam głupstwa. Wpadła w taką czy inną
kabałę, ale nie boi się, a przynajmniej nie okazuje tego.
Musiała wpaść, i to w kabałę wiadomego rodzaju, w nielichą
kabałę, bo inaczej nie siedziałaby tu przed jego biurkiem,
patrząc na niego jak na kawałek błota nie wart nawet dwóch
pensów.
Obnażający zęby uśmiech, w sam raz dopasowany do
jego szczególnej twarzy, pogłębił się.
Był ciekaw, kiedy ona wreszcie przemówi i jaki się
okaże jej głos. One zawsze trochę zwlekały z rozpoczęciem,
bo sprawy, z jakimi Fingal kierował panie do Slima
9
Callaghana, zwykle były szczególnego rodzaju i wiązały się z
osobami młodych panów, od których trudno się odczepić,
którzy po zrobieniu tego, co do nich należało, stają się
kłopotliwi i próbują małego szantażu.
Mignęło mu w pamięci jakieś pół tuzina kobiecych
postaci, które stały albo siedziały przed tym biurkiem,
opowiadając mu starą jak świat historię:
– Zdawało mi się, że go kocham. Zaufałam mu, a teraz
on żąda dwóch tysięcy funtów na wyjazd do Ameryki
Południowej i jeszcze pięciuset na zamknięcie ust
człowiekowi, który widział nas w takim to a takim hotelu i
grozi, że napisze anonim do mojego męża.
Callaghan słyszał tę historię tyle razy, że chyba warto
by już dorobić do niej muzykę.
Ale to jednak nie taka sprawa. Niemożliwe. Za młoda.
Takie sprawy zawsze wiążą się z wiekiem od czterdziestu
pięciu do pięćdziesięciu lat. A ta może mieć jakieś
dwadzieścia sześć lat, najwyżej dwadzieścia osiem. Albo i
młodsza.
Do diabła! Może nie trzeba było wyrzucać tej Perkins.
Effie była dobra. Przepracowała u niego pięć lat. Otrzaskała
się z jego techniką. A jeżeli to będzie lepsza sprawa, taka na
beton, i nie obejdzie się bez pomocnika choć na tyle
rozgarniętego jak Effie Perkins?
Uśmiechnął się do klientki. Twarz rozjaśniła mu się w
tym uśmiechu, tak samo nieodłącznym od jego interesu jak
telefon, mówiącym: „Droga pani, biuro śledcze Callaghana to
solidna firma. Może bywamy czasem trochę za sprytni,
niemniej to bardzo dobra firma i naszemu klientowi nic nie
grozi. U nas jak w studni. Więc proszę się nie krępować i
zrzucić to z serca.”
Powiedziała:
10
– Czy można zapalić?
Kiwnął głową. Wiedział, że będzie miała głos właśnie
taki, niski, a wymowę bardzo staranną. Wyjęła z torebki
cienką papierośnicę i ślina mu napłynęła do ust, kiedy
zobaczył, że są w niej Playersy. Czy go poczęstuje? Kiedy
trzasnął zapałką i obszedł biurko, żeby jej podać ogień,
położyła papierośnicę na biurku i uczyniła zapraszający gest.
Callaghan wziął papierosa i poczuł się szczęśliwy. Nie palił
od siedmiu godzin.
– Panie Callaghan – rozpoczęła. – Postaram się mówić
jak najzwięźlej, bo jest więcej niż prawdopodobne, że
niepotrzebnie zabieram czas panu i sobie. Przyszłam tu
jedynie dlatego, że mój narzeczony Willie Meraulton bardzo
nalegał. Jego zdaniem grozi mi jakieś niebezpieczeństwo.
Zdaje się, że niejaki pan Fingal polecił mu pana jako osobę,
która w pewnych okolicznościach może się okazać pomocna.
Callaghan skinął głową. Niezły początek!
– Muszę od razu wyjaśnić – podjęła – że moim
ojczymem jest August Meraulton. Być może słyszał pan o
nim. Większość tych, co go znają, sądzi, że powinien się
znaleźć w domu obłąkanych. Niekiedy i ja tak sądzę. To
człowiek nadzwyczaj bogaty, mogący sobie pozwolić na
pewne dziwactwa, jak zadręczanie całego otoczenia i w ogóle
robienie piekła z życia ludzi, którzy nie podzielają kropka w
kropkę jego poglądów... Zmarły pięć lat temu Charles
Meraulton był jego bratem. On też był bogaty i zostawił
swoje pieniądze pięciu synom... sądzę, że nazwałby ich pan
moimi półkuzynami. Są to Willie Meraulton, wspaniały
człowiek, którego zamierzam poślubić, oraz Bellamy, Paul,
Percival i Jeremy. Chyba słyszał pan o nich, jeśli pan czytuje
gazety. Swoje pieniądze przepuścili, a ich zainteresowania
sprowadzają się niemal wyłącznie do pewnego rodzaju kobiet
11
i do nadużywania alkoholu. Krótko mówiąc, sytuacja jest
następująca: mój ojczym, który trzy lata temu, po śmierci
mojej matki, do reszty zdziwaczał, nie spodziewa się już
długiego życia. Cierpi na anginę pectoris, a to jest choroba
trudna do pogodzenia z jego charakterem. Wie o tym, że
Bellamy, Paul, Percival i Jeremy tylko czekają na jego
śmierć, i to możliwie rychłą, aby dostać jeszcze trochę
pieniędzy do przehulania. Wie także i o tym, że oni wiedzą,
że majątek jego ma według testamentu przypaść w równych
częściach jego pięciu bratankom oraz mnie... Dwa dni temu
wydał obiad proszony. Było na nim ich pięciu, ja i mój
ojczym. Oznajmił im, że sporządził nowy testament na
kawałku cienkiej przebitki i że nosi go pod kopertą zegarka.
Powiedział, że kiedy umrze i testament zostanie odczytany,
prawie wszyscy znienawidzą go jeszcze bardziej niż dotąd,
ale że gdyby w międzyczasie poczuł się do nich życzliwiej
usposobiony, to podrze ten papier i dostaną swoje pieniądze.
Rozumie pan?
Callaghan przytaknął.
– Sądzę, że większość z nich zdążyła się już
zapożyczyć na konto legatów, jakie by wynikły z
pierwotnego testamentu, albo je oddać pod zastaw? – spytał.
– Właśnie w tym rzecz – podjęła. – W ten sposób
ojczym stworzył sytuację, w której ta czwórka – z wyjątkiem
Williego, który jest uczciwy i ciężko pracuje, i ma jeszcze to,
co dostał po ojcu – nie wie, czy ta śmierć przyniesie im
bogactwo, czy bankructwo. Jeśli unieważni swój nowy
testament, który nosi w zegarku, albo go zniszczy, to może
jakoś wybrną. Jeśli nie, wszyscy staną w obliczu całkowitej
ruiny, albo – jak ich znam – nawet czegoś znacznie gorszego.
Callaghan starannie wypuścił kółko z dymu. Siedział
patrząc w okno i myślał.
12
– Willie się bardzo niepokoi – mówiła dalej. – Sądzi,
że gdyby któryś z tej czwórki mógł szybko a po cichu
sprzątnąć Augusta, na pewno by to zrobił. Ale co ważniejsze,
Willie wie, że oni są poinformowani także o moich
nieporozumieniach z ojczymem. Dzisiaj właśnie powiedział
mi, że dzieją się różne osobliwości i że zaczyna się o mnie
obawiać.
Callaghan podniósł na nią oczy.
– O panią? – zapytał. – A dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
– Willie mówi, że oni zupełnie poszaleli. Przyszła mu
do głowy okropna myśl, że któryś z nich zrobi coś
Augustowi, żeby dostać i zniszczyć ten nowy testament, albo
wynajmie kogoś, żeby zrobił to za nich. Willie mówi, że jeśli
to zrobią, postarają się jakoś zwalić to na mnie.
Callaghan pokazał zęby w uśmiechu.
– Czy to nie jest trochę naciągnięte? – spytał. – Pani
chce przez to powiedzieć, że ten pani oblubieniec, Willie, na
serio wyobraża sobie, że ktoś z tego szacownego kwartetu ma
zamiar ukatrupić staruszka i potem wrobić panią w
morderstwo?
Skinęła głową.
– On tak właśnie uważa – odparła.
Callaghan spojrzał na nią. Przyjrzał się jej długo i
przeciągle.
– A co pani o tym sądzi? – zapytał.
Znowu wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, co sądzić – odparła tak samo chłodno. –
Jestem tym wszystkim trochę zaniepokojona i bardzo
znudzona. Dzisiaj Willie zatelefonował do mnie, żebym
skontaktowała się z panem. Fingal powiedział, że pan jest
człowiekiem, który potrafi wyjść na swoje – to on się tak
13
wyraził – z takimi jak Bellamy, Paul, Percival i Jeremy.
Uśmiechnęła się raczej niewesoło.
– Pan Fingal powiedział Williemu, że musieliby się
okazać bardzo chytrzy, aby przechytrzyć pana Callaghana.
Spojrzała na niego z niespodziewanym błyskiem
zaciekawienia w oczach.
– To cholernie miłe ze strony pana Fingala – odparł. –
Może jeszcze coś mówił na mój temat?
Uniosła brwi.
– Chyba mówił – odrzekła. – Powiedział coś w tym
rodzaju, że paru funkcjonariuszy policji oddałoby pół
rocznych poborów, żeby dostać pana w ręce, ponieważ bywał
pan trochę za bystry. I że ma pan niemałą wprawę w
żeglowaniu ostro pod wiatr.
Callaghan uśmiechnął się.
– To miłe z jego strony – powiedział.
Wstał, oparł się o ścianę za biurkiem.
– Dobrze – powiedział. – W porządku, biorę tę sprawę.
Może mi pani jeszcze powie, kto jest moim klientem? Pani
sama, czy ten pani chłopak, Willie Meraulton?
Wzięła drugiego papierosa i zapaliła go za pomocą
złotej zapalniczki.
– Czy to ważne? – spytała.
Uśmiechnął się.
– Jeśli mnie wzrok nie myli – powiedział – mam
służyć za psa łańcuchowego. Moja rola to mieć takie jakby
ojcowskie oko na pani kuzynków – na ten cały kwartet
Meraultonów. W porządku – ale to będzie kosztować.
Wskazała na kwadratową kopertę z brązowego
papieru, leżącą na biurku.
– W tej kopercie są cztery banknoty po sto funtów,
osiem banknotów po dziesięć i dwadzieścia funtowych –
14
rzekła. – Willie Meraulton powiedział, że to zaliczka z tytułu
pańskich usług. Pan Fingal uświadomił go, że pan bierze tyle,
ile się da.
Callaghan znów wyszczerzył zęby.
– I znowu Fingal się nie pomylił – odparł. – Biorę, a
pani nie? – Ton jego głosu wciąż był przyjemny.
Wstała. Callaghan dalej stał oparty o ścianę.
– Chwileczkę, panno Meraulton – rzucił. – Proszę mi
powiedzieć coś więcej. Willie, ten pani chłopak, niepokoi się
o panią. W porządku. Myślę, że gdybym ja był pani
chłopakiem, to bym się także niepokoił. Chciałbym zadać
pani mnóstwo pytań, bo nawet prywatny detektyw z biurem
na trzecim piętrze i z reputacją, która jest dla Scotland Yardu
solą w oku, też powinien wiedzieć coś niecoś o tym, czym się
zajmuje.
Skierowała się do drzwi.
– Nie dzisiaj, panie Callaghan – powiedziała. – Jest już
późno, a ja się umówiłam.
– Dobrze – powiedział. – Jak pani sobie życzy. Ale
mogłaby mi pani wyjaśnić, czemu to było takie pilne, że aż
musiała się pani do mnie fatygować po nocy. Czy nie
wystarczyłoby jutro rano? A może to zbyt zuchwałe pytanie?
– Rano mogłabym nie mieć czasu, a poza tym na ogół
się nie tłumaczę, dlaczego życzę sobie widzieć ludzi, których
zatrudniam, o tej a nie innej godzinie, panie Callaghan. A czy
ja panu mogę zadać jedno pytanie? Pan powiedział, że mój
narzeczony niepokoi się o mnie i był pan łaskaw dodać, że
będąc – jak pan to raczył określić – moim chłopakiem, pan
też by się niepokoił o mnie. Dlaczego?
Callaghan się leniwie uśmiechnął. Nie odpowiedział.
Oczy jego przesunęły się z wolna od włosów aż do stóp. Tak
powoli jak leniwy był jego uśmiech.
15
Zarumieniła się.
Callaghan otworzył szufladę i wyjął blok do notatek.
– Czy mogę prosić o adres i numer telefonu? – zapytał.
Podała jedno i drugie.
Wrzucił blok z powrotem do szuflady.
– Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. – Zajmę
się tym. Myślę, że pani ma tak naprawdę w nosie, czy ktoś
sprzątnie Augusta, byle nie próbowali dowodzić, że to pani
robota. Nawiasem mówiąc, czy pani zawsze mieszkała pod
tym adresem? Nie mieszkała pani w domu swego ojczyma?
– Wyprowadziłam się stamtąd trzy dni temu – odparła.
Położyła rękę na klamce.
Callaghan podszedł z wolna do drzwi i otworzył je.
Ujrzał Effie Perkins, uprzątającą biurko i porządkującą
szuflady. Warknął coś półgłosem.
Otworzył i przytrzymał drzwi wyjściowe.
– Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. –
Nawiasem mówiąc, jak pani ma na imię?
Okazała uprzejme zaskoczenie.
– Mam na imię Cynthis – odrzekła.
Wyszła za próg.
– Podoba mi się to imię – rzekł Callaghan. Cyn... lubię
imiona, w których kryje się grzech. Dobranoc pani.
Zamknął drzwi.
Effie Perkins wzięła leżącą obok maszyny torebkę i
poprawiła na sobie płaszcz.
– Już wychodzisz? – powiedział Callaghan. – No
dobrze, w takim razie nie muszę ci mówić, że to cholerna
głupota zostawiać rękawiczkę pod drzwiami mojego gabinety
tam gdzie upuściłaś ją podsłuchując przez dziurkę od klucza.
Mam nadzieję, że się ubawiłaś. Dobranoc, ty ruda zgago!
Stał, póki nie trzasnęła drzwiami. Potem, burknąwszy
16
coś brzydkiego, wrócił do gabinetu.
Wziął leżącą na biurku kopertę, wyjął banknoty i
przeliczył. Schował je do bocznej kieszeni spodni.
Potem, stojąc na środku pokoju, podniósł nos i
zawęszył jak pies. W powietrzu jeszcze się unosił ledwie
uchwytny ślad perfum używanych przez Cynthis Meraulton.
Podszedł do stolika z telefonem i wykręcił numer na
Holbornie. Czekał, słuchając sygnału i bębniąc palcami po
stoliku.
– To ty, Darkie? – powiedział. – Dobra jest. Przetrzyj
no trochę swoje zaspane oczęta i weź kawałek papieru.
Masz? Dobra, więc załatwisz mi jedną rzecz: jest taki starszy
facet, słyszałeś o nim, trochę stuknięty, nazywa się August
Meraulton. Potrzebny mi jego adres i wszystko, co
wyszperasz. Zapisałeś? Dobra. Dalej, chcę mieć adresy i
telefony jego bratanków, nazywają się Willie, Bellamy, Paul,
Percival i Jeremy. Wywąchaj co się da o tej bandzie, byle
szybko. Zanotowane? Dobra, więc ten August Meraulton ma
pasierbicę imieniem Cynthis. Sprawdź, dlaczego ona się
nazywa Meraulton, a nie po ojcu. Weź się ostro i postaraj się
mieć to wszystko na jutro. Poślij kogoś do biura prasowego i
wydobądź mi wszystkie wycinki o tej pieprzonej rodzinie
Meraultonów, co się tylko da. Przekręcę do ciebie jutro. I
słuchaj no, to jest niezła robótka. Możesz zbić na niej tym
razem forsę jak się patrzy. Dobranoc.
Callaghan zamknął za sobą drzwi od ulicy. Poszedł w
stronę Chancery Lane, skręcił w lewo i wyszedł bez
pośpiechu na Holborn. Koło barku kawowego przypomniał
sobie, że jest głodny, wziął dwa serniki i dwie kawy. Zjadł,
wypił, kazał sobie dać trzy paczki Playersów. Zanotował w
17
pamięci, że ma kupić nowe obuwie.
Poszedł z powrotem przez Chancery Lane w kierunku
Fleet Street, pogrążony w myślach.
Oczywiście łgała jak z nut. Ale niezła dziewucha. Z
prawdziwą satysfakcją przypominał sobie jej wygląd. Miała
w sobie to coś. Czy musiała lecieć do niego po nocy? Nie
mogła zaczekać do rana? Ale może ten cały Willie tak się
trząsł nad nią, wmówiwszy sobie, że ktoś chce ją wrobić w
morderstwo. Co za cholerny kit! Takie rzeczy w Anglii się
nie zdarzają, chyba że w Ameryce albo na filmach... a może...
kto wie?
Callaghan przypomniał sobie parę dziwnych spraw,
które jednak zdarzyły się w Anglii. Spraw, o których nie było
ani słówka w gazetach i o których policji też się nie śniło.
Wyszczerzył zęby.
Skręcił we Fleet Street i wszedł do redakcji „Echa
Porannego”. Posłał na górę karteczkę do pana o nazwisku
Jengel. Następnie usiadł i czekał.
Jengel zszedł po pięciu minutach. Był w „Echu”
reporterem od spraw kryminalnych. Bardzo wysoki, bardzo
chudy, miał na nosie bardzo grube szkła.
Siadł obok Callaghana.
– Jak się masz, zadziora! – powiedział. – Co cię
gryzie? Callaghan poczęstował go papierosem.
– Słuchaj, Michael – zagaił. – Czy nie trafił ci się
przypadkiem jakiś kąsek o rodzinie Meraultonów? Coś
takiego, co nie poszło do druku, wiesz... coś z tych rzeczy?
Jengel zapalił. Potem spojrzał dziwnie na Callaghana.
– Wyjdźmy – powiedział.
Wyszli na ulicę.
– Co jest grane? – zapytał Jengel szczerząc zęby. – I
dla kogo tym razem pracujesz?
18
Callaghan też się uśmiechnął.
– Czyli że coś wiesz? – rzekł przechylając głowę. – No
to jazda, Mike, wal kawę na ławę... A może zapomniałeś już,
co było w czerwcu i o tej panience z Peckham?
Jengel poczerwieniał.
– No dobra – powiedział. – Ale to prosto od krowy i
cycuś. Dostałem cynk tej nocy – ciągnął. – Jedna z tych
rzeczy, co to szlag by trafił. Nie wolno ani pary puścić...
przynajmniej do jutra. Nie możesz mi powiedzieć, co cię tak
zajęło w tych Meraultonach?
Callaghan wzruszył ramionami.
– Dostałem sprawę – powiedział. – Takie zwyczajne
gówno, mieszanka rozwodu i szantażu, wiesz, o co chodzi.
Jengel przytaknął.
– Policjant, który miał dzisiaj w nocy obchód na
Lincoln’s Inn Fields, znalazł starego Augusta Meraultona
leżącego przy sztachetach, na deszczu, za pięć dwunasta.
Martwego jak kawał zimnej baraniny.
Callaghan kiwnął głową.
– A to dopiero – powiedział. – Miał słabe serce, nie?
Można się było spodziewać, że tak skończy.
Jengel obszczerzył się.
– Słabe serce, bo zdechnę! – parsknął. – Zastrzelony.
Dostał w samą czaszkę. Co za historia... a my nie możemy z
nią wystartować! Aż do jutra morda na kłódkę. Szlag by mnie
trafił.
Callaghan przypalił papierosa od niedopałka
poprzedniego.
– Słuchaj, Mike – powiedział. – To jest dla mnie
sprawa dosyć poważna. Zabiłeś mi klina, wiesz? Kiedy
znaleźli ciało, padał deszcz, powiadasz? Może oni go
zaparkowali w jakiejś pobliskiej kostnicy. Zanim doktor ze
19
Scotland Yardu tam dotrze, może upłynąć trochę czasu.
Nigdy nie wiadomo.
Podsunął Jengelowi papierosy.
– Wiesz, Mike – powiedział – ty masz chody.
Wyniuchaj, gdzie złożyli ciało. Dowiedz się, czy go już
zbadali, obszukali i porobili zdjęcia. Jeżeli nie, to wykapuj,
ilu glinów ma na niego oko, czy tylko jeden, jak zwykle.
Dowiedz mi się o nazwisko dozorcy tej kostnicy, czy jest
żonaty, gdzie mieszka i jak jego żona ma na imię.
Jengel rozdziawił usta.
– Co do cholery? – wybuchnął. – Kto ja jestem?
Reporter kryminalny, a nie jakieś pieprzone biuro informacji!
Skąd ja ci to wezmę, do diabła?
Callaghan wyszczerzył na niego zęby.
– Uważaj, Mike – rzekł. – Nigdy nie będziesz wiedział,
co potrafisz, aż nie spróbujesz. Ja teraz lecę do swojego biura
i czekam na twój telefon. Liczę, że zebranie tych paru
szczegółów zajmie ci mniej więcej godzinę.
Postawił kołnierz u płaszcza.
– Więc zrobisz to dla mnie, Mike – powiedział
ściszonym głosem – bo gdybyś nie zrobił, to moja pamięć
mogłaby się rozigrać na temat tej panienki z Peckham, a to by
dla ciebie nie było takie dobre, no nie?
Jengel odrzucił peta.
– Cholera na ciebie, Slim – powiedział. – Gdybym cię
nie lubił, to bym pomyślał, że jesteś podła wesz.
Callaghan ciągle się uśmiechał.
– Zapomnij, że mnie lubisz, Mike – powiedział. –
Pamiętaj tylko o tej panience z Peckham. Czekam na telefon
za godzinę, mniej więcej kwadrans po pierwszej. Trzymaj się
ciepło, Mike.
20
Callaghan wszedł do budki telefonicznej przy gmachu
sądów. Nakręcił numer. Po drugiej stronie słyszał regularne
buczenie dzwonka.
Czekał.
– Hallo – powiedział wreszcie. – Czy mieszkanie
panny Meraulton? Kto mówi? Jej pokojówka? Dobrze.
Proszę wyciągnąć pannę Meraulton z łóżka i dać ją do
telefonu. Proszę jej powiedzieć, że dzwoni pan Callaghan.
Jedną ręką trzymając słuchawkę, drugą zdołał
wydobyć następnego papierosa. Znalazł w kamizelce zapałkę
szwedzką i zapalił ją o ściankę kabiny.
Usłyszał jej głos.
– Hallo – powiedział cicho Callaghan. – Nie
budziłbym pani bez powodu, ale coś mi się zdaje, że tej nocy
zdarzyło się malutkie, śliczne zabójstewko. Może się pani
zechce nad tym przez chwilę zastanowić.
Trochę odczekał.
– Dobrze. Niech się pani nie wykłóca i nie zaczyna mi
opowiadać bredni. Wiedziałem, że ta gadka, którą pani mi
dzisiaj zasuwała, to było jedno wielkie, szczere mydlenie
błękitnych oczu. Jasne? A teraz proszę coś na siebie narzucić
i o drugiej trzydzieści być u mnie w biurze. Przejdzie się pani
pieszo. Nie brać żadnej taksówki. Pieszo. Jasne? I niech pani
wyjdzie po cichu, żeby pokojówka nie słyszała.
Powiesił słuchawkę.
Wyszedłszy z budki stał przez chwilę niezdecydowany.
Potem zbadał podeszwę swego półbuta, tę gorszą. Wreszcie
ruszył z powrotem przez Chancery Lane do barku kawowego
na Holbornie, aby spożyć kolejny sernik z filiżanką kawy.
Znowu zaczęło padać.
21
ROZDZIAŁ 2
Czasem takie zagranie wyjdzie
Była pierwsza w nocy.
Callaghan siedział odchylony do tyłu na swoim
krześle, z nogami na biurku, nieodłączny papieros zwisał mu
z kąta warg. W popielniczce leżało piętnaście niedopałków.
Paliła się tylko lampa na biurku. Klosz był tak
ustawiony, że snop światła padał ukosem na powierzchnię
biurka, pozostawiając Callaghana w mroku, i rzucał na ścianę
groteskowe cienie znajdujących się na biurku przedmiotów.
Callaghan myślał o Effie Perkins. Myślał także o sobie,
o pięciuset funtach i o Cynthis Meraulton.
Zastanawiał się, co może zrobić Effie. Czy okaże się
na tyle złośliwa, żeby mu podstawić nogę. A mogłaby... i to
bardzo łatwo. Pomyślał, że po Effie można się tego
spodziewać. Ktoś gdzieś napisał w tym sensie, że Nie masz i
w piekle furii ponad wzgardzoną kobietę. No tak, Effie to
właśnie spotkało, szkoda gadać.
Z kobietami, pomyślał sobie, to jest krzyż pański.
Tracisz pół życia na podrywanie ich, a drugie pół na
spławianie. Ale takie jest życie. Bo życie składa się z kobiet i
z tego, jak związać koniec z końcem. Tylko w tym sęk, że
ledwie te końce się zeszły, już ci jakaś pipa za jeden szarpnie.
Myśl mu przeskoczyła na tę Meraulton. Ale kobieta!
Wszystko jak się należy: uroda, wdzięk, mnóstwo seksapilu i
to coś, czego sam nie umiał określić: kindersztuba i wszystko,
co z niej wynika. Pomyślał beznamiętnie, że dałby sobie
22
uciąć dwa palce – oczywiście u lewej ręki – żeby mieć taką
dziewczynę jak Cynthis Meraulton.
Ta idea go zafrapowała. Uśmiechnął się na samą myśl i
przez chwilę miał wygląd o wiele bardziej ludzki.
Zgasił papierosa, wstał, przeszedł do sekretariatu.
Wkręcił w maszynę kartkę wydartą z bloku i wystukał krótki
list do Effie Perkins:
Kochana Effie,
Może bywałem dla ciebie trochę szorstki, ale wiesz, że
to taki mój styl. Pomyślałem sobie, że dobra z ciebie
maszynistka i że lubię cię trochę więcej, niż myślisz. W
każdym razie szlag by mnie trafił, gdybyś poszła pracować do
Grindella.
Zajrzyj do mnie jutro po południu. Zapowiada się
mnóstwo roboty, więc podniosę ci tygodniówkę na piątaka.
Twój
S. Callaghan
Przeczytał to, co spłodził, skwitował szyderczym
uśmiechem własne sformułowania, zakleił i napisał adres.
Schował list do kieszeni, żeby go nadać. Może Effie złapie
się na to, a może nie, w każdym razie warto spróbować.
Straci najwyżej znaczek.
Zapalił następnego papierosa.
Rozległ się telefon.
Był to Jengel.
– Hallo, Slim – powiedział. – Jeszcze któregoś dnia
odegram się na tobie, zobaczysz. Schodziłem nogi po kolana,
żeby to dla ciebie wyszperać, i musiałem nacisnąć parę
23
guzików, które chowałem sobie na specjalne okazje, ty
świnio.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Bo się popłaczę – odparł. – No, czego się
dowiedziałeś?
– Zwłoki starego Meraultona przewieźli karetką do
kostnicy na Ensell Street – odpowiedział Jengel. –
Fotografować go nie było po co. Lało jak z cebra, a trup leżał
oparty bodajże o tę barierkę z południowej strony placu,
wiesz, gdzie parkują samochody... No i tam go trzymają.
Sprawę będzie prowadził Gringall, ten co niedawno
awansował na inspektora, ale ani on, ani lekarz sądowy
jeszcze go nie oglądali. Gringall jest akurat na jakiejś innej
robocie i myślą, że dotrze tam razem z doktorem koło wpół
do czwartej. Zwłoki nie były ruszane ani obszukiwane. W
kostnicy pilnuje go jeden policjant.
Callaghan mruknął.
– Dobra – powiedział – a jak się nazywa dozorca tej
kostnicy? On chyba też tam jest?
– Owszem – powiedział Jengel – jest. Facet nazywa się
Tweest. Jest żonaty i mieszkają pod 16 na Tremlet Street,
zaraz za King’s Cross.
Przełknął głośno.
– Słuchaj no, Slim – rzekł z naciskiem – nie wiem, co
tam kombinujesz, ale jak Boga kocham, nie szalej i nie
mieszaj mnie w te swoje machlojki. Ja nie mogę...
– A co ty się przejmujesz? – warknął Callaghan. – Kto
cię krzywdzi? Zmiataj do domu i twarz na kłódkę, a jak ci
jeszcze coś podleci w tej sprawie, dzwoń do mnie jutro.
Dobranoc. Do zobaczenia.
Odłożył słuchawkę.
Zgasił papierosa i zapalił nowego. Potem otworzył
24
szufladę, wyjął z niej szare bawełniane rękawiczki i nóż
składany. Włożył deszczowiec, schował rękawiczki i nóż do
kieszeni, wziął kapelusz i zbiegł po schodach.
Poszedł w górę Chancery Lane, przez Holborn i w
New Oxford Street, skrótem koło poczty i wynurzył się na
końcu Ensell Street. Na rogu stała budka telefoniczna.
Wszedł do niej i stanął w otwartych drzwiach
sprawdzając, czy widać stamtąd wejście w murze
zamykającym podwórze kostnicy, w połowie Ensell Street.
Potem cofnął się w głąb kabiny i sięgnął po książkę
telefoniczną. Znalazł i wykręcił numer kostnicy. W
słuchawce odezwał się burkliwy głos.
– Hallo – przemówił Callaghan bardzo grubym
głosem. – Kto mówi? Czy to nadzorca Tweest?
– Ehe – odparł głos. – To ja, Tweest. O co się
rozchodzi?
– Tu Scotland Yard, z polecenia inspektora Gringalla.
Poproście konstabla, dobrze?
– Dobra – powiedział Tweest. – Pan zaczeka.
Callaghan poczekał.
– Czy to konstabl? Mówi centrala. To wy znaleźliście
zwłoki? Dobrze. Proszę niezwłocznie zameldować się tutaj, u
inspektora Gringalla. Zmiennika już wysłałem. Bądźcie tu jak
najszybciej.
Powiesił słuchawkę. Znów stanął na progu budki,
obserwując wyjście z kostnicy. Po dwóch minutach zobaczył,
jak wynurza się stamtąd policjant, przechodzi przez jezdnię i
kieruje się skrótem na Seven Dials. Callaghan cofnął się do
budki i czekał paląc następnego papierosa.
Wypaliwszy go wydarł dwie kartki z książki
telefonicznej. Zgniótł je w kulki, a potem włożył do ust,
zapychając je z obu stron między szczękę a policzek powyżej
25
zębów. Zabieg ten silnie przeobraził mu górną część twarzy;
głos też się zmieni. Podniósł kołnierz u płaszcza, kapelusz
ustawił dokładnie w poziom i ruszył po Ensell Street do
kostnicy. Nacisnął dzwonek i czekał.
Po trzech minutach Tweest otworzył.
– Wy jesteście Tweest? – zapytał Callaghan. – Jestem
detektyw Harris z centrali, to znaczy ze Scotland Yardu.
Przyszedłem zastąpić kolegę, który był wezwany, a poza tym
niestety mam dla was przykrą wiadomość.
Dozorca stał trzymając otwarte drzwi. Był to już
starszy człowieczyna. Na jego twarzy pojawił się przestrach.
– Wiadomość? – powtórzył. – A co... co się stało?
– Chodzi o małżonkę – rzekł Callaghan. – To wy
mieszkacie pod 16 na Tremlet Street, przy King’s Cross,
prawda?
Tweest przytaknął.
– Samochód ją potrącił – rzekł Callaghan. – Ale tak
bardzo jej nie poharatał. Zawieźli ją do domu i teraz jest u
niej lekarz. Może lepiej zajrzyjcie do niej. Ja zaczekam, aż
będziecie z powrotem.
Tweest odwrócił się bez słowa i prędko przeszedł
podwórze. Callaghan udał się za nim.
Na szczęście dla Callaghana kancelaria kostnicy nie
była za dobrze oświetlona. Kulki z papieru, nasiąkając śliną,
zaczęły wydzielać niemiły smaczek. Tweest mocował się z
płaszczem, klnąc i mamrocząc pod nosem. Wreszcie burknął,
że wróci za godzinę, i wyszedł.
Ledwie drzwi od podwórza zamknęły się za dozorcą,
Callaghan wziął się do roboty. Ruszył przez kancelarię,
korytarzem i w dół po krótkich schodach. Drzwi na dole nie
były zamknięte na klucz. Wsadził głowę do środka i zapalił
światło. W zimnym, kamiennym pomieszczeniu ujrzał kilka
26
wózków szpitalnych, a na stole coś nakrytego jakby
prześcieradłem.
Callaghan podszedł i odchylił płachtę. Tak, to był
August Meraulton.
Kula weszła przez kość czołową tuż nad nosem, trochę
na prawo. Nie wyglądało to zbyt przyjemnie. Callaghan
odwinął prześcieradło do samego dołu i sięgnął do kieszeni
po rękawiczki. Włożył je, odchylił płaszcz i marynarkę
zabitego, z zadowoleniem dostrzegł złoty łańcuszek z
końcami w obu kieszonkach kamizelki. Pociągnął za ten
łańcuszek i wydobył zegarek.
Spojrzał. Zegarek jeszcze szedł. Wskazywał pierwszą
czterdzieści pięć. Callaghan obszczerzył się pomyślawszy, że
kiedy nieboszczyk August nakręcał ostatni raz ten zegarek,
nie spodziewał się, że już więcej go nie nakręci.
Wyjął nóż składany, otworzył, podważył ostrzem
kopertę i zobaczył pomiędzy nią a wewnętrzną pokrywką
złożony kawałek przebitki o barwie starego złota. Schował go
do kieszeni własnej kamizelki.
Potem naciągnął prześcieradło z powrotem na twarz
trupa, ruszył na górę po schodach, przez biuro, na zewnątrz i
przez podwórze. Ostrożnie uchylił drzwi od ulicy, spojrzał w
obie strony i wyszedł.
Szybkim krokiem dotarł do High Holborn i skręcił ku
Chancery Lane. Na rogu się zatrzymał, pomyślał chwilę,
potem przeciął jezdnię i skierował się w Gray’s Inn Road.
Doszedł do końca Guilford Street i skręcił na lewo w
Hunter Street. Stanął pod jednym z ostatnich domów i
zastukał. Dobijał się wytrwale przez pięć minut, aż jakaś
głowa ukazała się nad nim w oknie i bluznęła potokiem
przekleństw.
– Przymknij się – rzekł Callaghan. – Wciągnij spodnie,
27
złaź na dół i nie rób tyle hałasu.
Po dwóch minutach drzwi się otwarły. W głębi brudnej
sieni świecił płomyk gazowy, na którego tle Callaghan ujrzał
tęgą sylwetkę. Darkie we własnej osobie.
Stał z rodziawioną gębą. Górna część jego postaci
tkwiła w jadowicie niebieskiej z czerwonym bluzie od
piżamy, a dolna w sztuczkowych spodniach.
Ale tłuścioch. Brzuch wylewał mu się znad ciasnego
paska, okrągła twarz i po murzyńsku grube wargi nadawały
mu wygląd dziwiącej się czemuś złotej rybki.
– Jak rany! – wymamrotał. – Slim! Pali się, czy co?
Callaghan zamknął za sobą drzwi i wszedł za nim do
saloniku. Siadł w rozchwierutanym fotelu, wyciągnął paczkę
Playersów i poczęstował jednym gospodarza. Darkie wziął i
trzasnął zapałką. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia traktował
już tę nocną wizytę jakby coś normalnego.
Callaghan wciągnął dym w płuca i wypuścił go
artystycznie z jednego nozdrza.
– No, Darkie! – zagaił. – Popchnąłeś już coś?
– Zlituj się, jak rany – rzekł Darkie. – Dzwoniłeś
dopiero co po dwunastej. Ale owszem. Główka pracuje.
Gdzieś coś chyba czytałem o tych dziobanych Meraultonach,
w gazecie, cztery miesiące temu. Rozróba w jakimś nocnym
lokalu czy na popijawie, czy coś takiego. Ci z Vine Street
zrobili nalot, a wtedy Paul i Bellamy Meraultonowie – bo
akurat się tam znaleźli – niechcący dołożyli jakiemuś glinie.
Więc jakżeś tylko dźwięknął, to ja przekręciłem do Sizera, w
starym Klubie Sroki, czy ich nie zna. Jeszcze jak ich zna!
Sizer powiada, że to są wprost nieludzkie skurczybyki. Mają
te zagrania, jak paniska, ale i małpi rozum też. Kobieta, wino,
śpiew to jest ich piosenka, powiada Sizer. Kazałem mu, żeby
się zakręcił i wykapował o nich coś więcej po tych domach,
28
co wiesz, i żeby dał mi znać. To tyle zrobiłem jak na razie,
ale fest rozkręcę interes dopiero jutro. Złapię Harrego, Freda i
tego dziobanego Wilpinsa, co go wypuścili pięć dni temu. To
jest iskra nie chłopak, on na każdego coś wywącha, a na
kuchty ma takie sposoby, że jest wart górę złota.
Callaghan kiwnął głową. Zanurzył dłoń w wewnętrznej
kieszeni marynarki. Wyjął swój list do Effie Perkins i plik
banknotów.
Wysmyknął dwa po dziesięć funtów i dał je
tłuściochowi.
– Słuchaj, Darkie – powiedział. – Ten łepek ma jeszcze
dużo takich. Jutro bierzesz się do roboty, i to z biglem, jasne?
No tak. Teraz ci powiem, co mi załatwisz od ręki. Skoczysz
zaraz na Willesden i podrzucisz ten list do Effie Perkins.
Byłeś już u niej. Nie zdążyłem na ostatnią pocztę, a chcę,
żeby ona to dostała, jak tylko przetrze oczęta. Wrzuć coś na
siebie, łap taryfę i uważaj, żebyś nie pomylił skrzynki. To jest
ważne, rozumiesz?
– Zrobi się – rzekł Darkie. – Ruch w interesie, co?
Callaghan uśmiechnął się szeroko. Jego duże i białe
zęby zalśniły przez moment.
– Owszem – powiedział. – Rusza się całkiem
niewąsko.
Nałożył kapelusz.
– Jutro dzwonię do ciebie – rzucił i wyszedł, cicho
zamykając za sobą drzwi od ulicy.
Szedł po Gray’s Inn Road, aż złapał wlokącą się
taksówkę i kazał szoferowi jechać do rogu Chancery Lane,
przy której wysiadł. Stamtąd już na piechotę dotarł do swego
biura.
Zamknął starannie drzwi od klatki schodowej,
przekręcił klucz i ruszył po schodach na górę. Po drodze
29
przystawał parę razy, bo napadał go kaszel, normalny efekt
stu papierosów, jakie musiał co dzień wykopcić.
W gabinecie zapalił światło na biurku i osunął się za
nim na krzesło. Kapelusz cisnął w kąt, zapalił znów
papierosa, otworzył dolną szufladę i wysączył resztkę żytniej
whisky pozostałą na dnie butelki.
Potem odchylił się na oparcie i wybuchnął śmiechem.
Nie miał najmniejszych wątpliwości, z czego i z kogo się
śmieje. Tym razem, jeśli mu się noga powinie, będzie leżał
jak neptek. Zanosiło się na to, że poprzednie drobne robótki
będą przy tej wyglądały jak małe piwko.
Niechby się udało, a kapnie forsa... i to nielicha forsa!
Callaghan nie myślał o niczym więcej. Bo pomyślał sobie, że
lepiej nie myśleć, co by było, gdyby mu to jednak nie wyszło.
Dwadzieścia po drugiej zszedł na dół i otworzył drzwi
od ulicy. Potem wrócił do siebie, nakierował odpowiednio
lampę na biurku, oczyścił popielniczkę i poprawił krawat.
Kiedy weszła, siedział z nogami na biurku. Nawet nie
pofatygował się, żeby je zdjąć, przez dobre dziesięć sekund,
kiedy stała już w gabinecie przed jego biurkiem.
Wreszcie podniósł się.
– Proszę siadać – zagaił. – Utniemy sobie małą
rozmówkę.
Usiadła. Miała na sobie czarny kostium, długi płaszcz
karakułowy i małą karakułową czapeczkę. Pod szyją rąbek
ledwie dostrzegalnej koronki. Callaghan czekał z nadzieją,
czy założy nogę na nogę tak, aby mógł zobaczyć nie
wychylając się zza biurka, jakie ma tym razem pantofle.
Przyjemnie mu się zrobiło, kiedy to uczyniła i ujrzał czarne
zamszowe półbuciki. Lubił zgrabne obuwie, podobały mu się
30
także jej małe i kształtne stopy. W dodatku podeszwy były
mokre. Szła więc pieszo.
Wyjął świeżą paczkę Playersów i popchnął ją po
biurku w jej stronę. Nie ruszył się, kiedy zapalała sobie
papierosa. Tę scenę właśnie tak należało rozegrać.
Po niej znać było zdenerwowanie. Dostrzegł to z
satysfakcją. Cynthis Meraulton w nerwach... to mu
odpowiadało. A to jeszcze pestka przy tym, co będzie, kiedy
on ją przemagluje do końca.
Ale kiedy się odezwała, głos miała chłodny jak i
przedtem.
– Pan zdaje się ma zwyczaj pracować do późna w noc
– powiedziała. – Czy to konieczne? Choćby nawet...
Przerwał jej.
– Umówmy się, że ja teraz mam głos – powiedział. –
Najlepiej, jak ja będę mówił, a pani sobie posłucha. I jeszcze
coś pani powiem: to pani mnie wrobiła w ten interes... Nie
mówię, że chcę się z tego wycofać, uważa pani? Bo nie chcę.
Chciałbym natomiast, żeby szanowna dobrodziejka
zapamiętała sobie jedną rzecz. Mianowicie, że od tej chwili
pani robi to, co ja powiem; bo inaczej oboje leżymy. Jasne?
Poruszyła się.
– Zupełnie pana...
– Wiem – przerwał Callaghan. – Zupełnie pani nie
rozumie, o co mi chodzi. To chciała pani powiedzieć,
prawda? A ja myślę, że pani aż za dobrze rozumie! Ale skoro
już sobie gawędzimy – no – to czego pani nie rozumie?
Zauważył jej przyśpieszony oddech. Nie była taka
znów bardzo chłodna.
– Tylko jedną rzecz zrozumiałam z pana dość
tajemniczego telefonu – odparła. – Mianowicie, że coś się
przytrafiło mojemu ojczymowi. Tyle zrozumiałam. Nie
31
rozumiem jednak, dlaczego pan mi kazał iść pieszo, czemu
nie mogłam wziąć taksówki i dlaczego miałam się wykradać
z własnego mieszkania tak, żeby służąca nie spostrzegła. A
całkiem już nie pojmuję konieczności mego zjawienia się
tutaj... o wpół do trzeciej w nocy.
Zgniótł papierosa, zapalił następnego.
– Nic z tego pani nie rozumie, co? – zapytał Callaghan
przedrzeźniając tempo jej mowy i staranną dykcję. Miał przy
tym wygląd dziwny, nieomal gadzi. Światło lampy na biurku
wydobyło zarys blizny pod jego lewą skronią, blizny od noża.
– Kobiety są zabawne – ciągnął. – Może nie są? Nic
pani nie rozumie, co? Nie rozumie pani, dlaczego kazałem jej
tu przyjść? No... a jednak przyszła pani, prawda? I to pieszo.
Ciekawe, co też pani sobie myślała. Że chcę panią uwieść,
albo co? Bo jeśli tak, to muszę panią rozczarować! Biuro
Callaghana nigdy nie uwodzi swoich klientek... no, w
każdym razie nie za często.
Zerwała się. Kiedy trzeba, umiała się poruszać
naprawdę błyskawicznie.
– Ty obrzydliwy mały zbirze! – nieomal syknęła. – Jak
śmiesz? Willie cię za to zabije.
Callaghan się obszczerzył.
– Jak cholera – powiedział chłodno. – Co tu się
irytować? Lepiej się uspokoić i usiąść. Przekona się pani, że
te emocjonalne zagrania to stracony wysiłek i tyle. Poza tym
założę się z panią o każdą sumę, że ten pani amant Willie
nieźle sobie jeszcze nałamie głowę, aby się wykręcić od
mamra za współudział przed – a może i po fakcie? – i wątpię,
czy będzie mu się chciało na dodatek rozbijać mi nos za taki
drobiazg jak spostrzeżenie, że pewnego pięknego dnia komuś
a nuż zechce się panią uwieść. – Dodał z namysłem: – To
ładne słowo i brzmi bez porównania ciekawiej niż ta drętwa
32
mowa o małżeństwie.
Podniósł się z krzesła i stanął za nim w swojej zwykłej
pozie, plecami wsparty o ścianę, z rękoma w kieszeniach
marynarki i papierosem zwisającym z lewego kącika warg.
Złapała się na tym, że przygląda się jego ustom.
Szczególne to były usta. Wrażliwe i zbyt kształtne, aby
pasować do całej postaci tego chama, tego wyjątkowo już
aroganckiego prywatnego detektywa.
Chciała stąd wyjść, wydostać się z tego parszywego
kantorku na trzecim piętrze, jednak usiadła. Kiedy znów na
niego spojrzała, uśmiechał się. To dziwne, ale pod wpływem
tego uśmiechu poczuła się tu znacznie lepiej.
– Skoro chciałaby pani aż tyle zrozumieć – podjął – to
postaram się co nieco wyjaśnić. Prawdopodobnie strzępię
sobie jęzor po próżnicy, bo jestem dziwnie przekonany, że
pani doskonale wie, co mam do powiedzenia. Prosiłem, żeby
pani tu przyszła pieszo i nie brała taksówki, ponieważ – nigdy
pani o tym nie słyszała, co? – taksiarze to ludzie nadzwyczaj
użyteczni – dla policji, rzecz jasna. Czy nigdy nie zastanowiła
się pani, dlaczego taksówkarze są najczęściej w humorze
takim, że bez kija nie podchodź? Otóż dlatego, że ich ciągle
ktoś wypytuje... a większość pytań zadają cwaniaki ze
Scotland Yardu, tacy na przykład jak ten spryciarz inspektor
Gringall, prowadzący tę sprawę. Tego mi brakowało, żeby
jakiś taksówkarz jutro pobiegł z pyskiem do Scotland Yardu i
roztrąbił, że panią tu przywiózł dzisiaj w nocy! To samo
dotyczy pokojówki. Czego ludzie nie wiedzą, to ich nie
dręczy. Rozumie pani?
– Tak – odparła z wolna. – To rozumiem.
– Dobrze – powiedział. – Więc się streszczam.
Dzisiejszej nocy, gdzieś między jedenastą dziesięć a
jedenastą trzydzieści pięć, ktoś decyduje się wsadzić pani
33
ojczymowi kulę w czółko. Postanawiają to zrobić na placu
Lincoln’s Inn Fields.
Zapalił następnego papierosa od niedopałka.
– To daje do myślenia, hm? – powiedział uśmiechając
się z wolna. – Jest nad czym pogłówkować, no nie? Nagle o
jedenastej czterdzieści pięć pani przylatuje do mnie z jakąś
naciąganą historią, że niby pani amant Willie przeląkł się, że
niedobrzy chłopcy Meraultonowie – Bellamy, Paul, Percival i
Jeremy – brzmi to dla mnie jak pierwszy numer programu
kabaretowego: „Bellamy, Paul, Percival i Jerry w swoim
sławnym występie: Igraszki na Trapezie” – że chcą zabrać się
do staruszka i tak mu przyłożyć, aby nie wstał, a potem
zwalić to na panią; a tymczasem jest pewne jak mur, że kiedy
pani mi tu szczebioce, mokra robota jest już odwalona, co
dałoby się potocznie określić jako niezwykły zbieg
okoliczności.
Nie spuszczając jej z oczu zaciągnął się głęboko,
wypuścił dym przez nozdrza i zakaszlał się.
Milczała wyczekująco.
– Te papierochy mnie wykończą, jeżeli nie zacznę o
siebie dbać – zauważył ni w pięć, ni w jedenaście. Znów się
zaciągnął. – Wszystko będzie dobrze – podjął. – To znaczy:
może być dobrze. Ja przynajmniej nie mam zwyczaju martwić
się, że wpadnę w jakiś kłopot, aż on wpadnie na mnie, toteż
będę się tego trzymał i zaczekam do jutra, kiedy wszystko już
się wyjaśni.
Poruszyła się znowu.
– Co mianowicie?
Nie panowała już nad głosem, który drżał z
podniecenia.
Wyszczerzył się. Trochę jak złośliwy uczniak.
– Z moją Effie – odrzekł spokojnie. – Jeśli Effie nie
34
poleci z ozorem, jesteśmy w domu. Jeśli poleci – no, to
zacznie się piekło. Effie nie pała do mnie w tej chwili
sympatią. Wczoraj wylałem ją z pracy. Zrobiłem to z dwóch
przyczyn: po pierwsze zaczęło jej się zdawać, że jestem
odpowiedzią na modlitwę dziewicy, a po drugie ona mnie
wkurza.
No dobrze. Otóż kiedy pani mi tu opowiadała te
kawałki, Effie podsłuchiwała pod drzwiami. Rano przeczyta
gazetę i jeśli zechce być naprawdę złośliwa, złapie taksówkę i
popędzi do Scotland Yardu – do kochanego pana Gringalla –
i tam zacznie trzepać ozorem. A wtedy będę musiał nieźle
pogłówkować.
Może udało mi się uprzedzić jej zagranie. Może liścik
miłosny, który wysłałem do niej trzy kwadranse temu, zmyli
ją. Ale z Effie nigdy nie wiadomo.
Umilkł na chwilę.
Patrzył na nią. Półuśmieszek błąkał się po jego
nadzwyczaj ruchliwych ustach i zmuszał ją do milczenia.
Zdawała sobie sprawę, że on dokładnie wie, co chciałaby
powiedzieć, zanim ona zdąży otworzyć usta. Uprzytomniła
sobie beznadziejną daremność sporu. Nie odezwała się.
– W porządku – rzekł po szelmowsku. – Załóżmy, że
wysłuchałem już tego wszystkiego. Załóżmy, że wyłącznie
taki parszywy sukinsyn jak ja ośmieliłby się sugerować, że to
pani dzisiaj w nocy na Lincoln’s Inn Fields zastrzeliła
swojego ojczyma. Załóżmy, że przeze mnie każde włókienko
pani luksusowej karoserii wzdryga się z oburzenia wobec
takiej obelgi. Dobrze. A skorośmy już to sobie pozakładali,
jeźdźmy dalej.
Usiadł nagle za biurkiem. Ruch był zdumiewająco
szybki jak na kogoś poruszającego się zwykle tak powoli jak
on. Wymierzył w nią długi palec wskazujący.
35
– Proszę mi odpowiedzieć – podjął, wciąż
uśmiechnięty. – Co pani właściwie robiła tej nocy od godziny
jedenastej do jedenastej trzydzieści? Nie namyślać się.
Prędko, no, proszę mówić!
Wahała się. Jego uśmiech stał się raptem bardzo
złośliwy. Poprzednie mogło być grą.
– Tak przypuszczałem – powiedział. – No, to ja
powiem, gdzie pani była i co pani robiła. Trzy dni temu, po
wielkiej awanturze z ojczymem, wyprowadziła się pani z
domu. Ale później dochodzi pani do wniosku, że takie
wykłócanie się nie ma sensu, w związku z czym umawiacie
się na spotkanie. Z przyczyn sobie najlepiej znanych
wyprowadza pani świętej a nieodżałowanej pamięci starego
grzdyla na Lincoln’s Inn Fields i tam go pani załatwia; i
założę się, że spluwę, którą pani się posłużyła, znajdę jutro w
krzakach za balustradą.
Kilka dni temu widocznie podsunęła pani swemu
chłopcu, Williemu Meraultonowi, myśl, że któryś z tego
kwartetu akrobatów, Bellamy, Paul, Percival albo Jeremy, da
w łeb staruszkowi; no i wbiła mu pani w głowę, że spróbują
to zwalić na panią.
Możliwe, że pani sama nie opływa w pieniążki, wobec
tego Willie wręcza pani pięćsetkę, żeby pani tu zaszła i
wynajęła mnie do pilnowania kuzynów. Ale pani z tym się
nie śpieszy, póki nie ma noża na gardziołku. Aż tej nocy
panią wreszcie przycisnęło, no nie? Z jakiegoś tam powodu,
który nasza urocza Cynthis lepiej zna niż ktokolwiek inny,
okazało się nagle, że już nie można dłużej czekać i trzeba
starego załatwić. Więc pani się na to zdobyła. Spotykałem już
takie kobiety. Pani wszystko ma na swoim miejscu, wzdłuż,
wszerz, w urodzie i w ogóle, kobieta pierwsza klasa! z ikrą.
Choćby i do mokrej roboty.
36
Doskonale panią rozumiem. Sam nieraz miewałem
ochotę kogoś zakatrupić.
Ale posłyszała pani coś o mnie. Może o mojej
reputacji. Bo na ogół jestem uważany za dosyć ostrego, a
pani doszła do wniosku, że przydałoby się alibi.
No i dobra! pani alibi to ja. Idę na to. Potrzebuję tych
pięciu setek i co tylko da się jeszcze wyciągnąć z tej
nieszczęsnej ofiary, Williego, tak że jeśli Effie nas nie
zakapuje, wszystko będzie w idealnym porządku i cacy.
Zapalił nowego papierosa.
– Krótko mówiąc, moja mała Cynthis – zakończył –
kiedy przyszłaś tu dzisiaj w nocy powiedzieć mi, że
podejrzewasz swoich kuzynków o nieładne zamiary
względem staruszka, była godzina jedenasta i nie wytknęłaś
stąd nosa do godziny pięć po dwunastej. Nawiasem mówiąc,
pięćset funtów zaliczki za taką rzecz to i tak jest tanio jak
barszcz.
Zapadło całkowite milczenie. Słyszała tykający gdzieś
zegar. Popatrzyła na niego. Wciąż się uśmiechał.
Głowa jej opadła na biurko.
Rozszlochała się rozpaczliwie.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po
następnego papierosa.
37
ROZDZIAŁ 3
Głupich nie sieją
Callaghan zbudził się i wpatrzył w sufit. Odrzucił
przykrycie, spuścił nogi na podłogę i zwichrzył sobie gęste,
czarne włosy długimi palcami.
Zaczął się ubierać.
Kiedy skończył, podszedł do ustawionego w kącie
stołu i zdjął pokrywę sfatygowanej portabelki. Wkręcił
arkusz papieru maszynowego i napisał list do gospodyni.
Droga pani Lake,
Wyjeżdżam na jakiś czas. Proszę zatrzymać dla mnie
mój pokój. Gdyby ktoś pytał, gdzie jestem, proszę
odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że pani nie wie. Załączam
20 funtów jako czynsz za dziesięć tygodni. Możliwe, że wrócę
wcześniej.
Z poważaniem
S. Callaghan
Podszedł do okna, w zamyśleniu przeciągnął palcem
po swoim nie ogolonym podbródku. Poszperał w kieszonce
kamizelki i wydostał cienki złożony arkusik złotawej
przebitki, który wyjął nieboszczykowi z zegarka. Rozłożył
ostrożnie i przeczytał wystukany byle jak na maszynie
testament Augusta Meraultona:
38
10 stycznia 1938
Ja, August Meraulton, zamieszkały w Londynie,
Clesalla House, Knightsbridge, spisuję niniejszym swoją
ostatnią wolę i testament. Jestem w pełni władz umysłowych i
odwołuję wszystkie poprzednie rozporządzenia spadkowe.
Wszystko, co posiadam w jakiejkolwiek postaci, zapisuję
mojej przybranej córce Cynthis Marion Trevinnon, która na
życzenie swojej matki, a mojej zmarłej małżonki, oraz moje
zmieniła nazwisko na Meraulton. Zapis niniejszy obywa się
bez świadków, ponieważ fakt jego istnienia, jakkolwiek nie
jego treść, znane są memu adwokatowi, którym jest pan
Herbert Arthur Ferdinand Gazeling, zamieszkały na
Lincoln’s Inn Place pod numerem 467, oraz moim pięciu
bratankom, którymi są William, Bellamy, Paul, Percival i
Jeremy Meraultonowie. Ci ostatni mieli być moimi
spadkobiercami w myśl mojego poprzedniego testamentu,
niniejszym unieważnionego.
U dołu nagryzmolony był podpis: August Meraulton.
Callaghan przeczytał ten dokument dwa razy, potem
schował go do kieszeni i przez chwilę stał wyglądając przez
okno.
Wrócił do stołu, przysunął sobie telefon i wykręcił
numer Darkiego. Usłyszał senne: – Hallo.
– Darkie – powiedział – czy zawiozłeś ten list do Effie
Perkins? Dobra. Teraz słuchaj i żebyś się nie pomylił. Każ
Fredowi pójść do mego biura na Chancery Lane, klucz jest
pod wycieraczką. Niech siedzi i odbiera telefony. Kto by nie
zadzwonił, ma mówić, że pan Callaghan wyjechał w
interesach do Edynburga i że wróci w przyszłym miesiącu.
Jasne?
39
Dalej. Wykapuj wszystko co się da o tych
Meraultonach, tak jak mówiłem. Rusz dobrze mózgiem i
ściągnij mi najpotrzebniejsze informacje. Chcę wiedzieć na
przykład takie rzeczy: z czego ci faceci żyją? bo wygląda, że
spłukani są do imentu: wyniuchaj, skąd wobec tego biorą
forsę i co tam się mota względem kobiet. Masz wywąchać, co
się tyczy ich przyjaciółek, no wiesz: gdzie mieszkają, co za
jedne i czy lecą na forsę. Jasne? Dobra. I jeszcze jedno: jak
dogrzebiesz się do tych babek, to wykapuj, czy któraś nie ma
męża.
Teraz co najważniejsze: możliwe, że jeden z tych
facetów, Bellamy, Paul, Percival albo Jeremy, okaże się
szczególnie niewyraźny, rozumiesz? Więc jakby któryś był
już całkiem szemrany, to przyjrzyj mu się dokładnie.
Wykapuj o nim wszystko, co może być interesujące: może
groził komuś albo się z kimś kotłował? cokolwiek by
wyglądało, że w razie czego mógłby zakatrupić. Jasne?
Potem spotkasz się ze mną u Lyonsa na Shaftesbury Avenue,
dziś o trzeciej, i powiesz mi, co wskórałeś. Na razie.
Odłożył słuchawkę, zapalił papierosa, przez kilka
minut chodził po pokoju, potem wrócił do telefonu.
Zadzwonił do Cynthis Meraulton.
Pokojówka odebrała telefon. Callaghan podał swoje
nazwisko. Po minucie Cynthis podeszła do telefonu.
– Dzień dobry pani – rzekł Callaghan. – I jak się pani
czuje? Miło zobaczyć trochę słońca w styczniowy poranek,
nie? Teraz proszę mnie uważnie posłuchać, dobrze? Powiem
pani, co trzeba zrobić, i radzę się ze mną nie wykłócać.
Proszę zapakować parę walizek, jakby się pani wybierała
gdzieś na dwa tygodnie. Czy jasne? Dobrze. Następnie
powiedzieć służącej, że wyjeżdża pani na tydzień czy coś
koło tego; żeby wzięła taksówkę, zawiozła ten bagaż na
40
dworzec Euston i oddała pani kwit z przechowalni.
W porządku. Kiedy wróci, ma panią zastać ubraną do
wyjazdu na pociąg. Weźmie pani od niej ten kwit. Wszystko
razem zajmie około pół godziny, tak że o dziesiątej
trzydzieści będzie pani gotowa do wyjścia z domu.
Dziesiąta trzydzieści zejdzie pani na dół i pójdzie
wzdłuż Victoria Street aż do Times Furnishing Company.
Przed tym budynkiem będzie na panią czekał facet wzrostu
około metr sześćdziesiąt osiem, w dęciaku, palący fajkę z
morskiej pianki. Niejaki Henry Kells. Da mu pani kwit z
przechowalni. Odzywać się do niego nie ma potrzeby.
Potem weźmie pani taksówkę i pojedzie na South
Kensington do Delvine Court Apartments. Tam wynajmie
sobie pani umeblowany apartament na dwa tygodnie. Pani
walizki będą tam dzisiaj po południu, sam tego dopilnuję.
Dziecinnie łatwe, prawda?
– Rzeczywiście na trudne to nie wygląda – odezwała
się zmęczonym głosem. – Raczej na melodramatyczne. Czy
to naprawdę potrzebne?
– Jeśli pani tego nie zrobi, to stawiam sześć do
czterech, że spędzi pani tę noc w więzieniu na Brixton –
odparł wesoło Callaghan.
Na chwilę zapadła cisza.
– Czy porozumiał się pan z Williem Meraultonem? –
zapytała po chwili. – Czy on zna pański projekt... z tą
tajemniczą przeprowadzką? Czy zgodził się na to?
Callaghan wyszczerzył się do słuchawki.
– Ależ naturalnie – skłamał bez zająknięcia. – Pan
Meraulton prosił, żeby pani zrobiła, co mówię.
– Dobrze – odparła. – Zrobię to.
Wyczuł w jej głosie niechęć. Nie przepadała za nim.
Myśl o tym rozbawiła Callaghana.
41
– W porządku, droga pani – powiedział. – Zajrzę do
pani dzisiaj w ciągu dnia albo może pod wieczór. Na pani
miejscu nie wychodziłbym na ulicę. Lepiej niech pani siedzi
sobie i słucha radia. Oni tam mają nawet wbudowane w
odbiornik adaptery! Do widzenia, panno Meraulton.
Położył słuchawkę, odczekał chwilę i wykręcił
następny numer. Połączył się z Kellsem, kazał mu czekać
przed gmachem Times Furnishing Company, odebrać walizki
z dworca Euston i dostarczyć je do Delvine Court
Apartments.
Potem włożył kapelusz, zapalił drugiego papierosa,
wyjął plik banknotów, uzupełnił list do gospodyni dwoma
papierkami po dziesięć funtów, zaadresował kopertę, oparł ją
o zegar na kominku, żeby się jej rzuciła w oczy, zszedł bez
pośpiechu na dół i znalazł się na ulicy.
Skierował się na Holborn, wszedł do fryzjera, kazał się
ogolić, zrobić masaż i poprawić włosy. Kiedy się koło niego
krzątano, leżał wygodnie w fotelu i głęboko rozmyślał.
Ogolony i wymasowany udał się do sklepu
odzieżowego, skąd wynurzył się po dwudziestu minutach,
mając na sobie nowy garnitur, nowe półbuty, nowy płaszcz,
w ogóle wszystko nowe. Teraz wyglądał pierwsza klasa.
Nowe ubranie jakby wydobyło coś nieprzeciętnego w jego
osobowości, czego przedtem nie było widać.
Kupił „Daily Sketch” i wszedł do Slatera, zamówił
kawe i dwadzieścia Playersów, usiadł. Przejrzał ilustracje, a
potem kolumnę aktualności, na której znalazł artykuł o
zabójstwie Meraultona:
AUGUST MERAULTON ZAMORDOWANY
42
W późnych godzinach nocnych policjant znalazł dzisiaj
na placu Lincoln’s Inn Fields zwłoki Augusta Meraultona,
jednego z najbogatszych ludzi naszego dziesięciolecia. Jego
ekscentryczne postępki w ciągu ostatnich pięciu lat
dostarczały efektownych nagłówków prasie codziennej w
kilku krajach.
August Meraulton został zabity strzałem w głowę z
bliskiej odległości, na krótko przedtem, zanim go znaleziono.
Nie miał na sobie kapelusza ani płaszcza.
Zajmujący się tą sprawą detektywi znaleźli dzisiaj rano
pistolet automatyczny Colta, kaliber 22, z którego jeden
nabój został wystrzelony. Broń leżała w klombie koło
balustrady od południowej strony placu.
Jeden z najmłodszych i najbardziej błyskotliwych
oficerów Scotland Yardu, detektyw inspektor Gringall,
któremu powierzono prowadzenie śledztwa, poszukuje
kontaktu z kimkolwiek, kto widział ubiegłej nocy w okolicach
kostnicy na Ensell Street mężczyznę, który by odpowiadał
następującemu opisowi:
Wzrost około 170 cm. Budowa szczupła. Twarz
okrągła o dość wydatnych policzkach. Głos niski. Miękki
kapelusz silnie nasunięty na czoło. Ubrany w beżowy,
przybrudzony deszczowiec.
Kto przypuszcza, że mógł widzieć tego człowieka czy to
na Ensell Street, czy w pobliżu budki telefonicznej u zbiegu
Ensell Street i Greene’s Passage, proszony jest o
zatelefonowanie pod numer 999. Będzie to pomocą dla
policji.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pomyślał, że
znikoma jest szansa rozpoznania go według opisu, podanego
43
przez Tweesta. Podniesiony kołnierz u płaszcza nadał mu
wygląd niższego niż w rzeczywistości, a dwie kartki wydarte
z książki telefonicznej uczyniły jego policzki „wydatnymi”.
A poza tym Gringall może sobie myśleć, co tylko zechce.
Podejrzewać to jedna rzecz, a udowodnić to druga.
Dopił kawę, zapłacił rachunek i wyszedł. Przed
kawiarnią przywołał taksówkę i kazał się zawieźć do
Meraulton Estates & Trust Company na Lower Regent Street.
W dziesięć minut później siedział w gabinecie Williego
Meraultona.
Willie zrobił na nim dobre wrażenie. Mężczyzna jak
się patrzy. Barczysty, jasnowłosy, oczy miał szeroko
rozstawione pod inteligentnym czołem i reprezentował sobą
tę klasę, wobec której Callaghan odczuwał nie tylko usłużny
podziw.
Kiedy wszedł, Willie obrzucił go spojrzeniem: szybko,
badawczo. Callaghan uśmiechnął się sam do siebie, wiedząc
najdokładniej, co dzieje się w myślach tamtego.
Willie wskazał krzesło i Callaghan usiadł. Wziął
papierosa z podanej szkatułki, przyjrzał mu się, stwierdził, że
jest turecki i odłożył go. Wyjął paczkę Playersów i zapalił.
Zaczął mówić. Nieco ściszonym głosem. Potrafił nadać
odcień usłużności temu, w jaki sposób mówił i jakim tonem.
Czynił to z premedytacją. Z człowiekiem pokroju Williego
Meraultona potrzebna była inna technika.
– Panie Meraulton – powiedział – myślę, że obaj
wiemy, w jak ciężkiej znajdujemy się sytuacji. Przynajmniej
wiadomo panu, że pan się w niej znalazł; a kiedy powiem
panu, w czym rzecz, przekona się pan, że ja również. Otóż
chciałbym panu powiedzieć, co mi się zdaje, a potem, co w
związku z tym proponuję uczynić. Nie mam za wiele czasu,
ponieważ, jeśli się całkowicie nie mylę, wypadki lada chwila
44
zaczną się toczyć bardzo szybko, a ja lubię je zawsze
wyprzedzać o te pół kroku.
Willie Meraulton przytaknął. Jego wzrok spoczywał
bez drgnięcia na Callaghanie, szacując go i oceniając.
– Cynthis Meraulton, która powiedziała mi, że jest
pańską narzeczoną, przyszła do mego biura ubiegłej nocy.
Kiedy weszła, zauważyłem, że ma mokre pantofle.
Wywnioskowałem z tego, że szła pieszo: i zastanawiałem się
dlaczego. Powiedziała, że to Fingal pana do mnie skierował i
że pan jej podsunął, aby wybrała się do mnie, ponieważ grożą
jej pewne przykrości ze strony jednego z pańskich braci, albo
i wszystkich. Pomyślałem sobie, że to co najmniej dziwna
pora jak na taką wizytę. Powiedziano mi, że pan dzwonił do
mnie przez cały wieczór; ale sądziłem, że chce się pan
umówić na dzisiaj. Czy słusznie?
Willie skinął głową.
– Słusznie – powiedział.
Callaghan mówił dalej:
– Późną nocą dostałem z wyprzedzeniem wiadomość,
że na Lincoln’s Inn Fields znaleziono zastrzelonego Augusta
Meraultona. I wtedy przypomniałem sobie, że panna
Meraulton przyszła do mnie w mokrych pantoflach.
Muszę panu coś powiedzieć o tych pantoflach.
Spostrzegłem, że są mokre, ale nie bardzo; więc doszedłem
do przekonania, że niewiele w nich przeszła; mogła na
przykład jechać samochodem, zaparkować gdzieś w pobliżu i
kawałek dojść pieszo. Pomyślałem, że jej pantofle były
akurat na tyle zmoczone, jakby szła do mojego biura gdzieś z
bliska, z miejsca tak bliskiego – powiedzmy – jak Lincoln’s
Inn Fields. Więc pomyślało mi się, że to właśnie ona rąbnęła
starego grzdyla; że umówiła się z nim na Lincoln’s Inn Fields
i zastrzeliła go. Zatelefonowałem do niej i znów ściągnąłem
45
ją do siebie na godzinę drugą trzydzieści. Oświadczyłem jej,
że wiem, że to ona zastrzeliła Augusta; nie zaprzeczyła.
Otóż myślę, że mógłbym ją z tego wyciągnąć.
Wystarczy, żebym przesunął nieco godzinę jej bytności u
mnie: i już po sprawie. Bo nie wątpię, że sąd musiałby
polegać na moim słowie tak samo jak na czyimkolwiek. –
Uśmiechnął się z wyrazem szczerości. – Sam pan widzi,
panie Meraulton, że wykładam karty na stół.
Willie Meraulton nic na to nie odpowiedział. W oczach
miał wyraz troski.
– Na razie próbuję się postawić na miejscu Gringalla,
tego inspektora ze Scotland Yardu, który prowadzi tę sprawę
– ciągnął Callaghan. – Gringall jest szybki w robocie. On nie
zaśpi gruszek w popiele. Więc oszczędźmy sobie długich
rozmów i może mi pan odpowie na kilka pytań, panie
Meraulton.
Willie popatrzył w okno.
– Powiem wszystko, co będę mógł – odrzekł
zrównoważonym głosem – wszystko, co będzie pomocą dla
Cynthis.
– Dobrze – powiedział Callaghan ze spokojem. –
Zakładam, że dopiero kilka dni temu panna Meraulton
pierwszy raz napomknęła panu o niebezpieczeństwie
grożącym jej ze strony pańskich braci. Zakładam, że to pan
jej dał te pieniądze – pięćset funtów – jak tylko rozpytał pan
o mnie Fingala i on powiedział, że według niego nadałbym
się do tej roboty?
Meraulton znów przytaknął.
– Słusznie – rzekł. – Ale dlaczego...
Callaghan się do niego uśmiechnął.
– Niech pan mnie posłucha, panie Meraulton –
powiedział. – Był pan zakochany po uszy w Cynthis i wcale
46
mnie to nie dziwi. Myślę, że jest pan w dalszym ciągu. No
dobrze, więc niechaj pan się postara wejść w moje położenie.
Nie mam ochoty przepytywać jej, co między wami zaszło.
Wolę pana o to zapytać. Kiedy pan udzieli mi odpowiedzi,
nie będę już musiał przesłuchiwać po raz drugi jej samej.
Zgoda? Więc ostatniej nocy pan w ogóle jej nie widział,
prawda?
– Istotnie – rzekł Meraulton. – I chyba ma pan rację, że
lepiej mnie wypytać o wszystko, co pan zechce; żeby jej za
bardzo nie męczyć. Ją czasami trochę ponosi, czasami nie
wszystko dobrze pamięta.
A swoją drogą miałem się z nią wczoraj zobaczyć.
Zadzwoniłem do niej wczoraj z rana i poprosiłem, żeby
wybrała się ze mną do teatru. Zgodziła się. Ale o siódmej
wieczór zatelefonowała do mnie i powiedziała, że chyba nie
pójdzie. Że głowa ją boli. Odtąd jej nie widziałem i nie
miałoby sensu wmawiać, że widziałem, bo poszedłem na
kolację do mego klubu i tam aż do pierwszej w nocy grałem
w bilard.
I jeszcze jedno – ciągnął Meraulton. – Kiedy
rozmawialiśmy o tej sprawie, a było to wkrótce po obiedzie
wydanym dla nas wszystkich przez Augusta, wcale nie
mówiła, jakoby tylko jej coś groziło. Powiedziała mi wtedy,
że August zwierzył się jej, że to on się czegoś obawia ze
strony któregoś z nich albo całej czwórki; i że jej to również
może dotyczyć.
Wstał, przeszedł się po gabinecie. Callaghan dostrzegł
nerwowe drganie jego skroni.
Willie zatrzymał się przed detektywem.
– Czy pan jest pewien, że ona to zrobiła? – zapytał. –
Absolutnie pewien?
Callaghan popatrzył na niego.
47
– Nie, proszę pana – odparł gładko, z krzywym
uśmieszkiem, ze znaczącym uśmieszkiem (wyraźnie
mówiącym: „Rozumiemy się, Meraulton. Teraz powiem ci
kupę łgarstw, bo to właśnie życzysz sobie usłyszeć, więc
służę.”) – Teraz już nie jestem pewien. Skoro usłyszałem od
pana, że August Meraulton powiedział jej, że to on się czegoś
obawia ze strony pańskich braciszków i że jej to również
może dotyczyć.
Willie Meraulton znów usiadł za biurkiem. Twarz
ściągnęła mu się z napięcia.
Callaghan wstał. Postąpił te parę kroków do biurka i
stanął, jedną dłonią wsparty o jego lśniącą powierzchnię.
Panował nad sytuacją i świadomość tego sprawiała mu
przyjemność.
– Ja tak sobie to wyobrażam – przemówił, spoglądając
na Meraultona z tym samym krzywym uśmieszkiem. – Pański
stryjek zapewne wiedział coś o niebezpieczeństwie,
grożącym mu ze strony pańskich braci, indywidualnie albo
zbiorowo. Jak również wiedział, że z jakiegoś powodu,
którego bodajże nie ujawnił, jego przybranej córce Cynthis
też grozić może jakieś niebezpieczeństwo. Więc ona
przychodzi do pana i wszystko to panu opowiada, wobec
czego pan się zaczyna rozglądać, trafia na mnie i dochodzi do
wniosku, że trzeba mnie zatrudnić w charakterze czujnego
psa. Wobec tego wręcza jej pan pięćset funtów na pokrycie
moich wydatków. Ona jednak z tej czy innej przyczyny nie
zjawia się u mnie od razu, tak jak powinna. Zwleka z tym, na
szczęście czy na nieszczęście, aż do ubiegłej nocy, kiedy to
wybiera się do mnie pod wpływem nagłego impulsu, po
rozmowie telefonicznej z panem, w której pan ofiarował się
zadzwonić do mnie i umówić ją ze mną na jutro. Również z
tej lub innej przyczyny – wynikłej z impulsu – Cynthis
48
odwołuje wasze spotkanie i zgłasza się do mnie ubiegłej
nocy: i szczęśliwym dla niej zbiegiem okoliczności ja mogę
stwierdzić, że znajdowała się u mnie w czasie, kiedy ktoś
zabijał Augusta Meraultona.
Callaghan przerwał na chwilę. Jego wciąż
uśmiechnięte oczy spoczywały na Meraultonie.
– Oczywiście – podjął – pan wie i ja wiem, że to nie
całkiem tak było. My wiemy, że zjawiła się u mnie wkrótce
po dokonaniu morderstwa. A nawet wiemy, że staruszek
został zabity mniej więcej na tyle czasu przed jej
pojawieniem się w moim gabinecie, ile potrzebowałaby na
przejście wschodnią stroną Lincoln’s Inn Fields i pasażem na
Holborn, a potem przez Chancery Lane do mojego biura, po
zastrzeleniu go. Ale z tego nie musimy się nikomu zwierzać,
panie Meraulton.
Zapalił następnego papierosa.
– Spytałem ją, co robiła od jedenastej – ciągnął – i nie
umiała mi powiedzieć. Tylko się rozpłakała. Więc
wyciągnąłem z tego odpowiednie wnioski i obiecałem jej
potwierdzić to lipne alibi; że w krytycznym czasie
znajdowała się w moim gabinecie.
Willie podniósł nóż do papieru.
– Porządny z pana chłop, Callaghan – powiedział. –
Ale to się nie uda. Policja i tak wszystko z niej wydusi.
Przesłuchanie w śledztwie bywa ciężkie, chyba pan wie.
– Jak diabli – potwierdził Callaghan. – Ale oni jej nie
będą przesłuchiwali. W każdym razie nie teraz. Już ja się o to
zatroszczyłem. Nie wiedzą nawet, gdzie jej szukać.
Siadł na krawędzi biurka.
– Niech no mi pan powie, panie Meraulton – rzucił od
niechcenia. – Co to są właściwie za typy, ci pańscy bracia?
Willie zmarszczył się.
49
– Zgnilizna – odparł. – Wszystko by zrobili dla
pieniędzy. A nie przelewa im się. Bellamy dostaje obłędu.
Musi mieć pieniądze i koniec. Sprzedałby własną matkę.
– Ach tak – powiedział Callaghan. – A na co u niego
idą te pieniądze?
– Kobiety – odparł zwięźle Willie.
Callaghan się zadumał.
– Kto teraz jest u niego na tapecie? – zapytał.
Willie nożem do papieru dziurawił bibułę.
– Pewna wyjątkowo atrakcyjna i wyjątkowo podła
Francuzka, aktorka nazwiskiem Gallicot – wyjaśnił. – A
dlaczego?
Callaghan nie odpowiedział. Rozmyślał. Wreszcie
zapytał:
– Co mi pan może powiedzieć o kapeluszach Augusta
Meraultona?
Willie uniósł brwi.
– Kapeluszach! – powiedział. – Dlaczego o
kapeluszach?
– Niech pan powie, to i ja powiem – odparł Callaghan.
Meraulton chwilę pomyślał.
– Wątpię, czy kiedykolwiek widziano go w czymś
innym na głowie niż jeden rodzaj kapelusza – odpowiedział.
– Często żartowaliśmy z tego. Był to ciemnoszary homburg,
wie pan, taki najzwyklejszy kapelusz z brzegiem obszytym
tasiemką pod kolor. Kupował je na Dover Street u Greene’a.
Brał zawsze numer siedem i jedna ósma, czyli odrobinę za
duży, wkładał pod skórkę pasek białej bibuły i mówił, że
wtedy idealnie na niego pasuje.
– Rozumiem – rzekł Callaghan. – Słucham dalej.
– W zeszłym tygodniu pokpiwaliśmy na ten temat –
ciągnął Meraulton – i stryj powiedział, że kupi sobie nowy,
50
ale w jakimś tańszym sklepie. Jego zdaniem u Greene’a było
za drogo.
– To dobre – powiedział Callaghan. – To doskonałe.
Zgasił papierosa i rozkaszlał się. Potem:
– Panie Meraulton – zapytał – a przypuśćmy, że tej
nocy nic się nie stało. Przypuśćmy, że stary grzdyl jeszcze
żyje, i gdyby pana zapytano: to komu, pańskim zdaniem,
najbardziej zależałoby na załatwieniu go?
Willie się nawet nie zawahał.
– Bellamy – odparł. – Jemu najbardziej. Nienawidził
starego, brzydził się nim... nawet bardziej niż Cynthis.
– Tego nie radziłbym powtarzać – zaśmiał się
Callaghan. – A właściwie dlaczego Cynthis go tak
nienawidziła?
– Miała wszelkie powody. Ten August to było coś
okropnego: zgryźliwy, cyniczny, a czasami diabeł wcielony.
Matka Cynthis miała z nim istne piekło. Dręczył ją perfidnie
jak szatan. Ale nikogo nie traktował za dobrze. Bellamy
nienawidził go jak zarazy. Myślę, że kto jak kto, ale on
mógłby go zabić. Niestety – ciągnął – nie może być o tym
mowy. Tej nocy o dziesiątej cała czwórka zwaliła się do mnie
do klubu i próbowali mnie nakłonić, żebym podżyrował im
następną pożyczkę na konto ich udziału w spadku po
Auguście. Powiedzieli, że dostaną te pieniądze, jeżeli
Meraulton Estates & Trust Company – którą ja zarządzam –
poświadczy jego pierwotny testament i zagwarantuje swoimi
aktywami. Nie ma potrzeby dodawać, że odmówiłem.
Wobec tego Paul, Percival i Jeremy udali się do
któregoś ze swoich nocnych przybytków, a Bellamy, o ile mi
wiadomo, poszedł do tej damy swojego serca.
– A gdzie ona mieszka? – zapytał Callaghan.
– Zdaje się, że ma osobne mieszkanie na Gordon
51
Square.
Callaghan pokiwał głową.
– Wobec tego wszyscy mają alibi – stwierdził. – Cała
ta cholerna banda ma alibi.
Zapalił nowego papierosa.
Meraulton wstał. Wyjrzał przez okno. Przygarbił się
trochę, pomyślał Callaghan. Wygląda na całkiem rozbitego.
Ciężka sprawa, pomyślał Callaghan. Ciężka to sprawa:
kochać dziewczynę i zobaczyć, że grozi jej sprawa o
zaciukanie, jak by powiedział Amerykanin. Facet zresztą
całkiem nieźle to znosi, ale tacy jak on wszystko nieźle
potrafią znieść.
Meraulton odwrócił się.
– Co robimy, Callaghan? – spytał. – Co pan zamierza
zrobić?
Callaghan podniósł się z biurka. Wsadził obie ręce do
kieszeni.
– Musi pan sobie uświadomić, panie Meraulton, że mój
interes to dosyć kosztowny interes – powiedział. – To
wymaga pieniędzy. Jak dotąd pan był dosyć hojny, nie
przeczę; ale prowadzenie tej sprawy już zdążyło pochłonąć
sporą sumę.
Meraultonowi drgnęło nozdrze.
– Ile pan jeszcze chce? – zapytał.
– Sądzę, że będą mi na to potrzebne jeszcze co
najmniej trzy setki – powiedział Callaghan. – Odnoszę
wrażenie, że z tymi trzema setkami widziałbym już dalszą
drogę dość jasno.
Wyjął znowu paczkę Playersów.
Meraulton sięgnął do szuflady, wyciągnął ją, wyjął
paczkę banknotów. Odliczył trzydzieści po dziesięć funtów.
Posunął je przez biurko.
52
Callaghan wziął je i schował do kieszeni. Potem usiadł.
– Teraz proszę mnie posłuchać, panie Meraulton –
odezwał się całkiem po cichu. – Postawmy tę sprawę między
sobą zupełnie jasno. Wiem, co pan czuje, i jestem w stu
procentach po pańskiej stronie. Sam też kiedyś byłem
zakochany – uśmiechnął się w duchu na to zagranie – i wiem,
co wtedy się czuje.
Otóż bardzo dużo zależy od kapelusza, od tego
ciemnoszarego kapelusza, który August miał zwyczaj nosić:
tego jedynego w swoim rodzaju kapelusza. Sądzę, że znajdą
ten kapelusz w jego mieszkaniu. Nie miał go na sobie tej
nocy. Ale tutaj los idzie nam na rękę, ponieważ sam pan
Willie Meraulton może dowieść, że w ubiegłym tygodniu
nasz staruszek oświadczył, że kupi sobie nowy kapelusz, i to
nie u Greene’a na Dover Street, bo tam jest za drogo. No i
świetnie: skoro tak, to mógł go nabyć w którymkolwiek
sklepie w Lodynie: nikt nie wie w jakim, po prostu zobaczył
gdzieś mimochodem i kupił.
Otóż właśnie na tym polega – ciągnął Callaghan –
sytuacja, którą ja określiłbym jako bardzo korzystną. Z taką
sytuacją niejedno możemy zdziałać.
Sięgnął po swój kapelusz.
– Proszę się mocno trzymać, panie Meraulton –
powiedział – i nie martwić się. Zajrzę jutro albo pojutrze i
może będę już dla pana miał jakąś wiadomość. A na razie
proszę mi powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze:
gdzie mieszka Bellamy?
– Ma mieszkanie na Chelsea od strony Embankment –
rzekł Meraulton. – Pointer Mews. Numer dwunasty.
– Chyba wpadnę do niego dzisiaj po południu –
powiedział Callaghan. – Na taką przyjacielską pogawędkę.
Natomiast tej rozmowy między nami nie było. A po drugie:
53
chciałbym wiedzieć, kiedy zamierzacie się pobrać z panną
Meraulton?
Willie Meraulton podniósł oczy.
– Co to ma do rzeczy? – odparł. – Zresztą skoro już
pan musi wiedzieć, to właściwie się o tym nie mówiło.
August Meraulton stanowczo nie życzył sobie, żeby Cynthis
w ogóle wyszła za kogokolwiek. Właśnie z tego wynikała
połowa nieporozumień. Spodziewał się, że ona tam zostanie i
wciąż będzie mu prowadziła dom w charakterze bezpłatnej
gosposi, wysłuchując po całych dniach jego nadętej gadaniny.
Wstał.
– Chciałbym ożenić się z nią choćby zaraz –
powiedział. – Aby poczuła, że ma przynajmniej jednego
przyjaciela. Bóg mi świadkiem, że będzie potrzebowała
przyjaciół.
Callaghan przybrał wygląd niepocieszonego.
– Bardzo słusznie, panie Meraulton – powiedział. –
Tylko że właśnie teraz, moim zdaniem, żadne małżeństwo nie
byłoby wskazane. Uporajmy się z tą robotą, a potem
będziecie mogli się pobrać w kościele, z kwiatami, z
organami i z całą pompą. Wstyd byłoby poślubiać taką
kobietę jak Cynthis w byle urzędzie. Pozbawiłoby to nasze
pisma ilustrowane wielu przepysznych zdjęć. Nie... jeżeli już
ona ma brać ślub, to tylko w białej satynie i z kwiatem
pomarańczy. No, to ja uciekam.
Meraulton wyciągnął rękę.
– Jeszcze jedno, Callaghan – powiedział. – Nie należę
do ludzi ubogich i oddałbym wszystko, co mam, do
ostatniego pensa, żeby pomóc Cynthis. Ale ta sprawa
kosztowała mnie już osiemset funtów w przeciągu
dwudziestu czterech godzin. Nie chciałbym pomyśleć, że te
trzysta, które panu teraz wręczyłem, to po prostu zapłata za
54
milczenie o tym, co wiadomo panu o Cynthis.
Callaghan przybrał wygląd niewymownie
zaszokowanego.
– Panie Meraulton – rzekł ozięble – Biuro Callaghana
nie ma zwyczaju szantażować swoich klientów.
Ruszył ku drzwiom. Kiedy się odwrócił do
Meraultona, miał znów na twarzy swój uśmiech.
– Mogę pana potrzebować w każdej chwili –
powiedział. – W razie czego gdzie pana szukać?
Meraulton podał mu adres i numer telefonu. Callaghan
powtórzył je, żeby zapamiętać. Położył rękę na klamce.
– I jeszcze jedno – powiedział. – Niech pan lepiej nie
próbuje kontaktować się z panną Meraulton. Gdyby
zadzwoniła do pana, proszę nie odbierać telefonu. Niech
powiedzą, że pan wyjechał. Mówię to nie bez powodu. Lada
chwila policja zacznie podsłuchiwać każdą rozmowę
telefoniczną, w jaką zdołają wskoczyć. A może już zaczęli. Ja
z tego powodu będę unikał nawet własnego biura. Gringall to
facet nadzwyczaj staranny. Do widzenia panu.
Cicho zamknął za sobą drzwi.
O trzeciej Callaghan wszedł do Lyonsa przy
Shaftesbury Avenue. Darkie siedział na pięterku przy stoliku
w kącie i pił herbatę. Twarz jego miała nabyty w długiej
praktyce wyraz obojętności.
Callaghan podszedł do niego i usiadł. Darkie pogrzebał
w wewnętrznej kieszeni obszernego płaszcza i wydobył kilka
złożonych arkuszy papieru. Posunął je przez stół.
– Tu jest masa rzeczy, na których można pojechać,
Slim – oświadczył. – Pracowałem, aż się kurzyło. Może na
wieczór jeszcze coś zdobędę.
Callaghan się wyszczerzył.
– Mam nadzieję, że wtedy jeszcze będę w stanie je
55
odebrać – powiedział.
Ton głosu miał nieco posępny.
Zamówił kawę i siedział, machinalnie wpatrując się w
stolik. Myślał intensywnie.
– To cholernie zabawne, Darkie – odezwał się. –
Bierzesz się do szukania czegoś i wiesz, że to coś znajdziesz,
i nie znajdujesz. Znajdujesz za to coś innego. Coś zupełnie
innego.
Darkie – podjął – tu są dwie robótki dla ciebie, tylko
żebyś mi się na żadnej nie pośliznął. Ja za chwilę wychodzę.
Jak tylko wyjdę, łap się za telefon i rób, co chcesz, byłeś mi
się dodzwonił do tego faceta, cośmy się nim posługiwali w
sprawie Garse’a – pamiętasz – tego niby markiza. Spytaj go,
czy chciałby zarobić trochę forsy. Powiedz mu, niech siedzi
kołkiem w jakimś miejscu, żebym go mógł na pewno złapać.
Możliwe, że się z nim skontaktuję. On się nazywał Ribbinholt
czy Rivenholt, albo jakoś podobnie, prawda?
Darkie przytaknął.
– Druga sprawa jest taka – mówił Callaghan. – Dzisiaj
po południu, o czwartej, wybieram się do jednego faceta
gdzieś na Chelsea. Nazywa się Bellamy Meraulton. Chyba
trafię do niego na czwartą. Więc o czwartej piętnaście
zadzwonisz w tamto miejsce; numer sobie zawczasu
wyszukaj w książce. Jak podejdzie, gadaj, o czym popadnie,
byłeś go zatrzymał przy aparacie. Powiedz mu, że jesteś z
telefonów i sprawdzasz linię, albo że to inspektor sanitarny w
sprawie kanalizacji: mów, co ci się żywnie spodoba, byłeś go
zagadał przez jakieś cztery do pięciu minut. Wszystko jasne?
– Jasne – powiedział Darkie.
Spuścił oczy na blat stolika.
– Slim – odezwał się jakby pod przymusem – tylko nie
wleź w taką kabałę, żebyś nie mógł się z niej wyplątać, co? Ja
56
cię znam. Niech tylko pojawi się w sprawie jakaś babka, to ty
nieraz umiesz tak zgłupieć, jak najgorszy gówniarz.
Callaghan spojrzał na niego.
– Na sentyment ci się zebrało, co? – zapytał. – Czuję,
że się rozpłaczę. No, do widzenia! i pamiętaj o Ribbenhallu –
czy jak on się nazywa – i żebyś nie zapomniał o tym
telefonie, punktualnie kwadrans po czwartej. Do zobaczenia.
Wychylił kawę, wstał i wyszedł. Od Shaftesbury
Avenue dotarł do Long Acre, później skrótem wyszedł na
Strand.
Na Strandzie znalazł sklep kapeluszniczy. Przymierzył
kilka kapeluszy w różnych kolorach. W końcu wybrał
ciemnoszary homburg numer siedem i jedna ósma, obszyty
tasiemką pod kolor.
Następnie poszedł w stronę Charing Cross. Po drodze
wstąpił do drogerii, gdzie nabył żyletkę i kawałek przylepca.
Szedł dalej. Na Charing Cross wstąpił do herbaciarni i
wypił dwie filiżanki herbaty. Myśl jego pracowała usilnie,
skupiając się to na drobnych szczegółach, to znów na
rzeczach zasadniczych.
Wychodząc wstąpił do toalety. Nie było tam nikogo.
Wyjął nowy szary kapelusz z papierowej torby, zmiął ją i
wrzucił do śmietnika. Potem zwilżył sobie dłoń i tarł skórkę
wewnątrz kapelusza, aż straciła swój świeży wygląd.
Następnie odwinął żyletkę i zaciął się głęboko w czubek
wskazującego palca lewej ręki. Kiedy popłynęła obficie krew,
podstawił przód kapelusza obróconego rondem do góry, aby
poplamiła również i skórkę wewnątrz kapelusza.
Uzyskawszy pożądany efekt, umył sobie skaleczony
palec, zalepił go plastrem, wepchnął nowy kapelusz do
wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyszedł.
Na ulicy złapał taksówkę i kazał się zawieźć na
57
Chelsea, w miejsce, gdzie ulica wiodąca nad rzekę i do
Pointer Mews wychodzi na Embankment.
Oparł się wygodnie i odpoczywał. Potem zęby
wyszczerzyły mu się w uśmiechu.
Callaghan zaczynał się dobrze bawić.
58
ROZDZIAŁ 4
Wytrawny łgarz
Callaghan stał przed frontowymi drzwiami domu przy
Pointer Mews 12 („Luksusowe i Artystyczne Samodzielne
Mieszkania dla Osób z Towarzystwa”) trzymając palec na
dzwonku, a ciemnoszary homburg ukryty pod płaszczem,
wciśnięty pod lewą pachę.
Drzwi otworzyły się wreszcie i ukazał się w nich
służący, który patrzył na przybysza z jawną wrogością.
– Pana Meraultona nie ma w domu – oświadczył. –
Poza tym w ogóle nie życzy sobie widzieć nikogo.
Callaghan się uśmiechnął. W tym uśmiechu była
otchłań politowania.
– Gadaj do lampy – rzekł spokojnie. – I nie staraj się
wyglądać na bezczelnego, bo możesz ode mnie dostać łup w
ten głupi dziób. Skocz i powiedz panu Bellamy
Meraultonowi, że pan Slim Callaghan z Biura Śledczego
Callaghana chce z nim pogadać. I jeszcze mu powiedz, że
jeżeli mu to nie odpowiada, to stratny będzie on, a nie ja. No,
jazda!
Tamten zawahał się przez chwilę, a potem odwrócił się
i poszedł, jak mu kazano. Callaghan, nie proszony, wszedł za
nim do przedpokoju.
Tu zaczekał, a służący poszedł i znikł w pokoju
naprzeciw wejścia. Wrócił i gestem zaprosił gościa do
środka.
Callaghan wszedł. Twarzą do niego, prawie ukryty w
59
cieniu, pogrążony w głębokim fotelu na wprost płonącego
kominka, siedział zażywny mężczyzna.
Bellamy wyglądał na jakieś czterdzieści siedem lat.
Był zupełnie łysy. Oczy miał jasnobłękitne, rozbiegane.
Koniec nosa, właściwie jego spód wokół nozdrzy, miał
niebieskawy odcień.
Callaghan zauważył to z miejsca. A więc Bellamy w
dodatku był narkomanem. Niebieskawe plamy to kokaina!
Kiedy Bellamy się odezwał, głos jego zabrzmiał
szorstko, wyzywająco i ostro. Starannie wymawiane słowa
eksplodowały, jakby kto strzelał z pistoletu.
– Czego pan chce? – uciął. – A kto to jest, pytam się,
Slim Callaghan i co mnie obchodzi jakieś tam Biuro Śledcze
Callaghana, cokolwiek by to było?
Poruszył się w fotelu i fałdy jego szlafroka z jedwabiu
mieniącego się w kolorach błękitnym i kremowym zalśniły w
odblasku ognia.
Callaghan wcale się nie stropił. Spokojnie położywszy
swój kapelusz na stole, jaki mu się nawinął, rozsiadł się w
fotelu na wprost gospodarza. Zanurzył prawą dłoń w kieszeni
płaszcza i wydostał paczkę Playersów. Nonszalancko zapalił
papierosa, nie spuszczając przez cały czas z rozmówcy
twardego i nieruchomego spojrzenia.
– Słuchaj pan, panie Bellamy – powiedział. – Chyba
mogę mówić do pana po imieniu. Robię to dla odróżnienia
pana od reszty waszej czwórki. Żebyście mi się nie mylili...
jasne?
Zaciągnął się głęboko. Po drugiej stronie kominka
Bellamy pośpiesznie oddychał.
– Chodzi o to – podjął Callaghan przez dym sączący
mu się z nozdrzy – że trochę się zaplątałem. A jak się
zapłaczę, to zawsze staram się postąpić najwłaściwiej, czyli
60
najprościej.
Tu Callaghan zrobił przerwę. W głosie jego
pobrzmiewał ton z lekka ni to gruchający, ni to posykujący,
taka jakby sugestia nieskalanie czystych intencji, absolutnej
prostolinijności etycznej. Kłamiąc koncentrował się zawsze
bez reszty na tym, aby określone doraźnie kłamstwo trafiło
rozmówcy do przekonania. Zarówno scena jak ekran straciły
w panu Callaghanie znakomitego aktora.
Bellamy wbrew samemu sobie poczuł zainteresowanie.
Poruszył się w fotelu i podał się ku rozmówcy, nie bez
wysiłku przesuwając do przodu swój tłusty brzuch.
– Może to, co powiem, nie będzie dla pana zbyt
zajmujące – ciągnął Callaghan – a może będzie. W każdym
razie zaryzykuję. Ale jeżeli pan myśli, że za moje starania
pozwolę panu czy komukolwiek częstować się
impertynencjami, to się pan grubo myli.
Bellamy uśmiechnął się z przymusem. Callaghanowi
przypomniał się nie wiadomo czemu amerykański wąż
wodny, tak zwany mokasyn, okropny stwór z szeroką
paszczą, którego ukąszenie sprowadza powolną śmierć w
męczarniach.
– Przykro mi, panie Callaghan, jeżeli wydałem się
panu niegrzeczny – rzekł Bellamy. – Jestem rozdrażniony,
mam kłopoty. Sam pan rozumie.
Wstał z fotela, podszedł do barku i nalał sobie drinka.
Spojrzał na Callaghana i pytająco skinął w stronę karafki z
whisky. Callaghan potrząsnął głową.
– Nie, dziękuję – powiedział. – Jak pracuję nad
sprawą, to wolę się nie rozpraszać.
Otóż, panie Bellamy – podjął – przyszło mi do głowy,
że jest pan w tarapatach, może nawet w niebezpieczeństwie.
Jeszcze nie wiem, jedno czy drugie. Cały dzień się
61
zastanawiałem, co powinienem zrobić, i doszedłem do
wniosku, że najsłuszniej będzie przyjść do pana i wyłożyć
karty na stół.
Bellamy wrócił na fotel. Nie odpowiedział. Callaghan
mówił dalej:
– Ubiegłej nocy, jak panu wiadomo, zamordowany
został August Meraulton. Ktoś zastrzelił go na Lincoln’s Inn
Fields. Otóż ja przypadkowo wiem o tym coś niecoś i tak się
składa, że mam na ten temat własne poglądy. Kiedy powierzy
mi się sprawę, to wszystko, co mi powie mój klient,
oczywiście wpada we mnie jak w grób – Biuro Callaghana
nigdy nie zawodzi swoich klientów – ale z drugiej strony nie
jestem taki, żebym stał i patrzył, jak niewinny człowiek
zostaje uwikłany w morderstwo, którego wcale nie popełnił.
Zgasił papierosa, choć starczyłoby go jeszcze może na
tuzin sztachnięć, i zabrał się ze spokojem do wyciągania
następnego. Kątem oka widział, jak mały palec rozmówcy,
tłusty i biały, bębni po poręczy fotela.
Zapalił papierosa. Milczał.
Bellamy znów się uśmiechnął. Był to uśmiech
domyślny. Zniekształcił jeszcze bardziej tłustą, złośliwą
twarz, mocniej wybałuszył jasnoniebieskie oczy.
– Sądzę, panie Callaghan, że to ma się do mnie
odnosić? Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Jeszcze jak! – odparł z naciskiem. – Jak wszyscy
diabli!
Bellamy splótł ręce na żołądku.
– Zaczyna mnie to nieomal ciekawić – powiedział. –
Proszę mówić.
Callaghan się uśmiechnął. Już wiedział, że ma
Bellamego tam, gdzie sobie życzył.
– Panie Bellamy – zaczął zmyślać. – Kiedy
62
powierzono mi sprawę Meraultona – było to kilka dni temu –
pod najściślejszą dyskrecją – oczywiście nie miało to nic
wspólnego z morderstwem, bo morderstwa jeszcze nie było –
uzyskałem pewną informację. Wtedy informacja ta nie miała
większego znaczenia. W świetle faktu, że August Meraulton
został zabity, nabiera ona wymowy dość zasadniczej: i to w
piekielnie bliskim związku – może mi pan wierzyć albo nie –
z pańską osobą!
Przerwał dla większego efektu. W tej przerwie
pozwolił sobie na przebłysk podziwu dla samego siebie, dla
pysznych łgarstw, co tak swobodnie płyną mu z ust.
Podjął znów:
– Jeżeli pan czytał gazety, w co nie wątpię, to
zauważył pan z pewnością, że policja stara się dostać w łapy
jakiegoś faceta, widzianego tej nocy na Ensell Street. Na
pewno się pan nad tym zastanawiał, a może pan się nawet
domyślił. Otóż ten człowiek ukradł rzecz, która zdaniem
policji mogłaby ujawnić motywy kierujące mordercą
pańskiego stryja. Mianowicie jego testament, ten, o którym
powiedział wam w zeszłym tygodniu; który nosił pod kopertą
zegarka.
Otóż, panie Bellamy, ja nie po to przyszedłem tu, żeby
udzielać panu wyjaśnień. Przyszedłem, żeby powiedzieć panu
to i owo i żeby potem, kiedy pan usłyszy, co mam do
powiedzenia, zapytać, czy nie zechciałby pan sobie zapewnić
moich usług w charakterze...
Zadzwonił przeraźliwie telefon. Jego brzękliwy sygnał
wdarł się w przyciszone kadencje mowy Callaghana, który
nawet nie starał się mówić dalej.
We drzwiach ukazał się służący.
– Jakiś człowiek prosi pana do telefonu – powiedział. –
Mówi, że dzwoni z Klubu Pirata Silvera. Chce mówić z
63
panem osobiście.
Callaghan obszczerzył się w duchu. Darkie naprawdę
świetnie wykombinował z tym Klubem Pirata Silvera.
Bellamy wstał i wyszedł. Kiedy kroki jego ucichły po
drugiej stronie holu, Callaghan szybko rozejrzał się po
pokoju. W przeciwległym rogu stał antyczny zegar na
drewnianym postumencie. Prędko i cicho, niby kot,
Callaghan przeszedł przez pokój, wyłowił spod płaszcza
ciemnoszary kapelusz, wsunął go w kącik za zegarem i
wepchnął najgłębiej, jak się dało. Później, tak samo szybko,
wrócił na swoje miejsce.
Kiedy wszedł Meraulton, Callaghan spokojnie palił i
patrzał w sufit.
Bellamy wrócił na swój fotel.
– Panie Callaghan – podjął rozmowę – mówił pan, że
mogłoby mi zależeć na zapewnieniu sobie pańskich usług.
Dlaczego?
Callaghan wzruszył ramionami.
– Powiedziałem, że nie udzielam wyjaśnień – odparł –
i nie będę ich udzielał. Jeśli pan ma odrobinę rozsądku – a
wydaje mi się, że faktycznie ma pan dość szybki pomyślunek
– to z pewnością nie zawadzi mieć kogoś dbającego o
pańskie interesy.
Nachylił się do przodu.
– Panie Bellamy, niech pan posłucha – rzekł z
naciskiem. – Według mnie policja wcale nie leci na teorię, że
August Meraulton został zastrzelony na placu Lincoln’s Inn
Fields, tylko że go zabito gdzieś indziej, a zwłoki podrzucono
tam po to, aby skierować podejrzenie na kogo innego: na
kogoś, kto wcale tego nie zrobił, tylko że nie za bardzo
kochał świętej pamięci Augusta Meraultona.
Jeszcze raz przerwał dla większego efektu. Kiedy
64
znów się odezwał, mówił bardzo wolno i ważąc słowa.
– Kimkolwiek był ten człowiek, który wszedł do
kostnicy, poszedł tam, żeby zabrać testament – powiedział,
zaznaczając to wskazującym palcem. – Ktokolwiek to był,
idąc do kostnicy, wszystko wiedział o tym morderstwie.
Zabrał testament, ponieważ zabranie go było równoznaczne
ze skierowaniem podejrzenia na tego, kto byłby najbardziej
stratny, gdyby testament został ujawniony i uznany. A któż to
taki? Albo się grubo mylę, albo tym kimś byłby niejaki
Bellamy Meraulton: czyli pan!
Bellamy Meraulton wczepił się w poręcze fotela.
Twarz mu zbielała. Na czole wystąpiła kropelka potu.
– Jeżeli ten testament wyjdzie na jaw, to pan i tamci
trzej dostaniecie figę. Jeżeli nie wyjdzie na jaw, to człowiek,
który go zabrał, wie, że zniknięcie testamentu rzuci
podejrzenie na jednego z was czterech: po to go zabrał. A
więc, panie Bellamy, jak pan sądzi? Czy nie warto, żebym
zakręcił się koło pańskich interesów?
Zamilkł, uśmiechając się życzliwie przez szerokość
kominka. Zauważył, że mieniący się jedwabny rękaw
szlafroka podciągnął się nieco, ukazując przedramię
gospodarza, pocętkowane ukłuciami od strzykawki. A więc
Bellamy brał na obydwa sposoby. Kokainę przez nos, a
morfinę w przedramię. Przyjemniaczek! sama radość mieć z
takim do czynienia.
Bellamy osunął się na oparcie fotela. Wytrzeszczył
oczy, źrenice miał rozszerzone. Był fest nastraszony.
– Czego pan żąda? – odezwał się głucho. –
Przypuśćmy, że miałby pan oko na moje sprawy i w ogóle
pilnowałby pan moich interesów: ile pan za to chce?
– Ze dwie setki – odparł Callaghan. – Pilnowanie
czyichś interesów to kosztowne zajęcie.
65
Bellamy zakręcił się w fotelu.
– To mnóstwo pieniędzy – powiedział. – Ja tyle nie
mam. Ale powiem panu, jak zrobimy. Dziś wieczór dam panu
setkę. Wystaram się o nią do tego czasu, a drugą zdobędę
jutro, może pojutrze. Ale muszę się wszystkiego dowiedzieć.
Muszę wiedzieć, kto mnie w to chce wpakować. Muszę
wiedzieć...
Callaghan podniósł dłoń. Bellamy miał już w głosie
nutkę niemal histerii.
– Wszystkiego się pan dowie – rzekł Callaghan. –
Dowie się pan, ale dopiero po zapłaceniu tej pierwszej setki,
nie wcześniej. Możliwe, że będę mógł powiedzieć to panu już
dzisiaj wieczór.
Podniósł się, stał patrząc na tamtego. Patrzył na niego z
życzliwym uśmiechem.
Tamtemu ręce się trzęsły. Oczy mu biegały po całym
pokoju, unikając oczu Callaghana.
– Jeżeli może się pan ze mną spotkać dzisiaj w nocy –
powiedział – będę już miał pieniądze. Przyniosę te pierwsze
sto funtów i pan mi opowie. Muszę wiedzieć, co się szykuje.
Będę pod Zielonym Światłem – to klub, gdzie pije się po
godzinach – o wpół do pierwszej, może o pierwszej w nocy.
Muszę tam wstąpić po pieniądze. Tuż obok Pallards Place,
przy samej Lisle Street. Uprzedzę ich, żeby pana wpuścili.
Przyjdzie pan?
Callaghan się wyszczerzył.
– Panie Bellamy, spokojna głowa – powiedział. –
Przyjdę i zajmę się panem. Do widzenia, panie Bellamy.
Przeszedł przez pokój. U drzwi odwrócił się i popatrzył
na gospodarza, który siedział znów na swoim fotelu i gapił
się w ogień.
– Proszę się nie martwić – rzekł szczerząc zęby. –
66
Biuro Callaghana nigdy nie zawodzi swoich klientów!
Jeśli był w tych słowach odcień szyderstwa, to nie
dotarł on do świadomości Meraultona. Bellamy podniósł
oczy, skinął głową, wymusił z siebie uśmiech.
Callaghan wyszedł.
Callaghan spojrzał na zegarek. Była piąta trzydzieści.
Poszedł ulicą w stronę Chelsea i zatrzymał się przed
herbaciarnią, jednym z tych lokalików z pretensjami,
prowadzonych zwykle przez dwie stare panny i kota. Wszedł,
zamówił herbatę i dwadzieścia Playersów.
Siadł w pobliżu kominka, zaciągając się głęboko,
powoli wydychając, tak iż dym sączył mu się leniwie z
nozdrzy.
Po kilku minutach rozmyślania sięgnął do kieszeni i
wyjął papiery, które mu przyniósł Darkie. Rozłożył je i zaczął
odczytywać ładne, staranne pismo Darkiego, utrwalając sobie
w pamięci szczegóły.
Darkie się nie najgorzej uwinął. W oczach Callaghana
zbudziło się zainteresowanie, kiedy czytał.
Raport. 11.1.38
Kochany Slim,
Oto co udało mi się dotychczas zebrać. Działam dalej.
Kellsa dzisiaj nie mogę używać, bo sam go zatrudniłeś, ani
Mazina, bo kazałeś mu siedzieć w swoim biurze. Mazin mówi,
że ktoś dzwoni do ciebie od dziesiątej rano, nie podając
nazwiska. Pytają się tylko, czy jesteś, a jak nie, to kiedy
67
wrócisz. Powiedział im, że jesteś w Edynburgu, ale ciągle się
odzywa ten sam głos, więc wygląda, jakby uważali, że ich
kantujesz, nie? Uruchomiłem Wilpinsa. Zdążył już bardzo
ładnie zadziałać z pomocą służącej u nieboszczyka Augusta
na Knightsbridge. Jej zdaniem lokaj mógłby to i owo
powiedzieć, gdyby zechciał. Może ta dziewuszka coś wie, a
może zwyczajnie udaje tajemniczą. Wiesz, jak to jest z
kobietami w przypadku morderstwa: zawsze są przemądrzałe
po szkodzie, jak mawiał Napoleon.
Co najważniejsze, to że stary August Meraulton miał
biuro po zachodniej stronie Lincoln‘s Inn Fields, pod
numerem 696-B. Pokój na samej górze, gdzie czasami
chodził pracować. Trzymał to miejsce w największej
tajemnicy. Bardzo się pilnował, aby żaden z bratanków prócz
Williego nie wiedział o jego istnieniu. Lokaj zwierzył się temu
garnkotłukowi, że podsłuchał, jak August mówił o tym
Williemu i jak Willie musiał mu przyrzec, że nie powie
żadnemu z tamtych. Co nie znaczy, żeby Willie bez tego miał
ochotę się im wygadać: on tak samo nienawidzi tej czwórki.
Teraz co z Williem. Mówi się, że to dobry chłopak.
Wszyscy go lubią. Jest szefem Meraulton Estates & Trust
Company, która zarządza wszystkimi posiadłościami Augusta
Meraultona. Stary August się dużo wyręczał Williem, przede
wszystkim dlatego, że Willie to zdaje się ten jedyny porządny
w rodzinie, a po drugie że ma główkę do interesów. Stary
August będąc na cyku powiedział któregoś dnia lokajowi, że
Willie prawie podwoił to, co jego ojciec Charles Meraulton
zostawił mu w spadku, i że ma nosa do finansów. Willie
mieszka na Cressley Court w pobliżu Park Lane. Rachunki
zawsze płaci jak w zegarku i wszyscy wyrażają się o nim jak
najlepiej. Tyle co do Williego.
Bellamy to jest ziółko. Prawdziwy utracjusz, szkoda
68
gadać. Nie wiem, jak on się wykręca od mamra. Nic tylko ćpa
i całymi dniami leży w łóżku albo się obija, a nocami hula w
dwóch lokalach z wyszynkiem po godzinach – Pirat Silver i
Zielone Światło – obu tych melin właścicielem jest ten sam
facet, niejaki Arnault Beldoces, twardziel, który ma jeszcze z
pół tuzina ksyw i cztery czy pięć odsiadek, a rejestr długi jak
Regent Street. To w nich Bellamy ciągnie jak smok i w ogóle
żadnej rozpuście nie przepuści. Wilpins twierdzi, że Bellamy
dostaje swoją truciznę jak nie w jednej z tych melin, to w obu
i że ich właściciel jeszcze sobie na Bellamym dorabia z
szantażu, jak tylko zechce.
Bellamy utrzymuje też cizię nazwiskiem Eulalie
Gallicot. Jest to Francuzka i twierdzi, że była przedtem
gwiazdą sceny. Oczywiście łgarstwo. Wilpins przypuszcza, że
ta Gallicot to siostra Arnaulta Beldoces i że jak trzeba, to
panu Bellamy przykręcają śrubę do spółki.
Bellamy nienawidził starego Augusta jak zarazy. Wiele
razy awanturował się po pijaku w tych klubach, wykrzykując
na cale gardło, czego by on nie zrobił Augustowi, żeby tylko
miał szansę. Nie wiem, co masz na oku w tej sprawie, ale
gdybyś szukał zmyłkowego jelenia, to według mnie nikt nie
może być lepiej podejrzewany o tę robotę niż Bellamy. Nikt
nie wie, skąd on ciągnie forsę. Nieźle żyje i zawsze ma przy
sobie trochę grosiwa, chociaż wszyscy wiedzą, że przehulał,
zastawił albo utopił w lombardzie wszystko, co jego, i że ma
kupę długów. Bellamy po prostu musi dorwać się byle jakim
sposobem do jakiejś forsy: i to natychmiast.
Paul to ciekawy facet. Ma 44 lata i zatrudnia się w
Walker-Fleet Company za komisanta. Zarabia około sześciu
funtów na tydzień, a wydaje sześćdziesiąt. Nie pije tyle co
inni. Spędza mnóstwo czasu w Archiwum Akt i w Hipotece na
szperaniu. Nie wiem, czego tam szuka, ale coś wygląda na to,
69
jakby uważał, że należało mu się po ojcu więcej niż dostał.
Bodaj czy nie jest przekonany, że Bellamy jemu też
uskutecznił jakiś szwindel i zgarnął więcej, niż mu się
należało. Paul nie jest żonaty i nie wydaje się, żeby trzymał
się jakiejś babki na stałe. Po prostu kręci z całym tłumem
takich – wiesz – kociaków z nocnych lokali.
Percival to też jest kawał utracjusza. Powinno się go
wypchać i postawić za szkłem. Nigdy nie bywa trzeźwy. Jeśli
ktoś go zobaczy nie urżniętego, to myślą, że jest chory. Kręci
się przy Bellamym. Jest u niego za popychadło. Bellamy płaci
za jego picie i odbija to sobie na nim, jak ma zły humor.
Jeremy to całkiem inny typ. Ma lokal pod nazwą Karty
na Stół w połowie drogi między High Wycombe i Oxfordem.
W tych Kartach gra się rzeczywiście wysoko. Jeremy ma tam
dziewuchę nazwiskiem Mayola Ferrival. Jest to Kreolka i z
jej udziałem odchodzi tam prawie każdej nocy towarzyska
hazena: karty, picie, kobiety. Wilpins twierdzi, że stamtąd
wyjść w koszuli na grzbiecie to spore osiągnięcie. Było
mnóstwo skarg na ten lokal, ale nigdy z tego nic nie wynikło.
Kto tam był i wyszedł oskubany, przeważnie woli położyć
krzyżyk na gotówce i trzymać język za zębami. Jeremy to jest
twardy facet, a Bellamy, Paul i Percival nie są u niego
dobrze notowani. Oni go także nie kochają.
Większość tych informacji zebrał dla mnie Sizer z
Błękitnej Sójki. Za każde słowo bym nie ręczył, ale jak dotąd
Sizer nigdy nam nie nawalił i wygląda to na wiarygodne.
Sizer mówi, że już kilka razy policja miała się dobrać do
skóry któremuś z tej czwórki, ale zawsze jakoś doszli z
oskarżycielami do ładu. Sizer mówi, że to po prostu cud, jak
im się udaje przemykać. Powiada, że mógłby jeszcze
zrozumieć, gdyby posiadali grubszą forsę na spłacanie
takich, co by ich oskarżali, ale ponieważ nie mają, więc on
70
myśli, że ci Meraultonowie to muszą być hipnotyzerzy albo
coś w tym rodzaju.
Jak pisałem ten raport, zadzwonił Wilpins i powiedział
mi jeszcze więcej. Mówi, że ta francuska cizia Bellamego,
Eulalie Gallicot, to jakaś naprawdę gorąca kicia. Mieszka na
Bloomsbury w Clarendon House koło Gordon Square (tel.
Holborn 56435). Powodzi jej się całkiem nieźle, ale Wilpins
mówi, że nie wie, skąd może płynąć ta gotówka, chyba że
Beldoces jej odpala. Ja osobiście wątpię, bo Beldoces nie
robi takich kokosów i sam raczej trzyma się za kieszeń.
I jeszcze wiadomość. Tej nocy, kiedy załatwiono
starego Augusta, cała banda spotkała się na kolacji w
Błękitnej Sójce. Sizer mówi, że takiego zjazdu rodzinnego w
życiu nie widział. W dodatku wcale się nie popili, aż wszyscy
byli zdziwieni. Wyszli koło dziesiątej i sądząc z rozmowy,
którą podsłuchał kelner podając im kolację, wybierali się do
Williego Meraultona. Ten kelner powiedział Sizerowi, że z
rozmowy ich wynikało, że idą spróbować, czy Willie nie da
się naciągnąć na forsę albo żeby im coś podżyrował.
Sizer mówi, że Jeremy wrócił do Błękitnej Sójki o
jedenastej, wypił parę drinków i trochę telefonował. Potem
się zmył. Później wrócili Paul i Percival – około wpół do
drugiej – wypili drinka i ruszyli do Pirata Silvera. Bellamy
już nie wrócił i Sizer przypuszcza, że poszedł do Eulalie.
To na razie wszystko.
Do zobaczenia, szefie. Trzymaj się ciepło.
Darkie
Callaghan z wolna popijał herbatę. Była świetna, a on
lubił herbatę. Siedząc tak przy kominku wyglądał jak każdy
inny utrzymujący się w dobrej formie gość jeszcze po tej
71
lepszej stronie czterdziestki. Nowe ubranie ułożyło się już na
jego zgrabnej figurze.
Panna Dapple, jedna z niewiast prowadzących tę
herbaciarnię, przechodząc z tacą obrzuciła go szybkim
spojrzeniem. Podobały jej się jego czarne i gęste włosy
układające się w naturalne, nierówne fale z tyłu głowy.
W kuchni powiedziała:
– Wiesz, Polly, podoba mi się ten klient, co siedzi przy
kominku. Jestem pewna, że takiemu mężczyźnie można
zaufać.
Callaghan dopił herbatę. Wyjął czarny notesik – taki,
jakie sprzedają po trzy pensy u Woolwortha – i zaczął coś
zapisywać. To pisanie trwało przez dłuższą chwilę.
Potem wstał i podszedł do kontuaru. Spytał, czy może
zadzwonić. Panna Dapple wskazała mu kabinę w rogu lokalu
i posłała spojrzenie tak powłóczyste, jak tylko umiała.
Callaghan nakręcił Holborn 56435. Usłyszawszy
sygnał wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki świeżą
chusteczkę i rozpostarł ją na mikrofonie aparatu.
Przysunąwszy usta tuż do chusteczki mówił bardzo wyraźnie.
– Chciałbym rozmawiać z panną Gallicot – rzekł w
odpowiedzi na usłyszane: – Allo.
Głos i akcent były francuskie.
– Ke to mówi? – zapytał głos.
– To nieważne, kotku – rzekł Callaghan. – Dawaj
pannę Gallicot do telefonu i powiedz, żeby się pośpieszyła,
jeżeli ma olej w główce.
– Mademoiselle nie podejdzie, jeżeli pan nie powie, ke
to mówi – odparł głos nie mniej stanowczo.
– Ach, nie podejdzie, tak? – odparł Callaghan. – W
72
porządku. No, to powiedz, że być może dzwoni jakiś
przyjaciel Nolcia Beldoces. Pamiętaj, że powiedziałem: być
może. Więc jeżeli Eulalie rozumie, co dla niej dobre, to niech
biegnie.
Słyszał, jak odłożono słuchawkę. Po chwili odezwał
się inny głos, przenikliwy i jakby z poślizgiem, nasuwający
skojarzenie z pierwszym rzędem chórzystek w jakiejś
francuskiej rewii ze striptizem.
– Kto to i w jakiej sphawie? – spytał głos. – Eulalie
Gallicot przy apahacie.
– Cudnie – powiedział Callaghan. Zdjął chusteczkę. –
Teraz niech pani słucha, Eulalie, bardzo uważnie. Dziś pod
wieczór zajrzę do pani, więc proszę być w domu. Nawet jeśli
pani zadzwoni do pana Beldoces i on powie, że nie wie, kim
jestem. A dlatego proszę być w domu, żeby nie wpadła pani
w poważne kłopoty, w jakich może się pani znaleźć w
związku z zamordowaniem Augusta Meraultona. Proszę mi
nie udawać, że nie przeczytała pani wszystkiego, co było w
prasie na ten temat, i proszę też nie udawać, że nie umiera
pani z ciekawości, co powie Bellamy, kiedy wypyta go pani o
szczegóły.
Ale nie sądzę, żebyście się mogli w przyszłości dużo
widywać z Bellamym, jeżeli nie zrobi pani tego, co powiem.
A jak powiem, że jemu wkrótce może kapnąć spora gotówka,
to może pani zechce się dowiedzieć, jak by tu z niego trochę
tej gotówki wydusić? Otóż ja właśnie to mógłbym pani
powiedzieć.
Tylko buzia na kłódkę i ani słowa o tym telefonie:
nikomu! Jeszcze jeden drobiazg. Na pani miejscu nie
plątałbym się teraz przy Bellamym. Jasne? Kto wie, czy on
się lada chwila nie znajdzie w dużej kropce; a jak człowiek
nagle zobaczy, że grozi mu sprawa o morderstwo, to nieraz
73
mówi co popadnie, żeby ocalić własną skórę; dajmy na to, że
był u pani zeszłej nocy między jedenastą a pierwszą. Otóż
czy był, czy nie był, ja bym radził powiedzieć, że nie był, bo
może powstać wokół pani taki rozgłos, aż miło, i nic na tym
nie zyskacie tak pani, jak i Beldoces, oprócz wydalenia do
Francji w charakterze uciążliwych cudzoziemców... a tego
nie chciałaby pani, prawda?
Nastąpiła pauza.
– Kiedy się pana spodziewać? – odezwała się Eulalie.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Koło jedenastej – powiedział. – Moje nazwisko
Callaghan. Jestem prywatnym detektywem. Radziłbym pani
nie wychodzić aż do rozmowy ze mną. Powiedzieć, że jest
pani chora i nie wpuszczać nikogo, zwłaszcza jeśli to
Bellamy. A słuchawkę najlepiej zdjąć z widełek, pani
rozumie?
– Hozumiem – rzekła Eulalie. – M’sieu... jestem
bahdzo przesthaszona, oghomnie przesthaszona. Boję się. Co
będzie?
– Będzie w porządku – odparł Callaghan. – Nie ma
czego się bać, jeżeli mnie pani posłucha. No to bye-bye, do
zobaczenia.
Powiesił słuchawkę. Opuścił kabinę, zapłacił za
herbatę i wyszedł.
Skierował się ulicą w górę, ku Chelsea. Kątem oka
spostrzegł czarny samochód, wyjeżdżający w ślad za nim
spoza rogu. Zapalił nowego papierosa.
Wóz nagle przyśpieszył. Przemknął w poprzek jezdni.
Zwolnił obok niego przy krawężniku.
Callaghan stanął. Zwrócił się twarzą do samochodu.
74
Miał kapelusz lekko zsunięty na bok, a papieros pod
beztroskim kątem zwisał mu z warg.
– Lotna Brygada zawsze da się poznać po jeździe –
odezwał się wesoło Callaghan.
Sierżant z Lotnej Brygady mile się uśmiechnął
wysiadając.
– Pan Callaghan – pan Slim Callaghan, jeśli się nie
mylę? Detektyw inspektor Gringall kłania się panu i byłby
wdzięczny, gdyby pan poświęcił kilka minut i udał się z nami
do Scotland Yardu. Chodzi o zabójstwo Meraultona. Pan
Gringall chciałby chwilę porozmawiać, jeśli panu to nie
przeszkadza.
Na twarzy Callaghana pojawił się słoneczny uśmiech.
– Dla pana Gringalla wszystko – powiedział.
Wsiadł przez tylne drzwi, które sierżant otworzył przed
nim, i z westchnieniem zapadł w siedzenie.
Samochód ruszył ostro.
Callaghan z przyjemnością zaciągnął się papierosem.
– Zabójstwo Meraultona, tak? – zwrócił się wesoło do
siedzących z przodu policjantów. – Coś podobnego. Akurat
czytałem o tym dzisiaj rano.
75
ROZDZIAŁ 5
Otóż i pan Gringall
George Henry Gringall, znany powszechnie jako
Dziugacz, był najmłodszym inspektorem śledczym w
Scotland Yardzie. Miał lat czterdzieści jeden, siedemdziesiąt
sześć kilo wagi, nastroszony wąsik, obejście bezpośrednie i
swobodne. Nie był bynajmniej głupcem.
To Gringall (o ile pamiętacie) wsadził za podwójne
morderstwo Layella Jonasa, rozwiązał sprawę Merretha,
złapał Dromio Fenanzeta mimo najlepszej organizacji
przestępczej, jaką widziano w naszym kraju, wreszcie
rozgromił tak zwany gang „Marsylski” i zawdzięczał temu
swoje obecne stanowisko.
Gringall wierzył w metody możliwie najbardziej
bezpośrednie. W razie potrzeby umiał pójść po rozum do
głowy. Nigdy nie żuł gumy, nie kopcił krzywych fajek, nie
miał prywatnego źródła dochodów, nie rozwiązywał spraw
nad szachownicą, nie prosił reporterów kryminalnych o
pomoc w rozplątywaniu spraw, jak również nie zaglądał pod
dywany w poszukiwaniu poszlak. Nigdy nie słyszano, by
Gringall mówił o „poszlakach”. Raz tylko stwierdził, że
gdyby wpadł na takową, prawdopodobnie by nie wiedział, co
to właściwie jest.
Inspektor był zawsze (i pozostał) klasycznym
przykładem tych policjantów, którzy potrafią utrzymywać
Anglię w niezłym porządku. Pewne rutyniarstwo pochodziło
u niego stąd, że większa część pracy policji w tym kraju jest
76
sprawą rutyny.
Ponadto, jak wielu innych ludzi, nie miał skłonności do
lekceważenia pana Callaghana. Tylko durnie go lekceważyli,
a powiedzieliśmy już, że Dziugacz nie był durniem.
Callaghan nucił sobie pod nosem, zdążając korytarzem
w stronę pokoju Gringalla. Gringall siedział za biurkiem i
rysował na bibule owoce. Jego asystent, detektyw sierżant
Louis (inaczej „Lucy”) Fields, kryjący pod pozorami
dziecięcej łatwowierności dużą ruchliwość umysłu, z
wyrazem grzecznego skupienia oglądał sobie paznokcie.
Gringall wstał i uśmiechnął się radośnie. Powiedział:
– To ładnie z twojej strony, Slim, że się zgłosiłeś.
Myślałem, że będziesz zajęty, i powiedziałem chłopakom,
żebyś sam ustalił godzinę. Może usiądziesz.
Callaghan usiadł. Położył kapelusz na biurku i
wydobył paczkę papierosów. Poczęstował Gringalla, który
wziął, i Fieldsa, który odmówił, pokazawszy zęby w
uśmiechu.
– Trafić mnie w ten sposób: ładna robota! – rzekł
Callaghan. – Idę sobie na przechadzkę po Embankment i
między bloki, a tu wozy policyjne już mają mnie. Czy
ogłosiliście przez radio alarm dla mojej osoby?
Gringall uśmiechnął się wesoło.
– No, chciałem cię złapać jak najprędzej – powiedział.
– Oczywiście, jeślibyś nie miał nic przeciwko temu. Więc
nadaliśmy do wszystkich twój rysopis. I jeden policjant na
obchodzie zobaczył cię.
– Ładna robota – powtórzył Callaghan. – Pewnie ten
chodzący po Embankment i Chelsea, prawda?
Gringall skinął głową. Callaghan też. Wiedział, że
Gringall kłamie i wiedział, że Gringall wie, że on wie, ale coś
mu to jednak powiedziało.
77
Gringall wypuścił kółko dymu i przyglądał się, jak
odpływało przez pokój.
– Słuchaj, Slim – powiedział – jestem trochę w kropce
i mógłbyś mi sporo dopomóc. Nie chcę od ciebie żadnych
zeznań i nawet nie zapisuję, co mówisz. Niech to będzie
zwykła rozmówka pomiędzy tobą a mną. Tylko zanim
przystąpimy do rzeczy, chcę ci powiedzieć parę słów bez
owijania w bawełnę. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że jest tu
z pół tuzina oficerów, którzy wcale cię nie kochają. Na
przykład Faxley. Otóż Faxley cię naprawdę nie lubi. Mówi,
żeś mu zdmuchnął sprzed nosa ładne aresztowanko tam w
Mobberley. Powiada, żeś go fest wykantował. Potem ten
Branting. Branting też cię nie lubi. Co innego ze mną. Ja
zawsze byłem zdania, że żywot prywatnego detektywa w tym
kraju to ciągła huśtawka i szarpanina. Może jestem trochę
bardziej tolerancyjny niż większość naszych i chcę, żebyś
wiedział, że między nami dwoma, przynajmniej z mojej
strony, wszystko leci na gruncie przyjacielskim. Jasne?
Callaghan wyglądał na wzruszonego.
– Doprowadzisz do tego, że się rozpłaczę, Gringall –
powiedział. – Ale według mnie jesteś porządny chłop. I
uprzejmy... przynajmniej czasami. – Wydmuchnął chmurę
dymu. – W czym rzecz? – zapytał.
Gringall znów zaczął rysować owoce. Nakreślił
banana, a potem pomarańczę.
– Ta sprawa Meraultona – powiedział. – Wtrynili mi
ją, a mnie to wcale nie zachwyca. Wiesz, jak to jest:
policjantom nie wolno popełniać omyłek, a jest tu parę osób,
według których za wcześnie dostałem awans. Dlatego nie
chciałbym popełnić błędu.
Uśmiechnął się rozbrajająco.
– Tak jest. Otóż dzisiaj rano robiliśmy to co zawsze,
78
nagle dzwoni do nas jakaś dziewuszka. Nazywa się Effie
Perkins. Opowiada nam jakąś niestworzoną historię, ale my
musimy wszystko sprawdzać, wiesz. Jednym słowem, ta
dziewczyna twierdzi, że ubiegłej nocy Cynthis Meraulton,
pasierbica zmarłego, przyszła do twego biura. Mówi, że jej
się zdaje, że ty chcesz zrobić tamtej dziewczynie lipne alibi.
Popchnął w stronę Callaghana szkatułkę z papierosami.
– Cóż, powiem ci bez ogródek, że jej nie uwierzyłem –
rzekł z uśmiechem. – Jak tylko usłyszałem, od razu
powiedziałem, że brednia. Po pierwsze nie widzę przyczyny,
żeby komukolwiek mogło zależeć na alibi dla tej panny
Meraulton, a po drugie – powiadam z miejsca do Fieldsa – ty
byś na pewno nie próbował czegoś takiego. Fields, trzeba
powiedzieć, nie dałby za to grosza. Ja byłem odmiennego
zdania. Nie – powiadam – Callaghan by się nie puścił na taką
grubą aferę. Przypomniałem mu, jak sędzia Fairwood ostrzegł
cię w tamtej sprawie Mere’a – pamiętasz: stawałeś jako
główny świadek obrony – że jego zdaniem tyś sam
sfabrykował to alibi. Tak się wyraził: sfabrykował. Potem
znów była historia z tą dziewczyną w sprawie Walnuta.
Branting powtarza stale, że dostarczone przez ciebie
świadectwo co do tego wtorkowego spotkania w Brighton
rozłazi się we wszystkich szwach... pamiętasz? To ją
właściwie uratowało, nie? Branting ci tego nie zapomni...
Powiedziałem do Fieldsa: – Gadanie, Callaghan jest za
mądry na taki interes, bo niechby się pośliznął, byłby
skończony. Zmowa ze zbrodniarzem, wspólnictwo po
dokonaniu przestępstwa i co tylko popadnie...
Callaghan przerwał.
– Po dokonaniu jakiego przestępstwa? – spytał. – Czy
chcesz mi dać do zrozumienia, że moja klientka, panna
Meraulton, jest podejrzana o zbrodnię?
79
Gringall przygryzł wargę. Potem roześmiał się.
– Ale skąd, nie gorączkuj się, Slim – powiedział. – Tak
mi się tylko powiedziało, wiesz o tym.
Callaghan się mile uśmiechnął. Zapalił nowego
papierosa.
– Słuchaj, Gringall – powiedział – sprawa jest prosta.
Panna Meraulton jest moją klientką. Przyszła do mego biura
zeszłej nocy tuż przed jedenastą czy coś około tego, żeby
omówić pewną sprawę, którą chciała mi powierzyć jakaś jej
przyjaciółka. Była u mnie do za pięć dwunasta.
Zapamiętałem godzinę, bo czekałem, żeby sobie poszła. Sam
byłem umówiony i nie chciałem się przez nią spóźnić.
Gringall skinął głową.
– Jasne – powiedział. – No tak. Ale ta Effie Perkins
powiada, że panna Meraulton zjawiła się u ciebie dopiero o
jedenastej trzydzieści czy odrobinę później. Widocznie jej się
pomyliło.
Callaghan przytaknął.
– Możliwe – powiedział. – Ale ja myślę, że to było
trochę inaczej. Widzisz – dym sączył mu się z wolna przez
nozdrza – wylałem ją wczoraj z pracy i podejrzewam, że ona
jest na mnie trochę cięta.
Uśmiechnął się do Gringalla.
Gringall współczująco odpowiedział tym samym.
– W kobietach siedzi diabeł, no nie? – powiedział. –
Czego by taka nie nagadała, jak się na faceta rozeźli!
Sięgnął po papierosa i zamyślił się na chwilę. Potem
spojrzał na Fieldsa, który kręcił młynka kciukami, ciekaw,
kiedy Dziugacz ruszy z kopyta.
Gringall powiedział:
– Fields, trzeba będzie coś zrobić z tą Effie Perkins.
Musimy jej dać nauczkę.
80
Zwrócił się do Callaghana.
– Bo widzisz, Callaghan – rzekł odrobinę surowszym
głosem – ta Perkins twardo obstaje przy tym, co powiedziała.
Na mój gust o wiele za twardo. Poprosiliśmy ją, żeby tu
przyszła i wyrzuciła, co ma na wątrobie, ale ona nie chciała
na tym poprzestać. Złożyła zeznanie – i to bardzo stanowcze
– i powiada, że gotowa jest w razie potrzeby świadczyć w
sądzie.
Podsunął Callaghanowi popielniczkę i ofiarował
następnego papierosa. Callaghan wziął, zapalił i zaczął po
swojemu z wolna zaciągać się i wydmuchiwać. Nie spuszczał
oczu z Gringalla. Gringall, wytrzymując ich spojrzenie,
pomyślał, że podobne są do oczu orła: uporczywe,
nieubłagane, bardzo bystre.
Inspektor położył ręce od łokcia na biurku; potem
zbliżył dłonie i zaplótł palce. Callaghan zaczął się uśmiechać.
Pomyślał: Ruszył. Teraz się zacznie.
– Mam zamiar zrobić coś takiego, co rzadko robię –
podjął Gringall. – Powiem ci wprost, co myślę i dlaczego
jestem gotów nie wierzyć tej Effie Perkins. To znaczy, jeśli
dostanę od ciebie pomoc, na którą liczę. Fields niech
poświadczy, że jedna z pierwszych rzeczy, jakie mu
powiedziałem po wyjściu tej Effie Perkins, była następująca:
Nie zamierzam brać tej historii tak zaraz na serio tylko
dlatego, że bije ona w Slima Callaghana – powiedziałem do
Fieldsa. – Mnóstwo naszych pracowników rzuciłoby się na
sposobność wrobienia Callaghana w taką historię, zwłaszcza
gdyby dało mu się to wlepić. Ale ja nie jestem taki głupi. Co
by z tego przyszło? Zresztą – i tu Fields przyznał mi rację – ja
mam nakryć tego, kto zabił Augusta Meraultona, a nie
uganiać się jak kot z pęcherzem i załatwiać jakiegoś
prywatnego detektywa tylko dlatego, że raz czy drugi był
81
odrobinę za sprytny.
Widzisz, Slim, ja miałem piekielnie ważny powód,
żeby tak od razu nie brać tej historii za dobrą monetę. A
dlaczego? Bo możesz sobie być taki czy owaki, ale niech
mnie zastrzelą, jeżeli ty jesteś taki bałwan, żeby ściągać na
swoją klientkę wyraźne podejrzenie przez sam fakt
montowania jej fałszywego alibi, jeśli ona go nie potrzebuje.
Powiedziałem do Fieldsa: – Pogadam ze Slimem
Callaghanem prosto z mostu, bo jeżeli ta Perkins mówi
prawdę, to by znaczyło, że tym razem nie musimy daleko
szukać ptaszka do przymknięcia za tę mokrą robotę. Pewne
jest, że jeżeli Callaghan świadomie i zdecydowanie robi
fałszywkę dla tej Meraulton, to nie bez ważnego powodu, a
ten powód może być tylko jeden: wie, że to alibi jest jej
potrzebne, ponieważ to ona była na Lincoln’s Inn Fields z
Augustem Meraultonem, kiedy został zabity... Inaczej
mówiąc: ona go zabiła.
Twarz Gringalla rozjaśnił łagodny uśmiech.
– Widzisz, Slim – powiedział – mówię ci wprost,
dlaczego nie uwierzyłem w tę historię. Chcę ci pokazać
jeszcze przed rozpoczęciem, że jestem po twojej stronie: i
teraz proszę ciebie o takie wyczyszczenie sprawy, żebyśmy
mogli dać nauczkę tej Effie Perkins i uświadomić jej, że
Scotland Yard jest nie po to, żeby marnować czas na
dziewuszki, które chciałyby się odegrać za swoje osobiste
urazy.
Callaghan patrzył w sufit. Jego twarz wyrażała
spokojną życzliwość.
– Nie wiem, co robić, Gringall – powiedział. –
Wolałbym, żebyście nie byli zbyt surowi dla Effie. To
naprawdę niezła dziewczyna, po prostu ją trochę poniosło,
nic więcej.
82
W jego głosie pojawiła się nutka lekkiego szyderstwa.
– Zresztą – dodał – wy będziecie musieli zużywać cały
swój czas i energię na rozwikłanie tej sprawy, czyż nie tak?
Nie będziecie chyba tracić czasu na pokazywanie
dziewczętom w rodzaju Effie Perkins, że palnęły głupstwo.
Palce Gringalla zabębniły po biurku. Kiedy przemówił,
głos mu się cokolwiek zaostrzył.
– Uważaj, Callaghan – powiedział – poprosiłem cię,
żebyś tu przyszedł i zagrał z nami w otwarte karty. Ja swoje
wyłożyłem. Ale coś mi się widzi, że ty nawet nie próbujesz
nam pomóc. Czy myślisz, że mądrze robisz?
Callaghan uśmiechnął się do niego bezczelnie.
– Och, rozumiem – odparł. – Chcielibyście, żebym coś
od siebie powiedział, tak? A ja nie powiedziałem. Więc... o
co chodzi?
Gringall wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na dwór.
– Ta Effie Perkins – rzekł – wypowiada się całkiem
niedwuznacznie. Jej historia w praktyce równa się oskarżeniu
ciebie. Co więcej, ona obstaje przy swoim. Wolała nawet
twardo obstawać przy tym i przyjść tutaj, i złożyć zeznanie,
niż przyjąć propozycję ugody, z którą się do niej zwróciłeś.
– Chwileczkę – przerwał Callaghan. – Co za ugody?
– Napisałeś do niej list – rzekł Gringall. – Sprytnie
zadbałeś o to, żeby jej go doręczyć jak najwcześniej.
Chciałeś, żeby dostała ten list, zanim przeczyta w gazetach o
zabójstwie starego Meraultona.
Callaghan wyglądał najpierw, jakby nie chwytał,
potem jakby zdumiony; wreszcie na jego twarzy ukazał się
uśmiech zrozumienia.
– Rozumiem – powiedział. – Masz na myśli to, że
napisałem do niej karteczkę, że może wrócić do pracy,
ponieważ zapowiada się mnóstwo roboty, więc podniosę jej
83
tygodniówkę na piątaka? No... to chyba zwykła rzecz u
pracodawcy, nie wydaje ci się? – zapytał. – Kiedy zwolni
dziewczynę, która przepracowała u niego pięć lat, a potem się
nagle orientuje, że nadciąga jakiś grubszy interes i że znów
będzie mu potrzebna?
Przerwał na chwilę, aby zwiększyć efekt następnych
słów.
– I to się nazywa propozycja ugody, co? – rzekł z
naciskiem. – Ładnie pan to ujął, nie, panie Gringall? Nadaje
się przez radio, żeby mnie złapano i dostarczono tutaj, i różne
takie: Panie Callaghan, czy nie ma pan nic przeciwko temu?
Panie Callaghan, czy nie ma pan nic przeciwko tamtemu? a
kiedy się tu zjawiam, rzuca mi się w twarz stek ohydnych
insynuacji, owiniętych w tę słodką mowę!
Gniewnym ruchem zdusił papierosa.
– Jeszcze dziesięciu minut nie siedzę w tym waszym
cholernym urzędzie, a już mi powiedziano, że fabrykuję lipne
alibi i że jestem wspólnikiem osoby, która nie wykluczone, że
być może popełniła zbrodnię. Potem zwraca mi się grzecznie
uwagę, że moje poczynania rzucają podejrzenie na klienta,
który przypadkiem był w moim gabinecie akurat wtedy,
kiedy ja ośmieliłem się wylać z pracy moją stukniętą
sekretarkę. Mówi mi się, że główny inspektor śledczy Faxley
nie lubi mnie, jakby mnie to cokolwiek obchodziło, czy on
mnie lubi, czy nie lubi. Mówi mi się, że detektyw inspektor
Branting też mnie nie lubi, co jest dla mnie wielkim
komplementem, ponieważ inspektor Branting jest po prostu
tłustym bałwanem, który nie ma dość mózgu, żeby wsadzić
opryszka, nawet jak on już został skuty i ma dwie kule
armatnie u rąk i kompletny dowód rzeczowy na gardle!
Przypomina mi się, że pan sędzia Fairwood ostrzegł
mnie w sprawie Mere’a, że jemu się wydaje, że ja
84
sfabrykowałem alibi. A to znów jest pieprzone kłamstwo i ty
o tym dobrze wiesz, bo gdyby Fairwood coś takiego
stwierdził, to by mnie zamknął za krzywoprzysięstwo, zanim
zdążyłem postawić nóżkę na progu! A tego nie zrobił. A nie
zrobił dlatego, że jakkolwiek mógł sobie myśleć to czy tamto,
ale widać nie potrafił się zmusić do uwierzenia w coś jawnie
sprzecznego z dowodami.
Przerwał, by wyjąć nowego papierosa.
– Lepiej nie próbuj na mnie swoich sztuczek, Gringall
– powiedział. – To nie przejdzie. Mnie was piekielnie żal,
chłopaki. Gdybyśmy byli w Ameryce, to może byście mogli
sprowadzić mnie po schodach do piwnicy i popracować nade
mną kawałkiem gumowego szlaucha i tym podobne, żebym
sobie rozważył, czy lepiej mi się opłaci gadać, czy milczeć.
Ale tu nie Ameryka i nie możecie. Bo w tym kraju nie mamy,
niestety, trzeciego stopnia przesłuchań. I dla mnie ty jesteś po
prostu zwykłym gliniarzem, który usiłuje być trochę za
sprytny!
Callaghan drasnął zapałką o spód biurka i przytknął ją
do papierosa. Gest nie uszedł uwagi Fieldsa, który popatrzył z
niepokojem na Gringalla.
Gringall zaczął leciutko sapać. Uszy mu odrobinę
poróżowiały: u niego pewna oznaka wściekłości.
Wrócił do biurka i usiadł.
– Doskonale, panie Callaghan – rzekł krótko. – No
cóż, skoro nie udaje nam się przeprowadzić tej rozmowy w
jeden sposób, to może przeprowadzimy ją w inny. Udzielam
panu pewnych informacji, będących w naszym posiadaniu, a
dotyczących pańskiej osoby. Jako oficer prowadzący
dochodzenie w sprawie Meraultona zapytuję, czy jest pan
skłonny złożyć jakieś zeznanie w tej sprawie. Jeżeli pan
oświadczy, że nie, to będę zmuszony potraktować tę sprawę
85
inaczej...
Urwał, kiedy pięść Callaghana grzmotnęła w biurko.
– Nic z tego! – rzekł Callaghan. – To znów pogróżka!
Jego głos był stłumiony i suchy. Słowa brzmiały
chłodno i ostro. Nabrały tonów wibrujących, tym większe
czyniąc wrażenie, że wypowiadał je bardzo spokojnie.
– Nic z tego, Gringall. Mam już dosyć twoich
pieprzonych pogróżek i wiesz, gdzie możesz je sobie
wetknąć. Może jestem dla ciebie podrzędnym detektywem
prywatnym, ale przypadkiem znam prawa obowiązujące w
tym kraju i to ci mówię, że jeśli usłyszę od ciebie jeszcze
jedną pogróżkę, jawną czy ukrytą, wyjdę stąd, pójdę do mego
adwokata i złożę pod przysięgą oświadczenie, co się działo
podczas tak zwanej rozmowy ze mną, po czym prześlemy
kopię Pełnomocnikowi do Spraw Policji.
Przerwał, wypuścił przez nos jak zwykle smugę dymu.
– Teraz ty mnie posłuchaj, Gringall – ciągnął. –
Pozwól, że ja tobie udzielę pewnej rady, wcale ci przy tym
nie grożąc i nie mówiąc, co zrobię, a czego nie zrobię.
Chciałeś mi zadać kilka pytań. Proszę cię bardzo. Zadawaj.
Wal naprzód bez obciachu i pytaj. Ja odpowiem. A
odpowiem na twoje pytania dokładnie tak, jak mi się będzie
żywnie podobało, rozumiesz? Może powiem ci prawdę, a
może nie, ale ty nic na to nie poradzisz, ponieważ nie
składam zeznań pod przysięgą i jeżeli mi przyjdzie chęć
opowiedzieć jutro inną historię, niż dzisiaj, zastrzegam sobie
do tego prawo. Proszę cię, żebyś pamiętał, że ty dla mnie
jesteś po prostu pierwszym lepszym policjantem, usiłującym
się połapać, czego by się tu dało uczepić, natomiast ja jestem
wolnym obywatelem Wielkiej Brytanii, mającym za sobą
całą potęgę prawa chroniącego mnie przed zadufanymi w
sobie funkcjonariuszami policji, którzy próbują mnie
86
przechytrzyć i zaszantażować w taki sposób, żebym gadał
pod ich dyktando. Zrozumiano?
Gringall prychnął. Został pokonany i wiedział o tym.
Pożeglował przeciwnym halsem.
– Pozostaje mi uchylić przed tobą kapelusza, Slim –
powiedział. – Na tobie mucha nie ma gdzie usiąść. Teraz
widzę, że nie ma sensu tego załatwiać inaczej niż po
twojemu. Wobec tego sformułuję to jak następuje: chciałbym
usłyszeć twój pogląd na kilka aspektów tej sprawy, a Fieldsa
poproszę, aby na czas tej rozmowy pozostawił nas samych...
– Daj spokój z Fieldsem – powiedział Callaghan. –
Założę się, że i tak macie tu podłączony dyktafon, a on i tak
by słuchał z drugiego końca.
Zaczął się uśmiechać.
– Słowo daję – powiedział – Gringall, to by było
wściekle zabawne, gdybyście mieli tutaj podłączony dyktafon
i gdyby nagrano to wszystko, czego wam nagadałem!
Roześmiał się. Gringall także wybuchnął śmiechem, a
Fields się przyłączył. W uszach Callaghana ten śmiech
zabrzmiał cokolwiek sztucznie. Więc jest włączony dyktafon!
Callaghan zaczął pośpiesznie myśleć. Wiedział, że
przyparto go do muru. Siedząc tak i zaciągając się
papierosem, zdawał sobie sprawę, że jest to punkt zwrotny w
jego już i dotąd nie za bardzo spokojnej karierze.
Wtem, bez żadnej przyczyny, w myślach zapalił mu się
obraz Cynthis Meraulton. Ujrzał ją siedzącą naprzeciw biurka
w gabinecie na Chancery Lane, przypomniał mu się czysty
zarys twarzy, błysk oczu, nieznaczny ślad perfum unoszący
się jeszcze w powietrzu po jej wyjściu.
To jest babka w sam raz dla ciebie, pomyślał. Sto
87
procent kobiecości, a choćby i zamordowała starego
Meraultona, i tak ma w sobie coś, za co mnóstwo kobiet
wiele by oddało.
No... jedziemy!... powiedział sobie.
Gringall wciąż rysował owoce na bibule.
Fields ciągle oglądał paznokcie.
Callaghan zmienił wyraz twarzy. Przybrał wyraz
najwyższej chytrości, źle maskowanej przebiegłości.
Zobaczył, że Gringallowi oczy zamigotały.
– Słuchaj, Gringall – powiedział – co nam z tego
przyjdzie, że będziemy na siebie naskakiwać? To żadnemu z
nas nic nie da. Zrobię, co będę mógł, żeby ci pomóc,
oczywiście pod warunkiem, że będę właściwie traktowany.
Najlepiej powiedz mi od razu: co cię właściwie dręczy?
Skoro podejrzewasz Cynthis Meraulton, że ona to zrobiła, no,
to mów bez ogródek. Mogę być cwany i sprytny, jak
powiadasz, ale niech mnie powieszą, jeśli będę osłaniał
morderczynię. Gringall skinął głową.
– Nikogo nie oskarżam, Slim – powiedział. – Nie chcę
oskarżać. To nic nie da. Chcę uzyskać dowody: wiesz o tym
równie dobrze jak ja.
Nachylił się przez biurko. Fields, patrząc na niego,
pomyślał: A to się dobrali, takie syny. Ciekawe, który z nich
większy spryciarz. Ja stawiam na Dziugacza, ale tylko
dlatego, że policjant i że za nim stoi wszystko, wiadomo co.
Ten Callaghan jest sprytny jak mucha.
– Nie muszę ci mówić – ciągnął Gringall – że
pierwsze, za czym się policjant rozgląda, kiedy ma do
czynienia ze zbrodnią, to jest motyw. Motyw to grunt. Kiedy
dobry policjant wyzionie ducha, w jego sercu powinni
88
znaleźć wyryte słowo: motyw.
Dobrze. Dajmy spokój pannie Meraulton i gdzie była, i
dlaczego tam była. Przejdźmy do kwestii motywu.
Moje domysły idą w tym kierunku: Gazeling, adwokat
Augusta Meraultona, powiada, że staruszek kilka dni temu
sporządził nowy testament. Sam go wystukał na kawałku
żółtawej przebitki, którą dostał od Gazelinga. Powiedział mu,
że nosi to przy sobie pod kopertą zegarka. Gazeling nie znał
treści tego nowego testamentu, ale wiedział, że nie jest ona
zbyt przyjemna dla żadnego z Meraultonów... może oprócz
Cynthis i Williego Meraultona.
Domyślam się, że ktoś zabił staruszka, żeby dobrać się
do tego testamentu; że zabił go w afekcie; po czym
przestraszył się i wziął nogi za pas, nie zabierając testamentu.
Może ktoś go spłoszył albo zabrakło mu odwagi, żeby dobrać
się nieboszczykowi do zegarka.
Jeśli to kobieta zrobiła, to nic dziwnego.
Ale ktoś zabrał testament. Ubiegłej nocy, a właściwie
dzisiaj wczesnym rankiem. Jakiś spryciarz wszedł do budki
telefonicznej na końcu Ensell Street i przedzwonił stamtąd
fałszywe polecenie, niby ode mnie, pod jakimś bzdurnym
pretekstem odsyłając tutaj policjanta, który siedział w
kostnicy. Potem ten ptaszek z podniesionym kołnierzem u
płaszcza sam idzie do kostnicy i opowiada jej dozorcy,
Tweestowi, następną wyssaną z palca historyjkę o tym, że
jego żonę przejechali. Pozbywa się Tweesta. Schodzi do
piwnicy, otwiera scyzorykiem zegarek Augusta: można
zobaczyć znaki, jakie zostawił. Musiał być w rękawiczkach,
bo starł z tego zegarka wszystkie odciski palców, nawet
samego Augusta Meraultona, które powinny były tam zostać.
Ten ptaszek albo sam jest mordercą, albo wykańcza
robotę, której morderca nie miał czasu albo nerwów
89
dokończyć. Jeśli znajdę tego faceta, mam odwalone pół
roboty.
Callaghan skinął.
– Czytałem w gazecie wasz apel – stwierdził.
Uśmiechnął się do Gringalla.
– Wiesz – powiedział – to śmieszne, ale gdyby nie
osiem centymetrów różnicy wzrostu i gdyby nie wydatne
policzki, ten opis mógłby pasować nawet do mnie!
Gringall usiłował dać wyraz swemu zaskoczeniu.
– Nie gadaj – odparł. – No, co prawda postawiony
kołnierz u płaszcza mógł nadać mu wygląd niższego, niż był,
a co do tych policzków... z książki telefonicznej w tej budce
zostały wyrwane dwie kartki, ktoś je zgniótł i wypchał sobie
nimi policzki, żeby zmienić kształt twarzy. Wypluł je na
podłogę w kostnicy, na piętrze koło kancelarii, pewnie zaraz
po wyjściu Tweesta. Sprytny z niego ptaszek.
Zapalił nowego papierosa i myślał chwilę. Potem
spojrzał na Callaghana ze swoim wesołym uśmiechem.
– Potrzebuję twojej pomocy, Slim – powiedział. –
Może masz jakieś sugestie? Wiem, że jesteś związany z
rodziną Meraultonów, bo przyznasz, trudno uwierzyć, żeby
Cynthis Meraulton przyszła po prostu spytać cię o godzinę,
prawda? Zresztą wcale nie oczekuję od ciebie pomocy dla
moich pięknych oczu.
Bo uważasz, Slim: może już słyszałeś, co mówią o
rejestracji prywatnych agencji detektywistycznych? Mniej
więcej na wzór amerykański: licencje i tak dalej. Otóż
niechby do tego doszło, znajdzie się tu u góry kilku takich, co
poruszą niebo i ziemię, żebyś nie dostał licencji. Jeśli mnie
podeprzesz w tej sprawie, rozmawiając ze mną zupełnie
otwarcie – a wiem, że możesz mi coś powiedzieć, jak
zechcesz – to ja dopilnuję, żebyś dostał swoją licencję, kiedy
90
przyjdzie ten moment. Chyba nie można już stawiać sprawy
rzetelniej, co?
Callaghan skinął głową. Twarz jego przybrała wyraz
absolutnej szczerości, którym się zwykle posługiwał
bezczelnie łżąc.
– Gringall – powiedział – jesteś równy facet. Podobasz
mi się, dlatego będę gadał. Nie o pannie Meraulton. O niej
nie mogę. To jest moja klientka, a sprawa, którą jej
załatwiam, nie mająca zresztą nic wspólnego z morderstwem,
jest delikatna i dotyczy opinii innej kobiety. Dlatego nie
wspomnę nawet jej nazwiska.
Ale szczerze ci powiem, że to morderstwo mnie trochę
interesuje i mogę ci chyba dać wskazówkę co do motywu.
Nie wykluczone, że mógłbym cię również naprowadzić na
ślad faceta, który dokonał tego wypadu na kostnicę.
Myślę, że idziesz po fałszywym tropie. Przede
wszystkim zakładasz, że August Meraulton został
zamordowany na placu Lincoln’s Inn Fields, przy
balustradzie. No, ja bym nie sądził. Był bez kapelusza, no
nie? W porządku. Pewnie sprawdziliście to i okazało się, że
jedyny kapelusz, w którym chodził, spokojnie leży u niego w
domu, wobec czego doszliście do wniosku, że pojechał na
Lincoln’s Inn Fields taksówką, tam wysiadł i przechadzał się
wzdłuż balustrady, prawdopodobnie oczekując kogoś: i
wtedy go zastrzelono. Ale ja w to nie wierzę. Ja
przypuszczam, że on został zabity gdzie indziej, a potem
przywieźli go tam samochodem i położyli koło balustrady.
Powiem ci, dlaczego tak myślę. August Meraulton
powiedział w zeszłym tygodniu swojemu bratankowi
Williemu, że zamierza kupić sobie nowy kapelusz. Ale że nie
pójdzie więcej do tego sklepu co zawsze, bo tam za drogo.
Sądzę, że morderca Augusta Meraultona wiedział, że on
91
sobie tego wieczora kupił nowy kapelusz, więc złapał ten
kapelusz i wziął ze sobą. Cwaniak z tego mordercy. On
wiedział, że kiedy znajdziecie stary kapelusz u Meraultona w
domu, pomyślicie sobie, że August po prostu wyszedł z domu
bez kapelusza, zamierzając pojechać taksówką na Lincoln’s
Inn Fields, żeby się z kimś spotkać.
Callaghan spojrzał na Gringalla, potem na Fieldsa.
Chciał zobaczyć, jak to przyjmują, ale ich twarze nic nie
mówiły.
– Popatrz, Gringall – podjął Callaghan – powiadasz mi,
że ktoś się dostał do kostnicy, żeby ukraść ten nowy
testament Meraultona. A kto miałby w tym interes? Gazeling
ci powiedział, że zmiana testamentu chyba nie dotknęłaby
Williego ani Cynthis Meraulton, więc żadne z nich. Kogo by
to najmocniej dotknęło?
Przerwał dla zwiększenia efektu. Podkreślając swe
słowa ruchami palca wskazującego mówił dalej:
– Najmocniej to by dotknęło tę osobę, która miała
najwięcej do stracenia, gdyby nie dostała swojej części,
określonej w poprzednim testamencie. Kogoś, kto przepuścił
ostatni grosz, kto siedzi po uszy w długach, kto goni jak
wściekły za monetą. Kogoś, kto musi mieć pieniądze, bo nie
może się obejść bez narkotyków.
Kiedy gość zażywa kokainę, to już niedobrze. Chociaż
jeden czy drugi niuch jeszcze nie zrobi z niego mordercy. Ale
kiedy facet siedzi już tak głęboko w kokainie, że musi w
kokainowym kacu ratować się morfiną, to przyznasz, że jest
na zupełnie złej drodze. Że przed niczym by się już nie
cofnął: a jego mózg i nerwy są w takim stanie, że w
odpowiedniej sytuacji morderstwo może już być dla niego
błahostką.
To jest zabójca, u którego po odwaleniu mokrej roboty
92
może przyjść nerwowa i myślowa reakcja uniemożliwiająca
mu dotknięcie nieboszczyka.
Odszukaj go – zakończył – i będziesz miał faceta, za
którym się rozglądasz.
Gringall podniósł oczy znad bibuły. Zapalało się w
nich nowe światło. Callaghan uśmiechnął się w duchu.
Gringall chwycił przynętę!
– Tak – powiedział Gringall. – Tak.
Zaczął się uśmiechać.
– Powiedz no mi, Slim – rzucił – coś ty robił dziś po
południu w mieszkaniu Bellamego Meraultona? Czy i dla
niego prowadzisz jakąś sprawę?
– Nie – odparł Callaghan. – Wybrałem się do niego,
żeby zadać mu kilka pytań w związku ze sprawą, z którą
przyszła do mnie Cynthis Meraulton: z tą rodzinną sprawą, o
której wspomniałem.
Zamilkł i na jego wąskiej twarzy pojawił się znaczący
uśmieszek.
– Zauważ, Gringall – powiedział – nie przeczę, że
będąc tam rzuciłem tu i ówdzie okiem, czy go nie znajdę.
Byłem ciekaw, jak każdy. Rozglądałem się, kiedy Bellamy
sprawdzał w notesie, o której będzie się mógł spotkać ze mną
dzisiaj wieczór. Zanim ustalił, że ma czas między dwunastą
trzydzieści a pierwszą trzydzieści, rozejrzałem się trochę. Ale
Bellamy nie taki głupi. Niczego nie wypatrzyłem.
– Czy chcesz powiedzieć – rzekł Gringall – czy chcesz
przez to powiedzieć, że rozglądałeś się za nowym
kapeluszem nieboszczyka Augusta Meraultona i że Bellamy
będzie nieobecny w domu dziś w nocy między dwunastą
trzydzieści a pierwszą trzydzieści?
– Jedno i drugie – odparł Callaghan.
Wstał.
93
– Muszę się zbierać – powiedział.
Gringall podniósł się i wyszedł zza biurka. Stanął
przed Callaghanem.
– Slim – powiedział – bardzo mi pomogłeś. Nie
mógłbyś mi przypadkiem pomóc w jeszcze jednym
drobiazgu? Mianowicie: gdzie by się dało znaleźć Cynthis
Meraulton? Wiesz, chciałbym z nimi wszystkimi pogadać.
– Niestety – rzekł Callaghan – nie mogę. Nie wiem.
No, do zobaczenia, Gringall.
Podszedł ku drzwiom.
– Znajdź ten kapelusz i masz gościa w ręku –
powiedział wychodząc.
94
ROZDZIAŁ 6
Na wstrzymanie dla Callaghana
Była za dwadzieścia siódma, kiedy Callaghan opuścił
gmach Scotland Yardu. Przy pomniku Nieznanego Żołnierza
złapał taksówkę i kazał jechać na Piccadilly Circus. Zszedł po
schodach na stację metra i zatelefonował do Darkiego.
– Słuchaj, Darkie – powiedział. – Jak tylko skończę z
tobą rozmawiać, lecę na pocztę, wkładam do koperty sto
funtów, dziesięć dych, i wysyłam poleconym na twój adres.
Słyszałeś? Dobra. Podłapałeś już tego Ribbenhalla czy jak
mu tam?
– Tak jest, szefie – powiedział Darkie. – On się
nazywa Revenholt. Gdybyś miał życzenie z nim pogadać,
siedzi u siebie w domu i czeka. Jego numer jest Mayfair
55463.
– W porządku. – Callaghan zapisał ten numer na
brzegu książki telefonicznej. – Zaraz do niego dzwonię.
Chcę, żeby trochę dla mnie powęszył. Niechaj mi wykapuje
co się da o Paulu Meraultonie, tym, który według ciebie
pracuje w Walker-Fleet Company, zarabia sześć funtów na
tydzień, a wydaje sześćdziesiąt. Ta robótka będzie dla
Revenholta, bo ciebie mogę potrzebować na co innego. Rano
spotkasz się z Revenholtem i wręczysz mu dwadzieścia
funtów z tej setki. Powiedz mu, że pozostałe osiemdziesiąt
będzie do odebrania, kiedy się zgłosi z informacjami. Pokaż
mu forsę, żeby się przekonał, że ją masz. Wszystko jasne?
– Jasne – powiedział Darkie. – Jak leci, Slim?
95
– Nie najgorzej – odparł wymijająco Callaghan. –
Trzymaj się, Darkie. Tymczasem.
Odwiesił słuchawkę. Chwilę odczekał, potem nakręcił
numer Revenholta.
Roderick Eustace Maninway Revenholt zwlókł się z
kozetki, na której jego szczupła postać spoczywała leniwie
wyciągnięta, i polazł do telefonu.
Miał lat trzydzieści jeden, metr osiemdziesiąt wzrostu,
doskonałą figurę, faliste kasztanowate włosy, wielkie i piękne
oczy, w kieszeni pustkę.
Pomimo braku pieniędzy jadał zawsze w najlepszych
restauracjach, świetnie się ubierał, jego jedwabne koszule
dowodziły znakomitego gustu. Miał poza tym bardzo
rozległy krąg znajomych, przeważnie płci żeńskiej,
przeważnie dużo starszych niż on. Kiedy wszystko szło
dobrze, nie pracował. Kiedy się pogarszało, zniżał się do
udzielania informacji każdej prywatnej agencji śledczej, która
mu za to płaciła.
Nie był niemoralny. Po prostu nie posiadał w ogóle
moralności, co bynajmniej mu nie przeszkadzało. Nigdy nie
myślał o niczym w kategoriach moralnych.
W tej chwili był na lodzie, rad ze sposobności
zarobienia uczciwie paru groszy. Byłby nie mniej rad ze
sposobności zarobienia ich nieuczciwie, gdyby to było
konieczne.
Zgasił niedopałek w secesyjnej popielniczce ze szkła
Lalique i słuchał, co mówi Callaghan.
Głos Callaghana był chłodny i spokojny.
– Halo, Revenholt – przemówił. – Darkie dzwonił już
do ciebie, nie? Dobra. Więc jutro rano spotka się z tobą i
wręczy ci dwadzieścia funciaków. Kiedy odwalisz tę robotę,
dostaniesz jeszcze osiemdziesiąt. Teraz posłuchaj.
96
Ciekawi mnie bardzo facet nazwiskiem Paul
Meraulton. Ma czterdzieści cztery lata, jest komisantem w
Walker-Fleet Company. Zarabia sześć czy siedem funtów na
tydzień, a wydaje bez porównania więcej. Wygląda na to, że
ten Paul Meraulton spędza masę czasu w Archiwum Akt.
Chciałbym się dowiedzieć: po co? To pierwsza sprawa.
Po drugie chcę, żebyś się zakręcił koło całej czwórki
tych Meraultonów, których imiona są Bellamy, Paul, Percival
i Jeremy. Jest jeszcze piąty, Willie, ale o tego mi nie chodzi.
Dowiedz się, czy ci czterej albo któryś z nich mają
udziały w jakimś oficjalnym przedsiębiorstwie publicznym
albo prywatnym, w jakiejś spółce udziałowej albo czymś
takim. Jeśli tak, to sporządzisz mi listę tych przedsiębiorstw i
podasz wysokość udziału każdego z nich. Wszystko jasne? W
porządku. Bądź łaskaw powtórzyć, dobrze?
Wysłuchał. Potem dodał:
– W porządku, Revenholt. Do widzenia. Tylko weź się
do tego ostro!
Odwiesił słuchawkę. Przeszedł przez plac i w urzędzie
pocztowym na Shaftesbury Avenue nadał pieniądze do
Darkiego.
Callaghan poczuł się zmęczony. Stwierdził to z
niechęcią, nie dlatego, żeby miał coś przeciwko fizycznemu
zmęczeniu, tylko że czekało go jeszcze sporo intensywnego
myślenia. Zapalił papierosa i prędko przeszedł z powrotem
przez Piccadilly Circus. W magazynie na Regent Street kupił
smoking, płaszcz na wieczór, lakierki i resztę drobiazgów,
przebrał się w to wszystko.
Zszedł do fryzjera. Ogolił się, wziął masaż twarzy i
suchy szampon. Podczas tych zabiegów odpoczywał sobie w
pozycji pół leżącej. Dostrzegał już w ciemności jasny punkt,
jeden mały punkcik, ale coś mu jednak zaczęło świtać. Czy i
97
dalej szczęście mu nie przestanie dopisywać? Kiedy mu
robiono manikiur, zamówił filiżankę czarnej kawy, wypił ją i
wypalił dwa papierosy.
Wrócił na górę, kupił dużą walizkę, włożył do niej
drugie ubranie i trochę innych sprawunków, uregulował
rachunek, polecił przesłać walizkę do prywatnego hotelu
Axford na Orchard Street, gdzie zanocuje.
Kiedy wyszedł na Regent Street, miał wygląd niemal
dystyngowany. W wieczorowym stroju dobrze się
prezentował. Jego szczupła twarz pod czarnym pilśniowym
kapeluszem, nad białym szalikiem jedwabnym rysowała się
ostro i wytwornie.
Złapał taksówkę i pojechał do Delvine Court
Apartments na South Kensington.
Zadzwonił. Otworzyła mu drzwi i chwilę patrzyła
zaskoczona. Wyczuł, że poznała go dopiero po sekundzie czy
dwóch. Sprawiło mu to przyjemność.
Odstąpiła, z dłonią na klamce, robiąc mu przejście.
Wszedł i zamknął za sobą drzwi. Ona już poszła przodem,
wskazując mu drogę do saloniku.
Pokój był przytulny. Na kominku pięknie płonęły
węgle, a w kącie doskonałe radio rozbrzmiewało miękkimi
akordami fokstrota. Podeszła i wyłączyła je.
Callaghan obserwował ją z lekko zapartym tchem,
kiedy się poruszała. Wodził za nią głodnym spojrzeniem.
Miała na sobie żakiet i spódnicę z czarnego aksamitu.
Jedwabne złocisto-beżowe pończochy i krepdeszynowe
czółenka z maleńkimi brylantowymi sprzączkami
uwydatniały jej szczupłą kostkę i doskonałość stopy.
Na szyi miała kryzę z beżowej koronki. Ta kobieta
98
umie dobrze wybrać ubranie i wie, jak je nosić! pomyślał
Callaghan.
Kiedy odwróciła się i spojrzała na niego, dostrzegł w
jej oczach zmęczenie, ale pod tym zmęczeniem kryło się
trochę wrogości: chłodny antagonizm. Spostrzegł, że musi
mieć się na baczności. Jeden fałszywy ruch i dziewczyna mu
się wymknie. A wtedy może pogrążyć całą sprawę i jego
również.
– Zechce pan usiąść – powiedziała. – Playersy znajdzie
pan w tym pudełku na stole.
Usiadła w wielkim fotelu koło kominka, wpatrzona w
niego, wyczekująca, co powie.
Callaghan wziął papierosa, jej też zaproponował, a
kiedy potrząsnęła odmownie głową, zapalił swego za pomocą
swej dopiero co kupionej zapalniczki. Zaczął spokojnie
mówić.
– Pani mnie raczej nie lubi, prawda, panno Meraulton?
– rzekł. – Cóż, nie dziwi mnie to zbytnio. Ludzi, którzy mnie
nie lubią, jest mnóstwo. Ale tu rzecz polega na tym, że zanim
pani mnie pierwszy raz zobaczyła, ubiegłej nocy, nie znosiła
już pani samej myśli o mnie. I to też rozumiem. Kiedy ludzie
wybierają się do takich jak ja, robią to zwykle wpadłszy w
jakąś kabałę, przeważnie dosyć brzydką, i od razu mnie z tym
jakby kojarzą i przez to od samego początku czują do mnie
niechęć. Mówię to w tym celu, żeby mnie pani dobrze
zrozumiała, kiedy powiem, że w połowie wypadków ja ich
także nie lubię, z dosyć podobnych przyczyn. Jestem skłonny,
co się ich tyczy, też wierzyć we wszystko jak najgorsze. Wie
pani, o co mi chodzi?
Zawahała się chwilę.
– Wydaje mi się, że rozumiem, do czego pan zmierza –
odparła. – Ale pan przecież nie musi być detektywem,
99
prawda? Jest mnóstwo innych i ciekawszych zajęć dla
mężczyzny – zawodów, które nie są tak – urwała, szukając
właściwego słowa.
– Plugawe, to pani chciała powiedzieć? – podchwycił.
– Cóż, panno Meraulton, ktoś musi być tym prywatnym
detektywem, pani rozumie. Oni są złem koniecznym, a
niektórzy mogą nawet zrobić czasami coś dobrego.
Zaciągnął się głęboko.
– Chciałbym, żeby mnie pani dobrze zrozumiała –
podjął. – Kiedy pani przyszła do mnie ubiegłej nocy,
wszystkie okoliczności jakby świadczyły o czymś.
Wyciągnąłem trochę pośpieszne wnioski. Mam ten zwyczaj,
że prędko wyciągam wnioski i często się nie mylę.
Stwierdzam jednak, że czasami mogę się też pomylić. Zeszłej
nocy właśnie się omyliłem... ciężko się omyliłem.
Jej usta skrzywiły się lekko.
– Chce pan powiedzieć, że zmienił pan swój pogląd na
pewne sprawy? – spytała.
– Chcę powiedzieć, że zamordowanie Augusta
Meraultona wyglądało mi na pani robotę – odparł. – Teraz już
wiem, że to był gruby błąd, co nie znaczy, aby wniosek ten
był bezpodstawny w świetle faktów, które tej nocy miałem
przed sobą. Widzi pani: to nie był pierwszy wypadek, że ktoś
przyszedł do Biura Callaghana, by zapewnić sobie
pierwszorzędne fałszywe alibi.
– To bardzo ładnie z pańskiej strony, że jest pan
szczery, panie Callaghan – odpowiedziała chłodno. – Jestem
panu wielce zobowiązana, że nie uważa mnie pan za
zbrodniarkę!
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mimo gniewu nie
mogła się powstrzymać od myśli, że wygląda jak przekorny
uczniak.
100
– To świetnie – powiedział. – Myślę, że odtąd
będziemy się trochę lepiej zgadzali.
Zgniótł papierosa i zapalił następnego.
– Przypuszczam, że po moim porannym telefonie nie
omieszkała pani zadzwonić do Williego Meraultona i
powiedzieć, co pani o mnie myśli. Zapewne powiedziała mu
pani, że nie ma życzenia oglądać więcej mojej twarzy?
Popatrzyła mu prosto w oczy. Zaczynało jej świtać, że
ten dość osobliwy jegomość jest chyba nieprzeciętnie
inteligentny... niemalże coś w rodzaju psychologa.
Spoglądając na niego schwytała się na myśli, że jest w nim
coś dziwnie frapującego; ale to coś było nieokreślone i
nieuchwytne.
– Zamierzałam to zrobić – odrzekła. – Ale, dziwna
rzecz, nie udało mi się go złapać ani w biurze, ani gdzie
indziej. Pan zapewne nie potrafi mi nic powiedzieć na ten
temat?
Jej oczy były podejrzliwe. Zdecydował się powiedzieć
jej prawdę.
– To moja robota – przyznał. – Tę sprawę prowadzi
detektyw inspektor Gringall. Mam dla jego umysłowości
wiele respektu. Gringall nie jest głupcem, a sprawę dostał
parszywą. Pani się orientuje, że w naszym kraju morderstwo
trzeba udowodnić. Oskarżony może po prostu nabrać wody w
usta. Nawet jeśli odmówi zeznań na procesie, strona
oskarżająca musi zapiąć swój wywód na ostatni guzik i jeżeli
nawet uda im się zmontować dowód oparty na poszlakach,
muszą to być cholernie mocne poszlaki.
Wiedziałem, że Gringall będzie zajadle szukał jakiegoś
punktu zaczepienia na początek, odskoczni do dalszego
działania, rozumie pani, co mam na myśli. Wiedziałem, że
przede wszystkim obstawi linie telefoniczne wszystkich
101
Meraultonów i założy podsłuch. Wiedziałem, że najpierw
zechce wykryć pani miejsce pobytu i że spróbuje to
wywęszyć czyhając na pani telefon do Williego. Więc
załatwiłem tak, żeby Williego nie było. Uważam, że
postąpiłem jak najsłuszniej.
– No tak. – Wyciągnęła dłonie do ognia. – Ale w
dalszym ciągu nie widzę, co to ma pomóc. Inspektor Gringall
potrafi chyba znaleźć Williego, prawda? I wypyta go o mnie
równie skutecznie jak mnie samą.
Callaghan potrząsnął głową.
– Nie – powiedział z uśmiechem. – Gringall będzie
miał teraz dość innych spraw na głowie, żeby mu się chciało
wypytywać o to Williego. – Uśmiechnął się szerzej. – Wie
pani, panno Meraulton – powiedział – jeszcze zanim
skończymy z tą historią, podziękuje mi pani za to, że jej
oszczędziłem tych przesłuchań i być może aresztowania, i w
ogóle całej nagonki. Podziękuje mi pani też i za to, że nie
dopuściłem, aby brudną bieliznę Meraultonów prano
publicznie w gazetach – jakkolwiek uważałem panią za
morderczynię – i jakkolwiek mnie pani nie znosi.
– To jest niezupełnie zgodne z prawdą – odrzekła. –
Nie powiem, żebym pana aż tak nie znosiła... w każdym razie
nie tak jak przedtem. Ale może pan mi zechce powiedzieć,
dlaczego pan Gringall będzie zbyt zajęty, żeby rozmawiać z
Williem na mój temat. Czy znalazł już mordercę?
Callaghan zrobił skromną minę.
– Ja go znalazłem – rzekł. – Podałem go Gringallowi
na półmisku. Pani nie orientuje się, kto to?
Nachylił się do przodu i spojrzał jej prosto w oczy.
– Ktoś, kogo pani troszkę żal, nieprawdaż? –
powiedział. – Ale według mnie ta litość jest nie na miejscu.
Moim zdaniem to facet zły aż do szpiku kości, bez jednej
102
okoliczności łagodzącej. Ale może wygrywał na pani
współczuciu, kiedy go pani spotykała. Pewnie! Bellamy nie
jest znów aż taki głupi!
Wzdrygnęła się.
– Bellamy... Więc już wiedzą!
Skinął posępnie głową.
– Panno Meraulton – rzekł miękko – w dalszym ciągu
chcę oszczędzić pani mnóstwa kłopotów, mnóstwa
przesłuchań w Scotland Yardzie i różnych takich. Myślę, że
mi się uda. Myślę, że jeżeli dam Gringallowi wszystkie nici,
jakich mu potrzeba, jeśli mu je delikatnie podsunę, żeby sam
za nie pociągnął i przekonał się, że są mocne, to będzie grał
ze mną po sportowemu. Wiem, że pani chodzi wyłącznie o to,
żeby ta plugawa historia przeszła jak najciszej. Sądzę, że to
się uda przeprowadzić, nikogo tak bardzo nie dotykając, bez
popadania w konflikt z prawem (tu Callaghan zaśmiał się w
duchu) i bez krzywoprzysięstwa.
Przerwał na chwilę, by ostatnie jego słowa lepiej
dotarły.
– Chcę, żeby mi pani dokładnie opowiedziała, co się
wczoraj zdarzyło – podjął. – Co pani dokładnie robiła,
powiedzmy sobie, od trzeciej po południu aż do momentu,
kiedy znalazła się pani w moim biurze. A może wciąż jeszcze
budzę w pani zbyt wielką niechęć i nieufność?
– Czy to teraz ważne? – odparła. – Jeśli to, co pan
mówi, jest prawdą, w takim razie nie widzę powodu, żeby się
tu dłużej ukrywać. Czuję, że głupio zrobiłam słuchając pana i
natychmiast się tu chyłkiem przenosząc. Teraz już nie ma
powodu zostawać tutaj ani bawić się w dalszą ucieczkę przed
niczym... prawda?
Callaghan długo patrzył w ogień, nim odpowiedział.
– Ma pani rację – rzekł wreszcie. – Nie ma. Oprócz
103
jednego szczegółu. Chodzi o mnie.
Znów popatrzył na nią z tym łobuzerskim
uśmieszkiem. Wbrew samej sobie uśmiechnęła się raptem.
Wprost nie można się było nie uśmiechnąć na widok tego
dziwnego mężczyzny o wąskiej twarzy, który umiał być tak
obraźliwie arogancki, a zarazem tak fascynujący, dla którego
morderstwo, sfałszowane alibi i wszelkie inne występki były
rzeczą najzupełniej codzienną.
– Widzi pani – podjął Callaghan – nie jestem zbyt
lubiany w Scotland Yardzie. Sama pani rozumie. Parę razy
zdarzyło mi się sprzątnąć im coś sprzed nosa i jest tam paru
takich, co zakarbowali mnie w pamięci. Tak... Otóż
poszedłem do nich – kiedy Gringall nie miał jeszcze
zielonego pojęcia, że to może być sprawka Bellamego – i
przysiągłem na wszystkie świętości, że od jedenastej do
północy znajdowała się pani w moim biurze i rozmawialiśmy
o jakiejś sprawie, którą pewna pani przyjaciółka chce mi
powierzyć.
Trzeba pecha, że moja maszynistka, Effie Perkins,
wyczytała o wszystkim w gazetach, a ona podsłuchiwała
naszą pierwszą rozmowę. Effie wiedziała, że ja pani
dostarczę alibi, no i postanowiła się na mnie odegrać.
Napisała list do Gringalla, podając mu godziny, kiedy pani
przyszła i poszła. I to prawdziwe.
Otóż jeżeli pani sobie po prostu stąd wyjdzie, wówczas
Gringall, choćby dla zachowania pozorów, wezwie panią w
celu złożenia zeznań. A ja wtedy nie radziłbym pani mówić
nic oprócz prawdy.
Przerwał, by zapalić znów papierosa.
– Cóż, myślę, że daliby mi szkołę – powiedział. –
Mogliby mnie nawet posadzić.
Spojrzał na nią uważnie, dostrzegł, że jej spojrzenie
104
złagodniało. Odetchnął z ulgą. Chwyciło!
– Nie chcę, żeby pana spotkały kłopoty – przemówiła.
– Sądzę, że wszystko, co pan powiedział lub zrobił, miało na
celu moje dobro i nie widzę przyczyny, żeby pan teraz miał
za to cierpieć... nawet jeśli pan nie miał podstaw myśleć tak,
jak pan myślał.
Podniosła się i stanęła przed ogniem. Widział, że
powzięła jakąś decyzję.
– Powiem panu, co było wczoraj – odezwała się. –
Muszę komuś powiedzieć. Wszystko to mnie okropnie
męczy. Jeśli to panu pomoże, gotowa jestem zostać tu jeszcze
parę dni, aż pan jakoś załatwi sprawę ze Scotland Yardem, a
jeśli pan chce wszystko powiedzieć panu Gringallowi, to
proszę bardzo. Ja to później, oczywiście, potwierdzę. Czy
mogę prosić o papierosa?
Callaghan podał jej szkatułkę i pstryknął zapalniczką.
Wróciła na swój fotel.
– Umówiłam się z Williem na wieczór do teatru –
zaczęła. – Ale po południu głowa mnie rozbolała.
Zadzwoniłam do jego sekretarki i powiedziałam, że chyba nie
będę mogła iść.
W dziesięć minut później zatelefonował mój ojczym,
August Meraulton. Mówił zmienionym głosem, aż się
zdziwiłam. Zwykle, kiedy się go słyszało przez telefon,
mówił szorstko. Prawie niegrzecznie. Wczoraj miał głos
starego, złamanego człowieka. Pół gniewny, a pół błagalny.
Powiedział, że bezwarunkowo musi spotkać się ze mną
tego wieczora. Mówił, że to straszliwie pilne; że cokolwiek
by zaszło, muszę się z nim zobaczyć. Powiedział, żebym
absolutnie nikomu o tym nie mówiła, tylko żebym przyszła
do jego biura na Lincoln’s Inn Fields, na ostatnim piętrze,
podał mi numer, o jedenastej; i że tam o czymś pomówimy.
105
Spytałam, czy Willie może mnie tam podwieźć, ale
powiedział, że nie. Że właśnie telefonował do Williego i że
Willie będzie dla niego prawdopodobnie załatwiał jakieś
ważne sprawy przez całe popołudnie, aż do późnej nocy.
Powiedział, żebym o tym ani słowa nikomu nie pisnęła,
nawet przez telefon.
Strasznie mnie to zaniepokoiło i zachodziłam w głowę,
co się mogło wydarzyć.
Wkrótce potem zadzwonił Willie. Pytał, co z moją
głową i czy nie zamierzam pójść do teatru. Powiedziałam, że
nie i że, o czym mu prawdopodobnie wiadomo, jestem
umówiona o jedenastej.
Willie powiedział, że doskonale rozumie. Później
spytał, czy już widziałam się z panem, tak jak prosił. Sądząc
po głosie, był bardzo niespokojny, aż poczułam wyrzuty
sumienia, że nie byłam u pana do tej pory... Prosił mnie o to
już kilka dni wcześniej, zaraz potem, jak o panu rozmawiał z
panem Fingalem. Spytał mnie, czy nie zechciałabym pójść do
pana zaraz po tym spotkaniu o jedenastej, jeśli mu się uda
dodzwonić i uprzedzić, żeby pan na mnie czekał.
Powiedziałam, że dobrze, a on powiedział, że zadzwoni do
pańskiego biura i tak urządzi, żeby pan tam był. Prosił
jeszcze, żebym uważała na siebie i była strasznie ostrożna.
Rzuciła w ogień niedopałek.
– Naturalnie – ciągnęła – zaczęłam się przejmować
tym wszystkim i z trudem panowałam nad nerwami.
Kwadrans przed jedenastą zadzwoniłam do garażu po swój
samochód i pojechałam w stronę Lincoln’s Inn. Jechałam od
Kingsway przez Portugal Street i wzdłuż zachodniej strony
placu. Nie byłam tak całkiem pewna, gdzie August ma to
biuro – w ogóle nie wiedziałam, że je ma – najwyraźniej
utrzymywano to w tajemnicy. Więc zatrzymałam się po tej
106
stronie placu, gdzieś pośrodku, wysiadłam i poszłam pieszo,
rozglądając się za tym numerem.
Ta noc była wstrętna; zimno i plucha. Rzuciłam okiem
na plac i bardzo się zdziwiłam. Z rogu placu wychodzi mały
pasaż prowadzący, zdaje mi się, na High Holborn i tam na
rogu pod latarnią stał Bellamy. Miał postawiony kołnierz u
płaszcza i akurat zaczął się nerwowo przechadzać tam i z
powrotem. Nie widział mnie. W momencie, kiedy już
zdecydowałam się go zawołać, odwrócił się i odszedł w głąb
tego pasażu.
Znalazłam numer domu. Główne wejście było
zamknięte, ale kiedy popchnęłam, drzwi się otwarły. W
środku było zupełnie ciemno, na schodach się nie świeciło.
Więc poświeciłam sobie zapalniczką i zaczęłam się
wdrapywać po tych schodach, i wreszcie po długiej
wspinaczce dotarłam na czwarte piętro. Ujrzałam przed sobą
dębowe drzwi z wymalowanym napisem: August Meraulton.
Mieszkanie prywatne. Zapukałam, ale odpowiedzi nie było.
Po chwili pchnęłam i drzwi się otworzyły.
Był to dość duży pokój, otoczony półkami, na których
stały segregatory i coś tam jeszcze. Było też duże biurko i
mnóstwo porozrzucanych papierów. Między drzwiami a
biurkiem, na samym środku, leżało wywrócone krzesło.
Nie wiem czemu ogarnął mnie okropny strach.
Chciałam wybiec, ale opanowałam się i zostałam.
Tłumaczyłam sobie, że Augusta odwołano na chwilę i
że zaraz wróci. Czekałam mniej więcej do dwadzieścia po
jedenastej, a później postanowiłam iść. Zeszłam na dół,
zamknęłam za sobą drzwi od ulicy, wróciłam do samochodu i
pojechałam z powrotem wzdłuż zachodniej strony placu.
Nagle przypomniało mi się, że jestem umówiona z panem.
Teraz zaczęłam poważniej traktować to spotkanie. Coś się
107
zdarzyło; działy się jakieś dziwne rzeczy; a pamiętałam, co
Willie mówił o grożącym mi niebezpieczeństwie.
Okrążyłam plac, wjechałam w Carey Street i stanęłam
przy budce telefonicznej. Zadzwoniłam do Clesalla House i
zapytałam służącego, gdzie jest August. Nawet nie wiedział,
że mój ojczym gdzieś wyszedł, i powiedział, że jego kapelusz
– jedyny, jaki miał – wisi w przedpokoju na zwykłym
miejscu.
Wobec tego przyszło mi do głowy, że może August nie
przybył na umówione spotkanie ze względu na ziąb i
chlapaninę, chociaż on miał zwyczaj w ogóle nie zwracać
uwagi na pogodę... W każdym razie powiedziałam
Meakinsowi, że to nieważne i że jeszcze zadzwonię trochę
później.
Zostawiłam samochód tam, gdzie był, i poszłam do
pana. Po naszej rozmowie pojechałam prosto do siebie i
natychmiast zatelefonowałam do Williego. Opowiedziałam
mu wszystko. Uspokajał mnie, że to się przecież wyjaśni, ale
ja odniosłam wrażenie, że się tym wszystkim bardzo przejął.
Zadzwonił do Bellamego, ale nikt nie podchodził do telefonu;
potem próbował się porozumieć z Jeremym i z Paulem, ale
ich też nie było. W końcu umówił się ze mną, że z samego
rana pójdzie i dowie się od Augusta, co właściwie zaszło.
A potem pan zadzwonił do mnie i powiedział, że
zdarzyło się śliczne zabójstewko i że mam być u pana o wpół
do trzeciej. Przed wyjściem zadzwoniłam do Williego. Był
przerażony. Opowiedziałam mu o mojej pierwszej rozmowie
z panem, a on powiedział, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do
pana i posłucham, co pan ma do mnie za interes. Obiecał, że
skontaktuje się natychmiast z Bellamym, jeżeli uda mu się go
znaleźć i że spróbuje się dowiedzieć, co się stało. Resztę już
pan wie.
108
Callaghan skinął głową. Nic nie powiedział.
Wstała.
– Czy Bellamy jest już aresztowany? – spytała. – Czy
go zaaresztują?
Uśmiechnął się.
– Pod zarzutem morderstwa go na razie nie zaaresztują
– powiedział. – Ale założę się o ostatnią koszulę, że za coś
tam go przymkną, ażeby mieć go w garści. Gringall wie już
mniej więcej wszystko, czego mu potrzeba w związku z
Bellamym, i nie będzie chyba ryzykował.
Wstał.
– Panno Meraulton – rzekł poważnie – czy zechce pani
zrobić coś dla mnie? Proszę o to jak o szczególną przysługę i
obawiam się, że w tym wypadku chodzi głównie o moje
dobro.
Spojrzała na niego. Była już znowu całkiem
zrównoważona. Jej oczy nie są już takie zimne! przebiegło
mu przez głowę. Może nie myśli już o nim tak źle, jak
przedtem.
– Mianowicie? – spytała.
– Niech pani tu zostanie jeszcze trzy dni – poprosił. –
To już na wyrost. Bardzo możliwe, że wpadnę do pani albo
zadzwonię nawet jutro, a jak nie ja, to Willie, i wszyscy
będziemy mogli się ujawnić. Ale chcę się najpierw upewnić
co do Gringalla. Jeżeli mu się narażę, może mnie zniszczyć.
W jego cichym głosie zabrzmiała nuta błagalna.
Uśmiechnęła się. Callaghan pomyślał, że to jakby
słońce wyjrzało w deszczowy dzień.
– Dobrze – powiedziała. – Zrobię to. Ale proszę
pamiętać, że ma pan tylko trzy dni czasu na zawarcie pokoju
z panem Gringallem. W międzyczasie będę miała okazję
omówić to wszystko z Williem.
109
Callaghan sposępniał.
– Lękam się, że to się nie da zrobić – skłamał. –
Wyjechał do Edynburga. Musi tam coś załatwić dla
Meraulton Estates – w związku ze śmiercią pani ojczyma – i
wróci dopiero w sobotę. Ale powiem pani, co można zrobić.
On będzie do mnie dzwonił jutro wieczorem. Wtedy wezmę
jego telefon i adres w Edynburgu i przekażę je pani.
Jej twarz znów się zmieniła. Była rozczarowana.
Callaghan wyszedł do przedpokoju. Sięgnął po swój
kapelusz. Odwrócił się od drzwi wyjściowych, kiedy
przemówiła do niego.
– Wszystko to jest bardzo dziwaczne – powiedziała. –
Czy to na pewno nie są znów jakieś pańskie sztuczki? –
Złagodziła słowa lekkim uśmiechem. – Czy pan się aby nie
stara przeszkodzić mi w spotkaniu z Williem albo w
telefonicznej rozmowie z nim, uważając mnie ciągle za
podejrzaną?
Callaghan roześmiał się swobodnie.
– Na pewno nie – odparł.
Otworzył sobie drzwi, odwrócił się nagle.
– Powiem pani coś, panno Meraulton – rzekł z
pośpiechem, wyrzucając gwałtownie słowa. – Nigdy bym
pani nie zawiódł. Dla pani mógłbym zrobić każdą rzecz bez
wyjątku.
Znów się wyszczerzył w uśmiechu jak uczniak.
– Nawet gdyby pani była tą zbrodniarką! – powiedział
i wyszedł zostawiając ją we drzwiach, patrzącą za nim.
110
ROZDZIAŁ 7
Butelka pękła
Była godzina dziesiąta.
Callaghan siedział u Lyonsa na rogu Shaftesbury
Avenue. Miał stolik przy samym oknie. Wyglądał sobie i
przypatrywał się ludziom, jak spotykają innych ludzi,
wchodzą do Monico, śmieją się, gawędzą.
Na kilka sekund Londyn ukazał mu się we właściwym
świetle, taki jak jest. Ujrzał go jako całość składającą się w
zasadzie z dwóch części: z bardzo cienkiej warstwy górnej i z
potwornie grubej warstwy dolnej, skrytej pod tamtą. Ta
wierzchnia to błyszcząca powłoka szacowności, elegancji,
czystości, którą Londyn pokazuje światu; ta gruba, spodnia
warstwa to zepsucie, drobne łajdactwa i ogólne parszystwo,
pieniące się w tej dżungli, w sercu metropolii. Ich rozmiary
znane są każdemu w miarę inteligentnemu funkcjonariuszowi
policji.
Uśmiechnął się do siebie pomyślawszy, jak mało
większość Londyńczyków wie o Londynie. Wprawdzie
niektórzy z nich są mgliście przekonani o istnieniu jakiegoś
„świata podziemnego”, jak gdyby takiego miejsca, w głąb
którego można się dostać metrem, żeby obejrzeć dobraną
paczkę złoczyńców gotowych demonstrować sztuczki swego
rzemiosła; ale większość byłaby zaszokowana i zdumiona,
gdyby im opowiedzieć kilka naprawdę dobrych spraw
kryminalnych, takich co nigdy nie trafiają na pierwsze strony
pism, a jednak niekiedy się zdarzają.
111
Takie rzeczy mogą się zdarzać w Ameryce. Ale
przecież nie w Londynie.
Na myśl o tym wyszczerzył się. Czyżby?
Nie ma takich rzeczy, które by się nie zdarzały w
Londynie. Wszystko się zdarza. Każdej nocy, każdego dnia.
To dlatego na Vine Street zorganizowano specjalną Lotną
Brygadę, kierowaną przez pierwszorzędnego fachowca,
świetnie znającego swój resort i wiedzącego, jak się
obchodzić z tą szczególną kategorią ludzi, którzy mogliby się
obrazić na samą wzmiankę o tym, że uważa się ich za
złoczyńców, a których deprawacja i zepsucie powodują
zapewne na dalszą metę więcej zbrodni, niż kiedykolwiek
popełnili zawodowi kryminaliści, uprawiający to, co dałoby
się określić mianem czystego, uczciwego przestępstwa.
Wyplenić tę bandę, a wiele potencjalnych zbrodni nie dojdzie
do skutku, wielu potencjalnych przestępców nie stanie się
nigdy przestępcami.
Callaghan popijając kawę pozwolił sobie na chwilę
współczucia dla policji, której źródła informacji poczęły się
kurczyć. Kapusie zaczynali się orientować, że twarz na
kłódkę jest nieraz więcej warta niż roztrzaskana szczęka i
tuzin połamanych żeber.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej na myśl o tym, co by
się stało, gdyby redaktorzy londyńskich gazet codziennych i
niedzielnych dali raz wolną rękę tuzinowi reporterów
kryminalnych, takich chłopców, co dobrze znają swój fach, i
gdyby zawiesili na kołku ustawę o oszczerstwie! Wyobraził
sobie, jak wyglądałyby pierwsze strony pism w niedzielny
poranek i jakie mnóstwo naprawdę miłych skądinąd ludzi
pakowałoby w popłochu manatki i dawało nogę, póki czas.
Zastanowił się, czy i on by do nich należał.
Zapłacił rachunek i zszedł na dół. Skierował się do
112
budki telefonicznej w połowie Shaftesbury Avenue i
zadzwonił do „Echa Porannego”. W dwie minuty później
odezwał się Jengel.
– Mike – powiedział Callaghan – mam coś dla ciebie,
jeżeli schowasz to na własny użytek. Herbata całych Chin
przeciw zgniłemu jajku, że Gringall dzisiaj w nocy zrobi coś
w sprawie Meraultona. Myślę, że to będzie między dwunastą
trzydzieści a pierwszą trzydzieści. Radziłbym ci kręcić się o
tej porze gdzieś na rogu Lisle Street i Pallards Place. Oglądaj
się za wozem policyjnym, a jak dojrzysz, to się go trzymaj i
radź sobie, jak umiesz.
– Dzięki, Slim – rzekł Jengel. – Jak leci? Ciągle jesteś
na wierzchu?
Callaghan powiesił słuchawkę.
Przeszedł ulicę i przywołał taksówkę. Kazał się
zawieźć na Gordon Square. Wysiadł na rogu i ruszył
środkiem placu w stronę gmachu Clarendon Apartments.
Zaczekał po drugiej stronie ulicy, obserwując wejście,
aż zobaczył, że nocny portier pojechał windą na górę. Wtedy
wszedł pośpiesznie i rzuciwszy prędkie spojrzenie na listę
lokatorów poszedł na górę. Idąc zaczął myśleć o Eulalie
Gallicot.
Eulalie Gallicot miała trzydzieści dwa lata, a
wyglądała na trzydzieści, osiągała na swoich bardzo
wysokich obcasach metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, była
ciemna, odznaczała się piękną karnacją i wiedziała, jak nosić
zdobiące ją stroje: albo jak ich nie nosić.
Była Francuzką i naprawdę miała szyk przypisywany
wszystkim Francuzkom, a wykazywany przez jakże
nieliczne.
113
Eulalie była bardzo mądrą kobietą. Zadebiutowała po
wojnie jako chórzystka w jednej z pomniejszych francuskich
rewii ze striptizem. Wiedziała mnóstwo o życiu i praktycznie
rzecz biorąc wszystko, co można wiedzieć o mężczyznach.
Usłyszała, że Anglia to niezłe miejsce pobytu, i postanowiła
się tam zaczepić, w którym to przedsięwzięciu wspierał ją
pewien „finansista” z Marsylii, zawodowo „finansujący”
takie osoby jak ona.
Wiedziała już, jak ma postępować z Callaghanem,
gdyż zdążyła w tej materii zasięgnąć fachowej porady.
Callaghan położył swój czarny kapelusz na stole i
rozpiął płaszcz. Przegrzany pokój, pretensjonalnie
umeblowany i zatłoczony podręcznymi stolikami,
śmiesznymi kobiecymi bibelotami, wyłożony czerwoną
tapetą i mnóstwem czerwonego aksamitu, dławił go.
Popatrzył przeciągle na rozmówczynię, ubraną w
granatowy szlafrok z lejącego się jedwabiu, spod którego
wyglądał pokaźny fragment nogi. W jego spojrzeniu był
podziw zbyt jawny, by mógł być prawdziwy.
– Proszę posłuchać, panno Gallicot – powiedział. –
Czy może pani Gallicot?
Odczekał chwilę, a kiedy uśmiechnęła się, zostawiając
pytanie bez odpowiedzi, mówił dalej:
– Przykro mi, że tak panią nachodzę, ale myślę, że
powinienem zamienić z panią kilka słów, zanim policja
zacznie zarzucać panią pytaniami.
Skinęła potakująco i uroczo się uśmiechnęła. Potem
uniosła się z wdziękiem i podała mu szkatułkę z papierosami.
Wziął jednego, zapalił sobie i jej, stojąc, póki nie usiadła.
Callaghan znał ten rodzaj kobiet, ceniących dobre maniery.
Zaczął mówić, z twarzą pogodną i gładką, posługując
się spokojnym, szczerym głosem, którego przydatność
114
stwierdził już nieraz, okłamując takie kobiety jak Eulalie.
– Nie chcę zabierać pani na darmo czasu, panno
Gallicot – powiedział – wobec czego będę się w miarę
możności streszczał. Jestem prywatnym detektywem,
wynajętym przez pełnomocników rodziny Meraultonów.
Mają oni powody sądzić, że ktoś z tej rodziny może mieć
kłopoty z policją w związku z morderstwem, o którym pani
czytała w gazetach. Chodzi o to: są niestety dowody, że
Bellamy Meraulton, pani bliski, jak się zdaje, przyjaciel,
znajdował się w okolicach Lincoln’s Inn Fields w czasie, gdy
popełniono to morderstwo. Sądzę, że następnie przyszedł do
pani. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy to było?
– Ależ oczywiście, m’sieu – odrzekła. – Czemu nie?
M’sieu Bellamy przyszedł tu o godzinie dwunastej... a może
pięć albo dziesięć minut po dwunastej.
Callaghan uśmiechnął się czarująco.
– Wiedziałem, że pani powie prawdę – stwierdził. –
Oto co chciałem pani powiedzieć: gdyby szło tylko o nas,
moglibyśmy go z tego wyciągnąć tak łatwo jak pstryknąć
palcami. W tym sęk, że on chcąc zapewnić sobie fałszywe
alibi może utrzymywać, że był tu znacznie wcześniej, dajmy
na to, o jedenastej trzydzieści albo za piętnaście dwunasta.
Będzie głupi, jeśli to zrobi. Jedyne, co mu pozostaje, to
mówić prawdę. Kiedy dziś dzwoniłem do pani, zdawało mi
się, że może byłoby dla pani lepiej powiedzieć, że jego tutaj
w ogóle nie było, ale przemyślałem to i doszedłem do
wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli pani powie prawdę.
– Ja muszę mówić tylko phawdę – odrzekła. – To jest
bahdzo konieczne. Będę zawsze mówiła phawdę!
– Świetnie – ucieszył się Callaghan. – Znakomicie! –
Zaryzykował strzał na ślepo. – Myślę, że po moim telefonie
zadzwoniła pani do swojego męża, Arnaulta Beldoces?
115
Wyszło.
– Tak – odrzekła – mówiłam z nim. On powiedział, że
muszę mówić phawdę, żeby nie nahażać się na kłopoty z
policją.
Callaghan wstał.
– Bardzo pani dziękuję, pani Beldoces – powiedział – a
właściwie panno Gallicot. Ach, jeszcze jeden drobiazg:
oczywiście pani zrobi, jak zechce, ale ja bym na pani miejscu
nie próbował się teraz kontaktować z Bellamym. Nie
zdziwiłbym się, gdyby na pani telefonie założony był
podsłuch policyjny, a przecież nie chcemy już komplikować
spraw bardziej, niż się do tej pory skomplikowały, czy nie
mam racji?
Podniosła się.
– Nie mam zamiahu mówić z m’sieu Bellamy –
powiedziała. – Nie chcę być w ogóle zamieszana w tę
sphawę. Jeżeli będę zapytana, będę mówić phawdę. Jeżeli
nie, to nic nie będę mówić, pan mnie hozumie?
Uśmiechnął się do niej.
– Doskonale – powiedział. – Widzę, że z pani jest
mądra kobietka. Dobrej nocy, mademoiselle.
Z uśmiechem podali sobie ręce.
Callaghan siedział w swoim biurze, na trzecim piętrze
budynku przy Chancery Lane, zatopiony w twórczym
rozmyślaniu. W drugim pokoju Fred Mazin huśtał się na
krześle Effie Perkins, z nogami na stoliku do maszynopisania,
pogrążony w rozpatrywaniu faworytów jutrzejszej gonitwy z
przeszkodami w Cheltenham.
Callaghan czuł, że z jego planu coś będzie. Pierwsza
rzecz dostać te dwie setki, albo ile się da, od Bellamego.
116
Bellamy jest zastraszony. Prawdopodobnie zdobył całą sumę.
Że Gringall wypuścił paru swoich wyżłów za
Bellamym, to murowane. Wejdą mu na pięty, skoro tylko
wyjrzy ze swojego mieszkania na Pointer Mews, i pójdą za
nim aż do Zielonego Światła. Potem zadzwonią po Gringalla.
Gringall w międzyczasie pod tym czy innym
pretekstem wywabi z Pointer Mews służącego i przetrząśnie
mieszkanie. Znajdzie szary kapelusz. To przesądzi sprawę.
Bellamy zostanie przymknięty pod byle jakim pozorem,
prawdopodobnie za narkotyki, i Gringall go potrzyma, dopóki
mu się nie uda zorganizować materiałów dowodowych, które
pozwolą aresztować go już pod właściwym zarzutem.
Eulalie Gallicot podbuduje mu tę koncepcję. Powie, że
Bellamy przyszedł do niej o dwunastej albo pięć po
dwunastej. Teraz idzie o to, żeby Bellamy dał się skłonić do
powiedzenia czego innego, aby wywołać wrażenie, że
próbuje zapewnić sobie alibi.
Callaghan pomyślał, że Bellamy dość łatwo da się
nakłonić do powiedzenia czegoś innego.
Ale ciekaw był jednej rzeczy: kiedy Bellamy naprawdę
przyszedł do Eulalie Gallicot? Eulalie wywarła na
Callaghanie takie wrażenie, jak gdyby ją poinstruowano, co
powinna mu odpowiedzieć. I to poinstruowano jak się patrzy.
Callaghan uśmiechnął się nieco posępnie. Miał już
pomysł, jak i to sprawdzić.
Wyjął czarny notesik i coś w nim zapisał. Następnie
spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dwunastej. Czuł się
strasznie zmęczony.
Włożył kapelusz.
– Pilnuj fortecy, Fred – powiedział wychodząc. –
Posiedź tu do drugiej, a potem zwiń interes. Cześć!
117
Zielone Światło niczym się nie wyróżniało. Był to
jeden z „takich” lokali. Poczęty, jak większość tych
profesjonalnych klubów zwanych bottle party, z czynnego
protestu wobec babcinych rozporządzeń, stał się z czasem,
jak to zwykle bywa, przybytkiem tuzina rozmaitych
występków oraz meliną ludzi z kilku różnych półświatków,
którzy wolą żyć nocą, aby w dzień móc skutecznie kryć
twarze przed światłem słonecznym.
Czasem i przyzwoici ludzie zachodzą tutaj w
towarzystwie bywalców, zobaczyć, jak to wygląda. Jedna
taka wizyta zwykle wystarcza.
Wchodziło się drzwiami od Pallards Place, następnie
po schodach na górę i przez korytarz, aby zapukać we drzwi
wiodące przez ścianę do sąsiedniego budynku, potem zejść na
parter i po sprawdzeniu dostać się wreszcie do podziemia.
Sala była długa, w kształcie litery L, której ramię
odchodziło w lewo. W prawym rogu, na podwyższeniu,
czterech renomowanych Meksykanów – w tym dwaj z
Marsylii, jeden z Mile End i jeden z Lisle Street – wybijało
gorące rytmy na gitarach, mandolinach hiszpańskich tudzież
innych szarpiących duszę instrumentach.
Czterej padający ze znużenia kelnerzy, z sinymi
obwódkami wiecznego zmęczenia wokół oczu, słaniali się
pod ścianami, o ile nie pędzili po schodach na górę, żeby
wykonać zamówienie gościa, któremu trzeba było dostarczyć
trunek (takie już u nas prawo) ze sklepu alkoholowego za
rogiem.
Na sali było nie więcej niż piętnaście osób. Większość
stanowiły kobiety. Wystarczyłoby rzucić okiem i zgadywać,
do trzech razy sztuka, czym są i co tu robią. Może
zgadlibyście nawet trzy razy pod rząd.
Wszyscy mieli wygląd zmęczonych. Byli to bowiem
118
przeważnie ludzie, którzy stale próbują uciec od siebie
samych i od tego, co o sobie myślą. Zwykle im się to nie
udaje, więc szukają ucieczki w butelce wódki, w delikatnym
białym proszku dającym po dobrym niuchu półgodzinne
uczucie lekkości albo w zastrzyku podskórnym w rękę, który
wydobywa cię z jednej glątwy i wtrąca w drugą, jeszcze
gorszą: w problem, skąd wziąć następną porcję, a jeśli ta
kwestia została rozwiązana: kto za to zapłaci?
Bo zapewne wiecie z niedzielnych gazet, że kiedy
mężczyzna albo kobieta ćpa, ktoś, i to zwykle więcej niż
jedna osoba, drogo za to płaci, chociaż nie zawsze
pieniędzmi.
Kiedy Callaghan zszedł po schodach, zobaczył, że
Bellamy zajmuje stolik w przeciwległym kącie. Callaghan
ogarnął salę spojrzeniem i zauważył, że drugie drzwi, te za
kotarą na końcu litery L, są uchylone. Poznał to po wyglądzie
kotary.
Bellamy siedział po jednej strome stolika, a jakieś
zapijaczone indywiduum, z lekka go przypominające, tylko o
parę lat starsze, po drugiej stronie. To będzie chyba Percival!
pomyślał Callaghan. Nie mylił się.
Bellamy był nie w sosie, na co wpłynęła po części
nuda, ale głównie strach. Czoło mu ociekało potem, ręce się
trzęsły, twarz miała ten charakterystyczny sinawy odcień,
biorący się ze stałego przesiadywania do późna w noc i
zastrzyków morfiny. Popijał brandy.
Callaghan usiadł.
– Nie traćmy czasu – przemówił Bellamy urywanym
głosem. – Nie mam czasu na zmarnowanie. Chcę wiedzieć,
co jest grane. A zwłaszcza żądam, aby mi pan udowodnił to,
119
co pan mówi. Nie widzę powodu, żebym miał panu za bardzo
wierzyć i chcę wiedzieć, na czym właściwie stoję. Żądam...
Ględziłby tak bez końca. Callaghan temu zapobiegł.
Wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. Tak, żeby poczuł.
Wskazał ruchem głowy na Percivala.
– Każ mu pan, żeby się zmył – rzekł. – Mam parę
rzeczy do powiedzenia, ale w cztery oczy, zrozumiano? A jak
pan nie będziesz grzeczniejszy i nie ugryziesz się w język, to
powiem cześć, a pan się usmażysz we własnym sosie. Jasne?
Bellamy otworzył usta, żeby zaprotestować, zastanowił
się w porę i powiedział Percivalowi parę słów. Percival wstał
i odszedł. Callaghan, obserwując jego chwiejną wspinaczkę
po schodach, pomyślał, że jeden z nadchodzących sześciu
miesięcy będzie dla Percivala ostatnim. Ilość wypitego
alkoholu, z którą ludzki żołądek i serce mogą sobie dać radę,
ma przecież swoje granice.
Zapalił papierosa. Spojrzał na rozmówcę.
– Forsa jest? – spytał. – Całość?
– Słuchaj pan – zaczął Bellamy.
Callaghan mu przerwał.
– Jak pan uważa – rzucił. – Rób pan, jak chcesz. Albo
pan płaci bez gadania, albo gadaj pan do lampy. Nie
przyszedłem tu pana wysłuchiwać.
Bellamy osuszył sobie czoło chustką przesyconą
zapachem werbeny. Potem pogrzebał w wewnętrznej kieszeni
swego nie doczyszczonego smokinga i wyciągnął paczkę
banknotów. Wręczył je Callaghanowi ruchem nieomal
rozpaczliwym.
Callaghan przeliczył i wsadził je do kieszeni. Było tego
dwadzieścia banknotów po dziesięć funtów: razem dwieście.
– W porządeczku – powiedział.
Zapalił drugiego papierosa, starannie, z wolna, igrając
120
z napiętymi nerwami Bellamego i z dręczącą go
niecierpliwością.
– Teraz niech pan słucha – powiedział. – Nie chce mi
się owijać w bawełnę: leżysz pan jak śliwka w kanalizacji. A
jak ja mówię, że pan leżysz, to wiem, co mówię. Wcale nie
usiłuję pana straszyć, bo mi pan za to nie płaci, ale prędzej
czy później i tak się pan musi dowiedzieć prawdy.
Pochylił się nad stołem. Mówił po cichu.
– Jest pan podejrzany o zamordowanie Augusta
Meraultona – powiedział. – Dowiedziałem się przypadkowo,
że policja jest prawie przekonana, że właśnie pan jest tym,
którego szukają. Co im się udało wyszperać, a czego nie, tego
nie wiem, ale wiem jedno: mianowicie ktoś im doniósł, że
widziano, jak pan się kręcił w okolicach Lincoln’s Inn Fields
o jedenastej albo trochę później.
Bellamy zrobił się biały jak ciasto.
– Mój Boże, to ta przeklęta Cynthis! Ta mała... więc
ona poleciała z językiem, tak? No, a co ona tam robiła,
chciałbym to wiedzieć! Co? – mówił coraz głośniej.
– Przymknij się pan – rzekł Callaghan. – Co to ma do
rzeczy? Mnie ona nie interesuje. Ja chcę pana z tego
wyciągnąć. Teraz pan słucha i proszę mi tu, do diabła, nie
skamłać i nie beczeć, bo mi się chce rzygać, jak słyszę...
Kiedy pan się zmył z Lincoln’s Inn Fields, poszedł pan do
Eulalie Gallicot, nie? W porządku. Więc o której godzinie
pan tam przyszedł?
Bellamy zastanowił się.
– Tak na pewno to nie wiem – powiedział w końcu. –
W każdym razie niedługo po jedenastej. Może kwadrans po
jedenastej.
Callaghan obszczerzył się w duchu. Pyszny kawał.
Bellamy powie właśnie to, na co on chciał go napuścić.
121
Powie, że przyszedł do Eulalie o jedenastej piętnaście, a
Eulalie zaprzeczy temu, twierdząc, że przyszedł dopiero o
dwunastej czy trochę później. A już sam smak dowcipu kryje
się w fakcie, że najprawdopodobniej Bellamy mówi prawdę.
– To świetnie – powiedział Callaghan. – To
znakomicie. Wygląda na to, że staruszka rąbnięto jakieś
piętnaście czy dwadzieścia po jedenastej. – Zmyślił to. Nie
miał bladego pojęcia, na kiedy określono czas zgonu. Jeszcze
nie było raportu policyjnego chirurga. – Wobec tego niech
pan mówi prawdę. Jakby co do czego, może im pan
powiedzieć, o której pan się u niej zjawił, a Eulalie
potwierdzi... Ona to potwierdzi, mam nadzieję, że pan
przyszedł o jedenastej piętnaście?
Bellamy zdobył się na uśmiech.
– Przynajmniej tego jestem pewien – rzekł z odcieniem
śmiesznej dumy w głosie. – Eulalie powie im to samo.
Callaghan pomyślał: Więc już do niej zadzwoniłeś w
tej sprawie, tak? A ona ciebie zapewniła, że oczywiście
powie prawdę; a potem ktoś jej poradził dorzucić godzinkę.
Piękna robota.
Powiedział:
– No, to wygląda, że przy odrobinie szczęścia
wszystko będzie w porządku. Ma pan murowane alibi, nie do
obalenia.
Bellamy znowu się rozdygotał. Głos łamał mu się na
co trzecim słowie.
– Kto próbuje zwalić to na mnie? – spytał. – Kto to
jest? To ta przeklęta Cynthis, co? Ona? Ta chciwa...
– Tylko spokojnie – rzekł cicho Callaghan. – Tylko
spokojnie. No pewnie, że Cynthis. Wie pan równie dobrze jak
ja, że to ona zastrzeliła starego, i wie pan także dlaczego. Ale
chyba się pan nie spodziewał, że ona sama się do tego
122
przyzna, co? Musi ratować własną skórę, jak się da, no nie?
Chyba. Zresztą co ona powie na pana, to jedna para kaloszy,
a czego oni potrafią dowieść, to druga. W tym kraju
morderstwo musi być udowodnione.
Callaghan uśmiechnął się do rozmówcy.
– Czytuje pan czasami poezje? – spytał. – Zna pan ten
kawałek?
Spójrz, jak się skręca i wije
i w zgubnej cieśni krzywi.
Kochana, zmacaj szyję,
twój kat się niecierpliwi.
Trafiłem na to w jakiejś starej książce z wierszami –
ciągnął Callaghan. – Cóż, założę się, że ona sobie teraz
obmacuje szyjkę i że dotknięcie własnych palców też nie
wydaje się jej rozkoszne. A są znacznie delikatniejsze niż
stryczek, mogę pana zapewnić.
Odsunął kieliszek, który Bellamy nalał dla niego.
– A teraz nie przejmować się – rzekł wesoło. –
Trzymać się prawdy i koniec. Ma pan murowane alibi.
Bellamy łyknął swoją brandy, skinął głową z
przymusem. Na estradzie kwartet, zbudzony do pozornego
życia wzniesioną brwią kierownika lokalu, Margualeza,
uderzył w tango polegające głównie na metalicznym, cienkim
zawodzeniu hawajskiej gitary, obrabianej przez maestra z
Mile End. Goście powstawali i zaczęli kręcić się w tańcu. W
przeciwległym rogu jakiś facet próbował objąć swą
przyjaciółkę i dostał za swoje trudy w łeb torebką. Trochę
dalej jakaś inna dama, której zew muzyki wyczarował przed
123
oczyma dotkliwą wizję przeszłości, rozpłakała się gorzko i
nader efektownie, mając na oku młodziana ubranego w
smoking, który wyglądał na Amerykanina, i to takiego, co po
kilku następnych drinkach może złapać się na dobrze
odstawioną historyjkę z gatunku: „Byłam kiedyś porządną
dziewczyną.”
Bellamy znów napełnił kieliszek. Z góry, od korytarza,
dobiegły prawdziwie męskie głosy, tupot cięższych kroków.
Callaghan, wpatrzony w miejsce, gdzie schody skręcają na
wyższe piętro, ujrzał dwa wielkie buty i granatowe spodnie.
Wstał.
– Zaraz wrócę – powiedział.
Prędko przemierzył parkiet, skręcił, podszedł do
kotary, wśliznął się za nią. Kiedy policja weszła, był już za
uchylonymi drzwiami.
Zatrzymał się jeszcze na chwilę i zerknął przez fałdy
niemile pachnącego jedwabiu. Gringall i dwaj z Wydziału
Kryminalnego, paru tajniaków wyglądających na chłopców z
Vine Street oraz mundurowy kierowca z Lotnej Brygady stali
na środku parkietu.
Margualez wykłócał się z nimi, gestykulując.
– Dobrze, dobrze – mówił akurat Gringall. – Nie ma
się czego denerwować. Może to i jest spotkanie klubowe przy
butelce w legalnym tego słowa znaczeniu, chociaż nie wiem,
skąd wzięliście licencję na orkiestrę i tańce. Nie jest
wykluczone, że któregoś dnia Vine Street zapyta was o to, po
czym ta wasza butelka chyba pęknie! Na razie chcę zamienić
kilka słów z tym oto panem.
Podszedł do stolika, przy którym siedział Bellamy, i
popatrzył na niego z góry.
Bellamy dopił brandy. Callaghan słyszał, jak szkło mu
dzwoni o zęby. Potem dźwignął się chwiejnie. Patrzył na
124
inspektora. Był bliski płaczu.
– Pan jest Bellamy Meraulton, czy tak? – odezwał się z
cicha Gringall. – Jestem z policji. Aresztuję pana pod
zarzutem bezprawnego posiadania narkotyków. Nie ma
powodu się denerwować, proszę pana. Pan pozwoli z nami.
Callaghan wyszczerzył radośnie zęby. Zamknął
cichutko drzwi, wymacał drogę przez ciemny korytarz,
znalazł drzwi od schodów prowadzących na ulicę. Wszedł po
cichu na górę i wynurzył się na Viners Passage. Zapalił
papierosa, po czym skręcił za róg, mijając dwa samochody
Lotnej Brygady. Po przeciwnej stronie ulicy stał oparty o
ścianę Jengel.
Callaghan podszedł do niego.
– Nie mówiłem? – powiedział. – Właśnie przyskrzynili
Bellamego za narkotyki. Teraz go potrzymają i będą
odmawiali przyjęcia kaucji, aż zbiorą co potrzeba do
oskarżenia o morderstwo. Dochodzenie w sprawie Augusta
Meraultona zostanie odroczone, póki Gringall nie
skompletuje dowodów świadczących o winie Bellamego.
– To wszystko, Slim? – spytał Jengel.
– Na razie wszystko – rzekł Callaghan. – Czołem,
Jengel.
Przeszedł ulicą ze dwadzieścia jardów, przeciął
jezdnię, znalazł nie oświetlone wejście i zniknął w nim. Na
schodach paliło się światło. Callaghan wszedł na pierwsze
piętro i pchnięciem otworzył drzwi.
Miał przed sobą dobrze umeblowany pokój biurowy.
Umieszczone skośnie w najdalszym kącie, przodem do
wejścia, stało wielkie biurko z jasnego dębu. Za nim, paląc
papierosa i sprawdzając rachunki, siedział Arnault Beldoces.
Beldoces był postawnym i przystojnym mężczyzną.
Ramiona miał szerokie, włosy czarne, kędzierzawe,
125
namaszczone olejkiem. Z jego okrągłej twarzy duże, brązowe
oczy prosto patrzyły na świat, do którego przywykł odnosić
się z podejrzliwą aprobatą. Czarne wąsy były codziennie
kręcone karbówkami, a idealnie wygolone oblicze zdradzało
lekko oliwkowy odcień pod fryzjerskim pudrem. Miał na
sobie pysznie skrojony garnitur, jedwabną koszulę. Jego
krawaty, pochodzące z Burlington Arcade, kosztowały po
gwinei za sztukę.
– Hej, Slim – odezwał się swobodnie. – Co się stało?
Nieczęsto się u mnie tehaz pokazujesz. Masz coś do mnie?
Callaghan zamknął drzwi i przemierzył pokój. Stanął
przed biurkiem.
– Słuchaj, Beldoces – powiedział – ja ciebie znam i ty
mnie znasz. Nie powiem, żebym cię specjalnie lubił, a ty za
mną też chyba nie przepadasz. No dobra. Otóż Scotland Yard
położył przed chwilą łapę na tej twojej melinie pod Zielonym
Światłem. Czy to obława, czy po prostu chcą kogoś złapać,
tego nie wiem.
Beldoces lekceważąco wzruszył ramionami.
– Przyjacielu – powiedział – to się zdarza. Ja do tego
podchodzę filozoficznie. Wszystko się ułoży, jeśli poczekasz
i zachowasz spokój. Jeszcze jedna nieduża grzywna.
– Może i racja – powiedział Callaghan. – Wobec tego
zachowaj spokój i odpowiedz mi na parę pytań. Im prędzej,
tym lepiej. Masz okazję choć raz w swoim parszywym życiu
powiedzieć prawdę.
Dzwoniłem dzisiaj do Eulalie Gallicot. Wiem, że to
twoja żona, i szkoda, że ten cymbał Bellamy tego nie
wiedział. Dobra jest. Otóż zadzwoniłem do niej, bo
wiedziałem, że jeżeli kombinuje z tobą, to pierwsza rzecz
złapie się za telefon i ciebie zapyta, co robić. Zadzwoniła do
ciebie, prawda? I coś mi świta, że kazałeś jej mówić mnie i
126
wszystkim, że Bellamy Meraulton przyszedł do niej dopiero o
dwunastej albo tuż po dwunastej, chociaż naprawdę był tam
dziesięć czy piętnaście po jedenastej. Zresztą mnie to nie
martwi. Ściślej mówiąc, jest mi bardzo na rękę. A
przypuszczam, że ona to właśnie teraz mówi jakiemuś
cwaniakowi z Kryminalnego, bo Gringall go już pewnie
podesłał. Chcę się tylko upewnić, czyś to ty ją napuścił, czy
kto inny. Więc?
Beldoces roześmiał się.
– Slim – powiedział – ty mnie znasz. Ja nie
odpowiadam na tego hodzaju zapytania. Nie powiem ci nic.
Ani słóweczka.
Znów się roześmiał, wdzięcznie rozłożył ręce.
Callaghan mignął nad biurkiem jak smuga błyskawicy.
Jego prawa ręka, odrzucona do tyłu, głucho grzmotnęła
Beldoces’a w szczękę. Zaraz potem lewa dłoń, otwarta płasko
na sposób japoński, rąbnęła w okazałą twarz, którą miał tuż
przed sobą, trafiła poniżej nosa, puszczając strumień krwi na
jedwabną koszulę i kołnierzyk.
Leżąc na biurku Callaghan posłał lewy łokieć w ślad za
dłonią, waląc nim z bliska w tłustą szyję i szczękę.
Beldoces runął na bok wraz z krzesłem. Callaghan był
już na wierzchu. Baldoces, natężając ogromne bary, strząsnął
go z siebie, wyprostował szyję, stanął na nogach. Warcząc
obrócił się do Callaghana.
Callaghan zrobił krok w tył, wyciągnął się wspięty na
palcach, markując cios głową. Beldoces poderwał lewą do
gardy, prawą rąbnął na oślep. Callaghan zrobił unik w prawo,
lewą sparował wściekły cios tamtego, sięgnął do jego szczęki
podwójnym ciosem Carpentiera, który jednak nie wyszedł za
dobrze, nie poparty dostateczną wagą; czując to Callaghan
poderwał łokieć i rąbnął jego końcem w oko przeciwnika.
127
Głowa Beldoces’a poleciała do tyłu. W tej samej chwili
Callaghan schylił głowę i wpakował ją w gruby brzuch
Francuza.
Beldoces zwalił się z sapnięciem.
Callaghan wsiadł na niego okrakiem, ukląkł mu na
bicepsach, wraził kolana w złączenie mięśni, ugniatając
nogami, aż Beldoces zaczął się pocić z bólu.
– Słuchaj, ty tłusta pluskwo – rzekł cicho Callaghan –
będziesz gadać, i to raz dwa. Odpowiesz: tak albo nie, bo
inaczej zaaplikuję ci ten numer z nosem. No więc: czy to ty
kazałeś swojej małżonce wrobić Bellamego z tym alibi?
Jazda: tak czy nie?
Beldoces nie odpowiedział. Znosił męki. Z jego
zaciśniętych warg wydobył się skowyt.
Callaghan przyłożył starannie kciuk do jego nosa i
cisnął, cisnął, aż nos się zupełnie spłaszczył. Z gardła
cudzoziemca wydarł się wrzask. Zwijał się i wykręcał pod
torturującym go kciukiem.
– Powiem – wykrztusił – już powiem. Tak. Ja jej
kazałem. Ja kazałem!
Callaghan cofnął rękę.
– Dobrze – powiedział. – Teraz mi jeszcze coś
wyjaśnisz.
Urwał, przechylił głowę w bok... nadsłuchiwał. Nagle
jednym skokiem zerwał się i stanął daleko od tamtego,
zwrócił się twarzą ku drzwiom, przybrał wyraz niedbały,
sięgnął po papierosy.
Drzwi się otwarły. Wszedł Gringall. Beldoces,
pokrwawiony, z nosem koloru surowej polędwicy,
wygramolił się jakoś na nogi, pokusztykał w stronę fotela.
– Dobry wieczór, Slim – powiedział Gringall. –
Mieliście pogawędkę z gospodarzem?
128
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Tak – odparł – właśnie rozmawialiśmy sobie.
Ruszył do wyjścia.
Gringall popatrzył na Francuza, potem na Callaghana
kładącego już rękę na gałce u drzwi.
– I ty mówisz nam o przesłuchaniach trzeciego stopnia
– powiedział.
Callaghan dostrzegł, że inspektorowi drgają kąciki
warg.
– No, dobranoc, Slim.
– Dobranoc, Gringall – odrzekł Callaghan.
Zamknął za sobą drzwi, stanął nadsłuchując. Doleciały
go pierwsze słowa Gringalla.
– Byłem właśnie pod Zielonym Światłem – powiedział
Gringall. – Przymknąłem Bellamy Meraultona za narkotyki –
bezprawne posiadanie – i chciałbym zapytać, czy pan
przypadkiem nie wie, skąd on brał to świństwo...
Callaghan spokojnie zszedł na dół.
129
ROZDZIAŁ 8
Czego oczy nie widzą
Blask zimowego słońca przedarł się przez zaciągnięte
zasłony w pokoju, który Callaghan wynajął w hotelu Axford i
dotknąwszy twarzy detektywa zbudził go.
Callaghan przetarł oczy i usiadł. Potem zadzwonił,
żeby mu przyniesiono herbaty. Pijąc zastanawiał się nad
aktualną sytuacją w sprawie Meraultona.
Cokolwiek miałby teraz zrobić, trzeba się śpieszyć.
Gringall nie da się długo wodzić za nos. Kiedy Bellamy
zaprzeczy, jakoby wiedział cokolwiek o szarym homburgu i
w ogóle skąd ten kapelusz w jego mieszkaniu na Pointer
Mews, Gringall zacznie badać pochodzenie kapelusza.
Zajmie mu to jakieś dwa dni, po czym fakt, że Callaghan
wkrótce po dokonaniu sprawunku odwiedził Bellamego,
powie już Gringallowi wszystko.
Dowie się, że Callaghan podrzucił ten kapelusz. Dowie
się, że on sam, Gringall, kiedy zamykał Bellamego pod
pretekstem bezprawnego posiadania narkotyków, był po
prostu napuszczony przez Callaghana. Dowie się, że
Callaghan rozmyślnie przeciągnął wędzonego śledzia w
poprzek tropu, po którym biegły ogary sprawiedliwości, i
natychmiast dojdzie do wniosku, że Callaghan nie tylko
montuje lipne alibi dla Cynthis Meraulton, ale w ogóle staje
na głowie, żeby odwrócić od niej uwagę.
Stanie się bardziej podejrzana niż kiedykolwiek.
Gringall ruszy na poszukiwanie Cynthis Meraulton
130
przy użyciu wszelkich dostępnych sobie środków. Zasypie
prasę jej fotografiami; każdy odźwierny, każdy nocny portier,
każdy bileter, w ogóle każdy, kto mógłby dostarczyć
informacji, otrzyma polecenie, żeby się za nią rozglądał.
A wtedy Cynthis Meraulton spojrzy w gazetę,
przekona się, że Callaghan ją wpuścił w maliny, nabierze do
niego jeszcze większej niechęci niż na początku i zapewne
przespaceruje się do Scotland Yardu, choćby po to, aby wyjść
naprzeciw śledztwu i wykazać, że ona się wcale nie ukrywa.
Ładny gips! pomyślał Callaghan z ziewnięciem.
No, pomyślał sobie, to znaczy, że mam jeszcze dwa
dni czasu... może trzy... ale dwa pewne. Prócz tego jest
jeszcze jeden czynnik, z którym trzeba się liczyć, mianowicie
Bellamy.
Bellamy z początku będzie przerażony. Ale gdy się
połapie, że narkotyki to tylko pretekst, aby go zatrzymać go
jako podejrzanego o morderstwo, dostanie białej gorączki.
Prawdopodobnie to mu rozwiąże język. Powie Gringallowi,
że widział na własne oczy Cynthis na Lincoln’s Inn Fields. W
ten sposób co prawda przyzna się, że sam był na Lincoln’s
Inn Fields, ale będzie liczył na alibi poręczone przez pannę
Gallicot. Eulalie zostawi go jednak na lodzie, po czym
Gringall zacznie zachodzić w głowę, które z nich dwojga,
Cynthis czy Bellamy, zabiło Augusta Meraultona?
Może nawet dojdzie do przekonania, że oboje!
Callaghan wydostał się z łóżka i siadł w fotelu,
podziwiając swoją nową piżamę z niebieskiego jedwabiu.
Wichrzył sobie gęste, czarne włosy i dumał nad trudnościami
policyjnego żywota: zwłaszcza gdy przyjdzie do
udowodnienia morderstwa, który to dowód nie może budzić
nawet cienia wątpliwości.
Włożył szlafrok, poszedł do łazienki, ogolił się i
131
wrócił. Pogrzebał w swoim ubraniu i wydostał pieniądze,
jakie udało mu się do tej pory zebrać.
Z zadatkowanych pięciuset funtów, które Cynthis
wpłaciła podczas swojej pierwszej wizyty, pozostało mu
dwieście osiemdziesiąt. Do tego doszły trzy setki wyciągnięte
od Williego Meraultona; plus te dwieście, które Bellamy dał
mu ubiegłej nocy; razem siedemset osiemdziesiąt funtów.
Callaghan pomyślał, że to mu nie wystarczy na
przeprowadzenie powziętego zamiaru, wobec czego musi
jeszcze kogoś naciągnąć.
Rozważył już tę możliwość i miał parę pomysłów,
kogo by można ustrzelić. Ale wiedział, że następne takie
wymuszenie, to będzie już gra na całego.
Przejrzał starannie banknoty, sprawdzając ich numery i
zapisując je w czarnym notesiku.
Ubrał się. Myśli jego powędrowały do służącej Cynthis
Meraulton. Był ciekaw, na ile ta dziewczyna jest bystra.
Policja zapewne już jej dopadła tam na Victoria Street, w
mieszkaniu jej chlebodawczyni. Wypytywali ją o miejsce
pobytu Cynthis i w ogóle węszyli, za czym tylko się da.
Callaghan wyszczerzył się złośliwie pomyślawszy, że
dziewczyna nie mogła im dostarczyć żadnych informacji, bo
sama nic nie wie.
Mimo to, pomyślał, wstąpi tam i zobaczy się z nią.
Ale trzeba się zwijać! bo niech tylko Gringall przejrzy
jego grę z napuszczaniem na Bellamego, od razu wsiądzie
Callaghanowi na kark. Znajdą się ze dwa lub trzy paragrafy, z
których będzie go mógł przyhaczyć. Choćby ten uroczy,
staroświecki, z ustawy wydanej w 1896 roku: zakłócanie
wymiaru sprawiedliwości. To by pasowało Gringallowi
równie dobrze jak cokolwiek innego.
Callaghan zobaczył siebie, jak skubie pakuły w
132
więzieniu, i uśmiechnął się smętnie.
Zszedł na śniadanie.
Zanim je przyniesiono, zajrzał do holu, zamknął się w
kabinie telefonicznej. Zadzwonił do Revenholta i spytał go,
czy ma coś nowego.
Revenholt zaśmiał się do telefonu.
– Całe mnóstwo, Callaghan! – oznajmił. – Sam
przyznasz, że zarobiłem te dalsze osiemdziesiąt.
– Zobaczymy – odparł Callaghan.
Kazał Revenholtowi przyjechać zaraz do Axfordu.
Revenholt spoglądał na Callaghana poprzez stół. Miał
wygląd świeży i schludny, oczy jasne i bystre. Callaghan
przyłapał się na zdziwieniu, dlaczego ludzie zawsze robią
wrażenie innych, niż naprawdę są w środku.
Revenholt wyciągnął kartkę papieru.
– Okazało się to śmiesznie łatwe – powiedział – i
całkiem interesujące.
Zapalił papierosa, którym Callaghan go poczęstował.
– Trzy i pół roku temu – zaczął – Paul Meraulton
zakupił ni mniej ni więcej tylko cztery towarzystwa akcyjne,
prawnie zarejestrowane ładne parę lat temu. Ściślej mówiąc:
kupił ich nazwy. Wiesz jak to się robi? Spółka zostaje
wciągnięta do rejestru, przeprowadza parę interesów i
plajtuje. Ogłasza upadłość i zostaje zlikwidowana. Każdy, kto
przyjdzie i zapłaci koszta likwidacji – które w tym wypadku
były nieznaczne – może nabyć aktywa spółki i reaktywować
ją. Na te aktywa zwykle składa się kilka umorzonych
zadłużeń i nazwa przedsiębiorstwa.
Paul zrobił, co następuje: za sumę około stu
dwudziestu funtów zakupił cztery stare firmy, które wiele lat
133
temu znalazły się w stanie upadłości i uległy likwidacji. Oto
ich nazwy.
Revenholt podsunął mu po stole kartkę. Callaghan
wziął ją i przeczytał:
The Connecticut Export & Trading Co. Ltd
The Freshwater and Ilworth Trust Co. Ltd
The Endeavour Coal Finance Syndicate Ltd
The Greater Atlantic Bond Co. Ltd
Dwie pierwsze Paul Meraulton kupił z początkiem
1934 roku, dwie następne pod koniec tego samego roku –
ciągnął Revenholt. – Sądziłem, że chciałbyś wiedzieć, kim są
dyrektorzy i udziałowcy tych towarzystw, więc jeszcze trochę
sobie poszperałem i oto co znalazłem: we wszystkich
czterech wypadkach dyrektorem naczelnym jest Paul
Meraulton, jedynymi zaś udziałowcami – a zarazem
dyrektorami przedsiębiorstwa – są Bellamy, Percival i Jeremy
Meraultonowie. Oficjalny adres wszystkich czterech
przedsiębiorstw brzmi: Greeneagle Street 22, Russell Square.
Całe biuro składa się z kantoru na trzecim piętrze, w którym
znajduje się biurko, telefon i kilka ksiąg. Paul Meraulton
zachodzi tam mniej więcej raz na dwa tygodnie i siedzi może
z godzinkę; pewnie sprawdza, czy nie przyszła jakaś
korespondencja.
Revenholt wziął następnego papierosa.
– Czy o to ci chodziło? – spytał niedbale.
Callaghan się wyszczerzył.
– Jak najbardziej – odparł. – Dobra robota, Revenholt.
– Podniósł się. – Załatwisz mi jeszcze jedną drobnostkę –
134
dorzucił – a potem idź do Darkiego i zainkasuj te swoje
osiemdziesiąt funtów. Chodzi o to: Jeremy Meraulton ma
dziewczynę; powiadają, że to Kreolka. Chcę wiedzieć, gdzie
mógłbym ją znaleźć. Możliwe, że przebywa z Jeremym w tej
jego melinie w kierunku na Oxford – nazywa się ona „Karty
na Stół” – ale może nie siedzi tam bez przerwy. Może na
przykład wyskakuje do miasta na zakupy; albo zatrzymuje się
gdzieś tutaj na dzień czy więcej? Dowiedz się. Chciałbym
złapać tę cizię, jak będzie sama, żeby z nią pogadać na
osobności. Mógłbyś mi to wyniuchać?
Revenholt skinął głową.
– To nie będzie trudne – powiedział. – Mam kontakt z
jednym takim, co zna kogoś zatrudnionego w „Kartach na
Stół”. Oni będą wiedzieli. A jak nie – dodał tajemniczo – to
załatwi się jeszcze inaczej.
– Dobra – powiedział Callaghan. – Dowiedz się, a
jakbyś dał radę jeszcze przed wieczorem, to zadzwoń o
czwartej do mojego biura na Chancery Lane. Może mnie tam
zastaniesz, a gdyby nie, a ty byś już znał sposób na złapanie
tej Mayoli Ferrival – ona się tak nazywa – to w biurze będzie
Fred Mazin: powiedz mu, niech zapisze i przekaże mi, jak się
zobaczymy. Jasne? Tylko podasz mi to miejsce i już będziesz
mógł podjąć u Darkiego te osiemdziesiąt funtów. W
porządku?
– Znakomicie – rzekł Revenholt. – Uwinę się z tym jak
najszybciej, jeśli nie ze względu na ciebie, to na mój osobisty
interes.
Błysnął jednym z tych olśniewających uśmiechów –
same zęby i wyborny humor – na które złapał już wiele
zawiedzionych przez życie kobiet, wziął kapelusz i wyszedł.
Callaghan spoglądał za nim z uśmiechem.
135
Do godziny dwunastej Callaghan siedział we foyer
hotelu Axford. Myślał, palił papierosy i pił kawę. Potem
spakował walizkę, uregulował rachunek, wziął taksówkę na
dworzec Victoria i zostawił swój bagaż w przechowalni.
Poszedł z wolna wzdłuż Victoria Street, trzymając się
przeciwnej strony ulicy niż Greenford Mansions, gdzie
mieszkała Cynthis Meraulton. Opodal jej domu stanął w
tłumie na przystanku autobusowym, obserwując budynek i
rozglądając się, czy ktoś nie wygląda na obstawiającego
tajniaka. Potem uspokojony przeciął jezdnię, wszedł na
pierwsze piętro i zadzwonił.
Dziewczyna, która otworzyła drzwi, wywarła na nim
korzystne wrażenie. Miała ze dwadzieścxia dwa lata, rude
włosy i jasną cerę, co zwykle chodzi w parze. Patrzyła
otwarcie, usta miała wesołe. Wyglądała na nieco strapioną.
– Dzień dobry – przemówił Callaghan. – Czy pani jest
służącą panny Meraulton?
Skinęła głową.
– Ale jej nie ma w domu – wyjaśniła – i nie wiem...
Callaghan przerwał jej z uśmiechem.
– Wiem, że pani nie wie – rzekł. – Nazywam się
Callaghan. Jestem z firmy prowadzącej sprawy panny
Meraulton i chciałbym z panią zamienić kilka słów.
Ustąpiła z przejścia.
– Proszę, niech pan wejdzie – powiedziała.
Skorzystał z jej zaproszenia, wszedł do przedpokoju i
dalej we drzwi, które mu otworzyła. Gdy się do niej odwrócił,
oblicze jego promieniało życzliwością, zacnością, przyjaźnią
i czym kto zechce.
– Jak się pani nazywa? – spytał.
– Jenny Appleby – odrzekła.
Stała wyczekująco.
136
– Proszę mnie posłuchać, Jenny – przemówił do niej
łagodnie Callaghan. – Pani czyta gazety, prawda? Dobrze.
Wobec tego wie pani, co się stało i że panna Meraulton
wyjechała; jakkolwiek nie wie pani dokąd.
Zapalił papierosa i uśmiechnął się do Jenny, która z
rozchylonymi ustami czekała na dalszy ciąg. Wyczuł, że to
dziewczyna, którą porywa dobry film, której nie brakuje
zmysłu dramatycznego.
Zniżył głos.
– Moja firma – ja – mamy na celu dobro panny
Meraulton – oznajmił. – Wiemy, kto zalicza się do jej
przyjaciół, a kto do wrogów. Wiemy, że pani się zalicza do
przyjaciół.
– Nie ma rzeczy, której nie zrobiłabym dla panny
Cynthis – wpadła mu w słowo Jenny. – W życiu nie miałam
lepszej niż ona przyjaciółki. Ona...
– Wiem – rzekł Callaghan ze zrozumieniem. – Wiem
na ten temat wszystko. Opowiadała mi o pani – kłamał
równie gładko jak zawsze.
Usiadł i gestem zaprosił ją, aby uczyniła to samo.
Jenny przysiadła na samym brzeżku krzesła, tyle żeby nie
spaść.
– Sądzę, że miała już pani kilku gości, co, panno
Jenny? – spytał ujmująco Callaghan. – Pan Gringall ze
Scotland Yardu na pewno już się tutaj pokazał, prawda?
Mówił mi, że zamierza się tu wybrać i porozmawiać z panią.
Przytaknęła.
– Był tu wczoraj – odrzekła. – Pytał mnie, dokąd
pojechała panna Cynthis. Wypytywał mnie o jej wyjazd i czy
nie wiem, gdzie ona może być. Powiedziałam, że nie wiem i
że zresztą gdyby panna Cynthis życzyła sobie, abym
wszystkich informowała, dokąd się wybiera, wydałaby mi
137
odpowiednie polecenie.
Potrząsnęła rudymi włosami.
– Dobra z pani dziewczyna – rzekł Callaghan. – O co
jeszcze się pytał?
– Wypytywał o jakieś zabawne rzeczy – odparła. –
Pytał mnie, czy panna Cynthis ma pistolet. Powiedziałam, że
owszem, że miała go już od lat. Jej ojciec go używał podczas
wojny. Ale dodałam, że to jest mały pistolecik.
Callaghan skinął głową. To niedobrze! pomyślał.
August Meraulton został zastrzelony właśnie z niedużego
pistoletu: kaliber 22.
– Widziałam, do czego zmierza – ciągnęła Jenny –
więc mu powiedziałam coś więcej. Powiedziałam, że panna
Cynthis w ogóle nie ma do niego amunicji, że to tylko
pamiątka z wojny. – Umilkła na chwilę. – Nie wiedziałam
wtedy, że jednak miała do niego amunicję. Nie sądziłam, że
w mieszkaniu są w ogóle jakieś naboje, aż pan Willie
przyszedł dzisiaj rano i zabrał je.
– Ach tak – rzekł z uśmiechem Callaghan. – Pan Willie
bardzo ładnie postąpił, to w jego stylu, prawda?
Zapalił następnego papierosa.
– Niech mi panienka powie, jak to było, kiedy pan
Willie przyszedł i zabrał te naboje – poprosił. – Czy ktoś go
mógł widzieć, jak tu wchodził?
Potrząsnęła głową.
– Wszedł kuchennymi schodami – odparła. – Spytał,
czy ktoś tu nie zaglądał. Powiedziałam mu o panu Gringallu,
odniosłam wrażenie, że się okropnie zmartwił. Kiedy mu
powtórzyłam, co mówiłam panu Gringallowi o pistolecie i że
tutaj nigdy nie było amunicji, powiedział: – Chwała Bogu! –
Właśnie w ten sposób. I od razu spytał, czy może zajrzeć na
chwilę do pokoju panny Meraulton. Powiedziałam, że
138
oczywiście, a on poszedł prosto do szuflady – do tej dolnej
szuflady, w której się chowało pistolet – i zaczął w niej
przewracać – panna Cynthis trzyma w tej szufladzie mnóstwo
starych pudełek i różnych drobiazgów – i po chwili znalazł.
Całe pudełko nabojów, takie małe kwadratowe pudełko.
Jenny zniżyła głos.
– Pan Willie schował je do kieszeni – powiedziała – i
kazał mi zapomnieć, że on je stamtąd kiedykolwiek zabierał.
Powiedział, żebym o tym nikomu nie mówiła, tylko panu; że
gdyby pan tu przyszedł i pytał mnie, co się zdarzyło, mam
panu opowiedzieć o wizycie pana Gringalla i o pudełku
nabojów, że on je zabrał.
Callaghan kiwnął głową.
– Jenny, z pani jest cudowna dziewczyna – powiedział.
– Teraz ja o coś panią poproszę. Nie ma to jak pewność. Czy
nie mógłbym i ja zajrzeć do tej szuflady?
– Ależ naturalnie, proszę pana – odparła Jenny. –
Nawet lepiej, że i pan rzuci na to okiem.
Wprowadziła go do sypialni.
Callaghan wyciągnął szufladę. Była pełna pudełek po
biżuterii, kawałków tkanin, brokatu, starych rękawiczek: sto i
jeden przedmiotów, które kobieta zwykle przechowuje, sama
nie wiedząc po co.
Callaghan szukał metodycznie. Wyjmował kolejno
każde pudełko, każdy kawałek materiału, każdą rękawiczkę.
Wszystko to wywracał na drugą stronę, zaglądał do każdego
pudełeczka.
Wreszcie spojrzał z uśmiechem na Jenny. Kiedy
potrząsnął kawałkiem krepdeszynu, coś wypadło. Pokazał jej
to na dłoni. Był to nabój kalibru 22.
– Ostrożności nigdy za wiele – powiedział. – Naboje
lubią wypadać z tych głupich kartonowych pudełek, w
139
których je sprzedają. Są ciężkie i wystarczy, że pudełko się
przewróci, zaraz parę wypada. Proszę mi pomóc, Jenny.
Przejrzyjmy wszystkie szuflady.
Przeszukali całą komodę, toaletkę, wszystko. Więcej
nabojów nie było.
Callaghan schował nabój do kieszeni.
– Niech mi pani powie, Jenny – zapytał. – Nie pamięta
pani, czy który z tych panów: Paul, Percival, Jeremy albo
Bellamy, wchodził kiedyś do tego pokoju, tak żeby został
sam?
Zastanowiła się.
– Owszem – odrzekła. – To było ze trzy miesiące
temu. Pan Jeremy przyszedł do panny Cynthis, ale ona
wyszła. Powiedział, że zaczeka. Byłam zajęta w kuchni, bo
prasowałam suknię, a on wsadził głowę przez drzwi i spytał,
czy może się rozejrzeć po mieszkaniu, bo jest nim
zachwycony. Powiedziałam, że oczywiście. Wszedł właśnie
tutaj i spędził tu jakiś czas.
Callaghan uśmiechnął się do niej.
– To pięknie – rzekł. – No, Jenny, okazała się pani
prawdziwą przyjaciółką. Panna Cynthis pewnego dnia będzie
pani za to dziękować. Teraz już pozostaje tylko pamiętać o
jednym: ani mnie, ani pana Williego nigdy tutaj nie było.
Sięgnął po kapelusz.
– Proszę się nie martwić – powiedział. – Wszystko
będzie cudownie, a tymczasem ja chyba też na wszelki
wypadek wyjdę przez kuchnię. Au revoir, Jenny. Zobaczymy
się jeszcze.
Poszedł za dziewczyną w głąb mieszkania i zjechał na
dół ręcznie uruchamianą windą dla dostawców i służby.
Wyszedłszy rozejrzał się szybko, ale uliczka była pusta.
Nachylił z lekka rondo kapelusza nad lewym okiem
140
(niezawodny objaw zadowolenia) i ruszył niedbale w stronę
dworca Victoria.
Na dworcu wstąpił do kabiny telefonicznej, zadzwonił
do biura Meraulton Estates, poprosił o połączenie z Williem.
Podał swoje nazwisko i czekał.
Odezwał się Willie. Głos miał jakby znużony. Mówił
powoli.
– Panie Meraulton – rzekł cicho Callaghan – chciałem
panu tylko powiedzieć, że to była dobra robota, wie pan, w
czyim mieszkaniu. Mam na myśli to pudełeczko. Sam o tym
pomyślałem i wybrałem się tam dziś rano. Nawiasem – może
to panu coś powie, a może nie – ta dziewczyna mówi, że
przed kilkoma miesiącami Jeremy był w tym pokoju sam
jeden. Pan mnie rozumie?
– Rozumiem, Callaghan – odrzekł Willie. – Dziękuję
za ten telefon. Co słychać ze wszystkim i u wszystkich?
– Wszyscy mają się dobrze – odparł Callaghan. –
Byłem u nich wczoraj wieczorem i doskonale rozumieją, że
teraz lepiej się nie kontaktować z panem ani żadnym z
krewnych. Na wszelki wypadek pozwoliłem sobie
powiedzieć, że pan wyjechał na kilka dni do Edynburga.
Powiedziałem, że będę z panem rozmawiał i że spróbuję
dostać pański numer, ale myślę, że mi się to nie uda.
Wyciągnął jedną ręką papierosa.
– Faktycznie, panie Meraulton – powiedział –
zaczynam się czegoś spodziewać. Mam nadzieję, że mi to lub
owo, że tak powiem, wpadnie w rękę w przeciągu
najbliższych czterdziestu ośmiu godzin albo coś koło tego.
Coś, co przygwoździ tę sprawę. W każdym razie będę się z
panem od czasu do czasu kontaktował, a jeślibym się
przypadkiem nie odzywał, niech pan będzie spokojny.
Możliwe, że będę musiał na parę dni wyjechać.
141
Zapalił.
– Jest jeszcze jedna sprawa, która mnie troszkę martwi
– powiedział. – Szczerze mówiąc, martwię się o Cynthis. W
ciągu najbliższych dni może się wykluć przeciw niej dosyć
poważna sprawa poszlakowa i trzeba się liczyć nawet z próbą
przeprowadzenia dowodu na podstawie tych poszlak.
Pociągnął mocno, wypełnił sobie płuca dymem.
– Dlaczego nie przyszła do mnie od razu, jak tylko jej
pan powiedział? – spytał Callaghan. – To znaczy mniej
więcej osiem dni temu, na długo przed tą historią? Dlaczego
nie przyszła? Czy nie miała pieniędzy?
– Na pewno nie dlatego – odparł Willie. – Nie wiem,
dlaczego mnie nie posłuchała. Na pewno nie szło o pieniądze.
Przecież wiedziała, że pan będzie ich potrzebował przed
zabraniem się do tej sprawy; wiedziała również, że ma je
wziąć ode mnie. Cały czas na nią czekały.
– Głupia dziewczyna – mruknął Callaghan.
– Rzeczywiście, głupia dziewczyna – powtórzył
Willie. – Suszyłem jej głowę dzień w dzień, żeby poszła do
pana. Powiedziałem, że sam ją zawiozę, byle ustaliła dzień i
godzinę, ale jej ciągle coś takiego wypadało, że nie mogła!
Wie pan, jak to jest z kobietami. Zresztą nie sądzę, żeby ją
zbytnio ciągnęło do tej wizyty.
Callaghan się roześmiał.
– A ja wiem to na pewno – powiedział. – Nie sądzę,
żebym się jej spodobał. W każdym razie dobrze się stało, że
wreszcie skłonił ją pan do przyjścia. Lepsze to, niż gdyby
wcale się nie pokazała. Coś przynajmniej można było zrobić.
– Może i tak – rzekł Willie – ale gdyby przyszła wtedy,
kiedy ją pierwszy raz prosiłem, nie byłoby tej całej historii.
Nawet i tak przyszła tylko dlatego, że ją molestowałem.
Callaghan wytchnął z płuc dym, napełniając nim całą
142
kabinę telefoniczną.
– Mniejsza o to – powiedział. – Lepiej późno niż
wcale.
Jego głos stał się trochę bardziej przyjazny.
– Cholernie żal mi pana, panie Meraulton –
powiedział. – Ale uszy do góry. Tak czy inaczej będziemy się
mocno trzymać, aż pewnego dnia cały ten gips stanie się
wspomnieniem. Do widzenia panu.
Powiesił słuchawkę i rzucił niedopałek.
Następnie udał się do restauracji Stewarta i zamówił
podwójny kotlet z jagnięcia w miętowym sosie. Dobrze
wysmażony.
Życie mogłoby być gorsze! pomyślał.
Było wpół do trzeciej.
Callaghan wyszedł od Stewarta i ruszył w stronę
dworca. Wszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do
Scotland Yardu. Podał swoje nazwisko i poprosił inspektora
Gringalla.
Gringall się zgłosił.
– Halo, Slim – powiedział wesoło. – Nieźle wczoraj
przemaglowałeś tego Beldoces’a. Nigdy bym nie
przypuszczał, że masz taką rączkę!
Callaghan zaśmiał się.
– Och, nic wielkiego! – powiedział. – Próbowałem
uzyskać pewne informacje w jednej sprawie o szantaż, którą
prowadzę, a ta tłusta oflega zaczęła sobie ze mnie żartować,
więc mu władowałem.
Gringall chrząknął z powątpiewaniem.
– Dzwonię do ciebie, bo nie jest wykluczone, że będę
musiał ulotnić się z miasta na parę dni – powiedział
143
Callaghan. – A nie chciałem, abyś pomyślał, że się dekuję
albo że cię unikam, czy coś w tym guście.
Gringall się roześmiał.
– Nigdy bym cię o to nie posądził, Slim – zapewnił. –
A skądże! – Głos jego brzmiał sarkastycznie. – Aha,
nawiasem mówiąc – podjął – Bellamy Meraulton wygaduje
na twój temat niestworzone historie.
– Naprawdę? – rzekł niedbale Callaghan. – Na
przykład?
– Choćby to, że naciągnąłeś go na dwieście funtów.
Czysty szantaż, powiada. I że mu powiedziałeś, że według
ciebie starego zabiła Cynthis Meraulton; i różne takie
dyrdymałki.
Callaghan się roześmiał.
– Ten Bellamy to jednak straszny łgarz – odparł. – Ale
co tam, ci narkomani zawsze tacy, no nie, Gringall?
– Możliwe – powiedział Gringall.
Głos mu się zmienił.
– Próbuję teraz wytropić ten kapelusz, któryśmy
znaleźli u Bellamego – rzekł. – Wiedziałeś, że będę go
szukał, nie? Otóż ja powątpiewam, czy August Meraulton
kiedykolwiek zakupił albo nosił ten kapelusz, który
znaleźliśmy u Bellamego. Sprawdzam, kto go sprzedał. Będę
wiedział jutro albo pojutrze. Niestety jest to dość pospolity
rodzaj kapelusza, a na skórce nie ma nazwiska producenta.
Gringall przerwał na chwilę i zakaszlał.
– Gdybyśmy przypadkiem wykryli, że ktoś inny kupił
ten kapelusz i podrzucił go Bellamemu, to będę chciał z tobą
chwilę pogadać, Slim. – Głos mu stwardniał. – Więc
przyjmujemy, że będziesz z powrotem w mieście za jakieś,
powiedzmy, dwa dni.
– Z pewnością – odparł Callaghan. – Chociaż nie
144
wiem, co ten kapelusz i jego pochodzenie mogą mieć
wspólnego z moją skromną osobą. Niemniej jednak – ciągnął
– powiem ci, jak zrobię: tak czy owak wpadnę do ciebie nie
później niż za dwa dni. Myślę, że wtedy będę miał z tobą do
pogadania.
– W porządku – odparł Gringall. – Tylko pytanie, czy
ja wtedy będę chciał z tobą gadać.
Callaghan zaśmiał się w słuchawkę.
– Jedno ci mogę obiecać, Gringall – powiedział. – Jak
już ja zechcę z tobą gadać, to będziesz słuchał. Będziesz, ja ci
to mówię! i to jak będziesz słuchał!
Powiesił słuchawkę.
Wyszedłszy złapał taksówkę i pojechał na Chancery
Lane, do swojego biura. W pierwszym pokoju Fred Mazin
podrzemywał nad programem wyścigów.
Callaghan wszedł do swego gabinetu, zdjął kapelusz,
położył nogi na biurku i zaczął modlić się w duchu, żeby
Revenholt zadzwonił.
Co zrobi, jeśli Revenholt nie zadzwoni?
Przez chwilę zastanawiał się nad tym. Potem zdjął nogi
z biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął dobrze utrzymany
pistolet marki Luger. Magazynek był pełny. Callaghan
obejrzał broń starannie, włożył do bocznej kieszeni spodni,
pomyślał chwilę, wyjął z powrotem i popatrzył.
– Jak dotąd – mruknął do siebie – zawsze ktoś dostaje
ode mnie. Możliwe, że któregoś pięknego dnia dla odmiany
ja dostanę.
Odłożył broń do szuflady i zamknął ją na klucz.
– A jak już się dostaje, to trzeba brać – zakończył.
Właśnie kładł nogi z powrotem na biurku, kiedy
zadzwonił telefon.
145
ROZDZIAŁ 9
Nie lada przyjaciółka
Dzwonił Revenholt. Jego głos zabrzmiał niedbale w
słuchawce, odpowiadając na: – Hallo! – Callaghana.
– Masz szczęście, Callaghan – powiedział. – I ja też.
Jeżeli ta Ferrival jest ci tak gwałtownie potrzebna, to możesz
ją złapać dzisiaj wieczorem.
Callaghan spytał:
– Gdzie i kiedy?
– Zaraz ci powiem – ciągnął Revenholt. – Kiedyśmy
się rozstali, podumałem chwilę spokojnie i przypomniałem
sobie jednego faceta, co służy u moich przyjaciół. Ten facet
załatwił kiedyś miejsce dla swojego krewniaka, mającego
słabość do karciąt i tracenia rodzinnych srebrników na
zielonym suknie, właśnie w „Kartach na Stół”. To jest około
dziesięciu kilometrów za High Wycombe.
Więc poszedłem zobaczyć się z moim przyjacielem
lokajem, a też znowu wziął i zadzwonił do swojego
przyjaciela, który pracuje jako taki nieoficjalny maitre
d’hotel w „Kartach na Stół” i wydostał z niego – oczywiście
pod ścisłą dyskrecją – coś niecoś na temat pięknej Mayoli.
Najwyraźniej to jest babka oblatana we wszystkim,
twarda jak żelazo. W tych „Kartach na Stół” gra rolę pani
domu i wprowadza tam niekiedy gości o ciężkich portfelach.
Czasami, dla odmiany, puszcza się na malutki szantażyk w
lepszym stylu. Jej metoda polega na tym, żeby znaleźć
starszego pana i poprowadzić go za nos. Widać, że ma
146
sposoby na starszych panów. I zawsze umie się zatroszczyć,
żeby ktoś trzeci był o wszystkim poinformowany. Więc kiedy
starszy pan zaczyna mieć tego dosyć, ten ktoś go zawiadamia,
że powinien wyłożyć kilka setek, bo inaczej małżonka
usłyszy kilka ciekawych anegdotek, jak się zabawiał.
Staruszek zwykle płaci. Nigdy nie wyceniają za
wysoko, więc na ogół warto zapłacić.
To jest uboczne zajęcie naszej Mayoli. Nie ulega
wątpliwości, że uprawia je w porozumieniu z Jeremym. Ona
go najwidoczniej bardzo lubi – to znaczy na tyle, na ile taka
co wiesz – w jej typie – może kogokolwiek polubić. Poza tym
nieźle śpiewa gorące szlagiery. Czasem występuje w
„Kartach na Stół”, żeby trochę ożywić nastrój, a od czasu do
czasu miewa ekstra występ w jednym z nocnych lokali w
Londynie. Właśnie dzisiaj tam występuje. Zaraz do tego
wrócę.
Jeremy to jest ostry zawodnik. Najwyraźniej
wypieprzono go z wojska (gdzie Jego Królewska Mość nie
widział zastosowania dla jego zdolności) za zbyt oryginalny
sposób tasowania kart przy pokerze. Potem znalazł pracę w
Buenos Aires jako sekretarz dość tajemniczego klubu
sportowego, gdzie przy okazji ćwiczono przemyt
narkotyków. Dwa razy mało go nie zamknięto i wykręcił się
od bardzo brzydkiej wpadki tylko dlatego, że ma naprawdę
szybki pomyślunek. Jeremy najwyraźniej nie przepada za
żadnym ze swoich braci, ale ma pewien respekt przed
Williem. Jeremy nie ma złudzeń co do własnej osoby. Wie,
że jest nic dobrego i dobrze mu z tym, i uważa, że Paul,
Bellamy i Percival są ani trochę nie lepsi, tylko o tym nie
wiedzą. Ma ich za to w pogardzie.
Według niego Willie jest jedynym mężczyzną w
rodzinie, który miał dość oleju w głowie, żeby postawić na
147
uczciwość, i bodaj czy Jeremy mu tego nie zazdrości.
Ale pamiętaj, co ci powiedziałem: jest ostry. Wygląda
na to, że przed niczym by się nie cofnął, jak się rozpędzi.
Callaghan coś burknął.
– To świetnie – powiedział. – Więc gdzie mam dzisiaj
szukać tej Mayoli?
– Złapiesz ją na mieście – rzekł Revenholt. – Dzisiaj
jest nocny program w Klubie Zer i Krzyżyków przy Cork
Street, ona tam śpiewa. Jej numer idzie koło północy. Jak
skończy, wraca swoim samochodem do domu. Czasem bierze
ze sobą jednego czy dwóch frajerów, takich od kart, a czasem
nikogo.
Chrząknął niepewnie.
– No... to dostanę tę osiemdziesiątkę?
– Owszem – powiedział Callaghan – dostaniesz. Zaraz
zadzwonię, żeby Darkie wysłał ją na twój adres przez
posłańca. Dostaniesz tę forsę dziś wieczór.
– Dzięki – powiedział Revenholt. – Przyda mi się.
Może będzie jeszcze jakaś robótka? Jestem pies na parę
uczciwie zarobionych groszy.
Callaghan myślał przez chwilę.
– Chyba na razie już nie, Revenholt – powiedział. –
Ale dziękuję za gotowość. To by było wszystko.
– W porządeczku! – powiedział Revenholt. – Wobec
tego pozostaje mi tylko zainkasować te osiemdziesiąt,
skoczyć przez Kanał i zobaczyć, co z nimi potrafię zdziałać w
Monte. Może wygram z tysiączek!
– Może – powiedział Callaghan. – Albo ucho od
śledzia.
Rzucił słuchawkę.
Siedział przez chwilę patrząc na telefon; potem wstał i
przeszedł do drugiego pokoju.
148
– Fred – powiedział – skocz za róg do tego sklepu z
kawą i herbatą. Kup byle co, papierosów, cokolwiek, i weź
parę kawałków tego grubego papieru, w który oni pakują
sprawunki. Będę go potrzebował.
Fred kiwnął głową. Callaghan wrócił do gabinetu i
zatelefonował do Darkiego, żeby wysłał Revenholtowi
osiemdziesiąt funtów.
W pięć minut później wrócił Fred z papierem. Był to
gruby, biały papier, w jaki się pakuje artykuły spożywcze.
Callaghan złożył jeden z arkuszy i przedarł go na
czworo, otrzymując zwykły format kancelaryjny. Potem
umieścił na nim kalkę i dwa arkusze papieru maszynowego.
Wkręcił to w maszynę i pisał przez dwa arkusze i przez kalkę
na papierze do pakowania. Pisał, co następuje:
Gdzieś w Londynie
Szanowny Panie Calligan,
słyszałem że pan robi dla Bellamy Meraultona. Jak tak
to może pana interesuje ten facet o kturego Yard się pyta.
Mam na myśli tego co go widzieli przy kostnicy tej nocy co
było morderstwo. Jeżeli pan jeszcze nie zgad to powiem że to
ten facet wzioł testament z zegarka starego Meraultona. Pan
wie tak samo dobrze jak ja że z tego testamentu oni nie
załapią wogule żadnego szmalu ale jeżeli ten testament
wsiąknie to zachapią forsę według pierszego. Więc ja właśnie
mam ten testament i jak pan się zgłosisz z pięcioma setkami
to ja go panu kopsnę i oni mogą go spalić albo zrobić z niem
co im się rzywnie spodoba. Jak ten testament się znajdzie to
nie powąhają ani grosza. Jeżeli pan będzie łaskaf zebrać te
149
pięset funtów to pokaż pan ten list niejakiemu Willie Silna
Ręka w lokalu Toma Peppersa i on powie jak się zemną
spotkać. I nawet pana nie proszę trzymać pysk na kludkę bo
możliwe że wiem o panu akurat tyle ile trzeba.
Pa pa Slimmy
Sammy Szeik
P.S. Jak nie zobaczę tych pięciu stów do trzech dni to
wysyłam testament do adwokata Gazelinga więc niech faceci
prędko bulą.
Callaghan przeczytał swoją epistołę, złożył ją
kilkakrotnie, następnie wygrzebał z kosza zaadresowaną do
siebie kopertę, w której tego ranka przysłano jakiś rachunek.
Koperta, jak zwykle, była tania i nie zaklejona.
Włożył do niej to, co napisał, zalepił i wreszcie
otworzył, zwyczajnie rozcinając u góry.
Następnie zbadał swoje dzieło, wyglądające teraz jak
normalny list, w kopercie, zaadresowany do niego samego.
Było wpół do dwunastej.
Siedząc przy stoliku obok parkietu w Klubie Zer i
Krzyżyków Callaghan zapalił świeżego papierosa.
Przed nim stały resztki wybornej kolacji.
Na parkiecie, przy stłumionej i „gorącej” muzyce
wykonywanej przez sześcioosobową orkiestrę, tańczyli
wszyscy ci bardzo znużeni i zobojętniali ludzie, którzy
nawiedzają Klub Zer i Krzyżyków; którzy dostawszy się tu
sprawiają takie wrażenie, jakby się przez większość czasu
dziwili, co tu właściwie robią; i gapią się bezmyślnie w
nadziei na coś, co dałoby im chwilową ucieczkę od nudy, w
150
której zdają się być urodzeni i spędzać życie.
Callaghan gasił jednego papierosa i zapalał
następnego, pił whisky z wodą sodową, zamawiał dalsze.
Wszystko to czynił całkiem automatycznie.
Jego myśli koncentrowały się na licznych i
porozgałęzianych wątkach sprawy Meraultona; na własnej
roli w tej sprawie; na Gringallu i na koncepcjach
dojrzewających z wolna a nieubłaganie w jego umyśle; na
osobie Cynthis Meraulton i na kłopotach, jakie mogą
wyniknąć z jej strony w przeciągu najbliższych dwunastu
godzin; na Mayoli Ferrival i na Jeremym Meraultonie.
Percival się nie liczył. Percival był po prostu
figurantem; cieniem Bellamego i niczym więcej; jego
potakiewiczem; pętał się w nadziei, że ktoś zapłaci za jego
chlanie; nie miał dość mózgu ani kręgosłupa, żeby się okazać
niebezpieczny dla kogokolwiek oprócz samego siebie.
Orkiestra zamilkła, parkiet opustoszał. Od sąsiednich
stolików dobiegała ściszona paplanina, charakterystyczna dla
mentalności rozmawiających. To, co można usłyszeć na
każdym dancingu gromadzącym ludzi zaopatrzonych w
gotówkę i przekonanych, że bez późnej godziny nie ma
zabawy.
– ...powiadam mu: nie bądź głupi... Ale ty wiesz,
Vicky, jak on się raz wypuści za spódniczką, no... to pędzi za
nią na oślep i nic więcej go nie obchodzi...
Głos kobiecy:
– ...musi się z nią ożenić. Nic mnie to nie obchodzi, co
on powie czy zrobi... musi i koniec. Jeżeli się nie ożeni, będą
poważne kłopoty...
Głos męski:
– ...oczywiście czek wrócił jak bumerang, tak,
kochany. Czeki Scrivena zawsze były z gumy i każdy
151
bankier, dość naiwny, żeby wziąć jego papierek, sam sobie
winien...
Callaghan, słuchając jednym uchem, pozwolił sobie na
refleksję, że Klub Zer i Krzyżyków byłby wcale niezłym
żerowiskiem dla niego i dla jego agencji. Tutaj nie powinno
brakować „spraw” z rodzaju tych, jakimi się zwykle
zajmował. Gromadzący się tutaj ludzie należą do tej
kategorii, która ma forsę i lubi pakować się w tarapaty.
Nagle, bez określonej przyczyny, poczuł, że ma już
powyżej gardła ludzi z forsą, pakujących się w tarapaty.
Stropiło go to zwichrowanie własnych uczuć. To niezbyt w
jego stylu. Nie uświadamiał sobie jeszcze, że sprawa
Meraultona, jego własne powiązania ze sprawą Meraultona,
wszystko, co związane ze sprawą Meraultona, powoli, ale
pewnie prowadzi jego umysł ku jaśniejszemu zrozumieniu, w
jakim stosunku on sam pozostaje, na ogół biorąc, do świata i
co świat, na ogół biorąc, myśli o nim.
Z uśmiechem zgasił papierosa, piątego w przeciągu pół
godziny, i zamówił następną whisky.
Orkiestra odezwała się przegrywką. Dyrygent z małym
wąsikiem, cienki w pasie, upodobniony w miarę możności do
aktualnie modnego gwiazdora, wystąpił na krawędź podium.
– Panie i panowie! – zagaił. – Miło mi jest przedstawić
państwu gwiazdę Paryża, Buenos Aires i Nowego Jorku,
damę, która umie odstawić taki gorący numer, że nikt jej nie
podskoczy. Panie i panowie... Mayola Ferrival, słowik
Argentyny!
Orkiestra uderzyła pełniejszą przegrywką. Kurtyna z
prawej strony podium rozsunęła się. Zgasły światła i
stalowoniebieski reflektor wydobył z mroku postać Mayoli
stąpającej ku środkowi parkietu.
Callaghan zlustrował ją, pełen uznania. Ma wszystko,
152
co trzeba! pomyślał. Wysoka i nie za bardzo szczupła.
Okrągłości jej ciała były więcej niż pociągające, płeć
przebijała w każdym ruchu... a ruszać się Mayola umiała! Jej
ciało, pięknie wyważone, poruszało się spokojnie i rytmicznie
w takt muzyki. Orkiestra, precyzyjnie stosując się do
patetycznych gestów dyrygenta, z wolna wzmagała tempo
melodii brzmiącej jak blues, ale przechodzącej teraz w
gorętszy rytm.
Mayola zaczęła śpiewać. Głos miała miękki,
wibrujący, kryjący w sobie wielkie rezerwy siły. Śpiewała
utwór – doprawdy inteligentnie napisany utwór – którego
każde słowo i każda linijka były dwuznaczne.
Jej niewinna mina tym wyraźniej podkreślała starannie
wyostrzoną, sugestywną nieprzyzwoitość piosenki.
Dobra była ta Mayola... cholernie dobra!
Suknię miała czarną, rozciętą do połowy uda,
odsłaniającą piękne nogi o ślicznych kostkach; jej ciało,
wijące się teraz w rytm przyśpieszonej muzyki, budziło nowy
blask w oczach przypatrujących się, znużonych mężczyzn, a
wyraz ożywienia lub zazdrości w oczach towarzyszących im
kobiet.
Callaghan przyjrzał się jej twarzy. Czysto modelowane
rysy, rzeźba ust, ładnie osadzone uszy, wszystko to wyrażało
charakter... i siłę. Jej oczy, ciemne, połyskliwe, lśniły
stalowym migotem, chwytanym i odbijanym przez światło
reflektora, kiedy zwracała się to w jedną, to w drugą stronę.
Jej okrągły podbródek przechodził po obu stronach owalnej
twarzy w stanowczą, wysoko biegnącą linię szczęki.
To fakt, Mayola jest twarda! pomyślał Callaghan.
Przypomniała mu się unowocześniona wersja starej
piosenki: „Mężczyznę pozna się po przyjaciołach,
szczególnie po tych żeńskiej płci!”
153
Rozejrzał się. Stojący w pobliżu kelner pochwycił jego
spojrzenie. Callaghan wezwał go ruchem głowy, poprosił o
papier i kopertę. Otrzymawszy je odkręcił wieczne pióro i
napisał:
Droga Panno Ferrival,
muszę się z Panią zobaczyć. Sprawa jest ważna i
nagląca. Posiadam informację, którą może się bardzo
zainteresować pan Jeremy Meraulton. Czy mogłaby mi Pani
poświęcić dziesięć minut rozmowy na osobności?
Z poważaniem R. P. Callaghan
Kiedy światła się zapaliły, wręczył list kelnerowi.
Siedziała w garderobie przed lustrem, przyglądając się
w nim Callaghanowi, który usiadł w kącie pokoju. Wiedział,
że jest oglądany, szacowany. Przybrał odpowiedni wyraz
twarzy, miął w ręku rondo kapelusza, szybkim, pełnym
zachwytu spojrzeniem objął jej biodra, kiedy się podała do
przodu.
Obróciła się na stołku, uśmiechnięta.
– Więc – przemówiła swobodnie – o co chodzi, panie
Callaghan?
Patrzyła na niego ciągle z uśmiechem.
– Jakaż to sprawa, tak ważna dla pana Jeremy
Meraultona?
Ma głos nie gorszy od reszty, pomyślał Callaghan.
Mówiła po angielsku prawie nieskazitelnie, z ledwie
dostrzegalnym śladem cudzoziemskiego akcentu, który tylko
154
dodawał jej uroku.
Położył kapelusz obok siebie na ziemi, splótł palce.
– Panno Ferrival, jestem trochę w kropce – powiedział.
– Sam nie wiem, czy dobrze robię, czy źle, że przyszedłem i
tak rozmawiam z panią, ale pomyślałem, że to lepsze niż
jechać do was, żeby się zobaczyć w „Kartach na Stół” z
panem Jeremym i za całą fatygę wylecieć stamtąd na zbity
pysk!
Roześmiała się.
– Więc uważa pan, że lepiej zaryzykować przyjście do
mnie i wylecieć na pysk, jak pan to określa, z „Zer i
Krzyżyków”?
On też się roześmiał.
– Można to i tak ująć – powiedział. – Ale nie tylko to
miałem na myśli. Słyszałem, że się pani przyjaźni z panem
Jeremym, a wiadomo, że czasem – zwłaszcza w takiej
sprawie jak ta – kobiety bywają dużo inteligentniejsze od
mężczyzn.
Skinęła głową, podniosła z toaletki wydłużoną, złotą
papierośnicę i wyjęła z niej papierosa, następnie
poczęstowała Callaghana. Wziął, zapalił jej i sobie.
– Będę z panią zupełnie szczery, panno Ferrival –
powiedział. – Jestem detektywem prywatnym, moja firma to
Biuro Śledcze Callaghana. Otóż robiliśmy coś niecoś w tej
sprawie Meraultona, z początku na zlecenie panny Cynthis
Meraulton – patrzył jej w oczy, zobaczył, że zamigotały – a
potem pana Bellamego. Nie zdążyliśmy zapobiec
aresztowaniu go pod zarzutem posiadania narkotyków; ale
tak między nami mówiąc, nie sądzę, żeby go długo trzymali,
bo to był tylko pretekst. Oni go podejrzewają o morderstwo.
Jutro czy pojutrze stwierdzą, że to była pomyłka i puszczą go
za kaucją.
155
Skinęła głową. Zaciągnęła się głęboko dymem i
wypuściła go z wolna przez czerwone, ładnie wydęte wargi.
– Bellamy mnie niezbyt interesuje – stwierdziła. –
Cokolwiek mu się przytrafi, jest mi doskonale obojętne. Ale
niech mi pan powie: jeśli nie on, kto w takim razie będzie tym
drugim podejrzanym?
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nie podejrzanym, tylko podejrzaną – odparł. –
Pewnie Cynthis. Wiedzą, że i ona, i on byli na Lincoln’s Inn
Fields o jedenastej. Ja w gruncie rzeczy nie wiem, o której
popełniono morderstwo, ale jest pewne jak mur, że między
wpół do jedenastej a piętnaście po jedenastej. Więc
przypuszczają, że to ona. Zapewne mają jeszcze inne
powody, żeby tak sądzić.
Skończył papierosa i zapalił drugiego.
– Cynthis Meraulton przyszła do mnie tej nocy, kiedy
popełniono morderstwo – ciągnął Callaghan. – Od pierwszej
chwili podejrzewałem, że to ona, i pewnie się nie mylę: ale
prywatnym detektywom czasami nie za to płacą, żeby dużo
myśleli, panno Ferrival. No dobrze. Otóż spodziewam się, że
pani czytała gazety i zauważyła pani, mam nadzieję – i pan
Jeremy też pewnie zauważył – że policja rozgląda się za
jakimś człowiekiem, którego widziano niedaleko kostnicy na
Ensell Street w nocy po morderstwie, kiedy przewieziono tam
zwłoki Augusta Meraultona.
Zaciekawiło mnie, po kiego diabła ktoś potrzebował
kręcić się koło tej trupiarni: i wykryłem, że na skutek
jakiegoś niedopatrzenia ciało zostawiono na pewien czas bez
dozoru. Pewne jest, że facet, którego szukają, zabrał coś, co
nieboszczyk miał przy sobie, więc oni myślą, że w ten czy w
inny sposób miał coś wspólnego z morderstwem i że
morderca go wynajął do tej roboty. Otóż ja myślałem tak
156
samo i słowo daję: miałem rację!
Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i
wyjął list, który przed kilkoma godzinami sam do siebie
wystukał.
Podał go Mayoli.
– Niech pani to przeczyta, panno Ferrival – powiedział.
– Zobaczy pani podpis faceta, który się nazywa Sammy
Szeik. Nie mam pojęcia, kto to może być Sammy Szeik, ale
wygląda na to, że on mnie zna i że zorientowałbym się, o
kogo chodzi, gdybym znał jego prawdziwe nazwisko. Proszę
przeczytać ten list, a będzie pani wiedziała tyle co ja.
Przeczytała list. Najpierw przeczytała go prędko,
potem jeszcze raz, już powoli. Oddała go Callaghanowi,
obróciła się w stronę lustra i zaczęła układać sobie włosy
długimi, białymi palcami.
– Pięćset funtów to mnóstwo pieniędzy, panie
Callaghan – powiedziała łagodnie.
– Ma pani rację – odparł. – Ale nie takie znowu
mnóstwo, kiedy wziąć pod uwagę, że jeśli ten Sammy Szeik
spełni swoją pogróżkę i prześle adwokatowi testament, który
ma w ręku – ten, o którym August Meraulton wspominał
Meraultonom, zapowiadając, że daje im wszystkim figę – no,
to wtedy nikt nie zobaczy ani grosza. Myślę, że wydać te
pięćset funtów, żeby dostać testament i zniszczyć go, to byłby
niezły interes. W każdym razie tak bym uważał będąc
Jeremym Meraultonem.
Kiwnęła głową w stronę lustra.
– Jestem skłonna podzielać pański punkt widzenia,
panie Callaghan – powiedziała. – A co z panem? Czy pan
robi to dla pięknych oczu, czy również chce pan coś za to
dostać? oczywiście jeśli Jeremy dojdzie do wniosku, że ta
nader ciekawa propozycja w ogóle go interesuje.
157
Callaghan zakaszlał.
– Hm – powiedział – panno Ferrival, dla mnie sprawa
przedstawia się następująco. Obawiam się, że tak czy owak
będę miał jakieś kłopoty z policją. Widzi pani, ja troszeczkę
przeholowałem, broniąc interesów panny Cynthis Meraulton,
tak że nie jestem zbyt dobrze widziany w Scotland Yardzie i
odnoszę wrażenie, że dla mnie rzecz najwłaściwsza to zebrać
jakąś niedużą sumkę i drapnąć.
Otóż mam parę setek i myślałem, że gdyby pan Jeremy
był ciekaw tego interesu z Sammy Szeikiem, to moglibyśmy
się ułożyć w ten sposób. Przypuśćmy, że on by mi dał
dwieście pięćdziesiąt funtów; za taką sumę chyba bym
wydostał ten testament. Sammy Szeik może sobie żądać
pięciuset, ale prawdopodobnie spodziewa się jakichś targów;
a tak, jakby zobaczył gotowe dwieście pięćdziesiąt funtów, to
przypuszczam, że złapie gotówkę, póki czas, i odda ten
testament.
Wstał i zgasił niedopałka w popielniczce na toaletce.
Spojrzał na nią w lustrze. W tejże chwili podniosła oczy. Ich
spojrzenia zetknęły się. Miała w oczach uśmiech.
– Pomyślałem – ciągnął Callaghan wracając na swoje
krzesło – że gdybym dostał ten testament za dwieście
pięćdziesiąt i dostarczył go panu Jeremy Meraultonowi, żeby
mógł być pewien, że otrzyma swoją część spadku,
zagwarantowaną w pierwszym testamencie starego, to wtedy
– pomyślałem sobie – pan Jeremy prawdopodobnie sam
zechce mi wręczyć te drugie dwieście pięćdziesiąt funtów,
żebym mógł się wybrać na mały urlop, nim policja mnie
zacznie maglować w związku z panną Cynthis Meraulton.
Zamilkł, schylił się po kapelusz.
Obróciła się na stołku i popatrzyła mu w twarz.
– Jeremy Meraultona poznałam w Buenos Aires –
158
rzekła. – Robił jakiś drobny interes z pewnym Hiszpanem... z
pewnym tłustawym Hiszpanem, któremu się zdawało, że
Jeremy jest głupcem. Próbował – jak wy to nazywacie –
kantować – grać na dwie strony. Z Jeremym tego próbował.
Wzięła nowego papierosa.
– Jeremy go zabił – powiedziała spokojnie, patrząc na
Callaghana.
Callaghan wyglądał na wstrząśniętego.
– Bardzo słusznie – powiedział. – Nie znoszę tej
odmiany kanciarzy. Nikomu nie przynoszą pożytku. Nawet
sobie.
Uśmiechnęła się.
– Cóż, panie Callaghan – powiedziała – myślę, że pan i
pański list, i pański nieznany przyjaciel Sammy Szeik – jakie
to czarujące imię! – wyglądacie interesująco. Możliwe, że
Jeremy też się tym zainteresuje. Za piętnaście minut mam
zaśpiewać jeszcze jeden numer, a potem wracam do domu.
Mamy dzisiaj nocną imprezę towarzyską... karty i odrobina
muzyki.
Wstała, przeciągnęła się giętko.
– Może się pan ze mną zabierze, panie Callaghan? –
rzekła. – Sądzę, że pan i Jeremy chcielibyście porozmawiać o
interesach. Jak się to panu podoba?
Callaghan wstał. Uśmiechał się.
– To świetnie, panno Ferrival – powiedział. – To po
prostu cudownie. Będzie mi bardzo przyjemnie odwiedzić
państwa. Wahałem się, czy dobrze robię, ale teraz już wiem,
że mądrze postąpiłem.
– Przysłowie mówi, że kto się waha, jest zgubiony –
rzekła Mayola z wdziękiem. – Ja nigdy się nie waham.
Jeremy też.
Wyciągnęła rękę.
159
– Adios, señor Callaghan – powiedziała. – Proszę tu po
mnie wstąpić o pierwszej. Zawiozę pana. To czarująca
przejażdżka. Drogi podmiejskie w nocy są takie ciche i
rozkoszne.
Ujął jej dłoń. Błysnęła mu myśl, że jej uścisk jest
dłuższy niżby należało.
– Wrócę tu – powiedział – o pierwszej, panno Ferrival.
Więc do zobaczenia – adios! – jak pani to rzekła, señora.
Callaghan wszedł do budki telefonicznej u wylotu
Cork Street. Czekając, aż Darkie się odezwie, popatrzył na
zegarek. Za dwadzieścia pierwsza.
Posłyszał z drugiej strony ziewnięcie.
– Hej, Darkie – powiedział – jest dla ciebie mała
robótka. Paul Meraulton, już wiesz. On ma jakieś biuro na
trzecim piętrze w pobliżu Russell Square, dokładny adres: 22
Greeneagle Street. Rzuć jutro okiem na to miejsce.
Wyniuchaj wszystko. Czy jest jakiś dozorca? Jak wygląda
zamek u drzwi wejściowych? Czy jest tylne wejście?
Możliwe, że jutro w nocy będę się chciał rozejrzeć po tym
biurze. Słyszałeś? Dobra, więc jak się z tym załatwisz,
dowiedz się, gdzie mieszka Paul Meraulton. Jego prywatny
adres. Będę do ciebie dzwonił jutro, może późnym
popołudniem, może aż wieczorem. Siedź kamieniem przez
całe popołudnie i wieczór. Żebyś mi się nie ruszył. Jasne?
– Chyba – odrzekł Darkie. – Jak leci, szefie? Trzymasz
się jakoś?
– Wszystko cacy – odparł Callaghan. – Coś czuję, że
za parę dzionków będę jak król... albo w mamrze... albo
sztywny. Jeszcze nie wiem dokładnie. Cześć, Darkie!
Odwiesił słuchawkę.
160
Wyszedłszy z budki zamachał na taksówkę i pojechał
do nocnego urzędu pocztowego na Vere Street. Tam napisał i
wysłał depeszę do Cynthis Meraulton. Sądził, że to ją uspokoi
na jakiś czas:
Do lokatorki mieszkania 14-A
Delvine Court Apartments
South Kensington
Wszystko w idealnym porządku załatwiam pani na
jutro widzenie z Williem sprawa właściwie zakończona
proszę nie odbierać telefonów
S. Callaghan
Załatwiwszy to wrócił do czekającej taksówki i kazał
jechać do Klubu Zer i Krzyżyków. Po drodze zatrzymał się i
kupił w nocnym barze kanapkę z szynką.
Wrócił z nią do taksówki. Jadąc dalej żuł kanapkę
bardzo powoli, żeby nie nabawić się niestrawności.
161
ROZDZIAŁ 10
Karty na stół
Mayola zakręciła kierownicą i Bentley wjechał w
prawie niewidoczny podjazd między drzewami. Siedzący
obok niej Callaghan poczuł drgnięcie podziwu dla jej
umiejętności obchodzenia się z potężnym wozem. Ta
Mayola, pomyślał, nieźle radziłaby sobie z kierownicą, z
sytuacjami... i z mężczyznami.
Podjazd był nie oświetlony i szedł pod górę, mimo to
prowadziła pewnie i szybko, tu i ówdzie biorąc kolejny zakręt
albo wymijając przeszkodę, której nawet bystre oczy
Callaghana nie mogły rozpoznać.
Wyjechała na otoczoną drzewami, otwartą przestrzeń
obok budynku. Popatrzyła z ukosa na Callaghana. W słabym
świetle tablicy rozdzielczej dostrzegł jej uśmiech.
– Jesteśmy na miejscu, panie Callaghan – przemówiła.
– Mam nadzieję, że się panu u nas spodoba.
Wyłączyła światła i wysiadła.
Callaghan też wysiadł z auta i przeciągnął się. Przed
nim widmowy budynek, stary i rozległy, mgliście majaczył
na tle nocnego nieba.
Podeszli razem do bocznego wejścia; żwir chrzęścił
pod ich stopami.
Callaghan, szukając w kieszeni papierosa, zastanawiał
się, czy daleko jeszcze do ostatniego aktu w dramacie
Meraultonów; czy on sam również w nim wystąpi; czy
Jeremy da się ustawić w przewidzianej intrydze, czy może
162
zapoczątkuje coś innego, co zrodzi potrzebę dalszych planów,
dalszego intrygowania.
Wyjęła z kieszeni futra klucz, otworzyła nim drzwi i
weszła. Kiedy i on znalazł się w środku, zamknęła drzwi i
zapaliła światło.
Callaghan ujrzał duży, kwadratowy hol, dobrze
umeblowany i przyjemny. Z głębi domu przesączały się ciche
tony odległej muzyki. Z korytarza po lewej doleciało lekkie
pobrzękiwanie szkła. Nagle otworzyły się jakieś drzwi,
zadźwięczał głos kobiecy, potem męski, potem wybuch
śmiechu, potem drzwi się zamknęły i znowu cisza.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Szał nie miejsce – zauważył. – Mała kopalnia złota,
byle ją właściwie poprowadzić!
Uśmiechnęła się do niego.
– Tak też się prowadzi – odparła. – My to właściwie
prowadzimy... a może niewłaściwie.
Zaśmiała się z cicha.
W odpowiedzi uśmiechnął się.
– Nie miałbym nic a nic przeciwko prowadzeniu
takiego lokalu z taką kobietą jak pani – powiedział. – Byłoby
to całkiem wesołe... i dochodowe. Nie wątpię, że i przyjemne.
– Sądzi pan? – zapytała, przycisnąwszy dzwonek na
ścianie i wysuwając się z płaszcza. – Zdaje się, że pan jest
dość pewny siebie, panie Callaghan. Uważa pan za
oczywiste, że ja chciałabym mieć z panem spółkę.
Przerwała nagle i obróciła się ku niemu. Dojrzał w jej
oczach łobuzerski błysk.
– Pan chce koniecznie doprowadzić tę sprawę do
końca, czy tak? – odezwała się. – Czy na pewno chce się pan
widzieć z Jeremym? A nie będzie pan potem żałował?
Callaghan wyszczerzył się.
163
– Gdybym miał żałować tych rzeczy, które zrobiłem w
życiu – odparł – to wór pokutny i popiół stałyby się moim
strojem codziennym!
Zaśmiała się z cicha.
– No dobrze – powiedziała. – Miał pan szansę. Po
prostu nie chcę, aby pan pomyślał, że pana do czegokolwiek
popchnęłam.
Callaghan wzruszył ramionami. W tej chwili jakiś
mężczyzna wyszedł ze służbowych drzwi po prawej stronie
holu i stanął w wyczekującej postawie.
– George, idę do pokoju w korytarzu – oznajmiła
Mayola Ferrival. – Mógłbyś powiedzieć panu Jeremy, że
wróciłam i że jest ze mną pan Callaghan?
Callaghan pomyślał: Więc telefonowała do niego.
Jeremy na mnie czeka. Ta Mayola nie lubi ryzykować.
Zdjął płaszcz i umieścił go wraz z kapeluszem na
wieszaku stojącym w kącie holu, a potem ruszył za nią
korytarzem po prawej ręce, wiodącym na ukos w głąb domu.
Jeremy wyszedł zza czerwonej aksamitnej kotary,
zasłaniającej drzwi koło regałów z książkami.
Był wysoki, barczysty, trzymał się prosto. Ramiona
miał kwadratowe; włosy czarne; wąs pieczołowicie
zakręcony. Oczy duże, bardzo niebieskie, bardzo złowróżbne.
Doskonale skrojony smoking leżał na nim jak ulany.
Koszula była nieskazitelnie czysta. Ogromne dłonie zwisały
mu luźno u boków, palce miał łopatkowate, paznokcie
płaskie.
Jeremy był władczy, silny, inteligentny. Callaghan,
obrzuciwszy go prędkim spojrzeniem, pomyślał: Facet jak
cholera niebezpieczny. Nie da sobie zawracać gitary i nie
164
będzie się namyślał, czy zabić... jeżeli mu to ujdzie płazem: a
bardzo prawdopodobne, że nawet choćby nie uszło! Facet,
który się przed niczym nie cofnie. Właśnie taki, dla jakiego
nadaje się kobieta w typie Mayoli... No, to jazda... Będzie na
co popatrzeć.
Callaghan siedział w dużym fotelu po jednej stronie
kominka, Mayola Ferrival po drugiej. Jeremy spoglądał przez
chwilę na Callaghana, później podszedł do podręcznego
barku, otworzył go i wyjął przygotowaną tacę, na której stały
karafka, syfon i szklanki. Nalał trzy niezłe porcje, przeniósł
tacę na stół pośrodku pokoju, postawił, podał jedną szklankę
Mayoli, drugą Callaghanowi. Po czym stanął przed
kominkiem, plecami do ognia, patrząc z góry i z ukosa na
detektywa.
Callaghan podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się...
swoim dziwnym uśmieszkiem. Mayola, pijąc, spoglądała na
nich ponad krawędzią szklanki i myślała: Ale się dobrali dwaj
tacy-nie-tacy! Boże, co za para! Jeden: same mięśnie, waga,
przebiegłość, drugi: same ścięgna, stalowe nerwy i zapewne
piekielna bystrość pod tym obnażającym zęby uśmieszkiem.
Ciekawa jestem, który z nich wyjdzie cało. W każdym razie
jest na co popatrzeć. Powiedziałabym, że Jeremy ma szczyptę
przewagi. Callaghan za daleko zabrnął, żeby mógł należycie
walczyć.
Jeremy odezwał się z cicha.
– No więc, Callaghan – rzekł. – Panna Ferrival
zadzwoniła do mnie i przekazała mi treść rozmowy, jaką
mieliście w „Zerach i Krzyżykach”. Muszę przyznać, że
bardzo to interesujące. Oświadczyłem jej, że chętnie bym z
tobą pogadał tutaj, gdzie nam nikt nie będzie przeszkadzał.
165
Callaghan kiwnął głową i wyjął paczkę papierosów.
Zapalił i zaciągnął się głęboko.
– Co tu dużo gadać, Meraulton – odparł. – Skoro panna
Ferrival już ci zdążyła powiedzieć, o czym żeśmy mówili w
Klubie Zer i Krzyżyków, to zdaje mi się, że pozostaje ci tylko
zdecydować się, czy zapłacisz, czy nie; czy mam postarać się
położyć rękę na tym testamencie waszego stryja, czy
zostawić sprawę, jak jest: i niech ten Sammy Szeik, kto by to
nie był, wysyła go do adwokatów.
Jeremy zaczął się uśmiechać. Ten uśmiech rozświetlił
jego twarz jakby przebłyskiem okrucieństwa. Mayola, na
wpół ubawiona, błyskała oczyma, przenosząc je z twarzy
Jeremego na Callaghana i z powrotem. Rozkoszowała się.
– Może by tak było, gdyby interes się zaczynał i
kończył na osobie Sammy Szeika – rzekł Jeremy. – Ale
pięćset funtów to duży pieniądz jak na to, żeby go dać w łapy
osobnikowi takiemu jak pan Callaghan, który, jeśli wolno się
tak wyrazić, nie ma kryształowej reputacji.
– Dobra jest – powiedział Callaghan. – Przede
wszystkim co tu będziemy gadać nie na temat?
Bez pośpiechu wypuścił smużkę dymu z nozdrzy.
– Poza tym – ciągnął ozięble – kto ty jesteś, do diabła,
żeby mi tu prawić o reputacji? Mam wrażenie, że jak na
faceta, wyrzuconego z wojska za szachrowanie przy kartach,
masz piekielnie dużo tupetu, żeby mi tu gadać o reputacji;
więc jeżeli chcesz w ogóle ze mną gadać, to radzę ci nie
rozpuszczać języka.
Uśmiech Mayoli stał się szerszy. Zanosiło się na coś
bardzo dobrego.
Jeremy poczerwieniał. Rumieniec ukazał się na
policzkach, ogarnął całą twarz, rozlał się aż po szyję. Jeremy
opanował się z wysiłkiem.
166
– Doskonale – powiedział. – Nie będziemy
dyskutować o reputacji, twojej czy mojej. Pomówimy o
Sammym Szeiku. Może byś mi powiedział, Callaghan, jaką ja
mam gwarancję, że kiedy ci wręczę sumę pięciuset funtów, to
dosyć nieokreślone i mgliste indywiduum odda ci testament?
i jaką mam gwarancję, że kiedy i jeżeli w ogóle go
dostaniesz, to mi go wręczysz?
Callaghan się obszczerzył.
– Żadnej – powiedział. – Na tym polega cały dowcip.
Musisz zaryzykować. Ale nie będzie to pierwsze w twoim
życiu ryzyko, co, Meraulton? Swoją drogą ja wcale nie
wymagam, żebyś mi wręczał pięćset funtów. Znam tych
łobuzów. Sądzę, że jak Sammy Szeik zobaczy dwieście
pięćdziesiąt – albo i dwieście – to z radością położy grabę na
tej forsie i da za nią ten kawałek papieru. No i dobrze. A
kiedy ja ci go wręczę, ty dołożysz mi tyle, ile będzie
brakowało do pięciuset. Nie widzę w tym błędu.
Jeremy podszedł do barku i wziął małe cygaro. Przebił
je i starannie zapalił.
– Powiedz mi, Callaghan – rzucił – czy ten Sammy
Szeik nie nasuwa ci żadnych podejrzeń? Czy nie domyślasz
się, kto to może być? Czy w tej twojej bystrej łepetynie na
pewno nie wykluwa się żadne, nawet najsłabsze skojarzenie,
co to za jeden?
Callaghan wzruszył ramionami.
– To może być każdy – powiedział. – Nie domyślam
się, kto to jest, ale mogę się domyślać, kim jest. Bo wziąwszy
na zdrowy rozum, skoro panna Cynthis Meraulton mogła się
zwrócić do jednego prywatnego detektywa, czyli do mnie, to
mogła się zwrócić jeszcze i do drugiego? Jest w tym kraju
paru tak zwanych detektywów prywatnych, którzy nie są
żadnymi detektywami. Czystej wody opryszki i tyle. Każdy
167
taki chętnie wziąłby pięćdziesiąt funtów za niedużą, prędką
robótkę z wyciągnięciem tego testamentu z kostnicy,
zwłaszcza gdyby wiedział, jaki ważny on jest dla was,
Meraultonów.
Jeremy przytaknął. Starannie oglądał cygaro.
– No, to pozwól, że teraz ja ci coś powiem, Callaghan
– oświadczył. – Ty może się nie domyślasz, kto to jest
Sammy Szeik, ale ja się domyślam. Nawet bardzo dokładnie!
Callaghana to jakby zaciekawiło.
– Nie gadaj! – powiedział.
– Owszem, będę gadał – rzekł Jeremy. – Jestem
głęboko przekonany, że Sammy Szeik to ni mniej, ni więcej,
tylko sam pan Slim Callaghan z Biura Śledczego Callaghana,
który myśli, że lekką rączką wyłudzi sobie jeszcze pięćset
funtów oprócz tego, co moja czarująca kuzynka Cynthis już
mu wręczyła za jego właściwą robotę, polegającą na
obdzieraniu trupów.
Callaghan się roześmiał. I długo się zaśmiewał.
– Po co tak cholernie dramatyzujesz i dlaczego z ciebie
taki wyjątkowy, niezwykły bałwan? – zapytał wreszcie. –
Czemu się nie posłużysz mózgiem? Bo przypuśćmy, że to ja
jestem Sammy Szeik. Czy byłoby mi trudno uprzedzić
Cynthis, że jak nie wybuli więcej forsy, to ja wręczę
testament któremuś z was? Nie uważasz, że zapłaciłaby mi co
nieco?
Jeremy całkiem zbielał na twarzy. Jego duże,
niebieskie oczy zaczęły iskrzyć. Mayola z satysfakcją
poprawiła się w fotelu. Wiedziała, że Jeremy zaciągnął
wszystkie hamulce, że umiera z pragnienia, by rzucić się na
tę postać obojętnie wyciągniętą w fotelu, grzmotnąć w tę
bezczelną twarz, która z niego szydzi. Może za chwilę to
zrobi. Zwilżyła czerwonym języczkiem wargi w rozkosznie
168
sadystycznym napięciu.
– To by nie było trudne, gdybyś był Sammy Szeikiem
– rzekł Jeremy. Głos miał zimny jak lód. – I nie mam powodu
wierzyć, żeś tego nie zrobił. Zupełnie w stylu pana
Callaghana: wypruwszy z Cynthis ostatniego pensa, jakiego
uda mu się dostać w te łapczywe paluchy, przybiec z tą
propozycją do mnie. A nawiasem mówiąc: dlaczego do mnie?
Są jeszcze Percival, Paul i Bellamy. Dlaczego mnie przypadł
ten zaszczyt?
Callaghan znów wzruszył ramionami.
– To chyba oczywiste, nie? – odparł. – Percival nie ma
grosza i nie ma skąd wziąć, co najwyżej Bellamy rzuci mu
jakiś ochłap. Bellamy to bankrut. Wziąłem od niego ostatnie
dwieście funtów – ciągnął z namysłem, z przyjemnością
zauważając szybką wymianę spojrzeń między Jeremym i
Mayolą. – Bellamy zapłacił mi dwie setki, żebym go nie dał
zamknąć, co mi się zresztą nie udało. Po prostu nie dałem
rady.
Zaciągnął się i rzucił niedopałek.
– Zostaje Paul. U niego jeszcze nie byłem –
powiedział. – I nie widzę potrzeby. Wątpię, czy on ma forsę.
Ale domyślam się, że ty jej trochę posiadasz, a w najgorszym
razie możesz coś niecoś raz dwa skombinować. Powiedzieli
mi, że sporo wyciągasz z tych frajerów, co się tu złażą.
Wyjął znów paczkę papierosów.
Jeremy uniósł dłoń.
– Będąc na twoim miejscu, Callaghan, już nie
fatygowałbym się zapalać tego papierosa – powiedział. –
Przynajmniej nie w tej chwili.
Rzucił cygaro w ogień.
– Myślę, że już najwyższy czas – podjął – abyśmy
pogadali sobie prosto z mostu. Jesteś łgarz, Callaghan,
169
bezczelny łgarz. Stałem tu i nasłuchałem się od ciebie więcej
obelg, niż mi się zdarzyło kiedykolwiek w życiu wysłuchać i
nic nie zrobić. Znosiłem to, ponieważ w głębi duszy
wiedziałem, że wreszcie coś zrobię.
Coś ci poradzę. Jeżeli masz łeb na karku, to
posłuchasz. Uważam, że Sammy Szeik to ty. Względnie,
jeżeli nim nie jesteś, w takim razie wiesz, kto to jest, wiesz o
nim wszystko: gdzie przebywa i gdzie schował testament. Nie
zamierzam ci płacić ani pięciuset funtów, ani nawet pięciuset
pensów, jak długo istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo,
że się nie mylę. Czy wyrażam się jasno?
– Rozumiem cię, Meraulton, skoro o to pytasz –
odrzekł mu Callaghan. Zęby miał ciągle wyszczerzone w
uśmiechu. – Nie podobasz mi się ani ty, ani twoja damulka.
Według mnie jesteście parą wszawych kanciarzy; ale jeżeli ci
się zdaje, że nastraszyłeś mnie, to postrasz mnie jeszcze.
Przedstawiłem ci propozycję, a ty możesz ją przyjąć albo
odrzucić, jak ci się żywnie podoba: i jeszcze ci powiem, że
specjalnie mi na tym nie zależy. Może na przykład już się
dowiedziałem, co mi było potrzebne?
Jeremy uśmiechnął się do Mayoli. To był niedobry
uśmiech. Odpowiedziała mu błyskiem oczu.
– Jasne jak słońce – odparł Jeremy – że w końcu mogę
być zmuszony ubić z tobą interes, ale najpierw spróbuję to
załatwić w inny sposób.
Nacisnął guzik dzwonka przy kominku. Mayola
wstała. Uśmiechnęła się słodko do Callaghana.
– Chyba już pójdę – powiedziała. – Mam jeszcze to i
owo do zrobienia, a czas leci. Au revoir, panie Callaghan. Na
pańskim miejscu posłuchałabym, co mówi rozsądek. Wie
pan, jeszcze nie jest za późno!
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Równocześnie
170
otwarły się drzwi za kotarą, po przeciwnej stronie pokoju.
Weszło trzech mężczyzn. Potężne, brzydkie chłopy:
łamignaty. Callaghan obejrzał ich dokładnie. Skupił się na
tym, aby zapamiętać ich twarze na przyszłość.
Mayola zamknęła za sobą drzwi. Trzej mężczyźni
weszli do pokoju i stanęli przy stole, spoglądając na
Meraultona.
– No, Callaghan – powiedział Jeremy. – Zaraz
będziemy wiedzieli, czy ty wiesz, gdzie się znajduje
testament, czy nie wiesz, i czy sam go nie masz. Ale
powinienem cię chyba uprzedzić, że oszczędzisz sobie wiele
przykrości, jeśli zaczniesz od razu gadać i powiesz mi, gdzie
jest testament, albo go wyciągniesz, jeśli masz go przy sobie.
Callaghan wciąż się uśmiechał. Leżał rozparty w
fotelu, całkiem na luzie.
– Nie znam Sammy Szeika – rzekł – i nie wiem, co to
za jeden. Nie wiem, gdzie jest testament; a choćbym
wiedział, to i tak nie kiwnąłbym palcem, żeby ci go
dostarczyć o grosz taniej niż za pięćset funtów. Więc jaki jest
dalszy gryplan?
Jeremy pogrzebał w kieszeni i wyjął papierośnicę.
Wybrał papierosa, zapalił. Rzucił zapałkę i skinął na jednego
z ludzi stojących przy stole.
– Bierz się za niego – powiedział. – Napraszał się o to.
Niech ma.
Jeremy wrócił do pokoju. Palił papierosa i w dłoni
trzymał małą filiżankę czarnej kawy.
Callaghan leżał w kącie pokoju. Głowa jego wsparta
była w samym rogu, na styku dwóch ścian pokrytych
boazerią z dębu. Cienki strumyczek krwi sączył mu się z
171
jednego nozdrza, ściekał po brodzie na podłogę.
Oczy miał podsiniaczone, twarz obitą. Jedna z dłoni
była rozcięta i kapała z niej krew. Jedna strona szczęki
przedstawiała się groteskowo wskutek zwichnięcia żuchwy.
Szczęka była na wpół wybita ze stawu.
Ale wszystko to niezbyt wzruszało Callaghana. Był
nieprzytomny.
Jeremy stanął przed ogniem i zaczął popijać kawę.
Spojrzał na najwyższego z trzech drabów, skupionych wokół
Callaghana i patrzących na niego z góry. Jeden z nich
pomachiwał kawałkiem trzymanej w ręku gumowej rury,
mocno pokrwawionej.
– Zaczął gadać? – spytał Jeremy.
Drab odburknął z niechęcią:
– Ani słówka. Cholera! ani słóweczka. Od momentu,
jakżeśmy się za niego wzięli, nie wydał głosu. Prawie cały
czas tak się na nas obszczerzał. Już bałem się dalej posunąć.
Kazałem im się wstrzymać z robotą, bo jeszcze trochę, a
byśmy go całkiem wykończyli.
Jeremy skinął głową. Wskazał palcem na szczękę
Callaghana.
– Szczęka wywichnięta – powiedział. – Lepiej mu ją
wbijcie z powrotem.
Jeden z mężczyzn wziął Callaghana za tył głowy,
podniósł ją, żeby nie dotykała boazerii. Ten wysoki schylił
się i bacznym okiem wymierzył dystans. Potem zamachnął
się prawą i grzmotnął w krzywą szczękę Callaghana.
Trzasnęło i główka stawu zaskoczyła w panewkę.
– Na fotel go i dajcie trochę wody – powiedział
spokojnie Jeremy. – Dajcie mu też od razu kapkę brandy. Nie
myślałem, że taki twardy.
W głosie jego zabrzmiał niemalże ton podziwu.
172
Mgła przesłaniająca widzenie zaczęła z wolna
ustępować Callaghanowi z oczu. Leżał wyciągnięty w fotelu,
z głową na wysokim oparciu, a jego mózg z wysiłkiem
wracał do uświadomienia chwili obecnej. Gdy spróbował
otworzyć jedno oko, prawie oślepiło go światło elektryczne i
ociężale znowu je zamknął.
Czuł się obtłuczony na całym ciele jak jeden ogromny
siniec. Prawą dłoń miał rozciętą, a jeden z palców lewej, ten,
który wyłamywano, wciąż wysyłał w górę strugi rwącego
bólu.
Zaczął sobie wszystko przypominać, ale spoczywał bez
ruchu, z wolna przychodząc do siebie, próbując ogarnąć
sytuację, starając się nie zważać na sto bólów rozbiegających
się po zmaltretowanym ciele.
Ktoś przytknął mu do ust szklankę. Poczuł ostry smak
brandy spływającej mu po wyschłym języku w zaschnięte
gardło. Przełknął i zachłysnął się, lecz alkohol go trochę
ożywił. Przypomniał mu się Jeremy i rozbite wargi ściągnęły
się, obnażając zęby.
Leżał z zamkniętymi oczyma, zastanawiając się, jaki w
tej grze będzie następny ruch i co Jeremy teraz wymyśli.
Usłyszał jego głos. Zimny i zjadliwy, dobiegał jakby
gdzieś z daleka.
– A więc, Callaghan – mówił Jeremy – nawet jeśli nie
wydusiliśmy z ciebie informacji, w każdym razie dostałeś
nauczkę, żeby nie kłapać pyskiem na lepszych od siebie.
Dał znak wysokiemu.
– Weź go – powiedział – i doprowadź trochę do
porządku. Jak już będzie wyglądał po ludzku, daj go tu z
powrotem.
Chwycili Callaghana pod ręce i pół wyprowadzili, pół
wynieśli z pokoju.
173
Jeremy dopił kawę i zaczął cicho kląć.
Był ogromnie rozczarowany.
Callaghan, już pewniejszy na nogach, stał przed
umywalką w toalecie, zanurzając głowę w zimnej wodzie.
Wyjmował ją, znów zanurzał. Robił tak z pięć minut i po
trochu odzyskiwał jasność umysłu i wraz z nią
niewysłowioną nienawiść do Jeremego, do Mayoli i całej
reszty.
Wziął mydło i zaczął myć ręce. Rozglądając się
stwierdził, że toaleta ma dwoje drzwi. Jedne wychodziły na
korytarz, gdzie tuż za polem widzenia Callaghana łamignat
stał oparty o ścianę i palił papierosa; drugie do przyległej
łazienki. Callaghan wytarł dłonie w ręcznik, czujnie i z
wysiłkiem postąpił w stronę tych drzwi. Zajrzał. Na kratce
leżącej w poprzek wanny zobaczył szczotkę kąpielową w
mahoniowej oprawie, z rękojeścią długą na trzydzieści
centymetrów. Wśliznął się tam po cichu, podniósł szczotkę,
zważył ją w dłoni. Dosyć ciężka! pomyślał. Wsadził szczotkę
do prawej tylnej kieszeni w spodniach, tak że rączka sterczała
do góry; wrócił do toalety i popluskał trochę, żeby nie
zwrócić uwagi zbira stojącego na korytarzu. Potem nałożył
marynarkę i wyszedł.
Goryl spojrzał na niego szczerząc zęby.
– Trochę lepiej – powiedział. – Ale idę o zakład, że nie
jesteś już taki kozak jak dawniej, zanim tu przyjechałeś. No
jazda, tędy.
Callaghan poszedł za nim z powrotem, przez ukośnie
biegnący korytarz, do tego samego pokoju. Jeremy stał ciągle
przed ogniem palącym się na kominku. Wskazał
Callaghanowi fotel, wręczył mu whisky z wodą sodową. Po
174
czym kiwnięciem głowy odprawił draba, który wyszedł
zamykając za sobą drzwi.
– Wyglądałoby na to – rzekł Jeremy – że trzeba z tobą
pogadać o interesie, Callaghan. Ale przynajmniej jednego
jestem pewien: że gdybyś wiedział, gdzie znajduje się
testament, to byś wyśpiewał.
Callaghan wyszczerzył zęby. W tym uśmiechu
zabolały go rozcięte wargi.
– Może tak – powiedział – a może nie.
– Chcę mieć ten testament – rzekł Jeremy – to ci
otwarcie mówię. Uczciwie czy nieuczciwie, będę go miał.
– Jest tylko jeden sposób, żebyś go dostał, Meraulton –
odparł Callaghan – mianowicie jak mi wypłacisz tę gotówkę,
o którą cię proszę.
Jeremy zapalił papierosa.
– Zaczynam wierzyć, że masz rację – powiedział. –
Chyba się już zorientowałeś, że nie wyszłoby ci na dobre,
gdybyś chciał prowadzić ze mną podwójną grę. Mógłby ci się
zdarzyć o wiele gorszy masaż niż ten dzisiejszy.
Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i
wyjął portfel. Wręczył Callaghanowi plik banknotów.
– Masz tu dwieście pięćdziesiąt funtów, Callaghan –
powiedział. – Kiedy mi przyniesiesz testament Augusta
Meraultona, ten, który miał w zegarku w nocy, kiedy go
zamordowano – a pamiętaj, że ja doskonale znam jego podpis
– dam ci drugie dwieście pięćdziesiąt. Obawiam się, że cię
przepłacam – ciągnął – ale jak słusznie zauważyłeś, muszę
zaryzykować. Daję ci czas do jutra, do dziesiątej wieczór.
Zdobędziesz testament i przywieziesz go tutaj. Jeżeli do
dziesiątej ciebie nie będzie, wtedy ja się wybiorę do ciebie i
wszystko, co ci się przydarzyło dziś wieczór, to będzie betka
w porównaniu z tym, co wtedy cię czeka. Myślę, że nie
175
mamy sobie nic więcej do powiedzenia, prawda?
Callaghan dźwignął się z wolna.
– Też tak sądzę – powiedział – z jednym dodatkiem. –
Tu krzywo się uśmiechnął. – Szkoda, że nie ubiłem tego
interesu przez telefon zamiast pchać się tutaj.
Przeliczył sztywnymi palcami banknoty. W sumie było
ich dwieście pięćdziesiąt funtów. Złożył je i prawą ręką
wykonał taki ruch, jakby je wkładał do tylnej kieszeni spodni.
Ale nie zrobił tego. Ukryta z tyłu pod marynarką prawa
dłoń ujęła rękojeść szczotki kąpielowej. Lekko zatoczył się
dokoła stołu, robiąc wrażenie bardziej chwiejnego i
słabszego, niż był, udając, że podpiera się lewą ręką.
Po czym, znalazłszy się twarzą w twarz z Jeremym,
skoczył naprzód. Szczotka gładko wyszła z kieszeni,
wylądowała ze straszliwym łupnięciem na głowie
Meraultona.
Jeremy zwiotczał. Osunął się na dywan. Był
załatwiony.
Callaghan przyklęknął, rozpiął mu marynarkę, wyjął
portfel, zajrzał do środka. Było w nim jeszcze trochę
banknotów, razem sto pięćdziesiąt funtów. Złapał je, wsadził
do kieszeni.
Potem wstał, podszedł do drzwi, wyjrzał na korytarz.
Ani żywej duszy. Cicho stąpając dotarł do bocznego holu,
znowu nadsłuchiwał przez chwilę. Przeszedł przez hol,
otworzył drzwi wyjściowe, zamknął je cicho za sobą i
pokusztykał drogą między drzewami w stronę szosy.
176
ROZDZIAŁ 11
Nie ma to jak prawda
Ruch uliczny koło dworca Victoria i pod hotelem
Excelsis (Dla Rodzin i Przyjezdnych: Nocleg ze śniadaniem 4
szylingi 6 pensów) łomotem swym obudził Callaghana.
Otworzył oczy, ociężale zamknął je z powrotem, zebrał
się na wysiłek i znów je otworzył; wreszcie, ze stęknięciem,
usiadł na łóżku i zadzwonił.
Gdy pojawiła się rozmamłana pokojówka
(wytrzeszczając oczy na widok twarzy Callaghana) i
przyniosła herbatę, siadł na krawędzi łóżka i wypił.
Dokonawszy tego podszedł do lustra na toaletce i obejrzał
swoje odbicie.
Oczy miał paskudnie podsiniaczone. Po prawej stronie
szczęki, koło stawu, bulwa wielkości włoskiego orzecha.
Paskudnie rozcięta brew zaczynała się goić, a po lewej
stronie grdyki czerwieniło się pięciocentymetrowe
skaleczenie.
W każdym calu jego ciała pulsował własny, osobny
ból, a kłykcie prawej dłoni były nieomal wybite. No,
przynajmniej ten cios ktoś poczuł!
Nasunęła mu się refleksja, że łamignaty, których
zatrudnia Jeremy, znają się na swojej robocie; kto wie, czy
nie mają w „Kartach na Stół” okazji do rozległej praktyki
zawodowej.
Wszedł do łazienki i odkręcił krany. Dobrze było
zanurzyć się w gorącej wodzie. Pozwolił, aby jego myśli
177
krążyły wokół osoby Jeremy Meraultona, który dostarczył
mu paru rozstrzygających dowodów, stanowczo wartych
kapelusza i płaszcza, pozostawionych na wieszaku w
„Kartach na Stół”.
Zmysł humoru przyszedł mu z pomocą. Leżąc na
wznak w wannie, rozluźniony, zaczął szczerzyć zęby w
uśmiechu. Bądź co bądź za ten płaszcz i kapelusz Jeremy
zapłacił czterysta funtów.
Po kąpieli ogolił się, kazał przynieść jeszcze herbaty i
pijąc ją przejrzał swój plik banknotów, wynotował numery,
sprawdzając je raz po raz. Miał w sumie 1180 funtów, z
czego zrobił w notesie następujące rozliczenie:
Grupa 1.
Otrzymane od Cynthis Meraulton
(z pieniędzy Williego Meraultona) £ 500
Minus wydatki (Darkie, Revenholt i dla siebie) £ 220
zostaje £ 280
Grupa 2.
Dodatkowa zaliczka od Williego Meraultona £ 300
Grupa 3.
Bellamy Meraulton wpłacił £ 200
Grupa 4.
Jeremy Meraulton wpłacił £ 400
razem £ 1180
Ładna sumka.
Callaghan powoli skończył się ubierać, zszedł na dół,
zwrócił wypożyczoną brzytwę, zapłacił rachunek i opuścił
hotel Excelsis. Nie śpiesząc się poszedł w stronę dworca
178
Victoria, po drodze kupił nowy płaszcz, kapelusz i
rękawiczki. Odebrał z dworcowej przechowalni swoją
walizkę.
Załatwiwszy to wrócił taksówką do hotelu Axford na
Orchard Street i wynajął pokój. Kazał wnieść walizkę na
górę, sam wszedł do kabiny telefonicznej i zadzwonił do
Scotland Yardu. W minutę później rozmawiał z Gringallem.
– Dobry wieczór, Gringall. Tu Callaghan. Co u ciebie
słychać?
Usłyszał jego burknięcie. A potem:
– Słuchaj, Callaghan, może dość już tych głupich
żartów, przez które możesz wpaść w nieliche tarapaty? Nie
chciałbym brać się za ciebie zbyt ostro, ale jeśli w przeciągu
paru godzin nie dowiem się, gdzie jest Cynthis Meraulton,
to...
– Posłuchaj no, Gringall – przerwał mu Callaghan –
stawiam całą herbatę Chin przeciw zgniłemu jajku, że wiesz
równie dobrze jak ja, gdzie jest Cynthis Meraulton. A jeżeli
nie wiesz, to znaczy, że coś się gruntownie popsuło w naszej
policji.
Tak naprawdę chciałeś mi powiedzieć, że doskonale
wiesz, gdzie ona jest, tylko na razie wolisz jej nie ruszać, bo
pomyślałeś sobie, że lepiej zostawić ją w spokoju i popatrzeć,
co zrobi i czy nie zechce się skontaktować z którymś z
Meraultonów. A robisz tak, ponieważ doszedłeś do wniosku,
że w morderstwo była zamieszana więcej niż jedna osoba. No
dobra, nie przejmuj się. Może podam ci to jak na półmisku.
W każdym razie będę u ciebie za dwadzieścia minut, jeżeli
masz ochotę ze mną pogadać... Więc?
Gringall znowu burknął pod nosem.
– Jeżeli masz coś do powiedzenia, to proszę – odparł.
Położył słuchawkę.
179
Callaghan zatelefonował do Delvine Court Apartments
i poprosił Cynthis.
– Niech się pani tylko nie gniewa – powiedział,
uśmiechając się do słuchawki. – Wiem, że ma pani tego
powyżej uszu i że chce się pani zobaczyć z Williem, i że
przestaje mi pani ufać i zaczyna sobie wyobrażać to i owo.
No cóż... może byśmy jeszcze przez krótki czas zachowali
spokój?
Rzeczy mają się następująco: wszystko jest w
największym porządku; tylko muszę jeszcze załatwić parę
drobiazgów. Będę nad tym pracował przez większą część
popołudnia i cały wieczór, i może kawałek nocy, ale słowo
daję, że koło północy zjawię się u pani... i proszę się nie
zdziwić, jeśli przyprowadzę Williego.
Czmychnął z rozbawienia.
– Jeszcze coś pani powiem – dorzucił. – Otóż kiedy
pani zobaczy, w jaki sposób poprowadziłem tę sprawę, to
prawdopodobnie poprosi mnie pani, abym został drużbą na
pani weselu. I obiecuję, że Willie się nie sprzeciwi.
Jej głos był oziębły.
– Oczekuję pana nie później niż o północy – ucięła. –
Jeżeli pan nie przyjdzie albo jeżeli nastąpią dalsze wymówki
czy próby odwlekania, zwrócę się z samego rana do Scotland
Yardu.
– Świetnie, proszę pani – rzekł Callaghan. – Umowa
stoi.
Odkładając słuchawkę uśmiechał się.
Gringall patrzył zza biurka na Callaghana. Przy końcu
biurka siedział, mając przed sobą blok stenograficzny,
sierżant detektyw Fields i obgryzał ołówek. Umiejętność
stenografowania przeszło dziewięćdziesięciu słów na minutę
nie była najmniejszą z jego zalet.
180
Callaghan wyjął paczkę papierosów i poczęstował
Gringalla. Potem rozsiadł się swobodnie na krześle.
Gringall kwaśno się do niego uśmiechnął.
– Ktoś cię ładnie oporządził ostatniego wieczora,
sądząc z wyglądu – zauważył.
Callaghan przytaknął.
– Trzech ktosiów – powiedział. – Jak żyję, nie
dostałem takiego łupnia. Ci faceci byli naprawdę ostrzy. Ale
– dodał w zadumie – może i było warto.
Wypuścił chmurę dymu, popatrzył przez nią na
Gringalla.
– Nie przyszedłem zeznawać, Gringall – zapowiedział.
– Każ Fieldsowi odłożyć ten ołówek. Możliwe, że będę miał
coś do powiedzenia jeszcze dziś, ale trochę później. Mógłbyś
tutaj posiedzieć albo zostawić kogoś, kto cię w razie potrzeby
znajdzie? Na razie chcę z tobą odbyć małą, spokojną
rozmówkę.
Gringall przyjrzał mu się.
– Jakiego rodzaju ma być ta spokojna rozmówka? –
spytał. – Czy taka jak ostatnia?
Callaghan się wyszczerzył.
– Nie łam się, Gringall – powiedział. – Zanim
dojdziemy do końca, sam przyznasz, że jestem najlepszym z
twoich przyjaciół. Po prostu na razie coś cię dręczy. Ubrdałeś
sobie, że wpuściłem cię w maliny z Bellamym Meraultonem i
że mu podrzuciłem ten niby to zakrwawiony kapelusz. Ja
wcale nie mówię, że tak było! No... ale gdyby nawet?
Przekonasz się, że to nieważne... byle wyszło sprawie na
dobre. A nawiasem – ciągnął swobodnie – co się dzieje z
Bellamym?
– Jeśli chodzi o narkotyki, wyszedł za kaucją –
powiedział Gringall. – Najwidoczniej Beldoces mu ich
181
dostarczał. Ale w sprawie morderstwa oczyścił się dosyć
łatwo. Znaleźliśmy taksówkarza, który przywiózł go na
Lincoln’s Inn Fields i tam go zostawił za pięć jedenasta.
Potem znaleźliśmy drugiego, który zabrał go z Holbornu i
przywiózł do Eulalie Gallicot pięć po jedenastej. Na początku
ta Gallicot łgała, ile się zmieści. Potem tłumaczyła się, że
była nastraszona i że tyś ją podpuścił. Wygląda na to, że
powinieneś odpowiadać za kupę rzeczy, no nie?
Callaghan się obszczerzył.
– Dlaczego w sprawie tej Gallicot nie powiesz mi
prosto z mostu? – zapytał. – Tak naprawdę o to ci chodzi, że
skoro Bellamy ci powiedział, kiedy go przyskrzyniłeś, że
widział Cynthis Meraulton na Lincoln’s Inn Fields, i skoro
Gallicot powiedziała ci, że to ja napuściłem ją na
sfałszowanie godziny, o której Bellamy do niej naprawdę
przyszedł: to wydaje ci się, że ja wciąż staram się kryć
Cynthis Meraulton, tak?
Strzepnął popiół z papierosa.
– Słuchaj, Dziugacz – powiedział. – Masz za dużo
oleju w głowie, aby pomyśleć, że ta Gallicot zełgała po
prostu dla mnie. Nigdy w życiu! Mówiła tak, ponieważ
Beldoces jej to przykazał na długo przed moim pojawieniem
się. Nawiasem mówiąc – podjął – skoro już sobie szczerze
rozmawiamy: o której tak naprawdę zakatrupiono starego?
– Z pewnością przed dziesiątą czterdzieści pięć –
odpowiedział Gringall. – Chyba o wpół do jedenastej albo
coś koło tego. Nie umiemy dokładniej określić.
Callaghan skinął.
– To się mniej więcej zgadza – mruknął jakby do
siebie. – Ja powiedziałbym: dziesiąta trzydzieści.
Wziął następnego papierosa.
– Słuchaj, Gringall – powiedział. – Wiesz jak to jest.
182
Prywatny detektyw może zrobić mnóstwo rzeczy, których
policjant nie może. Na przykład prowokować takie sytuacje,
że funkcjonariusz by z miejsca wyfrunął. Może mnie właśnie
o to szło.
Otóż ja ciebie lubię. Według mnie równy z ciebie
facet. Domyślam się, że do tej pory musiałeś już znaleźć
Cynthis Meraulton, i przypuszczam, że jej dałeś spokój
właśnie dlatego, co ci mówiłem przez telefon. Dajesz jej na
razie trochę luzu. Otóż według mnie mądrze robisz.
Teraz chciałbym ubić z tobą interes i przyrzekam ci na
wszystkie świętości, że dotrzymam umowy. W przeciągu
najbliższych ośmiu godzin, jeśli wszystko mi się ułoży, będę
miał tę sprawę do końca załatwioną: i to załatwioną w taki
sposób, jaki mnie odpowiada.
Mile uśmiechnął się do obydwu.
– Wierzcie mi – podjął. – Jest jeden i tylko jeden
sposób na załatwienie tej sprawy i nie ma na świecie
policjanta, który mógłby to zrobić. Jeżeli mnie się uda, to wy
dostaniecie do rączki mordercę – czy morderczynię, czy
jedno i drugie – a jeśli mnie się nie uda, to obawiam się, że
zabójstwo Meraultona pozostanie jeszcze jedną z tych nie
wyjaśnionych zbrodni z mnóstwem podejrzeń i bez żadnego
dowodu.
Wyjął swój czarny notesik.
– Fields – powiedział. – Spisz numery tych grup
banknotów, które ci podyktuję. Kiedy stąd wyjdę, sprawdź je,
ale raz dwa! A teraz notuj.
Odczytał cztery grupy numerów. Fields, na prędkie
skinienie Gringalla, zapisał je.
Callaghan wstał.
– To ja idę – powiedział – ale jeszcze się zobaczymy,
Gringall, może nawet prędzej, niż się spodziewasz.
183
Tymczasem!
Błysnął do Gringalla zębami, wziął kapelusz i wyszedł.
Fields z uniesionymi brwiami spoglądał na swego
przełożonego.
Gringall wzruszył ramionami.
– To zabawne – powiedział. – Można mówić o tym
facecie, co kto chce, ale ja go za każdym razem lubię coraz
bardziej. Coś w nim jest... choćby i sama bezczelność!
Fields przytaknął.
– Czy dać mu opiekuna? – zapytał. – Może znów
wybierze się na wycieczkę. Chyba teraz nie chciałby go pan
zgubić!
Gringall spojrzał na Fielda i uśmiechnął się.
– Zły z ciebie psycholog, Fields – powiedział. –
Callaghan aż za dobrze wie, że ja wiem, że to on podrzucił
kapelusz. Aż za dobrze wie, że ja wiem, że to on dostał się
kostnicy na Ensell Street i wykradł testament nieboszczykowi
z zegarka. On wie, że ja wiem i wie, co się z nim stanie,
gdyby jeszcze raz próbował tak ze mną zagrać.
Wstał i przeciągnął się.
– Callaghan ma główkę – powiedział. – A ja pozwolę
mu się tą główką posługiwać.
Była dziesiąta wieczór.
Callaghan wszedł do budki na Russell Square i
zatelefonował do Freda Mazina, pilnującego biura na
Chancery Lane.
– Cześć, Fred – powiedział. – Tu Callaghan. Ma do
mnie przyjść niejaki Jeremy Meraulton. Ten facet spodziewa
się ode mnie coś dostać... pewien testament, który mu
obiecałem skombinować. To jest twardy zawodnik i potrafi
być nadzwyczaj przykry. Otóż jeżeli się pojawi, każ mu
zaczekać. Powiedz, że to ja prosiłem, aby zaczekał na mój
184
powrót. Powiedz mu, że jeśli zaczeka, to ja mu przyniosę dziś
wieczór testament, jak obiecałem. Na razie!
Odczekał chwilę i zadzwonił do Darkiego.
– Mówi Callaghan. Obniuchałeś to biuro Paula
Meraultona tu w pobliżu na 22 Greeneagle Street?
– Tak jest, szefie – powiedział Darkie. – Obadałem je,
ale nic z tego. Front wychodzi prosto na ulicę, a tylne wyjście
jest zupełnie na oczach, na wprost domów na Mervyn Street,
więc nie da się zrobić. W budynku jest dwóch strażników
nocnych i wszystkie biura mają drzwi wychodzące na
korytarz i specjalne zamki. Masz taką akurat szansę dostać
się tam bez draki, jak podskoczyć do nieba. Kapujesz?
– Owszem – powiedział Callaghan. – W porządku.
Masz adres Paula Meraultona?
– Mam – odrzekł Darkie. – Mieszka niedaleko od
biura. Melleville Apartments na Glasbury Street. Telefon:
Museum 88976 i przeważnie można go tam zastać. Rzadko
kiedy wychodzi.
– Dobra jest, Darkie – rzekł Callaghan. – Siedź na
miejscu. Pewnie będę cię potrzebował jeszcze tej nocy.
Powiesił słuchawkę, wyszedł z budki, zapaliwszy
papierosa stał na chodniku i chwilę się zastanawiał. Potem
wszedł z powrotem do kabiny i wykręcił numer Museum
88976. Spytał o pana Paula Meraultona.
Po kilku minutach usłyszał głos. Szorstki i ostry:
bardzo opanowany głos, pomyślał Callaghan.
– Czy pan Paul Meraulton? – zapytał. – Dobry
wieczór. Wątpię, czy moje nazwisko panu coś powie:
nazywam się Callaghan, z Biura Śledczego Callaghana.
Przykro mi, że pana fatyguję, panie Meraulton, ale chciałbym
za pięć minut spotkać się z panem w pańskim biurze przy
Greeneagle Street. A żebyśmy nie tracili czasu na
185
telefoniczne dyskusje, od razu powiem panu to i owo.
Po pierwsze: gra skończona. Wszystko się rypło i
najlepsze, co pan może zrobić, to ulotnić się z tego kraju
najprędzej, jak tylko się da. No cóż, może nie jest to takie
łatwe dla kogoś, kto jest całkowicie spłukany; ale jeśli pan
chce dostać na rączkę tysiąc funtów i raz dwa zwinąć
manatki, to może się panu uda; pod warunkiem, że zrobi pan
to, co powiem.
Nastąpiło długie milczenie.
– A właściwie co miałbym zrobić? – odezwał się
wreszcie głos.
– Właśnie mówię. Natychmiast udać się do swego
biura na Greeneagle Street – rzekł Callaghan. – Ja też tam
przyjdę. Chcę obejrzeć księgi rachunkowe tych śmiesznych
towarzystw, które wy, chłopaki Meraultonowie, prowadzicie
we czwórkę. Potem odbędziemy sobie małą rozmówkę i
jeżeli okaże się pan rozsądny, to jeszcze może się panu upiec.
Więc... na co się pan decyduje?
Znów milczenie. Wreszcie Meraulton się odezwał:
– Cóż, na początek wybiorę się na Greeneagle Street i
rzucę na pana okiem, panie Callaghan. I jak trochę
porozmawiamy, to zobaczę, czy będziemy mogli ubić jakiś
interes.
Callaghan się obszczerzył.
– Główka pracuje – powiedział. – Do zobaczenia.
Paul Meraulton siedział za biurkiem przed otwartą kasą
pancerną. Miał przed sobą z tuzin rozłożonych ksiąg
rachunkowych. Przez szerokość niedużego pokoju patrzył na
Callaghana, który siedział w rogu i zapalał sobie papierosa.
Meraulton przesunął językiem po zaschłych wargach.
186
Twarz miał ściągniętą i bębnił jednym palcem po brzegu
biurka.
Był przestraszony.
– Jak pan na to wpadł? – zapytał.
Wskazał gestem na księgi rachunkowe.
– Po prostu dodałem dwa i dwa, nie robiąc z tego
pięciu – odparł Callaghan. – Poleciłem jednemu z kumpli,
żeby pana sprawdził i okazało się, że spędza pan sporo czasu
w Somerset House; że zarabia pan około sześciu funtów na
tydzień, a wydaje sześćdziesiąt.
No cóż, tam nie przesiaduje się bez powodu, prawda?
Archiwum Akt w Somerset House oznacza jakieś interesy w
spółkach, zwłaszcza że pan chodził do Rejestru Towarzystw.
Więc postanowiłem sprawdzić, czy któryś z was nie jest
zamieszany w jakieś spółki: i z tego sprawdzania wynikło, że
owszem, i to wszyscy czterej: jako jedyni udziałowcy w
czterech starych towarzystwach, któreście wykupili i znowu
puścili w ruch.
Więc zadałem sobie pytanie: po co? i odpowiedź była
dziecinnie prosta.
Callaghan wciągnął pełne płuca dymu, wydmuchnął go
jak zwykle najpierw przez jedno nozdrze, a potem przez
drugie.
– To był sprytny pomysł, Paul, muszę przyznać.
Wszyscy czterej orientowaliście się doskonale, że starego
Augusta Meraultona mdli na wasz widok; że nigdy w życiu
nie da wam powąchać swojej forsy; jak również
wiedzieliście, że kapnie wam trochę pieniędzy ze spadku po
nim, oczywiście pod warunkiem, że nie zmieni testamentu;
więc wpadliście na pomysł z tymi spółkami. Kryjąc się pod
ich szyldem mogliście doić pieniądze z Meraulton Estates,
ponieważ stary August Meraulton myślał, że pożycza je
187
czterem autentycznym towarzystwom handlowym. Biedny
stary grzdyl nie domyślał się, że pożycza forsę po prostu
czwórce chłopaków Meraultonów, których wolałby ujrzeć w
piekle niż świadomie pożyczyć im złamanego pensa!
Wydmuchnął kółko dymu, przyglądał mu się, jak
żegluje przez pokój.
– Staruszek myślał, że te wasze lipne towarzystwa są
bez zarzutu. Kiedy jego forsa odpływała, widział, jak za to
napływają wasze fikcyjne obligacje i akcje udziałowe.
Chciałem obejrzeć wasze księgi tylko po to, żeby się
upewnić, i teraz już się upewniłem.
Wzruszył wyraziście ramionami.
Paul Meraulton podniósł się z krzesła. Stał i patrzył na
Callaghana.
– Pan wie aż za dużo jak na mój gust – powiedział.
Wątły uśmiech błąkał mu się po wargach. – Co pan wie
oprócz tego?
Callaghan spojrzał na niego. Jego usta przybrały wyraz
bardzo bliski szyderstwa.
– Wiem z grubsza biorąc wszystko, co można wiedzieć
– odparł. – Wystarczy, żeby zapewnić panu odosobnienie na
dłuższy przeciąg czasu.
Meraulton podszedł do okna i wyjrzał na cichą ulicę.
– Czy pan mówił mi przez telefon coś o ulotnieniu się?
– powiedział. – I że mógłbym dostać na rękę tysiąc funtów?
– Nie mówiłem tego na wiatr – wyszczerzył się
Callaghan. – Ma pan tutaj maszynę do pisania?
Meraulton kiwnął głową.
– W porządku – powiedział Callaghan. – Niech pan
podejdzie i usiądzie do niej. Wystuka pan kompletne
przyznanie się do winy i podpisze je. Kiedy pan to zrobi,
wręczę panu tysiąc funtów gotówką i może pan stąd pryskać
188
najszybciej, jak pan potrafi. Ja na pańskim miejscu złapałbym
jakiś statek do Argentyny albo na wyspy greckie. Mówiono
mi, że to są dwa miejsca, z których ekstradycję nadzwyczaj
trudno uzyskać.
– A skąd mam wiedzieć, że pan mówi prawdę? –
wymamrotał Meraulton. – Skąd pewność, że pan mi da te
pieniądze?
– Znikąd – stwierdził Callaghan. – Musi pan
zaryzykować. Ale jeśli pan zaraz nie siądzie do roboty, to ja
dzwonię do mego przyjaciela, inspektora Gringalla ze
Scotland Yardu, i za jakąś godzinę znajdzie się pan w
przyjemnej celi w Brixton. Co pan wybiera?
Meraulton zawahał się na chwilę. Następnie podszedł
do maszyny, zdjął blaszaną pokrywę i wkręcił papier.
– Co mam napisać? – spytał. – Jak zacząć?
Callaghan wstał. Zęby miał wyszczerzone w uśmiechu.
Podszedł i stanął za Meraultonem.
– Ja podyktuję – powiedział – a pan tylko pisze. Więc
tak... „Niniejsze zeznanie napisałem z własnej i
nieprzymuszonej woli ja, Paul Meraulton...”
Głos Callaghana płynął dalej, a palce Meraultona
stukały po klawiszach maszyny, aż rzecz dobiegła końca.
Callaghan wyjął wieczne pióro.
– Proszę podpisać tu na dole – powiedział. – I postawić
datę.
Patrzył, jak Meraulton wypełnia jego polecenie, a
potem wyjąwszy mu pióro z palców, dopisał pod spodem:
„Byłem świadkiem przy spisywaniu powyższego, P. R.
Callaghan, Biuro Śledcze Callaghana.”
Złożył zapisane arkusze, schował je do kieszeni,
następnie wyjął paczkę papierosów. Poczęstował Meraultona,
sam także wziął.
189
– Chyba przyda się panu – powiedział.
Schował papierosy i wyjął plik banknotów. Odliczał je,
aż na rogu biurka urósł mały stosik wartości tysiąca funtów.
Pozostałe sto osiemdziesiąt schował do kieszeni.
– Pańska forsa – powiedział. – A teraz niech się pan
zmywa jak najprędzej, jeśli ma pan głowę na karku.
Meraulton zgarnął pieniądze.
– Zachowa pan to dla siebie przez kilka godzin? –
poprosił.
Callaghan się wyszczerzył.
– Pan jesteś kawał drania, Meraulton – odparł. – A ja
nie wchodzę w układy z draniami, przynajmniej jeśli nie
muszę! Bierz pan nogi za pas, póki można. Może pana złapią,
a może nie. Pańskie ryzyko.
Była za kwadrans dwunasta.
W połowie schodów, wiodących do biura na Chancery
Lane, Callaghan się zakaszlał. Wspinając się dalej
przepowiedział sobie jak zwykle ten stary kawałek o tym, że
będzie musiał ograniczyć palenie do pięćdziesięciu sztuk
dziennie.
Fred Mazin był w pierwszym pokoju. Po jego
przeciwnej stronie siedział czytając gazetę Jeremy Meraulton.
– Zjeżdżaj, Fred – powiedział Callaghan. – Ja załatwię
pana Meraultona. Jeszcze słówko: jutro nie musisz tu
przychodzić. Na razie nie będę cię potrzebował.
– O kej – rzekł Fred Mazin.
Wziął kapelusz, pozbierał swoją prasę wyścigową i
formularze gonitw i zniknął.
Callaghan patrzył na gościa. Szczerzył zęby w
uśmiechu.
190
– Proszę do gabinetu – powiedział.
Otworzył drzwi z klucza, wszedł do środka, zapalił
światło. Potem usiadł przy biurku.
Jeremy stał w przejściu. Usta mu drgały. Wyglądał
groźnie.
– Nie zamierzam się z tobą wykłócać – powiedział. –
Muszę przyznać, że nabrałem dla ciebie troszkę respektu,
Callaghan. Zeszłej nocy wyszedłeś ze mną na swoje i nawet
ci się szczęśliwie upiekło.
Callaghan ciągle się wyszczerzał.
– Owszem – rzekł po prostu. – Miałem świńskie
szczęście. A jeszcze większe, że złapałem na szosie
ciężarówkę, która mnie podrzuciła do Londynu, bo pewnie
bym się wlókł do tej pory.
Zapalił papierosa.
– Dobra – powiedział. – Czego chcesz? Dostać z
powrotem forsę czy testament?
– Testament – odparł Jeremy. – Forsę ci obiecałem,
więc ją trzymaj. Jeżeli masz testament, to go dawaj. Jeżeli nie
masz, to zrobię z ciebie marmoladę.
– Nie gadaj – powiedział Callaghan.
Rozparł się w fotelu, rozkoszując się sytuacją. Trwał
tak przez kilka sekund.
– Wyświadczę ci kolosalną przysługę, Jeremy – rzekł
wreszcie. – Dam ci nie tylko testament, ale dam ci prócz tego
radę, która ci się cholernie przyda!
Otworzył przed sobą szufladę, pogrzebał w rogu i
wydostał kawałek złotawej przebitki, na którym August
Meraulton spisał swoją ostatnią wolę.
Rzucił mu ją przez biurko.
– Zerknij no i sam się przekonaj, że podpis staruszka
jest prawdziwy jak złoto – powiedział. – No jak,
191
zadowolony?
Jeremy obejrzał dokument.
– Najzupełniej – powiedział.
Uśmiechnął się z lekka.
– W porządku – rzekł Callaghan. – Teraz ja ci powiem,
co myślisz. Myślisz, że pozostaje ci tylko zniszczyć ten
testament i wszystko będzie cacy, bo na podstawie
wcześniejszego testamentu wszyscy dostaniecie po równej
doli. Otóż jeżeli tak uważasz, to się grubo mylisz. Ten
testament nie jest dla nikogo wart złamanego grosza. Zauważ,
ja nie mówię, że to nie jest prawdziwy testament Augusta
Meraultona. Mówię tylko, że nie ma żadnej różnicy, czy go
zniszczysz, czy nie!
Jeremy ciągle się uśmiechał. Trzymał arkusik przebitki
w dwóch palcach. Drugą dłonią wyjął zapalniczkę. Przytknął
płomyk do testamentu Augusta Meraultona i patrzył, jak się
spala. Kiedy było po wszystkim, spojrzał na Callaghana.
– Załatwione – powiedział. – Zdaje się, że coś
mówiłeś, Callaghan?
Callaghan zapalił papierosa.
– Powiem ci coś, czego nikt inny nie wie – podjął.
Będziesz miał o czym rozmyślać i poczujesz się, jak nikt się
w życiu nie poczuł. Uważaj: wszyscy, policja i ty, i cała
reszta waszej bandy, i prawdopodobnie każdy człowiek w
tym kraju, kto tylko zadał sobie trud czytania gazet: wszyscy
wbiliście sobie w głowę, że August Meraulton został
ukatrupiony przez kogoś, kto chciał dostać do rączki
testament.
Otóż ja wiem, że nie! A wiem dlatego, że to ja
dostałem się do trupiarni na Ensell Street i wyjąłem mu ten
testament z zegarka.
I stąd wiem – ciągnął – że Augusta zabito nie po to,
192
żeby zabrać testament. Gdyby go zamordowano w tym celu,
to przecież testament by mu zabrano. Nie zostawiono by go
dla mnie. Zastanów się nad tym, Jeremy. Staruszek leżał
sobie na Lincoln’s Inn Fields prawie całą godzinę po tym, jak
go zamordowano i przez cały czas miał przy sobie testament,
a morderca nawet nie pofatygował się, żeby go zabrać!
Jeremy wpatrywał się przez biurko w Callaghana.
Oczy wychodziły mu z orbit. Jego wielkie dłonie drgały
kurczowo.
Callaghan zaczął się śmiać.
– Przez cały czas, jak te twoje parszywe zbiry mnie
tłukły, pocieszałem się myślą, że jednak to ja z ciebie będę
śmiał się ostatni – powiedział.
Wstał i wyszedł zza biurka.
– Ty podobno masz olej w głowie, Jeremy –
przemówił. – I zdawało mi się, że ta Mayola też go posiada.
A jednak mieliście mnie za takiego jołopa? że sam wlezę ci w
paszczę w tych „Kartach na Stół” i tam będę ubijał interes,
skoro mogłem to załatwić przez telefon... gdybym nie miał
ważnego powodu?
Jeremy schował ręce do kieszeni.
– No, jaki to był powód? – zapytał.
– Po prostu chciałem zobaczyć, do czego się
posuniesz, ażeby dostać w łapy ten testament, który właśnie
spaliłeś – odrzekł Callaghan. – Chciałem się przekonać, czy
maczałeś palce w zabójstwie starego Meraultona. Teraz już
wiem, że nie.
Może wciąż nie chwytasz. Może ci jaśniej
wytłumaczyć? Uważaj: zabójca Augusta Meraultona nie
zadał sobie trudu, żeby zabrać jego testament, ponieważ
wiedział, że nic mu z tego nie przyjdzie. Gdybyś ty był
zamieszany w tę mokrą robotę, też byś to wiedział. Fakt, że
193
zadałeś sobie tyle fatygi, aby dostać testament, najpierw dając
mi w tym celu wycisk, a potem buląc forsę, żebym ja
spróbował ci to załatwić, przekonał mnie, że nie miałeś
bladego pojęcia o tym morderstwie.
I właśnie to chciałem wiedzieć!
Callaghan sięgnął po kapelusz.
– Á propos – rzucił – jeszcze coś, co może cię
zainteresować. Paul cię zasypał. Wypaplał wszystko o tym
szwindlu z lipnymi przedsiębiorstwami, na które nabieraliście
starego Augusta, i sam prysnął. Ktoś mi o tym doniósł dziś w
nocy. Więc wygląda na to, że leżysz, co, Jeremy?
Jeremy nie odpowiedział. Wziął kapelusz. Wpatrywał
się w Callaghana.
– Na twoim miejscu – rzekł Callaghan – pobiegłbym
raz dwa obgadać z twoją przyjaciółką Mayolą, co robić.
Wygląda na to, że życie zaczyna dawać w kość czterem
chłopakom Meraultonom, nieprawdaż?
Jeremy ciągle milczał. Odwrócił się na pięcie i wyszedł
z biura. Callaghan słuchał jego kroków, kiedy Jeremy
schodził po schodach.
Callaghan odczekał parę minut. Następnie podszedł do
drzwi i zamknął je na klucz. Potem wyjął z kieszeni pół
tuzina gęsto zapisanych arkuszy, stanowiących plon jego
pracy od momentu, gdy po południu wyszedł od Gringalla, do
momentu, kiedy zadzwonił do Darkiego.
Złożył te arkusze, spiął je i razem z zeznaniem Paula
Meraultona włożył je do grubej koperty, którą wyjął z
szuflady. Zaadresował tę kopertę do inspektora śledczego
Gringalla w Scotland Yardzie. Schował wszystko do
wewnętrznej kieszeni marynarki, zgasił światło, zamknął za
sobą drzwi biura, przekręcił klucz i zszedł po schodach.
Ciągle szczerzył zęby w uśmiechu.
194
ROZDZIAŁ 12
Aż do porwania włącznie
Callaghan skręcił w Chancery Lane i ruszył w stronę
Holbornu. Zaczęło padać, więc postawił kołnierz u płaszcza i
trzymał się blisko domów, zasłaniających go od wiatru.
Idąc tak zaczął myśleć o nocy, kiedy rozpoczęła się
sprawa Meraultona. Wtedy też lało. Pogrążył się w myślach o
deszczu i zaklął z cicha, uświadamiając sobie, przez ile tych
nocy będzie chodził tam i z powrotem po Chancery Lane, do
biura i z biura, prowadząc jakąś sprawę albo uganiając się za
nią, wręczając komuś pięć funtów łapówki albo rozglądając
się, jak by tu samemu zarobić tego piątaka.
Stwierdził z czymś na kształt zaskoczenia, że ma po
gardło zawodu prywatnego detektywa. Chciało mu się rzygać
na myśl o Biurze Śledczym Callaghana. A także chciało mu
się rzygać na myśl o samym sobie, niejakim Callaghanie.
Być prywatnym detektywem... to się nigdy nie kończy.
Co się z takimi dzieje, kiedy się postarzeją? kiedy są już za
bardzo zmęczeni, żeby się uganiać po mieście wyciągając z
kłopotów podstarzałe damy i jegomościów, węsząc, gadając z
wszelakim ludzkim parszystwem, z prawie łotrami, z
zupełnymi łotrami, z tymi wszystkimi, którzy składają się na
dosyć niezwykłą panoramę życia prywatnego detektywa.
Oczywiście niektórym udaje się wyjść z tego w dużym
stylu. Na przykład taki Pinkerton. Temu się powiodło! Ma w
Stanach wielką organizację na skalę całego kraju, gdzie
prywatny detektyw o dobrej reputacji coś znaczy.
195
Albo taki William J. Burns.
Grzebiąc za nieodzownym papierosem Callaghan
zastanowił się, dlaczego, u diabła, zaczął rozmyślać o
prywatnych detektywach, którym się powiodło. Można by
postawić całą herbatę Chin przeciw zgniłemu jajku, że on
sam nigdy nie będzie do nich należał. Dla niego szczyt
osiągnięć to jakoś „radzić sobie”. Jeżeli sobie jakoś radzisz,
to idzie ci wcale nie najgorzej! mawiali niektórzy. Ale któżby
się tym, u diabła, zadowolił?
Jego palce szukając zapałek natrafiły w kieszeni spodni
na zwitek banknotów: sto osiemdziesiąt funtów. Cholernie
wielka suma, nieprawdaż? Tak i owak wyciągnął ze sprawy
Meraultona 1180 funtów i mógł ich nie wypuszczać; mógł
pójść na rękę Gringallowi i tyle. Tymczasem on rzucił cały
tysiączek Paulowi, ponieważ było to wskazane dla dobra
sprawy i – prawdę mówiąc – konieczne.
Darkie za swoją robotę musi dostać jeszcze
osiemdziesiąt i chłopakom też się należy: Fredowi Mazinowi
i innym, którzy mu pomagali. Kiedy już odwali tę robotę,
będzie dobrze, jeśli mu zostanie na czysto pięćdziesiąt
funtów.
Ale wiedział, czemu prowadzi tę sprawę tak, a nie
inaczej. Tylko nie bardzo mu się chciało przyznać, że wpadł
po uszy w kobietę. Takie jak Cynthis Meraulton nie co dzień
stają na drodze Slimów Callaghanów. Wpadł jak śliwka, od
pierwszego wejrzenia. Miała w sobie wszystko, co mogło mu
się podobać w kobiecie i zapewne wiele innych rzeczy,
których nie znał i nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić.
Wzruszył ramionami.
Skręcił z Holbornu w wąską uliczkę, dotarł nią do
mrocznego zaułka, w który zagłębił się i zastukał do
rozchwierutanych drzwi na samym końcu. Po minucie drzwi
196
się uchyliły i wyjrzała czyjaś bardzo stara i pomarszczona
twarz.
– Hej, Slim – powiedział jej właściciel. – Co słychać?
Potrzebujesz czegoś?
Callaghan się wyszczerzył.
– Chyba nie sądziłeś, Dziaduniu, że przyjdę zapytać,
która godzina? – odparł. – Daj mi jedną z tych buteleczek z
kropelkami na szybki sen, a ja ci dam funta.
Stary skrzywił oblicze.
– Zwykle dostaję piątaka, Slim – powiedział. – Teraz
takie czasy, że z funtem wiele nie zwojujesz.
– Ja płacę funta – oświadczył Callaghan. – I żeby nie
za mocne. Chcę użyć ich na chusteczce.
– No dobrze – ustąpił Dziadunio. – Zrobię to dla
ciebie, Slim, ale dla kogo innego bym nie zrobił. Jak długo
ma działać?
– Ze dwie godziny – powiedział Callaghan.
– To znaczy chloroform – rzekł Dziadunio. – Ta
mieszanka z eterem ci się nie nada, jeśli to ma być na dwie
godziny. Zaczekaj, przyniosę buteleczkę.
Callaghan czekał paląc papierosa, postukując nogą o
stopień.
Za pięć minut Dziadunio wrócił z buteleczką.
Callaghan zapłacił mu funta, powiedział dobranoc i
powędrował do garażu na Lamb’s Conduit Street.
Uregulował rachunek, wynoszący niecałe cztery funty, bo za
tyle mu zatrzymano samochód, i wszedł z powrotem w jego
posiadanie, obrzuciwszy ten zabytek spojrzeniem pełnym
cynizmu. Była to landara z 1929 roku, z oponami zdartymi na
gładko i z chroniczną zadyszką.
Wsiadł i popatrzył na zegarek. Była za kwadrans
pierwsza.
197
Ruszył ku zachodniej części miasta.
Callaghan stał na środku pokoju i patrzył na Cynthis
Meraulton. Przyglądał się jej z tą samą łagodną aprobatą, co
w noc ich pierwszego spotkania.
Usiadła po drugiej stronie kominka. Miała na sobie
obcisłą suknię z krepdeszynu, czarne atłasowe czółenka i
beżowe pończochy. Callaghan pomyślał, że za każdym
razem, kiedy ją widzi, jest chłodniejsza i bardziej upragniona.
Pod ścianą piętrzyły się dwie już spakowane walizki.
Obok leżał czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem, mały
kapelusik i rękawiczki.
Callaghan uśmiechnął się przepraszająco. Jego palce w
kieszeni płaszcza obracały buteleczkę chloroformu, bawiły
się spoczywającą przy niej chusteczką z zawiniętym w nią
tamponem z waty.
– Ciągle muszę panią za coś przepraszać – powiedział,
szczerząc zęby w wesołym uśmiechu – wiem o tym! Ale co
robić, już taki mój zawód. Nie zawsze tak się w nim układa,
jak by się chciało.
Spojrzała mu prosto w oczy.
– Panie Callaghan – powiedziała – sądzę, że jest pan
kłamcą, i to lichym. Miał mi pan dzisiaj wieczorem
przyprowadzić Williego. To było kłamstwo. Mówił pan, że
Willie jest czy był w Edynburgu. To również było kłamstwo.
Callaghan wzruszył ramionami.
– Proszę pani, jedno kłamstwo bywa czasem warte
drugiego – powiedział. – Ale skąd się pani dowiedziała o
Williem?
– Dzwonił do mnie dzisiaj wieczorem – odparła. –
Powiedział mi, że pan go prosił, aby nie kontaktował się ze
198
mną, ale on się, rzecz jasna, niepokoił. Gdyby nie pan i
pańskie nie ustające gierki, już dawno by tutaj przyszedł.
– To pięknie – rzekł cicho Callaghan. – A skąd
wiedział, że pani jest tutaj? Zresztą chyba mogę na to sam
odpowiedzieć. Stawiam funta, że Gringall mu powiedział!
Wyglądała na zaskoczoną. Jej badawczy wzrok spoczął
na nim z mieszaniną zaciekawienia i pogardy.
– Gringall – powtórzyła. – Czy to nie ten prowadzący
sprawę policjant? Czy nie z jego powodu pan mnie tu
ściągnął, żeby nie mógł mnie znaleźć? Więc jak on mógł
powiedzieć Williemu?
– Gringall już od pewnego czasu wie, że pani tu
przebywa – rzekł Callaghan. – Ale na razie przymknął oko.
Wie, że może panią zgarnąć, kiedy zechce. Bo Gringall nie
jest głupi.
Odpowiedziała spokojnie:
– I ja tak sądzę. Ani on nie jest głupi, ani pan. Zdaje mi
się, że jedyni głupcy w tym wszystkim to ja i Willie... i może
Bellamy, ten biedny, zapijaczony, zniszczony przez narkotyki
Bellamy, na którego pan ściągnął hańbę aresztowania tylko
po to, aby zdobyć jeszcze trochę pieniędzy. Zdaje się, że pan
nieźle zarobił na rodzinie Meraultonów, panie Callaghan.
Callaghan się uśmiechnął.
– Nie najgorzej – powiedział. – Kiedy doprowadzę to
do końca, będę całkiem zamożnym człowiekiem. Widzi pani,
jeszcze nie przedstawiłem końcowego rachunku. Ale małe
pytanko: skąd pani się dowiedziała o Bellamym? Czy on też
się rozgadał?
– A czego się pan spodziewał? – rzuciła pogardliwie. –
Aresztowany pod pretekstem, za którym kryło się, o czym on
wiedział, ciężkie podejrzenie o morderstwo, Bellamy
oczywiście mówił, co mógł, żeby się ratować. Był zmuszony
199
opowiedzieć o mnie, przerzucić na mnie podejrzenie, żeby
odzyskać wolność.
– Być może – powiedział Callaghan. – Jednakże pani
chyba sobie uświadamia...
– Uświadamiam sobie, że jest pan z gruntu nieuczciwy
– odparła. – Uświadamiam sobie, że wykorzystał pan
wszelkie kłopoty, jakie na nas się zwaliły – nie wyłączając
śmierci Augusta Meraultona – dla zdobycia pieniędzy i
jeszcze raz pieniędzy. W celu przeprowadzania swoich
machinacji nie wahał się pan czynić, bez żadnych skrupułów,
wszystkiego, co tylko służyło pańskim interesom. A więc,
panie Callaghan, to jest koniec. Pański drobny występ się
skończył.
Callaghan znów się uśmiechnął. Był to uśmiech
spokojny, z lekka protekcjonalny, mogący do furii
doprowadzić.
– A skądże – odparł. – Diabła tam się skończył! Mój
drobny występ jeszcze się cholernie przeciągnie. I chciałbym
szanownej pani coś powiedzieć, dopóki tkwię w tym
wszystkim. Pani wygląda na okrutnie zadowoloną z siebie.
Też możliwe, że pani się nad sobą strasznie lituje i nawet
uważa się za piekielnie skrzywdzoną, tylko przez to, że nie
dano jej plątać się pod nogami i widywać się z przyjacielem.
No... pomyślałby kto!
Chyba nawet nie przyszło pani do głowy, że zjawiając
się u mnie wtedy po raz pierwszy zaczęła pani coś, co trzeba
doprowadzić do końca, choćbym miał siedzieć pani na karku
i pilnować. Ja nie prosiłem, żeby pani przyszła do Biura
Śledczego Callaghana, prawda? Zrobiła to pani dbając o swój
interes. Tylko dlaczego, do wszystkich diabłów, nie zostałem
poinformowany, że jest pani białą jak lilia i niewinną istotą
bez krzty rozumu?
200
To mi proszę powiedzieć!
Callaghan przerwał i zapalił papierosa.
– Musi pani sobie raz wreszcie uświadomić, że nie
jestem przyzwyczajony, aby mnie nachodziły w biurze, po
nocach, jakieś całkiem niewinne dziewczątka – powiedział. –
Zawsze wydawało mi się, że jeśli dziewczę jest aż tak
niewinne, to nie ma u mnie nic do roboty.
Wypuścił z wolna dym przez jedno nozdrze. Nie
spuszczał oczu z jej twarzy. Siedziała jak skamieniała, bez
głosu.
– Tylko jednej rzeczy nie przewidziałem – podjął. –
Nie sądziłem, że jakaś kobieta może być tak pozbawiona
mózgu jak pani. Gdybym coś podobnego przypuszczał, to
nigdy nie dałbym się wrobić w taki pasztet, w jaki się
wpakowałem dla pani: i od tej pory nic, tylko się zwijam,
żeby jakoś się z tego wygrzebać.
– Rozumiem – rzekła powoli i z goryczą. – Więc pan
ciągle myśli tylko o panu Callaghanie. Nie znosiłam pana od
pierwszego wejrzenia, żywiłam jednak wątłą nadzieję, że
będzie pan miał jedną zaletę: lojalność. Widać i w tym
punkcie się pomyliłam.
– Może tak, a może nie – odparł Callaghan. Wargi
skrzywił mu cyniczny uśmieszek. – Ale na ten temat nie
zamierzam z panią tutaj i teraz dyskutować. Po prostu mówię
pani, że to cholerne struganie idioty w moim biurze
poskutkowało i w przekonaniu, że istotnie ma pani czego się
bać, zacząłem dla pani fabrykować lipne alibi i od razu
wrobiłem się na całego.
No dobrze. I tak od rzemyczka do koniczka. Ponieważ
klecę to fałszywe alibi, więc Gringall dorywa mnie, zanim
jeszcze zdążyłem coś tak naprawdę zdziałać, i muszę się
plątać w coś nowego. Musiałem zyskać na czasie, więc
201
wyczyniam te siupy z Bellamym i podrzucam fałszywy
dowód, żeby mieli go za co przymknąć. Tak to było: i
gdybym jutro znalazł się w podobnej sytuacji, zrobiłbym to
samo.
– Nie wątpię, panie Callaghan – powiedziała. – I nie
wątpię, że użyłby pan tych samych metod w stosunku do
każdego, z kogo chciałby pan wydusić trochę pieniędzy.
Nawet gdybym uwierzyła, że musiał pan skierować
podejrzenia na Bellamego, nie zmieniłoby to mego
przekonania, że wstrętne i podłe było wyciąganie od niego
tych pieniędzy pod fałszywym pozorem, że będzie go pan
ochraniał, kiedy właśnie zaaranżował pan wszystko w ten
sposób, żeby nic go nie mogło uchronić.
Callaghan rozłożył ręce.
– Nie przeczę, że go trochę wykantowałem –
stwierdził. – A jednak przyzna pani, że sprytnie to
urządziłem. Nie każdy potrafi być taki sprytny jak Callaghan
z Biura Śledczego Callaghana!
Stał tak i uśmiechał się do mej. Zerwała się. Dygotała z
wściekłości.
– Proszę natychmiast wyjść! – powiedziała. – Wynosić
mi się stąd, zrozumiano? Nie chcę pana więcej oglądać. Ale
zanim pan wyjdzie, uprzedzam: kiedy spotkam się z panem
Gringallem, opowiem mu wszystkie moje doświadczenia z
panem, kłamstwa, intrygi i oszustwa, które pan uprawia na
każdym, z kim się pan zetknie. Pan mi kiedyś napomknął, że
nie cieszy się zbyt dobrą reputacją w Scotland Yardzie. Otóż
kiedy usłyszą to, co ja im opowiem, ręczę panu, że ta
reputacja stanie się bez porównania gorsza. Nie zdziwiłabym
się, gdyby pan trafił do więzienia!
Stała przed kominkiem, wsparta jedną ręką o
marmurową krawędź. Wargi jej dygotały z gniewu. Z całej
202
postaci biły oburzenie i wściekłość.
Wyglądała po prostu wspaniale.
– A teraz – rzekła – proszę wyjść. Ani słowa więcej.
Jeśli pan się odezwie, zadzwonię i każę pana wyrzucić!
Callaghan znalazł w lewej kieszeni płaszcza
następnego papierosa, wyjął go i zapalił.
– Nie, szanowna pani tego nie zrobi – odparł. – Nie
zrobi, ponieważ pani udowodnię, że to jest ostatnia rzecz na
świecie, za jaką Willie mógłby panią pochwalić.
Zaciągnął się. Bacznie ją obserwował.
– Cóż, nie przepada pani za mną – podjął. – Bellamy
rozmawiał z panią i napsioczył na mnie ile wlezie, i Willie
także dzwonił, i okazało się, że zasunąłem pani kilka
bajeczek o tym, gdzie on był i dlaczegoście się nie mogli
spotkać.
Ba, wszystko to przyznaję. Może nawet przyznałbym
jeszcze coś niecoś z tego, co pani mówi, a może nie. Ale
jedno chciałbym pani powiedzieć.
Otóż widzę, że jest już pani spakowana i gotowa stąd
ruszać. Zapewne wybiera się pani do Williego. Możliwe, że
zamierzacie się jak najszybciej pobrać, ale chyba i tak zgodzi
się pani ze mną, że zanim weźmiecie ślub, powinna się pani
oczyścić z jakichkolwiek podejrzeń o współudział w
zabójstwie.
Pogardliwie uniosła głowę.
– O tym decyduje Willie – powiedziała – a on już
zadecydował.
– Aha – rzekł Callaghan. – Więc postanowił, że ożeni
się z panią nie czekając, aż sprawa się wyjaśni. No cóż, mogę
tylko powiedzieć, że nie stawia to pani w zbyt dobrym
świetle. Zdaje mi się, że pani jest prędka do mówienia
ludziom mojego pokroju, jacy to my jesteśmy nikczemni, ale
203
kiedy chodzi o własne postępowanie, to już nie jest pani taka
wybredna.
Prawie że zaniemówiła z wściekłości. Opanowała się z
trudem, przemówiła z lekkim przydechem.
– O co panu właściwie chodzi? – spytała.
– O to, że moim zdaniem Gringall jutro rano dokona
poważnego aresztowania – Callaghan zniżył głos. – I o to, że
osobą, którą on aresztuje, będzie pewna niezwykle
przystojna, a w tej chwili wściekła dama nazwiskiem Cynthis
Meraulton! i twierdzę, że jeśli pani chce poślubić Williego,
mając to w perspektywie, to na pewno nie jest pani osobą
powołaną do robienia mi uwag na temat mojego
postępowania!
Wpatrywała się w niego oszołomiona.
– Proszę posłuchać – rzekł Callaghan. – Dopiero co
powiedziałem pani, że Willie na pewno dostał pani adres od
Gringalla. Otóż Willie się widać orientuje, że Gringall
zamierza panią jutro aresztować, więc chce się zachować po
dżentelmeńsku i przedtem się z panią ożenić. Pani wie... te
bohaterskie gesty... pisze się o tym w książkach.
Cynthis nagle usiadła. Potem ukryła twarz w dłoniach.
Callaghan przyglądał się jej z poważną twarzą.
– Niech się pani sama przekona, że tym razem nie
wpuszczam pani w maliny – powiedział. – Zaraz to
udowodnię. Niech no pani posłucha...
Przeszedł przez pokój do telefonu. Nakręcając numer
odwrócił się i spojrzał na nią. Siedziała ciągle z twarzą ukrytą
w dłoniach.
Callaghan słuchał. Dolatywało go regularne buczenie.
Pomyślał, że nie byłoby dobrze, gdyby właśnie teraz Willie
znajdował się na mieście albo gdzieś, skąd nie słychać
dzwonka telefonu.
204
Ulżyło mu, gdy Willie się odezwał.
– Tu mówi Callaghan – powiedział. – Jestem w
Delvine Court u Cynthis, która mnie w tej chwili bardzo nie
lubi. Ona myśli, że ja w tej sprawie prowadziłem podwójną
grę i wodziłem za nos wszystkich, nie wyłączając pana.
Willie nie zareagował. Callaghan ciągnął:
– Musiałem jej powiedzieć, że moim zdaniem byłoby
to cholernie grupie z waszej strony: brać teraz ślub.
Powiedziałem jej właśnie, że na moje wyczucie Gringall jutro
ruszy z kopyta, że może od niej zażądać bardzo
wyczerpujących zeznań, że może ją nawet aresztować. Nie
takie cuda się zdarzały.
– Wiem – głos Williego brzmiał dość posępnie. –
Wiem o tym, Callaghan – powtórzył – mimo to, cokolwiek
się zdarzy, myślę, że najlepiej będzie zawrzeć ten ślub.
Cynthis potrzebuje teraz przyjaciela bardziej niż
kiedykolwiek. Mogę przynajmniej okazać, jak absolutne
mam do niej zaufanie.
Callaghan uśmiechnął się mile do słuchawki.
– Wiem – odrzekł. – Nawet się domyślam, co pan
czuje, ale mnie w tej chwili obchodzi co innego: jak dalece
pan do mnie ma zaufanie?
Doskonale pan wie – ciągnął – że to była dosyć ciężka
sprawa od samego początku i że wyłaziłem ze skóry, aby
rozegrać ją tak, jak pan sobie życzył: i powiadam panu, że
według mnie byłoby to czyste szaleństwo, gdybyście wy
dwoje rozpętywali teraz coś nowego, zanim trochę
uprzątniemy ten gips.
Niechaj Gringall robi, co chce, niechaj się miota i
wreszcie niech to wyprowadzi na czysto, a potem możecie się
żenić nawet codziennie, a w każdą niedzielę po dwa razy.
Willie się zawahał.
205
– Niech pan posłucha, Callaghan – powiedział. – Mam
wrażenie, że od chwili zajęcia się tą sprawą zrobił pan kilka
rzeczy trochę dziwnych, mimo to sądzę, że motywy
pańskiego działania zawsze były rzetelne... może tylko nie
powinien pan brać tych pieniędzy od Bellamego. On zrobił
istne piekło. Powiedział Gringallowi. Powiedział Cynthis.
Czy pan nie rozumie, Callaghan, że w oczach Gringalla to
podziałało tylko na jej niekorzyść? Bo powstało wrażenie,
jakby pan się przed niczym nie cofał i szedł na wszystko,
byle nie dopuścić go do niej.
Uświadomiwszy to sobie powiedziałem Gringallowi,
gdzie ona jest. Bo zrozumiałem, że dalsze wymykanie się nic
nie da.
Ale jutro rano bierzemy ślub. Zdecydowaliśmy się na
to. Cokolwiek ma się zdarzyć, wszystko będziemy znosili we
dwoje.
Callaghan ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Niech i tak będzie, Willie – powiedział. – Skoroście
oboje tak postanowili, to szczęśliwej drogi. Ale pozwólcie, że
jeszcze wam coś podsunę. Weźcie ten ślub od razu, jak tylko
z rana otworzą urząd stanu cywilnego. Dlatego to
podkreślam, bo Gringall może wziąć na kieł i wykonać jakieś
posunięcie jeszcze tej nocy albo jutro z samego rana.
Poszukał w kieszeni papierosa.
– Skoroście postanowili to zrobić, w takim razie nie
zaszkodziłoby, żeby Cynthis od razu pojechała do pana –
ciągnął. – Jestem tu samochodem, to bym ją podwiózł.
Zresztą i tak muszę z panem pogadać. Jest kilka rzeczy, które
trzeba przedyskutować. Może by pan zamienił parę słów
przez telefon ze swoją panią i zapewnił ją, że może z pełnym
zaufaniem wybrać się ze mną w podróż do pańskiego
mieszkania.
206
Willie zaśmiał się z cicha.
– Niech ją pan poprosi do telefonu – rzekł. – Ale nic
dziwnego, Callaghan, że ona panu trochę nie ufa. Zakochane
kobiety zawsze są przewrażliwione. Według mnie starał się
pan robić jak najlepiej i tak jej powiem.
– Dzięki – odrzekł Callaghan. – Już ją proszę.
Podał dziewczynie słuchawkę.
– Willie chce z panią mówić – powiedział.
Sam podszedł do kominka, stanął tam, przypatrując się
jej i myśląc.
Rozmawiała z Williem. Po minucie odłożyła
słuchawkę.
– Może byłam troszkę niesprawiedliwa – przyznała. –
Ale większość tego, co mówiłam, to szczera prawda.
Callaghan wzruszył ramionami. Jego szeroki uśmiech
był rozbawiony, ale oczy gniewne.
– Czy warto o tym mówić? – spytał. – Odtąd już nie
będę się narzucał. Willie będzie pani doglądać.
Podszedł do walizek, sięgnął po jej płaszcz i podał go
jej, a potem rękawiczki.
Gdy pomagał jej się ubrać, doleciał go nagle zapach jej
perfum. Skrzywił troszkę nos i uśmiechnął się nieznacznym,
pogardliwym uśmieszkiem. Potem schylił się po walizki i
wyszedł przodem na korytarz.
Zabytkowy samochód Callaghana zaczął się dziwnie
zachowywać, kiedy dotarli w okolice Hyde Park Corner.
Kaszlał, turkotał i sapał. Raz i drugi, zdławiony chyłkiem
przez Callaghana, jak gdyby chciał utknąć na dobre.
Cynthis Meraulton wcale się nie odzywała. Siedziała
obok i patrzyła przed siebie. Czuł instynktownie, że ona
207
chciałaby coś powiedzieć, ale jej nie wychodzi.
Minęli sygnały świetlne na Hyde Park Corner.
Callaghan powinien był skręcić w Park Lane, ale nie skręcił.
Pojechał prosto.
Spojrzała na niego w półmroku.
– Przejechał pan zakręt – powiedziała. – Trzeba było
skręcić w Park Lane.
Wydał okrzyk irytacji.
– Rzeczywiście – odparł. – Widać się zamyśliłem. Nic
wielkiego, skręcimy w Down Street.
Po chwili rzeczywiście skręcił w mroczne zakamarki
Down Street. W trzech czwartych jej długości jest mały,
ciemny pasaż. Callaghan wjechał tam zręcznie i wyłączył
zapłon.
– Co to ma znaczyć? – spytała. – Znów pan coś
wymyślił? Jakaś nowa, sprytna intryga, którą pan Callaghan
opracował po drodze? Proszę jechać do mieszkania Williego
albo wysiadam!
Callaghan się uśmiechnął. Jego prawa dłoń
manipulowała w kieszeni.
– Niech szanowna pani posłucha – rzekł. –
Powiedziałem dziś wieczór, że nie podoba mi się ten pomysł
ze ślubem o świcie. Nie podobał mi się i teraz też mi się nie
podoba. Ale skoro wy jesteście tak piekielnie uparci,
pozostało mi tylko jedno wyjście, mianowicie to!
Jego lewa dłoń nagle sięgnęła za jej plecami, przez
ramię i do twarzy. Chciała się wyrwać, ale nie mogła.
Przemknęło jej przez głowę, że jest ogromnie silny.
Poczuła mdły, słodkawy zapach. Szarpała się przez
chwilę i nagle zwiotczała, osunęła się na drzwiczki wozu,
nieprzytomna.
Callaghan schował tampon z chloroformem do
208
kieszeni. Rozejrzał się prędko po pasażu i cofnął wóz z
powrotem na Down Street. Skręcił w Piccadilly i pojechał
prosto na Piccadilly Circus. Potem w Shaftesbury Avenue,
przez Holborn i po Gray’s Inn Road na Hunter Street.
Zajechał pod dom Darkiego, wysiadł, zapukał do
drzwi.
Po chwili ukazał się Darkie.
– Hej, szefie! – powiedział. – Coś tak czułem, że się
pokażesz.
Callaghan wyszczerzył się do niego.
– I nie pomyliłeś się, co? – odrzekł. – Jest tu Fred albo
młody Wilpins, albo który z chłopaków?
– Jest Fred – odpowiedział Darkie.
– To ładnie. – Callaghan wskazał na swój samochód. –
W wozie znajdziecie pannę Meraulton. Musiałem jej dać
kropelek usypiających. Skocz na górę po swoją starą. Trzeba
będzie ją zabrać do środka i niech twoja małżonka zaraz ją
zapakuje do łóżka. Jak się ocknie z tego chloroformu, to nie
będzie się czuła za dobrze.
Darkie znikł. Callaghan wrócił i stanął przy
samochodzie.
Callaghan stał na środku małego saloniku w
mieszkaniu Darkiego i palił papierosa.
Wyjął z kieszeni całe sto osiemdziesiąt funtów i
wręczył Darkiemu.
– Osiemdziesiąt funtów jest twoje, Darkie – wyjaśnił. –
Z tego, co zostanie, pięćdziesiąt idzie do podziału między
chłopaków, a pięćdziesiąt najlepiej schowaj dla mnie. Dasz
mi je, kiedy cię poproszę.
Zwrócił się do Freda, który w słabym świetle żarówki
209
ciągle jeszcze próbował wykalkulować szanse jakiegoś
trafiającego mu do przekonania czworonoga, posiłkując się
nieodstępną książeczką gonitw.
Callaghan wyjął z kieszeni kopertę zaadresowaną do
Gringalla, zawierającą jego własne notatki i zeznanie Paula
Meraultona.
– Uważaj, Fred – powiedział. – Żebyś mi nie strzelił
jakiego byka.
Popatrzył na zegarek.
– Teraz jest druga – powiedział. – Uważaj, co zrobisz.
Pójdziesz na Gray’s Inn Road i złapiesz pierwszą taksę, jaka
się nawinie. Pojedziesz do Scotland Yardu i powiesz, że
chcesz się widzieć z panem Gringallem. Mów, że masz pilne
zlecenie ode mnie. Z kim innym w ogóle nie będziesz gadał.
Jeśli Gringall poszedł do domu, niech ci dadzą jego prywatny
adres albo niech do niego zadzwonią. Gringall wyskoczy
spod ziemi, jak się dowie, że to ode mnie.
Kiedy do niego dotrzesz, wręczysz mu tę kopertę.
Gdyby przez jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności stało się
coś z Gringallem i byłby nieosiągalny, dasz tę kopertę
sierżantowi Fieldsowi i powiesz, żeby ją zaraz otworzył.
Kiedy to załatwisz, możesz wracać do domu i spać.
Fred Mazin wziął przesyłkę.
– O kej, szefie – powiedział.
Sięgnął po kapelusz i wyszedł.
Darkie wyjął zza ucha papierosa. Jego oczy, których
nie spuszczał z twarzy Callaghana, były poważne.
– Jak leci, Slim? – zapytał. – Czy wszystko w
porządku?
Callaghan błysnął zębami.
– To się wkrótce okaże – powiedział.
Darkie skinął głową.
210
– A co z dziewczyną? – spytał. – Żona chce wiedzieć,
jaką mowę jej zakładać, kiedy przyjdzie do siebie po tych
kropelkach. Może się trochę rzucać.
Callaghan potrząsnął głową.
– Jak jej przejdzie, to będzie jakiś czas kimać –
powiedział. – Spokojna głowa. A po drugie myślę, że
niedługo zjawi się tutaj Gringall.
Darkie uniósł brwi.
– Nie gadaj! – wykrzyknął. – Ta dziobana policja
tutaj? – Wybuchnął śmiechem. – Wyłożę im czerwony
chodnik aż na ulicę – obiecał. – A jak przyjdą, to co im truć,
szefie?
Callaghan rzucił niedopałek w ogień na kominku,
wyjął nowego papierosa. Zapalił go i sięgnął po kapelusz.
– Jak się pojawi Gringall – rzekł z wolna – to mu
przekaż ode mnie uściski. On zrozumie. Do zobaczenia,
Darkie!
Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Darkie słyszał, jak
zamknęły się za nim cicho drzwi wejściowe.
Stał drapiąc się po głowie.
Callaghan wszedł do budki telefonicznej na rogu
Gray’s Inn Road. Nakręcił numer Williego Meraultona.
Na twarzy miał uśmiech: ten swój szczególny,
zawzięty uśmieszek, pokazujący białe zęby.
Willie się odezwał.
– Słuchaj pan, Willie – powiedział Callaghan – niestety
znów musiałem sam pokierować sprawą. Bardzo mi przykro,
ale uważałem to za konieczne. Cynthis jest u moich
przyjaciół. Doszła do wniosku, że przed ślubem powinna się
zobaczyć z Gringallem. Uznała, że nie byłoby z jej strony w
211
porządku wobec pana, gdyby wzięła ten ślub, dopóki ciąży na
niej podejrzenie.
Ale nie to jest najważniejsze – ciągnął. –
Najważniejsze jest co innego: że testament, który staruszek
nosił w zegarku, nie jest wart funta kłaków. Ani tyle co
splunąć. Bo nasz staruszek napisał jeszcze inny testament:
późniejszy. Zrobił to w dniu, kiedy go zabito,
prawdopodobnie po południu.
I załatwił to całkiem chytrze: sporządził dwa
egzemplarze i obydwa podpisał. Pewnie obawiał się, że jeden
może zaginąć. Otóż jeden z nich faktycznie wsiąkł, ale mnie i
tym razem szczęście nie zawiodło. Znalazłem ten duplikat.
Mam go teraz w kieszeni. Jest w zapieczętowanej kopercie z
adnotacją: „Podpisany duplikat testamentu i ostatniej woli
Augusta Meraultona”. Niewątpliwie jego własny charakter
pisma.
Callaghan przerwał na chwilę. Zaciągnął się głęboko.
– Otóż myślę, że ten duplikat powinien trafić w
pańskie ręce – rzekł, wypuszczając z wolna dym przez
nozdrza. – Na pewno dla pana był przeznaczony. Może by
pan zechciał wstąpić do mego biura na Chancery Lane i
odebrać go.
Przerwał. Zapadło milczenie.
– O której pan tam będzie? – odezwał się wreszcie
Willie.
– Punkt o trzeciej – rzekł Callaghan. – Do zobaczenia,
Willie.
Odłożył słuchawkę.
212
ROZDZIAŁ 13
Exeunt Paul i Jeremy
Detektyw sierżant „Lucy” Fields zakrył sobie usta ręką
w nadziei, że Gringall nie zauważy ziewnięcia. Gringall nie
lubił ludzi łatwo ulegających zmęczeniu.
Fields obgryzał koniec ołówka i spoglądał na kartę
swego urzędowego bloku do stenografowania, który leżał
przed nim otwarty na końcu długiego biurka Gringalla.
U góry strony było napisane:
Jeremy Meraulton
Aresztowany
Zmowa w celu sprzeniewierzenia
Protokół przesłuchania
Fields pomyślał, że z tą sprawą Meraultona cholery
można dostać. Nic się nie dzieje i nie dzieje, a potem nagle:
łup! i zaczyna się dziać wszystko na raz. Fields zastanawiał
się, ile właściwie Gringall wie; a ile udaje, że nie wie. Ten
Dziugacz ma łeb na karku! pomyślał Fields.
Jeremy Meraulton stał przed biurkiem Gringalla. Przy
nim policjant. Wielkie dłonie aresztowanego zwisały
bezwładnie. W jego mózgu świtało coś zbliżonego do
213
beznadziejności. Zwrócił uwagę na niezwykłą ciszę, po czym
nagle przypomniał sobie, że jest to bardzo późna noc i że tu,
w Scotland Yardzie, w tym głęboko ukrytym gabinecie musi
panować cisza.
Trzeba było (pomyślał sobie Jeremy) okazać się
wyjątkowym durniem, żeby wracać pod „Zera i Krzyżyki”
tylko dlatego, że Mayola przypadkiem jeszcze mogła tam
być. Jeremy uświadomił sobie z goryczą, że na pewno by go
tam nie poniosło, gdyby Callaghan go nie zasugerował. „Na
twoim miejscu pobiegłbym raz dwa obgadać z twoją
przyjaciółką Mayolą, co robić...” Jeremy słyszał ciągle w
duchu te słowa. I właśnie to zrobił, jak kto głupi: wlazł prosto
do pułapki jak zahipnotyzowany królik.
Stojąc tak w poczuciu beznadziejności, z każdą chwilą
rosnącej, Jeremy zaczął spiesznie myśleć o Callaghanie i
uświadomił sobie, że Callaghan był dużo sprytniejszy niż on,
Jeremy, przypuszczał; i że okazał nie tylko bystrość, lecz i
sporą dozę odwagi. Jeremy przypomniał sobie, jak bito
Callaghana w „Kartach na Stół”. A on potrafił to wytrzymać.
I wytrzymał. A teraz wygląda na to, że właśnie Callaghanowi
Jeremy zawdzięcza wszystko, co on będzie zmuszony
wytrzymać.
A tak łatwo było dać nogę! Gdyby mu nie przyszło do
głowy, żeby „obgadać” to z Mayolą – która uśmiechnie się
zapewne tym swoim leniwym uśmiechem, gdy usłyszy, co
zaszło – mógł się jeszcze wywinąć.
Ale Callaghan go zaczarował i on, jak głupiec, polazł,
gdzie mu zasugerowano... jak królik.
Jeremy przygryzł usta.
Niech szlag trafi tego Callaghana!
Tymczasem policjant mówił:
– Zgodnie z poleceniem, które wydał mi inspektor
214
Myse na Vine Street, przedzwoniłem, aby poinformować
nocnego oficera dyżurnego w Scotland Yardzie, że około
12.35 na posterunku na Vine Street odebrano anonimowy
telefon, sugerujący, że pan Gringall powinien się
zainteresować faktem, że pan Jeremy Meraulton
prawdopodobnie będzie się usiłował spotkać w Klubie Zer i
Krzyżyków z niejaką panną Mayolą Ferrival. Tenże
anonimowy informator zaznaczył ponadto, że pan Jeremy
Meraulton mógłby udzielić panu Gringallowi interesujących
go informacji na temat czterech starych przedsiębiorstw,
reaktywowanych przez pana Paula Meraultona w celu
przeniewierczego uzyskania pieniędzy od firmy Meraulton
Estates. Rozmówca dodał jeszcze, że jego zdaniem pan
Jeremy Meraulton zapewne będzie usiłował niezwłocznie
wyjechać za granicę, czego pan Gringall prawdopodobnie by
sobie nie życzył ze względu na prowadzone przez niego
śledztwo w sprawie zabójstwa Augusta Meraultona.
Następnie inspektor Myse polecił mi – ciągnął
policjant – abym natychmiast udał się do Klubu Zer i
Krzyżyków i skontaktował się z panem Jeremym
Meraultonem, jeżeli on tam będzie. Udałem się więc do klubu
i zastałem w nim pana Meraultona. Powiedziałem mu, że
jestem funkcjonariuszem policji i wezwałem, aby udał się ze
mną do Scotland Yardu, ponieważ inspektor śledczy Gringall
chciałby zadać mu kilka pytań.
Zatrzymany powiedział: „Przeklęty Callaghan! To jego
robota! Szlag by go trafił!”
Po czym zwrócił się do panny Ferrival ze słowami:
„Teraz leżę. Ten przeklęty Callaghan wycisnął z Paula, co
chciał. Paul zakablował i daje nogę, a mnie łapią za kark!”
Odstawiłem pana Meraultona na Vine Street i zgodnie
z kolejnym poleceniem, jakie mi wydano, udałem się
215
niezwłocznie w towarzystwie detektywa Ferrisa do Melleville
Apartments na Glasbury Street. Tam zastaliśmy pana Paula
Meraultona w trakcie pakowania swej garderoby.
Powiadomiłem go, że w Scotland Yardzie oczekuje go nakaz
aresztowania pod zarzutem zmowy w celu sprzeniewierzenia.
Zrewidowałem go i znalazłem przy nim tysiąc funtów w
banknotach. Odstawiłem go do Scotland Yardu.
Gringall spojrzał na Jeremego.
– No tak – powiedział.
Starannie zapalił fajkę.
– A więc, panie Meraulton – podjął – na pańskim
miejscu starałbym się już nie pogarszać swojej sprawy. Może
potrafiłby pan rzucić trochę światła na parę szczegółów.
Jeżeli może pan to zrobić, tym lepiej dla pana. Jeśli pan nie
może lub nie chce... – inspektor wzruszył ramionami.
Jeremy nic nie odpowiedział.
– Dzisiaj po południu – rzekł Gringall – niejaki pan
Rupert Patrick Callaghan, potocznie znany jako Slim
Callaghan, podał mi numery pewnych banknotów.
Stwierdziliśmy, że niektóre z tych numerów są identyczne z
numerami banknotów, znalezionych dzisiejszej nocy w
trakcie rewizji przy panu Paulu Meraultonie. Czy mógłby pan
to jakoś wyjaśnić?
Jeremy się uśmiechnął.
– To proste – powiedział. – Zupełnie proste. Callaghan
mówił mi dzisiaj w nocy, że Paul sypnął i że się przyznał.
Sądzę, że Callaghan mu za to zapłacił. – Uśmiech znikł mu z
twarzy. – Dość zabawne jest przy tym, że Callaghan dostał
część tej gotówki ode mnie.
Teraz uśmiechnął się Gringall.
– Nie tylko – powiedział. – Dostarczyli mu jej także
panna Meraulton, pan Willie Meraulton, pan Bellamy
216
Meraulton... jak również pan Jeremy Meraulton. – Dziugacz
uśmiechnął się szerzej niż dotąd. – W gruncie rzeczy – podjął
– to tak wygląda, jak gdyby Slim Callaghan zbierał gotówkę
od całej rodziny Meraultonów po to, żeby przekupić Paula
Meraultona i skłonić go do złożenia zeznań.
Dziugacz pociągnął z fajki.
– Paul okazał się durniem – powiedział. – Gdyby
jeszcze chwilę potrzymał język za zębami, mógłby mieć do
czynienia z jednym oskarżeniem, a nie z dwoma.
Wydmuchnął idealne kółko z dymu.
– Zaczynam przypuszczać, że Callaghan jest jeszcze
sprytniejszy, niż to widać na pierwszy rzut oka –
zakonkludował.
Jeremy odezwał się z goryczą w głosie:
– I naturalnie Callaghan z miejsca przedzwonił do pana
i wszystko to zakablował. Oczywiście wydał Paula tak samo,
jak naprowadził was na mnie.
Gringall potrząsnął głową.
– Nie – odparł. – Callaghan wiedział, że to zbędne.
Chyba się domyślał, że mamy Paula na oku, odkąd my sami
wykryliśmy tę aferę ze spółkami. To jest coś, za co ja lubię
Callaghana – rzekł mile Gringall. – On przynajmniej okazuje
swoim postępowaniem, że nie uważa Scotland Yardu za
zbiorowisko idiotów, a to jest bardzo miłe w tych czasach,
kiedy większość ludzi jak gdyby uważała, że my powyżej
szyi mamy tylko beton.
Jeremy skrzywił się zjadliwie.
– Istny bohater z tego Callaghana, co? – powiedział. –
No, to może ja podstawię mu nogę. Może pana zainteresuje
fakt – ciągnął z satysfakcją – że to Callaghan wdarł się do
kostnicy na Ensell Street i okradł zwłoki mego stryja,
zabierając testament, który nieboszczyk miał przy sobie, ten
217
na żółtawej przebitce. Sam mi to dziś w nocy powiedział!
Gringall z powagą przytaknął.
– Wiedziałem o tym – stwierdził. – Ale skoro już pan
taki szczery, panie Meraulton, może będzie pan tak dobry
powiedzieć mi, gdzie znajduje się ten testament? Oczywiście
jeżeli pan wie.
– Nie wiem – rzekł Jeremy. – Nie wiem i nic mnie to
nie obchodzi. Sądzę, że Callaghan musiał go zniszczyć.
Pewnie ktoś mu za to zapłacił.
Gringall wyglądał na zaskoczonego.
– A cóżby jemu zależało na zniszczeniu? – zapytał. –
Ale skoro już o tym mówimy, panie Meraulton, to komu
pańskim zdaniem zniszczenie tego testamentu byłoby
najbardziej na rękę? Bo ja bym sądził, że osoba, której
zależało na zniszczeniu testamentu, jest mordercą albo
przyczyniła się do zamordowania Augusta Meraultona!
Jeremy zamilkł na dobrą minutę. Spostrzegł się, że za
dużo gada.
– Skąd mam wiedzieć, co mu zależało na jego
zniszczeniu? – przemówił wreszcie. – Skąd mam w ogóle
cokolwiek wiedzieć, na czym Callaghanowi zależy albo nie
zależy? Ja wolę pilnować własnego nosa.
Gringall przytaknął. Otworzył szufladę biurka i wyjął
jakiś dokument.
– Jeremy Fane Gresley Meraulton – powiedział. – Oto
nakaz aresztowania pana pod zarzutem zmowy w celu
sprzeniewierzenia na szkodę Meraulton Estates & Trust
Company. Oświadczam panu, że część pieniędzy,
znalezionych dzisiejszej nocy przy pańskim bracie Paulu
Meraultonie – który został aresztowany pod tym samym
zarzutem – stanowiły banknoty, uzyskane poprzednio drogą
sprzeniewierzenia od Meraulton Estates & Trust Company, a
218
wręczone przez pana Rupertowi Patrickowi – znanemu jako
„Slim” – Callaghanowi jako wynagrodzenie za wiadomą
panu usługę. Jestem obowiązany ostrzec pana, że wszystko,
cokolwiek pan od tej chwili powie, może być użyte jako
dowód przeciwko panu.
Jeremy nic nie odpowiedział.
– Wyprowadzić aresztowanego – rzekł Gringall.
Fields zamieszał kawę.
– To zeznanie jest chyba u Callaghana – zastanowił
się. – Ciekawe, co on z tym zamierza zrobić?
Gringall uśmiechnął się do niego.
– Zobaczymy – powiedział. – Sądzę, że prędzej czy
później on się tu zjawi.
Fields wyszczerzył zęby w odpowiedzi.
– Zdaje mi się, że pan ma trochę słabość do
Callaghana, szefie – powiedział. – Do czego on zmierza? Co
mu się raptem stało? Mam wrażenie, że on teraz nam bardzo
pomaga!
Gringall skinął głową.
– Sam jestem ciekaw – odrzekł. – Ale coś mi chodzi po
głowie. Widzisz – ciągnął – byłoby cholernie zabawne,
gdyby Callaghan wbił sobie do głowy, że to fałszywe alibi
dla Cynthis Meraulton, które usiłował nam wstawić,
zadziałało bardzo na jej niekorzyść i potwierdziło inne
świadczące przeciw niej szczegóły.
Byłoby też cholernie zabawne, gdyby Callaghan
zapalił się do tej dziewczyny – a z tego, co wiem, ona jest,
jak to się mówi, zjawiskiem nie z tej ziemi – i gdyby teraz po
prostu szarpał się i zaharowywał na śmierć, żeby ją
wyprowadzić z tego na czysto. W każdym razie – zakończył
– coś mi się zdaje, że Slim jeszcze ma piekielnie dużo w
zanadrzu. To jest sprytny szatan.
219
Fields przytaknął.
– Niech i tak będzie – powiedział – że on ma to
zeznanie. Pan wie, że oni podskubywali starego. Wie pan to
nie od dzisiaj. Ale co nam to daje w sprawie o morderstwo?
Dziugacz znów nabił fajkę.
– Rusz mózgiem, Fields – powiedział. – Nie słyszałeś
starego przysłowia: „Kiedy złodzieje się biją, uczciwy
korzysta”? Wygląda na to, że Callaghan je słyszał.
W sprawie morderstwa nie mamy żadnych dowodów.
Nigdy jeszcze nie prowadziłem sprawy, w której byłoby ich
tak mało.
Bo uważaj. August Meraulton jest z kimś tam
umówiony w swoim biurze między dziesiątą piętnaście a
jedenastą. Nie wiemy, czy poszedł do tego biura, czy nie.
Wiemy tylko, że było tam jakieś zamieszanie, że drzwi biura
pozostały otwarte i drzwi na ulicę tak samo.
Starego zabito z bliska strzałem w głowę, albo w
miejscu, gdzie go znaleziono, albo gdzie indziej, skąd
przetransportowano go już po zgonie.
Wiemy, że Cynthis Meraulton udała się do biura na
Lincoln’s Inn Fields i była tam o jedenastej. Bellamy ją
widział. Ale wiemy, że nie ruszała swojego samochodu z
garażu aż do za kwadrans jedenasta. Mogła co prawda zabić
starego Meraultona gdzieś koło dziesiątej dwadzieścia pięć i
jeszcze zdążyć do garażu, wziąć wóz i pojechać z powrotem
na Lincoln’s Inn Fields, ażeby zapewnić sobie zgrabne alibi.
My jednak nie możemy dotrzeć do Cynthis i niczego
się od niej dowiedzieć... przynajmniej na początku. A nie
możemy dlatego, że Callaghan ją przed nami ukrył. Owszem,
z początku byłem na niego wściekły, ale teraz jestem mu za
to raczej wdzięczny, bo nie ulega wątpliwości, że cokolwiek
by nam powiedziała, zwiększyłoby to tylko ogólny mętlik.
220
Widocznie Callaghan bał się, że mogłaby powiedzieć za dużo
albo za mało. Chciał zyskać na czasie. Przecież wiedział, że
ją raczej prędzej niż później znajdziemy, jeżeli będzie nam
potrzebna.
Nie mamy jednak materiału dowodowego w sprawie
morderstwa. Możemy sobie najwyżej pomyśleć. To nie żaden
dowód. Nie świadectwo i nawet nie domniemanie. Wiemy, że
pokłóciła się z Augustem Meraultonem; ale to można
powiedzieć prawie o każdym, kto się z nim zetknął.
Najpoważniej świadczy przeciwko niej fakt, że
Callaghan z premedytacją podał fałszywą godzinę jej
przybycia do swego biura. Łgał jak z nut. Ta dziewczyna,
Effie Perkins, mówiła prawdę. Ja to wiem i Callaghan też
wie. Ale w dalszym ciągu nic z tego nie wynika. Wiemy, co
robiła Cynthis Meraulton po jedenastej, ale wciąż nie wiemy,
co robiła od dziesiątej do za kwadrans jedenasta. Jej służąca
też nie wie. Była w kuchni i nie słyszała, kiedy Cynthis
wyszła. Tyle odnośnie Cynthis.
W pewnej chwili już się zdawało, że to Bellamy i że
sprawa jest poważna. Tymczasem jedyne, co mieliśmy
przeciwko niemu, okazało się lipne jak wszyscy diabli.
Wszystko sfałszowane przez Callaghana! A zrobił to, żeby
zyskać na czasie i korzystając z tego coś wymyślić albo
zadziałać... ale co? Bóg raczy wiedzieć! Wiemy jednak, że
Bellamy znalazł się na Lincoln’s Inn Fields dopiero tuż przed
jedenastą i że był tam najwyżej parę minut. Tyle odnośnie
Bellamego.
Wszyscy pozostali mają alibi. Wszyscy czterej
Meraultonowie byli u Williego w klubie, starając się go
naciągnąć. Pokój, gdzie się spotkali, znajduje się w korytarzu,
mającym drzwi prosto na ulicę i jak zechcesz, możesz sobie
powiedzieć, że któryś z nich wyszedł, zabił starego i wrócił;
221
ale skoro wszyscy przysięgają, że byli cały czas razem, to
pozostaje fakt, że ich świadectwo się liczy i żadna teoria go
nie obali.
Dowieść nie możemy niczego. Wiemy, że pół tuzina
ludzi nienawidziło starego; zwłaszcza Bellamy. Wiemy, że
Cynthis się niedawno z nim pokłóciła; i możemy sobie
jeszcze myśleć a myśleć, ale dowieść nie możemy nawet tyle,
co kot napłakał, i Callaghan wie o tym!
Fields uniósł brwi.
– Callaghan...? – zapytał.
Gringall spojrzał na niego z niesmakiem.
– Jeszcze nie chwytasz? – powiedział. – Przypomnij
sobie to przysłowie, które zacytowałem: „Kiedy złodzieje się
biją...” i tak dalej. Czy cię nie uderzyło, jak skutecznie
Callaghan ponapuszczał tych Meraultonów, tak że teraz już
wszyscy czterej myślą tylko, jak by tu ocalić własną skórę
kosztem pozostałych? Bellamy, aresztowany, donosi na
Cynthis, bo myśli, że to ona go zakablowała. Paul, przyparty
do muru, składa jakieś zeznanie, które okaże się z pewnością
diabelnie interesujące, kiedy je zobaczymy. A teraz Jeremy...
przypuszczam, że jutro zacznie gadać.
Gringall dopił kawę.
Fields odłożył ołówek.
– Wszystko to rozumiem, szefie – powiedział. – Tylko
jednej rzeczy wciąż nie rozumiem. Mianowicie: co ma do
tego wszystkiego Callaghan? Co on właściwie robi? Do
czego zmierza?
Dziugacz odłożył fajkę. Szczerząc zęby w szerokim
uśmiechu spojrzał na Fieldsa.
– A bo ja wiem? – odparł. – Bóg raczy wiedzieć, ja na
pewno nie. Ale cokolwiek robi czy zrobił, założę się o
miesięczną pensję, że będzie niezłe! A na razie – dorzucił –
222
mógłbyś posłać po więcej kawy.
Gringall właśnie dopijał trzecią filiżankę, gdy na
biurku zadzwonił telefon z wiadomością, że jakiś pan Fred
Mazin pragnie się z nim zobaczyć w związku ze sprawą
Meraultona. W pięć minut później Dziugacz otwierał kopertę,
na której Callaghan wypisał jego nazwisko. Kiedy Mazin już
poszedł, inspektor uważnie przeczytał zeznanie Paula
Meraultona. Pchnął je przez biurko do Fieldsa.
– To wyjaśnia sprawę – powiedział. – Spodziewałem
się, że tej nocy Callaghan zrobi coś efektownego. A teraz
obejrzymy sobie resztę tych materiałów.
Przysunął sobie bliżej lampę. Czyniąc to spojrzał, po
prostu z nawyku, na zegarek. Była za kwadrans trzecia.
Gringall zabrał się do czytania.
Kochany Gringall,
Niezbyt często zdarza mi się przyjemność
korespondowania z oficerami Wydziału Kryminalnego, więc
trochę mnie to podnieca. Możliwe, że wiesz tyle co ja, a
możliwe, że nie wiesz. Ale sądzę, że jednak nie wiesz.
W każdym razie pozwolę sobie coś niecoś ci podsunąć
na temat sprawy Meraultona. Oprócz tego wyjaśnię,
dlaczego prowadziłem ją tak, jak prowadziłem, a jeśli
przeczytawszy to uśmiejesz się do łez, jaki sentymentalny się
zrobiłem na stare lata, to rycz z tego i nie krępuj się.
Pewnie dla ciebie jest nie mniej uderzający niż dla
mnie fakt, że właściwie w całej tej sprawie Meraultona nie
ma żadnych konkretnych dowodów: w każdym razie grubo za
mało, żebyś mógł kogoś przyskrzynić. Nie ma nawet
dostatecznych POSZLAK, z którymi dałoby się coś zrobić; a
jak policjant nie ma nawet tego, to sprawa marnie się
223
zapowiada, prawda?
Stwierdzam, co i ty pewnie stwierdziłeś, że ktokolwiek
zabił starego Augusta, postanowił tak to załatwić, żeby go nie
złapali. Nawet i teraz, jeśli będzie miał trochę szczęścia, to
się wymknie. Bo facet był na tyle sprytny, aby uświadomić
sobie, co zresztą rzuca się w oczy: po pierwsze, że jeżeli
brakuje motywu zbrodni, to policja nie może podjąć
zdecydowanych kroków przeciwko NIKOMU, bo w razie
pomyłki naraziłaby się na potwornego kopa; i po drugie, że
jeśli uda się sprokurować naraz kilkoro podejrzanych o
morderstwo i widać, że nie działają oni na zasadzie
jednolitego i z góry ustalonego planu, wtedy jest pewne jak
mur, że wszelki materiał dowodowy (gdyby się znalazł)
przeciw jednej osobie będzie się znosił z materiałem
dowodowym (gdyby się znalazł) przeciw innym osobom,
czego efekt będzie taki, że choćby nawet policja najbardziej
podejrzewała tę czy inną osobę, nie będzie miała dość
konkretnych dowodów tego czy innego rodzaju, żeby kogoś z
nich mogła wsadzić. Nasz morderca wie o tym.
Teraz jesteś w takiej sytuacji. Nie możesz kiwnąć
palcem: i tu zaczyna się moja rola, ponieważ nie będąc
policjantem, jeżeli coś podejrzewam, mogę stwarzać sytuacje,
które albo potwierdzą moje podejrzenia, albo zaprzeczą im.
Osobiście mam na widoku coś takiego, że tobie by ślinka
pociekła! Otóż chcę wydostać od mordercy autentyczne,
rzetelne przyznanie się: i jeżeli będę miał dużo szczęścia, to
je uzyskam.
Chciałbym, żebyś wiedział, co następuje: wszelkie
pozory zdają się wskazywać, że to Cynthis Meraulton
załatwiła starego. Ale tylko rusz głową, a zobaczysz, że
głównym argumentem przeciwko niej jest to, że przyszła do
mego biura w noc morderstwa; że była na Lincoln’s Inn
224
Fields gdzieś (mniej więcej) w porze, kiedy je popełniono; że
wiedziała, iż on tam będzie; że pokłóciła się z nim, ponieważ
nie pozwalał jej wyjść za Williego; i że zadręczał jej matkę.
Niemniej rzuca się w oczy fakt, że PRZYSZŁA do mnie.
Przyszła, ponieważ Fingal powiedział Williemu, że ja bym się
nadawał do zaopiekowania się nią, gdyby ktoś próbował ją
wrobić w morderstwo. Przemyśl to sobie.
Pewnie chciałbyś wiedzieć, po kiego diabła
podrzuciłem u Bellamego ten zakrwawiony kapelusz. Pewnie
wydaje ci się, że zrobiłem to, aby zyskać na czasie. Miałbyś
po części słuszność. Ale zrobiłem to również po to, aby
trzymać się logicznej sekwencji wydarzeń, którą dla mnie
sprokurowano! Zwróć uwagę: Cynthis Meraulton była
podejrzana, ponieważ widziano ją na Lincoln ‘s Inn Fields;
wobec tego miałem prawo uważać, że Bellamy też jest
podejrzany, bo również tam był. Ale mnie zaciekawiło:
DLACZEGO tam był? Może zadałeś mu to pytanie, kiedy go
przymknąłeś niby za narkotyki, i może ci odpowiedział. A
jeżeli nie, to myślę, że ja potrafię to wyjaśnić. Założę się o
każde pieniądze, że to Jeremy wysłał Bellamego na Lincoln ‘s
Inn Fields, żeby się tam pokręcił i sprawdził, czy August
Meraulton pojawi się w swoim biurze o jedenastej. I dlatego
Bellamy się tam znalazł.
Ty i ja wiemy, że August Meraulton musiał przybyć na
Lincoln’s Inn Fields dużo wcześniej i że Bellamy całkiem
niepotrzebnie zjawił się tam za trzy minuty jedenasta czy coś
koło tego, aby na niego czekać, bo August już był u siebie.
Tylko że Bellamy MIAŁ O TYM NIE WIEDZIEĆ. On
myślał, że stary zjawi się tam o jedenastej albo zaraz po
jedenastej.
Dlaczego tak myślał? Spróbuj się nad tym zastanowić,
to zobaczysz, co z tego wyniknie!
225
Może zastanawiałeś się, po co wydębiłem od
Bellamego te 200 funtów po tym, jak mu podrzuciłem dowód
rzeczowy, za który miał pójść do mamra? Jeżeli Fields
posprawdzał numery banknotów, które mu podałem w
czterech grupach dziś po południu, to myślę, że sam sobie na
to odpowiesz.
Poszedłem i odegrałem tę scenę z Eulalie Gallicot, bo
wiedziałem, że Bellamy z Lincoln’s Inn Fields pojechał
jeszcze do niej. Więc zajrzałem tam, żeby sprawdzić, czy ktoś
już nie próbował jej napuścić, żeby podała nieprawdziwy
czas jego przybycia i żeby w ten sposób jeszcze raz
SKIEROWAĆ NA NIEGO PODEJRZENIE. Sam rozumiesz,
że tylko szczęśliwym trafem udało ci się złapać dwóch
taksówkarzy mogących podać prawdziwy czas i tylko dzięki
temu zyskałeś pewność, że Bellamy nie może być winien
zabójstwa.
Eulalie zgodziła się, na moją prośbę, podać fałszywy
czas, bo myślała, że ja pracuję dla tej samej osoby, która już
raz wydała jej to samo polecenie przez jej męża, Arnaulta
Beldoces. Dopiero później przekonałaby się o swej pomyłce,
ale to by nic nie zmieniło. A zastanów się: od kogo mogło
pochodzić to pierwsze wydane jej polecenie?
Jeszcze taki szczegół: zaciekawiło mnie, jakim cudem
udało ci się wysłać po mnie samochód Lotnej Brygady akurat
we właściwe miejsce, o właściwej godzinie, tego popołudnia,
kiedy udałem się do Bellamego i podrzuciłem mu kapelusz.
Mówiłeś, że jakiś policjant mnie rozpoznał, ale od razu
wiedziałem, że to lipa. Choćby dlatego, że jechałem tam
schowany w taksówce! A ty wiedziałeś, gdzie mnie szukać,
ponieważ ktoś (założę się, że nie podając nazwiska)
zadzwonił do Yardu i powiedział ci. Jak myślisz: kto to mógł
zrobić? Dojdziesz do tego? Bo ja wiem, że mogła to zrobić
226
tylko jedna osoba.
Kolejna wskazówka kryje się w fakcie, że Paul
Meraulton prowadził te cztery fikcyjne przedsiębiorstwa.
Wiemy, skąd i po co one się wzięły. Uruchomił je Paul, żeby
czterej chłopcy Meraultonowie mogli ciągnąć pieniądze z
Estates & Trust Company bez wiedzy Augusta Meraultona.
To bardzo ciekawe, ale co innego jest dwa razy ciekawsze:
przecież ktoś musiał troszczyć się o to, żeby te pożyczane
pieniądze się kiedyś zwróciły. Więc jeśli w tej kwestii ruszysz
mózgiem (ja nie żartuję, według mnie ty naprawdę MASZ
mózg) i zastanowisz się nad całą aferą pod kątem widzenia
ZWROTU GOTÓWKI, będziesz znów o krok bliżej mordercy.
Pogadałem trochę z Cynthis Meraulton i nie miałem
już wątpliwości, że posuwam się we właściwym kierunku.
Mam świetną pamięć do rozmów i po kilku pogawędkach z
Cynthis doszedłem do wniosku, że albo ona ma niesamowity
talent do łgarstwa (w co raczej bym nie wierzył), albo że
najniewinniej w świecie odgrywa rolę, którą od początku jej
ktoś przeznaczył.
Naturalnie uświadamiasz sobie, że gdy przyszła
pierwszy raz do mnie do biura, sądziłem, że to ona zabiła
Augusta Meraultona. Usiłowałem więc zmontować dla niej
alibi, co było chyba największą głupotą, jaką zdarzyło mi się
popełnić w życiu. Effie Perkins nigdy się nie domyśli, jak
wielką przysługę oddała i tobie, i mnie, kiedy przyszła do
ciebie i podała prawdziwą godzinę, o której Cynthis przyszła
do mnie i wyszła. Mam za to wobec Effie dług wdzięczności: i
któregoś dnia, jeżeli ją w życiu spotkam, kupię jej za to
przepiękny bukiet róż albo malin... pozostawię jej to do
wyboru.
Powiedziałem Cynthis, że Bellamy jest mordercą, nie
żebym tak naprawdę uważał, ale ponieważ chciałem
227
sprawdzić, czy będzie tym zaskoczona, czy też uzna ten
pomysł za naturalny. Nie była zaskoczona, więc już
wiedziałem, że coś albo ktoś ją na to ukierunkował. To znów
dało mi trochę do myślenia.
Inny ciekawy szczegół: Arnault Beldoces jest mężem
Eulalie Gallicot. Ta zaś jest (czy była) kochanką Bellamego.
Beldoces zaopatrywał Bellamego w narkotyki. On też polecił
Eulalie, żeby podała policji fałszywą godzinę, o której
Bellamy do niej przyszedł. Beldoces ma także powiązania z
resztą Meraultonów, którzy chodzą do jego klubów nocnych.
Otóż Beldoces na pewno nie zalicza się do tych, którzy
by zrobili coś dla kogoś na piękne oczy. Trzeba mu dobrze
zapłacić; a przecież wiemy, że Meraultonowie tak naprawdę
groszem nie śmierdzą. Sami ciągle węszą, gdzie by coś
urwać. To dla ciebie kolejna sprawa do rozważenia.
Przyznam się, że zataiłem przed tobą jeden istotny
szczegół. Teraz ci go wyłożę na stół.
Wprawdzie poszedłeś spojrzeć na mieszkanie Cynthis
Meraulton, ale nic tam nie znalazłeś. Bo słabo szukałeś! Ja
tam byłem po tobie i przeprowadziłem bardzo dokładną
rewizję. Znalazłem nabój kalibru 22, który wypadł z pudełka
amunicji, przechowywanego w jednej z szuflad. Było nawet
całe pudełko, ale go nie znalazłeś. Willie Meraulton je
znalazł. Zjawił się tam przede mną i zabrał je. Ale przy tym
jeden nabój wypadł z pudełka.
To by wskazywało, że Willie wtedy działał w
przekonaniu, że ty aresztujesz Cynthis i wołał się upewnić, że
nie znajdziesz zbyt wielu dowodów przeciwko niej. Ten nabój
jest u mnie; pokażę ci go, jeśli to będzie możliwe.
Teraz Jeremy. Wiesz doskonale, że to ja byłem
tajemniczym nieznajomym, który wdarł się do kostnicy na
Ensell Street i buchnął testament Augusta, ten na żółtawej
228
przebitce, z jego zegarka. Wysmażyłem list do samego siebie,
podpisany przez fikcyjną postać imieniem Sammy Szeik, tej
treści, że Sammy Szeik ma testament i chętnie by go odstąpił.
Po czym za pośrednictwem Mayoli przekazałem ten list
Jerememu, który nie pożałował fatygi, żeby najpierw dać mi
potężny wycisk, a potem niezły kawał grosza, byle dostać w
łapy ten testament.
I już wiedziałem wszystko o Jeremym.
Następny punkt w moim planie jest taki: rzucę okiem
na Paula Meraultona i przekonam się, czy jest gotów zostać
w ojczyźnie i stawić czoła trudnościom, czy kiedy się dowie,
że przejrzałem tę aferę z lipnymi towarzystwami, będzie wolał
wziąć uciułany przeze mnie tysiączek funtów i prysnąć. Kiedy
się tego dowiem, będę miał jeszcze jeden punkt za mordercą
albo przeciw. Jeżeli z Paulem mi się uda, spróbuję wyciągnąć
od niego zeznanie na piśmie, które załączę ci do tych notatek.
No cóż, Dziugacz! myślę, że chciałbyś wiedzieć,
dlaczego tak to rozgrywałem i dlaczego jestem gotów się
porwać na ryzyko, na które się już niedługo porwę, jeżeli
sprawy się rozwiną po mojej myśli.
Jest chyba z pół tuzina miejsc, w których złamałem
prawo. Zdarzało mi się to, na różne dziwne sposoby, już i
przedtem (pamiętasz naszą rozmówkę o tych alibi, które
montowałem w kilku poprzednich sprawach) i myślę, że
dałem powody, aby wnieść przeciwko mnie z tuzin rozmaitych
oskarżeń.
A tu znowu to stare CHERCHEZ LA FEMME!
Owszem, widziało się w życiu sporo kobiet, ale nie spotkałem
dotychczas takiej, która byłaby podobna do Cynthis
Meraulton. Powiedziałem jej kiedyś, że poszedłbym za nią do
piekła: i najlepszy dowcip, że ona wzięła to za moje kolejne
kłamstwo! Takie są te kobiety.
229
Nigdy nie należałem do tych, którzy lubią się
przyglądać samemu sobie. Chyba nigdy nie miałem na to
czasu ani wrodzonych skłonności; ale sprawa Meraultona
jedno mi dała. Pokazała mi, że mam już dość tej zabawy; że
być gryzipiórkiem za dwa funty na tydzień i wiedzieć, że
będzie się miało te dwa funty na koniec tygodnia: to również
ma swoje zalety.
I jeszcze coś przemawia na korzyść takiego zajęcia: że
jeśli spotkasz kobietę i zakochasz się, to przynajmniej możesz
się łudzić, że masz u niej szanse, choćby to były twoje
majaczenia na jawie. Tymczasem w moim zawodzie nie da się
nawet pomarzyć. Bo wyobraź sobie, że taki facet jak Slim
Callaghan wmawia sobie, że ma jakieś szanse u takiej
Cynthis Meraulton!
Dobra, koniec z tym użalaniem się, a teraz chciałbym,
żebyś się skoncentrował na tym, co piszę. Oto co zamierzam i
oto, co chciałbym, żebyś ty zrobił...
Gringall przez chwilę kontynuował lekturę. Raptem
poderwał się z okrzykiem, zgarnął papiery do szuflady
biurka. Wpatrzony w niego Fields też się podniósł.
– Dzwoń na dół! Niech dadzą wóz patrolowy do
wejścia! – rzucił Gringall. – Jedziemy do biura Callaghana na
Chancery Lane, i to prędko!
Chwycił kapelusz. Biegnąc do drzwi spojrzał na
zegarek.
Było dziesięć po trzeciej.
230
ROZDZIAŁ 14
Kat ma ostatnie słowo
Była za kwadrans trzecia.
Callaghan kaszląc wspinał się po schodach do swego
biura. Powiedział sobie, jak zwykle, że musi ograniczyć
palenie i niemal w tej samej chwili pomyślał, że teraz może
to już być obojętne.
Ta myśl go jakby ubawiła.
Wszedłszy do pierwszego pokoju zapalił światło i
zamknął za sobą drzwi na klucz. Potem przeszedł do
gabinetu, po ciemku powiesił kapelusz i płaszcz, zapalił
lampę na biurku i osunął się na swój fotel.
Siedział tak przez chwilę i myślał. Następnie otworzył
szufladę i wyjął z niej podłużną kopertę. Wrócił do
pierwszego pokoju, rozejrzał się i znalazł, czego szukał:
numer „Nowin Wieczornych” zostawiony przez Freda
Mazina. Oderwał dwie pierwsze strony, złożył je starannie i
wsunął do koperty. Napisał na niej: „Ostatnia wola i
testament mój, Augusta Meraultona”. Słowa te nagryzmolił
od ręki, starając się w miarę możności naśladować charakter
pisma zmarłego.
Potem zakleił kopertę i schował ją do górnej szuflady
biurka.
Otworzył dolną szufladę, wyjął pistolet systemu Luger,
przez chwilę przyglądał mu się z żalem, po czym odłożył go
na miejsce i zamknął szufladę na klucz. Robił to z osobliwie
beznadziejnym wyrazem twarzy, który był prawie komiczny.
231
Znowu wstał, podszedł do szafy w kącie gabinetu,
wyjął z niej ciężkie drewniane pudło, z kształtu podobne do
teczki. Postawił je w drugim rogu, na prawo od biurka, przez
chwilę przy nim pomajstrował; i wrócił na swój fotel.
Wyjął paczkę Playersów, zobaczył, że zostały już tylko
trzy papierosy. Zapalił jednego, a tamte dwa położył przed
sobą na biurku w zasięgu ręki.
Przestawił odpowiednio lampę, wziął arkusik papieru
listowego i zaczął pisać list do Cynthis Meraulton. List był
krótki. Kiedy skończył, przeczytał go dokładnie, zęby mu
błysnęły w uśmiechu zażenowania, podarł list na drobne
kawałeczki i wrzucił do kosza.
Zapukano do drzwi wejściowych.
Callaghan wyszedł z gabinetu i otworzył.
Na progu stał Willie Meraulton. Uśmiechnął się na
widok Callaghana i wyjął z ust fajkę, którą palił. Callaghan
spostrzegł, że Williego coś gnębi.
– Cieszy mnie pańska punktualność – powiedział. –
Muszę obgadać z panem kilka spraw i chcę je sobie ułożyć w
głowie, zanim się zrobi dzień, bo odnoszę wrażenie, że coś
wreszcie zaczęło się ruszać.
Willie skinął poważnie głową i znowu włożył fajkę
pomiędzy zęby. Callaghan przymknął drzwi wejściowe i
wprowadził gościa do gabinetu. Stanął we drzwiach, puścił
Williego przed sobą i zamknął po cichu drzwi.
Willie Meraulton usiadł na krześle przed biurkiem.
Callaghan wyrzucił swój niedopałek i wziął jednego z
papierosów leżących na biurku. Zapaliwszy go stanął w
swojej ulubionej pozycji, wsparty o ścianę.
Willie wystukał fajkę w dłoń. Podniósł się i wysypał
232
popiół do kosza.
– Myślę, Callaghan, że ty masz doprawdy głowę na
karku – rzekł bez ogródek, nie patrząc na Callaghana – skoro
ci się udało znaleźć ten drugi testament, który stryj sporządził
w dniu morderstwa. Ale czy się na pewno nie mylisz? Czy
nie ma takiej możliwości?
Callaghan wzruszył ramionami.
– Zawsze jest możliwość pomyłki – rzekł.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Życie nie byłoby ani w
połowie tak zabawne, gdyby ludzie nie popełniali omyłek.
Ale myślę, że tym razem jej nie popełniłem.
Willie znów usiadł i zaczął nabijać fajkę. Widząc, jak
pewne są palce ugniatające tytoń w główce fajki, Callaghan
poczuł raptem szczególny podziw dla zimnej krwi Williego.
Ten człowiek miał nerwy jak postronki.
Callaghan usiadł za biurkiem. Lampa oświetlała
wierzch biurka, pozostawiając twarze obu mężczyzn w
półmroku.
– Jest pewien szczegół, który powinieneś znać, Willie
– rzekł Callaghan. – Czytałeś w gazetach o tym facecie,
którego widziano, jak kręcił się po Ensell Street w noc po
zamordowaniu twojego stryja. Otóż ten gość wykradł
testament napisany na kawałku złotawej przebitki, który
August nosił w zegarku.
Willie wyglądał na zaskoczonego.
– To dziwne – powiedział. – Czyż morderstwo nie
miało na celu wyłącznie zdobycia testamentu? Jeżeli
morderca go nie zabrał, w takim razie on musiał być tym
człowiekiem, który poszedł na Ensell Street i wykradł
testament. Nie udało mu się go zabrać po zabójstwie, więc
musiał powtórnie spróbować. Może za pierwszym razem nie
miał sposobności?
233
Callaghan potrząsnął głową.
– Nie – powiedział. – To się nie trzyma kupy. Zresztą
to ja ukradłem ten testament. Dostałem się do kostnicy i
wziąłem go. Chciałem go sobie obejrzeć.
Willie wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
– Nie rozumiem cię, Callaghan – powiedział. – Gdzie
masz ten testament? Co z nim zrobiłeś?
Callaghan usadowił się wygodnie w fotelu. Zaczynał
się rozkoszować sytuacją.
– Sprzedałem go – wyjaśnił. – Jeremy go ode mnie
kupił. Zdarłem z niego za to czterysta funtów. Spalił go w
moich oczach, tutaj, w tym gabinecie.
– Co zrobiłeś? – wykrzyknął Willie. – Zwariowałeś!
Ależ to przestępstwo! Jaka była treść tego testamentu?
– Ach, o to ci chodzi – rzekł od niechcenia Callaghan.
– No cóż, staruszek odwołał wszystkie dawniejsze
rozporządzenia i zapisał wszystko, co miał, Cynthis
Meraulton.
– Boże! – głos Williego dygotał z gniewu. – I tyś to mu
sprzedał! Ograbiłeś Cynthis z jej majątku, żeby sprzedać
testament za marne czterysta funtów! Ciężko za to
odpowiesz, Callaghan. Drogo cię to będzie kosztować, mimo
że udało ci się wyciągnąć z Meraultonów te parę setek.
Callaghan zgasił drugiego papierosa, zapalił trzeciego i
ostatniego. Willie już nie zapalił fajki. Siedział i ściskał ją w
zębach, wpatrując się w twarz Callaghana.
– Słyszałem już coś podobnego – rzekł Callaghan. –
Cynthis powiedziała mi, że nieźle zarobiłem na rodzinie
Meraultonów, ale puściłem to mimo uszu. Myśląc to, co
sobie myślała, mogła i miała prawo tak powiedzieć.
Wciągnął dym głęboko w płuca.
– Nikt na Meraultonach wiele nie zyskał – odezwał się
234
wreszcie. – Ja wydusiłem z nich parę setek. Dla ścisłości: na
czysto tysiąc sto osiemdziesiąt funtów. Z tego tysiąc dostał
ode mnie Paul Meraulton za zeznanie, które z niego
wycisnąłem. A gotów jestem się założyć o pięć funtów z tych
marnych pięćdziesięciu, które w końcu na tym zarobię –
jeżeli będę miał szczęście – że on też ich właściwie nie
dostał. Założę się, że wiem, kto ostatecznie zgarnął ten tysiąc.
Willie schował fajkę do kieszeni.
– Kto? – zapytał.
Głos mu troszeczkę zgrubiał.
Callaghan popatrzył na niego. Z szerokim uśmiechem.
– Gringall je zgarnął – wyjaśnił. – Stawiam całą
herbatę Chin przeciwko zgniłemu jajku, że Gringall
przymknął Paula dziś w nocy. A jeżeli tak, to go obszukał. A
jeżeli obszukał i znalazł te banknoty, to porówna je z
numerami banknotów, które mu podałem dziś po południu. I
stwierdzi, z jakiego źródła pochodzą te banknoty albo ich
większość.
Willie nabrał tchu z cichym syknięciem.
Callaghan wstał i oparł się o ścianę za biurkiem,
papieros zwisał mu z kącika warg.
– Ty, Willie, jesteś piekielnie sprytny – powiedział. –
Tak mnie w tej sprawie skołowałeś, że mało mi głowa nie
pękła. Zawsze mi się zdawało, że jestem dosyć obrotny, ale
jeśli chodzi o wymyślenie naprawdę pierwszorzędnego planu,
który by w sobie mieścił wszystko, co tylko może się znaleźć
w rocznikach więzienia Newgate, chylę przed tobą głowę!
Głos Williego był ciągle chłodny i cierpki.
– Chyba cię nie rozumiem – powiedział. – Zdaje mi
się, że próbujesz znów jakiejś sztuczki. Z takich, jakie
wypróbowałeś już na Cynthis, na Jeremym i na Bellamym.
Callaghan rzucił okiem na zegarek. Było dziesięć po
235
trzeciej.
– Na tym polega cały dowcip – rzekł Callaghan. – Ja
jestem sobie zły facet o złej reputacji, a ty jesteś dobry facet o
dobrej. I to właśnie była pierwsza rzecz, która naprowadziła
mnie na twój trop. Bo widzisz, kiedy Cynthis Meraulton
przyszła do mnie z tą swoją śmieszną historyjką, uwierzyłem,
że to ona zabiła starego Augusta. Uwierzyłem – zgodnie z
twoją intencją – że ty wbiłeś sobie do głowy, że ona mogłaby
to zrobić, i że próbujesz uchronić ją przed następstwami.
Dałem się na to złapać. Sfabrykowałem jej lipne alibi.
Ale wkrótce uświadomiłem sobie, że palnąłem cholerne
głupstwo. Uświadomiłem sobie, że we wszystkim, co się
tyczy morderstwa, ona jest całkowicie niewinna. I wtedy
zadałem sobie pytanie, dlaczego taki dobry facet jak ty
wysyła ukochaną dziewczynę do takiego złego faceta jak ja!
Powiem ci, dlaczego ją tu przysłałeś. Bo powiedziano
ci, że jestem znany z montowania fałszywych alibi. Kiedy
Fingal mówił ci o mnie, mógł cię także poinformować, że
plajtuję. Tego wieczora, kiedy Cynthis tu przyszła, cały dzień
już nie miałem nic w ustach i od ośmiu godzin nie wypaliłem
papierosa. Cieszyła mnie każda forsa, skąd by nie przyszła.
Ja mam piekielnie dobrą pamięć – Callaghan chłodno
mówił dalej. – Kiedy odwiedziłem cię nazajutrz po
morderstwie, wspomniałeś, że pierwsza wzmianka o
możliwości zaplątania Cynthis przez twoich braci w jakąś
niebezpieczną aferę padła z jej ust na kilka dni przed
morderstwem. To było kłamstwo. Ona nic takiego nie
sugerowała. Ta sugestia wyszła od ciebie, a chodziło ci o to,
żeby ją przyzwyczaić do myśli, że warto, aby się nią ktoś
zaopiekował, ktoś nie mniej obrotny niż twoi bracia... czyli
ja.
Powiedziałeś mi jeszcze coś innego. Że już od kilku
236
dni nakłaniałeś ją, aby się do mnie zwróciła. To też było
pieprzone łgarstwo. Byłeś wystarczająco sprytny, ażeby
obmyślić plan, jak zapobiec jej przyjściu do mniej wcześniej
niż w noc morderstwa. Mogę ci powiedzieć, jak to zrobiłeś.
Callaghan rzucił niedopałek ostatniego papierosa do
popielniczki. Potem schował ręce do kieszeni i odchylił się z
krzesłem do tyłu. Willie siedział podany do przodu, splótłszy
dłonie, z oczyma jak świecące punkciki.
– Powiedziałeś temu biedactwu – ciągnął Callaghan –
że jestem z takich, co nie kiwną palcem bez forsy. Że nawet
nie ma po co się do mnie fatygować, jeżeli nie weźmie ze
sobą pieniędzy. No i dobrze. Kiedy rozmawialiśmy z tobą
nazajutrz po zabójstwie, stwierdziłeś, żeś jej wręczył te
pięćset funtów natychmiast po rozmowie z Fingalem na mój
temat, czyli na szereg dni przed morderstwem.
Callaghan się wyszczerzył.
– To było jeszcze jedno bezczelne łgarstwo – rzekł. –
Powiem ci, Willie, co zrobiłeś. Podjąłeś z konta pięćset
funtów, schowałeś je do koperty i trzymałeś u siebie w
biurze. Może nawet Cynthis pytała, czy umówiłeś ją ze mną,
a ty grałeś na zwłokę mówiąc, że nie masz pieniędzy i musisz
je podjąć. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że posłałeś jej te
pieniądze dopiero pod wieczór tego dnia, kiedy musiałeś
zabić starego Augusta i umówiłeś ją telefonicznie na
spotkanie ze mną tego wieczora, żeby musiała do mnie
przyjść bezpośrednio po tym, jak wstąpi na Lincoln’s Inn
Fields i stwierdzi, że August nie czeka na nią, chociaż miał
czekać.
Callaghan przechylił się z krzesłem do przodu.
– Wiedziałeś równie dobrze jak ja, że jej przybycie tu
prosto stamtąd załatwi ją w oczach policji.
Willie się swobodnie roześmiał.
237
– Jakie to interesujące – przemówił. – A może będziesz
tak dobry i wyjaśnisz mi, skąd wiedziałem, że Cynthis
właśnie tej nocy ma się spotkać na Lincoln’s Inn Fields z
moim szanownym stryjaszkiem?
Oczy Callaghana zwęziły się gniewnie. Ale zaraz
opanował się i rozluźnił.
– Chętnie – powiedział. – Wyjaśnię ci też mnóstwo
innych rzeczy. Tylko usiądź sobie wygodnie i bądź łaskaw
się przez jakiś czas nie odzywać, a ja ci opowiem całą tę
pieprzoną historię od początku do końca. Ty ją wprawdzie
znasz, ale może ci dobrze zrobi świadomość, że ktoś inny
również ją zna i że niedługo pozna ją cały ten zadziobany
kraj.
Pochylił się nad biurkiem. Patrzył wprost na Williego.
Uśmiechał się, ale w oczach miał coś przeraźliwie twardego.
Patrząc na niego Willie Meraulton uświadomił sobie na
chwilę całą siłę tego detektywa o rozwichrzonej czuprynie,
tego popychadła wynajętego do podrzędnej roli w sprawie o
morderstwo, który niepostrzeżenie skupił na sobie wszystkie
światła sceny i zamierza teraz sięgnąć po główną rolę.
– Czytałem raz taki poetyczny kawałek – rzekł
Callaghan. – Nazywało się to Zniecierpliwiony kat.
Zapamiętałem sobie z niego raz na zawsze następujący
fragment:
Spójrz, jak się skręca i wije
i w zgubnej cieśni krzywi.
Kochana, zmacaj szyję,
twój kat się niecierpliwi.
238
Ty mi przypominasz ten wiersz – ciągnął posępnie
Callaghan. – Zdawało ci się, że to ty będziesz tym
niecierpliwiącym się katem, co? Myślałeś, że włożysz pętlę
na czyjąś szyję: nieważne, czy to będzie jej szyja, czy
Bellamego, byle nie twoja. Nie musiałeś im wkładać na szyję
prawdziwej pętli. Zadowoliłbyś się pętlą podejrzenia, czyli
wystarczającą do tego, żeby ludzie – w tym również policja –
pomyśleli, że oni mogli to zrobić, którekolwiek z nich, mimo
że nie da się tego udowodnić. I wszystko byłoby w porządku:
byle ciebie w to nie zamieszano.
Ale mnie się udało to zmienić. W sprawie Meraultona
jest tylko jeden niecierpliwy kat, mianowicie ja. I tyle ci
powiem, że moja cierpliwość już zupełnie się wyczerpała!
Willie się z cicha roześmiał. Siedział najzupełniej
chłodny i śmiał się. Callaghan jeszcze raz zerknął na zegarek.
Była trzecia dwadzieścia. Wytężał uszy na choćby najcichszy
odgłos i nic nie słyszał. Zaklął w duchu. Chciało mu się
zapalić.
– W porządku, Willie – rzekł. – Chcesz usłyszeć, to ci
opowiem. Będzie to prawdziwa historia o tym, jak
zamordowano Augusta Meraultona; i chociaż mogę się
pomylić w paru drobnych szczegółach, to nie ma znaczenia,
bo w zasadniczych sprawach trafiam w dziesiątkę.
Willie ziewnął.
– To okropnie ciekawe, Callaghan – wtrącił. – Ale
muszę ci zadać jedno pytanie, zanim rozpoczniesz tę
dramatyczną opowieść: czy przypadkiem nie mógłbyś
dowieść tego, co ci chodzi po głowie? Czy aby nie próbujesz
robić tego, co policja: to znaczy teoretyzować sobie w
nadziei, że przypadkiem trafi się coś wyglądającego na
prawdziwy dowód?
Callaghan wzruszył ramionami.
239
– Na razie ci na to nie odpowiem – rzekł. – Może sam
zdołasz odpowiedzieć na swoje pytanie. A tymczasem może
przyznasz, że następująca teoria jest całkiem niezła:
Czterej chłopcy Meraultonowie, Jeremy, Paul, Percival
i Bellamy, są doszczętnie spłukani. Nie mają skąd wziąć
forsy. Stary August nienawidzi ich jak samego diabła i nic im
nie da. Ale ciebie lubi, tobie ufa. Na pewno tak było, inaczej
nie dałby ci zarządzać przedsiębiorstwem Meraulton Estates
& Trust Company, sprawującym pieczę nad jego
nieruchomościami i pieniędzmi.
Ty uchodziłeś w rodzinie za dobrego chłopca, ale nie
byłeś nim. Byłeś tak samo zły jak tamci, a oni wiedzieli o
tym. Więc uprzedzili cię, że muszą dostać trochę forsy, a jak
nie, to powiedzą o tobie staremu. Więc musiałeś raz dwa coś
wymyślić.
Przyszedł ci niezły pomysł.
Każesz Paulowi wykupić cztery stare przedsiębiorstwa
i pozornie przywrócić je do życia. Po czym zaczynasz tym
firmom pożyczać forsę. Gdyby August rzucił kiedyś okiem
na księgi rachunkowe – a robił to od czasu do czasu –
znalazłby tylko zaksięgowane transakcje z tymi firmami, a na
pokrycie wypłaconych sum znalazłby zaprzychodowane
aktywa w postaci zmagazynowanych towarów, akcji i
należności hipotecznych, nabytych od tych firm lub wziętych
na zabezpieczenie wierzytelności.
Myślę, że zwłaszcza ty sam nieźle na tym wychodziłeś.
Pieniądze, które w ten sposób wyszachrowałeś z Meraulton
Estates, nie wszystkie szły do podziału na czterech.
Założyłbym się, że lwia część zostawała u ciebie.
Zawsze istniało, rzecz jasna, ryzyko, że stary zacznie
węszyć i coś wywęszy. Ale wiedząc o jego chorobie miałeś
nadzieję, że umrze, zanim się czegoś dowie, po czym
240
wszystko dałoby się pokryć z pieniędzy przypadających tobie
i całej czwórce w spadku.
Nagle stary zaprasza was na uroczysty obiad i
zawiadamia was, że sporządził nowy testament. Mówi
tamtym czterem, że jeżeli nie zdecyduje się ponownie
zmienić tego nowego testamentu, który nosi pod kopertą w
zegarku, to wszyscy zostaną na lodzie.
W gruncie rzeczy było to wyzwanie rzucone tak samo
tobie, jak im. Przypuszczam, że staruszek zaczął ci odrobinę
nie dowierzać. Tobie chyba to samo przyszło na myśl.
Potem dokonał posunięcia, które to potwierdziło,
mianowicie zapowiedział Cynthis, że nie pozwoli jej ciebie
poślubić. Stało się to na kilka dni przed jego śmiercią i dla
ciebie stanowiło sygnał niebezpieczeństwa. Uświadomiłeś
sobie, że trzeba coś zrobić i to natychmiast. Wiedząc, że
sporządzenie nowego testamentu byłoby dla któregoś z
czwórki wspaniałym motywem, żeby starego sprzątnąć,
opowiedziałeś Cynthis bajeczkę o tym, że się na nią szykują i
rzuciłeś moje nazwisko mówiąc jej, że powinna się ze mną
spotkać, kiedy tylko skombinujesz dla niej na to pieniądze: te
pieniądze, których ja się będę domagał i muszę je poczuć w
garści, zanim cokolwiek zrobię.
A potem zacząłeś czatować jak kot, żeby stwierdzić,
czy stary August rzeczywiście coś wie, czy po prostu nerwy
cię ponoszą.
Callaghan odsunął się z krzesłem do tyłu. Umierał z
chęci zapalenia papierosa. W ustach miał suchość, głowa
zaczynała go trochę pobolewać. Nagle uświadomił sobie, że
od dłuższego czasu żył samymi nerwami, że czuje się
wykończony.
Naprzeciw niego, w cieniu, siedział Willie, wielka
skulona postać. Głowę i szyję wtulił w kołnierz płaszcza,
241
dwoje świecących niesamowicie oczu wpatrywało się w jego
własne.
– No i co, Willie – zagadnął go – jak to brzmi?
Wychodzi mi jakoś czy nie?
Willie się uśmiechnął.
– Uwielbiam twoje teorie, Callaghan – odparł. –
Prowadź dalej. Brzmi to dość interesująco.
Callaghan skinął głową. Jego wytężony słuch
pochwycił jakiś prawie niedosłyszalny odgłos w sąsiednim
pokoju. Przesunął językiem po wyschłych ustach z nadzieją,
że to nie było złudzenie.
– Dobra – powiedział. – Teraz wszystko już miałeś w
pogotowiu i dochodzimy do dnia morderstwa. Umówiłeś się z
Cynthis do teatru, aż tu bomba idzie do góry. August
Meraulton dzwoni do ciebie do biura i mówi ci, że przejrzał
cały szwindel. Mówi ci, że jesteś parszywy kanciarz, oszust,
złodziej i jak bardzo się cieszy, że nie pozwolił Cynthis wyjść
za ciebie.
Ty prawdopodobnie zacząłeś grać. Zapewne
wmawiasz mu, że masz na wszystko pierwszorzędne
wytłumaczenie; i wreszcie stary wzywa cię do swojego biura,
tego prywatnego, przy Lincoln’s Inn Fields, na godzinę
jedenastą w nocy.
On kładzie słuchawkę, a ty siedzisz i główkujesz.
Przede wszystkim zastanawiasz się, czy stary August
powiedział już o tym Cynthis. To pierwsza rzecz, którą
musisz wybadać. Więc telefonujesz do niej i pytasz, czy jej
zależy na pójściu do teatru. Mówiąc mi o tym powiedziałeś,
że to ona zadzwoniła do ciebie, że głowa ją boli. I to było
znowu cholerne łgarstwo, a nie bałeś się go zaryzykować,
ponieważ ja byłem dość przewidujący, aby cię zapewnić, że
nie będę z nią tej sprawy omawiał, niemniej uczyniłem to i
242
dowiedziałem się, jak było naprawdę.
Otóż Cynthis odpowiedziała ci, że nie może iść do
teatru, bo ma ważne spotkanie o jedenastej. Nic więcej ci nie
powiedziała, ale tobie to wystarczyło. Już wiedziałeś, że
August do niej zadzwonił i kazał jej przyjść do swego biura
na Lincoln’s Inn Fields o jedenastej. Domyśliłeś się, że nie
powiedział jej nic ponadto.
Jego zamiar był dla ciebie jasny. Chciał was dwoje w
tym biurze skonfrontować, żeby się przekonała, jaki z ciebie
podły, podstępny krętacz, i pokazać, jaką przysługę jej oddał,
nie pozwalając jej wyjść za ciebie.
No dobrze. Więc musiałeś z tym coś zrobić, no nie?
Wiedząc, że Cynthis o jedenastej będzie na Lincoln’s Inn
Fields, mówisz jej, że bardzo się o nią martwisz i że
koniecznie musi pójść do tego Slima Callaghana, choćby
nawet po spotkaniu o jedenastej; że umówisz nas
telefonicznie; i że zaraz jej przyślesz te pięćset funtów,
których Callaghan zażąda za swoje usługi: te same pięćset
funtów, które już od tygodnia czy coś koło tego czekały w
twojej szufladzie na taką właśnie okazję.
Potem kontaktujesz się z czwórką Meraultonów.
Mówisz im, że sprawa się rypła i że za kwadrans dziesiąta
muszą przyjść do ciebie do klubu i wszystko obgadać.
Zamawiasz w klubie osobny gabinet gdzieś w pobliżu
bocznego wyjścia. Jeremy, Paul, Percival i Bellamy zjawiają
się, a ty ich powiadamiasz w ogólnych zarysach, co zaszło; i
że Cynthis ma się widzieć na Lincoln’s Inn Fields ze starym i
twoim zdaniem wynikną z tego dalsze kłopoty. Mówisz im,
że idziesz poszukać Cynthis i porozmawiać z nią, zanim ona
się spotka ze starym, i postarasz się to wszystko z nią jakoś
ułożyć.
Wychodzisz. Jest około dziesiątej. Stawiasz na to, że
243
stary swoim zwyczajem wyszedłszy z domu na Knightsbridge
weźmie taksówkę i każe się zawieźć do biura, tak że zjawi się
dużo wcześniej.
Opuszczasz klub bocznym wejściem, jedziesz tam
swoim wozem i parkujesz gdzieś w pobliżu Lincoln’s Inn
Fields, w takim miejscu, żeby samochód się nie rzucał w
oczy. Idziesz, wchodzisz po schodach do biura. Miałeś
szczęście; stary już przyszedł; jest około wpół do jedenastej.
August wygarnął ci wszystko bez ogródek.
Wymachiwał przed tobą tym żółtawym kawałkiem przebitki,
swoim testamentem, który nosił w zegarku; powiedział, że go
zniszczy i dlaczego. A ty miałeś własne powody, żeby sobie
nie życzyć zniszczenia tego testamentu.
Nie tracąc ani chwili, zastrzeliłeś go tam na miejscu.
Dźwignąłeś go, wywracając po drodze krzesło, zniosłeś po
schodach, przez ciemną ulicę, przerzuciłeś nad niską
balustradą po zachodniej stronie skweru. Sam przez nią
przelazłeś, następnie przeniosłeś go przez skwer i wreszcie,
uprzednio włożywszy mu testament z powrotem do zegarka,
przerzuciłeś go przez balustradę na drugą stronę. Wracając tą
samą drogą rzuciłeś pistolet w krzaki. Nie martwiłeś się o
odciski palców: byłeś w rękawiczkach.
Jak szalony pognałeś do klubu. Dojechałeś tam za
jakieś dwadzieścia jedenasta. Braciom wyjaśniłeś, że nie
udało ci się znaleźć Cynthis, i wymusiłeś obietnicę, że ten
biedny dureń Bellamy, który już umierał z niecierpliwości,
aby wyrwać się do swojej Eulalie Gallicot, pojedzie na
Lincoln’s Inn Fields i tam poczeka do godziny pięć po
jedenastej, żeby zobaczyć, czy Cynthis przyjdzie na spotkanie
z Augustem; a jeżeli tak, miał do ciebie zadzwonić. Bellamy
zgodził się, bo miał po drodze.
Szło ci o to, żeby zobaczył Cynthis. Jej przybycie tam,
244
a potem wizyta u mnie, miały ją uwikłać. Ona zaś zobaczy
tam Bellamego, co jego z kolei uwikła. Trzej pozostali sami
się nazajutrz domyśla, kto naprawdę zabił Augusta
Meraultona, i w razie potrzeby zapewnią ci alibi zeznając, że
się nie ruszyłeś z klubu. Nie mają innego wyjścia. Wszyscy
razem okradaliście Augusta i Meraulton Estates & Trust
Company, a gdyby tobie się coś przydarzyło, żaden z nich nie
powącha złamanego szeląga. To, że Bellamy się pokaże na
Lincoln’s Inn Fields, nie ma znaczenia, bo fakt, że go tam
widziano, nie dowodzi, że jest mordercą.
Toteż cała czwórka musi trzymać z tobą, tak samo jak
ty z nimi.
Callaghan przechylił się z krzesłem do tyłu i obdarzył
Williego miłym uśmiechem.
– Popełniłeś jeden kretyński błąd – powiedział. – W
żadnym razie nie powinieneś był wkładać testamentu z
powrotem do zegarka. Kiedy pojawiła się u mnie Cynthis, a
potem dowiedziałem się o morderstwie, od razu mnie
zaciekawiło, czy znikł testament. Kiedy okazało się, że nie, i
kiedy go przeczytałem, zaraz mnie to zastanowiło: jaki cel
miałby któryś z tej czwórki, żeby zabić starego i nie zabrać
mu testamentu, który przecież wydziedzicza ich i wszystko
oddaje Cynthis?
Callaghan wstał. Willie siedział całkiem nieruchomo,
patrzył Callaghanowi w oczy i spokojnie oddychał.
– A potem nagle zrozumiałem – rzekł cicho Callaghan.
– Dotarło do mnie. Uświadomiłem sobie, że ten, kto zabił
Augusta Meraultona, zrobił to nie po to, ażeby wyjąć
testament z jego zegarka, tylko żeby go tam z powrotem
włożyć.
Zrozumiałem także coś więcej: że gdyby starego zabił
Jeremy, Paul, Percival albo Bellamy, to każdy z tej czwórki
245
zniszczyłby testament, a jedyna osoba, która zabiwszy
Augusta nie zrobiłaby tego, to właśnie ty!
Wziąłem się do roboty. Zaraz na drugi dzień
wydostałem od ciebie trochę forsy. Myślałeś, że po prostu
chcę dla siebie coś urwać. Ty naiwniaku, nie przyszło ci do
głowy, że te trzysta funtów, które mi dałeś, i te pięćset od
Cynthis mają kolejne numery.
Naciągnąłem na dwieście funtów Bellamego.
Sprawdziłem numery. Znów to samo. Więc dostał te dwieście
funtów od ciebie! Jeśli przed udaniem się do Jeremego
poszedłem spotkać się z Mayolą Ferrival, to nie po to, żeby ją
sobie obejrzeć, tylko żeby Jeremy miał czas wydostać dla
mnie trochę forsy od ciebie.
– To bardzo interesujące – rzekł Willie. – Ale choćby
to, co opowiadasz, było prawdą, jednakże to wciąż nie
dowodzi, kto zabił Augusta Meraultona.
Callaghan się uśmiechnął.
– Masz rację, Willie – rzekł. – Masz sto procent racji.
Dowodzi to jedynie, że dawałeś tym czterem gotówkę
pobieraną z konta Meraulton Estates & Trust Company. A to
jest zwyczajna defraudacja: zmowa w celu sprzeniewierzenia.
Jak słusznie zauważyłeś, to jeszcze nie morderstwo.
Callaghan nachylił się do niego przez biurko.
– Dobra jest, Willie – powiedział. – Nie byłem daleki
od prawdy, zgadza się? Ale przyznaję, że nic z tego, co
powiedziałem, nie dawałoby jeszcze podstaw do oskarżenia
cię o morderstwo. Jeżeli podejrzewają ciebie, muszą tak samo
podejrzewać Cynthis i Bellamego i chyba w ogóle każdego,
kto miał coś na pieńku z Augustem.
Tylko że – ciągnął Callaghan – ja mam coś więcej w
zanadrzu. Powiedziałem ci, że kat, który się niecierpliwi, to
ja. I będę tym niecierpliwym katem. Otóż właśnie ja mogę
246
udowodnić, że zabiłeś Augusta Meraultona – i tylko ja – i jak
Boga kocham, udowodnię to, chyba że...
– Że co? – spytał Willie bardzo spokojnie.
– Że odpalisz mi dziesięć tysięcy funtów – rzekł
Callaghan szczerząc zęby w uśmiechu. – Chyba warto?
247
ROZDZIAŁ 15
Czym ludzie się nie bogacą
Willie się podniósł. Wyjął ręce z kieszeni i stanął przed
biurkiem Callaghana, z twarzą powyżej kręgu światła,
kładącego się od lampy na biurku.
Callaghan, balansujący na dwóch nogach
przechylonego w tył krzesła, nie widział zbyt wyraźnie jego
twarzy. Tylko jej zarys. Willie ciągle nie objawiał żadnego
napięcia. Callaghan widział jego swobodnie zgięte palce.
Przebiegło mu przez głowę, że ten Willie jest jednak niezły,
że niełatwo się daje zastraszyć.
Willie stał przez chwilę, potem znów usiadł. W
gabinecie panowała niemal kompletna cisza. Callaghanowi
się zdawało, że słyszy cykanie swego zegarka na przegubie i
bicie własnego serca.
– A więc znowu szantażyk – powiedział spokojnie
Willie. – Czasem jednak trzeba się liczyć i z szantażystami:
bywają niebezpieczni. Jednakże – ciągnął od niechcenia –
dziesięć tysięcy funtów to duży pieniądz: zwłaszcza dla
blefującego kanciarza, jakim jest pan Slim Callaghan.
Callaghan wzruszył ramionami.
– Nie wiem, co ma do tego blef – odparł. –
Powiedziałem ci, że mam teorię... niezłą teorię. Wyłożyłem ci
ją, a teraz rób, jak uważasz. Mnie tak czy owak na tym nie
zależy.
– Aha – rzekł z wolna Willie – rozumiem. To znaczy,
że nie oskarżasz mnie o morderstwo? Tylko puściłeś wodze
248
wyobraźni?
Callaghan się obszczerzył.
– Tego bym również nie powiedział – odezwał się
całkiem sympatycznie. – Może ujęlibyśmy to inaczej. Jeżeli
dostanę dziesięć tysięcy funtów, to ze swojej strony będę
uważał to za teorię, o której zapomnę, skoro tylko poczuję w
ręku pieniądze. A jeśli nie dostanę tych dziesięciu tysięcy
funtów, to pewnie się zastanowię, czy z tego nie wynika coś
więcej niż teoria. A nuż Gringall zechciałby wypróbować swą
dociekliwość na tego rodzaju łamigłówce.
Willie skinął głową.
– U Gringalla już byłeś – powiedział. – Podałeś mu
numery pewnych banknotów. Może dostarczyłeś mu również
innych informacji.
– Za cholerę – odparł Callaghan. – Dostarczyłem mu
tych informacji o banknotach, bo wiedziałem, że i tak je
uzyska jak nie ode mnie, to z innego źródła. Ale fakt, że
Gringall wie o tych pieniądzach, może nic dla ciebie nie
znaczyć. To zależy od okoliczności.
– Tak? – zapytał Willie unosząc brwi. – Ale
przypuśćmy, oczywiście czysto teoretycznie, że ta twoja
historia o pożyczaniu gotówki czterem fikcyjnym
przedsiębiorstwom odpowiada prawdzie. Czy to by nie
dawało podstaw do oskarżenia mnie o zmowę w celu
sprzeniewierzenia? abstrahując na razie od morderstwa
Augusta Meraultona.
– Niekoniecznie – rzekł Callaghan, ciągle z tym
uśmiechem. – August Meraulton nie żyje. Nie może
świadczyć. Prowadzenie swych interesów powierzył ci bez
ograniczeń. Stwierdzisz przed sądem, dajmy na to, że August
wiedział, co robisz, i zgodził się na to. Przecież nie dowiodą
ci, że łżesz, prawda? Wystarczy, żeby ktoś potwierdził twoją
249
wersję... na przykład Cynthis.
Wargi Williego rozchyliły się w lekkim uśmieszku.
– Ty jesteś naprawdę sprytny, Callaghan – rzekł
Willie. – Nieraz myślę, że cię nie doceniałem. Ale wróćmy na
chwilę do tych dziesięciu tysięcy funtów. Powiedziałem ci, że
to duży pieniądz, ale przypuszczam, że Meraulton Estates
mogłyby dość łatwo wyasygnować tę sumę. Pozostaje
pytanie: do kogo należeć będą Meraulton Estates?
– Dziecinnie proste – odparł Callaghan. – Oczywiście
do Cynthis Meraulton. Pamiętaj, że ja przeczytałem testament
i mogę to stwierdzić pod przysięgą. Mimo że Jeremy spalił
testament, ja i tak mogę udowodnić, że spadkodawca pragnął,
aby cały jego majątek dostała Cynthis. I założę się, że jego
adwokat by to potwierdził.
Tu przerwał i spojrzał Williemu w oczy.
– Chyba – podjął wreszcie – chyba że August
Meraulton sporządził inny testament, późniejszy, którego
treść byłaby znów odmienna.
– To bardzo ciekawe – powiedział Willie – ale wróćmy
jeszcze do tej teorii. Skłonny jestem zgodzić się z tobą, że
twoja teoria co do śmierci Augusta Meraultona jest całkiem
do rzeczy. Skłonny jestem nawet uwierzyć, że gdyby ją
podsunięto Gringallowi, może i spróbowałby coś z niej
wykrzesać; ale mimo to obawiam się, że w tym kraju prawo
każe dowieść morderstwa. Oskarżony nie musi dowodzić, że
nie zabił. To oskarżenie musi dowieść, i to bez cienia
wątpliwości, że zabił. Naprawdę nie sądzę, ażeby Gringall,
nawet z pomocą jakoby uzyskanych przez ciebie informacji,
które tak błyskotliwie wykorzystałeś do swojej teorii, mógł
dowieść, że to ja zabiłem Meraultona.
Spójrzmy na tę sprawę z odwrotnej strony. Jak słusznie
zauważyłeś, Jeremy, Percival i Paul mogą potwierdzić, że w
250
określonym czasie, interesującym nas z punktu widzenia
morderstwa, przebywałem z nimi bez przerwy w moim
klubie. Natomiast wątpię, czy Cynthis mogłaby udowodnić,
co robiła w tym czasie. W rzeczy samej służąca, która od
dziesiątej do jedenastej znajdowała się w kuchni, stwierdza,
że nie słyszała, kiedy jej pani wyszła; że wobec tego mogła
wyjść o dowolnej porze od za kwadrans dziesiąta do
jedenastej.
Co prawda Bellamy widział Cynthis na Lincoln’s Inn
Fields o jedenastej, kiedy było już po morderstwie, ale i to nie
zdejmuje z niej podejrzenia. Nawet gdyby dowiodła, że nie
przyszła do garażu po samochód wcześniej niż przed samą
jedenastą, to też niczego nie dowodzi, bo i tak miałaby dosyć
czasu, żeby dotrzeć jakoś na. Lincoln’s Inn Fields, zabić
Augusta i wrócić do garażu po swój samochód.
Poza tym obawiam się, że jest jeszcze pewien
szczegół. Przypominasz sobie, że byłem w mieszkaniu
Cynthis i troskliwie usunąłem pudełko nabojów, które u niej
znalazłem. Pamiętasz, że jeden wypadł i ty go potem
znalazłeś. Obawiam się, że byłaby to nadzwyczaj poważna
poszlaka, świadcząca przeciwko Cynthis i nie wątpię, że jej
służąca pod przysięgą powiedziałaby prawdę.
– Nie, ponieważ jej nie zna – rzekł Callaghan, ciągle
szczerzący zęby. – Ja znam prawdę. To ty przyniosłeś do
mieszkania Cynthis tę amunicję. Miałeś ją w kieszeni.
Udając, że przetrząsasz komodę, umyślnie wyrzuciłeś z
pudełka jeden nabój, licząc na to, że Gringall go znajdzie.
Następnie pokazałeś służącej pudełko udając, że je właśnie
znalazłeś i zabierasz, aby usunąć jeszcze jedną poszlakę
przeciwko Cynthis. Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie i
pochwaliłem cię za dobrą robotę. Bo to była dobra robota,
choć nie w tym sensie, którego dopatrzyłeś się w moich
251
słowach. Powiedziałem „dobra robota”, bo właśnie ten
szczegół ostatecznie przekonał mnie, że ty jesteś mordercą!
– Możliwe – powiedział Willie. – Ciebie to mogło
przekonać, ale dziewczyna zezna co innego. Według niej
znalazłem te naboje w szufladzie: i tak powie. Obawiam się,
że w oczach prawa ten szczegół będzie przemawiał raczej za
mną, niż przeciwko mnie. Jak sądzisz?
Callaghan przytaknął.
– I ja tak sądzę, Willie – powiedział. – Niestety w tym
wypadku masz rację.
– No widzisz – powiedział Willie. – Ciągle nie ma
żadnego dowodu, nieprawdaż? A dziesięć tysięcy funtów, jak
już powiedziałem, to jest naprawdę duży pieniądz.
Spodziewam się, że lada chwila zredukujesz tę sumę,
powiedzmy, do połowy.
– Dobra – rzekł Callaghan. – Wobec tego zwróć uwagę
na inny szczegół. Kiedy byłem u ciebie nazajutrz po
morderstwie, spytałem, kto według ciebie najprędzej mógłby
sprzątnąć Augusta. Powiedziałeś, że Bellamy. Dałem ci do
zrozumienia, że zamierzam mu zrobić kawał z tym
kapeluszem. Wypytywałem cię o kapelusze Augusta i
doskonale wiedziałeś, co mam na myśli. Po czym ostrożnie
powiedziałem ci, że wstąpię do niego po południu.
Pojechałem taksówką i nikt inny nie wiedział, że tam jadę, i
nikt mnie nie widział. Mimo to Gringall posłał za mną wóz
patrolowy i zgarnął mnie we właściwym czasie i miejscu.
Jakim cudem? A takim, że ktoś zadzwonił do Scotland Yardu
i uprzedził, nie przedstawiając się, że Slim Callaghan wybiera
się do Bellamego.
Więc Gringall od razu wnioskuje, że Bellamy ma coś
wspólnego z morderstwem albo że on i ja mamy ze sobą coś
wspólnego. Więc zgarnia mnie z ulicy i zasypuje pytaniami, i
252
tak mnie ustawia, że muszę powiedzieć to właśnie, co ty
chciałeś, żebym powiedział. W rezultacie Gringall zamyka
Bellamego za narkotyki, żeby zmusić go do gadania, i
Bellamy zaczyna gadać i mówi właśnie to, co ty chciałeś,
żeby powiedział: że spotkał Cynthis o jedenastej w nocy na
Lincoln’s Inn Fields.
Ten fakt, w połączeniu z faktem, że przyszła do mnie –
Gringall nie mógł inaczej pomyśleć – w celu zapewnienia
sobie fałszywego alibi, ustawił ją z miejsca w dość brzydkiej
sytuacji, prawda?
Willie skinął uprzejmie głową.
– Bardzo słuszne rozumowanie – powiedział. – Ale jak
udowodnisz, że to ja dzwoniłem do Scotland Yardu? Każdy
mógł zadzwonić. Przedtem już Effie Perkins dzwoniła do
Yardu w sprawie innego szczegółu. Znów ktoś inny mógł
wiedzieć, że zamierzasz się spotkać z Bellamym. Lękam się,
że to nie przejdzie, Callaghan.
Willie wyjął papierośnicę i z niej papierosa. Podsunął
ją Callaghanowi, który potrząsnął głową. Willie zapalił
papierosa i zaciągnął się nim głęboko. Wyglądał niemal
wesoło.
– Nie, Callaghan – oznajmił. – Obawiam się, że twoje
teorie to tylko teorie. We wszystkim, coś tu naopowiadał, nie
ma ani ziarenka dowodu. I na pewno nie będę nawet gadał o
dziesięciu tysiącach funtów za coś, co może być warte
najwyżej pięćset... albo i tego nie!
– Nie? – zapytał Callaghan.
Głos mu się zmienił. Nachylił się przez biurko. Oczy
jego stały się błyszczące, twarde, a palec wymierzony
oskarżycielsko w Williego ukazał się w kręgu lampy jak
bagnet.
– Słuchaj no, ty parszywy, kiepski morderco –
253
przemówił. – Dasz mi tu, na rączkę, te dziesięć tysięcy
funtów i zrobisz to z okrzykiem radości. Teraz powiem ci
wreszcie, dlaczego jednak zapłacisz, aby zamknąć mi usta.
Gadałeś sobie i gadałeś: i sprawiało ci to przyjemność.
Ale nagadałeś aż za dużo. Zapomniałeś o jednym drobiazgu,
a zapomniałeś dlatego, że wolałeś o tym nie myśleć.
Zapomniałeś, bo kiedy dzwoniłem do ciebie dziś wieczorem,
spodziewałeś się, że to tylko mój blef. Miałeś błogą nadzieję,
że natknąłem się po prostu niechcący na coś, czego nie będę
mógł nigdy udowodnić, ale czym będę cię straszył, żeby
wydusić z ciebie trochę szmalu.
Willie pochylił się do przodu. Twarz mu się nagle
ściągnęła, zmieniła wyraz. Jego oczy wbite w Callaghana
zalśniły jak oczy węża.
– Powiedziałem ci już – ciągnął Callaghan na jednym
tonie, głosem pełnym napięcia, bezlitosnym – że ktokolwiek
zabił Augusta Meraultona, zamordował go, aby mu włożyć
do zegarka ten testament na żółtawej przebitce i że właśnie to
stało się dla mnie dowodem, że to twoja robota.
Callaghan znów się wyszczerzył, ale nie było w tym
uśmiechu cienia wesołości. Jeszcze raz odchylił się z
krzesłem i siedział patrząc na Williego całkiem spokojnie,
tylko palce jego, napięte i wytężone, wpijały się w brzeg
krzesła.
– Chcesz dowodu – przemówił. – Dobrze, w takim
razie ja dam ci dowód. Rozbiję w drzazgi wszystkie te marne
teoryjki, których żeśmy tu nabudowali. Zaraz cię przekonam,
że dziesięć tysięcy funtów za to, abym trzymał gębę na
kłódkę, to dla ciebie tanio jak barszcz.
Callaghan przerwał. Zwilżył suche wargi językiem.
Modlił się w duchu, żeby się w tym krytycznym momencie
nie pośliznąć, żeby należycie podać to kłamstwo, ten domysł,
254
z którym teraz musiał wystrzelić.
– Dla ciebie – podjął – mógł istnieć tylko jeden powód,
żeby włożyć testament z powrotem pod kopertę zegarka,
mianowicie, żeby cały spadek dostała Cynthis. Chciałeś, żeby
dostała to wszystko, bo wiedziałeś, że teraz, kiedy August nie
żyje, możesz się z nią ożenić, kiedy zechcesz. Choćby
okazała się podejrzana, skazana, powieszona, ty i tak
dostałbyś te pieniądze. Włożyłeś testament na dawne miejsce
dlatego, że musiałeś ożenić się z Cynthis i że August
Meraulton sporządził po południu albo wieczorem tego dnia,
w którym go zabiłeś, nowy testament, który unieważnił
wszystkie testamenty – nie wyłączając tego na złotawej
przebitce – jakie przedtem sporządził.
Kiedy przybyłeś do biura Augusta Meraultona, kiedy
wszedłeś i stanąłeś twarzą w twarz z tym nieszczęsnym
starcem, oddzielony od niego szerokością biurka, on
zamachał ci przed nosem tym kawałkiem złotawej przebitki.
Oznajmił ci, że napisał nowy testament. Pokazał ci go i
pokazał zawarte w nim uzasadnienie, czemu go sporządził, i
że wymienił w nim wszystkie twoje łotrostwa i łotrostwa
innych Meraultonów. Poinformował cię, że na mocy tego
nowego testamentu Cynthis dostanie wszystko pod
warunkiem, że nie wyjdzie za ciebie. Miał ten dokument
przed sobą, żeby go jej pokazać, kiedy przyjdzie tam o
jedenastej i żeby sama się przekonała, jaki z ciebie
dwulicowy opryszek.
Zastrzeliłeś go, zniszczyłeś ten nowy testament i
włożyłeś mu znów do zegarka ten poprzedni, na złotawej
przebitce, na mocy którego Cynthis miała otrzymać wszystko
bez warunkowej klauzuli. Tylko że, jak każdy wszawy
morderca, byłeś nieostrożny i popełniłeś jeden błąd i on pośle
cię teraz na szubienicę. Mam ci powiedzieć jaki?
255
Willie nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w
Callaghana.
– Twoje nieszczęście, że nie miałeś czasu rozejrzeć się
po gabinecie, kiedy zastrzeliłeś Augusta – rzekł Callaghan. –
Gdybyś to zrobił, gdybyś miał choć tyle oleju we łbie, żeby
zajrzeć w odpowiednie miejsce, zobaczyłbyś, że August
Meraulton sporządził duplikat swego testamentu, również
zaopatrzony w podpis.
– Po wizycie w trupiarni – kłamał bez zająknięcia
Callaghan – zajrzałem jeszcze do biura na Lincoln’s Inn
Fields. Policja nie zdążyła przyjechać. Wszedłem i
przeszukałem to biuro. I – rzekł triumfalnie – znalazłem ten
duplikat. Mam go tu, w moim gabinecie.
Podał się do przodu, krzesło łupnęło przednimi nogami
o podłogę i wstał, opierając się plecami o ścianę w swojej
ulubionej postawie.
Wskazał długim palcem na biurko.
– W tej szufladzie – powiedział – znajduje się duplikat
testamentu Augusta Meraultona: testamentu, w którym
zdemaskowano twoje łotrostwa; testamentu, w którym
zapowiedziano, że przyjdziesz do jego biura na konfrontację
z Cynthis. Testamentu będącego dowodem, że zamordowałeś
Augusta Meraultona.
Więc dostanę te dziesięć tysięcy?
Willy dźwignął się z wolna. Wargi mu wykrzywił
uśmieszek obnażający zęby.
– Nie, nie dostaniesz – przemówił jakimś szczególnym
głosem. – Ty za dużo wiesz, Callaghan, zresztą nie to jest
ważne. Muszę mieć ten testament, ale dostanę go za darmo.
Owszem, zabiłem Augusta Meraultona, ale tylko jeden
człowiek potrafi tego dowieść: to ty. Nie mam ochoty
ryzykować, że do końca życia będziesz mnie szantażował.
256
Jest tylko jedno wyjście.
Willie wsunął rękę do kieszeni.
Callaghan wyszczerzył radośnie zęby.
– W porządku, Willie – rzekł. – Spełniłeś moje
życzenie. Przyznałeś się. Może cię zainteresuje fakt, że tu jest
włączony dyktafon. Druty biegną za ścianę, a tam siedzi
Gringall i słucha. Jak ci się to podoba? Nie chciałbyś w
międzyczasie rzucić okiem na testament Augusta?
Willie wyjął rękę z kieszeni. W tej chwili z sąsiedniego
pokoju doleciał hałas. Willie okręcił się na pięcie, potem
znów obrócił się do Callaghana, który już otworzył szufladę
biurka i w dłoni trzymał kopertę.
– Wygrałeś, Callaghan – powiedział. – Mam nadzieję,
że dużo na tym zyskasz.
Callaghan zobaczył w ręku Williego pistolet. Zaparł
się w sobie i rozdarł kopertę. Myśli jego wróciły na ułamek
sekundy do pierwszej nocy, kiedy rozpoczęła się sprawa
Meraultona: do nocy, kiedy Cynthis siedziała na krześle
przed jego biurkiem.
Kiedy Gringall z rozmachem otworzył drzwi, Willie
dał ognia. Callaghan chwiał się przez chwilę, po czym osunął
się na biurko i z (kącika warg popłynęła mu strużka krwi.
Pięść Gringalla grzmotnęła w twarz Williego, rzuciła
go na podłogę. Gringall kopnął pistolet w kąt, zatrzasnął
Williemu na przegubach kajdanki.
– Fields, dzwoń po ambulans – rzucił ostro.
Callaghan leżał w poprzek biurka. Jego palce drgały
mocując się z kopertą. Kiedy Gringall przyskoczył do niego,
Callaghanowi udało się wydobyć dwa kawałki gazetowego
papieru.
Willie, pobladły nagle, spostrzegł je w momencie, gdy
Callaghan osuwając się na podłogę zdołał wyszczerzyć zęby
257
w ostatnim uśmiechu.
Callaghan rozwarł oczy i pozwolił im błądzić po
pokoju. Przez okno docierało miękkie zimowe słońce. Gdzieś
w sąsiedztwie słychać było dźwięk katarynki.
Weszła siostra dyżurna.
– Panie Callaghan, są dla pana dwa listy – powiedziała.
– Ale proszę spokojnie się zachowywać przy czytaniu. Poza
tym powtórzono mi, że domaga się pan papierosów. Chirurg
powiedział, że nie ma mowy o paleniu co najmniej przez dwa
miesiące. Ma pan gardło nałogowego palacza, nie mówiąc o
ranie w płucach. Chorzy na płuca w tym szpitalu nie palą w
żadnym wypadku.
– To fatalnie – odparł Callaghan.
Oparł się o ramę za plecami i zaczął mozolić się z
korespondencją, skupiając się na trudnym zadaniu rozdarcia
kopert. Siostra dyżurna uśmiechnęła się wesoło i znikła.
Callaghan otworzył pierwszy list. Nadany był z New
Scotland Yardu i zaadresowany:
Wielce Szanowny Pan
R. P. Callaghan
z Biura Śledczego Callaghana
Szpital Samarytanek
London W. C.
List brzmiał następująco:
258
Wielce Szanowny Panie,
Z polecenia Naczelnika Policji Miasta Londynu
przekazuję Panu podziękowanie za współpracę i pomoc
okazaną w sprawie morderstwa Meraultona.
Naczelnik Policji uważa, iż od początku sprawy
intencją Pańską było udzielenie władzom pomocy przy użyciu
wszelkich dostępnych Panu środków i że wszelkie
nieformalności w zakresie procedury postępowania, jakie
miały miejsce z Pańskiej strony, są więcej niż
usprawiedliwione osiągniętymi rezultatami.
Naczelnik poleca mi wyrazić Panu swoją szczerą
nadzieję, że jest Pan na najlepszej drodze do zupełnego
wyleczenia z odniesionej rany.
Łączę wyrazy głębokiego szacunku
W. J. R. Gringall
Detektyw Inspektor
Do tego dołączona była druga kartka. Jej autorem był
również Gringall:
Kochany Slim,
Załączam oficjalny list z podziękowaniem od
Naczelnika. Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że
niebezpieczeństwo minęło. Wpadnę któregoś dnia, to
pogadamy. Może się czegoś jeszcze od ciebie dowiem!
Wszystkiego najlepszego!
Dziugacz
Callaghan po staremu wyszczerzył zęby. Dziwne jest
259
to życie! pomyślał. Jak policja zaczyna pisać do Biura
Śledczego Callaghana listy dziękczynne... no, to nie ma już
rzeczy niemożliwych.
Otworzył drugi list. Brzmiał on następująco:
Szanowny Panie,
Jako wykonawca testamentu zmarłego Augusta
Meraultona, pełniący tę funkcję wspólnie z panną Cynthis
Meraulton, badam w obecnej chwili kwestię skuteczności
testamentu sporządzonego przez spadkodawcę w dniu
śmierci, a ukradzionego przez Williama Meraultona.
Duplikat tego testamentu odnaleziony został w biurze przy
Lincoln’s Inn Fields. Równocześnie przeprowadzam
inspekcję stanu przedsiębiorstwa pn. Meraulton Estates &
Trust Company Ltd oraz korespondentów tegoż.
Ze względu na sprzeniewierzenia, popełnione przez
Williama Meraultona (który, jak może Panu już wiadomo, w
dniu wczorajszym uznany został winnym morderstwa na
osobie Augusta Meraultona oraz usiłowania morderstwa na
Pańskiej osobie i skazany na śmierć) oraz ze względu na inne
nieformalności w prowadzeniu przedsiębiorstwa, zarówno
panna Meraulton, jak i ja, uznaliśmy za nieodzowne
przeprowadzenie pełnego i wyczerpującego dochodzenia,
łącznie z przesłuchaniem Jeremy’ego, Paula i Bellamy’ego
Meraultonów oraz wszelkich osób, które by się okazały
zamieszane w niniejszą sprawę. Wyżej wymienieni panowie,
bawiący obecnie w więzieniu, zgłosili gotowość udzielenia
wyczerpujących informacji, jednakowoż trzeba będzie
ponadto zbadać za cały okres działalność czterech
towarzystw utworzonych przez Paula Meraultona.
Z tych to względów, korzystając z polecenia Detektywa
260
Inspektora Gringalla, pragnąłbym powierzyć tę sprawę
firmie pn. Biuro Śledcze Callaghana, skoro tylko wróci Pan
w pełni do sił i zdrowia. Spodziewam się w przeciągu kilku
tygodni mieć okazję do nawiązania z Panem osobistego
kontaktu.
Kreślę się z poważaniem
H. A. F. Gazeling
Adwokat
Callaghan upuścił list na łóżko. Podniósł oczy i
napotkał spojrzenie Cynthis Meraulton.
Stała w nogach łóżka, patrząc na niego. Ubrana była na
czarno, tylko kwiaty trzymane w ręku tworzyły jaskrawą
plamę skupiającą na sobie światło słońca.
Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Dzionek się zapowiada przepięknie – powiedział. –
Nie siądzie pani? Biuro Callaghana zawsze służy swoim
klientom krzesłem, choćby nie mogło im służyć niczym
więcej.
Podeszła z boku do łóżka, umieściła kwiaty na stoliku.
– Jest pan niepoprawny – odezwała się. – Nawet kula
w piersi nie wpłynęła na pańskie poczucie humoru.
Usiadła. Callaghan czekał z nadzieją, czy założy nogę
na nogę, żeby mógł lepiej widzieć jej stopy. Miał je przed
oczyma, kiedy mu dawano narkozę.
– Jeżeli coś powiem, to chyba i tak nie pomoże,
prawda? – spytała. – Powiem tylko, że nigdy nie wiedziałam,
co pan robi, że nigdy nie wiedziałam, co pan myśli: i
wreszcie skąd miałam wiedzieć, że jest pan taką chodzącą
wspaniałością, która bawi się w odgrywanie potwora.
Callaghan uniósł wysoko brwi.
261
– Pani się chyba myli co do mojej osoby – powiedział.
– Ja w sprawie Meraultona po prostu tak grałem, jak wyszło.
Zwyczajna rzecz, tak jak zawsze...
Kiwnęła głową.
– Zwyczajna rzecz, tak jak zawsze, czyżby? –
powtórzyła z uśmiechem. – Inspektor Gringall mnie
uświadomił. Pan wiedział, że Willie postara się pana zabić.
Inspektor mówi, że pan go uprzedził o tym w liście
przesłanym do Scotland Yardu, ale nawet on w to nie bardzo
wierzył. A jednak to była prawda. Dlaczego pan tak
ryzykował? Na tym chyba nie można było zarobić, czyż nie
tak?
Callaghan znowu się wyszczerzył.
– Każdy mężczyzna ma jakąś słabość – powiedział. –
Moja słabość to ładne kostki. Pewnie to z powodu pani
kostek.
Spojrzała w okno.
– Pan Gazeling mówił mi, że chce panu powierzyć
dochodzenie w sprawie Meraulton Estates – odparła. –
Przyjmie pan? Czy woli pan być głupi i dumny, i powrócić
do przepalania się papierosami i codziennej wspinaczki na
trzecie piętro do tego wyjątkowo zakurzonego biura?
– Nigdy w życiu – powiedział Callaghan. –
Przeprowadzę wam to dochodzenie. A potem się ulotnię.
Czytywałem sobie prospekty linii okrętowych. Czuję, że jakiś
tajemniczy kraj mnie wzywa!
Wstała.
– Muszę już iść – westchnęła. – Uprzedzono mnie, że
mogę tu pobyć najwyżej kilka minut. Bardzo żałuję, że
odczuwa pan taką potrzebę wyjazdu.
Schyliła się nad łóżkiem i pocałowała go w usta.
Callaghan wyglądał na odpowiednio oszołomionego.
262
– Gdybym to mógł przewidzieć, nie wziąłbym za
sprawę ani grosza – oświadczył. – Nawet zwrotu kosztów!
– Au rewir, Slim – powiedziała Cynthis. – Wiem
wszystko i o tobie... i o tym. Nigdzie nie wyjedziesz.
Callaghan uniósł brwi.
– Naprawdę? – spytał. – A skąd ty to wiesz?
Ruszyła do drzwi.
– Powiedziałeś, że podobają ci się moje kostki –
rzekła. – A jeszcze dawniej mówiłeś, że Biuro Callaghana
nigdy nie zawodzi swoich klientów!
Drzwi się za nią zamknęły.
Callaghan popatrzył w okno i ujrzał, że słońce
przedziera się przez zimowe chmury.
263
POSŁOWIE
Małość i wielkość Callaghana
Kilkadziesiąt lat temu, w czasach obecnych jeszcze w
świadomości co trzeciego z żyjących, Peter Cheyney był
jednym z najpowszechniej znanych i rozchwytywanych
autorów piszących po angielsku. Z jego nazwiskiem łączyły
się nie tylko reklamiarskie frazesy z okładek i ogłoszeń,
zapewniające o jego elektryzującym pisarstwie, godnym
barwnego życiorysu i sylwetki tego detektywa, poety,
sportowca i Bóg wie kogo jeszcze.
Wprawdzie liczba pamiętających o tym wciąż maleje
(takie są nieubłagane prawa czasu) z dnia na dzień, ale mimo
to fakt okazuje się nieco zaskakujący.
Bo przecież powieść kryminalna w jakiejś mierze
dostąpiła już należnej sobie nobilitacji przez te więcej niż pół
stulecia, odkąd The Urgent Hangman ukazał się w oryginale,
i jedną trzecią stulecia, jaka minęła, odkąd pierwszy raz
przetłumaczyłem The Urgent Hangman dla polskich
czytelników, którzy (jak się okazuje) nie zapomnieli o tej
powieści po tyluż dziesięcioleciach, przez ile dni wówczas
można ją było nabyć w księgarniach.
Już prawie nikogo prócz krytyków i historyków
literatury nie ma potrzeby uświadamiać o pierwszorzędnej
roli, jaką kryminał odgrywa w całokształcie literatury
pięknej.
Mimo to znów trzeba przypominać jednego z autorów
najbardziej liczących się w dziejach tego gatunku.
264
Do kogo można by go porównać? Do niewielu. Conan
Doyle, Edgar Wallace, Agatha Christie, Erie Stanley Gardner,
John Creasey i Raymond Chandler... chyba nikt więcej!
oczywiście nie licząc tych, którzy pojawiali się przez
następne pół wieku.
Reginald Southouse Cheyney przyszedł na świat 22
lutego 1896 w Whitechapel, ubogiej i głównie żydowskiej
dzielnicy londyńskiego East Endu. Pogłoski, jakoby rodzina
wywodziła się z polskich lub rosyjskich Żydów o nazwisku
Cheniski, są niczym nie poparte i można przypuszczać, że
wynikły raczej z cech jego wyglądu i osobowości: wydatne
kości policzkowe i trochę skośne oczy, nietypowe w aparycji
skądinąd jak najbardziej brytyjskiej o jasnej cerze, oczach i
włosach. Istny olbrzym z postury, miał 188 cm wzrostu i
zaraz po trzydziestce już zaczął mocno tyć. Ekspansywny i
narzucający się gawędziarz o tubalnym głosie, snob i trochę
kabotyn, zachował na zawsze coś ze swojego plebejskiego
rodowodu.
Jego rodzice kupili w Whitechapel mały sklepik,
awansując od ryb i ostryg do gorseciarstwa.
Skojarzenie samo się narzuca. Więc może jednak był w
tym rodowodzie jakiś zapomniany Pszczyński, Leszczyński
albo Szejnman ze szlacheckim przyrostkiem? To czysta
fantazja. Lecz puściłby się na nią bez mrugnięcia okiem sam
Peter Cheyney, gdyby uznał, że mu coś takiego dodaje
splendoru.
Faktycznie ojciec był Irlandczykiem.
Najmłodszy z pięciorga dzieci Reggie wychował się na
ulicy. Jego naturalnym językiem był prawdopodobnie
cockney, choć w dojrzałym wieku nigdy go nie używał i
zapewne pozbył się tak doszczętnie, że jego próby
wprowadzania tej gwary londyńskiej do swych utworów
265
okazały się sztuczne i z reguły chybione. Za to wszystkie
główne postacie, nawet Callaghan (niby Irlandczyk) i Lemmy
Caution (niby Amerykanin) wcielający mit i wyobrażenie
Cheyneya o sobie samym, to wyraźni Cockneye w sposobie
myślenia, zachowania się i patrzenia na życie.
W szkołach spisywał się kiepsko i miał niewiele
wspólnego z nauką albo kulturą: poza namiętnością czytania
wszystkich nie przebierając kryminałów. Po studiach
prawniczych na uniwersytecie londyńskim, z których nic nie
wynikło poza krótkim i niefortunnym okresem aplikantury,
jego edukacja polegała na intensywnym czytaniu
wszystkiego, co dotyczyło kryminalistyki; dokładnie
wertował całą prasę niedzielną i wycinał, układał, indeksował
wszystko na temat zbrodni; kiedy w 1941 roku jego biuro i z
nim całe to archiwum padły ofiarą bomb, zaraz przystąpił do
jego rekonstrukcji. Na razie przez starszego o dziesięć lat
brata trafił do środowiska teatralnego i w osiemnastym roku
życia próbował już sił w różnych rolach: jako autor skeczów,
piosenek i monologów, inspicjent, wreszcie aktor.
W połowie 1915 roku wstąpił na ochotnika do wojska i
przesłużył wojnę jako porucznik. Walczył we Francji i
Flandrii; ciężko ranny w 1916 nad Sommą, po długim
leczeniu w szpitalach przeniesiony do pracy kancelaryjnej w
Londynie; wydał dwa kompletnie zapomniane i
bezwartościowe tomiki: Poems of Love and War (1916,
Wiersze o miłości i wojnie) oraz To Corona and Other
Poems (1917, Do Corony i inne wiersze).
W roku 1919 wrócił do życia cywilnego i znów jął się
dobijać do teatru i literatury.
Zaraz ożenił się z dosyć znaną wówczas tancerką,
starszą o pięć lat, występującą jako Dorma Leigh.
Jej przyjacielem i protektorem był Edgar Wallace,
266
którego zawrotna kariera nie pozostała bez wpływu na to, co
sobie założył i w końcu osiągnął Cheyney.
Ale na razie znów przez szereg lat próbował sił jako
aktor i piosenkarz, autor mnóstwa tekstów rozrywkowych i
dwóch rewii, właściciel klubu teatralnego; ze starszym
bratem założyli firmę bukmacherską, która zbankrutowała; z
żoną firmę krawiecką, z tym samym skutkiem; długo i
bezskutecznie starał się zostać jednym z bezimiennych
autorów zeszytowych przygód detektywa Sextona Blake itp.
bohaterów z brukowych edycji, w których pisaniu podobno
brał udział nawet Chesterton.
Szczytowe miejsce wśród popularnych wówczas
autorów zajmował młody Ormianin zamieszkały w
Lancashire, Dikkran Kouyoumjian (w nieco mniej fantazyjnej
transkrypcji Tigran Kujumdżian), znany w literaturze jako
Michael Arlen, głośny autor Zielonego kapelusza i innych nie
pozbawionych wdzięku opowieści z lepszych sfer i z
wytwornej dzielnicy Mayfair. Jego z kolei pierwowzorami
byli George Meredith i Saki, samego Arlena zaś starał się w
okresie swego terminatorstwa naśladować Cheyney: i taka
mniej więcej byłaby jego literacka parantela, gdyby o niej w
ogóle mówić. Lecz mówić nie bardzo jest o czym.
Aby dać wyobrażenie o rozgardiaszu, cechującym
początki literackie Cheyneya, oto ich przegląd.
Pierwszy artykuł ogłosił w wieku 14 lat i
niezadowolony z wypłaconej mu pół gwinei wytargował z
redaktora drugie tyle. Dwa opowiadania sprzedał jakoby w
1920 roku, kiedy wybrali się z żoną do Paryża, debiutując w
języku francuskim. Wygląda to na typową dla Cheyneya
mistyfikację, ale o dziwo! zdaje się być prawdopodobne,
chociaż publikacji tych nigdy nie wykryto. Już wymieniłem
dwa nieszczęsne tomiki wierszy, zdatne tylko do tego, aby w
267
nadętych reklamówkach stroić go w nimb rzekomego poety.
Głównie na łamach czasopism zachowały się jego liczne i
niekiedy seryjne artykuły o przestępczości lub o gruźlicy w
Wielkiej Brytanii, a ponieważ garstkę ich przedrukowano po
latach w mieszanej treści zbiorach Making Crime Pay i No
Ordinary Cheyney, można stwierdzić, że nie wychodziły
ponad dziennikarską przeciętność. Tylko pedanteria
bibliograficzna każe wspomnieć Three Character Sketches z
1927 roku. Miły oszust i łajdak Alonzo MacTavish
występował we wczesnych opowiadaniach, które do książek
zaczęły trafiać wraz z innymi dużo później i nawet
pośmiertnie, w dodatku całkiem niepotrzebnie, bo znów
kompromitują nazwisko i bez tego ambiwalentnie oceniane,
mimo że tak świetnie się sprzedające. Pierwsze z większych
książek Cheyneya nie noszą w ogóle jego nazwiska: są to
pamiętniki księżny Trubieckiej; biografia księcia Walii;
wreszcie I Guarded Kings (1935, Strzegłem królów) wydane
jako wspomnienia Harolda Brusta pod jego nazwiskiem, ale
napisane w całości przez Cheyneya; tak samo jak ich
kontynuacja In Plain Clothes (1937, Po cywilnemu).
Przełom w jego biografii nastąpił dopiero w 1926 roku,
gdy w następstwie zgłoszenia się do ochotniczych sił
walczących ze strajkiem powszechnym Cheyney wszedł na
drogę, prowadzącą wreszcie do właściwej mu i prawdziwej
kariery.
Poznany wówczas detektyw-inspektor Harold Brust
okazał się jakby stworzonym dla niego współpracownikiem.
Z nim do spółki Cheyney założył małą agencję
wydawniczą i prasową Editorial and Literary Services
(London), łącząc swe kontakty środowiskowe oraz talent
dziennikarski i literacki z profesjonalną znajomością świata
przestępczego, rutyny i metod policyjnych, którą wniósł
268
Harold Brust. Specjalizując się w artykułach na temat
aktualnych zbrodni (i to całkiem skutecznie: w pierwszym
roku 800 materiałów sprzedanych do 75 gazet) agencja ta od
roku 1932 zajęła się też działalnością śledczą i jako Cheyney
Research and Investigations stała się pierwowzorem agencji
Callaghana. Zajęcia te uzupełniała Cheyneyowi przez
kilkanaście lat niewielka synekura redaktorska w St. John
Ambulance Gazette, krócej przy pismach Sunday Graphic
oraz własnym Tinker’s Note-book i służba w policji. Był jej
tajnym funkcjonariuszem od 1927 do 1936 roku w randze
special constable z przydziałem do Bow Street. Praca ta,
którą ukrywał, wiązała się jak najściślej z pasjonującą go
problematyką zbrodni, świata przestępczego i profilaktyki
kryminalnej, tak iż obfite materiały do swej twórczości mógł
w ciągu tych długich lat zbierać z bezpośrednich
doświadczeń: co wyróżnia go jednak spośród autorów tego
gatunku i skłania do tym poważniejszego traktowania jego
utworów choćby ze względu na ich solidnie podbudowany
autentyzm.
W tym czasie rozszedł się z żoną i zawarł w 1934 roku
drugie małżeństwo. Młodsza od niego Kathleen Nora Walten,
córka komisarza okręgowego z Rodezji, przyniosła mu nie
tylko dwoje dzieci z poprzedniego związku, ale też
prawdziwy dom i szczęście małżeńskie na przeciąg czternastu
lat.
Gdy pisał i wydawał wspomnienia swego wspólnika,
Cheyney miał już zawartą umowę na pierwszą ze swoich
prawdziwych i własnych książek. This Man Is Dangerous
(Ten człowiek jest niebezpieczny) wyszło w lipcu 1936 roku.
Tak narodził się Lemmy Caution.
Jego nazwiska zresztą nie wymyślił Cheyney, tylko
zachował je w podświadomości. Tak nazywał się w latach
269
dwudziestych amerykański bohater serialu, drukowanego w
brukowym magazynie brytyjskim Union Jack, który wówczas
odrzucił pierwszą opowieść Cheyneya o Sextonie Blake,
zatytułowaną The Clue of the Yellow Mocassin (Poszlaka
żółtego mokasyna). Dlatego w 14 lat później to samo
wydawnictwo Amalgamated Press reklamowało w swym
magazynie Detective Weekly powieść Cheyneya jako
najlepszą z kontynuacji.
Lemmy Caution to nazwisko wyraźnie pochodne od
zwrotu lemme (let me) caution you: ja cię ostrzegam!
W sierpniu tegoż roku Cheyney wystąpił z policji.
Odwrócił nową kartę i więcej doświadczeń już nie
potrzebował.
Powieść stała się bestsellerem, choć nie od razu.
Początkowo sprzedawała się nieźle, ale nie rewelacyjnie.
Pomógł jej zresztą przypadek. Jedna z wytwórni filmowych
przystąpiła do produkcji i reklamowania filmu This Man Is
Dangerous, który nie miał nic wspólnego z nieznanym
jeszcze autorem ani jego powieścią pod tym samym tytułem.
Ale Cheyney rozpoczął niemalże beznadziejny proces i
uzyskał polubowne ustępstwo. Odszkodowania się nie
domagał; ale przypadkowa reklama i rozgłos przyczyniły się
same do powodzenia książki. Czy zasłużonego? Ja
zaliczyłbym ją do najgorszych, jakie Cheyney kiedykolwiek
napisał. Nie ma akcji, nudna, nic się w niej nie wiąże i nie
dzieje. Cała opiera się na chwycie nieuczciwym i tak samo
niezdarnym: Lemmy Caution występuje przez cały czas jako
gangster i dopiero pod koniec, prawie bez sensu i związku z
akcją, wyłazi na jaw, że jest G-manem specjalnie
podstawionym w roli gangstera, co w istocie niczego nie
zmienia i niczemu nie służy. Mogłoby obrzydzić Cautiona raz
na zawsze, gdyby nie nastąpiło po tym kilka tomów bez
270
porównania lepszych.
Lecz powodzenie książki w tym wypadku, jak w wielu
innych, nie miało dużo wspólnego z jej wartością.
Amerykański agent FBI Lemmy Caution stał się odtąd
bohaterem kolejnych powieści Cheyneya. Następnymi były
Poison Ivy (1937, Trujący bluszcz) i jako trzecia Dames
Don’t Care (1939, Panie się nie przejmują). Znaczącą dla
specyfiki wydawniczej ciekawostką jest fakt, że ta ostatnia
powieść, jedna z najlepszych w serii, ukazała się dopiero po
równie dobrej Can Ladies Kill? (1938, Czy damy mogą
zabijać?), ponieważ wielkie wydawnictwo Collins wciąż
jeszcze sprawdzało rynek i nie chciało wydawać więcej niż
jedną powieść Cheyneya rocznie, a że tamtą wydrukował w
odcinkach, więc sam wolał dać Collinsowi już gotową
następną.
W sumie Lemmy Caution wystąpił w 11 powieściach i
w garści krótkich opowiadań.
Zwracano uwagę na charakterystyczny slang, daleki od
typowej angielszczyzny, jakim się posługiwał on i wiele
innych postaci w jego otoczeniu, będący rzekomo
amerykańskim slangiem świata przestępczego. Rzuca się on
w oczy tym bardziej, że Caution sam jest narratorem i jego
styl obejmuje cały tekst, a nie tylko dialogi. Wytykano
autorowi, że jest to sztuczny dialekt, wyssany z palca i raz po
raz nieumyślnie humorystyczny. Niemniej stanowi on pewną
konwencję stylistyczną, którą tak należy traktować i którą
mnóstwo czytelników polubiło jako specyficzny styl
Cheyneya w tym cyklu. Nawet jego dziwactwa i
niedorzeczności stały się jakby elementem właściwego
Cheyneyowi humoru, poniekąd równoważącego też właściwą
mu skrajną brutalność. Pisano o tym języku, że przypomina
on raczej burleski stylistyczne słynnego (jak u nas Wiech) i
271
znakomitego felietonisty Damona Runyona. Lecz z
pewnością nie o to chodzi, czy jest to autentyk językowy i po
akademicku wiarygodny zapis dialektu. Cheyney okazał się
po prostu jednym z wielu autorów w dziejach literatury,
tworzących własne konwencje stylistyczne i językowe, a te,
które stworzył, przynoszą mu zaszczyt; należą do głównych
zalet jego prozy; bawią i zachwycają czytelników, mimo że
nie mają wartości autentyku jako zapis gwary środowiskowej.
A niby dlaczego miałoby to je obowiązywać?
Pewnego dnia, poirytowany zarzutem, że umie pisać
tylko o amerykańskich gangsterach, Cheyney oświadczył:
„Dobrze! dam im Anglika, jeszcze lepszego niż Jankes
Lemmy!”
I tak powstał Callaghan.
Jeśli amerykanizacji Lemmy Cautiona przyświecała
stylistyka takich wytwórców literatury brukowej jak Carroll
John Daly, Robert Leslie Bellem i dużo ambitniejszy od nich
Jonathan Latimer, to w Callaghanie sięgnął Cheyney do
lepszych wzorów, takich jak Dashiell Hammett i Cleve
Franklin Adams. Wszystkie intencje i wpływy pozostały
amerykańskie, lecz miejsce i realia przeniosły się do
Londynu, co natychmiast zapewniło tej prozie nieporównanie
wyższą jakość literacką. Całe jej tworzywo, począwszy od
języka i różnych jego stylizacji aż do tła społecznego, typów
ludzkich i faktografii, stało się teraz wiarygodne i
podbudowane ogromnym doświadczeniem własnym autora.
Oraz jego swoistą osobowością.
Co nie znaczy, aby ta osobowość i jej odbicia stały się
mniej fanaberyjne i bardziej odpowiedzialne.
Zawsze wstydzący się swego pochodzenia i domu
rodzinnego w Whitechapel, snobował się wciąż nie tylko na
lepsze sfery, adresy i dzielnice Londynu, ale i wytworniej
272
brzmiące nazwiska. To dlatego z Reginalda zrobił się w
wojsku Evelyn, później Everard, wreszcie na dobre utrwaliło
się (przybrane jakoby na bierzmowaniu) imię Peter, którego
używał we wczesnych publikacjach od 1925 roku. Z drugiego
zaś imienia (które było panieńskim nazwiskiem matki)
poczęło się używane przez jakiś czas niby to arystokratyczne
nazwisko Southouse-Cheyney.
Różne takie fantazje i mistyfikacje pozostały
nieodłączne od jego stylu do końca życia.
Stąd m.in. wzięło się sporo szczegółów całkowicie
fikcyjnych, bezkrytycznie powtarzanych w różnego rodzaju
tekstach reklamowych i biograficznych, także w najczęściej
spotykanych, apologetycznych relacjach zaprzyjaźnionej z
nim Violi Garvin.
Chyba to jest klucz do sylwetki Cheyneya, że nie stał
się on nigdy człowiekiem dojrzałym i odpowiedzialnym jak
życiowo, tak i umysłowo. Był zawsze ogromnym dzieckiem.
I to m.in. tłumaczy jakże charakterystyczną dla jego
twórczości mieszaninę talentu i przeraźliwej nieudolności,
infantylizmu, naiwnych i powtarzających się w kółko
stereotypów.
Słynął jako najbardziej elegancko ubierający się
bywalec dziennikarskiej Fleet Street. Ale nawet i w
wizytowym garniturze zawsze nosił ze sobą jabłko, porcję
sera i tabliczkę czekolady na wypadek, gdyby nie miał okazji
regularnie zjeść. Kochał się w szybkich samochodach, miał
wąs przystrzyżony starannie w trójkąt i zamaszysty podpis. Z
papierosem w długiej fifce i z kwiatem w butonierce, skłonny
do popisywania się i natręctwa, gadał bez ustanku i
zakrzykiwał wszystkich tubalnym głosem czy to w klubie,
czy w barze, na przyjęciu czy w rozmowie z wydawcą.
Ciągle opowiadał niebywałe historie, jakoby z własnego
273
życia, a naprawdę zmyślone lub zaczerpnięte z piszącej się
akurat powieści. Spędzał też olbrzymią ilość czasu dzień w
dzień na mieście, w najrozmaitszych środowiskach, ale
zwłaszcza po barach i klubach, często najbardziej
podejrzanych i nielegalnych. Taki był jego stały tryb życia;
tak gromadziły mu się materiały dziennikarskie, policyjne i
wreszcie literackie. W pewnym okresie należał podobno do
97 klubów nocnych równocześnie, a choć może to być jedną
z jego typowych konfabulacji, nie jest nieprawdopodobne ani
zbyt odległe od rzeczywistości. Z tym tylko zastrzeżeniem, że
jego teren częściej stanowiły miejsca dość podejrzane, a nie
ten wytworny Mayfair, gdzie nawet jego bohater Callaghan
przeniósł w miarę postępujących sukcesów swe biuro
detektywistyczne, z Chancery Lane na Berkeley Square:
bogaty Mayfair, do którego się odnosi formuła Cheyneya, że
tam właśnie są pieniądze, klejnoty i reputacje, a więc i
żerujące na nich łajdaki.
Tylko wyjątkowa ekspansywność tego niespożytego
cyklotymika sprawiła, że miał jeszcze przy tym czas napisać
pół setki książek; a zarazem tłumaczy to ich niedbalstwa i
niską na ogół jakość; oraz brak jakiegokolwiek solidnego
zaplecza oprócz tej kryminalistyki i znajomości półświatka,
w których tkwił po uszy przez całe swoje życie. Jakże
charakterystyczne jest przy tym, że nie sięgał w swojej
twórczości właściwie po żadne inne sprawy rzeczywiście
znane mu z własnej biografii: choćby teatr, wojsko i
doświadczenia frontowe, wyścigi, ruch faszystowski,
szermierka, rynek literacki. Spoza kręgu spraw policyjno-
przestępczo-klubowo-dziennikarskich tylko damska moda
pojawia się u niego raz po raz jako ozdobnik w opisach
szykownego stroju bohaterek.
Zresztą bohaterki te są zawsze stereotypowe i za model
274
ich posłużyła zapewne Dorma Leigh.
Do lubieżnych postaci kobiecych na obwolutach
swoich książek przywiązywał ogromną wagę i kiedy grafik
John Pisani raz znalazł odpowiadający mu stereotyp w
postaci aktu jednej ze swych modelek, Cheyney odtąd
pilnował, aby w piękności tej zmieniały się już co najwyżej
uwydatniające figurę suknie lub kolor włosów. Te obwoluty
stały się zresztą niemalże symbolem Cheyneya, używane
nawet jako okładki menu w restauracjach.
Gra w golfa i wyścigi, na których wybornie znał się,
wynikały w naturalny sposób z jego trybu życia i zamiłowań.
Ale chyba znów te infantylne predyspozycje wyraziły
się w skrajnie prawicowych i rasistowskich przekonaniach
Cheyneya. Był jednym z czołowych aktywistów
faszystowskiej partii Sir Oswalda Mosleya; spotyka się
pogląd, że to właśnie sugestywna osobowość Cheyneya i jego
wpływ zdecydowały o definitywnym przejściu Mosleya od
liberalizmu do faszyzmu; a gdy wreszcie Cheyney zerwał z
partią Mosleya, stało się to (jak twierdzą niektórzy) dlatego,
że pragnął sam zostać wodzem tej partii.
Skądinąd wydaje się, że dla Cheyneya ważny był w tej
groźnej zabawie nie tyle program polityczny, ile brzęk stali.
Pod wpływem Mosleya zajął się namiętnie i na długo, w dość
późnym jak na to wieku 34 lat, szermierką i osiągnął w niej
całkiem niezłe wyniki, podobnie jak w strzelaniu z rewolweru
i w dżudo.
Warto o tym pamiętać, gdy Peter Cheyney opisuje raz
po raz brutalne wyczyny Lemmy Cautiona i Slima
Callaghana, ich sprawność i szczegółową technikę staczanych
walk. W jego przypadku, inaczej niż u tylu innych autorów,
to akurat nie jest wyssane z palca. Cheyney miał do tych
martial arts osobiste predyspozycje, znał się na nich i
275
uprawiał je sam na co dzień.
Jego beztroski dyletantyzm, niedbalstwo czy naiwna
ignorancja dotyczą zupełnie innych dziedzin.
Choćby języków.
To raczej typowe dla Cheyneya, że jego wyraźnie
zapowiedziany Anglik jest Irlandczykiem z imienia i
nazwiska. Wykształceniem, pedanterią i wiarygodnością
beztroski nieuk Cheyney nigdy się nie wyróżniał. Raczej na
odwrót.
Więc ukazał się zapowiedziany jak wyżej The Urgent
Hangman (1938, Kat się niecierpliwi) i dokonał przełomu.
Jest niewątpliwie najlepszą z powieści Cheyneya i w ogóle
jednym z majstersztyków swego gatunku. Zarazem ten
gatunek, określany w literaturze jako czarny kryminał,
sięgnął tu jednego ze swych szczytów i po raz pierwszy do
najlepszych w nim Amerykanów dołączył Anglik. W rok
później jeszcze bardziej zdumiewającego tour de force miał
dokonać James Hadley Chase, też Anglik, którego debiut i
równocześnie arcydzieło No Orchids for Miss Blandish
(1939, Nie dla panny Blandish te storczyki) okazało się tak
samo najprawdziwszym kryminałem jak wielką literaturą;
działo się w nieznanej pisarzowi Ameryce i zadziwiło
autentyzmem samych Amerykanów; poczytnością i klasą
przebiło ich własne osiągnięcia; i stworzyło na długie lata
klasyczny i prawie niedościgniony (także i dla swego autora)
wzór całego gatunku.
Otóż bezsporne jest, że Chase wzorował się na
Cheyneyu. Bez względu na to, do jakiego stopnia go w tej
powieści (bo w innych już niekoniecznie) przewyższył.
I zarazem The Urgent Hangman rozpoczął w dorobku
Cheyneya najważniejszy cykl o Callaghanie.
Rozrósł się on do siedmiu powieści. Następne to
276
Dangerous Curves (1939, Niebezpieczne zakręty), You Can’t
Keep the Change (1940, Reszta nie dla ciebie), It Couldn’t
Matter Less (1941, Już nic mniej ważnego), Sorry You’ve
Been Troubled (1942, Przepraszam za kłopot), They Never
Say When (1944, Nigdy nie mówią kiedy) i Uneasy Terms
(1946, Niewygodne warunki). Niektóre z nich miewały w
Ameryce inne tytuły.
Czy Callaghan począł się tak znienacka?
Bynajmniej. Wbrew pozorom.
Jest o nim trochę wczesnych i późniejszych
opowiadań, nigdy w metodyczny sposób nie zgromadzonych,
choć wiele z nich można znaleźć w takich zbiorach jak
Mister Caution, Mister Callaghan (1941, Pan Caution, pan
Callaghan), Making Crime Pay (1944, Kiedy zbrodnia
popłaca), No Ordinary Cheyney (1948, Nie zwyczajny
Cheyney), Calling Mr. Callaghan (1953, Telefon do pana
Callaghana) i Velvet Johnnie (1964, Aksamitny Johnnie).
Razem 33 opowiadania. Najlepsze z nich ukazały się w moim
wyborze i przekładzie jako Karty na stół w 1983 roku, choć
nie wszystkie dotyczą Callaghana. Z kilkunastu słuchowisk
radiowych, które napisał, kilka obraca się wokół postaci
Callaghana, w tym dwa seriale: The Callaghan Touch (1941,
W stylu Callaghana) i The Callaghan Come-Back (1943, I
znów Callaghan). A bodajże nikt nie doszukał się dotąd
zalążków Callaghana w innej twórczości Cheyneya: otóż
nadzwyczaj licha powieść Dressed to Kill (1952, Zabójczo
wystrojona) to bez wątpienia przedrukowana pośmiertnie z
jakiegoś dawno zapomnianego brukowca pierwsza wersja
The Urgent Hangman, której bohater nazywa się jeszcze
Rufus Gaunt w oczywistej zbieżności z Rupert i Slim. We
wczesnym zaś i marnym opowiadanku A Square Deal
(Czysty interes) przedrukowanym w zbiorze You Can’t Hit a
277
Woman (1966, Nie bije się kobiet) zjawiło się po raz
pierwszy nazwisko i niemalże wyłącznie nazwisko
Callaghana jako wspólnika w agencji detektywistycznej
Spike & Callaghan, wraz z rudą sekretarką Effie Perm, czyli
późniejszą Effie Perkins; wspólnik aranżuje akcję, w której
Callaghan ma pusty rewolwer i pada z ręki gangstera, którego
miał zastrzelić; odwet za niego bierze pani Callaghan, jego
żona, z pistoletem maszynowym w ręku. Jak widać (i
pomijając oczywiste reminiscencje z Dashiella Hammetta) z
tych szczegółów, zapowiedziawszy nowego bohatera
Cheyney sięgnął po motywy już napoczęte. Później zaś, gdy
jego samoistny byt już się ugruntował, wspominał też
Callaghana mimochodem, jakby kogoś obiektywnie
istniejącego poza fabułą tej czy innej powieści, w książkach
nie należących do cyklu: jak Never a Dull Moment (1942,
Ani chwili znudzenia) z serii Cautiona i nie związanej z
niczym One of Those Things (1949, Coś z tych rzeczy).
Nigdy nie wspiął się tak wysoko jak w The Urgent
Hangman. Niemniej seria ta, choćby i pogarszająca się z
tomu na tom, jest niewątpliwie szczytem jego twórczości.
W niczyjej opinii Lenimy Caution nie może się z nią
równać. Niektórzy wyżej cenią szpiegowską tzw. Dark
Series. Ja uważam to za nieporozumienie, wynikające po
prostu z niestosowania kryteriów literackich.
Co absolutnie nie znaczy, jakoby Callaghan nie
dostarczał od czasu do czasu okazji do pobłażliwego
uśmiechu. I to nie tego, w który obficie a z premedytacją sam
Cheyney zaopatruje swego równie cynicznego jak
ironicznego bohatera.
Taki drobiazg jak irlandzkie imię i nazwisko to pestka!
Przeróżne niechlujstwa i nieuctwa można z utworów
Cheyneya wybierać garściami. Oto dla przykładu trochę
278
nazwisk: rzekomo słowackie Franz Czarvas (w
rzeczywistości pół niemieckie, pół pseudo-węgierskie). Niby
norweskie Sievert, niby hiszpańskie Parallio, niby włoskie
Salcci, wszystkie bzdurne z elementarnych powodów
lingwistycznych. Niby chińskie So Hari Sen (z bezczelnym
objaśnieniem, że znaczy to Rose Petal czyli Płatek Róży),
kiedy w rzeczywistości Hari pochodzi z malajskiego Mata
Hari (w chińskim niemożliwe choćby przez to, że
dwusylabowe) i znaczy Dzień, a Sen to japoński wyraz
onomastyczny. Niby polskie Sikalski świadczy, że ktoś chyba
nabił Cheyneya w butelkę.
Ale w Callaghanie kryje się też upiększone
wyobrażenie o samym sobie, widoczne już w inicjałach R. P.
C.
Bo niewątpliwie Rupert Patrick Callaghan to Reginald
Peter Cheyney, a jego przezwisko Slim, czyli Szczupły, jest
odpowiedzią na zarzut otyłości. To wtedy miał miejsce ów
epizod, gdy na użyty w reklamowym tekście przymiotnik
plump Cheyney zareagował z najwyższym oburzeniem i to na
piśmie, podkreślając, że wcale nie jest gruby, ale bardzo
sprawny fizycznie i jak na swój wiek poniżej przeciętnej
wagi. Co było oczywiście nieprawdą.
Natomiast całe tło cyklu o Slimie Callaghanie, ten
Londyn o dziesięciu obliczach i tysiącu różnych odmian
ludzkich, są rzeczywiste. Albo jedne z rzeczywistych: w tym
do niczego na świecie nie podobnym mieście, które jest
raczej zbiorowiskiem fascynujących miast, samo w sobie
krajem i światem.
Jednak topograficzny autentyzm u Cheyneya też
należy brać cum grano salis. Oto przykład: nie ulega
wątpliwości, że kostnica, w której Callaghan rewiduje
zwłoki, mieści się na Endell Street, ale Cheyney nazywa ją
279
Ensell Street. Niech mu będzie; reszta zgadza się jak
najdokładniej; tylko że Guildford Street, w którą po chwili
skręcił, pisze się Guilford, a Hunter Street przecina ją nie na
końcu, lecz w połowie długości. W takich szczegółach
zawiera się odpowiedź na pytanie: czy nieścisłości były
umyślne? Właśnie błahość ich uważam za dowód, że wynikły
tylko z niedbalstwa. Po prostu Cheyney zdeptał wszystkie te
zakątki tysiące razy i znał je na pamięć, więc nie przyszło mu
do głowy spojrzeć uważniej na tabliczkę lub zajrzeć do planu.
Czy to ważne? Oczywiście można powiedzieć, że
czytelnikowi, dla którego w tych nazwach nie ma nic
konkretnego, tylko egzotyczny koloryt Londynu, i tak
wszystko jedno. Z pewnością! ale nie temu, kto zna każdej z
tych ulic wygląd i odrębny charakter, albo kto je zechce
sprawdzić na planie.
Który to plan w istotnych fragmentach załączam. Nie
poprawiam omyłek w topografii, bo to rzecz autora. Nazwy
ulic doprowadzam jednak czasem do właściwej postaci.
W sumie zaś u niewielu autorów Londyn i jego
specyficzny smak oddane są tak wrażliwie i tak przejmująco,
z tak instynktownym wyczuciem. I w niewielu książkach
miasto tak nieustannie bierze udział w akcji, włączone w nią
równie mocno jak którakolwiek z postaci, tak samo czynnie i
na jednym z głównych miejsc. Gdyby to był dramat, Londyn
powinien figurować w spisie postaci.
Tym lepsza okazja do nostalgii dla czytelnika w
okopach na drugim końcu świata.
Bo właśnie wybuchła wojna.
W sierpniu 1939 Peter Cheyney zgłosił się jako oficer
rezerwy i ku swemu zaskoczeniu został odrzucony ze
względu na zły stan zdrowia. Spędził zatem wojnę w
Londynie, w honorowym stopniu majora Home Guard czyli
280
obrony terytorialnej, na szkoleniu cywilów itp. zajęciach.
Jego manifestacyjna żołnierskość dostarczyła paru epizodów,
wśród nich najsłynniejszego: kiedy to podstarzały już i
brzuchaty demonstrował w klubie, wobec rosnącego wciąż
tłumu widzów, czołganie się między krzesłami i stolikami
pod ogniem wroga i na ogólne życzenie powtarzał to
sześciokrotnie, póki nie oprzytomnił go huraganowy śmiech.
Obowiązki swe wobec kraju w stanie wojny spełniał
(całkiem świadomie) jeszcze w inny sposób: tworząc nowy
cykl sensacyjnych powieści. Tak zwana Dark Series ma
zawsze w tytule słowo dark. Jej stałymi bohaterami są Kane i
Guelvada, dwaj agenci brytyjskiego kontrwywiadu,
działający w przeróżnych krajach. Pierwsze i może najlepsze
z tych 7 tomów to Dark Duet (1942, Ciemny duet) i The
Stars Are Dark (1943, Gwiazdy są ciemne).
Spotyka się pogląd, że jest to najlepszy cykl
powieściowy Cheyneya. Opinia ta myli ambicje i powagę
tematu z osiągnięciami. Nawet nie umywa się to do
Callaghana.
W każdym razie znajdujemy się już w najgłębszym
wirze II wojny światowej.
Otóż z wybuchem wojny powieści Cheyneya osiągnęły
rekordowe powodzenie, rosnące aż do jej końca i trwające
jeszcze kilkanaście lat później, kiedy sprzedaż jego powieści
sięgała dwóch i pół miliona egzemplarzy rocznie.
Szczególnie popularny stał się Cheyney wśród żołnierzy na
froncie i teraz już podbił także rynek amerykański. Zresztą
nie on jeden był tak rozchwytywany. Miliony rozproszonych
po rozmaitych frontach żołnierzy brytyjskich, amerykańskich,
australijskich pochłaniały olbrzymie ilości lektury
rozrywkowej. Cheyney zaś pasował do tych właśnie potrzeb
jak nikt; zarówno dlatego, że zmyślny, wciągający, dość
281
łatwy i brutalny; jak i przez nostalgiczne przypominanie
żołnierzom ich dalekiej Anglii lub Kalifornii: zarówno tych
lepszych i wytwornych, jak i po cwaniacku plebejskich.
Czytanie go stało się masowym nawykiem i jako taki
przetrwało wojnę. Z pewnością też kryl się w tym głębszy
powód: mianowicie właściwa mu wizja rzeczywistości.
A zarazem ta rzeczywistość przetwarza się w coś
innego. To już nie tylko sensacyjna rozrywka umieszczona w
znanych realiach albo w fantazji na ich tle. Niewybredny
czytelnik odbierał to chyba podskórnie.
Jest to inna i własna wizja świata.
Zastanawiano się, co ludzi tak niesłychanie pociąga w
tych kryminałach. Pytany o to sam Cheyney odpowiedział: że
chyba to brutalność postaci i otoczenia przemawia do czegoś
atawistycznego w porządnych ludziach. Jeden z ostatnich,
których można by posądzić o intelektualizm i twórczą
samoświadomość, jak niewiele myśląc i niewiele rozumiejąc
pisał, instynktownie, jakby gawędzi) i zmyślał prawie na
oślep, tak tu zbliżył się instynktownie do sedna. Jego nice
people jest określeniem zdawkowym, ale wszak to jasne, o
kogo chodzi: o tę większość ludzi zewnętrznie miłych i
przyzwoitych w poczuciu otoczenia lub swoim własnym,
ludzi całkowicie tkwiących w takiej czy innej konwencji,
przekonanych, że ani tej konwencji nie można wiele zarzucić,
ani też im samym; że wszystko to jest moralne i tak być
właśnie powinno.
A co się pod tym kryje w rzeczywistości?
Ten zupełnie inny świat, w którym nikogo nic nie
obowiązuje. Każdy może i chce każdego pożreć, co też
powinien zrobić i robi, gdy tylko się zdarzy okazja, albo gdy
na swoją zgubę pomyli się sądząc, że taka okazja mu się
trafiła. „Nie ma takiej sytuacji, w której dane słowo
282
zobowiązywałoby do czegoś mężczyznę (stwierdza Michael
Harrison) albo kobietę. Słabi nie budzą w silnych żadnego
uczucia poza krzepiącym przekonaniem, że słabego łatwiej
uderzyć.” Używa się w tym celu wszelkich instytucji i
urządzeń społecznych, pieniędzy, przywilejów i znajomości,
policji, cudzych interesów i umiejętności własnych.
Uzasadnienie moralne zawsze się znajdzie, choć większość
nawet nie udaje, że jest ono potrzebne. Silni także są bici,
jeśli nie przez własny błąd lub układ sytuacji, to przez
silniejsze od nich instytucje albo przez chwilowy sojusz
głupszych i słabych. Przeważnie jednak słabi są po prostu
tymi, których lżej mimochodem załatwić. I nie ma się co nad
nimi litować, bo słabymi czynią ich tylko własna małość i
niedołęstwo. W przeciwnym razie spełniliby, i przy pierwszej
okazji bez wahania spełniają, swoje marzenia o załatwianiu
innych.
To już nie rozrywka. Nie zwykła sobie sensacyjna
fabuła jednego więcej kryminału.
To własna wizja świata.
Jakkolwiek prymitywnymi środkami Cheyney ją
prezentuje, jakkolwiek ubogi jest jego warsztat, stereotypowa
wyobraźnia i płytkie myślenie, wizja to nie byle jaka. Jej
gatunkowe miejsce jest, z zachowaniem należnych proporcji,
nie tam, gdzie Edgar Wallace czy Erie Stanley Gardner i
obok nich wybitny pisarz Raymond Chandler, gdzie
inteligentny Conan Doyle, błyskotliwa Dorothy Sayers,
świetnym okiem podpatrująca środowiska prowincjonalne
Agatha Christie i pozbawiony złudzeń Len Deighton: ale w
szeregu ciągnącym się od Kafki przez Karin Boye lub
Orwella do niektórych tylko autorów sensacyjnych, jak James
Hadley Chase lub Richard Stark. Bo w tych rejonach
literatury często wiszą w powietrzu odkrycia godne
283
większych twórców, choć przetwarzane mniej ambitnym
piórem na towar masowego użytku.
Tego faktu nie powinna zatrzeć dla krytycznego oka
skądinąd oczywista i nawet trochę śmieszna dysproporcja
między wielkością Kafki a małością Cheyneya.
Aby jego wizję do końca podsumować, użyję słów,
którymi streszcza bohaterów Cheyneya jego przyjaciel i
biograf Michael Harrison: wszyscy oni jakoś mają dosyć
pieniędzy na nieustanne picie, bardzo niewiele czasu
spędzają w domu, nie są obciążeni obowiązkami trapiącymi
zwykłego obywatela i bardzo rzadko chodzą pieszo lub jeżdżą
autobusem. Nie brakuje im ubrania, trunku, przelotnych
romansów i mocnych samochodów. Ale nie śmieją się, bo
nigdy nie są szczęśliwi. I ani bohaterowie, ani łotry, mimo
swej nadludzkiej wprost aktywności, chyba nigdy i niczego
nie mogą w końcu osiągnąć.
Ta charakterystyczna dla Cheyneya wizja świata, bez
porównania mądrzejsza niż on sam i cenniejsza od jego sztuki
pisarskiej, wyrosła jakby samorzutnie z jego biografii,
osobowości i prawie nie kontrolowanego instynktu.
Jakkolwiek znikoma w perspektywie czasu okazała się
rola szpiegowskiej Ciemnej Serii czy w dorobku Cheyneya,
czy tym bardziej w dziejach literatury, jednak zapowiadała
ona kolejne przemiany w jego pisarstwie i nowe ambicje.
Dużo wyraźniej świadczyły o tym niektóre książki z ostatnich
lat wyłamujące się z dotychczasowych cyklów i konwencji.
Wśród samopas chodzących tytułów już z lat
wcześniejszych wyróżnia się może najambitniejsza ze
wszystkich książek Cheyneya Knave Takes Queen (1939,
Walet bije damę). W jedenastu fabularnie całkiem osobnych
epizodach występuje i łączy je w całość tajemnicza postać:
Mr Krasinsky, dobroduszny stwór jakby z zaświata, duch czy
284
diabeł; pojawia się nagle w bezludnym miejscu, siedząc
gdzieś albo idąc w kraciastym garniturze i z cygarem, jakby
sam Cheyney; tylko po to, żeby opowiedzieć bohaterowi lub
ukazać mu w niewiadomy sposób znaczącą i analogiczną
historię, często zapowiadającą taki sam koniec. Z późnych
zaś powieści najważniejszą jest You Can Call It a Day (1949,
Wystarczy na jeden dzień). Pojawiający się tu Johnny Vallon
zapowiadał się na kolejnego bohatera własnego cyklu:
detektyw z prywatnej agencji w Londynie, przychodzący do
siebie po ciężkiej ranie w brzuch z wojny na Dalekim
Wschodzie, bez ustanku doprowadzający się niemal do
zapaści brakiem jedzenia i snu, a nadmiarem alkoholu i
papierosów, opędzający się od kobiet. Ta mało znana
powieść godna jest uwagi jako drugi lub trzeci z najmniej
uproszczonych i najlepszych utworów Cheyneya. W typowy
dla niego sposób Johnny Vallon wystąpił jeszcze dwa razy w
Lady, Behave! (1950, Pani się zachowuje!) i Dark Bahama
(1950, Ciemne Bahamy). Coraz to banalniej. I znikł.
Razem ze swym autorem.
Którego zresztą miał z kolei przedstawiać w jego
własnej wyobraźni. W roku 1948 jego trzecią żoną została
Loretta Singer, w czym jak na 52-latka nie byłoby nic
dziwnego.
Tylko że Peter Cheyney zmarł 26 czerwca 1951 roku w
Londynie, mając zaledwie 55 lat, ze wszystkimi objawami
starczego upadku sił i niemalże demencji.
Nic nie było w stanie zrobić i nie zrobiłoby z
Cheyneya tak naprawdę wybitnego pisarza; nie sposób jednak
zaprzeczyć, że śmierć przerwała mu pisanie w czasie, gdy je
wciąż i dość wyraźnie rozwijał, zmieniał i ulepszał.
Umierając był jednym z najbogatszych autorów na
świecie. Zarobił podobno ćwierć miliona funtów, a w spadku
285
niewątpliwie zostawił blisko 60 tysięcy: ogromna suma w
owych czasach! Zapotrzebowanie na jego książki nie zmalało
jeszcze przez kilka następnych lat, a w skromniejszych nieco
wymiarach przetrwało dwa pokolenia i z początkiem lat
dziewięćdziesiątych znów powraca. Liczne wznowienia
pojawiają się w Anglii i na świecie, a BBC przygotowuje
telewizyjne wersje wszystkich powieści o Callaghanie, co w
naszych czasach oznacza pełny renesans.
Aż dziwne to, gdy się pomyśli, że do niedawna ten
autor, za pamięci tylu żyjących jeden z najsławniejszych na
świecie, nie zostałby nawet z łaski wymieniony wśród
zapamiętanych.
Wystarczy spojrzeć, jak pobieżnie i bagatelizująco, z
jakim niechlujstwem od niechcenia popełnianych,
elementarnych błędów i luk zbywają go nawet
specjalistyczne leksykony i źródłowe publikacje dotyczące
literatury kryminalnej. Można by powiedzieć: cóż w tym
ważnego? Lecz byle chłystek potrafi wytwarzać truizmy,
pozorne mądrości albo niesprawdzone stereotypy na temat
pisarzy tak wielkich jak Shakespeare lub Joyce. Czy istnieje
nauka o literaturze i czy są mózgi, naprawdę mające o niej
coś do powiedzenia, łatwiej poznać na przykładzie autora
niewielkiej miary, lecz tak frapującego w swej osobowości
twórczej i prywatnej, w historycznej i społecznej recepcji, w
niewielu blaskach i wielu kompromitacjach swojej biografii
twórczej: jak Peter Cheyney.
Choćby miało się okazać, że z jego 37 za życia
wydanych książek liczy się tylko jedna: The Urgent
Hangman.
Gdyż jest to nie tylko jedna z najświetniejszych
powieści kryminalnych w dziejach literatury, ale i jedna z
tych, które przekraczają granice swego wciąż nie
286
docenianego w pełni gatunku i zmuszają do podstawowych
refleksji.
287
Post scriptum od tłumacza
Książka ta po raz pierwszy ukazała się w moim
przekładzie dwa pokolenia temu. Mam w swoim dorobku
translatorskim tuziny dzieł po stokroć ważniejszych, ale
bodajże ani jedno z nich nie pojawiło się przy wtórze takich
burz i nie przyniosło tak dalekosiężnych, trwałych i
znaczących efektów.
Nie chodzi tu o powodzenie samej powieści.
Wydały ją „Iskry” w 1958 roku, w nadzwyczaj
popularnej wtedy i jedynej w Polsce serii kryminałów Kub
Srebrnego Klucza”, pod innym niż obecnie tytułem Kat czeka
niecierpliwie. Książka została rozchwytana w przeciągu dnia
czy dwóch, w atmosferze rozgłosu i niemal skandalu, mimo
to wydawnictwo z premedytacją wstrzymało się od jej
wznowienia. Szło po prostu o język przekładu.
Pod tytułem Kat się niecierpliwi ukazuje się zupełnie
nowy przekład tej samej powieści. Jak do tego doszło? Ta
historia to też prawie kryminał.
Tamto wydanie z 1958 roku zawierało „Słówko do
czytelnika” z informacją, że przekład mój „bardzo często
rezygnuje z polszczyzny literackiej” i że „starałem się oprzeć
go w zasadzie na potocznej polszczyźnie, nie tej, której uczą
podręczniki, tylko tej, której używa na co dzień normalny
Polak w wieku do lat trzydziestu”. Nic niezwykłego, prawda?
A jednak w owych czasach była to niesłychana wręcz
prowokacja i zuchwalstwo bez precedensu.
Redakcja i dyrekcja „Iskier” nie dowierzały własnym
288
oczom. Mój przekład uznano za nie nadający się do
publikacji; redaktorki zaczęły z maniacką precyzją
wyłapywać i niszczyć wszystko, co w nim było najlepsze;
wzięto się do „poprawiania” go dosłownie w tysiącach
miejsc; za dyskwalifikującą nieudolność uznano wszystko, co
było przełomowym osiągnięciem tego przekładu; wreszcie
ówczesny dyrektor „Iskier”, felietonista i grafoman Jerzy
Wittlin, postawił mi ultimatum, domagając się całkowitej
zmiany przekładu pod groźbą rozwiązania umowy. Ja zaś
uparłem się i doszło do konfrontacji, w której z pomocą
postronnych świadków i rzeczoznawców, grożąc sądem,
zmusiłem w końcu „Iskry” do wydania mego przekładu w
formie przeze mnie stworzonej i z częściowymi tylko
ustępstwami w mniej istotnych dla mnie szczegółach.
Może warto spośród nich wspomnieć tak
charakterystycznie groteskowe jak metodyczne łagodzenie
wyzwisk i kłótni połączone z ulizywaniem wszystkiego, co
brutalne i makabryczne; jak żądanie, abym zamieniał wyraz
„morderstwo” na przyjemniejszy „zabójstwo” nie bacząc na
to, że choćby z prawnego punktu widzenia są to czyny mocno
się różniące; a nawet coś tak patologicznego jak wymuszenie
na mnie, abym zmienił imię bohaterki na Cynthia, ponieważ
Cynthis miało być nie do przyjęcia po polsku.
Po ukazaniu się książki mój triumf był całkowity. I to
nie tylko ze względu na powodzenie rynkowe.
Wprawdzie krytyka literacka, plemię złożone jak
dzisiaj, tak i wtedy, głównie z literackich i uniwersyteckich
nieudaczników, a charakteryzujące się głównie brakiem
przygotowania w jakiejkolwiek dziedzinie wiedzy o
literaturze, niczego nie spostrzegła. Jednak w
przeciwieństwie do niej zwrócili uwagę na mój przekład nie
tylko zachwycający się nim w listach czytelnicy, ale także i
289
środowiska fachowe; nie tylko inni tłumacze; bo również i
badacze z kręgów uniwersyteckich. Docent Tadeusz Skulina
opublikował w nrze 4 „Języka Polskiego” z 1958 roku
obszerne i szczegółowe studium Na marginesie tłumaczenia
angielskiego slangu o języku i stylu mego przekładu,
podkreślając jego nowatorstwo: tłumaczenie potocznej
angielszczyzny na jej równie potoczny odpowiednik w żywej
polszczyźnie, nie respektujące norm literackich, natomiast
bez ograniczeń posługujące się zasobem słów, zwrotów i
form oraz swoistą ekspresją języka mówionego: od
swobodnej i łamiącej rygory szkolne mowy szerzącej się w
warstwach kulturalnych aż po gwarę marginesów
społecznych.
Skulina zwrócił uwagę, że wprowadzony przeze mnie
styl, choć tak nowy, jest jednak umiarkowany w swych
innowacjach, ograniczając się głównie do warstwy
leksykalnej, natomiast w idiomatyce rzadko odstępując od
przyjętych reguł, a w składni prawie nigdy. Z tymi zarzutami
niestety musiałem się zgodzić: i cóż z tego, że nie moje
tchórzostwo je zawiniło?
Przecież walcząc z tymi redaktorkami i z dyrektorem
„Iskier” musiałem jednak tu i ówdzie ustąpić.
Czyniłem to ze świadomością, że okaleczam własne
osiągnięcie literackie pod presją ludzi, którzy nie rozumieją,
na czym polega twórcze posługiwanie się językiem, do czego
służy pisarzowi styl i czym jest literatura. Oni w swej chucpie
uważali po prostu, że mój „zły” styl i język świadczą, iż nie
umiem po polsku. Gdybym wtedy był młodszy albo mniej
zawzięty; gdyby już ta pozycja literacka, jaką wówczas
miałem, nie pozwoliła mi przynajmniej częściowo zaprzeć się
i wyegzekwować swych elementarnych praw, mój przekład
zostałby wrzucony do kosza, ściągnięto by ze mnie zaliczkę
290
jako za pracę źle wykonaną i nie spełniającą warunków
umowy, a Cheyney ukazałby się w przekładzie którejś mdłej
paniusi albo innego chałturszczyka, wypichconym jak tysiące
innych pół na pół z papki i sieczki. Tak się zresztą stało z
paroma innymi powieściami, które wówczas temu
wydawnictwu zaproponowałem i które przyjęto. Na przekład
jednej z nich podpisaliśmy nawet umowę: był to Wielki sen
Raymonda Chandlera, którego również ja odkryłem dla
polskich wydawców. Ale gdy po doświadczeniach z
Cheyneyem pokazałem w „Iskrach” swój przekład
pierwszych rozdziałów tej powieści, aby z góry usunąć
możliwe nieporozumienia co do stylistyki (bez porównania
mniej rewolucyjnej) tego przekładu, reakcja na to była tak
drastyczna, że odechciało mi się kolejnej i tym razem z góry
zapowiedzianej wojny. Rozwiązaliśmy umowę i zarówno tę
książkę, jak kilka następnych, ku powszechnej uldze
wykonali w sobie właściwym guście jacyś tam dyspozycyjni
tłumacze.
I dzięki temu przeszedł nie zauważony w Polsce jako
wybitny pisarz Raymond Chandler, twórca zupełnie innej
klasy niż Peter Cheyney. W byle jakich tłumaczonkach trafił
na zawsze do polskiej szufladki z kryminałami i tyle.
Z jego wielkiego pisarstwa prawie nikt wówczas nie
mógł zdać sobie sprawy. I tak już zostało.
A choć okazało się, że co do Cheyneya to ja miałem
rację i że mój Cheyney był w ówczesnym dorobku „Iskier”
przekładem nie najgorszym, tylko najlepszym, naiwnością
byłoby sądzić, iż ci, co usiłowali go zniszczyć, zakończyli tę
kompromitującą ich sprawę dżentelmeńskim: przepraszamy,
to była nasza pomyłka, dziękujemy i prosimy o jeszcze!
Na odwrót. Odtąd miałem w tym wydawnictwie wilczy
bilet i tak już pozostało przez blisko dziesięć lat, aż ludzie się
291
w nim pozmieniali.
Oprócz językoznawców zauważyli mój przekład inni
tłumacze i niebawem co lepsi z nich zaczęli korzystać z
wyważonych przeze mnie drzwi. Podobne założenia
stylistyczne zaczęto stosować coraz częściej i już nie tylko do
kryminałów, ale także do poważnej prozy anglojęzycznej, jak
Faulkner, Caldwell i inni. Pierwsi z moich naśladowców nie
powoływali się, rzecz jasna, na torujący im drogę kryminał;
następni zaś z pewnością już nawet nie wiedzieli, gdzie był
początek tej konwencji, niebawem już powszechnie przyjętej
jako dla wszystkich oczywista. No i dobrze! Grunt, że droga
została otwarta.
Przeczytawszy po latach swój przekład aż sam się
zdziwiłem: o co była ta burza w szklance wody? Gdzie to
zuchwalstwo? Dziś już stało się niedostrzegalne: i mnie
samego ów Cheyney uderza jako przykład stylu
nieorganicznego, utykającego półgębkiem w niezbyt
konsekwentnych śmiałościach. Nie wiem już, co tu wynikło z
presji wydawców, a co z mojej własnej połowiczności.
Widzę tylko, że często nie całkiem dokładnie
rozumiałem sens i odcienie tej angielszczyzny. Tak samo
zresztą jak redaktorzy i recenzenci. Bo ten żywy język i jego
podteksty można do głębi poznać tylko w życiu. Na miejscu.
Tego nie uczą na kursach i lektoratach.
Aż dopiero w dziesięć lat później znalazłem się po raz
pierwszy w Londynie, nauczyłem się go do głębi i
pokochałem, żyjąc tam wielokrotnie i w sumie przez kilka
lat; w najrozmaitszych dzielnicach, sytuacjach życiowych i
środowiskach; a język wszedł mi w krew już jako coś
naturalnego, jak oddech, a nie tylko wyczytywany z książek.
Wreszcie na ponawiające się żądania czytelników (jak
się okazało) wciąż pamiętających tę powieść mój Callaghan
292
wrócił na tapetę, najpierw czytany w odcinkach przez radio,
później przerobiony na sztukę telewizyjną w paru odcinkach,
w której główne role grali Roman Wilhelmi i Beata
Tyszkiewicz.
Dopiero wtedy „Iskry” (już pod uczciwą i kompetentną
dyrekcją mego przyjaciela Łukasza Szymańskiego)
zaproponowały mi wznowienie tej powieści.
Więc przeczytałem ją na nowo: i odmówiłem.
Zbyt zestarzał się sam przekład i wszystkie związane z
nim problemy. Przyszedł czas na zrobienie do końca tego, co
niegdyś mi uniemożliwiono, mimo że całe nowatorstwo tej
roboty już dawno odeszło w przeszłość.
Zaproponowałem więc to, co czytelnik w tej chwili ma
w ręku: zupełnie nowy przekład wraz z posłowiem
komentującym autora, utwór i dzieje przekładu.
Ogólne perturbacje zaś doprowadziły znowu do kilku
lat opóźnień i dalszej wędrówki dzieła po wydawnictwach.
Z pewnością nie obejdzie się bez zdziwienia, że komuś
się chciało robić po raz drugi to samo. Zwłaszcza że obiektem
tego wysiłku stał się autor i utwór tak mało znaczący w
kategoriach literackich. Bo nawet jeśli się przyjmie, że The
Urgent Hangman niebotycznie góruje nad całą resztą
twórczości Cheyneya; że w ogóle powieść kryminalna jest
gatunkiem wymagającym o wiele poważniejszego podejścia
niż dotąd; i że lekceważenie jej przez szanującą się krytykę
dowodzi raczej ciasnoty pojęć, snobizmu lub ignorancji
krytyków niż czegokolwiek w kategoriach literackich,
intelektualnych czy artystycznych; to i tak nie ma porównania
między tym utworem i wszystkimi jego zaletami a tą
kategorią arcydzieł, którymi niżej podpisany jako tłumacz i
literaturoznawca zajmuje się od lat niemal wyłącznie.
Może i jest w tym, nie przeczę, trochę sentymentu do
293
czegoś, co mnie zafrapowało u moich początków literackich.
Może i coś z pedanterii, że tak stosunkowo nie najważniejszą
pracę wolę wykonać po raz drugi niż zostawić ją w dawnym,
niedoskonałym kształcie. W każdym razie dowodzi to co
najmniej faktu, że nie kieruje mną zasada: wziąć pieniądze i
oszczędzić sobie wysiłku.
Ale też i coś więcej.
Waga eksperymentu nie musi być proporcjonalna do
tego, na jak ważnym czy wielkim obiekcie go
przeprowadzamy. Eksperyment na myszy albo dżdżownicy
nie znaczy mniej niż na słoniu lub na tuczniku.
Otóż myślę, że istotne wnioski dla sztuki
translatorskiej mogą wyniknąć z takich dwóch przekładów
kryminału Cheyneya, różniących się nie tyle dojrzałością
tłumacza (bo ta była już wtedy podobna) i nie o 35 lat, ile
tym, że nowy przekład już nie jest poddany presji:
redaktorów na swobodę twórczą tłumacza i doraźnych
konwencji językowych na jego tworzywo. Tłumacz dziś robi,
co tylko zechce i potrafi, a dostępna mu swoboda rozwiązań
stylistycznych nie jest już prowokacją ani odkryciem, tylko
czymś naturalnym i funkcjonującym w kontekście mnóstwa
utworów, które wychodzą z podobnych założeń.
I co teraz z tego wyniknie?
W tymże 1958 roku, co i Cheyneya, wydałem zbiór
pantunów czyli malajskich czterowierszy ludowych Pieśni o
ciemnej miłości, aby w roku 1971 umieścić w mojej
Antologii literatury malajskiej ich nowe przekłady, oparte na
zupełnie innej zasadzie. Nowy przekład Cheyneya jest
eksperymentem podobnego rodzaju i zakłada podobne
konsekwencje z punktu widzenia translatoryki.
Poza tym wyznać mogę, że kto wie, czy nie okaże się
on początkiem jeszcze zgoła innego eksperymentu. Otóż
294
całkiem możliwe, że w ślad za nim przyjdą dalsze tomy o
Callaghanie, już nie tłumaczone, lecz pisane przeze mnie
równocześnie po polsku i po angielsku w oparciu o materiał
zawarty w gorszych utworach Cheyneya. Będzie to jeszcze
jedna próba symbiozy z innym autorem. Jak dotąd
utożsamiałem się w ten sposób najczęściej z autorami,
przeważnie anonimowymi, dzieł bardzo starych i odległych:
w mojej wersji eposu o Nibelungach Krymhilda, w
Gilgameszu, w opowieściach z Pacyfiku lub skandynawskich;
ale także w tomiku poetyckim mego nieżyjącego już
przyjaciela Janusza Laskowskiego Siedem lat barwnych,
którego jestem faktycznie współautorem.
To również są dalsze konsekwencje twórczości
przekładowej, która (jeśli zasługuje w ogóle na miano
twórczości) nie różni się od tzw. oryginalnej ilością i
autentycznością wkładu twórczego, zwłaszcza zaś nie w ten
sposób i nie w tym stopniu, jak to zwykle wyobrażają sobie
postronni.
Robert Stiller
295