Cheyney Peter Kat się niecierpliwi (

PETER CHEYNEY

Kat się niecierpliwi

(Kat czeka niecierpliwie)

The Urgent Hangman

TŁUMACZYŁ

ROBERT STILLER


Spójrz, jak się skręca i wije

i w zgubnej cieśni krzywi.

Kochana, zmacaj szyję,

twój kat się niecierpliwi.

ROZDZIAŁ 1
Wchodzi pan Callaghan

Callaghan skręcił w Chancery Lane. Zimny podmuch wypadł mu naprzeciw, rozwiał poły przybrudzonego płaszcza i smagnął deszczem przez wytarte nogawki.

Był szczupły. Miał metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, siedem i pół pensa w kieszeni oraz ciężki kaszel nałogowego palacza. Ramiona jego były trochę przydługie w stosunku do wzrostu, a twarz zaskakująca.

Za taką twarzą dwa razy się obejrzysz, jeśli pierwszy raz cię zmyliła. Oczy szeroko rozstawione ponad długim, dość wąskim nosem, barwy jasnego turkusu i prawie nie mrugające. Twarz długa, ostry podbródek. Był zawsze dokładnie ogolony, a kobiety lubiły kształt jego ust z przyczyn sobie najlepiej wiadomych.

Z wyjątkiem twarzy wyglądał jak każdy inny Londyńczyk. Ubranie całkiem zwykłe i starannie utrzymane. Trzewiki znoszone, jeden z nich wymagał naprawy. Callaghan nie przejmował się zbytnio takimi drobiazgami. W tej chwili zaprzątnięty był sprawą zaległego czynszu za swoje biuro.

Deszcz przemoczył mu już na wylot rondo miękkiego czarnego kapelusza. Czuł mokrą pręgę na czole. Pod kapeluszem jego czarne, gęste, zmierzwione włosy też były wilgotne.

Kiedy skręcał na rogu, autobus wyjeżdżający z Holbornu obryzgał mu trzewiki strugą rzadkiego błota.

Poszedł prędko lewą stroną Chancery Lane, chroniąc się od wiatru pod bankiem Safe Deposit. Pomacał w kieszeni płaszcza, wyjął paczkę Playersów, zobaczył, że jest pusta, rzucił. Zaczął kląć, spokojnie, płynnie i metodycznie. Klął z całą zawziętością, z każdego wyrazu wydobywając jego pełną treść, z satysfakcją odnajdując w myśli te słowa, których jeszcze nie użył.

Dobrnąwszy do połowy Chancery Lane skręcił w Cursitor Street, przeszedł z dziesięć metrów, skręcił w pasaż i z niego chodnikiem do drzwi wejściowych. Otwarł je kopniakiem i zaczął się piąć po schodach, przez pierwsze i drugie piętro, aż na trzecie.

Znalazł się u brudnawych drzwi z matową szybą u góry, gdzie widniał napis: Callaghan. Prywatne Biuro Śledcze. Zatrzymał się i zaklął, widząc, że w biurze się świeci.

Schował klucz z powrotem do lewej kieszeni płaszcza i kopnięciem otworzył drzwi. Wszedł do niewielkiego pokoju, służącego za sekretariat i poczekalnię.

Przed biurkiem maszynistki, umieszczonym koło lewego okna, stała Effie Perkins. Odwrócona do niego plecami przyklepywała sobie rudą fryzurę, palce jej były smukłe, białe i pieczołowicie zadbane. Kiedy się okręciła, Callaghan zlustrował ją od stóp do głów tym swoim spojrzeniem, rejestrującym wszystko, od obcasów wysokich na dziesięć centymetrów do szykownej, obcisłej spódniczki i wyżej, do zielonych oczu. Ich spojrzenia spotkały się.

Popatrzył na zegarek.

No i czego tu jeszcze sterczysz? – powiedział. – Mówiłem, żebyś nie czekała. Pensja będzie w sobotę. Spływaj. Chcę trochę pomyśleć.

Uśmiechnęła się. W tym uśmiechu potrafiła zawrzeć odcień wyraźnej niechęci. Wyglądało na to, że panna Perkins nie lubi Callaghana, bodaj czy nie dlatego, że lubi go trochę za bardzo.

Zdawało mi się, Slim, że lepiej będzie, jak na ciebie zaczekam – rzekła. – Dzwoniłam dziś wieczór do Mellinsa. Powiada, że jeśli czynsz nie będzie zapłacony do soboty, to wylatujesz stąd. I że jeśli spróbujesz go wykantować i zaczniesz, dajmy na to, wynosić meble, to on ci dopiero pokaże. Mellins nie żartuje.

Powiesił płaszcz na wieszaku i ruszył ku drzwiom gabinetu. W obuwiu mu chlupało.

Mellinsa to ja mam gdzieś – powiedział. Głos miał twardy, ale ze szczególnym odcieniem kruchości, co nie było przykre dla ucha. – A ty musiałaś zostać, żeby mi to powiedzieć, co? A może ciebie to rajcuje? Wszystkie jesteście takie same. Wbijesz sobie coś w móżdżek i jak wygląda, że wychodzi na twoje, to się cieszysz, nawet jeśli sama przy tym dostaniesz w kość. No spływaj, dobrze? A jak potrzebujesz referencji, to ja mogę zaświadczyć, że pierwszorzędnie stukasz na maszynie, jeżeli tylko masz co, i że posiadasz sto procent seksu, tylko nie masz go na kim wyładować i to ci nie daje żyć, i że dostajesz trzęsionki, bo wydaje ci się, że biuro śledcze Callaghana pójdzie pod młotek. Otóż bardzo się mylisz. A teraz bierz dupę w troki i zjeżdżaj.

Pchnął drzwi i podszedł do swojego biurka, które stało na środku, przodem do wejścia. Cisnął w kąt mokry kapelusz, usiadł i założył nogi na biurko. Przyjrzał się bacznie swojej lewej podeszwie, grożącej odpadnięciem.

Weszła za nim i stanęła przyglądając się.

Dlaczego nie chcesz być rozsądny, ty zadzioro? – zapytała ściszonym głosem. – Interes diabli wzięli i ty o tym wiesz. Nie bądź głupi. Masz głowę na karku, masz napęd i jesteś obrotny. Czemu nie weźmiesz pracy w agencji Grindella? Przynajmniej co tydzień miałbyś tę kopertę z gotówką.

Jak cholera – odparł. – W twoich namowach, żebym poszedł robić dla tego parszywego Grindella, kryje się jakaś wielka myśl, co? Mam ci powiedzieć jaka? Bo ty się do niego przenosisz, może nie? Już od wielu tygodni zwąchałaś, że tu bomba idzie do góry, i pomyślałaś sobie, że niegłupio byłoby wpakować i mnie w tę nową robotę. No, a ta wielka idea, panno Perkins? Mów, nie krępuj się. Co wymyśliłaś?

Siedział z nogami na biurku, przyglądając się jej wyczekująco. Obejrzał ją bacznie od stóp do głów.

Spąsowiała.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Tak właśnie przypuszczałem – powiedział. – Ciągle jeszcze rozglądasz się za jakąś bliską duszą, co, Effie? z akcentem na wyrazie dusza?

Żebym cię nie strzeliła w pysk – odparła Effie Perkins – ty nędzna pokrako. Mdło mi się robi, jak na ciebie patrzę. Od samego początku.

Chała – rzekł Callaghan. – Z tobą jest ten kłopot, że potrzebujesz trochę pofiglować, a tu szef stale zajęty.

Zdjął nogi z biurka.

A teraz gadaj – powiedział. – Nie po to czekałaś, żeby mi opowiadać o Mellinsie. Wszystko to wiem od wczoraj. Coś innego się tu wydarzyło. Mianowicie? Przestań teraz myśleć o swoich problemach i co byś zrobiła ze mną, gdybyś miała mnie związanego, i wykrztuś nareszcie, o co chodzi. A potem możesz iść i nie wracać. Czy wyrażam się jasno?

Uśmiechnęła się. Miała śliczne zęby i wiedziała o tym. Jej usta też byłyby świetne, tyle że ich kąciki ściągał w dół wyraz niechęci. Ale oczy nie były uśmiechnięte. Spoczywały na Callaghanie, chłodne jak lód.

Spojrzała na zegarek w przegubie.

Jest godzina jedenasta trzydzieści – rzekła ściągając usta – a o jedenastej piętnaście kroił się nam interes. Miała przyjść jakaś klientka. Ktoś wydzwaniał do ciebie cały wieczór i to tak, jakbyś na ten raz okazał się ważny.

Callaghan z powrotem zadarł nogi na biurko i przyjrzał się jej uważnie.

Więc dlatego się tu pałętasz – powiedział. – Chcesz na nią rzucić okiem. Ciekawość to ciężka choroba, nieprawdaż?

Głos mu się zmienił.

No – spytał – kto to był i czego chciał?

Wyszła do sekretariatu i wróciła z blokiem telefonicznym.

Niejaki pan Willie Meraulton dzwonił najpierw o siódmej trzydzieści – powiedziała. – Potem dzwonił o ósmej, ósmej trzydzieści, ósmej pięćdziesiąt i jeszcze raz o ósmej pięćdziesiąt dziewięć. Następnie telefonował o dziesiątej, a potem o dziesiątej czterdzieści pięć. Powiedziałam, że pewnie wrócisz przed jedenastą i że mógłby zostawić u mnie wiadomość. Był chyba wściekły i jakby zdenerwowany. Powiedział, że pewna dama wybiera się tu do ciebie. Jak gdyby chciał podkreślić, że to dama. – Zawiesiła głos na moment i zerknęła na niego z jawnie złośliwym uśmieszkiem. – Niejaka panna Meraulton. Powiedział, że ona sama ci wszystko wyjaśni, jak przyjdzie.

Callaghan zdjął nogi z biurka.

Kto go do mnie skierował? – zapytał.

Wciąż z tym samym złośliwym uśmieszkiem wyrwała i podarła telefonogram.

Fingal go skierował – odrzekła. – Powiedział, że pan Fingal podał mu twoje nazwisko. To by wyglądało na jedną z takich spraw, nie uważasz?

Nozdrza mu zadrgały.

Przypuśćmy, że to faktycznie jedna z takich spraw, ty idiotko – przedrzeźnił ją. – No i co z tego? I co to, u diabła, ciebie obchodzi? Dobra, powiedziałaś swój kawałek, teraz zmiataj do domu. Już nie mogę na ciebie patrzeć.

Effie okręciła się na pięcie, podeszła do drzwi i otworzyła je. W tej samej chwili drzwi wejściowe, znajdujące się dokładnie naprzeciw, też się otwarły. Stała w nich kobieta.

Callaghan już się podniósł, spojrzał ponad ramieniem Effie Perkins i złożył wargi jakby do gwizdnięcia.

Dobranoc, panno Perkins – powiedział. – Napiszę do pani w sobotę.

Wyminął ją i wszedł do sekretariatu, zatrzymał się patrząc na przybyłą.

Panna Meraulton, prawda? – powiedział. – Proszę wejść i usiąść.

Wrócił do swego gabinetu i ustawił fotel przed biurkiem. Potem obszedł biurko i sam usiadł. Kiedy weszła, Effie Perkins zamknęła za nią drzwi gabinetu.

Dziewczyna stała przed biurkiem. Callaghan wpatrywał się w nią, jakby nie wierzył własnym oczom.

Była wysoka, szczupła i giętka, ale nie bez okrągłości wszędzie, gdzie trzeba. Kobieta z prawdziwą klasą. Twarz jej powlekała śmiertelna bladość, a wokół oczu znać było sinawe cienie, ze zmęczenia albo z nerwowego napięcia. Miała na sobie drogą, wspaniale skrojoną suknię wieczorową z czarnej, ciężkiej mory, którą podtrzymywały na ramionach skrzyżowane pasma tej samej materii, a na każdym diamentowa lilia burbońska.

Włosy jej były czarne jak noc, a oczy, patrzące na Callaghana jakby z niewzruszoną obojętnością, fiołkowe. Czarne pantofle na wysokich obcasach wyglądały wdzięcznie spod sukni.

Callaghan ciągle patrzył. Oglądał ją całą od góry do dołu, jak gdyby się przygotowywał do testu pamięciowego. Wciąż się w nią wpatrywał, chociaż jej delikatnie wykrojone nozdrza drgnęły wzgardliwie i poruszyła się z lekka, jakby chciała okazać niezadowolenie, że jest oglądana jak okazowa jałówka.

Uśmiechnął się do niej i powiedział:

No więc...

Wysunęła rękę spod krótkiej pelerynki z lisów, zawieszonej na lewym ramieniu. Miała w dłoni torebkę. Otworzyła ją, wyjęła kopertę i położyła przed nim na biurku. Callaghan spojrzał, ale się nie poruszył.

Usiadła i skrzyżowała kolana. Każdy jej ruch był powolny, pełen wdzięku, a zarazem jakoś stanowczy. Callaghanowi błysnęła myśl, że to jest babka, która nikomu nie pozwoli na żadne tam głupstwa. Wpadła w taką czy inną kabałę, ale nie boi się, a przynajmniej nie okazuje tego. Musiała wpaść, i to w kabałę wiadomego rodzaju, w nielichą kabałę, bo inaczej nie siedziałaby tu przed jego biurkiem, patrząc na niego jak na kawałek błota nie wart nawet dwóch pensów.

Obnażający zęby uśmiech, w sam raz dopasowany do jego szczególnej twarzy, pogłębił się.

Był ciekaw, kiedy ona wreszcie przemówi i jaki się okaże jej głos. One zawsze trochę zwlekały z rozpoczęciem, bo sprawy, z jakimi Fingal kierował panie do Slima Callaghana, zwykle były szczególnego rodzaju i wiązały się z osobami młodych panów, od których trudno się odczepić, którzy po zrobieniu tego, co do nich należało, stają się kłopotliwi i próbują małego szantażu.

Mignęło mu w pamięci jakieś pół tuzina kobiecych postaci, które stały albo siedziały przed tym biurkiem, opowiadając mu starą jak świat historię:

Zdawało mi się, że go kocham. Zaufałam mu, a teraz on żąda dwóch tysięcy funtów na wyjazd do Ameryki Południowej i jeszcze pięciuset na zamknięcie ust człowiekowi, który widział nas w takim to a takim hotelu i grozi, że napisze anonim do mojego męża.

Callaghan słyszał tę historię tyle razy, że chyba warto by już dorobić do niej muzykę.

Ale to jednak nie taka sprawa. Niemożliwe. Za młoda. Takie sprawy zawsze wiążą się z wiekiem od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. A ta może mieć jakieś dwadzieścia sześć lat, najwyżej dwadzieścia osiem. Albo i młodsza.

Do diabła! Może nie trzeba było wyrzucać tej Perkins. Effie była dobra. Przepracowała u niego pięć lat. Otrzaskała się z jego techniką. A jeżeli to będzie lepsza sprawa, taka na beton, i nie obejdzie się bez pomocnika choć na tyle rozgarniętego jak Effie Perkins?

Uśmiechnął się do klientki. Twarz rozjaśniła mu się w tym uśmiechu, tak samo nieodłącznym od jego interesu jak telefon, mówiącym: „Droga pani, biuro śledcze Callaghana to solidna firma. Może bywamy czasem trochę za sprytni, niemniej to bardzo dobra firma i naszemu klientowi nic nie grozi. U nas jak w studni. Więc proszę się nie krępować i zrzucić to z serca.”

Powiedziała:

Czy można zapalić?

Kiwnął głową. Wiedział, że będzie miała głos właśnie taki, niski, a wymowę bardzo staranną. Wyjęła z torebki cienką papierośnicę i ślina mu napłynęła do ust, kiedy zobaczył, że są w niej Playersy. Czy go poczęstuje? Kiedy trzasnął zapałką i obszedł biurko, żeby jej podać ogień, położyła papierośnicę na biurku i uczyniła zapraszający gest. Callaghan wziął papierosa i poczuł się szczęśliwy. Nie palił od siedmiu godzin.

Panie Callaghan – rozpoczęła. – Postaram się mówić jak najzwięźlej, bo jest więcej niż prawdopodobne, że niepotrzebnie zabieram czas panu i sobie. Przyszłam tu jedynie dlatego, że mój narzeczony Willie Meraulton bardzo nalegał. Jego zdaniem grozi mi jakieś niebezpieczeństwo. Zdaje się, że niejaki pan Fingal polecił mu pana jako osobę, która w pewnych okolicznościach może się okazać pomocna.

Callaghan skinął głową. Niezły początek!

Muszę od razu wyjaśnić – podjęła – że moim ojczymem jest August Meraulton. Być może słyszał pan o nim. Większość tych, co go znają, sądzi, że powinien się znaleźć w domu obłąkanych. Niekiedy i ja tak sądzę. To człowiek nadzwyczaj bogaty, mogący sobie pozwolić na pewne dziwactwa, jak zadręczanie całego otoczenia i w ogóle robienie piekła z życia ludzi, którzy nie podzielają kropka w kropkę jego poglądów... Zmarły pięć lat temu Charles Meraulton był jego bratem. On też był bogaty i zostawił swoje pieniądze pięciu synom... sądzę, że nazwałby ich pan moimi półkuzynami. Są to Willie Meraulton, wspaniały człowiek, którego zamierzam poślubić, oraz Bellamy, Paul, Percival i Jeremy. Chyba słyszał pan o nich, jeśli pan czytuje gazety. Swoje pieniądze przepuścili, a ich zainteresowania sprowadzają się niemal wyłącznie do pewnego rodzaju kobiet i do nadużywania alkoholu. Krótko mówiąc, sytuacja jest następująca: mój ojczym, który trzy lata temu, po śmierci mojej matki, do reszty zdziwaczał, nie spodziewa się już długiego życia. Cierpi na anginę pectoris, a to jest choroba trudna do pogodzenia z jego charakterem. Wie o tym, że Bellamy, Paul, Percival i Jeremy tylko czekają na jego śmierć, i to możliwie rychłą, aby dostać jeszcze trochę pieniędzy do przehulania. Wie także i o tym, że oni wiedzą, że majątek jego ma według testamentu przypaść w równych częściach jego pięciu bratankom oraz mnie... Dwa dni temu wydał obiad proszony. Było na nim ich pięciu, ja i mój ojczym. Oznajmił im, że sporządził nowy testament na kawałku cienkiej przebitki i że nosi go pod kopertą zegarka. Powiedział, że kiedy umrze i testament zostanie odczytany, prawie wszyscy znienawidzą go jeszcze bardziej niż dotąd, ale że gdyby w międzyczasie poczuł się do nich życzliwiej usposobiony, to podrze ten papier i dostaną swoje pieniądze. Rozumie pan?

Callaghan przytaknął.

Sądzę, że większość z nich zdążyła się już zapożyczyć na konto legatów, jakie by wynikły z pierwotnego testamentu, albo je oddać pod zastaw? – spytał.

Właśnie w tym rzecz – podjęła. – W ten sposób ojczym stworzył sytuację, w której ta czwórka – z wyjątkiem Williego, który jest uczciwy i ciężko pracuje, i ma jeszcze to, co dostał po ojcu – nie wie, czy ta śmierć przyniesie im bogactwo, czy bankructwo. Jeśli unieważni swój nowy testament, który nosi w zegarku, albo go zniszczy, to może jakoś wybrną. Jeśli nie, wszyscy staną w obliczu całkowitej ruiny, albo – jak ich znam – nawet czegoś znacznie gorszego.

Callaghan starannie wypuścił kółko z dymu. Siedział patrząc w okno i myślał.

Willie się bardzo niepokoi – mówiła dalej. – Sądzi, że gdyby któryś z tej czwórki mógł szybko a po cichu sprzątnąć Augusta, na pewno by to zrobił. Ale co ważniejsze, Willie wie, że oni są poinformowani także o moich nieporozumieniach z ojczymem. Dzisiaj właśnie powiedział mi, że dzieją się różne osobliwości i że zaczyna się o mnie obawiać.

Callaghan podniósł na nią oczy.

O panią? – zapytał. – A dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

Willie mówi, że oni zupełnie poszaleli. Przyszła mu do głowy okropna myśl, że któryś z nich zrobi coś Augustowi, żeby dostać i zniszczyć ten nowy testament, albo wynajmie kogoś, żeby zrobił to za nich. Willie mówi, że jeśli to zrobią, postarają się jakoś zwalić to na mnie.

Callaghan pokazał zęby w uśmiechu.

Czy to nie jest trochę naciągnięte? – spytał. – Pani chce przez to powiedzieć, że ten pani oblubieniec, Willie, na serio wyobraża sobie, że ktoś z tego szacownego kwartetu ma zamiar ukatrupić staruszka i potem wrobić panią w morderstwo?

Skinęła głową.

On tak właśnie uważa – odparła.

Callaghan spojrzał na nią. Przyjrzał się jej długo i przeciągle.

A co pani o tym sądzi? – zapytał.

Znowu wzruszyła ramionami.

Nie wiem, co sądzić – odparła tak samo chłodno. – Jestem tym wszystkim trochę zaniepokojona i bardzo znudzona. Dzisiaj Willie zatelefonował do mnie, żebym skontaktowała się z panem. Fingal powiedział, że pan jest człowiekiem, który potrafi wyjść na swoje – to on się tak wyraził – z takimi jak Bellamy, Paul, Percival i Jeremy.

Uśmiechnęła się raczej niewesoło.

Pan Fingal powiedział Williemu, że musieliby się okazać bardzo chytrzy, aby przechytrzyć pana Callaghana.

Spojrzała na niego z niespodziewanym błyskiem zaciekawienia w oczach.

To cholernie miłe ze strony pana Fingala – odparł. – Może jeszcze coś mówił na mój temat?

Uniosła brwi.

Chyba mówił – odrzekła. – Powiedział coś w tym rodzaju, że paru funkcjonariuszy policji oddałoby pół rocznych poborów, żeby dostać pana w ręce, ponieważ bywał pan trochę za bystry. I że ma pan niemałą wprawę w żeglowaniu ostro pod wiatr.

Callaghan uśmiechnął się.

To miłe z jego strony – powiedział.

Wstał, oparł się o ścianę za biurkiem.

Dobrze – powiedział. – W porządku, biorę tę sprawę. Może mi pani jeszcze powie, kto jest moim klientem? Pani sama, czy ten pani chłopak, Willie Meraulton?

Wzięła drugiego papierosa i zapaliła go za pomocą złotej zapalniczki.

Czy to ważne? – spytała.

Uśmiechnął się.

Jeśli mnie wzrok nie myli – powiedział – mam służyć za psa łańcuchowego. Moja rola to mieć takie jakby ojcowskie oko na pani kuzynków – na ten cały kwartet Meraultonów. W porządku – ale to będzie kosztować.

Wskazała na kwadratową kopertę z brązowego papieru, leżącą na biurku.

W tej kopercie są cztery banknoty po sto funtów, osiem banknotów po dziesięć i dwadzieścia funtowych – rzekła. – Willie Meraulton powiedział, że to zaliczka z tytułu pańskich usług. Pan Fingal uświadomił go, że pan bierze tyle, ile się da.

Callaghan znów wyszczerzył zęby.

I znowu Fingal się nie pomylił – odparł. – Biorę, a pani nie? – Ton jego głosu wciąż był przyjemny.

Wstała. Callaghan dalej stał oparty o ścianę.

Chwileczkę, panno Meraulton – rzucił. – Proszę mi powiedzieć coś więcej. Willie, ten pani chłopak, niepokoi się o panią. W porządku. Myślę, że gdybym ja był pani chłopakiem, to bym się także niepokoił. Chciałbym zadać pani mnóstwo pytań, bo nawet prywatny detektyw z biurem na trzecim piętrze i z reputacją, która jest dla Scotland Yardu solą w oku, też powinien wiedzieć coś niecoś o tym, czym się zajmuje.

Skierowała się do drzwi.

Nie dzisiaj, panie Callaghan – powiedziała. – Jest już późno, a ja się umówiłam.

Dobrze – powiedział. – Jak pani sobie życzy. Ale mogłaby mi pani wyjaśnić, czemu to było takie pilne, że aż musiała się pani do mnie fatygować po nocy. Czy nie wystarczyłoby jutro rano? A może to zbyt zuchwałe pytanie?

Rano mogłabym nie mieć czasu, a poza tym na ogół się nie tłumaczę, dlaczego życzę sobie widzieć ludzi, których zatrudniam, o tej a nie innej godzinie, panie Callaghan. A czy ja panu mogę zadać jedno pytanie? Pan powiedział, że mój narzeczony niepokoi się o mnie i był pan łaskaw dodać, że będąc – jak pan to raczył określić – moim chłopakiem, pan też by się niepokoił o mnie. Dlaczego?

Callaghan się leniwie uśmiechnął. Nie odpowiedział. Oczy jego przesunęły się z wolna od włosów aż do stóp. Tak powoli jak leniwy był jego uśmiech.

Zarumieniła się.

Callaghan otworzył szufladę i wyjął blok do notatek.

Czy mogę prosić o adres i numer telefonu? – zapytał. Podała jedno i drugie.

Wrzucił blok z powrotem do szuflady.

Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. – Zajmę się tym. Myślę, że pani ma tak naprawdę w nosie, czy ktoś sprzątnie Augusta, byle nie próbowali dowodzić, że to pani robota. Nawiasem mówiąc, czy pani zawsze mieszkała pod tym adresem? Nie mieszkała pani w domu swego ojczyma?

Wyprowadziłam się stamtąd trzy dni temu – odparła. Położyła rękę na klamce.

Callaghan podszedł z wolna do drzwi i otworzył je. Ujrzał Effie Perkins, uprzątającą biurko i porządkującą szuflady. Warknął coś półgłosem.

Otworzył i przytrzymał drzwi wyjściowe.

Dobranoc, panno Meraulton – powiedział. – Nawiasem mówiąc, jak pani ma na imię?

Okazała uprzejme zaskoczenie.

Mam na imię Cynthis – odrzekła.

Wyszła za próg.

Podoba mi się to imię – rzekł Callaghan. Cyn... lubię imiona, w których kryje się grzech. Dobranoc pani.

Zamknął drzwi.

Effie Perkins wzięła leżącą obok maszyny torebkę i poprawiła na sobie płaszcz.

Już wychodzisz? – powiedział Callaghan. – No dobrze, w takim razie nie muszę ci mówić, że to cholerna głupota zostawiać rękawiczkę pod drzwiami mojego gabinety tam gdzie upuściłaś ją podsłuchując przez dziurkę od klucza. Mam nadzieję, że się ubawiłaś. Dobranoc, ty ruda zgago!

Stał, póki nie trzasnęła drzwiami. Potem, burknąwszy coś brzydkiego, wrócił do gabinetu.

Wziął leżącą na biurku kopertę, wyjął banknoty i przeliczył. Schował je do bocznej kieszeni spodni.

Potem, stojąc na środku pokoju, podniósł nos i zawęszył jak pies. W powietrzu jeszcze się unosił ledwie uchwytny ślad perfum używanych przez Cynthis Meraulton.

Podszedł do stolika z telefonem i wykręcił numer na Holbornie. Czekał, słuchając sygnału i bębniąc palcami po stoliku.

To ty, Darkie? – powiedział. – Dobra jest. Przetrzyj no trochę swoje zaspane oczęta i weź kawałek papieru. Masz? Dobra, więc załatwisz mi jedną rzecz: jest taki starszy facet, słyszałeś o nim, trochę stuknięty, nazywa się August Meraulton. Potrzebny mi jego adres i wszystko, co wyszperasz. Zapisałeś? Dobra. Dalej, chcę mieć adresy i telefony jego bratanków, nazywają się Willie, Bellamy, Paul, Percival i Jeremy. Wywąchaj co się da o tej bandzie, byle szybko. Zanotowane? Dobra, więc ten August Meraulton ma pasierbicę imieniem Cynthis. Sprawdź, dlaczego ona się nazywa Meraulton, a nie po ojcu. Weź się ostro i postaraj się mieć to wszystko na jutro. Poślij kogoś do biura prasowego i wydobądź mi wszystkie wycinki o tej pieprzonej rodzinie Meraultonów, co się tylko da. Przekręcę do ciebie jutro. I słuchaj no, to jest niezła robótka. Możesz zbić na niej tym razem forsę jak się patrzy. Dobranoc.

Callaghan zamknął za sobą drzwi od ulicy. Poszedł w stronę Chancery Lane, skręcił w lewo i wyszedł bez pośpiechu na Holborn. Koło barku kawowego przypomniał sobie, że jest głodny, wziął dwa serniki i dwie kawy. Zjadł, wypił, kazał sobie dać trzy paczki Playersów. Zanotował w pamięci, że ma kupić nowe obuwie.

Poszedł z powrotem przez Chancery Lane w kierunku Fleet Street, pogrążony w myślach.

Oczywiście łgała jak z nut. Ale niezła dziewucha. Z prawdziwą satysfakcją przypominał sobie jej wygląd. Miała w sobie to coś. Czy musiała lecieć do niego po nocy? Nie mogła zaczekać do rana? Ale może ten cały Willie tak się trząsł nad nią, wmówiwszy sobie, że ktoś chce ją wrobić w morderstwo. Co za cholerny kit! Takie rzeczy w Anglii się nie zdarzają, chyba że w Ameryce albo na filmach... a może... kto wie?

Callaghan przypomniał sobie parę dziwnych spraw, które jednak zdarzyły się w Anglii. Spraw, o których nie było ani słówka w gazetach i o których policji też się nie śniło.

Wyszczerzył zęby.

Skręcił we Fleet Street i wszedł do redakcji „Echa Porannego”. Posłał na górę karteczkę do pana o nazwisku Jengel. Następnie usiadł i czekał.

Jengel zszedł po pięciu minutach. Był w „Echu” reporterem od spraw kryminalnych. Bardzo wysoki, bardzo chudy, miał na nosie bardzo grube szkła.

Siadł obok Callaghana.

Jak się masz, zadziora! – powiedział. – Co cię gryzie? Callaghan poczęstował go papierosem.

Słuchaj, Michael – zagaił. – Czy nie trafił ci się przypadkiem jakiś kąsek o rodzinie Meraultonów? Coś takiego, co nie poszło do druku, wiesz... coś z tych rzeczy?

Jengel zapalił. Potem spojrzał dziwnie na Callaghana.

Wyjdźmy – powiedział.

Wyszli na ulicę.

Co jest grane? – zapytał Jengel szczerząc zęby. – I dla kogo tym razem pracujesz?

Callaghan też się uśmiechnął.

Czyli że coś wiesz? – rzekł przechylając głowę. – No to jazda, Mike, wal kawę na ławę... A może zapomniałeś już, co było w czerwcu i o tej panience z Peckham?

Jengel poczerwieniał.

No dobra – powiedział. – Ale to prosto od krowy i cycuś. Dostałem cynk tej nocy – ciągnął. – Jedna z tych rzeczy, co to szlag by trafił. Nie wolno ani pary puścić... przynajmniej do jutra. Nie możesz mi powiedzieć, co cię tak zajęło w tych Meraultonach?

Callaghan wzruszył ramionami.

Dostałem sprawę – powiedział. – Takie zwyczajne gówno, mieszanka rozwodu i szantażu, wiesz, o co chodzi.

Jengel przytaknął.

Policjant, który miał dzisiaj w nocy obchód na Lincoln’s Inn Fields, znalazł starego Augusta Meraultona leżącego przy sztachetach, na deszczu, za pięć dwunasta. Martwego jak kawał zimnej baraniny.

Callaghan kiwnął głową.

A to dopiero – powiedział. – Miał słabe serce, nie? Można się było spodziewać, że tak skończy.

Jengel obszczerzył się.

Słabe serce, bo zdechnę! – parsknął. – Zastrzelony. Dostał w samą czaszkę. Co za historia... a my nie możemy z nią wystartować! Aż do jutra morda na kłódkę. Szlag by mnie trafił.

Callaghan przypalił papierosa od niedopałka poprzedniego.

Słuchaj, Mike – powiedział. – To jest dla mnie sprawa dosyć poważna. Zabiłeś mi klina, wiesz? Kiedy znaleźli ciało, padał deszcz, powiadasz? Może oni go zaparkowali w jakiejś pobliskiej kostnicy. Zanim doktor ze Scotland Yardu tam dotrze, może upłynąć trochę czasu. Nigdy nie wiadomo.

Podsunął Jengelowi papierosy.

Wiesz, Mike – powiedział – ty masz chody. Wyniuchaj, gdzie złożyli ciało. Dowiedz się, czy go już zbadali, obszukali i porobili zdjęcia. Jeżeli nie, to wykapuj, ilu glinów ma na niego oko, czy tylko jeden, jak zwykle. Dowiedz mi się o nazwisko dozorcy tej kostnicy, czy jest żonaty, gdzie mieszka i jak jego żona ma na imię.

Jengel rozdziawił usta.

Co do cholery? – wybuchnął. – Kto ja jestem? Reporter kryminalny, a nie jakieś pieprzone biuro informacji! Skąd ja ci to wezmę, do diabła?

Callaghan wyszczerzył na niego zęby.

Uważaj, Mike – rzekł. – Nigdy nie będziesz wiedział, co potrafisz, aż nie spróbujesz. Ja teraz lecę do swojego biura i czekam na twój telefon. Liczę, że zebranie tych paru szczegółów zajmie ci mniej więcej godzinę.

Postawił kołnierz u płaszcza.

Więc zrobisz to dla mnie, Mike – powiedział ściszonym głosem – bo gdybyś nie zrobił, to moja pamięć mogłaby się rozigrać na temat tej panienki z Peckham, a to by dla ciebie nie było takie dobre, no nie?

Jengel odrzucił peta.

Cholera na ciebie, Slim – powiedział. – Gdybym cię nie lubił, to bym pomyślał, że jesteś podła wesz.

Callaghan ciągle się uśmiechał.

Zapomnij, że mnie lubisz, Mike – powiedział. – Pamiętaj tylko o tej panience z Peckham. Czekam na telefon za godzinę, mniej więcej kwadrans po pierwszej. Trzymaj się ciepło, Mike.

Callaghan wszedł do budki telefonicznej przy gmachu sądów. Nakręcił numer. Po drugiej stronie słyszał regularne buczenie dzwonka.

Czekał.

Hallo – powiedział wreszcie. – Czy mieszkanie panny Meraulton? Kto mówi? Jej pokojówka? Dobrze. Proszę wyciągnąć pannę Meraulton z łóżka i dać ją do telefonu. Proszę jej powiedzieć, że dzwoni pan Callaghan.

Jedną ręką trzymając słuchawkę, drugą zdołał wydobyć następnego papierosa. Znalazł w kamizelce zapałkę szwedzką i zapalił ją o ściankę kabiny.

Usłyszał jej głos.

Hallo – powiedział cicho Callaghan. – Nie budziłbym pani bez powodu, ale coś mi się zdaje, że tej nocy zdarzyło się malutkie, śliczne zabójstewko. Może się pani zechce nad tym przez chwilę zastanowić.

Trochę odczekał.

Dobrze. Niech się pani nie wykłóca i nie zaczyna mi opowiadać bredni. Wiedziałem, że ta gadka, którą pani mi dzisiaj zasuwała, to było jedno wielkie, szczere mydlenie błękitnych oczu. Jasne? A teraz proszę coś na siebie narzucić i o drugiej trzydzieści być u mnie w biurze. Przejdzie się pani pieszo. Nie brać żadnej taksówki. Pieszo. Jasne? I niech pani wyjdzie po cichu, żeby pokojówka nie słyszała.

Powiesił słuchawkę.

Wyszedłszy z budki stał przez chwilę niezdecydowany. Potem zbadał podeszwę swego półbuta, tę gorszą. Wreszcie ruszył z powrotem przez Chancery Lane do barku kawowego na Holbornie, aby spożyć kolejny sernik z filiżanką kawy.

Znowu zaczęło padać.

ROZDZIAŁ 2
Czasem takie zagranie wyjdzie

Była pierwsza w nocy.

Callaghan siedział odchylony do tyłu na swoim krześle, z nogami na biurku, nieodłączny papieros zwisał mu z kąta warg. W popielniczce leżało piętnaście niedopałków.

Paliła się tylko lampa na biurku. Klosz był tak ustawiony, że snop światła padał ukosem na powierzchnię biurka, pozostawiając Callaghana w mroku, i rzucał na ścianę groteskowe cienie znajdujących się na biurku przedmiotów.

Callaghan myślał o Effie Perkins. Myślał także o sobie, o pięciuset funtach i o Cynthis Meraulton.

Zastanawiał się, co może zrobić Effie. Czy okaże się na tyle złośliwa, żeby mu podstawić nogę. A mogłaby... i to bardzo łatwo. Pomyślał, że po Effie można się tego spodziewać. Ktoś gdzieś napisał w tym sensie, że Nie masz i w piekle furii ponad wzgardzoną kobietę. No tak, Effie to właśnie spotkało, szkoda gadać.

Z kobietami, pomyślał sobie, to jest krzyż pański. Tracisz pół życia na podrywanie ich, a drugie pół na spławianie. Ale takie jest życie. Bo życie składa się z kobiet i z tego, jak związać koniec z końcem. Tylko w tym sęk, że ledwie te końce się zeszły, już ci jakaś pipa za jeden szarpnie.

Myśl mu przeskoczyła na tę Meraulton. Ale kobieta! Wszystko jak się należy: uroda, wdzięk, mnóstwo seksapilu i to coś, czego sam nie umiał określić: kindersztuba i wszystko, co z niej wynika. Pomyślał beznamiętnie, że dałby sobie uciąć dwa palce – oczywiście u lewej ręki – żeby mieć taką dziewczynę jak Cynthis Meraulton.

Ta idea go zafrapowała. Uśmiechnął się na samą myśl i przez chwilę miał wygląd o wiele bardziej ludzki.

Zgasił papierosa, wstał, przeszedł do sekretariatu. Wkręcił w maszynę kartkę wydartą z bloku i wystukał krótki list do Effie Perkins:

Kochana Effie,

Może bywałem dla ciebie trochę szorstki, ale wiesz, że to taki mój styl. Pomyślałem sobie, że dobra z ciebie maszynistka i że lubię cię trochę więcej, niż myślisz. W każdym razie szlag by mnie trafił, gdybyś poszła pracować do Grindella.

Zajrzyj do mnie jutro po południu. Zapowiada się mnóstwo roboty, więc podniosę ci tygodniówkę na piątaka.

Twój

S. Callaghan

Przeczytał to, co spłodził, skwitował szyderczym uśmiechem własne sformułowania, zakleił i napisał adres. Schował list do kieszeni, żeby go nadać. Może Effie złapie się na to, a może nie, w każdym razie warto spróbować. Straci najwyżej znaczek.

Zapalił następnego papierosa.

Rozległ się telefon.

Był to Jengel.

Hallo, Slim – powiedział. – Jeszcze któregoś dnia odegram się na tobie, zobaczysz. Schodziłem nogi po kolana, żeby to dla ciebie wyszperać, i musiałem nacisnąć parę guzików, które chowałem sobie na specjalne okazje, ty świnio.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Bo się popłaczę – odparł. – No, czego się dowiedziałeś?

Zwłoki starego Meraultona przewieźli karetką do kostnicy na Ensell Street – odpowiedział Jengel. – Fotografować go nie było po co. Lało jak z cebra, a trup leżał oparty bodajże o tę barierkę z południowej strony placu, wiesz, gdzie parkują samochody... No i tam go trzymają. Sprawę będzie prowadził Gringall, ten co niedawno awansował na inspektora, ale ani on, ani lekarz sądowy jeszcze go nie oglądali. Gringall jest akurat na jakiejś innej robocie i myślą, że dotrze tam razem z doktorem koło wpół do czwartej. Zwłoki nie były ruszane ani obszukiwane. W kostnicy pilnuje go jeden policjant.

Callaghan mruknął.

Dobra – powiedział – a jak się nazywa dozorca tej kostnicy? On chyba też tam jest?

Owszem – powiedział Jengel – jest. Facet nazywa się Tweest. Jest żonaty i mieszkają pod 16 na Tremlet Street, zaraz za King’s Cross.

Przełknął głośno.

Słuchaj no, Slim – rzekł z naciskiem – nie wiem, co tam kombinujesz, ale jak Boga kocham, nie szalej i nie mieszaj mnie w te swoje machlojki. Ja nie mogę...

A co ty się przejmujesz? – warknął Callaghan. – Kto cię krzywdzi? Zmiataj do domu i twarz na kłódkę, a jak ci jeszcze coś podleci w tej sprawie, dzwoń do mnie jutro. Dobranoc. Do zobaczenia.

Odłożył słuchawkę.

Zgasił papierosa i zapalił nowego. Potem otworzył szufladę, wyjął z niej szare bawełniane rękawiczki i nóż składany. Włożył deszczowiec, schował rękawiczki i nóż do kieszeni, wziął kapelusz i zbiegł po schodach.

Poszedł w górę Chancery Lane, przez Holborn i w New Oxford Street, skrótem koło poczty i wynurzył się na końcu Ensell Street. Na rogu stała budka telefoniczna.

Wszedł do niej i stanął w otwartych drzwiach sprawdzając, czy widać stamtąd wejście w murze zamykającym podwórze kostnicy, w połowie Ensell Street.

Potem cofnął się w głąb kabiny i sięgnął po książkę telefoniczną. Znalazł i wykręcił numer kostnicy. W słuchawce odezwał się burkliwy głos.

Hallo – przemówił Callaghan bardzo grubym głosem. – Kto mówi? Czy to nadzorca Tweest?

Ehe – odparł głos. – To ja, Tweest. O co się rozchodzi?

Tu Scotland Yard, z polecenia inspektora Gringalla. Poproście konstabla, dobrze?

Dobra – powiedział Tweest. – Pan zaczeka.

Callaghan poczekał.

Czy to konstabl? Mówi centrala. To wy znaleźliście zwłoki? Dobrze. Proszę niezwłocznie zameldować się tutaj, u inspektora Gringalla. Zmiennika już wysłałem. Bądźcie tu jak najszybciej.

Powiesił słuchawkę. Znów stanął na progu budki, obserwując wyjście z kostnicy. Po dwóch minutach zobaczył, jak wynurza się stamtąd policjant, przechodzi przez jezdnię i kieruje się skrótem na Seven Dials. Callaghan cofnął się do budki i czekał paląc następnego papierosa.

Wypaliwszy go wydarł dwie kartki z książki telefonicznej. Zgniótł je w kulki, a potem włożył do ust, zapychając je z obu stron między szczękę a policzek powyżej zębów. Zabieg ten silnie przeobraził mu górną część twarzy; głos też się zmieni. Podniósł kołnierz u płaszcza, kapelusz ustawił dokładnie w poziom i ruszył po Ensell Street do kostnicy. Nacisnął dzwonek i czekał.

Po trzech minutach Tweest otworzył.

Wy jesteście Tweest? – zapytał Callaghan. – Jestem detektyw Harris z centrali, to znaczy ze Scotland Yardu. Przyszedłem zastąpić kolegę, który był wezwany, a poza tym niestety mam dla was przykrą wiadomość.

Dozorca stał trzymając otwarte drzwi. Był to już starszy człowieczyna. Na jego twarzy pojawił się przestrach.

Wiadomość? – powtórzył. – A co... co się stało?

Chodzi o małżonkę – rzekł Callaghan. – To wy mieszkacie pod 16 na Tremlet Street, przy King’s Cross, prawda?

Tweest przytaknął.

Samochód ją potrącił – rzekł Callaghan. – Ale tak bardzo jej nie poharatał. Zawieźli ją do domu i teraz jest u niej lekarz. Może lepiej zajrzyjcie do niej. Ja zaczekam, aż będziecie z powrotem.

Tweest odwrócił się bez słowa i prędko przeszedł podwórze. Callaghan udał się za nim.

Na szczęście dla Callaghana kancelaria kostnicy nie była za dobrze oświetlona. Kulki z papieru, nasiąkając śliną, zaczęły wydzielać niemiły smaczek. Tweest mocował się z płaszczem, klnąc i mamrocząc pod nosem. Wreszcie burknął, że wróci za godzinę, i wyszedł.

Ledwie drzwi od podwórza zamknęły się za dozorcą, Callaghan wziął się do roboty. Ruszył przez kancelarię, korytarzem i w dół po krótkich schodach. Drzwi na dole nie były zamknięte na klucz. Wsadził głowę do środka i zapalił światło. W zimnym, kamiennym pomieszczeniu ujrzał kilka wózków szpitalnych, a na stole coś nakrytego jakby prześcieradłem.

Callaghan podszedł i odchylił płachtę. Tak, to był August Meraulton.

Kula weszła przez kość czołową tuż nad nosem, trochę na prawo. Nie wyglądało to zbyt przyjemnie. Callaghan odwinął prześcieradło do samego dołu i sięgnął do kieszeni po rękawiczki. Włożył je, odchylił płaszcz i marynarkę zabitego, z zadowoleniem dostrzegł złoty łańcuszek z końcami w obu kieszonkach kamizelki. Pociągnął za ten łańcuszek i wydobył zegarek.

Spojrzał. Zegarek jeszcze szedł. Wskazywał pierwszą czterdzieści pięć. Callaghan obszczerzył się pomyślawszy, że kiedy nieboszczyk August nakręcał ostatni raz ten zegarek, nie spodziewał się, że już więcej go nie nakręci.

Wyjął nóż składany, otworzył, podważył ostrzem kopertę i zobaczył pomiędzy nią a wewnętrzną pokrywką złożony kawałek przebitki o barwie starego złota. Schował go do kieszeni własnej kamizelki.

Potem naciągnął prześcieradło z powrotem na twarz trupa, ruszył na górę po schodach, przez biuro, na zewnątrz i przez podwórze. Ostrożnie uchylił drzwi od ulicy, spojrzał w obie strony i wyszedł.

Szybkim krokiem dotarł do High Holborn i skręcił ku Chancery Lane. Na rogu się zatrzymał, pomyślał chwilę, potem przeciął jezdnię i skierował się w Gray’s Inn Road.

Doszedł do końca Guilford Street i skręcił na lewo w Hunter Street. Stanął pod jednym z ostatnich domów i zastukał. Dobijał się wytrwale przez pięć minut, aż jakaś głowa ukazała się nad nim w oknie i bluznęła potokiem przekleństw.

Przymknij się – rzekł Callaghan. – Wciągnij spodnie, złaź na dół i nie rób tyle hałasu.

Po dwóch minutach drzwi się otwarły. W głębi brudnej sieni świecił płomyk gazowy, na którego tle Callaghan ujrzał tęgą sylwetkę. Darkie we własnej osobie.

Stał z rodziawioną gębą. Górna część jego postaci tkwiła w jadowicie niebieskiej z czerwonym bluzie od piżamy, a dolna w sztuczkowych spodniach.

Ale tłuścioch. Brzuch wylewał mu się znad ciasnego paska, okrągła twarz i po murzyńsku grube wargi nadawały mu wygląd dziwiącej się czemuś złotej rybki.

Jak rany! – wymamrotał. – Slim! Pali się, czy co?

Callaghan zamknął za sobą drzwi i wszedł za nim do saloniku. Siadł w rozchwierutanym fotelu, wyciągnął paczkę Playersów i poczęstował jednym gospodarza. Darkie wziął i trzasnął zapałką. Otrząsnąwszy się z zaskoczenia traktował już tę nocną wizytę jakby coś normalnego.

Callaghan wciągnął dym w płuca i wypuścił go artystycznie z jednego nozdrza.

No, Darkie! – zagaił. – Popchnąłeś już coś?

Zlituj się, jak rany – rzekł Darkie. – Dzwoniłeś dopiero co po dwunastej. Ale owszem. Główka pracuje. Gdzieś coś chyba czytałem o tych dziobanych Meraultonach, w gazecie, cztery miesiące temu. Rozróba w jakimś nocnym lokalu czy na popijawie, czy coś takiego. Ci z Vine Street zrobili nalot, a wtedy Paul i Bellamy Meraultonowie – bo akurat się tam znaleźli – niechcący dołożyli jakiemuś glinie. Więc jakżeś tylko dźwięknął, to ja przekręciłem do Sizera, w starym Klubie Sroki, czy ich nie zna. Jeszcze jak ich zna! Sizer powiada, że to są wprost nieludzkie skurczybyki. Mają te zagrania, jak paniska, ale i małpi rozum też. Kobieta, wino, śpiew to jest ich piosenka, powiada Sizer. Kazałem mu, żeby się zakręcił i wykapował o nich coś więcej po tych domach, co wiesz, i żeby dał mi znać. To tyle zrobiłem jak na razie, ale fest rozkręcę interes dopiero jutro. Złapię Harrego, Freda i tego dziobanego Wilpinsa, co go wypuścili pięć dni temu. To jest iskra nie chłopak, on na każdego coś wywącha, a na kuchty ma takie sposoby, że jest wart górę złota.

Callaghan kiwnął głową. Zanurzył dłoń w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął swój list do Effie Perkins i plik banknotów.

Wysmyknął dwa po dziesięć funtów i dał je tłuściochowi.

Słuchaj, Darkie – powiedział. – Ten łepek ma jeszcze dużo takich. Jutro bierzesz się do roboty, i to z biglem, jasne? No tak. Teraz ci powiem, co mi załatwisz od ręki. Skoczysz zaraz na Willesden i podrzucisz ten list do Effie Perkins. Byłeś już u niej. Nie zdążyłem na ostatnią pocztę, a chcę, żeby ona to dostała, jak tylko przetrze oczęta. Wrzuć coś na siebie, łap taryfę i uważaj, żebyś nie pomylił skrzynki. To jest ważne, rozumiesz?

Zrobi się – rzekł Darkie. – Ruch w interesie, co?

Callaghan uśmiechnął się szeroko. Jego duże i białe zęby zalśniły przez moment.

Owszem – powiedział. – Rusza się całkiem niewąsko.

Nałożył kapelusz.

Jutro dzwonię do ciebie – rzucił i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi od ulicy.

Szedł po Gray’s Inn Road, aż złapał wlokącą się taksówkę i kazał szoferowi jechać do rogu Chancery Lane, przy której wysiadł. Stamtąd już na piechotę dotarł do swego biura.

Zamknął starannie drzwi od klatki schodowej, przekręcił klucz i ruszył po schodach na górę. Po drodze przystawał parę razy, bo napadał go kaszel, normalny efekt stu papierosów, jakie musiał co dzień wykopcić.

W gabinecie zapalił światło na biurku i osunął się za nim na krzesło. Kapelusz cisnął w kąt, zapalił znów papierosa, otworzył dolną szufladę i wysączył resztkę żytniej whisky pozostałą na dnie butelki.

Potem odchylił się na oparcie i wybuchnął śmiechem. Nie miał najmniejszych wątpliwości, z czego i z kogo się śmieje. Tym razem, jeśli mu się noga powinie, będzie leżał jak neptek. Zanosiło się na to, że poprzednie drobne robótki będą przy tej wyglądały jak małe piwko.

Niechby się udało, a kapnie forsa... i to nielicha forsa! Callaghan nie myślał o niczym więcej. Bo pomyślał sobie, że lepiej nie myśleć, co by było, gdyby mu to jednak nie wyszło.

Dwadzieścia po drugiej zszedł na dół i otworzył drzwi od ulicy. Potem wrócił do siebie, nakierował odpowiednio lampę na biurku, oczyścił popielniczkę i poprawił krawat.

Kiedy weszła, siedział z nogami na biurku. Nawet nie pofatygował się, żeby je zdjąć, przez dobre dziesięć sekund, kiedy stała już w gabinecie przed jego biurkiem.

Wreszcie podniósł się.

Proszę siadać – zagaił. – Utniemy sobie małą rozmówkę.

Usiadła. Miała na sobie czarny kostium, długi płaszcz karakułowy i małą karakułową czapeczkę. Pod szyją rąbek ledwie dostrzegalnej koronki. Callaghan czekał z nadzieją, czy założy nogę na nogę tak, aby mógł zobaczyć nie wychylając się zza biurka, jakie ma tym razem pantofle. Przyjemnie mu się zrobiło, kiedy to uczyniła i ujrzał czarne zamszowe półbuciki. Lubił zgrabne obuwie, podobały mu się także jej małe i kształtne stopy. W dodatku podeszwy były mokre. Szła więc pieszo.

Wyjął świeżą paczkę Playersów i popchnął ją po biurku w jej stronę. Nie ruszył się, kiedy zapalała sobie papierosa. Tę scenę właśnie tak należało rozegrać.

Po niej znać było zdenerwowanie. Dostrzegł to z satysfakcją. Cynthis Meraulton w nerwach... to mu odpowiadało. A to jeszcze pestka przy tym, co będzie, kiedy on ją przemagluje do końca.

Ale kiedy się odezwała, głos miała chłodny jak i przedtem.

Pan zdaje się ma zwyczaj pracować do późna w noc – powiedziała. – Czy to konieczne? Choćby nawet...

Przerwał jej.

Umówmy się, że ja teraz mam głos – powiedział. – Najlepiej, jak ja będę mówił, a pani sobie posłucha. I jeszcze coś pani powiem: to pani mnie wrobiła w ten interes... Nie mówię, że chcę się z tego wycofać, uważa pani? Bo nie chcę. Chciałbym natomiast, żeby szanowna dobrodziejka zapamiętała sobie jedną rzecz. Mianowicie, że od tej chwili pani robi to, co ja powiem; bo inaczej oboje leżymy. Jasne?

Poruszyła się.

Zupełnie pana...

Wiem – przerwał Callaghan. – Zupełnie pani nie rozumie, o co mi chodzi. To chciała pani powiedzieć, prawda? A ja myślę, że pani aż za dobrze rozumie! Ale skoro już sobie gawędzimy – no – to czego pani nie rozumie?

Zauważył jej przyśpieszony oddech. Nie była taka znów bardzo chłodna.

Tylko jedną rzecz zrozumiałam z pana dość tajemniczego telefonu – odparła. – Mianowicie, że coś się przytrafiło mojemu ojczymowi. Tyle zrozumiałam. Nie rozumiem jednak, dlaczego pan mi kazał iść pieszo, czemu nie mogłam wziąć taksówki i dlaczego miałam się wykradać z własnego mieszkania tak, żeby służąca nie spostrzegła. A całkiem już nie pojmuję konieczności mego zjawienia się tutaj... o wpół do trzeciej w nocy.

Zgniótł papierosa, zapalił następnego.

Nic z tego pani nie rozumie, co? – zapytał Callaghan przedrzeźniając tempo jej mowy i staranną dykcję. Miał przy tym wygląd dziwny, nieomal gadzi. Światło lampy na biurku wydobyło zarys blizny pod jego lewą skronią, blizny od noża.

Kobiety są zabawne – ciągnął. – Może nie są? Nic pani nie rozumie, co? Nie rozumie pani, dlaczego kazałem jej tu przyjść? No... a jednak przyszła pani, prawda? I to pieszo. Ciekawe, co też pani sobie myślała. Że chcę panią uwieść, albo co? Bo jeśli tak, to muszę panią rozczarować! Biuro Callaghana nigdy nie uwodzi swoich klientek... no, w każdym razie nie za często.

Zerwała się. Kiedy trzeba, umiała się poruszać naprawdę błyskawicznie.

Ty obrzydliwy mały zbirze! – nieomal syknęła. – Jak śmiesz? Willie cię za to zabije.

Callaghan się obszczerzył.

Jak cholera – powiedział chłodno. – Co tu się irytować? Lepiej się uspokoić i usiąść. Przekona się pani, że te emocjonalne zagrania to stracony wysiłek i tyle. Poza tym założę się z panią o każdą sumę, że ten pani amant Willie nieźle sobie jeszcze nałamie głowę, aby się wykręcić od mamra za współudział przed – a może i po fakcie? – i wątpię, czy będzie mu się chciało na dodatek rozbijać mi nos za taki drobiazg jak spostrzeżenie, że pewnego pięknego dnia komuś a nuż zechce się panią uwieść. – Dodał z namysłem: – To ładne słowo i brzmi bez porównania ciekawiej niż ta drętwa mowa o małżeństwie.

Podniósł się z krzesła i stanął za nim w swojej zwykłej pozie, plecami wsparty o ścianę, z rękoma w kieszeniach marynarki i papierosem zwisającym z lewego kącika warg.

Złapała się na tym, że przygląda się jego ustom. Szczególne to były usta. Wrażliwe i zbyt kształtne, aby pasować do całej postaci tego chama, tego wyjątkowo już aroganckiego prywatnego detektywa.

Chciała stąd wyjść, wydostać się z tego parszywego kantorku na trzecim piętrze, jednak usiadła. Kiedy znów na niego spojrzała, uśmiechał się. To dziwne, ale pod wpływem tego uśmiechu poczuła się tu znacznie lepiej.

Skoro chciałaby pani aż tyle zrozumieć – podjął – to postaram się co nieco wyjaśnić. Prawdopodobnie strzępię sobie jęzor po próżnicy, bo jestem dziwnie przekonany, że pani doskonale wie, co mam do powiedzenia. Prosiłem, żeby pani tu przyszła pieszo i nie brała taksówki, ponieważ – nigdy pani o tym nie słyszała, co? – taksiarze to ludzie nadzwyczaj użyteczni – dla policji, rzecz jasna. Czy nigdy nie zastanowiła się pani, dlaczego taksówkarze są najczęściej w humorze takim, że bez kija nie podchodź? Otóż dlatego, że ich ciągle ktoś wypytuje... a większość pytań zadają cwaniaki ze Scotland Yardu, tacy na przykład jak ten spryciarz inspektor Gringall, prowadzący tę sprawę. Tego mi brakowało, żeby jakiś taksówkarz jutro pobiegł z pyskiem do Scotland Yardu i roztrąbił, że panią tu przywiózł dzisiaj w nocy! To samo dotyczy pokojówki. Czego ludzie nie wiedzą, to ich nie dręczy. Rozumie pani?

Tak – odparła z wolna. – To rozumiem.

Dobrze – powiedział. – Więc się streszczam. Dzisiejszej nocy, gdzieś między jedenastą dziesięć a jedenastą trzydzieści pięć, ktoś decyduje się wsadzić pani ojczymowi kulę w czółko. Postanawiają to zrobić na placu Lincoln’s Inn Fields.

Zapalił następnego papierosa od niedopałka.

To daje do myślenia, hm? – powiedział uśmiechając się z wolna. – Jest nad czym pogłówkować, no nie? Nagle o jedenastej czterdzieści pięć pani przylatuje do mnie z jakąś naciąganą historią, że niby pani amant Willie przeląkł się, że niedobrzy chłopcy Meraultonowie – Bellamy, Paul, Percival i Jeremy – brzmi to dla mnie jak pierwszy numer programu kabaretowego: „Bellamy, Paul, Percival i Jerry w swoim sławnym występie: Igraszki na Trapezie” – że chcą zabrać się do staruszka i tak mu przyłożyć, aby nie wstał, a potem zwalić to na panią; a tymczasem jest pewne jak mur, że kiedy pani mi tu szczebioce, mokra robota jest już odwalona, co dałoby się potocznie określić jako niezwykły zbieg okoliczności.

Nie spuszczając jej z oczu zaciągnął się głęboko, wypuścił dym przez nozdrza i zakaszlał się.

Milczała wyczekująco.

Te papierochy mnie wykończą, jeżeli nie zacznę o siebie dbać – zauważył ni w pięć, ni w jedenaście. Znów się zaciągnął. – Wszystko będzie dobrze – podjął. – To znaczy: może być dobrze. Ja przynajmniej nie mam zwyczaju martwić się, że wpadnę w jakiś kłopot, aż on wpadnie na mnie, toteż będę się tego trzymał i zaczekam do jutra, kiedy wszystko już się wyjaśni.

Poruszyła się znowu.

Co mianowicie?

Nie panowała już nad głosem, który drżał z podniecenia.

Wyszczerzył się. Trochę jak złośliwy uczniak.

Z moją Effie – odrzekł spokojnie. – Jeśli Effie nie poleci z ozorem, jesteśmy w domu. Jeśli poleci – no, to zacznie się piekło. Effie nie pała do mnie w tej chwili sympatią. Wczoraj wylałem ją z pracy. Zrobiłem to z dwóch przyczyn: po pierwsze zaczęło jej się zdawać, że jestem odpowiedzią na modlitwę dziewicy, a po drugie ona mnie wkurza.

No dobrze. Otóż kiedy pani mi tu opowiadała te kawałki, Effie podsłuchiwała pod drzwiami. Rano przeczyta gazetę i jeśli zechce być naprawdę złośliwa, złapie taksówkę i popędzi do Scotland Yardu – do kochanego pana Gringalla – i tam zacznie trzepać ozorem. A wtedy będę musiał nieźle pogłówkować.

Może udało mi się uprzedzić jej zagranie. Może liścik miłosny, który wysłałem do niej trzy kwadranse temu, zmyli ją. Ale z Effie nigdy nie wiadomo.

Umilkł na chwilę.

Patrzył na nią. Półuśmieszek błąkał się po jego nadzwyczaj ruchliwych ustach i zmuszał ją do milczenia. Zdawała sobie sprawę, że on dokładnie wie, co chciałaby powiedzieć, zanim ona zdąży otworzyć usta. Uprzytomniła sobie beznadziejną daremność sporu. Nie odezwała się.

W porządku – rzekł po szelmowsku. – Załóżmy, że wysłuchałem już tego wszystkiego. Załóżmy, że wyłącznie taki parszywy sukinsyn jak ja ośmieliłby się sugerować, że to pani dzisiaj w nocy na Lincoln’s Inn Fields zastrzeliła swojego ojczyma. Załóżmy, że przeze mnie każde włókienko pani luksusowej karoserii wzdryga się z oburzenia wobec takiej obelgi. Dobrze. A skorośmy już to sobie pozakładali, jeźdźmy dalej.

Usiadł nagle za biurkiem. Ruch był zdumiewająco szybki jak na kogoś poruszającego się zwykle tak powoli jak on. Wymierzył w nią długi palec wskazujący.

Proszę mi odpowiedzieć – podjął, wciąż uśmiechnięty. – Co pani właściwie robiła tej nocy od godziny jedenastej do jedenastej trzydzieści? Nie namyślać się. Prędko, no, proszę mówić!

Wahała się. Jego uśmiech stał się raptem bardzo złośliwy. Poprzednie mogło być grą.

Tak przypuszczałem – powiedział. – No, to ja powiem, gdzie pani była i co pani robiła. Trzy dni temu, po wielkiej awanturze z ojczymem, wyprowadziła się pani z domu. Ale później dochodzi pani do wniosku, że takie wykłócanie się nie ma sensu, w związku z czym umawiacie się na spotkanie. Z przyczyn sobie najlepiej znanych wyprowadza pani świętej a nieodżałowanej pamięci starego grzdyla na Lincoln’s Inn Fields i tam go pani załatwia; i założę się, że spluwę, którą pani się posłużyła, znajdę jutro w krzakach za balustradą.

Kilka dni temu widocznie podsunęła pani swemu chłopcu, Williemu Meraultonowi, myśl, że któryś z tego kwartetu akrobatów, Bellamy, Paul, Percival albo Jeremy, da w łeb staruszkowi; no i wbiła mu pani w głowę, że spróbują to zwalić na panią.

Możliwe, że pani sama nie opływa w pieniążki, wobec tego Willie wręcza pani pięćsetkę, żeby pani tu zaszła i wynajęła mnie do pilnowania kuzynów. Ale pani z tym się nie śpieszy, póki nie ma noża na gardziołku. Aż tej nocy panią wreszcie przycisnęło, no nie? Z jakiegoś tam powodu, który nasza urocza Cynthis lepiej zna niż ktokolwiek inny, okazało się nagle, że już nie można dłużej czekać i trzeba starego załatwić. Więc pani się na to zdobyła. Spotykałem już takie kobiety. Pani wszystko ma na swoim miejscu, wzdłuż, wszerz, w urodzie i w ogóle, kobieta pierwsza klasa! z ikrą. Choćby i do mokrej roboty.

Doskonale panią rozumiem. Sam nieraz miewałem ochotę kogoś zakatrupić.

Ale posłyszała pani coś o mnie. Może o mojej reputacji. Bo na ogół jestem uważany za dosyć ostrego, a pani doszła do wniosku, że przydałoby się alibi.

No i dobra! pani alibi to ja. Idę na to. Potrzebuję tych pięciu setek i co tylko da się jeszcze wyciągnąć z tej nieszczęsnej ofiary, Williego, tak że jeśli Effie nas nie zakapuje, wszystko będzie w idealnym porządku i cacy.

Zapalił nowego papierosa.

Krótko mówiąc, moja mała Cynthis – zakończył – kiedy przyszłaś tu dzisiaj w nocy powiedzieć mi, że podejrzewasz swoich kuzynków o nieładne zamiary względem staruszka, była godzina jedenasta i nie wytknęłaś stąd nosa do godziny pięć po dwunastej. Nawiasem mówiąc, pięćset funtów zaliczki za taką rzecz to i tak jest tanio jak barszcz.

Zapadło całkowite milczenie. Słyszała tykający gdzieś zegar. Popatrzyła na niego. Wciąż się uśmiechał.

Głowa jej opadła na biurko.

Rozszlochała się rozpaczliwie.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu i sięgnął po następnego papierosa.

ROZDZIAŁ 3
Głupich nie sieją

Callaghan zbudził się i wpatrzył w sufit. Odrzucił przykrycie, spuścił nogi na podłogę i zwichrzył sobie gęste, czarne włosy długimi palcami.

Zaczął się ubierać.

Kiedy skończył, podszedł do ustawionego w kącie stołu i zdjął pokrywę sfatygowanej portabelki. Wkręcił arkusz papieru maszynowego i napisał list do gospodyni.

Droga pani Lake,

Wyjeżdżam na jakiś czas. Proszę zatrzymać dla mnie mój pokój. Gdyby ktoś pytał, gdzie jestem, proszę odpowiedzieć zgodnie z prawdą, że pani nie wie. Załączam 20 funtów jako czynsz za dziesięć tygodni. Możliwe, że wrócę wcześniej.

Z poważaniem

S. Callaghan

Podszedł do okna, w zamyśleniu przeciągnął palcem po swoim nie ogolonym podbródku. Poszperał w kieszonce kamizelki i wydostał cienki złożony arkusik złotawej przebitki, który wyjął nieboszczykowi z zegarka. Rozłożył ostrożnie i przeczytał wystukany byle jak na maszynie testament Augusta Meraultona:

10 stycznia 1938

Ja, August Meraulton, zamieszkały w Londynie, Clesalla House, Knightsbridge, spisuję niniejszym swoją ostatnią wolę i testament. Jestem w pełni władz umysłowych i odwołuję wszystkie poprzednie rozporządzenia spadkowe. Wszystko, co posiadam w jakiejkolwiek postaci, zapisuję mojej przybranej córce Cynthis Marion Trevinnon, która na życzenie swojej matki, a mojej zmarłej małżonki, oraz moje zmieniła nazwisko na Meraulton. Zapis niniejszy obywa się bez świadków, ponieważ fakt jego istnienia, jakkolwiek nie jego treść, znane są memu adwokatowi, którym jest pan Herbert Arthur Ferdinand Gazeling, zamieszkały na Lincoln’s Inn Place pod numerem 467, oraz moim pięciu bratankom, którymi są William, Bellamy, Paul, Percival i Jeremy Meraultonowie. Ci ostatni mieli być moimi spadkobiercami w myśl mojego poprzedniego testamentu, niniejszym unieważnionego.

U dołu nagryzmolony był podpis: August Meraulton.

Callaghan przeczytał ten dokument dwa razy, potem schował go do kieszeni i przez chwilę stał wyglądając przez okno.

Wrócił do stołu, przysunął sobie telefon i wykręcił numer Darkiego. Usłyszał senne: – Hallo.

Darkie – powiedział – czy zawiozłeś ten list do Effie Perkins? Dobra. Teraz słuchaj i żebyś się nie pomylił. Każ Fredowi pójść do mego biura na Chancery Lane, klucz jest pod wycieraczką. Niech siedzi i odbiera telefony. Kto by nie zadzwonił, ma mówić, że pan Callaghan wyjechał w interesach do Edynburga i że wróci w przyszłym miesiącu. Jasne?

Dalej. Wykapuj wszystko co się da o tych Meraultonach, tak jak mówiłem. Rusz dobrze mózgiem i ściągnij mi najpotrzebniejsze informacje. Chcę wiedzieć na przykład takie rzeczy: z czego ci faceci żyją? bo wygląda, że spłukani są do imentu: wyniuchaj, skąd wobec tego biorą forsę i co tam się mota względem kobiet. Masz wywąchać, co się tyczy ich przyjaciółek, no wiesz: gdzie mieszkają, co za jedne i czy lecą na forsę. Jasne? Dobra. I jeszcze jedno: jak dogrzebiesz się do tych babek, to wykapuj, czy któraś nie ma męża.

Teraz co najważniejsze: możliwe, że jeden z tych facetów, Bellamy, Paul, Percival albo Jeremy, okaże się szczególnie niewyraźny, rozumiesz? Więc jakby któryś był już całkiem szemrany, to przyjrzyj mu się dokładnie. Wykapuj o nim wszystko, co może być interesujące: może groził komuś albo się z kimś kotłował? cokolwiek by wyglądało, że w razie czego mógłby zakatrupić. Jasne? Potem spotkasz się ze mną u Lyonsa na Shaftesbury Avenue, dziś o trzeciej, i powiesz mi, co wskórałeś. Na razie.

Odłożył słuchawkę, zapalił papierosa, przez kilka minut chodził po pokoju, potem wrócił do telefonu. Zadzwonił do Cynthis Meraulton.

Pokojówka odebrała telefon. Callaghan podał swoje nazwisko. Po minucie Cynthis podeszła do telefonu.

Dzień dobry pani – rzekł Callaghan. – I jak się pani czuje? Miło zobaczyć trochę słońca w styczniowy poranek, nie? Teraz proszę mnie uważnie posłuchać, dobrze? Powiem pani, co trzeba zrobić, i radzę się ze mną nie wykłócać. Proszę zapakować parę walizek, jakby się pani wybierała gdzieś na dwa tygodnie. Czy jasne? Dobrze. Następnie powiedzieć służącej, że wyjeżdża pani na tydzień czy coś koło tego; żeby wzięła taksówkę, zawiozła ten bagaż na dworzec Euston i oddała pani kwit z przechowalni.

W porządku. Kiedy wróci, ma panią zastać ubraną do wyjazdu na pociąg. Weźmie pani od niej ten kwit. Wszystko razem zajmie około pół godziny, tak że o dziesiątej trzydzieści będzie pani gotowa do wyjścia z domu.

Dziesiąta trzydzieści zejdzie pani na dół i pójdzie wzdłuż Victoria Street aż do Times Furnishing Company. Przed tym budynkiem będzie na panią czekał facet wzrostu około metr sześćdziesiąt osiem, w dęciaku, palący fajkę z morskiej pianki. Niejaki Henry Kells. Da mu pani kwit z przechowalni. Odzywać się do niego nie ma potrzeby.

Potem weźmie pani taksówkę i pojedzie na South Kensington do Delvine Court Apartments. Tam wynajmie sobie pani umeblowany apartament na dwa tygodnie. Pani walizki będą tam dzisiaj po południu, sam tego dopilnuję. Dziecinnie łatwe, prawda?

Rzeczywiście na trudne to nie wygląda – odezwała się zmęczonym głosem. – Raczej na melodramatyczne. Czy to naprawdę potrzebne?

Jeśli pani tego nie zrobi, to stawiam sześć do czterech, że spędzi pani tę noc w więzieniu na Brixton – odparł wesoło Callaghan.

Na chwilę zapadła cisza.

Czy porozumiał się pan z Williem Meraultonem? – zapytała po chwili. – Czy on zna pański projekt... z tą tajemniczą przeprowadzką? Czy zgodził się na to?

Callaghan wyszczerzył się do słuchawki.

Ależ naturalnie – skłamał bez zająknięcia. – Pan Meraulton prosił, żeby pani zrobiła, co mówię.

Dobrze – odparła. – Zrobię to.

Wyczuł w jej głosie niechęć. Nie przepadała za nim. Myśl o tym rozbawiła Callaghana.

W porządku, droga pani – powiedział. – Zajrzę do pani dzisiaj w ciągu dnia albo może pod wieczór. Na pani miejscu nie wychodziłbym na ulicę. Lepiej niech pani siedzi sobie i słucha radia. Oni tam mają nawet wbudowane w odbiornik adaptery! Do widzenia, panno Meraulton.

Położył słuchawkę, odczekał chwilę i wykręcił następny numer. Połączył się z Kellsem, kazał mu czekać przed gmachem Times Furnishing Company, odebrać walizki z dworca Euston i dostarczyć je do Delvine Court Apartments.

Potem włożył kapelusz, zapalił drugiego papierosa, wyjął plik banknotów, uzupełnił list do gospodyni dwoma papierkami po dziesięć funtów, zaadresował kopertę, oparł ją o zegar na kominku, żeby się jej rzuciła w oczy, zszedł bez pośpiechu na dół i znalazł się na ulicy.

Skierował się na Holborn, wszedł do fryzjera, kazał się ogolić, zrobić masaż i poprawić włosy. Kiedy się koło niego krzątano, leżał wygodnie w fotelu i głęboko rozmyślał.

Ogolony i wymasowany udał się do sklepu odzieżowego, skąd wynurzył się po dwudziestu minutach, mając na sobie nowy garnitur, nowe półbuty, nowy płaszcz, w ogóle wszystko nowe. Teraz wyglądał pierwsza klasa. Nowe ubranie jakby wydobyło coś nieprzeciętnego w jego osobowości, czego przedtem nie było widać.

Kupił „Daily Sketch” i wszedł do Slatera, zamówił kawe i dwadzieścia Playersów, usiadł. Przejrzał ilustracje, a potem kolumnę aktualności, na której znalazł artykuł o zabójstwie Meraultona:

AUGUST MERAULTON ZAMORDOWANY

W późnych godzinach nocnych policjant znalazł dzisiaj na placu Lincoln’s Inn Fields zwłoki Augusta Meraultona, jednego z najbogatszych ludzi naszego dziesięciolecia. Jego ekscentryczne postępki w ciągu ostatnich pięciu lat dostarczały efektownych nagłówków prasie codziennej w kilku krajach.

August Meraulton został zabity strzałem w głowę z bliskiej odległości, na krótko przedtem, zanim go znaleziono. Nie miał na sobie kapelusza ani płaszcza.

Zajmujący się tą sprawą detektywi znaleźli dzisiaj rano pistolet automatyczny Colta, kaliber 22, z którego jeden nabój został wystrzelony. Broń leżała w klombie koło balustrady od południowej strony placu.

Jeden z najmłodszych i najbardziej błyskotliwych oficerów Scotland Yardu, detektyw inspektor Gringall, któremu powierzono prowadzenie śledztwa, poszukuje kontaktu z kimkolwiek, kto widział ubiegłej nocy w okolicach kostnicy na Ensell Street mężczyznę, który by odpowiadał następującemu opisowi:

Wzrost około 170 cm. Budowa szczupła. Twarz okrągła o dość wydatnych policzkach. Głos niski. Miękki kapelusz silnie nasunięty na czoło. Ubrany w beżowy, przybrudzony deszczowiec.

Kto przypuszcza, że mógł widzieć tego człowieka czy to na Ensell Street, czy w pobliżu budki telefonicznej u zbiegu Ensell Street i Greene’s Passage, proszony jest o zatelefonowanie pod numer 999. Będzie to pomocą dla policji.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu. Pomyślał, że znikoma jest szansa rozpoznania go według opisu, podanego przez Tweesta. Podniesiony kołnierz u płaszcza nadał mu wygląd niższego niż w rzeczywistości, a dwie kartki wydarte z książki telefonicznej uczyniły jego policzki „wydatnymi”. A poza tym Gringall może sobie myśleć, co tylko zechce. Podejrzewać to jedna rzecz, a udowodnić to druga.

Dopił kawę, zapłacił rachunek i wyszedł. Przed kawiarnią przywołał taksówkę i kazał się zawieźć do Meraulton Estates & Trust Company na Lower Regent Street. W dziesięć minut później siedział w gabinecie Williego Meraultona.

Willie zrobił na nim dobre wrażenie. Mężczyzna jak się patrzy. Barczysty, jasnowłosy, oczy miał szeroko rozstawione pod inteligentnym czołem i reprezentował sobą tę klasę, wobec której Callaghan odczuwał nie tylko usłużny podziw.

Kiedy wszedł, Willie obrzucił go spojrzeniem: szybko, badawczo. Callaghan uśmiechnął się sam do siebie, wiedząc najdokładniej, co dzieje się w myślach tamtego.

Willie wskazał krzesło i Callaghan usiadł. Wziął papierosa z podanej szkatułki, przyjrzał mu się, stwierdził, że jest turecki i odłożył go. Wyjął paczkę Playersów i zapalił.

Zaczął mówić. Nieco ściszonym głosem. Potrafił nadać odcień usłużności temu, w jaki sposób mówił i jakim tonem. Czynił to z premedytacją. Z człowiekiem pokroju Williego Meraultona potrzebna była inna technika.

Panie Meraulton – powiedział – myślę, że obaj wiemy, w jak ciężkiej znajdujemy się sytuacji. Przynajmniej wiadomo panu, że pan się w niej znalazł; a kiedy powiem panu, w czym rzecz, przekona się pan, że ja również. Otóż chciałbym panu powiedzieć, co mi się zdaje, a potem, co w związku z tym proponuję uczynić. Nie mam za wiele czasu, ponieważ, jeśli się całkowicie nie mylę, wypadki lada chwila zaczną się toczyć bardzo szybko, a ja lubię je zawsze wyprzedzać o te pół kroku.

Willie Meraulton przytaknął. Jego wzrok spoczywał bez drgnięcia na Callaghanie, szacując go i oceniając.

Cynthis Meraulton, która powiedziała mi, że jest pańską narzeczoną, przyszła do mego biura ubiegłej nocy. Kiedy weszła, zauważyłem, że ma mokre pantofle. Wywnioskowałem z tego, że szła pieszo: i zastanawiałem się dlaczego. Powiedziała, że to Fingal pana do mnie skierował i że pan jej podsunął, aby wybrała się do mnie, ponieważ grożą jej pewne przykrości ze strony jednego z pańskich braci, albo i wszystkich. Pomyślałem sobie, że to co najmniej dziwna pora jak na taką wizytę. Powiedziano mi, że pan dzwonił do mnie przez cały wieczór; ale sądziłem, że chce się pan umówić na dzisiaj. Czy słusznie?

Willie skinął głową.

Słusznie – powiedział.

Callaghan mówił dalej:

Późną nocą dostałem z wyprzedzeniem wiadomość, że na Lincoln’s Inn Fields znaleziono zastrzelonego Augusta Meraultona. I wtedy przypomniałem sobie, że panna Meraulton przyszła do mnie w mokrych pantoflach.

Muszę panu coś powiedzieć o tych pantoflach. Spostrzegłem, że są mokre, ale nie bardzo; więc doszedłem do przekonania, że niewiele w nich przeszła; mogła na przykład jechać samochodem, zaparkować gdzieś w pobliżu i kawałek dojść pieszo. Pomyślałem, że jej pantofle były akurat na tyle zmoczone, jakby szła do mojego biura gdzieś z bliska, z miejsca tak bliskiego – powiedzmy – jak Lincoln’s Inn Fields. Więc pomyślało mi się, że to właśnie ona rąbnęła starego grzdyla; że umówiła się z nim na Lincoln’s Inn Fields i zastrzeliła go. Zatelefonowałem do niej i znów ściągnąłem ją do siebie na godzinę drugą trzydzieści. Oświadczyłem jej, że wiem, że to ona zastrzeliła Augusta; nie zaprzeczyła.

Otóż myślę, że mógłbym ją z tego wyciągnąć. Wystarczy, żebym przesunął nieco godzinę jej bytności u mnie: i już po sprawie. Bo nie wątpię, że sąd musiałby polegać na moim słowie tak samo jak na czyimkolwiek. – Uśmiechnął się z wyrazem szczerości. – Sam pan widzi, panie Meraulton, że wykładam karty na stół.

Willie Meraulton nic na to nie odpowiedział. W oczach miał wyraz troski.

Na razie próbuję się postawić na miejscu Gringalla, tego inspektora ze Scotland Yardu, który prowadzi tę sprawę – ciągnął Callaghan. – Gringall jest szybki w robocie. On nie zaśpi gruszek w popiele. Więc oszczędźmy sobie długich rozmów i może mi pan odpowie na kilka pytań, panie Meraulton.

Willie popatrzył w okno.

Powiem wszystko, co będę mógł – odrzekł zrównoważonym głosem – wszystko, co będzie pomocą dla Cynthis.

Dobrze – powiedział Callaghan ze spokojem. – Zakładam, że dopiero kilka dni temu panna Meraulton pierwszy raz napomknęła panu o niebezpieczeństwie grożącym jej ze strony pańskich braci. Zakładam, że to pan jej dał te pieniądze – pięćset funtów – jak tylko rozpytał pan o mnie Fingala i on powiedział, że według niego nadałbym się do tej roboty?

Meraulton znów przytaknął.

Słusznie – rzekł. – Ale dlaczego...

Callaghan się do niego uśmiechnął.

Niech pan mnie posłucha, panie Meraulton – powiedział. – Był pan zakochany po uszy w Cynthis i wcale mnie to nie dziwi. Myślę, że jest pan w dalszym ciągu. No dobrze, więc niechaj pan się postara wejść w moje położenie. Nie mam ochoty przepytywać jej, co między wami zaszło. Wolę pana o to zapytać. Kiedy pan udzieli mi odpowiedzi, nie będę już musiał przesłuchiwać po raz drugi jej samej. Zgoda? Więc ostatniej nocy pan w ogóle jej nie widział, prawda?

Istotnie – rzekł Meraulton. – I chyba ma pan rację, że lepiej mnie wypytać o wszystko, co pan zechce; żeby jej za bardzo nie męczyć. Ją czasami trochę ponosi, czasami nie wszystko dobrze pamięta.

A swoją drogą miałem się z nią wczoraj zobaczyć. Zadzwoniłem do niej wczoraj z rana i poprosiłem, żeby wybrała się ze mną do teatru. Zgodziła się. Ale o siódmej wieczór zatelefonowała do mnie i powiedziała, że chyba nie pójdzie. Że głowa ją boli. Odtąd jej nie widziałem i nie miałoby sensu wmawiać, że widziałem, bo poszedłem na kolację do mego klubu i tam aż do pierwszej w nocy grałem w bilard.

I jeszcze jedno – ciągnął Meraulton. – Kiedy rozmawialiśmy o tej sprawie, a było to wkrótce po obiedzie wydanym dla nas wszystkich przez Augusta, wcale nie mówiła, jakoby tylko jej coś groziło. Powiedziała mi wtedy, że August zwierzył się jej, że to on się czegoś obawia ze strony któregoś z nich albo całej czwórki; i że jej to również może dotyczyć.

Wstał, przeszedł się po gabinecie. Callaghan dostrzegł nerwowe drganie jego skroni.

Willie zatrzymał się przed detektywem.

Czy pan jest pewien, że ona to zrobiła? – zapytał. – Absolutnie pewien?

Callaghan popatrzył na niego.

Nie, proszę pana – odparł gładko, z krzywym uśmieszkiem, ze znaczącym uśmieszkiem (wyraźnie mówiącym: „Rozumiemy się, Meraulton. Teraz powiem ci kupę łgarstw, bo to właśnie życzysz sobie usłyszeć, więc służę.”) – Teraz już nie jestem pewien. Skoro usłyszałem od pana, że August Meraulton powiedział jej, że to on się czegoś obawia ze strony pańskich braciszków i że jej to również może dotyczyć.

Willie Meraulton znów usiadł za biurkiem. Twarz ściągnęła mu się z napięcia.

Callaghan wstał. Postąpił te parę kroków do biurka i stanął, jedną dłonią wsparty o jego lśniącą powierzchnię. Panował nad sytuacją i świadomość tego sprawiała mu przyjemność.

Ja tak sobie to wyobrażam – przemówił, spoglądając na Meraultona z tym samym krzywym uśmieszkiem. – Pański stryjek zapewne wiedział coś o niebezpieczeństwie, grożącym mu ze strony pańskich braci, indywidualnie albo zbiorowo. Jak również wiedział, że z jakiegoś powodu, którego bodajże nie ujawnił, jego przybranej córce Cynthis też grozić może jakieś niebezpieczeństwo. Więc ona przychodzi do pana i wszystko to panu opowiada, wobec czego pan się zaczyna rozglądać, trafia na mnie i dochodzi do wniosku, że trzeba mnie zatrudnić w charakterze czujnego psa. Wobec tego wręcza jej pan pięćset funtów na pokrycie moich wydatków. Ona jednak z tej czy innej przyczyny nie zjawia się u mnie od razu, tak jak powinna. Zwleka z tym, na szczęście czy na nieszczęście, aż do ubiegłej nocy, kiedy to wybiera się do mnie pod wpływem nagłego impulsu, po rozmowie telefonicznej z panem, w której pan ofiarował się zadzwonić do mnie i umówić ją ze mną na jutro. Również z tej lub innej przyczyny – wynikłej z impulsu – Cynthis odwołuje wasze spotkanie i zgłasza się do mnie ubiegłej nocy: i szczęśliwym dla niej zbiegiem okoliczności ja mogę stwierdzić, że znajdowała się u mnie w czasie, kiedy ktoś zabijał Augusta Meraultona.

Callaghan przerwał na chwilę. Jego wciąż uśmiechnięte oczy spoczywały na Meraultonie.

Oczywiście – podjął – pan wie i ja wiem, że to nie całkiem tak było. My wiemy, że zjawiła się u mnie wkrótce po dokonaniu morderstwa. A nawet wiemy, że staruszek został zabity mniej więcej na tyle czasu przed jej pojawieniem się w moim gabinecie, ile potrzebowałaby na przejście wschodnią stroną Lincoln’s Inn Fields i pasażem na Holborn, a potem przez Chancery Lane do mojego biura, po zastrzeleniu go. Ale z tego nie musimy się nikomu zwierzać, panie Meraulton.

Zapalił następnego papierosa.

Spytałem ją, co robiła od jedenastej – ciągnął – i nie umiała mi powiedzieć. Tylko się rozpłakała. Więc wyciągnąłem z tego odpowiednie wnioski i obiecałem jej potwierdzić to lipne alibi; że w krytycznym czasie znajdowała się w moim gabinecie.

Willie podniósł nóż do papieru.

Porządny z pana chłop, Callaghan – powiedział. – Ale to się nie uda. Policja i tak wszystko z niej wydusi. Przesłuchanie w śledztwie bywa ciężkie, chyba pan wie.

Jak diabli – potwierdził Callaghan. – Ale oni jej nie będą przesłuchiwali. W każdym razie nie teraz. Już ja się o to zatroszczyłem. Nie wiedzą nawet, gdzie jej szukać.

Siadł na krawędzi biurka.

Niech no mi pan powie, panie Meraulton – rzucił od niechcenia. – Co to są właściwie za typy, ci pańscy bracia?

Willie zmarszczył się.

Zgnilizna – odparł. – Wszystko by zrobili dla pieniędzy. A nie przelewa im się. Bellamy dostaje obłędu. Musi mieć pieniądze i koniec. Sprzedałby własną matkę.

Ach tak – powiedział Callaghan. – A na co u niego idą te pieniądze?

Kobiety – odparł zwięźle Willie.

Callaghan się zadumał.

Kto teraz jest u niego na tapecie? – zapytał.

Willie nożem do papieru dziurawił bibułę.

Pewna wyjątkowo atrakcyjna i wyjątkowo podła Francuzka, aktorka nazwiskiem Gallicot – wyjaśnił. – A dlaczego?

Callaghan nie odpowiedział. Rozmyślał. Wreszcie zapytał:

Co mi pan może powiedzieć o kapeluszach Augusta Meraultona?

Willie uniósł brwi.

Kapeluszach! – powiedział. – Dlaczego o kapeluszach?

Niech pan powie, to i ja powiem – odparł Callaghan.

Meraulton chwilę pomyślał.

Wątpię, czy kiedykolwiek widziano go w czymś innym na głowie niż jeden rodzaj kapelusza – odpowiedział. – Często żartowaliśmy z tego. Był to ciemnoszary homburg, wie pan, taki najzwyklejszy kapelusz z brzegiem obszytym tasiemką pod kolor. Kupował je na Dover Street u Greene’a. Brał zawsze numer siedem i jedna ósma, czyli odrobinę za duży, wkładał pod skórkę pasek białej bibuły i mówił, że wtedy idealnie na niego pasuje.

Rozumiem – rzekł Callaghan. – Słucham dalej.

W zeszłym tygodniu pokpiwaliśmy na ten temat – ciągnął Meraulton – i stryj powiedział, że kupi sobie nowy, ale w jakimś tańszym sklepie. Jego zdaniem u Greene’a było za drogo.

To dobre – powiedział Callaghan. – To doskonałe. Zgasił papierosa i rozkaszlał się. Potem:

Panie Meraulton – zapytał – a przypuśćmy, że tej nocy nic się nie stało. Przypuśćmy, że stary grzdyl jeszcze żyje, i gdyby pana zapytano: to komu, pańskim zdaniem, najbardziej zależałoby na załatwieniu go?

Willie się nawet nie zawahał.

Bellamy – odparł. – Jemu najbardziej. Nienawidził starego, brzydził się nim... nawet bardziej niż Cynthis.

Tego nie radziłbym powtarzać – zaśmiał się Callaghan. – A właściwie dlaczego Cynthis go tak nienawidziła?

Miała wszelkie powody. Ten August to było coś okropnego: zgryźliwy, cyniczny, a czasami diabeł wcielony. Matka Cynthis miała z nim istne piekło. Dręczył ją perfidnie jak szatan. Ale nikogo nie traktował za dobrze. Bellamy nienawidził go jak zarazy. Myślę, że kto jak kto, ale on mógłby go zabić. Niestety – ciągnął – nie może być o tym mowy. Tej nocy o dziesiątej cała czwórka zwaliła się do mnie do klubu i próbowali mnie nakłonić, żebym podżyrował im następną pożyczkę na konto ich udziału w spadku po Auguście. Powiedzieli, że dostaną te pieniądze, jeżeli Meraulton Estates & Trust Company – którą ja zarządzam – poświadczy jego pierwotny testament i zagwarantuje swoimi aktywami. Nie ma potrzeby dodawać, że odmówiłem.

Wobec tego Paul, Percival i Jeremy udali się do któregoś ze swoich nocnych przybytków, a Bellamy, o ile mi wiadomo, poszedł do tej damy swojego serca.

A gdzie ona mieszka? – zapytał Callaghan.

Zdaje się, że ma osobne mieszkanie na Gordon Square.

Callaghan pokiwał głową.

Wobec tego wszyscy mają alibi – stwierdził. – Cała ta cholerna banda ma alibi.

Zapalił nowego papierosa.

Meraulton wstał. Wyjrzał przez okno. Przygarbił się trochę, pomyślał Callaghan. Wygląda na całkiem rozbitego.

Ciężka sprawa, pomyślał Callaghan. Ciężka to sprawa: kochać dziewczynę i zobaczyć, że grozi jej sprawa o zaciukanie, jak by powiedział Amerykanin. Facet zresztą całkiem nieźle to znosi, ale tacy jak on wszystko nieźle potrafią znieść.

Meraulton odwrócił się.

Co robimy, Callaghan? – spytał. – Co pan zamierza zrobić?

Callaghan podniósł się z biurka. Wsadził obie ręce do kieszeni.

Musi pan sobie uświadomić, panie Meraulton, że mój interes to dosyć kosztowny interes – powiedział. – To wymaga pieniędzy. Jak dotąd pan był dosyć hojny, nie przeczę; ale prowadzenie tej sprawy już zdążyło pochłonąć sporą sumę.

Meraultonowi drgnęło nozdrze.

Ile pan jeszcze chce? – zapytał.

Sądzę, że będą mi na to potrzebne jeszcze co najmniej trzy setki – powiedział Callaghan. – Odnoszę wrażenie, że z tymi trzema setkami widziałbym już dalszą drogę dość jasno.

Wyjął znowu paczkę Playersów.

Meraulton sięgnął do szuflady, wyciągnął ją, wyjął paczkę banknotów. Odliczył trzydzieści po dziesięć funtów. Posunął je przez biurko.

Callaghan wziął je i schował do kieszeni. Potem usiadł.

Teraz proszę mnie posłuchać, panie Meraulton – odezwał się całkiem po cichu. – Postawmy tę sprawę między sobą zupełnie jasno. Wiem, co pan czuje, i jestem w stu procentach po pańskiej stronie. Sam też kiedyś byłem zakochany – uśmiechnął się w duchu na to zagranie – i wiem, co wtedy się czuje.

Otóż bardzo dużo zależy od kapelusza, od tego ciemnoszarego kapelusza, który August miał zwyczaj nosić: tego jedynego w swoim rodzaju kapelusza. Sądzę, że znajdą ten kapelusz w jego mieszkaniu. Nie miał go na sobie tej nocy. Ale tutaj los idzie nam na rękę, ponieważ sam pan Willie Meraulton może dowieść, że w ubiegłym tygodniu nasz staruszek oświadczył, że kupi sobie nowy kapelusz, i to nie u Greene’a na Dover Street, bo tam jest za drogo. No i świetnie: skoro tak, to mógł go nabyć w którymkolwiek sklepie w Lodynie: nikt nie wie w jakim, po prostu zobaczył gdzieś mimochodem i kupił.

Otóż właśnie na tym polega – ciągnął Callaghan – sytuacja, którą ja określiłbym jako bardzo korzystną. Z taką sytuacją niejedno możemy zdziałać.

Sięgnął po swój kapelusz.

Proszę się mocno trzymać, panie Meraulton – powiedział – i nie martwić się. Zajrzę jutro albo pojutrze i może będę już dla pana miał jakąś wiadomość. A na razie proszę mi powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze: gdzie mieszka Bellamy?

Ma mieszkanie na Chelsea od strony Embankment – rzekł Meraulton. – Pointer Mews. Numer dwunasty.

Chyba wpadnę do niego dzisiaj po południu – powiedział Callaghan. – Na taką przyjacielską pogawędkę. Natomiast tej rozmowy między nami nie było. A po drugie: chciałbym wiedzieć, kiedy zamierzacie się pobrać z panną Meraulton?

Willie Meraulton podniósł oczy.

Co to ma do rzeczy? – odparł. – Zresztą skoro już pan musi wiedzieć, to właściwie się o tym nie mówiło. August Meraulton stanowczo nie życzył sobie, żeby Cynthis w ogóle wyszła za kogokolwiek. Właśnie z tego wynikała połowa nieporozumień. Spodziewał się, że ona tam zostanie i wciąż będzie mu prowadziła dom w charakterze bezpłatnej gosposi, wysłuchując po całych dniach jego nadętej gadaniny.

Wstał.

Chciałbym ożenić się z nią choćby zaraz – powiedział. – Aby poczuła, że ma przynajmniej jednego przyjaciela. Bóg mi świadkiem, że będzie potrzebowała przyjaciół.

Callaghan przybrał wygląd niepocieszonego.

Bardzo słusznie, panie Meraulton – powiedział. – Tylko że właśnie teraz, moim zdaniem, żadne małżeństwo nie byłoby wskazane. Uporajmy się z tą robotą, a potem będziecie mogli się pobrać w kościele, z kwiatami, z organami i z całą pompą. Wstyd byłoby poślubiać taką kobietę jak Cynthis w byle urzędzie. Pozbawiłoby to nasze pisma ilustrowane wielu przepysznych zdjęć. Nie... jeżeli już ona ma brać ślub, to tylko w białej satynie i z kwiatem pomarańczy. No, to ja uciekam.

Meraulton wyciągnął rękę.

Jeszcze jedno, Callaghan – powiedział. – Nie należę do ludzi ubogich i oddałbym wszystko, co mam, do ostatniego pensa, żeby pomóc Cynthis. Ale ta sprawa kosztowała mnie już osiemset funtów w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Nie chciałbym pomyśleć, że te trzysta, które panu teraz wręczyłem, to po prostu zapłata za milczenie o tym, co wiadomo panu o Cynthis.

Callaghan przybrał wygląd niewymownie zaszokowanego.

Panie Meraulton – rzekł ozięble – Biuro Callaghana nie ma zwyczaju szantażować swoich klientów.

Ruszył ku drzwiom. Kiedy się odwrócił do Meraultona, miał znów na twarzy swój uśmiech.

Mogę pana potrzebować w każdej chwili – powiedział. – W razie czego gdzie pana szukać?

Meraulton podał mu adres i numer telefonu. Callaghan powtórzył je, żeby zapamiętać. Położył rękę na klamce.

I jeszcze jedno – powiedział. – Niech pan lepiej nie próbuje kontaktować się z panną Meraulton. Gdyby zadzwoniła do pana, proszę nie odbierać telefonu. Niech powiedzą, że pan wyjechał. Mówię to nie bez powodu. Lada chwila policja zacznie podsłuchiwać każdą rozmowę telefoniczną, w jaką zdołają wskoczyć. A może już zaczęli. Ja z tego powodu będę unikał nawet własnego biura. Gringall to facet nadzwyczaj staranny. Do widzenia panu.

Cicho zamknął za sobą drzwi.

O trzeciej Callaghan wszedł do Lyonsa przy Shaftesbury Avenue. Darkie siedział na pięterku przy stoliku w kącie i pił herbatę. Twarz jego miała nabyty w długiej praktyce wyraz obojętności.

Callaghan podszedł do niego i usiadł. Darkie pogrzebał w wewnętrznej kieszeni obszernego płaszcza i wydobył kilka złożonych arkuszy papieru. Posunął je przez stół.

Tu jest masa rzeczy, na których można pojechać, Slim – oświadczył. – Pracowałem, aż się kurzyło. Może na wieczór jeszcze coś zdobędę.

Callaghan się wyszczerzył.

Mam nadzieję, że wtedy jeszcze będę w stanie je odebrać – powiedział.

Ton głosu miał nieco posępny.

Zamówił kawę i siedział, machinalnie wpatrując się w stolik. Myślał intensywnie.

To cholernie zabawne, Darkie – odezwał się. – Bierzesz się do szukania czegoś i wiesz, że to coś znajdziesz, i nie znajdujesz. Znajdujesz za to coś innego. Coś zupełnie innego.

Darkie – podjął – tu są dwie robótki dla ciebie, tylko żebyś mi się na żadnej nie pośliznął. Ja za chwilę wychodzę. Jak tylko wyjdę, łap się za telefon i rób, co chcesz, byłeś mi się dodzwonił do tego faceta, cośmy się nim posługiwali w sprawie Garse’a – pamiętasz – tego niby markiza. Spytaj go, czy chciałby zarobić trochę forsy. Powiedz mu, niech siedzi kołkiem w jakimś miejscu, żebym go mógł na pewno złapać. Możliwe, że się z nim skontaktuję. On się nazywał Ribbinholt czy Rivenholt, albo jakoś podobnie, prawda?

Darkie przytaknął.

Druga sprawa jest taka – mówił Callaghan. – Dzisiaj po południu, o czwartej, wybieram się do jednego faceta gdzieś na Chelsea. Nazywa się Bellamy Meraulton. Chyba trafię do niego na czwartą. Więc o czwartej piętnaście zadzwonisz w tamto miejsce; numer sobie zawczasu wyszukaj w książce. Jak podejdzie, gadaj, o czym popadnie, byłeś go zatrzymał przy aparacie. Powiedz mu, że jesteś z telefonów i sprawdzasz linię, albo że to inspektor sanitarny w sprawie kanalizacji: mów, co ci się żywnie spodoba, byłeś go zagadał przez jakieś cztery do pięciu minut. Wszystko jasne?

Jasne – powiedział Darkie.

Spuścił oczy na blat stolika.

Slim – odezwał się jakby pod przymusem – tylko nie wleź w taką kabałę, żebyś nie mógł się z niej wyplątać, co? Ja cię znam. Niech tylko pojawi się w sprawie jakaś babka, to ty nieraz umiesz tak zgłupieć, jak najgorszy gówniarz.

Callaghan spojrzał na niego.

Na sentyment ci się zebrało, co? – zapytał. – Czuję, że się rozpłaczę. No, do widzenia! i pamiętaj o Ribbenhallu – czy jak on się nazywa – i żebyś nie zapomniał o tym telefonie, punktualnie kwadrans po czwartej. Do zobaczenia.

Wychylił kawę, wstał i wyszedł. Od Shaftesbury Avenue dotarł do Long Acre, później skrótem wyszedł na Strand.

Na Strandzie znalazł sklep kapeluszniczy. Przymierzył kilka kapeluszy w różnych kolorach. W końcu wybrał ciemnoszary homburg numer siedem i jedna ósma, obszyty tasiemką pod kolor.

Następnie poszedł w stronę Charing Cross. Po drodze wstąpił do drogerii, gdzie nabył żyletkę i kawałek przylepca.

Szedł dalej. Na Charing Cross wstąpił do herbaciarni i wypił dwie filiżanki herbaty. Myśl jego pracowała usilnie, skupiając się to na drobnych szczegółach, to znów na rzeczach zasadniczych.

Wychodząc wstąpił do toalety. Nie było tam nikogo. Wyjął nowy szary kapelusz z papierowej torby, zmiął ją i wrzucił do śmietnika. Potem zwilżył sobie dłoń i tarł skórkę wewnątrz kapelusza, aż straciła swój świeży wygląd. Następnie odwinął żyletkę i zaciął się głęboko w czubek wskazującego palca lewej ręki. Kiedy popłynęła obficie krew, podstawił przód kapelusza obróconego rondem do góry, aby poplamiła również i skórkę wewnątrz kapelusza.

Uzyskawszy pożądany efekt, umył sobie skaleczony palec, zalepił go plastrem, wepchnął nowy kapelusz do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyszedł.

Na ulicy złapał taksówkę i kazał się zawieźć na Chelsea, w miejsce, gdzie ulica wiodąca nad rzekę i do Pointer Mews wychodzi na Embankment.

Oparł się wygodnie i odpoczywał. Potem zęby wyszczerzyły mu się w uśmiechu.

Callaghan zaczynał się dobrze bawić.

ROZDZIAŁ 4
Wytrawny łgarz

Callaghan stał przed frontowymi drzwiami domu przy Pointer Mews 12 („Luksusowe i Artystyczne Samodzielne Mieszkania dla Osób z Towarzystwa”) trzymając palec na dzwonku, a ciemnoszary homburg ukryty pod płaszczem, wciśnięty pod lewą pachę.

Drzwi otworzyły się wreszcie i ukazał się w nich służący, który patrzył na przybysza z jawną wrogością.

Pana Meraultona nie ma w domu – oświadczył. – Poza tym w ogóle nie życzy sobie widzieć nikogo.

Callaghan się uśmiechnął. W tym uśmiechu była otchłań politowania.

Gadaj do lampy – rzekł spokojnie. – I nie staraj się wyglądać na bezczelnego, bo możesz ode mnie dostać łup w ten głupi dziób. Skocz i powiedz panu Bellamy Meraultonowi, że pan Slim Callaghan z Biura Śledczego Callaghana chce z nim pogadać. I jeszcze mu powiedz, że jeżeli mu to nie odpowiada, to stratny będzie on, a nie ja. No, jazda!

Tamten zawahał się przez chwilę, a potem odwrócił się i poszedł, jak mu kazano. Callaghan, nie proszony, wszedł za nim do przedpokoju.

Tu zaczekał, a służący poszedł i znikł w pokoju naprzeciw wejścia. Wrócił i gestem zaprosił gościa do środka.

Callaghan wszedł. Twarzą do niego, prawie ukryty w cieniu, pogrążony w głębokim fotelu na wprost płonącego kominka, siedział zażywny mężczyzna.

Bellamy wyglądał na jakieś czterdzieści siedem lat. Był zupełnie łysy. Oczy miał jasnobłękitne, rozbiegane. Koniec nosa, właściwie jego spód wokół nozdrzy, miał niebieskawy odcień.

Callaghan zauważył to z miejsca. A więc Bellamy w dodatku był narkomanem. Niebieskawe plamy to kokaina!

Kiedy Bellamy się odezwał, głos jego zabrzmiał szorstko, wyzywająco i ostro. Starannie wymawiane słowa eksplodowały, jakby kto strzelał z pistoletu.

Czego pan chce? – uciął. – A kto to jest, pytam się, Slim Callaghan i co mnie obchodzi jakieś tam Biuro Śledcze Callaghana, cokolwiek by to było?

Poruszył się w fotelu i fałdy jego szlafroka z jedwabiu mieniącego się w kolorach błękitnym i kremowym zalśniły w odblasku ognia.

Callaghan wcale się nie stropił. Spokojnie położywszy swój kapelusz na stole, jaki mu się nawinął, rozsiadł się w fotelu na wprost gospodarza. Zanurzył prawą dłoń w kieszeni płaszcza i wydostał paczkę Playersów. Nonszalancko zapalił papierosa, nie spuszczając przez cały czas z rozmówcy twardego i nieruchomego spojrzenia.

Słuchaj pan, panie Bellamy – powiedział. – Chyba mogę mówić do pana po imieniu. Robię to dla odróżnienia pana od reszty waszej czwórki. Żebyście mi się nie mylili... jasne?

Zaciągnął się głęboko. Po drugiej stronie kominka Bellamy pośpiesznie oddychał.

Chodzi o to – podjął Callaghan przez dym sączący mu się z nozdrzy – że trochę się zaplątałem. A jak się zapłaczę, to zawsze staram się postąpić najwłaściwiej, czyli najprościej.

Tu Callaghan zrobił przerwę. W głosie jego pobrzmiewał ton z lekka ni to gruchający, ni to posykujący, taka jakby sugestia nieskalanie czystych intencji, absolutnej prostolinijności etycznej. Kłamiąc koncentrował się zawsze bez reszty na tym, aby określone doraźnie kłamstwo trafiło rozmówcy do przekonania. Zarówno scena jak ekran straciły w panu Callaghanie znakomitego aktora.

Bellamy wbrew samemu sobie poczuł zainteresowanie. Poruszył się w fotelu i podał się ku rozmówcy, nie bez wysiłku przesuwając do przodu swój tłusty brzuch.

Może to, co powiem, nie będzie dla pana zbyt zajmujące – ciągnął Callaghan – a może będzie. W każdym razie zaryzykuję. Ale jeżeli pan myśli, że za moje starania pozwolę panu czy komukolwiek częstować się impertynencjami, to się pan grubo myli.

Bellamy uśmiechnął się z przymusem. Callaghanowi przypomniał się nie wiadomo czemu amerykański wąż wodny, tak zwany mokasyn, okropny stwór z szeroką paszczą, którego ukąszenie sprowadza powolną śmierć w męczarniach.

Przykro mi, panie Callaghan, jeżeli wydałem się panu niegrzeczny – rzekł Bellamy. – Jestem rozdrażniony, mam kłopoty. Sam pan rozumie.

Wstał z fotela, podszedł do barku i nalał sobie drinka. Spojrzał na Callaghana i pytająco skinął w stronę karafki z whisky. Callaghan potrząsnął głową.

Nie, dziękuję – powiedział. – Jak pracuję nad sprawą, to wolę się nie rozpraszać.

Otóż, panie Bellamy – podjął – przyszło mi do głowy, że jest pan w tarapatach, może nawet w niebezpieczeństwie. Jeszcze nie wiem, jedno czy drugie. Cały dzień się zastanawiałem, co powinienem zrobić, i doszedłem do wniosku, że najsłuszniej będzie przyjść do pana i wyłożyć karty na stół.

Bellamy wrócił na fotel. Nie odpowiedział. Callaghan mówił dalej:

Ubiegłej nocy, jak panu wiadomo, zamordowany został August Meraulton. Ktoś zastrzelił go na Lincoln’s Inn Fields. Otóż ja przypadkowo wiem o tym coś niecoś i tak się składa, że mam na ten temat własne poglądy. Kiedy powierzy mi się sprawę, to wszystko, co mi powie mój klient, oczywiście wpada we mnie jak w grób – Biuro Callaghana nigdy nie zawodzi swoich klientów – ale z drugiej strony nie jestem taki, żebym stał i patrzył, jak niewinny człowiek zostaje uwikłany w morderstwo, którego wcale nie popełnił.

Zgasił papierosa, choć starczyłoby go jeszcze może na tuzin sztachnięć, i zabrał się ze spokojem do wyciągania następnego. Kątem oka widział, jak mały palec rozmówcy, tłusty i biały, bębni po poręczy fotela.

Zapalił papierosa. Milczał.

Bellamy znów się uśmiechnął. Był to uśmiech domyślny. Zniekształcił jeszcze bardziej tłustą, złośliwą twarz, mocniej wybałuszył jasnoniebieskie oczy.

Sądzę, panie Callaghan, że to ma się do mnie odnosić? Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Jeszcze jak! – odparł z naciskiem. – Jak wszyscy diabli!

Bellamy splótł ręce na żołądku.

Zaczyna mnie to nieomal ciekawić – powiedział. – Proszę mówić.

Callaghan się uśmiechnął. Już wiedział, że ma Bellamego tam, gdzie sobie życzył.

Panie Bellamy – zaczął zmyślać. – Kiedy powierzono mi sprawę Meraultona – było to kilka dni temu – pod najściślejszą dyskrecją – oczywiście nie miało to nic wspólnego z morderstwem, bo morderstwa jeszcze nie było – uzyskałem pewną informację. Wtedy informacja ta nie miała większego znaczenia. W świetle faktu, że August Meraulton został zabity, nabiera ona wymowy dość zasadniczej: i to w piekielnie bliskim związku – może mi pan wierzyć albo nie – z pańską osobą!

Przerwał dla większego efektu. W tej przerwie pozwolił sobie na przebłysk podziwu dla samego siebie, dla pysznych łgarstw, co tak swobodnie płyną mu z ust.

Podjął znów:

Jeżeli pan czytał gazety, w co nie wątpię, to zauważył pan z pewnością, że policja stara się dostać w łapy jakiegoś faceta, widzianego tej nocy na Ensell Street. Na pewno się pan nad tym zastanawiał, a może pan się nawet domyślił. Otóż ten człowiek ukradł rzecz, która zdaniem policji mogłaby ujawnić motywy kierujące mordercą pańskiego stryja. Mianowicie jego testament, ten, o którym powiedział wam w zeszłym tygodniu; który nosił pod kopertą zegarka.

Otóż, panie Bellamy, ja nie po to przyszedłem tu, żeby udzielać panu wyjaśnień. Przyszedłem, żeby powiedzieć panu to i owo i żeby potem, kiedy pan usłyszy, co mam do powiedzenia, zapytać, czy nie zechciałby pan sobie zapewnić moich usług w charakterze...

Zadzwonił przeraźliwie telefon. Jego brzękliwy sygnał wdarł się w przyciszone kadencje mowy Callaghana, który nawet nie starał się mówić dalej.

We drzwiach ukazał się służący.

Jakiś człowiek prosi pana do telefonu – powiedział. – Mówi, że dzwoni z Klubu Pirata Silvera. Chce mówić z panem osobiście.

Callaghan obszczerzył się w duchu. Darkie naprawdę świetnie wykombinował z tym Klubem Pirata Silvera.

Bellamy wstał i wyszedł. Kiedy kroki jego ucichły po drugiej stronie holu, Callaghan szybko rozejrzał się po pokoju. W przeciwległym rogu stał antyczny zegar na drewnianym postumencie. Prędko i cicho, niby kot, Callaghan przeszedł przez pokój, wyłowił spod płaszcza ciemnoszary kapelusz, wsunął go w kącik za zegarem i wepchnął najgłębiej, jak się dało. Później, tak samo szybko, wrócił na swoje miejsce.

Kiedy wszedł Meraulton, Callaghan spokojnie palił i patrzał w sufit.

Bellamy wrócił na swój fotel.

Panie Callaghan – podjął rozmowę – mówił pan, że mogłoby mi zależeć na zapewnieniu sobie pańskich usług. Dlaczego?

Callaghan wzruszył ramionami.

Powiedziałem, że nie udzielam wyjaśnień – odparł – i nie będę ich udzielał. Jeśli pan ma odrobinę rozsądku – a wydaje mi się, że faktycznie ma pan dość szybki pomyślunek – to z pewnością nie zawadzi mieć kogoś dbającego o pańskie interesy.

Nachylił się do przodu.

Panie Bellamy, niech pan posłucha – rzekł z naciskiem. – Według mnie policja wcale nie leci na teorię, że August Meraulton został zastrzelony na placu Lincoln’s Inn Fields, tylko że go zabito gdzieś indziej, a zwłoki podrzucono tam po to, aby skierować podejrzenie na kogo innego: na kogoś, kto wcale tego nie zrobił, tylko że nie za bardzo kochał świętej pamięci Augusta Meraultona.

Jeszcze raz przerwał dla większego efektu. Kiedy znów się odezwał, mówił bardzo wolno i ważąc słowa.

Kimkolwiek był ten człowiek, który wszedł do kostnicy, poszedł tam, żeby zabrać testament – powiedział, zaznaczając to wskazującym palcem. – Ktokolwiek to był, idąc do kostnicy, wszystko wiedział o tym morderstwie. Zabrał testament, ponieważ zabranie go było równoznaczne ze skierowaniem podejrzenia na tego, kto byłby najbardziej stratny, gdyby testament został ujawniony i uznany. A któż to taki? Albo się grubo mylę, albo tym kimś byłby niejaki Bellamy Meraulton: czyli pan!

Bellamy Meraulton wczepił się w poręcze fotela. Twarz mu zbielała. Na czole wystąpiła kropelka potu.

Jeżeli ten testament wyjdzie na jaw, to pan i tamci trzej dostaniecie figę. Jeżeli nie wyjdzie na jaw, to człowiek, który go zabrał, wie, że zniknięcie testamentu rzuci podejrzenie na jednego z was czterech: po to go zabrał. A więc, panie Bellamy, jak pan sądzi? Czy nie warto, żebym zakręcił się koło pańskich interesów?

Zamilkł, uśmiechając się życzliwie przez szerokość kominka. Zauważył, że mieniący się jedwabny rękaw szlafroka podciągnął się nieco, ukazując przedramię gospodarza, pocętkowane ukłuciami od strzykawki. A więc Bellamy brał na obydwa sposoby. Kokainę przez nos, a morfinę w przedramię. Przyjemniaczek! sama radość mieć z takim do czynienia.

Bellamy osunął się na oparcie fotela. Wytrzeszczył oczy, źrenice miał rozszerzone. Był fest nastraszony.

Czego pan żąda? – odezwał się głucho. – Przypuśćmy, że miałby pan oko na moje sprawy i w ogóle pilnowałby pan moich interesów: ile pan za to chce?

Ze dwie setki – odparł Callaghan. – Pilnowanie czyichś interesów to kosztowne zajęcie.

Bellamy zakręcił się w fotelu.

To mnóstwo pieniędzy – powiedział. – Ja tyle nie mam. Ale powiem panu, jak zrobimy. Dziś wieczór dam panu setkę. Wystaram się o nią do tego czasu, a drugą zdobędę jutro, może pojutrze. Ale muszę się wszystkiego dowiedzieć. Muszę wiedzieć, kto mnie w to chce wpakować. Muszę wiedzieć...

Callaghan podniósł dłoń. Bellamy miał już w głosie nutkę niemal histerii.

Wszystkiego się pan dowie – rzekł Callaghan. – Dowie się pan, ale dopiero po zapłaceniu tej pierwszej setki, nie wcześniej. Możliwe, że będę mógł powiedzieć to panu już dzisiaj wieczór.

Podniósł się, stał patrząc na tamtego. Patrzył na niego z życzliwym uśmiechem.

Tamtemu ręce się trzęsły. Oczy mu biegały po całym pokoju, unikając oczu Callaghana.

Jeżeli może się pan ze mną spotkać dzisiaj w nocy – powiedział – będę już miał pieniądze. Przyniosę te pierwsze sto funtów i pan mi opowie. Muszę wiedzieć, co się szykuje. Będę pod Zielonym Światłem – to klub, gdzie pije się po godzinach – o wpół do pierwszej, może o pierwszej w nocy. Muszę tam wstąpić po pieniądze. Tuż obok Pallards Place, przy samej Lisle Street. Uprzedzę ich, żeby pana wpuścili. Przyjdzie pan?

Callaghan się wyszczerzył.

Panie Bellamy, spokojna głowa – powiedział. – Przyjdę i zajmę się panem. Do widzenia, panie Bellamy.

Przeszedł przez pokój. U drzwi odwrócił się i popatrzył na gospodarza, który siedział znów na swoim fotelu i gapił się w ogień.

Proszę się nie martwić – rzekł szczerząc zęby. – Biuro Callaghana nigdy nie zawodzi swoich klientów!

Jeśli był w tych słowach odcień szyderstwa, to nie dotarł on do świadomości Meraultona. Bellamy podniósł oczy, skinął głową, wymusił z siebie uśmiech.

Callaghan wyszedł.

Callaghan spojrzał na zegarek. Była piąta trzydzieści. Poszedł ulicą w stronę Chelsea i zatrzymał się przed herbaciarnią, jednym z tych lokalików z pretensjami, prowadzonych zwykle przez dwie stare panny i kota. Wszedł, zamówił herbatę i dwadzieścia Playersów.

Siadł w pobliżu kominka, zaciągając się głęboko, powoli wydychając, tak iż dym sączył mu się leniwie z nozdrzy.

Po kilku minutach rozmyślania sięgnął do kieszeni i wyjął papiery, które mu przyniósł Darkie. Rozłożył je i zaczął odczytywać ładne, staranne pismo Darkiego, utrwalając sobie w pamięci szczegóły.

Darkie się nie najgorzej uwinął. W oczach Callaghana zbudziło się zainteresowanie, kiedy czytał.

Raport. 11.1.38

Kochany Slim,

Oto co udało mi się dotychczas zebrać. Działam dalej. Kellsa dzisiaj nie mogę używać, bo sam go zatrudniłeś, ani Mazina, bo kazałeś mu siedzieć w swoim biurze. Mazin mówi, że ktoś dzwoni do ciebie od dziesiątej rano, nie podając nazwiska. Pytają się tylko, czy jesteś, a jak nie, to kiedy wrócisz. Powiedział im, że jesteś w Edynburgu, ale ciągle się odzywa ten sam głos, więc wygląda, jakby uważali, że ich kantujesz, nie? Uruchomiłem Wilpinsa. Zdążył już bardzo ładnie zadziałać z pomocą służącej u nieboszczyka Augusta na Knightsbridge. Jej zdaniem lokaj mógłby to i owo powiedzieć, gdyby zechciał. Może ta dziewuszka coś wie, a może zwyczajnie udaje tajemniczą. Wiesz, jak to jest z kobietami w przypadku morderstwa: zawsze są przemądrzałe po szkodzie, jak mawiał Napoleon.

Co najważniejsze, to że stary August Meraulton miał biuro po zachodniej stronie Lincoln‘s Inn Fields, pod numerem 696-B. Pokój na samej górze, gdzie czasami chodził pracować. Trzymał to miejsce w największej tajemnicy. Bardzo się pilnował, aby żaden z bratanków prócz Williego nie wiedział o jego istnieniu. Lokaj zwierzył się temu garnkotłukowi, że podsłuchał, jak August mówił o tym Williemu i jak Willie musiał mu przyrzec, że nie powie żadnemu z tamtych. Co nie znaczy, żeby Willie bez tego miał ochotę się im wygadać: on tak samo nienawidzi tej czwórki.

Teraz co z Williem. Mówi się, że to dobry chłopak. Wszyscy go lubią. Jest szefem Meraulton Estates & Trust Company, która zarządza wszystkimi posiadłościami Augusta Meraultona. Stary August się dużo wyręczał Williem, przede wszystkim dlatego, że Willie to zdaje się ten jedyny porządny w rodzinie, a po drugie że ma główkę do interesów. Stary August będąc na cyku powiedział któregoś dnia lokajowi, że Willie prawie podwoił to, co jego ojciec Charles Meraulton zostawił mu w spadku, i że ma nosa do finansów. Willie mieszka na Cressley Court w pobliżu Park Lane. Rachunki zawsze płaci jak w zegarku i wszyscy wyrażają się o nim jak najlepiej. Tyle co do Williego.

Bellamy to jest ziółko. Prawdziwy utracjusz, szkoda gadać. Nie wiem, jak on się wykręca od mamra. Nic tylko ćpa i całymi dniami leży w łóżku albo się obija, a nocami hula w dwóch lokalach z wyszynkiem po godzinach – Pirat Silver i Zielone Światło – obu tych melin właścicielem jest ten sam facet, niejaki Arnault Beldoces, twardziel, który ma jeszcze z pół tuzina ksyw i cztery czy pięć odsiadek, a rejestr długi jak Regent Street. To w nich Bellamy ciągnie jak smok i w ogóle żadnej rozpuście nie przepuści. Wilpins twierdzi, że Bellamy dostaje swoją truciznę jak nie w jednej z tych melin, to w obu i że ich właściciel jeszcze sobie na Bellamym dorabia z szantażu, jak tylko zechce.

Bellamy utrzymuje też cizię nazwiskiem Eulalie Gallicot. Jest to Francuzka i twierdzi, że była przedtem gwiazdą sceny. Oczywiście łgarstwo. Wilpins przypuszcza, że ta Gallicot to siostra Arnaulta Beldoces i że jak trzeba, to panu Bellamy przykręcają śrubę do spółki.

Bellamy nienawidził starego Augusta jak zarazy. Wiele razy awanturował się po pijaku w tych klubach, wykrzykując na cale gardło, czego by on nie zrobił Augustowi, żeby tylko miał szansę. Nie wiem, co masz na oku w tej sprawie, ale gdybyś szukał zmyłkowego jelenia, to według mnie nikt nie może być lepiej podejrzewany o tę robotę niż Bellamy. Nikt nie wie, skąd on ciągnie forsę. Nieźle żyje i zawsze ma przy sobie trochę grosiwa, chociaż wszyscy wiedzą, że przehulał, zastawił albo utopił w lombardzie wszystko, co jego, i że ma kupę długów. Bellamy po prostu musi dorwać się byle jakim sposobem do jakiejś forsy: i to natychmiast.

Paul to ciekawy facet. Ma 44 lata i zatrudnia się w Walker-Fleet Company za komisanta. Zarabia około sześciu funtów na tydzień, a wydaje sześćdziesiąt. Nie pije tyle co inni. Spędza mnóstwo czasu w Archiwum Akt i w Hipotece na szperaniu. Nie wiem, czego tam szuka, ale coś wygląda na to, jakby uważał, że należało mu się po ojcu więcej niż dostał. Bodaj czy nie jest przekonany, że Bellamy jemu też uskutecznił jakiś szwindel i zgarnął więcej, niż mu się należało. Paul nie jest żonaty i nie wydaje się, żeby trzymał się jakiejś babki na stałe. Po prostu kręci z całym tłumem takich – wiesz – kociaków z nocnych lokali.

Percival to też jest kawał utracjusza. Powinno się go wypchać i postawić za szkłem. Nigdy nie bywa trzeźwy. Jeśli ktoś go zobaczy nie urżniętego, to myślą, że jest chory. Kręci się przy Bellamym. Jest u niego za popychadło. Bellamy płaci za jego picie i odbija to sobie na nim, jak ma zły humor.

Jeremy to całkiem inny typ. Ma lokal pod nazwą Karty na Stół w połowie drogi między High Wycombe i Oxfordem. W tych Kartach gra się rzeczywiście wysoko. Jeremy ma tam dziewuchę nazwiskiem Mayola Ferrival. Jest to Kreolka i z jej udziałem odchodzi tam prawie każdej nocy towarzyska hazena: karty, picie, kobiety. Wilpins twierdzi, że stamtąd wyjść w koszuli na grzbiecie to spore osiągnięcie. Było mnóstwo skarg na ten lokal, ale nigdy z tego nic nie wynikło. Kto tam był i wyszedł oskubany, przeważnie woli położyć krzyżyk na gotówce i trzymać język za zębami. Jeremy to jest twardy facet, a Bellamy, Paul i Percival nie są u niego dobrze notowani. Oni go także nie kochają.

Większość tych informacji zebrał dla mnie Sizer z Błękitnej Sójki. Za każde słowo bym nie ręczył, ale jak dotąd Sizer nigdy nam nie nawalił i wygląda to na wiarygodne. Sizer mówi, że już kilka razy policja miała się dobrać do skóry któremuś z tej czwórki, ale zawsze jakoś doszli z oskarżycielami do ładu. Sizer mówi, że to po prostu cud, jak im się udaje przemykać. Powiada, że mógłby jeszcze zrozumieć, gdyby posiadali grubszą forsę na spłacanie takich, co by ich oskarżali, ale ponieważ nie mają, więc on myśli, że ci Meraultonowie to muszą być hipnotyzerzy albo coś w tym rodzaju.

Jak pisałem ten raport, zadzwonił Wilpins i powiedział mi jeszcze więcej. Mówi, że ta francuska cizia Bellamego, Eulalie Gallicot, to jakaś naprawdę gorąca kicia. Mieszka na Bloomsbury w Clarendon House koło Gordon Square (tel. Holborn 56435). Powodzi jej się całkiem nieźle, ale Wilpins mówi, że nie wie, skąd może płynąć ta gotówka, chyba że Beldoces jej odpala. Ja osobiście wątpię, bo Beldoces nie robi takich kokosów i sam raczej trzyma się za kieszeń.

I jeszcze wiadomość. Tej nocy, kiedy załatwiono starego Augusta, cała banda spotkała się na kolacji w Błękitnej Sójce. Sizer mówi, że takiego zjazdu rodzinnego w życiu nie widział. W dodatku wcale się nie popili, aż wszyscy byli zdziwieni. Wyszli koło dziesiątej i sądząc z rozmowy, którą podsłuchał kelner podając im kolację, wybierali się do Williego Meraultona. Ten kelner powiedział Sizerowi, że z rozmowy ich wynikało, że idą spróbować, czy Willie nie da się naciągnąć na forsę albo żeby im coś podżyrował.

Sizer mówi, że Jeremy wrócił do Błękitnej Sójki o jedenastej, wypił parę drinków i trochę telefonował. Potem się zmył. Później wrócili Paul i Percival – około wpół do drugiej – wypili drinka i ruszyli do Pirata Silvera. Bellamy już nie wrócił i Sizer przypuszcza, że poszedł do Eulalie.

To na razie wszystko.

Do zobaczenia, szefie. Trzymaj się ciepło.

Darkie

Callaghan z wolna popijał herbatę. Była świetna, a on lubił herbatę. Siedząc tak przy kominku wyglądał jak każdy inny utrzymujący się w dobrej formie gość jeszcze po tej lepszej stronie czterdziestki. Nowe ubranie ułożyło się już na jego zgrabnej figurze.

Panna Dapple, jedna z niewiast prowadzących tę herbaciarnię, przechodząc z tacą obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Podobały jej się jego czarne i gęste włosy układające się w naturalne, nierówne fale z tyłu głowy.

W kuchni powiedziała:

Wiesz, Polly, podoba mi się ten klient, co siedzi przy kominku. Jestem pewna, że takiemu mężczyźnie można zaufać.

Callaghan dopił herbatę. Wyjął czarny notesik – taki, jakie sprzedają po trzy pensy u Woolwortha – i zaczął coś zapisywać. To pisanie trwało przez dłuższą chwilę.

Potem wstał i podszedł do kontuaru. Spytał, czy może zadzwonić. Panna Dapple wskazała mu kabinę w rogu lokalu i posłała spojrzenie tak powłóczyste, jak tylko umiała.

Callaghan nakręcił Holborn 56435. Usłyszawszy sygnał wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki świeżą chusteczkę i rozpostarł ją na mikrofonie aparatu. Przysunąwszy usta tuż do chusteczki mówił bardzo wyraźnie.

Chciałbym rozmawiać z panną Gallicot – rzekł w odpowiedzi na usłyszane: – Allo.

Głos i akcent były francuskie.

Ke to mówi? – zapytał głos.

To nieważne, kotku – rzekł Callaghan. – Dawaj pannę Gallicot do telefonu i powiedz, żeby się pośpieszyła, jeżeli ma olej w główce.

Mademoiselle nie podejdzie, jeżeli pan nie powie, ke to mówi – odparł głos nie mniej stanowczo.

Ach, nie podejdzie, tak? – odparł Callaghan. – W porządku. No, to powiedz, że być może dzwoni jakiś przyjaciel Nolcia Beldoces. Pamiętaj, że powiedziałem: być może. Więc jeżeli Eulalie rozumie, co dla niej dobre, to niech biegnie.

Słyszał, jak odłożono słuchawkę. Po chwili odezwał się inny głos, przenikliwy i jakby z poślizgiem, nasuwający skojarzenie z pierwszym rzędem chórzystek w jakiejś francuskiej rewii ze striptizem.

Kto to i w jakiej sphawie? – spytał głos. – Eulalie Gallicot przy apahacie.

Cudnie – powiedział Callaghan. Zdjął chusteczkę. – Teraz niech pani słucha, Eulalie, bardzo uważnie. Dziś pod wieczór zajrzę do pani, więc proszę być w domu. Nawet jeśli pani zadzwoni do pana Beldoces i on powie, że nie wie, kim jestem. A dlatego proszę być w domu, żeby nie wpadła pani w poważne kłopoty, w jakich może się pani znaleźć w związku z zamordowaniem Augusta Meraultona. Proszę mi nie udawać, że nie przeczytała pani wszystkiego, co było w prasie na ten temat, i proszę też nie udawać, że nie umiera pani z ciekawości, co powie Bellamy, kiedy wypyta go pani o szczegóły.

Ale nie sądzę, żebyście się mogli w przyszłości dużo widywać z Bellamym, jeżeli nie zrobi pani tego, co powiem. A jak powiem, że jemu wkrótce może kapnąć spora gotówka, to może pani zechce się dowiedzieć, jak by tu z niego trochę tej gotówki wydusić? Otóż ja właśnie to mógłbym pani powiedzieć.

Tylko buzia na kłódkę i ani słowa o tym telefonie: nikomu! Jeszcze jeden drobiazg. Na pani miejscu nie plątałbym się teraz przy Bellamym. Jasne? Kto wie, czy on się lada chwila nie znajdzie w dużej kropce; a jak człowiek nagle zobaczy, że grozi mu sprawa o morderstwo, to nieraz mówi co popadnie, żeby ocalić własną skórę; dajmy na to, że był u pani zeszłej nocy między jedenastą a pierwszą. Otóż czy był, czy nie był, ja bym radził powiedzieć, że nie był, bo może powstać wokół pani taki rozgłos, aż miło, i nic na tym nie zyskacie tak pani, jak i Beldoces, oprócz wydalenia do Francji w charakterze uciążliwych cudzoziemców... a tego nie chciałaby pani, prawda?

Nastąpiła pauza.

Kiedy się pana spodziewać? – odezwała się Eulalie.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Koło jedenastej – powiedział. – Moje nazwisko Callaghan. Jestem prywatnym detektywem. Radziłbym pani nie wychodzić aż do rozmowy ze mną. Powiedzieć, że jest pani chora i nie wpuszczać nikogo, zwłaszcza jeśli to Bellamy. A słuchawkę najlepiej zdjąć z widełek, pani rozumie?

Hozumiem – rzekła Eulalie. – M’sieu... jestem bahdzo przesthaszona, oghomnie przesthaszona. Boję się. Co będzie?

Będzie w porządku – odparł Callaghan. – Nie ma czego się bać, jeżeli mnie pani posłucha. No to bye-bye, do zobaczenia.

Powiesił słuchawkę. Opuścił kabinę, zapłacił za herbatę i wyszedł.

Skierował się ulicą w górę, ku Chelsea. Kątem oka spostrzegł czarny samochód, wyjeżdżający w ślad za nim spoza rogu. Zapalił nowego papierosa.

Wóz nagle przyśpieszył. Przemknął w poprzek jezdni. Zwolnił obok niego przy krawężniku.

Callaghan stanął. Zwrócił się twarzą do samochodu. Miał kapelusz lekko zsunięty na bok, a papieros pod beztroskim kątem zwisał mu z warg.

Lotna Brygada zawsze da się poznać po jeździe – odezwał się wesoło Callaghan.

Sierżant z Lotnej Brygady mile się uśmiechnął wysiadając.

Pan Callaghan – pan Slim Callaghan, jeśli się nie mylę? Detektyw inspektor Gringall kłania się panu i byłby wdzięczny, gdyby pan poświęcił kilka minut i udał się z nami do Scotland Yardu. Chodzi o zabójstwo Meraultona. Pan Gringall chciałby chwilę porozmawiać, jeśli panu to nie przeszkadza.

Na twarzy Callaghana pojawił się słoneczny uśmiech.

Dla pana Gringalla wszystko – powiedział.

Wsiadł przez tylne drzwi, które sierżant otworzył przed nim, i z westchnieniem zapadł w siedzenie.

Samochód ruszył ostro.

Callaghan z przyjemnością zaciągnął się papierosem.

Zabójstwo Meraultona, tak? – zwrócił się wesoło do siedzących z przodu policjantów. – Coś podobnego. Akurat czytałem o tym dzisiaj rano.

ROZDZIAŁ 5
Otóż i pan Gringall

George Henry Gringall, znany powszechnie jako Dziugacz, był najmłodszym inspektorem śledczym w Scotland Yardzie. Miał lat czterdzieści jeden, siedemdziesiąt sześć kilo wagi, nastroszony wąsik, obejście bezpośrednie i swobodne. Nie był bynajmniej głupcem.

To Gringall (o ile pamiętacie) wsadził za podwójne morderstwo Layella Jonasa, rozwiązał sprawę Merretha, złapał Dromio Fenanzeta mimo najlepszej organizacji przestępczej, jaką widziano w naszym kraju, wreszcie rozgromił tak zwany gang „Marsylski” i zawdzięczał temu swoje obecne stanowisko.

Gringall wierzył w metody możliwie najbardziej bezpośrednie. W razie potrzeby umiał pójść po rozum do głowy. Nigdy nie żuł gumy, nie kopcił krzywych fajek, nie miał prywatnego źródła dochodów, nie rozwiązywał spraw nad szachownicą, nie prosił reporterów kryminalnych o pomoc w rozplątywaniu spraw, jak również nie zaglądał pod dywany w poszukiwaniu poszlak. Nigdy nie słyszano, by Gringall mówił o „poszlakach”. Raz tylko stwierdził, że gdyby wpadł na takową, prawdopodobnie by nie wiedział, co to właściwie jest.

Inspektor był zawsze (i pozostał) klasycznym przykładem tych policjantów, którzy potrafią utrzymywać Anglię w niezłym porządku. Pewne rutyniarstwo pochodziło u niego stąd, że większa część pracy policji w tym kraju jest sprawą rutyny.

Ponadto, jak wielu innych ludzi, nie miał skłonności do lekceważenia pana Callaghana. Tylko durnie go lekceważyli, a powiedzieliśmy już, że Dziugacz nie był durniem.

Callaghan nucił sobie pod nosem, zdążając korytarzem w stronę pokoju Gringalla. Gringall siedział za biurkiem i rysował na bibule owoce. Jego asystent, detektyw sierżant Louis (inaczej „Lucy”) Fields, kryjący pod pozorami dziecięcej łatwowierności dużą ruchliwość umysłu, z wyrazem grzecznego skupienia oglądał sobie paznokcie.

Gringall wstał i uśmiechnął się radośnie. Powiedział:

To ładnie z twojej strony, Slim, że się zgłosiłeś. Myślałem, że będziesz zajęty, i powiedziałem chłopakom, żebyś sam ustalił godzinę. Może usiądziesz.

Callaghan usiadł. Położył kapelusz na biurku i wydobył paczkę papierosów. Poczęstował Gringalla, który wziął, i Fieldsa, który odmówił, pokazawszy zęby w uśmiechu.

Trafić mnie w ten sposób: ładna robota! – rzekł Callaghan. – Idę sobie na przechadzkę po Embankment i między bloki, a tu wozy policyjne już mają mnie. Czy ogłosiliście przez radio alarm dla mojej osoby?

Gringall uśmiechnął się wesoło.

No, chciałem cię złapać jak najprędzej – powiedział. – Oczywiście, jeślibyś nie miał nic przeciwko temu. Więc nadaliśmy do wszystkich twój rysopis. I jeden policjant na obchodzie zobaczył cię.

Ładna robota – powtórzył Callaghan. – Pewnie ten chodzący po Embankment i Chelsea, prawda?

Gringall skinął głową. Callaghan też. Wiedział, że Gringall kłamie i wiedział, że Gringall wie, że on wie, ale coś mu to jednak powiedziało.

Gringall wypuścił kółko dymu i przyglądał się, jak odpływało przez pokój.

Słuchaj, Slim – powiedział – jestem trochę w kropce i mógłbyś mi sporo dopomóc. Nie chcę od ciebie żadnych zeznań i nawet nie zapisuję, co mówisz. Niech to będzie zwykła rozmówka pomiędzy tobą a mną. Tylko zanim przystąpimy do rzeczy, chcę ci powiedzieć parę słów bez owijania w bawełnę. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że jest tu z pół tuzina oficerów, którzy wcale cię nie kochają. Na przykład Faxley. Otóż Faxley cię naprawdę nie lubi. Mówi, żeś mu zdmuchnął sprzed nosa ładne aresztowanko tam w Mobberley. Powiada, żeś go fest wykantował. Potem ten Branting. Branting też cię nie lubi. Co innego ze mną. Ja zawsze byłem zdania, że żywot prywatnego detektywa w tym kraju to ciągła huśtawka i szarpanina. Może jestem trochę bardziej tolerancyjny niż większość naszych i chcę, żebyś wiedział, że między nami dwoma, przynajmniej z mojej strony, wszystko leci na gruncie przyjacielskim. Jasne?

Callaghan wyglądał na wzruszonego.

Doprowadzisz do tego, że się rozpłaczę, Gringall – powiedział. – Ale według mnie jesteś porządny chłop. I uprzejmy... przynajmniej czasami. – Wydmuchnął chmurę dymu. – W czym rzecz? – zapytał.

Gringall znów zaczął rysować owoce. Nakreślił banana, a potem pomarańczę.

Ta sprawa Meraultona – powiedział. – Wtrynili mi ją, a mnie to wcale nie zachwyca. Wiesz, jak to jest: policjantom nie wolno popełniać omyłek, a jest tu parę osób, według których za wcześnie dostałem awans. Dlatego nie chciałbym popełnić błędu.

Uśmiechnął się rozbrajająco.

Tak jest. Otóż dzisiaj rano robiliśmy to co zawsze, nagle dzwoni do nas jakaś dziewuszka. Nazywa się Effie Perkins. Opowiada nam jakąś niestworzoną historię, ale my musimy wszystko sprawdzać, wiesz. Jednym słowem, ta dziewczyna twierdzi, że ubiegłej nocy Cynthis Meraulton, pasierbica zmarłego, przyszła do twego biura. Mówi, że jej się zdaje, że ty chcesz zrobić tamtej dziewczynie lipne alibi.

Popchnął w stronę Callaghana szkatułkę z papierosami.

Cóż, powiem ci bez ogródek, że jej nie uwierzyłem – rzekł z uśmiechem. – Jak tylko usłyszałem, od razu powiedziałem, że brednia. Po pierwsze nie widzę przyczyny, żeby komukolwiek mogło zależeć na alibi dla tej panny Meraulton, a po drugie – powiadam z miejsca do Fieldsa – ty byś na pewno nie próbował czegoś takiego. Fields, trzeba powiedzieć, nie dałby za to grosza. Ja byłem odmiennego zdania. Nie – powiadam – Callaghan by się nie puścił na taką grubą aferę. Przypomniałem mu, jak sędzia Fairwood ostrzegł cię w tamtej sprawie Mere’a – pamiętasz: stawałeś jako główny świadek obrony – że jego zdaniem tyś sam sfabrykował to alibi. Tak się wyraził: sfabrykował. Potem znów była historia z tą dziewczyną w sprawie Walnuta. Branting powtarza stale, że dostarczone przez ciebie świadectwo co do tego wtorkowego spotkania w Brighton rozłazi się we wszystkich szwach... pamiętasz? To ją właściwie uratowało, nie? Branting ci tego nie zapomni...

Powiedziałem do Fieldsa: – Gadanie, Callaghan jest za mądry na taki interes, bo niechby się pośliznął, byłby skończony. Zmowa ze zbrodniarzem, wspólnictwo po dokonaniu przestępstwa i co tylko popadnie...

Callaghan przerwał.

Po dokonaniu jakiego przestępstwa? – spytał. – Czy chcesz mi dać do zrozumienia, że moja klientka, panna Meraulton, jest podejrzana o zbrodnię?

Gringall przygryzł wargę. Potem roześmiał się.

Ale skąd, nie gorączkuj się, Slim – powiedział. – Tak mi się tylko powiedziało, wiesz o tym.

Callaghan się mile uśmiechnął. Zapalił nowego papierosa.

Słuchaj, Gringall – powiedział – sprawa jest prosta. Panna Meraulton jest moją klientką. Przyszła do mego biura zeszłej nocy tuż przed jedenastą czy coś około tego, żeby omówić pewną sprawę, którą chciała mi powierzyć jakaś jej przyjaciółka. Była u mnie do za pięć dwunasta. Zapamiętałem godzinę, bo czekałem, żeby sobie poszła. Sam byłem umówiony i nie chciałem się przez nią spóźnić.

Gringall skinął głową.

Jasne – powiedział. – No tak. Ale ta Effie Perkins powiada, że panna Meraulton zjawiła się u ciebie dopiero o jedenastej trzydzieści czy odrobinę później. Widocznie jej się pomyliło.

Callaghan przytaknął.

Możliwe – powiedział. – Ale ja myślę, że to było trochę inaczej. Widzisz – dym sączył mu się z wolna przez nozdrza – wylałem ją wczoraj z pracy i podejrzewam, że ona jest na mnie trochę cięta.

Uśmiechnął się do Gringalla.

Gringall współczująco odpowiedział tym samym.

W kobietach siedzi diabeł, no nie? – powiedział. – Czego by taka nie nagadała, jak się na faceta rozeźli!

Sięgnął po papierosa i zamyślił się na chwilę. Potem spojrzał na Fieldsa, który kręcił młynka kciukami, ciekaw, kiedy Dziugacz ruszy z kopyta.

Gringall powiedział:

Fields, trzeba będzie coś zrobić z tą Effie Perkins. Musimy jej dać nauczkę.

Zwrócił się do Callaghana.

Bo widzisz, Callaghan – rzekł odrobinę surowszym głosem – ta Perkins twardo obstaje przy tym, co powiedziała. Na mój gust o wiele za twardo. Poprosiliśmy ją, żeby tu przyszła i wyrzuciła, co ma na wątrobie, ale ona nie chciała na tym poprzestać. Złożyła zeznanie – i to bardzo stanowcze – i powiada, że gotowa jest w razie potrzeby świadczyć w sądzie.

Podsunął Callaghanowi popielniczkę i ofiarował następnego papierosa. Callaghan wziął, zapalił i zaczął po swojemu z wolna zaciągać się i wydmuchiwać. Nie spuszczał oczu z Gringalla. Gringall, wytrzymując ich spojrzenie, pomyślał, że podobne są do oczu orła: uporczywe, nieubłagane, bardzo bystre.

Inspektor położył ręce od łokcia na biurku; potem zbliżył dłonie i zaplótł palce. Callaghan zaczął się uśmiechać. Pomyślał: Ruszył. Teraz się zacznie.

Mam zamiar zrobić coś takiego, co rzadko robię – podjął Gringall. – Powiem ci wprost, co myślę i dlaczego jestem gotów nie wierzyć tej Effie Perkins. To znaczy, jeśli dostanę od ciebie pomoc, na którą liczę. Fields niech poświadczy, że jedna z pierwszych rzeczy, jakie mu powiedziałem po wyjściu tej Effie Perkins, była następująca:

Nie zamierzam brać tej historii tak zaraz na serio tylko dlatego, że bije ona w Slima Callaghana – powiedziałem do Fieldsa. – Mnóstwo naszych pracowników rzuciłoby się na sposobność wrobienia Callaghana w taką historię, zwłaszcza gdyby dało mu się to wlepić. Ale ja nie jestem taki głupi. Co by z tego przyszło? Zresztą – i tu Fields przyznał mi rację – ja mam nakryć tego, kto zabił Augusta Meraultona, a nie uganiać się jak kot z pęcherzem i załatwiać jakiegoś prywatnego detektywa tylko dlatego, że raz czy drugi był odrobinę za sprytny.

Widzisz, Slim, ja miałem piekielnie ważny powód, żeby tak od razu nie brać tej historii za dobrą monetę. A dlaczego? Bo możesz sobie być taki czy owaki, ale niech mnie zastrzelą, jeżeli ty jesteś taki bałwan, żeby ściągać na swoją klientkę wyraźne podejrzenie przez sam fakt montowania jej fałszywego alibi, jeśli ona go nie potrzebuje.

Powiedziałem do Fieldsa: – Pogadam ze Slimem Callaghanem prosto z mostu, bo jeżeli ta Perkins mówi prawdę, to by znaczyło, że tym razem nie musimy daleko szukać ptaszka do przymknięcia za tę mokrą robotę. Pewne jest, że jeżeli Callaghan świadomie i zdecydowanie robi fałszywkę dla tej Meraulton, to nie bez ważnego powodu, a ten powód może być tylko jeden: wie, że to alibi jest jej potrzebne, ponieważ to ona była na Lincoln’s Inn Fields z Augustem Meraultonem, kiedy został zabity... Inaczej mówiąc: ona go zabiła.

Twarz Gringalla rozjaśnił łagodny uśmiech.

Widzisz, Slim – powiedział – mówię ci wprost, dlaczego nie uwierzyłem w tę historię. Chcę ci pokazać jeszcze przed rozpoczęciem, że jestem po twojej stronie: i teraz proszę ciebie o takie wyczyszczenie sprawy, żebyśmy mogli dać nauczkę tej Effie Perkins i uświadomić jej, że Scotland Yard jest nie po to, żeby marnować czas na dziewuszki, które chciałyby się odegrać za swoje osobiste urazy.

Callaghan patrzył w sufit. Jego twarz wyrażała spokojną życzliwość.

Nie wiem, co robić, Gringall – powiedział. – Wolałbym, żebyście nie byli zbyt surowi dla Effie. To naprawdę niezła dziewczyna, po prostu ją trochę poniosło, nic więcej.

W jego głosie pojawiła się nutka lekkiego szyderstwa.

Zresztą – dodał – wy będziecie musieli zużywać cały swój czas i energię na rozwikłanie tej sprawy, czyż nie tak? Nie będziecie chyba tracić czasu na pokazywanie dziewczętom w rodzaju Effie Perkins, że palnęły głupstwo.

Palce Gringalla zabębniły po biurku. Kiedy przemówił, głos mu się cokolwiek zaostrzył.

Uważaj, Callaghan – powiedział – poprosiłem cię, żebyś tu przyszedł i zagrał z nami w otwarte karty. Ja swoje wyłożyłem. Ale coś mi się widzi, że ty nawet nie próbujesz nam pomóc. Czy myślisz, że mądrze robisz?

Callaghan uśmiechnął się do niego bezczelnie.

Och, rozumiem – odparł. – Chcielibyście, żebym coś od siebie powiedział, tak? A ja nie powiedziałem. Więc... o co chodzi?

Gringall wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na dwór.

Ta Effie Perkins – rzekł – wypowiada się całkiem niedwuznacznie. Jej historia w praktyce równa się oskarżeniu ciebie. Co więcej, ona obstaje przy swoim. Wolała nawet twardo obstawać przy tym i przyjść tutaj, i złożyć zeznanie, niż przyjąć propozycję ugody, z którą się do niej zwróciłeś.

Chwileczkę – przerwał Callaghan. – Co za ugody?

Napisałeś do niej list – rzekł Gringall. – Sprytnie zadbałeś o to, żeby jej go doręczyć jak najwcześniej. Chciałeś, żeby dostała ten list, zanim przeczyta w gazetach o zabójstwie starego Meraultona.

Callaghan wyglądał najpierw, jakby nie chwytał, potem jakby zdumiony; wreszcie na jego twarzy ukazał się uśmiech zrozumienia.

Rozumiem – powiedział. – Masz na myśli to, że napisałem do niej karteczkę, że może wrócić do pracy, ponieważ zapowiada się mnóstwo roboty, więc podniosę jej tygodniówkę na piątaka? No... to chyba zwykła rzecz u pracodawcy, nie wydaje ci się? – zapytał. – Kiedy zwolni dziewczynę, która przepracowała u niego pięć lat, a potem się nagle orientuje, że nadciąga jakiś grubszy interes i że znów będzie mu potrzebna?

Przerwał na chwilę, aby zwiększyć efekt następnych słów.

I to się nazywa propozycja ugody, co? – rzekł z naciskiem. – Ładnie pan to ujął, nie, panie Gringall? Nadaje się przez radio, żeby mnie złapano i dostarczono tutaj, i różne takie: Panie Callaghan, czy nie ma pan nic przeciwko temu? Panie Callaghan, czy nie ma pan nic przeciwko tamtemu? a kiedy się tu zjawiam, rzuca mi się w twarz stek ohydnych insynuacji, owiniętych w tę słodką mowę!

Gniewnym ruchem zdusił papierosa.

Jeszcze dziesięciu minut nie siedzę w tym waszym cholernym urzędzie, a już mi powiedziano, że fabrykuję lipne alibi i że jestem wspólnikiem osoby, która nie wykluczone, że być może popełniła zbrodnię. Potem zwraca mi się grzecznie uwagę, że moje poczynania rzucają podejrzenie na klienta, który przypadkiem był w moim gabinecie akurat wtedy, kiedy ja ośmieliłem się wylać z pracy moją stukniętą sekretarkę. Mówi mi się, że główny inspektor śledczy Faxley nie lubi mnie, jakby mnie to cokolwiek obchodziło, czy on mnie lubi, czy nie lubi. Mówi mi się, że detektyw inspektor Branting też mnie nie lubi, co jest dla mnie wielkim komplementem, ponieważ inspektor Branting jest po prostu tłustym bałwanem, który nie ma dość mózgu, żeby wsadzić opryszka, nawet jak on już został skuty i ma dwie kule armatnie u rąk i kompletny dowód rzeczowy na gardle!

Przypomina mi się, że pan sędzia Fairwood ostrzegł mnie w sprawie Mere’a, że jemu się wydaje, że ja sfabrykowałem alibi. A to znów jest pieprzone kłamstwo i ty o tym dobrze wiesz, bo gdyby Fairwood coś takiego stwierdził, to by mnie zamknął za krzywoprzysięstwo, zanim zdążyłem postawić nóżkę na progu! A tego nie zrobił. A nie zrobił dlatego, że jakkolwiek mógł sobie myśleć to czy tamto, ale widać nie potrafił się zmusić do uwierzenia w coś jawnie sprzecznego z dowodami.

Przerwał, by wyjąć nowego papierosa.

Lepiej nie próbuj na mnie swoich sztuczek, Gringall – powiedział. – To nie przejdzie. Mnie was piekielnie żal, chłopaki. Gdybyśmy byli w Ameryce, to może byście mogli sprowadzić mnie po schodach do piwnicy i popracować nade mną kawałkiem gumowego szlaucha i tym podobne, żebym sobie rozważył, czy lepiej mi się opłaci gadać, czy milczeć. Ale tu nie Ameryka i nie możecie. Bo w tym kraju nie mamy, niestety, trzeciego stopnia przesłuchań. I dla mnie ty jesteś po prostu zwykłym gliniarzem, który usiłuje być trochę za sprytny!

Callaghan drasnął zapałką o spód biurka i przytknął ją do papierosa. Gest nie uszedł uwagi Fieldsa, który popatrzył z niepokojem na Gringalla.

Gringall zaczął leciutko sapać. Uszy mu odrobinę poróżowiały: u niego pewna oznaka wściekłości.

Wrócił do biurka i usiadł.

Doskonale, panie Callaghan – rzekł krótko. – No cóż, skoro nie udaje nam się przeprowadzić tej rozmowy w jeden sposób, to może przeprowadzimy ją w inny. Udzielam panu pewnych informacji, będących w naszym posiadaniu, a dotyczących pańskiej osoby. Jako oficer prowadzący dochodzenie w sprawie Meraultona zapytuję, czy jest pan skłonny złożyć jakieś zeznanie w tej sprawie. Jeżeli pan oświadczy, że nie, to będę zmuszony potraktować tę sprawę inaczej...

Urwał, kiedy pięść Callaghana grzmotnęła w biurko.

Nic z tego! – rzekł Callaghan. – To znów pogróżka!

Jego głos był stłumiony i suchy. Słowa brzmiały chłodno i ostro. Nabrały tonów wibrujących, tym większe czyniąc wrażenie, że wypowiadał je bardzo spokojnie.

Nic z tego, Gringall. Mam już dosyć twoich pieprzonych pogróżek i wiesz, gdzie możesz je sobie wetknąć. Może jestem dla ciebie podrzędnym detektywem prywatnym, ale przypadkiem znam prawa obowiązujące w tym kraju i to ci mówię, że jeśli usłyszę od ciebie jeszcze jedną pogróżkę, jawną czy ukrytą, wyjdę stąd, pójdę do mego adwokata i złożę pod przysięgą oświadczenie, co się działo podczas tak zwanej rozmowy ze mną, po czym prześlemy kopię Pełnomocnikowi do Spraw Policji.

Przerwał, wypuścił przez nos jak zwykle smugę dymu.

Teraz ty mnie posłuchaj, Gringall – ciągnął. – Pozwól, że ja tobie udzielę pewnej rady, wcale ci przy tym nie grożąc i nie mówiąc, co zrobię, a czego nie zrobię. Chciałeś mi zadać kilka pytań. Proszę cię bardzo. Zadawaj. Wal naprzód bez obciachu i pytaj. Ja odpowiem. A odpowiem na twoje pytania dokładnie tak, jak mi się będzie żywnie podobało, rozumiesz? Może powiem ci prawdę, a może nie, ale ty nic na to nie poradzisz, ponieważ nie składam zeznań pod przysięgą i jeżeli mi przyjdzie chęć opowiedzieć jutro inną historię, niż dzisiaj, zastrzegam sobie do tego prawo. Proszę cię, żebyś pamiętał, że ty dla mnie jesteś po prostu pierwszym lepszym policjantem, usiłującym się połapać, czego by się tu dało uczepić, natomiast ja jestem wolnym obywatelem Wielkiej Brytanii, mającym za sobą całą potęgę prawa chroniącego mnie przed zadufanymi w sobie funkcjonariuszami policji, którzy próbują mnie przechytrzyć i zaszantażować w taki sposób, żebym gadał pod ich dyktando. Zrozumiano?

Gringall prychnął. Został pokonany i wiedział o tym. Pożeglował przeciwnym halsem.

Pozostaje mi uchylić przed tobą kapelusza, Slim – powiedział. – Na tobie mucha nie ma gdzie usiąść. Teraz widzę, że nie ma sensu tego załatwiać inaczej niż po twojemu. Wobec tego sformułuję to jak następuje: chciałbym usłyszeć twój pogląd na kilka aspektów tej sprawy, a Fieldsa poproszę, aby na czas tej rozmowy pozostawił nas samych...

Daj spokój z Fieldsem – powiedział Callaghan. – Założę się, że i tak macie tu podłączony dyktafon, a on i tak by słuchał z drugiego końca.

Zaczął się uśmiechać.

Słowo daję – powiedział – Gringall, to by było wściekle zabawne, gdybyście mieli tutaj podłączony dyktafon i gdyby nagrano to wszystko, czego wam nagadałem!

Roześmiał się. Gringall także wybuchnął śmiechem, a Fields się przyłączył. W uszach Callaghana ten śmiech zabrzmiał cokolwiek sztucznie. Więc jest włączony dyktafon!

Callaghan zaczął pośpiesznie myśleć. Wiedział, że przyparto go do muru. Siedząc tak i zaciągając się papierosem, zdawał sobie sprawę, że jest to punkt zwrotny w jego już i dotąd nie za bardzo spokojnej karierze.

Wtem, bez żadnej przyczyny, w myślach zapalił mu się obraz Cynthis Meraulton. Ujrzał ją siedzącą naprzeciw biurka w gabinecie na Chancery Lane, przypomniał mu się czysty zarys twarzy, błysk oczu, nieznaczny ślad perfum unoszący się jeszcze w powietrzu po jej wyjściu.

To jest babka w sam raz dla ciebie, pomyślał. Sto procent kobiecości, a choćby i zamordowała starego Meraultona, i tak ma w sobie coś, za co mnóstwo kobiet wiele by oddało.

No... jedziemy!... powiedział sobie.

Gringall wciąż rysował owoce na bibule.

Fields ciągle oglądał paznokcie.

Callaghan zmienił wyraz twarzy. Przybrał wyraz najwyższej chytrości, źle maskowanej przebiegłości. Zobaczył, że Gringallowi oczy zamigotały.

Słuchaj, Gringall – powiedział – co nam z tego przyjdzie, że będziemy na siebie naskakiwać? To żadnemu z nas nic nie da. Zrobię, co będę mógł, żeby ci pomóc, oczywiście pod warunkiem, że będę właściwie traktowany. Najlepiej powiedz mi od razu: co cię właściwie dręczy? Skoro podejrzewasz Cynthis Meraulton, że ona to zrobiła, no, to mów bez ogródek. Mogę być cwany i sprytny, jak powiadasz, ale niech mnie powieszą, jeśli będę osłaniał morderczynię. Gringall skinął głową.

Nikogo nie oskarżam, Slim – powiedział. – Nie chcę oskarżać. To nic nie da. Chcę uzyskać dowody: wiesz o tym równie dobrze jak ja.

Nachylił się przez biurko. Fields, patrząc na niego, pomyślał: A to się dobrali, takie syny. Ciekawe, który z nich większy spryciarz. Ja stawiam na Dziugacza, ale tylko dlatego, że policjant i że za nim stoi wszystko, wiadomo co. Ten Callaghan jest sprytny jak mucha.

Nie muszę ci mówić – ciągnął Gringall – że pierwsze, za czym się policjant rozgląda, kiedy ma do czynienia ze zbrodnią, to jest motyw. Motyw to grunt. Kiedy dobry policjant wyzionie ducha, w jego sercu powinni znaleźć wyryte słowo: motyw.

Dobrze. Dajmy spokój pannie Meraulton i gdzie była, i dlaczego tam była. Przejdźmy do kwestii motywu.

Moje domysły idą w tym kierunku: Gazeling, adwokat Augusta Meraultona, powiada, że staruszek kilka dni temu sporządził nowy testament. Sam go wystukał na kawałku żółtawej przebitki, którą dostał od Gazelinga. Powiedział mu, że nosi to przy sobie pod kopertą zegarka. Gazeling nie znał treści tego nowego testamentu, ale wiedział, że nie jest ona zbyt przyjemna dla żadnego z Meraultonów... może oprócz Cynthis i Williego Meraultona.

Domyślam się, że ktoś zabił staruszka, żeby dobrać się do tego testamentu; że zabił go w afekcie; po czym przestraszył się i wziął nogi za pas, nie zabierając testamentu. Może ktoś go spłoszył albo zabrakło mu odwagi, żeby dobrać się nieboszczykowi do zegarka.

Jeśli to kobieta zrobiła, to nic dziwnego.

Ale ktoś zabrał testament. Ubiegłej nocy, a właściwie dzisiaj wczesnym rankiem. Jakiś spryciarz wszedł do budki telefonicznej na końcu Ensell Street i przedzwonił stamtąd fałszywe polecenie, niby ode mnie, pod jakimś bzdurnym pretekstem odsyłając tutaj policjanta, który siedział w kostnicy. Potem ten ptaszek z podniesionym kołnierzem u płaszcza sam idzie do kostnicy i opowiada jej dozorcy, Tweestowi, następną wyssaną z palca historyjkę o tym, że jego żonę przejechali. Pozbywa się Tweesta. Schodzi do piwnicy, otwiera scyzorykiem zegarek Augusta: można zobaczyć znaki, jakie zostawił. Musiał być w rękawiczkach, bo starł z tego zegarka wszystkie odciski palców, nawet samego Augusta Meraultona, które powinny były tam zostać.

Ten ptaszek albo sam jest mordercą, albo wykańcza robotę, której morderca nie miał czasu albo nerwów dokończyć. Jeśli znajdę tego faceta, mam odwalone pół roboty.

Callaghan skinął.

Czytałem w gazecie wasz apel – stwierdził.

Uśmiechnął się do Gringalla.

Wiesz – powiedział – to śmieszne, ale gdyby nie osiem centymetrów różnicy wzrostu i gdyby nie wydatne policzki, ten opis mógłby pasować nawet do mnie!

Gringall usiłował dać wyraz swemu zaskoczeniu.

Nie gadaj – odparł. – No, co prawda postawiony kołnierz u płaszcza mógł nadać mu wygląd niższego, niż był, a co do tych policzków... z książki telefonicznej w tej budce zostały wyrwane dwie kartki, ktoś je zgniótł i wypchał sobie nimi policzki, żeby zmienić kształt twarzy. Wypluł je na podłogę w kostnicy, na piętrze koło kancelarii, pewnie zaraz po wyjściu Tweesta. Sprytny z niego ptaszek.

Zapalił nowego papierosa i myślał chwilę. Potem spojrzał na Callaghana ze swoim wesołym uśmiechem.

Potrzebuję twojej pomocy, Slim – powiedział. – Może masz jakieś sugestie? Wiem, że jesteś związany z rodziną Meraultonów, bo przyznasz, trudno uwierzyć, żeby Cynthis Meraulton przyszła po prostu spytać cię o godzinę, prawda? Zresztą wcale nie oczekuję od ciebie pomocy dla moich pięknych oczu.

Bo uważasz, Slim: może już słyszałeś, co mówią o rejestracji prywatnych agencji detektywistycznych? Mniej więcej na wzór amerykański: licencje i tak dalej. Otóż niechby do tego doszło, znajdzie się tu u góry kilku takich, co poruszą niebo i ziemię, żebyś nie dostał licencji. Jeśli mnie podeprzesz w tej sprawie, rozmawiając ze mną zupełnie otwarcie – a wiem, że możesz mi coś powiedzieć, jak zechcesz – to ja dopilnuję, żebyś dostał swoją licencję, kiedy przyjdzie ten moment. Chyba nie można już stawiać sprawy rzetelniej, co?

Callaghan skinął głową. Twarz jego przybrała wyraz absolutnej szczerości, którym się zwykle posługiwał bezczelnie łżąc.

Gringall – powiedział – jesteś równy facet. Podobasz mi się, dlatego będę gadał. Nie o pannie Meraulton. O niej nie mogę. To jest moja klientka, a sprawa, którą jej załatwiam, nie mająca zresztą nic wspólnego z morderstwem, jest delikatna i dotyczy opinii innej kobiety. Dlatego nie wspomnę nawet jej nazwiska.

Ale szczerze ci powiem, że to morderstwo mnie trochę interesuje i mogę ci chyba dać wskazówkę co do motywu. Nie wykluczone, że mógłbym cię również naprowadzić na ślad faceta, który dokonał tego wypadu na kostnicę.

Myślę, że idziesz po fałszywym tropie. Przede wszystkim zakładasz, że August Meraulton został zamordowany na placu Lincoln’s Inn Fields, przy balustradzie. No, ja bym nie sądził. Był bez kapelusza, no nie? W porządku. Pewnie sprawdziliście to i okazało się, że jedyny kapelusz, w którym chodził, spokojnie leży u niego w domu, wobec czego doszliście do wniosku, że pojechał na Lincoln’s Inn Fields taksówką, tam wysiadł i przechadzał się wzdłuż balustrady, prawdopodobnie oczekując kogoś: i wtedy go zastrzelono. Ale ja w to nie wierzę. Ja przypuszczam, że on został zabity gdzie indziej, a potem przywieźli go tam samochodem i położyli koło balustrady.

Powiem ci, dlaczego tak myślę. August Meraulton powiedział w zeszłym tygodniu swojemu bratankowi Williemu, że zamierza kupić sobie nowy kapelusz. Ale że nie pójdzie więcej do tego sklepu co zawsze, bo tam za drogo. Sądzę, że morderca Augusta Meraultona wiedział, że on sobie tego wieczora kupił nowy kapelusz, więc złapał ten kapelusz i wziął ze sobą. Cwaniak z tego mordercy. On wiedział, że kiedy znajdziecie stary kapelusz u Meraultona w domu, pomyślicie sobie, że August po prostu wyszedł z domu bez kapelusza, zamierzając pojechać taksówką na Lincoln’s Inn Fields, żeby się z kimś spotkać.

Callaghan spojrzał na Gringalla, potem na Fieldsa. Chciał zobaczyć, jak to przyjmują, ale ich twarze nic nie mówiły.

Popatrz, Gringall – podjął Callaghan – powiadasz mi, że ktoś się dostał do kostnicy, żeby ukraść ten nowy testament Meraultona. A kto miałby w tym interes? Gazeling ci powiedział, że zmiana testamentu chyba nie dotknęłaby Williego ani Cynthis Meraulton, więc żadne z nich. Kogo by to najmocniej dotknęło?

Przerwał dla zwiększenia efektu. Podkreślając swe słowa ruchami palca wskazującego mówił dalej:

Najmocniej to by dotknęło tę osobę, która miała najwięcej do stracenia, gdyby nie dostała swojej części, określonej w poprzednim testamencie. Kogoś, kto przepuścił ostatni grosz, kto siedzi po uszy w długach, kto goni jak wściekły za monetą. Kogoś, kto musi mieć pieniądze, bo nie może się obejść bez narkotyków.

Kiedy gość zażywa kokainę, to już niedobrze. Chociaż jeden czy drugi niuch jeszcze nie zrobi z niego mordercy. Ale kiedy facet siedzi już tak głęboko w kokainie, że musi w kokainowym kacu ratować się morfiną, to przyznasz, że jest na zupełnie złej drodze. Że przed niczym by się już nie cofnął: a jego mózg i nerwy są w takim stanie, że w odpowiedniej sytuacji morderstwo może już być dla niego błahostką.

To jest zabójca, u którego po odwaleniu mokrej roboty może przyjść nerwowa i myślowa reakcja uniemożliwiająca mu dotknięcie nieboszczyka.

Odszukaj go – zakończył – i będziesz miał faceta, za którym się rozglądasz.

Gringall podniósł oczy znad bibuły. Zapalało się w nich nowe światło. Callaghan uśmiechnął się w duchu. Gringall chwycił przynętę!

Tak – powiedział Gringall. – Tak.

Zaczął się uśmiechać.

Powiedz no mi, Slim – rzucił – coś ty robił dziś po południu w mieszkaniu Bellamego Meraultona? Czy i dla niego prowadzisz jakąś sprawę?

Nie – odparł Callaghan. – Wybrałem się do niego, żeby zadać mu kilka pytań w związku ze sprawą, z którą przyszła do mnie Cynthis Meraulton: z tą rodzinną sprawą, o której wspomniałem.

Zamilkł i na jego wąskiej twarzy pojawił się znaczący uśmieszek.

Zauważ, Gringall – powiedział – nie przeczę, że będąc tam rzuciłem tu i ówdzie okiem, czy go nie znajdę. Byłem ciekaw, jak każdy. Rozglądałem się, kiedy Bellamy sprawdzał w notesie, o której będzie się mógł spotkać ze mną dzisiaj wieczór. Zanim ustalił, że ma czas między dwunastą trzydzieści a pierwszą trzydzieści, rozejrzałem się trochę. Ale Bellamy nie taki głupi. Niczego nie wypatrzyłem.

Czy chcesz powiedzieć – rzekł Gringall – czy chcesz przez to powiedzieć, że rozglądałeś się za nowym kapeluszem nieboszczyka Augusta Meraultona i że Bellamy będzie nieobecny w domu dziś w nocy między dwunastą trzydzieści a pierwszą trzydzieści?

Jedno i drugie – odparł Callaghan.

Wstał.

Muszę się zbierać – powiedział.

Gringall podniósł się i wyszedł zza biurka. Stanął przed Callaghanem.

Slim – powiedział – bardzo mi pomogłeś. Nie mógłbyś mi przypadkiem pomóc w jeszcze jednym drobiazgu? Mianowicie: gdzie by się dało znaleźć Cynthis Meraulton? Wiesz, chciałbym z nimi wszystkimi pogadać.

Niestety – rzekł Callaghan – nie mogę. Nie wiem. No, do zobaczenia, Gringall.

Podszedł ku drzwiom.

Znajdź ten kapelusz i masz gościa w ręku – powiedział wychodząc.

ROZDZIAŁ 6
Na wstrzymanie dla Callaghana

Była za dwadzieścia siódma, kiedy Callaghan opuścił gmach Scotland Yardu. Przy pomniku Nieznanego Żołnierza złapał taksówkę i kazał jechać na Piccadilly Circus. Zszedł po schodach na stację metra i zatelefonował do Darkiego.

Słuchaj, Darkie – powiedział. – Jak tylko skończę z tobą rozmawiać, lecę na pocztę, wkładam do koperty sto funtów, dziesięć dych, i wysyłam poleconym na twój adres. Słyszałeś? Dobra. Podłapałeś już tego Ribbenhalla czy jak mu tam?

Tak jest, szefie – powiedział Darkie. – On się nazywa Revenholt. Gdybyś miał życzenie z nim pogadać, siedzi u siebie w domu i czeka. Jego numer jest Mayfair 55463.

W porządku. – Callaghan zapisał ten numer na brzegu książki telefonicznej. – Zaraz do niego dzwonię. Chcę, żeby trochę dla mnie powęszył. Niechaj mi wykapuje co się da o Paulu Meraultonie, tym, który według ciebie pracuje w Walker-Fleet Company, zarabia sześć funtów na tydzień, a wydaje sześćdziesiąt. Ta robótka będzie dla Revenholta, bo ciebie mogę potrzebować na co innego. Rano spotkasz się z Revenholtem i wręczysz mu dwadzieścia funtów z tej setki. Powiedz mu, że pozostałe osiemdziesiąt będzie do odebrania, kiedy się zgłosi z informacjami. Pokaż mu forsę, żeby się przekonał, że ją masz. Wszystko jasne?

Jasne – powiedział Darkie. – Jak leci, Slim?

Nie najgorzej – odparł wymijająco Callaghan. – Trzymaj się, Darkie. Tymczasem.

Odwiesił słuchawkę. Chwilę odczekał, potem nakręcił numer Revenholta.

Roderick Eustace Maninway Revenholt zwlókł się z kozetki, na której jego szczupła postać spoczywała leniwie wyciągnięta, i polazł do telefonu.

Miał lat trzydzieści jeden, metr osiemdziesiąt wzrostu, doskonałą figurę, faliste kasztanowate włosy, wielkie i piękne oczy, w kieszeni pustkę.

Pomimo braku pieniędzy jadał zawsze w najlepszych restauracjach, świetnie się ubierał, jego jedwabne koszule dowodziły znakomitego gustu. Miał poza tym bardzo rozległy krąg znajomych, przeważnie płci żeńskiej, przeważnie dużo starszych niż on. Kiedy wszystko szło dobrze, nie pracował. Kiedy się pogarszało, zniżał się do udzielania informacji każdej prywatnej agencji śledczej, która mu za to płaciła.

Nie był niemoralny. Po prostu nie posiadał w ogóle moralności, co bynajmniej mu nie przeszkadzało. Nigdy nie myślał o niczym w kategoriach moralnych.

W tej chwili był na lodzie, rad ze sposobności zarobienia uczciwie paru groszy. Byłby nie mniej rad ze sposobności zarobienia ich nieuczciwie, gdyby to było konieczne.

Zgasił niedopałek w secesyjnej popielniczce ze szkła Lalique i słuchał, co mówi Callaghan.

Głos Callaghana był chłodny i spokojny.

Halo, Revenholt – przemówił. – Darkie dzwonił już do ciebie, nie? Dobra. Więc jutro rano spotka się z tobą i wręczy ci dwadzieścia funciaków. Kiedy odwalisz tę robotę, dostaniesz jeszcze osiemdziesiąt. Teraz posłuchaj.

Ciekawi mnie bardzo facet nazwiskiem Paul Meraulton. Ma czterdzieści cztery lata, jest komisantem w Walker-Fleet Company. Zarabia sześć czy siedem funtów na tydzień, a wydaje bez porównania więcej. Wygląda na to, że ten Paul Meraulton spędza masę czasu w Archiwum Akt. Chciałbym się dowiedzieć: po co? To pierwsza sprawa.

Po drugie chcę, żebyś się zakręcił koło całej czwórki tych Meraultonów, których imiona są Bellamy, Paul, Percival i Jeremy. Jest jeszcze piąty, Willie, ale o tego mi nie chodzi.

Dowiedz się, czy ci czterej albo któryś z nich mają udziały w jakimś oficjalnym przedsiębiorstwie publicznym albo prywatnym, w jakiejś spółce udziałowej albo czymś takim. Jeśli tak, to sporządzisz mi listę tych przedsiębiorstw i podasz wysokość udziału każdego z nich. Wszystko jasne? W porządku. Bądź łaskaw powtórzyć, dobrze?

Wysłuchał. Potem dodał:

W porządku, Revenholt. Do widzenia. Tylko weź się do tego ostro!

Odwiesił słuchawkę. Przeszedł przez plac i w urzędzie pocztowym na Shaftesbury Avenue nadał pieniądze do Darkiego.

Callaghan poczuł się zmęczony. Stwierdził to z niechęcią, nie dlatego, żeby miał coś przeciwko fizycznemu zmęczeniu, tylko że czekało go jeszcze sporo intensywnego myślenia. Zapalił papierosa i prędko przeszedł z powrotem przez Piccadilly Circus. W magazynie na Regent Street kupił smoking, płaszcz na wieczór, lakierki i resztę drobiazgów, przebrał się w to wszystko.

Zszedł do fryzjera. Ogolił się, wziął masaż twarzy i suchy szampon. Podczas tych zabiegów odpoczywał sobie w pozycji pół leżącej. Dostrzegał już w ciemności jasny punkt, jeden mały punkcik, ale coś mu jednak zaczęło świtać. Czy i dalej szczęście mu nie przestanie dopisywać? Kiedy mu robiono manikiur, zamówił filiżankę czarnej kawy, wypił ją i wypalił dwa papierosy.

Wrócił na górę, kupił dużą walizkę, włożył do niej drugie ubranie i trochę innych sprawunków, uregulował rachunek, polecił przesłać walizkę do prywatnego hotelu Axford na Orchard Street, gdzie zanocuje.

Kiedy wyszedł na Regent Street, miał wygląd niemal dystyngowany. W wieczorowym stroju dobrze się prezentował. Jego szczupła twarz pod czarnym pilśniowym kapeluszem, nad białym szalikiem jedwabnym rysowała się ostro i wytwornie.

Złapał taksówkę i pojechał do Delvine Court Apartments na South Kensington.

Zadzwonił. Otworzyła mu drzwi i chwilę patrzyła zaskoczona. Wyczuł, że poznała go dopiero po sekundzie czy dwóch. Sprawiło mu to przyjemność.

Odstąpiła, z dłonią na klamce, robiąc mu przejście. Wszedł i zamknął za sobą drzwi. Ona już poszła przodem, wskazując mu drogę do saloniku.

Pokój był przytulny. Na kominku pięknie płonęły węgle, a w kącie doskonałe radio rozbrzmiewało miękkimi akordami fokstrota. Podeszła i wyłączyła je.

Callaghan obserwował ją z lekko zapartym tchem, kiedy się poruszała. Wodził za nią głodnym spojrzeniem.

Miała na sobie żakiet i spódnicę z czarnego aksamitu. Jedwabne złocisto-beżowe pończochy i krepdeszynowe czółenka z maleńkimi brylantowymi sprzączkami uwydatniały jej szczupłą kostkę i doskonałość stopy.

Na szyi miała kryzę z beżowej koronki. Ta kobieta umie dobrze wybrać ubranie i wie, jak je nosić! pomyślał Callaghan.

Kiedy odwróciła się i spojrzała na niego, dostrzegł w jej oczach zmęczenie, ale pod tym zmęczeniem kryło się trochę wrogości: chłodny antagonizm. Spostrzegł, że musi mieć się na baczności. Jeden fałszywy ruch i dziewczyna mu się wymknie. A wtedy może pogrążyć całą sprawę i jego również.

Zechce pan usiąść – powiedziała. – Playersy znajdzie pan w tym pudełku na stole.

Usiadła w wielkim fotelu koło kominka, wpatrzona w niego, wyczekująca, co powie.

Callaghan wziął papierosa, jej też zaproponował, a kiedy potrząsnęła odmownie głową, zapalił swego za pomocą swej dopiero co kupionej zapalniczki. Zaczął spokojnie mówić.

Pani mnie raczej nie lubi, prawda, panno Meraulton? – rzekł. – Cóż, nie dziwi mnie to zbytnio. Ludzi, którzy mnie nie lubią, jest mnóstwo. Ale tu rzecz polega na tym, że zanim pani mnie pierwszy raz zobaczyła, ubiegłej nocy, nie znosiła już pani samej myśli o mnie. I to też rozumiem. Kiedy ludzie wybierają się do takich jak ja, robią to zwykle wpadłszy w jakąś kabałę, przeważnie dosyć brzydką, i od razu mnie z tym jakby kojarzą i przez to od samego początku czują do mnie niechęć. Mówię to w tym celu, żeby mnie pani dobrze zrozumiała, kiedy powiem, że w połowie wypadków ja ich także nie lubię, z dosyć podobnych przyczyn. Jestem skłonny, co się ich tyczy, też wierzyć we wszystko jak najgorsze. Wie pani, o co mi chodzi?

Zawahała się chwilę.

Wydaje mi się, że rozumiem, do czego pan zmierza – odparła. – Ale pan przecież nie musi być detektywem, prawda? Jest mnóstwo innych i ciekawszych zajęć dla mężczyzny – zawodów, które nie są tak – urwała, szukając właściwego słowa.

Plugawe, to pani chciała powiedzieć? – podchwycił. – Cóż, panno Meraulton, ktoś musi być tym prywatnym detektywem, pani rozumie. Oni są złem koniecznym, a niektórzy mogą nawet zrobić czasami coś dobrego.

Zaciągnął się głęboko.

Chciałbym, żeby mnie pani dobrze zrozumiała – podjął. – Kiedy pani przyszła do mnie ubiegłej nocy, wszystkie okoliczności jakby świadczyły o czymś. Wyciągnąłem trochę pośpieszne wnioski. Mam ten zwyczaj, że prędko wyciągam wnioski i często się nie mylę. Stwierdzam jednak, że czasami mogę się też pomylić. Zeszłej nocy właśnie się omyliłem... ciężko się omyliłem.

Jej usta skrzywiły się lekko.

Chce pan powiedzieć, że zmienił pan swój pogląd na pewne sprawy? – spytała.

Chcę powiedzieć, że zamordowanie Augusta Meraultona wyglądało mi na pani robotę – odparł. – Teraz już wiem, że to był gruby błąd, co nie znaczy, aby wniosek ten był bezpodstawny w świetle faktów, które tej nocy miałem przed sobą. Widzi pani: to nie był pierwszy wypadek, że ktoś przyszedł do Biura Callaghana, by zapewnić sobie pierwszorzędne fałszywe alibi.

To bardzo ładnie z pańskiej strony, że jest pan szczery, panie Callaghan – odpowiedziała chłodno. – Jestem panu wielce zobowiązana, że nie uważa mnie pan za zbrodniarkę!

Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Mimo gniewu nie mogła się powstrzymać od myśli, że wygląda jak przekorny uczniak.

To świetnie – powiedział. – Myślę, że odtąd będziemy się trochę lepiej zgadzali.

Zgniótł papierosa i zapalił następnego.

Przypuszczam, że po moim porannym telefonie nie omieszkała pani zadzwonić do Williego Meraultona i powiedzieć, co pani o mnie myśli. Zapewne powiedziała mu pani, że nie ma życzenia oglądać więcej mojej twarzy?

Popatrzyła mu prosto w oczy. Zaczynało jej świtać, że ten dość osobliwy jegomość jest chyba nieprzeciętnie inteligentny... niemalże coś w rodzaju psychologa. Spoglądając na niego schwytała się na myśli, że jest w nim coś dziwnie frapującego; ale to coś było nieokreślone i nieuchwytne.

Zamierzałam to zrobić – odrzekła. – Ale, dziwna rzecz, nie udało mi się go złapać ani w biurze, ani gdzie indziej. Pan zapewne nie potrafi mi nic powiedzieć na ten temat?

Jej oczy były podejrzliwe. Zdecydował się powiedzieć jej prawdę.

To moja robota – przyznał. – Tę sprawę prowadzi detektyw inspektor Gringall. Mam dla jego umysłowości wiele respektu. Gringall nie jest głupcem, a sprawę dostał parszywą. Pani się orientuje, że w naszym kraju morderstwo trzeba udowodnić. Oskarżony może po prostu nabrać wody w usta. Nawet jeśli odmówi zeznań na procesie, strona oskarżająca musi zapiąć swój wywód na ostatni guzik i jeżeli nawet uda im się zmontować dowód oparty na poszlakach, muszą to być cholernie mocne poszlaki.

Wiedziałem, że Gringall będzie zajadle szukał jakiegoś punktu zaczepienia na początek, odskoczni do dalszego działania, rozumie pani, co mam na myśli. Wiedziałem, że przede wszystkim obstawi linie telefoniczne wszystkich Meraultonów i założy podsłuch. Wiedziałem, że najpierw zechce wykryć pani miejsce pobytu i że spróbuje to wywęszyć czyhając na pani telefon do Williego. Więc załatwiłem tak, żeby Williego nie było. Uważam, że postąpiłem jak najsłuszniej.

No tak. – Wyciągnęła dłonie do ognia. – Ale w dalszym ciągu nie widzę, co to ma pomóc. Inspektor Gringall potrafi chyba znaleźć Williego, prawda? I wypyta go o mnie równie skutecznie jak mnie samą.

Callaghan potrząsnął głową.

Nie – powiedział z uśmiechem. – Gringall będzie miał teraz dość innych spraw na głowie, żeby mu się chciało wypytywać o to Williego. – Uśmiechnął się szerzej. – Wie pani, panno Meraulton – powiedział – jeszcze zanim skończymy z tą historią, podziękuje mi pani za to, że jej oszczędziłem tych przesłuchań i być może aresztowania, i w ogóle całej nagonki. Podziękuje mi pani też i za to, że nie dopuściłem, aby brudną bieliznę Meraultonów prano publicznie w gazetach – jakkolwiek uważałem panią za morderczynię – i jakkolwiek mnie pani nie znosi.

To jest niezupełnie zgodne z prawdą – odrzekła. – Nie powiem, żebym pana aż tak nie znosiła... w każdym razie nie tak jak przedtem. Ale może pan mi zechce powiedzieć, dlaczego pan Gringall będzie zbyt zajęty, żeby rozmawiać z Williem na mój temat. Czy znalazł już mordercę?

Callaghan zrobił skromną minę.

Ja go znalazłem – rzekł. – Podałem go Gringallowi na półmisku. Pani nie orientuje się, kto to?

Nachylił się do przodu i spojrzał jej prosto w oczy.

Ktoś, kogo pani troszkę żal, nieprawdaż? – powiedział. – Ale według mnie ta litość jest nie na miejscu. Moim zdaniem to facet zły aż do szpiku kości, bez jednej okoliczności łagodzącej. Ale może wygrywał na pani współczuciu, kiedy go pani spotykała. Pewnie! Bellamy nie jest znów aż taki głupi!

Wzdrygnęła się.

Bellamy... Więc już wiedzą!

Skinął posępnie głową.

Panno Meraulton – rzekł miękko – w dalszym ciągu chcę oszczędzić pani mnóstwa kłopotów, mnóstwa przesłuchań w Scotland Yardzie i różnych takich. Myślę, że mi się uda. Myślę, że jeżeli dam Gringallowi wszystkie nici, jakich mu potrzeba, jeśli mu je delikatnie podsunę, żeby sam za nie pociągnął i przekonał się, że są mocne, to będzie grał ze mną po sportowemu. Wiem, że pani chodzi wyłącznie o to, żeby ta plugawa historia przeszła jak najciszej. Sądzę, że to się uda przeprowadzić, nikogo tak bardzo nie dotykając, bez popadania w konflikt z prawem (tu Callaghan zaśmiał się w duchu) i bez krzywoprzysięstwa.

Przerwał na chwilę, by ostatnie jego słowa lepiej dotarły.

Chcę, żeby mi pani dokładnie opowiedziała, co się wczoraj zdarzyło – podjął. – Co pani dokładnie robiła, powiedzmy sobie, od trzeciej po południu aż do momentu, kiedy znalazła się pani w moim biurze. A może wciąż jeszcze budzę w pani zbyt wielką niechęć i nieufność?

Czy to teraz ważne? – odparła. – Jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, w takim razie nie widzę powodu, żeby się tu dłużej ukrywać. Czuję, że głupio zrobiłam słuchając pana i natychmiast się tu chyłkiem przenosząc. Teraz już nie ma powodu zostawać tutaj ani bawić się w dalszą ucieczkę przed niczym... prawda?

Callaghan długo patrzył w ogień, nim odpowiedział.

Ma pani rację – rzekł wreszcie. – Nie ma. Oprócz jednego szczegółu. Chodzi o mnie.

Znów popatrzył na nią z tym łobuzerskim uśmieszkiem. Wbrew samej sobie uśmiechnęła się raptem. Wprost nie można się było nie uśmiechnąć na widok tego dziwnego mężczyzny o wąskiej twarzy, który umiał być tak obraźliwie arogancki, a zarazem tak fascynujący, dla którego morderstwo, sfałszowane alibi i wszelkie inne występki były rzeczą najzupełniej codzienną.

Widzi pani – podjął Callaghan – nie jestem zbyt lubiany w Scotland Yardzie. Sama pani rozumie. Parę razy zdarzyło mi się sprzątnąć im coś sprzed nosa i jest tam paru takich, co zakarbowali mnie w pamięci. Tak... Otóż poszedłem do nich – kiedy Gringall nie miał jeszcze zielonego pojęcia, że to może być sprawka Bellamego – i przysiągłem na wszystkie świętości, że od jedenastej do północy znajdowała się pani w moim biurze i rozmawialiśmy o jakiejś sprawie, którą pewna pani przyjaciółka chce mi powierzyć.

Trzeba pecha, że moja maszynistka, Effie Perkins, wyczytała o wszystkim w gazetach, a ona podsłuchiwała naszą pierwszą rozmowę. Effie wiedziała, że ja pani dostarczę alibi, no i postanowiła się na mnie odegrać. Napisała list do Gringalla, podając mu godziny, kiedy pani przyszła i poszła. I to prawdziwe.

Otóż jeżeli pani sobie po prostu stąd wyjdzie, wówczas Gringall, choćby dla zachowania pozorów, wezwie panią w celu złożenia zeznań. A ja wtedy nie radziłbym pani mówić nic oprócz prawdy.

Przerwał, by zapalić znów papierosa.

Cóż, myślę, że daliby mi szkołę – powiedział. – Mogliby mnie nawet posadzić.

Spojrzał na nią uważnie, dostrzegł, że jej spojrzenie złagodniało. Odetchnął z ulgą. Chwyciło!

Nie chcę, żeby pana spotkały kłopoty – przemówiła. – Sądzę, że wszystko, co pan powiedział lub zrobił, miało na celu moje dobro i nie widzę przyczyny, żeby pan teraz miał za to cierpieć... nawet jeśli pan nie miał podstaw myśleć tak, jak pan myślał.

Podniosła się i stanęła przed ogniem. Widział, że powzięła jakąś decyzję.

Powiem panu, co było wczoraj – odezwała się. – Muszę komuś powiedzieć. Wszystko to mnie okropnie męczy. Jeśli to panu pomoże, gotowa jestem zostać tu jeszcze parę dni, aż pan jakoś załatwi sprawę ze Scotland Yardem, a jeśli pan chce wszystko powiedzieć panu Gringallowi, to proszę bardzo. Ja to później, oczywiście, potwierdzę. Czy mogę prosić o papierosa?

Callaghan podał jej szkatułkę i pstryknął zapalniczką. Wróciła na swój fotel.

Umówiłam się z Williem na wieczór do teatru – zaczęła. – Ale po południu głowa mnie rozbolała. Zadzwoniłam do jego sekretarki i powiedziałam, że chyba nie będę mogła iść.

W dziesięć minut później zatelefonował mój ojczym, August Meraulton. Mówił zmienionym głosem, aż się zdziwiłam. Zwykle, kiedy się go słyszało przez telefon, mówił szorstko. Prawie niegrzecznie. Wczoraj miał głos starego, złamanego człowieka. Pół gniewny, a pół błagalny.

Powiedział, że bezwarunkowo musi spotkać się ze mną tego wieczora. Mówił, że to straszliwie pilne; że cokolwiek by zaszło, muszę się z nim zobaczyć. Powiedział, żebym absolutnie nikomu o tym nie mówiła, tylko żebym przyszła do jego biura na Lincoln’s Inn Fields, na ostatnim piętrze, podał mi numer, o jedenastej; i że tam o czymś pomówimy.

Spytałam, czy Willie może mnie tam podwieźć, ale powiedział, że nie. Że właśnie telefonował do Williego i że Willie będzie dla niego prawdopodobnie załatwiał jakieś ważne sprawy przez całe popołudnie, aż do późnej nocy. Powiedział, żebym o tym ani słowa nikomu nie pisnęła, nawet przez telefon.

Strasznie mnie to zaniepokoiło i zachodziłam w głowę, co się mogło wydarzyć.

Wkrótce potem zadzwonił Willie. Pytał, co z moją głową i czy nie zamierzam pójść do teatru. Powiedziałam, że nie i że, o czym mu prawdopodobnie wiadomo, jestem umówiona o jedenastej.

Willie powiedział, że doskonale rozumie. Później spytał, czy już widziałam się z panem, tak jak prosił. Sądząc po głosie, był bardzo niespokojny, aż poczułam wyrzuty sumienia, że nie byłam u pana do tej pory... Prosił mnie o to już kilka dni wcześniej, zaraz potem, jak o panu rozmawiał z panem Fingalem. Spytał mnie, czy nie zechciałabym pójść do pana zaraz po tym spotkaniu o jedenastej, jeśli mu się uda dodzwonić i uprzedzić, żeby pan na mnie czekał. Powiedziałam, że dobrze, a on powiedział, że zadzwoni do pańskiego biura i tak urządzi, żeby pan tam był. Prosił jeszcze, żebym uważała na siebie i była strasznie ostrożna.

Rzuciła w ogień niedopałek.

Naturalnie – ciągnęła – zaczęłam się przejmować tym wszystkim i z trudem panowałam nad nerwami. Kwadrans przed jedenastą zadzwoniłam do garażu po swój samochód i pojechałam w stronę Lincoln’s Inn. Jechałam od Kingsway przez Portugal Street i wzdłuż zachodniej strony placu. Nie byłam tak całkiem pewna, gdzie August ma to biuro – w ogóle nie wiedziałam, że je ma – najwyraźniej utrzymywano to w tajemnicy. Więc zatrzymałam się po tej stronie placu, gdzieś pośrodku, wysiadłam i poszłam pieszo, rozglądając się za tym numerem.

Ta noc była wstrętna; zimno i plucha. Rzuciłam okiem na plac i bardzo się zdziwiłam. Z rogu placu wychodzi mały pasaż prowadzący, zdaje mi się, na High Holborn i tam na rogu pod latarnią stał Bellamy. Miał postawiony kołnierz u płaszcza i akurat zaczął się nerwowo przechadzać tam i z powrotem. Nie widział mnie. W momencie, kiedy już zdecydowałam się go zawołać, odwrócił się i odszedł w głąb tego pasażu.

Znalazłam numer domu. Główne wejście było zamknięte, ale kiedy popchnęłam, drzwi się otwarły. W środku było zupełnie ciemno, na schodach się nie świeciło. Więc poświeciłam sobie zapalniczką i zaczęłam się wdrapywać po tych schodach, i wreszcie po długiej wspinaczce dotarłam na czwarte piętro. Ujrzałam przed sobą dębowe drzwi z wymalowanym napisem: August Meraulton. Mieszkanie prywatne. Zapukałam, ale odpowiedzi nie było. Po chwili pchnęłam i drzwi się otworzyły.

Był to dość duży pokój, otoczony półkami, na których stały segregatory i coś tam jeszcze. Było też duże biurko i mnóstwo porozrzucanych papierów. Między drzwiami a biurkiem, na samym środku, leżało wywrócone krzesło.

Nie wiem czemu ogarnął mnie okropny strach. Chciałam wybiec, ale opanowałam się i zostałam.

Tłumaczyłam sobie, że Augusta odwołano na chwilę i że zaraz wróci. Czekałam mniej więcej do dwadzieścia po jedenastej, a później postanowiłam iść. Zeszłam na dół, zamknęłam za sobą drzwi od ulicy, wróciłam do samochodu i pojechałam z powrotem wzdłuż zachodniej strony placu. Nagle przypomniało mi się, że jestem umówiona z panem. Teraz zaczęłam poważniej traktować to spotkanie. Coś się zdarzyło; działy się jakieś dziwne rzeczy; a pamiętałam, co Willie mówił o grożącym mi niebezpieczeństwie.

Okrążyłam plac, wjechałam w Carey Street i stanęłam przy budce telefonicznej. Zadzwoniłam do Clesalla House i zapytałam służącego, gdzie jest August. Nawet nie wiedział, że mój ojczym gdzieś wyszedł, i powiedział, że jego kapelusz – jedyny, jaki miał – wisi w przedpokoju na zwykłym miejscu.

Wobec tego przyszło mi do głowy, że może August nie przybył na umówione spotkanie ze względu na ziąb i chlapaninę, chociaż on miał zwyczaj w ogóle nie zwracać uwagi na pogodę... W każdym razie powiedziałam Meakinsowi, że to nieważne i że jeszcze zadzwonię trochę później.

Zostawiłam samochód tam, gdzie był, i poszłam do pana. Po naszej rozmowie pojechałam prosto do siebie i natychmiast zatelefonowałam do Williego. Opowiedziałam mu wszystko. Uspokajał mnie, że to się przecież wyjaśni, ale ja odniosłam wrażenie, że się tym wszystkim bardzo przejął. Zadzwonił do Bellamego, ale nikt nie podchodził do telefonu; potem próbował się porozumieć z Jeremym i z Paulem, ale ich też nie było. W końcu umówił się ze mną, że z samego rana pójdzie i dowie się od Augusta, co właściwie zaszło.

A potem pan zadzwonił do mnie i powiedział, że zdarzyło się śliczne zabójstewko i że mam być u pana o wpół do trzeciej. Przed wyjściem zadzwoniłam do Williego. Był przerażony. Opowiedziałam mu o mojej pierwszej rozmowie z panem, a on powiedział, że najlepiej będzie, jeśli pójdę do pana i posłucham, co pan ma do mnie za interes. Obiecał, że skontaktuje się natychmiast z Bellamym, jeżeli uda mu się go znaleźć i że spróbuje się dowiedzieć, co się stało. Resztę już pan wie.

Callaghan skinął głową. Nic nie powiedział.

Wstała.

Czy Bellamy jest już aresztowany? – spytała. – Czy go zaaresztują?

Uśmiechnął się.

Pod zarzutem morderstwa go na razie nie zaaresztują – powiedział. – Ale założę się o ostatnią koszulę, że za coś tam go przymkną, ażeby mieć go w garści. Gringall wie już mniej więcej wszystko, czego mu potrzeba w związku z Bellamym, i nie będzie chyba ryzykował.

Wstał.

Panno Meraulton – rzekł poważnie – czy zechce pani zrobić coś dla mnie? Proszę o to jak o szczególną przysługę i obawiam się, że w tym wypadku chodzi głównie o moje dobro.

Spojrzała na niego. Była już znowu całkiem zrównoważona. Jej oczy nie są już takie zimne! przebiegło mu przez głowę. Może nie myśli już o nim tak źle, jak przedtem.

Mianowicie? – spytała.

Niech pani tu zostanie jeszcze trzy dni – poprosił. – To już na wyrost. Bardzo możliwe, że wpadnę do pani albo zadzwonię nawet jutro, a jak nie ja, to Willie, i wszyscy będziemy mogli się ujawnić. Ale chcę się najpierw upewnić co do Gringalla. Jeżeli mu się narażę, może mnie zniszczyć.

W jego cichym głosie zabrzmiała nuta błagalna.

Uśmiechnęła się. Callaghan pomyślał, że to jakby słońce wyjrzało w deszczowy dzień.

Dobrze – powiedziała. – Zrobię to. Ale proszę pamiętać, że ma pan tylko trzy dni czasu na zawarcie pokoju z panem Gringallem. W międzyczasie będę miała okazję omówić to wszystko z Williem.

Callaghan sposępniał.

Lękam się, że to się nie da zrobić – skłamał. – Wyjechał do Edynburga. Musi tam coś załatwić dla Meraulton Estates – w związku ze śmiercią pani ojczyma – i wróci dopiero w sobotę. Ale powiem pani, co można zrobić. On będzie do mnie dzwonił jutro wieczorem. Wtedy wezmę jego telefon i adres w Edynburgu i przekażę je pani.

Jej twarz znów się zmieniła. Była rozczarowana.

Callaghan wyszedł do przedpokoju. Sięgnął po swój kapelusz. Odwrócił się od drzwi wyjściowych, kiedy przemówiła do niego.

Wszystko to jest bardzo dziwaczne – powiedziała. – Czy to na pewno nie są znów jakieś pańskie sztuczki? – Złagodziła słowa lekkim uśmiechem. – Czy pan się aby nie stara przeszkodzić mi w spotkaniu z Williem albo w telefonicznej rozmowie z nim, uważając mnie ciągle za podejrzaną?

Callaghan roześmiał się swobodnie.

Na pewno nie – odparł.

Otworzył sobie drzwi, odwrócił się nagle.

Powiem pani coś, panno Meraulton – rzekł z pośpiechem, wyrzucając gwałtownie słowa. – Nigdy bym pani nie zawiódł. Dla pani mógłbym zrobić każdą rzecz bez wyjątku.

Znów się wyszczerzył w uśmiechu jak uczniak.

Nawet gdyby pani była tą zbrodniarką! – powiedział i wyszedł zostawiając ją we drzwiach, patrzącą za nim.

ROZDZIAŁ 7
Butelka pękła

Była godzina dziesiąta.

Callaghan siedział u Lyonsa na rogu Shaftesbury Avenue. Miał stolik przy samym oknie. Wyglądał sobie i przypatrywał się ludziom, jak spotykają innych ludzi, wchodzą do Monico, śmieją się, gawędzą.

Na kilka sekund Londyn ukazał mu się we właściwym świetle, taki jak jest. Ujrzał go jako całość składającą się w zasadzie z dwóch części: z bardzo cienkiej warstwy górnej i z potwornie grubej warstwy dolnej, skrytej pod tamtą. Ta wierzchnia to błyszcząca powłoka szacowności, elegancji, czystości, którą Londyn pokazuje światu; ta gruba, spodnia warstwa to zepsucie, drobne łajdactwa i ogólne parszystwo, pieniące się w tej dżungli, w sercu metropolii. Ich rozmiary znane są każdemu w miarę inteligentnemu funkcjonariuszowi policji.

Uśmiechnął się do siebie pomyślawszy, jak mało większość Londyńczyków wie o Londynie. Wprawdzie niektórzy z nich są mgliście przekonani o istnieniu jakiegoś „świata podziemnego”, jak gdyby takiego miejsca, w głąb którego można się dostać metrem, żeby obejrzeć dobraną paczkę złoczyńców gotowych demonstrować sztuczki swego rzemiosła; ale większość byłaby zaszokowana i zdumiona, gdyby im opowiedzieć kilka naprawdę dobrych spraw kryminalnych, takich co nigdy nie trafiają na pierwsze strony pism, a jednak niekiedy się zdarzają.

Takie rzeczy mogą się zdarzać w Ameryce. Ale przecież nie w Londynie.

Na myśl o tym wyszczerzył się. Czyżby?

Nie ma takich rzeczy, które by się nie zdarzały w Londynie. Wszystko się zdarza. Każdej nocy, każdego dnia. To dlatego na Vine Street zorganizowano specjalną Lotną Brygadę, kierowaną przez pierwszorzędnego fachowca, świetnie znającego swój resort i wiedzącego, jak się obchodzić z tą szczególną kategorią ludzi, którzy mogliby się obrazić na samą wzmiankę o tym, że uważa się ich za złoczyńców, a których deprawacja i zepsucie powodują zapewne na dalszą metę więcej zbrodni, niż kiedykolwiek popełnili zawodowi kryminaliści, uprawiający to, co dałoby się określić mianem czystego, uczciwego przestępstwa. Wyplenić tę bandę, a wiele potencjalnych zbrodni nie dojdzie do skutku, wielu potencjalnych przestępców nie stanie się nigdy przestępcami.

Callaghan popijając kawę pozwolił sobie na chwilę współczucia dla policji, której źródła informacji poczęły się kurczyć. Kapusie zaczynali się orientować, że twarz na kłódkę jest nieraz więcej warta niż roztrzaskana szczęka i tuzin połamanych żeber.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej na myśl o tym, co by się stało, gdyby redaktorzy londyńskich gazet codziennych i niedzielnych dali raz wolną rękę tuzinowi reporterów kryminalnych, takich chłopców, co dobrze znają swój fach, i gdyby zawiesili na kołku ustawę o oszczerstwie! Wyobraził sobie, jak wyglądałyby pierwsze strony pism w niedzielny poranek i jakie mnóstwo naprawdę miłych skądinąd ludzi pakowałoby w popłochu manatki i dawało nogę, póki czas.

Zastanowił się, czy i on by do nich należał.

Zapłacił rachunek i zszedł na dół. Skierował się do budki telefonicznej w połowie Shaftesbury Avenue i zadzwonił do „Echa Porannego”. W dwie minuty później odezwał się Jengel.

Mike – powiedział Callaghan – mam coś dla ciebie, jeżeli schowasz to na własny użytek. Herbata całych Chin przeciw zgniłemu jajku, że Gringall dzisiaj w nocy zrobi coś w sprawie Meraultona. Myślę, że to będzie między dwunastą trzydzieści a pierwszą trzydzieści. Radziłbym ci kręcić się o tej porze gdzieś na rogu Lisle Street i Pallards Place. Oglądaj się za wozem policyjnym, a jak dojrzysz, to się go trzymaj i radź sobie, jak umiesz.

Dzięki, Slim – rzekł Jengel. – Jak leci? Ciągle jesteś na wierzchu?

Callaghan powiesił słuchawkę.

Przeszedł ulicę i przywołał taksówkę. Kazał się zawieźć na Gordon Square. Wysiadł na rogu i ruszył środkiem placu w stronę gmachu Clarendon Apartments.

Zaczekał po drugiej stronie ulicy, obserwując wejście, aż zobaczył, że nocny portier pojechał windą na górę. Wtedy wszedł pośpiesznie i rzuciwszy prędkie spojrzenie na listę lokatorów poszedł na górę. Idąc zaczął myśleć o Eulalie Gallicot.

Eulalie Gallicot miała trzydzieści dwa lata, a wyglądała na trzydzieści, osiągała na swoich bardzo wysokich obcasach metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, była ciemna, odznaczała się piękną karnacją i wiedziała, jak nosić zdobiące ją stroje: albo jak ich nie nosić.

Była Francuzką i naprawdę miała szyk przypisywany wszystkim Francuzkom, a wykazywany przez jakże nieliczne.

Eulalie była bardzo mądrą kobietą. Zadebiutowała po wojnie jako chórzystka w jednej z pomniejszych francuskich rewii ze striptizem. Wiedziała mnóstwo o życiu i praktycznie rzecz biorąc wszystko, co można wiedzieć o mężczyznach. Usłyszała, że Anglia to niezłe miejsce pobytu, i postanowiła się tam zaczepić, w którym to przedsięwzięciu wspierał ją pewien „finansista” z Marsylii, zawodowo „finansujący” takie osoby jak ona.

Wiedziała już, jak ma postępować z Callaghanem, gdyż zdążyła w tej materii zasięgnąć fachowej porady.

Callaghan położył swój czarny kapelusz na stole i rozpiął płaszcz. Przegrzany pokój, pretensjonalnie umeblowany i zatłoczony podręcznymi stolikami, śmiesznymi kobiecymi bibelotami, wyłożony czerwoną tapetą i mnóstwem czerwonego aksamitu, dławił go.

Popatrzył przeciągle na rozmówczynię, ubraną w granatowy szlafrok z lejącego się jedwabiu, spod którego wyglądał pokaźny fragment nogi. W jego spojrzeniu był podziw zbyt jawny, by mógł być prawdziwy.

Proszę posłuchać, panno Gallicot – powiedział. – Czy może pani Gallicot?

Odczekał chwilę, a kiedy uśmiechnęła się, zostawiając pytanie bez odpowiedzi, mówił dalej:

Przykro mi, że tak panią nachodzę, ale myślę, że powinienem zamienić z panią kilka słów, zanim policja zacznie zarzucać panią pytaniami.

Skinęła potakująco i uroczo się uśmiechnęła. Potem uniosła się z wdziękiem i podała mu szkatułkę z papierosami. Wziął jednego, zapalił sobie i jej, stojąc, póki nie usiadła. Callaghan znał ten rodzaj kobiet, ceniących dobre maniery.

Zaczął mówić, z twarzą pogodną i gładką, posługując się spokojnym, szczerym głosem, którego przydatność stwierdził już nieraz, okłamując takie kobiety jak Eulalie.

Nie chcę zabierać pani na darmo czasu, panno Gallicot – powiedział – wobec czego będę się w miarę możności streszczał. Jestem prywatnym detektywem, wynajętym przez pełnomocników rodziny Meraultonów. Mają oni powody sądzić, że ktoś z tej rodziny może mieć kłopoty z policją w związku z morderstwem, o którym pani czytała w gazetach. Chodzi o to: są niestety dowody, że Bellamy Meraulton, pani bliski, jak się zdaje, przyjaciel, znajdował się w okolicach Lincoln’s Inn Fields w czasie, gdy popełniono to morderstwo. Sądzę, że następnie przyszedł do pani. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, kiedy to było?

Ależ oczywiście, m’sieu – odrzekła. – Czemu nie? M’sieu Bellamy przyszedł tu o godzinie dwunastej... a może pięć albo dziesięć minut po dwunastej.

Callaghan uśmiechnął się czarująco.

Wiedziałem, że pani powie prawdę – stwierdził. – Oto co chciałem pani powiedzieć: gdyby szło tylko o nas, moglibyśmy go z tego wyciągnąć tak łatwo jak pstryknąć palcami. W tym sęk, że on chcąc zapewnić sobie fałszywe alibi może utrzymywać, że był tu znacznie wcześniej, dajmy na to, o jedenastej trzydzieści albo za piętnaście dwunasta. Będzie głupi, jeśli to zrobi. Jedyne, co mu pozostaje, to mówić prawdę. Kiedy dziś dzwoniłem do pani, zdawało mi się, że może byłoby dla pani lepiej powiedzieć, że jego tutaj w ogóle nie było, ale przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli pani powie prawdę.

Ja muszę mówić tylko phawdę – odrzekła. – To jest bahdzo konieczne. Będę zawsze mówiła phawdę!

Świetnie – ucieszył się Callaghan. – Znakomicie! – Zaryzykował strzał na ślepo. – Myślę, że po moim telefonie zadzwoniła pani do swojego męża, Arnaulta Beldoces?

Wyszło.

Tak – odrzekła – mówiłam z nim. On powiedział, że muszę mówić phawdę, żeby nie nahażać się na kłopoty z policją.

Callaghan wstał.

Bardzo pani dziękuję, pani Beldoces – powiedział – a właściwie panno Gallicot. Ach, jeszcze jeden drobiazg: oczywiście pani zrobi, jak zechce, ale ja bym na pani miejscu nie próbował się teraz kontaktować z Bellamym. Nie zdziwiłbym się, gdyby na pani telefonie założony był podsłuch policyjny, a przecież nie chcemy już komplikować spraw bardziej, niż się do tej pory skomplikowały, czy nie mam racji?

Podniosła się.

Nie mam zamiahu mówić z m’sieu Bellamy – powiedziała. – Nie chcę być w ogóle zamieszana w tę sphawę. Jeżeli będę zapytana, będę mówić phawdę. Jeżeli nie, to nic nie będę mówić, pan mnie hozumie?

Uśmiechnął się do niej.

Doskonale – powiedział. – Widzę, że z pani jest mądra kobietka. Dobrej nocy, mademoiselle.

Z uśmiechem podali sobie ręce.

Callaghan siedział w swoim biurze, na trzecim piętrze budynku przy Chancery Lane, zatopiony w twórczym rozmyślaniu. W drugim pokoju Fred Mazin huśtał się na krześle Effie Perkins, z nogami na stoliku do maszynopisania, pogrążony w rozpatrywaniu faworytów jutrzejszej gonitwy z przeszkodami w Cheltenham.

Callaghan czuł, że z jego planu coś będzie. Pierwsza rzecz dostać te dwie setki, albo ile się da, od Bellamego. Bellamy jest zastraszony. Prawdopodobnie zdobył całą sumę.

Że Gringall wypuścił paru swoich wyżłów za Bellamym, to murowane. Wejdą mu na pięty, skoro tylko wyjrzy ze swojego mieszkania na Pointer Mews, i pójdą za nim aż do Zielonego Światła. Potem zadzwonią po Gringalla.

Gringall w międzyczasie pod tym czy innym pretekstem wywabi z Pointer Mews służącego i przetrząśnie mieszkanie. Znajdzie szary kapelusz. To przesądzi sprawę. Bellamy zostanie przymknięty pod byle jakim pozorem, prawdopodobnie za narkotyki, i Gringall go potrzyma, dopóki mu się nie uda zorganizować materiałów dowodowych, które pozwolą aresztować go już pod właściwym zarzutem.

Eulalie Gallicot podbuduje mu tę koncepcję. Powie, że Bellamy przyszedł do niej o dwunastej albo pięć po dwunastej. Teraz idzie o to, żeby Bellamy dał się skłonić do powiedzenia czego innego, aby wywołać wrażenie, że próbuje zapewnić sobie alibi.

Callaghan pomyślał, że Bellamy dość łatwo da się nakłonić do powiedzenia czegoś innego.

Ale ciekaw był jednej rzeczy: kiedy Bellamy naprawdę przyszedł do Eulalie Gallicot? Eulalie wywarła na Callaghanie takie wrażenie, jak gdyby ją poinstruowano, co powinna mu odpowiedzieć. I to poinstruowano jak się patrzy.

Callaghan uśmiechnął się nieco posępnie. Miał już pomysł, jak i to sprawdzić.

Wyjął czarny notesik i coś w nim zapisał. Następnie spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dwunastej. Czuł się strasznie zmęczony.

Włożył kapelusz.

Pilnuj fortecy, Fred – powiedział wychodząc. – Posiedź tu do drugiej, a potem zwiń interes. Cześć!

Zielone Światło niczym się nie wyróżniało. Był to jeden z „takich” lokali. Poczęty, jak większość tych profesjonalnych klubów zwanych bottle party, z czynnego protestu wobec babcinych rozporządzeń, stał się z czasem, jak to zwykle bywa, przybytkiem tuzina rozmaitych występków oraz meliną ludzi z kilku różnych półświatków, którzy wolą żyć nocą, aby w dzień móc skutecznie kryć twarze przed światłem słonecznym.

Czasem i przyzwoici ludzie zachodzą tutaj w towarzystwie bywalców, zobaczyć, jak to wygląda. Jedna taka wizyta zwykle wystarcza.

Wchodziło się drzwiami od Pallards Place, następnie po schodach na górę i przez korytarz, aby zapukać we drzwi wiodące przez ścianę do sąsiedniego budynku, potem zejść na parter i po sprawdzeniu dostać się wreszcie do podziemia.

Sala była długa, w kształcie litery L, której ramię odchodziło w lewo. W prawym rogu, na podwyższeniu, czterech renomowanych Meksykanów – w tym dwaj z Marsylii, jeden z Mile End i jeden z Lisle Street – wybijało gorące rytmy na gitarach, mandolinach hiszpańskich tudzież innych szarpiących duszę instrumentach.

Czterej padający ze znużenia kelnerzy, z sinymi obwódkami wiecznego zmęczenia wokół oczu, słaniali się pod ścianami, o ile nie pędzili po schodach na górę, żeby wykonać zamówienie gościa, któremu trzeba było dostarczyć trunek (takie już u nas prawo) ze sklepu alkoholowego za rogiem.

Na sali było nie więcej niż piętnaście osób. Większość stanowiły kobiety. Wystarczyłoby rzucić okiem i zgadywać, do trzech razy sztuka, czym są i co tu robią. Może zgadlibyście nawet trzy razy pod rząd.

Wszyscy mieli wygląd zmęczonych. Byli to bowiem przeważnie ludzie, którzy stale próbują uciec od siebie samych i od tego, co o sobie myślą. Zwykle im się to nie udaje, więc szukają ucieczki w butelce wódki, w delikatnym białym proszku dającym po dobrym niuchu półgodzinne uczucie lekkości albo w zastrzyku podskórnym w rękę, który wydobywa cię z jednej glątwy i wtrąca w drugą, jeszcze gorszą: w problem, skąd wziąć następną porcję, a jeśli ta kwestia została rozwiązana: kto za to zapłaci?

Bo zapewne wiecie z niedzielnych gazet, że kiedy mężczyzna albo kobieta ćpa, ktoś, i to zwykle więcej niż jedna osoba, drogo za to płaci, chociaż nie zawsze pieniędzmi.

Kiedy Callaghan zszedł po schodach, zobaczył, że Bellamy zajmuje stolik w przeciwległym kącie. Callaghan ogarnął salę spojrzeniem i zauważył, że drugie drzwi, te za kotarą na końcu litery L, są uchylone. Poznał to po wyglądzie kotary.

Bellamy siedział po jednej strome stolika, a jakieś zapijaczone indywiduum, z lekka go przypominające, tylko o parę lat starsze, po drugiej stronie. To będzie chyba Percival! pomyślał Callaghan. Nie mylił się.

Bellamy był nie w sosie, na co wpłynęła po części nuda, ale głównie strach. Czoło mu ociekało potem, ręce się trzęsły, twarz miała ten charakterystyczny sinawy odcień, biorący się ze stałego przesiadywania do późna w noc i zastrzyków morfiny. Popijał brandy.

Callaghan usiadł.

Nie traćmy czasu – przemówił Bellamy urywanym głosem. – Nie mam czasu na zmarnowanie. Chcę wiedzieć, co jest grane. A zwłaszcza żądam, aby mi pan udowodnił to, co pan mówi. Nie widzę powodu, żebym miał panu za bardzo wierzyć i chcę wiedzieć, na czym właściwie stoję. Żądam...

Ględziłby tak bez końca. Callaghan temu zapobiegł. Wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. Tak, żeby poczuł.

Wskazał ruchem głowy na Percivala.

Każ mu pan, żeby się zmył – rzekł. – Mam parę rzeczy do powiedzenia, ale w cztery oczy, zrozumiano? A jak pan nie będziesz grzeczniejszy i nie ugryziesz się w język, to powiem cześć, a pan się usmażysz we własnym sosie. Jasne?

Bellamy otworzył usta, żeby zaprotestować, zastanowił się w porę i powiedział Percivalowi parę słów. Percival wstał i odszedł. Callaghan, obserwując jego chwiejną wspinaczkę po schodach, pomyślał, że jeden z nadchodzących sześciu miesięcy będzie dla Percivala ostatnim. Ilość wypitego alkoholu, z którą ludzki żołądek i serce mogą sobie dać radę, ma przecież swoje granice.

Zapalił papierosa. Spojrzał na rozmówcę.

Forsa jest? – spytał. – Całość?

Słuchaj pan – zaczął Bellamy.

Callaghan mu przerwał.

Jak pan uważa – rzucił. – Rób pan, jak chcesz. Albo pan płaci bez gadania, albo gadaj pan do lampy. Nie przyszedłem tu pana wysłuchiwać.

Bellamy osuszył sobie czoło chustką przesyconą zapachem werbeny. Potem pogrzebał w wewnętrznej kieszeni swego nie doczyszczonego smokinga i wyciągnął paczkę banknotów. Wręczył je Callaghanowi ruchem nieomal rozpaczliwym.

Callaghan przeliczył i wsadził je do kieszeni. Było tego dwadzieścia banknotów po dziesięć funtów: razem dwieście.

W porządeczku – powiedział.

Zapalił drugiego papierosa, starannie, z wolna, igrając z napiętymi nerwami Bellamego i z dręczącą go niecierpliwością.

Teraz niech pan słucha – powiedział. – Nie chce mi się owijać w bawełnę: leżysz pan jak śliwka w kanalizacji. A jak ja mówię, że pan leżysz, to wiem, co mówię. Wcale nie usiłuję pana straszyć, bo mi pan za to nie płaci, ale prędzej czy później i tak się pan musi dowiedzieć prawdy.

Pochylił się nad stołem. Mówił po cichu.

Jest pan podejrzany o zamordowanie Augusta Meraultona – powiedział. – Dowiedziałem się przypadkowo, że policja jest prawie przekonana, że właśnie pan jest tym, którego szukają. Co im się udało wyszperać, a czego nie, tego nie wiem, ale wiem jedno: mianowicie ktoś im doniósł, że widziano, jak pan się kręcił w okolicach Lincoln’s Inn Fields o jedenastej albo trochę później.

Bellamy zrobił się biały jak ciasto.

Mój Boże, to ta przeklęta Cynthis! Ta mała... więc ona poleciała z językiem, tak? No, a co ona tam robiła, chciałbym to wiedzieć! Co? – mówił coraz głośniej.

Przymknij się pan – rzekł Callaghan. – Co to ma do rzeczy? Mnie ona nie interesuje. Ja chcę pana z tego wyciągnąć. Teraz pan słucha i proszę mi tu, do diabła, nie skamłać i nie beczeć, bo mi się chce rzygać, jak słyszę... Kiedy pan się zmył z Lincoln’s Inn Fields, poszedł pan do Eulalie Gallicot, nie? W porządku. Więc o której godzinie pan tam przyszedł?

Bellamy zastanowił się.

Tak na pewno to nie wiem – powiedział w końcu. – W każdym razie niedługo po jedenastej. Może kwadrans po jedenastej.

Callaghan obszczerzył się w duchu. Pyszny kawał. Bellamy powie właśnie to, na co on chciał go napuścić. Powie, że przyszedł do Eulalie o jedenastej piętnaście, a Eulalie zaprzeczy temu, twierdząc, że przyszedł dopiero o dwunastej czy trochę później. A już sam smak dowcipu kryje się w fakcie, że najprawdopodobniej Bellamy mówi prawdę.

To świetnie – powiedział Callaghan. – To znakomicie. Wygląda na to, że staruszka rąbnięto jakieś piętnaście czy dwadzieścia po jedenastej. – Zmyślił to. Nie miał bladego pojęcia, na kiedy określono czas zgonu. Jeszcze nie było raportu policyjnego chirurga. – Wobec tego niech pan mówi prawdę. Jakby co do czego, może im pan powiedzieć, o której pan się u niej zjawił, a Eulalie potwierdzi... Ona to potwierdzi, mam nadzieję, że pan przyszedł o jedenastej piętnaście?

Bellamy zdobył się na uśmiech.

Przynajmniej tego jestem pewien – rzekł z odcieniem śmiesznej dumy w głosie. – Eulalie powie im to samo.

Callaghan pomyślał: Więc już do niej zadzwoniłeś w tej sprawie, tak? A ona ciebie zapewniła, że oczywiście powie prawdę; a potem ktoś jej poradził dorzucić godzinkę. Piękna robota.

Powiedział:

No, to wygląda, że przy odrobinie szczęścia wszystko będzie w porządku. Ma pan murowane alibi, nie do obalenia.

Bellamy znowu się rozdygotał. Głos łamał mu się na co trzecim słowie.

Kto próbuje zwalić to na mnie? – spytał. – Kto to jest? To ta przeklęta Cynthis, co? Ona? Ta chciwa...

Tylko spokojnie – rzekł cicho Callaghan. – Tylko spokojnie. No pewnie, że Cynthis. Wie pan równie dobrze jak ja, że to ona zastrzeliła starego, i wie pan także dlaczego. Ale chyba się pan nie spodziewał, że ona sama się do tego przyzna, co? Musi ratować własną skórę, jak się da, no nie? Chyba. Zresztą co ona powie na pana, to jedna para kaloszy, a czego oni potrafią dowieść, to druga. W tym kraju morderstwo musi być udowodnione.

Callaghan uśmiechnął się do rozmówcy.

Czytuje pan czasami poezje? – spytał. – Zna pan ten kawałek?

Spójrz, jak się skręca i wije

i w zgubnej cieśni krzywi.

Kochana, zmacaj szyję,

twój kat się niecierpliwi.

Trafiłem na to w jakiejś starej książce z wierszami – ciągnął Callaghan. – Cóż, założę się, że ona sobie teraz obmacuje szyjkę i że dotknięcie własnych palców też nie wydaje się jej rozkoszne. A są znacznie delikatniejsze niż stryczek, mogę pana zapewnić.

Odsunął kieliszek, który Bellamy nalał dla niego.

A teraz nie przejmować się – rzekł wesoło. – Trzymać się prawdy i koniec. Ma pan murowane alibi.

Bellamy łyknął swoją brandy, skinął głową z przymusem. Na estradzie kwartet, zbudzony do pozornego życia wzniesioną brwią kierownika lokalu, Margualeza, uderzył w tango polegające głównie na metalicznym, cienkim zawodzeniu hawajskiej gitary, obrabianej przez maestra z Mile End. Goście powstawali i zaczęli kręcić się w tańcu. W przeciwległym rogu jakiś facet próbował objąć swą przyjaciółkę i dostał za swoje trudy w łeb torebką. Trochę dalej jakaś inna dama, której zew muzyki wyczarował przed oczyma dotkliwą wizję przeszłości, rozpłakała się gorzko i nader efektownie, mając na oku młodziana ubranego w smoking, który wyglądał na Amerykanina, i to takiego, co po kilku następnych drinkach może złapać się na dobrze odstawioną historyjkę z gatunku: „Byłam kiedyś porządną dziewczyną.”

Bellamy znów napełnił kieliszek. Z góry, od korytarza, dobiegły prawdziwie męskie głosy, tupot cięższych kroków. Callaghan, wpatrzony w miejsce, gdzie schody skręcają na wyższe piętro, ujrzał dwa wielkie buty i granatowe spodnie. Wstał.

Zaraz wrócę – powiedział.

Prędko przemierzył parkiet, skręcił, podszedł do kotary, wśliznął się za nią. Kiedy policja weszła, był już za uchylonymi drzwiami.

Zatrzymał się jeszcze na chwilę i zerknął przez fałdy niemile pachnącego jedwabiu. Gringall i dwaj z Wydziału Kryminalnego, paru tajniaków wyglądających na chłopców z Vine Street oraz mundurowy kierowca z Lotnej Brygady stali na środku parkietu.

Margualez wykłócał się z nimi, gestykulując.

Dobrze, dobrze – mówił akurat Gringall. – Nie ma się czego denerwować. Może to i jest spotkanie klubowe przy butelce w legalnym tego słowa znaczeniu, chociaż nie wiem, skąd wzięliście licencję na orkiestrę i tańce. Nie jest wykluczone, że któregoś dnia Vine Street zapyta was o to, po czym ta wasza butelka chyba pęknie! Na razie chcę zamienić kilka słów z tym oto panem.

Podszedł do stolika, przy którym siedział Bellamy, i popatrzył na niego z góry.

Bellamy dopił brandy. Callaghan słyszał, jak szkło mu dzwoni o zęby. Potem dźwignął się chwiejnie. Patrzył na inspektora. Był bliski płaczu.

Pan jest Bellamy Meraulton, czy tak? – odezwał się z cicha Gringall. – Jestem z policji. Aresztuję pana pod zarzutem bezprawnego posiadania narkotyków. Nie ma powodu się denerwować, proszę pana. Pan pozwoli z nami.

Callaghan wyszczerzył radośnie zęby. Zamknął cichutko drzwi, wymacał drogę przez ciemny korytarz, znalazł drzwi od schodów prowadzących na ulicę. Wszedł po cichu na górę i wynurzył się na Viners Passage. Zapalił papierosa, po czym skręcił za róg, mijając dwa samochody Lotnej Brygady. Po przeciwnej stronie ulicy stał oparty o ścianę Jengel.

Callaghan podszedł do niego.

Nie mówiłem? – powiedział. – Właśnie przyskrzynili Bellamego za narkotyki. Teraz go potrzymają i będą odmawiali przyjęcia kaucji, aż zbiorą co potrzeba do oskarżenia o morderstwo. Dochodzenie w sprawie Augusta Meraultona zostanie odroczone, póki Gringall nie skompletuje dowodów świadczących o winie Bellamego.

To wszystko, Slim? – spytał Jengel.

Na razie wszystko – rzekł Callaghan. – Czołem, Jengel.

Przeszedł ulicą ze dwadzieścia jardów, przeciął jezdnię, znalazł nie oświetlone wejście i zniknął w nim. Na schodach paliło się światło. Callaghan wszedł na pierwsze piętro i pchnięciem otworzył drzwi.

Miał przed sobą dobrze umeblowany pokój biurowy. Umieszczone skośnie w najdalszym kącie, przodem do wejścia, stało wielkie biurko z jasnego dębu. Za nim, paląc papierosa i sprawdzając rachunki, siedział Arnault Beldoces.

Beldoces był postawnym i przystojnym mężczyzną. Ramiona miał szerokie, włosy czarne, kędzierzawe, namaszczone olejkiem. Z jego okrągłej twarzy duże, brązowe oczy prosto patrzyły na świat, do którego przywykł odnosić się z podejrzliwą aprobatą. Czarne wąsy były codziennie kręcone karbówkami, a idealnie wygolone oblicze zdradzało lekko oliwkowy odcień pod fryzjerskim pudrem. Miał na sobie pysznie skrojony garnitur, jedwabną koszulę. Jego krawaty, pochodzące z Burlington Arcade, kosztowały po gwinei za sztukę.

Hej, Slim – odezwał się swobodnie. – Co się stało? Nieczęsto się u mnie tehaz pokazujesz. Masz coś do mnie?

Callaghan zamknął drzwi i przemierzył pokój. Stanął przed biurkiem.

Słuchaj, Beldoces – powiedział – ja ciebie znam i ty mnie znasz. Nie powiem, żebym cię specjalnie lubił, a ty za mną też chyba nie przepadasz. No dobra. Otóż Scotland Yard położył przed chwilą łapę na tej twojej melinie pod Zielonym Światłem. Czy to obława, czy po prostu chcą kogoś złapać, tego nie wiem.

Beldoces lekceważąco wzruszył ramionami.

Przyjacielu – powiedział – to się zdarza. Ja do tego podchodzę filozoficznie. Wszystko się ułoży, jeśli poczekasz i zachowasz spokój. Jeszcze jedna nieduża grzywna.

Może i racja – powiedział Callaghan. – Wobec tego zachowaj spokój i odpowiedz mi na parę pytań. Im prędzej, tym lepiej. Masz okazję choć raz w swoim parszywym życiu powiedzieć prawdę.

Dzwoniłem dzisiaj do Eulalie Gallicot. Wiem, że to twoja żona, i szkoda, że ten cymbał Bellamy tego nie wiedział. Dobra jest. Otóż zadzwoniłem do niej, bo wiedziałem, że jeżeli kombinuje z tobą, to pierwsza rzecz złapie się za telefon i ciebie zapyta, co robić. Zadzwoniła do ciebie, prawda? I coś mi świta, że kazałeś jej mówić mnie i wszystkim, że Bellamy Meraulton przyszedł do niej dopiero o dwunastej albo tuż po dwunastej, chociaż naprawdę był tam dziesięć czy piętnaście po jedenastej. Zresztą mnie to nie martwi. Ściślej mówiąc, jest mi bardzo na rękę. A przypuszczam, że ona to właśnie teraz mówi jakiemuś cwaniakowi z Kryminalnego, bo Gringall go już pewnie podesłał. Chcę się tylko upewnić, czyś to ty ją napuścił, czy kto inny. Więc?

Beldoces roześmiał się.

Slim – powiedział – ty mnie znasz. Ja nie odpowiadam na tego hodzaju zapytania. Nie powiem ci nic. Ani słóweczka.

Znów się roześmiał, wdzięcznie rozłożył ręce.

Callaghan mignął nad biurkiem jak smuga błyskawicy. Jego prawa ręka, odrzucona do tyłu, głucho grzmotnęła Beldoces’a w szczękę. Zaraz potem lewa dłoń, otwarta płasko na sposób japoński, rąbnęła w okazałą twarz, którą miał tuż przed sobą, trafiła poniżej nosa, puszczając strumień krwi na jedwabną koszulę i kołnierzyk.

Leżąc na biurku Callaghan posłał lewy łokieć w ślad za dłonią, waląc nim z bliska w tłustą szyję i szczękę.

Beldoces runął na bok wraz z krzesłem. Callaghan był już na wierzchu. Baldoces, natężając ogromne bary, strząsnął go z siebie, wyprostował szyję, stanął na nogach. Warcząc obrócił się do Callaghana.

Callaghan zrobił krok w tył, wyciągnął się wspięty na palcach, markując cios głową. Beldoces poderwał lewą do gardy, prawą rąbnął na oślep. Callaghan zrobił unik w prawo, lewą sparował wściekły cios tamtego, sięgnął do jego szczęki podwójnym ciosem Carpentiera, który jednak nie wyszedł za dobrze, nie poparty dostateczną wagą; czując to Callaghan poderwał łokieć i rąbnął jego końcem w oko przeciwnika. Głowa Beldoces’a poleciała do tyłu. W tej samej chwili Callaghan schylił głowę i wpakował ją w gruby brzuch Francuza.

Beldoces zwalił się z sapnięciem.

Callaghan wsiadł na niego okrakiem, ukląkł mu na bicepsach, wraził kolana w złączenie mięśni, ugniatając nogami, aż Beldoces zaczął się pocić z bólu.

Słuchaj, ty tłusta pluskwo – rzekł cicho Callaghan – będziesz gadać, i to raz dwa. Odpowiesz: tak albo nie, bo inaczej zaaplikuję ci ten numer z nosem. No więc: czy to ty kazałeś swojej małżonce wrobić Bellamego z tym alibi? Jazda: tak czy nie?

Beldoces nie odpowiedział. Znosił męki. Z jego zaciśniętych warg wydobył się skowyt.

Callaghan przyłożył starannie kciuk do jego nosa i cisnął, cisnął, aż nos się zupełnie spłaszczył. Z gardła cudzoziemca wydarł się wrzask. Zwijał się i wykręcał pod torturującym go kciukiem.

Powiem – wykrztusił – już powiem. Tak. Ja jej kazałem. Ja kazałem!

Callaghan cofnął rękę.

Dobrze – powiedział. – Teraz mi jeszcze coś wyjaśnisz.

Urwał, przechylił głowę w bok... nadsłuchiwał. Nagle jednym skokiem zerwał się i stanął daleko od tamtego, zwrócił się twarzą ku drzwiom, przybrał wyraz niedbały, sięgnął po papierosy.

Drzwi się otwarły. Wszedł Gringall. Beldoces, pokrwawiony, z nosem koloru surowej polędwicy, wygramolił się jakoś na nogi, pokusztykał w stronę fotela.

Dobry wieczór, Slim – powiedział Gringall. – Mieliście pogawędkę z gospodarzem?

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Tak – odparł – właśnie rozmawialiśmy sobie.

Ruszył do wyjścia.

Gringall popatrzył na Francuza, potem na Callaghana kładącego już rękę na gałce u drzwi.

I ty mówisz nam o przesłuchaniach trzeciego stopnia – powiedział.

Callaghan dostrzegł, że inspektorowi drgają kąciki warg.

No, dobranoc, Slim.

Dobranoc, Gringall – odrzekł Callaghan.

Zamknął za sobą drzwi, stanął nadsłuchując. Doleciały go pierwsze słowa Gringalla.

Byłem właśnie pod Zielonym Światłem – powiedział Gringall. – Przymknąłem Bellamy Meraultona za narkotyki – bezprawne posiadanie – i chciałbym zapytać, czy pan przypadkiem nie wie, skąd on brał to świństwo...

Callaghan spokojnie zszedł na dół.

ROZDZIAŁ 8
Czego oczy nie widzą

Blask zimowego słońca przedarł się przez zaciągnięte zasłony w pokoju, który Callaghan wynajął w hotelu Axford i dotknąwszy twarzy detektywa zbudził go.

Callaghan przetarł oczy i usiadł. Potem zadzwonił, żeby mu przyniesiono herbaty. Pijąc zastanawiał się nad aktualną sytuacją w sprawie Meraultona.

Cokolwiek miałby teraz zrobić, trzeba się śpieszyć. Gringall nie da się długo wodzić za nos. Kiedy Bellamy zaprzeczy, jakoby wiedział cokolwiek o szarym homburgu i w ogóle skąd ten kapelusz w jego mieszkaniu na Pointer Mews, Gringall zacznie badać pochodzenie kapelusza. Zajmie mu to jakieś dwa dni, po czym fakt, że Callaghan wkrótce po dokonaniu sprawunku odwiedził Bellamego, powie już Gringallowi wszystko.

Dowie się, że Callaghan podrzucił ten kapelusz. Dowie się, że on sam, Gringall, kiedy zamykał Bellamego pod pretekstem bezprawnego posiadania narkotyków, był po prostu napuszczony przez Callaghana. Dowie się, że Callaghan rozmyślnie przeciągnął wędzonego śledzia w poprzek tropu, po którym biegły ogary sprawiedliwości, i natychmiast dojdzie do wniosku, że Callaghan nie tylko montuje lipne alibi dla Cynthis Meraulton, ale w ogóle staje na głowie, żeby odwrócić od niej uwagę.

Stanie się bardziej podejrzana niż kiedykolwiek.

Gringall ruszy na poszukiwanie Cynthis Meraulton przy użyciu wszelkich dostępnych sobie środków. Zasypie prasę jej fotografiami; każdy odźwierny, każdy nocny portier, każdy bileter, w ogóle każdy, kto mógłby dostarczyć informacji, otrzyma polecenie, żeby się za nią rozglądał.

A wtedy Cynthis Meraulton spojrzy w gazetę, przekona się, że Callaghan ją wpuścił w maliny, nabierze do niego jeszcze większej niechęci niż na początku i zapewne przespaceruje się do Scotland Yardu, choćby po to, aby wyjść naprzeciw śledztwu i wykazać, że ona się wcale nie ukrywa.

Ładny gips! pomyślał Callaghan z ziewnięciem.

No, pomyślał sobie, to znaczy, że mam jeszcze dwa dni czasu... może trzy... ale dwa pewne. Prócz tego jest jeszcze jeden czynnik, z którym trzeba się liczyć, mianowicie Bellamy.

Bellamy z początku będzie przerażony. Ale gdy się połapie, że narkotyki to tylko pretekst, aby go zatrzymać go jako podejrzanego o morderstwo, dostanie białej gorączki. Prawdopodobnie to mu rozwiąże język. Powie Gringallowi, że widział na własne oczy Cynthis na Lincoln’s Inn Fields. W ten sposób co prawda przyzna się, że sam był na Lincoln’s Inn Fields, ale będzie liczył na alibi poręczone przez pannę Gallicot. Eulalie zostawi go jednak na lodzie, po czym Gringall zacznie zachodzić w głowę, które z nich dwojga, Cynthis czy Bellamy, zabiło Augusta Meraultona?

Może nawet dojdzie do przekonania, że oboje!

Callaghan wydostał się z łóżka i siadł w fotelu, podziwiając swoją nową piżamę z niebieskiego jedwabiu. Wichrzył sobie gęste, czarne włosy i dumał nad trudnościami policyjnego żywota: zwłaszcza gdy przyjdzie do udowodnienia morderstwa, który to dowód nie może budzić nawet cienia wątpliwości.

Włożył szlafrok, poszedł do łazienki, ogolił się i wrócił. Pogrzebał w swoim ubraniu i wydostał pieniądze, jakie udało mu się do tej pory zebrać.

Z zadatkowanych pięciuset funtów, które Cynthis wpłaciła podczas swojej pierwszej wizyty, pozostało mu dwieście osiemdziesiąt. Do tego doszły trzy setki wyciągnięte od Williego Meraultona; plus te dwieście, które Bellamy dał mu ubiegłej nocy; razem siedemset osiemdziesiąt funtów. Callaghan pomyślał, że to mu nie wystarczy na przeprowadzenie powziętego zamiaru, wobec czego musi jeszcze kogoś naciągnąć.

Rozważył już tę możliwość i miał parę pomysłów, kogo by można ustrzelić. Ale wiedział, że następne takie wymuszenie, to będzie już gra na całego.

Przejrzał starannie banknoty, sprawdzając ich numery i zapisując je w czarnym notesiku.

Ubrał się. Myśli jego powędrowały do służącej Cynthis Meraulton. Był ciekaw, na ile ta dziewczyna jest bystra. Policja zapewne już jej dopadła tam na Victoria Street, w mieszkaniu jej chlebodawczyni. Wypytywali ją o miejsce pobytu Cynthis i w ogóle węszyli, za czym tylko się da. Callaghan wyszczerzył się złośliwie pomyślawszy, że dziewczyna nie mogła im dostarczyć żadnych informacji, bo sama nic nie wie.

Mimo to, pomyślał, wstąpi tam i zobaczy się z nią.

Ale trzeba się zwijać! bo niech tylko Gringall przejrzy jego grę z napuszczaniem na Bellamego, od razu wsiądzie Callaghanowi na kark. Znajdą się ze dwa lub trzy paragrafy, z których będzie go mógł przyhaczyć. Choćby ten uroczy, staroświecki, z ustawy wydanej w 1896 roku: zakłócanie wymiaru sprawiedliwości. To by pasowało Gringallowi równie dobrze jak cokolwiek innego.

Callaghan zobaczył siebie, jak skubie pakuły w więzieniu, i uśmiechnął się smętnie.

Zszedł na śniadanie.

Zanim je przyniesiono, zajrzał do holu, zamknął się w kabinie telefonicznej. Zadzwonił do Revenholta i spytał go, czy ma coś nowego.

Revenholt zaśmiał się do telefonu.

Całe mnóstwo, Callaghan! – oznajmił. – Sam przyznasz, że zarobiłem te dalsze osiemdziesiąt.

Zobaczymy – odparł Callaghan.

Kazał Revenholtowi przyjechać zaraz do Axfordu.

Revenholt spoglądał na Callaghana poprzez stół. Miał wygląd świeży i schludny, oczy jasne i bystre. Callaghan przyłapał się na zdziwieniu, dlaczego ludzie zawsze robią wrażenie innych, niż naprawdę są w środku.

Revenholt wyciągnął kartkę papieru.

Okazało się to śmiesznie łatwe – powiedział – i całkiem interesujące.

Zapalił papierosa, którym Callaghan go poczęstował.

Trzy i pół roku temu – zaczął – Paul Meraulton zakupił ni mniej ni więcej tylko cztery towarzystwa akcyjne, prawnie zarejestrowane ładne parę lat temu. Ściślej mówiąc: kupił ich nazwy. Wiesz jak to się robi? Spółka zostaje wciągnięta do rejestru, przeprowadza parę interesów i plajtuje. Ogłasza upadłość i zostaje zlikwidowana. Każdy, kto przyjdzie i zapłaci koszta likwidacji – które w tym wypadku były nieznaczne – może nabyć aktywa spółki i reaktywować ją. Na te aktywa zwykle składa się kilka umorzonych zadłużeń i nazwa przedsiębiorstwa.

Paul zrobił, co następuje: za sumę około stu dwudziestu funtów zakupił cztery stare firmy, które wiele lat temu znalazły się w stanie upadłości i uległy likwidacji. Oto ich nazwy.

Revenholt podsunął mu po stole kartkę. Callaghan wziął ją i przeczytał:

The Connecticut Export & Trading Co. Ltd

The Freshwater and Ilworth Trust Co. Ltd

The Endeavour Coal Finance Syndicate Ltd

The Greater Atlantic Bond Co. Ltd

Dwie pierwsze Paul Meraulton kupił z początkiem 1934 roku, dwie następne pod koniec tego samego roku – ciągnął Revenholt. – Sądziłem, że chciałbyś wiedzieć, kim są dyrektorzy i udziałowcy tych towarzystw, więc jeszcze trochę sobie poszperałem i oto co znalazłem: we wszystkich czterech wypadkach dyrektorem naczelnym jest Paul Meraulton, jedynymi zaś udziałowcami – a zarazem dyrektorami przedsiębiorstwa – są Bellamy, Percival i Jeremy Meraultonowie. Oficjalny adres wszystkich czterech przedsiębiorstw brzmi: Greeneagle Street 22, Russell Square. Całe biuro składa się z kantoru na trzecim piętrze, w którym znajduje się biurko, telefon i kilka ksiąg. Paul Meraulton zachodzi tam mniej więcej raz na dwa tygodnie i siedzi może z godzinkę; pewnie sprawdza, czy nie przyszła jakaś korespondencja.

Revenholt wziął następnego papierosa.

Czy o to ci chodziło? – spytał niedbale.

Callaghan się wyszczerzył.

Jak najbardziej – odparł. – Dobra robota, Revenholt. – Podniósł się. – Załatwisz mi jeszcze jedną drobnostkę – dorzucił – a potem idź do Darkiego i zainkasuj te swoje osiemdziesiąt funtów. Chodzi o to: Jeremy Meraulton ma dziewczynę; powiadają, że to Kreolka. Chcę wiedzieć, gdzie mógłbym ją znaleźć. Możliwe, że przebywa z Jeremym w tej jego melinie w kierunku na Oxford – nazywa się ona „Karty na Stół” – ale może nie siedzi tam bez przerwy. Może na przykład wyskakuje do miasta na zakupy; albo zatrzymuje się gdzieś tutaj na dzień czy więcej? Dowiedz się. Chciałbym złapać tę cizię, jak będzie sama, żeby z nią pogadać na osobności. Mógłbyś mi to wyniuchać?

Revenholt skinął głową.

To nie będzie trudne – powiedział. – Mam kontakt z jednym takim, co zna kogoś zatrudnionego w „Kartach na Stół”. Oni będą wiedzieli. A jak nie – dodał tajemniczo – to załatwi się jeszcze inaczej.

Dobra – powiedział Callaghan. – Dowiedz się, a jakbyś dał radę jeszcze przed wieczorem, to zadzwoń o czwartej do mojego biura na Chancery Lane. Może mnie tam zastaniesz, a gdyby nie, a ty byś już znał sposób na złapanie tej Mayoli Ferrival – ona się tak nazywa – to w biurze będzie Fred Mazin: powiedz mu, niech zapisze i przekaże mi, jak się zobaczymy. Jasne? Tylko podasz mi to miejsce i już będziesz mógł podjąć u Darkiego te osiemdziesiąt funtów. W porządku?

Znakomicie – rzekł Revenholt. – Uwinę się z tym jak najszybciej, jeśli nie ze względu na ciebie, to na mój osobisty interes.

Błysnął jednym z tych olśniewających uśmiechów – same zęby i wyborny humor – na które złapał już wiele zawiedzionych przez życie kobiet, wziął kapelusz i wyszedł.

Callaghan spoglądał za nim z uśmiechem.

Do godziny dwunastej Callaghan siedział we foyer hotelu Axford. Myślał, palił papierosy i pił kawę. Potem spakował walizkę, uregulował rachunek, wziął taksówkę na dworzec Victoria i zostawił swój bagaż w przechowalni.

Poszedł z wolna wzdłuż Victoria Street, trzymając się przeciwnej strony ulicy niż Greenford Mansions, gdzie mieszkała Cynthis Meraulton. Opodal jej domu stanął w tłumie na przystanku autobusowym, obserwując budynek i rozglądając się, czy ktoś nie wygląda na obstawiającego tajniaka. Potem uspokojony przeciął jezdnię, wszedł na pierwsze piętro i zadzwonił.

Dziewczyna, która otworzyła drzwi, wywarła na nim korzystne wrażenie. Miała ze dwadzieścxia dwa lata, rude włosy i jasną cerę, co zwykle chodzi w parze. Patrzyła otwarcie, usta miała wesołe. Wyglądała na nieco strapioną.

Dzień dobry – przemówił Callaghan. – Czy pani jest służącą panny Meraulton?

Skinęła głową.

Ale jej nie ma w domu – wyjaśniła – i nie wiem...

Callaghan przerwał jej z uśmiechem.

Wiem, że pani nie wie – rzekł. – Nazywam się Callaghan. Jestem z firmy prowadzącej sprawy panny Meraulton i chciałbym z panią zamienić kilka słów.

Ustąpiła z przejścia.

Proszę, niech pan wejdzie – powiedziała.

Skorzystał z jej zaproszenia, wszedł do przedpokoju i dalej we drzwi, które mu otworzyła. Gdy się do niej odwrócił, oblicze jego promieniało życzliwością, zacnością, przyjaźnią i czym kto zechce.

Jak się pani nazywa? – spytał.

Jenny Appleby – odrzekła.

Stała wyczekująco.

Proszę mnie posłuchać, Jenny – przemówił do niej łagodnie Callaghan. – Pani czyta gazety, prawda? Dobrze. Wobec tego wie pani, co się stało i że panna Meraulton wyjechała; jakkolwiek nie wie pani dokąd.

Zapalił papierosa i uśmiechnął się do Jenny, która z rozchylonymi ustami czekała na dalszy ciąg. Wyczuł, że to dziewczyna, którą porywa dobry film, której nie brakuje zmysłu dramatycznego.

Zniżył głos.

Moja firma – ja – mamy na celu dobro panny Meraulton – oznajmił. – Wiemy, kto zalicza się do jej przyjaciół, a kto do wrogów. Wiemy, że pani się zalicza do przyjaciół.

Nie ma rzeczy, której nie zrobiłabym dla panny Cynthis – wpadła mu w słowo Jenny. – W życiu nie miałam lepszej niż ona przyjaciółki. Ona...

Wiem – rzekł Callaghan ze zrozumieniem. – Wiem na ten temat wszystko. Opowiadała mi o pani – kłamał równie gładko jak zawsze.

Usiadł i gestem zaprosił ją, aby uczyniła to samo. Jenny przysiadła na samym brzeżku krzesła, tyle żeby nie spaść.

Sądzę, że miała już pani kilku gości, co, panno Jenny? – spytał ujmująco Callaghan. – Pan Gringall ze Scotland Yardu na pewno już się tutaj pokazał, prawda? Mówił mi, że zamierza się tu wybrać i porozmawiać z panią.

Przytaknęła.

Był tu wczoraj – odrzekła. – Pytał mnie, dokąd pojechała panna Cynthis. Wypytywał mnie o jej wyjazd i czy nie wiem, gdzie ona może być. Powiedziałam, że nie wiem i że zresztą gdyby panna Cynthis życzyła sobie, abym wszystkich informowała, dokąd się wybiera, wydałaby mi odpowiednie polecenie.

Potrząsnęła rudymi włosami.

Dobra z pani dziewczyna – rzekł Callaghan. – O co jeszcze się pytał?

Wypytywał o jakieś zabawne rzeczy – odparła. – Pytał mnie, czy panna Cynthis ma pistolet. Powiedziałam, że owszem, że miała go już od lat. Jej ojciec go używał podczas wojny. Ale dodałam, że to jest mały pistolecik.

Callaghan skinął głową. To niedobrze! pomyślał. August Meraulton został zastrzelony właśnie z niedużego pistoletu: kaliber 22.

Widziałam, do czego zmierza – ciągnęła Jenny – więc mu powiedziałam coś więcej. Powiedziałam, że panna Cynthis w ogóle nie ma do niego amunicji, że to tylko pamiątka z wojny. – Umilkła na chwilę. – Nie wiedziałam wtedy, że jednak miała do niego amunicję. Nie sądziłam, że w mieszkaniu są w ogóle jakieś naboje, aż pan Willie przyszedł dzisiaj rano i zabrał je.

Ach tak – rzekł z uśmiechem Callaghan. – Pan Willie bardzo ładnie postąpił, to w jego stylu, prawda?

Zapalił następnego papierosa.

Niech mi panienka powie, jak to było, kiedy pan Willie przyszedł i zabrał te naboje – poprosił. – Czy ktoś go mógł widzieć, jak tu wchodził?

Potrząsnęła głową.

Wszedł kuchennymi schodami – odparła. – Spytał, czy ktoś tu nie zaglądał. Powiedziałam mu o panu Gringallu, odniosłam wrażenie, że się okropnie zmartwił. Kiedy mu powtórzyłam, co mówiłam panu Gringallowi o pistolecie i że tutaj nigdy nie było amunicji, powiedział: – Chwała Bogu! – Właśnie w ten sposób. I od razu spytał, czy może zajrzeć na chwilę do pokoju panny Meraulton. Powiedziałam, że oczywiście, a on poszedł prosto do szuflady – do tej dolnej szuflady, w której się chowało pistolet – i zaczął w niej przewracać – panna Cynthis trzyma w tej szufladzie mnóstwo starych pudełek i różnych drobiazgów – i po chwili znalazł. Całe pudełko nabojów, takie małe kwadratowe pudełko.

Jenny zniżyła głos.

Pan Willie schował je do kieszeni – powiedziała – i kazał mi zapomnieć, że on je stamtąd kiedykolwiek zabierał. Powiedział, żebym o tym nikomu nie mówiła, tylko panu; że gdyby pan tu przyszedł i pytał mnie, co się zdarzyło, mam panu opowiedzieć o wizycie pana Gringalla i o pudełku nabojów, że on je zabrał.

Callaghan kiwnął głową.

Jenny, z pani jest cudowna dziewczyna – powiedział. – Teraz ja o coś panią poproszę. Nie ma to jak pewność. Czy nie mógłbym i ja zajrzeć do tej szuflady?

Ależ naturalnie, proszę pana – odparła Jenny. – Nawet lepiej, że i pan rzuci na to okiem.

Wprowadziła go do sypialni.

Callaghan wyciągnął szufladę. Była pełna pudełek po biżuterii, kawałków tkanin, brokatu, starych rękawiczek: sto i jeden przedmiotów, które kobieta zwykle przechowuje, sama nie wiedząc po co.

Callaghan szukał metodycznie. Wyjmował kolejno każde pudełko, każdy kawałek materiału, każdą rękawiczkę. Wszystko to wywracał na drugą stronę, zaglądał do każdego pudełeczka.

Wreszcie spojrzał z uśmiechem na Jenny. Kiedy potrząsnął kawałkiem krepdeszynu, coś wypadło. Pokazał jej to na dłoni. Był to nabój kalibru 22.

Ostrożności nigdy za wiele – powiedział. – Naboje lubią wypadać z tych głupich kartonowych pudełek, w których je sprzedają. Są ciężkie i wystarczy, że pudełko się przewróci, zaraz parę wypada. Proszę mi pomóc, Jenny. Przejrzyjmy wszystkie szuflady.

Przeszukali całą komodę, toaletkę, wszystko. Więcej nabojów nie było.

Callaghan schował nabój do kieszeni.

Niech mi pani powie, Jenny – zapytał. – Nie pamięta pani, czy który z tych panów: Paul, Percival, Jeremy albo Bellamy, wchodził kiedyś do tego pokoju, tak żeby został sam?

Zastanowiła się.

Owszem – odrzekła. – To było ze trzy miesiące temu. Pan Jeremy przyszedł do panny Cynthis, ale ona wyszła. Powiedział, że zaczeka. Byłam zajęta w kuchni, bo prasowałam suknię, a on wsadził głowę przez drzwi i spytał, czy może się rozejrzeć po mieszkaniu, bo jest nim zachwycony. Powiedziałam, że oczywiście. Wszedł właśnie tutaj i spędził tu jakiś czas.

Callaghan uśmiechnął się do niej.

To pięknie – rzekł. – No, Jenny, okazała się pani prawdziwą przyjaciółką. Panna Cynthis pewnego dnia będzie pani za to dziękować. Teraz już pozostaje tylko pamiętać o jednym: ani mnie, ani pana Williego nigdy tutaj nie było.

Sięgnął po kapelusz.

Proszę się nie martwić – powiedział. – Wszystko będzie cudownie, a tymczasem ja chyba też na wszelki wypadek wyjdę przez kuchnię. Au revoir, Jenny. Zobaczymy się jeszcze.

Poszedł za dziewczyną w głąb mieszkania i zjechał na dół ręcznie uruchamianą windą dla dostawców i służby. Wyszedłszy rozejrzał się szybko, ale uliczka była pusta. Nachylił z lekka rondo kapelusza nad lewym okiem (niezawodny objaw zadowolenia) i ruszył niedbale w stronę dworca Victoria.

Na dworcu wstąpił do kabiny telefonicznej, zadzwonił do biura Meraulton Estates, poprosił o połączenie z Williem. Podał swoje nazwisko i czekał.

Odezwał się Willie. Głos miał jakby znużony. Mówił powoli.

Panie Meraulton – rzekł cicho Callaghan – chciałem panu tylko powiedzieć, że to była dobra robota, wie pan, w czyim mieszkaniu. Mam na myśli to pudełeczko. Sam o tym pomyślałem i wybrałem się tam dziś rano. Nawiasem – może to panu coś powie, a może nie – ta dziewczyna mówi, że przed kilkoma miesiącami Jeremy był w tym pokoju sam jeden. Pan mnie rozumie?

Rozumiem, Callaghan – odrzekł Willie. – Dziękuję za ten telefon. Co słychać ze wszystkim i u wszystkich?

Wszyscy mają się dobrze – odparł Callaghan. – Byłem u nich wczoraj wieczorem i doskonale rozumieją, że teraz lepiej się nie kontaktować z panem ani żadnym z krewnych. Na wszelki wypadek pozwoliłem sobie powiedzieć, że pan wyjechał na kilka dni do Edynburga. Powiedziałem, że będę z panem rozmawiał i że spróbuję dostać pański numer, ale myślę, że mi się to nie uda.

Wyciągnął jedną ręką papierosa.

Faktycznie, panie Meraulton – powiedział – zaczynam się czegoś spodziewać. Mam nadzieję, że mi to lub owo, że tak powiem, wpadnie w rękę w przeciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin albo coś koło tego. Coś, co przygwoździ tę sprawę. W każdym razie będę się z panem od czasu do czasu kontaktował, a jeślibym się przypadkiem nie odzywał, niech pan będzie spokojny. Możliwe, że będę musiał na parę dni wyjechać.

Zapalił.

Jest jeszcze jedna sprawa, która mnie troszkę martwi – powiedział. – Szczerze mówiąc, martwię się o Cynthis. W ciągu najbliższych dni może się wykluć przeciw niej dosyć poważna sprawa poszlakowa i trzeba się liczyć nawet z próbą przeprowadzenia dowodu na podstawie tych poszlak.

Pociągnął mocno, wypełnił sobie płuca dymem.

Dlaczego nie przyszła do mnie od razu, jak tylko jej pan powiedział? – spytał Callaghan. – To znaczy mniej więcej osiem dni temu, na długo przed tą historią? Dlaczego nie przyszła? Czy nie miała pieniędzy?

Na pewno nie dlatego – odparł Willie. – Nie wiem, dlaczego mnie nie posłuchała. Na pewno nie szło o pieniądze. Przecież wiedziała, że pan będzie ich potrzebował przed zabraniem się do tej sprawy; wiedziała również, że ma je wziąć ode mnie. Cały czas na nią czekały.

Głupia dziewczyna – mruknął Callaghan.

Rzeczywiście, głupia dziewczyna – powtórzył Willie. – Suszyłem jej głowę dzień w dzień, żeby poszła do pana. Powiedziałem, że sam ją zawiozę, byle ustaliła dzień i godzinę, ale jej ciągle coś takiego wypadało, że nie mogła! Wie pan, jak to jest z kobietami. Zresztą nie sądzę, żeby ją zbytnio ciągnęło do tej wizyty.

Callaghan się roześmiał.

A ja wiem to na pewno – powiedział. – Nie sądzę, żebym się jej spodobał. W każdym razie dobrze się stało, że wreszcie skłonił ją pan do przyjścia. Lepsze to, niż gdyby wcale się nie pokazała. Coś przynajmniej można było zrobić.

Może i tak – rzekł Willie – ale gdyby przyszła wtedy, kiedy ją pierwszy raz prosiłem, nie byłoby tej całej historii. Nawet i tak przyszła tylko dlatego, że ją molestowałem.

Callaghan wytchnął z płuc dym, napełniając nim całą kabinę telefoniczną.

Mniejsza o to – powiedział. – Lepiej późno niż wcale.

Jego głos stał się trochę bardziej przyjazny.

Cholernie żal mi pana, panie Meraulton – powiedział. – Ale uszy do góry. Tak czy inaczej będziemy się mocno trzymać, aż pewnego dnia cały ten gips stanie się wspomnieniem. Do widzenia panu.

Powiesił słuchawkę i rzucił niedopałek.

Następnie udał się do restauracji Stewarta i zamówił podwójny kotlet z jagnięcia w miętowym sosie. Dobrze wysmażony.

Życie mogłoby być gorsze! pomyślał.

Było wpół do trzeciej.

Callaghan wyszedł od Stewarta i ruszył w stronę dworca. Wszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do Scotland Yardu. Podał swoje nazwisko i poprosił inspektora Gringalla.

Gringall się zgłosił.

Halo, Slim – powiedział wesoło. – Nieźle wczoraj przemaglowałeś tego Beldoces’a. Nigdy bym nie przypuszczał, że masz taką rączkę!

Callaghan zaśmiał się.

Och, nic wielkiego! – powiedział. – Próbowałem uzyskać pewne informacje w jednej sprawie o szantaż, którą prowadzę, a ta tłusta oflega zaczęła sobie ze mnie żartować, więc mu władowałem.

Gringall chrząknął z powątpiewaniem.

Dzwonię do ciebie, bo nie jest wykluczone, że będę musiał ulotnić się z miasta na parę dni – powiedział Callaghan. – A nie chciałem, abyś pomyślał, że się dekuję albo że cię unikam, czy coś w tym guście.

Gringall się roześmiał.

Nigdy bym cię o to nie posądził, Slim – zapewnił. – A skądże! – Głos jego brzmiał sarkastycznie. – Aha, nawiasem mówiąc – podjął – Bellamy Meraulton wygaduje na twój temat niestworzone historie.

Naprawdę? – rzekł niedbale Callaghan. – Na przykład?

Choćby to, że naciągnąłeś go na dwieście funtów. Czysty szantaż, powiada. I że mu powiedziałeś, że według ciebie starego zabiła Cynthis Meraulton; i różne takie dyrdymałki.

Callaghan się roześmiał.

Ten Bellamy to jednak straszny łgarz – odparł. – Ale co tam, ci narkomani zawsze tacy, no nie, Gringall?

Możliwe – powiedział Gringall.

Głos mu się zmienił.

Próbuję teraz wytropić ten kapelusz, któryśmy znaleźli u Bellamego – rzekł. – Wiedziałeś, że będę go szukał, nie? Otóż ja powątpiewam, czy August Meraulton kiedykolwiek zakupił albo nosił ten kapelusz, który znaleźliśmy u Bellamego. Sprawdzam, kto go sprzedał. Będę wiedział jutro albo pojutrze. Niestety jest to dość pospolity rodzaj kapelusza, a na skórce nie ma nazwiska producenta.

Gringall przerwał na chwilę i zakaszlał.

Gdybyśmy przypadkiem wykryli, że ktoś inny kupił ten kapelusz i podrzucił go Bellamemu, to będę chciał z tobą chwilę pogadać, Slim. – Głos mu stwardniał. – Więc przyjmujemy, że będziesz z powrotem w mieście za jakieś, powiedzmy, dwa dni.

Z pewnością – odparł Callaghan. – Chociaż nie wiem, co ten kapelusz i jego pochodzenie mogą mieć wspólnego z moją skromną osobą. Niemniej jednak – ciągnął – powiem ci, jak zrobię: tak czy owak wpadnę do ciebie nie później niż za dwa dni. Myślę, że wtedy będę miał z tobą do pogadania.

W porządku – odparł Gringall. – Tylko pytanie, czy ja wtedy będę chciał z tobą gadać.

Callaghan zaśmiał się w słuchawkę.

Jedno ci mogę obiecać, Gringall – powiedział. – Jak już ja zechcę z tobą gadać, to będziesz słuchał. Będziesz, ja ci to mówię! i to jak będziesz słuchał!

Powiesił słuchawkę.

Wyszedłszy złapał taksówkę i pojechał na Chancery Lane, do swojego biura. W pierwszym pokoju Fred Mazin podrzemywał nad programem wyścigów.

Callaghan wszedł do swego gabinetu, zdjął kapelusz, położył nogi na biurku i zaczął modlić się w duchu, żeby Revenholt zadzwonił.

Co zrobi, jeśli Revenholt nie zadzwoni?

Przez chwilę zastanawiał się nad tym. Potem zdjął nogi z biurka, otworzył jedną z szuflad i wyjął dobrze utrzymany pistolet marki Luger. Magazynek był pełny. Callaghan obejrzał broń starannie, włożył do bocznej kieszeni spodni, pomyślał chwilę, wyjął z powrotem i popatrzył.

Jak dotąd – mruknął do siebie – zawsze ktoś dostaje ode mnie. Możliwe, że któregoś pięknego dnia dla odmiany ja dostanę.

Odłożył broń do szuflady i zamknął ją na klucz.

A jak już się dostaje, to trzeba brać – zakończył.

Właśnie kładł nogi z powrotem na biurku, kiedy zadzwonił telefon.

ROZDZIAŁ 9
Nie lada przyjaciółka

Dzwonił Revenholt. Jego głos zabrzmiał niedbale w słuchawce, odpowiadając na: – Hallo! – Callaghana.

Masz szczęście, Callaghan – powiedział. – I ja też. Jeżeli ta Ferrival jest ci tak gwałtownie potrzebna, to możesz ją złapać dzisiaj wieczorem.

Callaghan spytał:

Gdzie i kiedy?

Zaraz ci powiem – ciągnął Revenholt. – Kiedyśmy się rozstali, podumałem chwilę spokojnie i przypomniałem sobie jednego faceta, co służy u moich przyjaciół. Ten facet załatwił kiedyś miejsce dla swojego krewniaka, mającego słabość do karciąt i tracenia rodzinnych srebrników na zielonym suknie, właśnie w „Kartach na Stół”. To jest około dziesięciu kilometrów za High Wycombe.

Więc poszedłem zobaczyć się z moim przyjacielem lokajem, a też znowu wziął i zadzwonił do swojego przyjaciela, który pracuje jako taki nieoficjalny maitre d’hotel w „Kartach na Stół” i wydostał z niego – oczywiście pod ścisłą dyskrecją – coś niecoś na temat pięknej Mayoli.

Najwyraźniej to jest babka oblatana we wszystkim, twarda jak żelazo. W tych „Kartach na Stół” gra rolę pani domu i wprowadza tam niekiedy gości o ciężkich portfelach. Czasami, dla odmiany, puszcza się na malutki szantażyk w lepszym stylu. Jej metoda polega na tym, żeby znaleźć starszego pana i poprowadzić go za nos. Widać, że ma sposoby na starszych panów. I zawsze umie się zatroszczyć, żeby ktoś trzeci był o wszystkim poinformowany. Więc kiedy starszy pan zaczyna mieć tego dosyć, ten ktoś go zawiadamia, że powinien wyłożyć kilka setek, bo inaczej małżonka usłyszy kilka ciekawych anegdotek, jak się zabawiał.

Staruszek zwykle płaci. Nigdy nie wyceniają za wysoko, więc na ogół warto zapłacić.

To jest uboczne zajęcie naszej Mayoli. Nie ulega wątpliwości, że uprawia je w porozumieniu z Jeremym. Ona go najwidoczniej bardzo lubi – to znaczy na tyle, na ile taka co wiesz – w jej typie – może kogokolwiek polubić. Poza tym nieźle śpiewa gorące szlagiery. Czasem występuje w „Kartach na Stół”, żeby trochę ożywić nastrój, a od czasu do czasu miewa ekstra występ w jednym z nocnych lokali w Londynie. Właśnie dzisiaj tam występuje. Zaraz do tego wrócę.

Jeremy to jest ostry zawodnik. Najwyraźniej wypieprzono go z wojska (gdzie Jego Królewska Mość nie widział zastosowania dla jego zdolności) za zbyt oryginalny sposób tasowania kart przy pokerze. Potem znalazł pracę w Buenos Aires jako sekretarz dość tajemniczego klubu sportowego, gdzie przy okazji ćwiczono przemyt narkotyków. Dwa razy mało go nie zamknięto i wykręcił się od bardzo brzydkiej wpadki tylko dlatego, że ma naprawdę szybki pomyślunek. Jeremy najwyraźniej nie przepada za żadnym ze swoich braci, ale ma pewien respekt przed Williem. Jeremy nie ma złudzeń co do własnej osoby. Wie, że jest nic dobrego i dobrze mu z tym, i uważa, że Paul, Bellamy i Percival są ani trochę nie lepsi, tylko o tym nie wiedzą. Ma ich za to w pogardzie.

Według niego Willie jest jedynym mężczyzną w rodzinie, który miał dość oleju w głowie, żeby postawić na uczciwość, i bodaj czy Jeremy mu tego nie zazdrości.

Ale pamiętaj, co ci powiedziałem: jest ostry. Wygląda na to, że przed niczym by się nie cofnął, jak się rozpędzi.

Callaghan coś burknął.

To świetnie – powiedział. – Więc gdzie mam dzisiaj szukać tej Mayoli?

Złapiesz ją na mieście – rzekł Revenholt. – Dzisiaj jest nocny program w Klubie Zer i Krzyżyków przy Cork Street, ona tam śpiewa. Jej numer idzie koło północy. Jak skończy, wraca swoim samochodem do domu. Czasem bierze ze sobą jednego czy dwóch frajerów, takich od kart, a czasem nikogo.

Chrząknął niepewnie.

No... to dostanę tę osiemdziesiątkę?

Owszem – powiedział Callaghan – dostaniesz. Zaraz zadzwonię, żeby Darkie wysłał ją na twój adres przez posłańca. Dostaniesz tę forsę dziś wieczór.

Dzięki – powiedział Revenholt. – Przyda mi się. Może będzie jeszcze jakaś robótka? Jestem pies na parę uczciwie zarobionych groszy.

Callaghan myślał przez chwilę.

Chyba na razie już nie, Revenholt – powiedział. – Ale dziękuję za gotowość. To by było wszystko.

W porządeczku! – powiedział Revenholt. – Wobec tego pozostaje mi tylko zainkasować te osiemdziesiąt, skoczyć przez Kanał i zobaczyć, co z nimi potrafię zdziałać w Monte. Może wygram z tysiączek!

Może – powiedział Callaghan. – Albo ucho od śledzia.

Rzucił słuchawkę.

Siedział przez chwilę patrząc na telefon; potem wstał i przeszedł do drugiego pokoju.

Fred – powiedział – skocz za róg do tego sklepu z kawą i herbatą. Kup byle co, papierosów, cokolwiek, i weź parę kawałków tego grubego papieru, w który oni pakują sprawunki. Będę go potrzebował.

Fred kiwnął głową. Callaghan wrócił do gabinetu i zatelefonował do Darkiego, żeby wysłał Revenholtowi osiemdziesiąt funtów.

W pięć minut później wrócił Fred z papierem. Był to gruby, biały papier, w jaki się pakuje artykuły spożywcze.

Callaghan złożył jeden z arkuszy i przedarł go na czworo, otrzymując zwykły format kancelaryjny. Potem umieścił na nim kalkę i dwa arkusze papieru maszynowego. Wkręcił to w maszynę i pisał przez dwa arkusze i przez kalkę na papierze do pakowania. Pisał, co następuje:

Gdzieś w Londynie

Szanowny Panie Calligan,

słyszałem że pan robi dla Bellamy Meraultona. Jak tak to może pana interesuje ten facet o kturego Yard się pyta. Mam na myśli tego co go widzieli przy kostnicy tej nocy co było morderstwo. Jeżeli pan jeszcze nie zgad to powiem że to ten facet wzioł testament z zegarka starego Meraultona. Pan wie tak samo dobrze jak ja że z tego testamentu oni nie załapią wogule żadnego szmalu ale jeżeli ten testament wsiąknie to zachapią forsę według pierszego. Więc ja właśnie mam ten testament i jak pan się zgłosisz z pięcioma setkami to ja go panu kopsnę i oni mogą go spalić albo zrobić z niem co im się rzywnie spodoba. Jak ten testament się znajdzie to nie powąhają ani grosza. Jeżeli pan będzie łaskaf zebrać te pięset funtów to pokaż pan ten list niejakiemu Willie Silna Ręka w lokalu Toma Peppersa i on powie jak się zemną spotkać. I nawet pana nie proszę trzymać pysk na kludkę bo możliwe że wiem o panu akurat tyle ile trzeba.

Pa pa Slimmy

Sammy Szeik

P.S. Jak nie zobaczę tych pięciu stów do trzech dni to wysyłam testament do adwokata Gazelinga więc niech faceci prędko bulą.

Callaghan przeczytał swoją epistołę, złożył ją kilkakrotnie, następnie wygrzebał z kosza zaadresowaną do siebie kopertę, w której tego ranka przysłano jakiś rachunek. Koperta, jak zwykle, była tania i nie zaklejona.

Włożył do niej to, co napisał, zalepił i wreszcie otworzył, zwyczajnie rozcinając u góry.

Następnie zbadał swoje dzieło, wyglądające teraz jak normalny list, w kopercie, zaadresowany do niego samego.

Było wpół do dwunastej.

Siedząc przy stoliku obok parkietu w Klubie Zer i Krzyżyków Callaghan zapalił świeżego papierosa.

Przed nim stały resztki wybornej kolacji.

Na parkiecie, przy stłumionej i „gorącej” muzyce wykonywanej przez sześcioosobową orkiestrę, tańczyli wszyscy ci bardzo znużeni i zobojętniali ludzie, którzy nawiedzają Klub Zer i Krzyżyków; którzy dostawszy się tu sprawiają takie wrażenie, jakby się przez większość czasu dziwili, co tu właściwie robią; i gapią się bezmyślnie w nadziei na coś, co dałoby im chwilową ucieczkę od nudy, w której zdają się być urodzeni i spędzać życie.

Callaghan gasił jednego papierosa i zapalał następnego, pił whisky z wodą sodową, zamawiał dalsze. Wszystko to czynił całkiem automatycznie.

Jego myśli koncentrowały się na licznych i porozgałęzianych wątkach sprawy Meraultona; na własnej roli w tej sprawie; na Gringallu i na koncepcjach dojrzewających z wolna a nieubłaganie w jego umyśle; na osobie Cynthis Meraulton i na kłopotach, jakie mogą wyniknąć z jej strony w przeciągu najbliższych dwunastu godzin; na Mayoli Ferrival i na Jeremym Meraultonie.

Percival się nie liczył. Percival był po prostu figurantem; cieniem Bellamego i niczym więcej; jego potakiewiczem; pętał się w nadziei, że ktoś zapłaci za jego chlanie; nie miał dość mózgu ani kręgosłupa, żeby się okazać niebezpieczny dla kogokolwiek oprócz samego siebie.

Orkiestra zamilkła, parkiet opustoszał. Od sąsiednich stolików dobiegała ściszona paplanina, charakterystyczna dla mentalności rozmawiających. To, co można usłyszeć na każdym dancingu gromadzącym ludzi zaopatrzonych w gotówkę i przekonanych, że bez późnej godziny nie ma zabawy.

...powiadam mu: nie bądź głupi... Ale ty wiesz, Vicky, jak on się raz wypuści za spódniczką, no... to pędzi za nią na oślep i nic więcej go nie obchodzi...

Głos kobiecy:

...musi się z nią ożenić. Nic mnie to nie obchodzi, co on powie czy zrobi... musi i koniec. Jeżeli się nie ożeni, będą poważne kłopoty...

Głos męski:

...oczywiście czek wrócił jak bumerang, tak, kochany. Czeki Scrivena zawsze były z gumy i każdy bankier, dość naiwny, żeby wziąć jego papierek, sam sobie winien...

Callaghan, słuchając jednym uchem, pozwolił sobie na refleksję, że Klub Zer i Krzyżyków byłby wcale niezłym żerowiskiem dla niego i dla jego agencji. Tutaj nie powinno brakować „spraw” z rodzaju tych, jakimi się zwykle zajmował. Gromadzący się tutaj ludzie należą do tej kategorii, która ma forsę i lubi pakować się w tarapaty.

Nagle, bez określonej przyczyny, poczuł, że ma już powyżej gardła ludzi z forsą, pakujących się w tarapaty. Stropiło go to zwichrowanie własnych uczuć. To niezbyt w jego stylu. Nie uświadamiał sobie jeszcze, że sprawa Meraultona, jego własne powiązania ze sprawą Meraultona, wszystko, co związane ze sprawą Meraultona, powoli, ale pewnie prowadzi jego umysł ku jaśniejszemu zrozumieniu, w jakim stosunku on sam pozostaje, na ogół biorąc, do świata i co świat, na ogół biorąc, myśli o nim.

Z uśmiechem zgasił papierosa, piątego w przeciągu pół godziny, i zamówił następną whisky.

Orkiestra odezwała się przegrywką. Dyrygent z małym wąsikiem, cienki w pasie, upodobniony w miarę możności do aktualnie modnego gwiazdora, wystąpił na krawędź podium.

Panie i panowie! – zagaił. – Miło mi jest przedstawić państwu gwiazdę Paryża, Buenos Aires i Nowego Jorku, damę, która umie odstawić taki gorący numer, że nikt jej nie podskoczy. Panie i panowie... Mayola Ferrival, słowik Argentyny!

Orkiestra uderzyła pełniejszą przegrywką. Kurtyna z prawej strony podium rozsunęła się. Zgasły światła i stalowoniebieski reflektor wydobył z mroku postać Mayoli stąpającej ku środkowi parkietu.

Callaghan zlustrował ją, pełen uznania. Ma wszystko, co trzeba! pomyślał. Wysoka i nie za bardzo szczupła. Okrągłości jej ciała były więcej niż pociągające, płeć przebijała w każdym ruchu... a ruszać się Mayola umiała! Jej ciało, pięknie wyważone, poruszało się spokojnie i rytmicznie w takt muzyki. Orkiestra, precyzyjnie stosując się do patetycznych gestów dyrygenta, z wolna wzmagała tempo melodii brzmiącej jak blues, ale przechodzącej teraz w gorętszy rytm.

Mayola zaczęła śpiewać. Głos miała miękki, wibrujący, kryjący w sobie wielkie rezerwy siły. Śpiewała utwór – doprawdy inteligentnie napisany utwór – którego każde słowo i każda linijka były dwuznaczne.

Jej niewinna mina tym wyraźniej podkreślała starannie wyostrzoną, sugestywną nieprzyzwoitość piosenki.

Dobra była ta Mayola... cholernie dobra!

Suknię miała czarną, rozciętą do połowy uda, odsłaniającą piękne nogi o ślicznych kostkach; jej ciało, wijące się teraz w rytm przyśpieszonej muzyki, budziło nowy blask w oczach przypatrujących się, znużonych mężczyzn, a wyraz ożywienia lub zazdrości w oczach towarzyszących im kobiet.

Callaghan przyjrzał się jej twarzy. Czysto modelowane rysy, rzeźba ust, ładnie osadzone uszy, wszystko to wyrażało charakter... i siłę. Jej oczy, ciemne, połyskliwe, lśniły stalowym migotem, chwytanym i odbijanym przez światło reflektora, kiedy zwracała się to w jedną, to w drugą stronę. Jej okrągły podbródek przechodził po obu stronach owalnej twarzy w stanowczą, wysoko biegnącą linię szczęki.

To fakt, Mayola jest twarda! pomyślał Callaghan.

Przypomniała mu się unowocześniona wersja starej piosenki: „Mężczyznę pozna się po przyjaciołach, szczególnie po tych żeńskiej płci!”

Rozejrzał się. Stojący w pobliżu kelner pochwycił jego spojrzenie. Callaghan wezwał go ruchem głowy, poprosił o papier i kopertę. Otrzymawszy je odkręcił wieczne pióro i napisał:

Droga Panno Ferrival,

muszę się z Panią zobaczyć. Sprawa jest ważna i nagląca. Posiadam informację, którą może się bardzo zainteresować pan Jeremy Meraulton. Czy mogłaby mi Pani poświęcić dziesięć minut rozmowy na osobności?

Z poważaniem R. P. Callaghan

Kiedy światła się zapaliły, wręczył list kelnerowi.

Siedziała w garderobie przed lustrem, przyglądając się w nim Callaghanowi, który usiadł w kącie pokoju. Wiedział, że jest oglądany, szacowany. Przybrał odpowiedni wyraz twarzy, miął w ręku rondo kapelusza, szybkim, pełnym zachwytu spojrzeniem objął jej biodra, kiedy się podała do przodu.

Obróciła się na stołku, uśmiechnięta.

Więc – przemówiła swobodnie – o co chodzi, panie Callaghan?

Patrzyła na niego ciągle z uśmiechem.

Jakaż to sprawa, tak ważna dla pana Jeremy Meraultona?

Ma głos nie gorszy od reszty, pomyślał Callaghan. Mówiła po angielsku prawie nieskazitelnie, z ledwie dostrzegalnym śladem cudzoziemskiego akcentu, który tylko dodawał jej uroku.

Położył kapelusz obok siebie na ziemi, splótł palce.

Panno Ferrival, jestem trochę w kropce – powiedział. – Sam nie wiem, czy dobrze robię, czy źle, że przyszedłem i tak rozmawiam z panią, ale pomyślałem, że to lepsze niż jechać do was, żeby się zobaczyć w „Kartach na Stół” z panem Jeremym i za całą fatygę wylecieć stamtąd na zbity pysk!

Roześmiała się.

Więc uważa pan, że lepiej zaryzykować przyjście do mnie i wylecieć na pysk, jak pan to określa, z „Zer i Krzyżyków”?

On też się roześmiał.

Można to i tak ująć – powiedział. – Ale nie tylko to miałem na myśli. Słyszałem, że się pani przyjaźni z panem Jeremym, a wiadomo, że czasem – zwłaszcza w takiej sprawie jak ta – kobiety bywają dużo inteligentniejsze od mężczyzn.

Skinęła głową, podniosła z toaletki wydłużoną, złotą papierośnicę i wyjęła z niej papierosa, następnie poczęstowała Callaghana. Wziął, zapalił jej i sobie.

Będę z panią zupełnie szczery, panno Ferrival – powiedział. – Jestem detektywem prywatnym, moja firma to Biuro Śledcze Callaghana. Otóż robiliśmy coś niecoś w tej sprawie Meraultona, z początku na zlecenie panny Cynthis Meraulton – patrzył jej w oczy, zobaczył, że zamigotały – a potem pana Bellamego. Nie zdążyliśmy zapobiec aresztowaniu go pod zarzutem posiadania narkotyków; ale tak między nami mówiąc, nie sądzę, żeby go długo trzymali, bo to był tylko pretekst. Oni go podejrzewają o morderstwo. Jutro czy pojutrze stwierdzą, że to była pomyłka i puszczą go za kaucją.

Skinęła głową. Zaciągnęła się głęboko dymem i wypuściła go z wolna przez czerwone, ładnie wydęte wargi.

Bellamy mnie niezbyt interesuje – stwierdziła. – Cokolwiek mu się przytrafi, jest mi doskonale obojętne. Ale niech mi pan powie: jeśli nie on, kto w takim razie będzie tym drugim podejrzanym?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Nie podejrzanym, tylko podejrzaną – odparł. – Pewnie Cynthis. Wiedzą, że i ona, i on byli na Lincoln’s Inn Fields o jedenastej. Ja w gruncie rzeczy nie wiem, o której popełniono morderstwo, ale jest pewne jak mur, że między wpół do jedenastej a piętnaście po jedenastej. Więc przypuszczają, że to ona. Zapewne mają jeszcze inne powody, żeby tak sądzić.

Skończył papierosa i zapalił drugiego.

Cynthis Meraulton przyszła do mnie tej nocy, kiedy popełniono morderstwo – ciągnął Callaghan. – Od pierwszej chwili podejrzewałem, że to ona, i pewnie się nie mylę: ale prywatnym detektywom czasami nie za to płacą, żeby dużo myśleli, panno Ferrival. No dobrze. Otóż spodziewam się, że pani czytała gazety i zauważyła pani, mam nadzieję – i pan Jeremy też pewnie zauważył – że policja rozgląda się za jakimś człowiekiem, którego widziano niedaleko kostnicy na Ensell Street w nocy po morderstwie, kiedy przewieziono tam zwłoki Augusta Meraultona.

Zaciekawiło mnie, po kiego diabła ktoś potrzebował kręcić się koło tej trupiarni: i wykryłem, że na skutek jakiegoś niedopatrzenia ciało zostawiono na pewien czas bez dozoru. Pewne jest, że facet, którego szukają, zabrał coś, co nieboszczyk miał przy sobie, więc oni myślą, że w ten czy w inny sposób miał coś wspólnego z morderstwem i że morderca go wynajął do tej roboty. Otóż ja myślałem tak samo i słowo daję: miałem rację!

Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął list, który przed kilkoma godzinami sam do siebie wystukał.

Podał go Mayoli.

Niech pani to przeczyta, panno Ferrival – powiedział. – Zobaczy pani podpis faceta, który się nazywa Sammy Szeik. Nie mam pojęcia, kto to może być Sammy Szeik, ale wygląda na to, że on mnie zna i że zorientowałbym się, o kogo chodzi, gdybym znał jego prawdziwe nazwisko. Proszę przeczytać ten list, a będzie pani wiedziała tyle co ja.

Przeczytała list. Najpierw przeczytała go prędko, potem jeszcze raz, już powoli. Oddała go Callaghanowi, obróciła się w stronę lustra i zaczęła układać sobie włosy długimi, białymi palcami.

Pięćset funtów to mnóstwo pieniędzy, panie Callaghan – powiedziała łagodnie.

Ma pani rację – odparł. – Ale nie takie znowu mnóstwo, kiedy wziąć pod uwagę, że jeśli ten Sammy Szeik spełni swoją pogróżkę i prześle adwokatowi testament, który ma w ręku – ten, o którym August Meraulton wspominał Meraultonom, zapowiadając, że daje im wszystkim figę – no, to wtedy nikt nie zobaczy ani grosza. Myślę, że wydać te pięćset funtów, żeby dostać testament i zniszczyć go, to byłby niezły interes. W każdym razie tak bym uważał będąc Jeremym Meraultonem.

Kiwnęła głową w stronę lustra.

Jestem skłonna podzielać pański punkt widzenia, panie Callaghan – powiedziała. – A co z panem? Czy pan robi to dla pięknych oczu, czy również chce pan coś za to dostać? oczywiście jeśli Jeremy dojdzie do wniosku, że ta nader ciekawa propozycja w ogóle go interesuje.

Callaghan zakaszlał.

Hm – powiedział – panno Ferrival, dla mnie sprawa przedstawia się następująco. Obawiam się, że tak czy owak będę miał jakieś kłopoty z policją. Widzi pani, ja troszeczkę przeholowałem, broniąc interesów panny Cynthis Meraulton, tak że nie jestem zbyt dobrze widziany w Scotland Yardzie i odnoszę wrażenie, że dla mnie rzecz najwłaściwsza to zebrać jakąś niedużą sumkę i drapnąć.

Otóż mam parę setek i myślałem, że gdyby pan Jeremy był ciekaw tego interesu z Sammy Szeikiem, to moglibyśmy się ułożyć w ten sposób. Przypuśćmy, że on by mi dał dwieście pięćdziesiąt funtów; za taką sumę chyba bym wydostał ten testament. Sammy Szeik może sobie żądać pięciuset, ale prawdopodobnie spodziewa się jakichś targów; a tak, jakby zobaczył gotowe dwieście pięćdziesiąt funtów, to przypuszczam, że złapie gotówkę, póki czas, i odda ten testament.

Wstał i zgasił niedopałka w popielniczce na toaletce. Spojrzał na nią w lustrze. W tejże chwili podniosła oczy. Ich spojrzenia zetknęły się. Miała w oczach uśmiech.

Pomyślałem – ciągnął Callaghan wracając na swoje krzesło – że gdybym dostał ten testament za dwieście pięćdziesiąt i dostarczył go panu Jeremy Meraultonowi, żeby mógł być pewien, że otrzyma swoją część spadku, zagwarantowaną w pierwszym testamencie starego, to wtedy – pomyślałem sobie – pan Jeremy prawdopodobnie sam zechce mi wręczyć te drugie dwieście pięćdziesiąt funtów, żebym mógł się wybrać na mały urlop, nim policja mnie zacznie maglować w związku z panną Cynthis Meraulton.

Zamilkł, schylił się po kapelusz.

Obróciła się na stołku i popatrzyła mu w twarz.

Jeremy Meraultona poznałam w Buenos Aires – rzekła. – Robił jakiś drobny interes z pewnym Hiszpanem... z pewnym tłustawym Hiszpanem, któremu się zdawało, że Jeremy jest głupcem. Próbował – jak wy to nazywacie – kantować – grać na dwie strony. Z Jeremym tego próbował.

Wzięła nowego papierosa.

Jeremy go zabił – powiedziała spokojnie, patrząc na Callaghana.

Callaghan wyglądał na wstrząśniętego.

Bardzo słusznie – powiedział. – Nie znoszę tej odmiany kanciarzy. Nikomu nie przynoszą pożytku. Nawet sobie.

Uśmiechnęła się.

Cóż, panie Callaghan – powiedziała – myślę, że pan i pański list, i pański nieznany przyjaciel Sammy Szeik – jakie to czarujące imię! – wyglądacie interesująco. Możliwe, że Jeremy też się tym zainteresuje. Za piętnaście minut mam zaśpiewać jeszcze jeden numer, a potem wracam do domu. Mamy dzisiaj nocną imprezę towarzyską... karty i odrobina muzyki.

Wstała, przeciągnęła się giętko.

Może się pan ze mną zabierze, panie Callaghan? – rzekła. – Sądzę, że pan i Jeremy chcielibyście porozmawiać o interesach. Jak się to panu podoba?

Callaghan wstał. Uśmiechał się.

To świetnie, panno Ferrival – powiedział. – To po prostu cudownie. Będzie mi bardzo przyjemnie odwiedzić państwa. Wahałem się, czy dobrze robię, ale teraz już wiem, że mądrze postąpiłem.

Przysłowie mówi, że kto się waha, jest zgubiony – rzekła Mayola z wdziękiem. – Ja nigdy się nie waham. Jeremy też.

Wyciągnęła rękę.

Adios, señor Callaghan – powiedziała. – Proszę tu po mnie wstąpić o pierwszej. Zawiozę pana. To czarująca przejażdżka. Drogi podmiejskie w nocy są takie ciche i rozkoszne.

Ujął jej dłoń. Błysnęła mu myśl, że jej uścisk jest dłuższy niżby należało.

Wrócę tu – powiedział – o pierwszej, panno Ferrival. Więc do zobaczenia – adios! – jak pani to rzekła, señora.

Callaghan wszedł do budki telefonicznej u wylotu Cork Street. Czekając, aż Darkie się odezwie, popatrzył na zegarek. Za dwadzieścia pierwsza.

Posłyszał z drugiej strony ziewnięcie.

Hej, Darkie – powiedział – jest dla ciebie mała robótka. Paul Meraulton, już wiesz. On ma jakieś biuro na trzecim piętrze w pobliżu Russell Square, dokładny adres: 22 Greeneagle Street. Rzuć jutro okiem na to miejsce. Wyniuchaj wszystko. Czy jest jakiś dozorca? Jak wygląda zamek u drzwi wejściowych? Czy jest tylne wejście? Możliwe, że jutro w nocy będę się chciał rozejrzeć po tym biurze. Słyszałeś? Dobra, więc jak się z tym załatwisz, dowiedz się, gdzie mieszka Paul Meraulton. Jego prywatny adres. Będę do ciebie dzwonił jutro, może późnym popołudniem, może aż wieczorem. Siedź kamieniem przez całe popołudnie i wieczór. Żebyś mi się nie ruszył. Jasne?

Chyba – odrzekł Darkie. – Jak leci, szefie? Trzymasz się jakoś?

Wszystko cacy – odparł Callaghan. – Coś czuję, że za parę dzionków będę jak król... albo w mamrze... albo sztywny. Jeszcze nie wiem dokładnie. Cześć, Darkie!

Odwiesił słuchawkę.

Wyszedłszy z budki zamachał na taksówkę i pojechał do nocnego urzędu pocztowego na Vere Street. Tam napisał i wysłał depeszę do Cynthis Meraulton. Sądził, że to ją uspokoi na jakiś czas:

Do lokatorki mieszkania 14-A

Delvine Court Apartments

South Kensington

Wszystko w idealnym porządku załatwiam pani na jutro widzenie z Williem sprawa właściwie zakończona proszę nie odbierać telefonów

S. Callaghan

Załatwiwszy to wrócił do czekającej taksówki i kazał jechać do Klubu Zer i Krzyżyków. Po drodze zatrzymał się i kupił w nocnym barze kanapkę z szynką.

Wrócił z nią do taksówki. Jadąc dalej żuł kanapkę bardzo powoli, żeby nie nabawić się niestrawności.

ROZDZIAŁ 10
Karty na stół

Mayola zakręciła kierownicą i Bentley wjechał w prawie niewidoczny podjazd między drzewami. Siedzący obok niej Callaghan poczuł drgnięcie podziwu dla jej umiejętności obchodzenia się z potężnym wozem. Ta Mayola, pomyślał, nieźle radziłaby sobie z kierownicą, z sytuacjami... i z mężczyznami.

Podjazd był nie oświetlony i szedł pod górę, mimo to prowadziła pewnie i szybko, tu i ówdzie biorąc kolejny zakręt albo wymijając przeszkodę, której nawet bystre oczy Callaghana nie mogły rozpoznać.

Wyjechała na otoczoną drzewami, otwartą przestrzeń obok budynku. Popatrzyła z ukosa na Callaghana. W słabym świetle tablicy rozdzielczej dostrzegł jej uśmiech.

Jesteśmy na miejscu, panie Callaghan – przemówiła. – Mam nadzieję, że się panu u nas spodoba.

Wyłączyła światła i wysiadła.

Callaghan też wysiadł z auta i przeciągnął się. Przed nim widmowy budynek, stary i rozległy, mgliście majaczył na tle nocnego nieba.

Podeszli razem do bocznego wejścia; żwir chrzęścił pod ich stopami.

Callaghan, szukając w kieszeni papierosa, zastanawiał się, czy daleko jeszcze do ostatniego aktu w dramacie Meraultonów; czy on sam również w nim wystąpi; czy Jeremy da się ustawić w przewidzianej intrydze, czy może zapoczątkuje coś innego, co zrodzi potrzebę dalszych planów, dalszego intrygowania.

Wyjęła z kieszeni futra klucz, otworzyła nim drzwi i weszła. Kiedy i on znalazł się w środku, zamknęła drzwi i zapaliła światło.

Callaghan ujrzał duży, kwadratowy hol, dobrze umeblowany i przyjemny. Z głębi domu przesączały się ciche tony odległej muzyki. Z korytarza po lewej doleciało lekkie pobrzękiwanie szkła. Nagle otworzyły się jakieś drzwi, zadźwięczał głos kobiecy, potem męski, potem wybuch śmiechu, potem drzwi się zamknęły i znowu cisza.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Szał nie miejsce – zauważył. – Mała kopalnia złota, byle ją właściwie poprowadzić!

Uśmiechnęła się do niego.

Tak też się prowadzi – odparła. – My to właściwie prowadzimy... a może niewłaściwie.

Zaśmiała się z cicha.

W odpowiedzi uśmiechnął się.

Nie miałbym nic a nic przeciwko prowadzeniu takiego lokalu z taką kobietą jak pani – powiedział. – Byłoby to całkiem wesołe... i dochodowe. Nie wątpię, że i przyjemne.

Sądzi pan? – zapytała, przycisnąwszy dzwonek na ścianie i wysuwając się z płaszcza. – Zdaje się, że pan jest dość pewny siebie, panie Callaghan. Uważa pan za oczywiste, że ja chciałabym mieć z panem spółkę.

Przerwała nagle i obróciła się ku niemu. Dojrzał w jej oczach łobuzerski błysk.

Pan chce koniecznie doprowadzić tę sprawę do końca, czy tak? – odezwała się. – Czy na pewno chce się pan widzieć z Jeremym? A nie będzie pan potem żałował?

Callaghan wyszczerzył się.

Gdybym miał żałować tych rzeczy, które zrobiłem w życiu – odparł – to wór pokutny i popiół stałyby się moim strojem codziennym!

Zaśmiała się z cicha.

No dobrze – powiedziała. – Miał pan szansę. Po prostu nie chcę, aby pan pomyślał, że pana do czegokolwiek popchnęłam.

Callaghan wzruszył ramionami. W tej chwili jakiś mężczyzna wyszedł ze służbowych drzwi po prawej stronie holu i stanął w wyczekującej postawie.

George, idę do pokoju w korytarzu – oznajmiła Mayola Ferrival. – Mógłbyś powiedzieć panu Jeremy, że wróciłam i że jest ze mną pan Callaghan?

Callaghan pomyślał: Więc telefonowała do niego. Jeremy na mnie czeka. Ta Mayola nie lubi ryzykować.

Zdjął płaszcz i umieścił go wraz z kapeluszem na wieszaku stojącym w kącie holu, a potem ruszył za nią korytarzem po prawej ręce, wiodącym na ukos w głąb domu.

Jeremy wyszedł zza czerwonej aksamitnej kotary, zasłaniającej drzwi koło regałów z książkami.

Był wysoki, barczysty, trzymał się prosto. Ramiona miał kwadratowe; włosy czarne; wąs pieczołowicie zakręcony. Oczy duże, bardzo niebieskie, bardzo złowróżbne.

Doskonale skrojony smoking leżał na nim jak ulany. Koszula była nieskazitelnie czysta. Ogromne dłonie zwisały mu luźno u boków, palce miał łopatkowate, paznokcie płaskie.

Jeremy był władczy, silny, inteligentny. Callaghan, obrzuciwszy go prędkim spojrzeniem, pomyślał: Facet jak cholera niebezpieczny. Nie da sobie zawracać gitary i nie będzie się namyślał, czy zabić... jeżeli mu to ujdzie płazem: a bardzo prawdopodobne, że nawet choćby nie uszło! Facet, który się przed niczym nie cofnie. Właśnie taki, dla jakiego nadaje się kobieta w typie Mayoli... No, to jazda... Będzie na co popatrzeć.

Callaghan siedział w dużym fotelu po jednej stronie kominka, Mayola Ferrival po drugiej. Jeremy spoglądał przez chwilę na Callaghana, później podszedł do podręcznego barku, otworzył go i wyjął przygotowaną tacę, na której stały karafka, syfon i szklanki. Nalał trzy niezłe porcje, przeniósł tacę na stół pośrodku pokoju, postawił, podał jedną szklankę Mayoli, drugą Callaghanowi. Po czym stanął przed kominkiem, plecami do ognia, patrząc z góry i z ukosa na detektywa.

Callaghan podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się... swoim dziwnym uśmieszkiem. Mayola, pijąc, spoglądała na nich ponad krawędzią szklanki i myślała: Ale się dobrali dwaj tacy-nie-tacy! Boże, co za para! Jeden: same mięśnie, waga, przebiegłość, drugi: same ścięgna, stalowe nerwy i zapewne piekielna bystrość pod tym obnażającym zęby uśmieszkiem. Ciekawa jestem, który z nich wyjdzie cało. W każdym razie jest na co popatrzeć. Powiedziałabym, że Jeremy ma szczyptę przewagi. Callaghan za daleko zabrnął, żeby mógł należycie walczyć.

Jeremy odezwał się z cicha.

No więc, Callaghan – rzekł. – Panna Ferrival zadzwoniła do mnie i przekazała mi treść rozmowy, jaką mieliście w „Zerach i Krzyżykach”. Muszę przyznać, że bardzo to interesujące. Oświadczyłem jej, że chętnie bym z tobą pogadał tutaj, gdzie nam nikt nie będzie przeszkadzał.

Callaghan kiwnął głową i wyjął paczkę papierosów. Zapalił i zaciągnął się głęboko.

Co tu dużo gadać, Meraulton – odparł. – Skoro panna Ferrival już ci zdążyła powiedzieć, o czym żeśmy mówili w Klubie Zer i Krzyżyków, to zdaje mi się, że pozostaje ci tylko zdecydować się, czy zapłacisz, czy nie; czy mam postarać się położyć rękę na tym testamencie waszego stryja, czy zostawić sprawę, jak jest: i niech ten Sammy Szeik, kto by to nie był, wysyła go do adwokatów.

Jeremy zaczął się uśmiechać. Ten uśmiech rozświetlił jego twarz jakby przebłyskiem okrucieństwa. Mayola, na wpół ubawiona, błyskała oczyma, przenosząc je z twarzy Jeremego na Callaghana i z powrotem. Rozkoszowała się.

Może by tak było, gdyby interes się zaczynał i kończył na osobie Sammy Szeika – rzekł Jeremy. – Ale pięćset funtów to duży pieniądz jak na to, żeby go dać w łapy osobnikowi takiemu jak pan Callaghan, który, jeśli wolno się tak wyrazić, nie ma kryształowej reputacji.

Dobra jest – powiedział Callaghan. – Przede wszystkim co tu będziemy gadać nie na temat?

Bez pośpiechu wypuścił smużkę dymu z nozdrzy.

Poza tym – ciągnął ozięble – kto ty jesteś, do diabła, żeby mi tu prawić o reputacji? Mam wrażenie, że jak na faceta, wyrzuconego z wojska za szachrowanie przy kartach, masz piekielnie dużo tupetu, żeby mi tu gadać o reputacji; więc jeżeli chcesz w ogóle ze mną gadać, to radzę ci nie rozpuszczać języka.

Uśmiech Mayoli stał się szerszy. Zanosiło się na coś bardzo dobrego.

Jeremy poczerwieniał. Rumieniec ukazał się na policzkach, ogarnął całą twarz, rozlał się aż po szyję. Jeremy opanował się z wysiłkiem.

Doskonale – powiedział. – Nie będziemy dyskutować o reputacji, twojej czy mojej. Pomówimy o Sammym Szeiku. Może byś mi powiedział, Callaghan, jaką ja mam gwarancję, że kiedy ci wręczę sumę pięciuset funtów, to dosyć nieokreślone i mgliste indywiduum odda ci testament? i jaką mam gwarancję, że kiedy i jeżeli w ogóle go dostaniesz, to mi go wręczysz?

Callaghan się obszczerzył.

Żadnej – powiedział. – Na tym polega cały dowcip. Musisz zaryzykować. Ale nie będzie to pierwsze w twoim życiu ryzyko, co, Meraulton? Swoją drogą ja wcale nie wymagam, żebyś mi wręczał pięćset funtów. Znam tych łobuzów. Sądzę, że jak Sammy Szeik zobaczy dwieście pięćdziesiąt – albo i dwieście – to z radością położy grabę na tej forsie i da za nią ten kawałek papieru. No i dobrze. A kiedy ja ci go wręczę, ty dołożysz mi tyle, ile będzie brakowało do pięciuset. Nie widzę w tym błędu.

Jeremy podszedł do barku i wziął małe cygaro. Przebił je i starannie zapalił.

Powiedz mi, Callaghan – rzucił – czy ten Sammy Szeik nie nasuwa ci żadnych podejrzeń? Czy nie domyślasz się, kto to może być? Czy w tej twojej bystrej łepetynie na pewno nie wykluwa się żadne, nawet najsłabsze skojarzenie, co to za jeden?

Callaghan wzruszył ramionami.

To może być każdy – powiedział. – Nie domyślam się, kto to jest, ale mogę się domyślać, kim jest. Bo wziąwszy na zdrowy rozum, skoro panna Cynthis Meraulton mogła się zwrócić do jednego prywatnego detektywa, czyli do mnie, to mogła się zwrócić jeszcze i do drugiego? Jest w tym kraju paru tak zwanych detektywów prywatnych, którzy nie są żadnymi detektywami. Czystej wody opryszki i tyle. Każdy taki chętnie wziąłby pięćdziesiąt funtów za niedużą, prędką robótkę z wyciągnięciem tego testamentu z kostnicy, zwłaszcza gdyby wiedział, jaki ważny on jest dla was, Meraultonów.

Jeremy przytaknął. Starannie oglądał cygaro.

No, to pozwól, że teraz ja ci coś powiem, Callaghan – oświadczył. – Ty może się nie domyślasz, kto to jest Sammy Szeik, ale ja się domyślam. Nawet bardzo dokładnie!

Callaghana to jakby zaciekawiło.

Nie gadaj! – powiedział.

Owszem, będę gadał – rzekł Jeremy. – Jestem głęboko przekonany, że Sammy Szeik to ni mniej, ni więcej, tylko sam pan Slim Callaghan z Biura Śledczego Callaghana, który myśli, że lekką rączką wyłudzi sobie jeszcze pięćset funtów oprócz tego, co moja czarująca kuzynka Cynthis już mu wręczyła za jego właściwą robotę, polegającą na obdzieraniu trupów.

Callaghan się roześmiał. I długo się zaśmiewał.

Po co tak cholernie dramatyzujesz i dlaczego z ciebie taki wyjątkowy, niezwykły bałwan? – zapytał wreszcie. – Czemu się nie posłużysz mózgiem? Bo przypuśćmy, że to ja jestem Sammy Szeik. Czy byłoby mi trudno uprzedzić Cynthis, że jak nie wybuli więcej forsy, to ja wręczę testament któremuś z was? Nie uważasz, że zapłaciłaby mi co nieco?

Jeremy całkiem zbielał na twarzy. Jego duże, niebieskie oczy zaczęły iskrzyć. Mayola z satysfakcją poprawiła się w fotelu. Wiedziała, że Jeremy zaciągnął wszystkie hamulce, że umiera z pragnienia, by rzucić się na tę postać obojętnie wyciągniętą w fotelu, grzmotnąć w tę bezczelną twarz, która z niego szydzi. Może za chwilę to zrobi. Zwilżyła czerwonym języczkiem wargi w rozkosznie sadystycznym napięciu.

To by nie było trudne, gdybyś był Sammy Szeikiem – rzekł Jeremy. Głos miał zimny jak lód. – I nie mam powodu wierzyć, żeś tego nie zrobił. Zupełnie w stylu pana Callaghana: wypruwszy z Cynthis ostatniego pensa, jakiego uda mu się dostać w te łapczywe paluchy, przybiec z tą propozycją do mnie. A nawiasem mówiąc: dlaczego do mnie? Są jeszcze Percival, Paul i Bellamy. Dlaczego mnie przypadł ten zaszczyt?

Callaghan znów wzruszył ramionami.

To chyba oczywiste, nie? – odparł. – Percival nie ma grosza i nie ma skąd wziąć, co najwyżej Bellamy rzuci mu jakiś ochłap. Bellamy to bankrut. Wziąłem od niego ostatnie dwieście funtów – ciągnął z namysłem, z przyjemnością zauważając szybką wymianę spojrzeń między Jeremym i Mayolą. – Bellamy zapłacił mi dwie setki, żebym go nie dał zamknąć, co mi się zresztą nie udało. Po prostu nie dałem rady.

Zaciągnął się i rzucił niedopałek.

Zostaje Paul. U niego jeszcze nie byłem – powiedział. – I nie widzę potrzeby. Wątpię, czy on ma forsę. Ale domyślam się, że ty jej trochę posiadasz, a w najgorszym razie możesz coś niecoś raz dwa skombinować. Powiedzieli mi, że sporo wyciągasz z tych frajerów, co się tu złażą.

Wyjął znów paczkę papierosów.

Jeremy uniósł dłoń.

Będąc na twoim miejscu, Callaghan, już nie fatygowałbym się zapalać tego papierosa – powiedział. – Przynajmniej nie w tej chwili.

Rzucił cygaro w ogień.

Myślę, że już najwyższy czas – podjął – abyśmy pogadali sobie prosto z mostu. Jesteś łgarz, Callaghan, bezczelny łgarz. Stałem tu i nasłuchałem się od ciebie więcej obelg, niż mi się zdarzyło kiedykolwiek w życiu wysłuchać i nic nie zrobić. Znosiłem to, ponieważ w głębi duszy wiedziałem, że wreszcie coś zrobię.

Coś ci poradzę. Jeżeli masz łeb na karku, to posłuchasz. Uważam, że Sammy Szeik to ty. Względnie, jeżeli nim nie jesteś, w takim razie wiesz, kto to jest, wiesz o nim wszystko: gdzie przebywa i gdzie schował testament. Nie zamierzam ci płacić ani pięciuset funtów, ani nawet pięciuset pensów, jak długo istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo, że się nie mylę. Czy wyrażam się jasno?

Rozumiem cię, Meraulton, skoro o to pytasz – odrzekł mu Callaghan. Zęby miał ciągle wyszczerzone w uśmiechu. – Nie podobasz mi się ani ty, ani twoja damulka. Według mnie jesteście parą wszawych kanciarzy; ale jeżeli ci się zdaje, że nastraszyłeś mnie, to postrasz mnie jeszcze. Przedstawiłem ci propozycję, a ty możesz ją przyjąć albo odrzucić, jak ci się żywnie podoba: i jeszcze ci powiem, że specjalnie mi na tym nie zależy. Może na przykład już się dowiedziałem, co mi było potrzebne?

Jeremy uśmiechnął się do Mayoli. To był niedobry uśmiech. Odpowiedziała mu błyskiem oczu.

Jasne jak słońce – odparł Jeremy – że w końcu mogę być zmuszony ubić z tobą interes, ale najpierw spróbuję to załatwić w inny sposób.

Nacisnął guzik dzwonka przy kominku. Mayola wstała. Uśmiechnęła się słodko do Callaghana.

Chyba już pójdę – powiedziała. – Mam jeszcze to i owo do zrobienia, a czas leci. Au revoir, panie Callaghan. Na pańskim miejscu posłuchałabym, co mówi rozsądek. Wie pan, jeszcze nie jest za późno!

Podeszła do drzwi i otworzyła je. Równocześnie otwarły się drzwi za kotarą, po przeciwnej stronie pokoju. Weszło trzech mężczyzn. Potężne, brzydkie chłopy: łamignaty. Callaghan obejrzał ich dokładnie. Skupił się na tym, aby zapamiętać ich twarze na przyszłość.

Mayola zamknęła za sobą drzwi. Trzej mężczyźni weszli do pokoju i stanęli przy stole, spoglądając na Meraultona.

No, Callaghan – powiedział Jeremy. – Zaraz będziemy wiedzieli, czy ty wiesz, gdzie się znajduje testament, czy nie wiesz, i czy sam go nie masz. Ale powinienem cię chyba uprzedzić, że oszczędzisz sobie wiele przykrości, jeśli zaczniesz od razu gadać i powiesz mi, gdzie jest testament, albo go wyciągniesz, jeśli masz go przy sobie.

Callaghan wciąż się uśmiechał. Leżał rozparty w fotelu, całkiem na luzie.

Nie znam Sammy Szeika – rzekł – i nie wiem, co to za jeden. Nie wiem, gdzie jest testament; a choćbym wiedział, to i tak nie kiwnąłbym palcem, żeby ci go dostarczyć o grosz taniej niż za pięćset funtów. Więc jaki jest dalszy gryplan?

Jeremy pogrzebał w kieszeni i wyjął papierośnicę. Wybrał papierosa, zapalił. Rzucił zapałkę i skinął na jednego z ludzi stojących przy stole.

Bierz się za niego – powiedział. – Napraszał się o to. Niech ma.

Jeremy wrócił do pokoju. Palił papierosa i w dłoni trzymał małą filiżankę czarnej kawy.

Callaghan leżał w kącie pokoju. Głowa jego wsparta była w samym rogu, na styku dwóch ścian pokrytych boazerią z dębu. Cienki strumyczek krwi sączył mu się z jednego nozdrza, ściekał po brodzie na podłogę.

Oczy miał podsiniaczone, twarz obitą. Jedna z dłoni była rozcięta i kapała z niej krew. Jedna strona szczęki przedstawiała się groteskowo wskutek zwichnięcia żuchwy. Szczęka była na wpół wybita ze stawu.

Ale wszystko to niezbyt wzruszało Callaghana. Był nieprzytomny.

Jeremy stanął przed ogniem i zaczął popijać kawę. Spojrzał na najwyższego z trzech drabów, skupionych wokół Callaghana i patrzących na niego z góry. Jeden z nich pomachiwał kawałkiem trzymanej w ręku gumowej rury, mocno pokrwawionej.

Zaczął gadać? – spytał Jeremy.

Drab odburknął z niechęcią:

Ani słówka. Cholera! ani słóweczka. Od momentu, jakżeśmy się za niego wzięli, nie wydał głosu. Prawie cały czas tak się na nas obszczerzał. Już bałem się dalej posunąć. Kazałem im się wstrzymać z robotą, bo jeszcze trochę, a byśmy go całkiem wykończyli.

Jeremy skinął głową. Wskazał palcem na szczękę Callaghana.

Szczęka wywichnięta – powiedział. – Lepiej mu ją wbijcie z powrotem.

Jeden z mężczyzn wziął Callaghana za tył głowy, podniósł ją, żeby nie dotykała boazerii. Ten wysoki schylił się i bacznym okiem wymierzył dystans. Potem zamachnął się prawą i grzmotnął w krzywą szczękę Callaghana.

Trzasnęło i główka stawu zaskoczyła w panewkę.

Na fotel go i dajcie trochę wody – powiedział spokojnie Jeremy. – Dajcie mu też od razu kapkę brandy. Nie myślałem, że taki twardy.

W głosie jego zabrzmiał niemalże ton podziwu.

Mgła przesłaniająca widzenie zaczęła z wolna ustępować Callaghanowi z oczu. Leżał wyciągnięty w fotelu, z głową na wysokim oparciu, a jego mózg z wysiłkiem wracał do uświadomienia chwili obecnej. Gdy spróbował otworzyć jedno oko, prawie oślepiło go światło elektryczne i ociężale znowu je zamknął.

Czuł się obtłuczony na całym ciele jak jeden ogromny siniec. Prawą dłoń miał rozciętą, a jeden z palców lewej, ten, który wyłamywano, wciąż wysyłał w górę strugi rwącego bólu.

Zaczął sobie wszystko przypominać, ale spoczywał bez ruchu, z wolna przychodząc do siebie, próbując ogarnąć sytuację, starając się nie zważać na sto bólów rozbiegających się po zmaltretowanym ciele.

Ktoś przytknął mu do ust szklankę. Poczuł ostry smak brandy spływającej mu po wyschłym języku w zaschnięte gardło. Przełknął i zachłysnął się, lecz alkohol go trochę ożywił. Przypomniał mu się Jeremy i rozbite wargi ściągnęły się, obnażając zęby.

Leżał z zamkniętymi oczyma, zastanawiając się, jaki w tej grze będzie następny ruch i co Jeremy teraz wymyśli.

Usłyszał jego głos. Zimny i zjadliwy, dobiegał jakby gdzieś z daleka.

A więc, Callaghan – mówił Jeremy – nawet jeśli nie wydusiliśmy z ciebie informacji, w każdym razie dostałeś nauczkę, żeby nie kłapać pyskiem na lepszych od siebie.

Dał znak wysokiemu.

Weź go – powiedział – i doprowadź trochę do porządku. Jak już będzie wyglądał po ludzku, daj go tu z powrotem.

Chwycili Callaghana pod ręce i pół wyprowadzili, pół wynieśli z pokoju.

Jeremy dopił kawę i zaczął cicho kląć.

Był ogromnie rozczarowany.

Callaghan, już pewniejszy na nogach, stał przed umywalką w toalecie, zanurzając głowę w zimnej wodzie. Wyjmował ją, znów zanurzał. Robił tak z pięć minut i po trochu odzyskiwał jasność umysłu i wraz z nią niewysłowioną nienawiść do Jeremego, do Mayoli i całej reszty.

Wziął mydło i zaczął myć ręce. Rozglądając się stwierdził, że toaleta ma dwoje drzwi. Jedne wychodziły na korytarz, gdzie tuż za polem widzenia Callaghana łamignat stał oparty o ścianę i palił papierosa; drugie do przyległej łazienki. Callaghan wytarł dłonie w ręcznik, czujnie i z wysiłkiem postąpił w stronę tych drzwi. Zajrzał. Na kratce leżącej w poprzek wanny zobaczył szczotkę kąpielową w mahoniowej oprawie, z rękojeścią długą na trzydzieści centymetrów. Wśliznął się tam po cichu, podniósł szczotkę, zważył ją w dłoni. Dosyć ciężka! pomyślał. Wsadził szczotkę do prawej tylnej kieszeni w spodniach, tak że rączka sterczała do góry; wrócił do toalety i popluskał trochę, żeby nie zwrócić uwagi zbira stojącego na korytarzu. Potem nałożył marynarkę i wyszedł.

Goryl spojrzał na niego szczerząc zęby.

Trochę lepiej – powiedział. – Ale idę o zakład, że nie jesteś już taki kozak jak dawniej, zanim tu przyjechałeś. No jazda, tędy.

Callaghan poszedł za nim z powrotem, przez ukośnie biegnący korytarz, do tego samego pokoju. Jeremy stał ciągle przed ogniem palącym się na kominku. Wskazał Callaghanowi fotel, wręczył mu whisky z wodą sodową. Po czym kiwnięciem głowy odprawił draba, który wyszedł zamykając za sobą drzwi.

Wyglądałoby na to – rzekł Jeremy – że trzeba z tobą pogadać o interesie, Callaghan. Ale przynajmniej jednego jestem pewien: że gdybyś wiedział, gdzie znajduje się testament, to byś wyśpiewał.

Callaghan wyszczerzył zęby. W tym uśmiechu zabolały go rozcięte wargi.

Może tak – powiedział – a może nie.

Chcę mieć ten testament – rzekł Jeremy – to ci otwarcie mówię. Uczciwie czy nieuczciwie, będę go miał.

Jest tylko jeden sposób, żebyś go dostał, Meraulton – odparł Callaghan – mianowicie jak mi wypłacisz tę gotówkę, o którą cię proszę.

Jeremy zapalił papierosa.

Zaczynam wierzyć, że masz rację – powiedział. – Chyba się już zorientowałeś, że nie wyszłoby ci na dobre, gdybyś chciał prowadzić ze mną podwójną grę. Mógłby ci się zdarzyć o wiele gorszy masaż niż ten dzisiejszy.

Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął portfel. Wręczył Callaghanowi plik banknotów.

Masz tu dwieście pięćdziesiąt funtów, Callaghan – powiedział. – Kiedy mi przyniesiesz testament Augusta Meraultona, ten, który miał w zegarku w nocy, kiedy go zamordowano – a pamiętaj, że ja doskonale znam jego podpis – dam ci drugie dwieście pięćdziesiąt. Obawiam się, że cię przepłacam – ciągnął – ale jak słusznie zauważyłeś, muszę zaryzykować. Daję ci czas do jutra, do dziesiątej wieczór. Zdobędziesz testament i przywieziesz go tutaj. Jeżeli do dziesiątej ciebie nie będzie, wtedy ja się wybiorę do ciebie i wszystko, co ci się przydarzyło dziś wieczór, to będzie betka w porównaniu z tym, co wtedy cię czeka. Myślę, że nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, prawda?

Callaghan dźwignął się z wolna.

Też tak sądzę – powiedział – z jednym dodatkiem. – Tu krzywo się uśmiechnął. – Szkoda, że nie ubiłem tego interesu przez telefon zamiast pchać się tutaj.

Przeliczył sztywnymi palcami banknoty. W sumie było ich dwieście pięćdziesiąt funtów. Złożył je i prawą ręką wykonał taki ruch, jakby je wkładał do tylnej kieszeni spodni.

Ale nie zrobił tego. Ukryta z tyłu pod marynarką prawa dłoń ujęła rękojeść szczotki kąpielowej. Lekko zatoczył się dokoła stołu, robiąc wrażenie bardziej chwiejnego i słabszego, niż był, udając, że podpiera się lewą ręką.

Po czym, znalazłszy się twarzą w twarz z Jeremym, skoczył naprzód. Szczotka gładko wyszła z kieszeni, wylądowała ze straszliwym łupnięciem na głowie Meraultona.

Jeremy zwiotczał. Osunął się na dywan. Był załatwiony.

Callaghan przyklęknął, rozpiął mu marynarkę, wyjął portfel, zajrzał do środka. Było w nim jeszcze trochę banknotów, razem sto pięćdziesiąt funtów. Złapał je, wsadził do kieszeni.

Potem wstał, podszedł do drzwi, wyjrzał na korytarz. Ani żywej duszy. Cicho stąpając dotarł do bocznego holu, znowu nadsłuchiwał przez chwilę. Przeszedł przez hol, otworzył drzwi wyjściowe, zamknął je cicho za sobą i pokusztykał drogą między drzewami w stronę szosy.

ROZDZIAŁ 11
Nie ma to jak prawda

Ruch uliczny koło dworca Victoria i pod hotelem Excelsis (Dla Rodzin i Przyjezdnych: Nocleg ze śniadaniem 4 szylingi 6 pensów) łomotem swym obudził Callaghana.

Otworzył oczy, ociężale zamknął je z powrotem, zebrał się na wysiłek i znów je otworzył; wreszcie, ze stęknięciem, usiadł na łóżku i zadzwonił.

Gdy pojawiła się rozmamłana pokojówka (wytrzeszczając oczy na widok twarzy Callaghana) i przyniosła herbatę, siadł na krawędzi łóżka i wypił. Dokonawszy tego podszedł do lustra na toaletce i obejrzał swoje odbicie.

Oczy miał paskudnie podsiniaczone. Po prawej stronie szczęki, koło stawu, bulwa wielkości włoskiego orzecha. Paskudnie rozcięta brew zaczynała się goić, a po lewej stronie grdyki czerwieniło się pięciocentymetrowe skaleczenie.

W każdym calu jego ciała pulsował własny, osobny ból, a kłykcie prawej dłoni były nieomal wybite. No, przynajmniej ten cios ktoś poczuł!

Nasunęła mu się refleksja, że łamignaty, których zatrudnia Jeremy, znają się na swojej robocie; kto wie, czy nie mają w „Kartach na Stół” okazji do rozległej praktyki zawodowej.

Wszedł do łazienki i odkręcił krany. Dobrze było zanurzyć się w gorącej wodzie. Pozwolił, aby jego myśli krążyły wokół osoby Jeremy Meraultona, który dostarczył mu paru rozstrzygających dowodów, stanowczo wartych kapelusza i płaszcza, pozostawionych na wieszaku w „Kartach na Stół”.

Zmysł humoru przyszedł mu z pomocą. Leżąc na wznak w wannie, rozluźniony, zaczął szczerzyć zęby w uśmiechu. Bądź co bądź za ten płaszcz i kapelusz Jeremy zapłacił czterysta funtów.

Po kąpieli ogolił się, kazał przynieść jeszcze herbaty i pijąc ją przejrzał swój plik banknotów, wynotował numery, sprawdzając je raz po raz. Miał w sumie 1180 funtów, z czego zrobił w notesie następujące rozliczenie:

Grupa 1.

Otrzymane od Cynthis Meraulton

(z pieniędzy Williego Meraultona) £ 500

Minus wydatki (Darkie, Revenholt i dla siebie) £ 220

zostaje £ 280

Grupa 2.

Dodatkowa zaliczka od Williego Meraultona £ 300

Grupa 3.

Bellamy Meraulton wpłacił £ 200

Grupa 4.

Jeremy Meraulton wpłacił £ 400

razem £ 1180

Ładna sumka.

Callaghan powoli skończył się ubierać, zszedł na dół, zwrócił wypożyczoną brzytwę, zapłacił rachunek i opuścił hotel Excelsis. Nie śpiesząc się poszedł w stronę dworca Victoria, po drodze kupił nowy płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Odebrał z dworcowej przechowalni swoją walizkę.

Załatwiwszy to wrócił taksówką do hotelu Axford na Orchard Street i wynajął pokój. Kazał wnieść walizkę na górę, sam wszedł do kabiny telefonicznej i zadzwonił do Scotland Yardu. W minutę później rozmawiał z Gringallem.

Dobry wieczór, Gringall. Tu Callaghan. Co u ciebie słychać?

Usłyszał jego burknięcie. A potem:

Słuchaj, Callaghan, może dość już tych głupich żartów, przez które możesz wpaść w nieliche tarapaty? Nie chciałbym brać się za ciebie zbyt ostro, ale jeśli w przeciągu paru godzin nie dowiem się, gdzie jest Cynthis Meraulton, to...

Posłuchaj no, Gringall – przerwał mu Callaghan – stawiam całą herbatę Chin przeciw zgniłemu jajku, że wiesz równie dobrze jak ja, gdzie jest Cynthis Meraulton. A jeżeli nie wiesz, to znaczy, że coś się gruntownie popsuło w naszej policji.

Tak naprawdę chciałeś mi powiedzieć, że doskonale wiesz, gdzie ona jest, tylko na razie wolisz jej nie ruszać, bo pomyślałeś sobie, że lepiej zostawić ją w spokoju i popatrzeć, co zrobi i czy nie zechce się skontaktować z którymś z Meraultonów. A robisz tak, ponieważ doszedłeś do wniosku, że w morderstwo była zamieszana więcej niż jedna osoba. No dobra, nie przejmuj się. Może podam ci to jak na półmisku. W każdym razie będę u ciebie za dwadzieścia minut, jeżeli masz ochotę ze mną pogadać... Więc?

Gringall znowu burknął pod nosem.

Jeżeli masz coś do powiedzenia, to proszę – odparł.

Położył słuchawkę.

Callaghan zatelefonował do Delvine Court Apartments i poprosił Cynthis.

Niech się pani tylko nie gniewa – powiedział, uśmiechając się do słuchawki. – Wiem, że ma pani tego powyżej uszu i że chce się pani zobaczyć z Williem, i że przestaje mi pani ufać i zaczyna sobie wyobrażać to i owo. No cóż... może byśmy jeszcze przez krótki czas zachowali spokój?

Rzeczy mają się następująco: wszystko jest w największym porządku; tylko muszę jeszcze załatwić parę drobiazgów. Będę nad tym pracował przez większą część popołudnia i cały wieczór, i może kawałek nocy, ale słowo daję, że koło północy zjawię się u pani... i proszę się nie zdziwić, jeśli przyprowadzę Williego.

Czmychnął z rozbawienia.

Jeszcze coś pani powiem – dorzucił. – Otóż kiedy pani zobaczy, w jaki sposób poprowadziłem tę sprawę, to prawdopodobnie poprosi mnie pani, abym został drużbą na pani weselu. I obiecuję, że Willie się nie sprzeciwi.

Jej głos był oziębły.

Oczekuję pana nie później niż o północy – ucięła. – Jeżeli pan nie przyjdzie albo jeżeli nastąpią dalsze wymówki czy próby odwlekania, zwrócę się z samego rana do Scotland Yardu.

Świetnie, proszę pani – rzekł Callaghan. – Umowa stoi.

Odkładając słuchawkę uśmiechał się.

Gringall patrzył zza biurka na Callaghana. Przy końcu biurka siedział, mając przed sobą blok stenograficzny, sierżant detektyw Fields i obgryzał ołówek. Umiejętność stenografowania przeszło dziewięćdziesięciu słów na minutę nie była najmniejszą z jego zalet.

Callaghan wyjął paczkę papierosów i poczęstował Gringalla. Potem rozsiadł się swobodnie na krześle.

Gringall kwaśno się do niego uśmiechnął.

Ktoś cię ładnie oporządził ostatniego wieczora, sądząc z wyglądu – zauważył.

Callaghan przytaknął.

Trzech ktosiów – powiedział. – Jak żyję, nie dostałem takiego łupnia. Ci faceci byli naprawdę ostrzy. Ale – dodał w zadumie – może i było warto.

Wypuścił chmurę dymu, popatrzył przez nią na Gringalla.

Nie przyszedłem zeznawać, Gringall – zapowiedział. – Każ Fieldsowi odłożyć ten ołówek. Możliwe, że będę miał coś do powiedzenia jeszcze dziś, ale trochę później. Mógłbyś tutaj posiedzieć albo zostawić kogoś, kto cię w razie potrzeby znajdzie? Na razie chcę z tobą odbyć małą, spokojną rozmówkę.

Gringall przyjrzał mu się.

Jakiego rodzaju ma być ta spokojna rozmówka? – spytał. – Czy taka jak ostatnia?

Callaghan się wyszczerzył.

Nie łam się, Gringall – powiedział. – Zanim dojdziemy do końca, sam przyznasz, że jestem najlepszym z twoich przyjaciół. Po prostu na razie coś cię dręczy. Ubrdałeś sobie, że wpuściłem cię w maliny z Bellamym Meraultonem i że mu podrzuciłem ten niby to zakrwawiony kapelusz. Ja wcale nie mówię, że tak było! No... ale gdyby nawet? Przekonasz się, że to nieważne... byle wyszło sprawie na dobre. A nawiasem – ciągnął swobodnie – co się dzieje z Bellamym?

Jeśli chodzi o narkotyki, wyszedł za kaucją – powiedział Gringall. – Najwidoczniej Beldoces mu ich dostarczał. Ale w sprawie morderstwa oczyścił się dosyć łatwo. Znaleźliśmy taksówkarza, który przywiózł go na Lincoln’s Inn Fields i tam go zostawił za pięć jedenasta. Potem znaleźliśmy drugiego, który zabrał go z Holbornu i przywiózł do Eulalie Gallicot pięć po jedenastej. Na początku ta Gallicot łgała, ile się zmieści. Potem tłumaczyła się, że była nastraszona i że tyś ją podpuścił. Wygląda na to, że powinieneś odpowiadać za kupę rzeczy, no nie?

Callaghan się obszczerzył.

Dlaczego w sprawie tej Gallicot nie powiesz mi prosto z mostu? – zapytał. – Tak naprawdę o to ci chodzi, że skoro Bellamy ci powiedział, kiedy go przyskrzyniłeś, że widział Cynthis Meraulton na Lincoln’s Inn Fields, i skoro Gallicot powiedziała ci, że to ja napuściłem ją na sfałszowanie godziny, o której Bellamy do niej naprawdę przyszedł: to wydaje ci się, że ja wciąż staram się kryć Cynthis Meraulton, tak?

Strzepnął popiół z papierosa.

Słuchaj, Dziugacz – powiedział. – Masz za dużo oleju w głowie, aby pomyśleć, że ta Gallicot zełgała po prostu dla mnie. Nigdy w życiu! Mówiła tak, ponieważ Beldoces jej to przykazał na długo przed moim pojawieniem się. Nawiasem mówiąc – podjął – skoro już sobie szczerze rozmawiamy: o której tak naprawdę zakatrupiono starego?

Z pewnością przed dziesiątą czterdzieści pięć – odpowiedział Gringall. – Chyba o wpół do jedenastej albo coś koło tego. Nie umiemy dokładniej określić.

Callaghan skinął.

To się mniej więcej zgadza – mruknął jakby do siebie. – Ja powiedziałbym: dziesiąta trzydzieści.

Wziął następnego papierosa.

Słuchaj, Gringall – powiedział. – Wiesz jak to jest. Prywatny detektyw może zrobić mnóstwo rzeczy, których policjant nie może. Na przykład prowokować takie sytuacje, że funkcjonariusz by z miejsca wyfrunął. Może mnie właśnie o to szło.

Otóż ja ciebie lubię. Według mnie równy z ciebie facet. Domyślam się, że do tej pory musiałeś już znaleźć Cynthis Meraulton, i przypuszczam, że jej dałeś spokój właśnie dlatego, co ci mówiłem przez telefon. Dajesz jej na razie trochę luzu. Otóż według mnie mądrze robisz.

Teraz chciałbym ubić z tobą interes i przyrzekam ci na wszystkie świętości, że dotrzymam umowy. W przeciągu najbliższych ośmiu godzin, jeśli wszystko mi się ułoży, będę miał tę sprawę do końca załatwioną: i to załatwioną w taki sposób, jaki mnie odpowiada.

Mile uśmiechnął się do obydwu.

Wierzcie mi – podjął. – Jest jeden i tylko jeden sposób na załatwienie tej sprawy i nie ma na świecie policjanta, który mógłby to zrobić. Jeżeli mnie się uda, to wy dostaniecie do rączki mordercę – czy morderczynię, czy jedno i drugie – a jeśli mnie się nie uda, to obawiam się, że zabójstwo Meraultona pozostanie jeszcze jedną z tych nie wyjaśnionych zbrodni z mnóstwem podejrzeń i bez żadnego dowodu.

Wyjął swój czarny notesik.

Fields – powiedział. – Spisz numery tych grup banknotów, które ci podyktuję. Kiedy stąd wyjdę, sprawdź je, ale raz dwa! A teraz notuj.

Odczytał cztery grupy numerów. Fields, na prędkie skinienie Gringalla, zapisał je.

Callaghan wstał.

To ja idę – powiedział – ale jeszcze się zobaczymy, Gringall, może nawet prędzej, niż się spodziewasz. Tymczasem!

Błysnął do Gringalla zębami, wziął kapelusz i wyszedł.

Fields z uniesionymi brwiami spoglądał na swego przełożonego.

Gringall wzruszył ramionami.

To zabawne – powiedział. – Można mówić o tym facecie, co kto chce, ale ja go za każdym razem lubię coraz bardziej. Coś w nim jest... choćby i sama bezczelność!

Fields przytaknął.

Czy dać mu opiekuna? – zapytał. – Może znów wybierze się na wycieczkę. Chyba teraz nie chciałby go pan zgubić!

Gringall spojrzał na Fielda i uśmiechnął się.

Zły z ciebie psycholog, Fields – powiedział. – Callaghan aż za dobrze wie, że ja wiem, że to on podrzucił kapelusz. Aż za dobrze wie, że ja wiem, że to on dostał się kostnicy na Ensell Street i wykradł testament nieboszczykowi z zegarka. On wie, że ja wiem i wie, co się z nim stanie, gdyby jeszcze raz próbował tak ze mną zagrać.

Wstał i przeciągnął się.

Callaghan ma główkę – powiedział. – A ja pozwolę mu się tą główką posługiwać.

Była dziesiąta wieczór.

Callaghan wszedł do budki na Russell Square i zatelefonował do Freda Mazina, pilnującego biura na Chancery Lane.

Cześć, Fred – powiedział. – Tu Callaghan. Ma do mnie przyjść niejaki Jeremy Meraulton. Ten facet spodziewa się ode mnie coś dostać... pewien testament, który mu obiecałem skombinować. To jest twardy zawodnik i potrafi być nadzwyczaj przykry. Otóż jeżeli się pojawi, każ mu zaczekać. Powiedz, że to ja prosiłem, aby zaczekał na mój powrót. Powiedz mu, że jeśli zaczeka, to ja mu przyniosę dziś wieczór testament, jak obiecałem. Na razie!

Odczekał chwilę i zadzwonił do Darkiego.

Mówi Callaghan. Obniuchałeś to biuro Paula Meraultona tu w pobliżu na 22 Greeneagle Street?

Tak jest, szefie – powiedział Darkie. – Obadałem je, ale nic z tego. Front wychodzi prosto na ulicę, a tylne wyjście jest zupełnie na oczach, na wprost domów na Mervyn Street, więc nie da się zrobić. W budynku jest dwóch strażników nocnych i wszystkie biura mają drzwi wychodzące na korytarz i specjalne zamki. Masz taką akurat szansę dostać się tam bez draki, jak podskoczyć do nieba. Kapujesz?

Owszem – powiedział Callaghan. – W porządku. Masz adres Paula Meraultona?

Mam – odrzekł Darkie. – Mieszka niedaleko od biura. Melleville Apartments na Glasbury Street. Telefon: Museum 88976 i przeważnie można go tam zastać. Rzadko kiedy wychodzi.

Dobra jest, Darkie – rzekł Callaghan. – Siedź na miejscu. Pewnie będę cię potrzebował jeszcze tej nocy.

Powiesił słuchawkę, wyszedł z budki, zapaliwszy papierosa stał na chodniku i chwilę się zastanawiał. Potem wszedł z powrotem do kabiny i wykręcił numer Museum 88976. Spytał o pana Paula Meraultona.

Po kilku minutach usłyszał głos. Szorstki i ostry: bardzo opanowany głos, pomyślał Callaghan.

Czy pan Paul Meraulton? – zapytał. – Dobry wieczór. Wątpię, czy moje nazwisko panu coś powie: nazywam się Callaghan, z Biura Śledczego Callaghana. Przykro mi, że pana fatyguję, panie Meraulton, ale chciałbym za pięć minut spotkać się z panem w pańskim biurze przy Greeneagle Street. A żebyśmy nie tracili czasu na telefoniczne dyskusje, od razu powiem panu to i owo.

Po pierwsze: gra skończona. Wszystko się rypło i najlepsze, co pan może zrobić, to ulotnić się z tego kraju najprędzej, jak tylko się da. No cóż, może nie jest to takie łatwe dla kogoś, kto jest całkowicie spłukany; ale jeśli pan chce dostać na rączkę tysiąc funtów i raz dwa zwinąć manatki, to może się panu uda; pod warunkiem, że zrobi pan to, co powiem.

Nastąpiło długie milczenie.

A właściwie co miałbym zrobić? – odezwał się wreszcie głos.

Właśnie mówię. Natychmiast udać się do swego biura na Greeneagle Street – rzekł Callaghan. – Ja też tam przyjdę. Chcę obejrzeć księgi rachunkowe tych śmiesznych towarzystw, które wy, chłopaki Meraultonowie, prowadzicie we czwórkę. Potem odbędziemy sobie małą rozmówkę i jeżeli okaże się pan rozsądny, to jeszcze może się panu upiec. Więc... na co się pan decyduje?

Znów milczenie. Wreszcie Meraulton się odezwał:

Cóż, na początek wybiorę się na Greeneagle Street i rzucę na pana okiem, panie Callaghan. I jak trochę porozmawiamy, to zobaczę, czy będziemy mogli ubić jakiś interes.

Callaghan się obszczerzył.

Główka pracuje – powiedział. – Do zobaczenia.

Paul Meraulton siedział za biurkiem przed otwartą kasą pancerną. Miał przed sobą z tuzin rozłożonych ksiąg rachunkowych. Przez szerokość niedużego pokoju patrzył na Callaghana, który siedział w rogu i zapalał sobie papierosa.

Meraulton przesunął językiem po zaschłych wargach. Twarz miał ściągniętą i bębnił jednym palcem po brzegu biurka.

Był przestraszony.

Jak pan na to wpadł? – zapytał.

Wskazał gestem na księgi rachunkowe.

Po prostu dodałem dwa i dwa, nie robiąc z tego pięciu – odparł Callaghan. – Poleciłem jednemu z kumpli, żeby pana sprawdził i okazało się, że spędza pan sporo czasu w Somerset House; że zarabia pan około sześciu funtów na tydzień, a wydaje sześćdziesiąt.

No cóż, tam nie przesiaduje się bez powodu, prawda? Archiwum Akt w Somerset House oznacza jakieś interesy w spółkach, zwłaszcza że pan chodził do Rejestru Towarzystw. Więc postanowiłem sprawdzić, czy któryś z was nie jest zamieszany w jakieś spółki: i z tego sprawdzania wynikło, że owszem, i to wszyscy czterej: jako jedyni udziałowcy w czterech starych towarzystwach, któreście wykupili i znowu puścili w ruch.

Więc zadałem sobie pytanie: po co? i odpowiedź była dziecinnie prosta.

Callaghan wciągnął pełne płuca dymu, wydmuchnął go jak zwykle najpierw przez jedno nozdrze, a potem przez drugie.

To był sprytny pomysł, Paul, muszę przyznać. Wszyscy czterej orientowaliście się doskonale, że starego Augusta Meraultona mdli na wasz widok; że nigdy w życiu nie da wam powąchać swojej forsy; jak również wiedzieliście, że kapnie wam trochę pieniędzy ze spadku po nim, oczywiście pod warunkiem, że nie zmieni testamentu; więc wpadliście na pomysł z tymi spółkami. Kryjąc się pod ich szyldem mogliście doić pieniądze z Meraulton Estates, ponieważ stary August Meraulton myślał, że pożycza je czterem autentycznym towarzystwom handlowym. Biedny stary grzdyl nie domyślał się, że pożycza forsę po prostu czwórce chłopaków Meraultonów, których wolałby ujrzeć w piekle niż świadomie pożyczyć im złamanego pensa!

Wydmuchnął kółko dymu, przyglądał mu się, jak żegluje przez pokój.

Staruszek myślał, że te wasze lipne towarzystwa są bez zarzutu. Kiedy jego forsa odpływała, widział, jak za to napływają wasze fikcyjne obligacje i akcje udziałowe. Chciałem obejrzeć wasze księgi tylko po to, żeby się upewnić, i teraz już się upewniłem.

Wzruszył wyraziście ramionami.

Paul Meraulton podniósł się z krzesła. Stał i patrzył na Callaghana.

Pan wie aż za dużo jak na mój gust – powiedział. Wątły uśmiech błąkał mu się po wargach. – Co pan wie oprócz tego?

Callaghan spojrzał na niego. Jego usta przybrały wyraz bardzo bliski szyderstwa.

Wiem z grubsza biorąc wszystko, co można wiedzieć – odparł. – Wystarczy, żeby zapewnić panu odosobnienie na dłuższy przeciąg czasu.

Meraulton podszedł do okna i wyjrzał na cichą ulicę.

Czy pan mówił mi przez telefon coś o ulotnieniu się? – powiedział. – I że mógłbym dostać na rękę tysiąc funtów?

Nie mówiłem tego na wiatr – wyszczerzył się Callaghan. – Ma pan tutaj maszynę do pisania?

Meraulton kiwnął głową.

W porządku – powiedział Callaghan. – Niech pan podejdzie i usiądzie do niej. Wystuka pan kompletne przyznanie się do winy i podpisze je. Kiedy pan to zrobi, wręczę panu tysiąc funtów gotówką i może pan stąd pryskać najszybciej, jak pan potrafi. Ja na pańskim miejscu złapałbym jakiś statek do Argentyny albo na wyspy greckie. Mówiono mi, że to są dwa miejsca, z których ekstradycję nadzwyczaj trudno uzyskać.

A skąd mam wiedzieć, że pan mówi prawdę? – wymamrotał Meraulton. – Skąd pewność, że pan mi da te pieniądze?

Znikąd – stwierdził Callaghan. – Musi pan zaryzykować. Ale jeśli pan zaraz nie siądzie do roboty, to ja dzwonię do mego przyjaciela, inspektora Gringalla ze Scotland Yardu, i za jakąś godzinę znajdzie się pan w przyjemnej celi w Brixton. Co pan wybiera?

Meraulton zawahał się na chwilę. Następnie podszedł do maszyny, zdjął blaszaną pokrywę i wkręcił papier.

Co mam napisać? – spytał. – Jak zacząć?

Callaghan wstał. Zęby miał wyszczerzone w uśmiechu. Podszedł i stanął za Meraultonem.

Ja podyktuję – powiedział – a pan tylko pisze. Więc tak... „Niniejsze zeznanie napisałem z własnej i nieprzymuszonej woli ja, Paul Meraulton...”

Głos Callaghana płynął dalej, a palce Meraultona stukały po klawiszach maszyny, aż rzecz dobiegła końca. Callaghan wyjął wieczne pióro.

Proszę podpisać tu na dole – powiedział. – I postawić datę.

Patrzył, jak Meraulton wypełnia jego polecenie, a potem wyjąwszy mu pióro z palców, dopisał pod spodem: „Byłem świadkiem przy spisywaniu powyższego, P. R. Callaghan, Biuro Śledcze Callaghana.”

Złożył zapisane arkusze, schował je do kieszeni, następnie wyjął paczkę papierosów. Poczęstował Meraultona, sam także wziął.

Chyba przyda się panu – powiedział.

Schował papierosy i wyjął plik banknotów. Odliczał je, aż na rogu biurka urósł mały stosik wartości tysiąca funtów. Pozostałe sto osiemdziesiąt schował do kieszeni.

Pańska forsa – powiedział. – A teraz niech się pan zmywa jak najprędzej, jeśli ma pan głowę na karku.

Meraulton zgarnął pieniądze.

Zachowa pan to dla siebie przez kilka godzin? – poprosił.

Callaghan się wyszczerzył.

Pan jesteś kawał drania, Meraulton – odparł. – A ja nie wchodzę w układy z draniami, przynajmniej jeśli nie muszę! Bierz pan nogi za pas, póki można. Może pana złapią, a może nie. Pańskie ryzyko.

Była za kwadrans dwunasta.

W połowie schodów, wiodących do biura na Chancery Lane, Callaghan się zakaszlał. Wspinając się dalej przepowiedział sobie jak zwykle ten stary kawałek o tym, że będzie musiał ograniczyć palenie do pięćdziesięciu sztuk dziennie.

Fred Mazin był w pierwszym pokoju. Po jego przeciwnej stronie siedział czytając gazetę Jeremy Meraulton.

Zjeżdżaj, Fred – powiedział Callaghan. – Ja załatwię pana Meraultona. Jeszcze słówko: jutro nie musisz tu przychodzić. Na razie nie będę cię potrzebował.

O kej – rzekł Fred Mazin.

Wziął kapelusz, pozbierał swoją prasę wyścigową i formularze gonitw i zniknął.

Callaghan patrzył na gościa. Szczerzył zęby w uśmiechu.

Proszę do gabinetu – powiedział.

Otworzył drzwi z klucza, wszedł do środka, zapalił światło. Potem usiadł przy biurku.

Jeremy stał w przejściu. Usta mu drgały. Wyglądał groźnie.

Nie zamierzam się z tobą wykłócać – powiedział. – Muszę przyznać, że nabrałem dla ciebie troszkę respektu, Callaghan. Zeszłej nocy wyszedłeś ze mną na swoje i nawet ci się szczęśliwie upiekło.

Callaghan ciągle się wyszczerzał.

Owszem – rzekł po prostu. – Miałem świńskie szczęście. A jeszcze większe, że złapałem na szosie ciężarówkę, która mnie podrzuciła do Londynu, bo pewnie bym się wlókł do tej pory.

Zapalił papierosa.

Dobra – powiedział. – Czego chcesz? Dostać z powrotem forsę czy testament?

Testament – odparł Jeremy. – Forsę ci obiecałem, więc ją trzymaj. Jeżeli masz testament, to go dawaj. Jeżeli nie masz, to zrobię z ciebie marmoladę.

Nie gadaj – powiedział Callaghan.

Rozparł się w fotelu, rozkoszując się sytuacją. Trwał tak przez kilka sekund.

Wyświadczę ci kolosalną przysługę, Jeremy – rzekł wreszcie. – Dam ci nie tylko testament, ale dam ci prócz tego radę, która ci się cholernie przyda!

Otworzył przed sobą szufladę, pogrzebał w rogu i wydostał kawałek złotawej przebitki, na którym August Meraulton spisał swoją ostatnią wolę.

Rzucił mu ją przez biurko.

Zerknij no i sam się przekonaj, że podpis staruszka jest prawdziwy jak złoto – powiedział. – No jak, zadowolony?

Jeremy obejrzał dokument.

Najzupełniej – powiedział.

Uśmiechnął się z lekka.

W porządku – rzekł Callaghan. – Teraz ja ci powiem, co myślisz. Myślisz, że pozostaje ci tylko zniszczyć ten testament i wszystko będzie cacy, bo na podstawie wcześniejszego testamentu wszyscy dostaniecie po równej doli. Otóż jeżeli tak uważasz, to się grubo mylisz. Ten testament nie jest dla nikogo wart złamanego grosza. Zauważ, ja nie mówię, że to nie jest prawdziwy testament Augusta Meraultona. Mówię tylko, że nie ma żadnej różnicy, czy go zniszczysz, czy nie!

Jeremy ciągle się uśmiechał. Trzymał arkusik przebitki w dwóch palcach. Drugą dłonią wyjął zapalniczkę. Przytknął płomyk do testamentu Augusta Meraultona i patrzył, jak się spala. Kiedy było po wszystkim, spojrzał na Callaghana.

Załatwione – powiedział. – Zdaje się, że coś mówiłeś, Callaghan?

Callaghan zapalił papierosa.

Powiem ci coś, czego nikt inny nie wie – podjął. Będziesz miał o czym rozmyślać i poczujesz się, jak nikt się w życiu nie poczuł. Uważaj: wszyscy, policja i ty, i cała reszta waszej bandy, i prawdopodobnie każdy człowiek w tym kraju, kto tylko zadał sobie trud czytania gazet: wszyscy wbiliście sobie w głowę, że August Meraulton został ukatrupiony przez kogoś, kto chciał dostać do rączki testament.

Otóż ja wiem, że nie! A wiem dlatego, że to ja dostałem się do trupiarni na Ensell Street i wyjąłem mu ten testament z zegarka.

I stąd wiem – ciągnął – że Augusta zabito nie po to, żeby zabrać testament. Gdyby go zamordowano w tym celu, to przecież testament by mu zabrano. Nie zostawiono by go dla mnie. Zastanów się nad tym, Jeremy. Staruszek leżał sobie na Lincoln’s Inn Fields prawie całą godzinę po tym, jak go zamordowano i przez cały czas miał przy sobie testament, a morderca nawet nie pofatygował się, żeby go zabrać!

Jeremy wpatrywał się przez biurko w Callaghana. Oczy wychodziły mu z orbit. Jego wielkie dłonie drgały kurczowo.

Callaghan zaczął się śmiać.

Przez cały czas, jak te twoje parszywe zbiry mnie tłukły, pocieszałem się myślą, że jednak to ja z ciebie będę śmiał się ostatni – powiedział.

Wstał i wyszedł zza biurka.

Ty podobno masz olej w głowie, Jeremy – przemówił. – I zdawało mi się, że ta Mayola też go posiada. A jednak mieliście mnie za takiego jołopa? że sam wlezę ci w paszczę w tych „Kartach na Stół” i tam będę ubijał interes, skoro mogłem to załatwić przez telefon... gdybym nie miał ważnego powodu?

Jeremy schował ręce do kieszeni.

No, jaki to był powód? – zapytał.

Po prostu chciałem zobaczyć, do czego się posuniesz, ażeby dostać w łapy ten testament, który właśnie spaliłeś – odrzekł Callaghan. – Chciałem się przekonać, czy maczałeś palce w zabójstwie starego Meraultona. Teraz już wiem, że nie.

Może wciąż nie chwytasz. Może ci jaśniej wytłumaczyć? Uważaj: zabójca Augusta Meraultona nie zadał sobie trudu, żeby zabrać jego testament, ponieważ wiedział, że nic mu z tego nie przyjdzie. Gdybyś ty był zamieszany w tę mokrą robotę, też byś to wiedział. Fakt, że zadałeś sobie tyle fatygi, aby dostać testament, najpierw dając mi w tym celu wycisk, a potem buląc forsę, żebym ja spróbował ci to załatwić, przekonał mnie, że nie miałeś bladego pojęcia o tym morderstwie.

I właśnie to chciałem wiedzieć!

Callaghan sięgnął po kapelusz.

Á propos – rzucił – jeszcze coś, co może cię zainteresować. Paul cię zasypał. Wypaplał wszystko o tym szwindlu z lipnymi przedsiębiorstwami, na które nabieraliście starego Augusta, i sam prysnął. Ktoś mi o tym doniósł dziś w nocy. Więc wygląda na to, że leżysz, co, Jeremy?

Jeremy nie odpowiedział. Wziął kapelusz. Wpatrywał się w Callaghana.

Na twoim miejscu – rzekł Callaghan – pobiegłbym raz dwa obgadać z twoją przyjaciółką Mayolą, co robić. Wygląda na to, że życie zaczyna dawać w kość czterem chłopakom Meraultonom, nieprawdaż?

Jeremy ciągle milczał. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z biura. Callaghan słuchał jego kroków, kiedy Jeremy schodził po schodach.

Callaghan odczekał parę minut. Następnie podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Potem wyjął z kieszeni pół tuzina gęsto zapisanych arkuszy, stanowiących plon jego pracy od momentu, gdy po południu wyszedł od Gringalla, do momentu, kiedy zadzwonił do Darkiego.

Złożył te arkusze, spiął je i razem z zeznaniem Paula Meraultona włożył je do grubej koperty, którą wyjął z szuflady. Zaadresował tę kopertę do inspektora śledczego Gringalla w Scotland Yardzie. Schował wszystko do wewnętrznej kieszeni marynarki, zgasił światło, zamknął za sobą drzwi biura, przekręcił klucz i zszedł po schodach.

Ciągle szczerzył zęby w uśmiechu.

ROZDZIAŁ 12
Aż do porwania włącznie

Callaghan skręcił w Chancery Lane i ruszył w stronę Holbornu. Zaczęło padać, więc postawił kołnierz u płaszcza i trzymał się blisko domów, zasłaniających go od wiatru.

Idąc tak zaczął myśleć o nocy, kiedy rozpoczęła się sprawa Meraultona. Wtedy też lało. Pogrążył się w myślach o deszczu i zaklął z cicha, uświadamiając sobie, przez ile tych nocy będzie chodził tam i z powrotem po Chancery Lane, do biura i z biura, prowadząc jakąś sprawę albo uganiając się za nią, wręczając komuś pięć funtów łapówki albo rozglądając się, jak by tu samemu zarobić tego piątaka.

Stwierdził z czymś na kształt zaskoczenia, że ma po gardło zawodu prywatnego detektywa. Chciało mu się rzygać na myśl o Biurze Śledczym Callaghana. A także chciało mu się rzygać na myśl o samym sobie, niejakim Callaghanie.

Być prywatnym detektywem... to się nigdy nie kończy. Co się z takimi dzieje, kiedy się postarzeją? kiedy są już za bardzo zmęczeni, żeby się uganiać po mieście wyciągając z kłopotów podstarzałe damy i jegomościów, węsząc, gadając z wszelakim ludzkim parszystwem, z prawie łotrami, z zupełnymi łotrami, z tymi wszystkimi, którzy składają się na dosyć niezwykłą panoramę życia prywatnego detektywa.

Oczywiście niektórym udaje się wyjść z tego w dużym stylu. Na przykład taki Pinkerton. Temu się powiodło! Ma w Stanach wielką organizację na skalę całego kraju, gdzie prywatny detektyw o dobrej reputacji coś znaczy.

Albo taki William J. Burns.

Grzebiąc za nieodzownym papierosem Callaghan zastanowił się, dlaczego, u diabła, zaczął rozmyślać o prywatnych detektywach, którym się powiodło. Można by postawić całą herbatę Chin przeciw zgniłemu jajku, że on sam nigdy nie będzie do nich należał. Dla niego szczyt osiągnięć to jakoś „radzić sobie”. Jeżeli sobie jakoś radzisz, to idzie ci wcale nie najgorzej! mawiali niektórzy. Ale któżby się tym, u diabła, zadowolił?

Jego palce szukając zapałek natrafiły w kieszeni spodni na zwitek banknotów: sto osiemdziesiąt funtów. Cholernie wielka suma, nieprawdaż? Tak i owak wyciągnął ze sprawy Meraultona 1180 funtów i mógł ich nie wypuszczać; mógł pójść na rękę Gringallowi i tyle. Tymczasem on rzucił cały tysiączek Paulowi, ponieważ było to wskazane dla dobra sprawy i – prawdę mówiąc – konieczne.

Darkie za swoją robotę musi dostać jeszcze osiemdziesiąt i chłopakom też się należy: Fredowi Mazinowi i innym, którzy mu pomagali. Kiedy już odwali tę robotę, będzie dobrze, jeśli mu zostanie na czysto pięćdziesiąt funtów.

Ale wiedział, czemu prowadzi tę sprawę tak, a nie inaczej. Tylko nie bardzo mu się chciało przyznać, że wpadł po uszy w kobietę. Takie jak Cynthis Meraulton nie co dzień stają na drodze Slimów Callaghanów. Wpadł jak śliwka, od pierwszego wejrzenia. Miała w sobie wszystko, co mogło mu się podobać w kobiecie i zapewne wiele innych rzeczy, których nie znał i nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić.

Wzruszył ramionami.

Skręcił z Holbornu w wąską uliczkę, dotarł nią do mrocznego zaułka, w który zagłębił się i zastukał do rozchwierutanych drzwi na samym końcu. Po minucie drzwi się uchyliły i wyjrzała czyjaś bardzo stara i pomarszczona twarz.

Hej, Slim – powiedział jej właściciel. – Co słychać? Potrzebujesz czegoś?

Callaghan się wyszczerzył.

Chyba nie sądziłeś, Dziaduniu, że przyjdę zapytać, która godzina? – odparł. – Daj mi jedną z tych buteleczek z kropelkami na szybki sen, a ja ci dam funta.

Stary skrzywił oblicze.

Zwykle dostaję piątaka, Slim – powiedział. – Teraz takie czasy, że z funtem wiele nie zwojujesz.

Ja płacę funta – oświadczył Callaghan. – I żeby nie za mocne. Chcę użyć ich na chusteczce.

No dobrze – ustąpił Dziadunio. – Zrobię to dla ciebie, Slim, ale dla kogo innego bym nie zrobił. Jak długo ma działać?

Ze dwie godziny – powiedział Callaghan.

To znaczy chloroform – rzekł Dziadunio. – Ta mieszanka z eterem ci się nie nada, jeśli to ma być na dwie godziny. Zaczekaj, przyniosę buteleczkę.

Callaghan czekał paląc papierosa, postukując nogą o stopień.

Za pięć minut Dziadunio wrócił z buteleczką.

Callaghan zapłacił mu funta, powiedział dobranoc i powędrował do garażu na Lamb’s Conduit Street. Uregulował rachunek, wynoszący niecałe cztery funty, bo za tyle mu zatrzymano samochód, i wszedł z powrotem w jego posiadanie, obrzuciwszy ten zabytek spojrzeniem pełnym cynizmu. Była to landara z 1929 roku, z oponami zdartymi na gładko i z chroniczną zadyszką.

Wsiadł i popatrzył na zegarek. Była za kwadrans pierwsza.

Ruszył ku zachodniej części miasta.

Callaghan stał na środku pokoju i patrzył na Cynthis Meraulton. Przyglądał się jej z tą samą łagodną aprobatą, co w noc ich pierwszego spotkania.

Usiadła po drugiej stronie kominka. Miała na sobie obcisłą suknię z krepdeszynu, czarne atłasowe czółenka i beżowe pończochy. Callaghan pomyślał, że za każdym razem, kiedy ją widzi, jest chłodniejsza i bardziej upragniona.

Pod ścianą piętrzyły się dwie już spakowane walizki. Obok leżał czarny płaszcz z futrzanym kołnierzem, mały kapelusik i rękawiczki.

Callaghan uśmiechnął się przepraszająco. Jego palce w kieszeni płaszcza obracały buteleczkę chloroformu, bawiły się spoczywającą przy niej chusteczką z zawiniętym w nią tamponem z waty.

Ciągle muszę panią za coś przepraszać – powiedział, szczerząc zęby w wesołym uśmiechu – wiem o tym! Ale co robić, już taki mój zawód. Nie zawsze tak się w nim układa, jak by się chciało.

Spojrzała mu prosto w oczy.

Panie Callaghan – powiedziała – sądzę, że jest pan kłamcą, i to lichym. Miał mi pan dzisiaj wieczorem przyprowadzić Williego. To było kłamstwo. Mówił pan, że Willie jest czy był w Edynburgu. To również było kłamstwo. Callaghan wzruszył ramionami.

Proszę pani, jedno kłamstwo bywa czasem warte drugiego – powiedział. – Ale skąd się pani dowiedziała o Williem?

Dzwonił do mnie dzisiaj wieczorem – odparła. – Powiedział mi, że pan go prosił, aby nie kontaktował się ze mną, ale on się, rzecz jasna, niepokoił. Gdyby nie pan i pańskie nie ustające gierki, już dawno by tutaj przyszedł.

To pięknie – rzekł cicho Callaghan. – A skąd wiedział, że pani jest tutaj? Zresztą chyba mogę na to sam odpowiedzieć. Stawiam funta, że Gringall mu powiedział!

Wyglądała na zaskoczoną. Jej badawczy wzrok spoczął na nim z mieszaniną zaciekawienia i pogardy.

Gringall – powtórzyła. – Czy to nie ten prowadzący sprawę policjant? Czy nie z jego powodu pan mnie tu ściągnął, żeby nie mógł mnie znaleźć? Więc jak on mógł powiedzieć Williemu?

Gringall już od pewnego czasu wie, że pani tu przebywa – rzekł Callaghan. – Ale na razie przymknął oko. Wie, że może panią zgarnąć, kiedy zechce. Bo Gringall nie jest głupi.

Odpowiedziała spokojnie:

I ja tak sądzę. Ani on nie jest głupi, ani pan. Zdaje mi się, że jedyni głupcy w tym wszystkim to ja i Willie... i może Bellamy, ten biedny, zapijaczony, zniszczony przez narkotyki Bellamy, na którego pan ściągnął hańbę aresztowania tylko po to, aby zdobyć jeszcze trochę pieniędzy. Zdaje się, że pan nieźle zarobił na rodzinie Meraultonów, panie Callaghan.

Callaghan się uśmiechnął.

Nie najgorzej – powiedział. – Kiedy doprowadzę to do końca, będę całkiem zamożnym człowiekiem. Widzi pani, jeszcze nie przedstawiłem końcowego rachunku. Ale małe pytanko: skąd pani się dowiedziała o Bellamym? Czy on też się rozgadał?

A czego się pan spodziewał? – rzuciła pogardliwie. – Aresztowany pod pretekstem, za którym kryło się, o czym on wiedział, ciężkie podejrzenie o morderstwo, Bellamy oczywiście mówił, co mógł, żeby się ratować. Był zmuszony opowiedzieć o mnie, przerzucić na mnie podejrzenie, żeby odzyskać wolność.

Być może – powiedział Callaghan. – Jednakże pani chyba sobie uświadamia...

Uświadamiam sobie, że jest pan z gruntu nieuczciwy – odparła. – Uświadamiam sobie, że wykorzystał pan wszelkie kłopoty, jakie na nas się zwaliły – nie wyłączając śmierci Augusta Meraultona – dla zdobycia pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. W celu przeprowadzania swoich machinacji nie wahał się pan czynić, bez żadnych skrupułów, wszystkiego, co tylko służyło pańskim interesom. A więc, panie Callaghan, to jest koniec. Pański drobny występ się skończył.

Callaghan znów się uśmiechnął. Był to uśmiech spokojny, z lekka protekcjonalny, mogący do furii doprowadzić.

A skądże – odparł. – Diabła tam się skończył! Mój drobny występ jeszcze się cholernie przeciągnie. I chciałbym szanownej pani coś powiedzieć, dopóki tkwię w tym wszystkim. Pani wygląda na okrutnie zadowoloną z siebie. Też możliwe, że pani się nad sobą strasznie lituje i nawet uważa się za piekielnie skrzywdzoną, tylko przez to, że nie dano jej plątać się pod nogami i widywać się z przyjacielem. No... pomyślałby kto!

Chyba nawet nie przyszło pani do głowy, że zjawiając się u mnie wtedy po raz pierwszy zaczęła pani coś, co trzeba doprowadzić do końca, choćbym miał siedzieć pani na karku i pilnować. Ja nie prosiłem, żeby pani przyszła do Biura Śledczego Callaghana, prawda? Zrobiła to pani dbając o swój interes. Tylko dlaczego, do wszystkich diabłów, nie zostałem poinformowany, że jest pani białą jak lilia i niewinną istotą bez krzty rozumu?

To mi proszę powiedzieć!

Callaghan przerwał i zapalił papierosa.

Musi pani sobie raz wreszcie uświadomić, że nie jestem przyzwyczajony, aby mnie nachodziły w biurze, po nocach, jakieś całkiem niewinne dziewczątka – powiedział. – Zawsze wydawało mi się, że jeśli dziewczę jest aż tak niewinne, to nie ma u mnie nic do roboty.

Wypuścił z wolna dym przez jedno nozdrze. Nie spuszczał oczu z jej twarzy. Siedziała jak skamieniała, bez głosu.

Tylko jednej rzeczy nie przewidziałem – podjął. – Nie sądziłem, że jakaś kobieta może być tak pozbawiona mózgu jak pani. Gdybym coś podobnego przypuszczał, to nigdy nie dałbym się wrobić w taki pasztet, w jaki się wpakowałem dla pani: i od tej pory nic, tylko się zwijam, żeby jakoś się z tego wygrzebać.

Rozumiem – rzekła powoli i z goryczą. – Więc pan ciągle myśli tylko o panu Callaghanie. Nie znosiłam pana od pierwszego wejrzenia, żywiłam jednak wątłą nadzieję, że będzie pan miał jedną zaletę: lojalność. Widać i w tym punkcie się pomyliłam.

Może tak, a może nie – odparł Callaghan. Wargi skrzywił mu cyniczny uśmieszek. – Ale na ten temat nie zamierzam z panią tutaj i teraz dyskutować. Po prostu mówię pani, że to cholerne struganie idioty w moim biurze poskutkowało i w przekonaniu, że istotnie ma pani czego się bać, zacząłem dla pani fabrykować lipne alibi i od razu wrobiłem się na całego.

No dobrze. I tak od rzemyczka do koniczka. Ponieważ klecę to fałszywe alibi, więc Gringall dorywa mnie, zanim jeszcze zdążyłem coś tak naprawdę zdziałać, i muszę się plątać w coś nowego. Musiałem zyskać na czasie, więc wyczyniam te siupy z Bellamym i podrzucam fałszywy dowód, żeby mieli go za co przymknąć. Tak to było: i gdybym jutro znalazł się w podobnej sytuacji, zrobiłbym to samo.

Nie wątpię, panie Callaghan – powiedziała. – I nie wątpię, że użyłby pan tych samych metod w stosunku do każdego, z kogo chciałby pan wydusić trochę pieniędzy. Nawet gdybym uwierzyła, że musiał pan skierować podejrzenia na Bellamego, nie zmieniłoby to mego przekonania, że wstrętne i podłe było wyciąganie od niego tych pieniędzy pod fałszywym pozorem, że będzie go pan ochraniał, kiedy właśnie zaaranżował pan wszystko w ten sposób, żeby nic go nie mogło uchronić.

Callaghan rozłożył ręce.

Nie przeczę, że go trochę wykantowałem – stwierdził. – A jednak przyzna pani, że sprytnie to urządziłem. Nie każdy potrafi być taki sprytny jak Callaghan z Biura Śledczego Callaghana!

Stał tak i uśmiechał się do mej. Zerwała się. Dygotała z wściekłości.

Proszę natychmiast wyjść! – powiedziała. – Wynosić mi się stąd, zrozumiano? Nie chcę pana więcej oglądać. Ale zanim pan wyjdzie, uprzedzam: kiedy spotkam się z panem Gringallem, opowiem mu wszystkie moje doświadczenia z panem, kłamstwa, intrygi i oszustwa, które pan uprawia na każdym, z kim się pan zetknie. Pan mi kiedyś napomknął, że nie cieszy się zbyt dobrą reputacją w Scotland Yardzie. Otóż kiedy usłyszą to, co ja im opowiem, ręczę panu, że ta reputacja stanie się bez porównania gorsza. Nie zdziwiłabym się, gdyby pan trafił do więzienia!

Stała przed kominkiem, wsparta jedną ręką o marmurową krawędź. Wargi jej dygotały z gniewu. Z całej postaci biły oburzenie i wściekłość.

Wyglądała po prostu wspaniale.

A teraz – rzekła – proszę wyjść. Ani słowa więcej. Jeśli pan się odezwie, zadzwonię i każę pana wyrzucić!

Callaghan znalazł w lewej kieszeni płaszcza następnego papierosa, wyjął go i zapalił.

Nie, szanowna pani tego nie zrobi – odparł. – Nie zrobi, ponieważ pani udowodnię, że to jest ostatnia rzecz na świecie, za jaką Willie mógłby panią pochwalić.

Zaciągnął się. Bacznie ją obserwował.

Cóż, nie przepada pani za mną – podjął. – Bellamy rozmawiał z panią i napsioczył na mnie ile wlezie, i Willie także dzwonił, i okazało się, że zasunąłem pani kilka bajeczek o tym, gdzie on był i dlaczegoście się nie mogli spotkać.

Ba, wszystko to przyznaję. Może nawet przyznałbym jeszcze coś niecoś z tego, co pani mówi, a może nie. Ale jedno chciałbym pani powiedzieć.

Otóż widzę, że jest już pani spakowana i gotowa stąd ruszać. Zapewne wybiera się pani do Williego. Możliwe, że zamierzacie się jak najszybciej pobrać, ale chyba i tak zgodzi się pani ze mną, że zanim weźmiecie ślub, powinna się pani oczyścić z jakichkolwiek podejrzeń o współudział w zabójstwie.

Pogardliwie uniosła głowę.

O tym decyduje Willie – powiedziała – a on już zadecydował.

Aha – rzekł Callaghan. – Więc postanowił, że ożeni się z panią nie czekając, aż sprawa się wyjaśni. No cóż, mogę tylko powiedzieć, że nie stawia to pani w zbyt dobrym świetle. Zdaje mi się, że pani jest prędka do mówienia ludziom mojego pokroju, jacy to my jesteśmy nikczemni, ale kiedy chodzi o własne postępowanie, to już nie jest pani taka wybredna.

Prawie że zaniemówiła z wściekłości. Opanowała się z trudem, przemówiła z lekkim przydechem.

O co panu właściwie chodzi? – spytała.

O to, że moim zdaniem Gringall jutro rano dokona poważnego aresztowania – Callaghan zniżył głos. – I o to, że osobą, którą on aresztuje, będzie pewna niezwykle przystojna, a w tej chwili wściekła dama nazwiskiem Cynthis Meraulton! i twierdzę, że jeśli pani chce poślubić Williego, mając to w perspektywie, to na pewno nie jest pani osobą powołaną do robienia mi uwag na temat mojego postępowania!

Wpatrywała się w niego oszołomiona.

Proszę posłuchać – rzekł Callaghan. – Dopiero co powiedziałem pani, że Willie na pewno dostał pani adres od Gringalla. Otóż Willie się widać orientuje, że Gringall zamierza panią jutro aresztować, więc chce się zachować po dżentelmeńsku i przedtem się z panią ożenić. Pani wie... te bohaterskie gesty... pisze się o tym w książkach.

Cynthis nagle usiadła. Potem ukryła twarz w dłoniach. Callaghan przyglądał się jej z poważną twarzą.

Niech się pani sama przekona, że tym razem nie wpuszczam pani w maliny – powiedział. – Zaraz to udowodnię. Niech no pani posłucha...

Przeszedł przez pokój do telefonu. Nakręcając numer odwrócił się i spojrzał na nią. Siedziała ciągle z twarzą ukrytą w dłoniach.

Callaghan słuchał. Dolatywało go regularne buczenie. Pomyślał, że nie byłoby dobrze, gdyby właśnie teraz Willie znajdował się na mieście albo gdzieś, skąd nie słychać dzwonka telefonu.

Ulżyło mu, gdy Willie się odezwał.

Tu mówi Callaghan – powiedział. – Jestem w Delvine Court u Cynthis, która mnie w tej chwili bardzo nie lubi. Ona myśli, że ja w tej sprawie prowadziłem podwójną grę i wodziłem za nos wszystkich, nie wyłączając pana.

Willie nie zareagował. Callaghan ciągnął:

Musiałem jej powiedzieć, że moim zdaniem byłoby to cholernie grupie z waszej strony: brać teraz ślub. Powiedziałem jej właśnie, że na moje wyczucie Gringall jutro ruszy z kopyta, że może od niej zażądać bardzo wyczerpujących zeznań, że może ją nawet aresztować. Nie takie cuda się zdarzały.

Wiem – głos Williego brzmiał dość posępnie. – Wiem o tym, Callaghan – powtórzył – mimo to, cokolwiek się zdarzy, myślę, że najlepiej będzie zawrzeć ten ślub. Cynthis potrzebuje teraz przyjaciela bardziej niż kiedykolwiek. Mogę przynajmniej okazać, jak absolutne mam do niej zaufanie.

Callaghan uśmiechnął się mile do słuchawki.

Wiem – odrzekł. – Nawet się domyślam, co pan czuje, ale mnie w tej chwili obchodzi co innego: jak dalece pan do mnie ma zaufanie?

Doskonale pan wie – ciągnął – że to była dosyć ciężka sprawa od samego początku i że wyłaziłem ze skóry, aby rozegrać ją tak, jak pan sobie życzył: i powiadam panu, że według mnie byłoby to czyste szaleństwo, gdybyście wy dwoje rozpętywali teraz coś nowego, zanim trochę uprzątniemy ten gips.

Niechaj Gringall robi, co chce, niechaj się miota i wreszcie niech to wyprowadzi na czysto, a potem możecie się żenić nawet codziennie, a w każdą niedzielę po dwa razy.

Willie się zawahał.

Niech pan posłucha, Callaghan – powiedział. – Mam wrażenie, że od chwili zajęcia się tą sprawą zrobił pan kilka rzeczy trochę dziwnych, mimo to sądzę, że motywy pańskiego działania zawsze były rzetelne... może tylko nie powinien pan brać tych pieniędzy od Bellamego. On zrobił istne piekło. Powiedział Gringallowi. Powiedział Cynthis. Czy pan nie rozumie, Callaghan, że w oczach Gringalla to podziałało tylko na jej niekorzyść? Bo powstało wrażenie, jakby pan się przed niczym nie cofał i szedł na wszystko, byle nie dopuścić go do niej.

Uświadomiwszy to sobie powiedziałem Gringallowi, gdzie ona jest. Bo zrozumiałem, że dalsze wymykanie się nic nie da.

Ale jutro rano bierzemy ślub. Zdecydowaliśmy się na to. Cokolwiek ma się zdarzyć, wszystko będziemy znosili we dwoje.

Callaghan ze zrozumieniem pokiwał głową.

Niech i tak będzie, Willie – powiedział. – Skoroście oboje tak postanowili, to szczęśliwej drogi. Ale pozwólcie, że jeszcze wam coś podsunę. Weźcie ten ślub od razu, jak tylko z rana otworzą urząd stanu cywilnego. Dlatego to podkreślam, bo Gringall może wziąć na kieł i wykonać jakieś posunięcie jeszcze tej nocy albo jutro z samego rana.

Poszukał w kieszeni papierosa.

Skoroście postanowili to zrobić, w takim razie nie zaszkodziłoby, żeby Cynthis od razu pojechała do pana – ciągnął. – Jestem tu samochodem, to bym ją podwiózł. Zresztą i tak muszę z panem pogadać. Jest kilka rzeczy, które trzeba przedyskutować. Może by pan zamienił parę słów przez telefon ze swoją panią i zapewnił ją, że może z pełnym zaufaniem wybrać się ze mną w podróż do pańskiego mieszkania.

Willie zaśmiał się z cicha.

Niech ją pan poprosi do telefonu – rzekł. – Ale nic dziwnego, Callaghan, że ona panu trochę nie ufa. Zakochane kobiety zawsze są przewrażliwione. Według mnie starał się pan robić jak najlepiej i tak jej powiem.

Dzięki – odrzekł Callaghan. – Już ją proszę.

Podał dziewczynie słuchawkę.

Willie chce z panią mówić – powiedział.

Sam podszedł do kominka, stanął tam, przypatrując się jej i myśląc.

Rozmawiała z Williem. Po minucie odłożyła słuchawkę.

Może byłam troszkę niesprawiedliwa – przyznała. – Ale większość tego, co mówiłam, to szczera prawda.

Callaghan wzruszył ramionami. Jego szeroki uśmiech był rozbawiony, ale oczy gniewne.

Czy warto o tym mówić? – spytał. – Odtąd już nie będę się narzucał. Willie będzie pani doglądać.

Podszedł do walizek, sięgnął po jej płaszcz i podał go jej, a potem rękawiczki.

Gdy pomagał jej się ubrać, doleciał go nagle zapach jej perfum. Skrzywił troszkę nos i uśmiechnął się nieznacznym, pogardliwym uśmieszkiem. Potem schylił się po walizki i wyszedł przodem na korytarz.

Zabytkowy samochód Callaghana zaczął się dziwnie zachowywać, kiedy dotarli w okolice Hyde Park Corner. Kaszlał, turkotał i sapał. Raz i drugi, zdławiony chyłkiem przez Callaghana, jak gdyby chciał utknąć na dobre.

Cynthis Meraulton wcale się nie odzywała. Siedziała obok i patrzyła przed siebie. Czuł instynktownie, że ona chciałaby coś powiedzieć, ale jej nie wychodzi.

Minęli sygnały świetlne na Hyde Park Corner. Callaghan powinien był skręcić w Park Lane, ale nie skręcił. Pojechał prosto.

Spojrzała na niego w półmroku.

Przejechał pan zakręt – powiedziała. – Trzeba było skręcić w Park Lane.

Wydał okrzyk irytacji.

Rzeczywiście – odparł. – Widać się zamyśliłem. Nic wielkiego, skręcimy w Down Street.

Po chwili rzeczywiście skręcił w mroczne zakamarki Down Street. W trzech czwartych jej długości jest mały, ciemny pasaż. Callaghan wjechał tam zręcznie i wyłączył zapłon.

Co to ma znaczyć? – spytała. – Znów pan coś wymyślił? Jakaś nowa, sprytna intryga, którą pan Callaghan opracował po drodze? Proszę jechać do mieszkania Williego albo wysiadam!

Callaghan się uśmiechnął. Jego prawa dłoń manipulowała w kieszeni.

Niech szanowna pani posłucha – rzekł. – Powiedziałem dziś wieczór, że nie podoba mi się ten pomysł ze ślubem o świcie. Nie podobał mi się i teraz też mi się nie podoba. Ale skoro wy jesteście tak piekielnie uparci, pozostało mi tylko jedno wyjście, mianowicie to!

Jego lewa dłoń nagle sięgnęła za jej plecami, przez ramię i do twarzy. Chciała się wyrwać, ale nie mogła. Przemknęło jej przez głowę, że jest ogromnie silny.

Poczuła mdły, słodkawy zapach. Szarpała się przez chwilę i nagle zwiotczała, osunęła się na drzwiczki wozu, nieprzytomna.

Callaghan schował tampon z chloroformem do kieszeni. Rozejrzał się prędko po pasażu i cofnął wóz z powrotem na Down Street. Skręcił w Piccadilly i pojechał prosto na Piccadilly Circus. Potem w Shaftesbury Avenue, przez Holborn i po Gray’s Inn Road na Hunter Street.

Zajechał pod dom Darkiego, wysiadł, zapukał do drzwi.

Po chwili ukazał się Darkie.

Hej, szefie! – powiedział. – Coś tak czułem, że się pokażesz.

Callaghan wyszczerzył się do niego.

I nie pomyliłeś się, co? – odrzekł. – Jest tu Fred albo młody Wilpins, albo który z chłopaków?

Jest Fred – odpowiedział Darkie.

To ładnie. – Callaghan wskazał na swój samochód. – W wozie znajdziecie pannę Meraulton. Musiałem jej dać kropelek usypiających. Skocz na górę po swoją starą. Trzeba będzie ją zabrać do środka i niech twoja małżonka zaraz ją zapakuje do łóżka. Jak się ocknie z tego chloroformu, to nie będzie się czuła za dobrze.

Darkie znikł. Callaghan wrócił i stanął przy samochodzie.

Callaghan stał na środku małego saloniku w mieszkaniu Darkiego i palił papierosa.

Wyjął z kieszeni całe sto osiemdziesiąt funtów i wręczył Darkiemu.

Osiemdziesiąt funtów jest twoje, Darkie – wyjaśnił. – Z tego, co zostanie, pięćdziesiąt idzie do podziału między chłopaków, a pięćdziesiąt najlepiej schowaj dla mnie. Dasz mi je, kiedy cię poproszę.

Zwrócił się do Freda, który w słabym świetle żarówki ciągle jeszcze próbował wykalkulować szanse jakiegoś trafiającego mu do przekonania czworonoga, posiłkując się nieodstępną książeczką gonitw.

Callaghan wyjął z kieszeni kopertę zaadresowaną do Gringalla, zawierającą jego własne notatki i zeznanie Paula Meraultona.

Uważaj, Fred – powiedział. – Żebyś mi nie strzelił jakiego byka.

Popatrzył na zegarek.

Teraz jest druga – powiedział. – Uważaj, co zrobisz. Pójdziesz na Gray’s Inn Road i złapiesz pierwszą taksę, jaka się nawinie. Pojedziesz do Scotland Yardu i powiesz, że chcesz się widzieć z panem Gringallem. Mów, że masz pilne zlecenie ode mnie. Z kim innym w ogóle nie będziesz gadał. Jeśli Gringall poszedł do domu, niech ci dadzą jego prywatny adres albo niech do niego zadzwonią. Gringall wyskoczy spod ziemi, jak się dowie, że to ode mnie.

Kiedy do niego dotrzesz, wręczysz mu tę kopertę. Gdyby przez jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności stało się coś z Gringallem i byłby nieosiągalny, dasz tę kopertę sierżantowi Fieldsowi i powiesz, żeby ją zaraz otworzył. Kiedy to załatwisz, możesz wracać do domu i spać.

Fred Mazin wziął przesyłkę.

O kej, szefie – powiedział.

Sięgnął po kapelusz i wyszedł.

Darkie wyjął zza ucha papierosa. Jego oczy, których nie spuszczał z twarzy Callaghana, były poważne.

Jak leci, Slim? – zapytał. – Czy wszystko w porządku?

Callaghan błysnął zębami.

To się wkrótce okaże – powiedział.

Darkie skinął głową.

A co z dziewczyną? – spytał. – Żona chce wiedzieć, jaką mowę jej zakładać, kiedy przyjdzie do siebie po tych kropelkach. Może się trochę rzucać.

Callaghan potrząsnął głową.

Jak jej przejdzie, to będzie jakiś czas kimać – powiedział. – Spokojna głowa. A po drugie myślę, że niedługo zjawi się tutaj Gringall.

Darkie uniósł brwi.

Nie gadaj! – wykrzyknął. – Ta dziobana policja tutaj? – Wybuchnął śmiechem. – Wyłożę im czerwony chodnik aż na ulicę – obiecał. – A jak przyjdą, to co im truć, szefie?

Callaghan rzucił niedopałek w ogień na kominku, wyjął nowego papierosa. Zapalił go i sięgnął po kapelusz.

Jak się pojawi Gringall – rzekł z wolna – to mu przekaż ode mnie uściski. On zrozumie. Do zobaczenia, Darkie!

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Darkie słyszał, jak zamknęły się za nim cicho drzwi wejściowe.

Stał drapiąc się po głowie.

Callaghan wszedł do budki telefonicznej na rogu Gray’s Inn Road. Nakręcił numer Williego Meraultona.

Na twarzy miał uśmiech: ten swój szczególny, zawzięty uśmieszek, pokazujący białe zęby.

Willie się odezwał.

Słuchaj pan, Willie – powiedział Callaghan – niestety znów musiałem sam pokierować sprawą. Bardzo mi przykro, ale uważałem to za konieczne. Cynthis jest u moich przyjaciół. Doszła do wniosku, że przed ślubem powinna się zobaczyć z Gringallem. Uznała, że nie byłoby z jej strony w porządku wobec pana, gdyby wzięła ten ślub, dopóki ciąży na niej podejrzenie.

Ale nie to jest najważniejsze – ciągnął. – Najważniejsze jest co innego: że testament, który staruszek nosił w zegarku, nie jest wart funta kłaków. Ani tyle co splunąć. Bo nasz staruszek napisał jeszcze inny testament: późniejszy. Zrobił to w dniu, kiedy go zabito, prawdopodobnie po południu.

I załatwił to całkiem chytrze: sporządził dwa egzemplarze i obydwa podpisał. Pewnie obawiał się, że jeden może zaginąć. Otóż jeden z nich faktycznie wsiąkł, ale mnie i tym razem szczęście nie zawiodło. Znalazłem ten duplikat. Mam go teraz w kieszeni. Jest w zapieczętowanej kopercie z adnotacją: „Podpisany duplikat testamentu i ostatniej woli Augusta Meraultona”. Niewątpliwie jego własny charakter pisma.

Callaghan przerwał na chwilę. Zaciągnął się głęboko.

Otóż myślę, że ten duplikat powinien trafić w pańskie ręce – rzekł, wypuszczając z wolna dym przez nozdrza. – Na pewno dla pana był przeznaczony. Może by pan zechciał wstąpić do mego biura na Chancery Lane i odebrać go.

Przerwał. Zapadło milczenie.

O której pan tam będzie? – odezwał się wreszcie Willie.

Punkt o trzeciej – rzekł Callaghan. – Do zobaczenia, Willie.

Odłożył słuchawkę.

ROZDZIAŁ 13
Exeunt Paul i Jeremy

Detektyw sierżant „Lucy” Fields zakrył sobie usta ręką w nadziei, że Gringall nie zauważy ziewnięcia. Gringall nie lubił ludzi łatwo ulegających zmęczeniu.

Fields obgryzał koniec ołówka i spoglądał na kartę swego urzędowego bloku do stenografowania, który leżał przed nim otwarty na końcu długiego biurka Gringalla.

U góry strony było napisane:

Jeremy Meraulton

Aresztowany

Zmowa w celu sprzeniewierzenia

Protokół przesłuchania

Fields pomyślał, że z tą sprawą Meraultona cholery można dostać. Nic się nie dzieje i nie dzieje, a potem nagle: łup! i zaczyna się dziać wszystko na raz. Fields zastanawiał się, ile właściwie Gringall wie; a ile udaje, że nie wie. Ten Dziugacz ma łeb na karku! pomyślał Fields.

Jeremy Meraulton stał przed biurkiem Gringalla. Przy nim policjant. Wielkie dłonie aresztowanego zwisały bezwładnie. W jego mózgu świtało coś zbliżonego do beznadziejności. Zwrócił uwagę na niezwykłą ciszę, po czym nagle przypomniał sobie, że jest to bardzo późna noc i że tu, w Scotland Yardzie, w tym głęboko ukrytym gabinecie musi panować cisza.

Trzeba było (pomyślał sobie Jeremy) okazać się wyjątkowym durniem, żeby wracać pod „Zera i Krzyżyki” tylko dlatego, że Mayola przypadkiem jeszcze mogła tam być. Jeremy uświadomił sobie z goryczą, że na pewno by go tam nie poniosło, gdyby Callaghan go nie zasugerował. „Na twoim miejscu pobiegłbym raz dwa obgadać z twoją przyjaciółką Mayolą, co robić...” Jeremy słyszał ciągle w duchu te słowa. I właśnie to zrobił, jak kto głupi: wlazł prosto do pułapki jak zahipnotyzowany królik.

Stojąc tak w poczuciu beznadziejności, z każdą chwilą rosnącej, Jeremy zaczął spiesznie myśleć o Callaghanie i uświadomił sobie, że Callaghan był dużo sprytniejszy niż on, Jeremy, przypuszczał; i że okazał nie tylko bystrość, lecz i sporą dozę odwagi. Jeremy przypomniał sobie, jak bito Callaghana w „Kartach na Stół”. A on potrafił to wytrzymać. I wytrzymał. A teraz wygląda na to, że właśnie Callaghanowi Jeremy zawdzięcza wszystko, co on będzie zmuszony wytrzymać.

A tak łatwo było dać nogę! Gdyby mu nie przyszło do głowy, żeby „obgadać” to z Mayolą – która uśmiechnie się zapewne tym swoim leniwym uśmiechem, gdy usłyszy, co zaszło – mógł się jeszcze wywinąć.

Ale Callaghan go zaczarował i on, jak głupiec, polazł, gdzie mu zasugerowano... jak królik.

Jeremy przygryzł usta.

Niech szlag trafi tego Callaghana!

Tymczasem policjant mówił:

Zgodnie z poleceniem, które wydał mi inspektor Myse na Vine Street, przedzwoniłem, aby poinformować nocnego oficera dyżurnego w Scotland Yardzie, że około 12.35 na posterunku na Vine Street odebrano anonimowy telefon, sugerujący, że pan Gringall powinien się zainteresować faktem, że pan Jeremy Meraulton prawdopodobnie będzie się usiłował spotkać w Klubie Zer i Krzyżyków z niejaką panną Mayolą Ferrival. Tenże anonimowy informator zaznaczył ponadto, że pan Jeremy Meraulton mógłby udzielić panu Gringallowi interesujących go informacji na temat czterech starych przedsiębiorstw, reaktywowanych przez pana Paula Meraultona w celu przeniewierczego uzyskania pieniędzy od firmy Meraulton Estates. Rozmówca dodał jeszcze, że jego zdaniem pan Jeremy Meraulton zapewne będzie usiłował niezwłocznie wyjechać za granicę, czego pan Gringall prawdopodobnie by sobie nie życzył ze względu na prowadzone przez niego śledztwo w sprawie zabójstwa Augusta Meraultona.

Następnie inspektor Myse polecił mi – ciągnął policjant – abym natychmiast udał się do Klubu Zer i Krzyżyków i skontaktował się z panem Jeremym Meraultonem, jeżeli on tam będzie. Udałem się więc do klubu i zastałem w nim pana Meraultona. Powiedziałem mu, że jestem funkcjonariuszem policji i wezwałem, aby udał się ze mną do Scotland Yardu, ponieważ inspektor śledczy Gringall chciałby zadać mu kilka pytań.

Zatrzymany powiedział: „Przeklęty Callaghan! To jego robota! Szlag by go trafił!”

Po czym zwrócił się do panny Ferrival ze słowami: „Teraz leżę. Ten przeklęty Callaghan wycisnął z Paula, co chciał. Paul zakablował i daje nogę, a mnie łapią za kark!”

Odstawiłem pana Meraultona na Vine Street i zgodnie z kolejnym poleceniem, jakie mi wydano, udałem się niezwłocznie w towarzystwie detektywa Ferrisa do Melleville Apartments na Glasbury Street. Tam zastaliśmy pana Paula Meraultona w trakcie pakowania swej garderoby. Powiadomiłem go, że w Scotland Yardzie oczekuje go nakaz aresztowania pod zarzutem zmowy w celu sprzeniewierzenia. Zrewidowałem go i znalazłem przy nim tysiąc funtów w banknotach. Odstawiłem go do Scotland Yardu.

Gringall spojrzał na Jeremego.

No tak – powiedział.

Starannie zapalił fajkę.

A więc, panie Meraulton – podjął – na pańskim miejscu starałbym się już nie pogarszać swojej sprawy. Może potrafiłby pan rzucić trochę światła na parę szczegółów. Jeżeli może pan to zrobić, tym lepiej dla pana. Jeśli pan nie może lub nie chce... – inspektor wzruszył ramionami.

Jeremy nic nie odpowiedział.

Dzisiaj po południu – rzekł Gringall – niejaki pan Rupert Patrick Callaghan, potocznie znany jako Slim Callaghan, podał mi numery pewnych banknotów. Stwierdziliśmy, że niektóre z tych numerów są identyczne z numerami banknotów, znalezionych dzisiejszej nocy w trakcie rewizji przy panu Paulu Meraultonie. Czy mógłby pan to jakoś wyjaśnić?

Jeremy się uśmiechnął.

To proste – powiedział. – Zupełnie proste. Callaghan mówił mi dzisiaj w nocy, że Paul sypnął i że się przyznał. Sądzę, że Callaghan mu za to zapłacił. – Uśmiech znikł mu z twarzy. – Dość zabawne jest przy tym, że Callaghan dostał część tej gotówki ode mnie.

Teraz uśmiechnął się Gringall.

Nie tylko – powiedział. – Dostarczyli mu jej także panna Meraulton, pan Willie Meraulton, pan Bellamy Meraulton... jak również pan Jeremy Meraulton. – Dziugacz uśmiechnął się szerzej niż dotąd. – W gruncie rzeczy – podjął – to tak wygląda, jak gdyby Slim Callaghan zbierał gotówkę od całej rodziny Meraultonów po to, żeby przekupić Paula Meraultona i skłonić go do złożenia zeznań.

Dziugacz pociągnął z fajki.

Paul okazał się durniem – powiedział. – Gdyby jeszcze chwilę potrzymał język za zębami, mógłby mieć do czynienia z jednym oskarżeniem, a nie z dwoma.

Wydmuchnął idealne kółko z dymu.

Zaczynam przypuszczać, że Callaghan jest jeszcze sprytniejszy, niż to widać na pierwszy rzut oka – zakonkludował.

Jeremy odezwał się z goryczą w głosie:

I naturalnie Callaghan z miejsca przedzwonił do pana i wszystko to zakablował. Oczywiście wydał Paula tak samo, jak naprowadził was na mnie.

Gringall potrząsnął głową.

Nie – odparł. – Callaghan wiedział, że to zbędne. Chyba się domyślał, że mamy Paula na oku, odkąd my sami wykryliśmy tę aferę ze spółkami. To jest coś, za co ja lubię Callaghana – rzekł mile Gringall. – On przynajmniej okazuje swoim postępowaniem, że nie uważa Scotland Yardu za zbiorowisko idiotów, a to jest bardzo miłe w tych czasach, kiedy większość ludzi jak gdyby uważała, że my powyżej szyi mamy tylko beton.

Jeremy skrzywił się zjadliwie.

Istny bohater z tego Callaghana, co? – powiedział. – No, to może ja podstawię mu nogę. Może pana zainteresuje fakt – ciągnął z satysfakcją – że to Callaghan wdarł się do kostnicy na Ensell Street i okradł zwłoki mego stryja, zabierając testament, który nieboszczyk miał przy sobie, ten na żółtawej przebitce. Sam mi to dziś w nocy powiedział!

Gringall z powagą przytaknął.

Wiedziałem o tym – stwierdził. – Ale skoro już pan taki szczery, panie Meraulton, może będzie pan tak dobry powiedzieć mi, gdzie znajduje się ten testament? Oczywiście jeżeli pan wie.

Nie wiem – rzekł Jeremy. – Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Sądzę, że Callaghan musiał go zniszczyć. Pewnie ktoś mu za to zapłacił.

Gringall wyglądał na zaskoczonego.

A cóżby jemu zależało na zniszczeniu? – zapytał. – Ale skoro już o tym mówimy, panie Meraulton, to komu pańskim zdaniem zniszczenie tego testamentu byłoby najbardziej na rękę? Bo ja bym sądził, że osoba, której zależało na zniszczeniu testamentu, jest mordercą albo przyczyniła się do zamordowania Augusta Meraultona!

Jeremy zamilkł na dobrą minutę. Spostrzegł się, że za dużo gada.

Skąd mam wiedzieć, co mu zależało na jego zniszczeniu? – przemówił wreszcie. – Skąd mam w ogóle cokolwiek wiedzieć, na czym Callaghanowi zależy albo nie zależy? Ja wolę pilnować własnego nosa.

Gringall przytaknął. Otworzył szufladę biurka i wyjął jakiś dokument.

Jeremy Fane Gresley Meraulton – powiedział. – Oto nakaz aresztowania pana pod zarzutem zmowy w celu sprzeniewierzenia na szkodę Meraulton Estates & Trust Company. Oświadczam panu, że część pieniędzy, znalezionych dzisiejszej nocy przy pańskim bracie Paulu Meraultonie – który został aresztowany pod tym samym zarzutem – stanowiły banknoty, uzyskane poprzednio drogą sprzeniewierzenia od Meraulton Estates & Trust Company, a wręczone przez pana Rupertowi Patrickowi – znanemu jako „Slim” – Callaghanowi jako wynagrodzenie za wiadomą panu usługę. Jestem obowiązany ostrzec pana, że wszystko, cokolwiek pan od tej chwili powie, może być użyte jako dowód przeciwko panu.

Jeremy nic nie odpowiedział.

Wyprowadzić aresztowanego – rzekł Gringall.

Fields zamieszał kawę.

To zeznanie jest chyba u Callaghana – zastanowił się. – Ciekawe, co on z tym zamierza zrobić?

Gringall uśmiechnął się do niego.

Zobaczymy – powiedział. – Sądzę, że prędzej czy później on się tu zjawi.

Fields wyszczerzył zęby w odpowiedzi.

Zdaje mi się, że pan ma trochę słabość do Callaghana, szefie – powiedział. – Do czego on zmierza? Co mu się raptem stało? Mam wrażenie, że on teraz nam bardzo pomaga!

Gringall skinął głową.

Sam jestem ciekaw – odrzekł. – Ale coś mi chodzi po głowie. Widzisz – ciągnął – byłoby cholernie zabawne, gdyby Callaghan wbił sobie do głowy, że to fałszywe alibi dla Cynthis Meraulton, które usiłował nam wstawić, zadziałało bardzo na jej niekorzyść i potwierdziło inne świadczące przeciw niej szczegóły.

Byłoby też cholernie zabawne, gdyby Callaghan zapalił się do tej dziewczyny – a z tego, co wiem, ona jest, jak to się mówi, zjawiskiem nie z tej ziemi – i gdyby teraz po prostu szarpał się i zaharowywał na śmierć, żeby ją wyprowadzić z tego na czysto. W każdym razie – zakończył – coś mi się zdaje, że Slim jeszcze ma piekielnie dużo w zanadrzu. To jest sprytny szatan.

Fields przytaknął.

Niech i tak będzie – powiedział – że on ma to zeznanie. Pan wie, że oni podskubywali starego. Wie pan to nie od dzisiaj. Ale co nam to daje w sprawie o morderstwo?

Dziugacz znów nabił fajkę.

Rusz mózgiem, Fields – powiedział. – Nie słyszałeś starego przysłowia: „Kiedy złodzieje się biją, uczciwy korzysta”? Wygląda na to, że Callaghan je słyszał.

W sprawie morderstwa nie mamy żadnych dowodów. Nigdy jeszcze nie prowadziłem sprawy, w której byłoby ich tak mało.

Bo uważaj. August Meraulton jest z kimś tam umówiony w swoim biurze między dziesiątą piętnaście a jedenastą. Nie wiemy, czy poszedł do tego biura, czy nie. Wiemy tylko, że było tam jakieś zamieszanie, że drzwi biura pozostały otwarte i drzwi na ulicę tak samo.

Starego zabito z bliska strzałem w głowę, albo w miejscu, gdzie go znaleziono, albo gdzie indziej, skąd przetransportowano go już po zgonie.

Wiemy, że Cynthis Meraulton udała się do biura na Lincoln’s Inn Fields i była tam o jedenastej. Bellamy ją widział. Ale wiemy, że nie ruszała swojego samochodu z garażu aż do za kwadrans jedenasta. Mogła co prawda zabić starego Meraultona gdzieś koło dziesiątej dwadzieścia pięć i jeszcze zdążyć do garażu, wziąć wóz i pojechać z powrotem na Lincoln’s Inn Fields, ażeby zapewnić sobie zgrabne alibi.

My jednak nie możemy dotrzeć do Cynthis i niczego się od niej dowiedzieć... przynajmniej na początku. A nie możemy dlatego, że Callaghan ją przed nami ukrył. Owszem, z początku byłem na niego wściekły, ale teraz jestem mu za to raczej wdzięczny, bo nie ulega wątpliwości, że cokolwiek by nam powiedziała, zwiększyłoby to tylko ogólny mętlik. Widocznie Callaghan bał się, że mogłaby powiedzieć za dużo albo za mało. Chciał zyskać na czasie. Przecież wiedział, że ją raczej prędzej niż później znajdziemy, jeżeli będzie nam potrzebna.

Nie mamy jednak materiału dowodowego w sprawie morderstwa. Możemy sobie najwyżej pomyśleć. To nie żaden dowód. Nie świadectwo i nawet nie domniemanie. Wiemy, że pokłóciła się z Augustem Meraultonem; ale to można powiedzieć prawie o każdym, kto się z nim zetknął.

Najpoważniej świadczy przeciwko niej fakt, że Callaghan z premedytacją podał fałszywą godzinę jej przybycia do swego biura. Łgał jak z nut. Ta dziewczyna, Effie Perkins, mówiła prawdę. Ja to wiem i Callaghan też wie. Ale w dalszym ciągu nic z tego nie wynika. Wiemy, co robiła Cynthis Meraulton po jedenastej, ale wciąż nie wiemy, co robiła od dziesiątej do za kwadrans jedenasta. Jej służąca też nie wie. Była w kuchni i nie słyszała, kiedy Cynthis wyszła. Tyle odnośnie Cynthis.

W pewnej chwili już się zdawało, że to Bellamy i że sprawa jest poważna. Tymczasem jedyne, co mieliśmy przeciwko niemu, okazało się lipne jak wszyscy diabli. Wszystko sfałszowane przez Callaghana! A zrobił to, żeby zyskać na czasie i korzystając z tego coś wymyślić albo zadziałać... ale co? Bóg raczy wiedzieć! Wiemy jednak, że Bellamy znalazł się na Lincoln’s Inn Fields dopiero tuż przed jedenastą i że był tam najwyżej parę minut. Tyle odnośnie Bellamego.

Wszyscy pozostali mają alibi. Wszyscy czterej Meraultonowie byli u Williego w klubie, starając się go naciągnąć. Pokój, gdzie się spotkali, znajduje się w korytarzu, mającym drzwi prosto na ulicę i jak zechcesz, możesz sobie powiedzieć, że któryś z nich wyszedł, zabił starego i wrócił; ale skoro wszyscy przysięgają, że byli cały czas razem, to pozostaje fakt, że ich świadectwo się liczy i żadna teoria go nie obali.

Dowieść nie możemy niczego. Wiemy, że pół tuzina ludzi nienawidziło starego; zwłaszcza Bellamy. Wiemy, że Cynthis się niedawno z nim pokłóciła; i możemy sobie jeszcze myśleć a myśleć, ale dowieść nie możemy nawet tyle, co kot napłakał, i Callaghan wie o tym!

Fields uniósł brwi.

Callaghan...? – zapytał.

Gringall spojrzał na niego z niesmakiem.

Jeszcze nie chwytasz? – powiedział. – Przypomnij sobie to przysłowie, które zacytowałem: „Kiedy złodzieje się biją...” i tak dalej. Czy cię nie uderzyło, jak skutecznie Callaghan ponapuszczał tych Meraultonów, tak że teraz już wszyscy czterej myślą tylko, jak by tu ocalić własną skórę kosztem pozostałych? Bellamy, aresztowany, donosi na Cynthis, bo myśli, że to ona go zakablowała. Paul, przyparty do muru, składa jakieś zeznanie, które okaże się z pewnością diabelnie interesujące, kiedy je zobaczymy. A teraz Jeremy... przypuszczam, że jutro zacznie gadać.

Gringall dopił kawę.

Fields odłożył ołówek.

Wszystko to rozumiem, szefie – powiedział. – Tylko jednej rzeczy wciąż nie rozumiem. Mianowicie: co ma do tego wszystkiego Callaghan? Co on właściwie robi? Do czego zmierza?

Dziugacz odłożył fajkę. Szczerząc zęby w szerokim uśmiechu spojrzał na Fieldsa.

A bo ja wiem? – odparł. – Bóg raczy wiedzieć, ja na pewno nie. Ale cokolwiek robi czy zrobił, założę się o miesięczną pensję, że będzie niezłe! A na razie – dorzucił – mógłbyś posłać po więcej kawy.

Gringall właśnie dopijał trzecią filiżankę, gdy na biurku zadzwonił telefon z wiadomością, że jakiś pan Fred Mazin pragnie się z nim zobaczyć w związku ze sprawą Meraultona. W pięć minut później Dziugacz otwierał kopertę, na której Callaghan wypisał jego nazwisko. Kiedy Mazin już poszedł, inspektor uważnie przeczytał zeznanie Paula Meraultona. Pchnął je przez biurko do Fieldsa.

To wyjaśnia sprawę – powiedział. – Spodziewałem się, że tej nocy Callaghan zrobi coś efektownego. A teraz obejrzymy sobie resztę tych materiałów.

Przysunął sobie bliżej lampę. Czyniąc to spojrzał, po prostu z nawyku, na zegarek. Była za kwadrans trzecia.

Gringall zabrał się do czytania.

Kochany Gringall,

Niezbyt często zdarza mi się przyjemność korespondowania z oficerami Wydziału Kryminalnego, więc trochę mnie to podnieca. Możliwe, że wiesz tyle co ja, a możliwe, że nie wiesz. Ale sądzę, że jednak nie wiesz.

W każdym razie pozwolę sobie coś niecoś ci podsunąć na temat sprawy Meraultona. Oprócz tego wyjaśnię, dlaczego prowadziłem ją tak, jak prowadziłem, a jeśli przeczytawszy to uśmiejesz się do łez, jaki sentymentalny się zrobiłem na stare lata, to rycz z tego i nie krępuj się.

Pewnie dla ciebie jest nie mniej uderzający niż dla mnie fakt, że właściwie w całej tej sprawie Meraultona nie ma żadnych konkretnych dowodów: w każdym razie grubo za mało, żebyś mógł kogoś przyskrzynić. Nie ma nawet dostatecznych POSZLAK, z którymi dałoby się coś zrobić; a jak policjant nie ma nawet tego, to sprawa marnie się zapowiada, prawda?

Stwierdzam, co i ty pewnie stwierdziłeś, że ktokolwiek zabił starego Augusta, postanowił tak to załatwić, żeby go nie złapali. Nawet i teraz, jeśli będzie miał trochę szczęścia, to się wymknie. Bo facet był na tyle sprytny, aby uświadomić sobie, co zresztą rzuca się w oczy: po pierwsze, że jeżeli brakuje motywu zbrodni, to policja nie może podjąć zdecydowanych kroków przeciwko NIKOMU, bo w razie pomyłki naraziłaby się na potwornego kopa; i po drugie, że jeśli uda się sprokurować naraz kilkoro podejrzanych o morderstwo i widać, że nie działają oni na zasadzie jednolitego i z góry ustalonego planu, wtedy jest pewne jak mur, że wszelki materiał dowodowy (gdyby się znalazł) przeciw jednej osobie będzie się znosił z materiałem dowodowym (gdyby się znalazł) przeciw innym osobom, czego efekt będzie taki, że choćby nawet policja najbardziej podejrzewała tę czy inną osobę, nie będzie miała dość konkretnych dowodów tego czy innego rodzaju, żeby kogoś z nich mogła wsadzić. Nasz morderca wie o tym.

Teraz jesteś w takiej sytuacji. Nie możesz kiwnąć palcem: i tu zaczyna się moja rola, ponieważ nie będąc policjantem, jeżeli coś podejrzewam, mogę stwarzać sytuacje, które albo potwierdzą moje podejrzenia, albo zaprzeczą im. Osobiście mam na widoku coś takiego, że tobie by ślinka pociekła! Otóż chcę wydostać od mordercy autentyczne, rzetelne przyznanie się: i jeżeli będę miał dużo szczęścia, to je uzyskam.

Chciałbym, żebyś wiedział, co następuje: wszelkie pozory zdają się wskazywać, że to Cynthis Meraulton załatwiła starego. Ale tylko rusz głową, a zobaczysz, że głównym argumentem przeciwko niej jest to, że przyszła do mego biura w noc morderstwa; że była na Lincoln’s Inn Fields gdzieś (mniej więcej) w porze, kiedy je popełniono; że wiedziała, iż on tam będzie; że pokłóciła się z nim, ponieważ nie pozwalał jej wyjść za Williego; i że zadręczał jej matkę.

Niemniej rzuca się w oczy fakt, że PRZYSZŁA do mnie. Przyszła, ponieważ Fingal powiedział Williemu, że ja bym się nadawał do zaopiekowania się nią, gdyby ktoś próbował ją wrobić w morderstwo. Przemyśl to sobie.

Pewnie chciałbyś wiedzieć, po kiego diabła podrzuciłem u Bellamego ten zakrwawiony kapelusz. Pewnie wydaje ci się, że zrobiłem to, aby zyskać na czasie. Miałbyś po części słuszność. Ale zrobiłem to również po to, aby trzymać się logicznej sekwencji wydarzeń, którą dla mnie sprokurowano! Zwróć uwagę: Cynthis Meraulton była podejrzana, ponieważ widziano ją na Lincoln ‘s Inn Fields; wobec tego miałem prawo uważać, że Bellamy też jest podejrzany, bo również tam był. Ale mnie zaciekawiło: DLACZEGO tam był? Może zadałeś mu to pytanie, kiedy go przymknąłeś niby za narkotyki, i może ci odpowiedział. A jeżeli nie, to myślę, że ja potrafię to wyjaśnić. Założę się o każde pieniądze, że to Jeremy wysłał Bellamego na Lincoln ‘s Inn Fields, żeby się tam pokręcił i sprawdził, czy August Meraulton pojawi się w swoim biurze o jedenastej. I dlatego Bellamy się tam znalazł.

Ty i ja wiemy, że August Meraulton musiał przybyć na Lincoln’s Inn Fields dużo wcześniej i że Bellamy całkiem niepotrzebnie zjawił się tam za trzy minuty jedenasta czy coś koło tego, aby na niego czekać, bo August już był u siebie.

Tylko że Bellamy MIAŁ O TYM NIE WIEDZIEĆ. On myślał, że stary zjawi się tam o jedenastej albo zaraz po jedenastej.

Dlaczego tak myślał? Spróbuj się nad tym zastanowić, to zobaczysz, co z tego wyniknie!

Może zastanawiałeś się, po co wydębiłem od Bellamego te 200 funtów po tym, jak mu podrzuciłem dowód rzeczowy, za który miał pójść do mamra? Jeżeli Fields posprawdzał numery banknotów, które mu podałem w czterech grupach dziś po południu, to myślę, że sam sobie na to odpowiesz.

Poszedłem i odegrałem tę scenę z Eulalie Gallicot, bo wiedziałem, że Bellamy z Lincoln’s Inn Fields pojechał jeszcze do niej. Więc zajrzałem tam, żeby sprawdzić, czy ktoś już nie próbował jej napuścić, żeby podała nieprawdziwy czas jego przybycia i żeby w ten sposób jeszcze raz SKIEROWAĆ NA NIEGO PODEJRZENIE. Sam rozumiesz, że tylko szczęśliwym trafem udało ci się złapać dwóch taksówkarzy mogących podać prawdziwy czas i tylko dzięki temu zyskałeś pewność, że Bellamy nie może być winien zabójstwa.

Eulalie zgodziła się, na moją prośbę, podać fałszywy czas, bo myślała, że ja pracuję dla tej samej osoby, która już raz wydała jej to samo polecenie przez jej męża, Arnaulta Beldoces. Dopiero później przekonałaby się o swej pomyłce, ale to by nic nie zmieniło. A zastanów się: od kogo mogło pochodzić to pierwsze wydane jej polecenie?

Jeszcze taki szczegół: zaciekawiło mnie, jakim cudem udało ci się wysłać po mnie samochód Lotnej Brygady akurat we właściwe miejsce, o właściwej godzinie, tego popołudnia, kiedy udałem się do Bellamego i podrzuciłem mu kapelusz. Mówiłeś, że jakiś policjant mnie rozpoznał, ale od razu wiedziałem, że to lipa. Choćby dlatego, że jechałem tam schowany w taksówce! A ty wiedziałeś, gdzie mnie szukać, ponieważ ktoś (założę się, że nie podając nazwiska) zadzwonił do Yardu i powiedział ci. Jak myślisz: kto to mógł zrobić? Dojdziesz do tego? Bo ja wiem, że mogła to zrobić tylko jedna osoba.

Kolejna wskazówka kryje się w fakcie, że Paul Meraulton prowadził te cztery fikcyjne przedsiębiorstwa. Wiemy, skąd i po co one się wzięły. Uruchomił je Paul, żeby czterej chłopcy Meraultonowie mogli ciągnąć pieniądze z Estates & Trust Company bez wiedzy Augusta Meraultona. To bardzo ciekawe, ale co innego jest dwa razy ciekawsze: przecież ktoś musiał troszczyć się o to, żeby te pożyczane pieniądze się kiedyś zwróciły. Więc jeśli w tej kwestii ruszysz mózgiem (ja nie żartuję, według mnie ty naprawdę MASZ mózg) i zastanowisz się nad całą aferą pod kątem widzenia ZWROTU GOTÓWKI, będziesz znów o krok bliżej mordercy.

Pogadałem trochę z Cynthis Meraulton i nie miałem już wątpliwości, że posuwam się we właściwym kierunku. Mam świetną pamięć do rozmów i po kilku pogawędkach z Cynthis doszedłem do wniosku, że albo ona ma niesamowity talent do łgarstwa (w co raczej bym nie wierzył), albo że najniewinniej w świecie odgrywa rolę, którą od początku jej ktoś przeznaczył.

Naturalnie uświadamiasz sobie, że gdy przyszła pierwszy raz do mnie do biura, sądziłem, że to ona zabiła Augusta Meraultona. Usiłowałem więc zmontować dla niej alibi, co było chyba największą głupotą, jaką zdarzyło mi się popełnić w życiu. Effie Perkins nigdy się nie domyśli, jak wielką przysługę oddała i tobie, i mnie, kiedy przyszła do ciebie i podała prawdziwą godzinę, o której Cynthis przyszła do mnie i wyszła. Mam za to wobec Effie dług wdzięczności: i któregoś dnia, jeżeli ją w życiu spotkam, kupię jej za to przepiękny bukiet róż albo malin... pozostawię jej to do wyboru.

Powiedziałem Cynthis, że Bellamy jest mordercą, nie żebym tak naprawdę uważał, ale ponieważ chciałem sprawdzić, czy będzie tym zaskoczona, czy też uzna ten pomysł za naturalny. Nie była zaskoczona, więc już wiedziałem, że coś albo ktoś ją na to ukierunkował. To znów dało mi trochę do myślenia.

Inny ciekawy szczegół: Arnault Beldoces jest mężem Eulalie Gallicot. Ta zaś jest (czy była) kochanką Bellamego. Beldoces zaopatrywał Bellamego w narkotyki. On też polecił Eulalie, żeby podała policji fałszywą godzinę, o której Bellamy do niej przyszedł. Beldoces ma także powiązania z resztą Meraultonów, którzy chodzą do jego klubów nocnych.

Otóż Beldoces na pewno nie zalicza się do tych, którzy by zrobili coś dla kogoś na piękne oczy. Trzeba mu dobrze zapłacić; a przecież wiemy, że Meraultonowie tak naprawdę groszem nie śmierdzą. Sami ciągle węszą, gdzie by coś urwać. To dla ciebie kolejna sprawa do rozważenia.

Przyznam się, że zataiłem przed tobą jeden istotny szczegół. Teraz ci go wyłożę na stół.

Wprawdzie poszedłeś spojrzeć na mieszkanie Cynthis Meraulton, ale nic tam nie znalazłeś. Bo słabo szukałeś! Ja tam byłem po tobie i przeprowadziłem bardzo dokładną rewizję. Znalazłem nabój kalibru 22, który wypadł z pudełka amunicji, przechowywanego w jednej z szuflad. Było nawet całe pudełko, ale go nie znalazłeś. Willie Meraulton je znalazł. Zjawił się tam przede mną i zabrał je. Ale przy tym jeden nabój wypadł z pudełka.

To by wskazywało, że Willie wtedy działał w przekonaniu, że ty aresztujesz Cynthis i wołał się upewnić, że nie znajdziesz zbyt wielu dowodów przeciwko niej. Ten nabój jest u mnie; pokażę ci go, jeśli to będzie możliwe.

Teraz Jeremy. Wiesz doskonale, że to ja byłem tajemniczym nieznajomym, który wdarł się do kostnicy na Ensell Street i buchnął testament Augusta, ten na żółtawej przebitce, z jego zegarka. Wysmażyłem list do samego siebie, podpisany przez fikcyjną postać imieniem Sammy Szeik, tej treści, że Sammy Szeik ma testament i chętnie by go odstąpił. Po czym za pośrednictwem Mayoli przekazałem ten list Jerememu, który nie pożałował fatygi, żeby najpierw dać mi potężny wycisk, a potem niezły kawał grosza, byle dostać w łapy ten testament.

I już wiedziałem wszystko o Jeremym.

Następny punkt w moim planie jest taki: rzucę okiem na Paula Meraultona i przekonam się, czy jest gotów zostać w ojczyźnie i stawić czoła trudnościom, czy kiedy się dowie, że przejrzałem tę aferę z lipnymi towarzystwami, będzie wolał wziąć uciułany przeze mnie tysiączek funtów i prysnąć. Kiedy się tego dowiem, będę miał jeszcze jeden punkt za mordercą albo przeciw. Jeżeli z Paulem mi się uda, spróbuję wyciągnąć od niego zeznanie na piśmie, które załączę ci do tych notatek.

No cóż, Dziugacz! myślę, że chciałbyś wiedzieć, dlaczego tak to rozgrywałem i dlaczego jestem gotów się porwać na ryzyko, na które się już niedługo porwę, jeżeli sprawy się rozwiną po mojej myśli.

Jest chyba z pół tuzina miejsc, w których złamałem prawo. Zdarzało mi się to, na różne dziwne sposoby, już i przedtem (pamiętasz naszą rozmówkę o tych alibi, które montowałem w kilku poprzednich sprawach) i myślę, że dałem powody, aby wnieść przeciwko mnie z tuzin rozmaitych oskarżeń.

A tu znowu to stare CHERCHEZ LA FEMME! Owszem, widziało się w życiu sporo kobiet, ale nie spotkałem dotychczas takiej, która byłaby podobna do Cynthis Meraulton. Powiedziałem jej kiedyś, że poszedłbym za nią do piekła: i najlepszy dowcip, że ona wzięła to za moje kolejne kłamstwo! Takie są te kobiety.

Nigdy nie należałem do tych, którzy lubią się przyglądać samemu sobie. Chyba nigdy nie miałem na to czasu ani wrodzonych skłonności; ale sprawa Meraultona jedno mi dała. Pokazała mi, że mam już dość tej zabawy; że być gryzipiórkiem za dwa funty na tydzień i wiedzieć, że będzie się miało te dwa funty na koniec tygodnia: to również ma swoje zalety.

I jeszcze coś przemawia na korzyść takiego zajęcia: że jeśli spotkasz kobietę i zakochasz się, to przynajmniej możesz się łudzić, że masz u niej szanse, choćby to były twoje majaczenia na jawie. Tymczasem w moim zawodzie nie da się nawet pomarzyć. Bo wyobraź sobie, że taki facet jak Slim Callaghan wmawia sobie, że ma jakieś szanse u takiej Cynthis Meraulton!

Dobra, koniec z tym użalaniem się, a teraz chciałbym, żebyś się skoncentrował na tym, co piszę. Oto co zamierzam i oto, co chciałbym, żebyś ty zrobił...

Gringall przez chwilę kontynuował lekturę. Raptem poderwał się z okrzykiem, zgarnął papiery do szuflady biurka. Wpatrzony w niego Fields też się podniósł.

Dzwoń na dół! Niech dadzą wóz patrolowy do wejścia! – rzucił Gringall. – Jedziemy do biura Callaghana na Chancery Lane, i to prędko!

Chwycił kapelusz. Biegnąc do drzwi spojrzał na zegarek.

Było dziesięć po trzeciej.

ROZDZIAŁ 14
Kat ma ostatnie słowo

Była za kwadrans trzecia.

Callaghan kaszląc wspinał się po schodach do swego biura. Powiedział sobie, jak zwykle, że musi ograniczyć palenie i niemal w tej samej chwili pomyślał, że teraz może to już być obojętne.

Ta myśl go jakby ubawiła.

Wszedłszy do pierwszego pokoju zapalił światło i zamknął za sobą drzwi na klucz. Potem przeszedł do gabinetu, po ciemku powiesił kapelusz i płaszcz, zapalił lampę na biurku i osunął się na swój fotel.

Siedział tak przez chwilę i myślał. Następnie otworzył szufladę i wyjął z niej podłużną kopertę. Wrócił do pierwszego pokoju, rozejrzał się i znalazł, czego szukał: numer „Nowin Wieczornych” zostawiony przez Freda Mazina. Oderwał dwie pierwsze strony, złożył je starannie i wsunął do koperty. Napisał na niej: „Ostatnia wola i testament mój, Augusta Meraultona”. Słowa te nagryzmolił od ręki, starając się w miarę możności naśladować charakter pisma zmarłego.

Potem zakleił kopertę i schował ją do górnej szuflady biurka.

Otworzył dolną szufladę, wyjął pistolet systemu Luger, przez chwilę przyglądał mu się z żalem, po czym odłożył go na miejsce i zamknął szufladę na klucz. Robił to z osobliwie beznadziejnym wyrazem twarzy, który był prawie komiczny.

Znowu wstał, podszedł do szafy w kącie gabinetu, wyjął z niej ciężkie drewniane pudło, z kształtu podobne do teczki. Postawił je w drugim rogu, na prawo od biurka, przez chwilę przy nim pomajstrował; i wrócił na swój fotel.

Wyjął paczkę Playersów, zobaczył, że zostały już tylko trzy papierosy. Zapalił jednego, a tamte dwa położył przed sobą na biurku w zasięgu ręki.

Przestawił odpowiednio lampę, wziął arkusik papieru listowego i zaczął pisać list do Cynthis Meraulton. List był krótki. Kiedy skończył, przeczytał go dokładnie, zęby mu błysnęły w uśmiechu zażenowania, podarł list na drobne kawałeczki i wrzucił do kosza.

Zapukano do drzwi wejściowych.

Callaghan wyszedł z gabinetu i otworzył.

Na progu stał Willie Meraulton. Uśmiechnął się na widok Callaghana i wyjął z ust fajkę, którą palił. Callaghan spostrzegł, że Williego coś gnębi.

Cieszy mnie pańska punktualność – powiedział. – Muszę obgadać z panem kilka spraw i chcę je sobie ułożyć w głowie, zanim się zrobi dzień, bo odnoszę wrażenie, że coś wreszcie zaczęło się ruszać.

Willie skinął poważnie głową i znowu włożył fajkę pomiędzy zęby. Callaghan przymknął drzwi wejściowe i wprowadził gościa do gabinetu. Stanął we drzwiach, puścił Williego przed sobą i zamknął po cichu drzwi.

Willie Meraulton usiadł na krześle przed biurkiem. Callaghan wyrzucił swój niedopałek i wziął jednego z papierosów leżących na biurku. Zapaliwszy go stanął w swojej ulubionej pozycji, wsparty o ścianę.

Willie wystukał fajkę w dłoń. Podniósł się i wysypał popiół do kosza.

Myślę, Callaghan, że ty masz doprawdy głowę na karku – rzekł bez ogródek, nie patrząc na Callaghana – skoro ci się udało znaleźć ten drugi testament, który stryj sporządził w dniu morderstwa. Ale czy się na pewno nie mylisz? Czy nie ma takiej możliwości?

Callaghan wzruszył ramionami.

Zawsze jest możliwość pomyłki – rzekł. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Życie nie byłoby ani w połowie tak zabawne, gdyby ludzie nie popełniali omyłek. Ale myślę, że tym razem jej nie popełniłem.

Willie znów usiadł i zaczął nabijać fajkę. Widząc, jak pewne są palce ugniatające tytoń w główce fajki, Callaghan poczuł raptem szczególny podziw dla zimnej krwi Williego. Ten człowiek miał nerwy jak postronki.

Callaghan usiadł za biurkiem. Lampa oświetlała wierzch biurka, pozostawiając twarze obu mężczyzn w półmroku.

Jest pewien szczegół, który powinieneś znać, Willie – rzekł Callaghan. – Czytałeś w gazetach o tym facecie, którego widziano, jak kręcił się po Ensell Street w noc po zamordowaniu twojego stryja. Otóż ten gość wykradł testament napisany na kawałku złotawej przebitki, który August nosił w zegarku.

Willie wyglądał na zaskoczonego.

To dziwne – powiedział. – Czyż morderstwo nie miało na celu wyłącznie zdobycia testamentu? Jeżeli morderca go nie zabrał, w takim razie on musiał być tym człowiekiem, który poszedł na Ensell Street i wykradł testament. Nie udało mu się go zabrać po zabójstwie, więc musiał powtórnie spróbować. Może za pierwszym razem nie miał sposobności?

Callaghan potrząsnął głową.

Nie – powiedział. – To się nie trzyma kupy. Zresztą to ja ukradłem ten testament. Dostałem się do kostnicy i wziąłem go. Chciałem go sobie obejrzeć.

Willie wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

Nie rozumiem cię, Callaghan – powiedział. – Gdzie masz ten testament? Co z nim zrobiłeś?

Callaghan usadowił się wygodnie w fotelu. Zaczynał się rozkoszować sytuacją.

Sprzedałem go – wyjaśnił. – Jeremy go ode mnie kupił. Zdarłem z niego za to czterysta funtów. Spalił go w moich oczach, tutaj, w tym gabinecie.

Co zrobiłeś? – wykrzyknął Willie. – Zwariowałeś! Ależ to przestępstwo! Jaka była treść tego testamentu?

Ach, o to ci chodzi – rzekł od niechcenia Callaghan. – No cóż, staruszek odwołał wszystkie dawniejsze rozporządzenia i zapisał wszystko, co miał, Cynthis Meraulton.

Boże! – głos Williego dygotał z gniewu. – I tyś to mu sprzedał! Ograbiłeś Cynthis z jej majątku, żeby sprzedać testament za marne czterysta funtów! Ciężko za to odpowiesz, Callaghan. Drogo cię to będzie kosztować, mimo że udało ci się wyciągnąć z Meraultonów te parę setek.

Callaghan zgasił drugiego papierosa, zapalił trzeciego i ostatniego. Willie już nie zapalił fajki. Siedział i ściskał ją w zębach, wpatrując się w twarz Callaghana.

Słyszałem już coś podobnego – rzekł Callaghan. – Cynthis powiedziała mi, że nieźle zarobiłem na rodzinie Meraultonów, ale puściłem to mimo uszu. Myśląc to, co sobie myślała, mogła i miała prawo tak powiedzieć.

Wciągnął dym głęboko w płuca.

Nikt na Meraultonach wiele nie zyskał – odezwał się wreszcie. – Ja wydusiłem z nich parę setek. Dla ścisłości: na czysto tysiąc sto osiemdziesiąt funtów. Z tego tysiąc dostał ode mnie Paul Meraulton za zeznanie, które z niego wycisnąłem. A gotów jestem się założyć o pięć funtów z tych marnych pięćdziesięciu, które w końcu na tym zarobię – jeżeli będę miał szczęście – że on też ich właściwie nie dostał. Założę się, że wiem, kto ostatecznie zgarnął ten tysiąc.

Willie schował fajkę do kieszeni.

Kto? – zapytał.

Głos mu troszeczkę zgrubiał.

Callaghan popatrzył na niego. Z szerokim uśmiechem.

Gringall je zgarnął – wyjaśnił. – Stawiam całą herbatę Chin przeciwko zgniłemu jajku, że Gringall przymknął Paula dziś w nocy. A jeżeli tak, to go obszukał. A jeżeli obszukał i znalazł te banknoty, to porówna je z numerami banknotów, które mu podałem dziś po południu. I stwierdzi, z jakiego źródła pochodzą te banknoty albo ich większość.

Willie nabrał tchu z cichym syknięciem.

Callaghan wstał i oparł się o ścianę za biurkiem, papieros zwisał mu z kącika warg.

Ty, Willie, jesteś piekielnie sprytny – powiedział. – Tak mnie w tej sprawie skołowałeś, że mało mi głowa nie pękła. Zawsze mi się zdawało, że jestem dosyć obrotny, ale jeśli chodzi o wymyślenie naprawdę pierwszorzędnego planu, który by w sobie mieścił wszystko, co tylko może się znaleźć w rocznikach więzienia Newgate, chylę przed tobą głowę!

Głos Williego był ciągle chłodny i cierpki.

Chyba cię nie rozumiem – powiedział. – Zdaje mi się, że próbujesz znów jakiejś sztuczki. Z takich, jakie wypróbowałeś już na Cynthis, na Jeremym i na Bellamym.

Callaghan rzucił okiem na zegarek. Było dziesięć po trzeciej.

Na tym polega cały dowcip – rzekł Callaghan. – Ja jestem sobie zły facet o złej reputacji, a ty jesteś dobry facet o dobrej. I to właśnie była pierwsza rzecz, która naprowadziła mnie na twój trop. Bo widzisz, kiedy Cynthis Meraulton przyszła do mnie z tą swoją śmieszną historyjką, uwierzyłem, że to ona zabiła starego Augusta. Uwierzyłem – zgodnie z twoją intencją – że ty wbiłeś sobie do głowy, że ona mogłaby to zrobić, i że próbujesz uchronić ją przed następstwami.

Dałem się na to złapać. Sfabrykowałem jej lipne alibi. Ale wkrótce uświadomiłem sobie, że palnąłem cholerne głupstwo. Uświadomiłem sobie, że we wszystkim, co się tyczy morderstwa, ona jest całkowicie niewinna. I wtedy zadałem sobie pytanie, dlaczego taki dobry facet jak ty wysyła ukochaną dziewczynę do takiego złego faceta jak ja!

Powiem ci, dlaczego ją tu przysłałeś. Bo powiedziano ci, że jestem znany z montowania fałszywych alibi. Kiedy Fingal mówił ci o mnie, mógł cię także poinformować, że plajtuję. Tego wieczora, kiedy Cynthis tu przyszła, cały dzień już nie miałem nic w ustach i od ośmiu godzin nie wypaliłem papierosa. Cieszyła mnie każda forsa, skąd by nie przyszła.

Ja mam piekielnie dobrą pamięć – Callaghan chłodno mówił dalej. – Kiedy odwiedziłem cię nazajutrz po morderstwie, wspomniałeś, że pierwsza wzmianka o możliwości zaplątania Cynthis przez twoich braci w jakąś niebezpieczną aferę padła z jej ust na kilka dni przed morderstwem. To było kłamstwo. Ona nic takiego nie sugerowała. Ta sugestia wyszła od ciebie, a chodziło ci o to, żeby ją przyzwyczaić do myśli, że warto, aby się nią ktoś zaopiekował, ktoś nie mniej obrotny niż twoi bracia... czyli ja.

Powiedziałeś mi jeszcze coś innego. Że już od kilku dni nakłaniałeś ją, aby się do mnie zwróciła. To też było pieprzone łgarstwo. Byłeś wystarczająco sprytny, ażeby obmyślić plan, jak zapobiec jej przyjściu do mniej wcześniej niż w noc morderstwa. Mogę ci powiedzieć, jak to zrobiłeś.

Callaghan rzucił niedopałek ostatniego papierosa do popielniczki. Potem schował ręce do kieszeni i odchylił się z krzesłem do tyłu. Willie siedział podany do przodu, splótłszy dłonie, z oczyma jak świecące punkciki.

Powiedziałeś temu biedactwu – ciągnął Callaghan – że jestem z takich, co nie kiwną palcem bez forsy. Że nawet nie ma po co się do mnie fatygować, jeżeli nie weźmie ze sobą pieniędzy. No i dobrze. Kiedy rozmawialiśmy z tobą nazajutrz po zabójstwie, stwierdziłeś, żeś jej wręczył te pięćset funtów natychmiast po rozmowie z Fingalem na mój temat, czyli na szereg dni przed morderstwem.

Callaghan się wyszczerzył.

To było jeszcze jedno bezczelne łgarstwo – rzekł. – Powiem ci, Willie, co zrobiłeś. Podjąłeś z konta pięćset funtów, schowałeś je do koperty i trzymałeś u siebie w biurze. Może nawet Cynthis pytała, czy umówiłeś ją ze mną, a ty grałeś na zwłokę mówiąc, że nie masz pieniędzy i musisz je podjąć. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że posłałeś jej te pieniądze dopiero pod wieczór tego dnia, kiedy musiałeś zabić starego Augusta i umówiłeś ją telefonicznie na spotkanie ze mną tego wieczora, żeby musiała do mnie przyjść bezpośrednio po tym, jak wstąpi na Lincoln’s Inn Fields i stwierdzi, że August nie czeka na nią, chociaż miał czekać.

Callaghan przechylił się z krzesłem do przodu.

Wiedziałeś równie dobrze jak ja, że jej przybycie tu prosto stamtąd załatwi ją w oczach policji.

Willie się swobodnie roześmiał.

Jakie to interesujące – przemówił. – A może będziesz tak dobry i wyjaśnisz mi, skąd wiedziałem, że Cynthis właśnie tej nocy ma się spotkać na Lincoln’s Inn Fields z moim szanownym stryjaszkiem?

Oczy Callaghana zwęziły się gniewnie. Ale zaraz opanował się i rozluźnił.

Chętnie – powiedział. – Wyjaśnię ci też mnóstwo innych rzeczy. Tylko usiądź sobie wygodnie i bądź łaskaw się przez jakiś czas nie odzywać, a ja ci opowiem całą tę pieprzoną historię od początku do końca. Ty ją wprawdzie znasz, ale może ci dobrze zrobi świadomość, że ktoś inny również ją zna i że niedługo pozna ją cały ten zadziobany kraj.

Pochylił się nad biurkiem. Patrzył wprost na Williego. Uśmiechał się, ale w oczach miał coś przeraźliwie twardego. Patrząc na niego Willie Meraulton uświadomił sobie na chwilę całą siłę tego detektywa o rozwichrzonej czuprynie, tego popychadła wynajętego do podrzędnej roli w sprawie o morderstwo, który niepostrzeżenie skupił na sobie wszystkie światła sceny i zamierza teraz sięgnąć po główną rolę.

Czytałem raz taki poetyczny kawałek – rzekł Callaghan. – Nazywało się to Zniecierpliwiony kat. Zapamiętałem sobie z niego raz na zawsze następujący fragment:

Spójrz, jak się skręca i wije

i w zgubnej cieśni krzywi.

Kochana, zmacaj szyję,

twój kat się niecierpliwi.

Ty mi przypominasz ten wiersz – ciągnął posępnie Callaghan. – Zdawało ci się, że to ty będziesz tym niecierpliwiącym się katem, co? Myślałeś, że włożysz pętlę na czyjąś szyję: nieważne, czy to będzie jej szyja, czy Bellamego, byle nie twoja. Nie musiałeś im wkładać na szyję prawdziwej pętli. Zadowoliłbyś się pętlą podejrzenia, czyli wystarczającą do tego, żeby ludzie – w tym również policja – pomyśleli, że oni mogli to zrobić, którekolwiek z nich, mimo że nie da się tego udowodnić. I wszystko byłoby w porządku: byle ciebie w to nie zamieszano.

Ale mnie się udało to zmienić. W sprawie Meraultona jest tylko jeden niecierpliwy kat, mianowicie ja. I tyle ci powiem, że moja cierpliwość już zupełnie się wyczerpała!

Willie się z cicha roześmiał. Siedział najzupełniej chłodny i śmiał się. Callaghan jeszcze raz zerknął na zegarek. Była trzecia dwadzieścia. Wytężał uszy na choćby najcichszy odgłos i nic nie słyszał. Zaklął w duchu. Chciało mu się zapalić.

W porządku, Willie – rzekł. – Chcesz usłyszeć, to ci opowiem. Będzie to prawdziwa historia o tym, jak zamordowano Augusta Meraultona; i chociaż mogę się pomylić w paru drobnych szczegółach, to nie ma znaczenia, bo w zasadniczych sprawach trafiam w dziesiątkę.

Willie ziewnął.

To okropnie ciekawe, Callaghan – wtrącił. – Ale muszę ci zadać jedno pytanie, zanim rozpoczniesz tę dramatyczną opowieść: czy przypadkiem nie mógłbyś dowieść tego, co ci chodzi po głowie? Czy aby nie próbujesz robić tego, co policja: to znaczy teoretyzować sobie w nadziei, że przypadkiem trafi się coś wyglądającego na prawdziwy dowód?

Callaghan wzruszył ramionami.

Na razie ci na to nie odpowiem – rzekł. – Może sam zdołasz odpowiedzieć na swoje pytanie. A tymczasem może przyznasz, że następująca teoria jest całkiem niezła:

Czterej chłopcy Meraultonowie, Jeremy, Paul, Percival i Bellamy, są doszczętnie spłukani. Nie mają skąd wziąć forsy. Stary August nienawidzi ich jak samego diabła i nic im nie da. Ale ciebie lubi, tobie ufa. Na pewno tak było, inaczej nie dałby ci zarządzać przedsiębiorstwem Meraulton Estates & Trust Company, sprawującym pieczę nad jego nieruchomościami i pieniędzmi.

Ty uchodziłeś w rodzinie za dobrego chłopca, ale nie byłeś nim. Byłeś tak samo zły jak tamci, a oni wiedzieli o tym. Więc uprzedzili cię, że muszą dostać trochę forsy, a jak nie, to powiedzą o tobie staremu. Więc musiałeś raz dwa coś wymyślić.

Przyszedł ci niezły pomysł.

Każesz Paulowi wykupić cztery stare przedsiębiorstwa i pozornie przywrócić je do życia. Po czym zaczynasz tym firmom pożyczać forsę. Gdyby August rzucił kiedyś okiem na księgi rachunkowe – a robił to od czasu do czasu – znalazłby tylko zaksięgowane transakcje z tymi firmami, a na pokrycie wypłaconych sum znalazłby zaprzychodowane aktywa w postaci zmagazynowanych towarów, akcji i należności hipotecznych, nabytych od tych firm lub wziętych na zabezpieczenie wierzytelności.

Myślę, że zwłaszcza ty sam nieźle na tym wychodziłeś. Pieniądze, które w ten sposób wyszachrowałeś z Meraulton Estates, nie wszystkie szły do podziału na czterech. Założyłbym się, że lwia część zostawała u ciebie.

Zawsze istniało, rzecz jasna, ryzyko, że stary zacznie węszyć i coś wywęszy. Ale wiedząc o jego chorobie miałeś nadzieję, że umrze, zanim się czegoś dowie, po czym wszystko dałoby się pokryć z pieniędzy przypadających tobie i całej czwórce w spadku.

Nagle stary zaprasza was na uroczysty obiad i zawiadamia was, że sporządził nowy testament. Mówi tamtym czterem, że jeżeli nie zdecyduje się ponownie zmienić tego nowego testamentu, który nosi pod kopertą w zegarku, to wszyscy zostaną na lodzie.

W gruncie rzeczy było to wyzwanie rzucone tak samo tobie, jak im. Przypuszczam, że staruszek zaczął ci odrobinę nie dowierzać. Tobie chyba to samo przyszło na myśl.

Potem dokonał posunięcia, które to potwierdziło, mianowicie zapowiedział Cynthis, że nie pozwoli jej ciebie poślubić. Stało się to na kilka dni przed jego śmiercią i dla ciebie stanowiło sygnał niebezpieczeństwa. Uświadomiłeś sobie, że trzeba coś zrobić i to natychmiast. Wiedząc, że sporządzenie nowego testamentu byłoby dla któregoś z czwórki wspaniałym motywem, żeby starego sprzątnąć, opowiedziałeś Cynthis bajeczkę o tym, że się na nią szykują i rzuciłeś moje nazwisko mówiąc jej, że powinna się ze mną spotkać, kiedy tylko skombinujesz dla niej na to pieniądze: te pieniądze, których ja się będę domagał i muszę je poczuć w garści, zanim cokolwiek zrobię.

A potem zacząłeś czatować jak kot, żeby stwierdzić, czy stary August rzeczywiście coś wie, czy po prostu nerwy cię ponoszą.

Callaghan odsunął się z krzesłem do tyłu. Umierał z chęci zapalenia papierosa. W ustach miał suchość, głowa zaczynała go trochę pobolewać. Nagle uświadomił sobie, że od dłuższego czasu żył samymi nerwami, że czuje się wykończony.

Naprzeciw niego, w cieniu, siedział Willie, wielka skulona postać. Głowę i szyję wtulił w kołnierz płaszcza, dwoje świecących niesamowicie oczu wpatrywało się w jego własne.

No i co, Willie – zagadnął go – jak to brzmi? Wychodzi mi jakoś czy nie?

Willie się uśmiechnął.

Uwielbiam twoje teorie, Callaghan – odparł. – Prowadź dalej. Brzmi to dość interesująco.

Callaghan skinął głową. Jego wytężony słuch pochwycił jakiś prawie niedosłyszalny odgłos w sąsiednim pokoju. Przesunął językiem po wyschłych ustach z nadzieją, że to nie było złudzenie.

Dobra – powiedział. – Teraz wszystko już miałeś w pogotowiu i dochodzimy do dnia morderstwa. Umówiłeś się z Cynthis do teatru, aż tu bomba idzie do góry. August Meraulton dzwoni do ciebie do biura i mówi ci, że przejrzał cały szwindel. Mówi ci, że jesteś parszywy kanciarz, oszust, złodziej i jak bardzo się cieszy, że nie pozwolił Cynthis wyjść za ciebie.

Ty prawdopodobnie zacząłeś grać. Zapewne wmawiasz mu, że masz na wszystko pierwszorzędne wytłumaczenie; i wreszcie stary wzywa cię do swojego biura, tego prywatnego, przy Lincoln’s Inn Fields, na godzinę jedenastą w nocy.

On kładzie słuchawkę, a ty siedzisz i główkujesz. Przede wszystkim zastanawiasz się, czy stary August powiedział już o tym Cynthis. To pierwsza rzecz, którą musisz wybadać. Więc telefonujesz do niej i pytasz, czy jej zależy na pójściu do teatru. Mówiąc mi o tym powiedziałeś, że to ona zadzwoniła do ciebie, że głowa ją boli. I to było znowu cholerne łgarstwo, a nie bałeś się go zaryzykować, ponieważ ja byłem dość przewidujący, aby cię zapewnić, że nie będę z nią tej sprawy omawiał, niemniej uczyniłem to i dowiedziałem się, jak było naprawdę.

Otóż Cynthis odpowiedziała ci, że nie może iść do teatru, bo ma ważne spotkanie o jedenastej. Nic więcej ci nie powiedziała, ale tobie to wystarczyło. Już wiedziałeś, że August do niej zadzwonił i kazał jej przyjść do swego biura na Lincoln’s Inn Fields o jedenastej. Domyśliłeś się, że nie powiedział jej nic ponadto.

Jego zamiar był dla ciebie jasny. Chciał was dwoje w tym biurze skonfrontować, żeby się przekonała, jaki z ciebie podły, podstępny krętacz, i pokazać, jaką przysługę jej oddał, nie pozwalając jej wyjść za ciebie.

No dobrze. Więc musiałeś z tym coś zrobić, no nie? Wiedząc, że Cynthis o jedenastej będzie na Lincoln’s Inn Fields, mówisz jej, że bardzo się o nią martwisz i że koniecznie musi pójść do tego Slima Callaghana, choćby nawet po spotkaniu o jedenastej; że umówisz nas telefonicznie; i że zaraz jej przyślesz te pięćset funtów, których Callaghan zażąda za swoje usługi: te same pięćset funtów, które już od tygodnia czy coś koło tego czekały w twojej szufladzie na taką właśnie okazję.

Potem kontaktujesz się z czwórką Meraultonów. Mówisz im, że sprawa się rypła i że za kwadrans dziesiąta muszą przyjść do ciebie do klubu i wszystko obgadać. Zamawiasz w klubie osobny gabinet gdzieś w pobliżu bocznego wyjścia. Jeremy, Paul, Percival i Bellamy zjawiają się, a ty ich powiadamiasz w ogólnych zarysach, co zaszło; i że Cynthis ma się widzieć na Lincoln’s Inn Fields ze starym i twoim zdaniem wynikną z tego dalsze kłopoty. Mówisz im, że idziesz poszukać Cynthis i porozmawiać z nią, zanim ona się spotka ze starym, i postarasz się to wszystko z nią jakoś ułożyć.

Wychodzisz. Jest około dziesiątej. Stawiasz na to, że stary swoim zwyczajem wyszedłszy z domu na Knightsbridge weźmie taksówkę i każe się zawieźć do biura, tak że zjawi się dużo wcześniej.

Opuszczasz klub bocznym wejściem, jedziesz tam swoim wozem i parkujesz gdzieś w pobliżu Lincoln’s Inn Fields, w takim miejscu, żeby samochód się nie rzucał w oczy. Idziesz, wchodzisz po schodach do biura. Miałeś szczęście; stary już przyszedł; jest około wpół do jedenastej.

August wygarnął ci wszystko bez ogródek. Wymachiwał przed tobą tym żółtawym kawałkiem przebitki, swoim testamentem, który nosił w zegarku; powiedział, że go zniszczy i dlaczego. A ty miałeś własne powody, żeby sobie nie życzyć zniszczenia tego testamentu.

Nie tracąc ani chwili, zastrzeliłeś go tam na miejscu. Dźwignąłeś go, wywracając po drodze krzesło, zniosłeś po schodach, przez ciemną ulicę, przerzuciłeś nad niską balustradą po zachodniej stronie skweru. Sam przez nią przelazłeś, następnie przeniosłeś go przez skwer i wreszcie, uprzednio włożywszy mu testament z powrotem do zegarka, przerzuciłeś go przez balustradę na drugą stronę. Wracając tą samą drogą rzuciłeś pistolet w krzaki. Nie martwiłeś się o odciski palców: byłeś w rękawiczkach.

Jak szalony pognałeś do klubu. Dojechałeś tam za jakieś dwadzieścia jedenasta. Braciom wyjaśniłeś, że nie udało ci się znaleźć Cynthis, i wymusiłeś obietnicę, że ten biedny dureń Bellamy, który już umierał z niecierpliwości, aby wyrwać się do swojej Eulalie Gallicot, pojedzie na Lincoln’s Inn Fields i tam poczeka do godziny pięć po jedenastej, żeby zobaczyć, czy Cynthis przyjdzie na spotkanie z Augustem; a jeżeli tak, miał do ciebie zadzwonić. Bellamy zgodził się, bo miał po drodze.

Szło ci o to, żeby zobaczył Cynthis. Jej przybycie tam, a potem wizyta u mnie, miały ją uwikłać. Ona zaś zobaczy tam Bellamego, co jego z kolei uwikła. Trzej pozostali sami się nazajutrz domyśla, kto naprawdę zabił Augusta Meraultona, i w razie potrzeby zapewnią ci alibi zeznając, że się nie ruszyłeś z klubu. Nie mają innego wyjścia. Wszyscy razem okradaliście Augusta i Meraulton Estates & Trust Company, a gdyby tobie się coś przydarzyło, żaden z nich nie powącha złamanego szeląga. To, że Bellamy się pokaże na Lincoln’s Inn Fields, nie ma znaczenia, bo fakt, że go tam widziano, nie dowodzi, że jest mordercą.

Toteż cała czwórka musi trzymać z tobą, tak samo jak ty z nimi.

Callaghan przechylił się z krzesłem do tyłu i obdarzył Williego miłym uśmiechem.

Popełniłeś jeden kretyński błąd – powiedział. – W żadnym razie nie powinieneś był wkładać testamentu z powrotem do zegarka. Kiedy pojawiła się u mnie Cynthis, a potem dowiedziałem się o morderstwie, od razu mnie zaciekawiło, czy znikł testament. Kiedy okazało się, że nie, i kiedy go przeczytałem, zaraz mnie to zastanowiło: jaki cel miałby któryś z tej czwórki, żeby zabić starego i nie zabrać mu testamentu, który przecież wydziedzicza ich i wszystko oddaje Cynthis?

Callaghan wstał. Willie siedział całkiem nieruchomo, patrzył Callaghanowi w oczy i spokojnie oddychał.

A potem nagle zrozumiałem – rzekł cicho Callaghan. – Dotarło do mnie. Uświadomiłem sobie, że ten, kto zabił Augusta Meraultona, zrobił to nie po to, ażeby wyjąć testament z jego zegarka, tylko żeby go tam z powrotem włożyć.

Zrozumiałem także coś więcej: że gdyby starego zabił Jeremy, Paul, Percival albo Bellamy, to każdy z tej czwórki zniszczyłby testament, a jedyna osoba, która zabiwszy Augusta nie zrobiłaby tego, to właśnie ty!

Wziąłem się do roboty. Zaraz na drugi dzień wydostałem od ciebie trochę forsy. Myślałeś, że po prostu chcę dla siebie coś urwać. Ty naiwniaku, nie przyszło ci do głowy, że te trzysta funtów, które mi dałeś, i te pięćset od Cynthis mają kolejne numery.

Naciągnąłem na dwieście funtów Bellamego. Sprawdziłem numery. Znów to samo. Więc dostał te dwieście funtów od ciebie! Jeśli przed udaniem się do Jeremego poszedłem spotkać się z Mayolą Ferrival, to nie po to, żeby ją sobie obejrzeć, tylko żeby Jeremy miał czas wydostać dla mnie trochę forsy od ciebie.

To bardzo interesujące – rzekł Willie. – Ale choćby to, co opowiadasz, było prawdą, jednakże to wciąż nie dowodzi, kto zabił Augusta Meraultona.

Callaghan się uśmiechnął.

Masz rację, Willie – rzekł. – Masz sto procent racji. Dowodzi to jedynie, że dawałeś tym czterem gotówkę pobieraną z konta Meraulton Estates & Trust Company. A to jest zwyczajna defraudacja: zmowa w celu sprzeniewierzenia. Jak słusznie zauważyłeś, to jeszcze nie morderstwo.

Callaghan nachylił się do niego przez biurko.

Dobra jest, Willie – powiedział. – Nie byłem daleki od prawdy, zgadza się? Ale przyznaję, że nic z tego, co powiedziałem, nie dawałoby jeszcze podstaw do oskarżenia cię o morderstwo. Jeżeli podejrzewają ciebie, muszą tak samo podejrzewać Cynthis i Bellamego i chyba w ogóle każdego, kto miał coś na pieńku z Augustem.

Tylko że – ciągnął Callaghan – ja mam coś więcej w zanadrzu. Powiedziałem ci, że kat, który się niecierpliwi, to ja. I będę tym niecierpliwym katem. Otóż właśnie ja mogę udowodnić, że zabiłeś Augusta Meraultona – i tylko ja – i jak Boga kocham, udowodnię to, chyba że...

Że co? – spytał Willie bardzo spokojnie.

Że odpalisz mi dziesięć tysięcy funtów – rzekł Callaghan szczerząc zęby w uśmiechu. – Chyba warto?

ROZDZIAŁ 15
Czym ludzie się nie bogacą

Willie się podniósł. Wyjął ręce z kieszeni i stanął przed biurkiem Callaghana, z twarzą powyżej kręgu światła, kładącego się od lampy na biurku.

Callaghan, balansujący na dwóch nogach przechylonego w tył krzesła, nie widział zbyt wyraźnie jego twarzy. Tylko jej zarys. Willie ciągle nie objawiał żadnego napięcia. Callaghan widział jego swobodnie zgięte palce. Przebiegło mu przez głowę, że ten Willie jest jednak niezły, że niełatwo się daje zastraszyć.

Willie stał przez chwilę, potem znów usiadł. W gabinecie panowała niemal kompletna cisza. Callaghanowi się zdawało, że słyszy cykanie swego zegarka na przegubie i bicie własnego serca.

A więc znowu szantażyk – powiedział spokojnie Willie. – Czasem jednak trzeba się liczyć i z szantażystami: bywają niebezpieczni. Jednakże – ciągnął od niechcenia – dziesięć tysięcy funtów to duży pieniądz: zwłaszcza dla blefującego kanciarza, jakim jest pan Slim Callaghan.

Callaghan wzruszył ramionami.

Nie wiem, co ma do tego blef – odparł. – Powiedziałem ci, że mam teorię... niezłą teorię. Wyłożyłem ci ją, a teraz rób, jak uważasz. Mnie tak czy owak na tym nie zależy.

Aha – rzekł z wolna Willie – rozumiem. To znaczy, że nie oskarżasz mnie o morderstwo? Tylko puściłeś wodze wyobraźni?

Callaghan się obszczerzył.

Tego bym również nie powiedział – odezwał się całkiem sympatycznie. – Może ujęlibyśmy to inaczej. Jeżeli dostanę dziesięć tysięcy funtów, to ze swojej strony będę uważał to za teorię, o której zapomnę, skoro tylko poczuję w ręku pieniądze. A jeśli nie dostanę tych dziesięciu tysięcy funtów, to pewnie się zastanowię, czy z tego nie wynika coś więcej niż teoria. A nuż Gringall zechciałby wypróbować swą dociekliwość na tego rodzaju łamigłówce.

Willie skinął głową.

U Gringalla już byłeś – powiedział. – Podałeś mu numery pewnych banknotów. Może dostarczyłeś mu również innych informacji.

Za cholerę – odparł Callaghan. – Dostarczyłem mu tych informacji o banknotach, bo wiedziałem, że i tak je uzyska jak nie ode mnie, to z innego źródła. Ale fakt, że Gringall wie o tych pieniądzach, może nic dla ciebie nie znaczyć. To zależy od okoliczności.

Tak? – zapytał Willie unosząc brwi. – Ale przypuśćmy, oczywiście czysto teoretycznie, że ta twoja historia o pożyczaniu gotówki czterem fikcyjnym przedsiębiorstwom odpowiada prawdzie. Czy to by nie dawało podstaw do oskarżenia mnie o zmowę w celu sprzeniewierzenia? abstrahując na razie od morderstwa Augusta Meraultona.

Niekoniecznie – rzekł Callaghan, ciągle z tym uśmiechem. – August Meraulton nie żyje. Nie może świadczyć. Prowadzenie swych interesów powierzył ci bez ograniczeń. Stwierdzisz przed sądem, dajmy na to, że August wiedział, co robisz, i zgodził się na to. Przecież nie dowiodą ci, że łżesz, prawda? Wystarczy, żeby ktoś potwierdził twoją wersję... na przykład Cynthis.

Wargi Williego rozchyliły się w lekkim uśmieszku.

Ty jesteś naprawdę sprytny, Callaghan – rzekł Willie. – Nieraz myślę, że cię nie doceniałem. Ale wróćmy na chwilę do tych dziesięciu tysięcy funtów. Powiedziałem ci, że to duży pieniądz, ale przypuszczam, że Meraulton Estates mogłyby dość łatwo wyasygnować tę sumę. Pozostaje pytanie: do kogo należeć będą Meraulton Estates?

Dziecinnie proste – odparł Callaghan. – Oczywiście do Cynthis Meraulton. Pamiętaj, że ja przeczytałem testament i mogę to stwierdzić pod przysięgą. Mimo że Jeremy spalił testament, ja i tak mogę udowodnić, że spadkodawca pragnął, aby cały jego majątek dostała Cynthis. I założę się, że jego adwokat by to potwierdził.

Tu przerwał i spojrzał Williemu w oczy.

Chyba – podjął wreszcie – chyba że August Meraulton sporządził inny testament, późniejszy, którego treść byłaby znów odmienna.

To bardzo ciekawe – powiedział Willie – ale wróćmy jeszcze do tej teorii. Skłonny jestem zgodzić się z tobą, że twoja teoria co do śmierci Augusta Meraultona jest całkiem do rzeczy. Skłonny jestem nawet uwierzyć, że gdyby ją podsunięto Gringallowi, może i spróbowałby coś z niej wykrzesać; ale mimo to obawiam się, że w tym kraju prawo każe dowieść morderstwa. Oskarżony nie musi dowodzić, że nie zabił. To oskarżenie musi dowieść, i to bez cienia wątpliwości, że zabił. Naprawdę nie sądzę, ażeby Gringall, nawet z pomocą jakoby uzyskanych przez ciebie informacji, które tak błyskotliwie wykorzystałeś do swojej teorii, mógł dowieść, że to ja zabiłem Meraultona.

Spójrzmy na tę sprawę z odwrotnej strony. Jak słusznie zauważyłeś, Jeremy, Percival i Paul mogą potwierdzić, że w określonym czasie, interesującym nas z punktu widzenia morderstwa, przebywałem z nimi bez przerwy w moim klubie. Natomiast wątpię, czy Cynthis mogłaby udowodnić, co robiła w tym czasie. W rzeczy samej służąca, która od dziesiątej do jedenastej znajdowała się w kuchni, stwierdza, że nie słyszała, kiedy jej pani wyszła; że wobec tego mogła wyjść o dowolnej porze od za kwadrans dziesiąta do jedenastej.

Co prawda Bellamy widział Cynthis na Lincoln’s Inn Fields o jedenastej, kiedy było już po morderstwie, ale i to nie zdejmuje z niej podejrzenia. Nawet gdyby dowiodła, że nie przyszła do garażu po samochód wcześniej niż przed samą jedenastą, to też niczego nie dowodzi, bo i tak miałaby dosyć czasu, żeby dotrzeć jakoś na. Lincoln’s Inn Fields, zabić Augusta i wrócić do garażu po swój samochód.

Poza tym obawiam się, że jest jeszcze pewien szczegół. Przypominasz sobie, że byłem w mieszkaniu Cynthis i troskliwie usunąłem pudełko nabojów, które u niej znalazłem. Pamiętasz, że jeden wypadł i ty go potem znalazłeś. Obawiam się, że byłaby to nadzwyczaj poważna poszlaka, świadcząca przeciwko Cynthis i nie wątpię, że jej służąca pod przysięgą powiedziałaby prawdę.

Nie, ponieważ jej nie zna – rzekł Callaghan, ciągle szczerzący zęby. – Ja znam prawdę. To ty przyniosłeś do mieszkania Cynthis tę amunicję. Miałeś ją w kieszeni. Udając, że przetrząsasz komodę, umyślnie wyrzuciłeś z pudełka jeden nabój, licząc na to, że Gringall go znajdzie. Następnie pokazałeś służącej pudełko udając, że je właśnie znalazłeś i zabierasz, aby usunąć jeszcze jedną poszlakę przeciwko Cynthis. Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie i pochwaliłem cię za dobrą robotę. Bo to była dobra robota, choć nie w tym sensie, którego dopatrzyłeś się w moich słowach. Powiedziałem „dobra robota”, bo właśnie ten szczegół ostatecznie przekonał mnie, że ty jesteś mordercą!

Możliwe – powiedział Willie. – Ciebie to mogło przekonać, ale dziewczyna zezna co innego. Według niej znalazłem te naboje w szufladzie: i tak powie. Obawiam się, że w oczach prawa ten szczegół będzie przemawiał raczej za mną, niż przeciwko mnie. Jak sądzisz?

Callaghan przytaknął.

I ja tak sądzę, Willie – powiedział. – Niestety w tym wypadku masz rację.

No widzisz – powiedział Willie. – Ciągle nie ma żadnego dowodu, nieprawdaż? A dziesięć tysięcy funtów, jak już powiedziałem, to jest naprawdę duży pieniądz. Spodziewam się, że lada chwila zredukujesz tę sumę, powiedzmy, do połowy.

Dobra – rzekł Callaghan. – Wobec tego zwróć uwagę na inny szczegół. Kiedy byłem u ciebie nazajutrz po morderstwie, spytałem, kto według ciebie najprędzej mógłby sprzątnąć Augusta. Powiedziałeś, że Bellamy. Dałem ci do zrozumienia, że zamierzam mu zrobić kawał z tym kapeluszem. Wypytywałem cię o kapelusze Augusta i doskonale wiedziałeś, co mam na myśli. Po czym ostrożnie powiedziałem ci, że wstąpię do niego po południu. Pojechałem taksówką i nikt inny nie wiedział, że tam jadę, i nikt mnie nie widział. Mimo to Gringall posłał za mną wóz patrolowy i zgarnął mnie we właściwym czasie i miejscu. Jakim cudem? A takim, że ktoś zadzwonił do Scotland Yardu i uprzedził, nie przedstawiając się, że Slim Callaghan wybiera się do Bellamego.

Więc Gringall od razu wnioskuje, że Bellamy ma coś wspólnego z morderstwem albo że on i ja mamy ze sobą coś wspólnego. Więc zgarnia mnie z ulicy i zasypuje pytaniami, i tak mnie ustawia, że muszę powiedzieć to właśnie, co ty chciałeś, żebym powiedział. W rezultacie Gringall zamyka Bellamego za narkotyki, żeby zmusić go do gadania, i Bellamy zaczyna gadać i mówi właśnie to, co ty chciałeś, żeby powiedział: że spotkał Cynthis o jedenastej w nocy na Lincoln’s Inn Fields.

Ten fakt, w połączeniu z faktem, że przyszła do mnie – Gringall nie mógł inaczej pomyśleć – w celu zapewnienia sobie fałszywego alibi, ustawił ją z miejsca w dość brzydkiej sytuacji, prawda?

Willie skinął uprzejmie głową.

Bardzo słuszne rozumowanie – powiedział. – Ale jak udowodnisz, że to ja dzwoniłem do Scotland Yardu? Każdy mógł zadzwonić. Przedtem już Effie Perkins dzwoniła do Yardu w sprawie innego szczegółu. Znów ktoś inny mógł wiedzieć, że zamierzasz się spotkać z Bellamym. Lękam się, że to nie przejdzie, Callaghan.

Willie wyjął papierośnicę i z niej papierosa. Podsunął ją Callaghanowi, który potrząsnął głową. Willie zapalił papierosa i zaciągnął się nim głęboko. Wyglądał niemal wesoło.

Nie, Callaghan – oznajmił. – Obawiam się, że twoje teorie to tylko teorie. We wszystkim, coś tu naopowiadał, nie ma ani ziarenka dowodu. I na pewno nie będę nawet gadał o dziesięciu tysiącach funtów za coś, co może być warte najwyżej pięćset... albo i tego nie!

Nie? – zapytał Callaghan.

Głos mu się zmienił. Nachylił się przez biurko. Oczy jego stały się błyszczące, twarde, a palec wymierzony oskarżycielsko w Williego ukazał się w kręgu lampy jak bagnet.

Słuchaj no, ty parszywy, kiepski morderco – przemówił. – Dasz mi tu, na rączkę, te dziesięć tysięcy funtów i zrobisz to z okrzykiem radości. Teraz powiem ci wreszcie, dlaczego jednak zapłacisz, aby zamknąć mi usta.

Gadałeś sobie i gadałeś: i sprawiało ci to przyjemność. Ale nagadałeś aż za dużo. Zapomniałeś o jednym drobiazgu, a zapomniałeś dlatego, że wolałeś o tym nie myśleć. Zapomniałeś, bo kiedy dzwoniłem do ciebie dziś wieczorem, spodziewałeś się, że to tylko mój blef. Miałeś błogą nadzieję, że natknąłem się po prostu niechcący na coś, czego nie będę mógł nigdy udowodnić, ale czym będę cię straszył, żeby wydusić z ciebie trochę szmalu.

Willie pochylił się do przodu. Twarz mu się nagle ściągnęła, zmieniła wyraz. Jego oczy wbite w Callaghana zalśniły jak oczy węża.

Powiedziałem ci już – ciągnął Callaghan na jednym tonie, głosem pełnym napięcia, bezlitosnym – że ktokolwiek zabił Augusta Meraultona, zamordował go, aby mu włożyć do zegarka ten testament na żółtawej przebitce i że właśnie to stało się dla mnie dowodem, że to twoja robota.

Callaghan znów się wyszczerzył, ale nie było w tym uśmiechu cienia wesołości. Jeszcze raz odchylił się z krzesłem i siedział patrząc na Williego całkiem spokojnie, tylko palce jego, napięte i wytężone, wpijały się w brzeg krzesła.

Chcesz dowodu – przemówił. – Dobrze, w takim razie ja dam ci dowód. Rozbiję w drzazgi wszystkie te marne teoryjki, których żeśmy tu nabudowali. Zaraz cię przekonam, że dziesięć tysięcy funtów za to, abym trzymał gębę na kłódkę, to dla ciebie tanio jak barszcz.

Callaghan przerwał. Zwilżył suche wargi językiem. Modlił się w duchu, żeby się w tym krytycznym momencie nie pośliznąć, żeby należycie podać to kłamstwo, ten domysł, z którym teraz musiał wystrzelić.

Dla ciebie – podjął – mógł istnieć tylko jeden powód, żeby włożyć testament z powrotem pod kopertę zegarka, mianowicie, żeby cały spadek dostała Cynthis. Chciałeś, żeby dostała to wszystko, bo wiedziałeś, że teraz, kiedy August nie żyje, możesz się z nią ożenić, kiedy zechcesz. Choćby okazała się podejrzana, skazana, powieszona, ty i tak dostałbyś te pieniądze. Włożyłeś testament na dawne miejsce dlatego, że musiałeś ożenić się z Cynthis i że August Meraulton sporządził po południu albo wieczorem tego dnia, w którym go zabiłeś, nowy testament, który unieważnił wszystkie testamenty – nie wyłączając tego na złotawej przebitce – jakie przedtem sporządził.

Kiedy przybyłeś do biura Augusta Meraultona, kiedy wszedłeś i stanąłeś twarzą w twarz z tym nieszczęsnym starcem, oddzielony od niego szerokością biurka, on zamachał ci przed nosem tym kawałkiem złotawej przebitki. Oznajmił ci, że napisał nowy testament. Pokazał ci go i pokazał zawarte w nim uzasadnienie, czemu go sporządził, i że wymienił w nim wszystkie twoje łotrostwa i łotrostwa innych Meraultonów. Poinformował cię, że na mocy tego nowego testamentu Cynthis dostanie wszystko pod warunkiem, że nie wyjdzie za ciebie. Miał ten dokument przed sobą, żeby go jej pokazać, kiedy przyjdzie tam o jedenastej i żeby sama się przekonała, jaki z ciebie dwulicowy opryszek.

Zastrzeliłeś go, zniszczyłeś ten nowy testament i włożyłeś mu znów do zegarka ten poprzedni, na złotawej przebitce, na mocy którego Cynthis miała otrzymać wszystko bez warunkowej klauzuli. Tylko że, jak każdy wszawy morderca, byłeś nieostrożny i popełniłeś jeden błąd i on pośle cię teraz na szubienicę. Mam ci powiedzieć jaki?

Willie nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w Callaghana.

Twoje nieszczęście, że nie miałeś czasu rozejrzeć się po gabinecie, kiedy zastrzeliłeś Augusta – rzekł Callaghan. – Gdybyś to zrobił, gdybyś miał choć tyle oleju we łbie, żeby zajrzeć w odpowiednie miejsce, zobaczyłbyś, że August Meraulton sporządził duplikat swego testamentu, również zaopatrzony w podpis.

Po wizycie w trupiarni – kłamał bez zająknięcia Callaghan – zajrzałem jeszcze do biura na Lincoln’s Inn Fields. Policja nie zdążyła przyjechać. Wszedłem i przeszukałem to biuro. I – rzekł triumfalnie – znalazłem ten duplikat. Mam go tu, w moim gabinecie.

Podał się do przodu, krzesło łupnęło przednimi nogami o podłogę i wstał, opierając się plecami o ścianę w swojej ulubionej postawie.

Wskazał długim palcem na biurko.

W tej szufladzie – powiedział – znajduje się duplikat testamentu Augusta Meraultona: testamentu, w którym zdemaskowano twoje łotrostwa; testamentu, w którym zapowiedziano, że przyjdziesz do jego biura na konfrontację z Cynthis. Testamentu będącego dowodem, że zamordowałeś Augusta Meraultona.

Więc dostanę te dziesięć tysięcy?

Willy dźwignął się z wolna. Wargi mu wykrzywił uśmieszek obnażający zęby.

Nie, nie dostaniesz – przemówił jakimś szczególnym głosem. – Ty za dużo wiesz, Callaghan, zresztą nie to jest ważne. Muszę mieć ten testament, ale dostanę go za darmo. Owszem, zabiłem Augusta Meraultona, ale tylko jeden człowiek potrafi tego dowieść: to ty. Nie mam ochoty ryzykować, że do końca życia będziesz mnie szantażował. Jest tylko jedno wyjście.

Willie wsunął rękę do kieszeni.

Callaghan wyszczerzył radośnie zęby.

W porządku, Willie – rzekł. – Spełniłeś moje życzenie. Przyznałeś się. Może cię zainteresuje fakt, że tu jest włączony dyktafon. Druty biegną za ścianę, a tam siedzi Gringall i słucha. Jak ci się to podoba? Nie chciałbyś w międzyczasie rzucić okiem na testament Augusta?

Willie wyjął rękę z kieszeni. W tej chwili z sąsiedniego pokoju doleciał hałas. Willie okręcił się na pięcie, potem znów obrócił się do Callaghana, który już otworzył szufladę biurka i w dłoni trzymał kopertę.

Wygrałeś, Callaghan – powiedział. – Mam nadzieję, że dużo na tym zyskasz.

Callaghan zobaczył w ręku Williego pistolet. Zaparł się w sobie i rozdarł kopertę. Myśli jego wróciły na ułamek sekundy do pierwszej nocy, kiedy rozpoczęła się sprawa Meraultona: do nocy, kiedy Cynthis siedziała na krześle przed jego biurkiem.

Kiedy Gringall z rozmachem otworzył drzwi, Willie dał ognia. Callaghan chwiał się przez chwilę, po czym osunął się na biurko i z (kącika warg popłynęła mu strużka krwi.

Pięść Gringalla grzmotnęła w twarz Williego, rzuciła go na podłogę. Gringall kopnął pistolet w kąt, zatrzasnął Williemu na przegubach kajdanki.

Fields, dzwoń po ambulans – rzucił ostro.

Callaghan leżał w poprzek biurka. Jego palce drgały mocując się z kopertą. Kiedy Gringall przyskoczył do niego, Callaghanowi udało się wydobyć dwa kawałki gazetowego papieru.

Willie, pobladły nagle, spostrzegł je w momencie, gdy Callaghan osuwając się na podłogę zdołał wyszczerzyć zęby w ostatnim uśmiechu.

Callaghan rozwarł oczy i pozwolił im błądzić po pokoju. Przez okno docierało miękkie zimowe słońce. Gdzieś w sąsiedztwie słychać było dźwięk katarynki.

Weszła siostra dyżurna.

Panie Callaghan, są dla pana dwa listy – powiedziała. – Ale proszę spokojnie się zachowywać przy czytaniu. Poza tym powtórzono mi, że domaga się pan papierosów. Chirurg powiedział, że nie ma mowy o paleniu co najmniej przez dwa miesiące. Ma pan gardło nałogowego palacza, nie mówiąc o ranie w płucach. Chorzy na płuca w tym szpitalu nie palą w żadnym wypadku.

To fatalnie – odparł Callaghan.

Oparł się o ramę za plecami i zaczął mozolić się z korespondencją, skupiając się na trudnym zadaniu rozdarcia kopert. Siostra dyżurna uśmiechnęła się wesoło i znikła.

Callaghan otworzył pierwszy list. Nadany był z New Scotland Yardu i zaadresowany:

Wielce Szanowny Pan

R. P. Callaghan

z Biura Śledczego Callaghana

Szpital Samarytanek

London W. C.

List brzmiał następująco:

Wielce Szanowny Panie,

Z polecenia Naczelnika Policji Miasta Londynu przekazuję Panu podziękowanie za współpracę i pomoc okazaną w sprawie morderstwa Meraultona.

Naczelnik Policji uważa, iż od początku sprawy intencją Pańską było udzielenie władzom pomocy przy użyciu wszelkich dostępnych Panu środków i że wszelkie nieformalności w zakresie procedury postępowania, jakie miały miejsce z Pańskiej strony, są więcej niż usprawiedliwione osiągniętymi rezultatami.

Naczelnik poleca mi wyrazić Panu swoją szczerą nadzieję, że jest Pan na najlepszej drodze do zupełnego wyleczenia z odniesionej rany.

Łączę wyrazy głębokiego szacunku

W. J. R. Gringall

Detektyw Inspektor

Do tego dołączona była druga kartka. Jej autorem był również Gringall:

Kochany Slim,

Załączam oficjalny list z podziękowaniem od Naczelnika. Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że niebezpieczeństwo minęło. Wpadnę któregoś dnia, to pogadamy. Może się czegoś jeszcze od ciebie dowiem!

Wszystkiego najlepszego!

Dziugacz

Callaghan po staremu wyszczerzył zęby. Dziwne jest to życie! pomyślał. Jak policja zaczyna pisać do Biura Śledczego Callaghana listy dziękczynne... no, to nie ma już rzeczy niemożliwych.

Otworzył drugi list. Brzmiał on następująco:

Szanowny Panie,

Jako wykonawca testamentu zmarłego Augusta Meraultona, pełniący tę funkcję wspólnie z panną Cynthis Meraulton, badam w obecnej chwili kwestię skuteczności testamentu sporządzonego przez spadkodawcę w dniu śmierci, a ukradzionego przez Williama Meraultona. Duplikat tego testamentu odnaleziony został w biurze przy Lincoln’s Inn Fields. Równocześnie przeprowadzam inspekcję stanu przedsiębiorstwa pn. Meraulton Estates & Trust Company Ltd oraz korespondentów tegoż.

Ze względu na sprzeniewierzenia, popełnione przez Williama Meraultona (który, jak może Panu już wiadomo, w dniu wczorajszym uznany został winnym morderstwa na osobie Augusta Meraultona oraz usiłowania morderstwa na Pańskiej osobie i skazany na śmierć) oraz ze względu na inne nieformalności w prowadzeniu przedsiębiorstwa, zarówno panna Meraulton, jak i ja, uznaliśmy za nieodzowne przeprowadzenie pełnego i wyczerpującego dochodzenia, łącznie z przesłuchaniem Jeremy’ego, Paula i Bellamy’ego Meraultonów oraz wszelkich osób, które by się okazały zamieszane w niniejszą sprawę. Wyżej wymienieni panowie, bawiący obecnie w więzieniu, zgłosili gotowość udzielenia wyczerpujących informacji, jednakowoż trzeba będzie ponadto zbadać za cały okres działalność czterech towarzystw utworzonych przez Paula Meraultona.

Z tych to względów, korzystając z polecenia Detektywa Inspektora Gringalla, pragnąłbym powierzyć tę sprawę firmie pn. Biuro Śledcze Callaghana, skoro tylko wróci Pan w pełni do sił i zdrowia. Spodziewam się w przeciągu kilku tygodni mieć okazję do nawiązania z Panem osobistego kontaktu.

Kreślę się z poważaniem

H. A. F. Gazeling

Adwokat

Callaghan upuścił list na łóżko. Podniósł oczy i napotkał spojrzenie Cynthis Meraulton.

Stała w nogach łóżka, patrząc na niego. Ubrana była na czarno, tylko kwiaty trzymane w ręku tworzyły jaskrawą plamę skupiającą na sobie światło słońca.

Callaghan wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Dzionek się zapowiada przepięknie – powiedział. – Nie siądzie pani? Biuro Callaghana zawsze służy swoim klientom krzesłem, choćby nie mogło im służyć niczym więcej.

Podeszła z boku do łóżka, umieściła kwiaty na stoliku.

Jest pan niepoprawny – odezwała się. – Nawet kula w piersi nie wpłynęła na pańskie poczucie humoru.

Usiadła. Callaghan czekał z nadzieją, czy założy nogę na nogę, żeby mógł lepiej widzieć jej stopy. Miał je przed oczyma, kiedy mu dawano narkozę.

Jeżeli coś powiem, to chyba i tak nie pomoże, prawda? – spytała. – Powiem tylko, że nigdy nie wiedziałam, co pan robi, że nigdy nie wiedziałam, co pan myśli: i wreszcie skąd miałam wiedzieć, że jest pan taką chodzącą wspaniałością, która bawi się w odgrywanie potwora.

Callaghan uniósł wysoko brwi.

Pani się chyba myli co do mojej osoby – powiedział. – Ja w sprawie Meraultona po prostu tak grałem, jak wyszło. Zwyczajna rzecz, tak jak zawsze...

Kiwnęła głową.

Zwyczajna rzecz, tak jak zawsze, czyżby? – powtórzyła z uśmiechem. – Inspektor Gringall mnie uświadomił. Pan wiedział, że Willie postara się pana zabić. Inspektor mówi, że pan go uprzedził o tym w liście przesłanym do Scotland Yardu, ale nawet on w to nie bardzo wierzył. A jednak to była prawda. Dlaczego pan tak ryzykował? Na tym chyba nie można było zarobić, czyż nie tak?

Callaghan znowu się wyszczerzył.

Każdy mężczyzna ma jakąś słabość – powiedział. – Moja słabość to ładne kostki. Pewnie to z powodu pani kostek.

Spojrzała w okno.

Pan Gazeling mówił mi, że chce panu powierzyć dochodzenie w sprawie Meraulton Estates – odparła. – Przyjmie pan? Czy woli pan być głupi i dumny, i powrócić do przepalania się papierosami i codziennej wspinaczki na trzecie piętro do tego wyjątkowo zakurzonego biura?

Nigdy w życiu – powiedział Callaghan. – Przeprowadzę wam to dochodzenie. A potem się ulotnię. Czytywałem sobie prospekty linii okrętowych. Czuję, że jakiś tajemniczy kraj mnie wzywa!

Wstała.

Muszę już iść – westchnęła. – Uprzedzono mnie, że mogę tu pobyć najwyżej kilka minut. Bardzo żałuję, że odczuwa pan taką potrzebę wyjazdu.

Schyliła się nad łóżkiem i pocałowała go w usta.

Callaghan wyglądał na odpowiednio oszołomionego.

Gdybym to mógł przewidzieć, nie wziąłbym za sprawę ani grosza – oświadczył. – Nawet zwrotu kosztów!

Au rewir, Slim – powiedziała Cynthis. – Wiem wszystko i o tobie... i o tym. Nigdzie nie wyjedziesz.

Callaghan uniósł brwi.

Naprawdę? – spytał. – A skąd ty to wiesz?

Ruszyła do drzwi.

Powiedziałeś, że podobają ci się moje kostki – rzekła. – A jeszcze dawniej mówiłeś, że Biuro Callaghana nigdy nie zawodzi swoich klientów!

Drzwi się za nią zamknęły.

Callaghan popatrzył w okno i ujrzał, że słońce przedziera się przez zimowe chmury.

POSŁOWIE
Małość i wielkość Callaghana

Kilkadziesiąt lat temu, w czasach obecnych jeszcze w świadomości co trzeciego z żyjących, Peter Cheyney był jednym z najpowszechniej znanych i rozchwytywanych autorów piszących po angielsku. Z jego nazwiskiem łączyły się nie tylko reklamiarskie frazesy z okładek i ogłoszeń, zapewniające o jego elektryzującym pisarstwie, godnym barwnego życiorysu i sylwetki tego detektywa, poety, sportowca i Bóg wie kogo jeszcze.

Wprawdzie liczba pamiętających o tym wciąż maleje (takie są nieubłagane prawa czasu) z dnia na dzień, ale mimo to fakt okazuje się nieco zaskakujący.

Bo przecież powieść kryminalna w jakiejś mierze dostąpiła już należnej sobie nobilitacji przez te więcej niż pół stulecia, odkąd The Urgent Hangman ukazał się w oryginale, i jedną trzecią stulecia, jaka minęła, odkąd pierwszy raz przetłumaczyłem The Urgent Hangman dla polskich czytelników, którzy (jak się okazuje) nie zapomnieli o tej powieści po tyluż dziesięcioleciach, przez ile dni wówczas można ją było nabyć w księgarniach.

Już prawie nikogo prócz krytyków i historyków literatury nie ma potrzeby uświadamiać o pierwszorzędnej roli, jaką kryminał odgrywa w całokształcie literatury pięknej.

Mimo to znów trzeba przypominać jednego z autorów najbardziej liczących się w dziejach tego gatunku.

Do kogo można by go porównać? Do niewielu. Conan Doyle, Edgar Wallace, Agatha Christie, Erie Stanley Gardner, John Creasey i Raymond Chandler... chyba nikt więcej! oczywiście nie licząc tych, którzy pojawiali się przez następne pół wieku.

Reginald Southouse Cheyney przyszedł na świat 22 lutego 1896 w Whitechapel, ubogiej i głównie żydowskiej dzielnicy londyńskiego East Endu. Pogłoski, jakoby rodzina wywodziła się z polskich lub rosyjskich Żydów o nazwisku Cheniski, są niczym nie poparte i można przypuszczać, że wynikły raczej z cech jego wyglądu i osobowości: wydatne kości policzkowe i trochę skośne oczy, nietypowe w aparycji skądinąd jak najbardziej brytyjskiej o jasnej cerze, oczach i włosach. Istny olbrzym z postury, miał 188 cm wzrostu i zaraz po trzydziestce już zaczął mocno tyć. Ekspansywny i narzucający się gawędziarz o tubalnym głosie, snob i trochę kabotyn, zachował na zawsze coś ze swojego plebejskiego rodowodu.

Jego rodzice kupili w Whitechapel mały sklepik, awansując od ryb i ostryg do gorseciarstwa.

Skojarzenie samo się narzuca. Więc może jednak był w tym rodowodzie jakiś zapomniany Pszczyński, Leszczyński albo Szejnman ze szlacheckim przyrostkiem? To czysta fantazja. Lecz puściłby się na nią bez mrugnięcia okiem sam Peter Cheyney, gdyby uznał, że mu coś takiego dodaje splendoru.

Faktycznie ojciec był Irlandczykiem.

Najmłodszy z pięciorga dzieci Reggie wychował się na ulicy. Jego naturalnym językiem był prawdopodobnie cockney, choć w dojrzałym wieku nigdy go nie używał i zapewne pozbył się tak doszczętnie, że jego próby wprowadzania tej gwary londyńskiej do swych utworów okazały się sztuczne i z reguły chybione. Za to wszystkie główne postacie, nawet Callaghan (niby Irlandczyk) i Lemmy Caution (niby Amerykanin) wcielający mit i wyobrażenie Cheyneya o sobie samym, to wyraźni Cockneye w sposobie myślenia, zachowania się i patrzenia na życie.

W szkołach spisywał się kiepsko i miał niewiele wspólnego z nauką albo kulturą: poza namiętnością czytania wszystkich nie przebierając kryminałów. Po studiach prawniczych na uniwersytecie londyńskim, z których nic nie wynikło poza krótkim i niefortunnym okresem aplikantury, jego edukacja polegała na intensywnym czytaniu wszystkiego, co dotyczyło kryminalistyki; dokładnie wertował całą prasę niedzielną i wycinał, układał, indeksował wszystko na temat zbrodni; kiedy w 1941 roku jego biuro i z nim całe to archiwum padły ofiarą bomb, zaraz przystąpił do jego rekonstrukcji. Na razie przez starszego o dziesięć lat brata trafił do środowiska teatralnego i w osiemnastym roku życia próbował już sił w różnych rolach: jako autor skeczów, piosenek i monologów, inspicjent, wreszcie aktor.

W połowie 1915 roku wstąpił na ochotnika do wojska i przesłużył wojnę jako porucznik. Walczył we Francji i Flandrii; ciężko ranny w 1916 nad Sommą, po długim leczeniu w szpitalach przeniesiony do pracy kancelaryjnej w Londynie; wydał dwa kompletnie zapomniane i bezwartościowe tomiki: Poems of Love and War (1916, Wiersze o miłości i wojnie) oraz To Corona and Other Poems (1917, Do Corony i inne wiersze).

W roku 1919 wrócił do życia cywilnego i znów jął się dobijać do teatru i literatury.

Zaraz ożenił się z dosyć znaną wówczas tancerką, starszą o pięć lat, występującą jako Dorma Leigh.

Jej przyjacielem i protektorem był Edgar Wallace, którego zawrotna kariera nie pozostała bez wpływu na to, co sobie założył i w końcu osiągnął Cheyney.

Ale na razie znów przez szereg lat próbował sił jako aktor i piosenkarz, autor mnóstwa tekstów rozrywkowych i dwóch rewii, właściciel klubu teatralnego; ze starszym bratem założyli firmę bukmacherską, która zbankrutowała; z żoną firmę krawiecką, z tym samym skutkiem; długo i bezskutecznie starał się zostać jednym z bezimiennych autorów zeszytowych przygód detektywa Sextona Blake itp. bohaterów z brukowych edycji, w których pisaniu podobno brał udział nawet Chesterton.

Szczytowe miejsce wśród popularnych wówczas autorów zajmował młody Ormianin zamieszkały w Lancashire, Dikkran Kouyoumjian (w nieco mniej fantazyjnej transkrypcji Tigran Kujumdżian), znany w literaturze jako Michael Arlen, głośny autor Zielonego kapelusza i innych nie pozbawionych wdzięku opowieści z lepszych sfer i z wytwornej dzielnicy Mayfair. Jego z kolei pierwowzorami byli George Meredith i Saki, samego Arlena zaś starał się w okresie swego terminatorstwa naśladować Cheyney: i taka mniej więcej byłaby jego literacka parantela, gdyby o niej w ogóle mówić. Lecz mówić nie bardzo jest o czym.

Aby dać wyobrażenie o rozgardiaszu, cechującym początki literackie Cheyneya, oto ich przegląd.

Pierwszy artykuł ogłosił w wieku 14 lat i niezadowolony z wypłaconej mu pół gwinei wytargował z redaktora drugie tyle. Dwa opowiadania sprzedał jakoby w 1920 roku, kiedy wybrali się z żoną do Paryża, debiutując w języku francuskim. Wygląda to na typową dla Cheyneya mistyfikację, ale o dziwo! zdaje się być prawdopodobne, chociaż publikacji tych nigdy nie wykryto. Już wymieniłem dwa nieszczęsne tomiki wierszy, zdatne tylko do tego, aby w nadętych reklamówkach stroić go w nimb rzekomego poety. Głównie na łamach czasopism zachowały się jego liczne i niekiedy seryjne artykuły o przestępczości lub o gruźlicy w Wielkiej Brytanii, a ponieważ garstkę ich przedrukowano po latach w mieszanej treści zbiorach Making Crime Pay i No Ordinary Cheyney, można stwierdzić, że nie wychodziły ponad dziennikarską przeciętność. Tylko pedanteria bibliograficzna każe wspomnieć Three Character Sketches z 1927 roku. Miły oszust i łajdak Alonzo MacTavish występował we wczesnych opowiadaniach, które do książek zaczęły trafiać wraz z innymi dużo później i nawet pośmiertnie, w dodatku całkiem niepotrzebnie, bo znów kompromitują nazwisko i bez tego ambiwalentnie oceniane, mimo że tak świetnie się sprzedające. Pierwsze z większych książek Cheyneya nie noszą w ogóle jego nazwiska: są to pamiętniki księżny Trubieckiej; biografia księcia Walii; wreszcie I Guarded Kings (1935, Strzegłem królów) wydane jako wspomnienia Harolda Brusta pod jego nazwiskiem, ale napisane w całości przez Cheyneya; tak samo jak ich kontynuacja In Plain Clothes (1937, Po cywilnemu).

Przełom w jego biografii nastąpił dopiero w 1926 roku, gdy w następstwie zgłoszenia się do ochotniczych sił walczących ze strajkiem powszechnym Cheyney wszedł na drogę, prowadzącą wreszcie do właściwej mu i prawdziwej kariery.

Poznany wówczas detektyw-inspektor Harold Brust okazał się jakby stworzonym dla niego współpracownikiem.

Z nim do spółki Cheyney założył małą agencję wydawniczą i prasową Editorial and Literary Services (London), łącząc swe kontakty środowiskowe oraz talent dziennikarski i literacki z profesjonalną znajomością świata przestępczego, rutyny i metod policyjnych, którą wniósł Harold Brust. Specjalizując się w artykułach na temat aktualnych zbrodni (i to całkiem skutecznie: w pierwszym roku 800 materiałów sprzedanych do 75 gazet) agencja ta od roku 1932 zajęła się też działalnością śledczą i jako Cheyney Research and Investigations stała się pierwowzorem agencji Callaghana. Zajęcia te uzupełniała Cheyneyowi przez kilkanaście lat niewielka synekura redaktorska w St. John Ambulance Gazette, krócej przy pismach Sunday Graphic oraz własnym Tinker’s Note-book i służba w policji. Był jej tajnym funkcjonariuszem od 1927 do 1936 roku w randze special constable z przydziałem do Bow Street. Praca ta, którą ukrywał, wiązała się jak najściślej z pasjonującą go problematyką zbrodni, świata przestępczego i profilaktyki kryminalnej, tak iż obfite materiały do swej twórczości mógł w ciągu tych długich lat zbierać z bezpośrednich doświadczeń: co wyróżnia go jednak spośród autorów tego gatunku i skłania do tym poważniejszego traktowania jego utworów choćby ze względu na ich solidnie podbudowany autentyzm.

W tym czasie rozszedł się z żoną i zawarł w 1934 roku drugie małżeństwo. Młodsza od niego Kathleen Nora Walten, córka komisarza okręgowego z Rodezji, przyniosła mu nie tylko dwoje dzieci z poprzedniego związku, ale też prawdziwy dom i szczęście małżeńskie na przeciąg czternastu lat.

Gdy pisał i wydawał wspomnienia swego wspólnika, Cheyney miał już zawartą umowę na pierwszą ze swoich prawdziwych i własnych książek. This Man Is Dangerous (Ten człowiek jest niebezpieczny) wyszło w lipcu 1936 roku.

Tak narodził się Lemmy Caution.

Jego nazwiska zresztą nie wymyślił Cheyney, tylko zachował je w podświadomości. Tak nazywał się w latach dwudziestych amerykański bohater serialu, drukowanego w brukowym magazynie brytyjskim Union Jack, który wówczas odrzucił pierwszą opowieść Cheyneya o Sextonie Blake, zatytułowaną The Clue of the Yellow Mocassin (Poszlaka żółtego mokasyna). Dlatego w 14 lat później to samo wydawnictwo Amalgamated Press reklamowało w swym magazynie Detective Weekly powieść Cheyneya jako najlepszą z kontynuacji.

Lemmy Caution to nazwisko wyraźnie pochodne od zwrotu lemme (let me) caution you: ja cię ostrzegam!

W sierpniu tegoż roku Cheyney wystąpił z policji. Odwrócił nową kartę i więcej doświadczeń już nie potrzebował.

Powieść stała się bestsellerem, choć nie od razu. Początkowo sprzedawała się nieźle, ale nie rewelacyjnie. Pomógł jej zresztą przypadek. Jedna z wytwórni filmowych przystąpiła do produkcji i reklamowania filmu This Man Is Dangerous, który nie miał nic wspólnego z nieznanym jeszcze autorem ani jego powieścią pod tym samym tytułem. Ale Cheyney rozpoczął niemalże beznadziejny proces i uzyskał polubowne ustępstwo. Odszkodowania się nie domagał; ale przypadkowa reklama i rozgłos przyczyniły się same do powodzenia książki. Czy zasłużonego? Ja zaliczyłbym ją do najgorszych, jakie Cheyney kiedykolwiek napisał. Nie ma akcji, nudna, nic się w niej nie wiąże i nie dzieje. Cała opiera się na chwycie nieuczciwym i tak samo niezdarnym: Lemmy Caution występuje przez cały czas jako gangster i dopiero pod koniec, prawie bez sensu i związku z akcją, wyłazi na jaw, że jest G-manem specjalnie podstawionym w roli gangstera, co w istocie niczego nie zmienia i niczemu nie służy. Mogłoby obrzydzić Cautiona raz na zawsze, gdyby nie nastąpiło po tym kilka tomów bez porównania lepszych.

Lecz powodzenie książki w tym wypadku, jak w wielu innych, nie miało dużo wspólnego z jej wartością.

Amerykański agent FBI Lemmy Caution stał się odtąd bohaterem kolejnych powieści Cheyneya. Następnymi były Poison Ivy (1937, Trujący bluszcz) i jako trzecia Dames Don’t Care (1939, Panie się nie przejmują). Znaczącą dla specyfiki wydawniczej ciekawostką jest fakt, że ta ostatnia powieść, jedna z najlepszych w serii, ukazała się dopiero po równie dobrej Can Ladies Kill? (1938, Czy damy mogą zabijać?), ponieważ wielkie wydawnictwo Collins wciąż jeszcze sprawdzało rynek i nie chciało wydawać więcej niż jedną powieść Cheyneya rocznie, a że tamtą wydrukował w odcinkach, więc sam wolał dać Collinsowi już gotową następną.

W sumie Lemmy Caution wystąpił w 11 powieściach i w garści krótkich opowiadań.

Zwracano uwagę na charakterystyczny slang, daleki od typowej angielszczyzny, jakim się posługiwał on i wiele innych postaci w jego otoczeniu, będący rzekomo amerykańskim slangiem świata przestępczego. Rzuca się on w oczy tym bardziej, że Caution sam jest narratorem i jego styl obejmuje cały tekst, a nie tylko dialogi. Wytykano autorowi, że jest to sztuczny dialekt, wyssany z palca i raz po raz nieumyślnie humorystyczny. Niemniej stanowi on pewną konwencję stylistyczną, którą tak należy traktować i którą mnóstwo czytelników polubiło jako specyficzny styl Cheyneya w tym cyklu. Nawet jego dziwactwa i niedorzeczności stały się jakby elementem właściwego Cheyneyowi humoru, poniekąd równoważącego też właściwą mu skrajną brutalność. Pisano o tym języku, że przypomina on raczej burleski stylistyczne słynnego (jak u nas Wiech) i znakomitego felietonisty Damona Runyona. Lecz z pewnością nie o to chodzi, czy jest to autentyk językowy i po akademicku wiarygodny zapis dialektu. Cheyney okazał się po prostu jednym z wielu autorów w dziejach literatury, tworzących własne konwencje stylistyczne i językowe, a te, które stworzył, przynoszą mu zaszczyt; należą do głównych zalet jego prozy; bawią i zachwycają czytelników, mimo że nie mają wartości autentyku jako zapis gwary środowiskowej.

A niby dlaczego miałoby to je obowiązywać?

Pewnego dnia, poirytowany zarzutem, że umie pisać tylko o amerykańskich gangsterach, Cheyney oświadczył: „Dobrze! dam im Anglika, jeszcze lepszego niż Jankes Lemmy!”

I tak powstał Callaghan.

Jeśli amerykanizacji Lemmy Cautiona przyświecała stylistyka takich wytwórców literatury brukowej jak Carroll John Daly, Robert Leslie Bellem i dużo ambitniejszy od nich Jonathan Latimer, to w Callaghanie sięgnął Cheyney do lepszych wzorów, takich jak Dashiell Hammett i Cleve Franklin Adams. Wszystkie intencje i wpływy pozostały amerykańskie, lecz miejsce i realia przeniosły się do Londynu, co natychmiast zapewniło tej prozie nieporównanie wyższą jakość literacką. Całe jej tworzywo, począwszy od języka i różnych jego stylizacji aż do tła społecznego, typów ludzkich i faktografii, stało się teraz wiarygodne i podbudowane ogromnym doświadczeniem własnym autora.

Oraz jego swoistą osobowością.

Co nie znaczy, aby ta osobowość i jej odbicia stały się mniej fanaberyjne i bardziej odpowiedzialne.

Zawsze wstydzący się swego pochodzenia i domu rodzinnego w Whitechapel, snobował się wciąż nie tylko na lepsze sfery, adresy i dzielnice Londynu, ale i wytworniej brzmiące nazwiska. To dlatego z Reginalda zrobił się w wojsku Evelyn, później Everard, wreszcie na dobre utrwaliło się (przybrane jakoby na bierzmowaniu) imię Peter, którego używał we wczesnych publikacjach od 1925 roku. Z drugiego zaś imienia (które było panieńskim nazwiskiem matki) poczęło się używane przez jakiś czas niby to arystokratyczne nazwisko Southouse-Cheyney.

Różne takie fantazje i mistyfikacje pozostały nieodłączne od jego stylu do końca życia.

Stąd m.in. wzięło się sporo szczegółów całkowicie fikcyjnych, bezkrytycznie powtarzanych w różnego rodzaju tekstach reklamowych i biograficznych, także w najczęściej spotykanych, apologetycznych relacjach zaprzyjaźnionej z nim Violi Garvin.

Chyba to jest klucz do sylwetki Cheyneya, że nie stał się on nigdy człowiekiem dojrzałym i odpowiedzialnym jak życiowo, tak i umysłowo. Był zawsze ogromnym dzieckiem. I to m.in. tłumaczy jakże charakterystyczną dla jego twórczości mieszaninę talentu i przeraźliwej nieudolności, infantylizmu, naiwnych i powtarzających się w kółko stereotypów.

Słynął jako najbardziej elegancko ubierający się bywalec dziennikarskiej Fleet Street. Ale nawet i w wizytowym garniturze zawsze nosił ze sobą jabłko, porcję sera i tabliczkę czekolady na wypadek, gdyby nie miał okazji regularnie zjeść. Kochał się w szybkich samochodach, miał wąs przystrzyżony starannie w trójkąt i zamaszysty podpis. Z papierosem w długiej fifce i z kwiatem w butonierce, skłonny do popisywania się i natręctwa, gadał bez ustanku i zakrzykiwał wszystkich tubalnym głosem czy to w klubie, czy w barze, na przyjęciu czy w rozmowie z wydawcą. Ciągle opowiadał niebywałe historie, jakoby z własnego życia, a naprawdę zmyślone lub zaczerpnięte z piszącej się akurat powieści. Spędzał też olbrzymią ilość czasu dzień w dzień na mieście, w najrozmaitszych środowiskach, ale zwłaszcza po barach i klubach, często najbardziej podejrzanych i nielegalnych. Taki był jego stały tryb życia; tak gromadziły mu się materiały dziennikarskie, policyjne i wreszcie literackie. W pewnym okresie należał podobno do 97 klubów nocnych równocześnie, a choć może to być jedną z jego typowych konfabulacji, nie jest nieprawdopodobne ani zbyt odległe od rzeczywistości. Z tym tylko zastrzeżeniem, że jego teren częściej stanowiły miejsca dość podejrzane, a nie ten wytworny Mayfair, gdzie nawet jego bohater Callaghan przeniósł w miarę postępujących sukcesów swe biuro detektywistyczne, z Chancery Lane na Berkeley Square: bogaty Mayfair, do którego się odnosi formuła Cheyneya, że tam właśnie są pieniądze, klejnoty i reputacje, a więc i żerujące na nich łajdaki.

Tylko wyjątkowa ekspansywność tego niespożytego cyklotymika sprawiła, że miał jeszcze przy tym czas napisać pół setki książek; a zarazem tłumaczy to ich niedbalstwa i niską na ogół jakość; oraz brak jakiegokolwiek solidnego zaplecza oprócz tej kryminalistyki i znajomości półświatka, w których tkwił po uszy przez całe swoje życie. Jakże charakterystyczne jest przy tym, że nie sięgał w swojej twórczości właściwie po żadne inne sprawy rzeczywiście znane mu z własnej biografii: choćby teatr, wojsko i doświadczenia frontowe, wyścigi, ruch faszystowski, szermierka, rynek literacki. Spoza kręgu spraw policyjno-przestępczo-klubowo-dziennikarskich tylko damska moda pojawia się u niego raz po raz jako ozdobnik w opisach szykownego stroju bohaterek.

Zresztą bohaterki te są zawsze stereotypowe i za model ich posłużyła zapewne Dorma Leigh.

Do lubieżnych postaci kobiecych na obwolutach swoich książek przywiązywał ogromną wagę i kiedy grafik John Pisani raz znalazł odpowiadający mu stereotyp w postaci aktu jednej ze swych modelek, Cheyney odtąd pilnował, aby w piękności tej zmieniały się już co najwyżej uwydatniające figurę suknie lub kolor włosów. Te obwoluty stały się zresztą niemalże symbolem Cheyneya, używane nawet jako okładki menu w restauracjach.

Gra w golfa i wyścigi, na których wybornie znał się, wynikały w naturalny sposób z jego trybu życia i zamiłowań.

Ale chyba znów te infantylne predyspozycje wyraziły się w skrajnie prawicowych i rasistowskich przekonaniach Cheyneya. Był jednym z czołowych aktywistów faszystowskiej partii Sir Oswalda Mosleya; spotyka się pogląd, że to właśnie sugestywna osobowość Cheyneya i jego wpływ zdecydowały o definitywnym przejściu Mosleya od liberalizmu do faszyzmu; a gdy wreszcie Cheyney zerwał z partią Mosleya, stało się to (jak twierdzą niektórzy) dlatego, że pragnął sam zostać wodzem tej partii.

Skądinąd wydaje się, że dla Cheyneya ważny był w tej groźnej zabawie nie tyle program polityczny, ile brzęk stali. Pod wpływem Mosleya zajął się namiętnie i na długo, w dość późnym jak na to wieku 34 lat, szermierką i osiągnął w niej całkiem niezłe wyniki, podobnie jak w strzelaniu z rewolweru i w dżudo.

Warto o tym pamiętać, gdy Peter Cheyney opisuje raz po raz brutalne wyczyny Lemmy Cautiona i Slima Callaghana, ich sprawność i szczegółową technikę staczanych walk. W jego przypadku, inaczej niż u tylu innych autorów, to akurat nie jest wyssane z palca. Cheyney miał do tych martial arts osobiste predyspozycje, znał się na nich i uprawiał je sam na co dzień.

Jego beztroski dyletantyzm, niedbalstwo czy naiwna ignorancja dotyczą zupełnie innych dziedzin.

Choćby języków.

To raczej typowe dla Cheyneya, że jego wyraźnie zapowiedziany Anglik jest Irlandczykiem z imienia i nazwiska. Wykształceniem, pedanterią i wiarygodnością beztroski nieuk Cheyney nigdy się nie wyróżniał. Raczej na odwrót.

Więc ukazał się zapowiedziany jak wyżej The Urgent Hangman (1938, Kat się niecierpliwi) i dokonał przełomu. Jest niewątpliwie najlepszą z powieści Cheyneya i w ogóle jednym z majstersztyków swego gatunku. Zarazem ten gatunek, określany w literaturze jako czarny kryminał, sięgnął tu jednego ze swych szczytów i po raz pierwszy do najlepszych w nim Amerykanów dołączył Anglik. W rok później jeszcze bardziej zdumiewającego tour de force miał dokonać James Hadley Chase, też Anglik, którego debiut i równocześnie arcydzieło No Orchids for Miss Blandish (1939, Nie dla panny Blandish te storczyki) okazało się tak samo najprawdziwszym kryminałem jak wielką literaturą; działo się w nieznanej pisarzowi Ameryce i zadziwiło autentyzmem samych Amerykanów; poczytnością i klasą przebiło ich własne osiągnięcia; i stworzyło na długie lata klasyczny i prawie niedościgniony (także i dla swego autora) wzór całego gatunku.

Otóż bezsporne jest, że Chase wzorował się na Cheyneyu. Bez względu na to, do jakiego stopnia go w tej powieści (bo w innych już niekoniecznie) przewyższył.

I zarazem The Urgent Hangman rozpoczął w dorobku Cheyneya najważniejszy cykl o Callaghanie.

Rozrósł się on do siedmiu powieści. Następne to Dangerous Curves (1939, Niebezpieczne zakręty), You Can’t Keep the Change (1940, Reszta nie dla ciebie), It Couldn’t Matter Less (1941, Już nic mniej ważnego), Sorry You’ve Been Troubled (1942, Przepraszam za kłopot), They Never Say When (1944, Nigdy nie mówią kiedy) i Uneasy Terms (1946, Niewygodne warunki). Niektóre z nich miewały w Ameryce inne tytuły.

Czy Callaghan począł się tak znienacka?

Bynajmniej. Wbrew pozorom.

Jest o nim trochę wczesnych i późniejszych opowiadań, nigdy w metodyczny sposób nie zgromadzonych, choć wiele z nich można znaleźć w takich zbiorach jak Mister Caution, Mister Callaghan (1941, Pan Caution, pan Callaghan), Making Crime Pay (1944, Kiedy zbrodnia popłaca), No Ordinary Cheyney (1948, Nie zwyczajny Cheyney), Calling Mr. Callaghan (1953, Telefon do pana Callaghana) i Velvet Johnnie (1964, Aksamitny Johnnie). Razem 33 opowiadania. Najlepsze z nich ukazały się w moim wyborze i przekładzie jako Karty na stół w 1983 roku, choć nie wszystkie dotyczą Callaghana. Z kilkunastu słuchowisk radiowych, które napisał, kilka obraca się wokół postaci Callaghana, w tym dwa seriale: The Callaghan Touch (1941, W stylu Callaghana) i The Callaghan Come-Back (1943, I znów Callaghan). A bodajże nikt nie doszukał się dotąd zalążków Callaghana w innej twórczości Cheyneya: otóż nadzwyczaj licha powieść Dressed to Kill (1952, Zabójczo wystrojona) to bez wątpienia przedrukowana pośmiertnie z jakiegoś dawno zapomnianego brukowca pierwsza wersja The Urgent Hangman, której bohater nazywa się jeszcze Rufus Gaunt w oczywistej zbieżności z Rupert i Slim. We wczesnym zaś i marnym opowiadanku A Square Deal (Czysty interes) przedrukowanym w zbiorze You Can’t Hit a Woman (1966, Nie bije się kobiet) zjawiło się po raz pierwszy nazwisko i niemalże wyłącznie nazwisko Callaghana jako wspólnika w agencji detektywistycznej Spike & Callaghan, wraz z rudą sekretarką Effie Perm, czyli późniejszą Effie Perkins; wspólnik aranżuje akcję, w której Callaghan ma pusty rewolwer i pada z ręki gangstera, którego miał zastrzelić; odwet za niego bierze pani Callaghan, jego żona, z pistoletem maszynowym w ręku. Jak widać (i pomijając oczywiste reminiscencje z Dashiella Hammetta) z tych szczegółów, zapowiedziawszy nowego bohatera Cheyney sięgnął po motywy już napoczęte. Później zaś, gdy jego samoistny byt już się ugruntował, wspominał też Callaghana mimochodem, jakby kogoś obiektywnie istniejącego poza fabułą tej czy innej powieści, w książkach nie należących do cyklu: jak Never a Dull Moment (1942, Ani chwili znudzenia) z serii Cautiona i nie związanej z niczym One of Those Things (1949, Coś z tych rzeczy).

Nigdy nie wspiął się tak wysoko jak w The Urgent Hangman. Niemniej seria ta, choćby i pogarszająca się z tomu na tom, jest niewątpliwie szczytem jego twórczości.

W niczyjej opinii Lenimy Caution nie może się z nią równać. Niektórzy wyżej cenią szpiegowską tzw. Dark Series. Ja uważam to za nieporozumienie, wynikające po prostu z niestosowania kryteriów literackich.

Co absolutnie nie znaczy, jakoby Callaghan nie dostarczał od czasu do czasu okazji do pobłażliwego uśmiechu. I to nie tego, w który obficie a z premedytacją sam Cheyney zaopatruje swego równie cynicznego jak ironicznego bohatera.

Taki drobiazg jak irlandzkie imię i nazwisko to pestka! Przeróżne niechlujstwa i nieuctwa można z utworów Cheyneya wybierać garściami. Oto dla przykładu trochę nazwisk: rzekomo słowackie Franz Czarvas (w rzeczywistości pół niemieckie, pół pseudo-węgierskie). Niby norweskie Sievert, niby hiszpańskie Parallio, niby włoskie Salcci, wszystkie bzdurne z elementarnych powodów lingwistycznych. Niby chińskie So Hari Sen (z bezczelnym objaśnieniem, że znaczy to Rose Petal czyli Płatek Róży), kiedy w rzeczywistości Hari pochodzi z malajskiego Mata Hari (w chińskim niemożliwe choćby przez to, że dwusylabowe) i znaczy Dzień, a Sen to japoński wyraz onomastyczny. Niby polskie Sikalski świadczy, że ktoś chyba nabił Cheyneya w butelkę.

Ale w Callaghanie kryje się też upiększone wyobrażenie o samym sobie, widoczne już w inicjałach R. P. C.

Bo niewątpliwie Rupert Patrick Callaghan to Reginald Peter Cheyney, a jego przezwisko Slim, czyli Szczupły, jest odpowiedzią na zarzut otyłości. To wtedy miał miejsce ów epizod, gdy na użyty w reklamowym tekście przymiotnik plump Cheyney zareagował z najwyższym oburzeniem i to na piśmie, podkreślając, że wcale nie jest gruby, ale bardzo sprawny fizycznie i jak na swój wiek poniżej przeciętnej wagi. Co było oczywiście nieprawdą.

Natomiast całe tło cyklu o Slimie Callaghanie, ten Londyn o dziesięciu obliczach i tysiącu różnych odmian ludzkich, są rzeczywiste. Albo jedne z rzeczywistych: w tym do niczego na świecie nie podobnym mieście, które jest raczej zbiorowiskiem fascynujących miast, samo w sobie krajem i światem.

Jednak topograficzny autentyzm u Cheyneya też należy brać cum grano salis. Oto przykład: nie ulega wątpliwości, że kostnica, w której Callaghan rewiduje zwłoki, mieści się na Endell Street, ale Cheyney nazywa ją Ensell Street. Niech mu będzie; reszta zgadza się jak najdokładniej; tylko że Guildford Street, w którą po chwili skręcił, pisze się Guilford, a Hunter Street przecina ją nie na końcu, lecz w połowie długości. W takich szczegółach zawiera się odpowiedź na pytanie: czy nieścisłości były umyślne? Właśnie błahość ich uważam za dowód, że wynikły tylko z niedbalstwa. Po prostu Cheyney zdeptał wszystkie te zakątki tysiące razy i znał je na pamięć, więc nie przyszło mu do głowy spojrzeć uważniej na tabliczkę lub zajrzeć do planu.

Czy to ważne? Oczywiście można powiedzieć, że czytelnikowi, dla którego w tych nazwach nie ma nic konkretnego, tylko egzotyczny koloryt Londynu, i tak wszystko jedno. Z pewnością! ale nie temu, kto zna każdej z tych ulic wygląd i odrębny charakter, albo kto je zechce sprawdzić na planie.

Który to plan w istotnych fragmentach załączam. Nie poprawiam omyłek w topografii, bo to rzecz autora. Nazwy ulic doprowadzam jednak czasem do właściwej postaci.

W sumie zaś u niewielu autorów Londyn i jego specyficzny smak oddane są tak wrażliwie i tak przejmująco, z tak instynktownym wyczuciem. I w niewielu książkach miasto tak nieustannie bierze udział w akcji, włączone w nią równie mocno jak którakolwiek z postaci, tak samo czynnie i na jednym z głównych miejsc. Gdyby to był dramat, Londyn powinien figurować w spisie postaci.

Tym lepsza okazja do nostalgii dla czytelnika w okopach na drugim końcu świata.

Bo właśnie wybuchła wojna.

W sierpniu 1939 Peter Cheyney zgłosił się jako oficer rezerwy i ku swemu zaskoczeniu został odrzucony ze względu na zły stan zdrowia. Spędził zatem wojnę w Londynie, w honorowym stopniu majora Home Guard czyli obrony terytorialnej, na szkoleniu cywilów itp. zajęciach. Jego manifestacyjna żołnierskość dostarczyła paru epizodów, wśród nich najsłynniejszego: kiedy to podstarzały już i brzuchaty demonstrował w klubie, wobec rosnącego wciąż tłumu widzów, czołganie się między krzesłami i stolikami pod ogniem wroga i na ogólne życzenie powtarzał to sześciokrotnie, póki nie oprzytomnił go huraganowy śmiech.

Obowiązki swe wobec kraju w stanie wojny spełniał (całkiem świadomie) jeszcze w inny sposób: tworząc nowy cykl sensacyjnych powieści. Tak zwana Dark Series ma zawsze w tytule słowo dark. Jej stałymi bohaterami są Kane i Guelvada, dwaj agenci brytyjskiego kontrwywiadu, działający w przeróżnych krajach. Pierwsze i może najlepsze z tych 7 tomów to Dark Duet (1942, Ciemny duet) i The Stars Are Dark (1943, Gwiazdy są ciemne).

Spotyka się pogląd, że jest to najlepszy cykl powieściowy Cheyneya. Opinia ta myli ambicje i powagę tematu z osiągnięciami. Nawet nie umywa się to do Callaghana.

W każdym razie znajdujemy się już w najgłębszym wirze II wojny światowej.

Otóż z wybuchem wojny powieści Cheyneya osiągnęły rekordowe powodzenie, rosnące aż do jej końca i trwające jeszcze kilkanaście lat później, kiedy sprzedaż jego powieści sięgała dwóch i pół miliona egzemplarzy rocznie. Szczególnie popularny stał się Cheyney wśród żołnierzy na froncie i teraz już podbił także rynek amerykański. Zresztą nie on jeden był tak rozchwytywany. Miliony rozproszonych po rozmaitych frontach żołnierzy brytyjskich, amerykańskich, australijskich pochłaniały olbrzymie ilości lektury rozrywkowej. Cheyney zaś pasował do tych właśnie potrzeb jak nikt; zarówno dlatego, że zmyślny, wciągający, dość łatwy i brutalny; jak i przez nostalgiczne przypominanie żołnierzom ich dalekiej Anglii lub Kalifornii: zarówno tych lepszych i wytwornych, jak i po cwaniacku plebejskich.

Czytanie go stało się masowym nawykiem i jako taki przetrwało wojnę. Z pewnością też kryl się w tym głębszy powód: mianowicie właściwa mu wizja rzeczywistości.

A zarazem ta rzeczywistość przetwarza się w coś innego. To już nie tylko sensacyjna rozrywka umieszczona w znanych realiach albo w fantazji na ich tle. Niewybredny czytelnik odbierał to chyba podskórnie.

Jest to inna i własna wizja świata.

Zastanawiano się, co ludzi tak niesłychanie pociąga w tych kryminałach. Pytany o to sam Cheyney odpowiedział: że chyba to brutalność postaci i otoczenia przemawia do czegoś atawistycznego w porządnych ludziach. Jeden z ostatnich, których można by posądzić o intelektualizm i twórczą samoświadomość, jak niewiele myśląc i niewiele rozumiejąc pisał, instynktownie, jakby gawędzi) i zmyślał prawie na oślep, tak tu zbliżył się instynktownie do sedna. Jego nice people jest określeniem zdawkowym, ale wszak to jasne, o kogo chodzi: o tę większość ludzi zewnętrznie miłych i przyzwoitych w poczuciu otoczenia lub swoim własnym, ludzi całkowicie tkwiących w takiej czy innej konwencji, przekonanych, że ani tej konwencji nie można wiele zarzucić, ani też im samym; że wszystko to jest moralne i tak być właśnie powinno.

A co się pod tym kryje w rzeczywistości?

Ten zupełnie inny świat, w którym nikogo nic nie obowiązuje. Każdy może i chce każdego pożreć, co też powinien zrobić i robi, gdy tylko się zdarzy okazja, albo gdy na swoją zgubę pomyli się sądząc, że taka okazja mu się trafiła. „Nie ma takiej sytuacji, w której dane słowo zobowiązywałoby do czegoś mężczyznę (stwierdza Michael Harrison) albo kobietę. Słabi nie budzą w silnych żadnego uczucia poza krzepiącym przekonaniem, że słabego łatwiej uderzyć.” Używa się w tym celu wszelkich instytucji i urządzeń społecznych, pieniędzy, przywilejów i znajomości, policji, cudzych interesów i umiejętności własnych. Uzasadnienie moralne zawsze się znajdzie, choć większość nawet nie udaje, że jest ono potrzebne. Silni także są bici, jeśli nie przez własny błąd lub układ sytuacji, to przez silniejsze od nich instytucje albo przez chwilowy sojusz głupszych i słabych. Przeważnie jednak słabi są po prostu tymi, których lżej mimochodem załatwić. I nie ma się co nad nimi litować, bo słabymi czynią ich tylko własna małość i niedołęstwo. W przeciwnym razie spełniliby, i przy pierwszej okazji bez wahania spełniają, swoje marzenia o załatwianiu innych.

To już nie rozrywka. Nie zwykła sobie sensacyjna fabuła jednego więcej kryminału.

To własna wizja świata.

Jakkolwiek prymitywnymi środkami Cheyney ją prezentuje, jakkolwiek ubogi jest jego warsztat, stereotypowa wyobraźnia i płytkie myślenie, wizja to nie byle jaka. Jej gatunkowe miejsce jest, z zachowaniem należnych proporcji, nie tam, gdzie Edgar Wallace czy Erie Stanley Gardner i obok nich wybitny pisarz Raymond Chandler, gdzie inteligentny Conan Doyle, błyskotliwa Dorothy Sayers, świetnym okiem podpatrująca środowiska prowincjonalne Agatha Christie i pozbawiony złudzeń Len Deighton: ale w szeregu ciągnącym się od Kafki przez Karin Boye lub Orwella do niektórych tylko autorów sensacyjnych, jak James Hadley Chase lub Richard Stark. Bo w tych rejonach literatury często wiszą w powietrzu odkrycia godne większych twórców, choć przetwarzane mniej ambitnym piórem na towar masowego użytku.

Tego faktu nie powinna zatrzeć dla krytycznego oka skądinąd oczywista i nawet trochę śmieszna dysproporcja między wielkością Kafki a małością Cheyneya.

Aby jego wizję do końca podsumować, użyję słów, którymi streszcza bohaterów Cheyneya jego przyjaciel i biograf Michael Harrison: wszyscy oni jakoś mają dosyć pieniędzy na nieustanne picie, bardzo niewiele czasu spędzają w domu, nie są obciążeni obowiązkami trapiącymi zwykłego obywatela i bardzo rzadko chodzą pieszo lub jeżdżą autobusem. Nie brakuje im ubrania, trunku, przelotnych romansów i mocnych samochodów. Ale nie śmieją się, bo nigdy nie są szczęśliwi. I ani bohaterowie, ani łotry, mimo swej nadludzkiej wprost aktywności, chyba nigdy i niczego nie mogą w końcu osiągnąć.

Ta charakterystyczna dla Cheyneya wizja świata, bez porównania mądrzejsza niż on sam i cenniejsza od jego sztuki pisarskiej, wyrosła jakby samorzutnie z jego biografii, osobowości i prawie nie kontrolowanego instynktu.

Jakkolwiek znikoma w perspektywie czasu okazała się rola szpiegowskiej Ciemnej Serii czy w dorobku Cheyneya, czy tym bardziej w dziejach literatury, jednak zapowiadała ona kolejne przemiany w jego pisarstwie i nowe ambicje. Dużo wyraźniej świadczyły o tym niektóre książki z ostatnich lat wyłamujące się z dotychczasowych cyklów i konwencji.

Wśród samopas chodzących tytułów już z lat wcześniejszych wyróżnia się może najambitniejsza ze wszystkich książek Cheyneya Knave Takes Queen (1939, Walet bije damę). W jedenastu fabularnie całkiem osobnych epizodach występuje i łączy je w całość tajemnicza postać: Mr Krasinsky, dobroduszny stwór jakby z zaświata, duch czy diabeł; pojawia się nagle w bezludnym miejscu, siedząc gdzieś albo idąc w kraciastym garniturze i z cygarem, jakby sam Cheyney; tylko po to, żeby opowiedzieć bohaterowi lub ukazać mu w niewiadomy sposób znaczącą i analogiczną historię, często zapowiadającą taki sam koniec. Z późnych zaś powieści najważniejszą jest You Can Call It a Day (1949, Wystarczy na jeden dzień). Pojawiający się tu Johnny Vallon zapowiadał się na kolejnego bohatera własnego cyklu: detektyw z prywatnej agencji w Londynie, przychodzący do siebie po ciężkiej ranie w brzuch z wojny na Dalekim Wschodzie, bez ustanku doprowadzający się niemal do zapaści brakiem jedzenia i snu, a nadmiarem alkoholu i papierosów, opędzający się od kobiet. Ta mało znana powieść godna jest uwagi jako drugi lub trzeci z najmniej uproszczonych i najlepszych utworów Cheyneya. W typowy dla niego sposób Johnny Vallon wystąpił jeszcze dwa razy w Lady, Behave! (1950, Pani się zachowuje!) i Dark Bahama (1950, Ciemne Bahamy). Coraz to banalniej. I znikł.

Razem ze swym autorem.

Którego zresztą miał z kolei przedstawiać w jego własnej wyobraźni. W roku 1948 jego trzecią żoną została Loretta Singer, w czym jak na 52-latka nie byłoby nic dziwnego.

Tylko że Peter Cheyney zmarł 26 czerwca 1951 roku w Londynie, mając zaledwie 55 lat, ze wszystkimi objawami starczego upadku sił i niemalże demencji.

Nic nie było w stanie zrobić i nie zrobiłoby z Cheyneya tak naprawdę wybitnego pisarza; nie sposób jednak zaprzeczyć, że śmierć przerwała mu pisanie w czasie, gdy je wciąż i dość wyraźnie rozwijał, zmieniał i ulepszał.

Umierając był jednym z najbogatszych autorów na świecie. Zarobił podobno ćwierć miliona funtów, a w spadku niewątpliwie zostawił blisko 60 tysięcy: ogromna suma w owych czasach! Zapotrzebowanie na jego książki nie zmalało jeszcze przez kilka następnych lat, a w skromniejszych nieco wymiarach przetrwało dwa pokolenia i z początkiem lat dziewięćdziesiątych znów powraca. Liczne wznowienia pojawiają się w Anglii i na świecie, a BBC przygotowuje telewizyjne wersje wszystkich powieści o Callaghanie, co w naszych czasach oznacza pełny renesans.

Aż dziwne to, gdy się pomyśli, że do niedawna ten autor, za pamięci tylu żyjących jeden z najsławniejszych na świecie, nie zostałby nawet z łaski wymieniony wśród zapamiętanych.

Wystarczy spojrzeć, jak pobieżnie i bagatelizująco, z jakim niechlujstwem od niechcenia popełnianych, elementarnych błędów i luk zbywają go nawet specjalistyczne leksykony i źródłowe publikacje dotyczące literatury kryminalnej. Można by powiedzieć: cóż w tym ważnego? Lecz byle chłystek potrafi wytwarzać truizmy, pozorne mądrości albo niesprawdzone stereotypy na temat pisarzy tak wielkich jak Shakespeare lub Joyce. Czy istnieje nauka o literaturze i czy są mózgi, naprawdę mające o niej coś do powiedzenia, łatwiej poznać na przykładzie autora niewielkiej miary, lecz tak frapującego w swej osobowości twórczej i prywatnej, w historycznej i społecznej recepcji, w niewielu blaskach i wielu kompromitacjach swojej biografii twórczej: jak Peter Cheyney.

Choćby miało się okazać, że z jego 37 za życia wydanych książek liczy się tylko jedna: The Urgent Hangman.

Gdyż jest to nie tylko jedna z najświetniejszych powieści kryminalnych w dziejach literatury, ale i jedna z tych, które przekraczają granice swego wciąż nie docenianego w pełni gatunku i zmuszają do podstawowych refleksji.

Post scriptum od tłumacza

Książka ta po raz pierwszy ukazała się w moim przekładzie dwa pokolenia temu. Mam w swoim dorobku translatorskim tuziny dzieł po stokroć ważniejszych, ale bodajże ani jedno z nich nie pojawiło się przy wtórze takich burz i nie przyniosło tak dalekosiężnych, trwałych i znaczących efektów.

Nie chodzi tu o powodzenie samej powieści.

Wydały ją „Iskry” w 1958 roku, w nadzwyczaj popularnej wtedy i jedynej w Polsce serii kryminałów Kub Srebrnego Klucza”, pod innym niż obecnie tytułem Kat czeka niecierpliwie. Książka została rozchwytana w przeciągu dnia czy dwóch, w atmosferze rozgłosu i niemal skandalu, mimo to wydawnictwo z premedytacją wstrzymało się od jej wznowienia. Szło po prostu o język przekładu.

Pod tytułem Kat się niecierpliwi ukazuje się zupełnie nowy przekład tej samej powieści. Jak do tego doszło? Ta historia to też prawie kryminał.

Tamto wydanie z 1958 roku zawierało „Słówko do czytelnika” z informacją, że przekład mój „bardzo często rezygnuje z polszczyzny literackiej” i że „starałem się oprzeć go w zasadzie na potocznej polszczyźnie, nie tej, której uczą podręczniki, tylko tej, której używa na co dzień normalny Polak w wieku do lat trzydziestu”. Nic niezwykłego, prawda? A jednak w owych czasach była to niesłychana wręcz prowokacja i zuchwalstwo bez precedensu.

Redakcja i dyrekcja „Iskier” nie dowierzały własnym oczom. Mój przekład uznano za nie nadający się do publikacji; redaktorki zaczęły z maniacką precyzją wyłapywać i niszczyć wszystko, co w nim było najlepsze; wzięto się do „poprawiania” go dosłownie w tysiącach miejsc; za dyskwalifikującą nieudolność uznano wszystko, co było przełomowym osiągnięciem tego przekładu; wreszcie ówczesny dyrektor „Iskier”, felietonista i grafoman Jerzy Wittlin, postawił mi ultimatum, domagając się całkowitej zmiany przekładu pod groźbą rozwiązania umowy. Ja zaś uparłem się i doszło do konfrontacji, w której z pomocą postronnych świadków i rzeczoznawców, grożąc sądem, zmusiłem w końcu „Iskry” do wydania mego przekładu w formie przeze mnie stworzonej i z częściowymi tylko ustępstwami w mniej istotnych dla mnie szczegółach.

Może warto spośród nich wspomnieć tak charakterystycznie groteskowe jak metodyczne łagodzenie wyzwisk i kłótni połączone z ulizywaniem wszystkiego, co brutalne i makabryczne; jak żądanie, abym zamieniał wyraz „morderstwo” na przyjemniejszy „zabójstwo” nie bacząc na to, że choćby z prawnego punktu widzenia są to czyny mocno się różniące; a nawet coś tak patologicznego jak wymuszenie na mnie, abym zmienił imię bohaterki na Cynthia, ponieważ Cynthis miało być nie do przyjęcia po polsku.

Po ukazaniu się książki mój triumf był całkowity. I to nie tylko ze względu na powodzenie rynkowe.

Wprawdzie krytyka literacka, plemię złożone jak dzisiaj, tak i wtedy, głównie z literackich i uniwersyteckich nieudaczników, a charakteryzujące się głównie brakiem przygotowania w jakiejkolwiek dziedzinie wiedzy o literaturze, niczego nie spostrzegła. Jednak w przeciwieństwie do niej zwrócili uwagę na mój przekład nie tylko zachwycający się nim w listach czytelnicy, ale także i środowiska fachowe; nie tylko inni tłumacze; bo również i badacze z kręgów uniwersyteckich. Docent Tadeusz Skulina opublikował w nrze 4 „Języka Polskiego” z 1958 roku obszerne i szczegółowe studium Na marginesie tłumaczenia angielskiego slangu o języku i stylu mego przekładu, podkreślając jego nowatorstwo: tłumaczenie potocznej angielszczyzny na jej równie potoczny odpowiednik w żywej polszczyźnie, nie respektujące norm literackich, natomiast bez ograniczeń posługujące się zasobem słów, zwrotów i form oraz swoistą ekspresją języka mówionego: od swobodnej i łamiącej rygory szkolne mowy szerzącej się w warstwach kulturalnych aż po gwarę marginesów społecznych.

Skulina zwrócił uwagę, że wprowadzony przeze mnie styl, choć tak nowy, jest jednak umiarkowany w swych innowacjach, ograniczając się głównie do warstwy leksykalnej, natomiast w idiomatyce rzadko odstępując od przyjętych reguł, a w składni prawie nigdy. Z tymi zarzutami niestety musiałem się zgodzić: i cóż z tego, że nie moje tchórzostwo je zawiniło?

Przecież walcząc z tymi redaktorkami i z dyrektorem „Iskier” musiałem jednak tu i ówdzie ustąpić.

Czyniłem to ze świadomością, że okaleczam własne osiągnięcie literackie pod presją ludzi, którzy nie rozumieją, na czym polega twórcze posługiwanie się językiem, do czego służy pisarzowi styl i czym jest literatura. Oni w swej chucpie uważali po prostu, że mój „zły” styl i język świadczą, iż nie umiem po polsku. Gdybym wtedy był młodszy albo mniej zawzięty; gdyby już ta pozycja literacka, jaką wówczas miałem, nie pozwoliła mi przynajmniej częściowo zaprzeć się i wyegzekwować swych elementarnych praw, mój przekład zostałby wrzucony do kosza, ściągnięto by ze mnie zaliczkę jako za pracę źle wykonaną i nie spełniającą warunków umowy, a Cheyney ukazałby się w przekładzie którejś mdłej paniusi albo innego chałturszczyka, wypichconym jak tysiące innych pół na pół z papki i sieczki. Tak się zresztą stało z paroma innymi powieściami, które wówczas temu wydawnictwu zaproponowałem i które przyjęto. Na przekład jednej z nich podpisaliśmy nawet umowę: był to Wielki sen Raymonda Chandlera, którego również ja odkryłem dla polskich wydawców. Ale gdy po doświadczeniach z Cheyneyem pokazałem w „Iskrach” swój przekład pierwszych rozdziałów tej powieści, aby z góry usunąć możliwe nieporozumienia co do stylistyki (bez porównania mniej rewolucyjnej) tego przekładu, reakcja na to była tak drastyczna, że odechciało mi się kolejnej i tym razem z góry zapowiedzianej wojny. Rozwiązaliśmy umowę i zarówno tę książkę, jak kilka następnych, ku powszechnej uldze wykonali w sobie właściwym guście jacyś tam dyspozycyjni tłumacze.

I dzięki temu przeszedł nie zauważony w Polsce jako wybitny pisarz Raymond Chandler, twórca zupełnie innej klasy niż Peter Cheyney. W byle jakich tłumaczonkach trafił na zawsze do polskiej szufladki z kryminałami i tyle.

Z jego wielkiego pisarstwa prawie nikt wówczas nie mógł zdać sobie sprawy. I tak już zostało.

A choć okazało się, że co do Cheyneya to ja miałem rację i że mój Cheyney był w ówczesnym dorobku „Iskier” przekładem nie najgorszym, tylko najlepszym, naiwnością byłoby sądzić, iż ci, co usiłowali go zniszczyć, zakończyli tę kompromitującą ich sprawę dżentelmeńskim: przepraszamy, to była nasza pomyłka, dziękujemy i prosimy o jeszcze!

Na odwrót. Odtąd miałem w tym wydawnictwie wilczy bilet i tak już pozostało przez blisko dziesięć lat, aż ludzie się w nim pozmieniali.

Oprócz językoznawców zauważyli mój przekład inni tłumacze i niebawem co lepsi z nich zaczęli korzystać z wyważonych przeze mnie drzwi. Podobne założenia stylistyczne zaczęto stosować coraz częściej i już nie tylko do kryminałów, ale także do poważnej prozy anglojęzycznej, jak Faulkner, Caldwell i inni. Pierwsi z moich naśladowców nie powoływali się, rzecz jasna, na torujący im drogę kryminał; następni zaś z pewnością już nawet nie wiedzieli, gdzie był początek tej konwencji, niebawem już powszechnie przyjętej jako dla wszystkich oczywista. No i dobrze! Grunt, że droga została otwarta.

Przeczytawszy po latach swój przekład aż sam się zdziwiłem: o co była ta burza w szklance wody? Gdzie to zuchwalstwo? Dziś już stało się niedostrzegalne: i mnie samego ów Cheyney uderza jako przykład stylu nieorganicznego, utykającego półgębkiem w niezbyt konsekwentnych śmiałościach. Nie wiem już, co tu wynikło z presji wydawców, a co z mojej własnej połowiczności.

Widzę tylko, że często nie całkiem dokładnie rozumiałem sens i odcienie tej angielszczyzny. Tak samo zresztą jak redaktorzy i recenzenci. Bo ten żywy język i jego podteksty można do głębi poznać tylko w życiu. Na miejscu.

Tego nie uczą na kursach i lektoratach.

Aż dopiero w dziesięć lat później znalazłem się po raz pierwszy w Londynie, nauczyłem się go do głębi i pokochałem, żyjąc tam wielokrotnie i w sumie przez kilka lat; w najrozmaitszych dzielnicach, sytuacjach życiowych i środowiskach; a język wszedł mi w krew już jako coś naturalnego, jak oddech, a nie tylko wyczytywany z książek.

Wreszcie na ponawiające się żądania czytelników (jak się okazało) wciąż pamiętających tę powieść mój Callaghan wrócił na tapetę, najpierw czytany w odcinkach przez radio, później przerobiony na sztukę telewizyjną w paru odcinkach, w której główne role grali Roman Wilhelmi i Beata Tyszkiewicz.

Dopiero wtedy „Iskry” (już pod uczciwą i kompetentną dyrekcją mego przyjaciela Łukasza Szymańskiego) zaproponowały mi wznowienie tej powieści.

Więc przeczytałem ją na nowo: i odmówiłem.

Zbyt zestarzał się sam przekład i wszystkie związane z nim problemy. Przyszedł czas na zrobienie do końca tego, co niegdyś mi uniemożliwiono, mimo że całe nowatorstwo tej roboty już dawno odeszło w przeszłość.

Zaproponowałem więc to, co czytelnik w tej chwili ma w ręku: zupełnie nowy przekład wraz z posłowiem komentującym autora, utwór i dzieje przekładu.

Ogólne perturbacje zaś doprowadziły znowu do kilku lat opóźnień i dalszej wędrówki dzieła po wydawnictwach.

Z pewnością nie obejdzie się bez zdziwienia, że komuś się chciało robić po raz drugi to samo. Zwłaszcza że obiektem tego wysiłku stał się autor i utwór tak mało znaczący w kategoriach literackich. Bo nawet jeśli się przyjmie, że The Urgent Hangman niebotycznie góruje nad całą resztą twórczości Cheyneya; że w ogóle powieść kryminalna jest gatunkiem wymagającym o wiele poważniejszego podejścia niż dotąd; i że lekceważenie jej przez szanującą się krytykę dowodzi raczej ciasnoty pojęć, snobizmu lub ignorancji krytyków niż czegokolwiek w kategoriach literackich, intelektualnych czy artystycznych; to i tak nie ma porównania między tym utworem i wszystkimi jego zaletami a tą kategorią arcydzieł, którymi niżej podpisany jako tłumacz i literaturoznawca zajmuje się od lat niemal wyłącznie.

Może i jest w tym, nie przeczę, trochę sentymentu do czegoś, co mnie zafrapowało u moich początków literackich. Może i coś z pedanterii, że tak stosunkowo nie najważniejszą pracę wolę wykonać po raz drugi niż zostawić ją w dawnym, niedoskonałym kształcie. W każdym razie dowodzi to co najmniej faktu, że nie kieruje mną zasada: wziąć pieniądze i oszczędzić sobie wysiłku.

Ale też i coś więcej.

Waga eksperymentu nie musi być proporcjonalna do tego, na jak ważnym czy wielkim obiekcie go przeprowadzamy. Eksperyment na myszy albo dżdżownicy nie znaczy mniej niż na słoniu lub na tuczniku.

Otóż myślę, że istotne wnioski dla sztuki translatorskiej mogą wyniknąć z takich dwóch przekładów kryminału Cheyneya, różniących się nie tyle dojrzałością tłumacza (bo ta była już wtedy podobna) i nie o 35 lat, ile tym, że nowy przekład już nie jest poddany presji: redaktorów na swobodę twórczą tłumacza i doraźnych konwencji językowych na jego tworzywo. Tłumacz dziś robi, co tylko zechce i potrafi, a dostępna mu swoboda rozwiązań stylistycznych nie jest już prowokacją ani odkryciem, tylko czymś naturalnym i funkcjonującym w kontekście mnóstwa utworów, które wychodzą z podobnych założeń.

I co teraz z tego wyniknie?

W tymże 1958 roku, co i Cheyneya, wydałem zbiór pantunów czyli malajskich czterowierszy ludowych Pieśni o ciemnej miłości, aby w roku 1971 umieścić w mojej Antologii literatury malajskiej ich nowe przekłady, oparte na zupełnie innej zasadzie. Nowy przekład Cheyneya jest eksperymentem podobnego rodzaju i zakłada podobne konsekwencje z punktu widzenia translatoryki.

Poza tym wyznać mogę, że kto wie, czy nie okaże się on początkiem jeszcze zgoła innego eksperymentu. Otóż całkiem możliwe, że w ślad za nim przyjdą dalsze tomy o Callaghanie, już nie tłumaczone, lecz pisane przeze mnie równocześnie po polsku i po angielsku w oparciu o materiał zawarty w gorszych utworach Cheyneya. Będzie to jeszcze jedna próba symbiozy z innym autorem. Jak dotąd utożsamiałem się w ten sposób najczęściej z autorami, przeważnie anonimowymi, dzieł bardzo starych i odległych: w mojej wersji eposu o Nibelungach Krymhilda, w Gilgameszu, w opowieściach z Pacyfiku lub skandynawskich; ale także w tomiku poetyckim mego nieżyjącego już przyjaciela Janusza Laskowskiego Siedem lat barwnych, którego jestem faktycznie współautorem.

To również są dalsze konsekwencje twórczości przekładowej, która (jeśli zasługuje w ogóle na miano twórczości) nie różni się od tzw. oryginalnej ilością i autentycznością wkładu twórczego, zwłaszcza zaś nie w ten sposób i nie w tym stopniu, jak to zwykle wyobrażają sobie postronni.

Robert Stiller


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
016 Peter Cheyney Kat sie niecierpliwie
De Vries Peter WŚLIZNĘ SIĘ DO TWEGO NAMIOTU
Cheyney Peter Rodzinny poker
Peter Alheit Podwójne oblicze całożyciowego uczenia się dwie analityczne perspektywy cichej rew
Peter Redpath, Uczenie się
Peter Koenig Elity chcą pozbyć się zbędnych ludzi (2020)
Uczenie się w7
Zagrozenia zwiazane z przemieszczaniem sie ludzi
Style komunikowania się i sposoby ich określania
Dlaczego klimat się zmienia(1)
Czym zajmuje sie ekonomia podstawowe problemy ekonomiczne
Przedwczesne odklejanie się łożyska prawidłowo usadowionego
organizacja ucząca się­ szkolenia pracowników
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
NAUCZANIE I UCZENIE SIĘ RAtOWNIKÓW
zaburzenia odżywiania się,snu i seksualne
Modele nauczania i uczenia się
Gdy schodzimy się

więcej podobnych podstron