Na strażnicy Natalia Korwin Szymanowska ebook

background image
background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.

background image

Natalia Korwin-Szymanowska

Na strażnicy

Powieść na tle współczesnym

Warszawa 2012

background image

Spis treści

TOM I

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VIII

ROZDZIAŁ IX

ROZDZIAŁ X

TOM II

ROZDZIAŁ I

ROZDZIAŁ II

ROZDZIAŁ III

ROZDZIAŁ IV

ROZDZIAŁ V

ROZDZIAŁ VI

ROZDZIAŁ VII

ROZDZIAŁ VIII

ROZDZIAŁ IX

KOLOFON

background image

TOM I

background image

ROZDZIAŁ I

– Za wiele kwiatów! Za wiele kwiatów!... – zabrzmiał wśród ciszy
głos męski, swobodą i siłą dźwięczący.

Pani Anna Dowburt-Koniecka odwróciła się żywo. W lewej dłoni

trzymała dużą łodygę bzu białego, w prawej pęk róż szkarłatnych.
Postać jej wysoka, szczupła, w jasną, powiewną suknię ubrana,
wyglądała sama, na tle wielkich, rączką jej układanych bukietów, jak
wysmukła lilia biała. Odbita w olbrzymim zwierciadle, ujętym w
stylowe ramy, a powtórzona przez takież zwierciadło po drugiej
stronie, przez kryształową szybę zawieszoną nad niskim kominkiem,
postać ta z aureolą złotych włosów u czoła, podawana przez jedno
lustro drugiemu, mnożona w nieskończoność, a zawsze podobna do
jakiegoś mistycznego, żyjącego kwiatu, zdawała się zaludniać
sobowtórami swymi rozległą przestrzeń ponurego nieco salonu.

Uderzony tym mimowolnym zjawiskiem, wynikłem po prostu z

łamania się pod pewnym kątem światła w zwierciadłach, a jednak
czyniącym magiczne wrażenie – Adam Orzelski stał z podziwem u
progu. Przed nim, na ciężkich kolumnach wsparty roztaczał się wielki
salon staroświeckiego pałacu. Jedna ściana, zwierciadłami wyłożona,
rozszerzała go jeszcze na pozór, odbijając meble z karmazynowego
jedwabiu, oprawnego w drzewo białe ze złotem. Na pierwszy rzut
oka, całość ta czyniła wrażenie imponujące. Kto się jednak raz oswoił
z półcieniem, rzucanym przez grube draperie u okien, kto w tym
półświetle zaczynał rozróżniać drobne szczegóły, ten musiał
spostrzec, że na poważnych sprzętach w stylu Ludwika XV znać było
silnie ząb czasu, oraz że wspaniałe weneckie zwierciadła roiły się
szczerbami i plamami, z wilgoci zapewne powstałymi. Nad
wspaniałością tą przesunęły się dziesiątki lat, a przedtem niejednemu
zapewne służyła ona pokoleniu. Pomimo tego harmonijna zawsze,
wraz ze swymi kryształowymi pająkami i obrazami, najlepszego
pędzla, w zwierciadłach odbijanymi, zdawała się patrzeć z dumą
patrycjusza na drobne, nowomodne sprzęty, jakimi zastąpiono w
paru miejscach steranych inwalidów przeszłości.

background image

Adam Orzelski znał jednak zbyt dobrze dzieje i wygląd tego

salonu, aby w tej chwili zastanawiać się nad niemi. Czarne,
błyszczące jego oczy przykute były z podziwem do gry światła, która
powtarzając wykwintną sylwetkę niewieścią, zdawała się zaludniać
nią tajemniczo te puste, jakby pleśnią wieków trącące ściany.

Kobieta chciała postąpić naprzeciw niego.
– O, proszę, nie ruszaj się pani! – zawołał. – Nie rozwiewaj ułudy.

Przed sekundą doznałem silnego olśnienia. Ze wszystkich zakątków
tego salonu zwracał się ku mnie obraz twój, z różami w ręku, z
pytaniem na ustach, a zagadką w oczach. Każde nowe odbicie było
eteryczniejszym, bardziej tajemniczym, przejrzystym nieledwie.
Nieświadomy mógłby wobec czarów podobnych zmysły stracić. Mnie
dały one chwilkę rozkosznego złudzenia.

Pani Anna zapłoniła się aż po granice złotych swych włosów.
– Nie wiedziałam, że stoję w owym magicznym punkcie – wyrzekła,

odsuwając się żywo od zwierciadła. – Przepraszam, jeżeli
przestraszyłam pana. Wrażeniu winien ten półcień nieznośny –
dodała i, przysunąwszy się do okna, podniosła szybko storę.

Stanęli teraz naprzeciw siebie, jasnym światłem oblani.

Wysmukła, więcej arystokratyczna niż piękna, pani Anna Koniecka,
wyciągnęła spokojnie dłoń ku przybyłemu. Orzelski rączkę tę ujął i
zatrzymując w swoich, mówił z właściwym mu ogniem:

– Idealnie, uroczo wyglądała pani przed chwilą. Przelotna łuna

rumieńca zaróżowiła znów lica kobiety.

– Ale nie wyglądam już teraz – odparła żartobliwie. – Najlepszy to

dowód, iż ów obraz eteryczny był zasługą nie moją, lecz umiejętnego
rozmieszczenia zwierciadeł. Właściwości i sztuczki tego salonu zna
pan przecież od dawna.

– Ja i panią znam od dawna – przyznał, nie spuszczając oczu z

delikatnych jej rysów – a jednak po raz pierwszy widzę, aby śmielsze
słowo wywoływało falę purpury na twe lica.

– Dowodzi to tylko, że nie przywykłam do komplementów z ust

pańskich.

Orzelski rączkę jej, trzymaną dotąd w dłoniach, serdecznie do ust

podniósł.

– Wszak to przywilej, do którego mam pełne prawo. Jeżeli go nie

używam, stwierdzam tym jedynie, że pani jesteś dla mnie w ogóle
jakąś niezwykłą doskonałością, do której nie godzi się zbliżać z
banalnymi słowami.

background image

Jasne czoło młodej kobiety zasępiło się nieco.
– Ja, doskonałością? – powtórzyła z cicha. – Ja, która nie robię nic

z tego, co bym czynić powinna, ja, która dziwnie bierną się stałam...

– Promień jest również biernym wysłannikiem słońca, a jednak

daje ciepło i życie, nieci światło dokoła. Otóż pani jesteś w
Koniecpolu takim wielkim, ożywczym promieniem miłości.
Najszlachetniejsze to na świecie ognisko; bez niego i bez podobnych
pani jasnych promyków, czymże stałby się wasz pałac odwieczny?
Pobielanym grobem. Tymczasem, dzięki pani, stanowi on nie tylko
dla męża twego i dzieci, lecz dla nas wszystkich, źródło ciepła i
uroczą wśród prozy życia oazę.

Mówił z czcią serdeczną i głębokim przekonaniem, jak gdyby

chciał rozpędzić lekką chmurkę, która zasępiała od pewnego czasu
pogodne, piękne jej oczy.

Na wzmiankę o mężu, o dzieciach, twarz pani Anny zajaśniała

wyrazem dumy i rozrzewnienia.

– Być dobrą, gdy się jest szczęśliwą, to tak łatwo – odparła z

zapałem. – Ale – dodała z wahaniem, spowiadając się jakby przed
starym przyjacielem – wszak obowiązkiem jest nie zasklepiać się w
osobistej radości, lecz sięgać okiem dalej, dla szczęścia tych właśnie,
których kochamy.

Orzelski snadź wiedział o czym mówi, bo rączkę jej znów

serdecznie do ust podniósł.

– Obowiązkiem dobroczynnego promienia – mówił żartobliwie –

jest świecić zawsze, roztaczając jasność i ciepło dokoła.
Obowiązkiem zaś naszym, wyzyskać rozkosz każdej chwili i z każdej
słodycz całą wyciągnąć. Otóż, o ile wiem, promieniowi przybywa dziś
nowe źródło siły, a tymczasem, uroczy przed chwilą, rozszczepiony
na dziesiątki promyków, a w każdym z kwiatami zbratany, zaczyna
on obecnie, zupełnie nie w porę, filozofować, zamiast cieszyć się
tylko i cieszyć...

Młoda kobieta zaśmiała się tym razem szczerze.
– Prawda – przyznała. – Niewdzięczną byłam przed chwilą. Wszak

to dziś dzień bardzo dla mnie radosny. Miła będzie tu za godzinę.

– I dla niej rozrzuciłaś pani w salonie istną powódź kwiatów?
– O, nie tylko w salonie. Zapełniłam nimi całe mieszkanie. Miła,

jako artystka, musi lubić wszystko, co piękne; a przy tym chciałabym
złagodzić zbyt poważne wrażenie, jakie siedziba nasza czyni na
każdym z początku.

background image

– To właśnie nadaje jej urok odrębny.
– Tak, dla mnie, może dla pana. Pałac jednak za długo był

opuszczonym, aby cecha ta nie raziła artystki, wracającej prosto z
metropolii świata. I dlatego kwiaty.

– Sądzisz pani, że panna Miła będzie z nich zadowolona?
– Rzecz prosta, wszak to dusza na wszelkie piękno wrażliwa.
– Eh, jestem trochę sceptykiem. Panie artystki i autorki tyle

wrażliwości kładą w swe dzieła, iż w życiu muszą patrzeć na całą
dziedzinę uczuć z pewnym lekceważeniem, muszą być oschłe z
konieczności.

Stali w tej chwili, wsparci o balustradę wielkiej loggii,

wychodzącej z salonu na park wspaniały, ciemny, wiekowymi
napełniony drzewami. Pani Anna Koniecka spojrzała z wyrzutem na
mówiącego.

– Dlaczego pan ma z góry jakieś uprzedzenia do mojej siostry?
– Uprzedzenia? Nie. Ale przyznaję, nie lubię sław niewieścich i

emancypantek.

– Dziękuję! Przecież i mnie podobno na emancypantkę kształcono.
– Och, pani jesteś zupełnie czymś odrębnym, czymś à part. Jesteś,

jak powiedziałem, uosobieniem zalet kobiecych, jasnym promykiem,
zesłanym na ziemię przez wszechpotężne bóstwo miłości.

W tej chwili, z pośród grupy drzew ciemnych, wysunęła się

malownicza para: o n mógł mieć lat cztery lub pięć najwyżej, ona o
rok zapewne była młodsza. Ubrani w białe sukienki, wypadli z
rozkosznym śmieszkiem na trawnik, goniąc jasnego, jak oni, motyla.
Na próżno podążająca za niemi bona zachęcała do ostrożności.
Zabawa rozogniła im buzie, zapał skrzył się w błyszczących oczach.

Oblicze pani Anny Dowburt-Konieckiej zabłysnęło nadzwyczajną

radością. Nie dając odpowiedzi towarzyszowi, zbiegła szybko po
schodach, aby, uklęknąwszy na murawie, chwycić rozigraną dwójkę
w objęcia.

Adam Orzelski nie poszedł za nią, lecz wsparty o kamienny

parapet patrzył z zajęciem na ten śliczny obrazek, odcinający się
żywo od szmaragdu murawy, od ciemnej zieleni wiekowych lip i
dębów. W wyrazistych, czarnych jego oczach błyszczał podziw i
rozrzewnienie zarazem. Znać było, że cała ta trójka nie tylko miłą,
lecz drogą mu była, że budziła w jego duszy jakieś serdeczne, a
poczciwe uczucia.

Chłopiec wyrwał się tymczasem matce i pobiegł za upragnionym

background image

motylem, dziewczynkę zaś ujęła pani Anna w ramiona i ze zdobyczą
swą wracała zwolna ku Orzelskiemu.

Wysmukła jej postać zdawała się wyższą jeszcze, rysy delikatne,

arystokratyczne, ożywione w tej chwili wyrazem rozradowania i
szczęścia, jaśniały jakimś porywającym, duchowym urokiem.
Dziecina zarzuciła jej rączki na szyję, tuląc płową swą główkę do
gorętszych o ton jeden złotawych włosów matki.

Orzelski zapatrzony w grupę tę, wstępującą ku niemu po

schodach, zawołał z mimowolnym zachwytem:

– Szkoda, że Zygmunt nie widzi pani w tej chwili.
– I owszem, nie tylko widzi, lecz podziwia – zabrzmiał obok głos

silny, w drzwiach zaś salonu ukazał się szczupły, trzydziestokilkuletni
mężczyzna, z ciemną, krótko przystrzyżoną brodą.

Uścisnął serdecznie rękę Orzelskiego, a schodząc o kilka

schodów, objął ramieniem kibić młodej kobiety, przyciągając całą jej
postać wraz z dzieckiem ku sobie.

– Dlaczego ją nosisz, Aniu? Za ciężka jest na twe siły – mówił,

całując czoło żony i główkę dzieciny.

Złączeni tak we troje, ta jasna, złotowłosa kobieta, tulona wraz z

dzieckiem, pięknem jak cherubin, do opiekuńczej piersi męża i ojca,
stanowili porywający obraz cichego, rodzinnego szczęścia.
Wytworna sylwetka dorodnego, ciemnowłosego mężczyzny, którego
rysy piękne i ruchy dumne zdawały się wskazywać pochodzenie od
długiego szeregu pokoleń, przywykłych do rozkazywania,
harmonizowała doskonale z wykwintnym wdziękiem pani Anny.
Ugrupowani na schodach starowłoskiej loggii pałacowej, na tle
ciemnych drzew odwiecznego parku, stanowić mogli żywą ilustrację
do rozkosznego poematu życia, prześnionego w ramach tej feudalnej
siedziby.

– Jakkolwiek patrzę na was z podziwem artysty a życzliwością

przyjaciela, jednakże nie przeciągajcie sytuacji – żartował Orzelski. –
Po co budzić zazdrość w sercu zwykłego śmiertelnika widokiem
boskich rozkoszy.

– Ożeń się, a wrota takiego samego raju otwarte dla ciebie

zostaną – odparł tymże tonem Zygmunt Koniecki.

– Ba, niby to bogowie dają każdemu żonę, jak anioł, dobrą i taki

pałac w dodatku.

– Wraz z bluszczami do zasłonięcia szczerb w ścianach – dorzucił

pan domu sarkastycznie.

background image

– Ależ bez szczerb tych Koniecpol nie miałby dla nas żadnej

wartości, nie byłby siedzibą twoich przodków, kolebką najświętszych
tradycji.

– I grobem ich zarazem – dorzucił Koniecki z tym samym

ironicznym odcieniem.

– Grobem czego? Tradycji czy przodków? – podjął Orzelski, ze

wzrokiem badawczo w przyjaciela utkwionym.

– Jednym już jest, a drugim stać się może.
Stali teraz razem pod sklepieniem loggii o parapet jej wsparci.

Pomimo jednak cudownego widoku, roztaczającego się dokoła, cień
jakiś padł na wszystkich. Rzuciły go słowa Zygmunta i wyraz tępego
zniechęcenia, odbity w pięknych jego rysach. Chcąc wrażenie to
rozprószyć, pani Anna popchnęła lekko ku mężowi biało ubranego
cherubinka.

Dziewczynka rozpromieniona, a śliczna jak marzenie, obie ku

niemu wyciągnęła rączki, gdy wtem, zdradliwa szpara, pochwyciwszy
jej bucik, odebrała równowagę maleństwu i pociągnęła je ku
kamiennym taflom posadzki.

Dziecko nie zapłakało nawet, Zygmunt Koniecki pochylił się

bowiem szybko i podniósł córeczkę w ramionach. Rysy jego wszakże
wyrażały nie troskliwość, lecz pewne zniecierpliwienie.

– Ostrożnie, Szczęsno – strofował, a zwracając się do Orzelskiego,

dodał żartobliwie, z wyraźnym jednak odcieniem goryczy:

– Szkoda, że szczerb w podłodze nie można także bluszczem

opleść. Mniej byłyby widoczne, a przy tym nie groziłyby złamaniem
nogi dziecku.

– Dlaczego nie każesz ich naprawić?
– To nie dwór wiejski, gdzie kilka desek złemu zaradzi. Na

marmury zaś i mozaiki nie stać mnie dotąd.

Zamilkli. Dziecina bawiła się zerwanym kwiatem, na starszych zaś

padł znów cień smutku czy zniechęcenia, wiejący ze słów pana domu.
Regularne, piękne jego rysy pokrywała jakaś maska apatii, dokoła ust
krążył wyraz goryczy i znużenia.

W śledzących go oczach pani Anny niepokój i smutek błysnęły z

kolei.

– Zmęczony jesteś, biedaku – mówiła, dotykając łagodnie ramienia

męża. – Trzeba ci się oderwać na czas jakiś.

– Od siebie samego chyba – żartował z przymusem.
– Nie, od nas wszystkich i od zwykłych twych zajęć – poprawiła

background image

słodko. – Nowe horyzonty, nowe światy zdwajają później siły do
trudów codziennych.

– Niechże pani nie rozpieszcza Zygmunta – przerwał Orzelski w

tej chwili. – W naszym wieku mówić o odpoczynku, toż wstyd
nieledwie. Nie wyczerpuje nas wir wielkiego miasta, nie palą na
popiół wewnętrzne walki i szamotania. Przeciwnie: obcowanie z
przyrodą daje zdrowie, spokój i swobodę. A że gospodarowanie w
dzisiejszych warunkach do rozkoszy nie należy, to trudno; każde
istnienie i każdy zawód musi mieć swe ciernie. Inaczej
wegetowalibyśmy, lecz nie żyli. Ot, Zygmunta poirytowało coś w
gospodarstwie; po cóż jednak brać zaraz tragicznie chwilowe jego
zniechęcenie? Jeżeli chodzi o nowy żywioł i rozrywkę, przybywa nam
siostra pani. Proponuję: chodźmy na spotkanie przesławnej artystki.

– Niepoprawny – szepnęła pani Anna, grożąc mu lekko paluszkiem.

– Znów ton drwiący.

– Broń Boże! Po prostu mówię „przesławna”, bo naczytałem się

tyle o tryumfach jej, genialnym talencie, nagrodach i medalach, że nie
umiem, w zastosowaniu do siostry pani, innego użyć przymiotnika.

– Szczęsna, powiedz „czarnemu panu”, że jest niedobry – mówiła

pani Koniecka, przyciągając ku sobie dziewczynkę.

– Bo „czarny pan” lubi tylko białe kontrasty – zaśmiał się szczerze

Orzelski. – I dlatego – dodał ciszej – drażni mnie przyjazd panny
Sławińskiej. Tak nam tu dobrze było razem, a teraz atmosfera
Paryża wszystko zmieni. Zaczynam być zazdrosny o tę sławę
bulwarów.

– Miła jest moją siostrą...
– A, prawda. Przepraszam. Chodźmy więc na spotkanie gwiazdy i

siostry zarazem.

– Znów?
– Nie. Promyk musi mieć przecież za siostrę gwiazdę. To rzecz

prosta.

Roześmiali się oboje. W galanterii tej, prócz serdecznego,

przyjaznego uczucia, nie było cienia zalotności lub kokieterii. Czarne
oczy Orzelskiego patrzyły ze szczerą życzliwością na młodą kobietę;
jasne, pogodne jej źrenice podnosiły się ku niemu z ufnością i
prostotą.

– Chodźmy.
Zygmunt Koniecki, wsparty nieruchomo o parapet i zapatrzony w

głąb parku, zbudził się w tej chwili z zadumy.

background image

– Och, iść na ten upał, rzecz zbyteczna – zaprzeczył. – Ojciec twój,

Aniu, nie mógłby i tak wracać z nami piechotą, a w powozie
zbrakłoby miejsca dla wszystkich.

– Pan Sławiński pojechał na stację?
– Tak. Sześć lat nie widział córki, pierwsze więc chwile jemu się

należały i dlatego ja zostałam – dodała pani Anna smutnie. – Miałam
wielką ochotę powitać Miłę także na dworcu kolejowym, ale Zygmunt
wolał, abym ją czekała tutaj wraz z nim, wśród dzieci i mego
królestwa.

Wsunęła rączkę pod ramię męża, tuląc się do niego pieszczotliwie.
– Aniu! Aniu! – rozległ się w tej chwili głos młodzieńczy, radością i

oczekiwaniem tchnący.

Wszyscy troje odwrócili się żywo.
Na dole, wśród grupy drzew odwiecznych, wsparta o ramię

siwowłosego starca, szła żywo młoda kobieta. Ujrzawszy ją, pani
Anna jak strzała zbiegła ze schodów, a po chwili obie padły sobie w
ramiona.

Zygmunt Koniecki, wziąwszy na ręce złotowłosą swą córeczkę,

podążył wraz z Orzelskim za żoną.

U stóp loggii siostry stały wciąż w długim, gorącym złączone

uścisku. Obok nich starzec wysoki, barczysty, przybrany w czarny,
szamerowany surdut, obcierał dłonią dwie łzy, spływające mu na wąs
siwy.

– Miła, dosyć, dosyć już – wołał, jak gdyby w obawie, że dla niego

nie starczy pocałunków.

Odsunęła lekko siostrę.
– Czekaj, Aniu, niech ci się przypatrzę – prosiła.
Stanęły oko w oko.
– Jakaś ty piękna! – ze zdumieniem wymówiły usta pani Konieckiej.
Wysmukła, wysoka, o kruczych włosach i wielkich, jak gwiazdy

promiennych, a jak aksamit czarnych oczach, panna Miła Sławińska
piękną była w istocie. Cerę matową ożywiały karminowe usta, rysy
delikatne, o doskonałej czystości linii, rozpromieniało spojrzenie
prześlicznych źrenic, ujętych w ciemną oprawę rzęs długich i brwi,
przepysznie zarysowanych. Piękną była klasycznym a dumnym
profilem greckiej bogini, piękna myślą poważną, jaśniejącą na białym
czole, piękna majestatem prostoty i wdzięku, jakim promieniała
postać jej cała. Gorący koloryt południa podnosił jeszcze urodę tę,
czyniąc z niej zjawisko imponujące; w czarnych oczach palił się

background image

płomień łagodny, przez łzy w tej chwili błyszczący.

– Jakaś ty piękna! – powtórzyła pani Anna z podziwem i zabobonną

trwogą.

– I ja w tej majestatycznej pani nie poznałabym dawnej mojej

Anny. Ale gdzież twój mąż?

Zygmunt Koniecki zamiast siebie, wysunął naprzód małą swą

córeczkę.

– Szczęsna, przywitaj ciocię! – wyrzekł uprzejmie.
Przybyła cofnęła się mimo woli.
– Jeszcze Szczęsna? – wybiegło na jej usta.
– Tak. Ania imię to dla niej wybrała.
Piękna kobieta zarumieniła się, jakby żałując słów wyrzeczonych i

pochyliwszy się nad dzieckiem, ucałowała je szczerze, po czym
wyprostowana, wyciągnęła rękę ku szwagrowi.

Stali naprzeciw siebie, patrząc, on z podziwem, ona z serdeczną

życzliwością. Ani badawcze spojrzenie Orzelskiego, ani
rozrzewnione źrenice pani Anny nie mogłyby tu innych uczuć
wyśledzić. Zdawało się, że spotykają się po raz pierwszy w życiu.

– Nie byłabym poznała pana – zabrzmiał czysty, przedziwny głos

Miły.

– Nic dziwnego, po tylu latach... Życie zmienia nas wszystkich.

Jednym koronę rozkwitu i wieńce sławy – tu pochylił się w ukłonie –
drugim włos siwy przynosi.

I, jakby nie chcąc zatrzymywać się nad tą aluzją do paru nitek

srebrnych, wijących się na własnej skroni, zmienił ton nagle:

– Pani pozwoli sobie przedstawić Adama Orzelskiego, towarzysza

mych lat młodzieńczych i przyjaciela, dziś najbliższego sąsiada
zarazem.

– Widzisz, Miło – wtrąciła pani Anna – pan Adam przybył umyślnie,

aby cię powitać.

– Na wstępie więc zaciągnęłam dług wdzięczności względem pana

– mówiła piękna panna, wyciągając rękę. – Czymże go spłacę?

– Jednym uśmiechem – odparł z gorącym błyskiem w oczach. –

Dzieląc uroczystość rodzinną mego serdecznego druha, Zygmunta,
nie marzyłem nawet o takiej nagrodzie.

Miła rzuciła mu przeciągłe spojrzenie. W tejże jednak chwili,

Anna, którą te ceremonie powitania oddalały od siostry, otoczyła
kibić jej ramieniem, pytając:

– Dlaczego, najdroższa, przyszliście przez ogród? Ja tak dom cały

background image

przybrałam, tak chciałam przybyciu twemu najuroczystsze nadać
cechy.

– Ujrzawszy przejście przez park, prosiła, że woli was zaskoczyć

znienacka – tłumaczył pan Sławiński.

– Skusił mnie widok pięknej tej siedziby. Chciałam i was ujrzeć i z

nią zapoznać się co prędzej.

Lecz starzec, nie zwracając uwagi na jej słowa, a wzruszeniem i

wspomnieniami opanowany, mówił z rozrzewnieniem:

– Miło, czy pamiętasz pierwszy wasz powrót razem z Anią do

domu? Wtenczas żyła jeszcze matka twoja... Witaliśmy dzieci nasze
razem na progu...

– A za nimi, za rodzicami, stałeś, dziwnym zbiegiem okoliczności,

ty Zygmuncie, w którym nie przeczuwałam nawet późniejszego mego
pana – wtrąciła Ania, przysuwając się żywo do męża.

Wzrok Zygmunta i Miły spotkał się w tej chwili. Oczy ich budziły

widocznie jakieś uśpione wspomnienia, sprzeczne z zaszłymi później
faktami, bo, niby przed upiorem, cofnęli się oboje. Miła, spuściwszy
długie rzęsy, przytuliła się, jakby do twierdzy obronnej, do szerokiej
piersi sędziwego ojca; Anna oparła rękę o biernie zwieszone ramię
męża. I tak ugrupowane stały obok siebie, niby dwa ogniwa jednej
rodziny, z których każde jednak miało już dziś osobny łańcuch
utworzyć. Ku Ani ruchem pieszczotliwym przysunęło się jej dziecko.
Miłę śledziły badawczo i poważnie czarne oczy Orzelskiego. Czuł on,
iż ponad zebranymi przebiegło w tej chwili widmo jakiegoś dawnego
dramatu.

– Widmo? – Wzruszył niewidocznie ramionami. – Co za

przewidzenie!... Czyżby w starych siedzibach miały zawsze
pokutować upiory? Duchy zmarłych istot lub zmarłych, popiołami
przysypanych uczuć?

background image

ISBN (ePUB): 978-83-7884-588-1
ISBN (MOBI): 978-83-7884-589-8

Wydanie elektroniczne 2012

Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Na tarasie” Pierre’a-Auguste’a Renoira (1841–1919).

WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa

Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo

Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej

Inpingo

.

background image

Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment

pełnej wersji całej publikacji.

Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji

kliknij tutaj

.

Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora

sklepu na którym można

nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji

. Zabronione są

jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z

regulaminem serwisu

.

Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie

internetowym

e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki

.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ogniwa Natalia Korwin Szymanowska ebook
Dwa prądy Natalia Korwin Szymanowska ebook
W więzach Natalia Korwin Szymanowska ebook
Natalia Korwin Szymanowska Honor męski
Notatki - Psychologia sądowo-penitencjarna, SEMESTR VII, Psychologia sądowo-penitencjarna - Korwin-S
biznes i ekonomia jednominutowy negocjator proste sposoby na korzystniejsze kontrakty don hutson ebo
pozimnowojenne dwudziestolecie 1989 2010 stosunki miedzynarodowe na przelomie xx i xxi wieku ebook
psychologia mechanizmy wladzy w biznesie psychologia na wysokim stanowisku david j lieberman ebook
Na bożym świecie Władysław Książek ebook
Jak przezwyciężyć smutek życia Duchowe spojrzenie na depresję Anselm Grün ebook
biznes i ekonomia inwestycje alternatywne pierwsze kroki na rynku pozagieldowym adam jagielnicki ebo
Na greckiej wyspie Jennie Lucas ebook
psychologia modelowanie przeznaczenia praktyczne metody wywierania wplywu na wlasne zycie arkadiusz
biznes i ekonomia newconnect nowa szansa na duze zyski adam jagielnicki ebook
Matematyka 160 pomysłów na nauczanie zintegrowane w klasach I III ebook
psychologia inteligentne odchudzanie jak wytrzymac na kazdej diecie aleksandra former ebook
biznes i ekonomia rzuc na to okiem rewelacyjne sposoby na szybkie czytanie pawel rudzki ebook
Regulacja kościelnych spraw majątkowych na przykładzie Kościoła prawosławnego w Polsce ebook
Nadciąga burza Strażnicy historii Damian Dibben ebook

więcej podobnych podstron