HUGH LOFTING
OPOWIEŚCI Z PUDDLEBY
TYTUŁ ORYGINAŁU: DOCTOR DOLITTLE’S PUDDLEBY ADVENTURES
PRZEKŁAD: ELŻBIETA MARSZAŁ
WYDAWNICTWA „ALFA” WARSZAWA 1990
WILK MORSKI
1. „JASKÓŁKA MÓRZ”
Dom Psów Nierasowych należał do najpopularniejszych klubów Ogrodu Zoologicznego
doktora Dolittle. Dom ten powstał za sprawą Jipa, on to bowiem przekonał doktora o potrze-
bie zbudowania jakiegoś pomieszczenia, w którym znalazłyby dach nad głową i pożywienie
wszystkie bezpańskie kundle wałęsające się po okolicy.
Wkrótce po powrocie doktora do Puddleby w najdalszym końcu ogrodu wzniesiono
rząd bud dla psów, które wolały mieszkać osobno. Dla zwolenników życia w gromadzie do-
budowano jeden, znacznie obszerniejszy dom. Lokalu tego używano również jako sali klubo-
wej.
Tam to właśnie pewnego wieczoru zawiodła doktora i mnie, Tomka Stubbinsa, trasa
naszego codziennego obchodu. Już przy wejściu do budynku zdumiała nas panująca tam cisza
— zjawisko niebywałe w Domu Psów Nierasowych, gdzie gwar nie milkł nawet podczas
posiłków. Zagadka wyjaśniła się, kiedy przestąpiliśmy próg sali jadalnej — jeden z członków
klubu snuł właśnie wieczorną opowieść, a całe czworonożne towarzystwo zamarło w zasłu-
chaniu, starając się nie uronić ani jednego słowa.
Doktor nic lubił sprawiać kłopotu swoją obecnością. Zawsze przywiązywał ogromną
wagę do tego, by niczym nic ograniczać swobód rozlicznych klubów wchodzących w skład
jego zwierzyńca. Przysiadł więc sobie z boku nie zwracając niczyjej uwagi, a ja poszedłem za
jego przykładem. Już po chwili obaj słuchaliśmy tej opowieści z takim samym zainteresowa-
niem jak reszta audytorium. Opowiadający był krępym, mocno zbudowanym mieszańcem
collie, o wyglądzie, który zdradzał ślady minionego surowego życia. Wiedzieliśmy o nim nie-
wiele prócz tego, że był jednym z pierwszych starających się o przyjęcie do klubu. Motywu-
jąc swoją prośbę oświadczył, że bycie czyjąś własnością mierziło go zawsze w najwyższym
stopniu. Za bardzo ceni sobie bowiem wolność; Teraz okazało się, że kawał życia spędził na
morzu. Dowiedzieliśmy się później od Jipa, że collie znany był wśród bywalców klubu pod
przezwiskiem Wilka Morskiego i uchodził za jednego z najlepszych gawędziarzy, jakich tu
kiedykolwiek słyszano.
— Statek — mówił właśnie — był niczego sobie. O jego załodze też złego słowa nie
można powiedzieć. Ale kapitan — o, ten to był okaz. Zupełny maniak na punkcie dyscypliny.
Ubrdał sobie, że wszystko na statku musi podlegać regulaminowi, który sam niegdyś ustano-
wił — nie tylko załoga, ale także psy. Serio myślę, że gdyby mógł, kazałby szczurom z łado-
wni chodzić na dwóch łapkach i trzymać wachtę. Oczywiście, nie odpowiadało mi to zupe-
łnie. Byłem zawsze wolny jak ptak i na wszystkich statkach, na których pływałem, pozosta-
wiano mi całkowitą swobodę. Moglibyście zapytać, czemu zostałem na tej łajbie — „Jaskółce
Mórz”, jak ją zwano. Cóż, sam się nad tym nieraz zastanawiałem. W iluż to portach schodząc
na ląd, mówiłem sobie: „Dosyć tego. Miarka się przebrała. Nie wracam — i kwita”. Kiedy
jednak nadchodziła pora wyjścia w morze, dziwnym trafem jakoś zawsze zjawiałem się na
nadbrzeżu i w ostatniej chwili przed odcumowaniem wskakiwałem na pokład. Dlaczego —
nie umiem powiedzieć. Faktem jest, że pomimo niechęci do osoby kapitana Burtona i surowe-
go rygoru na jego statku, trzymałem się „Jaskółki Mórz” przez ponad dwa lata. I gdyby się
nie rozbiła, nadal bym pewnie na niej pływał. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że
katastrofę spowodowałem — choć nieumyślnie — właśnie ja. A jak to się wydarzyło, opo-
wiem wam dzisiejszego wieczoru.
Po tych słowach rozszedł się po sali charakterystyczny odgłos — psy sadowiły się
wygodniej lub szukały nowych, lepszych miejsc. Kilka mniejszych psów siedzących w
pierwszym rzędzie rozejrzało się po sali i dostrzegłszy Jana Dolittle poczęło z wyraźną dumą
komentować obecność doktora w ich gronie.
— Kapitan Burton — ciągnął Wilk Morski — nie tolerował żadnych przedmiotów leżą-
cych luzem na statku. Wszystko musiało być przymocowane — nie wyłączając psów. I za
każdym razem, gdy tylko dojrzał mnie biegającego po pokładzie, zaraz przywoływał któregoś
ze swoich ludzi i polecał mu zamknąć mnie w ciesielni. Pomieszczenie to znajdowało się na
dziobie, w nadbudówce zwanej dziobówką. Było to jedno z najnudniejszych, najmniej intere-
sujących miejsc na całym statku. Tak więc pewnego razu, kiedy po raz któryś znowu mnie
tam uwięziono, zacząłem zastanawiać się nad jakimś planem ucieczki. Kabina miała dwa
bulaje *. Przyszło mi do głowy, że mógłbym dosięgnąć jednego z nich, wskakując na stół
ciesielski. Na zewnątrz widać było tylko biegnące ku rufie fale i kilka krążących wokół statku
mew. Kiedy tak wyglądałem przez okienko, pomyślałem sobie, że mógłbym wyskoczyć do
wody i wskoczyć z powrotem na otwarty pokład statku bliżej rufy.
No cóż, gdybym miał wtedy nieco więcej doświadczenia w żeglarskim rzemiośle, podo-
bny pomysł nigdy nic przyszedłby mi do głowy. Tak mi jednak obmierzła ta duszna ciesie-
lnia, że myślałem tylko o jednym: wydostać się na zewnątrz! W pewnej chwili usłyszałem
cztery uderzenia dzwonu okrętowego.. Oznaczało to godzinę drugą po południu. Wykalkulo-
wałem sobie, że jeśli poczekam do wpół do trzeciej, kapitan utnie sobie zwykłą poobiednią
drzemkę, a ja będę mógł nacieszyć się dwiema lub trzema godzinami wolności, zanim mnie
znów wypatrzy i każe zamknąć. Tak więc siadłem sobie na stole i patrzyłem na uciekające do
tyłu morze aż do chwili, gdy usłyszałem pięć uderzeń dzwonu. Wtedy dałem susa przez bulaj
— ot, tak, jakby to była zwyczajna dziura w płocie.
Cud prawdziwy, że żyw tu dzisiaj stoję przed wami. Byłem zawsze dobrym pływakiem,
kiedy więc pogrążyłem się w odmętach morza, nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Ale
gdy wypłynąłem na powierzchnię, i strząsnąwszy wodę z oczu, spojrzałem na burtę statku
mijającego mnie z szybkością dziesięciu węzłów, nie dostrzegłem nic, czego mógłbym się
uchwycić, nie mówiąc już w ogóle o wspięciu się na pokład. Często się później zastanawia-
łem, na co właściwie liczyłem, decydując się na ten ryzykancki skok. Pewnie na drabinkę
sznurową albo jakąś zwisającą ze statku linę. Lecz jeśli nawet znalazłbym coś takiego, wą-
tpię, czy wiele by mi to pomogło. Tak czy owak, patrząc na mijającą mnie rufę statku pomy-
ślałem sobie: „No, stary durniu, to twój koniec! Jesteś wolny, a jakże! Tylko że jeśli szybko
nie znajdziesz jakiejś wyspy, nic nacieszysz się długo tą mokrą wolnością”.
Nie był mi jednak pisany grób na dnie morza. Na rufie przepływającego obok statku
stał, przechylony przez reling, chłopiec okrętowy. Na szczęście patrzył w dół, na wodę —
rozmyślając pewnie o rodzinnym domu — i zobaczył moją głowę podskakującą w pienistej
smudze, jaką pozostawiał za sobą statek.
„O rany! — krzyknął. — Toż to Pirat, tam, za. Burtą”.
Błyskawicznie pochwycił zwój liny i rzucił za rufę tak zręcznie, że choć od statku dzie-
liło mnie w tym momencie już dobre trzydzieści jardów, koniec jej wylądował na moim py-
sku.
„Dobry piesek! — zawołał. — Łap, Pirat, łap!”
I złapałem ją rzeczywiście — w zęby. Słona woda zagulgotała mi w gardle, ale wydmu-
chałem ją jak wieloryb, nie puszczając liny. Po czym Snooky (tak nazywał się chłopiec) ba-
rdzo ostrożnie zaczął mnie holować w swoją stronę. Silny napór fal utrudniał mu to zadanie,
* Bulaj — szczelnie zamykane, najczęściej okrągłe okienko w burcie lub ścianie nadbudówki statku.
ale Snooky starał się trzymać linę pod takim kątem do powierzchni morza, żeby woda nie do-
stawała mi się do gardła. Wkrótce znalazłem się przy burcie statku, gdzie opór morza był
silniejszy.
„Uwaga! — zawołał Snooky — trzymaj się ze wszystkich sił!”
Zacisnąłem mocniej zęby, a on jął wyciągać mnie z wody jak rybę na haczyku. W po-
wietrzu kręciło mną tak, że dostałem zawrotu głowy, ale nie puściłem liny. W chwilę później
przejechałem nad relingiem i znalazłem się na pokładzie obok chłopca.
Próbowałem wyrazić jakoś moją wdzięczność. Z początku nie mógł pojąć, w jaki spo-
sób znalazłem się za burtą. Potem przyszło mu do głowy, że widocznie zostałem strącony do
wody kopniakiem kapitana lub bosmana, ale kiedy zbadał sprawę bliżej, dowiedział się, że
zamknięto mnie w ciesielni. Doszedł do wniosku, że stamtąd mogłem wydostać się tylko
przez bulaj i to z własnej woli, gdyż poza mną w warsztacie nikogo nie było. To dało mu do
myślenia...
W swojej karierze chłopca okrętowego Snooky oberwał już niejednego kopniaka i
kuksańca od „Starego” (tak nazywaliśmy kapitana), tym większe miał więc zrozumienie dla
mojej niedoli. Uznał, że pies, który wskakuje do wody, aby odzyskać wolność, musi być ba-
rdzo odważnym stworzeniem. Nie wiedział, że zachowałem się jak ostatni głupiec, ale to nie
miało żadnego znaczenia.
„W porządku, Pirat — powiedział. — Dochowam twojej tajemnicy, przynajmniej tak
długo, jak mi się uda. Ty nie żyjesz, rozumiesz? Skoczyłeś do wody i przeniosłeś się do świa-
ta Neptuna. Cieśla otworzy warsztat mniej więcej z wybiciem siódmej szklanki * i zobaczy,
że ciebie nie ma, a bulaj jest otwarty. Oczywiście, dojdzie do wniosku, że zatonąłeś, ja tym-
czasem ukryję cię w ładowni albo w jakimś schowku i będę wypuszczać, ilekroć nikogo nie
będzie w pobliżu. I dopilnuję, żebyś dostawał trzy porządne posiłki dziennie. Na tym statku
nic wiedzą, jak się traktuje porządnego psa — chłopca okrętowego zresztą też. Ale jeśli
chcesz pozostać na wolności, Pirat, musisz teraz dobrze pogłówkować. — Utonąłeś, więc
zniknij. Jesteś zimny trup — pamiętaj!”
2. PIES BOHATER
— Śmieszna rzecz — podjął Wilk Morski — że teraz, po śmierci, miałem pod wieloma
względami o wiele więcej swobody niż przedtem. Snooky dotrzymał swych obietnic. Nie
mam pojęcia, jak temu podołał, nie wtajemniczając nikogo spośród członków załogi. Faktem
jest, że przechowywał mnie w ukryciu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Raz schował mnie
w ładowni, gdzie leżałem na worku pomiędzy beczkami i skrzynkami; innym znów razem
przemycił mnie do magazynu i zamknął w jakimś schowku z linami. Widzicie, na dużych
statkach jest całe mnóstwo zakamarków, do których zagląda się bardzo rzadko w czasie po-
dróży. A jeśli któreś z takich miejsc miano jednak otworzyć, mój chłopiec okrętowy zawsze
zdołał w porę wywiedzieć się o tym.
Ale najwspanialsze było to, że dzięki Snooky'emu mogłem się nawet wybiegać —
odbywało się to oczywiście najczęściej po zapadnięciu ciemności. Nie było dnia, żeby nie
znalazł mi jakiejś okazji do zażycia ruchu. Niewątpliwie znał na pamięć rozkład zajęć wszy-
stkich członków załogi, godzina po godzinie. Mimo wszystko było to niezwykle trudne zada-
nie — utrzymywać w sekrecie obecność psa na statku, a nadto zapewniać mu codzienny spa-
* Szklanki — uderzenia w dzwon okrętowy oznaczające czas w cyklu czterogodzinnym.
cer. Poza tym przynosił mi jedzenie. Rzadko, co prawda, najadałem się do syta — podejrze-
wam, że on sam często odejmował sobie od ust, żeby mnie nakarmić — ale to, co mi dawał,
w zupełności wystarczało, aby przeżyć.
Po jakimś czasie zorientowałem się, że oprócz pewnego rodzaju wolności zyskałem
również sławę bohatera. Z tego, co wiem, przytrafia się to często nieboszczykom. Pewnego
dnia kapitan zapytał:
„Co się stało z tym psem? Nie widziałem go ostatnio.
„Utonął, sir” — odrzekł pierwszy oficer.
„Utonął! — wykrzyknął kapitan. — Jakim sposobem?”
„Kazał go pan zamknąć w ciesielni, sir — odpowiedział oficer. — Kiedy cieśla otwo-
rzył drzwi i wszedł do środka, zastał bulaj otwarty, a psa nie było. Musiał wskoczyć do mo-
rza, gdyż od tej pory nikt go ni widział”.
Wiadomość ta tylko trochę zmartwiła kapitana bardzo natomiast zasmuciła załogę. Ci
ludzie byli do mnie przywiązani i na swój szorstki sposób nieraz mi to okazywali. Marynarze
to szalenie zabobony naród i moją śmierć uznali za zły omen. Niejednokrotnie, przyczajony,
słyszałem, jak o mnie mówili Wszystkie moje wady zostały puszczone w niepamięć. Okazało
się nagle, że miałem same zalety. Całkowicie podzielałem to przeświadczenie i nieraz przy-
słuchując się ich rozmowom, uroniłem łzę nad moim smutnym losem.
„W końcu — powiedział któryś z marynarzy — pies pływający na statku jest jego
maskotką. Stary nie traktował go jak należy i dlatego właśnie pies skoczył do wody. Kochany,
biedny Pirat! Jeszcze mam w pamięci jego pierwszy rejs z nami”.
„Ano — dorzucił drugi. — Zły to omen, najgorszy ze wszystkich, kiedy na pełnym mo-
rzu ginie pies. Żałuję, że zamustrowałem się na ten statek”.
W trzy dni po moim zniknięciu wszyscy już o mnie mówili. Moja smutna i przedwcze-
sna śmierć rzuciła ponury cień na cały statek. A Stary, choć kapitan i pierwszy po Bogu,
stracił ogromnie na popularności. Nie znaczy to, rzecz jasna, że załoga podniosła otwarty bunt
lub zaczęła mu okazywać brak szacunku. Dawano mu jednak odczuć na wiele różnych sposo-
bów, że mój desperacki skok przez bulaj był skutkiem jego brutalnego postępowania i że
odpowiedzialność za wszelkie tego następstwa spadnie na niego.
A niebawem — przez mój nie przemyślany postępek — sprawy przybrały jeszcze go-
rszy obrót. A było to tak: Pewnego wieczora poczułem straszliwy głód. Wiedziałem, że jedze-
nie zostanie podane dopiero z wybiciem czwartej szklanki — w czasie „psiej wachty” *.
Wystawiłem nos z pokładówki, w której zamknął mnie Snooky. Ach, jak mi kiszki marsza
grały! Nie było nikogo w pobliżu i mrok gęstniał z każdą chwilą. Spojrzałem w stronę dzwo-
nu na dziobówce — wisiał bliziutko, nie dalej niż dziesięć stóp ode mnie. Wyśliznąłem się po
cichutku, chwyciłem sznur w zęby i zadzwoniłem: dzyń, dzyń — dzyń, dzyń, cztery razy!
Pierwszy to chyba raz w dziejach żeglarstwa pies wybijał szklanki na „psią wachtę”!
No cóż, ja chciałem tylko sprawić, żeby kucharz wcześniej podał kolację. Skutek był
jednak taki, że j całą załogę ogarnęła panika. Czmychnąłem z powrotem do mojej kryjówki i
przymknąłem za sobą drzwi, ale przez szparę obserwowałem rozwój wydarzeń. W jednej
chwili zbiegli się ludzie — spod pokładu, z mostka kapitańskiego, zewsząd.
„Kto dzwonił?” — ryknął oficer wachtowy.
Nie tracąc czasu bosman sam zaczął szukać winowajcy. Przesłuchał całą załogę, wszy-
stkich marynarzy i wszystkich chłopców okrętowych. Nikt nie chciał się przyznać. Wreszcie
wszyscy się rozeszli. A ja... no cóż, nadal byłem głodny. Wymknąłem się znowu i jeszcze raz
uderzyłem w dzwon. Tym razem bosman miał całą załogę przy sobie, pod pokładem —
oprócz sternika, który stał przy sterze — i wiedział, że żaden z jego ludzi absolutnie nie mógł
tego zrobić. Kiedy wypadł z powrotem na pokład, był blady jak ściana z przerażenia. Podo-
* Psia wachta — w gwarze marynarskiej nazwa wachty od północy do godziny 4.00.
bny strach malował się na twarzach wielu innych członków załogi. W milczeniu obejrzano
dzwon. Nic nie wskazywało na to, że mógł zadzwonić przypadkowo. W końcu jeden z mary-
narzy, który, z wyglądu sądząc, zjadł zęby na żeglarskim rzemiośle, powiedział chrapliwym,
strwożonym szeptem:
„Niech mnie kule biją, jeśli to nie stary Cruikshank. Diabli nadali! Po co ja się pchałem
na tę łajbę!”
„Co to znaczy «stary Cruikshank»?” — spytał majtka jeden z chłopców okrętowych.
„Ano, John Cruikshank, korsarz — odrzekł majtek. — Przepływamy właśnie nad miej-
scem, gdzie zatonął. Każdy stary wyga wie, że jeśli jakaś łajba przepływa nad grobem Cruiks-
hanka, a jest jej pisane pójść na dno, duch starego pirata bije w dzwon. Myślę, że chwile tego
statku są policzone. Radzę ci, połóż sobie kamizelkę ratunkową pod głowę, kiedy będziesz
szedł spać dziś wieczorem. To wszystko”.
— Od tej pory — ciągnął Wilk Morski — źle się zaczęło dziać na pokładzie „Jaskółki
Mórz”. Marynarze to dziwny naród. Oczywiście, w tamtych czasach byli bardziej przesądni
niż dzisiaj. Zdarzyło się jeszcze kilka drobnych wypadków, przy czym większość stanowiły
raczej błahe incydenty, z jakimi codziennie ma się do czynienia na każdym statku. Załoga
oceniała je jednak zupełnie inaczej. Już moje zniknięcie zostało przyjęte za zły znak, a kiedy
na szerokości geograficznej grobu Cruikshanka dzwon zaczął sam dzwonić, wszystkie wyda-
rzenia, które nastąpiły potem, były dla marynarzy po prostu kolejnymi ogniwami łańcucha
nieszczęść, jakie czekały „Jaskółkę Mórz” na drodze do nieuchronnej zguby.
Nigdy dotąd nic widziałem, żeby ktoś był tak nerwowy i przewrażliwiony, jak ci ludzie.
Co gorsza, zaszło też parę poważniejszych wypadków. Najpierw choroba przykuła kilku
marynarzy do koi. Następnie pewien żeglarz, który wspiął się na reję, by poprawić coś przy
olinowaniu, spadł i fatalnie poharatał sobie nogę, powiększając liczbę chorych. Brakowało
rąk do pracy. Jakby tego było mało, popsuła się pogoda. Zerwał się potężny sztorm i zepchnął
statek z kursu. A gdy tylko sztorm ucichł, spadła mgła i nie ustępowała przez wiele dni. Unie-
możliwiało to ustalenie położenia statku według słońca, nie wiadomo więc było zupełnie, w
jakim miejscu się znajdujemy.
Winą za to wszystko załoga obarczała kapitana. Uważano, że to on właśnie, powodując
moje zniknięcie, ściągnął nieszczęście na statek. Przepracowani i zdenerwowani marynarze
doszli w końcu do stanu ducha graniczącego z buntem. I trzeba trafu, że pewnej nocy, kiedy
wyszedłem na mały, cichy spacerek, dostrzegł mnie jeden z majtków. Podniósł krzyk i popę-
dził na mostek.
„Widziałem zjawę, panie kapitanie — wyjąkał szczękając zębami. — Ducha naszego
Pirata. Jak Bozię kocham — szedł sobie po pokładzie”.
Kapitan stał przy sterze. Ponieważ mgła wciąż nie ustępowała, sam objął prowadzenie
statku. Z początku nie chciał majtkowi wierzyć, ale ten zaklinał się, że mówi prawdę i udowo-
dni to kapitanowi. Szyper krzyknął na sternika czuwającego tuż obok na mostku, żeby przejął
od niego ster, po czym ruszył za przerażonym majtkiem po zejściówce w dół. W ciemności
nie zauważył, że sternik, wyczerpany dwukrotnie dłuższą niż zazwyczaj służbą przy sterze,
zastępował bowiem chorego kolegę, zasnął na stojąco.
Słysząc, że kapitan z majtkiem idą w moją stronę, pogalopowałem co sił w nogach na
dziób statku, do skrajnika *. Myślałem, że będę tam sam, ale zapomniałem zupełnie o mary-
narzu stojącym „na oku”. Omal nie zemdlał ze strachu. Ujrzawszy mnie czmychnął z posteru-
nku i wrzeszcząc jak opętany pobiegł w stronę mostka. Wyglądało na to, że podniosłem na
nogi cały statek i ani chybi zaraz zostanę schwytany. Lecz w tym momencie rozległ się głu-
chy odgłos i statek znieruchomiał, przechylony na prawą burtę. Wszystko, co nie było gdzieś
przymocowane — nie wyłączając mnie — zaczęło zjeżdżać po pokładzie.
* Skrajnik — wąska część ładowni z przodu lub z tyłu okrętu.
Płynąc we mgle, bez „oka” i sternika, wpakowaliśmy się na mieliznę.
Po raz pierwszy od chwili, gdy wypadłem do wody, obleciał mnie strach. Przechył sta-
tku zatrzasnął z hukiem drzwi od mojej kryjówki, więc tkwiłem tam uwięziony, nie wiedząc,
co się dzieje na zewnątrz, gdy tymczasem „Jaskółka” szła być może na dno.
I wtedy pomyślałem sobie: „Snooky wie przecież, gdzie jestem. Nie opuści statku beze
mnie”.
„Lecz co będzie, jeśli Snooky zginie? Albo nie uda mu się urwać bosmanowi? Niewąt-
pliwie naraziłby się na ogromne przykrości, gdyby wyszło na jaw, że przez cały ten czas
ukrywał psa. Czy możliwe, żeby się przestraszył i po prostu mnie zostawił?”
Wszystkie te myśli przelatywały mi przez głowę, kiedy tak siedziałem w ciemnościach
schowka, nasłuchując krzyków biegających wokół ludzi. Wreszcie, ku mej wielkiej radości,
Snooky wpadł do schowka, na razie tylko po to, by dodać mi otuchy. Wyglądało na to, że szy-
per ma jeszcze wciąż nadzieję na uratowanie statku. Zważywszy, że statek osiadł na ławicy
piasku, a morze było całkiem spokojne, mogło mu się to udać.
Zaraz potem Snooky wypadł znowu. Chciał zamknąć drzwi, żeby bosman mnie nie
dojrzał, lecz ja przeszkodziłem mu, wysadzając nos na zewnątrz. Zrozumiał w mig.
„Dobrze, Pirat — powiedział — zostawię drzwi uchylone. Gdybym nie dał rady
przyjść, będziesz .mógł sam się ratować”.
I całe szczęście, że tak uczynił — szczęście dla mnie i dla niego. Zabiegi kapitana,
usiłującego podnieść statek, nie tylko nie przyniosły żadnych efektów, ale jeszcze pogorszyły
nasze położenie. Zmarnowano mnóstwo czasu, zamiast przygotować się do opuszczenia sta-
tku. Siedzieliśmy na ławicy złożonej w części z piasku, a w części ze skały. Nie wiem, czy
szyper domyślał się istnienia dziury w kadłubie, wiem jednak na pewno, iż nie miał pojęcia o
jej rozmiarach. Woda szybko zalała ładownię i wkrótce, ze straszliwym łomotem, statek
przechylił się z prawej burty na lewą. Połowa pokładu znalazła się natychmiast pod falami.
Na jego stromej powierzchni chyba tylko mucha by się utrzymała.
Zewsząd dobiegały mnie krzyki i wrzaski. Nagły przechył wyrzucił zapewne wielu
marynarzy za burtę, a tym, którzy wciąż jeszcze znajdowali się na statku, pozostała do dyspo-
zycji tylko połowa szalup ratunkowych, gdyż wszystkie łodzie umieszczone z lewej strony
statku były już niedostępne.
Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi, że nadszedł moment, w którym powinienem jak
najprędzej wydostać się na zewnątrz. Całym ciężarem ciała naparłem na drzwi, wyważyłem je
i wyczołgałem się na przeraźliwie stromy pokład.
3. KONIEC „JASKÓŁKI MÓRZ”
I ledwo zdążyłem.
„Uwaga! — rozległ się tuż przy mnie jakiś głos w ciemności. — Idzie na dno!”
Nagle poczułem, jak statek zsuwa się z progu, wracając do normalnej pozycji. Był to
jednak dopiero początek. Statek osiadał dalej i już po chwili zaczął się wywracać — dziobem
w górę, rufą w dół. W mroku nic nie było widać, wiedziałem jednak, że to koniec. Pokład stał
już pionowo jak ściana domu. Nie miałem ochoty zjechać w dół na stertę żeglarskiego sprzę-
tu. Woda ze straszliwym gulgotem wdzierała się przez rufowe bulaje. Wskoczyłem na zwój
liny cumowniczej, a stamtąd, przez reling, prosto do morza.
Z początku myślałem tylko o jednym: uciekać, znaleźć się jak najdalej od wiru, który
się utworzy, gdy statek będzie znikał pod wodą. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, na jaką prze-
szkodę nadzialiśmy się ani też jaka odległość dzieli nas od lądu. Jak już mówiłem, noc była
spokojna i morze, na szczęście, też. Odbiłem się od statku i popłynąłem mniej więcej w tym
samym kierunku, w którym zdążaliśmy przed katastrofą. „Jeżeli w ogóle jest gdzieś jakiś ląd
— myślałem — to tylko tam”.
Blisko mnie płynęło kilku marynarzy z załogi. Wyglądało na to, że żadnej z szalup ratu-
nkowych nie udało się w końcu spuścić na wodę. Przypomniałem sobie o Snookym. Co też
mogło stać się z biednym chłopcem? Po upływie kolejnych dziesięciu minut zatrzymałem się
i zacząłem nadsłuchiwać. Na prawo ode mnie, we mgle, słychać było jakby szum fal bijących
o brzeg. Jeżeli nie mylił mnie słuch, gdzieś w pobliżu musiał znajdować się ląd. Czułem, że
jestem w dobrej formie i że byłbym w stanie płynąć tak jeszcze przez pół godziny. Zwróciłem
nos w kierunku, z którego dochodził plusk, i powiosłowałem przed siebie.
Minęło zaledwie parę chwil, gdy dobiegł mnie odgłos gwałtownego chlupotania. W
pierwszym momencie przeraziłem się, że to rekiny! Zaraz jednak uprzytomniłem sobie, że, po
pierwsze, rekiny nie robią takiego rumoru, a po drugie, w tych wodach prawie nigdy ich nie
widywano. I wtedy usłyszałem głos — głos Snooky'ego, który łapiąc z trudem oddech wzy-
wał pomocy. Zawróciłem w miejscu i co sił w łapach popłynąłem w stronę, skąd dobiegało
wołanie.
Kiedy dotarłem do chłopca, zorientowałem się, że jest z nim źle: był wyczerpany i słaby
jak dziecko.
„Już nie mogę, Pirat — jęknął. — Nie mam... nie mam już siły...”
Myślałem, że oszaleję. Ocalił mi przecież życie. Pragnąłem mu przyjść z pomocą tak
mocno, jak nigdy jeszcze dotąd nie pragnąłem niczego. Wiedziałem jednak, że nic nie mogę
dla niego zrobić, dopóki nic sprawdzę, czy ląd, który spodziewałem się znaleźć po lewej stro-
nie, za zasłoną mgły, naprawdę istnieje. Zanim się oddaliłem, próbowałem dać mu do zrozu-
mienia, że płynę tylko na zwiady i zaraz wracam. Ale moje starania były, rzecz jasna, dare-
mne.
Wdzięczny niebiosom, że mrok skrywa twarz Snooky'ego przed moim wzrokiem, od-
wróciłem się i odpłynąłem, pozostawiając ciężko dyszącego i walczącego rozpaczliwie z fala-
mi chłopca własnemu losowi.
— Zdawałem sobie oczywiście sprawę — podjął Wilk Morski po krótkiej przerwie,
orzeźwiwszy się kilkoma łykami wody ze stojącej nie opodal miski — że jeśli szybko nie
wrócę do Snooky'ego, nie będę miał po co wracać. Prułem fale jak torpeda.
Wreszcie, w wilgotnej mgle poczułem coś jakby tchnienie lądu. Dodałem gazu. Pomruk
fal przybrzeżnych — czy też odgłos, który za ten pomruk brałem — słychać było całkiem
wyraźnie. Teraz nie miałem już wątpliwości, że gdzieś przede mną znajduje się ląd. Ale jak
daleko jeszcze? To była najważniejsza sprawa. Wkrótce spostrzegłem, że woda wokół mnie
pieni się coraz bardziej... I wreszcie... ach, co za cudowne uczucie! Moje łapy dotknęły dna!
Jednym susem znalazłem się na łagodnej pochyłości brzegu. Niewiele mogłem dostrzec w
ciemności i mgle, lecz jedno wiedziałem na pewno: to był ląd. Zrobiłem w tył zwrot i, próbu-
jąc zapamiętać położenie, dałem nura do wody w kierunku, z którego właśnie przybyłem.
Miałem nadzieję, że Snooky wciąż głośno chlupocząc, walczy z falami i wzywa pomo-
cy. Inaczej bowiem trudno byłoby go znaleźć. Pokonawszy mniej więcej ten sam dystans co
przedtem, zatrzymałem się i zacząłem znowu nasłuchiwać. Kompletna cisza. Serce stanęło mi
w gardle. Czyżbym się spóźnił?... Ale co to? Wstrzymałem oddech. Tak, teraz w nocnej ciszy,
gdzieś blisko przed sobą słyszałem wyraźnie: to był jęk. Jak oszalały rzuciłem się naprzód i
po chwili już byłem przy chłopcu. Wyglądał, jakby życie z niego uszło, ale brodę trzymał
jeszcze nad powierzchnią wody. Zastanawiałem się, czy będzie w stanie zrobić to, czego od
niego oczekiwałem. Złapałem go zębami za rękaw i mocno szarpnąłem. Otworzył oczy, mój
widok wyraźnie dodał mu otuchy. Uchwycił się sierści na moim grzbiecie, a ja zawróciłem do
brzegu. Chciałem od niego tylko jednego: żeby spokojnie leżał na wodzie i nie machał ręka-
mi. Z resztą mogłem poradzić sobie sam.
Była to niezła harówka i posuwałem się bardzo wolno. Holując taki ciężar musiałem
oszczędzać siły. Na szczęście pogoda mi sprzyjała, a Snooky, pojąwszy o co mi chodzi, po-
magał jak umiał. Leżąc na wznak, starał się utrzymać głowę nad wodą, ale już wykonywanie
jakichkolwiek ruchów było czymś ponad jego siły.
Gdy tak jard po jardzie holowałem go do brzegu, przez mgłę zaczął do mnie docierać
coraz głośniejszy pomruk przyboju. Po chwili Snooky usłyszał go również.
„Dobry piesek! — wysapał z trudem. — Chyba ci się jednak uda. Kochany stary Pirat!
Ziemia przed nami!”
Kiedy wreszcie poczuł piasek pod stopami, jakby nowe życie wstąpiło w jego zmęczone
ciało. Słaniając się postawił pierwszy krok na brzegu i... legł jak nieżywy na żwirowatej pla-
ży. A ja wyciągnąłem się obok niego, sapiąc i prychając niby wieloryb...
Znacznie wcześniej, gdy Wilk Morski rozwinął już swą opowieść, zauważyłem wcho-
dzącego Jipa. Rzuciwszy okiem na mówcę, usadowił się koło nas z zadowoloną miną. Słucha-
jąc Wilka Morskiego bez trudu zrozumiałem, dlaczego, jako gawędziarz, ma takie powodze-
nie wśród członków klubu. Jak już nieraz miałem okazję się przekonać, do Domu Psów
Nierasowych schodziła się bardzo wybredna publiczność, którą trudno było zadowolić byle
czym. Wszelako owego wieczoru całe to wielkie zgromadzenie siedziało jak zaczarowane i
nikt nic drgnął, nawet wtedy, gdy opowiadający przerwał, by zwilżyć gardło. Nastawiwszy
uszu, z oczami wlepionymi w Wilka Morskiego, wszyscy w ciszy czekali na dalszy ciąg opo-
wieści.
— Nazajutrz — podjął pies — obudziły mnie palące promienie słońca. Znajdowaliśmy
się na uroczej wysepce. Biedny Snooky spał kamiennym snem. Nie budziłem go. Wstałem i
pobiegłem brzegiem rozejrzeć się nieco po okolicy.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzałem, były sterczące z wody maszty naszego nieszczęsnego
statku. Próg czy też ława piaszczysta — to, na czym utknęliśmy, było dostatecznie szerokie,
by mogła się oń oprzeć część dziobowa „Jaskółki”, dzięki czemu statek nie zatonął. Ale nie
nadawał się już do niczego — widziałem to aż nadto wyraźnie. Pod naporem pierwszej wię-
kszej fali musiał rozsypać się w drobne kawałeczki. Teraz tkwił jeszcze na mieliźnie, oddalo-
ny od lądu o jakieś trzy czwarte mili.
Odnalazłem wielu członków załogi rozproszonych po plaży. Wszyscy spali jak zabici. Z
położenia słońca wywnioskowałem, że jest mniej więcej piąta rano.
Następnie zapuściłem się w górzyste rejony wyspy. Klimat był dobry — jakby półtro-
pikalny. Zewsząd dolatywała mnie woń jeleni i królików. Pomyślałem sobie, że mogliśmy
trafić znacznie gorzej. Potem doszedł mnie zapach człowieka. Poszedłem tym tropem i natra-
fiłem na kapitana — również pogrążonego w głębokim śnie.
Widok szypra nasunął mi myśl, że zanim uczynię następny krok, powinienem obudzić
Snooky'ego.
Wróciłem zatem na plażę i pociągnąłem go lekko za rękaw. Zerwał się przerażony,
szybko jednak oprzytomniał i zrozumiał, że chcę, aby poszedł za mną. Zaprowadziłem go na
miejsce, gdzie leżał kapitan. Zgodnie z moimi przypuszczeniami Snooky nie miał szczególnej
ochoty obudzić swojego dowódcy. Nadal bał się tego, co mogło go spotkać w wypadku, gdy-
by wyszło na jaw, że mnie ukrywał. Odciągnąłem go więc stamtąd i poprowadziłem w wyżej
położone rejony wyspy. Zacząłem też szukać wody. Biegnąc jelenim tropem dotarłem — tak
jak się tego spodziewałem — do wodopoju — uroczej skalnej kotlinki, z której wypływał
skrzący się strumyczek. Na widok wody Snooky wydał okrzyk radości i, przypadłszy do zie-
mi, jął pić łapczywie. Poszedłem w jego ślady, gdyż i mnie całkiem wyschło w gardle. Kiedy
zaspokoiliśmy pragnienie i obmyliśmy się trochę, upolowałem królika. Nie mieliśmy zapałek
i nie mogliśmy rozpalić ogniska, więc zjedliśmy go na surowo. Obaj poczuliśmy się po tym
znacznie lepiej. Snooky zdjął mokre ubranie i rozwiesił je na krzaku. Następnie zabraliśmy
się do budowy czegoś w rodzaju szałasu, by mieć jakiś dach nad głową.
W jakiś czas potem usłyszeliśmy odgłosy dochodzące z plaży — to zaczynali się budzić
i ruszać nasi marynarze. Pomyślałem sobie, że nie zaszkodziłoby mieć ich na oku. Sprowadzi-
łem więc Snooky'ego cichutko zboczem w dół, gdzie znaleźliśmy ukryty w listowiu występ
skalny, z którego widać było jak na dłoni całą plażę i wszystko, co tam się działo.
Pod kierunkiem kapitana i bosmana marynarze próbowali uratować ze statku to, co się
jeszcze dało, zanim morze pochłonie go bez reszty. Kilku najlepszych pływaków przedostało
się na wrak i spod sterty splątanych lin i sprzętu żeglarskiego wydobyło jedną z szalup ratu-
nkowych. Teraz kursowali nią pomiędzy plażą a statkiem, zwożąc ocalałe zapasy i składając
je na brzegu.
Około południa spostrzegliśmy wędrujący z dołu dym. Marynarze musieli więc znaleźć
trochę nie zamokniętych jeszcze zapałek. Nieco później wiatr przywiał do naszej górskiej
kryjówki woń gotowanego jadła. Ależ nam obu ślinka ciekła do ust! Tak minął dzień, potem
następny. Widziałem, że biedny chłopiec spragniony jest ludzkiego towarzystwa... i ludzkiego
jedzenia. Miał co prawda mnie, ale tak to już jest: psu wystarczy za towarzystwo jeden czło-
wiek, lecz człowiekowi jeden pies nie wystarczy w każdym razie nie na długo.
Snooky nadal bał się gniewu kapitana. I choć często podkradał się pod obozowisko na
plaży, nigdy nie zdradził się ze swoją obecnością. A tamci z pewnością uznali, że chłopiec
utonął.
Po jakimś czasie doszedłem do wniosku, iż nie ma powodu, aby omijały nas pewne
przyjemności, z których korzystała załoga. Pewnej nocy, kiedy Snooky spał, wymknąłem się
w pobliże obozowiska na mały rekonesans. Czekałem w ukryciu, aż ucichną rozmowy wokół
ogniska, i kiedy nabrałem przekonania, że wszyscy śpią, wśliznąłem się do szałasu, naprędce
skleconego z gałęzi i płachty brezentu, w którym marynarze przechowywali prowiant. Ilekroć
przypominam sobie tamtą noc, nie mogę powstrzymać uśmiechu; zanim bowiem nadszedł
świt, zdążyłem jeszcze wykonać parę kursów w górę i w dół zbocza. Kiedy rankiem Snooky
przetarł oczy, przy swoim posłaniu z liści ujrzał piękny kawał wołowej mielonki, bochenek
chleba, puszkę cukru i pół kręgu żółtego sera — pierwsze prawdziwe jedzenie, jakie — poza
surowym królikiem — widział od czterech dni. Nie zapomniałem także o czymś bardzo
ważnym — o pudełku suchych zapałek.
4. PIRAT USUWA SI
Ę W CIEŃ
Niestety! Snooky'emu coraz bardziej ciążyła samotność. Dusza wyrywała mu się do
kompanii na plaży, lecz nadal trzymał się od niej z daleka, wciąż bowiem bał się spotkać z
kapitanem. Gdybym umiał, powiedziałbym mu chyba, żeby sobie poszedł i pozwolił mi
pozostać w tej dziczy. Nie wątpiłem, że dam sobie — przynajmniej przez jakiś czas — radę.
Były przecież króliki, strumyk z pitną wodą — wcale nieźle, jak na początek. Doskwierałaby
mi samotność, to pewne, lecz psy znoszą ją lepiej niż ludzie. Tak czy owak, chętnie poświę-
ciłbym się dla człowieka, któremu zawdzięczałem tyle dobrego i — życie.
Kłopot był tylko w tym, że nie mogłem mu tego powiedzieć. Potrafiłbym — za pomocą
różnych znaków — przekazać mu coś prostego, ale nie treść aż tak skomplikowaną. Powie-
działem zatem do siebie:
„Cóż, Pirat, nie da się ukryć, że jesteś temu chłopcu kulą u nogi. Gdyby nie ty, nie miał-
by żadnego powodu, żeby się bać kapitana, zszedłby śmiało na dół, dołączył do załogi i był
całkowicie zadowolony z życia. Jeżeli pewnego pięknego poranka odpłyną, a on zostanie tu
sam, skazany na pewną zgubę, będzie to twoja wina. Trudno, stary kundlu, nie ma rady, mu-
sisz zniknąć”.
Myśl o tym, że załoga mogłaby odpłynąć bez niego, nie dawała także spokoju Sno-
oky'emu. Dzień w dzień, całymi godzinami leżał ukryty w krzakach, obserwując z uwagą
wszystko, co się działo na plaży.
Marynarze ustawili maszt i zatknęli na nim flagę w nadziei, że przepływające obok
statki dostrzegą sygnał i pośpieszą z pomocą. Przyglądałem mu się czasami, kiedy patrzył na
nich. Wyraz jego oczu nie pozostawiał cienia wątpliwości — obawa, że pewnego dnia załoga
„Jaskółki” zniecierpliwiona długotrwałym czekaniem wsiądzie do łodzi i odpłynie, pozosta-
wiając go na pastwę losu, dręczyła chłopca straszliwie.
Tego wieczoru powiedział do mnie, że... widzicie, on bardzo lubił mówić, chociaż
nawet nie domyślał się, że go rozumiem... a więc powiedział: „Wiesz, Pirat, dzisiaj zejdę do
nich”.
I kiedy zapadł zmrok, wyruszył w stronę płonącego na plaży ogniska. Podkradł się ci-
chaczem, żeby najpierw zbadać sytuację. Trzeba było trafu, że akurat kapitan beształ jednego
z marynarzy za jakieś przewinienie. Oczy szypra miotały błyskawice. Umiał się wściekać
stary Burton, oj, umiał! Ale tego wieczoru przeszedł sam siebie... No cóż, biedny Snooky
stchórzył znowu i jak niepyszny wycofał się z powrotem na górę.
„Pójdę jutro, Pirat — powiedział układając się do snu. — Jutro naprawdę pójdę. Bo jeśli
nie, oni mogą odpłynąć beze mnie i wtedy dopiero znajdę się w prawdziwych opałach. Słowo
honoru — jutro idę i staję przed kapitanem. A ty, Pirat, idziesz ze mną. Może być gorąco, ale
na pewno nie będzie gorzej, niż jest teraz. Mam powyżej uszu tego siedzenia tu sam jak
palec”.
Ja jednak nie miałem wcale pewności, czy z nadejściem poranka znowu go tchórz nie
obleci. Tak więc, tej nocy postanowiłem zniknąć, by z mego powodu nie musiał się już dłużej
obawiać gniewu kapitana.
Około północy, kiedy Snooky chrapał już jak niedźwiedź, spojrzałem nań po raz ostatni
i ruszyłem w drogę. Wyspa była spora, dobre dziesięć mil długa i dwie, trzy mile szeroka.
Powędrowałem na przeciwległy kraniec, jak najdalej od plaży i załogi. Muszę przyznać, że
ciężko przeżyłem moment rozstania. Wiedziałem jednak, że postępuję słusznie i to podtrzy-
mywało mnie na duchu.
Rankiem usłyszałem jego głos — biegał po lesie szukając mnie i nawołując.
„Pirat, Pirat, gdzie jesteś?”
Leżałem przyczajony i nie odpowiadałem na wołanie, wiedząc, że po jakimś czasie
Snooky zrezygnuje z poszukiwań i przyłączy się do swoich. Ale on nie zamierzał poddać się
zbyt łatwo. Dzielny chłopiec, nie chciał mnie zostawić na pastwę losu. Przez cały dzień sły-
szałem jego nawoływania dobiegające z różnych stron wyspy. Jednakże z nadejściem wieczo-
ru wołanie ucichło. Byłem już spokojny — wiedziałem, że Snooky poszedł na plażę.
Nastała noc, którą zaliczam do najgorszych w moim życiu. Powtarzałem sobie, że prę-
dzej czy później przypłynie jakiś statek — po wodę albo w jakimś innym celu — i zabierze
mnie z tej wyspy. Ale jakoś nie potrafiłem dodać sobie otuchy. My, psy, bardzo mocno od-
czuwamy brak ludzkiego towarzystwa, zwłaszcza jeśli przywykniemy doń od dzieciństwa;
poza tym, byłem do tego chłopca bardzo przywiązany.
Świt zastał wyspę dziwnie cichą. Pomyślałem sobie, że przejdę się na drugą stronę i
sprawdzę, czy Snooky istotnie jest już wśród załogi. Chyłkiem torując sobie drogę przez zaro-
śla, dotarłem do miejsca, gdzie Snooky rozbił swoje ostatnie obozowisko. Nie było go tam.
„Cóż — pomyślałem sobie — a więc jednak odszedł. Oby mu się powiodło!”.
Zszedłem niżej, na nasz skalny punkt obserwacyjny i przebiegłem wzrokiem wzdłuż
plaży. Po szalupie nie było śladu — po załodze również. Oczywiście, tego właśnie chciałem i
do tego dążyłem, mając dobro Snooky'ego na względzie. Lecz kiedy spojrzałem na pusty
brzeg i uświadomiłem sobie, że oni wszyscy odeszli, że klamka zapadła i nic się już nie da
zmienić, doznałem prawdziwego szoku. Zamarłem jak porażony. Łatwo było sobie wmawiać,
że jakiś statek kiedyś tu na pewno przypłynie, w rzeczywistości jednak mogło mnie czekać
gorzkie rozczarowanie. W każdym razie kapitan najwyraźniej nie podzielał moich złudzeń,
skoro w tej łupince ruszył na otwarte wody oceanu.
Siadłem na głazie i utkwiłem wzrok w pustej, gładkiej toni. Po raz pierwszy w życiu
czułem się tak nieszczęśliwy, opuszczony i przerażony.
„Sam! — szepnąłem. — Sam jeden na bezludnej wyspie”.
Tu Wilk Morski urwał i w jego spojrzeniu pojawił się dziwny wyraz, tak jakby znowu
znalazł się całkowicie samotny na opustoszałej wyspie. Słuchacze, choć zżerała ich cieka-
wość, nie zdradzali swej niecierpliwości, czekali w pełnej uszanowania ciszy, aż opowiadają-
cy wróci myślami na ziemię. Po dłuższej chwili pies lekko zadygotał, jakby chciał się otrzą-
snąć z ponurych wspomnień, po czym podniósł głowę i podjął opowiadanie:
— Jak długo tak siedziałem — nie umiem powiedzieć. W końcu jednak doszedłem do
wniosku, że muszę zadowolić się tym, co mam, i zrobić z tego jak najlepszy użytek. Na
początek — pomyślałem sobie — warto by dokładnie spenetrować wyspę. Było jeszcze tyle
miejsc, których nie widziałem. Ten skrawek ziemi miał się stać teraz moim domem, należało
więc poznać go jak najlepiej. Ruszyłem w drogę i do wieczora obszedłem całą wyspę, od
końca do końca. Znalazłem wiele interesujących miejsc: jaskinie, zatoczki, potoki, urwiska
skalne. Natknąłem się nawet na bardzo stare ślady ludzkiej bytności, nic byłem jednak w sta-
nie stwierdzić, czy należały do rozbitków, czy jakichś tubylców, zamieszkujących niegdyś
wyspę. W kilku punktach założyłem legowiska. Właściwie były to osłonięte zakątki, gdzie
mógłbym się schronić, gdyby noc zaskoczyła mnie w pobliżu. Oznakowałem je i utrwaliłem
sobie w głowie dokładne ich położenie, by w razie potrzeby móc do nich łatwo trafić.
Zauważyłem, że wyspa obfituje w dziką zwierzynę, a zwłaszcza króliki. Dostrzegłem tu
także kilka rodzajów leśnych kuraków, kuropatwy, siewki, dzikie gęsi i ogromną rozmaitość
ptaków morskich. Wiele z nich, jak wiecie, zakłada gniazda na ziemi, pomiędzy kamieniami
leżącymi na brzegu lub na półkach skalnych. Zanotowałem w pamięci, że ich jajka mogą sta-
nowić cenne uzupełnienie jadłospisu w pewnych porach roku. Było też pod dostatkiem jeleni
i większej zwierzyny, ale te mnie specjalnie nie interesowały. Poza tym natrafiłem na ślady
zwierzęcia, z którym wolałbym nie mieć do czynienia. Sądząc po odciskach łap, mogła to być
puma lub jakiś inny górski kot. Pomyślałem sobie jednak, że mając pod nosem tyle królików i
ptactwa, nie będzie sobie mną zawracać głowy.
Następnie zająłem się ustaleniem rozkładu zajęć w ciągu dnia. Teraz, kiedy zostałem
sam, musiałem sobie zorganizować czas. Ponieważ w moim wypadku dawanie sygnałów
przepływającym statkom nie wchodziło w rachubę, należało wszystko tak urządzić, żebym
nie przeoczył żadnego ze statków, jakie mogłyby zawinąć na wyspę po wodę lub świeże owo-
ce - ze względu na znaczne rozmiary wyspy musiałem się liczyć z podobną możliwością. Aby
zatem nic nie umknęło mojej uwadze, założyłem stanowiska obserwacyjne na wierzchołkach
gór, skąd widać było całe morze dookoła, aż po horyzont. Postanowiłem także zbadać, jaki
kierunek wiatru przeważa w tym rejonie, węch bowiem mógł również okazać się pomocny w
wykryciu nadpływającego statku. Codzienny obchód stanowisk zamierzałem uczynić stałym
punktem programu moich zajęć.
Następnego dnia padało — a ściśle mówiąc, lało jak z cebra. Tu pojawił się nowy pro-
blem w moim nowym życiu na własną rękę. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę ze zmian,
jakie zaszły w nas samych, to znaczy w psach, od czasu kiedy przestaliśmy żyć dziko i zaczę-
liśmy dzielić życie z człowiekiem. Na przykład sprawa pogody. Musiałem być przygotowany
na najgorsze. Wolałem nie myśleć o tym, co będzie zimą, skoro już teraz, na jesieni, nocny
chłód dawał się tak bardzo we znaki. A żywność? O nią także należało się zatroszczyć, biorąc
pod uwagę zmiany pór roku. Teraz było wszystkiego w bród. Ale później? Czy da się wtedy
zdobyć coś do jedzenia? Ptaki pewnie odlecą na inne wyspy. „No cóż, myślałem sobie, za-
wsze zostają jeszcze króliki”.
I chociaż miałem szczerze dosyć smaku króliczego mięsa — po dziś dzień sam jego za-
pach przyprawia mnie o mdłości — byłem przekonany, że dzięki niemu dociągnę do wiosny.
Poczyniłem jednak pewne przygotowania do pory zimowej. Przede wszystkim wyłoży-
łem wszystkie moje legowiska w grotach grubą podściółką z suchych liści i siana z dzikich
traw. Ponadto zgromadziłem pokaźny zapas dzikiej kukurydzy, która rosła obficie na podmo-
kłych terenach południowego krańca wyspy. Stanowiła pożywny pokarm, poza tym żuło się
ją całkiem przyjemnie.
Minął tydzień. Przekonywałem sam siebie, że jeśli dzikie psy dają sobie jakoś radę bez
pomocy człowieka — zostało ich przecież trochę w Australii — to i mnie się uda. Tylko ta sa-
motność! Jak ją znosiłem? Lepiej nie pytajcie!... Koniec tygodnia przyniósł nawrót deszczo-
wej pogody. Brodząc po kałużach poszedłem na długi obchód moich stanowisk obserwacyj-
nych. Morze było aż granatowe i widoczność skurczyła się do jednej mili, mimo to nie prze-
rwałem obchodu. Z ulgą powitałem nadejście nocnych ciemności. Byłem przemoknięty, zmę-
czony i nieszczęśliwy. Z ciężkim sercem wlokłem się pod górę do jednej z moich wyżej
położonych jaskiń. W wilgotnym powietrzu wieczoru wszystkie zapachy nabrały ostrości i to
mi przypomniało o innych zwierzętach, których węch był równie czuły jak mój. Wolałem nie
ufać mięsożernym stworzeniom, dopóki nie poznam ich zwyczajów. Skierowałem się w stro-
nę pewnej głębokiej groty skalnej, gdzie żaden polujący nocą wróg nie mógłby mnie zasko-
czyć.
Nagle, w połowie wspinaczki, doleciał mnie zapach... dymu! Skąd mógł się wziąć ten
dym? Po takiej ulewie podszycie na pewno nie zapaliło się samoistnie. Czyżby ktoś jednak
mieszkał na tej wyspie?
Mogli to być na przykład dzicy tubylcy. Jeśli istotnie tu żyli, pozostaliby oczywiście w
ukryciu do wyjazdu białych. Tak czy owak należało to sprawdzić. Strzeżonego Pan Bóg
strzeże, jak powiadają.
Ruszyłem w stronę, z której docierał dym, w gęstniejący mrok, przez ociekające wilgo-
cią chaszcze. Postawiłem sobie za zadanie widzieć nie będąc widzianym. Dym poprowadził
mnie ku wierzchołkowi góry wznoszącej się pośrodku wyspy, a potem przeciwległym zbo-
czem w dół. Jak zwykle w porze odpływu przybrzeżne piaski poszerzyły się aż na milę. Sta-
nąłem na występie skalnym i stąd ujrzałem hen, daleko w dole, błyski ognia na plaży. Przed
ogniskiem, odwrócona plecami do mnie, siedziała bez ruchu samotna postać. Niczym podcho-
dzący zwierza wilk zacząłem się skradać — jard po jardzie, coraz bliżej. W końcu w wilgo-
tnym nocnym powietrzu usłyszałem jakieś dźwięki — to płakał człowiek. Nie, nie był to
dorosły człowiek, ale chłopiec. A ten zapach, który doleciał mnie wraz z dymem?... Zaraz,
zaraz... To był Snooky! Widocznie nie zabrał się z innymi do szalupy. Tak długo marudził ze
strachu przed gniewem kapitana, aż w końcu odpłynęli bez niego.
Wydałem radosne szczeknięcie — zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu w ciszy nocnej —
i pogalopowałem na plażę. Już nie byłem sam!
5. CO POZOSTAŁO Z „JASKÓŁKI MÓRZ”
— Żadne słowo nie opisze — mówił dalej Wilk Morski — radości, z jaką powitał mnie
Snooky. Prawdę mówiąc, moje szczeknięcie, przerywając nagle głęboką ciszę, która spowiła
morze i mokrą od deszczu wyspę, przeraziło go w pierwszej chwili śmiertelnie. Lecz kiedy
jego wzrok przeniknął ciemności i chłopiec zrozumiał, że to ja we własnej osobie pędzę ku
niemu przez piasek plaży, rozwarł szeroko ramiona w radosnym geście powitania.
„Pirat! — wykrzyknął. — Pirat! A ja myślałem, że odpłynąłeś z załogą”.
Potem objął mnie i przycisnął do serca. Płacząc i śmiejąc się na przemian, opowiadał o
tym, jak mnie szukał, jak spóźnił się na szalupę i jak doszedł do wniosku, że popłynąłem z
nimi. Oczywiście nie mogłem mu wytłumaczyć, dlaczego nie odpowiadałem na jego wołanie,
ale i tak widział, że cieszę się ogromnie z naszego spotkania.
Wyglądał na wygłodzonego. Wiedziałem, że nie potrafi łapać królików tak jak ja. Kilka
muszli rozrzuconych wokół ogniska świadczyło o tym, że garstka ostryg stanowiła prawdopo-
dobnie całe jego pożywienie przez te parę dni. Miałem w jaskini schowane dwa tłuste króliki.
Zaraz po nie pobiegłem, po czym upiekliśmy je i zjedli. Następnie zaprowadziłem go kawałek
pod górę do jednej z grot, w których urządziłem sobie legowiska. Tam rozpaliliśmy drugie
ognisko za pomocą zapałek, które Snooky uratował przed wilgocią. Ukryci w jaskini patrzyli-
śmy, jak paruje mokre ubranie, rozłożone przy wesoło trzaskającym ogniu. Skazany na samo-
tność chłopiec zupełnie stracił odwagę, lecz z moim powrotem jakby wstąpił w niego nowy
duch i Snooky natychmiast zabrał się do wykonywania prostych, drobnych prac, które zawsze
pomagają znosić przeciwności losu.
Ponieważ pora była trochę zbyt wczesna na spoczynek, zostawiłem go na chwilę same-
go i poszedłem na plażę, aby sprawdzić, jakie przedmioty pozostawiła po sobie załoga
„Jaskółki”.
Tak jak podejrzewałem, było tego niewiele: parę starych skrzynek, puste puszki, butelki
i inne śmieci. Brezent zniknął, podobnie jak żywność. W oddali, nad mroczną taflą morza
sterczały maszty nieszczęsnego statku. Wracając do jaskini pomyślałem, że korzystając ze
sprzyjającej pogody powinniśmy dotrzeć do wraku, zanim rozpadnie się pod naporem fal.
W drodze powrotnej owładnęło mną nagle poczucie winy — w końcu to ja byłem odpo-
wiedzialny za to, że Snooky został sam. Przede wszystkim, gdyby nie stracił całego dnia na
szukanie mnie po wyspie, dołączyłby do załogi przed odpłynięciem szalupy. Uprzytomniłem
sobie jednak po chwili, że gdyby nie moja pomoc, utonąłby niechybnie owej pamiętnej nocy,
kiedy statek wpadł na mieliznę. Dopiero później okazało się, że właśnie to, iż Snooky'emu nie
udało się odpłynąć wraz z innymi, wyszło mu ostatecznie na dobre i oszczędziło wielu stra-
sznych przeżyć.
Następnego dnia wstałem wczesnym rankiem, rześki jak skowronek, i z radością stwie-
rdziłem, że pogoda nie zmieniła się wcale. Zjedliśmy na śniadanie zimną pieczeń króliczą, po
czym zaprowadziłem Snooky'ego na plażę. Morze było spokojne i gładkie. Wskoczyłem do
wody i zacząłem płynąć w stronę statku. Snooky, trochę zaskoczony, pozostał na brzegu.
Dopłynąłem do „Jaskółki Mórz” i wdrapałem się na pokład. Na śródokręciu pozostało
jeszcze kilka łodzi ratunkowych. Były w całkiem niezłym stanie, ale tak straszliwie zamotane
w plątaninę lin i sprzętu, że spuszczenie ich na wodę wymagało ogromu pracy.
Zaszczekałem donośnie. Snooky w lot pojął, o co i mi chodzi, zdjął ubranie i popłynął
w moją stronę.! Wypłynąłem mu naprzeciw, żeby dodać chłopcu odwagi. Dotarł do wraku w
dobrej formie, chociaż nieco zdyszany.
Kiedy trochę odsapnął, zwróciłem jego uwagę na szalupy. Natychmiast zabrał się do
przecinania lin. Muszę przyznać, że chłopak znał się na rzemiośle żeglarskim wcale dobrze,
chociaż praktykę miał niedługą. Naturalnie, łodzie były zbyt ciężkie, aby jeden człowiek go-
łymi rękami mógł którąś z nich dźwignąć w górę. Ale przy użyciu wielokrążka przymocowa-
nego do szczytu masztu udało się w końcu Snooky'emu unieść dziób jednej z szalup wysoko
w powietrze. Wtedy szybko wypchnął część rufową za burtę i opuścił łódź na wodę.
Wioseł nie było — część zabrała z sobą załoga, resztę porwały fale. Ale morze było
spokojne, a brzeg niedaleko, więc dotarliśmy doń bez żadnych trudności, używszy zamiast
wioseł jakichś płaskich deszczułek, które udało nam się wyrwać z potrzaskanego statku. Na
brzegu natychmiast wciągnęliśmy łódź daleko w głąb plaży, poza zasięg fal przybrzeżnych, i
zaczęliśmy robić porządne wiosła ze szczątków skrzynek, które załoga pozostawiła na piasku.
Zdobycie łodzi poprawiło zdecydowanie samopoczucie Snooky'ego. Istotnie, życie stało
się teraz nieporównanie łatwiejsze. Wiedzieliśmy też, że w najgorszym wypadku mamy czym
wypłynąć na morze — chociaż byłaby to oczywiście ostateczność, biorąc pod uwagę ryzyko-
wność takiego kroku. Mogliśmy teraz bez trudu kursować między statkiem a brzegiem. Prze-
szukaliśmy całą łajbę, od dziobu do rufy, i znaleźliśmy młotek, siekierę oraz inne narzędzia, a
także trochę prowiantów, które załoga przeoczyła, a których woda morska nie zdążyła jeszcze
zniszczyć: worek suszonej fasoli, woreczek z mąką — z wierzchu tylko trochę przemokniętą
— oraz puszkę sucharów.
Ponadto zdobyliśmy kilka kawałków płótna żaglowego; część poszła na żagiel dla na-
szej szalupy, a część na flagę sygnalizacyjną, która miała ściągnąć uwagę żeglarzy z przepły-
wających w pobliżu wyspy statków.
Na szczycie jednej z gór tkwiła stara, sucha sosna. Snooky ociosał jej pień z gałęzi, a u
wierzchołka umocował olbrzymią flagę. Był to jakby sygnał SOS, w pogodne dni widoczny
ze znacznej odległości.
Z desek zbudowaliśmy sobie chatkę na plaży. Ustawiliśmy tam stół i krzesło, zgroma-
dziliśmy też kilka naczyń i talerzy uratowanych z wraku. Pracowaliśmy z zapałem i po dwóch
dniach stwierdziliśmy, że mamy na naszej wyspie całkiem przyzwoity dom i właściwie jeste-
śmy gotowi stawić czoła wszelkim próbom, jakie może nam los zgotować w przyszłości. A
kiedy w końcu pogoda się popsuła i sztorm zamienił biedną „Jaskółkę Mórz” w stertę szczap,
mogliśmy sobie pogratulować, że zdążyliśmy uratować z niej wszystko, co miało dla nas
jakąkolwiek wartość.
Minął tydzień i spostrzegłem, że Snooky znowu staje się coraz bardziej nieswój i ma-
rkotny. Próbowałem go rozweselić hasając i swawoląc jak szczeniak. On jednak najwyraźniej
tęsknił za ludzkim towarzystwem i marzył o powrocie do domu. Owładnięty był jedną tylko
myślą — miał ją niemal wypisaną na twarzy — wypłynąć szalupą na morze. Uważałem, że
jest to zupełnie szaleńczy pomysł i że decydować się na taki krok można by było dopiero w
ostateczności, gdyby wszelkie nadzieje na pomoc rzeczywiście zawiodły. Na razie nasza sytu-
acja nie była wcale najgorsza. Mając żywność i sprzęt niedawno zdobyty mogliśmy z powo-
dzeniem przetrwać przez dobrych kilka miesięcy, a w tym czasie jakiś statek powinien był
zawinąć do brzegu i zabrać nas na pokład.
Jednakże, nie było niemal dnia, żeby Snooky nie majstrował przy łodzi: to ją smołował,
to dorabiał maszty albo jakieś inne części, sposobiąc się do drogi. Byłem temu przeciwny.
Żywiłem bowiem głębokie przekonanie, że taka łupinka z jednoosobową załogą, na pełnym
morzu mogła płynąć tylko ku nieszczęściu.
6. STATEK AHOJ!
Im więcej Snooky myślał o podróży, tym bardziej umacniałem się w przekonaniu, że
nie powinniśmy jej podejmować. Pamiętam, że nie spałem całymi nocami obmyślając sposo-
by powstrzymania go od kroku, który musiał skończyć się dla nas tragicznie. Buchnąłem
kilka ważnych elementów wyposażenia łodzi — linę, dulki oraz jeszcze to i owo — i dobrze
ukryłem. Snooky musiał wyszukać lub wykonać własnoręcznie coś, co by je zastąpiło. Zyska-
łem w ten sposób siedem dni.
Nie mogłem jednak robić tego zbyt często, nie budząc jego podejrzeń. Nadszedł więc
wreszcie dzień, kiedy Snooky, skuszony wyjątkowo piękną pogodą, postanowił ruszyć w dro-
gę. Nie było rady — musiałem zniknąć znowu. A biednemu chłopcu, który zamierzał właśnie
odbić od brzegu, nie pozostawało nic innego jak tylko zejść na brzeg i rozpocząć poszukiwa-
nia.
Ale i tej sztuczki nie mogłem powtarzać zbyt wiele razy, gdyż Snooky mógł w końcu
dojść do wniosku, iż spotkało mnie coś złego, nie ma zatem sensu dłużej na mnie czekać.
Ukryty w lesie za jakimiś krzakami obserwowałem go pilnie i kiedy wyglądało na to, że za-
czyna uważać mnie za straconego, pojawiłem się znowu z taką miną, jakbym właśnie wracał
z polowania na króliki.
Uciekłem się do tego podstępu dwukrotnie i za drugim razem wyglądało już na to, że
rozstaliśmy się na zawsze. Teraz także dałem nogę w chwili, gdy Snooky zbierał się do odja-
zdu. Wykalkulowałem sobie, że miną przynajmniej dwa dni, zanim znudzą mu się poszuki-
wania i zdecyduje się odpłynąć beze mnie. Włócząc się po przeciwległym krańcu wyspy,
spojrzałem w pewnej chwili na morze i ujrzałem zdążający ku nam statek. Obserwowałem go
jeszcze czas jakiś i kiedy upewniłem się, iż rzeczywiście ma zamiar przybić do brzegu naszej
wyspy, popędziłem co sił u nogach do Snooky'ego, żeby przekazać mu tę radosną nowinę.
Wyobraźcie sobie moje przerażenie, kiedy ujrzałem, że nie ma go już na plaży. Odpły-
nął! Pognałem od razu do jednego z moich punktów obserwacyjnych i stamtąd zobaczyłem
łódź — mały punkcik na szerokim oceanie. Płynęła pod żaglem ku otwartemu morzu.
Zacząłem szczekać i skowyczeć najgłośniej jak umiałem. Ale i tak zdawałem sobie sprawę, że
to wszystko na nic — znajdował się już zbyt daleko, by mógł mnie usłyszeć.
Pośpieszyłem z powrotem na spotkanie nadpływającego statku. Wiedziałem, że Snooky
nie mógł go jeszcze dostrzec, ponieważ wyspa leżała pomiędzy nim a statkiem. Całą nadzieję
pokładałem w tym, że uda mi się jakoś dać do zrozumienia załodze, iż chłopiec oddalił się od
brzegu i za wszelką cenę trzeba po niego popłynąć.
Rzecz jasna, byłem niezwykle podniecony, a zarazem pełen obaw. Przede wszystkim
lękałem się, że załoga statku, nie widząc żadnych oznak ludzkiej obecności, nie zarzuciwszy
nawet kotwicy, bezzwłocznie odpłynie. Skąd ci ludzie mieli wiedzieć, że flaga, którą zatknęli-
śmy na sośnie, nie jest pozostałością po jakichś rozbitkach, którzy opuścili wyspę wiele lat
temu? Bałem się też okropnie, że Snooky będzie płynął i płynął, aż zniknie za linią horyzontu
i straci tę jedną, olbrzymią szansę ratunku.
Tymczasem statek powoli zbliżał się do wyspy. Wkrótce zobaczyłem, jak jeden z mary-
narzy opuszcza w wodę ciężarek sondy. W chwilę później, ku mojej ogromnej radości, rzuco-
no kotwicę i spuszczono szalupę.
„Hm — pomyślałem sobie — skoro już lądują, to chyba tak szybko nie odpłyną. Mam
trochę czasu, żeby jeszcze raz spojrzeć, gdzie jest Snooky”.
Popędziłem z powrotem do punktu obserwacyjnego i obiegłem wzrokiem cały pas mo-
rza od południa na zachód. Nigdzie nie było widać ani śladu łodzi! Nie mogłem uwierzyć, że
zdążył wypłynąć poza linię horyzontu. Może zdarzył mu się jakiś wypadek? A może zerwał
się nagle silny wiatr i uniósł łódź poza zasięg wzroku?
Z ciężkim sercem oderwałem w końcu oczy od pustej tafli morza i skierowałem swoje
kroki ku tej części wyspy, gdzie powinna była wylądować spuszczona ze statku szalupa. Cała
radość, która owładnęła mną w chwili, gdy ujrzałem statek, teraz gdzieś uleciała. Mimo wszy-
stko, gdybym pozostał na wyspie tylko dlatego, że nie mógł ze mną odpłynąć Snooky, byłoby
to czymś zupełnie bezsensownym. Zaprzyjaźnię się z załogą łodzi — powiedziałem do siebie
— a oni na pewno zabiorą mnie na statek.
I tak też się stało. Byli to szalenie mili ludzie. Wzięli mnie do swojej małej łódki, a
następnie opłynęli całą wyspę, żeby sprawdzić, czy nikt poza mną tu nie pozostał. Kiedy spo-
strzegli nasz szałas na plaży, ponownie zeszli na ląd i zabrali mnie z sobą, myśląc, że będę im
służył za przewodnika. Lecz ja tylko siadłem na piasku, dając im w ten sposób do zrozumie-
nia, iż szukanie jakiejkolwiek istoty ludzkiej jest sprawą beznadziejną.
„Tylko on jeden pozostał — szeptali ludzie, patrząc na mnie i potrząsając głowami. —
Jedyny, który ocalał. Mój Boże, pies!”.
Wsiadaliśmy już do łodzi, gdy nagle, ku ich zaskoczeniu, zacząłem szczekać jak oszala-
ły. Zza niewielkiego cypla wypłynęła mała łódź żaglowa i halsując zbliżała się ku wyspie. To
był Snooky! Jednak nie odpłynął! Przypuszczam, iż chciał mnie tylko nastraszyć, abym mu
już nic robił więcej kawałów. Wracając trzymał się brzegu i dlatego właśnie z mojego punktu
obserwacyjnego nie mogłem dostrzec łodzi.
— I na tym — oznajmił Wilk Morski — właściwie kończy się moja opowieść. Kiedy
dotarliśmy do statku, powitano nas jak prawdziwych bohaterów. Snooky przebaczył mi wkró-
tce wszystkie podstępy i sztuczki, do jakich się uciekałem, aby zatrzymać go na wyspie. Czyż
to nie dzięki mnie dopłynął w końcu wygodnie do domu? A nawiasem mówiąc — dowiedzie-
liśmy się później, że załoga „Jaskółki Mórz” dotarła wprawdzie do portu, ale po tygodniach
nadludzkiego trudu i straszliwych cierpień, które jemu, dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoli-
czności i mojemu umiejętnemu postępowaniu, zostały oszczędzone.
Snooky i ja odbyliśmy wspólnie jeszcze wiele morskich podróży, aż nadszedł wreszcie
dzień, gdy znużyło mnie takie życie i rozstałem się z morzem na zawsze.
Wilk Morski zszedł z małego podium na końcu sali przy ogłuszającym aplauzie publi-
czności. Basowe szczęknięcia dużych psów łączyły się z piskliwym skowytem małych psia-
ków, a cały chór słychać było na milę. Jeszcze siedem razy mówca musiał wracać na podium
i dziękować za wyrazy uznania, zanim ucichły owacje.
I wtedy nagle dał się słyszeć nowy okrzyk, który natychmiast podchwyciła cała sala:
— Doktor! Doktor! Chcemy doktora!
Pochłonięty opowieścią Pirata Jan Dolittle dawno już zapomniał o sprawie, która go
przywiodła do Domu Psów Nierasowych. Teraz, kiedy jego obecność na sali stała się publi-
czną tajemnicą i wszystkie i oczy zwróciły się na niego, nie było mowy o tym, by zdołał wy-
mknąć się stąd, nie powiedziawszy przedtem choć paru słów do rozentuzjazmowanej publi-
czności. Kłaniając się na lewo i prawo, utorował sobie drogę przez ruchomy las ogonów i
uszu i wszedł na podium.
— Drodzy członkowie — powiedział — muszę was prosić o zwolnienie mnie z obo-
wiązku wygłaszania mowy. Nie sądzę jednak, abyście, wysłuchawszy opowieści Wilka Mor-
skiego, odczuwali potrzebę dodatkowych wrażeń. Chciałbym was tylko poinformować, że w
Klubie Szczurów i Myszy zorganizowaliśmy serię spotkań z wybranymi członkami, w czasie
których opowiadali oni dzieje swojego życia. Te autobiografie, spisane przez wicedyrektora
Tomasza Stubbinsa, a później wydrukowane w języku szczurów i myszy, wzbogaciły biblio-
tekę klubu. Myślę, że podobną rzecz dałoby się zorganizować w waszym klubie. Wyboru
mógłby dokonać prezes Jip przy pomocy komitetu klubowego. Byłbym zaszczycony, gdyby-
ście w przyszłości zapraszali mnie do siebie na podobne spotkania. A na razie, chciałbym
podziękować za przemiły wieczór i życzyć wam dobrej nocy.
TARANT
1. CZEMPION
Muszę przyznać, że ze wszystkich moich obowiązków wicedyrektora Ogrodu Zoologi-
cznego doktora Dolittle najbardziej lubiłem te, które miały związek z Domem Psów Niera-
sowych. Oczywiście, zawsze wiedziałem, że pomiędzy psami istnieją ogromne różnice chara-
kterów, ale jak są ogromne, przekonałem się dopiero wówczas, gdy zacząłem brać udział w
codziennym życiu klubu.
Do grona członków Klubu należał jeden pies czystej krwi — dalmatyńczyk o imieniu
Tarant. Określenie „pies czystej krwi” brzmi bardzo skromnie w wypadku Taranta, który
posiadał rodowód sięgający wielu pokoleń wstecz i miał na swoim koncie złote medale,
wstęgi oraz wyróżnienia ze wszystkich niemal ważniejszych wystaw psów rasowych. Nie był
więc, ściśle biorąc, odpowiednim kandydatem na pełnoprawnego członka Klubu. Toteż po-
czątkowo, kiedy się u nas pojawił, niektórzy mieszkańcy Domu byli mu przeciwni... Wów-
czas Tarant oświadczył Komitetowi, że nie jest przecież winien temu, iż nie urodził się kun-
dlem, a ponieważ cieszył się już olbrzymią popularnością wśród większości członków, został
ostatecznie przyjęty mimo swego arystokratycznego pochodzenia.
Był on jednym z tych psów, których przybycie do Ogrodu Zoologicznego przysporzyło
doktorowi mnóstwo kłopotów z właścicielami. Tarant, na przykład, należał do pewnej nie-
zwykłej damy. Miała ona wyjątkowo obfite kształty i lubowała się w sukniach pełnych mar-
szczeń i falbanek, które czyniły jej postać jeszcze bardziej pękatą. Jip twierdził, że jejmość
owa przypomina mu wielkiego, naperfumowanego ptysia. Kiedy Tarant uciekł od niej po raz
pierwszy, przyjechała po niego (powozem zaprzężonym w dwójkę koni, z dwoma stangreta-
mi) i zabrała go z powrotem. Winą za ucieczkę psa obarczyła doktora. Ale Tarant uciekał tyle
razy, że i ona w końcu pojęła, iż wszelki jej opór nie zda się na nic. Najwyraźniej pies
przedkładał proste przyjemności życia w klubie nad wyszukane luksusy wykwintnego domu
swojej pani. Tak więc, stwierdziwszy, że Tarant nie może być prawdziwym szlachetnie uro-
dzonym psem, inaczej bowiem nie zamieniałby jej domu na zwykłe zoo, pożegnała swego
pupila po raz ostatni (co Tarant przyjął, jak się można domyśleć, bez żalu) i zadarłszy nos do
góry, odeszła.
Nie wiem, czemu należy to przypisać, ale to właśnie temu psu przypadł zaszczyt wystą-
pienia przed członkami klubu z drugą z kolei wieczorną opowieścią. I kiedy następnego dnia
po kolacji obaj z Janem Dolittle weszliśmy do sali jadalnej, Tarant stał już na podium, oto-
czony tłumem wpatrzonych w niego słuchaczy. Zgodnie z poleceniem komitetu klubowego
czekano z rozpoczęciem na nasze przybycie.
Powitał nas chór radosnych skowytów i westchnień ulgi. Ponieważ miałem robić nota-
tki, poszukałem sobie wygodnego kącika, gdzie mogłem się rozłożyć z moimi papierami.
Doktora od razu obiegli spragnieni jego towarzystwa wielbiciele i zaciągnęli w inny kąt. Sala
cichła stopniowo i wreszcie Tarant mógł zacząć.
— Mniemam — powiedział — iż opowieść ta może was zainteresować z tej racji, że
jest to historia życia psa czystej krwi. O, szczęśliwe kundle! Jakże często wam zazdrościłem!
Od samego początku moje życie było monotonną egzystencją rasowego psa. Dopiero w tym
tygodniu, od dnia, gdy wstąpiłem do waszego klubu, dane mi było poznać, co to wolność —
ta wolność, którą wy mogłyście cieszyć się przez całe życie.
Zacznę od dnia, gdy ja oraz moi dwaj bracia i dwie siostry znaleźliśmy się w sklepie
kynologicznym. Umieszczono nas w małym, wymoszczonym słomą kojcu, na którym widniał
wielki napis „RASOWE SZCZENIAKI”. Z początku wcale to się nam nie podobało. Ale wie-
cie, jakie są szczeniaki — za chwilę były nam już tylko figle w głowie. Baraszkowaliśmy, sta-
czaliśmy bójki i w ogóle świetnie się bawiliśmy. Karmił nas i doglądał bardzo miły chłopiec.
W wolnych chwilach i on przyłączał się do naszych zabaw.
Do sklepu przychodzili klienci i oglądali psy. I tak sprzedano kolejno moje siostry i
braci. Pozostałem sam. Z początku było mi bardzo smutno, ale młody sprzedawca robił co
mógł, by mnie podnieść na duchu, a po pracy zabierał na spacery.
„Wiesz, Tarant — mówił nieraz — jesteś najładniejszym szczeniakiem z całej rodziny.
Ci ludzie umieją tylko robić mądre miny, a tak naprawdę to nie znają się zupełnie na psach —
inaczej dawno by już tu ciebie nie było. Ja tam jestem zresztą z tego bardzo zadowolony. Och,
co ja bym dał, żebym mógł cię kupić! Ale jesteś taki drogi! To z powodu twego pochodzenia.
Pięć funtów. Pomyśl tylko! Za taką małą, okrągłą kulkę! Powinieneś być dumny. A ja zara-
biam tylko pięć szylingów na tydzień”.
Lubiłem przyglądać się klientom wchodzącym do sklepu. Ale coraz bardziej lgnąłem do
młodego sprzedawcy. W miarę jak czas płynął, zależało mi coraz mniej na tym, by mnie ktoś
kupił. Zacząłem udawać, że jestem złośliwy i mam zły charakter. Kiedy ktoś wkładał rękę do
kojca, żeby mnie pogłaskać, warczałem i szczerzyłem zęby.
„Aha! — mówił klient. — Gryziemy, co? Nie, nie chcę go. Mógłby zrobić krzywdę
dziecku”.
I ku mojej wielkiej radości przechodził do sąsiedniego kojca, gdzie mieszkały szczenia-
ki collie. Pewnego dnia pojawił się jednak człowiek, którego uśmiechnięta, pogodna twarz
przypadła mi do gustu od samego początku. Warknąłem jak zwykle, by dać mu do zrozumie-
nia, że mógłbym zrobić krzywdę dziecku, ale on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Może
nie miał dzieci. Tak czy owak wyglądało na to, że się nie dał nabrać na komedię, gdyż za-
miast odskoczyć i odejść, zaśmiał się po prostu, nie przestając mnie głaskać. Wobec tego da-
łem za wygraną i zacząłem się z nim bawić. Robił tak miłe i uczciwe wrażenie, że nie miałem
już nic przeciwko temu, by stać się jego własnością.
No i w końcu mnie kupił i zabrał do swojego domu na wsi. Było to bardzo przyjemne
miejsce. Poczułem od razu, że wygrałem wielki los na loterii i że będę tu wieść szczęśliwy
żywot. Mój właściciel był ziemianinem — nie oszałamiająco bogatym, ale całkiem zamo-
żnym. Nie trudnił się żadną pracą. Łowił ryby, polował i doglądał swej wielkiej, przepięknej
posiadłości.
Słowa młodego sprzedawcy sprawdziły się — było mi sądzone wyrosnąć na szczegó-
lnie urodziwy okaz rasy dalmatyńczyków. Przyjaciele mojego pana, przyjeżdżający do niego
w odwiedziny, wypowiadali o mnie bardzo pochlebne uwagi i rokowali mi świetną karierę
czempiona. Z czasem mój właściciel zaczął zgłaszać mnie do konkursów. Och, jak bardzo ich
nie cierpiałem! Na wiele tygodni przedtem musiałem przestrzegać specjalnej diety, czyszczo-
no mnie szczotkowano i wyczesywano oraz wyczyniano różne inne cuda, żebym się jak naj-
lepiej prezentował pod czas wystawy. W słotny dzień nie wolno było mi wychodzić na dwór,
żebym sobie nie zabłocił nieskazitelnie czystej sierści albo nie zabrudził paznokci. A kiedy
zaczynał się pokaz, musiałem godzinami siedzieć na swym stanowisku, oglądany i obmacy-
wany przez jakichś głupich sędziów, marząc tylko o jednym — żeby sobie pohasać po pod-
mokłych polach poganiać za zającami i rozkopać parę szczurzych nor.
Zdobyłem wiele nagród — tyle, że sam już nie zliczę. Przypuszczam, że jeśli spojrzeć
na to bezstronnie, zrobiłem naprawdę zawrotną karierę. Przez trzy lata zbierałem najwyższe
odznaczenia w klasie dalmatyńczyków na wszystkich pokazach psów, do jakiej zostałem
zgłoszony. Moje zdjęcia ukazywały się w wszystkich gazetach sportowych. Pewien znany
malarz namalował nawet mój portret olejny. Nabawiłem się zresztą sztywności karku pozując
mu nieruchomo całymi godzinami.
Ale kariera czempiona nie obchodziła mnie nic a nic. Mój pan musiał o tym wiedzieć,
gdyż zaraz po skończonym pokazie wypuszczał mnie na pole, żebym się wymorusał i wy-
szalał do woli — zanim ogłoszą następną wystawę. To go bawiło. Czasem nawet sam potrafił
się upaprać ziemią, pomagając mi szukać szczurów.
Ten przemiły człowiek miał jedną wadę — lubił grać na wyścigach. I to doprowadziło
go do ruiny.
O ile na wystawach psów wiodło mu się doskonale, o tyle tu, na torze, nie miał zupełnie
szczęścia. Stale przegrywał. Aby spłacić długi, zaczął spieniężać niektóre ze swych rzeczy.
Wkrótce wystawiono na sprzedaż połowę jego pięknej posiadłości. Potem część koni — a
piękne miał konie! Majątek kurczył się w oczach, ale on nie przestawał grać. Wciąż miał
nadzieję, że trafi mu się wielka wygrana i odzyska to, co stracił.
Zacząłem się zastanawiać, kiedy przyjdzie kolej na innie. Wiedziałem, że podczas
pokazów zdarzali się bardzo bogaci miłośnicy psów, którzy oferowali mu za mnie krociowe
sumy. Więc pomimo całego uczucia, jakie do mnie żywił — a łączyła nas prawdziwa przy-
jaźń — nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pewnego dnia, przyciśnięty potrzebą, zdecy-
dował się ze mną rozstać.
Po kilku miesiącach sprawy przybrały tak zły obrót, że mój pan znalazł się w prawdzi-
wej biedzie. Bywało, że nie miał co do garnka włożyć. Wywoływałem nie lada sensację,
przynosząc mu kury, które w drodze do domu ściągałem ze straganu z drobiem. Byłem prze-
konany, że nie ma w tym nic złego.
Właściciel straganu był jednak odmiennego zdania. I dopiero gdy złapano mnie po raz
drugi i zaprowadzono na posterunek policji, zdałem sobie sprawę, że przysparzam memu
panu więcej kłopotów niż korzyści.
Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, część służby domowej już od dawna nie
otrzymywała pensji, stało się więc rzeczą oczywistą, że wcześniej czy później muszę być
sprzedany.
Któregoś dnia, gdy mój biedny pan znajdował się już w położeniu bez wyjścia, zjawiła
się kobieta, która podziwiała mnie często na pokazach psów, i zaoferowała wyjątkowo wyso-
ką sumę. Pożegnanie trwało krótko — z czego byłem zresztą bardzo rad. Żaden z nas nie lubił
sentymentalnych scen i okazywania czułości, skoro więc miałem odejść, wolałem, żeby się to
odbyło bez ceregieli, możliwie szybko i spokojnie.
„Przykro mi, Tarant — rzekł głaszcząc mnie po głowie po raz ostatni. — Naprawdę,
bardzo mi przykro, ale... no cóż, żegnaj... i powodzenia, stary chłopie”.
Poczułem wielki smutek, a także... złość. Nie, nie na niego, gdyż wiedziałem, że w tej
sytuacji nie miał innego wyjścia, lecz na moje arystokratyczne pochodzenie. Gdybym nie był
tak diabelnie rasowy, nikt nie dałby za mnie więcej niż kilka szylingów. A memu panu nie
przyszłoby nawet do głowy, żeby mnie sprzedać.
Kiedy odchodziłem, prowadzony przez moją nową, pękatą właścicielkę, szepnąłem do
siebie: „Dlaczego, och, dlaczego nie urodziłem się kundlem?
I tak rozpocząłem nowy rozdział mego życia. Kobieta, która mnie kupiła, była bajecznie
bogata. Miała kilkoro służących, powozy, srebrne naczynia i porcelanowe wanny, tak wielkie,
że w każdej zmieściłoby się co najmniej sześć osób. Nigdy nie zapomnę uczucia wstrętu,
jakie ogarnęło mnie już w pierwszym dniu pobytu w jej domu. Była właśnie pora podwie-
czorku i w salonie, przy herbacie, siedziało mnóstwo trajkoczących i chrupiących ciasteczka
pań. Moja właścicielka kazała wprowadzić mnie pomiędzy gości, żeby się mną przed nimi
popisać.
„Patrzcie, moje drogie — zagruchała — czyż on nie jest śliczniutki? Kosztował mnie
majątek, ale po prostu m u s i a ł a m go mieć — no wiecie, do mojej nowej sukienki. Jego
cętki wspaniale pasują do jedwabiu w kropki — wręcz i d e a l n i e!”
2. BURZLIWE
ŚNIADANIE
— Możecie to sobie wyobrazić?
Arystokratyczny, kształtny nos Tartana zmarszczył się w grymasie oburzenia, kiedy
pies rzucił słuchaczom swoje gniewne pytanie. Patrzyłem na to piękne zwierzę z prawdziwą
przyjemnością. Dzisiaj dalmatyńczyki nie są tak modne jak kiedyś. Jako mały chłopiec nazy-
wałem je „ciastkiem z rodzynkami”, a to z powodu ich białej, czarno cętkowanej sierści. Nie
sądzę jednak, bym kiedykolwiek przedtem widział czempiona pełnej krwi. Zresztą to banalne
określenie zupełnie nie oddaje urody tak wspaniałego psa, jakim był Tartan.
— A więc na to mi przyszło! — podjął Tartan. — Więc po to było potrzebne całe moje
wspaniałe pochodzenie, cały mój arystokratyczny rodowód — żeby mnie kupiła rozhisteryzo-
wana papla z kurzym móżdżkiem, bo jej pasowałem do sukienki w groszki! Co za hańba,
zwłaszcza dla mnie, psa myśliwskiego! Miałem stać się cząstką jej buduaru. Zazgrzytałem
zębami ze złości i jeszcze tej samej nocy uciekłem — po raz pierwszy.
„A więc mam pasować do sukienki w kropki, tak? — warknąłem do siebie. — Dobra.
No to pozbędę się swoich kropek”.
Znałem dobrze Jana Dolittle i poszedłem prosto do niego.
„Panie doktorze — powiedziałem — chciałbym, żeby zamalował pan moje cętki albo
przefarbował mnie na inny kolor czy coś w tym rodzaju. Nie mam zamiaru być częścią garde-
roby tej paniusi. Ona chce wyprowadzać mnie na smyczy i robić ze mnie i z siebie widowi-
sko. Musi pan coś zrobić. Nie ścierpię czegoś takiego... co za wstrętny babsztyl!”
Cóż, doktor odniósł się do mnie ze współczuciem i naprawdę wierzę, że byłby mi jakoś
pomógł, gdyby nie miał już tylu nieprzyjemności z powodu innych psów, które uciekały od
swoich właścicieli, by zamieszkać w tutejszym Ogrodzie Zoologicznym. Kręciłem się jeszcze
czas jakiś w pobliżu doktora próbując go przekonać, gdy zjawiła się ta paskudna kobieta, żą-
dając zwrotu swej własności. Wytropiła mnie przy pomocy zastępu detektywów! Nic dziwne-
go siedzi przecież na pieniądzach.
Wróciłem więc do roli ozdoby buduaru. Pocałunkom i pieszczotom nie było końca.
Potem wylała na mnie flakon perfum. Powiedziała, że powinienem używać tych samych per-
fum, co ona. Pomyślcie tylko: ja — naperfumowany!
Och, zapomniałem wspomnieć, że ta dama miała męża. Nic dziwnego zresztą, że wyle-
ciało mi to z głowy, gdyż on się w ogóle nie liczył. Był tylko jej mężem — a moim utrapie-
niem. Tak nim rządziła, tak go wodziła za nos, że musiał wziąć na kimś odwet — a tym kimś
byłem ja. Podczas wieczornych spacerów, na które wysyłała go żona, próbował — wbrew
mojej woli — uczyć mnie głupich sztuczek. Wykrzykiwał do mnie komendy starając się
pokazać przechodniom, jaki to z niego wielki pan i władca. Kazał mi, na przykład, aportować
laskę, którą wcześniej ukrył za drzewem lub murem. Co za głupota! Wracałem zwykle ze
zdechłym szczurem — jeśli mi się trafił — lub ze skórką od banana. Jak widzicie, sam też
znałem parę niezłych sztuczek. Przynajmniej miałem jakąś uciechę — psułem mu przedsta-
wienie i robiłem z siebie durnia. Kiedy wpadł na pomysł, żebym mu nosił w pysku gazetę,
upuszczałem ją w pierwszą napotkaną kałużę.
Co za życie! O, jak bardzo pragnąłem się stamtąd wyrwać! A najgorsze było to, że
zacząłem dostrzegać zmiany w moim własnym charakterze. Mój poprzedni właściciel był
człowiekiem kochającym naturę, spokojnym i rozsądnym. Przy nim wyrosłem na rozsądnego,
wiejskiego psa myśliwskiego. Teraz, przebywając dzień w dzień z tą wiecznie wypłakującą
mi się do ucha histeryczką — uparła się, żeby opowiadać mi o swoich nudnych kłopotach,
całkowicie zresztą urojonych — spostrzegłem z przerażeniem, że robi się ze mnie złośliwy,
przewrażliwiony, zepsuty piesek salonowy. Podobny do niej, w gruncie rzeczy. To było okro-
pne odkrycie. Raz po raz uciekałem i raz po raz sprowadzano mnie z powrotem. Postawiłem
sobie jeden cel: zostać przyjętym do Klubu i stać się ponownie spokojnym, rozsądnym,
godnym szacunki psem. Potem przyszło mi do głowy, że może kolejna ucieczka powiedzie mi
się lepiej, jeśli spróbuję wrócić do mojego poprzedniego właściciela. Miałem cichą nadzieję,
że zechce mnie zatrzymać. No cóż, kiedy po długiej i wyczerpującej wędrówce dotarłem
wreszcie na miejsce, okazało się, że cały jego majątek przeszedł w inne ręce, a on sam wyje-
chał za granicę.
Za którymś tam, chyba już dziesiątym razem, gdy doprowadzono mnie z powrotem do
woniejącego buduaru, powziąłem całkiem nowy plan. Widziałem kiedyś na ulicy wściekłego
psa i zauważyłem, że wszyscy naokoło strasznie się bali, żeby ich nie ugryzł. Jego oczy rzu-
cały złowrogie błyski, a z pyska ciekła piana. Zacząłem ćwiczyć przed lustrem buduaru stra-
szne spojrzenia i osiągnąłem całkiem niezłe rezultaty. Potem ukradłem kawałek mydła do
golenia z ubieralni męża mojej właścicielki i jąłem trenować toczenie piany z pyska. Nie było
to przyjemne, ale wyglądało wspaniale.
„Znakomicie! — powiedziałem sobie tego wieczoru, kładąc się po generalnej próbie
spać. — Jutro będę wściekłym psem. I wtedy będą m u s i e l i się mnie pozbyć”.
— Nie raz w życiu zdarzyło mi się uczynić coś głupiego — ciągnął dalmatyńczyk —
ale czegoś tak głupiego, jak wtedy gdy postanowiłem zagrać rolę wściekłego psa, nie zrobi-
łem chyba nigdy dotąd. Cud prawdziwy, że żyję. Widzicie, w wypadku tego wściekłego psa,
którego ujrzałem wtedy na ulicy, sytuacja była trochę inna. Ludzie uciekali po prostu przed
nim w popłochu. Nie wiedziałem, że do takich psów się strzela. Przypuszczam, że wtedy nikt
nie miał pod ręką strzelby. Jednakże tym razem strzelba się znalazła — i to niejedna.
Ale po kolei: zaaranżowałem wszystko tak, żeby napad szału nastąpił w czasie, kiedy
moja pani będzie jadła śniadanie. Miałem kawałek mydła przygotowany poprzedniego wie-
czoru i gdy ona piła pierwszą filiżankę herbaty, porządnie rozmydliłem je sobie w pysku.
Moja właścicielka miała zwyczaj dawać mi na śniadanie kotlet barani. Nie miała pojęcia o
karmieniu psów. Zacząłem już tracić figurę od ciągłego podjadania między posiłkami. Ona
swoją też tak straciła — jeśli ją kiedykolwiek miała — opychając się łakociami w najdzi-
wniejszych porach. No więc mój barani kotlet, przyrządzony w specjalny sposób, został jak
zwykle wniesiony na srebrnej tacy przez lokaja, a moja pani wzięła przez papierową serwetkę
mięso do ręki i zawołała:
„Chodź do mamusi, Tarancik. Mamusia da Tarancikowi śniadanko”.
Taki miała sposób mówienia. Nieraz odbierało mi to apetyt. Podszedłem do niej, ale za-
miast wziąć kotlet, chapnąłem ją za rękę — nie na serio, oczywiście. Nie chciałem jej ugryźć,
ona naprawdę starała się być dla mnie miła, ale musiałem odegrać swą rolę jak należy.
Odskoczyła z głośnym krzykiem. Wtedy warknąłem i z pyska potoczyły mi się wielkie płaty
mydlin. Wywróciłem oczami, wywinąłem koziołka wbiłem zęby w dywan. Potem ugryzłem
w nogę lokaja — to mu się i tak należało. Teraz przyszła kolej na nogę od stołu i cała zastawa
śniadaniowa zjechała z hukiem na podłogę. W końcu wskoczyłem na kanapę i zawyłem jak
zraniony wilk.
Moja pani zerwała się na równe nogi i czmychnęła w stronę drzwi. Lokaja już nie było
— dał nura przez okno, prosto w grządki pelargonii.
„Oswaldzie! — wrzasnęła kobieta (tak nazywał się jej mąż). — Oswaldzie! Biegnij tu
szybko! Pies się wściekł!”
3. W
ŚCIEKŁY PIES!
I Oswald przybiegł. Ale nie pozostał długo: raz tylko na niego warknąłem i już leżał w
pelargoniach.
Następny pojawił się kamerdyner. W całym domu słychać już było dzwonienie na
alarm, trzaskanie drzwiami i pokrzykiwania. Kamerdyner był tłustym, nadętym bubkiem.
Przyleciał uzbrojony w kij golfowy. Podarłem na nim spodnie, gdy tylko się pokazał, a kijem
golfowym zdziałał tyle, że udało mu się strzaskać kilka cennych waz stojących nad komin-
kiem. On się także wycofał — żeby sprowadzić pomoc, jak powiedział. Tymczasem ja biega-
łem dokoła pokoju, podrzucając w górę poduszki, ściągając zasłony, wywracając meble, wy-
jąc i puszczając bańki mydlane. Jako wściekły pies byłem niedościgniony.
Kłopot w tym, że byłem za dobry. Obróciwszy w perzynę jadalnię, wypadłem do holu,
gdzie figlarnym ruchem zwaliłem wieszak, a stamtąd do ogrodu. Dopiero tam uświadomiłem
sobie, co narobiłem. Wszędzie dokoła, za krzakami, drzewami i gdzie się dało, czaili się
ludzie uzbrojeni w strzelby. Bum! Bum!... Bum! Bum! Grad kul sypał się w moją stronę. Huk
był taki jak na wojnie. Do dziś nie wiem, w jaki sposób udało mi się uciec. Było tam ze dwu-
dziestu ogrodników, na szczęście okazali się marnymi strzelcami. Nie trafili mnie ani razu.
Dostał tylko kamerdyner — w spodnie. Te same spodnie, które mu podarłem. Wyszedł z tego
jakoś, ale miał biedak rzeczywiście zły dzień.
Popędziłem w drugi koniec ogrodu do bramy, wiedząc, że przez jej pręty potrafię się
przecisnąć. Dotarłem tam bez przeszkód, wyskoczyłem na drogę i pobiegłem w kierunku
domu doktora. Za mną rozbrzmiewały krzyki i odgłosy strzałów depczącego mi po piętach
wroga.
„Wściekły pies! — wrzeszczano. — Uwaga! Ugryzienie grozi śmiercią! Zastrzelić go!
Wściekły pies!” Ludzie umykali przede mną do bram, wdrapywali się na latarnie, kryli do
mieszkań, przeskakiwali przez ogrodzenia — słowem, robili wszystko, aby znaleźć się jak
najdalej ode mnie, nieszczęsnego wroga ludzkości. Coraz bardziej utwierdzałem się w prze-
konaniu, że trochę jednak przesadziłem i mój genialny plan może kosztować mnie życie.
„Doktor! — mruczałem pod nosem, rozwijając maksymalną prędkość. — On jest moim
jedynym ratunkiem. On wyjaśni wszystko tym kretynom. Doktor! Jeśli tylko uda mi się do-
paść jego domu, zanim nafaszerują mnie ołowiem, będę uratowany”.
Patrząc na to wszystko, co się działo dokoła, zacząłem się zastanawiać, czy przypad-
kiem nie zwariowałem, a cały świat razem ze mną. W każdym razie gdyby wtedy ktoś obcy
nagle ujrzał tę scenę, z pewnością tak by właśnie pomyślał. Okrzyk „wściekły pies!” przeka-
zywano sobie z domu do domu, tak więc wiadomość o moim zbliżaniu się znacznie mnie
wyprzedziła i zostałem wkrótce wzięty w dwa ognie — z tyłu i z przodu. Ludzie wychylali się
z okien na piętrach i rzucali we mnie doniczkami; policjanci kropili do mnie z pistoletów;
jeden facet próbował złapać mnie na lasso; inny stanął dużym wozem w poprzek ulicy, aby
przeciąć mi drogę. Miałem przeciw sobie całe miasto. Biegnąc przez cały czas pod krzyżo-
wym ogniem robiłem uniki, miotałem się, wiłem i podskakiwałem. W podnieceniu połknąłem
mydło do golenia. Zrobiło mi się od niego niedobrze, ale musiałem gnać dalej.
Na szczęście hałas i zamieszanie wywabiły z domu i doktora. Stał już u bramy, zanim
tam dotarłem i kiedy zobaczył mnie uciekającego przed pościgiem, uchylił wrót, żeby wpu-
ścić mnie do środka. Pędziłem w górę po schodach, potem przez ogród do domu, słysząc za
sobą grzechot kul i śrutu odbijających się od zwieńczenia muru. Doktor — cud, że i on wy-
szedł cało z tej opresji — wzniósł ręce w geście pojednania i zszedł do połowy schodów
moim prześladowcom naprzeciw.
„Ten pies jest wściekły! — wrzeszczał jeden z ogrodników wymachując strzelbą. — Po
co pan go wpuścił do domu? Jeszcze kogoś ugryzie!”
Wokół schodów zebrał się natychmiast tłum. Zrobił się istny cyrk. Wszyscy mówili
naraz. Niektórzy domagali się, żeby wyprowadzić mnie przed dom i na miejscu zastrzelić. I
kiedy wydawało się już, że ciżba odepchnie Jana Dolittle i sama wymierzy mi sprawiedli-
wość, zjawiła się moja pani z mężem i całą armią służących.
Rzecz jasna, doktor domyślił się od razu, że całe moje szaleństwo jest udawane —
zanim jeszcze zdążyłem wysapać mu to na schodach. Zatarasował własnym ciałem zamkniętą
bramę i stanął twarzą w twarz z Oswaldem, który, mając za sobą dziesięciu pachołków, zrobił
się nagle bardzo odważny.
„Pan ma mojego psa! — krzyknął, wymachując pięścią doktorowi przed nosem. — Ten
pies jest wściekły. Pogryzł moją żonę i kilkoro służących. Należy go bezzwłocznie zlikwido-
wać. Żądam, aby pan nas wpuścił do środka”.
„Proszę mi wybaczyć — odparł doktor bardzo uprzejmie. Nie może pan wejść”. (Stojąc
przy oknie w gabinecie z wielkim niepokojem słuchałem tego, co mówił.) „Być może pies
jest pański, ale dom jest mój. A teraz proszę się uspokoić. Zaraz sobie wszystko omówimy”.
„Nie będę pana słuchał — huknął waleczny Oswald. — Ten pies stanowi zagrożenie dla
bezpieczeństwa publicznego. Musi zostać zlikwidowany. Pogryzł moją żonę, która mimo
odniesionych ran przybyła tu, by nie dopuścić do dalszych ofiar. Pies musi być zlikwidowany
— i to natychmiast!”
4. DOKTOR ROBI WYKŁAD
Tymczasem zbiegowisko rosło, nadciągali bowiem wciąż maruderzy, którzy za nic nie
chcieliby stracić sceny egzekucji. Doktor uprzytomnił sobie teraz, że sytuacja staje się powa-
żna. Paru stojących z tyłu starszych farmerów zaczęło podburzać ludzi, namawiając ich do
sforsowania bramy. Z mojej kryjówki widziałem, jak tłum zafalował i przesunął się do przo-
du. Wciąż jeszcze dyszałem ciężko, nie mogąc złapać tchu po długim biegu, i myśl, że być
może będę zmuszony wymknąć się tylnymi drzwiami, a potem znowu uciekać, nie budziła we
mnie szczególnego zachwytu.
Lecz doktor nie należy do tych, co łatwo ustępują z placu boju. Wyrwał strzelbę jedne-
mu z ogrodników i przyłożywszy ją do ramienia zagrodził sam jeden drogę całej ciżbie.
„Cofnąć się — wszyscy! — zakomenderował. — To jest mój dom i nikt tu nie wejdzie
bez nakazu urzędnika magistratu”.
Na te słowa tłum cofnął się o krok. Zastanawiałem się, co teraz nastąpi, gdy naraz moja
właścicielka zemdlała w ramionach małżonka. Pewnie przypomniała sobie o swych ciężkich
ranach. Tak czy owak o mało nie zgniotła swym ciężarem biednego Oswalda, który był czło-
wieczkiem kruchym i drobnej postury.
To odwróciło na chwilę uwagę ludzi od sprawy „wściekłego psa”. Doktor polecił Dab-
Dab przynieść wody i zajął się osobiście damą. Dość prędko odzyskała przytomność.
Następnie doktor zrobił jej wykład. Jako lekarz i weterynarz zarazem zapewnił ją, że
nie jestem wściekły. Powiedział uprzejmie, lecz stanowczo, że nie ma ona pojęcia o hodowli
psów. Dodał, że zna mnie bardzo dobrze i jest pewien, że spaczyła mój charakter robiąc ze
mnie — wiejskiego psa myśliwskiego — głupiutkiego buduarowego pieska.
„Tak więc — zakończył — Tarant nie zwariował ani nie jest chory na wściekliznę.
Widzi pani, on po prostu zaczął cierpieć na... hm... na histerię, którą w istocie przejął od pani.
Histeria — powinna pani wiedzieć — jest dolegliwością drobną, ale niesłychanie zaraźliwą”.
Tymczasem przybyło kilku policjantów. Farmerzy zażądali od nich, aby wkroczyli do
domu doktora i schwytali mnie. Ale kiedy wyszło na jaw, że mały człowieczek broniący swe-
go domu z taką stanowczością jest doktorem medycyny, weterynarzem i słynnym przyrodni-
kiem, nastawienie tłumu zmieniło się całkowicie. Jeśli taki autorytet utrzymywał, że n i e j e-
s t e m chory na wściekliznę, któż ośmieliłby się wedrzeć do jego domu i zastrzelić mnie?
„Jestem gotów — oświadczył doktor policjantowi — przyjąć na siebie całkowitą odpo-
wiedzialność za psa — pod warunkiem, że ta dama zostawi go pod moją opieką. A pani —
dodał, zwracając się do mojej właścicielki — ma już chyba aż nadto dowodów na to, że psu
nie odpowiada dom, który mu pani stworzyła. Nie pierwszy to raz szuka on u mnie schronie-
nia. Czy nie sądzi pani, że byłoby najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, gdyby okazała
pani wielkoduszność i zostawiła go tutaj?”
„Jeśli o mnie chodzi — odezwał się nagle Oswald, któremu wrócił oddech — nie chcę
więcej widzieć tego wrednego kundla w moim domu. Wolałbym...”
„Oswaldzie — ucięła żona — to moja sprawa”.
I zwracając się do doktora, oświadczyła: „Zawiodłam się na tym psie. Został mi sprze-
dany jako rasowy. Gdyby naprawdę był rasowy, nigdy nie rzuciłby mojego domu dla... —
zamaszystym gestem tłustej ręki wskazała na skromne domostwo doktora — ... czegoś takie-
go. Obym nigdy więcej nie musiała oglądać tego niewdzięcznego stworzenia. Traktowałam
go jak własne dziecko”.
I zaczęła łkać.
„Ano właśnie! — powiedział doktor, podchodząc do niej z wyrazem współczucia na
twarzy. — W tym cały sęk! Była pani dla niego zbyt dobra, a on nie chciał, by go rozpie-
szczano. Pragnął być sobą. On...”
Kobieta machnęła mu ręką przed nosem.
„Dosyć! — krzyknęła. — Może pan go sobie zatrzymać. Nie chcę więcej widzieć tego
niewdzięcznego stworzenia... Oswaldzie, zaprowadź mnie do powozu”.
Na te słowa, tak jak stałem, wywinąłem za zasłoną kozła. Uszczęśliwiony patrzyłem,
jak gruba jejmość pakuje się do powozu i odjeżdża — na dobre — zostawiając mnie w domu
Jana Dolittle... Teraz doszedłem już do siebie, ale myślę, że gdybym u niej został, prędzej czy
później wpadłbym w prawdziwy obłęd... Zaiste doktor jest wielkim człowiekiem.
PSIE POGOTOWIE
1. PIERWSZY PACJENT
W tym samym mniej więcej czasie, kiedy miały miejsce wydarzenia opisane w po-
przednim rozdziale, powstało Psie Pogotowie. Pomysł stworzenia tej instytucji — jak zape-
wne pamiętacie — wyszedł od Jipa, a jej organizacją zajął się Klub. Było to pierwsze w histo-
rii tego rodzaju przedsięwzięcie, uznałem więc, iż opis działalności Pogotowia, jak również
wydarzeń towarzyszących jego inauguracji, powinien się znaleźć w mojej książce Opowieści
z Domu Psów Nierasowych. Po rozmowie z Jipem wspólnie zadecydowaliśmy, że umieścimy
ten rozdział zaraz po opowiadaniu dalmatyńczyka.
Tak się złożyło, że przez kilka dni z rzędu mieliśmy do czynienia z ofiarami poważnych
wypadków drogowych. Były wśród nich psy potrącone na drodze, psy poturbowane przez
konie, a także psy chore i bezdomne. Wielokrotnie zwierzęta trafiały do gabinetu Jana Dolittle
już w tak ciężkim stanie, że postawienie ich na nogi wymagało nie lada zachodu.
— Tomku — rzekł Jip pewnego ranka przy śniadaniu — musimy koniecznie mieć psie
pogotowie. Jestem pewien, że uda nam się uzyskać zgodę doktora. Już z nim o tym rozma-
wiałem, kiedy przywieźliśmy Klinga z objawami zatrucia, i bardzo mu się ten pomysł podo-
bał. W Domu mamy kilka nierasowych chartów. Wyglądają trochę śmiesznie, ale za to są pie-
kielnie szybkie. Zgłosiły się już na ochotnika do pełnienia dyżurów. Od tej strony wszystko
byłoby więc załatwione. Potrzeba nam tylko pojazdu, który mógłby służyć za ambulans, oraz
uprzęży dla ogarów. Jak sądzisz, czy dałbyś radę skonstruować taki pojazd i nakłonić twego
ojca, by sporządził uprząż dla psów?
— Nie wiem, Jip — odrzekłem. — Ale mogę spróbować.
Tak więc jeszcze tego samego wieczora udałem się do warsztatu szewskiego mojego
ojca. Pomimo nawału roboty ojciec zgodził się uszyć nam w wolnej chwili uprząż. Następnie,
wraz z afrykańskim księciem Bumpo, który szczycił się talentem majsterkowicza, przystąpili-
śmy do roboty. Z ogumionych kół od wózka dziecięcego, kilku sprężyn ze starego łóżka i
deszczułek ze skrzynki zmajstrowaliśmy całkiem przyzwoity wehikuł, na tyle lekki, że mógł
go ciągnąć pies. Pomalowaliśmy go na biało, umieściliśmy na nim flagę z czerwonym krzy-
żem oraz dzwonek. Wyglądało to wszystko bardzo elegancko.
Kiedy uprząż była gotowa, zaprzęgliśmy jednego z chartów, i karetka, powożona przez
Jipa, który pełnił funkcję asystenta lekarza naczelnego Pogotowia, objechała cały Ogród Zoo-
logiczny z szybkością trzydziestu mil na godzinę, budząc powszechne zdumienie mieszkań-
ców Zwierzęcego Miasteczka.
Wszyscy zainteresowani byli bardzo dumni z nowego nabytku. Od tej pory, w dzień i
noc, któryś z chartów stał zawsze w zaprzęgu, gotów na każde wezwanie.
— To jest to, Tomku — powiedział Jip. — Coś, co było naprawdę potrzebne. Ciężkie
przypadki będą teraz trafiać do doktora bez zbytecznej zwłoki.
No i jak to w życiu bywa, teraz, kiedy mieliśmy nowiuteńką karetkę, gotową pędzić na
każde wezwanie do wypadku, wypadków nie było. Nagle psom przestały się zdarzać nie-
szczęścia. Wspaniałe charcie rumaki w pełnym rynsztunku czekały od świtu do zmroku, ale
jakoś nikt nie chciał skorzystać z ich usług.
Jip, Kling i Toby, główni organizatorzy Ośrodka Pierwszej Pomocy Zwierzęcego Mia-
steczka, byli bardzo zawiedzeni. W końcu Jip (który najbardziej palił się do tego, aby wypró-
bować nową karetkę) umówił się po cichu z Tobym, że jeśli w najbliższym czasie nie nadarzy
się im jakaś ofiara wypadku, sami się o nią postarają.
Po wielu dniach bezczynnego oczekiwania, nie pytając mnie ani doktora o zgodę, z du-
mą wyprowadzili karetkę na ulice Puddleby, aby pokazać się mieszkańcom w swym wspania-
łym ekwipażu, a po części i po to, by zapolować na jakąś „ofiarę”.
Jadąc z paradą przez miasto natknęli się przypadkiem na jednego z domowników dokto-
ra — prosię Geb-Geb, które siedziało w cichym zakątku na śmietnisku. A grzebać się w śmie-
ciach prosię lubiło, oj, lubiło! Biedaczysko najadło się właśnie nadpsutej rzepy i miało nietęgą
minę, odczuwało bowiem lekkie bóle brzucha.
— Aha! Ciężki przypadek! — wykrzyknął Jip, zajeżdżając pod kupę śmieci. Sanitariu-
sze Kling i Toby oraz lekarz Pogotowia Jip, rzucili się na nieszczęsne prosię i zaczęli je
taszczyć do karetki. Woleliby oczywiście wypróbować swój nowy sprzęt na psie, w końcu
jednak lepsze było prosię niż nic.
— Zostawcie mnie w spokoju! — kwiczało Geb-Geb wierzgając na wszystkie strony.
— To tylko ból brzucha. Nie chcę jechać tą waszą karetką!
— Nie słuchajcie go! — komenderował Jip. — Ono majaczy. To na pewno zapalenie
wyrostka robaczkowego. Nagły przypadek. Ładować je, chłopcy!
I wszyscy trzej wtoczyli prosię do karetki. Jip wskoczył na miejsce woźnicy, a Toby z
Klingiem siedli na „majaczącym” pacjencie, aby im nie uciekł. Charci rumak ruszył z kopyta,
unosząc pojazd ku domowi doktora. Jip szarpał za dzwonek tak gorliwie, jakby od tego zale-
żało jego własne życie, wzywając tych wszystkich, którzy znajdowali się przed nimi na dro-
dze, by ustąpili miejsca karetce Psiego Pogotowia, i zagłuszając gniewne protesty pierwszego
wiezionego nią pacjenta.
2. KATASTROFA PRZY MO
ŚCIE KRÓLEWSKIM
Trzeba powiedzieć, że jazda ta pozostała na długo w pamięci zarówno personelu kare-
tki, jak miejscowych gapiów, a wreszcie — lub może przede wszystkim — pacjenta. Z całą
pewnością pobite zostały wszelkie dotychczasowe rekordy szybkości, jednak jeśli idzie o
czas, jaki upłynął pomiędzy zabraniem pacjenta a dostarczeniem go do szpitala, trudno mówić
o osiągnięciu jakichś nadzwyczajnych rezultatów. Co więcej, pierwszy pacjent w ogóle nie
dotarł do doktora, w każdym razie nie w karetce. Ale trzymajmy się kolejności wydarzeń.
Dzwoniąc przeraźliwie dziwny pojazd pędził ulicą Główną przelatując koniom pod no-
sem, mijając kierujących ruchem policjantów, którzy bezskutecznie usiłowali go zatrzymać,
biorąc zakręty na dwóch kołach oraz siejąc popłoch wśród przechodniów i zmuszając ich do
uskakiwania na lewo i na prawo. Przy Moście Królewskim, w miejscu, gdzie droga na wje-
ździe zwężała się, zdarzył się pierwszy wypadek. Nie chcąc zderzyć się z wózkiem ulicznego
sprzedawcy, charci rumak przemknął odrobinę za blisko latarni. Resory karetki uginały się do
granic wytrzymałości pod ciężarem prosięcia wagi ciężkiej oraz dwóch sanitariuszy i lekarza
pogotowia. Piasta prawego tylnego koła zaledwie lekko się otarła o podstawę latarni, to je-
dnak wystarczyło, by przeładowany, przechylony pojazd stracił równowagę. Na jednym kole
przejechał w poprzek drogi, a wszyscy jego pasażerowie (lekarz, sanitariusze oraz pacjent)
przefrunąwszy nad barierką spoczęli pod mostem.
Poziom wody w rzece był akurat wyjątkowo niski. Jak zazwyczaj bywa w takich ra-
zach, woda toczyła się bystro tylko wąskim nurtem, a po obu brzegach ciągnęły się szerokie
połacie czarnego mułu. Los okazał się łaskawy dla pacjenta, choć nie dla obsługi karetki.
Prosię nie należało na pewno do najlepszych pływaków i gdyby poziom wody w rzece był
wyższy, Geb-Geb znalazłoby się w sytuacji nie do pozazdroszczenia, natomiast Jip, Kling i
Toby z pewnością woleliby kąpiel w czystej wodzie od tego, co ich spotkało pod mostem. Z
głośnym plaśnięciem wszyscy czworo wylądowali w gęstym mule, który co prawda zamorty-
zował upadek, ale na pewno nie wpłynął korzystnie na ich wygląd. Umorusani na czarno od
stóp do głów, nie zapominając jednak bynajmniej o swoich obowiązkach wobec chorego, sa-
nitariusze wraz z lekarzem przystąpili do wydobycia wyrywającego się i kwiczącego pacjenta
z błotnistej kąpieli.
Na szczęście od twardego gruntu dzieliło ich tylko kilka jardów. Jakimś sposobem pa-
cjent, który z powodu tuszy zapadł się głębiej niż inni, został wydobyty z mułu i wyciągnięty
na brzeg. Możliwe, że wówczas, kiedy ściągano go siłą ze śmietniska, pacjent nie odpowiadał
warunkom, jakie powinien spełniać pasażer karetki pogotowia, jednakże po wydobyciu go z
błota prosię na pewno wymagało pomocy lekarza.
Znalazłszy się ponownie na moście, obsługa karetki, obleczona w nowiutkie stroje z
czarnego błota wtoczyła chorego z powrotem na wózek. Wskoczyła do środka, po czym am-
bulans odjechał równie szybko, jak przyjechał — może nawet szybciej, gdyż zdarzenie przy
moście przyciągnęło sporą grupkę gapiów i karetce lada chwila groziło zatrzymanie.
Przez jakąś milę wszystko szło dobrze — aż do skrętu w ulicę Wołową. Przez jezdnię
przechodził właśnie, krocząc z wielką godnością, gładko ulizany spasiony szpic. Ujrzawszy
nagle cudaczny pojazd pędzący wprost na niego z szybkością trzydziestu pięciu mil na godzi-
nę, stracił resztki rozumu, jakie jeszcze posiadał, i pognał najpierw w jedną, potem w drugą
stronę, by w końcu wylądować pod przednimi kołami karetki. Pojazd co prawda nie stracił
równowagi, ale przejeżdżając po szpicu podniósł się jednym bokiem na tyle, że pacjent znów
z niego wypadł — tym razem do rynsztoka. Zatrzymano natychmiast ognistego rumaka, a go-
rliwy — może nawet zbyt gorliwy — medyk Jip zawrócił biegiem, by rozeznać się w sytuacji.
Pacjent leżał w rynsztoku na grzbiecie, przebierając wszystkimi czterema kopytkami i
wrzeszcząc, jakby go obdzierano ze skóry. Trochę dalej, na środku drogi, leżał, też na grzbie-
cie, gruby szpic i wył — głównie z oburzenia i strachu. Lekarz Jip i sanitariusze odbyli po-
śpieszną konsultację. Obaj pacjenci nie zmieściliby się do karetki. Z jednej strony należało
dopełnić obowiązku wobec zabranego wcześniej pacjenta, z drugiej strony jednak Psie Pogo-
towie miało przecież służyć psom, a tu pod ręką mieli wymarzony wprost przypadek.
Tymczasem Geb-Geb, przerażone perspektywą dalszej jazdy w karetce, zerwało się
nagle i nie czekając na wynik dyskusji wzięło nogi za pas. Potłuczone po upadku i do tego
wciąż jeszcze dręczone bólem żołądka prosię miało dosyć Jipa i całego jego pogotowia.
To wybawiło personel ambulansu z kłopotu. Jip wziął szpica za kark i uniósłszy go jak
szczeniaka wrzucił do karetki. Sam wskoczył za nim i dał rozkaz do odjazdu.
Dopiero gdy pędzący pojazd pokonał następną milę, Jip zorientował się, że zostawił z
tyłu swoich dwóch sanitariuszy. Kling i Toby nie dali jednak za wygraną i ukończyli wyścig,
zajmując zaszczytne drugie i trzecie miejsce.
3. AWANTURA W GABINECIE
Jip, Kling i Toby byli bardzo zawiedzeni przyjęciem, jakiego doznało od doktora Psie
Pogotowie po powrocie z pierwszej akcji. Muszę stwierdzić, że ekwipaż stracił wiele ze swej
poprzedniej świetności. Koła miał pogięte i rozchwiane, pałąk od dzwonka; skręcony jak kor-
kociąg, dzwonka w ogóle nie było, a za karetką, zbierając z drogi kurz, wlokły się bandaże z
uszkodzonej apteczki pierwszej pomocy. Co do obsługi, pokrytej grubą warstwą pyłu i błota...
no cóż, tylko jedno nie ulegało wątpliwości: że są to psy.
Gdy tylko karetka stanęła, pacjent sam zeskoczył z noszy i natychmiast wygłosił długą,
gniewną przemowę do doktora. Oskarżył Jipa i jego pomagierów o niebezpieczną jazdę i spo-
wodowanie wypadku ulicznego, którego ofiarą padł, a następnie o porwanie go sprzed bramy
jego własnego domu.
Ledwo skończył, zjawiła się jego właścicielka, która przyjechała tu za nim dorożką, i
wygłosiła jeszcze dłuższą tyradę. Zapewniła doktora, że dużo słyszała o nim i jego dzikich,
zbzikowanych zwierzętach i że zamierza złożyć skargę na policji. „Ładne rzeczy — powie-
działa — żeby doktor tresował bandę kundli do porywania i kradzieży innych psów”.
Doktor właśnie zbierał się, by odeprzeć jej atak, gdy przybyło Geb-Geb, zawodząc
wniebogłosy jak dziecko, które dostało niezasłużonego klapsa. Rozpoczęła się trzecia oracja
na temat niecnych postępków Brygady Czerwonego Krzyża, która uprowadziła prosię wbrew
jego woli, spuściła je z mostu do rzeki, a potem wiozła po wybojach, żeby na ostatek wrzucić
je do rynsztoka.
Pod koniec ostatniego przemówienia personel Psiego Pogotowia doznał niejasnego
uczucia, że jego służba dla dobra publicznego przybrała niewłaściwy trochę kierunek i nie
znalazła zrozumienia ogółu. Charci rumak wyniósł się chyłkiem do ogrodu zoologicznego,
gdzie Bumpo zdjął z niego uprząż i uwolnił go od tego, co pozostało z karetki. Jip, Kling i
Toby nie próbowali nawet tłumaczyć się przed doktorem. Ze spuszczonymi ogonami udali się
nad sadzawkę i spłukali z siebie błoto. Aż do kolacji żaden z nich nie odezwał się nawet sło-
wem. Dopiero wtedy Jipowi wyrwało się:
— Nie trzeba było zaczynać z tym głupim prosięciem. Z nim zawsze wszystko tak się
kończy.
OGŁUSZONY CZŁOWIEK
1. NAPAD
Jednym z mieszkańców Domu Psów Nierasowych doktora Dolittle był Kling, znany
również jako Pies Detektyw.
Geb-Geb, które uwielbiało kryminalne zagadki, nieraz próbowało nakłonić Klinga, żeby
zajął się jakąś sprawą, ponieważ miało ogromną ochotę ujrzeć prawdziwego detektywa w
akcji. I pewnego dnia, przypadkiem, życzenie prosięcia spełniło się, chociaż w dość nieco-
dzienny sposób.
Węszący po okolicy w poszukiwaniu jakiejś kości, którą sam kiedyś zagrzebał, Jip na-
tknął się na nieprzytomnego człowieka leżącego na środku drogi. Natychmiast wyciągnął nas
z łóżek i przyprowadził do nieznajomego.
Raz jeszcze zrządzeniem losu doktor, chcąc nie chcąc, został wplątany w sprawy swo-
ich sąsiadów. Jako lekarz nie mógł nie udzielić pierwszej pomocy komuś, kogo spotkał wypa-
dek tuż pod progiem jego domu. Bumpo, który wówczas mieszkał z nami, pomógł przenieść
rannego i położyć go na stole w gabinecie.
Rana okazała się niegroźna, choć z początku sądziłem, że to coś poważniejszego, wi-
dząc ogromnego guza na tyle głowy mężczyzny. Dzięki staraniom doktora odzyskał rychło
przytomność. Pierwsze słowa, jakie wymówił, otwarłszy oczy, brzmiały:
— Obrabowali mnie. Ukradli mi kupę pieniędzy.
— Aha! — rzekło Geb-Geb, które podsłuchiwało pod drzwiami gabinetu. — Zagadka
ogłuszonego człowieka. Doskonale! Zaraz sprowadzę Klinga.
Sądząc z wyglądu, człowiek był koniuchem lub stajennym. Gdy tylko trochę doszedł do
siebie, nie pytany i bez najmniejszych oznak zachęty ze strony doktora zaczął opowiadać o
tym, co mu się przytrafiło.
— Miałem przy sobie czterdzieści funtów od mojego pana — mówił. — Niosłem je do
banku w Oxenthorpe. Właśnie zatrzymałem się przy pańskiej furtce, żeby zawiązać sznuro-
wadło, gdy poczułem straszliwe uderzenie w tył głowy. Potem nic już nie pamiętam do czasu,
gdy ocknąłem się tutaj. Będzie piekielna awantura, kiedy pan mój się dowie, że pieniądze
przepadły. Wstawi się pan za mną, dobrze? Potwierdzi pan moje słowa? Pan jest lekarzem,
prawda? — zakończył, rozglądając się po gabinecie pełnym bandaży i słoiczków.
— Noooo... tak, jestem lekarzem — powiedział Jan Dolittle. — Ale po cóż się niepo-
koić? Z pewnością nikt nic będzie wątpił w prawdziwość pańskich słów, jeśli tylko opowie
pan dokładnie i wiernie to wszystko, co się wydarzyło. My widzieliśmy jedynie tyle, że leżał
pan nieprzytomny na drodze, i o niczym więcej świadczyć nie możemy. Jeśli został pan obra-
bowany, są duże szanse, że policja odzyska pieniądze pańskiego pracodawcy.
Spod stołu wyłoniło się prosię Geb-Geb i trąciło doktora w nogę.
— Sprowadziłem Klinga — powiedziało. — O n zaraz wszystko wyjaśni.
— Nie — szepnął doktor pośpiesznie. — To sprawa policji, nie nasza. My będziemy
trzymać się od tego z daleka.
— No wie pan — podjął człowiek — nigdy nic nie wiadomo. Mój pan mógłby nawet
powiedzieć, że to ja sam ukradłem te pieniądze. Ale pan wstawi się za mną, prawda, panie
doktorze?
— Zrobię tak, jak powiedziałem — odparł doktor trochę już zniecierpliwiony. — Nie
mogę obiecać nic więcej. Proszę się jednak nie martwić, tylko powiedzieć swemu pracoda-
wcy prawdę, a wszystko będzie dobrze. Czy jest pan w stanie iść o własnych siłach?
Człowiek zszedł ze stołu i zrobił kilka kroków.
— Tak — odpowiedział — myślę, że dam sobie radę. Dziękuję panu, panie doktorze.
Być może jednak będę musiał wezwać pana na świadka.
— Bardzo proszę — rzekł Jan Dolittle. — Chętnie potwierdzę to, co wiem w tej spra-
wie, chociaż wiem bardzo niewiele. Czy mam posłać po kogoś ze stajni, żeby pana odprowa-
dził?
— Nie, dziękuję — powiedział mężczyzna. — Mogę iść sam.
Doktor i ja odprowadziliśmy go do furtki. Staliśmy jeszcze chwilę, patrząc, jak schodzi
po schodkach, kiedy spostrzegłem Klinga z Jipem, obwąchujących drogę naprzeciwko furtki.
Geb-Geb przyglądało im się z boku z wielkim zainteresowaniem. Psy przykazały wścibskie-
mu prosięciu, żeby trzymało się od nich z dala i nie zadeptywało śladów pozostawionych w
kurzu polnej drogi.
Kiedy człowiek znikł nam w końcu z oczu, doktor wrócił pośpiesznie do domu, aby
wykorzystać te parę minut, jakie pozostały do śniadania, i posiedzieć nad książkami. Ja nato-
miast, chcąc jakoś zabić czas do chwili, gdy kaczka Dab-Dab, nasza gospodyni, wezwie nas
do kuchni, zszedłem na drogę, by zobaczyć psa detektywa przy pracy. Kiedy stanąłem u
podnóża schodów, podbiegł do mnie Jip i rzuciwszy przez ramię pełne podziwu spojrzenie na
wielkiego eksperta, wyszeptał:
— On jest wspaniały, Tomku, po prostu genialny. Już zdążył wykryć, że cała ta histo-
ryjka nie trzyma się kupy, a o całym mnóstwie innych rzeczy facet w ogóle nam nie powie-
dział. Na przykład, że miał ze sobą konia.
— O raju! A może to był rozbójnik — wtrąciło swoje trzy grosze Geb-Geb, które pode-
szło cichaczem i stanęło przy nas nie zauważone. Jip zignorował tę uwagę z pogardą.
— Myślałem, że jestem niezły w tropieniu — podjął. — Ale w porównaniu z Klingiem
to czysta amatorszczyzna. Jak dotąd nie powiedział zbyt wiele, lecz moim zdaniem ma już
pełny obraz sprawy.
Faktem jest — co Kling sam przyznał — że od czasu, gdy odszedł z belgijskiej policji,
nie odczuwał bynajmniej chęci powrotu do tego typu pracy. Było dla mnie oczywiste, że stary
wyga zmiękł, ujęty komplementami Jipa i Geb-Geb, oraz ich nie tajonym podziwem. Po śnia-
daniu oba psy gdzieś się ulotniły (niewątpliwie w związku ze śledztwem w „wiadomej spra-
wie”). Nie widziałem w tym nic złego, z zastrzeżeniem, że nie będą wciągać doktora w swe
afery.
Ale nazajutrz zbudziła mnie niezwykle wzburzona Dab-Dab.
— Tomku! — wykrzyknęła — musisz coś zrobić, żeby te piekielne psy przestały się
bawić w detektywów. Wiesz, co one teraz wymyśliły?
— Nie mam pojęcia, Dab-Dab — odrzekłem, siadając na łóżku i przecierając oczy ze
snu.
— No to zejdź na ganek i zobacz — rzekła.
Na wpół śpiący narzuciłem na siebie ubranie i podążyłem za nią na dół.
— Otwórz frontowe drzwi — rozkazała.
Usłuchałem. Do holu wsypała się olbrzymia kupa starych, podejrzanie wyglądających
butów, które ktoś najwyraźniej poukładał z drugiej strony. Na ścieżce wiodącej od furtki
ujrzałem Jipa i Klinga, zmierzających ku domowi. Obaj nieśli w pyskach po jeszcze jednym
starym bucie, żeby dołożyć je do sterty pod drzwiami.
— Kling, na litość boską! — wykrzyknąłem. — Co wy wyprawiacie? Patrząc na ten
ganek można by pomyśleć, że doktor przerzucił się na handel starzyzną.
— Ciii, Tomku! — szepnął Jip. — Zamknij drzwi wyjdź tu na chwilę. Kling ci wszy-
stko wyjaśni.
— Wyjaśni! Akurat! — kwaknęła Dab-Dab ze złością. — Naznosił te buty, żeby je
teraz żuć. Jest nie lepszy od Geb-Geb i tych jego jarzynowych zagadek kryminalnych. Jeśli
ten śmietnik na ganku nie zostanie zaraz uprzątnięty, możecie pożegnać się ze śniadaniem. Z
lunchem też — dodała, zanim zamknąłem drzwi i pośpieszyłem ścieżką za psami.
2. ODCISK BUTA W ZAGAJNIKU
Psy wyszły na drogę, skręciły i powiodły mnie kilkaset jardów w stronę Oxenthorpe.
Następnie wkroczyły przez furtkę na teren farmy i popędziły łąką ku niewielkiemu zagajni-
kowi rosnącemu pośrodku posiadłości. Rozglądając się czujnie dokoła, by mieć pewność, że
nikt nas nie widzi, przez dziurę w otaczającym zagajnik żywopłocie wprowadziły mnie do
środka. Pod drzwiami rozciągał się kawałek otwartej przestrzeni — podmokła ziemia porosła
tylko mchem i ubogą trawą.
— To tu — rzekł Kling, prowadząc mnie do podnóża niewielkiego dębu. — Tutaj zako-
pano pieniądze. Oto one — w tym woreczku.
Grunt pod dębem był dokładnie przekopany przez psy, które do tego miejsca doprowa-
dził trop. Wśród grudek wzruszonej ziemi leżał mały, płócienny woreczek. Wziąłem go do
ręki i potrząsnąłem. Zabrzęczało złotem.
— A teraz, Tomku — powiedział Kling — podejdź tutaj.
Odszedłem za nim kilka jardów od drzewa do miejsca, gdzie wśród pochylonych krza-
ków głogu kusiła świeżą zielenią mchów mała kotlinka. Przy deszczowej pogodzie tworzyła
się tu zapewne sadzawka lub bajorko.
— Widzisz to? — zapytał Kling, wskazując coś palcem.
— Tak — odrzekłem — odcisk buta.
— No więc właśnie po to zbieraliśmy te buty — powiedział. — Chcemy znaleźć but,
który by pasował do odcisku.
— Jak wy to sobie, u licha, wyobrażacie? — zawołałem zdumiony. — Chcecie obejrzeć
wszystkie buty na świecie?
— No, to niezupełnie tak — odparł Kling z miną nauczyciela cierpliwie tłumaczącego
coś głupiemu, upartemu dziecku. — Nie chcemy oglądać wszystkich butów na świecie, tylko
te, które wyrzucono wczoraj w najbliższym sąsiedztwie. A to zupełnie inna sprawa. Wiemy,
że człowiek, który zostawił ten odcisk, wyrzucił swoje buty. Idąc jego śladem spostrzegliśmy,
że część drogi odbył w samych pończochach. Dlatego zadaliśmy sobie tyle trudu, żeby po-
zbierać wszystkie buty spod żywopłotu i z wielu innych miejsc. A teraz chcielibyśmy, żebyś z
tej kupy butów, jakie uskładaliśmy, wybrał taki, który będzie pasował do odcisku.
— A czy nie prościej byłoby, podążając za tropem, dotrzeć do tego człowieka, niż go
szukać, posługując się odciskiem buta? — zapytałem.
— Tropy to śliska rzecz — powiedział Kling posępniejąc. — Do woreczka z pieniędzmi
— a nawet jeszcze dalej — szło nam jak z płatka. Zapach był czysty i wyraźny. Ale mniej
więcej pół mili stąd urwał się. Urwały się także ślady nieobutych stóp. Kimkolwiek był ten
człowiek, znał się na zacieraniu śladów. Pewnie stary kryminalista.
— Zatem, twoim zdaniem, mężczyzna, którego Jip znalazł na drodze, nie był tym sa-
mym, który ukrył pieniądze? — spytałem.
— Z całą pewnością nie — odrzekł szybko Kling. — Zapamiętaliśmy jego zapach wte-
dy w gabinecie. Nie wiem jeszcze, czy był w zmowie z człowiekiem, który zabrał i zakopał
pieniądze. Prawdopodobnie tak. Ponieważ ta wersja zdarzenia, jaką opowiedział doktorowi,
absolutnie nie odpowiada prawdzie. Jednakże to nie on przyniósł i ukrył te pieniądze. Zrobił
to ten, który pozostawił odcisk stopy. Potem zaś, gdy uświadomił sobie, iż pozostawione śla-
dy mogą go wydać, zdjął buty i wyrzucił je.
— Skąd wiecie, że nie niósł ich w ręku? — spytałem.
— Co do tego — odparł Kling — nie mamy jeszcze całkowitej pewności. Tak nam się
jednak wydaje. Przede wszystkim, jeżeli obawiał się, że ślady zdradzą go przed policją — a
zostawił całe ich mnóstwo na polu, w pobliżu miejsca, gdzie napadnięto tego drugiego faceta
— bałby się trzymać buty w domu. Poza tym dźwigał jeszcze łopatę, a może i inne narzędzia
do kopania. Niewątpliwie miał niedaleko do domu, inaczej nie zdobyłby się na to, by odbyć
drogę powrotną w samych tylko pończochach.
— Czy nie sądzisz — zapytałem — że to on mógł ogłuszyć tego drugiego, na przykład
podczas kłótni o złoto?
— Niewykluczone — odpowiedział Kling — choć moim zdaniem jest bardziej prawdo-
podobne, że znalazł go leżącego na drodze, zanim natknął się na niego Jip, i wziąwszy męż-
czyznę za nieżywego lub konającego, przeraził się, że mógłby zostać o tę zbrodnię posądzony
— ponieważ ślady, które zostawił na drodze, prowadziły do ciała mężczyzny.
— Zatarłszy ślady — ciągnął Kling — zapewne zaraz potem pomyślał o ukryciu pie-
niędzy, może dlatego, że zamierzał je wykopać, gdy sprawa przycichnie. Toteż zanim stąd
odejdziemy, musimy zatrzeć nasze własne ślady i pozostawić wszystko tak, jak zastaliśmy.
Trzeba też postawić kogoś na straży, na wypadek gdyby ten człowiek powrócił, aczkolwiek
nie przypuszczam, żeby to nastąpiło w najbliższym czasie. No, ale dobry detektyw musi się
zabezpieczyć z każdej strony. Postawimy na czatach Toby ego lub Susa.
— A więc uważasz, że lepiej byłoby pozostawić pieniądze tam, gdzie są? — zapytałem.
— Z całą pewnością — rzekł Kling. — Będą całkowicie bezpieczne pod okiem które-
goś z psów, A my, jeśli nie zdradzimy się z tym, że coś wiemy, będziemy mieli na pewno
większe szanse wykrycia tego czy owego. Najlepsi detektywi zawsze udają głupków i tępa-
ków.
Tak więc zaraz wzięliśmy się do roboty, żeby terenowi zagajnika przywrócić poprzedni
wygląd. Kling, świadom tego, iż prawdopodobnie ma do czynienia z wytrawnym przestępcą,
dołożył wszelkich starań, by nie pozostał nawet najmniejszy ślad naszej obecności. Kiedy
woreczek z pieniędzmi został złożony z powrotem do dołka, a następnie przysypany ziemią,
Kling powoli i uważnie zlustrował ziemię w całym zagajniku. Wszędzie tam, gdzie mech i
trawa nosiły ślady naszych stóp, wyprostował przydeptane źdźbła. Zbadał nawet głogowy
żywopłot otaczający zagajnik i sprawdził, czy na ziemi nie zostały jakieś liście oderwane od
gałęzi, które rozgarnialiśmy wchodząc do środka.
— Jak tylko wrócimy, przyślę tu Susa i Toby'ego — powiedział, kiedy szliśmy przez
pole w stronę furtki. — Mogą pełnić straż na zmianę.
Przed odejściem wziąłem papier i ołówek i z grubsza odrysowałem odcisk zelówki.
Rysunek nic był zbyt dokładny, ale dawał jakieś pojęcie o tym, jakiego buta należy szukać.
Dzięki temu mogłem ograniczyć liczbę butów, które musiałbym tu znieść i porównać ze
śladami.
3. BUT, KTÓRY PASOWAŁ DO ODCISKU
Zbliżając się do domu ujrzeliśmy trzech mężczyzn, którzy schodzili właśnie po scho-
dach. Doktor stał przy drzwiach u szczytu schodów patrząc za nimi ze skwaszoną i zakłopo-
taną miną.
Kling natychmiast przyśpieszył i dogonił tę trójkę. Przybrał całkowicie obojętną minę,
ale po sposobie, w jaki zwolnił przy nich kroku i pociągnął nosem, poznałem, że szuka znajo-
mego zapachu.
— Kim są ci ludzie, panie doktorze? — zapytałem, kiedy razem szliśmy ścieżką ku
frontowym drzwiom.
— A żebym ja to wiedział! — rzucił ze złością. — Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ich
wizyta ma jakiś związek z tym ogłuszonym mężczyzną, którego znaleźliśmy na drodze, i
pieniędzmi, które mu zginęły. Te dwa wielkie draby to jacyś tajniacy lub prywatni detektywi
czy coś w tym rodzaju. Chcieli, żebym zidentyfikował tego małego, którego ze sobą przypro-
wadzili. Zdaje się, że został zatrzymany pod zarzutem dokonania tego przestępstwa. Pytali
mnie, kiedy widziałem go po raz ostatni. N i g d y — na szczęście!
— Nic mam pojęcia, kto to może być.
— Ale ja mam, panie doktorze — odezwał się jakiś głos za nami.
Obejrzeliśmy się za siebie i ujrzeliśmy Mateusza Mugga, który nie wiadomo skąd zna-
lazł się nagle przy nas.
— Ten mały to był Tobiasz Wilkes — dodał. — Znam go dobrze.
— Ale ja nie — wtrącił doktor pośpiesznie. — Co u licha robią te wszystkie buty na
ganku?
— Och, Kling prowadzi swoje własne, małe śledztwo — powiedziałem. — Chce zna-
leźć sprawcę napadu.
— Na Boga, zlitujcie się! Mało wam jeszcze detektywów i zagadek kryminalnych? —
wykrzyknął doktor, rzucił się nagle pędem w stronę domu i w jednej chwili zniknął w bo-
cznych drzwiach.
— Myślę o biednym Tobiaszu — odezwał się Mateusz, odprowadzając wzrokiem odda-
lającą się postać doktora. — Kiepsko z nim będzie, jeśli nic uda mu się udowodnić, że w tym
czasie przebywał gdzie indziej. Jego reputacja i tak jest już nie najlepsza. Doktor cygani, mó-
wiąc, że nigdy go nie widział — chyba, że wygodniej mu było zapomnieć. Przecież nie dalej
jak miesiąc temu złapał Tobiasza na kłusowaniu na bażanty. Wiem, bo sam Tobiaszowi po-
magałem, tylko że mnie doktor nie zauważył.
Wdrapałem się na kupę starych butów i otworzyłem drzwi. Kling już czekał na mnie.
— Tomku — powiedział — chciałbym zamienić z tobą słówko na osobności.
— No i co? — spytałem, kiedy zamknęły się za nami drzwi do holu. —- Czy rozpozna-
łeś w tym małym tego, który ukrył pieniądze? Widziałem, że go obwąchałeś.
— Nie, oczywiście, że nie — odrzekł niecierpliwie Kling. — Te dwa wymoczki to tacy
detektywi, jak ja baletnica. On ma zupełnie inny zapach. Pieniądze zakopał ten, który pozo-
stawił odcisk stopy w zagajniku. Chciałbym cię teraz prosić, Tomku, żebyś w tej kupie odna-
lazł właściwy but. Ja muszę zaprowadzić Toby'ego i Susa do zagajnika i postawić ich na cza-
tach. Mam dwóch innych ochotników — Blacky'ego i Graba, ale bałbym się powierzyć takie
zadanie psom bojowym. Gdyby ten typ przyszedł, zaraz by się na niego rzuciły. Do naszych
celów najlepsze są małe, sprytne psy, które pójdą za facetem i zobaczą, dokąd zaniósł pienią-
dze. Więc pośpiesz się, dobrze? Teraz, kiedy aresztowano niewinnego człowieka, musimy za-
cząć działać trochę energiczniej.
Wziąłem mój rysunek i z miejsca zabrałem się do roboty. Buty ze stosu były przewa-
żnie albo zdecydowanie za duże, albo wyraźnie za małe. Lecz jedna para pasowała podejrza-
nie dobrze. Jip obserwował mnie z wielkim zainteresowaniem.
— Pamiętam, gdzie znaleźliśmy tę parę — powiedział. — To było w rowie na skraju
pola, do którego przylega zagajnik. Chodźmy zaraz do Klinga. Sprawdzimy to na miejscu z
butem.
I tak też zrobiliśmy.
Dotarliśmy do celu w chwili, gdy Pies Detektyw udzielał ostatnich instrukcji swym
dzielnym podkomendnym. Po raz drugi tłumaczył im dokładnie, gdzie i jak mają się przycza-
ić oraz w jaki sposób zmieniać wartę w odpowiednich odstępach czasu. Sus, pies klowna,
traktował to wszystko jak świetną zabawę; pełen godności Toby podchodził do swego zadania
bardzo serio.
Drżąc z podniecenia przyłożyliśmy but do odcisku. Pasował jak ulał!
— Doskonale! — mruknął Pies Detektyw. — To jest ogromny krok naprzód w groma-
dzeniu dowodów.
— Ależ, Kling — rzekłem — nie rozumiem, w jaki sposób chcesz znaleźć tego czło-
wieka. Co ci pomoże pewność, że but, który mamy, należy do niego?
— Tak może mówić tylko ktoś, kto nie ma żadnego doświadczenia w pracy śledczego
— stwierdził Kling protekcjonalnym tonem. — Widzisz, ja już mam swoje podejrzenia — a
także pewne pojęcie o tym, gdzie szukać mojego podejrzanego. Prawdę mówiąc wydaje mi
się, iż wiem, gdzie on mieszka, i chociaż doszedłem do tego drogą dedukcji, jestem pewien,
że moje domysły są słuszne. Jednakże w miejscu, które mam na myśli, mieszka kilku męż-
czyzn. Dzięki butowi będę mógł wskazać tego, który ukrył pieniądze.
— Wielkie nieba! — wykrzyknąłem. — Nie miałem pojęcia, że zaszedłeś tak daleko. A
gdzie ten człowiek mieszka, jeśli wolno spytać?
— Według moich przypuszczeń — odpowiedział Pies Detektyw — w tym samym miej-
scu, co mężczyzna, który został ogłuszony — w pomieszczeniach dla stajennych w majątku
Dziedzica Jenkinsa.
Znałem dobrze majątek Dziedzica Jenkinsa, położony w odległości około dwóch mil od
domu doktora. Tutaj, w zabudowaniach przylegających do pięknego, starego dworu, pamięta-
jącego czasy króla Jerzego I, Dziedzic (który wiele lat temu należał do pacjentów doktora)
utrzymywał stajnie z końmi do polowania, psiarnie z wyżłami. Było tam również mnóstwo in-
nych przybytków, stanowiących w owym czasie nieodłączną część dużego wiejskiego domu.
Dokoła szerokiego dziedzińca rozciągającego się za budynkiem głównym stały pomie-
szczenia dla koniuchów i stajennych, Dziedzic trzymał ich najmniej tuzin. Na dziedziniec
można było wejść prywatną drogą przez furtkę, której nigdy nie zamykano.
— Mój plan jest następujący — odezwał się Kling, kiedy doszliśmy do furtki. — Chcę
położyć but na środku dziedzińca, odejść na bok i zobaczyć, co się będzie działo. Może się
nam poszczęści, a może nie. Zobaczymy.
Nie sądziłem, by ktoś mógł mieć mi za złe chodzenie prywatną drogą Dziedzica, do-
szedłem jednak do wniosku, iż rozsądniej będzie jak najmniej rzucać się w oczy. Co do Klin-
ga, byłem pewien, że jego obecność nie zwróci niczyjej uwagi.
Bez przeszkód dostaliśmy się na dziedziniec. Ukryłem się za wozem z sianem, a Kling
wywlekł but na środek podwórza i tam go porzucił. Potem zaczął węszyć dookoła niby zwy-
czajny, bezpański pies polujący na szczury.
Od czasu do czasu przechodził dziedzińcem któryś ze stajennych, wszyscy jednak mijali
but obojętnie.
Jednakże w którymś momencie wyszedł ze stodoły chudy typ o antypatycznej twarzy, z
siodłem pod pachą i skierował swe kroki ku przeciwległemu krańcowi podwórza. Naraz
wzrok jego padł na but, leżący mu na drodze. Człowiek aż podskoczył. Rozejrzał się nerwo-
wo i sądząc, że nikt go nic widzi, szybko podniósł but z ziemi, ukrył go pod siodłem i pośpie-
sznie odszedł. Kling, którego uwagę, zdawało się, zaprzątał bez reszty ściek po drugiej stronie
dziedzińca, oderwał się odeń i z obojętną miną przebiegł człowiekowi drogę, zanim ten zni-
knął w pomieszczeniu, przypominającym siodlarnię. Potem wolnym krokiem wszedł za wóz.
— Dobrze mu się przyjrzałeś, Tomku? — wyszeptał.
— Owszem — odpowiedziałem. — Teraz poznam wszędzie.
— Doskonale! — szepnął Pies Detektyw, udając, że wietrzy kolejnego szczura. — No
to znikamy, dobrze?
4. PIES DETEKTYW MEDYTUJE
Nic już więcej nie mówiąc opuściliśmy dziedziniec i wyszliśmy na prywatną drogę.
Przy skrzyżowaniu z drogą publiczną czekał na nas Jip. Przeszliśmy jeszcze pół mili w całko-
witym milczeniu. W końcu, zniecierpliwiony, zapytałem:
— No i co, Kling? Jaki jest następny ruch?
Pies Detektyw, pogrążony w myślach, nie odpowiadał.
— Ciii! — powiedział Jip. — Nie przeszkadzaj. On myśli. Czasem, gdy ma trudny
orzech do zgryzienia, trwa to tak całymi godzinami — a nawet dniami. Odezwie się, kiedy
uzna to za stosowne.
Jip nie mylił się. Przez dwie godziny z okładem Kling milczał jak zaklęty. Zaraz po
przyjściu do domu wyciągnął na trawnik jeden ze swoich starych butów do żucia i oddał się
dalszym medytacjom. Jip i ja przycupnęliśmy nic opodal z otwartymi ustami, zastanawiając
się, jak długo jeszcze król detektywów będzie myślał — i żuł — nim zdecyduje się puścić
parę z ust. Niebawem dołączyło do nas Geb-Geb, któremu Jip surowo zabronił zbliżać się do
medytującego detektywa.
— Nie masz pojęcia, Tomku — szepnął mi do ucha — co myśmy przeżyli z tym głupim
wieprzkiem. Ubrdał sobie, że musi być stale obecny przy dochodzeniu i śledzić każdy nasz
krok. Chwilami musieliśmy po prostu galopować, żeby się od niego uwolnić. Możesz sobie
wyobrazić, jakie szanse zdobycia informacji mają dwaj Agenci Wywiadu, jeśli; wszędzie
depcze im po piętach chrząkający wieprz. Raz, kiedy go zamknąłem w szopie z narzędziami,
narobił takiego wrzasku, że aż doktor wyskoczył z gabinetu, by zobaczyć, co się dzieje... O
rany! Spójrz na Klinga. Chyba coś ma.
Pies Detektyw przestał właśnie żuć. Siedział bez ruchu wpatrzony w trawę pomiędzy
łapami.
— Kto wie? — wymamrotał w końcu. — Kto wie? Niewykluczone. Nawet bardzo
prawdopodobne... Hm!
Nagle cisnął but w trawę, poderwał się jak oparzony i zniknął za bramą. Jip i ja popę-
dziliśmy za nim, a Geb-Geb — ku rozpaczy Jipa — za nami.
Kiedy znaleźliśmy się na drodze przed bramą, wielki detektyw mierzył właśnie krokami
scenę zbrodni.
— Tak — wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby — to był... założę się o mój ostatni
but, że był to... Tomku, musimy znaleźć konia... konia... konia, w którego prawej tylnej pod-
kowie tkwi zagięty gwóźdź.
— Dlaczego? — zapytałem. — Na co ci on potrzebny?
— Bo to on ogłuszył tamtego mężczyznę — odparł Kling.
— Co takiego! — wykrzyknąłem. — Nieprawdopodobne! Chcesz powiedzieć, że go
skopał do utraty zmysłów?
— Nie, i to jest właśnie dziwne — rzekł Kling. — Nawet go nie kopnął — co do tego
nie mam najmniejszych wątpliwości. A jednak tylko on mógł go ogłuszyć. Ale jak u licha
tego dokonał, pozostaje na razie zagadką.
— Tomku — zwrócił się do mnie po chwili namysłu — chciałbym, żebyś wybrał się do
stajni w majątku dziedzica i powęszył trochę wśród stajennych. Jeśli uda ci się wdać z nimi w
pogawędkę, niewykluczone, że powiedzą ci coś, czego ja — nie mówiąc ich językiem — nie
byłbym w stanie się dowiedzieć. A ja tymczasem zajmę się pewną sprawą, którą tylko sam
mogę załatwić. Och, jeszcze jedno. Posłuchaj, Jip! Może byś poszedł do zagajnika i spra-
wdził, czy Toby i Sus nie mają dla nas jakichś wiadomości.
Rozdzieliwszy w ten sposób zadania pomiędzy swoich asystentów Nadinspektor Kling
oddalił się w sobie tylko wiadomym kierunku.
Natychmiast wyruszyłem do majątku Dziedzica i zacząłem się kręcić koło stajni, próbu-
jąc nawiązać rozmowę z którymś z pracowników. Nie było to takie trudne. Niebawem znala-
złem chłopca stajennego polerującego wędzidło. Wydawał się rad z towarzystwa kogoś, z kim
mógłby trochę pogadać w czasie pracy. Na początek wypowiedziałem kilka uwag o koniach,
co chłopiec chętnie podchwycił, pragnąc wykazać się wiedzą w tej dziedzinie. Potem skiero-
wałem rozmowę na sprawę napadu. Wydarzenie to najwyraźniej wytrąciło z równowagi całą
służbę. Ogłuszony człowiek zajmował u Dziedzica stanowisko drugiego stajennego. Wywnio-
skowałem, że nie cieszył się sympatią pracowników stajni; byli wręcz radzi, że mu się wre-
szcie oberwało. Lecz to, że spokojne drogi wokół Puddleby stały się niebezpieczne dla samo-
tnych podróżnych, było już całkiem inną sprawą|. Opinia publiczna była głęboko poruszona
tym przypadkiem bandytyzmu.
— Tak czy owak — kończył chłopak — mają w kajdankach kogo trzeba, jak amen w
pacierzu, Tobiaszowi Wilkesowi nie będzie łatwo dowieść swojej niewinności. Dziedzic wy-
najął dwóch sprytnych detektywów z Londynu — takich prywatnych szpicli Dziedzic zupe-
łnie nie ufa tutejszym policjantom. Ma ich wszystkich za durniów. A ci z Londynu szybko się
z tą sprawą załatwili. Mówią, że Tobiasz szedł drogą właśnie wtedy, kiedy Fred Langley
dostał w głowę, i że potrafią to udowodnić. Jeszcze trochę i gwarantuję, że udowodnią mu też
napad i kradzież pieniędzy. Ale muszę przyznać, że ten Wilkes to cwaniak jakich mało. W ża-
den sposób nie mogę skapować, jak udało mu się ukryć tego konia. Schować sakiewkę suwe-
renów to nie sztuka, ale konia!
— O, a więc konia też skradziono? — zapytałem, siląc się na obojętny ton.
— A jakże — odparł chłopak. — Jedną z najlepszych klaczy Dziedzica, kasztankę.
Miała już swoje latka, ale lepszego konia w tych stronach się nie uświadczysz. Zniknęła
tamtej nocy — jakby się pod ziemię zapadła. Dziedzic przejął się bardziej jej zniknięciem niż
stratą pieniędzy. Nie nadawała się do polowania, ale była jego ulubionym koniem pod
wierzch i najrozumniejszym, najładniejszym jednochodźcem, jakiego znałem. Nazywała się
Lilia Tygrysia.
Przed odejściem dowiedziałem się jeszcze, że Langley — ofiara napadu — był w dobrej
komitywie z komuchem o nazwisku Smedley — tym samym, który podniósł but. Kiedy skoń-
czyłem rozmawiać z chłopcem, obaj przeszli właśnie razem przez dziedziniec. Uzyskałem
także informację, że tego samego ranka, kiedy dokonano kradzieży, klacz miała być podkuta
u kowala w Puddleby.
Wracając do domu czułem, jak rozpiera mnie duma z powodu moich odkryć. Kling już
na mnie czekał — wraz z Mateuszem Muggiem, który powiedział mi, że był w mieście zasię-
gnąć języka i, jak się zdołał zorientować, panowało tam powszechne przekonanie, że Tobiasz
niechybnie trafi do więzienia i nieprędko stamtąd wyjdzie.
Kling, Jip i ja zaszyliśmy się w cichym zakątku ogrodu i odbyliśmy małą konferencję.
— Musimy przyspieszyć tempo, Kling — zabrałem głos — jeśli chcemy uratować
Tobiasza przed niesprawiedliwym wyrokiem.
— Dobrze, dobrze — uciął Kling. — Wiem. Następne zadanie to odnaleźć tę klacz,
Lilię Tygrysią. Dysponując jej wersją wydarzeń — a przypuszczam, że doktor zdoła to z niej
wyciągnąć — będziemy mogli zakończyć sprawę. Wiem, że doktor nie życzy sobie być w to
wszystko zamieszany, ale z pewnością nie odmówi pomocy, jeżeli mu wyjaśnimy, że w ten
sposób uratuje niewinnego człowieka przed więzieniem. Mniej więcej milę od miejsca, gdzie
ogłuszono Langleya, znalazłem podkowę Lilii Tygrysiej. Jestem najzupełniej pewny, że to jej
podkowa, gdyż tkwi w niej zagięty gwóźdź, który był widoczny również w śladach kopyt nie
opodal furtki ogrodu. Gdybyśmy próbowali wytropić klacz jeszcze tego samego ranka, kiedy
znaleziono nieprzytomnego mężczyznę, niewykluczone, że by się nam to udało. Ale dzisiaj
— gdy tamte odciski przykryły niezliczone ślady kół i kopyt, pozostawione przez wozy i
konie, które od tej pory tamtędy przejeżdżały — nie wchodzi to oczywiście w rachubę. Dziś
potrzebujemy psa posiadającego pewien szczególny dar wykrywania zapachów.
— Nie bardzo rozumiem — powiedziałem.
— Kling ma na myśli psa obdarzonego nosem wyczulonym na zapach koni — powie-
dział Jip. — Prawie wszystkie psy mają dobry nos do ludzkich zapachów, ale pies, który
potrafiłby odróżnić węchem jednego konia od drugiego — to rzadkość. A jednak i takie psy
istnieją. Posłuchaj, Kling! Chodźmy do domu, Może tam znajdziemy kogoś odpowiedniego.
Wszyscy trzej przeszliśmy przez wielki ogród i wkroczyliśmy na teren ogrodu zoolo-
gicznego. Mieszkańcy Domu Psów Nierasowych szykowali się właśnie do wieczornego posi-
łku. Nie zwlekając Jip podszedł do głównego stołu i stanąwszy u jego szczytu zastukał kością
goleniową w blat. Gwar rozmów i szczęk misek ucichły natychmiast.
— Członkowie — powiedział Jip zwracając się do ogółu mieszkańców Domu zgroma-
dzonych w jadalni — sprowadza nas tu dzisiaj pilna, szczególnej natury sprawa. Szukamy psa
o dobrym nosie do koni, takiego, który potrafiłby przejść końskim tropem całą Anglię —
gdyby zaszła taka potrzeba. Czy któryś z was czuje się na siłach podołać temu zadaniu?
5. NA TROPIE LILII
Ledwo Jip skończył mówić, od bufetu pełnego kiełbasek oderwał się jakiś pies i powłó-
cząc nogami ruszył w jego stronę. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Miał tylko jedno oko i
utykał ze starości. Poznałem go od razu. Był to nierasowy wyżeł, którego Jip wprowadził do
klubu w czasach, gdy z braku miejsc, od dawna już nie przyjmowano nowych członków.
Żeby to załatwić, Jip musiał wtedy użyć wszystkich wpływów, jakimi się cieszył w zarządzie.
— No i co, Mike — powiedział Jip, gdy weteran dotarł do głównego stołu — myślisz,
że poradziłbyś sobie?
— Ja nie myślę — odrzekł sędziwy pies, połykając pół kiełbaski, którą przyniósł sobie z
bufetu — ja wiem. Urodziłem się w myśliwskiej psiarni. Byłem jednak kundlem, nie pozwa-
lano mi więc biegać ze sforą, chociaż nos miałem nie gorszy niż inne psy, brakowało mi jedy-
nie szybkości i prezencji. Dni wlokły się jeden za drugim. Nie mając nic do roboty, kręciłem
się często koło stajni. Służba drwi ze mniej a i psy kpiły sobie z kundla. Mimo wszystko
pewnego dnia poleciałem za sforą, chociaż pomocnicy łowczego próbowali mnie odgonić.
Oczywiście, nic wytrwałem do końca, ale dotrzymywałem kroku innym psom przez dobre
sześć lub siedem mil. Potem zabrakło mi tchu. Położyłem się, żeby odpocząć, i właśnie wtedy
jeden z koni, skacząc przez żywopłot, zrzucił jeźdźca. Tym jeźdźcem okazał się miejscowy
proboszcz — miły, zacny jegomość, który zawsze mnie dobrze traktował. Koń spłoszył się i
pogalopował hen, hen daleko, aż zniknął nam z oczu. Przyszło mi na myśl, że mógłbym od-
szukać tego konia i w ten sposób zrobić coś dla mojego przyjaciela pastora. Kiedy więc tylko
trochę odsapnąłem, puściłem się w pogoń. Naturalnie cała okolica pełna była zapachów prze-
różnych koni. Mimo to udało mi się wyodrębnić woń konia pastora i pójść za jego tropem.
Znalazłem go na pastwisku oddalonym o piętnaście mil od miejsca, w którym zrzucił jeźdźca.
Wtedy przekonałem się, że posiadam szczególny, nader rzadko spotykany dar wykrywania
końskich zapachów. Po serii prób i ćwiczeń odkryłem, że jestem w stanie z zamkniętymi
oczyma wyróżnić woń jednego konia spośród stu innych. Niewątpliwy ten talent nie znajdo-
wał jednak uznania mych kolegów wyżłów z psiarni. Dla nich, dla całego tego łowieckiego
towarzystwa byłem tylko pętakiem, nic nie wartym, żałosnym kundlem. Czy macie jakiś
przedmiot, w którym mógłbym wyczuć zapach zaginionej klaczy?
— Owszem — odparł Kling — mamy podkowę, leży nietknięta tam, gdzie ją znala-
złem.
— Doskonale! — mruknął Mike. — Klacz jest już nasza. Poczekajcie tylko, aż skończę
kolację. Zaraz wracam.
I stary weteran powlókł się z powrotem w stronę bufetu.
— Posłuchaj, Tomku — rzekł Jip — to może być długa wyprawa. Jeśli wyruszymy dziś
wieczorem, byłoby dobrze, gdybyś zabrał z sobą jakieś prowianty i koc. Licho wie, dokąd
stary wyga może nas zaprowadzić.
— W porządku — odrzekłem. — Idę przygotować się do drogi. Przyjdźcie po mnie,
gdy Mike skończy jeść.
Nie chcąc niepokoić doktora, powiedziałem mu tylko, że Jip, Kling i ja udajemy się na
pieszą, nocną wycieczkę, z której możemy wrócić dopiero nazajutrz późnym wieczorem. Na
wszelki wypadek pożyczyłem od niego trochę pieniędzy. Kiedy wreszcie skończyłem pako-
wać koc i kanapki, trzy psy czekały już na mnie w holu. Biedne Geb-Geb próbowało jak
mogło przyłączyć się do nas, lecz oczywiście nie wzięliśmy go ze sobą.
Na dworze ściemniało się, gdy ruszyliśmy w drogę. Kling od razu zaprowadził nas do
miejsca, gdzie znalazł podkowę. Mike tylko powąchał ją, mruknął coś pod nosem i pokłuso-
wał naprzód.
Dziwna to była i niezwykle męcząca wyprawa. Bardzo prędko zorientowałem się, że
gdy nadejdzie zmierzch, będę miał znikome szanse na to, by dotrzymać kroku czworonożnej
kompanii. Psy, pełne entuzjazmu i pary w piersiach, narzuciły bowiem od samego początku
bardzo ostre tempo — mimo że Mike był właściwie inwalidą. Za którymś razem, kiedy zno-
wu musiałem wołać za nimi, żeby na mnie poczekały, Jip zaproponował, abym przywiązał się
sznurkiem do jego obroży, a wtedy na pewno się niej pogubimy.
Wyglądało na to, że Lilia dążyła zdecydowanie w określonym, obranym przez siebie
kierunku. Sądząc po tropie, klacz nigdzie się nie zatrzymywała ani też nie zbaczała z drogi.
Parła przed siebie, nie zważając na żadne przeszkody. Skakała przez wysokie żywopłoty,
przeprawiała się przez strumienie, przepływała jeziorka i brnęła przez mokradła. Nie pamię-
tam dziś, ile razy, już, już miałem krzyknąć psom, by biegły dalej beze mnie, ale gorączka
pościgu pomogła mi wytrwać.
Około północy zarządziłem odpoczynek, spostrzegłem bowiem, że psy są również
bardzo zziajane. Tak więc wszyscy czterej, połknąwszy po jednej kanapce, owinęliśmy się
kocem i zasnęliśmy jak zabici.
Nazajutrz rano byliśmy na nogach prawie równo ze słońcem. Znowu zjedliśmy wszyscy
po jednej kanapce, a w chwilę później maszerowaliśmy już przez lśniące rosą pole. Jak dotąd
miałem tylko mgliste pojęcie o tym, gdzie się znajdujemy. Mogłem tylko zgadywać, że odda-
lamy się w kierunku północno-wschodnim od Puddleby i że przebyliśmy około dwudziestu
mil. Także i teraz, w pełnym blasku dnia, nie byłem o wiele mądrzejszy. Psy, sądząc z ich
rozmowy, lepiej orientowały się w okolicy niż ja. Jednakże jedna z wiosek, które mijaliśmy
po drodze, wydała mi się znajoma. Spytałem Jipa, czy wie, jak ta wioska się nazywa.
— Owszem — odpowiedział — To Digby Royal.
— Digby Royal — mruknąłem. — Dziwne! Nazwa też wydaje mi się jakby znajoma.
Czy to możliwe, że ja tu już kiedyś byłem?
I wtedy sobie przypomniałem, że kiedyś, podczas podróży dyliżansem, mieliśmy z
doktorem przesiadkę w mieścinie o tej nazwie. Próbowałem sobie uświadomić, dokąd wtedy
jechaliśmy, niestety bezskutecznie, była to bowiem jedna z wielu wypraw, jakie odbyliśmy
owego roku w poszukiwaniu różnych gatunków paproci, nad którymi doktor prowadził wów-
czas badania. Mimo wszystko — myślałem — powinienem pamiętać.
I nagle przyszło olśnienie.
— Jip — krzyknąłem — już się domyślam, dokąd ten trop może nas zaprowadzić.
— Dokąd? — odkrzyknął z przodu.
— Do „Towarzystwa Emerytowanych Koni Dorożkarskich i Roboczych” — powiedzia-
łem. — Właśnie sobie przypomniałem, że było ono celem naszej podróży, kiedy ostatnim
razem przejeżdżaliśmy z doktorem przez Digby Royal.
— Niech mnie kule biją! — mruknął Jip. — Zgadza się. Sam wiele razy szedłem tędy z
doktorem do Schroniska. Zbliżamy się właśnie do Bentlake. To tu zatrzymaliśmy się na lunch
podczas naszej ostatniej wyprawy. Hm! Zastanawiam się, czy masz rację.
— No cóż — rzekłem — nie ulega wątpliwości, że klacz, mieszkając tak blisko dokto-
ra, mogła słyszeć o schronisku dla emerytowanych koni Jana Dolittle. I nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby — postanowiwszy raz na zawsze opuścić swego właściciela — skierowała
swe kroki właśnie tam — do wymarzonej kryjówki, jedynego miejsca na świecie, gdzie ludzie
nic mogliby się mieszać do jej spraw.
Jip nic odpowiedział. Pogrążony w myślach biegł dalej za Klingiem i Mike'em.
Trop bardzo przemyślnie omijał wszystkie miasteczka, tak jakby klacz (o której niezwy-
kłym sprycie wspominał już chłopiec stajenny) zdawała sobie sprawę, że koń biegnący samo-
pas po ulicach narażony jest na niebezpieczeństwo schwytania przez ludzi. Znajdowaliśmy po
drodze miejsca, gdzie Lilia najwyraźniej kryła się przed przypadkowymi przechodniami — to
za wysokim żywopłotem, to w zagajniku, to znowu w lesie.
Coraz bardziej fascynowała mnie perspektywa spotkania z tym niepospolicie inteligent-
nym stworzeniem. Zacząłem myśleć o tym, co powiedział Kling: że w jego najgłębszym prze-
konaniu to klacz ogłuszyła Langleya — ale nie kopnięciem. Może wiedziała o nim coś takie-
go, że, powodowana strachem, postanowiła mu uciec i dlatego zaatakowała? A przede wszy-
stkim, jakże, u licha, ona to zrobiła?
6. TOGGL MILCZY
Im mniejsza odległość dzieliła nas od miejsca, gdzie Jan Dolittle założył swe osławione
„Towarzystwo Emerytowanych Koni Dorożkarskich i Roboczych”, tym bardziej wzrastało w
nas przekonanie o słuszności moich podejrzeń. Widok okolicznych wzgórz i farm bliższy był
memu sercu niż krajobraz stron rodzinnych. Spędziłem tu tyle przyjemnych chwil z doktorem
oraz Beppem i Togglem — sławną, starą chłopską szkapą w zielonych okularach!
I nie kto inny, tylko ci dwaj stali przy wrotach prowadzących na Łąkę Spokojnej Staro-
ści, kiedy je wreszcie ujrzeliśmy. Sprawiali takie wrażenie, jakby spodziewali się czyjegoś
przybycia. Byli bardzo radzi Jipowi i mnie. Wobec Klinga i Mike'a, zachowywali rezerwę, ale
tylko dopóty, dopóki nie przedstawiliśmy ich jako naszych towarzyszy.
Wyciągnęliśmy się pod wyniosłymi wiązami pośród uroczych łąk i zjedliśmy resztę
kanapek. Byliśmy wszyscy straszliwie zmordowani naszą długą podróżą.
Kiedy spytałem o kasztankę, Toggl z początku dziwnie zaniemówił. W chwilę później,
wyraźnie zmieszany, zapewnił mnie, iż taki koń nic przyłączył się ostatnio do grona członków
Towarzystwa. Potem spojrzał na staruszka Beppa, a ten potwierdził jego słowa, z powagą
kiwając łbem. Widząc to Kling stanął za mną i szepnął mi do ucha:
— Dali słowo, że nie powiedzą. Głupi by to zauważył. Mike mówi, że cały ten teren jest
przesycony jej zapachem. Pewnie się przyczaiła za jakimś żywopłotem.
— A Mike nie mógłby jej wywęszyć? — odszepnąłem.
— Lepiej nie — powiedział Kling. — Jak znam życie, dałaby susa przez płot, a wtedy
szukaj wiatru w polu. Znowu gonilibyśmy ją przez następnych pięćdziesiąt mil. Spróbuję po-
rozmawiać z tymi dwoma. Jeżeli klacz się czegoś boi, najlepiej będzie, jeżeli to oni spróbują
przemówić jej do rozumu.
Tak więc Kling oświadczył Beppowi i Togglowi (czyli prezesowi oraz wiceprezesowi
towarzystwa), że, po pierwsze, na nic się nie zda ukrywanie przed nami obecności klaczy na
farmie. Że, po drugie, klacz postępuje źle, starając się pozostać w ukryciu, gdyż może to
doprowadzić do skazania niewinnego człowieka; należy zatem wyjaśnić policji, jak doszło do
napadu na Langleya. A wreszcie, że Dziedzic, który cenił sobie klacz wysoko, z pewnością
będzie chciał ją odzyskać, i kiedy dowie się, że znalazła schronienie na Farmie Spokojnej
Starości, doktor może mieć grube nieprzyjemności.
— Widzicie chyba sami — zakończył Kling — iż najrozsądniej będzie, jeśli wy dwaj
pójdziecie do Lilii Tygrysiej i przekonacie ją, że powinna spotkać się z nami. Przekażcie
klaczy także obietnicę Tomka, że nie będzie czynił żadnych prób pojmania jej przemocą. Ale
musimy się z nią zobaczyć.
Wreszcie oba konie pojęły, że propozycja Klinga jest sensowna i uczciwa. Przykazały
nam nie ruszać się z miejsca, a same, oddaliwszy się na parę kroków, odbyły krótką naradę.
W chwilę później zniknęły za żywopłotem i przepadły gdzieś na dłużej.
— Nie zdziwiłbym się wcale — szepnął Kling — gdyby klacz była w pobliżu i przez
cały czas przysłuchiwała się naszej rozmowie. Musimy się z nią obchodzić jak z jajkiem,
Tomku. Wydaje mi się, że ona jest okropnie — jak to nazywa Bumpo — „humorzasta” no,
wiesz, narowista i kapryśna. Uwaga! Idzie!
Chwila, kiedy po raz pierwszy ujrzałem Lilię Tygrysią, na zawsze pozostanie w mej pa-
mięci. Nigdy jeszcze nie widziałem tak pięknego, tak pełnego uroku zwierzęcia. Ukazała się
nagle w prześwicie żywopłotu pomiędzy obu weteranami. Niewykluczone, że przez kontrast z
ich sędziwymi, steranymi życiem postaciami jej elegancja, zadbany wygląd i delikatny
wdzięk wywierały szczególnie silne wrażenie. W każdym razie obraz klaczy, kiedy tak stała
w oddali, zdawał się mieć w sobie coś nieziemskiego. Od czujnych, mądrych oczu po kształt-
ne, cienkie pęciny była uosobieniem piękna, zdolnym poruszyć serce każdego człowieka.
Nie mogło ujść naszej uwagi, że choć klacz przystała na pertraktacje, niezbyt ufa mojej
obietnicy.
Stąpając lekko, sprężyście, ale i uważnie, klacz zeszła w dół po stoku i zatrzymała się o
dobrych trzydzieści kroków od miejsca, gdzie siedzieliśmy. Widziałem, że jej bystre oczy
spoglądają nie tylko na naszą grupkę, notując każdy szczegół, ale zapuszczają się dalej i na
boki, badając możliwości ucieczki w razie, gdyby ktokolwiek próbował czynić zakusy na jej
wolność.
Podnosząc się z ziemi, by przemówić do niej w jej własnym języku, poczułem nagle
niezwykłą dumę z faktu, iż moja znajomość końskiej mowy daje mi możność porozumienia
się z tym wspaniałym stworzeniem.
— Witaj, Lilio Tygrysia! — powiedziałem uśmiechając się przyjaźnie, aby rozwiać jej
obawy. — Bardzo się cieszę, że zechciałaś przyjść i porozmawiać z nami. Nie lękaj się. Nikt
ci tu źle nie życzy. Przybywamy — jak z pewnością wiesz od Toggla — z domu Jana Dolittle.
Chcemy cię prosić, abyś dla dobra człowieka, który został niesłusznie oskarżony o napad na
Freda Langleya, opowiedziała nam o wydarzeniach owej nocy i wczesnego ranka. Bardzo
nam na tym zależy.
Klacz przez chwilę ważyła coś w myślach, po czym odrzuciła w tył swój kształtny łeb i
prychnęła lekko aksamitnymi nozdrzami. Pysk i gwiazda na czole odcinały się czystą bielą od
jednolicie rudobrązowej, lśniącej sierści kasztanki.
— Dobrze — odrzekła w końcu. — Opowiem wam tyle, ile wiem. Ale nie odejdę z
wami. To możecie sobie wybić z głowy.
7. JAK DOSZŁO DO UCIECZKI KLACZY
Zmarkotniałem, słysząc słowa Lilii. Ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, Kling sze-
pnął: — Nie namawiaj jej teraz. Niech najpierw powie, co ma do powiedzenia. Poczekajmy,
aż nabierze do nas zaufania. Nic na siłę...
— Cała ta historia — zaczęła Lilia Tygrysia — sięga swym początkiem dość odległych
czasów, gdy konie pod wierzch pełniły znacznie ważniejszą rolę w służbie dziedzica niż dzi-
siaj. W owych czasach ludzie jeździli przede wszystkim drogami, i nikt jeszcze nie wiedział,
jak potrafi zepsuć krajobraz diabelski wynalazek zwany koleją. Większość podróży Dziedzic i
jego goście odbywali wtedy konno. Później jednak, gdy konie do polowań stały się jedynymi
nieomal lokatorami stajni, ja i jeszcze kilka ostatnich wierzchowców zostaliśmy umieszczeni
w boksach północnego skrzydła dziedzińca, a pieczę nad nami objął Langley — drugi stajen-
ny. Przedtem zarządzał nami stary George Gibbons — pierwszy stajenny, i sprawy miały się
inaczej. Dziedzic jest człowiekiem dość niefrasobliwym i o wielu rzeczach, jakie działy się w
stajniach, po prostu nie miał pojęcia. Ten typ — Langley — to łajdak, złodziejaszek i okru-
tnik, jakich mało. Musicie mi wybaczyć te dosadne określenia, ale on zasłużył na nie wszy-
stkie bez wyjątku. Gdy tylko stał się jedynym zarządcą stajni wierzchowców, odpowiedzia-
lnym za kupno paszy i tak dalej, zaraz zaczął oszukiwać dziedzica na prawo i lewo. Nas też
kantował. Kazał handlarzowi dostarczać taniego, stęchłego owsa, zarobaczonej kukurydzy i
kwaśnego siana. I przez cały czas liczył dziedzicowi jak za towar najlepszej jakości — taki,
jaki dostawaliśmy od starego Gibbonsa.
Nie dość na tym: był także okrutny. Za plecami dziedzica kopał nas i bił, i w ogóle
traktował jak śmiecie. Pracował tam jeszcze jeden człowiek — łotr nie lepszy od Langleya —
nazwiskiem Smedley.
(Tu Kling spojrzał na mnie i pokiwał znacząco głową).
Langley uczynił go czymś w rodzaju zastępcy i kiedy jeden nie pastwił się nad nami,
robił to drugi, No cóż, pewnego dnia zauważyłam, że ci dwaj szepczą i namawiają się po
cichu. Od razu poznałam, iż coś knują, miałam tylko nadzieję, że ja sama nie będę w to wplą-
tana. Ale kiedy nazajutrz, koło drugiej nad ranem, przyszedł Langley, osiodłał mnie i wypro-
wadził z boksu, wiedziałam już, że łudziłam się daremnie. Niewątpliwie ten łajdak zamierzał
mnie ukraść w każdym razie tego się najbardziej obawiałam — i, jak przyszłość pokazała,
całkiem słusznie. Na samą myśl, że mogłabym odtąd aż do końca życia stanowić własność
tego okropnego człowieka, zrobiło mi się zimno. Była to perspektywa zbyt straszna, bym się
mogła z nią pogodzić, i natychmiast zaczęłam szukać sposobu ucieczki.
Kling zaczął się niespokojnie wiercić w trawie. Widać było, że nie może się doczekać
końca opowieści i że bardzo chciałby już wiedzieć, czy to, co powie Lilia, okaże się zgodne z
jego własną, wydedukowaną wersją wydarzeń.
— No cóż — podjęła klacz po chwili — Langley wyprowadził mnie z dziedzińca, stara-
jąc się iść taką drogą, bym stąpała po miękkim gruncie, na którym nie słychać stukotu kopyt.
Nie dosiadł mnie nawet wtedy, gdy dotarliśmy na gościniec, bojąc się zapewne, żeby tętent
galopującego konia nie obudził kogoś w stajni. Zatrzymaliśmy się przed domem doktora.
Przez cały czas oglądał się za siebie i miałam wrażenie, że czeka na kogoś, z kim był umó-
wiony, gdyż mełł przez zęby słowa tłumionej złości. Postał chwilę, po czym cofnął się kawa-
łek do miejsca, z którego mógł widzieć drogę za zakrętem. Nie pociągnął mnie za sobą, chyba
znowu obawiając się hałasu, jaki mogłabym uczynić zawracając. Ale drugi koniec długiej
linki, na której mnie prowadził, pozostawał nadal w jego ręku. Dzięki tej lince mógł oddalić
się ode mnie na pięć, sześć jardów. Myślałam o tym, by nagłym szarpnięciem wyrwać mu
linkę z dłoni i uciec. Widząc jednak, że owinął ją sobie wokół nadgarstka, bałam się ryzyko-
wać.
Stał przez dobrą chwilę odwrócony do mnie tyłem, Był to dobry moment do ucieczki.
Myślałam gorączkowo, jak to wykorzystać, kiedy nagle, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi
na drugą, poczułam, że z prawego tylnego kopyta zsuwa się podkowa i opada na piasek. Już
wiedziałam, co robić. Miejsce, w którym stałam, znajdowało się za daleko, żebym mogła go
kopnąć. Ale gdyby udało mi się tak rzucić podkową, by trafiła go w głowę, sprawa byłaby
załatwiona. Tak się akurat złożyło, że kiedyś, będąc na pastwisku, zabawiałam siebie i inne
pasące się ze mną konie wsuwaniem na kopyto obluzowanej podkowy i rzucaniem nią na
całkiem spore odległości. Nie jest to wcale takie trudne, jeśli ma się trochę cierpliwości, a w
podkowie tkwi jeszcze kilka starych gwoździ.
Szanse były niewielkie, ale cóż mi szkodziło spróbować. Obejrzałam się przez ramię i
wymierzyłam starannie. Langley stał bez ruchu, nadal wypatrując kumpla, który wciąż nie
nadchodził. Nadepnęłam mocno na podkowę, żeby gwoździe weszły w kopyto. Potem wolno
podniosłam do góry prawą tylną nogę i z całej siły wierzgnęłam, celując w głowę Langleya.
Podkowa śmignęła w powietrzu i z głuchym łoskotem ugodziła go w potylicę. I byłaby go
pewnie zabiła, gdyby nie czapka, którą nosił, zsunięta na tył głowy. Runął na ziemię jak kłoda
i więcej się nie poruszył.
— A co się stało z podkową? — zapytał Kling.
— Odbiła się od głowy — powiedziała Lilia Tygrysia — i upadła dwadzieścia stóp
dalej. Z początku bałam się, że łatwo mnie będzie wytropić po śladach trzech podków, więc
wróciłam po nią. Gwoździe gładko weszły w stare dziury i przez kilkaset jardów podkowa ja-
koś trzymała się kopyta. Jednakże spadła mi znowu, gdy skakałam przez żywopłot. Zostawi-
łam ją więc na polu widząc, że i tak nie da się jej utrzymać. No, a potem biegłam tak długo,
aż dotarłam tutaj.
— Nie zbliżałaś się do tego człowieka po tym, jak upadł? — spytał Kling.
— Nie — odrzekła klacz. — Obeszłam go z daleka, wracając po podkowę, która leżała
na poboczu drogi.
— To stąd wiedziałem, że nic mogłaś go kopnąć — powiedział Kling. — Ślady tylnych
nóg znajdowały się w zbyt dużej odległości od mężczyzny, byś dała radę dosięgnąć go
kopniakiem. Ale trochę pociągnęłaś go po drodze, zanim udało ci się uwolnić, prawda?
Klacz otworzyła szeroko swe promienne oczy i obróciła je na dziwnego psa, który zda-
wał się wiedzieć wszystko.
— Tak — powiedziała. — Linka była tak mocno okręcona wokół jego nadgarstka, że
nie mogłam się wyrwać. Ale pociągnęłam go zaledwie kilka stóp i wyśliznęła się. Jak na to
wpadłeś, u licha?
— Phi! — prychnął Kling, pogardliwie potrząsając głową. — Ślepy by zauważył ślad
ciągnięcia na piasku. Jeszcze jedno, czy tej nocy — a właściwie ranka — widziałaś też
Smedleya?
— Można by tak powiedzieć — odrzekła Lilia. — Mignął mi daleko na drodze, kiedy
wróciłam po podkowę. Myślę, że to był on, chociaż, rzecz jasna, nie czekałam, aż się zbliży.
Prawdę mówiąc, właśnie to mnie zdopingowało, żeby skoczyć przez żywopłot. Chciałam jak
najprędzej stamtąd uciec nie zauważona... I to by było wszystko. No, idę, czas na mnie.
— Jedną chwileczkę — powiedziałem. — Chciałbym, żebyś zrozumiała, że twój pobyt
tutaj stawia doktora Dolittle w bardzo niezręcznej sytuacji. Gdybyś wróciła razem z nami,
wszystko...
— Tak, tak, ale ja n i e w r a c a m — przerwała klacz pośpiesznie, sztywniejąc rapto-
wnie, gotowa do natychmiastowej ucieczki. — I nic na świecie mnie do tego nie zmusi.
— Nie płosz jej — szepnął Kling i głośno dodał: — W porządku. Nie będziemy cię
zmuszać. Ale gdyby przyjechał tu Jan Dolittle, czy zgodziłabyś się porozmawiać z nim?
— Oczywiście — przytaknęła klacz.
— No to dobrze — rzekł Kling. — Dziękujemy ci za informacje. Idziemy, Tomku.
I pożegnawszy się z Togglem i Beppo bezzwłocznie ruszyliśmy ku głównej bramie.
8. WIE
ŚCI Z ZAGAJNIKA
— Hm! — mruknąłem, kiedy wyszliśmy na drogę. — Mimo wszystko, odwaliliśmy
kawał roboty. Znaleźliśmy klacz i co nieco z niej wydobyliśmy... Biedny doktor! Wygląda na
to, że chcąc nie chcąc, będziemy musieli go w to wplątać. Jak myślisz, Kling, czy ona zgodzi
się wrócić? Czy doktor coś wskóra?
— Na pewno — rzekł Pies Detektyw. — Teraz jest cała przerażona, bo ci dwaj —
Langley i Smedley — napędzili jej strachu. Wcale jej się zresztą nie dziwię. W końcu ona nas
nie zna, poza tym jest trochę rozhisteryzowana. Jeśli jednak doktor jej zagwarantuje, że nie
będzie musiała mieć do czynienia z tymi typami, z pewnością się zgodzi. Wiem od kilku
psów, kręcących się pod stajniami, że dziedzic jest bardzo dobry dla zwierząt. Słyszałeś zre-
sztą od niej samej, że zanim nastał ten łajdak Langley, była u niego szczęśliwa.
— Zastanawiam się, jakby tu najszybciej dotrzeć do domu — rzekł Jip. — Chodzi mi
oczywiście o Tobiasza Wilkesa. Przydałby się nam szybszy środek lokomocji niż nasze nogi.
— Słuchaj — powiedziałem — zanim wyruszyliśmy w drogę, wziąłem od doktora
trochę pieniędzy. Chodźmy szybko do Digby Royal i sprawdźmy, czy nie da się tam złapać
jakiegoś dyliżansu. Myślę, że starczy nam na przejazd.
Tak więc przyspieszyliśmy kroku i przed południem dotarliśmy do Digby Royal. Szczę-
śliwym zbiegiem okoliczności o wpół do drugiej odchodził dyliżans. Rozpytawszy się o cenę
biletów, doszedłem do wniosku, że starczy nam jeszcze na skromny lunch, który — nie ukry-
wam — poprawił znacznie nasze humory.
Kiedy dojechaliśmy do Puddleby, zbliżała się już pora podwieczorku. Dab-Dab robiła
nam wyrzuty, że pozwoliliśmy sobie na tak długą nieobecność bez uprzedzenia; Geb-Geb
pożerała ciekawość, gdzie byliśmy, co robiliśmy i czego się dowiedzieliśmy.
Odczekałem do końca podwieczorku i dopiero wtedy przypuściłem szturm na doktora,
starając się nakłonić go do spotkania z Lilią Tygrysią.
— W panu jedyna nadzieja, panie doktorze — powiedziałem przedstawiwszy mu
sytuację. — Nikt inny nie zdoła jej tu sprowadzić. I poważnie się obawiam, że jeśli detektywi
dziedzica zaczną przeczesywać okoliczne tereny, w końcu ją odnajdą i winą za jej zniknięcie
obarczą pana. Byłoby najlepiej, gdyby udał się pan tam natychmiast i przemówił jej do rozu-
mu.
Biedny doktor, który właśnie siedział pogrążony po uszy w pracy nad bardzo ważną
rozprawą o życiu ciem, spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem, ale nic nie powiedział.
— Poza tym — dodałem — musi pan jakoś z tego wyciągnąć Wilkesa. Jego położenie
jest nie do pozazdroszczenia.
Cóż, w końcu doktor zrozumiał, że jeśli nie weźmie sprawy w swoje ręce, wszyscy
zainteresowani, a zwłaszcza Tobiasz, znajdą się w bardzo trudnej sytuacji. Gdy skończyłem,
kazał mi sprowadzić Klinga, a następnie poprosił Psa Detektywa, żeby mu opowiedział wła-
sną wersję wydarzeń od początku do końca. Wysłuchawszy jego opowieści, doktor zamyślił
się głęboko.
Siedzieliśmy wszyscy, czekając, aż doktor przerwie milczenie, gdy naraz na żwirze pod
oknem gabinetu dało się słyszeć chrobotanie łap i na parapecie ukazał się Toby.
— Kling! — wykrzyknął. — Kiedy pełniłem warty, ktoś przyszedł po pieniądze — to
ten Smedley od dziedzica.
— No i co, poszedłeś za nim? — spytał Pies Detektyw.
— Tak — rzekł Toby. — Idzie teraz ulicą Wołową. Właśnie minął naszą furtkę. Musi-
cie się pośpieszyć, jeśli chcecie go złapać.
W jednej sekundzie doktor i ja byliśmy już przed domem i zbiegaliśmy ze schodów,
biorąc po kilka stopni na raz. Za nami pędził Kling z Tobym i Jipem, a za nimi pies myśliwski
Blackie z buldogiem Grabem. W odległości mniej więcej dwustu jardów od furtki ujrzeliśmy
postać mężczyzny oddalającą się pośpiesznie w kierunku miasta. W pewnym momencie męż-
czyzna obejrzał się za siebie i widząc nas przyśpieszył jeszcze kroku — teraz niemal biegł.
— Za nim, Blackie — zakomenderował doktor cicho. — Nie rób mu krzywdy, zagródź
mu tylko drogę i zatrzymaj, dopóki was nie dogonimy.
Blackie puścił się natychmiast w pogoń za umykającą postacią. Grab z Jipem pędzili tuż
za nim. Nie minęła chwila, a człowiek stał już nieruchomo otoczony psami.
Doktor podszedł do niego i zaczął z nim rozmawiać. Z początku zachowanie Smedleya
było połączeniem bezczelności i strachu. Ale gdy tylko opryszek zrozumiał, że jego konsza-
chty z Langleyem oraz inne szczegóły tej sprawy są nam doskonale znane, zmienił całkowicie
front. Z dotychczasowej buty nie pozostało już nic — zastąpiło ją przerażenie i skrucha.
Próbował jeszcze całą winę zwalić na Langleya, jednak doktor uciął mu w pół słowa.
— Tylko jedno może cię uratować od surowego wyroku — powiedział — ale musisz
postąpić dokładnie według moich wskazówek. Przede wszystkim, proszę mi oddać pieniądze.
Smedley zrobił ruch, jakby chciał zaprzeczyć, że je ma. Wiedząc jednak, że doktor jest
najwyraźniej o wszystkim dobrze poinformowany i nie zamierza ustąpić, przestępca uznał, że
wypieranie się nie miałoby sensu. Zawstydzony wyciągnął z kieszeni płócienną sakiewkę i
wręczył ją doktorowi.
— A teraz — rzekł Jan Dolittle — idź po Langleya i sprowadź go do mojego domu —
to ten ze schodkami. Gdyby twój przyjaciel nic miał ochoty przyjść, wyjaśnij mu, że stawia
na szali swoją a także twoją — wolność. Mamy wasze rysopisy, więc daleko nie ujdziecie.
Jeżeli w ciągu pół godziny nie stawicie się obaj w moim domu, będę zmuszony o wszystkim,
co wiem, donieść policji.
9. LILIA TYGRYSIA WRACA DO DOMU
Na wszelki wypadek Kling polecił swemu najzdolniejszemu uczniowi — Toby'emu —
śledzenie Smedleya. Okazało się to jednak niepotrzebne. Najwyraźniej argumenty doktora
przemówiły Langleyowi do przekonania, gdyż po niecałych dwudziestu minutach ujrzeliśmy
obu mężczyzn na ogrodowej ścieżce. Sam otworzyłem im drzwi wejściowe i wprowadziłem
ich do gabinetu doktora.
Kling i ja byliśmy jedynymi świadkami tej rozmowy. Jan Dolittle nie cackał się z opry-
szkami. W paru słowach wykazał im, iż zna wszystkie szczegóły całej sprawy, po czym
przedstawił swoją propozycję.
— Wszystko zależy od tego — zakończył — czy Dziedzic zdecyduje się wycofać
oskarżenie przeciw wam, czy nie. Przez wzgląd na was — chociaż Bogiem a prawdą
zasłużyliście sobie na surową karę — a więc przez wzgląd na was postaram się nakłonić go,
by uznał sprawę za zakończoną, gdy tylko otrzyma z powrotem konia i pieniądze. Wam radzę
opuścić te strony i zacząć nowe życie gdzie indziej. No a gdyby was jeszcze kiedyś w przy-
szłości korciło, aby zejść na złą drogę, pamiętajcie, że dobrze znam wasze twarze, a obecni tu
świadkowie również.
Obaj mężczyźni, którzy przyszli tu śmiertelnie przerażeni tym, co ich czeka, teraz omal
nie skakali do góry z radości słysząc, że Jan Dolittle daje im szansę ucieczki. Nie marnowali
zresztą czasu i jeszcze tego samego wieczoru opuścili Puddleby, aby tu już nigdy więcej nic
powrócić.
Rozmowa z Dziedzicem okazała się nieco trudniejsza. Prawdę powiedziawszy, należy
wątpić, czy gdyby nie wzgląd na starą znajomość obu panów, perswazje Jana Dolittle odnio-
słyby skutek. Jednakże po dłuższej wymianie zdań Dziedzic zgodził się wycofać z tej sprawy
swoich detektywów, co oznaczało koniec kłopotów Tobiasza Wilkesa i jego uwolnienie.
— I gdyby tak się przypadkiem złożyło — dodał doktor na odchodnym — że jeden, a
może nawet dwaj pańscy stajenni porzucą nagle służbę u pana, nie będzie pan czynił żadnych
starań, aby ich odnaleźć, prawda?
Dziedzic spojrzał bystro na starego przyjaciela i zadumał się na moment, W końcu roze-
śmiał się i powiedział:
— Niech i tak będzie. Domyślam się, że wie pan więcej, niż chce mi pan powiedzieć.
Nie będę już ciągnął tej sprawy. I tak dzięki panu wszystko skończyło się dla mnie nie najgo-
rzej. Odzyskałem pieniądze i jeśli uda się jeszcze odnaleźć Lilię Tygrysią, z radością będę
mógł powiedzieć, że jesteśmy kwita. Coś mi się zdaje, że z mojego powodu spadło na pana
mnóstwo kłopotów. Może nadejdzie dzień, kiedy i ja będę mógł coś dla pana zrobić.
— A teraz, Stubbins — powiedział doktor, kiedy opuściliśmy dom Dziedzica — musi-
my przekonać Lilię Tygrysią. Mam nadzieję, że okaże się rozsądna, bo inaczej nie pozostanie
nam nic innego, jak kupić ją od Dziedzica i pozostawić na Farmie Spokojnej Starości. Bóg
wie, ile by to kosztowało... No cóż, zobaczymy.
Następnego dnia doktor, Kling i ja wyruszyliśmy! na Farmę. Szczerze mówiąc miałem
cichą nadzieję, że klacz odmówi powrotu, gdyż stałaby się wówczas własnością doktora, a ja
miałbym sposobność czasem się na niej przejechać. Czułem, że jazda na koniu tak mądrym
jak Lilia musi być niezapomnianym przeżyciem.
I tym razem, kiedy doktor stanął u wrót Farmy, nie obeszło się bez straszliwej wrzawy i
okrzyków radości, jakimi witali go zawsze członkowie Towarzystwa. Pytaniom nie było koń-
ca i minęło dobre pół godziny, nim doktor zdołał wtrącić słówko o tym, co go tu sprowadza.
Jeden z koni poszedł po Lilię Tygrysią, która nadal trzymała się ustronnych zakątków
Farmy w obawie, że jakiś przejeżdżający drogą człowiek mógłby ją rozpoznać. Powitała
doktora zupełnie inaczej niż Klinga i mnie owego dnia — nie sposób było nie zauważyć tej
różnicy w jej zachowaniu. Podeszła do niego z ufnością i widać było, iż szczerze się cieszy ze
spotkania. I wtedy Jan Dolittle spokojnym tonem, tak jakby mówił o pogodzie czy innych
błahostkach, powiedział jej, że może wrócić bez obaw, gdyż obaj stajenni, którzy jej tak
obmierzli, porzucili służbę u Dziedzica i nigdy już tam nie powrócą. Ponadto doktor obiecał,
że jeśli stajenny, który przyszedł na miejsce Langleya, nie będzie jej odpowiadał, on sam
porozmawia o tym z Dziedzicem, a ten z pewnością zatroszczy się o to, by jej skargi nie
pozostały bez echa.
Klacz słuchała w zadumie i na koniec powiedziała:
— Dobrze, panie doktorze, pójdę z panem. Ale chciałabym, żeby mi pan przyrzekł
jeszcze jedno: kiedy jako koń pod wierzch przeżyję swoje najlepsze lata, wykupi mnie pan od
Dziedzica i pozwoli tu powrócić.
— Bezwarunkowo! — rzekł doktor. — Jestem pewien, że Dziedzic nie będzie miał nic
przeciwko temu. A teraz mi powiedz — czy miałaś z sobą siodło?
— Owszem — odparła. — Ale zrzuciłam je z siebie ocierając się o słup do pocierania
grzbietów. Musiałam też przegryźć popręgi. Przypuszczam jednak, że dadzą się jakoś załatać
na tę jedną podróż.
Ku mej wielkiej radości doktor, który wiedział, że moim marzeniem jest dosiąść pięknej
klaczy, zaproponował, abym odbył drogę powrotną jadąc na niej wierzchem, podczas gdy on
wraz z psami pojedzie dyliżansem. Klacz uprzejmie wyraziła na to zgodę, chociaż jeszcze
zanim dojechaliśmy do Puddleby, oświadczyła, że jestem jednym z najgorszych jeźdźców,
jakich kiedykolwiek nosiła na grzbiecie. Mimo wszystko była to najwspanialsza konna prze-
jażdżka w moim życiu; poza tym z uwag, które klacz robiła podczas jazdy, więcej się dowie-
działem o tym, co to jest „dobra ręka do koni” i mocne trzymanie się w siodle, niż przez całe
moje dotychczasowe życie.
Kiedy tego wieczoru usiedliśmy do kolacji (Dab-Dab uraczyła nas między innymi
wyśmienitym groszkiem z ostatniego zbioru), Geb-Geb, jak zwykle, zażądało od nas relacji z
całodziennych poczynań. Powiedzieliśmy mu, że Lilia Tygrysia wróciła już do Dziedzica.
— A co z Tobiaszem Wilkesem? — spytało prosię.
— Och, właśnie wróciliśmy z Dziedzicem z posterunku policji — rzekł doktor. —
Wilkesa już zwolniono z aresztu.
— Z agrestu! — chrząknęło Geb-Geb wyciągając ryjek z talerza zielonego groszku. —
Dlaczego z agrestu?
— Też coś, z agrestu! — prychnął z pogardą Jip. — Doktor chciał przez to powiedzieć,
że Tobiasza zwolniono z więzienia. Słowo daję, tobie tylko żarcie w głowie!
— Lepsze żarcie niż jakieś głupoty — stwierdziło Geb-Geb. — A niech to! Dlaczego
nie wziąłem moich okularów do jedzenia? Te ziarnka są tak małe, że ledwie je widać. Hm! A
więc Wilkes został zwolniony, a klacz zwrócona Dziedzicowi. I to chyba będzie koniec Zaga-
dki Ogłuszonego Człowieka. Kling jest niezrównany jako detektyw, a i zagadka była pie-
rwsza klasa. Zastanawiam się, jaka będzie następna.
— Nie będzie żadnej następnej — odparł doktor szybko.
— Ja myślę! — żachnęła się Dab-Dab, groźnie patrząc na prosię.
— Mała zagadka nigdy nie zaszkodzi — wtrąciła małpka Czi-Czi.
— W Afryce — zabrała głos Polinezja — mieliśmy aż nadto zagadek. Z drugiej strony
klimat tam był cudowny. Jak ten wiatr okropnie zawodzi w kominie! Hej, ho! Mam wrażenie,
że lato się kończy. Czekają nas urocze dni — nic tylko ziąb i deszcze. Pożyczę sobie chyba od
doktora skarpetkę i przerobię na sweter.
— Ale jeśli nie wolno nam rozwiązywać zagadek kryminalnych — powiedziało Geb-
Geb — to co będziemy robić w długie zimowe wieczory? Doktor jest ciągle zajęty i nie opo-
wiada już historii przy kominku.
— Tomku, o czym zwierzęta rozmawiają? — zapytał Bumpo.
— Doktor właśnie powiedział Geb-Geb, że skończyliśmy z zagadkami kryminalnymi i
śledztwami.
— O, bezsprzecznie — rzekł Bumpo wgryzając się w olbrzymią kromkę chleba z mela-
są. — Nigdy nie lubiłem zagadkowej atmosfery.
— Posłuchaj, Stubbins — wtrącił doktor — jeśli skończyłeś, pójdziemy zaraz do Domu
Psów Nierasowych i porozmawiamy z Klingiem, nim znajdzie sobie jakąś nową łamigłówkę.
Naprawdę nie mogę sobie już pozwolić na żadną zwłokę. Jestem i tak straszliwie opóźniony
w mojej pracy nad książką o ćmach.
— Ja też jestem opóźnione z moją książką — rzekło Geb-Geb wyciągając talerz po
dokładkę groszku.
— Twoją książką! — zaskrzeczała Tu-Tu. — Cóż ty za książki możesz pisać, na litość
boską?
— Historię Żywności — pisnęło Geb-Geb. — Bardzo ważne dzieło. Prawie je skończy-
łem. Zostało mi już tylko siedem tomów.
SKRZYDŁOSZPONY
1. REGENT'S PARK
Wiele lat temu, przygotowując się do wystawienia w Londynie Opery Kanarków,
Doktor Dolittle udał się pewnego dnia do ZOO w poszukiwaniu ptasich śpiewaków i tancerzy
do chóru i baletu. Towarzyszył mu londyński wróbel Pyskacz z żoną Becky. Prosię Geb-Geb,
które pomagało doktorowi przygotować przedstawienie, chciało również wziąć udział w kom-
pletowaniu obsady.
— Czy mogę pójść do ZOO? — zapytało.
— Na pewno n i e — żachnął się Pyskacz. — Chcesz, żeby nas zaaresztowano? Jak
daleko, twoim zdaniem, uszedłby doktor w tym tłumie z okazałym wieprzkiem telepiącym się
z tyłu?
Tak więc, zostawiwszy zawiedzione prosię w domu, doktor wyruszył w drogę, za całe
towarzystwo mając parę wróbli.
— Jak dawno temu był pan w ZOO po raz ostatni, panie doktorze? — zapytał Pyskacz,
kiedy po blisko godzinnym marszu znaleźli się w pobliżu Regent's Park.
— Hm — mruknął doktor. — Niech pomyślę... chyba... ze dwa lata.
— No, no! — powiedział wróbel z miną osoby dobrze poinformowanej. — To się pan
zdziwi, ile tu zmian zaszło. Przede wszystkim powiększono znacznie teren. Będzie pan miał
okazję przyjrzeć się lepiej temu, co pana interesuje. Większej kolekcji ptaków nie znajdzie
pan w całej Europie.
— Skąd wiesz? — spytał doktor.
— O, bywało się tu i tam — odparł wróbel wyniośle. — Jak panu wiadomo, kiedyś
mieszkaliśmy w Regent's Park. I od kiedy się stąd wyprowadziliśmy, Becky — moja połowi-
ca — męczyła mnie, żeby tu powrócić. Zawsze jej mówiłem, że nie ma to jak Katedra Święte-
go Pawła. Tam ma się wszystko pod bokiem. To pępek Londynu. Kiedyś, gdy mi naprawdę
zdrowo dojadła, obiecałem, że wezmę ją w podróż po wszystkich ogrodach zoologicznych
Europy. Myślałem, że się uspokoi. Ale kiedy wróciliśmy, miała jeszcze większego bzika na
punkcie Regent's Park niż przedtem.
— Jakie kraje zwiedziliście? — spytał doktor.
— Prawie wszystkie — westchnął Pyskacz. — To była piękna wycieczka. Ale z rado-
ścią wracaliśmy do Londynu. Chociaż muszę powiedzieć, że niektóre z tych miast prezento-
wały się wcale nieźle. Na przykład tam w Hamburgu mają naprawdę olbrzymie zoo, i tak
samo w Hantwerpii. Nie przypadły mi one jednak do gustu. Mnie się podobał Paryż. Jest tam
takie przyjemne miejsce, które nazywają Żardę De Palant * — mnóstwo ar i innych papug.
Piekielnie hałaśliwe. Ale najładniejszym parkiem w Paryżu jest Ogród Tirli-Tirli, tuż przy
Pałacu Lufra **. Stoi tam taki gość — taki stary, że nikt nie wie, ile ma lat — który zrobił
sobie fach z karmienia wróbli. Zajmuje się tym od niepamiętnych czasów. Często go fotogra-
fują w takiej pozie z wciągniętą ręką pełną okruszków, całego oblepionego wróblami. Ma się
rozumieć, że kiedy my z Becky byliśmy w Paryżu, nam dostawało się najwięcej okruszków.
Te francuskie wróble nie mają w sobie bojowego ducha. No i trochę przesadzają ze swoją
* Pyskacz ma na myśli Jardin des Plantes, czyli Ogród Botaniczny.
** Pyskacz ma na myśli Ogród Tuileryjski i Luwr.
kurtuazją, jak się słyszy w koło to ich: „Proszę bardzo, pan był pierwszy”, to aż dziw, że nie
pozdychały jeszcze z głodu. Bardzo mi się w Paryżu podobało. Becky tylko uważała, że tam
panują zbyt swobodne obyczaje. Stamtąd polecieliśmy do Genewy — no wie pan, do Szwaj-
carii, tam, skąd pochodzą zegary z kukułką.! Mają tam taki park wielkości piaskownicy, który
nazywają Żardę Anglez — to po francusku Ogród Angielski. Też mają czelność! Taki ogród
angielski jak ja cesarz chiński. Nawet mlecze w nim nie rosną. Potem obskoczyliśmy Rzym,
Barcelonę, Madryt i całą resztę. To była prawdziwa wycieczka. Ale oboje z radością wróci-
liśmy do kochanego, starego Londynu.
— Tak, tak — wtrąciła Becky — i od razu poszorowałeś w stronę Katedry i ulokowałeś
się w najhałaśliwszym miejscu Londynu. I na to była ta cała podróż. Zamiast poszerzyć swoje
horyzonty, chyba je tylko zawęziłeś. Kto by chciał zakładać dom w najruchliwszym punkcie
miasta — tuż nad Giełdą Królewską — mając do wyboru Regent's Park i piękne wiejskie
okolice.
— No, już dobrze — powiedział Pyskacz. — Nic zaczynajmy tej sprzeczki od nowa. A
oto i park. Większość liści już opadła, ale ładnie tu o każdej porze roku.
Przekroczywszy bramy Regent's Park, Jan Dolittle musiał przyznać rację pani Pyska-
czowej — było to wymarzone miejsce na dom dla miejskiego wróbla. Na rozległych poła-
ciach murawy rosły wyniosłe wiązy, rozłożyste kasztany oraz przeróżne inne drzewa. Wzdłuż
ścieżek ciągnęły się dobrze utrzymane rabaty pięknych kwiatów. Zaciszne, odgrodzone od
spacerujących ludzi zarośla zapewniały bezpieczeństwo i spokój budującym gniazda ptakom.
Żaden wychowany w mieście ptak nie mógł się też skarżyć na zbyt prowincjonalną atmosferę
parku czy też brak ludzkiego towarzystwa, do którego zawsze ciągnie miejskiego wróbla. Co
krok spotykało się niańki z dziećmi i wózkami. Tędy musieli także przechodzić wszyscy
zmierzający do Ogrodu Zoologicznego. W licznych restauracjach na wolnym powietrzu, przy
małych stoliczkach pod wiązami mogły się posilić rodziny, które wybrały się tu na całodzien-
ny spacer. Tłuściutkie, dobrze odżywione wróble, łapczywie zmiatające z ziemi okruszki, by-
ły najlepszym świadectwem tego, że w tej części Londynu żaden ptak nie ma prawa zginąć z
głodu.
— Zgadza się, panie doktorze — powiedział Pyskacz, kiedy Jan Dolittle zwrócił mu
uwagę na ten fakt — ale jeśli chodzi o żarcie, lepiej na tym wychodzę, mieszkając w śródmie-
ściu. W obsłudze klientów „Café de Rynsztok” nie ma sobie równej.
— Cafe de co? — zapytał doktor.
— „Café de Rynsztok” — powtórzył Pyskacz. — No, wie pan, nocne budki z kawą i
przekąskami. Tu w parku tylko latem jest ruch w interesie. W mroźne, koszmarne zimowe
dni, kiedy wróblowi najbardziej przydałby się jakiś kąsek, nic tu nic znajdziesz.
O, tak, przy ładnej pogodzie i słoń padłby tu z przejedzenia po tych wszystkich jajkach
na twardo i resztkach kanapek zdobiących trawniki. Ale nie w zimie — o, nie! Kiedy dmucha
wiatr ze wschodu, ludzie nie będą wychodzić z domów po to, żeby sobie pooglądać prześli-
czne niedźwiedzie polarne. Co innego budki z kawą — te otwarte są co noc. Dorożkarze,
stójkowi, zamiatacze ulic, sprzedawcy warzyw i owoców — regularnie co pięć minut któryś
podchodzi do lady, a potem idzie ulicą gryząc kanapkę i gubiąc okruszki. O, już ja znam to
zatracone miasto od podszewki. I powtórzę jeszcze raz: chcesz być syty bez względu na pogo-
dę, znajdź sobie mieszkanko w pobliżu Café de Rynsztok.
— Moglibyśmy tu mieszkać latem — rzekła jego żona — a zimą przeprowadzać się na
Katedrę. O nic innego cię nie proszę od trzech lat albo i dłużej. Dzieci też chowałyby się
lepiej w tym spokojnym, cichym miejscu niż tam, gdzie co noc muszą zasypiać przy akompa-
niamencie turkotu dorożkarskich kół i pokrzykiwań gazeciarzy.
— To wszystko prawda, Becky — zakończył Pyskacz — ale nie zapominaj, że nasze
dzieciaki też miały z tego niejeden pożytek. Nieraz, gdy któreś grymasiło, bo miało apetyt na
coś specjalnego, wystarczyło, żebyś rzekła słówko, a ja już to przynosiłem. Pamiętasz te
główki szparagów, które ściągnąłem o czwartej nad ranem z rynku na Covent Garden, kiedy
Berti miał skurcze żołądka? Ha! Chciałbym wiedzieć, można zdobyć takie delikatesy, gdy
zajdzie nagła potrzeba. Nie, Becky — biorąc to wszystko pod uwagę, nic nie może się równać
z Katedrą Świętego Pawła. To prawdziwy pępek Londynu.
2. PYSKACZ OPOWIADA PEWN
Ą HISTORIĘ
Zanim jeszcze Jan Dolittle dotarł do terenów ZOO, powitały go zwierzęta mieszkające
w parku na swobodzie. Z wysokich wiązów sfruwały dostojne gołębie-grzywacze gruchające
na dzień dobry, spod krzaków rododendronów wyskakiwały zuchwałe wiewiórki pozdrawia-
jąc go serdecznie. Pyskacz, dumny jak paw ze swej roli przewodnika wielkiego człowieka,
okazywał im najwyższą pogardę.
— Każda wiewiórka to złodziejka, mają to we krwi — urągał. — A wszystkie dzikie
gołębie to żarłoki. W czasach, kiedy mieszkaliśmy tu z Becky, musieliśmy nieraz dobrze się
uwijać, żeby zjeść coś porządnego, jeśli te typy były w pobliżu.
Przy małym okienku u wejścia do ZOO doktor zapłacił za wstęp.
— Za nas nie musi pan płacić — zachichotał Pyskacz. — My lecimy górą. Zresztą, jako
byli mieszkańcy mamy prawo do biletów ulgowych.
— Właściwie powinniście być członkami Królewskiego Towarzystwa Zoologicznego
— zażartował doktor.
— Przypuszczam, że naszą znajomością historii naturalnej nic ustępujemy co poniektó-
rym członkom Towarzystwa — że nie wymienię nazwisk — odpowiedział Pyskacz.
Zaraz po wejściu do środka doktor zauważył, że niektóre wybiegi były zupełnie nowe,
inne zaś miały świeżo odmalowane ogrodzenia.
— O tak, to dobre ZOO — powiedział Pyskacz z dumą rozglądając się wokoło. — Mu-
cha nie siada. Tylko farba ma okropny zapach, kiedy schnie. Ale tak w ogóle to najczystsze,
najlepiej utrzymane ZOO na świecie.
Na dużym placu obok podium dla orkiestry znajdowała się restauracja. Doktor pomyślał
sobie, że przed dalszym obchodem chętnie napiłby się herbaty. Usiadł więc przy jednym z
mniejszych stolików i niebawem został obsłużony przez kelnerkę. Pyskacz z Becky, obrzuca-
ni zazdrosnymi spojrzeniami wróbli z ZOO, towarzyszyli mu przy posiłku, stojąc obok filiża-
nek i zdziobując okruchy ciasta, które spadały z talerza wielkiego człowieka.
— Tam, po drugiej stronie podium — powiedział Pyskacz — widzi pan specjalny przy-
bytek, przedmiot naszej dumy.
— Wygląda mi to na zwykłą herbaciarnię na wolnym powietrzu — rzekł doktor spoglą-
dając przez trawnik.
— I tym właśnie jest — stwierdził wróbel. — To teren zamknięty, wyłącznie dla wybra-
nych. Widzi pan napis: „Tylko dla członków Królewskiego Towarzystwa Zoologicznego?”
Specjalnie zaznaczone, żeby nikomu, broń Boże, nic przyszło do głowy, że to dla członków
Zrzeszenia Małp. Ten stary strach na wróble w czarnym cylindrze to Sir William Gigglebeak,
Członek Królewskiego Towarzystwa Zoologicznego. Pierwszy lepszy człowiek ma większe
pojęcie o przyrodzie niż on. Ale tkwi tu zawsze jak ten pajac na wystawie, popijając herbatkę.
Widział pan kiedy taką fizjonomię? Dziw, że dzieciaki nie rzucają mu orzeszków. Niech pan
spojrzy, jak się nam przygląda przez swój monokl z cielęcym wyrazem twarzy. Zastanawia
się, kim pan jest, panie doktorze. Dobry dowcip, co? Ten cymbał, co nie odróżni jednego
końca zwierzęcia od drugiego, puszy się tu przed panem, największym przyrodnikiem, jakie-
go świat widział! Ach, życie!
— Co to za wielka klatka, zaraz obok herbaciarni? — zapytał doktor, nalewając sobie
drugą filiżankę herbaty.
— Tam? To Woliera Skrzydłoszponów — odpowiedział Pyskacz. — Dobre z nich chło-
paki. Żeby wszyscy byli tacy! Od niepamiętnych czasów chronią mniejsze ptaki, pilnują, żeby
im się krzywda nie stała — to znaczy tak było, kiedy żyły na wolności. Dlatego w czasach,
kiedy tu mieszkałem, przynosiłem im rodzynki. Skrzydłoszpony uwielbiają je.
— Rodzynki? — zdziwił się doktor. — Skąd je brałeś?
— Wydziobywałem z bułeczek członków Towarzystwa Zoologicznego, którzy przy-
chodzili do kawiarni — wyjaśnił Pyskacz. — Tak, za moich czasów stary Gigglebeak musiał
się obywać bez rodzynków. Wszystkie szły dla Skrzydłoszponów. To śmieszne, odwdzięczy-
ły mi się później, ratując od śmierci.
— Jak to było? — spytał doktor.
— To długa historia — powiedziała Becky, rzucając się łapczywie na kawałek chleba,
który podał jej doktor.
— Chciałbym ją usłyszeć — rzekł doktor. — Interesuje mnie to, co powiedziałeś o
Skrzydłoszponach i opiece, jaką roztaczają nad innymi ptakami. Nie daj się prosić, Pyskaczu.
Mamy przed sobą spory kawał drogi, jeśli chcemy obejść całe ZOO, i z przyjemnością
skorzystam z tych dziesięciu minut odpoczynku.
— A zatem — zaczął Pyskacz — mniej więcej po miesiącu od dnia, kiedy tu zamie-
szkałem, sprowadzono Skrzydłoszpony. Bardzo dobrze to pamiętam. Ich przybycie wywołało
duże poruszenie wśród wszystkich ptaków ZOO, gdyż Skrzydłoszpony powszechnie cieszyły
się dobrą sławą. Tak więc ja i kilka innych wróbli mieszkających w ZOO udaliśmy się do
nich z wizytą powitalną. Były trochę osowiałe — niedawno zostały schwytane — więc robili-
śmy, co było w naszej mocy, by poczuły, że znajdują się wśród przyjaciół. Ja od razu się spy-
tałem, co by je najbardziej ucieszyło, jeśli chodzi o jedzenie. Z początku nie miały na nic
ochoty, potem jednak, gdy niektórym z nich wrócił apetyt, przyznały, że ich największym
smakołykiem są rodzynki.
„W porządeczku — mówię wtedy — zobaczymy, co się da zrobić”. — I wyruszam na
ekspedycję zaopatrzeniową. Oblatuję restauracje i kawiarnie. Potem lecę do tego faceta, co
prowadzi kram ze słodyczami — wie pan, czekoladki i cukierki dla dzieci. Ale nigdzie nie ma
rodzynków — wszystko inne, owszem, ale nie rodzynki. No więc Becky mówi do mnie: „A
kawiarnia dla członków? Stale tam coś jedzą. Zobaczymy, czy tam przypadkiem nie znajdą
się rodzynki”.
Ruszamy więc razem, żeby się bliżej przyjrzeć menu kawiarni. I co pan powie? Kom-
pletny klops! Podają tylko makowiec. Wydaje się, że stary Gigglebeak bardzo w nim gusto-
wał. Zaczynam główkować i po chwili mówię: „Musimy to tak urządzić, żeby w Herbaciarni
dla Członków podawali bułeczki lub ciasto z rodzynkami”.
„Tak — mówi Becky — ale jak to zrobić?”
„Szczury — mówię jej na to. — Chodźmy pogadać ze szczurami”.
3. RODZYNKI DLA SKRZYDŁOSZPONÓW
— Więc lecimy pod kuchenne drzwi kawiarni i kręcimy się tam tak długo, aż wreszcie z
dziury obok okna piwnicy wyłazi stary szczur.
„Słuchaj! — mówię łapiąc go za ogon. — Chcę zamienić z tobą słówko. Widziałeś te
Skrzydłoszpony, które przybyły wczoraj wieczorem? Musisz wiedzieć, że one żyjąc na swo-
bodzie zawsze chronią mniejsze ptaki. Dlatego zależy nam na tym, żeby teraz, kiedy szczę-
ście się od nich odwróciło, niczego im nie zabrakło. Kapujesz?! Teraz tak: w Herbaciarni dla
Członków podaje się tylko makowiec. Chodzi nam o to, żebyście zaczęły go podkradać albo
robić coś takiego, żeby stał się niejadalny. Zróbcie coś, żeby musieli zastąpić makowiec bułe-
czkami z rodzynkami. Kapujesz?”
„Nie za bardzo — mówi ten z miną niewiniątka, ruszając wąsikami. Nie wiem, jak to
mamy zrobić”.
„No to się dowiedz — mówię na to — ale szybko. To nasz obowiązek dopilnować, żeby
Skrzydłoszponom było tutaj dobrze za to, co robiły dla ptasiego drobiazgu na wolności. A
gdyby przypadkiem przyszło wam do głowy zlekceważyć moje polecenia, wszystkie zwierzę-
ta w ZOO usłyszą ode mnie, że mają was traktować jak kogoś obcego albo wroga. Wy, tak
samo jak my, żyjecie z tego, co skapnie zwierzętom w klatkach. No więc możecie mi wierzyć
na słowo, że będziecie gorzko żałować, jeśli nie zrobicie tego, co wam każę. A teraz ruszaj
pozaganiać wszystkich swoich kumpli do roboty — ale na jednej nodze!”
— Te szczury — ciągnął Pyskacz — bardzo dobrze się spisały. Powiedziałbym nawet,
że aż za dobrze. Wie pan, co one wymyśliły? Najstarszy z nich, spryciarz jakich mało — ten,
z którym rozmawiałem — poszedł i wylał na makowiec buteleczkę trucizny na szczury. Ten
stary wyjadacz trenuje od lat omijanie fretek, pułapek i tysiąca innych wynalazków służących
do tępienia szczurów i siedzi w tym sporcie tak długo, że z zatkanym nosem potrafi wyniu-
chać każdą truciznę na szczury, jaką kiedykolwiek wyprodukowano. I wszystkich swoich
sztuczek nauczył inne szczury z herbaciarni. No więc orientując się doskonale, gdzie stoi bu-
teleczka z trucizną, zwędził ją i wylał całą jej zawartość na makowiec, który leżał w spiżarni
oczekując pory podwieczorku.
Pyskacz urwał, uśmiechając się szeroko do swych myśli.
— Ale była heca! — zachichotał po chwili. — Tego popołudnia, około czwartej godzi-
ny, słyszymy z Becky odgłosy strasznego zamieszania, dochodzące z Herbaciarni dla Człon-
ków. Pędzimy zobaczyć, co się dzieje — a to starego Sir Williama Gigglebeaka wynoszą do
szpitala z okropnym bólem brzucha. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ta trucizna
była wynalazkiem Sir Williama i, po prawdzie, jedynym wkładem, jaki ten uczony wniósł do
nauki o przyrodzie. Bardzo się nim szczycił. Jednakże jego nos nie był dość uczony, by wy-
czuć zapach wynalazku swego właściciela na makowcu. Więc mówię do Becky: „On powi-
nien przechrzcie tę swoją miksturę i nazwać ją «Trucizna na Członków» ze specjalnym dopi-
skiem «Tylko dla Członków Towarzystwa», takim samym, jaki widnieje na Herbaciarni”.
„Żarty żartami — ona na to odpowiada — ale to jest poważna sprawa. Nie możemy
przecież wykończyć wszystkich Członków Towarzystwa. Lepiej idź do szczura i pogadaj z
nim. Niech wymyśli coś innego”.
„Jak sobie życzysz — mówię — chociaż nie uważam — w każdym razie jeśli chodzi o
większość Członków — by nauka mogła ponieść z tego tytułu szczególną stratę. Ale dobrze,
może i masz rację”.
Tak więc zachodzę znowu do kuchni na tył herbaciarni i mówię naszemu przyjacielowi,
że choć doceniam robotę, jaką on i jego kumple odwalili, trochę jednak przeholowali i muszą
znaleźć inny sposób uleczenia Członków z ich skłonności do ciasta z makiem. Jak się jednak
okazało, nasze spiskowanie nie było potrzebne. Stary William Gigglebeak przeleżał z kolką w
łóżku dwa tygodnie, po czym wstał i pojawiwszy się w herbaciarni, od razu zarządził, że nie
życzy sobie więcej makowca. Zaczęto wtedy podawać członkom na podwieczorek bułeczki
oraz babki rodzynkami, a my mieliśmy sprawę z głowy. Ja, Becky, i jeszcze z tuzin naszych
koleżków spędzaliśmy od tej pory dwie godziny każdego popołudnia polując na rodzynki pod
krzesłami, a nawet wydłubując je z ciast na stołach, kiedy nikt nie patrzył. I co wieczór skła-
daliśmy nasz łup do kupy i dostarczaliśmy go Skrzydłoszponom, wrzucając rodzynki przez
druciany dach klatki.
4. PYSKACZ O WŁOS UNIKA NIESZCZ
ĘŚCIA
— A jednak, choć przebywając w niewoli, Skrzydłoszpony oddały jeszcze jedną przy-
sługę małemu ptakowi. Tym ptakiem byłem ja. Mieliśmy właśnie w gnieździe nowy lęg i raz
na jakiś czas Becky prosiła mnie, żebym skombinował dla dzieciaków kawałek łoju. Jak pan
wie, pewna ilość mięsa jest niezbędna w karmieniu młodych ptaków. Czasem podbierałem
jakiś ochłap lwu, kiedy po obfitym posiłku spał w swym legowisku, czasami zdobywałem łój
gdzie indziej. Jednym z takich miejsc był Dom Sów, W owym czasie Dom Sów stał obok
Woliery Skrzydłoszponów, po drugiej stronie Herbaciarni, Była to niska, długa klatka z wy-
biegiem, podzielona na sześć przegród. Miejsce w jednej ze środkowych przegród zajmowała
Wielka Sowa Uszata — najszkaradniejsza stara grzesznica pod słońcem! „Pani Zrzęda” —
wołaliśmy na nią. Nigdy dla nikogo nie miała dobrego słowa.
— Pani Zrzęda, Wielka Sowa Uszata — ciągnął Pyskacz — nie lubiła, kiedy wskakiwa-
łem do jej klatki po ochłapy mięsa. Ostrzegała mnie niejeden raz, bym się trzymał z dala od
jej terytorium, jeśli chcę zachować głowę. Ponieważ jednak przeważnie drzemała całe dnie na
tej swojej żerdce, wkradałem się przez dziurkę w siatce i częstowałem się bez pytania,
Pewnego dnia Becky wysłała mnie znowu po łój. Przeszukawszy na próżno kilka klatek
i zagród, po wiedziałem sobie tak: „Spróbuję szczęścia w jadalni pani Sowy”. I poleciałem.
Było piękne popołudnie i nasza pani Zrzęda chrapała smacznie na żerdce, głucha i ślepa na
wszystko, co dzieje się wokół. Wskakuję przez dziurkę i zaczynam po cichutku rozglądać się
za czymś, co przypomina łój. Jestem tam zaledwie minutę czy dwie, gdy do klatki wchodzi
dozorca. Wślizguję się za drzwi, żeby mnie nie widział. Dozorca podmiata podłogę, po czym,
wychodząc — a żeby go pokręciło! — stawia przy siatce ciężką, żelazną płytę, na której
kładziono mięso dla sowy — dokładnie zakrywając dziurę, która zawsze służyła mi za drzwi.
Przez cały ten czas pani Zrzęda nie otwiera nawet oczu, więc po wyjściu dozorcy zaczy-
nam znowu miotać się po klatce — szukając już nie łoju, lecz drogi, którą udałoby mi się
wydostać na zewnątrz. Płyty nie mogę ruszyć, więc kawałek po kawałku badam ogrodzenie,
szukając jakiejś innej dziury. Wiedziałem, rzecz jasna, że z nadejściem ciemności pani Sowa
obudzi się i w tej samej minucie będzie po mnie. W mroku, biorąc pod uwagę jej oczy i szyb-
kość, nie miałem żadnych szans. Pożarłaby mnie razem z piórami, i tyle. Więc może mi pan
wierzyć, że sprawdziłem całe ogrodzenie bardzo dokładnie. Niestety nie znalazłem ani jedne-
go miejsca, przez które wróbel mógłby się przecisnąć.
Cóż — myślałem sobie — pozostaje mi jedynie gdzieś się ukryć i przeczekać do świtu.
Wtedy Sowa znowu zaśnie, a mnie być może nadarzy się sposobność ucieczki, gdy wejdzie
dozorca ze śniadaniem.
Zaszyłem się więc w rogu za poidłem, przeżegnałem i z nadzieją w sercu oczekuję, co
będzie dalej, Siedziałem jak na rozżarzonych węglach, zastanawiając się jednocześnie, co
sobie myśli Becky, kiedy tak długo nie wracam z łojem. Mrok gęstniał tymczasem i w pewnej
chwili pani Sowa przeciągnęła się i zbudziła. I natychmiast pociągnęła nosem.
„O Boże! — pomyślałem sobie. — Już mnie wyniuchała!”
No i rzeczywiście, tak jakby widziała, że tam jestem, zaczęła dokładnie przeszukiwać
klatkę, ze strachu pióra stanęły mi na głowie. Na koniec podchodzi do poidła, wlepia we mnie
ślepia jak latarnie i... widzi mnie!
„Mam cię, bratku!” — mówi i rzuca się na mnie. Wylatuję w powietrze jak z procy i
zaczyna się wielki pościg wokół klatki.
„To na nic — powtarzam sobie. — Nie umknę jej, Jest dwa razy szybsza ode mnie”.
Na śmierć jednak zapomniałem o moich przyjaciołach — Skrzydłoszponach — mie-
szkających w klatce obok. Widziały mnie, jak wchodziłem do Domu Sów, ale nie widziały
wychodzącego. Słysząc gwałtowny trzepot skrzydeł sowy i moich domyśliły się, co zaszło. I
nagle cała gromada — może z tuzin zaczyna wrzeszczeć, jakby je ze skóry obdzierano. A
stróż, myśląc, że z klatki wyrwało się jakieś zwierzę, przybiega z latarnią i obchodzi wszy-
stkie ptaszarnie, żeby zobaczyć, co się stało. I widząc Wielką Sowę Uszatą ciskającą się po
klatce w pogoni za czymś, czego nie widać w ciemności, otwiera drzwi.
A ja jak strzała wypadam na zewnątrz, pokazując język pani Sowie i dziękując mej
szczęśliwej gwieździe oraz Skrzydłoszponom.
— Mój Boże! — rzekł doktor. — Byłeś o włos od nieszczęścia. Ale wszystko dobre, co
się dobrze kończy.
— To Szekspiraczek, czyż nie, doktorku? — spytał Pyskacz.
— Tak — zaśmiał się doktor. — Szekspir powiedział to pierwszy. To szalenie użyte-
czny cytat — pasuje do mnóstwa sytuacji. Idziemy, Pyskaczu?
— Jasne! — odrzekł wróbel. — Chodź, Becky, pokażemy doktorowi Sowy. To będzie
świetne zakończenie pierwszego aktu tej opery. Jak w piosence: „Hu, hu, ha, hu, hu, ha, nasza
sowa zła!”
JAK ZIELONE PIÓRKA Z PIERSI JASKÓLNIKÓW
SPROWADZIŁY NA NIE KL
ĘSKĘ
1. KRAINA GAMBIJSKICH GU-GU
Wiele lat temu doktor Dolittle udał się do Afryki, by leczyć tamtejsze chore małpy.
Wylądował wtedy w krainie zwanej Jolliginką, której król nie był zbyt gościnny dla obcych
podróżujących przez jego ziemie. Wtrącił więc doktora z całą rodziną do więzienia, skąd
uciekli dzięki pomocy księcia Bumpo, poczciwego syna króla Jolliginki. Opuścili królestwo
w pośpiechu, nie sprawdziwszy, jaki prowiant zabierają na drogę. W prowiant ów zaopatrzył
ich właśnie sam Bumpo, który, mając blade pojęcie o tym, czego potrzeba w czasie morskiej
podróży — jako że sam spędził całe swe życie na lądzie — ściągnął po prostu z piwnicy
królewskiego ojca kilkanaście leżących najbliżej wyjścia skrzyń z żywnością.
Kiedy kaczka Dab-Dab, pełniąca na statku funkcję kuchmistrza, zaczęła je otwierać,
przeraziła się nie na żarty widząc, że spod wiek kolejnych skrzynek wyłania się wciąż ta sama
zawartość — pataty, czyli coś w rodzaju słodkich kartofli.
— Pataty i pataty! — gderała. — Jak można przy gotować przyzwoity posiłek z samych
patatów!
— Boże broń — jęknęło prosię Geb-Geb. — Wiem, że król jadał też pasternak, bo
wyczułem zapach tej rośliny, gdy ci okropni żołnierze wlekli nas do pałacowego lochu. Co za
dureń z tego Bumpa! Żeby nie zajrzeć do skrzynek! Prędzej umrę z głodu, niż tknę to pasku-
dztwo!
— Och, bądźże już cicho! — żachnęła się Dab-Dab. — Ty byś nie zdechło nawet
wtedy, gdybyś nic nie miało w ryju od samego domu! Masz na sobie tyle sadła, że spokojnie
możesz nie jeść przez miesiąc!
— Ależ, Dab-Dab — odezwał się doktor — tusza to rzecz całkiem naturalna u świń. Jak
się przyrządza pataty?
— A skąd ja mam wiedzieć? — obruszyła się kaczka.
— To całkiem proste — wtrącił dwugłowiec. — Najpierw się je obiera, potem kroi, a
następnie smaży w oleju palmowym. Powstają z tego tak zwane frytki palmowe — najpopu-
larniejsza potrawa wśród murzyńskich ludów. Pokażę wam, jak to się robi.
— Dziękujemy ci bardzo — powiedział doktor. — Jakie to szczęście, że wzięliśmy cię
ze sobą. Bez kogoś, kto zna się na afrykańskiej kuchni, musielibyśmy chyba głodować.
— A cóż to jest? — spytał Jip, który właśnie otworzył jedną z pozostałych skrzynek. —
Cuchnie jak nieszczęście!
— Suszona szarańcza — odrzekł dwugłowiec. — Coś w rodzaju dużych koników po-
lnych. To też się smaży. Całkiem smaczne.
— Tfu! Owady! — warknął Jip.
Całe towarzystwo było już bardzo głodne. Gdy dwugłowiec zaprezentował im w
kambuzie sposób przyrządzania frytek palmowych, wszyscy skosztowali tej nowej potrawy i
orzekli ze zdziwieniem, że nie jest ona wcale taka zła. Nikt, jednakże, nie ważył się tknąć
szarańczy, której ogromne ilości zalegały ładownię.
Lecz po paru dniach jedzenie wciąż tego samego na śniadanie, obiad i kolację, zaczęło
być nużące. Statek płynął na północ, ciągle jeszcze w niewielkiej odległości od brzegów
Afryki. I pewnego wieczoru po kolacji, kiedy członkowie załogi poczuli większe niż zazwy-
czaj obrzydzenie do frytek palmowych, doktor powiedział:
— Myślę, że jak tylko bezpiecznie miniemy wybrzeże królestwa Jolliginki, trzeba bę-
dzie przybić do lądu i urządzić wyprawę po banany. Nie wątpię, że pataty są bardzo pożywne,
ale jeśli chodzi o mnie, to mam ich serdecznie dosyć.
— W pełni się z panem zgadzam — rzekło Geb-Geb.
Nazajutrz, około dziesiątej rano, statek mijał ujście malowniczej rzeki.
— Stąd chyba będzie można wyruszyć na poszukiwanie bananów — stwierdził doktor.
— Wpłyniemy tam i rozejrzymy się.
Wykręcono statek dziobem w stronę lądu i niebawem doktor i jego towarzysze podróży
znaleźli się w ujściu prześlicznej szerokiej rzeki. Przepłynąwszy kilka mil, pomiędzy gęsto
zarośniętymi brzegami w górę rzeki, statek zarzucił kotwicę nie opodal dużego skupiska sło-
mianych chat.
Okazało się, że jest to największe miasto ludu Gu-Gu, a dokładniej, gambijskich Gu-
Gu, których państwo rozciągało się od tego miejsca na kilka mil w głąb lądu.
Doktor od razu zauważył, że okolica jest o wiele przyjemniejsza od tej, którą niedawno
opuścili, a miasto większe i solidniej zbudowane niż stolica Jolliginki.
Jaskółki, które nie odstępowały statku lecąc cały czas ponad nim, widząc zmianę kursu
także skręciły, a gdy zacumował, obsiadły gęsto brzegi rzeki, budząc niesłychane zdumienie
ludu Gu-Gu. Mieszkańcy miasta nie nawykli do widoku statków przybijających do ich portu,
a zwłaszcza statków eskortowanych przez wielkie stada ptaków.
Doktor zszedł na brzeg, gdzie powitał go Wódz plemienia Gu-Gu, pytając bardzo
uprzejmie, czy mógłby mu być w czymś przydatny. Doktor podarował Wodzowi scyzoryk
(miał jeden na zbyciu), po czym wyjawił, że chciałby zaopatrzyć się w prowiant a zwłaszcza
jakieś owoce.
Wódz Gu-Gu zapytał, jakiego rodzaju żywności poza owocami, doktor by sobie życzył.
Jan Dolittle przy akompaniamencie mlaśnięć Geb-Geb, wyliczył natychmiast długą listę pro-
wiantów.
— Nie jestem pewien — rzekł Wódz — czy to wszystko uda mi się zdobyć, ale zrobię,
co będę mógł.
Następnie wydał rozkazy służącym i gońcom ze swego orszaku. I już po chwili doktor i
jego zwierzęta ujrzeli schodzący w stronę statku korowód tragarzy z ładunkami na głowach.
— Jakie to cudownie proste! — powiedział doktor, patrząc na nich z zachwytem. —
Gdybym na przykład chciał się zaprowiantować w Liverpoolu, zajęłoby mi to cały tydzień.
2. PLAN DOKTORA
Podziękowaniom ze strony doktora nie było końca. Wreszcie Jan Dolittle zapytał Wo-
dza, w jaki sposób mógłby mu się odwdzięczyć, ale ten, najwyraźniej zupełnie uszczęśliwio-
ny scyzorykiem, odparł, że doktor nie potrzebuje mu się ani odwzajemniać, ani dziękować,
gdyż cała przyjemność jest po jego stronie, i że ma nadzieję, że doktor go jeszcze kiedyś
odwiedzi.
Wracając na brzeg rzeki Jan Dolittle spostrzegł wśród jaskółek ogromne poruszenie.
Były bardzo podniecone i z ożywieniem rozprawiały o czymś z nowo przybyłymi ptakami o
zielono upierzonej piersi.
Jak się okazało, kilka miesięcy wcześniej do tego miasta zawitała pewna biała dama.
Pisała ona książki, nosiła krótkie włosy, a także męską koszulę i krawat. W istocie była ona
jedną z tych kobiet, które w owych czasach w Anglii nazywano emancypantkami. Gdy tylko
znalazła się w państwie Gu-Gu, od razu zaczęła dyrygować Wodzem, tłumacząc mu, w jaki
sposób ma rządzić krajem i wychowywać własne dzieci, i ucząc go mnóstwa innych rzeczy, o
których, jej zdaniem, powinien był wiedzieć.
Wódz nie przepadał za nią i był szczerze zadowolony, kiedy wróciła wreszcie do
Anglii. Natomiast żony Gu-Gusów były Emancypantką zachwycone. Same — zgodnie ze
zwyczajami panującymi w Afryce — przez całe życie posłuszne mężczyznom ze swego ple-
mienia, po raz pierwszy zobaczyły, że ich mężowie i wodzowie dają się kobiecie wodzić za
nos. Nie mogły zrozumieć, w jaki sposób biała dama rzuca „urok” na mężczyzn — były
bowiem pewne, że taką moc może kobieta zawdzięczać jedynie czarnej magii.
W końcu doszły do wniosku, że tajemnica leży w dziwnym nakryciu głowy, jakie owa
pani nosiła. Był to męski, filcowy kapelusz z zielonym piórkiem jaskólnika. A zatem, żeby
upodobnić się do Emancypantki, wszystkie kobiety z plemienia Gu-Gu postanowiły za wsze-
lką cenę zdobyć filcowe kapelusze z takim samym piórkiem. Były przekonane, że mając je,
będą w stanie rządzić swymi mężami, jak im się żywnie spodoba.
Idea emancypacji rozprzestrzeniła się w całym kraju Gu-Gu. I chociaż Wódz, przerażo-
ny wizją tysięcy kobiet podobnych angielskiej pisarce, postanowił skończyć z tą modą i wy-
dał odpowiednie, surowe zarządzenia, emancypantki nadal spotykały się i działały potaje-
mnie. A setki biednych jaskólników ginęły w sidłach lub od kul myśliwych — wyłącznie z
powodu piór do kapeluszy.
Otóż jaskólniki — te akurat należały do gatunku o zielono upierzonej piersi — są
bardzo bliskimi kuzynami jaskółek. Teraz, bardzo wzburzone, opowiadały o swym tragi-
cznym losie jaskółkom, które podróżowały z doktorem. Na tę właśnie scenę trafił powracają-
cy ze spotkania z Wodzem Jan Dolittle.
Kiedy doktor znalazł się już na statku, przyfrunęło ku niemu sześciu jaskółczych przy-
wódców stada i zaczęło uskarżać się na okrutne postępowanie łowców ptaków z plemienia
Gu-Gu wobec ich krewniaków jaskólników.
— Jeżeli nie podejmie się jakichś skutecznych kroków — powiedział jeden z przywód-
ców — wszystkie jaskólniki w tym rejonie wkrótce wyginą. To prawdziwy skandal!
— Czy one nie mogłyby stąd odlecieć i osiąść w jakimś innym kraju, gdzie nie polowa-
no by na nie z powodu kapeluszy? — spytał doktor.
— Owszem, o każdej innej porze, tak — powiedziały jaskółki. — Ale teraz zbliża się
czas wylęgu, a jaj i piskląt nie można zostawić samych.
— Hm! Czym się żywią jaskólniki? — spytał doktor.
— Muchami — tak samo jak my — odparły jaskółki. — Najbardziej cenią sobie moski-
ty i małe ćmy, ale nie pogardzą żadnym latającym owadem, jaki im podejdzie pod dziób. Te-
raz wiele owdowiałych ptasich matek przymiera głodem, nic mając odwagi opuścić gniazda i
szukać pożywienia.
— Mój Boże, to straszne! — wykrzyknął doktor. — Po prostu straszne! Wrócę i pomó-
wię z Wodzem.
I tak też zrobił. Wódz, zapytany, czy nie mógłby jakoś zapobiec zagładzie tych pię-
knych ptaków, odparł, iż uczyni wszystko, co jest w jego mocy. Wydał też zaraz odpowiednie
rozkazy i rozesłał je przez posłańców po całym kraju. Wtedy Jan Dolittle wrócił na statek i
zawiadomił jaskólniki o tym, co udało mu się osiągnąć. Jaskólniki podziękowały mu
serdecznie, prosząc jednocześnie, by na wszelki wypadek nie odpływał jeszcze przez parę dni.
Tak więc statek doktora pozostał na rzece, odholowano go tylko nieco dalej od miasta w
miejsce dogodniejsze do zakotwiczenia. W ten sposób Jan Dolittle zyskał kilka dni na wypra-
wę kajakiem w górę rzeki.
Kiedy wrócił, jaskólniki już na niego czekały. Oznajmiły mu, że łowcy ptaków zlekce-
ważyli rozkazy Wodza i w tajemnicy przed nimi zabili następnych dwieście ptaków na piórka
do filcowych kapeluszy.
Doktor zaniemówił z oburzenia. Stał przez chwilę z miną, która nie wróżyła nic dobre-
go, po czym poprosił przywódców obu stad — jaskółek i jaskólników — aby natychmiast
spotkali się z nim w kabinie na naradę.
— A teraz powiedzcie mi taką rzecz — zabrał głos doktor, kiedy całe towarzystwo usa-
dowiło się wygodnie dokoła stołu — o ile mi wiadomo, wy, jaskólniki, żywicie się muchami,
moskitami i ćmami, czy nie tak?
— Zgadza się — odrzekły jaskólniki — poza tym, że jeśli chodzi o ćmy, uznajemy
tylko małe sztuki, na przykład mole; od dużych, włochatych, nasze młode dostają czkawki.
Najbardziej lubimy moskity — latem nie ma to jak dobry, soczysty moskit.
— Doskonale! — powiedział doktor. — A teraz słuchajcie, mam pewien pomysł. Jak
wiecie, moskity kąsają ludzi i jest to bardzo nieprzyjemne. Mole niszczą ubrania. Także wiele
innych owadów, jak na przykład latające mrówki czy żuki, mogłyby zajść ludziom porządnie
za skórę, gdyby nie ptaki, które żywiąc się nimi, nie pozwalają im się nadmiernie mnożyć.
Moja propozycja jest następująca: na jakiś czas przestańcie jeść muchy i inne owady. Gdy
staną się plagą, wówczas być może zdołam przekonać żony Gu-Gu, aby usłuchały rozkazów
Wodza i zostawiły was w spokoju.
— Ale czym mamy się przez ten czas żywić? — spytały jaskólniki. — Nie możemy się
obejść bez owadów w naszym pożywieniu, jak zięby czy szpaki.
— Ach! — powiedział doktor. — O tym nie pomyślałem.
— Panie doktorze — wtrąciło Geb-Geb, które przysłuchiwało się wszystkiemu z ogro-
mnym przejęciem (mowa była przecież o jedzeniu) — ja mam pomysł.
— Wspaniale! — ucieszył się Jan Dolittle. — A jaki to pomysł, Geb-Geb?
— Pod pokładem, w ładowni statku — odrzekło prosię — znajduje się pięćdziesiąt
skrzyń pełnych suszonej szarańczy. Czyż nie mogłyby one służyć jaskólnikom za pokarm,
dopóki pan nie wieje trochę oleju do głowy tym Gu-Guskom?
— Doskonała myśl! — wykrzyknął Jan Dolittle. — Czy sądzicie — zwrócił się do
jaskólników — że mogłybyście przez pewien czas karmić wasze młode suszoną szarańczą?
— Oczywiście — odrzekły jaskólniki — gdyby to było konieczne.
— W porządku — powiedział doktor. — A teraz słuchajcie: musimy to wszystko do-
brze zorganizować. Zobowiązuję przywódców, aby przez specjalnych posłańców zawiadomili
wszystkich łowców much i owadożerców w tym rejonie, a więc jaskólniki, jaskółki, jerzyki,
lelki kozodoje, dzierzby oraz im podobne, żeby przybywali na statek, gdzie znajdą pod dosta-
tkiem suszonej szarańczy dla nich samych i dla swych młodych. Nie wolno im jednak, dopóki
nie odwołam zakazu, tknąć żywego owada. Rozumiecie? I będę bardzo zdziwiony, jeśli w
krótkim czasie nie uda mi się namówić dam z plemienia Gu-Gu do zmiany ozdób ich kapelu-
szy. Konferencja skończona. Proszę teraz rozesłać posłańców i informować mnie na bieżąco o
przebiegu akcji.
Jeszcze tego samego wieczoru przywódcy powrócili do doktora z wiadomością, że jego
rozkazy zostały wykonane. Wszystkie owadożerne ptaki (których w Afryce, stanowiącej do-
skonały dla nich teren łowiecki, jest ogromna rozmaitość) ochoczo zgodziły się pomóc i zo-
stawić na czas jakiś w spokoju wszystkie mole, moskity oraz mrówki.
3.
ŚMIGŁY
Już nazajutrz otoczenie statku doktora wyraźnie poweselało. W powietrzu zaroiło się od
barwnie upierzonych łowców much, wszelkiej maści. Całe ich miriady nadlatywały ze wszy-
stkich stron po wyłożoną dla nich na pokładzie suszoną szarańczę.
Pod koniec trzeciego tygodnia okazało się, że plan doktora przyniósł nadspodziewanie
(nawet dla samego Jana Dolittle) dobre rezultaty, gdyż wszystkie, nie niepokojone teraz przez
ptaki owady zaczęły całymi tysiącami składać jajeczka, z których wylęgały się olbrzymie
ilości potomstwa — jednym słowem ich zastępy mnożyły się i powiększały w zatrważający
sposób.
Za pierwszą wyraźną oznakę sukcesu mieszkańcy statku uznali moment, gdy Geb-Geb,
pokąsane przez moskity, zbudziło się w środku nocy, wrzeszcząc z bólu. Bezsenna noc czeka-
ła również pozostałych pasażerów, których ukąszenia owadów wyrywały kolejno ze snu.
— Ha! — powiedział doktor siadając na łóżku i rozdając packą ciosy na prawo i lewo.
— O to właśnie chodziło. Ciekawe, jak się teraz czują te Gu-Guski?
Plaga moskitów rosła z godziny na godzinę, osiągając zastraszające rozmiary. Kompa-
nia zgromadzona na statku z pełnym samozaparciem cierpiała dla dobra swych przyjaciół
jaskólników. Rankiem doktor i zwierzęta zaryzykowali wyjście na pokład, ale musieli zaraz
zrejterować do kabin: powietrze aż gęste było od latających mrówek i moskitów. Zamknięto
drzwi i uszczelniono wszystkie szpary, żeby owady nie mogły się nimi przedostać.
Biedne Geb-Geb przedstawiało sobą żałosny widok — całe było jednym wielkim, różo-
wym bąblem po ukąszeniach moskitów. Doktor musiał wsadzić je do kąpieli z kwasu borne-
go, żeby złagodzić swędzenie. Dwugłowiec, którego natura nie wyposażyła w ogon do opę-
dzania się przed muchami, przeżywał istne katusze. Nikt jednak nie usłyszał z jego ust słowa
skargi.
Naturalnie, doktor i reszta załogi nie mogli pozostać odcięci od świeżego powietrza w
nieskończoność i niebawem Jan Dolittle zdał sobie sprawę, iż musi sobie i zwierzętom zape-
wnić ochronę. Posłał więc po jednego z przywódców jaskółek.
W odpowiedzi na wezwanie przybył sam wódz naczelny — ptak o niezwykle szlache-
tnym wyglądzie, długich skrzydłach i bystrych, żywych oczkach. Zwał się Śmigły, a imię
jego znane było w całym upierzonym świecie. Wśród łowców owadów Śmigły cieszył się
sławą mistrza nad mistrze. Nie miał sobie równego w Afryce, Europie, a nawet w Ameryce.
Od lat zajmował pierwsze miejsce we wszystkich zawodach w lataniu, a nie dalej jak rok
wcześniej dokonał niezwykłego wyczynu (bijąc zresztą swój własny rekord) i przefrunął nad
Atlantykiem w jedenaście i pół godziny, a więc z szybkością ponad dwustu mil na godzinę.
— Słuchaj, Śmigły — powiedział doktor — ja i moi towarzysze jesteśmy jak więźnio-
wie na tym statku. Ze strachu przed kąsającymi owadami nie możemy nawet wyjść na pokład,
by zaczerpnąć świeżego powietrza lub rozprostować nogi. Czy mógłbyś nam jakoś pomóc?
— Ależ oczywiście — odpowiedział Śmigły. — Odkomenderuję kilkaset strzyżyków
do pełnienia służby przy pańskim statku. Będą strzegły pana i zwierząt przed moskitami. Pań-
ski plan powiódł się znakomicie. Te damulki mają się gorzej niż pan, bo odziewają się skąpiej
i owady mogą sobie na nich lepiej poużywać. Zaraz przyślę panu strzyżyki.
I odleciał. Odtąd przy statku doktora pełniło straż dziewięćset strzyżyków, ptaków ba-
rdzo małych rozmiarem, za to wybornych łowców much. Jan Dolittle i jego zwierzęta mogli
teraz swobodnie wychodzić na pokład, jeśli chcieli zaczerpnąć świeżego powietrza albo
trochę się rozerwać.
Dwa dni później, z samego rana, doktor rzekł do Jipa:
— Powinienem chyba zejść na ląd i zobaczyć, co się dzieje w mieście. Zauważyłem, że
w ciągu ostatniej doby ogromnie wzrosło tempo przyrostu mrówek i żuków. Jestem trochę
niespokojny. Nie wolno mi dopuścić do tego, by sprawy zaszły za daleko.
Doktor włożył dla ochrony rękawiczki, a całą głowę z wyjątkiem oczu okręcił czerwoną
chustką. Zwierzęta stojąc na pokładzie odprowadzały go wzrokiem.
— Dobrze, że nie wziął nas ze sobą — rzekło i Geb-Geb, z którego całkowicie już ze-
szły ślady ukąszeń. — Patrzcie tylko na te roje much krążące mu nad głową!
Nie minęła nawet chwila od zejścia doktora na ląd, gdy sowa Tu-Tu nagle wykrzyknęła:
— Doktor wraca — i to biegiem! Jest strasznie wzburzony. Patrzcie, jak wymachuje
rękami! Co też mogło tam się zdarzyć?
Dab-Dab, Geb-Geb, Jip, Tu-Tu, dwugłowiec i biała mysz stłoczyli się przy relingu,
patrząc na sadzącego ku nim wielkimi susami doktora.
— Co się dzieje, panie doktorze? — zawołała sowa, gdy doktor znalazł się w zasięgu
głosu. — Muchy?
— Gorzej — wysapał doktor pokonując ostatnie stopnie wiodące na pokład. — Mró-
wki! Do wyboru, do koloru — latające, czarne, czerwone, białe — setki, tysiące, miliony
mrówek! Już nie widać domów — tylko kopce i kopce mrówek!
— A co z ludźmi? — spytała Dab-Dab.
— Zamknęli się w domach. Tyle, że te ich domy zbudowane są z trawy, a mrówki już
się za nie zabrały. Boję się, co będzie, kiedy mrówki zjedzą chaty. Jeśli to nie zaspokoi ich
apetytów, niech Bóg ma w opiece ludzi! Tu-Tu, sprowadź mi tu Śmigłego. I pośpiesz się, bo
jeszcze trochę a państwo Gu-Gu zniknie z powierzchni ziemi!
4. NIEBEZPIECZE
ŃSTWO ZAŻEGNANE
— Mój Boże! Nie miałem pojęcia, że sprawy zaszły tak daleko — rzekł doktor siadając
i ocierając chusteczką pot z czoła. — Jakie to szczęście, że postanowiłem dzisiaj zajrzeć do
miasta. Coś mnie tknęło... Żeby tylko Tu-Tu się pośpieszyła. Nie ma chwili do stracenia. Ach,
już leci — a za nią Śmigły. Doskonale!
— Słuchaj, Śmigły — powiedział doktor, gdy mały ptaszek z gracją usiadł na pokła-
dzie. — Miasto Gu-Gusów znika w szczękach mrówek. Każ łowcom much powrócić do pra-
cy. Sam zwołaj ich do miasta i dopilnuj osobiście, by zostało oczyszczone z mrówek. Tylko
śpiesz się, na litość boską! To najpoważniejsze zadanie, jakie kiedykolwiek miałeś do wyko-
nania. Będzie ci potrzeba jak najwięcej ptaków. Spiesz się, Śmigły, leć co tchu!
Słynny lotnik wzbił się w powietrze na swych sierpowatych niebieskich skrzydełkach.
Osiągnąwszy taką wysokość, że od samego patrzenia można było dostać zawrotu głowy, wy-
dał krzyk, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden — jakby ostry, przenikliwy pisk.
Doktor i zwierzęta patrzyli, jak Śmigły wiruje po li niebie nawołując raz za razem: „Pi-
ti-łi! Pi-ti-łi! Pi-ti-łi!
W odpowiedzi na wezwanie wodza jaskółek, łowcy much wszelkiego rodzaju i wsze-
lkiej maści porzucili swoje zajęcia i wzniósłszy się w powietrze jęli kołować nad statkiem
doktora zbijając się w ciemną, coraz bardziej gęstniejącą chmurę.
I raptem cała ta ogromna ptasia armia ze Śmigłym na czele pomknęła z szaloną szybko-
ścią w kierunku miasta. Pęd, w jaki wprawiły powietrze te miliony skrzydeł, był niesamowity.
Było to tak, jakby wiatr północny nagle zwariował.
— Idziemy za nimi — powiedział doktor. — Trzeba pomóc Gu-Gusom wykaraskać się
z tego. Ja ich w to wpakowałem — i ja muszę ich z tego wyciągnąć — dodał i ruszył truchtem
w stronę miasta, a zwierzęta za nim.
Byli już niedaleko, gdy do ich uszu dobiegł niezwykły, bzyczący dźwięk, niby cichy
warkot czy też terkotanie ogromnej maszynerii; potężniejący z każdą chwilą odgłos wydawa-
ny przez miliard owadów i niezmordowanie pracujących skrzydełkami w rozpalonym powie-
trzu.
Widok, jaki z bliska ujrzały zwierzęta, mógł rzeczywiście wprawić w zdumienie: do-
mów w ogóle nie było widać, a wszystko okrywał gruby, żywy dywan mrówek.
— Niech mnie gęś kopnie! — wykrzyknęła Tu-Tu. — Doprawdy cieszę się, że nie
jestem Gu-Guską. Jak, u licha, oni wydostaną się stamtąd?
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy łowcy much spadli jak lawina na ruchomy dywan.
Rozgorzała najstraszliwsza bitwa, jaką kiedykolwiek oglądało oko śmiertelnika.
Trwała trzy godziny. I choć łowcy much wyszli z niej zwycięsko, było to zwycięstwo
ciężko okupione: gdy na polu bitwy nie został ani jeden żuk, mól, komar czy mrówka, oczom
patrzących ukazały się miliony osłabłych ze zmęczenia ptaków, które ciężko dysząc siedziały
na ziemi, tak jak na nią opadły, nie mając dość siły, by poruszyć piórkiem.
Teraz dopiero uwidoczniły się w całej okazałości rozmiary spustoszenia, jakiego doko-
nały owady. Słomiane strzechy były doszczętnie zjedzone, a z chat pozostały tylko gołe pale.
Drzewa rosnące koło domów, a sadzone tam dla osłony przed promieniami słońca, zostały
całkowicie ogołocone z liści — jakby nocą przeszła tędy zima. A ze szkieletów domów cia-
sno stłoczone, przerażone czarnoskóre rodziny z rozszerzonymi ze zdumienia oczami spoglą-
dały na białego człowieka i miliony ptaków, które ocaliły ich od zagłady. Na tubylcach nie
pozostał nawet strzęp ubrania, bowiem mole nie oszczędziły niczego, co utkane było z wełny
lub bawełny; sponad głów Gu-Gusów zniknęły dachy, a ciała ich samych pokrywał gęsty
maczek śladów po ukąszeniach moskitów. Uszli jednak z życiem, a to było najważniejsze.
Doktor ze Śmigłym przybyli na czas.
Jan Dolittle odczekał, aż Gu-Gusi wyjdą ze szczątków swych domów, po czym prze-
mówił do przelęknionego tłumu:
— Ludu Krainy Gu-Gu — powiedział — uniknąłeś dziś wielkiego i straszliwego nie-
bezpieczeństwa. A ocaliły was te oto dzielne ptaki — te same, które — nie zważając na
rozkazy Wodza — zabijaliście i łowiliście dla ozdoby kapeluszy. W dniu mojego przyjazdu
do was te nieszczęsne ptaki przybyły szukać u mnie ratunku. Nie widząc innego sposobu, by
wam przemówić do rozumu, rozkazałem im zaprzestać tej użytecznej pracy, jaką dla waszego
dobra wykonują przez całe swoje życie. A pracą tą jest zjadanie much i owadów. Miałem na-
dzieję, że zrozumiecie, jaką głupotą było zabijanie tych pożytecznych stworzeń. A więc, czy
teraz już rozumiecie?
Powstały wtedy wszystkie żony — niedoszłe Emancypantki — i zawołały:
— O tak, o tak!
— To bardzo dobrze — powiedział doktor. — Czy możecie mi przyrzec, że żadnego
Zielonego Jaskólnika nie spotka już nigdy nic złego z waszej ręki?
— O tak, o tak! — wykrzyknęli Gu-Gusi. — Zielone Jaskólniki, które ocaliły nasze
życie, będą w Krainie Gu-Gusów świętymi ptakami po wsze czasy! Biada każdemu, kto tknie
choćby piórko Świętego Jaskólnika! Niech na jego głowę spadnie Pięćdziesiąt Dziewięć
Klątw Hulaguzelum!
Po czym Wódz głębokim basem zaczął wyliczać Pięćdziesiąt Dziewięć Klątw Hulagu-
zelum, ku przestrodze tych wszystkich, którym mogłoby w przyszłości przyjść do głowy gnę-
bienie jaskólników:
— Niechaj w środku nocy zerwie się jego hamak, a on sam wpadnie w jak najgłębsze
błoto. Niechaj podczas południowego spoczynku w cieniu palmy spadną mu na głowę twarde
jak kamień kokosy. Niechaj...
— Wystarczy! — przerwał doktor. — Pozostałe Pięćdziesiąt Siedem Klątw możecie
sobie wyrecytować później. Widzę, że wielu z was ucierpiało dotkliwie od ukąszeń moskitów.
Jeśli komuś potrzebna jest pomoc lekarska, może udać się na mój statek; tam ją otrzyma.
A kiedy doktor wraz ze swymi zwierzętami ruszył w stronę rzeki, wszyscy Gu-Gusi
podążyli za nim, szepcząc między sobą:
— Zaiste wielki musi to być człowiek, któremu nawet ptaki są posłuszne. O ileż
większy niż ta biała kobieta, ta mąciwoda, która miała wodzów za nic, a nam mydliła oczy,
udając cudotwórczynię.
Przez wiele godzin dr med. Jan Dolittle zajęty był udzielaniem pomocy pokąsanym
przez owady Gu-Gusom. Rychło skończyły się zapasy olejku pigmentowego, kwasu bornego,
amoniaku, sody oczyszczonej oraz wyciągu z oczaru. Aby obsłużyć całą tę armię pacjentów
doktor musiał zebrać w dżungli zioła i sporządzić z nich nowe napary. Kiedy, dobrze po pół-
nocy, doktor zakończył wreszcie pracę, był już bardzo zmęczony. Gu-Gusi natomiast po jego
kuracji czuli się jak nowo narodzeni. Następnie plemię (tu też nie obeszło się bez pomocy
Jana Dolittle) wzięło się do odbudowy swoich domów. Ponieważ jako budulca użyto słomy,
robota poszła niesłychanie szybko. Po skończonej pracy żony Wodza wydały ucztę na cześć
doktora. Wszyscy zasiedli do wieczerzy i wesoła zabawa trwała aż do białego dnia.
Rankiem Gu-Gusi zaopatrzyli statek doktora w prowianty. Znalazły się tam boczek i
mąka, suszone śliwki i kakao dla doktora, pasternak i kapusta dla Geb-Geb, a także mnóstwo
herbaty i cukru dla całej załogi. Nie zapomniano również o kościach dla Jipa oraz ziarnie dla
Tu-Tu i białej myszy. A kiedy na pokład wciągnięto jeszcze dwie wiązki siana dla dwugło-
wca, ładownia niemal pękała w szwach.
— Bywajcie! Bywajcie! — wołali Gu-Gusi, gdy statek odbijał od przystani. — Pomyśl-
nych wiatrów!
OPOWIE
ŚĆ CZERWIA
1. EKSPERYMENT NUMER 179
Doktor Dolittle miał wiele niezwykłych zainteresowań; między innymi absorbował go
problem rozmieszczenia różnych małych owadów i robaczków na kuli ziemskiej.
W jednym z tych rzadkich okresów, gdy rodzina Dolittle bawiła w domowym zaciszu
Puddleby na Bagniskach, doktor i ja, Tomek Stubbins, gromadziliśmy materiały do broszurki
traktującej o wędrówkach owadów. Od paru już dni Doktor pracował niemal bez wytchnienia,
aby ukończyć pewien eksperyment, który rozpoczął jakiś czas temu.
Prosię Geb-Geb i ja gawędziliśmy sobie o tym i owym, gdy do pokoju wszedł doktor z
tacą pełną czerwi.
— Stubbins — powiedział — chciałbym przeprowadzić na nich eksperyment. Bądź tak
dobry i pomóż mi. Zaczniemy od uruchomienia tuby nasłuchowej numer osiemnaście.
Był to rodzaj urządzenia, łączącego funkcję termostatu i wzmacniacza dźwięków, które
skonstruował doktor z myślą o tym, by słabiutkie odgłosy wydawane przez owady i robaki
uczynić słyszalnymi dla ludzkiego ucha.
— Ble! — wzdrygnęło się prosię patrząc na tacę. — Oślizgłe paskudztwo!
Przeszliśmy z doktorem do pracowni i bezzwłocznie zabraliśmy się do pracy. Nie
musieliśmy długo czekać na rezultaty. Wkrótce okazało się, że czerwie zrozumiały sens słów
Geb-Geb i poczuły się dotknięte do żywego. Szczególnie oburzony był jeden z nich — bie-
lszy, większy i wyraźnie żwawszy od innych.
— Jakim prawem to prosię nazywa nas oślizgłym paskudztwem? — powiedział. — Dla
mnie, na przykład, świnie i ludzie zasługują o wiele bardziej na miano oślizgłych i pasku-
dnych niż apetyczne, schludne i dziarskie czerwie. Bylibyśmy bardzo zobowiązani, gdyby ze-
chciał mu pan to powtórzyć.
— Wiesz, Stubbins — rzekł doktor, gdy zanotowałem to wszystko w brulionie, pod na-
główkiem Eksperyment nr 179 — muszę przyznać, że w pełni podzielam ich rozgoryczenie.
Myślę, że...no... obrzydzenie i niechęć jednego członka rodziny zwierzęcej do innego są
czymś niedorzecznym i całkowicie nieuzasadnionym. Ja sam nigdy nie odczuwałem nic po-
dobnego wobec żadnej żywej istoty. Nie chcę przez to powiedzieć, że moim marzeniem jest
mieć za przyjaciela czerwia czy ślimaka. Ale nie oznacza to bynajmniej, bym uważał je za
nieczyste lub mniej godne szacunku niż ja sam. Będę musiał zwrócić Geb-Geb uwagę.
— A teraz do rzeczy. Chciałbym od tych czerwi usłyszeć parę słów na temat ich
rozmieszczenia geograficznego. Może potrafią powiedzieć, choćby bardzo ogólnie, w jakich
miejscach na kuli ziemskiej występuje ich gatunek. Ten duży osobnik sprawia wrażenie ener-
gicznego i inteligentnego. Podnieś temperaturę o pięć stopni, dobrze, Stubbins? I odrobinę
zwiększ wilgotność. Możemy zaczynać.
Na początku mieliśmy trochę kłopotu z wyjaśnieniem obiektowi naszego eksperymentu
znaczenia terminu: „rozmieszczenie geograficzne”, ale po kilku próbach czerw powiedział:
— Aha, już wiem, o co wam chodzi — o wędrówki i podróże, czyż nie tak?
Prawdę mówiąc, nie było to dokładnie to, o co nam chodziło, ale doktor uważał, że
trzeba dać mu się wygadać. Czerw najwyraźniej miał ochotę mówić i wyglądało na to, że o
wiele łatwiej uda nam się coś z niego wyciągnąć w ten sposób, niż wtłaczając mu uprzednio
do głowy różne naukowe zawiłości.
— Jak wam pewnie wiadomo — zaczął — ja, a także inne tu obecne czerwie, repreze-
ntujemy gatunek zwany czerwiem orzechowym. Orzechy są nam domem i jedynym pożywie-
niem. Co więcej, musi to być pewna, specjalna ich odmiana — no, może dwie lub trzy.
Słyszałem, że ongiś nasz ludek żywił się także innymi płodami, lecz było to dawno, bardzo
dawno temu. Z czasem byt nasz stał się tak ściśle związany z orzechem, że dzisiaj trudno
byłoby sobie wyobrazić jakiegoś przedstawiciela naszego gatunku żyjącego w innym środo-
wisku niż orzechowe. Największymi wrogami czerwia były zawsze ptaki, a najzawziętszymi
wśród nich — dzięcioły pewnego gatunku. Jednakże dopóki nie wystawialiśmy nosa z orze-
chów, właściwie nie groziło nam niebezpieczeństwo. Wiedliśmy zatem osiadły tryb życia, nie
wypuszczając się w długie czy dalekie podróże. Czasami, jeśli orzech, w którym mieszkali-
śmy, nie odpowiadał nam z jakichś względów, opuszczaliśmy go i przechodziliśmy po gałęzi
do innego. Kiedy indziej musieliśmy się przeprowadzać z powodu ciasnoty, gdy jądro orze-
cha nie starczało, by wyżywić wszystkie stłoczone w jednej skorupce czerwie. W takich wy-
padkach zazwyczaj ciągnęliśmy losy, który z nas ma się wynieść.
Niekiedy okoliczności zmuszały nas do odbywania znacznie dłuższych podróży — z
drzewa na drzewo. Tak się działo, gdy z drzewem było coś nie w porządku i orzechy nie
chciały dojrzewać. W takich razach zachowywaliśmy jak najdalej idącą ostrożność, gdyż przy
naszym tempie posuwania się naprzód nawet te niezbyt odległe przeprawy zajmowały mnó-
stwo czasu, czyniąc z nas łatwy łup dla ptaków.
— Pytaliście mnie — ciągnął czerw — jak wygląda społeczność czerwi, a także ich ży-
cie towarzyskie. Nie jestem pewien, czy wiem, o co dokładnie wam chodzi. Żyjemy zazwy-
czaj w koloniach. Pomimo to w naszej społeczności coś takiego jak życie towarzyskie, pra-
ktycznie biorąc, nie istnieje. Jest dla nas rzeczą najzupełniej normalną, że czerwie, które mie-
szkają całe życie razem na tym samym drzewie, nie zawierają ze sobą znajomości. Mało tego
— bywa, że czerwie z tej samej gałęzi nic o sobie nawzajem nie wiedzą. Nie, stanowczo
towarzyskość nie jest naszą najmocniejszą stroną. Właściwie tylko czerwie dzielące ten sam
orzech znają się dobrze — może aż za dobrze. W końcu orzech to nie pałac.
Nowiny jednak rozchodzą się szybko nawet wśród czerwi. W pewnej kolonii, gdzie kie-
dyś mieszkałem, życie towarzyskie kwitło wyjątkowo bujnie. Działo się tak dlatego, że drze-
wa orzechowe rosły w dość dzikiej okolicy, na terenie starego, podupadłego rancza. Farme-
rzy, którzy zwykle opryskują takie drzewa i przycinają im gałęzie, prawie tu nie zaglądali.
Również ptaki z jakiegoś powodu były w tych stronach rzadkością. Tak więc, jeśli nam tylko
przyszła ochota, mogliśmy bez przeszkód hasać sobie na świeżym powietrzu.
W owej kolonii mieszkał pewien niezwykły typ. Przede wszystkim był znakomitym
piechurem — jeśli chodzi o szybkość bił wszelkie rekordy. Nikt tak prędko jak on nie umiał
wyskoczyć z jednego orzecha, przejść po gałęzi i wwiercić się do drugiego. Odznaczał się
także niezwykłą odwagą. Miał — niespotykaną u czerwi — iście kawalerską fantazję. Potrafił
pod samym dziobem ptaka wyskoczyć z orzecha i wskoczyć z powrotem przez frontowe
drzwi — ot tak sobie, dla dreszczyku emocji.
Tak się złożyło, że w pewnym okresie zajmowaliśmy obaj — on i ja — ten sam orzech.
Miałem wtedy okazję dobrze go poznać. Był to niewątpliwie gość, jakich mało na tym świe-
cie. W jesienne wieczory, gdy wiatr na dworze wył i chłostał gałęzie, często układaliśmy się
wygodnie w zaciszu naszego orzecha i, zwinięci w kłębek, wiedliśmy długie rozmowy.
Jesień to pora, gdy czerwie może łatwo spotkać niemiła przygoda — upadek na ziemię
w strąconym przez silny wiatr dojrzałym orzechu.
No i pewnej burzliwej nocy stało się: uderzony gwałtownym podmuchem nasz dom
oderwał się od szypułki i odbiwszy się od kilku kolejnych gałęzi, wylądował w trawie dobre
trzydzieści jardów od pnia drzewa. Zrozumiałe, że w takiej sytuacji towarzystwo mojego
bywałego w świecie współlokatora było mi bardziej niż miłe.
„Idziemy” — powiedział do mnie. — Musimy stąd zniknąć, bo inaczej znajdą nas tu
świnie. Te żarłoki połykają wszystko, co spadnie na ziemię, razem i czerwiami.
Nie zważając na zimno i zawieruchę wypełzliśmy więc z orzecha i ruszyliśmy w długą,
powrotną drogę, Od drzewa dzieliła nas olbrzymia odległość trzydziestu jardów.
Mój Boże, cóż to była za przeprawa! Wy, ludzie, nic macie pojęcia, jakie trudności
musi pokonać czerw, zanim przebędzie taki dystans. Łazicie sobie po łące czy zaroślach jakby
nigdy nic, gdy dla nas każde źdźbło, każdy patyczek, każdy korzonek, kamyk czy listek sta-
nowi trudną do przejścia przeszkodę.
Zazwyczaj, jeśli zdarza się podobna katastrofa, pozostali mieszkańcy kolonii nie liczą
na to, że ujrzą jeszcze kiedykolwiek lokatorów feralnego orzecha. Sąsiad mówi do sąsiada:
„Czy słyszałeś o Takim-to-a-takim Koledze? Zeszłej nocy wywiało jego dom”.
I w zależności od tego, czy dany członek kolonii cieszył się sympatią ogółu, czy nie, ten
drugi albo odpowiadał: „O, mój Boże! To okropne!”, albo wzruszył ramionami i mówił: „No
cóż, widać tak musiało być”. Do nieszczęść naszych współziomków — ale także i do tych,
które spotkały nas samych, podchodzimy — by tak rzec — w sposób filozoficzny. W ogóle,
nie chwaląc się, my czerwie, jako rasa, odznaczamy się wybitnie filozoficzną naturą.
2. UWAGA, NIEBEZPIECZE
ŃSTWO!
— Nie zdziwi więc was chyba wcale — wziąwszy pod uwagę odległość, na jaką zawie-
rucha rzuciła nasz dom — że gdy w cztery dni później dostrzeżono mnie i mojego przyjaciela
wspinających się po pniu drzewa, nasz powrót do kolonii wywołał niezwykłe poruszenie.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do górnych gałęzi, gdzie znajdowały się orzechy, ze zmęcze-
nia nie byłem w stanie zrobić ani kroku dalej. Lecz mój niestrudzony i dzielny towarzysz od
razu wyruszył na poszukiwanie nowego domu — takiego, który przytwierdzony mocno do
szypułki oparłby się podmuchom wiatru. Kilku członków kolonii ofiarowało mu się z pomo-
cą. Jak już mówiłem, my, czerwie, w zasadzie nie utrzymujemy ożywionych stosunków są-
siedzkich, ale kiedy rozeszły się wieści o naszej niefortunnej przygodzie i heroicznym powro-
cie, zaraz zjawiło się wielu chętnych do pomocy.
Niebawem znaleziono okazały, zdrowy orzech, rosnący w odpowiednim miejscu, i aby
nas wyręczyć, dwa silne czerwie zaczęły drążyć w nim korytarze.
Zważywszy nasz opłakany stan, byliśmy im ogromnie wdzięczni, gdyż późną jesienią
wewnętrzna skorupa robi się bardzo twarda i wwiercenie się do środka orzecha jest wtedy
czynnością szalenie powolną i pracochłonną. Zwykle staramy się z tym uporać, póki skorupka
jest jeszcze miękka.
Kiedy nasi przyjaciele szykowali nam dom, inne czerwie przyniosły jedzenie — Bóg
jeden wie, jak bardzo go potrzebowaliśmy — a my, przekręciwszy się na plecy, pozwoliliśmy
odpocząć naszym zmęczonym stopom. Znalazłszy się w bezpiecznym i przytulnym wnętrzu
orzecha, zwinęliśmy się w kłębek i zasnęliśmy głębokim snem.
Obudził nas głód. Rzuciliśmy się łapczywie na ściany naszego domu i przekąsiliśmy po
sporym kawałku orzecha. Wybór nowej siedziby okazał się trafny: miąższ był dojrzały,
soczysty i słodki. Dla czerwia orzech orzechowi nierówny, choćby nawet pochodził z tego
samego drzewa.
Zaczęliśmy rozmawiać o naszych przygodach; mój przyjaciel, jak się zorientowałem,
był bardzo niezadowolony z tego, że urodził się czerwiem. Płonęła w nim niepohamowana
żądza podróżowania. Czyniąc go czerwiem, a nie ptakiem lub jeleniem, los nie mógł postąpić
z nim mniej łaskawie.
„A jednak — powiedział — nie zamierzam pozwolić, by przeszkodziło mi to w urze-
czywistnieniu moich marzeń. Pragnę nade wszystko podróżować. Ta ostatnia szaleńcza wę-
drówka sprawiła mi ogromną frajdę. To było jak wyzwanie losu. Nieważne, że byłem tak stra-
sznie wyczerpany; liczył się tylko dreszcz — dreszcz podobny temu, jakiego doznaje zdoby-
wca, podróżnik i zwycięzca”.
„Nie rozumiem, jak ty sobie wyobrażasz odbywanie dalekich podróży? — spytałem. —
Przecież pokonanie odległości takiej, jaką inne stworzenia przebywają w kilka sekund, nam
zajmuje całe dni. Moim zdaniem, mądrzej byłoby pogodzić się z przeznaczeniem i nie wychy-
lać nosa z naszego przytulnego domku. Pamiętaj też o tym, że nie mamy żadnych możliwości
samoobrony. Może nas zabić właściwie każde zwierzę, jeśli mu tylko przyjdzie na to ochota.
Przygody to piękna rzecz, nie powiem, ale bezpieczeństwo najważniejsze”.
Mój przyjaciel nic od razu odpowiedział. Podniósł głowę, uszczknął kawałek orzecha ze
ściany i żuł go jakiś czas w głębokiej zadumie.
„Wiesz — odezwał się w końcu — ostatnio dużo rozmyślałem o innych stworzeniach.
Doszedłem do wniosku, że życie każdego z nich, kimkolwiek by się urodziło — słoniem czy
muchą — ma swoje minusy. Jednakże trochę awanturniczej żyłki pomaga pokonać własne
słabości i osiągnąć zamierzony cel”.
„Hm! — mruknąłem. — Chyba rozumiem, co masz na myśli. Mimo wszystko nie widzę
sposobu na to, by czerw mógł się stać wielkim podróżnikiem”.
„No cóż — odparł — może wielkim, to za dużo powiedziane, jeśli weźmiemy pod
uwagę ptaka, jelenia lub człowieka. Ale wielkim jak na czerwia — dlaczegóżby nie!”.
„Przecież ty już teraz zasługujesz, by cię takim nazwać — odrzekłem. — Każdy
przyzna, że w całej kolonii nic ma takiego drugiego jak ty. Bijesz na głowę każdego z nas —
przebytym dystansem, szybkością, a także odwagą”.
„E tam! — parsknął, rozpierając się wygodnie przy pofałdowanej ścianie naszego domu
i strząsając resztki orzecha z siódmej pary stóp. — Niczego jeszcze w życiu nie widziałem...
ani też nigdzie nie byłem. Ale pewnego dnia... kto wie?”
„Nadal nie rozumiem, jak masz zamiar tego dokonać — powtórzyłem. — Wyposażenie
do podróży, jakie dała nam natura, jest po prostu śmieszne!”.
„Są inne sposoby podróżowania — odparł. — Niekoniecznie trzeba wędrować na wła-
snych nogach. Czy sądzisz, że gdyby Człowiek, największy chyba podróżnik na tym świecie,
chodził wszędzie pieszo, to zaszedłby...”.
W tym momencie przerwało nam skrobanie do drzwi. Wstałem i wyciągnąłem jeden z
odłamków łupinki, którymi, obawiając się przeciągów, uszczelniliśmy otwory naszego orze-
cha. Ze zdumieniem stwierdziłem, że jest już zupełnie jasno. Po przespanym dniu przegadali-
śmy prawie całą noc! Tuż przy szparze ujrzałem stroskaną twarz sąsiada.
„Złe nowiny, sąsiedzie — powiedział. — Farmer ze swymi pomocnikami zbiera orze-
chy. Zaczęli od drugiego końca plantacji, ale bardzo szybko im to idzie. Wszyscy wynosimy
się stąd czym prędzej. Przyszedłem was ostrzec, bo myślałem, że śpicie”.
3. CZERW RUSZA W
ŚWIAT
— Nie wierzyłem własnym uszom. Od wiciu lat — tak przynajmniej niosła wieść — na
plantację nie zaglądał pies z kulawą nogą. Orzechy dojrzewały, jesienią spadały na ziemię i
albo gniły, albo były zjadane przez świnie. Całymi latami nie widziano tu nikogo z sekatorem
czy opryskiwaczem. Wiedzieliśmy, co i prawda, że stan taki nie może trwać wiecznie — nie
pielęgnowane drzewa dziczały przecież — nikt jednak nie spodziewał się, że ludzie zechcą
zbierać owoce z drzew, pozostawionych samym sobie na tak długo. Wyciągnąłem szyję przez
otwór w orzechu i spojrzałem za siebie, w stronę południowego końca plantacji. Było tak, jak
nasz sąsiad powiedział: ludzie z drabinami, tyczkami i płachtami ogołacali drzewa z owoców.
Wokół mnie już wrzało — czerwie z gałęzi rosnących wyżej od naszej dawały nurka w dół,
mając nadzieję, że uda im się wylądować w miękkiej trawie i uciec, zanim ludzie umieszczą
je wraz z ich domami w wielkich koszach i uniosą w nieznane. Całą kolonię ogarnęła panika.
Wiele czerwi, rzecz jasna, odniosło cięższe lub lżejsze obrażenia spadając z gałęzi na gałąź,
znacznie więcej jednak było takich, które — nim przetarły oczy ze snu — znalazły się w ko-
szach i powędrowały razem z nimi.
Podziękowałem sąsiadowi za pamięć i ostrzeżenie, a on natychmiast zniknął. Chwyci-
łem duży okruch orzecha leżący na podłodze i krzyknąłem do przyjaciela:
„Idziemy! Zapowiada się taka podróż, że nawet ciebie chyba zadowoli!”
Ku memu zdumieniu nawet nie drgnął — przybrał tylko jeszcze bardziej nonszalancką
pozę i uśmiechnął się do mnie łobuzersko.
„Mnie się nie śpieszy — powiedział cicho. — Kto wie? Może to właśnie kosz farmera
jest tym środkiem lokomocji, który zabierze mnie w podróż godną moich marzeń. Skoro przy-
pomniano sobie o tej starej, zdziczałej plantacji, orzechy są widać w cenie. Czemu zatem nie
poczekać, aż zostanę... hm... zabrany i — według wszelkiego prawdopodobieństwa — sprze-
dany za granicę?”
„Zastanów się, na litość boską! — wykrzyknąłem. — Kto ci zaręczy, że nie skończysz
w czyimś żołądku lub pod czyimś butem... czy jeszcze inaczej! To szaleństwo!”
Uśmiechnął się znowu, odgryzł od ściany następny kawałek orzecha i zaczął go żuć nie-
dbale.
„Kto chce podróżować i zobaczyć kawałek świata — powiedział — nie może się bać
ryzyka”.
Spojrzałem na niego osłupiały. No i co można było począć z takim czerwiem?
„Nie musisz iść ze mną — dodał po chwili. — Przyznaję, że to niebezpieczne. Rób, jak
uważasz”.
Oczywiście, myśl o tym, by mu towarzyszyć, nawet nie postała w mojej głowie.
„Żałuję bardzo — powiedziałem. — Mimo to życzę ci szczęścia”.
Wyszedłem przez otwór i co sił popędziłem po pniu w dół.
Mało brakowało, a byłbym nic zdążył. Znajdowałem się, jak sądzę, około dwudziestu
stóp od drzewa, gdy nadeszli zbieracze i zabrali się do roboty. Udało mi się dotrzeć do
gęstwiny jeżynowych gałązek, gdzie ukryty, z dala od ich buciorów, pozostałem tak długo, aż
ogołocili gałęzie z orzechów i napełnili kosze.
Na drzewie zostało kilka przywiędłych, pomarszczonych owoców. Po odejściu ludzi
wróciłem na górę i schroniłem się w jednym z nich — takim, który utknął w rozwidleniu
konarów. Był bardzo dobrze osłonięty od wiatru i deszczów. W jego wnętrzu, żyjąc prawie
jak pustelnik, spędziłem — a właściwie przespałem — całą zimę, aż do dnia, gdy znowu
przyszła wiosna i ciepłe promienie wiosennego słońca tchnęły w nas nowe życie, a w drze-
wach poczęły krążyć świeże soki.
— Postąpiłeś bardzo rozsądnie — powiedział doktor. — Twój przyjaciel nie miał
żadnych szans. Musiał zginąć.
— I tu pan się myli, panie doktorze — odparł czerw. — Nie musiał — i nie zginął.
Wrócił znacznie starszy i mądrzejszy, lecz równie odważny i beztroski jak niegdyś. A oto co
mi opowiedział, już w zaciszu naszego ciepłego domu, kiedy pewnej nocy, wygodnie oparci o
ścianę, słuchaliśmy zawodzenia wiatru na dworze:
„Po twoim odejściu — powiedział mi przyjaciel — dom nasz został wrzucony do jedne-
go z wielkich koszy, władowany na furmankę i wywieziony — ze mną w środku, rzecz jasna.
Wóz toczył się najpierw przez plantację, a potem dłuższy czas po fatalnej, wyboistej drodze.
Zajechaliśmy pod jakiś skład, gdzie wyładowano kosze. Orzechy zsypano na wielkie sterty,
po czym zdjęto z nich zewnętrzne łupiny. Bałem się trochę o mój orzech, gdyż narzędzia,
jakich używano do owego zabiegu, były bardzo masywne i — jak zdołałem spostrzec przez
otwór w skorupce — wiele orzechów pokruszyło się i zmarnowało.
Mój dom jednak ocalał i wraz z kilkoma tysiącami innych trafił do skrzynki, którą
zabito gwoździami i ustawiono obok wielu takich samych, czekających na kolejny środek
transportu. «Cóż — myślałem sobie — jak na razie, nie jest źle. Ciekaw jestem, dokąd nas
zabiorą».
Nie musiałem czekać długo, aby się dowiedzieć. Nazajutrz załadowano nas znowu na
furmanki i powieziono dalej. Tym razem podróż trwała trochę dłużej niż poprzednio, bo bez
mała dwa dni. Byliśmy prawie u celu, gdy zorientowałem się, że dojeżdżamy nad morze.
Przeszedł mnie dreszcz radości. A więc jednak jechaliśmy za granicę! Nasze skrzynki wyła-
dowano na nabrzeżu. Mój orzech znalazł się na szczęście przy bocznej ściance skrzynki, w
szparze między dwiema deszczułkami. Tak więc gdy skrzynka stała wiekiem do góry, mo-
głem przez dziurkę zerkać na to, co się dzieje na zewnątrz.
Na nabrzeżu panował ożywiony ruch. Tłumy ludzi biegały tam i z powrotem, ładując na
statek towary. Czegóż tam nic było! Worki, bele, beczki, puszki, baryłki, pudła — wszystko!
Naszą stertę skrzynek załadowano prawie na końcu. Ucieszyłem się bardzo, gdyż sądziłem, że
dzięki temu będę miał okazję zobaczyć więcej, niż gdybym się znalazł na spodzie, przywalo-
ny całym tym majdanem.
Jak się jednak okazało, nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ kiedy wielkie dźwigi
przeniosły już skrzynie do ładowni, położono na nas grube dechy i zabito je klinami, zasłania-
jąc cały widok.
Podróż była długa i nużąca, nie mówiąc o tym, że z wnętrza statku strasznie zalatywało.
Nie chorowałem, rzecz jasna, na morską chorobę — dla czerwia, nawykłego do huśtania na
końcu gałęzi, kołysanie statku jest po prostu dziecinną igraszką. Niemniej było to okropnie
monotonne.
Jedna rzecz bardzo mnie uradowała — mianowicie, gdzieś po tygodniu żeglugi zaczęło
się robić coraz cieplej. Była to miła zapowiedź klimatu, jaki nas czekał w miejscu przezna-
czenia. Zawarłem znajomość z kilkoma czerwiami, które w innych orzechach trafiły do mojej
skrzynki. Umilaliśmy sobie nawzajem czas gawędząc i snując domysły na temat kraju, do
którego zdążał statek”.
4. SZCZUR OKR
ĘTOWY
„Nie, nie mogę powiedzieć, żeby mi odpowiadało życie na morzu — w każdym razie
takie, jakie wiedliśmy my, czerwie. Chodzenie w odwiedziny — z orzecha do orzecha — było
właściwie naszym jedynym zajęciem. I zanim nasza podróż dobiegła kresu, zdążyłem poznać
wnętrza chyba wszystkich orzechów w skrzynce. Z drugiej strony taki tryb życia miał jedną
wielką zaletę — bezpieczeństwo. Nie zagrażały nam ani dzięcioły, ani inne owadożerne ptaki;
nie czyhał na nas farmer z opryskiwaczem pełnym trucizny. Niektórzy moi towarzysze podró-
ży byli nawet zdania, że jest to życie idealne i czerwiowi nic więcej do szczęścia nie potrzeba.
Mnie jednak taka egzystencja — szara i jałowa — nie wystarczała. Tymczasem orzechy
podeschły i zrobiły się oleiste — nabierając smaku, jaki ludzie cenią najbardziej — a my od
tego tłuszczu tak porośliśmy w sadło, że ledwośmy się ruszali.
Wreszcie, pewnego dnia, w jakiś czas potem, jak statek wpłynął w strefę gorąca, dobie-
gły nas z góry odgłosy wielkiego zamieszania: tupot nóg, dźwięk gwizdków i bicie w dzwo-
ny. Niebawem otwarto ładownie. Najwidoczniej przybiliśmy do portu. Wśród czerwi zapano-
wało ogromne poruszenie. Natychmiast pośpieszyłem do mojego starego orzecha, skąd przez
szczelinę w deszczułkach mogłem obserwować to, co się działo wokół. Nasza skrzynka znala-
zła się w jednej z pierwszych partii ładunku, którą dźwig przeniósł na nabrzeże. I kiedy
uczepiona końca liny dyndała w powietrzu, oczom moim ukazał się piękny widok.
Nasz statek stał na kotwicy pośrodku uroczej, szeroko rozlanej zatoki. Przy burcie
cumowano łodzie, które podpływały, by zabrać ładunek. W odległości dwóch mil, za błękitną
wodą, leżała najpiękniejsza kraina, jaką kiedykolwiek w życiu oglądałem. Na tle bezchmurne-
go nieba rysowały się wyniosłe góry spowite w bujną zieleń i strojne pióropuszami palm. Na
brzegu rozłożyło się śliczne miasteczko połyskujące bielą murów w promieniach słońca.
I to było wszystko, co zdążyłem zobaczyć. Nagle — właściwie nie wiem, jak to się stało
— lina utrzymująca nas w powietrzu pomiędzy niebem a pokładem naprężyła się gwałtownie.
Szpara pomiędzy deszczułkami rozszerzyła się odrobinę — na ćwierć cala, nie więcej —
wystarczyło to jednak, by mój orzech wypadł na pokład. Odbił się odeń kilka razy, mało przy
tym duszy ze mnie nie wytrząsając, i odtoczył się na bok. Moja skrzynka z innymi orzechami
— a także czerwiami — poszybowała ponad burtą i wylądowała w jednej z łodzi... beze
mnie!
Żadne słowa nie opiszą tego, co czułem. Przebyć taki szmat świata na darmo! Żeby
wszystko popsuł głupi przypadek! I co teraz ze mną będzie? Jeszcze chwila, a ktoś na mnie
nadepnie.
W końcu orzech, kopnięty przez jakiegoś przechodzącego marynarza, potoczył się do
spływnika. Tam znalazł go chłopiec okrętowy, który pomagał przy linach, podniósł i włożył
do ust. «Cóż — pomyślałem sobie — i tak się kończy piękny sen o przygodzie».
Na szczęście jednak był to duży orzech o twardej, solidnej skorupie. Kiedy chłopiec
obracał go w zębach, próbując rozgryźć, któryś z marynarzy wrzasnął nań, nakazując mu brać
się do roboty. Chłopiec natychmiast wyjął orzech z ust i włożył do kieszeni. Gdyby ten mary-
narz krzyknął na niego minutę później, nie oglądalibyście mnie tu dzisiaj.
Po jakimś czasie chłopiec zgrzał się przy pracy, zdjął kurtkę i położył ją na windzie
kotwicznej. Leżała tam przez kilka godzin, potem chłopiec podniósł ją i zabrał ze sobą do
kabiny. Tu powiesił ją na kołku i nie wkładał już do końca dnia. Oczywiście, w każdej chwili
mógł wsunąć rękę do kieszeni, namacać orzech, rozgnieść go i dokończyć dzieła! Ta myśl nie
dawała mi spokoju.
W końcu jednak chłopiec wrócił do kabiny i położył się spać. Kiedy wkrótce potem
usłyszałem chrapanie, odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że nic mi nic grozi — w każdym
razie dopóty, dopóki trwa noc.
Tak więc, choć na razie bezpieczny w mym orzechu, nie wiedziałem, jak długo będę
mógł cieszyć się spokojem. Byłem pewien, że najwyżej do rana, ale potem przypomniałem
sobie że marynarze pracują na zmiany, zwane wachtami, i że chłopiec, być może, będzie spał
tylko cztery godziny.
Zastanawiałem się, czy nic byłoby lepiej opuścić orzech natychmiast i wyjść z kieszeni,
póki jeszcze nie jest za późno. Moje szanse na to że znajdę inny orzech-kryjówkę były raczej
mizerne. Po pierwsze, skrzynki z orzechami prawdopodobnie znajdowały się już na lądzie; po
drugie, kabinę chłopca i ładownię dzielił szmat drogi.
W ostateczności mogłem się schować gdzie indziej, na przykład w jabłku czy herbatni-
ku — chociaż żadnego z tych miejsc nie określiłbym mianem wymarzonego domu dla cze-
rwia orzechowego. Poza tym, należało się dowiedzieć, gdzie na statku przechowuje się takie
rzeczy — a potem jeszcze tam dotrzeć.
Długo rozmyślałem nad tą, bądź co bądź ważną dla mnie sprawą. W końcu postanowi-
łem: idę. Samo wydostanie się z płaszcza, choćbym nie wiem jak pędził, powinno mi było
zająć co najmniej trzy kwadranse.
Kiedy byłem w połowie drogi do wyjścia, usłyszałem dziwny dźwięk i cofnąłem się.
Był to szmer oddechu lub raczej odgłos węszenia i dochodził z bardzo bliskiej odległości.
Ukryty w głębi mego orzecha czekałem nasłuchując.
Nie musiałem się długo zastanawiać, by odgadnąć, kto jest sprawcą tych odgłosów.
Szczur! Nie pierwszy raz miałem z nimi do czynienia. Ten przyszedł po orzech — szczurzy
przysmak — który zwęszył w kieszeni kurtki.
Mój orzech miał grubą skorupę i wiedziałem, że przegryzienie jej musiałoby zająć
szczurowi przynajmniej jeden dzień. Dlatego też nie przeraziłem się specjalnie — raczej
zdenerwowałem, gdyż pojawienie się szczura mogło skomplikować lub opóźnić moje plany.
Sapiąc i dysząc gryzoń wdrapał się po kurtce do kieszeni. Naturalnie zaraz złapał się za
orzech i chciał go rozgryźć. Zmiarkowawszy jednak, że aby dobrać się do miąższu, będzie
musiał przedtem zdrowo się nabiedzić, chwycił orzech w zęby i zaczął go wyciągać z kiesze-
ni.
«Doskonale! — pomyślałem sobie. Pewnie ma gniazdo gdzieś niedaleko prowiantów.
Może jest to świetny sposób, by się stąd wydostać. A zatem nie ruszam się z orzecha i
czekam, co będzie dalej»”.
5. PODRÓ
Ż DO KAMBUZA
„Tak więc, niesieni w pysku szczura, mój dom i ja, opuściliśmy kurtkę chłopca okręto-
wego. W ciągu dziesięciu minut przebyliśmy drogę, której pokonanie zajęłoby mi całe tygo-
dnie, gdybym musiał wędrować na własnych nogach. Patrzyłem rozbawiony, jak szczur mę-
czy się z orzechem. Był dla niego za ciężki, więc co kilka jardów szczur wypuszczał go z
pyska i toczył po ziemi, popychając łapą. Wreszcie, choć kołysanie statku znacznie utrudniało
mu wędrówkę, szczur przebył całą trasę, wiodącą po pokładnikach, dźwigarach i przez otwo-
ry spływników, i przetransportował mój orzech z kabiny, gdzie spała załoga, do pomieszcze-
nia obok. Był to rodzaj magazynu okrętowego, w którym trzymano żagle i liny. Tutaj szczur
poczuł się wyraźnie bezpieczniej, gdyż pozostawił na chwilę orzech i pobiegł po małżonkę.
Dama ta — duża i tłusta szczurzyca — przyszła wkrótce wraz z mężem, by wspólnie zbadać
sytuację. Wdali się w dłuższą dyskusję. Orzech znajdował się teraz na szczycie wielkiej sterty
płótna i przed szczurzą parą stało trudne zadanie przetoczenia go lub przeniesienia przez
olbrzymią fałdę na jednym z żagli.
Przerwało im nagłe wejście dwóch marynarzy. Kiedy szczury czmychnęły w bezpie-
czne miejsce, mój orzech stoczył się na deski. Spostrzegł to jeden z marynarzy, podniósł go
i... znowu wylądowałem w kieszeni.
«Do kaduka! — zakląłem w duchu. — W ten sposób daleko nie zajadę».
Marynarz wziął żagiel i przy pomocy towarzysza wniósł go na pokład. Tam stwierdzi-
łem, że znów jesteśmy na otwartym morzu i że trwa noc. Wiatr i strugi deszczu chłostały po-
kład. Ludzie musieli się mocno natrudzić, by wciągnąć żagiel na maszt. Kiedy mój marynarz
wiązał liny i rozpinał żagiel na rei, ja wraz z nim powędrowałem wysoko na olinowanie.
Zmókł tam okropnie. Nawet ja w swym przytulnym gniazdku, gdzie nie mogła mnie
dosięgnąć woda, czułem wilgoć ciągnącą od płaszcza i mokrych ścian kieszeni. Przemarzłem
wtedy do szpiku kości”.
— Po tym przeżyciu mój przyjaciel właściwie już nigdy nie wrócił do zdrowia —
dobiegł nas po krótkiej przerwie głos czerwia z tuby nasłuchowej. — My, czerwie jesteśmy
szalenie wrażliwe na wilgoć — zwłaszcza na wilgotny ziąb. Wie pan, reumatyzm.
— Zadziwiające! — powiedział doktor. — Nigdy bym nie przypuszczał, że choroba ta
dotyka również czerwie.
— Ależ tak — odrzekł czerw. — Bywa, że całkiem sztywnieją nam od niej nogi.
Doktor obrócił się do mnie i powiedział:
— Pamiętaj, Stubbins, żebyś to wszystko zanotował. Te informacje mogą się okazać
niezwykle cenne dla moich badań.
Czerw czekał chwilę, aż skończę pisać, po czym mówił dalej:
— Mój przyjaciel powiedział mi, że po tych paru godzinach spędzonych w mokrej kie-
szeni tak zesztywniał, iż przez długi czas potem chodzenie sprawiało mu ogromną trudność.
Odetchnął z ulgą, gdy marynarz zdjął płaszcz i zaczął go otrząsać z wody. Wtedy to kapryśny
los zrządził, że sprawy mojego przyjaciela raz jeszcze przybrały nieoczekiwany obrót. Orzech
wyleciał z kieszeni i potoczył się w kąt.
„Coś mi wypadło” — powiedział marynarz usłyszawszy stuk.
Przyklęknął i zaczął macać ręką po podłodze. Nagle zapalił zapałkę.
„Zadrżałem ze strachu — opowiadał dalej mój przyjaciel. — Gdyby znalazł orzech, z
pewnością by go rozłupał — albo zębami, albo butem. W końcu wypatrzył go daleko w rogu,
pod koją. Przez chwilę próbował jeszcze wydobyć go stamtąd kijem, ale szybko zrezygno-
wał”.
«Eeee tam! — powiedział, a ja odetchnąłem z ulgą. — Nie warto zawracać sobie głowy
głupim orzechem». I poszedł spać.
Kiedy wystawiłem głowę przez otwór w skorupie i rozejrzałem się wokoło, stwierdzi-
łem, że jestem z powrotem w tym samym pomieszczeniu, co przedtem. Sądzę, że było to coś
w rodzaju ogólnej kabiny sypialnej, dokąd przychodziły wypocząć kolejne wachty żeglarzy
schodzących ze służby.
Zacząłem od nowa rozmyślać nad tym, czy nie lepiej byłoby opuścić orzech i dotrzeć
do miejsca, gdzie znajdują się zapasy żywności. Jednakże tym razem nie było mi dane długo
się zastanawiać. W kilka minut później znów usłyszałem szczura. To, co się nie udało mary-
narzowi, nie sprawiło najmniejszej trudności temu gryzoniowi. Mruknął tylko na widok
odzyskanej zguby, złapał orzech w pysk i ruszył przed siebie.
Tym razem przebycie żeglarni, z której usunięto część żagli, poszło mu jak z płatka.
Przy pomocy żony z łatwością przetoczył mój dom w przeciwległy koniec magazynu, gdzie
małżonkowie znaleźli jakąś dziurę i przepchnęli przez nią orzech do trzeciego pomieszczenia.
Był to — jak zdołałem się zorientować po dochodzących zewsząd zapachach — skład
żywności, jadalnia albo kuchnia. Postanowiłem, że przy pierwszej sposobności rozstanę się z
moim orzechem. Gniazdo szczurów musiało się znajdować gdzieś w pobliżu, a nie ulegało
wątpliwości że gdy tylko dotoczą tam orzech, wbiją weń zęby i nie spoczną, aż przegryzą
skorupę.
Tak więc gdy w pewnej chwili szczury, zaaferowane jakimś nowym problemem, od-
wróciły się w drugą stronę, wypełzłem z orzecha i niepostrzeżenie oddaliłem się tak szybko,
jak pozwalały mi na to skostniałe z zimna nogi. Wkrótce potem szczury wtoczyły orzech do
gniazda i w ten sposób mój dom, w którym przewędrowałem taki kawał świata i w którym
tylekroć uniknąłem o włos nieszczęścia, na zawsze zniknął mi z oczu.
Cóż, myślę, że nigdy w życiu nie zrobiłem nic tak ryzykownego, jak właśnie wtedy, gdy
wyszedłem z orzecha na pokład, nie wiedząc, czy będę miał co jeść i gdzie się schronić.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałem, było — tak jak przypuszczałem — kambu-
zem, czyli okrętową kuchnią. Należało się spodziewać, że aż do rana, do nadejścia kuchcików
nikt nie będzie go używał. W ten sposób miałem przynajmniej trzy do czterech godzin na
zbadanie terenu. Trzeba przyznać, że świadomość, iż w kambuzie nie zagrażał mi nikt oprócz
kucharzy, była bardzo przyjemna.
Wyruszyłem na poszukiwanie nogi od stołu lub czegoś innego, po czym mógłbym się
wspiąć w górę. Wiedziałem, że jedzenie powinno znajdować się gdzieś wyżej — na półkach
kredensu lub w jakimś podobnym miejscu. Po wielkich trudach wdrapałem się wreszcie w
wyższe rejony kambuza. Na półkach stały jednak tylko słoje, butelki, filiżanki i inne naczy-
nia, ustawione w pewien specjalny sposób — tak, aby kołysanie statku nic powodowało ich
spadania. Doszedłem do wniosku, że powinienem poszukać szczęścia po drugiej stronie ku-
chni.
Nie pozostało mi zatem nic innego, jak tylko odbyć długą, nudną podróż z powrotem na
podłogę, a potem przez całą szerokość kuchni do jej przeciwległego końca i w górę. Tak też
zrobiłem, choć kosztowało mnie to sporo zdrowia. Teraz czekało mnie następne zadanie: do-
stać się do środka kredensu. Wszystkie szafki były zamknięte. Biorąc pod uwagę niewielkie
rozmiary mojego ciała, sądziłem, że uda mi się przecisnąć pod drzwiczkami. Niestety, płonne
były moje nadzieje! Wreszcie wpadłem na pomysł, by wejść przez dziurkę od klucza.
Wewnątrz spotkał mnie jeszcze jeden zawód. Było tu mnóstwo różnych prowiantów,
ale wszystkie zamknięte w puszkach, których pokrywki stanowiły dla mnie przeszkodę nie do
pokonania. Zawróciłem, przelazłem z powrotem przez dziurkę od klucza i rozpocząłem gene-
ralną inspekcję kambuza. Myślałem, że może przypadkiem trafię gdzieś na kawałek suchara
lub jabłka, który byłby mi ostoją i źródłem pożywienia do czasu, aż znajdę coś bardziej stałe-
go. Rychło jednak zdałem sobie sprawę z beznadziejności moich poszukiwań. A powód był
aż nadto oczywisty: każdy najmniejszy okruch czy resztkę natychmiast uprzątały te wstrętne
szczury. Musiało ich tam być z parę dziesiątków. Sam widziałem kilka, zbierających okruszki
ze stołu i z podłogi.
I nigdy byś nie zgadł, gdzie w końcu znalazłem schronienie; w pułapce na szczury! Za
przynętę służył w niej bardzo stary kawałek suchara. Szczury wiedziały, że to pułapka i omi-
jały ją z daleka. Tak więc wpełznąwszy do suchara, już w świetle dnia wpadającym przez
bulaj, stwierdziłem z radością, że jestem tu bezpieczniejszy niż w jakimś bardziej zwyczaj-
nym pożywieniu — zarówno od szczurów, jak i ludzi”.
6. ŁÓD
Ź-ŚMIECIARKA
„No cóż, istotnie przynęta na szczury była dość dziwnym środkiem lokomocji. A jednak
osiągnąłem zamierzony cel — odbyłem daleką morską podróż w obie strony w spleśniałym
sucharze, którego — na szczęście — nawet szczury już nie chciały. Przed przybyciem do
domu zawijaliśmy do wielu innych portów. Czasami kusiło mnie, by zejść na ląd. Ustaliwszy
jednakże, że pobyt statku w porcie nie trwał nigdy dłużej niż dobę lub dwie, postanowiłem nie
ryzykować i pozostać tam, gdzie byłem. Miałem niewielkie szanse na to, by w tak krótkim
czasie dostać się na brzeg.
Dziś, patrząc na to z perspektywy czasu, myślę, że lepszego obrotu spraw nie mógłbym
sobie wymarzyć. Moja pułapka na szczury była najbezpieczniejszym schronieniem dla cze-
rwia ze wszystkich możliwych miejsc na statku. Ponadto, za sprawą naszych licznych wizyt w
obcych portach czas podróży znacznie się wydłużył i kiedy statek wrócił do kraju, było już po
zimie, a ja dzięki ciepłej wiosennej pogodzie mogłem zacząć się przymierzać do kolejnej wy-
prawy — na ląd. Gdyby powrót statku przypadł na porę zimową, nigdy bym żywy nie dotarł
na brzeg — zamarzłbym po drodze.
Nad sposobem przedostania się ze statku na ląd rozmyślałem od dłuższego już czasu. W
drodze powrotnej do kraju opracowałem kilka planów, lecz żaden z nich nie wydawał mi się
odpowiedni. Tak czy owak nie mogłem przewidzieć wszystkich komplikacji. W końcu posta-
nowiłem zaczekać na powrót do portu i już na miejscu zorientować się w położeniu. Później
się okazało, że było to najmądrzejsze postanowienie, jakie mogłem podjąć — choć i w tym
wypadku zawdzięczałem wszystko bardziej szczęściu niż świadomemu działaniu. To śmie-
szne, jak w czasie całej tej podróży wszystko co się ze mną działo, działo się jakby poza mną,
bez mego w tym udziału, i zawsze z najlepszym dla mnie skutkiem.
Kiedy zacumowaliśmy w porcie macierzystym, statek poddano gruntownemu czyszcze-
niu. Między innymi wyniesiono wszystkie sprzęty z kuchni i porządnie je wyszorowano.
Pomocnik kucharza, któremu wpadła w ręce moja pułapka, doszedł do wniosku, że coś z nią
trzeba zrobić, skoro w ciągu całego rejsu nie złapał się w nią ani jeden szczur. Zmienił przy-
nętę, spleśniały suchar zastępując kawałkiem żółtego sera. Suchar, rzucony na podłogę, leżał
tam przez jakiś czas, po czym wymieciono go z kuchni i wrzucono do drewnianej skrzynki.
«A teraz — pomyślałem sobie — powstaje zasadnicze pytanie: Gdzie wylądują śmie-
cie? Jeżeli za burtą, to mogę pożegnać się z życiem».
Pomocnik kucharza z trudem podniósł skrzynkę i wniósł ją po zejściówce na pokład.
«A więc — pomyślałem sobie — niebawem sprawa się rozstrzygnie. Za burtą czy gdzie
indziej?»
Chłopiec podszedł do burty i niewiele myśląc wyrzucił skrzynię z całą jej zawartością
do wody.
W tej krótkiej chwili, gdy szybując w powietrzu zmierzałem ku falom, straciłem wsze-
lką nadzieję. Mogłem przez chwilę utrzymać się na powierzchni, potem jednak musiałem uto-
nąć lub znaleźć się w rybim brzuchu — na nic innego nie należało liczyć w tych okoliczno-
ściach. Ale moja szczęśliwa gwiazda mnie nie opuszczała. Skrzynka wylądowała w wodzie z
głośnym plaśnięciem — dnem do dołu! Ponieważ była zrobiona z drewna i nie zawierała nic
szczególnie ciężkiego, nie zatonęła. Zanurzyła się tylko mniej więcej do połowy, a potem, jak
przechylona, pełna wody łódź, podryfowała z falą odpływu w dół rzeki.
Natychmiast zawisło nad nią z tuzin mew, które w śmieciach wypatrzyły mnóstwo sma-
cznych kąsków. Zauważ, że tu też w nieodgadniony sposób los czuwał nade mną — gdyby
suchar leżał w śmieciach na wierzchu, zostałbym połknięty przez pierwszą mewę, która dopa-
dła skrzyni. Z drugiej strony, gdybym siedział zbyt głęboko, znalazłbym się poniżej linii wo-
dy i zatonął, nie zdążywszy wejść wyżej. Przed wrzeszczącymi, wydzierającymi sobie każdy
kęsek mewami chroniła mnie od góry duża puszka po sardynkach, a przed wodą, od dołu —
cała reszta śmieci.
Tymczasem moja łódź-śmieciarka żeglowała z szykiem w dół rzeki. Po jakimś czasie
mewy, stwierdziwszy, że nic więcej z tego osobliwego statku nie da się wyciągnąć, odfrunęły
dalej, szukać pożywienia gdzie indziej. Rzeka rozlewała się szeroko, jak zwykle u ujścia — i
wartki prąd od razu porwał skrzynkę w sam środek nurtu. Nie wyglądało to najlepiej, bo gdy-
by skrzynka dopłynęła do morza, mogła nas zatopić pierwsza większa fala. Lecz niebawem,
zbliżając się do zakrętu, z radością spostrzegłem, że spycha nas z kursu poprzeczny prąd i
kieruje moją łódź na lewy brzeg. Wyszedłszy wcześniej z suchara siedziałem teraz na samym
szczycie ścianki skrzyni jak marynarz w bocianim gnieździe. Lewy brzeg przy następnym
zakręcie porośnięty był drzewami, których konary zwieszały się nad powierzchnią wody. Czy
to tam miała być nasza przystań? Jeśli tak, szybko wypełznąłbym na brzeg i wszystko skoń-
czyłoby się dobrze.
Mój Boże! Nigdy jeszcze żaden rozbitek nie obserwował zbliżania się swej tratwy do
lądu z takim napięciem jak ja, gdy próbowałem odgadnąć, gdzie prąd skieruje moją skrzynkę
na śmieci. Zapadał mrok. Gdyby skrzynka wypłynęła na otwarty ocean oznaczałoby to pewną
śmierć. Nagle serce we mnie zamarło: prąd, który znosił mnie w stronę kępy olch na cyplu,
skręcił raptem ku głównemu nurtowi. Rzeka płynęła teraz prosto, nie tworząc żadnych zakrę-
tów i widziałem już przed sobą ciemniejącą taflę bezkresnego morza, ponurą i groźną. Na
domiar złego skrzynka zanurzyła się głębiej, choć nadal wystawała na sześć cali nad poziom
wody.
I w chwili, gdy zdawało się, że nic mnie już nie uratuje, od prawego brzegu powiał silny
wiatr. Znowu wmieszał się w moje sprawy los, który wyraźnie postanowił mnie ocalić.
Podmuch zepchnął moją zwariowaną łódź z głównego nurtu i poniósł ją w kierunku olch na
cyplu. Dotknęliśmy zwisającej gałęzi, której koniec tonął w wodzie, i stanęliśmy w miejscu.
Nie traciłem ani sekundy. Zginając się i prostując tak szybko jak umiałem — w każdej
chwili mógł nas porwać bulgotliwy, wirujący w zakolach brzegu nurt — wdrapałem się na
gałązkę, która dotykała szczytu skrzynki. Uff! Żadne słowa nie opiszą radości, jaką uczułem
znalazłszy się znowu na drzewie. Nie był to, rzecz jasna, orzech, ale co to znaczy znaleźć się
na drzewie — wszystko jedno jakim — po tylu miesiącach tułaczki, wie tylko ten, kto tego
doświadczył.
Olchy, podobnie jak wiele innych drzew rosnących na podmokłych, bagnistych tere-
nach, zamiast kwiatów mają bazie. Tych bazi my, czerwie, nigdy nie jadamy, tym razem
jednak nie byłem, oczywiście, wybredny. Tymczasem rozszalała się prawdziwa burza; wiatr,
któremu zawdzięczam ocalenie, był tylko jej zwiastunem. Prawie po omacku odnalazłem
częściowo olchy i wwierciłem się weń tak szybko jak tylko umiałem. Co prawda miąższ był
gorzki, lecz ja przecież szukałem jedynie schronienia przed burzą i noclegu. Och, jak ja spa-
łem tej nocy! Salwy armatnie by mnie nie zbudziły!”
7. PRZEJA
ŻDŻKA BARKĄ PO KANALE
— Cóż to za niezwykła historia! — powiedział doktor. — Ciekaw jestem, w jaki sposób
udało mu się do ciebie wrócić.
— No cóż, chętnie będę mówił dalej, jeśli takie jest pańskie życzenie — rzekł czerw, po
czym ziewnął szeroko, przecierając piąstkami oczy.
— Mój Boże! — wykrzyknął doktor. — Ty się ledwo trzymasz na nogach, a ja zamę-
czam cię pytaniami. Wybacz mi, proszę. Tomku, to będzie wszystko na dzisiaj. Możemy
dokończyć jutro, jeśli odpowiada to naszemu gościowi.
— Najzupełniej, panie doktorze — powiedział czerw. — Teraz byłbym wdzięczny,
gdybym mógł trochę się posilić i odpocząć.
Jan Dolittle przeniósł czerwia z tuby nasłuchowej na tacę, gdzie inne czerwie raczyły
się orzechami i jabłkami.
— Mam nadzieję, że smakują ci nasze orzechy — rzekł do czerwia.
— Owszem, dziękuję panu — odrzekł robak głosem, w którym wyczuwało się zmęcze-
nie. — Są naprawdę wyśmienite.
— Nie był to jednak — podjął czerw następnego ranka, gdy doktor Dolittle umieścił go
z powrotem w tubie nasłuchowej — koniec przygód mojego przyjaciela. Znalazłszy się zno-
wu na łonie natury, zaczął się zaraz uskarżać na monotonię takiego życia, choć daleką miał
jeszcze drogę do rodzinnej okolicy i orzechów z gatunku, jakie my, czerwie, uważamy za
dom.
I jeszcze raz w jego życie wkroczył los. Biorąc go jakby za rękę, poprowadził w to
samo miejsce, które było początkiem jego podróży. Tak więc któregoś dnia mój przyjaciel
wybrał się na poszukiwanie drzew orzechowych. Trzymając się brzegu rzeki przechodził z
krzaka na krzak, aż w pewnej chwili wdrapał się na kwitnący głóg. Wtem usłyszał dziecięce
głosy. Niebawem towarzystwo, które przyjechało tu na majówkę, zatrzymało się przy jego
krzaku i zaczęło zbierać kwitnące gałązki. Mój przyjaciel został przeniesiony z krzaka w
ramiona małej dziewczynki, którą ledwo było widać zza olbrzymiej wiązanki kwiecia.
„Najpierw siedziałem cicho jak mysz pod miotłą — powiedział mi mój przyjaciel. —
Potem, gdy dziewczynka spojrzała w drugą stronę, skorzystałem z okazji i zsunąłem się po
łodyżce w gęstwinę liści. Gałęzie były na dole związane sznurkiem i mogłem tam bezpiecznie
przeczekać. Czując dotkliwy głód, zjadłem kilka liści głogu. Przy okazji stwierdziłem, że po-
mimo gorzkawego smaku nie są nawet w połowie tak złe, jak sądziłem dawniej.
I tak rozpocząłem następny etap mej podróży — w roli bagażu majówkowiczów.
Okazało się, że dzieci oraz ciotka, która im towarzyszyła, mieszkają w Londynie. Wybrały się
na jednodniową wycieczkę za miasto i chciały przynieść do domu trochę dzikich kwiatów.
Wracały dyliżansem — dzięki czemu stałem się prawdopodobnie pierwszym czerwiem, jaki
kiedykolwiek podróżował pojazdem pasażerskim. Obejrzałem sobie także trochę wielkie mia-
sto, bowiem po przybyciu do Londynu wycieczkowicze przesiedli się z dyliżansu do dorożki i
zanim dotarli do miejsca przeznaczenia, musieli przejechać kawał drogi zatłoczonymi, ruchli-
wymi ulicami. Oczywiście nie mogłem zobaczyć zbyt wiele, tkwiąc w środku tego wiechcia i
nie wychylając nosa z obawy, by mnie nie dostrzeżono. Ale i tak czułem dreszcz podniecenia.
Sama jazda dorożką i wsłuchiwanie się w odgłosy wielkiego miasta były dla mnie wystarcza-
jąco silnym przeżyciem.
W domu dzieci włożyły wiązankę głogu do wielkiego wazonu stojącego na kredensie w
jadalni. Mój pobyt tutaj trwał tak długo, jak żywot kwiatów, czyli około tygodnia. Obok wa-
zonu znajdował się talerzyk z orzechami. W nocy wypełzałem z kwiatów, wwiercałem się do
orzecha i podjadłszy trochę wpełzałem znowu na górę.
Później, gdy kwiaty zwiędły, wyrzucono je do śmietnika, a ja znów musiałem się zatro-
szczyć o pożywienie. Kiedy właśnie zastanawiałem się nad swoim następnym krokiem, pod-
jechał człowiek, który opróżniał śmietniki w tej części miasta, i wywiózł mnie śmieciarką.
Nie wiedziałem, dokąd trafię, i byłem, rzecz jasna, trochę niespokojny.
Droga bardzo się dłużyła. Wóz turkotał bez końca, aż wreszcie dojechał do obrzeży
miasta. Tam się zatrzymał, a jego zawartość wylądowała na pustym terenie rozciągającym się
wzdłuż czegoś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na rzekę, a okazało się być kanałem. Nie
zwlekając, ruszyłem na poszukiwanie przyjemniejszej okolicy. Tymczasem minął dzień i za-
czął zapadać zmrok. Szedłem więc przed siebie kierując się głównie dotykiem. Wspinając się
i schodząc w dół niezliczoną ilość razy po najprzeróżniejszych przedmiotach piętrzących się
na placu, natrafiłem na jakiś drewniany obiekt. Zacząłem się piąć pod górę, aż wpełzłem na
płaską, twardą powierzchnię, po której było mi już o wiele łatwiej się poruszać.
Dopiero po kilku godzinach szczegółowych oględzin stwierdziłem, że mogę wrócić
tylko tą samą drogą, którą przyszedłem, gdyż zewsząd otacza mnie woda. Przedmiot ów był
w istocie przycumowaną do brzegu kanału barką, która przybyła tu w tym samym celu co mój
wóz — aby zrzucić śmieci, zaś to, po czym na nią wszedłem, było — jak się okazało —
kładką.
Ponieważ nie miałem najmniejszej ochoty na jeszcze jedną wodną wycieczkę, zacząłem
nerwowo biegać, szukając kładki, by przedostać się na brzeg. Ale było za późno. Kładkę już
zabrano. W bladym świetle poranka ujrzałem teraz mężczyzn kręcących się przy barce.
Odczepiali właśnie cumy. Do palika u dziobu uwiązano zaprzęg koni, które idąc brzegiem
kanału zaczęły wkrótce powoli ją holować.
Byłem w rozpaczy. Na barce nie miałem gdzie się schronić, próżno też tu było szukać
czegoś do jedzenia. Poza tym, nie wiedziałem zupełnie, w jaki sposób mógłbym się stąd wy-
dostać. Siedziałem tam dobrą godzinę, patrząc jak konie z mozołem ciągną barkę po kanale.
Nagle krajobraz zaczął mi się zdawać dziwnie znajomy. Najpierw jakieś drzewo, potem skra-
wek pola, wreszcie... tak, rozpoznałem nasz orzech na wzgórzu. To była ta sama plantacja, na
której cię kiedyś zostawiłem, drogi przyjacielu. O, jakże dawne to czasy!
Lecz barka płynęła dalej! Jak mogłem dostać się na brzeg? Jak miałem pokonać tę nie-
wielką przecież odległość sześciu stóp, dzielącą mnie od lądu? Przecież nie wpław! Wiedzia-
łem, że jedyne połączenie z ziemią stanowi lina holownicza. Przyszedł mi na chwilę do głowy
szalony pomysł, żeby wdrapać się na palik i przejść po dwanaście stóp liczącej linie na koński
grzbiet. Od tego iście akrobatycznego wyczynu powstrzymało mnie jedynie pytanie, co po-
cząłbym dalej. W żadnym wypadku nic potrafiłbym zeskoczyć z takiej wysokości. O zejściu
po nodze konia również nie było mowy.
Tak więc patrząc, jak z szybkością trzech mil na godzinę — tempo prawdziwie zawro-
tne jak na czerwia — oddala się mój kraj rodzinny, rozpaczliwie wysilałem mózgownicę,
próbując wymyślić jakiś inny sposób wydostania się na brzeg. Przepełzłem przez nawis
rufowy i stojąc na pionowej części burty ujrzałem kilka płynących z nurtem zeszłorocznych
liści. Przywiał je tu wiatr. Taki liść — gdybym tylko zdołał na nim wylądować — mógłby,
niczym tratwa, dowieźć mnie na brzeg. Ryzykując porwanie przez jedną z drobnych fal ude-
rzających o barkę, pełzłem coraz niżej, dopóki nie znalazłem się tuż nad powierzchnią wody.
Tu zatrzymałem się. Czekałem, aż któryś z liści podpłynie dostatecznie blisko, bym mógł na
niego przeleźć.
Wreszcie jeden otarł się o barkę, musnął burtę tuż pod moim nosem. Miałem tylko se-
kundę na podjęcie decyzji. Fałszywy krok oznaczał pewną śmierć. A jednak zaryzykowałem.
Trzymając się tylnymi nogami burty, przednimi złapałem liść. Odepchnąłem się i cały
wpadłem do wody — cały z wyjątkiem nosa! Na szczęście liść był mocny i nie przechylił się,
gdy wciągałem nań resztę mego ciała.
Kiedy barka oddaliła się o kilkaset jardów, a smuga fal ciągnących się za jej rufą zani-
kła, z przerażeniem spostrzegłem, że liść, od którego zależało moje ocalenie, jest wprost oblę-
żony przez ryby. Wpatrywały się we mnie niczym stado zgłodniałych szakali, a oczka bły-
szczały im spod wody jak kolorowe paciorki.
Na szczęście była to sama drobnica. Ale rychło ich zainteresowanie zwróciło uwagę
większych sztuk. W jednej chwili obok liścia zaroiło się od wielkich, groźnych cieni krążą-
cych cicho wokoło i czyhających na pierwszą okazję, by capnąć smakowity kąsek. Leżąc w
samym środku liścia — to miejsce dawało mi większe poczucie bezpieczeństwa — zwinąłem
się w kłębek. Lecz choć przychylny wiatr niósł liść powoli w stronę brzegu, w każdej chwili
mogłem się spodziewać, że w przypływie odwagi jakaś większa ryba ściągnie liść pod wodę i
połknie mnie, gdy będę tonął.
Zabawa zaczęła się mniej więcej trzy stopy od brzegu, kiedy ryby zdały sobie sprawę,
że łup im się wymyka. Jedna duża sztuka wyskoczyła cała ponad wodę, mierząc przy spada-
niu w środek liścia. Na szczęście w tym momencie dmuchnął silniejszy wiatr i mój napastnik,
nie czyniąc mi krzywdy, wylądował z pluskiem w rzece, dwa cale od celu.
Potem zrobiło się naprawdę gorąco. Ryby, jedna po drugiej, czasem dwie lub trzy
jednocześnie, niektóre długie prawie na stopę, przypuściły szturm na liść. Okazało się, że ich
wzajemna rywalizacja wyszła mi w końcu na dobre. Jedna z dużych ryb, zepchnięta z drogi
przez jeszcze większą, podpłynęła od strony lądu i chwyciła pyskiem koniec liścia. Ta wię-
ksza złapała za drugi koniec i liść wystrzelił nad powierzchnię wody — jak karta, kiedy lu-
dzie zginają ją w palcach i pstrykają nią w powietrze.
Nie utrzymałem się i pofrunąłem jeszcze wyżej niż liść, pewnie ze cztery stopy w górę!
Czułem na sobie głodny wzrok ryb, zamknąłem więc oczy, myśląc, że lada chwila wyląduję
w otwartej paszczy któregoś z tych potworów. I nagle — klap! Oszołomiony spadłem na
brzeg w miękką trawę. Byłem ocalony!”
Głos z tuby nasłuchowej umilkł; czerw patrzył w przestrzeń. Pisałem jak szalony stara-
jąc się nie uronić ani słówka.
— Mam nadzieję, że nic mu się nie stało — rzekł doktor.
— Nie — odrzekł czerw — był zdrów i cały, kiedy ochłonął po pierwszym oszołomie-
niu. Widzi pan, on znajdował się zaledwie kilkaset jardów od domu. Cztery tygodnie zajęło
mu przebycie tej odległości. Tym oto sposobem powrócił do mnie i do rodzinnego drzewa,
które kiedyś opuścił wyruszając w świat.
— Dziwne, że nie było go wśród innych czerwi, kiedy zbierałem was do tego ekspery-
mentu — powiedział Jan Dolittle.
— Wcale nie dziwne — odparł czerw. — Nie usiedział na miejscu dłużej niż parę
miesięcy. Potem znowu poszedł szukać przygód.
— Niemożliwe — zdziwił się doktor. — Sądziłbym raczej, że miał już dość podróżo-
wania.
— O, nie on — powiedział czerw. — Wie pan, jak to jest, panie doktorze. Kto poznał
smak włóczęgi, tego żadna siła w domu nie zatrzyma.
— Hm! — powiedział Jan Dolittle z uśmiechem. — Tak to chyba właśnie jest.
ZGUBA
1. LONDY
ŃSKIE ZOO
Doktor Dolittle oraz londyński wróbel Pyskacz z żoną Becky przechadzali się po
Londyńskim Ogrodzie Zoologicznym szukając ptaków-śpiewaków do Opery Kanarków, którą
doktor miał wkrótce wystawić na londyńskiej scenie. Idąc w stronę ogrodzenia dla ptaków, co
jakiś czas spotykali napis głoszący: „Zgubione dzieci prosimy odprowadzać do Szatni dla
Pań”.
— Tak jest — odezwał się Pyskacz widząc, że doktor czyta trzeci kolejny napis tej tre-
ści. — To po to, żeby tatusiowie, mamunie i ciotunie wiedzieli, gdzie szukać swych pociech,
kiedy im się zgubią. Ludzie są strasznie nieuważni. W soboty i niedziele Szatnia dla Pań jest
wprost pełna małych Jasiów i Małgoś, które się urwały swoim rodzicielom. Zawsze mówię,
że powinno się toto nauczyć sztuczek i powsadzać do klatek razem z małpami.
Wkrótce potem, przechodząc obok stawu z ptactwem wodnym, doktor spostrzegł małe-
go, rudego chłopczyka, który stanął na samej krawędzi obramowania i najwyraźniej zabierał
się do karmienia kaczek. Lękając się, że malec może wpaść do wody, doktor przesadził niską
barierkę i złapał go za fartuszek. Potem rozejrzał się dokoła, szukając matki dziecka albo
innego opiekuna, ale nikogo takiego w pobliżu nie było. Doktor próbował dowiedzieć się cze-
goś od chłopca, lecz ten miał na wszystko tę samą odpowiedź:
— Ja chcę karmić kaczki.
— Niech go pan zaprowadzi do Szatni dla Pań, panie doktorze — powiedział Pyskacz.
— Nie ma co z nim dyskutować. Widać, że się zgubił. Proszę iść za mną, poprowadzę pana.
Tak więc doktor wziął malca za rękę i ruszyli krętą ścieżką pomiędzy krzakami.
Szatniarka przyjęła chłopca i podziękowała doktorowi za fatygę.
— Już drugi raz ktoś go dzisiaj przyprowadza — powiedziała. — Nie mam pojęcia, czyj
on jest. Nikt się po niego nie zgłasza.
— Wcale się nie dziwię — szepnął Pyskacz do Becky na stronie. — Czym jak czym,
ale urodą to on nie grzeszy. Dałbym głowę, że zgubili go naumyślnie.
— Ciii! — powiedziała Becky. — A może to jakiś następca tronu? Słyszałam opowieści
o książętach porzucanych przez niegodziwych wujów i im podobne typy.
— Też coś, następca! Chyba następca kuchennego taboretu! — prychnął Pyskacz z
pogardą. — Z niego taki książę, jak ze mnie chiński mandaryn. Kto kiedy widział ryżego
księcia?
Chłopiec upodobał sobie chyba towarzystwo doktora, bo spostrzegłszy, że Jan Dolittle
odchodzi, zostawiając go pod opieką szatniarki, uderzył w straszliwy bek. I mniej więcej pół
godziny później, kiedy doktor gawędził w najlepsze z ptakami w Ptaszarni Wschodniej, mały
rudzielec wyrósł przy nim jak spod ziemi.
— Znowu prysnął z szatni — zauważył z niesmakiem Pyskacz. — Lepiej niech pan
teraz powie tej szatniarce, żeby go trzymała pod kluczem — inaczej jeszcze dzisiaj zamkną
nas za kidnaperstwo.
Po raz wtóry zatem doktor oddał chłopca pod opiekę szatniarce, napominając ją, by
zwróciła szczególną uwagę na malca, dopóki nie zjawią się jego rodzice.
— Strasznie dużo czasu przez to straciliśmy — westchnął Jan Dolittle wracając do
ptaszarni. — Ciekawe, kim on jest... Patrzcie, już się ściemnia. Musimy na dzisiaj zaprzestać
poszukiwań.
Pomimo późnej pory i gęstniejących ciemności pan i pani Pyskaczowie uparli się, żeby
odprowadzić doktora do domu. Tak więc cała trójka opuściła Ogród Zoologiczny i wyruszyła
w drogę do Greenheath.
— Myślę, że wykonanie partii basowych powierzę pelikanom, a partie barytonów —
flamingom — powiedział doktor, gdy znaleźli się już na obszarze Regent's Park. — Jeśli
chodzi o głosy wysokie, chyba zdecyduję się na makolągwy, które znajdziemy na polach. Jak
sądzisz, Pyskaczu, czy będziesz mógł mi sprowadzić kilka pelikanów i flamingów?
— Może i tak — odrzekł wróbel. — Znam jedno miejsce dziesięć mil za miastem, gdzie
taki jeden nadziany facet trzyma mnóstwo ptactwa wodnego, a w tym również pelikany. Ile
sztuk by pan chciał?
— Chyba z sześć — odpowiedział doktor — i sześć flamingów. Chociaż, z drugiej
strony, osiem czy dziesięć tworzyłoby lepszy chór.
— O tak, to by każdego ukołysało do snu... wiecznego — mruknął wróbel. — Może i
znajdzie się tyle u tego faceta. Polecę tam z rana i dam panu znać. Co do flamingów — nie
umiem teraz nic powiedzieć. Niewykluczone, że będę musiał poszukać ich gdzie indziej. Czy
chciałby je pan od niego odkupić?
— No... wolałbym pożyczyć, jeśli to możliwe — rzekł doktor. — Widzisz, takie ptaki...
Co to tak raz po raz przebiega tam od drzewa do drzewa? Ten białawy cień?
— Co...? Gdzie, panie doktorze? — spytał Pyskacz, zapuszczając spojrzenie w półmrok
parku.
— Dziwne! Teraz nic nie ma — powiedział doktor. — Mógłbym przysiąc, że widzia-
łem coś za tym wiązem, tam, po drugiej stronie klombu! Pewnie mi się tylko zdawało.
— Może to jakieś zwierzę uciekło z menażerii — na przykład jeleń — odezwała się
Becky. — Jeżeli tak, to szczęść mu Boże. Ja też bym nie zniosła życia w niewoli.
— Mnie również jest bardzo przykro, gdy pomyślę o zwierzętach żyjących w klatkach
wbrew ich woli — rzekł doktor. — W moim prywatnym ZOO w Puddleby klatki miały zamki
od wewnątrz, tak by zwierzęta mogły wyjść, kiedy im przyszła na to ochota, albo zamknąć się
na noc, jeśli chciały uniknąć nieproszonego gościa. I dziwna rzecz — chociaż mogły w każdej
chwili odejść, jakoś nie przypominam sobie, aby którekolwiek z nich kiedyś uciekło.
— Zgadza się — stwierdził Pyskacz — ale pańskie ZOO było prawdziwym ZOO,
prowadzonym według właściwych zasad. Miał pan zawsze całą listę zwierząt czekających na
to, aby d o s t a ć się do ZOO, a nie na to, by się z niego w y d o s t a ć. Pamiętam jak dzisiaj
tego starego śpiocha niedźwiedzia, który nie mógł nigdy w porę wstać na śniadanie! Szkoda,
że nie widziałaś tego ZOO, Becky. Bije na głowę wszystko, co widzieliśmy na kontynencie.
Kiedyś pan Niedźwiedź poprosił doktora o budzik. I co noc, zamknąwszy drzwi przed włó-
częgami i szczurami, nakręcał ten stary, blaszany zegarek. Nie umiał tylko, ma się rozumieć,
czytać godzin — patrzył na tył zegara zamiast na tarczę z miną wielkiego mądrali. Był jednak
na tyle mądry, że gnał na śniadanie, ledwo tylko budzik rankiem zadzwonił! To dopiero było
ZOO, to dopiero były... niech mnie licho! Co tam biegnie za nami? Nie słyszeliście kroków?
2. JAN DOLITTLE PRZYPROWADZA GO
ŚCIA
Dotarli właśnie na skraj Greenheath. Przed nimi ciągnęły się rozległe, otwarte błonia,
połyskujące kępami janowca w przyćmionym świetle gwiazd. Przystanęli nasłuchując.
— Posłuchaj, Pyskaczu — szepnęła Becky — przez cały czas mam wrażenie, że coś za
nami idzie. Niech doktor pójdzie przodem, a my zostańmy i rozejrzyjmy się trochę. Chyba
słyszałam jakiś ruch za tamtymi krzakami.
Tak też zrobili. Doktor ruszył w dalszą drogę przez błonia Greenheath, a państwo
Pyskaczowie, sfrunąwszy nisko nad ziemię, gdzie gęstniejący mrok skrywał ich przed niepo-
wołanymi oczyma, rozpoczęli zwiad.
Tymczasem Jan Dolittle doszedł do przekonania, że tym czymś, co idzie jego tropem,
musi być jakieś — prawdopodobnie zbiegłe z ZOO — zwierzę, które postanowiło powię-
kszyć krąg jego domowników. Nie byłoby to pierwsze tego rodzaju wydarzenie w życiu do-
ktora. Tak wielka była jego sława w świecie zwierząt, że stale włóczyły się za nim przeróżne
stworzenia — to kulawy pies, to królik, to znowu kret — najczęściej po to, by uzyskać poradę
lekarską, a czasem w nadziei, że doktor przyjmie je do grona swych najbliższych. „Jednakże
— przekonywał doktor samego siebie — jeśli tak było i w tym wypadku, to dlaczego zwierzę,
zamiast chować się po krzakach, nie zagadnęło go wprost?”
Idąc ciągle naprzód po sprężystym dywanie wrzosowiska, Jan Dolittle spodziewał się,
że lada chwila ujrzy znowu państwa Pyskaczów z wiadomościami. Minął jednak kwadrans z
okładem, a wróbli jak nie było, tak nie było. Doktor mógł już dostrzec zarysy cyrkowych
namiotów oddalonych zaledwie o kilkaset jardów, gdy na jego ramieniu siadł Pyskacz i zachi-
chotał.
— Nigdy by pan nie zgadł, panie doktorze. To nasz dobry znajomy — ten mały rudzie-
lec, który zgubił się w ZOO.
— Wielkie nieba! — krzyknął Jan Dolittle, stając jak wryty. — Chłopiec, którego zosta-
wiliśmy w szatni?
— Ten sam — odrzekł Pyskacz. — Gdybym był na pańskim miejscu, wróciłbym do
miasta i postarał się go tam zgubić. Według mnie to jedyna metoda.
— Ależ to niepodobna, Pyskaczu! — wykrzyknął doktor. — Nie mógłbym dopuścić do
tego, by dziecko samo błąkało się po nocy. Któż by je nakarmił? Gdzież by znalazło schronie-
nie?
— A co to pana może obchodzić, na litość boską! — przerwał wróbel niecierpliwie. —
Przecież go pan nie zaadoptuje, no nie?!
— W każdym razie nie zostawię go tu w szczerym polu — zadecydował doktor. —
Gdzie on jest? Muszę z nim porozmawiać.
Rad nierad Pyskacz musiał zawrócić i poprowadzić doktora dobry kawał drogi do kępy
janowca, za którą — pod czujnym okiem Becky — siedział chłopiec.
— No i co, mój mały — odezwał się doktor, najcieplej jak umiał — nie przyszli po
ciebie rodzice do Szatni?
— Nie przyszli — odparł chłopiec.
— Ale jak to się stało, że zgubili cię w ZOO?
— To nie oni mnie zgubili — powiedział chłopiec. — To ja ich zgubiłem. Chcę zostać
dozorcą w menażerii. Więc uciekłem z domu i poszedłem do ZOO. Ale tam co chwila ktoś
mnie odprowadzał do Szatni dla Pań. Kiedy się już ściemniło i mieli zamykać bramy, posta-
nowiłem pójść za panem.
— Dlaczego? — zapytał doktor.
— Bo mi się pan spodobał — oświadczył chłopiec.
— A mama i tata? — spytał doktor.
— Och, o nich niech się pan nie martwi — odpowiedział malec. — Zostało im jeszcze
dużo dzieci. Ja wyruszyłem w świat szukać szczęścia — chcę być dozorcą w menażerii.
Doktor wyjął zegarek, próbując odczytać godzinę w bladym świetle gwiazd.
— Hm! — mruknął. — Nic innego o tej porze nie wymyślę. Musisz spędzić tę noc u
mnie. A jutro skontaktuję się z twoimi rodzicami.
— A to co za jeden? — spytało Geb-Geb, gdy doktor wprowadził małego rudzielca do
swojego wozu.
— To jest młody człowiek, który szedł za mną aż od ZOO — powiedział doktor do
zwierząt, które zebrały się wokół niego, taksując wzrokiem małego przybysza. — Przenocuje
u nas. Ale rano będę musiał się dowiedzieć, kim są jego rodzice. W przeciwnym razie mogę
trafić do więzienia za kidnaperstwo.
— Za kiperstwo? — zdziwiło się prosię Geb-Geb.
— Nie. Za kidnaperstwo — powtórzył doktor — to znaczy za porywanie dzieci. Nie-
którzy ludzie mogliby nie uwierzyć, że chłopiec sam przewędrował za mną taki szmat drogi.
Czy znajdzie się dla niego jakaś pościel, Geb-Geb?
— Myślę, że będę mogła urządzić mu jakiś kąt do spania — powiedziała gospodyni,
kiwnięciem ogona okazując niezadowolenie. — Że też musiał pan go tu sprowadzić, wiedząc,
że wóz jest taki zatłoczony! Spodziewałam się po panu więcej rozsądku, Janie Dolittle.
— Ależ ja go tu nic sprowadzałem — bronił się doktor. — Jeszcze raz powtarzam, że
sam przyszedł za mną, a ja nie mogłem go zostawić na wrzosowisku na głód i poniewierkę.
— Cóż, ktoś inny znalazłby jakieś inne rozwiązanie — prychnęła kaczka. — Nie dość,
że sprowadza pan rozmaite zbłąkane zwierzęta, to jeszcze ściąga tu pan jakieś dzieciaki! Pan
sobie nie zdaje sprawy, w co się pan pakuje! Takie dziecko potrafi cały dom przewrócić do
góry nogami. Geb-Geb będzie musiało oddać swoje łóżko i spać na podłodze.
— No, nie! — jęknęło prosię. — Najpierw odchudzanie do występów w operze, potem
spanie na podłodze! Takie życie to nie...
Przerwało mu wejście Mateusza Mugga. W kilku słowach doktor wyjaśnił swemu za-
stępcy obecność chłopca i poprosił o znalezienie dla niego jakiegoś noclegu.
— A może by tak spał w menażerii, panie doktorze? — zaproponował Mateusz. —
Stoją tam dwa lub trzy wolne boksy wyłożone grubą warstwą czystej słomy.
— Pan powiedział „w menażerii”? — spytał chłopiec, patrząc na doktora z nagłym
błyskiem zainteresowania w dużych, okrągłych oczach. — A gdzie ja właściwie jestem?
— W cyrku — odpowiedział doktor. — Cyrku Doktora Dolittle, którego jestem dyre-
ktorem. Nazywam się Jan Dolittle.
— W cyrku? — wrzasnął malec, z wrażenia przydeptując ogon prosięciu. — Fantasty-
cznie! Wyruszyłem szukać szczęścia i znalazłem je. Jak w bajce o Dicku Whittingtonie, który
z biednego sieroty stał się burmistrzem Londynu. Chciałem być dozorcą w ZOO. Od razu
wiedziałem, że jest pan kimś niezwykłym, kiedy zobaczyłem, jak rozmawia pan z ptakami.
Zupełnie jak święty Franciszek. Pewnie, że będę spał w menażerii. Będę spał ze słoniem.
Nowy obrót spraw wprawił chłopca w stan wielkiego podniecenia. Zmęczenie długim
marszem, malujące się na jego twarzy, zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Zaraz zasypał doktora tysiącem pytań. A kiedy wniesiono kolację, był tak przejęty widokiem
zwierząt siedzących przy stole, że nie mógł nic przełknąć. Jan Dolittle robił co mógł, by go
odwieść od pomysłu spania w menażerii, chłopiec jednak uparł się, że spędzi noc u boku sło-
nia. Chcąc nie chcąc doktor wziął na ręce malca, któremu oczy kleiły się ze zmęczenia, i uło-
żył go do snu pod stosem koców. Przy olbrzymim zwierzęciu chłopiec wyglądał jak konik
polny przy koniu.
— Tylko uważaj i nie przekręć się we śnie — przestrzegł doktor słonia. — Jeśli to
będzie konieczne, postaraj się nie spać. To tylko jedna noc. Jeśli wszystko dobrze pójdzie,
jutro ten młody człowiek znajdzie się znowu w swym rodzinnym domu.
3. CYRK W OPAŁACH
Po bezsennej nocy, podczas której wyobraźnia podsuwała mu obrazy dziecka przygnie-
cionego ciężarem słonia, doktor popędził do menażerii. Zastał niedoszłego dozorcę z flanelo-
wą ścierką w rączce, pracowicie szorującego słoniowe oblicze. Olbrzym, wiedząc, że mały
tyran ma jak najlepsze intencje, pozwalał sobie chodzić po głowie i poddawał się cierpliwie
wszystkim zabiegom.
— Byłbym panu niewymownie wdzięczny, gdyby mnie pan od niego uwolnił, panie
doktorze — powiedział słoń z nieszczęśliwą miną w odpowiedzi na „dzień dobry” doktora. —
Nie zmrużyłem prawie oka zeszłej nocy. Tak się bałem po tym, co mi pan powiedział. Kiedy
wreszcie zmorzył mnie sen, cały czas śniło mi się, że rozgniotłem go na placek. A ten, ledwo
zerwał się ze snu, zaraz znalazł ścierkę do mycia podłóg i kawałek mydła i zanim zdążyłem
wstać, zabrał się do pucowania moich uszu. Na dobrą sprawę w ogóle tej nocy nie spałem.
— Ja też — powiedział doktor.
Teraz dla odmiany chłopiec złapał miotłę, która stała w menażerii, i zaczął nią czesać
szczecinę słonia.
— Ej, chwileczkę — odezwał się doktor, odbierając mu z rąk miotłę. — Musisz wie-
dzieć, że duże zwierzęta nie wymagają porannego czesania i mycia. Same sobie robią toaletę.
A teraz, może byśmy przeszli do mojego wozu na śniadanie?
Doktor rozwinął cały arsenał miłych słówek i pochlebstw i wreszcie mały poszukiwacz
przygód zgodził się łaskawie odejść od słonia. Pożegnany głębokim westchnieniem ulgi przez
wielkie zwierzę, malec udał się wraz z doktorem do wozu dyrektora cyrku.
Kiedy tylko weszli do środka, Geb-Geb oznajmiło:
— Nie zmrużyłem oka zeszłej nocy, panie doktorze. Zaraz po śniadaniu idę do łóżka.
— Ja też nie spałem — warknął Jip. — Tak się mościło i stękało na tym swoim posła-
niu.
— Hm! — mruknął doktor. — Nie wy jedni nie spaliście tej nocy. Na razie nie pozosta-
je nam nic innego, jak zjeść śniadanie. Może to nam poprawi humory.
— Mówiłam panu, że nic dobrego z tego nie wyniknie — burknęła Dab-Dab, stawiając
na stole owsiankę. — Dzieci to zaraza. Jedno dziecko jest gorsze niż tuzin zwierzaków.
— Może jest coś w tym, co mówisz — rzekł doktor, siadając do stołu. — Zastanawiam
się tylko — dlaczego. Powiedz mi, Jip, czy żałowałeś kiedyś, że nie urodziłeś się człowie-
kiem?
— Boże broń! — zaprotestował Jip. — Za nic na świecie nie chciałbym być człowie-
kiem.
— Dlaczego? — spytał doktor, sięgając po śmietankę.
— Ludzie... ciągle się o coś kłopoczą — powiedział Jip. — Ich życie jest takie... trudne
i pogmatwane. Psy nigdy się nie martwią — chyba, że doskwiera im głód czy chłód albo tracą
przyjaciela. O, co to, to nie. Jestem bardzo rad, że nie urodziłem się człowiekiem.
— To bardzo ciekawe — powiedział Jan Dolittle. — Wiesz, istnieją filozofowie, którzy
twierdzą, że człowiek po śmierci odradza się w innej postaci — że niektórzy ludzie byli
kiedyś zwierzętami, a zwierzęta ludźmi. To się nazywa teoria reinkarnacji.
— Jeżeli to prawda, idę o zakład, że w swym ostatnim wcieleniu Geb-Geb było kucha-
rzem — orzekł Jip.
— W każdym razie dobrym kucharzem — odparło Geb-Geb ze złością. — I z całą
pewnością wstydziłoby się komukolwiek podać taką papkę, jaką jestem tutaj karmione. Będę
naprawdę szczęśliwe, kiedy skończy się ta opera! Ta dieta rujnuje mi zdrowie.
Mały rudzielec był wyraźnie zachwycony swoim nowym domem i nie miał najmniej-
szego zamiaru go opuszczać. Uparł się, żeby pomagać w różnych zajęciach związanych z
przygotowaniem spektaklu, i pod koniec dnia wszyscy mieli go tak serdecznie dosyć, że
dalsze jego pozostawanie w Cyrku Doktora Dolittle groziło strajkiem generalnym.
Nic nie było w stanie odwieść go od wzięcia udziału w przedstawieniu i omal nie przy-
płacił swego uporu życiem, kiedy podczas głównego spektaklu w wielkim namiocie lew,
wykonując numer z balansowaniem, stracił równowagę i siadł na nim całym ciężarem swego
ciała. Doktor musiał przyznać rację kaczce — jedno dziecko bez wątpienia mogło narobić
więcej szkód niż tuzin zwierzaków.
Widząc, że powrót chłopca do domu staje się sprawą bardzo pilną, doktor odbył specja-
lną podróż do miasta, gdzie dał do wszystkich gazet ogłoszenie, w którym prosił rodziców
małego, rudowłosego chłopczyka, ażeby zgłosili się po odbiór zguby do cyrku w Greenheath.
Tymczasem brzdąc bawił się znakomicie. Czując, że trafiła mu się sposobność urzeczywi-
stnienia życiowych marzeń, łapał się za każdą — jego zdaniem — pożyteczną robotę. Kiedy
nikt nie patrzył, wśliznął się do garderoby klowna i wysmarował sobie szminką całą twarz —
nie wyłączając fartuszka. Zajrzał do węży podczas ich występu i przy okazji złożył namiot,
zwalając go na głowy zebranej w środku widowni. Przeprowadziwszy szczegółowe oględziny
dwugłowca, zmusił biedne, anielsko cierpliwe zwierzę do tego, by przewiozło go na barana.
Składając wizytę wydrom wpadł do basenu i mało się nic utopił.
Przez cały dzień doktor z Mateuszem pilnowali, żeby malec nie wyrządził sobie lub
komuś innemu krzywdy. Pod wieczór, gdy z doktora — podobnie jak z Mateusza — został
istny strzęp człowieka, mały poszukiwacz przygód oświadczył, że zamierza i tę noc spędzić u
boku słonia. Pomimo rozpaczliwych błagań biednego zwierzęcia i półgodzinnych wysiłków
doktora, który usiłował nakłonić chłopca, by zrezygnował z pomysłu i dał się słoniowi wy-
spać, malec ułożył się do snu przy swoim wielkim przyjacielu, ku wielkiej radości wszystkich
cyrkowców — z wyjątkiem, oczywiście, słonia.
— Doprawdy nie wiem, co pocznę — powiedział po kolacji doktor do Dab-Dab — jeśli
jutro nikt się po niego nie zgłosi. Ogłoszenie w prasie jest naszą ostatnią nadzieją. Prawdę
mówiąc, oczekiwałem, że dzisiaj ktoś po niego przyjdzie.
— Zrobił pan wielki błąd — stwierdziła Dab-Dab — przyprowadzając go tutaj. Trzeba
było go odstawić na komisariat policji.
— Znakomity pomysł! — wykrzyknął doktor. — Dlaczego wcześniej o tym nie pomy-
ślałem?. No tak, ale chłopiec byłby bardzo rozczarowany. Świetnie się u nas bawi.
— Czego nie można powiedzieć o nas — odparła Dab-Dab. — Musi pan się pozbyć
tego małego szatana, inaczej wpędzi pan biednego słonia w chorobę — a sam pan wie, jakie z
nim jest utrapienie, kiedy mu coś dolega. Był po prostu załamany i płakał jak dziecko, kiedy
się dowiedział, że chłopiec ma przespać koło niego jeszcze jedną noc. Niech pan zaprowadzi
tego małego gagatka na policję. Krzywdy mu tam nie zrobią — poza tym znajdą jego rodzi-
ców o wiele szybciej niż pan.
— Hm! — mruknął doktor. — Nie można ci odmówić racji. Cóż, jeśli do rana nikt się
po niego nie zgłosi, odstawię go na komisariat.
Nazajutrz nikt się jednak nic pojawił. Dab-Dab tak długo wierciła doktorowi dziurę w
brzuchu, aż wymusiła na nim spełnienie obietnicy. Tak więc około południa Jan Dolittle
dostarczył młodzieńca na posterunek, powierzając go pieczy inspektora miejscowej policji.
Cały zespół cyrku — ze słoniem na czele — powitał odejście chłopca z wielką ulgą.
Groźba otwartego buntu personelu, wisząca nad cyrkiem od dwóch dni, została zażegnana.
— Wiesz, Dab-Dab — odezwał się doktor przy śniadaniu — zdaje się, że postąpiliśmy
bardzo nieładnie wobec naszego gościa. Tak dobrze się tutaj bawił. Co prawda, jestem
pewien, że włos mu tam z głowy nie spadnie, niemniej... rozumiesz, dzieci są takie zabawne.
Nie mogę się oprzeć uczuciu podziwu dla jego odwagi i determinacji — pójść taki kawał za
mną aż do Regent's Park! A ja co zrobiłem? Oddałem go w ręce policji! Nic dawało mi to
spokoju całą noc. Chyba pobiegnę tam zaraz po śniadaniu i zobaczę, jak mu się wiedzie.
— Boże miłosierny! — westchnęła Dab-Dab. — Już czuję, co się święci. Niech pan
posłucha, co panu powiem: tacy jak on nie zginą. Ten chłopak da sobie radę zawsze i wszę-
dzie.
— Tak, być może — powiedział doktor. — Jednakże... O, a co to?
W drzwiach wozu ukazało się dwóch umundurowanych policjantów. Pomiędzy nimi
stał mały rudzielec.
— Litości! — krzyknęła Dab-Dab. — To znowu on. A pan chciał iść do niego!
— Dzień dobry, sir — zaczął jeden z policjantów. — Inspektor przysyła panu wyrazy
uszanowania i pyta, czy nie zechciałby pan przyjąć tego młodzieńca z powrotem pod swoją
opiekę? Inspektor prosił, aby panu powtórzyć, że poruszy niebo i ziemię, żeby znaleźć jego
rodziców. Byłby jednak panu wielce zobowiązany, gdyby zgodził się pan tymczasem zatrzy-
mać go u siebie.
— A dlaczego — spytał doktor — chłopiec nie może zostać u was?
— Chyba mu się u nas niezbyt podobało — powiedział posterunkowy. — Darł się i
ryczał przez całą noc, powtarzając w kółko, że chce wrócić do menażerii. I inspektor mówi za
pańskim pozwoleniem, sir — że to jest właściwe miejsce dla niego. Wytłukł wszystkie szyby
i nikt nie zmrużył oka przez niego — ani więźniowie, ani sąsiedzi. Za nic nie chciał się uspo-
koić. Wyszło na to, że jedyna rada, to odprowadzić go do pana. Więc inspektor kazał nam,
żebyśmy za wszelką cenę odstawili go tutaj.
Malec, znalazłszy się wreszcie z powrotem w ukochanym cyrku, był radosny jak sko-
wronek. Przywitał się ze wszystkimi zwierzętami po kolei, one jednak nie sprawiały wrażenia
szczególnie uradowanych tym, że go znów widzą. Doktor wstał na chwilę od stołu, aby umie-
ścić klatkę z kanarkiem poza zasięgiem jego rąk. Kiedy odwrócił się z powrotem do drzwi,
policjantów już nie było — czmychnęli, nie czekając na odpowiedź, pozostawiwszy doktora
na pastwę małego poszukiwacza przygód.
4. GO
ŚĆ OPUSZCZA CYRK
— No i co pan na to? — prychnęła Dab-Dab. — Może w przyszłości będzie pan miał
więcej zaufania do mnie.
— Istotnie, Dab-Dab. Przyznaję, że jest dużo słuszności w tym, co mówisz — powie-
dział Jan Dolittle w chwili, gdy młody człowiek strącał lampę na podłogę. — Dzieci czasami
bywają... eee... trochę nieznośne. Chociaż wiesz, w pewnym sensie jestem rad, że do nas wró-
cił... nie, nie, pelargonie dość już mają wody, młodzieńcze. Podlałem je przed śniadaniem.
Poza tym, to gorąca woda. Wiesz, Dab-Dab, w końcu nasz cyrk jest cyrkiem dla dzieci, a
więc nawet dobrze byłoby mieć choć jedno dziecko wśród jego pracowników.
— Tylko, że wtedy straciłby pan wszystkich pozostałych — i to na długo — żachnęła
się kaczka.
— Może jego rodzice wcale się po niego nie zgłoszą — rzekł doktor w zamyśleniu.
— Boże broń! — krzyknęła Dab-Dab.
— Może uda nam się wyuczyć go fachu — rozmarzył się doktor.
— Skoro tak, to trzeba go przede wszystkim nauczyć, żeby mnie omijał z daleka —
oświadczyła Dab-Dab, patrząc ze zgrozą, jak chłopiec przewraca dzbanek z kawą na czysty
obrus.
Od chwili powrotu niezwykłego malca, którego niezłomne pragnienie by zostać dozorcą
menażerii stało się powodem tylu kłopotów, Cyrk Doktora Dolittle zaczął znowu wyglądać
jak pobojowisko.
Pierwszą niespodzianką tego dnia była wizyta, którą złożył doktorowi prawdziwy
dozorca.
— Chciałbym złożyć wymówienie — powiedział.
— Dlaczego, czy coś się stało? — spytał Jan Dolittle.
— Ano stało się to, że on wrócił — odrzekł człowiek. — Nie zaznałem ani chwili
spokoju od czasu, kiedy ten gagatek zaczął się tu znowu kręcić. Ostrzegałem pana, że odejdę,
jeśli on nie będzie się trzymał z daleka od moich zwierząt. Myślałem już, że odsapniemy
trochę, kiedy wylądował w komisariacie. Ale nie — dzisiaj znowu jest, a rozrabia jeszcze
bardziej niż przedtem. Składam wymówienie.
— Cóż — bąknął doktor — oczywiście, jeśli powziął pan już decyzję, nie będę próbo-
wał pana od niej odwodzić. Czy ma pan jakąś inną posadę na widoku?
— Nie potrzebuję innej posady — odpowiedział dozorca. — Od czasu gdy wprowadził
pan system podziału dochodów ze sprzedaży biletów, udało mi się coś niecoś odłożyć. Korzy-
stając z tego że znaleźliśmy się w Londynie, chciałbym tu osiąść i wziąć jakiś mały sklepik.
— A więc chce pan odejść nie tylko przez wzgląd na chłopca, prawda? — zauważył
doktor. — Cóż, cieszę się, że pan i pańska małżonka będziecie mogli wieść takie życie, jakie
wam najbardziej odpowiada. W końcu to się najbardziej liczy. Choć przyznam, że rozstaję się
z wami nie bez żalu.
— No, proszę! — powiedziała Dab-Dab do Jipa, gdy tylko za dozorcą zamknęły się
drzwi. — Jeszcze jeden, który się wzbogacił i porzuca Cyrk Doktora Dolittle! A doktor jak
nie miał, tak dalej nie ma grosza przy duszy. Kochane stare Puddleby, czy cię jeszcze kiedyś
zobaczymy? Bardzo wątpię! Straciłam już nadzieję, że doktor czegokolwiek się w życiu doro-
bi — chyba, że nowych obowiązków i trosk. Najlepszym przykładem ten mały rudzielec.
Po odejściu dozorcy Dyrektorowi Dolittle i Mateuszowi Muggowi przybyło sporo
dodatkowych zajęć. Do czasu znalezienia odpowiedniego kandydata na zwolnione stanowisko
musieli sami zająć się oporządzaniem zwierząt, czego mały poszukiwacz przygód wcale im
nie ułatwiał. Kręcił się cały dzień po menażerii, próbując przejąć część obowiązków dozorcy.
Ale następnego ranka, ku niewymownej radości Dab-Dab, pojawiła się matka chłopca.
Kiedy upomniała się o swoje dziecko, doktor zaprowadził ją do menażerii i pokazał pociechę
śpiącą najspokojniej w świecie pomiędzy kolanami umęczonego słonia. Doktor oczekiwał, iż
matka ucieszy się ogromnie, widząc swoje dziecko całe i zdrowe. Ona jednak porwała je z
krzykiem w ramiona i napadła na nieszczęsnego Jana Dolittle.
— Jak pan śmie trzymać mojego syna razem z dzikimi zwierzętami? — huknęła.
— Przecież on sam tego chciał — wyjąkał doktor. — Uparł się, żeby spać ze słoniem,
chociaż ja się temu sprzeciwiałem — słoń zresztą też.
— Jest pan okrutnikiem bez serca! — wrzasnęła kobieta. — Nie zostanę tu ani chwili
dłużej. Idę na policję. Niech oni się tym zajmą... ty... ty... potworze!
Spazmując i szlochając — w czym dzielnie pomagał jej mały rudzielec — niewiasta
udała się na komisariat policji, gdzie istotnie złożyła skargę na doktora. Los jednak chciał, że
był to ten sam posterunek, który udzielił gościny małemu poszukiwaczowi przygód. Inspe-
ktor, mając jeszcze ciągle w pamięci minioną noc, orzekł, iż doktor godzien jest raczej litości
niż kary, po czym wzniósł ręce do nieba, dziękując za powrót malca na łono rodziny.
SPIS TRE
ŚCI
WILK MORSKI
1. „Jaskółka Mórz“
02
2. Pies bohater
04
3. Koniec „Jaskółki Mórz”
07
4. Pirat usuwa się w cień
10
5. Co pozostało z „Jaskółki Mórz”
13
6. Statek ahoj!
15
TARANT
1. Czempion
18
2. Burzliwe śniadanie
21
3. Wściekły pies
23
4. Doktor robi wykład
24
PSIE POGOTOWIE
1. Pierwszy pacjent
26
2. Katastrofa przy Moście Królewskim
27
3. Awantura w gabinecie
28
OGŁUSZONY CZŁOWIEK
1. Napad
30
2. Odcisk buta w zagajniku
32
3. But, który pasował do odcisku
33
4. Pies detektyw medytuje
36
5. Na tropie Lilii
38
6. Toggl milczy
40
7. Jak doszło do ucieczki klaczy
42
8. Wieści z zagajnika
44
9. Lilia Tygrysia wraca do domu
45
SKRZYDŁOSZPONY
1. Regent's Park
49
2. Pyskacz opowiada pewną historię
51
3. Rodzynki dla skrzydłoszponów
52
4. Pyskacz o włos unika nieszczęścia
54
JAK ZIELONE PIÓRKA Z PIERSI JASKÓLNIKÓW
SPROWADZIŁY NA NIE KLĘSKĘ
1. Kraina gambijskich Gu-Gu
56
2. Plan doktora
57
3. Śmigły
60
4. Niebezpieczeństwo zażegnane
61
OPOWIEŚĆ CZERWIA
1. Eksperyment numer 179
64
2. Uwaga, niebezpieczeństwo!
66
3. Czerw rusza w świat
67
4. Szczur okrętowy
69
5. Podróż do kambuza
71
6. Łódź-śmieciarka
73
7. Przejażdżka barką po kanale
75
ZGUBA
1. Londyńskie ZOO
79
2. Jan Dolittle przyprowadza gościa
80
3. Cyrk w opałach
83
4. Gość opuszcza cyrk
85