Rozdział czwarty, cz. II
Myrnin nie podzielił się z Claire zbyt wieloma informacjami na temat jej
nowej nauczycielki. Znała tylko nazwisko (Irene Anderson) i fakt, że kiedyś
mieszkała w Morganville i była asystentką Myrnina. To było imponujące, że
udało jej się to przeżyć, ale to w żaden sposób nie pomogło Claire domyślić się,
jaka Dr Anderson będzie.
Okazało się, że była po prostu niesamowita.
Z jednej strony, była o wiele młodsza, niż Claire się spodziewała – może
trochę po trzydziestce. Więc kiedy Claire zapukała do drzwi jej gabinetu,
myślała że się pomyliła, bo nigdzie nie było biurka, a przed nią stała młoda
kobieta, ubrana w kombinezon, który dni swojej świetności miał już za sobą.
Używała jakiegoś rodzaju podręcznego, bardzo małego palnika na stosie
metalu.
„Daj mi sekundkę,” powiedziała, bez odwracania głowy od tego, co
robiła. Trwało to bardziej jak dziesięć sekund, ale wtedy kobieta zgasiła
płomień, odłożyła palnik na bok i szybko coś zanotowała na kartce papieru
leżącej obok. „Już. Mam. Więc, jesteś tą umówioną na dziesiątą, tak?”
„Nazywam się Claire Danvers. A Pani -?”
„Dr. Irene Anderson.” Kobieta założyła gogle na czoło, a te zjechały
odrobinę i w zabawny sposób zwisały z jej blond kucyka, aby po chwili opaść
na podłogę. „Wiem. Nie spodziewałaś się kogoś takiego. Wszyscy tak mówią.
Włączając w to moją rodzinę. Cześć.” Przeszła przed swój stół laboratoryjny i
wyciągnęła do Claire rękę. To był stanowczy uścisk; patrzyła na Claire
wystarczająco długo, by ta zobaczyła, że pani profesor ma niebieskie oczy,
pasujące do blond włosów. Shane prawdopodobnie stwierdziłby, że jest gorąca,
choć Claire nigdy nie była pewna jaki jest jego typ... zależało to chyba bardziej
od nastawienia. „Miło mi Cię poznać. Jesteś bardzo młoda jak na osobę, która
przeżyła rok czy dwa, robiąc to czym się zajmowałaś.”
„Nie powinnyśmy wspominać...?”
„Morganville? Oczywiście, że możemy. Wybacz. Wrodzona przezorność
jest normalna. Zawsze tak uważałam, żeby nie wspominać imienia Myrnina, że
często zapominam, aby go używać kiedy mogę. A właśnie, słyszałam że jest z
nim już lepiej.”
„Lepiej niż było kiedy go poznałam.”
„Och, to dobrze. Nie chciałam wyjeżdżać, ale był zbyt niebezpieczny dla
mnie i dla siebie samego i sądziłam, że byłoby lepiej, gdyby przez jakiś czas
jego asystentem był wampir. Czy tak się stało?”
„Ja – nie wiem. Nigdy nie mówił zbyt wiele o ludziach, którzy pracowali
z nim przede mną. Wiem, że on, eee...”
„Zabił wielu z nich? Tak, ja też to wiem. I, oczywiście, zabił też ukochaną
Adę. Nigdy się z tym nie pogodził.” Przewróciła gniewnie oczami, ale
wstrzymała się, kiedy zobaczyła, że Claire się nie uśmiecha. „O co chodzi?”
„Ada – cóż, nie żyje, jak sądzę. Pewnie technicznie to już trzeci i ostatni
raz. Ona już nie wróci.”
Dr. Anderson zakryła usta dłonią i na chwilę zamknęła oczy. „Jak on to
znosi?”
„Niezbyt dobrze.” przyznała Claire. „Jest trochę zagubiony. Ale jest już lepiej.
Myślę, że pozwolenie jej odejść mu pomogło. Wciąż ma te – momenty
załamanina, ale nie są już tak złe, jak kiedyś. Jest bardziej irytujący niż
niebezpieczny.”
„To już jest coś,” powiedziała jej nowa nauczycielka i spojrzała na Claire
z większym szacunkiem. „Zrobiłaś coś, czego ja nigdy nie byłam w stanie.
Gratuluję. Zostałam poinformowana, że Myrnin wynalazł lekarstwo na tę
chorobę -”
„Nazywamy ją Plagą Bishopa.”
„Ach. Plaga Bishopa... ale teraz, sądzę że masz z tym więcej wspólnego
niż on. Racja?”
Claire nie odpowiedziała. Rozejrzała się po gabinecie – wyglądał bardziej
jak wysypisko, niż laboratorium – i zobaczyła małe, schowane w rogu biurko.
Stało przy nim sklejone, pogięte krzesło biurowe, ale nigdzie nie było miejsca
dla drugiej osoby. „Więc tu będziemy pracować?”
„Tu? Nie. Definitywnie nie. Majstrowałam tylko czekając na Ciebie.
Zanim jednak tam pójdziemy, będziesz potrzebowała dowodu tożsamości.”
„Mam moją legitymację -”
„Nie chodzi mi o to.” Dr. Anderson podeszła do biurka, obszukała
szuflady, coś wymamrotała i w końcu znalazła jakąś czarną kartę magnetyczną
z logo, które wyglądało bardzo znajomo – było to logo Założycielki. Wpisała
coś do komputera i kliknęła, a następnie przebiegła kartą przez czytnik. „Masz.
Przyciśnij swój palec w przeznaczonym do tego miejscu.” Podała Claire małe
urządzenie, aby ta mogła wypełnić polecenie. Kiedy to zrobiła, urządzenie
kliknęło i zrozumiała, że zrobiło jej też zdjęcie. Zanim zdążyła o to zapytać, Dr
Anderson je zabrała, nacisnęła coś na jego wyświetlaczu (chodzi o taki w sumie
tablet – przyp.tłum.), wzięła kartę, którą zrobiła i włożyła ją do małego
urządzenia przytwierdzonego do komputera. Zaczęło ono wydawać z siebie
jakieś szumiące dźwięki, a trzydzieści sekund później wypluło gotową kartę,
opatrzoną jej zdjęciem i odciskiem palca. Dr Anderson uważnie się jej
przyjrzała, stwierdziła że się nadaje i doczepiła ją do smyczy MIT, po czym
wręczyła Claire. „Noś to na szyi,” powiedziała. „Nie przywiązuj do paska, ani
plecaka, ani nie noś tego jak bransoletki. Uwierz mi, widziałam studentów,
którzy robili wszystkie te rzeczy. Jeśli nie nosisz tego odpowiednio, przyczepi
się do Ciebie ochrona, a naprawdę tego nie chcesz.” Dr. Anderson, jak
zauważyła Claire, miała już założoną swoją własną kartę. Wyglądała tak samo
jak Claire, no oprócz zdjęcia. „Jeśli pomalujesz włosy, albo je zetniesz, ale w
jakiś inny sposób zmienisz wygląd, dostaniesz nową kartę. Ma zapisane
wszystkie dane. Brzmi jak u Orwella, prawda? Tak jest, musisz się do tego
przyzwyczaić.”
Claire podążyła za Dr. Anderson, po tym jak ta zdjęła swój laboratoryjny
fartuch, powiesiła go na wieszaku i opuściła gabinet, idąc długim korytarzem w
stronę zabezpieczonych elektronicznym czytnikiem drzwi. Anderson
przeciągnęła swoją kartę, a kiedy Claire chciała za nią wejść, kobieta
zatrzymała ją. „Użyj swojej karty,” powiedziała. „Jeśli przejdziesz bez
zarejestrowania swojej karty, włączy się alarm. Jak mówiłam. Ochrona.”
Claire pokiwała głową i pozwoliła drzwiom się zamknąć zanim i ona
użyła swojej karty i ujrzała zielone światło pozwalające jej wejść. Z powrotem
przewiesiła smycz przez swoją szyję i weszła do całkowicie innego świata.
Ta część budynku wyglądała bardzo nowocześnie, sterylnie i lśniąco.
Wrzało tam jak w ulu – pełno studentów, profesorów i ludzi w fartuchach,
którzy wyglądali jak pracownicy rządu, albo prywatni przedsiębiorcy. Było też
wiele grup złożonych ze wszystkich tych ludzi, chodzących i rozmawiających
ze sobą. Słyszała strzępki rozmów o genetyce, lekarstwach i nanotechnologii, a
tylko szybko tamtędy przeszła. Dr Anderson kiwała wielu osobom, ale z nikim
długo nie rozmawiała.
Laboratorium Dr Anderson było oznaczone prostą białą tabliczką z
napisem OGRANICZONE. I tylko tyle... ale kiedy Claire przesunęła się, by
pozwolić nauczycielce otworzyć drzwi, zobaczyła że jednak jest coś jeszcze na
drzwiach. Logo Założycielki zostało dodane tam jako hologram, więc było
widoczne tylko z pewnych punktów.
Podczas otwierania drzwi wydały ciche skrzypnięcie i Claire mogła
poczuć powiew zimnego powietrza, które pachniało metalem i chemikaliami.
Dr Anderson zamknęła je za Claire. Wiedziała już czemu wszystko było tak
chronione.
Wewnątrz było... cóż, niczym w laboratorium Myrnina, tylko czysto, a
wszystko było uporządkowane i rozsądne. Rozpoznała wiele rzeczy
znajdujących się na stołach, zastępujących zapewne średniowieczne,
alchemiczne urządzenia. Dr Anderson miała nowoczesne chemiczne instalacje,
komputery i maszyny. To było niczym pornografia, ale dla kujonów. „Wow,”
wydusiła z siebie Claire i przesunęła ostrożnie palcami po stole z szorowanej
stali, nie śmiała jednak zostawić na żadnym z tych wspaniałych urządzeń
swoich odcisków palców.
„Jesteś -”
„Dobrze sponsorowana? Tak. Amelie chce wynaleźć nowy, mniej
chaotyczny sposób, aby potwierdzić i udokumentować wynalazki Myrnina.
Znasz go; jest genialny, ale żyje we własnym świecie pełnym chaosu. Dlatego
moim zadaniem jest zrozumienie dlaczego jego wynalazki działają,
udokumentowanie ich i stworzenie ich łatwo odtwarzalnych wersji przy użyciu
nowoczesnego sprzętu i technik. Teraz to też Twoje zadanie.”
„I tak już to robiłam. Przynajmniej próbowałam. Jeśli mi pozwolił.”
Dr Anderson posłała jej ciepły, rozumiejący uśmiech. „Taaa, wiem o co
Ci chodzi. Praca dla Myrnina oznacza bycie niańką, opiekunem w zoo i
najlepszym przyjacielem. Kłopoty polegają na tym, żeby wiedzieć kiedy każda
z tych rzeczy jest potrzebna, ponieważ błąd, mógłby oznaczać zamianę w
Happy Meal'a. Za to, że przeżyłaś to wszystko, powinni dać Ci Order Honoru,
Claire. I za wydostanie się z Morganville. Pewnie myślisz, że najgorsze już
minęło?”
Claire wzdrygnęła się, przypominając sobie Draug i Bishopa, a także
wszystkie momenty, które zagrażały jej życiu, od kiedy pojawiła się w
Morganville. „Mam nadzieję.” odpowiedziała.
„Mylisz się,” powiedziała Dr Anderson. Brzmiała pewnie i spokojnie.
„Mieszkanie tam, w tej chwili, jest jak mieszkanie w grze video. Przeżycie jest
wskoczeniem na wyższy poziom gry. A teraz przyszłaś tutaj, do prawdziwego
świata i zaczyna się zespół stresu pourazowego... a nikt nie dba o to, co
przeszłaś i co przeżyłaś, ani o to, że Twoje ciało działało jak pompka do
produkcji adrenaliny. To jak rzucanie narkotyków. Jeśli jeszcze Cię to nie
zabiło, zrobi to... trzeba się przyzwyczaić do normalnego życia, Claire. Więc
jeśli będziesz musiała z kimś porozmawiać, cóż, też przez to przechodziłam. Za
czym tęsknisz najbardziej do tej pory?”
„Za Shanem,” powiedziała Claire. W jej gardle urosła gula i przez chwilę
nie mogła dalej mówić. „To mój chłopak.”
„Ach,” powiedziała Anderson. Nic więcej. Uniosła brwi, ale o nic nie
pytała, a po chwili zrozumiała, że Claire również nie zamierza nic mówić.
„Więc daj mi się oprowadzić. Podejrzewam, że zaznajomiłaś się z
międzywymiarowymi portalami Myrnina? Nauczył Cię jak z nich korzystać?”
Od tej pory czas leciał szybko, pełen technicznych dyskusji i bilansów,
szybkich jak błyskawica łańcuchów myśli, na których wzajemnie opierały się,
pracując nad różnymi zadaniami. Przed południem, miały już gotową
matematyczną formułę tego, jak działały portale i Claire porównywała ją z tym
wzorem, który opracowała razem z Myrninem. Ostateczna wersja Dr Anderson
była lepsza,bardziej przejrzysta no i bardziej zrozumiała.
Popołudnie spędziła na nauce wyposażenia, większości którego nigdy nie
widziała, choć o niektórych słyszała. Najbardziej fascynował ją genetyczny
sekwencer, który pracował, próbując rozgryźć kod wampirzego DNA. „Prawie
jak ludzka,” powiedziała Dr Anderson. „Trudno znaleźć różnicę, bo jest ona
naprawdę niewielka. To tak jakby DNA było jedynie częścią tego, co wywołuje
przemianę – to nie tylko fizyczny proces. A ja nie mam żadnego sprzętu, żeby
móc wyjaśnić co dzieje się na płaszczyźnie duchowej, przynajmniej jeszcze nie
mam.”
„Ja mogę mieć,” powiedziała Claire. Była niepewna co do tego i trochę
przytłoczona tym wszystkim, co robi Dr Anderson w swoim lśniącym
laboratorium; kim ona była, żeby udawać wynalazcę? Nie czuła się nawet w
niewielkim stopniu dziwnie, jak kiedy była z Myrninem; wszystko wydawało
się możliwe.
Tutaj, czuła się bardzo... młodo. I niedoświadczona. Ale widziała z jaką
uwagą przygląda jej się Dr Anderson. „Kontynuuj.”
„Ja... myślałam, o tym odkąd Myrnin stworzył maszynę, aby zwiększyć
wampirzą siłę, to można też stworzyć taką, która ją zmniejszy.” Wtedy nastała
długa, dziwna cisza i Claire poczuła, jak zaczyna się rumienić i czuć
niekomfortowo pod spojrzeniem Anderson. Wtedy jej nauczycielka
powiedziała, bardzo ostrożnie,”Masz takie urządzenie?”
„Może? To znaczy, wiem że może wzmacniać wampirze emocje. Myślę,
że gdyby udało mi się odwrócić jego działanie, mogłoby sprawić, że czuliby
strach zamiast wściekłości, wymazać ich gniew i głód... Ale to wszystko jest
póki co tylko zamysłem.”
„Ale zbudowałaś to.”
„Mam prototyp.”
„Gdzie?”
Dr Anderson brała to bardziej poważnie, niż Claire przypuszczała. Nawet
Myrnin nie wydawał się tym tak przejmować. „Jest spakowany, dostarczą mi go
w tym tygodniu, razem z moimi wszystkimi rzeczami.”
„Wysłałaś to?”
„Pomyślałam, że byłoby mi trudno przejść przez ochronę na lotnisku.”
„Ach, wspaniały punkt widzenia. Ale naprawdę pomyślałaś, że jest
bezpieczniej powierzyć to firmie przewozowej? Wampiry wiedzą, że masz to
urządzenie?”
„Myrnin wie.”
„Powiedział Amelie?”
„Nie wiem,” odpowiedziała Claire. Czuła sę mocno wytrącona z
równowagi; jakby zrobiła coś złego ale nie do końca wiedziała co. „A nie
powinien?”
„Jeśli uważa, że jesteś godna żyć dalej, nie powinien,” odpowiedziała Dr
Anderson. Miała nieobecny wzrok i nieoczekiwanie był on zimny. „Ostatnią
rzeczą, jaką Amelie by chciała jest takie urządzenie, dające ludziom kontrolę
nad wampirami. Kiedy to wszystko powinno tutaj dotrzeć?”
„Eee, jutro. Tak sądzę. Powinni po prostu położyć te pudła w moim
pokoju, jeśli mnie nie będzie.”
„Więc bądź w domu.” powiedziała Anderson. „Sprawdź pudło, w którym
to umieściłaś zanim wyjdą i zadzwoń do mnie jak najszybciej bym wtedy
mogła zorganizować eskortę. To twoje urządzenie powinno być jak najszybciej
schowane w bezpiecznym miejscu, na wypadek gdyby działało tak, jak mówisz.
Wampiry nie lubią, kiedy wymyślamy przeciw nim nowe bronie, Claire.
Widziałam już, jak inni umierają tylko za to, że o czymś mówili, a Ty już coś
stworzyłaś. To coś czego Amelie nie może i nie zignoruje. Naprawdę jestem
zaskoczona, że Myrnin pozwolił Ci na to wszystko, a jeszcze bardziej, że nie
powiedział o tym Amelie.”
Claire przypomniała sobie, co stało się z rodziną Shanea, kiedy opuścili
Morganville. Amelie tak bardzo zależało na utrzymaniu swojego sekretu, że
kiedy matka Shanea zaczęła sobie za dużo przypominać i mówić, skończyła
martwa. Jedynie dzięki szczęściu taki sam los nie spotkał Shanea i jego ojca.
Jednak wytworzenie tego urządzenia – nie, tej broni, było o wiele gorsze, niż
tylko gadanie o Morganville. To mogło być dla wampirów prawdziwym
zagrożeniem.
Dr Anderson miała rację. To było coś, czego wampiry nie mogły
zignorować... a teraz kiedy była poza Morganville, wypadki się zdarzały. Żaden
z jej przyjaciół nie wiedziałby co naprawdę się jej stało.
Była zdana na siebie.
„Hej,” powiedziała Dr Anderson i posłała jej lekki, ostrożny uśmiech.
„Spokojnie. Wyglądasz na spanikowaną.”
Claire pokiwała głową, niezdolna do mówienia.
„Przywykłaś do myślenia, że jesteś bezpieczna, prawda? Że oni są po
Twojej stronie. Łatwo jest popełnić taki błąd. Będą Cię traktować jak cenny
nabytek, a nawet jak przyjaciela, ale tylko dopóki nie przekroczysz linii i nie
staniesz się dla nich zagrożeniem. A już się nim stałaś, Claire, nawet jeśli oni o
tym nie wiedzą. Z pupilka Amelie stałaś się jej wrogiem, nawet jeśli technicznie
nigdy nie zwróciłaś się przeciw niej... ona nie będzie czekać aż naprawdę ją
zdradzisz.” Oczy nauczycielki Claire były wciąż chłodne i oceniające. „Masz
broń?”
„Nie. Tu jest prawdziwy świat. Nie sądziłam, że będę musiała... są
przepisy tego zabraniające, prawda?”
„Wolisz dostać mandat czy być znaleziona martwą na ulicy?”
„Czy to moje jedyne opcje?”
Dr Anderson uśmiechnęła się odrobinę cieplej i napięcie odrobinę zelżało.
„Niekoniecznie, ale wyznaję wiarę w najczarniejsze scenariusze.”
„Naprawdę polubiłabyś mojego chłopaka, Shanea.” powiedziała Claire.
„Dobrze, więc mam nosić ze sobą nóż – srebrny, racja?”
„Mamy nowe patenty na umieszczanie srebrnej powłoki na ostrzu. To
sprawia, że ostrze jest bardziej wytrzymałe i ostre.” Dr Anderson podeszła do
zamykanej gablotki i otworzyła ją odciskiem swojego palca oraz
skomplikowanym kodem, który wpisała na klawiaturze; otworzyła ją i wróciła
z nożem w skórzanej pochwie. Był przerażająco wielki i kiedy go chwyciła,
wydawał jej się cięższy niż wszystko czego do tej pory używała.
„Masz może coś...”
„Mniejszego? Nie. Wybacz. Będziesz musiała nosić go w plecaku. Jeśli
chcesz mieć go bardziej przy sobie, radzę Ci kupić jedną z tych, teraz modnych,
gigantycznych torebek. Uważaj na ostrze. Jest ostre wystarczająco, by przeciąć
wszystko oprócz diamentu. I na litość boską, noś go, Claire. Nie przydasz mi
się martwa. Właściwie, dopóki nie zaczniesz pracować, w ogóle nie mam
pewności, czy mi się na coś przydasz, ale chcę dać Ci szansę.” Anderson
klepnęła ją w ramię. „Która godzina? - O cholera, za dwadzieścia minut
prowadzę lekcję. Zasady laboratorium: będziesz tu codziennie z samego rana.
Ja przychodzę o szóstej; Ciebie oczekuję nie później niż o siódmej. Nie
przychodzisz przede mną i nie zostajesz po mnie. Jeśli zadecyduję, że jesteś
godna zaufania, pozwolę zostawać Ci w laboratorium podczas moich zajęć, ale
będziesz na okresie próbnym, zanim to się stanie i oczywiście, czujniki
laboratorium będą sprawdzały wszystko co robisz. Nie grożę Ci, chcę tylko, by
wszystko było jasne – raczej nie jesteś zdziwiona poziomem ochrony, jaki tu
panuje.”
Choć to właściwie było zaskakujące, Claire naprawdę się nie dziwiła;
rozumiała potrzebę ochrony. Nie była jednak pewna, jak odczytać intencje Dr
Anderson i sądziła, że jej nowa nauczycielka to samo odczuwa w stosunku do
niej. Cóż, przynajmniej dała mi nóż, pomyślała Claire. To już coś mówiło... ale
co dokładnie, tego Claire nie wiedziała.
Dr Anderson najwyraźniej zakończyła już rozmowę, bo przeglądała już
stosy papierów i ignorowała niepewne pożegnalne machanie Claire. Tak więc
Claire skierowała się w stronę drzwi. Przez chwilę była zdezorientowana i nie
wiedziała gdzie ma iść, ponieważ wszystko wyglądało tak samo: czyste białe
kafelki i jakieś znaki. W końcu jednak znalazła kierunek, z którego przyszła i
po kilku chwilach znajdowała się z powrotem na normalnej przestrzeni koledżu.
To było dziwne, przechodzenie ze świata high-tech (zaawansowane
technologie) do tego, gdzie ludzie w jej wieku śmiali się, rzucali sobie piłki na
trawniku i flirtowali ze sobą, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie.
Może normalny świat nie jest do końca tak normalny, jak myślała.
To była otrzeźwiająca myśl.
Szła przez pełen życia teren kampusu, a nóż w jej plecaku dziwnie jej
ciążył: co chwila sprawdzała, czy jakimś cudem jego kształty nie były
widoczne, ale oczywiście nie były. To było jakby srebro z jej dawnego życia
wbijało się w to nowe, a ona nie wiedziała jak się z tym czuć.
Okazało się jednak, że powinna czuć się z tym dobrze.
Claire przeszła przez ul. Albany w kierunku Pizzerii Chicago, bo nagle
zgłodniała, a to było jedyne miejscu, w którym już wcześniej była... i kiedy
zamówiła pizzę oraz wodę i zmierzała w stronę małego stolika przy ścianie,
zobaczyła kogoś stojącego za oknem i patrzącego do środka.
Znała tego kogoś.
Derrick.
Prześladowca Liz nie miał zamiaru sprawdzić tylko oferty Pizzerii...
patrzył prosto na nią, sprawiając, że jego wzrok wwiercał się w nią niczym
wiertarka. Szok spowodował, że serce Claire podskoczyło i instynktownie
odskoczyła od stolika, sięgając do swojego plecaka – instynkty
samozachowawcze, nawet jeśli Derrick nie robił nic więcej, niż patrzył.
Było coś w jego spojrzeniu. Coś po prostu... złego. Nie było drugiego
krzesła przy jej stoliku, ale ktoś wyszedł i Derrick przeciągnął jego krzesło
przez całe przejście, by hałaśliwie postawić je przy stoliku Claire. Usiadł na
nim, oparł swoje łokcie na stole i powiedział: „Cześć Claire. Jak Ci minął
dzień?”
Nie miała nastroju na rozmowę. To było coś czego nauczyła się od
Shanea: był czas na rozpraszającą rozmowę i był czas na zamknięcie się i
obserwowanie, a to był definitywnie facet, z którym nie mogła sobie pozwolić
na żadne gierki. Bo to była jego gra i jego zasady. Nie była w stanie tego
wygrać. „Powinieneś mnie zostawić, Derrick.” powiedziała, ale nie starała się
ściszać głosu. Restauracja była pełna ludzi i część z nich im się przyglądała –
nie zaalarmowani, tylko ciekawscy. „Wyjdź stąd w tej chwili.”
„Nie robię nic złego, Claire, no dalej. Chcę się tylko zaprzyjaźnić. Liz jest
dla mnie ważna; powinienem więc poznać jej przyjaciół, prawda?”
„Liz nie chce Cię widzieć. Ja również.” Claire nagle wstała i podniosła
swój głos. Rozmowy wokół nich ucichły. „Powinieneś wyjść, właśnie teraz.”
„Albo?” Derrick wcale się nie przejmował. „Możesz zadzwonić na policję
i powiedzieć im, że chciałem z Tobą pogadać?”
Claire nie pomyślała nawet o tym co zamierza. Jeśli to zrobiła,
prawdopodobnie powinna była przemyśleć to raz jeszcze.
Podniosła swoją szklankę pełną wody i chlusnęła ją prosto w jego twarz.
Z zaskoczeniem złapał oddech, odskoczył ze swojego krzesła i stał obok
ociekający wodą i wściekły. Kostki lodu lśniły w jego włosach, a jego koszulka
była brudna i mokra.
Ktoś obok zaczął powoli klaskać. Inni się do niego przyłączyli.
Zagrożenie ze strony Derricka stało się teraz oczywiste. Przyglądał się Claire,
jakby chciał wypruć z niej flaki, a mały stolik między nimi nie wydawał się być
bardzo, jeśli w ogóle, pomocny w jej obronie. Zresztą tak jak ludzie wkoło
nich, którzy mogli dopingować odważny ruch, ale uciekliby z pola walki.
Nigdy tak bardzo nie brakowało jej Shanea, ochraniającego jej tyły.
Derrick wziął głęboki oddech, rozejrzał się i uformował uśmiech
odsłaniający wszystkie zęby. „Wszyscy Ci ludzie są świadkami. Nigdy nie
podniosłem na nią ręki, okej? To ona mnie zaatakowała.” uniósł obie ręce,
strząsnął kawałki lodu z jego włosów i odwrócił się od stolika i Claire. „Boże,
dziewczyno, odstaw kofeinę.” Brzmiał teraz jak zwykły chłopak, zamroczony
jej reakcją i klaskanie ucichło. „Wybaczcie, jeśli was wystraszyłam, nie
chciałem.” Brzmiał szczerze. Nagle, wszyscy zaczęli z powrotem zajmować się
swoimi sprawami.
„Tak, chciałeś,” powiedziała stanowczo Claire. „Ty to wiesz i ja to wiem.
Ale mnie nie przestraszysz, Derrick. Ja -” zabijałam straszniejsze rzeczy niż Ty,
prawie powiedziała, ale to zabrzmiało by nieodpowiednio w tym miejscu i
czasie. „Znałam wielu gorszych od Ciebie facetów. I wciąż żyję.”
„Szalona laska,” odpowiedział, do nikogo w szczególności – tylko
stwierdził, a wielu innyh wyglądało, jakby się z nim zgadzali. Niektórzy nie.
Jedna z dziewczyn krzywiła się, patrząc na Derricka, wyraźnie zaalarmowana;
przynajmniej kilku chłopaków też najwyraźniej nie było po jego stronie. Jeden
z nich – wystarczająco duży – wstał.
„Może po prostu już sobie idź, koleś,” powiedział.
„Czemu nie ona?” zapytał w odpowiedzi Derrick.
Chłopak wzruszył ramionami. „Cóż, ona zamówiła pizzę. Ty nie.” To był
błahy, ale uzasadniony punkt widzenia i wtedy, jeden z pracowników –
prawdopodobnie manager, pomyślała Claire – wyszedł zza kontuaru i zmierzył
Derricka, a potem Claire miażdżącym spojrzeniem. „Cokolwiek się tu dzieje,
kończy się teraz. Albo wezwę gliny.”
„Żaden problem.” odpowiedział Derrick. Wciąż unosił ręce w geście
poddania. „Już wychodzę.”
I wyszedł, ale kiedy przechodził koło okna, gdzie na początku jej się
przyglądał, posłał jej szybkie spojrzenie z ukosa, które było tak zjadliwe, że
mogło zabić.
Zrozumiała, że cały czas się trzęsła – skutki skoku adrenaliny. Ustawiła
swoje krzesło z powrotem przy stoliku i poprosiła o papierowy ręcznik. Woda
wylądowała głównie na ziemi wokół Derricka, więc wytarła ją bez narzekania i
cicho przeprosiła ludzi obok. Wzruszali na to ramionami.
Pizza smakowała jak pył i tektura, nieważne jak smaczna pewnie była, a
ona zjadła szybko, z jej oczyma utkwionymi w oknie. Bała się momentu, w
którym będzie musiała wyjść na zewnątrz.
„Hej.” Claire podskoczyła, ale był to tylko chłopak, który stanął w jej
obronie; podszedł do niej, a ona go nie zauważyła, bo wciąż była skupiona na
oknie. „Boisz się go?”
Zaśmiała się niepewnie. „Tak, trochę.”
„Tu jest tylne wyjście,” powiedział. „Wychodzi na zaułek, ale jest bardzo
blisko głównej drogi. Jeśli będzie obserwował główne drzwi, możesz mu zwiać.
Ale to chwilowe rozwiązanie. Jeśli chcesz poznać moje zdanie, to uważam, że
powinnaś zadzwonić na policję. Coś jest z nim nie tak.”
„Wiem.” odpowiedziała. „Uwierz mi, wiem.” Wyciągnęła do niego rękę,
a on ją uścisnął. „Dzięki. Jestem Claire, tak w ogóle.”
„Grant,” powiedział. „Trzymaj się.”
Nie zaproponował, że odprowadzi ją do domu, ale i tak by się nie
zgodziła; w tej chwili nóż w jej plecaku był jedyną rzeczą, której ufała. Tylne
drzwi hipotetycznie miały alarm, ale były szeroko otwarte, prawdopodobnie,
aby wpuścić do środka świeże powietrze i zmniejszyć upał spowodowany
piecami do pizzy. Claire wyszła, niezatrzymywana przez nikogo i sprawdziła
uliczkę za sobą. Była opuszczona i nigdzie nie było miejsca, gdzie mógłby się
schować Derrick.
Pobiegła na główną ulicę, skręciła w lewo i zmierzała prosto do domu.
Mimo że cały czas patrzyła za siebie, nie widziała żadnego śladu
Derricka. Może poszedł do domu, żeby się umyć, przebrać i wymyślić zemstę.
Ostatecznie, nie w do końca komfortowej sytuaci.
Godzinę później do mieszkania dotarły jej pudła; nie było ich wiele. Była
posłuszna Dr Anderson i otworzyła karton ze swoim urządzeniem... wyglądało
zupełnie jak steampunkowa broń laserowa, tylko o wiele bardziej nieporęczna.
Była tutaj. I jak mogła do tej pory stwierdzić, była nienaruszona.
Liz nie było w domu. Claire zamknęła drzwi po wyjściu ekipy od
przeprowadzek i poszła do pokoju, by zacząć robić porządek z pudłami.
Napisała smsa do Dr Anderson, aby powiadomić ją, że urządzenie jest
bezpieczne, a Anderson szybko odpisała Claire, by ta czekała w domu.
Najwidoczniej, chciała wysłać posiłki.
Claire czekała, sprawdzając przez okna, co dzieje się na zewnątrz. Nic.
Było bezpiecznie, przynajmniej na tyle, na ile mogło. Rozpakowywała swoje
zimowe ciuchy z ostatniego pudła, kiedy w końcu ktoś do niej zadzwonił – nie
Dr Anderson; to był numer, którego nie znała.
„Halo?”
„Cześć, Claire. Nie znasz mnie, ale nie rozłączaj się. Irene Anderson
poprosiła mnie, bym po Ciebie wpadła i zabrała Cię do jej laboratorium. Mam
na imię Jesse.” Brzmiała na spokojną i zrelaksowaną i miała lekki, egzotyczny
akcent, coś co przywodziło Claire na myśl południe, ale było ledwo
zauważalne. „Mój przyjaciel Pete i ja przyjdziemy po Ciebie około szóstej.”
„To późno.” powiedziała zaskoczona Claire. „Myślałam, że chciała,
żebym przyszła jak najszybciej.”
„Obowiązki... lubią szkodzić życiu prywatnemu...” powiedziała Jesse i
zachichotała. To był ciepły dźwięk i pomimo swojego uprzedzenia, Claire
pomyślała, że zaczyna lubić tę dziewczynę. „Przyjdziemy jak najszybciej się
da. Ach, i powiedziała, że możesz być troszkę uzbrojona, więc błagam, nie
strzelaj. Przychodzimy w pokoju i nie chciałabym zostać rozczłonkowana.”
„Obiecuję najpierw zadawać pytania,” odpowiedziała Claire. Jesse znowu
się zaśmiała, a potem rozłączyła.
A ona rzeczywiście postanowiła zadawać pytania. Zadzwoniła do Dr
Anderson, która potwierdziła, że zna Jesse i Peta. Claire za bardzo w to nie
wątpiła, ale wciąż była przewrażliwiona przez Derricka; to było
nieprawdopodobne, że mógł wiedzieć o Dr Anderson i eskorcie, którą załatwiła,
ale w tej chwili, paranoja mogła wyjść jej na dobre.
Spędziła kilka kolejnych godzin na nauce, surfowaniu po internecie i
zastanawiając się – martwiąc – gdzie był Shane i co robił. Zobaczyła, że dostała
od niego maila – tym razem nie film, tylko zwykła wiadomość, oznajmiająca,
że ma nowy telefon i podająca jego nowy numer. Zapamiętała go, zapisała na
swojej komórce i wpisała na jej prywatną książkę telefoniczną na komputerze –
jej zwykły plan zapasowy – a potem zaczęła się zastanawiać, czy do niego nie
zadzwonić (oczywiście, tylko, aby mieć pewność, że numer jest właściwy).
Jak tylko uniosła swój palec nad jego imieniem w książce telefonicznej,
usłyszała głośnie pukanie do drzwi. Podniosła wzrok na zegar – o dziwo – była
już szósta, a oni byli dokładnie na czas.
Przed otworzeniem drzwi sprawdziła judasza. Na pewno nie było
Derricka; chłopak i dziewczyna, oboje odrobinę starsi od niej. Dziewczyna
zwróciła na siebie jej uwagę, ponieważ była wysoka, dobrze zbudowana i miała
bardzo czerwone włosy, które opadały jej w lśniących falach prawie do talii.
Była też – podobnie jak Eve – Gotką, ze sporą ilością czarnego eyelinera,
bladym makijażem i nienaturalnie kolorowymi ustami. Czaszki i skóra
dominowały w jej ubiorze.
Claire leciutko otworzyła drzwi i zapytała: „Jesse i Pete?”
Jesse uśmiechnęła się i krótko wskazała palcem na swojego niskiego,
łatwego do pominięcia przyjaciela. Był zbudowany jak bulldog, ale miał miły
wyraz twarzy i machając, podarował jej zmęczony uśmiech.
„Pete. Ja jestem Jesse,” powiedziała rudowłosa. „Więc... zabieramy Cię
do Dr Anderson, zgadza się? Idźmy już. Mam swoje plany, yo.”
„Tylko wezmę swój plecak,” powiedziała Claire. „Wchodźcie.”
Pete i Jesse zgodnie potrząsnęli głowami. „Musimy pilnować
samochodu,” powiedział Pete. „W tej okolicy, dostaniemy mandat, jeśli tu nie
zostaniemy.”
„Och.” Claire o tym nie pomyślała; lśniące, granatowe auto stało
zaparkowane na krawężniku. Miał death metalowe kalkomanie – zapewne
samochód Jesse. „Muszę tylko zamknąć drzwi.” Bo bała się zostawiać je
otwarte, nawet jeśli nie sądziła, że Pete i Jesse wpuściliby Derricka do środka,
kiedy jej nie będzie.
„Mogę wejść do środka, a Jesse zostanie tu i będzie pilnowała auta,”
zaproponował Pete. „Czy to coś, co masz, jest ciężkie?”
„Trochę,” odpowiedziała Claire. „Ale bez przesady.”
Jesse klepnęła Peta w ramię. „Pozwól mojemu mężczyźnie to ponieść,
uwielbia pokazywać dziewczynom swoje muskuły.”
„Nie bądź seksistką. Napinam mięśnie też dla chłopaków.”
„Ta, ale nie w takim stylu.” Jesse puściła do niego oko. „Ruszajcie się. W
razie potrzeby będę udawać dziewczynę od parkometrów.”
Claire i Pete poszli na górę, znaleźli właściwe pudło i Pete z wielką
radością (i łatwością) podniósł je i zniósł na dół bez żadnych trudności. „Więc
dopiero się wprowadzasz?” zapytał. „Nowa studentka?”
„Aż tak to widać?”
„Nie aż tak bardzo, jak zwykle. Nie widzę za wielu plakatów kociaków i
boy bandów na ścianach.”
Claire prawie wybuchła śmiechem. „To nie w moim stylu. Ale jeśli znasz
jakieś miejsce, gdzie mogę dostać plakat z błyszczącym jednorożcem...”
„Zapytaj Jesse,” powiedział czekając, aż Claire otworzy mu drzwi. „Jest
wielką fanką błyszczących jednorożców.” Powiedział to na tyle głośno, żeby,
jak zrozumiała Claire, podroczyć się z Jesse, na co pewnie normalnie by
odpowiedziała, ale teraz stała, poważnie patrząc na boki. O tej porze roku niebo
było szaroniebieskie i już zmierzchało, więc Claire nie widziała zbyt wiele i nie
wiedziała, co przykuło uwagę Jesse.
Wtedy zapaliły się latarnie uliczne, rzucając zimne, blade światło na
ulicę, jakieś śmietniki... i mężczyznę stojącego na chodniku, opierającego się o
ścianę i im się przyglądającego.
„Twój znajomy?” zapytała Jesse. Brzmiała spokojnie, ale język jej ciała
wskazywał na to, że jest poddenerwowana.
Claire nie widziała jego twarzy, ale postura się zgadzała. „To pewnie
Derrick. Były mojej współlokatorki. Prześladuje ją.”
„Chcesz, żebyśmy sobie z nim porozmawiali?” zapytała Jesse i Claire ze
zdumieniem stwierdziła, że dziewczyna jest poważna. „Pete?”
„Jak zawsze gotowy na małą rozmowę od serca,” odpowiedział, „ale
Anderson jasno się wyraziła, że to ma zostać szybko wykonane. Więc może
wrócimy do tego później?”
Jesse się nie poruszyła; nie odrywała wzroku od Derricka. W końcu
westchnęła i zwróciła się w stronę Peta, żeby posłać mu zawiedzione
spojrzenie. „Zawsze niszczysz zabawę, wiesz o tym?” Pete wzruszył
ramionami, jakby był przyzwyczajony do bycia rozczarowywanym i zaniósł
pudło do auta. Jesse wciąż stała, uprzedzona do ciszy Derricka, wciąż stojącego
po drugiej stronie ulicy, kiedy Claire zamknęła i sprawdzała drzwi. „Masz tu
alarm?”
„Nie,” odpowiedziała Claire. „Powiedziałam już Liz, że powinnyśmy się
w niego zaopatrzyć, ale ona uważa, że nas na to nie stać.”
„Lepiej być spłukanym, niż martwym.” powiedziała Jesse. „Stąd widzę,
że ten koleś to wariat. Mam do tego nosa.” W tym słabym świetle, reflektory
mijającego ich auta dobrze oświetliły twarz Jesse i Claire mogła zobaczyć
wszystko, jak na billboardzie. Jej niebieskie oczy były bardzo, bardzo uważne i
przez chwilę Claire miała deja vu... czuła się jak w Morganville, ale to był
prawdziwy świat, a Jesse była tylko zwykłą twardzielką. Tak samo jak Pete.
I może to wystarczało.