Guy Gavriel Kay
WĘDRUJĄCY OGIEŃ
Księga druga Fionavarskiego Gobelinu
WĘDRUJĄCY OGIEŃ jest dedykowany mojej żonie, Laurze, która wyruszyła ze
mną, by go odnaleźć.
PODZIĘKOWANIA
Druga księga Gobelinu powstała na farmie naszych przyjaciół, Marge i Antoniosa
Katsipisa, nie opodal miasta Whakatane w Nowej Zelandii. W kształtowaniu własnego
świata niezmiernie pomogło mi ciepło, z którym oboje, a także ich syn, łakomi, przywitali
nas u siebie.
CO WYDARZYŁO SIĘ WCZEŚNIEJ
W LETNIM DRZEWIE opowiedziano, jak Loren Srebrny Płaszcz i Matt Soren, mag i jego
źródło, wywodzący się z Najwyższego Królestwa Brenninu leżącego w świecie Fionavar,
skłonili pięcioro ludzi z naszego świata, by przeszli wraz z nimi do tego, z którego przybyli.
Goście mieli jakoby uczestniczyć w uroczystościach towarzyszących obchodom
pięćdziesiątej rocznicy wstąpienia na tron Ailella, najwyższego króla. W rzeczywistości
poczynania maga wywołane były żywionymi przez niego mrocznymi przeczuciami.
Tymczasem królestwo Brenninu dotknęła straszliwa susza. Starszy syn Ailella, Aileron,
został już uprzednio wygnany, gdyż przeklął swojego ojca za to, że ten nie pozwoli] mu
podjąć próby zakończenia suszy przez złożenie z siebie ofiary na Letnim Drzewie.
W Fionavarze pięcioro obcych szybko wpadło w skomplikowany gobelin wydarzeń.
Prastara jasnowidząca, Ysan-ne, rozpoznała Kim Ford jako swą następczynię, którą uprze-
dnio widziała w proroczym śnie. Wtajemniczenia Kim w wiedzę jasnowidzących dokonał
wodny duch Eilathen Otrzymała też Baelrath, Wojenny Kamień, którego strzegte
jasnowidząca. W geście ostatecznego poświęcenia użyła one Lókdala, magicznego sztyletu
krasnoludów, by popełnić samobójstwo. Przedtem jednak nakreśliła na czole śpiącej
Kimberly pewien symbol, który umożliwił jej uczynienie ze swej duszy daru dla
dziewczyny.
Tymczasem Paul Schafer i Kevin Laine przeszli całkiem odmienną inicjację. Paul rozegrał
— i przegrał —- nocną partię szachów z najwyższym królem, podczas której nie-
oczekiwanie nawiązała się między nimi nić sympatii. Następnego ranka wraz z Kevinem
przyłączyli się do drużyny lekkomyślnego księcia Diarmuida, by dokonać wypadu na drugą
stronę rzeki Saeren, do Cathalu, Krainy Ogrodów. Tam Diarmuid zrealizował swój plan i
uwiódł Sharrę, księżniczkę Cathalu. Gdy kompania powróciła do Brenninu, jej członkowie
spędzili szaloną noc w tawernie „Pod Czarnym Dzikiem". Było już późno, gdy piosenka,
którą zaśpiewał Kevin, przypomniała Paulowi o śmierci w wypadku samochodowym
Rachel Kincaid, kobiety, którą kochał. Paul obwiniał za ów wypadek siebie, jako że
wydarzył się on niedługo po tym, gdy Rachel oznajmiła, że ma zamiar wyjść za mąż za
kogoś innego. Uczynił więc drastyczny krok. Zgłosił się do najwyższego króla i ten pozwolił
mu, by zajął jego miejsce jako ofiara na Letnim Drzewie.
Następnej nocy polana Letniego Drzewa leżąca w Lesie Boga ujrzała bitwę na epicką skalę.
Przywiązany do drzewa Paul przyglądał się bezradnie, jak Galadana, wilczego władcę,
który przyszedł odebrać mu życie, zaatakował i odpędził tajemniczy szary pies. Kolejnej
nocy — trzeciej spędzonej przez Paula na drzewie — mimo że była to pora nowiu, na niebie
pojawił się czerwony księżyc w pełni, a Dana, Bogini Matka, uwolniła Paula od poczucia
winy, ukazując mu, że w rzeczywistości wcale nie wywołał podświadomie wypadku, w
którym zginęła Rachel. Gdy Paul zalał się łzami, na Brennin spadł wreszcie deszcz. Sam
Paul jednak nie umarł. Zdjęła go żywego z drzewa Jaelle, najwyższa kapłanka Dany.
Było więc jasne, że zbliża się epokowa konfrontacja. Rakoth Maugrim, Spruwacz,
pokonany przed tysiącleciem i spętany pod wielkim szczytem Rangat, wydostał się na
wolność i — by to ogłosić — sprawił, że góra eksplodo wała, tworząc ognistą dłoń.
Jego uwolnienie miało przykre konsekwencje dla Jenni fer Lowell, czwartej z przybyłych.
W Paras Derval była on; świadkiem niepokojącego incydentu, który wydarzył si( podczas
dziecinnej wyliczanki. Dziewczynka imieniem Lei la po raz trzeci tego lata wyznaczyła
chłopca, zwanego Fin nem, do wstąpienia na Najdłuższą Drogę. Nikt, nawet Jaelle która
również przyglądała się temu wydarzeniu, nie wiedzia dokładnie, co ono oznacza.
Następnego dnia, wyjechawsz; za miejskie mury, Jennifer spotkała Brendela, jednego z Ho
alfarów — Dzieci Światła — wraz z grupąjego pobratym ców. Zatrzymała się na noc razem
z nimi w lesie. W cie mności zaatakowano ich. Zaniepokojony przybyciem pię ciorga
obcych Rakoth Maugrim nakazał Galadanowi ora; Metranowi — zdradzieckiemu
pierwszemu magowi Bren ninu — uprowadzić Jennifer. Przywiązano ją do grzbieti czarnej
łabędzicy Avai, która zaniosła ją na północ, do For tecy Rakotha, Starkadh.
Tymczasem eksplozja góry spowodowała śmierć stareg< najwyższego króla. Doprowadziło
to do pełnej napięcia kon frontacji między Diarmuidem a jego bratem Aileronem, któr od
chwili wygnania ukrywał się jako sługa Ysanne. Sytuacji grożącą wybuchem przemocy
zakończyło zrzeczenie si< przez Diarmuida pretensji do tronu. Został on jednak ugo dzony
nożem w bark przez Sharrę z Cathalu.
Ostatni z piątki przybyszów, Dave Martyniuk, rozłączo ny z pozostałymi w chwili przejścia
do Fionavaru, znalaz się daleko na północy, wśród Dalrei, Jeźdźców z Równiny Dał się tam
wciągnąć w życie trzeciego plemienia, któryn władał Ivor, ich wódz.
Młodemu synowi Ivora, Taborowi, który odbywał w le sie głodówkę, by ujrzeć wizję swego
totemowego zwierzę cia, przyśniło się stworzenie, które — jak się zdawało — nie mogło
istnieć: skrzydlaty jednorożec kasztanowej maści Następnej nocy na granicy Wielkiej
Puszczy, Pendaran spotkał istotę ze swej wizji i poleciał na niej. Była to Im-raith-
Nimphais, obosieczny dar Bogini zrodzony z czerwonego księżyca w pełni.
Nazajutrz grupa Dalrei dowodzona przez najstarszego syna Nora, Levona, odprowadziła
Dave'a do Brenninu. Drużyna wpadła w pułapkę zastawioną przez wielu złych svart
alfarów. Ocaleli jedynie Dave, Levon oraz jeszcze jeden Dalrei imieniem Torc, którzy
umknęli w mrok Puszczy Pen-daran. Jej drzewa i duchy, które nienawidziły wszystkich
ludzi od chwili, gdy — przed tysiącem lat — utraciły piękną Lisen z Puszczy, planowały
uśmiercić intruzów. Uratowała ich interwencja Flidaisa, puszczańskiego ducha nie-
wielkiego wzrostu. Twierdził on między innymi, że zna odpowiedzi na wszystkie zagadki
we wszystkich światach, z wyjątkiem jednej: imienia, za pomocą którego można wezwać
Wojownika. Tak się złożyło, że poszukiwanie tego imienia było jednym z zadań
powierzonych Kimberly przez Ysanne.
Flidais wysłał wiadomość do Ceinwen, kapryśnej, odzianej w zieleń bogini łowów, która
darzyła Dave'a szczególnym uczuciem. Sprawiła ona, że trzech przyjaciół przebudziło się
rankiem bezpiecznie na południowym skraju Wielkiej Puszczy.
Uczyniła też więcej. Spowodowała, że Dave odnalazł dawno zagubiony przedmiot mocy:
Róg Oweina. Levon, którego uczył stary, mądry Gereint, ślepy szaman jego plemienia,
odszukał w pobliżu Grotę Śpiących — jaskinię, w której spał Owein wraz z królami Dzikich
Łowów.
Trójka przyjaciół pojechała na południe, by zanieść tę wiedzę do Paras Derval. Przybyli
akurat na czas, aby zdążyć na pierwszą sesję rady pod rządami Ailerona. Obrady prze-
rywano dwukrotnie. Za pierwszym razem powodem było przybycie Brocka, krasnoluda z
Banir Tal, który klęknął przed Mattem Sórenem — ongiś królem tej rasy — po czym
przekazał straszliwą wiadomość, że krasnołudowie, pod przewodnictwem dwóch braci,
Kaena i Blóda, pomogli Spruwaczowi uwolnić się, zdradziecko niszcząc kamiei strażniczy z
Eridu, co uniemożliwiło przekazanie ostrzeże nia, iż spętany pod górą Rakoth zaczął się
poruszać. Oddal mu też odnaleziony przez siebie Kocioł z Khath Meigol który miał moc
wskrzeszania niedawno zmarłych.
W samym środku tej straszliwej recytacji Kimberly ujrżała nagle — w wizji ukształtowanej
przez Baelrath — Jennifer gwałconą i torturowaną przez Rakotha w jego fortecy.
Przywołała do siebie Dave'a, Paula i Kevina, po czyn dosięgła nieszczęsną dziewczynę
dziką mocą swego pierścienia i ściągnęła całą piątkę z Fionavaru z powrotem dc ich
własnego świata.
Tak zakończyło się LETNIE DRZEWO.
Część I
Wojownik
Rozdział 1
Zbliżała się zima. Śnieg, który spadł ostatniej nocy, nie stopniał. Pokrywał nagie drzewa.
Toronto przebudziło się tego ranka i ujrzało, że jest ubrane całkowicie na biało, a był
dopiero listopad.
Dave Martyniuk przechodził przez Nathan Philips Sąuare na wprost bliźniaczych krzywizn
ratusza. Stąpał tak ostrożnie, jak tylko mógł. Żałował, że nie założył zimowych butów. Gdy
kierował się w stronę położonego po przeciwległej stronie placu wejścia do restauracji, z
pewnym zaskoczeniem ujrzał, że pozostała trójka już na niego czeka.
Dave — odezwał się bystrooki Kevin Laine. —Nowy garnitur! Kiedy to się wydarzyło?
Cześć wszystkim — odparł Dave. — Kupiłem gow zeszłym tygodniu. Nie mogę przez cały
rok nosić takichsamych sztruksowych marynarek, zgadza się?
Święta prawda — zgodził się uśmiechnięty Kevin.
Miał na sobie dżinsy i barani kożuszek. Oraz zimowe buty.Ukończył już obowiązkowy staż
w firmie prawniczej, który
Dave właśnie rozpoczął, i pogrążył się teraz w równie nudnym, choć mniej
formalistycznym, sześciomiesięcznym kursie adwokackim. — Jeśli to jest trzyczęściowy
garnitur —dodał — to twój wizerunek w moich oczach zostanie nieodwracalnie zburzony.
Dave rozpiął bez słowa marynarkę, by odsłonić kryjącą się pod spodem olśniewającą,
ciemnoniebieską kamizelkę.
—Wszyscy święci Pańscy miejcie nas w swej opiece!—zawołał Kevin. Przeżegnał się
niewłaściwą ręką, kreśląc jednocześnie drugą znak chroniący przed złem. Paul Schafer
roześmiał się. — Tak naprawdę — ciągnął Kevin — wygląda bardzo fajnie. Tylko dlaczego
nie wybrałeś odpowiedniego rozmiaru?
—Och, Kev, daj mu spokój! — wtrąciła się Kim Ford.
—Naprawdę jest fajny, Dave, i świetnie na ciebie pasuje.Kevin zauważył, że wygląda jak
łajza, i jest zazdrosny.
-Nieprawda — sprzeciwił się obwiniony. — Po prostu zatruwam koledze życie. Jeśli nie
będę mógł dokuczać Daveowi, to kto mi zostanie?
Nic nie szkodzi — odparł Dave. — Jestem twardy.Potrafię to znieść.
W tej samej chwili jednak przypomniał sobie twarz Kevina Laine'a zeszłej wiosny w pokoju
hotelu Park Plaża. Twarz oraz bezbarwny, chrapliwy, lecz opanowany głos, którym
przemówił, spoglądając na leżącą na podłodze zmasakrowaną kobietę.
Na to odpowiem, choćby nawet był bogiem i choćby miało to oznaczać moją śmierć.
Trzeba okazać trochę tolerancji komuś, kto złożył podobną przysięgę — pomyślał Dave —
nawet jeśli jego styl nierzadko bywa drażniący. Pamiętał o tym również owego wieczoru —
i nie tylko wtedy — kiedy Kevin dał wyraz niemej wściekłości kryjącej się w jego własnym
sercu.
—Tak jest — odezwała się łagodnym głosem Kim Ford. Dave wiedział, że jest to odpowiedź
na jego myśli, a nie nonszalanckie słowa. Byłoby to niepokojące, gdyby nie to, kim była, ze
swymi białymi włosami, zieloną bransoletą na nadgarstku i czerwonym pierścieniem —
który rozjarzył się, by sprowadzić ich do domu — na palcu. —Wejdźmy do środka —
powiedziała. — Musimy omówić kilka spraw.
Paul Schafer, Dwukrotnie Narodzony, na te słowa odwrócił się by ruszyć na ich czele.
Ile odcieni — pomyślał Kevin — ma bezradność? Pamiętał to uczucie z zeszłego roku, gdy
obserwował, jak Paul zamknął się w sobie w miesiącach po śmierci Rachel Kin-caid. To był
dla jego przyjaciela niedobry okres, lecz otrząsnął się z tego. W ciągu trzech nocy
spędzonych na Letnim Drzewie w Fionavarze zmienił się tak dalece, że w najważniejszych
kwestiach nie sposób go już było zrozumieć. Został jednak uzdrowiony i Kevin uważał to
za dar od Fiona-varu, swego rodzaju rekompensatę za to, co zrobił z Jennifer bóg zwany
Rakothem Maugrimem. Rekompensata nie była jednak raczej właściwym określeniem,
gdyż owej krzywdy nie można było naprawdę wynagrodzić ani na tym, ani na żadnym
innym świecie. Pozostawała jedynie nadzieja zemsty — płomień tak słaby, że mimo
złożonej przez niego przysięgi zaledwie się tlił. Cóż znaczyło którekolwiek z nich wobec
boga? Nawet Kim, ze swym Wzrokiem, nawet Paul, nawet Dave, który zmienił się wśród
Dalrei z Równiny i odnalazł róg w Puszczy Pendaran.
A kim był on, Kevin Laine, by składać przysięgę zemsty? Wszystko to wydawało się takie
żałosne i śmieszne, zwłaszcza tutaj, gdy jadł filety z soli w sali jadalnej restauracji
Mackenzie King, wśród pobrzękiwania sztućców oraz szmeru rozmawiających przy
obiedzie prawników i urzędników państwowych.
-I co? — zapytał Paul tonem, który sprawił, że otoczenie straciło nagle znaczenie. Patrzył
na Kim. — Czy coś widziałaś?
-Przestań — odparła. — Przestań mnie naciskać. Jeśli coś się wydarzy, powiem ci o tym.
Czy chcesz zapewnienia na piśmie?
-Spokój, Kim — odezwał się Kevin. — Musisz zrozumieć, jak bardzo nieświadomi się
czujemy. Jesteś dla nas jedynym połączeniem.
-No więc, w tej chwili nie jestem z niczym połączona i tyle. Istnieje pewne miejsce, które
muszę odnaleźć. Nie panuję nad swymi snami. Wiem tylko, że ono leży w tym świecie. Nie
mogę nigdzie się udać ani niczego zrobić, dopóki go nie odszukam. Czy sądzicie, że jest mi
przyjemniej niż wam trzem?
-Czy nie możesz nas odesłać? — zadał niemądre pytanie Dave.
-Nie jestem cholerną kolejką podziemną! — wybuchnęła Kim. — Udało mi się nas
wydostać, ponieważ Baelrath wyrwał się w jakiś sposób na swobodę. Nie umiem tego
zrobić na zawołanie.
-To znaczy, że utknęliśmy tutaj — skwitował Kevin.
-Chyba że przybędzie po nas Loren — poprawił goDave.
Paul potrząsnął głową. — Nie zrobi tego.
-Dlaczego? — zapytał Dave.
-Sądzę, że Loren nie będzie ingerował. Rozpoczął całą
sprawę, ale teraz zostawi ją nam i niektórym z pozostałych.
Kim pokiwała głową. — Wprowadził nić do krosien — szepnęła — ale nie chce tkać tego
gobelinu. Ona i Paul wymienili spojrzenia.
-Ale dlaczego? — nie ustępował Dave. Kevin słyszał brzmiącą w głosie potężnego
mężczyzny frustrację. — Jesteśmy mu potrzebni. Przynajmniej Kim i Paul. Czemu po
nas nie przybędzie?
-Ze względu na Jennifer — odparł cicho Paul. —Uważa, że wycierpieliśmy już
wystarczająco wiele — dodał po chwili. — Nie będzie nam już nic narzucał.
Kevin odchrząknął. — Jak rozumiem, wszystko co wydarzy się w Fionavarze prędzej czy
później znajdzie odbicie tutaj i w pozostałych światach, gdziekolwiek one się znajdują.
Czyż to prawda?
-Tak jest — odparła spokojnie Kim. — Być może nie natychmiast, ale jeśli Rakoth
zawładnie Fionavarem, będzie panował wszędzie. Istnieje tylko jeden Gobelin.
-Mimo to — dorzucił Paul — musimy to zrobić z własnej inicjatywy. Loren od nas tego nie
zażąda. Jeśli chcemy we czwórkę tam wrócić, musimy sami znaleźć drogę.
—We czwórkę? — zapytał Kevin. Z bezradnością popatrzył na Kim.
W jej oczach lśniły łzy. — Nie wiem — wyszeptała — Po prostu nie wiem. Ona nie chce
widzieć was trzech Nigdy nie wychodzi z domu. Rozmawia ze mną o pracy pogodzie oraz
aktualnych wydarzeniach i... i...
—I ma zamiar to zrobić — stwierdził Paul Schafer.
Kimberly skinęła głową.
-Była złota — przypomniał sobie Kevin, pogrążony w smutku.
—No dobra — dorzucił Paul. — Teraz moja kolej.
Strzała Boga.
Kazała wprawić w drzwi judasza, by widzieć, kto puka Większą część dnia spędzała w
domu. Wychodziła jedynis na popołudniowe spacery do pobliskiego parku. Do drzw często
ktoś przychodził: doręczyciele z przesyłkami poleconymi, inkasent z gazowni. Choć to
głupie, z początku przez pewien czas dostawała kwiaty. Sądziła, że Kevin jest inte-
ligentniejszy. Nie dbała o to, czy osądza go sprawiedliwie Pokłóciła się z tego powodu z
Kim, gdy pewnego wieczon: jej współlokatorka wróciła do domu i znalazła w kuble na
śmieci róże.
—Czy nie masz żadnego pojęcia, co on czuje? Czy cię to nie obchodzi? — krzyczała
Kimberly.
Odpowiedź: nie i nie.
Jak mogłaby kiedykolwiek jeszcze wzbudzić w sobie coś tak ludzkiego, jak uczucia?
Niezliczone, pozbawione mostów rozpadliny dzieliły miejsce, w którym się teraz znaj-
dowała, od ich czworga i całej reszty ludzi. Wszystko było tu nadal przesiąknięte odorem
łabędzia. Widziała świat w przesączonym przez filtr nieswietle Starkadh. Jakiż głos, jakież
oczy dostrzegane przez tę zieloną, zniekształcającą przesłonę, mogłyby zaćmić moc
Rakotha, który przekopał się przez jej umysł i ciało, jak gdyby Jennifer, ongiś cała i
kochana, była jedynie stertą żużla?
Cudem pozostała przy zdrowych zmysłach. Tylko jedna rzecz prowadziła ją naprzód, ku
jakiemuś czasowi przyszłemu. Nie była ona dobra i nigdy nie mogła się taka stać, była
jednak rzeczywista, nie planowana i należała do niej. Nie pozwoli jej sobie odebrać.
I tak, gdy Kim powiedziała o wszystkim pozostałym trzem, i w lipcu przyszli do niej, by się
z nią spierać, wstała i wyszła z pokoju. Od tego dnia nie widziała się z Kevinem, Davem ani
Paulem.
Urodzi to dziecko, dziecko Rakotha Maugrima, i umrze.
Nie wpuściłaby go, gdyby nie zobaczyła, iż jest sam. Było to wystarczająco nieoczekiwane,
by sprawić, że otworzyła drzwi.
—Chcę ci opowiedzieć historię. Czy mnie wysłuchasz?— powiedział Paul Schafer.
Na werandzie było zimno. Po chwili odsunęła się na bok i Paul wszedł do środka.
Zamknęła drzwi i weszła do pokoju. Powiesił płaszcz w szafce na korytarzu i podążył za
nią.
Usiadła w fotelu na biegunach. Paul spoczął na kanapie i spojrzał na nią. Była wysoka i
jasnowłosa, nadal pełna gracji, choć już nie szczupła, w siódmym miesiącu ciąży. Głowę
trzymała wysoko. Duże, zielone oczy miały nieprzejednany wyraz.
-Poprzednim razem sobie poszłam i teraz zrobię to samo, Paul. W tej sprawie nie ustąpię.
-Powiedziałem: historię — szepnął.
-No to mów.
Opowiedział jej po raz pierwszy o szarym psie na murach Paras Derval i o niezgłębionym
smutku w jego oczach. Opowiedział o swej drugiej nocy na Letnim Drzewie, kiedy
Galadan, którego ona również znała, przyszedł po niego, o tym, jak pies pojawił się
ponownie i o walce stoczonej w Lesie Mórnira. Opowiedział jej też, że — gdy był
przywiązany na Drzewie Boga — ujrzał, jak wzeszedł czerwony księży i szary pies
przepędził wilka z lasu.
Opowiedział jej o Danie. I o Mórnirze. O mocach, które owej nocy postanowiły się ujawnić
w odpowiedzi na Ciemność z północy. Jego głos był głębszy niż to pamiętała Brzmiały w
nim echa.
—Nie jesteśmy w tej walce sami — powiedział. —On może nas na koniec roztrzaskać na
kawałki, lecz nie zrób tego bez naszego oporu. Bez względu na to, co widziała: czy
wycierpiałaś w tamtym miejscu, musisz zrozumieć, że on nie jest w stanie ukształtować
wzorca dokładnie tak, jak tego pragnie. W przeciwnym razie nie byłoby cię tutaj.
Wysłuchała go niemal wbrew woli. Jego słowa przywołały z powrotem inne, które
wyrzekła w samym Starkadh
-Nie dostaniesz ode mnie nic, czego mi nie odbierzesz — powiedziała wtedy. To jednak
było przedtem. Zanim przystąpił do odbierania jej wszystkiego i zanim Kim ją stamtąd
wyciągnęła.
Uniosła lekko głowę. — Tak — rzekł Paul. Jego wzrok ani na moment nie oderwał się od jej
twarzy. — Czy to rozumiesz? Jest silniejszy od każdego z nas, nawet od Boga, który odesłał
mnie z powrotem. Silniejszy od ciebie, Jennifer. Nie warto by było o tym wspominać,
gdyby nie jedna rzecz: nie może ci odebrać tego, kim jesteś.
—Wiem o tym — odparła Jennifer Lowell. — Dlatego właśnie urodzę jego dziecko.
Opadł głębiej na kanapę.
— W takim razie staniesz się jego sługą.
—Nie. Wysłuchaj mnie teraz, Paul, ponieważ ty również nie wiesz wszystkiego. Kiedy mnie
zostawił... potem dał mnie krasnoludowi. Jego imię brzmiało Blód. Byłam nagrodą,
zabawką. Powiedział mu jednak jedną rzecz: że ma mnie zabić, bo są ku temu powody. —
W jej głosie brzmiała chłodna determinacja. — Urodzę to dziecko, ponieważ żyję, a on
chciał mojej śmierci. Ono jest niepożądane. Nie mieści się w jego planach.
Milczał przez dłuższy czas. — Ale to samo dotyczy ciebie samej — powiedział wreszcie.
Jej śmiech brzmiał brutalnie.
— A w jaki sposób ja sama mam mu odpowiedzieć? Będę miała syna, Paul, i on stanie się
moją odpowiedzią.
Potrząsnął głową. — Jest w tym zbyt wiele zła. I chcesz tylko dowieść tego, czego już
dowiedziono.
—Wszystko jedno — odparła Jennifer.
Po chwili jego usta wykrzywiły się.
— W takim razie nie będę na ciebie naciskał. Przyszedłem tu ze względu na ciebie, a nie na
niego. Zresztą Kim wyśniła już jego imię.
Jej oczy błysnęły.
— Paul, zrozum mnie. Zrobiłabym to, co robię teraz, bez względu na to, co powiedziała
Kim, czy co się jej akurat przyśniło. I sama wybiorę dla niego imię!
Uśmiechał się, co było niewiarygodne.
— A więc nie odchodź i zrób to. Zostań z nami, Jen. Jesteś nam potrzebna.
Dopiero gdy usłyszała jego słowa, zdała sobie sprawę, co powiedziała. Uznała, że oszukał
ją, celowo sprowokował do czegoś sprzecznego z jej zamiarami. Z jakiegoś powodu nie
mogła się jednak na niego gniewać. Gdyby ta pierwsza, cienka kładka, którą dla niej
przerzucił, była mocniejsza, mogłaby naprawdę się uśmiechnąć.
Paul podniósł się.
— W Galerii Sztuki jest wystawa japońskich drzeworytów. Czy chciałabyś obejrzeć je
razem ze mną?
Przez dłuższą chwilę kołysała się na fotelu, spoglądając w górę na niego. Był ciemnowłosy i
szczupły. Nadal wydawał się kruchy, choć już nie tak bardzo, jak ostatniej wiosny.
-Jak nazywał się ten pies? — zapytała.
-Nie wiem. Chciałbym się tego dowiedzieć.
Po jeszcze jednej chwili podniosła się, włożyła płaszcz i postawiła pierwszy, ostrożny krok
na pierwszym moście.
Czarne nasienie czarnego boga — myślał Paul, usiłując udawać, że interesują go
dziewiętnastowieczne drzeworyty z Kioto i Osaki. Żurawie, powykręcane drzewa czy
eleganckie kobiety z długimi szpilkami we włosach. Kobieta, która mu towarzyszyła, nie
mówiła zbyt wiele, przyszła jednak do galerii, a już to sprawiło mu niemałą ulgę.
Przypomniał sobie skurczoną postać, jaką była siedem miesięcy temu, gdy Kim w akcie
desperacji sprowadziła ich z powrotem z Fionavaru za pomocą dzikiej, gorejącej potęgi
Baelrath. Wiedział, że to właśnie jest moc Kim: Wojenny Kamień i sny, przez które
wędrowała nocą, białowłosa jak uprzednio Ysanne, mająca w sobie dwie dusze oraz wiedzę
dwóch światów. To musiało być trudne zadanie. Cena władzy — przypomniał sobie słowa
najwyższego króla Ailella, w nocy, gdy rozegrali partię tabael. Owa noc stanowiła uwerturę
do trzech innych, które stały się jego trudnym, najtrudniejszym zadaniem. Bramą do tego,
kim był teraz. Panem Letniego Drzewa.
Cokolwiek mogło to znaczyć. Dotarli już do dwudziestego wieku: więcej żurawi, długie,
wąskie pejzaże górskie, niskie łodzie płynące po szerokich rzekach.
-Tematyka nie zmienia się zbytnio — zauważyła Jennifer.
To fakt.
Odesłano go z powrotem. Był odpowiedzią Mórnira, nie miał jednak pierścienia, którym
mógłby palić, snów, wzdłuż których mógłby tropić sekrety gobelinu, czy choćby rogu,
takiego, jaki znalazł Dave, wiedzy niebios jak Loren czy korony jak Aileron. Nie miał nawet
— choć na tę myśl przeszył go dreszcz — w sobie dziecka, jak kobieta u jego boku.
A jednak. Na gałęziach Drzewa, u jego ramienia, usiadły kruki. Ich imiona brzmiały Myśl i
Pamięć. Na polanie stała jakaś postać. Trudno ją było dostrzec, ujrzał jednak rogi na jej
głowie i zobaczył, że pokłoniła mu się. Potem nadciągnęła biała mgła wznosząca się ku
niebu, na którym w noc nowiu żeglował czerwony księżyc. Przyszedł też deszcz. A na
koniec Bóg.
Ten ostatni nadal mu towarzyszył. Nocami wyczuwał niekiedy jego milczącą, dominującą
obecność w pędzie i strumieniu swej krwi, w przytłumionym grzmocie swego ludzkiego
serca.
Czy był tylko symbolem? Manifestacją tego, o czym mówił Jennifer: istnienia oporu
przeciwko poczynaniom Spruwacza? Jak sądził, istniały gorsze role. Wyznaczono mu
zadanie do wykonania w nadchodzących wydarzeniach. Niemniej coś w jego wnętrzu — a
tam był Bóg — mówiło mu, że kryje się w tym coś więcej. Nie będzie Panem Letniego
Drzewa ten, kto nie urodzi się dwukrotnie — powiedziała mu Jaelle w sanktuarium.
Był czymś więcej niż symbolem. Oczekiwanie na to, aż dowie się czym i w jaki sposób, było
najwyraźniej częścią ceny, jaką musiał zapłacić.
Dotarli już niemal do końca. Zatrzymali się przed wielkim drzeworytem przedstawiającym
scenę nad rzeką: łodzie popychane tyczkami oraz inne, rozładowywane przy zatłoczonym
nabrzeżu; po drugiej stronie strumienia las, a za nim wznoszące się góry o ośnieżonych
szczytach. Drzeworytu nie powieszono jednak jak należy. Paul widział w szkle odbicia
stojących za nim ludzi: dwóch studentów i zaspanego strażnika. Nagle dostrzegł
niewyraźny obraz stojącego w drzwiach wilka.
Odwrócił się szybko, zaczerpnąwszy tchu, i spojrzał w oczy Galadana.
Wilczy władca przybrał swój prawdziwy kształt. Paul usłyszał, jak Jennifer wciągnęła
głośno powietrze. Zrozumiał, że ona również pamięta ową pokrytą bliznami, wspaniałą,
potężną moc ze śladami siwizny w ciemnych włosach.
Złapał dziewczynę za rękę, odwrócił się błyskawicznie i ruszył szybko ku wyjściu. Obejrzał
się przez ramię. Galadan podążał za nimi z sardonicznym uśmiechem na twarzy. Nie
śpieszyło mu się. Wyszli zza rogu. Paul wymamrotał szybką modlitwę i nacisnął na klamkę
drzwi z napisem WYJŚCIE AWARYJNE. Usłyszał za sobą krzyk strażnika, lecz alarm nie
włączył się. Znaleźli się w korytarzu służbowym. Nie mówiąc ani słowa, pomknęli pędem.
Z tyłu Paul usłyszał ponowny krzyk strażnika, gdy drzwi otworzyły się raz jeszcze.
Korytarz rozwidlał się. Paul otworzył kolejne drzwi i pośpiesznie przeprowadził przez nie
Jennifer. Potknęła się i musiał ją podtrzymać.
—Paul, ja nie mogę biec!
Zaklął w duchu. Byli tak daleko od wyjścia, jak to tylko możliwe. Drzwi zaprowadziły ich
do największej sali w galerii, mieszczącej stałą ekspozycję rzeźb Henry Moore'a. Stanowiła
ona dumę Galerii Sztuki stanu Ontario. Dawała jej poczesne miejsce na artystycznej mapie
świata.
I w niej to najwyraźniej mieli umrzeć.
Pomógł Jennifer oddalić się od drzwi. Minęli kilka wielkich rzeźb: Madonnę z dzieckiem,
nagą postać i coś abstrakcyjnego.
—Zaczekaj tutaj — powiedział. Posadził ją na szerokim postumencie jednej z rzeźb. W sali
nie było nikogo poza nimi. Był ranek powszedniego, listopadowego dnia.
Wszystko się zgadza — pomyślał. Odwrócił się. Wilczy władca wszedł tymi samymi
drzwiami, co oni. Po raz drugi Paul i Galadan stanęli twarzą w twarz w miejscu, gdzie
odnosiło się wrażenie, że czas się zatrzymał.
Jennifer wyszeptała jego imię. Nie odrywając spojrzenia od Galadana, usłyszał, jak
szokująco zimnym głosem powiedziała:
— Jest za wcześnie, Paul. Bez względu na to, kim jesteś, musisz się tego dowiedzieć teraz.
W przeciwnym razie przeklnę cię, umierając.
Wciąż wstrząśnięty tymi słowami, ujrzał, jak Galadan uniósł długi, cienki palec do
czerwonej pręgi na swej skroni.
—Ten ślad — powiedział władca andainów — kładę u korzeni twego Drzewa.
-Masz szczęście — odparł Paul — że żyjesz i możesz go gdzieś położyć.
-Być może — przyznał tamten. Uśmiechnął się raz jeszcze. — Ale nie mam go więcej niż ty
do tej pory. Ty i ona.
W jego ręku błysnął nóż, choć Paul nie widział, by go wyjmował. Pamiętał tę broń.
Galadan zbliżył się o kilka kroków. Paul wiedział, że nikt nie wejdzie do sali.
I wtedy zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Coś poruszyło się w głębi jego umysłu niczym
morze. On również ruszył naprzód, oddalając się od Jennifer.
— Czy chcesz walczyć z Dwukrotnie Narodzonym Mórnira? — zapytał.
I wilczy władca odpowiedział:
— Nie przybyłem tu po nic innego, choć zabiję dziewczynę, gdy będziesz już martwy.
Pamiętaj kim jestem: dzieci bogów uklękły, by umyć mi stopy. Nie jesteś jeszcze niczym,
Pwyllu Dwukrotnie Narodzony, i będziesz dwukrotnie martwy, nim pozwolę ci osiągnąć
twą moc.
Paul potrząsnął głową, a jego krew zaczęła pulsować. Usłyszał swe słowa, jakby głos
dobiegał z daleka:
— Twój ojciec mi się pokłonił, Galadanie. Czy ty tego nie uczynisz, synu Cernana?
Poczuł jak wezbrała w nim moc, gdy spostrzegł wahanie przeciwnika.
Lecz tylko na chwilę. Następnie wilczy władca, który od tysiąca lat był potężną mocą i
rządził potężnymi, roześmiał się w głos. Ponownie uniósł rękę i pogrążył salę w cał-
kowitym mroku.
—A kiedy to słyszałeś, by syn podążał śladami ojca?—zapytał. — Nie ma tu teraz psa, który
by cię strzegł, a ja widzę w ciemności!
Wewnętrzna moc opuściła Paula. Zamiast niej pojawiło się coś innego — cisza, przestrzeń
przypominająca sadzawkę w lesie. Instynktownie zrozumiał, że to prawdziwy dostęp do
tego, kim teraz był i kii miał się stać. Wyszedł z tej ciszy, podszedł do Jennifc i powiedział
do niej: — Spokojnie. Trzymaj się mnie tera mocno.
Gdy poczuł, że ścisnęła jego dłoń i podniosła się, by stanąć za nim, przemówił raz jeszcze
do wilczego władcy Jego głos uległ zmianie.
— Niewolniku Maugrima — powiedział. — Nie mogę na razie cię pokonać. Nie widzę też w
ciemności. Spotkamy się jeszcze, a trzeci raz jest zapłatą za wszystko — o czym dobrze
wiesz. Nie będę jednak czekał na ciebie tutaj
Wypowiadając te słowa poczuł, że opada w spokojni głębokie miejsce, ukrytą w jego
wnętrzu sadzawkę, którą odnalazł w skrajnej potrzebie. Mknął wciąż w dół. Trzymając
mocno Jennifer, powiódł ich oboje przez zimno, szpan w czasie, przestrzeń między
światami Tkacza, z powroten do Fionavaru.
Vae usłyszała stukanie do drzwi. Odkąd Shahars wysłano na północ, do jej uszu często
dobiegały nocą różne rozlegające się w domu dźwięki. Nauczyła się na ogół nie zwracać na
nie uwagi.
Jednakże walenia do drzwi sklepu, który znajdował się na dole, nie można było
zignorować jako zrodzonego z zimowej samotności lub wywołanych wojną obaw. Było
rzeczywiste i naglące, a ona nie chciała wiedzieć, kto puka.
Jej syn był już jednak na korytarzu. Przywdział spodnie i ciepłą kamizelkę, którą mu
zrobiła, gdy zaczęły się śniegi. Wydawał się zaspany i młody, dla niej jednak zawsze wy-
glądał młodo.
-Czy mam pójść zobaczyć? — zapytał odważnie.
-Zaczekaj — odparła Vae. Podniosła się i założyła na nocny strój wełnianą szatę. W domu
było zimno. Dawno już minął środek nocy. Jej mężczyzna był daleko. Została sama pośród
mroźnej zimy z czternastoletnim dzieckiem i coraz bardziej natarczywym stukaniem w
drzwi. Zapaliła świecę i podążyła za Finnem schodami na dół.
—Zaczekaj — powiedziała po raz drugi, gdy znaleźli się w sklepie. Zapaliła jeszcze dwie
świece, nie zważając na marnotrawstwo. Zimową nocą nie otwierało się drzwi, jeśli nie
miało się jakiegoś światła, które pozwoliłoby zobaczyć, kto przyszedł. Gdy płomień się
rozpalił, dostrzegła, że Finn zabrał żelazny pogrzebacz z kominka na górze. Skinęła głową i
chłopak otworzył drzwi.
W zaspie śnieżnej na zewnątrz stało dwoje nieznajomych: mężczyzna i wysoka kobieta,
którą podtrzymywał, obejmując ręką jej ramiona. Finn opuścił swój oręż. Byli nie
uzbrojeni. Gdy się zbliżyła, trzymając świecę wysoko, Vae zobaczyła dwie rzeczy: że
kobieta nie jest jednak nieznajomą i że jest w zaawansowanej ciąży.
—Takiena? — zapytała Vae. — Trzeci raz.
Kobieta skinęła głową. Przeniosła wzrok na Finna, a potem z powrotem na jego matkę. — -
Jeszcze tu jest — powiedziała. — Cieszę się.
Finn nie mówił nic. Był tak młody, że mogło to złamać serce Vae. Mężczyzna stojący w
drzwiach poruszył się.
— Potrzebna nam pomoc — oświadczył. — Uciekliśmy z naszego świata przed wilczym
władcą. Ja jestem Pwyll, a to jest Jennifer. Byliśmy tutaj zeszłej wiosny, razem z Lorenem.
Vae skinęła głową. Żałowała, że Shahara nie ma tutaj, że przebywa w wietrznym chłodzie
Północnej Twierdzy z włócznią swego dziadka. Był rzemieślnikiem, a nie żołnierzem. Co jej
mąż wiedział o wojnie?
—Wejdźcie — poprosiła. Ustąpiła im z drogi. Finn zamknął i zaryglował drzwi za ich
plecami. — Jestem Vae. Mój mężczyzna odjechał. Jakiej pomocy mogę wam udzielić?
-Przejście przyśpieszyło chwilę mojego rozwiązań:— odparła kobieta, zwana Jennifer. Vae
wyczytała z jej twarzy, że to prawda.
-Rozpal ogień — poleciła Finnowi. — W moim pokoju na górze.
Zwróciła się w stronę mężczyzny. — Pomóż mu. Zagotuj wodę na ogniu. Finn pokaże ci,
gdzie jest czyste płótnc Ruszajcie się szybko.
Oddalili się, wbiegając na górę po dwa schody. Same w oświetlonym blaskiem świec
sklepie, miedz nie przędzoną wełną i ukończonymi wyrobami, Vae i druga kobieta
popatrzyły na siebie.
—Dlaczego ja? — zapytała Vae.
-Oczy tamtej zmącił ból. — Dlatego — odparła — że potrzebna mi matka, która wie, jak
kochać swe dziecko.
Vae zaledwie kilka chwil temu spała głęboko. Kobieta przebywająca z nią w pokoju była
tak piękna, że gdyby nie wyraz jej oczu mogłaby być stworzeniem ze świata snów.
-Nie rozumiem — odrzekła.
-Będę musiała go zostawić — padła odpowiedź. —Czy potrafisz oddać swe serce drugiemu
synowi, gdy Fin wstąpi na Najdłuższą Drogę?
W świetle dnia Vae mogłaby uderzyć bądź przekląć każdego, kto tak bez ogródek mówiłby
o sprawie, która przeszywała ją niczym miecz. To jednak była noc i na wpół sen a do tego
jej rozmówczyni płakała.
Vae była prostą kobietą. Pracowała ze swym mężem przy wełnie i suknie. Miała syna, który
z niezrozumiałych dla niej powodów został trzykrotnie wezwany na Drogę, gdy dzieci grały
w proroczą grę, takienę, a potem po raz czwarty, zanim Góra eksplodowała, zapowiadając
wojnę. A teraz nadeszło to.
—Tak — odpowiedziała po prostu. — Mogłabym kochać inne dziecko. Czy to syn?
Jennifer otarła łzy. — Tak — odrzekła. — Kryje się w tym jednak coś więcej. On będzie z
andainów i nie wiem, co to może oznaczać.
Vae poczuła, że jej dłonie drżą. Dziecko boga i śmiertelniczki. Oznaczało to wiele rzeczy,
większość z nich zapomnianych. Zaczerpnęła głęboko tchu.
— Zgoda — powiedziała.
—Jest jeszcze jedno — stwierdziła złotowłosa kobieta.
Vae zamknęła oczy.
— Powiedz mi więc.
Nie otwierała ich przez długi czas, gdy padło już imię ojca. Wreszcie, zdobywszy się na
odwagę tak wielką, że nigdy by nie podejrzewała, iż jest do niej zdolna, Vae rozchyliła
powieki i powiedziała:
— To znaczy, że trzeba go będzie kochać bardzo mocno. Spróbuję.
Ujrzała, że stojąca obok kobieta rozpłakała się, usłyszawszy te słowa. Poczuła zalewające ją
fale litości. Wreszcie Jennifer opanowała się, po to tylko, by wstrząsnął nią wyraźny spazm
bólu.
—Lepiej chodźmy na górę — zaproponowała Vae. —To nie będzie łatwa sprawa. Czy dasz
radę wejść po stopniach?
Jennifer skinęła głową. Vae otoczyła ją ramieniem i ruszyły razem ku schodom. Młodsza
kobieta zatrzymała się.
—Gdybyś miała drugiego syna — wyszeptała. — Jakie nosiłby imię?
Rzeczywiście był to świat snów.
— Darien — odpowiedziała. — Po moim ojcu.
Nie była to łatwa sprawa, nie trwała też jednak długo. Był oczywiście mały, gdyż urodził się
o przeszło dwa miesiące za wcześnie, lecz nie tak mały, jak się tego spodziewała. Gdy było
po wszystkim, położono go na chwilę u jej piersi. Spojrzawszy po raz pierwszy na swego
syna, Jennifer rozpłakała się z miłości i ze smutku nad wszystkimi światami i wszystkimi
polami bitew, gdyż był piękny. Oślepiona łzami, zamknęła oczy. Potem, raz tylko, dla
formy, gdyż należało to zrobić i inni powinni wiedzieć, że to zrobiono, powiedziała:
— Nazywa się Darien. Imię nadała mu jego matka.
Wyrzekłszy te słowa, ułożyła głowę z powrotem na poduszkach i oddała swego syna Vae.
Gdy ta go przyjęła, zdumiała się, z jaką łatwością znowu poczuła miłość. Kiedy go kołysała,
w jej oczach również pojawiły się łzy. Uznała, że to z ich winy i przez migotliwe światło
świec jego bardzo niebieskie oczy wydały jej się przez chwilę — ale nie dłużej — czerwone.
Było jeszcze ciemno, gdy Paul wyszedł na ulice. Padał śnieg. W zaułkach Paras Derval, a
także pod domami i sklepami, piętrzyły się zaspy. Minął szyld gospody „Pod Czarnym
Dzikiem", który pamiętał. Wewnątrz było ciemno. Okna zasłaniały żaluzje. Tabliczka
skrzypiała na wietrze. Na białych ulicach nie było nikogo poza nim.
Ruszył dalej na wschód, ku granicy miasta. Następnie — choć było to trudniejsze —
skierował się na północ, wspinając się na zbocze pałacowego wzgórza. W zaniku widać
było światła, latarnie morskie ciepła pośród wiatru i sypiącego śniegu.
Paul Schafer poczuł głębokie pragnienie, by pójść ku owym sygnałom, usiąść razem z
przyjaciółmi — Lorenem, Mattem, Diarmuidem, Collem, a nawet Aileronem, surowym,
brodatym najwyższym królem — by wysłuchać wieści i podzielić się z nimi brzemieniem
tego, co przed chwilą widział.
Oparł się tej pokusie. Dziecko stanowiło nić wprowadzoną przez Jennifer do tej tkaniny.
Był jej winien przynajmniej tyle: nie zniszczy owej nici, roznosząc po całym kraju
wiadomość, że dziś w nocy narodził się syn Rakotha Maugrima.
Nazwała go Darien. Pomyślał o chwili, gdy Kim powiedziała: Znam jego imię. Potrząsnął
głową. To dziecko było czymś tak nieprzewidywalnym, tak prawdziwie nie planowanym, że
paraliżowało to myśli. Jakie będą moce tego najmłodszego z andainów i komu, ach komu,
będzie wiemy? Czy Jennifer sprowadziła dziś na świat nie tylko prawą rękę, lecz i dziedzica
Ciemności?
Obie kobiety płakały. Ta, która go urodziła, i ta, która miała go wychowywać. Obie kobiety,
ale nie dziecko. Nie to jasnowłose, niebieskookie dziecko dwóch światów.
Czy andainowie umieli płakać? Paul sięgnął w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie ku
cichemu miejscu, źródłu mocy, która ich tu sprowadziła. Nie zdziwił się jednak, gdy nie
znalazł tam nic.
Przedarł się przez ostatnią zaspę, wzbijając w górę obłoki śniegu, i dotarł do celu.
Zaczerpnął tchu, by przyjść do siebie po wysiłku i pociągnął za łańcuch wiszący u
zwieńczonych hakiem drzwi.
Usłyszał dzwonek, który zabrzmiał w głębi nakrytej kopułą świątyni Matki. Potem znowu
zapadła cisza. Stał w ciemności przez długi czas, nim wielkie drzwi otworzyły się i blask
świec lekko oświetlił pełną śnieżnych zasp noc. Przesunął się na bok i do przodu, by
widzieć i być widzianym.
—Ani kroku dalej! — zawołała jakaś kobieta. — Mam nóż.
Paul zachował zimną krew.
— Jestem tego pewien — odparł. — Mam jednak nadzieję, że posiadasz też oczy, i
powinnaś wiedzieć, kim jestem. Byłem tu już kiedyś.
Było ich dwie. Dziewczynka ze świecą i starsza kobieta stojąca obok niej. Nadchodziły też
inne, niosące więcej świateł. Dziewczynka podeszła bliżej. Uniosła świecę, tak że płomień
w pełni oświetlił jego twarz.
-Na Dane od Księżyca! — wydyszała starsza kobieta.
-Tak jest — odparł Paul. — Proszę was, wezwijcie teraz szybko waszą kapłankę. Mam mało
czasu, a muszę z nią porozmawiać.
Spróbował wejść do sieni.
—Stój! — powtórzyła kobieta. — Wszyscy mężczyźni muszą zapłacić daninę krwi, by
przestąpić ten próg.
Tym razem zabrakło mu już cierpliwości. Postąpił szybko naprzód, złapał ją za nadgarstek
i wykręcił go. Nóż upadł z brzękiem na marmurową podłogę.
—Sprowadźcie natychmiast kapłankę! — warknął, wciąż trzymając przed sobą odzianą
szaro kobietę.
Żadna z nich się nie poruszyła. Za jego plecami wiatr wpadał ze świstem przez otwarte
drzwi.
—Puść ją — odezwała się spokojnie dziewczynka.
Zwrócił się w jej stronę. Wyglądała na nie więcej niż trzynaście lat.
— Nie chciała zrobić nic złego — ciągnęła. —Nie wie, że krwawiłeś, gdy byłeś tu
poprzednio, Dwukrotnie Narodzony.
Zapomniał o tym: dotyk palców Jaelle na jego policzku, gdy leżał bezradny. Przymrużył
oczy, spoglądając na to nienaturalnie opanowane dziecko. Puścił kobietę.
-Shiel — powiedziała do niej młodsza, wciąż zachowując spokój. — Powinnyśmy wezwać
najwyższą kapłankę.
-Nie ma potrzeby — odezwał się inny, chłodniejszy głos. Jaelle nadeszła, przechodząc
między pochodniami, jak zawsze odziana w biel. Zatrzymała się tuż przed nim. Ujrzał,
że stoi boso na zimnej podłodze, a jej długie, rude włosy spływają w dół pleców w nie
uczesanych splotach.
-Przepraszam, że cię obudziłem — rzekł.
-Mów — odparła. — Ale uważaj. Zaatakowałeś jedną z moich kapłanek.
Nie mógł pozwolić, by wyprowadziła go z równowagi. Jego zadanie i bez tego miało być
wystarczająco trudne.
—Przykro mi — skłamał. — Przyszedłem tu porozmawiać. Powinniśmy być sami, Jaelle.
Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odwróciła się.
— Zaprowadźcie go do moich komnat — rozkazała.
-Kapłanko! Krew, on musi...
-Shiel, choć raz bądź cicho! — warknęła Jaelle,w niezwykły dla siebie sposób zdradzając
odczuwane napięcie.
—Mówiłam jej — wtrąciła łagodnym głosem dziewczynka — że krwawił, gdy był tu
poprzednio.
Jaelle nie chciała, by jej o tym przypominano. Nadłożyła znacznie drogi, by musiał przejść
pod kopułą i zobaczyć topór. Łoże pamiętał. Obudził się w nim w noc deszczu. Było
schludnie zaścielone. Nakazy dobrego wychowania — pomyślał z przekąsem — i garstka
dobrze wyszkolonych sług.
-Słucham — odezwała się.
-Proszę cię, najpierw wieści. Czy mamy wojnę? —zapytał.
Podeszła do stołu, odwróciła się i spojrzała Paulowi w twarz, opierając dłonie na
wypolerowanym blacie.
— Nie. Zima zaczęła się wcześnie i jest ostra. Nawet svart alfarowie nie maszerują
sprawnie po śniegu. Wilki stanowią pewien problem i brakuje nam żywności, ale nie było
jeszcze żadnych bitew.
—A więc słyszeliście ostrzeżenie Kim?
Gdy rozpoczynali przejście, Kimberly krzyknęła: Nie atakujcie, on czeka w Starkadh!
Jaelle zawahała się.
— Ja je słyszałam. Tak. Ale nikt inny? Czerpałam z mocy avarlith. Pamiętam. To była
niespodzianka — wykonała gest świadczący o zniecierpliwieniu. — A więc uwierzyli ci?
W końcu.
Tym razem nie okazała nic. Paul mógł się jednak wszystkiego domyślić, wiedząc o
głębokiej nieufności, którą zebrani owego ranka w wielkiej sali pałacowej mężczyźni z
pewnością odczuwali wobec najwyższej kapłanki.
-I co teraz? — spytał jedynie.
-Czekamy na wiosnę. Aileron radzi się każdego, kto chce z nim rozmawiać, ale wszyscy
czekają na wiosnę. Gdzie jasnowidząca? - Tym razem w jej głosie dało się słyszeć pewien
niepokój.
-Ona też czeka. Na sen.
-Dlaczego przybyłeś tutaj? — zapytała.
Uśmiech zniknął z jego twarzy. Z pełną powagą opowiedział jej to: Strzała Mornira
kapłance Matki. Wszystko. Cicho powtórzył jej imię dziecka, a jeszcze ciszej zdradził, kto
jest jego ojcem.
Nie poruszyła się podczas tej relacji ani po jej ukończeniu. Niczym nie zdradziła, jakie
wywarła na niej wrażenie. Musiał podziwiać jej opanowanie. Potem zapytała go raz
jeszcze, ale już innym głosem:
— Dlaczego przybyłeś tutaj?
-Dlatego, że poprzedniej wiosny uczyniłaś Jennifer gościem-przyjacielem — odpowiedział.
Nie spodziewała się tego. Tym razem zaskoczenie uwidoczniło się na jej twarzy. Stanowiło
to dla niego swego rodzaju triumf, lecz chwila była zdecydowanie zbyt doniosła, by
małostkowo liczyć punkty w walce o dominację. Mówił dalej, by złagodzić złe wrażenie. —
Lorena taka wiadomość napełniłaby zbyt wielką nieufnością, sądziłem jednak, że ty dasz
sobie z tym radę. Jesteś nam potrzebna.
-Masz do mnie aż takie zaufanie?
Teraz na niego przyszła kolej, by wyrazić gestem zniecierpliwienie.
— Och, Jaelle, nie przeceniaj mocy swej złej woli. Każdy głupiec potrafiłby dostrzec, że nie
jesteś zadowolona z panującej tu równowagi sił, ale tylko bardzo wielki głupiec miałby z
tego powodu wątpliwości, po której stronie opowiadasz się w tej wojnie. Służysz Bogini,
która zesłała ten księżyc, Jaelle. Ze wszystkich ludzi, ja mam najmniej szans, by o tym
zapomnieć.
W tej chwili wydała mu się bardzo młoda. Pod białą szatą kryła się kobieta, osoba, a nie
tylko symbol. Kiedyś, w tym samym pokoju, gdy na zewnątrz padał deszcz, popełnił ten
błąd, że spróbował jej to powiedzieć.
—Czego potrzebujesz? — zapytała.
Odpowiedział krótko:
— Dozoru nad dzieckiem. I oczywiście pełnej tajemnicy. To kolejny powód, dla którego
zwróciłem się do ciebie.
-Będę musiała powiadomić Mormae w Gwen Ystrat.
-Tak też myślałem — podniósł się i zaczął spacerować po pokoju, nie przestając mówić. —
Jak rozumiem, wśród Mormae sytuacja przedstawia się tak samo?
Skinęła głową. — Podobnie jak wśród wszystkich kapłanek. Niemniej ta tajemnica nie
opuści wewnętrznego kręgu.
-W porządku — odparł. Zatrzymał się bardzo blisko niej. — Masz jednak pewien problem.
-Jaki?
-Taki!- Uniósł rękę, otworzył wewnętrzne drzwi i złapał podsłuchującą. Wciągnął ją do
pokoju, tak że rozciągnęła się na pokrytej dywanami podłodze.
—Leila! — zawołała Jaelle.
Dziewczynka poprawiła szarą szatę i podniosła się. Paul dostrzegł w jej oczach ślad lęku,
niemniej jednak — tylko ślad. Trzymała głowę bardzo wysoko, spoglądając im obojgu w
oczy.
-To może oznaczać twą śmierć — głos Jaelle brzmiał lodowato.
-Czy mamy o tym rozprawiać z tym mężczyzną? — odparła zuchwale Leila.
Jaelle zawahała się, lecz tylko przez krótką chwilę.
— Tak jest — odparła. Paula zdumiała nagła zmiana jej tonu. — Leilo — przemówiła
łagodnie najwyższa kapłanka. — Nie masz prawa mnie pouczać. Nie jestem Shiel czy
Marline. Nosisz szare szaty dopiero od dziesięciu dni i musisz znać swoje miejsce.
Paul uznał, że jest zbyt wyrozumiała.
— Do diabła z tym! Co ona tu robiła? Co usłyszała?
—Słyszałam wszystko — wyznała Leila.
Jaelle była zdumiewająco spokojna.
— Wierzę w to — stwierdziła. — A teraz powiedz mi dlaczego.
—Ze względu na Finna — odrzekła dziewczynka. —Dlatego, że wyczułam, iż on przyszedł
od Finna.
-Ach — powiedziała powoli najwyższa kapłanka. Podeszła do dziecka i po chwili pogłaskała
długim palcem jego policzek w niepokojącym, pieszczotliwym geście. — Oczywiście.
-Nie rozumiem — wtrącił się Paul.
Obie zwróciły się w jego stronę. — Powinieneś rozumieć — stwierdziła Jaelle. W pełni już
odzyskała panowanie nad sobą. — Czy Jennifer nie mówiła ci o takienie?
-Tak, ale...
-I o tym, dlaczego chciała urodzić swe dziecko w domu Vae? Matki Finna?
-Och — połapał się. Spojrzał na szczupłą, jasnowłosą Leilę. — To ona? — zapytał.
Dziewczynka odpowiedziała mu sama.
— To ja wezwałam Finna na Drogę. Trzy razy, a potem jeszcze raz. Jestem z nim związana,
dopóki nie odejdzie.
Zapadła cisza.
— No dobrze, Leilo — odezwała się Jaelle. — Teraz nas zostaw. Zrobiłaś to, co musiałaś.
Nie mów nikomu ani słowa.
—Chyba bym nie mogła — odparła Leila cichym głosem. — Ze względu na Finna. Czasami
wewnątrz mnie jest ocean. Myślę, że pochłonąłby mnie, gdybym spróbowała.
Odwróciła się i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.
Spojrzawszy w blasku wysokich świec na kapłankę, Paul zdał sobie sprawę, że nigdy dotąd
nie widział w jej oczach litości.
—Nic jej nie zrobisz? — wyszeptał.
Jaelle skinęła głową, wciąż spoglądając na drzwi, przez które wyszła dziewczynka.
— Kogokolwiek innego kazałabym zabić. Uwierz mi. Ale nie ją?
-Nie ją.
-Dlaczego?
Zwróciła się w jego stronę.
— Zostaw mi tę tajemnicę — poprosiła cicho. — Istnieją pewne sekrety, których lepiej jest
nie znać, Pwyllu. Nawet dla ciebie.
Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Ich spojrzenia spotkały się. Tym razem
to Paul odwrócił wzrok. Ze wzgardą Jaelle potrafił się uporać, lecz ten wyraz jej oczu dawał
połączenie z mocą starszą i głębszą nawet od tej, której dotknął na Drzewie.
Odchrząknął.
— Rankiem powinniśmy już stąd zniknąć.
-Wiem — odparła Jaelle. — Za chwilę wyślę po Jennifer i sprowadzę ją tutaj.
-Gdybym mógł dokonać tego sam, nie prosiłbym cię 0 to — zapewnił ją. — Wiem, że to
wyczerpie korzeń ziemi, avarlith.
Potrząsnęła głową. Światło świec lśniło w jej włosach.
— Uczyniłeś głęboką rzecz, sprowadzając ją tutaj o własnych siłach. Jeden Tkacz wie, jak
to się stało.
—Cóż, ja z pewnością tego nie wiem — odrzekł, przyznając jej rację.
Umilkli. W sanktuarium, w jej pokoju, panowała głęboka cisza.
-Darien — powiedziała.
Zaczerpnął tchu.
— Wiem. Czy się boisz?
-Tak — odparła. — A ty?
-Bardzo.
Spoglądali na siebie przez dzielącą ich od siebie pokrytą dywanami przestrzeń,
niewiarygodnie wielką dal.
—Lepiej się ruszmy — odezwał się wreszcie.
Uniosła rękę i pociągnęła za wiszący w pobliżu sznur. Gdzieś zadźwięczał dzwonek. Gdy w
odpowiedzi na wezwanie kapłanki, zjawiły się, wydała im rozkazy, szybko i skrupulatnie.
Wydawało się, że upłynęło bardzo niewiele czasu, nim wróciły, niosąc Jennifer.
Potem trwało to już krótko. Weszli pod kopułę. Mężczyźnie zawiązano oczy. Jaelle utoczyła
własnej krwi, co niektóre z nich zaskoczyło. Następnie sięgnęła na wschód, do Gwen Ystrat
i odnalazła najpierw Audiart, potem pozostałe. Poinformowała je, a one wyraziły zgodę.
Następnie powędrowały wszystkie razem, dotknęły Dun Maura i poczuły, jak przepłynął
przez nie korzeń ziemi.
— Żegnaj! — usłyszała słowa Paula, gdy moc avarlith zmieniła się dla niej — tak, jak działo
się to zawsze, w sposób, który wyróżniał ją już wówczas, gdy była dzieckiem — w
przenikający jej ciało strumień przypominający światło księżyca. Znalazła drogę i pełna
wdzięczności odesłała ich do domu. Później była zbyt zmęczona na cokolwiek poza snem.
W domu stojącym nie opodal trawnika, na którym śpiewano takienę, Vae stanęła przy
kominku i wzięła swe nowo narodzone dziecko w ramiona. Kapłanki w szarych szatach
przyniosły mleko i powijaki. Obiecały też inne rzeczy. Finn zrobił już dla Dariena
prowizoryczną kołyskę.
Pozwoliła mu chwilę potrzymać brata. Serce jej rosło, gdy widziała blask jego oczu.
Pomyślała, że może on zdoła go tutaj zatrzymać. Ta straszliwa rzecz była tak potężna, że
mogła przemóc zew, który usłyszał Finn. Kto wie.
Nawiedziła ją też inna myśl: bez względu na to, kim był ojciec — a na jego imię rzuciła
klątwę — dziecko uczyło się kochać dzięki miłości najbliższych, a ona i Finn — oraz
Shahar, kiedy już wróci do domu — dadzą mu tyle uczucia, ile tylko będzie potrzebowało.
Jak można było nie kochać tak spokojnego i pięknego chłopca z podobnie niebieskimi
oczyma. Niebieskimi jak kamienie strażnicze Ginserata, pomyślała. Potem jednak
przypomniała sobie, że je strzaskano.
ROZDZIAŁ 3
Paul, który stał na czatach przy szosie, zagwizdał na znak, że droga wolna. Dave złapał za
słupek, by znaleźć punkt oparcia, i przeskoczył płot. Zaklął cicho, gdy zarył się po kostki w
wiosennym błocie.
—Dobra — powiedział. — Teraz dziewczyny.
Kevin pomógł najpierw Jen, a potem Kim utrzymać równowagę na sztywnym drucie
kolczastym, by Dave mógł je podciągnąć i przesadzić na drugą stronę. Obawiali się, że płot
może być pod napięciem, ale Kevin sprawdził to wcześniej i upewnił się, że tak nie jest.
—Jedzie samochód! — krzyknął przenikliwym głosem Paul.
Padli płasko na zimną, błotnistą ziemię, dopóki światła reflektorów ich nie minęły.
Następnie Kevin podniósł się i również przeskoczył przez płot. Ta część była łatwa, wie-
dzieli jednak, że dalej w gruncie kryją się wrażliwe na nacisk czujniki i gdy zapuszczą się w
tamto miejsce, w podziemnym pomieszczeniu strażników rozlegnie się alarm.
Paul podbiegł do płotu i przesadził go zgrabnie. On i Kevin wymienili spojrzenia. Mimo
ogromu tego, co mieli zamiar uczynić, Kevin poczuł przypływ radości. Cudownie było
znowu coś robić.
—No dobrze — powiedział cicho, panując nad sytuacją. — Jen, ty zostajesz ze mną.
Przygotuj się. Masz być seksowna jak diabli. Dave i Paul, znacie swoje zadania? —
Skinęli głowami. Zwrócił się w stronę Kim. — Wszystko gotowe, kochanie. Rób swoje. I...
Przerwał. Kim zdjęła rękawiczki. Baelrath na jej prawej dłoni lśnił bardzo jasno. Sprawiał
wrażenie żywej istoty. Kim wzniosła go nad głowę.
—Niech wszystkie moce zmarłych wybaczą mi to —powiedziała i pozwoliła, by światło
zaniosło ją poza rozsypujący się, tworzący podstawę monolit, ku Stonehenge.
Jednej z pierwszych nocy wiosny postawiła wreszcie drugi krok. Czekała tak długo, że
zaczynała już wpadać w rozpacz, jak jednak można było nakazać snowi, by nadszedł?
Ysanne jej tego nie nauczyła. Również dar jasnowidzenia, choć przyniósł jej tak wiele, nie
uczynił możliwą tej jednej rzeczy. Była teraz tą, która śni sen, wymagało to jednak długiego
oczekiwania, a nikt dotąd nie nazwał Kim berly cierpliwą osobą.
Raz za razem, podczas lata, kiedy powrócili, oraz długie_ zimy, która nadeszła później — i
wciąż się nie skończyła choć był już kwiecień — oglądała co noc ten sam przesuwający się
przed jej oczami obraz. Teraz już jednak go znała Znała ten pierwszy krok na drodze
wiodącej do Wojownika od pewnej nocy w Paras Derval. Sterczące bezładnie kamienie
oraz wiatr wiejący nad trawą stały się dla niej bardziej znajome niż cokolwiek innego.
Wiedziała, gdzie się znajdują.
To czas przyprawiał ją o dezorientację. Gdyby nie ten fakt, jej zadanie byłoby łatwe, choć w
pierwszych snach, w czasach młodości jej mocy, wizja wydawała się zamglona. Nie
widziała tego miejsca tak, jak wyglądało ono teraz, lecz postrzegała je takim, jakim było
trzy tysiące lat temu.
Stonehenge. Tam, gdzie leżał pochowany król, olbrzym w swych czasach, lecz mały,
maleńki w porównaniu z tym, którego sekretne imię trzymał w nieprzeniknionej tajemnicy
za murami śmierci.
Nieprzeniknionej dla wszystkich, oprócz — nareszcie — niej. Jak zawsze, natura jej mocy
przytłoczyła ją smutkiem. Wydawało się, że nawet zmarli nie mogą zaznać spokoju od niej,
od Kimberly Ford z Baelrathem na dłoni. Stonehenge. To wiedziała. Punkt wyjścia. W
ukrytej Księdze Gortyna, którą znalazła pod stojącą przy jeziorze chatą, odszukała — z
łatwością, gdyż była tam Ysanne — słowa, które przywołają zmarłego strażnika z miejsca
jego drugiego spoczynku.
Potrzebne jej jednak było coś więcej, gdyż zmarły był ongiś potężny i nie chciał zdradzić
swej tajemnicy bez oporu. Musiała poznać jeszcze jedno miejsce. Następne. Ostatnie.
Miejsce wezwania.
I wreszcie, pewnej kwietniowej nocy, poznała je.
Ten od dawna poszukiwany obraz zmyliłby ją raz jeszcze, gdyby nie była przygotowana na
sztuczkę, jaką mógł spłatać czas. Jasnowidzący wędrowali w swych snach wzdłuż pętli
powstających w niewidzialny sposób, gdy Tkacz pracował na swych Krosnach, i musieli
być przygotowani na ujrzenie niewytłumaczalnego.
Była więc gotowa na ten widok: mała, zielona wyspa leżąca na jeziorze o tafli gładkiej jak
szkło, pod sierpem księżyca, który wzeszedł przed chwilą. Był to obraz promieniujący tak
niezrównanym spokojem, że rok temu Kimberly rozpłakałaby się, wiedząc, jakie
spustoszenie wywoła jej nadejście.
Nawet nie rok temu, nawet nie tyle. Zmieniła się jednak i choć był w niej teraz smutek —
głęboki jak kamień i równie niezmienny — czuła też olbrzymią potrzebę, a zwłoka była
zbyt długa, by Kim mogła sobie pozwolić na luksus łez.
Podniosła się z łóżka. Wojenny Kamień zamigotał stłumionym, wieszczącym blaskiem.
Wiedziała, że wkrótce się rozjarzy. Będzie niosła ogień na swej dłoni. Kuchenny zegar
powiedział jej, że jest czwarta nad ranem. Zobaczyła też, że Jennifer siedzi przy stole, a
woda w czajniku zaczyna się gotować.
—Krzyknęłaś — odezwała się jej współlokatorka. —Myślałam, że coś się dzieje.
Kim zajęła jedno z wolnych krzeseł. Owinęła się szczelnie szlafrokiem. W domu panował
chłód, a ze swych podróży zawsze wracała zziębnięta.
— Działo się — odparła zmęczonym głosem.
- Czy wiesz, co musisz zrobić?
Skinęła głową.
- Wszystko w porządku?
Wzruszyła ramionami. Zbyt trudno było to wyjaśnić. Zaczęła ostatnio rozumieć, dlaczego
Ysanne wycofała się do swej pustelni nad jeziorem. W pokoju paliły się dwa światła: jedno
na suficie, a drugie na jej dłoni.
— Lepiej zadzwońmy po chłopaków — powiedziała.
—Już to zrobiłam. Wkrótce tu będą.
Kim obrzuciła ją bacznym spojrzeniem. — Co mówiłam przez sen?
Oczy Jennifer znowu miały łagodny wyraz. Tak było od chwili narodzin Dariena. —
-Krzyczałaś, by ci wybaczyli — odparła. Ma wyrwać zmarłych z miejsca spoczynku, a tych,
którzy nie mogą umrzeć, powieść ku ich przeznaczeniu.
—Marne szansę — stwierdziła Kimberly.
Zadźwięczał dzwonek. Po chwili wszyscy stali już wokół niej, niespokojni, rozczochrani i
na wpół śpiący. Podniosła wzrok. Czekali, lecz okres oczekiwania dobiegł już końca.
Widziała wyspę i jezioro o tafli jak szkło.
—Kto poleci ze mną do Anglii? — zapytała z kruchą, fałszywą pogodą w głosie.
Polecieli wszyscy. Nawet Dave, który musiał właściwie zrezygnować ze swej pracy
praktykanta, by dostać wolne z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. Rok temu
był tak mocno zdecydowany odnieść sukces jako prawnik, że zabrał ze sobą do Fionavaru
plik notatek z postępowania dowodowego. Zmienił się bardzo, podobnie jak oni wszyscy.
Gdy widziało się, jak Rangat wzniosła w górę swą nieczystą dłoń, wszystkie inne sprawy
można było uważać jedynie za nieistotne.
Cóż jednak mogło się wydawać mniej istotne niż sen? A to właśnie sen sprawił, że cała
piątka pomknęła nad oceanem boeingiem 747 do Londynu, a potem wypożyczonym w
Heathrow renaultem prowadzonym w nieobliczalny sposób na pełnym gazie przez Kevina
Laine'a do Amesbury obok Stonehenge.
Kevin był w wybuchowym nastroju. Uwolniony wreszcie od oczekiwania, od trwającego
miesiącami udawania, że interesują go kursy dotyczące podatków, własności gruntu oraz
postępowania cywilnego, które poprzedzały przyjęcie go w poczet adwokatów, przemknął
samochodem przez rondo, nie zważając na prychającego Dave'a, po czym zatrzymał się z
piskiem opon przed starożytnym hotelem połączonym z tawerną, który zwał się oczywiście
„Nowa Gospoda". Obaj z Dave'em wzięli bagaże — żadne z nich nie zabrało nic poza torbą
podręczną — podczas gdy Paul zajął się rejestracją. Wchodząc do środka, minęli wejście do
baru—zatłoczonego z uwagi na porę obiadową — i Kevin dostrzegł przelotnie ładniutką,
piegowatą barmankę.
-Czy wiesz — zapytał Dave'a, gdy czekali, aż Paul załatwi pokoje — że nie pamiętam, kiedy
ostatni raz miałem kobietę?
-Choć raz zapomnij o tym, co masz między nogami—mruknął Dave, który również tego nie
pamiętał i w dodatku czuł się bardziej usprawiedliwiony.
Kevin mógł przyznać, że zachował się niepoważnie. Nie był jednak mnichem i nigdy nie
byłby w stanie go udawać. Diarmuid by mnie zrozumiał — pomyślał. Niemniej zastanowił
się, czy nawet rozpustny książę potrafiłby pojąć, jak dalece przeżywał Kevin akt miłości i
czego w nim naprawdę szukał. To skrajnie nieprawdopodobne, uznał, ponieważ sam
właściwie tego nie wiedział.
Paul przyniósł klucze do dwóch sąsiadujących ze sobą pokojów. Zostawiwszy Kimberly, po
jej usilnych prośbach, w jednym z nich, pozostała czwórka pojechała samochodem milę na
zachód, by dołączyć do turystycznych autobusów i tłumu zwiedzających Stonehenge. Gdy
już się tam znaleźli, Kevin spoważniał, choć w świetle dnia wyglądało to raczej tandetnie.
Mieli do wykonania robotę. Musieli się przygotować do tego, co miało wydarzyć się nocą.
Dave pytał o to w samolocie. Było już bardzo późno. Film się skończył, a światła
przygaszono. Jennifer i Paul zasnęli. Rosły mężczyzna podszedł do miejsca, gdzie siedzieli
Kevin i Kim, którzy nie spali, lecz nic nie mówili. Kim przez cały czas nie odezwała się ani
razu, zagubiona w jakiejś niespokojnej krainie zrodzonej ze snu.
—Co mamy tam zrobić? — zapytał nieśmiało Dave, jak gdyby bał się ją niepokoić.
Białowłosa dziewczyna siedząca obok Kevina wyrwała się z zamyślenia, by powiedzieć:
— Wasza czwórka będzie musiała zrobić wszystko, co okaże się konieczne, by dać mi czas.
—Na co? — Dave nie ustępował.
Kevin również odwrócił głowę, by spojrzeć na Kim, gdy mówiła, nazbyt rzeczowym tonem:
— Żeby przywołać zmarłego króla i zmusić go do zdradzenia imienia. Potem będę musiała
radzić sobie sama.
Następnie popatrzył dalej, przez okno, i zobaczył gwiazdy widoczne za skrzydłem. Lecieli
bardzo wysoko nad głębokimi wodami.
-Która godzina? — zapytał Dave po raz piąty, zmagając się z atakiem nerwowości.
-Po jedenastej — odparł Paul, który wciąż obracał w palcach łyżkę. Znajdowali się w
salonie pierwszej klasy hotelowego baru. On, Dave i Jen siedzieli za stolikiem, a Ke-
vin — co niewiarygodne — wdał się w pogawędkę z kelnerką przy barze. Właściwie jednak
nie było to takie niewiarygodne. Znał Kevina Laine'a już od dawna.
-Do licha, kiedy ona zejdzie? — w głosie Dave'a brzmiał autentyczny niepokój. Paul czuł, że
narasta on również w nim. Wiedział, że nocą, gdy znikną popołudniowe tłumy, będzie to
całkiem inne miejsce. Pod gwiazdami, Stonehenge cofnie się daleko w czasie. Wciąż
jeszcze drzemała tam moc. Wyczuwał ją i wiedział, że w nocy się objawi.
-Czy wszyscy wiedzą, co mają robić? — powtórzył.
-Tak, Paul — odparła Jennifer. Była zaskakująco spokojna. Przygotowali plany po
powrocie przy kolacji. Kim nie wyszła z pokoju od chwili przybycia do hotelu.
Kevin podszedł z powrotem do stolika, niosąc całą pintę piwa.
-Chcesz się napić? — zapytał ostrym tonem Dave.
-Nie bądź idiotą. Podczas gdy wy dwaj siedzieliście sobie tutaj, nic nie robiąc, ja poznałem
imiona obu tutejszych strażników. Len to ten wielki, brodaty. Kate mówi, że jest
jeszcze drugi. Nazywa się Dougal.
Dave i Paul umilkli.
—Niezła robota — powiedziała Jennifer. Uśmiechnęła się lekko.
—No dobra — odezwała się Kim. — Chodźmy już.
Stała przy stoliku. Założyła lotniczą kurtkę i szalik. Jej widoczne pod lokami białych
włosów oczy miały lekko szalony wyraz. Twarz była śmiertelnie blada. Przez czoło prze-
biegała pojedyncza pionowa bruzda. Kim uniosła w górę dłonie. Miała na nich rękawiczki.
—Zaczął się żarzyć pięć minut temu — wyjaśniła.
Dotarła więc na miejsce. Był to zaiste odpowiedni moment, by objawić się tu i teraz i
okazać Baelrath gorejący karmazynowym płomieniem mocy. To był Wojenny Kamień,
znaleziony, nie zrobiony, i bardzo dziki. Nadeszła wojna i pierścień wchodził w posiadanie
swej mocy. Przeniósł Kim obok wysokich, okrytych całunem ciemności kamieni, potem do
leżącego na ziemi oraz przechylonego, aż po najwyższy, tworzący nadproże. Przy nim
zatrzymała się.
Za jej plecami rozległ się krzyk. Bardzo daleko z tyłu. Nadszedł czas. Kimberly uniosła rękę
przed twarz i krzyknęła zimnym głosem, bardzo różnym od tego, którym przemawiała, gdy
wolno jej było być tylko sobą, tylko Kim. Skierowała w ciszę, w wyczekujący spokój tego
miejsca, słowa mocy nad mocami, by przywołać pochowanego tu zmarłego spoza ścian
Nocy.
—Damae Pendragon! Sed Baelrath riden log verenth. Pendragon rabenna, nisei damae!
Nie było jeszcze księżyca. Między starożytnymi monolitami Baelrath lśnił jaśniej niż
którakolwiek z gwiazd, oświetlając trupim blaskiem olbrzymie kamienne zęby. W tej mocy
nie było nic subtelnego czy delikatnego. Nic pięknego. Kim przybyła tu narzucić swą wolę,
posiłkując się ową siłą oraz tajemnicą, którą znała. Przybyła wezwać.
I nagle, gdy rozpętał się wiatr, tam gdzie przedtem go nie było, zrozumiała, że dokonała
tego. Pochyliła się pod prąd powietrza, trzymając Baelrath przed sobą, i ujrzała, w samym
środku zabytku, postać stojącą na kamiennym ołtarzu. Była wysoka i skryta w cieniu,
spowita mgłą niczym całunem. Przybysz zmaterializował się jedynie w połowie, w
połowicznym świetle gwiazd i kamienia. Walczyła z jego ciężarem, oporem. Był martwy tak
długo, a ona kazała mu wstać. Nie było tu miejsca na smutek, a okazanie słabości mogło
zniweczyć wezwanie. Zawołała:
— Utherze Pendragonie, staw się, gdyż rozkazuję twej woli!
—Nie rozkazuj mi! Jestem królem!
Głos był wysoki, mocno naciągnięty na drucie stuleci, zachował jednak władcze brzmienie.
Nie było miejsca na litość. Najmniejszego. Znieczuliła swe serce.
— Jesteś martwy — powiedziała zimno, na zimnym wietrze. — I oddano cię kamieniowi,
który noszę.
-Dlaczego miałoby tak być?
Wiatr był coraz silniejszy.
-Za oszukaną Ygraine i syna spłodzonego w fałszu.
-Stara, stara opowieść.
Uther wyprostował się, osiągając pełen wzrost. Stał nad swym grobem, bardzo wysoki. —
Czyż nie okazał się wielki ponad wszelką miarę?
- A zatem:
— To nie ma znaczenia — odparła Kimber-ly. Była w niej teraz boleść, której żadne
znieczulenie nie mogło powstrzymać. — Zamierzam go wezwać, używając imienia, którego
strzeżesz.
Zmarły król wyciągnął ręce ku spoglądającym na nich gwiazdom
— Czyż nie dosyć już wycierpiał? — zawołał ojciec głosem, który zagłuszył wiatr.
Na to nie istniała ludzka odpowiedź, Kimberly rzekła więc:
— Nie mam czasu, Utherze. Musimy go przywołać. Na żar mojego kamienia, rozkazuję ci:
Jak brzmi imię?
Widziała srogi wyraz jego twarzy. Zapanowała nad własną, by nie mógł z niej wyczytać
niezdecydowania. Opierał się jej. Czuła, że ziemia oddala go od niej i ciągnie w dół.
-Czy znasz miejsce? — zapytał Uther Pendragon.
-Znam.
W jego oczach, jak przez mgłę lub dym, wyczytała, iż wiedział, że tak jest, a także to, że za
pomocą Baelratha zdoła go ujarzmić. Jej dusza przewracała się pod wpływem wywołanego
tym bólu. Wydawało się, że nie zdoła stać się aż tak podobna do stali.
— Był młody, gdy to się wydarzyło — powiedział. — Kazirodztwo i cała reszta. Bał się, ze
względu na przepowiednię. Czy nie mogą się nad nim ulitować? Czy nigdzie nie ma
zmiłowania?
Kimże była, że dumni królowie zmarłych błagali ją w taki sposób?
— Imię! — powtórzyła Kimberly wśród zawodzenia wiatru. Uniosła pierścień nad głowę,
by okiełznać króla. Okiełznany, powiedział jej. Odniosła wrażenie, że wszędzie wokół
gwiazdy zaczęły spadać z nieba. Ściągnęła je w dół mocą tego, czym była.
Była czystą czerwienią, była dzika, noc nie mogła jej pomieścić. Nawet w tej chwili
potrafiłaby się podnieść, by później opaść w dół, tak jak mógł to zrobić czerwony blask
księżyca. Ale nie tutaj. W innym miejscu. Leżało ono wysoko. Wystarczająco wysoko, by
ongiś mogło być wyspą na jeziorze o tafli jak szkło. Potem wody cofnęły się w całym
Somerset, pozostawiając równinę oraz wznoszące się wysoko nad nią wzgórze o siedmiu
graniach. Jeśli jednak jakieś miejsce było kiedyś wyspą, pozostaje w nim wspomnienie o
wodzie i wodnej magii, bez względu na to, jak daleko leży morze czy jak dawno temu
opadło.
Tak też wyglądało to w przypadku Glastonbury Tor, które w dniach świetności zwano
Avalonem i które widziało, jak trzy kobiety odwiozły łodzią na jego brzeg umierającego
króla.
Tyle w szczątkowych legendach kryło się prawdy, reszta jednak była tak od niej daleka, że
to również niosło ze sobą żal. Kim rozejrzała się wokół ze szczytu pagórka i ujrzała wąski
sierp księżyca wznoszący się na wschodzie nad ciągnącą się daleko równiną. Gdy tak
patrzyła, blask Baelratha zaczął zanikać, a wraz z nim moc, która ją tu sprowadziła.
Musiała coś uczynić, dopóki jeszcze płonął. Wzniosła pierścień w górę i odwróciła się —
niczym światło latarni morskiej pośród nocy — z powrotem w stronę Stonehenge, które
leżało tak wiele mil stąd. Sięgnęła przed siebie, tak jak zrobiła to już raz przedtem. Tym
razem jednak było to łatwiejsze. Dziś w nocy była bardzo silna. Odszukała pozostałą
czwórkę, zebrała ich razem: Kevina i Paula, Jennifer i Dave'a. Zanim Wojenny Kamień
zgasł, wysłała ich do Fionavaru resztką czerwonej dzikości zrodzonej przez Stonehenge.
Potem światło, które nosiła, stało się jedynie pierścieniem na jej palcu. Na smaganym
wiatrem szczycie wzgórza zapadła ciemność.
Księżyc lśnił wystarczająco jasno, by mogła dostrzec kaplicę, którą wzniesiono tu jakieś
siedemset lat temu. Kim dygotała teraz i to nie tylko z zimna. Płonący pierścień wzniósł ją
w górę i dał jej determinację w normalnej sytuacji znajdującą się poza jej zasięgiem. Teraz
była tylko Kimberly Ford, a przynajmniej tak się jej zdawało. Poczuła lęk, stojąc na tym
starożytnym wzgórzu, które wciąż wydzielało zapach morskiego wiatru, tutaj w głębi
Somerset.
Miała zamiar uczynić coś strasznego, pobudzić raz jeszcze do życia klątwę tak starą, że
wiatr wydawał się przy niej młody.
Na pomocnych terytoriach Fionavaru wznosiła się jednak ongiś góra, pod którą był
uwięziony bóg. Potem nastąpiła detonacja tak potężna, że mogła oznaczać tylko jedno. Ra-
koth Spruwacz nie był już spętany. Przeciwko nim wystąpiło tak wiele mocy. A jeśli
Fionavar padnie, Maugrim zawładnie wszystkimi światami i Gobelin na Krosnach Świata
zostanie rozerwany i splątany bez możliwości naprawy.
Pomyślała o Jennifer w Starkadh.
Pierścień na jej dłoni zgasł. Nie miała w sobie żadnej mocy poza imieniem, które znała,
straszliwym i bezlitosnym. Wiedziała, że w tym wysoko położonym, mrocznym miejscu
musi okazać się silna. Wypowiedziała własnym głosem jedyne słowo, na które Wojownik
bezwzględnie musiał odpowiedzieć.
—Dzieciobójco!
Potem zamknęła oczy, gdyż wydało jej się, że wzgórzem i całą równiną Somerset
wstrząsnęły rozdzierające konwulsje. Rozległ się dźwięk: wiatr, smutek, zaginiona muzyka.
Jego ojciec mówił, że był młody i bał się, a zmarli mówili prawdę albo milczeli.
Przepowiednia Merlina wybiła podzwonne dla promiennego marzenia, a więc rozkazał
pozabijać dzieci. Och, jak można było się nie rozpłakać? Wszystkie dzieci. Po to, by jego
przepowiedziany, skalany, kazirodczy potomek nie ocalił życia, by zniszczyć ów jasny sen.
Sam był niewiele więcej niż dzieckiem, lecz jego imieniu powierzono nić, a co za tym idzie
świat. A gdy niemowlęta zginęły...
Gdy niemowlęta zginęły, Tkacz wyznaczył mu długi, nie kończący się los. Krąg wojny i
pokuty pod różnymi imionami i w wielu światach, by można było osiągnąć zadośću-
czynienie za dzieci i za miłość.
Kim otworzyła oczy i ujrzała nisko zawieszony, wąski sierp księżyca. Widziała błyszczące
wiosenne gwiazdy nad głową. Nie myliła się sądząc, że są jaśniejsze niż uprzednio.
Nagle odwróciła się i w owym niebiańskim świetle dostrzegła, że nie jest sama w tym
wysoko położonym, zaklętym miejscu.
Nie był już młody. Jak mógł zachować młodość po tak wielu wojnach? Jego broda była
ciemna, choć ze śladami siwizny, a oczy nie przystosowały się jeszcze do czasu. Wydało jej
się, że widzi w nich gwiazdy. Wspierał się na mieczu. Otoczył dłońmi jego rękojeść, jak
gdyby była to jedyna pewna rzecz pośród szerokiej nocy. Nagle przemówił, głosem tak
łagodnym i zmęczonym, że trafił jej wprost do serca:
— Byłem tutaj Arturem, pani, prawda?
—Tak — wyszeptała.
-Gdzie indziej nosiłem inne imiona.
-Wiem — przełknęła ślinę. — To jednak twoje prawdziwe imię. Pierwsze.
—A nie tamto?
Och, kimże była?
—Nie. Nigdy go nikomu nie zdradzę ani nie wypowiem po raz drugi. Przysięgam.
Wyprostował się powoli.
— Inni jednak to zrobią, tak jak działo się to uprzednio.
—Nie mogę nic uczynić, by to zmienić. Wezwałam cię jedynie dlatego, iż cię potrzebujemy.
Skinął głową.
— Tutaj jest wojna?
—W Fionavarze.
Usłyszawszy to, poderwał się nagle. Nie był tak wysoki, jak jego ojciec, lecz majestat
spowijał go niczym płaszcz. Uniósł głowę na wzmagającym się wietrze, jak gdyby usłyszał
odległy dźwięk rogu.
-A więc to ostatnia bitwa?
-Jeśli przegramy, będzie ostatnią.
Wydawało się, że gdy usłyszał te słowa, nabrał stałości, jak gdyby pogodzenie się z losem
zakończyło jego przejście z miejsca, gdzie przebywał uprzednio. W głębi jego oczu nie było
już gwiazd. Stały się one brązowe i łagodne niczym szeroka, zorana ziemia.
—Niech tak będzie — powiedział Artur.
To ta spokojna zgoda załamała ostatecznie Kimberly. Dziewczyna osunęła się na kolana i
opuściła twarz, by się rozpłakać. W chwilę później poczuła, jak bez wysiłku podźwignięto
ją z ziemi. Otoczył ją uścisk tak serdeczny, że w tym samotnym podniesieniu poczuła się
tak, jakby wróciła do domu po długiej podróży. Wsparła głowę na jego szerokiej piersi i
poczuła mocne uderzenia serca. Było to dla niej pociechą w jej żalu.
Po chwili cofnął się. Otarła łzy i ujrzała, że Baelrath rozjarzył się ponownie. Nie zdziwiło jej
to. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, jak czuje się zmęczona. Przeszło przez nią
tak wiele mocy. Potrząsnęła głową. Nie miała czasu na słabość. Ani trochę. Spojrzała na
niego.
-Czy mi wybaczasz?
-Nie potrzebujesz mojego wybaczenia — odparł Artur. — Nawet nie w połowie tak bardzo,
jak ja potrzebuję go od was wszystkich.
-Byłeś młody.
-To były maleńkie dzieci — odparł cicho. :— Czy oni już tam są, oboje? — spytał po chwili.
Ból słyszalny w głosie odsłonił przed nią po raz pierwszy prawdziwą naturę jego
przekleństwa. Powinna była się tego domyślić. Łatwo było to dostrzec. Za dzieci i za
miłość.
-Nie wiem — odparła z wysiłkiem.
-Zawsze się zjawiają — stwierdził. — Dlatego, że kazałem zabić dzieci.
Na to nie można było odpowiedzieć. Zresztą Kim nie zaufałaby swemu głosowi. Ujęła tylko
jego dłoń i raz jeszcze, resztką swych sił, wznosząc w górę Baelrath, przeszła z Arturem
Pendragonem, Potępionym Wojownikiem, ku Fionavarowi i wojnie.
Część II
Owein
Rozdział 4
Ruana spróbował słabym głosem podjąć pieśń. Miał do pomocy jedynie Iraimę. Nie żywił
zbytniej nadziei, że jego głos dotrze tak daleko, jak było to konieczne, nie przychodziło mu
jednak do głowy nic innego, co mógłby zrobić. Leżał więc w ciemności, słuchając jak wokół
niego umierają jego towarzysze, i śpiewał raz za razem pieśń ostrzegawczą oraz pieśń
zbawienną. Iraima pomagała mu, kiedy mogła, była jednak bardzo słaba.
Rankiem ich strażnicy odkryli, że Taieri nie żyje. Wyciągnęli go z groty i pożarli. Następnie
spalili jego kości, by ogrzać się w przenikliwym chłodzie. Ruanę dławił dym unoszący się
ze stosu. Umieszczono go przy wejściu do jaskini, by utrudnić im oddychanie. Słyszał
kaszel Iraimy. Wiedział, że nie zabiją ich bezpośrednio z obawy przed klątwą krwi,
trzymano ich już jednak w grotach bez jedzenia przez długi czas, a do tego wdychali dym
pochodzący z ich braci i sióstr. Snuł abstrakcyjne rozważania na temat uczuć nienawiści
czy gniewu. Zamknął oczy i raz jeszcze zaśpiewał kanior dla Taieriego. Wiedział, że nie
robi tego w należytej zgodzie z obrządkami i poprosił o wybaczenie. Potem znowu zaczął
śpiewać raz za razem te same dwie pieśni: ostrzegawczą i zbawienną. Iraima przyłączyła
się po chwili do niego, podobnie jak Ikatere, lecz przez większość czasu Ruana śpiewał
sam.
Wspięli się po zielonej trawie na Atronel. Wielcy spod wszystkich trzech znaków stawili się
przed Ra-Tennielem. Jedynie Brendel przebywał na południu, w Paras Derval, Znak
Pustułki reprezentował więc Heilyn. Spod Znaku Brei-na zjawiły się bliźnięta — Galen i
Lydan — a z Łabędzia najpiękniejsza ze wszystkich Leyse. Była odziana na biało, jak
wszyscy spod tego znaku, na pamiątkę Lauriel. Był tam też Enroth, który był najstarszym
od chwili, gdy Laien Dziecię Włóczni odszedł do swej pieśni. Nie nosił żadnego znaku i
wszystkie zarazem, co przysługiwało jedynie najstarszemu i królowi.
Ra-Termiel sprawił, że tron rozjarzył się jaskrawym, niebieskim blaskiem. Sroga Galen
uśmiechnęła się, choć jej brat zmarszczył brwi.
Leyse ofiarowała królowi kwiat. — Znad Celynu — szepnęła. — Jest tam piękny gaj
srebrnych i czerwonych sylvainów.
—Chciałbym pójść z tobą je zobaczyć — odparł RaTenniel.
Leyse uśmiechnęła się zwodniczo.
— Czy mamy dziś w nocy otworzyć niebo, Promienny Panie?
Zaakceptował jej unik. Tym razem to Lydan się uśmiechnął.
-Tak jest — odrzekł. — Na-Enrothu?
-To zostało utkane — potwierdził najstarszy. — Spróbujemy wywabić go ze Starkadh.
- A jeśli nam się uda? — zapytał Lydan.
- Wyruszymy na wojnę — odpowiedział RaTenniel.
— Jeśli jednak będziemy zwlekać albo jeśli Czarny tak postąpi, bo, jak się zdaje, taki ma
zamiar, ta zima może zabić naszych sojuszników, zanim Maugrim przyjdzie po nas.
-A więc to on ją wywołał? — odezwał się po raz pierwszy Heilyn. — Czy to pewne?
-Pewne — odrzekł Enroth. — Wiadomo nam też coś jeszcze. Baelrath rozjarzył się dwie
noce temu. Nie w Fionavarze, ale stanął w ogniu.
Ta wiadomość wywołała poruszenie.
— Jasnowidząca'—zaryzykowała Leyse. — W swoim świecie?
-Na to wygląda — zgodził się Enroth. — Coś nowego przesuwa się przez Krosna.
-Albo coś bardzo starego — poprawił go Ra-Tenniel
Najstarszy pochylił głowę.
-W takim razie dlaczego czekamy? — krzyknęła Galen. Jej głęboki głos śpiewaczki poniósł
się aż ku pozostałym, stojącym na zboczach Atronel. Do szóstki zgromadzonej przy tronie
dobiegł szept przypominający muzycznąnutę.
-Przestaniemy czekać, gdy tylko osiągniemy zgodę—odrzekł Ra-Tenniel. — Czyż to nie
najbardziej gorzka ironia, że my, których imię oznacza Światło, byliśmy od tysiąca lat
zmuszeni ukrywać swój kraj w mroku? Dlaczego Daniloth ma być nazywane Krainą Cieni?
Czy nie chcielibyście zobaczyć nad Atronel lśniących jasno gwiazd i wysłać ku nim w
odpowiedzi naszego blasku?
Wszędzie wokół na wzgórzu rozbrzmiała muzyka wyrażająca zgodę i pożądanie. Porwała
ona nawet ostrożnego Lydana. On również pozwolił, by jego oczy sięgnęły do kryształu,
gdy Ra-Tenniel sprawił, że tron rozjarzył się pełnym blaskiem i, wypowiedziawszy
niezbędne słowa, rozwiązał zaklęcie, które Lathen Tkacz Mgły utkał po Bael Rangat. I
wtedy lios alfarowie, Dzieci Światła, zaśpiewali jednym głosem zachwytu, gdyż ujrzeli w
górze lśniące pełnym blaskiem gwiazdy i wiedzieli, że ha całej północy Fio-navaru
światłość Daniloth rozjaśni noc po raz pierwszy od tysiąca lat.
Rzecz jasna, odsłonili się w ten sposób. To właśnie był bohaterski czyn. Uczynili z siebie
przynętę, najbardziej kuszącą z możliwych, by wywabić Rakotha Maugrima ze Star-kadh.
Czuwali przez całą noc. Nikt nie chciał spać, gdy można było oglądać gwiazdy, a potem
również przybywający księżyc. I gdy ich północne granice były otwarte, gdy wiedzieli, że
Spruwacz przebywa na swych wzniesionych wśród lodu wieżach i widzi stworzoną przez
nich wyzywającą, mieniącą się barwami tęczy łunę, wysławiali śpiewem światło, by dotarły
do niego również ich czyste głosy. Najczyściej ze wszystkich śpiewał Ra-Tenniel, władca
lios alfarów.
Rankiem ponownie zaciągnęli zasłonę Tkacza Mgły. Ci, których wysłano, aby strzegli
granic, wrócili na Atronel, by zameldować, że na południu, nad posępną, pustą Równiną,
rozszalała się straszliwa nawałnica.
Światło jest szybsze od wiatru. W kraju leżącym na południe od Rienny, Dalrei ujrzeli łunę
nad Daniloth, gdy tylko rozbłysła. Najnowsza zawierucha potrzebowała trochę czasu, by
do nich dotrzeć.
Nie znaczy to, że u bram, gdzie pełnił teraz straż Navon z trzeciego plemienia, nie było
wystarczająco zimno. Być jednym z Jeźdźców Dalrei wciąż wydawało się wspaniałą rzeczą
dla kogoś, kto ujrzał swe zwierzę tak niedawno. Kryły się w tym jednak również mniej
przyjemne dla czternastolatka aspekty, jak wpatrywanie się w białą noc w poszukiwaniu
wilków, podczas gdy wiatr targał jego eltorowy płaszcz, docierając do kryjących się pod
spodem cienkich kości.
Wieść o świetle, które rozbłysło daleko na pomocnym zachodzie, obiegała w szalonym
tempie skupione ciasno obozy. Navon tymczasem skoncentrował się na pełnieniu straży.
Nie popisał się podczas swych pierwszych łowów jako Jeździec. Usiłował efektownie
powalić zwierzynę, co było jednym z błędów, które doprowadziły do tego, że Levon dan
Ivor naraził życie w próbie zadania Ciosu Revora. Udanej próbie. I choć naczelny łowczy
trzeciego plemienia nie zganił go ani słowem, Navon od owej chwili ze wszystkich sił starał
się wymazać z pamięci wspomnienie o swym szaleństwie.
Szczególnie dlatego, że każdy członek trzeciego plemienia czuł zwiększoną dumę i
odpowiedzialność po tym, co wydarzyło się pod Celidonem, gdy zaczął padać śnieg i wilki
przystąpiły do zabijania eltorów, Navon przypomniał sobie, jak po raz pierwszy ujrzał
przyprawiający o mdłości widok zagryzionych zwierząt w kraju między Adein a samym Ce-
lidonem, tak blisko kamieni środka Równiny, że zakrawało to na szyderstwo. Albowiem,
gdy Dalrei mogli podczas jednych łowów zabić piętnaście czy dwadzieścia uciekających
zwierząt i to w ścisłej zgodzie ze swym surowym prawem, owego dnia Jeźdźcy trzeciego i
ósmego plemienia, minąwszy razem wyniosłość wznoszącego się w górę terenu, ujrzeli
dwieście leżących na śniegu eltorów. Ich czerwona krew wyglądała szokująco na białych
zaspach Równiny.
To one stały się przyczyną ich zguby, gdyż eltory, na trawie tak szybkie, jakby umiały
fruwać, miały kopyta słabo przystosowane do głębokiego, sypkiego śniegu. Zapadały się w
nim. Ich płynna gracja zmieniała się w niezgrabny, niezdarny ruch, co czyniło je łatwym
łupem dla wilków.
Jesienią eltory zawsze odchodziły na południe, by zostawić śnieg za sobą. Dalrei zawsze
podążali za nimi do owej krainy o łagodniejszym klimacie, leżącej na granicy pastwisk
Brenninu. W tym roku jednak śnieg spadł wcześniej i był bezlitosny. Zwierzęta zostały
uwięzione na północy. A potem nadeszły wilki.
Dalrei przeklinali, zwracając ku północy twarze pełne żalu i gniewu. Przekleństwa w
niczym im jednak nie pomogły. Nie powstrzymały też następnej złej rzeczy, gdyż wiatry
zaniosły morderczy śnieg na południe, aż do Brenninu. Znaczyło to, że nigdzie na
Równinie nie ma dla eltorów bezpiecznego miejsca.
Dlatego Dhira z pierwszego plemienia wystosował Wielkie Wezwanie do Celidonu,
skierowane do wszystkich dziewięciu wodzów, a także ich szamanów i doradców. I wtedy
czcigodny Dhira podniósł się — wszyscy już znali tę opowieść — i zapytał:
— Dlaczego Cernan od Zwierząt pozwala na tę rzeź?
Tylko jeden z obecnych wstał z miejsca, by udzielić mu odpowiedzi.
—Dlatego — odparł Ivor z trzeciego plemienia — że nie może jej powstrzymać. Maugrim
jest potężniejszy od niego. Nazwę go teraz po imieniu i powiem Rakoth.
Jego głos stał się silniejszy, by stłumić szepty, które podniosły się na dźwięk nigdy nie
wypowiadanego miana.
—Musimy go teraz nazwać i wiedzieć, kim jest naprawdę, gdyż przestał już być tylko
koszmarem czy wspomnieniem. Istnieje rzeczywiście. Jest teraz tutaj i musimy wyru
szyć na wojnę przeciwko niemu o nasz lud i nasz kraj. I my, i nasi sojusznicy. W
przeciwnym razie nie nadejdą po nas następne pokolenia, które jeździłyby z eltorami po
szerokiej Równinie. Będziemy niewolnikami Starkadh, zabawkami svart alfarów. Każdy
mężczyzna na tym zgromadzeniu musi poprzysiąc na kamienie Celidonu, na to serce
naszej Równiny, że zginie, nim nadejdzie ten bezsłoneczny dzień. Nie ma tu z nami
Revora, ale jesteśmy jego synami i dziedzicami jego dumy oraz Równiny, daru
najwyższego króla. Mężczyźni Dalrei, czy okażemy się godni tego daru i tej dumy?
Navon zadrżał w ciemności, gdy zapamiętane słowa przemknęły przez jego umysł.
Wszyscy słyszeli o ryku, jaki rozległ się po przemowie Ivora. Eksplodował on z Celidonu,
jak gdyby mógł pokonać wszystkie ciągnące się na północy białe mile, minąć Gwynir i
Andarien, by wstrząsnąć murami samego Starkadh.
Wszyscy też wiedzieli, co wydarzyło się później, gdy z kolei podniósł się spokojny, mądry
Tulger z ósmego plemienia, by powiedzieć po prostu:
— Od czasów Revora dziewięć plemion nie miało jednego pana, jednego ojca. Czy
powinniśmy teraz mieć avena?
-Tak! — krzyknęło zgromadzenie. (Wszyscy to wiedzieli.)
-Kto ma nim być?
W ten sposób Ivor dan Banor z trzeciego plemienia został pierwszym avenem całej
Równiny od tysiąca lat. Jego imię również eksplodowało głośno z tego świętego miejsca.
Widać to po nich wszystkich — pomyślał Navon, otulając się mocniej płaszczem na
przenikliwym wietrze. Każd z członków trzeciego plemienia miał swój udział zarówn w
chwale, jak i w odpowiedzialności. Ivor upewnił się, b przy podziale obowiązków nie
przysługiwały im żadne przywileje.
Celidon powinien być bezpieczny — uznał Navon. Wilki nie wejdą tu jeszcze. Nie narażą
się na spotkanie z głęboką, starożytną mocą wiążącą krąg pionowych kamieni czy z
Domem stojącym w jego środku.
W tej chwili najważniejsze były eltory. Zwierzęta dotarły wreszcie na południe, do kraju
leżącego nad Latham. Plemiona miały udać się tam za nimi. Myśliwi otoczą zebrane
skrzydła — choć na śniegu ta nazwa brzmiała jak drwina — a obozy będą nieustannie mieć
się na baczności przed atakiem.
Tak też się stało. Dwukrotnie wilki próbowały zaatakować jedno ze strzeżonych skrzydeł i
dwukrotnie śmigli auberei dotarli z wiadomością do najbliższego obozu na czas, by
umożliwić odpędzenie napastników.
Nawet w tej chwili, pomyślał Navon, krocząc to na północ, to na południe wzdłuż
drewnianej zewnętrznej palisady, nawet w tej chwili Levon, syn avena, pełnił w dotkliwym
zimnie nocną straż wokół wielkiego skrzydła znajdującego się w pobliżu obozu trzeciego
plemienia. Razem z nim przebywał ten, kto stał się dla Navona osobistym bohaterem, choć
zaczerwieniłby się on i zaprzeczył temu, gdyby ktoś przypisał mu tę myśl. Niemniej żaden
mężczyzna z któregokolwiek plemienia, nawet sam Levon, nie zabił tylu wilków, czy nie
spędził tylu nocy na straży, co Torc dan Sorcha. Navon przypomniał sobie, że kiedyś
zwano go banitą. Potrząsnął głową, co wydawało mu się dorosłym wyrazem
niedowierzania. To już była przeszłość. Cicha śmierć niesiona przez Torca stała się teraz
między plemionami przysłowiowa.
Plemię Navona miało w dzisiejszych dniach więcej bohaterów niż wynosiła przeciętna
miara i był on zdecydowany ich nie zawieść. Wpatrywał się bystrym wzrokiem w ciemność
na południu. Czternastoletni strażnik, i to nie najmłodszy z nich. Najmłodszy czy nie, to on
pierwszy ujrzał i usłyszał samotnego auberei zbliżającego się galopem. To Navon podniósł
alarm, podczas gdy auberei pognał do następnego obozu, nie zatrzymując się nawet, by
pozwolić koniowi na odpoczynek.
Najwyraźniej był to poważny atak.
Bardzo poważny atak — zdał sobie sprawę Torc, gdy ujrzał ciemne, niewyraźne kształty
wilków pędzące w kierunku wielkiego skrzydła, którego strzegły wspólnymi siłami trzecie i
siódme plemię. Albo próbowały strzec — poprawił się w myśli, gnając do Levona, by
usłyszeć rozkazy naczelnego łowczego. Sytuacja wyglądała niedobrze. Tym razem wilki
nadciągnęły w wielkiej liczbie. Wśród narastającego chaosu Torc wyprostował się na siodle
i dokonał przeglądu skrzydła. Czwórka jego przewodników wciąż była spętana i
unieruchomiona. Było to nieprzyjemne, ale niezbędne, gdyż jeśli to olbrzymie, mieszane
skrzydło rzuciłoby się do ucieczki, nieład stałby się niemożliwy do opanowania. Dopóki
przewodnicy pozostawali na miejscu, grupa zachowa jedność, a eltory miały rogi i mogły
walczyć.
Gdy dotarła do nich pierwsza linia atakujących bestii, ujrzał, że rzeczywiście walczą. Była
to scena z piekła rodem: warczenie wilków, wysokie głosy eltorów, gorejące, kołyszące się
pochodnie trzymane przez Jeźdźców w ciemności, a potem znowu krew zabitych zwierząt
na śniegu.
Wściekłość omal nie zaparła Torcowi tchu w piersiach. Zmusił się do zachowania spokoju.
Ujrzał, że na prawej przedniej granicy skrzydła jest za mało ludzi i wilki otaczają je, gnając
w tamtą stronę.
Levon również to zobaczył.
— Doraidzie! — krzyknął do naczelnego łowczego siódmego plemienia. — Zabierz połowę
swych ludzi na bliższą flankę!
Doraid zawahał się.
— Nie — odparł. — Mam inny pomysł. Dlaczego nie...
W tej samej chwili został wyszarpnięty z siodła i runął w śnieg. Torc nie zatrzymał się, by
sprawdzić, gdzie upadł.
— Jeźdźcy siódmego plemienia! — wrzasnął, przekrzykując hałas bitwy. — Za mną!
Tabor dan Ivor, niosący pochodnię obok swego brata, ujrzał, że faktycznie za nim podążyli.
Mimo szalejącej wokół rzezi, serce mu rosło, gdy widział, jak sława Torca dan Sorcha
wymusiła posłuszeństwo. Nikt na Równinie nie żywił do Ciemności nienawiści równie
nieustępliwej, jak odziany w czerń Jeździec trzeciego plemienia, którego jedynym ustę-
pstwem wobec zimowych wiatrów była eltorowa kamizelka noszona na nagiej piersi.
Otaczała go teraz taka aura, że łowcy z innego plemienia podążyli za nim, nie zadając żad-
nych pytań.
Torc dotarł do flanki przed wilkami, choć w ostatniej chwili. On i Jeźdźcy siódmego
plemienia wpadli w stado napastników, wymachując mieczami niczym kosami. Przecięli
grupę na pół i zawrócili szybko, by wyrąbać sobie drogę powrotną.
-Cechtarze — odezwał się Levon, chłodny jak zawsze. — Zabierz dwudziestu ludzi i okrąż
skrzydło z przeciwnej strony. Strzeż znajdujących się na drugim końcu przewodników.
-Zrobione! — krzyknął Cechtar. Jak zwykle lubił się popisywać. Pognał po sypkim śniegu z
grupą Jeźdźców za plecami.
Tabor wzniósł się w siodle tak wysoko, jak tylko mógł. Omal nie spadł, złapał jednak
równowagę i, zwróciwszy się w stronę Levona, zawołał: — Auberei się przedostał. Widzę
pochodnie zbliżające się od obozu!
—Dobrze — odrzekł ponurym tonem Levon, spoglądając w drugą stronę. — Potrzebni nam
będą wszyscy.
Tabor obrócił konia w kierunku, w którym patrzył jego brat. On również ich ujrzał. Serce
ścisnęło mu się niczym pięść. Z południa nadjeżdżali urgachowie.
Straszliwe stworzenia siedziały na bestiach, jakich Tabor nigdy dotąd nie widział —
wielkich, sześcionożnych wierzchowcach równie potwornych jak ich jeźdźcy. Z głów po-
tworów sterczały pojedyncze, okrutnie zakrzywione rogi.
— Wydaje się, że czeka nas walka — odezwał się Le-von, przemawiając jakby do siebie. —
Chodź, bracie, teraz nasza kolej — powiedział, odwróciwszy się w stronę Ta-bora z
uśmiechem na twarzy.
Obaj synowie Ivora — jeden wysoki i jasnowłosy, drugi jeszcze młody, żylasty, o włosach
koloru orzechowego — pognali swe konie w stronę zbliżającej się linii urgachów.
Choć Tabor starał się ze wszystkich sił, nie mógł dotrzymać kroku Levonowi, który
wkrótce zostawił go z tyłu. Nie był jednak sam. Pochylony nisko na pędzącym wierzchowcu
Jeździec w czarnych sztylpach i eltorowej kamizelce gnał ku niemu, by przeciąć mu drogę.
Levon i Torc popędzili razem prosto ku szerokiej linii urgachów. Jest ich zbyt wielu —
pomyślał Tabor, zawzięcie starając się dopędzić obu mężczyzn. Był bliżej niż ktokolwiek
inny, a więc najlepiej widział to, co się stało. W odległości trzydziestu kroków od
atakujących, Levon i Torc, nie odzywając się ani słowem, zawrócili nagle konie pod kątem
prostym i, gnając wzdłuż linii olbrzymich, sześcionożnych wierzchowców, wypuścili z
oszałamiającą szybkością po trzy strzały.
Sześciu urgachów padło na ziemię.
Tabor jednak nie mógł sobie pozwolić na wznoszenie okrzyków radości. Gnając zawzięcie
naprzód w ślad za dwójką Jeźdźców, przekonał się nagle, że galopuje wprost na linię
potworów, trzymając w ręku jedynie pochodnię.
Usłyszał, że Levon wykrzyknął jego imię. Nie pomogło mu to zbytnio. Zdławił narastający
w nim skowyt lęku piętnastolatka i skierował konia ku wyrwie w napierającym szeregu.
Jeden z urgachów, wielki i kudłaty, zmienił kurs, by przeciąć mu drogę.
—Cernanie! — krzyknął Tabor. Cisnął pochodnią i skrył się pod końskim brzuchem.
Usłyszał świst miecza w miejscu, gdzie przed chwilą była jego głowa, oraz gardłowy ryk
bólu, gdy rzucona pochodnia uderzyła w kudły i ciało. Następnie minął linię nieprzyjaciela
i zaczął oddalać się po pięknej, szerokiej, białej Równinie, pod przybywają
cym księżycem i pod wszystkimi gwiazdami.
Nie trwało to długo. Zatrzymał konia i zawrócił go. Sięgnął po mały miecz wiszący u siodła.
Nie był mu jednak potrzebny. Żaden z urgachów go nie ścigał. Zamiast tego napastnicy
wpadli z wściekłością między przerażone eltory, po czym, rąbiąc i siekąc piszczące głośno
zwierzęta niczym rzeznicy, uderzyli z brutalną siłą w lewą flankę kontyngentu Dalrei.
Nadciągały posiłki. Tabor dostrzegał w oddali pochodnie napływające ku nim od obozów,
pomyślał jednak z rozpaczą, że to nie wystarczy. Nie przeciw urgachom.
Patrzył, jak Levon i Torc pomknęli, by powtórzyć swój atak, urgachowie jednak pogrążyli
się już głęboko w tłumie Jeźdźców. Ich olbrzymie miecze siały spustoszenie wśród łowców,
podczas gdy wilki, nie powstrzymywane przez nikogo, szalały w skrzydle eltorów.
Usłyszał za sobą tętent kopyt. Uniósł miecz i zawrócił z rozpaczą konia. Nagle z jego gardła
wyrwał się okrzyk radości.
—Naprzód, braciszku! — krzyknął ktoś. Dave Martyniuk przemknął z łoskotem obok
niego, wznosząc wysoko nad głową topór Brenninu. Obok niego pędził złotowłosy
książę, a za nimi trzydziestu ludzi. W ten sposób wojownicy Brenninu przybyli na pomoc
Dalrei, prowadzeni przez księcia Diarmuida oraz przez człowieka zwanego Davorem,
wielkiego i srogiego, spowitego bitewnym szałem niczym czerwoną aureolą w blasku przy-
bywającego księżyca.
Tabor ujrzał, jak oni z kolei uderzyli. Wyszkoleni żołnierze z drużyny Diarmuida wpadli w
najbliższe stado wilków. Widział, jak ich miecze opadały, kreśląc srebrne łuki, i podnosiły
się znowu, ciemne od krwi. Następnie runęli na gęstą falangę urgachów z Torcem,
Levonem i odważnym Cechtarem u boku. Wśród pisków ginących eltorów i warczenia
wilków Tabor usłyszał wznoszący się nad oświetloną blaskiem pochodni jatką głos Davora,
krzyczący raz za razem:
— Revor!
Poczuł się młody w potężnym przypływie ulgi i dumy. Nagle jednak opuściło go to uczucie.
Przestał być jedynie piętnastoletnim, świeżo mianowanym Jeźdźcem Dalrei.
Ze swego punktu obserwacyjnego położonego na tyłach toczącej się bitwy, na wznoszącym
się ponad nią zboczu, Tabor dostrzegł na wschodzie zbliżające się bardzo szybko, ciemne
skupisko. Zrozumiał, że Dalrei nie są jedynymi, którzy otrzymają posiłki. A jeśli potrafił
dojrzeć urgachów z podobnej odległości, musiało ich być bardzo wielu. Zbyt wielu. A więc.
A więc nadszedł czas.
-Ukochana. Ukształtował to słowo w swym umyśle.
-Jestem tutaj — usłyszał natychmiast. — Zawsze jestem z tobą. Czy chcesz pojeździć?
-Myślę, że musimy — wysłał odpowiedź Tabor. — Przyszedł nasz czas, jasna.
Jeździliśmy już przedtem.
Pamiętał to. Zawsze będzie to pamiętał. Ale nie na wojnę.
-Będziemy musieli zabijać.
W głosie pojawiła się nowa nuta:
-Jestem stworzona do wojny. I do lotu. Wezwij mnie.
Stworzona do wojny. Była w tym prawda i był żal, lecz urgachowie się zbliżali. A więc.
A więc w swym umyśle Tabor wypowiedział jej imię. Imraith-Nimphais — zawołał na
szczycie fali miłości. Zsiadł z konia, gdyż kiedy padły te słowa, znalazła się na niebie ponad
nim, wspanialsza niż cokolwiek na ziemi. Stworzenie z jego snu.
Wylądowała. Jej róg lśnił srebrem takim samym, jak srebro księżyca, choć sama sierść
była ciemnoczerwona, jak ów księżyc, który dał jej życie. Stąpała tak lekko, że ta gdzie
przeszła, na śniegu nie było widać śladów jej kopyt
Upłynęło już wiele czasu. Jego serce wypełniło się radością niczym światłem. Uniósł dłoń.
Opuściła głowę i musnęła go pieszczotliwie swym pojedynczym rogiem, by mógł w zamian
pogłaskać jej głowę.
-Tylko siebie — usłyszał i wysłał w odpowiedzi potwierdzenie i akceptację.
-Czy polecimy? — zapytała potem.
Poczuł usilne pożądanie, które przemknęło przez ni a potem przez niego.
— Lećmy zabijać, moja ukochana -powiedział na głos.
Tabor dan Ivor dosiadł latającego stworzenia swego cziwania, obosiecznego daru Dany,
który — choć oboje by młodzi — miał go zanieść pod niebo, daleko od świata ludzi. I
Imraith-Nimphais uczyniła to. Porzuciła ziemię na rzecz zimnych, szerokich niebios,
niosąc Jeźdźca, który jako jedyny ze wszystkich istot wyśnił jej imię. Dla ludzi w dole
wyglądali jak kometa, która wyrwała się na swobodę po między gwiazdami a równiną.
-Widzisz? — odezwał się nagle Tabor w swym wnętrzu,
-Widzą — padła odpowiedź.
Zwrócił ją w stronę podążających na pole bitwy urgachów. Runęli na nich niczym zabójcze
światło. Zmieniła się, gdy opadali w dół. Swym lśniącym rogiem zabiła raz i drugi raz, i
jeszcze wiele, wiele razy, kierowana jego dłonią. Urgachowie rozproszyli się. Ścigali ich,
zabijając. Wilki złamały szyki i również uciekły, na południe. Dalrei i ludzie z Brenninu
krzyknęli głośno, zdumieni i uradowani, ujrzawszy lśniącą istotę, która przybyła z nieba,
by im pomóc.
Nie usłyszała ich, podobnie jak on. Ścigali i zabijali, aż jej róg stał się lepki od zakrzepłej
krwi i nie było już żadnych ohydnych stworów Ciemności, które mogliby uśmiercić.
Wreszcie, dygocząc ze zmęczenia i szoku wywołanego tym, co zrobili, wylądowali w białym
miejscu z dala od krwi. Tabor oczyścił jej róg śniegiem. Potem stanęli blisko siebie w
rozległej ciszy nocy.
-Tylko siebie — wysłała.
-Na końcu tylko siebie — odpowiedział. Później odleciała, błyszcząc, i gdy nad górami
wstał świt, Tabor rozpoczął długą podróż z powrotem do obozów ludzi.
ROZDZIAŁ 5
-Pierwsza bitwa zawsze jest najgorsza — stwierdził Carde, przysuwając swego konia bliżej
Kevina, by nikt inny go nie usłyszał.
Te słowa miały wyrażać pocieszenie. Kevin zdobył się na gest wdzięczności, nie był jednak
skłonny do nieszczerości względem siebie i wiedział, że szok wywołany bitwą, choć
faktycznie go odczuwał, nie był jego największym problemem.
Nie była nim też zazdrość, jaką czuł wobec Dave'a Martyniuka, choć rzetelność zmuszała
go do przyznania, że ona również stanowiła jedną z przyczyn nastroju, jaki ogarnął go
teraz, w chwilę po tym, jak wszystko zakończyło elektryzujące pojawienie się na niebie
skrzydlatego, lśniącego stworzenia. Dave był nadzwyczajny, niemal przerażający.
Wymachując wielkim toporem, który Matt Sóren znalazł dla niego w zbrojowni w Paras
Derval, rzucił się z rykiem w wir bitwy, prześcigając nawet Diarmuida. Siał gwałtowne spu-
stoszenie wśród wilków, wrzeszcząc ile sił w płucach. Potężny mężczyzna starł się nawet z
jedną z olbrzymich, obdarzonych długimi kłami bestii zwanych urgachami. Do tego ją
zabił. Zablokował okropne uderzenie miecza i zadał cios na odlew toporem, na wpół
odcinając głowę stwora. Urgach zleciał z grzbietu swego monstrualnego wierzchowca. Na-
stępnie Dave uśmiercił też sześcionożną, rogatą bestię.
A Kevin? Bystry, sprytny Kevin Laine niósł wtedy pochodnię. Och, dali mu miecz, by miał
z czym stanąć do boju, ale co mógł wiedzieć o konnej walce z wilkami za pomocą tej broni?
Utrzymanie się na wierzgającym wierzchowcu w pełnym wrzasków piekle bitwy było
wystarczająco trudnym zadaniem. Gdy znalazł czas, by zrozumieć, jak całkowicie jest
bezużyteczny, Kevin schował do kieszeni dumę, skrył miecz w pochwie i złapał płonącą
pochodnię, by dać Dave'owi światło, które pomoże mu zabijać. W tym również nie był zbyt
dobry. Dwukrotnie omal go nie powalił wirujący topór jego towarzysza.
Niemniej zwyciężyli w tej pierwszej prawdziwej bitwie wojny, a na niebie pokazało się coś
wspaniałego. Kevin trzymał się kurczowo splendoru owej wizji skrzydlatego jednorożca.
Usiłował podnieść się na duchu na tyle, by móc uczestniczyć w triumfie tej chwili.
Wyglądało jednak na to, że ktoś inny również nie jest szczęśliwy. Doszło do jakiejś
konfrontacji. On i Carde skierowali swe konie bliżej ku skupisku ludzi otaczających
krzepkiego Jeźdźca o brązowych włosach oraz Torca, przyjaciela Dave'a, którego Kevin
pamiętał z ich ostatnich dni w Paras Derval.
— I jeśli zrobisz to raz jeszcze — mówił głośno brązowowłosy mężczyzna — okaleczę cię,
przywiążę do palików na Równinie i wysmaruję ci oczy miodem, żeby przywabić aigeny!
Torc, niewzruszony na swym ciemnosiwym koniu, nie raczył udzielić odpowiedzi.
Chełpliwa groźba drugiego mężczyzny zabrzmiała głupio w panującej ciszy. Dave
uśmiechał się. Siedział na koniu między Torcem a Levonem, drugim Jeźdźcem, którego
Kevin pamiętał z czasów poprzedniej bytności.
To Levon przemówił, cicho, lecz z olbrzymim autorytetem. — Doraidzie, zamilcz. I
wysłuchaj mnie: otrzymałeś wyraźny rozkaz w czasie bitwy i wybrałeś akurat ten moment
na dyskusję o strategii. Gdyby Torc nie zrobił tego, co poleciłem tobie, wilki dobrałyby się
do flanki skrzydła.
Doraid zwrócił się z wściekłością w jego stronę.
— Od kiedy to trzecie plemię rozkazuje siódmemu?
—Nie rozkazuje — odparł z pełnym spokojem Levon.—Ja jednak wydaję rozkazy temu
oddziałowi. Byłeś obecny, gdy powierzono mi dowództwo.
-Ach, tak! — krzyknął szyderczo Doraid. — Znakomity syn avena. Trzeba go słuchać i...
- Chwileczkę! — warknął znany głos. Doraid przerwał w pół słowa. — Czy dobrze
rozumiem, co się tu wydarzyło? — ciągnął Diarmuid, wjeżdżając w krąg Jeźdźców.
—Czy ten człowiek odmówił wykonania wyraźnego rozkazu? A teraz jeszcze się uskarża?
Jego ton był jadowity.
—Odmówił — Torc odezwał się po raz pierwszy. —I uskarża się. Dobrze zrozumiałeś, mości
książę.
Kevina ogarnął oślepiający atak deja vu. Dziedziniec gospody na południu i wieśniak
krzyczący: Niech Mórnir ma cię w swej opiece, młody książę! A potem coś jeszcze.
-Coli — powiedział Diarmuid.
-Nie! — krzyknął Kevin. Rzucił się płaskim szczupakiem z grzbietu konia. Uderzył barkiem
swego rosłego przyjaciela, prawą rękę Diarmuida. Obaj runęli na ziemię między tupiącymi
wierzchowcami Dalrei. Kevin spóźnił się o jakieś pół sekundy. Niedaleko od nich w śniegu
leżał też inny mężczyzna: Doraid ze strzałą Colla wbitą głęboko w pierś.
—Niech to diabli — zaklął przybity Kevin. — Niech to wszyscy diabli.
Nie sprawił mu też ulgi chichot, który usłyszał za plecami.
— Niezła robota — odezwał się cichym głosem Coli, w najmniejszym stopniu nie zbity z
tropu. — O mały włos nie złamałeś mi nosa po raz kolejny.
-Boże. Przepraszam cię, Coli.
-Nieważne — chichot rozległ się raz jeszcze. —W gruncie rzeczy spodziewałem się tego.
Pamiętam, że nie lubisz jego sprawiedliwości.
Nikt nawet na nich nie patrzył. Wyglądało na to, że jego szaleńczy skok nie zdał się
absolutnie na nic. Z miejsca, gdzie leżał na ziemi, ujrzał dwóch mężczyzn wpatrujących się
w siebie w kręgu pochodni.
—Dziś w nocy poległo wystarczająco wielu Dalrei. Nie trzeba było dodawać następnego —
stwierdził spokojnie Levon.
Głos Diarmuida brzmiał chłodno. — W tej wojnie polegnie wystarczająco wielu, byśmy nie
mogli narażać się na większe straty, pozwalając na to, co uczynił ten człowiek. Ta decyzja
należała do nas, do avena.
-Nieprawda — odrzekł Diarmuid. Po raz pierwszy podniósł głos. — Pozwólcie, bym
przypomniał wam wszystkim, jak mają się sprawy. Lepiej teraz niż później. Gdy Revor
otrzymał Równinę w darze dla siebie i swych dziedziców, poprzysiągł wierność Colanowi.
Nie zapominajmy o tym. Ivor dan Banor, aven Dalrei, występuje, podobnie jak Revor,
jako lennik najwyższego króla Brenninu. Jest nim Aileron dan Ailell, któremu ty również
złożyłeś przysięgę, Levonie!
Twarz Levona zarumieniła się, lecz jego głos nie zadrżał ani na chwilę.
— Nie zapominam o tym — odparł. — Ale sprawiedliwości nie powinno się wymierzać za
pomocą strzał wypuszczanych nocą na polu bitwy.
—Nieprawda — powtórzył raz jeszcze Diarmuid. —Na wojnie rzadko jest czas, by
wymierzać ją w inny sposób.
-Jaką karę — zapytał cicho — przewiduje prawo Dalrei za to, co Doraid uczynił dziś w
nocy?
To Torc udzielił mu odpowiedzi.
— Śmierć — powiedział wyraźnie. — On ma rację, Levonie.
Leżący wciąż na ziemi razem z Collem Kevin zdał sobie sprawę, że Diarmuid — który ongiś
był uczniem Lorena Srebrnego Płaszcza — dobrze o tym wiedział. Po chwili dostrzegł, że
Levon skinął głową.
—Wiem o tym — przyznał. — Jestem jednak synem mojego ojca i nie potrafię skazywać na
śmierć z taką łatwością. Czy mi wybaczysz, mości książę?
Zamiast odpowiedzi, Diarmuid zeskoczył z konia i podszedł do Levona. Z ceremonialnym
gestem posłużył mu jako lokaj pomagający zsiąść z siodła. Następnie dwaj mężczyźni, obaj
młodzi, obaj jasnowłosi, padli sobie w objęcia. Dalrei i ludzie z Brenninu krzyknęli głośno
na znak aprobaty.
-Czuję się jak idiota! — wyznał Kevin Collowi, pomagając mu wstać.
-Wszyscy się czasem tak czujemy — odrzekł ze współczuciem rosły mężczyzna. —
Zwłaszcza w towarzystwie Diara. Chodźmy się napić, przyjacielu. Jeźdźcy pędzą
morderczy trunek!
Faktycznie był morderczy. Było go też bardzo dużo. Nie zgadzało się to jednak z jego
nastrojem, podobnie jak pobłażliwa reakcja Diarmuida na jego nierozważny krok.
—Nie wiedziałem, że aż tak bardzo lubisz Colla! —stwierdził książę, co wywołało salwę
śmiechu w wielkim, drewnianym domu, w którym zebrała się spora gromada.
Kevin udał, że również się śmieje. Nie przychodziła mu do głowy żadna stosowna
odpowiedź. Nigdy dotąd nie czuł się zbędny, coraz bardziej jednak zaczynało wyglądać na
to, że nie ma z niego żadnego pożytku. Zauważył, że Dave — zwany tutaj Davorem — zbił
się w grupę z Levonem, Torcem i wieloma innymi Dalrei, a także z długonogim nasto-
latkiem o rozwichrzonych włosach, który — jak dano mu do zrozumienia — dosiadał
latającego jednorożca. Ujrzał, jak Diarmuid podniósł się i utorował sobie drogę przez sku-
pisko rozchichotanych kobiet, by przyłączyć się do tego zgromadzenia. Zastanowił się, czy
zrobić to samo. Wiedział, że przywitaliby go z radością, lecz z jakiegoś powodu wydało mu
się to bezcelowe. Nie miał im nic do zaoferowania.
—Jeszcze sachenu? — zapytał cichy głos przy jego uchu. Przechylił głowę, by ujrzeć ładną,
brązowowłosą dziewczynę trzymającą kamienny puchar. Coli mrugnął ukradkiem i
przesunął się lekko na ławie, by zrobić miejsce.
- Niech będzie.
—Proszę bardzo — odpowiedział Kevin. Uśmiechnął się. — Czy usiądziesz przy mnie?
Wśliznęła się zgrabnie na miejsce obok.
— Na chwilę — odparła. — Mam obsługiwać gości. Jeśli przyjdzie moja matka, będę
musiała wstać. Na imię mi Lianę dal Ivor.
Nie miał właściwie nastroju, ale była wesoła i bystra i przez większość czasu to ona
podtrzymywała rozmowę. Z pewnym wysiłkiem, chcąc przynajmniej okazać uprzejmość,
Kevin poflirtował z nią bez przekonania przez jakiś czas.
Później zjawiła się jej matka, która okiem gospodyni dokonała przeglądu całej sali. Lianę
podźwignęła się z zaskakującym przekleństwem, by podać kilka kolejnych pucharów
sachenu. Po chwili zgromadzenie na przeciwległym końcu pomieszczenia rozeszło się i
Dave podszedł do niego.
-Wyjeżdżamy wcześnie rano — oznajmił zwięźle. —Levon chce zobaczyć się z Kim w Paras
Derval.
-Jeszcze jej tam nie było — sprzeciwił się Kevin.
-Gereint mówi, że będzie — odparł tamten. Nie wdając się w dalsze szczegóły, odszedł w
noc. Zapiął płaszcz, by uchronić się przed zimnem.
Kevin spojrzał na Colla. Obaj wzruszyli ramionami. Przynajmniej sachen był dobry.
Ocaliło to wieczór przed całkowitym spisaniem na straty.
Znacznie później wydarzyło się jednak coś jeszcze. Nie leżał w łożu zbyt długo. Zdążył
dopiero poczuć, jak ciężkie narzuty się nagrzewają, gdy drzwi otworzyły się i do środka
wśliznęła się szczupła postać ze świecą w ręku.
—Jeśli poprosisz mnie o puchar sachenu — powiedziała Lianę — rozwalę ci go na głowie.
Mam nadzieję, że tam u ciebie jest ciepło.
Postawiła świecę na niskim stole stojącym przy łożu i rozebrała się. Widział ją przez chwilę
w świetle, po czym znalazła się obok niego.
—Lubię blask świec — wyznała.
To była ostatnia rzecz, jaką któreś z nich powiedziało przez dłuższy czas. Po raz kolejny, na
przekór wszystkiemu, akt miłości porwał go ze sobą tak daleko, że wydało mu się, iż
światło zmieniło kolor. Zanim płomień się wypalił, ujrzał ją nad sobą, wygiętą do tyłu
niczym kabłąk w jej własnym, przekraczającym granice ludzkiego pojmowania łuku.
Powiedziałby coś wtedy, gdyby mógł. Potem, gdy było już ciemno, wyrzekła:
— Nie bój się. Zaszliśmy tak głęboko, bo jesteśmy blisko Gwen Ystrat. A jednak stare
opowieści mówią prawdę.
Potrząsnął głową. Musiał odbyć długą podróż powrotną, by móc zrobić choć tyle, a jeszcze
dłuższą, żeby przemówić.
— Wszędzie — odparł. — Tak głęboko.
Zesztywniała. Nie chciał jej zranić. Jak miał to wyjaśnić? Lianę jednak pogłaskała go po
czole i wyszeptała, innym już głosem:
— A więc nosisz Dun Maura w swym wnętrzu?
Gdy pogrążył się w bezładnych myślach, nazwała go innym imieniem. Chciał ją o to
zapytać. Dręczyły pytania, lecz fala już odpływała, a on dał się jej ponieść daleko,
0 wiele za daleko. Rankiem, gdy uśmiechnięty Erron obudził go potrząsaniem, już jej rzecz
jasna nie było. Nie zobaczył jej też, nim odjechali: trzydziestu ludzi z drużyny Diarmuida
oraz on i Dave, z Levonem i Torcem u boku. Dla Dave'a podróż na północny wschód, na
obszar leżący wzdłuż górnego biegu Latham, stanowiła obietnicę ponownego spotkania. W
rezultacie przyniosła mu je, podobnie jak zemstę. Od chwili, gdy zrozumiał, że
człowiekiem, którego miał sprowadzić Diarmuid, jest Gereint z trzeciego plemienia, serce
zaczęło mu walić szybko z niecierpliwości. W żaden sposób nie mogliby powstrzymać go
przed przyłączeniem się do drużyny księcia. Loren chciał się zobaczyć z Gereintem z
jakiegoś powodu, który — jak rozumiał — miał coś wspólnego z rozwiązaniem tajemnicy
zimy. Dla niego nie miało to wielkiego znaczenia. Ważne było, że wkrótce znowu znajdzie
się między Dalrei. Drogi wiodące na wschód były oczyszczone aż do jeziora
Leinan, lecz gdy następnego ranka skręcili na północ, wędrówka stała się trudniejsza.
Diarmuid miał nadzieję, że dotrze do obozów przed zachodem słońca, ale przez zaspy
posuwali się naprzód powoli, a do tego jechali pod lodowaty wiatr, który dął niczym nie
powstrzymywany znad Równiny. Dave i Kevin otrzymali w Paras Derval cudownie ciepłe
— i do tego lekkie — płaszcze z tkaniny. Było oczywiste, że tutaj umieją pracować w wełnie
i suknie. Bez tych okryć zamarzliby. Nawet gdy mieli je na sobie, kiedy słońce zaszło,
podróż stała się bardzo uciążliwa. Ponadto Dave nie miał pojęcia, jak daleko od obozów się
znajdują.
Nagle wszystkie myśli o zimnie zniknęły, gdyż dostrzegli pochodnie poruszające się wśród
nocy, usłyszeli piski ginących zwierząt oraz krzyki walczących ludzi.
Dave nie czekał na nikogo. Pogonił kopniakiem swego wielkiego ogiera i ruszył naprzód
ponad kopcem śniegu. Ujrzał rozciągające się z przodu pole bitwy, zaś pomiędzy sobą a
walczącymi siedzącego na koniu piętnastoletniego chłopaka, którego znał.
Diarmuid, elegancki książę, dopędził go, gdy mijali galopem Tabora, pędząc w dół zbocza.
Dave jednak niemal nie dostrzegał nikogo, gdy wpadł w najbliższe stado wilków. Rąbał
toporem w obie strony, kierując się wprost na najbliższego urgacha. Gnało go
wspomnienie zabitych nad Lle-wenmere.
Pogrążył się w bitewnym szale z zapamiętaniem. W pewnej chwili Kevin Laine znalazł się u
jego boku, trzymając w ręku pochodnię, by dostarczyć mu światła. Później usłyszał, że w
pojedynku zabił urgacha i jego wierzchowca. Powiedzieli mu też, że sześcionożne rogate
bestie nosiły nazwę slaugów. To jednak było później.
Po tym, jak Tabor pojawił się w zdumiewający sposób na niebie nad nimi, na grzbiecie
śmiercionośnego, skrzydlatego stworzenia obdarzonego własnym rogiem, który lśnił i
zabijał. Po chwili, gdy wilki umknęły, slaugi uniosły w dal uciekających urgachów, a on
zsiadł z konia i ponownie stanął twarzą w twarz ze swymi braćmi. Brzemię zła minęło, gdy
poczuł mocny uścisk Torca na swym ramieniu, a potem objęcia Levona.
Napięcie i groza powróciły, gdy Diarmuid kazał zabić jakiegoś Dalrei za niesubordynację,
co doprowadziło do konfrontacji z Levonem. To jednak również zakończyło się szczęśliwie.
Kevin Laine, z niepojętych dla Dave'a powodów, próbował interweniować, ale wydawało
się, że nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
Pojechali do obozu i do Ivora. Nosił on teraz nowy tytuł, lecz nadal pozostał tym samym
krępym, siwiejącym mężczyzną, którego pamiętał Dave, i miał takie same, głęboko
osadzone oczy oraz ogorzałą twarz.
—Witaj w domu, Davorze — powiedział, co podniosło Dave'a jeszcze bardziej na duchu. —
Jasna nić w ciemności sprowadziła cię z powrotem.
Potem był sachen i dobre jedzenie przy paleniskach oraz wiele znajomych twarzy. W tym
również Lianę.
—Ile razy będę musiała odtańczyć dla ciebie zabicie urgacha? — zapytała go zuchwale z
błyskiem w oczach.
Poczuł miękki dotyk jej ust na swym policzku. Pocałowała go, stając na palcach, nim się
oddaliła. Tabor wszedł do środka w chwilę później. Dave zapragnął uściskać chłopaka, lecz
coś w jego twarzy go powstrzymało. Powstrzymało wszystkich obecnych, nawet jego ojca.
Wtedy właśnie Ivor gestem wezwał Dave'a do grupy zgromadzonej wokół mniejszego
paleniska, pod jedną ze ścian. Oprócz niego było tam siedmiu ludzi. Po chwili dołączył do
nich ósmy — lekko rozczochrany Diarmuid z własnym pucharem w ręku. Dave nie
wiedział, co o nim sądzić. Lepsze wrażenie robił Aileron, starszy brat, który był teraz
najwyższym królem. Diarmuid wydawał się zdecydowanie nazbyt gadatliwy. Z drugiej
strony, w tempie, które narzucił podczas podróży, czy w panowaniu nad sytuacją, jakim
wykazał się w sprawie Dalrei, którego kazał zabić, nie było śladu zniewieściałości. Dave
zauważył też, że Ivor nie poruszał już tej kwestii. Ponadto Diarmuid, mimo że pił, sprawiał
wrażenie w pełni opanowanego, gdy w zwięzłych słowach przekazał, iż najwyższy król i
jego pierwszy mag pragną, by szaman Gereint pojechał z nimi do Paras Derval. Miał się
tam przyłączyć do prowadzonych przez magów poszukiwań źródła zimy, która miażdżyła
powoli ich wszystkich pod swym wrogim obcasem.
—On rzeczywiście jest wrogi — dorzucił cicho książę, który przykucnął przed ślepym
Gereintem. — Liosowie potwierdzili to, czego wszyscy się domyślaliśmy. Chcieli
byśmy wyjechać jutro, jeśli odpowiada to szamanowi i wam wszystkim.
Ivor skinął głową w podziękowaniu za to kurtuazyjne zastrzeżenie. Nikt jednak się nie
odezwał. Wszyscy czekali na słowa Gereinta.
Dave wciąż jeszcze nie uwolnił się od niepokoju, jaki odczuwał w towarzystwie tego
pomarszczonego starca, którego puste oczodoły zdawały się w jakiś sposób zaglądać w głąb
ludzkich dusz oraz mrocznych zaułków czasu. Przypomniał sobie, że Cernan, bóg dzikich
stworzeń przemówił do Gereinta i wezwał Tabora na głodówkę prowadzącą ku zwierzęciu,
które widzieli na niebie. Ta myśl doprowadziła go do Ceinwen oraz jelenia w zagajniku
Faelinn. To był jego własny mroczny zaułek.
Odwrócił się od niego i usłyszał, jak Gereint powiedział:
— Będzie nam też potrzebna jasnowidząca.
—Jeszcze się nie zjawiła — odparł Diarmuid.
Wszyscy spojrzeli na Dave'a.
— Miała kogoś sprowadzić — wyjaśnił. — Wysłała nas przodem.
-Kogo? — zapytał siedzący obok Ivora mężczyzna imieniem Tulger.
-Sądzę, że to ona powinna udzielić odpowiedzi — wyszeptał Dave w przypływie rzadkiej u
niego dyskrecji.
Ujrzał, że Ivor skinął głową na znak zgody.
Gereint uśmiechnął się półgębkiem.
— To prawda — stwierdził. — Ja jednak to wiem. Są już na miejscu. Przybyli do Paras
Derval przed waszym odjazdem.
To właśnie u Gereinta doprowadzało Dave'a do szaleństwa. Diarmuid najwyraźniej się tym
nie przejął.
- Zapewne są z Lorenem — wyszeptał. Uśmiechnął się, jak gdyby był to żart. Dave go nie
zrozumiał.
— Czy więc udasz się z nami? — ciągnął książę, zwracając się do szamana.
—Nie do Paras Derval — odparł spokojnie Gereint.—To za daleko dla moich starych kości.
-Cóż, z pewnością... — zaczął Diarmuid.
-Spotkam się z wami — kontynuował szaman, nie zwracając na niego uwagi — w Gwen
Ystrat. Jutro ruszę do świątyni w Morvran. Wszyscy tam się udacie.
Tym razem nawet Diarmuid wyglądał na zbitego z tropu.
—Dlaczego? — odezwał się.
-W którą stronę uciekły wilki? — spytał szaman, odwracając się w stronę Torca.
-Na południe — odpowiedział ciemnowłosy mężczyzna. Zapadła cisza. Od największego z
palenisk dobiegł głośny śmiech. Dave spojrzał mimo woli w tamtą stronę. Przeszył go
nagły dreszcz, gdy zobaczył, że Lianę siedzi obok Kevina i oboje szepczą sobie do uszu.
Pociemniało mu przed oczyma. Niech szlag trafi tego uganiającego się za spódniczkami
pozera! Dlaczego wszędzie musieli się zjawiać powierzchowni, beztroscy Kevinowie Laine,
by wszystko zepsuć? Pełen wzburzenia Dave nakazał sobie zwrócić się z powrotem ku
zgromadzeniu.
- Wszyscy tam się udacie — powtórzył Gereint. —A Gwen Ystrat jest najlepszym miejscem
do dokonania tego, co będziemy musieli zrobić.
Diarmuid wpatrywał się w ślepego szamana przez długą chwilę.
— Zgoda — odezwał się nagle. — Przekażę to mojemu bratu. Czy jest coś jeszcze?
—Jedna sprawa — to był Levon. — Dave, masz swój róg. Róg z Pendaran. O brzmieniu,
które było dźwiękiem samego Światła.
— Mam — potwierdził. Wisiał mu na piersi.
—To dobrze — stwierdził Levon. — W takim razie, jeśli jasnowidząca jest w Paras Derval,
chciałbym pojechać tam z wami. Jest coś, co chciałbym spróbować uczynić, zanim
wyruszymy do Gwen Ystrat.
Usłyszawszy to, Ivor poruszył się niespokojnie. Zwrócił się ku swemu starszemu synowi. —
- To lekkomyślność — powiedział powoli. — I ty o tym wiesz.
—Nie wiem — odparł Levon. — Wiem tylko, że dano nam Róg Oweina. Po cóż, jeśli nie po
to, byśmy zrobili z niego użytek?
Owe słowa zabrzmiały wystarczająco rozsądnie, by uciszyć jego ojca. Nie była to jednak
bynajmniej prawda.
- O czym właściwie rozmawiamy? — zapytał książę.
- O Oweinie — odrzekł Levon z napięciem w głosie.
Jego twarz pojaśniała.
— Chcę obudzić Śpiących i uwolnić Dzikie Łowy!
Te słowa przyciągnęły ich uwagę, choćby tylko na chwilę.
—To pysznie! — rzucił lekko Diarmuid. Dave dostrzegł jednak, że jego oczy zalśniły,
podobnie jak u Levona.
Jedynie Gereint roześmiał się. Był to cichy, niepokojący dźwięk.
— To pysznie — powtórzył szaman, chichocząc do siebie i kołysząc się w przód i w tył.
W chwilę później zauważyli, że Tabor zemdlał. Wrócił do życia rankiem. Wyszedł na
zewnątrz blady, lecz pogodny, by się z nimi pożegnać. Dave zostałby z Dalrei, gdyby mógł,
wyglądało jednak na to, że potrzebowali go ze względu na róg. Zresztą Levon i Torc jechali
z nimi, wszystko więc było w porządku. Do tego wkrótce mieli się spotkać ponownie w
Gwen Ystrat. Miejsce, które wymienił Gereint, nazywało się Morvran.
Myślał o śmiechu szamana, gdy ruszyli z powrotem na południe, by dojechać do traktu
wiodącego do Paras Derval w miejscu, gdzie się zaczynał, na zachód od jeziora Leinan.
Levon zapewniał, że podczas każdej normalnej pogody przejechaliby na przełaj przez
pastwiska północnego Brenninu. Lod i śnieg, tak wczesne o tej porze roku, uniemożliwiały
to jednak.
Kevin — niezwykle wyciszony — jechał w towarzystwie paru ludzi Diarmuida. Był wśród
nich ten, na którego w tak idiotyczny sposób rzucił się poprzedniej nocy. Dave był
zadowolony z tej sytuacji. Nie chciał mieć z nim nic do czynienia. Jeśli ludzie chcieli
nazywać jego reakcję zazdrością, to proszę bardzo. Nie miał ochoty wyjaśniać tej sprawy.
Nie zamierzał nikomu zdradzać, że sam wyrzekł się owej dziewczyny — przed Zieloną
Ceinwen w puszczy — ani też powtarzać tego, co odpowiedziała bogini. Ona należy do
Torca — rzekł.
- Czyżby nie miała innego wyboru? — odparła Ceinwen i roześmiała się, zanim zniknęła.
Ten epizod był jego osobistą sprawą. Na razie musiał odrobić zaległości. Opowiedzieć
wszystko ludziom, których od czasu rytuału w Puszczy Pendaran nazywał braćmi. Jego
relacja doprowadziła ich wreszcie do chwili na błotnistych polach wokół Stonehenge, gdy
Kevin tłumaczył strażnikom po francusku i łamaną angielszczyzną, dlaczego on i Jennifer
postanowili się migdalić na zakazany va terenie. Był to nadzwyczaj udany występ. Trwał
dokładnie do chwili, gdy wszyscy czworo poczuli nagły wstrząs wywołany mocą, która
zebrała ich razem i cisnęła w zimny mrok przejścia między światami.
ROZDZIAŁ 6
Gdy znajomy już chłód przejścia ustąpił, Jennifer zdała sobie sprawę, że jest to ta sama
komnata, co za pierwszym razem. Nie ta sama jednak, co podczas jej drugiego przejścia,
gdy oboje z Paulem przedostali się na drugą stronę z takim impetem, że upadli na kolana
na pokrytych śniegiem ulicach miasta. To tam, kiedy wciąż oszołomiony Paul dźwignął się
z wysiłkiem na nogi pod kołyszącym się szyldem gospody „Pod Czarnym Dzikiem",
poczuła pierwsze bóle przedwczesnego porodu. Następnie, gdy dotarło do niej, gdzie w
jakiś sposób zdołał ich przenieść, przypomniała sobie nagle stojącą w drzwiach sklepu nie
opodal trawnika zapłakaną kobietę i jej droga stała się zupełnie jasna.
Poszli więc do domu Vae i Darien przyszedł na świat. Miała wrażenie, że bardzo wiele się
w niej później zmieniło. Od czasu Starkadh pełno było ostrych, drażniących zachowań i
nieuzasadnionych reakcji. Świat, jej własny świat, nabrał złowróżbnych odcieni.
Możliwość, że kiedykolwiek, któregoś dnia, powróci do normalnych międzyludzkich sto-
sunków wydawała się śmiechu wartą, nie rokującą żadnych nadziei abstrakcją. Zniszczył ją
Maugrim. Cóż mogłoby ją uleczyć?
Potem przyszedł Paul i powiedział to, co powiedział. Ukazał, przede wszystkim swym
tonem, słaby ślad ścieżki. Bez względu na to, jak wielki mógł być Rakoth, nie był
wszystkim. Istniało coś poza nim. Nie zdołał przeszkodzić Kim w okazaniu jej pomocy.
Ani narodzinom dziecka.
Tak przynajmniej sądziła do chwili, gdy ze skurczem przerażenia ujrzała Galadana w ich
własnym świecie i usłyszała, jak zapowiedział jej śmierć, co oznaczało również śmierć
dziecka.
I wtedy ostrzegła Paula, że przeklnie go, jeśli mu się nie uda. Jak mogła coś takiego
powiedzieć? Skąd się to wzięło?
Wydawało się, że była wówczas całkiem inną osobą. Inną kobietą. Być może było tak
naprawdę, gdyż od chwili gdy dziecko narodziło się, otrzymało imię i zostało wysłane w
światy Tkacza, by stać się jej odpowiedzią na to, co z nią uczyniono, jej jedyną nie
planowaną nicią wątku rzuconą w poprzek osnowy — Jennifer była zdumiona swym we-
wnętrznym spokojem. Nie było już żadnych ostrych uczuć ani zadrażnień. Miała wrażenie,
że nic nie sprawia jej bólu. Wszystko było zbyt oddalone. Przekonała się, że jest w stanie
kontaktować się z innymi i dokonywać zaskakujących aktów delikatności. Nie było już
porywistych wichrów, podobnie jak blasku słońca. Zdawało się jej niekiedy, że porusza się
w zwolnionym tempie przez szary krajobraz z chmurami tego samego koloru nad głową.
Czasami, lecz tylko czasami, wracało do niej wspomnienie barwy i pełni życia niczym słaby
przypływ odległego morza.
Wszystko to ją zadowalało. Nie było to zdrowie, miała na tyle rozumu, by zdawać sobie z
tego sprawę, nieskończenie jednak przewyższało stan wcześniejszy. Jeśli nie mogła być
szczęśliwa i zdrowa, mogła przynajmniej być... spokojna.
Delikatność stanowiła nieoczekiwany dar, swego rodzaju rekompensatę za zniszczoną w
Starkadh miłość i za pożądanie, które umarło.
Znoszenie dotyku było czymś trudnym — nie ostrym, palącym problemem, niemniej
jednak niełatwym zadaniem. Gdy ktoś jej dotykał, czuła, jak zwija się w sobie — mała,
krucha osoba, która ongiś była złotą Jennifer Lowell. Nawet gdy udawała — w Stonehenge,
wcześniej w nocy, gdy z Ke-vinem udało się im przekonać strażników, że są parą galijskich
kochanków szukających pogańskiego błogosławieństwa kamieni — nawet wtedy trudno jej
było poczuć jego usta na swych ustach, zanim zjawili się strażnicy. Niemożliwe zaś było,
aby tego nie wyczuł. Przed Kevinem niełatwo było coś ukryć. Jak jednak z tej szarej,
spokojnej krainy, po której wędrowała, można było powiedzieć byłemu kochankowi, i to
najczulszemu ze wszystkich, że w Starkadh obejmował ją on, ohydny i zniekształcony, a z
jego odciętej ręki skapywała czarna krew, która parzyła jej ciało? Jak wytłumaczyć, że nie
można było cofnąć się poza to ani ruszyć stamtąd naprzód?
Pozwoliła, by Kevin ją obejmował. Udawała pełną zawstydzenia trwogę, gdy zjawili się
strażnicy, uśmiechała się i wydymała w milczeniu usta, zgodnie z instrukcją, podczas gdy
Kevin rozpoczął swe gorączkowe, bezładne wyjaśnienia.
Później poczuła, że zbliżyli się. Ogarnął ją chłód. Przechwyciła ich Kim. Znaleźli się w tej
komnacie, ich pierwszej komnacie w Paras Derval i znowu była noc.
Gobelin był ten sam. Tym razem pochodnie się paliły, mogli więc przyjrzeć mu się jak
należy. Było to oszałamiająco wykonane wyobrażenie Iorwetha Założyciela w Lesie Boga,
przed Letnim Drzewem. Jennifer, Kevin i Dave obrzucili go spojrzeniem, po czym wszyscy
troje popatrzyli instynktownie na Paula.
Ten prawie się nie zatrzymał, by popatrzeć na gobelin. Ruszył szybko w stronę nie
strzeżonych drzwi. Jennifer przypomniała sobie, że poprzednio stał tam strażnik i Matt
Soren rzucił nożem.
Tym razem Paul wszedł na korytarz i zawołał cichym głosem. Rozległ się donośny szczęk
broni. W chwilę później nadbiegł wystraszony chłopiec w za dużej zbroi, który niezbyt
pewnie dzierżył w dłoniach naciągnięty hak.
—Znam cię — oznajmił Paul, ignorując tę broń. —Jesteś Tara. Byłeś królewskim paziem.
Czy mnie pamiętasz?Łuk opuścił się.
— Pamiętam, panie. Grałeś w tabael. Jesteś...
Na twarzy chłopca malował się zachwyt.
- Tak, jestem Pwyll — odparł po prostu Schafer. —Czy zostałeś teraz strażnikiem, Tarnie?
- Tak, panie. Czy...
- Dlaczego nie zaprowadzisz nas do niego? — zapytał Paul. Kevin zwrócił uwagę na
szorstki ton w głosie Schafera. Przypomniał sobie, że słyszał go już wcześniej. Podczas
ich poprzedniego spotkania między Paulem i Aileronem panowało niezaprzeczalne
napięcie. Najwyraźniej istniało ono nadal.
Podążyli za chłopcem przez pajęczynę korytarzy. Zeszli kamiennymi schodami o jedną
wietrzną kondygnację w dół. Wreszcie dotarli do pary drzwi, które pamiętał jedynie Paul.
Tarn zapukał i oddalił się. Obrzuciwszy ich zdumionym spojrzeniem, wysoki strażnik
wpuścił przybyłych do środka.
Paul ujrzał, że komnata zmieniła się. Zdjęto wspaniałe draperie. Na ich miejsce
powieszono szereg większych i mniejszych map. Zniknęły również głębokie fotele, które
pamiętał. Zamiast nich stały tam teraz liczne drewniane krzesła oraz długa ława.
Nigdzie nie było też widać szachownicy z jej pięknie rzeźbionymi figurami. Pośrodku
komnaty znajdował się natomiast wielki stół, na którym spoczywała olbrzymia mapa
Fionavaru. Nachylony nad nią, zwrócony plecami do drzwi, stał mężczyzna średniego
wzrostu, odziany w proste, brązowe szaty. Włożył na koszulę futrzaną kamizelkę, by
uchronić się przed zimnem.
- Kto to, Shainie? — zapytał, nie przerywając oględzin mapy.
- Jeśli się odwrócisz, będziesz mógł sam zobaczyć —odezwał się Paul Schafer, zanim
strażnik zdążył odpowiedzieć.
Aileron odwrócił się, bardzo szybko, niemal zanim głos Paula zdążył ucichnąć. W oczach
widocznych nad jego brodą pojawił się gorący błysk, który trzech z nich pamiętało.
- Chwała Mórnirowi! — zawołał najwyższy król. Postąpił ku nim kilka kroków. Nagle
zatrzymał się. Wyraz jego twarzy uległ zmianie. Przenosił wzrok od jednego z przy
byłych do drugiego. — Gdzie ona jest? — krzyknął Aileron dan Ailell. — Gdzie moja
jasnowidząca?
- Przybędzie — odrzekł Kevin, przesuwając się do przodu. — Sprowadzi kogoś ze sobą.
- Kogo? — warknął Aileron.
Kevin popatrzył na Paula, który potrząsnął głową.
— Powie ci sama, jeśli jej się uda. Sądzę, że tylko ona może to uczynić, Aileronie.
Król popatrzył wilkiem na Paula, jak gdyby miał zamiar drążyć temat dalej. Nagle jednak
jego twarz złagodniała.
— Bardzo dobrze — powiedział. — O ile rzeczywiście przybędzie. Jest... mi bardzo
potrzebna — po chwili w jego głosie pojawił się gorzki ton. — Jestem w tym kiepski,
prawda? Zasłużyliście wszyscy na uprzejmiejsze przywitanie. A to jest Jennifer?
Podszedł bliżej i zatrzymał się przed nią. Przypomniała sobie jego brata i pierwsze z nim
spotkanie. Ten brat, skromny i pełen rezerwy, nie nazywał jej brzoskwinią ani nie nachylał
się, by ucałować jej dłoń. Zamiast tego powiedział ze skrępowaniem: — Cierpiałaś za naszą
sprawę. Przykro mi z tego powodu. Czy czujesz się już dobrze?
—Wystarczająco — odparła. — Przybyłam tutaj.
Odszukał wzrokiem jej oczy.
— Dlaczego? — zapytał.
Celne pytanie. Nikt jej go dotąd nie zadał, nawet Kim. Istniała na nie odpowiedź, Jennifer
jednak nie zamierzała udzielać jej teraz temu młodemu, grubiańskiemu królowi Brenninu.
— Dotarłam już daleko — odparła spokojnie, odwzajemniając jego spojrzenie swymi
jasnozielonymi oczyma. — I będę się nadal trzymała tego kursu.
Mężczyźni bieglejsi w postępowaniu z kobietami spuszczali wzrok, gdy spojrzała im w oczy
Jennifer. Aileron odwrócił się.
— Dobrze — powiedział, wracając do leżącej na stole mapy. — Możesz nam pomóc.
Będziesz musiała opowiedzieć wszystko, co zapamiętałaś ze Starkadh.
- Hej! — zawołał Dave Martyniuk. — To nie jest w porządku. Ona tam wiele wycierpiała.
Stara się zapomnieć!
- Potrzebna nam ta wiedza — odparł Aileron. Spojrzenia mężczyzn potrafił wytrzymać.
- I nie dbasz o to, w jaki sposób ją zdobędziesz? —zapytał Kevin z nutą groźby w głosie.
- Raczej nie — odrzekł król. — Nie podczas tej wojny.
Ciszę przerwała Jennifer.
— Proszę bardzo — rzekła.— Powiem wszystko, co pamiętam. Ale nie tobie.., — wskazała
na króla — ...ani, obawiam się, żadnemu z was. Pomówię o tym z Lorenem i z Mattem. Z
nikim innym.
Mag postarzał się od chwili, gdy widzieli go po raz ostatni. Wśród szpakowatych włosów
jego brody i głowy było teraz więcej bieli, a bruzdy na twarzy pogłębiły się. Oczy jednak
wyglądały tak samo, jak zawsze: rozkazujące i pełne współczucia zarazem. Matt Sóren zaś
nie zmienił się w ogóle. Nawet wykrzywiony grymas, który służył krasnoludowi jako
uśmiech, pozostał taki sam.
Wszyscy jednak odgadli jego znaczenie. Po opryskliwości Ailerona przywitanie, jakie
zgotował im mag i jego źródła, wyznaczyło dla nich wszystkich moment prawdziwego
powrotu do Fionavaru. Gdy Matt ścisnął jej dłoń pomiędzy dwiema swoimi, pokrytymi
zgrubiałą skórą, Jennifer rozpłakała się.
— Nic nie wiedzieliśmy — odezwał się szorstkim głosem Loren Srebrny Płaszcz. — Nawet
tego, czy cię wyciągnęła. I tylko Jaelle usłyszała ostatnie ostrzeżenie na temat Starkadh. To
ocaliło życie wielu. Przypuścilibyśmy atak.
- A potem nadeszła zima — wtrącił Aileron. — I nie było nadziei na ofensywę ani na nic
innego. Nie byliśmy w stanie zrobić czegokolwiek.
- Moglibyśmy poczęstować naszych gości winem —zauważył zgryźliwym tonem krasnolud.
- Shainie, przynieś kilka pucharów i obsłuż każdego, kto tego zapragnie — powiedział
nieobecnym tonem Aileron. — Bardzo potrzebujemy Kim — ciągnął. — Musimy się
dowiedzieć, w jaki sposób Maugrim panuje nad zimą. Nie jest to rzecz, której potrafiłby
dokonać uprzednio. Liosowie to potwierdzili.
- Sprawia, że jest ostrzejsza? — zapytał z powagą w głosie Paul.
Zapadła cisza. Przerwał ją Loren.
— Nie zrozumiałeś tego — powiedział cicho. — On ją wywołuje. Całkowicie zwichrował
pory roku. Te śniegi leżą tu od dziewięciu misięcy, Pwyllu. Za sześć nocy nadejdzie wigilia
przesileń letniego.
Wyjrzeli przez okno. Szkło pokrywał lód. Znowu zaczął padać śnieg. Wokół murów
zawodził przenikliwy wicher. Choć w komnacie płonął ogień w dwóch kominkach i wszę
dzie były pochodnie, panował tu dotkliwy chłód.
- O Boże! — zawołał nagle Dave. — Co się dzieje z Dalrei?
- Zebrali się niedaleko Latham — odpowiedział Loren. — Plemiona i eltory.
- W tym jednym zakątku? — wykrzyknął Dave. - Cała Równina należy do nich!
- Nie w tej chwili — odparł Aileron. W jego głosie brzmiał bezsilny gniew. — Nie, dopóki
trwa ta zima.
- Czy możemy ją powstrzymać? — zapytał Kevin.
- Nie możemy, dopóki nie dowiemy się, w jaki sposób ją wywołuje — wyjaśnił Loren.
A do tego potrzebna wam jest Kim? — wtrącił się Paul. Oddalił się od pozostałych, by
stanąć przy oknie.
- I ktoś jeszcze. Chcę sprowadzić tutaj Gereinta, szamana Ivora. Żeby się przekonać, czy
wszyscy wspólnie zdołamy przebić się przez zasłonę ze śniegu i lodu, by odnaleźć ich
źródło. Jeśli nam się nie uda — ciągnął mag — możemy przegrać wojnę, zanim jeszcze się
zacznie. A tej wojny przegrać nam nie wolno.
Aileron nie powiedział nic. Wszystko wyrażały jegc oczy.
- W porządku — odezwała się ostrożnie Jennifer. —Myślę, że Kim jest już w drodze. Mam
taką nadzieję. Tym czasem jednak mam chyba coś do powiedzenia Lorenow
i Mattowi.
- Teraz? — zapytał Kevin.
- Dlaczego nie? — uśmiechnęła się, choć nie był te swobodny uśmiech. — Napiję się tylko
trochę tego wina. Shainie. Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu.
Jennifer, mag i jego źródło oddalili się do wewnętrznej komnaty. Pozostali popatrzyli na
siebie.
- Gdzie Diarmuid? — zapytał nagle Kevin.
- A jak ci się zdaje? — odrzekł Aileron.
W jakieś pół godziny wcześniej, wkrótce po tym, jak Matt i Loren udali się do pałacu,
Zervan z Seresh leżał na swym łożu w domu magów. Nie spał.
Nie miał już właściwie nic do roboty. Rozpalił ogień w kominku frontowego pokoju na tyle
mocno, że powinien wytrzymać całą noc. Wiedział też, że jeśli Brock wróci przed pozostałą
dwójką, dołoży dla nich oparu.
Życie służącego magów nigdy nie było trudne. Był z nimi już od dwudziestu lat, od chwili,
gdy powiedzieli mu, że on sam nie został skrojony z magicznej tkaniny. Nie było to
niespodzianką. Wyczuł to bardzo wcześnie. Polubił jednak wszystkich trzech, nawet —
choć było to gorzkie wspomnienie — Metrana, który był zdolny, zanim stał się stary, zanim
okazał się zdrajcą. Polubił też Paras Derval, energię tego miasta i bliskość pałacu.
Przyjemnie było znajdować się w centrum spraw.
Gdy Teymon poprosił go o to, Zervan z przyjemnością pozostał tu, by służyć magom.
Po dwudziestu latach pierwotna sympatia przerodziła się w coś przypominającego miłość.
Tych czterech, którzy pozostali, Loren i Teyrnon, Matt i Barak byli właściwie jedyną
rodziną, jaką miał Zervan. Czuwał nad nimi nieustannie, dbając o wszystkie drobiazgi z
nieubłaganą skrupulatnością.
Poczuł przelotny niepokój, gdy rok temu przybył Brock z Banir Tal, by z nimi zamieszkać.
Choć jednak ten nowy krasnolud niewątpliwie zajmował wysoką pozycję wśród swych
współplemieńców, był skromny i nie miał wielkich wymagań. Zervan pochwalał jego
widoczne poświęcenie dla Matta Sórena. Zawsze uważał, że Matt za bardzo się eksploatuje.
Dobrze było mieć pod ręką Brocka, który go popierał i podzielał jego opinię.
To dzięki przybyszowi Zervan zrozumiał przyczynę wystepujących niekiedy u Matta
ataków głębokiej melancholii połączonej z milczeniem uderzającym nawet u kogoś z na-
tury małomównego. Teraz stało się to dla Zervana jasne, Matt Sóren, który ongiś był
królem pod Banir Lók, stał się milczący i ponury, gdy walczył z nieustannym
przyciąganiem Calor Diman, Kryształowego Jeziora. Wszyscy królowie krasnoludów,
wyjaśnił mu Brock, musieli spędzić przy pełni księżyca u brzegu tego, położonego między
blizniaczymi szczytami, jeziora. Jeśli przeżyli to, co ujrzeli, i zachowali zdrowe zmysły,
mogli sięgnąć po Diamentową koronę. Brock mówił też, że nigdy nie uwalniali się
pokrewnego pływom zewu Calor Diman. Zervan zrozumiał że to właśnie ów zew budził
nocami źródło Lorena, j zbliżał się czas pełni. Matt chodził wtedy po pokoju miarowym
krokiem w obie strony i nie spał aż do świtu.
Dziś w nocy jednak to sam Zervan nie mógł spać. Iv był w pałacu z Lorenem. Brock
przeprosił go taktów i udał się „Pod Czarnego Dzika". Często robił podobne rzeczy, by
zostawić maga i źródło samych. Zervan, który sam w domu, nie spał, ponieważ już
dwukrotnie usłyszał oknem jakiś dźwięk.
Za trzecim razem zerwał się z łoża, ubrał i poszedł zdać sprawę. Mijając frontowy pokój,
wrzucił jeszcze kilka szczap drewna do obu kominków, po czym uzbroił się w kij. Otworzył
drzwi i wyszedł na ulicę.
Panował tam przejmujący chłód. Jego oddech zamarzł Nawet przez rękawice wyczuwał,
jak ziębną mu koniuszki palców. Przywitał go jedynie wiatr i nienaturalny śnieg Skierował
się wzdłuż ściany budynku na zaplecze, gdzie znajdowały się sypialnie. Wydawało mu się,
że słyszał dźwięk właśnie tam.
Kot — pomyślał, posuwając się z chrzęstem przez śr leżący między ich domem a
sąsiednim. — Zapewne usłyszałem kota.
Na śniegu przed nim nie było żadnych śladów. Ni uspokojony, minął tylny narożnik.
Zdążył zobaczyć, co to było, poczuć, jak jego umysL zmaga się z niemożliwością, i
zrozumieć, dlaczego nie ujrzał na śniegu odcisków stóp.
Nie zdążył jednak zawołać, krzyknąć czy udzielić jakiegokolwiek ostrzeżenia.
Długi palec sięgnął w jego stronę. Dotknął go i Zervan umarł.
Po przyprawiającym o odrętwienie wietrze i pokrytych lodem zdradzieckich ulicach,
gorąco panujące „Pod Czarnym Dzikiem" przywiodło Kevinowi na myśl piekło. Tawerna
była zatłoczona pokrzykującymi, spoconymi ludźmi. Palił się tam ogień w przynajmniej
czterech wielkich kominkach, a także niezliczone pochodnie zatknięte wysoko na ścianach.
Było tu niemal dokładnie tak, jak to zapamiętał: gęsty, spowijający wszystko dym, woń
mięsa piekącego się nad kuchennymi paleniskami oraz nieustanny, dręczący hałas. Gdy
wszyscy trzej przepchnęli się przez drzwi, Kevin zdał sobie sprawę, że wydawało się, iż w
tawernie panuje jeszcze większy tłok niż w rzeczywistości, ponieważ większość gości
ścisnęła się w wielki krąg otaczający pustą przestrzeń na jej środku. Stoły podniesiono z
kozłów i odwrócono, a ławy ułożono w stosy, by zrobić więcej miejsca.
Dave posłużył im jako potężny taran. Kevin i Paul przepchnęli się w ślad za nim na czoło
ciżby tłoczącej się przy drzwiach. Gdy już tam dotarli, wśród trącających ich łokci i
rozlewanego piwa, Kevin ujrzał, że wewnątrz utworzonego przez tłum kręgu stoi krzepki,
rudowłosy mężczyzna. Dźwigał on mniejszą postać, spoczywającą na jego ramionach.
Naprzeciwko tej dwójki, wydając z siebie wojowniczy ryk, który w jakiś sposób przebijał
się przez cały ten rejwach, stała ogromna, ludzka góra — Tegid z Rhoden. Na jego
ramionach siedział roześmiany Diarmuid, książę Brenninu.
Kevin, który sam zaczynał się śmiać, dostrzegł, że w całym tłumie gorączkowo zawierano
zakłady. Obie pary krążyły ostrożnie wokół siebie. Nawet podczas wojny! — po-
myślał, spoglądając na księcia. Ludzie stali na stołach, by lepiej widzieć. Inni weszli na
piętro, by obserwować bitwę z góry. Kevin zauważył stojących na barze Carde'a i Errona.
Obaj mieli pełne garście kartek z zawartymi zakładami. Obok nich, po sekundzie,
rozpoznał Brocka, krasnoluda, który przyniósł im wiadomość o zdradzie w Eridu. Był
starszy od Marta i miał jaśniejszą brodę. Śmiał się w głos, co Matt Sóren robił bardzo
rzadko. Wszystkie oczy skierowane były na walczących. Nikt jeszcze nie rozpoznał trzech
przybyszów.
-— Poddajcie się, intruzi z Północnej Twierdzy! — ryknął Tegid. Kevin nagle coś zrozumiał.
—To są ludzie Ailerona! — krzyknął do Dave'a i Paula, gdy Tegid, utykając, rzucił się
chwiejnym krokiem w stronę pary przeciwników.
Potężny mężczyzna stojący naprzeciwko usunął się zgrabnie na bok i zanoszący się
śmiechem Diarmuid ledwie zdołał uniknąć uścisku drugiego jeźdźca, który usiłował
ściągnąć go na dół. Tegid zakończył swój bieg, wpadając na stół po przeciwległej stronie
pierścienia, co spowodowało spustoszenie wśród widzów i omal nie wysadziło księcia z
siodła. Odwrócił się powoli z chrapliwym oddechem. Diarmuid pochylił głowę i
wypowiedział do ucha swego niepewnego wierzchowca serię instrukcji. Tym razem ruszyli
naprzód ostrożniej. Tegid posuwał się chwiejnym krokiem po pokrytej matami podłodze,
rozstawiając szeroko nogi, by zachować równowagę.
—Ty pijany wielorybie! — prowokował go jeździec przeciwnika.
Tegid przerwał swój uważny marsz i spojrzał na niego z poczerwieniałą z gniewu twarzą.
Nagle, wciągnąwszy powietrze w miechy swych płuc, wrzasnął ogłuszająco głośno:
— Piwa!
Usługująca dziewczyna natychmiast pognała ku nim z dwoma pienistymi pintami.
Diarmuid i Tegid wysuszyli kufle długim łykiem.
—Dwanaście! — krzyknęli jednocześnie Carde i Erron z blatu baru. Pojedynek
najwyraźniej trwał już od pewnego czasu. Diarmuid cisnął swój cynowy kufel dziewce,
podczas gdy Tegid rzucił swój przez ramię. Jakiś gość uchylił się szybko i spadł ze stołu, na
którym stało łącznie z nim pięciu mężczyzn. Do tej chwili.
Tego już było za wiele dla Kevina Laine'a.
W chwilę później para z Północnej Twierdzy została w niewybaczalny sposób powalona
przez atak od tyłu. Nie był on misterny. Po prostu zwalono ich na podłogę. Gdy wycia i
krzyki przeszły w nieopisany tumult, Kevin, usadowiony pewnie na szerokich ramionach
Dave'a, zwrócił się w stronę pary spod Dzika.
—Teraz wy! — krzyknął.
Tegid miał jednak inne plany. Wydał z siebie ryk radości i pognał z rozwartymi ramionami
w stronę Dave'a. Schwycił go w potężnym, niedźwiedzim uścisku, po czym — niezdolny
dokonać czegoś tak skomplikowanego, jak zatrzymanie się — powalił całą czwórkę na
podłogę, gdzie utworzyli splątany stos pijanych ciał. Gdy już się tam znaleźli, zaczął
okładać obu przybyłych gwałtownymi razami, które — w co Kevin nie wątpił — miały być
wyrazem uczucia i radości, były jednak wystarczająco potężne, by sala zawirowała przed
jego oczami. Śmiał się bez tchu w piersiach, usiłując odeprzeć wylewność Tegida, gdy
usłyszał, że Diarmuid szepcze mu coś do ucha.
- Niezła robota, mój przyjacielu Kevinie — książę nie ucierpiał nawet w najmniejszym
stopniu. — Bardzo bym nie chciał przegrać. Skoro jednak znaleźliśmy się na podło
dze, mamy pewien problem
- Jaki?
Ton jego głosu świadczył o powadze sytuacji.
—Już od godziny, siedząc na plecach Tegida, miałem oko na kogoś, kto stoi przy drzwiach.
Obawiam się, że to nieznajomy. Nie przejmowałem się tym zbytnio, ponieważ
liczyłem, że zamelduje, iż jesteśmy kiepsko przygotowań do wojny.
- Jakiego rodzaju nieznajomy?
- Miałem nadzieję przekonać się o tym później. Skoro jednak się tu zjawiliście, to zmienia
postać rzeczy. Nie chcę by przekazał wiadomość, że Kim i Paul wrócili.
- Kim nie wróciła. Paul jest tutaj.
- Gdzie? — zapytał ostrym tonem książę.
- Przy drzwiach.
Otaczało ich wtedy mnóstwo ludzi: Carde i Erron, Coll i sporo kobiet. Zanim przedarli się
do drzwi, było już za późno, by mogli cokolwiek zrobić. Paul obserwował walkę z lekkim
oszołomieniem. Wydawało się, że naprawdę nic nie mogło rozbudzić w Diarmuidzie
poczucia odpowiedzialności. Niemniej jednak książę był czymś więcej niż nicponiem.
Podczas krótkiego czasu, jaki spędzili tu wiosną, dowiódł tego zbyt wiele razy, by można
jeszcze było mieć w tej sprawie wątpliwości.
Wiosną. Właściwie wiosną zeszłego roku, jeśli zbliżało się letnie przesilenie. To nad tym
faktem zastanawiał się Paul, oraz nad znaczeniem tej okrutnej, sztucznie podtrzymywanej
zimy. Szczególnie zaś nad czymś, co zauważył podczas wędrówki przez śniegi z pałacu do
tawerny.
Nawet pośród tego pandemonium jego myśli zaprzątały ukryte znaczenia i abstrakcje.
Jedynie kącikiem oka dostrzegł, że Kevin wgramolił się na plecy Dave'a i obaj rzucili się do
ataku, by powalić parę z Północnej Twierdzy od tyłu.
Ryk, który rozległ się później, przykuł jego uwagę. Paul uśmiechnął się, gdy ogarnął
wzrokiem tę scenę. Zabawny, obłąkańczo wesoły Kevin Laine, na swój sposób równie
niepohamowany jak Diarmuid i równie pełen życia.
Jego uśmieszek przeszedł w głośny śmiech, gdy ujrzał, jak Tegid pognał z łoskotem
naprzód, by objąć Dave'a w potężnym uścisku. Następnie Paul skrzywił twarz, gdy wszyscy
czterej runęli z hukiem na podłogę. Ponieważ ta scena przyciągnęła i pochłonęła jego
uwagę, nawet nie zauważył odzianej w płaszcz z kapturem — mimo panującego „Pod
Czarnym Dzikiem" palącego gorąca — postaci, która kierowała się w jego stronę.
Dostrzegł ją jednak ktoś inny. Ktoś, kto zobaczył Kevina oraz Dave'a i domyślił się, że
może tu być też Paul. Gdy tylko postać w płaszczu znalazła się przed jego obliczem, ten
ktoś stanął pomiędzy nimi.
— Chwileczkę, siostro! On najpierw będzie mój — odezwała się brązowowłosa Tiene. —
Możesz zaprowadzić innych do swego łoża, gdziekolwiek je masz, ale on jest dla mnie. Dziś
w nocy, na górze.
Paul odwrócił się i ujrzał drobną, ładną dziewczynę, której łzy sprawiły rok temu, że
przerwał akt miłosny i wyszedł w rozgwieżdżoną noc, a potem, gdy usłyszał pieśń, która
nie była przeznaczona dla niego, ruszył ku Letniemu Drzewu.
I dlatego, że był na Drzewie i zachował życie, że Bóg go odesłał, postać w płaszczu — która
faktycznie była kobietą, choć nie siostrą żadnej śmiertelniczki — przybyła tu go zabić.
Lecz głupia, wścibska dziewczyna stanęła między nimi. Spod płaszcza wychynęła dłoń,
która dotknęła Tiene jednym, długim palcem. Nie zrobiła nic więcej, ale dziewczyna
wciągnęła głośno powietrze, gdy lodowaty, paraliżujący ból przeszył jej ramię w miejscu
dotyku. Poczuła, że pada na podłogę. W tej samej chwili wyciągnęła drugą rękę, do której
zimno jeszcze nie dotarło, i ściągnęła kaptur z twarzy tamtej.
Było to oblicze ludzkie, lecz nie do końca. Skóra tak biała, że niemal niebieska. Wyczuwało
się, że w dotyku byłaby lodowata. Kobieta w ogóle nie miała włosów. Jej oczy były koloru
księżyca odbijającego się w lodzie, lodzie lodowców, i wystarczająco zimne, by tchnąć zimę
w serca tych, którzy w nie spojrzeli.
Ale nie w serce Paula. Odwzajemnił jej spojrzenie i dostrzegł, że cofnęła się na moment
przed czymś, co wyczytała w głębi jego oczu. Co niewiarygodne, wydawało się, że nikt
wokół nich nie zauważył niczego, nawet upadku Tiene. Dziś w nocy w tawernie wiele osób
padało na podłogę. Ale .tylko jedna osoba usłyszała, jak przemówił kruk. Był nią Paul.
Myśl, Pamięć. Wiedział, że tak brzmią ich imiona. Oba były z nim na Drzewie, na samym
końcu, gdy przyszła Bogini, a potem Bóg.
I w chwili, gdy zjawa stojąca przed nim wróciła do siebie i ruszyła na niego, by go powalić,
tak jak zrobiła to z Tiene, Paul usłyszał kruki i wyśpiewał przekazane mu słowa. Brzmiały
one tak:
Biała przeze mnie mgła płynie,
Bielsza niż ziemie są twoje.
Spętać cię może twe imię,
Gdy usta wyrzekną je moje.
Przerwał. Wokół nich dwojga, mocy pierwszego świata, a co za tym idzie wszystkich
światów, nie ustawało oszalałe pandemonium. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej
uwagi. Paul przemawiał cichym głosem, widział jednak, że każde słowo rani ją boleśnie.
Później, równie cicho jak poprzednio, lecz z naciskiem wypowiadając każdą sylabę, gdyż
była to magia stara i głęboka, nie ustępująca pod tym względem żadnej innej, powiedział:
— Jestem Panem Letniego Drzewa. Moje imię nie jest tajemnicą i nie można mnie nim
spętać.
Miała czas. Mogła poruszyć się, by go dotknąć i zamrozić mu serce. Jego słowa
powstrzymały ją jednak. Jego spojrzenie przykuło jej lodowate oczy. Usłyszała, jak mówi:
— Jesteś daleko od Pustkowi i od swej mocy. Przeklnij tego, kto cię tu przysłał, i odejdź,
gdyż nazywam cię twoim imieniem, Fordaetho z Riik!
Rozległ się krzyk, który nie był krzykiem, płynący z gardła ludzkiego, a zarazem
nieludzkiego. Wzniósł się niczym ranne stworzenie, rozpoczął własny, monstrualny lot i
niemal całkowicie powstrzymał wszelkie inne dźwięki „Pod Czarnym Dzikiem".
W chwili, gdy ostatnia płaczliwa wibracja ucichła, pozostawiając pełną przerażenia ciszę,
na podłodze przed Paulem pozostał tylko pusty płaszcz. Twarz mężczyzny pobladła z
napięcia i znużenia. Jego oczy były świadectwem, że ujrzał wielkie zło.
Kevin i Diarmuid pognali ku niemu. Dave wraz z pozostałymi podążał tuż za nimi.
Tawerna eksplodowała przerażonym, pełnym pytań życiem. Nikt z jego przyjaciół się nie
odzywał. Patrzyli na Paula, który przykucnął przy leżącej na podłodze dziewczynie.
Zsiniała już od głowy aż do stóp. Porwała ją w swe szpony lodowata śmierć, która była
przeznaczona dla niego.
Wreszcie się podniósł. Ludzie księcia zrobili dla nich miejsce. Teraz, na skinienie głowy
Diarmuida, dwóch z nich podźwignęło martwą dziewczynę i wyniosło ją w noc, która
była zimna, lecz nie tak zimna, jak ona. *
—Owoce zimy, mości książę — odezwał się Paul. —Czy słyszałeś opowieści o królowej Riik?
Na twarzy Diarmuida nie było widać śladu niczego poza skupieniem.
— Tak jest. Fordaetha. Legendy mówią, że to najstarsza z mocy Fionavaru.
- Jedna z nich — wszyscy odwrócili się, by spojrzeć na ponurą twarz krasnoluda Brocka. —
Jedna z najstarszych mocy — ciągnął krasnolud. — Pwyllu, w jaki sposób Fordaetha
dotarła tu z Pustkowi?
- Wraz z lodem, który stamtąd przyszedł — odparł Paul. — Owoce zimy — powtórzył z
goryczą.
- Zabiłeś ją, Paul?
To był Kevin. Na jego twarzy widniało jakieś gorące, dręczące uczucie.
Władza — pomyślał Paul. Przypomniał sobie starego króla, którego miejsce zajął na
Drzewie.
— Nie zabiłem — powiedział tylko. — Nadałem jej imię drogą inwokacji. To ją odegnało.
Przez długi czas nie przybierze żadnej postaci, a przez jeszcze dłuższy nie opuści Pustkowi,
nie jest jednak martwa i nadal służy Maugrimowi. Gdybyśmy znajdowali się dalej na
północ, nie dałbym sobie z nią rady. Nie miałbym żadnych szans. Był bardzo znużony.
—Dlaczego mu służą? — usłyszał Dave'a Martynika. W jego głos wcieliło się pragnienie
zrozumienia.Znał odpowiedź również na to pytanie. Wyczytał j w oczach Fordaethy.
— Obiecał jej lód. Lód tak daleko n południu. Aż tak wiele zimowego świata, którym
mogłaby rządzić.
- Pod jego władzą — dorzucił cicho Brock. — Rządzić pod jego władzą.
- Och, tak — zgodził się Paul. Pomyślał o Kaeni i Blódzie, braciach, pod których
przewodnictwem równie krasnoludowie stali się sługami Maugrima. Wyczytał tę samą
myśl z twarzy Brocka. — Wszystko znajdzie się pod jego władzą i to na zawsze. Nie
możemy przegrać tej wojny
Tylko Kevin, który znał go najlepiej, dosłyszał desperację w głosie Paula. Patrzył, razem ze
wszystkimi, jak Schafe odwrócił się i ruszył ku drzwiom. Tam zatrzymał się na chwilę
wystarczającą, by zdjąć płaszcz i cisnąć go na podłogę. Pod spodem miał jedynie koszulę.
- Jest coś jeszcze — dorzucił Paul. — Niepotrzebna mi kurtka. Ta zima nie może mnie
dotknąć. Co prawda niewiele nam z tego.
- Dlaczego?
To Kevin go zapytał, w imieniu ich wszystkich.
Schafer wszedł już w śnieg, zanim odwrócił się, by udzielić odpowiedzi.
— Dlatego, że poznałem jej smak na Drzewie, podobnie jak wszystkich innych postaci
śmierci.
Drzwi zatrzasnęły się za nim, odcinając ich od wiatru i sypiącego śniegu. Stali w jasnej,
pełnej wrzawy tawernie. Zewsząd otaczały ich ciepło i wesołe towarzystwo. We wszystkich
światach niewiele można było znaleźć cenniejszych rzeczy.
Mniej więcej w tym samym czasie gdy Paul opuszczał gospodę, Loren Srebrny Płaszcz i
jego źródło wracali do znajdującego się w mieście domu magów. Żaden z nich nie był
odporny na zimno, a choć śnieg przestał padać, wiatr się nie uspokoił i zaspy gdzieniegdzie
sięgały krasnołudowi aż do piersi. Na górze widniały letnie gwiazdy lśniące jasno ponad
zimowym światem, lecz żaden z nich nie podnosił wzroku. Nic też nie mówili.
Wysłuchali tej samej opowieści, obaj więc żywili takie same uczucia: wściekłość na to, co
uczyniono kobiecie, którą przed chwilą zostawili w pałacu, litość dla bólu, którego nie
mogli uleczyć, oraz miłość — w obu z nich — do piękna, które nie zaprzestało walki w
najmroczniejszym z miejsc. W Matcie Sórenie żyło też coś jeszcze, gdyż to krasnolud, Blód,
splugawił ją, gdy Maugrim już skończył. Nie wiedzieli o Darienie.
Wreszcie dotarli do domu. Teyrnon i Barak przebywali gdzie indziej, a Brock gdzieś
wyszedł. Zapewne był z Diarmuidem. Dzięki temu mieli dla siebie dużo miejsca. Przyjęli
zasadę, że każdej nocy będą spać w mieście, by przekonać mieszkańców Paras Derval, że
ważne osobistości królestwa nie ukrywają się za murami pałacu. Zervan rozpalił ogień w
kominkach, zanim położył się do łóżka, w domu było więc cudownie ciepło. Mag podszedł
do największego z kominków, znajdującego się we frontowym pokoju. Krasnolud napełnił
dwa kielichy płynem o kolorze bursztynu.
- Usheen, by rozgrzać serce — zacytował Matt, wręczając kielich Lorenowi.
- Moje jest dziś w nocy zimne — odparł wysoki mag. Pociągnął łyk i skrzywił twarz. —
Gorzkie ciepło. Dobrze ci zrobi.
Krasnolud osunął się na niskie krzesło i zaczął ściągać buty.
- Czy powinniśmy sięgnąć ku Teyrnonowi?
-Co mielibyśmy mu przekazać? — zapytał Matt, unosząc głowę.
—Jedyną rzecz, której się dowiedzieliśmy.
Obaj popatrzyli na siebie w milczeniu.
- Czarna Łabędzica powiedziała Metranowi, że Kocioł jest w ich rękach i że ma się udać do
miejsca spirali —powtórzyła im Jennifer, pobladła i sztywno opanowana, gdy wróciła w
opowieści do polany drwala, gdzie przybyła po nią Avaia. To była ta jedyna rzecz.
- Co chce tam robić ze zmarłymi? — zapytał Matt Sóren. W jego słowach zabrzmiała
nienawiść głęboka niczym jaskinia.
Twarz maga miała posępny wyraz.
— Nie wiem — odparł. — Mam wrażenie, że nic nie wiem. Oprócz tego. że nie możemy
wyruszyć przeciwko niemu, dopóki nie przerwiemy zimy, a tego nie potrafimy.
—Zrobimy to — stwierdził krasnolud. — Przerwiemy ją, ponieważ musimy. Nie żywię
wątpliwości, że tego dokonasz.
Wtedy mag uśmiechnął się. Surowe rysy jego twarzy złagodniały. — Czy nie czujesz się
zmęczony po czterdziestu latach dodawania mi sił w ten sposób? — zapytał.
—Nie — odparł po prostu Matt Sóren. Po chwili on również się uśmiechnął, demonstrując
wykrzywiony grymas swych ust.
Loren wypił usheen, ponownie krzywiąc twarz.
— Proszę bardzo — powiedział. — Chcę sięgnąć ku Teyrnonowi zanim pójdziemy spać.
Powinien wiedzieć, że Metranrrn Kocioł z Khath Meigol i udał się z nim... na Cader Sedat.
Powiedział to tonem tak prozaicznym, jak tylko potrafił lecz sam dźwięk nazwy wyspy
wystarczył, by przemkną po nich dreszcz. Nikt z ich zakonu nie mógłby go nie poczuć
Tysiąc lat temu w owym miejscu zginął Amairgen Biafc Gałąź, pierwszy z magów.
Matt przygotował się i Loren zamknął połączenie Odnaleźli Teyrnona za pośrednictwem
Baraka w odległość dnia jazdy — w towarzystwie żołnierzy w Północne_ Twierdzy.
Przekazali mu wiadomość o tym, co się wydarzyło, po czym we czterech podzielili się
wątpliwościami które nie miały wyjść poza radę magów.
Następnie przerwali połączenie. — Wszystko w porządku? — zapytał po chwili Srebrny
Płaszcz swe źródło.
— Łatwizna — odparł Matt. — To pomoże mi zasnąć.
W tej właśnie chwili rozległo się donośne pukanie w drzwi. To nie mógł być Brock. On miał
klucz. Wymienili tylko jedno ostrzegawcze spojrzenie, gdyż byli tym, czym byli, i to od
długiego czasu. Później ruszyli razem otworzyć drzwi wejściowe.
W mroku na zewnątrz stał brodaty mężczyzna. Za jego plecami lśniły gwiazdy i półksiężyc.
Miał szerokie ramiona i nie był wysoki. Nić czasu wplotła mu się głęboko w oczy. W jego
ramionach spoczywała zemdlona kobieta.
Było bardzo cicho. Loren miał wrażenie, że gwiazdy również znieruchomiały, podobnie jak
księżyc, który wzeszedł późno. Wreszcie przybysz odezwał się niskim, dźwięcznym głosem.
— Chyba jest po prostu wyczerpana. Zanim zemdlała, skierowała mnie do tego domu. Czy
wy jesteście Loren Srebrny Płaszcz i Matt Sóren?
To byli dumni mężczyźni, mag i jego źródło. Liczono ich pomiędzy wielkich Fionavaru.
Mimo to uklękli obaj z pełnym pokory i wdzięczności zachwytem przed Arturem
Pendragonem i tą, która go wezwała. Oddali hołd kobiecie w nie mniejszym stopniu niż
mężczyźnie.
Inne pukanie w inne drzwi. Jennifer przebywała sama w swej komnacie w pałacu. Nie
spała. Oderwała się od kontemplacji ognia. Długa szata, którą jej dali, muskała grube
dywany leżące na podłodze. Wykąpała się i umyła włosy, po czym uczesała je przed
lustrem, wpatrując się w swą obcą twarz, w zielone oczy, które widziały to, co widziały.
Gdy usłyszała stukanie, stała przed ogniem już przez dłuższy czas, nie wiedziała, jak długo.
Wraz z nim rozległ się głos.
— Nigdy się mnie nie bój — usłyszała przez drzwi. — Nie masz większego przyjaciela.
Głos o brzmieniu przypominającym dzwony, dźwięk na granicy pieśni. Otworzyła drzwi,
by ujrzeć Brendela z liosalfarów. Choć dusza Jennifer przebywała daleko, poruszył ją
widok jego jasnej, smukłej gracji.
—Wejdź — powiedziała. — Ale czas na łzy już minął.
Zamknęła za nim drzwi. Ze zdumieniem ujrzała, że ogień w kominku oraz płomień świecy
u jej łoża zaczęły migotać i tańczyć jaskrawiej, gdy Brendel znalazł się w komnacie.
Liosowie byli Dziećmi Światła. Samo ich imię oznaczało jasność, z którą byli trwale
związani.
A Najmroczniejszy żywił do nich nienawiść tak absolutną, że wszystko inne wydawało się
przy niej małe. Oto świadectwo tego, czym jest zło — pomyślała, choć sama najmniej ze
wszystkich śmiertelnych potrzebowała podobnego świadectwa. — Fakt, że może ono tak
dogłębnie nienawidzić istoty, która stoi przede mną. Oczy przybysza były już suche. Gdy w
nie spoglądała, przybierały na nowo bursztynową barwę.
—Temu królowi nie jest obca uprzejmość — stwierdził Brendel. — Choć na to nie wygląda.
Przesłał do moich komnat wiadomość, że przybyłaś.
Kevin opowiedział jej, co zrobił Brendel: jak podążył za Galadanem i jego wilkami, a
potem złożył przysięgę w wielkiej sali pałacowej.
— Nie masz powodu obciążać się winą za to, co mi się stało — powiedziała. — Jak
słyszałam, zrobiłeś więcej niż mógłby dokonać ktokolwiek inny.
—To nie wystarczyło. Cóż mogę ci powiedzieć?
Potrząsnęła głową.
— Daliście mi też radość. Śpiew liosów, gdy zasypiałam, to moje ostatnie prawdziwie
szczęśliwe wspomnienie.
- Czy nie możemy obdarzyć cię nią raz jeszcze, skoro jesteś z powrotem wśród nas?
- Nie wiem, czy potrafię ją przyjąć, Brendelu. Nie jestem... zdrowa.
Z jakiegoś powodu było to łatwiejsze dla niej niż dla niego. Zapadła długa cisza, podczas
której znosiła spojrzenie jego oczu. Nie próbował sondować jej wnętrza, choć wiedziała, że
potrafi to zrobić, podobnie jak Loren nie użył w stosunku do niej Badania. Żaden z nich
nie chciał się narzucać. Dzięki temu była w stanie ukryć Dariena i zamierzała to zrobić.
- Czy cofniesz swe słowa? — zapytał. Muzyka w nim była głęboka i niosła ze sobą ból.
- Czy mam cię okłamywać?
Odwrócił się i podszedł do okna. Nawet ubranie, które miał na sobie, wydawało się utkane
z wielu kolorów, które zmieniały się, gdy się poruszał. Bijący zza okien blask gwiazd
rozświetlał jego srebrzyste włosy i iskrzył się wśród nich. Jak mogła w ten sposób odrzucać
kogoś, kto potrafił schwytać gwiazdy w swe włosy?Jak jednak mogła go nie odrzucić? - -
-Odbiorę ci wszystko — zapowiedział Rakoth i bardzo zbliżył się do spełnienia swej groźby.
Brendel odwrócił się. Oczy miał złote. Wydawało się, że to jego najprawdziwszy kolor.
— Czekałem tutaj przez długi czas, gdyż pragnął tego RaTenniel i ja sam — powiedział. —
On chciał, bym służył radą temu młodemu królowi i poznał zamiary ludzi z Brenninu, ja
zaś chciałem ujrzeć tu ciebie żywą, bym mógł ci przedstawić pewną propozycję i prośbę.
—A mianowicie jaką?
Była bardzo wysoka, piękniejsza nawet niż przedtem. Naznaczył ją smutek i cień, lecz tym
samym coś otrzymała w zamian.
—Żebyś wyruszyła ze mną do Daniloth, by zostać uzdrowioną. Jeśli w ogóle można tego
dokonać, to tylko tam.
Popatrzyła na niego, jak gdyby z wielkiej wysokości czy głębokości: tak czy inaczej z oddali.
— Nie — powiedziała. Ujrzała, jak ból rozjarzył się w jego oczach niczym płomień. — W
obecnym stanie jest mi lepiej. Paul doprowadził mnie do tego miejsca. On i coś jeszcze.
Nie myśl o tym. Jestem tutaj i nie czuję się nieszczęśliwa. Boję się sięgnąć po więcej
światła, by nie oznaczało ono też więcej ciemności.
Nie istniała żadna odpowiedź, jakiej mógłby jej udzielić. Tego właśnie pragnęła. Zanim
wyszedł, dotknął jej policzka. Zniosła to, pogrążona w żalu, że podobna rzecz nie mogła jej
sprawić radości. Tak się jednak nie stało i cóż miała uczynić albo powiedzieć?
Lios alfar przemówił spod drzwi. Muzyka niemal całkowicie zniknęła z jego głosu.
— A więc pozostaje zemsta — stwierdził Brendel spod Znaku Pustułki. — Jest tylko ona i
zawsze ona.
Zamknął cicho drzwi za sobą.
-Przysięgi — pomyślała, odwracając się powoli z powrotem w stronę kominka. Kevin,
Brendel. Zastanowiła się, kto jeszcze poprzysięgnie, że ją pomści. Zastanowiła się, czy
kiedykolwiek będzie to coś dla niej znaczyło.
W tej samej chwili, gdy tak stała, w szarej krainie niemoty i cienia, Loren i Matt otwierali
drzwi, by ujrzeć dwie postacie stojące na śniegu z gwiazdami i księżycem za plecami.
Jeszcze jedne, ostatnie drzwi, późną, przejmująco zimną nocą. Niewielu ludzi pozostało na
pokrytych lodem ulicach. Dzika dawno już zamknięto. Kevin i Dave posuwali się ku
koszarom Południowej Twierdzy w towarzystwie Diarmuida i jego ludzi. Podczas tej
poprzedzającej świt godziny, gdy północ zdawała się leżeć bliżej, a wiatr był jeszcze
bardziej szalony, strażnicy trzymali się blisko swych stanowisk, nachyleni nad małymi
ogniskami, które pozwolono im rozpalić. Nie spodziewali się żadnego ataku. Był on
niemożliwy. Dla wszystkich było jasne, że ten wiatr i śnieg, ta stworzona przez złą wolę
zima stanowi wystarczająco groźny atak. Była tak mroźna, że mogła zabić i zabijała już
nieraz, a stawała się jeszcze mroźniejsza.
Tylko jeden człowiek tego nie czuł. W samej koszuli i niebieskich dżinsach, Paul Schafer
szedł samotnie przez uliczki i zaułki miasta. Wiatr mierzwił jego włosy, lecz nie
przeszkadzał mu. Gdy zwrócił się na północ, trzymał głowę wzniesioną wysoko.
Wędrował niemal bez celu, właściwie po to tylko, by znaleźć się wśród nocy, potwierdzić
fakt swej niezwykłej odporności i uporać się z problemem dystansu, którym oddzielił go
on od pozostałych. Bardzo wielkiego dystansu.
Jak mogłoby to wyglądać inaczej dla kogoś, kto poznał smak śmierci na Letnim Drzewie?
Czy spodziewał się, że będzie jednym z członków drużyny? Przyjacielem, którego Carde i
Coli, czy nawet Kevin, będą mogli traktować jak równego sobie? Był Dwukrotnie
Narodzonym, widział kruki, słyszał, jak przemówiły, słyszał Dane w lesie i czuł w swym
wnętrzu Mórnira. Był Strzałą Boga. Włócznią. Panem Letniego Drzewa.
Był też boleśnie nieświadomy tego, co to wszystko oznacza i w jaki sposób tę wiedzę
wykorzystać. Został zmuszony do ucieczki przed Galadanem, lecz nawet nie rozumiał, jak
zdołał dokonać przejścia z Jennifer. Musiał błagać Jaelle, by ich odesłała. Wiedział, że
wykorzysta to przeciwko niemu w ich ledwie rozpoczętej dyspucie o Bogini i Bogu. Nawet
dziś w nocy okazał się ślepy na zbliżanie się For-daethy. Tylko dzięki śmierci Tiene miał
czas usłyszeć słowa kruków. Ponadto nie wzywał ich. Nie wiedział, skąd się wzięły ani jak
przywołać je z powrotem.
Czuł się jak dziecko. Niegrzeczny bachor chodzący zimą bez płaszcza. Stawka była zbyt
wysoka. Zawierało się w niej absolutnie wszystko.
Dziecko — pomyślał raz jeszcze. Stopniowo zaczął zdawać sobie sprawę, że wcale nie
wałęsa się bez celu. Znalazł się na ulicy prowadzącej do trawnika. Stanął przed drzwiami,
które pamiętał. Sklep znajdował się na parterze, a pokoje mieszkalne na piętrze. Podniósł
wzrok. Światła oczywiście się nie paliły. Było już bardzo późno. Z pewnością wszyscy spali:
Vae, Finn i Darien. Odwrócił się, by odejść. Nagle zamarł. Po raz pierwszy tej nocy poczuł
chłód, gdy blask księżyca coś mu ukazał. Ruszył naprzód i popchnął uchylone drzwi
sklepu. Otworzyły się szeroko ze skrzypieniem luźnych zawiasów. Wewnątrz wciąż widać
było zagradzające mu drogę półki z wyrobami z sukna, wełny oraz tkanin wyższej jakości.
W przejściu leżał jednak śnieg. Pod ladami uzbierały się go całe zaspy. Gdy ruszył po
ciemku na górę, natknął się na schodach na lód. Wszystkie meble stały na miejscu, tak jak
je zapamiętał, ale dom był opuszczony. Usłyszał jakiś dźwięk. Odwrócił się nagle, ogarnięty
trwogą. Zobaczył, co było jego źródłem. Na wpadającym przez rozbite okno wietrze pusta
kołyska bujała się powoli w obie strony.
ROZDZIAŁ 7
Wczesnym rankiem następnego dnia armia Cathalu przekroczyła Saeren i znalazła się na
terenie Najwyższego Królestwa. Jej dowódca pozwolił sobie na odczucie niejakiej
satysfakcji. Wszystko starannie zaplanowano. Bezbłędnie wyliczono czas. Przybyli do
Cynanu nocą, po cichu, i wysłali wiadomość na drugą stronę rzeki zaledwie na pół godziny
przed tym, nim specjalnie w tym celu zbudowane barki przewiozły ich do Seresh.
Liczył na to, że główny trakt wiodący do Paras Derval będzie oczyszczony ze śniegu.
Faktycznie był. Wśród przenikliwego zimna, pod lśniącym, błękitnym niebem, ruszyli
przez białą krainę ku stolicy. Posłaniec do nowego najwyższego króla mógł ich wyprzedzać
najwyżej o parę godzin. Aileron nie będzie miał czasu, by cokolwiek zorganizować.
I o to, rzecz jasna, chodziło. Wiadomości przedostawały się z jednego brzegu Saeren na
drugi — między Seresh a Cynanem krążyły barki, a dalej na wschód wymieniano
zakodowane sygnały świetlne. Na brennińskim dworze wiedziano, że zbliżają się żołnierze
z Cathalu, lecz nie to, ilu ich było czy kiedy się zjawią. Sprawią wrażenie ubogich i kiepsko
przygotowanych, gdy ten wspaniały oddział, liczący sobie dwa tysiące pięciuset ludzi,
nadciągnie galopem z południowego zachodu. I nie była to tylko konnica. Cóż powiedzą
mieszkańcy północy, gdy zobaczą, jak dwieście legendarnych cathalskich rydwanów
wojennych zajedzie pod same bramy Paras De-rval? A w pierwszym z nich, zaprzężonym w
cztery wspaniałe ogiery z Faille, nie będzie zasiadał wódz armii czy jakiś kapitan
eidolathów, straży honorowej, lecz sam Shal-hassan, najwyższy władca Sang Marlen, Larai
Rigal i dziewięciu prowincji Krainy Ogrodów.
Niech młody Aileron da sobie radę z tą sytuacją, jeśli potrafi.
Nie był to tylko czczy pokaz. Shalhassan zbyt długo już władał krajem zdominowanym
przez intrygi, by pozwalać sobie na bezcelową ekstrawagancję. Za każdym krokiem tego
manewru kryła się chłodna wola, za szybkością, jakiej żądał od woźnicy swego rydwanu,
świadoma kalkulacja, a za wspaniałością jego własnego wyglądu — od splecionej w
warkoczyki, uperfumowanej brody aż po futro, sprytnie rozcięte tak, by ukazać
zakrzywiony, wysadzany klejnotami miecz — konkretny powód.
Tysiąc lat temu Angirad poprowadził ludzi z południa na wojnę przeciwko Spruwaczowi i
maszerowali oni oraz jechali pod brennińskim sztandarem z księżycem i dębem, pod
dowództwem Conary'ego, a potem Colana. Wtedy jednak nie było prawdziwego Cathalu
ani flagi z kwiatem i mieczem, a tylko dziewięć skłóconych prowincji. Dopiero gdy
powrócił, okryty chwałą zdobytą w Andarien i Gwynirze, w ostatniej, rozpaczliwej bitwie u
mostu Valgrind, a potem podczas spętania pod Rangat, Angirad mógł zademonstrować
kamień strażniczy, który mu powierzono, stworzyć królestwo, wybudować południową
fortecę, a potem letni pałac nad brzegiem jeziora w Larai Rigal.
Niemniej jednak dokonał wszystkich tych rzeczy. Południe nie było już skupiskiem
walczących ze sobą księstw. Było Cathalem, Krainą Ogrodów, a nie królestwem zależnym
od Brenninu, bez względu na to, jakie tytuły nadawali sobie dziedzice Iorwetha. Cztery
wojny, stoczone w ciągu czterech stuleci, uczyniły ten fakt bezspornym. Choć Bren-nin
miał swe Drzewo — przechwalano się na południu — Larai Rigal miało ich dziesięć tysięcy.
Miało też prawdziwego władcę, mężczyznę, który zasiadał na Tronie z Kości Słoniowej już
od dwudziestu pięciu lat, bystrego, nieodgadnionego i znającego walkę, gdyż brał udział w
ostatniej wojnie z Brenninem, trzydzieści lat temu, gdy ten król-chłoptaś Aileron jeszcze
się nie narodził. Ailellowi Shalhassan mógłby ewentualnie ustąpić pierwszego miejsca, ale
nie jego synowi, który zaledwie rok temu powrócił z wygnania, by założyć Dębową Koronę.
Bitwy wygrywa się w drodze — pomyślał Shalhassan z Cathalu. To była celna myśl. Uniósł
dłoń w pewien, określony sposób. Po chwili przygalopował do niego Raziel, siedzący
niepewnie na szybko pędzącym koniu. Najwyższy władca Cathalu kazał mu ją zapisać.
Przed nimi, pięciu członków straży honorowej, zebranych pośpiesznie przez porażonego
szokiem księcia Seresh, okładało biczami swe wierzchowce, by utrzymać się przed
rydwanami. Shalhassan zastanowił się, czy ich nie wyprzedzić, postanowił jednak, że tego
nie zrobi. Bardziej satysfakcjonujące — w pewnym stopniu, w jakim pozwalał sobie
czerpać zadowolenie z podobnych rzeczy — okaże się jeśli przybędzie do Paras De-rval,
depcząc po piętach ich straży honorowej, jak gdyby zmuszał ją do ucieczki.
Uznał, że wszystko idzie dobrze. W Sang Marlen Ga-lienth będzie nadzorował decyzje jego
córki. Było właściwe, że zaczynała się już wprawiać w kierowaniu nawą państwową.
Studiowała tę umiejętność od chwili śmierci brata. Shalhassan nie będzie miał następnego
dziedzica. Nie można już było tolerować podobnych eskapad, jak ta poprzedniej wiosny,
gdy Sharra prześcignęła posłańców, których wysłał do Paras Derval. W gruncie rzeczy
nigdy nie usłyszał pełnej, lub choćby w miarę zadowalającej relacji z tego incydentu.
Właściwie jednak na to nie liczył, biorąc pod uwagę, z kim miał do czynienia. Jej matka
była dokładnie taka sama. Potrząsnął głową. Czas już, by Sharra wyszła za mąż, lecz za
każdym razem, gdy poruszał ten temat, unikała rozmowy. Aż do ostatniej próby, gdy
zademonstrowała swój pełen fałszywego szacunku uśmiech (znał go; jej matka uśmiechała
się tak samo) i wyszeptała nad półmiskiem mrożonych mrae, że jeśli jeszcze raz poruszy tę
kwestię, faktycznie wyjdzie za mąż... i wybierze sobie za małżonka Venassara z Gath.
Jedynie nabywana przez dziesięciolecia wprawa powstrzymała go przed poderwaniem się
z kanapy i okazaniem całemu dworowi oraz eidolathom swego zmieszania. Gorsza jeszcze
od perspektywy ujrzenia owego patykowatego, pół-rozumnego pseudomężczyzny na tronie
obok Sharry była myśl o chytrym jak lis Bragonie z Gath, jego ojcu, który stałby za ich
plecami.
Zmienił temat i zaczął mówić o tym, jak powinna radzić sobie pod jego nieobecność z
kwestią podatków. Wyjaśnił, że bezprecedensowa zima, która sprawiła, że zamarzło nawet
jezioro w Larai Rigal i spustoszyła ogrody T'Varen, wszędzie spowodowała ciężkie straty i
że jego córka będzie musiała kroczyć po wąskiej linii między współczuciem a po-
błażliwością. Słuchała go, demonstrując ostentacyjnie zainteresowanie, lecz Shalhassan
dostrzegał uśmiech pod jej spuszczonymi oczyma. On sam nigdy się nie uśmiechał. To zbyt
wiele zdradzało. Z drugiej jednak strony, nigdy nie był piękny, a Sharra była i to
niezmiernie. Dla niej uśmiech był narzędziem, a nawet bronią, zrozumiał, aby zachować
królewski spokój.
Musiał nad nim pracować nawet teraz, gdy gnał do Paras Derval, wspominając pełen
poczucia wyższości uśmiech swego niewiarygodnego dziecka. Jest w tym jakaś myśl,
powiedział sobie. Po chwili nadał jej wystarczająco abstrakcyjną postać. Raz jeszcze uniósł
na wpół zamkniętą dłoń. Po chwili Raziel ponownie pognał do jego boku, by zapisać, co
należy. Shalhassan z przyjemnością ujrzał niezadowolenie na jego twarzy. Następnie
zapomniał o córce. Spojrzą z ukosa na popołudniowe słońce i uznał, że zbliżają się dc celu.
Wyprostował się, otrzepał swój ciężki płaszcz, by usunąć z niego fałdy, uczesał brodę i
przygotował się do wtargnięcia z jeźdźcami i rydwanami bojowymi Cathalu, olśnie-
wającymi i sformowanymi w równy szereg, do pogrążonej w chaosie stolicy swych nie
przygotowanych sojuszników. Zobaczą to, co zobaczą.
W odległości około mili od Paras Derval wszystko zaczęło iść zupełnie źle.
Po pierwsze, na drodze ustawiono blokadę. Gdy straż przednia zwolniła, a jego woźnica
stopniowo uczynił to samo, Shalhassan popatrzył naprzód. Przymrużył oczy, by uchronić
je przed blaskiem słońca na śniegu. W chwili gdy wszyscy się zatrzymali, a konie zaczęły
parskać i tupać pod wpływem zimna, Shalhassan przeklinał już w duchu z żarliwością,
której jego zewnętrzny spokój nie okazywał w najmniejszym stopniu.
Przed nimi stała dwudziestka konnych żołnierzy odzianych schludnie w brąz i złoto.
Zaprezentowali mu broń z zachowaniem pełnego ceremoniału. Za ich szeregami rozległ się
słodki i czysty dźwięk rogu. Żołnierze odwrócili się i sprawnie ustawili w szeregi wzdłuż
szerokiej drogi, by zrobić miejsce dla sześciorga dzieci. Wszystkie były ubrane w
identyczne, czerwone szaty lśniące na tle śniegu. Dwoje z nich minęło honorową straż z
Seresh i, nie obawiając się ruchów jego koni, wręczyło Shalhassanowi z Cathalu bren-
nińskie kwiaty na znak powitania.
Przyjął je z powagą na twarzy. Skąd wzięli kwiaty podczas tej zimy? Następnie odwrócił
się, by ujrzeć gobelin wzniesiony wysoko na tyczkach przez pozostałą czwórkę dzieci.
Rozwinięto przed nim, w geście godnym królów, wspaniałe dzieło sztuki. Na tej otwartej
drodze, wystawiwszy ją na działanie żywiołów, ukazano mu utkaną scenę z Bael Rangat. W
szybko blednących odcieniach stanowiących szczyt sztuki tkackiej, Shalhassan ujrzał bitwę
o most Valgrind. I to nie jakiś jej przypadkowy epizod, lecz ten właśnie moment, którego
od tego czasu nie przestawano opiewać i wysławiać w Cathalu — chwilę, gdy Angirad, jako
pierwszy z członków owego promiennego zastępu, postawił stopę na moście wiodącym
przez Ungarch, by poprowadzić wojska do Starkadh.
Uhonorowali go na dwa sposoby. Gdy opuścił wzrok, mimo wszelkich swych wysiłków
czując się wzruszony, Shalhassan ujrzał jakąś postać, która przeszła pod gobelinem, by
zatrzymać się na drodze przed gościem. Zrozumiał wtedy, że honor był potrójny i że
poważnie się przeliczył.
W futrze o barwie najczystszej bieli, które opadało w gęstym splendorze z ramion aż do
białych butów, stał przed nim Diarmuid, brat i dziedzic króla. Nicpoń — pomyślał
Shalhassan, usiłując zapanować nad nieprzepartym podziwem dla jego swobodnej
elegancji, który natychmiast go nawiedził. Diarmuid założył też białe rękawiczki, a złote
włosy nakrył białym, futrzanym kapeluszem. Jedynym kolorowym elementem na tym
połyskującym śnieżnym księciu było czerwone pióro djeny u kapelusza, o odcieniu
dokładnie takim samym, jak stroje dzieci.
Był to żywy obraz o tak starannie wyreżyserowanym przepychu, że nikt z żyjących nie
mógłby nie zrozumieć jego znaczenia. Z pewnością też wszyscy z obecnych, z obu krajów, o
tym opowiedzą.
Książę uniósł palec, nic więcej, i nad szeroką, pokrytą śniegiem panoramą rozległy się
wspaniale zagrane, poruszające serce dźwięki Renabael — bitewnego hejnału lios alfa-rów
skomponowanego tak dawno temu przez Ra-Termainea, największego z ich władców, a
także z tkaczy muzyki.
I wtedy biały książę wykonał następny gest. Ponownie był to nie więcej niż ruch palca.
Muzyka ucichła, niosąc się echami w zimnym, nieruchomym powietrzu. Grający wystąpił
naprzód. Przewyższał nawet gracją księcia. Po raz pierwszy w życiu Shalhassan z Cathalu,
pełen niedowierzania, ujrzał na własne oczy lios alfara. Książę pokłonił się. Lios uczynił to
samo. Ponad ich głowami widniał skąpany po kolana w krwi Angirad zdobywający most
Valgrind w imię Światła. Shalhassan z Cathalu wyszedł na drogę ze swego pojazdu i
odwzajemnił pokłon. Pięciu strażników z Seresh ruszyło przodem. Z pewnością poczuli
ulgę, że znaleźli takie zastępstwo. Na ostatniej mili drogi do Paras Derval armię Cathalu
prowadziła straż honorowa złożona z ludzi księcia Diarmuida, wyćwiczona i imponująca.
Po jednej stronie rydwanu Shalhassana maszerował sam książę, po drugiej zaś Na-
Brendel, najwyższy Znaku Pustułki z Daniloth.
Nie posuwali się też szybciej niż tempem spacerowym, gdy bowiem zbliżyli się do stolicy,
po obu stronach traktu, nie zważając na zaspy, zebrał się olbrzymi tłum wiwatujących
ludzi. Shalhassan był zmuszony w odpowiedzi kiwać głową i machać ręką, rytmicznie i z
dostojeństwem.
Wtem, na peryferiach samego miasta, natknęli się na oczekujących żołnierzy. Wzdłuż całej
krętej, pnącej się w górę drogi wiodącej do placu przed pałacem stali w równych
odległościach od siebie, wszyscy odziani w szykowne mundury, piechurzy, łucznicy oraz
kawalerzyści z Paras Derval.
Gdy dotarli już do samego placu, otoczonego gęstym tłumem wiwatujących ludzi, orszak
zatrzymał się raz jeszcze i książę Diarmuid zaprezentował mu, z zachowaniem pełnej
etykiety, pierwszego maga Brenninu oraz jego źródło, w towarzystwie innego krasnoluda,
którego książę przedstawił jako Brocka z Banir Tal; najwyższą kapłankę Dany, która
również była odziana w olśniewającą biel i nosiła czerwoną koronę — gęste, rude,
opadające na plecy włosy; a na koniec człowieka, o którym opowieści Shalhassan już sły-
szał — młodego, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego i niewysokiego, którego książę z
powagą w głosie przedstawił jako Pwylla Dwukrotnie Narodzonego, Pana Letniego
Drzewa. Król Cathalu usłyszał reakcję tłumu w chwili, gdy spojrzał w niebieskoszare oczy
owego młodego mężczyzny z innego świata, wybrańca Boga.
Nie padło już ani słowo więcej. Piątka osobistości dołączyła do księcia i lios alfara.
Shalhassan wysiadł, gdyż brak miejsca uniemożliwiał podjechanie rydwanem pod bramy
pałacu. Następnie ruszył ku nim piechotą, by spotkać się z Aileronem, najwyższym królem,
który zorganizował to wszystko w ciągu być może dwóch godzin.
Sharra udzieliła mu w Sang Marlen niezbędnych informacji, miał więc pewne pojęcie,
czego oczekiwać. Było to jednak za mało, gdy bowiem Aileron ruszył naprzód, by spotkać
go w pół drogi, Shalhassan — któremu pokazano już, czego Brennin potrafi dokonać, jeśli
mu się spodoba — ujrzał, co mu się podobało.
Najwyższy król oszacował go srogim spojrzeniem spod ciemnych, nie uczesanych włosów.
Jego surowa, brodata twarz — nie tak chłopięca, jak się tego spodziewał — była równie
niewzruszona jak oblicze Shalhassana i równie nie uśmiechnięta. Był niedbale odziany w
szaty o różnych odcieniach brązu. Buty miał poplamione, a spodnie wytarte. Włożył prostą
koszulę, a na nią krótką, ciepłą kamizelkę pozbawioną ozdób. U jego boku wisiał nie miecz
ceremonialny, lecz bojowy, o drugiej rękojeści.
Ruszył naprzód z gołą głową. Obaj królowie popatrzyli na siebie. Shalhassan usłyszał ryk
tłumu. Brzmiało w nim coś, czego on nigdy nie doświadczył w ciągu dwudziestu pięciu lat
spędzonych na tronie. Pojął wtedy to, co rozumiał już lud Brenninu: że stojący przed nim
mężczyzna był królem-wojownikiem. Niczym więcej, a już z pewnością niczym mniej.
Wiedział, że padł ofiarą manipulacji, lecz zdawał też sobie sprawę, jakich umiejętności
wymagało coś podobnego.
Błysk młodszego brata równoważyła, a nawet więcej niż równoważyła, świadoma
skromność starszego, który był królem. Shalhassan z Cathalu zrozumiał wtedy, stojąc mię-
dzy jasno- a ciemnowłosym bratem, że jednak nie on będzie wodzem na tej wojnie.
Aileron nie odezwał się ani słowem.
Królowie nie składali sobie pokłonów, lecz Shalhassan nie był małostkowym człowiekiem.
Mieli wspólnego wroga i to straszliwego. To, co mu zademonstrowano, miało na celu nie
tylko dać mu po nosie, lecz również rozproszyć jego wątpliwości. To również rozumiał.
Jego wątpliwości zostały rozproszone.
W jednej chwili porzucił wszelkie plany, jakie przygotował na ten dzień.
— Najwyższy królu Brenninu, armia oraz rydwany Cathalu przybyły i są do twojej
dyspozycji — oznajmił. — Jestem też gotów służyć ci radą, jeśli tylko tego zapragniesz.
Zaszczyciło nas powitanie, które dla nas przygotowaliście, oraz wzruszyło przypomnienie
czynów naszych przodków zarówno tych z Brenninu, jak i z Cathalu.
Nie spotkała go nawet drobna satysfakcja, jaką byłoby ujrzenie w ciemnych oczach
drugiego monarchy ulgi lub zaskoczenia. Widniała w nich jedynie niewzruszona akcep-
tacja, jak gdyby ani przez chwilę nie było wątpliwości, co powie Shalhassan.
Odpowiedź Ailerona brzmiała:
— Dziękuję. Osiemnaście z waszych rydwanów ma źle wyważone koła. Będziemy też
potrzebować jeszcze co najmniej tysiąca ludzi.
Shalhassan widział, ilu żołnierzy było w Seresh i tutaj w Paras Derval. Wiedział też o
garnizonach w Rhoden i w Północnej Twierdzy.
— Zanim nadejdzie nów, przybędzie jeszcze dwa tysiące — odparł bez chwili zwłoki.
Niespełna trzy tygodnie. Było to możliwe, lecz Sharra musiałaby wyruszyć w drogę. A
kapitana rydwanów czekała chłosta.
Aileron uśmiechnął się.
— Bardzo dobrze. - Podszedł do Shalhassana, młodszy król do starszego, tak jak należało, i
obdarzył go żołnierskim uściskiem. Obie armie oraz ludność nagrodziły ich burzą
oklasków.
Aileron cofnął się. Jego oczy lśniły teraz jasno. Wzniósł ręce, by nakazać ciszę. Gdy już
zapadła, przemówił czystym, suchym głosem w mroźnym powietrzu:
— Ludzie z Paras Derval! Jak widzicie, Shalhassan z Cathalu przybył do nas osobiście w
towarzystwie dwóch tysięcy pięciuset ludzi i obiecał nam jeszcze dwa tysiące więcej. Czy
przywitamy ich serdecznie? Czy zapewnimy im kwatery i wyżywienie?
Wyrażający potwierdzenie krzyk, jaki nastąpił, nie przesłonił właściwego problemu.
Shalhassan, w nieokreślony sposób poruszony, uznał, że czas już, by sam dokonał gestu, w
przeciwnym bowiem razie ci mieszkańcy północy nie dostrzegą prawdziwej wspaniałości
Cathalu. Uniósł dłoń. Pierścień na jego kciuku zalśnił w jasnych promieniach słońca. Gdy
dla niego również zapadła cisza, przemówił:
— My również ci dziękujemy, najwyższy królu. Schronienia będą nam potrzebne, gdyż
znaleźliśmy się daleko od naszych ogrodów, ale lud Cathalu wyżywi swych żołnierzy oraz
tylu mieszkańców Brenninu, dla ilu wystarczą zapasy w naszych zimowych spichlerzach.
Niech teraz król z północy znajdzie słowa, które wywołałyby owację równą tej — pomyślał
z triumfem Shalhassan z twarzą pozbawioną wyrazu. Zwrócił się w stronę Ailerona.
— Moja córka przyśle zapasy i nowych żołnierzy.
Król Brenninu skinął głową. Ryk tłumu nie ucichł jeszcze. Shalhassan usłyszał przebijający
się przez niego, lekko drwiący głos.
—Założysz się? — zapytał Diarmuid.
Shalhassan dostrzegł błysk gniewu, który pojawił się w chwili nieuwagi w oczach młodego
króla. Następnie zwrócił się w stronę księcia.
—A o co? — zapytał z powściągliwością w głosie.
Diarmuid uśmiechnął się. — Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zarówno zapasy, jak i
żołnierze zjawią się wkrótce u nas, nie wątpię też jednak w to, że postara się o to
znakomity Galienth lub być może Bragon z Gath. Z pewnością nie będzie to twoja córka.
- A dlaczegóż to tak sądzisz? — zapytał cicho Shalhassan, ukrywając wewnętrzny skurcz,
jaki poczuł na wzmiankę o Bragonie.
- Dlatego, że Sharra przybyła z twoją armią — odparł Diarmuid ze spokojną pewnością
siebie.
Utarcie nosa temu zarozumiałemu księciu byłoby przyjemnością, której Shalhassan nie
zamierzał sobie odmówić. Mógł tego dokonać: choćby tylko ze względu na to, iż spo-
dziewał się czegoś podobnego; podczas drogi z Seresh do Paras Derval kazał dwukrotnie
sprawdzić armię pod kątem obecności niesfornej księżniczki w przebraniu. Znał swą córkę
wystarczająco dobrze, by tego oczekiwać. Wśród wojsk jej nie było.
- Co chcesz postawić? — zapytał najwyższy władca Sang Marlen, bardzo cicho, by nie
spłoszyć ofiary.
- Moje futro przeciw twojemu — odparł natychmiast książę. Jego niebieskie oczy lśniły
figlarnie. Białe futro było lepsze i obaj o tym wiedzieli. Shalhassan powiedział to Diar-
muidowi. — Być może — odparł ten. — Ale nie spodziewam się, bym przegrał.
Utarcie mu nosa będzie bardzo wielką przyjemnością.
—Zakład — powiedział Shalhassan. Otaczająca ich szlachta zaczęła szeptać pod nosem. —
Bashraiu — rozkazał. Jego nowy kapitan straży wystąpił dziarskim krokiem naprzód. Król
odczuwał brak poprzedniego. Pamiętał, w jaki sposób zginął Devorsh. Cóż, przebywająca
w Sang Marlen Sharra wynagrodzi mu teraz w pewnym stopniu tę stratę.
—Rozkaż ludziom wystąpić naprzód w grupach po pięćdziesięciu — polecił. - I zdjąć
nakrycia głów — dorzucił Diarmuid.
- Tak, to również — potwierdził Shalhassan. Bashrai odwrócił się szybko i poszedł wykonać
rozkaz.
- To pokaz totalnej lekkomyślności — warknął Aileron, spoglądając na brata chłodnym
wzrokiem.
—I jej trochę się nam przyda — wtrącił się dźwięczny jak muzyka głos. Uśmiech Brendela z
lios alfarów był zaraźliwy. Shalhassana przeszył dreszcz, gdy zauważył złotą barwę jego
oczu. Akurat na czas zdążył powstrzymać wędrujące ku górze kąciki swych ust.
Wiadomość o zakładzie rozeszła się natychmiast. Plac wypełnił dźwięk pełnego
wyczekiwania śmiechu. Widzieli, jak z rąk do rąk przechodzą karteczki z zakładami.
Jedynie rudowłosa kapłanka oraz ponury najwyższy król sprawiali wrażenie niewrażliwych
na panujący nastrój.
Nie trwało to długo. Biegłość Bashraia mogła sprawiać satysfakcję. Po krótkiej chwili cała
armia Cathalu przemaszerowała z gołymi głowami przez pałacowe bramy, u których stali
obaj królowie. Ludzie Diarmuida sprawdzali uważnie żołnierzy, Shalhassan jednak uczynił
uprzednio to samo.
Sharry wśród nich nie było.
Król Cathalu zwrócił się powoli ku odzianemu na biało księciu. Diarmuid zdołał zachować
swój uśmiech.
— A może konie? — podjął próbę. Shalhassan uniósł jedynie brwi w ruchu, który na jego
dworze znano bardzo dobrze. Diarmuid roześmiał się i z pełnym gracji gestem zdjął swoje
kosztowne futro. Stanął na zimnie tylko w czerwonym ubraniu harmonizującym barwą z
piórem u jego nakrycia głowy oraz strojami dzieci.
—Kapelusz też? — zaproponował, trzymając go w ręku wraz z futrem.
Shalhassan skinął na Bashraia, gdy jednak uśmiechnięty z powodu sukcesu swego króla
kapitan wystąpił naprzód, ten pierwszy usłyszał aż nazbyt znajomy głos, który zawołał:
— Bashraiu! Nie bierz go! Ludzie z Cathalu przyjmują wygrane jedynie wtedy, gdy zdobyli
je uczciwie!
Shalhassan pojął wszystko odrobinę zbyt późno. O świcie w Seresh pośpiesznie zebrano
pięcioosobową straż honorową. Jeden z jej członków ruszył teraz naprzód z miejsca, gdzie
zatrzymała się cała piątka, po bliższej zamku stronie placu. Ruszył naprzód i, ściągnąwszy
ciasną czapkę, pozwolił, by aż do pasa spłynęły mu czarne, lśniące włosy, z których słynęła
Sharra.
— Przepraszam cię, ojcze — odezwała się Ciemna Róża Cathalu.
Tłum zareagował na ten nieoczekiwany obrót sytuacji eksplozją krzyków i wesołości.
Nawet niektórzy z cathalskich żołnierzy wybuchnęli gromkim śmiechem. Ich król obrzucił
swe jedyne żyjące dziecko lodowatym spojrzeniem. Jak — pomyślał — mogła tak beztrosko
okryć go w obcym kraju podobnym wstydem?
Gdy jednak odezwała się ponownie, nie mówiła do niego.
— Pomyślałam, że tym razem zrobię to sama — wyjaśniła Diarmuidowi bez śladu ciepła w
głosie. Wyraz twarzy księcia był trudny do odczytania. Sharra, nie przerywając, zwróciła
się ku jego bratu. — Mości królu — ciągnęła. — Z przykrością informuję cię o pewnym
rozluźnieniu dyscypliny wśród twoich żołnierzy zarówno w Seresh, jak i tutaj. Nie powinno
mi się udać przyłączyć do tej straży, bez względu na to, jak wielki chaos panował dziś rano.
A już z pewnością powinni byli mnie odkryć, gdy przybyliśmy do Paras Derval. Nie mam
prawa udzielać ci rad, muszę cię jednak powiadomić o faktach.
Jej głos brzmiał szczerze i bardzo czysto. Docierał do każdego zakątka placu.
W skamieniałym sercu Shalhassana rozpaliło się ciepłym płomieniem ognisko. Wspaniała
kobieta! Przyszła królowa i to godna swego królestwa! Zmieniła jego dotkliwe upokorzenie
w jeszcze większy wstyd dla Brenninu i triumf dla siebie oraz dla Cathalu.
Przystąpił do ataku, by nie zaprzepaścić odniesionych korzyści.
— Niestety! — krzyknął. — Wygląda na to, że moja córka pokonała nas wszystkich. Jeśli
ktoś wygrał dzisiaj zakład, to tylko ona.
Bashrai pośpieszył mu z pomocą. Król ściągnął futro, nie zważając na ostry wiatr, po czym
podszedł do córki i położył je u jej stóp.
Krok w krok z nim, nie wysuwając się naprzód ani nie zostając z tyłu, posuwał się
Diarmuid z Brenninu. Uklękli jednocześnie. Gdy się podnieśli, dwa futra, jedno ciemne i
jedno białe, leżały na śniegu przed Sharrą. Jej imię poniosło się echem po zatłoczonym
placu. Shalhassan nadał swym oczom możliwie najłagodniejszy wyraz, by wiedziała, że
czuje się w tej chwili zadowolony. Nie patrzyła na niego.
- Sądziłam, że ocaliłam ci futro — zwróciła się do Diarmuida.
- Ocaliłaś. Cóż mógłbym z nim zrobić lepszego niż złożyć ci w darze?
W jego oczach widniało coś bardzo dziwnego.
- Czy galanteria wystarczy, by zrekompensować niekompetencję? — zapytała słodkim
głosem Sharra. — Ty jesteś odpowiedzialny za południe kraju, prawda?
- To powinna ci wyjaśnić mina mojego brata — zgodził się z powagą w głosie Diarmuid.
- Czy nie ma on powodów do niezadowolenia? — pytała dalej Sharra, pragnąc wykorzystać
chwilową przewagę.
- Być może — odparł książę niemal nieobecnym tonem. Zapadła cisza: coś bardzo
dziwnego. Nagle, na chwilę przed tym, nim przemówił, złośliwy wyraz ponownie błysnął
w jego oczach. Ojciec i córka ujrzeli tam — niczym rozwartą przed nimi otchłań —
wesołość, nad którą nie był już w stanie zapanować.
- Averrenie — odezwał się Diarmuid. Wszystkie oczy zwróciły się ku kolejnej postaci, która
oddzieliła się od pozostałej czwórki jeźdźców z Seresh. Ten człowiek również zdjął czapkę,
odsłaniając krótkie włosy koloru miedzi. — Złóż meldunek — rozkazał książę, starannie
zachowując obojętny ton.
- Tak jest, panie. Gdy usłyszeliśmy, że cathalska armia ruszyła na zachód, wysłałem z
Południowej Twierdzy do ciebie wiadomość, zgodnie z instrukcją. Również zgodnie
z instrukcją, sam udałem się na zachód, do Seresh. Wczoraj wieczorem przeprawiłem się
przez rzekę do Cynanu. Czekałem tam na przybycie armii. Potem, w cathalskich barwach,
odszukałem księżniczkę. Widziałem, jak przekupiła flisaka, by przewiózł ją nocą na drugi
brzeg. Sam zrobiłem to samo.
—Wydając moje pieniądze — zauważył książę. Na placu zapadła absolutna cisza. — Mów
dalej.
Averren odchrząknął. — Chciałem poznać aktualną cenę, panie. Hmm... w Seresh
odnalazłem jej ślad bez trudności. Dziś rano omal jej nie zgubiłem, ale, ach... kierując się
twoim przypuszczeniem, mości książę, odnalazłem ją, gdy czekała w towarzystwie
strażników, odziana w barwy Seresh. Pomówiłem z księciem Niavinem, a potem z trzema
pozostałymi strażnikami. Następnie przez cały dzień po prostu jechaliśmy za nią, panie.
Zgodnie z instrukcją.
Po ciszy nastał dźwięk. Dźwięk imienia wykrzykiwanego raz za razem na wznoszącej się
nucie, aż wreszcie osiągnęło crescendo tak potężne, że zanosiło się na to, iż przebije się
przez sklepienie niebios na górze i ziemię na dole, by Mórnir i Dana mogli oboje usłyszeć,
jak bardzo Brennin miłuje swego olśniewającego, roześmianego księcia.
Shalhassan, pogrążony we wściekłych kalkulacjach, ocalił jeden skromny okruch
pocieszenia z popiołów owego popołudnia: wiedzieli o wszystkim z góry. Mogło to nie być
korzystne, lecz dawało się pojąć. Lepsze to niż gdyby dokonali tego wszystkiego w dwie
godziny, zupełnie bez ostrzeżenia. To było — byłoby — po prostu zbyt przerażające.
Nagle spojrzał przypadkowo w twarz Ailerona. Dodając w myślach kolejny punkt do listy
dzisiejszych wyczynów Diarmuida, poczuł, że jego jedyny okruch również obraca się w
popiół. Wyraz twarzy najwyższego króla mówił z absolutną jasnością, że Aileron o niczym
nie wiedział.
Diarmuid spoglądał na Sharrę. Jego mina była łagodna.
—Powiedziałem ci, że futro to dar, a nie skutek przegranego zakładu.
—Dlaczego zrobiłeś to w ten sposób? — zapytała z gorejącą kolorami twarzą. — Dlaczego
udawałeś, że o niczym nie wiesz?
Diarmuid roześmiał się nagle. — Pokaz totalnej lekkomyślności — odparł, nieźle
naśladując głos brata. Potem, wciąż się śmiejąc, odwrócił się, by stawić czoło złowiesz-
czemu, bardzo przypominającemu morderczy, wyrazowi oczu najwyższego króla. Mogło to
być więcej niż się spodziewał. Śmiech niknął powoli z jego oczu. Nareszcie — pomyślał z
przekąsem Shalhassan, choć to nie on go stamtąd przegnał. Okrzyki nie milkły.
- Wiedziałeś o wszystkim z góry — powiedział Aileron. Nie było to pytanie.
- Tak — odparł po prostu Diarmuid. — Nasze metody są inne. Miałeś swoje mapy i plany.
- Ale mnie nie powiadomiłeś.
Diarmuid otworzył szeroko oczy. Widniało w nich jakieś dążenie i — jeśli wiedziało się,
czego szukać — zadawnione pożądanie. Ze wszystkich ludzi obecnych na placu, jedynie
Kevin Laine, który przyglądał się wszystkiemu, stojąc wśród tłumu, widział już przedtem
ów wyraz, a i on stał tym razem zbyt daleko. Głos księcia był spokojny, choć bardzo cichy.
— Jak inaczej mógłbyś się dowiedzieć? — zapytał. — Jak inaczej mógłbyś poddać próbie
swe plany? Spodziewałem się, że odniesiesz sukces, bracie. Zrobiliśmy to na oba sposoby.
Zapadła długa cisza. Zbyt długa. Skryte pod ciężkimi powiekami oczy Ailerona wpatrywały
się posępnie w twarz brata. Aplauz ucichł. Minęła chwila. Następna. Powiew bardzo
zimnego wiatru.
—Jasno utkane, Diar — odezwał się Aileron. Olśnił nagle wszystkich ciepłem swego
uśmiechu.
Zaczęli wchodzić do środka. Na oba sposoby — myślał oszołomiony Shalhassan. Wiedzieli
o wszystkim z góry, a zarazem przygotowali się w dwie godziny. Jakimiż to ludźmi byli ci
dwaj synowie Ailella?
—Ciesz się — odezwał się jakiś głos u jego boku. —Są po naszej stronie.
Odwrócił się i otrzymał złociste mrugnięcie od lios alfara oraz uśmieszek od Brocka,
stojącego obok krasnoluda. Zanim zorientował się, co robi, Shalhassan również się uśmie-
chnął. Paul chciał zaatakować kapłankę natychmiast, szła jednak w orszaku przed nim, a
gdy tylko minął wielkie drzwi pałacu, skręciła w lewo i stracił ją z oczu w zatłoczonym
przejściu. Potem, gdy wydostał się z tłumu i podążył za nią, zjawił się Kevin i musiał się
zatrzymać.
- Był świetny, prawda? — jego przyjaciel wyszcze rzył zęby w uśmiechu.
- Diarmuid? O tak.
Paul wspiął się na palce, by rozejrzeć się nad głowami tłoczących się wokół ludzi. Trwały
przygotowania do bankietu. Słudzy i dworzanie potrącali się nawzajem, przechodząc przez
sień. Ujrzał Gorlaesa, przystojnego kanclerza, który przejął opiekę nad grupą przybyszów z
Cathalu, w której skład wchodziła teraz nieoczekiwanie również księżniczka.
- Nie słuchasz mnie — poskarżył się Kevin.
- Och. Co? — Paul zaczerpnął tchu. — Przepraszam.
- Spróbuj to powtórzyć.
Zdołał się uśmiechnąć.
Kevin spojrzał na niego badawczo. — Dobrze się czujesz? Po ostatniej nocy?
—Nic mi nie jest. Dużo spacerowałem. Co mówiłeś?
Kevin zawahał się raz jeszcze, choć już z inną, bardziej
niepewną miną.
— Tylko to, że Diarmuid wyjeżdża już za godzinę, by sprowadzić tego dalrejskiego
szamana. Dave wybiera się z nim i ja też. Czy chcesz pojechać z nami?
W jaki sposób wyjaśnić, jak bardzo tego pragnął? Pojechać i radować się, nawet podczas
wojny, prawdziwym koleżeństwem i śmiechem, który zarówno książę, jak i Kevin potrafili
wywoływać. Jak mógłby to wytłumaczyć, nawet gdyby miał czas?
- Nie mogę, Kev. Mam zbyt wiele do roboty tutaj.
- Hmm. W porządku. Czy mogę w czymś pomóc?
- Nie w tej chwili. Może później.
- Zgoda — odparł Kevin, udając obojętność. — Wrócimy za trzy albo cztery dni.
Paul ujrzał przez sklepione przejście rude włosy.
— Świetnie — rzekł do swego najlepszego przyjaciela. — Uważaj na siebie.
Pomyślał, że powinien powiedzieć coś więcej, nie mógł jednak być wszystkim. Nie był
nawet pewien, czym dokładnie mógł być.
Ścisnął Kevina za ramię i oddalił się szybko, przedzierając się przez kłębiący się tłum, by
przechwycić Jaelle. Nie oglądał się za siebie. Wiedział, że wyraz twarzy Kevi-na zmusiłby
go do zatrzymania się i udzielenia wyjaśnień, a nie czuł się na siłach tłumaczyć, jak głęboki
ogarnął go strach.
W pół drogi między piętrami ujrzał, że kapłance towarzyszy Jennifer. Przeraził się, jednak
zapanował nad wyrazem twarzy i podszedł do nich.
—Potrzebuję was obu — odezwał się.
Jaelle przeszyła go chłodnym spojrzeniem.
— To będzie musiało zaczekać.
Coś w jej głosie.
— Nie, nie może — odparł Paul. Ścisnął jej prawe ramię bardzo mocno, rękę Jennifer zaś
delikatniej i, uśmiechając się głupkowato na użytek tłumu, poprowadził obie przez
wejściowy hol i rozgałęziający się korytarz, a potem, niemal nie zwalniając kroku,
zaciągnął je do pierwszej komnaty, jaką napotkali.
Na szczęście nie było w niej ludzi. Na dwóch stołach oraz szerokim okiennym parapecie
leżało mnóstwo instrumentów muzycznych. Na środku pomieszczenia stał szpinet. Obok
niego znajdowało się coś, co wyglądało na przewróconą na bok, ustawioną na nóżkach
harfę osadzoną na wspornikach.
Zamknął drzwi.
Obie kobiety popatrzyły na niego. Gdyby chwila była inna, mógłby pohamować swą złość,
by pozachwycać się obecnym w komnacie pięknem, lecz w tym momencie obie pary
zielonych oczu były co najmniej zimne, a w tych ciemniejszych błyszczał gniew. Wiedział,
że zostawił ślad na ręce Jaelle, ta jednak nie miała zamiaru okazać bólu.
— Lepiej się wytłumacz — warknęła zamiast tego.
Tego już było trochę za wiele.
—Gdzie on jest? — zawołał Paul, ciskając pytanie niczym sztylet.
Poczuł się zakłopotany i bezbronny, gdy, po chwili zmieszania, obie kobiety uśmiechnęły
się i wymieniły pełne pobłażania spojrzenia.
—Przestraszyłeś się — stwierdziła bez ogródek Jaelle.
Nie zaprzeczał temu.
— Gdzie? — powtórzył.
To Jennifer udzieliła odpowiedzi.
— Wszystko z nim w porządku, Paul. Jaelle właśnie mi o nim opowiadała. Kiedy się
dowiedziałeś?
—Ostatniej nocy. Poszedłem do ich domu.
Kołyska bujająca się na lodowatym wietrze... w pustym budynku.
—Wolałabym, żebyś zapytał mnie albo Jaelle, nim zrobisz coś w tym rodzaju — stwierdziła
łagodnym tonem Jennifer.
Wyczuł nadciągający gniew. Przystąpił do bezlitosnej akcji, by temu zapobiec. Udało mu
się, choć z najwyższym trudem. Gdy obie kobiety spojrzały na niego, z ich twarzy zniknęło
samozadowolenie.
—Wydaje się, że zaszło tu pewne nieporozumienie —powiedział, starannie ważąc słowa. —
Nie wiem, czy któraś z was jest w stanie zrozumieć tę fundamentalną kwestię, ale nie
mówimy tu o jakimś słodkim niemowlęciu ze ślinką na bródce. Chodzi o syna Rakotha
Maugrima. Muszę się dowiedzieć, gdzie on jest!
Czuł, że jego głos załamuje się z wysiłku, jaki wkładał w to, by powstrzymać krzyk.
Jaelle pobladła. Po raz drugi jednak to Jennifer udzieliła odpowiedzi.
— Nie ma żadnego nieporozumienia, Paul — odparła odważnie. — Nie jest
prawdopodobne, bym zapomniała, kto jest jego ojcem.
Poczuł się, jakby oblano mu twarz zimną wodą. Jego gniew odpłynął, pozostawiając za
sobą smutek i głęboki ból.
—Wiem o tym — powiedział po trudnej dla siebie chwili. — Przepraszam. Przestraszyłem
się wczoraj w nocy. Dom to była druga rzecz.
- A co było pierwsze? — zapytała Jaelle. Tym razem
jej głos nie brzmiał ostro.
- Fordaetha z Ruk.
Z pewną mglistą satysfakcją dostrzegł, że jej ręce zaczęły drżeć.
— Tutaj? — wyszeptała. — Tak daleko na południu? Schowała dłonie do kieszeni sukni.
—Była tutaj — odparł cicho. — Przepędziłem ją. Zdążyła jednak zabić. Mówiłem dziś rano z
Lorenem. Ich sługa nie żyje: Zervan. Tak samo jak dziewczyna z tawerny —zwrócił się w
stronę Jennifer. — Prastara moc zimy była w Paras Derval. Próbowała zabić również mnie,
ale... nie udało się jej. Niemniej dookoła jest mnóstwo zła. Muszę się dowiedzieć, gdzie jest
Darien, Jennifer.
Potrząsała głową. Nie ustępował.
— Wysłuchaj mnie, proszę! On nie może teraz należeć tylko do ciebie, Jen. Nie może.
Stawka jest zbyt wysoka, a my nawet nie wiemy, kim on jest!
—Nie był planowany — odparła spokojnie. Stała —bardzo wysoka i złotowłosa — pośród
instrumentów muzycznych. — Nikt nie może go wykorzystać, Paul.
Tak wiele w tym ciemności. Gdzież podziały się jego kruki? Były to twarde, okrutne słowa,
trzeba je jednak było wypowiedzieć, rzekł więc:
—Nie w tym rzecz. Kwestia polega na tym, czy trzeba go będzie powstrzymać.
W ciszy, która zapadła, słyszeli odgłosy kroków na korytarzu oraz nieustanny gwar niezbyt
odległego tłumu. Jedno z okien było otwarte. Paul podszedł do niego, by nie ogląd reakcji
Jennifer na jego słowa. Mimo że przebywali na pa terze pałacu, znajdowali się całkiem
wysoko. Poniżej, w ki runku południowo-wschodnim, widać było grupę około trzydziestu
ludzi, którzy właśnie opuszczali Paras Dera Drużyna Diarmuida. Łącznie z Kevinem, który
mógłby naprawdę wszystko zrozumieć, gdyby tylko Paul wiedział dokładnie, co chce mu
wyjaśnić.
Za jego plecami, Jaelle odchrząknęła i przemówiła z nie zwykłą u niej nieśmiałością.
— Nic na razie nie świadczt o tym ostatnim, Pwyllu — zapewniła. — Tak mówią Va i jej
syn. My również go obserwowałyśmy. Nie jestem tak głupia, za jaką mnie uważasz.
Odwrócił się.
— Bynajmniej nie uważam cię za głupią— odparł. Wpatrywał się w nią być może dłużej niż
było trzeba, zanim, ociągając się, spojrzał na drugą kobietę.
Jennifer od dłuższego czasu była blada. Upłynął już niemal rok, odkąd ostatnio pokrywała
ją zdrowa opalenizna Nigdy jednak nie widział jej podobnie białej jak teraz. Przez pełną
dezorientacji chwilę wydało mu się, że widzi Fordaethę. To jednak była śmiertelna kobieta
i to taka, której uczyniono niewyobrażalną krzywdę. Na tle białej skóry wysoko ustawione
kości policzkowe uwidaczniały się w nienaturalny sposób. Zastanowił się, czy Jennifer
zemdleje. Zamknęła oczy, po czym otworzyła je.
— Powiedział krasnoludowi, że mam umrzeć. Mówił, że jest powód.- Jej głos brzmiał jak
pełen bólu zgrzyt.
- Wiem o tym — odparł Paul, tonem tak łagodnym, jak tylko mógł. — Wyjaśniłaś mi to.
- Jaki mógł być powód, by mnie zabić, jeśli... jeśli nie było nim dziecko?
Jak można było pocieszyć kogoś, kogo spotkała taka rzecz?
- Jaki powód, Paul? Czy mógł być jakiś inny?
- Nie wiem — wyszeptał. — Zapewne masz rację, Jen. Proszę cię, przestań.
Spróbowała to zrobić. Otarła łzy obiema dłońmi. Jaelle podeszła do niej z kwadratową,
jedwabną chustką i wręczyła ją Jennifer z zakłopotaniem. Ta podniosła wzrok.
— Ale jeśli mam rację... jeśli bał się dziecka, to... czy Darien nie powinien być dobry?
Tak gorące pragnienie w tym pytaniu, tak wielka głębia jej duszy. Kevin by skłamał —
pomyślał Paul. Podobnie jak każdy, kogo znał.
—Będzie dobry albo stanie się jego rywalem, Jen —odpowiedział bardzo cicho Paul
Schafer. — Nie wiemy, która z tych ewentualności jest prawdziwa. Dlatego muszę
się dowiedzieć, gdzie on jest.
Gdzieś na trakcie Diarmuid galopował ze swymi ludźmi. Użyją na tej wojnie mieczy i
toporów. Będą wypuszczać strzały i miotać włóczniami. Okażą się odważni bądź tchórzliwi.
Będą zabijać lub ginąć, połączeni więzami ze sobą i z wszystkimi innymi ludźmi.
Jego droga była inna. Powędruje samotnie przez mrok, by znaleźć własną ostatnią bitwę.
On, który powrócił, potrafił mówić zimne i gorzkie prawdy. Zraniona kobieta płakała przez
niego, jak gdyby złamał w tej chwili to, co zostało z jej serca.
Dwie kobiety. Również na policzkach Jaelle widniały jasne łzy, które zlekceważyła.
— Udali się nad jezioro — powiedziała kapłanka. — Jezioro Ysanne. Chata była pusta, więc
wysłałyśmy ich tam.
- Dlaczego?
- On jest z andainów, Pwyllu. Mówiłam o tym Jennifer, zanim się zjawiłeś. Oni nie
rozwijają się tak, jak my. Ma tylko siedem miesięcy, ale wygląda na pięciolatka. A te
raz rośnie jeszcze szybciej.
Łkanie Jennifer uspokajało się. Paul podszedł do ławy, na której siedziała i spoczął obok
niej. Z autentycznym wahaniem ujął jej dłoń i ucałował.
—Nigdy nie znałem nikogo lepszego od ciebie — powiedział. — Każdą ranę, którą ci zadaję,
sam odczuwam jeszcze mocniej. Musisz uwierzyć, że to prawda. Nie stałem się tym, kim
jestem, z własnej woli. Nie jestem nawet pewien, kim właściwie się stałem.- Wyczuł, że go
słucha.—Płaczesz ze strachu, że postąpiłaś niewłaściwie albo sprowadziłaś na świat zło —
mówił. — Mogę ci tylko powiedzieć, że tego nie wiemy. Jest równie prawdopodobne,
że Darien okaże się naszą ostatnią, najgłębszą nadzieją na światło. Pamiętajmy też —
podniósł wzrok i ujrzał, że Jaelle podeszła bliżej. — Pamiętajmy wszyscy troje, że Kim
wyśniła jego imię. To znaczy, że on ma miejsce. Jest częścią Gobelinu.
Przestała płakać. Jej dłoń pozostała w jego dłoni. Nie wypuścił jej. Po chwili podniosła
wzrok.
— Powiedz mi—zwróciła się do Jaelle — w jaki sposób go obserwowałyście?
Kapłanka zrobiła zakłopotaną minę.
— Leila — odparła.
—Ta mała? — zapytał Paul, który jej nie zrozumiał.
—Ta, która nas podsłuchiwała?
Jaelle skinęła głową. Podeszła do zamontowanej poziomo harfy i szarpnęła dwie struny,
zanim mu odpowiedziała.
—Jest zespolona z jego bratem — szepnęła. — Nie rozumiem dokładnie, jak to się dzieje,
ale ona widzi Finna, a on niemal zawsze przebywa z Darienem. Dostarczamy im też co
tydzień jedzenie.
W gardle ponownie zaschło mu ze strachu.
— A co w razie ataku? Czy nie mogą po prostu go zabrać?
—Dlaczego mieliby ich atakować? — odparła Jaelle, dotykając lekko instrumentu. —
Matkę z dwojgiem dzieci? Kto w ogóle wie, że oni tam są?
Zaczerpnął tchu. Podobna, naga bezbronność wydała mu się szaleństwem.
— Wilki? — nie ustępował. — Wilki Galadana?
Jaelle potrząsnęła głową.
— One tam nie przychodzą—odrzekła.— Nigdy nie przychodziły. Nad tym jeziorem
jest moc, która je odpędza.
- Jaka moc? — zapytał.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Nikt w Gwen Ystrat tego nie wie.
—Założę się, że Kim wie — wtrąciła Jennifer.
Przez dłuższą chwilę zachowywali milczenie, słuchając kapłanki szarpiącej struny harfy.
Dźwięki następowały przypadkowo jeden po drugim, jak gdyby grało dziecko.
Wreszcie rozległo się pukanie do drzwi.
— Słucham? — odezwał się Paul.
Drzwi otworzyły się. Do komnaty wszedł Brendel.
— Usłyszałem muzykę — wyjaśnił. — Szukałem ciebie — patrzył na Jennifer. — Ktoś
przybył. Sądzę, że powinnaś tam pójść.
Nie powiedział nic więcej. Jego oczy były ciemne.
Podnieśli się wszyscy. Jennifer otarła twarz, odgarnęła włosy do tyłu i rozprostowała
ramiona. Paulowi wydało się, że wygląda całkiem jak królowa. On i Jaelle podążyli w ślad
za nią, idąc obok siebie. Liosalfar wyszedł z komnaty ostatni i zamknął za sobą drzwi.
Kim była podenerwowana i pełna obaw. Mieli zamiar przedstawić Artura Aileronowi już
rano, lecz wtedy Brock odkrył w śniegu zamarznięte zwłoki Zervana. Zanim zdążyli na to
zareagować, a tym bardziej poczuć należytą żałobę, nadeszły wieści, że Shalhassan
przybędzie za chwilę z Seresh, i pałac oraz miasto opanowała gorączkowa aktywność.
Gorączkowa, lecz kontrolowana. Loren, Matt i Brock pognali gdzieś pośpiesznie z
zasępionymi twarzami. Kim i Artur zostali sami w domu magów. Weszli na górę, by
obserwować przygotowania przez okno na piętrze. Zarówno dla jej niewprawnego oka, jak
i dla niego, który był wytrawnym znawcą, było jasne, że całym tym chaosem na dole ktoś
świadomie kieruje. Widziała, jak ludzie, których rozpoznawała, pędzą gdzieś konno lub na
piechotę: Gorlaes, Coli, znowu Brock, Kevin, który wypadł zza węgła z chorągwią w ręku, a
nawet łatwa do rozpoznania postać liosalfara Brendela. Wskazywała ich wszystkich
stojącemu obok mężczyźnie przemawiając tonem tak spokojnym i wolnym od wszelkiej
intonacji, jak tylko mogła.
Było to jednak trudne. Trudne dlatego, że nie miała niemal żadnego pojęcia, czego się
spodziewać, gdy przywitanie Cathalian dobiegnie końca i nadejdzie czas, by przedstawić
Artura Pendragona Aileronowi, najwyższemu królowi Brenninu. Czekała trzy pory roku —
jesień, zimę i podobną do zimy wiosnę — na sen, który pozwoliłby jej wezwać mężczyznę,
który stał teraz, opanowany i uważny, u jej boku. Wiedziała w najgłębszy sposób, właściwy
tylko jej, że trzeba było to uczynić. W przeciwnym razie nie zdobyłaby się na odwagę ani
na nieczułość konieczną, by pokonać ścieżkę, którą podążyła poprzedniej nocy, poprzez
ciemność oświetloną jedynie płomieniem, który nosiła.
Przypomniała sobie, że Ysanne również to wyśniła. To było uspokajające, pamiętała też
jednak inną rzecz brzmiącą złowróżbnie. To ma być moja wojna — zapowiedział Aileron.
Na samym początku, podczas ich pierwszej rozmowy, zanim jeszcze został królem, a ona
jego jasnowidzącą. Podszedł, utykając, do ogniska jako Tyrth, kaleki sługa, a oddalił się od
niego jako książę gotowy zabić, by zdobyć koronę. I co, zastanawiała się niespokojnie,
uczyni czy też powie ten młody, dumny, nietolerancyjny król, gdy stanie twarzą w twarz z
Wojownikiem, którego sprowadziła? Wojownikiem, który sam ongiś był królem, który
walczył w tak wielu bitwach przeciwko tak wielu różnym postaciom Ciemności i który
powrócił ze swej wyspy, ze swych gwiazd, ze swym mieczem i przeznaczeniem, by wziąć
udział w wojnie, którą Aileron uważał za swoją.
To nie miało być łatwe. Nie przewidziała dotąd niczego, co stanie się po chwili wezwania.
Nie mogła też dokonać tego teraz. Rakoth był na swobodzie w Fionavarze. To wymagało
odpowiedzi. Wiedziała, że z tego powodu, choćby nawet i z żadnego innego, otrzymała
ogień, który nosiła na dłoni. Był to Wojenny Kamień i sprowadziła ze sobą Wojownika. Nie
wiedziała dlaczego ani w jakim celu. Rozumiała jedynie, że wykorzystała moc spoza ścian
Nocy i że w sercu całej sprawy kryje się żal.
—W pierwszej grupie jest kobieta — powiedział dźwięcznym głosem.
Spojrzała w tamtą stronę. Cathalianie już przybyli. Ludzie Diarmuida, których po raz
pierwszy widziała w ceremonialnych strojach, zastąpili straż z Seresh. Nagle popatrzyła na
nich raz jeszcze. Pierwsza grupa była właśnie ową strażą. Co niewiarygodne, w jej skład
wchodziła osoba, którą znała.
—Sharra! — wydyszała. — Znowu! O mój Boże.
Odwróciła wzrok od księżniczki w przebraniu, z którą zaprzyjaźniła się rok temu, i
popatrzyła ze zdumieniem na stojącego obok niej mężczyznę, który zauważył ją wśród tak
wielu jeźdźców w podobnie zgiełkliwym tłumie.
Odwzajemnił jej spojrzenie z łagodnym wyrazem ciemnych, szeroko rozstawionych oczu.
— Jest moim obowiązkiem widzieć podobne rzeczy — stwierdził Artur Pendragon.
Było już dobrze po południu. Oddechy ludzi i koni uwidaczniały się jako obłoki pary na
zimnie. Śnieg lśnił jasno w promieniach stojącego wysoko na czystym, błękitnym niebie
słońca. Dobrze po południu, a stojąca przy oknie Kimberly, spoglądając Arturowi w oczy
ponownie pomyślała o gwiazdach.
Poznała wysokiego strażnika, który otworzył drzwi: odprowadzał ją do jeziora Ysanne, gdy
udawała się tam po raz ostatni. Jego oczy zdradziły jej, że on również ją rozpoznał. Wyraz
jego twarzy uległ nagłej zmianie, gdy dostrzegł mężczyznę, który stał spokojnie u jej boku.
- Cześć, Shainie — odezwała się, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć. — Czy Loren tu jest?
- Tak. I liosalfar też, pani.
- To dobrze. Czy mnie wpuścisz?
Odskoczył do tyłu ze skwapliwością, która rozbawiłaby Kim, gdyby choć trochę było jej do
śmiechu. Bali się jej, tak samo, jak ongiś Ysanne. Nie było w tym nic zabawnego ani nawet
ironicznego. To nie było miejsce czy czas na podobne reakcje.
Zaczerpnąwszy głęboko tchu, Kim ściągnęła kaptur i rozpuściła białe włosy. Weszli do
środka. Najpierw ujrzała Lorena. Otrzymała od niego pośpieszne skinienie głową na znak
zachęty. Nie ukryło to jednak odczuwanego przez niego napięcia. Dostrzegła też Brendela,
srebrnowłosego liosalfara, oraz Matta w towarzystwie Brocka, drugiego krasnoluda, a
także kanclerza Gorlaesa. Następnie zwróciła się w stronę Ailerona.
Nie zmienił się. Przez ten rok stał się co najwyżej w jeszcze większym stopniu tym, czym
był już przedtem. Stał przed dużym stołem, na którym leżała rozpostarta wielka mapa
Fionavaru. Ręce miał splecione za plecami, a nogi szeroko rozstawione. Jego głęboko
osadzone oczy, które pamiętała, przeszyły ją spojrzeniem. Znała go jednak: była jego
jasnowidzącą i to jedyną.
W tej chwili wyczytała w jego twarzy ulgę.
- Cześć — powiedziała spokojnie. — Powiedziano mi, że usłyszeliście moje ostatnie
ostrzeżenie.
- Usłyszeliśmy. Witaj z powrotem — odrzekł Aileron. — Od pół godziny Loren i Matt
chodzą wokół mnie na palcach — dodał po chwili. — Czy powiesz mi, jaki
jest tego powód i kogo ze sobą sprowadziłaś?
Brendel już to wiedział. Dostrzegła znamionujący zachwyt srebrny blask w jego oczach.
Podnosząc głos, by był wyraźny i stanowczy, jak przystało jasnowidzącej, oznajmiła:
— Użyłam Baelratha w sposób, jaki Ysanne wyśniła dawno temu. Aileronie, najwyższy
królu, obok mnie stoi Artur Pendragon, Wojownik z dawnych opowieści, który przybył, by
wesprzeć naszą sprawę.
Podniosłe słowa rozbrzmiały, po czym opadły w ciszę niczym fale rozbijające się o
nieruchomą jak skała twarz króla.
Każdy z obecnych w komnacie zrobiłby to lepiej ode mnie — pomyślała, zdając sobie
boleśnie sprawę z faktu, że stojący u jej boku mężczyzna nie pokłonił się. Nie można było
od niego wymagać, by kłaniał się komukolwiek z żyjących, ale Aileron był młody, dopiero
niedawno został królem i...
—Mojemu dziadkowi — odezwał się Aileron dan Ailell dan Art — nadano imię na twoją
cześć. Jeśli któregoś dnia będę miał syna, on również je otrzyma. — Gdy obecni
w komnacie mężczyźni oraz jedyna kobieta wciągnęli głośno powietrze ze zdumienia,
twarz najwyższego króla rozjaśnił radosny uśmiech. — Nikt, nawet Colan czy Conary, nie
mógłby nam sprawić swym zjawieniem się więcej radości, mości Arturze. Och, jasno
utkane, Kimberly!
Ścisnął mocno jej ramię, mijając ją zamaszystym krokiem, po czym uściskał z zapałem
niczym brata mężczyznę, którego sprowadziła. Artur odwzajemnił ten gest. Gdy Aileron
cofnął się, w oczach Wojownika po raz pierwszy pojawił się wesoły błysk.
— Dano mi do zrozumienia, że możesz nie być zbyt zadowolony z mojej obecności —
powiedział.
- Służą mi — odparł z mocnym naciskiem Aileron— doradcy o ograniczonych
zdolnościach. Jest smutną prawdą, że...
- Przestań! — zawołała Kim. — To niesprawiedliwe, Aileronie. To... niesprawiedliwe.
Przerwała, ponieważ nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby jeszcze powiedzieć, a
do tego król się z niej śmiał.
- Wiem — odrzekł. — Wiem o tym — zapanował nad sobą, po czym,i zupełnie innym
głosem, oznajmił: — Nie chcę nawet słyszeć o tym, przez co musiałaś przejść, by
sprowadzić do nas tego człowieka. Jako chłopiec byłem uczniem Lorena i sądzę, że
potrafię to sobie wyobrazić. Z wielką radością witamy tu was oboje. Nie mogłoby być
inaczej.
- Rzekłeś prawdę — potwierdził Loren Srebrny Płaszcz. — Mości Arturze, czy nigdy
dotąd nie walczyłeś w Fionavarze?
- Nie — odparł niskim głosem. — Ani też przeciwko samemu Rakothowi, choć wiele razy
widywałem cienie jego cienia.
- I zwyciężałeś je — dodał Aileron.
- Tego nigdy nie wiem — odrzekł cicho Artur.
- Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytała szeptem Kim.
- Ginę, zanim nadejdzie koniec — stwierdził rzeczowym tonem. — Sądzę, że lepiej będzie,
jeśli pojmiecie to już teraz. Nie zostanę z wami do końca. To jeden z elementów losu, na
który mnie skazano.
Zapadła cisza.
— Wszystko, czego mnie uczono — odezwał się raz jeszcze Aileron — mówi mi, że jeśli Fio-
navar padnie, każdy z pozostałych światów spotka ten sam los i to niedługo później.
Zawładną nimi cienie cienia, jak to nazwałeś.
Kim zrozumiała, że król ucieka od emocji w kierunku czegoś bardziej abstrakcyjnego.
Artur skinął z powagą głową.
— Tak powiadają w Avalonie i między letnimi gwiazdami — potwierdził.
—I to samo mówią lios alfarowie — dodał Loren. Odwrócili się, by spojrzeć na Brendela, i
zauważyli, że go nie ma. Coś poruszyło się w głębi Kimberly. Słabiutka, ledwie
wyczuwalna zapowiedź — o wiele zbyt późna — jedynej rzeczy, której nie mogła
przewidzieć.
Na-Brendela spod Znaku Pustułki nawiedziło to samo poczucie spóźnionego zrozumienia.
Było ono jednak silniejsze, gdyż lios alfarowie mieli tradycje i wspomnienia sięgające
głębiej i dalej niż te, posiadane przez jasnowidzące. Kimberly, a przed nią Ysanne, mogły
zaglądać w przyszłość lub śnić o niektórych z jej nici, lecz liosowie żyli wystarczająco
długo, by znać przeszłość i często byli wystarczająco mądrzy, by ją zrozumieć. Ponadto
Brendel, najwyższy Znaku Pustułki, nie zajmował wśród nich ostatniego miejsca pod
względem wieku czy rozumu.
Pewnego razu, rok temu, w lesie na wschód od Paras Derval, wydało mu się, że na wpół
słyszy jakiś akord. Teraz nawiedził go on ponownie, silniej niż wtedy. Pełen smutku i
zdumienia zarazem, podążył za dźwiękiem harfy ku kolejnym drzwiom. Otworzywszy je,
powiedział, by wszyscy troje poszli za nim: jedno dla Boga, drugie dla Bogini, a trzecie w
imię dzieci i najbardziej gorzkiej ze wszystkich miłości.
Nie pomylił się, podobnie jak Kimberly. Gdy wszedł do królewskiej komnaty w
towarzystwie Pwylla i kobiet, nagle znieruchomiała twarz maga powiedziała mu, że on
również domyślił się prawdy. Loren, jego źródło oraz Brock z Banir Tal stali razem z Kim
przy oknie. Aileron i Artur, wraz z Gorlaesem, zatrzymali się nad rozłożoną mapą.
Gdy weszli do środka, król i kanclerz odwrócili się. Artur tego nie zrobił, Brendel dostrzegł
jednak, że uniósł szybko głowę, jak gdyby wywęszył bądź usłyszał coś, czego pozostali nie
potrafili wyczuć. Zauważył też, że spoczywające na blacie dłonie Wojownika zbielały nagle.
— Otrzymaliśmy niezmiernie potężne wsparcie — oznajmił sprowadzonej przez siebie
trójce. — Oto Artur Pendragon, którego wezwała do nas Kimberly. Mości Arturze,
chciałbym ci przedstawić...
Nie zdążył powiedzieć nic więcej. Brendel żył już długo i widział przez ten czas bardzo
wiele, a jeszcze więcej poznał, dzieląc się wspomnieniami ze starszymi z Daniloth. Nic
jednak, nigdy, nie mogłoby zbliżyć go do tego, co ujrzał w oczach Wojownika, gdy ten się
odwrócił. Poczuł, że głos odmówił mu posłuszeństwa pod naciskiem owego spojrzenia. Nie
było żadnych słów, które mógłby wypowiedzieć. Żadna litość nie sięgnęłaby dostatecznie
głęboko, by go dotknąć czy choćby prawie dotknąć.
Kim również je ujrzała: oczy tego, którego wezwała z zaginionej wyspy, z letnich gwiazd.
Na wojnę, jak sądziła, ponieważ zaistniała taka potrzeba. W tej chwili jednak zrozumiała w
pełni klątwę, jaką na niego rzucono. Poczuła, że serce poruszyło się gwałtownie w jej
piersi, jak gdyby runęło w otchłań. W otchłań żalu i najgłębszej miłości. Głęboko
odwzajemnionej i najgłębiej zdradzonej. Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii,
jakie opowiadają. Odwróciła się w stronę tamtej. Och, Jen, pomyślała. Och, Jennifer.
— Och, Guinevere — powiedział Artur. — Och, moja najmilsza.
Nie spodziewając się niczego, minęła długie korytarze i weszła na górę po kamiennej klatce
schodowej. Stłumione odcienie murów harmonizowały ze spokojną szarością, jaką wniosła
w swym wnętrzu. Wszystko będzie dobrze, a jeśli nie, to znaczy, że nie miało tak być.
Istniała nadzieja, że Darien okaże się tym, czego tak gorąco dla niego pragnęła w dniach,
gdy cokolwiek obchodziło ją jeszcze naprawdę. Istniała taka szansa oraz ludzie, którzy o
tym wiedzieli. Zrobiła wszystko, co mogła. Nie była w stanie uczynić nic więcej.
Weszła do komnaty i uśmiechnęła się, ujrzawszy Kim. Najwyraźniej udało się jej
sprowadzić tego, na kogo czekała. Nagle Brendel wypowiedział jego imię i Artur odwrócił
się powoli. Ujrzała jego oczy i usłyszała, jak nazywa ją tym drugim imieniem. Ogarnął ją
ogień, światło, wspomnienia, tak wiele miłości i pożądania: eksplozja w piersi.
A później inne wspomnienie, inna eksplozja. Płomienie Rangat wspinające się w górę, by
przesłonić jej niebo, i ręka, odrąbana ręka, krew czarna jak jego forteca, zielone światło i
czerwone oczy jego: Rakotha, w Starkadh.
I tutaj też. Były i tutaj. I, och, zbyt brutalnie oddzielały ich od siebie. Musiała tylko podejść
do stołu, przy którym stał Artur. Kochał ją, do dzisiaj, i ofiarowałby jej schronienie. Lecz
pomiędzy nimi stał Spruwacz.
Już nigdy nie będzie się mogła zbliżyć do równie doskonałej miłości. Zresztą nie zrobiła
tego i za pierwszym razem ani za żadnym z następnych. Ale nie z tego powodu.
Nigdy dotąd nie działo się to w Fionavarze. Były tam cienie cienia oraz inny miecz Światła,
ten trzeci, najjaśniejsza i najbardziej gorzka miłość. Lecz nigdy dotąd Rakoth. Nie mogła
przejść, nie przez ten płomień, nie przez tę parzącą jej ciało krew, nie ku niemu; och, nigdy
nie wzniesie się ponad Ciemność i to, co z nią ona uczyniła.
Nawet ku brzegowi, którym był Artur. Potrzebowała szarości. Nie ognia czy krwi, kolorów
pożądania czy dostępu do miłości.
— Nie mogę przejść na drugą stronę — powiedziała. Jej głos brzmiał bardzo wyraźnie. —
Tak jest lepiej. Zostałam okaleczona, ale przynajmniej nie zdradzę. Jego tu nie ma. Nie ma
trzeciego. Niech bogowie prowadzą twój miecz w bitwie i obdarzą cię wreszcie
spoczynkiem.
W jego oczach było tak wiele spadających gwiazd, tak wiele z nich już spadło. Zastanowiła
się, czy zostały jeszcze jakieś na niebie.
— I ciebie — odpowiedział po długiej chwili. — Niech obdarzą cię spoczynkiem.
Tak wiele gwiazd już spadło, tak wiele jeszcze spadało. Odwróciła się i wyszła z pokoju.
ROZDZIAŁ 8
Nie mogła rzecz jasna winić nikogo poza sobą. Shalhassan wytłumaczył jej to z wielką
jasnością. Jeśli dziedziczka cathalskiego tronu postanowiła udać się w miejsce, gdzie
trwała wojna, musiała zachowywać się tak, jak przystało członkom królewskiego rodu.
Istniała też kwestia uratowania — w miarę możliwości — twarzy po wczorajszej
katastrofie. Przez cały ranek, a nawet po południu, Sharra musiała więc siedzieć za stołem
w sali poselskiej najwyższego króla i słuchać ze znudzeniem, jak planowano
rozmieszczenie i zaopatrzenie wojsk. Był tam jej ojciec oraz Aileron, chłodny i
kompetentny. Bashrai i Shain, obaj kapitanowie straży, stali obok, by zapisywać rozkazy i
przekazywać je dalej za pośrednictwem gońców, którzy czekali tuż pod drzwiami.
Był tam jeszcze jeden mężczyzna, którego obserwowała z największą uwagą — postać z
tajemniczego królestwa dziecinnych opowieści. Przypomniała sobie, jak jej brat Marlen
bawił się w Wojownika, gdy miał dziesięć lat, udając, że wyciąga Królewską Włócznię ze
stoku góry. A teraz Marlen nie żył już od pięciu lat, a u jej boku stał Artur Pendragon,
który udzielał swych rad głębokim, czystym głosem, a od czasu do czasu zaszczycał ją
spojrzeniem, uśmiechając się łagodnie. W jego oczach jednak nie dostrzegało się
uśmiechu. Nigdy dotąd nie widziała podobnych oczu, nawet u lios alfara Brendela.
Trwało to aż do popołudnia. Zjedli posiłek nad wielką mapą oraz niezliczonymi
mniejszymi, jakie przygotował Aileron. Rozumiała, że jest to konieczne, lecz zarazem z ja-
kiegoś powodu wydawało się jej bezsensowne. Dopóki trzymał mróz, nie mogło być żadnej
prawdziwej wojny. To Rakoth wywoływał tę zimę podczas lata, nie wiedzieli jednak, w jaki
sposób to robi i dlatego nie mogli nic uczynić, by ją powstrzymać. Spruwacz nie musiał
podejmować ryzyka bitwy i z pewnością nie miał takiego zamiaru. Zamrozi ich albo
zagłodzi, gdy skończą się zgromadzone zapasy żywności. Już dostrzegali tego początki:
starcy i dzieci, którzy zawsze byli pierwszymi ofiarami, zaczęli umierać w Catha-lu, w
Brenninie i na Równinie.
Wobec tej brutalnej rzeczywistości, na cóż mogły się przydać abstrakcyjne plany użycia
rydwanów jako barykad w wypadku, gdyby zaatakowano Paras Derval?
Nie powiedziała jednak tego na głos. Siedziała cicho i słuchała. Kilka godzin po południu,
gdy milczała już tak długo, że o niej zapomnieli, uciekła i wyruszyła na poszukiwanie Kim.
To Gorlaes, wszechwiedzący kanclerz, skierował ją do niej. Poszła do swych komnat po
futro i zauważyła, że białe skrócono już do jej rozmiarów. Założyła je z obojętną miną,
wspięła się na schody i dotarła na szczyt wieżyczki wznoszącej się wysoko ponad zamkiem.
Stała tam Kim. Miała na sobie podszyty futrem płaszcz i rękawiczki, lecz nie założyła
kaptura. Wicher targał zdumiewającymi, białymi włosami kobiety, zasłaniając jej oczy. Na
północnym horyzoncie ciągnęła się długa linia chmur. Wiatr dął z tamtej strony.
- Zbliża się burza — zauważyła Sharra, opierając się o balustradę tuż obok tamtej.
- Między innymi.- Kim zdołała się uśmiechnąć, lecz jej oczy były zaczerwienione.
—Opowiedz mi wszystko — poprosiła Sharra. Wysłuchała słów, które wypłynęły z ust jej
towarzyszki niczym powstrzymywana powódź. Sen. Martwy król i jego syn, który nie mógł
umrzeć. Zabite dzieci i Jennifer złamana w Starkadh. Jedyna rzecz, której nie
przewidziała: Guinevere. Zdradzona miłość. Żal w sercu tej sprawy, w sercu wszy
stkiego.
Stały na zimnym, porywistym wietrze, gdy opowieść dobiegła końca. Zmarznięte i
milczące, zwrócone ku okrutnej północy. Żadna nie płakała. To wiatr pokrył ich policzki
zamarzniętymi łzami. Słońce stało już nisko na zachodzie. Na horyzoncie przed nimi widać
było gęste chmury.
— Czy on tu jest? — zapytała Sharra. — Tamten? Ten trzeci?
- Nie wiem. Powiedziała, że go nie ma.
- Dokąd teraz poszła?
- Do świątyni. Z Jaelle.
Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie przez wiatr. Tak się złożyło, że — choć z całkiem
odmiennych powodów — obie przebywały myślami daleko na północnym wschodzie, gdzie
jasnowłosy książę jechał na czele trzydziestu ludzi.
Chwilę później słońce zniknęło wśród drzew za Lasem Mórnira i zimno stało się zbyt
dojmujące. Weszły do środka. W trzy godziny później wróciły na tę samą wieżę wraz z
królem i — jak się zdawało — połową dworu. Było całkiem ciemno i okrutnie zimno, lecz
nikt w tej chwili tego nie zauważał. Na północy, bardzo, bardzo daleko, na niebo padał
jasny, perłowy blask.
- Co to jest? — zapytał ktoś.
- Daniloth — odparł cicho Loren Srebrny Płaszcz.
Brendel stał obok niego. Jego oczy miały ten sam kolor, co owa poświata.
- Podjęli próbę — wydyszał lios. — Od tysiąca lat ani razu nie obnażono Daniloth. Dziś w
nocy na Kraj Światła nie padają cienie. Później, gdy zmniejszą jasność, będą tam
patrzeć na gwiazdy, które zaświecą nad Atronel.
Przemawiał głosem tak pięknym i pełnym tęsknoty, że była to niemal pieśń. Każdy z
obecnych spoglądał na tę rzuconą na niebo łunę. Ze zdumieniem zdali sobie sprawę, że tak
to wyglądało każdej nocy, zanim pojawił się Maugrim i nadeszło Bael Rangat, zanim
Lathen utkał mgłę, by zamienić Daniloth w Krainę Cieni.
—Dlaczego? — zapytała Sharra. — Dlaczego to robią?
Ponownie odpowiedzi udzielił Loren.
— Dla nas. Chcą go wywabić ze Starkadh, by odciągnąć jego moc od tworzenia zimy. Lios
alfarowie oferują siebie w ofierze, byśmy mogli położyć kres zimnu.
- Z pewnością skończy się ono też dla nich? — sprzeciwił się Gorlaes.
- W Daniloth nie ma śniegu — odpowiedział mu Na Brendel, ani na chwilę nie odrywając
oczu od blasku na północy. — Sylvainy kwitną tam teraz, jak zawsze w pełni lata, a Atronel
porasta zielona trawa.
Patrzyli na poświatę, próbując to sobie wyobrazić. Mimo przenikliwego wiatru, poczuli się
pokrzepieni przez tę bijącą w górę łunę symbolizującą odwagę i rycerskość, grę światła na
niebie u samych wrót Ciemności.
Kim przeszkodził w obserwacji jakiś dźwięk — bardzo słaby, całkiem jakby jej umysł
odbierał zakłócenia. Przypominał raczej szum niż muzykę. O ile mogła to określić,
dobiegał ze wschodu. Uniosła dłoń. Baelrath zachowywał spokój, co było
błogosławieństwem. Zaczynała obawiać się jego ognia. Odepchnęła od siebie ów szepczący
dźwięk — nie było to trudne — i zwróciła się całą jaźnią ku światłu Daniloth, próbując
zaczerpnąć z niego siłę oraz osiągnąć częściowe złagodzenie smutku i poczucia winy.
Upłynęło mniej niż czterdzieści osiem godzin od chwili, gdy była w Stonehenge. Czuła się
dogłębnie znużona, a zostało jeszcze tak wiele roboty.
Najwyraźniej trzeba było przystąpić do niej natychmiast.
Gdy wrócili do wielkiej sali pałacowej, czekała tam na nich jakaś odziana na szaro kobieta.
Na szaro, tak jak szare były szaty kapłanek, i to Jaelle, która wysunęła się zamaszystym
krokiem przed królów, przemówiła do niej.
—Alinę, co się stało?
Kobieta w szarym stroju osunęła się na podłogę, wykonując przed Jaelle głęboki, dworski
ukłon, po czym złożyła Aileronowi jego niedbałą wersję. Zwróciła się z powrotem ku
najwyższej kapłance i przemówiła z uwagą, jak gdyby recytowała z pamięci.
—Mam przekazać ci hołd Mormae oraz przeprosiny Audiart. Wysłała mnie osobiście,
ponieważ uznano, że tutejsi mężczyźni lepiej pojmą, jak pilna jest sytuacja, jeśli
nie skorzystamy z połączenia.
Jaelle nawet nie drgnęła. Na jej twarzy widniał odpychający, chłodny wyraz.
— Co za sytuacja? — zapytała z cichą groźbą ukrytą w głosie.
Alinę zaczerwieniła się.
Za nic w świecie nie chciałabym się znaleźć na jej miejscu — pomyślała nagle Kim.
—Ponownie przekazuję ci przeprosiny Audiart, najwyższa — wyszeptała Alinę. — Przysłała
mnie jako namiestniczka Gwen Ystrat, a nie druga pomiędzy Mormae. Kazano mi, bym ci
to przekazała.
W niemal niedostrzegalny sposób Jaelle odprężyła się.
— Bardzo dobrze... — zaczęła. Zanim jednak zdążyła skończyć, przerwano jej.
—Jeśli przysłała cię moja namiestniczka, powinnaś zwrócić się do mnie — odezwał się
Aileron. Jego głos był tak samo chłodny jak głos Jaelle. Najwyższa kapłanka stała
bezruchu, niewzruszona.
Ona jej nie pomoże — pomyślała Kim. Litowała się przez chwilę nad Alinę, która była
pionkiem w skomplikowanej grze. Tylko jednak przez chwilę.Pod pewnymi względami
pionkom było łatwiej.
Alinę podjęła decyzję. Opadła przed królem w należytym ukłonie.
— Potrzebujemy cię, najwyższy królu — oznajmiła, podźwignąwszy się. — Audiart prosi,
byś pamiętał, jak rzadko zwracamy się o pomoc i byś w związku z tym ze współczuciem
spojrzał na nasze położenie.
—Do rzeczy! — warknął najwyższy król. Stojący tuż za nim Shalhassan z wielką uwagą
słuchał tego wszystkiego. Nie był to czas, by pozwolić sobie na cokolwiek poza opa
nowaniem.
Alinę ponownie popatrzyła na Jaelle i ponownie nie otrzymała od niej wsparcia. Oblizała
wargi.
— Wilki — odezwała się nagle. — Żadna z nas nigdy nie widziała równie wielkich. W lesie
na północ od jeziora Leinan są ich tysiące, najwyższy królu. Nocami napadają na
gospodarstwa rolne. Gospodarstwa twoich poddanych, mości królu.
—A Morvran? — zapytała ostrym tonem Jaelle. —Co z nami?
Alinę potrząsnęła głową.
— Widziano je nie opodal miasta, ale jeszcze nie na terenach świątynnych, najwyższa.
Miałam ci powiedzieć, że gdyby tak się stało, to...
—Mormae nawiązałyby połączenie, by mnie o tym po
wiadomić — wyszeptała Jaelle. — Audiart to wcielony spryt.
Potrząsnęła głową. Fale rudych włosów spłynęły w dół po jej plecach niczym rzeka.
Oczy Ailerona lśniły jasno w świetle pochodni.
— Chce, bym tam wyruszył i przepędził je dla niej? A co na to najwyższa kapłanka?
Jaelle nawet na niego nie spojrzała.
— To jest twoja namiestniczka, a nie moja zastępczyni, Aileronie — odparła.
Zapadła cisza. Nagle rozległo się uprzejme kaszlnięcie i Paul Schafer podszedł do
wysłanniczki Audiart.
—Chwileczkę — powiedział. — Aileronie, mówiłeś 0 przepędzeniu wilków. W tym może się
kryć coś więcej— przerwał. — Alinę, czy w Lesie Leinan jest Galadan?
W oczach kapłanki błysnął strach.
— Nie przyszło nam to do głowy. Nic o tym nie wiem.
A więc nadszedł czas. Jeśli miała otrzymać znak, z pewnością stało się to teraz. Kim
zapanowała nad swą twarzą. W tej samej chwili Aileron przesunął wzrok, by odnaleźć
jasnowidzącą.
Czy kiedyś się do tego przyzwyczai? Czy Ysanne kiedykolwiek przywykła do tego
przemieszczania się w przód i w tył na krosnach czasu? Nie dalej jak poprzedniej nocy,
niespokojna i zrozpaczona z powodu Jennifer, pogrążyła się w półśnie i nawiedziła ją
zamazana, nieokreślona wizja łowów w lesie, gdzieś, w jakimś lesie, oraz grzmiący tętent
ponad ziemią. Spojrzała w oczy króla.
— Coś tam jest — stwierdziła, starając się, by jej głos brzmiał pewnie. — Albo ktoś. Wi-
działam łowy.
Aileron uśmiechnął się i zwrócił ku Shalhassanowi oraz Arturowi, którzy stali obok.
— Czy pojedziemy we trzech zapolować na wilki Ciemności w Gwen Ystrat?
Ponury król Cathalu skinął głową.
—Z radością przywitam teraz szansę na zabijanie wrogów — odparł Artur.
Kim wiedziała, że w jego słowach kryło się coś więcej niż usłyszał Aileron, nie miała jednak
czasu na smutek, gdyż jeszcze jeden element jej snu znalazł swe miejsce pod wpływem
słów najwyższego króla.
- To nie będą jedynie łowy — wyszeptała. Jasnowidząca nigdy nie musiała mówić głośno. -
Ja też tam pojadę, a także Loren i Jaelle, jeśli zechce.
- Dlaczego? — rzucił jej wyzwanie Paul, który musiał dźwigać własne brzemię.
- Śniłam o ślepcu — wyjaśniła. — Gereint z Dalrei wyruszy jutro do Morvran.
Gdy wypowiedziała te słowa, rozległ się szept. Pomyślała, że ludzie muszą się czuć
zaniepokojeni, słysząc podobne rzeczy. Nie mogła jednak — a w tej chwili również nie
miała ochoty — zrobić w tej sprawie zbyt wiele. Czuła się bardzo znużona, i nie miało jej od
tej chwili być łatwiej.
—W takim razie wyruszymy jutro wszyscy — oznajmił stanowczym tonem Aileron.
Loren spoglądał na nią. Potrząsnęła głową, po czym odgarnęła włosy z twarzy.
— Nie — powiedziała, zbyt zmęczona, by bawić się w dyplomację. — Zaczekaj na
Dairmuida.
Nie miało jej bynajmniej być łatwiej. Jeszcze przez długi czas albo nawet nigdy.
Tracił kontrolę nad sytuacją. Przewidywał to już od dawna, pod pewnymi względami
nawet sam to wywołał, niemniej jednak Loren Srebrny Płaszcz nie mógł patrzeć, jak jego
obowiązki przejmują inni. Szczególnie trudne było to, że widział, jaką cenę muszą za to
zapłacić. Najbardziej ucierpiała Kim: jasnowidząca z Baelrathem na dłoni i darem duszy
innej. Z pewnością uginała się pod podobnym ciężarem.
Dzisiejszy dzień poświęcony był na przygotowania. Pięciuset ludzi — połowa z Cathalu, a
połowa z Brenninu — miało wyruszyć do Gwen Ystrat, gdy tylko wróci Diarmuid. Czekali
na niego ze względu na słowa Kim. Ongiś to magowie mogliby udzielić podobnie
stanowczej rady, teraz jednak tracili kontrolę. To on nadał wydarzeniom ten kierunek,
gdy sprowadził tu całą piątkę. Był wystarczająco mądry, aby — bez względu na wszystkie
pełne wyrzutu spojrzenia Matta — pozwolić im się toczyć bez swej ingerencji, o ile tylko
było to możliwe. Miał też na tyle serca, by czuć dla nich litość: dla Kim i Paula, który
dźwigał ciężar imienia Dwukrotnie Narodzonego, wraz ze wszystkim, co z tego wynikało,
lecz który nie potrafił jeszcze czerpać ze źródła swej mocy. Każdy głupiec mógłby dostrzec,
że ją posiadał. Niewykluczone, że okaże się większa niż ktokolwiek z nich był w stanie
pojąć, na razie jednak miała charakter utajony. Wystarczało to, by oddzielić go boleśnie od
innych, lecz nie mogło mu dać zadośćuczynienia ani poczucia kierunku.
Była też Jennifer. Nad nią mógł tylko płakać. Dla niej nie było zadośćuczynienia czy nawet
marzenia o nim, żadnej szansy na działanie. Jedynie ból. Tak wiele odcieni bólu. Dostrzegł
go już na początku — wydawało się, że to tak dawno temu — zanim dokonali przejścia, gdy
odczytał przekaz ukryty w jej urodzie oraz mroczną przyszłość w jej oczach. Bez względu
na to, zabrał ją ze sobą. Tłumaczył sobie, że nie ma wyboru. Nie była to jedynie sofistyka.
Tyle przynajmniej stało się jasne po eksplozji Rangat.
Nie rozproszyło to jednak smutku. Rozumiał teraz jej piękno. Wszyscy je rozumieli. Znali
też jej najstarsze imię. Och, Guinevere — powiedział Artur. Czy w którymkolwiek ze
światów istniało przeznaczenie bardziej bezlitosne od tego, które spotkało ich dwoje? I
tego trzeciego. Spędził cały dzień samotnie, pogrążony w niespokojnych myślach. Matt i
Brock przebywali w zbrojowniach, służąc swą biegłą znajomością broni obu kapitanom
straży. Teyr-non, którego pragmatyczny zdrowy rozsądek byłby dla nich pomocny,
przebywał w Północnej Twierdzy. Dziś w nocy mieli zamiar sięgnąć ku niemu: dla niego i
Baraka również znajdzie się miejsce w Gwen Ystrat. O ile dla któregokolwiek z magów,
ludzi posiłkujących się wiedzą niebios, mogło znaleźć się miejsce tak blisko Dun Maura.
Wysoki czarodziej potrząsnął głową i dorzucił do ognia kolejną kłodę. Zmarzł i to nie tylko
ze względu na zimę. Jak doszło do tego, że w Brenninie pozostało dwóch magów? Nigdy
nie mogło ich być więcej niż siedmiu. Tak zarządził Amairgen, gdy powoływał radę. Ale
dlaczego tylko dwóch i to w takiej chwili? Najwyraźniej tracili rolę na więcej niż jeden
sposób. Tylko dwóch magów w Brenninie, by toczyć walkę z Maugrimem, lecz w
Fionavarze było ich trzech, a był w zmowie z Ciemnością. Przebywał na Cader
zaczarowanej wyspie, Był tam i miał Kocioł z Khath Meigol, dzięki któremu przywrócić
życie niedawno zmarłym.Bez względu na to, co jeszcze mogli utracić, ta rzecz należała do
niego. Do niego i do Matta.
-Na koniec będziemy mieli swoją bitwę — powiedział krasnolud- O ile zima kiedyś się
skończy. Metran.
Nadeszła noc, a wraz z nią następna burza, gorsza kiedykolwiek dotąd. Wiatr zawodził i
świstał po całej równinie, aż po Najwyższe Królestwo, niosąc ze sobą ścianę śniegu.
Zasypał on gospodarstwa rolne wraz z zabudowaniami. Nakrył grubą pokrywą lasy i
przesłonił księżyc, dawało się, że w wywołanej burzą nieludzkiej ciemności poruszają się
jakieś budzące grozę postacie, a wycie wilków to odgłos ich śmiechu.
Darien leżał w łóżku, nasłuchując tego. Z początku myślał, że to kolejny koszmar, potem
jednak zdał sobie sprawę że nie śpi. Przestraszył się. Naciągnął sobie kołdrę na głowę by
spróbować stłumić głosy, które słyszał w wietrze.
Wzywały go. Chciały, by przyszedł do nich i bawił się zewnątrz, w dzikim, mrocznym tańcu
burzy. Żeby połączył się z nimi pod naporem wiatru i śniegu. On jednak był tylko małym
chłopcem i bał się. Gdyby wyszedł z domu, umarł by choć tu, gdzie mieszkali, burza nie
była taka straszna.
Finn wytłumaczył mu to. Mówił, że choć prawdziwa matka Dariena nie mogła być z nimi,
chroniła go przez cały czas, a ponieważ go kochała, sprawiła, że zima wokół jego łóżka była
lżejsza. Wszyscy go kochali: jego matka Vae i nawet jego ojciec Shahar, który od chwili,
gdy przybyli nad jezioro, tylko raz wrócił do domu z wojny. Uniósł chłopca wysoko w
powietrze, aż ten się roześmiał. Później powiedział, że Darien wkrótce będzie większy od
Finna i sam wybuchnął śmiechem. Nie był to jednak wesoły śmiech. Finn był bratem
Dariena i kochał go bardziej niż ktokolwiek inny. Był najwspanialszą osobą na świecie i do
tego wiedział wszystko. To on wytłumaczył mu, co miał na myśli ojciec, gdy Dari przyszedł
do niego ze łzami, coś bowiem było nie w porządku w tym, że miał być większy od Firma. -
- Wkrótce — powiedział ojciec.
Brat założył mu płaszczyk i buciki. Poszli na spacer. Darien lubił to najbardziej ze
wszystkich rzeczy, które robili. Finn rzucał go w śnieg, lecz tylko wtedy, gdy ten był świeży
i miękki, po czym sam padał obok niego. Obaj tarzali się w zaspach, aż robili się zupełnie
biali i Dari śmiał się tak głośno, że dostawał czkawki.
Tym razem jednak Finn był poważny. Czasami miał taki nastrój i kazał Darienowi słuchać
swych słów. Powiedział mu, że nie jest taki jak reszta małych chłopców. Jest kimś szcze-
gólnym, ponieważ jego prawdziwa matka była wyjątkowa. Dlatego będzie większy,
silniejszy i mądrzejszy od innych dzieci. Nawet ode mnie — powiedział Finn. Mówił też, że
znaczy to, iż Darien musi też stać się lepszy, bardziej wyrozumiały, łagodniejszy i
odważniejszy, by zasłużyć na to, co dała mu jego prawdziwa matka.
Finn powiedział mu, że musi spróbować pokochać wszystko z wyjątkiem Ciemności.
Darien wiedział, że Ciemność jest tym, co wywołuje burzę na zewnątrz. Przez większość
czasu nienawidził jej, tak jak mówił mu Finn. Starał się robić to przez cały czas, by być
dokładnie taki jak on, czasem jednak słyszał głosy i choć z reguły się ich bał, czasem tak
nie było. Czasem myślał, że nieźle byłoby pójść z nimi.
Tyle że musiałby wtedy opuścić Finna, a tego nigdy nie potrafiłby zrobić. Wstał z łóżka i
założył swe zrobione na drutach bambosze. Odsunął zasłonę, minął śpiącą matkę i
podreptał do miejsca, gdzie stało łóżko jego brata, pod przeciwległą ścianą.
Finn nie spał.
— Dlaczego czekałeś tak długo? — wyszeptał. — Właź, braciszku, ogrzejemy się nawzajem.
Z westchnieniem przyjemności Darien zsunął bambosze i wczołgał się do łóżka obok
Finna, który odsunął się, pozostawiając mu ciepłą część, na której leżał uprzednio.
— Słyszałem głosy — wyznał.
Brat mu nie odpowiedział. Objął tylko Dariena ramieniem i przytulił mocno. Głosy nie
były takie donośne, gdy leżał tutaj, obok niego. Pogrążając się we śnie, usłyszał, jak szepcze
mu do ucha.
— Kocham cię, maleńki.
Darien również go kochał. Kiedy zasnął, ponownie nawiedziły go sny. Próbował w nich
powiedzieć to widmowym postaciom przyzywającym go pośród zawiei.
Rozdział 9
Po południu, po burzy — dnia tak pięknego i jasnego, że niemal zakrawało to na drwinę —
Diarmuid, książę Brenninu, powrócił do Paras Derval. W towarzystwie kilku innych osób
zaprowadzono go do sali poselskiej wielkiego króla, gdzie czekało na niego wielu ludzi.
Tam jego brat, Aileron, przedstawił go Arturowi Pendragonowi. I nic się nie wydarzyło.
Paul Schafer, który stał obok Kim, ujrzał, że pobladła, gdy Diarmuid wszedł do komnaty.
Teraz, kiedy książę pokłonił się ceremonialnie Arturowi i Wojownik przyjął jego hołd z
niewzruszoną miną, usłyszał, jak zaczerpnęła tchu rozdygotana i wyszeptała spod serca:
— Och, dzięki Bogu.
Ona i Loren, stojący po przeciwległej stronie komnaty, wymienili spojrzenia. Z oblicza
maga Paul wyczytał tę samą ulgę. Zajęło mu to chwilę, zrozumiał jednak wszystko.
—Myślałaś, że on jest tym trzecim? — zapytał. —Trzecim wierzchołkiem trójkąta?
Skinęła głową, nadał pobladła.
— Obawiałam się tego. Sama teraz nie wiem dlaczego. Dlaczego byłam tego taka pewna.
—Czy z tego powodu chciałaś, żebyśmy zaczekali?
Popatrzyła na niego — szare oczy pod białymi włosami.
— Tak mi się zdawało. Wiedziałam, że musimy zaczekać, zanim wyruszymy na łowy. Teraz
już nie wiem dlaczego.
- Dlatego — rozległ się głos — że jesteś prawdziwą i wierną przyjaciółką i nie chciałaś, żeby
ominęła mnie ta przyjemność.
- Och, Kev! — odwróciła się i uściskała go w całkowicie niegodny jasnowidzącej sposób. —
Tęskniłam za tobą!
- Cieszę się — odrzekł radosnym tonem Kevin.
- Ja też — dorzucił Paul.
- Z tego również się cieszę — wyszeptał przybyły, mniej nonszalancko.
Kim cofnęła się o krok.
— Czujesz się niedoceniany, marynarzu?
Uśmiechnął się do niej półgębkiem.
— Odrobinę zbędny. A na dodatek Dave walczy teraz z pokusą rozpłatania mnie na dwie
części swym toporem.
-To nic nowego — zauważył z przekąsem Paul.
-Co znowu się stało? — zapytała Kim.
—Spałem z niewłaściwą dziewczyną.
Paul roześmiał się.
— Nie pierwszy raz.
- To nie jest śmieszne — odrzekł Kevin. — Nie miałem pojęcia, że on ją lubi, a poza tym
sama do mnie przyszła. Dalrejskie kobiety już takie są. Próbują tego z każdym, kto im się
spodoba, dopóki nie postanowią wyjść za mąż.
- Czy wyjaśniłeś to Dave'owi? — zapytała Kim. Zbyłaby całą sprawę żartem, ale Kevin miał
nieszczęśliwą minę. Uznała, że kryje się w tym coś więcej.
—Jemu ciężko jest coś wytłumaczyć. Przynajmniej ja mam z tym trudności. Prosiłem o to
Levona. To jego siostra. Kevin wskazał na kogoś, przesuwając w bok głowę.
I o to rzecz jasna chodziło.
Kim odwróciła się do przystojnego, jasnowłosego Jeźdźca, który stał tuż za nimi. Istniał
powód, dla którego należało zaczekać na tę grupę i nie był nim Diarmuid czy Kevin, lecz
ten mężczyzna.
—Wyjaśniłem mu już wszystko — odparł Levon. —I zrobię to ponownie, tyle razy, ile
będzie potrzeba —uśmiechnął się. Potem jednak przybrał poważniejszą minę.—
Jasnowidząca, dawno temu pytałem cię, czy możemy
porozmawiać — przemówił do Kim.
Pamiętała to. Ostatniego ranka, zanim Baelrath zapłonął, w jej głowie eksplodowały krzyki
Jennifer i zabrała ich stąd. Spojrzała na swą dłoń. Pierścień ożył na nowo, choć pulsował
tylko odrobinę.
- Zgoda — odparła, niemal obcesowo. — Ty też, Paul. Kev, czy przyprowadzisz Lorena i
Matta?
- I Davora — dorzucił Levon. — A także Diarmuida. On o wszystkim wie.
- Do mojego pokoju. Chodźmy.
Wyszła z komnaty, pozwalając, by podążyli za nią. Za nią i za Baelrath.
Gdy się ogień ze snu zbudzi,
Królów wezwie granie rogu,
Nie utrzymasz w pętach ludzi,
Co z Oweina Twierdzy progu,
Mkną, a galop ich nie trudzi,
z dzieckiem odebranym Bogu.
Głos Levona ucichł. W ciszy do Kim dotarł irytujący szum, ten sam, który słyszała dwa dni
temu. Teraz również dobiegał ze wschodu. Z Gwen Ystrat, zdecydowała. Zaczynała
dostrajać się do wiadomości, jakie przekazywały sobie nawzajem kapłanki. Przeszkadzało
jej to, wypchnęła więc sygnał ze swego umysłu. Miała wystarczająco wiele powodów do
niepokoju, zaczynając od tych wszystkich mężczyzn w jej sypialni. Marzenie sfrustrowanej
kobiety — pomyślała. Nie potrafiła jednak uznać tego za zabawne. Czekali na nią. Milczała
i pozwoliła im czekać. To Levon po chwili przemówił ponownie. Ostatecznie to był jego po-
mysł.
- Nauczyłem się tego wiersza od Gereinta, kiedy byłem jeszcze chłopcem — oznajmił. —
Przypomniałem go sobie poprzedniej wiosny, gdy Davor znalazł róg. Potem zloka
lizowaliśmy drzewo i skałę. Dzięki temu wiemy, gdzie są Owein i Śpiący — nie mógł
wygnać ze swego głosu podniecenia. — Mamy róg, który ich przyzywa i... i domyślam
się, że ożywiony Baelrath jest płomieniem, który ich przebudzi.
-To by się zgadzało — przyznał Diarmuid. Zsunął z nóg buty i położył się na jej łożu. —
Wojenny Kamień również jest dziki. Lorenie?
Mag, prawem starszeństwa, zajął fotel stojący przy oknie. Zapalił fajkę i zaciągnął się
głęboko, zanim odpowiedział.
—Rzeczywiście się zgadza — oznajmił wreszcie. —Będę szczery i powiem, że nie wiem,
jakie mogą być implikacje.
To ciche wyznanie ostudziło ich.
— Kim? — zapytał Diarmuid. Książę przejął inicjatywę, leżąc rozciągnięty w poprzek jej
łoża.
Nadal miała ochotę dać im w kość, była jednak zbyt dumna na podobną małoduszność. —
- Nie widziałam tego — wyszeptała. — Żadnej z tych rzeczy.
—Czy jesteś pewna? — zapytał Paul Schafer, który stał w drzwiach z Mattem Sórenem. —
Czekałaś na Levona, prawda?
Był diabelnie bystry, lecz jako jej przyjaciel nie zdradził obaw odczuwanych na początku
przez Kim z powodu Diarmuida. Skinęła głową i uśmiechnęła się półgębkiem.
— Wyczułam, że przybędzie. Domyśliłam się też, dzięki naszej poprzedniej rozmowie, o co
chce mnie zapytać. Nie sądzę, byśmy mogli wyciągnąć z tego zbyt wiele wniosków.
- Raczej nie — zgodził się Diarmuid. — Musimy jednak podjąć decyzję.
- My? — to był Kevin Laine. — Kim ma pierścień, a Dave róg. Wybór należy do nich,
nieprawdaż?
- Tak naprawdę nie są ich własnością — odrzekł Le- von.— Oni jedynie...
- Czy ktoś planuje im je odebrać i użyć? — zapytał lakonicznie Kevin. — Albo zmusić ich do
tego? — ciągnął, by wbić im to do głowy.
Zapadła cisza.
Jeszcze jeden przyjaciel — pomyślała Kim.
Rozległo się pełne zakłopotania kaszlnięcie.
— Cóż — odezwał się Dave. — Nie mam zamiaru sprzeciwiać się postanowieniu, jakie tu
zapadnie, chciałbym jednak usłyszeć odrobinę więcej o tym, z czym mamy do czynienia.
Jeśli jestem posiadaczem rogu, który wzywa tych... hmm, Śpiących, wolałbym wiedzieć,
kim są.
Popatrzył nieśmiało na Lorena. Wszyscy zwrócili się w stronę maga. Słońce świeciło mu za
plecami, przez co trudno było dostrzec jego twarz. Gdy przemówił, wydało im się niemal,
że słyszą bezcielesny głos.
—Byłoby zdecydowanie lepiej — odezwał się spomiędzy zachodzącego słońca a dymu —
gdybym potrafił udzielić zadowalającej odpowiedzi na pytanie Dave'a. Niestety, nie
potrafię. Oweina oraz Dzikie Łowy uśpiono niewyobrażalnie dawno temu. Niezliczone
stulecia przed tym, nim Iorweth przybył zza morza czy Dalrei przyszli przez
góry ze wschodu, a nawet ludzie wtargnęli do zielonego Cathalu z dalekich krain leżących
na południowym wschodzie. Nawet lios alfarowie byli tu niemal nieznani, gdy Łowy
przeobraziły się w Śpiących. Brendel, a przed nim Laien Dziecię Włóczni, opowiadali mi,
że liosowie znają jedynie mgliste legendy o tym, czym były Dzikie Łowy, zanim ułożono je
do snu.
- Czy ktoś tu wtedy był? — wyszeptał Kevin.
- W rzeczy samej — odparł Loren. — Ktoś przecież uwięził ich pod tym kamieniem.
Powiedz mi, Levonie, czy to jest bardzo wielka skała?
Zapytany skinął głową bez słowa. Loren czekał.
- Paraiko! — zawołał Diarmuid, który w młodości był uczniem maga. Jego głos był cichy i
pełen zdumienia.
- Paraiko — powtórzył Loren. — Giganci. Byli tutaj, gdy Dzikie Łowy mknęły po nocnym
niebie. Był to całkiem odmienny świat. Tak przynajmniej mówią legendy liosów. Widmowi
królowie na widmowych koniach, które potrafiły gnać pomiędzy gwiazdami i pomiędzy
światami Tkacza.
- A dziecko?
Tym razem pytanie zadała Kim. Była to kwestia, która nękała ją już od pewnego czasu. Z
dzieckiem odebranym Bogu.
- Chciałbym to wiedzieć — odrzekł Loren. — Obawiam się jednak, że nie wie tego nikt.
- A co jeszcze nam wiadomo? — zapytał łagodnym tonem Diarmuid.
- Powiadają — odezwał się niski głos dobiegający spod drzwi — że oni przesunęli księżyc.
- Co? — wykrzyknął Levon.
Tak powiadają — powtórzył Matt — pod BanirLók i Banir Tal. To nasza jedyna legenda o
Łowach. Chcieli mieć jaśniejsze światło, by łatwiej im było jechać, więc przesunęli księżyc.
Zapadła cisza.
—On rzeczywiście jest tu bliżej — odezwał się Kevin z zastanowieniem w głosie. —
Zauważyliśmy, że jest większy.
- To fakt — zgodził się poważnym tonem Loren. —Te opowieści mogą być prawdą. Tak jak
większość krasnoludzkich legend.
- Jak zdołano uwięzić ich pod tym kamieniem? — zapytał Paul.
- To najbardziej zagadkowa ze wszystkich kwestii —wyszeptał Loren. — Liosowie
powiadają, że uczynił to Connla, władca Paraiko, i że nie było to niemożliwe dla
kogoś, kto zrobił Kocioł z Khath Meigol i, co za tym idzie, na wpół zapanował nad śmiercią.
- To byłoby potężne starcie — odezwał się cicho Levon.
- W istocie — zgodził się Loren. — Niemniej lios alfarowie w swych legendach twierdzą co
innego — przerwał. Jego twarz niemal całkowicie zniknęła w blasku słońca. — Mówią, że
nie było starcia. Że Owein i Łowy poprosili Connlę, by ich uwięził. Nie wiedzą jednak
dlaczego.
Kim usłyszała jakiś dźwięk albo tak jej się zdawało. Przypominał szybki trzepot skrzydeł.
Popatrzyła na drzwi. I usłyszała, jak Paul Schafer powiedział głosem, który brzmiał, jakby
wydobywał się wprost z serca:
— Ja to wiem.
Wyraz jego twarzy stał się odległy i wyobcowany, lecz gdy mówił dalej, jego głos brzmiał
wyraźnie.
— Stracili dziecko. Dziewiątego. Było ośmiu królów i jedno dziecko. Popełnili błąd i stracili
je. Na znak żałoby i pokuty poprosili Paraiko, by spętali ich pod kamieniem. Sami mieli też
wybrać rodzaj więzów oraz metodę uwolnienia.- Nagle przerwał. Przesunął sobie dłoń
przed oczyma, po czym odchylił się do tyłu, by oprzeć się o ścianę.
—Skąd to wiesz? — zapytał zdumiony Levon.
Paul przeszył go spojrzeniem swych niezgłębionych, niemal nieludzkich oczu.
— Dowiedziałem się dosyć dużo o stanie połowicznej śmierci — odrzekł.
Nikt nie odważył się przerwać ciszy. Czekali na Paula.
— Przepraszam — odezwał się wreszcie głosem bardziej podobnym do własnego. — To...
mnie zaskakuje i prawie doprowadza do nieprzytomności. Levonie, ja...
Dalrei potrząsnął głową.
— Nic nie szkodzi. Naprawdę. Wiem, że to cud, a nie dar, ale zasłużyłeś na niego. Brak mi
słów, by wyrazić radość z tego, że jesteś tutaj, ale ci nie zazdroszczę.
To mniej więcej wyjaśnia sprawę — pomyślała Kim.
—Czy jest coś jeszcze, Paul? — zapytała go. — Czy mamy ich obudzić?
Popatrzył na nią. Z każdą mijającą sekundą stawał się w większym stopniu sobą.
Wyglądało to tak, jakby przez komnatę przemknęło trzęsienie ziemi, które zaraz minęło.
Albo łoskot nadzwyczaj potężnego pioruna.
—Nie ma już nic — odparł. — Jeśli chodzi ci o to, czy wiem coś więcej. Niemniej, choć nie
jestem pewien, jakie ma to znaczenie, na chwilę przed tym, nim opuściliśmy tamtą
komnatę, coś zauważyłem.
O wiele za sprytny — pomyślała Kim. Przerwał jednak, pozostawiając to jej.
— Niewiele umyka twojej uwadze, prawda? — wyszeptała. Nie odpowiedział jej.
Zaczerpnęła tchu. — To prawda — przyznała. — Baelrath rozjarzył się na moment, gdy
Levon podszedł do mnie. W chwili, gdy zrozumiałam, po co przybył. Mogę ci to
powiedzieć, choć—jak mówi Paul — nie jestem pewna, jakie ma to znaczenie.
- Jakieś z pewnością ma — stwierdził z powagą w głosie Levon. — Tak, jak mówiłem: po
co dano by nam róg i pokazano grotę, jeśli nie po to, byśmy ich obudzili? A teraz kamień
mówi nam to samo!
- Dzikość do dzikości — wyszeptał Loren. — Mogą przywoływać się nawzajem, Levonie, z
powodów nie mających nic wspólnego z nami. To jest najdziksza magia. To samo mówi
wiersz: nie utrzymamy ich w pętach. Owein i Łowy byli wystarczająco potężni, by
przesunąć księżyc, i wystarczająco kapryśni, by uczynić to dla własnej przyjemności. Nie
sądźmy, że zechcą potulnie spełnić nasze żądania, a potem odejść.
Znowu cisza. Jakaś ukryta myśl nie dawała spokoju Kim.
Coś, co — jak wiedziała — powinna pamiętać. Ostatnio stało się to u niej chroniczną
dolegliwością. Nie mogła jednak przypomnieć sobie tego na zawołanie.
Niespodziewanie to Dave Martyniuk przerwał ciszę.
— Nie wiem, może to bardzo głupie — przemówił potężny mężczyzna ze skrępowaniem,
które zawsze towarzyszyło mu w podobnych sytuacjach — ale... przyszło mi do głowy, że
jeśli pierścień Kim otrzymał wezwanie, to może Owein jest już gotów odzyskać wolność i
dano nam środki, by go uratować. Czy mamy prawo im tego odmówić, bez względu na to,
czy wiemy, co uczynią? To znaczy, czy nie zrobi to z nas więziennych strażników czy czegoś
w tym rodzaju?
Loren Srebrny Płaszcz zerwał się jak oparzony. Gdy jego twarz wynurzyła się z padającego
pod kątem światła, dostrzegli, że wbił wzrok w Dave'a.
— To nie jest nawet w najmniejszym stopniu głupie. To najgłębsza prawda, jaką tu
wypowiedziano — stwierdził mag. Dave zaczerwienił się jaskrawo. Loren mówił dalej: —
Taka jest najprawdziwsza natura rzeczy kryjących się w samym sercu Gobelinu: dzika
magia powinna być wolna, bez względu na to, czy służy to naszym celom.
—A więc zrobimy to? — zapytał Kevin. Ponownie zwrócił się w stronę Kim.
Na końcu, tak samo jak na początku, wszystko zależało od niej, gdyż to ona nosiła
pierścień. Coś nadal ją niepokoiło, czekali jednak na nią, a to, co powiedział Dave, było
prawdą. Tego przynajmniej była pewna.
- Zgoda — odrzekła. W tej samej chwili Baelrath zapłonął czerwonym pożądaniem niczym
światło przewodnie.
- Kiedy? — zapytał Paul. Wszyscy wstali, blask pierścienia rzucał na nich swoje światło.
- Teraz, oczywiście — odparł Diarmuid. — Dziś w nocy. Lepiej już ruszajmy. Na drodze jest
pełno śniegu.
Zostawili Matta i Lorena, lecz zabrali drugiego Dalrei, Torca, oraz prawą rękę Diarmuida,
Colla. Mag zaproponował, że zostanie, by poinformować obu królów o tym, co się
wydarzyło. Torc — jak dano do zrozumienia Kevinowi — był obecny w chwili, gdy
znaleziono róg i grotę. Było dla niego miejsce w tej tkaninie. Kevin nie zamierzał tego
kwestionować, gdyż widział, że dla niego nie było właściwie żadnego miejsca. Coli
towarzyszył Diarmuidowi, ponieważ nigdy go nie opuszczał.
Kevin z początku jechał u boku Paula. Diarmuid prowadził ich na północny wschód przez
dolinę o łagodnie nachylonych stokach. Choć to osobliwe, zimno wydawało się tu
łagodniejsze, a wiatr mniej mroźny. Gdy wyjechali zza pasma wzgórz, ujrzał małe jeziorko
przypominające klejnot osadzony w oprawie pokrytych bielą stoków. Woda w nim nie była
zamarznięta.
- Jest osłonięte przed wiatrem, czy co? — zapytał Paula.
- Kryje się w tym coś więcej. To jezioro Ysanne. Mieszka w nim wodny duch. Ten, którego
widziała Kim.
- Czy myślisz, że to jego robota?
- Możliwe.
Paul nie zwracał już jednak na niego uwagi. Nakazał wierzchowcowi zwolnić i spoglądał na
chatkę stojącą przy jeziorze. Omijali je bokiem, jadąc wysoką granią, lecz Kevin dostrzegł
dwóch chłopców, którzy wyszli na zewnątrz, by popatrzeć na mijającą ich drużynę
jeźdźców. Pod wpływem impulsu pomachał do nich ręką. Starszy chłopiec odwzajemnił
ten gest. Wydawało się, że nachylił się i powiedział coś do swego brata. Po chwili mały też
uniósł rękę w ich stronę.
Kevin uśmiechnął się i zwrócił w stronę Paula, by coś powiedzieć, lecz to, co ujrzał w
kamiennej twarzy Schafera, spłoszyło jego swobodny uśmiech. W chwilę później wznowili
jazdę. Posuwali się naprzód szybko, by dogonić pozostałych. Paul milczał. Jego twarz
zastygła w gwałtownym skurczu. Nic nie mówił. Tym razem Kevin nie zadawał pytań. Nie
był pewien, czy potrafiłby znieść kolejne odrzucenie.
Dogonił Colla i przez resztę drogi jechał obok niego. Gdy dotarli do północnego końca
doliny, zrobiło się zimniej, a gdy minęli główny trakt wiodący z Rhoden do Północnej
Twierdzy, zapadł już zmrok. Kevin trzymał w ręku pochodnię. Wyglądało na to, że stało się
to ostatnio jego przeznaczeniem. Głównym źródłem światła, potężniejszym nawet niż
wiszący nisko na niebie po ich prawej stronie, prześwitujący przez chmury księżyc, było
żarzące się coraz jaśniej czerwone światło pierścienia na palcu Kim. Dzikość do dzikości —
przypomniał sobie Kevin.
W ten sposób, prowadzeni przez Baelratha, dotarli wreszcie do Puszczy Pendaran. Były
tam moce, które zdawały sobie sprawę z ich obecności, przyciągane przez nią i przez
oddziaływanie pierścienia. Istniały też inne, potężniejsze moce: bogini, której dar
przyniósł więcej niż się spodziewała oraz jej brat, bóg zwierząt i lasu. Jeszcze wyżej stał
oczekujący Mórnir i Dana, która również wiedziała, dlaczego płonie Wojenny Kamień.
Bardzo daleko na północy, w swej siedzibie wśród lodu, Spruwacz znieruchomiał na chwilę
i zamyślił się, choć nie wiedział dokładnie nad czym ani dlaczego.
A wysoko, wysoko ponad nimi wszystkimi, poza czasem, czółenko Krosien Świata zwolniło
ruch, a potem znieruchomiało. Tkacz również zapragnął ujrzeć, co chce wrócić do
Gobelinu.
Kimberly ruszyła nagle naprzód, ku skrajowi Puszczy Pendaran, prowadzona przez
płomień na swej dłoni. Drużyna czekała za jej plecami, milcząca i zalękniona. Obywając się
bez żadnych wskazówek, jak gdyby kiedyś już to wszystko robiono, udała się ku miejscu,
gdzie piorun rozszczepił olbrzymie drzewo. Stało się to tak dawno, że nawet lios alfarowie
nie pamiętali nocy tej burzy. Zatrzymała się w miejscu rozwidlenia z dziką magią na dłoni.
Inna, jeszcze dziksza, spała za wielką skałą, którą umieścił tu Connla z Paraiko. Teraz, gdy
nadszedł czas, by to uczynić, w jej sercu nie było strachu ani nawet zdumienia. Dostroiła
się do dzikości i do starożytnej mocy, która była bardzo wielka. Czekała, aż księżyc
wysunie się zza ławicy chmur. Na górze lśniły gwiazdy. Letnie gwiazdy ponad śniegiem.
Baelrath był jaśniejszy niż którakolwiek z nich, jaśniejszy niż księżyc, który Łowy
przesunęły tak dawno temu. Zaczerpnęła tchu, by zebrać siły. Poczuła, jak wnika w nią
serce wszechrzeczy. Uniosła rękę, by blask wędrującego ognia mógł przedrzeć się przez
rozszczepione drzewo. Powiedziała:
—Oweinie, zbudź się! Tej nocy pora wyruszyć. Czy nie chcesz się przebudzić, by polować
wśród gwiazd?
Musieli wszyscy zacisnąć powieki, gdy czerwień zapulsowała pod wpływem jej słów.
Usłyszeli dźwięk przypominający osunięcie się zbocza. Potem zapadła cisza.
—Wszystko w porządku — zapewniła Kim. — Chodź, Dave. Teraz kolej na ciebie.
Otworzyli oczy, by ujrzeć ziejącą jaskinię w miejscu, gdzie przedtem była skała Connli,
oraz padający na rosnącą przed nią trawę blask księżyca. Łuna Baelratha przygasła.
Pierścień błyszczał słabą czerwienią na tle śniegu, nie był to już jednak płomień.
To w świetle księżyca, srebrnym i znajomym, ujrzeli jak Dave zbliżył się do Kim, długimi,
powolnymi krokami, zgrabniejszymi niż mu się w owej chwili zdawało, po czym stanął
obok niej, a gdy się cofnęła, został sam w rozwidleniu drzewa.
—Ogień ich budzi — usłyszeli jej głos. — A róg przywołuje, Dave. Musisz ich uwolnić.
Rosły mężczyzna bez słowa odchylił do tyłu głowę. Rozstawił szeroko nogi, by utrzymać
równowagę na śniegu. Nagle uniósł w górę Róg Oweina, tak że zalśnił on w świetle
księżyca, przytknął go do warg i z całą mocą, jaką miał w płucach, wypuścił z niego dźwięk
Światła.
Żaden z obecnych mężczyzn — ani jedyna kobieta —nie zapomniał owego dźwięku aż po
kres swych dni. Była noc, a więc ton, który usłyszeli, wywodził się z blasku księżyca i
gwiazd padającego na świeży śnieg w głębokim lesk Ciągnął się i ciągnął. Dave ciskał
dźwięki ku górze, by ogarnęły ziemię i niebo i stały się jego osobistym wyzwaniem
rzuconym Ciemności. Dął i dął, aż wydało się, że jego płuca nie wytrzymają. Stał mocno na
zakrzywionych nogach. Serce pękało mu od piękna, którego raczono mu udzielic, a także
wielkiej kruchości tego dźwięku. Gdy głos rogu ucichł, świat stał się innym miejscem
Wszystkie światy. Dłonie Tkacza poruszyły się, by wprowadzić na nowo do pajęczyny
Gobelinu od dawna nie używany wątek nici.
W przestrzeni przed grotą pojawiło się siedem widmowych postaci. Każda z nich miała na
głowie koronę i dosiadała równie mglistego jak ona wierzchowca. Ich zarysy były
zamazane, jak gdyby przesłaniał je dym.
Nagle pojawiła się ósma. Siedmiu królów ustąpiło z drogi, gdy Owein wyszedł wreszcie z
Groty Śpiących po tak długim spoczynku. Podczas gdy królowie i ich widmowe konie mieli
odcień ciemnoszary, on był koloru jasnoszarego przechodzącego w srebrzysty, jego
wierzchowiec zaś czarnego. Owein był też wyższy od pozostałych, a jego korona świeciła
jaśniej. Wprawione w nią klejnoty były czerwone, tak jak czerwony był Baelrath. W
rękojeści wyciągniętego przez niego miecza lśnił kamień tej samej barwy.
Ruszył naprzód, mijając siedmiu królów. Jego wierzchowiec nie dotykał gruntu, podobnie
jak ich siwe konie. Owein uniósł miecz w salucie dla Dave'a i po raz drugi, dla Kim, która
dzierżyła ogień. Następnie uniósł głowę, by spojrzeć za plecy ich dwojga i ogarnął
wzrokiem zebraną z tyłu drużynę. W tej samej chwili ujrzeli, że jego czoło zasępiło się.
Nagle wielki, kary koń stanął dęba.
— Gdzie jest dziecko? — krzyknął Owein głosem, który był głosem szkwału.
Siwe konie królów poszły w ślad karosza. Ich jeźdźcy podnieśli głosy.
— Dziecko! Dziecko! — zawołali chórem przypominającym zawodzenie wichru.
Drużynę ogarnął strach.
To Kimberly przemówiła, choć w sercu nazywała się głupią, gdyż to właśnie była owa rzecz,
którą usiłowała sobie przypomnieć przez całe popołudnie i potem, podczas drogi do tego
miejsca mocy.
—Oweinie — powiedziała. — Przybyliśmy tu cię uwolnić. Nie wiedzieliśmy, czego jeszcze ci
potrzeba.
Zaciął konia batem. Wierzchowiec wzniósł się z głośnym rżeniem w powietrze ponad nią.
Obnażył zęby i wierzgnął kopytami w kierunku jej głowy. Padła na ziemię. Owein majaczył
nad nią, dziki i gniewny. Usłyszała, jak po raz drugi wykrzyknął:
— Gdzie jest dziecko!
I wtedy świat zmienił się raz jeszcze. Zmienił się na sposób, którego nie przewidziało
żadne z nich, absolutnie nikt: śmiertelnik, leśny duch czy obserwujący ich bóg.
Zza linii drzew, niedaleko od niej, wychynęła postać, która zbliżyła się spokojnie.
—Nie strasz jej. Jestem tutaj — powiedział Finn.
I tak wstąpił na Najdłuższą Drogę.
Już od chwili, gdy obudził się rankiem po burzy, ogarnął go niepokój. Jego serce ni stąd, ni
zowąd zaczynało walić jak opętane, a na dłoniach pojawiała się wilgoć. Zastanawiał się, czy
nie jest chory. Nie mogąc się uspokoić, założył Darienowi buciki, płaszczyk oraz kapelusz,
który ich matka zrobiła z niebieskiego materiału zbliżonego barwą do oczu chłopca.
Następnie zabrał młodszego brata na spacer po lesie wokół jeziora.
Wszędzie leżał śnieg, miękki i czysty. Obciążał konary nagich drzew i tworzył zaspy na
ścieżkach. Darien był zachwycony. Finn uniósł go wysoko w górę i dzieciak strząsnął biały
pył z gałęzi, których mógł dosięgnąć. Roześmiał się w głos i brat dźwignął go raz jeszcze, by
mógł zrobić to ponownie. Z reguły śmiech Dariena poprawiał jego nastrój, lecz dziś tak się
nie stało. Był zbyt niespokojny. Być może sprawiło to wspomnienie ostatniej nocy.
Wydawało się, że Darien nie pamięta wzywających go głosów, lecz Finn nie potrafił o nich
zapomnieć. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Za pierwszym razem opowiedział o nich
matce. Zadrżała i pobladła, a potem płakała przez całą noc. Później nie opowiadał jej już o
niczym, gdy Darien przychodził do jego łóżka, by wyszeptać:
— Słyszę głosy.
Posuwając się długimi krokami, zaniósł chłopca głębiej w las, dalej niż zapuszczali się
zwykle — blisko miejsc gdzie ich zagajnik stawał się gęstszy, a potem przechodź w mrok
Lasu Mórnira. Zaczęło robić się zimniej. Zrozumiał że opuszczają dolinę. Zastanowił się,
czy głosy wzywając Dariena staną się z dala od jeziora głośniejsze i bardzie nęcące.
Zawrócili. Przystąpił do zabawy ze swym bratem. Rzucał Dariena w śnieżne zaspy i skakał
w nie w ślad za nim. Chłopiec nie był już taki lekki jak ongiś. Trudniej było nim ciskać.
Niemniej wydawane przez niego okrzyki zachwytu nadal brzmiały dziecinnie i łatwo było
się zarazić jego radością. Mimo wszystko ogarnęła ona także i Finna.
Przewracając się i tarzając w śniegu, oddalili się znacznie od ścieżki i dotarli do jednego z
dziwnych miejsc. Wśród śniegu pokrywającego grubą warstwą leśną ściółkę Finn dostrzegł
błysk czegoś barwnego. Złapał Dariena za rękę i obaj pobrnęli przez zaspy w tamtą stronę.
Na maleńkim skrawku nieprawdopodobnie zielonej trawy rosło trochę kwiatów. Finn
uniósł głowę i ujrzał w górze wolną przestrzeń umożliwiającą promieniom słońca przedo-
stanie się między gałęziami drzew. Gdy przeniósł wzrok z powrotem na kwiaty, zauważył,
że wszystkie są mu znane — narcyzy i corandiele — z wyjątkiem jednego. Widywali już
przedtem z Darienem te zielone miejsca i zbierali kwiaty, by zanieść je do domu, do Vae,
nigdy jednak nie wszystkie. Darien nachylił się, by zerwać kilka, gdyż wiedział, jak bardzo
ich matka lubi otrzymywać podarki.
— Nie ten — odezwał się Finn. — Ten zostaw.
Nie był pewien dlaczego, coś jednak mówiło mu, że nie powinni go zrywać. Darien jak
zawsze go usłuchał. Zebrali garść corandieli wraz z żółtym narcyzem i wrócili do domu.
Vae umieściła kwiaty w wodzie i postawiła na stole, po czym położyła Dariena do łóżka na
poobiednią drzemkę. Zostawili w lesie rosnący w dziwnym miejscu samotny
niebieskozielony kwiat ze środkiem czerwonym niczym krew. Nadal był niespokojny,
bardzo podenerwowany. Po południu ponownie poszedł na spacer. Tym razem udał się w
stronę jeziora. Szare, lodowate fale uderzały o płaski kamień, na którym zawsze stawał.
Wody były zimne, lecz nie zamarzły. Wiedział, że wszystkie inne jeziora skuł lód. To
miejsce było pod ochroną. Lubił sobie wyobrażać, że historia, którą opowiedział
Darienowi, była prawdziwa i chroniła ich matka chłopca. Przypomniał sobie, że mimo
swego bólu wyglądała jak królowa. Gdy Darien się narodził i kapłanki przyszły ją zabrać,
kazała im, by postawiły nosze obok łóżka Finna. Nigdy nie miał o tym zapomnieć.
Pogłaskała jego włosy swymi długimi palcami, po czym przyciągnęła do siebie jego głowę i
wyszeptała, tak by nikt inny nie usłyszał:
— Proszę cię, opiekuj się nim. Tak długo, jak będziesz mógł.
Tak długo, jak będziesz mógł. Gdy o tym pomyślał, Leila nawiązała z nim kontakt, całkiem
jakby czekała na sygnał. Poirytowało go to.
- Czego chcesz? — wysłał ku niej, pozwalając jej wyczuć swe podrażnienie. Z początku, po
ostatniej takienie, gdy odkryli, że potrafią to robić, milcząca komunikacja na odległość
była ich sekretną przyjemnością. Ostatnio jednak Leila stała się inna. Finn wiedział, że
wiąże się to z jej przemianą z dziewczynki w kobietę, lecz ta świadomość nie ułatwiała mu
w najmniejszym stopniu radzenia sobie z obrazami, które przesyłała do niego ze świątyni.
Nie mógł przez nie spać w nocy. Wydawało się niemal, że Leili sprawia to przyjemność.
Była młodsza od niego o ponad rok, lecz nigdy w życiu nie czuł się od niej starszy.
Jedyne, co mógł zrobić, to pozwalać, by wyczuwała jego niezadowolenie, i nie odpowiadać,
gdy zaczynała przesyłać mu myśli o charakterze bardziej intymnym niż był to w stanie
zaakceptować. Jeśli tak postępował, po chwili zawsze zostawiała go w spokoju. Robiło mu
się wtedy przykro.
Dzisiaj jednak był w złym humorze i w związku z tym, gdy zdał sobie sprawę z jej
obecności, pytanie, które ku niej wysłał, było ostre i nieuprzejme.
- Czy to czujesz? — odparła Leila. Serce przyśpieszyło mu lekko, ponieważ pierwszy raz w
życiu odkrył w niej strach.
Lęk u innych czynił go silnym, by mógł dodać im otuchy.
- Odczuwam lekki niepokój. Co to jest? — wysłał.
I wtedy jego życie zaczęło się kończyć.
- Och, Finn, Finn, Finn — odpowiedziała mu. Słowom towarzyszył obraz.
Obraz takieny na trawniku, kiedy go wybrała.
A więc w tym rzecz. Na chwilę opuściła go odwaga i nie potrafił tego przed nią ukryć, ten
moment jednak minął. Spojrzał na jezioro, zaczerpnął głęboko tchu i zauważył, że jego
podenerwowanie minęło. Ogarnął go głęboki spokój. Miał wiele czasu, by to zaakceptować.
Czekał już długo.
- Wszystko w porządku — wysłał do Leili. Z lekkim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że
dziewczynka płacze.- Wiedzieliśmy, że ta chwila nadejdzie.
- Nie jestem gotowa — odpowiedziała Leila w jego umyśle. Brzmiało to odrobinę
zabawnie, gdyż nie kazano jej niczego robić. Ciągnęła jednak: - Nie jestem gotowa
powiedzieć żegnaj, Finn. Kiedy odejdziesz, zostaną zupełnie sama.
- Będą z tobą wszystkie kobiety w sanktuarium.
Nie nadesłała żadnej odpowiedzi. Przypuszczał, że coś mu umknęło albo czegoś nie
zrozumiał. Nie można już było nic na to poradzić. Był też ktoś jeszcze, kto będzie tęsknił za
nim mocniej.
- Leilo — wysłał. Opiekuj się Darienem.
- Jak? — wyszeptała w jego umyśle.
- Nie wiem. Ale on się przestraszy, kiedy odejdą, i... podczas burz słyszy głosy, Leilo.
Umilkła, lecz była to inna cisza. Słońce skryło się za chmurą. Finn poczuł powiew wiatru.
Był już czas ruszać w drogę. Nie miał pojęcia, skąd to wie ani nawet dokąd musi się udać,
to jednak był ów szczególny dzień i zbliżała się już wyznaczona godzina.
- Żegnaj — wysłał.
- Niech Tkacz obdarzy cię Światłem — usłyszał jej słowa w swym umyśle.
Zniknęła. Wracając do chatki, miał już wystarczające wyobrażenie o tym, dokąd się udaje,
by wiedzieć, że nie jest prawdopodobne, by jej ostatnie życzenie zostało spełnione.
Już dawno temu postanowił, że nie powiadomi matki, gdy czas już nadejdzie. To
zdruzgotałoby ją, jak uderzenie młota druzgocze zamek w drzwiach. Nie było potrzeby, by
którekolwiek z nich musiało to znosić. Wrócił do środka i pocałował ją lekko w policzek.
Siedziała przy kominku zajęta tkaniem czegoś. Uśmiechnęła się do niego.
— Kolejna kamizelka dla ciebie, mój rosnący synu. Tym razem brązowa, żeby pasowała do
twoich włosów.
- Dziękuję — odparł. Złapał go skurcz w gardle. Była wątła i zostanie teraz sama, gdyż
ojciec wyruszył na wojnę. Cóż jednak mógł zrobić, w jaki sposób sprzeciwić się temu,
co zostało postanowione? To były mroczne czasy, być może najmroczniejsze ze wszystkich.
Wyznaczono go. Nogi zaniosą go na miejsce, choćby nawet jego serce i odwaga zostały z
tyłu. Wiedział, że lepiej, by serce i dusza poszły również, gdyż dzięki temu ofiara stanie się
głębsza i będzie prawdziwa. Zaczynał wiedzieć wiele nieoczekiwanych rzeczy. Jego podróż
już się rozpoczęła.
- Gdzie Dari? — odezwał się. Głupie pytanie. — Czy mogę go obudzić?
Vae uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Chcesz się pobawić? Proszę bardzo, chyba już się wyspał.
—Nie śpię — odezwał się zaspanym głosem Dari zza swej zasłony. — Słyszałem, jak
wszedłeś.
Finn wiedział, że to będzie najtrudniejsze. Nie wolno mu było płakać. Musiał zostawić
Darienowi obraz siły, czysty i niezmącony. To było wszystko, co mógł mu dać.
Rozsunął zasłony i ujrzał senne oczy młodszego brata.
— Chodź — powiedział. — Ubierzemy cię szybko i zrobimy rysunek na śniegu.
- Kwiat? — zapytał Dari. — Taki jak ten, który widzieliśmy?
- Taki sam.
Nie przebywali na dworze zbyt długo. Część jego duszy krzyczała bezgłośnie, że to za mało
i że potrzebuje więcej czasu. Darien potrzebuje go więcej. Ujrzał jednak jeźdźców, ośmiu
jeźdźców, i ta jego część, która podróżowała, wiedziała, że to początek, a nawet to, że liczba
się zgadza. Gdy patrzył na nich, a Darien ściskał mocno jego dłoń, jeden z jeźdźców uniósł
nagle rękę i pomachał w ich kierunku. Finn wzniósł powoli wolne ramię i pokiwał w odpo-
wiedzi. Dari spoglądał na brata z niepewnością na twarzy. Finn uklęknął przy nim.
—Pomachaj, malutki. To są ludzie najwyższego króla i mówią nam cześć.
Nadal onieśmielony Dari podniósł maleńką dłoń skrytą w rękawiczce z jednym palcem i
pomachał nią niepewnie. Finn musiał odwrócić na chwilę wzrok.
—Chciałbym ich dogonić, żeby chwilę z nimi porozmawiać, malutki — odezwał się nagle ze
spokojem w głosie do brata, który był całą jego radością. — Muszę ich o coś zapytać.
Zaczekaj tu. Sprawdź, czy sam potrafisz narysować kwiat.
Podniósł się i zaczął się oddalać, by brat nie dostrzegł jego twarzy, gdyż zaczęły z niej
skapywać łzy. Nie mógł mu nawet powiedzieć na pożegnanie „kocham cię", ponieważ
Darien był już wystarczająco duży, by wyczuć, że coś jest nie w porządku. Powtarzał to
jednak tak często i wkładał w to tak wiele serca. To z pewnością wystarczy, biorąc pod
uwagę, że mieli tak mało czasu. Z pewnością wystarczy?
Gdy Vae wyjrzała w chwilę później z chaty, ujrzała, że jej starszego syna nie ma. Darien
jednak zrobił coś wspaniałego: narysował na śniegu bezbłędnie kwiat, zupełnie sam.
Vae również nie brak było odwagi i wiedziała, co nadeszło. Spróbowała wypłakać swą
żałość, zanim wyszła na podwórko, by powiedzieć swemu synkowi, że jego najnowszy
kwiat jest piękny i że czas już wejść do domu coś zjeść. Ostatecznie jednak załamało ją to,
że ujrzała, iż Darien poruszał się cicho w śniegu i rysował zgrabnie swój kwiat cienką
gałązką wśród zapadającego zmierzchu, podczas gdy po twarzy bez ustanku spływały mu
łzy.
Podążał za nimi w półmroku, a potem w świetle księżyca i ich pochodni. Z początku
wysunął się nawet odrobinę naprzód, gdyż przeszedł na przełaj przez dolinę, podczas gdy
oni jechali wyżej położonymi graniami. Nawet gdy go minęli — pochodnie i czerwony
płomień po jego prawej stronie -— nie śpieszyło im się i nie został daleko z tyłu. Wiedział
skądś, że potrafiłby dotrzymać im kroku, nawet gdyby pędzili szybko. Rozpoczął
wędrówkę. To był wyznaczony dzień, wyznaczona noc i zbliżała się już wyznaczona go-
dzina. Wreszcie nastały wszystkie trzy. Nie było w nim strachu, a gdy oddalał się coraz
bardziej od chaty, smutek również go opuszczał. Pozostawiał za sobą ludzkie sfery i
przechodził w inne miejsce. Niemal z trudem, gdy zbliżali się do Puszczy, przypomniał
sobie, by poprosić Tkacza, żeby uważał na Krosnach na nić kobiety imieniem Vae oraz
dziecka imieniem Darien. Było to niełatwe, dokonał jednak tego i po tej ostatniej rzeczy
poczuł, że więzy się zerwały. Ogień rozbłysnął, by pozwolić rogowi zabrzmieć. Finn ujrzał
królów i rozpoznał ich.Usłyszał, jak Owein wykrzyknął:
— Gdzie jest dziecko?
Zobaczył, iż niosąca płomień kobieta pada pod kopyta Cargaila. Pamiętał głos Oweina i
wiedział, że brzmi w nim teraz strach i niepokój. Spali w swej grocie tak długo. Kto miał
poprowadzić ich z powrotem w rozgwieżdżone niebo? Doprawdy, kto?
—Nie strasz jej — powiedział. — Jestem tutaj.
Wyszedł spomiędzy drzew, minął Oweina i znalazł się w kręgu siedmiu siedzących na
wierzchowcach królów. Usłyszał, jak krzyknęli z radości, a potem zaczęli śpiewać wiersz
Connli, który po upływie tak długiego czasu stał się takieną, dziecinną zabawą. Poczuł, że
jego ciało i oczy zmieniają się. Wiedział, że wygląda jak dym. Zwrócił się w stronę groty i
przemówił głosem, który — czego był świadomy — brzmiał jak wicher.
— Iselen — zawołał i ujrzał, że jego nieskazitelnie biała klacz wyszła z jaskini. Dosiadł jej i,
nie oglądając się za siebie, poprowadził Oweina i Łowy z powrotem w niebo.
Wszystko połączyło się w całość — pomyślał Paul. Wciąż ściskały go wewnątrz
oszołomienie i ból. Dwa wiersze spotkały się w tym samym miejscu: dziecinna wyliczanka i
ten o Oweinie. Rozejrzał się wokół i ujrzał w świetle księżyca, że Kim nadal klęczy w
śniegu. Podszedł do niej, również uklęknął i przytulił ją do piersi.
- On był tylko chłopcem — łkała. — Dlaczego wywołuję tak wiele smutku?
- Nie ty — szepnął, głaszcząc jej białe włosy. — Wezwano go już dawno temu. Nie
mogliśmy o tym wiedzieć.
- Powinnam była to odgadnąć. Potrzebne było dziecko.Wiersz o nim wspominał.
Ani na chwilę nie przestał głaskać jej włosów.
— Och, Kim, możemy czynić sobie uzasadnione wyrzuty z powodu wielu spraw. Daj sobie
spokój z tymi, które od nas nie zależą. Sądzę, że nie mieliśmy o tym wiedzieć.
Cóż za snująca dalekosiężne plany wola — myślał Paul — posiadała wystarczające
umiejętności przewidywania, by nadać kształt tej nocy przed tak wielu laty? Przemówił
cicho, by dać temu wyraz:
Kiedy wędrujący ogień
Uderzy w serce kamienia
Czy podążysz?
Czy porzucisz swój dom?
Czy porzucisz swe życie?
Czy wstąpisz na Najdłuższą Drogę?
Sens takieny wypaczono w ciągu długich lat. Nie miała ona wyznaczać czterech odrębnych
losów dla czterech różnych dzieci. Wędrującym ogniem był pierścień, który nosiła Kim.
Kamieniem była skała, którą roztrzaskał. A wszystkie pytania dotyczyły Drogi, na którą
wstąpił teraz Finn. Kim uniosła głowę i popatrzyła na niego szarymi oczyma, tak
podobnymi do jego własnych.
— A ty? —- zapytała. — Wszystko z tobą w porządku?
Przed kimś innym mógłby udawać, lecz Kim była w pewnym sensie z nim spokrewniona,
oddzielona od innych, tak jak i on, choć nie przez tę samą rzecz.
— Nie — odrzekł Paul. — Jestem tak przerażony, że nawet nie mogę płakać.
Wyczytała to z jego twarzy. Ujrzał, że jej oblicze zmieniło wyraz, stając się jemu bliskie.
— Och — odezwała się. — Darien.
Nawet Diarmuid milczał podczas długiej powrotnej jazdy do domu. Niebo pojaśniało.
Bliski pełni księżyc lśnił bardzo jasno i wysoko. Nie potrzebowali pochodni. Kevin jechał
obok Kim, a Paul po jej drugiej stronie.
Spojrzawszy na nią, a potem na Paula, Kevin poczuł, że opuszcza go poczucie krzywdy.
Było prawdą, że miał tutaj mniej do zaoferowania, zdecydowanie mniej niż jego
naznaczeni, udręczeni przyjaciele, nie musiał też jednak dźwigać brzemienia, które w tak
wyraźny sposób ich przygniatało Pierścień Kim nie był promiennym, przeobrażającym
darem. Spowodowanie tego, co stało się z owym chłopcem, z pewnością nie było łatwe. Jak
mogło ludzkie dziecko na ich oczach przeobrazić się w istotę zbudowaną z mgły, tak
rozproszoną, że potrafiła wzlecieć w nocne niebo i zniknąć wśród gwiazd? Wiedział, że
źródłem tajemnicy są dwa wiersze. Miało to coś wspólnego z ich połączeniem. Choć raz w
życiu nie był pewien, czy chciałby dowiedzieć się więcej
Paul jednak nie miał wyboru. Faktycznie wiedział wiecej i nie był w stanie ukryć tego faktu
ani napięcia wywołanego zmaganiem z nim. Nie, uznał Kevin, tym razem nie będzie
zazdrościł im ich ról ani żałował, że sam nie odegrał żadne w tym, co się wydarzyło.
Wiatr dął im w plecy, co ułatwiało podróż. Nagle, gdy zjechali z powrotem w otaczającą
jezioro dolinę, Kevin po raz drugi poczuł, że powiew stał się łagodniejszy i mniej
przenikliwy. I tym razem ominęli chatę bokiem, wracając tą samą drogą. Spojrzał w dół i
dostrzegł, że w oknie pali się jeszcze światło, choć było już bardzo późno. Później usłyszał,
że Paul zawołał go po imieniu. Zatrzymali się obaj na ścieżce. Pozostali nadal jechali
naprzód. Po chwili zniknęli za zakrętem na stoku wzgórza.
Spoglądali na siebie przez chwilę, po czym Paul przemówił:
— Powinienem powiedzieć ci o tym przedtem. Tam na dole jest dziecko Jennifer. Ten mały
chłopiec, którego widzieliśmy. To jego starszy brat... w pewnym sensie... przed chwilą na
naszych oczach odjechał z Łowami.
- Co nam wiadomo o tym chłopcu? — zapytał Kevin ze spokojem w głosie.
- Bardzo niewiele. Rośnie nadzwyczaj szybko. To oczywiste. Jaelle mówi, że tak to wygląda
u wszystkich andainów. Nie widać jeszcze znaku żadnych... tendencji.
— Paul wciągnął powietrze do płuc i wypuścił je. — Finn, ten starszy, czuwał nad nim,
podobnie jak kapłanki, za pośrednictwem dziewczynki, którą łączyła z Finnem mentalna
więź. Teraz chłopak odszedł i została tylko matka. Czeka ich dzisiaj ciężka noc.
Kevin skinął głową.
— Zjedziesz do nich na dół?
—Chyba lepiej będzie, jak to zrobię. Chcę jednak, żebyś skłamał. Powiedz, że pojechałem
do Lasu Mórnira, z powrotem do Drzewa, z powodów wiadomych tylko mnie.
Jaelle i Jennifer możesz zdradzić prawdę. W gruncie rzeczy lepiej będzie, jeśli to zrobisz,
bo i tak dowiedzą się od dziewczynki, że Finn odszedł.
—A więc nie pojedziesz na wschód? Na polowanie?
Paul potrząsnął głową.
- Lepiej będzie, jak zostanę. Nie wiem, co mogę poradzić, ale lepiej będzie, jak zostanę.
Kevin milczał.
— Powiedziałbym ci, żebyś uważał na siebie, ale obawiam się, że to nie oznacza tu zbyt
wiele — odezwał się nagle.
—Niezbyt — zgodził się Paul. — Ale spróbuję.
Popatrzyli na siebie.
— Zrobię to, co chciałeś — dorzucił Kevin. Zawahał się. — Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Paul uśmiechnął się półgębkiem.
— A komu miałem powiedzieć? — zapytał.
Po chwili obaj mężczyźni objęli się, pochylając się ku sobie na siodłach.
—Adios, amigo — rzucił Kevin. Odwrócił się i popędził kopniakiem konia do kłusa.
Wierzchowiec poniósł go za zakręt.
Paul patrzył, jak odjeżdża. Jeszcze przez długi czas stał później bez ruchu ze wzrokiem
wbitym w zakręt ścieżki, za którym zniknął Kevin. Droga w tym miejscu nie tylko skręcała,
lecz rozwidlała się i to bardzo ostro. Zastanowił się, kiedy znowu ujrzy swego przyjaciela.
Gwen Ystrat leżało daleko. Oprócz wielu innych rzeczy, mogło się też zdarzyć, że będzie
tam Galadan, a Paul poprzysiągł, że kiedy spotkają się po raz trzeci, będzie on należał do
niego. O ile do tego dojdzie. Teraz jednak oczekiwało go inne zadanie, nie tak
niebezpieczne, lecz mimo to mroczne. Odwrócił myśli od pogodnego Kevina oraz władcy
andainów i skierował je ku temu, który również był andainem i mógł jeszcze okazać się
większy od ich pana, na dobre czy na złe. Zjechał ostrożnie w dół zbocza i ominął obejście,
kierując się światłem księżyca oraz bijącym z okna blaskiem lampy. Do bramy wiodła
ścieżka.
I coś ją blokowało.
Kogoś innego mógłby sparaliżować strach, Paula jedna nawiedziło inne uczucie, choć nie
mniej intensywne. Ile ciężkich przeżyć nagromadziło się tej jednej nocy? — pomyślą Zsiadł
z konia i stanął na ścieżce naprzeciwko szarego psa. Upłynął rok, a nawet więcej, lecz
księżyc lśnił jasno i mężczyzna dostrzegł blizny. Blizny zdobyte pod Letnir Drzewem, gdy
Paul był związany i bezradny wobec Gala dana, który przyszedł odebrać mu życie.
Powstrzymał ich wówczas pies, który stał teraz na ścieżce wiodącej do Dariena.
Paul poczuł przeszkodę w gardle. Postąpił krok naprzód
—Jasna jest godzina — powiedział i opadł na kolana w śnieg.
Na moment opuściła go pewność, lecz potem wielki pies podszedł do niego i pozwolił
otoczyć swą szyję ramionami W głębi jego gardła rozległo się warknięcie. Paul wyczuł, że
zwierzę zaakceptowało go jako podobnego sobie.
Odchylił się, by spojrzeć mu w oczy. Wyglądały tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy je
ujrzał, lecz teraz do nich dorósł. Stał się wystarczająco głęboki, by wchłonąć w siebie ich
smutek. Potem dostrzegł w nich coś więcej.
— Strzegłeś go — powiedział. — Mogłem się domyślić, że to zrobisz.
Pies ponownie warknął w głębi piersi, lecz to w jego błyszczących oczach Paul odczytał
przekaz. Skinął głową.
—Musisz odejść — stwierdził. — Twoje miejsce jest wśród myśliwych. Coś więcej niż zbieg
okoliczności sprowadziło mnie tutaj. Zostanę na noc i stawię czoło jutrzejszemu dniu.
Szary pies stał jeszcze przez chwilę naprzeciwko niego, po czym minął go z kolejnym
niskim warknięciem, pozostawiając ścieżkę do chaty otwartą. Gdy przechodził obok, Paul
raz jeszcze, wyraźniej, dostrzegł, jak wiele ma blizn. Serce go zabolało.
Odwrócił się. Pies uczynił to samo. Przypomniał sobie ich poprzednie pożegnanie i wycie,
które rozległo się w sercu Lasu Boga.
—Cóż mogę ci powiedzieć? — zapytał. — Poprzysiągłem, że zabiję wilka, gdy tylko go
spotkam.
Pies uniósł głowę.
—To mogła być pochopna obietnica — wyszeptał Paul— ale jeśli będę martwy, któż będzie
mi czynił wymówki?
- Ty go przepędziłeś. Ja mam prawo go zabić, jeśli zdołam.
Szary pies podszedł z powrotem do miejsca, w którym Paul wciąż kucał na ścieżce.
Zwierzę, które było Towarzyszem w każdym ze światów, polizało go delikatnie po twarzy,
zanim odwróciło się ponownie, by odejść. Paul, którego suche oczy wysłały na Letnie
Drzewo, rozpłakał się.
— Żegnaj — wypowiedział cichym głosem. — Odejdź bez obaw. Pozwala się na odrobinę
jasności. Nawet tobie. Ranek przyniesie światło.
Patrzył, jak pies wspina się na zbocze, z którego przed chwilą sam zjechał, po czym znika
za zakrętem, za którym pożegnał Kevina. Wreszcie podniósł się, ujął w dłoń wodze,
otworzył bramę, podszedł do stodoły i umieścił swego konia w pustym boksie.
Zamknął stodołę, a potem bramę. Przeszedł przez podwórko, zbliżył się do tylnych drzwi
chaty i stanął na ganku. Zanim zapukał, podniósł wzrok. Nad jego głową lśniły gwiazdy i
księżyc. Kilka szybko poruszających się kosmyków chmur mknęło z wiatrem na południe.
Nie było widać nic więcej. Wiedział, że gdzieś tam są: dziewięciu jeźdźców na niebie.
Ośmiu z nich było królami, ale ten, który jechał na białej klaczy, był dzieckiem.
Zapukał.
— To przyjaciel. Znasz mnie — zawołał cicho, by jej nie przestraszyć.
Tym razem otworzyła drzwi szybko, zaskakując go. Oczy miała zapadnięte. Ściskała w
dłoni szatę, którą się owinęła.
— Spodziewałam się, że ktoś może przyjść — powiedziała. — Zostawiłam światło.
- Dziękuję — odparł Paul.
- Wejdź. On wreszcie zasnął. Bądź cicho, proszę.
Wszedł do środka. Wyciągnęła rękę, by zdjąć mu płaszcz i zauważyła, że nie ma go na
sobie. Otworzyła szeroko oczy.
- Dysponuję pewną mocą — stwierdził. — Pomyślałem sobie, że zostanę na noc, jeśli mi
pozwolisz.
- A więc on odszedł? — zapytała. Z jej głosu dawno już zniknęły łzy. Z jakiegoś powodu
wydawało się to gorsze.
Paul skinął głową.
— Cóż mogę rzec? Czy chcesz dowiedzieć się wszystkiego?
Nie brak jej było odwagi. Chciała wiedzieć. Zrelacjonował jej wszystko cichym głosem, by
nie obudzić dziecka. Gdy skończył, powiedziała tylko:
— To zimny los, jak na kogoś o tak ciepłym sercu.
Paul podjął próbę.
— Będzie wędrował przez wszystkie światy Gobelinu. Może nigdy nie umrzeć.
Była jeszcze młodą kobietą, lecz tej nocy jej oczy nie były młode.
— Zimny los — powtórzyła, kołysząc się na fotelu stojącym przed kominkiem.
W ciszy usłyszał, jak dziecko odwróciło się na drugi bok w łóżku za zaciągniętą zasłoną.
Spojrzał w tamtą stronę.
- Nie chciał zasnąć bardzo długo — wyszeptała Vae.
— Czekał. Dziś po południu coś zrobił. Narysował kwiat w śniegu. Zwykle robili to razem,
jak to dzieci, ale ten Darien nakreślił sam, po odejściu Finna. I... pokolorował go.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Właśnie to. Nie wiem, jak to zrobił, ale zabarwił śnieg, żeby pokolorować kwiat. Rankiem
to zobaczysz.
- Pewnie zniszczyłem go, przechodząc przez podwórko.
- Pewnie tak — zgodziła się. — Zostało już niewiele nocy, ale chyba spróbuję zasnąć. Ty też
wyglądasz na bardzo zmęczonego.
Wzruszył ramionami.
—Jest tylko łóżko Finna — dorzuciła. — Przepraszam cię.
Podniósł się.
— To mi absolutnie wystarczy.
W chwilę później, w ciemności, usłyszał dwie rzeczy. Pierwszą było łkanie matki płaczącej
za utraconym dzieckiem, a drugą wicher na zewnątrz, wzmagający się przed świtem.
Nadeszło wołanie. Obudziło Dariena, tak jak zawsze. W pierwszej chwili znowu wydało mu
się, że to sen, potem jednak potarł oczy i zrozumiał, że nie śpi, choć jest bardzo zmęczony.
Zaczął nasłuchiwać. Odniósł wrażenie, że tym razem słyszy coś nowego. Głosy w wietrze
krzyczały do niego, by wyszedł do nich na zewnątrz, tak jak robiły to zawsze, lecz nazywały
go innym imieniem. Było mu jednak zimno, a jeśli marznął w łóżku, na zewnątrz, w
wichrze, zginąłby. Mali chłopcy nie mogli wychodzić na dwór podczas takiego wiatru. Czuł
dotkliwy chłód. Potarł rozespane oczy, założył bambosze i ruszył po podłodze, by wśliznąć
się do łóżka Finna. Lecz to nie Finn w nim leżał. Z jego łóżka podniosła się jakaś ciemna
postać.
— Słucham cię, Darienie. W czym mogę ci pomóc? — powiedziała do niego.
Darien przestraszył się, ale nie krzyknął, gdyż nie chciał obudzić matki. Podreptał z
powrotem do swego łóżka, które stało się teraz jeszcze zimniejsze, i leżał w nim, nie mogąc
zmrużyć oka. Tęsknił za Finnem. Nie rozumiał, jak brat, który miał go kochać, mógł go
zostawić zupełnie samego. Po chwili poczuł, że jego oczy zmieniły barwę. Zawsze wyczuwał
to w swym wnętrzu. Zmieniły się, gdy kolorował kwiat i teraz zrobiły to samo. Leżał w
łóżku, słysząc głowy w wietrze wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd.
Część III
Dun Maura
ROZDZIAŁ 10
Rankiem lśniąca drużyna opuściła Paras Derval przez wschodnią bramę. Wiodło ją dwóch
królów. Jechały w niej też dzieci monarchów: Diarmuid dan Ailell, Levon dan Ivor i Sharra
dal Shalhassan, a także Matt Sóren, który ongiś był królem, oraz Artur Pendragon, którego
klątwa skazywała na to, by był nim na wieki, bez odpoczynku. Było tam też wielu innych
wybitnych i wysoko postawionych ludzi oraz pięciuset żołnierzy z Brenninu i Cathalu.
Szary był poranek, pod szarymi chmurami, które nadciągnęły z północy, lecz najwyższy
król Aileron czuł się uszczęśliwiony. Uwolnił się wreszcie od bezradnego snucia planów
pod osłoną murów swego zamku. Jego radość wywołana tym, że wreszcie może działać,
biegła wzdłuż połączonych armii niczym złota nić. Chciał narzucić szybkie tempo, gdyż
dziś w nocy mieli w Morvran coś do zrobienia, lecz gdy tylko drużyna wyjechała za granice
miasta, był zmuszony unieść rękę, by nakazać jej się zatrzymać. Na pokrytym śniegiem
zboczu, na północ od odśnieżonego traktu, rozległo się szczekanie. Ostry dźwięk niósł się
daleko w zimnym powietrzu. Nagle, gdy najwyższy król pod wpływem jakiegoś instynktu
nakazał ludziom postój, dobiegły do nich jeszcze trzy szczeknięcia. Każdy z członków
drużyny, który znal psy, usłyszał w tym dźwięku oszalałą radość.
Gdy się zatrzymali, ujrzeli szarą postać myśliwskiego psa, która gnała na łeb na szyję przez
zaspy w ich kierunku. Zwierzę nie przestawało szczekać i staczało się w dół ze zbocza.
To Aileron pierwszy dostrzegł światło, które zalśniło w twarzy Artura. Wojownik zeskoczył
z siodła na trakt i z całych sił swego potężnego głosu wykrzyknął: — Cavall!
Stanął mocno na nogach i rozłożył szeroko ramiona, lecz mimo to szalony skok psa zwalił
go z nóg. Tarzali się na ziemi we wszystkie strony. Zwierzę skowyczało w pełnej upojenia
radości, a z głębi piersi Wojownika wydobywał się dźwięk naśladujący warkot.
Na twarzach wszystkich członków drużyny pojawiły się uśmiechy. Potem rozległ się
śmiech przywodzący na myśl kwiaty na kamiennym pustkowiu. Nie zważając na swe szaty
czy godność, Artur bawił się na trakcie z psem, którego nazwał Cavallem. Upłynęło sporo
czasu, nim się podniósł i zwrócił w stronę pozostałych. Dyszał ciężko, lecz w jego oczach
widniała jasność, w której Kim Ford odnalazła jakieś spóźnione rozgrzeszenie za to, co
uczyniła na Glastonbury Tor.
—To twój pies? — zapytał Aileron z łagodną ironią.
Artur zareagował na nią śmiechem. Jego odpowiedź przeniosła ich jednak w inne miejsce.
— Mój — odparł. - O ile można powiedzieć, że w ogóle jest czyjś. Kiedyś należał do mnie,
bardzo dawno temu, ale teraz Cavall toczy własne wojny — popatrzył na stojące przy nim
zwierzę. - I wydaje się, że odniósł w nich wiele ran.
Gdy pies znieruchomiał, dostrzegli ślady wielu blizn oraz nierówno zregenerowanej
sierści, która pokrywała jego ciało. Był to okropny widok.
—Mogę ci powiedzieć, skąd się one wzięły. — Loren Srebrny Płaszcz skierował
wierzchowca ku królom i stanął obok nich. — Stoczył bój z Galadanem, wilczym władcą,
w Lesie Mórnira, by ocalić życie tego, kto stał się Dwukrotnie Narodzonym.
Artur uniósł głowę.
— To był przepowiedziany bój? Machy i Nemain?
—Tak — odparła Kim, która również zbliżyła się do nich.
Artur przeniósł wzrok na nią.
— Czy to wilczy władca dąży do unicestwienia tego świata?
- Tak jest — odparła. — Ze względu na Lisen z Puszczy, która odrzuciła go i wybrała
Amairgena.
- Nie obchodzi mnie powód — stwierdził Artur zimnym głosem. — To na jego wilki mamy
polować?
- Jego — potwierdziła.
Zwrócił się w stronę Ailerona.
— Mości królu, przedtem miałem powód, by wyruszyć na łowy: żeby zapomnieć 0 żalu.
Teraz doszedł drugi. Czy w twojej sforze znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego psa?
- Czołowe miejsce — odpowiedział Aileron. — Czy zechcesz nas teraz poprowadzić?
- Cavall to zrobi — stwierdził Artur, dosiadając konia. Nie oglądając się za siebie, szary
pies zerwał się do biegu.
Ruana zaśpiewał kanior dla Ciroi, lecz nie zrobił tego jak należy. Dla Taieriego również nie
wykonał go jak trzeba, lecz tym razem także dodał do pieśni kodę, w której błagał go o
przebaczenie. Był bardzo osłabiony i wiedział, że brak mu sił, by podnieść się i wykonać
bezkrwawe rytuały stanowiące serce prawdziwego kanioru. Iraima śpiewała razem z nim,
za co wznosił dzięki, lecz Ikatere umilkł w nocy leżał w swej niszy, oddychając ciężko.
Ruana wiedział, że nadchodzi jego kres. Napełniało go to żałobą, gdyż przyjaźń
Ikaterego była jak złoto. U wejścia do jaskini palili Ciroę. Do środka wpadał dym wraz z
wonią zwęglonego mięsa. Ruana zakasłał i złamał rytm kanioru. Iraima podtrzymała go
jednak. Gdyby nie to, musiałby zacząć od nowa: istniała koda przepraszająca za
niewykonanie bezkrwawych rytuałów, ale nie za zakłócenie rytmu samej pieśni.
Potem odpoczywał przez krótką chwilę, po czym, sam, ponownie zaczął słabo śpiewać
pieśni: ostrzegawczą i zbawienną, jedną po drugiej. Jego głos zupełnie nie przypominał
tego, jakim władał w dniach, gdy ci z innych jaskiń prosili go, by przyszedł poprowadzić
kanior dla ich zmarłych. Nie ustawał jednak bez względu na wszystko. Cisza byłaby oznaką
ostatecznej rezygnacji. Tylko gdy śpiewał, mógł powstrzymać swe myśli przed błądzeniem.
Nie był nawet pewien, ilu ich zostało w jaskini. Nie miał pojęcia, co dzieje się w
pozostałych. Napadnięto na nich w ciemności, a od wielu lat nikt nie sprawdzał ich liczby.
Słodki głos Iraimy powrócił do niego podczas trzeciego cyklu pieśni ostrzegawczej. Potem
jego serce stało się czerwonozłote z żalu i miłości, gdy usłyszał, jak Ikatere zaśpiewał nisko
razem z nimi przez krótki czas. Nic nie mówili, gdyż słowa oznaczały siłę, lecz Ruana
zmienił stopniowo intonację swego głosu, by harmonizował ze śpiewem Ikate-rego.
Wiedział, że jego przyjaciel to zrozumie. Nagle, podczas szóstego cyklu, gdy na zewnątrz,
gdzie ich strażnicy rozbili obóz na zboczu, zapadał półmrok, Ruana dotknął pieśnią
zbawienną innego umysłu. Ponownie śpiewał sam. Zebrawszy resztkę sił, która mu
pozostała, skupił ją w jasny punkt, choć kosztowało go to wiele, i wysłał jako wiązkę w
kierunku istoty, którą odnalazł. Wtem przechwyciła ona wysłaną wiązkę i odesłała z po-
wrotem, bez wysiłku, dźwięk śmiechu. Ruana runął głębiej niż czerń, zrozumiał bowiem,
kogo odszukał.
- Głupcze! — usłyszał. W jego jaźń wbiły się lancety. - Czy sądziłeś, że was nie zagłuszę?
Jak ci się zdaje, dokąd dotarły twoje marne dźwięki?
Ruana ucieszył się, że śpiewał sam i że inni nie musieli tego znosić. Sięgnął do swego
wnętrza. Ponownie zapragnął dostępu do nienawiści czy gniewu, choć wiedział, że będzie
musiał odbyć pokutę za podobne życzenie. Wysłał wzdłuż wiązkę, którą stworzyła pieśń:
- Jesteś Rakoth Maugrim. Nadaję ci imię.
W jego umysł uderzył śmiech. - Sam je sobie nadałem, już dawno temu. Jaką moc chcesz
odnaleźć w nadaniu mi imienia, głupcze z rasy głupców? Nie nadajecie się nawet na
niewolników.
- Nie możemy być niewolnikami — wysłał Ruana. Sathain — dodał. Szydercze imię.
W jego umyśle zapłonął ogień. Czerwonoczarny. Zastanowił się, czy zdoła sprowokować
tamtego do zabicia go. Wtedy mógłby...
Ponownie rozległ się śmiech. Nie wyślecie już żadnej klątwy krwi. - Zginiecie. Wszyscy co
do jednego. I dla ostatniego nikt nie zaśpiewa kantoru. Gdybyście spełnili me życzenie,
znowu stalibyście się w Fionavarze potęgą. A teraz wyrwę waszą nić z Gobelinu i owinę
ją sobie wokół szyi.
- Nie jesteśmy niewolnikami — wysłał Ruana, lecz zabrzmiało to słabo.
Usłyszał śmiech, a potem wiązka pieśni złamała się. Przez długi czas leżał w ciemności,
dławiąc się dymem z palonej Ciroi, dręczony wonią mięsa oraz dźwiękami wydawanymi
przez nieczystych podczas uczty.
Nagle, dlatego że nie miał do zaoferowania nic innego i dostępu do niczego więcej, a także
dlatego, że nie chciał zakończyć życia w ciszy, Ruana zaczął śpiewać od nowa. Dołączyła do
niego Iraima oraz wielce umiłowany Ikatere. Potem jego serce wyszło z czerni i wróciło do
złota, gdy usłyszał głos Tamurego. W czwórkę spróbowali wykonać daleko sięgającą pieśń.
Nie mieli nadziei, że dotrze aż tam, gdzie by musiała, gdyż Spruwacz ich zagłuszał i byli
bardzo słabi. Nie po to, by przebić się do kogokolwiek, lecz aby nie umrzeć w milczeniu,
nie jako słudzy, a nigdy jako niewolnicy, choćby ich nić została zerwana z Krosien i na
zawsze zniknęła w Ciemności.
Jennifer rozumiała, że jej los był odmienny od losu Artura, choć tak wiele ich łączyło.
Teraz to pamiętała. Już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała jego twarz, przypomniała
sobie wszystko. Również gwiazdy w jego oczach nie były dla niej czymś nowym. Widziała
je już przedtem.
Nie rzucono na nią klątwy równie mrocznej jak na niego, gdyż z jej imieniem nigdy nie
łączyło się przeznaczenie równie wspaniałe, czy nić Gobelinu. Była jedynie czynnikiem
wpływającym na jego los, źródłem jego gorzkiego żalu. Umarła. Umarła w opactwie
Amesbury. Zastanawiała się teraz, jak mogła go nie rozpoznać, gdy jechała do Stonehenge.
Przyznano jej odpoczynek, dar śmierci. Nie wiedziała, ile razy wracała, by złamać Artura, z
powodu dzieci i miłości.
Nie miała o tym pojęcia. Pamiętała jedynie pierwsze życie, gdy była Guinevere, córką
Leodegrancea i pojechała wziąć ślub do Camelotu, który teraz zaginął i uważano go za sen.
Faktycznie był snem, lecz również czymś więcej. Przybyła tam z komnat swego ojca i
zrobiła to, co zrobiła, kochała tak, jak kochała, zniszczyła sen i umarła.
Zakochała się tylko dwa razy w życiu, w dwóch promiennych mężczyznach swego świata.
Drugi nie był mniej złoty od pierwszego, bez względu na to, co mówiono o tym później.
Obaj kochali też siebie nawzajem, co sprawiło, że wszystkie kąty były równe —
najdoskonalszy kształt, by przynieść żal.
Najsmutniejsza ze wszystkich długich historii, jakie opowiadają.
Powiedziała sobie jednak, że tym razem nie rozegra się ona raz jeszcze. Nie w Fionavarze.
Jego tu nie ma — zapewniła i wiedziała, że to prawda, gdyż w tej sprawie — choćby nawet i
w żadnej innej — dysponowała wiedzą. Nie było tu trzeciego z jego swobodnym,
wzbudzającym zazdrość krokiem oraz dłońmi, które kochała. Zostałam okaleczona, ale
przynajmniej nie zdradzę — dorzuciła jeszcze, gdy spłynął na nią deszcz światła gwiazd.
Dotrzyma słowa. Wszystko tu uległo zmianie, dogłębnej zmianie. Rakoth Maugrim rzucił
swój cień pomiędzy ich dwoje, na to, co utkał Tkacz na Krosnach, i wszystko zostało
splugawione. Nie zmniejszało to jej żalu, a nawet go zwiększało, gdyż widziała mrok
Starkadh, jeśli jednak nie może przejść na drugą stronę do miłości, nie zniszczy Artura, jak
robiła to przedtem. Zostanie tu, gdzie była teraz. Otoczona przez kapłanki w szarych
szatach, pogrążona w szarym kolorycie miejsca do którego skryła się jej dusza, będzie
spacerowała wśród kobiet z sanktuarium, podczas gdy Artur wyruszy na wojnę z
Ciemnością z miłości do niej, z żalu za nią, a również z powodu dzieci.
Doprowadziło ją to, gdy spacerowała wzdłuż cichych biegnących po łuku murów świątyni,
z powrotem do myśli o Darienie. Wydawało się, że z tym również się pogodziła. Dzięki
Paulowi. Paulowi, którego nigdy nie rozumiała, a któremu teraz ufała. Zrobiła to, co
zrobiła. Okaże się, dokąd wiedzie ścieżka.
Ostatniej nocy Jaelle opowiedziała jej o Fnnie. Siedziały potem razem przez chwilę.
Poczuła przelotny smutek na myśl o chłopcu wśród zimnych, rozsianych po niebie gwiazd.
Potem, bardzo późno, do drzwi zastukał Kevin. Złożył ofiarę z krwi, jak musieli to robić
wszyscy mężczyźni, po czym przyszedł do nich, by powiedzieć, że Paul jest z Darienen a
więc wszystko jest na tyle w porządku, na ile to tylko możliwe. Jaelle opuściła ich później.
Jennifer pożegnała się z Kevinem, który rankiem odjeżdżał na wschód. Nie mogła nic
poradzić na głębokie zakłopotanie w jego spojrzeniu, lecz jej nowo zdobyta łagodność
potrafiła przemówić do smutku który zawsze w nim wyczuwała.
Rankiem Jaelle również odjechała, pozostawiając Jennifer, by spacerowała po cichej
świątyni. Nigdy się jej nie śniło, że mogłaby stać się równie pogodna jak teraz. Nagle
jednak usłyszała, że niedaleko kopuły, w skrytej w ścianie niszy, ktoś rozpaczliwie płacze.
Nie było tam drzwi, przechodząc obok zajrzała więc do środka. Ujrzawszy, że to Leila,
zatrzymała się. Miała już zamiar ruszyć naprzód, gdyż żal był wyraźnie widoczny, a nie
chciała urazić dziewczęcej dumy. Leila jednak podniosła wzrok z ławy, na której siedziała.
—Przepraszam — odezwała się Jennifer. — Czy mogę w czymś pomóc, czy mam sobie iść?
Dziewczynka, którą pamiętała z takieny, popatrzyła na nią oczyma pełnymi łez.
— Nikt nie może mi w niczym pomóc — odparła. — Utraciłam jedynego mężczyznę, ja-
kiego kiedykolwiek mogłam pokochać!
Bez względu na całe swe współczucie i pogodny spokój, Jennifer z trudnością
powstrzymała śmiech. Głos Leili był tak przesycony ciężką, młodzieńczą rozpaczą, że
przypomniały się jej urazy, które sama przeżyła jako nastolatka. Z drugiej strony jednak,
nigdy nie utraciła nikogo w taki sposób, jak teraz ta dziewczynka Finna. Z nikim też nie
łączyła ją taka więź, jak tych dwoje. Opuściła ją ochota, by się uśmiechnąć.
— Przepraszam — powiedziała raz jeszcze. — Masz powód do płaczu. Czy pomoże ci, jeśli
powiem, że czas leczy rany?
—Gdy nadejdzie pełnia księżyca podczas przesilenia zimowego, za pół roku — wyszeptała
dziewczynka, jakby niemal jej nie usłyszała — zapytają mnie, czy pragnę otrzymać
święcenia i przywdziać te szaty. Zgodzę się. Nigdy nie pokocham innego mężczyzny.
Była tylko dzieckiem, lecz w jej głosie Jennifer usłyszała niezłomne postanowienie.
Wzruszyło ją to.
— Jesteś bardzo młoda — powiedziała. — Nie pozwól, by żal tak szybko odwrócił cię od
miłości.
Usłyszawszy to, dziewczynka podniosła wzrok.
— Jakie masz prawo, by to mówić? — zapytała Leila.
—To niesprawiedliwe — odrzekła Jennifer po chwili wywołanego szokiem milczenia.
Na policzkach Leili lśniły łzy.
— Być może — przyznała. — Ale ile razy sama kochałaś? Czy nie czekałaś na niego przez
wszystkie swe dni? A teraz, kiedy Artur tutaj, boisz się.
Była ongiś Guinevere i potrafiła dawać sobie radę z dobnymi rzeczami. W gniewie było
zbyt wiele odcieni, pytała więc łagodnie:
— Czy tak to widzisz?
Leila nie spodziewała się podobnego tonu.
— Tak odparła, lecz bez wyzwania w głosie.
—Jesteś mądrym dzieckiem — stwierdziła Jennifer—A być może nie tylko dzieckiem. Nie
jest to całkowicie fałszywa opinia, lecz niech ci się nie wydaje, że można mnie osądzać,
Leilo. Istnieją większe i mniejsze żale, a staram się odnaleźć ten mniejszy.
- Mniejszy żal — powtórzyła Leila. — A gdzie jest radość?
- Nie tutaj — odparła Jennifer.
- Ale dlaczego?
To było pytanie skrzywdzonego dziecka.
- Dlatego, że już kiedyś go złamałam, dawno temu - odpowiedziała ku własnemu
zaskoczeniu Jennifer. — I dlatego, że mnie złamano tutaj, poprzedniej wiosny. On jest
skazany na smutek i wojnę, a ja nie mogę ku niemu przejść Leilo. A nawet gdybym to
zrobiła, zdruzgotałabym go prędzej czy później. Zawsze to robię.
- Czy to musi się powtarzać?
- Raz za razem — odrzekła. Długa historia, trwa dopóki nie uzyska zwolnienia.
- A więc udziel mu go — odparła po prostu Leili—Jak ma osiągnąć odkupienie, jeśli nie
przez ból? Cóż innego może je przynieść? Udziel mu zwolnienia.
Gdy usłyszała te słowa, wydało jej się, że powrócił do niej cały dawny smutek. Nie mogła
tego znieść. Poczuł ostry ból we wszystkich odcieniach, od poczucia winy do żalu. Równie
intensywne było wspomnienie miłości, miłość i pożądania oraz...
—Nie mam prawa go udzielić! — wykrzyknęła. —Kochałam ich obu!
Jej krzyk poniósł się echem. Znajdowały się blisko kopuły, od której odbijał się
wielokrotnie. Oczy Leili rozwarły się bardzo szeroko.
— Przepraszam — zawołała. — Przepraszam!
Podbiegła do starszej kobiety i wtuliła głowę w jej piersi. Zapuściła się na morza głębsze
niż jej się zdawało. Głaszcząc odruchowo jasne włosy Leili, Jennifer zauważyła, że ręce jej
drżą. To jednak dziewczynka płakała, a ona dodawała jej otuchy. Ongiś, w tym innym
czasie, przebywała w ogrodzie klasztoru w Amesbury, gdy — tuż przed zachodem słońca —
przybył posłaniec. Kiedy pojawiły się pierwsze gwiazdy, to ona pocieszała inne kobiety,
które przychodziły do niej do ogrodu, płacząc na wieść o śmierci Artura.
Było bardzo zimno. Jezioro zamarzło. Gdy mijali je od strony północy, skryci w cieniu lasu,
Loren zastanawiał się, czy będzie musiał przypomnieć królowi o tradycji. Aileron jednak
raz jeszcze go zaskoczył. Gdy podjechali do mostu nad Latham, mag ujrzał, że król nakazał
drużynie postój. Nie oglądając się za siebie, powstrzymał wierzchowca, dopóki Jaelle nie
minęła go na swoim, jasnosiwym. Artur przywołał swego psa do nogi. Potem najwyższa
kapłanka ruszyła naprzód, by poprowadzić ich przez most do Gwen Ystrat.
Rzeka również zamarzła. Las chronił w pewnym stopniu przed wiatrem, lecz pod grubą
warstwą chmur późnego popołudnia okolica sprawiała ponure, żałobne wrażenie. W sercu
Lorena Srebrnego Płaszcza, gdy po raz pierwszy w życiu wjeżdżał na tereny Matki, gościł
równie posępny nastrój.
Przejechali przez drugi most, nad Kharnem, w miejscu, gdzie ta rzeka również wpadała do
jeziora Leinan. Trakt zakręcał na południe, oddalając się od lasu, w którym kryły się wilki.
Myśliwi oglądali się przez ramię, by spojrzeć na drzewa w zimowej szacie. Myśli Lorena
przebywały jednak gdzie indziej. Mimo woli odwrócił się i popatrzył na wschód. W oddali
ciągnęły się turnie pasma Carnevon, pokryte lodem i niemożliwe do przebycia inną drogą
niż przez Khath Mei-gol, gdzie przebywały duchy Paraiko. Były to piękne góry, lecz
oderwał od nich wzrok i skierował go bliżej, na miejsce oddalone o nie więcej niż dwie
godziny jazdy, tuż za najbliższym szeregiem wzgórz.
Choć trudno było to dostrzec na tle ciemnoszarego nieba, wydało mu się, że dostrzega
wznoszące się z Dun Maura pasmo dymu.
—Lorenie — odezwał się nagle Matt. — Chyba o czymś zapomnieliśmy. To przez ten śnieg.
Loren zwrócił się w stronę swego źródła. Krasnolud nigdy nie czuł się dobrze na koniu,
teraz jednak na jego twarzy gościła posępna mina, której powody kryły się głębiej. Ten sam
wyraz widać było w oczach Brocka, który jechał po drugiej stronie Matta.
- O czym?
- O Maidaladan — odrzekł krasnolud. — Jutro w nocy wypada wigilia przesilenia letniego.
Z ust maga wyrwało się przekleństwo. W chwilę później odmówił w duchu płynącą z głębi
serca modlitwę do Tkacza przy Krosnach, modlitwę o to, by Gereint z Dalrei, który chciał,
by spotkali się tutaj, wiedział, co robi.
Jedyne oko Matta spoglądało teraz za jego plecy. Loren odwrócił się, by również popatrzeć
na wschód. Dym, czy pasmo chmur o innym odcieniu? Nie potrafił tego rozstrzygnąć.
Nagle, w tej samej chwili, poczuł pierwsze oznaki budzącego się pożądania.
Jego szkolenie ułatwiało mu opór, lecz po kilku sekundach zrozumiał, że nawet znający
wiedzę niebios wyznawcy Amairgena nie zdołają oprzeć się potędze Dany w Gwen Ystrat.
Nie w noc poprzedzającą Maidaladan.
Drużyna przejechała za najwyższą kapłanką przez Mor-vran wśród sypiącego śniegu. Na
ulicach byli ludzie. Kłaniali się im, lecz nie wydawali okrzyków radości. Dzień nie był do
tego odpowiedni. Minąwszy miasto, wjechali na tereny świątynne i Loren ujrzał czekające
na nich Mormae, wszystkie dziewięć. Odziane były w czerwień. Za nimi, nieco z boku, stał
Ivor z Dalrei i stary, ślepy szaman Gereint, a jeszcze dalej Teyrnon i Barak z ulgą malującą
się na twarzach. Gdy Loren zobaczył tych dwóch, poczuł, że jego niepokój zelżał nieco.
Na czele stała siwowłosa kobieta o szerokich ramionach, licząca sobie dobrze ponad sześć
stóp wzrostu. Plecy miała wyprostowane, a głowę trzymała władczo wzniesioną do góry.
Ona również była odziana w czerwień. Loren wiedział, że to z pewnością Audiart.
—Jasna jest godzina twego powrotu, pierwsza kapłanko Matki — odezwała się z chłodną
uprzejmością. Jej głos był niski, jak na kobietę. Jaelle jechała przed nimi i Loren nie
mógł dostrzec jej oczu. Mimo że było pochmurne popołudnie, rude włosy kapłanki
błyszczały jasno. Miała na nich srebrny diadem. Audiart go nie nosiła.
Miał czas zauważyć to wszystko, gdyż Jaelle nie udzieliła odpowiedzi drugiej kobiecie. Z
murów świątyni wznoszących się za plecami dziewięciu Mormae zerwał się nagle ptak.
Łopot jego skrzydeł wydał się głośny w panującej ciszy.
Jaelle wysunęła delikatnym ruchem but ze strzemienia siodła i wyciągnęła ją ku Audiart.
Nawet z oddali Loren dostrzegł, że tamta pobladła. Wśród Mormae rozległ się cichy szept.
Audiart znieruchomiała na chwilę ze wzrokiem wbitym w twarz Jaelle, po czym dwoma
długimi krokami podeszła do najwyższej kapłanki, stanęła u boku jej wierzchowca i złożyła
dłonie, by pomóc jej zsiąść.
—Mów dalej — wyszeptała Jaelle. Następnie odwróciła się do niej plecami i przeszła przez
bramę świątyni ku odzianym w czerwień Mormae. Loren patrzył, jak jedna za drugą
klękały, by otrzymać jej błogosławieństwo. Każda z nich, jak sądził, była co najmniej dwa
razy starsza od niej. Moc do mocy, pomyślał, wiedząc, że czeka ich jeszcze więcej.
Audiart odezwała się ponownie.
— Witaj, Wojowniku — powiedziała. W jej głosie słychać było pewne onieśmielenie, nie
uklękła jednak. — W Gwen Ystrat zawsze z radością przywitamy tego, kogo trzy królowe
odwiozły łodzią do Avalonu.
Artur skinął głową, z powagą i w milczeniu.
Audiart wahała się przez chwilę, jak gdyby liczyła na coś więcej. Następnie, bez pośpiechu,
odwróciła się ku Aile-ronowi, który czekał na nią z beznamiętnym wyrazem brodatej
twarzy.
— Dobrze się stało, że tu jesteś — stwierdziła. — Upłynęły długie lata, odkąd ostatnio król
Brenninu przybył do Gwen Ystrat na wigilię przesilenia letniego.
Nadała swemu głosowi taką intonację, by poniósł się daleko. Loren usłyszał, że wśród
jeźdźców rozległy się nagle szepty. Zauważył też, że Aileron również nie pamiętał, co to za
dzień. Nadszedł czas, by przystąpić do akcji. Mag przesunął się do przodu i stanął u boku
najwyższego króla.
— Nie wątpię, że rytuały Bogini odbędą się równie sprawnie, jak zawsze — przemówił i to
głośno. — Nas one nie dotyczą. Poprosiłyście najwyższego króla o pomoc i przyjechał wam
jej udzielić. Jutro w Lesie Leinan odbędzie się polowanie na wilki — przerwał. Przeszył ją
wzrokiem, czując jak wzbiera w nim odwieczny gniew. — Przybyliśmy tu również z innego
powodu. Mamy zgodę i poparcie najwyższej kapłanki. Chcę, by zrozumiano, że rytuały
Maidaladan nie mogą w żaden sposób kolidować z obydwoma zadaniami, które mamy tu
wykonać.
- Czy mag wydaje rozkazy w Gwen Ystrat? — zapytała głosem, który miał brzmieć
lodowato.
- Najwyższy król to robi — Aileron zdążył już odzyskać rezon. Przemawiał twardo i bez
ogródek. — Jako namiestniczce mojej prowincji Gwen Ystrat rozkazuję ci teraz,
byś dopilnowała, żeby wszystko odbyło się tak, jak polecił mój pierwszy mag.
Loren wiedział, że Audiart będzie szukała za to zemsty. Zanim jednak zdążyła coś
powiedzieć, dobiegł do nich wysoki, słaby śmiech. Loren spojrzał w tamtą stronę i do-
strzegł, że Gereint kołysze się w przód i w tył na śniegu, chichocząc z rozbawienia.
—Och, młodzieńcze — krzyknął szaman. — Czy nadal jesteś tak bardzo gwałtowny w swych
namiętnościach? Chodź! Upłynęło wiele czasu, odkąd dotykałem twoją twarz.
Upłynęła chwila, zanim Loren zdał sobie sprawę, że Gereint mówi do niego. Zsiadł z konia,
czując żal, który cofnął go ponad czterdzieści lat w przeszłość.
Gdy tylko dotknął gruntu, poczuł kolejny, silniejszy przypływ fizycznego pożądania. Nie
zdołał ukryć tego w pełni. Zauważył, że usta Audiart zacisnęły się z zadowolenia. Stłumił
chęć powiedzenia jej czegoś bardzo nieuprzejmego. Podszedł do miejsca, gdzie stali Dalrei
i uściskał Ivora jak starego przyjaciela.
—Jasne spotkanie, avenie — powiedział. — Revor byłby dumny.
Krępy Ivor uśmiechnął się.
— Nie tak dumny, jak Amairgen z ciebie, pierwszy magu.
Loren potrząsnął głową.
— Jeszcze nie teraz — odparł poważnym tonem. — Nie do chwili, gdy poprzedni pierwszy
mag będzie martwy, a ja przeklnę jego kości.
- Bardzo gwałtowny! — powtórzył Gereint. Loren prawie spodziewał się podobnych słów.
- Zamilcz, starcze — odpowiedział. Mówił jednak cicho, by nie mógł go usłyszeć nikt
oprócz Ivora. — Chyba że możesz stwierdzić, iż nie przyłączyłbyś się do mojej klątwy.
Tym razem Gereint się nie roześmiał. Niewidzące oczodoły zwróciły się w stronę Lorena.
Szaman przebiegł zdeformowanymi palcami po twarzy maga. By to zrobić, musiał podejść
blisko, odpowiedział mu więc szeptem.
- Gdyby nienawiść w moim sercu mogła zabijać, Metran byłby już trupem i żaden Kocioł
nie przywróciłby mu życia. Nie zapominaj, że uczyłem i jego.
- Pamiętam o tym — wyszeptał mag, czując jak dłonie tamtego prześlizgują się po jego
twarzy. — Dlaczego jesteśmy tutaj, Gereincie? Przed Maidaladan?
Szaman opuścił ręce. Loren usłyszał za swymi plecami wykrzykiwane rozkazy. Myśliwych
kierowano do wioski na wyznaczone dla nich kwatery. Podszedł do niego Teyrnon o
okrągłej, miękkiej twarzy i bystrej inteligencji.
— Ogarnęło mnie lenistwo — oznajmił irytującym tonem Gereint. — Było zimno, a do
Paras Derval jest daleko.
Żaden z magów nie odezwał się ani nie roześmiał, podobnie jak Ivor.
— Wymieniłeś dwie rzeczy, młodzieńcze — odezwał się po chwili Gereint głębszym
głosem- Wilki i twoją misję. Wiesz jednak, równie dobrze jak ja, że czyny Bogini objawiają
się trójkami.
Ani Loren, ani Teyrnon nie powiedzieli ni słowa. Żaden z nich nie spojrzał na wschód.
Pierścień zachowywał spokój, co stanowiło błogosławieństwo. Kim wciąż czuła się głęboko
wyczerpana pracą, którą musiała wykonać poprzedniej nocy. Nie była pewna, czy
potrafiłaby znowu poradzić sobie z ogniem po tak krótkiej przerwie. Spodziewała się go już
od chwili, gdy przekroczyli pierwszy most. Zewsząd otaczała ją tutaj moc. Kim wyczuwała
ją nawet przez zieloną welinową osłonę na nadgarstku, która chroniła przed magią.
Potem, gdy niesympatyczna Audiart mówiła o nocy letniego przesilenia, ta część Kim,
która była Ysanne i posiadała jej wiedzę, zrozumiała, skąd bierze się owa moc.
Nie mogła jednak w tej sprawie nic zrobić. Nie ona, nie w tym miejscu. Dun Maura nie
miało nic wspólnego z talentem jasnowidzącej ani z Baelrathem. Gdy drużyna zaczęła się
rozdzielać — zauważyła, że Kevin pojechał z powrotem do Morvran razem z Brockiem oraz
dwoma ludźmi Diar-muida — udała się w ślad za Jaelle i magami do świątyni.
Tuż za zwieńczonym łukiem przejściem stała kapłanka z lśniącym, zakrzywionym
sztyletem w dłoni. Drżąca lekko akolitka, odziana w brąz, trzymała misę. Kim zobaczyła, że
Loren zawahał się, Gereint zaś wyciągnął rękę, by ostrze ją nacięło. Wiedziała, jak trudne
musi to być dla maga. Dla każdego z wyznawców wiedzy niebios ta ofiara krwi była
skażona najmroczniejszymi odcieniami. Ysanne jednak coś jej ongiś opowiedziała, w
chacie nad jeziorem. Kim położyła dłoń na ramieniu maga.
— Raederth spędził tu kiedyś noc. Sądzę, że o tym wiesz.
Nawet teraz, wypowiadając te słowa poczuła smutek. Raederth, jako pierwszy mag, był
tym, który zobaczył młodą Ysanne pomiędzy Mormae w tym miejscu. Dostrzegł w niej
jasnowidzącą i zabrał ją stąd. Kochali się, dopóki nie spotkała go śmierć z rąk
zdradzieckiego króla. Rysy twarzy Lorena złagodniały.
— To prawda — przyznał. — Sądzę, że ja też powinienem być w stanie tego dokonać. Czy
uważasz, że powinienem przejść się po świątyni i znaleźć akolitkę, która dzieliłaby dziś ze
mną łoże?
Przyjrzała mu się uważniej i dostrzegła napięcie, które przedtem uszło jej uwagi.
— Maidaladan — wyszeptała. — Czy trudno ci to znieść?
— Wystarczająco trudno — odrzekł krótko, zanim ruszył w ślad za Gereintem, by oferować
swą krew maga Danie, tak jak każdy inny mężczyzna.
Pogrążona głęboko w myślach Kim minęła kapłankę ze sztyletem i podeszła ku jednemu z
wejść do zapadniętej w ziemię kopuły. Za ołtarzem ujrzała osadzony w bloku drewna topór
o dwóch ostrzach. Stała w przejściu i wpatrywała się w niego, dopóki nie nadeszła jedna z
kobiet, by zaprowadzić ją do jej pokoju.
Starzy przyjaciele — pomyślał Ivor. Jeśli w tkaninie wojny widniała choć jedna jasna nić,
to było nią właśnie to: że czasami — jak wątek i osnowa — krzyżowały się ponownie
ścieżki, które nie spotykały się od lat i nie zetknęłyby się już nigdy, chyba że w ciemności.
Dobrze było, nawet w czasach takich, jak obecne, siedzieć z Lorenem Srebrnym Płaszczem,
słyszeć zadumany głos Teyrnona, śmiech Baraka i starannie wyważone myśli Marta
Sórena. Dobrze też było ujrzeć mężczyzn i kobiety, o których już dawno słyszał, ale nigdy
ich nie spotkał: Shalhassana z Cathalu i jego córkę, która była rzeczywiście tak ładna, jak
głosiły plotki; najwyższą kapłankę Jaelle, równie piękną jak Sharra i równie dumną;
Ailerona, nowego najwyższego króla, który był chłopcem, gdy Loren przywiózł go, by
spędził dwa tygodnie wśród plemienia Dalrei. Ivor pamiętał, że był on dzieckiem cichym i
bardzo biegłym we wszystkim. Wyglądało na to, że teraz został małomównym królem.
Mówiono też, że nadal radzi sobie ze wszystkim bardzo dobrze.
Pojawił się też nowy element, kolejny owoc wojny: on, Ivor z Dalrei, spotykał się teraz z
tymi wysoko postawionymi osobami jak równy z równymi. Nie był już tylko jednym z
dziewięciu wodzów z Równiny, ale władcą, pierwszym avenem od czasów samego Revora.
Bardzo trudno było to ogarnąć. Leith w domu zaczęła tytułować go avenem. Ivor wiedział,
że robi to tylko półżartem. Widział jej dumę, choć prędzej Równina zostanie zalana przez
morze, nim jego żona przyzna się do tego głośno.
Wspomnienie Leith nasunęło kolejną myśl. Gdy jechał na południe, do Gwen Ystrat,
poczuł nagle, jak pożądanie uderzyło jego lędźwie niczym młot. Zaczął rozumieć, co
oznacza Maidaladan. Raz jeszcze poczuł wdzięczność dla Gereinta za to, że poradził mu, by
zabrał ze sobą żonę. Jutrzejszą nocą Morvran ogarnie szaleństwo. Nie był w pełni
zadowolony z tego, że i Lianę pojechała na południe razem z nimi. Niemniej niezamężne
kobiety Dalrei nie słuchały w tych sprawach wskazówek żadnego mężczyzny. A Lianę,
pomyślał z żalem lvor, słuchała wskazówek w bardzo niewielu sprawach. Leith twierdziła,
że to jego wina. Zapewne tak było.
Żona oczekiwała na niego w pokojach przydzielonych im tutaj w świątyni. Pójdzie do niej
później. Teraz czekało go zadanie, które trzeba było wykonać pod kopułą, wśród woni
płonącego kadzidła.
W tym miejscu zebrali się dwaj ostatni magowie w Breninie ze swymi źródłami, najstarszy
i zdecydowanie najpotężniejszy szaman z Równiny, białowłosa jasnowidząca Najwyższego
Królestwa oraz najwyższa kapłanka Dany w Fionavarze. Tych siedmioro miało teraz
przeniknąć przez cienie przestrzeni i czasu, by podjąć próbę otwarcia drzwi: drzwi, za
którymi leżało źródło zimowych wichrów oraz lodu w dniu przesilenia letniego.
Siedmioro wędrowców i czterech świadków: królowie Brenninu i Cathalu, aven Dalrei oraz
ostatni człowiek w pomieszczeniu, Artur Pendragon, Wojownik, któremu, jako jedynemu z
obecnych tu mężczyzn, nie kazano złożyć ofiary z krwi.
—Stój! — zawołała Jaelle do kapłanki przy wejściu. Ivor zadrżał lekko, przypomniawszy
sobie jej głos. — Nie ten. On spotkał się z Daną w Avalonie.
Odziana na szaro kobieta opuściła nóż, by pozwolić Arturowi przejść. On też dotarł,
podobnie jak Ivor i pozostali, do tej pogrążonej w ziemi komnaty skrytej pod kopułą. To
robota Gereinta — pomyślał aven, rozdarty między dumą a lękiem. Znaleźli się tutaj przez
szamana i to on przemówił jako pierwszy z zebranych. Nie powiedział jednak tego, czego
spodziewał się Ivor.
—Jasnowidząca Brenninu — oznajmił Gereint. — Jesteśmy tu po to, by spełnić twe
polecenia.
A więc wszystko spadło na nią. Nawet w tym miejscu wszystko spadło na nią, tak jak działo
się to ostatnio z wieloma rzeczami. Ongiś, i to nie tak dawno temu, ogarnęłyby ją
wątpliwości. Zastanawiałaby się, dlaczego. Zapytałaby w myśli, jeśli nawet nie na głos, kim
była, że zebrane tu moce ustępują jej przewodnictwa? Kimże jesteś — wykrzyknąłby jej
wewnętrzny głos — by tak miało się dziać?
To już jednak była przeszłość. Jedynie drobnym, głęboko ukrytym zakątkiem umysłu
żałując utraconej niewinności, Kim zaakceptowała uległość Gereinta jako słusznie należną
jedynej prawdziwej jasnowidzącej w komnacie. Gdyby nie zaoferował jej przewodnictwa,
sama by je przejęła. Byli w Gwen Ystrat, które należało do Bogini, a co za tym idzie do
Jaelle, lecz podróż, jaką mieli teraz odbyć, wchodziła w zakres kompetencji Kimberly, a nie
nikogo innego. Jeśli groziło im niebezpieczeństwo, to ona musiała stawić mu czoło.
- Loren i Jaelle już raz mi towarzyszyli — oznajmiła, głęboko świadoma obecności Ysanne,
a także bieli swych włosów. — Kiedy wyciągnęłam Jennifer ze Starkadh — wydało jej się,
że światło świec na ołtarzu zamigotało, gdy wymieniła tę nazwę. — Teraz zrobimy to samo,
z Teyrnonem i Geremtem na dodatek. Naprowadzę się na obraz zimy i spróbuję
przedostać się poza tę wizję, do umysłu Spruwacza. Mam nadzieję, że osłoni mnie welin.
Będzie mi potrzebne wasze wsparcie.
- A co z Baelrathem?- To była Jaelle, przejęta i skupiona. Nie czuło się w niej teraz goryczy.
Nie z tego powodu.
— To czysta sztuka jasnowidzącej — odparła Kim. — Nie sądzę, by kamień się rozjarzył.
Kapłanka skinęła głową.
- A jeśli przedostaniesz się poza wizję, co wtedy? —zapytał Teyrnon.
- Czy dacie radę zostać ze mną? — zwróciła się do obu magów.
Loren skinął głową.
— Sądzę, że tak. Chodzi ci o to, żebyśmy ukształtowali artefakt?
—Tak jest. Taki, jak ten zamek, który pokazałeś nam, zanim przybyliśmy tu po raz
pierwszy.
Odwróciła się w stronę królów. Było ich tu trzech, a także czwarty, który ongiś był
monarchą i miał nim pozostać na zawsze, przemówiła jednak do Ailerona:
— Mości najwyższy królu, trudno ci będzie cokolwiek dostrzec, lecz wszyscy z nas mogą
pod wpływem mocy utracić zdolność widzenia. Jeśli pojawi się coś ukształtowanego przez
magów, musisz zapamiętać, co to będzie.
- Zrobię to — odparł swym silnym, pozbawionym modulacji głosem. Popatrzyła na
szamana.
- Czy jest coś jeszcze, Gereincie?
- Zawsze jest coś jeszcze — odparł. — Ale nie wiem, co to takiego. Może się jednak okazać,
że potrzebny nam pierścień.
- Może — odpowiedziała krótko. — Nie potrafię mu nic narzucić.
Samo wspomnienie jego ognia sprawiło jej ból.
—Oczywiście, że nie — zgodził się ślepy szaman. —Poprowadź nas. Podążę tuż za tobą.
Przygotowała się. Popatrzyła na pozostałych, ustawionych w krąg wokół niej. Matt i Barak
rozstawili szeroko nogi, a Jaelle zamknęła oczy. Zobaczyła teraz, że Teyrnon uczynił to
samo. Spojrzała w oczy Lorenowi Srebrnemu Płaszczowi.
—Jeśli się nie uda, będzie po nas — stwierdził mag.—Poprowadź nas, jasnowidząca.
—Chodźcie więc! — krzyknęła. Zamknęła oczy i zaczęła spadać wciąż w dół poprzez
warstwy świadomości. Czuła, jak jedno za drugim wnikają do jej wnętrza: Jaelle
czerpiąca z mocy avarlith; dwaj magowie: Loren gwałtowny i namiętny, Teyrnon wyraźny i
jasny; następnie Gereint, który sprowadził swe totemowe zwierzę — latającą w nocy
keię z Równiny. Był to dar dla niej i dla nich wszystkich—dar jego sekretnego imienia.
- Dziękuję — wysłała do niego, po czym objęła sobą ich wszystkich i runęła, jak gdyby
rzuciła się do wody płaskim, długim skokiem, w sen na jawie. Było tam bardzo ciemno i
zimno. Kim zwalczyła strach. Mogła tu zabłądzić. Było to możliwe. Jeśli jednak jej się nie
uda, będzie po nich. Loren mówił prawdę. W jej sercu zapłonął lśniący gniew, nienawiść
do Ciemności tak jasna, że Kim wykorzystała ją, by ukształtować obraz w głębokim,
spokojnym miejscu do którego przybyli, na dno sadzawki.
Nie przygotowała go z góry. Postanowiła pozwolić, by sen sam objawił swój
najprawdziwszy kształt. Tak też się stało. Poczuła, że pozostali dostrzegli go. We
wszystkich odcieniach odczuwanego przez siebie żalu, gniewu i pełnej bólu miłości do
rzeczy, którą splugawiono, ujrzeli ów wyraźny obraz Daniloth rozświetlonego na znak
wyzwania otwartego i pozbawionego obrony wśród obcego krajobraz pokrytego lodem i
śniegiem. Przedostała się do wnętrza wizji. Nie udała się ku światłu, choć tęskniła za nim
całym sercem, lecz skierowała prosto w otaczającą je posępną zimę. Posuwając się naprzód
z całą swą mocą, sięgnęła do tyłu, po siłę pozostałych, po czym uczyniła z siebie strzałę
wypuszczoną z łuku światła prosto w kształt zimy.
I przebiła się na drugą stronę.
Kompletna czerń. Obraz zniknął. Kręciła się wokół osi. Nie był to już kontrolowany lot.
Leciała prosto w ciemność i to bardzo szybko. Nie miała nic, czego mogłaby się uchwycić,
żadnego oparcia, nic...
- Jestem tutaj. - Loren tu był.
- I ja.- Jaelle.
- Zawsze. - Odważny Teyrnon.
Wciąż jednak otaczał ją mrok i zapuściła się weń głęboko. Nie istniało tu żadne poczucie
przestrzeni ani miejsce, ku któremu mogłaby sięgnąć, nawet w towarzyystwie pozostałych.
Ich siły nie wystarczały. Nie w miejscu w którym się znalazła, tak głęboko wśród dzieł
Maugrima Było tu tak wiele Ciemności. Widziała to już raz — gdy udałi się po Jennifer i
wydostała na zewnątrz. Teraz jednak nie było drogi wyjścia, a musiała dotrzeć jeszcze
bardzo daleko Nagle odnalazł się piąty z nich, który odezwał się do niej
- Pierścień.- Usłyszała Gereinta, jak gdyby przemawia głosem samej kei, nocnego
stworzenia, strażnika drogi do świata zmarłych.
- Nie mogą! — rzuciła, lecz gdy tylko nadała kształt tej myśli, poczuła straszliwy ogień, a w
jej umyśle pojawił się czerwony blask.
Oraz ból. Nie wiedziała, że krzyknęła na głos w świątyni. Nie zdawała też sobie sprawy, jak
szalona jasność rozjarzyła się pod kopułą. Płonęła. Była zbyt blisko. Zapuściła się za daleko
w pajęczynę Ciemności, za blisko serca mocy. Zewsząd otaczały ją płomienie, a ogień nie
tylko daje światło. Również parzy, a był teraz wokół niej. Znajdowała się...
Ukojenie. Chłodzący oddech przypominający nocny wietrzyk muskający jesienią trawy na
Równinie. Gereint. A teraz ktoś jeszcze: blask księżyca padający na Calor Diman,
Kryształowe Jezioro. To był Loren, za pośrednictwem Marta.
A potem podnieta:
- Naprzód! — krzyknęła Jaelle. Jesteśmy już blisko celu.
I siła Teyrnona, chłodna w samej swej istocie. Musimy chyba zejść głębiej, ale jestem tutaj.
Wznowiła wędrówkę. Mknęła naprzód i w dół. Straciła już niemal orientację, jak głęboko
musi się jeszcze zapuścić. Był tu ogień, lecz pozostali jej strzegli. Mogła to wytrzymać i
wytrzyma. Była to dzika magia, ale to nie Ciemność, stanowiąca kres wszystkiego.
Nie była już strzałą. Przeobraziła się w kamień i runęła w dół. Gnana potrzebą, namiętną
tęsknotą za Światłem, zapuściła się w Ciemność. Czerwony kamyk spadający w tajemne
serce, pełne robactwa jaskinie zamiarów Maugrima. Spadała w ową czeluść, odrzuciwszy
wszystkie cumy poza jedną, wzdłuż której mogła przesłać, zanim umrze i zaginie bez śladu,
jeden wyraźny obraz, któremu magowie nadadzą kształt w nakrytej kopułą komnacie
leżącej tak nieskończenie daleko.
Za daleko. Głębia była zbyt wielka, a ona posuwała się tak szybko. Jej jaźń przerodziła się
w zamazaną plamę, cień. Nie mogli utrzymać z nią kontaktu. Zostawiała ich za sobą,
jednego po drugim. Loren, który był ostatni, wydał krzyk rozpaczy, gdy poczuł, jak
wyślizguje się z jego uścisku.Został więc ogień oraz Rakoth i nikt już nie mógł po-
wstrzymać żadnego z nich.
Zgubiła się.
Była sama.
A przynajmniej powinna być sama. Gdy jednak spadała, płonąc, w dół, wykryła nowy
umysł, pogrążony tak głęboko w Ciemności, że nie mogła niemal uwierzyć w jego obe-
cność. Ogień ponownie zelżał. Mogła istnieć, mogła się poruszać przez ból. Nagle —
niczym we wspomnieniu o czystym, spokojnym miejscu — usłyszała, jak ktoś śpiewa ni-
skim głosem. Mrok leżał między nimi niczym stworzenie o czarnych skrzydłach. Zasłonił
przed nią nieznajomego. Było już niemal po niej. Niemal, ale nie do końca. Była już
czerwoną strzałą i kamieniem. Teraz przekształciła się w miecz. On również musiał być
czerwony. Odwróciła się. W tym pozbawionym kierunków świecie zdołała jakoś się
odwrócić i, rozjarzywszy swe serce po raz ostatni, przecięła zasłonę, znalazła tamtego w
miejscu, gdzie się krył, i pochwyciła obraz, by przesłać go z powrotem. Musiała zrobić to
sama, gdyż magowie zniknęli. Ostatnią resztką swej mocy, używając ognia tak jak miłości,
cisnęła wizję za siebie, niewyobrażalnie daleko, w stronę sanktuarium w Gwen Ystrat.
Potem zapadła ciemność.
Była stłuczonym naczyniem, piszczałką, na której mógłby grać wiatr, gdyby wiatr w tym
miejscu był możliwy. Była podwójną duszą pozbawioną kształtu. Pierścień zgasł
całkowicie. Zrobiła, ile tylko mogła. Ktoś jednak z nią był i nie przestawał śpiewać.
- Kto to? — wysłała, gdy wszystko zaczęło z niej uchodzić.
- Ruana — padła odpowiedź. Uratuj nas — wysłał. Uratuj.
Nagle zrozumiała, a zrozumiawszy, zdała sobie sprawę, że nie może go tak zostawić. Nie
było jeszcze dla niej uwolnienia. Tutaj nie istniały kierunki, lecz jego śpiew rozbrzmiewał
na północny wschód od miejsca, gdzie leżało jej ciało. W Khath Meigol, gdzie ongiś byli
Paraiko.
- Jesteśmy tam — wysłał. Wciąż jesteśmy. Uratuj nas.
W pierścieniu nie było już ognia. Mając za przewodnika przez czerń jedynie powolny
śpiew, zaczęła długą wspinaczkę ku tej odrobinie światła, która jeszcze istniała.
Gdy Baelrath rozjarzył się, Ivor zacisnął powieki, w równym stopniu z powodu bólu
rozbrzmiewającego w krzyku jasnowidzącej, jak i pulsującego, czerwonego blasku. Po-
proszono ich jednak, by byli świadkami i w chwilę później zmusił się do otwarcia oczu.
Trudno było cokolwiek dojrzeć w raniącym blasku Wojennego Kamienia. Widział jedynie
postacie młodej jasnowidzącej oraz pozostałych, którzy ją otaczali. Zauważył skurcz
cierpienia na twarzach Matta i Baraka. Miał poczucie, że widzi straszliwy, niemal niszczący
wysiłek. Jaelle zaczęła dygotać. Gereint wyglądał jak eriduńska maska pośmiertna. Serce
zabolało Ivora na myśl, że zawędrowali tak daleko, tocząc podobną, milczącą bitwę.
W tym samym momencie gdy o tym pomyślał, komnatę wypełniły niosące się echem głosy.
Jaelle, Gereint i wysoki Barak niemal jednocześnie krzyknęli z rozpaczy i bólu. Matt Sóren
milczał jeszcze przez chwilę. Pot spływał po jego porowatej twarzy. Nagle źródło Lorena
również krzyknęło, głębokim, rozdzierającym głosem. Krasnolud runął na podłogę.
Gdy Ivor wraz z Arturem i Shalhassanem pognali na pomoc, usłyszeli, jak Loren Srebrny
Płaszcz wyszeptał bezbarwnym, odrętwiałym głosem.
— Za daleko. Zapuściła się za daleko. To koniec.
Ivor wziął w ramiona łkającego Baraka i poprowadził go na stojącą pod łukiem ściany
ławę. Potem wrócił, by w ten sam sposób pomóc Gereintowi. Szaman drżał niczym ostatni
liść na drzewie targany jesiennym wiatrem. Ivor bał się o niego.
Najwyższy król Aileron nie poruszył się. Nie oderwał też wzroku od Kim. Światło gorzało
jeszcze, a jasnowidząca ledwo trzymała się na nogach. Ivor spojrzał na jej twarz, po czym
odwrócił pośpiesznie wzrok: usta miała szeroko otwarte w nie kończącym się,
bezdźwięcznym krzyku. Wyglądała, jakby palono ją żywcem.
Podszedł z powrotem do Gereinta, który wciągał w płuca powietrze, szybko i rozpaczliwie
oddychając. Jego pomarszczona twarz miała szary kolor, nawet w czerwonym świetle.
Nagle, gdy Ivor uklęknął obok swego szamana, jasność eksplodowała ponownie, blaskiem
tak szalonym, że poprzednia łuna wydała się przy niej blada. Wszędzie wokół zapulsowała
uwolniona z okowów obecność mocy. Ivorowi wydało się, że świątynia zatrzęsła się w
posadach.
Usłyszał krzyk Ailerona:
— Mamy obraz! Patrzcie!
Ivor spróbował to zrobić. Odwrócił się akurat na czas, by zobaczyć, że jasnowidząca pada
na podłogę i dostrzec niewyraźny kształt unoszący się w powietrzu obok niej, lecz światło
było zbyt czerwone, zbyt jasne. Oślepiło go. Poparzyło. Nie mógł niczego dojrzeć.
A potem zapadła ciemność.
Albo tak mu się zdawało. Na ścianach nadal płonęły pochodnie, a na kamiennym ołtarzu
świece, lecz w umyśle Ivora wciąż tańczył oszalały blask Baelratha, aven odnosił więc
wrażenie, że otacza go mrok. Owładnęło nim poczucie przegranej. Coś się wydarzyło.
Nawet bez pomocy magów Kim zdołała w jakiś sposób przesłać obraz. Teraz leżała na
podłodze, najwyższy król stał nad nią, a Ivor nie miał pojęcia co im przekazała spazmem,
który wyglądał na ostatnie drgnienie jej duszy. Nie mógł dostrzec, czy dziewczyna od-
dycha. W ogóle widział bardzo niewiele.
Poruszył się jakiś cień. To Matt Sóren dźwignął się z podłogi.
Ktoś się odezwał.
— Było za jasno — powiedział Shal-hassan. — Nic nie zobaczyłem.- W jego głosie brzmiał
ból.
- Ja też nie — wyszeptał Ivor. Odzyskiwał wzrok, lecz było już o wiele za późno.
- Ja zobaczyłem — oznajmił Aileron. — Ale nie rozumiem tej wizji.
- To był Kocioł — w niskim głosie Artura Pendragona brzmiała spokojna pewność. — Ja
również go zauważyłem.
- Tak jest, Kocioł — potwierdził Loren. — Wcader Sedat. To już wiemy.
—- Ale to nie ma związku — sprzeciwiła się słabym głosem Jaelle. Sprawiała wrażenie, że
zaraz zemdleje. — On przywraca do życia niedawno zmarłych. Co ma wspólnego z zimą
Kocioł z Khath Meigol?
- No właśnie, co? — pomyślał Ivor. Nagle usłyszał głos Gereinta. — Młodzieńcze —
wychrypiał szaman niemal niesłyszalnym głosem — to jest godzina magów. Dożyłeś tej
chwili. Pierwszy magu Brenninu, do czego on używa Kotła?
- Godzina magów — pomyślał Ivor. W świątyni Dany w Gwen Ystrat. Gobelin utkano w
sposób naprawdę przekraczający wszelkie pojęcie.
Nie zważając na ich błagalne spojrzenia, Loren zwrócił się powoli ku swemu źródłu. Mag i
krasnolud popatrzyli na siebie tak, jakby w komnacie — i na całym świecie — nie było
nikogo poza nimi. Nawet Teyrnon i Barak wpatrywali się w obu z oczekiwaniem. Ivor
zauważył, że wstrzymuje oddech, a jego dłonie powilgotniały.
- Czy pamiętasz — odezwał się nagle Loren, a w jego słowach Ivor usłyszał ton mocy, który
brzmiał w głosie Gereinta, gdy ten przemawiał w imieniu boga. — Czy pamiętasz Księgę
Nilsoma?
,
- Przeklęte niech będzie jego imię — odparł Matt Sóren. — Nie czytałem jej, Lorenie.
- Ja też nie — dorzucił cichym głosem Teyrnon. — Przeklęte niech będzie jego imię.
—A ja czytałem — odparł Loren. — I Metran też.- Przerwał. — Wiem, co on robi i w jaki
sposób.
Ivor wypuścił głośno powietrze z płuc i wciągnął je ponownie. Usłyszał, że wszyscy wokół
zrobili to samo. W jedynym oku Marta Sórena ujrzał błysk takiej samej dumy, z jaką
spoglądała niekiedy na niego Leith.
— Wiedziałem, że to odgadniesz — powiedział cicho krasnolud. — Czy więc czeka nas
bitwa?
—Obiecałem ci ją już dawno temu — odparł mag. Worowi wydało się, że urósł on na ich
oczach.
—Chwała Tkaczowi! — zawołał nagle Aileron.
Wszyscy spojrzeli pośpiesznie w jego stronę. Najwyższy król przykucnął, by podtrzymać w
ramionach głowę Kim. Ivor dostrzegł, że dziewczyna znowu oddycha normalnie, a jej
twarz odzyskała kolory. Czekali w skupionym milczeniu. Ivor, bliski łez, ujrzał, jak młoda
była jej twarz pod białymi włosami. Wiedział, że zbyt łatwo skłonić go do płaczu. Leith
często się z tego wyśmiewała. Z pewnością jednak teraz mógł sobie na to pozwolić? Widział
łzy na twarzy najwyższego króla, a także podejrzany blask w oczach ponurego Shalhassana
z Cathalu. Czy w takim towarzystwie Dalrei nie może się rozpłakać? — pomyślał.
Po krótkiej chwili otworzyła oczy. W ich szarości widać było ból oraz olbrzymie zmęczenie,
lecz gdy przemówiła, jej głos brzmiał wyraźnie.
- Znalazłam coś — powiedziała. — Spróbowałam to wysłać. Czy mi się udało? Czy to
wystarczyło?
- Udało ci się i wystarczyło — odparł ochrypłym głosem Aileron.
Uśmiechnęła się z prostotą dziecka.
- To dobrze — stwierdziła. — W takim razie teraz zasnę. Mogłabym spać całe dni.
Zamknęła oczy.
ROZDZIAŁ 11
- Teraz już wiesz — odezwał się Carde, mrugając znacząco — dlaczego mężczyźni z Gwen
Ystrat zawsze wyglądają na tak zmęczonych!
Kevin uśmiechnął się i osuszył swój kielich. W tawernie było zaskakująco mało ludzi,
biorąc pod uwagę panujący tej nocy nastrój. Wyglądało na to, że zarówno Aileron, jak i
Shalhassan wydali stosowne rozkazy. Najwyraźniej jednak drużynę Diarmuida jak zwykle
wyłączono spod podobnych dyscyplinujących zarządzeń.
—To w najlepszym razie połowa prawdy — odpowiedział Carde'owi Erron. Uniósł rękę, by
zamówić następną butelkę wina z Gwen Ystrat, po czym zwrócił się w stronę Kevina. — On
trochę się z ciebie naigrawa. Słyszałem, że to uczucie utrzymuje się w pewnym stopniu
przez cały rok, ale tylko w nieznacznym. Dzisiejsza noc jest inna. A właściwie jutrzejsza,
ale to ujawnia się już dzisiaj. To, co czujemy teraz, zdarza się tylko podczas Maidaladan.
Oberżysta przyniósł zamówione wino. Usłyszeli, że na piętrze otworzyły się drzwi. W
chwilę później przez poręcz przechylił się Coli.
— Kto następny? — zapytał z uśmiechem.
—Ruszaj — odezwał się Carde. — Przypilnuję, żeby wino ci się nie ogrzało.
Kevin potrząsnął głową
— Opuszczę kolejkę — powiedział, gdy Coli złaził ciężko ze schodów.
Carde uniósł brwi.
— Drugiej propozycji nie będzie — stwierdził. — Nie czuję się dziś aż tak szczodry,
zwłaszcza że mamy tu bardzo mało kobiet.
Kevin roześmiał się.
— Dobrej zabawy — powiedział, unosząc kielich, który napełnił dla niego Erron.
Coli wśliznął się na miejsce Carde'a. Nalał sobie wina i opróżnił kielich jednym łykiem, po
czym przeszył Kevina zaskakująco bystrym spojrzeniem.
— Czy boisz się jutrzejszego dnia? — zapytał cicho, tak by nie usłyszano go przy innych
stołach.
—Odrobinę — odparł Kevin. To było najłatwiej powiedzieć. Po chwili zdał sobie sprawę, że
znalazł drogę wyjścia. — A właściwie — wyszeptał — więcej niż odrobinę. Chyba nie mam
dziś ochoty się bawić — podniósł się. — W gruncie rzeczy, chyba położę się spać.
- To nie jest zły pomysł, Kevinie — powiedział Erron ze zrozumieniem w głosie. — Zresztą
prawdziwa zabawa odbędzie się jutrzejszej nocy. To, co czujemy teraz, ulegnie
dziesięciokrotnemu wzmocnieniu. Gdy już zaliczysz polowanie na wilki, poczujesz się
gotowy przelecieć kapłankę albo i trzy.
- One wychodzą na zewnątrz? — zapytał Kevin, zatrzymując się na chwilę.
- Tylko tej jednej nocy w roku — odparł Erron. —To część rytuałów ku czci Liadona —
uśmiechnął się z przekąsem. — Jedyna przyjemna część.
Kevin odwzajemnił jego uśmiech.
— W takim razie zaczekam do jutra. No to, do rana.
Klepnął Colla w ramię, założył płaszcz i rękawiczki, po czym wyszedł w przenikliwy chłód
nocy.
Nie jest dobrze — myślał — kiedy musi się okłamywać przyjaciół. Rzeczywistość była
jednak za trudna i odsunęłaby go od pozostałych zbyt daleko. Zresztą była to jego
prywatna sprawa. Niech sobie myślą, że dręczy go lęk przed polowaniem. To było lepsze
niż prawda.
Ta zaś wyglądała tak, że nie odczuwał nawet odrobiny pożądania, które ogarnęło
wszystkich pozostałych członków drużyny. Absolutnie nic. Jedynie dzięki toczącym się
wszędzie wokół rozmowom zdołał się dowiedzieć, że dzieje się coś niezwykłego. Bez
względu na to, czym był rozbudzony erotyzm, który towarzyszył w tym miejscu wigilii
przesilenia letniego — tak silny, że nawet kapłanki Bogini wychodziły ze świątyni, by się
kochać — to, co się działo, nie raczyło uwzględnić jego osoby.
Wiatr był z piekła rodem. Gorszy nawet niż podczas grudniowych wakacji, które spędził
ongiś na prerii. Ciął jego skryte pod płaszczem ciało niczym kosa. Nie wytrzyma na dworze
długo. Nikt nie mógłby wytrzymać. W jaki sposób — pomyślał Kevin — można walczyć z
wrogiem, który potrafi dokonać czegoś takiego? Przypomniał sobie, że poprzysiągł, iż
pomści Jennifer. Jego usta wykrzywiły się w wyrazie gorzkiej ironii. Cóż to była za
fanfaronada. Po pierwsze, nie było nawet wojny, w której mógłby walczyć. Rakoth Mau-
grim miażdżył ich uderzeniami młota uczynionego z wichru i lodu. Po drugie — i ta
prawda zwijała się w nim niczym sprężyna od chwili, gdy przybyli tu ze Stonehenge — nie
byłoby z niego żadnego pożytku, nawet gdyby zdołali w jakiś sposób położyć kres zimie i
gdyby zaczęła się walka. Wspomnienie tego, jak bezproduktywnie wymachiwał rękami
podczas bitwy na Równinie, trzy noce temu, nadal go paliło.
Zostawił już za sobą zazdrość. Nie męczyła go ona zresztą zbyt długo, gdyż nie stanowiła
właściwie części jego natury. Był jednak przyzwyczajony do tego, że potrafi coś zrobić. Nie
zazdrościł już Paulowi czy Kim ich mrocznych, uciążliwych mocy. Żal, jakiego
doświadczyła Kim poprzedniej nocy w Puszczy Pendaran, oraz samotność Paula przegnały
to uczucie, pozostawiając w jego miejsce coś w rodzaju litości.
Nie pragnął dla siebie ich ról ani pozwalającej władać toporem siły Dave'a, a żadna zdrowa
na umyśle osoba nie chciałaby udziału w losie, który odnalazła Jennifer. Życzył sobie
jedynie mieć jakieś znaczenie, odnaleźć sposób, by móc w choć niewielkim stopniu spełnić
płynącą z głębi serca przysięgę, którą złożył.
A właściwie dwie przysięgi. Zrobił to dwukrotnie. Pierwszy raz w wielkiej sali pałacowej,
gdy Brendel przyniósł wiadomość o śmierci lios alfarów i porwaniu Jennifer. A potem po
raz drugi, kiedy Kim sprowadziła ich do domu i spojrzał na to, co uczyniono kobiecie,
którą kochał. Nakazał sobie wtedy nie odwracać wzroku, by owa paląca wizja pozostała w
nim na zawsze, na wypadek, gdyby kiedykolwiek opuściła go odwaga.
Ten obraz nadal tam był. Nie brak mu było również — a przebadał się pod tym kątem —
odwagi. Bez względu na to, co mogli myśleć pozostali, nie czuł strachu przed jutrzejszymi
łowami, a jedynie gorzką, szczerą świadomość, że będzie na nich po prostu balastem.
A dla Kevina Laine'a była to najtrudniejsza do zniesienia sytuacja we wszystkich światach.
Wyglądało na to, że tutaj, w Fionavarze, jest skazany na całkowitą niemoc. Raz jeszcze jego
usta wykrzywiły się gorzko na mrozie, gdyż słowo to było w owej chwili szczególnie trafne.
Każdy mężczyzna w Gwen Ystrat czuł siłę przyciągania Bogini. Każdy oprócz Kevina,
któremu przez całe dorosłe życie nieustannie towarzyszył głęboki wpływ pożądania, znany
jedynie kobietom, które spędziły z nim noc.
Jeśli miłość i pożądanie należały do Bogini, to najwyraźniej ona również go opuściła. Cóż
więc mu pozostało?
Potrząsnął głową. Za bardzo litował się nad sobą. To, co pozostało, nadal było Kevinem
Laine'em, którego znano jako bystrego i utalentowanego, gwiazdę wydziału prawa i — jak
mówili wszyscy — przyszłą gwiazdę sal sądowych. Zaznał szacunku i przyjaźni. Niejeden
też raz go kochano. Pewna kobieta powiedziała mu ongiś, że ma twarz stworzoną do
szczęśliwego losu. Było to ciekawe sformułowanie i zapamiętał je.
Powiedział sobie, że w podobnym życiorysie nie ma miejsca na płaczliwe użalanie się nad
sobą.
Z drugiej strony, cały blask odniesionych przez niego sukcesów wiązał się wyłącznie z jego
rodzinnym światem. Jak mógłby znowu napawać się triumfami w symulowanych
procesach? Jak mógłby liczyć na prawnicze osiągnięcia po tym, co widział tutaj? Cóż ze
spraw, jakie znał w domu, mogło mieć znaczenie, skoro ujrzał, jak Rangat wyrzuciła pod
niebiosa płonącą dłoń, oraz usłyszał niosący się na północnym wietrze śmiech Spruwacza?
Bardzo niewiele. Prawie nic. Właściwie tylko jedna rzecz. Miał ją jednak. Z bólem serca,
który zawsze go nawiedzał, gdy nie robił tego przez dłuższy czas, Kevin pomyślał o ojcu.
Fur gezunter heit, und cum gezunter heit — powiedział w jidysz Soi Laine, kiedy Kevin
oznajmił mu, że już za dziesięć godzin musi polecieć do Londynu. Leć bezpieczniei wróć
bezpiecznie. Nic więcej. Kryło się w tym nieograniczone zaufanie. Gdyby Kevin chciał mu
wyjaśnić powody tej podróży, zrobiłby to. Skoro tego nie uczynił, miał powód i prawo tak
postąpić.
— Och, Abba — wyszeptał na głos w tej okrutnej nocy. W krainie Matki jego wzywające
ojca słowo stało się swego rodzaju talizmanem, który zaprowadził go ze smagającego
wichru do domu przydzielonego w Morvran Diarmuidowi.
Osoby królewskiej krwi miały pewne przywileje. Współlokatorami księcia byli jedynie Coli,
Kevin i Brock. Coli siedział w tawernie, krasnolud spał, a Diarmuid był Bóg wie gdzie.
Z lekkim rozbawieniem, które poczuł na myśl o Diarmuidzie i jutrzejszej nocy, oraz
sięgającą głębiej ulgą, jaką zawsze sprawiały mu myśli o ojcu, Kevin położył się do łóżka.
Coś mu się śniło, lecz było to nieuchwytne i rano o wszystkim zapomniał.
Łowy zaczęły się o wschodzie słońca. Niebo w górze było jaskrawoniebieskie. Na śniegu
lśniły poranne promienie słońca. Dave pomyślał, że chłód trochę zelżał, jak gdyby fakt, że
nadeszło letnie przesilenie, w jakiś sposób wywarł na to wpływ. Myśliwych ogarnęła
elektryzująca energia, którą niemal można było dostrzec. Erotyczne impulsy, które zaczęły
się, gdy wjechali na obszar Gwen Ystrat, stały się teraz silniejsze. Dave nigdy w życiu nie
czuł czegoś podobnego. Mówiono, że nocą wyjdą do nich kapłanki. Na samą myśl o tym
robiło mu się słabo.
Zmusił swój umysł do powrotu do zadań oczekujących ich dziś rano. Chciał wyruszyć na
łowy z małym oddziałem Dalrei, ale konie nie miały przydać się w lesie na wiele, Aileron
poprosił więc Jeźdźców, by przyłączyli się do łuczników, którzy mieli otoczyć las
pierścieniem i zabić wszystkie próbujące ucieczki wilki. Dave widział, jak prawa ręka
Diarmuida, rosły Coli, zdjął z pleców wielki łuk i ruszył w towarzystwie Torca i Levona
przez most, kierując się na północny zachód.
Pomyślał, że stwarza mu to szansę. Ociągając się lekko, podszedł z toporem w ręku do
miejsca, gdzie stał Kevin Laine wymieniający żarty z dwoma członkami drużyny księcia.
Krążyły plotki, że wczoraj rozpoczęli oni przedwczesne obchody święta przesilenia
letniego, co sprzeciwiało się rozkazom obu królów. Dave nie mógł powiedzieć, by wywarło
to na nim korzystne wrażenie. Co innego pohulać sobie w mieście, a co innego urządzać
libacje w przededniu bitwy.
Z drugiej strony, żaden z nich nie sprawiał wrażenia, by odczuwał skutki wczorajszego
dnia, a Dave nie znał właściwie nikogo innego, do kogo mógłby się przyłączyć. Stanął więc
skrępowany obok księcia i czekał, by ten go zauważył. Diarmuid przeglądał pośpiesznie
pisemne instrukcje wydane przez swego brata. Gdy skończył, podniósł swe niepokojąco
niebieskie oczy i dostrzegł obecność Davea.
— Znajdzie się miejsce dla jeszcze jednego? — zapytał ten.
Był przygotowany na jakąś drwiącą uwagę, lecz książę powiedział tylko:
— Oczywiście. Pamiętaj, że widziałem, jak walczyłeś — podniósł głos bardzo nieznacznie,
lecz około pięćdziesięciu otaczających go mężczyzn ucichło. — Ustawcie się wokół mnie,
dzieci, a coś wam opowiem. Mój brat przeszedł samego siebie, przygotowując ten plan.
Oto co mamy zrobić.
Mimo frywolnego tonu, jego słowa były krótkie i treściwe. Dave ujrzał, że za plecami
księcia eidolathowie, członkowie honorowej straży Cathalu, odjeżdżają szybko na pół-
nocny wschód w ślad za Shalhassanem. Tuż obok Aileron osobiście przemawiał do innej
grupy ludzi. Nieco dalej to samo robił Artur. Mieli uformować kleszcze, zrozumiał Da-ve.
Dwa zastępy spotkają się ze sobą, podążając z południowego zachodu i północnego
wschodu.
Łucznicy, których było około dwustu, mieli otoczyć las. Cathalianie ustawili się już wzdłuż
Kharnu, na wschodnim skraju puszczy, a także na jej północnej granicy, aż po Lat-ham.
Łuczników Brenninu również rozmieszczono w pewnych odstępach wokół lasu — od
Latham na północy, aż po jego południowo-zachodni kraniec. Rzadsze gaje leżące na
wschód od Kharnu już przeszukano i okazało się, że są puste, wyjaśnił Diarmuid. Wilki
przebywały wewnątrz kręgu samego Lasu Leinan i, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z pla-
nem, wkrótce znajdą się też w innym, utworzonym przez armie. Miano spuścić psy, by
zagnały je w kierunku środka puszczy.
O ile perfidne wilki nie okażą się tak zuchwałe, że nie posłuchają planów najwyższego
króla, powinniśmy spotkać się z siłami Shalhassana nad Latham, w środku lasu,
mając bestie pomiędzy nami. Jeśli ich tam nie będzie —zakończył Diarmuid — obciążymy
winą wszysfkich i wszystko z wyjątkiem planu. Są pytania?
- Gdzie magowie? — odezwał się Kevin Laine. On zawsze ma pytania — pomyślał Dave. To
jeden z tych. Nie potrafi po prostu wziąć się do roboty.
Diarmuid jednak udzielił poważnej odpowiedzi.
— Mieliśmy ich dostać, ale nocą w świątyni coś się wydarzyło. Źródła są kompletnie
wyczerpane. Dziś rano możemy skorzystać jedynie z mieczy i strzał.
Oraz toporów — pomyślał z zawziętością Dave. Nie potrzebowali niczego więcej. W ten
sposób, bez magii, sprawa będzie czystsza. Więcej pytań nie było. Nie mieli już zresztą na
nie czasu. Aileron ruszył ze swą drużyną naprzód. Diarmuid, poruszający się szybko i
zgrabnie, poprowadził ich przez most na Latham ku lewej flance. Dave dostrzegł, że
kompania Artura skierowała się ku prawej.
Znajdowali się na południowo-zachodnim skraju lasu, na wąskim skrawku ziemi leżącym
między lasem a zamarzniętym jeziorem. Na zachód i na północ od nich — w miejscach,
gdzie las stawał się rzadszy — Dave dostrzegał łuczników, którzy siedzieli na koniach,
trzymając w rękach swą broń.
Nagle Aileron dał ręką sygnał Arturowi i Dave ujrzał, że Wojownik przemówił do swego
psa. Szare zwierzę zawyło i ruszyło naprzód, do Lasu Leinan. Inne pognały za nim. Dave
usłyszał, jak z północnej strony boru dobiegły słabe dźwięki. To wypuszczono drugą
połowę sfory. Ludzie odczekali jeszcze chwilę, po czym najwyższy król ruszył naprzód i
myśliwi zagłębili się w las.
Bardzo gwałtownie zrobiło się ciemniej, gdyż nawet pozbawione liści gałęzie drzew były
wystarczająco gęste, by przesłonić słońce. Najpierw ruszyli na północny zachód, po czym
zaczęli zataczać szeroki łuk w kierunku wschodnim. W ten sposób skrzydło Diarmuida, ich
skrzydło, znalazło się na czele. Dave poczuł nagle woń wilków, ostrą i łatwą do
rozpoznania. Wszędzie wokół psy zaczęły szczekać, lecz niezbyt natarczywie. Dave trzymał
topór w gotowości, z rzemieniem owiniętym wokół nadgarstka. Maszerował, widząc przed
sobą postać Diarmuida. Po lewej stronie szedł Kevin Laine, a po prawej krasnolud
imieniem Brock, który również dzierżył topór.
Nagle, po prawej, Cavall znowu zaczął ujadać, tak donośnie, że nawet ktoś, kto nigdy dotąd
nie polował, wiedział, co oznacza ten głos.
— Skręcajmy! — krzyknął Aileron zza ich pleców. — Rozwińmy się w wachlarz i skręcajmy
w stronę rzeki!
Dave całkowicie już tracił poczucie kierunku, zwrócił się jednak w stronę Diarmuida i z
coraz szybszym biciem serca zaczął rozglądać się za wilkami.
To one znalazły ich pierwsze.
Zanim dotarli do rzeki czy do ludzi z Cathalu, czarne, bure i cętkowane kształty ruszyły na
nich. Olbrzymie wilki nie miały zamiaru pozwolić, by na nie polowano. Rozpoczęły atak. W
tej samej chwili, gdy Dave zadawał mordercze uderzenie toporem, usłyszał odgłosy bitwy
również na wschodzie. Ludzie z Cathalu toczyli własną walkę.
Nie było już więcej czasu na myślenie. Pochylił się i odskoczył w prawo, by uniknąć
czarnej, szczerzącej kły bestii. Poczuł, że pazury rozerwały mu kurtkę. Nie miał kiedy obej-
rzeć się za siebie. Zbliżał się następny wilk. Zabił go uderżeniem na odlew, po czym musiał
się uchylić, niemal paść na kolana, gdy kolejna bestia skoczyła ku jego twarzy. To był
ostatni moment, który zapamiętał wyraźnie.
Bitwa przerodziła się w chaotyczną bijatykę. Kręcili się między drzewami, ścigający i
ścigani. Dave poczuł w piersi przypływ zapierającej dech wściekłości, która zdawała się
zawsze towarzyszyć mu podczas bitwy. Brodził w czerwonym od krwi śniegu, unosząc i
opuszczając topór. Przed sobą cały czas widział władającego mieczem ze śmiercionośną
elegancją księcia. Słyszał, jak Diarmuid śpiewał, gdy zadawał śmierć.
Utracił poczucie upływającego czasu. Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo trwało, zanim
on i książę, z Brockiem tuż za plecami, przebili się na drugą stronę. Przed sobą, na
przeciwległym brzegu zamarzniętej rzeki, widział postacie Cathalian. Z prawej strony były
jednak wilki, które atakowały centrum szeregów Brenninu, a także flankę ludzi Artura.
Dave zwrócił się w tamtą stronę, by pośpieszyć im z pomocą.
— Zaczekaj! — Diarmuid położył mu dłoń na ramieniu. — Popatrz.
Podszedł do nich krwawiący z rany na ramieniu Kevin Laine. Dave odwrócił się, by
obserwować końcówkę bitwy na brzegu Latham.
W niewielkiej odległości Artur Pendragon, z szarym Cavallem u boku, siał wśród wilków
kontrolowane spustoszenie. Dave nagle, nieoczekiwanie zastanowił się nad tym, ile ciosów
zadał już Wojownik swym mieczem i w jak wielu wojnach.
Lecz to nie Arturowi przyglądał się Diarmuid. Dave podążył wzrokiem za spojrzeniem
księcia i zobaczył, podobnie jak stojący obok niego Kevin, to samo, co ujrzała Kimberly rok
temu, na skrytej w półmroku ścieżce na zachód od Paras Derval.
Był to Aileron dan Ailell z mieczem w ręku.
Dave widział już, jak walczył Levon oraz Torc, a także śmiercionośną nonszalancję
Diarmuida. Przed chwilą ujrzał też bezbłędną sztukę szermierczą Artura, który nie wyko-
nywał żadnego zbędnego ruchu. Wiedział nawet, jak bije się on sam, napędzany
wzbierającą falą wściekłości. Walka Ailerona przypominała jednak lot orła albo bieg eltora
latem na równinie.
Bój na drugim brzegu dobiegł końca. Shalhassan, pokryty krwią, lecz triumfujący,
przeprowadził swych ludzi przez zamarznięte wody Latham i oni również to ujrzeli.
Zostało siedem wilków. Walczący bez słowa pozostawili je najwyższemu królowi. Dave
zauważył, że sześć z nich jest czarnych, a jeden bury. Rzuciły się na Ailerona z trzech stron.
Zobaczył, jak zginął bury oraz dwa czarne, nie zdołał jednak dostrzec ruchu miecza, który
zabił pozostałe cztery.
W lesie zapadła niemal absolutna cisza. Dave słyszał na obu brzegach rzeki pojedyncze
kaszlnięcia. Raz zaszczekał nerwowo jakiś pies. Stojący niedaleko mężczyzna zaklął cicho z
bólu wywołanego odniesioną raną. Dave ani na chwilę nie oderwał wzroku od najwyższego
króla. Klęczący na zdeptanym śniegu Aileron wytarł ostrożnie miecz do czysta, zanim
podniósł się, by schować go do pochwy. Spojrzał przelotnie na brata, po czym odwrócił się,
z niemal nieśmiałą miną, w stronę Artura Pendragona.
Ten ze zdumieniem w głosie powiedział:
— Znałem tylko jednego człowieka, który potrafił dokonać tego, co zrobiłeś przed chwilą.
Głos Ailerona był cichy, lecz spokojny.
— Nie jestem nim — stwierdził. — Nie jestem częścią tej sprawy.
— Nie — odparł Artur. — Nie jesteś.
Po chwili Aileron odwrócił się w stronę rzeki.
— Jasno utkane, mężowie z Cathalu. Zadaliśmy dziś rano Ciemności jedynie mały cios,
lepiej jednak, że my to uczyniliśmy niż gdyby miało się stać na odwrót. Wielu ludzi będzie
dziś spało spokojniej dzięki pracy, jaką wykonaliśmy w tym lesie.
Shalhassan z Cathalu był zbryzgany krwią od ramion aż po buty. Również na jego
rozwichrzonej brodzie widniały plamy posoki. Zachował jednak królewską postawę. Skinął
z powagą głową na znak zgody.
— Czy mamy odegrać hejnał na znak zakończenia łowów? — zapytał ceremonialnie
Aileron.
- Zróbcie to — odrzekł Shalhassan. — Zagrajcie wszystkie pięć tonów, gdyż po tej stronie
rzeki zginęło sześciu naszych ludzi.
Podobnie jak po naszej — odpowiedział Artur. —Jeśli sobie życzysz, najwyższy królu,
Cavall może dać głos dla okazania zarówno triumfu, jak i żałoby.
Aileron skinął głową. Artur przemówił do psa.
Szary Cavall wyszedł na otwartą przestrzeń położoną nad brzegiem rzeki, gdzie śnieg nie
był zdeptany ani czerwony od wilczej, psiej czy ludzkiej krwi. W tym białym miejscu
pośród nagich drzew uniósł głowę.
Pomruk, jaki z siebie wydał, nie był jednak wyrazem triumfu ani — jeszcze — żałoby.
Dave nigdy nie zrozumiał, co sprawiło, że się odwrócił: ostrzegawcze warknięcie psa czy
drżenie ziemi. Obrócił się wokół osi szybciej niż myśl.
Nastała chwila — mniej niż chwila, iskierka czasu w przestrzeni między sekundami —
podczas której w okamgnieniu coś sobie przypomniał. Inny las: Pendaran. Flidais,
przypominająca gnoma istota z jej niesamowitymi pieśniami. I jedna z nich: Strzeż się
odyńca, strzeż łabędzia się niemało, słonego morza, co niosło jej ciało.
Strzeż się odyńca.
Nigdy dotąd nie widział stworzenia podobnego do tego, które wypadło teraz spomiędzy
drzew. Musiało ważyć przynajmniej osiemset funtów. Zwierzę o straszliwych, zakrzy-
wionych szablach i pełnych wściekłości oczach było albinosem, równie białym, jak
otaczający ich zewsząd śnieg.
Kevin Laine stał wprost na jego drodze, tylko z mieczem w ręku. Ponadto miał zraniony
bark. W żaden sposób nie mógł odskoczyć poza zasięg kłów dzika. Nie było też naj-
mniejszej nadziei, by zdołał powstrzymać jego szarżę.
Odwrócił się ku niemu. Okazał odwagę, lecz było zbyt późno i był za słabo uzbrojony. W tej
samej chwili, gdy przyszło mu na myśl dziwaczne wspomnienie o Flidaisie i usłyszał
ostrzegawczy krzyk Diarmuida, Dave postąpił dwa szybkie kroki naprzód, wypuścił z rąk
topór i z gołymi rękoma rzucił się przed siebie szaleńczym susem.
Zderzył się z dzikiem pod mniej więcej odpowiednim kątem. Uderzył zwierzę barkiem w
łopatkę. Włożył w cios całą swą siłę.
Odbił się od niego niczym piłeczka pingpongowa od ściany. Poczuł, że leci w powietrzu.
Miał czas, by zdać sobie z tego sprawę, nim wpadł, kręcąc się niczym bąk, między drzewa.
- Kevin! — wrzasnął. Spróbował wstać, co nie było rozsądne. Świat zawirował wokół niego.
Dotknął ręką czoła. Gdy ją cofnął, była pokryta krwią, która zalała mu również
oczy. Nic nie widział. Słychać jednak było krzyki i warczenie psa. Coś stało się z jego głową.
Na ziemi ktoś leżał. Wszędzie biegali ludzie. Jeden z nich podszedł do niego, potem
następny. Raz jeszcze spróbował się podnieść. Położyli go z powrotem na ziemię. Mówili
coś do niego. Nie rozumiał ich.
- Kevin? — spróbował zapytać. Nie zdołał wypowiedzieć jego imienia. Krew wypełniła mu
usta. Odwrócił się, by kaszlnąć, i w tej samej chwili zemdlał z bólu.
Właściwie nie była to odwaga ani też głupia fanfaronada. Zabrakło czasu na podobnie
skomplikowane rzeczy. Stał z tyłu, usłyszał chrząknięcie i łoskot kroków, zaczął się więc
odwracać, zanim jeszcze zaszczekał pies i ziemia zaczęła się trząść pod wpływem szarży
białego odyńca.
W ułamku sekundy, którą miał, Kevin pomyślał, że bestia atakuje Diarmuida, zawołał
więc, by zwrócić jej uwagę na siebie. Nie było to potrzebne, gdyż odyniec od początku gnał
w jego stronę. Dziwne, jak długo trwał dla niego ten czas, choć w ogóle nie miał wtedy
czasu. Nareszcie ktoś mnie chce — brzmiała pierwsza, żartobliwa myśl, która przemknęła
przez jego umysł. Kevin jednak był szybki. Zawsze był szybki, nawet jeśli nie umiał
posługiwać się mieczem. Nie miał dokąd uciec. W żaden sposób nie mógł też zabić tego
potwora. Dlatego, gdy odyniec sunął ku niemu z tętentem racic, chrząkając szaleńczo i
podnosząc już szable, by wypruć mu wnętrzności, Kevin, wymierzywszy czas z
najchłodniejszą precyzją, wyskoczył w górę, by wykonać salto w przód, dotknąć rękami
białej, cuchnącej sierści porastającej szeroki grzbiet bestii, przeskoczyć nad nią niczym
Kretenka tańcząca z bykami i wylądować w miękkim śniegu.
Tak przynajmniej wyglądało to w teorii.
Radykalna rozbieżność teorii i rzeczywistości wzdłuż osi utworzonej przez lecącą postać
Dave'a Martyniuka zaczęła się dokładnie w punkcie, w którym bark tego ostatniego
uderzył w łopatkę odyńca.
Przesunął ją wszystkiego może o dwa cale. Wystarczyło to jednak, by zraniona prawa ręka
Kevina ześliznęła się, gdy spróbował on znaleźć uchwyt pozwalający na wykonanie salta.
Nie udało mu się. Padł rozciągnięty na grzbiet dzika. Zwierzę uderzyło w niego niczym
kula armatnia, wybijając mu z płuc wszystkie cząsteczki nadającego się do użytku
powietrza. W tej samej chwili jakiś ostatni, prymitywny mechanizm jego umysłu krzyknął:
przetocz się, a jego ciało usłuchało.
W stopniu wystarczającym, by kieł bestii w swym okrutnym, rozpruwającym uderzeniu
skaleczył wystające na zewnątrz organy jego krocza, zamiast uderzyć w górę, by go zabić.
Kevin wykonał wreszcie swe salto i — w przeciwieństwie do Dave'a — wylądował w śniegu.
Czuł jednak straszliwy ból, w bardzo wrażliwym miejscu, a wszędzie na śniegu — niczym
czerwone kwiaty — widniały kropelki jego krwi.
To Brock odciągnął od niego odyńca, a Diarmuid jako pierwszy wbił miecz. Później było
jeszcze wiele mieczy.
Kevin widział je wszystkie. Nie sposób jednak było określić kto zadał śmiertelny cios.
Byli bardzo delikatni, gdy nadszedł czas, aby go przenieść, byłoby więc niemal
nieuprzejmością, gdyby przy tym wrzeszczał. Dlatego ściskał gałęzie prowizorycznych
noszy tak mocno, że aż wydało mu się, iż zmiażdżył drewno w dłoniach, lecz nie krzyknął.
Gdy zamajaczyła nad nim nienaturalnie biała twarz Diarmuida, spróbował zażartować. —
J- eśli trzeba będzie wybierać między mną a dzieckiem — wymamrotał — uratujcie
dziecko.
Diar nie roześmiał się. Kevin zastanowił się, czy zrozumiał żart. Zadał sobie pytanie, gdzie
jest Paul, który by zrozumiał. Nie krzyknął.
Nie zemdlał aż do chwili, gdy jeden z dźwigających nosze potknął się o korzeń w chwili,
gdy wychodzili z lasu.
Gdy odzyskał przytomność, zobaczył że Martyniuk leży na sąsiednim łożu, patrząc na
niego. Na głowie miał szeroki, pokrwawiony bandaż. Dave również nie wyglądał za dobrze.
—Nic ci się nie stało — zapewnił go. — Wszystko jest całe.
Chciał być dowcipny, lecz Kevin poczuł ulgę zbyt głęboką, by się śmiać. Zacisnął powieki i
zaczerpnął tchu. Czuł zaskakująco mało bólu. Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że w pokoju
jest też wielu innych: Diar, Coli i Levon, a także Torc oraz Erron. Przyjaciele. On i Dave
leżeli we frontowym pokoju apartamentu należącego do księcia, w łożach przysuniętych do
kominka.
- Czuję się dobrze — potwierdził. Zwrócił się w stronę Dave'a. — A ty?
- Świetnie. Tyle, że nie wiem dlaczego.
- Magowie byli na miejscu — wyjaśnił Diarmuid. —Obaj. Każdy z nich uleczył jednego z
was. To chwilę trwało.
Kevin coś sobie przypomniał. — Zaczekaj. W jaki sposób? Myślałem...—...żeźródła były
wyczerpane — dokończyłDiarmuid. Jego oczy miały poważny wyraz. — Faktycznie były,
ale nie mieliśmy wielkiego wyboru. Obaj odpoczywają teraz w świątyni. Matt i Barak.
Loren mówi, że nic im nie będzie — twarz księcia stopniowo rozjaśnił uśmiech. — Nie sta-
wią się jednak na Maidaladan. Będziecie musieli jakoś nadrobić ich nieobecność.
Wszyscy się roześmiali. Kevin ujrzał, że Dave spogląda na niego.
— Powiedz mi — odezwał się z namysłem potężny mężczyzna — czy uratowałem ci życie,
czy też omal nie spowodowałem twojej śmierci?
—Zostańmy przy tej pierwszej wersji — odparł Kevin. — Ale całe szczęście, że nie za
bardzo mnie lubisz, bo w przeciwnym razie przygrzmociłbyś tej świni jak należy,
zamiast tylko udawać, a wtedy...
—Hej! — zawołał Dave. — Hej! To nie... To nie jest...
Przerwał, ponieważ wszyscy się śmiali. Zapamięta sobie jednak te słowa. Kevin zawsze
wykręcał mu podobne numery.
—Skoro już mowa o świniach — pośpieszył Dave'owi z pomocą Levon — pieczemy tego
dzika na dzisiejszą kolację. Powinieneś poczuć zapach.
Po krótkiej chwili i kilku próbnych pociągnięciach nosem, Kevin faktycznie go poczuł. — -
To był naprawdę wielki prosiak — powiedział szczerze.
Diarmuid uśmiechał się.
— Jeśli dasz radę przyjść na kolację, to załatwiliśmy już, żeby najlepszą część zachowano
dla ciebie — rzucił.
- Nie! — jęknął Kevin. Wiedział, na co się zanosi.
- Ależ tak. Pomyślałem sobie, że zechcesz otrzymać od dzika to, czego omal nie odebrał
tobie.
Rozległo się bardzo wiele słów zachęty oraz głośne śmiechy. Kevin po chwili zdał sobie
sprawę, że — w nie mniejszym stopniu niż cokolwiek innego — tę wesołość wywołało
odczuwane przez nich podekscytowanie. To było Maidaladan, wigilia przesilenia letniego.
Uwidoczniało się to w każdym z mężczyzn przebywających w pokoju. Kevin wstał z łoża.
Wiedział, że jest to swego rodzaju cud. Był obandażowany, ale mógł chodzić. Dave
najwyraźniej też. W potężnym mężczyźnie Kevin wyczuwał to samo, z trudem
powstrzymywane podniecenie, które płonęło we wszystkich obecnych. Wszystkich oprócz
niego. Teraz jednak coś zaczęło go niepokoić. Coś ukrytego bardzo głęboko, co wydawało
się ważne. Nie wspomnienie, lecz coś innego...
Wszędzie wokół rozbrzmiewało mnóstwo śmiechu oraz nieokrzesanych, hałaśliwych
żartów. Kevin przyłączył się do tego, radując się poczuciem koleżeństwa. Gdy weszli do
morvrańskiego domu modlitw — który dziś w nocy służył jako sala jadalna — drużyny z
Brenninu i Cathalu zareagowały spontanicznie aplauzem. Kevin zdał sobie sprawę, że to
na cześć jego i Dave'a.
Usiedli razem z ludźmi Diarmuida oraz dwoma młodymi Dalrei. Zanim oficjalnie
rozpoczęto kolację, Diarmuid, zgodnie z zapowiedzią, podniósł się ze swego miejsca za
stojącym na podwyższeniu stołem i, z gracją niosąc przed sobą tacę, podszedł do Kevina.
Ten — wśród narastającej wesołości i rytmu wybijanego przez pięciuset głodnych
mężczyzn uderzających pięściami w długie, drewniane stoły — tłumaczył sobie, że te rzeczy
podobno są smakołykiem. Trzymając w ręku pełen kielich wina, wstał z krzesła, pokłonił
się Diarmuidowi i zjadł jądra odyńca, który omal go nie zabił.
Wcale nie były złe.
— Macie więcej? — zapytał w głos. Nagrodził go głośny śmiech. Nawet Dave Martyniuk
nim wybuchnął, co było nie lada osiągnięciem.
Aileron wygłosił krótką mowę, podobnie jak Shalhassan. Obaj byli zbyt mądrzy, by
próbować mówić długo. Brali pod uwagę panujący w sali nastrój. Poza tym, pomyślał
Kevin, królowie również musieli go odczuwać. Usługujące dziewczyny — jak sądził, córki
wieśniaków — wymykały się już z chichotem z objęć ucztujących. Wydawało się jednak, że
nie mają nic przeciwko temu. Kevin zastanowił się, jak Maidaladan wpływa na kobiety: na
Jaelle i Sharrę, a nawet na zasiadającą za stołem na podwyższeniu, groźną jak okręt
wojenny, Audiart. Później, gdy ze świątyni wyjdą kapłanki, rozpęta się szaleństwo.
Na wszystkich czterech ścianach sali widać było wysoko umieszczone okna. Otoczony
pandemonium Kevin patrzył, jak na zewnątrz zapada mrok. Wokół było za dużo hałasu, za
dużo gorączkowego podniecenia, by ktokolwiek mógł zwrócić uwagę na jego niezwykły
spokój.
Był jedynym człowiekiem w sali, który zauważył księżyc, gdy jego promienie po raz
pierwszy wpadły przez wschodnie okna. Była pełnia oraz dzień wigilii przesilenia letniego.
To, co kryło się na skraju jego umysłu, naciskało teraz na niego mocniej, usiłując nabrać
kształtu. Kevin podniósł się cicho i wymknął na zewnątrz. Nie był pierwszy. Mimo zimna,
jakieś pary obejmowały się tuż obok sali bankietowej.
Minął je. Czuł teraz lekki ból w ranie. Zatrzymał się na środku pokrytej lodem ulicy,
spoglądając w górę i ku wschodowi, na księżyc. W tej samej chwili świadomość przebu-
dziła się w nim wreszcie i nabrała kształtu. Nie było to pożądanie, lecz owa rzecz, która się
za nim kryła.
- Tej nocy nie powinno się spędzać samotnie — odezwał się jakiś głos tuż za jego plecami.
Odwrócił się, by spojrzeć na Lianę. W jej oczach dostrzegł nieśmiałość.
- Cześć — powiedział. — Nie widziałem cię na bankiecie.
- Nie było mnie tam. Siedziałam z Gereintem.
- Jak z nim?- Zaczął iść. Ruszyła dużymi krokami u jego boku przez szeroką ulicę. Inne
pary, śmiejące się i biegnące, by skryć się w cieple, mijały ich ze wszystkich stron. Było
bardzo jasno, gdyż światło księżyca odbijało się od śniegu.
—Nie najgorzej. Nie czuje się jednak szczęśliwy, nie tak, jak pozostali.
Popatrzył na nią, po czym, ponieważ wydało mu się to właściwe, ujął jej dłoń. Lianę
również nie założyła rękawiczek. Palce miała zimne.
—A dlaczego nie czuje się szczęśliwy?
Z pobliskiego okna dobiegł nieoczekiwany wybuch śmiechu. Świeczka zgasła.
- Nie sądzi, by nam się to udało.
- Co?
- Powstrzymanie zimy. Wygląda na to, że dowiedzieli się, iż wywołuje ją Metran. Nie
zrozumiałam, w jaki sposób. Robi to w miejscu spirali, Cader Sedat, daleko na morzu.
Cichy odcinek drogi. Kevin poczuł, że w jego wnętrzu zbiera się inna, głębsza cisza. Nagle
poczuł strach.
— Nie zdołają się tam dostać — powiedział cicho.
W jej ciemnych oczach widniał wyraz przygnębienia.
—Nie zimą. Nie dadzą rady wypłynąć. Nie mogą przerwać zimy, dopóki zima trwa.
Kevinowi wydało się wtedy, że nawiedziła go wizja własnej przeszłości, pościgu za
nieuchwytnym snem, budzenia się i zasypiania, przez wszystkie noce życia. Wszystko
układało się w całość. W jego duszy zapadło milczenie.
— Kiedy byliśmy razem, powiedziałaś mi, że noszę Dun Maura w mym wnętrzu — rzekł.
Zatrzymała się nagle na drodze i zwróciła ku niemu.
- Pamiętam — przyznała.
- No więc — ciągnął — dzieje się coś dziwnego. Nie czuję nic z tego, co dotknęło dziś w
nocy wszystkich pozostałych. Odczuwam coś innego.
Jej oczy zrobiły się bardzo szerokie w świetle księżyca.
—Odyniec — wyszeptała. — Naznaczył cię odyniec.
- To też. - Skinął powoli głową. Wszystko układało się w całość. Odyniec. Księżyc. Letnie
przesilenie. Zima, której nie mogli zakończyć. Wszystko naprawdę złożyło się w całość.
Skryty w swej ciszy, Kevin wreszcie zrozumiał.
—Lepiej mnie zostaw — powiedział, tak delikatnie, jak tylko potrafił.
Upłynęła chwila, zanim zauważył, że Lianę płacze. Nie spodziewał się tego.
—Liadon? — zapytała. To było imię.
—Tak — odparł. — Na to wygląda. Lepiej mnie zostaw.
Była bardzo młoda i myślał, że może odmówić. Nie docenił jej jednak. Lianę otarła łzy
grzbietem dłoni. Nagle wspięła się na palce, pocałowała go w usta i odeszła w kierunku, z
którego przyszli, ku światłom.
Patrzył, jak się oddala. Następnie odwrócił się i ruszył do miejsca, gdzie znajdowały się
stajnie. Znalazł swego konia. Gdy go siodłał, usłyszał dobiegający ze świątyni dźwięk
dzwonów. Jego ruchy spowolniały na chwilę. Za chwilę miały wyjść na zewnątrz kapłanki
Dany.
Uporał się z siodłem i dosiadł konia. Ruszył cicho stępa uliczką. Zatrzymał się w cieniu, w
miejscu, gdzie łączyła się ona z traktem wiodącym z Morvran do świątyni. Spojrzawszy na
północ, zobaczył jak wychodzą. W chwilę później kapłanki go minęły. Niektóre z nich
biegły, inne szły. Wszystkie miały na sobie długie, szare płaszcze chroniące przed zimnem,
wszystkie rozpuściły włosy, które spływały im na plecy, i wszystkie zdawały się lśnić lekko
w świetle księżyca w pełni. Gdy go minęły, zwrócił głowę w lewo i ujrzał mężczyzn
wychodzących im na spotkanie z miasta. Śnieg i lód lśniły w bardzo jasnych promieniach
księżyca, podobnie jak wszyscy mężczyźni i kobiety na drodze w momencie, gdy spotkali
się ze sobą.
Po krótkiej chwili ulica znowu opustoszała. Dzwony umilkły. Niezbyt daleko słychać było
krzyki i śmiech, lecz Kevin odczuwał teraz w sobie własny, głęboki spokój. Skierował konia
na wschód i ruszył w drogę.
Kim obudziła się późno po południu. Leżała w komnacie, którą jej przydzielili. Przy łożu
cicho siedziała Jaelle. Jasnowidząca podniosła się nieco i rozprostowała ramiona.
— Czy spałam cały dzień? — zapytała.
Jaelle uśmiechnęła się, co było nieoczekiwane.
— Należało ci się to.
- Jak długo przy mnie czuwałaś?
- Niedługo. Od czasu do czasu zaglądaliśmy do wszystkich z was.
- Do wszystkich? Kto jeszcze?
- Gereint. Oba źródła.
Kim podźwignęła się do pozycji siedzącej.
— Nic ci nie jest?
Jaelle skinęła głową.
— Nikt z nas nie zapuścił się tak głęboko, jak ty. Źródła wracały już do siebie, lecz wyczer-
pano je ponownie.
Kim spojrzeniem zadała pytanie i rudowłosa kapłanka opowiedziała jej o łowach oraz
odyńcu.
— Żaden z nich nie doznał trwałych uszkodzeń ciała, choć Kevin wywinął się tylko cudem
— dokończyła.
Kim potrząsnęła głową.
— Cieszę się, że tego nie widziałam — zaczerpnęła głęboko tchu. — Aileron powiedział mi,
że coś przesłałam. Co to było, Jaelle?
—Kocioł — odpowiedziała druga kobieta. Ponieważ Kim czekała na więcej, dodała: — Mag
mówi, że Metran wywołuje za jego pomocą zimę. Jest na Cader Sedat, na morzu.
Zapadła cisza. Kim analizowała tę wiadomość. Gdy,wreszcie do niej dotarła, dziewczyna
poczuła jedynie rozpacz.
— W takim razie w niczym nie pomogłam! Nie możemy nic na to poradzić. Nie możemy się
tam dostać podczas zimy!
- Niezły plan, prawda? — wyszeptała Jaelle chłodnym tonem, który nie maskował jej
strachu.
- Co mamy zrobić?
Jaelle poruszyła się.
— Dziś w nocy niewiele. Czy tego nie czujesz?
Usłyszawszy to pytanie, Kim zdała sobie sprawę, że czuje.
— Myślałam, że to tylko wyczerpanie — szepnęła.
Kapłanka potrząsnęła głową.
— To Maidaladan. Działa na nas później niż na mężczyzn i chyba raczej jako niepokój niż
pożądanie. Słońce już jednak prawie zaszło, a dziś jest wigilia przesilenia letniego.
Kim popatrzyła na nią.
— Czy wyjdziesz na zewnątrz?
Jaelle zerwała się raptownie z miejsca i postąpiła kilka kroków w stronę przeciwległej
ściany. Kim pomyślała, że ją obraziła, lecz po chwili wysoka kapłanka wróciła do niej
— Przepraszam — powiedziała, zaskakując Kim po raz drugi. — To stara reakcja. Pójdę na
bankiet, ale potem wrócę. Kapłanki w szarych szatach muszą dziś w nocy wyjść na ulice, by
oddać się każdemu mężczyźnie, który ich zapragnie. Czerwone Mormae nigdy nie
wychodzą, choć to zwyczaj, nie prawo — zawahała się. — Najwyższa kapłanka ubiera się w
biel i nie wolno jej być częścią Maidaladan ani mieć mężczyzny w żadnym innym czasie.
- Czy istnieje jakiś powód? — zapytała Kim.
- Ty powinnaś to wiedzieć — odparła bez ogródek Jaelle.
Kim sięgnęła do środka, do swej drugiej duszy i dowiedziała się.
— Rozumiem — wyrzekła cicho. — Czy to trudne?
Przez chwilę Jaelle nie odpowiadała.
— Przeszłam od brązu akolitki prosto do czerwieni, a potem do bieli — wyznała.
—Nigdy nie nosiłaś szarych szat. — Kim przypomniała sobie coś. — Ysanne też nie.
I wtedy, gdy tamta zesztywniała, zapytała ją:
— Czy aż tak jej nienawidzisz? Za to, że odeszła z Raederthem?
Nie spodziewała się odpowiedzi, lecz było to dziwne popołudnie i Jaelle jej udzieliła.
— Kiedyś tak było. Teraz przychodzi mi to trudniej. Być może cała nienawiść we mnie
skierowała się na północ.
Zapadła długa cisza. Jaelle przerwała ją z zakłopotaniem.
—Chcę powiedzieć... dokonałaś ostatniej nocy bardzo wielkiej rzeczy, niezależnie od tego,
co to przyniesie.
Kim wahała się tylko przez krótką chwilę.
— Otrzymałam pomoc — wyznała. — Myślę, że powiem o tym tylko tobie, Lorenowi i
Aileronowi, ponieważ nie jestem pewna, co z tego wyniknie i chcę zachować ostrożność.
- Jaką pomoc? — zapytała Jaelle.
- Paraiko — odpowiedziała Kim. — Giganci żyją jeszcze. Oblegają ich w Khath Meigol.
Jaelle usiadła raptownie.
— Dano, Matko nas wszystkich! — wy dyszała. — Co mamy zrobić?
Kim potrząsnęła głową.
— Nie jestem pewna. Porozmawiamy o tym. Ale chyba nie dzisiaj. Jak powiedziałaś, nie
wydaje się, by dziś w nocy miało się wydarzyć coś ważnego.
Usta Jaelle wykrzywiły się.
— Powiedz to tym w szarych szatach, które czekały na tę noc przez cały rok.
Kim uśmiechnęła się.
— Wyobrażam sobie. Wiesz, co miałam na myśli. Będziemy musieli pomówić też o
Darienie.
- Jest z nim teraz Pwyll — wtrąciła Jaelle.
- Wiem o tym. Myślę, że musiał do niego pojechać, ale wolałabym, żeby był tutaj.
Jaelle ponownie podniosła się z krzesła.
— Będę musiała już iść. Zaraz się zacznie. Cieszę się, że czujesz się już lepiej.
—Dziękuję ci — odparła Kim. — Za wszystko. Może zajrzę do Gereinta i źródeł. Po prostu
powiedzieć im cześć. Gdzie leżą?
Jaelle zarumieniła się raz jeszcze.
— Ulokowaliśmy ich na łożach w komnatach, które należą do mnie. Pomyśleliśmy, że tam
będzie spokojniej. Nie wszystkie kapłanki wychodzą na zewnątrz, jeśli w świątyni są
mężczyźni.
Mimo powagi sytuacji Kim musiała zachichotać.
— Jaelle — powiedziała. — W twoich pokojach śpią dziś w nocy jedyni trzej nieszkodliwi
mężczyźni w Gwen Ystrat!
Po krótkiej chwili usłyszała, że najwyższa kapłanka roześmiała się. Nie przypominała
sobie, by kiedykolwiek dotąd słyszała jej śmiech.
Kiedy została sama, mimo wszystkich swych dobrych intencji zasnęła ponownie. Nie było
żadnych wizji ani działania mocy. Po prostu głęboki sen kogoś, kto przeciążył swą duszę i
wiedział, że czeka go jeszcze więcej. Obudziły ją dzwony. Usłyszała szelest długich szat na
korytarzu, szybkie kroki bardzo wielu kobiet, szepty i zdyszany śmiech. Po chwili znowu
zapadła cisza.Kim leżała w łożu. Nie chciało się jej już spać. Zastanawiała się nad wieloma
sprawami. Wreszcie, ponieważ było Maidaladan, jej myśli wróciły do wydarzenia wczoraj-
szego dnia. Leżała jeszcze przez chwilę, rozważając całą sprawę, po czym podniosła się,
umyła twarz i założyła na nagie ciało długą szatę.
Ruszyła naprzód biegnącym po łuku korytarzem. Zatrzymała się, nasłuchując, pod
drzwiami, przez które widać jeszcze było słabe światło. To była wigilia przesilenia letniego
w Gwen Ystrat. Zapukała do drzwi, a gdy je otworzył, weszła do środka.
- Tej nocy nie powinno się spędzać samotnie — powiedziała, spoglądając na niego.
- Czy jesteś pewna? — zapytał. Widać po nim było napięcie.
- Jestem — odparła. Skrzywiła usta. — Chyba że wolisz poszukać akolitki?
Nie odpowiedział. Podszedł do niej. Uniosła głowę do pocałunku. Potem poczuła, że
rozpina jej suknię. Gdy szata opadła na podłogę, Kim uniosły w górę silne ramiona Lorena
Srebrnego Płaszcza, który zaniósł ją do swego łoża w noc wigilii przesilenia letniego.
Sharra myślała, że wreszcie zaczyna pojmować, do czego jest on zdolny, wyczuwać formy,
jakie przybierała jego pogoń za rozrywkami. Rok temu sama była taką rozrywką, lecz
skończyło się to dla niego pchnięciem nożem, które omal nie kosztowało go życia. Gdy
siedziała za stojącym na podwyższeniu stołem w sali bankietowej, patrzyła, uśmiechając
się półgębkiem, jak Diarmuid wstał i zaniósł dymiące jądra odyńca temu, kogo zwierzę
zraniło. Naśladując gest służącego, wręczył tacę Kevinowi.
Kevina pamiętała: wykonał taki sam skok, jak ona rok temu, z galerii dla muzyków w
Paras Derval, aczkolwiek z całkiem odmiennych powodów. On również był przystojny i
jasnowłosy tak jak Diarmuid, choć oczy miał brązowe. W nich także jest smutek —
pomyślała Sharra. Nie była pierwszą kobietą, która to zauważyła.
Smutek czy nie, Kevin wypowiedział jakąś uwagę, która przyprawiła o konwulsje
otaczających go ludzi. Diarmuid śmiał się, gdy wracał na swe miejsce między jej ojcem a
najwyższą kapłanką, naprzeciwko Ailerona. Gdy siadał, spojrzał na nią przelotnie.
Odwróciła wzrok z obojętną miną. Od czasu owego słonecznego popołudnia, gdy odniósł
tak łatwe zwycięstwo nad wszystkimi, nie rozmawiali ze sobą ani razu. Dzisiejszej nocy
jednak było Maidaladan i Sharra nie miała wątpliwości, że powinna spodziewać się jego
awansów.
W miarę jak bankiet się rozwijał — mięso upolowanego rankiem dzika oraz eltorów
sprowadzonych z Równiny przez oddział Dalrei — nastrój wieczoru stawał się coraz bar-
dziej szalony. Sharra czuła ciekawość — z pewnością nie strach — a także irytujący
niepokój w swym wnętrzu. Jak rozumiała, gdy zabrzmią dzwony, kapłanki wyjdą na zew-
nątrz. Ojciec wyjaśnił jej, że ona sama o wiele wcześniej znajdzie się w świątyni. Artur
Pendragon oraz Ivor, aven Dalrei, którzy bawili ją rozmową przez cały wieczór, siedząc po
obu jej bokach, udali się tam już teraz. A przynajmniej Sharra zakładała, że poszli do
świątyni.
W związku z tym po obu jej stronach stały wolne krzesła. W sali panował coraz większy
chaos. Zauważyła, że Shal-hassan zaczyna wiercić się niespokojnie. To nie był odpowiedni
nastrój dla najwyższego władcy Cathalu. Zastanowiła się przelotnie, czy jej ojciec czuje ten
sam przypływ pożądania, który stawał się coraz bardziej wyraźny u wszystkich pozostałych
mężczyzn w sali. Z pewnością tak — uznała. Stłumiła uśmiech. Trudno było sobie
wyobrazić Shalhassana zdanego na łaskę namiętności.
W tej samej chwili Diarmuid znalazł się obok niej. A jednak ją zaskoczył. Nie usiadł. To
zwróciłoby w ich stronę zbyt wiele spojrzeń. Oparł się o krzesło, na którym uprzednio
siedział Artur, i łagodnym, żartobliwym tonem powiedział coś, co kompletnie zbiło ją z
tropu. W chwilę później oddalił się z uprzejmym skinieniem głowy. Przeszedł przez długą
salę, co kilka kroków wybuchając śmiechem bądź wygłaszając sarkastyczną uwagę, po
czym zniknął w mroku nocy.
Była córką swego ojca i nawet Shalhassan, który obrzucił ją uważnym spojrzeniem, nie był
w stanie dostrzec najmniejszego śladu jej wewnętrznego zmieszania.
Spodziewała się, że przyjdzie do niej dziś w nocy. Liczyła się z tym, że złoży jej propozycję.
Fakt, że szepnął do niej przed chwilą: Później i oddalił się, nie mówiąc nic więcej, w
znacznym stopniu zgadzał się z jej oczekiwaniami. Pasowało to do jego stylu leniwej
nonszalancji.
Nie pasowało jednak do niego — i to właśnie tak bardzo odebrało jej odwagę — to, że
Diarmuid uczynił z tego pytanie, cichą prośbę. A potem spojrzał na nią, czekając na
odpowiedź. Nie miała pojęcia, co powiedziały mu jej oczy ani — co gorsza — co chciała, by
mu powiedziały.
W kilka chwil później jej ojciec podniósł się z miejsca, podobnie jak siedzący w połowie
długości sali Bashrai. Straż honorowa z przynoszącą zaszczyt dyscypliną odprowadziła
najwyższego władcę oraz księżniczkę Cathalu z powrotem do świątyni. Przy drzwiach
Shalhassan z pełnym łaskawości gestem — nawet jeśli nie autentycznym uśmiechem — po-
zwolił żołnierzom odejść w noc.
Sharra nie miała tu własnych służących. Jaelle wyznaczyła jedną z kapłanek, by jej
usługiwała. Gdy księżniczka weszła do pokoju, ujrzała, że kobieta ścieli jej łóżko w świetle
wpadających do środka mimo zasłoniętego okna promieni księżyca. Kapłanka przywdziała
już szatę i kaptur odpowiednie do panującej na zewnątrz zimy. Sharra potrafiła się do-
myślić dlaczego.
- Czy już niedługo uderzą w dzwony? — zapytała.
- Bardzo niedługo, pani — wyszeptała kobieta. Księżniczka usłyszała w jej niskim głosie
nutę napięcia. To również ją zaniepokoiło.
Usiadła na jedynym krześle w pokoju, bawiąc się pojedynczym klejnotem, który miała na
szyi. Kapłanka kończyła ścielić łóżko szybkimi, niemal niecierpliwymi ruchami.
- Czy życzysz sobie czegoś jeszcze, pani? Bo jeśl nie... przepraszam, ale... ale to tylko ta
jedna noc... —jej głos drżał.
- Nie — odparła wyrozumiałym tonem Sharra. -Dam sobie radę. Tylko... zanim
odejdziesz, otwórz okno.
- Okno? — kapłanka okazała trwogę. —- Och, pani nie! Z pewnością nie w twoim pokoju.
Musisz zrozumie! że dzisiejsza noc będzie bardzo szalona. Były wypadki, i mężczyźni z
wioski...
Sharra przeszyła kobietę najbardziej piorunującym ze swych spojrzeń. Trudno jednak było
okiełznać noszącą kaptur kapłankę Dany w Gwen Ystrat. — Nie sądzę, by któryś z
mężczyzn z wioski zapuścił się tutaj — powiedziała. -A jestem przyzwyczajona do spania
przy otwartym oknie nawet zimą.
Bardzo wolno odwróciła się plecami i zaczęła zdejmować biżuterię. Dłonie miała spokojne,
czuła jednak, jak serce wali jej na myśl o implikacjach tego, co przed chwil uczyniła.
Postanowiła, że jeśli po wejściu do pokoju będzie się śmiał lub drwił z niej, zacznie
krzyczeć. Potem niech sam radzi sobie z konsekwencjami. Usłyszała, jak zatrzask okna
otworzył się. Do środka wpadł zimny powiew.
Nagle rozległo się bicie w dzwony. Stojąca za nią kapłanka zaczerpnęła nerwowo tchu.
—Dziękuję ci — powiedziała Sharra, kładąc naszyjnik na stole. — Jak sądzę, to znak dla
ciebie.
—Tak naprawdę było nim okno — odparł Diarmuid.
Wyciągnęła sztylet, zanim jeszcze skończyła się odwracać. Odrzucił kaptur do tyłu. Stał,
spoglądając na nią spokojnie.
— Przypomnij mi, żebym ci któregoś dnia opowiedział o tym, jak poprzednim razem
zrobiłem podobną rzecz. To ciekawa historia. Czy zauważyłaś — dodał, by podtrzymać
rozmowę — jak wysokie są niektóre z tych kapłanek? To był szczęśliwy...
—Czy usiłujesz zasłużyć na moją nienawiść?
Cisnęła ku niemu te słowa, jakby to one były jej sztyletem.Przerwał.
— W żadnym wypadku — odparł, nadał zachowując swobodę. — Mężczyzna z zewnątrz nie
może zbliżyć się do tego pokoju bez niczyjej pomocy, a nie chciałem nikogo w to
wtajemniczać. Nie zdołałbym dostać się tu sam w żaden inny sposób.
- Skąd miałeś pewność, że ci wolno? Ile arogancji...
- Sharro. Skończ z tym tonem. Nie miałem żadnej pewności. Gdybyś nie kazała otworzyć
tego okna, odszedłbym stąd w chwili, gdy uderzono w dzwony.
- Ale... — przerwała. Nie było nic, co mogłaby powiedzieć.
- Czy zrobisz coś dla mnie?
Postąpił krok naprzód. Instynktownie uniosła sztylet. Ujrzawszy to, po raz pierwszy się
uśmiechnął.
— Tak — powiedział. — Możesz mnie zranić. Z oczywistych powodów nie ofiarowałem
krwi, kiedy wchodziłem do świątyni. Nie podoba mi się myśl, że jestem w niej podczas
Maida-ladan, a nie dopełniłem rytuałów. Jeśli Dana potrafi wpłynąć na mnie tak, jak robi
to dziś w nocy, zasługuje na ofiarę błagalną. Obok ciebie stoi misa.
Podwinął rękawy szaty oraz niebieskiej koszuli, którą nosił pod spodem, po czym
wyciągnął ku niej nadgarstki.
- Nie jestem kapłanką — powiedziała.
- Sądzę, że dzisiejszej nocy wszystkie kobiety nimi są.
- Zrób to dla mnie, Sharro.
Tak więc, jej sztylet zranił go po raz drugi, kiedy ujęła jego nadgarstek i nacięła go
poprzecznie od dołu. Trysnęła jasna krew. Zebrała ją do naczynia. Diarmuid miał w kie-
szeni kwadratową chustkę z sereshańskiej koronki. Wręczył ją jej bez słowa. Sharra
odłożyła misę i nóż, po czym obandażowała ranę.
-To już dwa razy — wyszeptał, powtarzając echem jej myśli. — Czy będzie i trzeci?
- Sam o to prosiłeś.
Usłyszawszy to, cofnął się w stronę okna. Znajdowali się po wschodniej stronie świątyni i
wpadało przez nie światło księżyca. Sharra zdała sobie sprawę, że okno jest wysoko. U
podstawy gładkich murów świątyni grunt opadał ostro w dół. Diarmuid złożył niedbale
dłonie na krawędzi i wyjrzał na zewnątrz. Księżniczka usiadła na jedynym, stojącym przy
łożu krześle. Kiedy się odezwał, nadal mówił cicho, lecz już poważnie.
— Trzeba mnie przyjąć takim, jaki jestem, Sharro. Nigdy nie będę się poruszał w
wyznaczonym rytmie — spojrzał na nią. — W przeciwnym razie byłbym teraz najwyższym
królem Brenninu, a Aileron by nie żył. Byłaś tam.
Była. To on dokonał wyboru. Nikt z obecnych owego dnia w sali z pewnością tego nie
zapomni. Siedziała w milczeniu z dłońmi złożonymi na kolanach.
— Kiedy skoczyłaś z galerii, myślałem, że widzę drapieżnego ptaka spadającego na ofiarę
powiedział. — Później, kiedy oblałaś mnie wodą, gdy wspinałem się po murze, myślałem,
że widzę kobietę, która wie, co to znaczy zabawa. W Paras Derval pięć dni temu ujrzałem i
jedno i drugie. Sharro, nie przyszedłem tu po to, by się z tobą przespać.
Z jej warg wyrwał się pełen niedowierzania śmiech.
Odwrócił się, by na nią spojrzeć. Jego twarz lśniła w blasku księżyca.
— To prawda. Wczoraj zdałem sobie sprawę, że nie podoba mi się namiętność
Maidaladan. Wolę własną. I twoją. Nie przyszedłem przespać się z tobą, ale powiedzieć to,
co powiedziałem.
Zaciskała dłonie bardzo mocno. Mimo to zadrwiła z niego, a w jej głosie brzmiał chłód.
— Doprawdy — stwierdziła. — Sądzę więc, że poprzedniej wiosny przybyłeś do Larai Rigal
tylko po to, żeby obejrzeć ogrody?
Nie poruszył się, lecz wydało jej się, że jego głos w jakiś sposób zbliżył się znacznie do niej.
Brzmiał też bardziej ochryple.
— Tylko jeden kwiat — odparł Diarmuid. — I znalazłem więcej niż się spodziewałem.
Powinna coś powiedzieć, odwzajemnić mu się jednym z jego kąśliwych, sardonicznych
docinków, lecz zaschło jej w ustach i nie była w stanie mówić.
Teraz postąpił naprzód, tylko o pół kroku, lecz wyszedł przez to ze smugi światła. Sharra
wytężała wzrok, by widzieć go w mroku. Usłyszała, jak przemówił ostrożnie, maskując
odczuwane przez siebie — nareszcie — napięcie.
— Księżniczko, to są złe czasy, gdyż wojna narzuca określone ograniczenia, a ta wojna
oznacza koniec wszystkiego, co znaliśmy. Bez względu na to, jeśli pozwolisz, będę się
ubiegał o twoją rękę w sposób równie ceremonialny, jak zawsze czyniono to z
księżniczkami Cathalu i jutro powiem twojemu ojcu to, co dzisiaj mówię tobie.
Przerwał. Wydawało się, że cały pokój nagle wypełnił blask księżyca. Czuła drżenie we
wszystkich kończynach.
— Sharro — powiedział. — Słońce zagościło w twych oczach.
Tak wielu mężczyzn oświadczało się jej tymi słowami ceremonialnego wyznania miłości.
Tak wielu mężczyzn, lecz żaden nigdy nie sprawił, by się rozpłakała. Chciała wstać, lecz nie
ufała swym nogom. Diarmuid wciąż znajdował się w pewnej odległości. Powiedział:
ceremonialnie. Rankiem porozmawia z jej ojcem. Słyszała też ochrypłe brzmienie jego
głosu.
Nadal go nie opuszczało.
— Przepraszam cię, jeśli czujesz się zaskoczona — powiedział. — To jest jedyna rzecz, w
której brakuje mi doświadczenia. Teraz sobie pójdę. Nie będę rozmawiał z Shalhassanem,
dopóki nie udzielisz mi pozwolenia.
Podszedł do drzwi. Nagle wszystko do niej dotarło: nie widział jej twarzy, gdyż siedziała w
cieniu, a ponieważ nic nie mówiła...
Podniosła się wtedy. Wypowiadając słowa na szczycie fali, która wezbrała w jej sercu,
powiedziała nieśmiało, lecz nie bez nuty śmiechu:
— Czy nie moglibyśmy udawać, że to nie Maidaladan? Przekonać się, dokąd zaniesie nas
nasze własne, nieadekwatne pożądanie?
Odwracając się, wydał z siebie jakiś dźwięk. Przesunęła się w bok i stanęła w świetle, żeby
mógł ujrzeć jej twarz.
— Kogóż innego mogłabym pokochać? — zapytała.
Nagle znalazł się obok niej i nad nią. Jego usta były na jej łzach, jej oczach, jej wargach.
Blask pełni księżyca przesilenia letniego padał na nich niczym prysznic białego światła bez
względu na całą ciemność, która ich otaczała, oraz tę, która miała dopiero nadejść.
Na otwartej przestrzeni panował mróz, lecz dzisiejsza noc nie była najgorsza, a śnieg i
wzgórza oblewała lśniąca poświata. W górze, jaśniejsze gwiazdy jarzyły się lodowatym
blaskiem, lecz mniej wyraźne ginęły w świetle widocznego wysoko na niebie księżyca w
pełni.
Kevin jechał na wschód w jednostajnym tempie. Stopniowo jego wierzchowiec zaczął
wspinać się pod górę. Nie wiodła tędy prawdziwa ścieżka, nie wśród śniegu, lecz droga nie
była trudna, a zaspy niezbyt głębokie.
Wzgórza ciągnęły się na północ i na południe. Nie upłynęło wiele czasu, nim dotarł na
wysoki grzbiet i zatrzymał się, by spojrzeć w dół. W oddali szczyty lśniły w srebrzystym
świetle, niedostępne i zachwycające. Nie wybierał się aż tak daleko.
Po jego prawej stronie na śniegu i łodzie poruszył się jakiś cień. Kevin odwrócił się szybko,
by tam spojrzeć. Zdawał sobie sprawę, że jest sam wśród szerokiej nocy i nie ma broni.
To nie był wilk.
Szary pies poruszył się powoli i z powagą, by zatrzymać się przed koniem. Mimo
straszliwych blizn było to piękne zwierzę. Kevin poczuł do niego gorącą sympatię. Stali tak
przez moment — żywy obraz na szczycie wzgórza wśród śniegu i cichych, szerokich
poszeptów wiatru.
— Czy zaprowadzisz mnie tam? — zapytał Kevin.
W chwilę później Cavall spojrzał w górę, jakby chciał zadać samotnemu jeźdźcowi
siedzącemu na samotnym koniu jakieś pytanie bądź też potrzebował od niego
zapewnienia. Kevin zrozumiał go.
— Boję się — przyznał. — Nie zamierzam cię okłamywać. Jest jednak we mnie silne uczu-
cie. Teraz, kiedy tu jesteś, wzmogło się jeszcze. Chcę pójść do Dun Maura. Czy wskażesz mi
drogę?
Zawirowanie wiatru wzbiło w górę obłok śniegu. Kiedy już minęło, Cavall odwrócił się i
ruszył kłusem w dół wzgórza na wschód. Kevin oglądał się przez chwilę za siebie. W
Morvran i w świątyni paliły się światła. Gdy się wsłuchał, usłyszał niewyraźne krzyki i
śmiech. Szarpnął wodze. Koń ruszył w ślad za psem. Gdy znalazł się na zboczu, światła i
hałas zniknęły.
Wiedział, że droga nie może być zbyt długa. Przez jakąś godzinę Cavall prowadził go w dół
pomiędzy wzgórzami trasą wijącą się ku wschodowi i nieco na pomoc. Koń, człowiek i pies
byli jedynymi istotami poruszającymi się wśród zimowego krajobrazu wiecznie zielonych
roślin przysypanych śniegiem oraz posrebrzonych, zaokrąglonych kształtów pagórków i
żlebów. Oddech Kevina zamarzał w nocnym powietrzu. Jedynymi dźwiękami były odgłosy
ruchów konia oraz poszepty wiatru, które były teraz cichsze, gdyż zjechali w dół z wyżej
położonych miejsc.
Nagle pies zatrzymał się i odwrócił, by spojrzeć na niego raz jeszcze. Kevin musiał szukać
wzrokiem groty przez kilka chwil, zanim ją dostrzegł. Znajdowali się bezpośrednio przed
nią. Zasłaniały ją krzaki i zwisające z góry pnącza. Wejście było mniejsze niż się tego
spodziewał. Właściwie przypominało raczej szczelinę. Biegnąca na ukos ścieżka wiodła od
niego w dół ku czemuś, co wydawało się ostatnim z niskich wzgórz. Gdyby księżyc nie
świecił tak jasno, Kevin w ogóle nie dostrzegłby jaskini.
Jego dłonie nie były w pełni spokojne. Zaczerpnął szereg powolnych, głębokich oddechów i
poczuł, że jego walące mocno serce uspokoiło się. Zeskoczył z siodła i stanął na śniegu
obok Cavalla. Spojrzał na grotę. Czuł bardzo wielki strach.
Raz jeszcze wciągnął powietrze w płuca i odwrócił się w stronę konia. Pogłaskał go po
nosie. Zbliżył do niego głowę, by poczuć jego ciepło. Następnie ujął w dłoń wodze i
skierował wierzchowca ku wzgórzom i leżącemu poza nimi miastu.
— Idź już — rozkazał i klepnął go w zad.
Lekko zaskoczony tym, że przyszło mu to tak łatwo patrzył, jak ogier oddalił się galopem,
wracając po własnym dobrze widocznym śladzie. Widział go jeszcze przez dług czas w
jasnym świetle, nim ścieżka, którą tu przybyli, zakręciła na południe i zniknęła za
zboczem. Stał jeszcze przez kilka sekund, gapiąc się na zachód, na miejsce, w którym
zniknął koń.
— Cóż — powiedział, odwracając się. — Pora iść.
Pies siedział na śniegu, obserwując go lśniącymi oczyma. Było w nich tyle smutku.
Zapragnął go objąć, lecz zwierzę nie należało do niego. Nie dzielili ze sobą niczego i nie
chciał posunąć się zbyt daleko. Wykonał gest dłonią — szczerze mówiąc głupi — po czym,
nie mówiąc nic więcej, wszedł do Dun Maura.
Tym razem nie obejrzał się za siebie. Mógłby zobaczyć jedynie Cavalla. Pies z pewnością
przyglądał się mu, siedząc bez ruchu na skąpanym w blasku księżyca śniegu. Kevin
rozchylił paprocie, przeszedł przez krzaki i znalazł się w grocie.
Natychmiast ogarnął go mrok. Nie przyniósł ze sobą żadnego światła, musiał więc
odczekać, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Podczas tego oczekiwania zdał sobie
sprawę, jak ciepło nagle się zrobiło. Zdjął płaszcz i rzucił go obok wejścia, choć trochę z
boku. Po chwili wahania zrobił to samo z pięknie utkaną kamizelką, którą podarował mu
Diarmuid. Serce zabiło mu gwałtownie, gdy na zewnątrz rozległ się jakiś szybki,
trzepoczący dźwięk, lecz był to tylko ptak. Usłyszał jego przeciągły, cienki, drżący głos, raz,
a potem drugi. W chwilę później zew rozległ się po raz trzeci, o pół tonu niżej i nie tak
przeciągle. Dotykając prawą dłonią ściany, Kevin zaczął posuwać się naprzód.
Ścieżka była równa i prowadziła w dół łagodnie. Kiedy rozłożył ręce, wyczuwał ściany po
obu stronach. Miał wrażenie, że sklepienie jaskini jest wysoko, było jednak naprawdę
ciemno i nie mógł go dostrzec.
Odniósł wrażenie, że serce bije mu teraz wolniej. Dłonie miał suche, choć chropowate
ściany pokrywała wilgoć. Ciemność przysparzała mu trudności, wiedział jednak — z taką
pewnością, jak to tylko możliwe — że nie zaszedł tak daleko po to tylko, by potknąć się i
złamać sobie kark na pogrążonej w mroku ścieżce.
Szedł tak przez długi czas, nie wiedział jak długi. Dwukrotnie ściany zbliżyły się do siebie
tak bardzo, że musiał odwrócić się bokiem, by przecisnąć się na drugą stronę. W pewnej
chwili coś lecącego w ciemności przemknęło bardzo blisko niego. Uchylił się poniewczasie,
ogarnięty pierwotnym strachem. Minął on jednak, podobnie jak wszystko inne. Wreszcie
korytarz skręcił ostro w prawo i zaczął opadać w dół. Kevin dostrzegł w oddali lśniącą łunę.
Było ciepło. Rozpiął kolejny guzik koszuli, a potem, pod wpływem impulsu, ściągnął ją.
Podniósł wzrok. Sklepienie było tak wysoko, że nawet w widocznym teraz świetle kryły je
cienie. Droga stała się szersza. Pojawiły się stopnie. Bez określonego powodu zaczął je
liczyć. Ostatni był dwudziesty siódmy. Ścieżka skończyła się. Stał na krawędzi wielkiej,
okrągłej komory wypełnionej pomarańczowym blaskiem, którego źródła nie dostrzegał.
Instynktownie zatrzymał się na progu. W tej samej chwili włosy na karku stanęły mu dęba
i poczuł pierwszy impuls — jeszcze nie przypływ, choć wiedział, że on nadejdzie — mocy
tego najświętszego z miejsc. Przybrała postać tak oczekiwanego pożądania.
— Jasna twa krew i włosy jasne — usłyszał. Odwrócił się błyskawicznie w prawo.
Nie zauważył jej przedtem. Nie dostrzegłby jej w ogóle gdyby się nie odezwała. W
odległości zaledwie trzech sto od niego znajdowało się proste, kamienne siedzenie wy-
rzeźbione prymitywnie w skalnej ścianie. Na nim, zgięta niemal wpół ze starości, siedziała
zwiędła, zgrzybiała baba Jej długie, pozlepiane włosy opadały w rozczochranych,
żółtosiwych splotach na plecy oraz po obu stronach wąskiej twarzy. Guzowatymi dłońmi,
równie zdeformowanymi jak jej kręgosłup, robiła nieustannie na drutach coś bezkształt-
nego. Gdy zobaczyła jego przestrach, roześmiała się. Otworzyła szeroko bezzębne usta z
wysokim, charkotliwyn dźwiękiem. Jej oczy, jak się domyślał, miały ongiś barwę
niebieską, teraz jednak były mlecznobiałe i zaropiałe, zasnute zaćmą.
Suknia dawno temu była z pewnością biała, teraz jednak zrobiła się brudna i zaplamiona.
Nabrała nieokreślonej barwy, a w wielu miejscach była porozrywana. Przez jedną z dziur
Kevin dostrzegał obwisłą, skurczoną pierś.
Powoli, z najwyższym szacunkiem, pokłonił się strażniczce progu tego miejsca. Wciąż się
śmiała, kiedy się podniósł. Po brodzie spływała jej ślina.
—Dziś w nocy jest Maidaladan — powiedział.
Ucichła stopniowo, spoglądając na niego w górę z niskiego, kamiennego siedzenia. Jej
plecy były tak przygarbione, że musiała skłonić szyję w bok, żeby podnieść wzrok.
— Tak — odparła. — Noc Ukochanego Syna. Upłynęło już siedemset lat, odkąd ostatni raz
mężczyzna przyszedł tu w wigilię przesilenia letniego.
Wskazała w dół jednym ze swych drutów. Kevin spojrzał na ziemię obok niej i zobaczył
rozsypujące się kości oraz czaszkę.
—Nie pozwoliłam mu przejść — wyszeptała starucha i roześmiała się.
Przełknął ślinę i stłumił strach.
— Od jak dawna — wyjąkał. — Od jak dawna tu jesteś?
—Głupcze! — krzyknęła tak głośno, że aż podskoczył. Głupczegłupczegłupczegłupcze —
poniosło się echem w jaskini. Wysoko w górze Kevin usłyszał nietoperze. — Czy sądzisz, że
jestem żywa?
Żyważyważyważywa — dotarło do jego uszu. Potem słyszał już tylko własny oddech.
Patrzył, jak starucha położyła robótkę obok leżących u jej stóp kości. Gdy ponownie
podniosła ku niemu wzrok, trzymała w ręku tylko jeden drut, długi, ostry i ciemny.
Wymierzyła go w jego serce. Zaśpiewała, wyraźnie, lecz cicho, tak że nie odezwało się echo:
Jasna twa krew i włosy jasne
Czerwień i żółć, by Matce dodać siły.
Powiedz mi swoje imię własne,
Twoje prawdziwe imię, miły.
Podczas chwili, która minęła, nim odpowiedział, Kevin Laine miał czas, by przypomnieć
sobie bardzo wiele rzeczy — jedne ze smutkiem, a inne z miłością. Wyprostował się przed
nią. Była w nim moc, nagły przypływ pożądania. On również potrafił sprawić, by w Dun
Maura rozbrzmiały echa.
—Liadon! — krzyknął. Gdy jego głos odbił się od ścian, zaczęła w nim narastać siła. Poczuł
oddech, dotyk na twarzy czegoś przypominającego wiatr.
Starucha opuściła powoli drut.
—Tak jest — wyszeptała. — Przejdź.
Nie poruszył się. Serce znowu zabiło mu szybko, choć już nie ze strachu.
— Jest we mnie życzenie — oznajmił.
- Tak jest zawsze — odparła starucha.
- Jasna ma krew i włosy jasne — ciągnął Kevin. —Ofiarowałem ongiś krew, w Paras Derval,
ale było to daleko stąd i nie dzisiejszej nocy.
Czekał. Po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach zmianę. Odniósł wrażenie, że pojaśniały,
przesunęły się z powrotem w kierunku utraconego błękitu. Mogła to być gra pomarań-
czowego blasku na kamiennym siedzeniu, wydało mu się jednak, że dostrzegł, iż się
wyprostowała. Tym samym drutem wskazała w stronę położonej wewnątrz komory.
Niedaleko, niemal jeszcze na progu, Kevin ujrzał rekwizyty ofiary. Nie było tu pięknie
wypolerowanego sztyletu ani wspaniale wykonanej misy, by przechwycić spadający dar.
To było najstarsze miejsce, ośrodek. Z dna jaskini wznosiło się skalne wypiętrzenie
sięgające trochę wyżej niż jego pierś. Nie wieńczył go jednak płaski, zaokrąglony szczyt,
lecz długi, wyszczerbiony grzebień. Obok stała kamienna misa, niewiele więcej niż kubek.
Ongiś miała dwa uchwyty, lecz jeden się odłamał. Nie było na niej żadnych wzorów ani
garncarskiej emalii. Była prymitywna i zaledwie nadawała się do użytku. Kevin nawet nie
próbował odgadnąć jej wieku.
—Przejdź — powtórzyła starucha.
Podszedł do skały i podniósł ostrożnie naczynie. Wydało mu się bardzo ciężkie. Raz jeszcze
zatrzymał się i raz jeszcze bardzo wiele rzeczy powróciło do niego z głębiny niczym ognie
na odległym brzegu czy światła miasta widziane zimową nocą ze wzgórza.
Poczuł dogłębną pewność. Gładkim, niespiesznym ruchem pochylił się nad skałą i rozciął
sobie policzek o wyszczerbioną krawędź. W tej samej chwili, gdy poczuł ból i złapał w misę
tryskającą krew, usłyszał za sobą zawodzący lament, szalony dźwięk radości połączonej z
żalem w jednym wznoszącym się i opadającym krzyku towarzyszącym przebudzeniu się
jego mocy.
Odwrócił się. Starucha uniosła się z miejsca. Oczy miała bardzo niebieskie, suknię białą,
włosy białe jak śnieg, a palce długie i smukłe. Jej zęby również były białe, a wargi czer-
wone, podobnie jak zarumienione policzki. Wiedział, że to wyraz pożądania.
—W moim sercu jest życzenie — powtórzył.
Roześmiała się. Był to łagodny, pobłażliwy, czuły śmiech, śmiech matki pochylonej nad
kołyską dziecka.
—Ukochany — przemówiła. — Och, witaj z powrotem, Liadonie. Ukochany Synu...
Maidaladan. Będzie cię kochała, na pewno.
Strażniczka progu, wciąż stara, lecz już nie zgrzybiała, dotknęła palcem jego rany, z której
nadal płynęła krew. Poczuł, że skóra zasklepia się pod tym dotykiem i krwawienie ustało.
Stanęła na palcach i pocałowała go namiętnie w usta. Pożądanie wezbrało w nim niczym
fala na porywistym wietrze.
— Upłynęło tysiąc dwieście lat, odkąd ostatnio otrzymałam należność od ofiary, która
zgłosiła się dobrowolnie — powiedziała.
W jej oczach lśniły łzy.
— Idź już — poleciła. — Zbliża się północ, Liadonie. Wiesz dokąd się udać. Pamiętasz to.
Wylej zawartość misy wraz z życzeniem swego serca, Ukochany. Ona tam będzie. Dla
ciebie przyjdzie tak szybko, jak wtedy, gdy pierwszy odyniec naznaczył pierwszego z jej
kochanków.
Mówiąc, rozbierała go długimi palcami.
Pożądanie, moc, grzbiet fali. Był siłą, która kryła się za falą, i pianą powstającą tam, gdzie
się załamała. Odwrócił się bez słów. Pamiętał drogę. Przeszedł przez obszerną komorę,
niosąc swą krew w kamiennym naczyniu, i doszedł do jej najdalej położonego punktu. Do
samego brzegu rozpadliny.
Nagi, tak jak ongiś w macicy, stanął ponad nią. Nie pozwolił, by jego umysł wrócił teraz do
utraconych spraw z przeszłości. Zamiast tego zwrócił całą jaźń ku jedynemu życzeniu
swego serca, jedynemu darowi, który chciał od niej otrzymać w zamian. Wylał pełen kubek
własnej krwi w ciemną rozpadlinę, by przywołać z ziemi Dane w wigilię przesilenia
letniego.
W komorze za jego plecami blask zgasł całkowicie. Czekał w absolutnej ciemności. Było w
nim tak wiele mocy, tak wiele tęsknoty. Tęsknoty wszystkich jego dni zredukowanej do
jednego punktu. Tego punktu. Tej szczeliny. Dun Maura. Maidaladan. Jego najgorętsze
pragnienie. Odyniec. Krew. Pies na śniegu przed grotą. Księżyc w pełni. Wszystkie noce,
wszystkie podróże przez wszystkie noce miłości. I teraz.
I teraz nadeszła i było to więcej niż cokolwiek innego więcej niż wszystko. Była. Była przed
nim w ciemność zawieszona w powietrzu nad rozpadliną.
— Liadonie — wyszeptała. Ochrypła żądza w jej głosie sprawiła, że ogarnął go ogień.
Potem, jako ukoronowani i nadanie postaci, gdyż kochała go i miała go kochać, szepnęła
raz jeszcze.— Kevinie — powiedziała, a potem: -Och, chodź!
Skoczył.
Była tam. Jej ramiona otoczyły go w mroku, gdy uznał go za swego. Wydawało mu się, że
przez chwilę unosili si w powietrzu. Potem zaczął się długi upadek. Jej nogi owinęły się
wokół jego nóg. Wyciągnął ręce i odnalazł jej piersi Pieścił jej biodra i uda, poczuł jak
otwiera się niczym kwiat pod jego dotykiem. Poczuł szaloną erekcję. Wszedł w nią Spadali.
Nie było światła, nie było ścian. Gdy go całowała jej usta wydawały głośne dźwięki. Kiedy
pchał, słyszał jej jęki oraz własny, chrapliwy oddech. Czuł narastającą burzę moc, wiedział,
że to jest przeznaczenie jego dni, słyszał, jak Dana wypowiada jego imię, wszystkie jego
imiona we wszystkich światach, poczuł, jak eksploduje w jej głębi ogniem swego nasienia.
Rozbłysła jasno własną, przemieniającą ekstazą. Żarzyła się tym, co z nią uczynił. W
blasku jej żądzy dostrzegł ziemię zbliżającą się, by go zagarnąć. Zrozumiał, że dotarł do
domu, do kresu podróży. Kresu tęsknoty. Grunl gnał ku niemu. Ściany mijały go
nieprzerwanym pędem. Żadnego żalu, dużo miłości i mocy, odrobina nadziei, zaspokojone
pożądanie i tylko jeden smutek, który wypełnił końcowe pół sekundy, gdy mknął na
ostatnie spotkanie z ziemią
- Abba — pomyślał ni w pięć, ni w dziewięć. I uderzył.
W świątyni, Jaelle przebudziła się. Usiadła na łożu, sztywna i wyprostowana. Czekała. W
chwilę później dźwięk rozległ się ponownie. Tym razem nie spała i nie mogło być mowy o
pomyłce. Nie w tej sprawie i nie dziś w nocy. Była najwyższą kapłanką, nosiła biel i była
nietknięta, ponieważ ktoś musiał być zespolony z Matką, żeby usłyszeć krzyk, jeśli się
rozlegnie. Dobiegł jej uszu raz jeszcze. Dźwięk, którego nigdy nie spodziewała się usłyszeć.
Krzyk, który, według opinii żyjących, nie rozbrzmiewał od dłuższego czasu. Och, rytuał
wykonywano. Odgrywano go każdego ranka po Maidaladan od czasu, gdy w Gwen Ystrat
wzniesiono pierwszą świątynię. Lament kapłanek o wschodzie słońca to była jednak inna
sprawa. Symbol. Wspomnienie.
Głos w jej umyśle był czymś nieskończenie odmiennym. Nie brzmiała w nim żałoba po
symbolicznej stracie, lecz po Ukochanym Synu. Jaelle podniosła się z łoża. Zdała sobie
sprawę, że drży. Nadal nie mogła w pełni uwierzyć w to, co usłyszała. Dźwięk jednak był
wysoki i nieodparty, przesycony ponadczasowym żalem. Była najwyższą kapłanką i
rozumiała, co się wydarzyło.
We frontowym pokoju jej apartamentu spało trzech mężczyzn. Żaden z nich nawet się nie
poruszył, gdy ich mijała. Nie wyszła na korytarz, lecz zbliżyła się do innych, mniejszych
drzwi, po czym ruszyła pośpiesznie boso, nie zważając na chłód, przez wąskie, mroczne
przejście i otworzyła następne drzwi na jego końcu.
Znalazła się pod kopułą, za ołtarzem i toporem. Tam zatrzymała się. Głos rozbrzmiewał w
niej donośnie, naglący i radosny, nawet w swym żalu. Poprowadził ją za sobą.
Była najwyższą kapłanką. To była noc Maidaladan i — choć to niewiarygodne — ofiara
została złożona. Wsparła obie dłonie na toporze, który mogła unieść jedynie najwyższa
kapłanka. Podźwignęła go z miejsca, zakręciła nim wokół i opuściła z trzaskiem na ołtarz.
Dźwięk rozbrzmiał potężnie pod kopułą. Dopiero gdy ucichł, Jaelle podniosła głos, by
wypowiedzieć słowa, które niosły się echem w jej jaźni.
— Rahod hedai Liadon! — wykrzyknęła. — Liadon umarł raz jeszcze!
Rozpłakała się. Całe jej serce wypełnił żal. Wiedziała, że usłyszała ją każda kapłanka w
Fionavarze. Była najwyższą kapłanką.
Budziły się już, wszystkie te, które przebywały w świątyni. Wychodziły z miejsc, gdzie
spały. Widziały ją tam w rozdartej szacie, z krwią na twarzy i uniesionym toporem w
rękach.
—Rahod hedai Liadonl — krzyknęła ponownie Jaelle, czując, jak owe słowa wzbierają w
niej, domagając się wypowiedzenia. Wszystkie Mormae były już przy niej. Zobaczyła, że
zaczynają rozdzierać szaty i rozdrapywać paznokciami twarze w oszalałej żałobie.
Usłyszała, jak podnoszą głosy, by powtórzyć jej lament.
Podeszła do niej płacząca akolitka. Przyniosła jej płaszcz i buty. Najwyższa kapłanka
włożyła je pośpiesznie. Ruszyła naprzód, by poprowadzić je wszystkie na wschód — tam,
gdzie się to wydarzyło. W pomieszczeniu byli teraz też mężczyźni — dwaj magowie oraz
królowie. W ich oczach widać było strach. Ustąpili na bok, by ją przepuścić. Była jednak
kobieta, która tego nie uczyniła.
—Jaelle — zapytała Kim. — Kto to jest?
Niemal nie zwolniła kroku.
— Nie wiem. Chodź!
Wyszła na zewnątrz. W całym Morvran zapalano światła.
Na długiej ulicy, wylotowej z miasta, widziała biegnące ku niej kapłanki. Sprowadzono jej
konia. Dosiadła go i, nie czekając na nikogo, ruszyła w stronę Dun Maura.
Wszyscy podążyli za nią. W wielu przypadkach po dwie osoby na koniu, gdyż żołnierze
zabrali ze sobą kapłanki, które zerwały się z płaczem z łóżek. Był to dzień letniego
przesilenia i świt miał wstać szybko. Szarzało już, gdy dotarli do groty i ujrzeli psa.
Artur zeskoczył z siodła i zbliżył się do Cavalla. Przez chwilę wpatrywał się w jego oczy, po
czym wyprostował się i zajrzał w głąb jaskini. Jaelle uklękła przy wejściu między
czerwonymi kwiatami, które rozkwitły teraz pośród śniegu. Po jej twarzy spływały łzy.
Słońce wzeszło.
—Kto? — zapytał Loren Srebrny Płaszcz. — Kto to był?
Zebrało się tam już wówczas bardzo wielu ludzi. Wszyscy spoglądali na siebie w
pierwszych promieniach poranka. Kim Ford zamknęła oczy.
Wszędzie wokół kapłanki Dany zaczęły, z początku nierówno, lecz potem harmonijnie,
śpiewać swój lament po zmarłym Liadonie.
—Spójrzcie!— zawołał Shalhassan z Cathalu. — Śnieg topnieje!
Spojrzeli wszyscy oprócz Kim. Wszyscy to zobaczyli.
- Och, mój ukochany — pomyślała Kimberly. Rozległ się szept, przechodzący stopniowo w
ryk. Zachwyt i niedowierzanie. Początki rozpaczliwej nadziei. Kapłanki zawodziły w żalu i
ekstazie. Promienie słońca padały na topniejący śnieg.
—Gdzie jest Kevin? — zapytał ostrym tonem Diarmuid.
Gdzie, ach, gdzie? O mój kochany.
Część IV
Cader Sedat
Rozdział 12
Jako najstarszy z trzech braci, Paul Schafer miał ogólne pojęcie na temat postępowania z
dziećmi. Ogólne pojęcie nie miało jednak przynieść mu wiele pożytku. Nie w przypadku
tego dziecka. Rankiem Darien spadł na jego głowę, gdyż Vae musiała się uporać z
własnymi problemami: żałobą po utraconym synu i niemal niewykonalnym zadaniem
napisania listu do Północnej Twierdzy.
Obiecał, że dopilnuje, by dotarł on na miejsce, po czym wyszedł z Darienem na dwór, by
się z nim pobawić. A właściwie tylko pospacerować w śniegu, gdyż chłopiec — Paul uznał,
że wygląda on teraz na siedem albo osiem lat — nie był w nastroju do zabawy, a poza tym
nie ufał zbytnio nieznajomemu mężczyźnie.
Paul sięgnął pamięcią piętnaście lat wstecz, do wspomnienia o swych braciach. Zaczął
mówić. Nie próbował skłonić Danego, by cokolwiek powiedział lub zrobił, nie proponował,
że go podrzuci w górę albo poniesie. Po prostu mówił i to nie tak, jak się mówi do dziecka.
Opowiedział Danemu o swym świecie i o Lorenie Srebrnym Płaszczu, magu, który potrafił
wędrować między światami. Mówił o wojnie, o tym, dlaczego Shahar, ojciec Dariena,
musiał wyjechać, i o tym, że wiele matek i dzieci musieli opuścić mężczyźni, którzy odeszli
na wojnę z powodu Ciemności.
—Ale Finn nie był mężczyzną — odezwał się Darien
To były jego pierwsze słowa tego ranka.
Szli krętą ścieżką przez las. Z lewej Paul dostrzegał przelotnie jezioro — jak sądził jedyne w
całym Fionavarze, które nie zamarzło. Spojrzał na dziecko, ważąc starannie słowa.
—Niektórzy chłopcy stają się mężczyznami szybciej od innych — odparł. — Finn taki był.
Darien, w swym niebieskim płaszczyku, szaliku, rękawiczkach z jednym palcem oraz
zimowych bucikach, podniósł ku niemu z powagą wzrok. Jego oczy były intensywnie nie-
bieskie. Po dłuższej chwili najwyraźniej podjął decyzję.
— Potrafię zrobić kwiat na śniegu — powiedział.
Wiem — odparł z uśmiechem Paul. — Patykiem.
Twoja matka powiedziała mi, że wczoraj taki zrobiłeś. Nie potrzebuję patyka — odrzekł
Darien. Odwrócił się, wskazał ręką w stronę nie tkniętego ludzką stopą śniegu
leżącego przed nimi i wykonał jakiś gest. Na ścieżce pojawiło się dokładne odbicie ruchu
jego dłoni w powietrzu. Paul dostrzegł, że tworzy się tam zarys kwiatu.
Zobaczył również coś jeszcze.
—To jest... bardzo ładne — powiedział, tak spokojnie, jak tylko mógł, podczas gdy w jego
głowie rozbrzmiały dzwony alarmowe. Darien nie odwrócił się. Następnym ruchem — tym
razem nie rysował nic palcem, a po prostu rozpostarł je wszystkie — pokolorował
stworzony przez siebie kwiat. Tam, gdzie były płatki, miał on barwę niebieskozieloną, a w
środku czerwoną.
Czerwoną, jak oczy Dariena w chwili, gdy go kreślił.
—To jest bardzo ładne — zdołał powtórzyć Paul. Odchrząknął. — Czy pójdziemy do domu
na obiad?
Odeszli daleko. W drodze powrotnej Darien zmęczył się i poprosił, by go ponieść. Paul
wsadził go sobie na barana i biegł, podskakując, z nim przez część drogi. Dari po raz
pierwszy się roześmiał. Był to miły, dziecinny śmiech.
Vae dała mu obiad, po czym chłopiec przespał większą część popołudnia. Wieczorem
również był spokojny. Przy kolacji Vae, nie pytając, rozłożyła trzy nakrycia. Ona również
mówiła bardzo mało. Powieki miała zaczerwienione, lecz Paul nie widział, by płakała.
Potem, gdy słońce już zaszło, zapaliła świece i roznieciła ogień w kominku. Paul położył
dziecko spać i raz jeszcze doprowadził je do śmiechu za pomocą cieni na ścianie, po czym
zaciągnął zasłony wokół łóżka.
Następnie powiedział Vae, co postanowił zrobić. Po chwili zaczęła cicho mówić o Finnie.
Wysłuchał jej bez słowa. Wreszcie coś zrozumiał. Trwało to zbyt długo, gdyż w tej jednej
sprawie wciąż był powolny. Podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Umilkła wtedy i opuściła
głowę, by po prostu się rozpłakać.
Spędził drugą noc w łóżku Finna. Tym razem Darien nie przyszedł do niego. Paul leżał,
czuwając, i wsłuchiwał się w gwizd wiatru w dolinie.
Rankiem, po śniadaniu, zabrał Dariena nad jezioro. Stanęli na brzegu i nauczył chłopca,
jak puszczać kaczki na wodzie. Grał na zwłokę, gdyż podjęta wczorajszej nocy decyzja
wciąż napełniała go niepokojem i niepewnością. Gdy wreszcie zasnął, śnił mu się kwiat
Dariena. Czerwień jego środka przerodziła się we śnie w oko. Paul bał się i nie był w stanie
w nie spojrzeć.
Teraz, nad wodą, tęczówki dziecka były niebieskie. Darien sprawiał wrażenie spokojnie
skupionego na nauce puszczania kaczek. Można by niemal uwierzyć, że jest tylko chło-
pcem i nadal nim pozostanie. Niemal by można. Paul pochylił się nisko.
— W ten sposób — powiedział i rzucił kamień, który odbił się od tafli jeziora pięć razy.
Wyprostował się, by patrzeć, jak chłopiec pobiegł po więcej kamieni. Gdy podniósł wzrok,
ujrzał srebrnowłosą postać mijającą konno zakręt traktu wiodącego z Paras Derval.
— Cześć — odezwał się Brendel, gdy się zbliżył. —Cześć, mały — dodał, zsiadając z konia. —
Tam jest kamień, tuż obok ciebie. I to chyba dobry.
Lios alfar stanął naprzeciwko Paula. W jego oczach malowała się powaga i wiedza.
—Kevin ci powiedział? — zapytał Paul.
Brendel skinął głową.
— Mówił, że będziesz się gniewał, ale nie tak bardzo.
Paul skrzywił usta.
— Zna mnie za dobrze.
Brendel uśmiechnął się, lecz jego zdradzające uczucia oczy były fiołkowe.
— Powiedział też coś jeszcze, a mianowicie, że wygląda na to, iż wchodzi tu w grę wybór
pomiędzy Światłem a Ciemnością i że być może powinien być przy tym obecny lios alfar.
Przez chwilę Paul milczał.
— Wiesz, on jest najinteligentniejszy z nas wszystkich — stwierdził wreszcie. — Nie
przyszło mi to do głowy.
Na wschodzie, w Gwen Ystrat, mężowie z Brenninu i Cathalu wkraczali na teren Lasu
Leinan, a biały odyniec budził się z bardzo długiego snu.
Za plecami Brendela Darien próbował, bez większego powodzenia, puścić kaczkę.
— Co zamierzałeś zrobić? — odezwał się cicho lios, spoglądając na chłopca.
—Zabrać go do Letniego Drzewa — odparł Paul. Brendel kompletnie znieruchomiał. —
Moc przed wyborem? — zapytał.
Kamień rzucony przez Danego odbił się trzy razy. Chłopiec roześmiał się.
— Bardzo dobrze — powiedział odruchowo Paul. — Nie może wybrać jako dziecko, a
obawiam się, że moc już ma — dodał, zwracając się do Brendela.
Opowiedział liosowi o kwiecie. Dari przebiegł kilka kroków wzdłuż brzegu, szukając
następnego kamienia. Lios alfar był nieruchomym srebrzystym płomieniem pośród
śniegu. Jego twarz była poważna, wiecznie młoda i piękna.
— Czy możemy podjąć takie ryzyko, gdy narażone są Krosna Świata? — zapytał, kiedy
Paul już skończył.
—Z jakiegoś nieznanego powodu Rakoth nie chciał, by on żył — odparł ten. — Jennifer
mówi, że Darien jest niepożądany.
Brendel potrząsnął głową.
— Co to znaczy? Boję się, Pwyllu, bardzo się boję.
Słyszeli śmiech Dariego poszukującego kamieni do rzucania.
— Z pewnością nikt, kto kiedykolwiek żył, nie mógł pozostawać w podobnej równowadze
między Światłem a Ciemnością — stwierdził Paul.
Potem, gdy Brendel się nie odzywał, dodał, słysząc w swym głosie zwątpienie i nadzieję
zarazem:
— Rakotł nie chciał, by on żył.
—Z jakiegoś nieznanego powodu — powtórzył Brendel
Nad jeziorem panowała łagodna pogoda. Powierzchnię pokrywały zmarszczki, lecz nie
prawdziwe fale. Darienowi udało się rzucić kamień tak, by odbił się pięć razy. Odwróci] się
z uśmiechem, żeby zobaczyć, czy Paul na niego patrzy. Przyglądali mu się obaj.
—Tkaczu, użycz nam światła — powiedział Brendel.
- Świetnie, mały — pochwalił go Paul. — Czy pokażemy Brendelowi naszą ścieżkę przez
las?
- Ścieżkę Finna — poprawił go Darien i ruszył naprzód jako pierwszy.
Vae obserwowała ich z chaty. Widziała, że Paul ma włosy ciemne, a czupryna lios alfara
lśni srebrem w blasku słońca, lecz Darien — kiedy zagłębiał się między drzewa — błyszczał
złotem.
Paul zawsze planował, że wróci tu sam, by zadać pewne pytanie, wyglądało jednak na to,
że sprawy ułożyły się inaczej.
Gdy doszli do miejsca, gdzie drzewa otaczającego jezioro gaju zaczynały się mieszać z
ciemniejszymi, rosnącymi w lesie, Darien zwolnił niepewnie kroku. Brendel wyciągnął z
gracją ręce i wsadził go sobie lekko na barana. Paul minął ich w milczeniu, tak jak ongiś,
niedaleko stąd, minął w nocy trzech mężczyzn. Trzymał głowę bardzo wysoko. Czuł już
pulsowanie mocy. Po raz drugi wkraczał na teren Lasu Boga.
Był zimowy dzień, lecz w Lesie Mórnira, wśród prastarych drzew, panowała ciemność.
Paul poczuł, że coś w jego wnętrzu wibruje niczym kamerton. Były w nim wspomnienia.
Usłyszał, że za jego plecami Brendel przemawia do dziecka. Wydawali się jednak bardzo
odlegli. Bliskie były teraz obrazy: stary najwyższy król Ailell grający w szachy przy blasku
świec; Kevin śpiewający Pieśń Rachel; ten las nocą; muzyka; Galadan i pies; potem
czerwony księżyc w pełni w noc nowiu, mgła, Bóg i deszcz.
Dotarł do miejsca, w którym drzewa tworzyły podwójny szpaler. To również pamiętał. Na
ścieżce nie było śniegu. Wiedział, że tak blisko Drzewa nie mogło go być. Tym razem nie
słyszał muzyki i mimo gęstych cieni nie była to noc, lecz moc była obecna. Zawsze była tu
obecna, a on stanowił jej część. Za jego plecami, Brendel i chłopiec umilkli teraz. Paul
poprowadził ich w milczeniu wzdłuż łuku utworzonego przez podwójną linię drzew na
polanę Letniego Drzewa. Wyglądało ono tak samo, jak owej nocy, gdy go na nim
przywiązano.
Na ziemi migotały plamki światła. Słońce stało wysoko na niebie i jego promienie padały
na polanę. Przypomniał sobie, jak paliło go rok temu, bezlitosne na czystym, bez-
chmurnym niebie.
Odpędził swe wspomnienia.
— Cernanie, pragnę z tobą pomówić — powiedział. Usłyszał, jak wstrząśnięty Brendel
wciągnął powietrze. Nie odwrócił się. Upłynęły długie chwile. Nagle zza zasłony
otaczających polanę drzew wystąpił bóg.
Był bardzo wysoki i opalony na ciemny brąz. Kończyny miał długie. Nie nosił żadnego
ubrania. Jego oczy były brązowe jak u jelenia. Poruszał się lekko — niczym jeleń — a na
głowie miał rogi o siedmiu rosochach, również jak jeleń. Była w nim pewna dzikość oraz
nieskończony majestat, a gdy przemówił, w jego głosie brzmiało coś, co przywoływało na
myśl wszystkie mroczne, nie opanowane puszcze.
—Nikt nie będzie mnie wzywał w ten sposób — oznajmił. Wydawało się, że światło na
polanie przygasło.
—Ja będę — odparł spokojnie Paul. — W tym miejscu.
W tej samej chwili, gdy przemówił, rozległ się stłumiony głos gromu. Brendel stał tuż za
nim. Zdawał sobie sprawę z obecności dziecka, czujnego i nie okazującego strachu, które
okrążało teraz polanę.
- Miałeś umrzeć — stwierdził Cernan. Wyglądał surowo, wręcz okrutnie. — Pokłoniłem się,
by oddać cześć temu, w jaki sposób konałeś.
- Wszystko jedno — odrzekł Paul. Ponownie rozległ się grom. Powietrze wydawało się w
wyczuwalny sposób naładowane mocą. Rozbrzmiewały w nim trzaski. Słońce lśniło, lecz w
oddali, jakby przez mgiełkę. — Wszystko jedno — powtórzył. — Żyję i wróciłem w to
miejsce.
Ponownie grom, a potem złowieszcza cisza.
- Czegóż więc pragniesz? — zapytał Cernan.
- Wiesz, kim jest to dziecko? — odrzekł Paul własnym głosem.
- Wiem, że jest z andainów — odpowiedział Cernan od Zwierząt. — Oznacza to, że należy
do mego syna, Galadana.
- Galadan należy do mnie — rzucił Paul ochrypłym głosem. — Gdy spotkamy się po raz
kolejny — trzeci...
Znowu cisza. Rogaty bóg postąpił krok naprzód.
— Mój syn jest bardzo silny — powiedział. — Silniejszy od nas, gdyż nam nie wolno
ingerować — przerwał. Po chwili, z inną nutą w głosie, dodał: — Nie zawsze był taki, jak
teraz.
Tak wiele bólu — pomyślał Paul. Nawet w tym. Potem usłyszał pełen goryczy i nieubłagany
głos Brendela.
— Zabił Ra-Termaine'a w Andarien. Czy chcesz, byśmy się nad nim litowali?
—Jest moim synem — odparł Cernan.
Paul poruszył się. Tak wiele ciemności wokół niego, a jemu nie towarzyszyły krucze glosy,
które by go prowadziły.
— Potrzebujemy cię, leśny władco — powiedział, wciąż pełen wątpliwości i obaw. — Twojej
rady i twojej mocy. W tym dziecku przebudziła się siła i jest ona czerwona. Istnieje wybór
Światła, którego wszyscy musimy dokonać, lecz obawiam się, że jego wybór jest
najpoważniejszy ze wszystkich, a on jest tylko dzieckiem.- Po chwili przerwy wypowiedział
to: — Dzieckiem Ra-kotha, Cernanie.
Zapadła cisza.
— Dlaczego? — wyszeptał przerażony bóg. — Dlaczego pozwolono mu żyć?
Do Paula dotarł poszept rozbrzmiewający wśród drzew. Pamiętał go.
— By dokonał wyboru — odparł. — Najważniejszego wyboru we wszystkich światach. Ale
nie gdy jest dzieckiem. Jego moc objawiła się zbyt wcześnie.
Usłyszał oddech Brendela za swymi plecami.
—Tylko gdy jest dzieckiem, można nad nim zapanować— odrzekł Cernan.
Paul potrząsnął głową.
— Nad nim nie sposób zapanować. Nigdy nie było to możliwe. Leśny władco, on jest polem
bitwy i musi być wystarczająco dorosły, by o tym wiedzieć!
Gdy wypowiedział te słowa, poczuł, że zabrzmiała w nich prawda. Nie uderzył grom, lecz
Paul poczuł w swym wnętrzu dziwne, wyczekujące pulsowanie.
— Cernanie, czy doprowadzisz go do dojrzałości? — zapytał.
Cernan od Zwierząt uniósł potężną głowę. Po raz pierwszy coś w nim przestraszyło Paula.
Bóg otworzył usta, by wyrzec...
Nigdy nie usłyszeli tego, co zamierzał powiedzieć.
Na przeciwległym końcu polany rozbłysło światło, niemal oślepiające w naładowanym
mocą półmroku tego miejsca.
- Tkaczu przy Krosnach! — krzyknął Brendel.
- Nie przesadzaj — odparł Darien.
Wyszedł zza Letniego Drzewa. Nie był już dzieckiem. Stał nagi jak Cernan, lecz włosy miał
jasne, takie jak od urodzenia. Nie był też tak wysoki, jak bóg. Dorównywał mniej więcej
wzrostem Finnowi — zdał sobie z odrętwiającym lękiem sprawę Paul. Wyglądał też na jego
wiek.
—Dari... — zaczął, lecz owo zdrobnienie już do niego nie pasowało. Nie mogło się odnosić
do złotej postaci stojącej na polanie. Spróbował raz jeszcze. — Darienie, po to cię tu
przyprowadziłem, ale jak dokonałeś tego sam?
Odpowiedział mu śmiech, który zmienił obawę w przerażenie.
— Zapomniałeś o czymś — odparł Darien. — Wszyscy o tym zapomnieliście. I to przez taką
zwykłą rzecz, jak zima. Jesteśmy w dębowym gaju i nadchodzi wigilia przesilenia letniego!
Mogąc czerpać z tak potężnego źródła, po cóż miałbym potrzebować pomocy rogatego
boga, by osiągnąć mą moc?
- Nie moc — odparł Paul, tak spokojnie, jak tylko potrafił. Wpatrywał się w oczy Dariena,
które wciąż były niebieskie. — Dojrzałość. Jesteś już wystarczająco dorosły, by wiedzieć
dlaczego. Musisz dokonać wyboru.
- Czy mam udać się do mojego ojca — wykrzyknął Darien — żeby go zapytać, co
powinienem uczynić?
Skinieniem dłoni podpalił otaczające polanę drzewa, które utworzyły krąg ognia, czerwony
jak błysk jego oczu. Paul zatoczył się do tyłu, czując falę gorąca, tak jak nie czuł zimna.
Usłyszał, że Cernan krzyknął, lecz zanim bóg zdążył coś zrobić, Brendel postąpił krok
naprzód.
—Nie — powiedział. — Zgaś ogień i wysłuchaj mnie, zanim odejdziesz.
W jego głosie brzmiała muzyka, dzwony w wysoko położonym miejscu pełnym światła. — -
- Tylko ten jeden raz — dodał cicho Brendel. Darien poruszył dłonią.
Ogień zgasł. Drzewa były nietknięte. Iluzja — zrozumiał Paul. To była iluzja. Nadal jednak
czuł na skórze przygasający żar, w miejsce własnej mocy zaś bezradność.
Zwiewny, niemal świetlisty Brendel zwrócił się w stronę dziecka Rakotha.
— Słyszałeś, jak wymieniliśmy imię twego ojca— zaczął. — Nie wiesz jednak, jak nazywa
się twoja matka. Masz jej włosy i jej dłonie. Jest jeszcze więcej: oczy twego ojca są
czerwone, a matki zielone. Ty masz niebieskie, Darienie. Nie jesteś skazany na żadne
przeznaczenie. Nikt, kto się kiedykolwiek narodził, nie stał przed równie klarownym
wyborem między Światłem a Ciemnością.
—To prawda — odezwał się między drzewami głęboki głos Cernana.
Paul nie widział oczu Brendela, lecz tęczówki Dariena znowu stały się niebieskie. Był
piękny. Już nie dziecko, lecz nadal młodzieniec z otwartą twarzą bez zarostu i tak bardzo
wielką mocą.
—Jeśli wybór jest klarowny — odparł Darien. — To czy nie powienienem wysłuchać
mojego ojca, tak jak i was? Choćby po to, by być sprawiedliwym?
Roześmiał się wtedy, ujrzawszy coś w twarzy Brendela.
—Darienie — przemówił cicho Paul. — Kochano cię. Co powiedział ci Finn na temat
wyboru?
To było ryzyko i to kolejne. Nie wiedział, czy Finn mówił cokolwiek na ten temat.
Podjął je i wyglądało na to, że przegrał.
— On odszedł—odparł Darien. Jego twarz przeszył grymas bólu. —Odszedł! — krzyknął
raz jeszcze chłopiec. Skinął dłonią taką samą jak dłoń Jennifer — i zniknął.
Zapadła cisza, po czym usłyszeli, jak coś ucieka z polany.
—Dlaczego... — zapytał raz jeszcze Cernan od Zwierząt, bóg, który dawno temu wydrwił
Maugrima i nazwał go Sathainem. — ... dlaczego pozwolono mu żyć?
Paul spojrzał na niego, a potem na lios alfara, który nagle wydał mu się wątły.
— By wybrał! — krzyknął z niejaką desperacją. Sięgnął do swego wnętrza, do pulsowania
mocy, w poszukiwaniu potwierdzenia, lecz nie znalazł żadnego.
Paul i Brendel opuścili razem polanę, a potem Las Boga. Droga w to miejsce trwała długo,
lecz powrotna ciągnęła się jeszcze bardziej. Słońce skłaniało się ku zachodowi za ich
plecami, gdy dotarli wreszcie do chaty. Rankiem wyruszyło ich trzech, lecz Vae ujrzała z
powrotem jedynie dwóch. Wpuściła ich do środka. Lios alfar pokłonił się jej, po czym
pocałował ją w policzek, co było nieoczekiwane. Nigdy dotąd nie widziała żadnego z nich.
Ongiś zachwyciłoby ją to niezmiernie. Ongiś. Usiedli zmęczeni na dwóch krzesłach przy
kominku. Zrobiła ziołową herbatę, a oni opowiedzieli jej, co się wydarzyło.
—A więc wszystko na nic — wyrzekła, gdy relacja dobiegła końca. — Wszystko, co
zrobiliśmy, zdało się na mniej niż nic, jeśli przeszedł na stronę ojca. Sądziłam, że
miłość może zdziałać więcej.
Żaden z nich jej nie odpowiedział, co było wystarczającą odpowiedzią. Paul dorzucił drew
do ognia. Czuł się zraniony wydarzeniami dzisiejszego dnia.
— Nie ma już potrzeby, byś tu zostawała — stwierdził. — Czy mamy cię rankiem odwieźć
do miasta?
Skinęła powoli głową.
— W domu będzie tak pusto — rzekła drżącym głosem w chwilę potem, gdy samotność
ugodziła ją w bolesny punkt. — Czy Shahar nie mógłby wrócić do Paras Derval i służyć w
stolicy?
—Mógłby — odparł cicho Paul. — Och, Vae, tak mi przykro. Dopilnuję, by tak się stało.
Płakała potem przez krótką chwilę. Nie chciała tego robić, lecz Finn odszedł
niewiarygodnie daleko, a teraz Dari również, Shahara zaś nie było od tak dawna.
Zatrzymali się w chacie na noc. Przy blasku świec i kominka pomogli jej spakować
nieliczne rzeczy, które zabrała tu ze sobą. Gdy zrobiło się już późno, pozwolili, by ogień
wygasł. Lios spał w łóżku Dariena, a Paul — raz jeszcze — Firma. Mieli odjechać z
pierwszymi promieniami świtu.
Obudzili się jednak wcześniej. To Brendel zerwał się pierwszy. Pozostali dwoje —
pogrążeni w płytkim śnie — usłyszeli, jak wstał. Była jeszcze noc, być może dwie godziny
przed świtem.
- Co to? — zapytał Paul.
- Nie jestem pewien — odparł lios. — Coś.
Ubrali się wszyscy troje i ruszyli w stronę jeziora. Księżyc w pełni wisiał już nisko na
niebie, lecz lśnił bardzo jasno. Wiatr zmienił kierunek na południowy. Dął teraz ku nim
sponad wody. Gwiazdy nad ich głowami oraz na zachodzie przyćmił blask księżyca. Paul
zauważył, że na wschodzie świeciły jaśniej.
Nagle, wciąż spoglądając na wschód, opuścił wzrok. Nie mogąc wydobyć z siebie słów,
dotknął Brendela i Vae, po czym wyciągnął rękę.
Wszędzie wokół wzgórz, wyraźnie widoczny w świetle księżyca, śnieg zaczynał topnieć.
Nie odszedł daleko. Nie był też niewidzialny zbyt długo. Nie była to rzecz, którą potrafiłby
przeciągać. Usłyszał, jak bóg oddalił się w postaci jelenia, a potem pozostali dwaj. Szli
powoli w milczeniu. Poczuł impuls, by za nimi podążyć, został jednak tam, gdzie stał,
między drzewami. Później, gdy wszyscy już zniknęli, podniósł się i również sobie poszedł.
W piersi ciążyło mu coś przypominającego kamień lub pięść. Bolało go to. Nie był
przyzwyczajony do tego ciała, które dał mu przyśpieszony przez niego wzrost. Nie był też
przyzwyczajony do świadomości, kim jest jego ojciec. Wiedział, że to pierwsze wkrótce
przestanie mu dolegać. Podejrzewał, że to drugie również. Nie był pewien, co ma sądzić
na ten temat, czy na jakikolwiek inny. Był nagi, lecz nie czuł zimna. Palił go głęboki gniew
na wszystkich. Zaczynał się domyślać, jak jest silny.
Znał pewne miejsce — odnalazł je Finn — leżące na północ od chaty, wysoko na zboczu
najwyższego ze wzgórz. Mówił, że latem łatwo by się było tam wspiąć. Darien nigdy nie
widział lata. Gdy Finn go tam zaprowadził, zaspy sięgały Darienowi do piersi i brat musiał
go nieść przez większą część drogi.
Nie był już Darienem. Owo imię było kolejną rzeczą, którą utracił, kolejnym zagubionym
fragmentem. Stanął przeć wejściem do małej jaskini na stoku wzgórza. Dała mu ona
schronienie przed wiatrem, choć go nie potrzebował. Można było stamtąd dojrzeć wieże
pałacu w Paras Derval, ale nie samo miasto.
Można też było spojrzeć w dół, gdy zrobiło się już ciemno, na światła w chacie nad
jeziorem. Jego wzrok był bardzc dobry. Dostrzegał postacie poruszające się za
zaciągniętym zasłonami. Obserwował je. Po chwili zaczęło mu jednak dokuczać zimno.
Wszystko to wydarzyło się bardzo szybko. Nie potrafił w pełni dopasować się do tego ciała
ani dać sobie rady z dojrzalszym umysłem, jaki teraz miał. W połowie nadal czuł się
Darienem, z jego niebieskim płaszczykiem zimowym i rękawiczkami z jednym palcem.
Wciąż chciał, żeby ktoś go zaniósł do łóżka.
Trudno mu było nie wybuchnąć płaczem, gdy patrzył na światła, a jeszcze trudniej, gdy
zgasły. Został wtedy sam na sam z blaskiem księżyca, śniegiem oraz głosami, które po-
nownie rozległy się w wietrze. Nie rozpłakał się jednak. Zamiast tego ponownie przywołał
gniew. Dlaczego pozwolono mu żyć? — zapytał Cernan. Nikt z nich go nie chciał, nawet
Finn, który odszedł.
Było zimno i czuł się głodny. Na tę myśl rozbłysnął czerwienią swych oczu i zmienił się w
sowę. Latał przez całą godzinę. Pochwycił niedaleko lasu trzy nocne gryzonie. Poleciał z
powrotem do jaskini. Jako ptak marznął mniej. Zasnął w tej postaci.
Obudził się, kiedy wiatr zmienił kierunek, gdy bowiem zaczął on dąć z południa, głosy
ucichły. Przedtem były wyraźne i kuszące, lecz teraz zamilkły.
Podczas snu znowu stał się Darienem. Wyszedł z jaskini i popatrzył wokół na topniejący
śnieg. Później, w świetle poranka, przyglądał się, jak jego matka odjeżdża w towarzystwie
liosa i mężczyzny.
Spróbował ponownie zmienić się w ptaka, lecz nie potrafił. Nie był wystarczająco silny, by
dokonać tego po tak krótkim czasie. Zszedł w dół zbocza do chaty. Wszedł do środka. Vae
zostawiła odzież Finna oraz jego własną. Popatrzył na małe rzeczy, które nosił uprzednio,
po czym założył niektóre z ubrań Finna i oddalił się.
ROZDZIAŁ 13
- I tak, w samym środku nocnego bankietu, Kevin wyszedł. Lianę widziała go na ulicy i
mówi... — Dave usiłował zapanować nad sobą — ... mówi, że był bardzo pewny, że
wyglądał... wyglądał...
Paul odwrócił się do wszystkich plecami i podszedł do okna. Znajdowali się w świątyni w
Paras Derval, w pokojach Jennifer. Przyszedł opowiedzieć jej o Darienie. Wysłuchała go,
oddalona i królewska, praktycznie nieporuszona. Niemal doprowadziło go to do gniewu.
Potem jednak usłyszeli odgłosy na zewnątrz i ludzi pod drzwiami. Dave Martyniuk wraz z
samą Jaelle weszli do komnaty i opowiedzieli im, co się wydarzyło, by położyć kres zimie.
Zapadał zmierzch. Na zewnątrz śnieg prawie już zniknął. Nie nastały żadne powodzie.
Poziom rzek i jezior nie podniósł się w niebezpiecznym stopniu. Jeśli Bogini w ogó
le mogła tego dokonać, potrafiła to zrobić bez szkody. A stało się to dla niej możliwe dzięki
ofierze. Ofierze Liadona, ukochanego syna, którym był... którym był oczywiście Kevin.
Ścisnęło go potężnie w gardle. Poczuł szczypanie w oczach. Nie chciał oglądać się na
pozostałych. Do siebie i do półmroku powiedział:
\
- Najdroższa czy pamiętasz me imię?
Zgubiłem się popołudniem.
W lecie zmienionym w zimę,
Ściętym szronem.
A kiedy czerwiec staje się grudniem,
Serce za to płaci zgonem.
Słowa Kevina sprzed roku. Pieśń Rachel, jak to nazwał. Ale teraz — teraz wszystko się
zmieniło i przenośnia stała się boleśnie prawdziwa. Tak całkowicie, że nie był nawet w
stanie pojąć, jak podobna rzecz mogła się wydarzyć.
Działo się bardzo dużo i to o wiele za prędko. Paul nie był pewien, czy potrafi to
wytrzymać. Nie był w najmniejszym stopniu pewien. Jego serce nie mogło poruszać się tak
szybko. Nadejdzie dzień jutrzejszy, kiedy zapłaczesz nade mną — śpiewał Kevin rok temu.
Śpiewał o Rachel, której Paul jeszcze wówczas nie opłakał. O Rachel, nie o sobie.
Wszystko jedno.
Za jego plecami zrobiło się bardzo cicho. Zastanowił się, czy wszyscy wyszli. Nagle jednak
usłyszał głos Jaelle. Zimna, zimna kapłanka. Teraz jednak najwyraźniej taką nie była.
— Nie mógłby tego uczynić, gdyby nie okazał się godny, gdyby nie podróżował ku Bogini
przez całe życie — powiedziała. — Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże, ale przedkładam ci
to jako prawdę.
Otarł oczy i odwrócił się. Wystarczająco szybko, by zobaczyć Jennifer, która zrobiła
wszystko, by zachować spokój dla wysłuchania relacji o Darienie, i trwała w pełnym na-
pięcia milczeniu, gdy mówił Dave, a teraz, po słowach Jaelle; podniosła się z pobielałą z
żalu twarzą, otwartymi ustami i oczyma lśniącymi nagim bólem. Paul zdał sobie sprawę, że
Jennifer nie stara się ukryć swego cierpienia. Gorzko pożałował swego chwilowego
gniewu. Postąpił krok w jej stronę, lecz w tej samej chwili wydała z siebie zdławiony
dźwięk i uciekła.
Dave zerwał się, by podążyć za nią. Na jego kwadratowym obliczu pojawił się wyraz
zakłopotania i smutku. Ktoś w korytarzu poruszył się, by przeciąć mu drogę.
- Pozwól jej odejść — powiedziała Leila. — To było konieczne.
- Och, zamknij się! — wściekł się Paul. Wezbrało w nim gwałtowne pragnienie uderzenia
tego wiecznie obecnego i wiecznie spokojnego dziecka.
- Leilo — odezwała się zmęczonym głosem Jaelle.
— Zamknij drzwi i wyjdź.
Dziewczynka wykonała polecenie.
Paul opadł na krzesło. Choć raz nie dbał o to, że okaże słabość przed Jaelle. Cóż za
znaczenie miały teraz podobne rzeczy? Nie zestarzeją się, tak jak my, którzy pozostali-
śmy...
- Gdzie jest Loren? — zapytał nagle.
- W mieście — odpowiedział Dave. — Tak samo jak Teyrnon. Jutro w pałacu odbędzie się
spotkanie. Wygląda na to... wygląda na to, że Kim i pozostali dowiedzieli się, co powoduje
zimę.
- I co to było? — zapytał zmęczonym głosem Paul.
- Metran — odparła Jaelle. — Z Cader Sedat. Loren chce wyprawić się przeciwko niemu na
wyspę, gdzie zginął Amairgen.
Westchnął. Działo się bardzo dużo. Jego serce nie zdoła dotrzymać temu kroku. Gdy
słońce zachodzi oraz rannym świtem... ^
—Czy Kim jest w pałacu? Czy wszystko z nią w porządku?
Nagle wydało mu się dziwne, że nie przyszła tu do Jennifer. Wyczytał to w ich twarzach,
zanim którekolwiek z nich się odezwało.
- Nie! — zawołał. — Nie ona też!
- Nie, nie, nie — uspokoił go pośpiesznie Dave. —Nie, wszystko z nią w porządku. Po
prostu... jej tu nie ma.
Zwrócił się bezradnie w stronę Jaelle. Najwyższa kapłanka wyjaśniła cicho, co Kimberly
powiedziała o gigantach, a potem przekazała mu, co jasnowidząca postanowiła zrobić.
Musiał podziwiać opanowanie w głosie Jaelle, jego chłodną klarowność. Kiedy skończyła,
nie odezwał się. Nie przyszło mu do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Jego umysł
najwyraźniej nie funkcjonował zbyt sprawnie.
Dave odchrząknął.
— Powinniśmy już iść — powiedział. Paul po raz pierwszy zauważył bandaż na jego głowie.
Wiedział, że powinien o to zapytać, lecz był taki zmęczony.
—No to idźcie — wyszeptał. Nie był całkiem pewien, czy zdoła wstać z krzesła, nawet gdyby
zechciał. — Dołączę do was później.
Dave odwrócił się, by odejść, lecz zatrzymał się w drzwiach.
— Chciałbym... — zaczął. Przełknął ślinę.—Jest mnóstwo rzeczy, których bym chciał.
Wyszedł. Jaelle została.
Paul nie chciał przebywać z nią sam na sam. To nie był odpowiedni czas, by się na to
narażać. Będzie jednak musiał sobie pójść.
—Pytałeś mnie kiedyś, czy możemy się podzielić swymi brzemionami, a ja odpowiedziałam
nie — odezwała się. Podniósł wzrok. — Jestem teraz mądrzejsza — ciągnęła bez uśmiechu
— a- brzemiona stały się cięższe. Rok temu nauczyłam się czegoś od ciebie, a dwie noce
temu od Kevina. Czy jest za późno, bym mogła powiedzieć, że się myliłam?
Nie był na to przygotowany. Nie był przygotowany na nic z tego, co najwyraźniej się działo.
Składał się w połowie z goryczy, a w połowie z żalu. Jak my, którzy pozostaliśmy.^.
—Bardzo się cieszę, że do czegoś ci się przydaliśmy—odparł. — Musisz poczekać, aż będę
miał lepszy dzień.
Zobaczył, że odrzuciła głowę do tyłu. Podniósł się z wysiłkiem i wyszedł z komnaty, by nie
zobaczyła, że płacze. Pod kopułą, gdzie przechodził, kapłanki wznosiły lament. Niemal
tego nie słyszał. W jego umyśle brzmiał śpiew Kevina Laine'a sprzed roku, dający wyraz
jego własnemu lamentowi:
Fale biją o długi brzeg,
W szarości poranka wolno pada deszcz,
Och, najdroższa, pamiętaj, pamiętaj mnie.
Wyszedł na zewnątrz, w blednące światło. Jego oczy przesłoniła mgła i nie widział, że
wzdłuż całego stoku, na którym wznosiła się świątynia, na nowo zazieleniła się trawa i
rozkwitły kwiaty.
Jej sny były niezliczone i we wszystkich pojawiał się Kevin. Jasnowłosy i dowcipny, bez
wysiłku błyszczący inteligencją, lecz nie roześmiany. Nie w tej chwili. Kim widziała jego
twarz taką, jak musiała wyglądać, gdy podążał za psem do Dun Maura.
Miała wrażenie, że serce jej pęka na myśl, iż nie pamięta ostatnich słów, jakie do niej
wyrzekł. Podczas szybkiej podróży do Gwen Ystrat podjechał do niej, by oznajmić, co
zrobił Paul, a także powiadomić ją, że postanowił poinformować Brendela o Darienie.
Wysłuchała go i wyraziła aprobatę. Uśmiechnęła się przelotnie, usłyszawszy, jak z ironią
przewidział prawdopodobną reakcję Paula.
Pochłaniały ją jednak własne problemy. Przygotowywała się już w myślach do mrocznej
podróży czekającej ją w Morvran. Później zdała sobie sprawę, że musiał to wyczuć, gdyż po
chwili dotknął lekko jej ramienia, powiedział coś łagodnym tonem i cofnął się do ludzi
Diarmuida.
Nie było to pewnie nic ważnego — żarcik, łagodny docinek — lecz Kevin odszedł, a ona nie
dosłyszała ostatnich słów, jakie do niej wypowiedział.
Na wpół przebudziła się z dręczących snów. Była w Królewskim Domu w Morvran. W
żaden sposób nie potrafiłaby spędzić następnej nocy w sanktuarium. Jaelle wyjechała, a
armie wróciły do Paras Derval. Świątynia znowu należała do Audiart, a triumf w oczach tej
kobiety to było więcej niż Kim mogła znieść.
Coś oczywiście osiągnęli. Śnieg topniał wszędzie. Rankiem zniknie całkowicie i ona
również będzie mogła wyruszyć w drogę, choć nie do Paras Derval. Było to zwycięstwo,
demonstracja mocy Dany, która udaremniła plany Ciemności. Za ową moc musieli jednak
zapłacić. Okupiono ją krwią, a także czymś więcej. Wszędzie rosły czerwone kwiaty. Kwiaty
Kevina, który odszedł.
Jej okno było otwarte. Wpadał przez nie świeży i łagodny nocny wietrzyk, w którym
wyczuwało się obietnicę wiosny. Wiosny, jakiej nigdy dotąd nie było. Wiosny, która
rozkwitła niemal przez jedną noc. Nie był to jednak dar. Kupiono i opłacono każdy kwiat,
każde źdźbło trawy.
W sąsiednim pokoju słyszała oddech Gereinta. Był spokojny i miarowy, a nie nierówny, jak
uprzednio. Rankiem szaman wróci do siebie. To znaczyło, że Ivor również odjedzie. Aven
nie mógł raczej sobie pozwolić na zwlekanie, gdyż wraz z końcem zimy ciągnąca się na
północy Równina ponownie stała się dostępna.
Czy wszystko, co robiła Bogini, było obosieczne? Kim znała odpowiedź na to pytanie.
Wiedziała również, że tym razem zadawanie go było niesprawiedliwe, gdyż rozpaczliwie
potrzebowali tej wiosny. Nie dbała jednak o sprawiedliwość. Było na to za wcześnie.
Odwróciła się w łożu na drugi bok i zasnęła. Znowu śniła, lecz tym razem już nie o Kevinie,
choć i tam towarzyszyły jej jego kwiaty.
Była jasnowidzącą Brenninu, tą, która śni sen. Po raz drugi w ciągu trzech nocy ujrzała
wizję nakazującą jej odejść od wszystkich, których znała. Nawiedziła ją ona dwie noce
temu, w łożu Lorena, po akcie miłości, który oboje mieli wspominać z wdzięcznością. Była
wewnątrz tego snu, gdy obudził ich głos Jaelle opłakującej śmierć Liadona.
Teraz wizja powróciła, wędrując — jak zawsze podobne obrazy — wzdłuż pętli czasowych
Gobelinu. Był w niej dym z płonących ognisk oraz na wpół widzialne postacie kryjące się za
nimi, a także jaskinie, lecz nie takie, jak w Dun Maura: te były głębokie i szerokie oraz
leżały wysoko w górach. Potem obraz zamazał się, czas prześliznął przez jej wizję. Ujrzała
siebie — to było później — i jej twarz oraz ramiona pokrywały świeże rany. Nie było jednak
krwi. Z jakiegoś powodu nie było krwi. Ogień. Wszędzie wokół śpiew. A potem Baelrath
rozjarzył się i — tak samo jak we śnie o Stonehenge — omal jej nie zdruzgotała
świadomość bólu, który miał przynieść. Tym razem był on nawet gorszy. Coś
monstrualnego i niewybaczalnego. Tak potężny był rozbłysk i tak niezmierne miał mieć
konsekwencje, że nawet po wszystkim, co się wydarzyło, jej umysł wykrzyczał we śnie
dręczące pytanie, które — jak się jej zdawało — pozostawiła już za sobą: Kimże jestem,
bym miała uczynić podobną rzecz?
Nie było żadnej odpowiedzi. Jedynie światło słońca wpadające przez okno oraz niezliczone
ptaki śpiewające w promieniach wiosny.
Wstała z łoża, choć nie natychmiast. Ból w jej sercu wzmógł się na widok kwitnącego
poranka i musiała zaczekać, aż zelżeje. Wyszła na zewnątrz. Jej towarzysz czekał już z
dwoma końmi, osiodłanymi i gotowymi do drogi. Z początku miała zamiar pojechać sama,
lecz magowie i Jaelle — którzy choć raz zgodzili się ze sobą — wspólnie w Ai-leronem
zabronili jej tego. Chcieli, by wyruszyła z całą drużyną wojowników, lecz na to z kolei ona
nie wyraziła zgody. Oznajmiła, że to, co chce uczynić, jest spłatą długu i nie ma właściwie
nic wspólnego z wojną. Nie powiedziała im o tej drugiej rzeczy.
Zgodziła się na jednego towarzysza, po części dlatego, że nie była pewna czy znajdzie
drogę. Musieli się tym zadowolić.
— Już na początku ci mówiłam — przypomniała Aileronowi — że wykonywanie rozkazów
nie jest moją silną stroną.
Nikt się nie roześmiał ani nawet nie uśmiechnął. Nie było to zaskoczeniem. Ona również
się nie uśmiechała. Ke-vin nie żył i wszystkie drogi rozbiegały się w najróżniejszych
kierunkach. Jeden Tkacz wiedział, czy jeszcze kiedyś się spotkają. A teraz czekało ją
kolejne rozstanie. Strażnik Ivora poprowadził ślepego szamana, Gereinta, ku miejscu,
gdzie czekał na niego aven w towarzystwie żony i córki. Kim zauważyła, że Lianę wciąż ma
czerwone oczy. Tak wiele mniejszych smutków kryło się w poważnych problemach.
Gereint, na swój niesamowity sposób, zatrzymał się tuż przed nią. Zaakceptowała
dotknięcie jego niewidomego umysłu. Dostrzegła, że szaman jest słaby, ale jeszcze nie
nadszedł jego koniec.
—Jeszcze nie — powiedział na głos. — Wrócę do siebie, gdy zjem udziec eltora na trawie
pod gwiazdami.
Pod wpływem impulsu postąpiła krok naprzód i pocałowała go w policzek. —
Chciałabym być tam z tobą — powiedziała.
Jego koścista dłoń uścisnęła jej ramię.
— Też bym tego chciał, śniąca. Cieszę się, że przed śmiercią stanąłem u twego boku.
—To może się jeszcze powtórzyć — stwierdziła.
Na to nie udzielił odpowiedzi. Ścisnął tylko mocniej jej ramię. Podszedł bliżej i wyszeptał,
tak by tylko ona mogła usłyszeć: — Widziałem ostatniej nocy diadem Lisen, ale nie
dostrzegłem, kto go założył.
To ostatnie zdanie brzmiało niemal jak przeprosiny.
Wciągnęła powietrze.
— Ta wizja należała do Ysanne, a więc teraz do mnie. Wracaj w spokoju na swą Równinę,
Gereincie. Tam czeka na ciebie pod dostatkiem zadań. Nie możesz być wszystkim dla
każdego z nas.
- Ty również nie — odparł. — Będą ci towarzyszyć moje myśli.
- Nie — odparła, ze względu na to, kim był. — Nie chciałbyś dzielić ze mną tego, co chyba
będę musiała zrobić.
- Skieruj je na zachód, Gereincie. Losy wojny rozstrzygną teraz Loren i Matt, jak sądzę. W
miejscu, gdzie zginął Amairgen.
Pozwoliła, by sięgnął do jej wnętrza i ujrzał bliźniacze cienie dręczącego ją snu.
— Och, dziecko — wyszeptał. Ujął jej dłonie, uniósł je do warg i ucałował obie. Gdy
odchodził, wyglądał jakby ciążyło mu coś więcej niż lata.
Kim odwróciła się ku miejscu, gdzie czekał cierpliwie jej towarzysz. Trawa była zielona.
Wszędzie śpiewały ptaki. Słońce wzniosło się już wysoko nad pasmo Carnevon. Podniosła
wzrok, osłaniając oczy przed światłem.
- Czy jesteśmy gotowi? — zapytała.
- Tak — odparł Brock z Banir Tal.
Dosiadła konia i ruszyła u boku krasnoluda w długą drogę do Khath Meigol.
Podróżował ku Bogini przez całe życie — powiedziała o Kevinie Jaelle. Jennifer, jako
jedyna w komnacie, zrozumiała to w pełni. Nawet najwyższa kapłanka nie mogła wiedzieć,
jak głęboka jest to prawda. Usłyszawszy jej słowa, Jennifer poczuła się nagle tak, jakby
wszystkie nerwy w jej ciele wyrwano z osłonek i obnażono.
Przez wszystkie noce — zrozumiała teraz ze straszliwą jasnością. Przez wszystkie noce,
podczas których leżała obok niego, gdy łuk aktu miłosnego dobiegł końca, i obserwowała,
jak Kevin usiłuje powrócić z tak daleka. Tej rzeczy — nad którą jako jedyną nie umiał
zapanować — nie rozumiała i bała się jej. Jego droga ku namiętności była wiodącą w dół
spiralą, której jej dusza nie potrafiła prześledzić. Przez tyle nocy leżała, nie mogąc zmrużyć
oka, i przyglądała się uproszczonemu pięknu jego twarzy, gdy spał.
Teraz wreszcie zrozumiała.
Nadeszła więc dla niej ostatnia bezsenna noc ukształtowana przez Kevina Laine'a. Nie
spała, gdy na zewnątrz murów świątyni rozległ się śpiew ptaków. Rozsunęła zasłony, by
patrzeć na nadejście poranka. Wiatr niósł świeże zapachy wiosny. Na wszystkich drzewach
rozwinęły się pączki. Kolory, wielka paleta kolorów, powróciły do świata, wypierając czerń
gałęzi i biel śniegu zimy. Ponownie pojawiła się zieleń, tak jaskrawa i żywa, że wreszcie
stała się mocniejsza niż zielone nieświatło Starkadh. Gdy jej oczy ujrzały rozkwitającą na
dworze wiosnę, serce Jennifer, które było sercem Guinevere, również zaczęło wyglądać na
zewnątrz. Nie była to też ostatnia część spuścizny Kevina.
Rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyła je i ujrzała Matta Sórena z laską w jednej dłoni, a
kwiatami w drugiej.
— Jest wiosna — oznajmił. — A to są pierwsze kwiaty. Loren udał się do pałacu na
spotkanie z całą masą ludzi. Pomyślałem sobie, że mogłabyś pójść ze mną na grób Aideen.
Gdy szli przez niżej położoną część miasta, a potem ścieżką prowadzącą na zachód,
wspominała historię, którą słyszała od niego tak dawno temu. A właściwie nie tak dawno,
jak się zdawało. Opowieść o Nilsomie, magu, który uległ złu, oraz o Aideen, jego źródle,
która go kochała: jedynej kobiecie od czasów Lisen będącej źródłem dla czarodzieja. To
Aideen uratowała Brennin i Letnie Drzewo przed Nilso-mem i obłąkanym najwyższym
królem, Vailerthem. Na koniec nie chciała już być źródłem dla swego maga. Odmówiła mu
mocy, a potem zadała sobie śmierć.
Matt opowiadał jej tę historię w wielkiej sali pałacowej w Paras Derval. Zanim wybrała się
na przejażdżkę i spotkała lios alfarów. Zanim Galadan znalazł z kolei ją i oddał łabędzicy.
Szli teraz na zachód, przez tę będącą cudem wiosnę. Gdzie tylko Jennifer spojrzała, na
ziemię wracało życie. Słyszała świerszcze i brzęczenie pszczół. Widziała, jak ptak o
szkarłatnych skrzydłach zerwał się do lotu z jabłoni, a potem brązowy królik czmychnął z
kępy krzaków. Patrzyła, jak Matt wchłania to wszystko w siebie swym jednym okiem, jak
gdyby zaspokajał dręczące go od dawna pragnienie. Wędrowali w milczeniu pośród
dźwięków nadziei, aż krasnolud zatrzymał się wreszcie na skraju lasu.
Powiedział jej wówczas, że rada magów rokrocznie przeklinała Nilsoma w dniu przesilenia
zimowego, gdy odbywało się jej spotkanie. Tak samo co roku przeklinali Aideen, która
zdradzając swego maga, złamała najświętsze z praw ich zakonu — mimo że zrobiła to, by
ocalić przed zniszczeniem Brennin oraz Drzewo rosnące w środku tego lasu.
Mart wyznał też, że każdej wiosny on i Loren przynoszą pierwsze kwiaty na ten grób.
Był niemal niedostrzegalny. Trzeba było wiedzieć, gdzie jest. Kopczyk ziemi, żadnego
kamienia i cień drzew rosnących na skraju Lasu Mórnira. Smutek i spokój zarazem ogar-
nęły Jennifer, gdy zobaczyła, jak Matt uklęknął i położył swe kwiaty na mogile.
Smutek i spokój, a potem zauważyła, że krasnolud płacze. Ona również wreszcie się
rozpłakała, z całego serca, które otworzyła wiosna. Płakała nad Aideen i nad promiennym
Kevinem, który odszedł; łkała nad Darienem i nad wyborem, którego musiał dokonać; nad
Laeshą i Drancem, których zabito podczas jej porwania, a także nad wszystkimi żyjącymi,
którzy stali w obliczu grozy Ciemności, w obliczu wojny i nienawiści Maugrima, albowiem
narodzili się w czasie jego powrotu.
I wreszcie, wreszcie, przy grobie Aideen, wiosną Kevina, zapłakała nad sobą i nad
Arturem. Trwało to długi czas. Matt nie wstawał ani nie podnosił wzroku, dopóki wreszcie
nie przestała.
- To miejsce przynosi ulgę sercu — powiedział.
- Ulgę? — zapytała. Cichy, zmęczony śmiech. — Gdy przelaliśmy we dwoje tyle łez?
- To czasem jedyny sposób — odparł. — Czy jednak jej nie czujesz?
Po chwili uśmiechnęła się, czego nie robiła od bardzo dawna. Matt podniósł się z klęczek.
Popatrzył na nią i zapytał:
— Czy opuścisz teraz świątynię?
Nie odpowiedziała. Uśmiech zniknął powoli z jej twarzy.
—Czy po to mnie tu przyprowadziłeś? — zapytała.
Jego ciemne oko ani na moment nie opuściło jej twarzy, lecz w głosie krasnoluda brzmiała
teraz pewna nieśmiałość.
—Wiem tylko niewiele rzeczy — stwierdził Matt Sóren.—Lecz co do nich mam pewność.
Wiem, że widziałem gwiazdy lśniące w głębi oczu Wojownika. Wiem, że ciąży na nim
klątwa i nie jest mu dane umrzeć. Wiem, co zrobiono z tobą, ponieważ mi to
opowiedziałaś. Wiem też, albowien widzę to teraz, że sama sobie nie pozwalasz żyć.
Jennifer z dwóch losów ten wydaje mi się gorszy.
Spojrzała na niego z powagą. Wiatr potargał jej złote włosy. Uniosła dłoń, by odsłonić
twarz.
— Czy wiesz — zapytała, tak cicho, że musiał wytężać słuch, by ją usłyszeć—ile
doświadczyłam żalu, gdy byłam Guinevere?
—Sądzę, że tak. Żal istnieje zawsze. To radość jest najrzadziej spotykaną z rzeczy —
odrzekł były król krasnoludów.
Na to nie udzieliła odpowiedzi. To Królowa Smutków stała wraz z nim pod Lasem Boga i
bez względu na całe szczere przekonanie brzmiące w jego słowach, Mart przeżyj chwilę
zwątpienia. Niemal do siebie, by odzyskać pewność, wyszeptał:
— W śmierci za życia nie może być nadziei na nic. Usłyszała to. Jej spojrzenie skupiło się
na nim.
— Och, Matt — powiedziała. — Och, Matt, na co miałabym mieć nadzieję? Klątwa skazała
go na ten los. Jestem wykonawczynią woli Tkacza. Na co miałabym mieć nadzieję?
Jej głos wbił się w jego serce niczym nóż. Krasnolud wyprostował się i bez wahania
wypowiedział dręczącą go myśl. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości.
—Nigdy w to nie wierz! — krzyknął. — Nie jesteśmy niewolnikami Krosien. Nie jesteś też
tylko Guinevere. Jesteś teraz również Jennifer. Masz swoją własną historię, wszystko, co
dotąd przeżyłaś. Przyniosłaś tu ze sobą Kevina, a także Rakotha, ze spotkania z którym
ledwie uszłaś z życiem. Jesteś tutaj i jesteś cała, a każda rzecz, którą wycierpiałaś, czyniła
cię silniejszą. Tym razem nie musi być tak jak przedtem!
Usłyszała go. Skinęła powoli głową. Odwróciła się i ruszyli razem z powrotem do Paras
Derval, mijając hojne dary nowego poranka. Nie mylił się, gdyż krasnoludowie znali się na
podobnych sprawach.
Niemniej jednak.
Niemniej jednak podczas wędrówki jej umysł wciąż wracał do innego poranka, innej
wiosny. Niemal tak promiennego jak ten, choć nie tak długo wyczekiwanego.
Zewsząd otaczały ją kwitnące wiśnie, gdy stała u boku Artura, by zobaczyć, jak Lancelot po
raz pierwszy wjeżdża do Camelotu.
Ukryty wśród drzew na zboczu, na północ od nich, ktoś obserwował ich powrót, podobnie
jak przedtem przyglądał się, gdy szli do grobu. Czuł się samotny i miał ochotę zejść do
nich, lecz nie wiedział, kim są, a od czasu gdy usłyszał słowa Cernana, odczuwał do
wszystkich głęboką nieufność. Nie ruszył się z miejsca. Darien pomyślał jednak, że kobieta
jest bardzo piękna.
—On nadal tam jest — stwierdził Loren. — I nadal ma Kocioł. Może upłynąć trochę czasu,
nim wykorzysta go w inny sposób, ale jeśli damy mu ten czas, uczyni to. Aileronie, o ile mi
tego nie zabronisz, rankiem wyruszę do Taerlindel, by wsiąść tam na statek.
Przez salę narad przemknął wyrażający napięcie dźwięk. Paul ujrzał, że czoło najwyższego
króla zasępiło się w wyrazie troski. Aileron potrząsnął powoli głową.
— Lorenie — rzekł. — Wszystko, co mówisz, jest prawdą, i jedni bogowie wiedzą, jak
bardzo pragnę śmierci Metrana. Jakże jednak mogę cię wysłać na Cader Sedat, jeśli nawet
nie wiemy, jak tam trafić?
—Pozwól mi wypłynąć — odparł mag lodowatym tonem. — Znajdę drogę.
—Lorenie, nie wiadomo nam nawet czy Amairgenowi się to udało. Wiemy tylko, że zginął!
—Nie miał źródła — odrzekł Loren. — Lisen została na lądzie. Dysponował swą wiedzą,
lecz nie mocą. Ja daleko ustępuję mu mądrością, ale Matt będzie ze mną.
—Srebrny Płaszczu, na statku Amairgena byli inni magowie. Trzech magów wraz ze
źródłami. Żaden z nich nie wrócił
Paul ujrzał, że to była Jaelle. Dziś rano błyszczała, chłodniejsza i bardziej groźna niż
kiedykolwiek dotąd. Jeśli owego dnia ktoś prawdziwie dominował, to tylko ona, gdyż Dana
podjęła działanie i zima się skończyła. Najwyższa kapłanka nie miała zamiaru pozwolić im
o tym zapomnieć. Mimo to Paul żałował słów, jakie wyrzekł do niej na pożegnanie wczoraj
wieczorem. Nie było prawdopodobne, by miała jeszcze kiedyś powtórzyć podobny gest.
- To prawda — mówił Aileron. — Lorenie, jak mogę ci na to pozwolić? W jakiej sytuacji się
znajdziemy, jeśli zginiesz? Lisen ujrzała ze swej wieży statek śmierci. Jakiego marynarza
mógłbym poprosić, by wyruszył na następnym?
- Tego — wszyscy odwrócili się zdumieni w stronę drzwi. Coli postąpił dwa kroki naprzód z
miejsca, gdzie pełnił straż obok Shaina. — Najwyższy król z pewnością wie, że jestem z
Taerlindel — powiedział wyraźnie. — Zanim książę Diarmuid zabrał mnie stamtąd, bym
służył w jego drużynie, całe swe życie spędzałem na morzu. Jeśli Loren potrzebuje
marynarza, jestem do jego usług, a ojciec mojej matki ma statek, który zbudowałem razem
z nim. Zabierze on nas tam wraz z pięćdziesięcioma ludźmi.
Zapadła cisza. Wpadł w nią niczym kamień w sadzawkę głos Artura Pendragona.
—Czy twój statek ma nazwę? — zapytał.
Coli zaczerwienił się nagle, jak gdyby po raz pierwszy zdał sobie sprawę, gdzie się znajduje.
— Nie taką, która by coś znaczyła— wyjąkał. — Nie znam języka, z którego się wywodzi, ale
ojciec mojej matki twierdził, że w jego rodzinie od dawien dawna nadawano statkom to
imię. Nazwaliśmy go „Prydwen", panie.
Twarz Artura znieruchomiała całkowicie. Wojownik skinął powoli głową, po czym
przeniósł wzrok z Colla na Ailerona.
— Mości najwyższy królu — powiedział. — Zachowywałem milczenie, gdyż nie chciałem
się wtrącać pomiędzy ciebie a twego pierwszego maga. Mogę cię jednak zapewnić, że jeżeli
martwisz się jedynie o to, czy znajdziemy Cader Sedat — nazywaliśmy je ongiś Caer Sidi
albo Caer Rigor, ale to jest to samo miejsce — to byłem tam i wiem, gdzie ono leży. Być
może właśnie dlatego sprowadzono mnie do was.
—Cóż to więc jest? — zapytał Shalhassan z Cathalu.—Czym jest Cader Sedat?
—Miejscem śmierci — odrzekł Artur. — Ale tyle wiedzieliście już przedtem.
W sali było bardzo cicho.
—Wyspa będzie strzeżona — zauważył Aileron. —A na morzu również będzie czekała
śmierć.
Myśl, Pamięć. Paul podniósł się z miejsca.
— Będzie—potwierdził, gdy odwrócili się, by spojrzeć na niego. —Myślę jednak, że potrafię
sobie z nią poradzić.
Potem nie trwało to już długo. Gdy narada dobiegła końca, pełna zawziętej determinacji
grupa wyszła w ślad za Aileronem i Shalhassanem z sali. Paul czekał przy drzwiach.
Brendel minął go ze zmartwioną miną, nie zatrzymał się jednak. Dave również popatrzył
na niego, gdy wychodził na zewnątrz z Levonem i Torcem.
—Porozmawiamy później — zapewnił go Paul. Wiedział, że Dave wyruszy na północ razem
z Dalrei. Gdyby podczas rejsu „Prydwen" miała wybuchnąć wojna, z pewnością zaczęłaby
się na Równinie. Niavin z Seresh i Mabon z Rhoden przeszli obok niego pochłonięci
rozmową. Za nimi podążała Jaelle. Trzymała głowę bardzo wysoko i nie chciała spojrzeć
mu w oczy. Teraz, gdy wiosna wróciła, znowu stała się samym lodem. To nie na nią jednak
czekał. Wreszcie sala opróżniła się i pozostał w niej tylko jeden człowiek.
Paul i Artur popatrzyli na siebie nawzajem.
— Mam pewne pytanie — odezwał się ten pierwszy. Wojownik uniósł głowę. — Gdy
byliście tam poprzednio, ilu z was ocalało?
—Siedmiu — odparł cicho Artur. — Tylko siedmiu.
Paul skinął głową. To było całkiem tak, jakby to sobie przypomniał. Przemówił jeden z
kruków. Artur zbliżył się.
- Czy to zostanie między nami? — zapytał niskim głosem.
- Tak — zapewnił Paul. Wyszli razem z sali narad i ruszyli korytarzami. Mijali ich biegający
we wszystkich kierunkach paziowie oraz żołnierze. Pałac ogarnęła wojenna
gorączka. Obaj jednak zachowywali milczenie, gdy maszerowali ramię przy ramieniu przez
całe to zamieszanie.Zatrzymali się przed komnatą Artura.
— Powiedziałeś, że być może właśnie po to cię wezwano — odezwał się Paul bardzo cicho,
by go nie podsłuchano. — A jakiś czas temu mówiłeś, że nigdy nie oglądasz końca.
Na tym poprzestał. Przez długą chwilę Artur milczał. Wreszcie skinął głową.
— To miejsce śmierci — powtórzył raz jeszcze. — W obecnej sytuacji nie byłbym z niej
niezadowolony — dodał po chwili wahania.
Paul otworzył usta, by coś powiedzieć, rozmyślił się jednak. Zamiast tego odwrócił się i
odszedł korytarzem w kierunku swego pokoju, który jeszcze do przedwczoraj dzielił z
Kevinem. Usłyszał, jak za jego plecami Artur otworzył drzwi.
Jennifer zobaczyła, że się uchylają. Zdążyła zaczerpnąć tchu, nim znalazł się w komnacie,
przynosząc ze sobą wszystkie letnie gwiazdy.
—Och, mój kochany — powiedziała i jej głos mimo wszystko się załamał. — Potrzebuję
twego wybaczenia za tak wiele rzeczy. Boję się...
Zabrakło jej czasu na cokolwiek więcej. Z jego piersi wyrwał się głęboki dźwięk. Artur
przemknął przez pomieszczenię w trzech krokach i padł na kolana z głową skrytą w
fałdach sukni, którą miała na sobie. Raz za razem powtarzał jej imię.
Dłońmi tuliła go do siebie, dotykała nimi jego włosów, brązowych z pasemkami siwizny.
Próbowała coś powiedzieć, lecz nie zdołała. Zaledwie mogła oddychać. Uniosła jego twarz,
by móc na nią spojrzeć i dostrzegła spływające mu po policzkach łzy gorzkiej tęsknoty.
— Och, mój ukochany — wydyszała. Opuściwszy głowę, spróbowała osuszyć je wszystkie
pocałunkami. Odszukała na oślep ustami jego usta, zupełnie jakby bez siebie oboje byli
niewidomi i zagubieni. Dygotała niczym trawiona gorączką. Niemal nie mogła stać.
Podniósł się i przytulił ją do siebie. Po tak długim czasie jej głowa znowu znalazła się na
jego piersi. Poczuła otaczające ją ramiona i słyszała mocne bicie serca, które ongiś było jej
domem.
- Och, Guinevere — usłyszała jego słowa po dłuższej chwili. — Moje pragnienie jest wielkie.
- I moje — odparła, czując jak ostatnie mroczne pajęczyny Starkadh rwą się i staje otwarta
przed pożądaniem. — Och, proszę — mówiła. — Och, proszę, mój ukochany.
Zabrał ją do swego łoża, na które padał skośny snop promieni słońca, i na część
popołudnia wznieśli się ponad swe przeznaczenie. Potem powiedział jej, dokąd musi się
udać. Poczuła, że wszystkie żale światów powróciły, by w nią zapaść. Była jednak wolna.
Wyswobodziła się z więzów Rakotha i każda rzecz, którą przeżyła, uczyniła ją silniejszą,
zgodnie z zapowiedzią Matta. Podniosła się, stanęła we wpadającym do komnaty świetle
słońca odziana tylko w swe włosy i powiedziała:
— Musisz wrócić do mnie. To, co mówiłam ci wcześniej, jest prawdą: tutaj nie ma
Lancełota. Wszystko się zmieniło, Arturze. Jesteśmy tu tylko we dwoje, tylko my.
W skośnych promieniach słońca obserwowała, jak gwiazdy przemykają przez jego
oczy. Letnie gwiazdy, z których przyszedł. Potrząsnął powoli głową. Poczuła ból na myśl o
jego wieku i zmęczeniu.
— Tak nie może się stać — odparł. — Zabiłem dzieci, Guinevere.
Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. W ciszy potrafiła niemal
usłyszeć cierpliwy, nieubłagany stukot Krosien. Najsmutniejsza ze wszystkich długich
historii, jakie opowiadają.
ROZDZIAŁ 14
Rankiem Artur i Guinevere opuścili razem Paras Derval i wyszli na wielki plac przed
bramami pałacowymi. Zebrały się tam dwie drużyny. Jedna miała wyruszyć na północ, a
druga na zachód, ku morzu. Wśród wszystkich zebranych nie było ani jednego, któremu
nie urosłoby serce na widok tych dwojga razem.
Dave Martyniuk, który czekał za plecami Levona na sygnał do ruszenia w drogę, spojrzał
na Jennifer ponad głowami pięciuset ludzi, których dał im Aileron, by poprowadzili ich na
Równinę. W jego umyśle rozjarzyło się wspomnienie.
Pierwszy wieczór: kiedy Loren powiedział im pięciorgu, kim jest naprawdę, a Dave, pełen
niedowierzania oraz wrogo nastawiony, ruszył ku drzwiom. I powstrzymało go jego imię,
wypowiedziane przez Jennifer. A potem, gdy się odwrócił, majestat, jaki ujrzał w jej
twarzy. Nie potrafił go wówczas nazwać i teraz również nie miał słów na jego określenie,
lecz dzisiejszego ranka dostrzegł w niej tę samą rzecz i nie była ona przemijająca czy
efemeryczna. Oddaliła się od boku Artura i skierowała się, odziana w suknię zieloną jak jej
oczy, zieloną jak trawa, ku miejscu, gdzie stał Dave. Na jego twarzy musiała się odmalować
niepewność, gdy bowiem podeszła bliżej, usłyszał, że roześmiała się i powiedziała:
— Jeśli tylko zaczniesz się kłaniać albo coś w tym rodzaju, Dave, to cię zbiję. Daję słowo.
Dobrze było usłyszeć jej śmiech. Powstrzymał ukłon, który faktycznie zamierzał wykonać, i
zaskoczył ich oboje, pochylając się, by ucałować jej policzek.
—Dziękuję — powiedziała i uścisnęła jego dłoń.Uśmiechnął się do niej. Choć raz nie czuł
się niezdarny czy nieokrzesany.
Zbliżył się do nich Paul Schafer. Jennifer uścisnęła wolną ręką jedną z jego dłoni. Przez
chwilę stali we troje, złączeni w ten sposób.
—No cóż — odezwał się Dave.
Paul popatrzył na niego z powagą.
— Wiesz, jedziesz w sam środek wojny.
—Wiem — odparł Dave. — Ale jeśli jest w tym wszystkim jakieś miejsce dla mnie, to sądzę,
że wśród Dalrei. Tam... tam, dokąd ty się udajesz, nie będzie łatwiej.
Umilkli wśród krzątaniny i gwaru panujących na placu. Nagle Dave zwrócił się w stronę
Jennifer.
— Myślałem o czymś — powiedział. — Dawno temu, kiedy Kim zabrała cię ze... stamtąd,
Kevin coś zrobił. Na pewno tego nie pamiętasz, bo byłaś nieprzytomna, ale poprzysiągł
zemstę za to, co z tobą uczyniono.
- Ja pamiętam — wtrącił Paul.
- No więc — ciągnął Dave — na pewno zastanawiał się, jak mógłby tego dokonać, ale
myślę... myślę, że znalazł sposób.
Z upstrzonego pojedynczymi obłokami nieba spływał na nich blask słońca. Wszędzie
wokół mężczyźni chodzili w samych koszulach.
—Zrobił coś więcej — odezwała się Jennifer z błyszczącymi oczyma. — Wydostał mnie
całkowicie. Dokończył tego, co zaczęła Kim.
—A niech to — odezwał się łagodnym tonem Paul.— A ja myślałem, że to mój wdzięk.
Zapamiętane słowa, nie jego własne. Łzy, śmiech, a potem się rozstali.
Sharra przyglądała się, jak przystojny syn avena poprowadził pięciuset ludzi na północ.
Stojąc z ojcem obok rydwanów, widziała, jak Jennifer i Paul podeszli z powrotem do
drużyny, która wkrótce wyruszała na zachód. Shalhassan miał im towarzyszyć aż do
Seresh. Jako że śnieg stopniał, dodatkowe cathalskie oddziały stały się pilnie potrzebne.
Chciał osobiście wydać im rozkazy w Cynanie.
Aileron dosiadł już swego karego rumaka. Zobaczyła, że mag Loren uczynił to samo. Serce
biło jej bardzo szybko.
Ostatniej nocy Diarmuid przyszedł do niej ponownie, przez okno. Przyniósł jej kwiat. Tym
razem nie oblała go wodą. Dołożyła wszelkich starań, by zwrócić jego uwagę na ten fakt.
Wyznał jej wdzięczność, a potem, innym głosem, znacznie więcej.
Następnie oznajmił:
— Udaję się w niebezpieczne miejsce, moja droga. Wykonać ryzykowne zadanie. Może
będzie mądrzej, jeśli porozmawiam z twoim ojcem dopiero, jeśli... kiedy wrócimy. Nie
chcę, byś wiązała się ze mną, gdy będę...
Zakryła jego usta dłonią, po czym odwróciła się w łożu, jak gdyby chciała go pocałować,
cofnęła rękę i ugryzła go w dolną wargę.
Ty tchórzu! — wybuchnęła. — Wiedziałam, że się boisz. Obiecałeś mi ceremonialne zaloty i
trzymam cię za słowo.
- Niech będą ceremonialne — zgodził się. — Czy życzysz sobie również pośrednika?
- Oczywiście!— odparła. Potem, ponieważ płakała i nie mogła już dłużej udawać, dodała: —
Należałam do ciebie już od Larai Rigal, Diar.
Pocałował ją delikatnie, a potem namiętnie. Jego usta zaczęły wędrować po jej ciele. Po
chwili straciła poczucie czasu i miejsca.
—Ceremonialnie — powtórzył potem raz jeszcze. Szczególnym tonem.
I teraz, w świetle poranka, na ruchliwym placu, jakaś postać przepchnęła się nagle przez
zgromadzony tłum i ruszyła prosto ku jej ojcu. Sharra poczuła, że się czerwieni. Zamknęła
na chwilę oczy. Poczuła rozpaczliwy żal, że nie ugryzła go mocniej. Dużo, dużo mocniej. I
w inne miejsce. Potem, mimo woli, zaczęła chichotać.
Obiecał, że odbędzie się to ceremonialnie. Łącznie z pośrednikiem, którego zgodnie ze
staroświeckim zwyczajem miał wysłać, by ten przemówił w jego imieniu. W Gwen Ystrat
ostrzegł ją jednak, że nigdy nie będzie się poruszał w wyznaczonym rytmie. Ze wszystkiego
musiał robić zabawę.
Jego pośrednikiem został więc Tegid z Rhoden.
Grubas — o naprawdę kolosalnej tuszy — na całe szczęście był trzeźwy. Przystrzygł sobie
nawet ekscentryczną brodę i przywdział na tę okazję przyzwoite ubranie w brunatnym
odcieniu. Z bardzo poważnym wyrazem okrągłej, czerwonej twarzy zatrzymał się tuż przed
jej ojcem. Jego przybycie zauważono. Towarzyszyły mu krzyki i śmiech. Tegid czekał teraz
cierpliwie na odrobinę ciszy. Podrapał się niespokojnym ruchem po zadku, po czym
przypomniał sobie, gdzie się znajduje, i pośpiesznie skrzyżował ręce na piersi.
Shalhassan spojrzał na niego z łagodną, pozbawioną wyrazu ciekawością. W chwilę
później, gdy Tegid wypowiedział grzmiącym głosem jego tytuł, przerodziła się ona w
grymas.
—Najwyższy władco Cathalu — powtórzył grubas odrobinę ciszej, gdyż po owym
pierwszym krzyku jego potężne płuca przywołały wszędzie wokół ciszę. — Czy raczysz
mnie uważnie wysłuchać?
- Raczę — odparł jej ojciec z powagą i uprzejmością.
- Nakazano mi powtórzyć ci, że wysłał mnie tu pan 0 nieskończonej szlachetności, którego
cnoty mógłbym wyliczać, aż księżyc by wzeszedł, zaszedł i wzeszedł raz jeszcze. Wysłał
mnie on, bym ci powiedział, w tym miejscu i wśród ludzi tu zgromadzonych, że słońce
wstaje w oczach twej córki.
Rozległ się ryk zdumienia.
- A kim — zapytał ciągle uprzejmym tonem Shalhassan — jest ten pan o nieskończonej
szlachetności?
- To taka metafora — odezwał się Diarmuid, wychodząc z tłumu po ich lewej stronie. — A z
tym księżycem to był jego własny pomysł. Niemniej faktycznie jest moim pośrednikiem, a
sedno jego przekazu jest prawdziwe i płynie z mego serca. Pragnę poślubić twą córkę,
Shalhassanie.
Hałas na placu stał się całkowicie nie do opanowania. Trudno było cokolwiek dosłyszeć.
Sharra ujrzała, że ojciec zwraca się powoli w jej stronę z wyrazem pytania w oczach, a
także czegoś innego. Upłynęła chwila, nim zdała sobie sprawę, że to tkliwość.
Skinęła głową tylko raz. Wargami ukształtowała słowo tak, by mógł to zobaczyć.
Wrzawa doszła do zenitu, po czym ucichła powoli. Shalhassan czekał przy swym rydwanie,
poważny i nieruchomy. Spojrzał na Diarmuida, którego twarz również przybrała spokojny
wyraz. Przeniósł wzrok z powrotem na nią.
Uśmiechnął się. Uśmiechnął.
—Chwała Tkaczowi i wszystkim bogom! — zawołał Shalhassan z Cathalu. — Nareszcie
zachowała się jak dorosła!
Ruszył naprzód i uściskał Diarmuida jak syna, zgodnie z rytuałem.
Tak to więc wśród śmiechu i radości drużyna wyruszyła do Taerlindel, gdzie czekał statek
mający zabrać pięćdziesięciu ludzi do miejsca śmierci.
Oczywiście ludzi Diarmuida. Nawet na moment nie podlegało to dyskusji. Automatycznie
przyjęto takie założenie. Jeśli Coli miał być kapitanem statku, to dowódcą wyprawy będzie
Diarmuid, a do Cader Sedat popłyną ludzie z Południowej Twierdzy.
Jadący samotnie blisko końca drużyny Paul widział, jak śmieją się niefrasobliwie, a nawet
śpiewają ożywieni obietnicą działania. Popatrzył na zastępców Diarmuida: Colla i
rudowłosego Averrena; na Carde'a, siwiejącego Rothe'a oraz szczupłego, zwinnego Errona;
na pozostałych czterdziestu, których wymienił książę. Zastanowił się, czy wiedzą, dokąd
prowadzi ich droga. Zastanowił się, czy on sam to wie.
Jadący na przedzie Diarmuid obejrzał się, by spojrzeć na grupę. Paul patrzył przez chwilę
w jego niebieskie oczy. Nie podjechał jednak naprzód ani książę nie cofnął się ku niemu.
Nieobecność Kevina była jak puste miejsce w jego piersi. Czuł się całkiem samotny. Myśl o
Kim, która była daleko i zmierzała na wschód, pogarszała jeszcze jego stan.
Shalhassan odłączył się od nich po południu w Seresh. Niemal natychmiast miano go
przewieźć promem do Cyna-nu. Łagodne, dobroczynne promienie słońca stanowiły nie-
ustanne przypomnienie o konieczności pośpiechu.
Skierowali się na północ traktem wiodącym do Rhoden. Odprowadzało ich wielu ludzi:
oczywiście Aileron, a także Na-Brendel z Daniloth. Jechała też z nimi Sharra, która miała
wrócić do Paras Derval z Aileronem i zaczekać tam na ojca. Teyrnon i Barak, jak widział,
byli głęboko pogrążeni w rozmowie z Lorenem i Mattem. Tylko ta druga para wyruszała w
rejs. Młodszy mag miał zostać z królem. Paul pomyślał, że bardzo rozpraszają siły.
Właściwie jednak nie mieli wielkiego wyboru.
Niedaleko przed sobą widział Tegida, który jechał podskakując jednym z cathalskich
rydwanów wojennych. Uśmiechał się przez chwilę na ten widok. Okazało się, że Shal-
hassan jest jednak człowiekiem. Miał poczucie humoru. Za grubasem jechała Jaelle. Ona
również była sama. Pomyślał przez chwilę, czy by jej nie dogonić. Nie zrobił tego jednak,
Jego głowę zaprzątało zbyt wiele myśli, aby teraz podejmować próbę przeproszenia
kapłanki. Potrafił się domyślić, jak by na to zareagowała. Fakt, że z nimi pojechała, był
jednak trochę zaskakujący: na brzegu morza kończyły się włości Dany.
To doprowadziło go do myśli o tym, czyje włości się tam zaczynały oraz o obietnicy, którą
wygłosił wczoraj rano na naradzie:
— Myślę, że potrafię sobie z nią poradzić — oznajmił wówczas cichym głosem Dwukrotnie
Narodzonego. Cichym, tak jest, niemniej bardzo, ale to bardzo nierozważnym. A teraz
będą na niego liczyć.
Gdy Paul zastanawiał się nad tym, zachowując z uwagą nieprzenikniony wyraz twarzy,
zauważył, że ponownie skręcają na zachód, zjeżdżając z głównego traktu na podrzędny
gościniec. Po prawej stronie rozciągały się do tej pory bogate ziemie uprawne prowincji
Seresh, teraz jednak, gdy zakręcili, teren zaczął opadać powoli w rozpościerających się sze-
roko uskokach. Widział owce, kozy oraz inny gatunek pasących się zwierząt, którego nie
potrafił rozpoznać. Później, zanim je ujrzał, usłyszał morze.
Przybyli do Taerlindel późnym wieczorem. Zaprowadziło ich tam słońce, które wisiało nad
wodami. Bryza była słona i świeża. Trwał właśnie przypływ. Bałwany o białych grzywach
uderzały w linię piaszczystych plaż ciągnących się na południe ku Seresh oraz ujściu
Saeren.
Przed nimi leżał zwrócony na północ port Taerlindel osłonięty przylądkiem przed wiatrem
i falami. Widzieli podskakujące na falach zakotwiczone tam małe stateczki rybackie, kilka
większych oraz jeden prawdziwy statek pomalowany na złoto i czerwono. To z pewnością
była „Prydwen".
Loren mówił mu, że ongiś zarzucała tu kotwicę cała flota. Ostatnia wojna z Cathalem
zdziesiątkowała jednak armady obu krajów, a po zawarciu rozejmu nie zbudowano
nowych statków, by zastąpić nimi zatopione.
- A ponieważ Andarien od tysiąca lat było pustkowiem — wyjaśnił mag—nie było już
żadnego powodu, by żeglować do zatoki Linden.
Port otaczało wiele domów. Garstka ich ciągnęła się też od morza ku pochyłym wzgórzom.
Miasto wyglądało bardzo pięknie w świetle późnego popołudnia. Paul jednak poświęcił mu
jedynie przelotne spojrzenie, nim zatrzymał konia i pozwolił, by minęli go ostatni z
członków drużyny. Stał na drodze górującej nad Taerlindel i zapuścił wzrok tak daleko, jak
tylko mógł, nad szarozielone morze.
Przez ostatnie trzy noce pozwalali, by światło ponownie, rozbłysło nad Atronel, aby uczcić
i uhonorować wiosnę, która powróciła. Teraz, gdy zbliżał się wieczór czwartego dnia, Leyse
spod Znaku Łabędzia poszła na spacer, odziana w biel na pamiątkę białej łabędzicy,
Lauriel, u boku świetlistej postaci Ra-Tenniela. Byli sami nad jeziorem Celyn. Zbierali
sylvainy, czerwone i srebrne.
Wewnątrz utkanych cieni Daniloth, które wykręcały czas w kanały nieznane nikomu poza
liosami, zima nie zapadła nawet na chwilę. Potężne zaklęcie Lathena Tkacza Mgły okazało
się skutecznym zabezpieczeniem przed zimnem. Niemniej przez zbyt długi czas liosowie
spoglądając przez zmienną, zamazaną granicę Krainy Cieni, widzieli tylko śnieg
pokrywający Równinę oraz jałowe pustkowie Andarien. Byli samotną, narażoną na atak
wyspą stłumionych barw w świecie złowrogiej bieli.
To już się skończyło. Zawsze śmiały Ra-Tenniel ujął długą, szczupłą dłoń Leyse — choć raz
mu na to pozwoliła—i poprowadził ją przez tłumiącą zasłonę cieni stworzoną przez
Lathena na otwarte przestrzenie, gdzie do jeziora Celyn wpadała rzeka.
O zachodzie słońca było to zachwycające i pogodne miejsce. Na brzegu rzeki rosły wierzby
oraz pokryte świeżymi listkami aumy. Rozłożył na młodej trawie płaszcz, zielony jak welin,
i Leyse usiadła obok niego z pełnym naręczem sylvainów. Oczy miała łagodnej, złotej
barwy zachodzącego słońca, a jej włosy lśniły brązowo w jego promieniach.
Przeniósł wzrok z niej na słońce, a potem na rosnący nad nimi aum oraz łagodny nurt
rzeki w dole. Na sposób liosów nigdy niedaleki od smutku, wzniósł wśród wieczornego
brzęczenia pszczół oraz płynnego plusku wody o kamienie głos w lamencie nad
spustoszeniem Andarien przed tysiącem lat.
Słuchała z powagą, z naręczem kwiatów, gdy śpiewał długą balladę opiewającą dawny żal.
Słońce zaszło. Gdy wreszcie skończył, lekki wietrzyk poruszał w półmroku liśćmi nad ich
głowami. Na zachodzie, nad miejscem, gdzie słońce znikło za horyzontem, lśniła samotna
gwiazda, której dawno temu nadano imię na cześć Lauriel zabitej przez czarną Avaię pod
Bael Rangat. Patrzyli na nią przez długi czas, po czym odwrócili się, by wrócić do Krainy
Cieni, gdzie gwiazdy świeciły słabo.
Tylko jedno spojrzenie rzucił Ra-Tenniel na Andarien. Potem zatrzymał się i obrócił, by
popatrzeć raz jeszcze dalekosiężnym wzrokiem lios alfarów.
Zawsze, już od początku, plany Rakotha cechowała niecierpliwość jego nienawiści. Zima,
która właśnie minęła, stanowiła wyjątek, przerażający w swych implikacjach planowanego,
niespiesznego zniszczenia.
Teraz jednak już się skończyła i, spoglądając na północ oczyma, których kolor zmienił się
szybko na fiołkowy, Ra-Tenniel, władca lios alfarów, ujrzał mroczną hordę pędzącą przez
spustoszone Andarien. Lecz nie w ich stronę. W tej samej chwili gdy Leyse odwróciła się,
by patrzeć na to razem z nim, armia Rakotha skręciła na wschód. Na wschód, wokół
Celynu, by ruszyć dalej przez Gwynir.
I ku Równinie.
Gdyby zaczekał do zmroku, Rakoth mógłby ich wysłać w całonocną podróż nie
zauważonych przez nikogo. Ale nie zaczekał. Ra-Tenniel odmówił pośpieszną modlitwę.
Oboje z Leyse szybko wrócili na Atronel. Tej nocy nie wysłali w górę swego światła, gdyż
na zewnątrz była armia Ciemności. Zamiast tego zebrali wielkich spod wszystkich znaków
na wzgórzu Atronel. Zgodnie z oczekiwaniami króla, to sroga Galen natychmiast
oznajmiła, że chce udać się do Celidonu. Również zgodnie z oczekiwaniami, Lydan — bez
względu na to, jak był ostrożny — nie chciał pozwolić, by jego bliźniacza siostra pojechała
sama. Podnieśli się, by ruszyć w drogę, gdy tylko Ra-Tenniel udzieli pozwolenia. Ten
jednak uniósł dłoń, by ich powstrzymać.
— Będziecie musieli się pośpieszyć — powiedział. — Naprawdę bardzo pośpieszyć.
Zabierzcie raitheny. Już czas, by ponownie ujrzano w Fionavarze złoto-srebrne konie z
Daniloth.
Oczy Galen pobłękitniały, a w chwilę później również oczy jej brata. Wyszli oboje, by
rozpocząć wyprawę.
Z pomocą tych, którzy zostali, Ra-Tenniel sprawił, że szkło wezwania rozbłysło pilnym
ostrzeżeniem, dzięki czemu szkło w komnatach najwyższego króla w Paras Derval mogło
również przebudzić się do życia.
Nie było ich winą, że Aileron przebywał owej nocy w Taerlindel i miał wrócić dopiero
następnego popołudnia, by ujrzeć, że szkło wezwania stanęło w ogniu.
Nie mógł zasnąć. Bardzo późno w nocy Paul wstał, wyszedł z domu matki Colla i udał się
do portu. Księżyc, który zostawił już za sobą pełnię, stał wysoko na niebie. Na morzu
widniała srebrzysta smuga jego blasku. Był odpływ i piasek ciągnął się daleko aż ku
przylądkowi. Wiatr zmienił kierunek na północny. Paul wiedział, że jest chłodno, nadal
jednak wyglądało na to, że jest niewrażliwy na zimno, naturalne czy nie. Była to jedna z
niewielu rzeczy stanowiących oznakę tego, kim był. To, kruki oraz milcząca, wyczekująca
obecność w jego tętnie.
„Prydwen" stała spokojnie na kotwicy. Załadowali ją w ostatnim świetle wieczoru i dziadek
Colla oznajmił, że jest gotowa do drogi. W blasku księżyca złota farba jej kadłuba
wydawała się srebrna, a białe, zwinięte żagle lśniły.
Było bardzo cicho. Gdy szedł wzdłuż drewnianego basenu portowego, jedynym słyszalnym
dźwiękiem — nie licząc cichego plusku fal uderzających o łodzie — był stukot jego butów.
W Taerlindel nie paliły się żadne światła Gwiazdy Jad jego głową wydawały się bardzo
jasne, nawet przy blasku, księżyca.
Opuścił fort. Szedł wzdłuż kamiennego nabrzeża, dopóki się nie skończyło. Minął ostatni
dom w mieście. Znalazł tam ścieżkę, która wiła się przez pewien odcinek w górę i na
wschód, podążając wzdłuż linii brzegowej zatoki. Było wystarczająco jasno, by mógł nią
pójść i zrobił to. Po jakichś dwustu krokach osiągała szczyt, po czym zaczynała opadać w
kierunku północnym. Niedługo Paul ponownie znalazł się na piasku, na długiej
nadmorskiej plaży.
Łoskot i szum fal były tu głośniejsze. Niemal mógł coś w nich usłyszeć, lecz niemal to było
za mało. Zdjął buty i skarpetki, po czym, zostawiwszy je na piasku, ruszył naprzód. Tam,
dokąd sięgał przypływ, grunt był wilgotny. Fale lśniły srebrnym, fosforyzującym blaskiem.
Poczuł, jak ocean omywa mu stopy. Wiedział, że woda musi być zimna, lecz nie wyczuwał
chłodu. Zagłębił się w nią jeszcze trochę, po czym zatrzymał się, zanurzony tylko po kostki,
by być obecny, ale nie natrętny. Stał zupełnie bez ruchu, usiłując — choć do dziś nie
wiedział, jak tego dokonać — skupić w sobie to, kim był. Wsłuchał się. Nie usłyszał nic
poza niskim szumem morza.
I wtedy, w głębi, poczuł przypływ mocy w swej krwi. Oblizał wargi. Czekał. Impuls się
powtórzył. Za trzecim razem pomyślał, że złapał rytm, który nie był rytmem morza, gdyż
nie z niego się wywodził. Podniósł wzrok ku gwiazdom, lecz nie spojrzał z powrotem na
ląd.
- Mórnirze — pomodlił się.— Lirananie! — zawołał, gdy nadszedł czwarty przypływ.
Usłyszał w swym głosie uderzenie gromu.
Podczas piątego wykrzyknął imię raz jeszcze, a potem po raz ostatni, kiedy zaryczał w nim
szósty impuls. Gdy jednak jego krew wzburzył siódmy, Paul zachował milczenie i czekał.
Daleko na morzu ujrzał białą falę. Jej grzbiet sięgał wyżej od wszystkich pozostałych, które
biegły na spotkanie odpływu. Kiedy spotkała długi, cofający się już przybój, kiedy załamała
się, wysoka i błyszcząca, usłyszał, jak jakiś głos krzyknął:
— Złap mnie, jeśli potrafisz!
Zanurkował w swym umyśle za bogiem morza.
Nie było tam ciemno ani zimno. Wydawało się, że zewsząd otaczają go światła o
pastelowych odcieniach, jak gdyby poruszał się wśród konstelacji zatopionych gwiazd.
Coś błysnęło: srebrna ryba. Podążył za nią, lecz zawróciła, by go zgubić. On również się
cofnął pośród wodnych gwiazd. Na dole były rafy koralowe: zielone i niebieskie, różowe,
pomarańczowe i w odcieniach złota. Srebrna ryba przemknęła pod koralowym łukiem.
Gdy Paul go minął, już jej nie było. Czekał. Poczuł kolejny impuls.
— Lirananie! — zawołał i poczuł, jak grom wstrząsnął głębią. Gdy echa już się przetoczyły,
ponownie ujrzał rybę. Była teraz większa. Jej boki upstrzyły tęczowe barwy koralowców.
Uciekła. Podążył za nią.
Schodziła wciąż w dół, a on razem z nią. Minęli olbrzymie, ledwo majaczące
niebezpieczeństwa najniższych głębin, gdzie morskie gwiazdy lśniły słabo, a kolory zginęły.
Wystrzeliła w górę, jak gdyby mknęła z powrotem ku światłu. Minęła podwodne gwiazdy i
wyskoczyła nad powierzchnię w blasku księżyca. Stojący na plaży po kostki w wodzie Paul
dostrzegł, jak błysnęła i spadła.
I zaczęła biec. Skończyło się kluczenie. Prostym kursem ku falom, morski bóg uciekał
przed głosem gromu. Ścigano go. Zostawili tak daleko za sobą wspomnienie lądu, że
Paulowi wydało się, iż słyszy w falach nutę śpiewu. Poczuł strach, albowiem domyślał się,
co to jest. Nie zawołał raz jeszcze. Widział przed sobą srebrną rybę. Pomyślał o wszystkich
zmarłych i o żywych w ich potrzebie, schwytał Liranana daleko na morzu i dotknął go
palcem swego umysłu.
—Mam cię! — zawołał na głos. Stał zdyszany na plaży, z której w ogóle się nie ruszył. —
Chodź — wydyszał— i pozwól mi ze sobą porozmawiać, bracie mój.
I wówczas bóg przybrał prawdziwą postać, podniósł się w posrebrzonym morzu i ruszył,
ociekając lśniącą wodą, ku plaży. Gdy się zbliżył, Paul dostrzegł, że spływająca woda służy
Lirananowi jako szata okrywająca jego majestat. Nieustannie przemykały po niej barwy
morskich gwiazd i raf koralowych.
—Nazwałeś mnie bratem — przemówił bóg głosem, który syczał jak fale przewalające się
nad skałami. Jego broda była długa i biała. Oczy miały taką samą barwę jak księżyc. — Jak
śmiałeś? — zapytał. — Wymień swe imię!
.— Znasz je — odparł Paul. Jego wewnętrzne uniesienie opadło. Przemawiał własnym
głosem. — Znasz je, morski władco. W przeciwnym razie nie przybyłbyś na moje
wezwanie.
—Nieprawda. Usłyszałem głos mego ojca. Teraz go nie słyszę. Kim jesteś, że potrafisz
przemawiać gromem Mornira?
Paul postąpił krok naprzód wraz z cofającą się falą i spojrzał prosto w twarz morskiego
boga.
— Jestem Pwyll Dwukrotnie Narodzony, Pan Letniego Drzewa — oznajmił. Li-ranan
sprawił, że morskie fale rozbiły się z hukiem wokół nich obu.
—Słyszałem tę opowieść — przyznał bóg. — Teraz wszystko rozumiem.
Był bardzo wysoki. Trudno było dostrzec, czy spływające wody jego szaty wpadają do
morza u jego stóp, czy wznoszą się tam z niego, czy też jedno i drugie równocześnie. Był
piękny, straszliwy i srogi.
— Czegóż więc pragniesz? — zapytał.
—Rankiem wypływamy na Cader Sedat — odparł Paul.
Z ust boga wyrwał się dźwięk przypominający odgłos fali uderzającej o wysoką skałę.
Potem Liranan umilkł, spoglądając z góry na Paula w jasnym blasku księżyca.
— To strzeżone miejsce, bracie — odezwał się po długiej chwili. W jego głosie brzmiała
nuta smutku. Paul słyszał ją już przedtem w morzu.
- Czy to, co go strzeże, może cię przemóc? — zapytał.
- Nie wiem — odparł Liranan. — Nie wolno mi jednak ingerować w Gobelin, podobnie jak
wszystkim bogom. Dwukrotnie Narodzony, musisz o tym wiedzieć.
- Wolno, jeśli zostaniecie wezwani.
Ponownie zapadła cisza, mącona jedynie nie kończącym się poszeptem odpływu oraz fal.
- Teraz jesteś w Brenninie — stwierdził bóg. — Blisko lasu twej mocy. Wtedy znajdziesz się
daleko na morzu, śmiertelny bracie. Jak chcesz mnie przymusić?
- Nie mamy innego wyboru, jak pożeglować — odparł Paul. — Na Cader Sedat jest Kocioł z
Khath Meigol.
- Nie zdołasz spętać boga w jego własnym żywiole, Dwukrotnie Narodzony — głos był
dumny, lecz nie zimny.Niemal smutny.
Paul poruszył dłońmi w geście, który rozpoznałby Kevin Laine.
— Będę musiał spróbować — odparł.
Liranan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, po czym powiedział coś bardzo cicho. Jego
głos połączył się z szumem fal i Paul nie dosłyszał słów boga. Zanim zdążył go
0to zapytać, Liranan uniósł rękę. Kolory splatały się w jego wodnej szacie. Rozpostarł
palce nad głową mężczyzny i zniknął.
Paul poczuł, że kropelki morskiej wody spryskały mu twarz i włosy. Potem spojrzał w dół i
dostrzegł, że stoi boso na piasku, już nie w morzu. Upłynął pewien czas. Księżyc wisiał
teraz nisko na zachodzie. Ujrzał, że w padającej na wodę smudze jego srebrzystego blasku
ryba o tej samej barwie wyskoczyła raz ponad powierzchnię, po czym zanurzyła się, aby
pływać wśród morskich gwiazd i barw koralowych raf.
Gdy odwrócił się, by ruszyć w drogę powrotną, potknął się. Dopiero wtedy zdał sobie
sprawę, jak jest zmęczony. Wydawało mu się, że piasek ciągnie się bardzo długo. Dwu-
krotnie omal nie upadł. Po drugim razie zatrzymał się. Stał przez chwilę bez ruchu, dysząc
ciężko. Poczuł, że zakręciło mu się w głowie, jak gdyby oddychał zbyt bogatym w tlen
powietrzem. Przypomniał sobie mgliście pieśń, którą usłyszał daleko na morzu.
Potrząsnął głową i podszedł do miejsca, gdzie zostawił buty. Uklęknął, by je włożyć, lecz po
chwili usiadł na piasku z rękoma wspartymi na kolanach i głową skrytą pomiędzy nimi.
Pieśń cichła powoli. Czuł, że jego oddech — choć nie jego siła — wraca stopniowo do
normy. Ujrzał cień padający na piasek obok jego cienia.
- Chyba sprawia ci przyjemność oglądać mnie w takim stanie — odezwał się cierpkim
tonem, nie podnosząc wzroku. — Wygląda na to, że specjalnie szukasz okazji.
- Drżysz — odrzekła rzeczowo Jaelle. Poczuł, że jej płaszcz spoczął na jego ramionach.
Przenikał go jej zapach.
- Nie jest mi zimno — odrzekł. Gdy jednak spojrzał na swe dłonie, zobaczył, że się trzęsą.
Wyszła zza jego pleców. Podniósł ku niej wzrok. Na czole miała diadem podtrzymujący
włosy na wietrze. Księżyc dotykał blaskiem jej kości policzkowych, lecz zielone oczy
skrywał cień.
— Widziałam was dwóch w świetle, które nie pochodziło od księżyca — powiedziała. —
Pwyllu, kimkolwiek jeszcze jesteś, jesteś śmiertelnikiem, a to nie był blask, w którym
możemy żyć.
Nie odparł nic.
Po chwili zaczęła mówić dalej:
— Dawno temu, kiedy zdjęłam cię z Drzewa, powiedziałeś mi, że najpierw jesteśmy
ludźmi, a dopiero potem kimkolwiek innym.
Poderwał się i raz jeszcze podniósł wzrok.
— Twierdziłaś, że się mylę.
—Wtedy się myliłeś.
W panującej ciszy fale wydawały się bardzo odległe, nie przestały jednak bić.
— Kiedy tu jechaliśmy, miałem zamiar cię przeprosić — wyznał. — Zawsze zaskakujesz
mnie w trudnej chwili.
—Och, Pwyllu. Jakże mogłyby istnieć łatwe chwile?
Jej głos nagle wydał się starszy. Wsłuchał się w niego w poszukiwaniu drwiny, lecz nie
znalazł jej śladu.
—Nie wiem — przyznał. — Jaelle — dodał — jeśli nie wrócimy z tego rejsu, lepiej opowiedz
Aileronowi i Teyrnonowi o Darienie. Jennifer nie zechce tego zrobić, ale nie sądzę, byś
miała jakikolwiek wybór. Będą musieli być na niego przygotowani.
Poruszyła się lekko. Widział teraz jej oczy. Oddała mu swój płaszcz i miała na sobie tylko
długą nocną koszulę. Wiatr wiał od morza. Podniósł się, zarzucił jej płaszcz na ramiona i
zapiął go pod szyją. Patrząc na nią, na srogie piękno uczynione tak poważnym przez to, co
przeżyła, przypomniał coś sobie. Zdając sobie sprawę, że kapłanka również posiada dostęp
do wiedzy, zapytał:
— Jaelle, kiedy liosowie słyszą swą pieśń?
—Wtedy, gdy są gotowi wypłynąć — odparła. — Z reguły to znużenie skłania ich do
ruszenia w drogę.
Za sobą wciąż słyszał cichy dźwięk odpływu.
— Co wtedy robią?
Budują statek w Daniloth i odpływają nocą na zachód.
- Dokąd? Na wyspę?
Potrząsnęła głową.
— To miejsce nie leży w Fionavarze. Gdy jeden z lios alfarów wypłynie wystarczająco
daleko na zachód, przechodzi do innego świata. Ukształtowanego przez Tkacza wyłącznie
dla nich. Nie wiem, w jakim celu. Sądzę, że oni też tego nie wiedzą.
Paul milczał.
—Dlaczego pytasz? — powiedziała.
Zawahał się. Zadawniona nieufność, wywodząca się jeszcze z czasu ich pierwszej rozmowy,
kiedy zdjęła go z Drzewa. Po chwili jednak spojrzał jej w oczy i rzekł:
—Właśnie przed chwilą usłyszałem pieśń. Daleko na morzu, gdy ścigałem boga.
Zacisnęła powieki. Blask księżyca czynił z niej marmurową statuę, bladą i surową.
— Dana nie sprawuje władzy na morzu — stwierdziła. — Nie wiem, co to mogłoby
oznaczać.
Otworzyła oczy.
- Ja też nie — przyznał.
- Pwyllu — zapytała. — Czy można tego dokonać? Czy możecie dotrzeć na Cader Sedat?
- Nie jestem pewien — odparł zgodnie z prawdą. —Podobnie jak tego, czy zdołamy
cokowiek osiągnąć, jeśli nawet nam się to uda. Wiem jednak, że Loren ma rację.
Musimy spróbować.
- Wiesz, że popłynęłabym z wami, gdybym mogła...
- Wiem — odparł Paul. — Będziesz miała tutaj wystarczająco wiele problemów, a nawet
więcej. Lituj się nad tymi, które — jak Jennifer i Sharra — mogą tylko czekać, kochać i
mieć nadzieję, że oznacza to coś więcej poza bólem.
Otworzyła usta, jak gdyby chciała przemówić, lecz rozmyśliła się i zachowała milczenie.
Nie proszone, przyszły do niego słowa ballady. Niemal półszeptem wypowiedział je do
nocnej bryzy i morza:
Czym jest kobieta, że ją zostawiasz,
Twój dom i pole, które uprawiasz,
I ze starym, siwym Twórcą Wdów się wyprawiasz?
—Tkaczu broń — powiedziała Jaelle i odwróciła się.
Podążył za nią wąską ścieżką do Taerlindel. Gdy szli, po ich prawej stronie księżyc
pogrążył się w morzu. Wrócili do miasta oświetlanego jedynie przez gwiazdy.
Gdy słońce wzeszło, drużyna przygotowała się do wypłynięcia na „Prydwen". Najwyższy
król Aileron wszedł na pokład i pożegnał się ze swym pierwszym magiem, Paulem
Schaferem, Arturem Pendragonem, ludźmi z Południowej Twierdzy, którzy mieli tworzyć
załogę tego statku oraz Col-lem z Taerlindel, który miał być jego kapitanem.
Na koniec spotkał się ze swym bratem. Popatrzyli na siebie z poważnym wyrazem oczu:
Ailerona tak brązowych, że były niemal czarne; Diarmuida bardziej niebieskich niż niebo
nad ich głowami.
Przyglądająca się im z nabrzeża, nie zważająca na własne łzy Sharra zobaczyła, że
Diarmuid coś powiedział, a potem skinął głową. Następnie ujrzała, jak postąpił krok
naprzód i pocałował brata w policzek. W chwilę później Aileron odwrócił się i zszedł na ląd
po pochylni. Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Znienawidziła go odrobinę.
Rozwinięto żagle „Prydwen", które wydęły się na wietrze. Wciągnięto pochylnię. Wiatr dął
z południowego wschodu: mogli z nim popłynąć.
Na-Brendel z Daniloth stał obok najwyższego króla i jego straży. Były tam również trzy
kobiety, które przyglądały się, jak statek odcumował i zaczął oddalać się od brzegu. Jedna
z nich była księżniczką, a druga najwyższą kapłanką. Obok nich stała jednak trzecia, która
ongiś była królową, i Brendel nie mógł oderwać od niej wzroku.
Oczy Jennifer były czyste i błyszczące, gdy patrzyła w ślad za statkiem oraz mężczyzną,
który stał na rufie, spoglądając z kolei na nią. Brendel wiedział, że przesyła mu swą siłę i
dumę. Patrzył, jak tak stała, aż „Prydwen" było jedynie białym punktem widocznym w
miejscu, gdzie morze i niebo stykały się ze sobą.
Dopiero wówczas odwróciła się w stronę najwyższego króla, dopiero wówczas smutek
powrócił na jej twarz. A także coś więcej niż smutek.
— Czy możesz przydzielić mi strażnika? — zapytała. — Chciałabym udać się do Wieży
Lisen.
W oczach Ailerona widniało współczucie, jak gdyby on również usłyszał to, co słyszał
Brendel: kręgi czasu obracające się raz jeszcze, wzór kształtujący się na Krosnach.
- Och, moja droga — odezwała się Jaelle dziwnym głosem.
- Anor Lisen stała pusta przez tysiąc lat — odrzekł łagodnie Aileron. — Pendaran nie jest
miejscem, w które możemy się bezpiecznie zapuszczać.
- Nie zrobią mi tam krzywdy — zapewniła Jennifer ze spokojną pewnością. — Ktoś
powinien ich wypatrywać z tego miejsca.
Miał zamiar wrócić do domu, do Daniloth. Upłynęło już zbyt wiele czasu, odkąd
spacerował po wzgórzu Atronel.
—Zabiorę cię tam i zostanę z tobą — odezwał się Brendel, biorąc na swe barki kolejne
przeznaczenie.
Rozdział 15
Ponad wszystkim, pomyślał Ivor, byli Tabor i Ge-reint. Aven zatoczył szeroki krąg wokół
skupionych obozów. Wrócił z Gwen Ystrat wczoraj wieczorem. Były to dwa dni powolnej
jazdy, lecz Gereint nie był w stanie znieść szybszego tempa.
Dziś miał pierwszą okazję, by dokonać inspekcji obozów. Przynajmniej to jedno wywołało
u niego pewne zadowolenie. Choć oczekiwał jeszcze na raport Levona — jego starszy syn
powinien wrócić dziś w nocy — na temat decyzji podjętej przez radę w Paras Derval, Ivor
przygotował własny plan. Zamierzał zostawić kobiety i dzieci pod strażą w osłoniętym
zakątku kraju na wschód od Latham. Eltory zaczynały już wędrówkę na północ, lecz wiele
z nich będzie się ociągać, co zapewni wystarczająco obfite łowy.
Resztę Dalrei planował bardzo szybko poprowadzić na północ, by zająć pozycję nad rzeką
Adein. Gdy dotrą do nich najwyższy król oraz Shalhassan z Cathalu, połączone siły będą
mogły zapuścić się dalej na północ. Sami Dalrei nie byli w stanie tego dokonać. Nie
powinni też jednak tu wyczekiwać, gdyż Maugrim równie dobrze mógł uderzyć bardzo
szybko, a Ivor nie miał zamiaru oddawać Celidonu, dopóki będzie żył. Pomyślał, że o ile
nie dojdzie do zmasowanego ataku, zdołają sami utrzymać linię obronną na Adein.
Dotarł do położonego najdalej na północ obozu i pomachał ręką na przywitanie do swego
przyjaciela, Tulgera z ósmego plemienia. Nie zwolnił jednak, by z nim porozmawiać.
Musiał wiele przemyśleć.
Tabor i Gereint.
Wczoraj, gdy wrócili, przyjrzał się uważnie swemu młodszemu synowi. Tabor uśmiechnął
się, uściskał go i powiedział wszystko, co powinien powiedzieć. Nawet biorąc poprawkę na
długą zimę, był nienaturalnie blady. Skórę miał tak białą, że była niemal przezroczysta.
Aven usiłował przekonać sam siebie, że to jego zwykła nadmierna wrażliwość na sprawy
własnych dzieci wprowadza go w błąd, później jednak, nocą w łóżku, Leith powiedziała
mu, że się martwi. Serce Ivora zaczęło nierówno uderzać.
Jego żona prędzej odgryzłaby sobie język niż niepokoiłaby go w taki sposób bez powodu.
Wczesnym rankiem poszedł więc ze swym młodszym synem na spacer nad rzekę w
świeżym wiosennym powietrzu, po zielonej trawie ich Równiny. Nocą lód na Latham
stopniał. Rzeka, połyskująca i zimna, wypływała z gór. Lśniła w promieniach słońca
jaskrawym błękitem. Mimo wszystkich swych trosk, Ivor poczuł się podniesiony na duchu,
przez to tylko, że widział ten powrót życia i był jego częścią.
— Ojcze — odezwał się Tabor, zanim jeszcze Ivor zdążył go o cokolwiek zapytać. — Nie
mogę nic na to poradzić.
Chwilowe zadowolenie opuściło Ivora. Zwrócił się w stronę chłopca. Tabor liczył sobie
piętnaście lat, nie więcej. Miał drobne kości, a teraz stał się tak blady, że wyglądał jeszcze
młodziej. Ivor nie powiedział nic. Czekał.
— Ona porywa mnie ze sobą — zaczął chłopiec. — Kiedy lecimy, a zwłaszcza ostatnim
razem, gdy zabijaliśmy. Na niebie jest inaczej, ojcze. Nie wiem, ile jeszcze razy zdołam
wrócić.
—W takim razie musisz spróbować na niej nie jeździć—rzekł z bólem w głosie Ivor.
Przypomniał sobie noc na skraju Puszczy Pendaran, gdy patrzył, jak Tabor wraz
z uskrzydlonym stworzeniem ze swego snu zataczał kręgi między gwiazdami a Równiną.
—Wiem — odpowiedział mu Tabor nad brzegiem rzeki.—Ale mamy wojnę, ojcze. Jak mogę
nie jeździć?
- Mamy wojnę, a ja jestem avenem Dalrei — odparł Ivor burkliwym tonem. — Ty zaś jesteś
jednym z Jeźdźców, którymi dowodzę. Musisz pozwolić, bym to ja decydował, jak najlepiej
wykorzystać siły, którymi dysponujemy.
- Tak, ojcze — zgodził się Tabor.
Obosieczny dar — pomyślał teraz Ivor, zataczając pętlę z powrotem na południe wzdłuż
zachodniego brzegu Lat-ham, ku miejscu, gdzie zatrzymało się czwarte plemię Cul-liona.
Każdy dar Bogini był obosieczny. Próbował, bez większego powodzenia, nie czuć z tego
powodu goryczy. Wspaniałe uskrzydlone stworzenie o lśniącym, srebrnym rogu było
najpotężniejszym narzędziem wojny, jakim dysponowali. Teraz jednak widział, że jego
wykorzystanie będzie go kosztowało utratę najmłodszego dziecka.
Cullion o ostrych rysach i łagodnym spojrzeniu ruszył konno ku niemu, by przeciąć mu
drogę. Ivor był zmuszony zatrzymać się i zaczekać na niego. Cullion, choć młody jak na
wodza plemienia, był zrównoważony i bystry. Ivor ufał mu bardziej niż większości
pozostałych.
- Avenie — zwrócił się do niego bez żadnych wstępów. — Kiedy wyruszamy? Czy mam
rozkazać ludziom jechać na polowanie, czy nie?
- Dzisiaj się wstrzymaj — odrzekł aven. — Wczoraj Cechtar dobrze się spisał. Jeśli
potrzebujesz kilku eltorów, podjedź do nas.
- Zrobię to. A co z...
- Wkrótce powinien do was dotrzeć auberei. Dzisiejszej nocy urządzimy w naszym obozie
naradę. Odłożyłem ją na ostatnią chwilę, bo mam nadzieję, że Levon dotrze z wieściami z
Paras Derval.
- Dobrze. Avenie, męczyłem mojego szamana od chwili, gdy śnieg zaczął topnieć...
- Nie męcz go — przerwał mu odruchowo Ivor.
- ... ale nie powiedział zupełnie nic. Co z Gereintem?
- Nic — odparł Ivor i ruszył naprzód.
Nie był młody, gdy go oślepiono. Był następny w kolejce. Czekał w Celidonie przez całe
lata, nim auberei przyniósł wiadomość, że Colynas, szaman Banora i trzeciego plemienia,
nie żyje.
Teraz był stary i oślepienie nastąpiło dawno temu, pamiętał je jednak z absolutną
jasnością. Nie było w tym zresztą nic zaskakującego: pochodnie, gwiazdy i otaczający go
ludzie z plemienia Banora to były ostatnie rzeczy, które Gereint widział.
Miałem bogate życie — pomyślał. Bardziej pełne niż mógłby marzyć. Gdyby zakończyło się,
zanim Rangat eksplodowała w ogniu, powiedziałby, że żył i umarł jako szczęśliwy
człowiek.
Od chwili, gdy został naznaczony przez najstarszego w Celidonie, gdzie zawsze przebywało
pierwsze plemię, przeznaczenie Gereinta różniło się od przeznaczenia wszystkich innych
młodych mężczyzn wezwanych na głodówkę.
Po pierwsze, opuścił Celidon. Spośród członków pierwszego plemienia czynili to jedynie
naznaczeni. Nauczył się, jak być myśliwym, jako że szaman musiał znać łowy i eltory.
Wędrował od jednego plemienia do drugiego, spędzając z każdym z nich jedną porę roku,
jako że szaman musiał znać zwyczaje wszystkich plemion, nie wiedział bowiem, do którego
z nich się przyłączy i któremu wodzowi będzie służył. Spał również z kobietami we
wszystkich dziewięciu plemionach, by rozsiać po Równinie swe naznaczone nasienie. Nie
miał pojęcia, ile dzieci spłodził w ciągu tego czasu oczekiwania, choć pewne noce pamiętał
bardzo dobrze. Trwało to całe lata. Jedne pory roku spędzał na wędrówce, a inne w
Celidonie, studiując pergaminy prawa oraz inne fragmenty, które nie były prawem, lecz
które szamani musieli znać.
Sądził, że miał na to wystarczająco wiele czasu, więcej niż z reguły mieli go inni. Zaczęło
się od tego, że zobaczył keię jako swój totem, co naznaczyło go wewnętrznie nawet między
naznaczonymi.
Gdy nadeszła chwila oślepienia, sądził, że jest gotów. Gotów na zmianę, choć nie na ból:
moc osiągało się drogą cierpienia, a na to nie sposób było się przygotować.
Rozpoznał jednak to, co wydarzyło się później i przywitał wewnętrzny wzrok tak, jak wita
się długo poszukiwaną kochankę. Dobrze służył Banorowi przez ponad dwadzieścia lat,
choć zawsze dzielił ich od siebie pewien dystans.
Inaczej z Ivorem. Żadnego dystansu i przyjaźń oparta początkowo na szacunku, a potem
na czymś więcej. Gdyby zawiódł wodza trzeciego plemienia, który był teraz avenem
wszystkich Dalrei, rozdarłoby mu to serce.
Tak jak w tej chwili.
Teraz jednak, gdy w grę wchodziła wojna między mocami, nie miał właściwie wyboru. Dwa
dni temu, w Gwen Ystrat, dziewczyna powiedziała mu, by nie podążał za nią tam, dokąd
się udawała. Patrz na zachód — rzekła i otworzyła swój umysł, by ukazać mu zarówno cel
swej podróży, jak i to, co ujrzała w wizji dotyczącej misji Lorena. To pierwsze sprawiło mu
ból, jakiego nie zaznał od chwili, gdy go oślepiono. To drugie objawiło zaś, gdzie spoczywa
jego brzemię, a także zademonstrowało jego całkowicie nieoczekiwaną nieudolność.
Nim utracił oczy, miał wiele lat na to, by odnaleźć prawdziwszy wzrok. Wiele lat na
podróżowanie po Równinie, oglądanie rzeczy z widzialnego świata i poznawanie ich pra-
wdziwej natury. Zdawało mu się wówczas, że dobrze z tym sobie poradził, i do tej chwili
nic nie sprawiło, by zmienił zdanie. Do tej chwili nic. Teraz jednak pojął, w którym miejscu
popełnił błąd.
Nigdy nie widział morza.
Czyż mógłby Dalrei, bez względu na to jak mądry, kiedykolwiek pomyśleć, że ta jedna
sprawa mogłaby podkopać najgłębsze wyzwanie, jakie spotka go za jego dni? To Cer-nana
od Zwierząt znali i Zieloną Ceinwen. Boga, który porzucił swe miejsce w Pendaran, by
biegać z eltorami po Równinie oraz boginię łowów, która była jego siostrą. Cóż wiedzieli
Jeźdźcy o zrodzonym w morzu Lirananie?
Na zachód miał popłynąć statek. Dziewczyna ukazała mu to. Ujrzawszy obraz w jej umyśle,
Gereint zrozumiał coś jeszcze, coś czego nie dostrzegła nawet jasnowidząca Brenninu.
Nigdy nie widział morza, lecz musiał odnaleźć ten statek gdzieś pośród jego fal.
Zamknął się więc w sobie. Pozbawił avena wszelkiego przewodnictwa, jakim mógłby mu
posłużyć. W złej chwili, najgorszej, lecz naprawdę nie miał wyboru. Powiedział Ivo-rowi,
co ma zamiar uczynić, lecz nie wyjaśnił gdzie ani z jakiego powodu. Pozwolił, by siła
życiowa, która podtrzymywała funkcjonowanie jego postarzałego ciała, skurczyła się do
jednej wewnętrznej iskry. Następnie usiadł ze skrzyżowanymi nogami na macie w domu
szamana w obozie nad Latham i wysłał ową iskrę na wędrówkę, daleko, daleko od domu.
Gdy, później w nocy, obozy ogarnęło gorączkowe zamieszanie, nic o tym nie wiedział.
Następnego dnia, w śród-. ku owego chaosu, przenieśli jego ciało — powiedział borowi, że
można to zrobić — nie zważał jednak na to. Dotarł już wówczas dalej niż Pendaran.
Puszczę widział. Potrafił określić swe położenie i zogniskować się, kierując się
wspomnieniami o niej oraz zarysami jej emanacji w swym umyśle. Wyczuł jej mroczną,
nieubłaganą wrogość, a potem coś jeszcze. Przemknął nad Anor Lisen, o której słyszał. Na
wieży paliło się światło, lecz z tego rzecz jasna nie zdawał sobie sprawy. Wykrył tam jakąś
obecność i miał chwilę na to, by się zadziwić.
Jedynie chwilę, później bowiem zostawił za sobą kres lądu i znalazł się nad falami.
Zakręciło mu się w głowie. Ogarnęła go pełna bezradności panika. Nie miał żadnego
kształtu, który mógłby nadać temu wrażeniu, żadnego o nim wspomnienia. Zaledwie znał
nazwę, by je ogarnąć. Co niewiarygodne, wydawało mu się, że gwiazdy lśnią i na górze, i na
dole. Stary i wątły, ślepy pośród nocy, Gereint nakazał swemu duchowi porzucić ląd, który
zawsze znał, na rzecz nieogarnionego ogromu niewidocznego, niewyobrażalnego,
mrocznego, wzburzonego morza.
— Nie możesz — odezwał się Mabon z Rhoden, dopędziwszy ich — poganiać pięciuset ludzi
przez cały dzień bez odpoczynku.
Powiedział to łagodnym tonem. Aileron jasno oznajmił, że to Levon dowodzi tą drużyną i
Mabon bynajmniej się nie sprzeciwiał. Dave zauważył jednak, że Dalrei uśmiechnął się
nieśmiało.
— Wiem o tym — odpowiedział księciu. — Miałem zamiar urządzić postój. Rzecz w tym, że
w miarę, jak się zbliżamy...
Książę Rhoden uśmiechnął się.
— Rozumiem. Zawszę się tak czuję, gdy wracam do domu.
Dave uznał, że Mabon jest w porządku. Książę miał już za sobą najlepsze lata i ważył
więcej niż należało, ale nadążał za nimi bez trudności, a poprzedniej nocy spał na trawie
owinięty w koc jak stary wiarus.
Levon potrząsał głową, zły na siebie. Gdy dotarli do wzniesienia na pofałdowanej prerii,
uniósł rękę, by nakazać postój. Dave usłyszał, jak — za jego plecami — przez drużynę
przebiegły płynące z głębi serca szepty ulgi. On również ucieszył się z chwili wytchnienia.
Nie był urodzonym jeźdźcem, jak Levon i Torc czy nawet ci kawalerzyści z północnych
terenów Brenninu, a w ciągu kilku ostatnich dni spędził w siodle diabelnie dużo czasu.
Zeskoczył z konia i rozprostował nogi. Zrobił parę głębokich przysiadów, dotknął palców
stóp i zatoczył kilka razy ramionami. Zauważył spojrzenie, jakim obrzucił go Torc, i
uśmiechnął się. Nie miał nic przeciwko temu, że ciemnowłosy Dalrei się z niego nabijał.
Torc był jego bratem. Wykonał kilka pompek tuż obok obrusa, który tamten zastawiał
jedzeniem. Usłyszał, że Torc parsknął powstrzymywanym śmiechem.
Dave zrobił przewrót w tył. Zastanowił się, czy nie spróbować jeszcze skłonów leżąc, lecz
uznał, że zamiast tego coś zje. Wziął sobie suszony pasek eltorowego mięsa oraz kawał
brennińskiego chleba. Wysmarował jedno i drugie musztardowatym sosem, który
uwielbiali Dalrei, po czym położył się na plecach, przeżuwając z zadowoleniem.
Była wiosna. Ptaki zataczały kręgi nad ich głowami. Wiejący z południowego wschodu
wietrzyk był delikatny i chłodny. Trawa łaskotała go w nos. Podniósł się, by chwycić ka-
wałek sera. Torc również leżał na plecach. Oczy miał zamknięte. Potrafił zasnąć w ciągu
dwudziestu sekund. Dave zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy to właśnie teraz zrobił.
Niemal nie sposób było uwierzyć, że zaledwie pięć dni temu wszystko to pokryte było
śniegiem i wystawione na lodowaty wicher. Przypomniawszy sobie ten fakt, Dave pomyślał
o Kevinie. Poczuł, że spokojny nastrój prześlizguje mu się między palcami niczym wiatr.
Jego umysł zaczął odwracać się od otwartego nieba i szerokich stepów ku mro-czniejszym
miejscom. Zwłaszcza jednemu mrocznemu miejscu, do którego udał się Kevin Laine:
grocie w Gwen Ystrat, przed którą zaczynał topnieć śnieg. Wspomniał czerwone kwiaty i
szarego psa. Aż do śmierci pamiętał będzie zawodzenie kapłanek.
Usiadł raz jeszcze. Torc poruszył się, lecz nie obudził. Słońce na niebie świeciło jasno i
przygrzewało mocno. Dobrze było być żywym w takim dniu. Dave starał oderwać się od
wspomnień. Wiedział— dzięki gorzkim doświadczeniom, jakie przeżył w swej rodzinie —
jak niezrównoważony się staje, gdy pozwala ponieść się nadmiernie uczuciom podobnym
do tych, które przebudziły się w nim teraz.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Może, ale tylko może, gdy będzie miał trochę wolnego
czasu, by wszystko przemyśleć, poświęci dzień czy dwa na to, by zrozumieć dlaczego płakał
po Kevinie Laine jak po nikim innym od czasu dzieciństwa.
Ale nie teraz. Wiedział, że to dla niego niebezpieczne terytorium. Schował Kevina, z
pewnym smutkiem, w to samo miejsce, co ojca — nie całkiem zapomniane, ale nie
odwiedzane — po czym podszedł do Levona, który siedział w towarzystwie księcia Rhoden.
—Czujesz niepokój? — zapytał Levon, podnosząc z uśmiechem wzrok.
Dave przykucnął.
— Torc nie czuje — odparł, wskazując za siebie ruchem głowy.
Mabon zachichotał.
— Cieszę się, że przynajmniej jeden z was reaguje w normalny sposób. Bałem się, że macie
zamiar popędzić prosto nad Latham.
Levon potrząsnął głową.
— Ja potrzebowałbym odpoczynku. Torc jednak mógłby tego dokonać. Nie jest zmęczony.
Po prostu ma więcej rozumu od nas.
—Wiesz co — stwierdził Mabon — myślę, że masz rację.
Położył się na plecach, zakrył sobie oczy koronkową chusteczką i po niespełna minucie
zaczął chrapać. Levon uśmiechnął się i wykonał gest głową. Obaj z Dave'em podnieśli się i
oddalili nieco od pozostałych.
- Jak długo jeszcze? — zapytał Dave. Obrócił się wkoło, zataczając pełny krąg. We
wszystkich kierunkach widział jedynie Równinę.
- Dziś w nocy dotrzemy na miejsce — odparł Levon.— Możemy zobaczyć warty, nim
zapadnie zmrok. Wczoraj straciliśmy trochę czasu, gdy Mabon zatrzymał się w Pół
nocnej Twierdzy. Pewnie dlatego tak gnałem.
Książę był zmuszony opóźnić ich marsz, by przekazać garnizonowi Północnej Twierdzy
szereg instrukcji od Aile-rona. Sam również wydał rozkazy, które trzeba było zanieść
traktem do Rhoden. Dave był pod wrażeniem niewzruszonej kompetencji Mabona.
Powiedziano mu, że jest to cecha, którą szczycą się ludzie z Rhoden. Ci z Seresh, jak
zauważył, byli zdecydowanie bardziej impulsywni.
- Ja również przyczyniłem się do opóźnienia. Przepraszam — powiedział.
- Chciałem cię o to zapytać. O co chodziło?
- To przysługa dla Paula. Aileron wydał taki rozkaz. Czy pamiętasz chłopca, który zjawił
się, gdy przywołaliśmy Oweina?
Levon skinął głową.
— Wątpliwe, bym go zapomniał.
—Paul chciał, żeby jego ojca przeniesiono z powrotem do Paras Derval. Był też list.
Obiecałem, że go znajdę. To trochę potrwało.
Dave przypomniał sobie, jak stał zażenowany, gdy Shahar płakał na wieść o tym, co stało
się z jego synem. Usiłował wymyślić coś, aby złagodzić jego ból, ale bez skutku. Z
niektórymi rzeczami chyba nigdy nie nauczy się radzić sobie jak należy.
—Czy przypominał ci Tabora? — zapytał nagle Levon. — Ten chłopiec?
—Trochę — odparł Dave, zastanowiwszy się nad tym.
Levon potrząsnął głową.
— Ja sądzę, że więcej niż trochę. Chyba chciałbym ruszyć już w drogę.
Wrócili do pozostałych. Dave zauważył, że Torc jest już na nogach. Na gest Levona
ciemnowłosy Dalrei wsadził sobie palce do ust i zagwizdał przenikliwie. Drużyna roz-
poczęła przygotowania do drogi. Dave dotarł do swego wierzchowca, dosiadł go i podjechał
truchtem na czoło oddziału, gdzie czekali Levon i Mabon.
Ludzie z Brenninu byli już na miejscu. Wsiedli na konie bardzo szybko. Aileron przysłał im
takich, którzy wiedzieli, co robią. Torc zbliżył się do nich i skinął głową. Levon obdarzył go
uśmiechem i uniósł rękę, by dać sygnał do wyruszenia.
—Mórnirze! — krzyknął książę Rhoden.
Dave ujrzał jakiś cień. Poczuł zapach zgnilizny.
Usłyszał świst strzały. Leciał już jednak wtedy w powietrzu, strącony zgrabnie z siodła
przez skok Mabona. Książę runął wraz z nim na trawę. To samo — pomyślał od rzeczy
Dave — zrobił Kevin z Collem.
I wtedy ujrzał, co uczyniła czarna łabędzica z jego koniem. Pośród smrodu zgnilizny i
przyprawiającej o mdłości, słodkiej woni krwi, usiłował utrzymać w żołądku swój po-
łudniowy posiłek.
Avaia była już wysoko nad nimi. Zawracała na północ. Potężny impet opadającej łabędzicy
złamał brązowemu ogierowi Dave'a kręgosłup. Jej pazury porozrywały go na ochłapy
mięsa. Głowa była niemal całkowicie urwana. Z szyi tryskała fontanna krwi.
Levon również spadł z siodła, strącony uderzeniami potężnych skrzydeł. Wskoczył
pośpiesznie z powrotem na wierzchowca wśród rżenia przerażonych koni i krzyków ludzi.
Torc gapił się w ślad za łabędzicą, ściskając łuk w pobielałych palcach. Dave zauważył, że
drżą: nigdy dotąd nie widział Torca w takim stanie.
Poczuł, że odzyskuje władzę w nogach. Wstał. Mabon z Rhoden podźwignął się powoli z
poczerwieniałą twarzą. Uderzenie zaparło mu dech w piersiach.
Przez chwilę nikt nie wyrzekł ani słowa. Avaia zniknęła już z pola widzenia. Flidais —
pomyślał Dave, usiłując zapanować nad swym tętnem. Strzeż się odyńca, strzeż łabędzia
się niemało...
- Uratowałeś mi życie — powiedział.
- Wiem — odparł cicho Mabon bez śladu afektacji.— Chciałem spojrzeć na słońce i
zobaczyłem, jak pikuje.
- Trafiłeś ją? — zapytał Levon Torca.
Ten potrząsnął głową.
— Może w skrzydło. Może.
Atak był tak nagły, tak przerażająco brutalny. Niebo ponownie opustoszało. Łagodny
wietrzyk poruszał kołyszącymi się trawami, tak samo jak poprzednio. Obok leżał jednak
martwy koń, którego jelita wylewały się na zewnątrz, a w powietrzu unosił się zastarzały
odór rozkładu, który nie pochodził od zabitego zwierzęcia.
—Dlaczego? — zapytał Dave. — Dlaczego ja?
Brązowe oczy Levona przechodziły od stanu szoku dopoważnego wyrazu zrozumienia.
— Tylko jedna rzecz przychodzi mi do głowy — stwierdził. — Zaryzykowała bardzo wiele,
nurkując w ten sposób. Musiała coś wyczuć i uznać, że może bardzo dużo zyskać.
Wskazał gestem.
Dave dotknął ręką swego boku i wyczuł zakrzywiony kształt Rogu Oweina.
W jego ojczystym świecie często działo się tak, że gracze przeciwnej drużyny upatrywali
sobie Dave'a Martyniuka jako najbardziej niebezpiecznego gracza jego zespołu. Poświę-
cano mu wtedy szczególną uwagę: podwójne krycie, słowne prowokacje, a często jakieś nie
całkiem dozwolone sposoby zastraszenia. W miarę jak stawał się starszy i grał coraz lepiej,
zdarzało się to coraz częściej.
Lecz nigdy nie było skuteczne.
—Pochowajmy tego konia — powiedział teraz, głosem tak pełnym zawziętości, że
przestraszyło to nawet obu Dalrei. — Daj mi siodło na jednego z pozostałych i ruszaj
my w drogę, Levonie!
Postąpił krok naprzód i wyciągnął ze szczątków siodła swój topór, cały uwalany krwią.
Wycierał go starannie do czysta, dopóki ostrze nie zaczęło lśnić, gdy unosił je pod światło.
Pochowali konia. A jemu dali siodło i nowego wierzchowca. Ruszyli w drogę.
Słońce zachodziło, a Ivor przebywał w domu szamana, gdy przynieśli mu wiadomość.
Przyszedł tam pod koniec dnia, by popatrzeć na swego przyjaciela, i pozostał dłużej,
bezradny i przerażony tym, co wyczytał w twarzy Gereinta. Jego ciało leżało spokojnie i
nieruchomo na macie, lecz usta wykrzywiły się w wyrazie bezgłośnego przerażenia. Nawet
ciemne, puste oczodoły stanowiły świadectwo straszliwej podróży. Zbolały i pełen obaw o
starego szamana Ivor został w chacie, jak gdyby będąc świadkiem, mógł w jakiś
nieokreślony sposób ułatwić jego podróż. Aven zrozumiał, że starzec się zgubił. Z całego
serca pragnął przywołać go do domu.
Lecz tylko się przyglądał.
Potem zjawił się Cechtar.
— Zbliża się Levon — oznajmił, stojąc w drzwiach. — Sprowadził ze sobą księcia Rhoden i
pięciuset ludzi. Jest coś jeszcze, avenie.
Ivor odwrócił się.
Twarz potężnego Jeźdźca wyglądała dziwnie.
— Z północy przybyły jeszcze dwie osoby. Avenie... to są lios alfarowie i... och, chodź
zobaczyć, na czym jadą!
Nigdy dotąd nie widział liosów. Ze wszystkich żyjących Dalrei, jedynie Levon i Torc mieli
tę okazję. I Levon również wrócił, prowadząc pięciuset ludzi najwyższego króla. Ivor
podniósł się z coraz szybszym biciem serca. Ociągając się, rzucił jeszcze jedno spojrzenie
na Gereinta, po czym wyszedł na zewnątrz.
Lavon wiódł swych ludzi z południowego zachodu. Przymrużywszy oczy, Ivor dostrzegał
ich na tle zachodzącego słońca. Na otwartej przestrzeni przed nim stało jednak, oczekując
w ciszy, dwoje lios alfarów siedzących na raithenach, których Ivor również nie spodziewał
się nigdy w życiu zobaczyć.
Liosowie byli szczupli i srebrnowłosi. Mieli wydłużone palce i szeroko rozstawione,
zmiennobarwne oczy, o których słyszał. Nic, co mu opowiadano, nie mogło go jednak
przygotować na ich nieuchwytne, upokarzające piękno, a także — nawet gdy stali bez
ruchu — grację.
Bez względu na to wszystko, to raitheny przyciągnęły jego oniemiałe spojrzenie. Jazda
konna stanowiła sedno życia Dalrei. Raitheny z Daniloth miały się do koni tak, jak
bogowie do ludzi. Dwa z nich stały teraz przed nim.
Całe ich ciała miały barwę złocistą jak zachodzące słońce, lecz głowy, ogony i wszystkie
kopyta srebrną jak poświata księżyca, który jeszcze nie wzeszedł. Ich oczy były jaskrawo
niebieskie i lśniły inteligencją. Ivor pokochał je natychmiast z całej duszy. Wiedział też, że
każdy obecny Dalrei poczuł to samo.
Na moment zalała go fala czystego szczęścia. Potem rozprysła się gwałtownie, gdy liosowie
przemówili, by powiadomić go o armii Ciemności, która gnała ku nim przez pomocną
Równinę.
—Ostrzegliśmy ludzi w Celidonie — mówiła kobieta.
—Lydan i ja ruszymy teraz w stronę Brenninu. Wczorajszej nocy zaalarmowaliśmy
najwyższego króla za pomocą szkła wezwania. Powinien już być na Równinie, zmierzając
ku Daniloth. Przetniemy mu drogę. Dokąd mamy go skierować?
Ivor doszedł do głosu wśród rozbrzmiałej nagle paplaniny.
—Nad Adein — odparł zwięźle. — Spróbujemy dotrzeć do rzeki przed sługami Ciemności i
zatrzymać ich tam do przybycia najwyższego króla. Czy możemy tego dokonać?
- Możecie, jeśli wyruszycie natychmiast i pomkniecie bardzo szybko — odrzekł lios zwany
Lydanem. — Galen i ja pojedziemy do Ailerona.
- Zaczekajcie! — zawołał Ivor. — Musicie odpo cząć. A już z pewnością raitheny. Jeśli
pokonaliście całą drogę z Daniloth...
Liosowie byli tak do siebie podobni, że z pewnością byli bratem i siostrą. Potrząsnęli
głowami.
— Miały na odpoczynek tysiąc lat — odparła Galen. — Oba były pod Bael Rangat. Od tego
czasu nie biegały na wolności.
Ivor rozdziawił szeroko usta.
Usłyszał, jak Cechtar wydyszał:
— Ile ich macie?
—Te dwa i jeszcze trzy. Nie rozmnażają się od czasu wojny z Maugrimem. Zbyt wiele z nich
zginęło. Coś się w nich zmieniło. Gdy tych pięciu zabraknie, żaden raithen nie prześcignie
już nigdy wiatru.
Głos Lydana brzmiał żalem utraty.
Ivor spojrzał z gorzkim smutkiem na raitheny. — Ruszajcie więc — powiedział. —
Wypuśćcie je na swobódę Niech jasno lśni dla was księżyc. Wiedzcie, że nie zapomnimy
Liosowie jak jeden unieśli otwarte dłonie w salucie. Następnie zawrócili raitheny i
przemówili do nich. Dalrei ujrżeli, jak dwie złoto-srebrne komety pomknęły przez pogrą-
żającą się w mroku Równinę.
W Paras Derval, najwyższy król Aileron przed chwil wrócił z Taerlindel. Podczas wędrówki
dotarła do niego wiz domość, że szkło wezwania rozjarzyło się. Właśnie wydawał armii
rozkazy wymarszu. Miała ona jednak do pokonani zbyt długą drogę. O wiele za długą.
Na Równinie Levon podszedł do swego ojca. Za jeg plecami stał Mabon z Rhoden.
- Jechaliście przez dwa dni — powiedział Ivor do księcia. — Nie mogę prosić twych ludzi,
by wyruszyli z nami. Czy będziecie strzec naszych kobiet i dzieci?
- Możesz prosić o wszystko, co tylko konieczne -odparł cicho Mabon. — Czy dacie sobie
radę bez pięciuset ludzi?
Ivor zawahał się.
—Nie — odezwał się kobiecy głos. — Nie damy. Zabierz ich wszystkich, avenie. Nie
możemy stracić Celidonu
Ivor spojrzał na żonę i dostrzegł stanowczość w jej twarzy.
— Nie możemy też stracić naszych kobiet — odparj — Naszych dzieci.
—Pięciuset ludzi nas nie ocali — to była Lianę, stojąca obok matki. — Jeśli was pokonają,
taka ich liczba nie będzie miała najmniejszego znaczenia. Zabierz wszystkich, ojcze.
Wiedział, że się nie myliła. Jak jednak mógł je zostawić tak zupełnie bezbronne?
Nawiedziła go pewna myśl. Avei zawahał się przez chwilę, potem jednak powiedział:
— Taborze.
- Słucham, ojcze — odparło jego najmłodsze dziecko, występując naprzód.
- Jeśli zabiorę wszystkich, to czy dacie radę strzec obozów? We dwoje?
Usłyszał, jak Leith wciągnęła powietrze. Poczuł żal nad nią, nad nimi wszystkimi.
- Tak, ojcze — odparł Tabor, blady jak światło księżyca. Ivor podszedł blisko i spojrzał
synowi w oczy. Dzieliło ich już tak wiele.
- Niech Tkacz ma cię w swej opiece — wyszeptał.
— Niech ma w opiece was wszystkich.
Zwrócił się z powrotem ku księciu Rhoden.
— Wyruszamy za godzinę — oznajmił. — Nie zatrzymamy się, dopóki nie dotrzemy do
Adein, chyba żebyśmy natknęli się na armię. Idź z Cechtarem. Twoi ludzie będą
potrzebowali świeżych koni.
Wydał rozkazy Levonowi i — inne — zebranym auberei, którzy dosiedli już wierzchowców,
by przekazać polecenia pozostałym plemionom. Wszędzie wokół niego wrzało.
Znalazł chwilę, by popatrzeć na Leith i przyniósł mu nieskończoną pociechę spokój w jej
oczach. Nic nie mówili. Wszystko już sobie powiedzieli w takiej czy innej chwili.
Okazało się, że nie upłynęła nawet godzina, nim zatopił palce w jej włosach i pochylił się w
siodle, by ucałować ją na pożegnanie. Jej oczy były suche, a twarz spokojna i pełna siły,
podobnie jak u niego. Potrafił aż nazbyt łatwo rozpłakać się z radości, wywołanego
domowymi sprawami smutku czy miłości, tym jednak, kto dosiadał teraz w mroku jego
wierzchowca, był aven Dalrei, pierwszy od czasu, gdy Revorowi dano Równinę. W jego
sercu była śmierć, gorzka nienawiść oraz najgwałtowniejsza, najzimniejsza determinacja.
Dopóki nie wzejdzie księżyc, potrzebowali pochodni. Wysłał przodem auberei z ogniem, by
wskazywali im drogę. Starszy syn był u jego boku, podobnie jak książę Rhoden i siedmiu
wodzów, wszyscy oprócz najstarszego z Celidonu, dokąd musieli się udać. Za ich plecami
oczekiwało, siedząc na koniach, pięciuset ludzi z Brenninu oraz Jeźdźcy z Równiny, z
wyjątkiem jednego. O nim nie wolno było myśleć. Ujrzał Davora i Torca. Rozpoznał błysk
w oczach ciemnowłosego mężczyzny.
Uniósł się w siodle.
— W imię Światła! — krzyknął. — Do Celidonu!
— Do Celidonu! — ryknęli jednym głosem.
Ivor zwrócił konia na północ. Stojący na przedzie auberei spojrzeli na niego. Skinął głową.
Ruszyli.
Tabor ustąpił spokojnie przewodnictwa zebranym szamanom, którzy z kolei
podporządkowali się jego matce. Rankiem, zgodnie z instrukcjami avena, przystąpili do
przeprawy na drugą stronę rzeki, do ostatniego obozu leżącego w samym rogu Równiny,
gdzie teren zaczynał wznosić się ku górom. Rzeka mogła dać pewną, niewielką osłonę, a
góry zapewnić kryjówkę, gdyby okazało się to konieczne.
Wszystko poszło szybko, z niewielką ilością łez, nawet wśród najmłodszych. Tabor
poprosił dwóch starszych chłopców, by pomogli mu z Gereintem, lecz przestraszyli się
twarzy szamana. Właściwie nie mógł mieć o to do nich pretensji. Sam zrobił hamak, a
potem poprosił siostrę, by przeniosła Gereinta razem z nim. Przeszli rzekę w bród w
płytkim miejscu. Stary niczym nie okazywał, by zdawał sobie sprawę z ich obecności. Lianę
spisała się dobrze. Powiedział jej to. Podziękowała mu. Gdy odeszła, został jeszcze przez
chwilę z szamanem w ciemnym domu, gdzie go położyli. Myślał o tym, jak pochwalił
Lianę, a ona mu podziękowała, i o tym, jak wiele się zmieniło.
Później zajrzał do matki. Nie miała żadnych problemów. Wczesnym popołudniem wszyscy
znaleźli się już w nowym miejscu. Było tu tłoczno, lecz pod nieobecność mężczyzn w
obozie wybudowanym dla czterech plemion miejsca wystarczało. Panowała w nim bolesna
cisza. Tabor zdał sobie sprawę, że dzieci się nie śmieją.
Ze zbocza góry położonej na wschód przez cały ranek przyglądała się im para bystrych
oczu. Teraz, gdy kobiety i dzieci Dalrei zagospodarowały się z niepokojem w nowym
obozie, kierując wszystkie swe myśli daleko na północ, do Celidonu, obserwator zaczął się
śmiać. Jego rechot trwał przez długi czas. Nie słyszał go nikt poza dzikimi stworzeniami z
gór, które go nie rozumiały i nie były nim zainteresowane. Po chwili — czasu było
mnóstwo — obserwator podźwignął się i ruszył na wschód, by zanieść wiadomość. Wciąż
się śmiał.
Teraz na Kim przyszła kolej, by jechać z przodu. Od chwili, gdy zostawili konie i rozpoczęli
wspinaczkę, zmieniali się po każdym okresie odpoczynku. To był czwarty dzień ich
podróży, a trzeci w górach. Tutaj, na przełęczy, nie było jeszcze tak źle. Brock twierdził, że
następny dzień będzie najgorszy, a potem znajdą się blisko Khath Meigol.
Ani razu nie zapytał o to, co się wtedy stanie.
Mimo woli czuła głęboką radość z jego towarzystwa oraz równie głęboki podziw dla
stoickiego spokoju, z jakim prowadził ją w najbardziej nawiedzane miejsce w całym
Fionavarze. Uwierzył jej jednak. Zaufał, gdy powiedziała, że na górskiej przełęczy nie
straszą duchy Paraiko ze swą klątwą krwi.
Byli tam natomiast sami giganci. W swych jaskiniach. Żywi i — w jakiś sposób, którego
jeszcze nie dostrzegła — uwięzieni.
Obejrzała się za siebie. Brock wlókł się wytrwale tuż za nią, dźwigając większą część ich
bagażu: jedyna walka, którą przegrała. Wyglądało na to, że krasnoludowie są jeszcze
bardziej uparci od Fordów.
— Czas na przerwę — zawołała do niego. — Wydaje mi się, że za tym zakrętem szlaku jest
płaski występ.
Brock chrząknął na znak zgody.
Wdrapała się na górę. Musiała parę razy pomóc sobie rękoma, ale nie było to właściwie
zbyt trudne. Miała rację. Znajdował się tam równy płaskowyż, większy nawet niż się jej
zdawało. Znakomite miejsce na postój i odpoczynek.
Niestety było zajęte.
Złapano ją i zatkano jej usta, zanim zdążyła krzyknąć na znak ostrzeżenia. Nie
podejrzewający niczego Brock wszedł w ślad za nią na górę i po chwili oboje byli już
rozbrojeni — jego pozbawiono topora, a ją sztyletu — i starannie związani.
Zmuszono ich, by usiedli na środku płaskowyżu, gdy wielka, równa przestrzeń stopniowo
wypełniała się napastnikami.
Po chwili jeszcze jedna postać wskoczyła na występ ze szlaku, po którym oboje się
wspinali: potężny mężczyzna z czarną, krzaczastą brodą. Był łysy. Czoło i policzki miał
pokryte zielonym tatuażem. Jego ślady były również widoczne na brodzie. Upłynęła
chwila, nim zauważył ich obecność. Potem roześmiał się.
Nikt inny nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Otaczało ich może z pięćdziesiąt postaci.
Łysy, wytatuowany mężczyzna wysunął się władczym krokiem na środek płaskowyżu i
stanął nad Kim i Brockiem. Przez chwilę spoglądał na nich z góry. Następnie butem zadał
krasnoludowi okrutnego kopniaka w bok głowy. Brock zgiął się wpół. Spomiędzy jego
włosów popłynęła krew.
Kim zaczerpnęła tchu, by krzyknąć. Kopnął ją w bok. Zemdliło ją z bólu. Ponownie
usłyszała jego śmiech.
— Czy wiecie, co zrobili Dalrei na dole? — zapytał gardłowym głosem łysy mężczyzna
swych towarzyszy.
Kim zamknęła oczy. Zastanawiała się, ile żeber ma złamanych. Czy Brock nie żyje.
Uratuj nas — usłyszała w swym umyśle. Powolny śpiew. Och, uratuj nas.
Był czas, gdy Dave nie uważał, by wszystko powinno go obchodzić. Zmieniło się to już
dawno temu, choć nie z powodu jakiejś abstrakcyjnej świadomości, że losy wszystkich
światów splatają się ze sobą. Sprawili to Ivor i Lianę, wspomnienia o nich, gdy rok temu
jechał na południe do Paras Derval. Po grozie Góry zaś — obecność Levona i Torca u je-
go boku, a potem bitwa nad Llewenmere, gdy bliscy mu ludzie zginęli zabici przez
obrzydliwe stwory, których nie mógł nie znienawidzić. W Puszczy Pendaran znalazł braci.
Na koniec była też Jennifer i to, co z nią uczyniono.
Teraz była to również jego wojna.
Zawsze był atletą i napawało go to dumą w równym stopniu jak fakt, że dał sobie radę z
wymogami studiów prawniczych. Nigdy nie dopuszczał do utraty formy, a po ich ucieczce
do domu, gdy czekali na powrót do Fionavaru — na to, aż przybędzie po nich Loren albo
Kim będzie miała swój długo wyczekiwany sen — ćwiczył intensywniej niż zwykle. Potrafił
sobie wyobrazić, co go może czekać. Fizycznie Dave był teraz w lepszej formie niż kiedy-
kolwiek w życiu.
I nigdy dotąd nie bolały go tak mocno każdy mięsień i kość. Nie był też okrutniej
zmęczony. Bardziej niż kiedykolwiek w życiu.
Jechali przez noc, przy świetle pochodni, dopóki nie wze-szedł księżyc. Później
towarzyszył im jego blask. Spędził też w siodle dwa poprzednie dni, podczas podróży z
Paras Derval. Do tego jechał szybko. Jednakże ta prędkość, z powodu której Mabon czynił
łagodne wymówki Levonowi, była niczym w porównaniu z tym, jak Dalrei pędzili przez
ciemność na złamanie karku, podążając na północ za swym avenem.
Nocą niepokoił się o konie. Teraz, gdy po ich prawej stronie wzeszło słońce, jeszcze
bardziej dręczyło go pytanie, jak długo wytrzymają tę morderczą szybkość. A jednak ją
wytrzymały, bijąc kopytami w trawę bez chwili odpoczynku. Nie były to raitheny, lecz
każdego ze swych wierzchowców Dalrei wyhodowali, wyszkolili i kochali na tej otwartej
prerii, a teraz nadeszła ich najwspanialsza godzina od tysiąca lat. Dave pogłaskał rozwianą
na wietrze grzywę ogiera, na którym jechał. Poczuł wielką żyłę pulsującą na jego szyi. To
był kary koń, tak samo, jak rumak Ailerona. Który — o co modlił się w milczeniu Dave —
pędził teraz na własnym karoszu niedaleko za nimi, zaalarmowany przez lios alfarów.
To Levon skłonił ojca, by się zatrzymał, nim słońce znalazło się nad ich głowami. Nakazał
też wszystkim rozprostować nogi i zjeść posiłek. Poprowadzić konie stępa, by pozwolić im
napić się wody z Rienny obok Cynmere, dokąd tymczasem dotarli. Ludzie padający na
ziemię z kompletnego wyczerpania nie mogli brać udziału w bitwie. Z drugiej strony,
musieli wygrać wyścig do Celidonu i do Adein, jeśli tylko było to możliwe. Dave przegryzł
trochę mięsa i chleba, napił się zimnej wody z rzeki, wykonał swoje skłony oraz przysiady i
wrócił na siodło, nim czas na odpoczynek dobiegł końca. Zauważył, że tak samo postąpił
każdy mężczyzna w armii.
Ruszyli.
Miano to opiewać w legendach i pieśniach, jeśli nadejdą po nich następne pokolenia, by
opowiadać stare historie i śpiewać pieśni. Śpiewać o galopie Wora, który pędził do
Celidonu z Dalrei za plecami przez całą szaloną noc i dzień na spotkanie armii Ciemności,
by stoczyć z nią bój na Równinie w imię Światła.
Dave popuścił karoszowi wodzy, tak jak to robił przez całą drogę. Czuł wstrząsającą moc
jego kroków, która nadal nie osłabła mimo ciężaru, jaki musiał dźwigać. Czerpał z serca
konia, który go niósł, jeszcze bardziej zawziętą determinację.
Był blisko za avenem i wodzami, gdy ujrzał, jak jeden z auberei zawrócił ku nim niczym
błyskawica. Słońce przesunęło się już ku zachodowi i zaczynało schodzić w dół. Auberei
zatrzymał się przed nimi, po czym zawrócił sprawnie konia i zaczął gnać u boku siwka
Ivora.
- Gdzie oni są? — krzyknął aven.
- Zbliżają się już do rzeki!
Dave wciągnął powietrze. Armia Rakotha nie dotarła do Celidonu.
- Czy zdołamy tam zdążyć przed nimi? — Usłyszał krzyk Ivora.
- Nie wiem! — odparł zrozpaczony auberei.
Dave ujrzał wtedy, że Ivor podniósł się w siodle.
— W imię Światła! — ryknął aven. Popędził konia naprzód.
Wszyscy zdołali zrobić to samo. W jakiś sposób wierzchowce zwiększyły prędkość. Dave
zobaczył, jak siwek Ivora przemknął obok prowadzących ich auberei. Pognał karosza w
ślad za nim. Poczuł, że koń zareagował na to z odwagą, która go upokorzyła. Stali się
zamazanym grzmotem na Równinie, pokrewnym wielkim skrzydłom samych eltorów.
Widział, jak Celidon wyłonił się z ich prawej strony. W jego oczach odbił się krąg kamieni
podobnych do tych w Sto-nehenge, lecz nie zburzonych, jeszcze nie zburzonych. Ujrzał
przelotnie za monolitami wielki obóz na środku Równiny, będący od tysiąca dwustu lat
sercem domu Dalrei. Potem go minęli i gnali, gnali ku rzece w blednącym świetle
popołudnia. Dojrzawszy, że Torc obok niego poluzował miecz, Dave wydobył wreszcie swój
topór z miejsca, gdzie wisiał u siodła. Zerknął na Torca. Ich spojrzenia zetknęły się na
sekundę. Następnie popatrzył przed siebie, na Levona, i dostrzegł, że obejrzał się on na
nich, jadąc z wyciągniętym mieczem.
Minęli wzniesienie terenu. Zobaczył połyskującą w słońcu Adein. Widział svart alfarów —
obrzydliwe, zielone stwory, które znał, a także inne, większe, o kolorze brunatnym.
Zaczynali przechodzić w bród przez rzekę. Dopiero zaczynali. Ivor przybył na czas.
Uwieczni się to w pieśniach, oby tylko miał kto je śpiewać.
Albowiem przez rzekę przechodziło ku nim bardzo, ale to bardzo wielu wrogów. Równina
na północ od Adein była ciemna od ogromu armii Rakotha. Ich ochrypłe krzyki roz-
brzmiewały w powietrzu: zaniepokojenie na widok Dalrei, a potem wysoka, szydercza nuta
triumfu, gdy zobaczyli, jak niewielu ich jest.
Z toporem trzymanym w gotowości, Dave pognał za Ivorem. Serce zabiło mu nagle, gdy
ujrzał, że szeregi svart alfarów rozstąpiły się, by zrobić miejsce dla urgachów do-
siadających slaugów. Były ich setki, setki i setki, wśród tysięcy i tysięcy svart alfarów.
Pomyślał o śmierci. Potem, przelotnie, o swych rodzicach i bracie, którzy mogli nigdy się o
niczym nie dowiedzieć. Pomyślał o Kevinie i Jennifer, o dwóch nowych braciach, którzy
byli teraz z nim, oraz o rzezi nad Llewenmere, rok temu. Ujrzał wodza urgachów,
największego z nich wszystkich. Zobaczył, że na znak szyderstwa odział się on w biel.
Nienawidził go całym sercem i duszą.
— Revor! — krzyknął wraz ze wszystkimi Dalrei, a potem: — Ivor! — również ze
wszystkimi. Następnie był już przy Adein. Zmęczenie zniknęło. W jego ciele wezbrała fala
szaleństwa. Nadeszła wojna.
Nie przekroczyli rzeki. Był to jedyny obiekt na płaskich preriach, który mógł im zapewnić
jakąkolwiek przewagę. Svart alfarowie byli mali, nawet ci brunatni, i nie mieli
wierzchowców. Musieli przechodzić w bród przez Adein i wdrapywać się na jej brzeg
prosto pod miecze Dalrei. Dave zauważył, że Torc schował miecz i wyciągnął łuk. Wkrótce
strzały Jeźdźców zaczęły przemykać nad rzeką, by nieść śmierć po jej drugiej stronie.
Dostrzegł to tylko przelotnie, gdyż znajdował się pośrodku tryskającego krwią chaosu.
Skierował karego konia wzdłuż brzegu. Walił raz za razem toporem, siekał i rąbał, a raz
nawet pchnął nim svart alfara. Poczuł, jak żebra przeciwnika pękły pod jego uderzeniem.
Próbował trzymać się blisko Levona i Ivora, ale grunt był śliski" od krwi i rzecznej wody, a
potem na drugi brzeg przedostała się grupa urgachów na straszliwych sześcionoż-nych
slaugach i nagle musiał walczyć o ocalenie życia.
Odpychano ich od rzeki. Nie mogli walczyć z urgachami na równym gruncie. Adein była
już czerwona od krwi w coraz słabszym świetle dnia. W nurcie rzeki leżało tak wielu mar-
twych i umierających svart alfarów, że żywi przechodzili na drugi brzeg po ich ciałach w
ślad za urgachami i slaugami.
U boku Dave'a, Torc ponownie wyciągnął miecz. Tuż obok niego walczył wysoki wojownik
z Północnej Twierdzy. Rozpaczliwie próbowali w trójkę utrzymać się blisko rzeki, wiedząc,
że zaleją ich, jeśli dadzą się odepchnąć zbyt daleko. Zaatakował go urgach. Dave poczuł
cuchnący oddech rogatego slauga. Kary koń skręcił w bok bez rozkazu. Ciężki miecz
urgacha zaświstał nad głową Dave'a. Zanim zdążył zatoczyć łuk w drugą stronę, Martyniuk
pochylił się do przodu i z całej siły zatopił topór w ohydnej, kudłatej głowie. Wyszarpnął go
i zadał cios na odlew slaugowi w tej samej chwili, gdy urgach ześliznął się niczym kłoda na
pokrytą krwią ziemię.
Zabił go, lecz gdy zaczerpnął tchu, ujrzał, że w jego stronę gna kolejny wielki stwór.
Wiedział, że nie wytrzyma tego długo. Nie zdoła utrzymać linii obrony. Torc również
uśmiercił dosiadającego slauga wroga i odwrócił się rozpaczliwie, by stawić czoło
następnemu. Svartowie przechodzili teraz przez rzekę wielką liczbą. Z grozą w sercu Dave
ujrzał, ilu ich jeszcze zostało na drugim brzegu. Zorientował się też, że za pomocą noży i
krótkich mieczy rozpruwają brzuchy koni Jeźdźców od dołu.
Krzyknął coś bez związku. Szał bitewny wezbrał w nim na nowo. Pogonił kopniakiem
karego wierzchowca i ruszył na spotkanie pierwszemu ze zbliżających się slaugów. Dotarł
do niego zbyt szybko, by zaskoczony urgach zdążył zamachnąć się mieczem. Lewą dłonią
Dave przejechał okrutnie po jego ślepiach. Gdy bestia zawyła, zabił ją krótkim ciosem
topora.
— Davorze! — usłyszał. Spóźnione ostrzeżenie. Poczuł ból przeszywający jego lewy bok.
Spojrzawszy w dół, ujrzał svarta, który pchnął go sztyletem. Torc zabił napastnika. Dave,
łapiąc powietrze, wyrwał broń spomiędzy swych żeber. Popłynęła krew. Zbliżał się do
niego następny urgach. Za plecami Torca były jeszcze dwa. Człowiek z Północnej Twierdzy
padł na ziemię. Zostali nad rzeką niemal sami. Dalrei rozpoczęli odwrót. Nawet aven się
cofał. Dave popatrzył na Torca. Ujrzał głęboką szramę na jego twarzy, a w oczach wyczytał
najbardziej gorzką rozpacz.
Nagle, na drugim brzegu rzeki, na pomocy, gdzie były wojska Ciemności, usłyszał śpiew,
wysoki i czysty. Odwrócił się w chwili, gdy urgach się zawahał. Spojrzawszy tam,
zaczerpnął tchu z radości i zdumienia.
Przez Równinę, na północy i zachodzie, lios alfarowie jechali na wojnę. Jaśni i wspaniali
byli, gdy podążali za swym władcą, którego włosy lśniły w świetle złotym blaskiem. Ze
śpiewem opuścili wreszcie Krainę Cieni.
Szybkie były ich rumaki, niezmiernie szybkie miecze, srogi zaś ogień w sercach Dzieci
Światła. Wpadli w szeregi svartów z lśnieniem ostrzy. Piesi żołnierze Ciemności krzyknęli z
nienawiści i strachu, gdy ich ujrzeli.
Wszyscy urgachowie byli już na południowym brzegu. Straszliwy olbrzym w bieli wydał
rykiem rozkaz. Część z nich zawróciła na północ, tratując po drodze dziesiątki svart
alfarów, żywych i martwych.
Dave krzyknął z ulgi. Nie zważając na coraz silniejszy ból w boku, pognał pośpiesznie, by
pozabijać wycofujących się urgachów i odzyskać pozycję na brzegu rzeki. Nagle, nad wodą,
usłyszał, jak Torc woła:
— Och, Cernanie. Nie!
Spojrzawszy na niebo, poczuł, że smak radości obraca się w jego ustach w popiół.
Nad nimi, niczym ruchoma chmura śmierci, Avaia zniżyła lot, a wraz z nią — szare i
czarne, przesłaniające niebo — nadleciało co najmniej trzysta sztuk jej pomiotu. Łabędzie
Maugrima runęły w dół z bezlitosnych niebios. Lios alfarów pokryła ciemność. Zaczęli
ginąć.
Odziany w biel urgach wrzasnął raz jeszcze, tym razem na znak brutalnego triumfu. Slaugi
zawróciły ponownie, pozostawiając liosów łabędziom oraz ośmielonym svartom. Dalrei
znowu obiegły przeważające siły.
Wyrąbując sobie drogę na północ, gdzie Ivor — wciąż na koniu, wciąż dzierżący miecz —
również wrócił na brzeg, Dave ujrzał Bartha i Navona, którzy walczyli u boku avena.
Następnie dostrzegł, że olbrzymi wódz urgachów zbliża się do nich. Krzyk ostrzeżenia
wyrwał się z jego obolałego gardła. Malcy z puszczy, malcy Torca i jego, ci, których
wspólnie strzegli. Miecz potężnego urgacha zatoczył łuk, który zdawał się ranić samo
powietrze. Przeciął szyję Bartha niczym łodygę kwiatu. Dave ujrzał, jak głowa chłopca
poleciała w powietrze, a krew trysnęła fontanną, nim zmieszała się ze zdeptanym błotem u
brzegu Adein. Ten sam miecz, opadając w dół, wbił się mocno i brutalnie w bok Navona.
Dave zobaczył, że chłopiec osuwa się z konia. W tej samej chwili usłyszał przerażający
dźwięk.
Zdał sobie sprawę, że to on sam go wydał. Jego bok był lepki od krwi. Zobaczył, jak Torc,
ze spojrzeniem oszalałym z nienawiści, przemknął obok niego w kierunku odzianego w
biel urgacha. Usiłował dotrzymać mu kroku. Trzech svartów zagrodziło mu drogę. Dwóch
zabił toporem. Usłyszał, jak czaszka trzeciego pękła pod kopytami jego karego rumaka.
Spojrzał na północ i zobaczył liosów toczących bój z Avaią i jej łabędziami. Było ich zbyt
mało. Zawsze było ich za mało. Wyszli z Daniloth, ponieważ nie chcieli przyglądać się
biernie, jak giną Dalrei. A teraz oni również ginęli.
— Och, Cernanie — usłyszał czyjeś, wypowiedziane w rozpaczy słowa. Był to głos Cechtara.
— Ta godzina zna nasze imię!
Podążył wzrokiem na wschód, za spojrzeniem wysokiego Jeźdźca. I zobaczył. Nadciągały
wilki. Zarówno na pomocnym, jak i na południowym brzegu rzeki. Prowadziło je
olbrzymie, czarne zwierzę ze srebrną łatą między uszami. Dzięki temu, co mu opowiadano,
Dave odgadł, że to Galadan z andainów, prawa ręka Maugrima. Była to prawda. Ta go-
dzina znała ich imię.
Usłyszał własne. Z wewnątrz.
Nie wezwanie śmierci, jak sądził Dalrei, nie zew ostatniej godziny. Co absurdalne, ów
wewnętrzny głos brzmiał jak głos Kevina Laine'a.
Dave — usłyszał raz jeszcze. Ty idioto. Zrób to teraz!
Na tę myśl sięgnął ręką w dół, przytknął Róg Oweina do warg i zadął w niego ze wszystkich
sił, jakie mu pozostały.
Dźwięk ponownie był Światłem i Ciemność nie mogła go usłyszeć. Mimo to jej słudzy
spowolnili swój atak. Gdy grał, jego głowa była odchylona do tyłu. Zobaczył, że Avaia mu
się przygląda. Zobaczył, że zawróciła nagle w powietrzu. Wsłuchał się w dźwięk, który
wydał. Nie brzmiał on tak samo, jak przedtem. Nie lśnienie księżyca na śniegu czy wodzie,
nie wschód słońca czy świece przy kominku. To był błysk słońca w południe odbijający się
w ostrzu miecza, czerwona poświata płonącego ognia, pochodnie, które nieśli ze sobą
wczorajszej nocy, twardy, zimny blask gwiazd.
I to spomiędzy gwiazd nadszedł Owein. Dzikie Łowy były z nim. Widmowi królowie rzucili
się z wysoka na łabędzie. Każdy z nich dzierżył w uniesionym ręku wyciągnięty miecz.
Prowadzące ich dziecko również.
Runęli na falangę pomiotu Avai — dym dosiadający latających rumaków, widmowa śmierć
na ciemniejącym niebie. Nic w powietrzu nie mogło im się oprzeć. Zabijali. Dave ujrzał, że
Avaia zostawiła synów i córki swemu losowi i umknęła na północ. Słyszał szaleńczy śmiech
królów, których wypuścił na wolność. Zobaczył, jak okrążają go jeden za drugim, wznosząc
miecze w salucie.
Wreszcie wszystkie łabędzie zginęły bądź rozpierzchły się i Łowy zstąpiły na Fionavar po
raz pierwszy od tak wielu tysiącleci. Wilki Galadana rzuciły się do ucieczki, podobnie jak
svart alfarowie i urgachowie na slaugach. Dave patrzył, jak widmowi królowie zatoczyli
nad nimi krąg, zabijając kogo chcieli. Po jego umazanej twarzy spływały łzy.
Nagle zauważył, że Łowy podzieliły się na dwie części. Czterech królów udało się za
dzieckiem, które ongiś było Finnem, w szalonym, powietrznym pościgu za armią Cie-
mności. Pozostali, a jednym z nich był Owein, nadal krążyli nad Adein i w świetle wieczoru
zaczęli zabijać liosów i Dal-rei jednego po drugim.
Dave Martyniuk krzyknął. Zeskoczył z konia.
Zaczął biec wzdłuż brzegu rzeki.
— Nie! — ryczał. — Nie, nie, och, nie! Proszę!
Potknął się i upadł w błoto. Poruszyło się pod nim jakieś ciało. Słyszał uwolniony śmiech
Łowów. Popatrzył w górę. Ujrzał jak Owein, szary jak dym, na swym czarnym, widmowym
rumaku, zamajaczył nad Levonem dan Ivor, który stał przed swym ojcem. Usłyszał, jak
władca Łowów raz jeszcze roześmiał się z najczystszej radości. Spróbował się podnieść,
lecz poczuł, że coś pękło mu w boku. Dobiegł do niego na wpół zapamiętany głos,
przekrzykujący cały ten hałas:
— Królu Nieba, skryj miecz! Narzucam ci mą wolę!
Potem upadł do tyłu, krwawiący i zrozpaczony, w ohydne błoto i nie słyszał już nic więcej.
Przebudził się w blasku księżyca. Był czysty i ubrany. Podniósł się. Nie było bólu. Pomacał
swój bok i — przez koszulę, którą miał na sobie — wyczuł ślad zagojonej blizny. Rozejrzał
się powoli wokół. Stał na kopcu pośrodku Równiny. Na północy, w odległości może pół
mili, widział połyskującą srebrno w promieniach księżyca rzekę. Nie przypominał sobie
kopca. Nie pamiętał, by mijał to miejsce. Na wschodzie paliły się światła: Celidon. Żadnych
dźwięków pośród nocy, żadnych ruchów nad rzeką.
Dotknął ręką biodra.
- Nie zabrałam ci go — usłyszał jej głos. Zwrócił się na zachód, gdzie była, a gdy już to
uczynił, klęknął i skłonił głowę.
- Spójrz na mnie — powiedziała. Zrobił to.
Była odziana w zieleń, tak jak poprzednio, u stawu w zagajniku Faelinn. Jej twarz jaśniała
blaskiem, lecz stłumionym, mógł więc na nią patrzeć. Na plecach miała łuk i kołczan, a w
dłoni dzierżyła Róg Oweina.
Bał się.
— Bogini, jak mogę ich jeszcze kiedyś wezwać? — zapytał.
Ceinwen uśmiechnęła się.
— Nie możesz — odrzekła. — Chyba że pod ręką będzie ktoś potężniejszy od Łowów, by
nad nimi zapanować. Nie powinnam tego robić i zapłacę za to. Nie wolno nam ingerować
w Gobelin. Otrzymałeś jednak róg ode mnie, choć z myślą o pomniejszym celu i nie
mogłam przyglądać się biernie, jak Owein szalał niepowstrzymany.
Przełknął ślinę. Ceinwen była bardzo piękna. Stała nad nim bardzo wysoka i bardzo jasna.
— Jak można zmusić boginię, by za coś zapłaciła? — zapytał.
Roześmiała się. Pamiętał to.
— Czerwona Nemain znajdzie sposób, a jeśli nie ona, zrobi to Macha. Nie ma obawy.
Pamięć mu wracała. A wraz z nią rozpaczliwy ból.
- Zabijali wszystkich — wyjąkał. — Nas wszystkich.
- Oczywiście, że tak — odparła Zielona Ceinwen, która lśniła na szczycie kopca. — Jak
mogłeś się spodziewać, że najdziksza magia potulnie spełni twą wolę?
- Tak wielu zabitych — dodał. Serce bolało go od tego.
- Zebrałam ich — odrzekła Ceinwen łagodnym tonem. Dave nagle zrozumiał co to za
kopiec i skąd się wziął.
- Levon? — zapytał wystraszony. — Aven?
- Nie wszyscy muszą umierać — stwierdziła. Mówiła mu to już kiedyś. — Uśpiłam żywych
nad rzeką. W Celidonie również śpią, choć światła się tam palą. Rankiem jednak wstaną,
obciążeni swymi ranami.
- A ja nie — odparł z wysiłkiem.
—Wiem — potwierdziła. — Tego właśnie chciałam.
Podniósł się. Wiedział, że tego po nim oczekuje. Stali na kopcu w jasnym blasku księżyca.
Ceinwen błyszczała dla Dave'a równie łagodnie. Podeszła bliżej i pocałowała go w usta.
Skinęła dłonią. Niemal go oślepił nagły powab jej nagości. Dotknęła go. Uniósł z drżeniem
dłoń ku jej włosom. Wydała z siebie dźwięk. Dotknęła Dave'a raz jeszcze.
A potem osunął się z boginią na zieloną, trawę.
ROZDZIAŁ 16
Późnym popołudniem drugiego dnia Paul zauważył charakterystyczne spojrzenie
Diarmuida. Podniósł się. Przeszli razem na rufę, gdzie stał Artur ze swym psem. Wszędzie
wokół ludzie z Południowej Twierdzy ze swobodą i biegłością spełniali zadania załogi
„Prydwen". Stojący za sterem Coli trzymał pewnie kurs na zachód. Prosto na zachód, jak
polecił Artur, który powiedział też mu, że, gdy przyjdzie pora na zmianę kursu, powiadomi
go i wskaże kierunek. Żeglowali ku wyspie, której nie było na żadnej mapie.
Nie mieli też pewności, co tam na nich czekało. Dlatego właśnie we trzech, wraz z
Cavallem kroczącym lekko u ich boku po ciemnych deskach pokładu, ruszyli teraz na
dziób, gdzie stały obok siebie dwie postacie. Spędzały tam każdą godzinę czuwania od
chwili, gdy „Prydwen" odbiła od brzegu.
—Lorenie — odezwał się cicho Diarmuid.
Wpatrzony w morze mag odwrócił się powoli. Matt również się obejrzał.
—Lorenie, musimy porozmawiać — ciągnął książę, nadal cicho, lecz nie bez władczego
tonu w głosie. Mag wpatrywał się w nich przez dłuższą chwilę.
— Wiem — powiedział wreszcie ochrypłym głosem. — Czy rozumiesz, że złamię nasze
prawo, jeśli ci odpowiem?
—Rozumiem — odrzekł Diarmuid. — Musimy się jednak dowiedzieć, co on robi, Lorenie.
I w jaki sposób. Prawo waszej rady nie może służyć Ciemności.
Matt, z twarzą bez wyrazu, odwrócił się, by dalej patrzeć na morze. Loren nadal był
zwrócony ku nim.
— Metran używa Kotła, by przywrócić życie svart alfarom na Cader Sedat, kiedy umierają
— powiedział.
Artur skinął głową.
— Ale co ich zabija?
—On — odparł Loren Srebrny Płaszcz.
Czekali. Matt wbił spojrzenie w morze, Paul jednak widział, że jego dłonie zaciskają się na
relingu statku.
-Dowiedzcie się, że w Księdze Nilsoma... zaczął Loren.
-Przeklęte niech będzie jego imię — wtrącił Matt Sóren.
-... w tej księdze — ciągnął Loren — opisany jest monstrualny sposób pozwalający magowi
osiągnąć moc większą niż pochodząca od jego jednego źródła.
Nikt się nie odzywał. Paul poczuł powiew wiatru, gdy słońce skryło się za chmurą.
-Metran używa Denbarry jako kanału — mówił dalejLoren, panując nad swym głosem. —
Kanału dla energii svart alfarów.
- Dlaczego umierają? — zapytał Paul.
—Dlatego, że wyczerpuje ich siły aż do śmierci.
Diarmuid skinął głową.
— A martwych ożywia Kocioł?
- Raz za razem. Czy właśnie dzięki temu wywołał zimę? Osiągnął wystarczającą moc?
—Tak — odparł po prostu Loren.
Zapadła cisza. „Prydwen" płynęła po spokojnym morzu.
- Będzie miał przy sobie też innych, by mu pomagali?— zapytał Artur.
- To konieczne — odparł mag. — Ci, których używa jako źródeł, nie będą w stanie się
poruszać.
- Denbarra — odezwał się Paul. — Czy on jest aż tak nikczemny? Dlaczego to robi?
Mart nagle się odwrócił.
— Dlatego, że źródło nie zdradza swego maga!
Wszyscy usłyszeli gorycz w jego głosie. Loren położył dłoń na ramieniu krasnoluda.
— Spokojnie — powiedział. — Zresztą nie sądzę, by teraz mógł to zrobić. Przekonamy się,
jeśli dotrzemy na miejsce.
Jeśli dotrzemy na miejsce. Diarmuid oddalił się, pogrążony w myślach, by porozmawiać ze
stojącym u steru Collem. W chwilę później Artur i Cavall wrócili na swe miejsce na rufie.
- Czy może ponownie wywołać zimę? — zapytał Lorena Paul.
- Sądzę, że tak. Dysponując podobnie wielką mocą może zrobić niemal wszystko, czego
zapragnie.
Obaj odwrócili się i oparli o reling po obu stronach Mat-ta. Wpatrzyli się w puste morze.
—Zaniosłem kwiaty na grób Aideen — odezwał się po chwili krasnolud. — Razem z
Jennifer.
Loren spojrzał na niego.
— Nie sądzę, by Denbarra miał taki wybór, jak ona — powtórzył po chwili.
—Na początku go miał — warknął krasnolud.
- Co byś zrobił, gdybym to ja był Metranem?
- Wyrwałbym ci serce z piersi! — odparł Matt Sóren.
Loren popatrzył na swe źródło. Na jego ustach pojawił się uśmiech.
— Naprawdę? — zapytał.
Matt wpatrywał się w niego gniewnie przez dłuższy czas. Potem skrzywił usta i potrząsnął
głową. Ponownie odwrócił się w stronę morza. Paul poczuł w sercu pewną ulgę. Nie zrobiło
mu się lżej, lecz był bliski akceptacji i rezygnacji. Nie był pewien, dlaczego znalazł siłę w
wyznaniu krasnoluda, tak jednak było. Wiedział, że potrzebuje owej siły, a będzie jej
potrzebował jeszcze bardziej.
Paul od śmierci Kevina spał źle, zgłosił się więc jako ochotnik na jedną z poprzedzających
świt wacht. Był to czas na rozmyślania i wspomnienia. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami
były skrzypienie statku oraz plusk fal w mroku za burtą. Nad jego głową trzy żagle
„Prydwen" wydęły się. Płynęli swobodnie z wiatrem. Oprócz niego na pokładzie pełniło
wachtę jeszcze czterech ludzi. Za sterem stał rudowłosy Averren.
Obok Paula nie było nikogo. Był to czas pełen intymności, niemal pokoju. Pogrążył się we
wspomnieniach. Śmierć Kevina nigdy nie przestanie być źródłem żałoby, nigdy też jednak
nie przestanie być czymś wspaniałym, nawet pełnym chwały. Tak wielu ludzi ginęło na
wojnach, tak wielu zginęło już na tej, lecz żaden z nich, przechodząc w Noc, nie zadał
Ciemności równie potężnego ciosu. I żaden nigdy tego nie zrobi — pomyślał.
- Rahod hedai Liadon — zawodziły kapłanki w świątyni w Paras Derval, gdy na zewnątrz,
pośród nocy, wyrastała zielona trawa. Już teraz, choć smutek spowijał mu serce, Paul
wyczuwał pojawiające się światło. Niech Rakoth Maugrim się boi, a wszyscy w Fionavarze
— nawet zimna Jaelle — uznają, co zdziałał Kevin i ile była warta jego dusza.
A jednak — pomyślał — trzeba przyznać, że Jaelle uznała to wobec niego dwukrotnie.
Potrząsnął głową. Najwyższa kapłanka o szmaragdowych oczach stanowiła problem, z
którym nie czuł się w tej chwili na siłach borykać. Pomyślał o Rachel i przypomniał sobie
muzykę. Jej muzykę, a teraz także Keva, w tawernie. Teraz już zawsze te dwa wspomnienia
będą ze sobą zespolone. Była to trudna świadomość.
—Czy przeszkadzam?
Paul obejrzał się i po chwili potrząsnął głową.
- Nocne myśli — wyjaśnił.
- Nie mogłem spać — wyszeptał Coli. Podszedł do relingu. — Pomyślałem sobie, że mogę
się na coś przydać na górze, ale noc jest spokojna, a Averren zna się na swojej robocie.
Paul uśmiechnął się raz jeszcze. Wsłuchał się w spokojne dźwięki statku i morza.
— To dziwna godzina — zauważył. — Właściwie mi się podoba. Nigdy jeszcze nie byłem na
morzu.
- Ja wychowałem się na statkach — odezwał się cicho Coli. — Czuję się, jakbym wrócił do
domu.
- W takim razie dlaczego wyjechałeś?
- Diar mnie o to poprosił — odparł po prostu postawny mężczyzna. Paul czekał. Po chwili
Coli splótł luźno dłonie na relingu i zaczął mówić dalej: — Matka pracowała w tawernie w
Taerlindel. Nigdy nie wiedziałem, kto był moim ojcem. Czasami wyglądało na to, że
wychowują mnie wszyscy marynarze. Nauczyli mnie tego, co umieli. Moje najwcześniejsze
wspomnienie, to jak podsadzili mnie, żebym sterował statkiem, bo byłem za mały, by
dosięgnąć rumpla.
Jego głos był głęboki i niski. Paul przypomniał sobie ich jedyną wcześniejszą nocną
rozmowę. O Letnim Drzewie. Wydawało się, że to już tyle lat temu.
- Miałem siedemnaście lat, gdy Diarmuid i Aileron po raz pierwszy przybyli spędzić lato w
Taerlindel — ciągnął Coli. — Byłem starszy od nich obu i skłonny gardzić królewskimi
bachorami. Ale Aileron... robił wszystko niewiarygodnie szybko i niewiarygodnie dobrze, a
Diar... — przerwał. Jego twarz rozjaśnił przywołany wspomnieniami uśmiech.- A Diar
robił wszystko na swój własny sposób i równie dobrze, a do tego pokonał mnie w bójce pod
domem ojca matki. Potem, na znak przeprosin, przebrał nas obu i zaprowadził do
tawerny, gdzie pracowała matka. Rozumiesz, nie pozwalano mi tam wchodzić. Nawet ona
mnie wtedy nie rozpoznała. Wszyscy myśleli, że przyjechałem z Paras Derval z jedną z
dworek.
- Dworek? — zapytał Paul.
- Diar był dziewczyną. Pamiętaj, że był młody —roześmiali się cicho w ciemności. —
Zastanawiałem się wtedy nad nim trochę, ale potem namówił dwie dziewczyny
z miasta, by poszły z nami na plażę leżącą za szlakiem.
- Znam ją — wtrącił Paul.
Coli spojrzał na niego.
— Zgodziły się dlatego, że myślały, iż Diarmuid jest kobietą, a ja panem z Paras Derval.
Spędziliśmy tam ze trzy godziny. Nigdy w życiu nie śmiałem się tak bardzo jak wtedy, gdy
zdjął spódnicę, żeby popływać, i ujrzałem ich twarze.
Obaj uśmiechali się. Paul zaczynał coś rozumieć, choć nadal czegoś jeszcze nie pojmował.
—Później, kiedy jego matka umarła, mianowano go namiestnikiem Marchii Południowych.
Sądzę, że przede wszystkim chcieli się go pozbyć z Paras Derval. Był wówczas jeszcze
bardziej szalony. Młodszy i do tego kochał królową. Przybył do Taerlindel i poprosił, bym
został jego prawą ręką. Pojechałem z nim.
Księżyc lśnił na zachodzie, jak gdyby wskazywał im drogę. Paul popatrzył na niego
— Całe szczęście, że miał ciebie — powiedział. — Jako balast. A teraz doszła jeszcze Sharra.
Sądzę, że tworzą dobraną parę.
Coli skinął głową.
— Też tak myślę. On ją kocha, a jego miłość jest bardzo głęboka.
Paul wchłonął w siebie te słowa. Po chwili zaczęły mu one wyjaśniać jedyną zagadkę,
której dotąd nie rozumiał. Popatrzył na Colla. Dostrzegał w ciemności jego szczere,
kwadratowe oblicze i wielki, wielokrotnie łamany nos.
— Tej nocy, gdy poprzednio rozmawialiśmy w cztery oczy — zaczął — powiedziałeś mi, że
gdybyś posiadał jakąkolwiek moc, przekląłbyś Ailerona. Nie wolno ci wtedy było nawet
wymieniać jego imienia. Pamiętasz?
- Oczywiście, że pamiętam — odrzekł spokojnie Coli.
Wydawało się, że otaczające ich ciche odgłosy statku pogłębiają jedynie nocną ciszę.
- Czy to dlatego, że zagarnął dla siebie całą miłość ojca?
Coli spojrzał na niego, nadal spokojny.
— Częściowo—przyznał. — Pamiętam, że od początku potrafiłeś się wielu rzeczy domyślić.
Jest jednak coś jeszcze i to również powinieneś odgadnąć.
Paul zastanowił się nad tym.
— No więc... — zaczął. Znad wody dobiegł ku nim śpiew.
—
łuchajcie! — krzyknął Averren, całkiem niepotrzebnie.
Wszystkich siedmiu mężczyzn czuwających na „Pry-dwen" wsłuchało się w ten głos.
Rozlegał się z przodu, nieco ku prawej burcie. Averren przesunął rumpel, by mogli zbliżyć
się do źródła dźwięku. Nieuchwytny i słaby był ów śpiew, wysoki i piękny. Niczym
delikatna pajęczyna wysnuwał się ku nim z ciemności, utkany ze słodkiego smutku i
powabu, Splatało się w nim bardzo wiele głosów.
Paul słyszał już przedtem tę pieśń.
— Mamy kłopoty—oznajmił.
Coli odwrócił gwałtownie głowę.
— Co to?
Po prawej burcie spod wody wynurzył się potworny łeb. Wznosił się coraz wyżej, górując
nad masztami „Prydwen". Światło księżyca ukazało gigantyczną, płaską głowę: pozba-
wione powiek oczy, rozwarte, drapieżne szczęki, cętkowaną, szarozieloną, pokrytą śluzem
skórę. „Prydwen" zazgrzytała o coś. Averren mocował się z kołem sterowym. Coli po-
śpieszył mu z pomocą. Jeden z pełniących wachtę krzyknął na znak ostrzeżenia.
Paul widział przez moment w niepewnym blasku księżyca pomiędzy straszliwymi oczyma
potwora coś białego, przypominającego róg. Nadal słyszał śpiew, czysty i rozdzierająco
piękny. Ogarnęło go przyprawiające o mdłości przeczucie. Odwrócił się instynktownie. Po
drugiej stronie „Prydwen" ogon potwora zakrzywił się w górę, przesłaniając południowe
niebo, by runąć na nich! Krucze skrzydła. Wiedział.
— Duszodzierżca! — wrzasnął. — Lorenie, wznieś tarczę!
Ujrzał, że olbrzymi ogon wzniósł się na maksymalną wysokość. Widział, jak opuszcza się w
dół z siłą złowrogiej śmierci, by okropnym ciosem pozbawić ich życia. Potem zobaczył, że
walnął z impetem w puste powietrze. „Prydwen" podskoczyła pod wpływem wstrząsu
niczym zabawka, lecz tarcza maga wytrzymała. Loren wybiegł na pokład wraz z
Diarmuidem i Arturem, którzy podtrzymywali Marta Sórena. Paul dostrzegł przelotnie
wyraz pełnego udręki wysiłku na twarzy krasnoluda, po czym celowo odciął się od
wszelkich doznań. Nie było czasu do stracenia. Sięgnął do swego wnętrza w poszukiwaniu
pulsu Mórnira.
I znalazł go. Był rozpaczliwie słaby, blady niczym światło gwiazd w księżycową noc. W
pewnym sensie tym właśnie był. Znajdował się za daleko. Liranan mówił prawdę. Jak mógł
spętać morskiego boga na morzu?
Podjął próbę. Poczuł w sobie trzecie uderzenie pulsu. Przy czwartym wykrzyknął:
— Lirananie!
Raczej wyczuł niż zobaczył, że bóg wymknął mu się bez trudu. Omal nie pochłonęła go
rozpacz. Zanurkował w swym umyśle, tak jak zrobił to na plaży. Wszędzie słyszał śpiew.
Wtem, daleko i głęboko, usłyszał też głos Liranana.
— Przykro mi, bracie. Naprawdę przykro.
Spróbował raz jeszcze. Włożył w wezwanie całą duszę. Jakby znajdował się pod
powierzchnią, ujrzał nad sobą cień „Prydwen". Zdał sobie sprawę, jak wielki jest potwór
strzegący Cader Sedat. Duszodzierżca — pomyślał raz jeszcze. Wezbrała w nim
nieprzeparta wściekłość. Skierował całą jej ślepą siłę w swe wezwanie. Poczuł, że załamuje
się pod wpływem rozpaczliwego wysiłku. To było za mało.
— Mówiłem ci, że tak będzie — usłyszał słowa boga. W oddali ujrzał srebrną rybę
umykającą mu przez ciemną wodę. Nie było tu morskich gwiazd. Na górze „Prydwen" raz
jeszcze podskoczyła szaleńczo. Wiedział, że Loren zdołał w jakiś sposób zablokować drugi
cios potwornego ogona. Ale nie trzeci — pomyślał. Nie zdoła powstrzymać trzeciego.
I w jego umyśle odezwał się głos: W takim razie trzeci cios nie może nastąpić.
Dwukrotnie Narodzony, mówi Gereint. Wezwij go teraz, przeze mnie. Jestem
zakorzeniony na lądzie.
Paul połączył się ze ślepym szamanem, którego nigdy nie widział. Wezbrała w nim moc,
boski puls Mórnira bijący gwałtowniej niż jego własny. Miał umysł zanurzony pod wodę,
mógł więc wyciągnąć rękę w dół przez mroki oceanu. Poczuł eksplozję swej mocy mającej
oparcie na Równinie, w Gereincie. Poczuł jej spiętrzenie. Nad nim ogromny ogon raz
jeszcze wznosił się w górę.
— Lirananie! — zawołał Paul po raz ostatni. Na pokładzie „Prydwen" wydało im się to
głosem gromu.
I morski bóg nadszedł.
Paul odczuł to jako wezbranie wód. Usłyszał, że bóg krzyknął z radości, iż wolno mu
działać. Poczuł, że więź łącząca go z Gereintem pryska. Zanim zdążył przemówić, czy
przesłać jakąkolwiek myśl, umysł szamana zniknął z jego jaźni. Jakże daleko — pomyślał
Paul. Jakże daleko się zapuścił. I jak długa czeka go podróż powrotna.
Potem znalazł się znowu na statku i własnymi oczyma ujrzał w słabym świetle księżyca, jak
Maugrimowy Duszodzierżca toczył bój z Lirananem, bogiem morza. Przez cały ten czas
śpiew nie ustawał ani na chwilę.
Loren opuścił tarczę ochronną. Mart leżał na pokładzie. Stojący u steru Coli usiłował
przeprowadzić „Prydwen" przez doliny i wzniesienia ukształtowane przez tytanów wal-
czących przed nimi po prawej stronie. Paul dostrzegł, że jakiś człowiek wyleciał za burtę,
gdy statek podskoczył na pokrytym pianą morzu niczym brykający koń.
Bóg walczył w swej własnej postaci, odziany w lśniącą, wodną szatę. Potrafił wznosić się w
górę niczym fala oraz zamieniać morze pod nimi w wodny wir i czynił obie te rzeczy.
Moc, jaką Paul zaledwie był w stanie pojąć, utworzyła nagle w morzu pustkę. „Prydwen"
podskakiwała i kołysała się z trzaskiem wręg na samej jej krawędzi. Zobaczył, że wir kręci
się coraz szybciej. W miarę, jak dzikość odmętu się wzmagała, Paul dostrzegł, że nawet
olbrzymie rozmiary Duszodzierżcy nie chronią go przed naporem rozjuszonego morza.
Potwór schodził w dół. Bitwa miała się toczyć w głębinie. Paul wiedział, że to ze względu na
nich. Patrzył jak bóg, świetlisty i migotliwy, zawisł na fali wzniesionej nad nimi, gdy
kształtował wir, który wsysał jego przeciwnika pod powierzchnię.
Pokryta śluzem i obrzydliwą pianą głowa Duszodzierżcy opadła w dół. Paul ocenił, że jest
niemal równie wielka jak statek. Dostrzegł też, iż olbrzymie, pozbawione powiek oczy
zamknęły się, a zęby wielkości człowieka obnażyły wściekle.
Zobaczył, że Diarmuid dan Ailell skoczył z pokładu „Prydwen" i wylądował na płaskim łbie
potwora. Usłyszał krzyk Colla. Zewsząd otaczał ich śpiew, przebijający się nawet przez ryk
morza. Z niedowierzaniem w oczach patrzył, jak książę pośliznął się, odzyskał z trudem
równowagę, po czym ruszył chwiejnym krokiem między oczy Duszodzierżcy, zatrzymał się
tam i, jednym potężnym szarpnięciem, wyrwał z jego głowy biały róg.
Stracił w tym momencie równowagę. Paul ujrzał, że potwór opada coraz niżej, a morze
zamyka się nad nim. Padając, Diarmuid odwrócił się i skoczył, zataczając łuk, w stronę
„Prydwen".
By złapać jedną ręką linę, którą rzucił mu Artur Pen-dragon.
Wciągnęli go na pokład, walcząc z siłą zamykającego się morza. Paul odwrócił się akurat
na czas, by zobaczyć, że Liranan pozwolił opaść fali, na której zawisł i runął w odmęty w
ślad za stworem, z którym wolno mu teraz było walczyć, gdyż wezwano go i zmuszono do
tego.
Śpiew ucichł.
Tysiąc lat — pomyślał Paul z rozpaczą w sercu. Od chwili, gdy Rakoth zaczął
wykorzystywać Cader Sedat podczas Bael Rangat. Przez tysiąc lat Duszodzierżca czaił się w
głębinach oceanu i nikt dotąd nie zdołał go pokonać. Olbrzymi i niezwyciężony.
Paul osunął się na kolana, płacząc nad schwytanymi duszami. Nad głosami wszystkich
promiennych lios alfarów, którzy pożeglowali ku swej pieśni, by odnaleźć świat
ukształtowany przez Tkacza jedynie dla nich.
Wiedział teraz, że ani jeden z nich tam nie dotarł. Przez tysiąc lat liosowie wyruszali,
pojedynczo i parami, na bezksiężycowe morze.
By spotkać Maugrimowego Duszodzierżcę. I stać się jego głosem.
Najbardziej znienawidzeni przez Ciemność, gdyż ich imię znaczyło Światło.
Łkał przez długą chwilę, on, któremu suche oczy sprawiły ongiś tyle bólu. Później nadszedł
deszcz. Po chwili zdał sobie sprawę, że pada na nich jakieś światło. Podniósł wzrok. Był
bardzo osłabiony, lecz po jednej jego stronie stał Coli, a po drugiej utykający lekko
Diarmuid.
Wszyscy ludzie na pokładzie „Prydwen", w tym — jak widział — również Matt, zebrali się u
prawej burty. Ustępowali mu drogi w pełnym szacunku milczeniu. Gdy Paul zbliżył się do
relingu, ujrzał stojącego na powierzchni morza Liranana. Lśnienie było światłem księżyca
przechwyconym i wzmocnionym przez miliony kropli jego wodnej szaty.
Paul i bóg popatrzyli na siebie nawzajem, po czym Liranan oznajmił głośno:
— On nie żyje.
Wzdłuż całego statku cicho szeptano. Paul pomyślał o śpiewie i o promiennych liosach w
ich małych łódkach. Przez tysiąc lat wyruszali w rejs ku wysokiemu, słodkiemu zewowi
swej pieśni. Tysiąc lat i żaden z nich nie znał prawdy.
—Ceiwen dała róg — powiedział zimnym głosem. —Ty mogłeś ich ostrzec.
Morski bóg potrząsnął głową.
— Nie mogłem — odparł. — Gdy Spruwacz po raz pierwszy przybył do Fionavaru,
powiedziano nam, że nie możemy ingerować z własnej woli. Zielona Ceinwen będzie
musiała wkrótce odpowiedzieć i to za coś więcej niż podarowanie rogu, ja jednak nie
naruszę woli Tkacza — przerwał. — Niemniej sprawiało mi to wielki ból. On nie żyje,
bracie. Nie sądziłem, że zdołasz mnie wezwać. Dzięki tobie znowu zaświecą tu morskie
gwiazdy.
—Otrzymałem pomoc — odrzekł Paul.
Po jeszcze jednej chwili Liranan pokłonił się mu, tak jak dawno temu uczynił to Cernan.
Następnie bóg zniknął w ciemnościach morza. Paul popatrzył na Lorena. Ujrzał na twarzy
maga ślady łez.
— Wiesz o tym? — zapytał. Loren skinął gwałtownie głową.
—O czym? — zapytał Diarmuid.
Pozostałym trzeba było powiedzieć. Paul uczynił to, tłumiąc żal:
— Ten śpiew to byli lios alfarowie. Ci, którzy wypłynęli. Od czasu Bael Rangat nigdy nie
docierali dalej na zachód niż do tego miejsca. Żaden z nich.
Brendel — myślał. Jak powiem to Brendelowi?
Słyszał ludzi z Południowej Twierdzy. Ich bezsilną wściekłość. Patrzył jednak na
Diarmuida.
—Po co tam skoczyłeś? — zapytał księcia.
—No właśnie, po co? — powtórzył Loren.
Diarmuid zwrócił się w stronę maga.
— Nie widziałeś jej?
Puścił ramię Paula i podszedł, utykając, do stopni wiodących ku rumplowi. Wrócił,
trzymając w ręku coś, co lśniło biało w świetle księżyca. Wręczył to magowi.
—Och — odezwał się Matt Soren.
Loren nie powiedział nic. Wszystko wyrażała jego twarz.
— Mości pierwszy magu Brenninu — przemówił Diarmuid, nieugięcie panując nad
emocjami. — Czy przyjmiesz ode mnie jako dar przedmiot o najwyższej wartości? Oto jest
laska Amairgena Białej Gałęzi, którą tak dawno temu zrobiła dla niego Lisen.
Paul zacisnął pięści. Tak wiele smutku. Wyglądało na to, że jeszcze ktoś nie dotarł dalej niż
tutaj. Teraz już wiedzieli, co stało się z pierwszym i największym z magów.
Loren przyjął laskę. Trzymał ją z boku, ściskając w obu dłoniach. Choć spędziła w morzu
tyle lat, białe drewno nie wytarło się ani nie splamiło. Paul wiedział, że jest w nim moc.
—Zrób z niej użytek, Srebrny Płaszczu! — usłyszał słowa Diarmuida. — Pomścij go i
wszystkich, którzy zginęli. Wykorzystajmy tę laskę na Cader Sedat. Po to ją przyniosłem.
Palce Lorena zacisnęły się mocno na drewnie.
- Niech tak się stanie — powiedział jedynie, lecz w jego głosie brzmiała nuta
przeznaczenia.
- Niech więc tak się stanie teraz — odezwał się niższy głos. Odwrócili się. — Wiatr się
zmienił — wyjaśnił Artur.
—Na północny — dodał po krótkiej chwili Coli.
Artur patrzył tylko na Lorena.
— Dotrzemy na Cader Sedat, żeglując prosto na północ pod pomocny wiatr. Czy potrafisz
tego dokonać, magu?
Loren i Mart zwrócili się ku sobie. Paul widział już przedtem, jak to robili. Wymienili
głęboko osobiste spojrzenia, bez pośpiechu, jak gdyby dysponowali nieograniczonym
czasem. Paul wiedział, że Mart jest rozpaczliwie zmęczony i Loren z pewnością również.
Wiedział też jednak, że to nie będzie się liczyło.
Dostrzegł, że mag podniósł wzrok ku Collowi. Widział posępność jego uśmiechu.
— Wszyscy na stanowiska — usłyszał głos Lorena. — I skierujcie statek na północ.
Nie zauważyli zbliżania się świtu. Gdy jednak Coli i ludzie z Południowej Twierdzy
poderwali się, by wykonać rozkaz, słońce wyskoczyło z morza za ich plecami.
Potem znalazło się po ich prawej stronie, gdy Coli z Taerlindel skierował statek prosto pod
silny, północny wiatr. Loren zszedł pod pokład. Gdy pojawił się ponownie, miał na sobie
płaszcz o zmiennych, srebrnych odcieniach, któremu zawdzięczał swe imię. Jego godzina
wreszcie się zaczęła. Jego i Matta. Wysoki i surowy, ruszył na dziób „Prydwen", niosąc
laskę Amairgena Białej Gałęzi. Obok niego, równie surowy, równie dumny, kroczył Matt
Sóren, który ongiś był królem pod Banir Lók, lecz zamienił owo przeznaczenie na to, które
przywiodło go tutaj.
—Cenolan! — krzyknął Loren. Wyciągnął laskę prosto przed siebie. — Sed amairgen, sed
remagan, den sedath iren!
Rzucił te słowa ponad falami. Moc popłynęła przez nie niczym inna, potężniejsza fala. Paul
usłyszał ryczący dźwięk, szum wiatrów, które — jak się zdawało — pomknęły ku nim ze
wszystkich stron morza. Popłynęły wokół „Prydwen" niczym omywający jej burty odmęt
Liranana. Po chwili chaotycznego wirowania. Paul ujrzał, że żeglują po cichym,
bezwietrznym morzu, absolutnie gładkim jak szkło, podczas gdy z obu stron srożyły się
szalone wichry.
A z przodu, całkiem niedaleko, oświetlona porannym słońcem, leżała wyspa. Wysoko na
jej skale wznosił się zamek. Obracała się powoli na szklistym morzu. Okna zamku były
brudne i pełne plam, podobnie jak jego mury.
—Ongiś błyszczał — zauważył cicho Artur.
Z najwyższego punktu zamku w niebo wzbijał się czarny, prosty jak strzała słup dymu.
Wyspa była skalista i pozbawiona roślinności.
—Ongiś była zielona — stwierdził Artur. — Cavallu!
Pies warczał i szarpał się do przodu, szczerząc kły. Gdy Artur przemówił do niego, uspokoił
się. Loren nie poruszył się ani razu. Trzymał laskę sztywno przed sobą. Nigdzie nie było
strażników. Duszodzierżca stanowił wystarczające zabezpieczenie. Gdy się zbliżyli,
wirowanie wyspy ustało. Paul domyślił się, że kręcą się teraz wraz z nią, nie miał jednak
pojęcia, gdzie się znajdują. Wiedział jednak, że nie jest to Fionavar.
Coli nakazał wyrzucić za burtę kotwice.
Loren opuścił rękę. Spojrzał na Matta. Krasnolud skinął głową, po czym znalazł sobie
miejsce, w którym mógł usiąść. Stali na kotwicy na bezwietrznym morzu tuż przy brzegach
Cader Sedat.
—W porządku — stwierdził Loren Srebrny Płaszcz.
— Diarmuidzie, Arturze, nie obchodzi mnie, jak tego dokonacie, ale oto czego potrzebuję.
To miejsce śmierci — powiedział mu ongiś Artur. Gdy się zbliżali, Paul zdał sobie sprawę,
że należało to rozumieć dosłownie. Zamek przywodził na myśl grobowiec. Same wrota —
Artur mówił, że jest ich czworo — znajdowały się w zboczach szarego wzgórza, z którego
wznosiło się Cader Sedat. Mury pięły się wysoko, lecz droga wejścia prowadziła pod
ziemię.
Stanęli przed jednymi z tych wielkich, żelaznych drzwi. Choć raz Paul zobaczył, jak
Diarmuid się zawahał. Loren wraz z Mattem podążyli inną trasą, ku innej bramie. Nigdzie
nie było widać strażników. Głęboka cisza budziła niepokój. Paul zwrócił uwagę, że w
pobliżu tego miejsca nie ma nic żywego. Zaczął się bać.
—Drzwi się otworzą — zapewnił cicho Artur. — Poprzednim razem trudność polegała na
wydostaniu się.
I wtedy Diarmuid się uśmiechnął. Wydawało się, że ma zamiar coś powiedzieć, lecz
zamiast tego ruszył naprzód i popchnął wrota wiodące do Cader Sedat. Uchyliły się bez-
głośnie. Odsunął się na bok i gestem wskazał Arturowi, by ruszył jako pierwszy. Wojownik
wyciągnął miecz i wszedł do środka. Czterdziestu ludzi podążyło za nim z blasku słońca w
ciemność.
Było tu bardzo zimno. Nawet Paul to czuł. Ten chłód był silniejszy niż osłona Mórnira i nie
był na niego odporny. To zmarli — pomyślał. Potem nawiedziła go następna myśl:
znajdowali się w centrum. Wszystko owijało się spiralą wokół tej wyspy. Gdziekolwiek
leżała. W jakimkolwiek świecie.
Korytarze były zakurzone. Gdy szli, czepiały się ich pajęczyny. Wszystkie przejścia miały
wiele odgałęzień, z których większość prowadziła w dół. Było bardzo ciemno i Paul nie
dostrzegał w ich głębi nic. Droga, którą podążali, wiodła pod górę. Jej nachylenie
zwiększało się powoli. Po, jak się zdawało, długim czasie, minęli zakręt i w niewielkiej
odległości dostrzegli zielonkawą poświatę.
Bardzo blisko, nie dalej niż pięć stóp od nich, od korytarza odchodziła kolejna, wiodąca w
lewo i pod górę, odnoga. Wypadł z niej biegiem svart alfar.
Miał czas, by ich zobaczyć. Czas by otworzyć usta. Lecz nie miał czasu, by krzyknąć.
Przeszyło go sześć strzał. Podniósł ręce w górę i padł martwy.
Bez zastanowienia Paul rzucił się płasko na podłogę. Domysł, przelotne spojrzenie.
Wyciągnął rozpaczliwie rękę i złapał flaszkę niesioną przez svarta, zanim zdążyła rozbić się
o podłogę. Gdy wylądował, przetoczył się tak cicho, jak tylko potrafił. Czekali. W chwilę
później Artur skinął głową. Nie podniesiono alarmu.
Paul podźwignął się i podszedł z powrotem do pozostałych. Diarmuid bez słowa zwrócił
mu miecz.
- Przepraszam — wyszeptał Paul. Gdy skoczył, wyrzucił go bez ostrzeżenia w powietrze.
- Wykrwawię się na śmierć — szepnął książę, unosząc draśniętą dłoń, w którą go złapał. —
Co on niósł?
Paul wręczył mu flaszkę. Diarmuid wyciągnął zatyczkę i powąchał otwór. Uniósł głowę.
Udawane zdumienie na jego twarzy było widoczne nawet w bladym, zielonym świetle.
—Na rzeczną krew Lisen — powiedział cicho książę.
— Wino z Południowej Twierdzy! — uniósł flaszkę i pociągnął długi łyk. — Ktoś jeszcze? —
zapytał uprzejmie.
Co było do przewidzenia, nie znaleźli się chętni, lecz nawet Artur pozwolił sobie na
uśmiech.Wyraz twarzy Diarmuida zmienił się.
— Dobra robota, Pwyllu — powiedział krótko. — Carde, usuń zwłoki z korytarza. Mości
Arturze, czy pójdziemy obejrzeć zdradzieckiego maga?
Paulowi wydało się, że widział w mroku przez chwilę światło gwiazd w oczach Wojownika.
Przypomniał coś sobie i popatrzył na Cavalla, po czym podążył w milczeniu za obydwoma
wodzami ostatnim korytarzem. Blisko jego końca opadli na kolana i zaczęli się czołgać.
Diarmuid zrobił dla niego miejsce. Paul przecisnął się naprzód na brzuchu i zatrzymał w
przejściu obok księcia. Leżeli tam we trzech, patrząc na wszystko dookoła z przerażeniem.
Ludzie z Południowej Twierdzy byli tuż za nimi.
Pięć stopni wiodło w dół od nakrytych łukiem drzwi, obok których leżeli. Do olbrzymiego
pomieszczenia znajdującego się poniżej wiodło też wiele innych wejść. Strop znajdował się
tak wysoko, że ginął w mroku. Podłoga jednak była oświetlona: na ścianach umocowano
pochodnie, płonące niesamowitym, zielonym blaskiem, który dostrzegli z korytarza.
Drzwi, do których dotarli, znajdowały się mniej więcej w połowie długości wielkiej
komnaty Cader Sedat. Na jej przedzie, na podium, stał Metran, były pierwszy mag
Brenninu. Obok niego, nad gorejącym ogniem, ustawiono Kocioł z Khath Meigol.
Był ogromny. Paul przypomniał sobie, że zrobili go giganci. Nawet gdyby tego nie wiedział,
potrafiłby to odgadnąć. O ile był w stanie to określić w tego rodzaju świetle, Kocioł był
czarny. Na jego zewnętrznej krawędzi, poplamionej i pokrytej warstwą brudu, wyryto
jakieś słowa. Co najmniej piętnastu svart alfarów stało wokół niego na podwyższeniu.
Trzymali w rękach sieć, w którą, jeden za drugim, wrzucano ich pobratymców. Zanurzali
ich bez życia do kipiącego Kotła.
Trudno było cokolwiek dojrzeć w zielonym świetle, lecz Paul wytężył wzrok, by zobaczyć,
jak jednego z paskudnych stworów wydobywano z wody. Ostrożnie wyciągnięto go z
dymiącej gardzieli Kotła, a potem postawiono.
Paul patrzył, jak ten, który przed chwilą był martwy, ruszył naprzód chwiejnym krokiem,
podtrzymywany przez innych, by stanąć za jakimś mężczyzną.
Był to Denbarra, źródło Metrana. Widząc, jak stoi zaśli-niony, z opadłą szczęką, Paul
zrozumiał, co miał na myśli Loren, gdy powiedział, że Denbarra nie ma już wyboru.
Stało za nim dobrze ponad stu svart alfarów, którzy bezmyślnie wyczerpywali swe siły
życiowe, by karmić moc Metrana. Denbarra, równie bezmyślnie, służył im za kanał. Na
oczach Paula dwóch svartów padło na podłogę tam, gdzie stali. Ujrzał, że podnieśli ich
natychmiast inni, nie będący częścią pajęczyny mocy. Zanieśli ich do Kotła, a kolejnych
wydobyto z niego i ustawiano za Denbarra.
Wezbrało w nim obrzydzenie. Usiłując nad sobą zapanować, spojrzał wreszcie wprost na
maga, który wywołał zimę zakończoną wraz ze śmiercią Kevina.
Gdy po raz pierwszy przybyli do Fionavaru, Metran wydał im się nieudolnym sklerotykiem
z rzadką bródką. Wszystko to było oszustwo, bezbłędne, przez nikogo nie wykryte
oszustwo maskujące czystą zdradę. Mężczyzna stojący teraz przed nimi wśród zielonych
świateł i czarnego dymu bijącego z Kotła w pełni panował nad sobą. Paul zauważył, że
Metran nie wygląda już staro. Wyśpiewywał powoli jakieś słowa nad stronicami księgi.
Paul nie wiedział, że kryje się w nim tyle wściekłości. Wyglądało na to, że była ona
bezsilna.
- Nie zdołamy tego dokonać — usłyszał warknięcie Diarmuida w tej samej chwili, gdy i on
zdał sobie sprawę z tej prawdy.
- Oto czego potrzebuję — powiedział im Loren, gdy „Prydwen" stała zakotwiczona u
brzegów wyspy.
W pewnym sensie nie było to wcale dużo, w innym zaś wszystko. Wtedy jednak Paul
przypomniał sobie, że nie przybyli tutaj, licząc na powrót.
- Metran będzie robił dwie rzeczy — wyjaśnił Loren z obcą mu zwięzłością. - Olbrzymią
większość swej spotęgowanej mocy skieruje ku przygotowaniom do następnego ataku na
Fionavar. Część sił jednak zachowa, by utworzyć tarczę wokół siebie, swych źródeł i Kotła.
Nie powinni bynajmniej się spodziewać, że natrafią tu na wielu strażników, o ile w ogóle
jacyś będą, ponieważ tarcza Metrana — podobnie jak stworzona przez Lorena, która
powstrzymała Duszodzierżcę — będzie wystarczającą ochroną.
By Loren miał jakiekolwiek szansę na rozbicie Kotła, musieli skłonić Metrana do
opuszczenia tarczy. Przyszła im do głowy tylko jedna myśl: wdadzą się w bój ze svartami.
Nie z służącymi za źródła, lecz z tymi — a z pewnością było ich bardzo wielu — których
sprowadzono tu w charakterze wsparcia.
Jeśli zdołają wywołać wśród nich wystarczająco wielki chaos i panikę, może uda się
sprawić, by Metran zamienił swą obronną tarczę w ofensywny impuls skierowany przeciw
intruzom z Południowej Twierdzy.
— A kiedy to zrobi — dokończył z zawziętością w głosie Loren. — Jeśli wybiorę
odpowiednią chwilę, a on nie będzie wiedział, że z wami jestem, Matt i ja możemy mieć
szansę na zniszczenie Kotła.
Nikt nie powiedział, co się stanie, jeśli potęga Metrana, wzmocniona przez svart alfarów
oraz moc zawartą w Cader Sedat, uderzy w ludzi z Południowej Twierdzy.
Właściwie nie było o czym mówić. Po to tutaj przybyli.
Ale nie mogli tego dokonać. Z ostrożną przebiegłością, której nabrał w ciągu lat
potajemnego spiskowania, Metran uniemożliwił realizację nawet tak rozpaczliwego planu.
Nie było żadnych służących mu jako wsparcie svart alfarów, których mogliby zaatakować.
Widzieli migotliwą tarczę przywodzącą na myśl letni żar wznoszący się nad pozosta-
wionymi odłogiem polami. Osłaniała ona całą przednią część sali i wszyscy svart alfarowie
znajdowali się za nią. Tylko niekiedy z komnaty wybiegał błyskawicznie goniec — taki,
jak ten niosący wino, którego zabili. Nie było sensu organizować akcji przeciwko tak
nielicznym. Nie mogli zrobić w ogóle nic. Jeśli wypadną i ruszą do ataku, svartowie uśmie-
ją się zdrowo, wykańczając ich strzałami zza osłony. Metran nie będzie nawet musiał
podnieść wzroku znad księgi.
Paul rozejrzał się gorączkowo po komnacie. Zobaczył, że Diarmuid robi to samo. Zaszli tak
daleko, Kevin zginął, by im to umożliwić, Gereint skierował ku nim swą duszę—i wszystko
to na nic! Za zasłoną nie było drzwi, a nad podium, na którym stał Kocioł, Metran i
wszyscy svart ałfa rowie, żadnych okien.
- Ściana? — wyszeptał bez nadziei. — Przez tylną ścianę?
- Pięć stóp grubości — odparł Diarmuid. — A zresztą ją na pewno też zabezpieczył.
Paul nigdy nie widział, by książę wyglądał tak, jak teraz. Podejrzewał, że sam prezentuje
się podobnie. Czuł mdłości. Widział, że drży.
Usłyszał tuż za sobą, że Cavall zaskomlał tylko raz, bardzo cicho. Nagłe wróciło do niego
wspomnienie z ciemnego korytarza. Rzucił pośpieszne spojrzenie za Diarmuida. Po
drugiej stronie księcia leżał twarzą w dół Artur, który patrzył z kolei na niego.
—Sądzę, że właśnie po to przywołała mnie Kim. Zresztą nigdy nie widzę końca —
wyszeptał najcichszym głosem.
W jego twarzy widniało coś, czego nie sposób było znieść. Paul usłyszał, że Diarmuid
wciągnął gwałtownie powietrze. Przyglądał się, jak Artur cofnął się od wejścia, by móc
wstać nie zauważony. Paul i książę podążyli za nim.
Wojownik przykucnął przed swym towarzyszem. Paul zdał sobie sprawę, że Cavall
oczekiwał tego. Jego własna wściekłość go opuściła. Czuł zamiast niej ból, jakiego nie
zaznał od chwili, gdy spojrzał w oczy szarego psa pod Letnim Drzewem.
Artur zatopił dłonie w pokrytym bliznami futrze psiego karku. Spojrzeli obaj na siebie,
człowiek i zwierzę. Paul przekonał się, że nie może na to patrzeć. Odwróciwszy wzrok,
usłyszał, jak Artur mówi:
— Żegnaj, moja dzielna radości. Wiem, że chciałbyś pójść ze mną, ale to niemożliwe.
Będziesz jeszcze potrzebny, wielkie serce. Może... nadejdzie kiedyś dzień, gdy nie
będziemy musieli się rozstawać.
Paul nadal nie mógł na nich patrzeć. Czuł w gardle jakiś ucisk. Wywołany nim ból
utrudniał mu oddychanie. Usłyszał, że Artur się podniósł. Zobaczył, że położył szeroką
dłoń na ramieniu Diarmuida.
- Niech Tkacz obdarzy cię spoczynkiem — powiedział książę. Nic więcej. Rozpłakał się
jednak. Artur zwrócił się w stronę Paula. W jego oczach świeciły letnie gwiazdy.
Paul nie płakał. Był na Drzewie, a Artur sam go ostrzegł, że to się może zdarzyć. Wyciągnął
obie ręce i poczuł, jak je uściśnięto.
- Co mam powtórzyć? — zapytał. — Jeśli będę miał
taką szansę?
Artur spojrzał na niego. W jego brązowych włosach i brodzie było tak wiele siwizny.
— Powiedz jej... — przerwał i potrząsnął głową. — Nie. Wie już wszystko, co można
powiedzieć.
Paul skinął głową. A jednak się rozpłakał. Mimo wszystko. Jak można się było na to
przygotować? Poczuł, że puszczono jego dłonie, które ponownie ogarnął chłód. Gwiazdy
odwróciły się. Paul dostrzegł, że Artur wyciągnął na korytarzu miecz, po czym sam zszedł
po pięciu schodach w dół, do komnaty.
Jedyna przynęta, która mogła przyciągnąć zabójcze uderzenie mocy Metrana.
Poruszał się szybko. Pokonał większą część drogi do podium, zanim się zatrzymał.
Wróciwszy z Diarmuidem na poprzednie miejsce, Paul zauważył, że Metran i svartowie
byli tak zaabsorbowani swą pracą, że nawet nie zauważyli intruza.
—Niewolniku Ciemności, wysłuchaj mnie! — krzyknął Artur Pendragon potężnym głosem,
który słyszano w tak wielu światach. Poniósł się on echem po Cader Sedat. Svart alfarowie
krzyknęli z trwogi. Paul zobaczył, że głowa Metrana poderwała się w górę. Widział też
jednak, że mag się nie boi. Obrzucił Artura niespiesznym spojrzeniem spod białych brwi i
kościstego czoła. A także — pomyślał z goryczą Paul — zza bezpiecznej zasłony.
- Zamierzam cię wysłuchać — oznajmił ze spokojem Metran. — Zanim umrzesz, powiesz
mi, kim jesteś i jak się tu dostałeś.
- Nie mów w tym miejscu lekceważąco o śmierci —odparł Artur. — Znajdujesz się wśród
wielkich ze wszystkich światów. I można ich obudzić. Jeśli zaś chodzi o moje imię,
dowiedz się, że jestem Artur Pendragon, syn Uthera, król Brytanii. Jestem Potępionym
Wojownikiem wezwanym tu na bój z tobą i nie mogę umrzeć!
- Wystarczy strzała — pomyślał ze strachem Paul. Jedna strzała mogłaby go w tej chwili
zabić. Svart alfarowie zaczęli jednak bełkotać w panice. Nawet spojrzenie Metrana wyda-
wało się mniej pewne.
- Nasze księgi mądrości twierdzą inaczej — odparł.
- Niewątpliwie — zgodził się Artur. — Zanim jednak uciekniesz się do nich, dowiedz się
jednego: rozkazuję ci natychmiast opuścić to miejsce, gdyż w przeciwnym razie
zejdę na dół i obudzę zmarłych, by w swym gniewie przegnali cię do morza!
W oczach Metrana pojawiło się niezdecydowanie. Mag wyszedł powoli zza wysokiego
stołu. Zawahał się, po czym głosem, który rozbrzmiewał w wielkiej komnacie ostro i
krucho, rzekł:
— Powiadają, że można cię zabić. Robiono to raz za razem. Złożę twą głowę przed tronem
w Starkadh!
Uniósł jedną rękę wysoko w górę. Cavall wydał z siebie niski dźwięk. Artur czekał z
uniesioną głową.
To ta chwila — pomyślał Paul. Zaczął się modlić.
Nagle Metran opuścił powoli dłoń i wybuchnął brutalnym śmiechem. Trwał on długo,
gryzący i pogardliwy. To aktor — przypomniał sobie Paul, krzywiąc twarz pod naciskiem
jego miażdżącego szyderstwa. Oszukiwał ich wszystkich przez tak długi czas.
—Lorenie, Lorenie, Lorenie — wydyszał wreszcie Metran, nie posiadając się ze
zdumienia. — Czy dlatego, że sam jesteś głupcem, musisz mnie również za takiego
uważać? Wyjdź i opowiedz mi, jak wymknąłeś się Duszodzierżcy, zanim położę kres twym
cierpieniom.
Śmiech maga umilkł. Na jego twarzy widniał wyraz posępnej złości.
Z przeciwległej strony komnaty Paul usłyszał głos Lorena:
— Metranie, miałeś ojca, ale nie zamierzam zakłócać jego spoczynku, zwracając się do
ciebie pełnym imieniem. Dowiedz się, że rada magów skazała cię na śmierć i najwyższy
król Brenninu również. Przeklęto cię w radzie i wkrótce umrzesz. Dowiedz się też, że nie
wymknęliśmy się Duszodzierżcy. Zabiliśmy go.
- Ha! — warknął Metran. — Nadal się chełpisz, Srebrny Płaszczu?
- Nigdy tego nie robiłem — odparł Loren. Wyszedł wraz z Mattem w zielone światło
wielkiej komnaty. —Ujrzyj na dowód laskę Amairgena!
Wzniósł wysoko w górę Białą Gałąź. Metran cofnął się na ten widok. Paul zobaczył w jego
twarzy prawdziwą trwogę. Trwało to jednak tylko chwilę.
- Och, jasno utkane! — rzucił Metran z sarkazmem.— Czyn godny pieśni! W charakterze
nagrody, pozwolę ci teraz stać i przyglądać się, Lorenie. Patrz bezradnie wraz z
tymi, których zmusiłeś do tej podróży, jak przesunę ponad górami deszcz śmierci znad
Eridu, na które pada już od trzech dni, do Najwyższego Królestwa.
- W imię Tkacza — odezwał się przerażony Diarmuid, gdy Metran celowo odwrócił się
plecami do Lorena i wszedł z powrotem za swój stojący przy Kotle stół. Svart
alfarowie ponownie rozpoczęli cykl żywych i martwych.Przez cały ten czas Denbarra stał —
bezwolny i milczący —z rozdziawionymi ustami i oczyma wpatrzonymi w pustkę.
— Spójrz — odezwał się Paul.
Matt mówił coś niecierpliwie do Lorena. Widzieli, że mag stał przez chwilę
niezdecydowany, spoglądając na kras-noluda. Potem Matt powiedział coś jeszcze i Loren
skinął głową tylko raz. Zwrócił się z powrotem ku podium. Podniósł laskę Amairgena i
wskazał nią na Kocioł. Metran spojrzał na niego i uśmiechnął się. Loren wypowiedział
słowo, potem następne. Przy trzecim z laski wyskoczyła błyskawica srebrnego światła,
oślepiając ich wszystkich.
Kamienie Cader Sedat zatrzęsły się. Paul otworzył oczy. Zobaczył, że Metran podźwignął
się z wysiłkiem na nogi. Czuł, że zamek drży jeszcze. Obserwował, jak olbrzymi Kocioł z
Khath Meigol zachwiał się i zakołysał na swej umieszczonej nad ogniem podstawie.
Później jednak wrócił do poprzedniej pozycji.
Tarcza wytrzymała. Obejrzał się, by popatrzeć na podnoszącego się powoli z podłogi
Matta. Nawet z daleka widział, że krasnolud drży z wysiłku, który włożył w ów impuls
mocy. Przypomniał sobie nagle, że tego samego dnia Matt posłużył jako źródło dla tarczy
przeciwko Duszodzierżcy, a później dla odwrócenia od nich wszystkich wiatrów świata,
gdy płynęli na wyspę. Nie był w stanie sobie nawet wyobrazić, co musi znosić krasnolud.
Jakie słowa, czy nawet jakie myśli, mogły dać wyraz czemuś takiemu? I jak można było
uporać się z faktem, że to nie wystarczało?
Metran był wstrząśnięty, lecz nie doznał żadnych obrażeń. Ponownie wyszedł zza stołu. —
- Kupiłeś sobie teraz śmierć, po którą tu przybyłeś — oznajmił. W jego zachowaniu nie było
już ani śladu czczej zabawy. — Gdy już będziesz martwy, ponownie zacznę kształtować
deszcz śmierci. W ostatecznym rozrachunku to się nie liczy. Skruszę twe kości na proszek,
a czaszkę położę sobie przy łożu, Lorenie Srebrny Płaszczu, sługo Ailella.
Zamknął leżącą na stole księgę i zaczął gestykulować ramionami z coraz większą
Przywołuje swą moc — zdał sobie sprawę Paul. Zamierzał użyć jej całej przeciwko
Lorenowi i Mattowi. A więc był to koniec. A jeśli tak...
Paul wyskoczył z korytarza, zbiegł po schodach i pognał po podłodze do boku Matta. Tam
padł na kolana.
— Ramię mogłoby ci pomóc — stwierdził. — Wesprzyj się na mnie.
Mart uczynił to bez słowa. Paul poczuł, że Loren dotknął go z góry w geście pożegnania.
Następnie ujrzał, jak Biała Gałąź wzniosła się raz jeszcze i wskazała wprost na Metrana,
który stał teraz między nimi a Kotłem. Popatrzył na ich przeciwnika, który skierował długi
palec prosto na nich trzech.
Obaj magowie przemówili jednocześnie. Wielką komnatą zatrzęsło aż po fundamenty, gdy
dwie błyskawice mocy eksplodowały ku sobie. Jedna była srebrna jak księżyc, niczym
płaszcz, który nosił Loren, druga zaś koloru złowróżbnej zieleni, jak światła w tym miejscu.
Spotkały się w połowie drogi między magami. W miejscu ich zetknięcia trysnął ogień,
który zapłonął w powietrzu.
Paul usłyszał, jak Mart Sóren usiłuje zapanować nad swym oddechem. Nad nim ujrzał
kątem oka dzierżące laskę sztywne ramię Lorena. Mag usiłował nadać kierunek mocy,
którą przekazywał mu krasnolud. Na podium widział Metrana, któremu jako źródła
służyło tak wielu svart alfarów. Skierował on wprost na nich tę samą moc, która wywołała
zimę w pełni lata. Swobodnie i bez wysiłku.
Poczuł, że Matt zaczął drżeć. Krasnolud wsparł się mocniej na jego ramieniu. Nie miał im
nic do zaoferowania. Tylko ramię. Tylko litość. Tylko miłość.
Trzeszcząc okrutnie, dwie wiązki mocy zwarły się ze sobą. Zamek nie przestawał się trząść
pod wpływem ich uwolnionej mocy. Ścierały się i ścierały, srebro i zieleń, podtrzymując się
nawzajem w powietrzu, ogarnięte płomieniami, podczas gdy ważyły się losy światów.
Trwało to tak długo, że Paul uległ złudzeniu, iż czas się zatrzymał. Podpierał krasnoluda —
otaczając go teraz dwoma ramionami — i modlił się z całej duszy do tego, co wiedział o
Świetle.
Nagle zrozumiał, że tego wszystkiego jest za mało. Odwaga, mądrość, modlitwa,
konieczność. Żadna z tych rzeczy nie wystarczała, gdy jeden musiał walczyć z tak wieloma.
Powoli, z brutalną jednoznacznością, srebrna wiązka mocy była spychana ku nim. Paul
widział, jak Loren — cal za calem, walcząc zawzięcie — musi się cofać. Słyszał teraz oddech
maga, płytki i niemiarowy. Podniósł wzrok i ujrzał pot spływający strumieniami po jego
twarzy. Stojący obok niego Mart wciąż trzymał się na nogach, wciąż walczył, choć całe jego
ciało dygotało teraz niby trawione śmiertelną gorączką.
Ramię. Litość. Miłość. Cóż więcej mógł im dać tutaj, w tej ostatniej chwili? I z kim innym
wolałby umrzeć, jeśli nie z tymi dwoma?
Matt Sóren przemówił. Z wysiłkiem tak morderczym, że niemal złamało to Paulowi serce,
krasnolud wycisnął dźwięki ze swej piersi.
— Lorenie — wydyszał z twarzą skrzywioną z wysiłku. — Lorenie... zrób to teraz!
Zielona fala mocy Metrana podskoczyła o pół stopy bliżej do nich. Paul czuł już teraz
ogień. Loren milczał. Jego oddech był straszliwie ochrypły.
—Lorenie — wymamrotał raz jeszcze Matt. — Po to żyłem. Zrób to teraz.
Jedyne oko krasnoluda było zamknięte. Dygotał bez ustanku. Paul również zacisnął
powieki. Obejmował go tak mocno, jak tylko mógł.
—Matt — dotarł do niego głos maga. — Och, Matt.
Tylko imię, nic więcej.
Potem krasnolud przemówił do Paula.
— Dziękuję ci, przyjacielu — powiedział. — Lepiej wróć teraz na korytarz.
Trawiony głębokim żalem, Paul uczynił to. Podniósł wzrok i ujrzał twarz Lorena
wykrzywioną najdzikszą nienawiścią. Usłyszał wtedy, jak mag krzyknął, czerpiąc z naj-
głębszych zasobów swej mocy, której źródłem był krasnolud Matt Sóren, a kanałem Biała
Gałąź Amairgena. W owym krzyku i w wybuchu, który po nim nastąpił, zespoliły się całe
serce i dusza Lorena Srebrnego Płaszcza.
Nastąpił rozbłysk niszczycielskiego światła. Tym razemm cała wyspa zachwiała się w
posadach. W ślad za Cade Sedat, wstrząs ogarnął wszystkie światy Tkacza.
Metran wydał z siebie wrzask, wysoki i krótki, jak gdyby coś go przerwało. Nad ich
głowami ze ścian posypały się kamienie. Paul zauważył, że Matt padł na podłogę. Lorei
osunął się obok niego. Potem podniósł wzrok ku podiumn i zobaczył, jak Kocioł z Khath
Meigol rozpadł się z hukien pękającej góry.
Tarcza opadła. Wiedział, że Metran nie żyje. Podobnie jak ktoś jeszcze. Widział, jak svart
alfarowie, wyszkoleń zabójcy, zaczęli biec ku nim z mieczami i nożami. Podniósł się z
głośnym krzykiem i wyciągnął własny oręż, by strzec tych, którzy tak wiele uczynili.
Svartowie nie zdołali do niego dobiec. Wcześniej spotkało ich czterdziestu ludzi z
Brenninu, którymi dowodził Diarmuid dan Ailell. Gnani czystą furią żołnierze z Połu-
dniowej Twierdzy wycięli pokos w szeregach Ciemności. Paul wpadł między walczących z
mieczem w ręku. Miłość wezbrała w jego sercu jak przypływ — miłość i potrzeba, by walką
uwolnić się od żalu.
Svartów było dużo i zabicie ich wymagało wiele czasu, uśmiercili jednak wszystkich. Gdy
nadszedł koniec, Paul zdał sobie sprawę, że stoi, krwawiąc z licznych drobnych ran, wraz z
Diarmuidem i Collem w jednym z korytarzy wiodących do wielkiej komnaty. Nie mieli
gdzie iść, wrócili więc do niej.
W wejściu zatrzymali się i spojrzeli na spustoszenie, jakie wywołali w tym miejscu. Byli
blisko podium. Weszli na nie. Metran leżał na plecach ze spaloną twarzą i ciałem
zeszpeconym ohydnymi poparzeniami. Obok niego spoczywał Denbarra. Podczas walki
bełkotał coś z tępym spojrzeniem nieuleczalnego szaleńca, aż wreszcie Diarmuid przeszył
mu serce mieczem i zostawił obok maga.
Nie opodal nich, nadal się tląc, leżały niezliczone tysiące odłamków roztrzaskanego kotła z
Khath Meigol. Jak serce — pomyślał Paul. Odwrócił się, by odejść w przeciwną stronę.
Musiał przechodzić nad ciałami martwych svart alfarów i omijać je, podobnie jak kamienie
wyrwane ze ścian i sufitu przez końcowy kataklizm. Było tu teraz bardzo cicho. Zielone
światła zgasły. Wszędzie w komnacie ludzie Diarmuida zapalali pochodnie. W ich blasku
Paul ujrzał, gdy podszedł bliżej, postać kołyszącą się w przód i w tył pośród spustoszenia.
Na kolanach podtrzymywała ciemnowłosą głowę.
- Po to żyłem — powiedział Matt Sóren i skłonił swego maga, by wydobył z niego
najpotężniejszą, zabójczą moc. I umarł.
Spoglądając na dół w milczeniu, Paul dostrzegł w martwej twarzy krasnoluda coś, czego
nigdy nie widział w niej za życia: Matt Sóren uśmiechał się wśród ruin Cader Sedat. Nie
był to grymas, który dobrze znali, lecz prawdziwy uśmiech kogoś, kto spełnił swe
najgorętsze pragnienie. Niezliczone tysiące odłamków. Jak serce. Paul spojrzał na Lorena.
Dotknął klęczącego mężczyzny, tak jak przedtem mag dotknął jego, po czym oddalił się.
Obejrzawszy się, zobaczył, że Loren zakrył sobie twarz płaszczem.
Ujrzał Artura z Diarmuidem i podszedł do nich. Wszędzie w komnacie zapalono już
pochodnie.
— Mamy czas, tyle czasu, ile tylko nam potrzeba — stwierdził Artur. — Zostawmy go na
chwilę.
Ruszyli we trzech, razem z Cavallem, mrocznymi, butwiejącymi korytarzami Cader Sedat.
Było tam wilgotno i zimno. Wydawało się, że między rozsypującymi się kamieniami dmie
wiejący znikąd, lodowaty wiatr.
- Wspominałeś coś o zmarłych? — wyszeptał Paul.
- Tak — odparł Artur. — W Spiralnym Zamku, poniżej poziomu morza, spoczywają
najpotężniejsi zmarli ze wszystkich światów.
Skręcili. Kolejny mroczny korytarz.
—Mówiłeś, że ich obudzisz — ciągnął Paul.
Artur potrząsnął głową.
— Nie potrafię. Chciałem go tylko przestraszyć. Mogą tego dokonać jedynie ich imiona, a
gdy poprzednio odwiedziłem to miejsce, byłem bardzo młody i nie znałem... — nagle
przerwał. Stanął zupełnie bez ruchu.
Nie! — pomyślał Paul. Już wystarczy. To z pewnoścu wystarczy.
Otworzył usta, by przemówić, lecz przekonał się, że nie może tego zrobić. Wojownik
wciągnął powoli powietrze w płuca, jak gdyby czerpał je ze swej dalekiej przeszłości z serca
swej jaźni. Następnie skinął głową, tylko raz i z wysiłkiem, jakby na jego barkach spoczął
ciężar światów.
—Chodźcie — powiedział jedynie. Paul popatrzył na Diarmuida. W ciemności dostrzegł na
twarzy księcia ten sam sztywny niepokój. Ruszyli za Arturem i psem.
Tym razem skierowali się w dół. Korytarz, który wybrał Artur, był stromy, musieli więc
wykorzystywać ściany, by zachować równowagę. Kamienie były zimne i wilgotne w dotyku.
Widzieli jednak teraz światło, słabą fosforescencję samego korytarza, w której połyskiwała
biała bluza Diarmuida.
Do ich uszu dobiegał nieustanny, ciężki odgłos dochodzący zza murów.
—Morze — wyjaśnił cicho Artur. Nagle zatrzymał się przed drzwiami, których Paul nie
zauważył. Wojownik zwrócił się w stronę ich obu. — Może wolicie zaczekać tutaj? —
zapytał.
Zapadła cisza.
Paul potrząsnął głową.
— Poznałem już smak śmierci — odparł.
Diarmuid wyszczerzył przelotnie zęby w swym dawnym uśmiechu.
— Lepiej, żeby jeden z tych, którzy tam wejdą, był normalny, nie sądzicie?
Zostawili więc psa przed drzwiami i weszli do środka wśród nieprzerwanego łoskotu
uderzającego w mury morza. Leżało ich tam mniej niż Paul się spodziewał. Nie była to zbyt
wielka komnata. Podłoga była kamienna i pozbawiona ozdób. Na środku stała pojedyncza
kolumna, na której szczycie samotna świeca paliła się białym, nie migoczącym pło-
mieniem. Mury lśniły bladą poświatą. Wokół całego pomieszczenia, w niszach
oświetlonych słabo przez świecę oraz fosforescencję ścian, na kamiennych katafalkach
spoczywało może ze dwadzieścia ciał. Tylko tylu — pomyślał Paul — spośród wszystkich
zmarłych ze wszystkich światów. Omal do nich nie podszedł, by przyjrzeć się im, zobaczyć
oblicza wybranych bohaterów, ogarnęła go jednak nieśmiałość, poczucie, że byłoby to
zakłóceniem ich spokoju. Następnie poczuł rękę Diarmuida na swym ramieniu i ujrzał, że
Artur stanął przed jedną z nisz, a jego twarz skryta była w dłoniach.
—To wystarczy! — krzyknął w głos. Podszedł do boku Artura.
Przed nimi, niczym we śnie — poza tym, że nie oddychał — leżał mężczyzna więcej niż
średniego wzrostu. Włosy miał czarne, a policzki ogolone. Pod wysokim czołem widniały
zamknięte, szeroko rozstawione oczy. Usta i broda były mocne, a dłonie, jak widział Paul,
obejmowały rękojeść miecza i były bardzo piękne. Sprawiał wrażenie władcy wśród ludzi, a
jeśli spoczywał w tym miejscu, to był nim na pewno.
Znał również jego imię.
—Mości Arturze — przemówił z bólem Diarmuid. —Nie musisz tego robić. Nie jest to
nigdzie zapisane. Nic cię do tego nie zmusza.
Artur opuścił dłonie. Jego wzrok ani na chwilę nie oderwał się od twarzy mężczyzny
leżącego na katafalku.
—On będzie potrzebny — odparł. — Nie może pozostać martwym. Powinienem wiedzieć,
że jest za wcześnie, bym zginął.
—Sam ściągasz na siebie żal — wyszeptał Paul.
Artur przemówił do niego, a w jego oczach widniało współczucie. — Ściągnąłem go na
siebie już dawno temu.
Spoglądając w owej chwili w twarz Artura Pendragona, Paul ujrzał szlachetność czystszą
ponad wszystko. Większą nawet niż w Lirananie czy Cernanie od Zwierząt. To była
kwintesencja. Cała jego osobowość krzyczała w proteście przeciwko przeznaczeniu
kryjącemu się za tym monstrualnym wyborem.
Zobaczył, że Diarmuid się odwrócił.
—Lancelocie! — przemówił Artur do postaci na miennym katafalku.
Oczy miał brązowe. Był wyższy niż na początku zdawało się Paulowi. Przemawiał głosem
spokojnym, niskim i nieoczekiwanie łagodnym. Drugą niespodziankę sprawił imę Paul
spodziewał się, że wierność Cavalla objawi się wrogimnastawieniem, lecz zamiast tego
podszedł on do ciemnowłosego mężczyzny z cichym skowytem radości. Lancelot uklęnął,
by pogłaskać szarą, zszarganą sierść. Paul dostrzegł zauważył obecność blizn. Następnie
ruszył w milczeniu między Paulem a Diarmuidem z powrotem do świata żywych
Odezwał się tylko na samym początku. Po tym, jak podniósł się na rozkaz Wojownika.
Wstał, jakby naprawdę ty spał, a nie był martwy przez tak bardzo długi czas.
- Bądź pozdrowiony — przemówił Artur. — Toczymy wojnę przeciwko Ciemności w
Fionavarze, który jest pierwszym ze wszystkich światów. Wezwano mnie, a teraz
ja wzywam ciebie.
- Dlaczegóż uczyniłeś to nam trojgu, mój panie? - odpowiedział Lancelot z uprzejmością i
smutkiem.
Usłyszawszy te słowa, Artur zacisnął powieki. Następ otworzył oczy.
— Dlatego, że zagrożone jest coś więcej niż tylko my — odparł. — Zobaczę, czy zdołam
załatwić byśmy walczyli w innych drużynach.
—Arturze, wiesz, że zgodzę się walczyć tylko pod twoimi mi rozkazami i u twego boku —
odparł łagodnym tonem Lancelot.
I wtedy Artur odwrócił się na pięcie, by odejść. Diarmi i Paul przedstawili się, po czym,
wraz z Lancelotem, wyszli w ślad za Wojownikiem z miejsca zmarłych pośród łoskotu
morskich fal.
Loren podniósł się już. Jego płaszcz leżał na podłodze, przykrywając ciało Matta Sórena.
Mag, z twarzą, którą zmęczenie i szok pozbawiły wyrazu, przysłuchiwał się, jak Diarmuid i
Artur przygotowują plany powrotu. Niemal nie zwrócił uwagi na obecność Lancelota, choć
ludzie z Południowej Twierdzy szeptali zachwyceni między sobą.
Paul zauważył, że na zewnątrz wciąż jest jasno. W gruncie rzeczy, niedawno minęło
południe. Wydawało mu się, że spędzili na wyspie wieczność. Sądził, że w pewnym sensie
jakaś jego cząstka zawsze na niej pozostanie. Zbyt wiele się tu wydarzyło. Wyglądało na to,
że mają odpłynąć niemal natychmiast. Nikt nie miał ochoty spędzać nocy w tym miejscu.
Loren odwrócił się. Paul dostrzegł, że podszedł do jednej z pochodni. Stanął przy niej z
kartami wydartymi z księgi w dłoni. Palił je jedną po drugiej. Paul podszedł do niego.
Twarz Lorena pokryta była śladami łez i potu spływających po sadzy i brudzie, które
wzbiły się w górę, gdy uderzyła ostatnia błyskawica. Ostatnia błyskawica Marta — pomy-
ślał Paul. A także Lorena. Jego źródło nie żyło. Nie był już magiem.
— Księga Nilsoma — odezwał się mężczyzna, który, tak dawno temu, nakazał im pójść za
sobą. Wręczył Paulowi garść stronic. Stanęli obok siebie, unosząc na zmianę ręce, by
zapalać karty jedna po drugiej.
Trwało to długo. Robili to uważnie. W jakiś sposób uspokojony owym prostym, wspólnie
wykonywanym zadaniem, Paul przyglądał się, jak płonie ostatni arkusz. Następnie on i
Loren zwrócili się z powrotem ku pozostałym.
Którzy — wszyscy — gapili się w jeden punkt w komnacie.
Było tam ponad czterdziestu ludzi, lecz Paul nie słyszał oddechu żadnego z nich. Przedarł
się do Lancelota przez krąg mężczyzn, ujrzał czystą, nieugiętą wolę w jego oczach,
zobaczył, że jego twarz blednie i zaczął zdawać sobie sprawę z wielkości tego człowieka,
który usiłował samą siłą woli przezwyciężyć ruch koła czasu i czółenek Krosien. Stali
bardzo blisko siebie, więc widział wszystko.
Obok niego Loren wydał z siebie zdławiony dźwięk i wykonał gest znamionujący odmowę.
Paul usłyszał trzepot skrzydeł. Nawet tutaj. Myśl. Pamięć.
—Lorenie, zaczekaj! — zawołał. — On już kiedyś to zrobił. A to jest Cader Sedat.
Mag ruszył powoli naprzód, a Paul razem z nim, by stanąć jeszcze trochę bliżej. Jeszcze
trochę bliżej miejsca, w którym Lancelot z Jeziora, świeżo obudzony ze śmierci, klęczał na
kamiennej podłodze, unosząc do swego czoła dłonie Marta Sórena złożone między
własnymi.
A ponieważ byli bliżej niż pozostali, on i Loren jako pierwsi zauważyli, że krasnolud zaczął
oddychać.
Paul nigdy potem nie pamiętał, co wówczas zawołał. Wiedział tylko, że krzyk, który wyrwał
się z gardeł ludzi z Brenninu, sprawił, że z murów Cader Sedat osunęło się jeszcze więcej
kamieni. Loren padł na kolana z rozpromienioną twarzą. Ciemnowłosy mężczyzna
pobladł, lecz był opanowany. Ujrzeli, że oddech Matta powoli stał się bardziej miarowy.
A potem krasnolud podniósł ku nim wzrok.
Wpatrywał się w Lorena przez drugi czas, po czym zwrócił się w stronę Lancelota.
Popatrzył na swe dłonie, nadal skryte w dłoniach tamtego. Paul widział, jak dociera do
niego, co się wydarzyło. Matt podniósł wzrok ku ich pochylonym nad nim w świetle
pochodni twarzom. Jego usta wykrzywiły się w szczególny dla niego sposób.
—Co się stało z moim drugim okiem? — zapytał Lancelota Matt Sóren. Wszyscy roześmiali
się i rozpłakali z radości.
To dzięki miejscu, w którym się znajdowali, wyjaśnił Lancelot, a także temu, że sam świeżo
przebudził się ze śmierci, Matt zaś nie odniósł śmiertelnej rany, a tylko wyczerpała się jego
siła życiowa. A również dzięki temu, dodał na swój uprzejmy, nieśmiały sposób, że dokonał
już tego kiedyś w Camelocie.
Matt skinął powoli głową. Dźwignął się już na nogi. Skupili się ciasno wokół niego, nie
chcąc zostawiać go samego, pozwolić, by oddzielał go od nich jakikolwiek dystans.
Zmęczona twarz Lorena promieniała. Jej oblicze przynosiło ulgę sercu.
—No więc — odezwał się Diarmuid — skoro mamy już z powrotem naszego maga i jego
źródło, to czy ruszymy w drogę powrotną?
Rozległ się wyrażający zgodę chór.
- Powinniśmy ruszyć — odrzekł Loren. — Musicie się jednak dowiedzieć, że Teyrnon jest
teraz jedynym magiem w Fionavarze.
- Co?
To był krasnolud.
Loren uśmiechnął się ze smutkiem.
— Sięgnij do mnie, mój przyjacielu.
Ujrzeli, jak twarz Matta pobladła.
—Spokojnie — ostrzegł go Loren. — Tylko spokojnie. Zwrócił się ku pozostałym. — Niech
nikt nie wpada w żałobę. Kiedy Matt umarł, nasza więź uległa przerwaniu i przestałem być
magiem. Przywrócenie mu życia nie mogło wytworzyć jej na nowo. Zapadła cisza.
—Och, Lorenie — odezwał słabym głosem Matt.
Loren odwrócił się błyskawicznie ku niemu. W jego oczach rozbłysł ogień.
— Wysłuchajcie mnie! — odwrócił się raz jeszcze i popatrzył na drużynę. — Byłem
mężczyzną, zanim jeszcze zostałem magiem. Nienawidziłem Ciemności jako dziecko tak
samo, jak nienawidzę jej teraz. Potrafię też władać mieczem! — ponownie zwrócił się w
stronę Matta. Jego głos stał się głębszy. — Wyrzekłeś się ongiś swego przeznaczenia, by
połączyć się z moim. Zaprowadziło cię to daleko od domu, mój przyjacielu. Teraz wygląda
na to, że krąg się zamyka. Czy zechcesz mnie przyjąć? Czy jestem odpowiednim
towarzyszem dla prawowitego króla krasnoludów, który musi teraz wrócić do Calor
Diman, aby odzyskać koronę?
Zawstydziło ich i zmieszało to, co promieniowało z Lorena w owej chwili, gdy klęknął na
kamieniach przed Matterr
Zebrali, co mieli do zebrania, i zaczęli opuszczać komnatę. Tak wiele się wydarzyło. Każdy
z nich był skrajni wyczerpany. Potykali się ze zmęczenia. Tak wiele. Paul po myślał, że
mógłby spać przez całe dni.
Wyglądało na to, że on i Artur są ostatni. Pozostali szli już korytarzem. Na zewnątrz
czekało na nich światło. Zdumiewało go to. Tutaj były tylko pochodnie oraz tlące się węgle
pozostałe po ogniu, który płonął pod Kotłem z Khath Meigol
Zobaczył, że Artur zatrzymał się w drzwiach, by spojrzeć za siebie po raz ostatni. On
również się odwrócił. I zdał sobie sprawę, że nie są jednak ostatnimi członkami drużyny
Pośród ruin tego zniszczonego miejsca stała ciemnowłosa postać patrząca na nich obu.
A właściwie nie na obu. Dostrzegł, że Artur i Lancelot wymienili spojrzenia. Przemknęło
pomiędzy nimi coś tak głębokiego, że nie mógłby nawet próbować nadać temu na zwy.
Potem Artur przemówił, a w jego głosie brzmiały smutek i miłość.
— Och, Lance, chodź — rzekł. — Ona będzie czekać na ciebie.
Tak kończy się WĘDRUJĄCY OGIEŃ
druga księga
FIONAYARSKIEGO GOBELINU
POSTACI
Piątka:
KIMBERLY FORD, Jasnowidząca Brenninu
,
KEVIN LAINE
JENNIFER LOWELL
DAVE MARTYNIUK (Davor)
PAUL SCHAFER, pan Letniego Drzewa (Pwyll Dwukrotnie Narodzony)
W Brenninie:
AILERON, najwyższy król Brenninu
DIARMUID, jego brat
LOREN SREBRNY PŁASZCZ, pierwszy mag Brenninu
MATT SÓREN, jego źródło, ongiś król krasnoludów
TEYRNON, mag
BARAK, jego źródło
JAELLE, najwyższa kapłanka Bogini
AUDIART, jej zastępczyni w prowincji Gwen Ystrat
LEILA, młoda kapłanka
COLL, prawa ręka Diarmuida
CARDE
ludzie z Południowej Twierdzy, członkowie drużyny Diarmuida
GORLAES, kanclerz Brenninu
MABON, książę Rhoden
NIAVIN, książę Seresh
CEREDUR, namiestnik Marchii Północnych
VAE, kobieta z Paras Derval
FINN, jej syn
SHAHAR, jej mąż
BRENDEL, dostojny lios alfar z Daniloth
BROCK, krasnolud z Banir Tal
W Cathalu:
SHALHASSAN, najwyższy władca Cathalu
SHARRA, jego córka i następczyni (Ciemna Róża)
BASHRAI, kapitan straży honorowej (eidolathów)
Na Równinie:
IVOR, wódz trzeciego plemienia Dalrei
LEITH, jego żona
LEVON
CORDELIANE (LIANĘ) jego dzieci
TABOR
TORC, Jeździec z trzeciego plemienia
GEREINT, szaman trzeciego plemienia
W Daniloth:
RA-TENNIEL, król lios alfarów
GALEN
LYDAN
LEYSE
panowie i panie lios ałfarów
HEILYN
ENROTH
Moce:
TKACZ przy Krosnach
MÓRNIR od Gromu
DANA, Matka
CERNAN od Zwierząt
CEINWEN od Łuku,
ŁOWCZYM MACHA I , ..
NEMAIN j boginie wojny
OWEIN, wódz Dzikich Łowów Ciemność:
RAKOTH MAUGRIM (SPRUWACZ) GALADAN, wilczy władca andainów, jego prawa ręka
METRAN, były pierwszy mag Brenninu, obecnie sprzymierzony z Ciemnością
AVAIA, czarna łabędzica
BLÓD, krasnolud, sługa Rakotha
KAEN, brat Bloda władający krasnoludami w Banir Lok
Z Przeszłości:
IORWETH ZAŁOŻYCIEL, pierwszy najwyższy król Brenninu
CONARY, najwyższy król podczas Bael Rangat
COLAN, jego syn, najwyższy król po nim (Najukochańszy)
AMAIRGEN BIAŁA GAŁĄŹ, pierwszy z magów
LISEN z Puszczy, deiena, źródło i żona Amairgena
REVOR, bohaterski przodek Dalrei, pierwszy z władców Równin