Leszek Szymowski Seryjny samobojca wyd II

background image
background image

Leszek Szymowski

SERYJNY

SAMOBÓJCA

Wydawnictwo Bollinari Publishing House

background image

Copyright © Bollinari Publishing House Sp. z o.o. 2013

All rights reserved

Wydanie II

Warszawa 2014

Dystrybucja:

United ExPress Dystrybucja Prasy

i Wydawnictw Branżowych Sp. z o. o.

ul. Marii Konopnickiej 6 lok. 227

00-491 Warszawa
tel.: 22. 339 05 41

ISBN 978-83-63865-05-4

Wydawnictwo:

Bollinari Publishing House Sp. z o. o.

ul. Marii Konopnickiej 6

00-491 Warszawa

Projekt okładki: Robert Kempisty

background image

Nie jest sztuką spowodować czyjąś śmierć.

Prawdziwa sztuka to spowodować śmierć naturalną.

W. I. Lenin

background image

Od Autora

Wiosną 2009 roku jako dziennikarz tygodnika „Wprost” badałem nowe

okoliczności uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Czas był dla
tego najlepszy. W styczniu tego roku w celi płockiego więzienia powiesił się
Robert Pazik – domniemany morderca młodego biznesmena. Jego
samobójstwo spowodowało dymisję ministra sprawiedliwości Zbigniewa
Ćwiąkalskiego. A w Sejmie powstawała komisja śledcza mająca wyjaśnić tę
głośną zbrodnię. W gdańskiej prokuraturze trwało intensywne śledztwo
mające ujawnić okoliczności zbrodni i stojące za nią osoby. A media
prześcigały się w nagłaśnianiu kolejnych rewelacji wykraczających poza
dotychczasową wiedzę o sprawie.

Był słoneczny, majowy dzień 2009 roku. W ekskluzywnej knajpie na

warszawskim

Mokotowie

spotkałem

się

ze

znajomym

oficerem

kontrwywiadu ABW. Rozmowa siłą rzeczy zeszła na sprawę Olewnika.

– Niedługo będziesz miał świetny temat do tej sprawy – obiecał mi mój

rozmówca, mrugając okiem w charakterystyczny sposób.

– A co? Odkryją sprawcę? – spytałem.
– Nie, będzie kolejne samobójstwo – odpowiedział.

Osłupiałem zupełnie.

– Jak to – zapytałem.
– Zobaczysz. Dwa lub trzy miesiące.
– A kto się tym razem powiesi?
– Ktoś, kto ma dużą wiedzę o jednym ze sprawców.
Słowa mojego rozmówcy sprawdziły się kilka tygodni później. Polską

wstrząsnęła śmierć Mariusza Kowalczyka – strażnika więziennego, który
pilnował Wojciecha Franiewskiego (herszta bandy oprawców Olewnika)
w noc, gdy ten bandyta popełnił tajemnicze samobójstwo. Zwłoki strażnika
znaleziono w lesie koło Morąga (Warmia). Sprawę umorzono po kilku
miesiącach, nie stwierdzając udziału osób trzecich. Było to kolejne
niewyjaśnione samobójstwo wokół tej sprawy.

Kilka miesięcy później zapytałem mojego rozmówcę z ABW, w jaki

background image

sposób w tajnych służbach całego świata powoduje się samobójstwa.
Powiedział mi, że powszechnie znane są dwa sposoby. Pierwszy polega na
upozorowaniu wypadku samochodowego. Drugi – skuteczniejszy – polega na
zastraszeniu konkretnej osoby utratą życia i zdrowia przez jego najbliższych.
Osoba, na śmierci której zależy służbom, jest zastraszana i doprowadzana do
takiego stanu psychicznego, że sama decyduje się na ostateczne rozwiązanie.
Tak było, według mojego rozmówcy, w przypadku zgonów osób uwikłanych
w sprawę Krzysztofa Olewnika. Są jeszcze inne sposoby np. nocne
odwiedziny komanda zabójców, które profesjonalnie pozoruje samobójstwo,
aby wyglądało na dokonane bez udziału osób trzecich. W tym przypadku
jednak trzeba komando wysyłać w piątek po południu lub w sobotę.
W niedziele nie przeprowadza się sekcji zwłok, dzięki czemu ślady osób
trzecich mają czas zniknąć, by można było niestwierdzić ich działania.
Ogólnie, jak mówił mój rozmówca, służby specjalne każdego kraju mają
swoich „seryjnych samobójców”. Są oni wykorzystywani do tego, żeby „bez
udziału osób trzecich” powodować śmierć tych, których działalność stanowi
zagrożenie dla bezpieczeństwa konkretnego kraju. Różnica polega tylko na
tym, że w specsłużbach normalnych krajów samobójcy likwidują obcych
szpiegów, terrorystów, wywrotowców itp., aby zapewnić bezpieczeństwo
swoim rodakom. W Polsce odwrotnie. Seryjnemu nie przeszkadza obca
agentura, islamscy bojownicy, quasi-terroryści, RAŚ, i podobne twory.
W Polsce Seryjny dopada tylko tych, którzy mają wiedzę zagrażającą
rządzącej Polską szajce. Dlatego właśnie nasz Seryjny Samobójca jest inny
niż jego koledzy z pozostałych krajów. I dlatego właśnie poświęcam mu tę
książkę. Ale także dlatego, że podczas prac nad tą książką zrozumiałem, że
Seryjny Samobójca to postać, bez której nie da się zrozumieć istoty
postkomunistycznej Polski i kulisów transformacji ustrojowej.

background image

Wstęp

Na początku nazywał się skrytobójca. Seryjny skrytobójca. Pojawił się

w Polsce w czasach, gdy plemiona Polan i Wiślan z trudem budowały zręby
naszej państwowości. Dopadał zawsze tych, którzy zagrażali władcy
młodego państwa, albo się temu władcy sprzeciwiali. Pierwszą jego ofiarą –
odnotowaną w średniowiecznych polskich kronikach był Bezprym – syn
Bolesława Chrobrego, który w młodym polskim państwie w 1031 roku
przejął na krótko rządy po tym, jak zjednoczył sojuszników przeciw swojemu
bratu – Mieszkowi II. Po wygnaniu prawowitego następcy tronu, Bezprym
musiał rozprawić się z jego stronnikami i –jak wskazują średniowieczne
kroniki – czynił to bardzo okrutnie, nie oszczędzając nawet księży (rocznik
kapituły

krakowskiej

wspomina

o

dwóch

biskupach

Krakowa

zamordowanych

na

polecenie

Bezpryma).

Przyciśnięci

do

muru

możnowładcy, widząc opłakane skutki jego rządów (zwasalizowanie Polski
względem Niemiec) i zarazem bojąc się o własny los, po raz pierwszy
w naszych dziejach sięgnęli po skrytobójcę i tak nasz bohater pojawił się nad
Wisłą. W 1032 roku zamordował Bezpryma, a możnowładcy pochowali go
w nieznanym do dziś miejscu. Do władzy wkrótce wrócił Mieszko II
Lambert – prawowity następca tronu. Wrócił jednak już mocno upokorzony.
Ten drugi król Polski (koronowany w Gnieźnie w 1025 roku, kilka miesięcy
po ojcu – Bolesławie Chrobrym) tym razem mógł już zostać jedynie
księciem, pozbawionym insygniów koronacyjnych (na polecenie Bezpryma
odesłano je do Niemiec), zależnym od niemieckiego cesarza. Skrytobójstwo
dokonane przez naszego bohatera niespecjalnie przysłużyło się Polsce. Choć
uzurpatora zastąpił prawdziwy, legalny władca, to jednak nie mógł wiele
zrobić dla Polski. Po śmierci Mieszka (1034) na tron wstąpił jego syn
Kazimierz I Odnowiciel, który musiał scalić państwo pogrążone w chaosie
i zależne od Niemiec. To się udało i powoli Polska odzyskiwała potęgę
wypracowaną przez Bolesława Chrobrego. Jednak Seryjny nie na długo
zniknął z kart historii. Po Kazimierzu I przyszedł jego syn – Bolesław – jeden
z najlepszych naszych władców. Odbudował polską potęgę, poróżnił

background image

Niemców, a na tronach ruskim i węgierskim osadził lojalnych sobie ludzi.
W 1076 roku papież, któremu pomógł w rywalizacji z niemieckim cesarzem,
udzielił mu zgody na koronację i tak w gnieźnieńskiej katedrze odbyła się
kolejna trzecia koronacja królewska, zaś Lechistan stał się największą
europejską potęgą. To natychmiast wywołało konsekwencje. Podjudzeni
przez Czechów i Niemców krakowscy możnowładcy i sprzyjający im
stołeczny biskup – Stanisław ze Szczepanowa – zorganizowali antykrólewski
bunt, w wyniku którego Bolesław musiał uciekać z kraju. Osiadł na
Węgrzech, ale nie porzucił marzeń o powrocie do kraju. To marzenie było
niewygodne. Na stołecznym tronie osiadł bowiem nieudacznik Władysław
Herman (taki jedenastowieczny Donald Tusk), którego rządy szybko
doprowadziły polską potęgę do upadku, a nasz kraj sprowadziło do rangi
niemiecko-czeskiego kondominium. Po kilku latach zmarnowanych szans
prosty lud zapragnął powrotu Bolesława. Szczodry, póki żył, był
niebezpieczny, więc jego wrogowie sięgnęli znowu po Skrytobójcę. Ten
dopadł Bolesława w klasztorze w Ossiachu w Karyntii. Nocą z 2/3 kwietnia
1081 lub 1082 roku (kronika klasztorna nie odnotowała dokładnie) ten jeden
z najlepszych polskich władców zginął od ciosu sztyletem. Pochowano go
przy klasztornym murze, a grobowiec ozdobiono rzeźbą konia bez jeźdźca
(taką stała się Polska po wygnaniu Bolesława) i napisem „Sarmatis
Peregrinatibus Salus”. Grób niszczał przez setki lat, aż w końcu został
odrestaurowany staraniem polskiego patrioty Jerzego Konarzewskiego. Dziś,
odnowiony, stoi po południowej stronie klasztoru, zwrócony bokiem w stronę
jeziora. Setki kilometrów od Polski. Nielicznym polskim turystom
przypomina o smutnym losie jednego z najlepszych naszych władców
wygnanych z Polski, z której zrobił potęgę i mocarstwo. Jego grób to
pierwszy istniejący do dziś pomnik działania polskiego Seryjnego.

Po egzekucji Bolesława, Seryjny zniknął z kart polskiej historii, ale nie na

długo. Prawdopodobnie wrócił nad Wisłę na dwór nieudolnego Władysława
Hermana i kierującego nim Sieciecha. Szybko dostał kolejne zlecenie.
Władca musiał ugruntować władzę, a to mógł zrobić tylko eliminując
głównego konkurenta. Był nim Mieszko – jedyny syn Bolesława Szczodrego,
wraz z nim wygnany i mieszkający na Węgrzech. Seryjny dopadł Mieszka
w 1086 roku. Zdarzenie to opisał Gall Anonim, dając tym samym pierwszy
w naszej historii opis skrytobójstwa, więc oddajmy mu głos.

Miał zaś król Bolesław jednego syna, imieniem Mieszko, który nie

background image

okazałby się pod względem zacności gorszy od (swych) przodków, gdyby
zawistne Parki nie przecięły chłopcu nici żywota w przededniu lat męskich.
Tego chłopca wychowywał po śmierci ojca król węgierski Władysław
i kochał go miłością ojcowską jakby (własnego) syna. Sam zaś chłopiec
istotnie przewyższał wszystkich zarówno Węgrów, jak Polaków szlachetnymi
obyczajami i pięknością i zwracał na siebie uwagę wszystkich jawnymi
dowodami, pozwalającymi wróżyć mu przyszłe panowanie. Stąd stryj jego,
książę Władysław, postanowił wezwać chłopca – pod złą wróżbą –
z powrotem do Polski i ożenić go – na próżno, niestety – z ruską dziewczyną.
Żonaty więc młodzieniaszek, gołowąsy a piękny, tak właściwie, tak rozumnie
postępował, tak przestrzegał starego obyczaju przodków, że cały kraj
z niezwykłym uczuciem upodobał go sobie. Lecz wrogi pomyślności
śmiertelny los w boleść zamienił wesele i w kwiecie wieku przeciął nadzieję
(pokładaną w) jego zacności. Powiadają mianowicie, że jacyś wrogowie
z obawy, by krzywdy ojca nie pomścił, trucizną zgładzili tak pięknie
zapowiadającego się chłopca; niektórzy zaś z tych, którzy z nim pili, zaledwie
uszli niebezpieczeństwu śmierci. Skoro zaś umarł młody Mieszko, cała Polska
tak go opłakiwała, jak matka śmierć syna – jedynaka.

Ciekawe skąd te łzy rozpaczy w całej Polsce po księciu, którego nikt nie

znał? Może stąd, że Mieszko chciał powtórzyć politykę swojego ojca, zrzucić
czesko-niemieckie jarzmo i przywrócić Polsce jej dawną świetność? To mu
się nie udało, bo w wieku 20 lat został zamordowany. Kto tego mordu
dokonał, nie wiadomo, ale jeśli wierzyć rzymskiej zasadzie cui bono (kto
skorzystał) to oczy zwracają się w stronę Władysława Hermana i Sieciecha.
Jeśli tak było, los surowo ukarał ich za to morderstwo. Herman przeszedł do
historii jako symbol nieudolności, a Sieciech poniósł klęskę w wojennej
wyprawie, wrócił pobity do Krakowa, został oślepiony i zmarł
w zapomnieniu. Nieszczęście dotknęło też dwóch synów księcia, którzy stali
się swoimi rywalami w walce o tron. Zbigniew został oślepiony i zmarł,
a Bolesław III Krzywousty podjął decyzję o podziale Polski na dzielnice –
jedną z najgorszych decyzji w naszych dziejach. W rezultacie w 1138 roku
Polska stała się zlepkiem księstw, których władcy walczyli ze sobą
i rywalizowali o sukcesję. Z różnym powodzeniem.

W 1194 roku zmarł Kazimierz Sprawiedliwy (najmłodszy syn

Krzywoustego) a jego jedyny potomek – Leszek – zaczął kilka lat później
walczyć o ponowne zjednoczenie ziem piastowskich. Miał jednak rywala:

background image

Mieszko III Stary – syn Bolesława Krzywoustego – marzył o powrocie na
stołeczną dzielnicę (skąd wcześniej został wygnany). Zanosiło się na wojnę,
która wybuchła w 1195 roku. Była to pierwsza wielka wojna polsko-polska.
Mieszko zawarł sojusz z księciem opolskim i raciborskim, Leszka poparli
możnowładcy krakowscy, sandomierscy i mazowieccy oraz książę
włodzimierski Roman. Do bitwy doszło 13 września nad Mozgawą, jednak
nie zakończyła się ona rozstrzygnięciem. Mieszko Stary ostatecznie dopiął
swego i zawarł układ z matką Leszka, w wyniku czego odzyskał Kraków
i rządził nim niepodzielnie aż do swojej śmierci w 1202 roku. Leszek został
księciem sandomierskim. Po Mieszku tron krakowski objął jego syn
Władysław Laskonogi. Namieszał jeszcze papież Innocenty III, który wydał
bullę przywracającą statut Krzyowustego. I znowu doszło do wojny między
Piastowicami zainteresowanymi schedą. Aby uniknąć wojny domowej,
książęta zdecydowali się spotkać w Gąsawie na Kujawach i porozmawiać.
Nie pojawił się tam najbardziej zainteresowany Władysław Laskonogi.
A sama narada nie spodobała się pomorskiemu Świętopełkowi. Zorganizował
on napaść na książąt obradujących w Gąsawie i… znowu skorzystał
z pomocy Seryjnego. Seryjny przebił włócznią Leszka Białego. Młody książę
zginął na miejscu, a wielka wojna domowa stała się kwestią czasu. O roli
w tej wojnie Seryjnego niewiele wiadomo, bo prastare kroniki nie
odnotowały wszystkich tajemniczych zgonów stronników zwaśnionych ze
sobą Piastów. Kolejną jego interwencję odnotowały 3 grudnia 1266 roku.
Tym razem ofiarą padł nieznany szerzej książę Henryk III Biały, więc
sprawie trzeba się przyjrzeć bliżej.

Mamy połowę XIII wieku. Polska pogrążona jest w rozbiciu

dzielnicowym. Na zachodzie walczą między sobą Piastowie Śląscy.
Założyciel tej linii – Henryk Brodaty – stara się budować silne państwo, które
przekazuje synowi Henrykowi Pobożnemu. Ten ginie w wielkiej bitwie
z Tatarami pod Legnicą. Zostawia trzech synów: Bolesława Rogatkę, który
jako senior dziedziczy po nim księstwo, Mieszka Lubuskiego, który umiera
rok później w tajemniczych okolicznościach (być może z pomocą Seryjnego,
ale brak źródeł nie pozwala stwierdzić tego ze struprocentową pewnością)
i Henryka Białego. Bolesław Rogatka władzą dzielić się nie chciał i Henryk
stał się jego rywalem. Doprowadziło to do buntu możnych, którzy na tron
wynieśli Henryka. Mimo młodego wieku, książę rządził żelazną ręką i zaczął
prowadzić silną politykę zagraniczną, wojny (z Piastami wielkopolskimi)

background image

i wreszcie surowo karał możnych niechętnych by podporządkować się jego
woli. Doprowadziło to do buntu. Możnowładcy sięgnęli po niezawodnego
w takich sytuacjach Seryjnego, a ten – rękami fałszywych służących – podał
Henrykowi truciznę. Henryk Biały zmarł otruty 3 grudnia 1266 roku. Gdyby
okoliczności jego śmierci wyjaśniała Prokuratura Okręgowa w Warszawie,
kronikarz odnotowałby „otruł się bez udziału osób trzecich”.

Schedę objął po nim syn Henryk IV nazywany Probusem (po łacinie

„Prawy”). Henryk spędził młodość i wykształcił się w Pradze, na dworze
króla czeskiego Przemysława Ottokara. Gdy w końcu został uznany za
samodzielnego i pełnoletniego władcę (1273), zaczął prowadzić kapitalną
politykę, z jednej strony zawierając ze wszystkimi zainteresowanymi sojusze
(co uchroniło na kilka lat państewko od wojny i zaowocowało rozwojem
gospodarczym), z drugiej umacniając wewnętrznie swoją władzę i pozycję
pośród innych Piastów. Rozwoju jego ziem nie przerwał nawet najazd
Arpadów na Śląsk.

Im silniejszą pozycję zdobywał Henryk, tym bardziej drażnił swoich

rywali. Głównym był jego wuj – Bolesław II Rogatka. Rogatka najpierw
zażądał dużej części terytorium Śląska, a gdy Henryk odmówił – porwał go.
Seryjny nie przyszedł z pomocą i Probus uwolnił się z niewoli. Zaczął starać
się o zjednoczenie ziem południowej Polski i o królewską koronę. W 1280
roku, po śmierci Leszka Czarnego, rozbił konkurentów do stolicy i został
księciem krakowsko-sandomierskim. Wyglądało na to, że zapisze się
w historii Polski jako człowiek, który zjednoczył rozbite dzielnice. Do tego
jednak nie doszło. Najpierw popadł w konflikt z Władysławem Łokietkiem,
który marzył o tym samym, a później umarł. I tym razem z gry wyeliminował
go Seryjny. Jak zanotował kronikarz Ottokar z Horneck, Probus zmarł
z powodu spożycia zatrutego posiłku. Sprawa jest jednak o tyle ciekawa, że
to pierwszym w historii Polski morderstwo władcy, w którym można
zidentyfikować jej sprawców.

Jeśli wierzyć Ottokarowi, to Seryjny działał na zlecenie możnowładców

krakowskich. Jeden z nich – zaufany Probusa – został wysłany jako posłaniec
do Rzymu, aby załatwić dla swego pana jeśli nie oficjalną koronację, to
przynajmniej zgodę na noszenie berła i używanie tytułu królewskiego.
Ówcześnie takiej misji nie udało się zrealizować bez pieniędzy, więc poseł
wziął ze sobą 12 tysięcy złotych grzywien. Jednak po drodze chciwość
okazała się silniejsza niż polityka. Dostojnik ukradł 400 złotych grzywien,

background image

a papieżowi spróbował podsunąć fałszywe monety. Wybuchł skandal,
w wyniku którego oszukany papież wyrzucił posła z państwa kościelnego,
pozbawiając tym samym Henryka złudzeń co do koronacji. Taki stan rzeczy
ściągnął na niefortunnego magnata książęcą zemstę. Legenda mówi, że
zdesperowany możny, aby chronić samego siebie, przekupił dworzanina,
który otruł Henryka. Ale jest jeszcze jedna wersja: bardziej prawdopodobna.
Mówi ona, że Seryjny działał na zlecenie trzech możnowładców śląskich
rozpaczliwie bojących się jego rosnącej pozycji. Kronikarz Ottokar mówi
o trzech braciach, z których jeden był posłem Henryka, drugi jego lekarzem
(i to ten miał otruć Probusa), a trzeci doradcą księcia. Wszyscy byli synami
nadwornego medyka księcia Henryka III Pobożnego i jako tacy cieszyli się
na dworze ogromnymi wpływami. I być może to właśnie pomogło im
dokonać skutecznego zamachu na księcia. Historycy dopuszczają również
możliwość, iż spiskowcy działali na zlecenie Henryka V Brzuchatego, który
chciał przejąć schedę po Probusie. Fakt, iż Brzuchaty najbardziej skorzystał
na śmierci Prawego, stawia go w kręgu podejrzanych. I tyle. Więcej zapisów
się nie zachowało. Jednak śmierć Henryka IV jest o tyle ciekawa, że po raz
pierwszy w naszych dziejach kronikarze identyfikują osoby działające w roli
Seryjnego.

Niebawem Seryjny, jak zwykle, znowu namieszał. Śmierć Henryka

Probusa otworzyła po raz kolejny pole do kłótni o senioralną dzielnicę
Polski. Prawy, sam nie mając syna, wskazał jako swojego następcę bratanka
ciotecznego Przemysła II. Wywołało to konflikt z Władysławem Łokietkiem,
który również rościł sobie pretensje do stolicy. Ostatecznie z rywalizacji tej
chwilowo wyszedł zwycięsko książę czeski Wacław II. Przemysł nie
rezygnował z pomysłów zjednoczenia. Zawarł sojusz z książętami
kujawskimi, a potem, po śmierci księcia Mściwoja Pomorskiego, uzyskał
Pomorze. To otworzyło mu drogę do koronacji. 26 czerwca 1295 roku, za
zgodą papieża uzyskał koronę królewską z rąk arcybiskupa Jakuba Świnki.
Po raz pierwszy od 219 lat Polska miała króla. Poprzednim był Bolesław
Szczodry, którego Seryjny dopadł w Ossiachu. Korona, coraz większe
terytorium i rosnąca pozycja Przemysła wywołała zawiść jego konkurentów.
Margrabiowie brandenburscy zorganizowali próbę jego uprowadzenia.
Napadli go 8 lutego w Rogoźnie koło Gniezna. Przemysł, ochraniany przez
garstkę rycerzy, nie miał szans w starciu z Brandenburczykami. Przewaga
liczebna okazała się kluczowa. Przemysł zginął, walcząc własnoręcznie do

background image

ostatnich chwil. Prawdopodobnie do Brandenburczyków dołączyły później
siły możnowładców niechętnych młodemu królowi. Monarcha poległ
z bronią w ręku, nie kończąc swego dzieła zjednoczenia Polski. Był to
pierwszy i jedyny w Polsce przypadek królobójstwa dokonanego na
urzędującym i legalnym władcy.

Śmierć Przemysła znów otworzyła drogę do wojny o Kraków. Formalnie

jego władcą był teraz Wacław II, a po nim jego syn Wacław III.
A najważniejszym pretendentem był książę Władysław Łokietek walczący
o scalenie polskich ziem. Ten ostatni, zabiegał o swój cel tak agresywnie, że
w 1306 roku przejął całą Małopolskę z wyjątkiem kilku miejsc obsadzonych
przez wiernych Wacławowi rycerzy. Czeski władca zaczął więc szykować
wielką wojnę, raz na zawsze rozprawić się z Łokietkiem. Wynik wydawał się
z góry przesądzony, jednak niespodziewanie Łokietkowi pomógł Seryjny.
4 sierpnia 1306 roku w Ołomuńcu dopadł Wacława III rękami niemieckiego
żołnierza Konrada von Bottenstein. Podejrzenia padały na rywali Wacława,
jednak sam zabójca nie potwierdził ich. Nim minęły 24 godziny od
morderstwa, sam zginął od ciosu sztyletem. I tak wszelkie ślady zniknęły,
a zbrodnia pozostała niewyjaśniona.

W ten sposób Seryjny pomógł Władysławowi Łokietkowi. Polski książę

zaczął podporządkowywać sobie kolejne grody i ziemie, by w końcu
osiągnąć to, o czym marzył całe życie. 20 stycznia 1320 roku został
koronowany na króla w krakowskiej katedrze. Była to pierwsza ceremonia
koronacyjna w grodzie Kraka. I wspaniałe zwieńczenie wieloletnich
zabiegów Łokietka o scalenie Polski. A także koniec okresu aktywnej pracy
Seryjnego. Nigdy ani wcześniej, ani później w historii Polski, aż do czasów
Donalda Tuska, Seryjny nie pojawiał się tak często jak w okresie rozbicia
dzielnicowego.

Koronacja Władysława Łokietka kończy okres osłabienia państwa

i rozpoczyna czasy polskiej drogi do świetności. To także moment, kiedy
Seryjny przestaje siać zamieszanie w naszym kraju, a eliminuje osoby
polskim władcom nieprzychylne. Jako pierwszy jego ofiarą pada wielki
mistrz krzyżacki Werner von Orseln, zabity 18 listopada 1330 roku
w Malborku przez zbuntowanego rycerza. Jego śmierć zahamowała wojenne
zapędy Krzyżaków i napady na polskie pogranicze. Kontynuował je wielki
mistrz Dietrich von Altenburg. Von Altenburg przegrał w sądzie papieskim,
który nakazał mu zwrócić Polsce ogromną część zagrabionych ziem.

background image

Rozgniewany mistrz zaproponował Kazimierzowi Wielkiemu negocjacje,
a polski władca zgodził się. Na spotkanie umówili się w Toruniu
w październiku 1341 roku. Von Altenburg przybył i nagle… zachorował.
6 października zmarł (najprawdopodobniej z powodu otrucia), nie
doczekawszy się polskiego monarchy. I znowu Seryjny sprawił, że widmo
niebezpieczeństwa na kilka lat zostało zażegnane. Przeszło cztery dekady
później na zawał serca zmarł Winrich von Kniprode – wielki mistrz, którego
celem politycznym stało się zniszczenie Polski. W 1393 roku Seryjny dopadł
kolejnego Wielkiego Mistrza. Konrad von Wallenrode zmarł w kluczowym
momencie przygotowań do walki Litwą. Po bitwie pod Grunwaldem Zakon
Krzyżacki nie odzyskał już dawnej potęgi i Seryjny mógł rozejrzeć się za
innymi osobami czyhającymi na zgubę piastowskiej Polski. Dopadał
regularnie chanów i zagończyków tatarskich, którzy podczas marszów na
Lechistan ginęli z rąk swoich rycerzy albo umierali otruci.

Wiek XV, XVI i początek XVII to złoty okres historii Polski.

Rzeczpospolita Obojga Narodów przyćmiewała całą Europę potęgą,
wielkością i wolnościami obywatelskimi. Kroniki tamtej epoki milczą
o przypadkach politycznych skrytobójstw i głośnych samobójstw osób
niechętnych władzy. Wiek XVII upłynął pod znakiem wojen wewnętrznych,
rokoszy, najazdów szwedzkich, tureckich, rosyjskich, tatarskich, duńskich
i brandenburskich. Pisarze relacjonowali więc znamienite sukcesy polskiego
oręża i równie znamienite porażki. Minęło jeszcze sto lat z górą, gdy Seryjny
znowu pojawił się na polskiej scenie. Tym razem jego ofiarą padł Tadeusz
Rejtan – poseł, który sprzeciwiał się uznaniu Sejmu Rozbiorowego.
8 sierpnia 1780 roku Rejtan popełnił samobójstwo w swoim majątku
w pobliżu Nowogródka. Tym samym Rejtan stał się pierwszym
odnotowanym w polskiej historii samobójcą politycznym.

W 1795 roku Polska zniknęła z mapy Europy, a wraz z nią zniknął

Seryjny Skrytobójca. Pojawiał się jeszcze okazjonalnie np. w okresie
powstania styczniowego, inspirując tzw. sztyletników (egzekutorów
wykonujących wyroki śmierci). Ale na stałe zagościł w Polsce po odzyskaniu
niepodległości. Wtedy zaczął swoistą transformację. Będąc cały czas
Skrytobójcą, powoli zaczął przeistaczać się w Samobójcę. Wtedy właśnie żył
Włodzimierz Iljicz, który pouczał, że prawdziwa sztuka to spowodować
czyjąś śmierć samobójczą lub naturalną. W II RP nasz antybohater – ciągle
jeszcze jako Skrytobójca – miał zajęcie, mordując przeciwników

background image

politycznych Józefa Piłsudskiego. Jego ofiarami padli m.in. generał
Włodzimierz Zagórski (zaginiony 6 sierpnia 1927 r., pisał pamiętniki,
w których chciał ujawnić wstydliwe sekrety Piłsudskiego) oraz faktyczny
zwycięzca bitwy warszawskiej 1920 roku – generał Tadeusz Rozwadowski
(otruty, zmarł w październiku 1928 roku).

Najgłośniejszym samobójstwem II RP była śmierć Walerego Sławka –

jednego z najbliższych współpracowników i przyjaciół Józefa Piłsudskiego.
Trzeba przyjrzeć się jej nieco bliżej.

Gdy w 1935 roku zmarł Józef Piłsudski, Sławek miał zostać prezydentem

Polski. Zakładał tak polityczny plan Marszałka. Nie został on zrealizowany.
Mościcki nie ustąpił z zajmowanego stanowiska (jak zakładał Piłsudski)
i zawarł nieformalne porozumienie z Edwardem Rydzem-Śmigłym. Celem
było wyeliminowanie Sławka z polityki. Tracąc z dnia na dzień wpływy,
odsuwany od najważniejszych decyzji, Sławek 12 października 1935
roku złożył dymisję z funkcji szefa rządu. Od tamtego momentu regularnie
tracił pozycję: został szeregowym posłem, przestał być prezesem Związku
Legionistów Polskich, udaremniono jego starania o fotel marszałka Sejmu,
potem stracił nawet mandat poselski. Zawiedziony przez przyjaciół,
zdradzony przez współpracowników, Sławek podjął najbardziej dramatyczną
decyzję w swoim życiu i 2 kwietnia 1939 roku odebrał sobie życie, strzelając
w usta z pistoletu. Pistolet okazał się stary i wysłużony. Kula nie miała tego
impetu, co zawsze. Rannego Sławka odnaleziono i przewieziono do szpitala,
gdzie zmarł. Wkrótce potem wybuchła II wojna światowa i Polska znów
znalazła się na zakręcie dziejów. A Seryjny pojawił się w najmniej
oczekiwanym momencie.

Był 1 lipca 1942 roku. W Nowym Jorku odnaleziono zwłoki generała

Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego – ambasadora Rządu Polskiego na
Uchodźstwie (Wieniawa był ambasadorem w Hawanie). Oficjalnym
motywem tragedii było rozgoryczenie z powodu odsuwania generała
(wieloletniego

adiutanta

Piłsudskiego)

od

najważniejszych

działań

i spychania go na margines polityki. Szybko jednak pojawiły się plotki
wiążące jego śmierć z sądem kapturowym złożonym z byłych piłsudczyków.
Według tej hipotezy Wieniawa miał paść ofiarą rozgrywek między
piłsudczykami a sikorszczykami, którym w ostatnich miesiącach zaczął
służyć. Śledztwo szybko zostało zamknięte i nie wykazało ani działania osób
trzecich, ani nie potwierdziło ze stuprocentową pewnością samobójstwa. Jeśli

background image

więc tym razem Seryjny objawił się w swoim nowym wcieleniu, to adiutant
Marszałka był jego pierwszą ofiarą.

Po klęsce hitlerowskich Niemiec nastał nowy porządek podzielonego na

dwa bieguny świata, a Seryjni Samobójcy z całego globu dostawali sporo
zleceń zarówno od USA, jak i ZSRR. Nasz Seryjny pojawił się zaraz po
wojnie, a jego zlecenie polegało na wyeliminowaniu wszystkich, którzy znali
prawdę o zbrodni katyńskiej. Tak się też stało. Spośród wszystkich członków
komisji, która w 1943 roku badała zbrodnie na polskich oficerach,
w dziwnych okolicznościach zginęli prawie wszyscy. Wtedy nasz
antybohater oficjalnie zmienił się w Seryjnego Samobójcę. Jego czas zaczął
się wtedy, gdy ludowa Polska chyliła się ku upadkowi. Służby specjalne
wyreżyserowały wówczas operację pod nazwą okrągły stół, aby w nowym
ustroju zapewnić sobie jak największe wpływy. To oczywiście musiało
napotkać opór osób mających inną wizję Polski, chcących rozliczać dawny
ustrój i wyrosłych z niego zbrodniarzy. Przed Seryjnym otwierało się pole do
największej aktywności.

background image

Rozdział I

Sygnały ostrzegawcze

Był 7 maja 1977 roku. Polską wstrząsnęła informacja o tym, że w bramie

kamienicy przy ulicy Szewskiej 7 w Krakowie odnaleziono zwłoki
Stanisława Pyjasa – studenta polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Pyjas związany był z Komitetem Obrony Robotników. W działanie tej
aranżacji zaangażował się spontanicznie rok wcześniej. Zajął się – jak tysiące
innych osób – pomocą prześladowanym robotnikom z fabryk w Radomiu
i Ursusie.

Śmierć Pyjasa od razu wywołała kontrowersje. Część działaczy

opozycyjnych od początku twierdziła, że za morderstwem stoją „nieznani
sprawcy” ze Służby Bezpieczeństwa. Środowisko studenckie ogłosiło bojkot
juwenaliów. W międzyczasie Bronisław Wildstein – przyjaciel Pyjasa –
przekupił dozorcę w kostnicy i zobaczył zwłoki zamordowanego. Ponad
trzydzieści lat później, wypowiadając się do kamery w filmie „Trzech
kumpli”, Wildstein przyznał, że na twarzy i głowie Pyjasa widać było ślady
pobicia.
Tymczasem w sprawie śmierci młodego studenta wszczęto śledztwo, które
poprowadził prokurator Henryk Sołga z krakowskiej prokuratury. Wykazało
ono, że przyczyną zgonu były liczne obrażenia. Co do tego nikt nie ma
wątpliwości. Pozostaje jednak pytanie, skąd się one wzięły. Według
oficjalnej wersji: Pyjas po pijanemu spadł ze schodów, poranił się ciężko
i zachłysnął się własną krwią. Takie też były ustalenia śledztwa, które nie
wykazało, aby jakiekolwiek osoby trzecie przyczyniły się do zgonu studenta.
Śledztwo po kilku miesiącach umorzono. Gdy upadł PRL, sprawa wracała
jeszcze trzykrotnie, ale nigdy nie udało się wyjaśnić tej zbrodni i wykryć jej
prawdziwych sprawców.

background image

Według wersji oficjalnej Pyjas upił się i spadł ze schodów. Jednak…jego

koledzy, którzy mieli z nim kontakt w ostatnich dniach życia, zwracali uwagę
na to, że wówczas kręcili się wokół niego funkcjonariusze Służby
Bezpieczeństwa. Tak mówił choćby Stanisław Pietraszko – kolega Pyjasa od
najmłodszych lat. Pietraszko pochodził z wioski koło Żywca. Pyjasa poznał
w podstawówce. To wówczas się zaprzyjaźnili. W 1973 roku obaj zdali
maturę i rozpoczęli studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pyjas studiował
polonistykę, Pietraszko fizykę. Obaj mieszkali w domu studenckim
„Żaczek”. Pietraszko w odróżnieniu od swojego kolegi nie angażował się
w żadną działalność polityczną i skupiał na rozszerzaniu wiedzy z fizyki.
6 maja wieczorem, Pietraszko stał w oknie akademika i wówczas zobaczył
Pyjasa odchodzącego w stronę centrum miasta i podążającego za nim
nieznanego mężczyznę. Pietraszko nie znał jego nazwiska, ale zapamiętał
jego wygląd. Trzy tygodnie później w gazecie wyczytał apel prokuratury
skierowany do wszystkich osób mających jakąkolwiek wiedzę w tej sprawie,
o zgłoszenie się i złożenie zeznań. Pietraszko zgłosił się i opisał człowieka,
który podążał za Pyjasem w przeddzień jego śmierci.
Te zeznania go zgubiły. W lipcu wraz z kolegami ze studiów pojechał nad
Zalew Soliński i… nie wrócił. 30 lipca wieczorem na chwilę odłączył się od
towarzystwa zgromadzonego przy ognisku. Nie przyciągnęło to niczyjej
uwagi. Następnego dnia znaleziono jego zwłoki w Zalewie Solińskim.

Śledztwo, które w tej sprawie wszczęła policja w Lesku, wykazało, że

Pietraszko utonął, gdy chciał popływać. Wskazywał na to fakt, że miał na
sobie kąpielówki i czepek. Ta wersja jednak nie spotkała się z akceptacją
wśród studentów. Ci bowiem pamiętali dobrze, że Pietraszko obsesyjnie bał
się wody i nie umiał pływać. Wydawało się więc wątpliwe, aby nagle poczuł
taką chęć i to jeszcze późnym wieczorem. To nie wszystko.
Anatomopatolodzy współpracujący z KOR zwrócili uwagę na jeszcze jeden
bardzo ważny szczegół. W płucach Pietraszki znajdowało się powietrze. Gdy
człowiek tonie i dusi się, z jego płuc znikają resztki powietrza. Co więcej:
zwłoki Pietraszki pływały po jeziorze plecami do góry, tymczasem zwłoki
topielca idą na dno (woda zalewa płuca i narządy wewnętrzne, dodając
ciężaru ciału). Anatomopatolodzy byli jednomyślni, że takie obrażenia mogły
powstać tylko dlatego, że do Zalewu Solińskiego wrzucono już zwłoki
Pietraszki, którego zamordowano wcześniej w innym miejscu.

W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że Stanisław Pietraszko oczekiwał

background image

przybycia pewnej młodej dziewczyny. Ta jednak nie dotarła na miejsce.
Dzień przed jego śmiercią ktoś ukradł mu dowód osobisty. Mógł to być
przypadek, ale mogła też być celowa gra (dowód ukradziono po to, aby
upewnić się, że to ten człowiek, którego trzeba wyeliminować). Jednak kilka
dni później ten właśnie dowód osobisty przekazała milicji w Żywcu badająca
sprawę śmierci Pietraszki prokuratura. Nigdy nie udało się wyjaśnić skąd
prokuratura miała dowód osobisty Pietraszki, skoro dokument ten został
skradziony.

Jesienią 1977 roku Prokuratura Rejonowa w Lesku umorzyła sprawę

śmierci Stanisława Pietraszki. Stwierdzono, że ona nastąpiła bez udziału osób
trzecich. Gdy kilkanaście lat później, już po upadku komunizmu, wszczęto
ponownie śledztwo w tej sprawie, nie udało się ponownie odtworzyć
okoliczności jego zgonu. Okazało się bowiem, że akta śledztwa w sprawie
jego zaginięcia zostały przekazane na makulaturę, a mikrofilmów nie
wykonano. W międzyczasie nie pojawiły się żadne nowe tropy, które
mogłyby podważyć oficjalną wersję śledztwa.
Stanisław Pietraszko był pierwszą osobą, która zapłaciła życiem za wiedzę
o zbrodni na Stanisławie Pyjasie. Jak się dziś okazuje, pierwszą z wielu.
W aktach śledztwa Instytutu Pamięci Narodowej (to on dziś prowadzi sprawę
śmierci

krakowskiego

studenta)

znajduje

się

intrygująca

notatka

funkcjonariusza krakowskiej Służby Bezpieczeństwa sporządzona po
rozmowie z Tadeuszem S. Opowiedział on, że podczas wspólnej libacji
alkoholowej z kolegą – Janem Knapikiem, Knapik powiedział mu wprost, że
zlecił pobicie Stanisława Pyjasa Marianowi Węclewiczowi – bokserowi
z klubu sportowego „Cracovia”. Węclewicz miał szerokie kontakty
w krakowskim półświatku i znany był milicji z różnych kryminalnych
wybryków. Wspomniany Tadeusz S. poinformował SB, że to zlecenie stało
się powodem konfliktu między Wenclewiczem a Knapikiem. Knapik bowiem
miał obiecać za „robotę” 100 dolarów, ale dał mu tylko 20 i bokser robił
wszystko, aby odzyskać resztę pieniędzy. Jednak notatkę opatrzono klauzulą
tajemnicy państwowej i nie przekazano jej do śledztwa. Sprawa wydała się
dopiero w latach 90., kiedy dokument zdobył prokurator prowadzący sprawę.
Okazało się jednak, że nie uda mu się przesłuchać żadnego z bohaterów
zdarzeń. Marian Węclewicz – bokser, który według tej wersji miał pobić
Pyjasa – w 1977 roku sam po pijanemu spadł ze schodów i zabił się. Z kolei
Jan Knapik, który miał mu zlecić pobicie studenta, kilka miesięcy później

background image

zmarł na tajemniczy zawał serca. Na zawał zmarł również Tadeusz S., który
był pierwszym informatorem SB w tej sprawie. Żaden z nich nie
zdążył złożyć zeznań.
W 1993 roku, gdy śledztwo w sprawie śmierci Pyjasa prowadzone było od
nowa, prokuratorzy dotarli do przełomowego świadka. Był to Jerzy Druzgała
– wówczas świeżo upieczony biznesmen i właściciel kantorów, a w latach 70.
i 80. cinkciarz, który nielegalnie handlował walutą. Druzgała zeznał, że nocą
z 6/7 maja 1977 roku widział, jak dwaj mężczyźni przenosili na Szewską
zwłoki młodego człowieka. Gdy go tam pozostawili i odeszli, Druzgała
przyjrzał się denatowi bliżej i zapamiętał rysy jego twarzy. Gdy później
pokazano w mediach zdjęcie Stanisława Pyjasa, Druzgała nie miał
wątpliwości. To jego widział niesionego przez dwóch nieznanych mężczyzn.
Te zeznania pozwalały obalić oficjalną wersję mówiącą o tym, że Pyjas był
pijany, spadł ze schodów i zabił się. Druzgała złożył zeznania i kilkanaście
dni później już nie żył. Został napadnięty w swoim kantorze przy ulicy
Wiślnej (centrum miasta) i zabity nożyczkami. Sprawę prowadził O. –
komisarz policji, który wcześniej pracował w Służbie Bezpieczeństwa i, jeśli
wierzyć ustaleniom historyków, z nieznanych powodów bardzo nie chciał,
aby prawda o śmierci Pyjasa ujrzała światło dzienne.

Jak to się stało, że Jerzy Druzgała znalazł się na miejscu? Jak zeznał

prokuratorom, tamtego dnia kręcił się w pobliżu rynku, ponieważ w rynnach
tamtejszych kamienic urządził skrytki, w których trzymał większe ilości
dewiz. (Druzgała nie nosił ich przy sobie. Po pierwsze dlatego, żeby nie
stracić pieniędzy w razie ewentualnego napadu; po drugie nie chciał, aby
obca waluta wpadła w ręce esbeków, gdyby ci chcieli go przesłuchać.) Nocą
z 6/7 maja był właśnie przy jednej ze swoich tajemniczych skrytek i wtedy
zauważył dwóch ludzi przenoszących zwłoki Pyjasa.

Po tych zeznaniach prowadzący sprawę prokurator postanowił przesłuchać

też innych byłych krakowskich cinkciarzy. To oni – dorabiający sobie
o dziwnych porach, znający wszystkie zakamarki miasta – wydawali się
dobrze poinformowanym środowiskiem. Ten trop okazał się właściwy.
Prokuratorzy przesłuchali Zygmunta P. i Jana Sz. Obaj zeznali, że nocą z 6/7
maja 1977 roku widzieli dwóch mężczyzn podążających za młodym
człowiekiem (później stwierdzili, że był to Stanisław Pyjas). I nie było to
przy ulicy Szewskiej, tylko w innym miejscu. Obaj cinkciarze złożyli
zeznania i wkrótce później zginęli. Jan Sz. utopił się podczas kąpieli na

background image

Bagrach (sprawę później umorzono, jej akt już nie ma, bo zostały
przeznaczone na makulaturę). Kilka tygodni później umarł Zygmunt P.
W tym samym roku zmarł Zbigniew Z. – były funkcjonariusz krakowskiej
Służby Bezpieczeństwa, który w 1977 roku zajmował się dezinformacją
śledztwa w sprawie śmierci Pyjasa.

Minęło wiele lat zanim pojawiły się nowe okoliczności w tej sprawie.

Według świeżych informacji bezpośrednim sprawcą zabójstwa Pyjasa miał
być niejaki Zygmunt P. ps. „Bronek” – homoseksualista i rzezimieszek
z Krakowa, znany lokalnej milicji i esbecji. „Bronek” to nie tylko ksywka
z półświatka. To również kryptonim z akt Służby Bezpieczeństwa. Według
tej wersji (dość prawdopodobnej), „Bronek” od połowy lat 70. był
wynajmowany

przez

Służbę

Bezpieczeństwa

do

mokrej

roboty,

a najważniejsze zlecenie dostał w maju 1977 roku i miało to być właśnie
zamordowanie Pyjasa. Jednak twardych dowodów na to nie ma. Obecnie
toczy się kolejne, piąte już śledztwo w tej sprawie, jednak szanse na
postawienie przed sądem osób odpowiedzialnych za to głośne morderstwo są
już zbliżone do zera. W dużej mierze to „zasługa” Seryjnego, który
wyeliminował świadków zbrodni przedstawiających inną niż oficjalna wersję
zdarzeń. A byli esbecy, którzy mają wiedzę o kulisach sprawy, dziś pobierają
wysokie resortowe emerytury i nieźle dorabiają w biznesie (trzech byłych
funkcjonariuszy SB należy dziś do śmietanki towarzyskiej Krakowa). Nikt
więc, poza rodziną zamordowanego studenta, nie jest zainteresowany walką
o prawdę. Seryjny wysłał w ten sposób sygnał ostrzegawczy. Każdy, kto
będzie miał jakąkolwiek wiedzę niezgodną z oficjalną linią śledztwa, może
w niewyjaśniony sposób rozstać się z życiem. Przyszłość pokazała, że nie
wszyscy ten sygnał zrozumieli właściwie. I dlatego, po sprawie Stanisława
Pyjasa, Seryjny zaczął mieć pełne ręce roboty.

Stanisława Pyjasa pochowano w Gilowicach na Żywiecczyźnie – na

cmentarzu w pobliżu jego domu rodzinnego. Na jego grobowcu – oprócz
zdjęcia – zamieszczono wymowny napis:

Żyję, nie widząc gwiazd
Mówię, nie rozumiejąc słów
Czekam, nie licząc dni
Aż ktoś przebije ten mur

background image

Rozdział II

Długa ręka SB

Przestań gadać albo skończysz w Wiśle jak twój brat – te słowa

wielokrotnie słyszał w słuchawce telefonu Józef Popiełuszko – brat księdza
Jerzego. Był początek lat 90. To właśnie on swoimi zeznaniami pomagał
śledczym nowej Polski w wyjaśnieniu prawdy o zbrodni na kapelanie
„Solidarności”. Szantażyści domagali się od niego i jego najbliższych, aby
nie rozmawiali z prokuratorami, niczego nie pamiętali i nie mówili na temat
księdza. Kilkakrotnie grozili im śmiercią.Józef Popiełuszko był nieustraszony
w dążeniu do ustalenia prawdy o śmierci brata. Za swoją wytrwałość zapłacił
wielką tragedią. W 1992 roku w białostockim szpitalu zmarł jego
osiemnastoletni syn Tomasz – chrześniak księdza Jerzego. W akcie zgonu
wpisano jako przyczynę „zatrucie alkoholem metylowym” – wyjątkowo
nietypowa przyczyna jak na młodzieńca w dodatku nienadużywającego
alkoholu. Tą samą przyczynę podano w akcie zgonu Danuty Popiełuszkowej
– żony Stanisława Popiełuszki – drugiego brata księdza Jerzego, która zmarła
1 lutego 2000 roku. Pani Popiełuszkowa znana była jako osoba niepijąca.
Zadziwia również zawartość alkoholu w jej krwi, przekraczająca o wiele
dawkę śmiertelną. Mimo próśb rodziny nie udało się wykonać sekcji zwłok,
która wskazałaby prawdziwą przyczynę zgonu.

– Na jej rękach zauważyłem malutkie ślady po igłach, w okolicach żył.

Wskazywały one, że ktoś wstrzyknął tej pani do żył truciznę w formie
stężonego alkoholu. Potem przełożony naciskał mnie, abym nikomu o tym
nie wspominał i jak najszybciej zapomniał o sprawie – opowiadał mi w 2007
roku pragnący zachować anonimowość lekarz z białostockiego szpitala, który
jako jeden z pierwszych oglądał ciało zmarłej.

background image

Metylowy zabójca

Zastraszanie Józefa Popiełuszki i tajemnicza śmierć jego małżonki to

zaledwie jeden z wielu tragicznych epizodów brutalnej gry służb specjalnych
PRL-u. Jej celem od początku jest zamknięcie ust wszystkim osobom, które
mogłyby podważyć oficjalną wersję zbrodni na księdzu Jerzym Popiełuszce.
Ta gra zaczęła się w kilka dni po męczeńskiej śmierci kapelana
„Solidarności” i nieprzerwanie trwa do dziś.

Oficjalna wersja śledztwa dotycząca odnalezienia zmasakrowanych zwłok

księdza jest kłamstwem. To Krzysztof Mańko – płetwonurek z Wrocławia –
już 26 października 1984 roku, w godzinach popołudniowych jako pierwszy
odnalazł w Wiśle i wyłowił ciało księdza Popiełuszki. To, co działo się kilka
godzin później, wiadomo dzięki zeznaniom osób obecnych w tym dniu na
tamie. „Zwłoki zostały ponownie wyłowione przez płetwonurków,
a następnie zaczepione do pontonu i holowane w ten sposób do brzegu. Tam,
gdzie znajdowała się chwilowa baza płetwonurków i ekipy poszukiwawczej,
podjechał samochód marki Nysa i do niego zostały załadowane zwłoki” –
czytamy w protokole przesłuchania Andrzeja Czerwińskiego –
włocławskiego płetwonurka. Dzięki m.in. tym zeznaniom, prokuratorzy IPN
ustalili, że człowiekiem, który pierwszy wydobył zwłoki księdza, był
Krzysztof Mańko. Krewni płetwonurka, do których dotarliśmy, opowiadają,
że po tym wydarzeniu Mańko czegoś panicznie się bał. Nie chciał z nikim
rozmawiać, zamknął się w sobie, a w końcu wyszedł z domu i więcej nie
wrócił. Otrzymał paszport i 1 listopada 1984 roku wyjechał z Polski. Dziś
mieszka i pracuje w Grecji. Po 2000 roku udało mu się skutecznie uniknąć
spotkania ze śledczymi Instytutu Pamięci Narodowej. Tylko ten płetwonurek
mógłby pomóc w ustaleniu, co działo się z ciałem księdza przed jego
ostatecznym wydobyciem z Wisły 30 października. Sam Mańko do dziś
milczy i nie chce wracać do Polski. Gdy w 2003 roku śledztwo IPN
w sprawie śmierci księdza Jerzego szło pełną parą, a do Mańki zaczęli
docierać prokuratorzy, nagle został podpalony jego dom w pobliżu Aten.
Kilka lat później śledztwo w sprawie podpalenia umorzono.

background image

Równie tajemnicze są okoliczności śmierci Tadeusza Reznerowicza. To

rybak z włocławskiej spółdzielni Certa. Miał zwyczaj wieczorami kłusować
po Wiśle. Towarzyszyli mu w tym kolega i szwagier. 25 października
1984 r., ok. godz. 22.00, Reznerowicz i jego dwaj towarzysze widzieli, jak
tajemniczy mężczyźni wrzucają do zalewu ciało księdza Popiełuszki. Byli tak
blisko, że zwłoki kapłana omal nie wpadły do ich łódki. Trzej mężczyźni
obiecali sobie milczenie. Bali się o swoje życie. To, co widzieli, powtórzyli
dopiero prokuratorom IPN. Kilka tygodni po złożeniu zeznań Reznerowicz
trafił do szpitala, gdzie po kilku dniach umarł. W akcie zgonu jako przyczynę
śmierci wpisano zatrucie alkoholem metylowym. Biorąc pod uwagę datę
śmierci, rodzaj choroby i okres pobytu w szpitalu, należałoby przyjąć, że
Reznerowicz zatruł się alkoholem podczas hospitalizacji. Znajomi pamiętają
go jako człowieka cieszącego się udanym życiem rodzinnym, szczęśliwego,
zdrowego. Czy to możliwe, aby szczęśliwy mężczyzna po 50-tce popełnił
samobójstwo, upijając się zatrutym alkoholem? Wyjaśnienie tej sprawy może
być bardzo trudne, bo sekcji zwłok Reznerowicza nie przeprowadzono, choć
jego rodzina starała się o to. W 2007 roku we Włocławku umarł drugi rybak,
który feralnej nocy kłusował w pobliżu tamy – Jan Olszewski. I znowu
okazało się, że w oficjalnym akcie zgonu wpisano jako przyczynę zatrucie
alkoholem metylowym!

Pożar u sąsiada

Cień szansy na wyjaśnienie prawdy o zbrodni miał Andrzej Grabiński –

w okresie PRL-u znany obrońca opozycjonistów, podczas „procesu
toruńskiego” oskarżyciel posiłkowy reprezentujący rodzinę Popiełuszków.
Grabiński od początku dostrzegał rażące błędy w postępowaniu sądowym,
które nie doprowadziło do wyjaśnienia prawdy. Niezadowolony z tego, że
sąd nie wykrył prawdziwych inicjatorów zbrodni, zapowiedział apelację.
Gdyby do tego doszło, sąd wyższej instancji musiałby ponownie
przeprowadzić cały proces. To zaś mogło zniweczyć cały plan wielkiej
mistyfikacji. Kilka dni przed upływem terminu złożenia apelacji w domu na
Saskiej Kępie należącym do rodziny Grabińskich wybuchł pożar, w wyniku

background image

czego zginęła 33-letnia Małgorzata Targowska -Grabińska – tłumaczka
literatury. Jej zwłoki znalazł mąż Aleksander Grabiński. Poderżnięto jej
gardło. W trakcie śledztwa okazało się, że właściciel domu nie był słynnym
mecenasem, a zbieżność ich nazwisk była przypadkowa. Do dziś nie
ustalono, czy była to próba zastraszenia, czy zamordowania adwokata.
Szanse na wyjaśnienie tej sprawy są znikome, bo po 1989 r. zaginęły
materiały tego śledztwa.

Nie udało się również wyjaśnić zbrodni, której ofiarą padła 82-letnia

Aniela Piesiewicz – matka adwokata Krzysztofa Piesiewicza (był
oskarżycielem posiłkowym w procesie domniemanych zabójców księdza
Popiełuszki). 22 lipca 1989 roku została znaleziona w mieszkaniu
skrępowana w taki sposób, w jaki związano księdza Popiełuszkę (sznur na
szyi). Wydźwięk polityczny ma również data śmierci (rocznica powstania
PRL).

Śmiertelne zderzenie

30 listopada 1984 roku w Białobrzegach, niewielkiej miejscowości przy

trasie Kraków – Warszawa wydarzył się tajemniczy wypadek drogowy. Ok.
godz. 20:00 w jadącego od strony Krakowa Fiata uderzył rozpędzony Jelcz.
Na miejscu zginęli dwaj pasażerowie Fiata i ich kierowca.Milicjanci
ograniczyli się tylko do tego, by wpisać w protokole, że podróżujący Fiatem
nie mieli żadnych szans, a kierowca ciężarówki uciekł z miejsca wypadku.
Nie wszczęto żadnego dochodzenia, by wyjaśnić okoliczności wypadku, nie
podjęto również żadnej próby odnalezienia ciężarówki ani zidentyfikowania
jej kierowcy. Nie przesłuchano żadnych świadków zderzenia, choć tragiczne
zajście dobrze widziało kilku okolicznych mieszkańców.

Sensacyjnie brzmi w tym kontekście relacja dziennikarza Stefana

Bratkowskiego. Stwierdził on, że o tym wypadku dowiedział się… dzień
przed tym, nim się wydarzył. Kiedy prasa podała, że był to wypadek
samochodowy, nie miał żadnych wątpliwości, że było to sfingowane
morderstwo.

O

mającym

wydarzyć

się

wypadku

Bratkowskiego

poinformował jego przyjaciel, nieżyjący już warszawski prawnik Bogumił

background image

Studziński. Szef ochrony gen. Jaruzelskiego płk Artur Gotówko mówił
w 1991 r.: „Tam, w Białobrzegach, ofiarom nie dano żadnych szans. Wiem,
jak to się robi”.

Prokuratorzy IPN, którzy podjęli ten wątek, szybko odkryli, że ciężarówka

staranowała Fiata dokładnie według metod, jakich uczą na specjalnych
kursach NKWD, a potem KGB i GRU. Potem odnaleziono jej sprawcę. Był
to 52-letni dziś Marian W. Został skazany na dwa lata więzienia
w zawieszeniu. W 2009 roku był ponownie zastraszany przez nieznane
osoby, gdy zaczął o sprawie opowiadać dziennikarzom.

W wypadku w Białobrzegach zginęli dwaj oficerowie MSW płk Stanisław

Trafalski i major Wiesław Piątek. Wracali z południa Polski, gdzie przez
kilka poprzednich tygodni badali wcześniejszą działalność i powiązania
Grzegorza Piotrowskiego, Leszka Pękali i Waldemara Chmielewskiego. Ze
wszystkich czynności sporządzali szczegółowe raporty i notatki, które wieźli
w bagażniku. Dokumentacji tej nigdy nie odnaleziono. Nie ma o niej również
żadnej wzmianki w protokołach powypadkowych. Zachowały się natomiast
niektóre ich notatki sporządzane podczas pracy w Krakowie i Tarnowie
i pozostawione w tamtejszych aktach operacyjnych. Przez przypadek nie
zostały zniszczone w latach 1989-1990, dzięki czemu potem przejął je IPN.
Notatki te dotyczą działalności Grzegorza Piotrowskiego wymierzonej
w Kościół i księży. Pozwalają poznać istotne szczegóły z życia głównego
mordercy kapelana „Solidarności”.

Wakacje z agentem

Kim naprawdę był Grzegorz Piotrowski? Aby odpowiedzieć na to pytanie,

trzeba cofnąć się do pamiętnego lata 1982 r., kiedy kapitan SB wyjechał na
wakacje do Bułgarii. Jak wynika z zachowanych w IPN notatek
(sporządzonych przez Trafalskiego i Piątka na podstawie relacji świadków
i SB-ków znających Piotrowskiego), na granicy rumuńsko-bułgarskiej
spotkał się na krótko z oficerem KGB, który przedstawił się pseudonimem
„Stanisław” i nawiązał z nim współpracę. W trakcie „procesu toruńskiego”
opowiadał o tym Adam Pietruszka, lecz sąd nie uwierzył w jego

background image

zeznania.W IPN zachował się dokument „Wyjazdy i przyjazdy za lata 1971-
1989 pracowników IV Departamentu”. Wynika z niego, że urzędnicy IV
Departamentu MSW regularnie wyjeżdżali na spotkania z przedstawicielami
V Zarządu Głównego KGB (zarząd ten odpowiedzialny był za zwalczanie
dywersji i walkę ideologiczną). Spotkania te odbywały się w Moskwie
i Czechosłowacji. Udział w nich brał m.in. Piotrowski. Potwierdzają to
szczegółowe raporty z ich przebiegu. Co istotne, nie zachowały się żadne
notatki Piotrowskiego z innych jego spotkań z KGB, nawet z feralnego
spotkania w 1982 r. Jeśli ustalenia Trafalskiego i Piątka są prawdziwe,
oznacza to, że Piotrowski kontaktował się z KGB bez wiedzy swoich
zwierzchników, co z kolei znaczy, że rosyjskie służby specjalne miały
swojego tajnego agenta w najbliższym otoczeniu gen. Kiszczaka. W tej
sytuacji Kiszczak, który zdecydował, że zabójcy księdza trafią na długie lata
do więzienia, wyznaczając do realizacji zbrodni Piotrowskiego, eliminował
w swoim otoczeniu wtyczkę obcego wywiadu.

Haki na Kiszczaka

Jak wynika z archiwalnych dokumentów MSW, zgromadzonych podczas

śledztwa lubelskiego IPN, jeszcze w 1984 r. podjęte zostały trzy operacje:
„Teresa”, „Trawa” i „Robot”. Ich celem była inwigilacja skazanych i ich
rodzin oraz uniemożliwienie im ujawnienia nawet rąbka prawdy o zbrodni.
Osobą nadzorującą tę zakrojoną na szeroką skalę inwigilację był Stanisław
Ciosek – wówczas minister ds. związków zawodowych, po transformacji
ambasador RP w Moskwie, do listopada 2005 r. główny doradca ds.
zagranicznych Aleksandra Kwaśniewskiego. W IPN zachowały się
sporządzane dla najważniejszych przywódców PRL-u raporty Cioska,
w których minister szczegółowo informuje o zachowaniu skazanych
w celach.Z ustaleń śledztwa IPN-u wynika, że Chmielewskiego, Pękalę
i Piotrowskiego odwiedzał w więzieniach zastępca Kiszczaka – generał
Zbigniew Pudysz. To właśnie on na przemian groził i obiecywał esbekom, że
resort o nich nie zapomni, a za odegranie do końca trudnej roli w zbrodni,
każdy z nich otrzyma nagrodę. Tak się też stało. Trzej esbecy zostali objęci

background image

wszystkimi amnestiami dla więźniów politycznych pod koniec lat 80. Dzięki
temu każdy z nich odsiedział mniej niż jedną trzecią kary (Chmielewski
4 lata z 14, Pękala 4,5 roku z 15 lat). Dodatkowo wszyscy bardzo często
wychodzili na przepustki. Natomiast okres pobytu w więzieniu wszystkim
czterem esbekom skazanym w Toruniu zaliczono do stażu pracy, dzięki
czemu dziś mogą za ten okres pobierać resortowe emerytury. To
zdumiewająca koincydencja, bowiem nigdy wcześniej ani później nie
zdarzyło się, aby komukolwiek pobyt w więzieniu zaliczono do stażu pracy.
Decyzję o tym aprobował osobiście w 1990 r. gen. Czesław Kiszczak.
Wszystkie te szokujące informacje odkryli prokuratorzy IPN.

Spośród wszystkich skazanych największą nagrodę miał otrzymać

Grzegorz Piotrowski. Jego zachowanie wskazuje, że początkowo także
wierzył w resortowe obietnice. Złudzenia stracił dopiero w 1989 r. po
kolejnej rozmowie z Pudyszem, kiedy zorientował się, że jego wiedza staje
się niebezpieczna dla niego samego. Podczas kolejnej przepustki napisał
gruby na kilkadziesiąt stron raport z działań SB przeciwko księdzu
Popiełuszce. Za pośrednictwem żony – Janiny Pietrzak – kilka kopii tego
raportu zdeponował u najbliższych znajomych. „Najprawdopodobniej
wyjaśnienie kpt. G. Piotrowskiego zawierało rzeczywistą wersję zdarzeń
związanych z osobą księdza Jerzego” – czytamy w notatce IPN z lutego
2004 r. Jak ustalili śledczy IPN-u, za pośrednictwem Pudysza Piotrowski
miał w 1989 r. przekazać Kiszczakowi wiadomość, że jeśli zginie – raport
ujrzy światło dzienne. Jedna z kopii tego raportu dotarła również do
mieszkania Pietruszków. – To znikło – powiedziała Róża Pietruszka do syna.
Dialog ten zarejestrowały urządzenia podsłuchowe założone w ich
mieszkaniu w ramach operacji „Teresa”. Taśmy z nagraniami przejęli
prokuratorzy IPN.

Zadusić śledztwo

W czerwcu 1990 roku śledztwo w sprawie „zbrodni stulecia” podjął

lubelski prokurator Andrzej Witkowski – wówczas i dziś jeden z najlepszych

background image

w kraju prokuratorów do spraw zabójstw. W rok później, po żmudnym
śledztwie zamierzał postawić zarzuty gen. Czesławowi Kiszczakowi. Nie
zdążył, gdyż sprawę odebrał mu minister sprawiedliwości Wiesław
Chrzanowski. Chrzanowski – w latach 70. tajny współpracownik SB
o pseudonimie „Zuwak”, w roku 1986 przewerbowany przez Departament
I MSW – (wywiad zagraniczny) nie chciał później się wypowiadać na temat
tej decyzji i osób, które go do niej skłoniły. Prokuratorzy IPN ustalili, że na
ministra naciskał w tej sprawie Mieczysław Wachowski – sekretarz stanu
w kancelarii Lecha Wałęsy oraz generałowie Kiszczak i Jaruzelski.

W wyjaśnieniu prawdy nie pomogła również powołana w 1990 r. sejmowa

komisja do spraw zbadania zbrodni MSW. Komisji przewodniczył Jan Maria
Rokita. To właśnie do niego zgłosiła się Róża Pietruszka z dokumentami na
temat sprawy księdza Jerzego. Rokita w sposób wulgarny zbył żonę
pułkownika, a dokumentów nie przyjął. W 2002 r. Andrzej Witkowski
ponownie podjął śledztwo już jako prokurator IPN. Dwa lata później
zamierzał oskarżyć gen. Kiszczaka i Waldemara Chrostowskiego.
Przeszkodził mu w tym szef pionu śledczego IPN prof. Witold Kulesza.
W październiku 2004 r. kilka dni przed 21. rocznicą „zbrodni stulecia”,
Kulesza odsunął od śledztwa Witkowskiego i zabronił mu kontaktów z prasą.
Ten stan trwa do dziś. A zamykanie ust wszystkim tym, którzy mogą uchylić
choćby rąbka tajemnicy, trwa nieprzerwanie od 22 lat.

Śmierć czy ucieczka?

W 1984 roku, po aresztowaniu Adama Pietruszki, jego miejsce na

stanowisku wicedyrektora IV Departamentu MSW zajął Zygmunt
Baranowski, który szybko został awansowany na stanowisko dyrektora.
Urodził się w 1933 roku w Sosnowcu. W 1950 r. wstąpił do Korpusu
Kadetów im. gen. Karola Świerczewskiego w Warszawie, po jego
ukończeniu skierowany został do szkoły oficerskiej w Gdańsku. Tam też
rozpoczął karierę w Urzędzie Bezpieczeństwa. Najpierw pracował jako oficer
operacyjny Wydziału „T” (technika operacyjna). W 1962 r. został
przeniesiony na własną prośbę do Wydziału II (kontrwywiad), gdzie od

background image

1973 r. sprawował funkcję naczelnika. Od 1980 r. pracował w Katowicach
jako zastępca komendanta wojewódzkiego ds. SB. W czasie stanu wojennego
odpowiadał za realizację akcji „Klon”, polegającej na wywieraniu presji na
uczestników opozycji, by zaniechali swej działalności. W 1984 roku
Baranowski został przeniesiony do Warszawy, gdzie jego zadaniem było
„sprzątanie po Pietruszce”. Dostał polecenie, aby wymienić osoby w jakiś
sposób związane z zabójstwem księdza Popiełuszki. Zadanie to oficer
gorliwie wypełniał do wiosny 1985 roku. Pewnego dnia został znaleziony
martwy w swoim gabinecie. Ale mówi o tym tylko jedna notatka
funkcjonariusza SB. Więcej dowodów nie ma. Sekcji zwłok Baranowskiego
nie przeprowadzono, a ciała nie wydano rodzinie. Zorganizowano mu
państwowy pogrzeb i pochowano na cmentarzu komunalnym. Nie
prowadzono również śledztwa.

Istnieją dwie wersje jego śmierci. Jedna mówi, że Baranowski został

zamordowany, bo poznał tajemnicę śmierci księdza Popiełuszki. Druga
wersja zakłada, że w ogóle nie zginął tylko zniknął swoim przełożonym,
wyjechał za granicę i ujawnił sekrety PRL-owskiej bezpieki. Jak było
naprawdę, nie wiadomo. Pewne jest tylko tyle, że Baranowski poznał kulisy
śmierci księdza Popiełuszki. I dlatego stał się niewygodny.

Samobójstwo przed garażem

7 lutego 1985 roku Sąd Wojewódzki w Toruniu wydał wyrok w sprawie

czterech esbeków oskarżonych w sprawie zabójstwa księdza Popiełuszki. Był
to wyrok bardzo nietypowy. Nigdy, ani wcześniej, ani później nie zdarzyło
się, żeby w PRL sąd skazał funkcjonariuszy SB za dokonanie morderstwa.
Czy mogło to oznaczać, że władza będzie surowo karać tych, którzy mordują
w jej imieniu? Czy miał to być sygnał dla księży katolickich, że mogą bez
skrupułów występować przeciwko władzy? Bynajmniej. 27 lutego Polskę
obiegła wieść o śmierci księdza Stanisława Palimąki – proboszcza parafii
w Klimontowie (gmina Proszowice, województwo małopolskie). Ksiądz
Palimąka (ur. 1933 r.) przyjął święcenia kapłańskie w czerwcu 1960 roku.
Posługę pełnił na Kielecczyźnie, gdzie szybko dał się poznać

background image

z patriotycznych kazań. Z powodu tych kazań wielokrotnie wzywano go na
przesłuchania, które nie były w stanie zmienić jego nastawienia. Kapłan
znalazł się wówczas w zainteresowaniu Służby Bezpieczeństwa. Zaczęto
podejmować działania nękające go.

27 lutego 1985 rankiem ksiądz Palimąka wsiadł do swojego samochodu –

Fiata 125 – i zawiózł kleryka do punktu katechetycznego. Kilka godzin
później jego rodzona siostra – Otylia Kaźmierczak (pomagała mu
w prowadzeniu gospodarstwa) wyszła przed garaż i znalazła… zwłoki brata.
Obok stał jego samochód, który zatrzymał się na drzwiach od garażu. Drzwi
zostały wybite z ram.

Prokuratura krakowska wszczęła śledztwo w tej sprawie, ale szybko je

umorzyła. Doszła do wniosku, że śmierć nastąpiła w wyniku nieszczęśliwego
wypadku. Taki wniosek wysunął również milicjant, który jako pierwszy
przyjechał na miejsce i oglądał zwłoki. „Należy wykluczyć udział osób
trzecich” – napisał w notatce funkcjonariusz. Jak wynika z akt śledztwa,
samochód kapłana stoczył się, bo nie miał zaciągniętego hamulca ręcznego.
Hamulec został zablokowany jednozłotową monetą umieszczoną między
dźwignią a obudową zapadki. Moneta zginęła później podczas śledztwa.
Z tego powodu nie udało się jej przebadać i stwierdzić, czy zachowały się na
niej odciski palców. Napisany kilka lat późnej raport Rokity (Jan Maria
Rokita przewodniczył komisji do spraw wyjaśnienia zbrodni PRL) wymienił
precyzyjnie szereg innych błędów: nie pobrano drobin z przedniej części
Fiata 125p, nie zabezpieczono płyt w drzwiach garażu, nikt nie zwrócił
uwagi, że skręcone w prawo koła auta uniemożliwiają jego samoczynne
zjechanie. Nikt nie próbował sprawdzić, czy ktoś nie „pomógł” mu zjechać.
30 marca kapitan Karol Popiela z WUSW w Krakowie wydał postanowienie
o umorzeniu śledztwa wobec niestwierdzenia przestępstwa. Idąc za tą decyzją
prokurator Danuta Bieniarz sprawę umorzyła. I to zanim otrzymała protokoł
sekcji zwłok kapłana. To o tyle istotne, że z protokółu wynikało, że śmierć
nastąpiła

w

wyniku

„rozległych

obrażeń

czaszkowo-mózgowych

z następowym zachłyśnięciem dróg oddechowych”. Były one spowodowane
działaniem „narzędzia twardego tępego lub tępokrawędzistego” – uznali
biegli. Ich protokół dotarł jednak do prokuratury 19 kwietnia, kilka tygodni
po umorzeniu śledztwa. Według przyjętej przez prokuraturę wersji, ksiądz
Palimąka zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Potrącił go jego
własny samochód, który nieszczęśliwie zostawił bez zaciągnięcia ręcznego

background image

hamulca.

Minęło pięć lat. Po tym, jak Sejm przyjął raport Komisji Rokity,

prokurator generalny wydał polecenie ponownego podjęcia śledztwa
w sprawie śmierci księdza Palimąki. Rzecz jednak w tym, że śledztwo trafiło
do… prokurator Danuty Bieniarz. A ona nie stwierdziła żadnych swoich
błędów w poprzednim śledztwie. I sprawę ponownie umorzyła. W 1992 roku
jej przełożony ponownie przeanalizował akta i doszedł do wniosku, że nie ma
podstaw, aby wszczynać śledztwo od nowa. W 2004 roku akta trafiły na
przemiał i zostały zniszczone. W tym czasie sama prokurator Danuta
Bieniarz pracowała już w… Prokuraturze Krajowej. Została stamtąd
odwołana po ujawnieniu jej negatywnej roli w śledztwie w sprawie księdza
Palimąki. Mimo wielu wniosków, nigdy nie zostało wszczęte przeciwko niej
ani postępowanie dyscyplinarne, ani nawet śledztwo.

W 2008 roku umierał emerytowany policjant z Pińczowa i przed śmiercią

wyjawił, że ksiądz Palimąka zginął z rąk funkcjonariuszy kieleckiej Służby
Bezpieczeństwa. Jednak więcej szczegółów wyjawić nie zdążył. Nie podał
też nazwisk osób, które miały brać udział w egzekucji. Seryjny potrafił
w zadziwiający sposób wpływać na dyskrecję osób i wymuszać na nich
milczenie.

Śmiertelny upadek z fotela

21 stycznia 1989 roku kościelny z parafii świętego Karola Boromeusza na

warszawskich Powązkach znalazł zwłoki księdza Stefana Niedzielaka. Leżały
na podłodze w mieszkaniu duchownego przy ulicy Powązkowskiej. Obok
kościelny znalazł wiele przedmiotów codziennego użytku. Były nietknięte,
co wskazywało na to, że nie doszło do napadu rabunkowego (w takim
wypadku włamywacz-morderca wziąłby cenniejsze rzeczy). Prokuratura
wszczęła śledztwo, które po kilku miesiącach umorzyła. Stwierdziła, że
kapłan zabił się, upadając wraz z fotelem na podłogę. Tymczasem fotel
znaleziono stojący, a nie leżący na podłodze. Eksperyment procesowy
przeprowadzony 16 marca 1989 r. przez specjalistów kryminalistyki
wykluczył, by człowiek o wadze duchownego mógł w ten sposób upaść

background image

z fotela. Wykazał ponadto, że obrażenia karku powstałe w wyniku uderzenia
o podłogę po upadku z tej wysokości byłyby znacznie mniejsze.
Bezpośrednią przyczyną zgonu księdza miało być kilka urazów karku (każdy
z nich był śmiertelny). Kapłana znaleziono leżącego na brzuchu. Gdyby
potraktować poważnie wersję z 1989 r., trzeba by przyjąć, że sędziwy ksiądz
celowo wywrócił fotel, w którym siedział, zmarł wskutek silnego uderzenia
o podłogę, a następnie – już martwy – wstał, przeszedł przez pokój, postawił
leżący fotel i położył się na brzuchu.

Na zwłokach zamordowanego kapłana oraz na futrynie, klamce i drzwiach

do jego mieszkania zabezpieczono odciski palców. Dla pozoru zaczęto
sprawdzać, czy nie należą one do znajomych księdza, w tym jego przyjaciela
i współpracownika Wojciecha Ziembińskiego, działacza opozycji. – Całe
śledztwo przypominało tragifarsę, która miała udowodnić, że ksiądz zginął
w wyniku nieszczęśliwego upadku – komentuje Jan Olszewski, przyjaciel
zamordowanego kapłana, a później pełnomocnik prawny jego rodziny.
Śledczy uznali, że znaleziona na miejscu zbrodni gumowa rękawiczka
należała do lekarzy pogotowia, którzy pierwsi przybyli na miejsce zbrodni.
Tymczasem przesłuchiwani lekarze zaprzeczali, aby ktokolwiek z personelu
nosił gumowe rękawiczki.

Dziś wiadomo, że przebieg zbrodni był inny. Przesłuchiwany przez

prokuratorów kierowca autobusu komunikacji miejskiej zapamiętał,
że późnym wieczorem 20 stycznia 1989 r. jego jedynymi pasażerami byli
dwaj mężczyźni i kobieta, którzy wysiedli na przystanku przy kościele
na Powązkach i poszli w stronę plebanii. Świadek zapamiętał ich, bo jeden
z mężczyzn w charakterystyczny sposób seplenił. Podobną wadę wymowy
ma były funkcjonariusz SB i policji wskazany przez świadka prokuratorom
IPN. Na miejscu zbrodni zabezpieczono ślady butów na podłodze mieszkania
i na ścianie na zewnątrz budynku. Ich układ wskazywał, że w noc zbrodni
ktoś stał przy oknie i obserwował kapłana. Żadna z tych informacji w 1989 r.
nie zainteresowała warszawskich prokuratorów.

Wersja o „nieszczęśliwym wypadku” obowiązuje do dziś. Dlaczego?

Dlatego, że ksiądz Stefan Niedzielak – jako gorliwy kapłan i katolik – nie
mógłby popełnić samobójstwa, gdyż jest ono grzechem ciężkim. Wersja
o samobójstwie byłaby zbyt prymitywna nawet dla propagandzistów generała
Kiszczaka. Dlatego właśnie postanowiono stworzyć historię o tajemniczym
upadku z fotela, czyli coś jak samobójstwo tylko nieintencjonalne.

background image

Przyjaciel Popiełuszki

13 września 1984 roku ksiądz Jerzy Popiełuszko po raz ostatni odwiedził

swoich rodziców w Okopach koło Suchowoli. Gdy wyjeżdżał, powiedział do
swojej matki: „Mamo, nie martw się, bo gdyby mnie coś się stało, to przecież
Staszek mnie zastąpi.” Staszek to ksiądz Stanisław Suchowolec – bliski
przyjaciel kapelana „Solidarności” – wikary parafii w Dojlidach
w Białymstoku. Pięć tygodni później Popiełuszko został zamordowany
w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Brutalne morderstwo
wstrząsnęło opinią publiczną, ale nie zakończyło dzieła księdza. Msze
w intencji ojczyzny prowadził od tamtej pory ksiądz Stanisław Suchowolec.
Odprawiane przez niego nabożeństwa przyciągały tysiące wiernych i stały się
miejscem antykomunistycznych manifestacji. Działo się tak aż do 30 stycznia
1989 roku, kiedy zwłoki charyzmatycznego wikarego odnaleziono w jego
mieszkaniu na plebanii na białostockich Dojlidach. Zginął w tajemniczym
pożarze, który nocą wybuchł w pokoju, w którym nocował.

Kilka godzin po śmierci księdza milicjanci i technicy zadeptali ślady na

miejscu zbrodni, a świadkowie udawali, że niczego nie widzieli.
W konsekwencji w czerwcu 1989 roku ogłoszono, że ksiądz zginął w wyniku
tragicznego wypadku i śledztwo umorzono. Pod tą decyzją podpisał się
prokurator Cezary Kalinowski – dziś przewodniczący Rady Izby
Komorniczej w Białymstoku, a w 1990 roku wymieniony w „Raporcie
Rokity” jako jeden z odpowiedzialnych za tuszowanie komunistycznych
zbrodni. Dziś Kalinowski tłumaczy, że Rokita go pomówił. A w sprawie
śledztwa dotyczącego śmierci księdza nie ma sobie nic do zarzucenia.

Później, w latach 90. dwukrotnie pojawiła się szansa na ustalenie prawdy:

najpierw, kiedy prokuratorem wojewódzkim został mecenas Lech
Lebensztejn – wcześniej pełnomocnik kurii białostockiej, a potem, kiedy
morderstwo chciał wyjaśnić sumienny prokurator Marian Jaroszewicz. Obaj
nie mogli jednak zakończyć pracy. Pierwszy wkrótce stracił stanowisko,
drugi został odsunięty i awansowany. Udało im się zgromadzić obszerny
materiał dowodowy, który mógłby stanowić bazę wyjściową dla ich

background image

rzetelnego następcy. Tym bardziej, że zeznania przesłuchiwanych
i zwolnionych z tajemnicy państwowej byłych funkcjonariuszy SB mocno
zawężały krąg potencjalnych sprawców zbrodni. Dlaczego więc, mimo takich
informacji, nie udało się ostatecznie ustalić, kto w styczniową noc
zamordował księdza? Czyżby białostockiej prokuraturze i Instytutowi
Pamięci Narodowej nie zależało na wyjaśnieniu okoliczności zbrodni
i wskazaniu jej sprawców? A jeśli tak, to dlaczego?

Gdy upadała PRL, nowe, solidarnościowe władze rozpoczęły reformę

służb specjalnych. Jej głównym elementem była likwidacja owianej złą sławą
SB i weryfikacja jej funkcjonariuszy. Wojewódzkie komisje weryfikacyjne
popełniły szereg błędów, wśród których najpoważniejszym było
niezabezpieczenie archiwów byłej bezpieki. Z niepilnowanych archiwów
wywieziono i spalono ogromną część akt operacyjnych – wśród nich
dokumenty dotyczące działań wymierzonych w katolickich księży.
W Białymstoku – jako jedna z pierwszych – spłonęła Teczka Ewidencji
Operacyjnej księdza Stanisława Suchowolca. Na protokole tej czynności
zachowała się adnotacja: „zniszczono z powodu braku jakiejkolwiek wartości
operacyjnej”. Co ciekawe: utajniono nawet skład komisji, która dokonała
zniszczenia teczki księdza Stanisława. Klauzula tajności obowiązuje do dziś.
Nie została zdjęta nawet wtedy, kiedy po zmianie ustroju wszczynano
śledztwo w tej sprawie. Dokumenty komisji weryfikacyjnej SB wskazują
tymczasem, że w 1990 roku do białostockiej delegatury tworzonego wówczas
Urzędu Ochrony Państwa przyjęto wielu funkcjonariuszy SB, w tym osoby,
które wcześniej zajmowały się inwigilacją i szykanowaniem księdza
Suchowolca. Później UOP angażował się w śledztwa mające wyjaśnić
zbrodnie PRL. W jaki sposób miało dojść do wyjaśnienia tej zbrodni, skoro
śledztwo prowadzili dawni koledzy i bliscy znajomi morderców?

Po likwidacji SB jej zachowane akta i zasoby agenturalne trafiły do

Urzędu Ochrony Państwa, a później do Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Delegatura w Białymstoku przejęła m.in. resztki akt
dotyczących sprawy księdza Suchowolca. Ich treść pokrywa się z zeznaniami
świadków przesłuchanych przez prokuratorów w latach 90. Archiwalne
dokumenty dowodzą, że od 1984 roku wikary z Dojlidów był obiektem
„działań specjalnych” prowadzonych przez bezpiekę w ramach Sprawy
Operacyjnej opatrzonej kryptonimem „Suchowola”. Kilkakrotnie został
pobity przez „nieznanych sprawców”, odbierał telefony i listy z pogróżkami.

background image

Wiele razy przecinano opony i przewody hamulcowe w jego samochodzie.
Przez długi czas starano się zdyskredytować go i oczernić (m.in. poprzez
dwie związane z bezpieką kobiety, z których jedna opowiadała, że ma
z księdzem romans, a druga, że jest matką jego dziecka). Zachowane
w archiwach IPN dokumenty wskazują, że od 1985 roku w białostockiej SB
działała kilkuosobowa grupa funkcjonariuszy zajmująca się nękaniem
kapłana. Jej szefem był kpt. Włodzimierz Wasiluk – do listopada 2005 roku
radny Białegostoku z ramienia SLD.

Wspólny stół

Archiwa wskazują, że nękające działania przeciwko kapłanowi

prowadzone były przynajmniej przez 4 lata. Co więc sprawiło, że po tak
długim czasie szefowie bezpieki zdecydowali się wysłać na Dojlidy
Seryjnego Samobójcę? Częściową odpowiedzią na to pytanie są słowa
generała Pożogi, wypowiedziane w połowie stycznia 1989 roku,
w najgorętszym okresie obrad okrągłego stołu, kiedy część opozycji zaczęła
kwestionować negocjacje. W obecności najważniejszych dygnitarzy
komunistycznego państwa Pożoga mówił: „Jeżeli teraz nie zaczniemy działać
radykalnie, to za rok już nikt nie będzie nas słuchał”. Czy „działania
radykalne” oznaczały zamordowanie duchownego i tym samym zastraszenie
najbardziej konsekwentnych opozycjonistów? Tezę taką potwierdza
meldunek, który w połowie lutego 1989 r. trafił na biurko gen. Czesława
Kiszczaka: „Śmierć Stanisława Suchowolca wywołała poczucie zastraszenia
w radykalnych kręgach opozycji, które przestały się upierać przy swoich
żądaniach. Wydaje się, że właśnie teraz nastał czas dla wynegocjowania
najlepszych warunków politycznych”.

I tak półtora miesiąca później komuniści sfinalizowali rozmowy przy

okrągłym stole. Zgodnie z przyjętym wcześniej planem, formalnie oddali
władzę, zapewniając sobie wpływy i przywileje w III RP.

Dwa plany wykorzystania śmierci księdza

background image

Z informacji zawartych w aktach śledztw oraz z naszych ustaleń wynika,

że istniały dwie koncepcje „operacyjnego” wykorzystania śmierci księdza
Suchowolca. Pierwsza – częściowo zrealizowana – zakładała stworzenie
atmosfery zagrożenia wśród działaczy opozycji. Według drugiego planu,
winą za śmierć księdza mieli zostać obarczeni członkowie „Solidarności”
z jego najbliższego otoczenia. Pieniądze pochodzące ze składek
opozycjonistów oraz osobiste rzeczy księdza tuż po zabójstwie miały zostać
podrzucone do ich domów i potem znalezione wskutek sfingowanych
„rewizji”. SB miałoby „dowody”, że za morderstwem kapłana stali działacze
białostockiej

„Solidarności”,

którzy

chcieli

ukraść

mu

pieniądze

i storpedować pokojowe rozmowy z władzą. Konsekwencją tego musiałaby
być fala aresztowań najbardziej aktywnych opozycjonistów, a przez to
pozbawienie ich wpływu na dalsze wydarzenia polityczne. Planu tego jednak
nie zrealizowano, najprawdopodobniej dlatego, że w tamtym czasie obrady
okrągłego stołu zbliżały się już do finału wyreżyserowanego przez
generałów. Fala aresztowań przeciwników politycznych mogła tylko
spowodować niepotrzebny rozgłos i zahamować skutecznie realizowaną
koncepcję.

Pożar na plebanii

Oficjalna wersja tego, co naprawdę wydarzyło się na plebanii na

Dojlidach w nocy z 29 na 30 stycznia 1989 roku, jest daleka od prawdy.
Nadbrygadier Krzysztof Wojnecki, szef białostockiej straży pożarnej i biegły
sądowy z zakresu pożarnictwa, podważył wersję o przypadkowym ogniu.
W jego ekspertyzie sporządzonej w 1992 roku czytamy: „Układ spiral
grzejnych wskazuje, że termowentylator nie mógł być przyczyną pożaru.
Sprzężone układy powodują, że uszkodzenie wentylatora blokuje spirale,
a uszkodzenie spirali blokuje wentylator”. Z ekspertyzy przeprowadzonej
w 1992 roku wynika ponadto, że przedmioty w pokoju stopiły się od
temperatury, która tuż przy suficie sięgała 800 st. C. Oględziny wykazały, że

background image

w drewnianej podłodze ktoś wybił dziurę, przez którą od strony piwnicy wlał
rzadko spotykaną substancję. Płyn ten, zapalając się, wywoływał ogromną
temperaturę i silne stężenie czadu. – W lewym dolnym rogu szyby okiennej
widać było dziurę powstałą wskutek uderzenia ciężkim przedmiotem – zeznał
w śledztwie jeden ze strażaków. Przyjaciele księdza są pewni, że
poprzedniego dnia okno było całe. Oznacza to, że najprawdopodobniej osoba
z zewnątrz wrzuciła przez okno palący się przedmiot, który zapalił płyn
i wywołał wysoką temperaturę w całym pomieszczeniu. W 1989 roku
prokuratura

uznała,

że

pies

księdza

wyczulony

na

obcych

i niebezpieczeństwo – nie zaszczekał tamtej nocy, gdyż zatruł się czadem.
3 lata później zaprzeczyli temu biegli weterynarze. Zapoznając się ze
zdjęciami z miejsca zbrodni, zauważyli, że z pyska martwego psa ciekła
krew. Ich zdaniem oznaczało to, że zwierzę zostało zatrute lub zabite, ale na
pewno nie zdechło wskutek działania czadu. Płynął z tego wniosek, że
przebieg zdarzeń musiał wyglądać inaczej niż przyjęto to w 1989 roku.

Noc zbrodni

Jeszcze więcej wątpliwości miała Maria Komierowska, gospodyni

w parafii na Dojlidach. W 1992 roku zeznała, że w noc, kiedy zginął ksiądz,
widziała na plebanii 3 nieznane osoby: dwóch mężczyzn i kobietę. Słyszała
ich przyciszone szepty i rozmowy. To właśnie ona około północy jako
ostatnia widziała księdza Stanisława żywego. Godzinę później do domu
wracał ksiądz Józef Koszewnik – sąsiad i przyjaciel kapłana. – Jak
wchodziłem, to u Staszka paliło się światło i słychać było włączony telewizor
– relacjonuje. – Nie zachodziłem już do niego. O tym, co było dalej, mówią
ślady celowo pominięte w pierwszym śledztwie. – Na ciele księdza widać
było liczne siniaki i ślady po uderzeniach – mówi Ewa Spytkowska, bliska
współpracowniczka księdza Suchowolca. – Największy widoczny był na
szyi, wyglądał jak ślad po silnym uderzeniu boczną częścią dłoni.
Anatomopatolodzy potwierdzili, że rany takie nie mogły powstać wskutek
działania czadu. Księża mieszkający na plebanii zwrócili uwagę na ślady na
śniegu prowadzące od mieszkania księdza kilkanaście metrów dalej. Urywały

background image

się przy oknie sąsiedniego pokoju. Wskazywały, że doszło tam do szarpaniny
i szamotaniny. Rano w tym miejscu znaleziono drogi zegarek z pękniętą
bransoletką. Prawdopodobnie należał do jednego z morderców. Przedmiot
ten nie został zabezpieczony i poddany ekspertyzom, a w niedługi czas
później zaginął w nieznanych okolicznościach. Wszystko to pozwala
przypuszczać, że sprawcy najpierw zwabili i zatruli psa, a potem czekali na
jego właściciela. Kapłan, zaniepokojony długą nieobecnością czworonoga,
wyszedł go poszukać, a wówczas został napadnięty i zamordowany. Zabito
go koło plebanii, a następnie ciało przeniesiono do mieszkania, podrzucając
obok martwego psa. Potem sprawcy rozlali płyn zapalający i podpalili
mieszkanie, aby zatrzeć ślady zbrodni. Śledztwo umorzono, uznając, że
ksiądz zginął w wyniku pożaru, który nie był wywołany działaniem „osób
trzecich”. Minęły trzy lata, nowe władze postanowiły jeszcze raz przyjrzeć
się okolicznościom śmierci kapłana z białostockich Dojlidów. I wtedy…
odezwał się Seryjny Samobójca.

Śmiertelne stężenie alkoholu

31 października 1995 roku w Radoszycach pod Białymstokiem doszło do

tajemniczego wypadku. Samochód osobowy wpadł w poślizg, wypadł
z jezdni i uderzył w stojące obok drzewo. Stało się to w pustym miejscu,
więc nie było żadnych świadków. Dopiero kilkanaście minut później
przypadkowy kierowca powiadomił policję i pogotowie. Ratownicy mogli
tylko wyciągnąć z pojazdu zwłoki kierowcy. Okazał się nim 37-letni ksiądz
Edward Rafało, wikary parafii na białostockich Dojlidach.

Jeszcze tego samego dnia policjanci z podlaskiej drogówki sporządzili

protokół zdarzenia. Kończył się on stwierdzeniem, że przyczyną wypadku
była utrata panowania nad pojazdem wynikająca z upojenia alkoholowego.
Kilka dni później kapłana pochowano w pobliżu kościoła, w którym przez
ostatnie lata pełnił posługę. Śledztwo umorzono po tygodniu. Formalnie
sprawa się zakończyła.

Między wypadkiem a pogrzebem w prosektorium białostockiego szpitala

przeprowadzono sekcję zwłok kierowcy. Biegli równolegle wykonali kilka

background image

ekspertyz dotyczących wypadku. Ich wynikami nikt się nie zainteresował.
Sekcja potwierdziła oficjalną wersję o alkoholu. Wykazała jednak kilka
innych, ogromnie ważnych szczegółów, których nie mogli spostrzec
policjanci interweniujący po wypadku. W najważniejszym fragmencie
protokołu czytamy:

„Widoczne ślady otwierania ust ostrym narzędziem (…). W podniebieniu,

w pobliżu górnej szczęki stwierdzone ślady ukłuć zadane strzykawką (…)
wskazują, że alkohol wstrzyknięty został w kilka minut po śmierci denata”.
I dalej: „Resztki alkoholu w ustach, w okolicach języka, nie zdążyły
przedostać się do krwi, co dodatkowo potwierdza ustalenie, że alkohol musiał
zostać wstrzyknięty przez obce osoby.”

- Ksiądz Edek znany był z abstynencji – mówi Ewa Sypytkowska –

znajoma kapłana z parafii na Dojlidach. – Wersja, że prowadził samochód po
pijanemu, nie może być prawdziwa.

Było coś zadziwiającego w samym wypadku, jak i w późniejszej decyzji

prokuratora o umorzeniu śledztwa. Równie interesująca jak protokół sekcji
zwłok jest ekspertyza na temat przebiegu samego wypadku. W części
dotyczącej szkód w samochodzie biegły stwierdził: „Wyraźne uszkodzenia
okolic prawego, przedniego nadkola, uszkodzone drążki wahaczy (…). Brak
widocznych uszkodzeń po lewej stronie pojazdu”.

Znamienne, że właśnie ta część pojazdu, w tym okolice siedzenia

kierowcy, nie uległy żadnym zniszczeniom. Jak więc mógł zginąć ksiądz
Rafało? Wyniki sekcji zwłok i ekspertyz kryminalistycznych dowodzą, że
podczas jazdy samochodem kapłan był trzeźwy. Cały alkohol wlano mu do
gardła tuż po wypadku, pomagając sobie przy tym płaskimi, metalowymi
narzędziami, za pomocą których podważano mu zęby. Wskutek ustania
krążenia ostatnie dawki alkoholu nie rozłożyły się, lecz pozostały przy
języku. Wersję tę potwierdzają również ślady butów na miejscu zdarzenia,
świadczące o obecności osób trzecich przed przybyciem policjantów
z drogówki. Buty te nie należały do księdza Edwarda, co z kolei potwierdziły
badania śladów podeszew.

Jeszcze więcej pytań budziły ślady opon. Wskazywały one, że samochód

nie wpadł w poślizg, lecz nagle gwałtownie zahamował i zjechał w bok,
uderzając przodem w drzewo. Co mogło być tego przyczyną? W ekspertyzie
biegłego czytamy: „Nagły skręt kierownicy był przyczyną utraty panowania
nad pojazdem i spowodował wypadnięcie z jezdni”.

background image

Badania dowodzą, że przyczyny i przebieg wypadku były inne, niż

przedstawiono to w oficjalnej decyzji o umorzeniu dochodzenia.

W aktach śledztwa dotyczącego wypadku znajduje się informacja, że

ksiądz Edward prawdopodobnie spieszył się do rodziny, gdyż dowiedział się
o tragedii, która dotknęła jego bliskiego. Przeczą temu ustalenia
funkcjonariuszy, które nie zostały uwzględnione przez prokuraturę.
Policjanci, którzy w 1996 roku próbowali odtworzyć ostatnie godziny życia
kapłana, odkryli wiele zastanawiających okoliczności. Wyjeżdżając, wikary
zostawił czajnik z gotującą się wodą, włączony telewizor i otwarte notatki.
Nie zamknął również swojego pokoju na plebanii. Wszystko to wyglądało
tak, jakby wyszedł tylko na krótką chwilę i miał zamiar zaraz wrócić. Co
równie istotne, wypadek księdza wydarzył się w miejscowości Radoszyce,
w pobliżu trasy Warszawa – Białystok. Ksiądz Edward pochodził z małej
wioski na wschodnim Podlasiu. Gdyby faktycznie jechał do rodziny,
musiałby wyjechać drogą w stronę Kuźnicy Białostockiej lub Lublina, ale
z pewnością nie w kierunku Warszawy.

– Niecałą minutę przed wyjściem Edek otrzymał telefon – wspomina Ewa

Sypytkowska. – Mówił, że dzwonił do niego jakiś duchowny, werbista
z Poznania, który prosił o pilne spotkanie.

Zdołano ustalić, że dzwoniono z budki telefonicznej znajdującej się

niedaleko Dojlidów.

Kim naprawdę był ksiądz Edward Rafało? Aby odpowiedzieć na to

pytanie, trzeba cofnąć się do 30 stycznia 1989 roku. Tego dnia, przed świtem,
na plebanii na białostockich Dojlidach odnaleziono zwłoki księdza
Stanisława Suchowolca. Ksiądz Edward jako pierwszy zwrócił uwagę, że
w noc, w którą doszło do zabójstwa, pies Suchowolca nie szczekał, co nigdy
wcześniej się nie zdarzyło.

– Ich pokoje odgradzała bardzo cienka ściana – mówi Ewa Sypytkowska.

– Często było tak, że Edek słyszał, gdy w pokoju Stasia grał telewizor.
Tamtej nocy Edek musiał słyszeć, a może i widzieć wszystko to, co się
działo.

Ksiądz Edward Rafało nie chciał jednak mówić na temat tragicznej nocy

z 1989 roku. Po śmierci Stanisława Suchowolca bał się do tego stopnia, że
starał się nie wychodzić z domu, unikał odludnych miejsc, zawsze trzymał się
w towarzystwie.

background image

Samobójstwa na komendzie

Cztery dni przed śmiercią księdza Suchowolca, 25 stycznia 1989 roku,

roku oficer dyżurny Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych
w Białymstoku wszedł do pokoju, z którego chwilę wcześniej dobiegały
dziwne odgłosy. Wewnątrz zobaczył ciało porucznika Jerzego Szematowicza
kołyszące się na sznurze okręconym wokół szyi. Wygląd zwłok wskazywał,
że funkcjonariusz zmarł kilka godzin wcześniej wskutek uduszenia.
Rozpoczęło się śledztwo, które po kilku tygodniach umorzono, stwierdzając,
że Szematowicz popełnił samobójstwo.

To jedno z najbardziej tajemniczych samobójstw w historii Polski.

Tajemnicze tym bardziej, że popełnił je funkcjonariusz Służby
Bezpieczeństwa. Do tego momentu historia nie zanotowała samobójstwa
oficera tej zbrodniczej organizacji.

W trakcie krótkiego śledztwa ustalono, że po południu 24 stycznia 1989

kapitan Szematowicz miał kolizję z taksówkarzem, gdy jechał swoją Skodą.
W tym momencie nadjechał radiowóz milicyjny i zabrał kapitana do
polikliniki MSW na badania. Powiadomiono również szefa białostockiej SB.
Lekarz nie stwierdził poważniejszych obrażeń. Szematowicz nie poszedł
jednak do domu, nie wiadomo, gdzie spędził noc z wtorku na środę. Nie
wiedziała tego nawet jego żona.

Nie pokazano jej nawet zwłok męża. Kobiecie oddano jedynie worek z

rzeczami: buty, garnitur i zaplamioną krwią koszulę. Anatomopatolog, który
prowadził sekcję zwłok, stwierdził, że „bruzda wisielcza na szyi ma przebieg
nietypowy”. Anatomopatolog odkrył sińce na twarzy i żebrach oraz
uszkodzenia klatki piersiowej. Mogły one wskazywać na to, że przed
śmiercią oficer SB z kimś się szarpał.

Postępowanie wewnętrzne wykazało, że Szematowicz zginął śmiercią

samobójczą. Jej przyczyną miały być kłopoty rodzinne. Z resztek akt
zachowanych w archiwach IPN wynika, że Szematowicz od 1988 roku brał
udział w inwigilacji księdza Suchowolca i doskonale znał szczegóły
podejmowanych przeciwko niemu działań operacyjnych, w tym tożsamość
ulokowanych wokół niego agentów SB. Według jednej z wersji Szematowicz

background image

ostrzegł kapłana, że SB planuje go zabić. Potwierdza to zeznanie jednego
z duchownych. W 1995 roku powiedział on śledczym: „Jednego dnia, było to
na kilka dni przed pożarem, Staszka odwiedził jakiś mężczyzna, którego nie
znałem. Rozmawiali dłuższą chwilę, po czym on wyszedł, a Staszek wrócił.
Był bardzo wzburzony. Powiedział, że chcą go zabić. Od tej pory Staszek
bardzo bał się o swoje życie”.

Czy porucznik Szematowicz – przerażony zbrodniczymi działaniami

swoich kolegów – postanowił ostrzec księdza Suchowolca? To pierwsza
hipoteza postawiona w śledztwie w 1993 roku. Jest jeszcze druga: przełożeni
– widząc wahania i rozterki moralne porucznika – kazali mu zabić księdza.
Ten odmówił i wkrótce sam zginął.

Niewiele brakowało, a tajemnicza śmierć dotknęłaby również Adama

Szóstkę – rolnika z Zabłudowa (wieś w pobliżu Dojlidów) – przyjaciela
księży Suchowolca i Rafały. Po 1989 roku, kiedy toczyły się kolejne
śledztwa w sprawie zgonu pierwszego kapłana, Szóstko i jego przyjaciele
pomagali wyjaśniać zbrodnię. Docierali do nowych świadków, opisywali
dziwne zachowania osób z otoczenia kapłana. Dzięki nim udało się
zidentyfikować agentów bezpieki w otoczeniu księdza. Szóstko wspomina,
że w tamtym czasie wielokrotnie otrzymywał anonimowe pogróżki i telefony
z groźbami. – Kiedyś usiłowano mnie przejechać samochodem – mówi. –
Przeżyłem tylko dlatego, że w ostatniej chwili skoczyłem do rowu. Szóstko
zaczął bać się o własne życie. Okazało się, że jego obawy nie były
bezpodstawne. – Jednego dnia późnym wieczorem odprowadzaliśmy Adasia
do domu – mówi Ewa Sypytkowska. – Gdy już dochodził, z krzaków
wyskoczył mężczyzna i usiłował zadać mu nożem cios w plecy. Dzięki
interwencji towarzyszy rolnikowi udało się ujść z życiem. Powiadomiono
policję o napadzie, ale prokuratura umorzyła postępowanie w tej sprawie
z powodu niewykrycia sprawcy, choć rysopis napastnika łudząco
przypominał

funkcjonariusza

białostockiej

SB,

zaangażowanego

w inwigilację księdza Suchowolca. Funkcjonariusz ten przed śmiercią
kapłana wielokrotnie był widywany w kościele na Dojlidach podczas mszy
świętych za ojczyznę. O swoje życie wiele razy bała się również Ewa
Sypytkowska, która od 1989 roku walczy o wyjaśnienie prawdy na temat
śmierci księdza Suchowolca. – W czasie gdy trwały kolejne śledztwa,
odbierałam telefony z pogróżkami – opowiada. – Anonimowy męski głos
mówił, że moja głowa może szybko spaść, jak będę dalej drążyć tę sprawę.

background image

Chwilę największej grozy Sypytkowska przeżyła w czwartą rocznicę

śmierci księdza.

– Odebrałam telefon. W słuchawce usłyszałam głos księdza Stanisława:

„Witam najsympatyczniejszą dziewczynę w Białymstoku”. Potem ktoś
przerwał połączenie. Głos księdza musiał zostać odtworzony z taśmy
z podsłuchu rozmowy telefonicznej. Tyle tylko, że według oficjalnej wersji
nagrania te zostały zniszczone w 1989 roku, podczas palenia akt MSW.

Wystawiony

11 lipca 1989 r. późnym wieczorem dwie młode kobiety znalazły zwłoki

mężczyzny w pobliżu dworca PKS w Krynicy Morskiej. Zmarłym okazał się
ksiądz Sylwester Zych (ur. w 1956 r.) – znany z wspierania działalności
opozycyjnej, w czasie stanu wojennego więziony za rzekomy współudział
w zabójstwie milicjanta. Śledztwo w sprawie śmierci prowadził elbląski
prokurator Wojciech Mazurek – po 1990 r. stopniowo awansowany
w służbowej hierarchii. Mazurek popełnił rażące błędy w dochodzeniu –
najważniejszym było bezzasadne wstrzymanie się z sekcją zwłok kapłana.
Według oficjalnej wersji ksiądz umarł wskutek zatrucia alkoholem. Z opisu
śladów ukłuć w okolicach żył wynika, że ktoś wstrzyknął Zychowi alkohol
metylowy do żył, powodując w ten sposób jego śmierć. Prokurator Mazurek
nie podjął tego wątku w śledztwie i po kilku czynnościach, które nie
doprowadziły do wyjaśnienia morderstwa, zamknął sprawę. Był to kolejny,
już trzeci w 1989 roku zgon znanego katolickiego duchownego. Oczywiście
zgon, który nastąpił „bez udziału osób trzecich”.

Gdyby jednak umiejscowić zgony księży na osi czasu wielkich wydarzeń

politycznych, to trzeba dojść do zaskakującego wniosku. Wszystkie te
śmierci w zdumiewający sposób wplatały się w okres transformacji
ustrojowej. Po śmierci Popiełuszki i aresztowaniu jego sprawców premier
Mieczysław Rakowski wygłosił tajny referat, w którym mówił, że proces
esbeków oskarżonych o to morderstwo spowodował uwiarygodnienie się
władzy w oczach opozycji. Rakowski mówił, że w łonie opozycji wytworzyła
się frakcja, która uznała, że władza jest wiarygodna, bo zatrzymuje

background image

morderców we własnych szeregach. Jak podkreślił Rakowski, na czele tej
frakcji stoją takie osoby jak Geremek, Mazowiecki i Michnik. Od tego
momentu zaczęła się fala ocieplania stosunków na linii państwo – Kościół
i MSW – część opozycji. Przy czym właśnie chodziło o tę część opozycji,
która głosiła teorię wiarygodności rządu dążącego do rozliczenia zbrodniarzy
we własnych szeregach. W odpowiedzi, rząd rozpoczął cykl amnestii,
w ramach których wypuszczał zwolenników pokojowego porozumienia
z władzą (w 1986 roku z więzienia wyszli m.in. Bogdan Lis, Władysław
Frasyniuk). W sierpniu 1988 roku, gdy socjalizm bankrutował, generał
Jaruzelski stanął przed wielkim dylematem: albo ponownie wprowadzi stan
wojenny, albo przekaże władzę opozycji.

Problem polegał jednak na tym, że w łonie „Solidarności” istniały

wówczas dwie frakcje. Pierwsza – ta, o której mówił Mieczysław Rakowski –
tzw. opozycja koncesjonowana, składająca się w znacznej części z tajnych
współpracowników SB i opozycja konserwatywna, której członkowie
domagali się rozliczenia komunistów za popełnione przez nich zbrodnie.
Z biegiem czasu różnice między obydwiema frakcjami stawały się coraz
bardziej poważne. Wspólne stanowisko miało zostać wypracowane podczas
posiedzenia Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, które zaplanowano na
21 stycznia 1989 roku. Rankiem tego dnia znaleziono zwłoki księdza
Niedzielaka – popierającego konserwatywną frakcję opozycji. Był to
czytelny sygnał: każdy, kto będzie przeciwstawiał się przeprowadzeniu
transformacji ustrojowej według scenariusza bezpieki, zostanie również
zamordowany. Początek obrad okrągłego stołu zaplanowano na 6 lutego.
Tydzień wcześniej „bez udziału osób trzecich” zginął ksiądz Stanisław
Suchowolec – również twardy antykomunista. Efekt zastraszenia został
osiągnięty. A gdy było już po wyborach czerwcowych, nocą 10 lipca został
zamordowany ksiądz Sylwester Zych. I ta data nie jest przypadkowa. Zgon
tego kapłana nastąpił kilka dni po pierwszych, częściowo wolnych wyborach.
Formalnie komuniści odeszli, ale wciąż chcieli pokazać, że są silni. Nie jest
też przypadkiem, że ich ofiarą padł ksiądz, który jeszcze wiosną 1989 roku
kwestionował legitymację okrągłego stołu. Prawda o tych zgonach nie
wychodzi na światło dzienne, a jej sprawcy są ukrywani i chronieni przez
III RP, gdyż gwarantuje im to okragłostołowe porozumienie. Seryjny został
wykorzystany do wielkiej operacji politycznej, która na wiele lat miała
zdecydować o kształcie Polski.

background image

Sami swoi

Ta operacja przewidywała również usunięcie niewygodnych świadków

z MSW, którzy znali kulisy głośnych zbrodni PRL-u, zbrodnicze
mechanizmy funkcjonowania bezpieki oraz tożsamości najważniejszych
agentów. 6 kwietnia 1985 zginął Jerzy Bojkowski – funkcjonariusz Służby
Bezpieczeństwa w Katowicach, który był członkiem zbrodniczej sekcji „D”.
Jak ustalił dziennikarz Tomasz Szymborski, oficjalnym powodem śmierci
Bojkowskiego był wystrzał z pistoletu maszynowego, który był „na stanie”
esbeka. Sprawę po jakimś czasie umorzono i złożono w archiwum.

Jeszcze dziwniejsze są okoliczności śmierci przełożonego Bojkowskiego –

pułkownika Edmunda Perka. Perek – obsesyjnie nienawidzący księży – był
szefem sekcji „D” w Katowicach i miał bardzo dużą wiedzę o działaniach tej
zbrodniczej formacji. W 1997 roku został znaleziony martwy w swoim
mieszkaniu w Katowicach. Jego zwłoki leżały w wannie. Także i tę sprawę
umorzono. Podobnie jak sprawę śmierci generała Jerzego Gruby – byłego
komendanta wojewódzkiego MO w Katowicach. W 1991 roku prokurator
chciał mu postawić zarzuty w związku z pacyfikacją kopalni „Wujek”. Gruba
nie dojechał na przesłuchanie. Zmarł dzień przed planowaną datą spotkania
z prokuratorem. Doznał nagłego „ataku serca”, choć cieszył się znakomitym
zdrowiem i nie skarżył się na żadne dolegliwości. Śledztwo w tej sprawie
również umorzono, nie stwierdzając udziału „osób trzecich”.

background image

Rozdział III

Wielka eliminacja świadków

13 maja 1981 roku świat zamarł z przerażenia, gdy wszystkie serwisy

informacyjne podały wiadomość, że o 17.17 na Placu św. Piotra doszło do
zamachu na Jana Pawła II. Miał go dokonać Mehmet Ali Agca – turecki
terrorysta związany z organizacją „Szare Wilki”. Agca został zatrzymany
zaraz po tym, jak strzelił do papieża. Rzuciła się na niego siostra Lettycja.
Doszło do szamotaniny. Zakonnica uniemożliwiła Agcy ucieczkę. Chwilę
później zatrzymali go karabinierzy. W ten sposób spalił na panewce plan
zakładający ucieczkę komanda morderców z Watykanu.

Ali Agca – główny podejrzany o dokonanie zbrodni – został przewieziony

do aresztu śledczego. Zapewniono mu tam najwyższe środki ostrożności.
Następnego dnia karabinierzy przywieźli go do budynku prokuratury na
pierwsze przesłuchanie. Turecki terrorysta był oszołomiony, przytłoczony
całym zdarzeniem. Zaczął mówić. Przyznał, że zamach to nie jest sprawa
„Szarych Wilków”, a sprawa KGB i ZSRR. Następnego dnia Agcę
odwiedzili w więzieniu dwaj bułgarscy sędziowie i ich tłumacz nazwiskiem
Markov (jak się później okazało, był agentem KGB). Markov przekazał Agcy
wiadomość od KGB: „Udawaj szaleńca, jeśli tego nie zrobisz, ty i twoja
rodzina zostaniecie zamordowani”. Od tej pory turecki snajper udawał osobę
niezrównoważoną psychicznie i przedstawiał kolejne, nieprawdopodobne
wersje zbrodni. W 2007 roku dziennikarze wyliczyli, że przedstawił aż 147
różnych scenariuszy zdarzeń. Prowadzący śledztwo sędzia Ferdinando
Imposimato oczywiście od początku był przekonany, że Agca nie działał
sam, tylko wykonywał czyjeś polecenia. Jednak w 1981 roku nie był w stanie
tego udowodnić. Wszyscy wspólnicy Ali Agcy wyjechali z Włoch, osoby,

background image

które im pomagały, nie były jeszcze znane. Agcę w 1982 roku skazano na
karę więzienia. Sędzia Imposimato poszukiwał jednak jego pomocników. Na
szczęście mógł liczyć na pomoc kontrwywiadu. Jego funkcjonariusze przez
wcześniejsze miesiące obserwowali i Agcę, i wszystkich jego kompanów.

Było ich czterech. Młodzi, pełni energii, wyszkoleni w arabskich obozach

dla terrorystów. Wychowani na bezwzględnych zabójców. Przepełnieni
nienawiścią i ideą walki z imperializmem i Watykanem. Gotowi zamordować
każdego, kogo uważali za wroga. Ali i Oral – obaj wówczas 23-letni – znali
się wcześniej z podstawówki i szkoły średniej, którą obaj przerwali w tym
samym czasie i z tych samych powodów. Mieli do siebie pełne zaufanie.
Obok nich Omer i Sedat. Też z Turcji. Choć działali w tej samej organizacji,
nie znali się osobiście. Nie znali też dwóch pozostałych kolegów. Ich losy
splotły się na trzy dni w maju 1981 roku. 10 maja wszyscy spotkali się
w Rzymie, w maleńkim mieszkaniu oddalonym o kilka kilometrów od Placu
Świętego Piotra, wynajmowanym przez Jelio Wasiliewa – sekretarza attaché
obrony Ambasady Bułgarii we Włoszech. Trafili tam punktualnie, bo tak
kazał im człowiek, który od dwóch lat wyznaczał im zadania i którego znali
pod imieniem Bekir. Bekir czekał na nich w towarzystwie trzech ludzi
mówiących w innym języku. Wcześniej powiedział każdemu z nich, że czeka
go „najważniejsze zadanie”. O szczegółach mieli porozmawiać już
bezpośrednio.

Narkotykowy szmugler

O Bekirze dużo mówią akta śledztwa prowadzonego od 13 maja 1981

roku przez Wydział Śledczy rzymskiej prokuratury. Akta zawierają dokładny
przestępczy życiorys tego człowieka. Nazywał się Bekir Celenk i od połowy
lat 70. znany był tureckiej policji jako jeden z najważniejszych przemytników
narkotyków. W 1979 roku Celenk został aresztowany przez władze Bułgarii
za przemyt większej ilości narkotyków. Szybko jednak wyszedł zza krat.
Z analizy włoskiego kontrwywiadu znajdującej się w aktach śledztwa
w sprawie Jana Pawła II wynika, że najprawdopodobniej Celenk wyszedł
dlatego, że zobowiązał się do współpracy z bułgarskimi służbami

background image

specjalnymi. To o tyle prawdopodobne, że w 1980 roku ten sam Celenk
przedstawił swoim bułgarskim kolegom Ali Agcę jako osobę wybraną do
zastrzelenia polskiego papieża. Z akt śledztwa wynika, że Agcę do tej roli
wytypował Asłan Samet – szef organizacji „Szare Wilki” (prawdopodobnie
miał powiązania z KGB), kolega i współpracownik Celenka. Jego zdaniem,
Agca był na tyle dobrze wyszkolony i zmotywowany, że mógł bez żadnych
skrupułów pociągnąć za spust, mierząc do Jana Pawła II.

Cyngle z Malatyi

Ali Agca i Oral Celik – gdy spotkali się w tajemniczym mieszkaniu

w Rzymie – byli już dobrymi znajomymi. Poznali się w latach 60. w szkole
średniej w Malatyi w środkowej Turcji. Obaj jednak szybko zrezygnowali
z nauki. Agca – zafascynowany terrorystycznymi hasłami „Szarych Wilków”
– rzucił szkołę, aby zająć się działalnością wywrotową. Zapytany przez
przełożonych o inne osoby, które można byłoby przyjąć do organizacji,
zaproponował właśnie Celika. Ten się zgodził i razem pojechali do Libanu na
obóz szkoleniowy dla arabskich terrorystów. Jako wyróżniający się
uczestnicy szkolenia, w 1979 roku zaczęli otrzymywać „zadania specjalne”.
Najpoważniejszym było zlecenie zamordowania Abdi Ipekci – tureckiego
dziennikarza nieprzychylnego ówczesnej władzy. Agca został za to
zabójstwo skazany, jednak wkrótce później uciekł z więzienia. Zostało
jednak sporo wątpliwości wokół tej zbrodni. W latach 80. amerykańska
dziennikarka Claire Sterling – dotarła do dowodów przemawiających za tym,
że to nie Agca tylko Oral Celik był zabójcą dziennikarza, zaś jego wspólnik
wziął na siebie odpowiedzialność. Do hipotezy tej powrócił później sędzia
Ferdinando Imposimato, który prowadził śledztwo w sprawie zamachu na
Jana Pawła II. Przy okazji wyszło na jaw, że Celik dopuścił się innych
zabójstw (Sterling pisze o kilkunastu). Wszystko wskazuje na to, że
doświadczenie kryminalne obu młodych „Szarych Wilków” sprawiło, że to
właśnie oni zostali wybrani, aby zrealizować najważniejszy element planu
zamach na papieża. Tym bardziej, że wchodziło w grę zastosowanie

background image

wariantu, w którym jeden z nich jest w stanie wziąć na siebie winę za
drugiego.

Nocne spotkanie

Późnym wieczorem 10 maja 1981 roku w rzymskim mieszkaniu

omówione zostały role przypadające każdemu z uczestników spisku na życie
papieża. Według tej koncepcji rolę egzekutorów mieli wziąć na siebie Agca
i Celik. Ich zadanie polegało na tym, aby wypatrzeć moment, kiedy papież
będzie najbliżej i wtedy do niego strzelać. Tak, aby zabić. Agca wziął na Plac
Świętego Piotra pistolet typu browning, Celik – berettę kaliber 7,62
milimetra. Obok nich miał stanąć Omer Ay – trzeci, najmłodszy uczestnik
spisku. Ay spakował plecak wypełniony granatami hukowymi i petardami,
emitującymi dym. Jego zadanie polegało na tym, aby zaraz po zamachu
wywołać jak największe zamieszanie i panikę na Placu świętego Piotra.
Miało to umożliwić wszystkim terrorystom ucieczkę.

Tajemnica zabójcy

To nie był koniec zbrodniczego planu. Czwarty Turek – Sedat Kadem

(poznał spiskowców dopiero wieczorem 10 maja) – miał stanąć za nimi
uzbrojony w karabin snajperski. Był trzecim strzelcem gotowym do zabicia
papieża. Z materiału zgromadzonego w śledztwie wynika, że miał strzelać,
gdyby Agcy i Celikowi nie udało się zamordować Jana Pawła II. Tyle tylko,
że Kadem mógł mieć jeszcze jeden cel: zabicie kolegów – zamachowców.
Hipoteza taka pojawiła się w 1983 roku. Analizując zapisy kamer na Placu
Świętego Piotra, technicy włoskiej policji zwrócili uwagę, że Kadem –
widząc zbliżający się papamobile – ustawił się w takim miejscu, że trudno
mu było strzelać do Jana Pawła II, a łatwo do dwóch kolegów.

W trakcie spotkania 10 maja spiskowcy poznali również dwóch mężczyzn

z Bułgarii. Byli to Todor Ajwazow – kasjer ambasady bułgarskiej – oraz

background image

wspomniany wcześniej Jelio Wasiliew. Obaj byli funkcjonariuszami
wywiadu pracującymi pod przykryciem dyplomatów. Obiecali pomoc
w zorganizowaniu ucieczki z miejsca zamachu. W określonym miejscu
zaparkowali samochód marki Alfa Romeo na dyplomatycznych numerach
rejestracyjnych. Trzej snajperzy mieli jak najszybciej uciec z placu, dostać się
w umówione miejsce i wsiąść do auta. Kierowca miał ich odwieźć aż do
ambasady bułgarskiej. Tam w zależności od rozwoju sytuacji mieli poczekać
od kilkudziesięciu godzin do kilku dni. Potem specjalne samochody
dyplomatyczne powinny wywieźć ich do Turcji. Tyle wynika ze śledztwa
włoskich prokuratorów.

Niespełniony plan i wielkie pieniądze

Tak misternie uknuty plan w kulminacyjnym momencie zawalił się.

Pistolet Ali Agcy zaciął się po drugim wystrzale i terrorysta nie zdążył posłać
w stronę Jana Pawła II trzeciej kuli. Z kolei Oral Celik po raz pierwszy
w

swojej

karierze

zabójcy

spudłował.

Ekspertyza

balistyczna

przeprowadzona na polecenie sędziego Ferdinando Imposimato wykazała, że
Celik mierzył do Ojca Świętego, ale trafił w palce kobietę stojącą w pobliżu
papamobile. Natychmiast po strzałach szwajcarscy gwardziści (papieska straż
przyboczna) osłonili swoimi ciałami Jana Pawła II, a kierowca papamobile
ruszył do szpitala. Wtedy Omer Ay rzucił w tłum granaty hukowe i petardy,
a Oral Celik i Sedat Kadem zaczęli uciekać z Placu Świętego Piotra. Agcy się
to nie udało. Gdy tylko próbował przeładować browninga, aby dalej strzelać
do papieża, rzuciła się na niego stojąca obok zakonnica – siostra Lettycja.
Doszło między nimi do szamotaniny. – Krzyczał: to nie ja, nie ja strzelałem,
a ja mu odpowiedziałam: widziałam, że to pan – zeznawała później
w śledztwie zakonnica. Ta szamotanina zgubiła terrorystę. Silniejszy
i bardziej wysportowany Agca nie zdążył przez nią uciec i kilka sekund
później został zatrzymany przez karabinierów. Trafił do aresztu, a potem do
sądu. Usłyszał wyrok za próbę pozbawienia życia papieża i trafił do
więzienia. W 2000 roku darowano mu karę na podstawie amnestii, jednak
terrorysta nie wyszedł z więzienia. Został przekazany władzom w Turcji, a te

background image

umieściły go w więzieniu w Ankarze, aby odbył karę za zabójstwo Abdi
Ipekci. 18 stycznia 2010 roku Agca wyszedł z więzienia jako wolny
człowiek. Nie wiedział, że gdy siedział za kratkami, sędzia Ferdinando
Imposimato wytrwale tropił ludzi, którzy pomagali Agcy. I trafiał na
przeszkodę za przeszkodą.

Śmierć w celi

Jako pierwszy przed obliczem wymiaru sprawiedliwości miał stanąć Bekir

Celenk – organizator spotkania trzy dni przed zamachem. Prześwietlając jego
przeszłość, sędzia Imposimato dowiedział, że Celenk, który w mafii tureckiej
odpowiadał za przemyt narkotyków z Turcji do Europy, został w 1979 roku
zatrzymany i na krótko aresztowany. Wkrótce jednak wyszedł na wolność
i kontynuował przestępczą działalność. Najprawdopodobniej do więzienia nie
trafił na dłużej tylko dlatego, że zobowiązał się współpracować z bułgarskimi
służbami specjalnymi. Dzięki temu Bulgarzy zdobywali cenne informacje na
temat tureckich grup przestępczych działających w ich kraju. Latem 1980
roku Celenk zorganizował w Sofii nadzwyczajne spotkanie z udziałem Alego
Agcy. Odbyło się ono w mieszkaniu… oficera bułgarskich służb specjalnych.
To własnie wówczas zaczęto czynić przygotowania do zamachu. – Z ustaleń
naszego śledztwa wynika, że Celenk rozdzielał zadania spiskowcom,
przekazywał im pieniądze, kontakty i sfałszowane dokumenty – wspomina
sedzia Imposimato. – Ponad wszelką wątpliwość odegrał bardzo ważną rolę
w organizacji zamachu.

Dowody jego udziału w spisku na życie Papieża włoscy śledczy zdobyli

w 1982 roku. Niedługo później Celenk zostal aresztowany w Turcji za szereg
pospolitych przestępstw. Trafił do wojskowego więzienia Mamak w Antalyi.
Sędzia Hilario Martella – szef rzymskich śledczych – podpisał dokumenty
uzasadniające jego ekstradycję i kilka tygodni później włoski rząd oficjalnie
zwrócił się do Turcji z prośbą o wydanie Celenka, który miał odpowiadać
przed włoskim sądem za współudział w organizacji zamachu na Jana Pawła
II. Władze w Ankarze skierowały sprawę do sądu, a ten po wielu miesiącach

background image

wyraził zgodę. Formalną ekstradycję zaplanowano na ostatni dzień
października 1985 roku. Nie doszło do niej, bo 14 października Celenk został
znaleziony w celi martwy. Jako oficjalną przyczynę zgonu podano zawał
serca.

Jeszcze dziwniejszy był los Asłana Sameta – na początku lat 80. szefa

organizacji „Szare Wilki”, który odegrał istotną rolę w przygotowaniu
zamachu. Wszystko wskazuje na to, że to on osobiście wyznaczył Ali Agcę
do roli głównego egzekutora, a wcześniej skierował go na trening do Libanu,
do obozu szkoleniowego dla terrorystów. Na trop Sameta rzymscy sędziowie
śledczy wpadli w 1983 roku, gdy trwało drugie śledztwo dotyczące spisku na
życie Jana Pawła II, obejmujące pomocników Agcy. Samet pozostawał
jednak nieuchwytny dla wymiaru sprawiedliwości. W końcu został
aresztowany na terytorium Turcji i trafił do aresztu z zarzutami działalności
przestępczej i terrorystycznej. Minęły dwa lata i włoskie władze wystąpiły
również o jego ekstradycję. Nie doszła do skutku, bo w sierpniu 1987 roku
Samet popełnił samobójstwo w więziennej celi. Anatomopatolog, który
prowadził sekcję zwłok, stwierdził ślady bójki i szamotaniny oraz wyraził
przekonanie, że śmierć nastąpiła przy udziale osób trzecich. Wszczęto
i przeprowadzono śledztwo, które potwierdziło tę wersję, ale nie
doprowadziło do wykrycia sprawców. Sprawa została więc umorzona.
Włoską opinię publiczną szokowało, że do pilnie strzeżonego więzienia
w Turcji ktoś mógł niepostrzeżenie wejść, zamordować osadzonego i wyjść.
Sprawa wygląda tym bardziej tajemniczo, że nikt spośród strażników niczego
nadzwyczajnego nie zapamiętał, a w dokumentacji penitencjarnej nie
zachowały się żadne wpisy potwierdzające przybycie osób trzecich.
Tajemnica śmierci Asłana Sameta wciąż pozostaje niewyjaśniona.

Na tropie Bułgarów

Dla śledztwa prowadzonego przez rzymskich sędziów bardzo ważne

okazały się ustalenia dotyczące powiązań Agcy z przedstawicielami
bułgarskich służb specjalnych działającymi we Włoszech. Ustalenia te były
możliwe dzięki dokumentom i zdjęciom włoskiego kontrwywiadu, który nie

background image

spuszczał z oczu obcych dyplomatów (zwłaszcza tych pochodzących
z krajów socjalistycznych) oraz osób, z którymi się kontaktowali. Dzięki
pracy oficerów kontrwywiadu udało się ustalić, że w dniach 11-13 maja Ali
Agca był w regularnym kontakcie z Siergiejem Antonowem – pracownikiem
wywiadu bułgarskiego, działającym pod przykryciem wicedyrektora
rzymskiej placówki bułgarskich linii lotniczych. Pomagało im trzech innych
Bułgarów, m.in. Jelio Wasiliew, sekretarz attaché obrony ambasady
bułgarskiej w Rzymie, a także Todor Ajwazow, kasjer placówki. Obaj byli
faktycznie kadrowymi pracownikami bułgarskiego wywiadu. Wszyscy
spotykali się w mieszkaniu Wasiliewa i omawiali szczegóły planowanej
zbrodni. Podczas przesłuchań Agca nie chciał jednak opowiadać
o znajomości ze szpiegami z Bułgarii. Zidentyfikowano ich wiele tygodni
później dzięki informacjom kontrwywiadu. Jednak rzymscy sędziowie
śledczy nie mogli ich zatrzymać. Okazało się, że Bułgarzy wyjechali
z Włoch, posługując się paszportami dyplomatycznymi i nie zamierzali
wracać do Rzymu. Sędzia Hilario Martella zwrócił się więc do bułgarskich
władz z prośbą o umożliwienie mu przesłuchania obywateli Bułgarii
podejrzewanych o udział w zamachu na Papieża. Władze w Sofii
niespodziewanie wyraziły zgodę. W lipcu 1983 roku sędzia Martella
przyjechał do Bułgarii i w ciągu kilku dni przesłuchał pięć osób, które nie
powiedziały niczego istotnego, zaprzeczyły znajomości z Ali Agcą oraz
stwierdziły, że nigdy go nie widziały. Ich zeznania różniły się w bardzo
istotnych fragmentach, jednak sędziemu Martelli nie pozwolono już
przeprowadzić konfrontacji. Włoski śledczy wrócił do Rzymu z kwitkiem.

Musiało minąć wiele lat, zanim po transformacji ustrojowej pojawiła się

druga szansa na pociągnięcie do odpowiedzialności bułgarskich pomocników
Agcy. Sędzia Ferdinando Imposimato, który w tym czasie nadzorował
śledztwo, ponownie starał się o przesłuchanie wspomnianych agentów.
Spotykała go jednak niespodzianka za niespodzianką. 5 sierpnia 1992 roku
Stojan Sawow – emerytowany szef wywiadu bułgarskiego (kierował służbą
w 1981 roku, gdy doszło do zamachu i musiał bardzo dużo wiedzieć
o sprawie) – popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z pistoletu. Zostawił
pożegnalny list, w którym napisał, że całkowitą winę za zamach na życie
Jana Pawła II ponoszą tureckie służby specjalne. Sędzia Imposimato nie
zdołał również zadać żadnego pytania Todorowi Ajwazowowi. Wkrótce po
tym, jak władze bułgarskie zadeklarowały pomoc w wyjaśnianiu okoliczności

background image

zamachu na Papieża, Ajwazow został zaproszony na polowanie
zorganizowane przez byłych funkcjonariuszy służb specjalnych. W jego
trakcie został postrzelony, wykrwawił się i zmarł, zabierając swoje tajemnice
do grobu. Najważniejszym świadkiem został więc Jelio Wasiliew. Także i on
nie zdążył już podzielić się swoją wiedzą z sędzią Imposimato. Jesienią 1995
roku zginął w tajemniczym wypadku samochodowym. W auto, którym
jechał, na nieoświetlonym odcinku drogi uderzyła rozpędzona ciężarówka.
Jej kierowcy nigdy nie zidentyfikowano, a dochodzenie w całej sprawie
wkrótce umorzono.

Bomba w samochodzie

Był słoneczny poranek 24 stycznia 1993 roku. Znany turecki dziennikarz

śledczy Ugur Mumcu wyszedł ze swojego domu na przedmieściach
Stambułu. Wsiadł do samochodu marki Renault i przekręcił kluczyki
w stacyjce. W tym momencie okolicą wstrząsnął wybuch. Bomba
umieszczona w samochodzie dziennikarza eksplodowała, zabijając go na
miejscu i wyrządzając liczne zniszczenia. Dochodzenie w tej sprawie
wykazało, że Mumcu prowadził przez ostatnie kilkanaście miesięcy
intensywne śledztwo dziennikarskie dotyczące powiązań między zamachem
na Jana Pawła II a organizacją terrorystyczną „Szare Wilki” i bułgarskimi
służbami specjalnymi. W trakcie dochodzenia wyszło na jaw, że regularnie
spotykał się m.in. z szefem rezydentury CIA w Stambule Paulem Hinzem,
który dużo mówił mu o tym, co wie amerykański wywiad na temat spisku na
życie Papieża (wcześniej Hinze rozpracowywał organizacje terrorystyczne
i pisał dla centrali CIA analizy na temat „Szarych Wilków”). W dniu, kiedy
zginął, Mumcu miał zaplanowane spotkanie z emerytowanym prokuratorem
ze Stambułu, który przez wiele lat prowadził śledztwa w sprawie przestępczej
działalności „Szarych Wilków” i badał ich kontakty m.in. z bułgarskimi
służbami specjalnymi. Na to spotkanie Mumcu jednak nie dotarł.

Wypadek z podtekstem politycznym

background image

3 listopada 1996 roku w miejscowości Susurluk w zachodniej Turcji, na

drodze między Izmirem a Istambułem wydarzył się dziwny wypadek.
Rozpędzona ciężarówka wypadła z pasa i z ogromną prędkością uderzyła
w nadjeżdżający z naprzeciwka samochód osobowy. Jego kierowca próbował
wszelkimi siłami ominąć ciężarówkę, ale bezskutecznie. W wyniku zderzenia
zginęło troje pasażerów: terrorysta Abdullah Catli, jego kochanka Gonca Us
i wysoki rangą oficer policji Husain Kocadag. Przeżył jedynie Sedat Bucak –
deputowany do tureckiego parlamentu.

Gdy informacje o wypadku przedostały się do prasy, wybuchł jeden

z największych politycznych skandali w historii Turcji. Okazało się bowiem,
że polityk i oficer tureckiej policji podróżowali wspólnie z Abdullahem
Catlim, którego nazwisko widniało na sporządzonej przez Interpol liście
najbardziej poszukiwanych terrorystów. Świadczyło to o ogromnej zażyłości
łączącej przedstawicieli prawa ze ściganym bandytą.

Kilka tygodni później policja ujawniła, że przy zwłokach Abdullaha Catli

znaleziono sfałszowaną legitymację, której na początku maja 1981 roku
używał Ali Agca. Abdullah Catli był tą osobą, która zgodziła się na przyjęcie
Agcy do organizacji „Szare Wilki”. Potem opiekował się przyszłym
snajperem, szkolił go i wyznaczał mu zadania. W hierarchii organizacji był
bezpośrednim przełożonym Agcy. W 1979 roku Catli zorganizował ucieczkę
Agcy z więzienia, w którym ten odsiadywał wyrok za zamordowanie
tureckiego dziennikarza Abdiego Ipekci. Później kazał nielegalnie kupić
pistolet typu browning, z którego Agca oddał strzały do Papieża.
Skontaktował go również z rezydentami tureckiej mafii w Bułgarii, którzy
pomagali Agcy przygotowywać się do zamachu. Catli dostarczył mu również
sfałszowany paszport na fikcyjne nazwisko, dzięki czemu niedoszły zabójca
Jana Pawła II mógł bezpiecznie podróżować po Europie.

Rola Catliego w zamachu nie została do końca wyjaśniona. Ali Agca nie

chciał na jego temat nic mówić. Rzymscy sędziowie śledczy wpadli na jego
trop wiele miesięcy później, badając kontakty i powiązania Agcy. Catli
figurował już na liście najbardziej poszukiwanych przestępców, jednak nigdy
nie został schwytany. Dzięki fałszywym dokumentom swobodnie
podróżował, znikał w Turcji, zacierał za sobą ślady i gubił pogoń. Jego
wyścig z wymiarem sprawiedliwości zakończył wypadek w Susurluku. –

background image

Okoliczności tego wypadku są co najmniej zastanawiające – uważa
Ferdinando Imposimato. Tuż po wypadku turecka prasa spekulowała, że to
służby specjalne pozbyły się człowieka, który bardzo dużo wiedział
o związkach „Szarych Wilków” i innych organizacji przestępczych ze
światem tureckiej polityki. Nie ulega wątpliwości, że miał też ogromną
wiedzę o przygotowaniach do zamachu na Jana Pawła II i o osobach, które
pomagały Alemu Agcy. Swoją wiedzę turecki terrorysta zabrał jednak do
grobu, zanim udało się go przesłuchać w sprawie zamachu.

Dziwne samobójstwo ochroniarza

5 maja 1998 roku w klinice Gemelli sporządzono akt zgonu 42-letniego

pułkownika Aloisa Estermanna – szefa Gwardii Szwajcarskiej (ochrona
papieży). Jako przyczynę zgonu wpisano „śmiertelny postrzał z pistoletu
z bliskiej odległości”. Informacja ta została podana do prasy i natychmiast
zdominowała czołówki włoskich mediów. W ten sposób opinia publiczna
uzyskała oficjalne potwierdzenie tego, o czym spekulowano cały dzień.
Kilkanaście godzin wcześniej, wieczorem 4 maja 1998 roku, zwłoki
Estermanna znaleziono w Watykanie, w jego pokoju przylegającym do
prywatnego apartamentu Jana Pawła II. Obok leżały zwłoki jego żony Gladys
Romero i młodego kaprala Gwardii Szwajcarskiej Cedrica Tornaya. W nocy
karawan zawiózł trzy ciała do szpitalnej kostnicy. W sprawie wszczęto
śledztwo, które do dziś budzi wiele kontrowersji.

Pułkownik Alois Estermann był szefem Gwardii Szwajcarskiej – elitarnej

formacji nazywanej najmniejszą armią świata. Gwardia powstała w 1506
roku i od tamtego czasu (z krótkimi przerwami w okresie wojen) zajmuje się
ochroną osobistą papieży i pilnowaniem porządku w Watykanie. W trakcie
śledztwa w sprawie śmierci Estermanna do prasy przeciekały informacje
mówiące o tym, że był homoseksualistą, który starał się ukryć swoją
orientację. Prokuratura potwierdziła, że również bada ten wątek. Po wielu
miesiącach ogłosiła, że romanse Estermanna z innymi mężczyznami stały się
powodem dramatu. Jednym z kochanków Estermanna był jakoby 23-letni
Cedric Tornay. Oczekiwał on odznaczenia i awansu, ale Estermann nie chciał

background image

spełnić jego żądania. Wściekły młodzieniec 4 maja 1998 roku z zemsty
zamordował więc swojego przełożonego i jego żonę, a następnie popełnił
samobójstwo. Taką też wersję przedstawiła rzymska prokuratura. Śledztwo
zostało zamknięte po roku, jednak sposób jego prowadzenia od początku
bulwersował opinię publiczną. Choćby dlatego, że samobójstwo 23-letniego
gwardzisty, zdrowego psychicznie i niemającego żadnych problemów,
wydawało się mało prawdopodobne.

Głównym dowodem w śledztwie był pistolet znaleziony w prawej ręce

Cedrica Tornaya. Według prokuratury z lufy tego pistoletu wyleciały kule,
które zabiły wszystkich, w tym ta właśnie „samobójcza”. Tornay nie został
pochowany w Watykanie. Jego zwłoki przewieziono do Szwajcarii i tam
pochowano na cmentarzu w rodzinnej parafii. Wynajęci przez rodzinę
adwokaci po wielu miesiącach uzyskali zgodę na przeprowadzenie
ekshumacji zwłok. W sierpniu 2002 roku adwokaci zwołali konferencję
prasową, w trakcie której ogłosili, że ekshumacja wykazała, iż Tornay zginął
od pocisku kalibru ponad 9 mm, natomiast pistolet, który znaleziono w jego
ręce, wystrzeliwał kule kalibru 7,62 mm. Była to informacja stawiająca całą
sprawę w zupełnie nowym świetle. Prawnicy podważyli również drugi,
główny dowód w sprawie. Były to listy napisane rzekomo przez Tornaya,
które jego matka otrzymała dwa dni po tragedii. Gwardzista prosił matkę, aby
wybaczyła mu to, co zamierza zrobić. Pisał, że musi zabić Estermanna,
ponieważ ten obiecał mu odznaczenie i słowa nie dotrzymał. „Syn, który
bardzo cię kocha” – podpisał swoje listy Tornay. Już w pierwszych dniach
matka zwróciła uwagę, że charakter pisma widoczny na kartkach listu
w najmniejszym stopniu nie przypomina charakteru pisma jej syna
(potwierdził to biegły grafolog), a podpis zawierający jego imię zawiera błąd
ortograficzny. Później odkryła, że datę listu autor napisał za pomocą cyfr
(04.05.98), choć jej syn zawsze słownie pisał nazwy miesięcy. Matka
gwardzisty stanowczo zdementowała pogłoski, jakoby jej syn był
homoseksualistą. – Z dowodów, które przedstawiliśmy, wynika, że na
miejscu zdarzenia był ktoś czwarty – mówili zgodnie i adwokaci, i matka
gwardzisty. Czyżby więc tym czwartym osobnikiem był właśnie Seryjny
Samobójca?

Podczas przesłuchania w tej sprawie kobieta zeznała, że wysoki rangą

oficer Gwardii Szwajcarskiej zadzwonił do niej i żądał, aby nie uczestniczyła
w nabożeństwie pogrzebowym swojego syna, które zostało odprawione

background image

w Watykanie. Zidentyfikowanie tego oficera dla rzymskiej prokuratury
okazało się zadaniem zbyt trudnym.

Ferdinando Imposimato – emerytowany szef rzymskich sędziów

śledczych – ma bardzo wiele wątpliwości dotyczących śmierci obu
gwardzistów. – Cedric Tornay miał opinię strażnika fanatycznie oddanego
sprawom bezpieczeństwa Papieża – mówi sędzia Imposimato. Pracował
bardzo krótko, ale przez ten czas zwrócił uwagę na luki w systemie ochrony
Jana Pawła II i opracował specjalny program mający poprawić jego
bezpieczeństwo oraz sprawność całej Gwardii Szwajcarskiej. Tornay chciał,
aby gwardziści byli wyposażeni w broń palną i postępowali według innych
procedur – zapewniających większy poziom bezpieczeństwa. Swoje pomysły
często

konsultował

z

przełożonym

Aloisem

Estermannem.

Najprawdopodobniej ta właśnie sprawa była przedmiotem ich spotkań po
godzinach pracy.

Z kolei sam pułkownik Estermann służbę w Gwardii Szwajcarskiej

rozpoczął w 1980 roku. Jego postura, refleks i sprawność fizyczna sprawiły,
że przydzielono go do ochrony osobistej Jana Pawła II. Szwajcar znajdował
się tuż przy Papieżu podczas wszystkich jego pielgrzymek, audiencji
i spotkań z wiernymi. Był obecny na Placu Świętego Piotra 13 maja 1981
roku, gdy Ali Agca oddał strzały. Protokoły przesłuchań Estermanna –
znajdujące się w aktach śledztwa w sprawie zamachu – wskazują, że był on
przekonany co do udziału osób trzecich w spisku i co do tego, że
zamachowcom pomagały osoby pełniące ważne funkcje w państwie
watykańskim. Zaangażowanie pułkownika w śledztwo i późniejsze
wydarzenia dowodzą, że prowadził też prywatne dochodzenie w sprawie
wypadków z 13 maja – badał głównie zachowanie poszczególnych
funkcjonariuszy Gwardii Szwajcarskiej. Także Estermann – jak wykazało
śledztwo w sprawie jego śmierci – był gorącym zwolennikiem zmian
w systemie papieskiej ochrony i wzmocnienia procedur bezpieczeństwa.

Zabójcze archiwum

Ale w tej sprawie jest jeszcze jeden wątek, któremu trzeba przyjrzeć się

background image

bliżej. Pułkownik Estermann bardzo interesował się również archiwami
gromadzonymi przez jezuitę ojca Roberta Grahama, historyka Kościoła.
W 1991 roku ojciec Graham został nagle wezwany na rozmowę do gabinetu
Jana Pawła II w Pałacu Apostolskim. Tam dowiedział się, że papież chce mu
zlecić specjalną misję: przebadanie wszystkich dostępnych na całym świecie
archiwów oraz zdobycie wszelkich możliwych dokumentów i informacji na
temat inwigilacji Państwa Kościelnego przez komunistyczne służby
specjalne, w tym informacji o osobach, które w tej inwigilacji pomagały.
Papież – pochodzący przecież z kraju komunistycznego – przed wyborem na
Stolicę Piotrową sam doświadczył działania tajnych służb. Był obserwowany,
śledzony, podsłuchiwany, próbowano nagrywać jego spowiedzi. Doskonale
zdawał sobie sprawę, jaką determinację wykazywały tajne służby w walce
z Kościołem. Jeszcze jako biskup i kardynał krakowski wydał księżom
polecenie, aby informowali przełożonych o wszelkich kontaktach z bezpieką.
W 1991 roku nadarzyła się szansa, aby poznać choć część prawdy o ataku na
Kościół i jego samego w ostatnim okresie zimnej wojny.

Sekretne badania

Misja ojca Grahama była bardzo delikatna. Po pierwsze dlatego, że jej

ujawnienie mogłoby ściągnąć kolejne medialne ataki na Kościół, a nadto
mogło utrudnić jego politykę. Byłe kraje komunistyczne mogły potraktować
tę sprawę jako pretekst, aby np. zerwać rozmowy na temat konkordatu. Po
drugie: bardzo trudno było zdobyć materiały źródłowe. Żaden kraj nie
ujawnia archiwów swoich tajnych służb i nie zdradza kulisów ich działania,
zwłaszcza jeśli wiążą się one z działalnością przestępczą. Jezuita z Kalifornii
stanął więc przed najtrudniejszym zadaniem życia.

Do dyspozycji miał archiwa watykańskie. Była to tylko kropla w morzu

potrzeb, ale zawierająca część istotnych dokumentów. Gdy w 1978 roku
Karol Wojtyła został papieżem, doskonale zdawał sobie sprawę, że on sam
i jego współpracownicy staną się obiektem działań komunistycznych służb
specjalnych. Dlatego postanowił zreorganizować Sodalitum Pianum –
wewnętrzną służbę bezpieczeństwa Watykanu (odpowiada za wywiad

background image

i kontrwywiad). Szefem Sodalitum Pianum został arcybiskup Luigi Poggi –
wytrawny dyplomata i jeden z najbardziej zaufanych ludzi polskiego
papieża. Wprowadzono wówczas na terenie Watykanu reguły dotyczące
bezpieczeństwa informacji (księża mieli pisać swoim przełożonym specjalne
notatki służbowe zawierające informacje m.in. o kontaktach z dyplomatami
innych państw, informować o wszystkim, co wydaje się ważne z punktu
widzenia bezpieczeństwa). Sam arcybiskup Poggi doprowadził do
współpracy swojej instytucji z amerykańską CIA, w ramach czego
Amerykanie przekazywali cenne informacje wywiadowcze na temat krajów
komunistycznych. Amerykańskie raporty trafiały na biurka papieża i kilku
jego współpracowników, a stamtąd do tajnego archiwum, gdzie
zapieczętowane leżały aż do końca zimnej wojny.

Naturalnym kandydatem do współpracy dla Sodalitum Pianum były

również służby specjalne Włoch, zwłaszcza kontrwywiad, w którym istniała
specjalna komórka zajmująca się Watykanem. Po zamachu na Jana Pawła II
z 13 maja 1981 roku współpraca między tymi instytucjami zacieśniła się.
Kontrwywiad włoski przekazał sędziemu Imposimato wiele informacji, które
pozwoliły odtworzyć przebieg przygotowań do zbrodni i zidentyfikować
osoby w nią zaangażowane (miejsca pobytu Ali Agcy ustalono dzięki temu,
że włoski kontrwywiad inwigilował współpracujących z nim bułgarskich
szpiegów). Ojciec Graham mógł porównać przekazane Sodalitum Pianum
tajne informacje włoskich służb z obserwacji komunistycznych szpiegów
z notatkami księży pracujących w Watykanie. W ten sposób można się było
zorientować, który obcy agent i kiedy próbował nawiązywać kontakty
z którym duchownym i można było od nich zażądać dodatkowych wyjaśnień.

Ściśle tajne

Jednak najważniejszą pracę ojciec Graham wykonał w archiwach Stanów

Zjednoczonych. Jako oficjalny przedstawiciel Watykanu zwrócił się bowiem
do Centralnej Agencji Wywiadowczej z prośbą o udostępnienie wszelkich
możliwych informacji na temat działalności komunistycznych służb
przeciwko

Państwu

Kościelnemu.

Podstawą

było

porozumienie

background image

o współpracy, do którego doprowadził wiele lat wcześniej arcybiskup Poggi.
Amerykanie wyrazili zgodę. Udostępnili ojcu Grahamowi tysiące stron
dokumentów, dbając jedynie o to, aby jezuita nie poznał nazwisk osób
udzielających informacji ich służbom.

Skąd Amerykanie mieli taką wiedzę? Przede wszystkim ze źródeł

wywiadowczych w ZSRR i krajach socjalistycznych. W latach 80., gdy
prezydentem USA był Ronald Reagan, a szefem CIA William Casey,
zacieśniła się współpraca między służbami specjalnymi państw NATO, które
na bieżąco przekazywały sobie informacje o komunistycznych szpiegach
i ich działaniach. Było też jeszcze jedno, bardzo ważne źródło informacji:
dezerterzy. Amerykański dziennikarz śledczy Jeffrey Richelson wydanej
w 1999 roku książce „Wspólnota wywiadowcza USA” wyliczył, że od 1980
roku z KGB zdezerterowało co najmniej ośmiu wysokich rangą oficerów
(wśród nich słynny Oleg Gordijewski). Wszyscy, w zamian za azyl
i bezpieczeństwo, przekazali bardzo cenne informacje o działalności
rosyjskich służb. Najważniejszym dezerterem był Wasilij Nikitycz Mitrochin
– były szef archiwów KGB, który zmikrofilmował, a potem przekazał
brytyjskiemu wywiadowi 25 stron tajnych dokumentów wywiadu
zagranicznego KGB, w tym m.in. meldunki dotyczące Watykanu.

Amerykanie udostępnili również ojcu Grahamowi materiały STASI –

wschodnioniemieckiej bezpieki. Gdy upadł mur berliński i STASI przestała
istnieć, jej archiwa przejęły służby niemieckie, a po nich Amerykanie.
Amerykanie jako jedyni otrzymali również akta wywiadu zagranicznego
STASI. A wiadomo, że prowadziło bardzo intensywne działania przeciwko
Watykanowi. W ten sposób ojciec Robert Graham, po kilku latach badań
dysponował gigantyczną wiedzą na temat działań komunistycznych służb
specjalnych przeciwko Watykanowi oraz o osobach, które w nich
uczestniczyły, w tym o informatorach i agentach uplasowanych w strukturach
Państwa Kościelnego. W 1996 roku napisał bardzo obszerny raport
zawierający informacje odnalezione podczas kwerendy w archiwach. Można
się domyślać, że zawarł tam dane identyfikujące księży z Kurii Rzymskiej,
którzy przekazywali komunistycznym służbom specjalnym cenne informacje
z Watykanu.

Dostęp do dokumentów Sekretariatu Stanu ma kilka osób, w tym sam

papież, sekretarz stanu i w końcu szef Gwardii Szwajcarskiej. Awans na to
stanowisko Alois Estermann uzyskał przed południem 4 maja 1998 roku. Jest

background image

bardzo prawdopodobne, że właśnie wówczas próbował zapoznać się
z archiwami ojca Grahama i zidentyfikować agenta, który swoimi
informacjami pomagał w organizowaniu zamachu na Jana Pawła II. Czy
zidentyfikował – tego nie wiadomo, bo już wieczorem tego samego dnia
Estermann został znaleziony martwy. Za sprawcę jego śmierci uznano
oficjalnie 23-letniego Cedrica Tornaya, który później miał popełnić
tajemnicze samobójstwo. – Ja nie wierzę w winę Tornaya – mówił kilka lat
później pułkownik Reinhold Buchs, który zastąpił Estermanna na stanowisku
szefa Gwardii Szwajcarskiej. – Nie wierzę w to, że on mógł tak po prostu
przyjść i zamordować swojego szefa. Ale nie wierzę już także w wyjaśnienie
tej sprawy. Prawdę o tym, co się wówczas wydarzyło, zna tylko Bóg.

Czy szef ochrony papieskiej, jego żona i podwładny zostali zamordowani,

bo odkryli, że w organizacji zamachu na Jana Pawła II brał udział jeden
z jego najbliższych współpracowników?

Od bandziorów do biznesmenów

Seryjny Samobójca przez lata odwiedzał wszystkich, którzy mogli

przekazać sędziemu Imposimato jakiekolwiek informacje pozwalające
zidentyfikować osoby stojące za Ali Agcą. Natomiast nigdy nie pragnął
odwiedzić ani samego Agcy, ani jego trzech kolegów, którzy 13 maja
próbowali zamordować Jana Pawła II. Granaty hukowe rzucone przez Omera
Aya spotęgowały chaos i zamieszanie, pozwolając im uciec. Wszyscy trzej
dobiegli do zaparkowanego w pobliżu Placu Świętego Piotra. Kierowca
zawiózł ich do ambasady bułgarskiej. Tam wszyscy spędzili kilka kolejnych
dni. Potem wsiedli do dużego mikrobusa na dyplomatycznych numerach
rejestracyjnych dzięki czemu nie mógł być kontrolowany przez policję.
Omijając kontrole graniczne, pojechał przez Turcję do Bułgarii. W Turcji
wysiadł Sedat Kadem. Oral Celik dotarł do Bułgarii. Omer Ay wykorzystał
sfałszowany paszport, aby przekroczyć granicę RFN. Tam jednak został
szybko zdemaskowany i trafił do aresztu. Z wnioskiem o jego ekstradycję
zwróciły się władze tureckie i włoskie. W tym drugim kraju miał zostać
oskarżony o współudział w zamachu na papieża. Po raz pierwszy w historii

background image

Niemiec zdarzyło się, aby o jednego zatrzymanego upominały się aż dwa
kraje na raz. Sprawę musiał rozstrzygnąć Sąd Najwyższy, który stwierdził, że
w takiej sytuacji pierwszeństwo ma ten kraj, z którym umowa o ekstradycję
zawarta została wcześniej. Tym krajem była Turcja i w 1982 roku Ay został
tam przewieziony. W więzieniach spędził tylko pięć lat, skazany za drobne
przestępstwa kryminalne, popełnione przed 1981 rokiem. W 1987 roku
wyszedł jako człowiek wolny, jednak od tamtego czasu nigdy już nie
wyjechał z kraju. Pieniądze zdobyte podczas działalności przestępczej
zainwestował w mały hotel w Antalyi, który dziś jest jego źródłem
utrzymania. Co ciekawe: znajduje się on w ofercie biur podróży, także
polskich, których właściciele nie wiedzą, że nakręcają interes współsprawcy
zamachu na Jana Pawła II.

Również spokojnie, choć nieco bliżej „świata” żyje Sedat Kadem. Już

w sierpniu 1981 roku trafił do więzienia za przestępstwa popełnione
w ramach działalności w „Szarych Wilkach”. Kadem przyznał się do
wszystkich zarzutów, wyraził skruchę i obiecał poprawę życia. Choć groziło
mu nawet dwadzieścia lat więzienia, trafił za kratki tylko na pięć i często
korzystał z przepustek. Wyszedł w 1986 roku i postanowił już nigdzie nie
wyjeżdżać. Tym bardziej, że Włochy upomniały się o jego ekstradycję, aby
postawić go przed sądem za współudział w zamachu na Papieża. Jednak
turecki sąd odmówił ekstradycji. Kadem zainwestował wszystkie swoje
pieniądze w mały butik z pamiątkami w historycznej dzielnicy Istambułu.
Prowadzi go do dziś.

Największą karierę biznesową zrobił za to Oral Celik. Nie niepokojony

przez nikogo dotarł mikrobusem ambasady bułgarskiej aż do Bułgarii.
I natychmiast wrócił do szmuglowania narkotyków. Przez siedem lat zarobił
na tym fortunę. Wpadł w 1988 roku i trafił do więzienia, ale
wyrok złagodzono, bo współpracował z organami ścigania. Kara skończyła
się w 1993 roku, ale wtedy upomniał się o niego włoski wymiar
sprawiedliwości. Bułgarski sąd zgodził się na ekstradycję i Celik został
przewieziony do Rzymu. Tam szybko stanął przed sądem oskarżony o próbę
zamordowania papieża. Koronnym dowodem było zdjęcie wykonane na
Placu Świętego Piotra, przedstawiające Celika mierzącego z pistoletu do
Papieża. Jednak terrorysta wyparł się wszystkiego, a jego adwokat
zakwestionował wiarygodność zdjęcia (nie można było na nim rozpoznać
twarzy strzelca). Adwokat Turka przekonał też sąd do konieczności

background image

przesłuchania Agcy który, zeznał, że Celik nie strzelał do Ojca Świętego. Ku
zdumieniu wszystkich, włoski sąd uniewinnił oskarżonego. Terrorysta
odzyskał paszport i jako wolny człowiek wrócił do Turcji. Ożenił się,
zapragnął stabilizacji i spokoju. Udzielił wywiadu amerykańskiemu
dziennikarzowi, w trakcie którego przyznał się do udziału w zamachu. Wydał
również książkę o jego kulisach. Włoskie władze określiły ją słowem
„bzdura”,

jednak

umiejętnie

prowadzona

kampania

reklamowa

zagwarantowała jej świetną sprzedaż i w efekcie po roku na konto Celika
wpłynęło ponad sto tysięcy dolarów. Były terrorysta zainwestował wszystkie
pieniądze z przestępczej działalności w swój biznes. Założył dwie firmy,
a potem kupił klub sportowy w rodzinnej Malatyi. Do dziś jest jego szefem.
Sukces jego firm i klubu piłkarskiego wywindował Celika na członka
wpływowego klubu biznesowego w Turcji skupiającego najlepszych
przedsiębiorców. Jego mroczna przeszłość jest tajemnicą poliszynela i na
nikim w Turcji już dziś nie robi wrażenia.

Ali Agca (z więzienia wyszedł w 2010 roku) i Oral Celik, choć przez lata

byli bliskimi przyjaciółmi, dziś nie prowadzą wspólnych interesów.
Z pozostałymi uczestnikami spisku nie rozmawiają. Podobno Agca ma do
nich żal. Za to, że wziął całą winę na siebie, nigdy ich nie wsypał, a oni, gdy
uciekli z Rzymu, nie wsparli finansowo jego rodziny w takim stopniu, jak
chciał. Oni mają żal do niego, że chce jak najwięcej zarobić na opowiadaniu
o zamachu i nie chce się z nimi podzielić.

Seryjna Samobójca nigdy się nimi nie zainteresował.

background image

Rozdział IV

Fundusz Obsługi Polityków

17 lipca 1991 roku Kornel Morawiecki – założyciel i przywódca

„Solidarności Walczącej” przyjął w swoim mieszkaniu gościa – kontrolera
NIK, Michała Falzmanna. Przy herbacie rozmawiali kilkadziesiąt minut.
Nagle Falzmann poczuł się źle. Tak źle, że zaniepokojony Morawiecki
postanowił zawieźć swojego przyjaciela do szpitala w centrum stolicy.
Lekarze natychmiast przenieśli go na oddział intensywnej terapii. Przez
długie godziny walczyli o jego życie. Bezskutecznie. 18 lipca 1991 roku
Michał Falzmann umarł w wieku 33 lat. Według oficjalnej wersji przyczyną
zgonu był zawał serca.

Profesorowie fizyki Mirosław Dakowski i Jerzy Przystawa – autorzy

książki o FOZZ i przyjaciele Michała Falzmanna jako pierwsi odkryli, że
w

ostatni

dzień

pracy

Michałowi

Falzmannowi

podano

środki

farmakologiczne, które wywołują objawy podobne do zawału serca.
W połączeniu z lekami przeciwzawałowymi prowadzą do wstrzymania pracy
serca. Zdaniem profesorów tak właśnie było w tym przypadku. Prokuratura
nie zajęła się tą śmiercią przyjmując, że nastąpiła „bez udziału osób
trzecich”. Był to pierwszy z wielu głośnych później komunikatów
o tajemniczym zgonie.

Jednak wiadomość o niejasnych przyczynach śmierci Falzmanna obiegła

Polskę, wywołując poruszenie. Zaczęto spekulować, że zginął, bo
konsekwentnie próbował wyjaśnić, co stało się z pieniędzmi z FOZZ. 33-
letni kontroler NIK stał się pierwszą postacią długiego szeregu ludzi, którzy
ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, gdyż znali kulisy funkcjonowania
państwa.

background image

7 X 1991 roku w miejscowości Słostowice na trasie Warszawa – Katowice

wydarzył się bardzo dziwny wypadek drogowy. Rządowa Lancia
prowadzona

przez

oficera

Biura

Ochrony

Rządu

zderzyła

się

z nadjeżdżającym z przeciwnej strony BMW. Zginęły dwie osoby jadące
BMW oraz pasażer Lancii. Był nim profesor Walerian Pańko – szef
Najwyższej Izby Kontroli. Kilka miesięcy później sąd w Piotrkowie
Trybunalskim uznał, że wyłączną winę za spowodowanie wypadku ponosi
kierowca Pańki i po krótkim procesie skazał go na trzy lata więzienia
w zawieszeniu. Było coś niepojętego w tym wyroku, w poprzedzającym go
śledztwie prokuratorskim i policyjnym dochodzeniu. Sąd uznał, że to
wypadek drogowy wynikający z winy kierowcy. Nie uwzględnił ekspertyz
przeprowadzonych przez doświadczonych biegłych w miejscu zdarzenia.

Zaskakujące były jego okoliczności. Policjanci nie zabezpieczyli

wszystkich przedmiotów, wskutek czego kilkanaście dni później krewny
jednej z ofiar znalazł należące do niej rzeczy osobiste. Śledczy nie
przeprowadzili dokładnych badań mających ustalić stan techniczny pojazdu.
Zadeptane zostały ślady kół. Eksperci odkryli, że część ramy samochodu
zamrożono ciekłym azotem, zaś przy tylnej osi umieszczono ładunek
wybuchowy. Na ten ostatni fakt wielokrotnie uwagę zwracała wdowa po
Pańce – Urszula. Opowiadała dziennikarzom o tym, że na jej torebce
zachowały się ślady materiałów wybuchowych. Mieli to odkryć eksperci
z Warszawy. Jednak fakt ten był konsekwentnie przemilczany. Jeszcze
w 2012 roku prokurator z Piotrkowa Trybunalskiego, która prowadziła
sprawę, mówiła w wywiadzie telewizyjnym, że nie było żadnych śladów
wskazujących na udział osób trzecich ani żadnych śladów materiałów
wybuchowych.

Prokuratura uznała sprawę za zwykły wypadek. Zarzut jego

spowodowania postawiła Janowi Budzińskiemu – kierowcy Lancii. Fakt
skazania go na trzy lata w zawieszeniu budzi zdumienie, bo takie wyroki się
nie zdarzają. W wypadku w Słostowicach zginęły dwie osoby (z Pańką jechał
Janusz Zaporowski – dyrektor Kancelarii Sejmu), jedna (żona szefa NIK)
została lekko ranna, pasażerowie BMW zostali ciężej ranni. Nawet w 1991
roku polski kodeks karny przewidywał co najmniej osiem lat więzienia dla
osoby, która spowoduje wypadek komunikacyjny, w którym zginie więcej
niż jedna osoba. Dodać trzeba, że takie wypadki zdarzały się wówczas
rzadko.

background image

W trakcie procesu sądowego Budziński kwestionował wersję podawaną

przez prokuraturę. Chodziło mu nie tylko o sposób prowadzenia na miejscu
czynności dochodzeniowych. Kierowca zwracał uwagę, że nie zabezpieczono
tajnych dokumentów, które Pańko miał w swojej walizce (były to m.in. kopie
najważniejszych dokumentów w sprawie FOZZ). Nie znaleziono również
klucza do sejfu w jego gabinecie. Dopiero później okazało się, że krótko po
tragicznym wypadku ktoś otworzył jego sejf kluczem należącym do Pańki.
W wyniku tego z szafy pancernej zniknęła część dokumentacji dotyczącej
sprawy FOZZ. Rzecz jednak w tym, że jedyną osobą, która miała klucz do
tego gabinetu, był sam Pańko, a ten nie dawał go nikomu i w chwili wypadku
miał go przy sobie. Wynika więc z tego, że zaraz po wypadku ktoś, kto był
na miejscu, ukradł klucz i włamał się do sejfu prezesa NIK. Tego kogoś
nigdy nie zidentyfikowano. Natomiast sam Budziński nie zdążył już wyjaśnić
swoich wątpliwości. Pod koniec 1991 roku nagle zmarł. Oficjalnie na zawał
serca, jednak rodzinie nie wydano ciała i oddalono jej wniosek
o przeprowadzenie sekcji zwłok.

Co więcej: szanse na wyjaśnienie prawdy o wypadku są minimalne, gdyż

część związanej z nim dokumentacji zaginęła, a kluczowi świadkowie zmarli
w tajemniczych okolicznościach. Dwaj policjanci z piotrkowskiej drogówki,
którzy jako pierwsi przyjechali na miejsce wypadku w Słostowicach
i przeprowadzili pierwsze czynności tydzień później wyjechali na ryby i…
utonęli. Ich śmierć wydawała się tym bardziej dziwna, że jeden był
płetwonurkiem, a drugi ratownikiem wodnym. Tych samych wątpliwości
nabrali przełożeni. Na miejsce utonięcia przyjechał naczelnik i jeden
z najlepszych dochodzeniowców. Nie wiadomo, co odkryli, bo w ciągu kilku
tygodni zginęli także oni (jeden w wypadku samochodowym, drugi zapił się
na śmierć). Z kolei biegły, który badał samochód Pańki i odkrył ciekły azot,
zmarł nagle na atak serca, choć był silnym i zdrowym człowiekiem
w średnim wieku i cieszył się udanym życiem rodzinnym. Od tego momentu
nad sprawą FOZZ zapadła grobowa cisza.

Sprawa tej wielkiej afery wybuchła ponownie w 1998 roku, gdy wymiar

sprawiedliwości nieudolnie próbował ukarać głównych aferzystów. Udało się
to dopiero wiosną 2005 roku. Pięć lat później, sąd apelacyjny zmniejszył
oskarżonym kary. Co ciekawe: w pierwszej instancji przewodniczącym
składu sędziowskiego, który wydał wyrok skazujący, był Andrzej Kryże –
syn Romana Kryżego – osławionego kata patriotów w czasach PRL. Gdy

background image

cała Polska zastanawiała się, czy to koniec sprawy FOZZ, tajemnicza śmierć
dotknęła kolejnego człowieka znającego kulisy tej wielkiej afery
gospodarczej. Był to Anatol Lawina – dyrektor Zespołu Analiz Systemowych
w NIK, piętnaście lat wcześniej przełożony Michała Falzmanna i zarazem
człowiek, który w kluczowym momencie odwołał go od prowadzenia tej
najważniejszej kontroli.

W styczniu 2006 roku Anatol Lawina zaczął się skarżyć swoim bliskim

oraz przyjaciołom z pracy, że jest obserwowany i boi się. Po jednej z takich
rozmów Lawina pojechał tramwajem do swojego mieszkania na
warszawskim Żoliborzu. Gdy wchodził do klatki schodowej, drogę zastąpił
mu zamaskowany, barczysty mężczyzna, który kilkakrotnie go uderzył.
Chwilę później dyżurny pogotowia ratunkowego otrzymał zgłoszenie
o nieprzytomnym mężczyźnie leżącym przy wejściu do bloku mieszkalnego
na Żoliborzu. Mimo sprawnej interwencji lekarzy i operacji w szpitalu, stan
zdrowia pobitego pogarszał się z tygodnia na tydzień. Anatol Lawina zmarł
we wrześniu 2006 roku, zabierając do grobu wiele tajemnic związanych
z aferą FOZZ.

Śledztwo wykazało, że śmierć Lawiny nie miała związku z pobiciem.

Z dokumentacji medycznej znajdującej się w aktach wynika jednak, że
powikłania chorobowe, które stały się przyczyną zgonu urzędnika, nasiliły
się jednak po tamtym wypadku. W związku z tym śledztwo skoncentrowało
się na samych okolicznościach pobicia. Ustalono, że jego przyczyną była
chęć dokonania rabunku. Jeden ze świadków zeznał, że Lawina, idąc
z przystanku tramwajowego, mówił głośno do telefonu, że ma w kieszeni
pieniądze na ubezpieczenie córki. Chodziło o kwotę prawie 2 tysięcy złotych,
które tamtego dnia miał mieć przy sobie w zaklejonej kopercie. Jednak
kopertę tę znaleziono nierozerwaną leżącą przy nim na śniegu, obok bardzo
drogiego, nowoczesnego telefonu komórkowego. Jak można było
zakwalifikować pobicie za dokonane na tle rabunkowym, skoro sprawca lub
sprawcy nie zabrali pieniędzy ani drogiego telefonu? Nie ukradli również
kluczy do mieszkania Lawiny, aby zabrać z niego wartościowe przedmioty.
Przyjaciołom wersja z przypadkowym pobiciem wydawała się od początku
mało wiarygodna. Zaskakujące jest również, że nie zabezpieczono odcisków
palców na kopercie z pieniędzmi, na telefonie komórkowym, nie zdjęto
śladów odzieży urzędnika. Nie przeanalizowano również billingów jego
rozmów telefonicznych, żeby wyjaśnić, z kim kontaktował się przed

background image

tragicznymi zdarzeniami. Dlaczego prokuratura popełniła tak rażące błędy?
Odpowiedź na to pytanie jest prosta: chodziło o to, aby całej sprawy nie
wyjaśnić i nie zidentyfikować sprawcy przestępstwa.

Co naprawdę wiedział Anatol Lawina? Cząstkową odpowiedź na to

pytanie zawiera protokół rozprawy, która w maju 2005 roku odbyła się przed
Sądem Okręgowym w Warszawie. Opatrzono go klauzulą tajności. Zawiera
przesłuchanie w charakterze świadka Anatola Lawiny – wówczas byłego
dyrektora w NIK, nadzorującego postępowanie dotyczące afery FOZZ.
W jednym z jego fragmentów czytamy: „Dla zapewnienia sobie
bezpieczeństwa i nieformalnej ochrony przed konsekwencjami prawnymi,
osoby związane z Funduszem Obsługi Zadłużenia Zagranicznego
przeznaczyły część środków pieniężnych na kampanie wyborcze polityków
ubiegających się o urząd Prezydenta RP, a także na partie polityczne
i związane z nimi spółki handlowe”. W dalszej części zeznań Lawina
podawał dziesiątki nazwisk osób związanych z FOZZ, skomplikowane
mechanizmy wprowadzania na konta partii politycznych pieniędzy
uzyskanych przy fikcyjnym skupie zagranicznego długu Polski, a także
nazwy firm, do których te środki trafiały. Jedną z nich była związana
z Porozumieniem Centrum spółka Telegraf. W zeznaniach byłego dyrektora
NIK przewijały się również nazwiska czołowych polityków pierwszej
połowy lat 90., którzy uniemożliwiali wyjaśnienie prawdy na temat afery
FOZZ. Anatol Lawina składał zeznania przez 4 dni. Dla zapewnienia mu
bezpieczeństwa, informacje o jego szokujących zeznaniach podano dzień
później, gdy urzędnika nie było już w sądzie. – Wtedy, kiedy media podały tę
informację, rozmawiałam z nim w Sejmie, w jednym z pokojów
wyposażonych w telewizor – opowiadała mi w 2007 roku córka Lawiny. –
Siedział i w milczeniu wpatrywał się w ekran. W pewnym momencie wszedł
do niego ktoś ważny, był to chyba jeden z posłów i krzyknął: „Tolek, Tolek,
coś ty zrobił, przecież oni cię za to zabiją!”.

Kiedy jesienią 2005 roku wybory parlamentarne wygrał PiS, w kuluarach

Sejmu spekulowano, że rok później szefem NIK zostanie właśnie Anatol
Lawina. Sceptycy zwracali uwagę, że przeszkodą w tym mogą być złe
stosunki między Lawiną a prezydentem Lechem Kaczyńskim. Obaj panowie
nie przepadali za sobą od czasów współpracy w NIK. Lawina miał pretensje
do Kaczyńskiego o to, że jako szef NIK nie pomagał w wyjaśnieniu sprawy
FOZZ. Prezydent kategorycznie te oskarżenia odrzucał. Sam Lawina nigdy

background image

nie chciał komentować sprawy swojego ewentualnego awansu. – Jestem
urzędnikiem państwowym, nie politykiem – ucinał. – Moim zadaniem jest
wykonywanie obowiązków służbowych a nie zaangażowanie polityczne.

Wszyscy jednak wiedzieli, że jeśli Lawina zostanie szefem NIK, jego

głównym celem stanie się wyjaśnienie sprawy FOZZ, której poświęcił
kilkanaście lat pracy. W takich okolicznościach w styczniu 2006 roku Lawina
został ciężko pobity przy wejściu do bloku. Badając okoliczności tego
zdarzenia, rozmawiałem z kilkoma jego krewnymi, przyjaciółmi i kolegami
z pracy. Dwaj z nich spytali przed rozmową: „Ale o które pobicie panu
chodzi?”. Ludzie ci twierdzili, że między styczniem a śmiercią we wrześniu
Lawina pobity był jeszcze przynajmniej dwukrotnie. To dość dziwna
informacja, gdyż śledztwo prokuratorskie dotyczy tylko zdarzenia ze
stycznia. Jedna z osób, z którymi rozmawiałem, twierdzi, że przed majowymi
zeznaniami Lawina odbierał telefony z pogróżkami. – Anonimowi rozmówcy
żądali od niego, aby nie mówił niczego na temat powiązań między FOZZ
a partiami politycznymi i konkretnymi politykami – dowiedziałem się od
dobrze poinformowanej osoby. Podobno ktoś powiedział mu przez telefon, że
jeżeli będzie dalej drążył tę sprawę, sam na siebie wyda wyrok. I tak mogło
się rzeczywiście stać.

Na tropie miliardów

Kim w rzeczywistości był Michał Falzmann? Co wiedział on i jaką wiedzę

przekazał swoim przełożonym: Anatolowi Lawinie i Walerianowi Pańce?
W 1989 roku ten nieznany szerzej komisarz Izby Skarbowej w Warszawie
otrzymał polecenie przeprowadzenia kontroli w Przedsiębiorstwie Handlu
Zagranicznego Universal kierowanym wówczas przez Dariusza Tytusa
Przywieczerskiego. Przez kilka tygodni Falzmann analizował obieg pieniędzy
w Universalu. Bardzo szybko zorientował się, że od wiosny 1989 roku na
konta przedsiębiorstwa w Banku Handlowym i na konta zagraniczne
wypłynęły ogromne sumy z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego.
W ciągu 24 miesięcy trafiło tam 2,5 mld dolarów z kont dewizowych FOZZ
w NBP. Od czerwca 1989 roku Falzmann dociekał, jak wydawane są te

background image

pieniądze. Nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie, gdyż w Universalu
brakowało dokumentacji dotyczących obiegu pieniędzy, m.in. księgi
rachunkowej. Falzmann zaczął prosić o wyjaśnienia Bank Handlowy, potem
Narodowy Bank Polski, wreszcie Ministerstwo Finansów i Ministerstwo
Spraw Zagranicznych. Bez skutku. Ostatecznie sporządził notatkę do swoich
przełożonych, w której stwierdził, że mamy do czynienia z gigantyczną aferą
finansową. Sprawą nie zajęła się ani prokuratura, ani służby specjalne.
Reperkusje dotknęły natomiast samego Falzmanna. W 1990 roku został
zwolniony z Izby Skarbowej. Przez kilka miesięcy pracował jako kontroler
w firmie państwowej, jednak został również zwolniony, gdy w ramach
prywatyzacji spółkę przejęli… Universal i jego szef – Dariusz
Przywieczerski. Nową pracę Falzmannowi zaproponowała Najwyższa Izba
Kontroli oraz Urząd Ochrony Państwa. Falzmann wybrał tę pierwszą
instytucję i w 1990 roku złożył aplikację o pracę w NIK. Został przyjęty do
Zespołu Analiz Systemowych. Za zgodą przełożonych kontynuował badanie
sprawy FOZZ. Oprócz oficjalnych dokumentów Falzmann prowadził
szczegółowe zapiski w swoim kalendarzu. Pod datą 1 stycznia 1991 roku
sporządził dokładny spis polskiego zadłużenia zagranicznego w latach 80.,
który kończy się podsumowaniem, iż wynosi ono 48,5 mld dolarów.

„W BH i w NBP brak dokumentacji” – widnieje obok dopisek. Od

tamtego momentu kontroler precyzyjnie notował spotkania podejmowane
w tej sprawie i ich efekty. 2 kwietnia spotkał się z przedstawicielami Zarządu
Śledczego Urzędu Ochrony Państwa, m.in. z płk. Wiktorem Fąfarą. Dzielili
się informacjami na temat spółek, które brały pieniądze od Universalu.
Dzięki współpracy z oficerami UOP, do 11 kwietnia Falzmannowi udało się
sporządzić listę polskich i zagranicznych firm, do których trafiały pieniądze
z FOZZ. Widnieje na niej m.in. Pewex – sieć sklepów, w których
sprzedawano towary za amerykańskie dolary. Szefem Peweksu był wówczas
gen. Marian Zacharski – agent polskiego wywiadu aresztowany za
szpiegostwo i w 1990 roku zwolniony z amerykańskiego więzienia.
Falzmann opisał również precyzyjnie mechanizm przejmowania pieniędzy
z FOZZ poprzez banki zagraniczne. Jako głównych beneficjentów wymienił
dwa duże prywatne banki (oba istnieją do dziś) i sprecyzował bankowe konta
za granicą, poprzez które wyprowadzano pieniądze. Kolejne dni pełne były
notatek dowodzących rozpaczliwych zabiegów Falzmanna o wyjaśnienie tej
sprawy.

background image

„W Kancelarii Prezydenta spotykam się z doradcą, nazwisko: DORN.

Mówi, że jeżeli Polska po zaniżonych cenach skupiła swoje długi, nawet
nielegalnie, to dobrze” – czytamy w jednej z notatek.

Wiele nadziei Falzmann wiązał ze spotkaniami z prezydenckimi

ministrami Jerzym Grohmannem i Jerzym Eysmontem. Jego zapiski
świadczą jednak o tym, że także im nie udało się nic wskórać. W kwietniu
zanotował wzmiankę o spotkaniu z prymasem Polski – kard. Józefem
Glempem. O rezultatach nie ma ani słowa.

Spotkanie z premierem

Na początku czerwca w kalendarzu Falzmanna odnajdujemy ważną

notatkę. „Pańko-Lawina, idziemy do premiera”. Jak wynika z notatnika, 14
czerwca o godz. 17 trzej kontrolerzy NIK spotkali się z Janem Krzysztofem
Bieleckim i Leszkiem Balcerowiczem. W czasie rozmowy dołączył do nich
również Jan Boniuk – urzędnik Ministerstwa Finansów i Jerzy Zbiegniewski
– pracownik NIK, który pomagał Falzmannowi. Spotkanie trwało prawie trzy
godziny. „Balcerowicz odmawia odpowiedzi” – konkludował Falzmann po
wyjściu ze spotkania. Do kolejnych rozmów w sprawie FOZZ nie doszło.
Kontroler spotkał się za to z prezydenckimi ministrami: Jarosławem
i Lechem Kaczyńskimi.

„Leszek Kaczyński mówi, że o tym, że FOZZ i Universal to KGB, wiedzą

już od dawna, ale nie mogą nic z tym zrobić” – zanotował po spotkaniu.
Dlaczego bracia Kaczyńscy nie pomogli Falzmannowi w rozwikłaniu
wielkiej afery gospodarczej? Na to pytanie do dziś nie ma odpowiedzi.

Lepsze efekty przynosiły za to spotkania z oficerami UOP. W czerwcu

podczas długiego posiedzenia w budynku przy ul. Rakowieckiej (siedziba
centrali UOP), opowiedzieli Falzmannowi o związkach Dariusza
Przywieczerskiego z KGB i GRU. „Spółki z FOZZ to sowiecki wywiad.
Jesteśmy bezsilni” – zanotował kontroler po jednym ze spotkań.

Śmiertelne niebezpieczeństwo

background image

W końcu czerwca 1991 r. Falzmann, po spotkaniu z przedstawicielami

kontrwywiadu UOP, zapisał: „Za wszystkim stoją służby specjalne ZSRR.
Dalsza praca to osobiste śmiertelne niebezpieczeństwo”.

Kolejne zapiski wskazują, że zarówno żona, jak i najbliżsi przyjaciele

zachęcali Falzmanna, aby kontynuował pracę. Kontroler wystąpił więc
o dokumenty FOZZ do Banku Handlowego, a potem do Narodowego Banku
Polskiego. 16 lipca 1991 roku złożył w centrali NBP pismo następującej
treści: „Działając na podstawie upoważnienia nr 01 321 z dnia 27 maja 1991
Najwyższej Izby Kontroli do przeprowadzenia kontroli w Narodowym Banku
Polskim, proszę o udostępnienie informacji objętych tajemnicą bankową,
o

obrotach

i

stanach

środków

pieniężnych

(gotówkowych

i

bezgotówkowych)

Funduszu

Obsługi

Zadłużenia

Zagranicznego,

Warszawa, ul. Miła 2”.

Pierwszy dzień kontroli w NBP trwał zaledwie 6 godzin. Falzmann wrócił

do siedziby NIK na ulicę Filtrową, gdzie odebrał polecenie prezesa Izby
odsuwające go od wszelkich czynności związanych z FOZZ.

Dwadzieścia cztery godziny później w stanie ciężkim trafił do szpitala.

I zmarł. Seryjny Samobójca zaaranżował wszystko w taki sposób, aby
wyglądało to na odebranie sobie życia poprzez zażycie leków powodujących
zawał serca.

Jednak Seryjny nie wiedział, że Falzmann nie wziął ze sobą do szpitala

kalendarzy. Zapisywał w nich wszystkie spotkania, ustalenia i informacje
w sprawie FOZZ. Skrupulatny kontroler opisał ze szczegółami swoje starania
dotyczące wyjaśnienia tej ogromnej afery, a także rozmów z najważniejszymi
urzędnikami państwowymi, którzy mogli, lecz nie chcieli zatrzymać rabunku
państwowych pieniędzy. Ciekawe są losy tych dokumentów. Po śmierci
Falzmanna „nieznani sprawcy” włamali się do jego domu i ukradli część
notatek. Dwa najważniejsze kalendarze Falzmann zdążył zdeponować
u swojego przyjaciela. Ten skopiował je i zabezpieczył w kilku miejscach.
Schował tam również najważniejsze dokumenty dotyczące FOZZ. Leżały
przez lata, odkryłem je w 2009 roku i dzięki temu poznałem zbrodniczą
machinę wyprowadzenia miliardów dolarów w okresie transformacji
ustrojowej. Co takiego odkrył Michał Falzmann?

background image

Tajne pismo szefa wywiadu

Z tajnych akt wojskowych służb specjalnych odnalezionych przez

Komisję Weryfikacyjną WSI wynika, że już jesienią 1985 roku w II
Zarządzie Sztabu Generalnego (wywiad wojskowy) opracowano plan
„długofalowego

wykorzystania

środków

finansowych

w

związku

z możliwością transformacji ustrojowej”. Miało to miejsce kilka miesięcy po
tym, jak władzę w ZSRR objął Michaił Gorbaczow, który rozpoczął
głasnost’ i pierestrojkę. Upadek systemu komunistycznego był kwestią
czasu. Z akt przeanalizowanych przez komisję wynika, że oficerowie
wojskowych służb specjalnych doskonale zdawali sobie sprawę, że system
upadnie, dając początek nowej rzeczywistości politycznej i gospodarczej.
Dokumenty te, wraz z aktami tajnych operacji służb i dokumentacją
finansową, dowodzą, że już w końcu lat 80. wywiad wojskowy PRL tworzył
za granicą siatkę fikcyjnych spółek, które miały służyć do wytransferowania
pieniędzy z Polski i do ich późniejszego, ponownego legalnego
zainwestowania w Polsce. Spółkami tymi kierowali ludzie niejawnie
współpracujący ze służbami specjalnymi, a nadzorowali ich oficerowie służb
działający w porozumieniu z kierownictwem.

W archiwach WSI odnalazła się notatka, w której wysoki rangą oficer

nakazywał włączyć do zagranicznych operacji finansowych funkcjonariuszy,
którzy uczestniczyli w sprawie o kryptonimie „Popiel”. Tę nazwę nadano
sprawie inwigilacji księdza Jerzego Popiełuszki, której kulminacją było
uprowadzenie i zamordowanie kapłana. Wiadomo, że w operacji tej brali
udział funkcjonariusze wojskowych służb specjalnych PRL (udowodnił to
prokurator Andrzej Witkowski, który w latach 2002-2004 prowadził w tej
sprawie śledztwo i przesłuchał sześciu wojskowych którzy przyczynili się do
zbrodni).

Jednak

operację

przeciwko

księdzu

prowadziła

Służba

Bezpieczeństwa, która nadała kryptonim „Popiel”. Być może więc działania
opatrzone tą samą nazwą, a prowadzone przez wojskowych, dotyczyły
innego zagadnienia. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, tym bardziej
że w archiwach odnalazły się również notatki wskazujące, że w październiku
1984 roku (wówczas zginął ksiądz Jerzy) kilku oficerów wojskowych służb

background image

wykonywało czynności „w ramach sprawy operacyjnej »Popiel«”. Czyżby
ich późniejsze zaangażowanie w sprawę FOZZ było nagrodą za milczenie
w związku ze sprawą księdza Popiełuszki?

Jesienią 1985 roku pułkownik Henryk Jasik – szef wywiadu naukowo-

technicznego (zajmującego się nielegalnym pozyskiwaniem technologii) –
sporządził tajną notatkę adresowaną do generała Władysława Pożogi – szefa
Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW. „Rząd Brazylii – pisał Jasik –
powołał instytucję, której faktycznym celem działania jest niejawny skup
długu zagranicznego po zaniżonych cenach”. Jasik precyzyjnie nakreślił
mechanizm działania tej instytucji. Oto pogrążona w gospodarczym chaosie
Brazylia stawała się coraz mniej wiarygodna finansowo. W związku z tym
coraz bardziej prawdopodobne stało się to, że nie będzie miała pieniędzy na
spłatę długu zagranicznego. Chcąc się przed tym zabezpieczyć, wierzyciele
Brazylii (m.in. Urugwaj i Chile) zaczęły sprzedawać długi Brazylii za
połowę, a pół roku później za jedną ósmą ich wartości. Podmioty, które
nabyłyby te długi po zaniżonych cenach, aby zarobić, mogły później
dochodzić od Brazylii zwrotu całej kwoty z odsetkami. Rząd Brazylii
powołał więc instytucję, która miała po zaniżonych cenach skupić wszystkie
długi państwa. W ten sposób Brazylia, pożyczając w 1980 roku 10 mln
dolarów, pięć lat później była winna 11 mln dolarów. Wobec pogarszającej
się sytuacji gospodarczej, nie była w stanie oddać jednak ani części tej
kwoty. Kraj wierzyciel stawał więc przed ryzykiem utraty tych pieniędzy.
Chcąc odzyskać chociaż część, mógł sprzedać długi innemu podmiotowi za
zaniżoną cenę. Podmiotem tym miała być spółka działająca na polecenie
rządu Brazylii. Dzięki temu mechanizmowi Brazylia mogłaby nielegalnie
odkupić swoje długi za część ich wartości. Pułkownik Jasik zaproponował,
aby ten sam mechanizm zastosował rząd Polski. – Nie mogłem wówczas
przewidzieć, że ten dobry pomysł zostanie wykorzystany w niewłaściwy
sposób i zamiast skupu długu z korzyścią dla Polski, dojdzie do wybuchu
gigantycznej afery – mówi dziś po latach generał Henryk Jasik.

Fundusz najwyższej tajności

background image

W takich okolicznościach 13 grudnia 1985 roku – w czwartą rocznicę

wprowadzenia stanu wojennego – w Ministerstwie Finansów powołany
został w tajemnicy Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Niewiele
o nim wiadomo. Oficjalnie dokumentów na ten temat nie ma. Rąbka
tajemnicy uchyla protokół przesłuchania świadka Jana Boniuka – dyrektora
Departamentu Zagranicznego w resorcie. Przesłuchanie prowadził Michał
Falzmann. Jan Boniuk zeznał, że informacje na temat zadłużenia państwa
pozyskiwane są od Banku Handlowego, za którego pośrednictwem
podpisywane były umowy. W dokumentach zabezpieczonych przez
Falzmanna odnajdujemy pismo tego banku do ministerstwa z marca 1987
roku, w którym czytamy, że „środki z lokaty Banku Handlowego w NBP
zabezpieczą złotową obsługę zadłużenia tylko w ciągu najbliższych dwóch
lat, a całkowite wyczerpanie środków doprowadzi do skokowego obciążenia
budżetu po 1989 roku (…)”. Na podstawie ustaleń Falzmanna można
przypuszczać, że w latach 1985-1989 w resorcie funkcjonowała komórka,
która miała zająć się częściową spłatą długu zagranicznego. Nie wiadomo, co
konkretnie robiła. Dyrektor nadzorującego ją departamentu zmarł w 1990
roku. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że przez cztery lata urzędnicy nie
podejmowali stanowczych działań, gdyż nie wiadomo było, jak będą
przebiegać przemiany polityczne.

Formalnie 15 lutego 1989 roku Sejm uchwalił ustawę powołującą FOZZ.

Działo się to dziewięć dni po rozpoczęciu obrad okrągłego stołu, gdy
wiadomo już było, że opracowany przez komunistów plan zakłada formalne
oddanie władzy przy zachowaniu wszelkich możliwych wpływów
i przywilejów.

Ludzie służb

Dyrektorem generalnym FOZZ został Grzegorz Żemek – współpracownik

wywiadu wojskowego pseudonim „Dik”, a jego zastępczynią – Janina Chim.
W jednym z notatników Falzmanna odnajdujemy informację, że przeciwko
Chim toczyło się w prokuraturze śledztwo w sprawie zabójstwa jej męża.
Mężczyzna zginął od ciosu siekierą w swoim mieszkaniu, gdy oprócz niego

background image

znajdowała się tam tylko Janina Chim. Co ciekawe: w marcu 1989 roku, gdy
rozpoczęła pracę w FOZZ, śledztwo przeciwko niej zostało warunkowo
umorzone. Przewodniczącym Rady Nadzorczej FOZZ został wiceminister
finansów Janusz Sawicki, członek rady nadzorczej Banku Handlowego.
Michał Falzmann odkrył, że FOZZ przelewał na konta tego banku miliony
dolarów. Czy te sprawy mogą mieć ze sobą związek? Z protokołów
Falzmanna wynika, że do Banku Handlowego trafiła część pieniędzy
z FOZZ. Sekretarzem Rady Nadzorczej został wspomniany wyżej Jan
Boniuk – dyrektor departamentu zagranicznego Ministerstwa Finansów,
wcześniej I sekretarz egzekutywy PZPR w resorcie. Oprócz nich, w radzie
nadzorczej zasiedli: ówczesny prezes NBP – Grzegorz Wójtowicz, jego
poprzednik Jan Wołoszyn, wiceminister finansów Wojciech Misiąg,
wicepremier w rządzie Messnera Zdzisław Sadowski i Dariusz Rosati –
dyrektor Instytutu Koniunktur i Cen, były eurodeputowany lewicy. W 2007
roku wyszło na jaw, że Rosati był informatorem Służby Bezpieczeństwa
zarejestrowanym jako kontakt operacyjny „Buyer”. W archiwach Instytutu
Pamięci Narodowej zachowały się również dokumenty dotyczące współpracy
z SB pozostałych członków rady nadzorczej FOZZ, którzy zasiadali w niej aż
do 1991 roku. To zdumiewająca zbieżność. Oto bowiem w instytucji
odpowiedzialnej

za

gigantyczne

malwersacje

finansowe

zasiadali

najważniejsi urzędnicy odpowiedzialni za pieniądze państwa. Ani jeden
z nich nie interweniował.

Tajne dla wszystkich

FOZZ rozpoczął działalność w końcu marca 1989 roku. Miał zająć się

skupem polskiego długu zagranicznego po zaniżonych cenach. „Nie został
sprecyzowany system finansowy”– zauważył Michał Falzmann. To
jednozdaniowa, ale niezwykle ważna informacja. Wynika z niej bowiem, że
dla nowo powstającej instytucji brakowało najważniejszych regulacji
prawno-finansowych. Oznacza to, że już od początku zakładano, że fundusz
ma być miejscem nielegalnych operacji. Na to samo również wskazuje
odnaleziony przez Falzmanna wzór zobowiązania do zachowania tajemnicy

background image

służbowej. Podpisywał je każdy nowy pracownik funduszu. „Ze względu na
specyficzny charakter działalności instytucji każdy z pracowników ponosi
osobiście wszystkie konsekwencje formalne i nieformalne wyjścia informacji
na zewnątrz do urzędów, organizacji, osób fizycznych itp. Potwierdzam
przyjęcie do wiadomości ze wszystkimi konsekwencjami”.

Z rachunku na rachunek

FOZZ jako jednostka budżetowa otworzył rachunek w Narodowym Banku

Polskim. Systematycznie wpływały tam środki ze Skarbu Państwa
przeznaczone na skup długów zagranicznych. Michał Falzmann wyliczył, że
do 31 grudnia 1990 roku była to kwota prawie 2,5 biliona
ówczesnych złotych. Równolegle FOZZ otworzył konto w Banku
Handlowym. Był to efekt umowy o współpracy podpisanej między
obydwiema instytucjami. Bank Handlowy otworzył dla FOZZ również linię
kredytową. Fundusz nie spłacał swoich zobowiązań w terminie. Jego
zadłużenie było coraz większe z powodu ogromnych odsetek (umowa między
zakładała znacznie wyższe niż rynkowe oprocentowanie zobowiązań).
Fundusz płacił więc wekslami in blanco. Po likwidacji FOZZ jego
zobowiązania musiał pokryć Skarb Państwa. Z końcem 1990 roku, jak
wyliczył Michał Falzmann, zaległość wobec banku wynosiła ponad 3,5
biliona złotych. Z obu banków pieniądze zostały przekazane na konta spółek
założonych za granicą przez oficerów wojskowych specsłużb. Wszystkich
przelewów nie da się dziś ustalić.

„W dokumentacji FOZZ nie było (…) księgi rachunkowej” – stwierdził

Michał Falzmann w protokole kontroli. Wiadomo, że największe kwoty
trafiły na szwajcarskie konta założone przez dwa Przedsiębiorstwa Handlu
Zagranicznego: Impexmetal i Universal. Prezesem tej drugiej spółki był
Dariusz Tytus Przywieczerski.

Wielka kariera aparatczyka

background image

Przywieczerski to absolwent Szkoły Głównej Planowania i Statystyki,

aktywny członek PZPR. W wirze wielkiej polityki znalazł się w 1976 roku.
Po fali strajków w radomskich fabrykach zbrojeniowych został skierowany
przez partię do zakładów „Łucznik” w celu przywracania porządku
i studzenia emocji wśród robotników. Nie trwało to długo. Pod koniec lat 70.
wyjechał do pracy w ambasadzie PRL w Kenii. W końcu w 1983 roku został
szefem spółki Universal. Miała ona zajmować się eksportem polskich
towarów na Wschód i Zachód. Przywieczerski stał się szybko bywalcem na
przyjęciach w ambasadzie ZSRR w PRL i gościem wpływowych dygnitarzy
Komitetu Centralnego. W 1989 roku Universal stał się udziałowcem Banku
Inicjatyw Gospodarczych – jednego z pierwszych polskich prywatnych
banków. Sam Przywieczerski został członkiem jego rady nadzorczej. Przez
cały ten czas w Universalu pracowała Janina Chim – najpierw na stanowisku
zastępcy szefa, potem szefa działu dewizowego. Stanowisko zachowała
nawet wtedy, gdy pracowała jako zastępczyni dyrektora generalnego FOZZ,
w ramach którego wydawała polecenia przelewów pieniędzy dla…
Universalu.

Sieć spółek

Według założeń to właśnie takie spółki jak Universal czy Impexmetal

miały za granicą skupować polski dług. Aby ukryć związki z Polską,
wykorzystywały swoje środki do zakładania spółek-krzaków. Jedną z nich
był Ulman – założony oficjalnie przez brytyjską spółkę, której FOZZ
zobowiązał się płacić duże pieniądze za „przechowywanie środków FOZZ na
terenie Wielkiej Brytanii”. To niespotykany mechanizm, aby jedna spółka
trzymała pieniądze na koncie drugiej i jeszcze jej za to płaciła. Paradoks ten
wyjaśniają kolejne wydarzenia. Firma Ulman przelała na konta Grzegorza
Żemka, Dariusza Przywieczerskiego i Janiny Chim łącznie 502 tysiące
dolarów. Za te pieniądze założyli oni w Warszawie spółkę Trast, której
zostali udziałowcami. Równocześnie, także w Warszawie, żona Grzegorza
Żemka założyła spółkę Beepol. Śledztwo wykazało, że do każdej z tych

background image

spółek pieniądze trafiały – poprzez łańcuch podstawionych firm – właśnie
z FOZZ. Podobne mechanizmy stosowano w Stanach Zjednoczonych. Jedną
z głównych ról odegrał w tym Edward M. – polonijny biznesmen, o którym
było głośno, gdy prokuratura chciała go oskarżyć o zlecenie zabójstwa
generała Marka Papały. M. był od 1985 roku informatorem wywiadu
i kontrwywiadu wojskowego PRL. Najprawdopodobniej pracował również
dla CIA. W latach 80. był w USA wzorem biznesowej kariery, a jego majątek
wynosił kilkadziesiąt milionów dolarów. Według akt Komisji Weryfikacyjnej
WSI, pieniądze z FOZZ trafiły do firm związanych z Edwardem
M. Wszystko działo się pod pełną kontrolą oficerów służb. Pomagał w tym
m.in. Tadeusz Mrówczyński ps. „Laufer”, który współdecydował przy
lokowaniu w USA pieniędzy z FOZZ. Część tych pieniędzy „Laufer”
wypłacał i w gotówce przewoził do centrali służb w Warszawie.

Z amerykańskich firm pieniądze trafiły do banku w Luksemburgu, na

konto innej spółki-krzak. W połowie lat 90. wróciły do Polski i zostały
wykorzystane do założenia koncernu medialnego ITI.

Rekiny prywatyzacji

Dzięki takim operacjom ludzie związani ze służbami zdobywali ogromne

pieniądze, które przywozili do Polski i inwestowali, najczęściej kupując
prywatyzowane spółki. Modelowym przykładem jest choćby przejęcie znanej
spółki B. Dokonały tego trzy osoby: wspomniany wyżej Edward M.,
Jeremiasz Barański ps. „Baranina” – gangster, który od początku lat 90.
pracował dla wojskowych służb, a trzecim „udziałowcem” był Zbigniew K. –
biznesmen również powiązany ze służbami. Wykorzystując pieniądze
z FOZZ, kupili od państwa bankrutującą firmę i uczynili z niej lidera
segmentu rynkowego. Osoby uczestniczące w takich mechanizmach zawsze
przedstawiały się jako polonijni biznesmeni, którzy chcą zainwestować
w Polsce. Nikt nie mógł udowodnić, że ich pieniądze w rzeczywistości
pochodzą z FOZZ. Innym przykładem może być Stanisław P. – pułkownik
wywiadu cywilnego PRL. Oficjalnie pracował jako dyplomata. Zaangażował
się w pomoc w lokowaniu i legalizowaniu pieniędzy z FOZZ. W zamian

background image

otrzymał udział w zyskach. Wykorzystał je do stworzenia w Polsce
komercyjnego banku istniejącego do dziś. Pułkownik P. to dziś jeden
z najbogatszych Polaków (choć nie obnosi się z tym) i właściciel ogromnych
obszarów ziemskich.

W ten sposób na początku lat 90. tworzyła się w Polsce specyficzna klasa

„rekinów kapitalizmu”. 11 kwietnia 1991 roku Michał Falzmann sporządził
notatkę, w której napisał:

„Na terytorium polskim działają organizacje związane z finansowaniem

wojska, służb specjalnych i gospodarki, która im służy. Wynikiem działania
tych organizacji są (…) rozbicie statystyki Państwa i statystyki finansów
Państwa, korupcja i kradzież”.

Na stronie piątej wspomnianej notatki Falzmann wymieniał beneficjentów

tego układu, m.in. „banki i państwa zachodnie, które otrzymały 50 proc.
korzyści z transakcji”. Falzmann, który szczegółowo przeanalizował
zachowaną dokumentację, zwrócił uwagę, że część spółek, do których
trafiały pieniądze z FOZZ, założona została przez obywateli ZSRR,
pracujących najprawdopodobniej dla sowieckich służb specjalnych. Zwracał
uwagę, że strona polska w ich interesie zaciągała kredyty bez – jak zaznaczył
– wymaganych prawem umów. Potem spółki znikały, a długi spłacała strona
polska. Falzmann zwrócił uwagę, że ten bandycki proceder umożliwiali
urzędnicy polskiego Ministerstwa Finansów i Narodowego Banku Polskiego.

„Korzyści z kradzieży i marnotrawstwa dające między innymi ten efekt,

że dług polski wynosi na 1991.03.31 około 46 mld USD, osiągnęły trzy
grupy instytucji: a) w Polsce, b) w krajach Zachodu, c) w krajach związanych
z ZSRR i w samym ZSRR. Równolegle z instytucjami korzyści osiągali
pracownicy obsługujący te transakcje”.

Afera ze Smerfami w tle

Najlepszym przykładem mechanizmu funkcjonowania FOZZ jest sprawa

spółki Sepp (w dokumentach zabezpieczonych przez Michała Falzmanna
sprawa została opisana w dwunastym załączniku do protokółu kontroli).
W jednym z fragmentów czytamy:

background image

„FOZZ sfinansował w 1989 r. nabycie przez J. Weinfelda i jego grupę

spółek (Group Weinfeld) znanej w świecie filmów animowanych spółki
akcyjnej Sepp SA w Brukseli”. Z dokumentów wynika, że FOZZ zapłacił za
to ponad 22 mln dolarów, 20 mln franków belgijskich i ok. 1,5 mln franków
francuskich. Wspomniana firma Sepp miała wówczas podpisane kontrakty
z większością telewizji w Europie Zachodniej, na których polecenie
produkowała najsłynniejsze seriale animowane (m.in. „Smerfy”). Wykupiła
również licencję od wytwórni Walta Disneya na wyłączność w sprzedaży jej
bajek na Starym Kontynencie. Miesięczny zysk spółki przekraczał wówczas
2 mln dolarów i ciągle się zwiększał, więc mogło się wydawać, że ogromna
inwestycja zwróci się w ciągu dwóch lat. Miało się jednak stać inaczej. Oto
bowiem umowa została skonstruowana w taki sposób, że Weinfeld na jej
podstawie wyprowadził z firmy cały majątek oraz sprzedał innej spółce
(swojej własnej) prawa autorskie do bajek. Ogołoconą z majątku firmę Sepp
SA, zgodnie z umową, sprzedał FOZZ-owi. Decyzją Grzegorza Żemka,
w pierwszym etapie FOZZ zapłacił za spółkę prawie 15,5 mln dolarów.
Potem, na mocy skomplikowanej, niezrozumiałej umowy przelewał kolejne
pieniądze. Jesienią 1989 roku wydał następne 3 miliony dolarów na próbę
naprawy firmy. „W spółkach tych znowu utopione zostały duże kwoty dla
ratowania ich przed upadłością, co i tak nastąpiło” – czytamy w załączniku
do protokołu z likwidacji FOZZ. Tak więc Joseph Weinfeld zrobił interes
swojego życia. Najpierw wyprowadził majątek ze spółki, a nic niewarte
przedsiębiorstwo sprzedał łącznie za ponad 30 mln dolarów (uwzględniając
późniejsze dofinansowania). Część pieniędzy z tej transakcji trafiła później
do spółki TRUST założonej przez żonę Grzegorza Żemka. Nie wiadomo, co
stało się z nimi później, gdyż spółka Trust została pół roku później
rozwiązana. Część pieniędzy trafiła do innych podstawionych spółek w wielu
krajach świata, w tym w USA. Za to Joseph Weinfeld, bogatszy dzięki tej
transakcji o przynajmniej kilkanaście milionów dolarów, błyskawicznie
doprowadził do tego, że jego nowa spółka przejęła kontrakty po Sepp SA
i

znowu

zaczął

sprzedawać

europejskim

telewizjom

bajki.

Współprodukowane przez niego „Smerfy” stały się jedną z najsłynniejszych
dobranocek. W latach 90. emitowała je Telewizja Polska. Trzy lata później
likwidatorzy FOZZ zawiadomili belgijską prokuraturę o popełnieniu przez
Weinfelda przestępstwa polegającego na wyłudzeniu ogromnych kwot.
Weinfeld wszystkiemu zaprzeczył. Sprawa została po kilku miesiącach

background image

umorzona z powodu braku dokumentów finansowych pozwalających
stwierdzić winę biznesmena.

Dodajmy, że wspomniany w dokumentach Josef Weinfeld, to Polak

pochodzenia niemieckiego na stałe mieszkający od początku lat 80.,
w Kalifornii, współpracownik wywiadu wojskowego PRL ulokowany
w amerykańskim biznesie, wykorzystywany po wpadce Mariana
Zacharskiego. Jego postać wyłania się z archiwalnych dokumentów służb
w 1988 roku, kiedy spotkał się w Luksemburgu z Grzegorzem Żemkiem –
późniejszym dyrektorem FOZZ, a wówczas członkiem dyrekcji
przedstawicielstwa Banku Handlowego w Luksemburgu. Wiele lat później,
w trakcie procesu sądowego w sprawie FOZZ, Weinfeld zeznał, że podczas
tamtego spotkania dowiedział się od Żemka o planach utworzenia FOZZ-u
i o tym, że Żemek będzie jego szefem. Wówczas też zaplanowali transakcję
związaną z firmą Sepp. Z zeznań Żemka, innych oskarżonych i świadków
wynika, że cała sprawa ułożona została w centrali wywiadu wojskowego
w Warszawie, a nadzorował ją płk dypl. Zenon Klamecki – wówczas
pracownik rezydentury wywiadu w Luksemburgu. Ten oficer nadzorował
pracę Żemka. I to on również miał kontakty z Weinfeldem. Co ciekawe:
Weinfeld nigdy nie został oskarżony za udział w aferze FOZZ, choć
zachowane dokumenty i zeznania bezsprzecznie dowodzą, że działał
w zmowie z ludźmi WSI.

Droga wiodła przez Wiedeń

„Dla uzasadnienia tej transakcji Żemek sfingował, przy pomocy Andrzeja

Kuny, dyrektora firmy Bicarco – Austria, fikcyjne dokumenty, że firma
Bicarco przekazała FOZZ-owi na ten cel 18 mln dolarów” – czytamy
w załączniku do protokołu z likwidacji FOZZ. Pieniądze zostały przekazane
przez podstawioną spółkę w Luksemburgu. W dokumentacji FOZZ brakuje
dowodów, że wpłynęły one na rachunek funduszu w Narodowym Banku
Polskim. Najprawdopodobniej więc z Luksemburga trafiły na konta osób
związanych z FOZZ lub zasiliły fundusz operacyjny wojskowych służb.
Mechanizm wyglądał więc następująco. Najpierw sfałszowane zostały

background image

dokumenty, że Bicarco pożycza FOZZ-owi pieniadze na zakup Sepp SA.
Gdy to się stało, Weinfeld natychmiast wyprowadził z tej spółki cały
majątek, zachował jej kontrakty, a później sprzedał ją za ogromną cenę.
Dodatkowo kilka milionów dolarów z FOZZ zostało przeznaczonych na
inwestycje, które miały uczynić z Sepp SA rentowne przedsiębiorstwo
i okazało się pieniędzmi zmarnowanymi. „Ten ciąg transakcji, w wyniku
których Skarb Państwa stracił miliony dolarów, został starannie
zaplanowany” – alarmował w 1991 roku Falzmann w piśmie do Narodowego
Banku Polskiego. Dziś wiadomo, że pieniądze z tej transakcji trafiły poprzez
Sepp SA na fundusz wojskowych służb PRL.

Przy tej sprawie pojawia się jeszcze inne nazwisko – Andrzeja Kuny –

biznesmena, o którym głośno było podczas prac sejmowej komisji śledczej
ds. PKN Orlen. Okazało się wówczas, że Kuna i jego wspólnik Aleksander
Żagiel (obaj prowadzą interesy w krajach byłej Wspólnoty Niepodległych
Państw) zatrudnili w swojej spółce Władimira Ałganowa – pułkownika
rosyjskiego wywiadu. Ciekawy jest więc krąg osób, który wyłania się
z dokumentów sprawy FOZZ.

Fundusz obsługi polityków

Pieniądze z FOZZ umożliwiły stworzenie nie tylko nowej klasy „rekinów

kapitalizmu” wywodzących się z tajnych służb, lecz również sfinansowanie
partii politycznych, które pojawiły się na scenie zaraz po transformacji
ustrojowej. Z punktu widzenia tajnych służb chodziło o to, by znaleźć sposób
wpływania na każdą z partii politycznych.

Jak odkrył Michał Falzmann, we wrześniu 1989 roku FOZZ bez żadnego

uzasadnienia i wbrew statutowym celom przelał 2,5 mln dolarów na konto
funduszu wyborczego Dariusza Tytusa Przywieczerskiego. Człowiek służb,
który był prezesem rady nadzorczej państwowego Przedsiębiorstwa Handlu
Zagranicznego Universal, kandydował wówczas na senatora RP. Falzmann
jako pierwszy zwrócił uwagę, że przelew został dokonany już po wyborach,
więc pieniądze nie mogły zostać wykorzystane na kampanię wyborczą.
Wkrótce potem zniknęły z konta funduszu. Co się z nimi stało dalej – nie

background image

wiadomo. Sprawa jest tym bardziej tajemnicza, że Przywieczerski nie został
senatorem.

Samo przedsiębiorstwo Universal było, jak już wspomniałem, jednym

z głównych beneficjentów FOZZ. Z wyliczeń Falzmanna wynika, że w 1989
roku trafiło tam przynajmniej 2,5 mld dolarów tytułem pożyczek, zasileń,
środków na uruchomienie innych, podstawionych spółek itp. Jedną z nich
była spółka Univ-comp. Ta nikomu nieznana firma zarejestrowana na
Antylach Holenderskich podpisała z Universalem umowę, na mocy której
przekazała około miliona dolarów do spółki Ad Novum założonej
w Warszawie przez… Dariusza Przywieczerskiego. Spółka Ad Novum
została wydawcą dziennika „Trybuna”. W jej władzach zasiadali prominentni
politycy SdRP (partia ta przekształciła się później w SLD): Marek Siwiec –
dzisiejszy eurodeputowany – Krzysztof Janik późniejszy minister spraw
wewnętrznych, Marek Ungier – późniejszy szef gabinetu i sekretarz stanu
w Kancelarii Prezydenta, Wiesław Kaczmarek – minister skarbu w czasach
rządów SLD i Edward Kuczera – późniejszy skarbnik SLD.
Przewodniczącym rady nadzorczej Ad Novum aż do 1995 roku był
Aleksander Kwaśniewski. Zrzekł się funkcji, gdy wystartował w wyborach
prezydenckich. W złożonym wówczas oświadczeniu majątkowym napisał, że
wynagrodzenie, które otrzymywał z tej spółki, było w całości przeznaczone
na pokrycie kosztów jego funkcjonowania jako przewodniczącego SdRP. –
W tej sytuacji nie może dziwić fakt, że „Trybuna” pisała stronnicze artykuły
w sprawie FOZZ, atakując wszystkich tych, którzy próbowali wyjaśniać
sprawę i doprowadzić do ukarania winnych.

Skok na BIG

Jesienią 1989 roku, tuż po otrzymaniu przelewu z FOZZ, Dariusz

Przywieczerski został jednym z założycieli Banku Inicjatyw Gospodarczych
– pierwszego prywatnego banku. Jego drugim ważnym założycielem była
kierowana przez Przywieczerskiego spółka Universal, a trzecim Fundacja
Rozwoju Żeglarstwa. Jej prezesem był Aleksander Kwaśniewski – ówczesny
szef Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Z kolei założycielami tej fundacji

background image

byli: sam Kwaśniewski, Mieczysław Rakowski – ówczesny premier
i Bogusław Kott – współtwórca spółki ATS, która zajmowała się handlem
bronią. Celem fundacji było wspieranie rozwoju żeglarstwa. Fundacja
powołała

spółkę

Interster,

która

korzystała

z

preferencyjnych,

wielomiliardowych kredytów przydzielanych przez Urząd Kultury Fizycznej
i Sportu. To te właśnie pieniądze Interster wykorzystał do założenia Banku
Inicjatyw Gospodarczych. Kolejni założyciele BIG to: spółka Transakcja
(utworzona przez PZPR, w jej radzie nadzorczej zasiadali: Leszek Miller
i Marek Siwiec) i fundacja Towarzystwo Wspierania Inicjatyw
Gospodarczych, której prezesem był Mieczysław Wilczek – autor głośnej
reformy gospodarczej z 1988 roku. Andrzej Olechowski – ówczesny dyrektor
w Narodowym Banku Polskim (później współzałożyciel Platformy
Obywatelskiej) oraz prezesi Transakcji i Intersteru. Jednym z pierwszych
nabywców akcji był Jerzy Urban – wcześniej rzecznik prasowy rządu, dziś
redaktor naczelny „NIE”. Kilka tygodni później BIG udzielił Universalowi
kredytu w wysokości 300 mld zł, co stanowiło prawie 90 proc. jego kapitału.
Tymczasem, jak ujawnił Michał Falzmann, 20 lutego 1990 roku BIG
otrzymał z FOZZ 160 miliardów złotych. W urzędowej notatce na ten temat
Michał Falzmann napisał:

„Zdjęcie przez BIG z konta FOZZ kwoty 160 mld złotych było

bezpodstawne. Nie wynikało ono z jakiejkolwiek umowy między stronami”.
Michał Falzmann powiadomił o wszystkim prokuraturę, jednak ta sprawą się
nie zajęła. Wkrótce potem spółka Transakcja (założona przez PZPR)
sprzedała Universalowi po zaniżonych cenach swoje udziały w BIG.
Niedługo wcześniej przed tym próbował je zabezpieczyć likwidator majątku
po b. PZPR.

Darowizny dla ludzi Tuska

W 1992 roku warszawska prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie

FOZZ postawiła pierwsze zarzuty Dariuszowi Przywieczerskiemu. Dotyczyły
naruszenia prawa dewizowego. Na ławie oskarżonych Przywieczerski zasiadł
dopiero 6 lat później, w 1998 roku. Wcześniej przekazał spółkę Ad Novum

background image

Annie T. Przywieczerski przedstawiał ją jako swoją bliską krewną. Pikanterii
całej sprawie dodaje fakt, że Anna T. była wcześniej dziennikarką „Gazety
Wyborczej” i pisała artykuły dezinformujące w sprawie FOZZ. W trakcie
procesu sądowego wyszło na jaw, że w 1995 roku pośredniczyła
w przekazaniu z kasy Universalu i Dariusza Przywieczerskiego 200 mln zł na
kampanię wyborczą Jacka Kuronia – wówczas kandydata na prezydenta RP,
popieranego m.in. przez Unię Wolności. Ten wątek jednak nie zainteresował
organów ścigania. Sprawa wyszła bowiem na jaw w 1998 roku, gdy koalicję
rządzącą współtworzyła Unia Wolności, która powstała z połączenia
Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Unii Demokratycznej. Śledczy
i sędziowie nie zainteresowali się również zeznaniami pewnego byłego
działacza Kongresu Liberalno-Demokratycznego. W 1994 roku został on
wezwany na świadka w sprawie o naruszenie dóbr osobistych, którą Dariusz
Przywieczerski wytoczył wydawcom i autorom książki „Via Bank i FOZZ”
(niskonakładowa książka opisywała walkę Michała Falzmanna o wyjaśnienie
FOZZ i jego ustalenia w tej sprawie). Przywieczerski poczuł się dotknięty
stwierdzeniami, że część pieniędzy przekazał ważnym w latach 90.
politykom. Wspomniany członek KLD zeznał, że z pieniędzy pochodzących
od Dariusza Przywieczerskiego i jego spółek finansowane były (zarówno
w 1991, jak i w 1993 roku) kampanie wyborcze osób ubiegających się
w wyborach parlamentarnych o mandat z ramienia KLD i Unii
Demokratycznej. Świadek wymienił osoby, które dziś piastują bardzo ważne
stanowiska w administracji państwowej i bankowości.

W 2001 roku Telewizja Polska wyemitowała trzyodcinkowy film

dokumentalny „Dramat w 3 aktach”. Wynikało z niego, że pieniądze z FOZZ
trafiały do Porozumienia Centrum – partii założonej przez Jarosława
Kaczyńskiego. Ta wersja opierała się na wypowiedziach biznesmena Janusza
Iwanowskiego-Pineiry i byłego oficera wojskowych służb specjalnych
pułkownika Jerzego Klemby. Pineiro to współpracownik wywiadu
wojskowego PRL, który zakładał fikcyjne spółki, do których trafiały
pieniądze z FOZZ. Klemba nadzorował jego pracę. Zaskakujące, że w 1993
roku przesłuchiwany przez prokuraturę Pineiro nie powiedział nic
o przekazywaniu pieniędzy dla PC. Z kolei Anatol Lawina, były dyrektor
w Najwyższej Izbie Kontroli, w maju 2005 r. w trakcie zeznań przed sądem
mówił, że według NIK pieniądze z FOZZ trafiły do partii Kaczyńskiego.

– Pan Lawina od początku kłamał, nie dbając nawet o pozory

background image

prawdopodobieństwa – komentował po latach Jarosław Kaczyński. Co
ciekawe: były premier nie wypiera się kontaktów z Pineirą. – Pana Pineirę
poznałem na początku lat 90. Przedstawił mi go Adam Glapiński jako
młodego biznesmena, który chciał sponsorować Porozumienie Centrum –
opowiadał w latach 90. Kaczyński pytany o sprawę FOZZ. Adam Glapiński
od sprawy się dziś odcina, a Kaczyński twierdzi, że jego partia ostatecznie
nie przyjęła od Pineiry żadnych pieniędzy. Sąd nie przeprowadził
konfrontacji Lawiny z Kaczyńskim, a sam Kaczyński nie zawiadomił
prokuratury o tym, że Lawina składał fałszywe zeznania.

Dokumenty Michała Falzmanna wskazują, że FOZZ był matecznikiem,

w którym w wielkich bólach rodziła się polska klasa polityczna i polska klasa
rekinów kapitalizmu. A wszystko pod kontrolą tajnych służb PRL.
Alarmujące informacje Falzmanna nie zainteresowały jednak nikogo.
Najważniejsi politycy udawali, że problemu nie ma. Problemem stał się dla
nich sam Falzmann. Problem jednak 18 lipca 1991 roku rozwiązał im Seryjny
Samobójca.

background image

Rozdział V

Mafia ściśle tajna

Gdy cała Polska żyła początkiem obrad okrągłego stołu, Seryjny pojawił

się tam, gdzie się go najmniej spodziewano: w Pruszkowie –
podwarszawskim miasteczku robotniczym kojarzonym dotychczas jedynie
z blokowiskami z wielkiej płyty i szarym, monotonnym życiem
proletariackim. Seryjny uwziął się na Ireneusza P. zwanego „Barabaszem”,
który wówczas kierował lokalnym półświatkiem. „Barabasz” (jego
pseudonim wziął się od biblijnego przestępcy uwięzionego razem z Jezusem
i uwolnionego przez Piłata) od lat 70. żył z kradzieży i włamań, potem uczył
przestępczego fachu młodszych kolegów. Jego życie upływało między
kolejnymi odsiadkami, a „skokami”, które świętował w najbardziej wówczas
popularnej w Pruszkowie knajpie. Jak mówią emerytowani policjanci, którzy
pamiętają te czasy, miał swój honor. Uczciwie dzielił się zrabowanym
towarem i zawsze w terminie regulował rachunki. Oprócz tego obsesyjnie
nienawidził kapusiów. Ta cecha nie przeszkadzała nikomu, dopóki
„Barabasz” działał sam. Można go było zamknąć i po kłopocie. Ale gdy
zaczął wokół siebie gromadzić młodych kandydatów na rzezimieszków
i wychowywać ich według własnych zasad, pojawiła się możliwość, że oni
będą lojalni wobec niego, a nie wobec państwa prawa. Mocodawcom
Seryjnego było to na rękę, że powstaje mafia, ale nie w takim kształcie, jak
wyobrażał sobie „Barabasz”.

W kwietniu 1989 roku „Barabasz” zginął w tajemniczym wypadku

drogowym. Łada, którą jechał, wypadła z jezdni między Pruszkowem

background image

a Komorowem i uderzyła w drzewo. Jej kierowca zginął. Tak mówi wersja
oficjalna. Informacja o śmierci „Barabasza” wywołała kontrowersje, bo mało
kto chciał wierzyć, aby gangster, który był bardzo dobrym kierowcą, zginął
w tak głupi sposób na drodze, którą świetnie znał (jeździł tamtędy bardzo
często). Niemal natychmiast pojawiły się dwie plotki. Pierwsza mówiła, że
auto wyleciało z drogi, bo ktoś wcześniej odpowiednio „przygotował”
hamulce i „Barabasz” nie zdążył zmienić prędkości przed ostrym zakrętem.
Według drugiej, Ireneusz P. w wypadku doznał ciężkich ran, ale przeżył.
Zmarł po jakimś czasie, gdyż nie pojawiła się pomoc (aby tak się stało,
zadbał Seryjny). W każdym razie po feralnym wypadku Ireneusz P. zniknął
ze sceny i zamknął bardzo ważny rozdział w historii pruszkowskiej
przestępczości.

Otwierało to spore szanse przed jego uczniami i pomocnikami. Z danych

zawartych w kartotekach policyjnych wynika, że w latach 80. wszyscy
późniejsi liderzy gangu byli znani milicji dzięki pospolitym przestępstwom:
pobiciom, wyłudzeniom pieniędzy, drobnym kradzieżom. Tak zaczął się
rodzić gang pruszkowski. Jego liderem – po śmierci „Barabasza” – został
Zbigniew Kujawski ps. „Ali”, a po nim Wojciech Kiełbiński ps. „Kiełbasa”.
Dużo o nim mówią zeznania świadka koronnego Jarosława Sokołowskiego
ps. „Masa”.

„Wojciecha Kiełbińskiego poznałem w dzieciństwie, pochodziliśmy

z jednego miasta Od 1980 roku przylgnąłem do Wojtka. On jako jedyny
z naszego towarzystwa miał wtedy samochód. Miał charakter przywódczy,
zajmował się wówczas włamaniami do mieszkań. W tym czasie byłem jego
kolegą, a od 1986 roku zostałem jego ochroniarzem. Kiedy jechał (np. na
dyskotekę), zabierał kilku silnych chłopaków jako ochronę” – mówił „Masa”
prokuratorom Elżbiecie Grześkiewicz i Jerzemu Mierzewskiemu 15 czerwca
2000 roku.

„Kiełbasa” miał charyzmę. Koledzy, którzy lgnęli do niego, ufali mu i byli

gotowi wykonać każde jego polecenie. Z czasem młody mężczyzna stał się
niekwestionowanym liderem młodzieży w pruszkowskim półświatku.
W 1988 roku został szefem małej grupy przestępczej działającej na terenie
Pruszkowa i okolic. – „Grupa ta zajmowała się kradzieżami srebra
z zakładów pracy – zeznał „Masa”. – Z tego, co wiem, okradli Merę
w Warszawie. W Tomaszowie i Piotrkowie okradli urzędy z kartek
benzynowych”.

background image

Pod koniec lat 80., gang kierowany przez „Kiełbasę” poszerzył swoją

działalność.

Wtedy grupa zajmowała się napadami na tiry z przemycanym towarem.

Głównie był to alkohol, papierosy i sprzęt elektroniczny. Największe
przebicie było na alkoholu i papierosach. Sposób działania polegał na tym, że
na początku ktoś z grupy (…) kontaktował się z handlarzem pod pozorem
zakupu towaru. Następnie kilku ludzi spotykało się w umówionym miejscu,
w hotelu lub w restauracji, tam pokazywano temu człowiekowi, że mamy
pieniądze na zakup towaru. On wtedy dawał sygnał do magazynu, gdzie był
samochód z towarem, potem odchodziliśmy nie dając mu pieniędzy lub
dostawał kanapkę, tzn. plik pociętego papieru zawierającego z zewnątrz kilka
prawdziwych banknotów. W tym czasie samochód, który wyjechał
z magazynu, był przejmowany przez naszych ludzi. Potem samochód był
ukrywany w dziupli, a towar sprzedawany” – mówił „Masa”
przesłuchującym go śledczym.

Ostatni rok upadającej PRL i rok śmierci „Barabasza” był czasem

wielkich przemian gospodarczych i politycznych. W wyniku porozumień
zawartych przy okrągłym stole, solidarnościowe władze rozwiązały Służbę
Bezpieczeństwa.

Wielu

funkcjonariuszy

SB

zostało

pozytywnie

zweryfikowanych i rozpoczęło pracę w Urzędzie Ochrony Państwa bądź
w innych służbach mundurowych. Ci, którzy nie przeszli weryfikacji, trafili
do policji, na ważne stanowiska w państwowych spółkach, w państwowej
i samorządowej administracji. W ten sposób w nowej rzeczywistości
odnaleźli się także funkcjonariusze, którzy wcześniej zajmowali się szajkami
z Pruszkowa. Te zaś miały coraz szersze pole do działania i coraz mniej
skutecznych przeciwników. Autorzy transformacji ustrojowej zapomnieli
bowiem

przeprowadzić

konieczne

zmiany

w

organach

ścigania.

W prokuraturze i sądach szerzyła się korupcja. Niedozbrojona, źle
wyposażona, uboga policja, pozbawiona możliwości operacyjnych (zakupu
kontrolowanego, przesyłki kontrolowanej) instytucji świadka koronnego
i incognito była przedmiotem drwin i żartów. Komórki zwalczające
przestępczość zorganizowaną jeszcze nie istniały, brakowało sprzętu
technicznego,

łączności.

Funkcjonariusze

dysponowali

starymi,

rozpadającymi się samochodami, do których brakowało paliwa. Dodatkowo
pracę organów ścigania paraliżowały zmieniające się i coraz bardziej niejasne
przepisy prawne.

background image

Równie prędko zmieniały się realia gospodarcze. W połowie 1988 roku

komunistyczny rząd Mieczysława Rakowskiego zliberalizował przepisy
i zezwolił na prowadzenie prywatnej działalności gospodarczej. Władze
zezwoliły na swobodny handel walutami, umożliwiły podróże, zlikwidowały
kartki i bony towarowe, dopuściły obrót towarami na rynkowych warunkach.
Doprowadziło to do powstania i rozwoju małych przedsiębiorstw, które
tworzyły doskonale rozwijający się sektor prywatny.

W międzyczasie zjednoczyły się małe gangi powstałe w Pruszkowie po

śmierci „Barabasza”, kierowane przez jego uczniów. Tak powstał pierwszy
skład grupy pruszkowskiej, której niepodzielnym szefem został na początku
lat 90. Andrzej Kolikowski ps. „Pershing”. Kolikowski, od początku lat 80.
współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi. W połowie lat 80.
założył w Warszawie pierwsze kasyno (musiał mieć na to zgodę władz),
które było miejscem spotkań oficerów wojska, policji i tajnych służb. Cały
czas roztaczał nad nim dyskretną opiekę kontrwywiad wojskowy. A sam
„Pershing” jako informator składał regularne meldunki.

Kasyno w centrum Warszawy było również ulubionym miejscem zabaw

mazowieckiego półświatka. To właśnie tam w latach 80. „Pershing” poznał
liderów szajek przestępczych ze stolicy i z Pruszkowa. Był „ich
człowiekiem”.

„Do grupy tej wszedłem w 1990 roku (…) W tamtym okresie grupa

liczyła około 80 osób. Swoich ludzi mieli Pawlik i Parasol, około 20 osób
z Pruszkowa, Pershing miał około 50 osób, pozbieranych z całej Warszawy.
Te osoby wykonywały ich polecenia. Grupa zajmowała się wtedy napadami
na tiry, wymuszaniem haraczy od restauratorów, odzyskiwaniem długów.
Odnośnie napadów na tiry, to były to organizowane napady na samochody
przewożące alkohol i papierosy” – mówił „Masa” prokuratorom.

Z jego zeznań wynika, że bandyckie napady i wyłudzenia haraczy

miesięcznie przynosiły gangsterom kilkadziesiąt tysięcy dolarów zysku.
Z czasem bandyci poszerzali swój teren. Wymuszali haracze w kolejnych
miasteczkach m.in. w Błoniu i Ożarowie Mazowieckim, później
w południowo-zachodnich częściach stolicy. Imperium mafijne powiększało
się z każdym tygodniem.

„Haracze od restauracji zbierane były w Warszawie (…). Kwoty haraczu

zaczynały się od 500 dolarów, w zależności od zysków restauracji. (…)
Później zaczęły się też wymuszenia z agencji towarzyskich, tym zajmowała

background image

się grupa Rympałka – Marka Czarneckiego. Z agencji ściągano średnio 500
USD miesięcznie. (…) System był taki, że każdy dowodzący swoją grupą,
np. Żaba połowę zebranych haraczy brał dla siebie, a połowę dzielił między
żołnierzy. Ze swojej części, połowę oddawał mnie, a ja z kolei ze swojej
części połowę oddawałem starym. Miesięcznie starym przekazywałem kwoty
kilkudziesięciu

tysięcy

nowych

złotych”

opowiedział

„Masa”

prokuratorom.

Równolegle, kolejnym źródłem zysku gangsterów była sprzedaż

samochodów.

„Samochody braliśmy od różnych złodziei, było wiele tych osób, nie

pamiętam ich, pamiętam jedynie, że samochody te załatwiał Wojtek
Kiełbiński. Potem razem sprzedawaliśmy je. (…) Z tego co pamiętam,
sprzedaliśmy wtedy kilkaset samochodów. Na każdym sprzedanym
samochodzie zarabiałem kilkaset dolarów” – zeznawał skruszony gangster.

Tak wyglądał obraz mafii pruszkowskiej na początku lat 90. W tym czasie

Polska upajała się wolnością odzyskaną wraz z upadkiem PRL. Z nowej
rzeczywistości cieszyły się również tajne służby, które – na mocy
porozumień okrągłego stołu – przejęły kontrolę nad najważniejszymi
dziedzinami funkcjonowania państwa. Z ich punktu widzenia lepiej było, aby
szefem najważniejszej mafii był były współpracownik WSI niż osoba
nieprzewidywalna jak „Barabasz”. Dlatego w 1989 roku Seryjny, pomagając
„Barabaszowi” odejść z tego świata, otwierał nowe możliwości przed
„Pershingiem”. Wykonał swoją robotę tak, jak oczekiwali tego jego
mocodawcy.

„Pershing” powoli stawał się najważniejszym gangsterem w środkowej

Polsce. Mocodawcy Seryjnego chcieli jednak, aby ich zaufani ludzie
kontrolowali mafie również w pozostałych częściach kraju. W trójmieście
wybór padł na Nikodema Skotarczaka ps. „Nikodem” lub „Nikoś”. Te
pseudonimy pod koniec lat 70. nadała mu Służba Bezpieczeństwa. Jego
kariera przestępcza zaczęła się na początku lat 70., gdy dostał posadę
ochroniarza w znanym z piosenki Lady Pank klubie „Maxim” w Gdyni.
Praca w nocnym klubie cieszącym się popularnością wśród lokalnych
rzezimieszków umożliwiła mu nawiązywanie dalszych znajomości. Młody
człowiek bardzo szybko zaprzyjaźnił się z szefami złodziejskich szajek
i wpływowymi przestępcami na Wybrzeżu, by wkrótce zostać ochroniarzem
jednego z gdańskich bossów, a później jego prawą ręką.

background image

Początki jego kariery przypadły na czas reform Gierka i chwilowego

dobrobytu. W pustych dotychczas sklepach pokazały się lodówki, pralki
i telewizory. Budowano coraz więcej mieszkań, a na drogach jeździła
większa liczba samochodów. W wyższych sferach pojawiła się moda na auta
z krajów zachodniej Europy, które nielicznym szczęśliwcom udało się
sprowadzić. Tę modę wykorzystał „Nikoś”. Wraz z kilkoma kolegami zajął
się przemytem aut skradzionych w Niemczech. Z dokumentów zachowanych
w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej wynika, że Skotarczak już
w połowie lat 70. został informatorem gdańskiej Służby Bezpieczeństwa,
a potem także Wojskowej Służby Wewnętrznej. W konsekwencji SB
udzielała mu cichej pomocy w przemycie pojazdów. W zamian oficerowie
bezpieki i wojska kupowali od „Nikosia” luksusowe Audi, Mercedesy
i Volkswageny. Jego klientami byli również dygnitarze PZPR ze szczebla
wojewódzkiego i centralnego. Handel kradzionymi i przemycanymi
samochodami przynosił Skotarczakowi ogromne zyski, a ponadto wzmacniał
jego pozycję i wpływy.

Równolegle grupa kierowana przez „Nikosia” zajmowała się lukratywnym

przemytem alkoholu i papierosów. Pieniądze zdobyte wskutek tego
procederu były tak duże, że na początku lat 80. Skotarczak wspomógł
finansowo Lechię Gdańsk. Klub piłkarski odbił się od dna i przez pewien
czas święcił triumfy, zaś sam gangster został odznaczony tytułem
„Zasłużonego Obywatela Gdańska”. Kilka lat później na trop trójmiejskiej
szajki wpadli zachodnioniemieccy policjanci. Z ich ustaleń wynikało, że
w ciągu 10 lat grupa ukradła ponad 200 luksusowych samochodów.
Funkcjonariusze potrafili udowodnić tylko co dziesiąte przestępstwo, ale to
wystarczyło, by „Nikosia” zatrzymać, skazać i osadzić w więzieniu
w Hamburgu.

Pobyt gangstera za kratami nie trwał jednak długo. W sali widzeń

odwiedził go brat, który zamienił się z nim ubraniem. Nikodem – w ubraniu
brata – spokojnie opuścił gmach więzienia i wrócił do Polski. Kilka dni
później jego brat zgłosił to zdarzenie niemieckiemu strażnikowi
więziennemu. Musiał zostać wypuszczony jako osoba niewinna. Cała ta
sprawa kompromitowała niemiecki wymiar sprawiedliwości do tego stopnia,
że władze zdecydowały się utajnić ją przed opinią publiczną. Historia wyszła
na jaw wiele lat później, dzięki polskim dziennikarzom. Skotarczak cieszył
się wolnością ponad trzy lata. W 1992 roku ponownie trafił do więzienia za

background image

kradzieże samochodów. Wprawdzie sąd skazał go na osiem lat, jednak już
dwa i pół roku później udało mu się uzyskać przedterminowe zwolnienie
w nagrodę za dobre sprawowanie.

„ – Wychodząc, „Nikoś” zarzekał się, że prędzej da się zabić, niż wróci za

kraty” – opowiada gdański policjant, który rozpracowywał gang. Po wyjściu
z więzienia Skotarczak zaczął od podporządkowania sobie wszystkich
mniejszych grup przestępczych.

Jego ludzie zajmowali się już nie tylko kradzieżami samochodów, lecz

również wymuszaniem haraczy od restauracji i agencji towarzyskich,
a później handlem narkotykami. Grupa zaczęła również dokonywać oszustw
finansowych na poważną skalę. „ – Pewnym novum było oddawanie
luksusowych samochodów ich właścicielom” – opowiada funkcjonariusz
gdańskiego CBŚ. – „Nikoś” czasem kazał odnaleźć i oddać skradziony
samochód, jeśli jego właścicielem okazywał się wpływowy urzędnik lub
bogaty biznesmen. Potem taki człowiek czuł się zobowiązany do
wdzięczności, z czego Skotarczak umiejętnie korzystał. Był człowiekiem
wyjątkowo inteligentnym, przebiegłym i elokwentnym. Rozmowy prowadził
w sposób kulturalny, miał szeroką wiedzę o świecie, powoływał się na różne
znajomości, choć nigdy nie używał nazwisk”. – „Nikoś” odbiegał od
stereotypu gangstera” – ocenia mł. insp. Jarosław Marzec, niegdyś szef
gdańskiego Centralnego Biura Śledczego, późniejszy dyrektor CBŚ. –
Próbował grać rolę filantropa, działał charytatywnie, pomagał
potrzebującym. Bardzo dbał o swój wizerunek. Ale za obliczem uprzejmego,
grzecznego człowieka krył się bezwzględny bandyta. Przez kilka lat ten
właśnie człowiek niepodzielnie rządził trójmiejskim półświatkiem. I był
wówczas jednym z najpotężniejszych gangsterów w naszym kraju”.

Jednak gang pruszkowski nie byłby tak silny, gdyby nie jego powiązania

z międzynarodowymi grupami przestępczymi. A tych gwarantem był
Jeremiasz Barański ps. „Baranina”. Barański urodził się 23 listopada 1945
roku w Sopocie. Mieszkał w Łodzi. Uczył się w technikum, a potem
w liceum ogólnokształcącym. Jego kariera przestępcza zaczęła się w latach
70. Barański – drobny cwaniaczek i cinkciarz – został wówczas zwerbowany
do współpracy przez Służbę Bezpieczeństwa. Korzystając z jej pomocy,
zaczął tworzyć w Niemczech i Austrii grupy przemytników papierosów,
zakładał też pierwsze gorzelnie z siedzibą w Belgii. Lojalnie współpracując
z SB, „Baranina” przyjął zasadę, że chętnie udzielał informacji na temat

background image

półświatka, ale… tylko takich, które obciążały jego konkurencję. Takie
rozwiązanie opłacało się wszystkim. „Baraninie” zapewniało z jednej strony
nietykalność (SB nie ruszała swojego człowieka), z drugiej pozwalało mu
eliminować konkurentów rękami służb. Dla SB było to o tyle korzystne, że
dostawała informacje, zamykała innych cinkciarzy i poprawiała swoje
statystyki. Był to więc interes, który wszystkim się opłacał. „Baranina”
wyniósł z tych czasów istotną wiedzę: zrozumiał, że najlepszym sposobem na
zapewnienie sobie bezkarności w przestępczym fachu jest ostrożna
współpraca ze służbami specjalnymi i donoszenie na swoich konkurentów.

W 1989 roku, „Baranina” został udziałowcem spółki nazwanej później

Bakoma. Chciał przejąć jeszcze jeden interes – spółkę Bitona, ale
emerytowani oficerowie łódzkiej SB, z którymi dogadywał transakcję,
oszukali go. Wzięli pieniądze, ale nie dopuścili do interesu. Po tym zdarzeniu
w 1991 roku „Baranina” na stałe opuścił Polskę i wyjechał do Wiednia.
Osiadł w Gamratneusiedl, gdzie zaczął prowadzić swoje interesy. Oficjalnie
był właścicielem dwóch przedsiębiorstw (jedno zajmowało się budową
i urządzaniem domów), sympatycznym biznesmenem, człowiekiem
szanowanym przez sąsiadów, który cenił święty spokój i nigdy nikomu nie
sprawiał problemów. Mniej oficjalnie: był bezwzględnym gangsterem, który
z zacisza swojego domu koordynował przestępcze interesy obejmujące wiele
krajów świata. Ani jego sąsiedzi, ani policjanci rozpracowujący jego interesy
nie wiedzieli, że „Baranina” jest również współpracownikiem i informatorem
Wojskowych Służb Informacyjnych. Dowodem na to może być odnaleziona
w archiwach WSI notatka z 1991 roku. O Jeremiaszu Barańskim czytamy
w niej: „Jest członkiem zorganizowanej grupy przestępczej zajmującej się
przemytem papierosów, alkoholu i narkotyków do RP oraz nielegalnym
handlem bronią”. W innej notatce napisane jest, że „Baraninia”
i współpracujący z nim oficer WSI „stwierdzili, że mają stosowne
powiązania ze służbami specjalnymi, lecz nie określili jednak, o jakie służby
chodzi”. W 2001 roku Sejmowa Komisja ds. służb specjalnych odkryła, że
wyznaczaniem zadań „Baraninie” zajmowali się trzej oficerowie WSI.
Najważniejszym był płk Andrzej Kaźmierczak ps. „Siwy” – po 2001 roku
negatywny bohater afer paliwowych.

O relacjach Barańskiego ze służbami specjalnymi pisała Viloetta

Krasnowska w tygodniku „Wprost”:

„Jeremiasz Barański zaczynał jako informator SB, potem był agentem

background image

służb niemieckich, brytyjskich i austriackich, a nawet pracował dla FBI.
Po zatrzymaniu w Niemczech na wielkim przemycie papierosów, przestępcę
zwerbował Federalny Urząd Kryminalny (BKA). W zamian za zgodę
na współpracę otrzymał symboliczny wyrok – dwa lata więzienia
w zawieszeniu. BKA pomógł mu też w uzyskaniu austriackiego
obywatelstwa.

Barański

rozpoczął

działalność

informatora

od zadenuncjowania konkurencji – wydał siatkę handlarzy narkotyków
Richarda Habryki. BKA zerwał jednak z nim współpracę. Niemcy zdali sobie
sprawę, że Baranina wykorzystuje kontakty z policją do eliminowania
konkurentów. Następnie Barański zaoferował usługi austriackim służbom
(EDOK). Austriacy chwalili go za dostarczanie cennych informacji
o działalności gangów z Europy Wschodniej i Środkowej. Barański znów
rękami policji pozbywał się rywalizujących grup. W ubiegłym roku okazało
się, że policjanci z EDOK pracowali dla Baraniny. Dwóch skazano na 2 lata
więzienia. Już w Wiedniu Baranina zaczął współpracować z polskim
wywiadem wojskowym. Jego głównym zadaniem miało być zakładanie
spółek, które filtrowały pieniądze wywiadu wojskowego, wykorzystywane
później do działań operacyjnych. Barański miał też epizod współpracy z FBI.
Amerykanom obiecał pomoc w rozpracowaniu grup przestępczych z Ukrainy
i Rosji, specjalizujących się w przemycie materiałów rozszczepialnych.
Operacja, której nadano kryptonim „Aurora”, okazała się klapą. Barański
po prostu oszukał FBI”.

Przełomowym momentem w przestępczej karierze „Baraniny” był rok

1994. Został konsulem honorowym Liberii (małe, biedne państewko
w Afryce) akredytowanym na Słowacji. W załatwieniu tej posady
pośredniczyły wojskowe specsłużby. Jak jednak podał dziennikarz śledczy
Witold Gadowski, sprawę załatwił osobiście najsłynniejszy światowy
handlarz bronią – Wiktor But. Według Gadowskiego miał on osobiście,
podsunąć prezydentowi Liberii Charlesowi Taylorowi (oskarżanemu
o zbrodnie wojenne) do podpisania dokumenty dla „Baraniny”.

Status

konsula

honorowego

zapewnił

„Baraninie”

immunitet

dyplomatyczny. Policja nie mogła kontrolować jego mieszkania, biura,
pojazdów ani bagażu. Jeszcze w 1994 roku świeżo upieczony konsul kupił
luksusowy jacht, którym często wypływał w dalekie podróże. Oficjalnym
powodem było nawiązywanie z kolejnymi państwami stosunków
dyplomatycznych w imieniu rządu Liberii. W rzeczywistości wykorzystywał

background image

swoje podróże do przewożenia narkotyków i najprawdopodobniej broni.

Z

akt

śledztwa

prowadzonego

przez

Wydział

Przestępczości

Zorganizowanej wiedeńskiej prokuratury wynika, że w Kolumbii i w Belize
gangsterowi dostarczano środki odurzające w przesyłkach dyplomatycznych.
Barański pakował je na jacht i przez ocean, a następnie przez Cieśninę
Gibraltarską wracał do Europy. Cumował najczęściej w Marsylii lub
Barcelonie. Tam jego bagaż – bez kontroli celnej – zabierał samochód
oznaczony dyplomatycznymi numerami rejestracyjnymi. W ten sposób
narkotyki trafiały do wiedeńskiego gabinetu konsula honorowego Liberii.

W 2001 roku, niedługo po zatrzymaniu „Baraniny”, wiedeńscy

prokuratorzy sporządzili przeciwko niemu akt oskarżenia. Z dokumentu
wynika, że podróżował do Ameryki dwa razy w ciągu roku. Za każdym
razem miał przywozić 50-60 kilogramów kokainy. Z Wiednia narkotyki były
przemycane do Polski i krajów zachodniej Europy. Zajmowali się tym ściśle
współpracujący z Barańskim gangsterzy z Pruszkowa. Od drugiej połowy lat
90. jego klientem był również gang mokotowski – wówczas kontrolowany
przez grupę pruszkowską i opłacający się jej.

Od końca lat 90. „Baranina” kontrolował jeszcze jeden gang, kierowany

przez Andrzeja Horycha ps. „Korek”. Zaskakująca jest kariera przestępcza
tego człowieka. Horych – absolwent szkoły zawodowej, z wykształcenia
spawacz – urodził się pod koniec lat 50. w ubogiej rodzinie na warszawskiej
Pradze. W latach 70. był wielokrotnie notowany i zatrzymywany za pospolite
przestępstwa i chuligańskie wybryki. Później związał się z hersztem
trójmiejskich gangsterów – Nikodemem Skotarczakiem ps. „Nikoś” –
i szybko stał się ważną postacią w półświatku. W kwietniu 1979 roku
Andrzej Horych został zarejestrowany w ewidencji Wojskowej Służby
Wewnętrznej jako kontakt operacyjny „Korek”. Zachowane dokumenty
wskazują, że od tamtego momentu przez lata brał udział w przestępczych
grach operacyjnych specsłużb. Pod koniec lat 80. odłączył się od
Skotarczaka, ale wciąż blisko z nim współpracował. Nowe miejsce dla siebie
w przestępczym świecie znalazł w Warszawie. Z początku opłacał się
„Pruszkowiakom”, jednak w 2000 roku, gdy CBŚ rozbił gang pruszkowski,
natychmiast przejął kontrolę nad podziemiem przestępczym stolicy. Stworzył
najbardziej brutalny gang w historii polski. Jego ludzie kontrolowali m.in.
gang „obcinaczy palców”, wyłudzali haracze i podporządkowali sobie rynek
narkotykowy. Zarobione pieniądze inwestowali w nieruchomości nad

background image

Morzem Śródziemnym. Czuwał nad tym Janusz G. – były funkcjonariusz
warszawskiej SB, później jedna z kluczowych postaci w gangu. Sam „Korek”
został aresztowany w 2003 roku, a 5 lat później skazany na 15 lat więzienia
za handel narkotykami i kierowanie zorganizowaną grupą przestępczą. Nie
zgodził się na współpracę z policją i prokuraturą, a zza krat wydał wyrok
śmierci na świadka koronnego, prokuratora i zajmującego się jego grupą
dziennikarza. Choć on sam siedzi w pilnie strzeżonej celi, jego gang zdaje się
odradzać. I znowu pojawiają się wokół niego byli funkcjonariusze tajnych
służb. A to może oznaczać, że rozbicie tej struktury będzie niezwykle trudne
nawet za kilka lat.

Utarło się przekonanie, że „Baranina” był rezydentem gangu

pruszkowskiego we Wiedniu. To nieprawda. To pruszkowscy gangsterzy byli
jego ludźmi w Polsce. Niezależnie od nich, „Baranina” stworzył jeszcze
jeden gang działający w Warszawie. Jego rezydentem był najpierw Andrzej
Grzymski ps. „Junior”, a po jego śmierci (został zamordowany
w podziemiach Dworca Centralnego na początku 1998 roku) – 24-letni Rafał
Kanigowski. W ten sposób WSI – poprzez „Baraninę”, „Pershinga”
i „Nikosia” – kontrolowało pięć najważniejszych gangów w Polsce.

Akta ponad stu śledztw prowadzonych w polskich prokuraturach

w sprawach funkcjonowania zorganizowanych grup przestępczych
w połączeniu z odtajnionymi aktami tajnych służb PRL i III RP prowadzą do
dwóch wniosków. Pierwszy jest taki, że gdy tylko grupa przestępcza
osiągnęła już pewien poziom władzy i pieniędzy, zaczynała rywalizację
z innymi mafiami. Wniosek drugi, że z tej rywalizacji zawsze zwycięsko
wychodziła ta grupa, która była związana ze służbami specjalnymi. Paradoks
postkomunistycznego państwa.

Pod koniec lat 90. bezpieka PRL kontrolowała całe podziemie przestępcze

i czerpała z tego ogromne zyski. Z akt śledztwa Prokuratury Apelacyjnej
w Warszawie w sprawie śmierci Marka Papały wynika, że pod koniec lat 90.
na styku służb specjalnych i mafii powstał swoisty układ przestępczy, który
poprzez swoje wpływy zdominował najważniejsze obszary działalności
przestępczej. Mówił o nim Piotr W. – świadek koronny w sprawie zabójstwa
generała.

„Co to jest „układ”? Ja bym to określił jako pewną grupę towarzyską

wywodzącą się z dawnych służb i komendy głównej policji, oraz podobnych
instytucji. To grupa ludzi, dla których nie liczą się ani różnice polityczne ani

background image

stanowiska tylko wielkie pieniądze. Tak przynajmniej można wywnioskować
z tego, co mówił mi Ryszard (Bogucki – przyp. L.Sz.). Tym, co ich łączy, są
wielkie interesy i wielkie pieniądze” – zeznawał Piotr W. Według niego, ta
grupa ludzi, nazywana przez niego „układem”, zajmowała się m.in. handlem
bronią i narkotykami. „Z grypsów i wypowiedzi Boguckiego dowiedziałem
się, że przez Polskę był otworzony duży kanał przerzutowy heroiny i kokainy
– Polska była krajem tranzytowym do Niemiec i potem gdzieś dalej. Mówił
Bogucki, że nie chodziło o transporty rzędu 2-5 kg, a takie rzędu 100-300 kg
w każdym razie bardzo duże. Całym przyjazdem tych transportów aż do
Niemiec zajmowali się byli funkcjonariusze służb specjalnych, których
chronili aktualnie pracujący funkcjonariusze z UOP i KGP oraz wojska. Ja
powiedziałem, że dla mnie to dziwne, bo te służby się nie lubią. Wtedy
Bogucki mi powiedział, że po różnych weryfikacjach część ludzi pozmieniała
miejsca pracy, ale nadal zostali kolegami i wspólnikami. Bogucki powiedział,
że z tego procederu były olbrzymie pieniądze, z którymi należało coś zrobić,
żeby je zalegalizować. Część pieniędzy wyprowadzał z Polski Mazur,
wywoził je do USA. Ja nie wiem, jak Mazur, je wywoził, bo tego mi nie
powiedział, mówił tylko, że dla człowieka z wywiadu to nie problem” –
zeznawał Wierzbicki.

Jednym z kluczowych ogniw tego układu był „Baranina” rezydujący

w Wiedniu – znajomy Edwarda M. – polonijnego biznesmena
podejrzewanego przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie o zlecenie
zabójstwa generała Papały. Z zeznań „Grubego” wynika, że M. był
znajomym Papały i w pewnym momencie zaproponował mu współudział
w nielegalnych interesach. Według zeznań „Grubego” M. proponował
szefowi policji, aby pieniądze z handlu bronią i narkotykami były prane
poprzez Fundację Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach.
Fundację tą w 1997 roku powołał właśnie Marek Papała. Za zorganizowanie
tego procederu, Papała miał otrzymać swoją „działkę”. Jednak były
komendant nie zgodził się na propozycję Edwarda M. Co więcej: o sprawie
poinformował swoich ówczesnych przełożonych. I tu popełnił błąd. Jak
wynika ze śledztwa prokuratora Jerzego Mierzewskiego, w ostatnich dniach
swojego urzędowania Papała otrzymał od niemieckiej policji tajny raport,
który opisywał funkcjonowanie bardzo groźnego gangu zajmującego się
przemytem

narkotyków

i

skradzionych

samochodów.

Niemcy

(rozpracowywali grupę od 1986 roku) informowali, że gangiem kierują dwie

background image

osoby (jedną z nich był Edward M.), a wspierają go ważne osoby z policji,
straży granicznej, MSW i służb specjalnych. Papała poznał ich nazwiska.

Wierzbicki zeznawał: „Według opowieści Boguckiego Papała z tym

tematem „układu” był też u Millera, który był wtedy szefem SdRP. Papała
według Boguckiego był protegowanym czy „pupilkiem” Millera. Według
Boguckiego, z informacjami o „układzie”, jakie mu przekazał Papała, Miller
podzielił się z P. (ważny polityk SLD, członek rządu) – tym, do którego
miałem glejt. To oznaczało to samo, co by poszedł z tymi informacjami do
(tu dwa, bardzo ważne nazwiska polityków SLD), bo przekazał je dokładnie
„układowi”. W tym miejscu chcę dodać, że z wypowiedzi Boguckiego
wynikało, że rola K. (tu nazwisko polityka SLD) miała być taka, że miał on
wyciszyć Papałę – wpłynąć na to, żeby Papała odpuścił sobie sprawę,
przestał mieszać, przestał opowiadać różnym osobom o tym, co wie od tego
„psa”. Podobnie na Papałę usiłował też wpłynąć M. Według wypowiedzi
Boguckiego do końca było możliwe odwołanie całej akcji. Bogucki wręcz
powiedział, że gdyby dostali telefon odwołujący nawet po tym jak Papała
gdzieś odjechał spod swojego domu, a oni tam nadal czekali, to odstąpiliby
od realizacji zlecenia. (…) Bogucki powiedział, że M. zlecił mu zabójstwo
Papały z całym „ubolewaniem serca”. Dał w wykonawstwie tego zabójstwa
Boguckiemu „wolną rękę”. Bogucki mówił, że dokonano tego w momencie
zanim powstały „kwity” – chodzi o dokumenty, które mogłyby posłużyć jako
dowody. Do śmierci Papały wszystko odbywało się tylko „na gębę” i gdy on
umarł, to problem się skończył. (…) Bogucki mówił, że podczas zlecenia
dostał carte blanche na dobór składu do dokonania zlecenia, ale był jeden
warunek. Bogucki musi być na miejscu, żeby dopilnować, że robota będzie
prawidłowo wykonana. Bogucki powiedział, że za to miał otrzymać milion
dolarów jednorazowo od wszystkich uczestników oraz był dopuszczony do
procederu, o którym mówiłem. Miał coś dostawać z „prania” pieniędzy.
Oferował mi, że ja w to też wejdę”.

Wiedza o „układzie” płynąca z raportu niemieckiej policji, była

najprawdopodobniej powodem, dla którego Papała został zamordowany. 25
czerwca 1998 roku dosięgła go kula zabójcy. Tak rozpoczęło się jedno
z najważniejszych w Polsce śledztw odsłaniających powiązania polityki,
mafii, wielkiego biznesu i tajnych służb. W 2001 roku doszło drugie takie
śledztwo. W sprawie zabójstwa Jacka Dębskiego – byłego ministra sportu
(zginął zastrzelony na warszawskiej Pradze nocą 10/11 kwietnia 2001 r.).

background image

W tym śledztwie coraz więcej tropów prowadziło do Jeremiasza
Barańskiego. Najpierw zatrzymano jego „cyngla” – Tadeusza Maziuka ps.
„Sasza”, który usłyszał zarzut zabójstwa Dębskiego. Maziuk do winy się nie
przyznawał i zgodził się składać wyjaśnienia. Nie zdążył tego zrobić, bo
w celi aresztu śledczego przy ulicy Rakowieckiej popełnił tajemnicze
samobójstwo. Według oficjalnej wersji powiesił się. Śledztwo nie wykazało
udziału osób trzecich. Jednak w 2006 roku dotarłem do byłego aresztanta
z ulicy Rakowickiej (został uniewinniony od zarzutu i wyszedł na wolność).
Jego zdaniem w noc, gdy zginął Maziuk, doszło do szamotaniny, którą
słychać było w całym pawilonie więziennym. Ostatecznie śledztwo
umorzono.

Kilka miesięcy później do aresztu trafił sam „Baranina”. Austriacka

policja postawiła mu zarzut zlecenia zabójstwa Jacka Dębskiego. Dla
„Baraniny” nie było to nic nadzwyczajnego. Za kratki trafiał wiele razy
w życiu. Tym razem jednak sprawa wydawała się poważniejsza, bo za
zlecenia zabójstwa groziło Barańskiemu dożywocie. Jedynym ratunkiem było
pójść po raz kolejny na współpracę z policją i prokuraturą. Tym razem
stawka była wysoka, bo zarzut był poważny, a dowody miażdżące (m.in.
nagrania „Baraniny” nakazującego wyprowadzić Jacka Dębskiego na strzał).
Barański zgodził się opowiedzieć o „układzie” powiązanym z politykami,
który przynosił potężne pieniądze na handlu bronią i narkotykami. I to był
koniec. W maju 2003 roku „Baranina” popełnił samobójstwo. Oficjalnie
powiesił się na pasku od spodni. Sprawa wyglądała dziwnie, bo Barański nie
wykazywał wcześniej żadnych tendencji samobójczych. Dziwne było to, że
gangsterowi pozwolono mieć w celi pasek (jest to wbrew austriackim
przepisom). Także feralnego dnia zwłoki gangstera znalazł jeden strażnik
więzienny, choć regułą w austriackich więzieniach jest to, że obchód
prowadzi zawsze dwóch strażników. Śmierć „Baraniny” sprawiła, że nie
ujrzało światła dziennego wiele sekretów tajnych służb i ich powiązań ze
światem zorganizowanej przestępczości.

Jedną z takich tajemnic było funkcjonowanie mafii paliwowej, którą zza

kulis sterował również Jeremiasz Barański, a która na szeroką skalę działa od
połowy lat 90. Stworzyli ją ludzie wywodzący się z dawnych wojskowych
służb specjalnych. Zarabiali (i zapewne nadal zarabiają) na niej dziesiątki
milionów złotych wyłudzając VAT, akcyzę i nielegalnie przerabiając olej
opałowy na napędowy. Przez lata mafiozi byli zupełnie bezkarni:

background image

przejmowali konkurencyjne firmy, zastraszali ludzi, którzy odważyli się im
przeciwstawić i dochodzić swoich racji. Ich interesy kryli najważniejsi ludzie
z Ministerstwa Sprawiedliwości.

W latach 90. w Radomiu została zarejestrowana handlująca paliwami

spółka Skanda. Służyła do prowadzenia nielegalnych interesów paliwowych.
Za spółką stał Stanisław Iwanicki – prawnik, który w latach 80. pracował
jako prokurator w Radomiu. W tym czasie był członkiem PZPR i miał
znakomite kontakty z gen. Lucjanem Czubińskim – późniejszym
prokuratorem generalnym PRL. Po wprowadzeniu stanu wojennego
organizował Związek Zawodowy Pracowników Prokuratury PRL. W latach
1989-1990 pozytywnie przeszedł weryfikację i znalazł się otoczenia Lecha
Wałęsy. Potem został sekretarzem stanu w jego kancelarii. W 1997 r. wszedł
do Sejmu z ramienia Akcji Wyborczej „Solidarność”. W 2001 r., po
zdymisjonowaniu Lecha Kaczyńskiego, ówczesny premier Jerzy Buzek
powołał go na stanowisko ministra sprawiedliwości.

Gdy Iwanicki piął się po szczeblach kariery, Skandą interesowali się

radomscy

policjanci

zajmujący

się

przestępczością

gospodarczą

i prokuratura. Radomska policja odkryła, że spółka wprowadza na rynek tony
oleju napędowego uzyskanego z nielegalnego przetwarzania oleju opałowego
i nie płaci podatków. Prokuratorzy próbowali wyjaśnić rolę Skandy
w transakcjach z innymi firmami paliwowymi. To się nie udało, gdyż spółka
zmieniła siedzibę. Została przeniesiona do Gdyni i zarejestrowana
w siedzibie SLD przy ul. Zgoda 8. Pod tym samym adresem zarejestrowany
był gabinet Andrzeja Różańskiego. W 2004 r. Różański – ówczesny poseł
SLD – został członkiem sejmowej komisji śledczej badającej aferę Orlenu.
A więc poseł mający niejasne relacje ze spółką mafii paliwowej zajmował się
wyjaśnianiem afery politycznej z mafią paliwową w roli głównej.

Skandą kierował niejaki Tomasz Grabowski. Od końca lat 70. pracował

w II Zarządzie Sztabu Generalnego LWP (wywiad). Przez pierwszych kilka
lat – jako agent wywiadu wojskowego PRL – wraz z żoną pracował
w placówkach zagranicznych i w centralach handlu zagranicznego. Po
transformacji ustrojowej rozpoczął współpracę z Wojskowymi Służbami
Informacyjnymi. W połowie lat 90. zajął się biznesem i związał się ze spółką
Ciech, która miała monopol na dostawy ropy do PKN Orlen. Równocześnie
pomagał kolegom z wojskowych służb specjalnych handlować bronią
z krajami objętymi embargo ONZ. Z ustaleń Prokuratury Wojskowej

background image

i sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych wynika, że Grabowski odegrał
istotną rolę w handlu bronią prowadzonym przez spółki Cenzin i Cenrex.
W latach 1997-2000 był asystentem posła AW „S” Marka Kolasińskiego –
oskarżonego o wielomilionowe wyłudzenia i oszustwa. Gdy Kolasiński trafił
do więzienia, Grabowski został współpracownikiem Stanisława Iwanickiego
– wówczas szefa Sejmowej Komisji Sprawiedliwości. Prokuratorzy
prowadzący śledztwo w sprawie mafii paliwowej odkryli, że Grabowski miał
szerokie powiązania ze światem przestępczym. W strukturach mafii
zajmował się windykacją długów, inwestycjami i rozliczeniami. Był
reprezentantem jej mokotowskiej w Radomiu i Wrocławiu.

Jak wynika ze śledztw prokuratorów z Krakowa, Gdańska i Opola,

Stanisław Iwanicki pomagał paliwowym gangsterom w nielegalnych
interesach. W 2001 r. za przestępstwa w tym sektorze trafił do aresztu
Kazimierz Pawlikowski. Był on bliskim znajomym Bogusława Lepiarza –
znanego na Dolnym Śląsku biznesmena zajmującego się handlem paliwami,
mającego

rozległe

kontakty

z

mafią,

politykami

i

dawnymi

funkcjonariuszami tajnych służb. Pawlikowski wysłał Lepiarzowi zza krat
gryps z prośbą o pomoc w załatwieniu zwolnienia. Gryps przechwyciła
służba więzienna. Jednak Bogusław Lepiarz interweniował u Iwanickiego –
wówczas ministra sprawiedliwości – w sprawie zwolnienia Pawlikowskiego.
Udało nam się ustalić, że Lepiarza z Iwanickim skontaktował Henryk Dyrda
– były poseł AW „S”, później aresztowany za przestępstwa paliwowe
i oszustwa finansowe. W mieszkaniu Dyrdy policjanci znaleźli jego list (bez
daty) pisany odręcznie do Lepiarza. W liście tym kazał się powołać na
„ministra Stanisława I.”. Ani wcześniej, ani później nie było w polskim
rządzie innego ministra Stanisława I. Wskazany w liście numer telefonu
należy ciągle do Stanisława Iwanickiego.

W tym samym czasie Skanda wprowadzała na polski rynek tony

podrabianego paliwa. W Warszawie, w mieszkaniu przy al. Solidarności
spotykały się i dzieliły zyskami najważniejsze persony mafii paliwowej.
Jerzy Bednarczyk – w latach 80. pracował w Sztabie Generalnym LWP,
w latach 90. w PKN Orlen, potem reprezentował kilka małych spółek
zależnych od PKN Orlen. Jakub Holeczek – w latach 80. agent wywiadu
wojskowego PRL, pełnił rolę „przenośnej rafinerii”. Dysponował wszystkimi
potrzebnymi drukami i pieczęciami używanymi do fałszowania dokumentów
dotyczących pochodzenia i jakości produktów paliwowych. Robert

background image

Jędrzejewski – dawny agent wywiadu wojskowego PRL, potem Wojskowych
Służb Informacyjnych, który reprezentował kilka mniejszych spółek
paliwowych. Podczas spotkań w mieszkaniu przy al. Solidarności pilnowano
podziału zysków z nielegalnego obrotu. Z naszych ustaleń wynika, że
Stanisław Iwanicki otrzymywał 30 proc. miesięcznego zysku spółki Skanda
pochodzącego z obrotu podrabianym paliwem. Pieniądze odbierał
w restauracji sejmowej.

W imieniu paliwowych baronów posłowi AW „S” Stanisławowi

Iwanickiemu pieniądze woził i wręczał Zdzisław Majka – zawodowy
żołnierz, w latach 80. kierowca dowódcy jednostki wojskowej w północnej
Polsce. Dowódca nabrał do niego zaufania i często po pijanemu opowiadał
o innych wojskowych, którzy zarabiają setki tysięcy złotych dzięki obrotowi
paliwami. Ze względu na dobrą opinię z wojska, Majkę dopuszczono do
kontaktów z baronami paliwowymi. Został wytypowany do kontaktów
z ministrem Iwanickim. Majka widział się z nim przynajmniej raz
w miesiącu. Kilka razy w miesiącu spotykał się z Grabowskim i jego
kolegami w mieszkaniu przy al. Solidarności. Po kilku miesiącach Majka
zaczął się bać o własne życie.

Poprosił o pomoc Andrzeja M. Czyżewskiego – byłego prokuratora, dziś

adwokata mieszkającego w Hamburgu. Czyżewski zorientował się
w powadze sprawy i o wszystkim powiadomił Prokuraturę Krajową.
W pierwszej połowie 2000 r. Czyżewski zrelacjonował wszystko Stefanowi
Śnieżce – wówczas II zastępcy Prokuratora Generalnego. Śnieżko zlecił
rozpoznanie sprawy prokuratorowi Ryszardowi Rychlikowi – wówczas
szefowi Biura Przestępczości Zorganizowanej. Od 1 lipca do 9 października
2000 r. Czyżewski przekazywał Rychlikowi dokładne informacje o „mafii
paliwowej”, jej strukturach kierowniczych, nazwiska osób z kręgu władzy
powiązanych z przestępcami, m.in. Stanisława Iwanickiego. Uważa, że
ujawnienie Rychlikowi nazwiska Zdzisława Majki było poważnym błędem.
Jak się później okazało, przekazywane mu przez informacje były opatrzone
klauzulą tajności. Nikt poza prokuratorem Rychlikiem nie miał do nich
dostępu. Wiadomości Czyżewskiego dotarły jednak do szefów mafii
paliwowej. Mafiosi poznali również nazwisko Zdzisława Majki. Zastraszali
go. 2 lutego 2001 r. Majka spotkał się w Częstochowie z Przemysławem
Knasiem – dawnym agentem wywiadu PRL, a później WSI, wówczas
zaangażowanym w nielegalne interesy paliwowe. Do spotkania doszło

background image

w mieszkaniu Jana Trepki – dawnego funkcjonariusza SB. Dziesięć minut po
tej rozmowie Majka już nie żył. Według oficjalnej wersji popełnił
samobójstwo. Z niewiadomych przyczyn prokuratura odstąpiła od wykonania
sekcji zwłok. Nie chciał się z tym pogodzić syn zamordowanego. Twierdził,
że ojca otruto. Wnioskował o sekcję zwłok. Kilka dni później został
aresztowany pod zarzutem nielegalnych interesów paliwowych, choć nie miał
z nimi nic wspólnego. Mimo że oskarżenia okazały się nieprawdziwe, syn
Majki spędził za kratkami aż trzy miesiące. Wyszedł, kiedy nie mógł już
wnioskować o sekcję zwłok ojca.

Kilka miesięcy później zaginęli wspomniani już Jakub Holeczek i Jerzy

Bednarczyk. Każdy z nich pewnego dnia wyszedł z domu i… już nie wrócił.
Do dziś nie udało się ich odnaleźć. Nie ma również żadnego śladu, który by
do nich prowadził.

W lipcu 2003 r. prokurator Ryszard Rychlik wydał pisemne polecenie

zaniechania lub umorzenia śledztw w sprawie tzw. mafii paliwowej
podległym sobie wydziałom VI prokuratur okręgowych i wydziałom II
prokuratur apelacyjnych (zajmującym się przestępczością zorganizowaną).

Z ustaleń krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej (prowadzącej wówczas

śledztwo w sprawie mafii paliwowej), wynika, że prokurator Rychlik
spotykał się z gangsterami i baronami paliwowymi w ośrodku
wypoczynkowym w Wierzchowni niedaleko Brodnicy – w stałym miejscu
kontaktowym, w którym mafia rozmawiała z urzędnikami i prokuratorami.
W spotkaniach uczestniczył m.in. nadinsp. Mieczysław Kluk – komendant
wojewódzki policji w Katowicach, aresztowany później za przekazywanie
mafii paliwowej tajnych informacji o policjantach, którzy się nią zajmują.
Bywał tam również gen. bryg. Paweł Pruszyński – zastępca szefa ABW
w czasach SLD. Skąd prokuratura miała tę wiedzę? Szczegóły spotkań znane
są z relacji Stanisława Faltynowskiego – kierowcy zatrudnionego w ośrodku
w Wierzchowni. Faltynowski na bieżąco informował o wszystkim Andrzeja
Czyżewskiego i Danutę Gaszewską – właścicielkę firmy Dansztoff.
Czyżewski przekazywał jego relacje prokuratorowi Rychlikowi. W związku
z tym mógł on zorientować się, kto jest źródłem informacji o spotkaniach
w Wierzchowni. 26 grudnia 2000 r. Stanisława Faltynowskiego znaleziono
powieszonego. Prokuratura umorzyła sprawę, przyjmując, że było to
samobójstwo. Krewni Faltynowskiego twierdzili, że został zamordowany.
Domagali się przeprowadzenia sekcji zwłok. Miała ona wyjaśnić przyczyny

background image

śmierci. Jak ustaliliśmy, lokalni gangsterzy zmusili rodzinę Faltynowskiego,
by się z tego wycofała. Także w tym przypadku prokuratura z niewiadomych
przyczyn odstąpiła od przeprowadzenia sekcji zwłok. I znowu wszystko
zwalono na Seryjnego.

O tym wszystkim „Baranina” wiedział. Wiedział też znacznie więcej.

Jednak nigdy już tego nie powie. W maju 2003 odebrał sobie życie w celi
wiedeńskiego aresztu.

background image

Rozdział VI

Klątwa Olewnika

Nocą z 26/27 września 2001 roku ze swojego domu w Świerczynku pod

Drobinem (woj. mazowieckie) uprowadzony został Krzysztof Olewnik – syn
lokalnego biznesmena, potentata branży mięsnej. O jego uprowadzeniu
rodzina dowiedziała się następnego dnia. Zakładnik zadzwonił do swojego
ojca z telefonu porywaczy i o wszystkim powiedział. Rozpoczęła się walka
rodziny o odzyskanie Krzysztofa i walka policji o uwolnienie zakładnika oraz
zatrzymanie sprawców. Dramat trwał prawie dwa lata. Jego ostatnim
epizodem było przekazanie okupu. Siostra Krzysztofa – Danuta Olewnik i jej
mąż – Klaudiusz Ciepliński – postępując według wskazówek porywaczy –
pojechali do Warszawy i z Trasy Toruńskiej zrzucili saszetkę zawierającą
300 tysięcy euro. Od tej pory słuch po Krzysztofie zaginął. Jego zwłoki
wykopano na polanie w Dzbądzu pod Różanem w 2006 roku. Jak się później
okazało podczas śledztwa, został zamordowany nocą 5/6 września 2003 roku.

Śledztwo przez wiele miesięcy nie było w stanie wykryć ani inicjatorów,

ani sprawców zbrodni. Przełom nastąpił, gdy niejaki Artur Rechul ps.
„Benek” opowiedział policjantom o tym, że brał udział w uprowadzeniu
Olewnika i podał nazwiska swoich wspólników. Opowiedział również, że po
porwaniu Krzysztof Olewnik był przetrzymywany w domku letniskowym
w Kałuszynie i, że w 2003 roku, kilka tygodni po odebraniu okupu, został
zamordowany. „Benek” podał również nazwiska osób, które uprowadziły
Olewnika, oraz dane bandytów, przetrzymujących go w Kałuszynie, by go
ostatecznie zamordować. Padły nazwiska Ireneusza Piotrowskiego, Roberta

background image

Pazika i Sławomira Kościuka. Ich szefem był Wojciech Franiewski.

W styczniu 2006 roku, policja zatrzymała Wojciecha Franiewskiego.

Antyterroryści wpadli z hukiem do jego mieszkania, zakuli w kajdanki
i wyprowadzili. Decyzją sądu, Franiewski trafił do aresztu. Usłyszał zarzuty
związane z kierowaniem grupą przestępczą o charakterze zbrojnym
i uprowadzeniem dla okupu. Bandyta nie przyznał się do winy i wyraził chęć
zapoznania się z materiałami śledztwa. Od tego momentu był regularnie
przewożony do siedziby Centralnego Biura Śledczego, gdzie czytał akta
śledztwa i materiały dowodowe. W celi sporządzał obszerne notatki,
a funkcjonariuszom więziennym mówił, że na pewno w sądzie nie usłyszy
wyroku dożywocia. Co więcej: nastrój Franiewskiego wskazywał, że jest
pewien, że się z tego wywinie. W tamtym czasie Franiewski wysłał swojej
żonie wiadomości. Nakazał, aby wezwała do sądu na świadków robotników,
którzy układali kafelki w domku letniskowym w Kałuszynie. Robotnicy ci
widzieli, co się wówczas działo i mieli poświadczyć, że nie było tam
uprowadzonego Krzysztofa Olewnika. Takie zeznania musiałyby podważyć
wersję śledztwa i być może doprowadzić nawet do uniewinnienia
Franiewskiego. Tak się nie stało, a Franiewski w ogóle nie stanął przed
sądem. W nocy z 18 na 19 kwietnia 2007 roku popełnił w celi aresztu
w Olsztynie samobójstwo, które do dziś budzi wiele wątpliwości. Powiesił
się na prześcieradle, leżąc na więziennej pryczy. A wcześniej przywiązał
sobie dłoń bandażem elastycznym do poręczy łóżka. W taki sposób, aby
osoba patrząca przez wizjer miała wrażenie, że dłoń jest uniesiona. I jeszcze
zasłonił twarz ręcznikiem.

Po śmierci gangstera, w Akademii Medycznej w Gdańsku, zbadano próbki

jego krwi i moczu. Stwierdzono obecność 0, 4 promila alkoholu we krwi i 0,
35 mikrograma amfetaminy. Według opinii biegłych spożycie alkoholu oraz
zażycie narkotyku prawdopodobnie miało miejsce na terenie aresztu.
Ustalenia prokuratury nie wykluczają wersji, według której zabronione środki
zostały dostarczone osadzonemu przez jednego bądź większą liczbę
funkcjonariuszy Służby Więziennej. Istnieją okoliczności sugerujące, że
Franiewski mógł być poinstruowany, jak popełnić samobójstwo. Biegły
napisał: „Sposób przeprowadzenia samobójstwa świadczy o świetnej
znajomości anatomii człowieka. Pętla posiadała zawiązane dwa supły
(praktyka niespotykana) (…) Osadzony w ten sposób uniknął reakcji
obronnych, nie szamotał się”.

background image

Wiele miesięcy później policjanci z CBŚ, wykonując czynności na

zlecenie gdańskiej prokuratury, odnaleźli robotników, o których pisał
Franiewski do swojej żony. Udało im się ustalić przedział czasowy pracy
w Kałuszynie. W rozmowie z policjantami robotnicy mówili zgodnie, że nie
widzieli tam wówczas ani Olewnika, ani żadnego innego zakładnika. Płynął
stąd wniosek, że młodego biznesmena nie było w tamtym czasie
w Kałuszynie. Skoro tak, to gdzie się wówczas znajdował?

W ostatnich miesiącach 2011 roku w śledztwie Prokuratury Apelacyjnej

w Gdańsku pojawiły się bardzo ważne dowody podważające dotychczasowe
ustalenia. Jednym z nich jest nagranie z podsłuchu, na którym – według
prokuratorów – słychać głos Olewnika wydającego polecenia porywaczom
(w listopadzie 2011 roku media obszernie relacjonowały tę sprawę po
przeszukaniu w domu Olewników w Drobinie). Drugi dowód to zeznania aż
czterech świadków, którzy twierdzili, że widzieli Olewnika żywego po dacie
uprowadzenia w innych okolicznościach niż dotychczas ustalone przez Sąd
Okręgowy w Płocku (w 2008 roku skazał on oprawców Krzysztofa).
Szczegółów tych zeznań prokuratura nie upublicznia. Kluczowe są tu
zeznania dwóch osób. Pierwszy świadek zeznał, że w popularnym hotelu pod
Warszawą zimą 2001/2002 widział Olewnika, który w towarzystwie innych
osób bawił się na imprezie. Wyjaśnił prokuratorom, że o całej sprawie
przypomniał sobie w 2008 roku, gdy zdjęcie młodego biznesmena było
rozpowszechniane w mediach. Drugie, znacznie ciekawsze zeznania, złożyła
kobieta, która w 2002 roku uczestniczyła w pielgrzymce religijnej.
Opowiedziała prokuratorom, że odwiedziła wówczas plebanię w Rząśniku
i jej gospodarza, który był jej znajomym – księdza Andrzeja Górskiego.
I właśnie wtedy, podczas tej wizyty, zobaczyła na plebanii młodego
biznesmena leżącego na tapczanie w jednym z pokojów. Dopiero później,
gdy fotografia Krzysztofa Olewnika była pokazywana we wszystkich
mediach, kobieta skojarzyła, że to właśnie jego widziała na plebanii
w Rząśniku. Sprawa jest tym bardziej ciekawa, że ksiądz Andrzej Górski
pochodził z Sierpca i bardzo często odwiedzał rodzinne strony. Jednak sam
proboszcz nigdy już nie wyjaśni tych wątpliwości. 24 listopada 2004 roku na
plebanii odkryto jego zwłoki. Kapłan zmarł wskutek uduszenia liną okręconą
wokół szyi. Trzy dni później, 27 listopada, mszę pogrzebową w jego intencji
odprawił biskup łomżyński Stanisław Stefanek. Po mszy, w której wzięły
udział setki mieszkańców, zwłoki proboszcza przewieziono do Sierpca

background image

i złożono do grobu na cmentarzu w rodzinnej parafii.

Nagła śmierć kapłana wywołała falę pogłosek i spekulacji. Ksiądz Górski

cieszył się dużym szacunkiem wśród mieszkańców Rząśnika, którzy znali go
od 1994 roku. Wtedy właśnie objął obowiązki proboszcza. Wcześniej
pracował w parafiach dawnego województwa łomżyńskiego, a w 1989 roku
na trzy lata wyjechał jako misjonarz do Brazylii. Po powrocie pełnił służbę
duszpasterską w Ostrowi Mazowieckiej i w Porządzie. Gdy w październiku
1994 roku został proboszczem w Rząśniku, niemal natychmiast postawił
sobie za cel wyposażenie nowo wybudowanego kościoła i uporządkowanie
cmentarza parafialnego. Do obu tych prac zaangażował wiernych.
Mieszkańcy Rząśnika wspominają go jako człowieka otwartego, życzliwe go,
bezinteresownego i skłonnego do poświęceń. Ksiądz Górski zapisał się
również w ich pamięci jako człowiek twardego charakteru. I nic dziwnego:
jeszcze w latach 70. jako kleryk podczas służby wojskowej odmawiał
donoszenia na swoich kolegów i rezygnacji z modlitwy. Co więcej,
proboszcz był zagorzałym obrońcą życia. Mieszkańcom Rząśnika trudno
było więc uwierzyć w wersję o jego samobójstwie. Tym bardziej że według
religii katolickiej samobójstwo jest grzechem śmiertelnym i zamyka drogę do
wiecznego zbawienia. Czy więc jest możliwe, aby na tak desperacki krok
zdecydował się cieszący się autorytetem kapłan – zwłaszcza o tak
nieposzlakowanej opinii?

W środę, 17 sierpnia 2011 roku, na tej samej plebanii w Rząśniku zmarł

43-letni wikary Robert Idźkowski. Z relacji osób przesłuchanych przez
policję wynika, że tego dnia około godziny 13 zjadł obiad, potem poskarżył
się gospodyni na plebanii, że źle się czuje i będzie musiał pójść do lekarza.
Poszedł na górę, by się położyć i odpocząć. Potem nie reagował już na nic.
Przed godziną 18 gospodyni weszła do jego pokoju i znalazła go martwego.
W mszy żałobnej wzięło udział ponad tysiąc osób, w tym przedstawiciele
gminy i szkoły. Ksiądz Idźkowski (do Rząśnika trafił w sierpniu 2010 roku)
również cieszył się wśród mieszkańców powszechnym szacunkiem, był
bardzo otwarty i nigdy nikomu nie odmawiał pomocy. Okoliczności jego
śmierci od początku również budziły wiele wątpliwości. Policjanci
stwierdzili, że nie ma żadnych śladów przemawiających za udziałem osób
trzecich. Prokurator, który z urzędu zajął się sprawą, nie zdecydował się
przeprowadzić sekcji zwłok, co wywołało zdziwienie wiernych. Ostatecznie
śledztwa w sprawie obu śmierci umarzano i nie dopatrzono się w nich

background image

udziału osób trzecich.

Rząśnik nie był jedynym miejscem, w którym miał przebywać

uprowadzony Krzysztof Olewnik. Pojawiły się również tropy wiodące do
miejscowości Chudzynek. W 2006 roku funkcjonariusze Centralnego Biura
Śledczego dotarli do świadka, który opowiedział im, że w uprowadzeniu
Olewnika brał udział również Dariusz K. ps. „Swiet”. K. był lichwiarzem
działającym w Drobinie. Pożyczał pieniądze na bardzo wysoki procent.
Współpracował przez lata z lokalnymi gangsterami m.in. z Robertem
Pazikiem. Schemat wyglądał tak, że pożyczał pieniądze, a oni – strasząc
pobiciem, zabiciem, skrzywdzeniem dzieci lub spaleniem domu –
odzyskiwali długi.

Według świadka, do którego w 2006 roku dotarli policjanci, Krzysztof

Olewnik – zaraz po porwaniu – został przewieziony na działkę w Chudzynku
(jej właścicielem był właśnie Dariusz K.), na której znajdował się kontener
bez okien. Było to idealne miejsce do przetrzymywania człowieka. Według
zeznań tego świadka, kilka dni po porwaniu bandyci zabrali stamtąd
Olewnika, bo pojawiło się ryzyko, że na działkę wpadnie policja.

Policjanci CBŚ, którzy zdobyli tę relację, postanowili przesłuchać

Dariusza K. Okazało się to jednak niemożliwe, bo „Swiet” w 2005 roku…
popełnił samobójstwo. I to w najbardziej nietypowy sposób. Przedawkował
leki. W historii polskiej przestępczości zorganizowanej próżno szukać
przypadku innego gangstera, który w taki sposób odebrałby sobie życie.

Pewne jest, że jeśli Krzysztof Olewnik był w Chudzynku, to nie mogło się

to obyć bez wiedzy Wojciecha Franiewskiego – szefa bandy, która go
porwała. A to nie koniec zagadek. Wojciech Franiewski mógłby wiele wnieść
do sprawy, choćby dlatego, że miał wiedzę o finansach, które pojawiały się
przy sprawie. O tych pieniądzach jako pierwszy zeznał Artur R., ps. „Benek”
– gangster związany z grupą nowodworską. Na jego zeznaniach oparto
pierwszą wersję śledztwa. Zeznania te wykorzystano później jako dowód
przeciwko pozostałym członkom grupy przestępczej odpowiedzialnej za
zbrodnię. Wersję tę przyjął również płocki sąd, który w 2008 roku wymierzył
oprawcom Olewnika surowe kary. W 2011 roku Prokuratura Apelacyjna
w Gdańsku (od wielu miesięcy prowadzi śledztwo w tej sprawie) zaczęła
kwestionować prawdziwość zeznań „Benka” i jego skruchę. Okazało się
bowiem, że wiele szczegółów, o których opowiedział, nie potwierdziło się.
Pewne fragmenty zdarzenia przedstawiał bardzo szczegółowo, a wielu innych

background image

w ogóle nie pamiętał. Śledczy powzięli wówczas podejrzenie, że Artur R.
został przez kogoś poinstruowany, co i jak ma zeznawać.

Według moich informacji te same podejrzenia powzięli już wiele lat temu

prokuratorzy z Olsztyna i Warszawy, jednak wówczas nie mieli
kontrdowodów pozwalających stwierdzić, że bandyta kłamał. Tym samym
więc nie było wiadomo, które fragmenty zeznań traktować jako prawdziwe,
a które jako celową dezinformację obliczoną na skierowanie dochodzenia na
fałszywe tory.

O tajemniczych pieniądzach oprawców Olewnika mówili również

gangsterzy niezwiązani z uprowadzeniem biznesmena, przesłuchiwani
w innych sprawach. W ten sposób powoli wychodził na jaw nowy,
arcyważny wątek w sprawie.

Artur R. już w 2006 roku opowiedział prowadzącym sprawę prokuratorom

o dialogu między hersztem bandy Wojciechem Franiewskim a Robertem
Pazikiem, gangsterem z Drobina, który brał udział w zbrodni na Olewniku.
Według tej wersji, Pazik poprosił Franiewskiego o pieniądze na jakieś
wydatki. Franiewski zgodził się, wyszedł i po kilkunastu minutach wrócił,
niosąc plik banknotów. Przekazał je Pazikowi. Ponownie spotkali się dopiero
po kilku dniach w Kałuszynie (gdzie był przetrzymywany Olewnik). Do
sprawy już więcej nie wracali. Takie sceny powtarzały się kilkakrotnie,
a Franiewski przekazywał pieniądze nie tylko Pazikowi, ale też innym
gangsterom. Zawsze trwało to kilkanaście minut. Za każdym razem schemat
działania był taki sam: jeden z porywaczy prosił o pieniądze, Franiewski się
zgadzał, kazał mu zostać, potem oddalał się i po jakimś czasie wracał. W tym
czasie nikt nigdy mu nie towarzyszył. Sam „Benek”, składając zeznania, nie
zwrócił na to uwagi. Skąd gangster miał pieniądze? Policjanci zajmujący się
sprawą postawili tezę, że szef bandytów miał jakąś tajną skrytkę. Lub też, że
był ktoś, kto mu przywoził pieniądze.

Z ustaleń śledztwa wynika, że Franiewski wielokrotnie przynosił

pieniądze w 2002 i 2003 roku. Krzysztof Olewnik został uprowadzony ze
swojego domu w Świerczynku pod Drobinem w październiku 2001 r. Okup
za uwolnienie jego siostra Danuta przekazała dopiero w lipcu 2003 r. Były to
pierwsze pieniądze przekazane przez rodzinę uprowadzonego. Z tego wynika
wprost, że banknoty od Franiewskiego, o których mówili Pazik, „Benek”
i inni gangsterzy, nie pochodziły z okupu przekazanego przez rodzinę. Rodzi
się więc pytanie: kto i dlaczego przekazywał gangsterom pieniądze, z których

background image

oni

korzystali,

pilnując

młodego

biznesmena?

Według

Jerzego

Godlewskiego, prywatnego detektywa, który pomagał rodzinie Olewników,
ciąg zdarzeń związany z tymi wydatkami może prowadzić do wniosku, że był
ktoś, komu zależało na tym, aby Olewnik żył i dlatego opłacał bandytów,
którzy go przetrzymywali. To z kolei dowód, że porywacze Olewnika nie
działali sami, ale wykonywali czyjeś polecenia.

Tego samego dowodzą także wydarzenia, które nastąpiły po przekazaniu

okupu. Saszetka zrzucona przez Danutę Olewnik-Cieplińską zawierała
banknoty spisane wcześniej przez policję. Ich numery zostały zastrzeżone.
Według oficjalnie przyjętej wersji, Franiewski podzielił pieniądze z okupu
pomiędzy siebie i swoich wspólników. Wszyscy później je wydali. Okup
został zapłacony w euro. W Polsce obowiązującą walutą jest złotówka.
Franiewski musiał więc dokonać wymiany walut. Tego jednak nie mógłby
zrobić niezauważony, bo każdy właściciel kantoru, który zwróciłby uwagę na
zastrzeżone banknoty, musiał natychmiast wezwać policję. Trudno przecież
300 tysięcy euro wymienić w taki sposób, by nie zwrócić niczyjej uwagi.
Pierwszy zastrzeżony banknot pochodzący z okupu został ujawniony dopiero
w 2005 roku w Berlinie. Kobieta, która się nim posługiwała, nie miała
żadnego związku z porwaniem Olewnika ani nie wywodziła się ze środowisk
przestępczych. Trop się urwał.

Do dziś odzyskano tylko część pieniędzy z okupu. Częściowym

rozwiązaniem tej zagadki jest informacja uzyskana przez Biuro Wywiadu
Kryminalnego Komendy Głównej Policji od agentury uplasowanej
w środowisku przestępczym. Informacja mówiła o tym, że jeden
z gangsterów z grupy mokotowskiej wywiózł za granicę prawie pół miliona
euro w gotówce (zrobił to w kilku etapach). Celem jego podróży było małe
państwo uchodzące za „raj podatkowy”, do którego nie trafiają informacje
z krajów UE na temat zastrzeżonych banknotów. Tam gangster stopniowo
wymieniał trefne euro na lokalną walutę, a potem lokalną walutę na dolary.
Dolary przywiózł do Polski. W ten sposób zalegalizowano prawie pół
miliona euro pochodzących z przestępstw. Mogło więc być tak, że część
wywiezionych pieniędzy stanowiły banknoty uzyskane z okupu za Olewnika.
To z kolei prowadzi do wniosku, że Franiewski wymienił trefne banknoty
u zaufanej osoby, aby nie ryzykować wpadki. Gdyby tak rzeczywiście było,
stanowiłoby to kolejny dowód, że szef gangu z kimś współpracował. Jest
jeszcze druga hipoteza, mówiąca o tym, że herszt gangu przekazał pieniądze

background image

swojej żonie. Jednak sam Franiewski nigdy już tego nie wyjaśni.

Kolejny wątek dotyczący tajemniczych pieniędzy pojawił się w śledztwie

w 2011 roku, gdy prokuratura badała wiarygodność zeznań Artura
R. Okazało się wówczas, że jeden z bandytów skazanych w związku ze
sprawą

Olewnika

chciał

złożyć

wyczerpujące

zeznania,

aby

wytargować złagodzenie kary. Nagle jednak wycofał się z tego zamiaru.
Szukający rozwiązania tej zagadki policjanci ustalili, że w 2006 roku żona
tego bandyty otrzymała dużą kwotę pieniędzy i wyjechała z Polski.
W zamian gangster niczego nie powiedział i nikogo nie obciążył.
W kontekście tego wątku pojawiają się nazwiska dwóch bardzo ważnych
w Płocku osób. Pierwszy człowiek pertraktował z rodziną bandyty, drugi
przekazał pieniądze.

O roli Wojciecha Franiewskiego i o prawdziwych okolicznościach

uprowadzenia Krzysztofa Olewnika mówił dużo Piotr Skwarski ps. „Skwara”
– 50-letni blacharz z Nowego Dworu Mazowieckiego, powiązany
z mazowieckimi grupami przestępczymi. Skwarski opowiedział policjantom
o pewnym wydarzeniu z 2001 roku. Był wówczas w swoim warsztacie, gdy
przyjechał do niego Sławomir Kościuk (skazany za zabójstwo Olewnika).
Przyjechał Peugeotem. Na tylnym siedzeniu samochodu leżał młody
mężczyzna przykryty kocem. Kościuk miał prosić „Skwarę”, aby przez jakiś
czas przechował tego człowieka i samochód. Jednak blacharz odmówił.
Minęło kilka dni i Kościuk wrócił do warsztatu „Skwary”. Tym razem
poprosił, aby rozebrać jego samochód tak, aby nie została ani jedna część.
Kościuk przy okazji powiedział (ze „Skwarą” znali się od dłuższego czasu),
że brał udział w uprowadzeniu Olewnika i że inicjatorem całego porwania
był policjant o imieniu Andrzej.

To jednak nie koniec. „Skwara” opowiedział również policjantom, że był

świadkiem spotkania na Dworcu Zachodnim, w którym udział wzięli
Franiewski, Kościuk i Jacek K. – najbliższy przyjaciel i wspólnik biznesowy
Krzysztofa Olewnika. Jacek K. przybył na spotkanie w towarzystwie
Wojciecha K. – policjanta zaprzyjaźnionego z rodziną Olewników. Był jedną
z osób, które ostatnie widziały Krzysztofa Olewnika żywego.

Po tych zeznaniach Skwarskiemu okazano zdjęcia obu mężczyzn: Jacka

K. i Wojciecha K. Blacharz rozpoznał ich obu. Miał dokonać oficjalnego
rozpoznania kilka tygodni później, podczas przesłuchania w prokuraturze.
Tego przesłuchania jednak „Skwara” nie doczekał. W grudniu 2007 roku

background image

nagle ciężko zachorował, trafił do szpitala i zmarł. Natychmiast
rozpuszczono informacje o „samobójstwie”. Według oficjalnej wersji, śmierć
„Skwary” nastąpiła bez udziału osób trzecich. Jednak faktem jest, że
niefortunny blacharz nie zdążył złożyć zeznań, oficjalnie rozpoznać ludzi
związanych z zabójstwem Krzysztofa Olewnika, ani stawić się przed płockim
sądem, który skazał domniemanych sprawców morderstwa Olewnika.

31 marca 2008 roku Sąd Okręgowy w Płocku wydał wyrok w sprawie

uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Sławomir Kościuk i Robert
Pazik dostali dożywocie. O ile dla Pazika nie było to zaskoczenie, to Kościuk
był zdumiony. Jak wspominał w rozmowie ze mną Włodzimierz Olewnik,
Kościuk – po wysłuchaniu wyroku – wstał i powiedział do prokuratora „Nie
tak się umawialiśmy”. Według ojca Krzysztofa, prokuratura zawarła swoisty
„układ” z bandytą. W zamian za ujawnienie szczegółów zbrodni na
Olewniku, Kościuk miał usłyszeć najbardziej łagodny z możliwych wyroków
10 lub 12 lat więzienia. Dlatego, gdy usłyszał wyrok dożywocia, zaczął
formułować swoje pretensje pod adresem prokuratora.

Cztery dni później, 4 kwietnia 2008, Sławomir Kościuk zmarł śmiercią

samobójczą. Jego zwłoki znaleziono późnym wieczorem w celi nr 505
Zakładu Karnego w Płocku. Służba Więzienna twierdziła, że Kościuk
popełnił samobójstwo. Jednak nie był co do tego przekonany lekarz, który
prowadził jego sekcję zwłok. Zeznał, że bandyta „mógł zostać schwytany za
przedramiona, doprowadzony do stanu bezbronności i zadzierzgnięty,
a następnie powieszony”. Na czym lekarz oparł swoje twierdzenia? Oto na
zwłokach Kościuka ujawnił istotne obrażenia wskazujące na ślady walki lub
szamotaniny z innymi osobami. Na lewym przedramieniu, w okolicach
łokcia, podczas sekcji stwierdzono krwawe podbiegnięcia, a na prawym
przedramieniu otarcia naskórka.

Trzy lata później do sprawy śmierci Kościuka powróciła sejmowa komisja

śledcza badająca sprawę uprowadzenia Krzysztofa Olewnika. Według jej
posłów Kościuk nie zginął wskutek samobójstwa tylko zabójstwa. Przeciek
informacji ze wstępnego raportu komisji śledczej (jako pierwsza podała to
TVN24) natychmiast wywołał reakcję prokuratury. Na specjalnie zwołanej
konferencji prasowej prokurator generalny zdementował ustalenia zawarte
w raporcie kolegów z Sejmu. Doszło więc do niecodziennej sytuacji:
oficjalna wersja komisji sejmowej była sprzeczna z oficjalną wersją
prokuratury! Według Andrzeja Seremeta, nie było przesłanek mówiących

background image

o tym, że śmierć Kościuka to nie żadne samobójstwo, a morderstwo.

Seremet odwołał się do rezultatów śledztwa przeprowadzonego przez

Prokuraturę Okręgową w Ostrołęce. Śledztwo to zostało umorzone w grudniu
2010 roku wobec niestwierdzenia przestępstwa. Rzecznik prokuratury –
Andrzej Rycharski – podkreślił, że jego koledzy przez wiele miesięcy
skrupulatnie sprawdzali każdy szczegół śmierci Kościuka i wyjaśniali
wszystkie wątpliwości. W tej sprawie wypowiedzieli się biegli z Zakładu
Medycyny Sądowej w Warszawie. Stwierdzili, że obrażenia te nie są
związane z walką czy krępowaniem – mówił dziennikarzom Rycharski.
Według biegłych powołanych przez ostrołęcką prokuraturę, takie ślady
mogły być skutkiem konwulsji przedśmiertnych.

Wydarzenia, które rozegrały się wieczorem 4 kwietnia w Zakładzie

Karnym w Płocku, znamy z ustaleń komisji śledczej, która wsparła się m.in.
wynikami pracy wewnętrznej komisji Służby Więziennej. Wiadomo, że
o godzinie 20.15 w oddziale piątym (przeznaczonym dla przestępców
niebezpiecznych) odbył się apel wieczorny. O godzinie 21.10 oddziałowy
zajrzał przez wizjer do celi i zauważył, że Kościuk leży na pryczy i ogląda
telewizję. Osiem minut później to samo stwierdził drugi oddziałowy. Była
godzina 22.00, gdy oddziałowy przechadzał się korytarzem i gasił światła
w celach. Wówczas jednak nie zauważył już Kościuka. Zaintrygowany,
powiadomił dowódcę zmiany. Ten spojrzał na ekran monitoringu i spokojnie
stwierdził, że Kościuk przebywa w kąciku sanitarnym. Chwilę później
wspólnie weszli do celi nr 505. I tam zobaczyli Kościuka na sedesie z pętlą
na szyi. Rozpoczęli reanimację, jednak bezskutecznie. Kościuk nie przeżył.
Pojawiło się drugie pytanie, na które nie ma do dziś przekonującej
odpowiedzi: dlaczego przez 42 minuty żaden oddziałowy nie zaglądał do celi
Kościuka, choć wcześniej zaglądali tam co 8 minut?

Z zeznań lekarza złożonych przed prokuraturą, a potem przed komisją

śledczą oraz z protokołu sekcji zwłok Kościuka wynika, że w jego
organizmie

anatomopatolodzy

ujawnili

obecność

silnych

leków

antydepresyjnych. Skąd się tam wzięły? Na to pytanie nie ma dziś
przekonującej odpowiedzi.

Z dokumentacji medycznej skazanego wynika, że lekarz więzienny nie

przepisywał mu takich środków. Bandyta nie miał więc legalnej możliwości,
by wejść w ich posiadanie. Sam Kościuk również nie cierpiał na depresję ani
na nagłe pogorszenie nastroju.

background image

Według Włodzimierza Olewnika, w trakcie śledztwa prokuratorskiego

doszło do pewnego porozumienia między śledczymi a Kościukiem.
W zamian za przyznanie się do zbrodni i wskazanie innych osób, Kościuk
miał otrzymać łagodniejszy wyrok. Według Włodzimierza Olewnika Kościuk
podał wersję zbrodni nie taką, jaka miała miejsce w rzeczywistości tylko
taką, jakiej oczekiwała prokuratura. Gdy sąd ogłaszał wyrok, Kościuk,
zdaniem Olewnika, zdał sobie sprawy, że został wystawiony do wiatru. Aby
uniknąć dożywocia, Kościuk mógł wnosić o apelację i tym razem podać
wersję prawdziwą, a nie oczekiwaną przez prokuraturę. Do tego nie doszło,
bo cztery dni po ogłoszeniu wyroku Kościuk odebrał sobie życie. Hipoteza
brzmi bardzo sensownie.

19 stycznia 2009 roku w tym samym płockim więzieniu kolejne

tajemnicze samobójstwo popełnił Robert Pazik – drugi skazany na
dożywotnie więzienie za zabójstwo Olewnika. Karę odbywał w Sztumie,
jednak w styczniu 2009 roku Sąd Rejonowy w Sierpcu nakazał przewieźć go
do Płocka. Wszystko dlatego, że Pazik miał zostać przesłuchany w sprawie
o drobne przestępstwo. „To oznacza dla mnie wyrok śmierci” – powiedział
Pazik jednemu ze strażników więziennych w celi w Sztumie, gdy dowiedział
się, że zostanie przewieziony.

– Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, co zrobił ten Kościuk, to ja prosiłam

syna, by mi obiecał, że nie będzie nawet próbował popełnić samobójstwa –
opowiadała mi w 2009 roku Barbara Pazik – matka bandyty. – On mi to
obiecał, a zawsze słowa dotrzymywał. Powiedział też, że z Płocka postara się
zadzwonić.

Barbara Pazik zwraca uwagę, że jej syn był we względnie dobrej formie

psychicznej, nie cierpiał na depresję i nie wykazywał żadnych stanów
lękowych. Wśród policjantów i współwięźniów Pazik uchodził za
„twardziela”. Nie współpracował z organami ścigania, konsekwentnie
milczał, nie wsypał nigdy żadnego z kolegów i nie „pękał” – nie załamywał
się. 12 stycznia w płockim więzieniu odwiedził go starszy brat, Dariusz. On
także nie zauważył niczego podejrzanego. Tydzień później Pazik już nie żył.
W trakcie śledztwa prokuratura odkryła listy, które pisał do matki. Wynikało
z nich, że panicznie boi się śmierci i że ktoś chce go zabić. Przesłuchany
w śledztwie Dariusz Pazik sugerował, że domyśla się, kto stał za śmiercią
jego brata, ale gdyby to powiedział, mógłby narazić na zemstę innych
członków rodziny. Zagadkową sprawą jest też to, że Pazik uzyskał zgodę na

background image

wizytę brata. Obaj bowiem zasiedli na ławie oskarżonych w procesie
zabójców Olewnika. Dariusz Pazik został jednak uniewinniony. Skazano go
w innym procesie za nielegalne posiadanie wtórnika prawa jazdy i sprzedaż
dowodu osobistego oprawcy Krzysztofa – Ireneuszowi Piotrowskiemu.
W rozmowie braci (odbyła się w sali widzeń płockiego więzienia)
uczestniczył strażnik. Później zeznał, że nie słyszał i nie zapamiętał niczego
z tej rozmowy.

Mimo tych wszystkich wątpliwości, Prokuratura Okręgowa w Ostrołęce

umorzyła sprawy śmierci Kościuka i Pazika. Rzecznik ostrołęckich śledczych
– Andrzej Rycharski – przedstawił lakoniczny komunikat, że nie znaleziono
dowodów wskazujących na to, że śmierć została spowodowana przez osoby
trzecie. Jednak wątpliwości narastają po kolejnym odkryciu sejmowej
komisji śledczej. Oto bowiem posłowie weszli w posiadanie zeznań
olsztyńskiego lekarza, który stwierdził zgon Wojciecha Franiewskiego –
herszta bandy, która uprowadziła Olewnika. Według oficjalnej wersji do
zdarzenia doszło w Areszcie Śledczym w Olsztynie około godziny 0.40 nocą
z 18 na 19 czerwca 2007 roku. Jednak według przesłuchanego lekarza zgon
miał miejsce wcześniej – około godziny 22.40, ale dwaj strażnicy więzienni
naciskali go, aby podał późniejszą godzinę. I tu zaczyna się cała seria pytań
bez odpowiedzi. Dyżur pełnił wówczas Mariusz Kowalczyk. Jednak
prokuratorom nie udało się go przesłuchać, gdy sprawa ta wyszła na jaw.
W lipcu 2009 roku Kowalczyk padł ofiarą Seryjnego. Jego zwłoki znaleziono
wiszące na drzewie przy drodze Morąg – Raj (woj. warmińsko-mazurskie).
To

było

właśnie

samobójstwo,

o

którym

dowiedziałem

się

z kilkutygodniowym wyprzedzeniem od kolegi z ABW.

W zgonie strażnika prokuratura również nie dopatrzyła się udziału osób

trzecich.

W trakcie śledztwa dotyczącego śmierci Franiewskiego, prokuratura

przesłuchała doktora Zygmunta Gisigiera – koronera z Olsztyna, który jako
pierwszy badał zwłoki Franiewskiego. Anatomopatolog zeznał, że w noc
śmierci Franiewskiego odnalazło go dwóch strażników. To o tyle sensacyjna
wiadomość, że ani w prokuraturze, ani w Sejmie (podczas prac komisji
śledczej) nie ustalono, kim był ten drugi. Z kolei sam Mariusz Kowalczyk
zeznawał, że na dyżurze był sam, gdy odnalazł zwłoki Franiewskiego i nikt
mu nie towarzyszył! Płynie stąd jeden wniosek: strażnik Kowalczyk
z pewnością wiedział o śmierci Franiewskiego więcej niż prokuratura. I ta

background image

wiedza mogła spowodować, że i jemu zorganizowano „samobójstwo”.

Kluczową osobą, która mogłaby wyjaśnić te wątpliwości, pozostał więc

doktor Zygmunt Gisigier. Gisigier miał też być głównym świadkiem obrony
w procesie Bogdana Z. To policjant z Olsztyna, który był obecny przy
wydobywaniu z ziemi zwłok Olewnika. Potem przeprowadził badania DNA,
ale zataił przed przełożonymi fakt, że dwie próbki bardzo się od siebie różnią.
W marcu 2010 roku usłyszał zarzut niedopełnienia obowiązku służbowego
i sfałszowania wyników ekspertyzy. W CBŚ zaczęto wtedy mówić, że takie
same zarzuty usłyszy Gisigier. Tak się jednak nie stało. 21 lutego 2011 roku
Gisigier zmarł. Jak wynika z akt, oficjalną przyczyną był nagły atak choroby
nowotworowej. Dokumentacja medyczna potwierdza, że Gisigier przez
ostatnie lata rzeczywiście zmagał się z chorobą nowotworową. Jej objawy nie
były

jednak

widoczne.

Gisigier

pracował

zawodowo,

nie

miał

poważniejszych problemów z codziennym funkcjonowaniem. Jednak nagle,
w ciągu zaledwie dwóch tygodni, choroba postąpiła tak szybko, że organizm
lekarza tego nie wytrzymał i mężczyzna zmarł. Włodzimierz Olewnik, który
o śmierci medyka dowiedział się jako jeden z pierwszych, był bardzo
ostrożny w formułowaniu hipotez. Według biznesmena wyglądało to na
śmierć wskutek rozwoju nowotworu, ale mogło to być zabójstwo.

Doktor Zygmunt Gisigier zabrał do grobu jeszcze jedną tajemnicę: w 2006

roku uczestniczył w pierwszej sekcji zwłok Krzysztofa Olewnika. Miała ona
miejsce w Zakładzie Ekspertyz Sądowych w Olsztynie 30 października 2006
roku – dwa dni po tym, jak zwłoki młodego biznesmena wydobyto z ziemi na
polanie w miejscowości Dzbądz. Sekcja ta i jej wyniki były wielokrotnie
kwestionowane przez rodzinę. Trudno się temu dziwić, bo lektura protokołu
wzbudza wiele wątpliwości. Protokół sekcji zwłok został zapisany pod
numerem 7755/405/06. W aktach śledztwa Prokuratury Okręgowej
w Olsztynie o sygnaturze VI Ds. 22/06 (sprawa uprowadzenia i zabójstwa
Olewnika), zaczyna się na karcie 16 299. Wątpliwości budzą już zapisy na
pierwszej stronie. Wpisano tam bowiem, że data zgonu Olewnika to 28
października 2008 roku (sic!). Tymczasem kilka linijek niżej zamieszczona
została adnotacja dotycząca okoliczności zgonu: Z treści postanowienia
prokuratury wynika, że 28 października 2006 roku w lesie w pobliżu
miejscowości Dzbądz odnaleziono zwłoki Krzysztofa Olewnika, które były
zawinięte w metalową siatkę i zakopane na terenie masywu leśnego na
głębokości ok. 2 metrów. Z ustaleń wynika, że uprowadzony został

background image

wymieniony w nocy z 26 na 27 października 2001 roku w Drobinie. Tak
więc na pierwszej stronie protokołu, jako datę zgonu wpisano datę
wydobycia zwłok! Tymczasem zgon nastąpił we wrześniu 2003 roku, a więc
ponad 3 lata wcześniej. Czy to możliwe, aby doświadczony prokurator,
lekarz sądowy i towarzyszący im policjanci nie zwrócili uwagi na to, że data
śmierci biznesmena różni się od daty odnalezienia jego zwłok aż o ponad
3 lata?

Sprawa jest tym bardziej dziwna, że miejsce zakopania zwłok Krzysztofa

Olewnika wskazał kilka dni wcześniej Sławomir Kościuk, który został
oskarżony o zabójstwo. Kościuk podał również datę zbrodni – 5 września
2003 roku. Trudno więc wytłumaczyć, dlaczego w protokole znalazły się
inne dane, tak bardzo się różniące. Błędna jest również informacja na temat
wieku denata. W protokole wpisano bowiem 30 lat. Tymczasem Krzysztof
Olewnik w chwili uprowadzenia miał 25 lat, a w chwili śmierci – 27.
Wszystko to jest tym bardziej zastanawiające, że na ostatniej stronie
protokołu czytamy: „Stopień rozkładu zwłok, warunki klimatyczne, rodzaj
gleby oraz sposób ich ukrycia świadczą o tym, iż do zgonu Krzysztofa
Olewnika mogło dojść około trzech lat licząc wstecz od daty ujawnienia
zwłok”. Tak więc w jednym miejscu w protokole wpisano, że data zgonu to
28 października, a w drugim, że trzy lata później (sic!). Co więcej:
w wywiadzie dla Onet.pl Włodzimierz Olewnik mówił, że jego zięć – który
jest lekarzem – stwierdził, że zwłoki Krzysztofa przez pewien czas leżały
w wodzie. Tymczasem w protokole sekcji nie ma na ten temat ani jednej
wzmianki!

To jednak nie jedyne zagadki związane z przeprowadzoną sekcją. Na

stronie drugiej protokołu widnieje informacja „zwłok nie ważono”. To
ostatnie również musi budzić wątpliwości. Dlaczego zwłok nie zważono?
Dziś nie ma odpowiedzi na to pytanie. Dalsze strony to opisy wyglądu
zewnętrznego szczątków zamordowanego i opis odniesionych przez niego
obrażeń. Problem w tym, że protokół tej sekcji zwłok w wielu miejscach
różni się od tego, co olsztyńskim prokuratorom opowiedział Sławomir
Kościuk. A to właśnie na zeznaniach Kościuka oparto akt oskarżenia.
Kościuk zeznał, że Franiewski dwa razy strzygł porwanego. Tymczasem
w protokole czytamy: „Długość owłosienia oraz zarostu na twarzy świadczą
o tym, że Krzysztof Olewnik nie strzygł się, ani nie golił”. Także
szczegółowy opis obrażeń ofiary w wielu miejscach nie pokrywa się

background image

z zeznaniami Kościuka. W punkcie 10. protokołu sekcji zwłok doktor
Gisigier napisał: „Pobrano i zabezpieczono (…) głowę prawej kości udowej
wraz z szyjką i częścią trzonu do badań porównawczych DNA w dniu
28.10.2006”. To zdumiewające, bowiem w dokumentach nie ma żadnej
wzmianki o tym, aby 28.10.2006 r. miały miejsce jakiekolwiek badania
próbek DNA. Miejsce zakopania zwłok Olewnika Sławomir Kościuk wskazał
właśnie 28 października. Także wtedy zwłoki zostały wydobyte z ziemi.
Czynność nadzorował prokurator Piotr Jasiński z Olsztyna. W oględzinach
zwłok brał udział doktor Zygmunt Gisigier. Wydobycie zwłok z ziemi
zostało sfilmowane policyjną kamerą. Na nagraniu widać, że nie rozcinano
metalowej siatki, a więc nie było możliwości pobrać żadnych próbek DNA.
Zwłoki przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej przy ulicy Żołnierskiej
w Olsztynie. Leżały tam aż do 30 października, kiedy rozpoczęła się sekcja.
Co więc miał na myśli doktor, gdy pisał o badaniach porównawczych DNA
w dniu 28.10.2006? Pytanie to zadali sobie w 2010 roku prokuratorzy
z Sopotu, którzy przejęli sprawę od kolegów z Olsztyna. Postawili hipotezę,
że 28 października mogło dojść do pierwszej sekcji zwłok Olewnika.
Sposobem na zweryfikowanie tej tezy było zabezpieczenie taśmy
z monitoringu w Zakładzie Medycyny Sądowej. Prokuratorzy weszli do
placówki i zarządzili przeszukanie. Jednak niczego nie znaleźli. Okazało się,
że taśma z monitoringu z tych dni zaginęła. Z tego też powodu niemożliwe
jest uzyskanie odpowiedzi na pytanie, czy zwłoki zostały w tym czasie
podmienione, czy też ktoś przeprowadził wcześniejszą sekcję, o której nie ma
wzmianki w protokołach.

Co jest wspólnym mianownikiem tych tajemniczych zgonów? Zdaniem

Włodzimierza Olewnika Kościuk przedstawił wersję zdarzeń, którą ktoś mu
narzucił. Ta wersja nie obejmowała innych osób, które brały udział
w zbrodni, ale nie zostały do dziś zidentyfikowane. Kim one były? Kościuk
na pewno to wiedział, ale nie zdążył nikomu powiedzieć. Na pewno wiedzieli
to także Franiewski i Pazik. Być może tropy wiodące do tych osób poznał
strażnik Mariusz Kowalczyk. Wszyscy jednak w bardzo podejrzanych
okolicznościach zabrali tę wiedzę do grobów.

Z pewnością oprawcy Olewnika znali jeszcze jeden sekret: motywu

uprowadzenia. W 2011 roku w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego
sporządzono analizę akt sprawy Olewnika. Do analizy dotarłem w 2011 roku
(jej najważniejsze fragmenty opublikowałem na łamach „Angory”).

background image

Przyjrzyjmy się opisanym w niej okolicznościom.

27 października 2001 r. sierpecki prokurator Leszek Wawrzyniak wszczął

śledztwo dotyczące uprowadzenia Krzysztofa Olewnika. Zlecał czynności
policjantom, którzy popełniali rażące błędy: nie rejestrowali rozmów
z porywaczami, nie mieli sprzętu do lokalizowania telefonu porywaczy.
Fatalnie zabezpieczyli również ślady w domu uprowadzonego, stwierdzając
m.in. (mimo oczywistych śladów), że nie doszło tam do bójki. Z analizy
ABW wynika, że prowadzący śledztwo bezkrytycznie akceptował wszelkie
nieudolne działania policjantów oraz lekceważył wnioski rodziny. To
dlatego, mimo szkolnych błędów porywaczy, nie udało się odbić Krzysztofa,
choć można to było zrobić w ciągu pierwszych dwóch tygodni. „Śledztwo
powinno być ukierunkowane w stronę postawienia prokuratorowi Leszkowi
Wawrzyniakowi zarzutu z art. 231 Kodeksu Karnego” – czytamy w analizie
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Zwrócono również uwagę na jeszcze jedną, ogromnie ważną

nieprawidłowość: w pierwszym etapie śledztwa uczestniczyli policjanci,
których relacje z rodziną Olewników mogły wpływać na rzetelność
postępowania. Dla przykładu: ówczesny komendant z Drobina Wojciech
Kęsicki (zainicjował imprezę rodzinną w domu Krzysztofa dzień przed
porwaniem) przyjął od Włodzimierza Olewnika kilka tysięcy złotych na
sprzęt, który miał być wykorzystany do odbicia Krzysztofa. Część pieniędzy
wydał na lornetki, pozostała kwota zniknęła – nie wiadomo do dziś, co się
z nią stało. Pracę policjantów nadzorował ówczesny komendant w Płocku –
Maciej Książkiewicz. Kilka tygodni przed uprowadzeniem towarzyszył
Krzysztofowi w wyjeździe do komisu należącego do mafii pruszkowskiej
(młody biznesmen rozmawiał tam na temat zakupu samochodu). Fakt ten
później skrzętnie ukrywał. W śledztwie uczestniczył również Bogdan Kuchta,
którego po imprezie Krzysztof odwiózł samochodem do domu. „Relacje
rodziny Olewników z policjantami prowadzącymi śledztwo mogły mieć
negatywny wpływ na ich bezstronność i rzetelność” – zapisano w analizie
ABW.

Gdy Krzysztof został uprowadzony, jego ojciec zwrócił się o pomoc do

wicestarosty sierpeckiego Grzegorza Korytowskiego, który skontaktował go
z Eugeniuszem Drohomireckim ps. „Gienek” – lokalnym gangsterem.
W zamian za pieniądze wspólnie doprowadzili do tego, że porywacze
zadzwonili do rodziny i pozwolili na żywo porozmawiać z Krzysztofem.

background image

Także i ten trop policja zlekceważyła, choć mógł zaprowadzić do porywaczy.
Tym bardziej, że jeden z nich – Robert Pazik – w tamtym czasie kontaktował
się regularnie ze szwagrem Krzysztofa – Lechem Mikołajewskim (spotkanie
zaaranżował ich wspólny znajomy). „Robert Pazik wykorzystywał Lecha
Mikołajewskiego jako źródło informacji na temat nastrojów panujących
w rodzinie Olewników i planowanych przez nich działań” – czytamy
w analizie ABW. Dowodem tego jest m.in. wykaz połączeń z telefonu
Mikołajewskiego.

Do rozmów nie są skorzy również politycy, których nazwiska przewijają

się w tle wydarzeń związanych z uprowadzeniem i zabójstwem młodego
biznesmena. Rodzina Olewników błagała o pomoc m.in. Andrzeja Piłata
(płockiego barona SLD) i ówczesnego ministra spraw wewnętrznych
Ryszarda Kalisza. Żaden z nich nie zrobił niczego, aby wyjaśnić sprawę. –
Rodzina Olewników prosiła mnie o informacje objęte klauzulą tajności –
odpowiada Kalisz. – Gdybym je ujawnił, trafiłbym do więzienia za zdradę
tajemnicy państwowej.

Z akt śledztwa wynika, że istniały dwa plany działania po uprowadzeniu

Krzysztofa Olewnika. Pierwszy, najważniejszy, zakładał wyłudzenie od jego
rodziny około 2 milionów złotych okupu w celu przejęcia znanej
warszawskiej firmy zajmującej się przetwórstwem mięsnym. Firma ta miała
później połączyć się ze spółką Olewnika, a jej prezesem miał zostać Andrzej
Ł. Ł. już wcześniej proponował Olewnikowi wspólne interesy, jednak starszy
biznesmen odmawiał. Utworzone w ten sposób wielkie przedsiębiorstwo,
mogło stać się przykrywką dla nielegalnego handlu stalą i przejęcia przez Ł.
i związane z nim osoby całkowitej kontroli nad polskim rynkiem stali.

Wersję o istnieniu tego „biznesowego” planu uprowadzenia potwierdza

fakt,

że

zaraz

po

porwaniu

Krzysztofa,

banki

wypowiedziały

Włodzimierzowi Olewnikowi kredyty, zjawiły się u niego dziesiątki kontroli,
a jego zakład stanął na skraju bankructwa. Ostatecznie realizacji tej koncepcji
przeszkodził fakt, że Włodzimierz Olewnik konsekwentnie, nawet po
porwaniu syna, unikał jakichkolwiek wspólnych interesów z Andrzejem Ł.,
a potem skutecznie uchronił swoją firmę przed upadłością. Niepowodzenie
tej koncepcji skłoniło inspiratorów zbrodni do zmiany sposobu działania.
Pozwolili, by oprawcy Krzysztofa uzyskali dla siebie okup za
uprowadzonego, a potem bestialsko zamordowali go. Wojciech Franiewski,
Sławomir Kościuk i Robert Pazik rzeczywiście wydali pieniądze pochodzące

background image

z okupu za Krzysztofa. Wszyscy popełnili później tajemnicze „samobójstwa”
w więziennych celach, gdy trwało intensywne śledztwo w sprawie Olewnika.
Wszystko wskazuje na to, że gdy pilnowali uprowadzonego Krzysztofa, nie
zdawali sobie sprawy z istnienia szerszego planu zbrodni.

W wielkiej grze o pieniądze i wpływy kluczowa rola przypadła Jackowi

Krupińskiemu. Aby to wyjaśnić, trzeba cofnąć się do roku 1999. Wówczas
Jacek Krupiński – najbliższy przyjaciel Krzysztofa Olewnika – założył
spółkę Krup Stal, która miała zająć się handlem stalą. Krupiński miał 70
procent udziałów w tej spółce, a pozostałe 30 procent przejął Krzysztof.
Późniejsze śledztwo wykazało, że od samego początku Krupiński próbował
podbić lokalny rynek handlu stalą. Wydawało się, że jest to najlepszy czas na
tę inwestycję, bowiem w Płocku i wielu sąsiednich miejscowościach
zaczynały się poważne inwestycje w infrastrukturę. Jak wykazało późniejsze
śledztwo, stal, którą spółka Krupińskiego dostarczała na płocki rynek,
pochodziła z nielegalnych źródeł – m.in. od Ukraińca Viktora K. Według
kontrwywiadu ABW i AW Viktor K. to rezydent mafii rosyjskiej w Polsce,
odpowiedzialny właśnie za kontrolę nad rynkiem stali.

W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że w ostatnich dniach swojego życia

Krzysztof Olewnik zdał sobie sprawę, że jego biznesowy partner robi
nielegalne interesy. Dla przykładu: nowy most w Płocku był budowany
z nielegalnej stali i inwestycja została zatrzymana w połowie. „Dla Jacka
Krupińskiego, motywem zlecenia uprowadzenia było to, że Włodzimierz
Olewnik

zlecił

zainstalowanie

w

Krupstalu

oprogramowania

komputerowego, które wykluczało możliwość nielegalnego obrotu stalą
i prania brudnych pieniędzy” – czytamy w analizie ABW.

Ostatni raz wspólnicy widzieli się kilkanaście godzin przed

uprowadzeniem i rozstali się w gniewie. Krzysztof miał powiedzieć, że
wycofa się z interesu, co oznaczałoby istotne osłabienie pozycji spółki
(zarabiała dużo dzięki kontaktom rodziny Olewników). „Porwanie wspólnika
stało się dla Jacka Krupińskiego sposobem na to, by utrzymać dobrą
kondycję firmy” – wynika z analizy ABW.

Według sopockiej prokuratury w tamtym czasie Krupiński regularnie

kontaktował się z gangsterami i wspólnie z nimi planował uprowadzenie. –
Rzeczywiście, miałem kontakty z ludźmi z półświatka i wykorzystywałem je
po to, aby pomóc rodzinie odnaleźć Krzysztofa – powtarza jak mantrę
Krupiński. Młody człowiek stanowczo wypiera się jakichkolwiek związków

background image

z uprowadzeniem.

Wersja Krupińskiego ma dużo słabych punktów. Biegli, którzy badali jego

samochód, stwierdzili, że został spalony kilka godzin po porwaniu, a ponadto
Jacek używał kradzionych części samochodowych. Twierdził, że pomagał
rodzinie, ale kupił specjalny telefon, którego numeru nie znali nawet najbliżsi
Krzysztofa. Późniejsze śledztwo wykazało, że z tego aparatu kontaktował się
z porywaczami, którzy w tamtym czasie przetrzymywali Krzysztofa.
„Postawa i zachowanie Jacka Krupińskiego wskazuje, że był on
w regularnym kontakcie z osobami odpowiedzialnymi za uprowadzenie
Krzysztofa Olewnika” – czytamy w analizie.

Kim naprawdę jest Jacek Krupiński? Aby odpowiedzieć na to pytanie,

trzeba przeskoczyć kilkanaście miesięcy do przodu. W 2000 roku organy
skarbowe zainteresowały się młodym biznesmenem i wspólnikiem Olewnika.
Wykryły duże malwersacje i nieprawidłowości finansowe w jego spółce.
Firmą zainteresował się również kontrwywiad ze względu na jej kontakty
z osobami związanymi z rosyjskimi służbami specjalnymi. W grudniu 2000
roku Jacek Krupiński został zarejestrowany w ewidencji operacyjnej Urzędu
Ochrony Państwa jako Kontakt Operacyjny „Hutnik”. Zachowane akta
świadczą o tym, że od tamtego dnia lojalnie współpracował z UOP, dzięki
czemu mógł nie obawiać się odpowiedzialności za finansowe nadużycia.

Jacek Krupiński to nie jedyna osoba związana ze służbami specjalnymi,

która, zdaniem prokuratorów z Sopotu, miała odegrać ważną rolę w zbrodni.
W trakcie dochodzenia i prac sejmowej komisji śledczej badającej sprawę
wyszło na jaw, że współpracowali z nimi również Wojciech Franiewski (był
informatorem milicji, a potem policji i CBŚ) oraz wspomniany Grzegorz
Korytowski – lider SLD w Sierpcu (współpracował z SB, a potem z UOP
i ABW). Ta sytuacja wskazuje, że agenci służb wiedzieli, gdzie
przetrzymywany jest Krzysztof, a to oznacza, że służby mogły go odbić,
gdyby tylko chciały. „Skala zaniechań, których dopuściły się osoby
prowadzące śledztwo w tej sprawie prowadzi do wniosku, że osoby te miały
osobisty interes lub wyciągnęły osobiste korzyści ze śmierci Krzysztofa
Olewnika” – czytamy w analizie ABW.

Jedną z takich osób był prawdopodobnie inspektor Maciej Książkiewicz –

wieloletni komendant płockiej policji. Według oficjalnej wersji zdarzeń 57-
letni inspektor zmarł nagle w nocy z 20 na 21 września 2003 roku. Zachował
się akt zgonu oraz protokół sekcji zwłok. Ten ostatni stwierdza, że przyczyną

background image

śmierci był zawał serca. To wersja dość prawdopodobna. Od kilku lat
Książkiewicz miał bowiem poważne problemy zdrowotne (podejrzewano
u niego chorobę nowotworową). Oba dokumenty podpisał lekarz
anatomopatolog – prywatnie bliski kolega i sąsiad byłego komendanta. I był
on jedynym świadkiem wydarzeń, które rozegrały się tamtej nocy. Dwa dni
później ten sam lekarz podpisał dokument, z którego wynikało, że zwłoki
Macieja Książkiewicza zostały skremowane, a jego prochy rozsypano
w Bieszczadach. Miała to być realizacja ostatniej woli komendanta zapisanej
w jego testamencie, o którym nikt, nawet rodzina zmarłego wcześniej nie
wiedział. Poznał go tylko lekarz. Nie wiadomo również, gdzie miało dojść do
kremacji zwłok.

Wspomniany lekarz był jedyną osobą, która w urzędowym dokumencie

podpisała, że widziała szczątki byłego szefa płockiej policji. Inni opowiadali,
że z Maciejem Książkiewiczem rozmawiali przed jego śmiercią, najpóźniej
w piątek 19 września. Nikt nie widział również szczątków komendanta
w trumnie, którą zamkniętą i zalutowaną wystawiono na widok publiczny
w płockim kościele, po czym 26 września 2003 roku, w trakcie oficjalnego
pogrzebu

(uczestniczyły

w

nim

delegacje

policyjne

z

całego

Mazowsza) złożono ją do symbolicznego grobu na płockim cmentarzu.
I sprawa na wiele lat ucichła. Gdy w trakcie śledztwa dotyczącego
uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika raz po raz pojawiały się
tropy wiodące do byłego komendanta, prokuratura nie mogła ich
zweryfikować, bo dokumenty mówiły, że inspektor od 2003 roku nie żyje.

Zaskakujące jest jednak to, że w sprawie śmierci Książkiewicza – osoby

piastującej ważne w Płocku stanowisko – nie wszczęto śledztwa. Policja
oparła się na jedynym akcie zgonu, przy czym nie zwróciła uwagi, że
dokument podpisał jego bliski przyjaciel, ani że nie było żadnej innej osoby,
która po 20 września widziałaby szczątki komendanta. Do domu zmarłego
komendanta w noc jego śmierci nie zostało nawet wezwane pogotowie
ratunkowe. A pierwszą osobą, która się tam znalazła już po zgonie
Książkiewicza, był… feralny lekarz.

Latem

2009

roku

J.

agent

specjalny

Centralnego

Biura

Antykorupcyjnego – prowadził sprawę dotyczącą podejrzenia wręczenia
jednemu z lokalnych polityków korzyści majątkowej o znacznej wartości.
Z politykiem tym kontaktował się obywatel innego kraju mówiący biegle po
polsku i reprezentujący prywatną spółkę (w 2009 roku otwierała ona swoje

background image

przedstawicielstwo w Polsce). Agent specjalny J. zarejestrował z ukrycia
rozmowę obu mężczyzn. Cudzoziemiec został objęty całodobową
obserwacją, a w jego telefonie założono podsłuch. Agenci ustalili, że
mężczyzna jeździ po Polsce nowoczesnym samochodem należącym do
wypożyczalni. Gdy auto stało na parkingu, zdjęli z klamki jego odciski
palców. Minęło kilka tygodni, gdy analiza porównawcza wykazała, że
odciski te są identyczne z liniami papilarnymi Książkiewicza. Agent J.
zorientował się, że sprawa jest co najmniej zaskakująca, bo Książkiewicz nie
żył prawie od sześciu lat. Żeby było jeszcze ciekawiej, tajemniczy
cudzoziemiec kilkakrotnie mówił, że firma, którą reprezentuje, ma szerokie
kontakty w Płocku (zostało to nagrane z ukrycia). Całą sprawę agent
specjalny J. opisał w notatce do swoich przełożonych z sugestią pilnego
wyjaśnienia, kim naprawdę jest rozpracowywana osoba. Agent J. nie
skończył jednak sprawy. Kilka tygodni później, po słynnej „aferze
hazardowej”, odwołany został ówczesny szef CBA Mariusz Kamiński, a po
nim ze służby odeszli związani z nim ludzie w tym właśnie agent J. Sprawa
tajemniczego cudzoziemca nie była dalej prowadzona i utknęła w martwym
punkcie.

Jeszcze bardziej zaskakująca jest oficjalna data śmierci Książkiewicza.

Inspektor miał umrzeć dwa tygodnie po tym, jak Robert Pazik i Sławomir
Kościuk zamordowali Krzysztofa Olewnika. Do zbrodni doszło 5 września
2003 roku. Śledztwo prawie od roku prowadziła wówczas Prokuratura
Okręgowa w Warszawie (sygn. akt 290/02). Z raportu sejmowej komisji
śledczej wynika, że prowadzone było w sposób skandaliczny.

Między innymi dlatego, że przez wiele miesięcy Włodzimierz Olewnik

i jego pełnomocnicy bezskutecznie zabiegali o to, aby Maciej Książkiewicz
został przesłuchany w charakterze świadka. Dopiero pod koniec lata
przeforsowali tę koncepcję. We wrześniu 2003 roku do drzwi Książkiewicza
zapukał listonosz z wezwaniem na przesłuchanie. Komendant do prokuratury
jednak nie dotarł, gdyż przed wyznaczonym terminem miał umrzeć.

Inspektor Maciej Książkiewicz mógł być rzeczywiście najważniejszym

świadkiem w sprawie. Aż do wiosny 2002 roku sprawował osobisty nadzór
nad działaniami grupy operacyjnej powołanej w celu wyjaśnienia
uprowadzenia Olewnika. Dwaj policjanci z tej grupy – Maciej L. i Henryk S.
oraz ich przełożony Remigiusz M. są dziś oskarżeni o utrudnianie śledztwa
i niedopełnienie obowiązków skutkujące śmiercią człowieka. Grupa

background image

operacyjno-śledcza zlekceważyła informację o Paziku oraz Piotrowskim jako
mogących mieć związek z uprowadzeniem Krzysztofa, a skupiła się na jego
poszukiwaniu, utrzymując, że porwanie jest upozorowane. Książkiewicz
poznał Włodzimierza Olewnika przez Wojciecha K. – znajomego policjanta
z Płocka. Obu połączyła pasja do polowań. Zapraszali na nie też Olewnika,
choć biznesmen nie był entuzjastą tej formy rozrywki. Z raportu sejmowej
komisji wynika, że aranżując pierwsze spotkanie ze swoim szefem, K.
tłumaczył Olewnikowi: „Prowadzisz biznes, musisz mieć takie znajomości”.
Z kolei Książkiewicz już na pierwszym spotkaniu wręczył Olewnikowi swoje
wizytówki, mówiąc: „Pokażesz, mandatu nie zapłacisz”. Przez wiele
kolejnych miesięcy Książkiewicz starał się, aby jego znajomość
z biznesmenem przybrała jak najbardziej zażyły charakter. Nic dziwnego.
Według badających sprawę prokuratorów i sejmowych śledczych Maciej
Książkiewicz stworzył sieć nieformalnych związków biznesowych, z których
czerpał korzyści. W raporcie czytamy:

„Podejmował on również starania, aby do swoistego układu włączyć

Włodzimierza Olewnika. Maciej Książkiewicz prowadził szereg działań
sprzecznych z przepisami prawa oraz miał kontakty ze światem
przestępczym”. O co chodziło? Sejmowi śledczy nie mieli wątpliwości. Z akt
sprawy wynika, że Książkiewicz „był bardzo zainteresowany przejęciem
zakładów mięsnych na Służewcu i chciał je przejąć przez kogoś
wiarygodnego. Uważał, że najlepszą osobą byłby Włodzimierz Olewnik.
Ponadto, Książkiewicz odgrażał się Olewnikowi za fakt odrzucenia przez
niego propozycji uczestniczenia w przejęciu zakładu na Służewcu, miał
powiedzieć – „ten c…znowu się nie zgodził i to była jego ostatnia szansa
i mu tego nie daruję”.

Co ciekawe, Książkiewicz poznał również Włodzimierza Olewnika

z Andrzejem Ł. – tajemniczym człowiekiem, który bezskutecznie usiłował
nawiązać bliskie relacje biznesowe z rodziną Olewników. Andrzej Ł.
(faktycznie nosił inne nazwisko) po porwaniu Krzysztofa starał się przejąć
zakłady jego ojca. Z raportu sejmowej komisji śledczej wynika, że sam
Książkiewicz był również bliskim znajomym m.in. Edwarda M. –
podejrzewanego o zlecenie zabójstwa Marka Papały i Romana K. – byłego
ważnego urzędnika MSW, który również przewija się w tej sprawie. Czy
skandaliczne zaniechania komendanta Książkiewicza i jego podwładnych
w sprawie Olewnika były tylko wynikiem błędów? Na to pytanie odpowiedzi

background image

szuka prokuratura. Jedna z prokuratorskich tez zakłada, że Książkiewicz –
jako szef policji – celowo sprowadzał śledztwo na fałszywe tory. Gdyby
śledczy w 2003 roku wiedzieli to, co wiedzą teraz, komendant mógłby
usłyszeć zarzuty. A wówczas – walcząc o łagodniejszą karę – mógłby
opowiedzieć o innych osobach zamieszanych w zbrodnię na Krzysztofie.
W tej sytuacji co najmniej zastanawia fakt, że oficjalna data śmierci
Książkiewicza nastąpiła dwa tygodnie po bestialskim zabójstwie Krzysztofa
i tuż przed terminem przesłuchania. Dziwi to tym bardziej, że oficjalna
wersja zgonu zawiera tyle zagadek. Jeśli Książkiewicz faktycznie zmarł, to
wszystkie swoje tajemnice zabrał do grobu. Jeśli natomiast upozorował swoją
śmierć i wyjechał z Polski pod zmienionym nazwiskiem, jego odnalezienie
może być niezwykle trudne. Tym bardziej, że o tych, którzy chcieliby go
odnaleźć i sprowadzić do Polski, z pewnością upomni się Seryjny.

background image

Rozdział VII

Tajemnice Samoobrony

5 sierpnia 2011 Polskę obiegła informacja o tym, że w warszawskiej

siedzibie „Samoobrony” znaleziono zwłoki jej przewodniczącego – Andrzeja
Leppera. Informacja trafiła natychmiast na czołówki wszystkich mediów
i niemal natychmiast wywołała spiskowe teorie. Na miejscu pojawili się od
razu prokuratorzy i funkcjonariusze policji, a po nich dziennikarze z prawie
wszystkich mediów. Kilkanaście godzin po tragedii w biurze „Samoobrony”
śledczy podali do wiadomości publicznej, że dochodzenie prokuratorskie
zostanie poddane kontroli Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie oraz
zostanie objęte monitoringiem Prokuratury Generalnej. – Oznacza to, że
będziemy na bieżąco informowani o postępach w śledztwie, konkretnych
czynnościach procesowych i ich efektach – tłumaczył Mateusz Martyniuk,
rzecznik prasowy Prokuratora Generalnego. Jak zaznaczył, taki monitoring
ma miejsce w wypadku śledztw najwyższej wagi. Było to przyznanie, że
wyjaśnienie śmierci Leppera prokuratura traktuje priorytetowo. To
ewenement, bo dotychczas najważniejsze polskie śledztwa wcale nie były
obejmowane monitoringiem. Na polecenie Prokuratora Generalnego lub
krajowego dokonywano jedynie przeglądu akt, gdy media informowały
o rażących wpadkach prokuratury. Decyzja o objęciu śledztwa
monitoringiem to zadośćuczynienie żądaniu grupy polityków PiS w tym
posła Arkadiusza Mularczyka i eurodeputowanego Zbigniewa Ziobry.
Posłowie opozycji domagali się również, aby sprawą zajęła się sejmowa
Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka. W jej gestii leży m.in. troska
o praworządność, prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości
i realizowanie praw obywatelskich. To o tyle ciekawe żądanie, że

background image

wiceprzewodniczącym tej komisji jest właśnie Arkadiusz Mularczyk. –
Chcemy mieć pewność, że wszelkie okoliczności tej sprawy zostaną
rzetelnie, dokładnie zbadane. Dlatego na tym posiedzeniu komisji chcemy
wiedzieć, jakie są wstępne ustalenia śledztwa, jakie czynności prokuratura
podjęła i jakie zamierza podjąć w przyszłości – mówił na konferencji
prasowej Mularczyk. Zażądał, aby na specjalnym posiedzeniu komisji stawił
się Prokurator Generalny Andrzej Seremet i przedstawił wstępne ustalenia
śledztwa. Propozycja jest o tyle zaskakująca, że poseł Mularczyk
(z wykształcenia prawnik) domagał się, aby Seremet przedstawił informacje
pochodzące z akt śledztwa, które z mocy ustawy chronione są tajemnicą aż
do zakończenia postępowania. Co jeszcze bardziej zaskakujące: posłowie PiS
wcześniej nie składali wniosku, aby sejmowa komisja zajmowała się innymi
głośnymi sprawami – m.in. uprowadzeniem Krzysztofa Olewnika czy
zabójstwem Marka Papały. Nie domagali się tego także w latach 2005-2007,
gdy PiS sprawował rządy. Ich zaniepokojenie wzbudziła dopiero śmierć
Leppera. Takie zachowanie dwóch kontrowersyjnych posłów PiS mogło mieć
tylko jeden cel: próbę systematycznego uzyskiwania bieżących informacji
o prowadzonym śledztwie.

Gdy wiadomość o śmierci Leppera zdominowała czołówki mediów, na

kolejnej konferencji prasowej Zbigniew Ziobro zażądał ponownego
wszczęcia śledztwa w sprawie przecieku w tzw. aferze gruntowej. Chodziło
o okoliczności ostrzeżenia Andrzeja Leppera o planowanych przeciwko
niemu działaniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego. W lipcu 2007 roku
CBA zatrzymało dwóch współpracowników Andrzeja Leppera, którzy
w zamian za łapówkę obiecywali odrolnienie ziemi na Mazurach. Sam
Lepper nie został zatrzymany, jednak później Jarosław Kaczyński
zdymisjonował go. Prokuratura ustaliła, iż przewodniczący został wcześniej
ostrzeżony o szykowanej prowokacji CBA i mógł się przed nią zabezpieczyć.
Kto ostrzegł Leppera o wymierzonych w niego działaniach? Na to pytanie
odpowiedzi jeszcze w 2007 roku zaczęła szukać prokuratura (nadzorował ją
wtedy… Zbigniew Ziobro). W sierpniu 2007 roku Agencja Bezpieczeństwa
Wewnętrznego zatrzymała byłego ministra spraw wewnętrznych Janusza
Kaczmarka pod zarzutem utrudniania śledztwa w sprawie afery gruntowej.
Powodem zatrzymania była ekspertyza biegłych, z której wynikało, że to
właśnie Kaczmarek miał być źródłem przecieku. Dowodzić tego miał m.in.
zapis monitoringu z hotelu Marriott, gdzie Kaczmarek spotkał się m.in.

background image

z posłem Samoobrony Lechem Woszczerowiczem (bliskim znajomym
Leppera). Zapis ten został ujawniony w trakcie konferencji prasowej
prokuratora

Jerzego

Engelkinga.

Ostatecznie

śledztwo

przeciwko

Kaczmarkowi zostało umorzone w 2009 roku, śledztwo w sprawie
ujawnienia przez niego tajemnicy państwowej i służbowej. Sąd Rejonowy dla
Warszawy-Mokotowa uznał prawomocnie, że zatrzymanie Kaczmarka było
bezzasadne i nieprawidłowe. Dlaczego przez ponad dwa lata Zbigniew
Ziobro nie domagał się ponownego śledztwa w sprawie tzw. afery
przeciekowej? Odpowiedzią na to pytanie mogą być taśmy, które zaraz po
śmierci Leppera z własnej inicjatywy ujawnił Tomasz Sakiewicz – redaktor
naczelny popierającej PiS „Gazety Polskiej”. Z akt śledztwa (w tym
z protokołu przesłuchania samego Sakiewicza) wynika, że Lepper poprosił
go o umówienie mu spotkania z Jarosławem Kaczyńskim. Chciał się z nim
podzielić wiedzą o tym, kto był źródłem przecieku w sprawie afery
gruntowej. Do tej sprawy jeszcze później wrócimy.

Jeśli Andrzej Lepper powiedział prawdę, istotnie może to stanowić zwrot

w sprawie afery przeciekowej, jednak z całą pewnością nie jest to zwrot po
myśli Ziobry i Mularczyka. Gdyby prokuratura rzeczywiście zdecydowała się
wznowić śledztwo w sprawie przecieku, musiałaby odpowiedzieć na pytanie
o źródło wiedzy samego… Kaczmarka, z którego media w 2007 roku zrobiły
głównego bohatera afery przeciekowej. 5 lipca 2007 roku, gdy – zdaniem
prokuratorów – na 40. piętrze hotelu Marriott miało dojść do przekazania
tajnej informacji o zbliżającej się akcji – Janusz Kaczmarek pełnił funkcję
ministra spraw wewnętrznych i administracji. Sprawą żądania łapówek
w ministerstwie rolnictwa zajmowało się Centralne Biuro Antykorupcyjne
kierowane wówczas przez Mariusza Kamińskiego. Policja podlegająca
Kaczmarkowi nie prowadziła w tej sprawie żadnych czynności. Nadzorująca
operację CBA prokuratura podlegała Ziobrze, z którym Kaczmarek
pozostawał wówczas w bliskich relacjach. Oficjalnie więc Kaczmarek nie
miał prawa wejść w posiadanie wiedzy o zbliżającej się operacji CBA!

Jeszcze ciekawsze są zeznania Andrzeja Leppera złożone w Prokuraturze

Okręgowej w Warszawie w sprawie afery gruntowej (sygn. akt. VI Ds.
80/07). Na pytanie prokuratora Arkadiusza Dury, były wicepremier i minister
rolnictwa opowiedział o spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim, które odbyło
się w gabinecie szefa rządu 4 lipca 2007 roku. W spotkaniu tym uczestniczył
również Przemysław Edgar Gosiewski. Przedmiotem rozmowy była m.in.

background image

nominacja na członka rady nadzorczej TVP Piotra Ryby – współpracownika
Leppera, później zatrzymanego przez CBA. W protokole czytamy:
„Zapytałem wtedy co ze sprawą kandydatów do rady nadzorczej TVP.
Premier spojrzał na Gosiewskiego i zapytał: „Przemek, co z tą sprawą?”. Na
to Gosiewski odpowiedział, że jeszcze dwa dni i cała sprawa zostanie
zakończona”. Ta informacja zdumiała Leppera, gdyż w dniu, o którym mówił
Gosiewski, nie miało się dziać nic związanego z obsadą rady nadzorczej
TVP. Lepper powiedział również prokuratorom o innej rozmowie. Miała ona
miejsce kilkadziesiąt godzin wcześniej, w jego gabinecie. Przyszedł do niego
Gosiewski i wypytywał o „tych dwóch, za którymi chodzą służby”. W trakcie
rozmowy okazało się, że ma to związek ze sprawą odrolnienia gruntu
w Mrągowie. To właśnie wtedy Lepper miał zdać sobie sprawę, że agenci
CBA inwigilują Piotra R. i Andrzeja K. w związku ze sprawą odrolnienia
ziemi. Z akt śledztwa wynika, że tego samego dnia, o rozmowie
z Gosiewskim dowiedział się Piotr Ryba, który z kolei ostrzegł Andrzeja K.
„Od niego usłyszałem informację, że ta sprawa jest miną˝” – zeznawał kilka
dni później w prokuraturze Andrzej K. To o tyle zaskakujący wątek, że
Przemysław Edgar Gosiewski również nie miał prawa wiedzieć o zbliżającej
się akcji CBA (sam również to podkreślał) i wiedzę na ten temat mógł
zaczerpnąć tylko od Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli więc prokuratura
zrobiłaby tak, jak chce Ziobro, to po ujawnieniu taśm Sakiewicza
wznowiłaby śledztwo w sprawie słynnego przecieku. Wówczas musiałaby
zbadać kto, kiedy i w jakich okolicznościach powziął informację o zbliżającej
się operacji CBA w resorcie rolnictwa. A później musiałaby postawić
niewygodne pytania najważniejszym politykom PiS. W tej sytuacji wniosek
posła Mularczyka, aby Prokurator Generalny opowiadał w sejmie
o postępach śledztwa w sprawie śmierci Leppera wydawała się wynikać
z bieżącego interesu partyjnego. Chodziło o to, aby z wyprzedzeniem
dowiedzieć się o tym, czy w śledztwie zebrano jakikolwiek materiał
obciążający PiS. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo Prokurator Generalny
nie udostępniał politykom PiS akt śledztwa.

Aby rozwikłać tajemnicę śmierci Leppera, konieczne jest odtworzenie

ostatnich dwóch dni jego życia. W czwartek 4 sierpnia, o godzinie 9.00 rano
Lepper wyjechał ze swojego domu w Zielnowie (woj. zachodniopomorskie)
do Warszawy. Wiózł go Mieczysław Meyer – kierowca i jeden z najbliższych
współpracowników. Około godziny 16.00 dotarli do siedziby Samoobrony.

background image

Zmęczony kierowca poszedł się położyć do swojego małego pokoju, który
urządzono mu w budynku. W tym czasie przewodniczący spotkał się
najpierw z Piotrem Tymochowiczem, potem z Januszem Maksymiukiem.
Meyer zobaczył go po raz ostatni w piątek, piątego sierpnia około godziny
8 rano. Poprosił szefa, aby dał mu klucze do drzwi wejściowych, bo Meyer
chciał zejść na dół i kupić bilety do parkomatu, aby samochód mógł stać
dalej. Kilka godzin później pojechał do biura radcy prawnej Małgorzaty Gut
– pełnomocniczki partii. Tam odebrał telefon. Dzwoniono z siedziby
„Samoobrony” i powiadomiono go, że Lepper nie żyje. Meyer i mecenas Gut
natychmiast przyjechali do biura. Pani mecenas zadzwoniła po pogotowie
i policję. I godzinę później wiadomość o śmierci Andrzeja Leppera była na
ustach wszystkich.

Zeznając w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, Mieczysław Meyer

mówił, że to, co rzuciło mu się w oczy w pokoju Leppera, to totalny bałagan:
porozrzucane filiżanki, talerze, niepościelone łóżko. Było to o tyle
zaskakujące, że Lepper bardzo dbał o czystość i porządek. Jak się okazało,
około godziny 16.20 zięć Leppera – zaniepokojony jego dłuższym brakiem
aktywności – wszedł do jego pokoju i wtedy odkrył jego zwłoki. Według
prokuratury, wisiały na sznurze co najmniej cztery godziny. Wynikało z tego,
że Lepper powiesił się około godziny 12.00.

Po kilku miesiącach wyszło na jaw, że prokuratorzy i policjanci znaleźli

w łazience Leppera siedem śladów obuwia. W trakcie wielomiesięcznego
śledztwa nie udało się ustalić ani modelu butów, ani ich właścicieli. Nikt ze
współpracowników szefa „Samoobrony” nie przyznawał się do tego, żeby
wchodził do łazienki Leppera. Była to poszlaka, że w dzień jego śmierci,
w jego pomieszczeniu znalazły się jakieś inne osoby. To z kolei potwierdzało
tezę, że śmierć nie była wynikiem samobójstwa tylko działania osób trzecich.
Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że policjanci i prokuratorzy zlekceważyli
rusztowanie stojące na podwórku, po którym można było dostać się do
wnętrza apartamentu Leppera. Niewyjaśniona pozostała również sprawa
zatrzymanej klatki w telewizorze, który włączony był na kanale 5 (Polsat
News). W pewnym momencie emisja została zatrzymana, ale nie wiadomo
z jakiego powodu. Telewizor mógł się zaciąć (mało prawdopodobne). Mógł
też zostać uszkodzony podczas ewentualnej szamotaniny Leppera
z napastnikiem.

Z lakonicznych wypowiedzi przedstawicieli prokuratury wynika, że

background image

Lepper targnął się na własne życie, bo miał kłopoty finansowe i prawne.
Przegrał kilka spraw, groziło mu więzienie, nie miał pieniędzy, a jego syn
znajdował się w fatalnym stanie zdrowia. I tutaj pojawiają się pierwsze
wątpliwości. Czy to możliwe, żeby dojrzały mężczyzna, cieszący się udanym
życiem rodzinnym (Lepper wielokrotnie podkreślał w wypowiedziach
publicznych, że jest dumny ze swojej kochającej się rodziny) targnął się na
swoje życie w sytuacji, gdy ma ciężko chorego syna? Grzywien nie było tak
dużo, jak przedstawiały to media, a sytuacja procesowa nie była tak
dramatyczna. Zresztą Lepper w swoim życiu trafił kilkakrotnie za kratki
i perspektywa znalezienia się ponownie w celi nie mogła być dla niego
niczym wywołującym depresję lub myśli samobójcze. Pytań było więcej:
dlaczego z sekcją zwłok czekano do poniedziałku, choć przez ten czas mogą
zniknąć z organizmu ślady wielu substancji psychotropowych? Dlaczego ze
śledztwa wykluczono wątki polityczne?

Kluczową sprawą do zrozumienia tajemnicy śmierci Andrzeja Leppera

jest archiwum, które gromadził i wiedza, jaką posiadał. Zaś kluczową
postacią do wyjaśnienia okoliczności śmierci jest Ryszard Kuciński –
nieżyjący już były prokurator warszawski, później adwokat i pełnomocnik
Leppera. To u niego były wicepremier przez lata deponował dokumenty.
Jednak gdy Lepper zginął, Kuciński od kilku miesięcy już nie żył, a los
dokumentów jest nieznany. Ale po kolei.

Mamy rok 2004. Prezydentem jest Aleksander Kwaśniewski, urzędującym

premierem Marek Belka, a byłym – Leszek Miller. Najważniejszą sprawą
w Polsce jest komisja śledcza wyjaśniająca okoliczności zatrzymania prezesa
PKN Orlen – Andrzeja Modrzejewskiego. Komisja ta odsłania ciemne
interesy ekipy Kwaśniewskiego m.in. ich zgodę na sprzedaż Rosjanom
polskiego sektora naftowego. W kluczowym momencie prac tej komisji
do złożenia zeznań wezwany został prezydent Aleksander Kwaśniewski.
Wówczas do dziennikarza „Wprost” Wojciecha Sumlińskiego zadzwonił jego
znajomy – były oficer Wojskowej Służby Wewnętrznej – pułkownik
Aleksander Lichocki, który zaproponował mu opublikowanie zdjęć
Kwaśniewskiego z Markiem Dochnalem – lobbystą, negatywnym bohaterem
afery Orlenu. Lichocki skierował Sumlińskiego do człowieka, który miał mu
przekazać zdjęcia. Był to właśnie Ryszard Kuciński – wówczas adwokat.
Z relacji dziennikarza wynika, że Lichocki mówił mu, że Kuciński „jest
nasz”, czyli, że współpracuje ze służbami specjalnymi. Adwokat przekazał

background image

zdjęcia. Ukazały się na łamach „Wprost” kilka dni później. Jak się okazało,
w ten sposób służby specjalne – posługując się mediami – dały
Kwaśniewskiemu znać, że mają wiedzę o jego spotkaniach z Dochnalem.
Związkom tym Kwaśniewski chciał zaprzeczać (wówczas naraziłby się na
zarzut fałszywych zeznań). Tym samym Kuciński odegrał ważną rolę
w operacji specjalnej tajnych służb.

Gdy w 2008 roku jako dziennikarz „Wprost” badałem sprawę afery

gruntowej (Kuciński był pełnomocnikiem Leppera i obrońcą jednego
z oskarżonych), moi znajomi wywodzący się z tajnych służb ostrzegali mnie,
że Kuciński to „ich człowiek”, który jest na niejawnym etacie w ABW.
O prawdziwości tych informacji mogłem się później przekonać kilka razy.

W 2007 roku Andrzeja Leppera zmiotła ze sceny politycznej afera

gruntowa. Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało Piotra R. i Andrzeja
K., którym postawiono zarzuty powoływania się na wpływy w ministerstwie
rolnictwa w celu uzyskania korzyści majątkowej. Obaj współpracownicy
Leppera oferowali możliwość załatwienia odrolnienia działki w Mrągowie
w zamian za 3 miliony złotych łapówki. W ostatniej chwili zostali ostrzeżeni.
Do Andrzeja K. zadzwonił Piotr R., którego o sprawie poinformował Lepper.
Z kolei Lepper miał się o tym dowiedzieć od posła Lecha Woszczerowicza,
który zdobył tę wiedzę w hotelu Marriott, w trakcie spotkania z Ryszardem
Krauze i Januszem Kaczmarkiem. Według byłego szefa CBA Mariusza
Kamińskiego, źródłem przecieku w sprawie był właśnie Janusz Kaczmarek.
Innego zdania była prokuratura, która śledztwo w sprawie umorzyła i nikogo
nie oskarżyła o spowodowanie przecieku.

Na pewien czas przed swoją śmiercią, Lepper poprosił o spotkanie

redaktora naczelnego „Gazety Polskiej” Tomasza Sakiewicza. Z protokołu
przesłuchania Sakiewicza wynika, że prosił go o umożliwienie mu spotkania
z Jarosławem Kaczyńskim. Lepper chciał bowiem przedstawić mu dowody,
że źródłem przecieku w sprawie tzw. afery gruntowej był właśnie Janusz
Kaczmarek. Do spotkania nie doszło, bo Lepper został znaleziony
powieszony.

Z relacji współpracowników przewodniczącego „Samoobrony”, z którymi

rozmawiałem, wynika, że zgromadzone dokumenty miały stanowić „polisę
ubezpieczeniową” Leppera. Z jednej strony, różni ludzie mieli świadomość,
że ma o nich ogromną wiedzę (Kuciński mawiał, że gdyby ujawnił wszystkie
dokumenty, które posiada, to spaliłby niejedną karierę polityczną w Polsce),

background image

co miało mu zagwarantować bezkarność. Z drugiej strony, archiwum miało
stanowić kartę przetargową Leppera w wielkiej polityce. Z relacji jego
współpracowników z „Samoobrony” wynika, że Lepper marzył o tym, żeby
pójść do wyborów wspólnie z PiS-em i wrócić do wielkiej polityki.

W tym kontekście bardzo ciekawa jest rola Janusza Maksymiuka. Jeden

z najbliższych doradców Leppera – był też jedyną wpływową osobą
w „Samoobronie”, która sprzeciwiała się pomysłowi koalicji z PiS. Tuż po
śmierci przewodniczącego natychmiast pojechał do Zielnowa do jego rodziny
i prosił wdowę o podpisanie pewnych dokumentów. Jednak Irena Lepperowa
odmówiła, a rodzina byłego wicepremiera nie chciała ani rozmawiać
z Maksymiukiem, ani nawet wpuścić go do domu. Został wyrzucony za próg
– jak opowiedział mi jeden z rozmówców.

Wróćmy jednak do Andrzeja Leppera. Po 2007 roku ten prosty, uparty

chłop robił wszystko, żeby wrócić do polityki. Zaangażował się również
w biznes. Wspólnie z Piotrem Rybą założył spółkę, która miała zająć się
wymianą handlową z Białorusią. I tu kolejna niespodzianka: gdy Polskę
obiegła informacja o śmierci Leppera, białoruskie MSZ zwróciło się do
polskich władz z prośbą o objęcie śledztwa „szczególnym nadzorem”.
W ostatnich latach swojego życia, Lepper często wyjeżdżał na Białoruś, na
Ukrainę i do Rosji, gdzie robił interesy (niewiele o nich wiadomo). Wiadomo
jednak, że prowadził również własne śledztwo na temat afery gruntowej
(jednym z jego rozmówców na ten temat byłem ja). Po kilku latach od
tamtych wydarzeń, doszedł do wniosku, że sprawa ma drugie dno, że była to
rozgrywka tajnych służb, wymierzona w niego i Kaczyński popełnił błąd,
wyrzucając go z rządu. Rzecz w tym, że – zdaniem Leppera – w tej grze
brały udział służby nie tylko polskie, ale również rosyjskie. Według jego
wersji ostrzeżenie współpracowników Leppera i wyrzucenie z rządu jego
samego miało na celu wywołanie kryzysu politycznego w Polsce, który miał
doprowadzić do rozpadu koalicji, wcześniejszych wyborów (tak się też stało)
i odejścia PiS-u. Celem nie był więc Lepper. Celem był Kaczyński. Do
takiego wniosku doszedł po licznych wyjazdach na Wschód. Czy był to
wynik jego śledztwa, czy ktoś nim manipulował – nie wiadomo. Wydaje się
natomiast prawdopodobne, że Lepper – podczas swoich wojaży – zdobył
bardzo ciekawą wiedzę obciążającą obecnych polskich polityków. Tę wiedzę
wraz z potwierdzającymi to dowodami (nagraniami rozmów, tajemniczymi
dokumentami)

były

wicepremier

chciał

przekazać

Kaczyńskiemu

background image

i zaproponować mu wspólny start w wyborach. Takie rozwiązanie z jednej
strony pomogłoby Kaczyńskiemu zdobyć ogromną wiedzę o politycznych
przeciwnikach i o działaniu w Polsce rosyjskich służb specjalnych. Z drugiej
strony – dodałoby PiS-owi poparcia elektoratu „Samoobrony” (wcale nie
takiego małego), które mogło pomóc uzyskać lepszy wynik w wyborach
(a może nawet je wygrać). Być może Lepper w kluczowym momencie
zmienił front i zamiast grać kwitami przeciwko Kaczyńskiemu, zaczął grać
razem z nim. Kluczem do tego rozwiązania było archiwum Andrzeja Leppera
zdeponowane u Ryszarda Kucińskiego. Tyle tylko, że Kuciński nagle…
zmarł. 26 maja 2011 roku zakończył życie w szpitalu w Warszawie.
Oficjalnym powodem śmierci był zawał serca. To o tyle dziwne, że Kuciński
cieszył się dobrym zdrowiem. Miał wprawdzie problemy alkoholowe, ale nie
skarżył się na problemy z sercem.

Minął miesiąc i w siedzibie „Samoobrony” doszło do tragedii.

Samobójstwo popełnił Wiesław Podgórski – asystent i najbliższy
współpracownik Leppera, który kilkakrotnie razem z nim był na Wschodzie.
Warszawska prokuratura umorzyła śledztwo, twierdząc, nikt go do tego nie
nakłaniał. Sprawa jest o tyle dziwna, że nikt z jego współpracowników nie
zauważył żadnych objawów które wskazywałyby, że Podgórski zmaga się
z depresją, ma myśli samobójcze lub jakiekolwiek poważne problemy.

W lipcu 2011 roku w Moskwie zmarła mecenas Róża Żarska – była

adwokatka Andrzeja Leppera (broniła go m.in. w sprawach karnych), jego
zaufana współpracowniczka. Okoliczności śmierci mecenas Róży Żarskiej są
nieznane.

I w końcu, w sierpniu 2011 roku znaleziono zwłoki Andrzeja Leppera.

Być może przewodniczący „Samoobrony” nie odczytał zrozumiałych
sygnałów płynących z poprzednich trzech „samobójstw” i w odpowiedniej
chwili nie wysłał swoim oponentom sygnału, że przestanie im zagrażać.

background image

Rozdział VIII

Smoleńskie samobójstwa

28 października 2012 r., rankiem, Polską wstrząsnęła informacja

o odnalezieniu zwłok chorążego Remigiusza Musia – technika pokładowego,
członka załogi JAK-a 40 o numerze bocznym 044, który 10 kwietnia 2010
roku rankiem, wylądował w Smoleńsku. Ze wstępnych ustaleń wynikało, że
42-letni chorąży Remigiusz Muś wyszedł z mieszkania w sobotę 27
października około godziny 22. 00. Nie powiedział żonie dokąd się wybiera
ani o której godzinie wróci. Półtorej godziny później jego żona poszła do
piwnicy po zimowe buty (sobota była pierwszym dniem, kiedy na Mazowszu
padał śnieg). Około godziny 23.30 odkryła zwłoki męża. Wisiały na linie
w piwnicy. Najpierw próbowała odciąć męża, ale jej się to nie udało.
Pobiegła z krzykiem do sąsiada i wspólnie przecięli linę. Inny sąsiad wezwał
policję i pogotowie, a w tym czasie żona podjęła próbę reanimacji. Okazało
się to jednak bezskuteczne. Lekarz pogotowia ratunkowego stwierdził zgon.

Dziwna śmierć chorążego Remigiusza Musia wstrząsnęła opinią

publiczną. Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński sugerowali, że ma ona
związek z katastrofą smoleńską i zażądali ochrony dla pozostałych dwóch
członków załogi JAK-a 40. Natychmiast zareagowała na to wojskowa
prokuratura, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy. „Wojskowa
Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie posiada wiedzy procesowej na temat
jakichkolwiek zagrożeń dla któregokolwiek ze świadków przesłuchanych
w toku śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej” – mówił jej rzecznik –
płk Zbigniew Rzepa. Jak podkreślił, o ochronę taką nie występowali sami
zainteresowani, czyli porucznicy Artur Wosztyl i Rafał Kowaleczko –
dowódca i drugi pilot JAK-a 40, którzy lądowali w Smoleńsku godzinę

background image

przed tragedią Tu 154 M.

Śmiercią chorążego Musia zajęła się rutynowo Prokuratura Rejonowa

w Piasecznie, która powierzyła czynności w tej sprawie lokalnej policji.
Potem śledztwo przejęła Prokuratura Okręgowa w Warszawie, a ta zarządziła
przeprowadzenie sekcji zwłok. Jej rzecznik Dariusz Ślepokura ujawnił, że
Muś zmarł wskutek ucisku pętli na narządy, czyli wskutek uduszenia się.
Dowodem była jedna bruzda wisielcza widoczna na szyi zmarłego. – „Nie ma
śladów wskazujących na udział osób trzecich” – mówił prokurator Dariusz
Ślepokura dziennikarzom, gdy śledczy otrzymali wyniki sekcji zwłok, która
zakończyła się w poniedziałek po południu. Podkreślił, że prokuratura zleciła
również badania toksykologiczne, mające wykazać, czy Remigiusz Muś
w chwili śmierci był pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Ich wyniki
znane miały być najwcześniej po kilku tygodniach.

W sprawie śmierci Remigiusza Musia istnieją dwie wersje zdarzeń.

Pierwsza mówi o tym, że z własnej inicjatywy targnął się na swoje życie.
Druga zakłada, że ktoś go do tego namówił lub decyzję tę na nim wymusił.
Jednak dzisiejszy stan wiedzy pozwala podchodzić ostrożnie do każdej
z hipotez.

Przede wszystkim: policjanci ani prokuratorzy nie znaleźli dowodów

mówiących o tym, że ktoś nakłaniał wojskowego, by targnął się na własne
życie. To może wskazywać na to, że działał z własnej inspiracji. Z drugiej
jednak strony przyjaciele wspominają Musia jako człowieka wesołego,
pogodnego i pełnego życia. Wojskowy od niedawna był na emeryturze i miał
ambitne plany zawodowe. On i jego rodzina nie mieli poważnych
problemów: ani finansowych, ani żadnych innych. To nie pozwala odkryć
motywów samobójstwa. Pojawiły się oczywiście plotki, że cierpiał na
depresję, a w ostatnich dniach był bardzo przygnębiony, jednak później
okazały się, że to informacje wyssane z palca. Muś nie zostawił listu
pożegnalnego, co jest częstą praktyką w przypadku osób popełniających
samobójstwo. Nie jest to też jednak reguła, nie każdy samobójca go
pozostawia.

Dla wyjaśnienia okoliczności tragicznej tej śmierci kluczowe są

wydarzenia z soboty 27 października. Tego dnia planował udać się na
imprezę dla lotników wojskowych, w której regularnie brał udział od
początku swojej kariery. Impreza odbywa się raz do roku i gromadzi także
tych, którzy po zakończeniu służby wojskowej przeszli do pracy w lotnictwie

background image

cywilnym. Jest to okazja do spotkania z dawnymi kolegami i do wymiany
doświadczeń. Muś zawsze brał w niej udział, jednak tym razem nie
przyszedł. Dlaczego? Czy miało to związek z wieczorną tragedią? Na to
pytanie odpowiedzi śledczy nie znaleźli.

Nie wiadomo również, co działo się z podoficerem od momentu, kiedy

wyszedł z mieszkania (ok. godz. 22.00) aż do chwili, w której żona znalazła
jego zwłoki (ok. godz. 23.30). Tu również istnieją dwie wersje. Pierwsza
zakłada, że Muś zszedł do piwnicy i tam odebrał sobie życie. Druga mówi, że
na ten desperacki krok zdecydował się dopiero po rozmowie z kimś, kto go
nakłonił do odebrania sobie życia. Nie ma jednak dowodów pozwalających
potwierdzić tę tezę. Dokładny moment zgonu i to, co ewentualnie robił zaraz
po tym, jak wyszedł z domu, na razie pozostaje zagadką. Być może to
kluczowa kwestia, by rozwikłać tę sprawę.

10 kwietnia 2010 roku Remigiusz Muś znalazł się w składzie załogi JAK-

a 40 o numerze bocznym 044, który wystartował do Smoleńska. Na
pokładzie znalazło się 16 dziennikarzy różnych redakcji, którzy mieli
relacjonować wizytę prezydenta w Katyniu. Dowódcą samolotu był
porucznik Artur Wosztyl, drugim pilotem porucznik Rafał Kowaleczko,
a technikiem pokładowym właśnie Remigiusz Muś. Po powrocie do
Polski złożył w prokuraturze szczegółowe zeznania na temat tamtego
dramatycznego dnia. Na początku opowiedział przesłuchującym go
wojskowym prokuratorom o tym, że radiolatarnie w Smoleńsku działały
wadliwie i źle naprowadzały JAK-a. W protokole jego przesłuchania
czytamy: „Chciałbym w tym miejscu zeznać, że wskazania GPS
w porównaniu ze wskazaniami dalszej radiolatarni różniły się. Gdybyśmy
oparli się tylko na wskazaniach GPS, to wyszlibyśmy 50 do 70 metrów
z lewej strony od osi pasa. (…)W trakcie lotu wyglądało to w ten sposób, że
GPS nakazywał nam skręcać w lewo, a NPP i IKU nakazywał nam
korygować w prawo”.

Jednak najważniejszy był ten fragment zeznań, w którym Muś opowiadał,

że kontroler z wieży w Smoleńsku wydał załodze polskiego tupolewa
polecenie, aby była gotowa do odejścia na drugi krąg z wysokości 50
metrów. Wcześniej to samo nakazał załodze IŁ-a 76. W protokole czytamy:
„W trakcie podejścia IŁ, korespondencja pomiędzy nim a wieżą była
prowadzona dosyć często. (…) Kontroler mówił tylko o tym, że mają
kontynuować podejście i że mają być gotowi do odejścia na drugi krąg

background image

z wysokości nie niżej niż 50 metrów”.

Muś opowiedział również prokuratorom, że słyszał rozmowę prowadzoną

przez wieżę w Smoleńsku z pilotami polskiego tupolewa. „W końcowej fazie
lotu kontroler zapytał się, czy chcą lądować. Załoga odpowiedziała, że
warunkowo podejdziemy”. Kontroler wyraził zgodę na podejście. Ja nie
słyszałem, aby kontroler zabronił im lądowania i odejście na zapasowe.
Wydaje mi się, że kontroler powiedział TU-154M, że mają być gotowi do
odejścia na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. Muś bardzo
dobrze znał język rosyjski i – jak wynika z protokołów jego zeznań –
zapamiętał też wypowiedziane przez kontrolera zdanie: „uchod na wtaroj
krug nie mienie piatdiesiat mietrow”
, co dosłownie oznacza: odejście na
drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. Swoją relację Muś
powtórzył w lipcu 2010 roku w wywiadzie telewizyjnym. Stwierdził
kategorycznie, że kontroler określił minimalną wysokość do odejścia na
drugi krąg na 50 metrów. Jego wersję potwierdził pilot JAK-a. Artur Wosztyl
zacytował prokuratorom komendę wydaną przez wieżę kontroli na lotnisku
Siewiernyj: „Jak na wysokości 50 m nie zobaczycie pasa, odlatujcie”. Gdy
ich zeznania wyszły na jaw, okazało się, że ich treść jest sprzeczna ze
stenogramami rozmów z czarnych skrzynek, opublikowanymi w czerwcu
2010. Wynika z nich bowiem, że kontrolerzy mówili o 100, a nie o 50
metrach.

W zeznaniach Musia ważny jest również inny fragment, opisujący

wydarzenie, do którego doszło zaraz po tragedii. „Po tym, jak Tu 154M
rozbił się, ja przez radio z JAK-a skontaktowałem się z wieżą i zapytałem się
kontrolera, co z naszym TU-154M. On odpowiedział, że źle. Później
zapytałem się ponownie, co z naszym samolotem tzn. TU 154M. Kontroler
powiedział, żebym wyszedł z JAKA-40. Kiedy wyszedłem, w moją stronę
szedł mężczyzna umundurowany, w wieku około 40-45 lat, niski blondyn
o ogorzałej twarzy. Wtedy też powiedział mi, że TU 154M spadł 1500
metrów przed pasem. Ten mężczyzna był przerażony, trząsł się i mamrotał,
że jest już po nim”.

W dalszej części protokołu Muś zeznawał, że na miejscu katastrofy

znalazł się po około godzinie i widział, co działo się ze zwłokami.

„Kiedy przybyliśmy na miejsce, to pracowały już tam służby ratownicze.

Ja widziałem dużo nagich ciał. Leżały one pomiędzy częściami samolotu.
Jedno ciało ludzkie było całe. Pozostałe, to były części ludzkich ciał, ręce,

background image

nogi. Kiedy my tam byliśmy, to nikt się nimi nie interesował, tzn. nie
przykrywał ich, nie zbierał”.

Remigiusz Muś był w prokuraturze przesłuchiwany dwukrotnie:

w kwietniu i czerwcu 2010 roku. Zaręczał, że jego relacja jest wiernym
odzwierciedleniem tego, co widział i przeżył na lotnisku Siewiernyj.
Prokuratorzy nie mieli wątpliwości co do jego wyjaśnień i więcej go. Czy
śmierć Musia mogła mieć związek z jego wiedzą na temat tego, co wydarzyło
się 10 kwietnia? Nie ma wątpliwości, że chorąży podał informacje, które
przeczą oficjalnej wersji zdarzeń. Jednak nie ma też wątpliwości, że cała jego
wiedza została spisana w trakcie przesłuchań i zawarta w protokołach,
których kopie mają rodziny i ich pełnomocnicy. Gdyby ktoś chciał zabić
Remigiusza Musia, by ten zabrał do grobu swoją wiedzę o zdarzeniach z 10
kwietnia, starałby się to zrobić przed jego pierwszym przesłuchaniem, a nie
ponad dwa lata później. To przesłanka przeciwko tezie o udziale osób
trzecich w śmierci Musia. Jednak nie na tyle silna, aby rozwiewać wszelkie
wątpliwości.

Śmierć chorążego nie była pierwszym tajemniczym zgonem osoby

mającej dużą wiedzę o katastrofie smoleńskiej. Dziwne zgony osób mających
lub mogących mieć wiedzę o kulisach katastrofy zaczęły się jeszcze przed
tragicznym lotem do Smoleńska. Rankiem 23 grudnia 2009 roku, kierowca
Kancelarii Premiera przyjechał do Głoskowa, aby odebrać z domu Grzegorza
Michniewicza – wysokiego rangą urzędnika kancelarii. Jednak Michniewicz
nie wychodził. Kierowca, zniecierpliwiony długim oczekiwaniem, wszedł do
domu i znalazł go powieszonego na sznurze. Na miejsce szybko przyjechała
policja i prokurator. Tak rozpoczęło się śledztwo w sprawie śmierci
wysokiego urzędnika Kancelarii Premiera.

Przez kilkanaście miesięcy prokurator badał okoliczności śmierci

Michniewicza. Uzyskał dwa sprzeczne ze sobą sygnały. Po pierwsze: okazało
się, że urzędnik był bardzo przygnębiony, ponieważ odbył poprzedniego dnia
przykrą rozmowę ze swoim szefem – Tomaszem Arabskim, w trakcie której
doszło między nimi do kłótni. Michniewicz zwierzył się z tego swojemu
bliskiemu

przyjacielowi

Pawłowi

Gutowskiemu

mieszkającemu

w Londynie (rozmawiali poprzez Skype’a). Co się działo dalej – tego nie
wiadomo.

Jednak drugi trop prowadził do zgoła innych wniosków. Prokurator odkrył

bowiem, że Michniewicz planował wyjazd razem z żoną do Białogardu.

background image

Mieli tam wspólnie spędzić wigilię i święta. Michniewicz miał również
poważne plany urlopowe. Wybierał się również na imprezę sylwestrową. Czy
to możliwe, aby człowiek mający takie plany na przyszłość, nagle, pod
wpływem impulsu popełnił samobójstwo?

Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski zwrócili uwagę na zaskakującą

zbieżność: otóż samobójstwo Michniewicza nastąpiło tego samego dnia,
kiedy z Samary wrócił tupolew, który kilka miesięcy później rozbił się
w Smoleńsku, wioząc prezydenta Kaczyńskiego, Pierwszą Damę i 94 inne
osoby. Czy te dwa fakty mają ze sobą związek? Nie wiadomo, bo oficjalnie
śmierć Grzegorza Michniewicza pozostaje niewyjaśniona.

27 kwietnia 2010 roku odnaleziono zwłoki chorążego Stefana Zielonki –

byłego szyfranta kontrwywiadu wojskowego. Rok wcześniej szyfrant
zaginął. Pewnego dnia po prostu… wyszedł z domu i nie wrócił. O jego
zniknięciu policję poinformowała żona. Poszukiwania wszczęto w sposób
rutynowy. Dopiero później dołączył do nich kontrwywiad wojskowy. Gdy
sprawę opisały media, z początku minister Klich bagatelizował to zdarzenie
i sugerował problemy chorążego Zielonki ze zdrowiem psychicznym. To
ostatnie, gdyby okazało się prawdą, byłoby kompromitacją dla samego
Klicha i podległych mu służb, które do największych tajemnic służb
dopuściły człowieka niezrównoważonego psychicznie. Okazało się jednak, że
zaginięcie szyfranta nie miało nic wspólnego z jakimikolwiek zaburzeniami
psychicznymi. Nieprawdziwa okazała się również późniejsza plotka, iż został
„przejęty” przez wywiad chiński, któremu zdradził wszystkie tajemnice
naszych służb w zamian za azyl polityczny i gwarancję bezpieczeństwa.
Wszelkie spekulacje co do losów Zielonki i motywów jego ewentualnej
zdrady zostały przecięte, gdy nad Wisłą odnaleziono jego zwłoki.

W sprawie zaginięcia szyfranta śledztwo wszczęła Wojskowa Prokuratura

Okręgowa w Warszawie. Ta sama, która prowadzi śledztwo smoleńskie.
Sprawę umorzyła, ale nie wiadomo dlaczego, bo uzasadnienie jest ściśle
tajne.

Czy zaginięcie (a później śmierć) szyfranta, miały związek z katastrofą

smoleńską? To ważne pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Jest jednak
pewna poszlaka, która może służyć na potwierdzenie tej tezy. Tą poszlaką
jest fakt, że Zielonka miał dostęp do wszystkich depesz i informacji
spływających do polskiego wywiadu. Jeśli prawdą jest (a wiele na to
wskazuje), że służby obcych państw ostrzegały stronę polską przed

background image

remontem samolotu w Samarze, a potem przed możliwością zamordowania
polskiego prezydenta, to z całą pewnością do treści tych depesz musiał mieć
dostęp chorąży Zielonka. Niezależnie od tego, ujawnione przez dziennikarzy
okoliczności jego śmierci każą wątpić w samobójstwo. Chyba, że „seryjne”.

18 kwietnia 2010 roku na drodze Rawa Mazowiecka – Łódź wydarzył się

dziwny wypadek. Doszło do czołowego zderzenia dwóch samochodów.
W jego wyniku śmierć poniósł Mieczysław Cieślar – biskup kościoła
ewangelicko-augsburskiego. Zarzut spowodowania wypadku pod wpływem
alkoholu usłyszał Adrian D., który potwierdził, że prowadził samochód i że
wcześniej spożywał alkohol, ale zaprzeczył, aby to jego pojazd zderzył się
z

samochodem

biskupa

Mieczysława

Cieślara.

Co

ciekawe:

prokuratura złożyła wniosek o tymczasowe aresztowanie mężczyzny, jednak
sąd odmówił (w drugiej instancji, prokuratura również poniosła porażkę).

Dlaczego śmierć biskupa Cieślara jest tak ważna? Otóż zaraz po

katastrofie smoleńskiej pojawiła się informacja, że 10 kwietnia rankiem,
otrzymał od swojego kolegi – biskupa Adama Pilcha – SMS-a z informacją,
że bp. Pilch przeżył katastrofę w Smoleńsku. Gdyby tak było, byłoby to
pierwsze potwierdzenie, że oficjalna wersja zdarzeń jest nieprawdziwa. Tego
się już nigdy nie dowiemy, bo prokuratura nie zdążyła przesłuchać biskupa
Pilcha.

Dwa miesiące później, w wypadku samochodowym zginął profesor Marek

Dulinicz – archeolog. Profesor miał być szefem grupy archeologów, która
chciała jechać do Smoleńska i na lotnisku Siewiernyj szukać śladów
katastrofy. Do wyjazdu miało dojść we wrześniu 2010. Tak się nie stało, bo
wcześniej profesor zginął w wypadku samochodowym. Niemal natychmiast
w internecie pojawiły się spiskowe teorie mówiące o staranowaniu przez
„TIR-a na rosyjskich numerach rejestracyjnych”. Aura tajemniczości
gęstniała, gdy prokuratura podjęła decyzję o umorzeniu śledztwa.

Tymczasem ten przypadek na pewno nie miał żadnego związku

z „katastrofą” smoleńską. Był wynikiem nieszczęśliwego splotu okoliczności.
Profesor Marek Dulinicz i jego żona Grażyna mieli działkę letniskową
w pobliżu Glinojecka i często jeździli tam na weekendy. 6 czerwca 2010 roku
profesor i jego małżonka wracali z działki do Warszawy. Na skrzyżowaniu
dwóch dróg profesor zagapił się i wymusił pierwszeństwo, w rezultacie czego
wyjechał z drogi podporządkowanej wprost pod pędzącą Toyotę Avensis,
którą prowadziła mieszkanka Ciechanowa Małgorzata P., a towarzyszył jej

background image

partner życiowy i dziecko. Toyota uderzyła przodem w bok samochodu
profesora. W wyniku uderzenia państwo Duliniczowie doznali ciężkich
obrażeń i po kilkunastu minutach zmarli. Małgorzata P. pozostała w ciężkim
szoku, choć ona i jej najbliżsi przeżyli. Ustalenia na miejscu wypadku nie
budziły wątpliwości, że winę za jego spowodowanie ponosi profesor. Sprawę
więc umorzono.

Również żadnego związku z katastrofą smoleńską nie ma śmierć profesora

Stefana Grocholewskiego – eksperta od czarnych skrzynek (profesor badał
m.in. wypadek CASY z Mirosławca i kwestionował oficjalną wersję
zdarzeń). Jego zgon nie mógł mieć związku ze Smoleńskiem po pierwsze
dlatego, że nastąpił dziesięć dni przed katastrofą – 31 marca 2010 r. Po
drugie: był spowodowany chorobą nowotworową. O jego zgonie
poinformowało Radio Maryja, zaznaczając, że profesor przed śmiercią
przyjął sakramenty święte. Teoria, że wyeliminowano go wcześniej, aby
uniemożliwić badanie późniejszej sprawy Smoleńska, nie ma pokrycia
w rzeczywistości.

2 czerwca 2010 roku zmarł Krzysztof Knyż – operator kamery

telewizyjnej, który 10 kwietnia 2010 był w Smoleńsku i towarzyszył
dziennikarzowi Wiktorowi Baterowi. Knyż – według jednej z wersji zdarzeń
– filmował próby podejścia tupolewa do lądowania. Jeśli tak było
rzeczywiście, byłby faktycznie ważnym świadkiem w sprawie. Jednak nikt
nigdy Knyża nie przesłuchał. Wkrótce po tragedii młody człowiek zmarł.
Żadnych okoliczności jego śmierci nie udało mi się ustalić.

Po ukazaniu się mojej książki „Zamach w Smoleńsku” napisała do mnie

osoba przedstawiająca się jako siostra Krzysztofa Knyża. Poinformowała, że
zmarł on w Warszawie, w szpitalu, a przyczyną śmierci była sepsa. Tej
informacji nie udało mi się potwierdzić. Nie udało mi się również nawiązać
kontaktu z osobą, która wysłała tego maila.

Kilka miesięcy później Polskę obiegła informacja o zabójstwie

Eugeniusza Wróbla – byłego wiceministra transportu. Wróbel (związany
z PiS) był w latach 1990-1994 wojewodą katowickim, a później, w latach
2005-2007 wiceministrem transportu (w czasie, gdy resortem kierował Jerzy
Polaczek). Wówczas nadzorował Polską Agencję Żeglugi Powietrznej, Urząd
Lotnictwa Cywilnego i porty lotnicze. Po 2007 roku odszedł z polityki
i powrócił do pracy naukowej na Politechnice Śląskiej. Był od lat ekspertem
od stosowania systemów nawigacji w samolotach. Był autorem wielu

background image

publikacji o zastosowaniu odbiornika PolaRx3 firmy Sentrino w nawigacji
samolotów. Jest to różnicowy odbiornik nawigacji satelitarnej GPS działający
na dwóch częstotliwościach i sygnałach o bardzo wysokiej precyzji, odporny
na zakłócenia zewnętrzne. Z Wróblem konsultował swoje interpelacje
poselskie w sprawie katastrofy Jerzy Polaczek. Sam były wiceminister
bardzo zaangażował się w wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Od początku
stał na stanowisku, że oficjalna wersja zdarzeń nie odpowiada prawdzie. Miał
też wejść w skład zespołu ekspertów pomagających wyjaśnić katastrofę.

Zwłoki Eugeniusza Wróbla – brutalnie zmasakrowane – wyłowiono

z Zalewu Rybnickiego 15 października 2010 r. Wcześniej policja wszczęła
poszukiwania, gdy jego żona zgłosiła zaginięcie. W trakcie śledztwa okazało
się, że ostatnią osobą, która widziała Eugeniusza Wróbla żywego, był jego
syn, Grzegorz. Kilka dni później Grzegorz Wróbel przyznał się do
zamordowania ojca. I tu zaczyna się ciąg zagadek. Dwa dni później
przesłuchiwany w prokuraturze, syn odwołał swoje zeznania i sugerował, że
do winy przyznał się dlatego, że nie działał świadomie. Są wiarygodne
informacje, które pozwalają stwierdzić, że w chwili składania pierwszych
zeznań był pod silnym wpływem środków odurzających. Jeszcze bardziej
zaskakująca jest podana przez niego wersja zdarzeń. Grzegorz Wróbel
opowiadał śledczym, że najpierw pozbawił ojca przytomności, a później
poćwiartował piłą mechaniczną i wrzucił zwłoki do zalewu. Prokuratura
zajęła się sprawą, jednak wkrótce śledztwo umorzyła, gdyż uznała Grzegorza
Wróbla za osobę niepoczytalną i chorą psychicznie. Wbrew powszechnej
praktyce w takich przypadkach, domniemany sprawca nie trafił do aresztu na
oddział obserwacji psychiatrycznej, lecz został zamknięty w ośrodku dla
umysłowo chorych. Co jeszcze ciekawsze: taka decyzja została podjęta po
rozmowie Grzegorza Wróbla z jednym tylko biegłym. A żeby było jeszcze
ciekawiej, matka oskarżonego i wdowa po Mirosławie Wróblu, przez lata
była psychiatrą i nie zauważyła u swojego syna żadnych objaw upośledzenia
umysłowego ani niepoczytalności.

Ostatecznie, śledztwo w sprawie śmierci Mirosława Wróbla zostało

umorzone. Nikt nie poniósł odpowiedzialności za tę ohydną zbrodnię.

2 grudnia 2011 roku do grona „smoleńskich nieboszczyków” dołączył

Dariusz Szpineta – zawodowy pilot, założyciel i prezes spółki Ad Astra
Executive Charters. Był absolwentem Politechniki Śląskiej i Uniwersytetu
w Poitiers, dodatkowo we Francuskim Instytucie Zarządzania zdobył dyplom

background image

MBA. W Polsce założył spółkę zajmującą się czarterami samolotów.
Zaangażował się również w śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej.
Pomagał ekspertom, rozmawiał z dziennikarzami, bardzo szybko doszedł do
wniosku, że oficjalna wersja zdarzeń z 10 kwietnia jest daleka od prawdy.

Jak udało mi się ustalić, Dariusz Szpineta prowadził również własne

śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na własną rękę starał się uzyskać
dowody w tej sprawie, aby przedstawić je opinii publicznej w Polsce. Był
właściwą osobą do podjęcia się tego zadania. Miał świetne kontakty
w środowisku lotniczym na świecie, wśród ekspertów, osób odczytujących
zapisy „czarnych skrzynek”, techników, nawigatorów, mechaników. Odkrył
m.in., że 8 kwietnia 2010 r., na dwa dni przed katastrofą, lotnisko Siewiernyj
nie dysponowało numerem zgody na przelot tupolewa i lądowanie.
Opublikował również kilka artykułów, z których wynikało, że lot tupolewa
był lotem wojskowym a nie cywilnym.

Pod koniec listopada 2011 roku Szpineta wybrał się wraz z grupą

przyjaciół do Indii. I tam, w zaskakujących okolicznościach rozstał się
z życiem. 2 grudnia znaleziono go w łazience pokoju hotelowego. Jego
zwłoki wisiały na sznurze. Kapitan lotnictwa osierocił dwoje dzieci. To o tyle
zaskakująca wersja zdarzeń, że wszyscy uczestnicy wycieczki do Indii
(zostali przesłuchani przez prokuraturę) zapamiętali, że Szpineta był
człowiekiem zdrowym, pełnym życia i energii, mającym liczne plany na
przyszłość. I doskonale się bawił podczas tego wyjazdu.

Gdy informacja o jego śmierci przedostała się do mediów, ktoś wykreował

i rozpowszechnił plotkę, że pilot powiesił się, bo bał się konsekwencji
śledztwa w sprawie korupcji w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego. W 2009
roku złożył w tej sprawie zawiadomienie w prokuraturze. Kilka miesięcy
później w ULC pojawili się funkcjonariusze CBA, którzy zabezpieczyli
dokumentację. Wybuchł skandal, gdyż okazało się, że licencje lotnicze były
przyznawane za łapówki z pominięciem przepisów prawnych. Choć
Szpineta złożył w tej sprawie zawiadomienie, sam również usłyszał zarzuty.
Jednak zakończenia sprawy nie doczekał, bo popełnił tajemnicze
samobójstwo. „Seryjne”. Okoliczności sprawy są na tyle dziwne, a pytań
i wątpliwości jest tak dużo, że wersja o udziale osób trzecich najbardziej
prawdopodobna. Wydaje się również, że nie był to przypadek, iż tajemnicze
„samobójstwo” upozorowano w Indiach. Dzięki temu jego sprawca mógł
zniknąć, a polski wymiar sprawiedliwości nie miał pola manewru.

background image

W kontekście katastrofy smoleńskiej jeszcze bardziej szokuje zbrodnia,

która wydarzyła się 10 grudnia 2012 roku w siedzibie wydawnictwa Magnum
X mieszczącego się przy ulicy Grochowskiej na warszawskiej Pradze. Około
godziny 14. 00 najpierw wybuchła tam bomba, a potem doszło do
morderstwa. Jego ofiarą padł Krzysztof Zalewski – ekspert lotniczy
i dziennikarz, który badał tragedię z 10 kwietnia.

Na miejscu natychmiast pojawiła się policja. Teren został odgrodzony,

rozpoczęło się zabezpieczanie śladów. O sprawstwo zbrodni prokuratura
oskarżyła Cezarego Szoszkiewicza – prezesa wydawnictwa. Rzecznik
stołecznej policji tak relacjonował dziennikarzom to wydarzenie:

„Do środka wszedł 48-letni mężczyzna i zaatakował nożem osoby, które

tam przebywały. Poranił nożem 46-latka, który był w tym biurze. Ten,
wskutek odniesionych obrażeń, zmarł na miejscu. Nie udało się go
uratować”.

Policja potwierdziła też, że sprawca użył ładunku wybuchowego, który

eksplodował w jego dłoni. Po przewiezieniu do szpitala, sprawcy
amputowano dłoń, a lekarze oceniali jego stan jako ciężki. Wybuch ranił
także lekko jedną z osób przebywających w biurze. Po udzieleniu pomocy
ambulatoryjnej życiu rannego nie zagrażało niebezpieczeństwo.

Z tej wersji wynika, że najpierw Cezary S., wtargnął do siedziby spółki.

Potem zaatakował nożem 46-latka Krzysztofa Z. ze skutkiem śmiertelnym
oraz inne osoby. Chwilę po ataku w jego dłoni eksplodował ładunek
wybuchowy, który ciężko ranił samego zamachowca, jak i osobę postronną,
która odniosła tylko lekkie obrażenia.

Wersja ta jest zupełnie inna niż wersja przedstawiona dzień później przez

Mariusza Piłata – szefa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.
Dziennikarzom zgromadzonym na konferencji prasowej Piłat oświadczył:

„W budynku przy ul. Grochowskiej doszło w poniedziałek do spotkania

biznesowego trzech osób w siedzibie zarządu wspomnianego wydawnictwa,
podczas którego doszło do nieporozumienia na tle rozliczeń finansowych.
Wtedy prezes firmy, 48-letni Cezary S., zdetonował ładunek wybuchowy,
w wyniku którego ranni zostali wszyscy uczestnicy spotkania. Trzej
mężczyźni następnie wybiegli na korytarz. Tam Cezary S. zaatakował 46-
letniego Krzysztofa S., wiceprezesa wydawnictwa. Zadał mu kilka ciosów
nożem w okolice klatki piersiowej, brzucha i pleców. Mężczyzna zmarł.
Dotychczasowe ustalenia śledztwa prowadzą do wniosku, że motywem

background image

działania sprawcy były wyłącznie rozliczenia finansowe, brak konsensusu co
do dalszego prowadzenia spółki oraz różnego rodzaju zarzuty wzajemne
między członkami zarządu dotyczące przyszłości firmy oraz spraw
personalnych. Sprawca i pokrzywdzony wciąż są w szpitalu. Ich stan jest
bardzo ciężki. Z tego względu nie zostali jeszcze przesłuchani”.

Były to więc dwie wersje bardzo się od siebie różniące. Przyjrzał się im

bloger Acontrario, który doszedł do następujących wniosków:

„W jaki sposób Cezary Szoszkiewicz, Krzysztof Z. (Zalewski) oraz pan X

(Andrzej Ulanowski) wybiegli ze spotkania po zdetonowaniu bomby skoro ta
miała ciężko ranić Cezarego S. oraz trzecią osobę?

W jaki sposób Cezary S. zaatakował nożem Krzysztofa Z. skoro ładunek

wybuchowy rozerwał mu wcześniej dłoń i brzuch?

Skąd prokuratura zna przebieg posiedzenia Zarządu, skoro z trzech osób

biorących w niej udział, jedna nie żyje, a dwie pozostałe są w stanie ciężkim
i nie zostały przesłuchane?

Czy trzecia osoba jest w stanie ciężkim czy lekkim? A może w ciągu

jednego dnia jest stan się „pogorszył” bo za dużo wiedziała?

Czy pokłócono się na zarządzie czy też na zarząd „wtargnęła”

niezidentyfikowana osoba?

Jakim cudem motywem zbrodni były problemy finansowe skoro – jak

dowiedział się portal Sledczy24.pl – zysk firmy oraz zysk operacyjny w 2011
roku wzrósł o ponad 63 proc. z 400 tys. do 658 tys. zł? (W 2008 roku firma
miała ok. 200 tys. zysku). Spółka Magnum X od początku wpisów do KRS
wykazywała zyski w znaczącej wysokości kumulując gotówkę na kontach.
Kapitał własny w 2011 roku wyniósł już 1,2 mln zł! Tak więc firma miała złą
kondycję finansową?

A może wszystko wyglądało inaczej?
Może sprawcą była trzecia osoba, która wykończyła prezesa ładunkiem

a wspólnika nożem samemu wychodząc bez szwanku?

Może Cezary Sz. otrzymał paczkę, wszedł z nią na zarząd i wtedy łądunek

wybuchł ciężko raniąc wszystkie trzy osoby, a ktoś z zewnątrz dokończył
robotę mordując Zalewskiego i wkładając bagnet w dłoń (?) Szoszkiewicza?

A może Cezary Sz. stracił dłoń po to, by nie można było zidentyfikować

śladów na nożu?”

Gdy składam książkę do druku (lipiec 2013), śledztwo wciąż trwa,

a jedynym oskarżonym jest Cezary Szoszkiewicz. Sprawa wygląda jednak

background image

bardzo podejrzanie.

Jeszcze bardziej podejrzanie wyglądają tajemnicze zgony oficerów

rosyjskich służb specjalnych, którzy z racji zajmowanych stanowisk
i doświadczenia zawodowego musieli znać kulisy katastrofy smoleńskiej.
Jako pierwszy z życiem rozstał się Siergiej Tretiakow – były oficer SWR
(Służba Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej). Tretiakow (ur.
1956 r. w Moskwie) jako oficer pierwszego Zarządu Głównego KGB,
a potem SWR nadzorował operacje szpiegowskie na terenie USA. W 2000
roku przeszedł na stronę amerykańską i systematycznie zaczął przekazywać
CIA wszystkie sekrety działalności sowieckiego wywiadu w Stanach
Zjednoczonych. Przy okazji ujawnił też bardzo cenne źródło rosyjskie
w polskich służbach specjalnych: agenta o kryptonimie „Profesor”, będącego
wysoko w strukturach UOP. Znalazł się wówczas w czołówce byłych
rosyjskich wywiadowców przeznaczonych do likwidacji. Gdy informacja
o śmierci Lecha Kaczyńskiego i członków jego delegacji rozeszła się po
świecie, Tretiakow jako jeden z pierwszych zaczął kwestionować oficjalną,
rosyjską wersję zdarzeń. Z jego ocen katastrofy smoleńskiej korzystali m.in.
analitycy ośrodka Stratfor. Tretiakow zmarł nagle 13 czerwca 2010 roku.
Mało kto ma wątpliwości co do tego, że padł ofiarą Seryjnego. Tym bardziej,
że kilkanaście dni wcześniej nagłego zatrzymania pracy serca doznała jego
żona, co skończyło się jej śmiercią.

Nie przebrzmiały jeszcze w Moskwie echa śmierci Tretiakowa, gdy 28

września 2010 roku rosyjski dziennik „Czerwona Gwiazda” poinformował
o tajemniczej śmierci generała GRU Jurija Iwanowa. Jak się okazało,
w pierwszej połowie sierpnia Iwanow udał się na Cypr i tam utonął podczas
kąpieli w Morzu Śródziemnym. Jego ciało wyłowili rybacy w okolicach
miejscowości Cevlik. Identyfikacji dokonano na podstawie biżuterii, którą
nosił, a nie na podstawie szczegółów anatomicznych. Sprawa jest tym
bardziej zastanawiająca, że Iwanow był wcześniej komandosem i świetnym
płetwonurkiem. Jego zgon w morzu, w ciepłej wodzie, przy brzegu, musi
więc dziwić.

Jak podkreślił Leszek Pietrzak w artykule „Smoleńsk sieje śmierć

w KGB”, poszlak mówiących o przyczynach śmierci można poszukać
w biografii Iwanowa.

„Z oficjalnego życiorysu Jurija Iwanowa wynika, że od 1980 r. pełnił

służbę na Dalekim Wschodzie, przechodząc przez wszystkie stanowiska

background image

dowodzenia od dowódcy plutonu do dowódcy jednostki wojskowej. Po
upadku ZSRR w 1997 r. brał udział w operacji w Tadżykistanie, a w 2000 r.
wykonywał zadania wywiadowcze w rejonie Kaukazu. Gdy w 2006 r. został
wiceszefem GRU, przejął nadzór nad działaniami wywiadowczymi w krajach
byłego bloku sowieckiego, w tym także na terenie Polski. To on m.in.
monitorował polityczne ruchy prezydenta Lecha Kaczyńskiego w okresie
wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r. To również on interesował się
sprzedażą polskiej broni i uzbrojenia do Gruzji” – pisze Leszek Pietrzak.

Minęło kilka dni od śmierci Iwanowa, a rosyjskie MSW poinformowało

o zgonie kolejnego generała GRU. Tym razem samobójstwo popełnił były
szef wywiadu wojskowego – generał Wiktor Czewrizow. Według oficjalnej
wersji zastrzelił się na klatce schodowej w bloku, w którym mieszkał na
moskiewskim osiedlu. Publicznie podano, że było to samobójstwo.
Moskiewski Komitet Śledczy bardzo szybko sprawę umorzył. Biografię
Czerwizowa prześwietlił Leszek Pietrzak, więc to jemu oddajemy głos:

„Czewrizow był również z pokolenia czekistów, którzy karierę w służbach

zaczęli w czasach potęgi Związku Sowieckiego. Jednak dopiero po upadku
Związku Sowieckiego zaczął robić prawdziwą karierę. Czewrizow był
szefem wywiadu wojsk wewnętrznych, zbrojnej formacji rosyjskiego MSW.
W 2002 r. postanowił odejść na emeryturę. Ostatnie lata jego służby
przypadały na początek rządów Putina i czasy, gdy Rosja za wszelką cenę
chciała rozprawić się z Czeczeńcami. To wtedy właśnie doszło w Moskwie
do serii spektakularnych zamachów terrorystycznych, których wykonanie
przypisano Czeczenom. Zamachy te dobrze uzasadniały eskalację rosyjskich
działań w Czeczenii. Czewrizow wiedział wiele o kulisach działań ludzi
Putina i prowadzonych przez nich operacji specjalnych. Jak wielu innych
wysokich oficerów rosyjskich służb nie zerwał definitywnie związków ze
służbą. Nadal brał udział w wielu operacjach finansowych czekistów Putina.
Dzięki temu miał nadal sporą wiedzę o wielu „machlojkach”, których nici
wiodły na Kreml. Gdy znaleziono go martwego, miał zaledwie 62 lata. Nie
zostawił żadnego listu pożegnalnego. Był zdrowym, silnym mężczyzną.
Dlaczego więc zginął i to w momencie gdy Rosjanie pełna parą pracowali
nad tezami raportu MAK w sprawie smoleńskiej katastrofy polskiego
samolotu? To tylko z pozoru pytanie, które wydaje się nie mieć związku ze
Smoleńskiem. Chewrizow znał się z Tatianą Anodiną – szefową rosyjskiego
MAK. Jego protektorem zaś był Jewgienij Primakow – były minister Spraw

background image

Zagranicznych Rosji, który przez wiele lat miał romans z Anodiną. Czy
Chewrizow mógł mieć jakąś wiedzę na temat faktycznego przebiegu
katastrofy polskiego samolotu? Jest to bardzo prawdopodobne. Chwrizow
siedząc po uszy w tajnych biznesach „siłowików” Putina mógł również znać
treści wielu prywatnych rozmów, w których temat smoleńskiej katastrofy był
zapewne poruszany. Być może również on sam podzielił się „niebezpieczną
wiedzą” z innymi”.

W końcu sierpnia 2011 roku wyszło na jaw, że kolejne zaskakujące

samobójstwo popełnił generał Konstanin Moriew – 53-letni naczelnik
Federalnej Służby Bezpieczeństwa w obwodzie twerskim. Zwłoki znaleziono
w jego gabinecie. Według oficjalnej wersji Moriew miał się tam zastrzelić ze
służbowej broni. Wszczęto więc śledztwo w kierunku samobójstwa i badano,
czy jego przyczyną były sprawy rodzinne, zawodowe czy finansowe. Sprawa
jest o tyle istotna, że generał Moriew był przełożonym kontrolerów lotu,
którzy 10 kwietnia sprowadzali na lotnisko Siewiernyj samolot wiozący
polską delegację. I to on ich jako pierwszy przesłuchiwał. Przypomnijmy, że
później strona rosyjska unieważniła ich protokoły i dosłała kolejne.
Kontrolerzy – jak się później okazało – mataczyli w śledztwie.

Biografię Moriewa również przedstawił Leszek Pietrzak w cytowanym

wyżej artykule.

„Moriew trafił do KGB u schyłku Związku Sowieckiego. Potem znalazł

się w szeregach rosyjskiej FSB. Był jednym z zaufanych czekistów Putina.
Gdy ten doszedł do władzy, Moriew awansował na stanowisko naczelnika
FSB w Kraju Krasnojarskim. W tym samym czasie gubernatorem był tam
generał Aleksandr Lebiedź, który 28 kwietnia 2002 r. rozbił się lecąc
śmigłowcem Mi 8 nad Abakanem w Sajanach – rodzinnym mieście Moriewa.
Ludzie Moriewa śledzili Lebiedzia od kilkunastu miesięcy, bo właśnie jego
zaczął obawiać się Putin. Gdy śledztwo w sprawie katastrofy śmigłowca gen.
Lebiedzia doprowadzono do końca, Moriew został mianowany generałem
FSB. W 2007 r. został ściągnięty do Tweru i otrzymał od Putina obietnicę, że
docelowo znajdzie się w centrali FSB. Wśród nadzorowanych przez niego
spraw było również te „delikatne”, jak np. śledztwo w sprawie Newskiego
Ekspresu, który 27 listopada 2009 r. wykoleił się wskutek wybuchu bomby,
o co oskarżano czeczeńskich terrorystów. Na jego terenie służyli też
oficerowie oddelegowani do wieży lotniska w Smoleńsku: mjr Wiktor
Ryżenko i płk Nikołaj Krasnokutski. Lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku

background image

podlegało pod bazę wojskową w Twerze. Ludzie z tej bazy zabezpieczali to
lotnisko także pod względem technicznym. Obaj oficerowie byli znani
Moriewowi, ale Krasnokutski znacznie lepiej. Gdy obaj powrócili do
macierzystej jednostki, Moriew i jego ludzie przejęli „opiekę” nad nimi.
Śmierć Moriewa to śmierć kogoś, kto przesłuchiwał smoleńskich
kontrolerów, którzy rankiem 10 kwietnia 2010 r. naprowadzali na „ścieżkę”
i „kurs” samolot polskiego prezydenta”.

Niezależnie od tego, czy seryjne „samobójstwo” generał Moriew popełnił

ze względów rodzinnych, zdrowotnych czy jakichkolwiek innych, zabrał ze
sobą do grobu bardzo ważną wiedzę o kulisach zbrodni w Smoleńsku.

30 marca 2012 roku rosyjskie media podały informację o samobójczej

śmierci 77-letniego generała Leonida Szebarszyna – byłego szefa KGB.
Obok znaleziono pistolet typu Makarow, z którego, według śledczych, miał
się zastrzelić. W jego domu znaleziono podobno list pożegnalny, ale nikt nie
podał jego treści. Emerytowany generał Szebarszyn zrobił wielką karierę
w strukturach KGB, awansując w 1991 roku do stanowiska szefa tej
instytucji. Wcześniej zajmował się rejonem Europy Środkowo-Wschodniej
i nadzorował budowę infrastruktury operacyjnej (w tym baz wojskowych),
które miały być wykorzystywane w przyszłości. Nie jest jasne, w jakich
okolicznościach zginął Szebraszyn. Jasne jest, że bardzo dużo wiedział
o Polsce i bardzo prawdopodobne jest, że miał liczne informacje o katastrofie
smoleńskiej. Czy ta wiedza go zgubiła?

background image

Rozdział IX

Wielka gra Petelickiego

„Zobaczysz, jaka będzie wrzawa jesienią, jak opublikujemy pierwsze

materiały” – tak mówił generał Sławomir Petelicki do byłego wiceministra
obrony Romualda Szeremietiewa. Rozmowa miała miejsce w połowie
czerwca 2012 roku. Dwaj przyjaciele spotkali się na kurtuazyjnym obiedzie,
jak czynili to od wielu lat. Petelicki zwierzył się Szeremietiewowi, że we
wrześniu zamierza ujawnić bardzo ciekawe materiały. Jednak nie mówił, o co
konkretnie chodzi. Szeremietiew wspomina, że z Petelickim miał
porozmawiać na ten temat podczas kolejnego spotkania, kiedy były szef
GROM-u miał mu udostępnić część sensacyjnych materiałów. Zanim jednak
do niego doszło, Polską wstrząsnęła informacja o tajemniczej śmierci
generała.

Była sobota, 16 czerwca 2012 roku. Na ustach wszystkich był mecz

Polska – Czechy, który miał zdecydować o dalszym „być albo nie być”
naszej reprezentacji w finałach piłkarskich mistrzostw Europy. Kilkanaście
minut przed pierwszym gwizdkiem, na żółtych paskach telewizji
informacyjnych pojawiła się wiadomość o odnalezieniu zwłok Petelickiego.
Generał został znaleziony martwy na parkingu w podziemiach bloku, gdzie
mieszkał. Około godziny 15.00 wyszedł ze swojego apartamentu i zszedł
w dół, na parking. Był ubrany w strój domowy, więc nie planował żadnego
wyjścia. Jego nieobecność przedłużała się. Zniecierpliwiona żona dzwoniła
na jego komórkę, a gdy nie odbierał, zaniepokoiła się i zeszła do garażu. I to
ona odnalazła zwłoki męża. Na miejscu natychmiast znalazła się policja

background image

i pogotowie, a tego samego dnia prokuratura wszczęła śledztwo.
Poprowadzono je z artykułu 151 kodeksu karnego, który przewiduje karę od
3 miesięcy do 5 lat więzienia dla tego, kto nakłania inną osobę do
popełnienia samobójstwa. Ostatecznie prokuratura uznała, że nie ma
dowodów świadczących o udziale osób trzecich, a generał sam odebrał sobie
życie. Sekcję zwłok generała wykonano w poniedziałek – prawie 48 godzin
po zgonie. To znowu musi budzić podejrzenia, bo przez ten czas mogły
zniknąć z jego organizmu ślady niektórych substancji.

Paradoksalnie, od momentu znalezienia generała martwego, prokuratorzy,

policjanci i dziennikarze mówili o samobójstwie. To o tyle zaskakujące, że
było zbyt wcześnie na formułowanie takich tez. „Wyglądało to na dobrze
przeprowadzoną akcję dezinformacyjną, która miała uświadomić wszystkim,
że generał sam się zastrzelił” – ocenia oficer GROM, który kilka dni
wcześniej spotkał się z Petelickim.

Jedną z pierwszych osób, które publicznie zakwestionowały wersję

o samobójstwie, okazał się generał Gromosław Czempiński – kolega
Petelickiego z wywiadu PRL, wieloletni szef Urzędu Ochrony Państwa.
Czempiński stwierdził, że nie wierzy w to, by Petelicki sam do siebie strzelił.
Niemal natychmiast pojawiły się informacje o tym, że Czempińskiego
próbowano otruć (generał był systematycznie podtruwany, co doprowadziło
go do bardzo złego stanu, wrócił do zdrowia po hospitalizacji w USA).
I nagle, ni stąd ni zowąd, Czempiński zmienił zdanie w sprawie śmierci
swojego przyjaciela. 21 czerwca, pięć dni po zgonie, udzielając wywiadu
„Polska.The Times”., Czempiński powiedział, że nie wierzy w inną wersję
niż samobójstwo. „Nie wierzę, aby Petelickiego ktoś zabił” – mówił
Czempiński. – „Nikt by mu nie dał rady. Sławek był świetnie wyszkolonym
oficerem wojsk specjalnych”. Na poparcie swoich argumentów Czempiński
powiedział, że Petelicki miał „instynkt zabójcy”. Był bardzo ostrożny
i uważny, umiał błyskawicznie sięgnąć po broń, zawsze się rozglądał, gdy
spotykał się z kimś w jakimś miejscu. Pytany przez dziennikarkę o przyczyny
śmierci, Czempiński twierdził, że mogła ją spowodować narastająca długo
frustracja, która była skutkiem „wykluczenia” go przez przepisy ustawy
ograniczającej emerytury byłym funkcjonariuszom Służby Bezpieczeństwa.
Czempiński zwrócił również uwagę, że Petelicki – krytykujący rząd Donalda
Tuska za degenerowanie polskiej armii – został objęty ostracyzmem
społecznym, a minister obrony Bogdan Klich zakazał MON zawierania

background image

umów z jego spółką (decyzję podtrzymał następca Klicha – Tomasz
Siemoniak).

W dzień śmierci generała pojawiła się kolejna wątpliwość: pierwsze

informacje mówiły o dwóch ranach postrzałowych, a potem opinii publicznej
przedstawiono komunikat mówiący o jednej. Jak wytłumaczyć tę sprzeczność
– fundamentalną dla prowadzenia śledztwa? Według oficjalnej, podanej trzy
miesiące później wersji, generał strzelił do siebie raz, wkładając sobie lufę
pistoletu w usta. Kula pozostawiła dwie rany: wlotową i wylotową. Miało to
wskazywać na to, że generał strzelił sobie w usta, kula wbiła się
w podniebienie, przebiła czaszkę, uszkodziła mózg, a następnie wyszła drugą
stroną głowy.

Ta wersja bardzo szybko została obalona. Okazało się, że śmiertelna kula

trafiła Petelickiego w potylicę, a nie w usta, co wskazuje na udział osoby
trzeciej. Taki wystrzał pozbawia człowieka życia, ale w taki sposób, że
w ostatnich mikrosekundach życia sprawia mu niewyobrażalny ból. W ten
sposób często egzekucji dokonywali snajperzy działający na zlecenie
sowieckich służb specjalnych. Przedśmiertny ból miał być karą za działanie
przeciwko Związkowi Sowieckiemu.

Cała wersja o samobójstwie brzmi mało wiarygodnie. Generał chciał się

zabić, ale nie pozostawił po sobie listu pożegnalnego. Miał przeżywać
depresję i załamanie, ale jego najbliżsi nie zauważyli żadnych objawów,
które mogłyby wskazywać na to, że zamierza targnąć się na własne życie.
Jego małżeństwo przechodziło kryzys, ale jego żona tego nie zauważyła
(kilka godzin przed śmiercią Petelicki kupił żonie bukiet kwiatów). Dla siebie
i żony generał kupił wycieczkę wakacyjną. Miał więc plany urlopowe
i cieszył się udanym życiem rodzinnym, co nie pasuje do wersji o jego
osobistych problemach. Jeszcze więcej znaków zapytania można postawić
nad samymi okolicznościami śmierci. Na parkingu działały wprawdzie
kamery, ale tego dnia nie miały włączonego dźwięku, więc nie zarejestrowały
odgłosu strzału z pistoletu. To spowodowało, że zapis monitoringu nie
wystarczał do ustalenia ilości wystrzałów. Co jeszcze ciekawsze: generał
miał strzelić do siebie w ciasnej przestrzeni między samochodami, w miejscu,
którego nie można było zobaczyć w kamerze monitoringu.

W wersję o samobójstwie nie wierzy wiele osób, które znały generała.
„Z panem Petelickim rozmawiałem przypadkiem, kilka tygodni przed jego

śmiercią. Rozmawialiśmy o szkole, do której pójdą nasi synowie. Nie

background image

zauważyłem niczego, co wskazywałoby, że generał chce popełniać
samobójstwo” – wspomina Jan Pietrzak – twórca kabaretu „Pod Egidą”.

W wersję o tym, że Petelicki sam się zastrzelił, nie wierzy również

ekonomista prof. Krzysztof Rybiński – znajomy generała. Po raz ostatni
rozmawiał z nim około dwa miesiące przed śmiercią. Jego zdaniem, nie było
żadnych przesłanek, aby twierdzić, że były szef komandosów chciał się
zabić. Znający Petelickiego Janusz Korwin-Mikke od początku twierdził, że
zgon generała to morderstwo. W samobójstwo nie uwierzyła również
Jadwiga Staniszkis, która od dłuższego czasu znała generała.

Według prokuratury na samobójstwo wskazuje fakt, że generał zszedł na

parking z zamiarem zabicia się. Do takiego wniosku śledczy doszli, gdy
ustalili (m.in. w trakcie przesłuchania żony), że Petelicki, wychodząc
z mieszkania, zabrał swój pistolet. Inaczej tłumaczy to były żołnierz GROM,
który blisko znał Petelickiego i miał z nim częsty kontakt w ostatnich
tygodniach jego życia.

„Sławek mówił mi wiele razy, że garaż to jedyne miejsce, w którym mogą

go dopaść i że czasem boi się tam schodzić” – mówi weteran GROM (prosił
o niepodawanie nazwiska).

Rzeczywiście: w bloku na warszawskim Mokotowie, gdzie mieszkali

Peteliccy, stosunkowo łatwo jest dostać się na parking. Wystarczy bowiem
poczekać aż jeden z mieszkańców otworzy bramę, by niepostrzeżenie dostać
się na podziemny parking. Dalej jest trudno wejść; aby dostać się do bloku,
trzeba mieć kartę lub znać specjalny kod. Wersja przedstawiona przez
mojego rozmówcę z GROM to druga, również logiczna interpretacja zdarzeń.
„Sławek wziął broń do garażu, bo robił tak zawsze – mówi komandos. – Brał
pistolet zawsze, gdy schodził do garażu, aby odeprzeć ewentualny atak” –
mówi nasz rozmówca. – „Moim zdaniem, tak samo było w dzień śmierci.
Wziął pistolet, bo taki miał zwyczaj, a nie po to, aby odbierać sobie życie”.

Mamy więc wielkie biznesowe plany, kwiaty dla żony, wykupioną

wycieczkę wakacyjną, brak jakichkolwiek powodów do popadania
w depresję, obawy o zdrowie i życie wyrażane w rozmowach z bliskimi
współpracownikami

i

tajemnicze…

samobójstwo

wyglądające

jak

morderstwo. Co takiego się stało, że w czerwcu 2012 roku znaleziono jego
zwłoki na parkingu? Aby to wyjaśnić, trzeba głębiej zajrzeć w życiorys
Petelickiego.

Mamy rok 1990. Po upadku komunizmu rozpoczyna się weryfikacja służb

background image

specjalnych. Komisje weryfikacyjne składające się z opozycjonistów
masakrują Służbę Bezpieczeństwa, szczególnie znienawidzony departament
IV (antykościelny) i III (antyopozycyjny). W Departamencie I (wywiad
zagraniczny), zwolniona zostaje jedna trzecia funkcjonariuszy, trójka zostaje
zweryfikowana negatywnie (wśród nich osławiony Aleksander Makowski).
Reszta zostaje w nowych strukturach. Ma służyć nowej, bo już
demokratycznej Polsce. Oficerowie wywiadu PRL, którzy wcześniej bronili
komunizmu i szpiegowali kraje NATO teraz muszą udowodnić, że potrafią
się odnaleźć w nowych strukturach. Los szybko daje im szansę. W 1990 roku
ambasada amerykańska w Warszawie zwraca się do polskiego rządu z prośbą
o pomoc. Sześcioro agentów CIA dysponujących tajnymi danymi wojsk
Saddama Husajna, nie może się wydostać z Iraku. Byli esbecy natychmiast
podejmują się zadania. Do Iraku jedzie Czempiński, plan opracowuje
(i realizuje) Petelicki, a z Warszawy akcją dowodzi Henryk Jasik. Operacja
otrzymuje kryptonim „Ewakuacja” i kończy się pełnym sukcesem. Agenci
CIA wyjeżdżają z Iraku na polskich paszportach i bezpiecznie wracają do
USA. W rewanżu strona amerykańska uznaje polskich wywiadowców za
wiarygodnych partnerów i nawiązuje z nimi współpracę. Amerykanie
znajdują pieniądze na sfinansowanie powstania elitarnej jednostki GROM, na
jej wyszkolenie i wyposażenie. Dowódcą GROM-u zostaje Petelicki, jej
nazwa nadana jest na cześć Czempińskiego. Sam Petelicki od tego momentu
wyjeżdża na regularne szkolenia do Stanów Zjednoczonych. Przechodzi więc
ze strony komunistycznej (ZSRR) do kapitalistycznej (USA), co w oczach
sowieckich szpiegów uznawane jest za przestępstwo wymagające
najsurowszej kary. Kary śmierci.

Petelicki – jako szef GROM-u – zostaje dowódcą najlepszej jednostki

wojskowej w Polsce i zarządza nią bardzo dobrze. GROM dostaje specjalne
zadania w różnych częściach świata. Tym samym wojsko polskie bardzo
powoli zyskuje uznanie w oczach zachodnich państw, co w epoce polskich
starań o członkostwo w NATO ma bardzo duże znaczenie. Po sukcesach
GROM-u, w strukturach polskich sił zbrojnych powoływane są inne
jednostki specjalne, co w końcu prowadzi do powstania Wojsk Specjalnych.
Rola Petelickiego w nowej Polsce jest więc bardzo pozytywna.

W 1997 roku władzę obejmuje rząd AW”S”, a tam ministrem –

koordynatorem służb specjalnych zostaje Janusz Pałubicki – były
opozycjonista. Pałubicki nienawidzi esbeków wręcz zoologicznie, co

background image

wywołuje jego konflikt z Petelickim. Petelicki odchodzi na emeryturę (na
stanowisku szefa GROM zastępuje go Roman Polko). Nie wycofuje się
jednak z życia publicznego. Jako ekspert często zapraszany jest do studiów
telewizyjnych, gdzie wypowiada się na temat kondycji wojska
i bezpieczeństwa państwa. Angażuje się również w biznes. Jako doradca
zaczyna współpracę ze znanymi firmami m.in. Ernst & Young.

Wynik wyborów w 2005 roku nie wzbudza zachwytu generała. W swoich

wypowiedziach szczególnie często krytykuje Antoniego Macierewicza za
reformy wojskowych służb specjalnych. Ten nie pozostaje dłużny
i w publicznych wypowiedziach wymienia Petelickiego w gronie osób
stojących za atakami na Komisję Weryfikacyjną. W 2011 roku, udzielając
wywiadu „Playboyowi”, Petelicki wspomina o „czarnej” liście nazwisk osób
przeznaczonych do aresztowania, która miała istnieć w czasach PiS-u.
Generał przyznaje, że jego nazwisko również się na niej znalazło.
Przywołajmy fragment wywiadu:

„Macierewicz założył nawet podsłuch Radkowi Sikorskiemu, który w ich

rządzie był ministrem obrony. Kiedy Jarosław dowiedział się, że Sikorski od
czasu do czasu się ze mną spotyka, wezwał go do siebie i zabronił mu
jakichkolwiek kontaktów z generałem Petelickim. Po pewnym czasie Radek
przysłał mi prześmiewczy mail – „Fatwa się skończyła”. W post scriptum
dodał – „Panie Antoni, proszę zameldować premierowi o tym ostatecznym
dowodzie mojej nielojalności”.

W latach 2006-2007 Petelicki bierze udział w jednej z najważniejszych

operacji polskiego wywiadu. Pomaga polskim szpiegom zdobyć tajne kody
rosyjskich wojsk lotniczych chroniących przed rakietami typu GROM.
Rosyjskie samoloty wojskowe dysponowały specjalnym systemem
oszukującym naprowadzanie rakiet przeciwlotniczych typu GROM.
W efekcie, GROM-y były bezużyteczne w starciu z rosyjskimi samolotami.
Ostatecznie w 2007 roku polski wywiad złamał jednak te systemy
zabezpieczeń. W następstwie, w polskich zakładach zbrojeniowych
wyprodukowano rakiety GROM, które potrafiły oszukać te nowe
zabezpieczenia i mogły już trafiać w rosyjskie samoloty. W 2008 roku, gdy
wybuchła wojna w Gruzji, prezydent Lech Kaczyński podpisał tajny rozkaz
o dostarczeniu stronie gruzińskiej polskich rakiet. Co ciekawe:
prezydent złamał wówczas prawo, ponieważ kazał sprzedać Gruzinom także
te rakiety, które pochodziły z rezerwy przeznaczonej na wypadek wojny

background image

i których nie było mu wolno sprzedawać.

GROM-y miały w Gruzji prawie stuprocentową skuteczność. Strącały

samolot za samolotem, ku zdumieniu rosyjskiego dowództwa, które liczyło,
że siły powietrzne nie doznają poważniejszego uszczerbku w gruzińskiej
przestrzeni powietrznej.

Sprawa polskich GROM-ów wyszła na jaw, gdy Rosjanie zaatakowali

gruziński konwój wiozący rakiety, przechwycili je i zorientowali się, kto je
dostarczył na Kaukaz i kto odpowiada za strącenie dziesiątek rosyjskich
samolotów. W Polsce sprawa ta wyszła na jaw kilka miesięcy później. Lecha
Kaczyńskiego szantażowano, że jeżeli opublikuje niewygodne dla obozu
rządzącego dokumenty WSI, zostanie postawiony przed Trybunałem Stanu
za złamanie prawa przy sprzedaży polskich rakiet do Gruzji. W tym samym
czasie rosyjski kontrwywiad wszczął śledztwo, które miało odpowiedzieć na
pytanie, w jaki sposób „wyciekły” kody zabezpieczające przed GROM-ami.
Jak udało mi się ustalić, Rosjanie przeanalizowali kontakty wszystkich osób,
które miały dostęp do tych materiałów i w ten sposób dotarli do pewnego
handlarza bronią, którego znajomym był generał Petelicki. Ów handlarz miał
dostęp do tej wiedzy, ponieważ sprzedawał rosyjski sprzęt. I, jak powiadomił
mnie mój dobrze poinformowany rozmówca, rosyjscy kontrwywiadowcy
stwierdzili, że osobą, która zdobyła te kody, był właśnie Petelicki. Taką
informację uzyskałem od swojego rozmówcy na początku roku 2013, a on
miał ją od pół roku. Według niego Rosjanie mogli to odkryć na początku
roku 2012, a więc kilka miesięcy przed śmiercią generała. Byłby to bardzo
poważny motyw ewentualnego zabójstwa. Albo raczej tylko jeden
z motywów.

Wróćmy na polską scenę polityczną. Gdy w 2007 roku wybory zmieniły

układ sił w parlamencie, Petelicki również nie szczędził słów krytyki PiS-
owi, a zwłaszcza Antoniemu Macierewiczowi. Powodem stało się zaginięcie
szyfranta Zielonki, za co Petelicki winą obciążał reformy Macierewicza.

„Kluczową sprawą w poszukiwaniach zaginionego podoficera jest stan

naszego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Powołując się na wypowiedź
gen. Rusaka, byłego szefa WSI, można stwierdzić, że dziś takowych nie
posiadamy, ponieważ skutecznie zniszczył je Antoni Macierewicz publikując
tajne dane istotne dla działania służb. Z wywiadu zostali usunięci wybitni
specjaliści – także bardzo młodzi matematycy i informatycy. To powoduje,
że nasza służba traci możliwości ochrony żołnierzy – co było widać

background image

w sprawie Nangar Khel. Zajmowała ona się wówczas szukaniem haków na
żołnierzy, a nie ich ochroną”.

W połowie 2011 roku, gdy sąd uniewinnił polskich żołnierzy, twórca

GROM-u komentował: „Nie doszukuję się motywów politycznych w wyroku
sądu, bo byłoby to z mojej strony świństwo. Doszukuję się ich jednak
w działaniach Antoniego Macierewicza, bo sprawa „zbrodni ludobójstwa”
w Nangar Khel miała się zacząć od raportu, który polityk PiS przyniósł do
MON-u. Coś dziwnego się stało, że jak PiS przegrało wybory, to ci żołnierze
stali się zbrodniarzami”.

Postawa Petelickiego uległa zmianie po 10 kwietnia 2010 roku. Po

katastrofie smoleńskiej, generał został jednym z najbardziej aktywnych
krytyków rządzącej partii. To właśnie on ujawnił dziennikarzom słynnego
SMS-a rozsyłanego wśród posłów PO. Jego treść brzmiała: „Katastrofę
spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia
pozostaje, kto ich do tego skłonił”. Ujawnienie tego SMS-a wywołało burzę,
bo można z niego było wyczytać instrukcję dla polityków PO na temat
wypowiedzi co do przyczyn oficjalnej wersji tragedii i śmierci Lecha
Kaczyńskiego. Co więcej: Petelicki publicznie twierdził, że autorem tego
SMS-a musiał być albo Donald Tusk, albo Paweł Graś, albo Tomasz Arabski
(każdy z nich wypierał się tego). Zachowanie Petelickiego po katastrofie
smoleńskiej ciekawie opisał Gromosław Czempiński w wywiadzie
prasowym.

„Uległ on niestety teorii, którą głosił PiS, że to był zamach, czyli mimo że

na początku mówił, że do katastrofy doprowadziły błędy w przygotowaniach
wizyty, to potem raczej zaczął dryfować w stronę zamachu”.

Od tego momentu, Petelicki zaczął publicznie krytykować rząd za

postępującą degrengoladą sił zbrojnych, za niszczenie wojsk specjalnych,
za złe funkcjonowanie wywiadu i kontrwywiadu.

W lipcu 2011 roku, gdy zbliżały się wybory parlamentarne, generał

Petelicki udzielił ciekawego wywiadu portalowi Onet.pl. Przytoczmy jego
fragment.

„– Czy w Polsce ktoś inny mógłby stanąć na czele rządu niż Donald Tusk?
– Oczywiście.
– PiS i Jarosław Kaczyński?
– Nie, dlaczego chce Pan ze mnie zrobić zwolennika PiS-u, którym nie

jestem? Owszem znajdują się tam ludzie logicznie myślący jak np. Zbigniew

background image

Girzyński, ale w PO też jest wielu porządnych ludzi. Najlepszy dla Polski
byłby rząd fachowców. Tusk i Kaczyński nie są dobrym rozwiązaniem dla
Polski. Zakończę ten wywiad cytatem z Pawła Kukiza: Kaczor i Donald do
Disneylandu˝.”

Z tego wywiadu wynika, że Petelicki bardzo krytycznie oceniał zarówno

rząd, jak i opozycję i uważał, że tylko „trzecia siła” może ocalić Polskę.
Kilka miesięcy później zaczęliśmy obserwować powstawanie „trzeciej siły”
w Ruchu Narodowym oraz popierających go mediach (m.in. „Nowym
Ekranie”). Te wysiłki na niewiele się zdały, bo wybory wygrała PO i Donald
Tusk pozostał premierem na drugą kadencję. O premierostwo musiał jednak
powalczyć. I niewiele brakło, aby przegrał.

Gdy w 2010 roku zbliżały się wybory prezydenckie, wewnątrz PO

wyłoniono dwóch kandydatów: szefa MSZ Radka Sikorskiego i marszałka
Sejmu Bronisława Komorowskiego. Rywalizację wygrał Bronisław
Komorowski i on został nominatem PO na najwyższe stanowisko
w państwie. W kwietniu 2010 roku, po katastrofie smoleńskiej, gdy
marszałek Komorowski został pełniącym obowiązki prezydenta RP, Tusk
wydał Służbie Kontrwywiadu Wojskowego tajne polecenie wszczęcia
Sprawy

Operacyjnego

Rozpracowania

dotyczącej

Komorowskiego.

Przedmiotem sprawy było rozpoznanie związków Komorowskiego z osobami
reprezentującymi w Polsce wywiad rosyjski. Chodziło o to, aby przy okazji
zebrać jak najwięcej materiałów kompromitujących Komorowskiego.

Nie udało mi się ustalić, czy operacja SKW została zakończona (a jeżeli

tak, to kiedy). Dowiedziałem się natomiast, że w wyniku działań SKW
zebrana została porażająca wiedza dotycząca tego polityka. Dzięki niej Tusk
mógł być pewien, że jest w stanie w wystarczającym stopniu wpływać na
decyzje Komorowskiego (wcześniej SKW zbierało również – z tego samego
powodu – materiały kompromitujące Radka Sikorskiego). Komorowski –
zgodnie z jego przewidywaniami – został wybrany na prezydenta Polski
w 2010 roku (w drugiej turze pokonał Jarosława Kaczyńskiego) i od razu
zmienił polską politykę zagraniczną i obronną, nadając jej ewidentnie
prorosyjski kierunek. W następnych miesiącach Komorowski spowodował
zatrudnienie negatywnie zweryfikowanych oficerów WSI w strukturach
państwa m.in. w BBN i MON. W tamtym czasie zaczęło się również powolne
utrudnianie działalności amerykańskim firmom, które chciały w Polsce
wydobywać gaz łupkowy. To o tyle istotna sprawa, że będzie miała później

background image

ogromny wpływ na okoliczności śmierci Petelickiego.

9 października 2011 r. odbyły się wybory parlamentarne, które zakończyły

się – zgodnie z przewidywaniami większości analityków – zwycięstwem
Platformy Obywatelskiej. Gdy było już jasne, że partia Kaczyńskiego po raz
drugi będzie siedzieć w ławach opozycyjnych, w pierwszych dniach listopada
2011 roku prezydenta Bronisława Komorowskiego odwiedził w jego
gabinecie były szef MSW, a później jego następca w fotelu marszałka Sejmu
– Grzegorz Schetyna. Schetyna zaproponował, aby Komorowski właśnie
jemu powierzył misję tworzenia rządu. Ta propozycja zakładała odesłanie
niewygodnego dla nich obu Donalda Tuska w polityczny niebyt. Tę rozmowę
nagrała, oczywiście bez ich wiedzy, jedna ze służb specjalnych. Nagranie
trafiło na biurko Donalda Tuska. I wtedy premier sam pofatygował się do
Bronisława Komorowskiego. Czy to spotkanie zostało nagrane – tym razem
przez Komorowskiego? Takie plotki chodziły w służbach specjalnych, ale
potwierdzenia nie udało mi się znaleźć. Rozmowa – jak można się domyśleć
– dotyczyła propozycji powierzenia Tuskowi misji tworzenia rządu po raz
drugi. Nie wiadomo, jakich argumentów użył Tusk, jednak trudno sobie
wyobrazić, żeby wówczas nie przypomniał sobie o wiedzy zbieranej
pieczołowicie od wiosny 2010 roku przez Służbę Kontrwywiadu
Wojskowego. Faktem jest jednak, że Komorowski – zmuszony dokonać
wyboru pomiędzy dwoma kolegami z partii – postawił na tego, który miał
większą wiedzę o jego „ciemnych sprawkach” i to właśnie jemu oficjalnie
powierzył misję tworzenia rządu. Nadzieja Schetyny, by objąć funkcję
premiera, legła w gruzach.

W rezultacie, tuż po zaprzysiężeniu nowego rządu (18 listopada 2011 r.),

Tusk przystąpił do rozprawy z „frakcją Schetyny”. Najpierw pozbawił go
funkcji marszałka Sejmu. Zastąpiła go bardzo blisko związana z Tuskiem
Ewa Kopacz. Zaś sam Schetyna został skazany na polityczną karę –
powierzono mu jedynie marginalną funkcję przewodniczącego sejmowej
Komisji Spraw Zagranicznych. Zaś kilka dni później, dopadł głównego
promotora politycznego Schetyny. 22 listopada 2011 r. Polską wstrząsnęła
informacja o zatrzymaniu generała Gromosława Czempińskiego. Ta sprawa
sama w sobie ciekawa i warto ją opisać.

Czempiński usłyszał w Prokuraturze Apelacyjnej w Katowicach zarzut

przyjęcia (wspólnie z innymi osobami) kwoty 1,4 miliona złotych łapówki
i wyprania 600 tysięcy euro. Według prokuratury były to pieniądze za

background image

nielegalne załatwienie korzystnych dla wspólników Czempińskiego
prywatyzacji, czyli za umożliwienie im przejęcia dwóch państwowych
monopolistów: STOEN-u i LOT-u ze szkodą dla Skarbu Państwa
i wszystkich podatników.

O co chodziło? W grudniu 2001 r., w Ministerstwie Skarbu Państwa

podjęta została uchwała o utworzeniu spółki STOEN Nieruchomości (dalej
SN) – spółki córki STOEN-u – energetycznego giganta dostarczającego prąd
dla mieszkańców Warszawy. Wniesiono do niej aportem nieruchomości
należące do STOEN-u. Następnie zarząd spółki córki podpisywał dziwne,
niekorzystne umowy dotyczące budowania różnych obiektów na działkach
STOEN-u. Umowy te – w większości przypadków – zawierane były
notarialnie i miały klauzule niezrywalnych. Zawierały również gigantyczne
kary dla SN na wypadek niewywiązania się w terminie z płatności lub
realizacji swojego udziału w inwestycjach. Najgłośniejszy taki przypadek
dotyczył umowy na budowę kliniki ortopedycznej na warszawskich
Stegnach. W wyniku wadliwie skonstruowanej umowy SN nie dość, że tracił
nieruchomości (najczęściej działki warte wiele milionów złotych), to jeszcze
dopłacał do budowanych tam obiektów. Co ciekawe: dyrektor SN, który
podpisał tę niekorzystną dla spółki umowę na zagospodarowanie działki na
Stegnach, znalazł potem pracę w prywatnej firmie, która przejęła działkę(!).
Ten mechanizm sprawił, że w latach 2002-2004 STOEN stracił 365 działek
położonych w samej Warszawie i w atrakcyjnych miejscach w pobliżu.
W efekcie tego procederu w ciągu ponad dwóch lat wartość STOEN-u
pozbawianego nieruchomości spadła z ok. 4,5 miliarda złotych do 1,5
miliarda, a więc trzykrotnie. I ostatecznie STOEN nabył za tak niską cenę
niemiecki gigant energetyczny RWE. Wzbudziło to dezaprobatę niektórych
pracowników STOEN-u i SN, którzy wysłali szereg zawiadomień do
prokuratur i ABW. Ostatecznie w 2006 roku sprawą zajęła się prokuratura
w Katowicach i CBA.

Jaka w tym wszystkim była rola Gromosława Czempińskiego? Były as

wywiadu PRL na początku 1996 r. pożegnał się z prestiżowym stanowiskiem
szefa Urzędu Ochrony Państwa i od razu odnalazł się w wielkim biznesie.
Był członkiem rad nadzorczych m.in. BRE Banku oraz Polskich Zakładów
Lotniczych w Mielcu. Prowadził również działalność doradczą. Od 2002 r.
doradzał podmiotom zainteresowanym przejęciem STOEN-u. Z akt śledztwa
prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Katowicach wynika, że miał

background image

on być łącznikiem pomiędzy biznesmenami a urzędnikami Ministerstwa
Skarbu Państwa, którzy podejmowali decyzje niezbędne do prywatyzacji
spółki. Śledczy próbowali odtworzyć dokładne daty ich spotkań (m.in. na
podstawie książki wejść do resortu).

Przełomem w śledztwie okazało się zatrzymanie „kasjera lewicy”. Peter

V. został zatrzymany w Warszawie, w niedzielę 23 marca 2008 r.
Zatrzymania dokonała grupa Centralnego Biura Śledczego, którym kierował
wówczas Paweł Wojtunik – obecny szef CBA. Polecenie w tej sprawie wydał
ówczesny katowicki wydział Biura Przestępczości Zorganizowanej
Prokuratury Krajowej. Peter V. został przewieziony do Katowic, gdzie
usłyszał zarzuty pomocnictwa w przywłaszczeniu pieniędzy i prania
brudnych pieniędzy. Dwa dni później katowicki sąd uwzględnił wniosek
o tymczasowe aresztowanie Petera V. i „kasjer lewicy” trafił za kratki.
W tym czasie jego adwokat robił, co mógł, by pomóc mu odzyskać wolność.
Na to był tylko jeden sposób: współpraca z organami ścigania. Peter V.
postanowił

skorzystać

z

przepisu

pozwalającego

na

uzyskanie

nadzwyczajnego złagodzenia kary w zamian za złożenie zeznań dotyczących
innych osób biorących udział w przestępstwie. Problem Petera V. polegał na
tym, że miał wiedzę głównie o politykach lewicy (jej pozycja na polskiej
scenie politycznej wówczas, w 2008 roku, była niewielka) oraz o kilku
osobach związanych z rządzącą Platformą Obywatelską. Jedynym wyjściem
była więc współpraca z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym – kierowanym
przez fanatycznego działacza PiS Mariusza Kamińskiego. Z jego punktu
widzenia Peter V. miał w rękawie asa: informacje wiążące aferę
prywatyzacyjną z Gromosławem Czempińskim – kojarzonym ze
środowiskiem PO – tak znienawidzonym przez PiS i samego Kamińskiego.
CBA natychmiast więc podjęło ten wątek. I rzeczywiście, Peter V. wyraził
chęć współpracy przy śledztwie dotyczącym prania pieniędzy. Zgodził
się złożyć obszerne zeznania w zamian za nadzwyczajne złagodzenie kary.
W efekcie za kratkami spędził niewiele ponad 28 miesięcy (wcześniej groziło
mu 10 lat) i wyszedł na wolność, zostawiając w gmachu prokuratury kilkaset
protokołów ze złożonych przez siebie zeznań. Opowiedział prokuratorom
o mechanizmie korupcyjnym, w którym główną rolę odegrały trzy firmy.
Firma A. działała w Polsce i doradzała przy prywatyzacjach. Jej udziałowcem
była firma B. z siedzibą w Szwajcarii, której udziałowcem była z kolei spółka
C., również zarejestrowana w tym kraju. Firma A. otrzymywała pieniądze od

background image

spółek

zainteresowanych

korzystnym

rozstrzygnięciem

przetargów.

Następnie, na podstawie faktur za inne usługi, przekazywała pieniądze firmie
B., a ta – na podstawie innych rachunków – firmie C. Udziałowcami tych
spółek mieli być sam Czempiński i urzędnicy Ministerstwa Skarbu Państwa.
Szczegóły tych transakcji znał Peter V., który jako pracownik Couttis Banku
zakładał konta spółkom. I to on właśnie opisał sprawę, podał nazwy tych
spółek, ich mechanizmy finansowe i rolę samego Gromosława
Czempińskiego. W 2010 r. prowadzący sprawę prokuratorzy wystąpili do
Szwajcarii o pomoc prawną i dokumenty związane z treścią zeznań Petera V,
a jesienią zdecydowali się postawić zarzuty korupcji i prania pieniędzy
generałowi Czempińskiemu.

Sprawa od początku wyglądała na szytą grubymi nićmi. Kiedy generał był

jeszcze zatrzymany, do wiadomości opinii publicznej przedostała się
informacja, że postawiono mu zarzut z artykułu 228, który przewiduje karę
do 8 lat więzienia dla tego, kto „w związku z pełnieniem funkcji publicznej
przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę”. Tyle tylko, że
Czempiński przestał pełnić funkcję publiczną w 1996 r., odchodząc ze
stanowiska szefa Urzędu Ochrony Państwa. Zastosowano więc wykładnię
umożliwiającą stosowanie tego przepisu do osób współpracujących
z osobami pełniącymi funkcje publiczne. Czempiński nie poszedł siedzieć.
Zapłacił milion złotych kaucji i podpisał zakaz opuszczania kraju.

3 stycznia stanowisko stracił kolejny „człowiek Schetyny”: Adam Rapacki

– wiceminister odpowiedzialny za policję (promotorem jego kariery również
był Gromosław Czempiński). W efekcie rozkręciła się karuzela zmian
w policji, która dotarła aż do najniższych stanowisk kierowniczych.

W ten sposób Tusk karał Schetynę za zdradę i nielojalność. Jednak nie

wiedział, że każda akcja rodzi reakcję. W marcu 2012 roku Sąd Okręgowy
w Katowicach uznał, że zatrzymanie Czempińskiego było bezzasadne.
Podzielił argument obrońcy generała, że były szef UOP był gotów stawić się
w każdej chwili na przesłuchanie. Był to prztyczek wymierzony w nos Tuska.

W marcu 2012 roku, gdy Schetyna szefował komisji spraw zagranicznych,

a Czempiński zmagał się z problemami sądowymi, generał Sławomir
Petelicki zaangażowany był w wielkie przedsięwzięcie biznesowo-
polityczne. Od jesieni 2011 r. zakładał bowiem prywatną wywiadownię
gospodarczą. Miała zatrudniać ludzi z GROM-u oraz oficerów służb
specjalnych odchodzących ze służby. W ten sposób były szef komandosów

background image

zagospodarowałby swoich podwładnych, którzy po odejściu do rezerwy
często mają problemy ze znalezieniem pracy (były przypadki, że komandosi
trafiali do grup przestępczych). Po drugie: wykorzystałby ich wiedzę,
doświadczenie i umiejętności w gospodarce. Po trzecie wreszcie: wszystko to
stałoby się świetnym biznesem, przynoszącym Petelickiemu duże zyski.
O tym, jak poważny był to projekt, poinformował mnie jeden z najbliższych
współpracowników generała, który wraz z nim rozwijał biznes. „Koncepcja
tej wywiadowni powstała w Stanach Zjednoczonych. Nieformalny patronat
nad nią objął ośrodek Stratfor, a ojcem koncepcji był sam George Friedman”.
Przypomnieć należy, że „Stratfor” to potoczna nazwa ośrodka analitycznego
wykonującego zadania dla CIA – amerykańskiego wywiadu. Jego siedziba
mieści się w Austin w Texasie. Z kolei wspomniany przez mojego rozmówcę
George Friedman to założyciel i szef ośrodka. Jak ustaliłem, Petelicki
i Friedman poznali się w 1990 roku, gdy polski generał – budujący wówczas
elitarną jednostkę GROM – uczestniczył w specjalistycznych szkoleniach
w USA. Znalazł się wówczas w gronie byłych oficerów komunistycznego
wywiadu, którzy opowiedzieli się po stronie Amerykanów.

Wróćmy jednak do ośrodka. W 2010 roku Stratfor zlecił Petelickiemu

monitorowanie rynku gazu łupkowego. O co chodziło? Gdy kilka lat temu
w Polsce odkryto ogromne pokłady tego surowca, zaczęła się walka
o koncesje na jego wydobycie. Rywalizowały ze sobą spółki amerykańskie
i rosyjskie. Petelicki nie krył się ze swoim poglądem, że przyznanie koncesji
spółkom amerykańskim i wpuszczenie ich na polski rynek, leży w interesie
bezpieczeństwa naszego kraju. Według niego warte wiele miliardów dolarów
inwestycje energetycznych potentatów z USA w wydobycie gazu łupkowego
w Polsce będą skuteczniejszym gwarantem sojuszu polsko-amerykańskiego
niż zapisy traktatu NATO. Według informacji, które udało mi się uzyskać,
przez wiele miesięcy Petelicki dostarczał stronie amerykańskiej ważne
informacje o tym, co dzieje się w obszarze gazu łupkowego. Wywołało to
ostrą rywalizację ze spółkami rosyjskimi, walczącymi o dostęp do surowca.
Według Petelickiego umożliwienie takiej sytuacji było działaniem na szkodę
polskiego bezpieczeństwa, za co winą generał obarczał rząd Donalda Tuska.
Według niego była to też swoista „zdrada stanu”, bo miejsce koncernów
amerykańskich zajmowały koncerny rosyjskie. Taka sytuacja musiała
doprowadzić – w długofalowej perspektywie – do oddania spółkom
rosyjskim (i stojącym za nim służbom specjalnym) całkowitej kontroli nad

background image

polskimi złożami surowca.

Rozgrywka ta toczyła się w momencie, gdy w Stanach Zjednoczonych

zbliżały się wybory prezydenckie, w których kandydat republikanów – Mitt
Romney – próbował odebrać urząd socjaldemokracie i lewakowi –
Barackowi Obamie. Romney zapowiadał m.in. daleko idące zmiany
w polityce zagranicznej, w tym przyjęcie twardego kursu w relacjach z Rosją.
Było więc jasne, że zakończy politykę ustępstw prowadzoną przez Obamę.
A to z kolei oznaczało, że będzie twardo bronił amerykańskich interesów
w Europie Środkowo-Wschodniej. Obama zgodził się na rosyjską dominację
w tej części świata w zamian za zgodę na swobodne działanie USA w krajach
Azji i na Bliskim Wschodzie. Po ewentualnym dojściu do władzy
Romeney’a, amerykańskie inwestycje w polski gaz łupkowy mogły mieć
strategiczne znaczenie. Ich torpedowanie było niczym innym tylko świadomą
grą w obronie interesów rosyjskich w Polsce.

Ponieważ główną przeszkodą w realizacji inwestycji amerykańskich w ten

sektor był prorosyjski rząd i prorosyjski prezydent, konieczne stało się ich
wyeliminowanie.

Tu

można

było

wykorzystać

falę

społecznego

niezadowolenia wynikającego z kryzysu gospodarczego i spróbować
doprowadzić do zmiany politycznej. Takiego scenariusza nie dało się
przeprowadzić bez udziału służb specjalnych, a to mieliby zagwarantować
generałowie Czempiński i Petelicki.

„Czempiński był wtajemniczony w cały ten plan” – powiedział mi

w czerwcu 2013, w rocznicę śmierci Petelickiego, emerytowany
podpułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych.

Taki plan zakładał też konieczność wywołania społecznych niepokojów,

a do tego potrzebny był bardzo poważny materiał ujawniający skandal
w rządzie. Skandal większy niż wszystkie dotychczasowe. Jak ustaliłem
w trakcie swojego dziennikarskiego śledztwa, takim materiałem były…
zdjęcia zrobione nad Smoleńskiem przez amerykańskie satelity 10 kwietnia
2010 r.

„Sławek miał te zdjęcia. Dostał je od Amerykanów. Zdjęcia miały być

zapalnikiem. Wykorzystane i odpowiednio nagłośnione miały być
materiałem, który miał zmieść ze sceny politycznej Donalda Tuska” –
powiedział mi człowiek, który brał udział w przygotowaniach do tej
operacji.

Ten plan zakładał ujawnienie zdjęć ze Smoleńska, dowodzących, że

background image

doszło tam do zamachu, przy co najmniej akceptacji polskiego rządu.
Upublicznienie tego materiału miało być początkiem końca rządu Tuska.
Według tego planu w fotelu premiera miał go zastąpić właśnie Grzegorz
Schetyna, zaś ceną tego porozumienia byłoby oddanie amerykańskim firmom
koncesji na wydobycie gazu łupkowego. Ten plan doprowadziłby do
bliskiego zacieśnienia związków z USA, co wzmocniłoby naszą
suwerenność.

Z moich informacji wynika, że odpalenie zdjęć smoleńskich, początkujące

wielką operację polityczną, miało nastąpić latem 2012 r., jednak – ze
względu na Euro 2012 – Petelickiemu nakazano wstrzymać się do września.

16 czerwca generał Sławomir Petelicki zszedł do garażu pod własnym

blokiem, gdzie kilkadziesiąt minut później znaleziono jego zwłoki.

Ciekawa sprawa, że niedługo potem, amerykańskie firmy dysponujące

koncesjami na wydobycie gazu łupkowego w Polsce zaczęły się wycofywać
z naszego rynku, a jesienią poinformowały o zamiarze odprzedania koncesji.

Rynek gazu łupkowego powoli dostaje się w ręce rosyjskie.
Śledztwo w sprawie śmierci generała Petelickiego jest już formalnie

umorzone. Prokuratura stwierdziła, że nikt nie pomagał mu odebrać sobie
życia.

˝

background image

Rozdział X

Taniec śmierci

11 lutego 2012 roku, wczesnym rankiem, otrzymałem SMS-a

o następującej treści. „Tobiasz nie żyje. Oficjalnie nieszczęśliwy wypadek”.
SMS został wysłany z bramki internetowej, jednak słowo określające
nadawcę wskazywało, że wiadomość przekazał mi jeden z informatorów ze
środowiska służb specjalnych. Zadzwoniłem do kilku osób i szybko
potwierdziłem tę informację. Okazało się, że rzeczywiście emerytowany
pułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych zmarł kilka godzin wcześniej
w zastanawiających okolicznościach.

Jak udało mi się ustalić, w piątek 10 lutego płk Leszek Tobiasz bawił się

na imprezie integracyjnej Ochotniczych Hufców Pracy. Nagle, podczas tańca,
z niewiadomych powodów upadł. Podjęto reanimację, która zakończyła się
fiaskiem. Śledztwo w sprawie jego śmierci wszczęła Prokuratura Okręgowa
w Radomiu. I sprawę umorzyła, stwierdzając, że przyczyną śmierci był
nieszczęśliwy wypadek. Może i brzmiałoby to wiarygodnie, gdyby nie
moment, w którym się to wydarzyło. Otóż 1 marca 2012 roku, a więc ponad
dwa tygodnie później, pułkownik Tobiasz miał stawić się w sądzie
w Warszawie i poddać się konfrontacji z prezydentem Bronisławem
Komorowskim. W tej sprawie oskarżonym był dziennikarz Wojciech
Sumliński. Zapowiadana konfrontacja była o tyle ważna, że gdyby w sądzie
okazało się, że Tobiasz kłamał (a wszystko wskazywało na to, że tak się
stanie), Sumliński zostałby uniewinniony i jeden z najgłośniejszych procesów
zakończyłby się spektakularną klęską prokuratury. Gdyby zaś okazało się, że
mówił prawdę, trzeba byłoby wszcząć procedurę impeachmentu wobec
prezydenta Bronisława Komorowskiego. Aby wyjaśnić tę sytuację, trzeba

background image

cofnąć się o cztery lata.

13 maja 2008 r. w swoim mieszkaniu w Warszawie zatrzymany został

Wojciech Sumliński. Wraz z nim Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego
zatrzymała byłego pułkownika WSI – Aleksandra Lichockiego. Obaj
usłyszeli zarzuty płatnej protekcji. Sąd aresztował Lichockiego (za kratami
spędził łącznie 6 miesięcy), a na aresztowanie dziennikarza nie wyraził
zgody. Zdaniem prokuratury obaj proponowali, że za pieniądze załatwią
pozytywną weryfikację dla pułkownika Wojskowych Służb Informacyjnych
Leszka Tobiasza i jego syna. Miało się to dziać w latach 2006-2007, kiedy
rząd PiS reformował wojskowe służby specjalne. W miejsce likwidowanych
WSI

powstały

służby

wywiadu

i

kontrwywiadu

wojskowego,

a o zatrudnieniu w nich byłych oficerów decydowała komisja kierowana
przez Antoniego Macierewicza.

Wojciech Sumliński to jeden z najbardziej utytułowanych polskich

dziennikarzy śledczych. Zasłynął m.in. tekstami na temat mafii
pruszkowskiej, patologii na rynku gazowym, skandali z udziałem służb
specjalnych. W 1997 roku otrzymał nagrodę Ministra Spraw Wewnętrznych
za cykl reportaży o nadgranicznej przestępczości zorganizowanej. W 2005
roku opublikował książkę „Kto naprawdę Go zabił” o kulisach zbrodni na
księdzu Jerzym Popiełuszce. Tej sprawie poświęcił również wiele
telewizyjnych reportaży.

Dla sprawy zatrzymania Sumlińskiego kluczowe wydają się wydarzenia

z 2007 roku. Dziennikarz opublikował wówczas ważny dokument ze
śledztwa w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Chodzi
o protokół przesłuchania pułkownika Stefana Stefanowskiego – w 1984 roku
szefa bydgoskiej Służby Bezpieczeństwa. Stefanowski stwierdził, że Janusz
Zemke – dziś europoseł Lewicy, wówczas członek sejmowej komisji ds.
służb specjalnych i przewodniczący komisji obrony narodowej, w latach 80.
sekretarz wojewódzki PZPR w Bydgoszczy – w 1984 r. miał go naciskać, by
zbytnio nie angażował się w śledztwo w sprawie Popiełuszki. Według tych
samych zeznań, osobą, która miała uczestniczyć w zacieraniu śladów
zbrodni, miał być nieżyjący już brat-bliźniak Janusza Zemkego, Zbigniew –
wówczas zastępca szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych
w Bydgoszczy do spraw SB. „Mój brat pracował w kontrwywiadzie” –
odpowiada Janusz Zemke. „Nigdy nie zajmował się inwigilacją Kościoła.
A ja nie miałem nic wspólnego ani ze sprawą księdza Popiełuszki, ani

background image

z zacieraniem śladów po tej zbrodni”.

28 kwietnia 2008 roku „Dziennik” opublikował rozmowę z pułkownikiem

Lichockim, w której ten twierdził, że Janusz Zemke wysłał do niego
pułkownika Henryka Grobelnego – byłego wiceprezesa Agencji Mienia
Wojskowego. Grobelny to dobry znajomy wspomnianego wyżej Zbigniewa
Zemkego. Ich znajomość zaczęła się w latach 80., kiedy obaj kształcili się
w Moskwie na kursach organizowanych przez GRU dla oficerów służb
specjalnych państw demokracji ludowej. Według Lichockiego Grobelny
prowokował rozmowę na temat zakupu aneksu do raportu z weryfikacji WSI.
„To jakaś bzdura, nigdy nie wysyłałem do nikogo żadnego Grobelnego” –
odpowiada Zemke.

Wczesną wiosną 2007 roku, Sumliński był współautorem głośnych

reportaży telewizyjnych o Wojskowych Służbach Informacyjnych. Ujawnił
m.in. agenturę WSI w mediach. W reportażu opublikowano fragmenty
raportu z weryfikacji WSI przed ich oficjalnym odtajnieniem. Wiele miejsca
zostało również poświęcone fundacji „Pro Civili”, którą wspierał Bronisław
Komorowski. Znacznie szerzej fundacja ta opisana została w aneksie do
raportu z likwidacji WSI. „Fundacja Pro Civili wyłudziła z VAT kwotę
blisko 400 mln zł. Współodpowiedzialnym za nie był właśnie Bronisław
Komorowski, który de facto prowadził działania osłonowe dla działalności
Fundacji >>Pro Civili<<” – czytamy w aneksie.

Pod koniec 2007 roku Wojciech Sumliński prowadził dziennikarskie

śledztwo dotyczące nieprawidłowości przy gospodarowaniu mieszkaniami
operacyjnymi ABW. Odkrył (napisał to później w liście do mediów), że
wiceszef ABW – ppłk Jacek Mąka – nielegalnie przejął jedno z takich
mieszkań. Mąka wszystkiemu zaprzeczył i zagroził sądem.

Jesienią 2007 roku, pułkownik WSI Leszek Tobiasz zeznał, że Wojciech

Sumliński oferował mu możliwość załatwienia za pieniądze pozytywnej
weryfikacji dla niego i dla jego syna.

W wyniku zeznań Tobiasza jesienią 2007 roku ABW pod nadzorem

Prokuratury Krajowej wszczęła tajne śledztwo dotyczące handlu aneksem do
raportu z weryfikacji WSI. 13 maja 2008 roku, równolegle z zatrzymaniem
Sumlińskiego funkcjonariusze ABW weszli również do mieszkań dwóch
członków komisji weryfikacyjnej: Leszka Pietrzaka i Piotra Bączka. Historyk
Leszek Pietrzak to były biegły Instytutu Pamięci Narodowej. W latach 2002-
2004 brał udział w śledztwie dotyczącym zabójstwa księdza Jerzego

background image

Popiełuszki. Z mieszkania Pietrzaka zabrano kserokopie dokumentów
dotyczących lat 40. i 50., które były jawne, a ponadto nie miały nic
wspólnego ze sprawą aneksu. Tych dokumentów Pietrzak do dziś nie
odzyskał.

Jeszcze dziwniejsza jest interwencja ABW w domu Piotra Bączka. Bączek

– były dziennikarz (publikował artykuły m.in. o patologiach w WSI) –
uczestniczył w likwidacji WSI, a później rozpoczął pracę na wysokim
stanowisku w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Dom Piotra Bączka
przeszukali funkcjonariusze ABW, choć powinna była to zrobić Żandarmeria
Wojskowa. Jako podpułkownik SKW podlega jurysdykcji wojskowych
organów ścigania. W dodatku, aby jego żona mogła odprowadzić dziecko do
szkoły, potrzebna była aż zgoda Prokuratora Krajowego. „– Realizując
czynności dochodzeniowo–śledcze, funkcjonariusze ABW działają na
polecenie prokuratury” – wyjaśnia rzeczniczka ABW mjr Katarzyna
Koniecpolska-Wróblewska.

W całej sprawie od początku było wiele rażących nieprawidłowości.

Sumliński, według pierwszej wersji prokuratury, miał przekazać aneks
znanemu wydawnictwu. Prokuratorzy ostrzegli jednak tę spółkę i nie wysłali
ABW do przeszukania jej siedziby. Kilka tygodni przed zatrzymaniem
Sumlińskiego, w ABW sporządzono bezprawnie jego portret psychologiczny.
Co ciekawe: pomógł w tym znany dziennikarz niejawnie współpracujący
z ABW, niegdyś jego bliski współpracownik.

W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że pułkownik Leszek Tobiasz jesienią

2007 roku spotykał się z marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim
w jego gabinecie poselskim. W jego trakcie, Komorowski miał obiecać
Tobiaszowi, że po zeznaniach obciążających Sumlińskiego pomoże mu
załatwić posadę attache wojskowego w Tadżykistanie (wiąże się to
z prestiżem i dodatkową pensją w wysokości 7-8 tys. zł.) Po tej rozmowie
Tobiasz pojechał do ABW i złożył zeznania. I tu kolejna, zaskakująca
sprawa: Tobiasz został przewieziony do siedziby ABW służbowym
samochodem Agencji oddanym do dyspozycji jej szefostwa.

Z akt śledztwa wynika, że Bronisław Komorowski równolegle spotykał

się z pułkownikiem Aleksandrem Lichockim, który był w czasach PRL
szefem kontrwywiadu WSW. To właśnie on, powołując się również na
Sumlińskiego, zaoferował marszałkowi dostęp do aneksu. Komorowski
powiadomił o tym koordynatora służb specjalnych Pawła Grasia. Z protokołu

background image

przesłuchania Grasia wynika, że ostrzegł on Komorowskiego, że Lichocki
jest rozpracowywany przez kontrwywiad ABW w związku z kontaktami
z rosyjskim wywiadem. Płynie stąd wniosek, że Komorowski, umawiając się
po raz kolejny z Lichockim, wiedział, że spotyka się z osobą podejrzewaną
o szpiegostwo na rzecz Rosji!

„Wszystko, co na ten temat miałem do powiedzenia, zeznałem

w prokuraturze. Tajemnica śledztwa zobowiązuje mnie, aby nie ujawniać
treści zeznań. Podkreślam jednak, że zachowałem się tak, jak tego wymaga
prawo, to znaczy powiadomiłem Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego
o sprawie zagrażającej bezpieczeństwu państwa” – napisał mi w 2008 roku
Bronisław Komorowski (był wówczas marszałkiem Sejmu).

Z akt śledztwa wynika jednak, że Komorowski powiadomił ABW dopiero

wtedy, kiedy Leszek Tobiasz pokazał mu nagrania, na których widać
i słychać, jak Lichocki powołuje się na wpływy w komisji weryfikacyjnej
i oferuje dostęp do aneksu. Ciąg wydarzeń wskazuje, że Komorowski
zawiadomił ABW dopiero wtedy, gdy zorientował się, że Tobiasz nagrał
Lichockiego podczas składania korupcyjnej propozycji, a sam Lichocki nie
może przynieść aneksu.

Z akt operacyjnych ABW wynika również, że we wrześniu 2007 roku,

przed dwoma pułkownikami, do marszałka Komorowskiego z propozycją
zakupu aneksu zgłosił się jeszcze jeden człowiek. To Jerzy G. – oficer WSI,
oficjalnie

prezes

warszawskiej

spółki

zajmującej

się

systemami

telekomunikacyjnymi. Według naszych informacji G. nagrał z ukrycia
Komorowskiego. Gdy sprawa wyszła na jaw, ABW wszczęła przeciwko
Jerzemu G. śledztwo dotyczące jego udziału w nielegalnym handlu bronią.
ABW przeszukała mieszkanie i biuro Jerzego G., jednak nagrania nie
znalazła. Sprawa przeciwko Jerzemu G. stanęła w miejscu.

Oficerom WSI mogło się wydawać, że marszałek Sejmu będzie

zainteresowany zakupem aneksu. Ustalili oni, że aneks do raportu
z likwidacji WSI zawiera informacje kompromitujące wielu wpływowych
polityków Platformy Obywatelskiej i lewicy. Jego autorzy wiele miejsca
poświęcili

m.in.

Jerzemu

Szmajdzińskiemu,

Januszowi

Zemkemu

i Bronisławowi Komorowskiemu. Zdaniem autorów aneksu, w czasach, gdy
kierowali oni MON dochodziło tam do licznych nieprawidłowości
związanych z funkcjonowaniem WSI i rozstrzyganiem przetargów
zbrojeniowych. W tym kontekście aneks wymienia m.in. spółkę Profus

background image

Management i spółkę Prodigy Ltd. należącą do lobbysty Marka Dochnala.
Autorzy aneksu zarzucają również Komorowskiemu odpowiedzialność za
przekazanie w obce ręce technologii rozwijanych w ramach projektów
badawczych w WAT.

„Wojskowe Służby Informacyjne, które odpowiedzialne były za

kontrwywiadowczą osłonę technologii rozwijanych w ramach projektów
badawczych na Wojskowej Akademii Technicznej, same przekazały je
w obce ręce. Odpowiedzialność za to ponosi nie tylko ówczeny szef WSI, ale
także były szef Ministerstwa Obrony Narodowej. Bronisław Komorowski
w szczególny sposób traktował wszystkie kwestie związane z WAT
i interesami tej uczelni” – czytamy w aneksie.

„Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska

w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią
tego raportu” – zeznał Komorowski w prokuraturze 24 lipca 2008 r.

Protokoły przesłuchania marszałka Sejmu i Leszka Tobiasza są ze sobą

sprzeczne. Obaj podawali bowiem różne okoliczności (w tym daty i miejsca)
spotkań i przebieg rozmów ze sobą i z pułkownikiem Aleksandrem
Lichockim. Adwokat Wojciecha Sumlińskiego – Roman Giertych złożył
więc wniosek o przeprowadzenie konfrontacji między nimi. W połowie
lutego 2009 r. prokuratura jednak wniosek ten odrzuciła.

Co jeszcze ciekawsze: śledztwo prowadził prokurator Andrzej Michalski.

W swojej karierze m.in. oskarżał dwóch prawicowych dziennikarzy o to, że
w 1997 roku w Paryżu obrzucili jajami prezydenta Kwaśniewskiego
(domagał się dla nich roku więzienia w zawieszeniu i dwóch tysięcy złotych
grzywny). Oskarżał również Andrzeja Leppera o pomawianie z trybuny
sejmowej polityków (domagał się dla niego półtora roku w zawieszeniu na
pięć lat i 36 tysięcy złotych grzywny). Następnego dnia po zatrzymaniu
Sumlińskiego, prokurator Andrzej Michalski wnioskował o zastosowanie
wobec dziennikarza tymczasowego aresztu. Popierał to argumentem, że
w jego mieszkaniu znaleziono tajne dokumenty. Jednak już w 2003 roku Sąd
Najwyższy stwierdził, że dziennikarz może posiadać takie dokumenty
(przestępstwo popełnia jedynie osoba, która mu je przekazuje). Przepisy
prawa zobowiązują prokuraturę do niezwłocznego oddania zatrzymanemu
wszystkich jego rzeczy zabranych w trakcie przeszukania, które nie mają
związku ze sprawą. Jednak Prokuratura Krajowa usilnie odmawia oddania
Sumlińskiemu wielu niezwiązanych ze sprawą dokumentów, w tym m.in.

background image

protokołów przesłuchania świadków koronnych i kserokopii akt śledztwa
w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Jaki ma to związek ze
śledztwem? Tego nie wiadomo.

Z akt śledztwa w tej sprawie wynika, że akcja ABW nie była zwykłym,

rutynowym działaniem służb specjalnych, lecz starannie wyreżyserowaną
kombinacją operacyjną, która miała przynieść określone polityczne cele.
Celem zasadniczym było skompromitowanie komisji weryfikacyjnej WSI
i jej szefa – Antoniego Macierewicza. Ten scenariusz zakładał aresztowanie
Wojciecha Sumlińskiego pod zarzutem handlu ściśle tajnym aneksem.
Z portretu psychologicznego dziennikarza sporządzonego w ABW wynikało
wyraźnie, że zrobi on wszystko, aby wyjść na wolność i pomóc swojej
rodzinie. W zamian za to, musiałby złożyć fałszywe zeznania obciążające
kluczowych polityków PiS, w tym Antoniego Macierewicza i Zbigniewa
Wassermanna. Po tym do akcji miała wkroczyć prokuratura, postawić zarzuty
osobom rzekomo odpowiedzialnym za przeciek i najprawdopodobniej też
samemu Macierewiczowi. Tak skompromitowaną komisję natychmiast
można byłoby rozwiązać, zakończyć jej prace, a przez to umożliwić powrót
do służby negatywnie zweryfikowanym żołnierzom WSI. Rozwiązanie takie
pozwalało również politykom PO poznać zawartość aneksu i ośmieszyć
zawarte w nim tezy, zwłaszcza dotyczące powiązań WSI z obozem
politycznym PO. Taki przebieg zdarzeń byłby bardzo na rękę wielu
wpływowym politykom PO. Tym bardziej, że kompromitując komisję
Macierewicza, zamknęliby również usta dziennikarzowi posiadającemu
ogromną wiedzę o nieprawidłowościach w tajnych służbach i związkach
z nimi ważnych polityków PO i Lewicy. Śledztwo w tej sprawie stoi
w miejscu. I nic dziwnego. Wydaje się bowiem, że wyjaśnienie tej afery nie
jest na rękę ani tajnym służbom, ani rządzącym politykom.

Dlaczego jednak ten plan się nie powiódł? Otóż gdy tylko zatrzymano

Wojciecha Sumlińskiego (wiadomość o tym znalazła się na czołówkach
mediów), sprawą zajęli się dziennikarze. I tak oto pojawiły się informacje,
które rzuciły nowe światło na całą sprawę.

Po pierwsze: wyszło na jaw, że pułkownik Leszek Tobiasz w dziwnych

okolicznościach uniknął kryminału za składanie fałszywych zeznań. Jesienią
2007 roku stołeczna Prokuratura Garnizonowa warunkowo zawiesiła
śledztwo

przeciwko

Tobiaszowi

o

składanie

fałszywych

zeznań

(wykorzystała do tego przepis umożliwiający zawiesić postępowanie

background image

w stosunku do osoby ukrywającej się lub chorej psychicznie, choć oficer taką
nie jest). Chodziło o zeznania z lat 2006-2007, w których Tobiasz fałszywie
oskarżył kapitana i majora Wojskowych Służb Informacyjnych o popełnienie
przestępstwa. Śledztwo prokuratorskie i prace Komisji Weryfikacyjnej
wykazały, że Tobiasz świadomie kłamał. Dwóch pomówionych przez niego
oficerów WSI ostatecznie zweryfikowano pozytywnie, ale zwolniono ze
służby wkrótce po zmianie rządu, w 2007 roku. Kilka dni przed decyzją
wojskowej

prokuratury

o

zawieszeniu

śledztwa

Tobiasz

został

zarejestrowany

w

ewidencji

operacyjnej

Agencji

Bezpieczeństwa

Wewnętrznego jako Tajny Współpracownik. Zachowane dokumenty
wskazują, że od tamtego momentu lojalnie pracował dla ABW, nie chcąc
wznowienia śledztwa przeciwko sobie.

Po drugie: wyszły na jaw prawdziwe przyczyny, dla których komisja

Macierewicza nie chciała dopuścić Tobiasza do dalszej pracy w tajnych
służbach. Chodziło o to, że wywodził się z komunistycznych służb, był
bliskim

współpracownikiem

generała

Dukaczewskiego

i

czynnie

zaangażował się m.in. w inwigilację Kościoła Katolickiego (sprawa
o kryptonimie „Anioł”). Ale nie tylko o to. W 2007 roku ABW prowadziła
wobec niego procedurę sprawdzeniową, która wykazała, że ma powiązania
z rosyjskim wywiadem.

Po trzecie w końcu: wyszło na jaw, że Tobiasz – zawiadamiając ABW

i prokuraturę o korupcji w Komisji Weryfikacyjnej – zataił bardzo ważną
informację. Ukrył bowiem, że wcześniej sam negocjował z Bronisławem
Komorowskim możliwość sprzedaży aneksu (ujawniłem tę sprawę jako
pierwszy, na łamach tygodnika „Wprost” w sierpniu 2008 roku).

W toku dalszego śledztwa dało się zauważyć rozbieżności pomiędzy

zeznaniami Tobiasza i Komorowskiego. Prowadziły do wniosku, że jeden
z nich musiał kłamać. Dlatego adwokaci Sumlińskiego złożyli wniosek
o przeprowadzenie konfrontacji między nimi. Zaplanowano ją na 1 marca
2012 roku. Nie doszło jednak do niej, bo 10 lutego Tobiasz wybrał się na
imprezę OHP, tam nagle podczas tańca przewrócił się, stracił przytomność,
a później zmarł. Do grobu zabrał nie tylko swoją wiedzę o kulisach afery
aneksowej, ale także wiele tajemnic Wojskowych Służb Informacyjnych.
Jego śmierć oddaliła również poważne polityczne niebezpieczeństwo wiszące
nad głową Bronisława Komorowskiego.

background image

Spis treści

Tytułowa
Redakcyjna
Cytat
Od Autora
Wstęp
Rozdział I
Sygnały ostrzegawcze
Rozdział II
Długa ręka SB
Rozdział III
Wielka eliminacja świadków
Rozdział IV
Fundusz Obsługi Polityków
Rozdział V
Mafia ściśle tajna
Rozdział VI
Klątwa Olewnika
Rozdział VII
Tajemnice Samoobrony
Rozdział VIII
Smoleńskie samobójstwa
Rozdział IX
Wielka gra Petelickiego
Rozdział X
Taniec śmierci


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZDZIAŁ 4 - wyd II, ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5 - wyd II, ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 2 - wyd. II
helion fotografia cyfrowa edycja zdjec wyd ii (roz 5) J2SCZU75OOWIUZWMQCTOWQZDOHJQMEV4YBIKI4A
ROZDZIAŁ 1 - wyd II, ROZDZIAŁ 1
Pieśni Wieczorne wyd II austral
Interwencja kryzysowa w sytuacjach zwiazanych z samobojstwem, Pedagogika II rok
samobojstwo, Pedagogika II rok
cdvdk2 7 nagrywanie plyt cd i dvd kurs wyd ii ebook promocyjny helion pl KITBJ4T5RRGTF67ZZFKX5K5G7OG
at 28 wyd ii 2012
KOrespondencja seryjna, informatyka sem I i II
korespond seryjna, TiR UAM II ROK, Informatyka
Grodecka Historia niewidomych polskich w zarysie (wyd II)
samobójstwa, Pedagogika II rok
ROZDZIAŁ 6 - wyd.II, ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7 - wyd. II, ROZDZIAŁ 7
Seryjny Samobójca znowu w akcji
Zakazane Śledztwa (Leszek Szymowski PR)

więcej podobnych podstron