Marcus Wynne
Bez Wyboru
W każdej tajnej organizacji wywiadowczej i elitarnej jednostce antyterrorystycznej krąży co
najmniej jedna anegdota o kimś, kto „się stoczył" albo „przeszedł na drugą stronę". Trudno
jednak dotrzeć do faktów; strzeże się ich jak rodowych klejnotów, raz ujawnione bowiem
mogłyby zaszkodzić reputacji danej jednostki. Istnieje nawet nie potwierdzona historia, może
dwie, o tym, że dowództwo takiej jednostki specjalnej wysłało ludzi z misją zabicia renegata,
zanim zdążył wyrządzić zbyt wiele krzywd.
Neil Livingstone, Kult antyterroryzmu
1.1
Jonny Maxwell uciekał na północ, pewnie trzymając kierownicę drugiego już ukradzionego
samochodu. Jechał przez Kansas falującą wstęgą drogi międzystanowej 1-35, mijając łagodne
wzniesienia i ciemne zabudowania gospodarstw rozrzuconych między równymi polami zbóż.
Tylko światła nadjeżdżających z przeciwka wozów od czasu do czasu rozpraszały ciemność
nocy.
Wytrząsnął papierosa ze sztywnej paczki Marlboro, którą właściciel zostawił na desce
rozdzielczej. Zauważył, że drżą mu palce. Siłą woli zapanował nad nimi, zanim zapalił
papierosa.
Pobrużdżone zmarszczkami odbicie Jonny'ego pojawiło się na gładkiej krzywiźnie przedniej
szyby, wydobyte z mroku bladozieloną poświatą wskaźników i czerwonawym ogniem
zapalniczki. Z zadowoleniem stwierdził, że jego twarz nie zdradza radości ani strachu.
Tym razem nie było tak jak w Bejrucie, Bośni, Syrii, Gwatemali czy na jakimkolwiek innym
brudnym zadupiu, gdzie przyszło mu walczyć. Wtedy towarzyszyli mu inni -walczyli ramię w
ramię, jak bracia - gotowi wezwać na pomoc technologiczną potęgę bombowców Stealth i
laserowo naprowadzanych bomb albo naciągnąć kominiarki, chwycić za broń i ruszyć z
odsieczą.
Albo pomścić go, gdyby poległ.
Teraz jednak zginąłby samotnie i nikt nie pospieszyłby z pomocą.
Chemikalia odpowiedzialne za uczucie zmęczenia i stresu krążyły w jego żyłach jak
narkotyki. Na krótką chwilę odbicie w szybie rozmazało się przed jego oczami. Zacisnął usta
w dzikim grymasie i dwukrotnie gwałtownie wypuścił
powietrze nozdrzami, by pozbyć się znużenia. Potrzebował odpoczynku.
W oddali, gdzie droga zdawała się ulatywać ku nocnemu niebu, zobaczył rzęsiście oświetlony
parking. Za betonową budką, kabinami toalet oraz automatami ze słodyczami i napojami
znajdował się plac dla wielkich ciężarówek. Stały tam trzy ciągniki siodłowe z naczepami,
wszystkie z wyłączonymi światłami. W bliższej części parkingu, przeznaczonej dla
samochodów osobowych, widać było tylko dwa pojazdy. Z dala od latarń, w poobijanej
toyocie camry, kierowca półleżał na rozłożonym fotelu pogrążony w głębokim śnie, wsparty
głową o szybę. Przed toaletami stała czarna toyota 4runner. Jej właściciel siedział na masce i
paląc papierosa, spoglądał w niebo.
Jonny zatrzymał wóz obok 4runnera i wyłączył silnik. Wysiadł, przeciągnął się i kiwnął
głową w stronę siedzącego.
Młodemu mężczyźnie, który odpowiedział mu skinieniem, zapewne niedawno stuknęła
dwudziestka i wyglądał na studenta. Był chudy, miał na sobie czarne lewisy i czarny T-shirt, a
zmierzwioną kozią bródką próbował zamaskować słabo zaznaczony podbródek.
- Niech pan spojrzy na niebo - powiedział. - Pięknie tu.
Jonny spoglądał na niego w milczeniu wystarczająco długo, by chłopak poruszył się
niespokojnie i zaczął nerwowo skubać nogawkę spodni. Potem spojrzał w niebo.
- W rzeczy samej - przytaknął.
Wszedł do toalety i przez długi czas pozbywał się nadmiaru płynu. Następnie zatrzymał się
przy umywalce i bardzo dokładnie umył ręce. Kiedy wyszedł, student siedział w tym samym
miejscu, wciąż gapiąc się w gwiazdy. Na przydrożnym parkingu panowała cisza, jeśli nie
liczyć miarowego cykania świerszczy. Chłopak spojrzał na Jonny'ego i ponownie skinął
głową, nie patrząc mu w oczy.
Maxwell podszedł bliżej i wskazał na tablicę rejestracyjną toyoty.
- Jesteś z Minnesoty?
- Uczę się tam, u Świętego Tomasza w St. Paul.
- Znam te rejony. Ładnie tam. To twoje rodzinne strony?
- Nie, rodzinę zostawiłem w Cedar Rapids.
14
- I nie chciałeś pójść na uniwerek w Iowa City? Student roześmiał się.
- Nie. Za blisko domu.
- Tak... Pamiętam, że kombinowałem tak samo.
- Uczył się pan na University of Iowa?
- Nie. — Jonny uśmiechnął się i omiótł wzrokiem cichy plac. Kierowca pogrążonej w
półmroku camry nadal spał w fotelu. Od strony parkingu dla ciężarówek nie dobiegał żaden
dźwięk. - Poszedłem na UCLA.
- Podobało się panu w Los Angeles?
- Nigdy tam nie byłem.
- Przecież powiedział pan, że...
- To był campus UCLA w Tegucigalpa. W Hondurasie. Wiesz, jak się tłumaczy skrót
UCLA? Unilaterally Control-led Latin Assets*.
Chłopak oderwał od niego zdumione spojrzenie dopiero wtedy, gdy Jonny wskazał palcem w
stronę karoserii 4run-nera.
- Ktoś ci nieźle skrobnął drzwi. Lakier do wymiany.
- Co? - Student zeskoczył z maski i stanął między dwoma samochodami. - Gdzie?
Jonny wskazał na dolną część drzwi od strony pasażera.
- Tutaj.
- Nic nie widzę...
Kiedy chłopak się schylił, żeby z bliska obejrzeć rysę, Jonny chwycił go mocno za głowę,
jedną ręką zatykając usta, a drugą naciskając na potylicę. Szarpnął mocno do tyłu i w bok,
obracając szamoczącego się chłopaka twarzą ku górze. Pod tamtym ugięły się nogi i zawisł
całym ciężarem ciała na cienkiej szyi wspartej o zgiętą rękę Jonny'ego, który szarpnął się
mocno, aż usłyszał miękkie trzaśniecie pękającej kości. Wolną ręką chwycił głowę studenta i
pociągnął mocno w obie strony, by się upewnić, że złamał mu kark, a rdzeń został
dostatecznie uszkodzony. Chłopak drgnął spazmatycznie i sflaczał. Czarne dżinsy
pociemniały, gdy pęcherz przestał trzymać mocz. Jonny położył ciało na zie-
* Co można przetłumaczyć jako Jednostronnie Sterowane Latynoskie Dupki (przyp. tłum.).
15
mi między dwoma samochodami. Wyjrzał ponad dachem terenowego 4runnera i uważnie
zlustrował wzrokiem cały parking. Śpiący w starej toyocie się nie obudził. Nikt nie kręcił się
ani po placu dla ciężarówek, ani w pobliżu toalet. Maxwell otworzył drzwi wozu chłopaka i
wcisnął zwłoki na tylne siedzenie. Znalazł na podłodze zwinięty w kłębek bladozielony
śpiwór z bawełny. Przykrył nim ciało aż pod brodę, aby student wyglądał na śpiącego.
Spojrzał na trupa, zacisnął usta, wyciągnął rękę i palcami zamknął mu powieki. Potem usiadł
za kierownicą, przekręcił kluczyk i wolno wyprowadził 4runnera z parkingu.
1.2
Wiatr zawył, a ryk silników odrzutowych stał się jeszcze potężniejszy, kiedy tylna rampa
transportowego C-141 opuściła się, wpuszczając do wnętrza samolotu lodowaty chłód
nocnego nieba. Dziesięć tysięcy metrów niżej rozciągała się arizońska pustynia, podobna do
zmiętego prześcieradła wznoszącego się ku zachodowi, gdzie piętrzyły się góry Santa Rosa.
Łuny miast Phoenix na północy oraz Tucson na południu przypominały słaby blask latarek
włączonych pod poszarpanym kocem; mocno oświetlone lotnisko w Marana wyglądało jak
fluorescencyjny znaczek pocztowy.
Dale Miller ruszył w kierunku rampy wraz z pozostałymi pięcioma członkami zespołu.
Wszyscy mieli na sobie grube, ocieplane kombinezony, hełmy z goglami oraz maski tlenowe
połączone rurkami ze zbiornikami tlenu przyczepionymi obok spadochronów. Dale słyszał
wyraźnie własny oddech, nagłośniony przez plastikową maskę i przebijający się bez trudu
nawet przez hałas silników samolotu i trzaski dobiegające ze słuchawek. Spojrzał na
instruktora skoków z sił powietrznych, który z przekrzywioną głową nasłuchiwał instrukcji
płynących przez interkom z kokpitu transportowca. Dale ugiął nogi, jakby podłoga samolotu
była deską surfingową, i niecierpliwie przytupując, złapał za ramię jednego z towarzyszy.
- Na co czekamy? - spytał, przyciskając do szyi laryngofon.
- Pewnie panowie lotnicy obracają panienkę akurat na naszej zmianie - odparł jego
towarzysz, Jim Dewberry.
Jeden ze skoczków spojrzał na Dale'a i z niesmakiem wzruszył ramionami.
Instruktor krzyczał teraz do mikrofonu tak głośno, że słychać go było mimo wszelkich
hałasów.
17
- Powtórz! Powtórz!!!
- Dość - powiedział Dale. - Wystarczająco długo czekaliśmy. Idziemy- rzucił, popychając
kolegów w stronę wyjścia. Instruktor wyciągnął rękę, jakby chciał ich zatrzymać, ale Dale
odsunął ją bez słowa. Poprawił gogle i wyszedł na rampę, która wygięła się pod nim jak
trampolina. Ugiął mocniej kolana, żeby złagodzić efekt kołysania. Wczuł się w rytm ruchów
samolotu i otwartej rampy, a kiedy zaczęła się unosić pod jego stopami, odbił się mocno i
skoczył. Zawirował w potężnym strumieniu powietrza i zaczął spadać. Pozostali skoczkowie
ominęli protestującego instruktora i podążyli w ciemność za Dale'em.
Miller mknął przez mroczne przestworza. Rozłożył ręce i nogi jak żaba w długim skoku,
obracając się wolno i stale nabierając prędkości. Odchylając nieco ramiona i zamykając
dłonie, sterował ciałem w powietrzu, by mieć przed sobą skraj lotniska w Maranie, leżącego
tak daleko w dole.
Zaczynało świtać; na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca.
Wskazania wysokościomierza i stopera, które miał na piersiach, zmieniały się nieustannie:
dystans dzielący Da-le'a od ziemi malał błyskawicznie, a sekundy mijały. Pęd powietrza
szarpał kombinezon i maskę. Przypływ adrenaliny był potężny. Dale usłyszał własny puls i z
uśmiechem przycisnął ramiona do tułowia, by jeszcze przyspieszyć i pomknąć ku ziemi jak
strzała. Po chwili spojrzał na wysoko-ściomierz i wrócił do pozycji stabilizującej, z szeroko
rozłożonymi ramionami i nogami, by zaraz potem otworzyć prostokątny spadochron. Chwycił
linki sterujące i zadarł głowę, aby zerknąć na czaszę. Wreszcie rozejrzał się, szukając
pozostałych skoczków. Lecieli dość zwartą grupą, nieco w tyle i powyżej niego. Ciemne
spadochrony prawie nie odznaczały się na tle nocnego nieba. Jedynymi dźwiękami
towarzyszącymi Dale'owi i jego kolegom w spiralnym locie ku ziemi były świst powietrza i
trzepotanie rozpostartych czasz.
Miller uwielbiał tę część skoku. Po szalonym pędzie swobodnego spadania przychodziło
poczucie prawdziwego lotu przy wtórze szumu powietrza. Widok dalekiej ziemi dawał
wrażenie spokoju, którego nie doświadczał nigdzie indziej.
18
Pociągnął za linkę, by ustawić spadochron pod wiatr. Na wschodzie długie palce świtu
zaczęły wpełzać na pustynię. Lotnisko Marana i stojące na nim samoloty, z wielkiej
wysokości podobne do zabawek, zaczęły stopniowo rosnąć. Skręcając ku wyznaczonej strefie
zrzutu, gdzie czekały karetka i hummer należące do sił powietrznych, dostrzegł samotną
sylwetkę człowieka, który przyglądał się nadlatującym spadochroniarzom.
Ray Dal ton obserwował swoich ludzi, stojąc w strefie zrzutu. Prostokątne spadochrony
otwierały się jeden po drugim i zwartą grupą odwracały pod wiatr. Skoczkowie lądowali na
nogach, w biegu zrzucając uprząż i sięgając po broń. Starał się nie okazywać dumy, którą
poczuł na ich widok. Z powagą przyglądał się, jak ludzie, których osobiście wybrał z
elitarnych jednostek wojskowych i spośród najlepszych uczestników Programu Operacji
Specjalnych prowadzonego przez Centralną Agencję Wywiadowczą, sprawnie kończą
zlecone przez niego ćwiczenia spadochronowe.
Machinalnie potarł dłonią biodro, w którym stalowo-ce-ramiczny implant stawu przypominał
mu o skoku znacznie mniej udanym od tych, które właśnie obserwował. Był wtedy
pułkownikiem w siłach specjalnych. Zachowywał się tak, jakby wciąż nosił mundur, choć w
rzeczywistości od pewnego czasu wbijał swą rosłą i kanciastą postać w tweedowe, nieco
prowincjonalne marynarki preferowane przez kierownictwo CIA. Kwestia stroju była zresztą
jedyną, w której był skłonny do kompromisów ze światem wewnętrznej polityki. Wielu
stosunkowo młodych szefów wywiadu - głównie yup-pies wykształconych na prestiżowych
uczelniach zaliczanych do Ivy League - z niechęcią traktowało aurę spokojnej pewności
siebie i kompetencji, a zarazem potencjalnej brutalności, która otaczała Raya. Podobało mu
się i to, że się go boją, i to, że muszą go tolerować.
Bo czy znaleźliby innego człowieka, który utrzymałby w ryzach tych tajnych wojowników?
Jednostkę nazwaną Dominance Rain tworzyło zaledwie dwunastu ludzi. Stworzono ją na
wzór izraelskich kidon, jednostek-bagnetów, utrzymywanych i szkolonych przez
19
państwo drużyn zabójców, którzy systematycznie eliminowali osoby stanowiące zdaniem
władz zagrożenie dla Izraela i jego obywateli. Ich celem byli głównie terroryści i organizacje
wspierające terroryzm; działały wszędzie tam, gdzie pojawiały się nowe organizacje zbrojne o
międzynarodowym charakterze. Zniknięcia i zgony najważniejszych postaci z
terrorystycznego światka były dowodem na to, że nikt nie pozostawał poza zasięgiem
długiego ramienia izraelskiej sprawiedliwości.
Prezydentowi Stanów Zjednoczonych podobała się ta koncepcja. Po tym, jak terroryści
porwali amerykański samolot i zatłukli na śmierć młodego amerykańskiego żołnierza,
podpisał rozkaz utworzenia jednostki Dominance Rain. Zniósł wszelkie bariery i pozwolił
spuścić ze smyczy najlepiej wyszkolone psy wojny, których zadaniem było zwalczanie
terroryzmu i niszczenie wszelkich celów, jakie mogły zagrażać interesom Stanów
Zjednoczonych w czasach międzynarodowych konfliktów o niewielkim nasileniu.
W wyniku współpracy między Dowództwem Operacji Specjalnych (DOD) z Departamentu
Obrony a Sztabem Akcji Specjalnych działającym w ramach CIA powstał jeden z najlepszych
na świecie zespołów w tej branży. Szkoda, myślał Ray, że tak niewielu ludzi, poza
prezydentem, garstką jego doradców oraz kilkoma osobistościami z DOD i CIA, zdaje sobie
sprawę z tego, co potrafią ci chłopcy.
Żołnierze z Dominance Rain nie wyróżniali się z tłumu. Cechowała ich spokojna pewność
ludzi, których sprawdzano wielokrotnie i nigdy nie udowodniono słabości. Przychodzili z
Delta Force, oddziałów sił specjalnych, batalionów Rangersów, zespołów SEALs i zwiadu
Korpusu Marines. Było nawet paru śmiałków bez doświadczenia wojskowego, którzy
wyróżnili się podczas kursu paramilitarnego dla agentów CIA. Łączyły ich nadzwyczajne
umiejętności strzeleckie, znajomość broni i materiałów wybuchowych, talent do walki wręcz,
prowadzenia pojazdów, otwierania zamków i jeszcze kilka raczej ezoterycznych
umiejętności; ponadto każdy z nich znał co najmniej dwa lub trzy języki i miał bogate
doświadczenie w wykonywaniu tajnych misji po cywilnemu.
20
Ich profile psychologiczne zdumiewały najlepszych psychologów i psychiatrów świata. Jeden
z nich opisał żołnierzy Dominance Rain jako pomysłowych, niekonwencjonalnie myślących,
łączących całkowity brak litości z wrodzoną zdolnością doskonałego funkcjonowania w
stresie.
Dale Miller i jego koledzy byli jednymi z najlepszych agentów służb specjalnych świata.
Odpowiadali wyłącznie przed Rayem Daltonem.
Ray machnął ręką w stronę nadchodzącego porucznika lotnictwa, który dowodził ekipą
koordynującą przebieg ćwiczeń.
- Sir, nie możemy pozwalać na takie lekceważenie zasad bezpieczeństwa... - zaczął oficer.
- Zajmę się tym, poruczniku. Dziękuję. Oficer zawahał się i przystanął.
- Tak jest - odparł po chwili i zawrócił.
Ray przypatrywał się przez moment Dale'owi, który wraz z roześmianymi towarzyszami
składał spadochron. Pamiętał go jeszcze jako dwudziestosześcioletniego sierżanta. Trwał
wtedy kurs selekcyjny w Delta Force, w której Ray pracował. Teraz, w wieku lat trzydziestu
jeden, Dale stał się masywniejszy i nabrał pewności siebie, a zarazem dojrzał od czasu, gdy
Ray wybrał go do powstającej jednostki Dominance Rain. Żona, która przyglądała się bacznie
wszystkim podopiecznym Daltona, twierdziła, że Dale Miller stał się mroczniej szy. W
pewien sposób wydawało się to nawet logiczne - po prostu taką miał pracę.
Ray skinął ręką w stronę idącego.
- Dale!
Miller ruszył biegiem w jego stronę, odprowadzany śmiechem kolegów.
- Niegrzeczny piesek! Niegrzeczny Dale! - zawołał jeden z nich.
Policzki Dale'a były jeszcze zarumienione po skoku.
- Czołem, szefie - powiedział, pocierając czubek nosa i pochylając głowę, by ukryć uśmiech.
- Wkurzyliście lotnictwo.
- Fakt.
- Nie róbcie tego więcej.
21
- Jasne.
- Przejdźmy się, Dale - zaproponował Ray. - Chcesz? -spytał, wyciągając z kieszeni cienkie
honduraskie cygaro.
- Dzięki, szefie. - Dale pochylił się nad płomieniem poobijanej zapalniczki Zippo z
emblematem sił specjalnych, którą podsunął mu dowódca. - Co nowego? Widziałem z góry
gulfstreama. Lecimy na robotę?
Ray zaciągnął się mocno i pokręcił głową, wypuszczając chmurę dymu, którą natychmiast
rozproszył wiatr. Odeszli jeszcze kawałek, nieco dalej od hangaru, do którego udali się
skoczkowie, by złożyć spadochrony. Za gulfstreamem stojącym na smołobetonowym pasie
zobaczyli dwa stare DC-3, a dalej potężną sylwetkę zielonego transportowca Evergreen Air
747. Daleko za lotniskiem majaczyły w półmroku świtu światła Federalnego Ośrodka
Szkolenia Sił Policyjnych w Maranie.
Ray zapatrzył się w tlącą się końcówkę cygara.
- Ostatniej nocy Jonny Maxwell uciekł z Leavenworth -powiedział. - Wracał z badań
lekarskich przeprowadzanych w ośrodku poza więzieniem. Jednego strażnika uznano za
zaginionego, drugiego znaleziono w bagażniku samochodu. Martwego. Na parkingu przy
lotnisku międzynarodowym w St. Louis.
Ray obserwował z zainteresowaniem zmianę w postawie Dale'a, który jakby zesztywniał i
stracił animusz, podczas gdy jego twarz w pierwszej chwili spąsowiała, a potem gwałtownie
pobladła. Zapomniane cygaro zwisało między jego palcami.
- Jonny dał nogę - odezwał się w końcu Dale.
- Za chwytanie zbiegów z więzień federalnych odpowiadają szeryfowie. W tej chwili
montują specjalny zespół śled-czo-uderzeniowy, który zajmie się sprawą Jonny'ego. Góra
chce, żebyśmy mieli obserwatora, który będzie doradzał szeryfom. Ty nim będziesz.
- Dlaczego ja? Przecież wie pan, jak to będzie wyglądało - zaprotestował Dale.
- Muszę wysłać ciebie. Kto znał go lepiej niż ty? Przecież sam to powiedziałeś na procesie,
prawda?
Dale odwrócił głowę.
22
- Pod przysięgą...
- W tej chwili to nie ma znaczenia. Uważam, że najlepiej nadajesz się do tej misji.
Potrzebujemy kogoś w tamtej ekipie, żeby pilnował, czy akcja przebiega prawidłowo.
Pojedziesz jako doradca i osoba dobrze znająca Maxwella. Pomożesz w tworzeniu profilu
zbiega. Opowiesz o prawdopodobnej taktyce i logice działań Jonny'ego.
- Naprawdę nie wiem, co mam o tym myśleć.
Ray splunął na ziemię strzępkiem tytoniowego liścia.
- Nie powiedziałem, że przysługuje ci luksus zastanawiania się nad sprawą - rzucił i umilkł
na chwilę. - Co myślisz o Jonnym? Teraz, kiedy uciekł.
Dale wbił wzrok w wystygły popiół cygara. Wreszcie strząsnął go czubkiem palca.
- Zadałem ci pytanie.
Ray odezwał się takim tonem, że Dale podrzucił gwałtownie głową, a jego zimne, błękitne
oczy spojrzały na szefa z pasją.
- Był moim towarzyszem i przyjacielem - powiedział. -Potem mu odbiło. Stał się bandytą i
dostał to, na co zasłużył. Pomogłem go zamknąć, bo tak było trzeba.
- Rzeczywiście, pomogłeś. I masz rację, że tak było trzeba. Ale nie wszyscy byli tego zdania,
prawda?
- Nie, sir. Nie wszyscy.
Ray był mistrzem w odczytywaniu ludzkich emocji i zawsze wiedział, kiedy należy zmienić
kurs.
- Wiem, Dale, że Jonny był twoim przyjacielem. Tak jak i moim. Wiem, co czujesz teraz i co
czułeś wtedy. Masz okazję pomóc Jonny'emu. Zrób wszystko, żeby go odnaleziono, a potem
spróbuj z nim porozmawiać. Niejeden raz zrobił coś bardzo złego, ale teraz przekroczył
wszelkie granice. Zabił co najmniej jednego, a najprawdopodobniej obu strażników. Gra o
wszystko i możemy być pewni jednego: jeżeli zacznie walczyć na całego, będzie niewesoło.
Musisz temu zapobiec. Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny. Znajdź go dla mnie. Współpracuj
z glinami. Sprowadź go z powrotem do pudła.
- Mogę prosić o zapalniczkę?
Ray podał Dale'owi zapalniczkę i przyglądał się przez chwilę, jak ten na nowo przypala
cygaro. Czerwony blask
23
oświetlił jego twarz, a chmura niebieskawego dymu zasłoniła usta.
- A jeśli go nie znajdziemy? - spytał Miller.
- Wtedy twoja misja potrwa bardzo, bardzo długo. W tej chwili nie ma pilniejszych zadań.
Chodzi między innymi o bezpieczeństwo oddziału. Kto wie, do czego może się posunąć
Jonny Maxwell, skoro nie zawahał się zabić klawiszy. Wielu ludzi na tym świecie bardzo
chciałoby poznać fakty, które może znać ktoś taki jak Jonny.
- On nigdy nie poszedłby na taki układ. Nie zrobiłby tego...
- Nie wiesz, Dale - przerwał Ray. - Nie możemy tego wykluczyć.
Spoglądając na szczerą i wykrzywioną bólem twarz Millera, Dalton przypomniał sobie innego
młodzieńca, Nikara-guańczyka z pochodzenia, który niegdyś dla niego pracował. „Sandman"
był wojownikiem i patriotą, ale bardziej niż Amerykę kochał Nikaraguę. On także
przekroczył granice: wrócił do ojczyzny, żeby pomagać rodakom najlepiej jak potrafił. Kiedy
jednak jego metody działania stały się zbyt brutalne i zaczęły zagrażać tajnym operacjom
prowadzonym w Nikaragui, jego tropem wyruszyli łowcy - ludzie, którzy go znali i wiedzieli,
jak walczy.
Towarzysze broni.
Odnaleźli go i zabili.
Ray krążył wtedy nad dżunglą lekkim samolotem wsparcia wywiadowczego Beechcraft King
Air, słuchając kanonady dobiegającej z dżungli oraz chrapliwych rozkazów i ciężkich
oddechów ludzi, którzy toczyli tę niełatwą bitwę. Nauczył się, jak wyłączać uczucie smutku i
niesmaku, które zaczęło mu towarzyszyć, kiedy usłyszał w słuchawkach głos Sandmana
wzywającego go po imieniu na bezpiecznej częstotliwości. Dokładnie w chwili, gdy oddział
szturmowy otaczał i masakrował jego ludzi.
Od tamtej pory Ray Dalton zdążył nabrać wprawy w tłumieniu uczuć. Skorzystał z tej
umiejętności i teraz, aby powiedzieć to, co miał do powiedzenia.
- Nie chciałem wierzyć, że Jonny, który pracował dla mnie w czterdziestu krajach, ocalił
życie setkom Ameryka-
24
nów, siedział przy moim stole z moją żoną i trzema córkami, gwałcił kobiety. Nie chciałem
wierzyć, że skończy w więzieniu. Teraz nie chcę wierzyć, że zabił cywilów, żeby wydostać
się na wolność. Niestety, nie możemy sobie pozwolić na luksus niewiary. Trzeba znaleźć
Jonny'ego. Władze podpisały nakaz, widnieje na nim nazwisko Jonny'ego.
Dale odwrócił się plecami do Raya i spojrzał na wschodzące słońce. Ray zmrużył oczy,
patrząc na plecy młodego żołnierza i czekając na jego odpowiedź.
- A jeśli go znajdę, a on nie będzie chciał się poddać? — spytał wreszcie Dale.
Ray skinął głową, rzucił na ziemię dymiące cygaro i przydepnął je mokasynem z frędzlami.
- Wtedy będziesz musiał go zabić, Dale.
1.3
- Chciałabym rozszarpać tego drania - powiedziała detektyw Nina Capushek z wydziału
przestępstw seksualnych Departamentu Policji Minneapolis, spoglądając ponuro przez okno
nie oznaczonego wozu, który mknął przez centrum miasta. - Niech no tylko spróbuje
podskoczyć...
Siedzący za kierownicą detektyw Herb Dunn spojrzał na partnerkę z ukosa.
- Zapudłujemy go i koniec — powiedział.
- Próbowała się bronić - dodała Nina tonem, który Herb znał aż za dobrze. - Wskazują na to
obrażenia. Siedmioletnia dziewczynka z ranami defensywnymi! A MacDouglas znał tę
rodzinę, znał tę małą. Kosił trawę w tej okolicy. On to zrobił, Herb. Czuję to. Wiem! Zrobił to
i właśnie dlatego zamierzam go rąbnąć.
Herb odetchnął głęboko, z trudem rozciągając pas bezpieczeństwa wydatnym brzuchem.
- Jeżeli chcesz wytrwać dłużej w tej robocie, Nino, będziesz musiała wyhodować znacznie
grubszą skórę.
Nina spojrzała na niego zielonymi oczami spod zmrużonych powiek, a jej pełne usta
ściągnęły się w wąską linię. Oboje milczeli przez długą chwilę.
- Trzeba dotrzymywać słowa, prawda, Herb?
Wzruszył ramionami, jak zawsze zakłopotany jej chłodnym, oceniającym spojrzeniem, i
skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Po dwudziestu jeden latach służby wydawało
mu się, że przerobił już wszystkie aspekty skomplikowanych stosunków między dwoma
pracującymi razem gliniarzami. I właśnie wtedy Bóg postanowił zakpić z jego próżności,
zsyłając mu tę diabelnie piękną, trzydziestoletnią byłą agentkę federalną, którą wyposażył w
genialny gli-
26
niarski instynkt i intuicję graniczącą z telepatią. Nina po prostu znała się na ludziach, a jej
wgląd w umysły bandziorów - i jego samego - nieustannie wyprowadzał Herba z równowagi,
niemal budząc w nim lęk.
Przerwała ciszę śmiechem, kręcąc głową jak ciotka strofująca ukochanego, ale
niepoprawnego siostrzeńca. Poklepała Herba po brzuchu rozciągającym do granic możliwości
starą, wystrzępioną już koszulę, na której spoczywał znoszony i wytłuszczony poliestrowy
krawat.
- Czy to właśnie uważasz za grubą skórę?
- Okaż trochę szacunku starszym, młoda damo, bo przełożę cię przez kolano.
- Nie kuś mnie, staruszku. Wiesz, że tak właśnie lubię. Skułbyś mnie najpierw?
- Nino, na miłość boską!
Herb czuł, że płoną mu uszy, ale nie umiał nad tym zapanować. Kiedyś sądził, że
przyzwyczai się do odzywek Niny. Była wystarczająco młoda, by być jego córką — gdyby
miał z Mary dzieci, ma się rozumieć - a potrafiła sypać tekstami, które zwalały z nóg nawet
policjantów o najbardziej niewyparzonych gębach. Teraz umościła się wygodniej w fotelu,
nie przestając się śmiać. Herb lubił jej śmiech; brzmiał młodo i beztrosko. Tym, co postarzało
Ninę, były smutek i nieustające współczucie dla ofiar i ich rodzin, z którymi miała na co
dzień do czynienia. Dziką wściekłość, która w niej narastała, wyładowywała w zaciekłych,
obsesyjnych wręcz łowach na przestępców. Była jednym z najlepszych detektywów, jakich
Herb spotkał w swej dwudziestojednoletniej karierze. Była też najlepszym partnerem, jakiego
kiedykolwiek miał. I nie przeszkadzała mu ani jej uroda, ani dowcip. Najważniejsze było to,
że bez względu na to, czy siłowali się z jakimś oprychem w ciemnym zaułku, czy mozolnie
przepytywali świadków przestępstw, zawsze była przy nim i mógł na nią liczyć.
Herb skręcił w uliczkę prostopadłą do Trzydziestej Pierwszej, na parking przed zaniedbanym
budynkiem mieszkalnym. Zatrzymał samochód, rozejrzał się, wrzucił wsteczny i cofnął na
miejsce oznaczone napisem „Zarezerwowane dla zarządcy". Nina wyskoczyła z wozu,
odruchowo dotykając biodra, gdzie sig-sauer P-228 kalibru 9 milimetrów spoczy-
27
wał w kaburze Bianchi Paddle, którą dostała od Herba na trzydzieste urodziny. Herb
przycisnął ramię do ciała, by poczuć dający pewność kształt rewolweru Smith&Wesson
model 625 z czterocalową lufą. Po przeciwnej stronie szelek z kaburą miał trzy ładowarki z
nabojami .45, a w lewej kieszeni na biodrze krótkolufowego smitha 642, kaliber .38. Koledzy
często śmiali się z jego arsenału, jako że przestępcy, których ścigał, rzadko bywali skłonni do
przemocy. Większość seksualnych drapieżców posługiwała się siłą jedynie wobec swych
ofiar - słabych, bezradnych, nie uzbrojonych. Pozbawieni elementu zaskoczenia, przewagi
fizycznej lub broni, w większości okazywali się żałosnymi śmieciami. Ci, którzy żyli z
przestępstw - kradzieży, rabunków czy włamań - i od czasu do czasu gwałcili, bywali bardziej
bojowi, ale większość poddawała się bez walki. Herb jednak pracował na ulicy zbyt długo, by
lekceważyć niebezpieczeństwo, jakie niosły kontakty z szumowinami.
Nina wbiegła po betonowych schodkach prowadzących do drzwi na tyłach budynku. Zamek
był otwierany siłą tyle razy, że obite dyktą skrzydło otworzyło się bez trudu, kiedy szarpnęła
gałkę. W środku stali dwaj mężczyźni, Murzyn i Latynos. Właśnie wymieniali się szklaną
fajką z crackiem.
- O co chodzi? - spytał Latynos.
Nina wyciągnęła fajeczkę z jego dłoni, rzuciła na ziemię i rozgniotła butem.
- Policja - powiedziała. - Spadać stąd.
- Już spadamy - odparł czarny, ciągnąc kumpla za rękaw. - Spadamy.
- Prędzej - ponaglił Herb.
Mężczyźni odeszli pospiesznie, raz po raz oglądając się za siebie.
Nina wyjęła pistolet z kabury i zaczęła wspinać się po schodach, przeskakując po dwa
stopnie. Herb uśmiechnął się na widok jej umięśnionego tyłka w obcisłych, błękitnych
dżinsach. Obrócił się gwałtownie, gdy usłyszał za plecami skrzypnięcie otwieranych drzwi.
- Wynocha! - syknął do Latynosa, który wyjrzał na klatkę schodową.
Mężczyzna cofnął się wystraszony.
28
Nina zatrzymała się na półpiętrze, nasłuchując. Herb stanął za nią.
- Dobrzy jesteśmy - mruknął.
Ruszył przodem, odczytując numery na kolejnych drzwiach w długim, wąskim korytarzu.
Tandetna tapeta odłaziła od tynku, a z tanich i brudnych laminowanych drzwi sterczały
pseudomosiężne klamki. W każdych tkwił inny zamek; najwyraźniej zarządca nieruchomości
pozwalał lokatorom zabezpieczać się indywidualnie. Para detektywów zatrzymała się przed
mieszkaniem numer 216. Nina przyłożyła ucho do drzwi. W środku głośno grał telewizor.
Skinęła głową do Herba, który minął ją i przylgnął do ściany po przeciwnej stronie.
Wyciągnęła rękę i zapukała.
- Hej, Dan! - zawołała. - Jesteś tam?
W mieszkaniu coś się poruszyło i nogi krzesła zapiszczały na linoleum, a potem rozległ się
odgłos ciężkich kroków.
- Kto tam? - spytał ponury głos.
- Ja - odpowiedziała Nina, potrząsając głową w taki sposób, by zobaczył w wizjerze kosmyki
długich włosów i nic więcej.
- Co za „ja"?
- No, co ty, Dan? Otwieraj - poprosiła Nina jękliwym głosem.
Rozległ się szczęk klucza w zamku i Dan MacDouglas wyjrzał przez uchylone drzwi. Był nie
ogolony, a jego twarz była naznaczona niewyspaniem; na policzku miał świeże zadrapanie.
Zobaczywszy Ninę i Herba, ze zdumiewającą szybkością zaszczutego zwierzęcia próbował
zatrzasnąć drzwi. Herb uderzył w nie barkiem w tym samym momencie i zatoczył się, gdy
opór nagle zniknął. McDouglas przebiegł krótki korytarz i pokój, by zniknąć w sypialni. Nina
chwyciła partnera za ramię, pomogła mu odzyskać równowagę, przecisnęła się obok i ruszyła
za uciekinierem.
- Nino! Do diabła... - warknął Herb.
- MacDouglas, stój! Policja!- krzyknęła Nina. Ostrożnie wyjrzała zza ościeżnicy drzwi do
sypialni, trzymając broń gotową do strzału. MacDouglas wyrzucał przez okno czasopisma i
zdjęcia. Na widok policjantki chwycił długi nóż myśliwski leżący na podłodze obok łóżka.
29
- Chcesz mnie dopaść, suko? Jak chcesz, to chodź! -MacDouglas zrobił krok naprzód i ze
świstem ciął powietrze nożem.
Herb zdążył wyskoczyć zza pleców partnerki i złożyć się do strzału, kiedy pierwsza kula
pomknęła w stronę MacDou-glasa. Zaraz potem pistolet Niny wypalił po raz drugi i kolejny -
strzały padały tak szybko, że łuski zdawały się zawisać w powietrzu. Jedna z nich, boleśnie
gorąca, zatrzymała się na kołnierzu Herba. W zwolnionym tempie, w jakim zawsze
rozgrywają się groźne dla życia sytuacje, stary gliniarz widział wyraźnie, jak T-shirt
MacDouglasa trzepoce i nagle pojawiają się na nim czerwone plamy. Jednak widokiem, który
wrył mu się w pamięć na zawsze, była twarz Niny, groźne, szeroko otwarte, zielone oczy,
wpatrujące się w bandytę tak, jak drapieżca wpatruje się w swą ofiarę, a także malujący się na
niej wyraz głębokiej satysfakcji, gdy siedem dziewięciomilimetrowych kul Hydra-Shok
wbijało się w serce i korpus Dana MacDouglasa.
<Hg))-
1.4
Jedediah Isiah Loveless - dla przyjaciół po prostu Jed -był łowcą i fakt ten napełniał go dumą.
Nie interesowało go jednak polowanie na spódniczki i ich właścicielki, choć w swoim czasie i
w tej dziedzinie odnosił niemałe sukcesy. Polował na ludzi i był w tym dobry. W gruncie
rzeczy, ten były zwiadowca Marines, mierzący niespełna metr osiemdziesiąt, o płaskiej
twarzy, wąsko osadzonych oczach, opalonej cerze i węźlastych mięśniach, był jednym z
najlepszych specjalistów w swoim fachu. Po wojnie w Wietnamie pracował przez parę lat w
Teksasie jako policjant, aż wreszcie stary kumpel z piechoty morskiej namówił go, by został
szeryfem federalnym. Jed wstąpił do służby w samą porę, aby doświadczyć na własnej skórze
poważnych zmian, które czekały jego nową „firmę": od samego dna, jakim było powierzanie
szeryfom roli zwykłych konwojentów więźniów, aż po podniecające dni, jakie nastały po
schwytaniu przez nich zbiegłego szpiega Christophera Boyce'a, kiedy to rozszerzono ich
uprawnienia, mianując głównymi łowcami Ameryki.
Teraz zaś w środku nocy wezwano go do Centrum Przydziału Zadań w Arlington, w Wirginii,
na odprawę w sprawie niejakiego Jonathana Hardinga Maxwella, do niedawna więźnia
wojskowego zakładu karnego w Fort Leaven-worth. Jed wykonał parę telefonów i wkrótce
znalazł się na lotnisku imienia Ronalda Reagana w Waszyngtonie, czekając na starszego
sierżanta Dale'a Millera, skierowanego tu przez armię łącznika, który miał wejść w skład jego
zespołu sledczo-uderzeniowego.
Jed znalazł sobie dobre miejsce: siedział plecami do ściany, mając widok na pasażerów
opuszczających samolot z Phoenix. Miał wrażenie, że widzi coś znajomego w spoj-
31
rżeniu mężczyzny, który właśnie wyłonił się z rękawa terminalu. Była w nim skrywana
czujność, bystra obserwacja maskowana obojętnością. Przybysz omiótł wzrokiem najpierw
najbliżej stojących, potem sięgnął spojrzeniem dalej, zwracając uwagę na dłonie, oczy, pasy,
ramiona i kostki otaczających go ludzi, jakby szukał przejawów nieświadomej mowy ciała,
które zdradzają obecność broni.
Jed uśmiechnął się, gdy młody mężczyzna spojrzał w jego stronę. Żołnierz miał na sobie
spodnie khaki, batystową koszulę i brązową skórzaną kurtkę pilota. Nie wyróżniał się z tłumu
- był co najwyżej bardziej atletycznie zbudowany niż współpasażerowie, ale nie rzucało się to
w oczy.
Jed był zadowolony z tego, co widział. Zawsze lubił żołnierzy — jako ojciec córek widział w
nich namiastkę upragnionych synów. Lata doświadczenia nauczyły go rozpoznawać ludzi,
wykrywać ich słabe i mocne strony, które zdradzali w rozmaity sposób. Ten musiał już stanąć
oko w oko ze słoniem, pomyślał. Może nawet całował się z nim po francusku raz lub dwa.
Przybysz był w odpowiednim wieku - tuż po trzydziestce — wciąż jeszcze młody i silny, a
zarazem wystarczająco dojrzały, by zbliżyć się do szczytu możliwości. Jed był zdania, że
żaden facet stworzony do walki nie osiąga owego szczytu wcześniej niż po siedmiu czy
dziesięciu latach pracy w autentycznym, bliskim kontakcie z przeciwnikiem i że na ogół
rozkwit talentu następuje gdzieś w połowie między trzydziestką a czterdziestką. Tyle czasu
potrzeba na pozbycie się iluzji i gównianych marzeń; dopiero wtedy wyłania się prawdziwy
charakter mężczyzny, ukształtowany jak powierzchnia skały latami drążonej przez płynącą
wodę. Czas, problemy i sposób ich rozwiązywania - oto, co określało życie żołnierza czy
agenta i rzeźbiło jego rysy.
Jed oderwał się od ściany i wyciągnął rękę.
- Dale Miller, prawda? Żołnierz miał mocny uścisk.
- Zgadza się, panie Loveless.
Jed uśmiechnął się szeroko. Punkt dla tego młodego pi-stoleta, pomyślał.
- Panem Loveless był mój tata, Dale. Mów mi Jed, jak
32
wszyscy przyjaciele - zaproponował i kiwnął dłonią w stronę małego, niebiesko-zielonego
worka z cordury, który Dale trzymał w lewej ręce. - To cały twój bagaż?
- „Lżej dla nóg, w nocy chłód". Zna pan ten dryl, prawda?
- O, jeszcze jak - przytaknął Jed. - Zjesz coś czy nakarmili was uczciwie w samolocie?
- Dawali tyle orzeszków i precelków, ile tylko zapragnie dorastający chłopiec.
Jed roześmiał się.
- Przyjechałem samochodem - powiedział, prowadząc Dale'a przez zatłoczoną salę.
Zauważył, że ten wciąż niesie worek w lewej ręce i trzyma się nieco z tyłu, po jego prawej
stronie. - Jaką pukawkę tam chowasz, synu?
Dale wyszczerzył zęby.
- Browninga high-power.
- Kabura?
- Skóra, Greg Kramer. Często noszę też sparksa.
- Młody, przystojny, a w dodatku ma gust w doborze skór! Założę się, że nawet deska
klozetowa pozazdrościłaby ci kontaktów z ładnymi dupciami.
Dale usadowił się wygodnie na krześle i zlustrował wzrokiem pozostałych członków zespołu
śledczo-uderzeniowego. Zajęli miejsca grupkami wokół okrągłego stołu w sali konferencyjnej
bez okien, ukrytej głęboko w trzewiach Kwatery Głównej Służby Szeryfów w Arlington.
Naprzeciwko Dale'a siedzieli dwaj wybrani przez Jeda Lovelessa szeryfowie z Jednostki
Zadań Specjalnych: Edgar Harris, żylasty były gliniarz z Cincinnati, który zignorował
wyciągniętą rękę Millera, oraz Tommy La Roux, gru-bokościsty Cajun z Luizjany, z szopą
czarnych, kręconych włosów, który uścisnął dłoń Dale'a i powiedział:
- Dale, miło, że będziemy razem pracować.
Jed usiadł przy stole twarzą do drzwi. Przez chwilę niecierpliwie postukiwał końcem pióra w
żółty notatnik, który położył przed sobą. Naprzeciwko niego siedział chudy agent FBI, który
przedstawił się jako Ted Nakamura z działu nauk behawioralnych. Nakamura, wyglądający
raczej na Indianina niż Japończyka, przecierał właśnie chustką grube szkła okularów.
33
Kiedy wszyscy zajęli miejsca, odezwał się Harris.
- Po co nam profil psychologiczny podejrzanego i szpieg w zespole?
- Dale nie jest szpiegiem - sprostował Jed. Harris nawet nie spojrzał na Dale'a.
- Nie jest też gliną - odparł, zwracając się do Jeda. - Jest wojskowym, więc co tu robi?
- Maxwell nie jest pierwszym lepszym zbiegiem, Edgarze - rzekł Jed, tym razem stukając
piórem o twardy blat. -Możliwe, że będziemy potrzebowali bliższych informacji na temat
metody, która tkwi w jego szaleństwie.
Tommy La Roux roześmiał się tubalnie i ochoczo jak człowiek, który często się śmieje.
- Edgar nie lubi nikogo poza policjantami, Dale. Jest wredny i podejrzliwy, bo za dużo czasu
spędza na tropieniu bandziorów. Nie zwracaj na niego uwagi. Naprawdę cieszymy się, że
jesteś z nami.
- Mów za siebie - warknął Harris.
- Ja tam się cieszę, że mamy paru ekspertów po naszej stronie - nie poddawał się La Roux.
Spojrzał najpierw na Dale'a, a potem na siedzącego dalej Nakamurę. - Może wy, chłopcy,
wyjaśnicie naszemu koledze, jakim cudem Maxwell przeszedł wszystkie te mądre testy
psychologiczne, które się serwuje kandydatom do służby? Nie czytałem całych jego akt, ale...
- La Roux urwał, spoglądając pytająco na Millera. - Mam wrażenie, że są w nich spore luki.
Mimo to widać, że Maxwell był dokładnie przebadany. Czy wobec tego nie powinny zostać
wykryte, jak wy to mówicie, pewne „wskaźniki behawioralne"?
La Roux jest znacznie bystrzejszy, niż chce, żeby się ludziom wydawało, pomyślał Dale.
Wytrzymał pytające spojrzenie szeryfa, a potem odwrócił się ku Nakamurze, który umieścił
okulary na długim nosie, przy okazji brudząc soczewkę spoconym palcem wskazującym.
Agent federalny odchrząknął i spojrzał najpierw na Jeda, a potem na Dale'a.
- Rzeczywiście... hmm... przydałoby się małe wprowadzenie. Przeglądałem zapisy
psychologów wojskowych na
34
temat Maxwella... Gdyby chciał pan coś dodać, sierżancie Dale, to bardzo proszę...
Miller skrzyżował ramiona na piersi.
- Proszę mówić. Dodam swoje, kiedy pan skończy — powiedział, udając, że nie widzi
spojrzeń, które Harris wymienił z La Roux i Jedem.
Nakamura zatrzepotał powiekami, jakby coś wpadło mu do oka.
- Cóż, w jednostce Delta... w ramach testów wykrywa się u kandydatów pewne cechy, a
następnie odrzuca tych, u których występują ich szkodliwe kombinacje...
- Moim zdaniem skłonność do gwałcenia kobiet i zabijania gliniarzy to szkodliwa
kombinacja - wtrącił Harris. Westchnął ciężko, kiedy Jed posłał mu nieprzyjazne spojrzenie, i
zaczął rozładowywać wściekłość na notatniku.
- Z naszej perspektywy - ciągnął Nakamura - oczywiście jest to prawdą. Jednakże pewne
negatywne zachowania mają swe źródło w cechach, które są wielce pożądane u ludzi
wykonujących zadania specjalne o charakterze wojskowym. Jak każde zachowania czy cechy,
także i te mogą być... zdecydowanie mniej pożądane... w innych okolicznościach. Maxwell
był niezwykle zdolnym i doświadczonym żołnierzem do zadań specjalnych. Udowodnił to w
licznych tajnych - nawet dla nas - niebezpiecznych operacjach na całym świecie. Wskaźniki?
Teraz, kiedy stało się najgorsze, możemy ich znaleźć mnóstwo. Prawda jednak jest taka, że
Maxwell został wybrany do elitarnej jednostki właśnie po to, by robić to wszystko, co robi
teraz, z wyjątkiem gwałtów.
- Chciałbym, żeby pan wrócił zaraz do tematu - wtrącił Jed - ale muszę powiedzieć, że
właśnie te gwałty są dla mnie niezrozumiałe. To był diabelnie dobry żołnierz, najlepszy z
najlepszych, przynajmniej w szeregach armii. - Jed mrugnął do Dale'a, który pozwolił sobie
na półuśmiech. Harris parsknął lekceważąco, nie przerywając bazgrania. - Dyscyplina i honor
nie były mu obce. Więc co, do wszystkich diabłów, mogło się z nim stać?
Nakamura energicznie pokiwał głową.
- Bardzo ciekawe pytanie. Agresja w sferze seksu, przybierająca niekiedy formę napaści
seksualnej, jest zjawi -
35
skiem kojarzonym z przedstawicielami rozmaitych grup, związanych z ryzykownymi
operacjami specjalnymi oraz ze sportami kontaktowymi. Futbol, zapasy, boks, wojsko,
policja, wyścigi samochodowe... Agresja potrzebna do odniesienia sukcesu w tych
dziedzinach wiąże się nieodmiennie z wysokim poziomem popędu seksualnego. Tym, co nie
pozwala większości mężczyzn przekroczyć granicy między agresywną seksualnością a
napaścią seksualną, są ograniczenia sytuacyjne i wewnętrzna struktura moralna. Maxwell
gwałcił przez długi czas i skutecznie unikał kary. - Na-kamura spojrzał przelotnie na Dale'a. -
Nie wiedzieli o tym nawet koledzy z zespołu. Był...
- Jestem pewien, że te opowieści mogą kogoś zainteresować — przerwał mu Harris - ale ja
przede wszystkim chcę wiedzieć, dokąd się wybiera ten facet i co zamierza. Moim skromnym
zdaniem gliniarza właśnie po to się przygotowuje profile psychologiczne. Gówno mnie
obchodzi, jaki ciekawy przypadek z tego Maxwella. Chcę go widzieć za kratkami i na
procesie, oskarżonego o zamordowanie dwóch funkcjonariuszy. Kropka. - Harris spojrzał
wyzywająco na Dale'a. -Gówno też obchodzi mnie to, jaki był z niego Rambo. Jest śmieciem,
gwałcicielem i zabójcą policjantów.
- Edgarze - odezwał się Jed.
Harris zamknął usta i zabębnił palcami po blacie. Potem wzruszył ramionami, pochylił głowę
i zaczął upiększać rysunek, który sporządził w notatniku. Dale nie był pewien, ale zdawało
mu się, że dzieło przedstawia pistolet.
- Mów dalej, Ted. Później posłuchamy opinii Dale'a -zachęcił Jed. - Prosimy o pobieżny
szkic postaci. Powiedziałeś, że Maxwell robił to, do czego został wybrany. Co przez to
rozumiesz?
Nakamura wytarł dłoń o nogawkę pogniecionych szarych spodni.
- Miałem na myśli jego zdolność do szeregowania spraw. Dokonywał gwałtów
zaplanowanych z precyzją właściwą doskonałemu komandosowi. Jednocześnie zaś wyraźnie
oddzielał tę część swojego życia od pracy. Nie dostrzegał jawnego konfliktu między
zadaniami, które wykonywał dla kraju, a tymi, którym się oddawał dla siebie. To po pierwsze.
Po
36
drugie, chodzi mi o inicjatywę i brak skrupułów w chwili, gdy pojawiła się sposobność
ucieczki. Zrobił to, co było trzeba, by uwolnić się w optymalny sposób. Skupił się na misji. _
Na jakiej misji? - spytał Jed.
- Na odzyskaniu wolności. To, co zrobił, świadczy o umiejętnym planowaniu, a także
znajomości metod postępowania policji. Z badań, którym został poddany, wynika, że miał
wysoki poziom enzymów wątrobowych, co może być związane z uzależnieniem
alkoholowym, chorobą wątroby lub paroma innymi problemami natury medycznej. Zleciłem
już sprawdzenie, czy można wywołać takie objawy w sztuczny sposób. Szpital więzienny nie
miał sprzętu do przeprowadzenia tego typu badań. Dlatego dwaj strażnicy mieli zawieźć go
do szpitala w St. Louis. Ślad urywa się na parkingu przy lotnisku międzynarodowym, gdzie
znaleziono samochód ze zwłokami w bagażniku. Funkcjonariusz miał skręcony kark. -
Nakamura spojrzał na Dale'a, jakby go błagał, żeby coś powiedział. - Uważam, że Maxwell
jest ekspertem w walce wręcz.
- Jest wszechstronnie wyszkolony w tej dziedzinie -przytaknął Dale. -Nawiasem mówiąc,
bardzo łatwo jest złamać kark komuś, kto nie spodziewa się ataku.
La Roux podrapał się po szyi.
- Przypomnij mi, żebym nie siadał za blisko ciebie. Harris odchrząknął i pokręcił głową, a
pod rysunkiem
pistoletu napisał wielkimi literami: PIERDOŁY.
Dale wziął głęboki wdech przez nos i wypuścił powietrze ustami, sporym wysiłkiem woli
zmuszając mięśnie rąk do rozluźnienia. Nakamura zdjął okulary i przetarł szkła chusteczką,
którą wyjął z kieszeni spodni.
- Niewykluczone, że Maxwell wcale nie planował ucieczki. Być może wykorzystał
sposobność, która się nadarzyła, dokładnie tak jak nauczono go w toku szkolenia i w zgodzie
z wrodzonymi predyspozycjami. Możliwe, że działa „na auto-pilocie", który nakazuje mu
uciekać i ukrywać się w nieprzyjaznym otoczeniu, bez żadnego wsparcia. Nie ma dokąd
Pojsc, nikt go nie wesprze, nie pomogą mu ani przyjaciele, ani rodzina, ani dawni towarzysze
broni, którzy wyparli się go po procesie. Musimy zrozumieć poczucie samotności, któ-
37
re ogarnia go w tej chwili. Przez lata oparciem była dla niego świadomość przynależności do
czegoś wielkiego. Potem, gdy odkryto jego przestępstwa, został w niesławie wydalony z
własnej jednostki, by znaleźć się w upokarzającym towarzystwie współwięźniów, na których
mógł spoglądać jedynie z góry i...
- Nie jest lepszy od całej reszty bandytów- mruknął Harris.
- Ale wydaje mu się, że jest - odparł Nakamura. - To jedna z najbardziej uderzających cech w
jego profilu psychologicznym. Maxwell sądzi, że jest inny niż reszta ludzi. Jest bardzo
inteligentny, ma IQ 135... Po uważnym przeczytaniu raportu sporządzonego przez psychologa
z jednostki Delta - tu Nakamura jeszcze raz spojrzał przeciągle na Dale'a - nie mogę się
oprzeć wrażeniu, że poszukiwany dobrze rozumie naturę testów psychologicznych. W tej
jednostce stosuje się testy psychometryczne w nietypowy sposób. Wyszukuje się mężczyzn
zdolnych do pracy w całkowitej samotności, pod niesamowitą presją, a jednocześnie
umiejących dopasować się do zespołu i potrafiących wykorzystywać zaawansowane techniki
interpersonalne podczas tajnych misji. Z wyników badań Maxwella wynika, że wstydził się
niektórych aspektów życia osobistego - dziś już wiemy dlaczego. Pierwotnie zakładano, że w
ten sposób kompensuje sobie niską samoocenę z dzieciństwa, spowodowaną emocjonalnym i
fizycznym wykorzystywaniem. Psycholog Delty uważał, że rozumie adaptacje, które
dokonały się w umyśle Maxwella, i uznawał je za przydatne w tajnych operacjach
wojskowych... mimo ich potencjalnie niekorzystnego wpływu na zdrowie psychiczne.
- Nie rozumiem - odezwał się Jed.
Nakamura włożył okulary i spojrzał po twarzach zebranych.
- Wiele cech i zachowań, cenionych u czonków oddziałów specjalnych, w normalnym życiu
uznaje się za niezdrowe. Obsesyjna troska o szczegóły, skupienie na misji przy całkowitym
ignorowaniu innych spraw, skrajna agresja fizyczna, zdolność do płynnej konfabulacji, brak
zależności uczuciowej graniczący z socjopatia - linia jest bardzo cienka. Jeśli chodzi o
ścisłość, podobne cechy spotyka się w profilach po-
38
licjantów: agresja, fascynacja władzą, zdolność do przemocy, skłonność do zdecydowanych
czynów.
_ Jakbym widział ciebie - mruknął La Roux do Harrisa.
- Odpieprz się - odparł Harris.
_ Wróćmy do sprawy - odezwał się Jed. - Jakieś wnioski?
- Znamy prawdopodobny kierunek ewolucji postawy
Maxwella. Naczelną strukturą w jego życiu była tożsamość żołnierza Delty. Był świetny w
tym, co robił. Można powiedzieć, że praca stała się jego religią, klasztorem, w którym żył.
Stworzył sobie zawodową otoczkę, za pomocą której starał się zrekompensować albo
wymazać z pamięci złe wspomnienia z dzieciństwa. Potrzebował tej struktury, a teraz mu ją
odebrano, a raczej, co bardzo interesujące, sam doprowadził do sytuacji, w której został jej
pozbawiony. Tak jakby chciał, żeby go złapano. Wystarczy spojrzeć na okoliczności, w
których to się stało: zostawił w domu ofiary robioną na zamówienie rękawiczkę, taką, jakie
noszą jedynie członkowie Delty i piloci z jednostki śmigłowcowej Night-stalker. Taki błąd
popełnił człowiek, który potrafił bez końca się ukrywać i działać na terenie wroga w wielu
zakątkach świata.
W tej chwili brakuje mu struktury. Nie zbudował nowej podczas pobytu w więzieniu.
Potrzebuje jej; w jej ramach mógłby błyszczeć, stosować w praktyce swoje umiejętności,
mieć poczucie kontroli i samozadowolenia. Potrzebuje struktury, która odzwierciedlałaby
jego osobowość, pomagała podtrzymać nieustający proces racjonalizacji działań.
Racjonalizacji, która jego zdaniem usprawiedliwia wszelkie czyny.
Nakamura pochylił się i zacisnął dłonie na krawędzi stołu.
- Moim zdaniem Maxwell dopiero nabiera rozpędu i wkrótce zbliży się do rozstajnych dróg.
Albo opuści kraj, żeby zatrudnić się gdzieś w Afryce lub Ameryce Łacińskiej jako najemnik
czy doradca wojskowy, albo zostanie w Stanach i postara się być najlepszym bandytą na
rynku. Wszystko zależy od tego, jak potoczy się jego życie w najbliższych paru tygodniach.
Trzeciej drogi nie widzę.
Dale rozplótł złożone na piersi ramiona i usiadł prosto, dyskretnym ruchem poprawiając
kaburę.
39
- Skąd ta konkluzja, agencie Nakamura? Nakamura wyglądał na wdzięcznego za to pytanie.
- Jeśli zostanie w kraju, nie będzie mógł się cofnąć. Nie wróci do struktury, do której należał
wcześniej. To oznacza, że będzie musiał zbudować nową. Gdzie może to zrobić? Nie należy
do ludzi, którzy z powodzeniem adaptują się do cichego, cywilnego życia i trzymają się z
boku, pracując w lokalnym sklepiku czy na stacji benzynowej. Potrzebuje zadania, które
będzie wymagało wykorzystywania umiejętności i dowiedzie jego doskonałości. Największe
szanse na samorealizację daje mu kariera najemnika lub bandyty.
Harris odłożył długopis i skinął głową. Dopiero teraz wyglądał na zaciekawionego.
- Przydatne informacje - ocenił. - A co ze strukturą w więzieniu? Z kim Maxwell przebywał
w celi?
- Ostatnio z nikim - odparł Nakamura. - Poprzednio jego współlokatorem był sierżant John
Murphy z Armii Stanów Zjednoczonych, odsiadujący dwadzieścia lat za handel skradzionym
sprzętem wojskowym. Facet dostarczał M-16, M-60 i granaty, a nawet lekką broń
przeciwpancerną faszyzującym organizacjom i gangom motocyklowym w północno-
zachodnich stanach. Dwa miesiące temu został przeniesiony do szpitala więziennego, po tym
jak wykryto u niego raka wątroby. Zmarł trzy tygodnie temu.
- Ciekawe - wtrącił Jed. - Może dzięki temu Maxwell wpadł na pomysł z enzymami
wątrobowymi? Byli zaprzyjaźnieni?
- Nie wiemy - odparł Nakamura. - Strażnicy twierdzą, że Maxwell był bardzo skryty. Nie
kontaktował się z nikim, poza Murphym tylko z paroma więźniami zdarzyło mu się zamienić
kilka słów. Przesłuchujemy ich. Nie sprawiał problemów, jeśli nie liczyć jednej sprawy: był
podejrzany o pobicie pewnego Murzyna, którego znaleziono pod prysznicem; od dwóch
tygodni leży w szpitalu w stanie śpiączki. Krwotok wewnątrzczaszkowy.
- Ktoś mu nieźle skopał dupę - mruknął La Roux. Nakamura skinął głową.
- Maxwell jest podejrzany, ale wyparł się wszystkiego, a dowodów nie ma. Nikt nic nie
widział.
40
Agent odetchnął głęboko i umilkł, niespiesznie przeglądając notatki.
La Roux spojrzał najpierw na Jeda, a potem na Dale'a.
- Co ty na to, kolego? Pracowałeś z nim, prawda? Co właściwie razem robiliście?
Dale siedział nieruchomo, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Dwukrotnie stuknął w
blat palcem, a po chwili jeszcze raz. W klatkę, w klatkę, w głowę, facet pada i gotowe.
- Nie mogę wchodzić w szczegóły... - zaczął.
- Jesteśmy po tej samej stronie, Dale - przerwał mu Jed.
- ...ale powiem, że Jonny Maxwell był wyróżniającym się podoficerem w jednostce, kiedy
tam trafiłem. Uczestniczyliśmy razem w niezliczonych misjach, w Bośni, w Zatoce i wielu
innych miejscach. Z czasem nasza współpraca stała się bardzo ścisła; podobnie jest u was,
policjantów, kiedy działacie z partnerem przez długie lata, polegając na nim w rozmaitych
okolicznościach.
Harris przygryzł wargę.
- Był twoim przyjacielem?
- Tak. - Palec Dale'a raz jeszcze zastukał o blat i znieruchomiał. - Przez długi czas uważałem
go za przyjaciela.
- A jednak zeznawałeś przeciwko niemu na procesie — zauważył Harris. - Mówiłeś, że
dostrzegałeś jego podejrzane reakcje, oznaki... nie pamiętam, jak to ująłeś- szeryf przerzucił
kilka kartek akt sprawy, które trzymał w teczce - „dziwnego zachowania". Zgadza się?
- Tak - odparł krótko Dale.
- Próbowałeś rozmawiać o tym ze swoim partnerem, zanim wystąpiłeś przeciwko niemu w
sądzie? - spytał Harris. - Jak to było? W końcu byliście przyjaciółmi.
Dale odwrócił głowę i nie patrząc nikomu w oczy, wbił wzrok w ścianę ponad głową Jeda.
- Sądziłem, że znam Jonny'ego Maxwella, przynajmniej na tyle, na ile pozwalał się poznać...
Co teraz zrobi? Myślę, że Nakamura jest na dobrym tropie. Nie wiem, czy Jonny planował
ucieczkę, ale gdybym miał obstawiać, powiedziałbym, że raczej nie. Moim zdaniem po prostu
wykorzystał okazję, dokładnie tak, jak by zrobił, gdyby dostał się do niewoli podczas wojny.
Teraz jest wolny i wie, że na niego polu-
41
jemy; dobrze zna zasady tej gry. Wyszkolono go tak, żeby wiedział, co teraz myślicie. Ma
bogate doświadczenie w tej materii; w wielu wrogich krajach musiał unikać sił policyjnych - i
właśnie tak myśli o was. Wie, co zrobicie, jakie działania możecie podjąć i w jakiej
kolejności. Możecie liczyć na jedno: nie zrobi niczego, czego moglibyście się spodziewać po
typowym zbiegu. W tej chwili krok za krokiem zapewnia sobie przetrwanie: musi zdobyć
samochód - o ile nie zdołał dostać się jakoś na pokład samolotu - bezpieczną kryjówkę,
pieniądze i dokumenty. Potrzebny mu chwilowy schron, baza, w której będzie mógł spokojnie
popracować nad planem dalszej ucieczki. Postara się uwzględnić wszystkie ewentualności.
- Co potem? - spytał La Roux.
- Sądzę, że to, o czym mówił agent Nakamura - odparł Dale. - Jonny albo wyjedzie z kraju i
rozpocznie karierę najemnika, albo zostanie i osiągnie wysoką pozycję w świecie
przestępczym.
- Sądzisz, że to taki twardy zawodnik - wtrącił Harris. -Ale my już mieliśmy do czynienia z
twardzielami, Miller. I z takimi komandosami jak wy. Tommy, pamiętasz tego gościa,
Vasqueza?
- Enriąue Vasqueza - uzupełnił La Roux. - Jasne, że pamiętam. Dobry był. Zdaje się, że
działał w Wietnamie.
- Zgadza się. Był jednym z tych szkolonych przez CIA i siły specjalne pieprzonych zabójców
ninja z Projektu Phoe-nix- rzekł z pogardą Harris. - Ostatnio pracował jako egzekutor dla
gangu motocyklowego Outlaws. Zabił policjanta w Oklahomie, szeryfa w Teksasie i od
cholery ludzi, którzy zaleźli gangowi za skórę. Ale dorwaliśmy go. Przegonił nas spory kawał
drogi, ale w końcu się udało.
- Stary Edgar oczywiście musiał spotkać się oko w oko z Enrique - dodał La Roux. - Ile w
niego wpakowałeś? Trzy ładunki grubego śrutu w klatkę?
Harris roześmiał się, nie odrywając spojrzenia od twarzy Dale'a.
- Wywaliłem w nim taką dziurę, że zmieściłby się w niej sześciopak piwa.
- Tak było - przytaknął La Roux.
42
- Wytropiliśmy go, otoczyliśmy i zdjęliśmy. Wtedy też wszystkim się zdawało, że to
supertwardziel.
Dale odwzajemnił uporczywe spojrzenie, starając się, by na jego twarzy nie drgnął ani jeden
mięsień. Po chwili zerknął na Jeda i La Roux, którzy obserwowali jego reakcję. Nakamura
gapił się tępo w przestrzeń.
Miller wolno skinął głową.
- Rozumiem, że jesteście świetni w swoim fachu. Szanuję to. Ale nie wydaje mi się, żebyście
rozumieli, o czym mówię. Pozwólcie więc, że opowiem wam historyjkę o Jon-nym
Maxwellu. Podczas wojny w Zatoce, kiedy Kuwejt znalazł się pod okupacją, w stolicy i
wokół niej stacjonowały jednostki irackiej Gwardii Republikańskiej i kilku innych dywizji.
Żołnierze plądrowali miasto, gwałcąc i rabując, a przy okazji tłumiąc ogniska ruchu oporu,
które powstawały.
Jak na irackie możliwości, kordon wokół stolicy był naprawdę szczelny. Patrole przemierzały
okolicę w dzień i w nocy, radary wykrywały próby penetracji z powietrza, sensory ustawione
przy drogach wzmacniały tradycyjne blokady, a tereny dostępne tylko dla pieszych
zaminowano.
Jonny Maxwell wszedł do Kuwejtu samotnie. Nie raz, nie dwa, ale pięć razy przedzierał się
do miasta, żeby rozpoznać cele dla naszych wojsk, wyznaczyć strefy lądowania i
koordynować działania resztek kuwejckich sił. Raz dał się złapać. Miał przy sobie tylko
pistolet. Zabił wszystkich sześciu żołnierzy patrolu, zanim doprowadzili go na posterunek i
przekazali bezpiece. Następnie wrócił na miejsce i dokończył misję. Później jeszcze nieraz
zakradał się do miasta, w którym szukały go tysiące Irakijczyków, wśród nich wielu świetnie
wyszkolonych kontrwywiadowców i agentów służby bezpieczeństwa.
Uciekał przed patrolami wojskowymi, psami, jednostkami policji i specjalnymi drużynami
tropicieli-zabójców. Samodzielnie, pieszo, uzbrojony jedynie w pistolet, pozbawio-nY
wsparcia z zewnątrz.
Dlatego nie próbujcie sobie wmawiać, że macie do czynienia ze zwyczajnym bandytą o
wojskowej przeszłości. On Jest naprawdę dobry w tym, co robi.
43
Harris rozparł się na krześle i skrzyżował ramiona na piersi. La Roux, pod wrażeniem, skinął
głową i spojrzał na Jeda, który notował coś w pośpiechu.
- Jakie są upodobania Maxwella? - spytał po chwili Jed.
— Lubi być sam. Lubi strzelać. Lubi polować. Lubi jeździć na motorze, miał kiedyś harleya.
Lubi gwałcić kobiety. To wszystko - odparł Dale.
- A walczyć nie lubi? - indagował Jed. Dale zastanowił się, zanim odpowiedział.
— Jeśli chodzi o bijatykę w barze, dla rozrywki, to nie. Nie zacząłby burdy w takim stylu, ale
na pewno zadałby ostatni cios, gdyby ktoś szukał zaczepki. Co innego podczas misji... Kiedy
bomba idzie w górę, kiedy Jonny ma kontakt z przeciwnikiem i zaczyna być gorąco, wtedy
nie ma na niego mocnych. Nigdy nie ożywia się tak jak podczas walki. W boju jest najlepszy,
po to żyje i po to się szkoli, o niczym innym nie myśli. Tylko na tym mu zależy: żeby
doczekać chwili, kiedy zacznie się walka. Żeby rozegrać tę grę po swojemu. To cały on.
Kiedy zaczniemy na niego polować i być może zapędzimy go w ślepy zaułek, wtedy
zdecydowanie powinniśmy być gotowi na wszystko i jeszcze więcej. A to dlatego, że on nie
umie walczyć inaczej.
1.5
Według danych z prawa jazdy Chad Bergh miał dwadzieścia dwa lata i mieszkał przy
Siódmej Ulicy pod numerem 1742 w St. Paul w Minnesocie. Teraz spoczywał w piaszczy-sto-
ilastej glebie, na głębokości jednego metra, a jego skromny grób otaczały ze wszystkich stron
wysokie łodygi kukurydzy. W pobliżu przebiegała żużlowa droga prowadząca do zjazdu z
autostrady.
Siedząc za kierownicą stojącego na jałowym biegu 4run-nera, Jonny odłożył dokument na
miejsce i przejrzał zawartość portfela Chada Bergha: karty American Express i Visa Gold,
karta ubezpieczenia społecznego, trzydzieści dwa dolary w różnych banknotach i rodzinna
fotografia z mamą, tatą, dwiema siostrami - w tym jedną całkiem do rzeczy -oraz paskudnym
psem. Na żółtej karteczce samoprzylepnej znalazł kilka czterocyfrowych numerów oraz słowo
„gan-dalf". Numery PIN do kart kredytowych i hasło, pomyślał.
Jak wiele można powiedzieć o kimś, badając zawartość jego portfela. Jonny znalazł tu całe
życie tego chłopaka.
Szkoda go, pomyślał.
Wrzucił portfel do schowka na rękawiczki i wytarł dłonie w nogawki spodni. Lewisy były za
krótkie i zbyt luźne w pasie, bo kierowca cavaliera był niskim grubasem. Płakał bezgłośnie,
kiedy się rozbierał i oddawał ubranie Jonny'emu. Przypominał zbiegowi pewnego irackiego
handlarza, którego zabił przy drodze opodal Bagdadu podczas operacji Pustynna Burza.
Irakijczyk spoglądał na niego takim samym zrezygnowanym, ale i pełnym buntu spojrzeniem,
kiedy zrozumiał, jak skończy się to spotkanie.
Jonny odjechał, nie włączając reflektorów. Żużel chrzęścił głośno pod wolno obracającymi
się kołami toyoty. Świa-
45
tła zapalił, dopiero gdy skręcił w wyłożoną betonowymi płytami drogę dojazdową i ruszył w
stronę autostrady. Po chwili snopy światła cięły już ciemność nad pustą szosą; strzałka
prędkościomierza minęła dziewięćdziesiątkę, zanim Jonny zorientował się, że łamie przepisy.
Zdjął nogę z gazu. Czuł, że brakuje mu tchu, jakby coś uciskało mocno jego pierś. Zmusił się
do powolnego, rytmicznego oddychania, by bogata w tlen krew wdarła się w głąb tkanek,
wypłukując adrenalinę i... co jeszcze? Pamiętał twarz tego chłopaka i malujące się na niej
zaskoczenie oraz strach, a także smutną rezygnację, której świadkiem był tak wiele razy. W
jednej z jego ulubionych książek, opisującej łowy w afrykańskim buszu, zawarta była
opowieść białego myśliwego, który został ciężko poturbowany przez lwa. Łowca pisał o tym,
jak ogarnęło go poczucie głębokiego spokoju, wręcz senności, kiedy na jego ciele zacisnęły
się szczęki wielkiego kota. Nie cierpiał, czuł tylko silny ucisk... Ból pojawił się później, kiedy
ocalili go przyjaciele i stało się jasne, jak poważne są jego rany.
Chłopak musiał reagować podobnie. Jonny Maxwell był tego pewny.
Zepchnął te myśli w głąb umysłu, gdzie od dawna upychał podobne. Nauczył się tej sztuki
przed wielu laty. Był wtedy dziesięciolatkiem. Gene Tovares, sąsiad, który współczuł
chłopakowi z domu pełnego krzyku, zabrał go na pierwsze polowanie pośród wzgórz
północnej Kalifornii. Jonny przysiadł na nadrzewnej platformie i czekał, aż psy wystawią mu
jelenia. Nagły skok adrenaliny spowodował silny ucisk w żołądku, gdy spomiędzy drzew
wyłoniła się zwierzyna. Zaraz jednak nauczył się wykorzystywać tę niespodziewaną falę, jak
robili to myśliwi od tysięcy lat. Energicznym ruchem przycisnął do ramienia kolbę
winchestera .30-.30, model 94, i zaczął wodzić lufą za poruszającym się celem. Dźwignia
zamka była zimna i duża w jego małej dłoni, kiedy repetował broń, choć nikt nie uczył go, jak
to robić. Trafiony jeleń stanął dęba, wymachując przednimi kopytami, jakby boksował
niewidzialnego przeciwnika. Postąpił niepewnie kilka kroków, a potem zwalił się ciężko na
trawę, drgnął i znieruchomiał w rozlewającej się szeroko kałuży krwi.
46
Czas stanął w miejscu, przesycony zapachem prochu strzelniczego. Jonny poczuł dziwnie
znajomą satysfakcję. Nie zwracał uwagi na pochwały myśliwych, wielkich, na co dzień
ciężko pracujących mężczyzn, pachnących kawą, potem, whisky i świeżą krwią. Było tak,
jakby składał się z dwóch części, z których jedna ocknęła się dopiero w tej chwili - poruszyła
się niespokojnie i powstała, chłonąc bogatą woń krwi, napełniającą go ciepłem i
niespodziewaną siłą, przydającą mocy jego głosowi i spychającą tę żałosną resztę jego życia
w ciasny kąt cudownego obrazu, który nagle ujrzał przed sobą.
Tak samo czuł się w chwili, gdy po raz pierwszy zabił człowieka.
Nieco później, w trasie, jego plan zaczął przyjmować konkretne kształty. Minneapolis
wydawało się odpowiednim miejscem — z jednej strony wystarczająco blisko Milwaukee, a z
drugiej na tyle daleko, że stróże prawa raczej nie powinni skojarzyć kryjówki z jego osobą,
nawet jeśli snuliby jakieś domysły, w co wątpił. Nie mogli wiedzieć, ale Jonny był zbyt
doświadczony, by lekceważyć przeciwnika. Wszyscy członkowie oddziału mieli co najmniej
po jednej kryjówce z pieniędzmi, dokumentami i bronią na wypadek problemów w czasie
misji... albo na wypadek, gdyby potrzebowali wsparcia nie pochodzącego z oficjalnych
źródeł.
Wielu chłopaków straciło robotę i emeryturę z powodu tych skarbów. Posypały się
przymusowe przeniesienia, degradacje i wyroki, kiedy służby śledcze Departamentu Obrony
zbadały praktyki budżetowe w jednostkach paramilitarnych do zadań specjalnych. Nadużycia
są rzeczą ludzką - karty kredytowe bez limitów, komplety fałszywych dokumentów, walizki
pachnących nowością studolarówek, drogie samochody, luksusowe domy... Takie rzeczy
działały na wyobraźnię ludzi, którzy po opłaceniu podatków dostawali do ręki najwyżej dwa
tysiące dolarów miesięcznie. Niektórzy ulegali chciwości i przegrywali. Innych wrabiali
szefowie.
Lub przyjaciele.
Jonny Maxwell odsunął tę myśl. Niebo przecinała już blada łuna świtu. W oddali jaśniała
plama świateł Minneapolis.
47
Jonny zameldował się w motelu Super 8 opodal lotniska Minneapolis-St. Paul. Zamknąwszy
się w pokoju, wybrał darmowy numer telefonu wydrukowany na odwrocie karty visa i
posłuszny rozkazom metalicznego głosu wpisał numer karty oraz ostatnie cztery cyfry
numeru ubezpieczenia społecznego Chada Bergha. Automat poinformował go, że saldo na
rachunku wynosi sto trzydzieści siedem dolarów i czterdzieści dwa centy, linia kredytowa zaś
opiewa na dziewięć tysięcy siedemset pięćdziesiąt dolarów.
Pozyskanie funduszy operacyjnych było priorytetem Jon-ny'ego. Ukrywszy się za okularami
przeciwsłonecznymi, czapką z daszkiem i wielkim plastikowym kubkiem z kawą trzymanym
na wysokości twarzy, odwiedził cztery bankomaty na przedmieściach Minneapolis. Maszyny
wypłacały najwyżej po pięćset dolarów, a dzienny limit wynosił dwa tysiące. Jonny wiedział,
że ma dwadzieścia cztery godziny, zanim automatyczny system wykrywania kradzieży i
nadużyć wychwyci jego transakcje i zaalarmuje operatorów o podejrzanie wysokich
wypłatach gotówki. Sądził, że tyle czasu mu wystarczy.
Następnym przystankiem był komputerowy supermarket, w którym kupił powerbooka G-3
marki Apple i poprosił o rozbudowanie pamięci do maksimum.
- Świetna maszyna - stwierdził kasjer, wkładając karton z komputerem z powrotem do wózka
Jonny'ego.
- Taka ma być - odparł Maxwell. - Będzie mi potrzebna do nauki.
- Powrót do szkoły?
- Na podyplomowe.
- To jest pan lepszy ode mnie. Ja miałem dość. Dzięki za zakupy w Świecie Komputerów.
- Dziękuję.
Jonny ukrył komputer pod śpiworem rozłożonym na tylnej kanapie 4runnera i pojechał szosą
I-35W w stronę Lakę Street i dzielnicy Uptown, a potem do skrzyżowania Hen-nepin i Lakę.
Wzdłuż obu ulic ciągnęły się szeregi małych i dużych sklepów, modnych restauracji, barów i
kawiarń. Jonny zaparkował przed budynkiem centrum handlowego Calhoun Sąuare.
48
Wszedł do pasażu i w sklepie Gap kupił kilka par czarnych lewisów, pół tuzina czarnych i pół
tuzina białych T-shirtów oraz kilka czarnych i niebieskich dżinsowych koszul. Na straganie
stojącym w atrium nabył okulary przeciwsłoneczne Wayfarers marki Ray-Ban, a następnie, w
sklepie Hobnailed and Naught, parę niewysokich buciorów Doc Martens. Młoda kobieta,
która go obsługiwała, miała usta, nos, uszy i język przekłute kolczykami z błyszczącymi,
srebrnymi paciorkami.
- Na prezent? - spytała, wkładając pudełko z butami do reklamówki.
- Dla mnie - odparł Jonny. - Przyjaciele mówią, że powinienem iść z duchem czasu.
Dziewczyna zmierzyła krytycznym spojrzeniem jego niedopasowane dżinsy, workowatą
flanelówkę i ciemne okulary.
- Chyba mają rację.
- Wszystko jedno. - Jonny cieszył się, że ma okulary. Nie zabije cię to, czego nie wiesz,
dziewczyno, pomyślał.
W drodze powrotnej do Super 8 zatrzymał się przy Tar-gecie, by kupić przybory toaletowe,
bieliznę, skarpetki i amatorski zestaw fryzjerski. W motelowym pokoju rzucił ubrania na
łóżko, wyjął przybory do strzyżenia i poszedł do łazienki. Przez chwilę przyglądał się sobie w
lustrze. Na policzkach i brodzie miał kilkudniowy zarost. Dość ciemne włosy średniej
długości przerzedziły mu się ostatnio, a ich linia nieco cofnęła. Przyciął je nożyczkami
najkrócej jak mógł, a potem zgolił resztę elektryczną maszynką, pozostawiając bardzo krótką
szczecinkę. Teraz sięgnął po przybory do golenia i po chwili jego głowa świeciła już nagą
skórą. Z zarostu zaś pozostawił jedynie krótką, niezbyt prostą kozią bródkę. Brak włosów
jakby wygładził jego rysy, ujmując co najmniej pięć z jego trzydziestu sześciu lat.
Wziął prysznic, a potem włożył nowe wzorzyste bokserki, czarną koszulkę, czarne spodnie,
gruby, czarny skórzany pas, białe skarpetki i czarne martensy. Nie poznał sam siebie, kiedy
spojrzał w lustro. Wiedział też, że na pierwszy rzut oka nie rozpoznałby go żaden ze
znajomych. W więzieniu schudł do osiemdziesięciu kilogramów; składał się teraz z kości i
węźlastych mięśni. Jonny, którego wszyscy znali, ważył zawsze około dziewięćdziesięciu
kilogramów, miał
49
dość długie włosy, lubił T-shirty, robocze koszule z flaneli, niebieskie dżinsy i kowbojki.
Teraz wyglądał raczej na rozrywkowego barmana z kawiarni, dobiegającego trzydziestki, a od
wizerunku Jonny'ego Maxwella, byłego członka sił specjalnych i zbiegłego więźnia, oddalił
się tak bardzo, jak tylko było to możliwe.
Szkła okularów Ray-Ban zacierały ostatni ślad podobieństwa.
- Fajny ze mnie gość - powiedział Jonny, patrząc w lustro. Czuł, że musi jeszcze popracować
nad uśmiechem; był zbyt spięty. Rozluźnił się nieco i opuścił ramiona. Tak lepiej, pomyślał.
Zamierzał wpasować się w liczną społeczność studencką Bliźniaczych Miast, w populację
aktywnych, tanio żyjących ludzi. I młodych kobiet o sprężystych ciałach.
Ale nimi zamierzał zająć się później.
Wyjął z kartonu komputer, włączył go i przetestował wbudowany modem oraz program do
jego obsługi. Wszystko działało bez zarzutu. Wolał produkt firmy Apple od klonów IBM,
które przydzielano członkom Dominance Rain. Lubił maszyny proste, które wykonywały
polecenia i nie stwarzały niepotrzebnych problemów.
Wiedział, że następnego dnia, po kolejnym rajdzie po bankomatach, karta Chada Bergha
zostanie zastrzeżona. Musiał działać szybko, by płynnie przejść do następnego etapu planu.
Podniósł słuchawkę telefonu, wcisnął *67, by zablokować identyfikację dzwoniącego, a
następnie wybrał numer domowy Chada i połączył się z automatyczną sekretarką. Wpisał kod
dostępu, zanotowany na karteczce samoprzylepnej z portfela, i odsłuchał trzy wiadomości.
Dwie zostawili przyjaciele szukający Chada, trzecią pracownik Citibanku, który z
punktualnością szwajcarskiego zegarka poprosił chłopaka o kontakt i weryfikację transakcji,
które zdecydowanie nie odpowiadały standardowemu profilowi wydatków karto-wych. Do
zablokowania karty najprawdopodobniej pozostał jeszcze dzień. Jonny był pewien, że jeśli
obejdzie bankomaty tuż po północy, zdoła wybrać jeszcze dwa tysiące.
Mimo to musiał zacząć działać.
Podłączył kabel modemu do gniazdka telefonicznego i wpisał darmowy numer w oknie
programu telekomunika-
50
cyjnego. Modem zabrzęczał z cicha i zapiszczał, gdy na ekranie ukazał się ciąg liczb. Po
chwili zastąpił je komunikat: Dostęp zastrzeżony tylko dla autoryzowanych użytkowników.
Strona jest monitorowana. Próby uzyskania nieautoryzowanego dostępu są naruszeniem
prawa".
Jonny wpisał hasło: „War666Dog". Po pomyślnej weryfikacji podał jeszcze jedno,
alternatywne hasło, wprowadzone do programu przed wielu laty, i nacisnął „return". Na
ekranie ukazała się lista plików.
- Bingo - szepnął Jonny. - Witamy w dżungli.
Pisał szybko, jego ramiona drgały mimowolnie, jakby grał na automacie, a kursor przemykał
po kolejnych ekranach:
KARTY KREDYTOWE, RAPORTY KREDYTOWE, PRAWA JAZDY, REFERENCJE
osobiste, tło. W trzewiach superkomputera należącego do jednostki Dominance Rain ukryto
przed laty niezliczone zapasowe tożsamości dla jej członków.
Jonny tworzył swą zagmatwaną, nieprawdziwą legendę jak pająk sieć. Zaczął od nici
podtrzymujących całość: tła rodzinnego i przyjaciół, historii kredytowej i kart kredytowych.
Adresy i inne dane rzekomych pracodawców oraz bankową historię życia Jonny'ego
Maxwella wymyślili przed laty pracowici urzędnicy z jednostki wsparcia operacji specjalnych
CIA. To oni zadbali o to, by w fałszywej tożsamości nie zabrakło drobiazgów, które tak
naprawdę charakteryzują człowieka.
Substancja życia składa się z kłamstw, pomyślał Jonny. Tak łatwo wymyślić samego siebie na
nowo, podretuszować braki, podkreślić to, co dobre, stworzyć dla siebie nowe życie i nowych
przyjaciół... Ile razy robi to przeciętny człowiek? Jak często wybiela swoje dokonania w
pracy, o której wolałby zapomnieć, albo zrywa z kimś, zostawiając dymiące zgliszcza
związku? Albo koloryzuje pewne zdarzenia, czyniąc z nich coś, co już nawet nie przypomina
prawdy?
To samo robili agenci służb specjalnych. Talent do tego typu działań cechował prawdziwych
zawodowców. Tylne drzwi, tak umiejętnie zainstalowane w systemach komputerowych
korporacji i rządu przez specjalnie zatrudnionych hackerów, dawały elicie agentów narzędzia,
których potrze-°wali, by wspiąć się na technologiczny szczyt w tej grze.
51
Jednak posługiwanie się tymi narzędziami wymagało swego rodzaju geniuszu, a Jonny był
geniuszem i wielkim mistrzem gry, zarówno na polu walki, jak i poza nim. Poznał jej reguły
już jako dzieciak, kiedy musiał jakoś ukrywać prawdę o awanturach, jakie urządzał ojciec, i o
bezradnych jękach matki, które nie dawały mu w nocy spać. W szkole siadywał w ostatniej
ławce i próbował nadrabiać brak snu podczas lekcji.
Pani Morton, najmilsza z trzech nauczycielek, z którymi miał do czynienia w czwartej klasie,
zapytała go kiedyś:
- Dlaczego zawsze jesteś taki zmęczony?
- Lubię czytać do późna - odpowiedział, rozciągając usta w pseudouśmiechu, który ćwiczył
każdej nocy. Wyszczerzone zęby skutecznie ukrywały pustkę czarnych kamieni, którymi
stawały się z wolna jego oczy. Do dziś pamiętał, jak chętnie nauczycielka zaakceptowała to
kłamstwo. Z czasem się przekonał, że kobiety często wolą słuchać łgarstw, niż zmierzyć się z
przerażającym brzemieniem prawdy.
Znieruchomiał nad klawiaturą i nasłuchiwał przez chwilę. Poza dalekim trzaskiem
zamykanych drzwi dotarł do niego jedynie stłumiony odległością warkot przejeżdżających
samochodów. Spojrzał w lustro wiszące nad biurkiem. Głębokie zmarszczki żłobiące jego
policzki i biegnące do kącików ust przypominały sznurki marionetki ciągnące górną wargę ku
górze, by odsłonić zęby w uśmiechu. Miał ciemnobrązowe oczy, jakby ukryte pod grubymi,
barwionymi szkłami kontaktowymi. Często maskowały jego prawdziwe uczucia; były oczami
dziecka ogarniętego dziką furią skierowaną przeciwko całemu światu. Twarz, na którą
patrzył, nie była twarzą Fortuny. Być może była taka, na jaką zasłużył. Rzadko pozwalał
sobie na rozmyślania na ten temat. Wierzył, że powinien przede wszystkim koncentrować się
na zadaniu, a w tej chwili było nim stworzenie legendy. Powrócił do fabrykowania własnej
historii kredytowej, dopisywania referencji od pracodawców i wpuszczania tych danych w
morze informacji, które opływało świat - a wszystko to dzięki tylnym drzwiom, które
włodarze tego kraju oddali do dyspozycji Jonny'ego Maxwella i jego braci zabójców z
jednostki Dominance Rain.
52
1.6
Z okien salonu w mieszkaniu Niny rozciągał się widok na jezioro Harriet i zabudowania
cichego zakątka Linden Hills, dzielnicy w południowo-zachodniej części Minneapolis. Było
późne popołudnie i brukowane alejki wokół jeziora pełne były ludzi - spacerujących,
pedałujących na rowerach i jeżdżących na rolkach. Nina miała na sobie luźne szorty i za duży
T-shirt. Siedziała z podwiniętymi nogami na wielkim, przesadnie wypchanym fotelu, który
odziedziczyła po ojcu. W dzieciństwie nazywała ten mebel „Wielkim Zielonym Potworem";
tata miał zwyczaj brać ją na kolana, a miękkie poduchy fotela dawały poczucie niezrównanej
przytulności. Kiedy ojciec umarł, Nina przeniosła Potwora do własnego mieszkania i ustawiła
naprzeciwko okna z widokiem na jezioro. Czasami, kiedy drzemała wtulona w oparcie, czuła
się tak, jakby wciąż obejmowały ją ramiona ojca.
Lubiła tu siedzieć, obserwując spokojne wody i spacerujących ludzi. Nie przepadała za
tłumem, ale przyglądanie się przechodniom sprawiało jej przyjemność. Tłumaczyła sobie, że
to ćwiczenie wyostrzające zmysł obserwacji. Wygodny salon, podobnie jak reszta mieszkania
i jej biurko w pracy, był czysty, zadbany i dobrze rozplanowany. Głównym elementem
dekoracyjnym były liczne zdjęcia przyjaciół i krewnych. Na dębowych regałach stały
ozdobne ramki z fotografiami i ceramiczne figurki; nie brakowało ich też na polce nad
gazowym kominkiem.
Spojrzała na milczący telefon, wstała i przeciągnęła się Jak kotka, czując lekkie mrowienie w
długich mięśniach nóg » ramion. W tym momencie odezwał się dzwonek. Uśmiechnęła się na
myśl o swoim „jasnowidztwie", rozmasowała mięśnie krzyża i sięgnęła po słuchawkę.
53
- Halo?
- Cześć, mała - odezwał się Herb. Miał nosowy i nieco świszczący głos. - Chyba nie
zaskoczyłem cię przy jakiejś niegrzecznej zabawie?
- Nie. Siadły mi baterie w moim Panu Szczęściarzu. Może mógłbyś mi kupić nowy komplet?
Paluszki.
- Przejdź na ręczny, zanim wrócę ze sklepu - odparł ze śmiechem Herb. - Jezu, czego ja bym
nie dał, żeby podsłuchać twoją spowiedź!
- Twoje serce by tego nie wytrzymało, staruszku. Co u ciebie?
- W porządku, Nino. Tylko za cholerę nie idzie mi robota. Przydałby mi się partner. A ty?
Potrzebujesz czegoś? Poza bateriami, ma się rozumieć.
- Jestem zwarta i gotowa. Mogłabym wrócić do roboty choćby zaraz. Nie służy mi to
siedzenie w domu.
- Ciesz się wolnym czasem.
- Jasne. - Nina umilkła na moment. - Wczoraj był u mnie psycholog. Nie posiedział za długo.
- Co ci powiedział?
Sili się na obojętność, pomyślała Nina. Wolno pokręciła głową i uśmiechnęła się do podłogi,
doceniając kiepsko ukrywaną troskę partnera.
- Troszkę się zmartwił, kiedy mu powiedziałam, że śpię z lufą pistoletu w ustach...
- Nie pieprz!
- ...ale wyjaśniłam, że to oralna fiksacja spowodowana tym, że nie byłam karmiona piersią...
- Nino!
- ...i spytałam, czyjej ujawnienie się może mieć związek z syndromem depresyjnym
wywołanym zastrzeleniem podejrzanego.
Zapadła cisza.
- Nino, to wcale nie było śmieszne - odezwał się w końcu Herb. - Chodzi o twoją pracę...
- Wyluzuj, Herbie. Znam się na robocie. Ale to ja siedzę w domu, nie ty. Jedyną rzeczą, która
naprawdę mnie martwi, jest kurz zbierający się na aktach niedokończonych spraw, kiedy ja
siedzę na dupie i gapię się w okno.
54
Herb westchnął ciężko, tym razem z jeszcze wyraźniej słyszalnym poświstem.
_- A skoro już mowa o tłustych tyłkach - dodała Nina -to kiedy po raz ostatni przebiegłeś się
dalej niż do wychodka? Coraz głośniej oddychasz.
_ To przez tę alergię. Pyłki roślin i tak dalej. - Herb sprawiał wrażenie skruszonego. -A
wracając do tyłków, to rusz wreszcie swój i wracaj do biura. Mam dość gapienia się na zadek
Malone'a.
- No, staruszku, uważaj, bo będę zazdrosna - odpowiedziała ze śmiechem. -1 pamiętaj, kto
uratował twoje stare, zmęczone dupsko.
- Ty - odparł Herb, nagle poważniejąc. - Ty.
Nieco później Nina wybrała się na spacer wokół jeziora Harriet. Zazwyczaj wolała przebiec w
niezłym tempie dwa okrążenia, ale tego dnia brakowało jej energii. Szła niespiesznie, z
rękami wbitymi głęboko w kieszenie, w torebce przypiętej do pasa niosąc sig-sauera P-230 z
nabojami Cor-bon +P, odznakę policyjną, legitymację, telefon komórkowy oraz pager.
Konsekwentnie ignorowała znaczące spojrzenia mężczyzn, którzy ją mijali. Przeważali wśród
nich opaleni i zdrowo wyglądający yuppies. Przebiegali obok lub pędzili na rowerach czy
rolkach, wołając z daleka: „Z lewej! Mijam z lewej!"
Zatrzymała się opodal muszli koncertowej, by po chwili zejść na pomost, z którego widać
było w oddali jachty ślizgające się po tafli jeziora. Dzwonienie łańcuchów kotwicznych łodzi
stojących przy molo oraz skrzypienie desek pod nogami wydawały jej się wyjątkowo głośne.
Gdzieś wysoko zaskrzeczała mewa i na krótką chwilę Nina straciła orientację, jakby spojrzała
przez niewłaściwy koniec teleskopu na świat, który skurczył się do rozmiarów
dziesięciocentówki i przybrał postać padającego na plecy Dana MacDouglasa. Na twarzy
bandyty malowało się nieskończone zdumienie, Jakby całkiem niespodziewanie pojął, że jest
trupem.
Zabicie podejrzanego w trakcie dochodzenia było częstym tematem dyskusji na zajęciach w
Centrum Szkoleniowym Federalnych Sił Policyjnych, gdzie uczyła się jako począt-
55
kujący śledczy zatrudniony w Departamencie Skarbu, i w Akademii Policyjnej, gdzie
kształciła się po odejściu z FBI, gdy przyjechała do Minneapolis, by opiekować się ojcem.
Nigdy nie brała udziału w pełnych samczej dumy rozmowach mężczyzn, które przynosiły im
ulgę. Inne kobiety nie miały takich oporów; być może zdawało im się, że muszą mówić i
zachowywać się jak faceci, by poczuć się prawdziwymi glinami. Nina jak zawsze wolała
działać po swojemu - stosowała tę zasadę i w pracy, i w zazdrośnie strzeżonym życiu
prywatnym. Dawno już doszła do wniosku, że jej życie, życie partnera oraz życie niewinnych
ludzi jest warte znacznie więcej niż marna egzystencja uzbrojonego bandziora. Pogodziła się
z koniecznością zabijania na długo przed tym, nim zabiła po raz pierwszy.
Nie znaczyło to jednak, że było jej łatwo, choć w głębi duszy zdziwiła się, jak mały wpływ
ma na nią to, co się stało. Po wszystkich tych wykładach i rozmowach o stresie post-
traumatycznym spodziewała się czegoś poważniejszego. Nie czuła ani smutku, ani
wściekłości, ani przygnębienia. Kiedy opadła wysoka fala adrenaliny, czuła w zasadzie
tylko... satysfakcję. Była zadowolona, że nie ucierpiała i że nic się nie stało Herbowi. Że
szkolenie nie poszło w las, kiedy nadeszła chwila próby. I że zabiła tego zboczonego,
parszywego skurwysyna. Wiedziała, że nikomu o tym nie powie-może z wyjątkiem Herba,
który był jednocześnie zaskoczony i przerażony tym, co zobaczył w jej twarzy, gdy strzelała.
Ale był jej partnerem.
Uśmiechnęła się do własnego odbicia w zielonej wodzie falującej pod deskami pomostu.
Młoda, wysoka, dobrze zbudowana, mogła być maklerem, księgową, szefową firmy -albo
ulicznym gliną unurzanym we krwi. Nina lubiła to w sobie; lubiła zaskakiwać ludzi. I
utrzymywać dystans, kiedy uważała to za stosowne. Szczególną satysfakcję czuła,
udowadniając, jak bardzo się mylą koledzy po fachu oceniający ją na podstawie wyglądu.
Wielu zdołała zaskoczyć poziomem swego rzemiosła; dla kobiet w mundurach stała się
wzorem do naśladowania. To też jej się podobało. Wierzyła w men-torstwo - jej zdaniem
tylko dzięki niemu możliwy był postęp. Sama miała w życiu dobrych mentorów.
56
Jednym z nich był wujek Ray, twardy i żylasty młodszy brat ojca, agent ATF, jak w skrócie
nazywano Bureau of Alcohol, Tobacco, Firearms and Explosives, czyli federalną agencję
specjalizującą się w zwalczaniu przestępstw związanych z alkoholem, tytoniem, bronią i
materiałami wybuchowymi. Zawsze unikał agentów FBI, wśród których obracał się starszy
brat. Pracował na ulicy i był dumny z dobrej roboty, którą wykonywał, tępiąc przemytników
powiązanych z gangami motocyklowymi. Dzięki jego opowieściom Nina poznała różnicę
między gliniarzem a agentem; pod jego wpływem podjęła też decyzję o odejściu z FBI.
Pewnej nocy Ray strzelił sobie w usta, kiedy ktoś wyciągnął na światło dzienne ponure
sprawy z jego przeszłości- Stało się to niedługo po tym, jak Nina dowiedziała się o
nowotworze ojca.
Odwróciła się i odeszła, zostawiając za sobą rozmyte obrazy w wodach jeziora i bolesne
wspomnienia. Jej szybkie kroki odbijały się głośnym echem, które niosło ponad starymi
deskami pomostu. Szmer wody między palami podtrzymującymi konstrukcję przypominał
szepty w pustym pokoju.
Nina szła wzdłuż brzegu jeziora, potem skręciła ku torom tramwajowym i ruszyła pod górę ku
należącemu do Lin-den Hills kwartałowi handlowemu u zbiegu Czterdziestej Czwartej i
Upton. Machnęła ręką na powitanie rzeźnikowi Steve'owi, kiedy mijała jego sklep,
uśmiechnęła się do dzieciaków bawiących się przed wystawą sklepu z zabawkami i wstąpiła
na kawę do kawiarnio-lodziarni Sebastiana Joe-go. W ocienionym drzewami ogródku nie
było jeszcze tłoczno, bez trudu znalazła wolny stolik blisko ulicy. Pogryzając rogalik, czytała
gazetę przez parę minut, zanim ogarnął ją niepokój - jak zwykle po rozmyślaniach o wujku
Rayu. Zabrawszy pismo i kawę, pomaszerowała Czterdziestą Czwartą Ulicą w stronę domu.
Była już w połowie drogi za ostatnią przecznicą, gdy po drugiej stronie ulicy, przed dużym i
nienowym już budynkiem z ciemnego piaskowca, w bujnym ogródku pielęgnowanym przez
Starego Joego, imigranta z Włoch, obecnie emeryta, zobaczyła tablicę z napisem:
..Mieszkanie z jedną sypialnią do wynajęcia".
Nie postoi tu długo, pomyślała Nina. W tej okolicy nigdy nie brakowało chętnych na
mieszkania.
57
Skulona na siedzisku Zielonego Potwora, dopijała kawę i przewracała strony gazety z
narastającą złością. Nareszcie redakcja „StarTribune" przedstawiła bezstronną relację ze
strzelaniny z udziałem policji, choć reporter bardziej skupiał się na kwestii kobiet
zatrudnionych w wydziale przestępstw seksualnych niż na samym zastrzeleniu bandyty w
obronie własnej. Nina cisnęła gazetę na podłogę.
Wiedziała, czego jej potrzeba i gdzie może to znaleźć.
Narzuciła na koszulkę cienką flanelową koszulę i wyszła z mieszkania. Wsiadła do swego
czteroletniego jeepa chero-kee i minąwszy jezioro, pojechała w stronę centrum, obok ogrodu
rzeźb przy muzeum Walkera i Loring Parku, a potem Hennepin i na północny wschód, do
baru Torrone'a. Wysiadłszy z wozu, skierowała się wprost ku drzwiom z napisem „Tylko dla
personelu" i po chwili siedziała już na swoim ulubionym stołku, tuż obok stanowiska
kelnerek.
Po latach pracy na budowie i amatorskiego treningu kulturystycznego Joe Torrone —
sześćdziesięcioletni właściciel lokalu, barman i od czasu do czasu wykidajło w jednej osobie -
wciąż imponował muskulaturą. Głowa niczym łeb pit-bulla obróciła się sztywno na byczym
karku i Joe posłał promienny uśmiech swej ulubionej klientce.
- Że też najpiękniejsza dziewczyna świata musiała wejść akurat do mojego baru - powiedział,
naśladując Bogarta, co zabrzmiało dość dziwnie za sprawą jego silnego akcentu z północnej
Minnesoty.
- Zawsze zostaje nam Paryż, Joe - odpowiedziała Nina. Uwielbiała tego faceta, który tak
bardzo przypominał jej ojca. Pochyliła się nad barem i przysunęła się ze stołkiem nieco bliżej,
wplatając nogi między jego poprzeczki, dokładnie tak, jak robiła to przed laty, gdy jako mała
dziewczynka siadywała z ojcem w tym samym barze.
- Miło cię zobaczyć, maleńka - zamruczał Joe i pochylił głowę, by nie obnosić się zbytnio z
radością. - Za dużo czasu minęło. Byłaś u spowiedzi?
- A bo co? - odparła buntowniczo, zaskoczona chłodem własnego głosu. — Powinnam?
Joe zamarł, a nagle zapomniana równo złożona ścierka zwisała z jego dłoni wielkości łopaty.
58
- Co ja gadam... Jezu, przepraszam, Nino. Nie chciałem - powiedział po chwili. - Nie o to mi
chodziło, tylko że to, co się stało... Ech, ten mój długi jęzor. I pusta głowa. Przepraszam,
Nino. W ogóle nie chciałem nic powiedzieć.
_ Po prostu daj mi drinka, Joe, dobrze? - poprosiła Nina i zmusiła się do śmiechu. - No co?
Czy uczciwa dziewczyna nie może się napić w twoim barze?
Joe spoglądał na nią przez długą chwilę, a potem skinął głową i odszedł, by zmieszać dla niej
ciemny ron rico i dietetyczną colę z lodem.
- Jasne. W dodatku na koszt firmy, jako najpiękniejsza kobieta w okolicy.
- Tak lepiej, mój słodkousty.
Smakując mocny rum i zimną colę, Nina rozejrzała się po sali. Dawniej jej ojciec wpadał tu
po pracy z kumplami z FBI. Często w porze lunchu zabierał córkę ze sobą na colę i smażone
kiełbaski domowej roboty. Razem oglądali mecze, razem się śmiali i rzucali popcornem w
ekran telewizora, gdy drużyna Twins chrzaniła najlepsze okazje. Joe Torrone przygotował też
posiłek na stypę, kiedy ojciec Niny zmarł, i to on niósł trumnę na pogrzebie wujka Raya, a
potem ojca. Kiedy Nina przeniosła się tu z Waszyngtonu, stała się znowu częstym gościem w
barze Torrone'a. Lokal przestał już być ulubionym miejscem spotkań agentów i policjantów,
toteż rzadko wpadała tu na kogoś, kogo znała z pracy. Joe dbał o to, by nie zaglądały tu
ciemne typy, zatem i ryzyko spotkania z „klientem" było raczej znikome.
Zaglądała tu, żeby się napić albo obejrzeć z Joem mecz, a także po to, by nawiązać przelotną
znajomość z facetem, który akurat wpadł jej w oko. Z reguły szybko porzucała kochanków.
Jeżeli któryś z nich nie wiedział, że nie należy tego robić, to prędko się dowiadywał, że
plotkowanie na jej temat jest w tym lokalu zabronione. Joe miał zwyczaj walić w Pysk i
zrzucać ze stołków klientów, którzy pozwalali sobie na dwuznaczne uwagi pod adresem lub
na temat dam -a Nina, o czym informował wszystkich, którzy tylko chcieli słuchać, była w
jego przekonaniu zdecydowanie najbardziej szacowną damą.
Kilka osób machnęło ręką lub skinęło głową Ninie na
59
powitanie. Parę stolików zajmowali sędziwi emeryci, dawni pracownicy General Mills,
Pillsbury i Honeywella, którzy spędzali czas na grze w domino oraz nie kończących się
wspomnieniach taniego piwa i dobrego, prostego żarcia, które serwowała niegdyś tutejsza
kuchnia. Przy końcu baru siedział samotnie młody, jeszcze nie trzydziestoletni facet w
roboczym ubraniu. Bujne, sięgające ramion włosy otaczały jego bladą i szczupłą twarz.
Pochwycił spojrzenie Niny i odpowiedział nieśmiałym uśmiechem. Podobała jej się ta
nieśmiałość.
- Joe, kim jest ten gość? Torrone zacisnął usta.
- Pracuje tu niedaleko, w warsztacie mechanicznym -odparł niechętnie.
Nina spojrzała Joemu w oczy, zanim odpowiedziała.
- Wiesz dobrze, że kocham cię najmocniej na świecie, Joe. Ale nie jesteś moim tatą.
- Nino, co ty w nich wszystkich widzisz?
- Tylko to, co chcę, Joe - odparła. - Tylko to, co chcę.
Z tymi słowy podniosła szklankę i zeskoczyła ze stołka, by po chwili przysiąść się do
młodego mechanika.
1.7
- O czym tak dumasz? - spytał Jed, bębniąc palcami po kierownicy nie oznaczonego
policyjnego forda crown victo-ria. Naciskał na przemian pedały gazu i hamulca, bo tylko tak
dało się jechać w popołudniowym korku na obwodnicy.
Dale wzruszył ramionami i spojrzał przez okno na rzekę samochodów, w której płynęli. Dwa
pasy dalej, za kierownicą poobijanej hondy, młoda blondynka wierciła w uchu palcem
zdobnym w liczne pierścionki najpierw zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, a
potem w przeciwną stronę, ani na chwilę nie przestając kiwać głową w rytm głośnej piosenki
Snoop Doggy Dogg.
- No, powiedz - ponaglił Jed. - Zniosę wszystko, byle nie słuchać radia w godzinach szczytu.
- Polujesz? — spytał Dale.
Jed rozpromienił się, nie odrywając spojrzenia od zderzaka toyoty camry, która jechała przed
nimi.
- Co za pytanie! A ty?
- Nie za bardzo. A rozmyślałem właśnie o moim pierwszym polowaniu.
- Tata cię zabrał?
- Nie - odparł Dale. - Jonny.
Stacjonowali w Kalifornii, w górach opodal starej bazy wojskowej Hunter-Leggett, na
południe od Fortu Ord, zlikwidowanej po rozwiązaniu Siódmej Lekkiej Dywizji Piechoty.
Korzystali z opuszczonych budynków i sprzętów, trenując Patrolowanie terenu w małych
grupach i organizowanie zespołów szybkiego reagowania. Tego dnia, kiedy ćwiczenia
dobiegły końca, większość miała w planie kąpiel i grillowa-nie.
61
- Przejedźmy się kawałek - zaproponował Jonny.
Dale sądził, że chodzi o szybki wypad na piwo. Tymczasem pojechali przez zielone wzgórza
w kierunku gór Santa Cruz, objechali Umunuhm i minęli opuszczony budynek stacji
radarowej wczesnego ostrzegania działającej w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych.
Wreszcie przejechali przez miasteczko New Almaden, opodal którego, w kopalni
odkrywkowej, swego czasu wypłukiwano z czerwonej ziemi rtęć. Nie było tu zbyt pięknie;
posesje z małymi domkami oddzielały druty rozpięte na rdzewiejących stalowych kołkach.
Na niektórych działkach stały stare przyczepy kempingowe, a na dobudowanych do nich
betonowych schodkach siedziały posępne i zmęczone kobiety, bez zainteresowania
przyglądające się mężczyznom w dżinsach i podartych fla-nelówkach, którzy krzątali się przy
samochodach zagracających podwórka. Centrum miasteczka stanowiły zaledwie trzy
przecznice. Wystarczyło minąć dwa znaki stopu, by znaleźć się na wąskiej drodze wylotowej,
wijącej się jak wąż o strzaskanym kręgosłupie pośród dębów i sosen oraz gęstych krzaków
pokrywających zbocza wzgórz niczym trzydniowy zarost.
- Wychowałem się w tej okolicy- powiedział Jonny, przerywając długotrwałe milczenie.
Chwilę później zjechał wynajętym wozem z dwupasmowej asfaltówki na gruntową drogę
pożarową, zaśmieconą pustymi kartonami po piwie Miller Genuine Draft, kondomami i ich
opakowaniami oraz samotną różową skarpetką. Jonny wyłączył silnik i wysiadł. Otworzył
bagażnik i wyjął dwa karabinki szturmowe Colt M4 Commando, których używali podczas
szkolenia. Do każdego wcisnął magazynek z trzydziestoma nabojami.
- Chodźmy - rzucił. Dale wziął do ręki broń.
- Co będziemy robić?
- Polować.
- To nielegalne. Nie możemy polować z taką bronią.
- Tutaj nikogo to nie obchodzi — odparł Jonny. - Jedyny policjant w okolicy polował razem
ze mną, kiedy byłem szczeniakiem. Zna mnie i wie, co potrafię. Nie będziemy mieli
kłopotów. No, chodźże.
62
Jonny ruszył drogą pożarową, stawiając długie, ciche kroki, z bronią w jednym ręku. Dale
spojrzał na samochód i pustą asfaltową szosę. Podrapał się po nosie i nie bez wahania ruszył
za przyjacielem. Wkurzało go to, że Jonny nawet się nie obejrzał; wiedział, że Dale idzie za
nim. W miarę jak oddalali się od drogi, ogarniała ich cisza lasu, przerywana jedynie cichymi
pyknięciami stygnącego silnika. Korony drzew filtrowały gorące promienie letniego słońca, a
leciutki wiatr przyjemnie chłodził skórę.
Jonny przyklęknął obok ścieżki przy bryle świeżo wzruszonej ziemi.
- Popatrz na to - mruknął. Podniósł mały kijek i wbił go w pokaźną kupę odchodów leżącą w
samym środku spłachetka ziemi zrytej drobnymi racicami. - Świnie, sześć, może siedem sztuk
- dodał, spoglądając na wąski trop ginący w małym parowie obok ścieżki. - Teraz pewnie
śpią.
- Świnie? - zdziwił się Dale.
- Zdziczałe. Krzyżówka rosyjskich dzików, przywiezionych tu przez Hiszpanów jako
zwierzyna łowna jeszcze za czasów konkwisty, ze zwykłymi świniami domowymi, które
uciekły z okolicznych farm. Całkiem nieźle przystosowały się do klimatu i terenu. Szkodniki
doskonałe, uchodzą tutaj za bezwartościową zdobycz. Można zabijać, ile się chce, w dzień i w
nocy, o każdej porze roku. Czasem, skubane, potrafią zmusić człowieka do walki.
- Jonny, co my tu robimy?
- Zwłaszcza stare knury są szczwane... Możesz mi wierzyć, że potrafią polować na tego, kto
je mocno wkurzy. -Jonny z satysfakcją pokiwał głową. Jego oczy błyszczały. -Wrócimy tu
później, przed zmrokiem.
Dale miał wrażenie, że równie dobrze mogłoby go tu nie być. Jonny wyglądał, jakby mówił
do siebie. Miller drgnął, kiedy Maxwell mruknął:
- Tak...
- Co „tak"?
- Spokojna głowa, bracie. - Jonny wstał i wolno, ostroż-nie rozruszał kolano. - Pokażę ci, co
trzeba robić. Poradzi-my sobie we dwóch, tak jak zawsze.
63
- Ale co właściwie mamy robić? Strzelać do kotletów? O co ci chodzi?
- 0 nasze rzemiosło. Zobaczysz. Pokażę ci.
Wrócili do New Almaden. Dostali ociekające tłuszczem hamburgery i piwo w zaniedbanym
barze o częściowo zasłoniętych dyktą oknach. Usiedli na plastikowych krzesełkach przy
topornym drewnianym stole w jednej z rozlatujących się lóż. Jedli w milczeniu. Jonny
zignorował staruszka, który skinął mu głową, gdy wchodzili do baru. Kiedy skończyli,
ponownie wsiedli do samochodu i pojechali na malutki rynek odległy o kilka ulic. Jonny
wysiadł i zaczął grzebać w śmieciach na tyłach jednego ze sklepów. Dość szybko znalazł pół
kartonu zbrązowiałej, rozmiękłej i nadpsutej sałaty.
- Wystarczy - mruknął, wkładając karton do bagażnika. Ponownie zaparkowali na drodze
pożarowej pod lasem.
Teraz słońce wisiało już nisko, a drzewa rzucały długie cienie. I tym razem Dale posłusznie
podążył za Jonnym - tak jak robił to zawsze. Wiecznie w jego cieniu. Maxwell niósł w jednej
ręce karabinek, a w drugiej karton z nieświeżą sałatą. Wreszcie przystanął i przyklęknął, by
po chwili skręcić w wąską, ledwie widoczną ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta, a wiodącą w
dół do niedużego parowu. Wspiął się do połowy przeciwległego zbocza, znowu skręcił,
rozgarnął krzaki i wyszedł na polanę otoczoną przez kilka wysokich, potężnych dębów o
grubych konarach.
Jonny rozrzucił sałatę na trawie, dbając, by kilka liści spoczęło na ścieżce, a potem gestem
przywołał Dale'a. Zatrzymał się pod jednym z drzew o pokaleczonym, pokrytym
zgrubieniami pniu. Ugiął nogi i zaplótł dłonie, tworząc stopień dla Dale'a.
- Właź - powiedział.
- Co my tu...
- Właź.
Dale postawił stopę na dłoniach Jonny'ego i chwycił jeden ze zwieszających się nisko
konarów. Zauważył, że wyżej ktoś przybił do pnia kawałki starej kantówki, które pełniły
funkcję szczebli. Wspiął się po nich do połowy wysokości drzewa, gdzie na czterech belkach
spoczywała platforma z grubej sklejki. Usadowił się na niej ostrożnie, z karabi-
64
nem zawieszonym na szyi i zapasowym magazynkiem w kieszeni kurtki.
Jonny wspiął się zwinnie za nim i usiadł naprzeciwko. Mieli stąd dobry widok na parów i
ścieżkę, a także na polanę usianą liśćmi sałaty. W kategoriach wojskowych, myślał Dale,
byłoby to świetne stanowisko strzeleckie z zachodzącymi na siebie polami ostrzału dla dwóch
żołnierzy.
Czekali w milczeniu. Z wolna zapadał zmierzch, a cienie rozrastały się i zlewały w coraz
większe plamy szarości i czerni. Oczy Dale'a stopniowo przyzwyczajały się do mroku. Zerkał
ukradkiem na Jonny'ego, który uważnie obserwował „strefę śmierci". Wielu żołnierzy sił
specjalnych cechował nadmiar agresji, nieustająca potrzeba działania i szybkości - w
przeciwieństwie do snajperów, którzy potrafili leżeć bez ruchu, z okiem przy celowniku,
przez długie godziny, a w razie potrzeby nawet dni. Jonny, inaczej niż jego towarzysze, miał
naturę samotnika, bardziej typową dla snajpera niż dla działającego w grupie agenta. Wielu
miało mu to za złe - uważali, że patrzy na nich z góry - ale nikt nie odmawiał mu talentu i
umiejętności.
Kiedy Ray Dalton wybrał najlepszych spośród najlepszych, proponując im udział w
supertajnym przedsięwzięciu, Dale stanął nagle oko w oko z żywą legendą - Jonnym
Maxwellem. To, co go spotkało, nie mogło nie zrobić na nim piorunującego wrażenia: był
najmłodszym żołnierzem Delty, wybrano go do najlepszej jednostki specjalnej w armii
Stanów Zjednoczonych, a teraz jeszcze dano okazję bliskiej współpracy z jednym z
najlepszych zawodowców na świecie. Tak przynajmniej wydawało mu się na początku...
Bejrut, Bośnia, Irak, Kuwejt, Gwatemala... Był tam i działał. Nabierał doświadczenia. U boku
Jonny'ego. Albo jako jego cień.
Wciąż jednak do końca nie wiedział, co myśleć o Jonnym. Owszem, byli przyjaciółmi, może
nawet braćmi w takim sen-S1e, który można pojąć jedynie bez słów. Nigdy jednak nie zdołał
przebić się przez skorupę surowej kompetencji i agresywnego przywództwa, którą otoczył się
Maxwell. Nikomu nie udała się ta sztuka. Nie chodziło o zwykłą prywatność -wielu agentów
miało swe prywatne życie, z którego czerpali memałą satysfakcję. Jonny jednak nigdy nie
umiał włączyć
65
się w beztroskie braterstwo towarzyszy broni, którzy darzyli go tak wielkim szacunkiem.
Wbrew dość powszechnej opinii, zdaniem Dale'a postawa ta nie wynikała z przeświadczenia
Jonny'ego o własnej wyjątkowości. Bo to, że był lepszy od innych, było oczywiste.
Wyglądało to raczej na niechęć do integrowania się, do opuszczania wysoko podniesionej
gardy - nawet w kontaktach z tymi, którym często powierzał swoje życie i którzy powierzali
mu własne.
Dale drgnął, dostrzegłszy ruch gdzieś w dole. Poczuł szybki przypływ adrenaliny. Pierwsza
świnia weszła na polanę, krocząc wolno na śmiesznie krótkich łapach. Niepewnie przebierała
nóżkami, przystanęła i wreszcie, zebrawszy się na odwagę, ruszyła w stronę nadpsutych liści
sałaty. Tuż za nią pojawiły się dwie kolejne. Jedna z nich była duża, a jej kły połyskiwały w
słabym wieczornym świetle.
Dale był zdziwiony, że poruszają się tak cicho. Jak cienie, pomyślał. Słychać było jedynie
odgłosy rycia w ziemi i chrzęst gryzionych liści. Po chwili zjawiły się trzy kolejne osobniki,
ale nie odważyły się wyjść z cienia krzewów na polanę. Dale zerknął na partnera, który
przyglądał mu się z ciekawością. Na szyi Jonny'ego wisiały słuchawki walkmana, a na jego
twarzy malował się osobliwy uśmiech.
Maxwell uniósł otwartą dłoń w geście oznaczającym gotowość. Następnie wskazał dwoma
palcami na świnie ryjące ziemię pod drzewem, uniósł broń do ramienia i zaparł się nogami o
konary drzewa, przyjmując bardziej stabilną pozycję. Dale patrzył bez słowa, jak Jonny
wolno prowadzi lufę, dokonując selekcji celów. Ponaglony gestem, sięgnął po broń. Ogarnęło
go dziwne uczucie; do tej pory nie zabił żywej istoty, jeśli nie liczyć paru królików i
kurczaków podczas treningu sztuki przetrwania w ramach kursu dla agentów. Uniósł broń,
przyłożył policzek do kolby i ze zdziwieniem stwierdził, że świetlisty punkt na celowniku
drży w rytm uderzeń serca. Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany huk pierwszego
wystrzału. Kolejne rozbrzmiały w szybkim, równym rytmie. Jonny raz po raz naciskał spust,
pospiesznie biorąc na cel przerażone świnie.
Ta, w którą celował Dale, skoczyła wysoko w powietrze, obnażając kły. Strzelił raz, drugi i
trzeci. Co najmniej jedna
66
z kul trafiła w ziemię, pozostałe dosięgły zwierzęcia, które przebiegło jeszcze parę kroków i
padło.
Od huku wystrzałów dzwoniło Dale'owi w uszach. Zapach spalonego prochu i rozgrzanego
metalu był zdecydowanie silniejszy niż smród zgnilizny, wiszący nad polaną jak niewidzialna
mgła. Świnie były teraz nieruchomymi czarnymi kształtami na trawie. Jonny zaczął schodzić
z drzewa, a Dale ostrożnie podążył za nim.
Maxwell wodził lufą od zwierzęcia do zwierzęcia, jakby były rannymi, lecz wciąż jeszcze
groźnymi przeciwnikami. Miller przyklęknął przy jednej z martwych świń, ciekaw wpływu,
jaki wywierają pociski kalibru .5,56 na żywą tkankę. Jedna z małych kul weszła w ciało tuż za
łopatką, wyrywając po przeciwnej stronie ogromny kawał mięsa i kości. Skala zniszczeń była
rażąco nieproporcjonalna do wielkości pocisku.
- Imponujące - mruknął. Nigdy dotąd nie widział skutków działania pocisków M-193. W
oddziale świadomie zrezygnowano z użycia nowszych SS-109, które nie wirowały w ciele
ofiary i nie rozrywały się wewnątrz, a więc nie masakrowały tak skutecznie jak kule starszego
typu.
- Właśnie tak to jest - powiedział Jonny. - Martwe świnie. Mięso. Łatwizna. Wkrótce się o
tym przekonasz, bo rzucą nas wszystkich w niezłe gówno. Właśnie tym będziemy się
zajmować dla starego dobrego Raya: namierzyć cel i bum, po wszystkim. Zostaje tylko smród
i kupa mięsa - wyjaśnił, trącając butem martwą świnię. - Małpa-zabójca lubi ten zapach.
- Co ty wygadujesz?
- Człekokształtna małpa-zabójca, Dale. Ty, ja i cała reszta chłopaków. Jesteśmy elitą wśród
małp-zabójców, z bogatą tradycją małpich przodków, sięgającą wielkiego małpi-szona z pałą,
który jako pierwszy walnął w łeb swego pobratymca i zaciągnął kobietę do jaskini... To nasze
korzenie, "ale, to dlatego robimy to, co robimy.
Dale pociągnął się za ucho, potem za drugie, jakby chciał S13 pozbyć irytującego dźwięku,
który nie chciał ucichnąć.
- Ale co to ma wspólnego ze strzelaniem do świń?
- Jesteśmy drapieżnikami - odparł Jonny, mrużąc oczy. -
67
Większość ludzi próbuje się oszukiwać. Mówią, że to nieładnie. A tymczasem jesteśmy
dziećmi małp-zabójców. To ich dziedzictwo ukrywamy pod maską, którą dumnie
prezentujemy światu. Ale w głębi umysłu, gdzieś pod grubą warstwą kory mózgowej,
mieszka ta część naszego jestestwa, która uwielbia rzeź. Do tego zostaliśmy stworzeni -
dodał, kopiąc leżące zwierzę. - To nie sport. To nasze zadanie: wyeliminować z tego świata
szkodniki. Nie będziemy ich jeść, będziemy je po prostu zabijać.
- Wydawało mi się, że polujesz po to, żeby jeść. Że to dla ciebie sport.
- Jest polowanie i polowanie. Lubię się skradać, starannie planować i czuć zasłużoną
satysfakcję z celnego strzału. Ale jest i coś takiego... Coś zupełnie innego. Jedno nie jest
wcale gorsze od drugiego. To nasza praca. To, co tu zrobiliśmy, też należy do naszych
obowiązków. Musimy zabijać skutecznie, a w ten sposób przygotowujemy się do wykonania
zadania. Tak musimy żyć, o tym rozmawiać, nasiąkać tym przez cały czas. Wszystko, co
robimy, jest szkoleniem łowcy, człowieka świadomego. Na takim poziomie żyjemy. Dlatego
nas wybrano. Bo jesteśmy ludźmi, którzy w odpowiednim czasie zrobią to, co musi być
zrobione.
Dale spiął się, jakby oczekiwał silnego ciosu.
- Dla ciebie to było szkolenie?
Jonny wykrzywił usta w grymasie, odsłaniając zęby.
- Przecież właśnie ci powiedziałem. Sądzisz, że gadam tak z każdym? Chcę, żebyś
zrozumiał, żebyś wiedział. Tak pojmuję swój udział w twoim szkoleniu. Dostrzegasz różnicę
między tym, co przed chwilą zrobiliśmy, a atakami z zaskoczenia, które trenujemy od
tygodnia? Musisz poczuć te emocje i wiedzieć, jak to jest, kiedy nie ćwiczysz, tylko działasz.
Bez zatyczek w uszach, bez ślepych nabojów i bez pajaców, którzy posłusznie padają na
ziemię, kiedy do nich strzelasz. To jest bardziej prawdziwe. To... jest... to.
Dale cofnął się o krok.
- Prawdziwa akcja jest wtedy, kiedy dostajemy zadanie i zielone światło do działania.
Słucham cię, stary, i próbuję zrozumieć. Dlaczego po prostu nie opowiedziałeś mi o tym
wszystkim, zamiast ciągać mnie po lesie jak jakiegoś durnia?
68
- Dlatego, że niektórych rzeczy nie można pojąć na podstawie opowieści - odparł Jonny. -
Istnieją takie, które po prostu trzeba zrobić. Jezu, czy to tak trudno zrozumieć?
- Wszystko jedno - mruknął Dale. - Mam dość. Wracamy?
Jonny spuścił wzrok i pokręcił głową, a potem założył słuchawki na uszy i włączył
odtwarzacz.
- Tak.
- No to chodźmy. - Dale odwrócił się i zaczął iść. - Czego słuchasz?
- Suczej muzyki.
- To był jeden z głównych dowodów przeciwko niemu na procesie -wyjaśnił Dale. Przez
chwilę milczał, wpatrując się w drzewa rosnące wzdłuż drogi. — Nagrywał na taśmę niektóre
ze swych ataków... niektóre gwałty. Wszystkie taśmy przechowywał w małym pudełku.
Widzieliśmy je, każdy z nas, ale też wiedzieliśmy, że stale przegrywa sobie muzykę z płyt
kompaktowych na kasety. Mieliśmy zresztą własne walkmany i discmany. Lubiliśmy słuchać
muzyki w podróży i zabijać czas w hotelach. Mieliśmy też miniaturowy sprzęt radiowy
pasujący do obudów Sony i często go używaliśmy.
Jed prowadził samochód z prędkością dokładnie jedenastu kilometrów na godzinę.
- Byłeś jeszcze potem na polowaniu?
- Raz wybraliśmy się z Jonnym i paroma chłopakami do Montany, zaraz po Pustynnej Burzy.
Było zupełnie inaczej. Podobało mi się łażenie po górach. Piękna okolica. Nic nie
upolowałem, ale też nie starałem się zbytnio.
Jed zerknął na Dale'a przelotnie.
- Zmieniłeś poglądy, kiedy posmakowałeś prawdziwej walki?
Dale wreszcie oderwał wzrok od drzew i posłał Jedowi zdziwione spojrzenie.
- Nie lubię zabijać i nie robię tego, jeśli nie muszę. Starałem się nie nasiąknąć zbytnio
przekonaniami Jonny'ego.
Jed wzruszył ramionami.
~ Ja tam lubię polować. Kiedy wróciłem z Wietnamu,
69
przez pewien czas wydawało mi się, że straciłem na to ochotę, ale mi przeszło. Myślę, że w
dobrych łowach jest coś czystego. Wychowałem się w Karolinie Południowej, ojciec często
zabierał mnie na polowania. Te dni, które spędziłem z nim w lesie, do dziś wydają mi się
najcudowniejszymi w całym życiu.
- Ja też lubię świeże powietrze — odparł Dale. - Lubię las. Tylko jakoś nigdy nie czułem
potrzeby zabijania. Nie mam nic przeciwko temu, kiedy to konieczne, ale... nie czuję żadnej
przyjemności, zabijając.
- Dla każdego coś innego. Ja na przykład przepadam za sarniną, we wszelkiej postaci.
Zabijam, żeby jeść. - Jed uchylił okno i splunął, omal nie trafiając w zderzak bmw, którego
kierowca - wyraźnie zmęczona życiem kobieta -posłała mu wściekłe spojrzenie. - W sposobie
myślenia Jon-ny'ego Maxwella, jest coś mrocznego. Tacy jak on kalają to, co czyste i dobre.
To racjonalizacja w wykonaniu chorego umysłu. W Wietnamie naoglądałem się od cholery
podobnych przypadków. Wielu kolesiów upodobniło się tam do twojego Jonny'ego. Czerpali
siłę z takich przekonań. - Jed potrząsnął głową w geście zdecydowanej negacji. - O, nie. Jak
człowiek raz uwolni demony we własnej głowie, one przejmą nad nim kontrolę. Trudno dojść
z tym do ładu. A to, co robimy, nie jest skomplikowane - robota jak każda inna. Jeśli jednak
zaczniemy za dużo o niej myśleć, stracimy szybkość, a na to nie możemy sobie pozwolić.
Kiedy ktoś zaczyna marnować zbyt wiele czasu na rozmyślanie, to znak, że powinien odejść
ze służby.
- A ty? Myślałeś już o odejściu?
- Dobre pytanie - odparł Jed, kiwając głową. - Myślałem o tym przez jakiś czas po powrocie
z Wietnamu. Obijałem się, kombinując inną robotę. Zastanawiałem się nawet, czy nie kupić
sobie kutra i nie zająć się rybołówstwem. Jo Annę, moja dziewczyna, zauważyła w końcu, że
poza służbą nie jestem szczęśliwy. Lubię być potrzebny. Dlatego wróciłem na właściwy tor.
Na tym właśnie polega różnica między tobą czy mną a facetami takimi jak Maxwell. My
komuś służymy. Działamy z myślą o ludziach. Maxwell robi wszystko wyłącznie dla siebie.
70
_ Moim zdaniem zbyt łatwo go szufladkujesz - odrzekł Dale. - Nie sądzę, żebym poznał go do
końca, chociaż przez siedem lat z nim pracowałem i powierzałem mu swoje życie. Choć w
sumie niewiele o nim wiedziałem, uważałem go za przyjaciela. On mnie też. Być może byłem
jedynym jego kumplem. Troszczył się o mnie. O innych zresztą też. Pomagał mi, tłumaczył,
osłaniał, kiedy pierwszy raz wpakowaliśmy się w gówno w... w dalekim kraju. — Dale umilkł
na moment. - Myślał o innych. Nie o wielu, ale myślał.
- Wspomniałeś o tym na jego procesie? - spytał z rezerwą Jed.
Dale odwrócił głowę.
- Może pewnego dnia znajdziesz się w podobnej sytuacji - odparł. - Ciekawe, co wtedy
powiesz. Ale tak, żebyś wiedział, wspomniałem o tym.
- Jeżeli tak o nim myślisz, to może lepiej, żeby cię tu nie było. Musisz zapomnieć o
przeszłości, jeśli masz nam pomagać, a nie przeszkadzać. Nie chcę tu żadnych
niedopowiedzeń, rozumiesz? Jeżeli chcesz pomóc przyjacielowi, pomóż nam go złapać i
zamknąć, zanim zginie więcej ludzi - poradził Jed. Ton jego głosu był z każdą chwilą
ostrzejszy i skutecznie rozpraszał mgłę, którą spowiły Dale'a wspomnienia.
- Wiem, co do mnie należy, Jed. I zrobię to, nie martw się.
- Nie muszę się martwić, po prostu będę cię miał na oku. Jeśli popełnisz błąd, pożegnamy się.
Comprendel
- Tylko ze mną macie szansę go schwytać. A ja wam pomogę.
- To się jeszcze okaże.
<-(§)-----
1.8
Jonny Maxwell i Jeff Winger, agent biura nieruchomości, stali przed budynkiem z ciemnego
piaskowca przy Czterdziestej Czwartej Zachodniej, zaledwie trzy bramy od kawiarni
Sebastiana Joego, w Linden Hills, w południowo-za-chodniej części Minneapolis. Niespełna
sto metrów dalej, na ścieżce rowerowej i chodniku okrążających jezioro Harriet, kłębił się
tłum jeżdżących i spacerujących.
- Jestem Billy Martin - powiedział Jonny i mocno uścisnął dłoń agenta. - Miło mi cię poznać,
Jeff.
- Witaj, Billy. Cieszę się, że zdążyłeś. -Jeff Winger był wysoki i chudy jak szkielet. Miał
lekko chropawy głos. -Mówiłeś, że pracujesz w Northwest, prawda?
- Tak, jestem stewardem. Kiedyś pracowałem na ziemi, obsługiwałem klientów... choć
można powiedzieć, że teraz też ich obsługuję.
- Pewnie dużo podróżujesz.
- O, tak. Nalatam się w życiu jak mało kto.
- No cóż, może obejrzymy mieszkanie?
Jeff poprowadził Jonny'ego do tylnego wejścia i dalej, ciasnym korytarzem. Minęli kilkoro
drzwi, nim zatrzymali się między numerem piątym a szóstym. Pośrednik sięgnął po pęk
kluczy, wybrał jeden z nich i otworzył mieszkanie numer pięć. Jonny nie potrzebował wiele
czasu, by zwiedzić mały salonik, kuchnię, łazienkę i jedyną sypialnię.
- Zdaje się, że płacę głównie za dogodne położenie, co? -odezwał się po chwili.
- Bo to naprawdę świetne miejsce, o czym doskonale wiesz, Billy. W tej okolicy w zasadzie
nie ma wolnych mieszkań. Kiedy się pojawiają, prawie ich nie reklamujemy. Wy-
72
starczy tablica przed wejściem i już mamy nowego lokatora. - Jeff potrząsnął pękiem kluczy.
- I dlatego zadzwoniłem, kiedy tylko zobaczyłem informację. A okolica rzeczywiście
świetna. Taką przynajmniej ją zapamiętałem. - Jonny odwrócił się wolno, rozglądając się po
salonie. Z jednego okna miał widok na uliczkę, z drugiego na ogródek i trawnik za
budynkiem. - Kto tu mieszka? Opowiesz mi o lokatorach?
- Mili ludzie... Na górze para grafików, obok konsultant do spraw ochrony środowiska z
żoną, dwaj studenci bezpośrednio nad tobą - na szczęście siedzą cicho. To mały budynek, ale
sąsiedzi nie są zbyt wścibscy. Dobrze ze sobą żyją, a my nie pozwalamy, żeby wprowadził się
tu ktoś, kto szuka kłopotów.
- Ja nie szukam - zapewnił agenta Jonny i musnął górną wargę czubkiem języka. -Jako że
często podróżuję, interesuje mnie jeszcze jedna sprawa: czy to bezpieczne miejsce? Co z
włamaniami? Skoro mam mieszkać na parterze...
- Nikt nigdy nie włamał się do tego budynku - odparł Jeff. - Mimo że w lecie ulica jest dość
ruchliwa, nie mamy żadnych problemów. To naprawdę miła, cicha, może nawet ekskluzywna
okolica.
- Zdecydowanie ekskluzywna, skoro kasujecie sześćset dwadzieścia pięć dolarów
miesięcznie za dwupokojowe mieszkanko na parterze.
- To poniżej średniej z całej dzielnicy, ale tylko dlatego, że budynek jest nieco starszy od
pozostałych.
Z dokumentów przedstawionych przez „Billy'ego Martina" wynikało, że od pięciu lat jest
pracownikiem Northwest Airlines na stałe zamieszkałym w Detroit. Dział kadr w centrali linii
lotniczych potwierdziłby tę wersję i dodał informację o przeniesieniu do Minneapolis, a to
dlatego, że Jonny zręcznie wprowadził odpowiednie dane do systemu komputerowego firmy.
Tysiąc dolarów, które wpłacił jako kaucję za mieszkanie, oznaczało poważną dziurę w
budżecie. Sprawa była pilna, a jej rozwiązanie wymagało podróży do Milwaukee, sześć
godzin jazdy na wschód, gdzie znajdowała się Jedna z jego „dziupli" z zapasami na czarną
godzinę. Nie takiej czarnej godziny się spodziewał, ale i tak był zadowo-
73
lony, że może skorzystać z kontaktów i środków, o których pomyślał zawczasu.
Pojechał na lotnisko, swój skromny dobytek - komputer, ubrania i przybory toaletowe -
ukrywszy pod kocem na tylnym siedzeniu 4runnera. Minął bramę parkingu dla podróżujących
i zwolnił, jakby poszukiwał wolnego miejsca. Dwa spośród kilku stojących tu 4runnerów były
czarne, podobnie jak wóz Chada Bergha. Jeden, porządnie zakurzony, wyglądał tak, jakby stał
tu od dłuższego czasu. Jonny zaparkował w pobliżu i wyjął śrubokręt ze schowka na
rękawiczki. Wyszedł z parkingu i lotniskowym autobusem podjechał do głównego terminalu.
Przez pewien czas spacerował po przestronnym gmachu, nim wreszcie zatrzymał się w
księgarni i kupił czasopismo „Combat Handguns".
— Mogę prosić o torbę? - spytał sprzedawczynię.
- Oczywiście. Bardzo proszę - odpowiedziała dziewczyna, wręczając mu plastikową
reklamówkę.
Z automatu przy księgarni zadzwonił do mieszkania Chada Bergha, żeby odsłuchać
automatyczną sekretarkę. Prócz kolejnego monitu z Citibanku urządzenie zarejestrowało
wiadomość od dziewczyny imieniem Molly, która wyznała, że na zajęciach bardzo brakowało
jej Chada. W pobliskim bankomacie Jonny wypłacił na kartę chłopaka jeszcze pięćset
dolarów, a potem poszedł do Burger Kinga i zjadł kanapkę, popijając kawą i podziwiając
zachód słońca nad płytą lotniska. Kiedy zapadła ciemność, zabrał się autobusem z powrotem
na parking. Z reklamówką w dłoni spacerowym krokiem przemierzył alejki między
samochodami i zatrzymał się przy wypatrzonym wcześniej 4runnerze. Przyklęknął, szybko
odkręcił tablice rejestracyjne i wrzucił je do torby. Zerkając raz po raz na budkę strażnika
przy wjeździe na parking, powtórzył tę operację jeszcze kilka razy, wymieniając tablice kilku
4runnerów i zatrzymując je dla siebie. Wreszcie wrócił do swego wozu i odjechał, płacąc za
parking gotówką. Dotarł drogą lokalną do międzystano-wej numer 495, a potem do
skrzyżowania z 1-94, gdzie skręcił na wschód, by przez łagodne pagórki stanu Wisconsin
pomknąć ku dalekim światłom Milwaukee.
74
Darrin „Snake" Pissolt wylewał się poza krawędzie barowego stołka, który skrzypiał
rozpaczliwie pod ciężarem jego studwudziestokilogramowego cielska. Potężne, włochate
ramiona, podobne do spalonych słońcem szynek, zginały się leniwie, kiedy łyk za łykiem
popijał leinenkugela z butelki ginącej w jego wielkim łapsku. Dżinsowa kamizelka, którą miał
na sobie, była pociemniała i sztywna od brudu, a także bogato ozdobiona ceramicznymi
znaczkami organizacji nazistowskich i gangów motocyklowych oraz odznaczeniami
wojskowymi. Na plecach nosił barwy gangu Satan's Outlaws, jednego z nielicznych tak
dobrze zorganizowanych i działających równie bezwzględnie jak Hell's Angels.
- Nie znam cię, facet - powiedział Snake - i chyba nie chcę znać. Wiem też, że ty na pewno
nie chciałbyś znać mnie.
Jonny uśmiechnął się spod lustrzanek i trzydniowego zarostu. Nie wyglądał już na
rozrywkowego młodzieńca. Nie ogolony, miał na sobie postrzępiony bezrękawnik, brudne
lewisy i wytłuszczoną czapeczkę baseballową oraz wojskowe buty na grubych podeszwach.
Sącząc piwo, rozglądał się po lokalu znanym jako Max's Lounge. Dwaj inni członkowie
Satan's Outlaws siedzieli przy narożnym stoliku, pogrążeni w rozmowie. Wśród nielicznych o
tej porze klientów było jeszcze kilku motocyklistów, paru samotnych frajerów oraz dwie
tlenione blondyny, które najwyraźniej większą część życia spędzały na tylnym siodełku
motocykla, a teraz gawędziły, paląc papierosy.
- Rzeczywiście, nie znasz mnie - odparł Jonny. - Za to ja wiem sporo o tobie. Zwiad
dalekiego Zasięgu, Sto Siedemdziesiąta Trzecia Powietrznodesantowa, la Drang. Pracowałeś
dla Żelaznego Mike'a Daczyna. Tylko jego się bałeś. Miałeś partnera nazwiskiem Norton,
Doyle Norton, dożywocie w Leavenworth. To od niego wiem, że jesteś najtwardszym
skurwielem, jaki kiedykolwiek chodził po ziemi, i że jeśli miałby powierzyć komuś własny
tyłek w strefie zrzutu,
0 tylko tobie. Powiedział mi też, że dla brata zrobisz wszystko, a on był dla ciebie jak brat.
Snake obrócił się powoli na stołku i spojrzał na Jonny'ego.
75
- Był i zawsze będzie moim bratem. A kim ty, kurwa, jesteś?
- Pielgrzymem. Samotnikiem potrzebującym wsparcia Bractwa.
Snake odwrócił się w stronę barmana, przygarbionego typa o niespokojnych oczach
recydywisty.
- Hej, Terry! Daj mi klucz.
Barman skinął głową i sięgnął pod ladę, by wyjąć drewniany klocek z kluczem na
wystrzępionym sznurku. Pchnął go po blacie w stronę otwartej dłoni Snake'a, który zeskoczył
na brudną podłogę, wyprostował dumnie sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów swej osoby i
ruszył przed siebie z majestatycznym wdziękiem.
- Chodź - rzucił przez ramię.
Jonny podążył za nim na zaplecze. Snake otworzył kluczem drzwi magazynu i wszedł do
środka, lawirując między skrzynkami piwa w kierunku drzwi do komórki. Na podłodze
ciasnego pokoju leżał brudny materac, a w kącie stała równie zaniedbana kanapa. Pod ścianą,
obok stolika, stało krzesło, a na nim leżał telefon.
- Siadaj - powiedział Snake, a sam ułożył się na kanapie i zapalił cygaro wyjęte z
wewnętrznej kieszeni katany. -Chcesz?
- Tak - odparł Jonny.
Snake rzucił mu zawinięte w celofan cygaro i zapalniczkę, starą Zippo z wytartym symbolem
173. Brygady Po-wietrznodesantowej przylutowanym do ścianki. Jonny zapalił cygaro i
odrzucił zapalniczkę Snake'owi.
- Historia - mruknął. Snake skinął głową.
- Żebyś wiedział. A teraz porozmawiamy. Zaczynaj.
- Miałeś ostatnio wieści od Nortona?
- Możliwe.
- A wspominał ci o problemach z czarnuchami? Snake pochylił się i oparł łokcie na kolanach.
Miał głęboko osadzone oczy, zimne jak lufy pistoletów.
- To ty mu pomogłeś?
- Niewykluczone... skoro sam o tym wspomniał.
- A może jesteś gliną, któremu się zdaje, że nie wiem
76
0 śmierci Doyle'a? - zasugerował Snake, wydmuchując chmurę dymu ku pożółkłemu
sufitowi.
- A czy Doyle opowiedziałby psom o tym, co Żelazny Mikę zrobił z twoimi wąsami?
Snake dotknął górnej wargi i uśmiechnął się szeroko.
- Nie, nawet gdyby wkręcili mu jaja w imadło - odparł uczciwie. - Przynosisz mi kawał
pieprzonej historii, bracie. Zrobię dla ciebie, co będę mógł. Raz. Przez wzgląd na Doyle^ i na
to, co dla niego zrobiłeś. A potem nie chcę cię więcej widzieć. Rozumiemy się?
- Jasne - odpowiedział Jonny.
- Czego potrzebujesz?
- Pistoletu. I kogoś, kto załatwi dla mnie drobną sprawę. Trzeba odebrać paczkę. Niech to
będzie ktoś godny zaufania i nie rzucający się w oczy.
- Jaką paczkę?
- Nic trefnego, po prostu rzeczy, których potrzebuję. Nikt nie obserwuje miejsca, z którego
trzeba ją zabrać. Nikt oprócz mnie nie wie, gdzie ona jest. No, ale w mojej sytuacji wypada
zachować ostrożność.
Snake się roześmiał.
- Naprawdę? „W twojej sytuacji"? Dobre. To wszystko?
- W zasadzie tak.
- Z bronią nie ma problemu. Masz konkretne życzenia?
- Niech będzie kaliber .9 albo .45.
- Mam glocka 19, smitha .357 model 19 i berettę 92F. Za okrągły tysiąc możesz wybrać,
który chcesz, z dwoma zapasowymi magazynkami i pudełkiem amunicji.
- Mam przy sobie pięćset. Resztę dam po odbiorze paczki.
- Pokaż forsę.
Jonny wyjął zwitek banknotów, wyciągnął pięć setek i uniósł je w zaciśniętej dłoni.
- Teraz obejrzymy pukawkę.
Snake wsunął rękę między poduchy kanapy i wyjął rewolwer Smith&Wesson model 19 o
sześcioipółcentymetrowej lufie. Miedziano-ołowiane, wydrążone czubki nabojów błysnęły w
otworach bębenka, kiedy Snake wymierzył w Jonny'ego.
~ Bum, bum i nie żyjesz.
77
Uśmiechając się lekko, Maxwell zdjął okulary i spojrzał mu prosto w oczy.
- Gdzie glock? - spytał.
- Będzie twój, kiedy dostanę resztę forsy. Powiedzmy, że pięćset to pierwsza rata za glocka, a
na razie pożyczę ci tego smitha i dwa krążki z nabojami.
Jonny wzruszył ramionami. Nie zamierzał psuć interesu, wdając się w kłótnię. Wziął
rewolwer, otworzył bębenek i przyjrzał się nowiutkim nabojom Federal z wydrążonymi
czubkami. Snake podał mu dwa speed-loadery Safariland zwane ładowarkami z taką samą
amunicją.
- Znam jedną dziewczynę - powiedział, na powrót moszcząc się na kanapie. - Mogłaby
odebrać tę twoją paczkę. To kurewka, pracuje tu niedaleko w knajpie ze striptizem. < Znam
ją od dawna. Za kolejne pięć stów mógłbym ją poprosić.
- Kiedy możemy z nią pogadać?
- Za parę godzin. Będzie w pracy. Możemy obejrzeć jej występ. Skubana, ładne ma cycki -
dodał Snake, ziewając. -Potrzebujesz czegoś jeszcze?
Jonny zatknął rewolwer za pas i obciągnął poły kamizeli. Naboje schował w prawej kieszeni.
- Tak - odparł. - Jest taka sprawa...
- Jaka?
Kiedy Jonny skończył, Snake wpatrywał się weń w milczeniu jeszcze przez długą chwilę. A
potem wybuchnął śmiechem.
Sherry Stivers oblizała błyszczące, czerwone usta i wyprężyła swój imponujący biust -
najlepszy, jaki można zdobyć za pieniądze - w stronę ciemnoskórego młodzieńca, który stał
za kontuarem przechowalni Acme Storage Facility 1 w centrum Milwaukee.
- Mój kochaś chciał, żebym coś dla niego odebrała - powiedziała. - No, ale wolałabym nie
upaprać się kurzem, grzebiąc w rupieciarni. Może byłbyś tak milutki, skarbie, i pomógł mi
trochę?
Ollie Davis nie mógł oderwać oczu od jej piersi.
- Jasne, nie ma problemu. Po co miałaby pani brudzić
78
ręce starymi kartonami... Więc... jak mówiłem... nie ma problemu.
Przyjął kwit, który wręczyła mu Sherry, i sprawdził numer szafki.
- Rzeczywiście, od dawna nikt do niej nie zaglądał — powiedział. — Już wiem, gdzie jej
szukać. Proszę za mną.
Ollie ruszył w głąb sali wąską alejką między klatkami ze stalowej siatki zamkniętymi na
kłódki. Drzwi każdej z nich, wysokie niemal na dwa metry i szerokie na metr, wykonano z
drewna i drutu.
- Na pewno ma pani klucz? - spytał, stając przed szafką numer 47-B.
- Jasne - odparła Sherry i podała mu pojedynczy mosiężny kluczyk na drucianym kółku.
Pasował do potężnej kłódki Master, która blokowała skobel. Za drucianą siatką widać było
kilka sporych kartonów mocno okręconych taśmą klejącą, stary i zardzewiały rower Schwinn
Classic oraz stertę czasopism i gazet, na której spoczywało samotne pudło przewiązane
wyblakłą czerwoną wstążką.
- O, jest - powiedziała Sherry. - To z czerwoną kokardą. Ollie przystawił karton bliżej i
wytarł go z kurzu szmatą
wyjętą z tylnej kieszeni.
- Bardzo proszę. Nie jest ciężkie.
- Ślicznie dziękuję! To tylko stare dokumenty, mój chłopak ich potrzebuje.
- Moim zdaniem jest tam coś jeszcze. Może chce pani otworzyć i się upewnić?
- Nie, za dobrze znam was, mężczyzn. Mój chłopak na pewno będzie chciał to zrobić sam.
Dzięki, złotko.
Sherry oddaliła się pospiesznie, a błyszczące nity na tylnych kieszeniach jej dżinsów mrugały
do Olliego hipnotyzujące), gdy odprowadzał ją tęsknym spojrzeniem, szczerząc zQby i z
podziwem kręcąc głową. Striptizerka minęła drzwi, zbiegła po schodach i wyszła na ulicę.
Ruszyła przed siebie zdecydowanym krokiem, ale Jonny zatrzymał ją niemal natychmiast.
- Cześć, Sherry — zagadnął.
- Cześć, facet — odpowiedziała. - Mam twoje pudło. Teraz poszukajmy Snake'a.
79
- Daj, poniosę. Mam samochód - dodał, wskazując 4run-nera. — Razem pojedziemy do
Snake'a.
- Jak chcesz. - Sherry oddała Jonny'emu paczkę, a on wręczył jej pięćset dolarów.
Dodatkową setkę wsunął w ciasną kieszeń jej spodni.
- Za fatygę - powiedział.
- Żadna fatyga, kowboju. - Sherry chwyciła Jonny'ego pod ramię i razem przeszli na drugą
stronę ulicy.
Maxwell otworzył drzwi i przytrzymał dziewczynę za łokieć, a kiedy wsiadła, cicho zamknął
za nią drzwi.
- Ale z ciebie dżentelmen - powiedziała.
Jonny uśmiechnął się, ale nie dostrzegła jego oczu za lustrzanymi okularami. Usiadł za
kierownicą i ruszyli, by po chwili skręcić w jedną z przecznic, gdzie Snake czekał, siedząc na
motocyklu. Maxwell zatrzymał wóz, żeby wypuścić Sherry.
- Powiedz Snake'owi, że wpadnę do niego później - powiedział, przyglądając się ponętnym
kształtom striptizerki.
Sherry uśmiechnęła się.
- Jasne. Dobrze się spisałam?
- Doskonale, skarbie.
- Od dawna nikt nie nazywał mnie skarbem - stwierdziła Sherry. Oblizała usta i nieznacznie
wygięła plecy. -Gdybyś jeszcze czegoś potrzebował, masz mój numer, prawda?
- Mam. Myślisz, że zobaczymy się u Snake'a? Sherry uśmiechnęła się krzywo.
- O, tak. Snake zawsze wpada w romantyczny nastrój, kiedy przynoszę mu pieniądze.
- A ty? - spytał Jonny. - Stajesz się romantyczna, kiedy dostajesz forsę?
- Bardzo. Jestem wielką romantyczką. Jonny roześmiał się głośno.
- Zobaczymy. Na razie. Powiedz Snake'owi, że przyjdę.
- Pa.
Sherry przebiegła na drugą stronę ulicy do Snake'a. Kiedy machała ręką na pożegnanie,
między jej palcami widać było cienki zwitek banknotów.
Jonny pojechał w stronę lotniska. W pobliżu ogrodzenia znajdował się mały park. Miłośnicy
samolotów przyjeżdżali
80
tu, by siedząc w samochodach, leżąc na trawie lub urządzając minipikniki, podziwiać
startujące i lądujące maszyny. Ludzie pojawiali się tu i odjeżdżali, nie zwracając uwagi na nic
poza samolotami i własnym lunchem. Jonny zaparkował w miejscu, z którego dobrze widział
wejście i wyjście z parku.
Rozerwał paczkę okręconą potrójną warstwą taśmy i dokonał szybkiej inwentaryzacji
zawartości. W plastikowej torbie znalazł trzy komplety dokumentów: prawa jazdy, paszporty,
karty ubezpieczenia społecznego i kredytowe. W prawach jazdy i paszportach widniały jego
zdjęcia, różniące się w dość subtelny sposób: na jednym miał okulary i jasne włosy, na
drugim wąsy i nieco cofniętą linię włosów, a na trzecim siwiejące włosy i bródkę. Z takim
zestawem można pracować, pomyślał, wyjmując grubą szarą kopertę zaklejoną taśmą i
przewiązaną mocnymi gumkami. Rozerwał papier i przejrzał pobieżnie pliki banknotów
pięćdzie-sięcio-, dwudziesto- i dziesięciodolarowych - wiedział, że ma tu kwotę dziesięciu
tysięcy. Pod kopertą leżał tytanowy składany nóż bojowy Emersona, model CQC-7. Dwa
pistolety: przerobiony przez Karla Sokola Browning High-Power kalibru 9 milimetrów,
wersja dla antyterrorystów, z dwuipół-centymetrową końcówką lufy nagwintowaną do
przykręcanego tłumika, oraz rewolwer Smith&Wesson 642 kalibru .38 z nierdzewnej stali.
Tłumik AWC i sześć zapasowych magazynków do browninga. Kabura na szelkach, kabura do
noszenia w spodniach i kabura na pasek do pistoletu. Kabura do noszenia w spodniach i
kabura na kostkę do rewolweru. Pudełka nabojów Corbon 115 do browninga i dwa pudełka
Glaser Safety Slugs. Federal 158 +P .38 do rewolweru i jeszcze pudełko glaserów.
Jonny uśmiechnął się i rozejrzał, sprawdzając, czy nie Jest obserwowany. Zważył w dłoni
browninga HP. Lubił ciężar tej broni. W dobrych czasach, gdy nie brakowało mu pieniędzy,
zlecił Karlowi Sokołowi wykonanie pięciu pistole-tow, dokładnie takich samych jak ten,
który trzymał teraz v ręku. Wszystkie miały identyczne rękojeści i celowniki ^stawione w
identyczny sposób; strzelały dokładnie tak Samo. Jeden leżał w skrytce pocztowej w Seattle,
drugi
81
w przechowalni w Los Angeles, trzeci w szafce depozytowej w Nowym Jorku. Czwarty
Jonny stracił, kiedy pięć policyj. nych oddziałów antyterrorystycznych otoczyło go w George-
town i zmusiło do kapitulacji. Poruszył niespokojnie nozdrzami na myśl o gliniarzu, który
wyrwał mu z rąk browninga.
„Nie zasługujesz na taką broń, śmieciu", warknął wtedy policjant.
Jonny zapamiętał jego twarz na całe życie. Miał nadzieję, że kiedyś go spotka. Tymczasem
zamknął karton i czując na biodrze twardość smith&wessona, wysiadł z samochodu.
Otworzył tylne drzwi i wsunął karton pod dywanik do schowka na koło zapasowe. Miał tam
już ukrytą płócienną torbę. Była rozchylona; w środku znajdował się kłębek wytrzymałego
sznurka, biała poszewka na poduszkę, rolka taśmy izolacyjnej i nieotwarte opakowanie
prezerwatyw Trojan ze środkiem nawilżającym.
1.9
- Wkrótce się odezwiemy, Jed. Tylko spokojnie. Na razie, Dale. - Głos Tommy'ego La Roux,
dochodzący z głośnika stojącego na samym środku stołu konferencyjnego, brzmiał obco i
metalicznie.
- Dobra, chłopaki. Pogadamy jutro - odpowiedział Jed i nacisnął wyłącznik. Machnął
mikrofonem i odłożył go na stół. - Może wtedy będziemy coś mieli.
W jego chrapliwym głosie pobrzmiewało zmęczenie. Pokręcił głową na wszystkie strony,
rozciągając zastałe mięśnie, i spojrzał na Dale'a.
- Masz może jakiś genialny pomysł?
Dale wzruszył ramionami i kiwnął głową w stronę zapowiedzi programu telewizyjnego
Najbardziej poszukiwani.
- Zawsze możemy spróbować i tego - powiedział.
- Niewykluczone, że do tego dojdzie.
Dale trącił palcem stertę papierów leżących na blacie; były tam niezbyt równe stosy
meldunków, akta spraw i zapisy przesłuchań. Jeden z raportów, nadesłany z Kansas przez
lotny patrol policji, opisywał okoliczności odnalezienia na przydrożnym postoju cavaliera
skradzionego z parkingu przy międzynarodowym porcie lotniczym w St. Louis. Zwłoki
właściciela były w bagażniku. Drugiego strażnika nadal uważano za zaginionego, ale
panowało przekonanie, ze zginął. Mimo wysiłków policji federalnej, stanowej i lokalnej
wydawało się, że Jonny Maxwell zapadł się pod ziemię.
Jed popchnął w stronę najbliższej kupki papierów żółty notatnik, w którym zapisał uwagi z
telekonferencji z La ttoux i Harrisem, przesłuchującymi więźniów i strażników w
Leavenworth.
83
- Mamy mnóstwo gówno wartych informacji. Same drobiazgi i nic konkretnego. Marnujemy
czas, stojąc w miejscu.
Dale uniósł brwi, ale się nie odezwał. Obrócił się w stronę drzwi, gdy stanęła w nich urocza
jasnowłosa sekretarka - Debbie? - z długim, skręconym faksem w dłoni.
- Sierżancie Miller - powiedziała - mam wiadomość dla pana, prosto z bezpiecznej linii.
Nadany gdzieś w Wirginii -dodała, uśmiechając się promiennie. - Pomyślałam, że to coś
ważnego...
Dale odpowiedział jej ciepłym uśmiechem.
- Dzięki, Debbie, za szybką dostawę.
- Ależ proszę.
Dale odebrał faks i w milczeniu obserwował dziewczynę, która bez pośpiechu wychodziła z
sali.
- Będę musiał mieć cię na oku - stwierdził Jed.
Dale wyszczerzył zęby i pochylił się nad wydrukiem. Sekundę później uśmiech zniknął z jego
twarzy. Dale wyprostował się na krześle, złożył faks na pół i zaczął czytać jeszcze raz od
początku.
- Mamy coś, Jed.
- Co takiego? - Jed tarł oczy tak mocno, jakby chciał wytrzeć z nich zmęczenie.
- Namiar - odparł Dale. - Gwarantuję, że to Jonny Maxwell.
Jed z hałasem zeskoczył z krzesła i obszedł stół.
- Pokaż.
- Zaraz. Dla ciebie ta wiadomość może nie mieć sensu.
- Co zawiera?
- Zleciłem CIA sprawdzenie tożsamości, które sfabrykowano na użytek Jonny'ego. Nikt
nigdy nie rozlicza się ze wszystkich fałszywych papierów, bo nie wiadomo, kiedy agent
znajdzie się w pilnej potrzebie. W awaryjnych sytuacjach potrzebne są porządne dokumenty,
nie przypadkowa zbieranina fałszywek. Z tego raportu wynika, że uaktywniła się jedna z kart
Visa wystawionych dla Jonny'ego. Przez kilka lat nie było ruchu, regularnie odnawiano ją w
systemie, ale nie notowano żadnej aktywności.
- Pokaż mi ten cholerny faks. - Jed przeczytał wiadomość. - Milwaukee... wypłata gotówki...
wypożyczalnia sa-
84
mochodów. Sukinsyn! Mniej niż dwadzieścia cztery godziny temu!
Dale wyjął z kieszeni długopis i zaznaczył rząd cyfr u dołu strony.
- To jest numer identyfikacyjny bankomatu i numer rozliczeniowy banku. Czy wasi ludzie
mogliby dyskretnie wydobyć nagranie wideo z tego bankomatu i odwiedzić wypożyczalnię
samochodów?
- Znamy się na swojej robocie, synu.
Dale zauważył, że Jed jest zbyt zmęczony, by zawracać sobie głowę ukrywaniem sarkazmu.
- Nie powiedziałem, że się nie znacie, Jed. Ale na pewno chciałbyś wiedzieć, co kombinuje
Jonny, prawda?
Jed odetchnął głęboko i z trzaskiem wyłamywał palce.
- Chciałbym. Przepraszam. Czego możemy się spodziewać?
- Jonny jest zbyt mądry na to, by podejmować ryzyko bez zimnej kalkulacji. Możliwe, że to,
co się wydarzyło, jest testem: sprawdza, czy karta jest bezpieczna. Niewykluczone, że
kierowały nim dwa powody. Po pierwsze, potrzebował gotówki i nie miał innego źródła. Po
drugie, chciał się przekonać, czy może się posługiwać jedną ze sfabrykowanych tożsamości.
Jeżeli wypatrzy waszych ludzi albo jeśli się zabezpieczył i dostanie informację, że interesuje
was wypożyczalnia samochodów i bank, będzie wiedział, że dokumenty są bezużyteczne.
Zrozumie też, że ja jestem zaangażowany w śledztwo... a w każdym razie ktoś z naszej
jednostki. Wtedy rozpocznie się gra na zupełnie nowych zasadach.
- Dlaczego?
- Dlatego, że informacje o tożsamościach operacyjnych Jonny'ego nie trafiłyby w wasze ręce
bez naszego udziału. To ściśle tajne sprawy. Nikt o nich nie wie, jeśli nie musi, a stróże prawa
nie muszą.
- Nie wszyscy podzielają tę opinię.
- Wiem, wiem - odparł Dale. - Ale on wyczuje, że tropi go ktoś z jednostki. Zacznie myśleć
inaczej, zmieni reguły gry. W tej chwili oczekuje zachowań typowych dla policji, me dla
jemu podobnych.
Jed wpatrywał się w Dale'a przekrwionymi oczami.
85
- To ma sens - przyznał. - Co proponujesz?
- Niech ktoś dyskretnie odwiedzi wypożyczalnię samochodów i spróbuje się dowiedzieć, kto
obsługiwał Jonny'ego. Równie ostrożnie trzeba zbadać sprawę bankomatu. Niech to będzie
śledztwo pod pretekstem kontroli w zupełnie innej sprawie. Jonny na pewno znalazł jakiś
sposób, żeby śledzić rozwój sytuacji, może wykorzystał lukę w procedurze, może przekupił
człowieka... Tak czy inaczej, dowie się, jeśli ktoś zacznie zadawać pytania wprost.
Jed podniósł słuchawkę i wybrał numer. Udzielił rozmówcy zwięzłych instrukcji i zakończył
połączenie.
- Co jeszcze?
Dale skrzyżował ramiona na piersiach i zapatrzył się w ścianę, poruszając miarowo palcem
wskazującym.
- Milwaukee... Nie od rzeczy. Sporo działaliśmy na Środkowym Zachodzie.
- Co to znaczy „działaliśmy"? Zimowe szkolenia bojowe?
- Między innymi. Prowadziliśmy akcje przeciwko bazom pocisków jądrowych i bombowców
strategicznych, żeby ocenić jakość ich ochrony, a jednocześnie przyglądaliśmy się tym,
którzy obserwowali nasze testy zabezpieczeń. Tamte strony to słaby punkt naszych granic.
Kto ma względnie przyzwoity dokument tożsamości, bez trudu przedostanie się do Kanady.
Potem w Toronto czy Montrealu złapie samolot i dotrze w dowolne miejsce na ziemi.
- Sądzisz, że takie są plany Jonny'ego Maxwella? - spytał Jed.
- To logiczny wniosek, skoro wybrał się w pobliże północnej granicy. Najpierw jednak
będzie musiał zdobyć więcej pieniędzy.
- Skąd wiesz?
- Używa karty kredytowej, prawda? Może to tylko próba, ale ujawnił się już dwa razy, w
wypożyczalni i przy bankomacie. Ponosi koszta operacyjne. Mógł już dawno przedostać się
za granicę. Jeżeli jeszcze tego nie zrobił... najprawdopodobniej próbuje zebrać pieniądze. Nie
było ostatnio doniesień z okolic Milwaukee o nietypowych napadach rabunkowych, kradzieży
większej gotówki czy czymś w tym rodzaju?
86
Jed zapisał to pytanie w notatniku.
- Wkrótce się dowiemy. Co dalej, Dale?
- To będzie szybki i spektakularny numer. Nie wiem, czy bank, czy konwój z pieniędzmi...
- Porwałby się na coś takiego? Sam?
- Gdyby musiał. Będzie mu zależało na dużej gotówce i małym ryzyku rozpoznania. Może
dobierze się do hurtownika kamieni szlachetnych albo handlarza narkotyków śpiącego na
forsie? Zagrożony jest każdy, kto ma dużo gotówki, a jednocześnie jest bardziej dostępny niż
bank albo samochód pancerny.
- Sądzisz, że znajdzie wspólnika?
- Nie wiem, Jed.
- Zacznijmy działać - mruknął Jed, sięgając po telefon. -Szykuj się do lotu do Milwaukee -
dodał, wybierając numer. - Powęszymy na miejscu.
Tommy La Roux wyciągnął rękę, w której trzymał przesiąknięty tłuszczem kartonowy
kubełek z KFC.
- Może kurczaka na chrupko? Zostało parę udek.
- Nie, dziękuję - odparł Dale. - Dbam o linię.
Tommy wzruszył ramionami i ruszył dalej wąskim przejściem między fotelami B-727
należącego do Służby Szeryfów Stanów Zjednoczonych, a nazywanego Con-Air Special,
samolotem skazańców. Dale i Jed siedzieli obok siebie po przeciwnych stronach przejścia;
Tommy i jego partner kilka rzędów dalej. Funkcjonariusze elitarnej taktycznej jednostki
szeryfów, zwanej SOG - Grupą Operacji Specjalnych- zajęli miejsca w tylnej części samolotu
i umilali sobie podróż, wymieniając się dowcipami. Mieli na sobie czarne kombinezony z
emblematami Służby Szeryfów i SOG na piersiach. Stopy w żołnierskich buciorach oparli o
pękate czarne cordurowe worki, wypchane bronią i wyposażeniem.
Dale pokazał kciukiem w ich stronę.
- Znają się na robocie? - spytał. Jed wyglądał na zirytowanego.
- Trenują z bronią znacznie częściej niż jakakolwiek znana mi jednostka wojskowa.
Wykonują dla nas wszystkie
87
operacje wysokiego ryzyka i zadania specjalne, takie jak to. Szkolą się bez przerwy. Przeszli
diabelnie surową selekcję na kursie wstępnym, a my dbamy o to, żeby nie narzekali na brak
zajęć w realnym świecie.
- Chodzi mi o to, czy wiedzą, na kogo będą polować.
- Dowódca oddziału wie - odparł Jed, wskazując na rosłego i wąsatego niczym Pancho Villa
szeryfa, który brylował wśród podwładnych. - Sam mu mówiłem.
- Jeżeli odbędzie się jeszcze odprawa operacyjna, chciałbym wziąć w niej udział.
- Oczywiście.
Edgar, siedzący nieco dalej, obserwował i słuchał Dale'a z zainteresowaniem.
- Tommy, mój drogi chłopcze, nie wydaje mi się, żeby nasz gość z Delty naprawdę chciał
nam pomóc.
La Roux oderwał od kości ostatni kawałek mięsa.
- A kto by chciał przymknąć kumpla? Bandzior czy nie to jednak kumpel. - Tommy sięgnął
do kubełka po kolejne udko. - Zresztą to i tak nie ma znaczenia. To nasza robota, od początku
do końca. On jest z nami tylko po to, żeby podziwiać nasz profesjonalizm i z rozdziawionymi
ustami śledzić fenomenalne postępy w dochodzeniu.
- A ty? Zamknąłbyś mnie?
- Za co? — spytał La Roux z pełnymi ustami.
- Za cokolwiek. Gdybym zwiał z więzienia albo coś w tym guście.
- A za co byś siedział?
- Co za różnica?
- Zasadnicza. - La Roux rzucił w partnera dobrze ogryzioną kostką. -Jasne, że zasadnicza.
Tak, zamknąłbym cię, i to bez namysłu. Założyłbym kajdanki i tobie, i twojej panience,
gdybyś jakąś miał poza Rosey Rączką.
- A ja bym ciebie nie zapudłował, Tommy. Załatwiłbym cię tak, jak Robert Duvall załatwił
Jimmy'ego Caana w Elicie zabójców. Strzeliłbym ci w łokieć i kolano. - Edgar zastanawiał się
przez moment. -Albo nie. Palnąłbym ci w jaja. Nie we fiuta, tylko dokładnie w jaja.
La Roux spojrzał na kumpla, świecąc umazanym w tłuszczu podbródkiem.
88
- Przyjacielu, powiem szczerze, że chory z ciebie skurwiel-
- A wy dwaj nie moglibyście w ogóle rozmawiać, nie używając słowa „kurwa" - zawołał
jeden z szeryfów z grupy specjalnej.
La Roux uniósł rękę i nie oglądając się, wystawił środkowy palec.
- Wracaj do klatki, Mad Dog! - odkrzyknął. - Nie mamy dla ciebie ani nieletnich dziewic, ani
surowego mięsa!
Jed zerknął na funkcjonariuszy w czarnych kombinezonach, którzy wybuchnęli gromkim
śmiechem.
- I to jest elita federalnych sił policyjnych - mruknął z radością świeżo upieczonego dumnego
ojca albo trenera Małej Ligi. - Widzisz, co ja muszę znosić na co dzień?
- Doskonale cię rozumiem - odparł Dale. Zastanawiał się, ilu z tych ludzi wkrótce pożegna
się z życiem.
1.10
Jonny opadł na fotel kierowcy w cavalierze. Wynajęty wóz przechylił się na bok, kiedy Snake
Pissolt zajął miejsce pasażera. Bez faszystowskich znaczków, w grubej drelichowej koszuli,
czystych dżinsach i kasku, wyglądał raczej na przerośniętego budowlańca w drodze do pracy.
- Coś mi mówi, że robiłeś już takie rzeczy, bracie - powiedział Snake. Zapalił cygaretkę i
podał ogień Jonny'emu, który zanurzył w płomieniu końcówkę cygara.
- Przecież byłeś w pudle. W takim miejscu wiele się można nauczyć - odparł Maxwell.
- Ale nie tego.
Siedzieli w samochodzie zaparkowanym w jednokierunkowej uliczce, dwie przecznice od
służbowego wejścia do największego oddziału First Banku w Milwaukee. Posługując się
lornetką i stoperem, obserwowali przyjazdy i odjazdy wozów obsługujących bankomaty -
furgonetek pancernych należących do największego banku w Wisconsin.
- Jak stoimy? - spytał Jonny.
- Mamy czasy - odparł Snake, spoglądając na teczkę, do której przypiął specyfikację
towarów. W rubrykach przeznaczonych na oznaczenia kodowe artykułów wpisywał numery
rejestracyjne furgonetek, miejsce cen zajmowały godziny odjazdów.
- W takim razie jedziemy. - Jonny uruchomił silnik i ca-valier oddalił się od krawężnika. - O
co chodzi z tym Lee Harveyem?
- To młodzik. Ambitny. Siedział trochę w Stillwater w Minnesocie, za kradzież samochodu.
To jakiś krewniak kuzyna Sherry czy coś w ten deseń.
- Będzie z tym problem?
90
- Ze strony Sherry? Skąd. Będzie to miała gdzieś. Nie znosi go. Narzekała kiedyś, że on
ciągle się gapi na jej cycki i że to jest takie chore, skoro są spokrewnieni.
- Co z naszymi narzędziami?
- Kochasz te swoje szyfry, co? Tak, mam „narzędzia". 1 materiały wybuchowe.
- Skąd je wytrzasnąłeś?
- Parę miesięcy temu rąbnąłem z jednej budowy na północ od miasta. Przemysłowy dynamit,
lonty, spłonki, żel, zapalniki chemiczne, mnóstwo skarbów. Kiedyś zrobiłem jednemu
frajerowi naszyjnik z zapalników i wetknąłem w dupę spłonkę. - Snake pokiwał głową z
udawaną melancholią. — Ależ było widowisko.
- Kim był ten gość?
- Kapusiem. Pracował dla sukinsynów z ATF.
- Aż tak was gnębili?
- Tak. Tutaj mamy już z nimi spokój, ale w Minneapolis i St. Paul... W Bliźniaczych
Miastach czeka nas jeszcze mnóstwo roboty. Kiedy skończymy ten wspólny numerek, będę
musiał tam pojechać - powiedział Snake, poprawiając się na fotelu.
- Lubisz taką robotę?
- A ty co, myśliciel? Gówno cię obchodzi, co lubię, a czego nie. Więc się nie martw.
- Martwię się o to, o co chcę się martwić - odparł Jonny. - Na przykład o tego Lee Harveya.
Jesteś pewny, że sobie poradzi?
- Poradzi sobie, chłopie. W zasadzie nie ma nic do roboty poza siedzeniem i czekaniem, aż
się pojawimy. Musi tylko trzymać nogę na gazie i być gotów do odjazdu. Nawiasem mówiąc,
nic więcej nie potrafi. - Snake roześmiał się wrednie. -1 nie musi.
Snake i Jonny, ubrani w robocze kombinezony Carhar-ta, zapięli pasy z kaburami na broń
krótką: Pissolt wybrał starego colta army, kaliber .45, a Jonny swojego browninga "P;
zapasowe magazynki umieścił na drugim udzie. Obaj BUeli też M-16, własność Gwardii
Narodowej stanu Michigan, zdobytą podczas jednej z udanych operacji gangu
91
Outlaws. Snake wymienił w nich jedynie kolby, na nowe, składane, od M-4, dzięki czemu
łatwiej było manipulować karabinami w kabinie cavaliera. Zawiesili je tak, by zwisały za
prawymi ramionami lufami w dół; przez lewe przewiesili wojskowe bandoliery w kolorze
khaki z magazynkami po dwadzieścia nabojów każdy. M-16 wyposażyli w redi--magi
mieszczące po dwa trzydziestonabojowe magazynki wstawione równolegle. Na głowach mieli
zwinięte kominiarki, a na szyjach gogle strzelnicze marki Oakley, podobne do narciarskich.
- Odliczaj - powiedział Jonny, czując przypływ adrenaliny.
Snake poruszył się w fotelu.
- Już czas.
Cavalier potoczył się naprzód i zmniejszył odległość dzielącą go od bankowej furgonetki do
stu metrów dokładnie w chwili, gdy zatrzymała się przed bocznym wejściem do pasażu
Warrena. Tylne drzwi samochodu pancernego otworzyły się i ze środka wyskoczył konwojent
z dwiema ciężkimi torbami w dłoniach. Przy prawym tylnym narożniku wozu spotkał się z
eskortującym. Kierowca pozostał w kabinie i nie wyłączył silnika.
- Przygotuj się - powiedział cicho Jonny, naciągając na twarz kominiarkę i wkładając gogle.
Snake zrobił to samo.
Gdy dwaj konwojenci ruszyli w stronę wejścia do budynku, cavalier zatrzymał się tuż za
furgonetką, w martwej strefie poza zasięgiem lusterek wstecznych. Jonny i Snake wyskoczyli
z wozu, w biegu rozkładając kolby i podrzucając M-16 do ramion. Eskortujący odwrócił się i
spojrzał na nich. Zdążył zawołać „Co...?!", zanim usłyszał krzyk Maxwella:
- Na ziemię!... Na ziemię!
Młody konwojent niosący torby z pieniędzmi rzucił je na ziemię i obrócił się na pięcie,
sięgając po rewolwer, który miał w kaburze. Snake dwukrotnie nacisnął spust i w klatkę
piersiową chłopaka trafiły dwie kule. Schowana pod kombinezonem kamizelka kuloodporna
nie mogła powstrzymać impetu pocisków o tak wielkiej prędkości - kule poderwały
ochroniarza z ziemi i cisnęły go wprost na obrotowe drzwi-Eskortujący, który także sięgał po
broń, pobladł nagle, gdy
92
uświadomił sobie, że w zasadzie jest już trupem. Jonny strzelił mu prosto w twarz. Fragment
tylnej ściany czaszki konwojenta odleciał z taką siłą, że naruszył szklaną taflę drzwi. Jonny
odwrócił się zwinnie, biorąc na cel kabinę furgonetki, z której patrzyły na niego szeroko
otwarte oczy kierowcy.
- Torby! - warknął Maxwell.
Snake rozejrzał się szybko. Kilka przejeżdżających samochodów wyraźnie zwolniło, a ich
kierowcy przyglądali się zajściu. Paru klientów pasażu w panice uciekało od drzwi w głąb
budynku, a dwie przerażone kobiety zamarły w bezruchu zaledwie trzy metry od niego.
- Na ziemię! - krzyknął.
Kobiety usłuchały natychmiast. Snake wypuścił broń z rąk, a kiedy zawisła na pasku, chwycił
leżące na ziemi torby. Puścił się biegiem w stronę cavaliera. Jonny osłaniał go z karabinem
przy ramieniu, wodząc lufą we wszystkie strony. Snake otworzył drzwi od strony pasażera i
wrzucił torby na tylne siedzenie, po czym uniósł broń i zawołał do Jonny'ego:
- Ruszaj się!
Jonny wszedł w prześwit między cavalierem a furgonetką, złożył kolbę M-16, otworzył drzwi
i wskoczył za kierownicę.
- Gotów! - krzyknął.
Snake także złożył kolbę, wsunął się do samochodu i zatrzasnął drzwi, jedną ręką kierując
lufę za okno.
- Odjazd! - zawołał.
Jonny wrzucił wsteczny i ostro dodał gazu, wciskając klakson. Kobieta nadjeżdżająca fordem
explorerem w ostatniej chwili zdążyła wyhamować, cudem unikając zderzenia. Jonny ominął
jej wóz, wykręcił ostro i pomknął przez parking. Nagle tuż przed maską cavaliera pojawił się
pickup należący do ochrony pasażu Warrena.
- Pieprzony idioto! - warknął Jonny, z całej siły wciskając hamulec.
- Chcesz kulkę?! To masz, durny skurwysynu! - ryknął knake. Wychylił się przez okno i w
szybkim tempie oddał j^lka pojedynczych strzałów, dziurawiąc opony pickupa 12niieniając
jego szyby w deszcz połyskujących odłamków.
93
Młody czarnoskóry ochroniarz siedzący za kierownicą krzyknął przeraźliwie, uniósł ramiona i
zwalił się na bok. Opóźnienie ucieczki, które spowodował, zajeżdżając drogę cavalie-rowi,
nie było znaczne, ale okazało się brzemienne w skutki.
Funkcjonariusz policji Milwaukee Daye Demos, który chwilę wcześniej skończył przerwę na
kawę, wychodził właśnie z pasażu głównym wejściem. Lubił odwiedzać tutejszy lokal
serwujący gyros, należący do sympatycznej greckiej rodziny, zwłaszcza że parzono tam
świetną kawę. Stanął jak wryty, nieomylnie rozpoznając huk karabinowych wystrzałów, a
sekundę później ruszył sprintem do wozu patrolowego, by skorzystać z radiostacji i sięgnąć
po służbową strzelbę. Uruchomił silnik i ruszył, jedną ręką włączając mikrofon. Jechał
szybko, ale ostrożnie, kierując się odgłosem strzałów. Po chwili zobaczył cavaliera i
wychylonego Snake^, który ostrzeliwał właśnie pickupa ochroniarzy.
Demos nie był nowicjuszem. Nawąchał się prochu już podczas pierwszej tury w Wietnamie, a
i potem, przez dwadzieścia parę lat służby na ulicach Milwaukee, wiele razy zdarzało mu się
sięgać po broń. Jednak to, co zobaczył-morderstwo z zimną krwią na ochroniarzu pasażu
handlowego Rodneyu Strongu, którego znał osobiście - poruszyło go do głębi. To nie ostatni
trup tego dnia, pomyślał. Nacisnął pedał gazu i pokierował wozem tak, aby zablokować
cavaliera. Podał przez radio numer rejestracyjny uciekającego samochodu, a potem rzucił
mikrofon, zacisnął dłonie na kierownicy i wjechał w tylny zderzak cavaliera, by unieruchomić
go między własnym wozem a pickupem. Zaraz potem ewakuował się, w locie wyszarpując z
uchwytu poli-cyjnego remingtona 870, i przykucnął na asfalcie, osłonięty blokiem silnika i
stalową felgą lewego koła. Pierwszą porcję śrutu posłał w prawą część tylnej szyby, by
odsłonić siedzących w środku napastników, a przy okazji nastraszyć ich i poinformować, że
ma ich na celowniku i że jest wkurzony.
Pomiędzy odgłosami strzałów i brzękiem tłuczonego szkła Jonny usłyszał szczęk zamka.
Dobrze znał tę strzelbę; w walce na krótki dystans była jego ulubioną bronią. Skupiony na
pickupie ochrony, który tarasował im drogę uciecz-
94
ki nie zauważył nadjeżdżającego od tyłu policyjnego wozu. Teraz ujrzał go w całej
okazałości.
Snake krzyknął głośno i podskoczył gwałtownie na fotelu pasażera. Kilka drobin śrutu
przebiło siedzenie i wbiło sję w kamizelkę kuloodporną ukrytą pod kombinezonem.
Jonny wrzucił jałowy bieg i otworzył drzwi. Wyskoczył z samochodu i dwukrotnie wystrzelił
z karabinu w stronę policjanta, który zdążył przykucnąć. Szybko przestawił broń na ogień
ciągły i zasypał maskę, szybę i drzwi wozu patrolowego gradem kul, by umożliwić sobie
bezpieczne podejście do celu. Gliniarz - Jonny musiał przyznać, że facet ma jaja -uniósł
strzelbę w taki sposób, że na krótką chwilę odsłonił jedynie dłonie, i wypalił w jego stronę.
Jonny nie zatrzymał się. Obszedł wóz policyjny, nie przestając strzelać. Gliniarz zdążył
wypalić jeszcze raz, zanim Maxwell wyłonił się zza samochodu i strzelił w jego kierunku.
Kula roztrzaskała drewnianą kolbę strzelby, którą policjant próbował przeładować, a następne
wbiły się w jego ciało, przewracając go na plecy. Kiedy w magazynku M-16 skończyły się
naboje, Jonny bez wahania puścił broń, która zawisła na pasku, sięgnął po pistolet i strzelał do
policjanta tak długo, aż ten przestał się ruszać. Potem rozejrzał się szybko. Słyszał coraz
głośniejsze wycie policyjnych syren. Wsunął nowy magazynek do pistoletu i pobiegł do
cavaliera, w pędzie przekładając magazynki w redi-magu M-16. Wskoczył za kierownicę i
wyprowadził samochód z parkingu, zostawiając za sobą zniszczenie i śmierć.
Na asfalcie, w kałuży krwi, funkcjonariusz Dave Demos powoli tracił przytomność.
< @)_______
1.11
- Ale rzeź - szepnął Jed. Stał wraz z Dale'em i szeryfami na parkingu pasażu Warrena, który
zamienił się w morze błyskających świateł samochodów policyjnych, ambulansów i wozów
straży pożarnej. Funkcjonariusze lokalnej policji robili co mogli, by powstrzymać napór
przedstawicieli mediów i gapiów.
Jed odwrócił się i spojrzał gniewnie na Dale'a.
- Nadal masz opory?
- Nigdy nie miałem - odparł Dale.
- Dwaj konwojenci i ochroniarz pasażu zabici na miejscu - odezwał się Tommy. -
Trzydziestodwuletnia matka trójki dzieci w stanie krytycznym. Dosięgła ją przypadkowa
kula; druga przeszła między dzieciakami siedzącymi z tyłu samochodu. Demos, tutejszy
gliniarz, w stanie krytycznym. Dostał mnóstwo razy, ale miał dobrą kamizelkę. Stracił
kawałek szczęki, ucho i najprawdopodobniej wzrok w jednym, a może w obu oczach. Jest
częściowo sparaliżowany, bo parę kul trafiło w okolice kręgosłupa. Świadkowie twierdzą, że
policjant prawdopodobnie postrzelił bandytę siedzącego na fotelu pasażera. Mówili, że ten,
który wysiadł zza kierownicy, wyglądał jak Rambo. Szedł przed siebie i strzelał, a kiedy
skończyła mu się amunicja w karabinie, natychmiast sięgnął po pistolet i załatwił gliniarza.
Dale wpatrywał się w otoczone żółtą taśmą miejsce zdarzenia, którego centralnym punktem
był uszkodzony wóz policyjny i pickup ochrony obiektu.
- Nie ulega wątpliwości, że to nasz chłopaczek - stwierdził Edgar. - Zgadzają się numery
cavaliera. Znaleźliśmy też to - dodał, pokazując Dale'owi plastikowy worek, w któ-
96
rym znajdował się nie do końca opróżniony magazynek pistoletu. - Poznajesz?
Dale chwycił worek i przyjrzał się magazynkowi z bliska. Pasował do browninga HP, a na
stopce miał wytrawiony napis: „Chestnut Mountain Works" i numer 3.
- Nie wspominałeś, że Maxwell używa przerobionego browninga HP? - ciągnął Edgar. - To
właśnie magazynek od takiej pukawki. Pochodzi z warsztatu Karla Sokola.
- Zgadza się - odparł krótko Dale. Harris odebrał mu worek z dowodem.
- Właśnie. Zgadza się.
Do grupki szeryfów dołączył potężnie zbudowany Murzyn w świeżo odprasowanym
mundurze policji Milwaukee.
- Jed, co masz na tego sukinsyna? - spytał.
- Chłopaki, przedstawiam wam Williego Maca, czyli porucznika Williama MacFarlanda z
Departamentu Policji Milwaukee - powiedział Jed.
MacFarland kolejno uścisnął dłonie szeryfów i przez moment z zainteresowaniem przyglądał
się Dale'owi, słuchając precyzyjnego raportu Jeda na temat Jonny'ego Max-wella.
- Zatem mamy tu poważnego przeciwnika - podsumował. - Zaraz przekażę informacje
wszystkim jednostkom i zwołam naradę zespołu taktycznego.
- Mam ze sobą paru dobrych zawodników, Willie Mac -powiedział Jed i kiwnął głową w
stronę dwóch chevroletów suburban, w których siedzieli członkowie grupy szturmowej SOG.-
Ale oczywiście będziemy wdzięczni za każdą pomoc, której mógłbyś nam udzielić.
- Gówno dostaniecie, szeryfie - odparł Willie Mac. - Ten skurwiel podziurawił jednego z
moich ludzi. Dlatego jeszcze dziś będzie mięsem na moim talerzu.
Jed wziął porucznika pod ramię i odprowadził na bok.
- Przejdźmy się, Willie Mac.
- Trochę to potrwa - ocenił Tommy. - Masz jakiś pomysł, wale? Co teraz zrobi twój kumpel?
- Tutaj odstawił totalną fuszerkę - odparł Miller. -"rudna i hałaśliwa robota, a do tego fatalnie
zorganizowa-na ucieczka.
97
— Może i fuszerka, ale nie dla ofiar — stwierdził Tommy. -A twój kumpel dał nogę z łupem,
prawda? To, że trafił na gliniarza, było czystym przypadkiem. Świadkowie twierdzą, że
rozwalenie konwojentów, zabranie forsy i powrót do wozu nie zajęły bandytom więcej niż
dwie minuty. Ochroniarz--bohater zajechał im drogę, ale nie miał broni, więc zginął na
miejscu. Potem nawinął się Demos i zaczął strzelać. Mimo to nie było ich tu co najmniej od
trzech, a może i pięciu minut, zanim na miejscu zjawiła się pierwsza jednostka wezwana
przez Demosa. Trzy, a może i cztery lub pięć - jeśli tych dwoje nie przeżyje - morderstwa,
rabunek i ucieczka w ciągu niespełna ośmiu minut. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to całkiem
niezły wynik jak na „totalną fuszerkę".
— Ćwiczyliśmy takie scenariusze na szkoleniu, Tommy -odparł spokojnie Dale.
— Ćwiczyliście rabowanie samochodów pancernych?! -wybuchnął Edgar.
— Opracowywaliśmy plany napadów na opancerzone furgonetki z pieniędzmi, banki i inne
dobrze strzeżone obiekty - sprecyzował Miller. - W ten sposób znajduje się rozwiązania
problemów, które można napotkać w trakcie prawdziwego zadania. Ćwiczyliśmy
rozpoznanie, przygotowanie działań, rozmieszczenie ludzi; czasem nawet na sucho
przeprowadzaliśmy akcję. Dla wprawy.
— Im więcej się o was dowiaduję, tym mniej mi się podobacie - wyznał Harris.
Dale zignorował te słowa.
— Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że brało w tym udział tylko dwóch ludzi, była to
kompletnie amatorska robota. Nie należało zabijać konwojentów. Jonny powinien był zacząć
od rozpoznania terenu przed akcją. Wiedziałby, że w pobliżu parkuje wóz policyjny i że
ochroniarz w pickupie patroluje plac. Wiedziałby, gdyby zadał sobie trud. A to, że zostawił
jeden ze swoich specjalnych magazynków... to już nie lekkomyślność, to jawna głupota.
Edgar stanął przed Dale'em.
— Może nie jest aż takim cholernym cwaniakiem, jak się wszystkim wydaje? Może jest
kolejnym szurniętym sukinsynem, który prześliznął się między palcami waszej super-
98
tajnej i wszechmogącej organizacji, a teraz psuje wam opinię? Wiesz, nie wydaje mi się,
żebyś mógł nam powiedzieć cokolwiek o tym facecie, więc będzie najlepiej, jeśli się
przymkniesz i zejdziesz nam z drogi, a my zajmiemy się tym, co umiemy najlepiej:
tropieniem drani, takich jak twój kumpel Maxwell, i wsadzaniem ich za kratki.
- Nie masz pojęcia, z kim macie do czynienia - powiedział Dale.
- Ty też, głupku - odparował Harris, a potem obrócił się na pięcie i odszedł.
1.12
Funkcjonariusze Frank „Franco" Thompson i Eugene Murphy służyli w policji od dawna,
toteż gdy spostrzegli na tyłach opuszczonego magazynu rdzawoczerwonego cavalie-ra z
przestrzeloną tylną szybą, zameldowali o tym natychmiast, zanim wysiedli z wozu. Zbliżyli
się do celu ostrożnie; Murphy trzymał w pogotowiu berettę 92F z magazynkiem na
dwadzieścia nabojów, a Franco go osłaniał, trzymając gotową do strzału strzelbę. Murphy
zajrzał do wnętrza samochodu.
- Pusto - powiedział.
- Co z bagażnikiem? - zawołał Franco.
- Zaraz - odrzekł Murphy. Uchylił drzwi i sięgnął po coś na fotelu kierowcy. - Nie uwierzysz,
co tu mam.
Franco zbliżył się i nacisnął klapę bagażnika, by się przekonać, czy jest zamknięta, a potem
dołączył do partnera.
- Co takiego? - spytał.
- Ten frajer zostawił portfel!
- Żartujesz.
- Zobacz - zaśmiał się Murphy. - A niech mnie, to Snake Pissolt. Znamy drania, nie?
- Chodź, zameldujemy o tym w centrali i zabezpieczymy teren dla gości z laboratorium.
- Dobra. No, zarobimy ładnych parę punktów. -Murphy wrócił do wozu patrolowego i
sięgnął po mikrofon. - Centrala, tu dwieście sześćdziesiąt dziewięć, znaleźliśmy dokumenty w
porzuconym samochodzie... - Murphy podał szczegółowe dane z wydanego w Wisconsin
prawa jazdy, łącznie z adresem Snake'a Pissolta.
Franco wolno obszedł samochód, nie dotykając już niczego. Zauważył wgniecenia karoserii,
ślady krwi na fotelu
100
pasażera i łuski po pociskach kalibru .223 na dywanikach. Pokręcił głową, nie mogąc się
nadziwić głupocie Snake'a. Pamiętał wielkiego Pissolta; był jednym z sześciu
funkcjonariuszy, którzy pewnego razu stoczyli z nim regularną walkę, próbując zatrzymać go
po rozróbie w barze. Jest wystarczająco sprytny, żeby zorganizować napad na samochód
pancerny z forsą, myślał, a jednocześnie tak głupi, że zostawił portfel na siedzeniu. Co za
frajer! Franco nie zauważył kluczyków ani w stacyjce, ani na podłodze. Wrócił na stronę
kierowcy, wsunął rękę przez uchylone drzwi i pociągnął dźwignię otwierania bagażnika.
Klapa uniosła się parę centymetrów. Franco stanął przy niej i ostrożnie wetknął w szparę lufę
strzelby, by unieść klapę wyżej.
Zawleczka sprężynowa wojskowego typu, zaprojektowana do używania w takich pułapkach
jak ta założona w bagażniku, łatwo wysunęła się z detonatora. Franco miał akurat tyle czasu,
by zobaczyć drut łączący klapę z wypchaną reklamówką umieszczoną obok zapasowego koła.
Obrócił się na pięcie i dał dwa potężne susy, zanim sześć lasek dynamitu eksplodowało.
Podmuch rzucił nim o przednią szybę wozu patrolowego, a impet lecącego ciała wbił
mikrofon w usta jego partnera.
Jed i jego zespół przyglądali się dymiącemu wrakowi ca-valiera i uszkodzonemu wozowi
policyjnemu. Dwa subur-bany należące do SOG stały opodal; funkcjonariusze dyskutowali z
ożywieniem, podczas gdy ekipa dochodzeniowa przeszukiwała miejsce zdarzenia.
- Ładunek był umieszczony przed zapasowym kołem, tak żeby podmuch skierował się przede
wszystkim na zewnątrz - powiedział Jed. - Chłopaki miały szczęście, chociaż porządnie
ucierpiały. Ten, który przeleciał przez szybę, rozciął sobie głowę aż do kości, a jego partner
stracił wszystkie zęby po jednej stronie i ma złamaną szczękę. No, ale nie jest źle.
- Nie będzie źle - odparł Edgar - kiedy dorwiemy tego gościa i zapakujemy do worka.
- Już go mamy, kolego - stwierdził Jed, nie kryjąc zadowolenia. - Już go mamy - powtórzył,
spoglądając na najnow-
101
sze zdjęcie przesłane z pokładu śmigłowca Patrolu Stanowego, a przedstawiające dom
Snake'a w Milwaukee. - Wiemy, gdzie są sprawcy, i jesteśmy gotowi do akcji. Na miejscu
jest wóz i motocykl Pissolta. Kiedy tylko miejska policja będzie gotowa, otoczymy posesję,
ewakuujemy mieszkańców sąsiednich domów i zabierzemy się do tych fiutów.
- Moim zdaniem powinniście uderzyć od razu. Szybko i mocno - poradził Dale.
- No proszę, chociaż w jednym jesteśmy zgodni! - zawołał Harris.
Tommy spojrzał na niego i pokręcił głową. Wyjął swego colta .45, sprawdził, czy w komorze
jest nabój, i na powrót umieścił pistolet w kaburze pod skórzaną kurtką.
- Zbyt wielu cywilów w okolicy, żebyśmy mogli wejść ostro, Dale - stwierdził rozsądnie Jed.
- To nie jest operacja wojskowa w waszym stylu. Nie możemy sobie pozwolić na
przypadkowe ofiary. Trzeba wyprowadzić ludzi, zanim weźmiemy się do roboty.
- Tym sposobem dasz zbiegom więcej czasu na przygotowanie się - zaoponował Dale. - Co
będzie, jeśli się połapią, że zgubili portfel w samochodzie? Wystarczy im czasu, żeby
zgotować twoim ludziom prawdziwe piekło. Wiemy już, że mają materiały wybuchowe i
potrafią ich używać, że są gotowi do walki i mają broń maszynową... Do diabła, to p o-winna
być operacja wojskowa, bo przeciwnicy mieli czas, żeby się okopać.
- I co im z tego przyjdzie? - spytał niecierpliwie Jed. - Są w ślepym zaułku, a my mamy
wsparcie z powietrza i pomoc wszystkich gliniarzy z okolicznych hrabstw. Chłopcy z SOG
wejdą do środka, a snajperzy będą ich osłaniać. Bandyci nie mają dokąd uciec. Możemy
pozwolić sobie nawet na czekanie aż do skutku. Zagadamy twojego kumpla na śmierć. Może
wystrzelić tyle kul, ile zechce, a nic mu z tego nie przyjdzie. Nie będzie więcej cywilów na
linii ognia.
- On was wypatrzy - odparł Dale. - Wyślesz ludzi, żeby pukali do drzwi sąsiadów, a on
będzie obserwował. Rozpracuje wasze punkty obserwacyjne i stanowiska snajperskie. Na
pewno już o tym pomyślał. On naprawdę szykuje się do bitwy!
102
- Dobierzmy się wreszcie do niego i skończmy tę imprezę - wtrącił Edgar z widocznym
niesmakiem. - Mam dość czczej gadaniny. Do tej pory facet robił z nami, co chciał, rozwalił
trzech policjantów, a paru osobom zafundował stan krytyczny. Więc weźmy się do roboty i
niech skończy w piekle.
- Kiedy będziesz szefem, będziesz mógł wydawać rozkazy, Harris - rzucił chłodno Jed. - A
tymczasem będziesz maszerował, kiedy każę maszerować. Kapujesz?
Wściekły Edgar oddalił się w stronę suburbanów, w których funkcjonariusze z Grupy
Operacji Specjalnych dokonywali właśnie przeglądu wyposażenia. Tommy znowu smętnie
pokręcił głową i podążył za partnerem. Położył rękę na jego ramieniu i próbował
poprowadzić go w inną stronę, ale Harris strząsnął jego dłoń i rozpoczął gniewną tyradę,
której Jed i Dale nie mogli usłyszeć.
- Cholera, ludziom puszczają nerwy - zauważył Jed. -Dale, dzięki za cenne uwagi, ale mimo
wszystko ta sprawa należy do policji. Przede wszystkim musimy zadbać o cywilów. Nie ma
innego wyjścia. Nie pozwolę na przypadkowe ofiary... Nie zapominaj: to my jesteśmy dobrzy,
a Snake i Jonny są źli. Bierzmy się do roboty, czas na odprawę. Możesz powiedzieć, co masz
do powiedzenia, ale to nasi chłopcy podejmą decyzję. Zobaczysz, że są dobrzy w akcji.
- Mam nadzieję - mruknął Dale. - Będą musieli być cholernie dobrzy.
1.13
„Mouse" Baker miał pociągłą twarz, wielkie uszy i spiczasty nos, a pod nim cienki wąsik.
Głębokie bruzdy znamionujące skłonność do uśmiechu, które ratowały jego oblicze przed
nazbyt szczurzą prezencją, były klasyczną zmył-ką. Mouse bowiem, podobnie jak Snake
Pissolt, był jednym z czołowych egzekutorów w gangu Satan's Outlaws; zimnokrwistym
mordercą, który już niejeden raz zabijał żony i dzieci wrogów organizacji. Słabość do
młodych dziewcząt sprawiła, że jego dziesięciostronicowy przestępczy życiorys wypełniały
liczne oskarżenia o gwałt, zresztą nie tylko na nieletnich. Jego obecna dziewczyna,
szesnastoletnia Darcy Darnell, notoryczna uciekinierka z domu, siedziała tuż za nim na
siodełku pracowicie odrestaurowanego harleya pan-heada, który z rykiem zbliżał się właśnie
ślepą uliczką do domu Snake'a. Mouse wprowadził motor na zaniedbany trawnik Pissolta i
wyłączył silnik. Darcy, której młode ciało wręcz eksplodowało pod kusą koszulką i krótko
przyciętymi dżinsowymi spodenkami, zeskoczyła na ziemię i potulnie zaczekała, aż jej
mężczyzna zsiądzie.
- Chodź, mała - powiedział Mouse, klepiąc ją po tyłku. -Odwiedzimy mojego brata.
Wszedł na ganek i załomotał do drzwi.
- Snake! Jesteś tam, chłopie? Otwieraj!
Mouse zajrzał do środka przez okno, a potem wyjrzał zza węgła i zobaczył półciężarówkę
oraz motor, które Snake zostawił pod wiatą. Przekręcił gałkę. Drzwi były otwarte.
— Snake! - zawołał, wprowadzając Darcy do domu. —Jesteś tu?
— Nikogo nie ma — zauważyła dziewczyna. Baker zajrzał kolejno do wszystkich pokojów.
104
- Pewnie poszedł do sklepu albo co... Dziwne - mruknął, ale zaraz się uśmiechnął i popchnął
Darcy w kierunku sypialni. - Tylko ty i ja, skarbie. Rozbieraj się.
- A jak ktoś przyjdzie?
- Jesteśmy braćmi. Dzielimy się wszystkim.
Mouse wepchnął dziewczynę do sypialni, wszedł za nią i zamknął drzwi. Zdejmując spodnie,
zauważył stojącą w kącie strzelbę Mossberg 590. Poczciwy stary Snake, pomyślał z
rozrzewnieniem. Kto raz był żołnierzem, ten zawsze nim będzie.
Przybycie Mouse'a zostało skrupulatnie odnotowane przez policjantów z Patrolu Stanowego,
którzy obserwowali okolicę z pokładu śmigłowca. Informacja natychmiast trafiła do
Ruchomego Centrum Dowodzenia, obsadzonego przez przedstawicieli policji Milwaukee i
szeryfów federalnych.
Jed wydawał rozkazy, nie zwracając najmniejszej uwagi na Dale'a.
- Do roboty. Natychmiast ewakuować cywilów!
Coś zaczęło się dziać. Na ulicy ustawiono zapory przywiezione przez policyjne ciężarówki.
Funkcjonariusze w cywilnych ubraniach chodzili od drzwi do drzwi, dyskretnie
wyprowadzając mieszkańców sąsiednich domów na podwórza, skąd mundurowi zabierali ich
dalej, w bezpieczne miejsce. Gotowi do walki snajperzy z SOG, uzbrojeni w zmodyfikowane
karabiny Remington Police 700, wspięli się na dachy i wyższe piętra okolicznych budynków,
dobierając stanowiska tak, by dom przy Hilow Road 16362 znalazł się w krzyżowym ogniu
śmiertelnie precyzyjnej broni. Helikopter UHl-B, wypożyczony z bazy Gwardii Narodowej
stanu Wisconsin, pojawił się na niebie i dołączył do krążącego tam bella rangera z Patrolu
Stanowego. Oddziały miejskiej policji, wspierane przez ludzi szeryfa hrabstwa Milwaukee,
otoczyły okolicę, barykadując ulice dojazdowe wozami patrolowymi. Członkowie miejscowej
ekipy antyterrorystycznej pospiesznie wkładali czarne kombinezony, szykując się do
wkroczenia na posesję podejrzanego. Po gwałtownej dyskusji - zakończonej rozmową
telefoniczną z prokuratorem generalnym - porucznik Willie MacFarland niechętnie pozwolił,
by funkcjonariu-
105
sze SOG jako pierwsi weszli do domu. Po jeszcze bardziej zażartym sporze Jed odmówił
Dale'owi prawa udziału w akcji.
- Dale, na miłość boską, przecież jesteś zawodowcem! Co byś zrobił, gdyby jakiś facet,
choćby i z bombowymi referencjami, pojawił się ni stąd, ni zowąd i zażądał, żebyś wziął go
ze sobą na akcję? Nie ma mowy, żołnierzu. Będziesz siedział tu razem ze mną - zakończył
Jed. Zmarszczki na jego twarzy wydawały się teraz głębsze. Odwróciwszy się plecami do
Millera, zainteresował się rzędami radiostacji ustawianymi na półkach przykręconych do
wewnętrznych ścian wozu dowodzenia należącego do lokalnej policji.
Dale odszedł, zostawiając za sobą zapach ozonu i nieświeżej kawy, który roztaczał się wokół
wozu. Nie zwracając uwagi na funkcjonariuszy i gęstniejący tłum cywilów za zaporami,
stanął na uboczu i zaczął głęboko oddychać. Po chwili poczuł, że ktoś stanął za nim.
Odwrócił się i zobaczył Tom-my'ego La Roux.
- Zapalisz? - spytał Tommy, wyciągając zmiętą paczkę krótkich cameli.
Dale przyjął papierosa.
- Najlepsze, jeśli nie liczyć cygar.
- Zabijają równie szybko - odparł szeryf. Zapalił oba papierosy zapałką wyjętą z równie
wymiętego pudełka. -Pewnie nie jest ci łatwo, co?
Dale wzruszył ramionami, nie patrząc Tommy'emu w oczy.
- Nawet sobie nie wyobrażam - ciągnął La Roux. - Byliście sobie bliscy, pracowaliście
razem, bawiliście się razem...
- Nie zamierzam wywinąć wam żadnego numeru, Tommy, nie musisz się martwić.
- Dobra.
Przez chwilę palili w milczeniu. Niebieskawe chmury dymu zbierały się wokół nich, by
rozpłynąć się zaraz z podmuchami lekkiego wiatru.
- Myślisz, że będzie źle? - spytał Tommy.
- Bardzo źle - odparł Dale bez wahania. - Miał dość czasu, żeby się przygotować. Dzisiaj
zginą ludzie, Tommy.
La Roux rzucił niedopałek i rozdeptał go na asfalcie.
- Tym razem kolej na twojego kumpla.
106
Kolesie Mouse'a używali sobie na nim do woli, naśmiewając się z jego upodobania do
młodych panienek, ale on nie zamierzał się tłumaczyć. Jednym z najprzyjemniejszych
aspektów takich znajomości — oczywiście poza sprężystością młodych ciał - był fakt, iż
nastolatki miały za mało doświadczenia, by odróżnić dobry seks od beznadziejnego. Mouse
spełzł z Darcy, która leżała spocona i jeszcze przez chwilę intensywnie mrugała, i sięgnął po
paczkę marlboro leżącą na stoliku nocnym. Wyjął dwa papierosy, zapalił je i wetknął jednego
w rozchylone usta dziewczyny, zanim zaczęła paplać bez sensu o tym, o czym zwykle paplają
szesnastolatki. Zadowolony, ułożył się wygodnie, wydmuchując kółka z dymu w kierunku
sufitu. Gdzie, do cholery, podziewa się Snake? Dziwne, myślał Baker, że zostawił i motor, i
półciężarówkę. Przecież nie poszedł gdzieś piechotą! Może jakaś cizia zafundowała mu
przejażdżkę? Mouse parsknął śmiechem na tę dwuznaczną myśl.
Zza uchylonego okna dobiegał to narastający, to słabnący dźwięk krążącego helikoptera.
Słuchając dalekiego warkotu, Mouse przypomniał sobie opowieści Snake'a o Wietnamie. Sam
był za młody, żeby tam służyć, ale miał wrażenie, że to była cholernie dobra zabawa. Kiepski
wzrok i płaskostopie sprawiły, że nigdy nie służył w wojsku; miał zresztą wrażenie, że nie
zniósłby wrzeszczących sierżantów i innych sukinsynów wydających mu rozkazy.
Uśmiechnął się do własnych myśli i pokręcił głową.
- O czym myślisz, Mouse? - spytała Darcy.
- Dlaczego zawsze mnie o to pytasz? - odparł tolerancyjnie Baker. - Przy każdej okazji.
- Po prostu chcę wiedzieć, o czym myślisz. Może jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić?
- O, tak - rzekł Mouse, wkładając jej do ust palec. - Zdecydowanie jest coś takiego.
- Mouse!
- Muszę się odlać. - Baker wstał z łóżka i spojrzał w lustro. Jego blada skóra była pokryta
tatuażami; te więzienne Przeplatały się ze znacznie bardziej finezyjnymi, wykonanymi za
niemałe pieniądze. Był chudy, jeśli nie liczyć pokaźnego zadatku na piwny kałdun. Podrapał
się po brzuchu
107
i poszedł korytarzem do toalety. Karton, który zastępował tu wybitą szybę, odkleił się w
narożniku i trzepotał irytują, co pod wątłymi podmuchami wiatru. Sikając, Mouse sięgnął
wolną ręką, oderwał go i cisnął na podłogę.
W nieruchomym powietrzu dźwięk rozchodzi się doskonale. Ostre trzaski i szumy
dobiegające z policyjnych krótkofalówek nie mogły umknąć uwagi kogoś, kto dobrze je znał,
a Bakerowi zdecydowanie nie brakowało doświadczeń w kontaktach ze stróżami prawa.
Przybliżył twarz do okna, wyjrzał na zewnątrz i zobaczył gliniarzy z brygady
antyterrorystycznej, ubranych w czarne kombinezony bojowe, zajmujących pozycje wokół
domu. Odwrócił się i pobiegł do sypialni. Odepchnął Darcy, która wyszła mu na spotkanie, i
wsunął stopy w nogawki brudnych lewisów. Zapominając o bokserkach leżących na
podłodze, wciągnął spodnie i w pośpiechu zapiął guziki. Szybko włożył ciężkie buciory i
narzucił na grzbiet katanę. Ubrany, zabrał z kąta mossberga i zaczął gorączkowo
przeszukiwać szufladę komody w poszukiwaniu amunicji.
- Co się dzieje? Co się dzieje? - dopytywała się Darcy. Odepchnął ją, kiedy pociągnęła go za
rękaw.
- Słuchaj mnie! Ubierz się szybko i właź pod łóżko. No, już! I ani słowa. Prędzej! - rozkazał
kategorycznie.
Pojękując z cicha, Darcy zaczęła wbijać szczupłe ciało w nader skąpą garderobę. Mouse
pchnął ją na podłogę i czubkiem buta lekko kopnął w stronę łóżka.
- Leż tam i nie wychodź. To nie żarty - powiedział.
W drugiej szufladzie, pod stertą świerszczyków, znalazł pudełko grubego śrutu. Nie miał
pojęcia, dlaczego właśnie teraz gliny szykują się do wejścia, ale wiedział, że mają
wystarczająco dużo powodów, by szukać i jego, i Snake'a. Tak czy inaczej, nie zamierzał
znowu dać się zamknąć na dłużej, a to właśnie groziło mu za morderstwa, gwałty i handel
bronią. Załadował strzelbę i wsunął trzy dodatkowe naboje do przedłużonego magazynka -
razem było ich osiem, do tego jeden w komorze i dwa zapasowe w kieszeni. Podejrzewał, że
przy odrobinie szczęścia to wystarczy, by przedrzeć się do motocykla i odjechać stąd w
cholerę. Odbezpieczył broń, oparł na przedramieniu i wyjrzał przez frontowe
108
okno. Po drugiej stronie ulicy, za niskim żywopłotem, zobaczył policjantów; ich mundury
migały w nielicznych prześwitach między krzewami. W napięciu przeszedł cicho przez salon
do kuchni, aby zerknąć na motor i wóz stojące pod wiatą. Kluczyki do półciężarówki wisiały
na gwoździu tuż obok bocznego wejścia. Mouse zdjął je ostrożnie, założył druciane kółko na
palec i ponownie zacisnął spoconą dłoń na strzelbie. Wolniutko otworzył drzwi.
Pocąc się w grubym, czarnym kombinezonie z nomeksu, przytulony do niskiego drewnianego
płotka okalającego wiatę, funkcjonariusz SOG Hank Le Beau rodem z Nowego Orleanu
szepnął do laryngofonu „Gotów" i ostrożnie wyjrzał zza wątłej osłony.
Szefowie Grupy Operacji Specjalnych uznali, że najlepiej będzie dyskretnie się zbliżyć do
kuchennych drzwi domu. W przeciwieństwie do frontowej części budynku, zabezpieczanej
przez miejscowych antyterrorystów, tu szeryfowie mogli liczyć na przyzwoitą osłonę
zarówno podczas podejścia, jak i ewentualnej ewakuacji. Między płotkiem, za którym leżał
Le Beau, a drzwiami do kuchni, stały harley da-vidson oraz pickup dodge ram. Grupa
szturmowa miała lada chwila obejść półciężarówkę i ukryć się pod ścianą, a następnie
wyważyć drzwi. Nie wyglądały na pancerne czy szczególnie mocne, ale na wszelki wypadek
Le Beau i jego partner przynieśli ze sobą stalowy taran wypełniony betonem.
Puls leżącego szeryfa przyspieszył gwałtownie, gdy drzwi z wolna się uchyliły. Le Beau
zobaczył najpierw strzelbę, a potem sylwetkę mężczyzny. Nie dostrzegł wiele więcej, jako że
wiatę i drzwi spowijał cień, a zaparkowane pojazdy dodatkowo ograniczały pole widzenia.
Leżąc w słońcu, pocąc się i mrużąc oczy, próbował przebić wzrokiem zaparowane gogle i
strefę cienia.
- Uzbrojony podejrzany - syknął do laryngofonu. - Uzbrojony podejrzany przy drzwiach!
Dla wyczulonych uszu Mouse'a syk dobiegający z odległości paru metrów był więcej niż
wystarczającym sygna-
109
łem. Baker podrzucił strzelbę do ramienia i wypalił ponad maską pickupa wprost w
drewniane ogrodzenie. Śrut wybił w cienkiej desce dziurę wielkości grejpfruta i zatrzymał się
w tułowiu trzeciego z przyczajonych za płotem ludzi, powalając go na ziemię. Ranny
mimowolnie nacisnął spust MP-5 i krótka seria trzech pocisków pomknęła w stronę trawnika.
Stojący za nim partner, uzbrojony w subkarabinek HK-53 kalibru .5,56 mm, wyskoczył przed
leżącego towarzysza, by go osłonić, i oddał sześć strzałów w kierunku postaci stojącej w
drzwiach. Dwie czterdziestogranowe kule Federal Blitz o wydrążonych czubkach odbiły się
rykoszetem od karoserii półciężarówki, dwie następne utkwiły w drewnianej ościeżnicy, piąta
świsnęła obok ucha Mouse'a, który uchylił się błyskawicznie, a szósta przeleciała przez
kuchnię i salon, by zmienić szybę okienną w deszcz odłamków. Przyczajony po drugiej
stronie ulicy młodzik z brygady antyterrorystycznej, D. J. Johnson, poczuł nagle, że coś
uderzyło go w twarz. Czy było to szkło, odłamek kuli czy ptasie gówno, nigdy się nie
dowiedział.
- Strzelają do nas! - wrzasnął, przyciskając dłoń do twarzy.
Jego partner natychmiast zaczął strzelać ze swego AR-15 w stronę rozbitego okna, a sekundę
później reszta funkcjonariuszy ukrytych po tej stronie ulicy zrobiła to samo. Pociski wpadły
do salonu; znowu sypnęło szkłem, a wnętrze wypełniło się białym pyłem, gdy płyty gipsowe
zaczęły się rozpadać pod naporem śrutu oraz kul kalibru .9 milimetrów i .223 cala.
Mouse z rykiem wyskoczył z kuchni pod wiatę, raz po raz strzelając w stronę członków SOG
ukrytych za płotkiem. Dwaj najbliżej stojący bez słowa pochwycili i ewakuowali rannego
kolegę; pozostali odpowiedzieli ogniem. Najwyżej dwa i pół metra dzieliło ich od
podejrzanego; jedyną przeszkodą był masywny pickup, w którego karoserii z każdą chwilą
pojawiało się więcej dziur. Wreszcie Mouse potknął się o przewróconego harleya i oparł o
maskę wozu, raz za razem naciskając spust. Każdemu wystrzałowi towarzyszył rozbłysk
ognia. Le Beau, który zdążył obejść półciężarówkę od tyłu, miał go teraz na muszce i z
odległości dwóch me-
110
trów oddał pewny strzał. Dziewięciomilimetrowa kula trafiła Mouse'a w głowę, przynosząc
mu natychmiastową śmierć. Osunął się na ziemię i znieruchomiał ze skrzyżowanymi nogami.
Kanonada, którą wciąż słychać było od frontu, zdziwiła nieco Le Beau. Nie wiedział, kto do
kogo strzela, toteż wolał dołączyć do swoich i wraz z nimi wycofać się na sąsiednie
podwórko, do osłoniętego punktu zbornego.
- Przerwać ogień! Przerwać ogień, do ciężkiej cholery! -Ryk Williego Maca niósł się echem
wzdłuż szeregu policjantów. Pochylając się nisko, barczysty porucznik ruszył na obchód.
- Skąd padły strzały? Kto zaczął?
- Strzelali z domu, panie poruczniku - odpowiedział jeden z funkcjonariuszy. - Ranili
Johnsona.
- D. J.! Co z tobą? - zawołał MacFarland.
- Nic mu nie będzie, panie poruczniku - odparł partner rannego. - To tylko draśnięcie.
Na polu bitwy nagle zapadła cisza, jedynie z oddali dobiegało wycie syren. Po chwili z
głośników krótkofalówek popłynęły trzaski i niespokojne pytania. Dowództwo domagało się
wyjaśnień i meldunku o sytuacji.
- Czy ktoś wie, o co w tym wszystkim chodzi? - spytał cicho jeden z gliniarzy.
- Przygotować się - powiedział Jed do mikrofonu.
Członkowie Grupy Operacji Specjalnych czekali na sygnał do ataku. Ich ranny kolega był już
w ambulansie, amunicję uzupełnili, a oddech uspokoili. Byli gotowi do akcji -po raz drugi.
- Teraz, kiedy praktycznie rozwaliliśmy frontową ścianę domu, snajperzy mają na widoku
cały salon i większość kuchni - powiedział Jed. - W środku ani żywej duszy. Tylko ten
martwy bandzior pod wiatą, ale to nie jest Snake Pis-solt. - Odwrócił się w stronę głównego
negocjatora nazwiskiem Carter, zmęczonego życiem detektywa o cynicznym spojrzeniu. -
Weź szczekaczkę i zobacz, co się da zrobić.
Carter wstał wolno ze składanego metalowego krzesła, na którym siedział we wnętrzu wozu
dowodzenia.
111
- O ile będę jeszcze miał z kim gadać — mruknął. Dale wyszedł za nim. Carter ruszył
niespiesznie ścieżką
przez sąsiednie podwórka, w stronę strefy, którą zabezpieczali policjanci z Milwaukee.
- Mieszkańcy domu przy Hilow Road 16362! - zawołał do megafonu, dotarłszy na miejsce. -
Mówię do was w imieniu szeryfów Stanów Zjednoczonych i Departamentu Policji miasta
Milwaukee. Wychodźcie z podniesionymi rękami!
Carter opuścił ręce i spojrzał na Dale'a, unosząc brew, jakby pytał: „Czego się spodziewasz?"
Przez chwilę panowała absolutna cisza. Kiedy Carter ponownie unosił megafon, Dale chwycił
go za ramię i powiedział:
- Patrz.
W drzwiach frontowych stała drżąca Darcy Darnell. Ręce trzymała wysoko w górze, a w
kroczu jej obcisłych spodenek widać było mokrą plamę.
- Nie strzelajcie! Proszę, nie strzelajcie do mnie! Dwaj funkcjonariusze SOG chwycili ją pod
ramiona,
ubezpieczani przez swoich partnerów. Wynieśli dziewczynę na sąsiednie podwórko i dalej, w
stronę karetki. Przeszukali ją pobieżnie, a kiedy lekarz sprawdzał, czy nie jest ranna, zapytali,
czy w domu został ktoś jeszcze.
- Nie - jęknęła Darcy bliska histerii. - Nikogo tam nie ma. Zostawił mnie samą! Mouse
zostawił mnie samą!
Dynamiczne wejście funkcjonariuszy grupy, poprzedzone użyciem granatów oślepiających,
potwierdziło jej relację.
- Teren czysty - zameldował przez radio dowódca oddziału szturmowego. - Mamy tylko
jedną podejrzaną i trupa.
- W takim razie - rzekł Jed Loveless, rzucając słuchawki na stół - gdzie, do ciężkiej cholery,
są tamci dwaj?
1.14
- Sherry, kurwa, gdzie jest mój portfel? - ryknął Snake. -Znowu go wzięłaś, suko?
- Nie wzięłam — odpowiedziała pospiesznie Sherry. - Na pewno gdzieś tu leży, Snake.
Znajdziemy go, skarbie.
- Więc rusz dupę i zajmij się tym. Lee Harvey! Przynieś mi tego cholernego jacka daniel'sa.
Chudy kandydat na członka gangu motocyklowego, do tej pory siedzący cicho w kącie
pokoju, popędził do kuchni i zaczął grzebać w torbach z zakupami, które przyniósł chwilę
wcześniej. Jonny obserwował go z rozbawieniem, siedząc w salonie domku letniskowego
należącego do rodziny Snake^, opodal miasteczka Horicon, na północ od Milwaukee.
Cavaliera z rozbitą szybą zostawili pięć kilometrów od pasażu handlowego, gdzie Jonny
poświęcił kilka cennych minut na przygotowanie niespodzianek dla gliniarzy, którzy prędzej
czy później musieli odnaleźć wóz. Tymczasem Snake i zdenerwowany Lee Harvey
przerzucili torby z pieniędzmi do bagażnika nowej hondy accord należącej do Sherry Sti-vers.
Broń, kombinezony i resztę sprzętu zapakowali do płóciennych worków i również ukryli w
samochodzie; jedynie pistolety zostawili w zasięgu ręki. Odjechali dość spokojnie, być może
dlatego, że Snake nieustannie walił pięścią w fotel kierowcy i wrzeszczał do Lee: „Zwolnij,
kurwa! Chyba nie chcesz, żeby nas zwinęli, głupku? Jeśli przez ciebie wylądujemy w pudle,
to zdechniesz tam jako pierwszy, kapujesz?!" Mniej więcej w takiej atmosferze bez
problemów dojechali do Horicon, gdzie czekała już Sherry, która zawiadomiła swojego szefa,
że potrzebuje kilku dni wolnego.
Jonny obszedł wolno salonik. Na ścianach wisiały w ramkach stare koronkowe serwetki z
napisami. „Przede wszyst-
113
kim pozwól, żeby w życiu kierowała Tobą miłość", wydzier-gał ktoś pracowicie. „Wszędzie
dobrze, ale w domu najle-piej". Na dawno nie mytych ramkach zebrała się gruba warstwa
kurzu. Na kanapach widać było ślady po papierosach i plamy od rozmaitych płynów. Cały
domek zalatywał stę-chlizną i tytoniowym dymem. Mimo wielu lat zaniedbań i dewastacji
będącej dziełem Snake'a i jego kumpli, widać było, że letni domek był kiedyś dumą niezbyt
zamożnej rodziny, która włożyła sporo wysiłku, by zrobić z niego przytulne gniazdko. Teraz
był na najlepszej drodze do tego, by stać się siedliskiem szczurów. Choć w pewnym sensie
już nim był.
Sherry, coraz bardziej niespokojna, wróciła po chwili z sypialni. Zaczęła biegać nerwowo po
salonie, zaglądając we wszystkie zakamarki. Przesunęła palcami po spękanych półkach
uginających się pod ciężarem czasopism poświęconych motocyklom i sztuce tatuażu i
wreszcie przyklęknęła, by poszukać portfela pod kanapą.
- Jest? - spytał Jonny z uśmiechem.
Gwałtownie potrząsnęła głową, nie patrząc na Snake'a zajętego flaszką jacka daniel'sa.
- Nigdzie go nie ma!
- Pewnie został w domu, w Milwaukee - zasugerował Maxwell. - Nie ma się czym martwić.
- Ty nie masz się czym martwić, to jej problem - odezwał się Snake. — Chodź, bracie, napij
się ze mną. Nieźle daliśmy dzisiaj czadu.
Wyciągnął rękę i podał butelkę Jonny'emu, a ten przyłożył ją do ust i przechylił. Nie wypił
jednak, zadowolił się słod-ko-ostrym aromatem. Chciał zachować jasność umysłu. Poza tym
picie nie było jego ulubionym sposobem rozładowywania stresu. Zerknął na Sherry, która w
pozycji kolankowo--łokciowej przerzucała czasopisma na najniższej półce regału.
Snake zauważył jego spojrzenie.
- Chciałbyś, bracie, co? Nie krępuj się, bierz ją. To naprawdę niezła cipa.
- Może później - odparł Jonny i spojrzał na Lee Har-veya. - Jak się czujesz, Lee?
- Super. Pełny luz. - Harvey był wyraźnie zadowolony,
114
że ktoś zauważył jego obecność. - I rzeczywiście daliśmy czadu. W radiu o niczym innym nie
gadają. W telewizji pewnie też...
- Pieprzony telewizor nie działa — wtrącił Snake i roześmiał się. - Może kupimy sobie
nowy? Z wielkim ekranem!
- Sherry, gdzie jest moja torba? - spytał Jonny. - Ta płócienna.
- W sypialni, na podłodze obok łóżka - odpowiedziała dziewczyna, nie przerywając
poszukiwań.
- Daj sobie spokój z tym szukaniem, Sherry. Portfela tu nie ma - rzucił Jonny, wychodząc na
chwilę do sypialni.
- Skąd wiesz? - spytał Snake. Przechylił flaszkę i pociągnął potężny łyk. Trunek przyjemnie
palił go w brzuchu, łagodząc ból w barku i plecach. Jonny dał mu wcześniej dwa supermocne
percodany, kiedy opatrzył siniaki i rany zadane śrutem mimo kamizelki kuloodpornej. Teraz
whisky wzmocniła działanie środka przeciwbólowego, wprowadzając Pissol-ta w stan
błogości i skutecznie spowalniając tok jego myśli. -Skąd wiesz? - powtórzył, jakby mniej
natarczywie. Odwrócił się i spojrzał na drzwi do sypialni. Pomyślał, że Jonny, stojący tam z
pistoletem wycelowanym w jego głowę, wygląda dokładnie tak jak postać z reklamy szkółki
strzeleckiej, którą widział w czasopiśmie. To była jego ostatnia myśl.
- Nie musisz mnie zabijać. Naprawdę nie musisz... Wyjadę z miasta, przeprowadzę się,
choćby nie wiem jak daleko... Nigdy nikomu nie powiem, Jonny, błagam cię! -jęczała Sherry
w sypialni, rozciągnięta na materacu i przywiązana do słupków tandetnego drewnianego
łóżka czterema kawałkami nowiutkiego białego sznurka. - Zrobię wszystko, co zechcesz!
Będę się z tobą pieprzyć tak, jak tylko zamarzysz! Naprawdę nie musisz mnie zabijać!
Jonny podniósł głowę znad zwłok Snake'a.
- Jeżeli się nie uciszysz - powiedział - będę musiał cię zakneblować. To ci się nie spodoba,
Sherry. A może po prostu utnę ci język? To podobałoby ci się jeszcze mniej.
- Dobrze już, dobrze - zaszlochała i łzy popłynęły jej po policzkach. - Zrobię, co każesz,
zapomnę, jak się nazywasz i w ogóle... proszę cię...
115
Jonny wszedł do sypialni, oderwał długi pas taśmy izolacyjnej z rolki, której używał chwilę
wcześniej, i zakleił dziewczynie usta. Mocno ścisnął jej prawą pierś, tylko raz, a potem wrócił
do przerwanego zajęcia: zawijania ciała Snake'a w malarską folię. Lekko zwiotczała twarz
zabitego zastygła w wyrazie wiecznego zdziwienia. Dziewięciogramowa kula z naboju
Hydra-Shok spenetrowała jego czaszkę dokładnie na wysokości grzbietu nosa i gwałtownie
zwiększyła średnicę w półpłynnej tkance mózgu. Szok hydrostatyczny wywołany postrzałem
zniekształcił rysy Pissolta. Jedno oko całkowicie wyskoczyło z oczodołu, a drugie było
wytrzeszczone, jakby mięśnie sterujące gałką z trudem powstrzymały ją przed wypadnięciem.
Na czole pojawiła się dziwna opuchlizna. Mimo iż tłumik AWC zmniejszył nieco prędkość
wylotową, pocisk spisał się doskonale. Jonny ledwie słyszał odgłosy strzału i cichy szczęk
zamka, kiedy kierował broń w stronę Lee Harveya, by posłać kulę przez ucho wprost do
mózgu, zatrzymując w pół kroku chłopaka biegnącego ku drzwiom. Skuteczność amunicji
była naprawdę zadowalająca. Mimo że Jonny nie strzelał z pistoletu maszynowego, pociski
wykonały zadanie, do którego zostały stworzone: przebiły czaszkę z niewielkiej odległości,
powodując cichą i natychmiastową śmierć. Z Sherry poszło mu jeszcze łatwiej - jeden mocny
cios w splot nerwowy z boku szyi ogłuszył ją, a związanie dziewczyny było kwestią paru
chwil dla kogoś tak doświadczonego jak Jonny Maxwell.
Nie najgorzej, pomyślał, jak na kogoś, kto dawno nie ćwiczył.
Jonny okleił taśmą ostatni skrawek folii i otarł pot, który zaczął spływać mu do oczu. Ludzie
nie mają pojęcia, jak ciężki może być trup, pomyślał. Zwłaszcza takich rozmiarów jak Snake.
Wyprostował się, żeby popatrzeć na swoje dzieło. Przy stole przyniesionym z kuchni stało
krzesło, a na nim spoczywały w pozycji siedzącej zwłoki Lee Harveya. Ciało Snake'a leżało
przy drzwiach frontowych, zapakowane w folię jak śmieci gotowe do wywiezienia. Jonny
wyjął z torby urządzenie, które sam przygotował, i położył je na blacie.
Wyszedł na chwilę do kuchni i wrócił z ośmiolitrową bu-
116
tlą propanu, którą wcześniej Sherry przyniosła dla niego ze sklepu. Pomrukując pod nosem,
zabrał się do pracy nad urządzeniem leżącym na stole: przygotował lont, sprawdził obwody,
zapalniki i starannie ułożone laski dynamitu. Świszczący dźwięk dochodzący z sąsiedniego
pokoju stał się głośniejszy. Sherry miała problemy z oddychaniem. Jonny skrzywił się,
zirytowany, że musi przerwać pracę, i wszedł do sypialni. Wytrzeszczone oczy dziewczyny
wskazywały na to, że oddycha z największym trudem przez zatkany śluzem nos. Taśma
zasłaniająca jej usta wybrzuszała się i zapadała w szybkim rytmie. Jonny wyjął chusteczkę
higieniczną z pudełka leżącego na szafce i delikatnie wytarł nos Sherry.
- Lepiej? - spytał.
Skinęła głową, a jej oczy na nowo napełniły się łzami. Jonny wsunął rękę w spodnie i
poprawił członek, który uwierał go coraz mocniej. Później, pomyślał. Będzie na to czas.
Wrócił do salonu i pracował jeszcze przez długą chwilę. Wreszcie zadowolony wyszedł do
garażu i uchylił bramę, by rozejrzeć się, czy nikt nie przejeżdża drogą i nie kręci się w pobliżu
podjazdu. Najbliższy dom znajdował się w odległości prawie pół kilometra. Jonny uciął
kawałek węża ogrodowego, który rozsychał się na zaniedbanym trawniku, i użył go do
spuszczenia paliwa z samochodu Sherry. Napełnił benzyną zbiornik w motocyklu Lee
Harveya, a resztę przelał do pojemników różnej wielkości. Zaniósł je wszystkie do domu i na
jakiś czas zostawił w kuchni. Teraz mógł zabrać się do pracy nad ciałem Lee Harveya: ułożył
je w odpowiedniej pozycji i zaopatrzył w przedmioty, które postanowił poświęcić. Wreszcie
skończył.
Pora na zasłużoną rozrywkę, pomyślał.
Stanął nad Sherry, położył dłoń na jej piersi i wyczuł niespokojne bicie serca. Wyjął nóż i
czubkiem wyciął mały otwór w taśmie zaklejającej usta dziewczyny, między rozchylonymi
wargami. Usłyszał jej chrapliwy oddech. Wyjął z torby czystą poszewkę na poduszkę i
nałożył ją na głowę Sherry, niezbyt mocno zawiązując brzegi wokół szyi. Kobieta rzuciła się
gwałtownie na posłaniu, kiedy przycisnął ją ciężarem swego ciała.
- Spokojnie, mała, spokojnie - szepnął.
117
Powoli, bez pośpiechu, rozciął ubranie Sherry, starając się nie skaleczyć jej ciała
ząbkowanym ostrzem noża bojowego. Dziewczyna nie wytrzymała napięcia i Jonny poczuł
ostrą woń uryny. Z niechęcią zmarszczył nos. Nie cierpiał, kiedy to robiły. Sięgnął po
wilgotną szmatkę, którą zostawił obok łóżka, i wytarł nogi Sherry. Następnie sięgnął po
paczkę prezerwatyw, ale rozmyślił się w pół drogi. Tym razem nie miało to żadnego
znaczenia.
1.15
- Właśnie skończyły mi się pomysły - oznajmił Jed. Dogasające światło dnia kładło długie
cienie na twarzach członków jego zespołu i potężnego porucznika Williego Maca. -A wam?
- Nasz wydział do spraw gangów pracuje nad Pissoltem. Dostaniemy faks, gdy tylko będzie
komplet informacji - odpowiedział barczysty Murzyn i splunął na ziemię. Po drugiej stronie
ulicy ekipa z laboratorium zabezpieczała ślady strzelaniny, licząc każdą dziurę w ścianie i
każdą znalezioną łuskę, a także oznaczając pozycje strzelających. - To potrwa jeszcze parę
godzin - dodał. - Chodźmy do wozu, sprawdzimy faks, może jest coś nowego. Nasi ludzie
badają okolicę, w której znaleziono cavaliera. Technicy szukają śladów w samochodzie. -
Willie Mac poprowadził szeryfów w stronę wozu dowodzenia. Nagle zatrzymał się w pół
kroku. - A niech to - mruknął. - Jak nie urok, to sraczka.
- O co...? - zaczął Jed i umilkł, widząc powód złości porucznika. Przy wozie dowodzenia
stało pięć furgonetek stacji telewizyjnych, a za zaporami kłębił się tłum reporterów. Dale
spojrzał w górę i zobaczył wysięgniki z kamerami, których teleobiektywy skierowane były
wprost na grupę Jeda.
- Chodź, Loveless - powiedział Willie Mac. W jego głosie nie było litości. - Jedziemy na tym
samym wózku, więc pójdziesz ze mną. Reszta - spadać. Zobacz, Jed, to nasz rzecznik
prasowy. I wiesz co? Razem z nim wystąpimy w ogólnokrajowych wiadomościach
telewizyjnych.
- Pięknie. - Jed splunął i ruszył za Williem Makiem. Pozostali oddalili się szybkim krokiem
do wozu dowodzenia, odpychając mikrofony i kamery skierowane w ich stronę.
Edgar wszedł do środka jako ostatni, zatrzasnął drzwi
119
i z całej siły kopnął składane krzesełko, które pomknęło hj. kiem w odległy kąt
pomieszczenia.
- Sukinsyn!
- Widzisz, jaki on jest? - mruknął La Roux, zwracając się do dowódcy SOG. - Głupieje z
braku cipek.
- Odpieprz się, Tommy - warknął Edgar. Usiadł ciężko na krześle, skrzyżował ramiona na
piersi i spojrzał ponuro na Dale'a, który odpłacił mu tym samym. - Czego? - rzucił zaczepnie
szeryf. — Masz jakiś problem?
- Opanuj się, Harris - odparł Miller. - Mam dość twoich histerii.
La Roux chwycił partnera w locie, gdy ten zerwał się i skoczył na Dale'a. Pchnął go mocno i
na powrót usadził na krześle.
- Dale - powiedział - zabierz Mad Doga i idźcie na spacer. Muszę porozmawiać z Edgarem.
- Jasne - mruknął Miller. Z rozmachem otworzył drzwi, omal nie strącając ze schodków
jednego z miejscowych policjantów, który właśnie próbował wejść.
Dowódca SOG podążył za nim.
- Cholera, oddałbym lewe jajo za zimne piwo. Dale zignorował tę uwagę.
- Ejże, chłopie, zaczekaj. Nie musimy odchodzić zbyt daleko. Spodziewam się, że lada
chwila coś się wydarzy. -Szeryf przemawiał pojednawczym tonem. - I nie miej żalu do
Edgara. Taka jego chłopięca natura. Adrenalina uderza mu do głowy, to wszystko. Hormony.
- I fatalne maniery.
- Też - przyznał szeryf. - Jest sfrustrowany. To nasz najlepszy łapacz, a twój kumpel jak
dotąd gra mu na nosie. Nie przywykł do tego. - Mad Dog rozejrzał się w tłumie gliniarzy,
gapiów i dziennikarzy, a potem zadarł głowę, by popatrzeć na krążące w górze śmigłowce. -
Niezły cyrk, nie? Widziałeś kiedy coś takiego? Pewnie zaraz przyjedzie tu Geraldo Rivera, a
może i sam Jerry pieprzony Springer. Jak sądzisz, będzie program o antyterrorystach-
transwestytach i gejach-motocyklistach ćpających kwas?
Dale nie mógł się nie roześmiać.
- Dlaczego wołają na ciebie Mad Dog?
120
- To długa historia - odparł szeryf, szczerząc zęby.
- Wyobrażam sobie.
- Od dawna w Delcie?
- Dziewięć lat.
- Znasz może Jima 0'Neala, Johna Onofreya albo Ter-ry'ego Halla?
- Jasne. Są w porządku.
- Poznałem ich w szkole strzeleckiej Clinta Smitha, zaraz po tym, jak założył Thunder
Ranch. Naprawdę porządne chłopaki. Niewiele gadają, jak wy wszyscy, nawet ze starym
Zielonym Beretem, takim jak ja.
- Gdzie służyłeś?
- Najpierw w Pierwszej, potem w Siódmej Grupie. W zespole szturmowym. Zastanawiałem
się, czy nie pójść do Delty, ale uznałem, że czas zrobić krok naprzód, jeśli wiesz, co mam na
myśli. Tu, w Grupie Operacji Specjalnych, mamy świetną załogę. Sporo akcji, dobrzy ludzie,
ciężka praca i ostre imprezy. No i możemy łazić w tych kosmicznych ciuchach, pieprząc
głupoty.
- Ja zaczynałem w Siódmej.
- Tak, słyszałem.
- Sprawdzałeś mnie?
- A ty byś nie sprawdził?
- Sprawdziłbym.
- Słyszałem też, że jesteś mocny. Pracujesz w jakiejś szpiegowskiej ekipie, o której nikt nie
chce pisnąć słowa, ulokowanej gdzieś pod operacjami specjalnymi. Dla Raya Daltona,
którego znam aż za dobrze i który jest mi winien whisky od czasu, kiedy ocaliłem jego tyłek
przed solidnym laniem w Itaewon, w Seulu - powiedział Mad Dog. - A Ray, o ile mi
wiadomo, pracował dla Christians in Action.
Dale spojrzał na szeryfa z zainteresowaniem. To rozwinięcie skrótu CIA nie było
powszechnie znane. Imponujący wąs, rubaszna wylewność i przyjacielska natura nie mogły
ukryć błysku przenikliwej inteligencji w bladoniebieskich oczach dowódcy grupy
szturmowej.
- Jesteś dobrze poinformowany, Mad Dog- przyznał Miller. - Co jeszcze słyszałeś?
- Słyszałem całkiem sporo o tym przyjemniaczku Jon-
121
nym Maxwellu i o tobie. Nie sądzisz, że to dość zimnokrwiste podejście zwierzchników?
Wysłać faceta, żeby sprzątnął swojego dawnego kumpla i partnera.
- Ciekawa koncepcja.
- Taa. Bardzo ciekawa. Można tak to ująć. Teraz rozumiesz, dlaczego Edgar trochę cię nie
lubi? Z jednej strony, zjawia się partner podejrzanego i... może nie zechce przykładać się
zbytnio do jego złapania? A z drugiej strony, jaki to lodowaty skurwiel zgłasza się do
odstrzelenia byłego partnera? Tak czy inaczej, okoliczności nie stawiają cię w korzystnym
świetle. — Mad Dog kręcił w palcach końcówkę wąsa. - Ludzie mówią o tobie i twoim
kumplu różne rzeczy... Więc zastanawiam się, co właściwie robisz. Tutaj. Teraz. - Szeryf
umilkł na chwilę. - Powiesz mi?
Dale mógł wyczytać w jego twarzy wszystkie ukryte podteksty tego pytania. Współczucie dla
kolegi, agenta sił specjalnych. Zimną manipulację, której celem było wydobycie przydatnych
informacji. Zwykłą ciekawość. I starannie ukrytą nutę niesmaku.
- Zdarzyło ci się kiedyś popełnić gruby błąd w ocenie? -odparł Miller. - Błąd w ocenie
człowieka. Może uważałeś kogoś za przyjaciela, a wcale nim nie był? Może zdradził cię ktoś,
komu ufałeś?
- Oczywiście.
- Więc pomyśl o tym, co zrobiłbyś na moim miejscu, zanim zaczniesz grać przede mną
współczującego kolesia. Pomyśl dobrze. Podobnie jak ty, jestem tu po to, żeby wykonać
swoje zadanie. Znaleźć Jonny'ego i pogadać z nim, jeśli da mi szansę. Jeśli nie da, mam
powiedzieć wam o wszystkim, co może ułatwić jego schwytanie. Oto cała moja misja. Nie
podoba mi się ona i nie mam ochoty jej wykonywać. A jednak podjąłem się jej i doprowadzę
ją do końca. Nie jestem zadowolony z siebie i wiem, że będę musiał nauczyć się z tym żyć.
Mimo to wykonam zadanie.
Mad Dog przygładził wąs.
- Nie zazdroszczę ci.
Dale wzruszył ramionami i odwrócił się. W tym momencie jeden z policjantów z Milwaukee,
stojący przy wozie dowodzenia, machnął ręką w ich stronę.
122
- Hej! La Roux was wzywa! - krzyknął.
Zastali Tommy'ego pochylonego nad faksem w towarzystwie miejscowego antyterrorysty.
Uniósł głowę, kiedy stanęli w drzwiach.
- Mamy ciekawy trop - powiedział. - Snake Pissolt ma domek w Horicon, na północ od
Milwaukee. Dawniej należał do jego rodziców. Parę lat temu ATF zdobyła nakaz rewizji,
szukali wtedy broni. Nasi ludzie kontaktują się właśnie z tamtejszym szeryfem. Każą mu
siedzieć cicho i uważać, póki nie dotrą na miejsce śmigłowce. Wtedy będziemy wiedzieli, czy
coś się tam dzieje. - La Roux umilkł. - Mam przeczucie... Ucieczka poza miasto wydaje się
rozsądnym posunięciem.
- Więc na co czekamy? - spytał Mad Dog, odwracając się plecami do Dale'a.
1.16
Wszystko było gotowe. Jonny raz jeszcze obszedł dom, sprawdzając ułożenie ciał, stan
detonatorów, układ naczyń z benzyną rozstawionych w pokojach i naprężenie drutów-pu-
łapek. Zajrzał też do Sherry. Leżała skulona na łóżku, wolno rzucając głową na boki i z coraz
większym mozołem walcząc ze skutkami działania percodanu i whisky, które w nią wmu-sił.
Jonny obserwował ją, aż znieruchomiała. Biedna suka, pomyślał. No, ale przynajmniej nie
będzie czuła bólu.
Raz jeszcze sprawdził zapalniki czasowe, a potem wyszedł w noc. Niebo było bezchmurne,
usiane gwiazdami. Z dala od wielkiego miasta niewiele było źródeł światła, które mogłyby
przyćmić blask firmamentu. Jonny wpatrywał się w nocne niebo przez kilka długich chwil,
nie oglądając się na pogrążony w ciemności dom. Kiedy poczuł woń benzyny, starannie
zamknął drzwi. Zepchnął harleya sportstera, do niedawna własność Lee Harveya, do końca
podjazdu i w biegu wskoczył na siodełko. Jechał siłą rozpędu tak długo, jak się dało. Dopiero
gdy domy sąsiadujące z posesją Snake'a zostały daleko w tyle, włączył silnik. Motocykl
prowadził się doskonale, mimo balastu w postaci płóciennej torby umocowanej z tyłu.
Wkrótce Jonny Maxwell był już na autostradzie między-stanowej i zmierzał w stronę miejsca,
w którym ukrył 4run-nera. Jazda sprawiała mu przyjemność — ruchu praktycznie nie było, a
ciemność przebijał jedynie snop światła z reflektora harleya. Pędząc po łagodnych wzgórzach
stanu Wisconsin, Jonny chłonął basowy pomruk silnika, za jedynych towarzyszy mając myśli,
które zawsze nachodziły go nocą, gdy był sam.
1.17
Dale stał w ciemności pośród członków zespołu pościgowego i spoglądał na dymiącą ruinę na
końcu podjazdu, która jeszcze niedawno była rodzinnym domkiem letniskowym należącym
do Snake'a Pissolta. Obok stali strażacy, śledczy z ATF, saperzy z bazy Gwardii Narodowej w
Forcie McCoy oraz licznie zgromadzeni miejscowi policjanci. Dowódca akcji gaśniczej
przegonił wszystkich na drogę, kiedy jeden ze strażaków znalazł kolejny drut-pułapkę.
- Minie wiele dni, zanim ktoś zrobi z tym porządek-stwierdził Jed. - Najpierw wszystko musi
wystygnąć, inaczej nikt tam nie wejdzie. Potem saperzy i spece z ATF zidentyfikują i
zabezpieczą wszelkie miny i pułapki. W tej chwili nikt nie wie, ile jeszcze materiału
wybuchowego mogło zostać w ruinach.
- Czy mamy pewność, że on zginął? - spytał Edgar. - Zostało z niego chociaż tyle, żeby
przeprowadzić identyfikację?
- Wątpliwości nie są poważne, ale minie parę dni, zanim uzyskamy pewność - odparł Jed. -
To, co z niego zostało, leży w pogorzelisku razem ze szczątkami innych osób. Dowódca akcji
twierdzi, że w środku nie było już żywych ludzi, kiedy ratownicy dotarli do pierwszych
drutów-pułapek. Dobrze, że uprzedziliśmy straż pożarną o możliwych niespodziankach.
Części ciał leżą wszędzie; wylądowały nawet na drodze i w krzakach. Szef akcji powiedział
wyraźnie, że nie pozwoli swoim ludziom na zbieranie szczątków, póki pogorzelisko nie
zostanie zabezpieczone. Tyle jednak zdążyli znaleźć.
Jed podał Dale'owi plastikową torebkę na dowody rzeczowe. Wewnątrz znajdowały się
wygięte i spalone szczątki browninga high-power. Kule eksplodowały w magazynku, czyniąc
zeń skręcony kawałek metalu.
125
- Poznajesz?
Dale przyjrzał się dobrze zniszczonemu pistoletowi.
- Tak. Poznaję — odparł, oddając worek Jedowi.
- Wiadomo już, co tu zaszło? - spytał Tommy La Roux.
- Wybuch nastąpił około dwudziestej trzeciej - odpowiedział Loveless. - Mniej więcej
godzinę przed przylotem naszych helikopterów.
- Rozmawiałem z dowódcą akcji i jednym facetem z ATF -wtrącił Dale. - W środku
znajdowały się naczynia z łatwopalną substancją, najprawdopodobniej benzyną, a także
materiały wybuchowe i druty-pułapki. Wygląda na to, że podejrzani szykowali się do
odparcia ataku, kiedy nagle wszystko wyleciało w powietrze.
- A po co im była benzyna w naczyniach? - zainteresował się Mad Dog.
- Przypuśćmy, że zaczynacie szturm - odparł Dale. -Wywalacie drzwi albo okno i co dalej?
- Wrzucamy granat rozbłyskowy.
- A potem, kiedy wybucha?
- Wbiegamy- odrzekł Mad Dog, kiwając głową ze zrozumieniem.
- Prosto w kulę ognia, która nie tylko ciężko was poparzy, nawet jeśli będziecie mieli
kombinezony z nomeksu, ale także odwróci waszą uwagę od pułapek.
- Jak sądzisz, dlaczego doszło do wybuchu? - spytał Edgar Harris.
Dale spojrzał na dymiące ruiny domu. Wszyscy jak na komendę zmrużyli oczy, kiedy dobiegł
stamtąd ostry trzask.
- Nie wiem — odpowiedział. - Może mieli stary dynamit, może popełnili błąd, montując
detonatory... Poczekamy, zobaczymy.
- Możecie poczekać i zobaczyć, dla mnie jest jasne, że sukinsyn poszedł do piekła. I bardzo
dobrze - stwierdził z naciskiem Edgar. - A teraz pożegnamy Millera.
Prądnica w wozie strażackim wysiadła i nagle zgasły reflektory oświetlające miejsce
wybuchu. Na twarzy Dale'a zatańczyły czerwonawe błyski dogasającego ognia.
2.1
Nina lawirowała w labiryncie beżowych klitek służących jako biura detektywów, nie
zwracając uwagi na podobne do drogowskazów tabliczki: wydział zabójstw, włamań,
przestępstw seksualnych, przestępstw ulicznych. Koledzy, których mijała -jedni w marnych
garniturach, inni w nieco lepszych - pozdrawiali ją kolejno.
- Dobra robota, Nino! Oszczędziłaś władzom stanowym kosztów procesu.
- Cześć, asie! Wreszcie trafiłaś na listę strzelców, co? Nina uśmiechnęła się i uniosła kciuki.
Herb wstał zza
biurka, podszedł do drugiego, stojącego naprzeciwko, i ceremonialnie odsunął poobijane
krzesło.
- Zechce pani spocząć.
- Dziękuję, garcon - odpowiedziała, kiedy pomógł jej usiąść. — Czy to resztki śniadania na
twoim krawacie?
- Tak jest, proszę pani. Wyborne herbatniki śniadaniowe Hardee's, pikantne, z lekko cierpkim
sosem.
Nina roześmiała się.
- Gdzie moja kawa, pajacu? I gdzie Robbie?
- Za tobą, Nino - odpowiedział Robbie, chudy i łysy sekretarz biura, próbujący panować nad
sforą nieposłusznych detektywów. - Tak się cieszę, że wróciłaś. Proszę - dodał, wręczając jej
wielki ceramiczny kubek. - Caribou French Roast, zaparzona w czystym kubku, ze świeżej
wody, z odrobiną mleka i cukrem.
Nina zacisnęła dłonie na masywnym kubku i zanurzyła twarz w obłoku pary.
- Hmm - mruknęła. — Robbie, tęskniłam za tobą. Uśmiechnęła się do przystojnego
młodzieńca, którego
ogolona głowa błyszczała w jarzeniowym świetle.
129
- Szkoda, że nie lubisz dziewczyn. Zaraz zabrałabym cię do domu.
- Jeśli kiedykolwiek zdecyduję się na to, ty pierwsza się o tym dowiesz - odparł Robbie. -
Oczywiście jeśli sierżant Dunn dopuści mnie do ciebie.
Herb z uśmiechem pogroził mu wielkim kułakiem.
- No, idź już. Zabieraj się stąd...
Robbie roześmiał się i wycofał do swego biurka, na którym piętrzyły się równiutkie stosy akt
spraw kryminalnych.
- Witamy w domu! - zawołał.
Herb usiadł na skrzypiącym krześle, położył nogi na blacie biurka i spojrzał na partnerkę z
wielką satysfakcją.
- Jak się masz?
Nina pociągnęła łyk kawy i machnęła ręką w stronę kolegów wracających do swoich biurek.
Przez chwilę z sympatią wpatrywała się w twarz Herba.
- Doskonale, przystojniaku. Poćwiczyłam, opaliłam się, poczytałam, a nawet pobzykałam. W
sumie całkiem przyjemny urlop.
- Z kim?
- Nawet go nie pytałam.
- Jezu, Nino!
Nina uśmiechnęła się szeroko znad kubka.
- A widzisz? Nie pytaj, jeśli naprawdę nie chcesz wiedzieć. Co nowego w robocie?
Herb opuścił nogi i usiadł prosto.
- Niewiele. Niedługo kończymy sprawy Sandersa i Andersona, trzeba będzie przygotować
papiery dla sądu. Przejrzyj pocztę, potem zabierzemy się do pracy.
Nina skinęła głową i pochyliła się nad kupą papierów wysypujących się ze skrzynki na
korespondencję. Teczki z otwartymi sprawami leżały dokładnie tam, gdzie je zostawiła. Herb
dobrze wiedział, że nie należy grzebać w jej precyzyjnie ułożonych rzeczach - chyba że pod
nadzorem. Szybko przejrzała pocztę: wewnętrzne komunikaty, nota z prośbą do wszystkich
detektywów o niepobieranie napojów z uszkodzonego automatu na trzecim piętrze, nowa
naklejka na cywilny samochód oraz sterta listów z Krajowego Centrum Informacji o
Przestępcach i z Departamentu Sprawie-
130
dliwości. Skupiła się na chwilę na tych ostatnich, a zwłaszcza na tym, który szczegółowo
opisywał ucieczkę i kryminalną przeszłość Jonny'ego Maxwella.
- Widziałeś to? - spytała, unosząc czarno-biały wydruk z podobizną Maxwella. - Czytałeś o
tym gościu?
Herb spojrzał i skinął głową.
- Tak. Kawał drania. Wysadził się parę dni temu.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie oglądasz wiadomości?
- Ostatnio nie oglądałam.
- Ten facet, Maxwell, był, zdaje się, z Zielonych Beretów. Obrabował pancerną furgonetkę z
pieniędzmi do spółki z jednym motocyklistą z gangu Satan's Outlaws. Rozwalili paru
konwojentów i podziurawili gliniarza z Milwaukee, a potem zranili jeszcze dwóch,
zostawiwszy w samochodzie bombę-pułapkę. Zespół pościgowy szeryfów i ludzie z Grupy
Operacji Specjalnych wytropili go w jakimś miasteczku na północ od Milwaukee, ale zanim
go zwinęli, przypadkowo wysadził się w powietrze skradzionymi materiałami wybuchowymi.
Szykował pułapki na intruzów w domku, w którym się ukrywali, ale wyszło na to, że sam się
w nie złapał -wyjaśnił Herb. - Zabił siebie i swoich wspólników. Na śmierć - dodał z
satysfakcją.
- Miał za sobą niezłą historię - zauważyła Nina.
- Pieprzyć go - odparł Herb. - Usmażył się na chrupko.
Nieco później, po spotkaniu z prokuratorem okręgowym w sprawach Sandersa i Andersona,
Nina i Herb ruszyli na ulice Minneapolis nie oznaczonym fordem crown victoria. On
prowadził, ona rozglądała się po okolicy. To był jej ulubiony sposób na przestawienie umysłu
w tryb policyjnej pracy. Spoglądała na ulice tak samo jak na początku, kiedy patrolowała je w
mundurze. Szukała ludzi przyglądających się policji zbyt uważnie lub ostentacyjnie
obojętnych; wypatrywała nagłych zmian w języku ciała, gwałtownych zwrotów,
odruchowego dotknięcia pasa czy biodra albo nagłego wepchnięcia rąk do kieszeni. W głębi
duszy była ulicznym zwierzęciem. Uwielbiała tę grę, uwielbiała krążyć po mieście, łapiąc
łotrów wszelkiej maści.
131
Objechali rejon West Side University i Seven Corners, a potem, przeprawiwszy się przez
most Washington Street, zatrzymali się na kawę w ulubionym lokalu policjantów, U
Maxwella. Potem wybrali się do Dzielnicy Magazynów, w rzeczywistości pełnej klubów,
restauracji i kawiarni. Dobrze ubrani obywatele spieszyli ulicami, ściskając w dłoniach kubki
z kawą Starbucks. Nina i Herb zostawili ich w tyle, wjeżdżając do murzyńskiego getta North
Side, gdzie żołnierze gangów czym prędzej znikali w bramach na widok ich wozu, a
bezczelne dzieciaki wykrzykiwały: „Piąteczka!" i „Cześć, panie policjancie!"
- I jak? Nadal masz dobre oko? - spytał Herb.
- Nigdy go nie straciłam, staruszku.
- Może to zabawne, ale wierzę ci.
W gruncie rzeczy Nina sama nie wiedziała, na czym polega ten fenomen, i mało ją to
obchodziło, póki mogła polegać na swoim „oku". Zawsze miała talent do wykrywania
niuansów. Może dlatego, że dorastała w domu pełnym napięcia i musiała rozumieć subtelne
znaczenia cichych chwil między rodzicami? A może po prostu tak działał kobiecy instynkt,
podświadoma umiejętność odczytywania śpiewu i tańca, którymi były intonacja głosu i mowa
ciała, zdradzające wszystko, co ludzie próbowali zamaskować słowami.
Nina wiedziała, że może polegać na swojej intuicji, natarczywym głosie odzywającym się od
czasu do czasu gdzieś za jej prawym uchem.
I chociaż w tej chwili na ulicy nie działo się absolutnie nic, coś kazało jej się rozglądać,
patrzeć uważniej i po dwa-kroć wracać wzrokiem w każde miejsce. Może była to ta
nadwrażliwość, o której wspominał psycholog, może chwilowa depresja z okazji zbliżającej
się rocznicy śmierci wujka Raya, a może uboczny skutek przedwczesnego zespołu napięcia
przedmiesiączkowego. Tak czy inaczej, coś wisiało w powietrzu. Coś zmierzało w ich stronę.
2.2
Jonny Maxwell - dla sąsiadów Billy Martin - obszedł swoje nowe mieszkanie. Było małe.
Miało jedną sypialnię z oknem na boczną uliczkę, kuchnię przyzwoitych rozmiarów, łazienkę
z wanną i kabiną prysznicową oraz nieduży salon. Wszystkie pomieszczenia miały okna albo
z widokiem na zaułek, albo na podwórze. Przez całe mieszkanie ciągnął się hol prowadzący
aż do tylnego wejścia. W pobliżu znajdowały się pralnia i suszarnia, a dalej krótki korytarz
wiodący do schowków i kolejnych drzwi - wyjścia na uliczkę. Nie brakowało dróg ucieczki -
alejka spinała dwie większe ulice umożliwiające ewakuację z tej okolicy co najmniej na sześć
sposobów.
Jonny uważał, że mieszkanie, które wynajął, było jedną z najlepszych kryjówek, jakich
kiedykolwiek używał.
W okolicy znajdowały się zarówno nieduże budynki z lokalami do wynajęcia, jak i prywatne
domy mieszkalne. Ruch pieszych był tu intensywny; wiele osób odwiedzało modne sklepy, a
rowerzyści i spacerowicze przemierzali ścieżki u podnóża wzgórza, łączące podmiejskie
jeziora. Jonny podawał się za stewarda, toteż nikt nie mógł się dziwić jego częstym i
długotrwałym wyjazdom - zresztą nie planował, by trwały naprawdę długo. Prawie pół
miliona dolarów ukrył w torbach upchniętych za podwieszanym sufitem, w marynarskim
worku stojącym za drzwiami sypialni oraz w sejfie pewnej prywatnej przechowalni. Nie był
pewien, czy to wystarczy. Wiedział, że na razie musi się przyczaić i upewnić, czy nie jest
poszukiwany. Musiał też podjąć decyzję co dalej. Najłatwiej byłoby uciec do Ameryki
Środkowej lub Południowej, ale macki rządu Stanów Zjednoczonych splatały się w tamtych
stronach wyjątkowo gęsto. Prędzej czy później
133
znalazłby się ktoś, kto zna ludzi, którzy chcieliby złożyć Jon-ny'emu Maxwellowi wizytę.
Dlatego wolał zniknąć na dobre, a to musiało kosztować. Gdyby poszedł na całość, czekała go
operacja plastyczna, a przede wszystkim wydatki związane z zacieraniem śladów i życie za
gotówkę, na tyle skromne i ciche, by nie rzucać się w oczy ewentualnym tropicielom.
Pozostawała więc Afryka. Jonny nieraz spotykał Afrykanerów, dobrych najemników z
Republiki Południowej Afryki, Holendrów z pochodzenia, którzy potrafili walczyć w buszu.
Był to jeden z najlepszych towarów eksportowych tego kraju. Wiedział, że musiałby unikać
kontaktów z dużymi agencjami pośrednictwa, takimi jak Executive Outcomes -miały zbyt
ścisłe kontakty z organizacjami rządowymi. Gdyby miał dość pieniędzy, mógłby odpuścić
sobie pracę i zająć się w Afryce na przykład polowaniem. Może w RPA, może w Zimbabwe,
a może w Ugandzie. Człowiek z odpowiednią kwotą mógł uniknąć kłopotliwych pytań, a w
tej części świata amerykańska siatka wywiadowcza była wyjątkowo nieszczelna. Na pewno
byłby tam bardziej bezpieczny niż w Azji. Jonny nie był zachwycony myślą o zniknięciu
gdzieś w rejonie Złotego Trójkąta i pracy dla kapryśnych królów opium, takich jak Khun Sa,
mimo ich sympatii dla specjalistów tego co on formatu. Lepiej będzie zostać wolnym
strzelcem, myślał, i to w innych stronach.
Stanął w łazience i przyjrzał się swemu odbiciu. Zaraz po powrocie do domu poświęcił kilka
minut na powrót do niedawnego image'u: ogolił głowę, przystrzygł bródkę i ubrał się w białą
koszulkę, czarne lewisy i czarne martensy. Patrząc w lustro, przećwiczył zestaw min. Na
początek uśmiechnął się, pozwalając, by uniosły się kąciki oczu. Po chwili nachmurzył się, a
potem przybrał obojętny wyraz twarzy. Muszę popracować nad mimiką, pomyślał, zwłaszcza
jeśli chcę wyglądać na rozluźnionego. Za dużo we mnie łowcy i obserwatora. Dobrze
pamiętał ostrzeżenia instruktorów i psychologów z CIA. Podczas szkolenia dla
zaawansowanych powtarzali, że procesy myślowe, które czynią z agenta dobrego łowcę,
uzewnętrzniają się w taki sposób, że staje się on łatwym celem dla innych łowców. Jonny
przypomniał sobie
134
teraz epizod z Annopolis, gdzie zdarzyło mu się kiedyś spacerować ulicami w niedzielne
popołudnie. Zaszedł wtedy na piwo do baru opodal nabrzeża, Ego Alley. Nagle poczuł
mrowienie na karku, które pojawiało się zawsze, ilekroć był obserwowany. Rozejrzał się i
zobaczył grupkę żołnierzy z jednostki SEALs, którzy przyglądali mu się domyślnie.
Otrząsnął się z zamyślenia i postanowił pobiegać. Wydarzenia ostatnich dni, a zwłaszcza czas
spędzony za kierownicą i na bezczynnym siedzeniu, przyniosły mu uczucie napięcia i zaniku
formy. Poza tym o tej porze, pod koniec dnia pracy, okoliczne ścieżki musiały być pełne
kobiet.
Czas spędzony na rozpoznaniu nigdy nie jest stracony.
Zaczął ostrożnie, w myśli obliczając dystans. Trasa wokół jeziora Harriet miała cztery
kilometry i trzysta metrów długości, wokół Calhoun- ponad pięć kilometrów, szlak wokół obu
jezior zaś liczył niespełna dziesięć kilometrów, czyli tyle, ile zwykle biegał. Szerokie ścieżki
pełne były truchtających, jeżdżących i spacerujących — z psami lub bez. Mijał kobiety
rozmaitej postury, wieku i koloru skóry; były wśród nich piękne i mniej urodziwe, były i
harde, i przyjacielskie. Większość biegających mężczyzn, których widział, stanowili yuppies
z fryzurami za siedemdziesiąt pięć dolarów, na co dzień występujący w koszulach zapiętych
na ostatni guzik. Jonny wyprzedzał ich bez trudu, a oni odprowadzali zaciekawionymi
spojrzeniami diabelnie wysportowanego faceta o wyglądzie artysty, który z taką łatwością
zostawiał ich w tyle. Kilku próbowało dotrzymać mu kroku, ale szybko opadli z sił.
Czuł satysfakcję, pokonując ich bez wysiłku. Biegł własnym rytmem, stawiając długie kroki i
czując najpierw krople, a potem, w miarę otwierania się porów skóry, coraz ob-fitsze
strumienie potu. Rozglądał się uważnie. Kiedy zbliżał się do sceny opodal pomostu nad
jeziorem Harriet, zobaczył przed sobą kobietę. Była dobrą biegaczką. Mknęła długim
krokiem, wyprostowana i z rozluźnionymi ramionami, jak wyszkolony długodystansowiec.
Zbliżając się, obejrzał jej długie, umięśnione i opalone nogi, szczupłą talię i małe jędrne
piersi.
135
- Trzymasz dobre tempo - zagaił, biegnąc obok niej.
- Dzięki! Ty też... Mila w sześć minut?
- Mniej więcej. Dzisiaj daję sobie luz.
- Ścigasz się?
- Nie wiedziałem, że będziemy się ścigać... Roześmiała się.
- Chodzi mi o to, czy trenujesz do zawodów, na przykład Grandma's czy Duluth.
- Nawet o tym nie myślałem.
Miała przyjemny śmiech, szczupłą twarz o wyrazistych rysach i zielone oczy, które
błyszczały, gdy spoglądała na Jonny'ego.
- Powinieneś, skoro „dajesz sobie luz" w takim tempie!
- Biegasz tu codziennie? - spytał Maxwell.
- Tak. I co drugi dzień w klubie. Zbliżali się do drogi łączącej dwa jeziora.
- Ja tu skręcam - powiedział Jonny. - Jestem Billy.
- A ja Rachel - zawołała, gdy przebiegł na drugą stronę ulicy. - Do zobaczenia na trasie!
- Na pewno - odkrzyknął Jonny. - Miłego biegu! Tak. To było łatwe.
2.3
Jed Loveless siedział prosto, ze złączonymi stopami, w jednym z wielkich foteli w hotelowym
pokoju Dale'a.
- Są pewne nieścisłości, które nie dają mi spokoju. Może pomógłbyś mi je wyjaśnić? - spytał.
- Jeszcze nie potwierdzono tożsamości? - odpowiedział pytaniem Miller.
Jed wzruszył ramionami.
- Koroner wciąż nad tym pracuje. Pomagają też laboratoria Biura i Departamentu Obrony.
Maxwell pochylał się nad głównym elementem bomby w chwili, gdy wybuchła, więc
niewiele z niego zostało. Mimo to nie na jego temat mam wątpliwości. Bardziej interesuje
mnie Pissolt. Wiadomo, że zginął przed eksplozją. Był zawinięty w folię jak kurczak na
piknik. Dlaczego Maxwell zrobił coś takiego?
- Może pokłócili się o pieniądze? Albo o dziewczynę.
- Nie wydaje mi się, żeby ktoś taki jak Pissolt przejmował się dziewczyną. Znaleźliśmy
trochę pieniędzy, ale większości brakuje, zapewne spłonęła. W popiołach odkryliśmy ślady
folii... Rozumiem, że mogli się pokłócić i Pissolt zginął, ale po co Maxwell tak go opakował?
- Nie wiem. Mógłbym spekulować na ten temat choćby i cały dzień- może nie chciał, żeby
cały dom śmierdział, może zamierzał wyrzucić gdzieś zwłoki, żeby nas zmylić... Cholera, nie
wiem, Jed. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Jonny nie żyje.
- Tak - przytaknął Jed. - To fakt. Tylko że ja nie lubię niewyjaśnionych wątków. Gryzie mnie
ta sprawa i tyle.
- Możliwe, że Jonny też chciał wyjaśnić wszystkie wątki. Zająć się Snakiem i dziewczyną,
wyrzucić gdzieś ich zwłoki, a dla ciebie zostawić jedynie pułapkę w zaminowanym
137
domku. Gdyby twoi koledzy z SOG weszli w coś takiego, miałbyś ich wszystkich w workach.
Mięśnie twarzy Jeda rozluźniły się nagle, sprawiając, że stała się jeszcze bardziej płaska.
- Wiem o tym. A co będzie z tobą? Misja skończona?
- Chcę zaczekać na ostateczne wyniki identyfikacji. Kiedy koroner się wypowie, będę mógł
uznać, że skończyłem.
- Wszystko wskazuje na to, że znalezione kawałki kości były kiedyś Jonnym Maxwellem.
Podobnie jak resztki ubrania, broń, dokument tożsamości, pieniądze, cechy fizyczne ciała...
Koroner jest pewny na dziewięćdziesiąt procent. Gdyby tylko udało się znaleźć więcej
fragmentów czaszki, mielibyśmy gwarancję. Albo gdyby wasi ludzie mieli próbkę DNA...
- Już sprawdzałem. Wyniki badań powinny gdzieś być, ale albo nigdy ich nie wykonano,
albo zostały usunięte. Archiwum nie jest kompletne, nie ma w nim próbek wszystkich
żołnierzy naszych sił zbrojnych.
Loveless westchnął i rozłożył ręce.
- W takim razie ćwiczmy cierpliwość. Chociaż moim zdaniem, Dale, on nie żyje.
Kiedy Jed wyszedł, Dale nalał sobie kawy z ekspresu, hojnie doprawił śmietanką i cukrem, po
czym przyciągnął pod okno wielki i wygodny fotel. Po drugiej stronie ulicy rozciągała się
płyta międzynarodowego portu lotniczego imienia generała Mitchella. W obrębie cywilnego
lotniska mieściła się baza Gwardii Powietrznej stanu Wisconsin, toteż od czasu do czasu
między DC-9 i B-727 pojawiały się oliwkowe C-130 i C-123. Dale wspomniał zamierzchłą
przeszłość: swój pierwszy skok ze spadochronem, w Forcie Ben-ning, właśnie z pokładu C-
123.
Zastanawiał się, jak by to było, gdyby to on musiał uciekać. W przeciwieństwie do Jonny'ego,
miał rodzinę: młodszego brata w Illinois i wuja w Seattle. Podobnie jak Jonny, nie miał już
rodziców - matka zmarła na raka piersi, gdy był nastolatkiem, a ojciec przed sześciu laty
zginął w wypadku samochodowym opodal Reno. Dale miał też starych przyjaciół w Karolinie
Północnej i okolicach Waszyngtonu,
138
a także w paru innych zakątkach kraju. Nie brakowało miejsc, w których zostałby przyjęty i
gdzie nikomu nie przy-szłoby do głowy, żeby go zdradzić.
Jonny był w innej sytuacji.
Nie miał absolutnie nikogo poza siłami specjalnymi i jednostką Dominance Rain. Nikogo i
nic. Upokorzenie, jakim były proces i ujawnienie jego przestępstw, pozbawiły go ostatnich
przyjaciół. Klinem, który na dobre odepchnął go od przeszłości, było wystąpienie Dale'a
przed sądem. Miller mógł przecież powiedzieć, że nie wiedział. Że niczego sobie nie
przypomina. Powiedział zaś tylko, że nie podejrzewał.
Ale tak trzeba było zrobić. Jonny przekroczył wszelkie granice. I wtedy, i teraz, Dale musiał
wystąpić przeciwko niemu. W głębi duszy czuł nawet podszytą wstydem satysfakcję, że
Jonny przegrywa. Ten wielki Jonny Maxwell, który, jak się okazało, nie był jednak tak wielki.
A jego wykłady na temat umysłowej dyscypliny okazały się pustymi frazesami.
Dale rozmyślał też o tym, co agent Nakamura powiedział o strukturze. Tym, czego nie
powiedział - bo nie miał o tym pojęcia - można by zapełnić całkiem grubą książkę. Nie
wiedział na przykład o tym, że członkowie służb specjalnych budują struktury
wielowarstwowe. Zwykły żołnierz czuje się tylko trybem w maszynie, która opiekuje się nim
i mówi, co ma robić. Tymczasem oni żyją, walczą i giną w małych zespołach lub samotnie; są
niejako na czubku włóczni. Łatwo imponować odwagą i optymizmem, kiedy jest się
żołnierzem dywizji pośród tysięcy innych żołnierzy. Sprawa wygląda inaczej, gdy trzeba być
dzielnym podczas tajnej misji, walcząc z samotnością i zmęczeniem, bez wsparcia, bez
dobrego słowa, bez osłony, nie mogąc potem nawet opowiedzieć o tym, co się przeżyło.
Jedynym pewnikiem w tej sytuacji jest struktura, którą człowiek buduje w swoim wnętrzu.
Struktura, której nie widzi nikt inny, bo nosi się ją w głowie. Jako że agent zawsze jest sam -
choć trudno sobie przyswoić tę prawdę.
Dale pojął ją w pełni, obserwując Jonny'ego.
Z hałasem odstawił kubek na parapet, wstał, podszedł do łóżka i zaczął pakować rzeczy do
torby. Po chwili ode-
139
zwał się telefon komórkowy, który Dale pożyczył od Jeda, gdy jego aparat padł.
- Miller - rzucił do słuchawki.
- Nie przeszkadzam? - spytał Ray Dalton.
- Nie, szefie.
Na długą chwilę zapadła cisza.
- Jaki werdykt? - odezwał się wreszcie Ray.
- Na razie nieoficjalny: to on. Mężczyzna, biały, praworęczny, zgadza się wzrost i waga,
pasują elementy sprzętu i dowód tożsamości... To był Jonny. Wkrótce to ogłoszą.
- Trudno uwierzyć, że odszedł w taki sposób.
- Zastanawiam się, czy tego nie chciał.
- Ja też o tym myślałem. - Ray umilkł, czekając, aż Dale coś powie. - Wracaj do domu, synu -
odezwał się w końcu. -Najbliższym samolotem. Wyślę któregoś z chłopaków, żeby cię
odebrał.
Dale miał wrażenie, że szef jest dziwnie ostrożny.
- Chyba będzie lepiej, jeśli jeszcze zostanę i dopilnuję, żeby sprawę doprowadzono do końca.
- Sądzisz, że to konieczne?
- Lepiej się upewnić.
- A co ci podpowiada instynkt?
- A panu?
- W porządku, Dale. Rób, co uważasz za stosowne. Upewnij się. A potem weź parę dni
wolnego, jeśli chcesz. Nie spiesz się. Kiedy wrócisz, będziemy mieli sporo roboty.
- Dam znać, kiedy skończę. Zobaczymy się za kilka dni.
- Dale?
- Tak?
- Zrobiłeś to, co należało. Powierzyłem ci trudne zadanie i wykonałeś je prawidłowo. Zresztą
nie spodziewałem się po tobie niczego innego. Trudne zadania to nasza specjalność. Pamiętaj
o tym. - Ray umilkł na chwilę. - Pogadamy, kiedy wrócisz.
- Tak jest. Miller bez odbioru.
- Bez odbioru.
Dale nacisnął klawisz END. Miał wrażenie, że pokój kurczy się w oczach. Najwyższy czas
stąd spadać, pomyślał.
2.4
Nocne życie Minneapolis było inne. Za dnia wszystko -niebieskie wody jeziora Harriet, żagle
jachtów śmigających po wodzie, opaleni i zdrowi przechodnie - wyglądało na nieskazitelnie
czyste, bardzo środkowozachodnie. Dopiero zmierzch odsłaniał szorstką stronę miasta. W
Dzielnicy Magazynów, w pełnym blasku latarń, dobrze ubrani obywatele pielgrzymowali
między klubami i restauracjami. Na skraju rozbawionego tłumu, który wylewał się z
chodników na jezdnie, krążyli mężczyźni i kobiety o bystrych oczach, polujący na
nieświadomych i taksujący przechodniów bacznym spojrzeniem miejskich drapieżców.
Jonny'ego nie niepokoili.
Płynął chodnikiem jak rekin wśród pingwinów. Wyróżniała go fizyczna pewność siebie, choć
jej istotą nie była potężna postura. Na ulicach nie brakowało ludzi, którym nieobcy był
sportowy trening. W Jonnym była jednak gotowość do walki, którą drapieżcy dostrzegali bez
trudu w jego odrobinę bezczelnym, zawsze nieco zbyt przeciągłym spojrzeniu, które śmiało
odnajdywało ich oczy. Wiadomość, którą niosło ze sobą każde niby-przypadkowe zderzenie
ramion Maxwel-la z mijającymi go ludźmi, była jasna: „Nie zaczynajcie ze mną".
Różnorodność klubowej oferty zaskoczyła Jonny'ego. Na niewielkim terenie miał do wyboru
między innymi South Beach pełen Murzynów i Azjatów spragnionych tańca, First Avenue dla
młodych miłośników heavy metalu czy The Blues Alley z mieszaniną młodych i starszych
gości z rozmaitych środowisk. Odnosił wrażenie, że otaczający go ludzie starają się
odwiedzić wszystkie dostępne lokale w ciągu jednego wieczoru.
141
Na ulicy pełno było przyjezdnych nastolatków, uciekinierów, wśród których dominowały
dziewczyny. Jonny nie zwracał na nie uwagi; nie lubił brudu i smrodu. Wolał czyste, zadbane
ciała. Nie zauważał twarzy, póki nie znalazł interesującej sylwetki. Podobały mu się takie
kobiety jak Rachel, biegaczka. Zapamiętał ją jako potencjalny cel, ale zdawał sobie sprawę,
że nie może działać tak blisko domu. Im dalej, tym lepiej, myślał.
Na przykład tutaj. Podobała mu się ta dzielnica. Mijał mnóstwo kobiet o zadbanych,
umięśnionych ciałach, dokładnie takich, jakie lubił. Spacerowały samotnie lub w małych
grupkach znajomych. W ciągu dnia zapewne biegały lub jeździły wokół jeziora Harriet; teraz
szukały zabawy i trunków. Większość młodych mężczyzn przechadzała się grupami. Byli
odważni wobec kumpli, ale z rzadka ośmielali się zagadnąć kobietę. Dwaj potężnie
zbudowani studenci szli dokładnie naprzeciwko Jonny'ego, ale rozeszli się ochoczo na boki,
widząc jego groźny uśmiech.
Nieśmiali. Nie wiedzą, co tracą, pomyślał.
Przecznicę dalej, przy Hennepin, opodal wielkiego mostu nad rzeką, stał nowy gmach Banku
Rezerwy Federalnej. Prace budowlane były na ukończeniu, operacje bankowe już trwały.
Jonny przespacerował się wzdłuż budynku, oglądając opancerzone bramy, którymi miały
wjeżdżać i wyjeżdżać furgonetki z pieniędzmi. Obiektywy ruchomych kamer sterczały z
elewacji jak pryszcze na twarzy sfrustrowanego młodzieńca.
Jonny pomyślał, że jeszcze tu wróci.
Nieco dalej zobaczył samotny neon nad jasno oświetlonym oknem: „Ichiban - japońska
restauracja". Podszedł bliżej i zajrzał do środka. Zobaczył stoliki otoczone grupkami
rozgadanych gości i jedno wolne miejsce przy barze sushi, w głębi lokalu. Wszedł i przez
moment napawał się mocnym światłem, koktajlem zapachów i szmerem głosów, a potem
ruszył między stolikami w kierunku stanowiska kierownika sali.
- Witam. Ile miejsc? - odezwał się Japończyk stojący na podwyższeniu.
- Tylko jedno, dla mnie, najlepiej to przy barze sushi, jeśli jest wolne - odparł Jonny.
142
Japończyk imieniem Tori, jak głosił napis na plakietce wpiętej w kieszeń koszuli, rozejrzał się
i zerknął na listę.
- Bardzo proszę, mamy nawet dwa wolne.
- Dzięki.
Jonny usadowił się na stołku z niskim oparciem i skinął głową w stronę kucharza.
- Irrashil - powiedział kucharz. - Czym mogę służyć?
Po lewej stronie Jonny'ego siedziała piękna dwudziestoparoletnia Azjatka w krótkiej, czarnej,
głęboko wyciętej na plecach sukience i w szalenie modnych butach na niedorzecznie
wysokich koturnach. Włosy miała przystrzyżone dość krótko, na kształt hełmu. W jej żyłach
musiała płynąć mieszana krew - z pewnością nie była Chinką ani Japonką, a na Koreankę
miała zbyt delikatne rysy; być może pochodziła z Tajlandii albo Laosu. Małymi kąskami
podjadała zawijanego tuńczyka na ostro, wolno kartkując coś, co wyglądało na
wielkoformatowy komiks.
- Poproszę to samo, co ta pani. Futomaki, zawijany łosoś i dwa razy mirugai. Do tego kirin -
powiedział Jonny.
Azjatka spojrzała na niego. W jej oczach zobaczył lekceważenie typowe dla pięknych kobiet,
które doskonale zdają sobie sprawę ze swego wpływu na mężczyzn i są mocno nim znudzone.
Odwzajemnił spojrzenie, lekko unosząc brwi, jakby pytał: „No i?"
- Cześć - odezwał się po chwili.
Odwróciła się ostentacyjnie i pochyliła nad otwartym komiksem. W jej nozdrzu połyskiwał
kolczyk z małym szafirem. Niebieski kamień odbijał światło podwieszonych pod sufitem
halogenów, kierując je prosto w oczy Maxwella. Skóra młodej kobiety była gładka,
nieskazitelna, emanowała ciepłem. Para siedząca na sąsiednich stołkach była pogrążona w
cichej rozmowie, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo. Dziewczyna była sama.
- Co czytasz? - zagadnął Jonny. Spojrzała na niego obojętnie.
- Mangę - odpowiedziała. - Wiesz, co to jest?
- Japoński komiks.
- Hmm - mruknęła. - Wolę określenie „powieść graficzna".
143
Jonny uśmiechnął się z ledwie skrywaną pogardą. Czuł, jak rozgrzewa go gniew.
Rozkoszował się nim przez chwilę, a potem odsunął na później. Szef baru sushi postawił
przed nim talerz. Jonny rozmieszał wasabi w sosie sojowym.
- To nie to samo? - spytał.
Kobieta popchnęła otwartą książkę w jego stronę i wskazała palcem jedną z ilustracji.
- Twoim zdaniem to wygląda na komiks?
Ilustracja była naprawdę piękna. Kobieta o wielkich, starannie wyrysowanych piersiach i
niemożliwie szczupłej talii pochylała się nad skórzanym fotelem. Jej głowę okrywała biała
skórzana maska. Za kobietą zaś stał samuraj z dzikim uśmiechem na twarzy; spod jego
rozchylonego kimona sterczał gigantyczny członek, który dotykał nagich pośladków kobiety.
Miecze leżały na podłodze u jego stóp - mniejszy wyjęty z pochwy, za to spowity strzępami
pociętej bielizny. Tło sceny, utrzymanej w odcieniach purpury i błękitu, stanowiły wielkie
drzwi balkonowe, których szyby błyszczały w świetle księżyca.
Był to jeden z najpiękniejszych obrazków, jakie Jonny kiedykolwiek widział; nieskończenie
daleki od pornografii, w której miał upodobanie jako chłopak. Przez chwilę spoglądał w
milczeniu w oczy Azjatki, a potem powiedział absolutnie szczerze:
- To piękne.
Przez jej twarz przemknął cień niepokoju, a zaraz potem pojawiło się autentyczne
zainteresowanie.
- Tak sądzisz? - spytała. - Dlaczego?
- A co ty o tym myślisz? W końcu to twoja książka. Koniuszek jej języka musnął górną
wargę i zniknął.
- Dla większości mężczyzn takie sceny są... podniecające. Nieczęsto słyszę od nich, że są
piękne. - Dłoń dziewczyny zawisła nad kolorową stronicą. - A przecież są piękne... i
niewiarygodnie erotyczne.
Przyglądali się sobie przez długą chwilę.
- Jestem Annie - przerwała ciszę Azjatka. - Annie Ma.
- Pochodzisz z Laosu?
- Tak, moja matka jest z Hmongów. Ojciec był białym, żołnierzem.
144
- Ach tak - mruknął Jonny.
- A ty jesteś...?
- Bill.
- Czym się zajmujesz, Bill? Jonny pochylił się nad talerzem.
- W tej chwili jem sushi. Umilkli na moment.
- Gdzie się tego nauczyłeś? - spytała.
- Czego się nauczyłem?
- Być taki twardy. I tak dobrze to ukrywać.
Jonny uniósł głowę i przyjrzał się dziewczynie bardzo uważnie. Była skoncentrowana,
obserwowała go w skupieniu, czekając na odpowiedź.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparł, nie spuszczając z niej oka.
Oparła łokieć na blacie i położyła zadbaną dłoń o jaskra-woczerwonych paznokciach na
otwartej książce.
- O tym - powiedziała. - Jest w tobie gniew i ostrożność, a wszystko to świetnie ukrywasz.
Czym się zajmujesz?
- Jesteś psychologiem amatorem? Doradcą kryptosza-leńców, których spotykasz w barach
sushi?
Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Miała drobne kształtne zęby, błyszczące jak perły.
- Po prostu uważam, że jesteś... interesujący. Jesteś może aktorem?
- Stewardem.
- O, w to na pewno nie uwierzę.
Jonny wzruszył ramionami i zajął się nalewaniem kiri-na do szklanki, którą postawiła przed
nim kelnerka.
- Co najbardziej podoba ci się w tej scenie? - spytała Ann.
Zignorował ją. Zanurzył kawałek futomaki w sosie doprawionym wasabi. Oczy zaszły mu
mgłą, kiedy poczuł ostry smak, a rumieniec skutecznie zamaskował narastający gniew.
Pociągnął łyk piwa, odetchnął spokojniej i złożył sobie w duchu obietnicę dotyczącą kobiety,
która siedziała obok.
- Podoba mi się całość - odpowiedział. - Nie zastanawiam się nad poszczególnymi
elementami. Po prostu patrzę i wiem.
145
- Widzisz i czujesz?
- Powiedz lepiej, czym ty się zajmujesz na co dzień. Kobieta musnęła palcami ucho i
przesunęła dłonią po
szyi, od brody w dół.
- Jestem artystką.
- Malujesz czy coś w tym guście?
- Tak.
- Więc powiedz mi, co tobie podoba się najbardziej. Powiedz mi jako artystka.
Ann uniosła do ust kawałek zawijanego tuńczyka na ostro, odgryzła kąsek, przeżuła i
połknęła, zanim odpowiedziała.
- Lubię tę scenę jako kobieta. Doceniam jako artystka. -Delikatnie wytarła palce serwetką. -
Jest w niej energia. Zagrożenie. Podniecenie wynikające z całkowitego... poddania. Siła.
Rozkosz oddawania się. Rozkosz dawania rozkoszy... temu, który bierze.
Jonny pozwolił, by opadła nieznacznie maska, w którą przyoblekał swoją twarz. Odsłonił
odrobinę dzikiego blasku, który krył się w jego oczach.
- Lubisz takie rzeczy jako kobieta? - spytał, zauważając z satysfakcją wstrząs, jakiego
doznała krucha Azjatka na widok tak intensywnego, okrutnego, wyrachowanego spojrzenia. -
Wydaje mi się, że nie wiesz, co mówisz.
Odwróciła głowę, a potem wstała i niezdarnym ruchem pospiesznie sięgnęła po torebkę.
Położyła na barze garść banknotów i szybko odeszła, by bokiem przecisnąć się przez grupkę
klientów skupionych wokół stanowiska kierownika sali.
Szef baru sushi posłał Jonny'emu twarde spojrzenie.
- Co to miało znaczyć? - spytał.
Jonny wzruszył ramionami, zanurzając futomaki w sosie.
- To wariatka.
- O, nie. Człowieku, ja widziałem to twoje spojrzenie. Co z tobą? Jesteś jakimś szaleńcem?
- Nie - odparł Jonny. - Jestem artystą.
Kucharz potrząsnął głową i skinął ręką na kelnerkę.
- Przynieś mu rachunek - powiedział.
146
- Nie prosiłem o rachunek - zaoponował Maxwell.
- Nie chcę cię tu widzieć, chłopie. Ona jest stałą klientką, ty nie. Więc wynoś się stąd.
Jonny odłożył na talerz kawałek sushi i wytarł ręce.
- Jeszcze nie skończyłem jeść.
- Skończyłeś. Tori! - zawołał kucharz do kierownika sali. - Wypisz panu rachunek!
Jonny uniósł rękę, wstał i wyjął zwitek banknotów. Odwinął kilka i rzucił na blat.
A potem wyszedł, trącając po drodze paru klientów, którzy obejrzeli się za nim, ale rozsądnie
zrezygnowali z protestów. Gdy znalazł się na ulicy, kilkakrotnie odetchnął głęboko przez nos,
za każdym wdechem licząc do czterech. Poczuł satysfakcję, gdy puls posłusznie wrócił do
normalnego rytmu, a dudnienie w uszach ustąpiło. Nowoczesne volvo sedan przejechało obok
niego. Za kierownicą dostrzegł Annie Ma. Kobieta zerknęła na niego, zawahała się, a potem
dodała gazu. 978 LVE. Jonny spojrzał w górę, wyobrażając sobie cyfry i litery, by dobrze je
zapamiętać. Za cztery dolary i dziewięćdziesiąt pięć centów Wydział Pojazdów
Samochodowych udzieli mu informacji o adresie właściciela. Ze środkowozachodnią
precyzją. Piękna rzecz, pomyślał Jonny. Teraz jednak czegoś potrzebował. Musiał coś
załatwić.
2.5
- To coś innego - powiedział Herb. - Charakterystyczna robota.
Nina skinęła głową, przeglądając odręczne notatki, które przygotowała dla maszynistki.
Właśnie spędzili dwie godziny z ofiarą gwałtu z ostatniej nocy, zadając jej pytania z listy
przygotowanej dla lokalnych gliniarzy przez Jednostkę Nauk Behawioralnych FBI, a służącej
do wychwytywania informacji dających najpełniejszy obraz przestępców seksualnych.
- Prawdziwy czempion - mruknęła Nina pochylona nad notatkami. - Słuchaj i poprawiaj,
Herb. Dwudziestotrzylet-nia ofiara. Niedawno skończyła studia w St. Olafs. Świętowała
przyjęcie do pracy w... Salomon Smith Barney. Sprawca zaskoczył ją przy drzwiach
mieszkania, w strzeżonym budynku ze strzeżonym garażem. Użył techniki nacisku na splot
nerwowy, żeby zmusić ją do posłuszeństwa. Przywiązał do łóżka sznurkiem, który przyniósł
ze sobą, i zarzucił jej na głowę poszewkę od poduszki. Zgwałcił, nagrywając wszystko na
taśmę magnetofonową. Zrobił sobie przerwę, żeby zjeść kanapkę wyjętą z jej lodówki, i
wrócił na drugą rundę. Potem przesłuchał dziewczynę? Pytał, czy było jej przyjemnie?
- Tak jakby był autentycznie zaciekawiony - dodał Herb. Na jego twarzy malowała się
zaciętość, a spojrzenie nabrało twardości, którą Nina dobrze znała. - Popaprany sukinsyn.
- Nie pociął jej i nie pobił, nie używał więcej przemocy, niż to było konieczne. Wreszcie
zaczął pytać, czy gwałt dał jej rozkosz...? - Nina urwała na moment. - Takiego użył słowa:
rozkosz. Dopiero wtedy się wkurzył. A kiedy w końcu dziewczyna nie wytrzymała i zaczęła
wrzeszczeć, że w ogóle
148
nie sprawiło jej to przyjemności, po prostu ją zostawił. Tak
było?
- Dziewczyna ma jaja - stwierdził Herb. - I szczęście. Spodziewałbym się, że facet pójdzie na
całość.
- Mógł to zrobić, ale nie zrobił. Wiesz, co myślę?
- Co?
- Pamiętasz tego gwałciciela z Zielonych Beretów? Tego, który się wysadził?
- No. A bo co?
Nina zanurzyła rękę w stercie papierów. Po chwili wyjęła list gończy z podobizną Jonny'ego
Maxwella i podała go Herbowi.
- Spójrz. Ten sam sposób działania, ten sam profil. Umiejętne, dyskretne wejście, łatwość
panowania nad ofiarą, sznur przyniesiony na miejsce przestępstwa, poszewka na głowę,
nagrywanie... Ten sam modus operandi, ten sam profil. Moim zdaniem ten sam facet.
- Facet, który nie żyje, Nino. Pieprzyli o tym w kółko w wiadomościach.
- Może miał kiedyś partnera albo siedział w celi z kimś, kto przejął jego zwyczaje?
Zadzwońmy do szeryfów. Dowiemy się, czy mógł mieć wspólników i z kim siedział. Może
akurat ktoś wyszedł na warunkowe?
Herb skinął głową.
- To mi się podoba. Bystra z ciebie dziewczyna, Nino. Zadzwonię.
- Nie, ja to zrobię. Osiągnę więcej moją słodyczą niż ty wymachiwaniem pałką. Możesz za to
iść i kupić mi coś na lunch. Specjalność numer dwa i krokieta po chińsku. No, idź już. Jestem
głodna.
Nina zadzwoniła do znajomej kobiety szeryfa z biura w St. Paul. Uzyskała od niej bliższe
informacje na temat zbiega Jonny'ego Maxwella, a także zastrzeżony numer telefonu do
inspektora prowadzącego tę sprawę, Jeda Love-lessa.
2.6
Jed spojrzał na długi stół w jadalni hotelu Manchester Suites, przy którym siedzieli wszyscy
członkowie jego zespołu.
- Mam dla was wiadomość, chłopcy. Wracam od korone-ra. Ostateczne wyniki nie są
rozstrzygające. Nie udało się znaleźć dostatecznie dużo szczątków Jonny'ego Maxwella, by
dokonać stuprocentowej identyfikacji. Postanowiliśmy więc zadowolić się
dziewięćdziesięcioprocentową. - Jed umilkł i spojrzał na Dale'a. - Skurwiel nie żyje. Wysadził
się w powietrze, szykując nam brzydką niespodziankę. I bardzo dobrze: sprawa zamknięta,
nie ma o czym mówić, wracamy do domu.
- Więc to już koniec? - upewnił się Dale. - Nie mamy nic więcej do roboty?
- Zgadza się, Dale - odparł Loveless oficjalnym tonem. -To koniec. - Spojrzał na szeryfów i
dodał zdecydowanie mniej oficjalnie: - Pora na parę kolejek na koszt Williego Maca w
Airport Club.
- Drinki? - zainteresował się Edgar. - No dobrze. Może jednego...
- Przymknij się, głupku - powiedział Tommy. - A mają tam żarcie?
- Mają żarcie, gołe tancerki o wielkich cycach i trunki. A wszystko to funduje nam
Departament Policji Milwaukee - oznajmił Jed.
- Chyba powinienem się przekwalifikować - zauważył Dale. - Macie tu znacznie lepszy
pakiet socjalny.
Edgar parsknął z cicha.
- Nie zwracaj uwagi na mojego partnera - odezwał się Tommy. - Pozwól, młodzieńcze, że
sam postawię ci drinka.
150
Wcisnę ci parę kłamstw, a ty w zamian znowu nie powiesz mi ani słowa.
Tym razem roześmiali się wszyscy, nawet Edgar Harris. Po chwili rozeszli się do swoich
pokoi.
- Pamiętaj, żeby przynieść mój telefon i ładowarkę-przypomniał Dale'owi Jed. - Oczywiście
o ile odbyłeś już wszystkie międzymiastowe rozmowy na mój koszt. Zameldujesz swoim?
- Będę musiał. Powinni wiedzieć, że skończyliśmy.
- Słusznie. - Loveless odwrócił się i wskoczył do windy za Tommym i Edgarem.
- Hej, Jed! - zawołał Dale.
Stary szeryf obejrzał się przez ramię.
- Tak?
- Dzięki.
- Za co?
- Nieważne... O której spotykamy się w holu?
- Muszę jeszcze podzwonić. Powiedzmy, że za czterdzieści pięć minut.
- Dobra.
Wróciwszy do swojego pokoju, Dale podłączył do ładowarki motorolę Jeda. Zdążył nastawić
ekspres do kawy i usiąść w fotelu, gdy odezwał się sygnał telefonu.
- Miller - rzucił, wyjmując słuchawkę z ładowarki.
- Mówi detektyw Nina Capushek z Departamentu Policji Minneapolis. Z Jedem Lovelessem
proszę. - Głos kobiety był odrobinę chrapliwy, ale przyjemny.
- To jego telefon, ale w tej chwili nie mogę go poprosić. Będę się z nim widział za parę
minut. Przekazać mu pani numer?
- Czy pan też pracuje nad sprawą zbiega Jonathana Maxwella?
- Pracowałem - sprostował Dale. - Sprawa jest zamknięta, Maxwell nie żyje. Dlaczego pani
pyta?
- Tak, słyszałam, że zginął. Pracuję w wydziale przestępstw seksualnych. Mamy tu
przypadek, w którym sposób działania i profil sprawcy bardzo przypominają sprawę
Maxwella. Zastanawialiśmy się właśnie, czy moglibyście przekazać nam jakieś informacje na
temat potencjalnych
151
wspólników waszego zbiega albo jego współwięźniów, których ostatnio zwolniono.
- Nie ze mną powinna pani rozmawiać. Proszę mi podać numer, powiem Jedowi, żeby
oddzwonił i...
- Niech pan posłucha - przerwała mu Nina. - Wiem, jak wy, szeryfowie, traktujecie swoje
sprawy. Jeśli pan chce, może pan zadzwonić do Stephanie Bokash z waszego biura w St. Paul.
Dowie się pan, kim jestem. Potrzebna mi pomoc, więc niech mi pan pomoże, jak gliniarz
gliniarzowi.
- Nie jestem gliniarzem. Nastała długa chwila ciszy.
- Dobra - odezwała się w końcu Nina. - Więc kim pan jest? Żywą automatyczną sekretarkę?
- Jestem konsultantem z Departamentu Obrony. Przyjechałem, żeby pomóc w tworzeniu
profilu Maxwella.
- W takim razie właśnie z panem powinnam rozmawiać. Pomoże mi pan czy nie?
- Wątpię, ale przekonajmy się - odparł niechętnie Dale. Nina opowiedziała mu o sprawie.
- Kiedy to się stało?
- Dziś w nocy. Podobieństwa są oczywiste, nie?
- Jak ofiara opisała sprawcę?
- Nie miała okazji się przyjrzeć. Mówiła, że był bardzo silny, w dobrej formie. Znał jakąś
sztukę walki.
Dale w milczeniu analizował słowa policjantki, dostrzegając ich potencjalne znaczenie.
- Nic się panu nie kojarzy? - naciskała Nina. - Maxwell naprawdę z nikim się nie kumplował,
nawet w celi?
- Nie. Nie miał żadnych wspólników. Ci, których pozyskał ostatnio, zginęli razem z nim.
Nina westchnęła.
- Widzę, że nic z tego nie będzie. Gdyby jednak pan albo Loveless wpadł na jakiś pomysł,
proszę do mnie zadzwonić pod numer 612-555-4988. Jeśli nie będę mogła odebrać, zostaje
skrzynka głosowa. Dzięki.
- Czy to pierwsza taka sprawa w waszym rejonie? - spytał Dale.
- Tak. A bo co?
152
- Nic. Powiem Jedowi, że pani dzwoniła. Jeśli będzie miał coś do powiedzenia, na pewno się
odezwie.
- Może. Dzięki.
Nina przerwała połączenie.
Dale zamknął klapkę telefonu i wsunął go na powrót do ładowarki. Wyjął kieszonkowy atlas i
sprawdził odległość dzielącą Milwaukee od Minneapolis. Potem usiadł wygodnie w fotelu i
zapomniawszy o kawie, pogrążył się w myślach na temat rozmowy, którą właśnie odbył.
- Och, Jonny - mruknął. - Właśnie tak chciałeś to urządzić, co?
Zadzwonił do biura Northwest Airlines, a potem wrzucił resztę rzeczy do torby, zszedł do
holu i wymeldował się z hotelu. Kiedy Jed i jego koledzy wyszli z windy, już na nich czekał.
- Twój telefon - powiedział Dale.
- Dzięki - odrzekł Jed, zabierając komórkę. - Naładowałeś?
- Tak.
- Gotów do wymarszu?
- Niestety, muszę spadać - odparł Dale. - Rozmawiałem z szefem. Mam wracać na ranczo i
brać się do roboty.
- Nie znajdziesz czasu na jednego drinka? - spytał Jed.
- Jaka szkoda - wtrącił Harris.
- Jeśli wyjdę teraz, złapię najbliższy samolot - wyjaśnił Miller.
Loveless podał mu rękę.
- Uważaj na siebie. I odzywaj się czasem.
Dale uścisnął dłoń Jeda i Tommy'ego. Edgarowi skinął głową na pożegnanie.
- Bądźcie ostrożni w robocie.
- Ty też, Dale. Czymkolwiek się zajmujesz. - Tommy wyszczerzył zęby i przeczesał palcami
włosy.
Edgar wzruszył ramionami i machnął ręką, a potem długo spoglądał za Dale'em, który
wyszedł z holu i po chwili odjechał wynajętym samochodem.
- Dziwny chłopaczek — powiedział, nie zwracając się właściwie do nikogo.
- I kto to mówi - odparł Tommy. - No, chodźcie wreszcie. Czas na piwo i cycki.
153
Dale odstawił samochód na parking Express Aisle i poszedł prosto do kasy linii Northwest.
Dobrze wyliczył czas: dotarł na lotnisko w samą porę, by zdążyć na pokład samolotu lecącego
do Minneapolis.
Od rozmowy z detektyw Capushek coś go gryzło; coś, czym nie chciał się dzielić z Jedem.
Tak... Przeczucia były ważnym elementem jego rzemiosła, a szkolenie, które przeszedł, dało
mu umiejętność powściągania impulsów intuicji i trzeźwego oceniania ich znaczenia. Poza
tym miał dość roli doradcy, bycia cieniem tego, kto nadawał tempo akcji. Był łowcą i
irytowała go funkcja, którą pełnił podczas tej misji. Może sprawa była zamknięta, a może
nie... Musiał być pewny. Pozorowana akcja na tak wielką skalę, tak sprytnie
przeprowadzona... Właśnie taki sposób zatarcia śladów przez Jonny'ego Maxwella wydawał
się najbardziej logiczny. I znacznie łatwiej było uwierzyć, że to podstęp, niż w to, że Jonny
wysadził się przypadkiem.
Dale Miller był upoważniony do samodzielnego działania, mógł szukać dowodów na własną
rękę. Gdyby się okazało, że trop jest fałszywy, zawsze mógł zawiadomić Love-lessa, prosząc
o wsparcie dla lokalnej policji w poszukiwaniach kogoś, kto kopiował wyczyny Jonny'ego. Z
drugiej strony pociągała go myśl o parodniowej rekreacji w Minneapolis, które było ponoć
przyjemnym miastem atrakcyjnych kobiet.
Lot z Milwaukee do Minneapolis trwał zaledwie czterdzieści minut. Bliźniacze Miasta kusiły
soczystą zielenią, przetykaną nitkami rzek i oczkami jezior. Mając ze sobą bagaż podręczny i
identyfikator agenta specjalnego z Departamentu Obrony- upoważniający do posiadania broni
na pokładzie samolotu - szybko opuścił terminal i w National Emerald Aisle wynajął
potężnego le barona. Przez chwilę studiował plan miasta, który dostał od pracownika
wypożyczalni, a potem poprowadził chryslera do centrum. Przemierzył je tak skrupulatnie,
jakby badał terytorium wroga. Zadowolony, że orientuje się w terenie, pojechał z powrotem w
kierunku lotniska i zatrzymał się na noc w Motel Six. Zjadł lekką kolację i wcześnie się
położył. Spał zaskakująco dobrze.
154
Wydział przestępstw seksualnych mieścił się w budynku kwatery głównej policji - w
zabytkowym gmachu z szarego kamienia, wciśniętym między dwie wieże ze szkła i metalu.
Była to niezbyt ciekawa dzielnica. W pobliżu znajdowało się tylko kilka małych barów i
klubów ze striptizem. Wzdłuż krawężnika stał długi rząd biało-niebieskich wozów
policyjnych, zaparkowanych zderzak w zderzak. Dale zostawił samochód na
wielopoziomowym parkingu przecznicę dalej i ruszył pieszo w stronę szarego budynku.
Wszedł do środka i zapytał dwóch mundurowych o drogę do wydziału przestępstw
seksualnych. Wspiął się po schodach na drugie piętro i stanął przed drzwiami bez szyby. Ze
ściany tuż obok nich sterczała klawiatura domofonu. Nacisnął guzik. Rozległo się głośne
brzęczenie, a po chwili odezwał się cieniutki głos.
- Czym mogę służyć?
Dale zadarł głowę i spojrzał w obiektyw kamery wiszącej nad drzwiami.
- Szukam detektyw Capushek.
- Nazwisko proszę.
Dale uniósł nad głowę identyfikator z Departamentu Obrony.
- Starszy sierżant Dale Miller z Departamentu Obrony. Rozmawiałem z nią wczoraj.
- Chwileczkę.
Cisza nie trwała długo. Tym razem rozległ się głos Niny Capushek.
- Miller? Zaraz pana wpuszczę.
Za drzwiami rozległ się odgłos szybkich kroków i drzwi otworzyła mniej więcej
trzydziestoletnia kobieta. Była młodsza, niż Dale się spodziewał, i zaskakująco ładna. Miała
duże zielone oczy, nader skromny makijaż, poważną minę i długie nogi sportsmenki ukryte
pod dockersami koloru khaki, spiętymi w wąskiej talii ciężkim skórzanym pasem. Za prawym
biodrem miała kaburę z sig-sauerem P-228, a w ładownicy na lewym biodrze dwa zapasowe
magazynki. Tuż obok pistoletu zza paska sterczała policyjna odznaka.
- Miller? - upewniła się, wyciągając rękę. -Jestem Nina.
- Dale - przedstawił się, czując mocny uścisk jej dłoni. Miała krótko obcięte, porządnie
wypolerowane paznokcie.
155
- Proszę wejść — powiedziała, kierując się w głąb korytarza. - Nie spodziewałam się pana -
dodała, obracając głowę.
- Przejeżdżałem tędy w drodze do domu - skłamał Dale. -Pomyślałem, że wpadnę i sprawdzę,
czy mogę jakoś pomóc.
- Naprawdę? - Nina wprowadziła go do długiej sali. Liczne biurka upchnięto tu na zbyt małej
przestrzeni. Policjanci w mundurach i cywilnych ubraniach, dotąd zajęci pracą, unieśli głowy
i spojrzeli zaciekawieni na Dale'a, gdy ruszył za Niną do kąta, w którym stały naprzeciwko
siebie dwa stare metalowe biurka. Usiadła za jednym, gestem wskazując przybyszowi miejsce
obok, na składanym krześle.
- A zatem - zagaiła - w czym mógłby mi pan pomóc?
- Mogę przejrzeć wasze notatki ze śledztwa, poszukać oznak działania sprawcy z
wojskowym przeszkoleniem albo czegoś w tym guście - zaczął Dale.
Nina nie pozwoliła mu skończyć.
- Duże ma pan doświadczenie w tropieniu gwałcicieli, sierżancie Miller?
- Nie.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
- Czy na co dzień wykonuje pan zadania policyjne?
- Nie w tym zakresie.
- Nie w tym zakresie. A w jakim, jeśli wolno wiedzieć? Dale milczał zmieszany, zachowując
kamienną twarz.
Nie spodziewał się tego i nie wątpił, że ona o tym wie.
- Po co pan tu przyjechał? - indagowała Nina. Kiedy spojrzała mu w oczy, nabrał pewności,
że nie będzie łatwo. -Sam pan mówił, że ten Zielony Beret wysadził się w powietrze gdzieś
koło Horicon. Sprawa zamknięta. Słyszałam też, że w więzieniu nikt nie kumplował się
specjalnie z Maxwel-lem, i wierzę w to. A może nie powinnam panu wierzyć?
Bezpośredniość i atrakcyjność Niny utrudniały Millerowi koncentrację. Uśmiechnęła się,
jakby doskonale wiedziała, o czym właśnie myśli.
- Nie jest pan żadnym gliniarzem, Miller, prawda? Może jest pan z Zielonych Beretów?
Pracował pan z nim? Trafiłam?
Dale pozwolił, by wydusiła z niego to słowo.
- Tak.
156
- W takim razie zapytam ponownie: po co pan tu przyjechał? - Nina pochyliła się na krześle i
oparła łokcie na kolanach. - Czy ten sukinsyn Maxwell żyje? Czy temu zawdzięczam pańską
wizytę?
Dale uniósł rękę.
- Chwileczkę. Spokojnie. Przyjechałem tylko po to, żeby zaproponować pomoc.
Nina wyprostowała się, założyła nogę na nogę i zaczęła powoli kiwać niebieskim butem na
niskim obcasie.
- Wie pan, do czego jakoś nie mogę się przyzwyczaić?
- Do czego?
- Do tego, jak wszyscy łżą przed policjantami.
Dale oblał się rumieńcem. Udała mu się trudna sztuka: zadziwił sam siebie własnym
zakłopotaniem.
- Lubi pan kawę z ekspresu? - spytała Nina.
- Co takiego?
- Ja lubię. Zwłaszcza o poranku - dodała, wstając. -I wygląda na to, że panu też by się
przydała. Chodźmy, ja stawiam.
- Ja nie...
- No, chodźmy... Dale? Tak ci na imię, prawda. Postawię ci kawę z podwójną śmietanką. To
ci doda ikry. - Przeszła obok niego na tyle blisko, że poczuł subtelny zapach jej włosów
kojarzący się z aromatem sosen. - Idziemy, żołnierzu.
Dale posłusznie ruszył za nią w stronę drzwi. Zatrzymała się tylko na chwilę przed atletycznie
zbudowanym mężczyzną o gładko wygolonej głowie, siedzącym za kontuarem przy wejściu.
- Robbie? Bądź tak miły i powiedz Herbowi, że poszłam na kawę z moim nowym
chłopakiem.
Robbie zmierzył Dale'a wzrokiem i uniósł kciuk.
- Do boju, dziewczyno.
Nina roześmiała się głośno i serdecznie. Wyszła, a Dale ruszył za nią, skonsternowany jak
diabli.
2.7
Problem z rabowaniem bankowych furgonetek pancernych polegał na tym, że potrzebne było
wsparcie. Snake i jego skromna grupa byli odpowiedni do takiej roboty jak ta w Milwaukee,
ale Jonny wybrał ich przede wszystkim dla kamuflażu i - sądząc po doniesieniach telewizji i
gazet -jego koncepcja sprawdziła się wybornie. „Towarzysze" spisali się w robocie fatalnie,
skrajnie nieprofesjonalnie, lecz wszystko to działało na korzyść Jonny'ego. Dlatego mógł
teraz spokojnie skierować obiektyw 28-200 swego pentaksa ZX-5 na bramę Banku Rezerw
Federalnych i pstryknąć zdjęcie. Jadąc na górskim rowerze, z aparatem przewieszonym przez
ramię, wyglądał jak jeden z wielu fotografów, grafików i studentów szkół plastycznych,
których obecność czyniła z Min-neapolis prawdziwe centrum sztuki i reklamy. Architektura
nowego gmachu bankowego, łącząca współczesne wymogi bezpieczeństwa z wizualną
atrakcyjnością, jest wdzięcznym tematem fotografii - taką odpowiedź usłyszałby ten, komu
chciałoby się zadać Jonny'emu Maxwellowi pytanie, co właściwie tu robi.
Skok na taką kasę przekraczał możliwości jednego człowieka. Jonny odjechał, klucząc
między samochodami z powrotem w stronę trasy rowerowej Cedar Lakę. Właściwie po co się
wysilać? Miał przecież w zanadrzu czterysta siedemdziesiąt sześć tysięcy. To więcej niż dość,
by opuścić kraj i gdzieś na końcu świata kupić wszystko, czego potrzeba do życia. Najpierw
jednak musiał się zdecydować, dokąd chce wyjechać. Jonny skręcił ostro między dwiema
betonowymi kolumnami, zjechał z górki i znalazł się na szerokiej, równej ścieżce rowerowej
łączącej centrum miasta ze wszystkimi szlakami, które wytyczono wokół okolicznych jezior.
Przy
158
obecnym kursie wymiany czterysta siedemdziesiąt sześć tysięcy dolarów amerykańskich
równało się trzem milionom pięciuset osiemdziesięciu czterem tysiącom dwustu
osiemdziesięciu południowoafrykańskim random. Taka kwota mogła wystarczyć na długie
lata; może nawet na całe życie, gdyby postępował rozsądnie.
Ale Jonny Maxwell nie chciał żyć rozsądnie.
Gdyby udało mu się zebrać okrągły milion dolarów amerykańskich - nie licząc kosztów
operacyjnych związanych ze zdobyciem nowej tożsamości, poddaniem się drobnej operacji
plastycznej i uiszczeniem prowizji za wprowadzenie pieniędzy do obrotu bankowego w
bezpieczny sposób - mógłby żyć zupełnie przyzwoicie z samych odsetek i robić wszystko, na
co miałby ochotę. Republika Południowej Afryki była wystarczająco dzikim, rozległym i
niestabilnym oceanem konfliktów, by mógł zanurzyć się i zniknąć bez śladu w jego
niespokojnych wodach. Przedstawicielom Stanów Zjednoczonych nie byłoby łatwo trafić na
jego trop. Mimo niedawnych wysiłków rządu USA, których celem była poprawa stosunków z
RPA po zniesieniu apartheidu, Holendrzy z Pretorii jakoś nie mogli zapomnieć o przeszłości.
Ścieżka rowerowa przecinała łąkę dzielącą stare tory kolejowe od jeziora Cedar. Jechało nią
zaledwie paru rowerzystów i jedna dziewczyna na rolkach, rudowłosa i dość atrakcyjna.
Jonny podziwiał przez chwilę jej smukły tułów. Czuł, że nabiera ochoty na kobiece ciało.
Nacisnął mocniej pedały, rozmyślając o Annie Ma i jej mieszkaniu na drugim piętrze przy
Emerson Street 2782. Z zewnątrz wyglądało całkiem sympatycznie. Pocąc się coraz mocniej,
zastanawiał się, czy nie zajrzeć do środka. Objechał jeziora i po dwudziestu minutach był już
w pobliżu swego mieszkania. Zsiadł z roweru i zaprowadził go na tyły budynku. Jeden z
sąsiadów z góry, Rich, grillował w ogródku.
- Udana przejażdżka? - zawołał, widząc Jonny'ego.
- Tak. Świetna. I pogoda w sam raz.
- A jak zdjęcia?
- Mam parę budynków i scen ulicznych. Zobaczymy, jak wyjdą.
- Chętnie obejrzę - powiedział Rich. Był grafikiem i pro-
159
jektantem stron internetowych, pracował jako wolny strzelec dla kilku lokalnych agencji
reklamowych. - Zaprosiłem na dziś parę osób... Będziemy imprezować. Może dołączysz do
nas, Billy? Będzie łosoś z grilla, szparagi i sam adams.
- Może dołączę - zgodził się Jonny. - Muszę tylko doprowadzić się do porządku.
Wszedł w bramę, otworzył drzwi mieszkania i wprowadził rower do salonu. Nie
przeszkadzało mu skromne wyposażenie lokalu: nieduży telewizor, magnetowid, tania wieża
stereo i mała kanapa. W kuchni miał jeszcze stolik, a w sypialni składany futon. W ścianach
garderoby wyciął po cichu i zamaskował kryjówki na karabiny i strzelby zabrane z domku
Snake'a Pissolta. Paczki banknotów ukrył za podwieszanym sufitem i starannie ułożył luźne
panele. Nabitą czterdziestkę piątkę Snake'a trzymał za poduchami kanapy, glocka w szafce
kuchennej, a smitha .357 załadowanego glaserami - w sypialni. Trzeciego browninga HP,
sprowadzonego z Seattle, nosił przy sobie. Podczas przejażdżki rowerowej wiózł go w torbie
przy pasku.
Wziął szybki prysznic, usiadł na kanapie i zaczął zapisywać refleksje w dużym żółtym
notatniku. Stworzył listę możliwości i zastanawiał się kolejno nad każdą. Samodzielne
wykonanie skoku było możliwe, ale bardzo ryzykowne; zbyt wiele było nieprzewidywalnych
czynników. Mógł poszukać wsparcia u miejscowych, zwłaszcza w społeczności gangów
motocyklowych, wykorzystując znajomość ze Snakiem. Mógł też zmienić cel ataku. Nie tylko
w bankach przechowywano wielkie ilości gotówki. Sięgnął po książkę telefoniczną, by
poszukać adresów hurtowni jubilerskich. Być może nie znalazłby w nich tyle pieniędzy, ile
potrzebował, ale równie łatwo mógł wywieźć z kraju luźne diamenty. Pozbyłby się ich
dyskretnie w Antwerpii czy Amsterdamie, by z gotówką w kieszeni wyruszyć do Afryki
Południowej. Tyle że taka operacja była bardziej skomplikowana i wymagała dłuższych
przygotowań.
Może więc warto postawić na różnorodność? Może wykonać kilka mniejszych skoków?
Zdobyć trochę kamieni szlachetnych i uderzyć na mniejszy transport pieniędzy, zamiast pchać
się prosto do Banku Rezerw Federalnych. A może po-
160
szukać kontaktów ze środowiskiem handlarzy narkotyków? Tutejsza sieć była doskonale
rozwinięta, nie brakowało w niej grubych ryb; należeli do nich właściciele niektórych klubów
w Dzielnicy Magazynów. U takich ludzi bez trudu znalazłby dostateczną kwotę. W barach i
restauracjach, gdzie przepływ gotówki był bardzo szybki, nieustannie odbywało się pranie
brudnych pieniędzy na wielką skalę.
Jonny podsumował wydatki. Potrzebował jeszcze siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Wraz z kwotą, którą miał już w zanadrzu, dałoby mu to okrągły milion z naddatkiem
wystarczającym na pokrycie kosztów operacyjnych. Przecież nie tak trudno o takie pieniądze,
pomyślał.
Gdyby jednak miał zespół... Ciekawe wyzwanie. Wystarczyłby jeden, może dwa poważne
skoki zamiast serii ryzykownych jednoosobowych akcji. Żeby tak mieć chociaż jedną osobę
do wsparcia... Postanowił, że jeszcze to przemyśli.
Usłyszał śmiech dobiegający z zewnątrz. Rich i jego dwaj kumple od golfa siedzieli na trawie
w towarzystwie trzech kobiet. Wszystkie były opalone i świeże; pięknie się prezentowały w
modnych ostatnio sportowych strojach. Jonny patrzył na nie zachłannie, ukryty w cieniu, z
dala od okna. Poczuł lekkie ukłucie... zazdrości? Smutku? Gniewu? Stłumił je szybko. Jak
łatwo tym ludziom przychodził śmiech, jak swobodnie żartowali i rozmawiali o sprawach bez
znaczenia: o golfie, kolegach z agencji reklamowych, ciekawym życiu wolnego strzelca. Jak
łatwo. To, co robili, nie było ciężką pracą, przykrywką, maskaradą... przynajmniej takie
wrażenie odnosił Jonny, a przecież był wielkim mistrzem gry. Tak, to warto zapamiętać,
pomyślał: jestem wielkim mistrzem tej gry. Oni o tym nie wiedzą, ale ja wiem.
Wielki mistrz gry wrócił do łazienki i spojrzał w lustro. Uśmiechnął się raz, potem drugi.
Chwilę później wyszedł z mieszkania, żeby przywitać się z gośćmi Richa.
2.8
Wózek z ekspresem ciśnieniowym stał dokładnie naprzeciwko wejścia do kwatery głównej
policji. Nina podała Dałe'o-wi kawę z podwójną śmietanką i odwróciła się, by posłodzić
swoją.
- Często chodzisz na randki, Miller?
- A co to ma wspólnego ze sprawą? - odparł Dale. Nina dobrze słyszała zmiany w tonie jego
głosu, w miarę
jak coraz skuteczniej wyprowadzała go z równowagi. Odwróciła się i spojrzała na Millera z
rozbawieniem. Upiła łyk kawy i na chwilę spuściła wzrok.
- Jakoś nie wydaje mi się, żebyś często to robił. Pan Poważny i w ogóle. Nawet Bardzo
Poważny. Czy taki właśnie jesteś? A może po prostu nieczęsto widujesz kobiety w swojej...
pracy, czymkolwiek się zajmujesz?
Zapytany zajął się swoją kawą. Powąchał ją, musnął językiem piankę i wsypał półtorej
łyżeczki cukru.
- Smakuje ci? - spytała Nina.
- Może być.
Nina odeszła od wózka z ekspresem i wyczuła, że Miller się zawahał, zanim ruszył za nią. I
dobrze, pomyślała.
- Czym właściwie się zajmujesz?
Dale westchnął, kiedy odwróciła się twarzą ku niemu i przysiadła na niskim murku obok
betonowych schodów przed główną bramą budynku.
- Niech no zgadnę - dorzuciła po chwili. - To podwójnie ściśle tajne łamane przez poufne
tajemnice państwowe i będziesz musiał mnie zabić, jeśli mi powiesz. Tak?
Dale nie umiał zachować powagi.
- Coś w tym guście - odparł z uśmiechem.
162
- Jezu, sama nie wiem, kto jest gorszy: wy, wojskowi, czy ci pieprzeni federalni. Siadaj.
Dale usadowił się na murku obok Niny. Przez chwilę w milczeniu obserwowali wchodzących
i wychodzących policjantów. Wreszcie pojawił się rosły Murzyn w czapeczce baseballowej
na bakier, w zdecydowanie za dużych dżinsach i wyciągniętej na wierzch koszuli. Mijając
siedzących, z przesadnym szacunkiem ukłonił się Ninie, która zignorowała go całkowicie. Po
chwili zniknął za rogiem.
- Przyjaciel? - spytał Dale.
- Zdaje się, że przymknęłam go kiedyś, tylko nie pamiętam za co.
- Od dawna jesteś policjantką?
- Całe życie. Tata był w FBI, a wujek Ray w ATF. Dorastałam w środowisku. A sama
pracuję od dziewięciu lat.
Nina z zadowoleniem zauważyła, że zrobiła wrażenie na Dale'u.
- Dość szybko mianowali cię detektywem. Dziewięć lat?
- Spędziłam trochę czasu w skarbówce, zanim przeszłam tutaj. To mi pomogło. Poza tym
miałam szczęście przy paru aresztowaniach. — Nina spojrzała na Dale'a z półuśmiechem na
ustach. — A ty? Też całe życie spędziłeś, robiąc to, co robisz.... cokolwiek to jest?
- Trzynaście lat.
- A ile masz?
- Trzydzieści jeden. A bo co?
- Poszedłeś do woja zaraz po ogólniaku?
- Tak.
- Gdzie się uczyłeś?
- W Decatur, w Illinois.
- Znam to miasto. Sympatyczne. Z ładnym jeziorem. I zawsze pachnie soją.
Dale roześmiał się.
- To fakt. Lubiłem spacerować nad tym jeziorem.
- Tutaj mamy takich mnóstwo. Kraina Dziesięciu Tysięcy Jezior, jak mówią. Dobre miejsce
do wędrówek. Byłeś już może w okolicy Łańcucha Jezior? Harriet, Calhoun, Jeziora Wysp?
Właśnie tam mieszkam. Świetne trasy do spacerów i biegów, więc spaceruję i biegam
codziennie.
163
- Pierwszy raz jestem w Minneapolis.
- W takim razie pokażemy ci miasto.
- Byłoby miło.
- Byłoby miło, gdybyś przestał gadać bzdury i powiedział mi, czy Jonny Maxwell wysadził
się w powietrze czy nie. Zdaje mi się, że on albojakis jego znajomek buszuje po moim
mieście, i zamierzam dobrać mu się do tyłka. Dlatego dobrze ci radzę, żebyś - o ile masz mi
coś sensownego do powiedzenia - poinformował mnie o tym teraz, zanim wybiorę się do
najwyższego rangą szeryfa w okolicy i zadam mu pytanie: po co, do kurwy nędzy, nie
zatrudniony w policji facet, doradzający w zamkniętej już sprawie, szuka śladów bandyty,
który podobno się zabił.
Nina siorbnęła kawę i popatrzyła przed siebie, kątem oka obserwując, jak Dale zamiera, nie
doniósłszy kubka do ust. Rysy jego twarzy znamionowały siłę, ale było w nich jeszcze coś
chłopięcego. Zapewne świetnie wykonuje swoją pracę -„tak jest, sir" rano, „tak jest, sir"
wieczorem i jeszcze parę razy „tak jest, sir", ale widać było, że potrafi też myśleć. Być może
był też w jego obliczu cień braku litości, ale doskonale ukryty. A także odrobina arogancji,
pewności siebie typowej dla kogoś znakomicie wyszkolonego i wprawnego, kto potwierdził
swoje umiejętności w bardzo realnym świecie i ma powody do wysokiej samooceny. Bez
fałszywej skromności przyznawała w duchu, że i z jej twarzy można wyczytać podobne
cechy.
Nina miała świadomość swoich mocnych i słabych stron; te ostatnie nauczyła się dobrze
ukrywać. Za to Dale Miller... W tej chwili jego twarz zdradzała słabość. Najwyraźniej
nieczęsto obracał się w towarzystwie bystrych kobiet. Może lubił nastroszone blondyny o
wielkich balonach, prezentujące się doskonale zwłaszcza na tylnym siodełku motocykla?
Nina zastanawiała się, jak układało mu się z ojcem. Może nie najlepiej, i właśnie to zobaczyła
w jego twarzy? Spojrzenie, którym ją teraz obdarzał, mówiło „odpieprz się" znacznie
dobitniej niż słowa.
- Co mi powiesz? - spytała.
Dale wstał i rzucił w krzaki kubek z kawą.
- Widzę, że popełniłem błąd.
164
- Za późno, żeby tak sobie odejść, Dale - stwierdziła Nina. - Wiem, że coś ci chodzi po
głowie. Coś, czym nie miałeś ochoty dzielić się z szeryfami. Mam rację? A ja ich dobrze
znam i wiem, że nie lubią, kiedy ktoś zataja informacje. Ja też nie lubię. Ani żaden inny glina.
Nie wyobrażam też sobie, żeby lubił to ktoś w twoim małym sekretnym światku. Więc może
przestaniesz owijać w bawełnę i powiesz mi, co wiesz? Niech to zostanie między nami. Jeżeli
będzie trzeba włączyć w sprawę inne osoby, będziesz mógł się sprzeciwić.
Przez chwilę obserwowała, jak na twarzy Dale'a odmalowuje się rozczarowanie. Bawiła ją ta
sytuacja. Dobrze mu tak, pomyślała, za to, że mnie nie doceniał. Teraz zobaczymy, czy
potrafi szybko myśleć i podejmować właściwe decyzje.
- Masz rację - powiedział Miller. Udała zaskoczoną.
- Mam też parę pytań na temat przestępstwa, o którym mówiłaś - dodał. - Rzeczywiście, nie
mówiłem szeryfom o moich wątpliwościach. Najpierw chcę się przekonać, co macie.
- Parę pytań?
- Widzisz, nie jestem do końca przekonany, czy Jonny odszedł tak, jak się wszystkim wydaje.
- Aha - mruknęła Nina. - Ale dlaczego nie powiedziałeś tamtym? To zawodowcy. Nie obraź
się, ale moim zdaniem gówno wiesz o ściganiu przestępców.
- To długa historia. Jeżeli to Jonny, a wcale nie twierdzę, że tak jest, to... chciałbym ruszyć za
nim. Muszę być częścią tej gry. Rozumiesz?
Miller wyglądał na zaskoczonego słowami, które padły z jego ust. Na oczach Niny śluza,
która na chwilę wypuściła potok uczuć, zaczęła się zamykać.
- Nie bardzo rozumiem tło tej sprawy - powiedziała - ale możesz mi wierzyć, że dojdziemy i
do tego. Twierdzisz, że śmierć Maxwella jest sprawą otwartą? Że być może przeżył i jest w
Minneapolis?
- Wszystko rozegrało się zaledwie sześć godzin jazdy stąd. Muszę zobaczyć, co macie, i
usłyszeć relację dziewczyny. Wtedy porozmawiamy. Kiedy będę miał wszystkie dane.
165
- O tak, sierżancie, wtedy bez wątpienia będziemy rozmawiać. A teraz chodźmy. Muszę
ściągnąć partnera.
- Zdawało mi się, że sprawa ma zostać między nami.
- Bo ma. Niestety, nie znam cię wystarczająco dobrze, żeby powierzyć ci własną skórę.
Herb obrócił się za kierownicą i oparł ramię na fotelu, zwieszając grube łapsko nad barkiem
Niny.
- Masz broń?
- Mam - odparł Dale.
- Dokumenty- zażądał Herb tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Dale podał mu teczkę ze sztucznej skóry, w której trzymał list polecający z Departamentu
Obrony. Herb pochylił się nad dokumentem.
Miller potarł palce, zacisnął je w pięść i oparł na udzie.
- Tu jest napisane, że masz prawo nosić broń i prowadzić śledztwa związane z
bezpieczeństwem kraju. Ani słowa o prawie do aresztowania. - Herb rzucił teczkę na tylne
siedzenie. - Umiesz używać tej pukawki?
- Trochę.
- No to pamiętaj, sierżancie, żeby nie wyjmować jej w naszej obecności. Noś ją sobie w
torebce czy gdzie tam wolisz...
- Herb - wtrąciła Nina.
- Wymachiwanie bronią zostaw mnie i mojej partnerce — ciągnął detektyw. Miał rumianą
twarz, a jego oczy mierzyły w Dale'a jak lufy strzelby z czerwonymi obwódkami. - Nie
wchodź nam w drogę. Nic nie mów, póki ci nie pozwolimy. Absolutnie nic. Nie pozwolę,
żeby cywil rozpieprzył mi dochodzenie.
- Nie jestem cywilem - powiedział Dale i postukał palcem w teczkę dwa razy i jeszcze raz.
- Z mojego punktu widzenia jesteś. Możesz sobie być cholernie tajnym agentem czy Bóg wie
kim, ale to jest policyjna robota. Gdyby Nina nie nalegała, żeby wlec cię z nami, to za
utrudnianie śledztwa skułbym cię i kopem w tyłek wysłał z powrotem do szeryfów. Jesteś tu
zaledwie tolerowany, kapujesz? To oznacza, że będziesz siedział, kiedy każemy ci siedzieć, i
gadał, kiedy każemy gadać.
166
- Spokojnie, Herbie - odezwała się Nina. - Dale jest po naszej stronie.
- Chciałem od razu wywalić kawę na ławę - odparł stary. - Powiedziałem, co miałem do
powiedzenia, i tyle.
Nina spojrzała w lusterko. Dale siedział z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Patrzył na
Herba z kamienną twarzą, ale wypieki na jego szyi i policzkach sugerowały, że jest wściekły.
Jasna cera, pomyślała Nina. Nie przywykł do takiego traktowania, ale z drugiej strony nie ma
pojęcia o naszej robocie. Dlatego będzie tolerował nasze zwierzchnictwo, póki służy to jego
celom. Dziwne, że zostawił szeryfów i wybrał się na samotne łowy... Nina wiedziała, że ze
szpiegami trzeba uważać, a Miller bez wątpienia był kimś w rodzaju szpiega. Ojciec
opowiadał jej nieraz o kontaktach z CIA, a i w policyjnych barach słyszało się o spotkaniach z
agentami służb specjalnych, którzy polowali w mętnych wodach między światem wywiadu a
światem lokalnych stróżów prawa, niczym wielkie białe żarłacze.
Pojechali do Minnetonka, zamożnego przedmieścia nad jeziorem o tej samej nazwie, jednym
z największych w Minnesocie. Duży dom, do którego zmierzali, stał na końcu ślepej uliczki, a
jego ogród sąsiadował z podmokłą łąką. Inne budowle w tej okolicy wzniesiono w podobnym
stylu: były dwupiętrowe, miały rozległe ogrody, schludnie przystrzyżone trawniki, na których
pełno było dziecięcych zabawek, oraz dobry widok na skrawek dzikiej przyrody. Na
podjazdach i w otwartych garażach stały bmw, land cruisery, rangę rovery i jeepy grand
cherokee.
Mężczyzna, który otworzył im drzwi, był wysoki i ubrany w spraną, ale zdecydowanie drogą
koszulkę polo, spodnie koloru khaki i klapki.
- W czym mogę pomóc?
- Panie Martin, jestem Nina Capushek z policji Minnea-polis. Rozmawiałam już z pańską
córką - powiedziała łagodnie Nina. - Czy będę mogła zająć jej jeszcze kilka minut?
- Odpoczywa - odpowiedział pan Martin. - Czy to konieczne? Musi pani właśnie teraz?
- Przykro mi, proszę pana - odparła Nina. - To naprawdę ważne. Nie niepokoilibyśmy
pańskiej córki, gdyby nie
167
było to konieczne. Wierzę, że ta rozmowa pomoże nam ująć sprawcę.
Pan Martin spuścił głowę. Wyglądał na pokonanego.
- Oczywiście - powiedział cicho. - Zrobimy wszystko, co konieczne.
Wprowadził gości do salonu. Pokój był wygodnie urządzony i najwyraźniej chętnie używany.
Stała w nim długa i głęboka kanapa oraz dwa fotele do kompletu oddzielone lampą. Na
ścianach wisiały zdjęcia krewnych i przyjaciół, na półkach stały książki, a na niskiej ławie
ktoś rozrzucił czasopisma.
- Proszę tu zaczekać - powiedział Martin. - Sprowadzę córkę... W tej chwili jest u niej żona.
Wszedł po schodach na piętro i po chwili wrócił z córką. Lu Ann Martin była wysoką i ładną
dziewczyną; wrażenia tego nie zacierał nawet stres, który napiął jej skórę i zniekształcił rysy.
Mimo luźnego stroju widać było, że jej ciało jest szczupłe i umięśnione. Włosy miała
związane w koński ogon czerwoną wstążką, która wydawała się dziwnie nie na miejscu.
Dziewczyna spojrzała na Ninę, unikając wzroku Herba i Dale'a. Odetchnęła głęboko,
zbierając siły.
- Cześć, Lu Ann- powiedziała Nina. Podeszła bliżej i ujęła w dłonie rękę dziewczyny. -
Dziękuję, że zechciałaś do nas zejść.
- Może państwo usiądą? - zaproponował Martin. - Podać coś do picia? Lu Ann?
- Nie, tatusiu. Nie trzeba.
- My też dziękujemy, panie Martin - odpowiedziała za wszystkich Nina.
Poprowadziła dziewczynę do kanapy i usiadła obok niej.
- Lu Ann, musimy zadać ci jeszcze kilka pytań. Naprawdę niewiele. To nam pomoże złapać i
zamknąć tego drania. Zrobisz to dla nas?
Lu Ann omiotła szybkim spojrzeniem nowo przybyłych i ojca, a potem znowu popatrzyła na
Ninę i jakby otrząsnęła się z odrętwienia będącego reakcją obronną.
- Tak. Zrobię to, detektyw Capushek.
- Proszę, mów mi Nino. Pomożesz starej kobiecie poczuć się młodszą.
168
- Nie jesteś aż taka stara, Nino - odpowiedziała Lu Ann.
- Masz dobre serce.
Dziewczyna wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się lekko. Jej dłonie, splecione na kolanach,
drżały jak zwierzęta w pułapce. Nina uścisnęła je lekko.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Co chciałabyś wiedzieć? - odpowiedziała pytaniem Lu Ann.
Ojciec przysunął się bliżej i stanął za plecami córki.
- Byłaś z przyjaciółmi w Pickled Parrot - zaczęła Nina. -Wyszłaś mniej więcej pół godziny
po północy i pojechałaś do domu. Czy zauważyłaś, że ktoś cię śledził w barze albo na
parkingu?
Lu Ann musnęła palcami włosy i spuściła głowę.
- Nie. Jak już mówiłam, zobaczyłam sprawcę dopiero wtedy, gdy otwierałam drzwi
mieszkania.
- Zastanów się, Lu Ann - poprosiła Nina. - Może ktoś w barze zapadł ci w pamięć? Może
ktoś słuchał waszych rozmów, a może ty zamieniłaś parę słów z obcym człowiekiem?
- Nie przypominam sobie nikogo takiego. Śmialiśmy się, bawiliśmy...
Nina obserwowała pogłębiające się zmarszczki na czole Lu Ann.
- W porządku. Kiedy wróciłaś do domu, wysiadłaś na parkingu... nikogo nie zauważyłaś?
Może ktoś się oddalał albo właśnie wracał do samochodu?
- Nie.
- Dobrze. Stanęłaś przed drzwiami swojego mieszkania i...? Lu Ann zesztywniała. Zacisnęła
mocniej dłonie splecione
na kolanach, aż zbielały kłykcie. Wzięła głęboki wdech i powiedziała:
- Właśnie otwierałam zamek... Nie mam pojęcia, skąd się wziął ten człowiek. Po prostu
stanął za mną. Chwycił mnie od tyłu za szyję i wyszeptał: „Cicho. Bądź cicho, a nic ci się nie
stanie". - Lu Ann wzdrygnęła się, a jej oczy napełniły się łzami.
Nina czekała.
- Potem wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi-kontynuowała drżącym głosem Lu Ann. -
Był silny... Jestem
169
pewna, że dużo ćwiczy. Nic nie mogłam zrobić. Przytrzymał mnie jedną ręką... i zapytał, czy
ktoś jeszcze jest w domu. A potem coś mi zrobił w szyję. Bolało tak bardzo, że nie byłam w
stanie wydobyć głosu i nie mogłam ustać na nogach. Zajrzał do wszystkich pokoi, żeby się
upewnić, że nikogo nie ma. Potem zaniósł mnie do sypialni. Miał ze sobą małą torbę, taką,
jaką noszą gońcy. Wyjął z niej poszewkę na poduszkę i zarzucił mi na głowę.
- Nie widziałaś jego twarzy? - spytał Dale.
Nina spojrzała na niego ostrzegawczo, a Herb położył rękę na jego ramieniu.
Lu Ann podniosła głowę i spojrzała na Millera.
- Nie, nie widziałam. Ani na chwilę nie pozwolił mi się odwrócić, a potem założył mi tę
poszewkę.
Nina ponownie ujęła dłoń dziewczyny.
- Wreszcie przywiązał mnie do łóżka - ciągnęła Lu Ann. - Miałam wrażenie, że już to robił.
Przyniósł ze sobą linkę i dobrze wiedział, jak przycisnąć mnie kolanem i wygodnie związać.
Nie mogłam się ruszyć i nie mogłam nic powiedzieć. Trudno mi było oddychać z zasłoniętą
twarzą. On też nic nie mówił, tylko „bądź cicho". I wiedział, że nic nie mogę zrobić. Potem...
potem rozciął nożem moje ubranie i zgwałcił mnie. Nie odzywał się przez cały czas. Dopiero
później, kiedy nastawił... magnetofon. Wtedy... - Lu Ann nie mogła już powstrzymać płaczu.
Ojciec położył ręce na jej barkach.
- Wystarczy - powiedział. - Będą państwo musieli zaczekać z kolejnym przesłuchaniem -
dodał, po czym odprowadził córkę na piętro.
- Co było dalej? - spytał Dale.
- Torturował ją przez chwilę - odparł Herb. - Naciskał na sploty nerwowe, żeby zmusić ją do
posłuszeństwa. Pytał, czy sprawia jej to przyjemność. Powiedziała to, co jej zdaniem chciał
usłyszeć. Wkurzył się. Pytał: „Sprawia ci to przyjemność? Lubisz, kiedy tak cię biorą?"
Chory, popieprzony facet. Wreszcie przestał i zostawił ją. Sąsiedzi nic nie słyszeli. Kiedy Lu
Ann nie pojawiła się w pracy, jedna z przyjaciółek postanowiła ją odwiedzić. Otworzyła
drzwi zapasowym kluczem i znalazła ją... Żywą, dzięki Bogu.
170
- Sądzisz, że zamierzał ją zabić? - spytał Dale. Herb popatrzył na niego z niesmakiem.
- Może. Jeżeli wcześniej tego nie robił, być może wkrótce zacznie. A jeśli sam nie
zauważyłeś, to informuję, że udało mu się zabić jakąś część Lu Ann Martin. Tak się nazywa
ta mała, wiesz? - dodał, spoglądając na wiszące na ścianach zdjęcia roześmianej pięknej
dziewczyny w sukience z balu maturalnego, w kostiumie kąpielowym na pokładzie jachtu, z
rodziną. - Tu, w Minneapolis, nieczęsto trafiamy na takich bydlaków. Większość nie
dorównuje mu bystrością, nie są tak zorganizowani i tak zimni... - Herb umilkł, gdy na
schodach pojawił się pan Martin.
- Przykro mi, ale muszą państwo nas zostawić - powiedział ojciec Lu Ann. - Dałem córce
środek uspokajający, niedługo powinna zasnąć.
Nina wstała i podała mu rękę. Uścisnął ją po krótkim wahaniu.
- Przepraszamy, że państwa niepokoiliśmy - powiedziała Nina. - Proszę pozostawać w
kontakcie z naszym psychologiem, Lu Ann powinna skorzystać z fachowej pomocy. A my
będziemy informować o postępach w śledztwie.
- Dowiedzieli się państwo czegoś nowego od mojej córki? - W głosie Martina pojawiła się
nuta gniewu. - Ile razy jeszcze będzie musiała przez to przechodzić?
Odpowiadając, Nina spojrzała na Dale'a.
- Nie będziemy więcej niepokoić Lu Ann, panie Martin. To spotkanie pomogło naszemu
nowemu współpracownikowi lepiej poznać człowieka, którego szukamy. Jeżeli mamy ująć
sprawcę, musimy wykorzystać wszystkie możliwości. A przecież tego pan chce, prawda?
- Naturalnie. Ale chciałbym też odzyskać córkę. Rozumie pani?
- Rozumiem - odpowiedziała cicho Nina. - Rozumiem doskonale, proszę pana. I jestem
wdzięczna za pomoc. Proszę podziękować Lu Ann.
W milczeniu opuścili dom Martinów i wrócili do samochodu.
- Ty prowadź, Herb, dobrze? - poprosiła Nina.
- Jasne.
171
Herb wcisnął się za kierownicę, a Dale bez słowa zajął miejsce z tyłu.
- To twój pierwszy raz? - spytała Nina.
- Nie rozumiem.
- Pierwszy raz widziałeś skutki gwałtu?
- Znałem kiedyś kobietę, która została zgwałcona.
- Ale to chyba nie to samo co rozmowa z ofiarą tuż po, prawda?
- Nie to samo.
- A taką właśnie mamy robotę - westchnął Herb. -Dzień w dzień.
- Ja bym nie mógł - wyznał Dale. - Nie wiem, jak sobie z tym radzicie.
Herb zerknął w lusterko, a potem skupił się na prowadzeniu wozu.
- Chciałbym ich pozabijać - dorzucił Dale. - Wszystkich, co do jednego.
Herb i Nina bez słowa spojrzeli sobie w oczy.
2.9
Po północy, kiedy ogarnęła go łowiecka gorączka, Jonny Maxwell wyszedł na spacer w
świetle księżyca. Był już dwie przecznice od ruchliwego skrzyżowania Hennepin z Lakę i od
jaskrawych świateł Uptown. Tu, na Emerson Street, było zdecydowanie ciemniej. Latarnie
stały znacznie rza dziej, a w oknach tylko od czasu do czasu zapalały się światła, by zaraz
zgasnąć. Kierowcy przejeżdżających samochodów zerkali na Jonny'ego bez zbytniej
ciekawości - był dla nich jednym z wielu młodych i modnych mieszkańców Uptown,
wracających do domu z imprezy w barze Lyle'a albo z późnego seansu w Uptown Theater.
Rozmyślał o mroku. Zawsze dobrze się czuł w ciemności i wiedział, że to się nigdy nie
zmieni. Szedł z pochyloną głową, sprężystym krokiem łowcy, szybkim spojrzeniem omiatając
mroczne ulice. W torbie przewieszonej przez ramię niósł drobiazgi, którymi zamierzał się
podzielić z panną Annie Ma, artystką.
Wolno minął budynek przy Emerson 2782, podobny do tego, w którym sam mieszkał. Ściany
z ciemnej cegły pięły się na wysokość dwóch pięter. Wnętrze podzielono na apartamenty, po
dwa na każdej kondygnacji. Jonny zostawił w tyle rzęsiście oświetloną bramę i skierował się
ku tylnemu wejściu, także zabezpieczonemu domofonem. Ze wszystkich ścian patrzyły na
niego ogromne okna - nawet z tych, które blisko sąsiadowały z innymi budynkami. Noc
wcześniej, podczas rozpoznania, Jonny przestrzelił z pistoletu pneumatycznego boczne
światła po północnej stronie domu. Mieszkanie Annie Ma mieściło się na pierwszym piętrze,
właśnie od północy.
173
Annie Ma siedziała na drewnianym krzesełku naprzeciwko sztalug, otoczona świecami.
Migotliwe światło wydobywało z ciemności ciepłe barwy tkanin i kilimów - wykonanych
przez rzemieślników ze szczepu Navajo, a także z Iranu i Turcji - wiszących na ścianach i
ułożonych nieregularnie, lecz gustownie na podłodze. Kobieta była bosa; jedną stopą gładziła
nieustannie miękki dywan, a drugą oparła na poprzeczce między nogami krzesła. Pochylona,
w skupieniu przyglądała się detalom, które namalowała właśnie czubkiem najcieńszego
pędzelka. Płótno było duże, a plamy czerwonej, rudobrunatnej i czarnej farby układały się w
stylizowany wizerunek twarzy o surowych rysach - wersję oblicza, które widywała w snach i
które powracało w jej świadomych myślach częściej niż jakiekolwiek inne. Strach. Tęsknota.
Nienawiść. Ciekawość. Wszystko to zawarła w swoim obrazie, artystycznej interpretacji
twarzy skrywanej pod maską obojętności przez mężczyznę, którego spotkała w barze sushi.
Mężczyznę imieniem Bill.
Nauczyła się nie patrzeć zbyt długo na całą twarz, na całe płótno. Wolała ufać swej intuicji i
koncentrować się na detalach, nadając im właściwy kolor i kształt. Ufała podświadomości,
budując kompletny wizerunek tego, co płonęło przed jej oczami i wypełniało sny. Annie, jak
wielu artystów, miała dar widzenia na wskroś. Był on, podobnie jak dar Kasan-dry,
błogosławieństwem i przekleństwem zarazem.
Wiedziała, że on po nią przyjdzie.
Nie znała prawdziwej przemocy, ale rozumiała, że trzeba zachować ostrożność. Czuła pociąg
do mężczyzny, którego na swoim obrazie nazwała Kochankiem-Demonem. Spod maski, którą
nosił na co dzień, emanował brutalnością i absolutną pewnością siebie, łatwością
zwyciężania, tak jak emanuje gorącem tygiel pełen płynnego metalu. Annie i jej sąsiedzi
zawsze zamykali drzwi na klucz i wzajemnie strzegli swoich dóbr. W domu czuła się
bezpiecznie. Lecz mimo to niczym tropione zwierzę wyczuwała łowcę. Był blisko, coraz
bliżej.
— Spaceruję po północy w świetle księżyyyyyca... — Okrążając budynek, Jonny nucił pod
nosem starą piosenkę Pat-
174
sy Cline. Rozpierała go radość. Tę część nocnych wypraw lubił najbardziej: skradanie się,
prawdziwe łowy. Seks był tylko nagrodą za udane podchody- zarabiał na niego, sprawdzając
własne umiejętności. To będzie dobre, obiecywał sobie w duchu, idąc ciemnym zaułkiem
między budynkiem, w którym mieszkała Annie, a sąsiednim, z dala od księżycowej poświaty
zalewającej ulicę. Zatrzymał się, przesunął torbę kurierską na plecy i zacisnął dłonie na
cegłach wystających z muru w równych odstępach. Miękkie podeszwy butów
wspinaczkowych z łatwością dopasowywały się do nierówności ściany. Podciągnął się i
bezszelestnie jak cień zaczął się wspinać coraz wyżej po wąskim pasie muru oddzielającym
wielkie okna.
Bez trudu pokonał wysokość dwóch kondygnacji, sforsował niski murek tworzący koronę
budynku i znalazł się na płaskim dachu. Przemierzył go szybko i cicho, klucząc w rzadkim
lesie anten i przewodów wentylacyjnych. Zatrzymał się przy metalowej klapie z
przyspawanym uchwytem. Miała kształt kwadratu o boku niespełna metra. Jonny zdołał ją
unieść zaledwie na parę centymetrów, zanim napotkał opór kłódki zamykającej właz od
środka - dokładnie tak samo jak podczas rekonesansu. Zawiasy klapy znajdowały się na
zewnątrz: dwa potężne bolce tkwiły głęboko w mosiężnych oprawach. Jonny wyjął butelkę
smaru Break-Free w sprayu i obficie spryskał zawiasy, starając się, by płyn dotarł do ich
wnętrza. Odczekał parę minut, a potem wyjął z torby mały młotek i punktak z łbem
owiniętym grubym materiałem. Uderzył lekko w każdy z zawiasów i bolce przesunęły się
nieznacznie - na tyle, by dało się wprowadzić do szczelin więcej smaru. Odczekał jeszcze
chwilę, nie myśląc o niczym, a jedynie analizując informacje napływające ze zmysłów:
subtelne wibracje połaci dachu pod stopami, monotonny pomruk klimatyzatorów, szum
lekkiego wiatru z zachodu, chłodzącego spocone czoło, i wreszcie gwar głosów
dobiegających z otwartego okna sąsiedniego budynku.
Wreszcie uderzył w bolce po raz ostatni, wysadzając je z zawiasów. Luz na uchu kłódki
pozwolił unieść pokrywę na tyle, że Jonny przecisnął się pod nią i bezszelestnie opuścił na
stopnie. Pomocnicza klatka schodowa łączyła tylne drzwi
175
mieszkań z wyjściem na dach i z tylną bramą budynku prowadzącą na nieduży parking. Na
platformach przed drzwiami stały kubły na śmieci, puste kartony po sprzętach domowych,
rowery i mniej potrzebne akcesoria.
Jonny stanął na progu mieszkania Annie Ma, nasłuchując.
Annie ułożyła na szufladce kolejną płytę kompaktową i wsunęła ją do odtwarzacza. Po chwili
pokój wypełniły dźwięki After the Rain Johna Coltrane'a. Przesunęła suwaki korektora
graficznego i pokręciła potencjometrem, dodając mocy. Usiadła na drewnianym krześle z
zamkniętymi oczami i kołysząc się lekko, chłonęła dźwięki. Muzyka sączyła się wolno w
pustkę i spokój, które ją wypełniały. Odgarnęła włosy i zatoczyła szeroki krąg głową, by
rozruszać mięśnie szyi. Nagle ogarnął ją chłód i drobniutkie włoski na jej karku zjeżyły się.
Stojący tuż za nią, tak blisko, że czuła zapach i ciepło jego ciała, mężczyzna imieniem Bill
powiedział:
- Ładny obraz. Widzę podobieństwo.
- Cieszę się, że ci się podoba. - Serce Annie Ma tłukło się jak oszalałe, ale głos miała
spokojny. - Wydaje mi się, że... dobrze cię uchwyciłam - dodała, nie odwracając się.
- W jakim sensie? - spytał Jonny.
- Mogę się odwrócić?
- Jeszcze nie.
- Oczywiście — zgodziła się. - W takim sensie, że mój obraz pokazuje cię takim, jaki jesteś
naprawdę. Twoją ukrytą twarz. - Doskonale wyczuwała gniew, którym emanował intruz.
Miała wrażenie, że rośnie temperatura jego ciała. Czuła jego bliskość na karku, jak gorący
oddech. Coraz silniejszy wydawał się też zapach mężczyzny, jego potu. - Naturalnie nie chcę
cię obrazić, kiedy to mówię - ciągnęła ostrożnie. - Rozumiesz?
- Co widzisz? - spytał.
- Kontrolę. Dyscyplinę. Niebywałą siłę. Gniew. Wściekłość. Smutek. Tęsknotę. Frustrację.
Pożądanie. - Kobieta umilkła na chwilę. - Czego tak bardzo pragniesz?
- Nie wiesz?
- Mogę ci dać...
176
- Ja biorę. Nie dawaj. Ja biorę.
- Ale dałabym...
- Nie dawaj! - syknął Jonny. - Nie dawaj. Nigdy nie dawaj.
Umilkła i posłusznie spuściła głowę. Jej szczupłe ramiona drżały.
- Ja...- zaczęła.
- Zamknij się - przerwał jej beznamiętnie Jonny. - Cisza. Absolutna.
Usłyszała, że coś otwiera - może worek lub torbę - i zaraz potem zarzucił jej na głowę
poszewkę na poduszkę. Wpadła w panikę i mimowolnie uniosła ręce, żeby uwolnić się od
miękkiego materiału zakrywającego jej twarz. Jonny zacisnął poszewkę mocniej na jej szyi i
szarpnął zdecydowanie, jakby przywoływał do porządku psa uwiązanego na smyczy.
- Nie - powiedział. - Nie ruszaj, póki ci nie każę.
Opuściła ręce. Każdy niespokojny oddech przybliżał cienki materiał do jej nozdrzy i ust.
Jonny zebrał brzegi poszewki w garść i pociągnął w górę, stawiając kobietę na nogi. Kiedy
popchnął ją w bok, zaczęła iść na czubkach palców, ręce trzymając opuszczone wzdłuż
tułowia. Nic nie widziała; wyczuwała jedynie bosymi stopami dywan, potem drewnianą
podłogę i znowu dywan. Jęknęła z bólu, kiedy intruz pchnął ją i zderzyła się z ościeżnicą
drzwi do sypialni. Zaraz potem rzucił ją na łóżko i obrócił. Poczuła pod sobą materac.
- Ręce nad głowę - rozkazał.
Szybko i wprawnie przywiązał jej ręce do wezgłowia. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ciała. Jeśli
nie liczyć przydługiej koszuli, była naga. Miękkie, zaskakująco pełne piersi kontrastowały ze
szczupłym ciałem. Jonny wyjął zza pasa składany nóż bojowy CQC-7 i otworzył zębate
ostrze. Uniósł czubkiem klingi skraj koszuli i przez chwilę przyglądał się kroczu dziewczyny.
Annie poczuła na skórze jego oddech. Zamknęła oczy i przestała szarpać więzy. Teraz jej uda
dotknęła zimna stal, a zaraz potem poczuła ukłucie czubkiem noża. Posłusznie rozchyliła
nogi. Napastnik znieruchomiał nad nią, czuła na sobie jego spojrzenie.
Przesunął dłońmi po jej piersiach i zatrzymał w zagłę-
177
bieniu między obojczykami, a potem zgiął jeden palec i nacisnął. Annie zakrztusiła się i
odruchowo uniosła tułów; opadła na łóżko, kiedy cofnął rękę. Kiedy delikatnie masował splot
nerwowy, jej oddech wrócił do normy.
- To splot szyjny - wyjaśnił. - Jest ich znacznie więcej.
- Przepraszam - powiedziała Annie. - Chciałabym to zrobić tak, jak trzeba.
- Tak jak trzeba?
- Już masz mnie w swojej władzy - odpowiedziała. -Twoja maska... Ale ja mogę zrobić
więcej. Mogę grać rolę. Powiedz mi tylko, czego oczekujesz. Powiedz dokładnie.
- Chcesz zrobić to tak, jak trzeba - powtórzył miękko.
- Ale nie chcę nazywać cię Billem - dodała. - Jakoś mi to nie pasuje. Jak mam cię nazywać?
Palec ponownie zatrzymał się między jej obojczykami. Zesztywniała i zaraz się rozluźniła.
Jonny zainteresował się jej włosami łonowymi.
- W ogóle nie chcę, żebyś mnie nazywała — powiedział.
- A ja myślę, że chcesz. Chcesz, żebym mówiła do ciebie po imieniu. I mam dla ciebie imię.
Tak samo nazwałam mój obraz.
- To znaczy jak?
- Kochanek-Demon.
Jonny wolno, z namaszczeniem rozpiął jej koszulę.
- Chciałabyś pieprzyć się z demonem, dziewczyno? Tego właśnie chcesz? To masz na myśli?
- spytał.
Nie odpowiedziała. Jonny obserwował drżące mięśnie jej brzucha i gładką powierzchnię
złotej skóry między biodrami. Zabębnił po niej palcami i pogładził kępkę włosów.
- Przypominasz mi mojego ojca - powiedziała. Jonny znieruchomiał.
- Był taki jak ty. Służył w siłach specjalnych, w Zielonych Beretach.
- Co to znaczy, że był taki jak ja?
- Silny. I wściekły, zawsze kiedy mnie odwiedzał. Nie na mnie, tylko na matkę. Czasem
przysyłał pieniądze. Troszczył się o nas. Matka się go bała, ale dla mnie zawsze był dobry.
Kiedy umarł, za pieniądze z ubezpieczenia mogłam skończyć college.
178
- W jaki sposób zginął?
- Agent Orange. Spryskali go tym świństwem, kiedy razem z oddziałem przebywał w Laosie
czy gdzieś przy granicy... Nie pamiętam już. Przysłał mi swój beret, kiedy skończyłam
ogólniak. Mam go jeszcze, leży w szafie.
- Co ja mam wspólnego z Zielonym Beretem?
- Jesteś taki sam. To, co robisz, to, jaki jesteś... przypominasz go pod wieloma względami.
Jonny wstał z łóżka i otworzył drzwi szafy. Na gwoździu wbitym w deskę wisiał stary,
wytarty zielony beret, dopasowany do czyjejś głowy, ale wciąż kształtny. Na przypiętej do
niego odznace widać było godło Siódmej Grupy Sił Specjalnych. Jonny obrócił beret w
dłoniach. Na skrawku jedwabiu wszytym od środka widać było napis wykonany atramentem:
Ken Symington. Jonny położył beret na komodzie, zamknął drzwi szafy i odwrócił się, by
popatrzeć na Annie Ma leżącą na łóżku.
- Co robisz? - spytała.
- Dlaczego sądzisz, że twój ojciec był taki jak ja?
- A jak mam do ciebie mówić?
- Mówi mi... Jonny - odparł. Okrył ciało Annie koszulą, ale nie zapiął guzików. - Teraz
powiedz mi dlaczego.
2.10
Irlandzki pub Kierana mieścił się opodal ratusza, dokładnie naprzeciwko budynku kwatery
głównej policji. Nina i Dale siedzieli przy stoliku obok wielkiego okna, skąd mogli
obserwować policjantów wchodzących i wychodzących z szarego gmachu po drugiej stronie
ulicy.
Nina upiła łyk guinessa z półlitrowego kufla i zlizała piankę z górnej wargi.
- Masz dziewczynę, Miller? - spytała. - Siedzi jakaś w domu i ceruje ci skarpetki?
Dale zakręcił bushmillsem z lodem i potrząsnął głową.
- Nie mam czasu na takie rzeczy. A ty?
- Mam ładne mieszkanie nad wodą. Piękny widok za oknem, zwłaszcza o tej porze: księżyc
nad jeziorem, ludzie spacerują... Dokończ drinka, pojedziemy do mnie.
- A gdzie twój partner?
- Musiał skoczyć do domu.
- Nie wygląda mi na rodzinnego faceta.
- Gówno o nim wiesz, Miller. Właśnie że rodzinny z niego gość, a do tego świetny policjant i
najlepszy partner, jakiego miałam. To mój przyjaciel. Przyjaciel, Dale. Masz jakichś
przyjaciół? Bo nie wyglądasz mi na takiego, co ma.
- Nie mogłabyś przestać? Skomentowałem fakt i kropka. Przecież nie chciałem cię urazić.
- To jak, masz przyjaciół?
Dale pociągnął spory łyk whisky i oczy zaszły mu mgłą.
- Tak - powiedział. - Mam przyjaciół. Nina uśmiechnęła się lekko.
- A często punktujesz? Wiesz, chodzi mi o seks. Dale wstał i delikatnie odstawił szklankę.
- Dość. Niepotrzebne mi te bzdury...
180
- Siadaj - odpowiedziała Nina. - Siadaj i nie rób sobie obciachu.
Kobieta i mężczyzna siedzący kilka stolików dalej zerkali na nich w mało dyskretny sposób,
półgębkiem wymieniając uwagi.
- Nienawidzisz wszystkich facetów czy tylko wojskowych?
Nina roześmiała się.
- Siadaj, Dale. Dokończ whisky, a ja przestanę ci dokuczać. Naprawdę. I tak nigdzie nie
pójdziesz beze mnie, a ja nie skończyłam piwa. Poza tym jeszcze nie zdecydowaliśmy, co
powiemy szeryfom.
Dale usiadł, ale whisky przestała go interesować.
- Dobry z ciebie żołnierz, sierżancie Miller, mam rację? -spytała Nina, zniżając głos. - Służba
nie drużba, tak jest sir, odmaszerować. Ale co powiemy szeryfom? Słyszałam co nieco o
Jedzie Lovelessie. To stary, twardy i humorzasty łapacz bandziorów. Jeśli po fakcie
sprowadzimy go tu z całym zespołem i powiemy: No, chłopcy, wasz kumpel Dale Miller coś
zwęszył i okazało się, że miał rację, ale jakoś tak zapomniał powiedzieć o tym ludziom,
którym powinien był powiedzieć... Wiecie, tak po prostu zajrzał do jednej gliniary z
Minneapolis i pochwalił się, że ma przeczucie...
Dale wzruszył ramionami i podniósł szklankę.
- Rób, co uważasz za stosowne, Capushek. Jeśli wyślą mnie do domu, to jadę. Ale prędzej ja
powinienem zająć się tą sprawą niż ty.
- Brawo. Jesteś sprytniejszy, niż można by sądzić. I proszę, sam na to wpadłeś. Ale skoro już
rozmawiamy jak dziewczyna z dziewczyną, to się dogadajmy, panie Tajemniczy
Komandosie. Ach, byłabym zapomniała: spodziewaj się telefonu. Chcieliśmy sprawdzić
twoje referencje i bardzo oficjalny chłopaczek po drugiej stronie linii sprawiał wrażenie
zmartwionego, że siedzisz w Minneapolis, a nie tam, gdzie zwykle wieszasz swój karabin.
Ale nie martw się, wyjaśniliśmy mu. Usłyszał, że zostałeś zatrzymany za wykroczenie
drogowe i pokazałeś papiery gliniarzowi z drogówki. Kiedy wrócisz, możesz powiedzieć
szefom, że zostałeś w Minneapolis, żeby sprawdzić, czy miejscowe dziewczyny są takie, jak
głosi fama.
181
- Czy są królowymi śniegu? Lodowatymi sukami? Nina roześmiała się i uniosła szklankę w
udawanym toaście.
- Dobre. Może jeszcze będą z ciebie ludzie, Miller. Jeśli się postaramy, mamy pewnie z
tydzień, zanim twoi zaczną się zastanawiać, gdzie jesteś, i zażądają od szeryfów, żeby co
prędzej odesłali cię do domu.
- Co najmniej tyle. Zameldowałem, że biorę parę dni wolnego.
- No, to opowiadaj. Co jest grane z tym Maxwellem?
- Nie jestem pewien, że chodzi o niego.
- A wyglądasz na pewnego.
- Koroner go zidentyfikował.
- Nie dopasował DNA, nie porównał krwi... to trudne, a czasem wręcz niemożliwe po takim
pożarze. Z głowy zabitego niewiele zostało, więc nie sposób sprawdzić uzębienia... Podstawą
identyfikacji były więc dokumenty, przedmioty, ogólna budowa ciała - zgadza się?
- Tak.
- Moim zdaniem to wątpliwe dowody. Dale zakręcił resztką trunku w szklance, by nie
patrzeć
w oczy policjantki.
- Sam nie wiem.
- Chciałbyś go dopaść osobiście, co?
- Dlaczego tak uważasz?
- Bo już to przerabiałam. Wiem, co czujesz. Ale jeśli chcesz załatwić drania, zrobisz to ze
mną. W moim mieście nikt nie będzie urządzał kobiet tak jak on.
- Najpierw musimy go znaleźć - zauważył Dale. Przez chwilę spoglądał na swoje blade
odbicie w oknie pubu i na ludzi idących chodnikiem po drugiej stronie. - Najpierw musimy go
znaleźć.
Nina skręciła na rogu Hennepin i Washington. Kiedy przejechali most, zboczyli na prawo i
Pierwszą Aleją potoczyli się wolno przez rzęsiście oświetloną Dzielnicę Magazynów.
Trotuary były pełne ludzi, w klubach nocnych, restauracjach i barach trudno było o wolne
miejsce. Noc była
182
ciepła, więc nie brakowało też spacerujących - samotnie, parami i w większych grupach.
- Dokąd jedziemy? - spytał Dale.
- Na wycieczkę po mieście. Nocą jest tu naprawdę pięknie.
Minęli Loring Park i znowu skręcili w prawo, przy centrum sztuki Walkera, by w
spacerowym tempie dotrzeć do Lakę of the Isles Parkway. Jezioro Wysp świeciło
nieruchomym blaskiem w poświacie księżyca. Wóz zwolnił jeszcze bardziej, zbliżając się do
starego kamiennego mostu.
- Spójrz - powiedziała Nina.
W czystych wodach Jeziora Wysp odbijały się budowle Minneapolis. Miasto płonęło łuną
świateł wzmocnionych blaskiem księżyca. Obraz widoczny na powierzchni wody był
nieruchomy jak fotografia.
- To piękne - stwierdził Dale.
- Niewielu mężczyzn używa tego słowa.
- „Piękne"? Dlaczego?
- Sama nie wiem.
Objechali jeziora Calhoun i Harriet, by zatrzymać się przy muszli koncertowej opodal
pomostu. Tylna ściana ozdobnego budyneczku była przeszklona, tak by publiczność siedząca
naprzeciwko na trawie i na ławkach mogła podziwiać w tle widok jeziora. Przy pomoście
cumowały żaglówki, a brzęk łańcuchów kotwicznych niósł się daleko nad wodą. Na ścieżce
widać było nielicznych spacerowiczów.
- Przejdźmy się - zaproponowała Nina.
- Jasne.
Poszli krętą brukowaną alejką wzdłuż brzegu jeziora. Nina wcisnęła dłonie głęboko w
kieszenie lekkiej bluzy i skuliła ramiona, czując chłodne powiewy wiatru.
- Zimno ci? - spytał Dale.
Nina odchyliła głowę do tyłu i łapczywie zaciągnęła się rześkim powietrzem.
- Nic mi nie będzie. To przyjemne uczucie. Zapach wolności.
- Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób.
- A byłeś kiedyś wolny, Miller?
- Nie wiem, co masz na myśli.
183
Nina zatrzymała się i położyła dłoń na ramieniu Dale'a. Zacisnęła palce na jego grubym
bicepsie, drugą ręką sprawdzając podeszwę buta. Uśmiechnęła się, odwracając głowę w
stronę jeziora.
- W to nie wątpię - odpowiedziała. - Chodzi mi o to, czy kiedykolwiek doświadczyłeś
prawdziwej wolności. Czy czułeś, że nikomu nie jesteś nic winien, że nic nie musisz robić, że
możesz pójść, dokądkolwiek zechcesz, zrobić wszystko, na co masz ochotę, zostawić to, co
dobrze znasz, i udać się w nowe, nieznane, ciekawe miejsce, by spróbować czegoś innego?
Dale nie odpowiedział od razu.
- Raz czułem coś takiego. Byłem mały. Wybraliśmy się z ojcem z plecakami do parku
narodowego. Zmęczył się i postanowił zostać w dolinie, ale powiedział, że ja powinienem iść
w góry i spędzić tam noc samotnie. No i poszedłem. Byłem zupełnie sam, na szlaku nie było
nikogo. Ciężko było, ale fajnie. Wszedłem na szczyt i najpierw się obejrzałem, żeby
sprawdzić, jak wysoko jestem, a potem spojrzałem przed siebie, na dolinę po drugiej stronie i
otaczające ją góry... Wtedy poczułem się wolny. Mogłem pójść tam, dokąd chciałem.
Wszystko, czego potrzebowałem, dźwigałem na grzbiecie. Żadnych zobowiązań... Byłem
wolny. Właśnie wtedy.
- I tylko wtedy? Potem już nie?
- Nie w takim sensie, o jaki ci chodzi. Zobowiązania -wyjaśnił Dale. - Służba.
- Nigdy nie schodzisz z posterunku? Nie zdarza ci się zapomnieć o armii i być zwykłym
Dale'em Millerem? Czy w ogóle jesteś kimś poza wojskiem? Co robisz, kiedy nie jesteś
sierżantem Millerem?
- Biorę plecak, namiot i wędruję. Tak jak wtedy, kiedy byłem mały. Lubię podróżować.
Poznawać nowe miejsca i ludzi.
- Ludzi. Na przykład kobiety?
- Czasami.
- Udało ci się kiedyś zatrzymać jakąś na dłużej czy jesteś może z tych, co kochają i rzucają?
- Niektóre zatrzymałem.
184
- Niektóre? Opowiedz mi chociaż o jednej. Dale wzruszył ramionami.
- Nie ma o czym mówić.
- Mieszkaliście razem?
- Tak.
- Mów dalej.
- Pracowała w reklamie, na kierowniczym stanowisku. Była córką oficera, z którym
pracowałem. Spotkaliśmy się w ich domu; zaprosił mnie na Boże Narodzenie.
- Jaka była?
- Była dobrą kobietą. Ładna, dobrze ustawiona, miała własne ciekawe życie. Sądziłem, że
przywykła do obcowania z żołnierzami, skoro dorastała w takiej rodzinie, ale ona tego
nienawidziła, od początku do końca. Minął jakiś czas, zanim się z tym zdradziła, ale w końcu
nadszedł ten moment. Nie lubiła podróży, nie lubiła tego, co robię...
- A co robisz?
Dale kontynuował, jakby nie usłyszał pytania.
- ...nie lubiła broni w domu, nie lubiła moich przyjaciół... Było tak, jakbyśmy żyli na granicy
dwóch państw, lewą nogą w jednym, a prawą w drugim.
- Całkiem jak w policyjnej rodzinie. Co mówisz kobietom, kiedy pytają cię o zawód?
Dale spojrzał na księżyc.
- A jak reagują mężczyźni, kiedy się dowiadują, że jesteś gliną?
Nina zatrzymała się i odwróciła ku tafli jeziora.
- Nie mówię cywilom, że jestem gliną.
- Dlaczego?
- Dlatego, że to, co robię w pracy, jest dla nich, ale sama praca i to, co w niej widzę, jest dla
mnie. Nie muszę się tym z nikim dzielić.
- A jeśli musisz być gliną po godzinach? Nina parsknęła cicho.
- Wtedy robię swoje, ale mam już za sobą ten etap, na którym musiałam pakować się w
każdą rozróbę, jaką zobaczyłam. Nie po to mam telefon komórkowy.
- Ja chyba nie nadawałbym się do tej roboty. Za bardzo chciałbym załatwić dupków, których
ścigacie.
185
- Prawda?
- Tak.
- Naprawdę myślałaś, że mogłabyś prowadzić ze mną taką grę? - spytał, przesuwając dłonią
po jej brzuchu w kierunku wzgórka łonowego.
- Nie. Chciałam tylko... porozmawiać z tobą. Bałam się.
- Teraz też powinnaś.
- I boję się. Samej siebie. I ciebie.
- Czy teraz też próbujesz grać?
- Nie. - Kobieta poruszyła się na łóżku. - Jak chciałbyś mnie wziąć?
Dale zatrzymał się przy wysokim oknie w salonie Niny i spojrzał w dół na jezioro Harriet i
długą plamę księżyca odbitą na powierzchni wody. Nina stanęła za nim, bardzo blisko. Czuł
ciepło jej ciała emanujące przez cienką bluzkę.
- Podoba mi się tu - powiedział.
- Mhmm...
Dale naprężył mięśnie. Nina chwyciła go za pasek i odwróciła plecami do okna. Był tylko o
pół głowy wyższy od niej. Objęła jego kark i pochyliła ku sobie. Rozbawiło ją to, jak stał
nieruchomo ze zwieszonymi rękami, kiedy go całowała.
- Chyba nie było tak źle, co? - spytała po chwili.
- Nie.
Poczuła, że jej pragnie, kiedy zaczął ją całować. Pociągnęła go w stronę wielkiego zielonego
fotela, pchnęła na siedzisko i dosiadła, nie zdejmując ubrania. Twarz Dale'a znalazła się na
wysokości jej piersi. Kiedy objął ją w talii, wyczuł twardą kaburę z pistoletem.
- Potrzebne ci to? - spytał.
- Może. - Rozsunęła poły bluzki i wtuliła jego twarz między piersi, a potem sięgnęła w dół,
między nogi, by pociągnąć za końcówkę jego paska.
- Jeszcze nie zdecydowałem - odparł Jonny. - Ale dam ci znać.
Wstał i przespacerował się niespiesznie po pokoju, przyglądając się wszystkiemu z
ciekawością. Popatrzył na obra-
188
zy, apaszkę ze złotym wzorem upiętą na ścianie, japońskie kimono ślubne na drewnianych
kołkach i zdjęcia w staroświeckich ramach, a także na zielony beret. Stanął przy komodzie i
przez chwilę przebierał palcami w biżuterii wrzuconej niedbale do starej, kryształowej misy.
Między ozdobami zobaczył srebrne skrzydełka odznaki spadochroniarza. Sam miał taką.
Zważył ją w dłoni, zdjął umocowaną z tyłu nakładkę i dotknął ostrej igły. Po chwili odwrócił
się i spojrzał na Annie Ma rozciągniętą na łóżku dla jego przyjemności.
- Jonny? - odezwała się cicho. - Jonny?
- Chodźmy do sypialni - powiedział Dale.
- Dobrze mi tu.
- Możemy...
- Ciii... - Nina zdjęła bluzkę i rzuciła ją na podłogę.
Stanęła przed Millerem. Blada skóra odznaczała się wyraźnie wokół beżowego stanika. Kolba
pistoletu sterczała ukośnie ponad krągłością jej biodra. Wyjęła broń, skierowała lufą w dół i
odwróciła się, żeby ją odłożyć. Dale wstał, zaplątany w spodnie. Wymierzyła sig-sauera w
jego pierś.
- Siadaj, chłopcze - powiedziała.
- Nie celuj we mnie - odparł.
Wyciągnął rękę, żeby odebrać jej pistolet, ale cofnęła się o krok.
- Nie dotykaj mojej broni.
- Nino...
- Rozbieraj się.
- Co?
- Słyszałeś.
Dale usiadł i zrzucił buty.
- Właśnie tak - pochwaliła.
Jonny otwierał kolejno szuflady komody. Górna była pełna ładnej bielizny - czerwonej,
czarnej i beżowej. W drugiej zobaczył krwistoczerwoną atłasową sakiewkę, a w niej foliowy
woreczek z marihuaną, małą lufkę i plik papierków.
- Skąd bierzesz towar? - spytał.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła Annie.
- Skąd bierzesz trawkę?
189
- Od przyjaciela... pracuje w First Avenue. Też artysta.
- Muzyk?
- Nie, malarz. Jest ochroniarzem. Jonny roześmiał się.
- To dobre - powiedział. - A on skąd ma towar? Kto jest jego dostawcą?
- Nie wiem. Nigdy nie pytałam.
Jonny zamknął szuflady, podszedł do łóżka i usiadł. Pogładził linię mięśni brzucha młodej
kobiety. Zadrżała nieznacznie i to go podnieciło. Wsunął w nią palec i obserwował w
milczeniu, jak jęknęła, wzdrygnęła się i znieruchomiała. Wyjął palec i powąchał go.
- To jak z nami będzie, Annie? Z tobą i ze mną. No, jak? Nie odpowiedziała.
- Wiesz, o czym myślę, prawda?
Milczała uparcie. Patrzył, jak jej brzuch unosi się i opada, gdy starała się uspokoić oddech. W
tym samym rytmie pulsował materiał poszewki na jej twarzy; w zagłębieniach na wysokości
oczu pokazały się ciemne plamy wilgoci.
- Twój tata był jak lew w klatce, Annie - ciągnął Jonny, długimi i delikatnymi ruchami
wodząc palcem od jej mostka po łono. - A ty siedziałaś tam razem z nim, pamiętasz? Jednak
udało ci się wyrwać z klatki, mamusia tego dopilnowała. Mam rację? Ale dziś nie ma
mamusi, Annie. Tylko ty i ja. Ty i twój kochanek-demon. Czy nie o tym mówiłaś wtedy w
restauracji? Tak łatwo przychodziła ci rozmowa o czymś, czego wcale nie znasz... jeszcze. O
rozkoszy oddawania się. O rozkoszy dawania rozkoszy temu, kto bierze, mówiłaś. Zobaczysz,
jak to jest.
Jonny Maxwell wstał i rozebrał się powoli. Pochylił głowę i spojrzał na penisa pulsującego
lekko w rytmie uderzeń serca. Wszedł na łóżko i ustawił się na czworakach nad Annie. Teraz
jej płacz stał się słyszalny.
- Cii - szepnął, przez poszewkę przyciskając palec do jej ust. — Ciii, Annie. Jeszcze nie masz
powodu do płaczu. Znalazłaś się w klatce, a lew, który był na wolności, wrócił z tobą do
domu. Ja nie jestem taki jak twój tatuś, Annie. Wcale nie jestem taki.
- Jesteś - odpowiedziała. - Jesteś dokładnie taki sam.
190
Nina położyła pistolet na podłodze i zsunęła buty, a potem rozpięła pasek i zdjęła spodnie.
Zapasowe magazynki i futerał na kajdanki upadły na drewnianą podłogę z głuchym hałasem.
Zdjęła rozpinany z przodu stanik, a potem wsunęła kciuki za gumkę fig i wyśliznęła się z nich
bez pośpiechu. Światło księżyca wyłuskiwało z mroku jej sylwetkę. Pełne piersi unosiły się i
opadały. Uklękła przed Dale'em siedzącym w fotelu, położyła dłonie na podłokietnikach jak
grzeczna dziewczynka i wzięła członek do ust. Kiedy stwardniał, wstała i pomagając sobie
jedną ręką, usadowiła się na nim, drugą obejmując Dale'a za kark. Kiedy uniósł ramiona, żeby
ją objąć, odtrąciła je.
- Nie - powiedziała cicho. - Nie dotykaj mnie. Poczuła, że na chwilę stracił zapał, ale zaraz
go odzyskał,
gdy zaczęła się kręcić i poruszać na jego kolanach. Ujeżdżała go tak długo, aż poczuła, że
zaczął pracować ciałem coraz szybciej i mocniej. Wreszcie zwolniła, znieruchomiała,
przerzuciła nogę nad oparciem i wstała.
- Ach... -jęknął Dale, kiedy zsuwała się z niego. Odwróciła się tyłem, odeszła i pochyliła, by
chwycić podło-
kietniki fotela stojącego naprzeciwko. Obejrzała się przez ramię i powiedziała:
- Pieprz mnie.
- Tatuś robił ci coś takiego? - pytał Jonny. - A może to? Była sucha i to, że musiał używać
siły, by w nią wejść,
sprawiło mu przyjemność. Wyczuwał, że starała się mimo wszystko odprężyć, nie stawiać
oporu... i to go zdenerwowało. Wcisnął kciuk w jej odbyt. Krzyknęła i szarpnęła więzy.
- Tak - odezwał się chrapliwym głosem. - Właśnie tak.
- Mocniej - ponagliła Dale'a Nina. - Mocniej!
- Nie! Proszę, nie!
- Ależ, Annie, dopiero zaczynamy...
Dale dostrzegł w pewnej chwili swoje odbicie w szybie okiennej. Księżycowa poświata
oświetlała podłogę i dwie postacie: stał za Niną, wchodząc w nią raz po raz i czując jej
191
mocną odpowiedź. Miał wrażenie, jakby to światło rozlewające się po deskach przenikało do
jego ciała i przez stopy, lędźwie i żyły spływało do oczu, wypełniając je nieznośnym
blaskiem.
Jonny wiedział, że to nie wystarczy. To przekonanie drzemało w nim od bardzo, bardzo
dawna, ale dopiero teraz w pełni dojrzało. Dziewczyna, nad którą się pochylał, szlochała.
- Tatusiu, proszę, nie - szeptała przez łzy. - Proszę, nie rób tego... To boli... Proszę, tatusiu...
Poczuł jeszcze silniejszy wzwód, kiedy zacisnął dłonie na jej smukłej szyi.
Nina uklękła na podłodze i przytuliła do piersi siedzisko fotela.
- Co się stało? - spytał Dale. Przyklęknął obok i położył ręce na jej barkach.
- Nic - powiedziała, kręcąc głową i strząsając jego dłonie.
- Dobrze się czujesz?
Przylgnęła do fotela jeszcze mocniej i skinęła głową.
Jonny klęczał obok łóżka, a pot stygł już na jego nagim ciele. Annie spoczywała na posłaniu,
nieruchoma i bezwładna. Jeszcze nigdy nie widział kobiety zabitej własnymi rękami.
Owszem, widywał zwłoki kobiet w Bejrucie, w kurdyjskich wioskach północnego Iraku czy
w obozach w Gwatemali. Lecz nawet Sherry żyła jeszcze, kiedy ją zostawiał. Patrzył teraz na
drobniutkie, gładko ułożone włoski na udach Annie Ma. Wydawało mu się, że próbują się
unieść, tak jak Annie, kiedy chciała złapać ostatni oddech. Dmuchnął delikatnie w ich stronę,
obserwując zmarszczki w brzoskwiniowym puchu. Jakie ładne, pomyślał.
Wstała bez słowa i poszła do łazienki, a potem prosto do łóżka. Nic więcej. Dale stał nagi i
patrzył na nią, nie odzywając się. Kiedy ułożyła się plecami do niego, podszedł do okna i
wyjrzał. Blask księżyca wydawał się jaśniejszy. Za-
192
mknął oczy. Czuł się tak, jakby wyszedł z cienia na słońce. Delikatny prysznic światła
obmywał jego ciało i włosy, które podnosiły się z wolna, w miarę jak wysychał pot.
- Przyjdziesz do mnie? - spytała Nina. W jej głosie była niepewność.
- Tak - odpowiedział. - Za chwilę. Popatrzę jeszcze przez okno.
Spojrzał na rozległą taflę jeziora Harriet i plamę światła rozciągającą się na niej jak biała
blizna. Kiedy poczuł na plecach chłód, dołączył do Niny.
Jonny siedział na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, przeglądając fotografie znalezione w
wielkim zdobionym pudle na buty. Annie w halloweenowym kostiumie. Annie z
koleżankami. Annie z ojcem. Przyjrzał się jego twarzy. Podłużna czaszka, bruzdy na
policzkach i wokół ust, zmarszczki na czole, mocna opalenizna i blada blizna wijąca się po
prawej skroni jak gruby robak. Odłożył zdjęcie i wziął kolejne. Annie z przyjaciółmi w klubie
nocnym. Kilku spośród mężczyzn miało na sobie czarne koszulki polo z napisem
OCHRONA. Przyjrzał się bliżej. Klub First Avenue. Facet, który obejmował Annie
ramieniem, miał na piersi wyhaftowane imię: Tony.
2.12
- Tej nocy znowu zaatakował. Tym razem zabił. - Herb przemawiał wyłącznie do Niny,
całkowicie ignorując Dale'a,
. który stał obok jego biurka.
- Piłeś już dzisiaj kawę, Herbie? - spytała Nina.
- Przestań pieprzyć. - Herb odszedł, poprawiając kaburę pod pachą.
Dale postawił kubek na jego biurku.
- Zawsze jest taki?
- Zwłaszcza wtedy, kiedy zaliczam facetów.
Nina była radosna i ożywiona - zupełnie inna niż w księżycowym świetle sześć godzin
wcześniej. Roześmiała się, kiedy Dale się rozejrzał, by sprawdzić, czy ktoś ją słyszał.
- Nie przejmuj się, partnerze - powiedziała. - Twój sekret jest bezpieczny.
- A twój?
- I tak nikt by ci nie uwierzył.
Nina zawsze uważała, że ruch na miejscu zbrodni jest kolejnym etapem gwałtu zadanego
ofiarom. Pokój pełen obcych ludzi- sanitariuszy, techników, policjantów w mundurach i po
cywilnemu, sąsiadów, a także błyski fleszy, od-rysowywanie kształtów... wszystko to
pozbawiało zmarłych resztek godności. Ktoś grzebał w szufladach, ktoś oglądał zdjęcia, ktoś
rozkładał bieliznę. To było ordynarne najście, którego celem było ukaranie sprawcy
wcześniejszego najścia; próba odtworzenia na podstawie ciszy i śladów tego, co się
wydarzyło, poskładania kawałków historii z fragmentów pozostałych po czyimś życiu. Jako
starszy detektyw Nina miała za sobą służbę w wydziale zabójstw i wiedziała, że w każdym z
takich miejsc można znaleźć jedynie patos cze-
194
goś, co dobiegło marnego końca. Nigdy nie przywykła do tego stanu rzeczy. Nikomu nie
udała się ta sztuka, choć wszyscy próbowali odizolować się od głębszych przeżyć luźną
gadaniną.
I tym razem nie było jej łatwo. Kiedy weszła do mieszkania, natychmiast wyczuła osobowość
kobiety, która je zajmowała. Wrażenie piękna i zabawy mieszało się z erotyczną
zmysłowością wystroju. Było tu jednak także coś innego, mrocznego i niebezpiecznego, co
pojawiło się niedawno i zostawiło po sobie niepokojącą wibrację. Kruche ciało młodej
Azjatki przyprawiło Ninę o mdłości, nad którymi dawno już nauczyła się panować.
Detektywem z wydziału zabójstw, któremu przydzielono tę sprawę, był niepozorny i żylasty
Włoch, Tony Rocelli.
- Cześć, Rocco - powiedziała. - Złapałeś bandytę?
- Jak się masz, Nino. Nie widzieliśmy się od czasu tej strzelaniny. Słyszałem, że nic ci się nie
stało - odparł Rocelli. Skinął głową Dale'owi i zwrócił się do Herba: - Kim jest wasz kolega?
- Jest w porządku - odpowiedziała Nina. — Pracuje z nami. Dale wyciągnął rękę.
- Dale Miller.
- Rocco - odrzekł Rocelli. Jego dłoń była gładka i twarda. Był bardzo silny. - Jesteś gliną,
Dale?
- Jest konsultantem śledczym z Departamentu Obrony. Pomaga nam - wyjaśnił Herb. -
Psychologia, medycyna sądowa i takie tam gówna - dodał, mrugając do Dale'a.
- Poważnie? - Rocelli spojrzał na Millera z zainteresowaniem. - W takim razie będę musiał
uważać. Moja stara ma mnie za wariata i lepiej, żeby nikt jej nie utwierdzał w tym
przekonaniu. «
- Co tu mamy, Rocco? - spytała Nina.
- Annie Ma, Azjatka, lat dwadzieścia osiem. Gwałt i uduszenie. Zdaniem mojego przyjaciela,
pana Dahląuista z zakładu medycyny sądowej, śmierć nastąpiła około dwudziestej drugiej
trzydzieści. - Rocelli skinął głową w stronę krzepkiego blondyna w średnim wieku, który stał
obok łóżka i notował coś pilnie. - Obejrzałem miejsce zbrodni i zaraz pomyślałem o tej
sprawie, nad którą pracujesz. O dziew-
195
czynie z Minnetonki. Nie włożyliśmy ofiary do worka, żebyś mogła ją obejrzeć.
- Kto zgłosił? - spytała Nina.
- Koleżanka z pracy. Annie Ma pracowała na pół etatu w centrum Walkera, w warsztacie
kustosza. Oprawiała obrazy, planowała układ wystaw, takie tam... Nazywają takich
„technikami muzealnymi". Nie pokazała się w pracy. Przyjaciółka mówi, że ofiara była
ostatnio niespokojna, miała złe sny i tak dalej. Podobno czegoś się bała.
- Czego? - spytał Herb.
- Nie wiadomo. Jadę zaraz przesłuchać tę przyjaciółkę. Wybierzesz się ze mną?
Herb spojrzał na Ninę.
- Tak. Możemy iść, Rocco. Nina skinęła głową.
Dale stanął przy łóżku. Specjalista do spraw medycyny sądowej wciąż notował coś w
formularzach wpiętych do teczki. Dale nie pierwszy raz patrzył na zwłoki. Jako żołnierz sam
zabijał i widział umierających towarzyszy. Nigdy jednak nie był na miejscu zbrodni. Poczuł
dreszcz, spoglądając na woskową skórę jeszcze niedawno pięknej dziewczyny, na odbarwione
gałki oczne i grymas na twarzy, z której zdjęto poszewkę. Na szyi, cienkiej jak u dziecka,
widać było sine plamy po silnej męskiej dłoni. Ciało spoczywające na posłaniu było jak pusta
skorupa, a krzątanina policjantów tylko podkreślała ową pustkę.
- Dale - zawołała Nina. - Spójrz na to.
Klęcząc na podłodze, przesuwała końcem długopisu rozrzucone zdjęcia. Niektóre były stare,
pożółkłe i pogięte. Przedstawiały mężczyzn w mundurach w ochronnych barwach dżungli,
stojących pośród drzew.
- Jak sądzisz, kto to jest? - spytała Nina, wskazując mężczyznę, który pojawiał się na wielu
wyblakłych fotografiach.
- Jej ojciec — odparł Dale zduszonym głosem. - Popatrz. -Na komodzie leżał stary zielony
beret i srebrne skrzydełka, odznaka instruktora spadochronowego, a obok zdjęcie małej Annie
Ma i mężczyzny z fotografii. — Jej ojciec był w siłach specjalnych.
196
Nina z wprawą prowadziła wóz po zatłoczonej Hennepin Street. Odkąd zobaczyli zdjęcie
Annie Ma z ojcem i opuścili miejsce zbrodni, Dale milczał uparcie. Raz po raz bębnił palcami
po udzie i wyglądał przez okno, poruszając głową, tak jakby spodziewał się lada chwila
wypatrzyć kogoś w tłumie przechodniów.
- Jak sądzisz, co może sprawić, że facet... tak się psuje? - zapytał wreszcie.
- Masz na myśli Maxwella? - upewniła się Nina.
- Tak.
- A skąd wiesz, że się zepsuł? Dale spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Nie rozumiem.
- Może był zły od początku, tylko tego nie widziałeś? Z tego, co mówiłeś, wynika, że nikt nie
widział.
- Nie mieściło mi się to w głowie - odparł Dale, czując przykrą suchość w ustach. -
Pracowałem z nim przez lata. Ratował mi życie, innym też... Nie rozumiem, jak mógł robić
coś takiego. Na samą myśl robi mi się niedobrze.
- Witamy w realnym świecie, sierżancie Miller - powiedziała Nina. - Sądzisz, że gwałciciele
to tłuste, paskudne i nie ogolone bydlaki w długich płaszczach? Zdarzało mi się już
przymykać księży, dyrektorów firm, lekarzy, prawników, a raz nawet indiańskiego wodza.
Poważnie. Skrzywienie dokonuje się w środku, Dale, nie na zewnątrz. Trzeba im spojrzeć w
oczy, żeby zobaczyć, co mrocznego w nich drzemie. Czasem sygnał jest subtelny, jak zwykłe
przeczucie. Widzę na przykład, jak facet patrzy na babki, kiedy zdaje mu się, że nikt go nie
obserwuje. Albo jak nie c h c e na nie patrzeć. Chodzi o wewnętrzną wściekłość, a niektórzy
ludzie potrafią ją ukrywać naprawdę dobrze, i to przez długi czas. Zło narasta. Niekiedy jest
tylko ziarno, podlewane niepowodzeniami. Przychodzi gówniany czas, trudna sytuacja
życiowa i nagle wszystko wyłazi z nich na wierzch.
Dawno temu coś musiało się stać z twoim Jonnym. Pewnie wtedy, kiedy był jeszcze
dzieckiem. Od tamtej pory coś w nim narastało, umacniało się, a jeśli dodasz do tego stres,
który towarzyszy waszej robocie... Jakoś musiało się uzewnętrznić. Seks jest niezłym
wentylem, jak zapewne zauwa-
197
żyłeś. Ale jeśli ktoś ma inne skłonności - kiedyś w końcu je odkrywa.
- Nie wiem, jak możesz to robić - wyznał Dale. - Zastanawiasz się, co może siedzieć w ich
głowach, a ja... Po tym, co przed chwilą widziałem... Nie masz ochoty po prostu ich
rozwalać? Wziąć sprawy w swoje ręce?
Nina ułożyła wargi tak, jakby całowała tę myśl na do widzenia.
- Pogadamy o tym kiedy indziej. Teraz muszę zobaczyć się z szefem, czeka mnie konferencja
prasowa na temat starej sprawy. Może cię to zainteresować. Zaczekasz trochę, a potem
dowiemy się, co Herbie i Rocco usłyszeli od znajomych dziewczyny. Później dorwiemy
Jonny'ego Maxwella. Musimy się spieszyć. Niedługo ktoś zacznie cię szukać.
\ <-(§)----
2.13
Dzisiaj jestem Jonny Walker, pomyślał Maxwell, wędrując ścieżką wzdłuż Missisipi. Kiedy
doszedł do kamiennego mostu, przeszedł na drugą stronę rzeki, do cienistej Main Street
opodal Riverplace. Strzępy myśli i obrazów - Annie Ma, zdjęć jej ojca, starego zielonego
beretu schowanego w szafie - pojawiały się, znikały i powracały, jak dźwięki z uszkodzonej
płyty, przeplatane dziwnym szumem, który raz po raz odzywał się w jego głowie.
Świadomość skurczyła się w nim do rozmiarów ciała; nie widział idących z naprzeciwka
ludzi, póki ich nie potrącił.
Zatrzymał się w barze-kawiarni pod chmurką i zamówił kawę, by po chwili zmienić zdanie i
poprosić o piwo. Kelnerka spojrzała na niego dziwnie, zanim odeszła. Obserwował ją, nie
czując gniewu, który normalnie ogarnąłby go w takiej sytuacji. Annie Ma pozbawiła go tego
uczucia, a nie miał nic, co mogłoby zająć jego miejsce.
Nie czuł nic. Nic nie miał.
Nagle poczuł ukłucie czegoś, co dziwnie przypominało panikę.
Mam przecież wyszkolenie, mam misję, upomniał się w myślach. Nie był pusty. Nie był
skórzanym workiem zamkniętym wokół pustki dźwięczącej poczuciem winy. Miał to, czego
potrzebował. To, czego chciał. Miał co robić, miał dokąd pójść, miał misję do wykonania.
Nie był pusty. Nie był niczym.
Spojrzał w niebo, zastanawiając się, ile jeszcze godzin do zmierzchu. Miał sporo czasu do
zabicia przed wyruszeniem na łowy. Wstał, rzucił kilka banknotów i odszedł od stolika
dokładnie w chwili, gdy kelnerka wróciła z piwem.
199
Podniosła pieniądze i zawołała: - Nie wypije pan?
Machnął ręką na pożegnanie i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Po powrocie do mieszkania opadł ciężko na kanapę, wziął pilota i zaczął przełączać kolejno
sto dwadzieścia dostępnych kanałów kablówki. Od piątej trwały na WCCO wiadomości.
Relacjonowano konferencję prasową policjantów, urządzoną na schodach ich kwatery
głównej. Jonny zwiększył głośność. Urodziwa blond reporterka opisywała scenę, którą widać
było w tle: szef policji wręczał właśnie medal za odwagę kobiecie detektywowi z wydziału
przestępstw seksualnych, która zastrzeliła sprawcę molestowania nieletnich. Kamera oddaliła
się teraz od prowadzącej, by pokazać to, co działo się na podwyższeniu ustawionym na
schodach. Policjantka była ładna. Bardzo ładna. Jej szef zaczął coś mówić, a kamerzysta
obracał się tak, by pokazać towarzyszących mu ludzi. I właśnie wtedy Jonny zobaczył twarz
Dale'a Millera, który nie zdążył schylić głowy.
Emocjonalna odpowiedź na to zdarzenie została w umyśle Jonny'ego odcięta, zanim zdążyła
się pojawić, jakby spadł na nią dzwon z grubego szkła. Jedna część jego jestestwa
zareagowała zaskoczeniem i strachem, druga natychmiast zaczęła analizować możliwości.
Dale. Maxwell nie widział go od procesu. Nie umieszczał go na liście odwiedzających, nigdy
nie dostał od niego listu. Dale. Tu, w Minneapolis. To nie mógł być zbieg okoliczności. Dale
przyjechał, żeby pomóc policji w łowach.
Jak szybko zmienia się sytuacja, pomyślał Jonny.
Teraz już wiedział, że w pobliżu są myśliwi, którzy go znają i wiedzą, jak na niego polować.
Rozumiał też, że będzie musiał działać szybciej, niż to sobie zaplanował.
W wiadomościach telewizyjnych omawiano już kolejny temat. Jonny przełączył odbiornik na
kilka innych lokalnych kanałów, próbując znaleźć dalszy ciąg albo powtórkę nadanego przed
chwilą materiału.
Dale. To musiał być on. Bez wątpienia.
200
Jonny wyłączył telewizor i stanął przy oknie. Spojrzał na mały trawnik i ogród pielęgnowany
przez sąsiada z naprzeciwka. Wylądowały tam dwa wróble; przez chwilę trzepotały
skrzydłami, a potem odleciały.
Dale.
2.14
- Hej, Nina! - wrzasnął Rocco Rocelli przez całą długość sali podzielonej na kanciapy
detektywów. - Co jest, kurwa? Nie mówisz nikomu, że dają ci nagrodę?
- Dla mnie to też niespodzianka, Rocco - odpowiedziała Nina. - Herbie wiedział, ale czy
powiedział partnerce? O, nieee.
Dale szedł tuż za nią. Nina niosła pod pachą pamiątkową tabliczkę, którą dostała od szefa,
drugą ręką wymachując plikiem różowych kartek, które wręczył jej Robbie.
- Gratulacje - odezwał się sekretarz. - Zasłużyłaś na to.
- Dzięki, Robbie - odpowiedziała Nina i pocałowała go w policzek. - A jak ci się podoba mój
nowy kochaś?
Robbie zrobił przesadnie gejowską minę i zmierzył Dale'a spojrzeniem od stóp do głów.
- Ooo... O, tak!
- Dale, nie podrywaj Robbiego. Jesteś mój. - Nina pociągnęła Millera za koszulę i
poprowadziła do wolnego krzesła, które stało obok jej biurka.
- Nie jesteś zbyt gadatliwa, co? - zauważył Dale. Nina zaczęła przeglądać wiadomości.
- Co masz na myśli?
- Wiedziałaś, że jedziemy na ceremonię, kiedy rozmawialiśmy parę minut wcześniej?
- Niezupełnie. No, ale jestem detektywem, przynajmniej od czasu do czasu, więc sobie
wydedukowałam. A teraz... -Nina pochyliła się nad jedną z kartek. - Robbie! Pozwól tu na
chwilę.
- Tak? - rzucił sekretarz, stając przy biurku.
- Co to jest? - spytała, podając mu jeden z różowych arkuszy.
202
- O, to wiadomość od twojego przyjaciela- odparł Robbie. - Dzwonił tu. Najpierw zapytał o
detektyw Capushek, a potem o Dale'a Millera. Powiedziałem mu, że Dale jest z tobą. Nie
zostawił numeru. Mówił, że niedługo się odezwie.
Nina zmrużyła oczy, spoglądając na Dale'a.
- Powiedział, że ma na imię Jay? Robbie spojrzał na notatkę.
- No... spytałem go o nazwisko, ale chciał, żeby zapisać tylko „Jay". W czym problem?
- „Jay" to nazwisko czy po prostu „J"?
- Nie wiem - przyznał Robbie. - Ale o co chodzi?
- Skontaktuj się z centralą i dowiedz się, skąd dzwonił. Natychmiast. - Nina z marszu
porzuciła żartobliwy ton.
Robbie pobiegł w stronę drzwi.
- Kto wie, że tu jesteś? - spytała Nina, odwracając się do Dale'a.
- Nikt. - Miller zerknął na ekran pagera i wyświetlił ostatnie wiadomości. - Nie mam też
żadnego sygnału od moich. Wiem, że najpierw szukaliby kontaktu przez pager.
- W takim razie uważam, że twój koleżka widział cię w wiadomościach. Przed chwilą.
- Aleja...
- Byłeś. Stałeś w tłumie, ale byłeś. Kamera musiała cię wypatrzyć... Boże, gdzie ja miałam
głowę?
- Jonny?
- Dziś rano przywitałeś się z rzeczywistością, Dale. Czyżbyś jeszcze wątpił, czy to, co się
dzieje, jest robotą Jonny'ego Maxwella?
Miller zamknął oczy na długą chwilę. Żałował, że nie może zacisnąć powiek na zawsze.
- Nie - odpowiedział wreszcie, spoglądając na Ninę.
- No właśnie.
Robbie wrócił biegiem z kartką w dłoni.
- Masz. Dzwonił z automatu w City Center. Zapisałem numer.
Herb stanął za jego plecami.
- O co chodzi? - spytał, trzaskając wymiętym notatnikiem o udo.
203
Kiedy Nina streściła mu sytuację, od razu sięgnął po telefon.
- Wyślę techników, żeby zdjęli odciski palców - powiedział. - A skoro już o tym mowa -
dodał, spoglądając na Dale'a - to w mieszkaniu Annie Ma zebraliśmy ich mnóstwo. Tym
razem facet nie włożył rękawiczek. Odciski trafią do Biura, więc jeśli sprawcą jest ten, kogo
podejrzewamy, wkrótce zacznie się cholerna wrzawa i w naszą stronę poleci fura gówna.
- Możliwe, że do tego czasu sprawa będzie zamknięta -odparł Dale.
- Może. - Herb odwrócił się do niego tyłem i wybrał numer na klawiaturze telefonu. - Nie
podoba mi się to wszystko - mruknął. Po chwili wykrzykiwał już rozkazy do słuchawki.
Nina odprowadziła Dale'a do pustego pokoju przesłuchań i zamknęła za sobą drzwi.
- Odsłonił się - powiedziała bez wstępów. - Jak sądzisz, dlaczego do ciebie zadzwonił?
- Nie wiem - odparł Miller. Rozglądał się, jakby ciekawiło go wszystko oprócz twarzy Niny.
- Na pewno masz jakieś podejrzenia...
- Nie.
- Dale, co zaszło między wami?
- Mówiłem ci już: pracowaliśmy razem.
- Co dalej?
- Byliśmy przyjaciółmi.
- Wiem o tym. Ale dlaczego pomyślał, że warto się z tobą skontaktować? Może sądzi, że
jesteś tu po to, żeby mu pomóc? A jesteś?
- Myślę, że chciał mnie zawiadomić, że wie o mojej obecności.
- Hmm... - Nina zastanawiała się przez chwilę nad jego słowami. - Co się działo, kiedy Jonny
został aresztowany?
- Wezwali mnie, żebym zeznawał.
- I zeznawałeś?
- Tak.
- Jak się z tym czułeś?
204
- A jak sądzisz? - zirytował się Dale. - Jak bys się czuła, gdybyś miała zeznawać przeciwko
Herbowi?
- Nigdy bym tego nie zrobiła - odparła po chwili wahania.
- Nigdy nie mów nigdy, pani detektyw. A gdybyś się dowiedziała, że jest gwałcicielem?
Prawdziwym bydlakiem. Chociaż nie mogłabyś w to uwierzyć, chociaż pracowaliście razem
przez lata... a jednak. A gdyby gwałcił dzieci? I gdybyś mimo swoich rozlicznych policyjnych
talentów nic nie zauważyła, choć robił to niemal na twoich oczach? A może gdybyś
wiedziała, nie powiedziałabyś o tym nikomu? - Miller siłą woli uspokoił oddech i zapanował
nad głosem. - Co wtedy?
- W porządku- mruknęła Nina, spoglądając na niego z odrobiną współczucia. - Teraz
rozumiem. Było ci ciężko... a jeszcze ciężej jest z tym żyć.
Dale wbił spojrzenie w grzbiet jej nosa.
- „Tak musimy żyć, o tym rozmawiać, nasiąkać tym przez cały czas. Wszystko, co robimy,
jest szkoleniem łowcy. Dlatego nas wybrano. Bo jesteśmy ludźmi, którzy w odpowiednim
czasie zrobią to, co musi być zrobione".
- Kto to powiedział?
- Wracajmy już, detektyw Capushek. Czas minął.
2.15
Da da da da da ŁUP! Da da da da da ŁUP! Da da da da da ŁUP! Hipnotyczny rytm basu i
perkusji podkreślał łomot ciężko obutych ludzi tańczących na parkiecie. Reflektory
zawieszone pod sufitem wirowały jak szalone, snopami światła tnąc przepełnione dymem
wnętrze. Pomalowane na czarno ściany ozdobiono grafiką rodem z heavymetalowej
fantastyki. Nocą w First Avenue widywało się czarne stroje, kruczoczarne lub jaskrawobiałe
fryzury oraz przekłute języki, nosy i policzki. Blade młode ciała miotały się po parkiecie w
zgodnym rytmie. Klucząc między nimi, Jonny czuł się stary. Dostrzegł też kilka innych osób,
które wiekiem zdecydowanie nie pasowały do pokolenia wyrażającego swój bunt tupaniem w
takt muzyki. Jakiś facet w średnim wieku zgrywał szalenie modnego, ubrany w spodnie do
kolan i nierównomiernie farbowaną koszulkę. Dwaj inni łakomym wzrokiem wypatrywali
młodego mięsa, a kobieta o siwiejących włosach związanych w koński ogon przerzucony
przez ramię stała pod ścianą z rękami skrzyżowanymi na czarnym T-shircie, przyglądając się
tańczącej młodzieży.
Jonny kluczył, wypatrując.
Ochroniarzy nie brakowało. Byli młodzi i muskularni -bardziej chłopcy niż mężczyźni-
ubrani jak w mundury w czarne koszulki z białymi napisami OCHRONA na piersiach i
plecach, czarne lub niebieskie lewisy oraz ciężkie skórzane buciory. Niektórzy nosili w
kieszeniach noże albo krótkie składane pałki. Dwaj mieli spray pieprzowy Mace w
skórzanych policyjnych futerałach noszonych na pasie. Wszyscy spoglądali na Jonny'ego
przelotnie i zaraz odwracali wzrok, trzymając się z daleka, jak młode rekiny ustępujące z
drogi wielkiemu białemu żarłaczowi, który leniwie sunie przez ich
206
wody. Jeden z ochroniarzy, zapewne szef, obserwował salę, stojąc pod ścianą. Inni
podchodzili do niego, zamieniali kilka słów i oddalali się. Jonny podszedł bliżej i rozpoznał w
nim chłopaka ze zdjęcia Annie Ma, jej przyjaciela Tony'ego.
Kupił w barze wysokiego budweisera i popijając z butelki, ruszył skrajem parkietu w stronę
szefa ochrony. Stanął obok niego pod ścianą.
- Tłoczno tu - zauważył. - Zawsze tak to wygląda w środku tygodnia?
Tony wzruszył ramionami.
- Czasem. Kapela ma swoich fanów.
Jonny pociągnął łyk piwa. Tony starał się go ignorować. Pod jego paznokciami widać było
resztki farby. Miał zaskakująco pokaleczone i pokryte odciskami dłonie jak na kogoś, kto para
się sztuką.
- Kto malował ściany? - spytał Jonny, pochylając się w jego stronę.
- Ja - odparł Tony.
- Bez jaj! Wszystkie malowidła są twoje?
- Nie - przyznał Tony, otwierając się nieco. - To wielkie naprzeciwko i jeszcze to z syreną i
delfinem... To moja robota.
- Moim zdaniem jest najlepsze w całym lokalu. Prawdziwe dzieło sztuki.
- Dzięki.
- Mówię poważnie. Zajmujesz się tym zawodowo? Malujesz, robisz freski i tak dalej?
- Trochę tego zrobiłem... A co, siedzisz w sztuce?
- Nie, jestem raczej sympatykiem. Czasem tylko fotografuję.
- Jaki masz sprzęt?
- Pentaksa ZX-5. Całkiem fajny, lekki, z autofokusem i autoekspozycją, ręczne ustawianie
oczywiście też ma... Świetny w obsłudze. Naprawdę go lubię.
- Do tych pentaksów pasują obiektywy ze starymi gwintami?
- Jasne. Nie trzeba kupować nowych, kiedy zmieniasz aparat.
207
- To super. Ja mam nikona. Chętnie kupiłbym nowszy aparat, ale nie mam ochoty na nowo
kompletować osprzętu.
- Nikon jest dobry. Pełen profesjonalizm.
- Jestem Tony - powiedział młody ochroniarz, wyciągając rękę.
- Tak, widziałem - odparł Jonny, wskazując szyjką butelki imię wyhaftowane na koszulce. -
Jonny - przedstawił się, ściskając dłoń ochroniarza.
Tony i Jonny stali razem w zaułku na tyłach klubu First Avenue. Łomot basu był słyszalny
nawet przez stare, grube mury budynku. Jonny zaciągnął się jeszcze raz cienkim skrętem,
którym poczęstował go Tony.
- Całkiem dobry towar - powiedział. - Skąd taki bierzesz?
- Znam jednego faceta. Ma dobre kontakty w północnej Kalifornii. Sprowadza najlepszą
trawkę, prosto z Humboldt.
- A gdybym tak chciał kupić pewną ilość?
- Mogę dostarczyć.
- A gdyby to była znaczna ilość?
- Jak znaczna?
- Bardzo.
Tony wzruszył ramionami.
- Jeśli to poważna propozycja, mogę z nim pogadać. Ale naprawdę poważna, a to oznacza, że
musiałbyś mi pokazać spory wór zielonych. Wiesz, co mam na myśli?
- Da się zrobić - odparł Jonny. - Chciałbym wejść w ten interes, opchnąć towar ludziom, z
którymi pracuję. Mam trochę forsy po ostatnich rozliczeniach... nawet więcej niż trochę. Jeśli
mi pomożesz, na pewno nie będziesz żałował.
- Może. Musisz wiedzieć, że facet jest paranoikiem. Interesuje się bronią i zabezpiecza na
wszystkie sposoby; ma nawet osobistego ochroniarza i w ogóle... To gruba ryba.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że ma szajbę na punkcie broni? - zaniepokoił się Jonny. -
Takich to ja się boję.
- Jest właśnie taki. W sumie w porządku, tylko zawsze idzie na maksa: w robieniu forsy, w
zabawie z bronią, w handlu prochami... Parę lat temu miał ostrą awanturę z gangiem
motocyklowym, który próbował go kantować. Od tam-
208
tej pory paranoja wyraźnie mu się pogłębiła. -Tony zaśmiał się z cicha. - No, ale to nie Los
Angeles. Tu jest raczej spokojnie.
- Tak słyszałem- powiedział Jonny, oddając mu skręta. - Kiedy mógłbym się z nim spotkać?
- Jak tylko zobaczę zielone.
- Dziś nie będzie za wcześnie?
- Pracuję do trzeciej trzydzieści. Kiedy zamkniemy klub i rozliczymy kasę, cholera, mogę nie
spać choćby i do rana. Nocny marek ze mnie. Gdzie mieszkasz?
- Nad Harriet.
- W „Yuptown"?
- Linden Hills.
- Ładnie tam. Bywam czasem w sklepie spółdzielczym w tamtej okolicy. No, dobra. Teraz
muszę już wracać.
Jonny przystanął przed otwartymi drzwiami i spojrzał w nocne niebo.
2.16
- Co to ma znaczyć?! - ryknął Jed Loveless. Rzucił na blat plik papierów, które właśnie
przeglądał, wstał i z furią kopnął kosz na śmieci w odległy kąt pokoju.
Zaskoczeni szeryfowie siedzący przy sąsiednich biurkach przez chwilę milczeli, nim jeden z
nich spytał:
- Punkt dla przeciwnika, Jed?
- Sprowadźcie mi tu La Roux i Harrisa, i to już! Wszystko jedno, gdzie są. I niech przyjdzie
Mad Dog z SOG. Prędzej! Ogłuchliście czy co?! - krzyknął Loveless.
Podniósł przewrócony kosz i na powrót ustawił go obok biurka, a potem nerwowo potarł
czoło zaciśniętą pięścią. Sięgnął po dokumenty, które właśnie przeczytał, a z których
wynikało, że odciski palców znalezione na miejscu zbrodni w Minneapolis należą do
niejakiego Jonathana Hardinga Maxwella, zbiega, którego złapanie zlecono jego zespołowi. Z
notatki dołączonej do raportu z badań daktylo-skopijnych wynikało, że kontakt w sprawie
należy nawiązać z detektyw Niną Capushek z wydziału przestępstw seksualnych policji w
Minneapolis, z sekretarzem Robertem Holmem lub z oficerem łącznikowym z Departamentu
Obrony, starszym sierżantem Dale'em Millerem.
Ray Dalton rozparł się wygodnie na krześle i złączył dłonie opuszkami palców. Naprzeciwko
niego wisiał na ścianie japoński rysunek tuszem przedstawiający irysa; dostał go na
zakończenie służby w tokijskiej ambasadzie jako prezent od wdzięcznego funkcjonariusza
wywiadu Kraju Kwitnącej Wiśni. Lubił wpatrywać się w łagodne, wdzięczne linie kwiatu,
kiedy musiał się nad czymś głęboko zastanowić. A teraz zaiste miał o czym myśleć.
Szeryfowie byli oburzeni, doma-
210
gali się wyjaśnienia roli Dale'a w sprawie. Ray zapewnił ich, że doszło jedynie do
nieporozumienia, ale sam nie bardzo wiedział, co powinien powiedzieć swoim szefom.
Sprawa wymagała wielkiej finezji, działania w atłasowych rękawiczkach... albo użycia
żelaznych pięści, które się w nich kryły. Podniósł słuchawkę i wybrał numer centrali.
- Mówi Dalton - powiedział. - Proszę o awaryjne wywołanie na pager Dale'a Millera. Użyć
funkcji lokalizacji. Chcę wiedzieć, gdzie jest, i ma się do mnie zgłosić. Odwołać grupę Bravo
i przygotować do przerzutu na miejsce akcji. Kiedy się zjawi Roger, niech do mnie przyjdzie.
Dzięki, Charlie.
Ray odłożył słuchawkę i zmienił pozycję, nie przestając podziwiać japońskiego dzieła sztuki.
Nie roztrząsał zbyt długo kwestii zabicia jednego, a być może dwóch najlepszych spośród
ludzi, którymi kiedykolwiek dowodził.
- No to sprawa się rypła - powiedziała Nina.
- Nie mogło być inaczej - odparł Herb, nie patrząc na Dale'a. - Trzeba było wrzucić odciski
do systemu, to wrzuciliśmy. Kto mógł wiedzieć, że są poszukiwane? Przynajmniej nie ma już
wątpliwości, z kim mamy do czynienia. - Teraz dopiero spojrzał na Millera. - Po co on to
robi? Dlaczego zostawia ślady?
- Chce, żebyśmy wiedzieli, że tu jest - odparł Dale. -Najpierw telefon, teraz odciski; to po
prostu informacja. Przede wszystkim chodzi mu o to, żebym j a wiedział, że on tu jest. Teraz
reguły gry będą zupełnie inne.
Dale sięgnął po pager. Czerwone światełko na obudowie migało rytmicznie.
- Lada chwila odsuną was od tej sprawy, Herb. Ja też, gdy tylko odpowiem na to wezwanie,
zostanę wycofany. Szeryfowie są już w drodze, a kiedy tu dotrą, wasz szef nieźle się od nich
nasłucha. Będziecie siedzieć z boku, a sprawę przejmą i poprowadzą federalni.
- Będą musieli z nami współpracować... - zaczął Herb.
- Sprawa federalna - przerwał mu Dale. - Względy bezpieczeństwa narodowego. Znasz może
skrót FBI? A słyszałeś o Departamencie Obrony i Służbie Szeryfów?
211
- Chodźmy- powiedziała Nina, wstając energicznie. -Zabieramy się stąd.
- Co takiego? - zdziwił się Herb.
- Bez ciebie, mój piękny. Zostaniesz tu i będziesz bronił twierdzy. Ja zostawię gdzieś
naszego żołnierzyka i wrócę, żeby ci pomóc. Nie oddamy tej sprawy. Nic się nie zmieni, póki
nie dostanę imiennego rozkazu od kapitana albo samego szefa. Czy to jasne? - Głos Niny był
spokojny, bez śladu napięcia. Dokładnie taki sam jak wtedy, gdy opowiadała technikom
balistycznym o rozwaleniu MacDouglasa, pomyślał Herb.
- Więc idźcie - powiedział. - No, już was nie ma.
- Dokąd jedziemy? - spytał Dale, kiedy oddalili się od policyjnego parkingu.
- Do mnie - odparła Nina. - Posiedzisz tam, aż wymyślisz, co powiedzieć swoim, i dogadasz
się z nimi. Ja będę mówić, że nie wiem, gdzie jesteś. Nie wymeldowałeś się jeszcze z hotelu?
- Nie.
- To powiem szeryfom, że tam cię zostawiłam. Proponuję, żebyś przeczekał całe to
zamieszanie i spróbował uszczęśliwić swoich szefów. Oczywiście jeśli zamierzasz zostać w
mieście i zobaczyć, jak się ta sprawa skończy.
Kolejny raz odezwał się brzęczyk w pagerze Dale'a.
- Odpowiesz kiedyś czy nie? - spytała Nina.
- Prędzej czy później - odparł Dale. - Nie teraz. Pojechali Trzydziestą Szóstą Ulicą i skręcili
w Lakę Park-
way. Ominąwszy Calhoun, zbliżyli się do brzegów Harriet i po chwili zaparkowali przed
budynkiem, w którym mieszkała Nina.
- Masz tu klucz - powiedziała, zdejmując z metalowego kółka zapasowy. - Czuj się jak u
siebie.
Dale patrzył przez chwilę, jak odjeżdża niezbyt ruchliwą alejką, a potem wszedł do budynku,
otworzył drzwi mieszkania i przystanął na progu, by poczuć atmosferę tego miejsca. Dotarł
do niego leciutki zapach jaśminu i perfum. Powietrze było chłodne. Poszedł do kuchni i
zajrzał do lodówki. Usiadł przy stole i wyjąwszy pager, zapatrzył się na czerwone mrugające
światełko.
212
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie zadzwonić z innego miejsca, ale uznał, że w zasadzie
nie ma już znaczenia, czy zostanie zlokalizowany. Nadajnik umieszczony w pagerze i tak
zdradzał jego pozycję. Niech mnie znajdą, pomyślał. Sięgnął po słuchawkę i wybrał darmowy
numer Centrali Operacyjnej.
- Halo? - odezwał się rześki męski głos po drugiej stronie.
- Mówi Miller. Autoryzacja: Star Wars 99, Królowie rządzą dominium.
- Witaj, Miller. Potwierdzam Star Wars 99, Królowie żądzą dominium. To nie jest
bezpieczna linia - uprzedził łos. - Wiele osób chciałoby z tobą pogadać, Miller, ale
ierwszeństwo ma szef. Masz przenośny szyfrator?
- Nie.
- W takim razie łączę z szefem linią bez zabezpieczenia, przędzę go. Wszystko w porządku?
- Tak.
- Czekaj na sygnał.
W słuchawce rozległo się kilka trzasków, a potem cichutki szmer elektronicznego urządzenia,
które spece z NSA zbudowali po to, by zapewnić nieszyfrowanym połączeniom choć
odrobinę bezpieczeństwa.
- Witaj, synu - powiedział Ray Dalton. - Zdaje się, że mamy problemy.
- Mamy.
- Co się z tobą dzieje?
- Zaufałem intuicji i opłaciło się.
- Jest może jakiś powód, dla którego nie poinformowałeś mnie o tym? Musiałem dziś odbyć
całą serię mało przyjemnych rozmów.
- To było przeczucie, Ray. Teraz trop jest wyraźny i nie odpuszczę. Pora kończyć sprawę.
- Wysyłam do Minneapolis Rogera Magritte'a - odpowiedział-Ray.
- Dlaczego?
- Dlatego, że przyda ci się pomoc.
- Roger ma patrzeć mi na ręce? O to chodzi? Masz wątpliwości co do moich intencji, Ray?
Nie podoba mi się to. Nie podoba mi się ten sposób rozumowania.
213
- To się przyzwyczaj - odparł stanowczo Dalton. -1 bądź w kontakcie. Masz meldować, i to
codziennie. Nie zapominaj o zadaniu. Jak dotąd zachowujesz się jak słoń w składzie
porcelany. Weź się do roboty i dokończ misję.
- Dokończę - odrzekł Dale i przerwał połączenie. Podszedł do okna, żeby popatrzeć na
jezioro.
Ray delikatnie odłożył słuchawkę. Półleżąc jak kocur w wielkim skórzanym fotelu
naprzeciwko jego biurka, palił cienkie brązowe cygaro krępy i żylasty mężczyzna o czarnych,
kręconych włosach.
- A zatem - powiedział Roger Magritte - w jaki sposób mam załatwić tę sprawę?
- Przywołaj Dale'a do porządku - odparł Ray. -1 dopilnuj, żeby nic mu się nie stało. Jeżeli
będziesz miał okazję, załatw Jonny'ego. Mam wrażenie, że sprawa wymyka nam się spod
kontroli.
- Wie pan, szefie, że Dale nie przyjmie tego zbyt dobrze. Możliwe, że będę musiał działać
równolegle.
- Trzymaj się blisko niego. To twoje zadanie na równi z wyeliminowaniem Maxwella. Nie
mogę sobie pozwolić na stratę Millera przez tę gównianą sprawę. Poza tym i tak za bardzo się
odsłaniamy.
- Rozumiem, szefie. - Najlepszy zabójca na usługach rządu Stanów Zjednoczonych wstał z
fotela i zgasił cygaro w popielniczce stojącej na biurku. Poprawił umocowaną na biodrze
kaburę Kramer Speed Scabard, w której trzymał glocka 19, i powiedział: - Zajmę się
wszystkim. Polecę najbliższym samolotem.
- Leć - odparł Ray. - Masz zielone światło.
2.17
Członkowie zespołu specjalnego Służby Szeryfów zasiedli po jednej stronie długiego stołu w
sali konferencyjnej przylegającej do gabinetu komendanta policji Minneapolis, Martina
Thomasa. Naprzeciwko zajęli miejsca komendant, kapitan Martinson kierujący między
innymi wydziałem przestępstw seksualnych, prokurator miejski oraz zespół śledczy w
osobach Herba Dunna i Niny Capushek.
- Gdzie jest ten sukinsyn Miller? - zagrzmiał Edgar Harris.
- Przymknij japę, kowboju - odparowała Nina. - Powinien was poinformować, ale to nie moja
sprawa. Za to tutaj sprawy potoczyły się szybko i wygląda na to, że Miller nie pokpił sprawy
tak jak wy, bo zjawił się tu wcześniej od was.
- Dość tego - wtrącił Jed Loveless.
- Nie będziesz mi mówił, kiedy przestać, Loveless - ucięła Nina. - Trzymaj swoje psy na
smyczy po swojej stronie płotu. I nie martw się o mnie.
Jed spojrzał na szefa i kapitana, którzy spoglądali na niego chłodno, najwyraźniej nie kwapiąc
się do uciszania młodej i mocno zirytowanej policjantki.
- Zgoda - powiedział. - Zacznijmy od początku. Może ze swej strony żywimy pewną urazę...
- Oczywiście to nie nasza wina - wpadła mu w słowo Nina.
- ...oczywiście. Wy macie rację, a my nie. Prawda, Edgarze?
Harris odchylił się z krzesłem do tyłu, wydął policzki i głośno wypuścił powietrze.
- Przepraszam - rzucił beznamiętnie. - Niepotrzebnie się uniosłem.
215
- Sytuacja nie jest dobra - zaczął Jed. - Mamy poważny problem...
- Który może stać się jeszcze poważniejszy, inspektorze Loveless - stwierdził Thomas. -
Oczywiście zależy to głównie od was. Departament Policji Minneapolis nie będzie tolerował
władczego tonu i wszelkiego... innego gówna, bez względu na to, w jakie słowa zostanie
ubrane. Jeśli chcecie ściągnąć nam na kark prokuratora generalnego, popisywać się
wpływami, to proszę bardzo. Tymczasem moi detektywi, powtarzam: moi detektywi, będą
kontynuować dochodzenie. A jeśli chodzi o was, panowie, to gdybyście zrobili, co do was
należało, ten sukinsyn nie krążyłby dziś po moim mieście, gwałcąc i mordując. Jeżeli
spróbujecie nas naciskać, możecie być pewni, że przyjdzie wam tłumaczyć się z tego gęsto w
wieczornych wiadomościach.
- Nie podobają mi się te groźby i nie zasługuję na nie, Thomas - warknął Jed, z trudem nad
sobą panując.
- Traktuj je jako obietnicę, Loveless. - Szef policji zmierzył Jeda zimnym spojrzeniem. -
Wszyscy chcemy złapać tego bydlaka. Wy mieliście swoją szansę i zmarnowaliście ją, więc
nie przychodźcie teraz do mnie z pretensjami i życzeniami. Jeśli chcecie grać, będziecie grali
drugie skrzypce. O ile moi detektywi na to pozwolą. Mają moje stuprocentowe poparcie.
Jeżeli nie podobają wam się te reguły, możecie sobie ściągać do Minneapolis prokuratora
generalnego i Bóg wie kogo z Departamentu Sprawiedliwości. My w tym czasie zwołamy
konferencję prasową. Minneapolis dorwie Maxwella. Kiedy skończymy z nim za to, co tu
zrobił, może dostaniecie to, co z niego zostanie.
Jed uniósł ręce w geście pojednania.
- W porządku - powiedział. - Niech będzie. Porozmawiam ze zwierzchnikami. Może oni
przekonają was do zmiany zdania. Tak czy inaczej, chcemy się włączyć w śledztwo. To
niedorzeczne siedzieć tu bezczynnie, kiedy ten drań cieszy się wolnością. Musimy zakończyć
te spory...
- My już zakończyliśmy - oświadczył szef. - Powiedziałem: chcecie grać, gracie drugie
skrzypce. Moi detektywi dyrygują. Jeżeli zechcą, dopuszczą was do sprawy, ale to
216
Minneapolis dostanie Maxwella. Mamy prawo pierwszego strzału. To wszystko.
Thomas wstał i wyszedł. Tuż za nim ulotnili się kapitan Martinson i uśmiechnięty od ucha do
ucha przedstawiciel lokalnej prokuratury. Nina i Herb zostali przy stole, spoglądając na Jeda,
La Roux i Harrisa.
- I co, chłopcy? - spytała Nina. - No to jak będzie? Herb spoglądał na Harrisa z miną Doktora
Śmierć.
- Chciałeś coś powiedzieć, kolego? - spytał.
- Tak - odparł Edgar i wskazał na kaburę pod pachą Herba. - Nosisz tam świński udziec czy
co?
Herb prychnął lekceważąco.
- O, zdaje się, że mamy tu próbę poprawy stosunków, nie sądzisz, Herb? - rzuciła zjadliwie
Nina.
- Hej, Nino, może darujemy sobie te przytyki?- zaproponował Jed.
- Hej, Jed, możemy. Tylko zostawcie sobie żałosne zagrywki z kursu „Jak oswajać lokalnych
stróżów prawa" dla wielkookich kmiotów zza Missisipi, bo my tu nie mamy zwyczaju stawać
na baczność na dźwięk słowa „federalny"-odparła Nina.
- Czy jeśli grzecznie poprosimy, zechcesz łaskawie nam opowiedzieć, co udało się wam
ustalić do tej pory? - spytał Loveless.
- Jasne. Pozwoliliście, żeby Jonny Maxwell wodził was za fiuta i przekonał was, że jest
trupem. On tymczasem przyjechał do Minneapolis, zgwałcił co najmniej dwie kobiety i
zamordował jedną z nich. A wy pakujecie się tu na chama, próbując przejąć moje śledztwo,
żeby zamaskować własną niekompetencję. Na co, rzecz jasna, nie pozwoli mój szef.
Ostrzegam, że jeśli spróbujecie jeszcze raz, traficie na pierwszą stronę „Star Tribune" za
dwanaście godzin, a do wieczornych wiadomości już za trzy.
- Jaka jest rola Millera w tej sprawie? - spytał Jed.
- Jego spytajcie.
- Zrobiłbym to, gdybym wiedział, gdzie go szukać. Zastanawiam się, czy nie wystąpić z
oskarżeniem o utrudnianie śledztwa.
- Śmiechu warte - odparła Nina. - To najbardziej zor-
217
ganizowany człowiek z całego waszego, pożal się Boże, zespołu.
- Czy możemy kontynuować? Nina wstała.
- Nie ma czego kontynuować, Jed. Ja i mój partner będziemy ścigać faceta, który przez
dłuższy czas grał wam na nosie. A wy, jeśli chcesz znać moje zdanie, możecie na przykład
posiedzieć tu i zaczekać, aż go przyprowadzimy. Na razie.
Herb wyszedł tuż za nią, posyłając siedzącym zdecydowanie nieprzyjazne spojrzenie.
- No, to pysznie - rzucił Tommy. - Po prostu, kurwa, pikantnie.
- Pikantnie - zarżał Harris. - A to dobre.
- Zamknij się - warknął Jed.
2.18
Roger Magritte spojrzał przez okno na panoramę miasta i międzynarodowego portu
lotniczego Minneapolis-St. Paul, widoczną w dole pod lądującym boeingiem 747. Okolica
była pełna zieleni; drzewa, jeziora i rzeki otaczały aglomerację i wdzierały się do jej serca -
tylko nad ulicami centrum górowały szklane wieże wysokościowców. Roger podziwiał
schludność i staranne rozplanowanie miasta, bo sam był schludny i zorganizowany. Papiery
agenta specjalnego pracującego dla Departamentu Obrony pozwoliły mu wejść na pokład
samolotu z bronią i całą resztą ekwipunku, ukrytą w czarnej cordurowej torbie, wciśniętej
teraz pod fotel. Miał tam czyste ubranie na zmianę, zestaw pierwszej pomocy, butelkę wody,
mały komplet narzędzi, bardzo mały i bardzo drogi telefon satelitarny, zapas amunicji oraz
dwa niewielkie pistolety maszynowe MP-5K firmy Hechler i Koch. Pieniądze, karty
kredytowe oraz laminowaną plakietkę z grupą krwi i numerem darmowej linii telefonicznej
trzymał w małej sakiewce zawieszonej na szyi, ukrytej pod zapinaną na guziki koszulą i bluzą
koloru khaki.
Zabierał ze sobą to samo i ubierał się tak samo za każdym razem, gdy wyruszał na akcję. Już
dawno stwierdził, że taka strategia ułatwia pakowanie i podróżowanie. Wyglądając przez
iluminator, trzymał palec na stronicy otwartej książki, którą czytał, a byli to Wojownicy J.
Glenna Graya -traktat o filozofii i psychologii żołnierskiego rzemiosła. Roger bardzo
interesował się sposobem funkcjonowania umysłu, zwłaszcza własnego. Wiele czasu spędzał
na rozmowach z psychologiem jednostki i czytaniu specjalistycznych czasopism. Lubił ludzi i
długie pogawędki. Do najlepszych należały te, które ucinał sobie z przyszłymi ofiarami.
Uważał,
że rozmawianie z osobą, którą kazano mu zabić, nie jest przejawem sadyzmu - raczej
„ubocznym" pożytkiem z niełatwego zajęcia. Cenił dyskusje o perspektywie rychłej śmierci z
tymi, którzy spodziewali się jej lada chwila.
Miał nadzieję, że odbędzie ciekawą pogawędkę z Jonnym Maxwellem, zanim go zabije.
Kiedy pracowali razem, nie rozmawiali zbyt wiele. Na krótko przed aresztowaniem Jonny stał
się jeszcze większym samotnikiem, a Roger dołączył do jednostki niewiele wcześniej.
Przedtem służył w Agencji, w komórce paramilitarnej Wydziału Operacji Specjalnych. Miał
też za sobą epizod w Zespole 8, Navy SEALs. Kiedy opanował języki obce, przeniósł się do
CIA i szybko stał się gwiazdą w swojej dziedzinie. Ray Dalton zwrócił na niego uwagę po
tym, jak Roger zinfiltrował paryską komórkę terrorystyczną złożoną z Algierczyków, a
finansowaną przez Saudyjczyków (w tym Osamę bin Ladena). Udało mu się wtedy zabić
wszystkich pięciu członków grupy wykonawczej, a także jednego z grupy wsparcia. Winą za
rzeź obarczono francuski wywiad, co zresztą funkcjonariusze DGSE w publicznych
wypowiedziach przyjęli z zadowoleniem, a prywatnie z wściekłością -nie mieściło im się w
głowach, że ktoś, przypuszczalnie Izraelczycy, ośmielił się wkroczyć na ich teren i
„rozwiązać" sprawę, nad którą pracowali. Ray docenił geniusz człowieka odpowiedzialnego
za tę akcję i czym prędzej zwerbował obiecującego młodzieńca do Dominance Rain, gdzie
Roger z zadowoleniem przyjął niszowe stanowisko solisty do spraw „rozstrzygnięć
pozaprawnych".
Wysiadając z samolotu z grupą współpasażerów, skłonił się uprzejmie stewardesom i załodze,
by po chwili zanurzyć się w rękaw terminalu i zniknąć w tłumie podróżnych.
:
2.19
Jonny Maxwell siedział w irlandzkim pubie naprzeciwko kwatery głównej policji w
Minneapolis, słuchając folkowego piosenkarza, który testował mikrofon.
- Och, Danny, mój chłopcze, odzywają się dudy...- zaczął śpiewak. Był niski, gruby i
czarnowłosy. Miał uroczy głos; kiedy zaczął piosenkę, uśmiechnął się i kiwnął głową w
stronę Jonny'ego.
Jonny odpowiedział ukłonem i zaczął wybijać palcem rytm muzyki. Jej miękkie dźwięki
działały kojąco, choć słońce późnego popołudnia nieprzyjemnie raziło w oczy po ledwie
parogodzinnym śnie. Z przyjemnością sączył guinnessa, którego postawił przed nim barman.
Nigdy nie miał upodobania do alkoholu, ale teraz, rozluźniony wypaloną w nocy marihuaną,
doceniał słodki smak piwa. Pomyślał, że będzie musiał uważać, ostatnio zaczął pić coraz
więcej.
Minęła godzina. Największy ruch panował przy bocznym wejściu do gmachu po drugiej
stronie ulicy. Policjanci wchodzili i wychodzili tamtędy zapewne głównie z tego powodu, by
uniknąć licznej grupy palaczy okupującej schody frontowe; tworzyli ją głównie szefowie.
Jonny nie zauważył wśród nich ani kobiety detektywa, którą widział w telewizji, ani jej
„partnera" Dale'a Millera.
Młody Dale. Jonny przyciągał go jak magnes świeżą stal. Co by powiedział, gdyby wszedł
teraz do tego lokalu i zobaczył Jonny'ego siedzącego przy oknie z kuflem piwa w dłoni?
Rozpoznałby go?
Dale. Śmiali się z tych samych dowcipów, nadstawiali karku w tych samych misjach. A
potem aresztowanie i proces na zawsze zamknęły drzwi między nimi. Dale jako świadek...
Jonny rozumiał, jak do tego doszło. Jednak oprócz
221
wahania i oczywistego konfliktu, który dostrzegał u zeznającego przyjaciela, wyczuwał coś
jeszcze. Coś jakby ukrytą satysfakcję na widok upadku mistrza... Nie przewidział tego.
Spodziewał się tego po innych, zwłaszcza po Rogerze Magritcie. Tamci żywili urazę,
uważali, że zadziera nosa, nie podobało im się, że zbiera pochwały za najtrudniejsze misje.
Lecz nigdy nie widział zawiści u Dale'a.
Oddał mu wszystko, co miał najlepszego. Każdy mógł o tym zaświadczyć.
I wszyscy widzieli, co Dale dał mu w zamian.
Możliwe, że próbował nawiązać kontakt po procesie -Jonny nie był pewien, bo nikogo nie
umieszczał na liście gości, a telefonów nie odbierał. Uważał, że tak będzie lepiej, a
przynajmniej wmawiał sobie, że tak będzie lepiej. Co miałby mu powiedzieć? „Cześć, Dale,
jak leci? Kapowałeś może ostatnio na innych kumpli?"
Ray Dalton przyszedł raz z wizytą. Jonny przyjął wtedy od niego papierosy i bez słowa zniósł
próby przełamania bariery milczenia.
Ray zrezygnował dość szybko.
- Powiem tak: trzymaj gębę na kłódkę. Odsiedź swoje. Niewykluczone, że z czasem będziemy
mogli coś dla ciebie zrobić. Dopilnuję, żeby nie zabrakło ci pieniędzy na zakupy w kantynie,
ani niczego innego. Tylko milcz. Nie chcę, żeby inni ucierpieli przez ciebie. Będę cię miał na
oku.
Odprowadził Raya wzrokiem do drzwi pokoju wizyt; stary jak zawsze kroczył sztywno, jak
na paradzie. Przesłanie było jasne, a Jonny umiał czytać między wierszami jak każdy inny
człowiek. Cele. Misje. Procedury. Taktyka. Sprzęt. Informacje, które mogłyby wprowadzić
totalny chaos, gdyby wpadły w niepowołane ręce. Jak zareagowałby Kongres, jak
zareagowałaby amerykańska opinia publiczna, gdyby szczegóły licznych zamachów
wykonanych przez Dominance Rain trafiły na pierwsze strony najpoważniejszych gazet.
Rozporządzenie zabraniające takich aktów przemocy nadal obowiązywało, ale wszystko to
były puste frazesy prawników. Zabójstwo nie było zabójstwem, jeżeli ofiara stanowiła
poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Nie było zabójstwem, jeżeli ofiara nie
była głową państwa. Nie by-
222
ło zabójstwem, jeżeli agent nie kierował lufy swego karabinu kalibru .50 w ofiarę, tylko w jej
„sprzęt" - na przykład w pióro schowane w kieszeni, telefon trzymany przy uchu albo w
mostek łączący szkła okularów. Nie było zabójstwem, jeżeli sprawca majstrował przy
samolocie lub samochodzie ofiary albo przy strzykawkach w gabinecie jej lekarza.
Zabójstwo nie było też zabójstwem, kiedy ofiarą był niebezpieczny zbieg.
Jonny pochwycił spojrzenie barmana i ruchem dłoni wskazał kufel. Barman sięgnął po świeży
i wolno odkręcił kurek, by napełnić go piwem z odpowiednią warstwą piany.
- Dzięki - powiedział Jonny, rzucając na bar kilka luźnych banknotów.
Co by zrobił, gdyby Dale przeszedł na tę stronę ulicy? Zdjąłby go szybko i skutecznie
strzałem z pistoletu, który ukrywał pod kurtką? Wyeliminowałby bez słowa Dale'a Millera,
jedyną szansę policji na dopadniecie zbiega, zanim ten zbierze pieniądze i zniknie? A może
powiedziałby: „Jak się masz, Dale? Napij się ze mną piwa" i obserwowałby jego reakcję?
Interesująca myśl. Co by zrobił?
Pamiętał robotę, którą wykonali wspólnie w Afryce Południowej. Zlecono im zlikwidowanie
chińskiego specjalisty w dziedzinie energii jądrowej, który przyjechał, by obejrzeć reaktor w
Pelindabie - Nelson Mandela zamierzał sprzedać Chinom nowoczesną technologię. Misja była
prosta: zabić przybysza na miejscu i upozorować wypadek w taki sposób, by zaszkodzić
Chinom, którym zależało na dokonaniu cichej transakcji, najlepiej w taki sposób, by zwróciło
to uwagę prasy.
Rozpoznania dokonała Grupa Operacji Specjalnych z Sekcji Zadań Specjalnych CIA, a
następnie na miejsce przybył trzyosobowy zespół z jednostki Dominance Rain. Z obserwacji
wynikało, że inżynier z Chin przejawia niebezpieczną - śmiertelnie niebezpieczną jak się
okazało - fascynację czarnymi kobietami i seksem w niezbyt intymnych okolicznościach.
Postanowili wykorzystać tę słabość, układając plan akcji. Uznali, że najlepiej będzie wynająć
dwie atrakcyjne prostytutki z Tanzanii, które poderwą gościa i zapro-
223
wadzą w wiadomym celu do taksówki, minivana zaparkowanego na tyłach hotelu.
Wtedy specjaliści z Dominance Rain zamierzali zastrzelić całą trójkę w taki sposób, by
upozorować zuchwałą kradzież samochodu, krwawą jatkę, jakich dziesiątki zdarzały się
każdego dnia w Johannesburgu.
Zawiły i podstępny plan - jak wszystkie pomysły Rogera - wymagał bezlitosnego działania.
Dale jednak miał wątpliwości, czy zabicie prostytutek będzie konieczne.
- Nie będzie - upierał się.
- A znasz może inny sposób na zamknięcie sprawy? -odparł Roger. - One znają pajaca. -
Pajacem był kontaktowy pracownik CIA, który zatrudnił prostytutki. - Chcesz go narazić na
niebezpieczeństwo z powodu dwóch dziwek, które najdalej za rok pewnie i tak umrą na
AIDS? Wyświadczamy im przysługę.
- One nie są celem - odrzekł Dale.
- Przypadkowe ofiary, Dale - wtrącił Jonny. - Masz lepszy pomysł?
- Możemy pozwolić im uciec, kiedy uderzymy na taksówkę - odparł Dale. - Przegonimy je. I
tak będziemy zamaskowani.
- Sądzisz, że nie rozpoznają trzech białych, nawet jeśli będą mieli maski na twarzach? Jonny,
przemów mu do rozsądku.
Jonny wzruszył ramionami.
- On ma rację, Dale. Rozpoznają nas, a miejscowe służby bez trudu poskładają historyjkę do
kupy. Holendrzy nie są głupi.
- Niby skąd dziwki mają wiedzieć, o co nam chodzi? -nie ustępował Dale. - Sądzą, że
wyświadczają przysługę komuś z lokalnych władz, pieprząc się z jego chińskim kolesiem.
Nie wiedzą nic więcej. Będą wiać w podskokach, zwłaszcza że już dostały pieniądze. I nie
polecą do glin. Są dziwkami i jeśli zostaną aresztowane, nie czeka ich nic przyjemnego poza
długimi nocami dawania za darmo klawiszom. Dlatego nie musimy ich eliminować.
Podejdziemy do wozu, zrobimy swoje i każemy dziewczynom spieprzać.
- Nie podoba mi się ten pomysł - odparł Roger. - Lepiej trzymajmy się naszego planu.
224
- Twojego planu - poprawił Jonny. - Ja tam nie widzę problemu w tym, co mówi Dale.
Możemy tak zrobić.
Roger zgodził się niechętnie. Akcja przebiegła zgodnie z nowym planem... z jednym
wyjątkiem. Kiedy zaatakowali, Roger wziął na cel prostytutki, Jonny osłaniał partnerów, a
Dale z marszu wpakował dwie dziewięciomilimetro-we kule w głowę Chińczyka. Gdy
upewnił się, że obie trafiły, odwrócił się i zobaczył, że Roger celuje w Murzynki, zamiast je
spłoszyć. Jonny walnął Rogera ramieniem, uniemożliwiając mu celowanie.
- Nie tak miało być — szepnął Maxwell.
Kobiety uciekły sprintem, nie oglądając się za siebie. Roger przez długą chwilę spoglądał na
Jonny'ego z wściekłością, zanim ukrył pistolet pod koszulą i podążył za Dale'em w stronę
samochodu.
Akcja trwała niespełna minutę. Co było do przewidzenia.
Dale nie miał najmniejszego problemu z rozwaleniem chińskiego naukowca. Takie było
zadanie. Ale nie chciał skrzywdzić dwóch prostytutek.
Jonny uśmiechnął się do własnych wspomnień.
Potem wstał i popchnął w kierunku barmana resztę banknotów i monet, które miał w kieszeni.
Odwrócił się tyłem do okna, przeszedł przez salę i zniknął za bocznymi drzwiami
prowadzącymi do zaułka niewidocznego od strony posterunku.
Jonny Maxwell przystanął na chodniku. Wczesnym wieczorem panował na ulicach spory
ruch- ludzie wracali z pracy, spiesząc się do ulubionych barów albo do domów. Jonny
wmieszał się w tłum i odszedł, nie oglądając się w stronę policyjnego gmachu.
- Ron, to jest Jonny - powiedział Tony. - Facet, o którym ci opowiadałem.
Ron zmierzył przybysza wzrokiem, a Jonny zrewanżował mu się tym samym. Ron Pierce był
wysoki i dawno temu nawet silny, ale czas zaokrąglił jego kształty. Miał obwisłe bicepsy, a
mięśnie brzucha dawno zniknęły pod fałdami tłuszczu. Jonny zjeżył się, widząc niedbale
wyciągniętą rękę i czując jej słaby, krótki uścisk.
225
- Jak się miewasz, Ron? - przywitał się grzecznie i uśmiechnął, nie pokazując oczu zza
ciemnych szkieł okularów Wayfarers. - Niczego sobie posiadłość - dodał, wskazując na
rozległe ranczo i liczne zabudowania.
Pierce zajmował się hodowlą lam i karłowatych osłów na potrzeby rynku egzotycznych
zwierząt domowych. Był to całkiem dobry sposób na ukrycie przepływu gotówki, którą
pozyskiwał ze sprzedaży marihuany na wielką skalę. Ostatniej nocy i nad ranem, po kolejnej
kawie, odrobinie speedu i paru skrętach, Tony opowiedział Jonny'emu o działalności Rona,
który sprowadzał trawkę ciężarówkami i porcjował na swoim ranczu. Mniejsze paczki
docierały do dilerów, takich jak Tony, którzy następnie prowadzili handel detaliczny ze
stałymi klientami.
- Niezła, prawda? - zgodził się Pierce. - Przejdźmy się i porozmawiajmy. Muszę zajrzeć do
moich zwierząt.
Tony i Jonny ruszyli za nim żużlową drogą w stronę długiego budynku gospodarczego.
- Jedna z lam będzie się niedługo cielić - wyjaśnił Pierce, otwierając ciężką bramę i
wchodząc do środka. Po obu stronach mokrej, pachnącej środkiem dezynfekującym
betonowej alejki ciągnęły się rzędy boksów. Chudy dwudziestoparoletni blondyn, o oczach
powiększonych grubymi szkłami, podniósł głowę znad szafki z bezpiecznikami, nad którą
pochylał się, siedząc na stołku, z próbnikiem w dłoni. W kaburze przy pasie miał berettę
92FS, zwisającą wzdłuż sterczącego biodra. Wyglądał jak Barney Fife. Obok niego siedział
wielki pies, mieszaniec podobny do dobermana, który wpatrywał się intensywnie w
Jonny'ego.
- Ochrona - rzucił Pierce. Jonny udał, że jest pod wrażeniem.
- Zdaje się, że całkiem niezła - powiedział.
- O, tak - odparł Pierce. - Wiemy, jak się prowadzi interesy w tych stronach.
- Na to wygląda - zgodził się Jonny.
Zatrzymali się przed jednym z boksów, w którym stała lama o wielkim sterczącym brzuchu.
Zwierzę podeszło bliżej i trąciło pyskiem wyciągniętą dłoń Pierce'a.
- Cześć, kochanie - zaćwierkał handlarz. - Jak się dzi-
226
siaj miewa moja ślicznotka? - Spojrzał z ukosa na Jonny'e-go. — Lubisz zwierzęta?
- Nie zastanawiałem się nad tym - odparł Jonny.
- A ja lubię - wyznał Pierce. - Nie próbują człowieka wydymać, znają swoje miejsce. A jak
się o nie zatroszczyć, odpłacają miłością. Nie proszą o nic poza jedzeniem i kawałkiem
podłogi do spania - dodał, gładząc nozdrza lamy. -W przeciwieństwie do ludzi.
Pierce wyszedł z budynku i stanął w słońcu. Spojrzał na źdźbła mokrej słomy, które
przywarły do jego kowbojskich butów, podciągnął spodnie i machinalnie poprawił rewolwer
Smith&Wesson 686 z czterocalową lufą, ukryty pod rozpiętą koszulą.
- Tony mówił, że chciałbyś robić ze mną interesy - powiedział.
- Jeśli cena będzie odpowiednia - odparł Jonny. - Twój towar jest świetny, więc jestem
zainteresowany.
- O jakiej ilości mówimy?
- Sto kilogramów. Na początek.
- Masz aż tyle gotówki?
- Mam.
- Hmm... - Pierce ruszył przed siebie i gestem przywołał Jonny'ego i Tony'ego. Ochroniarz o
sowich oczach kazał dobermanowi zostać, a sam podążył za nimi.
- Uważaj na lamie gówno - mruknął Tony. - Jest go tu od cholery.
- Dobra - odparł Jonny, stąpając ostrożnie. - Dokąd idziemy? - zawołał w stronę Pierce'a.
- Pokażę ci moją strzelnicę - odparł handlarz. Obeszli skrzydło przestronnego domu i zeszli
po skarpie.
Po chwili stanęli na starannie wyrównanym placu otoczonym wałami ziemnymi. Niespełna
trzysta metrów dalej tkwiły w ziemi stojaki z tarczami w kształcie ludzkich sylwetek. Bliżej,
na linii pięćdziesięciu, stu i dwustu metrów, widać było podobne postacie zatknięte na
drewnianych palikach. Obok pięciu stanowisk do strzelania z broni długiej znajdował się
krótszy tor dla miłośników pistoletów, z pneumatycznym wieszakiem na tarcze, na którym
tkwiła wojskowa tarcza sylwetkowa B-27. Pośrodku widniała ciasna grupka przestrzelin.
227
- Lubisz strzelać? - spytał Pierce.
- Boję się broni - odparł Jonny. - Nie lubię jej ani trochę.
Pierce wydął usta.
- No to patrz - powiedział. Płynnym ruchem sięgnął po rewolwer, przyjął stabilną pozycję
Weavera i szybką serią wpakował sześć kul w środek sylwetki. Obrócił broń w słabej dłoni,
otworzył bębenek, wypchnął łuski i wcisnął ładowarkę z sześcioma świeżymi nabojami, po
czym wrócił do pozycji strzeleckiej i posłał do celu kolejną serię. Widząc rezultat, uśmiechnął
się do Jonny'ego i powiedział: - Nieźle, co?
Jonny popatrzył na ciasno skupione otwory w tarczy i wzruszył ramionami.
- Skąd mogę wiedzieć? Ale słyszałem kiedyś, że jeden spryciarz osiągnął więcej przy
pomocy prawnika i neseseru niż za pomocą broni.
Pierce spoglądał na niego ponuro przez krótką chwilę, a potem się roześmiał.
- Kurde, to fakt. Chodźmy do domu. Pogadamy o interesach.
Milczący ochroniarz z przesadnie wielkim pistoletem popatrzył za wchodzącymi do domu.
Zastanawiał się, czy jako jedyny zauważył, że muskularny przybysz, który twierdził, że boi
się broni, nawet się nie skrzywił, gdy tuż obok niego zagrzmiało dwanaście strzałów z
rewolweru kalibru .357.
Usiedli w piwniczce domu Pierce'a, pomieszczeniu o wymiarach pięć na pięć metrów,
pozbawionym okien, za to wyposażonym w najlepszy sejf bankowy, jaki oferowała firma
Mosler. Na ścianach wisiały karabiny maszynowe, pistolety i inne militaria. Niskie,
tapicerowane ławy były w istocie schowkami, w których leżała broń, pudła z amunicją oraz
skrzynka granatów M-26.
- Poza trawą mam na sprzedaż sporą ilość broni, jeśli twoi przyjaciele byliby zainteresowani
- mówił właśnie Pierce. -Naprawdę sporo. Głównie karabinki szturmowe i pistolety, ale nie
brakuje i prawdziwych rarytasów. Spójrz- dodał
228
z dumą, wręczając Jonny'emu ingrama mac-10 z tłumikiem firmy Sionics. Nad magazynkiem
widniały słowa wypisane białą farbą: „Własność rządu Stanów Zjednoczonych".
- Za takie rzeczy mógłbyś posiedzieć długie lata - zauważył Jonny, oddając ingrama.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - spytał Pierce.
- Interesuje mnie tylko trawka, nie broń. Nie potrzebuję takich komplikacji. To twoja działka,
nie moja.
Pierce pogładził czule zimny metal.
- Jak chcesz.
- Kiedy dostanę towar? - spytał Jonny.
- Choćby zaraz, jeśli masz przy sobie gotówkę - odparł handlarz.
- Niestety, nie mam. Zazwyczaj nie spaceruję z takim bagażem. Ale mogę pojechać po forsę i
niedługo wrócić.
- Podrzucę cię, jeśli chcesz - zaproponował Tony. -W klubie muszę być dopiero o dziewiątej
wieczorem.
- Jakby co, trafisz do mnie, prawda? - upewnił się Pierce.
- Jasne. Daj mi tylko numer telefonu. Zadzwonię, zanim przyjadę. A może wystarczy, żebym
zameldował się przy bramie?
- Wszystko jedno. Tylko przyjedź sam. Nie wpuszczam tu byle kogo.
- Oczywiście - odrzekł z uśmiechem Jonny. - Nie ma sprawy. Będę sam.
2.20
Roger Magritte spacerował alejką nad brzegiem jeziora Harriet. W jednej ręce niósł niedużą
lornetkę Nikona, a w drugiej książkę o ptakach. Od czasu do czasu przystawał i kierował
szkła w stronę perkozów, kaczek i nurów przelatujących nad jeziorem i pływających.
Wreszcie zatrzymał się sto metrów od stopni budynku, w którym mieszkała Nina Capushek, i
spojrzał przez lornetkę w jej okna. System monitorujący rozmowy telefoniczne z Dominance
Rain wskazał właśnie ten adres, a sygnał naprowadzający wbudowany w pager Dale'a,
działający w każdym miejscu na świecie, potwierdził namiar z dokładnością do jednego
metra. Roger wiedział doskonale, gdzie szukać Millera, ale nie chciał zbytnio naciskać. Nie
rozumiał, dlaczego Ray zlecił schwytanie Jonny'ego właśnie Dale'owi; przecież znał ich
wspólne dzieje. Teraz jednak, kiedy i Roger dostał swoje rozkazy, motywacja dowódcy nie
miała znaczenia. Należało odnaleźć zbiega własnym sumptem i działać wedle uznania.
Roger podszedł do automatu telefonicznego przy muszli koncertowej. Wrzucił
ćwierćdolarówkę i wybrał numer Niny Capushek. Po czterech sygnałach odezwała się
automatyczna sekretarka.
- Cześć, Dale - powiedział. - Mówi Roger Magritte. Proszę, podnieś słuchawkę.
Odpowiedzi nie było.
- Naprawdę powinniśmy pogadać - ciągnął. - Nie chciałbym komplikować tej sprawy.
Porozmawiajmy więc i... cholera, stary, przecież razem pracujemy. Zakończmy wreszcie tę
misję.
W słuchawce rozległ się trzask, a chwilę później odezwał się Dale.
230
- Gdzie jesteś?
- Niedaleko, przy muszli koncertowej nad jeziorem.
- Będę za pięć minut.
Dwaj mężczyźni spacerowali wokół jeziora Harriet, rzucając przyjazne spojrzenia bardziej
atrakcyjnym kobietom, które mijali na ścieżce.
- Te dziewczyny to najlepiej skrywany sekret północy -stwierdził Roger. - Do tej pory, kiedy
myślałem o Minnea-polis, miałem przed oczami grube, oziębłe babsztyle we flanelowych
koszulach.
- To było dawno - odparł Dale.
- Nie tak bardzo. Kiedy pracowaliśmy nad tą sprawą w Angoli? Rok temu? - Roger podał mu
zapakowane w folię cienkie cygaro. - Chcesz cubanito?
- Nie. Cały czas tam siedziałeś?
- Tam i w RPA. Wziąłem trochę wolnego, żeby ochłonąć po robocie. Nająłem przewodnika i
polowałem w parku narodowym Kruger.
- Ustrzeliłeś coś?
- Nic, co mógłbym przywieźć do domu. - Roger zaciągnął się dymem, ignorując krytyczne
spojrzenie przechodnia. -Co mi powiesz o sprawie, Dale? Szef trochę mnie wprowadził. Poza
tym znam Jonny'ego i ciebie. Co się, kurwa, dzieje?
Dale westchnął ciężko.
- Totalny chlew. Poroniony pomysł od początku do końca - zaczął, a potem opowiedział
Rogerowi przebieg całej misji, opuszczając jedynie szczegóły bliższej znajomości z Niną.
- Ray nie powinien wyznaczać cię do tej roboty - stwierdził Roger nie bez współczucia. - Źle
zrobił. Skomplikował sprawę.
- Miał w tym swój cel. Kto zna Jonny'ego lepiej? Nie ty. Dlatego ja dostałem misję i ja ją
dokończę.
- Chyba nie masz racji. Lepiej się wycofaj, wracaj do domu. Zapomnij, napij się piwa, a
kiedy nadarzy się okazja, zakończę sprawę.
- Jak? - spytał Dale. - Załatwisz go? Na tym polega twoje zadanie, prawda? Od początku nie
chodziło o to, żeby go złapać... to chcesz mi powiedzieć?
231
- Tak, Dale. Od początku. I masz rację, jestem tu po to, żeby go załatwić. - Roger zniżył głos,
gdy zbliżyli się do pary staruszków idących z przeciwka. - Nie oszukuj się, musiałeś
wiedzieć, że o to chodzi.
- A co ze mną? - spytał Dale. Jego głos przeszedł w groźny pomruk. - Ray dał ci identyczne
rozkazy co do mnie?
Roger zatrzymał się i niespiesznie wydmuchnął efektowne kółko dymu. Zawisło w powietrzu
na kilka sekund, nim się rozproszyło. Potem spojrzał na Dale'a.
- Szef chce, żebyś wrócił na swoje miejsce. Albo w tej misji, albo w domu. Mam
dopilnować, żeby robota została zakończona, według mojego uznania. A w tej chwili, z
czystego szacunku, próbuję przemówić ci do rozsądku. - Ma-gritte wzruszył ramionami. -
Przyznaję, że zżera mnie ciekawość. Chciałbym popatrzeć, jak to znosisz. Polujesz na
przyjaciela... Jeśli postanowisz zostać, będziemy polować razem. Jako partnerzy, czy ci się to
podoba, czy nie. Niejedno razem przeszliśmy. Nie wiem, dlaczego się uparłeś, że musisz to
zrobić sam. Próbujesz się ukarać? Odkupić fakt, że byłeś przyjacielem Jonny'ego? Wszyscy
czuliśmy się podobnie, chociaż żaden z nas nie był z nim tak blisko jak ty. Nie jesteś
odpowiedzialny za to, co się wydarzyło, ani za to, co się roi w głowie Jonny'ego Maxwella.
To jego rzecz. Tylko on jest odpowiedzialny.
2.21
Wielkooki ochroniarz Rona Pierce'a wspomagał swe marne dochody, świadcząc usługi
tajnego informatora ATF, która to agencja przyglądała się poczynaniom jego szefa z wielkim
zainteresowaniem. Harold Ragborne odsiedział za Pierce'a pięć lat w Stillwater. Kiedy dostał
zwolnienie warunkowe, handlarz zaproponował mu posadę ochroniarza w swej posiadłości,
myśląc, że w ten sposób okazuje troskę o człowieka, który wziął na siebie jego winy. Miał też
nadzieję, że szybciej zapomni on o tym, iż to przez jego niekompetencję w ogóle trafił za
kratki.
Harold jednak nie zapomniał. Starannie ukrył rozgoryczenie i pragnienie zemsty, a z czasem
zaczął szukać sposobu na strącenie Rona Pierce'a z piedestału. Właśnie z tego powodu
odwiedzał metę na przedmieściach Minneapolis, z której korzystali agenci FBI, DEA, ATF, a
nawet, od czasu do czasu, wścibscy funkcjonariusze CIA. Jego kontroler, agent specjalny
Dean Hardaway z ATF, siedział na kanapie naprzeciwko niego i notował jego zeznania.
- Albo chodzi o narkotyki, albo o broń, a może o jedno i drugie - mówił właśnie Ragborne. -
Ten gość ma mnóstwo forsy. Jest spoza miasta. Zdaje się, że ma kontakty, które pozwalają
mu przerzucać towar drogą lotniczą.
- Ale kim on jest? - spytał Hardaway. - Kim jest ten kupiec?
- Nie wiem, znam tylko jego imię - jęknął Harold. -Wiem też, że przyniesie gotówkę, bo
ubijają interes dziś wieczorem. To nie wystarczy?
- No to podaj chociaż imię.
- Jonny - odparł Harold. - Jonny cośtam. Ma kontakty z First Avenue. Wiem, bo to szef
ochrony klubu przyprowadził go do Rona.
233
- Będziemy musieli przyjrzeć się bliżej Jonny'emu-stwierdził z satysfakcją agent Hardaway.
-Możliwe, że właśnie dziś wieczorem, Haroldzie.
- Nic mnie to nie obchodzi. Tak czy inaczej, muszę być w robocie o szóstej. Macie dla mnie
forsę?
- Nie martw się, Haroldzie - odparł Hardaway. - Zatroszczymy się o ciebie.
Agent Dean Hardaway gardził swoim szefem, byłym marinę o szczurzej twarzy, Kevinem
Beale'em. Na cotygodniowych odprawach ledwie skrywana niechęć przyspieszała mu
krążenie krwi, niebezpiecznie podnosząc ciśnienie ku czerwonej kresce.
- Nie wypełniłeś formularza raportu po spotkaniu z naszym informatorem od Pierce'a -
powiedział Beale. Uwielbiał stawiać problem, wysłuchiwać odpowiedzi, a potem przyczepiać
się do nich.
- Masz rację, Kevin, nie wypełniłem - odparł Hardaway. - To dlatego, że siedzę na tej bardzo
ważnej odprawie, zamiast zajmować się sprawą.
Agenci siedzący wokół stołu konferencyjnego uśmiechnęli się do swoich notatek.
Szef spojrzał na Hardawaya spode łba.
- No to wypełnisz go i zostawisz na moim biurku, zanim pojedziesz na to spotkanie -
powiedział i pochylił się nad papierami, by ukryć zmieszanie. - Kto będzie cię osłaniał?
- Mitch - odparł Hardaway, ruchem głowy wskazując partnera, Mitcha Kojirę, który mrugnął
do niego leniwie.
- W porządku - rzekł Beale, wstając. - Bierzmy się do roboty - dodał, po czym wyszedł z sali,
by nie widzieć spojrzeń, które wymienili między sobą agenci.
- Deano, Deano, pewnego dnia Beale odejdzie i z kim wtedy będziesz grał w ciula?- spytał
Mitch, dźgając partnera palcem w brzuch.
- Z tobą, Chińczyku - odparł Hardaway. - Mam nadzieję, że nie masz żadnych planów na dziś
wieczór.
- Czemu nie? - odrzekł znużony Kojira. - Od tygodnia nie jadłem w domu kolacji, żona nie
chce ze mną sypiać, a dzieciaki pewnie handlują prochami w garażu. Czemu
234
więc nie miałbym posiedzieć z tobą w samochodzie, patrząc, jak bandziory robią interesy?
- Mówię ci, będziesz zadowolony, że razem ze mną przymknąłeś Pierce'a. Nienawidzę tego
bezczelnego sukinsyna. Wydaje więcej na karmę dla zwierząt, niż ja zarobiłem przez cały
zeszły rok.
- Po co właściwie jedziemy?
- Mój szpicel, Harold zwany Szmaciarzem, twierdzi, że Pierce ma kupca na broń albo
prochy, może jedno i drugie. Facet imieniem Jonny, bez nazwiska, ma podobno kontakty w
liniach lotniczych i tą drogą przerzuca towar. Wieczorem spotyka się z Pierce'em, żeby
dokonać pierwszego zakupu.
- Chodźmy na papierosa - zaproponował Mitch.
- Myślałem, że rzuciłeś.
- Bo rzuciłem. A co, nie zauważyłeś?
Wyszli frontowymi drzwiami Federal Building i stanęli w popołudniowym słońcu. Mitch
zapalił papierosa i kiwnął głową w stronę grupki palaczy stojących na schodach.
- Co jeszcze wiemy o tym Jonnym? Ani nazwiska, ani zdjęcia?
- Nic. Pomyślałem sobie, że weźmiemy aparat z teleobiektywem i pstrykniemy mu parę fotek
na posesji Pierce'a. Mamy przecież ten dobry punkt obserwacyjny przy drodze, na wzgórzu,
nad zagrodami. Harold też ma popracować nad gościem, może pozna nazwisko albo inne
namiary.
- Chcesz wprowadzić w sprawę ludzi z DEA? Mogliby dać nam wsparcie...
- Eee tam. Dziś w nocy mają większą akcję w Blooming-ton. Gadałem z Bruce'em. Mówił,
żebym przesłał mu zdjęcia i wyniki rozpoznania, to zamkną Jonny'ego przy następnej okazji.
- Robota nie wygląda na ciężką - ocenił Mitch. - Nie wiesz, o której dokładnie mają się
spotkać?
- Podobno po zmroku.
Mitch zgasił papierosa w przepełnionej popielniczce postawionej na schodach specjalnie dla
upartych palaczy.
- Cholerne przepisy antynikotynowe - warknął. - Dobra. Jedźmy i zróbmy, co do nas należy.
2.22
Herb i Nina krążyli bez celu ulicami North Side. Na widok toczącego się wolno policyjnego
wozu czterech nastolatków w workowatych dżinsach i skórzanych kurtkach zrobiło w tył
zwrot i zniknęło w bramie zapuszczonego domu, przed którym stali.
- Nie mamy absolutnie nic, Herb - powiedziała Nina. -Próżnia. Zero. Nic.
Herb spojrzał na nią z troską. Półleżała na fotelu pasażera, oparta o drzwi.
- Dale nie ma żadnych pomysłów?
- Zdaje się, że szef krótko go trzyma. Szeryfowie naskoczyli na jego dowódcę, więc Dale nie
będzie miał łatwego życia, kiedy w końcu do niego dotrą.
- Nino...
- Jest u mnie. Na razie nic nie przyszło mu do głowy.
- Cholera.
- Właśnie. - Nina spoglądała na ulicę niewidzącym wzrokiem. - A ty masz jakiś pomysł,
Herbie? Coś, od czego moglibyśmy zacząć?
- Powiem ci tylko to, co powinienem był powiedzieć już dawno. Niech Dale siedzi w domu i
myśli. Niech odgaduje, w jaki sposób rozumuje jego kumpel. Tylko że ten kumpel już wie.
Wie, że Dale jest w mieście i że niedługo dobierze mu się do tyłka. Dlatego albo już zniknął,
albo zrobi to lada chwila. Jeśli już go nie ma, nic nie poradzimy. Jeśli szykuje się do odlotu,
coś musi robić, gdzieś siedzieć... a to oznacza, że możemy go przyskrzynić.
- Czy to znaczy, że teraz byłbyś skłonny posłuchać Dale'a? Herb zarumienił się i
odpowiedział, starannie dobierając
słowa.
236
- Zgoda, myliłem się co do niego. Powinienem słuchać ciebie. Nie lubię go, nie ufam mu i
myślę, że cokolwiek cię z nim łączy, zaciera ci obraz sytuacji. Musiałem ci to powiedzieć.
Ale przyznaję, że on jest naszą szansą na dorwanie tego popaprańca Maxwella. Wiesz,
zrobiłbym wszystko, żebyś była zadowolona i wreszcie przestała mi dokuczać. Zapomniałem
o czymś? A może chciałabyś, żebym zatrzymał wóz, wysiadł i pocałował cię w dupę na
środku ulicy?
- Byłoby słodko, Herbie - odpowiedziała Nina. - Tylko że od dwóch dni nie zmieniałam
majtek i nie chciałabym, żeby taka dawka esencji mojej cipki zwaliła cię z nóg.
Herbowi opadła szczęka. Po chwili roześmiał się, z początku opornie, a potem na całe gardło.
- Jesteś chora... Esencja cipki... Jesteś chorą dziewczyną...
Roger siedział w wielkim zielonym fotelu Niny, pochylony nad żółtym notatnikiem, a Dale
przechadzał się niespokojnie wzdłuż okna z widokiem na jezioro.
- Dlaczego sądzisz, że to on dzwonił na policję i pytał o ciebie?
- Może chciał pogadać? Może chciał, żebym go odstawił do jednostki? A może po prostu
chciał mi nawrzucać. Nie wiem.
- Policja sprawdziła to połączenie?
- Dzwonił z automatu, całkiem niedaleko. Z City Center, tego wielkiego kompleksu
handlowego przy Hennepin. Brak odcisków na słuchawce, brak kamer systemu ochrony, nikt
nic nie pamięta.
Roger skinął głową.
- To oczywiste - mruknął, stukając piórem w notatnik. -Sprawdziłem wszystkie tożsamości,
jakich kiedykolwiek używał - oczywiście te, o których wiemy - i nie znalazłem śladów
aktywności w żadnej, prócz tej, którą wykorzystał raz w Milwaukee. Całkiem niezły plan
odwrócenia naszej uwagi — przyznał, wyciągając się na miękkim siedzisku. -Podoba mi się
ten fotel... Jonny coś kombinuje. Tu nie chodzi o kobiety. Uważam, że zbiera pieniądze.
Zrobił bank w Milwaukee - może szykuje kolejny napad? Potrzebuje gotówki, żeby prysnąć z
kraju i urządzić się gdzieś w świecie.
237
Dale postawił stopę na parapecie i oparł łokieć na ugiętym kolanie.
- Gliniarze sądzą, że jest już gotowy do ewakuacji.
- Więc po co by do ciebie dzwonił? - zaoponował Roger. -Żeby się pożegnać czy jak?
- Może chce, żebym go złapał.
- Nie wydaje mi się.
- Masz rację... ja też nie bardzo w to wierzę.
- A może to my powinniśmy zorganizować spotkanie? Dale wyprostował się i odwrócił w
stronę Rogera.
- Co?
- Jonny widział cię w telewizji, kiedy ta policjantka dostała odznaczenie. Może wystawimy
cię na przynętę? Skłonimy go, żeby znowu zadzwonił... To się może udać.
- Dobry pomysł - odparł Dale. - Porozmawiam o tym z Niną.
- Czy to rozsądne? Nie jestem pewien. Z tego, co mówiłeś, wynika, że to bardzo bystra
babka. Domyśli się, co planujemy.
- Nie musimy go stuknąć, możemy tylko zatrzymać. Roger parsknął lekceważąco i odwrócił
głowę.
- My się nie zajmujemy takimi rzeczami, Dale. Dobrze o tym wiesz. Mam wrażenie, że
będzie lepiej, jeśli...
- Nie. Nie zostawię tej sprawy. Ale jeśli dobrze to rozegramy, może gliny zdołają...
- Samobójstwo policjantów nie pomoże nam dorwać Jon-ny'ego. Jak sądzisz, ilu gliniarzy
zginie, zanim któremuś się poszczęści? On był twoim nauczycielem, człowieku. Widziałeś, co
zrobił w Milwaukee. Wydaje ci się, że miejscowi stróże prawa mogą go powstrzymać?
- Nie - przyznał Dale. - Nie mogą, ale przynajmniej wypłoszą go z ukrycia. Tylko o to mi
chodzi.
Roger zabębnił palcami po udzie, spoglądając na Dale'a z półuśmiechem na ustach. Miller
odwrócił się.
- Lepiej już idź - powiedział. - Ja zadzwonię. Podniósł słuchawkę bezprzewodowego
telefonu, wybrał
numer i zapatrzył się na widok za oknem.
Roger Magritte wstał i wyszedł do kuchni. Zerknął ukrad-
238
kiem na Dale'a, wciąż odwróconego doń plecami, i umieścił pod blatem, za grubą nogą
stołową, płaskie pudełeczko o wymiarach 2,5 na 2,5 centymetra. Klej, którym pokryta była
górna ścianka urządzenia, natychmiast przywarł do drewna.
- Hej - zawołał cicho Roger. - Zamknę za sobą.
Dale siedział przy kuchennym stole naprzeciwko Herba. Z jednorazowego sączka Melitta, do
którego Nina wlała gorącą wodę, ulatniał się zapach świeżej kawy. Mężczyźni spoglądali na
siebie z niechęcią.
- Wygarniemy sobie wreszcie czy zapomnimy o sprawie? -spytał Dale. - Mam dosyć tej
atmosfery i mam dosyć ciebie.
- Nawzajem, żołnierzyku. Tylko że jesteśmy sobie potrzebni, nieprawdaż? Dlatego
zapomnimy, przynajmniej na razie.
- Dość - wtrąciła się Nina, stawiając przed nimi kubki z kawą. - Co powiedzieli twoi? -
spytała Dale'a. - Wyłączyli cię ze sprawy?
- Jeszcze nie - odparł Miller. - Opieprzyli, aż echo szło, ale jeszcze nie odsunęli. Co u
Lovelessa i jego szeryfów?
Herb parsknął śmiechem.
- Nieprędko poproszą cię do tańca. Panowie z „Zespołu Poszukiwawczego" siedzą na tyłkach
w Holiday Inn. Skonsternowani.
- Skonsternowani? - powtórzyła Nina. - A ty co, czytałeś słownik do poduszki?
Tym razem roześmiali się wszyscy.
- Mam pomysł- powiedział Dale, przełknąwszy łyk kawy.
- Ooo - mruknął z uśmiechem Herb.
Dale odstawił kubek i pochylił się nad stołem, spoglądając to na Herba, to na Ninę.
- Raz już próbował się ze mną skontaktować, prawda? Może spróbuje ponownie. Czy
moglibyście zaaranżować jakąś sytuację, tak żebym znowu pokazał się w telewizji? Nie w
wywiadzie czy czymś takim, ale na przykład w tle, podczas waszej konferencji prasowej.
Powiedzmy, że chcielibyście poprosić obywateli o pomoc w ściganiu przestępcy, może podać
numer kontaktowy... Nie wykluczam, że zadzwoniłby Jonny. Na pewno macie sprzęt do
szybkiego namierzania
239
rozmów. Zresztą gdyby zadzwonił, mógłbym spróbować umówić się z nim na spotkanie...
Herb i Nina spojrzeli po sobie.
- Niezła myśl - powiedział Herb. - Rzeczywiście, moglibyśmy zwołać konferencję w sprawie
gwałtów i poprosić o pomoc. Jeśli się postaramy, będzie i prasa, i telewizja, a to oznacza
materiał w wiadomościach o szóstej i w porannych gazetach. Podamy numer, posadzimy
telefonistki do odsiewania głupich żartów, a wszelkie podejrzane rozmowy będziemy
kierować na nasze komórki... To może wypalić. Naprawdę.
- Od czego zaczniemy? - spytał Dale.
- Zajmiemy się tym - odparła Nina. - Myślę, że trzeba będzie pogadać z szeryfami - dodała i
w zamyśleniu odwróciła głowę. - Tak... Trzeba będzie pogadać.
Po kilku pospiesznych rozmowach odłożyła słuchawkę.
- Sprawa wygląda tak. Będziemy w wiadomościach o szóstej we wszystkich trzech głównych
sieciach. Krótki materiał, w którym poprosimy o pomoc w sprawie Annie Ma, a także
dodamy parę przestróg dla kobiet. Ja i Herb będziemy gadać, ty zostaniesz w tle i wszelkie
pytania będziesz przekazywał mnie. Występujesz jako jeden z wielu detektywów pracujących
nad tą sprawą. Zaraz potem mamy spotkanie z pismakami z „Pioneer Press" i „Star Tribune"
oraz ekspresową sesję fotograficzną, tak żeby nasze zdjęcia trafiły do porannych gazet. Pod
numerem kontaktowym będzie czekał cały zespół telefonistek. Natychmiast przełączą sygnał
na nasze komórki i uruchomią automatyczne wyszukiwanie każdego rozmówcy, który
wymieni twoje nazwisko albo poprosi o rozmowę z tobą, Dale. - Nina umilkła na moment. -
Co ty na to? O niczym nie zapomniałam?
- Chyba nie - odparł Dale i spojrzał na Herba. - A co z szeryfami?
Herb uśmiechnął się i poprawił krawat.
- Szef powiedział, że poczytają sobie o sprawie w jutrzejszych gazetach.
Na ławce nad brzegiem jeziora Harriet, dokładnie naprzeciwko domu Niny Capushek, siedział
Roger Magritte
240
z laptopem rozłożonym na kolanach. Wyglądał dokładnie tak jak wielu zapracowanych
biznesmenów sprawdzających pocztę elektroniczną i odpisujących na listy w przerwie na
lunch. Ktokolwiek dostrzegłby cieniutki kabel łączący komputer ze słuchawką tkwiącą w
lewym uchu siedzącego, pomyślałby, że słucha on muzyki z płyty kompaktowej. Istotnie,
maszyna odtwarzała dźwięki, ale były to dane ściągane w czasie rzeczywistym z urządzenia
podsłuchowego umocowanego pod kuchennym stołem w mieszkaniu Niny. Roger usłyszał
już to, co chciał - wystarczająco dużo, by zacząć planowanie. Zapowiadała się piękna noc.
Miał jeszcze dość czasu, by przed zmrokiem przebiec się wokół jeziora.
Po wieczornym biegu Roger wykąpał się i położył na królewskim łożu w pokoju w Residence
Inn, by poczytać książkę. Gdy miał dość, położył ją grzbietem do góry na piersiach i zapatrzył
się w sufit, nasłuchując hotelowych dźwięków: warkotu silnika docierającego z parkingu,
trzaskania i skrzypienia drzwi oraz pomruków powietrza i strzępów rozmów dobiegających z
systemu wentylacyjnego. Z jakiegoś powodu czuł się nieswojo. Wreszcie odłożył książkę i
zeskoczył z łóżka, by szybko i zwinnie - jako gimnastyk i pływak -sięgnąć po płócienny
worek leżący obok szafki. Wyjął zeń zestaw do czyszczenia broni, schludnie upakowany w
niedużej puszce. Następnie rozebrał glocka na części i zaczął polerować każdy z lśniących i
zadbanych elementów, nieznacznie nawilżając je smarem Break-Free. Kilka razy poruszył
zamkiem, a potem wyłuskał z magazynków naboje i obejrzał każdy z osobna. Stawiał je na
stole, by się upewnić, czy spłonki są właściwie umocowane, a następnie pucował silikonową
szmatką i ładował na powrót do magazynków. Wreszcie przetarł tą samą szmatką cały pistolet
i schował go do kabury. Identyczną procedurę zafundował swoim MP-5K oraz nożowi
bojowemu. Wypróbował ostrość tego ostatniego na włoskach porastających przedramię. Na
skórze widniało już kilka nagich placków, charakterystycznych znamion nożownika.
Roger wyjrzał przez okno i zerknął na zegarek. Był gotowy.
<
I—I
o w
CS3 «
-o: o
3.1
Letnie niebo z wolna stawało się coraz ciemniejsze. W sypialni swego mieszkania, za
zasłonami prawie nie przepuszczającymi resztek dziennego światła, stał Jonny Maxwell.
Spoglądając w wysokie lustro za drzwiami, ćwiczył minę ofiary. Zauważył, że ostatnio
przygląda się sobie coraz częściej, jakby nigdy wcześniej nie patrzył na własną twarz. Albo
jakby spod zmarszczek, worków pod oczami i nerwowych tików wyłaniało się zupełnie nowe
oblicze. Oczy miał teraz ciemniejsze, a ciało, choć zawsze szczupłe, wyglądało tak, jakby coś
spalało je od wewnątrz. Pod gładko ogoloną skórą widać było wszystkie nierówności czaszki
oraz mocno wystające kości policzkowe. Szarawe pasemka w koziej bródce były z każdym
dniem bielsze. Jonny uniósł dłoń i spojrzał na czubki palców. Drżały lekko. Spróbował je
uspokoić siłą woli.
Udało się.
W kącie sypialni stały trzy pokaźne worki, a w nich skromny dobytek Jonny'ego. W mniejszej
torbie znajdowały się myśliwski kombinezon w barwach ochronnych, kabura do browninga,
czarna kominiarka, plastikowe kajdanki, mały palnik butanowy ze zbiorniczkiem, rolka taśmy
oraz ładownica Eagle Arms do przerzucenia przez ramię mieszcząca osiem pełnych
magazynków z nabojami kalibru .5,56 do colta commando, który stał obok. Tony, ochroniarz
z klubu First Avenue, leżał w ubraniu na łóżku, przykryty kołdrą po samą brodę, jakby spał.
Jonny łatwo skręcił mu kark na wysokości czwartego kręgu i na wszelki wypadek poruszał
jego głową w obie strony, by fragmenty kości przecięły rdzeń kręgowy. Śmierć nastąpiła
praktycznie natychmiast. Jedynym problemem był smród odchodów, którymi w chwili zgo-
245
nu wypełniły się dżinsy Tony'ego. Jonny spryskał cały pokój odświeżaczem powietrza i
zapalił świecę zapachową, którą postawił obok lampki nocnej.
Tuż przed śmiercią Tony zadzwonił do Pierce'a, powiedział mu, że widział pieniądze, i
zapowiedział wizytę Jon-ny'ego około dziewiątej lub dziesiątej wieczorem. Handlarz
odpowiedział, że zamierza oglądać telewizję. Gdy tylko Tony odłożył słuchawkę i odwrócił
się, Jonny złapał go i bez trudu skręcił mu kark. Nie da się już odwrócić biegu wydarzeń,
pomyślał Maxwell. I tak właśnie powinno być w życiu stanowczego mężczyzny. Pierce
trzyma pieniądze w domu. Ma ich mnóstwo, musi wystarczyć na ucieczkę z kraju. Zresztą
nawet gdyby nie wystarczyło, Jonny będzie mógł przecież spieniężyć jego narkotyki i
kolekcję broni. Zabierze je ze sobą. Minie sporo czasu, zanim ktoś zajrzy do rezydencji, a
wtedy Jonny będzie już bardzo, bardzo daleko. Może nawet za granicą.
Teraz był gotowy. Pozostało jedno: wykonać zadanie.
- Boże, jak ja nienawidzę tego skurwysyna - westchnął Dean Hardaway, spoglądając na
rozległą posiadłość Rona Pierce'a. - Forsa, którą on wydaje na nawożenie trawników,
starczyłaby na college dla moich dzieciaków.
- On nie wydaje forsy na nawóz. Używa lamiego gówna - zauważył rzeczowo Mitch, wiercąc
się w fotelu i regulując okienny statyw, na którym był umocowany aparat z teleskopowym
obiektywem o sześćsetkrotnym powiększeniu.
Dwaj agenci ATF siedzieli w sraczkowatym fordzie tau-rusie na szczycie wzgórza, z którego
rozciągał się widok na posiadłość Rona Pierce'a. Kręta gruntowa droga doprowadziła ich na
półkę, na której ledwie mieścił się samochód. Gdyby któryś z mieszkańców rancza spojrzał w
tę stronę przez lornetkę, zapewne zobaczyłby intruzów, ale Hardaway nigdy jeszcze nie
widział, by ktokolwiek interesował się tą okolicą. Lubił tu przyjeżdżać i uważał, że to
najlepsze miejsce do podglądania bandyty, którego nienawidził bardziej niż innych. Wóz był
jak zawsze pełen sprzętu i prowiantu: mieli kilka aparatów z długimi obiektywami,
noktowizor, chłodzone pojemniki z kliszami, kamizelki kulood-
246
porne, dwie strzelby, termosy oraz torbę ze stygnącymi już burgerami z Burger Kinga.
- Biorąc pod uwagę, ile forsy za niego daliśmy, ten obiektyw beznadziejnie łapie światło -
poskarżył się Mitch, mrużąc oko przy wizjerze.
- Jesteśmy za daleko. Weź lornetkę albo noktowizor.
- Te lampy przy stodole dają za dużo światła, przez noktowizor nic nie widać.
- Chciałbym, żeby dranie już zaczęły - powiedział Dean. -Tyłek mnie boli od tego siedzenia.
- Powiedz to komuś innemu. Albo zgłoś się po forsę z ubezpieczenia pracowniczego.
- Z ubezpieczenia - zaśmiał się Dean. - Koniecznie. Będę bogaty.
- Mógłbyś też schudnąć, to by ci pomogło.
- Może. Obserwuj ranczo.
Hardaway wyjął z torby cheeseburgera i ugryzł kęs, drugą ręką otwierając termos z gorącą
kawą.
- Chcesz? - spytał partnera.
- Nie. Obiektyw by mi zaparował.
- No to nie.
Hardaway z zadowoleniem skupił się na jedzeniu. Z radia zamontowanego pod deską
rozdzielczą raz po raz dobiegały ciche trzaski. Policja z Orono i Shakopee nie miała o tej
porze nic do roboty, więc głośnik tylko sporadycznie ożywał głosami meldujących się patroli
i nielicznymi zgłoszeniami wykroczeń drogowych. Raz na jakiś czas specjalny sygnał
przełączał odbiornik na wewnętrzną częstotliwość ATF, a wtedy Hardaway słyszał głosy
kolegów pracujących w północnej części Minneapolis, którzy szykowali się do kolejnej
rozprawy z komórką gangu Hell's Angels zajmującą się handlem bronią.
- Jest nasz kapuś - odezwał się Mitch. Wziął do ręki dyktafon na mikrokasety i włączył
nagrywanie. - Dwudziesta druga trzynaście. Informator wychodzi ze swojego mieszkania i
wchodzi do głównego budynku - powiedział i odłożył magnetofon. - Ciekawe, po co tam
polazł. Może pan Jonny się nie pojawi?
- Pojawi się - odparł Hardaway z pełnymi ustami. -Tacy jak on zawsze przychodzą.
247
Najlepsza droga do budynków wiodła przez pola, doliną rzeki graniczącą z placem, na którym
Pierce urządził sobie strzelnicę. Dojazd w to miejsce był jednak dość kłopotliwy, a
zaparkowanie wozu na czyjejś ziemi mogło oznaczać niespodziewane komplikacje. Podczas
rekonesansu Jonny wypatrzył kilka zjazdów, na których mógł zostawić wóz. Jeden z nich
wiódł do zniwelowanego placu, na którym ktoś najwyraźniej zamierzał wybudować dom.
Gruntową drogę przecinał jedynie łańcuch przypięty kłódką do dwóch słupków. Dotarłszy
4runnerem w upatrzone miejsce, Jonny wysiadł z ciężkimi nożycami do metalu w dłoni.
Drzwi samochodu zostawił uchylone, uprzednio zakleiwszy taśmą włącznik światła
pozycyjnego. Przyklęknął na ziemi i uważnie obejrzał zaporę, a potem przeciął jedno z
ogniw. Przejechał po leżącym łańcuchu, wysiadł i na powrót złączył ogniwa. Odprowadził
wóz dwadzieścia metrów dalej, po lekkim łuku, w miejsce, w którym nie mogli go dostrzec
kierowcy jadących szosą aut, i wyłączył silnik.
Noc jest najlepsza, pomyślał, stojąc obok toyoty i słuchając pyknięć stygnącego silnika,
cykania świerszczy, szelestu liści, rechotu żab i plusku wody, który rozbrzmiewał od czasu do
czasu, gdy ryby wyskakiwały nad powierzchnię w pogoni za nisko przelatującymi komarami.
Noc jest najlepsza.
Wyjął z worka ekwipunek i szybko się przebrał. Wyposażenie zawiesił u pasa, tak by było
pod ręką, sprawdził magazynki w karabinku i pistolecie i wreszcie zarzucił na grzbiet lekki
plecak. Nałożył na twarz warstwę ciemnego kremu maskującego, by zatrzeć jej kontury i
lepiej wtopić się w mrok. Kominiarkę podwinął do góry, tak że przypominała zwykłą czapkę.
Włączył latarkę z czerwonym filtrem i spojrzał w samochodowe lusterko. Był gotowy.
Dobrze się czuł sam w ciemności, ze swym sprzętem i bronią, gotów do wykonania zadania.
Żył dla takich chwil. Samotny mężczyzna w mroku, a przed nim to, co trzeba zrobić.
„Czyżby?" - szepnął cichy, uporczywy głos w głowie Jonny'e-go. „Czy to jest zadanie, do
którego zostałeś wyszkolony?" Coś, co narastało w nim szybko i ciemniało z dnia na dzień,
syknęło w odpowiedzi: „Tak", i zaraz potem usłyszał, że nieświado-
248
mie wypowiada to słowo na głos. Znieruchomiał na chwilę, zasłuchany w odgłosy nocy, by
ponownie skupić się na misji.
Sześć kroków, pauza, nasłuch. Sześć kroków, pauza, nasłuch. Stare nawyki nie zanikają,
pomyślał Jonny. I ratują życie. Wątpił, by Pierce wysyłał swoich ludzi na nocne patrole, a
ochroniarz, którego widział za dnia, wydawał się mało przydatny nawet jako wartownik przy
bramie, nie mówiąc o tropieniu intruzów w ciemności. Latarnie otaczające dom Pierce'a i
budynki gospodarcze rzucały na nocne niebo jasną łunę światła. Jonny ruszył wzdłuż rowu -
dawnego strumienia przystosowanego do funkcji kanału irygacyjnego -biegnącego od rzeki
do zabudowań. Szedł szybko i dość cicho ścieżką, którą wydeptały zwierzęta. W zasadzie
bardziej zależało mu na szybkości niż na zachowaniu ciszy. Na bocznej drodze, opodal której
zostawił samochód, praktycznie nie było ruchu. Nie był to sezon polowań, mało
prawdopodobne wydawało się też spotkanie z kłusownikami, wędkarzami lub kochankami
szukającymi odosobnienia na łonie przyrody.
Jonny dotarł do strzelnicy i przyklęknął w krzakach, obserwując rzęsiście oświetlony dom.
Obejrzał się, ale zobaczył jedynie ciemne sylwetki drzew nad polami. Wiedział, że dzięki
nachyleniu terenu nie będzie widoczny na tle nieba. Gdyby ktoś spojrzał w tym kierunku od
strony rezydencji, zobaczyłby jedynie plamę głębokiej czerni. Idąc wzdłuż skarpy do samego
domu, Jonny mógł błyskawicznie znaleźć kryjówkę, gdyby usłyszał lub dostrzegł coś
podejrzanego. Z kolbą M-4 przyciśniętą do ramienia wyszedł spomiędzy krzewów i
energicznym krokiem ruszył w stronę budynku.
- Pokaż no mi ten noktowizor - powiedział Mitch.
- Przecież mówiłeś, że dom jest za mocno oświetlony -poskarżył się Hardaway, obracając się
na fotelu, by sięgnąć do stojącej z tyłu skrzynki, w której trzymali sprzęt.
- Noktowizor będzie lepszy niż ten cholerny obiektyw. Szkoda, że nie mamy tej kamery na
podczerwień.
- Za trudna w obsłudze, ale jeśli masz ochotę spędzać czas na takich zabawach, to proszę
bardzo - odparł Hardaway, podając Mitchowi noktowizor. - Masz. Daj znać, jeśli wypatrzysz
jakieś gołe laski.
249
Mitch wziął urządzenie do ręki.
- A nie mieliśmy tu takich parę tygodni temu? Jerry coś mi opowiadał.
- Fakt. Cycate były, wyglądały na luksusowe dziwska. Ale nie mamy żadnych fotek z ich
pracy, jeśli o to ci chodzi.
- Jasne, że o to.
Mitch odczepił od okiennego statywu potężny aparat i zastąpił go noktowizorem. Przyłożył
oko do okularu i obrócił urządzenie w tę i z powrotem.
- Nie jest tak źle - powiedział.
- Widzisz gdzieś Harolda?
- Nie. Nie wiem nawet, czy tam jest... mógł wyjść bocznymi drzwiami od strony strzelnicy.
- Po co? Przecież nie będą strzelać po nocy. Pewnie uwalili się przed telewizorem i żłopią
piwo.
- Tak, wyobrażam sobie... - mruknął Mitch, wolno wodząc obiektywem po horyzoncie. - Co,
u licha... Ktoś jest na strzelnicy.
- Co? - Hardaway pospiesznie sięgnął po wielką lornetkę. - Gdzie?
- Czekaj, czekaj... Zgubiłem go. Zaraz... Wyglądał jak Harold. Szedł brzegiem skarpy... Tak.-
Mitch zesztywniał. - Zdaje się, że niesie karabin albo strzelbę. Idzie wzdłuż strzelnicy... Teraz
zniknął za stanowiskami strzeleckimi. Nie widzę go.
- Czy to Harold? Co to za jeden?
- Nie wiem. Zamknij się i pozwól mi pracować. Skieruj lornetkę na bliższą część ścieżki, ja
będę pilnował samego dojścia do domu. To musi być Harold albo Pierce. Może zobaczyli coś
przez okno?
- Może - zgodził się Hardaway. Spojrzał na radionadaj-nik i mimowolnie docisnął łokciem
kaburę. Po chwili uniósł lornetkę i zaczął wolno, w skupieniu lustrować okolicę ścieżki przy
strzelnicy, szukając człowieka z karabinem. - Nie podoba mi się to - powiedział.
- Coś ty, naprawdę?
- Sam nie wiem... Zastanawiam się, czy to pan Jonny wybrał się z wizytą do naszego
ulubieńca.
- Sądzisz, że chce go skroić?
250
- Może... Trudno powiedzieć. Harold raczej tak nie uważał. Czy jeden facet mógłby stanąć
przeciwko Pierce'owi i Haroldowi, biorąc pod uwagę cały arsenał, który mają w domu?
Musiałby mieć wielkie jaja. Dlatego podejrzewam, że to raczej Harold albo Pierce wyszedł,
żeby się rozejrzeć.
- Nie był tak wysoki jak Harold - odparł Mitch. - Nie sądzisz, że powinniśmy o tym
zameldować i ściągnąć tu paru chłopaków? Tak na wszelki wypadek.
Dean zastanawiał się przez moment.
- Nie, poczekajmy jeszcze trochę. Jeśli zrobi się nieciekawie, wezwiemy patrol miejscowych.
- Jesteś pewien?
- Tak. Zresztą myślę, że nic się nie wydarzy- odparł Hardaway.
Mitch spojrzał na niego z ukosa.
- Nie wyglądasz na przekonanego.
- Zajmij się obserwowaniem gościa, dobrze?
Ostatni etap podejścia wymagał czasu i ostrożności. Jonny zatrzymywał się co krok i
nasłuchiwał. Ze względu na obecność innych zwierząt Pierce nie spuszczał na noc wielkiego
psa, ale warto było się upewnić, czy nie został wyprowadzony na chwilę za potrzebą. Jonny
trzymał się najciemniejszych miejsc. W skupieniu obserwował każdą nierówność terenu i
każdą plamę cienia, wolno zbliżając się do domu. Zamierzał wejść tymi samymi drzwiami,
którymi Pierce wprowadził go do środka po wizycie na strzelnicy. Oszklone drzwi lśniły teraz
jak mocne światło na końcu mrocznego tunelu, a ich obraz pulsował w rytmie coraz
szybszych uderzeń serca Jonny'ego. Odwinął kominiarkę, by zasłonić twarz. Kolbę przyciskał
wciąż do ramienia, czubkiem nosa prawie dotykał zamka, a lufą wodził za spojrzeniem
szeroko otwartych oczu. Omijał plamy światła i nieustannie patrzył na okna, choć dobrze
wiedział, że w zasadzie jest bezpieczny. Gdyby ktoś obserwował teren przez szybę, widziałby
jedynie nieprzeniknioną czerń nocy poza niezbyt rozległymi plamami światła padającego z
okien. W salonie z widokiem na pola i część strzelnicy Jonny dostrzegł Pierce'a. Handlarz
półleżał na krytej skórą kanapie
251
i gapił się w panoramiczny ekran telewizora, gawędząc leniwie z chudym ochroniarzem,
który przysiadł w kuchni z puszką coorsa w dłoni. Wielki doberman spał na podłodze u stóp
Pierce'a.
Jonny przyspieszył, wkroczył w strefę światła, wbiegł po betonowych schodkach, nacisnął
klamkę i przekonał się, że drzwi nie są zamknięte. Otworzył je szerzej, opuścił lufę, by nie
zahaczyła o ościeżnicę, i wszedł do środka.
- Widziałeś to? Widziałeś? - spytał Mitch.
- Co takiego?
- Ktoś wszedł do środka. Trzymał w łapach karabin, tego jestem pewien.
- Zidentyfikowałeś?
- Nie.
- Kurwa! - Hardaway był wyraźnie sfrustrowany. Niepewny rozwoju sytuacji, skierował
lornetkę w stronę domu handlarza.
- Prosimy o wsparcie?
- A po co? Przecież jeszcze nic nie widzieliśmy. Nie po to ich obserwujemy, żeby teraz
wszystko zepsuć!
- Deano, to może być napad - ostrzegł Mitch.
- Może, a jeśli facet ma tyle ikry, że sam wchodzi do domu Pierce'a, żeby go rozwalić, to
niech to zrobi. Jeżeli tak się to potoczy, zdejmiemy go, kiedy będzie wychodził.
- To ty mówiłeś, że masz złe przeczucia - mruknął ponuro Mitch.
Było tak, jakby to wylot lufy ciągnął go za sobą przez próg, potem korytarzem i w prawo, do
salonu. Pies zerwał się na równe nogi i pomknął mu na spotkanie, drapiąc pazurami śliskie
wypolerowane deski. Pierwszy pocisk trafił go w bok i strzaskał staw biodrowy, drugi utkwił
w piersi, a trzeci przebił czaszkę, rozniósł mózg i wbił się w drewnianą podłogę. Czwarta kula
ze świstem przemknęła górą i odbiła się rykoszetem od obłożonego kamieniem kominka.
Lufa karabinu zwróciła się ku chudemu ochroniarzowi, który zdążył rzucić puszkę z piwem i
- trzeba mu to przyznać - sięgnął po broń, zanim dwa niemal jednoczesne uderzenia odrzuciły
go w tył.
252
Z ran na piersi chlusnęła krew, kule przeszły na wylot, wyrywając z pleców nieszczęśnika
kawały mięśni i kości wielkości dłoni. Pierce patrzył na to z rozdziawionymi ustami i bardzo
szeroko otwartymi oczami, kiedy kolba M-4 trafiła go w twarz. Jonny chwycił go za włosy,
pociągnął ku podłodze, kopnięciem ustawił we właściwej pozycji, przytknął gorący wylot
lufy do podstawy czaszki i powiedział:
- Cześć, Ron.
- Jezu! Jezu, widziałeś to?! - wyjąkał Mitch.
Obaj słyszeli głośny huk karabinowych strzałów. Nie mogli dostrzec, co się działo w salonie,
ale doskonale widzieli błyski towarzyszące wystrzałom. Hardaway sięgnął po mikrofon, by
ściągnąć na miejsce zdarzenia funkcjonariuszy ATF i jednostki miejscowej policji.
- Przyjadą po cichu i sporymi siłami - powiedział, kiedy skończył rozmowę. - Ci z Orono i
Shakopee są w drodze, najciszej jak potrafią. Nasi też już ruszyli, ale muszą tu dotrzeć aż z
North Side. Zaczekamy, aż zablokują okoliczne szosy, a potem podejdziemy bliżej, na
wypadek gdyby gość spróbował się oddalić przez pola. Ludzie szeryfa zabezpieczą
pomniejsze drogi.
- No - mruknął Mitch z satysfakcją. - Złapiemy skurczybyka.
Jonny zauważył, że Pierce popuścił w spodnie.
- Tak to jest, Ron - powiedział spokojnie. - A teraz powiedz mi, kto jeszcze jest w domu.
- Nie ma nikogo, tylko ja i Harold. Nikogo więcej!
- Ron, teraz chciałbym, żebyś złożył ręce na plecach. No, już!
Pierce usłuchał. Jonny wyjął plastikowe kajdanki, nałożył na nadgarstki handlarza i zacisnął.
Następnie zawiesił na ramieniu karabinek, wziął do ręki rolkę taśmy izolacyjnej i kilkakrotnie
owinął nią więzy. Schyliwszy się, skrępował nogi Pierce'a w kostkach i kolanach. Chwycił go
za włosy i brutalnie rzucił na głęboką miękką kanapę. Plama na spodniach Pierce'a
obejmowała całe krocze i większą część lewej nogawki.
253
- Za dużo piwa, Ron - zauważył Jonny. - To ci szkodzi. Podszedł do leżącego Harolda i trącił
czubkiem buta najpierw jego, a potem dobermana.
- To był dobry pies - powiedział z żalem. - Rzucił się na mnie jak trzeba. Nigdy nie lubiłem
zabijać dobrych psów.
- Czego chcesz? Czego ty, kurwa, chcesz...
- Masz tu trochę pieniędzy, Ron. Wezmę je. I trochę broni z twoich zapasów, nie wszystko,
tylko parę sztuk, żeby zabezpieczyć sobie odwrót. Daj mi to, czego potrzebuję, a odejdę stąd i
zostawię cię w spokoju. Prędzej czy później ktoś cię znajdzie i uwolni.
- Ty mnie zabijesz! - krzyknął Pierce. Jego twarz nagle zwiotczała i zaczął pochlipywać jak
małe dziecko.
Jonny spojrzał na niego z niesmakiem.
- Nigdy nie służyłeś w wojsku, mam rację, Ron?
- Co?
- Nie służyłeś w wojsku. Nie wąchałeś prochu. Zastrzeliłeś kogoś?
- Nie.
- Tak też myślałem. Gdzie pieniądze?
- Zabijesz mnie!
- Ron, widziałeś przed chwilą, że bez oporów zabijam ludzi, którzy próbują mnie
skrzywdzić. Twój koleś byłby żywy, gdyby nie zachciało mu się bawić w Johna Wayne'a.
Jeśli dasz mi to, czego chcę, odejdę stąd i zniknę z twojego życia, a ty znowu będziesz mógł
sobie wierzyć, że jesteś twardym rewolwerowcem, i tylko my dwaj będziemy wiedzieli, że to
nieprawda. Gdzie forsa?
- Naprawdę nie musisz mnie zabijać. Powiem ci, gdzie jest. Sprawię, że opłaci ci się mnie nie
zabijać.
- Nie zabiję cię, Ron. Daj mi to, czego chcę, i żyj dalej. A ja chcę tylko pieniędzy. Zawsze
możesz mieć ich więcej, prawda? Na pewno masz coś w banku. Tamtych nie potrzebuję. Daj
mi tylko to, co tu masz, i parę spluw... Nic więcej.
Słowa Jonny'ego były łagodne i rozsądne, mocno kontrastowały z brutalnością, która
towarzyszyła jego wejściu. Ron Pierce nie skojarzył głosu, który słyszał, z brązowymi,
zimnymi oczami, spoglądającymi na niego przez otwory w czarnej kominiarce.
254
- W sypialni - powiedział. - Pod dywanem jest sejf. Otwarty.
- Zostań tu, Ron. Zaraz wrócę.
Jonny wszedł do sypialni. Pod kosztownym tureckim dywanikiem modlitewnym znalazł
ciężką klapę sejfu wbudowanego w podłogę, a pod nią krótkolufowy rewolwer kalibru .357
załadowany glaserami. Schował broń do kieszeni. Obok leżały polaroidowe zdjęcia nagiego
Pierce'a w towarzystwie dwóch młodych Azjatek oraz osiemdziesiąt tysięcy w zgrabnych
paczuszkach studolarowych banknotów. Nieźle, pomyślał Jonny. Wrzucił gotówkę do worka i
wrócił do salonu.
- Gdzie jest reszta, Ron? - spytał. - Taki gość jak ty na pewno trzyma w domu więcej
pieniędzy. A przy okazji: ładne fotki - dodał, rzucając zdjęcia na pierś Pierce'a. - Gdzie
reszta? W twojej zbrojowni? Zajrzyjmy tam, dobrze?
Ciągnąc Pierce'a za włosy, postawił go na nogi i cisnął w dół po dwóch schodkach na
betonową posadzkę, pokrytą wykładziną dywanową.
- Gdzie forsa, Ron? Gdzie trzymasz resztę gotówki? Handlarz nie spojrzał w jego stronę.
- Więcej nie mam - powiedział do podłogi. - Spodziewałem się, że ktoś mi dzisiaj przyniesie,
ale nie mam...
Jonny kopnął go w najniższe kręgi i poprawił ciosem w zewnętrzną część uda.
- Kiepski z ciebie kłamca, Ron. Pozwól, że udzielę ci lekcji na temat łgania.
Odstawił broń i otworzył plecak. Wyjął miniaturowy palnik butanowy, pstryknął elektryczną
zapalarką i wyregulował dyszę tak, by syczący błękitny płomień zmienił się w mały
rozjarzony punkt. Pierce otworzył usta, żeby krzyknąć, a wtedy Jonny kopnął go mocno w
brzuch. Wyłączył palnik i odłożył na podłogę. Wyjął poszewkę na poduszkę i kawał szmaty.
Tę ostatnią wepchnął handlarzowi do ust i zakleił długim kawałkiem taśmy. Nozdrza jeńca
rozszerzyły się gwałtownie, gdy w panice wciągnął powietrze nosem. Jonny zarzucił mu na
głowę poszewkę i ponownie uruchomił palnik. Pierce wierzgnął dziko. Mimo pokładów
tłuszczu miał jeszcze sporo krzepy, toteż niełatwo było go unierucho-
255
mić. Jonny dosiadł go okrakiem i przytknął płomień do koszuli Pierce'a tuż nad miękką skórą
brodawki sutkowej. Pierce szarpnął się jeszcze mocniej. Jonny zeskoczył, trzymając palnik z
dala od własnego ciała.
- Pewnie będę musiał związać cię jak wieprza, Ron -powiedział. - Chyba że usłyszę od ciebie
to, co chcę usłyszeć. Kiwnij głową, jeśli chcesz podzielić się ze mną tą informacją, Ron...
Pierce kilkakrotnie zgiął się wpół.
- Przyjmuję, że to oznacza „tak". Nie ruszaj się przez chwilę, zdejmę ci tę poszewkę...
Jonny uniósł cienki materiał i odwrócił handlarza twarzą ku sobie. Mężczyzna płakał, a
strumienie śluzu cieknące z nosa poważnie utrudniały mu oddychanie.
- Już dobrze - szepnął Jonny i wytarł mu nos poszewką. - Tak lepiej? Powiesz mi to, co chcę
wiedzieć, Ronny?
Pierce skinął głową. Jonny odkleił taśmę i wyciągnął knebel z jego ust. Wielki handlarz
narkotykami i bronią szlochał bezradnie, z trudem łapiąc oddech.
- Tam - jęknął. - Pod zieloną poduszką.
Jonny uniósł zielone siedzisko jednej z drewnianych ław i zobaczył wbudowaną klawiaturę.
- Szyfr, Ron.
- Dziewięć, dziewięć, gwiazdka, siedem, siedem, funt, osiem, gwiazdka - odpowiedział
Pierce.
- Zabawne - mruknął Jonny. Kiedy wpisał ciąg znaków, klapa schowka kliknęła cicho i
uniosła się nieznacznie. Otworzył ją i zobaczył wysoki na ponad pół metra stos pięć-
dziesięcio- i studolarówek. - Ile tego jest, Ron? - spytał, sięgając po pierwsze paczki
banknotów, by przerzucić je do worka.
- Dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Jonny napełnił worek, ciesząc się w duchu,
że wszyte
paski pozwolą przypiąć go do plecaka, jako że stał się dość ciężki. Jego spojrzenie padło na
M-16 z granatnikiem wiszący na ścianie. Karabin był podobny do tego, który miał na
ramieniu, tyle że dłuższy, a pod lufą znajdowała się tuba podwieszanego granatnika M-203.
- To prawdziwy, Ron? Masz do niego jajeczka?
256
- Są w niebieskiej szafie - odparł cicho Pierce.
Jonny przyjrzał się bliżej granatnikowi i sprawdził karabin. Wiedział, że będzie musiał
wyzerować celownik, ale mechanizm broni wydawał się sprawny. Lubił granatniki M-203.
W szafie znalazł siedem bandolierów z granatami. Przewiesił wszystkie przez ramiona, a M-
16 przypiął do pasów plecaka. Kilka granatów obronnych, które wypatrzył wcześniej,
schował do kieszeni - tak na szczęście. Do torby z pieniędzmi dorzucił jeszcze pudełko
dziewięciomilimetrowych nabojów Corbon +P+.
- To chyba wszystko, Ron? - zagadnął wesoło.
- Zabijesz mnie, prawda? - spytał Pierce głosem, w którym nie było nadziei.
- Taa - odparł Jonny. I tak zrobił.
3.2
Pierwszą jednostką, która dotarła na miejsce w odpowiedzi na wezwanie Hardawaya, był wóz
patrolowy policji z Orono. Podjechał pod bramę posiadłości Pierce'a bez świateł, z
wyłączonym silnikiem. Hardaway sięgnął po mikrofon i wywołał załogę patrolu.
- Wóz sześćset czterdzieści dwa, tu ATF. Widzimy was. Zaczekajcie na wsparcie. My zaraz
będziemy na dole. No, stary- dodał, zwracając się do partnera.- Bierz krótkofalówkę,
noktowizor i wyłaź. Ja jadę na dół zakończyć sprawę.
Mitch wysiadł, sprawdził, czy krótkofalówka działa, i odpiął noktowizor od statywu.
- Podasz mi kamizelkę?
Hardaway wręczył mu niebieską kamizelkę z żółtymi literami ATF.
- Uważaj na siebie, Deano - poprosił Mitch.
- Mamy go - odpowiedział podekscytowany Hardaway. -Zrobimy go na szaro.
- Nie patyczkuj się z nim. I weź ze sobą strzelbę! - zawołał Mitch, gdy partner przekręcił
kluczyk w stacyjce.
Hardaway dotarł szybko do miejsca, w którym zatrzymał się wóz patrolowy z Orono.
Dwudziestoparoletni policjant, który nim przyjechał, nazywał się Rand.
- Co tu mamy? - spytał Rand.
- Obserwowaliśmy gościa nazwiskiem Pierce. Przed chwilą do jego domu wszedł jakiś typ
uzbrojony w broń długą. Padły strzały. Jak dotąd nikt stamtąd nie wyszedł. Sądzimy, że to
napad - odpowiedział Hardaway.
- Tylko jeden facet?
- Tak, zdaje się, że z karabinem. Strzelał tylko w środku. Mój partner został na tamtym
wzgórzu, z noktowizorem
258
i radiem. Ma stamtąd widok na całą okolicę. Powiem panu, co chcę zrobić: kiedy dojedzie tu
jeszcze jeden wóz, zablokujemy tę drogę i jeszcze tę gruntową, którą też można wyjechać z
posiadłości, właśnie z tamtej strony nadszedł napastnik. Wtedy wejdziemy po cichu na
posesję Pierce'a i zdejmiemy intruza, kiedy będzie wracał. Grupa szturmowa ATF jest już w
drodze. Na wypadek większej bitwy jadą tu też antyterroryści szeryfa.
- Bez obrazy, agencie Hardaway, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy tam wchodzić.
Obstawmy posiadłość i niech idą tam spece z jednostki antyterrorystycznej - zaproponował
Rand.
- Wiem, że tego was uczą w akademii, ale tu chodzi o jednego faceta. Wejdziemy po cichu,
skoczymy na niego i po sprawie, możemy wracać do domu. To była cholernie długa noc, więc
może zrobimy swoje i cześć.
- Chce pan wejść, to niech pan idzie. Ja mogę dać wsparcie stąd, ale naprawdę uważam, że
pakować się tam to błąd.
- Dobra. Niech pan pokieruje wozami, które będą tu przyjeżdżać, a ja przejdę przez
ogrodzenie i zobaczę, czy brama da się otworzyć - odparł zniecierpliwiony Hardaway.
- Proszę bardzo - warknął Rand, z trudem powstrzymując się przed bardziej bezczelną
odpowiedzią. - Proszę bardzo, panie Bardzo Ważny Agencie Federalny - dorzucił półgłosem,
kiedy dość otyły i mało wysportowany funkcjonariusz ATF z trudem wspinał się na kamienny
mur.
Głośnik policyjnego radia zatrzeszczał, gdy meldowały się kolejne wozy -jeden z Orono,
drugi z Loretto, a trzeci z biura szeryfa. Nadjeżdżały prawie bezszelestnie ze zgaszonymi
reflektorami, a ich kierowcy z zaciekawieniem wystawiali głowy przez okna i pytali, o co
właściwie chodzi.
Jonny przystanął tuż za plamą światła otaczającą dom Rona Pierce'a. Dostrzegł w oddali
błysk, który zaraz zgasł -jak lampka światła pozycyjnego w otwartych i szybko zamkniętych
drzwiach samochodu. Usłyszał też charakterystyczny trzask głośnika radiostacji. Od bramy
posiadłości dzieliło go ponad czterysta metrów łukowatej drogi. Dźwięk
259
niósł się doskonale pomiędzy budynkami gospodarczymi i dalej, nad leżącymi odłogiem
polami.
Policja. Jonny doszedł do wniosku, że musiał przegapić jakiś system alarmowy. Nie
marnował czasu na roztrząsanie tej kwestii, chociaż przez krótką chwilę czuł się zawiedziony.
Nie spodziewał się, że Pierce może mieć w domu instalację, która w razie potrzeby wysyła
sygnał na policję. A może to sąsiedzi usłyszeli strzały? Teraz to już nieważne, pomyślał
Jonny. Ruszył szybkim krokiem wzdłuż granicy światła przed frontową ścianą domu i zniknął
w krzakach za strzelnicą, dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym wyłonił się z zarośli w
drodze do rezydencji Pierce'a.
- Deano, facet wyszedł z domu i zniknął w krzakach za strzelnicą, daleko od drogi. - Głos
Mitcha dobiegający z krótkofalówki był pełen napięcia.
- Niech to szlag! - Hardaway nerwowo szarpnął pręty bramy.
- Niech pan spojrzy tam, na tę skrzyneczkę obok mechanizmu - odezwał się jeden z ludzi
szeryfa. - O, tam. Niech pan ją otworzy, powinien tam być przełącznik na sterowanie ręczne.
Hardaway pochylił się nad skrzynką, dość beztrosko świecąc sobie latarką. Po chwili
uruchomił ręcznie mechanizm otwierający bramę.
- Naprzód - rzucił w stronę zastępcy. - Podejrzany wyszedł z domu i zniknął w krzakach!
Funkcjonariusz Rand pokręcił głową i pochylił się nad mikrofonem.
- Potrzebujemy wozów do zablokowania drogi lokalnej AA. Uwaga na pieszego mężczyznę,
który prawdopodobnie zostawił w pobliżu samochód. Ma broń długą. Zachować ostrożność.
Wóz zastępców szeryfa wjechał przez otwartą bramę. Hardaway wskoczył na tylne siedzenie.
- Jedźmy za nim - powiedział.
- Jest sam?
- Tak. Widzieliśmy, jak wchodził i wychodził. Dwaj ludzie powinni być w domu - właściciel
i jego ochroniarz.
260
- Co z bronią?
- Pierce ma jej pod dostatkiem, ale nie jest na tyle głupi, żeby użyć jej przeciwko nam. Facet,
który wyszedł, ma karabin.
- Cholera.
Jechali ostrożnie na światłach pozycyjnych. Zatrzymali się na żużlowej alejce mniej więcej
dwadzieścia metrów od domu i wysiedli. Jeden z zastępców wyjął z wozu i przeładował
remingtona 870. Hardaway ruszył pierwszy z sig-saue-rem P-228 w wyciągniętych rękach.
Zbliżył się do bocznych drzwi i zajrzał do środka. Kiwnął głową w stronę funkcjonariusza
uzbrojonego w strzelbę i razem wkroczyli do domu, osłaniając się wzajemnie. Trzeci wszedł
chwilę później, pilnując tyłów. Dość szybko natknęli się na ciała psa i ochroniarza. Oba były
powykręcane, zastygłe niczym szmaciane lalki.
- Harold nie żyje, nie widzę Pierce'a — zawołał Hardaway, unosząc krótkofalówkę. -
Sprowadź pod dom karetkę i resztę jednostek. Będziemy ścigać zabójcę.
- Nie widzę go w tych krzakach, Deano. - Mitch sapał z podniecenia. - Bądź ostrożny.
Lokalni ustawiają blokady na obu końcach drogi. Uważają, że skoro facet idzie w tamtą
stronę, musi tam mieć samochód.
- Dobra. Obserwuj nas, bracie. - Hardaway poprowadził dwóch zastępców prosto do
bocznych drzwi domu. Po chwili byli już na ciemnej strzelnicy. - Gdzie go widziałeś po raz
ostatni? - spytał, przykładając do ust krótkofalówkę.
- Dokładnie przed wami, jakieś sto metrów, pod tym wielkim rozłożystym dębem.
- Przyjąłem.
Hardaway ruszył przed siebie, tnąc ciemność snopem światła z latarki. Dwaj zastępcy
podążyli za nim w stronę gęstwiny krzaków sięgających pasa.
Jonny przytulił się do pnia młodego dąbczaka, najwyżej dwadzieścia metrów za dużym
rozłożystym dębem. Przyklęknął i skierował broń ku zbliżającym się postaciom, doskonale
widocznym na tle świateł dalekiego domu. Głosy idących dobrze się niosły, podobnie jak
dźwięki krótkofalówki. Spieszą
261
się, pomyślał Jonny. Wydaje im się, że prowadzą pościg. Nie przejmują się hałasem i
światłem. Szkoda, myślał, wybierając wolno luz języka spustowego, że nie wszyscy
policjanci mają wojskowe doświadczenie. Byle szeregowiec wiedziałby, że nie należy
pakować się w ciemność w taki sposób, na tle świateł. Jonny zerknął na celownik,
odbezpieczył broń, skierował lufę ku piersi mężczyzny z krótkofalówką, zapewne dowódcy, i
nacisnął spust.
- Kurwa! - wykrzyknął Mitch, kiedy błyski wystrzałów pojawiły się w wizjerze noktowizora.
- Deano, uważaj, on jest dokładnie przed wami!
Hardaway zginął pierwszy. Seria pocisków kalibru .5,56 przebiła mu mostek i poderwała go
w górę. Runął na plecy, w locie gubiąc broń i latarkę Maglite. Jego ostatnim przelotnym
doznaniem było zdumienie, że błyski karabinowych strzałów są tak jaskrawe. Jeden z
zastępców szeryfa, funkcjonariusz z dwunastoletnim doświadczeniem, na dźwięk strzałów
podskoczył w panice i przypadkowo wypalił. Zdążył jeszcze opanować się na tyle, by
przeładować, ale kolejna seria karabinowych kul przeszyła go od barku po biodro, niszcząc po
drodze zamek strzelby i łamiąc mu ręce. Trzeci poradził sobie nieco lepiej. Przykucnął z
berettą 92FS w dłoniach i opróżnił cały magazynek, celując w miejsce, w którym widział
błyski wystrzałów. Jonny przycupnął za drzewem, a po chwili przeturlał się nieco dalej,
wymierzył i powalił przeciwnika krótką serią. Zaraz potem poderwał się i pomknął w
kierunku miejsca, w którym zostawił samochód, w biegu zmieniając magazynek.
- Mamy rannych! Jesteśmy pod ostrzałem! - zatrzeszczał głośnik porzuconej krótkofalówki.
- Ucieka wzdłuż linii drzew! - krzyknął Mitch do mikrofonu, drżącą ręką przyciskając
noktowizor do oka i śledząc postać przemykającą między drzewami. - Cholera, gdzie
karetka?! - wrzasnął rozpaczliwie. - Mamy rannych! Mamy rannych!
262
Funkcjonariusz Rand zatrzymał policjantów, którzy wybiegli z domu Pierce'a.
- Stać! On ma karabin! Bierzcie strzelby.
Kilku pobiegło do wozów, by zabrać służbową broń.
- Posłuchajcie - powiedział Rand. - Mamy rannych na polu, a sprawca ucieka w stronę drogi,
na której ustawiliśmy blokady. Będziemy działać ostrożnie i osłaniać się na każdym kroku,
póki nie dotrzemy do naszych. Kiedy obstawimy rannych, dwaj pobiegną za sprawcą, żeby
pogonić go w stronę którejś z blokad. Jasne?
- Ruszajmy - odezwał się jeden ze starszych funkcjonariuszy, Harris z Loretto.
Minęło kilka minut, zanim z zachowaniem należytej ostrożności odnaleźli leżących w polu
kolegów. Hardaway i jeden z zastępców szeryfa już nie żyli. Trzeci z postrzelonych jeszcze
oddychał, był półprzytomny. Syreny nadjeżdżających wozów policyjnych i ambulansów były
coraz głośniejsze.
- Zostańcie z nimi - zarządził Rand. - Ty i ty, pójdziecie ze mną, dokładnie tak jak przed
chwilą. Ten facet potrafi strzelać. Od osłony do osłony, panowie. Za mną.
Młody policjant, który nauczył się walczyć w ciemności podczas służby w słynnej 2. Dywizji
Piechoty zwanej Indian Head stacjonującej w koreańskiej strefie zdemilitaryzowa-nej,
poprowadził dwóch funkcjonariuszy tropem zabójcy.
Jonny biegł szybko. Gałęzie smagały go po twarzy. Jego oddech stawał się coraz szybszy,
kiedy tak uciekał między drzewami w kierunku ukrytego samochodu. Wiedział, że napotka na
drodze blokady i że będzie ich coraz więcej. Policjanci musieli pojawić się całym rojem, jak
pszczoły wypłoszone patykiem z dziupli przez dzieciaka, rozwścieczeni stratą trzech ludzi i
gotowi krwawo się zemścić. Tylko że jeszcze nie wiedzą, z kim mają do czynienia, pomyślał
Jonny.
Przeskoczył mały strumień i wdrapał się na niską skarpę. Odwrócił się i spojrzał w dół na
krętą trasę, którą właśnie pokonał. Zaczerpnął powietrza, wstrzymał oddech, licząc do dwóch,
i odetchnął, również licząc do dwóch. Powtórzył to, tym razem wydychając powietrze z
cichym sykiem.
263
Przyłożył M-4 do ramienia i po chwili zobaczył w celowniku nieznaczny ruch, a zaraz potem
sylwetki trzech ludzi poruszających się ostrożnie, niemal jak żołnierze, wzdłuż linii drzew.
Jonny przyjrzał się im dokładnie. Mimo negatywnego wpływu błysków wystrzałów na
zdolność widzenia w ciemności, w słabej księżycowej poświacie udało mu się dostrzec, że
policjant idący na czele kieruje pozostałymi, dosłownie wyznaczając im miejsca, w których
mają przystanąć, by osłaniać partnerów. To był dowódca. Jonny skinął głową i wycelował w
jego pierś, ale po namyśle obniżył lufę, mierząc w miednicę i nogi. Nacisnął spust i po dwóch
krótkich seriach mężczyzna z dzikim wrzaskiem zwalił się na ziemię. Sądząc po tym, jak
głośno krzyczał, kule rzeczywiście trafiły w miednicę i nogi. To ich zajmie na jakiś czas,
pomyślał Jonny, posyłając jeszcze kilka pocisków w kierunku dwóch pozostałych
funkcjonariuszy, którzy przezornie przypadli do ziemi. Pora spadać, spadać, spadać.
- Jezu, Jezu, Jezu - modlił się Mitch, obserwując strzelaninę.
Głośnik krótkofalówki wiernie powtórzył krzyki Randa.
- O Boże... O Jezu, niech ktoś mi pomoże!... Aaaa... Kurwa, jak to boli! Boli!!! Niech ktoś mi
pomoże...
- Chryste Panie, niech ktoś mu pomoże! - ryknął Mitch do mikrofonu.
- Nie możemy do niego podejść! Ten kutas siedzi na górce i ostrzeliwuje się - odparł jeden z
policjantów. - Sprowadźcie śmigłowiec z reflektorem! Sprowadźcie śmigłowiec Patrolu
Stanowego!
Jonny ostrożnie ułożył plecak i torbę z pieniędzmi na podłodze za fotelem kierowcy. Przez
moment przyglądał się przyrządom celowniczym M-16, który zabrał ze zbrojowni Pierce'a.
Zarówno przedni, jak i tylny celownik A-2 były fabrycznie wyzerowane, co oznaczało, że
karabin nie nadaje się do precyzyjnego strzelania. Otworzył i zamknął celownik kwadrantowy
granatnika podwieszanego. Wyjął czar-no-złoty granat z bandoliera i umocował w rurze M-
203,
264
w M-16 zaś zainstalował jeden z własnych magazynków. Położył oba karabiny na siedzeniu
pasażera. Po namyśle wziął M-4 i wysiadł. Ostrożnie podszedł do łańcucha zamykającego
drogę wjazdową na placyk. Rozejrzał się, nasłuchując uważnie, a potem odpiął przecięte
ogniwo i cicho ułożył łańcuch na drodze, nim wrócił do wozu.
Teraz był gotowy.
Uruchomił silnik 4runnera i ruszył, nie używając hamulców, by nie włączyły się światła.
Przyspieszając, skierował się ku najbliższemu, odległemu o osiemset metrów, skrzyżowaniu
dróg lokalnych 142 i AA.
- Co mówili? - spytała zastępczyni szeryfa Deb Morrow, zwracając się do funkcjonariusza,
który ją szkolił, Duane'a Hawkinsa.
- Stracili czterech ludzi - odparł Hawkins, ściszając radio. - Pod lasem sprawca przygwoździł
ogniem trzech policjantów. Jeden jest ranny, a pozostali nie mogą mu pomóc, bo są pod
ostrzałem.
- Nie słyszałam ani jednego strzału od tamtej serii.
- Ja też nie. Facet albo ucieka w naszą stronę, albo w przeciwną. Tamci uważają, że gdzieś
przy tej drodze musi mieć samochód.
- Jadąc tu, nie widziałam żadnego.
- Na pewno gdzieś jest. Do najbliższego domu miałby półtora kilometra, a nasi już budzą
okolicznych mieszkańców.
- Trochę się denerwuję - wyznała Deb.
- Będzie dobrze - zapewnił ją Duane. - Martwiłbym się o ciebie, gdybyś w takiej sytuacji
była zupełnie spokojna. To żaden wstyd, że się denerwujesz. Musisz tylko zapanować nad
strachem. Jeśli facet się tu pojawi, na pewno będzie strzelał. Nie ma nic do stracenia. Trafił
już czterech policjantów i, o ile mi wiadomo, nawet włos mu z głowy nie spadł. - Hawkins
zważył w dłoniach karabin .30-.30, przeładowywany przez odchylenie kabłąka. Wyjął go z
bagażnika wozu patrolowego, gdy uznał, że służbowa strzelba może nie wystarczyć. Była to
sfatygowana broń myśliwska, dobra do dobijania jeleni, bezpańskich psów i krów
potrąconych przez samo-
265
chód, ale nadawała się i na łowy na niebezpiecznych ludzi, zwłaszcza w rękach
doświadczonego gliny, weterana z Wietnamu i miłośnika polowań. Duane był też dumny z
niepozornej dziewczyny, która pod jego okiem zmieniała się w świetną policjantkę. Stojąc z
remingtonem 870 wspartym na biodrze, w pełni panowała nad lękiem. Wiedział, że sobie
poradzi.
- Co to było? - spytała Deb.
- Co takiego?
- Zdawało mi się, że słyszałam jadący samochód.
- Przejdziemy na drugą stronę - zarządził Duane. Pochyleni, przykucnęli za maską wozu
stojącego w poprzek wąskiej drogi. - Jesteś pewna? - spytał.
- Na pewno coś słyszałam - odparła zdecydowanie Deb. -Jakby samochód jechał w naszą
stronę... ale teraz jest cicho. - Dziewczyna sięgnęła do kabiny przez otwarte okno i wyłączyła
radio, by lepiej słyszeć. - Zupełnie cicho...
Jako stary żołnierz, Duane natychmiast rozpoznał charakterystyczny dźwięk strzału z M-203 i
zareagował na sekundę przed uderzeniem granatu w nawierzchnię drogi tuż przed maską
samochodu.
- Deb, padnij!
Bum! Eksplozja posłała w powietrze chmurę odłamków i okruchów asfaltu. Jeden z nich
roztrzaskał boczną szybę wozu. Duane poczuł falę potężnego ciśnienia w uszach i na twarzy.
Stary piechur, z doświadczeniem z czasów służby w 173. Brygadzie Powietrznodesantowej w
Wietnamie, odruchowo się rozejrzał w poszukiwaniu bezpiecznej kryjówki i nie marnował
czasu na zastanawianie się, skąd bandyta wytrzasnął wojskowy granatnik.
- Deb! Za mną, dziewczyno, spieprzamy stąd! - krzyknął do partnerki, która potrząsała
głową, daremnie próbując „odetkać" uszy. - Chodź - dodał ciszej, łapiąc ją za ramię i ciągnąc
jak najdalej od wozu i drogi, w stronę niżej położonej łączki i pobliskich drzew. Słysząc
szybką serię wystrzałów, popchnął dziewczynę do płytkiego rowu w miejscu zasłoniętym
przez drzewo, a sam rzucił się na nią dokładnie w chwili, gdy zatrzęsła się ziemia. Granaty
eksplodowały obok wozu patrolowego, na nim i we wnętrzu. Jeden z nich
266
trafił w zbiornik paliwa, wybuch posłał ku niebu kulę ognia i słup dymu. Kawałki
rozżarzonego metalu z brzękiem spadły na jezdnię. Duane szarpnął się energicznie, gdy jeden
z nich wylądował na jego udzie, przepalając wełnianą nogawkę spodni. Usłyszał odgłos
gwałtownie przyspieszającego samochodu: wizg ślizgających się opon i stłumiony warkot
silnika. Usiadł, przeładował karabin, uniósł go do ramienia i wziął na cel 4runnera, który
staranował płonący wóz, mierząc dokładnie w oś, co pozwoliło mu zepchnąć go z drogi.
Duane dostrzegł jedynie zarys skulonej postaci za kierownicą, ale to wystarczyło: wypalił i
przeładował, by pospiesznie zmienić pozycję i powtórzyć strzał. Z osobliwą czułością słuchu,
która pojawia się w chwili zagrożenia, posłyszał, że za drugim razem strzaskał szybę w
toyocie mknącej po drodze numer 142.
Bardzo niewiele brakowało, myślał Jonny, dodając gazu. Ktokolwiek to był, musiał wiedzieć,
co robi. Dwa strzały i dwa trafienia, jedno w okno pasażera obok kierowcy, a drugie w tylną
szybę. Pora spadać, zadecydował w duchu. Naprawdę pora spadać.
3.3
Po zaaranżowanej konferencji Dale, Herb i Nina poszli na kawę do pustej tego dnia sali
wydziału przestępstw poważnych.
- Zdaje się, że dobrze nam poszło - zauważył Dale.
- Łyknęli to z rozkoszą- odparł Herb i skrzywił się, upiwszy trochę wystygłej kawy. -
Paskudztwo. Dziennikarze uwielbiają brać udział w takich szopkach, czują się potrzebni.
Będzie mnóstwo telefonów. Możliwe - ale tylko możliwe - że odezwie się też nasz
chłopaczek.
Dale nie skomentował faktu, iż Jonny stał się dla Herba „chłopaczkiem", a przestał być
„kumplem Dale'a". Nina także zauważyła tę zmianę i posłała mu przelotny uśmiech.
- Co dalej? - spytał Miller.
- Idziemy do domu się przespać - odparła Nina. - Jutro czeka nas pracowity dzień.
Herb zajrzał do kubka, jakby nagle odkrył coś ciekawego na jego dnie.
- Tak - podchwycił Dale. - Sen dobrze by mi zrobił. Krótkofalówka Herba trzasnęła cicho, a
potem z głośnika
popłynął monotonny sygnał, podobny do głosu syreny ostrzegającej przed tornadem. Nina i
Herb podskoczyli na krzesłach, jakby ktoś do nich strzelił. Herb zwiększył głośność.
- Co się dzieje? - spytał Dale.
- Ten sygnał to policyjne wołanie o pomoc - odpowiedziała Nina. - Słuchaj.
- ...agenci federalni, oddziały policji z Orono i Shakopee proszą o wsparcie policji stanowej i
wszystkich wolnych jednostek. W pobliżu skrzyżowania drogi stanowej numer trzynaście i
lokalnej numer sto pięćdziesiąt cztery uzbrojeni podejrzani atakują funkcjonariuszy policji, są
ranni... - informował zdyszany dyspozytor.
268
- Jedziemy - powiedział Herb, wstając i sięgając po radio.
- Herb - zatrzymała go Nina. - Na razie nie ma pozwolenia wyjazdu dla jednostek z
Minneapolis. Niech BCA* zorganizuje obławę. Jeśli będzie potrzebna pomoc, to nas wezwą.
Do tego skrzyżowania mielibyśmy pół godziny jazdy.
- Przejeżdżam tamtędy w drodze do domu - odparł Herb. Mieszkał w Edinie, na południowo-
zachodnim przedmieściu.
- Podkręć radio - poprosił Dale. - Posłuchajmy, co się tam dzieje.
- Toż to regularna wojna! - zauważyła zszokowana Nina. - Ktoś załatwił czterech gliniarzy i
rozwalił blokadę za pomocą granatnika?
- Wojna powiadasz- rzucił Dale, wstając. - Gdzie możemy dowiedzieć się czegoś więcej?
- Operację prowadziła ATF... Możemy pójść do siedziby agencji w Federal Building.
Pogadamy z dyżurnym agentem - zaproponował Herb.
- Chodzi mi o to, w jaki sposób możemy śledzić poczynania sprawcy. Czy ktoś go ściga?
- Chcesz powiedzieć, że to może być nasz chłopaczek? -spytał Herb.
- A któżby inny? - odparł Dale. - Kiedy po raz ostatni lokalny bandzior załatwił czterech
waszych w ciągu dwudziestu minut i rozwalił wóz policyjny, strzelając z granatnika?
- Jeśli mamy tam jechać, musimy się dozbroić - stwierdził Herb. - W samochodzie mamy
tylko strzelby.
- Nie możemy tak po prostu wpakować się w środek akcji - sprzeciwiła się Nina. - W tej
chwili na pewno Patrol Stanowy jest na miejscu, a lokalni zakładają kolejne blokady.
Powinniśmy siedzieć na tyłkach, póki facet nie zostanie namierzony.
Herb i Dale spojrzeli po sobie.
- A czy jest jakieś miejsce w pobliżu tej strefy, gdzie moglibyśmy się przenieść?
- Ona ma rację - przyznał Herb. - Powinniśmy zostać tutaj, póki nie dowiemy się więcej.
Wtedy wkroczymy na tę imprezę.
* BCA- Bureau of Criminal Apprehension (przyp. tłum.).
269
- Chłopaki, idziemy! Pora na rock and rolla! - zawołał radośnie Mad Dog do swoich
podwładnych z grupy szturmowej SOG. - Pora zabić zabójcę glin!
- Przestań! - zgasił go Jed.
Edgar i Tommy wybuchnęli śmiechem.
- Lepiej uważaj, co mówisz, Mad Dog, bo znowu trafisz na kurs wrażliwości etycznej -
stwierdził Edgar. Uśmiechając się szeroko, włożył ciężką kamizelkę kuloodporną i wepchnął
zapasowe naboje do bocznego zasobnika umocowanego do krótkolufowej strzelby Benelli M-
l Super-90. Zawiesił broń na szyi na specjalnym pasie typu HK, który utrzymywał je poziomo
na wysokości piersi, dzięki czemu nie przeszkadzała w używaniu broni krótkiej. - Z wielką
przyjemnością wezmę na cel Maxwella - dodał po chwili. -1 guzik mnie obchodzi, kto o tym
wie. Ilu ludzi zabił ten sukinsyn?
- Na razie nie wiemy nawet, czy to on - przypomniał Jed. Edgar zaśmiał się krótko i okrutnie.
Nawet Tommy, jego
partner od wielu lat, spojrzał na niego znacząco.
- Jed, naprawdę nie wiem, co się z nami dzieje, odkąd ganiamy za tym świrem. Dla mnie
nasze zadanie zawsze było jasne.
Loveless nie odpowiedział. Przez chwilę w milczeniu kręcił głową.
- Wyluzuj trochę, Eddie - odezwał się w końcu. - Nie ma potrzeby tak się prężyć.
- Z tym się zgadzam, Jed. Chodźmy na polowanie. -Edgar wrzucił do kieszeni na udach dwie
paczki nabojów i zniknął za drzwiami w ślad za funkcjonariuszami SOG. Tommy spojrzał na
Jeda, a potem spuścił oczy i podążył za partnerem. Jed odczekał chwilę, nim ruszył za nimi,
ściskając w ręku CAR-15.
Roger siedział w zaciszu hotelowego pokoju. Zgasił światło i rozsunął zasłony, by podziwiać
nocną panoramę miasta. Od czasu do czasu spoglądał na telefon komórkowy ładujący się na
stole. Uśmiechnął się na dźwięk sygnału i szybko podniósł słuchawkę.
- Tak, Dale?
270
- Nasłuchuj na częstotliwości sto trzydzieści dziewięć i czterdzieści siedem setnych
megaherca, to częstotliwość kontrolna Patrolu Stanowego. Myślę, że Jonny właśnie stuknął
jednego gościa, a potem załatwił czterech gliniarzy i rozniósł ich blokadę. Jest na południe od
miasta. Szukaj na mapie Orono i Loretto. Po raz ostatni widziano go na drodze lokalnej sto
czterdzieści dwa. Jedzie czarną toyotą 4runner z dziurami po kulach.
- Kto go trafił? - zainteresował się Roger, wpisując częstotliwość do małego cyfrowego
skanera, który leżał obok telefonu.
- Miejscowy gliniarz z blokady.
Z głośnika skanera radiowego popłynął strumień głosów wydających rozkazy i proszących o
dodatkowe karetki, a także łatwo rozpoznawalne przerywane meldunki ze śmigłowca.
- Czy mamy pozytywną identyfikację sprawcy? - spytał rzeczowo Magritte, rozkładając plan
miasta i okolic.
- Nie - odparł Dale. - Brak identyfikacji. Policjanci widzieli go tylko w przelocie. Jest
uzbrojony w granatnik i pociski, prawdopodobnie M-203, skoro wcześniej meldowano, że
strzelał z broni maszynowej.
- Co zamierzacie robić?
- Będziemy tu siedzieć, aż dostaniemy dokładny namiar jego pozycji. W tej chwili policjanci,
z którymi pracuję, gadają o tym ze swoim szefem.
- Sądzisz, że media dostaną dane i rysopis Jonny'ego?
- Dopóki nie zostanie zidentyfikowany - nie. Później prawdopodobnie tak.
- Nie byłoby dobrze. Możesz temu zapobiec?
- Może - odparł Dale. - Porozmawiam z glinami.
- W porządku. Informuj mnie o zmianach sytuacji. Będę nasłuchiwał. Jeżeli ruszę do akcji,
dam ci znać przez komórkę. Miej ją pod ręką.
- Przyjąłem. Bez odbioru.
- Bez. - Roger odłożył telefon do ładowarki, pokręcił potencjometrem skanera i zaczął
nanosić na mapę położenie policyjnych blokad.
3.4
Jonny jechał szybko i pewnie. Skręcił w lokalną drogę numer 13 i pomknął w stronę
międzystanowej. Pilnie potrzebował nowego samochodu. Przy drodze międzystanowej
zauważył duże centrum handlowe. Skręcił na parking, o tej porze dość pusty, i zatrzymał wóz
w grupie samochodów stojących przed kompleksem kinowym. Po krótkim zastanowieniu
uznał, że musi działać. Nie miał czasu do stracenia. Po drugiej stronie alejki zobaczył
całodobowy sklep spożywczy Byerleya; na parkingu przed nim panował spory ruch. Ruszył w
jego stronę, zerkając na wozy drogówki i policji stanowej mknące ku drodze numer 13. Jechał
wolno, rozglądając się. Dwudziestoparoletnia kobieta z plastikowymi torbami pełnymi
zakupów wyszła właśnie ze sklepu. Spieszyła się, z pochyloną głową zmierzając ku starej,
zardzewiałej i poobijanej hondzie accord. Jonny zaczekał, aż postawi siatki, by poszukać w
torebce kluczyków. W tym momencie wysiadł z 4runnera i ruszył w jej stronę.
Nazywała się Maria Clavell. Pracowała jako pomoc pielęgniarska w domu spokojnej starości
Golden Meadows, a jednocześnie kończyła studia pielęgniarskie. Była bystra i dobrze
wiedziała, że ma kłopoty, gdy facet siedzący teraz w jej samochodzie wrzucił swoje rzeczy do
bagażnika. Rozpoznała też M-203, bo jej brat służył w lotnictwie i kiedyś tłumaczył jej
cierpliwie, co to za dziwna rura pod karabinem, który trzymał na zdjęciach. Kochała brata i
całą rodzinę, a przy tym była sprytna, dlatego wierzyła, że wyjdzie z tego cało. A
przynajmniej uparcie to sobie wmawiała. Siedząc na przednim fotelu pasażera, robiła
dokładnie to, co kazał jej napastnik, wyczuwała bowiem zimną pewność sie-
272
bie w tym, co mówił, a pistolet za jego paskiem bez wątpienia był załadowany. Mężczyzna
spytał ją o imię. Był spokojny, ale i bardzo stanowczy, kiedy przejmował kontrolę nad Marią i
jej samochodem. Do tej pory Maria nie zaznała w życiu przemocy i realnego
niebezpieczeństwa, ale chłód i opanowanie tego człowieka podpowiadały jej, że zwykł bardzo
poważnie traktować to, co robi.
I że tym, co robi na co dzień, jest zadawanie ludziom cierpienia.
Jonny wolno i ostrożnie prowadził starą hondę o pięcio-biegowej skrzyni w kierunku
Minneapolis, przestrzegając ograniczenia prędkości obowiązującego na drodze 1-35.
Obserwował policyjne wozy pędzące na sygnale przeciwną stroną szosy i odprowadzał je
wzrokiem w lusterku wstecznym.
- Szukają cię? - spytała Maria. Jonny nie widział powodu, by kłamać.
- Tak - odpowiedział.
- Co zrobiłeś?
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Mordowałem. Rabowałem. Gwałciłem. Niszczyłem mienie publiczne. Uciekłem z
więzienia. Wkurzyłem niewłaściwych ludzi. Przyjaźniłem się z niewłaściwymi ludźmi. Mam
kontynuować?
Zauważył, że zakładniczka nieźle panuje nad strachem.
- Mam opryszczkę - powiedziała.
- Czy to działa? - spytał Jonny. - Słyszałaś, żeby takie wyznanie kogokolwiek uratowało?
- Nie, ale warto spróbować - odparła. Jonny roześmiał się.
- Czym się zajmujesz?
- Jestem pomocą pielęgniarską w domu starców.
- Lubisz tę robotę?
- Tak. Uwielbiam staruszków. Są uroczy. I wdzięczni za to, że się nimi zajmuję. Bardzo to
lubię. Lubię opiekować się ludźmi... Czy ktokolwiek opiekował się kiedyś tobą? - spytała po
chwili zastanowienia.
Jonny milczał przez cztery boczne drogi.
- Kiedy dorastałem, nie - odpowiedział wreszcie. - Za to ja zawsze miałem oko na innych.
Zajmowałem się matką,
273
kiedy ojciec... Zajmowałem się rodziną. Ale teraz już nikogo nie mam.
- To przykre. W jaki sposób ich straciłeś?
- Nie straciłem. To oni stracili mnie.
Światła samochodów jadących z przeciwka rysowały na przedniej szybie rozmyte portrety
Jonny'ego i Marii.
- Miałem też przyjaciół. Paru - powiedział.
- Przyjaciele są rodziną, którą sami wybieramy.
- Dlaczego tak mówisz?
- Bo to prawda - odparła Maria. - Wybierasz sobie przyjaciół, a rodziny nie. W sprawie
rodziny nie mamy nic do powiedzenia. Przyjaciele to co innego. Sam decydujesz, kogo
chcesz mieć blisko siebie. I oni ciebie też wybierają. Ja na przykład mam przyjaciółkę, Dianę.
Znamy się od podstawówki. Ja byłam druhną na jej ślubie, a ona będzie kiedyś pewnie na
moim. Będziemy opiekować się nawzajem naszymi dziećmi. A wszystko dlatego, że dawno
temu wybrałyśmy siebie. W jaki sposób dobierałeś sobie przyjaciół?
- Byli dobrzy w tym, co robili. Byli najlepsi. Wszyscy, co do jednego. Byli przy mnie ramię
przy ramieniu... przez długi czas.
- A był wśród nich ktoś wyjątkowy? Ktoś, z kim zawsze mogłeś pogadać, kto zawsze był
gotów ci pomóc?
- Tak. Był ktoś taki.
- Kto? Jak miał na imię?
- Dale - odparł Jonny. - Dale.
3.5
- Po prostu cudnie - powiedział Tommy.
- Pieprz się, La Roux - odparł Edgar. Obszedł wóz, otworzył bagażnik i wrzucił do środka
strzelbę. Policjanci i członkowie Grupy Operacji Specjalnych prawie na niego nie patrzyli.
Większość funkcjonariuszy, miejskich ninja w czarnych kombinezonach, skupiła się wokół
brudnego i odrapanego 4runne-ra z przestrzelinami w lewym oknie i tylnej szybie,
porzuconego na parkingu przed sklepem spożywczym Byerleya.
- Przepytujemy ludzi - powiedział Jedowi starszy sierżant z Patrolu Stanowego. - Jak dotąd
bezskutecznie. Musiał mieć tu zapasowy samochód. Brak zgłoszeń kradzieży, nikt nie widział
sprawcy podjeżdżającego toyotą i oddalającego się innym wozem. Nic.
Loveless kiwnął głową.
- Dzięki. Wrzucimy do systemu odciski, które zdjęliście, i odezwiemy się, gdy tylko będą
wyniki. Wiadomo coś o tym samochodzie?
- Same ciekawostki - odparł policjant. - Numery z tablic nie pasują do numeru identyfikacji
pojazdu. Rocznik i model wozu ten sam, a jednak VIN się nie zgadza. Wysłaliśmy patrol pod
adres skojarzony w bazie danych z tym numerem rejestracyjnym. Okazało się, że stoi tam
identyczny 4runner z innymi tablicami. Wasz ptaszek zamienił tablice. Właściciel tamtego
auta nawet się nie zorientował. Cholera, kto patrzy na numery własnego wozu? Sprytny ruch.
Znaleźliśmy więc nazwisko i adres powiązane z VIN-em tego samochodu. Właścicielem jest
niejaki Chad Bergh z St. Paul.
- Wiadomo już kto to?
- Jeszcze nie. Ludzie z BCA odwiedzili mieszkanie. Zdaje się, że chłopak studiuje.
Gospodarz domu wpuścił ich do środ-
275
ka i wygląda na to, że lokator nie pojawiał się tam od dłuższego czasu. Miał pełną skrzynkę
pocztową i zapchaną sekretarkę. Było parę wiadomości od krewnych, sprawiali wrażenie
wkurzonych tym, że się nie odzywa. Paru ludzi pracuje już nad sprawą: dzwonią do rodziny i
próbują zlokalizować chłopaka.
- Dobra robota - pochwalił Jed. - Miejmy nadzieję, że nasi pokażą taką samą klasę w
identyfikacji odcisków.
- Tak - zgodził się policjant, a potem uchylił służbowego kapelusza i wrócił do kolegów.
Mad Dog podkręcił wąsa i skinął głową w stronę Jeda.
- Jak idzie, partnerze? - spytał.
- A jak myślisz?
- Najwolniej jak się da - przyznał Mad Dog. - Aż mózg się lasuje.
- Właśnie.
- Dorwiemy go, Jed. Nie jesteśmy dalej niż czterdzieści minut za tym gościem. Niech sprawa
potoczy się tak, jak powinna. Nic nie zyskamy, jeśli będziesz się ciskał. Tego się nie da
przyspieszyć, rozumiesz?
Na twarzy Jeda zatańczyły niebieskie i czerwone plamy światła przejeżdżającego wozu
patrolowego.
- Czterdzieści minut - powtórzył Loveless. - Równie dobrze mogłoby być czterdzieści lat.
- Chcieliśmy więcej, ale nie wyszło - odparł Mad Dog, stale podkręcając wąsa. - A teraz
chodźmy spać, compadre. Jutro też jest dzień. Jeśli nasz chłopaczek ma trochę oleju w głowie
- a jestem pewien, że ma go bardzo dużo - to ukryje się teraz najlepiej jak potrafi. I dlatego
możemy chwilowo dać sobie spokój.
- Ma ktoś ochotę na wczesne śniadanie? - zawołał Tom-my. - Eddie? Jed?
Edgar wzruszył ramionami.
- Mogę zjeść.
- Ja nie, dzięki. Zostanę, pogadam z ludźmi z ATF, może coś wymyślimy - odparł Jed.
- Lepiej byś zrobił, gdybyś zjadł parę jajek na tłustym bekonie i poszedł spać. Jeśli coś się
wykluje, będą wiedzieli, gdzie cię szukać. Nikomu się nie przydasz, jeśli nie odpoczniesz -
argumentował Tommy.
276
- A ty co, robisz za Anonimową Pielęgniarkę? - odparował Jed.
- Ktoś musi się troszczyć o twój nędzny tyłek, nasz Wielki Wodzu. Jo Annę powiedziała, że
mnie zabije, jeśli znowu pozwolę ci zajeździć się na śmierć, a muszę przyznać, że umieram ze
strachu przed tą kobietą.
Jed roześmiał się głośno.
- Nie tylko ty, Tommy. Dobra, chodźmy coś zjeść.
- Czterdzieści minut. Tak powiedzieli. Minęło czterdzieści minut, zanim znaleźli jego
samochód. - Nina z niesmakiem pokręciła głową. - Szkoda, że się nie udało.
- Rozmawiałaś z Jedem? - spytał Dale.
- Nie wydaje mi się, żeby pakowanie Lovelessa w tę sprawę było dobrym pomysłem
-odpowiedziała z lekkim rozbawieniem. - W tej chwili już wszyscy się nią zajmują. Mamy
FBI, ludzie BCA obstawiają lotniska i dworce, policja właśnie dostaje kopie listów
gończych... Oba miasta są zabezpieczone. W telewizji i gazetach lada chwila pokażemy twarz
Jonny'ego. Nawet ogólnokrajowe media interesują się sprawą. Facet zabija czterech gliniarzy
w ciągu jednej nocy... To się nadaje do 60 minut. Założę się, że przyjedzie sam Morley Safer.
- Jasne - mruknął Dale. - Muszę zadzwonić. Zaraz wracam.
Wyszedł do sąsiedniego pokoju i wybrał numer telefonu komórkowego Rogera.
- Tak? - odezwał się Magritte.
- Siedzisz wydarzenia?
- Mniej więcej. Co nowego?
Dale przekazał mu informacje o samochodzie i urwanym tropie.
- Co o tym myślisz? - spytał na koniec.
- Myślę, że Jonny ma gdzieś dobrą kryjówkę - odparł Roger. - Sądzę, że się przyczai, zmieni
tożsamość, a potem pryśnie za granicę i odleci w świat z któregoś z kanadyjskich lotnisk.
Tym razem prawdopodobnie zgarnął sporo gotówki. To moim zdaniem jedyny powód, dla
którego tak bardzo ryzykował i stuknął po drodze tylu gliniarzy... Jezu, ale burdel. Nie wiesz,
ile ukradł?
277
- ATF i DEA mogą tylko spekulować. ATF śledziła Pier-ce'a, bo był podejrzewany o handel
bronią, której zresztą znaleźli u niego od cholery, ale okazało się, że handlował też
marihuaną. W domu leżało dwieście pięćdziesiąt kilogramów doskonałego towaru w
paczkach dla klienta. Pierce czekał na kogoś, możliwe, że na Jonny'ego.
- Jonny nie jest ćpunem. Skąd miałby znać poważnego dilera? Oni raczej nie reklamują się w
gazetach.
- Słuszna uwaga - przyznał Dale. - Zajmę się tym tropem z glinami.
- A ja zamelduję się szefowi za nas obu. Musi być gotowy na to, że sprawa stanie się głośna.
- W tej chwili już tego nie unikniemy.
- Racja. Bez odbioru.
- Bez odbioru. - Dale odłożył słuchawkę, odwrócił się i prawie wpadł na Ninę.
- Z kim rozmawiałeś, Dale? - spytała.
Osobliwa z niej kobieta, pomyślał. Stojąc w drzwiach nie oświetlonego pokoju, wydawała się
zrelaksowana i miękka. Mówiła łagodnym tonem, a jej sportowy wigor zniknął bez śladu.
Umiała bez wysiłku zrzucać i na powrót przywdziewać życiowe maski, a Dale zazdrościł jej
tego talentu.
- Z kimś ode mnie.
- To była lokalna rozmowa.
- Bo ten ktoś jest już w mieście. Nina podeszła bliżej.
- Nie mówiłeś mi o tym.
- Nie.
- Dlaczego?
- A jakie to ma znaczenie?
- Ma, jeśli twoi ludzie będą stwarzać problemy. Jeśli będą wchodzić nam w drogę.
- Nie będą.
- Hmm... - Nina dotknęła palcem jego piersi. - Jakim to tropem masz się „zająć z glinami"?
- Kolega wpadł na pomysł. W sprawie Jonny'ego - odparł Dale. - Jonny nie jest ćpunem.
Gdzie mógł uzyskać informacje o poważnym handlarzu bronią i prochami?
- Zapewne w Leavenworth - odpowiedziała. - Musiał poznać tam kogoś, kto znał Pierce'a i
mu go polecił.
278
- Ktoś musiał go wprowadzić na miejscu- stwierdził Dale. - Nie spenetrowałby takiego
środowiska tylko dlatego, że znał je z opowiadań jakiegoś bandziora z Leaven-worth. Agent
ATF, ten, który widział całe zajście, mówił, że napastnik orientował się w terenie. Wiedział,
którędy iść i, co ważniejsze, w jakim momencie. Taką wiedzę można pozyskać podczas
rekonesansu, ale moim zdaniem bardziej prawdopodobne jest to, że Jonny nawiązał z kimś
tutaj kontakt. Może przez którąś z ofiar? Sądzisz, że to możliwe?
- Tak - przyznała Nina. - Moglibyśmy przyjrzeć się życiu towarzyskiemu Pierce'a, sprawdzić
jego kontakty... Dziewczyna z college'u raczej tu nie pasuje, ale ta artystka... może. Ale to
słaby ślad. Masz może jakieś dane, które wskazywałyby na kontakty Pierce'a z Leavenworth?
- Loveless mógłby mieć.
- Jezu, czy to znaczy, że musimy go o coś prosić?
- Prawdopodobnie.
- Może ty powinieneś?
- Czemu nie.
- Hmm... Są i inne rzeczy, które mógłbyś zrobić. To znaczy moglibyśmy razem.
- Gdzie jest Herb?
- Pojechał do domu. Dzisiaj już nic się nie wydarzy. Nasz chłopaczek przycupnie gdzieś, jak
najdalej od miejsca, gdzie narozrabiał, żeby się pozbierać. Moglibyśmy wziąć z niego
przykład.
- To bardzo rozsądna propozycja.
- Prawda?
Roger siedział w ciemności, sącząc zieloną herbatę. Zasłony były rozsunięte, a z wielkiego
podwójnego okna hotelowego pokoju rozciągał się widok na światła miasta i portu lotniczego,
połyskujące niebiesko niczym szafiry rozrzucone na czarnej aksamitnej płachcie. Para
unosząca się nad kubkiem ogrzewała nos i łagodziła ból zatok. Magritte wyrzekł się kawy,
kiedy stwierdził, że jej stale zwiększane dawki wpływają niekorzystnie na nerwy i celność
strzelania. Artykuł w „Zdrowiu Mężczyzny", czasopiśmie, którego był wiernym czytelnikiem,
przekonał go do fizycznych i psychicznych ko-
279
rzyści picia zielonej herbaty. Dlatego dokądkolwiek się udawał, zabierał ze sobą pudełko
chińskiego specjału, by móc przyrządzać go w zaciszu hotelowych pokojów. Z czasem
parzenie herbaty i picie jej z ulubionego porcelanowego kubka stało się dlań przyjemnym
rytuałem; oddawał mu się równie chętnie jak czyszczeniu broni. Uważał, że to doskonały
trening cierpliwości. Miał jej wprawdzie pod dostatkiem, lecz żywił przekonanie, że w
zawodzie, który uprawia, cierpliwości nigdy za wiele. Gdy był młodszy, mniej doświadczony,
był może innego zdania, lecz z upływem lat i kolejnych misji przekonał się, że agresja i
śmiałość to nie wszystko, cechą prawdziwego mistrza bowiem jest właśnie cierpliwość.
A Roger Magritte był mistrzem.
Pociągnął kolejny łyk herbaty i pomyślał o Jonnym, który ukrywa się gdzieś tam, w morzu
świateł. Na pewno znalazł jakąś metę, czując na karku oddech wściekłych policjantów. Oni
znali swoje zadanie: zmniejszać dystans do ściganego, tak by wreszcie znaleźć się w tym
samym miejscu, o tym samym czasie. Wtedy niektórych czeka śmierć, ponieważ Jonny jest -
mimo zmian, jakie w nim zaszły - zaiste doskonałym i zaciekłym wojownikiem. W ogniu
walki nie miał sobie równych, a teraz sytuacja bez wątpienia jest gorąca. Magritte miał za
sobą podobne doświadczenia i w odpowiednich okolicznościach potrafił być równie
niebezpieczny. Jednakże jego prawdziwą bronią była zdolność do przechytrzenia Jonny'ego,
do zaskoczenia go i zaatakowania w niespodziewany sposób. Jeśli jednak chciał wykorzystać
tę przewagę, musiał się trzymać blisko Dale'a.
Roger upił łyk herbaty, zastanawiając się, w jaki sposób rozwinie się sytuacja i jakie czekają
go problemy. Miał wrażenie, że okno umożliwiające mu atak zamyka się dość szybko. Czuł,
że jeśli nie rozprawi się z Jonnym teraz, czeka go długie, być może nie kończące się
oczekiwanie na kolejną okazję. Nie mógł się z tym pogodzić.
W dole, na drodze, rozbrzmiały syreny policyjnych wozów. Po ścianach ciemnego pokoju
Rogera przemknęły niebieskie i czerwone plamy światła.
3.6
- Co porabia teraz twój przyjaciel? - spytała Maria.
- Pewnie mnie szuka.
- Chce ci pomóc?
- Raczej nie - odparł Jonny, wzruszając ramionami.
- Dlaczego?
- Bo nie na tym polega jego zadanie. Chce mnie złapać. Maria milczała, kiedy skręcał ku
północnej dzielnicy Min-
neapolis.
- Czy on... pracuje w policji? - spytała w końcu z wahaniem.
- Nie.
- No to nie rozumiem...
- Zamknij się, Mario - przerwał jej łagodnie Jonny. Podobało mu się, że natychmiast
usłuchała. Była naprawdę bystrą dziewczyną. Wiedziała, w co się wpakowała, ale nie
przeszkadzało jej to trzeźwo myśleć. Jadąc niespiesznie ulicami Minneapolis, obok Marąuette
Building i City Center, przyglądał się jej uważnie - zwłaszcza wtedy, gdy mijali pogrążonych
w rozmowie policjantów z dwóch wozów patrolowych stojących przy Hennepin. Stara honda
zagłębiała się z wolna w sieć uliczek otaczających jeziora, zupełnie niepodobnych do
szerokich i równo wytyczonych alej w centrum miasta. Maria nie odzywała się, póki nie
zatrzymali się przy starym katolickim kościele, na parkingu osłoniętym od ulicy bryłą
świątyni i rzędem drzew.
- Co ze mną zrobisz? — spytała.
Naprawdę podobało mu się to, jak panuje nad strachem. Nie wrzeszczała i nie płakała,
chociaż widział, że miała na to ochotę.
- To zależy od ciebie, Mario. Wysiądziemy z samochodu
281
i wyjmę z bagażnika moje torby, a ty zajmiesz ich miejsce. Nie zwiążę cię. Zostaniesz w
bagażniku i będziesz cicho, póki nie znajdę się daleko stąd. Może potrwa to dziesięć minut, a
może godzinę. W pobliżu mam samochód, ale niewykluczone, że wrócę, żeby sprawdzić, czy
jesteś grzeczna. Więc umówmy się, że będziesz siedzieć cicho aż do rana. Kiedy wstanie
słońce, możesz narobić tyle hałasu, ile zechcesz. O świcie sam zadzwonię na policję i
powiem, gdzie jesteś.
- Dlaczego miałbyś to zrobić?
- Dlatego, że tak powiedziałem. Chyba nie zamierzasz sprawiać kłopotów?
- Nie zamierzam.
- I właśnie dlatego zrobię to, co powiedziałem. Wysiedli. Jonny otworzył bagażnik i wystawił
torby na
ziemię.
- Wskakuj - polecił.
Maria weszła do bagażnika i zwinęła się w kłębek. Spojrzała na Jonny'ego, a potem spuściła
wzrok.
- Pamiętaj, Mario, masz być cicho.
- Będę.
Jonny najciszej jak mógł zatrzasnął bagażnik. Potem pochylił się i wepchnął M-16 do długiej
torby. Zważył ją w rękach. Nie była zbyt ciężka.
Ojciec Henri Smeets, ubrany w szlafrok i nocne pantofle, w milczeniu przyglądał się
kobiecie, która potulnie wchodziła do bagażnika wozu stojącego opodal plebanii. Od dziecka
miał lekki sen. Wstał i wyszedł przed dom, by „rozchodzić" ból w boku, kiedy usłyszał
hamujący samochód. Odczekał, aż przybysz schowa karabin do torby, i dopiero wtedy zapalił
latarkę, kierując światło w jego stronę.
- Co tu robisz, synu? Podejdź no tu w tej chwili - zawołał siedemdziesięciotrzyletni kapłan.
Głos miał niezbyt donośny, ale zdecydowany i nawykły do wydawania rozkazów. Ojciec
Smeets wiedział, jak należy rozmawiać z uzbrojonymi ludźmi. Podczas drugiej wojny
światowej walczył w holenderskim ruchu oporu. Oduczył się strachu z biegiem lat i
przypływem miłości do Boga.
Jonny zaklął z cicha i podszedł bliżej.
282
- Potrzebuję pomocy... - zaczął.
- Stój - przerwał mu ojciec Smeets. - Widziałem, jak kazałeś dziewczynie wejść do
bagażnika.
Jonny zbliżył się płynnym i zaskakująco szybkim krokiem żołnierza, który przywykł do walki
w zwarciu. Odebrał staruszkowi latarkę i gwałtownie go odwrócił, a potem pchnął w stronę
drzwi. Wrzucił do holu swój bagaż, a w ślad za nim wepchnął księdza, po czym starannie
zamknął za sobą drzwi.
- Kto jeszcze jest w domu, ojcze? - spytał.
- Ty jesteś, młody człowieku - odparł Smeets. -1 możesz tu zostać albo odejść, ale nie
pozwolę, abyś trzymał w bagażniku tę młodą kobietę. Wypuść ją w tej chwili.
- Nic jej nie będzie, ojcze. Kto jeszcze jest w domu?
- Nikt prócz Pana. Bóg cię obserwuje, synu. Czy zawsze tak się zachowujesz?
Jonny zostawił worek na podłodze i sięgnął po pistolet. Zacisnął palce na wychudłym
ramieniu ojca Smeetsa i pociągnął go ze sobą. Przeszli przez kuchnię, w której na małym
porysowanym stoliku stał metalowy czajniczek do parzenia herbaty i samotna filiżanka, i
znaleźli się w saloniku. Na ścianie, nad wytartą kanapą, wisiały fotografie w ramkach.
Naprzeciwko niedużego telewizora stały fotel i puf.
- Siadaj, ojcze- powiedział Jonny, popychając starca w kierunku kanapy.
Ksiądz odwrócił się i spojrzał na niego z godnością, bez strachu, otulając się szczelniej
szlafrokiem.
- Siadaj, ojcze - powtórzył Jonny nieco ostrzejszym tonem.
- Jestem już starym człowiekiem - odparł kapłan. -Mam za sobą długie, dobre i pełne życie.
Nie przestraszysz mnie ani tymi smutnymi oczami, ani torbą pełną broni, ani pistoletem.
Znałem kiedyś wielu takich jak ty. Nie dam się zastraszyć we własnym domu.
Jonny uniósł rękę, jakby chciał uderzyć, i po chwili ją opuścił.
- Jeszcze raz proszę, ojcze... Usiądź. Nie chcę cię skrzywdzić.
- Aja...
283
Jonny uderzył go otwartą dłonią w pierś. Ksiądz cofnął się kilka kroków, a gdy łydkami oparł
się o brzeg kanapy, z rozpędu usiadł na wyblakłych poduchach.
- Nie wstawaj - rozkazał Jonny. Wyjrzał zza zasłony na ulicę, po czym odwrócił się i spojrzał
na kapłana. Starzec miał szeroką i pooraną zmarszczkami twarz, a na karku skóra układała się
fałdami. Ogromny nos sterczał z oblicza, upodabniając ojca Smeetsa do zwiędłego Charles'a
de Gaulle'a.
- Dziewczyna — przypomniał, ignorując pistolet i wpatrując się intensywnie w oczy
Jonny'ego. - Wypuść ją natychmiast.
- Jest tam bezpieczna, ojcze. Przynajmniej na razie. Może oddychać. Nic jej nie będzie. Jaki
macie tu rozkład zajęć? Będziesz odprawiał poranną mszę?
- Jesteś ciekaw, kiedy ktoś zacznie za mną tęsknić? Co z ciebie za człowiek, skoro nie
wstydzisz się zamykać dziewczyny w bagażniku i straszyć księdza? Musiałeś być żołnierzem.
Widzę to w twoich oczach. Czy tak zachowuje się żołnierz? Terroryzuje młode kobiety? Co z
tobą, chłopcze?
Stary nie bał się ani trochę. Dwoje w ciągu jednej nocy, pomyślał Jonny. Ciekawe, czy to zły
omen.
- A co ty wiesz o żołnierzach, ojcze? - spytał. - Byłeś kapelanem?
- Byłem i żołnierzem, i kapelanem. Oddawałem posługę tym, co szli do boju, i tym, co mieli
przed sobą ostatnią drogę. Walczyłem i zabijałem, zanim oddałem życie Jezusowi
Chrystusowi, Panu naszemu, w pokucie. Służąc z bronią w ręku, robiłem straszne rzeczy, ale
zawsze kierowałem się honorem i, na Boga, nigdy nie wojowałem z kobietami. A teraz
wypuść w końcu tę dziewczynę albo sam to zrobię! - Ojciec Smeets zaczął z wysiłkiem
podnosić się z kanapy.
- Siad, ojczulku! - Jonny pchnął go po raz drugi. - Do dziewczyny jeszcze wrócimy... A teraz
mów. Interesuje mnie rozkład zajęć.
- Będziesz musiał mnie zabić, bo postanowiłem uwolnić to dziecko - stwierdził z
przekonaniem starzec.
- Wypuścimy ją, ojcze. I to niedługo. -Jonny usiadł w fotelu, opierając pistolet o
podłokietnik. - W jakich to wojnach walczyłeś, ojcze?
284
Ksiądz znieruchomiał na chwilę, a kiedy się opanował, pochylił się nieco, by spojrzeć w oczy
intruza, w których pojawiały się na przemian głęboki smutek i bezduszny chłód.
- Ty toczysz wojnę, prawda? — odezwał się wreszcie, ignorując pytanie. - Wewnętrzną.
Teraz to dostrzegam. Od dawna jesteś żołnierzem?
- Całe życie.
- Tak, to widać. Kto raz był żołnierzem, ten zawsze nim będzie. Byłeś oficerem?
- Nie.
Starzec odetchnął głęboko dwa razy, unosząc wysoko chude barki i spoglądając na Jonny'ego.
- Czyniłeś zło. To także widać. Ale nie wydaje mi się, że zawsze byłeś taki.
Jonny popukał lufą pistoletu w udo.
- A czym twoim zdaniem jest zło, ojcze?
- Zło dokonuje się wtedy, gdy niszczymy w sobie istotę dobra, dar, który Bóg ofiarowuje
nam wraz z życiem. Kiedy niszczymy ją w sposób przemyślany i celowy. Kiedy czynimy zło
sobie samym. Najpierw sobie, a potem innym.
- A ty ustrzegłeś się zła, ojcze? Mówiłeś chyba, że robiłeś straszne rzeczy, za które narzuciłeś
sobie pokutę. Czy nie na tym właśnie polega wojna? Na robieniu strasznych rzeczy?
- Tak. Czyniłem zło, ale Bóg mi przebaczył, tak samo jak może przebaczyć i tobie...
- Czasem trzeba robić straszne rzeczy, ojcze. Powiadasz, że byłeś żołnierzem. Zadaniem
żołnierza jest właśnie to: robić straszne rzeczy. Robić to, co musi być zrobione, bez względu
na cenę. To jest nasza ofiara za zaszczyt pełnienia służby. Robimy to, co musi być zrobione.
Choćby było ohydne, robimy.
- Jakąż to wojnę prowadzisz, która każe ci robić takie rzeczy? Zamykasz dziewczynę w
bagażniku samochodu, śmierdzisz krwią, strachem i prochem, a w dodatku siedzisz w moim
salonie z bronią w ręku. Czyżby to była wojna przeciwko mnie i tej dziewczynie?
- Wojna jest wszędzie, ojcze. Jest w nas, jest na zewnątrz... Wszędzie. Nie jest czytelna i
jednoznaczna, nie ma już wroga w czarnym mundurze i oficerkach...
285
Na skroniach starca wystąpiły żyły.
- Co ty wiesz o wrogu w czarnym mundurze i oficerkach?! To ja walczyłem z nazistami. Ja
ich zabijałem, niech mi Bóg wybaczy. Odchodzili z tego świata, jak wiele innych dusz. Ale
wciąż nie rozumiem, co my mamy wspólnego z twoją wojną. Pytam cię: co zrobiliśmy? I co
ty zrobiłeś, że ściągasz na siebie takie kłopoty?
Jonny zastanawiał się przez chwilę nad tymi słowami, czując osobliwy spokój, jakby oderwał
się od rzeczywistości, siedząc w tym starym fotelu.
- Wielu ludzi zabiłeś, ojcze? - spytał. - Mówię o wojnie z Niemcami. Zdaje się, że nie
urodziłeś się w Stanach. Masz jakby niemiecki akcent.
- Jestem pół Holendrem, pół Belgiem. Walczyłem w ruchu oporu w Amsterdamie, a kiedy
naziści rozbili naszą komórkę, uciekłem do Belgii. To było bardzo dawno temu. Nie wiem
nawet, ilu zabiłem.
- A pamiętasz pierwszego?
- O, tak.
- Czy to właśnie uważasz za zło?
- A czy lubisz to, co robisz?
- Lubię żyć. Lubię zwyciężać.
- Odpowiedz na pytanie.
- Niekiedy tak, lubię.
- To właśnie jest zło. Jonny wolno skinął głową.
- Miałeś kiedyś kobietę, ojcze? Miałeś kochanki jako młody mężczyzna? Może tę jedną,
jedyną? Byłeś żonaty?
- Byłem kiedyś zakochany. Ona... zginęła podczas wojny. Potem nie miałem już nikogo, a
Chrystus powołał mnie do służby.
- I nie czułeś się samotny? Nie odczuwasz tych samych potrzeb, które popychają innych
mężczyzn ku kobietom?
- Mam takie same potrzeby jak inni i tak, bywałem samotny. Teraz jestem stary i te rzeczy
już mnie nie dotyczą, ale dawniej pragnąłem kobiet. Zawsze jednak wiara w Boga pomagała
mi wytrwać.
- Ja nigdy w Niego nie wierzyłem, ojcze - odparł Jonny, unosząc broń. - Wierzę tylko w to.
286
- I cierpisz - stwierdził ojciec Smeets. W jego głosie pojawiło się współczucie. - Dawno temu
ktoś cię zranił. Zostawił w tobie bliznę, zasiał ziarno ciemności, które rozwijało się tak wolno
i długo, że nawet nie zdawałeś sobie sprawy z jego obecności. Nie miałeś nigdy kogoś, komu
mógłbyś powiedzieć? Kogoś, kto by cię wysłuchał i zdjął ciężar z twoich barków? Bo
widzisz, jest ktoś, kto zawsze był przy tobie: Jezus Chrystus i Jego miłosierdzie. Złóż broń i
przyjmij Słowo Boże, a zrzucisz z siebie ciężar, synu. Nie ma sensu zmagać się z nim
samotnie.
Teraz ból w oczach Jonny'ego stał się wyraźniejszy. Na chwilę opadła maska.
- Bóg nigdy mi nie wybaczy, ojcze. To, co robiłem, jest naprawdę straszne.
- Ja czyniłem to samo, a jednak mi wybaczył.
- Skąd możesz wiedzieć? Skąd ta pewność, że ci wybaczył?
- Czuję Jego łaskę, Jego obecność.
- Teraz też jest przy tobie?
- Tak.
- Jak to jest? Czym jest ta łaska?
- Miłością. Czuję się kochany. Czy ciebie nikt nigdy nie kochał?
- Nikt nigdy, ojcze. I nikt nigdy mnie nie pokocha. To cena, którą płacę za robienie tego, co
musi być zrobione. Ty sięgasz po Biblię, ja po broń. Obaj jesteśmy kapłanami. Tylko że ja nie
czuję potrzeby nawracania kogokolwiek na moje wyznanie.
Jonny wstał, ogarnięty nagłą pewnością.
- Żegnaj, ojcze - powiedział, mierząc z pistoletu. - Byłeś żołnierzem, więc rozumiesz.
Ksiądz spojrzał na niego, skinął głową i spuścił wzrok. Nie było w nim lęku.
- Ty jesteś żołnierzem zła - rzekł po chwili. - Będę się za ciebie modlił.
- Zrób to - odparł Jonny.
Skulona na dnie bagażnika Maria podskoczyła gwałtownie, gdy usłyszała stłumiony odgłos
strzału. Przez korony drzew przesączała się szarość przedświtu.
287
3.7
- W całej okolicy nie zgłoszono dotąd ani jednej kradzieży samochodu - zameldował sucho
Herb. - Najbliższej dokonano przy Hennepin, przy skrzyżowaniu z Dwudziestą Pierwszą
Ulicą. To kawał drogi, a nikt nie widział naszego chłopaczka. Trzeba będzie sprawdzić
wszystkie domy, poczynając od plebanii. Stacje telewizyjne już wzięły temat na warsztat.
Będą pokazywać zdjęcia poszukiwanego, kiedy nasi zaczną łazić od drzwi do drzwi.
Ściągamy do Minnea-polis gliniarzy ze sporej części stanu, trzeba będzie ich jakoś
zorganizować. My trafimy do grupy dowodzenia współpracującej z szeryfami. Kowboje z
SOG już działają z naszą grupą szybkiego reagowania. Jeżeli zajdzie potrzeba, będą razem
wchodzić do podejrzanych lokali. On nie mógł zwiać daleko... Wszędzie są blokady—
nawiasem mówiąc, ludzie już się pieklą - i trwają przeszukania. Znajdziemy go. Kiedy tylko
lekarze uspokoją tę dziewczynę, pogadamy z nią. Możliwe, że Maxwell powiedział jej coś
ważnego.
Dale spojrzał na fotografie, które wkrótce miały się pojawić na ekranach telewizorów. Na
starszej Jonny miał dość długie włosy zaczesane do tyłu; na nowszej, zrobionej w więzieniu,
czesał się z przedziałkiem, a twarz miał bardziej pociągłą i drapieżną. Dale złożył już
meldunek Rayowi Dalto-nowi i Rogerowi. Magritte czuwał przy telefonie, czekając na
nowiny. Nie było już szans na dyskretną akcję. Zabicie trzech funkcjonariuszy policji, agenta
federalnego, dwóch handlarzy narkotyków oraz katolickiego księdza przez niebezpiecznego
zbiega, który skutecznie wymyka się stróżom prawa, stało się najważniejszą wiadomością we
wszystkich serwisach informacyjnych, ku niezadowoleniu dowództwa Dominance Rain.
288
- Jak widzisz swoją rolę w tym, co się święci, Dale? -spytała Nina. Na jej twarzy nie było już
śladu dzikich żądz, którym z upodobaniem folgowała zaledwie cztery godziny wcześniej,
leżąc i jęcząc pod starszym sierżantem Millerem.
- Trzymaj się krok przed Lovelessem — poradził Herb. -Nic nam nie zrobi. Czy mu się to
podoba, czy nie, teraz działamy razem.
- Ja wolę solo - odparł Dale.
- Co? - Deklaracja Millera zaskoczyła Ninę.
- Zrobię to, po co zostałem tu przysłany. Sam. Za dużo się dzieje, za dużo ludzi zajmuje się
sprawą, żebym mógł działać efektywnie - wyjaśnił Dale. - Wytropię Jonny'ego i wystawię go
wam.
Herb wzruszył ramionami i spojrzał na Ninę.
- Na to już trochę za późno, Dale. Chcesz czy nie, teraz bierzesz udział w naszej grze.
- A jak nie, to co, Herb? Aresztujesz mnie? Nina stanęła pomiędzy nimi.
- Nie możesz tak sobie odejść i działać bez wsparcia, Dale. Potrzebujesz nas, żeby mieć
kontakt z tropiącymi. Przestań wygadywać bzdury i jedź z nami.
- Sam mogę robić to, co dotąd robiliśmy razem - odparł Miller. - Będę nasłuchiwał przez
radio i dzwonił do was w razie potrzeby. Możecie mnie informować przez komórkę.
- To nie takie głupie, Nino - zauważył Herb. - Nie będziemy musieli wkurzać Lovelessa i
marnować czasu na tłumaczenie, co i dlaczego zrobił Dale, kiedy trzeba łapać Max-wella.
Jeśli Dale zejdzie nam z drogi, będzie mógł nam pomóc, zamiast być utrapieniem.
- Nie podoba mi się ten pomysł - powiedziała Nina. - Co chcesz nam zasugerować?
Wspominałeś chyba, że twoi są już w mieście. O co ci właściwie chodzi?
- Już ci mówiłem. Chcę działać sam, dokładnie tak, jak robi to Jonny. Tylko tak mogę wczuć
się w jego sytuację, poznać myśli - wyjaśnił Dale.
- Będą kłopoty - mruknęła Nina. Po chwili sięgnęła po telefon komórkowy.- Masz, weź-
powiedziała, zapisując kilka częstotliwości radiowych na skrawku papieru. - Zakładam, że
masz skaner, który je wyłapie. Na tej działa cen-
289
trum dowodzenia poszukiwaniami, będziemy jej używać. Numery naszych pagerów już masz,
komórek i mojego zapasowego telefonu też. - Wyciągnęła rękę, by obrócić Dale'a twarzą ku
sobie. - Używaj ich i bądź w kontakcie. Bądź w kontakcie.
- Jasne - odparł Dale. Jego oczy były zimne, pozbawione wyrazu. - Tak zrobię.
Dale rozejrzał się po wysprzątanym do czysta pokoju hotelowym Rogera. Łóżko zostało
zaścielone na długo przed pojawieniem się pokojówki, torba z ekwipunkiem leżała pod
oknem, odbiorniki radiowe stały tuż obok, na stole, gdzie sygnał był najsilniejszy, a pomiędzy
nimi leżały dwa notatniki i komplet długopisów. Wnętrze pachniało smarem Break--Free,
toteż Dale natychmiast zgadł, że Roger niedawno konserwował swą nienagannie utrzymaną
broń, zapewne sprawdzając stan każdego naboju i dotykając ostrzy noży bojowych.
- Chcesz zielonej herbaty? - spytał Magritte. - Mam własną. Mogę zagotować wodę w
mikrofalówce.
- Nie, dzięki.
Roger usiadł w fotelu i oparł parujący kubek na kolanie. Był zupełnie rozluźniony, umościł
się wygodnie i uśmiechnął.
- To co? - zagadnął. - Jesteśmy gotowi?
- Tak - odparł Dale. - Ja jestem.
3.8
Jednostki antyterrorystyczne mają w sobie coś z drużyn sportowych. Zresztą w każdym
pomieszczeniu, w którym gromadzą się sprawni, agresywni i zdeterminowani mężczyźni,
złączeni wspólną misją, pojawia się swoisty zapach i specyficzna atmosfera. W sali, w której
urządzono odprawę dla policjantów z jednostki szybkiego reagowania policji w Minneapolis,
wzmocnionej szeryfami z Grupy Operacji Specjalnych, wyczuwało się przede wszystkim
gęstą atmosferę niepewności. Zbyt głośne żarty, nieustanne sprawdzanie broni,
poskrzypywanie skórzanych części ekwipunku, syk czarnych kombinezonów z nomeksu i
szelest mundurów polowych w barwach maskujących oraz nerwowe ruchy na biurowych
krzesłach - ludzie stłoczeni w sali byli niespokojni jak konie wyścigowe czekające na sygnał
startowy.
Oczywiście był w nich i strach, lecz nie martwiło ich to, że go czują, ale to, że nie umieją nad
nim zapanować. Prawdę mówiąc, ci świetnie wyszkoleni ludzie nigdy nie mieli do czynienia z
przeciwnikiem takim jak Jonny Maxwell. Przestępcy bywają niebezpieczni, to oczywiste.
Jednakże w policyjnych statystykach nie odnotowuje się pewnego istotnego faktu - otóż
większość przestępców to skończeni idioci, nie umiejący posługiwać się bronią, która wpada
im w ręce, a jednocześnie na tyle tchórzliwi, że uciekają się do przemocy tylko wtedy, gdy są
absolutnie pewni bezkarności. Naturalnie od tej reguły zdarzają się wyjątki, ale jednostki
antyterrorystyczne stworzono po to, by radziły sobie we wszystkich przypadkach.
Teoretycznie powinny też radzić sobie z osobnikami takimi jak Jonny Maxwell.
- Nigdy nie mieliśmy takiego przeciwnika - powiedział
291
porucznik Kinder, dowódca jednostki. -Jest sprytny. Twardy. Jest równie dobrze wyszkolony
jak każdy z nas. Ćwiczył swe umiejętności w prawdziwej walce i zwyciężał. - Kinder spojrzał
po twarzach swoich ludzi. - Musimy go pokonać. Wkrótce wypłoszymy go z kryjówki.
Jesteśmy prawie pewni, że przyczaił się gdzieś w mieście, najprawdopodobniej niedaleko od
miejsca, w którym zabił ostatniej nocy ojca Henriego Smeetsa. To będzie ostre starcie. Facet
nie da się złapać, dopóki będzie miał czym się bronić. Wiecie, ilu już zabił funkcjonariuszy.
Nie ma najmniejszych skrupułów i wystrzela was bez mrugnięcia okiem, jeśli tylko dacie mu
szansę. Naszym zadaniem jest powstrzymać Jonny'ego Max-wella. Użyjemy wszelkich
dostępnych środków, starając się nie narażać niepotrzebnie życia. Rozumiemy się?
Mężczyźni w kombinezonach spojrzeli po sobie w milczeniu.
- Czyli „zastrzelić jak psa", panie poruczniku? - spytał ktoś z kąta.
- Tego nie powiedziałem. Mówiłem, że nie będziemy niepotrzebnie narażać życia.
Poszukiwany ma być traktowany tak samo jak każdy inny podejrzany. Jasne? - Kinder
spojrzał w oczy pytającego.
Wiedział, że został zrozumiany. Zastrzelić jak psa. Zabójca policjantów musi zapłacić
najwyższą cenę.
Jed i jego szeryfowie siedzieli pod ścianą. Czuli się częścią tego zespołu, ale nie do końca.
Loveless obserwował twarze, na których malowały się mieszane uczucia: strach, złość,
podniecenie. Niektórzy z zebranych sprawiali wrażenie pijanych adrenaliną. Wiedział, że nie
wszyscy przetrwają starcie z Jonnym Maxwellem. Wiedział też, że i jego ludzie nie będą
bezpieczni, jeśli nie wzniesie się na wyżyny zawodowego kunsztu. Ta myśl kazała mu
wyprostować się na twardym krześle. Muszę działać sprytniej niż kiedykolwiek, pomyślał.
Czuł jednak zmęczenie. Zmęczenie i przygnębienie. Ten drań Maxwell... Zdołał w jakiś
sposób zakłócić działanie zespołu. Od samego początku dali się wodzić za nos. I o co
właściwie chodziło z tym Dale'em Millerem? Jed był pewien, że równolegle toczy się jeszcze
jedna gra,
292
a on i jego ludzie są tylko marionetkami, którymi ktoś manipuluje z ukrycia.
- Inspektorze Loveless, chciałby pan coś dodać? - Głos porucznika Kindera wyrwał Jeda z
zadumy.
- Nie - odparł. - To wasza akcja, poruczniku, my jesteśmy dumni, że możemy wam pomóc.
Jego południowy akcent oraz swojska pewność siebie, jaką słyszy się niekiedy w
wypowiedziach doświadczonych pilotów i żołnierzy, przyciągnęły spojrzenia policjantów.
Wydawało się, że cieszy ich obecność Jeda i jego ludzi. Skinął głową tym, którzy na niego
patrzyli, i usiadł wygodniej. Słuchając nieuważnie wykładu porucznika o taktycznych
zadaniach poszczególnych zespołów, w duchu skierował beznamiętne spojrzenie ku własnym
lękom. Czuł, że wkrótce zginą ludzie, i jakąś cząstką swego jestestwa - tą, której
tchórzostwem szczerze gardził - modlił się, by nie był jednym z nich.
3.9
Jonny opadł ciężko na podłogę w sypialni, oparł się plecami o ścianę i spojrzał na nieruchomą
postać leżącą na łóżku pod grubą warstwą koców.
- Powiedz no, Tony - odezwał się po chwili - czy ktoś cię kiedyś kochał? Może ta stuknięta
suka, artystka? Powiedziała ci, że kocha? A może miałeś kogoś innego? Kogoś szczególnego,
kto teraz o tobie myśli? Może zastanawia się, gdzie spędziłeś noc i czy pojawisz się w pracy?
Jonny objął ramionami podkurczone nogi.
- Małomówny jesteś, co? Za to umiesz słuchać, to muszę przyznać. To wyjątkowo rzadka
zaleta. W moim zawodzie niewielu może się nią poszczycić - dodał i roześmiał się. -W moim
zawodzie... Bo widzisz, przyjacielu, ja robię w ołowiu. Widziałeś kiedyś ten film, Siedmiu
wspaniałych? Fantastyczny. Nie wiem, czy wiesz, ale to wersja Siedmiu samurajów. Ten też
był niesamowity. Interesowałeś się może filmami samurajskimi, Tony? Zdarzyło ci się kiedyś
popatrzeć, zastanowić, o czym tam właściwie mówią? Pewnie i tak nic nie zrozumiałeś, nawet
jeśli czytałeś napisy. A może chociaż jakiś przebłysk, co? Nie, nie, na pewno nie zrozumiałeś.
I dlatego nie żyjesz. Dlatego ja siedzę tu, a ty leżysz tam. Dlatego ja pozostanę wolnym
człowiekiem i będę oddychał świeżym powietrzem, a ty będziesz tu leżał i śmierdział, aż
wreszcie moi sąsiedzi zdobędą się na odwagę i zapukają do drzwi.
Jonny roześmiał się ponownie. Zauważył, że jego śmiech brzmi jakby pusto. Wstał i
przeciągnął się. Przespał cały ranek. Obejrzał wiadomości telewizyjne, z których wynikało, że
poszukiwania wciąż trwają. Policjanci działali głównie wokół jeziora Cedar i najwyraźniej
jeszcze nie rozumie-
294
li, jakim cudem zbieg zdołał się wyrwać poza liczne blokady, które ustawili na drogach i
ulicach. Jonny uważał za haniebne to, iż stróżów prawa nie uczono tego sposobu myślenia,
który wpajano piechocie. Bez problemu wyszedł z niebezpiecznej strefy, idąc przez park i
ścieżkami łączącymi Łańcuch Jezior. Tylko raz przez chwilę znalazł się na ulicy - wtedy, gdy
przekraczał stare tory tramwajowe opodal jeziora Harriet, by wejść w zaułki, którymi dotarł
aż do domu. Ubrany w sportowy strój i z pokaźną torbą na ramieniu wyglądał jak miłośnik
porannych ćwiczeń spieszący do siłowni. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Sąsiedzi byli
przyzwyczajeni do tego, że wraca o dziwnych porach.
Teraz więc siedział bezpiecznie w fotelu, śledząc telewizyjną relację z poszukiwań
obejmujących już całe miasto. Wypił piwo i zamówił pizzę. Stare zdjęcia, które raz po raz
powracały na ekran, przedstawiały Jonny'ego Maxwella, który już od dawna nie istniał.
Oczy... Tylko oczy pozostały takie same, niełatwo było je zmienić. Jonny położył dłoń na
okularach Ray-Ban, które zostawił na stole. Z ogoloną głową, z wąsem i kozią bródką,
zupełnie inaczej ubrany, był rozpoznawalny tylko dla bardzo wprawnych obserwatorów.
Krótki blok reklamowy przerwał emisję programu Najbardziej poszukiwani w Ameryce,
poświęconego w całości Jonny'emu Maxwellowi, „gwałcicielowi z Zielonych Beretów".
Mimo iż programy z tej serii bywały skuteczną pomocą w poszukiwaniu przestępców, Jonny
miał świadomość, że wśród widzów niewielu jest takich, którzy mają pojęcie o technikach
skutecznego kamuflażu. Nie zamierzał jednak kusić losu. Rozumiał, że wkrótce powinien
opuścić miasto, zdobyć nowy samochód i ruszyć na północ. Przedostać się przez kanadyjską
granicę, z najbliższego miasta pojechać autobusem do Montrealu, wsiąść na pokład samolotu
lecącego do Londynu, a potem polecieć do Johannesburga i zniknąć gdzieś w prowincji
Mahpumalanga, dysponując kwotą, która zapewni mu przyjemną egzystencję do końca życia.
Wmawiał sobie, że tak trzeba, ale jakąś cząstką duszy -stłumioną przez długoletnią praktykę -
pragnął wyjść z ukrycia i zakończyć wreszcie to, co zaczął. Skrzywił się i wrócił do sypialni,
by sprawdzić broń stojącą pod ścianą. Przesta-
295
wił muszkę M-16 z granatnikiem i poruszył pokrętłem szczerbinkę. Na stróżów prawa
wystarczy, pomyślał. Sięgnął po policyjną strzelbę Remington 11-87, którą zabrał z domku
letniskowego Snake'a, i kilkakrotnie przeładował ja na sucho. Po naoliwieniu chodziła jak
złoto.
Dlaczego miałbym walczyć?
A dlaczego nie?
Jonny Maxwell miał wrażenie, że w jego głowie toczy się burzliwe posiedzenie jakiegoś
komitetu, frakcje obrzucają się epitetami, przewracają biurka, rzucają krzesłami i walczą na
pięści. Czuł się tak, jakby sunął w dół po coraz węższej spiralnej zjeżdżalni, odprowadzany
salwami nieprzyjaznego śmiechu i przez wykrzywione twarze pojawiające się niczym krótkie
rozbłyski wystrzałów - twarze Annie Ma, księdza (tego pieprzonego księdza!), Tony'ego,
Rona Pier-ce'a oraz młodego gliniarza, tego bystrego, który poprowadził pogoń najlepiej jak
potrafił, zanim dostał kulkę i padł z okrzykiem niedowierzania i strachu.
Strach.
Jonny dobrze go znał. Strach towarzyszył mu przez całe życie, to i wszystkie poprzednie.
Strach był jego sprzymierzeńcem. „Co nas nie zabija, czyni nas silniejszymi". Takie hasło
napisał na ścianie swego pokoju w siedzibie Delty i na swojej szafce na obrzeżach jednego z
miast Wirginii, gdzie stacjonowała jednostka Dominance Rain.
Dale.
Odsuwał od siebie tę myśl. A jednak Dale gdzieś tam był. Jonny pamiętał pierwsze spotkanie:
w jednostce zjawił się kolejny dzieciak o zaciętej twarzy i absolutnie niewinnych oczach.
Była w nim wyjątkowa czystość, nie ta chrześcijańska, z którą obnosi się wielu żołnierzy, ale
raczej pełna dobrych chęci i naiwności. Cechowała go także wiara w żelazne zasady i
skłonność do pozytywnego myślenia nawet wtedy, gdy wszyscy inni mówili „do diabła z
tym". Ciekawe, co robi teraz, pomyślał Jonny. Pewnie wypytują go, co zrobię, jakiego ruchu
się spodziewa, jak zareaguję, w jaki sposób myślę... A Dale wie. Rozumie mój sposób
myślenia. Jako jeden z niewielu.
Nieprzewidywalność Jonny'ego była jednym z jego atu-
296
tów. W istocie nikt nie wiedział do końca, czego się po nim spodziewać. Nawet on sam często
nie miał pojęcia - a przynajmniej nie uświadamiał sobie — co zrobi, jednak szkolenie, które
przechodzili w jednostce, miało na celu między innymi zautomatyzowanie reakcji tej części
umysłu, która pozwalała przetrwać w akcji. Kto reagował automatycznie, mógł się poświęcić
wyłącznie twórczemu myśleniu, szukaniu wyjścia z trudnej sytuacji...
Na przykład temu, co zrobić z Dale'em. Jonny wiedział, że się spotkają. Dale nigdy nie
rezygnował. Jonny sam go nauczył, jak należy podążać tropem i jak robić to, co
najtrudniejsze. Zabijali razem, a coś takiego stwarza zawsze skomplikowaną więź, której nie
pojmą niedoświadczeni. Podobnie jak miłość, małżeństwo czy seks, więź ta jest niesłychanie
intymna. Dla Jonny'ego była to najbliższa namiastka rodziny, jaką kiedykolwiek miał.
- On jest moim bratem - powiedział na głos.
A potem wzruszył ramionami, podniósł M-16 i poszedł do salonu, by zaraz wrócić i odstawić
broń pod ścianę. Raz jeszcze poszedł do sąsiedniego pokoju, usiadł w fotelu i zaczął oglądać
telewizję. Wyłączył dźwięk, patrząc na funkcjonariuszy różnych służb oraz policjantów z
odznakami zawieszonymi na pasach, z wielkimi brzuchami (dlaczego tylu gliniarzy nie dba o
linię?) i z pistoletami w kaburach majtających się w takt niespokojnych kroków wzdłuż
ulicznych blokad.
Jonny sięgnął za biodro i wyjął z kabury browninga. Sprawdził, czy broń jest naładowana, a
potem wyrzucił magazynek na kolana, odciągnął zamek i wyjął z komory nabój Corbon.
Kryta miedzią kula z wydrążonym czubkiem i mosiężna łuska lśniły nowością. Przycisnął
pocisk do czoła tak mocno, że została po nim nad prawym okiem czerwona plamka.
Zastanawiał się, jak to będzie. Zastanawiał się, czy to zrobi.
3.10
Roger i Dale pochylili się nad planem miasta rozłożonym na łóżku, posiłkując się płachtą
zlepionych ze sobą map topograficznych z „Przeglądu Geograficznego".
- Policja skupiła się w tej okolicy, jakby Jonny miał się zapaść tam pod ziemię. A on po
prostu odszedł. Na przykład tędy- powiedział Roger, wskazując końcówką długopisu
strumień wypływający z jeziora Cedar i biegnący równolegle do drogi. - Albo strumieniem,
albo ścieżką przez park. O tak wczesnej porze mogło tam być najwyżej paru biegaczy.
Niewykluczone, że Jonny miał w torbie strój do joggingu. Tą aleją mógł przebiec całe miasto,
choćby i do samego lotniska. Nie wiesz, czy gliniarze obstawili ten rejon?
- Mają tam tylu ludzi, co zawsze - odparł Dale. - Ciekaw jestem, co miała do powiedzenia ta
dziewczyna.
Maria Clavell została uwolniona rankiem przez tego samego parafianina, który odnalazł
zwłoki ojca Smeetsa.
- Bardzo bym chciał ją spytać, co wtedy czuła - odrzekł Roger. - Co nowego u detektywów, z
którymi pracujesz?
- W tej chwili przesłuchują dziewczynę. Zaraz zadzwonię do Niny, to się czegoś dowiem. -
Dale wskazał palcem na plan. - Sądzisz, że podąży wzdłuż tej osi?
- A ty byś nie podążył? - spytał Roger. - Mógłbyś dotrzeć do samego centrum miasta i
zniknąć. Na jego miejscu zorganizowałbym tam kryjówkę i prysnął dalej samochodem,
autobusem albo i piechotą do lasu, gdyby zaszła taka konieczność. Co ty na to?
Dale skinął głową.
- Pewnie tak kombinował. Trzeba zawiadomić policję, niech rozszerzą sieć. Dowiem się, czy
mają już najświeższy
298
rysopis od dziewczyny i kiedy zamierzają go opublikować. Mamy popołudnie i jak dotąd nic.
- Dzwoń - powiedział Roger i przeciągnął się z lubością. - Niech meldują.
- Jasne.
- Sprawiał wrażenie... smutnego- powiedziała Maria Clavell, spoglądając na Ninę. - Przede
wszystkim smutnego.
- Smutnego? Z jakiego powodu, Mario? - spytała łagodnie Nina.
- Nie jestem pewna. Był zimny, jak maszyna albo rekin, gdyby oczywiście rekin mógł hulać
po mieście z karabinem... Przynajmniej z początku, kiedy mnie porwał. Gdy udało mi się go
rozśmieszyć, był już inny.
- Z czego się śmiał?
- Spytałam go, co takiego zrobił. Odpowiedział, że gwałcił, mordował i nie tylko. Zaraz
pomyślałam sobie: O Boże, on mnie zgwałci! No i przypomniałam sobie, jak w szkole
doradca do spraw bezpieczeństwa uczył nas, jak się bronić: powiedziałam, że mam
opryszczkę.
- I to go rozbawiło?
- Z początku nie. Spytał, czy słyszałam, żeby ta metoda komukolwiek pomogła.
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie. I wtedy się roześmiał.
Nina uniosła brwi i spojrzała na Herba.
- Co było potem, Mario? - spytała.
- Zaczął wypytywać o różne sprawy, na przykład o to gdzie pracuję i jak mi się tam podoba.
- W jaki sposób zadawał pytania? Tak jakby chciał wiedzieć, gdzie cię odnaleźć, czy tak
jakby starał się zwyczajnie rozmawiać? Może po prostu chciał wiedzieć, co myślisz?
- Było tak... Było tak, jakby dopiero wtedy naprawdę mnie dostrzegł. Rozumie pani?
Wcześniej byłam dla niego tylko osobą z samochodem. Potem nagle jakby się ocknął i
zobaczył, że jestem kimś prawdziwym. Nie chciałam za bardzo mu się przyglądać, ale
chwilami, kiedy mijaliśmy latarnie, jednak zerkałam... Z początku tak się bałam, że nie
umiałabym powiedzieć, jak wygląda, ale potem... To było dziwne. W tych plamach światła
raz wyglądał na straszne-
299
go twardziela, wzbudzał strach, a zaraz potem miał twarz małego chłopca. Przypominał mi
mojego siostrzeńca w chwili, kiedy zdechł jego piesek. Był... taki smutny. -Maria zniżyła
głos. - Wie pani, on mi nic nie zrobił. A przecież mógł. Spytałam go, co ze mną zrobi, a on
odpowiedział szczerze. To straszne, że zabił tego księdza, ale przecież równie dobrze mógł
zabić i mnie, a jednak tego nie zrobił. Herb zajął miejsce Niny.
- Mario - powiedział - ten facet, Maxwell, zgwałcił być może setki kobiet, zabił ośmiu
policjantów, ranił czterech i prawdopodobnie pozbawił życia jeszcze cztery osoby, z których
nie wszystkie zidentyfikowaliśmy. Jest jednym z najgroźniejszych przestępców, jacy
kiedykolwiek działali w tym kraju. Jesteś jedyną znaną nam osobą, która spotkała się z nim
oko w oko i wyszła z tej przygody bez szwanku. Musisz nam pomóc go znaleźć i zatrzymać,
zanim znowu kogoś skrzywdzi. Kolejna osoba, której postanowi ukraść samochód, może nie
mieć tyle szczęścia co ty. Nie pozwól, żeby to, jak łaskawie cię potraktował, przesłoniło ci
obraz rzeczywistości. Nie wiem, co nim kierowało, ale przypuszczam, że po prostu szkoda
mu było czasu. Nie byłaś dla niego warta zachodu. Przecież wiesz, że nie miał skrupułów,
strzelając do księdza, prawda? Do starca, weterana wojennego, kapłana! Dlatego musisz się
skupić i pomóc nam najlepiej jak potrafisz. Dobrze?
Maria zatrzepotała powiekami, zaskoczona pasją w głosie Herba, i niepewnie spojrzała na
Ninę, szukając wsparcia. Nina skinęła głową, popatrzyła z dezaprobatą na partnera i zbliżyła
się, by położyć dłoń na ramieniu młodej kobiety.
- Już dobrze, Mario - powiedziała. - Wiem, że wiele przeszłaś. Prawdopodobnie jesteś mu
wdzięczna, że puścił cię wolno. To zupełnie naturalne. A teraz spróbuj sobie przypomnieć, co
jeszcze mówił. Dlaczego darował ci życie?
- Powiedział, że na pewno nie będę sprawiała mu kłopotów - odpowiedziała Maria. - Zdaje
się, że mnie polubił. Może dlatego, że byłam z nim szczera i zapytałam o jego przyjaciela.
- Przyjaciela? Jakiego przyjaciela? - zdziwiła się Nina.
300
- Wspominał, że miał kiedyś jednego. I że o nim myśli.
- Jak miał na imię ten przyjaciel? - spytali jednocześnie Herb i Nina.
- Dale - odpowiedziała Maria. Spojrzenia, które wymienili policjanci, zbiły ją z tropu. - A co,
znacie go?
- Nie podoba mi się to wszystko, Nino. Ta sprawa po prostu śmierdzi - powiedział Herb,
kiedy wyszli na korytarz z pokoju przesłuchań. - Ci szpiedzy, wojskowi na ich usługach... To
nic dobrego. Dlaczego Maxwell mówi, że Dale jest jego przyjacielem, skoro wie, że on
uczestniczy w polowaniu? Ja na pewno nie nazywałbym cię przyjacielem, gdybyś mnie
ścigała.
- W to nie uwierzę, Herb - odparła Nina, spoglądając niewinnie w oczy partnera. - Dobrze
wiesz, że zawsze będę twoim przyjacielem.
Herb spuścił głowę, zakłopotany.
- Dobra, niech ci będzie. Wiem, co masz na myśli. - Kiedy uniósł głowę, na jego twarzy
malowała się przede wszystkim frustracja. - Ale nie uwierzę, że ten typek może czuć to samo!
Sądzę, że coś tu śmierdzi. Dlaczego Dale nagle się zmył, akurat wtedy, kiedy jesteśmy blisko
Maxwella? Kim są ci „jego ludzie", którzy podobno są w mieście i mają mu pomóc?
Dlaczego Maxwell zachowuje się tak dziwnie? To bez sensu: zabić księdza, a dziewczynę
puścić wolno. Po co? Mógł przecież związać dziadka albo wrzucić do bagażnika razem z
Marią. Zachowuje się tak, jakby chciał, żebyśmy go dopadli. Jakby rwał się do walki. Robi
się coraz dziwniej, a my tak naprawdę nie jesteśmy dużo bliżsi rozstrzygnięcia. Spójrz -
dodał, wskazując palcem za okno. - Robi się ciemno. Tropimy go od zeszłej nocy, rano
znaleźliśmy księdza i Marię, miasto jest przetrząsane, mamy chyba całe CNN na głowie... i
nic! Facet rozpłynął się w powietrzu? Nie kupuję tego.
- Więc co jest grane, twoim zdaniem? - spytała Nina.
- Moim zdaniem twój kochaś na pół etatu przyjechał tu, żeby dyskretnie wyprowadzić
swojego kolesia z miasta, z powodów znanych wyłącznie bogom międzynarodowego
szpiegostwa. Nie wykluczam, że już to zrobił. Jeśli nie, to powin-
301
niśmy uczepić się jego tyłka, bo moim zdaniem to Dale Miller ma największe szanse na
odnalezienie Maxwella, a my przecież chcielibyśmy być w pobliżu, kiedy to nastąpi. Nie
wierzę, że Dale odda nam swojego kumpla. Jeśli chcemy przymknąć Maxwella, musimy mu
go zabrać. Herb poczerwieniał z emocji.
- Słuchaj, Nino - dorzucił. - Wiem, że coś czujesz do Millera. I wiem, że masz przeczucia z
nim związane. Ja też.
Nina wpatrywała się w niego w skupieniu, jakby analizując jego twarz. Dobrze znał to
spojrzenie.
- Możliwe, że masz rację, Herbie - odezwała się w końcu. - Nie wydaje mi się, żeby Dale
miał w planach to, o co go podejrzewasz, ale w jednym chyba masz rację: on wie, jak dopaść
Maxwella, ale nie chce nam o tym powiedzieć.
- Jak myślisz, co zamierza?
Nina musnęła górną wargę czubkiem języka.
- Myślę, że chce się spotkać z Maxwellem zupełnie sam. I że chce go zabić.
- To bym zrozumiał - mruknął Herb. - Sam chętnie bym sukinsyna ukatrupił.
- Chce być pierwszy, chociaż nie wiem dlaczego. I masz rację, że powinniśmy trzymać się
blisko Dale'a.
- Zuch dziewczyna - stwierdził Herb z satysfakcją. -Razem skopiemy Maxwellowi jego
żałosną dupę.
Nina skinęła głową i uśmiechnęła się szeroko.
- Chodźmy, staruszku. Wystarczy tego gadania.
- Idź pierwsza. Lubię sobie popatrzeć.
- Ja myślę.
Roześmiali się jednocześnie.
Herb usiadł za kierownicą, położył dłoń na kluczykach w stacyjce i znieruchomiał, słuchając
rozmowy, którą Nina prowadziła przez telefon komórkowy.
- Słuchaj, już wyjeżdżamy. Powiedz, gdzie jesteś, to się spotkamy i dowiesz się co nowego w
sprawie. Długo rozmawialiśmy z tą dziewczyną, usłyszeliśmy ciekawe rzeczy, ale nie chcę
rozmawiać o tym przez telefon. To gdzie jesteś? -Nina wysłuchała odpowiedzi. - Nie,
zdecydowanie powinniśmy pogadać twarzą w twarz. Nie przez telefon... Dobrze,
302
wiem, gdzie to jest. W którym pokoju?... Zgoda. Zobaczymy się mniej więcej za pół godziny.
Czekaj, jedliście coś?... Mam coś przywieźć?... Dobra. Kanapki dla ilu? Tylko dwóch?... W
porządku. Zatrzymam się przy Champs i wezmę kanapki z pieczoną wołowiną, a do tego
frytki. Może być?... W takim razie powiedzmy, że będę za godzinę. Na razie. - Nina nacisnęła
klawisz END i schowała telefon do kieszeni.
- Jest ich tylko dwóch? - upewnił się Herb.
- Tak. Siedzą w Suites w Bloomington, po tej stronie lotniska, jadąc drogą 494.
- Wiem gdzie. Zadzwoń do Champs w Richfield; możemy tam zajechać. Dla mnie zamów
chleb na zakwasie z pieczonym bakłażanem.
Nina kiwnęła głową. Herb wolał nie pytać o przyczynę smutku, który przez krótką chwilę
malował się na jej twarzy.
- Jacy oni są? - spytał Roger. Dale zastanawiał się przez moment.
- Oboje są dobrzy, naprawdę dobrzy - odpowiedział. -Kobieta jest twarda, kiedy trzeba.
Obserwowałem ją, kiedy przesłuchiwała ofiarę gwałtu. Nasi spece od przesłuchań mogliby się
od niej uczyć. Kilka tygodni temu zabiła gościa, który rzucił się na nią i na jej partnera. Zna
się na rzeczy. A facet... Mam wrażenie, że ją kocha. Jest bardzo opiekuńczy. To twardy
gliniarz ze starej szkoły, coś jak Colombo, tylko z większym brzuchem. Bystrzejszy, niż
wygląda. Nie lubi żołnierzy, nie lubi agentów... w ogóle nie lubi nikogo oprócz glin. Zdrowo
mnie wkurzał na początku.
Roger przyglądał się uważnie twarzy opowiadającego.
- Zdawało mu się, że lecisz na tę dupę czy co?
- Ona nie jest dupą - odparł Dale. - Lubię ją.
- Ach tak - mruknął drwiąco Magritte. - Zrozumiałem. Nie będzie z tym problemu?
- Nie.
- Pilnuj, żeby nie było. I tak łamiemy wszelkie zasady. Nie chcę, żeby cywile, gliniarze czy
ktokolwiek inny mieszał się do naszej gry. Poradzisz sobie z nimi?
- Tak, nie martw się. Mają informacje, których nie zdo-
303
będziemy w inny sposób, chyba że wolisz wmieszać się między gliniarzy, za którymi uganiają
się reporterzy CNN, ABC i całej reszty alfabetu.
- Właśnie. Jeszcze i to - westchnął Roger. - A Jonny zapewne śledzi całą akcję na ekranie w
porze największej oglądalności.
- Kanapka smakuje? - spytała Nina.
- Doskonała, dziękuję- odparł uprzejmie Roger. Jadł małymi kęsami miękką bułkę z wąskimi
paskami chudej wołowiny.
Herb siedział w fotelu z dala od pozostałych i nie odzywał się. Dale i Nina zajęli miejsca za
stołem naprzeciwko siebie. Odsunęli na bok radia i mapy, by zmieścić talerze. Bardzo się
starali nie patrzeć sobie w oczy, ku szczeremu rozbawieniu Herba i Rogera.
- A zatem bazując na zeznaniach tej kobiety, sugerujecie, że Jonny może mieć lekką obsesję
na punkcie Dale'a? -spytał Magritte, odkładając kanapkę i sięgając po frytkę. -Jak sądzicie, w
jaki sposób moglibyśmy to wykorzystać?
Nina wzruszyła ramionami.
- Jesteśmy tu po to, żeby to ustalić, bo właśnie skończyły nam się pomysły. Zastanawialiśmy
się, czy nie postawić Dale'a przed kamerą, żeby zwyczajnie przemówił do Jonn/e-go, ale po
pierwsze nie wydaje nam się, żeby to mogło przynieść skutek, a po drugie na pewno się na to
nie zgodzicie.
Dale spojrzał na Rogera.
- Doceniam to, że o nas pomyślałaś, Nino - odezwał się uprzejmie Magritte. - Rzeczywiście,
póki to możliwe, wolelibyśmy trzymać się na uboczu.
- Marne szanse - zauważył Herb. - Niektórzy się zdziwią, że nie ma was na pierwszej linii.
- To zadanie stróżów prawa - odparł spokojnie Roger. -My jesteśmy tu wyłącznie w
charakterze doradców. Skoro nie możemy zrobić nic więcej, nie ma sensu, żebyśmy się pchali
przed kamery.
- Może i tak - stwierdził Herb i odgryzł spory kęs kanapki. - Więc może coś nam dla
odmiany doradzicie? Nie macie żadnych pomysłów?
304
- Mamy kilka - odparł Dale. Zerknął na Rogera, oczekując przyzwolenia, a potem posługując
się planem miasta, wyjaśnił policjantom teorię na temat drogi ucieczki, którą mógł obrać
Jonny, by opuścić rejon kościoła.
Herb i Nina wysłuchali go i pokiwali głowami.
- Rozsądny pomysł. Trzyma się kupy - ocenił Herb. -Powinniśmy dać cynk chłopakom z
centrum dowodzenia. Co jeszcze?
- Myślisz, że Maxwell pojechał prosto na lotnisko? - spytała Nina.
- Wątpię - odparł Dale. - Sądzimy raczej, że ma kryjówkę gdzieś w obrębie tego długiego
pasa zieleni. Chodzi o to, że może stamtąd dotrzeć w dowolne miejsce autobusem, rowerem
lub spacerem albo biegiem, a tym bardziej samochodem, nie wspominając o taksówkach. W
takim punkcie ma najwięcej możliwości działania.
- To oznacza, że musiał się tu zainstalować jakiś czas temu - stwierdziła Nina. - Trzeba
przerzucić część ludzi i przeczesać teren.
- Nie ma mowy - zaoponował Herb. - Spójrz na mapę. Nie da się tak po prostu zamknąć
miasta. Ludzie i tak się awanturują, chociaż zablokowano tylko ulice w rejonie jeziora Cedar.
Teraz mówimy o kordonie w samym centrum. To się nie uda. Moim zdaniem trzeba
opublikować najświeższy rysopis i zaapelować do ludzi, żeby się zastanowili, czy nie widzieli
nowego sąsiada - kogoś w typie Maxwella -wracającego skądś o dziwnej godzinie, z torbą na
ramieniu. Nowego, bo nie mógł tu zamieszkać wcześniej niż miesiąc, może sześć tygodni
temu.
Roger przytaknął ruchem głowy.
- Dobry pomysł. Co dalej?
- Jednostka szybkiego reagowania i szeryfowie - odpowiedziała Nina, spoglądając na Dale'a.
- Podzielili się już na sześcioosobowe drużyny towarzyszące jednostkom prowadzącym
poszukiwania. Kiedy tylko zidentyfikują cel, wykonają rozkaz: odizolować i otoczyć, a
następnie zatrzymać.
- Dynamiczny wjazd z marszu? - zdziwił się Dale.
- Co takiego? - spytała Nina.
305
- Dale chciał zapytać, czy natychmiast po identyfikacji wasi ludzie wyważą drzwi i zaatakują
- przetłumaczył Roger.
- Ano tak - odparł Herb. - Wejdą ostro i szybko, gdy tylko będą wiedzieli gdzie. Nie chcą
ryzykować życia kolejnych cywilów. Jeżeli nie będzie warunków do szturmu, ewakuują
sąsiadów, otoczą posesję, spróbują negocjować i ewentualnie wykurzą podejrzanego gazem.
Minneapolis słynie z takich akcji.
- Tak słyszałem - odpowiedział uprzejmie Roger. - Być może jednak znajdziemy pokojowe
rozwiązanie sprawy i nie dojdzie do rozlewu krwi.
Dale bardzo szybko zdołał ukryć zdumienie, ale Nina zauważyła.
- Chętnie posłucham jakie - odezwał się Herb.
- W tej chwili Jonny zaszył się w kryjówce - zaczął Ma-gritte. — Gdziekolwiek jest, możecie
być pewni, że zabezpieczył teren i uzbrojony po zęby czeka na okazję, by prysnąć. Musi mieć
opracowaną drogę ucieczki, a najprawdopodobniej nawet kilka, a także jakiś sposób śledzenia
tego, co się dzieje w najbliższej okolicy. Może z kimś się zaprzyjaźnił, może zatrzymał się u
wspólników, takich jak ci, których miał w Milwaukee. Jeśli narobimy szumu w mediach,
będzie wiedział, że pętla się zaciska. Spróbuje uciec. W ruchu łatwiej będzie go namierzyć,
zwłaszcza jeśli przyjrzymy się bliżej potencjalnym drogom ewakuacji. Można wysłać
śmigłowiec Gwardii Narodowej albo i dwa, najlepiej z czujnikiem podczerwieni. Niech
patrolują alejki. Przydadzą się wyrywkowe kontrole i kilka blokad na ważniejszych ulicach.
Wypłoszmy go. Niech ucieka. Dopadniemy go na otwartej przestrzeni, z dala od barykad,
które sobie ustawił.
- Nieźle - przyznał Herb. - Ale mogę wam od razu powiedzieć, co usłyszymy od szefów:
bezpieczniej będzie osaczyć Maxwella w odosobnionym miejscu, nie narażając
przechodniów.
- To bez sensu - zauważył cierpliwie Roger. - On też potrafi myśleć. Gdziekolwiek jest -
dodał, z rozmachem kładąc dłoń na planie miasta - siedzi teraz cicho i obserwuje rozwój
wydarzeń, szukając najsłabszego ogniwa. Umie się
306
maskować, pozostawać niewidoczny, więc zapewne doskonale pasuje do miejsca, które
wybrał sobie na kryjówkę. Nie ruszy się stamtąd, póki nie będzie musiał. Wasze
poszukiwania toczą się teraz tak wolno, że nie zdołalibyście przerzucić się w nowe rejony, nie
ciągnąc za sobą ekip telewizyjnych, które pokażą wszystko w czasie rzeczywistym. A jednak
musimy się przygotować, potrząsnąć krzakiem, za którym się schował, i zmusić go do ruchu.
Kiedy się ujawni, uderzymy.
- Masz rację - powiedziała Nina. - Nie wiemy tylko, czy szefowie kupią taki scenariusz, a
nasza aprobata raczej nie wystarczy.
- Macie tu telefon - odparł Roger. - Spróbujcie. Moim zdaniem nie znajdziecie lepszego
wyjścia.
3.11
Głośne pukanie przerwało ciszę. Jonny podniósł głowę, wstał i przyciskając pistolet do uda,
zbliżył się do drzwi.
- Kto tam? - zapytał.
- Przywiozłem pizzę - odpowiedział mężczyzna czekający na korytarzu. Stał na tyle daleko,
że Jonny zobaczył przez wizjer uniform Pizzerii Domina i kawałek opakowania pizzy, którą
chłopak trzymał w rękach.
- Chwileczkę — zawołał Jonny. - Ile jestem winien?
- Osiem pięćdziesiąt.
Jonny wsunął broń do wewnętrznej kabury umocowanej na pasie i wyszedł do sypialni.
Odwinął dwudziestkę z pliku banknotów i wrócił do drzwi. Kiedy otworzył, podał banknot
mężczyźnie o bliskowschodnich rysach i przyjął pudełko z pizzą
- Dzięki - powiedział. - Jestem tak głodny, że już zapomniałem o zamówieniu.
- Mam to samo, kiedy długo nie jem - odparł dostawca, szukając drobnych. - Proszę.
Nagle otworzył oczy szeroko, kiedy Jonny wyciągnął ku niemu rękę, na moment odsłaniając
pistolet.
- Czy to browning high-power? - spytał z przejęciem. Nazywał się Asiz Ibraham i był
imigrantem libańskiego pochodzenia; studiował na uniwersytecie i zarabiał na życie, pracując
u Domina.
Jonny zamarł, ale dość szybko się opanował.
- Tak. Znasz się na broni?
- Jeszcze jak - odparł Asiz. - Lubię strzelać. Kiedy byłem mały, mój ojciec miał browninga
HP. Nauczył mnie z niego strzelać. Jest pan policjantem?
- Nie, pracuję w ochronie.
308
- A już myślałem, że w policji.
- Co słychać na ulicach? Nadal korki? Trudno było się przebić, kiedy wracałem do domu.
- O, tak. Na szczęście jechałem przez France Avenue, więc nie było tak źle.
- Dobra. Trzymaj się, chłopcze. Ja idę jeść.
- Dobranoc, panie Martin.
- Dobranoc.
Asiz Ibraham wrócił do samochodu i pojechał do kolejnego klienta, rozmyślając o ojcu i jego
starym pistolecie.
- Oto najświeższe portrety pamięciowe zbiegłego więźnia, zabójcy policjantów, Jonny'ego
Maxwella - powiedziała z powagą jasnowłosa prezenterka wiadomości.
Wieczorna zmiana personelu Domino's Pizza przy France Avenue zebrała się w komplecie
przed telewizorem zawieszonym nad piecami, ani na chwilę nie przerywając ugniatania ciasta
i podrzucania gotowych placków.
- Widziałem ją kiedyś w Nicollet Mail - odezwał się Co-kie Mattell, niewysoki i pulchny
dwudziestoparolatek z zawadiacką bródką. - Prywatnie nie jest taką odjazdową laską.
- A co ty o tym wiesz? - odparł kierownik, rzucając w jego stronę kulkę ciasta.
- Przestań, Jerry - zirytował się Cokie. - Zaraz muszę lecieć.
Jerry Cretone, powieściopisarz amator, a chwilowo kierownik zmiany w Domino's, roześmiał
się nieszczerze.
- No to leć. Asiz już podjeżdża, więc idź.
- Naprawdę mogę? Pieprz się, Jerry - odparł Cokie. -Naprawdę, chłopie, pieprz się.
Jerry roześmiał się jeszcze głośniej i cisnął w niego kolejną kulką ciasta. Cokie chwycił stertę
pudełek z pizzą i wybiegł, mijając się w drzwiach z Asizem.
- Pieprz się, Jerry! - zawołał przez ramię.
- Kiedyś przeczytamy o nim w gazetach - stwierdził Asiz, stawiając termoizolowaną torbę na
kontuarze i sięgając po puszkę gazowanego napoju.
- Tak sądzisz? - spytał Jerry.
309
- Tak. Albo pewnego dnia cię zabije, albo wlezie gdzieś na dach z karabinem.
Jerry roześmiał się.
- Cokie, złaź z dachu! W tej chwili złaź z dachu! Mamusia przyszła i chce z tobą
porozmawiać, Cokie!
Asiz pokręcił głową. Przechylił puszkę i chciwie pociągnął łyk napoju, a potem spojrzał na
ekran telewizora, gdzie piękna twarz jasnowłosej prezenterki ustąpiła miejsca portretowi
pamięciowemu Jonny'ego Maxwella, który tym razem został przedstawiony z bródką i
krótkimi włosami.
- ...policyjny specjalista przygotował kilka wersji portretu, używając oprogramowania
graficznego...- mówiła właśnie blondynka.
- To dziwne - mruknął Asiz.
- Co, że użył programu? - zainteresował się Jerry.
- Nie, patrzę na ten portret. Wygląda dokładnie jak ten gość, któremu przed chwilą
zawiozłem pizzę.
- Daj spokój, jest podobny do każdego krótko ostrzyżonego gościa z bródką.
- Mówię poważnie. Wygląda dokładnie tak samo. Facet nazywa się Martin, mieszka przy
Czterdziestej Czwartej.
- Pepperoni, mało sera.
- Zgadza się.
Jerry spojrzał na ekran, na którym ponownie ukazała się twarz prezenterki. W dolnej części
przesuwał się napis informujący o bezpłatnej infolinii i lokalnym numerze telefonu.
- Zdaje ci się - rzucił z powątpiewaniem Jerry.
- Gość miał nawet pistolet - nie ustępował Asiz.
- Jak to? Groził ci?
- Nie, nie, po prostu miał go przy sobie. Browninga high--power. W kaburze. Zauważyłem
go, kiedy podniósł rękę.
- Po co mu w domu pistolet?
- Powiedział, że pracuje w ochronie. Jerry raz jeszcze zerknął na ekran.
- Mówili, że ten zbieg zabił mnóstwo ludzi- powiedział. - Naprawdę sądzisz, że to on?
Asiz skinął głową.
- No, nie twierdzę, że to on, ale jestem pewien, że ten facet na portrecie wygląda dokładnie
tak jak on.
310
- Cholera... No to się zgłośmy- zadecydował Jerry.-Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Siedząc w fotelu, Jonny podziwiał swój portret na ekranie telewizora. W zamyśleniu wolno
żuł kęs pizzy. Po chwili sięgnął po kolejny kawałek, ugryzł i popił mlekiem. Kiedy skończył,
odstawił szklankę i pudełko z połową pizzy na kuchenny blat. Schylił się i wyjął spod zlewu
kilka blach do pieczenia ciasta oraz butlę z gazem. Z szafki wyciągnął skrzynkę z
narzędziami, którą postawił obok.
Kiedy wszedł do sypialni, wolał nie patrzeć na zwłoki Tony'ego przykryte kocami. Mimo że
użył kadzidełek i od-świeżacza powietrza, w pokoju unosił się mdły, słodkawy fetor rozkładu.
Jonny kolejny raz sprawdził broń, a następnie wyjął z puszki garść nabojów i napełnił
magazynki karabinu M-16. Umieścił je w przednich kieszeniach bojowej uprzęży, którą miał
na sobie. Kilka dodatkowych nabojów do pistoletu wsunął do bocznych kieszeni. Sprawdził
palcem ostrze emersona, a potem wrócił do kuchni, by przygotować małe co nieco dla gości,
których spodziewał się lada chwila.
3.12
Było to trzydzieste siódme zgłoszenie, a Edgar Harris po raz dziesiąty wsiadał do furgonetki
jednostki szybkiego reagowania policji w Minneapolis, by zweryfikować meldunek o
rzekomym namierzeniu Jonny'ego Maxwella. Każdej drużynie miejscowych policjantów
towarzyszył jeden szeryf z SOG. Metoda była prosta: sprawdzić każde rozsądnie brzmiące
zgłoszenie, wysyłając drużynę szturmową, przeprowadzić rozpoznanie i ocenić sytuację,
przesłuchać świadków i sprawdzić dane podejrzanego. W wypadku uzasadnionych podejrzeń
wezwać posiłki. Od czasu, gdy w telewizji pokazano najnowsze portrety Jonny'ego,
operatorzy przyjęli setki zgłoszeń, ale tylko trzydzieści siedem zawierało w miarę precyzyjne
informacje umożliwiające natychmiastowe działanie, a spośród nich jedynie dwa uzasadniały
przeprowadzenie Operacji 100, czyli ściągnięcie posiłków i dynamiczne wejście do lokali, w
których przebywali podejrzani. W obu przypadkach okazało się, że to fałszywy alarm, a
podejrzani zdrowo najedli się strachu. Pierwszym był grafik zamieszkały przy Hennepin,
drugim pewien goniec, którego i tak aresztowano za czynne stawianie oporu - funkcjonariusze
zaskoczyli go podczas igraszek z dziewczyną, które filmował domową kamerą. Taśmę
oczywiście zarekwirowano i antyterroryści mieli teraz niezły ubaw, oglądając nagranie w
swojej przebieralni.
- Co tym razem? - spytał Edgar, zwracając się do sierżanta dowodzącego drużyną, krępego
Norwega nazwiskiem Nordstrom.
- Dostawca pizzy twierdzi, że był u faceta, który wyglądał dokładnie tak jak Maxwell i miał
przy sobie pistolet -odparł lakonicznie Nordstrom. Nie lubił federalnych.
312
- Przy sobie?
- Browninga high-power w kaburze.
Harris poderwał się z ławki umocowanej do ściany furgonetki, potrącając siedzącego obok
funkcjonariusza, który zaklął głośno. Stanął przy ściance oddzielającej pomieszczenie załogi
od przednich siedzeń wozu i chwycił się mocno jej krawędzi.
- Facet miał browninga? - upewnił się.
- Tak - odparł Nordstrom. - Dostawca pizzy twierdzi, że zna się na broni, więc ją rozpoznał, a
nawet o nią zapytał faceta. Dowiedział się, że gość jest ochroniarzem.
- Ochroniarz z browningiem HP?
- Często bywam w knajpach, ale nigdy nie widziałem u ochroniarzy tego rodzaju broni -
przyznał Nordstrom. - Chociaż nie można wykluczyć, że ten pracuje dla którejś z firm
wynajmujących prywatnych ochroniarzy albo detektywów.
- Maxwell lubi browninga HP.
- Możliwe, ale zanim posikamy się ze szczęścia, pogadajmy z tym chłopakiem od pizzy—
odparł sierżant. — Dopiero wtedy pojedziemy na miejsce i sprawdzimy. Podejrzany mieszka
w Linden Hills, nad jeziorem Harriet. Ładna okolica, pełna yuppies. Dom w pobliżu kawiarni
Sebastiana Joego.
- Jak się do tego zabierzemy?
- Będziemy o tym myśleć po rozmowie z dostawcą.
- To jest to - powiedział Edgar. - Na pewno. Czuję to.
- Nie podniecaj się, Harris - poradził mu Nordstrom. -Pojedziemy i rozpoznamy teren.
Zapukamy, wejdziemy i sprawdzimy gościa.
- Moim zdaniem powinniśmy zarządzić Operację 100.
- To cenna sugestia, Harris - odparł Nordstrom - ale jesteśmy w Minneapolis i ja decyduję o
tym, co będziemy robić. Najpierw się rozejrzymy. Jeśli zauważę coś podejrzanego, wycofamy
się i wezwiemy resztę chłopaków.
Asiz, młody dostawca pizzy, był wyraźnie zaniepokojony intensywnością przesłuchania w
wykonaniu Harrisa. Kiedy skończyli, Nordstrom sprawdził w firmie telekomunikacyjnej dane
klienta zamawiającego pizzę.
313
- Billy Martin, pracownik Northwest Airlines, nowy abonent, poprzednio nie korzystał z
usług - oznajmił.
- Jak nowy? - spytał Edgar.
- Od miesiąca - odparł Nordstrom, kiwając głową.
W furgonetce dało się wyczuć napięcie. Funkcjonariusze poruszyli się niespokojnie na
ławkach, starając się zachować kamienną twarz.
- Będziemy się rozglądać, nic więcej. To jest rozpoznanie - przerwał ciszę Nordstrom. -
Posiłki wezwiemy później.
Wóz pełen milczących policjantów potoczył się w stronę Linden Hills.
Jonny oglądał telewizję. Fotel ustawił na wprost odbiornika, tak by mieć przed sobą jedno
okno, a drugie, w sąsiedniej ścianie, obserwować kątem oka. Jedyna lampa w salonie
oświetlała jego twarz z boku, dźwięk płynący z telewizora był ledwie słyszalny.
- To ten budynek? - spytał Harris. Mimowolnie zniżył głos do szeptu.
Kierowca zwolnił i zatrzymał wóz pośrodku ulicy przed domem z elewacją z ciemnego
piaskowca.
- Tak - odparł Nordstrom. - Widzisz? Jest tabliczka z dwoma numerami: 2712 i 2714.
Mieszkanie numer pięć jest z drugiej strony. Możemy tam podejść - dodał, wskazując na
alejkę oddzielającą dom od sąsiedniego, większego budynku. - Byłem tu kiedyś.
- Tu? - zdziwił się Harris.
- Nie, w tym większym. Na tyłach jest parking. Kierowca opuścił szybę i pojemny ford
econoline powoli
wjechał w alejkę opatrzoną znakiem zakazu wjazdu dla samochodów ciężarowych. Pomruk
potężnego silnika niósł się echem między budynkami. W bocznej ścianie domu z piaskowca
widać było drzwi, jedno ciemne okno, jedno zasłonięte i jedno jasne z uchylonymi żaluzjami.
W głębi pokoju, przed telewizorem, siedział człowiek. Miał na głowie wełnianą czapkę, ale z
tej odległości trudno było rozpoznać rysy twarzy. Mężczyzna przytknął do ust butelkę z wodą
mineralną i pociągnął długi łyk, nie odrywając wzroku od ekranu
314
telewizora. Wydawało się, że nie widzi wozu przejeżdżającego wolno pod oknem mieszkania.
Ford wjechał na parking za większym budynkiem. Na tyłach domu z piaskowca znajdowało
się jedynie ciasne podwórko z małym ogródkiem, trzema zamkniętymi stanowiskami
parkingowymi, kawałkiem żużlowej drogi i małym placykiem do manewrowania. W oknie
widać było profil mężczyzny siedzącego przed telewizorem, a poniżej ciemną plamę tylnych
drzwi budynku.
- Dostawca mówił, żeby wchodzić tędy- powiedział Nordstrom. - Przy drzwiach powinien
być dzwonek. Mieszkanie numer pięć będziemy mieli po lewej, po przeciwnej stronie
korytarza jest jeszcze jedno.
- A co z drugimi drzwiami, tymi w bocznej ścianie? -spytał Harris.
- Możliwe, że to droga pożarowa albo zwykły schowek.
- Cholera, facet po prostu sobie siedzi... Sprawdźmy go -zaproponował Harris. Twarz, którą
udało mu się dostrzec, rzeczywiście była podobna do tej z portretu, ale z drugiej strony nie
inaczej było w przypadku poprzednich podejrzanych, których odwiedzili tej nocy. Gość był
wyraźnie zrelaksowany, nie tego spodziewał się Edgar po poszukiwanym mordercy. Tak po
prostu oglądał sobie telewizję?
- Najpierw sprawdzimy status Operacji 100 - odparł Nordstrom, sięgając po mikrofon. Przez
kilka minut ciche wnętrze furgonetki rozbrzmiewało trzaskami, które towarzyszyły
odpowiedziom centrali. W tej chwili prowadzono dwie Operacje 100, co oznaczało, że w
rezerwie pozostaje oddział do przeprowadzenia jeszcze jednej. Przed akcją założono, że jeden
oddział pozostanie w odwodzie aż do zgłoszenia stuprocentowej identyfikacji celu. Drużyna
Nordstro-ma miała teraz dwie możliwości: czekać, aż zwolni się jeden z oddziałów, albo
dokonać samodzielnego wejścia, zatrzymać Billy'ego Martina i go przesłuchać.
Przez krótką chwilę Nordstrom wpatrywał się w noc, a potem spojrzał na oświetlone okna
mieszkania na parterze.
- Dobra - powiedział. - Zapukamy, wejdziemy i przyjrzymy się chłopakowi z bliska. Wiemy,
że ma pistolet, a system podaje, że Billy Martin nie ma pozwolenia na broń. Szyk
¦ 315
taktyczny. Najpierw dzwonimy. Wejście siłowe tylko w sytuacji, gdyby próbował uciec.
Mosely zostaje przy wozie, Todd obstawia róg budynku, najlepiej z tej strony, żebyś miał na
oku boczne okna i drzwi. Harris, pójdziesz na końcu, za nami. Bulldog wchodzi pierwszy z
bunkrem, ja za nim z MP-5, potem Franks ze strzelbą. Pee Wee osłania tyły. Standardowa
procedura. Są pytania? Policjanci zgodnie pokręcili głowami.
- Gdzie mam zaparkować, panie sierżancie? - spytał po chwili Mosely.
- Zostań tutaj - odparł Nordstrom.
Funkcjonariusze otworzyli tylne drzwi furgonetki i wyskoczyli szybko, by truchtem pokonać
niewielką odległość dzielącą ich od budynku. Kiedy zbliżali się do drzwi, mężczyzna w
czapce wstał, przeciągnął się leniwie i wyłączył lampę. Teraz jedynym źródłem światła w
mieszkaniu były nieregularne błyski telewizyjnego ekranu.
- Usłyszał nas? - szepnął Nordstrom.
- Idzie do łóżka - odpowiedział Edgar.
Jeden z mężczyzn przytulonych do muru zerknął do środka przez okno.
- Wyłączył światło w kuchni i poszedł dalej, panie sierżancie, chyba do sypialni. Tam też już
wyłączył - zameldował krępy Pee Wee Moran.
- Nie podoba mi się to. Idziemy - rozkazał Nordstrom. -Wyciągnął rękę nad Bulldogiem,
który przykucnął za kuloodporną tarczą zwaną w policyjnym żargonie bunkrem, i wcisnął
przycisk dzwonka do mieszkania numer sześć. Po chwili tylne drzwi się uchyliły i stanął w
nich chłopak w wieku studenckim, ubrany jedynie w workowate spodnie.
- Co się dzieje? Czego chcecie? - spytał, gdy policjanci mijali go w milczeniu, by zająć
pozycję przy wejściu do lokalu numer pięć.
- Kto tam mieszka? - spytał Nordstrom, ruchem głowy wskazując drzwi.
- Billy. A bo co? Przeskrobał coś?
- Znasz go? - indagował Nordstrom.
- Znam. Jest stewardem. Nigdy go nie ma, bo ciągle lata. Bo co?
316
- Wracaj do domu. Za chwilę zajrzymy, żeby zadać ci parę pytań - odparł Nordstrom.
Bulldog za masywną tarczą czaił się już przed drzwiami, w prawej ręce trzymając berettę 92F
z przedłużonym magazynkiem na dwadzieścia nabojów. Dowódca przyklęknął za nim,
opierając na jego ramieniu MP-5SD z tłumikiem. Za plecami miał Franksa z remingtonem
870 o krótkiej lufie oraz Pee Wee w kamizelce szturmowej ozdobionej zapasem plastikowych
kajdanek, uzbrojonego w berettę. Edgar Harris stał w otwartych drzwiach budynku, skąd miał
widok i na drużynę szturmową, i na policjanta pilnującego rogu budynku. Ściskał w rękach
krótkolufową strzelbę benelli i nerwowo przytupywał.
- No, dalej, pukajcie wreszcie - mruknął pod nosem. Nordstrom wyciągnął rękę i zapukał
głośno.
- Policja Minneapolis! Otwierać! Cisza.
Nordstrom zapukał powtórnie.
- Policja Minneapolis! Otwierać! Bez odpowiedzi.
- Wyważcie te pieprzone drzwi - warknął Edgar.
- Avon - zarządził Nordstrom.
Franks przesunął się do przodu i załadował remingtona nabojem z ceramiczną głowicą do
niszczenia zamków. Zbliżył lufę do szyldu zamka i zameldował:
- Avon w drodze!
Wystrzał był głośny. Ceramiczny pocisk trafił w zamek i rozpadł się na pył, wypełniając
mechanizm i przenosząc nań całą siłę uderzenia. Wyrwany zamek pofrunął w głąb
mieszkania, a drzwi się uchyliły, ukazując półmrok wnętrza rozświetlany jedynie bladą
poświatą telewizora. Bulldog pchnął je mocniej tarczą i drużyna wkroczyła do środka zwartą
grupą, napędzana wysoką falą adrenaliny. Prowadzący skręcił ostro w prawo, by dotrzeć
korytarzem do pomieszczenia, w którym widzieli podejrzanego po raz ostatni. Chwilę później
potknął się o coś w ciemności i runął jak długi. Idący tuż za nim Nordstrom zaklął, gdy
poczuł, że coś wbiło mu się w policzek i mocno szarpnęło. Niemal równocześnie coś go
chwyciło w różnych miejscach za bluzę i po-
317
ciągnęło w górę pod naporem ciał pozostałych funkcjonariuszy.
Leżąc na podłodze sypialni, w uprzęży z amunicją i policyjną strzelbą Remington 11-87
wycelowaną w stronę korytarza, Jonny Maxwell przyglądał się tej scenie ponad tryto-wą
muszką. Poświata telewizora doskonale oświetlała wchodzących, ich sylwetki wyraźnie
odcinały się na jasnym tle, ułatwiając naprowadzanie zielono fosforyzującej muszki.
Pierwszy, niosący tarczę, potknął się o drut rozciągnięty na wysokości kostek i upadł.
Pozostali próbowali uwolnić twarze i ubrania z haczyków na ryby, które Jonny zawiesił pod
sufitem.
Łatwa zdobycz, pomyślał.
Pierwszy ładunek śrutu pomknął nad krawędzią opuszczonej tarczy prosto w twarz Bulldoga.
Drobiny wystrzelone z odległości pięciu metrów nawet nie zdążyły się rozdzielić - uderzyły
niczym młot Thora, urywając policjantowi głowę tuż powyżej żuchwy, i zatrzymały się w
tułowiu stojącego dalej Nordstroma. Drugi strzał, wymierzony niżej - tuż pod skraj kamizelki
kuloodpornej - urwał mu jądra i penisa, roztrzaskał miednicę i złamał dolny odcinek
kręgosłupa, powalając sierżanta na podłogę. Następne sześć porcji śrutu, wystrzelone w ciągu
niespełna dwóch sekund, pomknęło ku skłębionej masie ciał stłoczonych w wąskim
korytarzyku między drzwiami wejściowymi a sypialnią. Jonny odrzucił strzelbę, sięgnął po
M-4 i opróżnił cały magazynek ogniem ciągłym, mierząc w leżących policjantów, drzwi i
gipsową ściankę. Kiedy wystrzelił wszystkie trzydzieści pocisków, wyrwał magazynek i
włożył następny, tylko na krótką chwilę przerywając ostrzał.
Na odgłos kanonady Edgar rzucił się naprzód. Do drzwi zostało mu ledwie parę kroków, gdy
kule przebiły gipsową ściankę i trafiły go w nogi. Upadł, nadziewając się na własną strzelbę.
Tuż przed nosem miał podeszwy butów targanego konwulsjami Pee Wee Morana. Nagle
strzały umilkły.
Jonny wyrzucił drugi pusty magazynek i wcisnął na jego miejsce trzeci. Przetoczył się w bok
i sięgnął po granat odłamkowy M-26, prezent ze zbrojowni Rona Pierce'a. Wyciągnął
zawleczkę i rzucił granat w kierunku rannych, by
318
zaraz potoczyć się dalej, ku jednej z niewielu murowanych ścian nośnych. Po drodze zebrał
puste magazynki i wrzucił je za koszulę.
Granat wylądował na plecach Franksa, potoczył się dalej i znieruchomiał tuż przed nosem Pee
Wee Morana. Ten uniósł głowę.
- O kurwa - stęknął.
Edgar także uniósł głowę, dokładnie w chwili, gdy granat eksplodował.
Detonacja wywołała potężną falę wysokiego ciśnienia, ale Jonny był na nią przygotowany:
przycisnął dłonie do uszu i szeroko otworzył usta. Po wybuchu natychmiast się poderwał i
zarzucił plecak. Wyjrzał zza muru i na wszelki wypadek posłał kilka krótkich serii w kierunku
leżących, a potem trzymając detonator w lewej dłoni i ciągnąc za sobą przewód, pobiegł do
kuchni. Przykucnął pod ścianą i nacisnął guzik.
Ładunek ukryty w sypialni, za ciałem Tony'ego usadzonym przy oknie, wybił ogromną dziurę
w zewnętrznej ścianie budynku. Zwłoki doskonale wytłumiły podmuch i pozwoliły skierować
go w pożądanym kierunku. Za wybitym otworem widać było pusty zaułek.
Jonny wrócił do sypialni i pospiesznie - lecz nie zaniedbując ostrożności - wyskoczył w
ciemną noc. Od chwili, gdy policjanci zapukali do drzwi jego mieszkania, minęło niewiele
czasu ponad minutę.
3.13
- Dostają setki zgłoszeń - powiedziała Nina, odkładając telefon. - Wchodzą do mieszkań w
całym mieście.
- Setki? - powtórzył zaskoczony Roger.
- Zgadza się - przytaknęła Nina.
- No, nic dziwnego - stwierdził Herb. - Za każdym razem, kiedy wychodzimy do ludzi z
czymś takim, dostajemy setki zgłoszeń. Odzywają się zastępy zatroskanych obywateli i
wszystkie świry z okolicy. Co gorsza, mamy dziś pełnię księżyca, a to nic dobrego. Wkurzone
dziewczyny kablują na chłopaków, dzieciaki dla żartu wrabiają kumpli, a samotne babki
dzwonią w nadziei, że poznają przystojnego policjanta. Po prostu superzabawa - szukanie
pożytecznych informacji w takiej masie gówna.
Dale stanął przy oknie i spoglądał na światła samochodów mknących drogą - sznur
czerwonych przesuwał się w jedną stronę, sznur białych w przeciwną. Księżyc wisiał jeszcze
dość nisko, ale pomału się wspinał.
- Ładnie musi być nad jeziorem.
- O czym ty mówisz? - zdziwił się Herb.
- O jeziorze. Jeziorze Harriet - wyjaśnił Dale. - O księżycu nad wodą. Założę się, że ładnie
wygląda.
Herb parsknął lekceważąco i potrząsnął głową.
- Cieszę się, że myślisz o sprawie.
- Jak tam twój wskaźnik złych przeczuć, Herb? - spytał Dale, wciąż spoglądając w okno.
- Do czego zmierzasz, Dale? - wtrąciła Nina. Miller odwrócił się i spojrzał na pozostałych.
- Tej nocy ktoś go widział. I zadzwonił. Znajdziemy go. Właśnie dziś.
Roger przyglądał mu się w milczeniu. Po chwili skinął
320
głową, wyjął z torby podróżnej mały plecak i zaczął przekładać doń ekwipunek: zestaw
pierwszej pomocy, latarkę, kilka magazynków do pistoletu. Wyjął też jeden ze swych MP-5K
i podał Dale'owi. Herb z zainteresowaniem przyglądał się tym poczynaniom. Dwaj mężczyźni
zawiązali pętle z elastycznych linek, przytwierdzili je do pozbawionych kolb pistoletów
maszynowych i przewiesili przez szyję i jedno ramię, tak by ukryć broń pod skórzanymi
kurtkami.
- A wy co, jasnowidze? - spytał z niedowierzaniem. -Skąd wiesz, że to już?
- Po prostu wiem - odparł Dale. — Macie w samochodzie długą broń?
- Dwie strzelby - odpowiedziała Nina.
- Myślę, że będą potrzebne.
- A ja myślę, że powariowaliście — oznajmił Herb.
W tym momencie trzasnął głośnik radia leżącego na stole i wśród kakofonii dźwięków rozległ
się głos funkcjonariusza wzywającego pomocy.
Jonny ułożył się niespełna pięćdziesiąt metrów od drzwi budynku, w którym mieszkał,
pomiędzy narożnym kościółkiem a garażem sąsiedniego domu. W szczerbince M-16,
nastawionej na maksymalną aperturę, zobaczył pierwsze wozy policyjne. Zganił się w duchu
za to, że nie wysadził zawczasu furgonetki jednostki szybkiego reagowania wraz z kierowcą,
ale dwaj funkcjonariusze, którzy pozostali na zewnątrz, i tak byli teraz zbyt zajęci zabitymi
przyjaciółmi z drużyny, by przez dym i płomienie wypatrywać sprawcy. Gdyby to zrobili, być
może zobaczyliby Jonny'ego, kiedy przebiegał na drugą stronę ulicy i sadowił się w tej
kryjówce na pagórku, którą wypatrzył już pierwszego dnia po wprowadzeniu się do
mieszkania. Zagłębienie na szczycie wzniesienia było naturalnym stanowiskiem łowieckim,
dobrze osłoniętym i oferującym co najmniej dwie drogi ucieczki, a także czyste pole ostrzału
w kierunku ulicy przed budynkiem i zaułka wiodącego na tyły, a nawet parkingu za sąsiednim
domem.
Jonny czekał, aż załogi przybywających jednostek rozejrzą się na miejscu zdarzenia i zaczną
działać. Słuchał pod-
321
niesionych głosów dobiegających z krótkofalówek i pokrzykiwania funkcjonariuszy, którzy
próbowali odczytać sens tego, co działo się na ich oczach. Wreszcie jakiś sierżant objął
dowodzenie: kazał zablokować ulicę i przepuścił karetki pomiędzy wozami strażaków, którzy
próbowali opanować niewielki pożar. Płomienie nie objęły całego budynku, jak spodziewał
się Jonny, ale wydawało się, że spełniły swoje zadanie. Zamierzał dopilnować skutecznego
zatarcia śladów, nawet jeśli miałby poświęcić na to sporo czasu. Potem czekał go szybki bieg
wzdłuż strumienia Minnehaha do mokradeł w okolicy portu lotniczego, gdzie ukrył torby z
cywilnymi ubraniami, dokumentami i wcześniej zdobytymi pieniędzmi. Tylko dzień jazdy
samochodem dzielił go od granicy z Kanadą. Dalej była wolność. Wolność.
Jakaś cząstka duszy pchała go już w drogę, przekonywała, że ślady zostały zatarte i
niepotrzebnie się naraża. Inna nakazywała jednak zostać i dopilnować wszystkiego - a może
raczej stanąć do walki, której skrycie pragnął, do otwartej walki i pokazania tym ludziom, tak
jak policjantom w mieszkaniu, kto tu jest prawdziwym mężczyzną, prawdziwym łowcą, a kto
się łudzi, że nim jest, bo dano mu do ręki broń i podarowano mundur. Ogarniało go
narastające poczucie rozbicia, niczym siatka pęknięć rozprzestrzeniająca się po tafli lustra.
Linie owych pęknięć przenikały go na wskroś, dzieliły na cząstki stanowiące jeszcze
holograficzną całość - każda z nich dziwnym głosem nakazywała mu zostać lub uciekać,
istota jego jestestwa zaś, niczym prezes zarządu firmy walący pięścią w stół, domagała się
spokoju, spokoju, spokoju... i sugerowała ewakuację.
W tym momencie przed budynkiem pojawił się nie oznaczony policyjny samochód. Wysiadła
z niego kobieta detektyw i jej partner, a chwilę później Roger i Dale, towarzysze broni z
Dominance Rain. Umysł Jonny'ego dosłownie zaciął się na ten widok. Przez chwilę Maxwell
widział wszystko podwójnie, nim zapanował nad sobą i skoncentrował na celowaniu. Dale i
Roger. Dale'a się spodziewał, nawet miał nadzieję, że się pojawi. Nie po to, żeby zabić -
chyba że nie miałby innego wyjścia - lecz po to, żeby zobaczyć go raz jeszcze. Ale Roger?
Tutaj? To mogło oznaczać tylko jedno: że
322
Dale'owi odebrano łowiecką licencję. Roger nie przyjechał tu po to, by złapać Jonny'ego
Maxwella. Zjawił się po to, by Jonny Maxwell nie został wzięty żywcem. Metody i powody
działania Rogera Magritte'a nie były tajemnicą. Jonny zawsze szanował jego umiejętności, a
jednocześnie starał się trzymać dystans, by zostawić miejsce dla swobodnego działania i
zdrowej konkurencji, niezbędnej w tym rzemiośle. Roger był solistą, co naprawdę nieczęsto
się zdarzało w tym hermetycznym światku. Podobnie jak Jonny.
Dale był inny. Najlepiej działał w grupie, z partnerem albo zespołem. Raz lub dwa Jonny
nazwał go dla żartu towarzyskim typem.
Roger musi odejść. Natychmiast. Jego śmierć powinna spowolnić działania innych. Jonny
wiedział, jak to zrobić.
- Jezu -jęknął Herb, zatrzymując samochód przy drewnianej zaporze blokującej Czterdziestą
Czwartą Zachodnią Ulicę. Mieli przed sobą cztery ambulansy, trzy wozy strażackie, co
najmniej dziesięć jednostek policji Minneapolis i kilka nie oznaczonych pojazdów; wszystkie
zalewały miejsce zdarzenia falami czerwonego i niebieskiego światła.
Dale poczuł tę samą zgrozę, która ogarnęła go w Milwaukee - wydawało mu się, że wieki
temu. Scena wyglądała podobnie: ratownicy medyczni ze składanymi łóżkami na kółkach
wieźli zabandażowane, nieruchome ciała przy wtórze trzasków krótkofalówek i wycia
policyjnych syren, a wszystko to w migotliwym blasku kogutów.
- Chryste, ilu tym razem? - spytał cicho.
- Dalej nie pojedziemy - powiedział Herb. - Wysiadka. Idziemy pieszo.
Nina wysiadła i otworzyła tylne drzwi dla Dale'a i Rogera. We czworo minęli zaporę, nie
niepokojeni przez wyraźnie oszołomionych i rozwścieczonych policjantów, od których roiło
się na ulicy.
Herb znał najstarszego stopniem.
- Nicky, co tu się, kurwa, dzieje? - zagadnął.
- Herb — powitał go inspektor Nick Gardner. - Dostaliście wezwanie?
323
- Pracujemy nad tą sprawą - wyjaśniła Nina. - Szukamy Maxwella. Co się stało?
- Powiem wam, co się stało - odparł z furią Gardner. -Ten skurwysyn zaminował całe
mieszkanie. Zatrzymał drużynę przy wejściu i wystrzelał jak kaczki, a potem wysadził pół
chałupy i spalił moich chłopców! Oto, co kutas zrobił!
- Spalił? — powtórzył z niedowierzaniem Herb.
- Spalił. Przeżyło dwóch z ośmiu, których wysłaliśmy. Strażacy właśnie dogaszają pożar. To
cud, że przyjechali tak szybko. Kierowca furgonetki wezwał wsparcie, karetki i straż, kiedy
tylko usłyszał strzały. Pierwszy wóz był tu minutę, może dwie po wybuchu bomby.
- Bomby? - spytał Dale.
- Zgadza się. Tak powiedziałem. Chcesz, to sam idź i zobacz - warknął Gardner, ledwie
panując nad sobą. - A kim ty właściwie jesteś, koleś?
- To federalny, pomaga nam- odpowiedziała szybko Nina.
- No to może wam pomóc najwyżej w zbieraniu szczątków - stwierdził inspektor. - Kawałki
tego skurwiela zaśmieciły pół ulicy.
- Zginął?
- Żałuję, że sam go nie rozwaliłem - odparł Gardner.
- Nie zginął - oświadczył Roger.
- Co? - Policjant odwrócił się gwałtownie w stronę niewysokiego agenta. - O czym ty
mówisz, człowieku?
- Nie zginął - powtórzył Magritte. - Albo jest gdzieś w pobliżu i nas obserwuje, albo już
dawno zniknął, ale na pewno nie jest martwy. To mogę zagwarantować. Jeżeli jeszcze nie
zarządził pan poszukiwań, to lepiej niech pan to zrobi. Bo on tu jest. W tej chwili.
- Gówno prawda - odparował Gardner. - Mój człowiek siedział w furgonetce i obserwował
całą akcję. Nikt nie opuścił budynku.
- Myli się pan, inspektorze - stwierdził z naciskiem Roger. - Znam tego człowieka, prywatnie
i zawodowo. I mogę pana zapewnić, że jeśli były tam jakieś zwłoki, to nie jego.
Najprawdopodobniej...
Dale patrzył na twarz Rogera, kiedy trafiła w nią kula.
324
Pocisk uderzył z lewej strony i przeszedł na wylot, pozostawiając straszną ranę wylotową.
Odłamek czaszki uderzył Herba w czoło, tuż nad okiem. Jak w zwolnionym tempie, co było
spowodowane skokiem poziomu adrenaliny, Dale zobaczył, jak skóra na głowie Herba pęka,
odsłaniając kość i tryskając na wszystkie strony kroplami czerwieni.
- Padnij! - ryknął na całe gardło. - Padnij!
Chwycił Ninę i pchnął ją za nie oznaczony wóz inspektora, a sam skoczył za nią, by
przykucnąć za kołem, z dala od gradu kul, które pomknęły w stronę tłumu policjantów i
personelu medycznego.
- Herb! - krzyknęła Nina, odpychając ręce Dale'a. Wyskoczyła zza samochodu, złapała
leżącego partnera i zaczęła go ciągnąć w stronę kryjówki. Dale ruszył za nią, chwycił Herba
za kołnierz i szarpnął, omal nie zrywając z niego koszuli.
- Pieprzony skurwiel! - wrzasnęła Nina. Wyszarpnęła z kabury pistolet i zaczęła strzelać jak
szalona. Dale ścisnął jej rękę i pociągnął w dół.
- Nie rób tego! Przyciągniesz jego uwagę, a nawet nie wiemy, gdzie jest! - zawołał. - Nie
wiesz, gdzie strzelasz.
- Zabiję go! - odkrzyknęła Nina.
- Słuchaj Dale'a - stęknął Herb. - Słuchaj go, Nina.
- O Boże - jęknęła, spoglądając na partnera. - Potrzebujesz lekarza, Herb. Trzymaj to przy
głowie - dodała, odrywając kieszeń bluzy.
- Dorwij tego sukinsyna, Miller - odezwał się Herb. -Dorwij go teraz, słyszysz? Idź!
Ale Dale'a już nie było.
Ratownik medyczny, który biegł w kierunku Niny, zatoczył się nagle, a jego białe spodnie
zabarwiły się czerwienią. Chwycił się za nogę obiema rękami i upadł z wyrazem zdumienia
na twarzy. Sierżant policji Minneapolis - jak mu było? - przykucnął za swym wozem,
przeładował strzelbę i podrzucił ją do ramienia. W tym momencie kule karabinowe zamieniły
kolbę jego broni w drzazgi, a twarz i dłonie w krwawą miazgę. Trzej inni funkcjonariusze
leżeli na otwartym polu, głośno wzywając pomocy, wszyscy ranni w nogi. Dwaj inni,
biegnący im na ratunek, też padli trafieni w nogi i bio-
325
dra. Dzikie okrzyki strachu i wściekłości zagłuszyła chaotyczna kanonada strzelb, pistoletów i
MP-5. Niektórzy policjanci strzelali do siebie nawzajem, ukryci po przeciwnych stronach
ulicy. W nienaturalnej ciszy, która wreszcie nastała, słychać było jedynie jęki i nawoływania
rannych.
A potem rozległo się charakterystyczne puknięcie.
Nina padła na ziemię, kiedy Herb pociągnął ją ku sobie.
- Padnij!-wykrztusił.-Padnij!
Za jednym z wozów patrolowych ukryło się sześciu ludzi. Kiedy pierwszy granat trafił w
zbiornik paliwa, rozbiegli się na wszystkie strony, niczym żywe pochodnie. Po chwili Nina
straciła rachubę pocisków, które systematycznie rozbijały co większe skupiska
funkcjonariuszy, demolując wozy strażackie i przewracając karetki.
- O Chryste... Chryste Panie... -Usłyszała swój głos dobiegający jakby z daleka. Mocno
ściskała dłoń Herba.
- Nie idź tam - szepnął. - Proszę, nie idź.
Nina uścisnęła rannego partnera jedną ręką, a w drugiej trzymała pistolet, drgający bezsilnie
za każdym strzałem Jonny'ego i każdą bliską eksplozją.
- Jestem tu, Herbie - odpowiedziała. - Nigdzie się nie wybieram.
Mógł trafić każdego, kogo zobaczył. Nikt nie spodziewał się ataku, a kiedy rozpoczął ostrzał,
stłoczyli się jak barany- typowa reakcja niewyszkolonych. Nieliczni, których zaraz wyłuskał z
tłumu, mieli doświadczenie bojowe albo po prostu jaja i zdrowy rozsądek. Próbowali
przetoczyć się w bezpieczne miejsce, rozpraszali się i próbowali odpowiadać ogniem. Tych
musiał wyeliminować najszybciej. Strzelał szybko, celnie i długo. Zostawiał rannych na
otwartym polu, licząc na stadny instynkt ludzi na co dzień pracujących razem - niedoszli
bohaterowie pojawiali się raz po raz, by odciągnąć w bezpieczne miejsce unieruchomionych
towarzyszy, i padali obok nich albo zawracali i dołączali do grupek, które opłacało się
bombardować granatami. Łamał ich wolę swą przewagą ogniową, tak że uciekali, jakby gonił
ich sam diabeł. Bo tej nocy tak właśnie było.
Wreszcie uznał, że wystarczy. Pora uciekać, pomyślał.
326
Posłał ostatnią serię granatów, ładując je do M-203 tak szybko, jak tylko potrafił, a potem
opróżnił jeszcze jeden magazynek, prawie nie mierząc do uciekających. Szybko założył nowy
i wycofał się po stoku pagórka i dalej w ciemność. Latarnie uliczne stanowiły pewien
problem, ale nie był tym zaskoczony. Oddalił się od narożnego kościoła wąską uliczką
prowadzącą w kierunku jeziora. Ostrożnie przebiegł przez skrzyżowanie z alejką wiodącą ku
Czterdziestej Czwartej. Obok garażu stał słup linii energetycznej ze sporą skrzynką
transformatora. Jonny wyjął ostatni ładunek wybuchowy, który został mu w spadku po
Snake'u Pissolcie. Umocował kostkę po jednej stronie słupa, drugą, identyczną, przyczepił
naprzeciwko, nieco wyżej. Owinął je taśmą i połączył ostatnim kawałkiem lontu. Nastawienie
zapalnika chemicznego trwało tylko chwilę: przekręcił sprężynowy mechanizm zegarowy i
ukrył się za węgłem garażu. Minuta ciągnęła się w nieskończoność w rytm poszczekiwania
wystraszonych psów. Wreszcie przeznaczony do ścinania drzew ładunek eksplodował i wokół
jeziora Harriet zgasły wszystkie światła.
Dale poszedł wzdłuż ściany z ciemnego piaskowca i skoczył za krzaki rosnące na tyłach
budynku. Posuwając się od kryjówki do kryjówki, dotarł do Upton Street, gdzie minęła go
grupka przerażonych gapiów zbiegających ze wzgórza od strony lodziarni. Okrążenie
Jonny'ego wymagało pokonania długiej trasy, ale Dale nie miał wyboru, będąc uzbrojony
jedynie w pistolet maszynowy i zwykły. Musiał zaskoczyć przeciwnika i zaatakować z
najkrótszego dystansu. Klął w duchu, że rozpoczynając pościg, nie miał pod ręką policyjnej
strzelby. Dysponował dwoma magazynkami do MP-5K po trzydzieści nabojów każdy oraz
trzema do browninga HP, co oznaczało, że mógł oddać w sumie sto strzałów. Nie było to
wiele, zważywszy, że czekała go konfrontacja z jednym z najlepszych specjalistów świata w
dziedzinie walki na krótki dystans, uzbrojonym w M-16 i granatnik.
Wreszcie dotarł na szczyt wzgórza i szykował się do sprin-terskiego biegu przez otwartą
przestrzeń, gdy nagle zgasły światła. Sklepy, latarnie, domy, nawet sygnalizacja uliczna -
wszystko zniknęło w mroku. Odgłos niedalekiej eks-
327
plozji pomógł Dale'owi zrozumieć, co się stało. Puścił się biegiem przez dziedziniec kościoła,
trzymając MP-5K w wyciągniętej ręce. Naprężenie elastycznej linki wokół szyi i ramion
utrzymywało broń w takiej pozycji, jakby miała kolbę. Wyskoczył zza rogu. Nic. Powoli
ruszył naprzód i po chwili zobaczył łuski nabojów karabinowych i nieco większe po
pociskach wystrzelonych z granatnika. Przypadł do ziemi i musiał przyznać w duchu, że było
to idealne miejsce do prowadzenia ostrzału. Rozejrzał się. Dwie drogi ucieczki. Odgłos
ostatniej eksplozji dobiegł od strony jeziora, zatem Jon-ny musiał wybrać ten kierunek:
wzdłuż brzegu, coraz dalej między drzewa. Alejka parkowa, pomyślał Dale. Tym razem nie
było czasu na urządzanie blokady czy zasadzki; zresztą nie chciał, by powtórzyło się to, co
widział przed chwilą. Poza tym - choć do tej pory nie przyznawał się do tego przed samym
sobą - to była sprawa osobista.
Ruszył przed siebie truchtem, trzymając broń w pogotowiu. Śladem starego przyjaciela.
- Gdzie Dale? - spytał Herb. - Dorwał go?
- Nie wiem - odpowiedziała Nina. - Strzały ucichły, a zaraz potem zgasły światła. Chyba
szlag trafił linię. Trzymaj się, niedługo dotrą kolejne karetki.
- Nic mi nie będzie, to tylko draśnięcie. Doznałem szoku, bo walnęło z dużą siłą. Dale wziął
broń?
- Zdaje się, że tylko pistolet.
- Potrzebna mu długa, zanieś mu ją - poradził Herb.
- Zostaję przy tobie, partnerze. Musimy cię załatać.
- Odkąd zgasło światło, nie było już żadnych strzałów i wybuchów? - spytał Herb.
- Nie słyszałam ani jednego.
- A zatem ruszył w drogę. Kto jeszcze go ściga?
- Nie wiem, Herbie. Leż spokojnie.
- Szlag.
Nina zauważyła Jeda Lovelessa i jednego z jego szeryfów, którzy przebiegali od pojazdu do
pojazdu, osłaniając parę zdenerwowanych ratowników medycznych, raz po raz pochylających
się nad leżącymi.
- Tutaj! - krzyknęła.
328
Jed spojrzał w jej stronę i zamienił słowo z ratownikami, którzy zaraz pospieszyli w kierunku
wozu podziurawionego kulami. Zatrzymali się na moment przy ciele zabitego inspektora, a
potem podeszli do Herba.
- Co tu mamy? - spytał jeden z nich.
- Dostał w głowę - odpowiedziała Nina.
- Bierzemy go - rzekł z ulgą drugi ratownik. - Dobrze, że jest chociaż jeden, którego możemy
naprawić.
Nina z niepokojem przyglądała się przez chwilę poczynaniom medyków.
- Nic mu nie będzie - odezwał się Jed. - To tylko głębokie draśnięcie. Kawałek metalu?
- Kawałek czaszki - odparła Nina i wskazała na zwłoki Rogera Magritte'a, rozciągnięte na
jezdni przed maską samochodu. - Jego.
- Gliniarz?
- Nie. Pracował z Dale'em Millerem.
- A gdzie Dale? - spytał drugi szeryf. Z naszywki na czarnym kombinezonie wynikało, że
nazywa się La Roux.
- Ściga swojego kumpla.
- W którą stronę pobiegli? - zainteresował się Jed.
- Macie takich więcej? - odpowiedziała pytaniem Nina, wskazując na karabin w rękach
Lovelessa. - Może chociaż strzelbę?
- Nie - odparł Jed.
- Jedna powinna być w bagażniku - powiedziała Nina i przez rozbite okno sięgnęła do
dźwigni otwierającej bagażnik. Ten uchylił się, ukazując krótkolufowego remingtona 870 i
dwa pudełka nabojów.
- Herbie, skarbie, poradzisz sobie? - spytała, pochylając się nad partnerem.
Ratownicy zadarli głowy, gdy ich dwaj koledzy podstawili łóżko na kółkach. Wszyscy
poruszali się zgięci wpół, jakby spodziewali się kolejnego ataku.
- Idź, Nino. Tylko bądź ostrożna. Loveless! - zawołał Herb. A kiedy Jed stanął przy nim,
dodał: - Uważaj na moją partnerkę.
- Zbiórka, chłopaki - zarządziła Nina. - Pokażę wam, dokąd pobiegli.
329
3.14
Jonny biegł szybko bocznymi uliczkami i nie oświetlonymi podwórkami, mijając w pędzie
drzewa i samochody. Pojawiał się i znikał jak cień, prawie niewidoczny dla ludzi, którzy
wyglądali z okien domów oświetlonych świeczkami i latarkami. Z powodu braku prądu nikt
nie oglądał wiadomości telewizyjnych poświęconych temu, co działo się w pobliżu, ale
większość mieszkańców doskonale słyszała odgłosy strzałów i wybuchy. Podobnie jak
bezmyślni gapie na całym świecie, otwierali okna i zbierali się z wolna na ulicach, by
zobaczyć coś na własne oczy. Ich obecność zmusiła Jonny'ego do zboczenia na mniej
uczęszczane szlaki, także wiodące wzdłuż brzegu jeziora.
Musiał się zastanowić nad dalszą trasą ucieczki. Chcąc dotrzeć ścieżkami wiodącymi wzdłuż
strumienia Minneha-ha do miejsca, w którym ukrył swoje rzeczy, musiał minąć jeszcze kilka
kwartałów zaciemnionych budynków. Coraz więcej mieszkańców spotykało się na
podwórkach z sąsiadami, by pogadać o tym, co się dzieje. Każdy z nich mógł zameldować
policji o uzbrojonym mężczyźnie, który przemykał opłotkami. Pora na plan B, pomyślał
Jonny. Postanowił okrążyć jezioro w przeciwnym kierunku, wzdłuż znacznie bardziej
zalesionego brzegu, minąć zajezdnię i muszlę koncertową, przeciąć teren rezerwatu przyrody
i rozległy cmentarz, który rozciągał się za nim, a potem zdobyć samochód w którejś z
bocznych uliczek Uptown i pojechać po ukryte rzeczy. Wydarzenia toczyły się zdecydowanie
zbyt szybko, a Dale prawdopodobnie go ścigał - być może był już blisko.
Jonny pobiegł ścieżką, która łączyła się z Czterdziestą Czwartą Ulicą u podnóża wzniesienia,
opodal brzegu jeziora. Przeskoczył niski murek i spojrzał w dal, na łunę czer-
330
wono-niebieskich świateł rozświetlającą ścianę budynku, w którym mieszkał. Zaczekał, aż
policyjny wóz skręci z Har-riet Parkway pod górę i oddali się, chwilowo oślepiając
wszystkich reflektorami, i przebiegł na drugą stronę wprost na podwórze domu z widokiem
na jezioro.
Dale przebiegł obok powalonego słupa, z którego zwisały skwierczące i iskrzące przewody.
Uliczka, oświetlona jedynie słabym blaskiem księżyca, wiodła w stronę jeziora. Dale mijał
ludzi stojących na trawnikach i podwórzach, ale nie odzywał się do nich. Omiatał ich tylko
spojrzeniem i już go nie było. Raz tylko mały chłopiec wypatrzył go w chwili, gdy
przeskakiwał ogrodzenie.
- Mamo, duch! - krzyknął, przytulając się do nogi stojącej obok kobiety.
- Cii - uspokoiła go matka.
Dale zdążył już zniknąć w ciemności.
Zatrzymał się dopiero na skrzyżowaniu. Po lewej stronie miał budynek, w którym mieszkała
Nina, u zbiegu Harriet Parkway i Czterdziestej Czwartej Ulicy. Surrealistyczny wydał mu się
fakt, że oto stoi w ciemności i patrzy na tylną ścianę jej domu, wspominając miłe chwile,
jakie tam spędzili, a jednocześnie zachowując kamienną twarz, ściska w ręku pistolet
maszynowy, by za chwilę podążyć za przyjacielem, którego - bodaj po raz pierwszy -
naprawdę chciał zabić. Wszystkie te myśli pojawiły się na moment w tej części jego umysłu,
która u każdego rasowego łowcy działa jakby niezależnie od upływu czasu. W części, w
której dokonuje się natychmiastowe przetwarzanie obrazów, dźwięków, uczuć, smaków i
zapachów; w części, która porządkuje strumień danych w coś zrozumiałego - obraz
zagrożenia, sugestię rozwiązania czy wskazówkę prowadzącą do celu. I właśnie teraz pojawił
się w niej jasny obraz, poprzedzony lekkim poczuciem zagrożenia. Dale skręcił w lewo i
pobiegł w dół aleją prowadzącą na powrót ku Czterdziestej Czwartej Ulicy, w samą porę by
dostrzec w oddali sylwetkę przyjaciela i mentora, który właśnie przemknął na drugą stronę
jezdni i zniknął w ogrodzie narożnego domu.
331
- Będzie się kierował na Minnehaha Parkway - powiedziała Nina. - Pójdzie prawdopodobnie
brzegiem jeziora do miejsca, w którym z tą aleją łączą się ścieżki rowerowe, gdzieś przy
Piętnastej Ulicy.
Dwaj szeryfowie spojrzeli na nią ze zdumieniem.
- Skąd wiesz? - spytał krótko Jed.
- Uwierzcie mi, tak właśnie zrobi. Podejrzewam, że ma samochód gdzieś w tamtej okolicy.
Dale i jego martwy kumpel rozszyfrowali gościa. Dlatego wiem, co mówię. Cholera, ten
ostatni wybuch nastąpił niecałą przecznicę od mojego domu, znam ten teren.
Jed wyjął mikrofon z kieszeni kamizelki taktycznej i wydał swoim ludziom zwięzłe rozkazy
ustawienia blokad wzdłuż Minnehaha Parkway.
- Co jeszcze? - spytał, zwracając się do Niny.
- Sprawdźmy, może zdołamy go dogonić - odpowiedziała. - Ja poprowadzę. Chodźmy.
Wsiedli do podziurawionego kulami wozu inspektora i wkrótce, minąwszy Upton, wjechali na
parking przy kościele. Wysiedli, rozejrzeli się i przez chwilę oglądali łuski oraz wygnieciony
ślad w porośniętym trawą zagłębieniu, z którego Maxwell ostrzeliwał policjantów.
- Widzicie? Uciekał tędy, tamtą aleją i dalej, do słupa linii energetycznej - wyjaśniła Nina. -
Stąd nie dotrzemy tam samochodem, musimy pojechać okrężną drogą. Może ktoś widział
Maxwella? - dodała, rozglądając się po ciemnej okolicy.
Minęło kilka minut, zanim dotarli w pobliże zwalonego słupa, a Jed przez radio skierował
przybywające wozy policyjne do równoległego przeczesywania terenu. Wkrótce wszystkie
ulice i alejki między Czterdziestą Czwartą Ulicą a strumieniem Minnehaha były patrolowane
przez dwuosobowe załogi, uzbrojone w co najmniej jedną strzelbę lub karabin i gotowe ich
użyć w każdej chwili.
- Tylu tu gliniarzy i mieszkańców - odezwała się Nina. -Ktoś musiał go widzieć.
- Nasi ludzie są już rozstawieni nad strumieniem Minnehaha - obwieścił Jed.
Nina zatrzymała wóz na Harriet Parkway, zablokowanej już w kilku punktach przez patrole
policji.
332
- Za dużo samochodów, za dużo ludzi na ulicach, za dużo domów - powiedziała do siebie.
Spojrzała na odbicie księżyca w tafli jeziora i w szybach tworzących tylną ścianę muszli
koncertowej wznoszącej się na brzegu. - Tam jest ciemniej, więcej drzew - dodała głośniej,
wyciągając rękę. - To rezerwat ptaków.
- Miał uciekać w przeciwną stronę - zauważył Jed.
- Ona ma rację - wtrącił Tommy La Roux. - Jeśli Maxwell widział, co się tu dzieje, mógł
wybrać dłuższą, ale bezpieczniejszą trasę. Dokąd mógł dotrzeć?
- Do cmentarza Lakeview po drugiej stronie rezerwatu -odparła Nina. - Stamtąd do Uptown,
przez dzielnicę willową, a dalej z powrotem do Minnehaha Parkway, to całkiem niedaleko od
Piętnastej Ulicy. Spora pętla, ale bez trudu może pokonać tę trasę pieszo, nie ryzykując
spotkania z patrolami. Lepiej wyślijmy parę ekip w tamte strony. Sami też tam pojedziemy,
rozejrzymy się.
Wóz ruszył i potoczył się wolno aleją biegnącą wzdłuż brzegu jeziora. Minęli po drodze kilku
spacerowiczów, niektórzy spieszyli się do domów, odkąd w całej okolicy zgasło światło. Ci,
na których Nina skierowała reflektor umocowany na dachu wozu, pierzchali jak karaluchy w
nagle oświetlonym pokoju.
- Wynoście się z ulic, głupcy - mruknęła pod ich adresem.
- Tam! - krzyknął nagle Tommy. - Ktoś przebiegł przez ulicę! - dodał, wyciągając rękę.
Nina dodała gazu i wyłączyła światła. Zatrzymała samochód w rozsądnej odległości od
miejsca, które pokazywał La Roux.
- Gdzie?
- W tamtym zagłębieniu - odparł Tommy. - Za tymi budami. Wybiegł stamtąd - wyjaśnił,
wskazując na miejsce, w którym tor tramwajowy wznosił się nad małym tunelem.
- Rozejrzyjmy się- zaproponowała Nina, wychodząc z samochodu.
Jed i Tommy spojrzeli po sobie i dołączyli do niej.
- Ja idę pierwszy - zapowiedział Jed.
- Ja pilnuję tyłów - dorzucił Tommy.
333
Nina trzymała się z boku ze strzelbą w pogotowiu. Ruszyli po cichu w kierunku drewnianych
budek, które dawniej służyły jako publiczne toalety. Nieco dalej, w płytkiej dolince,
znajdowały się plac zabaw dla dzieci i pole przeznaczone do urządzania pikników.
Dale podążał wzdłuż starego toru tramwajowego tak szybko, jak tylko mógł. Uważał, że to
najlepsza, najbardziej logiczna trasa, jaką mógł wybrać Jonny. Częściowo osłonięty i prawie
niewidoczny od strony ulicy tor wił się pośród zieleni otaczającej jezioro Harriet i omijał
cmentarz Lakeview. Dale biegł truchtem i zatrzymywał się co dziesięć, piętnaście kroków,
aby nasłuchiwać i się rozglądać. Potem znowu puszczał się biegiem, trzymając broń w
pogotowiu, próbując przeniknąć spojrzeniem mrok i szukając miejsc, w których w razie
potrzeby mógłby się ukryć. Kiedy dotarł do miejsca, w którym nie osłonięty tor przecinał
Czterdziestą Trzecią Ulicę, przyklęknął i rozejrzał się na wszystkie strony.
Zobaczył Jonny'ego w odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów, pochylonego i
znikającego właśnie w krzakach po drugiej stronie, przy torze. Czując nagły przypływ
adrenaliny, wziął głęboki wdech, policzył do dwóch i w takim samym tempie wypuścił
powietrze z płuc. W tym momencie usłyszał, a zaraz potem zobaczył nie oznaczony wóz
policyjny, który zatrzymał się przy skrzyżowaniu, tuż pod jego stanowiskiem. Kiedy
zobaczył, że wysiada zeń Nina, po raz pierwszy poczuł ukłucie strachu, którego nie znał dotąd
w tej odmianie, wymieszanego z całą gamą sprzecznych emocji.
Jonny zaryzykował sprinterski bieg przez ulicę, by skrócić sobie drogę do rezerwatu. Jedyny
samochód, który zbliżał się ku niemu z wyłączonymi światłami, musiał być wozem
policyjnym. I rzeczywiście, wysiadło z niego troje gliniarzy, którzy teraz pieszo zbliżali się
ku budom, za którymi się ukrył. Między starymi toaletami a ścianą lasu, która rozpoczynała
się za płytką dolinką w odległości dobrych stu metrów, nie było w zasadzie niczego, co
mogłoby go osłonić przed ostrzałem. Miał trzy wyjścia: mógł się położyć w trawie i
popełznąć przez zagłębienie ku drzewom - stanowiąc
334
łatwy cel dla stojących wyżej przeciwników- przebiec ten dystans ile sił w nogach albo
zastrzelić policjantów. To, że przyjechali samochodem, czyniło tę ostatnią możliwość bardzo
kuszącą z taktycznego punktu widzenia.
Jonny dokonał szybkiej inwentaryzacji sprzętu. Miał jeszcze sześć pełnych magazynków, dwa
bandoliery po sto czterdzieści pocisków każdy, pistolet z dwoma zapasowymi magazynkami,
pas z ośmioma granatami do M-203 oraz trzy granaty odłamkowe. Zupełnie wystarczający
arsenał na małą potyczkę. No, chodźcie tu, gliny, pomyślał, układając się w bruździe obok
drewnianej budy. Chodźcie do mnie.
Dale wychynął ostrożnie z tunelu pod torami tramwajowymi, trzymając broń gotową do
strzału. Zobaczył Jonny'e-go, który właśnie układał się na ziemi nie dalej niż dwadzieścia
pięć metrów od niego. Zaraz potem dostrzegł troje policjantów- dwóch prowadziło, a Nina
trzymała się z tyłu i nieco z boku. Kiedy ocenił sytuację, wyprostował ramię, rozciągając
elastyczną linkę do maksimum, i posłał długą serię w stronę Jonny'ego.
- Nina! W lewo! - krzyknął.
Kule wbiły się w stare obłażące z farby drewno tuż nad plecami Jonny'ego. Przewrócił się na
bok i przyjął niemal embrionalną pozycję, nie odrywając kolby od ramienia. Puścił długą
serię w stronę, z której dobiegały ostrzegawcze krzyki i odgłosy strzałów. Lufa bluznęła
ogniem, a na policzek i szyję Jonny'ego sypnęły się gorące łuski. Nie puszczając spustu,
zaczął się zwijać jak ranna gąsienica, póki nie wsunął się całym ciałem za drewnianą
konstrukcję, która osłaniała go przed niespodziewanym ostrzałem z flanki. Kiedy to zrobił,
natychmiast zmienił pozycję i posłał krótką serię przed siebie, by zaraz wyjrzeć zza ściany i
wystrzelić kilka pocisków w bok. Powtarzał ten manewr, póki nie opróżnił całego
magazynka. Szybko włożył nowy, a potem sięgnął po granat odłamkowy, wyrwał zawleczkę i
cisnął go w kierunku trojga policjantów, po czym zaraz się cofnął i otworzył ogień w stronę
wylotu tunelu po drugiej stronie ulicy. Schował się, gdy granat eksplodował, rozrywając
ciem-
335
ność oślepiającym błyskiem. Sekundę później odpalił pocisk z M-203 w kierunku tunelu, a w
ślad za nim posłał długą serię z M-16. Wreszcie poderwał się z ziemi i pomknął w stronę linii
drzew wyznaczającej granicę rezerwatu.
Nina odskoczyła w lewo. Straciła z oczu Jonny'ego, który zniknął za drewnianą budą, za to
zobaczyła Dale'a, strzelającego seriami, trzymającego pistolet maszynowy w wyciągniętych
rękach.
— Uwaga! - krzyknęła w stronę dwóch szeryfów.
Jed trzymał karabin przy ramieniu, a palcem wybrał już luz języka spustowego. Jego oczy
wyglądały pod zmarszczonymi brwiami jak jedna ciemna plama. Nagle poczuł ukłucie
strachu w żołądku, a potem pojawiła się zaskakująca myśl o żonie, Jo Annę, i zdał sobie
sprawę, że to nie wróży nic dobrego: zobaczył błysk wystrzału, ale to nie jego broń wypaliła.
To Maxwell odpowiadał ogniem Dale'owi, a później nagle się odwrócił i ostrzelał
nadchodzących szeryfów. Jed nie słyszał nawet huku, zobaczył tylko ten błysk; wszystko
nagle zwolniło i zachwiał się, czując nagłą reakcję chemiczną. Zobaczył Tommy'ego La
Roux, który krzycząc głośno, ostrzeliwał się seriami. Łuski fruwały wysoko i Jed także zaczął
krzyczeć, gdy coś trafiło go w korpus. Zobaczył jaskrawe światło, padł na plecy i zapatrzył
się w gwiazdy, cudownie piękne. Za stary jestem na takie rzeczy, pomyślał. Nie powinienem
był tu przyjeżdżać... och, Jo Annę, dlaczego Tommy tak nade mną sterczy... schylił się i
ciągnie mnie... zostaw, jestem zmęczony i stary, muszę się przespać, więc daj mi wreszcie
spokój, na miłość boską... Jo Annę, gdzie jesteś?
Nina przeładowywała strzelbę raz za razem, atakując drewnianą ściankę kolejnymi porcjami
śrutu, z których każda wybijała w spróchniałym drewnie dziurę wielkości piłki do
koszykówki. Jed leżał na ulicy, a Tommy ciągnął go jedną ręką, drugą zaś strzelał na oślep,
wykrzykując przy tym niecenzuralne uwagi pod adresem Maxwella. W tunelu, gdzie chwilę
wcześniej stał Dale, eksplodował granat. Nina poczuła gwałtowny podmuch i w tym
momencie coś pokąsa-
336
ło jej twarz, żebra, prawą pierś i biodra. Upadła z nie przeładowaną bronią i potoczyła się po
chodniku, by zatrzymać się w rynsztoku pod osłoną krawężnika. Wylądowała na plecach i
czym prędzej wsunęła do magazynka pięć grubych pocisków. Mam jeszcze dużo, pomyślała i
przeładowała strzelbę. Gdy wstawała, dotarł do niej rwący ból w nodze i biodrze. Poczuła, że
coś ścieka jej po twarzy, ale, do ciężkiej cholery, była przecież Niną Capushek, córką swego
ojca, miała broń w ręku i szczery zamiar rozwalenia tego sukinsyna na miejscu. Zaczęła
strzelać raz za razem w kierunku sylwetki, którą dostrzegała teraz jak przez mgłę. Maxwell
uciekał. Wreszcie zamek strzelby kliknął metalicznie. Sięgnęła do kieszeni, w której miała
pudełko z nabojami, i poczuła, że jest mokre. Posikałam się czy co? Nieważne, pomyślała,
ładując je do magazynka. Kiedy spojrzała w górę, zobaczyła nad sobą Dale'a.
Mocno oberwała. Odłamki granatu rozorały prawy bok ciała. Krew ciekła z ran na twarzy,
piersi, żebrach i biodrze, ale kiedy patrzyła na Dale'a, jej oczy błyszczały jak zawsze.
- Trafiłam go. Widziałam, jak podskoczył. Daliśmy mu popalić, Pan Strzelba i ja. Dostał w
dupę, żałosny skurwiel... - syknęła. - Chodźmy, Dale. Dorwiemy go. Jest mój.
- Chryste, Jed - jęknął z rozpaczą Tommy. - Boże, musimy wezwać karetkę.
- Zajmij się tym, Tommy - rzucił Dale. - Ja idę za Jon-nym.
- Zrób to, sukinsynu - odparł gorzko La Roux. - Zrób to tak, jak powinieneś był zrobić dawno
temu. Gdybyś wykonał zadanie, tak jak ci kazali... - Tommy urwał i pobiegł w stronę wozu,
by wezwać pomoc. Po chwili w oddali odezwały się syreny.
- Nie zostawiaj mnie tu, Dale - odezwała się Nina. -Muszę iść, muszę go dorwać...
Dale dotknął jej ramienia i wyprężyła się z bólu.
- To bolało - poskarżyła się głosem małej dziewczynki. -Bolało, Dale.
- Zostań z Jedem - powiedział Miller. - Niedługo wrócę. Zostań z nim tylko na chwilę.
337
- Dobra, Dale - zgodziła się sennie.
Dale ułożył ją wygodniej na chodniku i zawahał się, widząc strużkę krwi spływającą do
rynsztoka.
- Zostaję, Dale. Tylko wróć zaraz... Dobierzemy się do niego razem, ty, ja i Herbie...
Słyszałeś? Wracaj zaraz - upierała się Nina.
- Wrócę. Zostań, dotrzymaj towarzystwa Jedowi. On tego potrzebuje. Zobaczę tylko, dokąd
pobiegł Jonny. - Dale wstał i spojrzał na ciemną ścianę rezerwatu i nie tak daleką linię drzew
po drugiej stronie ulicy. - Zaraz będę z powrotem.
3.15
Jonny przebiegł przez placyk i nie zatrzymując się, przeskoczył ogrodzenie z drucianej siatki,
wyznaczające granicę rezerwatu. Rozerwał przy tym spodnie, ale wylądował bezpiecznie, z
przewrotem, i natychmiast ruszył dalej. Wbiegając między krzaki, poczuł ból w lewym boku i
pośladku. Pewnie śrut, pomyślał. Odsunął myśl o ranie, zastępując ją dziwną mieszanką
uznania i zadowolenia: wreszcie ktoś upuścił mu krwi. Wojownik. Może to Dale? Ktoś, kto
nie srał ze strachu. Jonny nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Biegł szybko, nie zważając
na hałas, który towarzyszył przedzieraniu się przez las. Po chwili był już na kładce z desek,
która łączyła brzegi mokradeł. Głuchy odgłos kroków niósł się dalekim echem przy wtórze
krzyków rozbudzonego ptactwa. Stadko kaczek poderwało się w panice, przemykając tuż
przed jego twarzą z gwałtownym łopotem skrzydeł. Woda pod kładką chlupotała cicho,
oblewając drewniane podpory.
Pora spadać, pomyślał Jonny. Pamiętał, że tylko kilkaset metrów dzieli go od bocznej drogi,
która wiodła na tyły rozległego cmentarza. Na równych żużlowych ścieżkach, pośród
kamiennych płyt nagrobków, mógł biec szybko aż do bramy po przeciwnej stronie. Tam miał
szansę zdobyć samochód i czym prędzej uciec na północ. Przeciwnik wiedział już, dokąd
podąża zbieg, ale potrzebował czasu, by się zorganizować. Jonny Maxwell wciąż miał nad
nim przewagę.
Dale wspiął się na płot, zeskoczył w krzaki i znieruchomiał, nasłuchując. Zobaczył spłoszone
ptaki i usłyszał tupot nóg na deskach. Poderwał się błyskawicznie z bronią gotową do strzału i
zaczął biec. Po chwili zobaczył rozedrganą jeszcze kładkę i Jonny'ego, który dotarł właśnie na
drugi
339
brzeg i pomknął dalej, by zniknąć za zakrętem ścieżki. Nie miał wyboru, musiał podążyć za
nim. Nie znał terenu, ale miał pewne pojęcie o położeniu cmentarza. Wyobraził sobie plan
miasta i okolic, nad którym tego dnia pochylał się z Rogerem, i próbował dopasować go jakoś
do tego, co widział przed sobą. Tutaj miał Harriet Parkway, tam Calhoun, tam cmentarz, a
tam Lyndale. Nie jest źle, pomyślał.
Wiedział, że będzie miał szansę, jeśli dogoni Jonny'ego w biegu, skupionego na ucieczce.
Prędzej, ponaglił się w duchu. Prędzej.
Jonny rzeczywiście uciekał. Czuł się tak, jakby biegł korytarzami jednego z tych wielkich
multipleksów, w którego salach wyświetla się dwanaście filmów jednocześnie. Miał
wrażenie, że mija otwarte drzwi, za którymi dostrzega fragmenty obrazów. Na jednym z
ekranów zobaczył siebie pędzącego wśród ruin Bejrutu. Ścigała go bojówka Hezbollahu; kule
świstały obok niego i z hukiem wbijały się w szczątki murów, sterczące jak połamane zęby.
Na drugim był z Da-le'em w Bośni; przeprowadzali rozpoznanie w okolicy jednego z obozów,
w których dokonywano czystek etnicznych. Pamiętał dobrze, że zbierało mu się na wymioty-
nawet jemu! -kiedy patrzył na to, co się tam działo. Nieco dalej zobaczył epizod z walk w
Indonezji. Biegł to w górę, to w dół po nie kończących się pagórkach porośniętych dżunglą,
czując, że spocona skóra złuszczy się zaraz pod ubraniem jak skóra liniejącego węża. Teraz
patrol w koreańskiej strefie zdemi-litaryzowanej, opodal wioski Panmunjom, gdzie pół-
nocnokoreańska Brygada Kim II Sunga ćwiczyła techniki infiltracji w śmiertelnej grze w
chowanego. Jonny był gwiazdą wszystkich tych filmów. Grał w nich główne role, choć
dawniej nawet o tym nie wiedział i nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu o tym wspomniał. Teraz
jednak, spoglądając w przeszłość, rozumiał, że tak właśnie było. Zawsze w biegu, czasem
pozwalał się dogonić, ale za każdym razem zwyciężał -biegł dalej, uderzał mocniej i skakał
wyżej, jak w „magicznych trampkach", które pamiętał z dzieciństwa. Nie rozumiał, dlaczego
umiał przetrwać tak długo w strefie śmierci, ale bez skargi akceptował ciosy, które musiał
przyjąć, i uczył
340
się ich unikać, przewidywać je szybciej niż ktokolwiek inny. Nabierał też wprawy w
ukrywaniu swoich pragnień, trzymaniu w tajemnicy tego, co naprawdę w nim siedziało,
czaiło się w ciemności i rosło w siłę. A kiedy wreszcie wyszło na światło dzienne, nie potrafił
już nad tym zapanować i wcale nie chciał. Czuł wstyd i uciekał przed nim, bo właśnie to
umiał najlepiej. To, co wszyscy brali za odwagę, było w istocie strachem znacznie
potężniejszym niż ten, którego doświadczali inni. Musiał wałczyć bardziej zajadle niż
ktokolwiek na świecie, by jakoś radzić sobie z demonami, które nim owładnęły.
Każdego dnia było mu trudniej.
Każdy krok sprawiał większy ból. Ziarna śrutu wbiły się głębiej, niż sądził. Ciężar pieniędzy,
które niósł na plecach, zdawał się rosnąć z każdą chwilą. A może to tylko broń? Teraz
pozostało mu jedynie UU- ucieczka i uniki. Podejrzewał, że nikt ze ścigających nie przetrwał
ostatniej wymiany ognia, ale pewności nie miał.
Prędzej, ponaglił go wewnętrzny głos. Nie wiedział tylko, czy głos ten przemawia do niego
czy może do łowców podążających jego śladem.
Dale biegł najszybciej jak mógł. Został mu jeden magazynek do pistoletu maszynowego, z
którego - jako że broń miała ledwie piętnastocentymetrową lufę i nie posiadała kolby-
zamierzał strzelać jedynie z bardzo niewielkiej odległości. W pewnej chwili nie dalej niż sto
metrów przed sobą dostrzegł utykającą postać. Nagle poczuł się tak, jakby inny Dale zawisł
nad nim w powietrzu, obserwując bliźniaka tropiącego swego mistrza i przyjaciela.
Wydawało się, że ten drugi Dale jest tylko milczącym świadkiem, całkowicie odciętym od
wewnętrznego głosu, który nakazywał mu pędzić coraz szybciej, brać Jonny'ego na cel i
rezygnować ze strzału, czekając na lepszą okazję. Czuł i nie czuł zarazem, ale i to przestało
mieć jakiekolwiek znaczenie. Liczyło się zadanie: wyeliminować cel (Jonny, chłopie... ), a
najpierw skrócić dystans (Jonny, zatrzymaj się, człowieku...).
341
Nareszcie gruntowa droga. Dalej, obok garaży, w których stały ciężarówki należące do służb
miejskich. Do drucianej siatki oddzielającej tereny miejskie od cmentarza Lakeview. Nie
widać bramy, nie ma czasu. Jonny przerzucił torbę górą (czyżby widać było w niej
przestrzeliny?) i wspiął się na ogrodzenie. Tym razem zahaczył nie tylko nogawką, ale i
boleśnie otarł skórę. Zeskoczył na ziemię i przystanął na moment, lekko zdezorientowany. Po
chwili znalazł torbę i zarzucił ją na plecy. Pobiegł po trawie, nad mosiężnymi tabliczkami
grobów, przeskoczył nad żwirową alejką i przystanął na małej polance. Rozejrzał się
pospiesznie. Sadzawka, krematorium, kaplica po lewej. W prawo, pomyślał, jeśli chcę dojść
do bramy przy Lakę Street i dotrzeć do Lyndale.
Wspinając się na niewielkie wzniesienie, usłyszał syreny. Odwrócił się i zobaczył światła
wozów policyjnych i ambulansów pędzących aleją Calhoun w stronę jeziora Harriet. Zanim
ponownie nabrał rozpędu, usłyszał całkiem blisko odgłos metalu uderzającego o metal.
Dale zaklął pod nosem, kiedy MP-5K uderzył o słupek ogrodzenia. Wiedział, że nocą dźwięki
niosą się daleko. Zeskoczył na ziemię i potoczył się w bok, kierując broń ku miejscu, w
którym widział Jonny'ego po raz ostatni. Trawa była tu niska, w blasku księżyca doskonale
widział osadzone w niej metalowe tabliczki z imionami, nazwiskami i datami. Ich prostota i
skromność szokująco kontrastowały z majestatem białych marmurów, masywnych głazów i
granitowych płyt, które sterczały z ziemi na stoku wzgórza po drugiej stronie alejki, niczym
niewydarzone grzyby. Dale dostrzegł w półmroku krzyż i garb żyłkowanego marmuru, który
zdawał się świecić własnym, a nie odbitym księżycowym światłem. Nagrobek pochodził z
dziewiętnastego wieku. Dale ruszył naprzód z mocno bijącym sercem i bronią gotową do
strzału. Stracił Jonny'ego z oczu gdzieś na wysokości pagórka z mogiłami żołnierzy. Nie
liczył na więcej -bez względu na pośpiech jego mistrz nigdy nie wspinałby się na szczyt w
świetle księżyca, wiedząc, że jest ścigany. Musiał obejść wzniesienie.
Ale czy na pewno wiedział, że ktoś za nim biegnie? Mu-
342
siał brać pod uwagę taką ewentualność, nawet jeśli czuł, że każdy normalnie myślący
człowiek zastanowi się dwa razy, zanim zdecyduje się na pościg po tym, co zaszło na
Czterdziestej Czwartej Ulicy. Mimo postrzału Jonny poruszał się szybko. Mógł znaleźć
odpowiednie miejsce i przyczaić się, obserwując drogę, którą pokonał. Chyba że nie mógł już
walczyć - w takiej sytuacji zapewne pobiegłby do wyjścia, by jak najprędzej zdobyć
samochód.
Lecz nawet wtedy oglądałby się za siebie. Zwłaszcza jeśli usłyszał hałas, którym jego
prześladowca zaanonsował swoje przybycie na cmentarz. Dale zwolnił i wytężył zmysły jak
rasowy zwiadowca, przyglądając się każdemu cieniowi, nasłuchując podmuchów wiatru
między nagrobkami, dalekiego zawodzenia syren i szmeru wody dobiegającego zza wzgórza.
Węszył w nocnym powietrzu jak myśliwy, szukając zapachu potu, krwi, strachu albo
bojowego szału. Było tak, jakby wysyłał ektoplazmatyczną cząstkę siebie w każdy zakątek,
który był potencjalną kryjówką; sprawdzał każdą plamę księżycowego światła i
nieprzeniknionego mroku.
W miejscu, w którym stok pagórka zaczynał opadać ku niewielkiej sadzawce błyszczącej w
ciemności jak twarz lunatyka, Dale dostrzegł za wysokim nagrobkiem zdecydowanie
nienaturalną plamę cienia. Skoncentrował się i zobaczył lufę M-16 skierowaną dokładnie w tę
stronę, z której nadchodził. Zamarł, przykucnął wolno i wytężył wzrok. Teraz dopiero
dostrzegł zarys broni i plecaka.
Jonny leżał w cieniu, czekając na tego, kto go ściga.
Dale położył się ostrożnie i zaczął pełznąć, ściskając w wyciągniętej ręce pistolet
maszynowy. Pot spływał strumieniami po jego twarzy, kiedy parł z wysiłkiem naprzód,
zmuszając się do równomiernego i cichego oddychania szeroko otwartymi ustami. Z trudem
zapanował nad potrzebą oddania moczu. Każdy ruch i dźwięk wydawał mu się zbyt głośny:
oddech, poskrzypywanie skórzanych butów, szelest dżinsów ocierających się o gęstą trawę, a
nawet ledwie słyszalny chrobot zaczepów przy pistolecie, do których uwiązana była
elastyczna linka. Mozolna przeprawa od cienia do cienia trwała kilka nieskończenie długich
minut. Wreszcie Dale znalazł się na tyle wysoko, że mógł zza jednego z na-
343
grobków oddać w miarę pewny strzał w kierunku kryjówki Jonny'ego.
Był prawie gotowy.
I właśnie wtedy tuż za jego plecami rozległ się głos Jon-ny'ego Maxwella.
- Cześć, Dale.
3.16
- Nino, w tym stanie nigdzie nie pójdziesz- ocenił medyk. - Straciłaś mnóstwo krwi i jesteś
mocno poharatana. Musimy zabrać cię do szpitala, i to natychmiast.
- Bandażuj, to wystarczy- wycedziła Nina przez zaciśnięte zęby.
- Poruczniku, może pan przemówi jej do rozsądku? -poprosił medyk, zwracając się do
najstarszego stopniem oficera, którego zauważył w gromadce otaczającej ranną.
- Niech pan posłucha - uprzedziła porucznika Nina. -Musicie obstawić cmentarz. Pobiegł w
tamtą stronę, trzeba zamknąć...
- Nino - przerwał jej stanowczo Torelli. - Już wydałem rozkazy. A ty musisz jechać do
szpitala.
- Co z Lovelessem? - spytała. Torelli pokręcił głową.
- Nie przeżył, Nino. Tego drugiego nawet nie drasnęło... Większość odłamków zatrzymała
się na tobie. Nie do wiary, że możesz jeszcze ustać.
- Ale cmentarz...
- Nino, kiedy tylko wspomniałaś o tym po raz pierwszy, wysłałem wozy. Załatwione. Czy ten
twój partner, Miller, ma przy sobie radio?
- Nie.
- Cudownie. Dowiemy się, gdzie jest, kiedy usłyszymy strzały... No, a teraz zabieraj się stąd.
To rozkaz. Jazda do ambulansu.
- Chciałam jeszcze... - zaczęła Nina.
- Wykonać! - Torelli odwrócił się i przywołał ratowników. - Dalej, chłopcy, zabierzcie ją! -
zawołał, po czym wrócił do swojego wozu, zostawiając Ninę sam na sam z pulch-
345
nym typem w białym kitlu, który łagodnie ujął ją pod ramię.
- Chodźmy, Nino.
- Zaraz, tylko wezmę z samochodu torebkę - odpowiedziała. - Zaraz wracam.
Podeszła do wozu inspektora, który wciąż jeszcze stał z włączonym silnikiem. Stanęła przy
drzwiach, spoglądając na torebkę leżącą na fotelu, na torbę z ekwipunkiem Jeda Lovelessa i
na kawałki bocznej szyby, którymi zasłana była podłoga. Nie czuła się dobrze. Zakręciło jej
się w głowie i odruchowo chwyciła klamkę.
- Och, Nino... - szepnęła do siebie.
A potem wsiadła do wozu, zapaliła reflektory i niespiesznie odjechała.
- Stój!- krzyknął ratownik, postępując kilka kroków w stronę oddalającego się samochodu.
Walcząc z mdłościami i zawrotami głowy, Nina kluczyła między wozami patrolowymi i
karetkami, a po chwili przejechała po torach tramwajowych i skręciła na drogę łączącą jeziora
Harriet i Calhoun. Miejscy i stanowi policjanci rozsunęli płotki blokady, by ją przepuścić. Od
zbiegu alei Hen-nepin i Trzydziestej Szóstej Ulicy, gdzie znajdowała się główna brama
cmentarna, dzieliło ją niespełna pół kilometra. Kiedy tam dotarła, zobaczyła dwa wozy
lokalnej policji i funkcjonariuszy zajętych rozmową.
- Jezu Chryste, Nino! - zawołała policjantka Patrice Harding, kiedy Nina zatrzymała
samochód tuż obok niej. -Jesteś ranna!
- Wiem o tym. Dlaczego nie jesteście w środku?
- Brama jest zamknięta. Czekamy na stróża nocnego, żeby ją otworzył.
- Kto ma szczypce przegubowe? - spytała Nina.
- Czy to wóz inspektora? -Tak.
- To powinnaś mieć w bagażniku cały zestaw. Nina pociągnęła dźwignię.
- Bądź tak miła, Patty, weź te szczypce i przetnij kłódkę.
- Myślę, że powinnaś zgłosić się do szpitala... - zaczęła policjantka.
346
- Kłódka, Patty! Prędzej.
- Robi się - odezwał się młody partner Harding. Zacisnął szczypce na łańcuchu spinającym
pręty, przeciął go i wyciągnął. Pchnął mocno, ale mechanicznie otwierana brama uchyliła się
ledwie na kilkadziesiąt centymetrów.
- Wejdź do środka i wciśnij przycisk sterownika wbudowany w ścianę - poradziła Harding.
Młody policjant usłuchał i chwilę później brama stała
otworem.
- Zgaście światła, wyłączcie radio i jedźcie za mną - rozkazała Nina. - Drugi wóz zostaje przy
wejściu.
Chwilę później wyłączyła reflektory i wolno wjechała na pogrążoną w mroku cmentarną
aleję.
3.17
- Wyciągnij prawą rękę przed siebie i połóż się zupełnie płasko - polecił Jonny. - Właśnie
tak. Teraz odchyl głowę i zdejmij linkę z szyi. Dobrze. Odrzuć pistolet w prawo.
Dale wykonał rozkaz, ani na chwilę nie zapominając o pistolecie, który tkwił w wewnętrznej
kaburze za prawym biodrem, zasłonięty kurtką, a także o składanym bojowym nożu Ernesta
Emersona, wpiętym w prawą przednią kieszeń spodni.
- No to jesteśmy w domu, bracie - zagaił Jonny. - Dobrze ci szło. Gdybym to ja leżał za
tamtym nagrobkiem, a nie mój plecak i karabin, tkwiłbym teraz po szyję w gównie.
Dale odwrócił głowę i spojrzał na Jonny'ego.
- Wygląda na to, że to mnie spotkała ta przyjemność. Jonny roześmiał się.
- Rzeczywiście, na to wygląda. Pomyślałem sobie, że to ty, kiedy przechodziłeś na drugą
stronę. Zaraz też przyszło mi do głowy, że lepiej być pewnym, niż potem żałować. Naprawdę
nieźle sobie radziłeś. Gdybyś miał jeszcze dwóch, trzech ludzi, mogłoby ci się udać. - Jonny
pociągnął nosem. -Co u ciebie?
- Co u mnie? - Dale opuścił głowę. - Bywało znacznie lepiej.
- Święte słowa — przytaknął Maxwell. - Święte słowa. Ty, ja, cały ten pieprzony świat...
Wszyscy miewaliśmy się kiedyś znacznie lepiej. Od dawna pracujesz nad tą sprawą?
- Nad jaką sprawą?
- Nade mną.
- Odkąd uciekłeś.
- Ray ci kazał czy zgłosiłeś się na ochotnika?
- Ray mi kazał.
348
- Dlaczego się zgodziłeś? - spytał Jonny. — To nie jest robota w twoim stylu. Nie obraź się,
bracie, ale nie masz w sobie tego czegoś.
- Niby czego? Nie mam upodobania do gwałcenia, mordowania, zabijania glin? Masz
cholerną rację. Bo z nas dwóch to ja jestem żołnierzem, sukinsynu. - Dale odepchnął się od
ziemi, wstał i odwrócił ku prześladowcy.
- Spokojnie, Dale. - Jonny cofnął się o kilka kroków.
- Myślisz, że będę cię błagał o litość jak ta dziewczyna? Chcesz mnie zabić, to zabij. Tylko
patrz mi prosto w oczy, kiedy będziesz to robił.
Dale szacował odległość, która ich dzieliła, na niespełna pięć metrów, ale szanse były nikłe:
Jonny mierzył do niego, trzymając w pewnym, dwuręcznym chwycie browninga high-power,
dokładnie takiego samego jak ten, którego Dale ukrywał pod kurtką.
- Powiem ci to tylko raz: nie ruszaj się z miejsca, bo cię okaleczę. Nie zamierzam cię zabić -
oznajmił Jonny. - Musisz tylko mnie wysłuchać. Jeśli zrobisz chociaż krok, strzelę ci w
miednicę i poprawię w kręgosłup, więc lepiej się zastanów. A teraz połóż się na brzuchu.
- I tak mnie zabijesz. Wolę zginąć na stojąco.
Szczęk doskonale wyregulowanego bezpiecznika, który Jonny przesunął kciukiem, wydawał
się nienaturalnie głośny.
- Zmieniłeś się, Dale - powiedział Maxwell, mierząc go wzrokiem i wolno wybierając luz
spustu.
- To nie ja się zmieniłem.
- Dlaczego to robisz? Po co ci to wszystko?
- Ty nigdy byś nie przestał. Ani dziś, ani jutro. Po prostu nie potrafisz.
- Potrafię. Tylko musisz mi pomóc. - W głosie Jonny'ego zabrzmiała ledwie słyszalna
błagalna nuta. - Powiedz im, że więcej o mnie nie usłyszą. Mam już wszystko, czego
potrzebowałem. Zniknę i nie wrócę do kraju. Znajdę sobie inne miejsce. Nie muszą mnie
szukać. Nie zdradzę żadnych tajemnic, nie będę grał przeciwko własnej drużynie. Mam dość
pieniędzy, Dale. Naprawdę mi wystarczy. Mogę stąd uciec, a te, pożal się Boże, krawężniki
nigdy mnie nie dogonią. Tylko dzięki tobie zapędzili mnie aż tutaj.
349
- Co się z tobą stało?
Jonny zacisnął usta. Mięśnie jego twarzy napięły się, a w oczach pojawił się cień.
- Ja się sobie stałem - odpowiedział. - Nie rozumiesz, prawda? Jeszcze nie. Łatwo ci tak stać i
mnie osądzać. Tak było i tak jest. Ale jesteś już bliski celu. Nadeszła twoja wielka chwila.
Staniesz na krawędzi, spojrzysz w dół i zobaczysz ciemność... Czy teraz już wiesz, o czym
mówię? Po to tutaj jesteś. Po to przyjąłeś tę robotę. Musiałeś się upewnić, czy umiesz pójść
na całość i jeszcze trochę dalej. Wiesz, jak się zabija. To nie takie trudne, prawda? Już to
robiłeś. Ale nigdy, aż do dziś, nie przekroczyłeś tej magicznej granicy, a trzeba to zrobić.
Tego stary poczciwy Ray nie chce ci powiedzieć: że należy przekroczyć granicę, bez względu
na skutki. To część naszej pracy, a on chce wiedzieć, czy potrafisz to zrobić. Chce wiedzieć,
czy na rozkaz jesteś w stanie zapolować na przyjaciela i go zabić. Teraz już wiesz, że to
potrafisz. Prawda, Dale?
Dale przeniósł ciężar ciała na palce lewej stopy.
- Nie przyjechałem tu po to, żeby cię zabić. Miałem sprowadzić cię z powrotem. Tego chce
Ray. Wszyscy tego chcemy.
- Zawsze byłeś naiwny. To twoja słabość, Dale. Nigdy nie chciałeś uwierzyć, jak bardzo
popieprzony jest ten świat. To twoje urocze środkowozachodnie wychowanie uczyniło cię
słabym. Roger nigdy w życiu nie sprowadził nikogo na dobrą drogę. Zawsze lubił zabijać i
nie ukrywał tego. I dlatego Ray zrobił go swoim numerem jeden, kiedy stracił mnie z powodu
moich „słabostek", jak to nazywał.
Jonny zaśmiał się gorzko.
- Dale, Dale, Dale. Kiedy ty wreszcie dorośniesz?
- Już dorosłem, Jonny. Ale inaczej niż ty. Maxwell skinął głową.
- To prawda. Inaczej niż ja. - Gdzieś daleko rozległ się metaliczny dźwięk. Jonny przechylił
głowę, nasłuchując, i uśmiechnął się po chwili.
- Co cię tak cieszy? - spytał Dale.
- Koniec różnych spraw. - Jonny na powrót zabezpieczył broń, ale nie zdjął kciuka z dźwigni,
a palca wskazującego
350
ze spustu. Nadal mierzył w pierś Dale'a. - Pamiętasz, jak byliśmy w Maranie i wspięliśmy się
na szczyt Picacho?
- Pamiętam.
- To były czasy. Błękitne niebo, chmury nad nami, pustynia w dole... Byliśmy na szczycie
świata.
- Fakt.
- Nie chciałem wtedy zejść.
- Było naprawdę pięknie.
Dale miał wrażenie, że ciemne oczy Jonny'ego wciągają go jak studnie bez dna.
- Ale ty...
W tym momencie ostre światło reflektorów wozu patrolowego wyłuskało z mroku stok
wzgórza, rzucając na trawę wyraźne cienie dwóch postaci. Głos Niny, który popłynął z
megafonu, był donośny i czysty.
- Hej, skurwielu! Pamiętasz mnie?
Jonny pochylił się i skierował broń w stronę nowego celu, mierząc w źródło światła. Dale
rzucił się w bok, zasłaniając twarz, i przetoczył za granitową płytę. Kiedy sięgał po broń,
rozległ się huk wystrzałów i szczęk śrutu bombardującego kamienne nagrobki. Odskoczył
jeszcze dalej, by nie stanąć na linii ognia, i poderwał się z ziemi, gotów do strzału. Browning
podskoczył w jego dłoni. W jaskrawym świetle Dale zobaczył, że trzecia lub czwarta porcja
śrutu z wilgotnym łupnięciem wbiła się w dłonie Jonny'ego, który mimowolnie rozłożył
ramiona jak ukrzyżowany. Dale zaczął strzelać, trafiając go w bark, pierś, szyję i twarz.
Padając, Jonny odwrócił się ku niemu i kiwnął głową, ale nie tak, jakby atak go zaskoczył.
Zbliżając się i nie przestając strzelać, Dale patrzył na jego twarz, na której odmalowały się
kolejno zrozumienie, satysfakcja, duma, szczęście i ulga... Kiedy zmieniał magazynek, stanęła
przy nim Nina. Czerwone krople ściekały jej po policzku, kiedy unosiła strzelbę do ramienia.
Dale przyklęknął przy Jonnym i odepchnął lufę. Kiedy przyglądał się śmiertelnym ranom na
szyi i twarzy leżącego, zbroczone spienioną krwią usta wypowiedziały ostatnie słowa:
- Dzięki, bracie...
3.18
W jednym z wielu pomieszczeń biurowych w cywilnej części międzynarodowego portu
lotniczego w Minneapolis Ray Dalton zasiadł przy nigdy nie używanym biurku, splótł palce i
spojrzał na jednego ze swoich podkomendnych, barczystego typa w skórzanej kurtce i
dżinsach.
- Nie jesteśmy pewni, gdzie on jest, szefie - zameldował osiłek. - Możliwe, że towarzyszy mu
kobieta, ale nie zauważyliśmy ruchu w jej mieszkaniu. Zniszczył nadajnik w swoim pagerze.
Zostało nam tylko to - dodał, unosząc kasetę wideo w tekturowej okładce.
- Załatw mi odtwarzacz - polecił Ray.
Żołnierz wyszedł i wrócił po kilku minutach, pchając wózek z telewizorem i odtwarzaczem
wideo. Podłączył sprzęt i wyciągnął rękę po kasetę.
- Obejrzę sam - powiedział szef.
- Tak jest. Zaczekam na korytarzu.
- Dzięki, Jim.
Ray wsunął kasetę do odtwarzacza i nacisnął klawisz PLAY, by zapoznać się z nagraniem,
które sporządził dla niego Dale Miller. Był to obszerny raport na temat wydarzeń
poprzedzających śmierć Jonny'ego Maxwella, a także na temat tajnych operacji, w których
Jonny uczestniczył jeszcze przed skazaniem. Wszystko, o czym mówił Dale, było bardziej niż
ściśle tajne - to były Specjalne Informacje Zastrzeżone, uwiecznione na zwyczajnej taśmie
wideo i dostarczone przez gońca do komórki CIA działającej przy lotnisku.
Prócz raportu była tam jeszcze wiadomość.
- ...Ty możesz sprawić, że tak się stanie, Ray. Honorowe rozstanie. Emerytura.
Ubezpieczenie zdrowotne. Zasłużyłem na to - mówił Dale. Czuł się zupełnie swobodnie, sie-
352
dząc w wielkim zielonym fotelu i mając za sobą pustą ścianę. Spoglądał z ekranu na wprost,
tak jakby naprawdę widział Raya za biurkiem. - Co jeszcze? Na pewno wiesz, że istnieje
więcej niż jedna taśma. Umowa jest prosta. Ty załatwiasz papierkową robotę. Ja odchodzę.
Ty zostawiasz mnie w spokoju. Jeśli ktoś zapuka do moich drzwi, albo ja go załatwię, albo on
mnie. Ale wtedy taśma trafi do mediów. Do wszystkich ogólnokrajowych i większości
lokalnych. Nie możesz zabić wszystkich i nie uda ci się położyć łapy na wszystkich taśmach.
Oczywiście znasz mnie wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że nie chcę nic więcej. Daj
spokój, Ray. Po prostu daj mi spokój.
Ray Dalton potarł nos splecionymi palcami. Nagranie dobiegło końca i na ekranie pojawił się
elektromagnetyczny szum. Ray spojrzał w sufit.
- Niech sobie idzie - powiedział na głos w pustym pokoju. - Sam wróci.
3.19
Dale siedział w wielkim zielonym fotelu Niny, stojącym naprzeciwko okna z widokiem na
jezioro Harriet. Zapadał zmierzch. Z ciemnych traw uniosły się w powietrze roje świetlików
podobnych do iskier. Dale miał wrażenie, że wyostrzył mu się słuch. Słyszał głosy ludzi
spacerujących ścieżką wzdłuż brzegu, dzwonienie łańcuchów kotwicznych jachtów
cumujących przy pomoście, syk opon przejeżdżających samochodów oraz spokojny oddech
Niny śpiącej w pokoju obok. W całkowitym bezruchu obserwował światło ginące z wolna za
taflą jeziora i nie myślał o niczym.
Na trawniku przed sąsiednią bramą dwaj chłopcy bawili się plastikowymi pistoletami.
- Bam! Bam! Nie żyjesz! -Żyję!
- Nie żyjesz!
- A właśnie że żyję!
- Chłopcy, chodźcie już do domu - zawołała ich matka. -Ściemnia się.