Pojedynek
Pojedynek
Ulica wyglądała na spokojną. Miała nią być - jeszcze przez dwanaście minut. Z kilkunastu domów tylko jeden interesował kobietę w zaparkowanym w cieniu drzew samochodzie: niewielka willa pośród niezbyt starannie utrzymanego ogrodu.
Sześć minut. Popatrzyła na zegarek, opierając rękę na miękkim kole kierownicy. Otworzyła skrytkę. Leżąca w niej krótkofalówka miała tu swój udział. Niewielki. Jak zapalnik w bombie zegarowej.
Kobieta czekała aż wskazówka minie połowę tarczy. Sięgnęła po nadajnik. Krótki sygnał - i już była na zewnątrz. Nie tylko ona: jeszcze czterech ludzi. Byli jej tarczą. Przynajmniej mieli być.
Podeszła do furtki. Otworzyła ją. Wysoka brunetka w jasnym kostiumie i postępujący trzy kroki za nią niedbale ubrany mężczyzna. Pozostali nie byli jeszcze widoczni.
Otwarły się drzwi willi. Na progu stanął - rozpoznała jego twarz z niewyraźnych zdjęć samochodowej kamery - Al Parkins, jeden z ludzi ochrony.
- Kim państwo są? To teren prywatny.
- Porucznik Stevens z policji. Sierżant Mannet. Mamy nakaz rewizji.
- Tak? Proszę poczekać. Zaraz przyjdzie właściciel.
Odwrócił się... właściwie chciał się odwrócić. Bezgłośny pocisk trafił go trochę poniżej biodra. Następne dwa - w plecy. Osunął się na schodki.
Mash rozpiął jego marynarkę wyjmując pistolet. Położył go obok dłoni tamtego. Oboje byli w czarnych rękawiczkach.
Przeskoczyli ciało. O krok z tyłu mieli już dwa pistolety maszynowe. Rocs i Winter. Korytarz prowadził prosto do salonu.
- Ręce do góry! Pod ścianę! - to był Rocs.
Seirżant Mannet skoczył ku schodom. Nie powinien był tego robić.
Jego ciało na chwilę przesłoniło Rocsowi jeden z foteli. Siedząca na nim kobieta wykorzystała to: podniosła się, rzucając nożem. Wystarczająco celnie, by sierżant Mannet mógł podzielić los swego niedawnego przeciwnika. Upadł na podłogę.
Dwadzieścia kul przeleciało nad nim robiąc sito z oparcia fotela. Nie dosięgły celu. Kobieta była już pod oknem.
Stevens płynnym ruchem wyjęła z torebki mały pistolet. Zwróciła się w stronę tamtej. I wtedy odczuła nagły ból. Pociemniało jej w oczach. Trafienie - pomyślała - nie, skąd... Może po paru sekundach wróciła do przytomności. Stała oparta o ścianę. Po jej lewej stronie Winter na lekko rozstawionych nogach długą serią omiatał pokój, nad głowami znieruchomiałych ze strachu przemytników. Ale kobiety nie było wśród nich.
Inspektor Tom Gronnar wyglądał na zadowolonego. Nawet przegląd porannej prasy nie był mu w stanie popsuć dobrego humoru. Wczorajsza akcja mogła być przełomowym punktem w jego karierze. Co tam - była nim przecież! Przed nim leżały akta sprawy pierwszej dokładnie rozpracowanej siatki "księżycowych cieni", przemytników dostarczających załogom kopalń na Księzycu niezbyt legalne towary. Dwa krzesła przed jego biurkiem zajmowali porucznik Linda Stevens i doktor Isaac Nelt. Ten ostatni zdawał się nie podzielać entuzjazmu inspektora.
- Postąpiliśmy według pańskich wskazówek, doktorze. Mamy wszystko - powiedział Gronnar.
- Prawie wszystko.
- To znaczy?
- Widzi pan, inspektorze - doktor Nelt pochylił się ku niemu. - Nas naprawdę nie interesuje zabawa w chowanego wokół kopalń Luny... a tylko były pracownik Instytutu, Marta O'Connor. Mamy podstawy podejrzewać, że weszła w posiadanie poufnych informacji. Ich wykorzystanie może mieć nieobliczalne skutki. To dlatego dostaliście namiar na siatkę Gregora. Jego wyeliminowanie to już coś; przynajmniej O'Connor nie otrzyma z tej strony pomocy. Ale sam pan chyba rozumie, że to trochę mało.
- Jakie to są informacje? - spytała Stevens. Nelt mówił o tej kobiecie z willi. Ciągle zastanawiała się, jak udało się jej stamtąd uciec.
- Będzie pani miała okazję dowiedzieć się tego - powiedział Nelt. - Inspektor zgodził się na przeniesienie pani do naszej grupy operacyjnej. Będziemy kontynuować tę sprawę. Oczywiście, jeśli pani się zgodzi.
Spojrzała na Gronnara. On nawet nie pomyślał o tej drugiej możliwości.
Pułkownik Haderay wstał zza biurka i zaczął krążyć po pokoju. Kłęby papierosowego dymu wypełniły wnętrze.
Jego rozmówca od czasu do czasu zaglądał do pliku kserokopii policyjnych raportów. Czytał wyróżnione fragmenty.
- Jak do tego mogło dojść?
- Ostrzegałam pana, pułkowniku. Nie docenialiście jej.
- Wiem, to był błąd. Ale kto mógł przewidzieć, że jest tak zręczna. Jeden z moich ludzi...
- Był tam i już nie żyje? - przerwał mu Nelt. - Stanął na środku drogi i kazał jej się poddać. Wierzył w swe doskonałe wyszkolenie i małą metalową zabawkę pełną kulek kalibru 7,62.
- Może nie dokładnie tak było...
- Poruszamy się na zupełnie innej płaszczyźnie - doktor Nelt zdawał się nie zwracać w ogóle uwagi na słowa pułkownika. - Wtedy nie zrozumieliście mojego ostrzeżenia. Mam nadzieję, że ta akcja czegoś pana nauczyła.
- Co mamy teraz robić?
- Włączę w to swój zespół. To było nieuniknione: szkoda, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Nie chcę, by policja podejmowała jakieś akcje. Najwyżej będziemy potrzebować wsparcia powiedzmy... logistycznego.
- Dobrze - zgodził się Haderay. - Gotów jestem wam je zapewnić. Zarządzę bierne poszukiwania tej kobiety.
- To znaczy?
- Będę wiedział, gdy wpadnie w jakąś bramkę.
Nic z tego, pomyślał Nelt wychodząc od pułkownika. Nie sądzę, żeby była aż tak naiwna. Ale właściwie, co o niej wiedzieli - poza tym, że była sprytna i opanowała hinortyczne sztuczki obronne równie dobrze jak rzut nożem.
Poprawiła szalik. Ostry marcowy wiatr przenikał przez żółto-czerwoną budkę przystanku. Resztki śniegu i błoto. Jej buty już po drugiej kałuży straciły swój lśniący odcień zieleni. Tak, zima trwała zbyt długo.
Była druga. Za godzinę miała spotkać się z Porucznikiem. Umówili się telefonicznie - miała nadzieję, że i tym razem wszystko pójdzie dobrze. W kieszeni płaszcza ciążyła kaseta z pierwszą częścią zapisu badań. Teraz dwie następne - do uzupełnienia jej dość oryginalnej kolekcji. Wiedziała już dużo więcej - i była coraz lepsza. Czuła to. Ale pragnęła jeszcze więcej, jeszcze dalej zagłębić się... wygrać z każdym, sięgnąć po wszystko.
Nie mogła pozbyć się lekkiego uczucia niepokoju. Po wpadce Gregora i jego ludzi gra stała się bardziej ryzykowna. Nie miała wątpliwości - to stało się zbyt szybko i prosto, by nie siedzieli w tym chłopcy z projektu. Podążali jej śladem. Dobrze, że Gregor chociaż wyjaśnił jej cały sposób kontaktu z Porucznikiem. Mogła grać w to dalej.
Autobus wąską uliczką dojeżdżał pod Uniwersytet. Zbyt dużo ludzi. Wyczuwała ich podniecenie, napięcie graniczące z agresją. Grupy studentów, patrole policji i zamknięta brama uczelni, z której nikt nie próbował zdjąć wielkich czerwonych napisów "Pamiętajcie o Darnesie", "Dlaczego policja znów nas bije" - echa ostatnich akcji uspokokajających rządu.
Wysiadła i podziemnym przejściem przeszła przez ulicę. Położony naprzeciwko głównego kompleksu Uniwersytetu mieścił tylko kilka instytutów. Miejsce spotkania. Tu było jakby spokojniej.
Miała jeszcze dziesięć minut. Kupiła gazetę i usiadła na ławce obok zielonej budki telefonicznej. Obserwowała dwóch pierwszych ludzi próbujących dodzwonić się gdziekolwiek. Bogatą wiązankę przekleństw tego drugiego, gdy następna dziesiątka zniknęła bez wyraźnych rezulatatów we wnętrzu automatu.
Wstała, gdy w tłumie dostrzegła szary płaszcz Porucznika.
Siedzieli na ciężkich, wygodnych fotelach lekko odchylonych w tył. Obaj patrzyli na jakiś punkt ponad portretem Generała.
Doktor Nelt zamknął za sobą drzwi. Podszedł do biurka. Dwie papierowe teczki i plik gazet uderzyły o blat.
- Macie wyjątkowe szczęście, chłopcy.
Bez pośpiechu przerzucił parę stron tygodnika. Rozwiązał paski zamykające jedną z teczek.
- Dodatkowy dyżur w kuchni? - nie wytrzymał Gany.
Nelt popatrzył na niego swymi małymi oczkami w przyciemnionych szkłach.
- Nie. Wycieczka na kontynent.
- A jak zaczniemy rozrabiać?
- Właśnie macie rozrabiać. Na rozsądny temat.
Rzucił mu zieloną biurową teczkę. Roden złapał ją i wyjął kilka kartek maszynopisu.
- Po której stronie? - spytał w połowie pierwszej.
- Właściwej.
- Ku chwale ojczyzny - powiedział Gany. Jakąś częścią świadomości był Rodenem czytającym policyjny raport i dołączone do niego prasowe wycinki wywiadu z prowadzącym inspektorem o dziwnie brzmiącym nazwisku. Rejestrował jego niecenzuralne uwagi pod adresem prowadzącej dziennikarki.
- Zgadza się. I jeszcze jedno: będziecie tam mieli kogoś do pomocy. Oficera policji.
- Commando - powiedział Roden wstając i sięgając po sterownik zestawu audio. Głośna muzyka zalała pokój, tak, ze naastępne słowa trudno byłó zrozumieć. - Dobrze, niech będzie commando.
Nelt wyniósł się bez słowa.
Następnego dnia, prawie o brzasku, znaleźli się na płycie podmiejskiego lotniska. Samolot, który ich przywiózł, mała sportowa Labelle, zniknął w hangarze. Im zaś wręczono kluczyki i dwie małe kartki w zaklejonych kopertach. Kluczyki okazały się pasować do stojącego przed bramą wozu. Wsiedli do niego i pojechali do miasta. W drodze Gany przejrzał obie kartki. Nic nie przyszło mu do głowy.
Wynajęli pokój w hotelu, zamówili śniadanie. Gany, jedząc je, a potem biorąc kąpiel w rozpaczliwie białej i obszernej łazience przeczytał jeszcze raz obie kartki. Dalej nie mógł wymyśleć nic rozsądnego. Podarł kartki, ze sterty strzępków papieru wybrał jeden na chybił trafił. Była tam tylko jedna sensownie wyglądająca informacja.
O dwunastej, odświeżeni i właściwie ubrani, pojechali pod Uniwersytet. Brama była zamknięta i strzeżona, więc obeszli sobie wcale rozległy czworobok sypiących się murów. W końcu znaleźli się w środku.
- Co tu robicie? - spytała jakaś dziewczyna, gdy spokojnie przechodzili przez dziedziniec.
- Szukamy kogoś z kim można by porozmawiać - Gany obejrzał ją sobie i skrzywił się nieznacznie.
- Ale tu nie wolno wchodzić dziennikarzom.
- Nie jesteśmy żadnymi pismakami, dziecinko - powiedział Roden odsuwając ją na bok.
Gany rozejrzał się pod dziedzińcu. Nachylił się do Rodena.
- Patrz, ta aktywistka... - wskazał mu inną, doskonale zbudowaną dziewczynę, rozprawiającą o czymś w grupie studentów.
- To głupi pomysł - stwierdził ogólnie Roden.
- A tam... pieprzycie, towarzyszu. Może być?
- Może być - zgodził się Roden.
Podeszli do tej grupki.
- Mogę cię poprosić na chwilę? - zwrócił się do niej Gany i cofnął o kilka kroków.
- Tak, słucham - powiedziała stając przed nimi.
- Czy nie mieliśmy iść dzisiaj na kawę? - spytał ją Gany, biorąc za rękę. Popatrzył w oczy, może nie namiętnie, ale wywołało to podobny efekt.
- Tak, właściwie tak - odparła powoli, przeciągając słowa.
- Więc musimy się pośpieszyć - Roden popatrzył na zegarek.
Skierowali się do bramy.
- Hej, Aśka, gdzie się wybierasz? - zawołał ktoś za ich plecami.
- Zaraz wracam! - odpowiedziała mu dziewczyna.
Przeszli przez bramę i ulicę dzielącą ich od samochodu. Gany pocałował ją, gdy Roden zapalał silnik. Dotknął wąskiej plakietki z nazwą organizacji studenckiej, wpiętej w workowaty sweter, nieco nad sercem.
- Mogłabyś to zdjąć?
- Dlaczego? - spytała, ale posłusznie odpięła znaczek.
- Tak będzie lepiej.
W kafejce na drugim końcu miasta kelnerka postawiła przed nimi trzy kieliszki koniaku.
- Nie ma wina - wyjaśnił Roden. - Ani ginu, ani nic rozsądnego poza tym.
- Trudno.
Gany wypił łyk, skrzywił się i powiedział do kelnerki:
- Poproszę kawę do tego świństwa.
- Przykro mi, że będziesz to piła, kochanie - zwrócił się do Joanny. - Ale, chciałem właśnie spytać, czy nie znasz przypadkiem Marty O'Connor?
- Takiej niskiej, czarnej?
- Mhm - mruknął enigmatycznie Gany.
- Tak, znam ją, ale nie widziałam ostatnio. Kręciła z jakimś starszym facetem, więc może zakotwiczyła u niego na dobre...
Wysłuchali całej jej opowieści, później pojechali do ich hotelu, nowego i lśniącego. Gany zamówił butelkę wina, wziął pod rękę dziewczynę i pojechał z nimi na górę. Roden został w hotelowym hallu, leniwie obserwując kręcących się gości. Myślał o ich pierwszym zadaniu; próbował też zrozumieć, co właściwie było stawką w tej grze.
- Więc, jak oni to zrobili? - spytał niemal dusząc się ze śmiechu pułkownik Haderay. - Po prostu z ich sztabu wybrali najładniejszą dziewczynę i pojechali się zabawić. Nie, to jest piękne.
Popatrzył na siedzącego pod oknem Nelta. Ten nie był chyba w najlepszym humorze.
- Ale...
- Nie ma pan z czego się tłumaczyć, doktorze. Ci pańscy chłopcy z miejsca zaczynają mi się podobać. Mają zdrowy stosunek do tejj pracy. A poza tym - podszedł bliżej i ściszył trochę głos. - Była w ścisłym kierownictwie Zrzeszenia. Zdaje się, że to ją wyeliminowało na kilka dni.
- Chyba nie powie im pan tego - zaniepokoił się Nelt.
- Nie. Teraz zaczynają się schody - powiedział Haderay otwierając drzwi. - Zapraszam do środka.
Roden i Gany weszli do pokoju. Gany z nieodłącznym paperbackiem w ręce. Zanim usiadł, popisał się trzymetrowym rzutem do kosza. Czerwone okładki książki wylądowały w celu.
- Za trzy punkty - potwierdził Roden.
- Nie boli was przypadkiem głowa? - uprzejmie spytał Nelt. Sądząc z wysokości rachunku powinni mieć piramidalnego kaca.
- Nie, szefie. Przeprowadzaliśmy właśnie rozpoznanie w terenie - wyjaśnił Roden. - Wycieczka do źródeł.
- Jakie wnioski?
Gany skrzywił się.
- Wzorowa studentka, ta panna O'Connor. Obowiązkowe uczestnictwo we wszystkich balangach... spotkaniach towarzyskich. Należała do Zrzeszenia, jak to nam zapisaliście, ale to dziecinada. Nie sądzę, by O'Connor szukała teraz z nimi kontaktu. Zabawa w politykę... Dlaczego właściwie Generał ich nie przymknie?
- To trochę skomplikowane - wyjaśnił pułkownik. - Chyba nie chce mieć drugiej rewolucji.
- Kontrrewolucji - uściślił Gany.
- Widzicie jakąś istotną różnicę? - wzruszył ramionami Haderay. - Ja miałbym równie dużo pracy w obu przypadkach.
- Mamy pewną koncepcję - powiedział Gany. - Ale potrzebujemy trochę więcej danych.
Popatrzył na pułkownika.
- Słucham.
- Można jeszcze grzebać w jej przyszłości. Ale chyba lepiej poszukać bliżej, obok tej wzorowej nauki i politycznego hobby. Zaczęła pracować w instytucie, otarła się o Projekt dzięki profesorowi Deane - zaczął Gany. - Była jego sekretarką, asystentką. Jak bliską?
- Czy była... przyjaciółką Deane, kochanką, czy coś w tym rodzaju - uściślił Roden.
- Tak - odpowiedział pułkownik Haderay. - Była bliską asystentką, zgodnie z waszą definicją.
- Więc on wciągnął ją do Projektu - mówił Gany. - Wiedziała trochę o pierwszej fazie badań. Nagle coś jej odbiło i zniknęła z pola widzenia. Istnieje podejrzenie, że razem z zapisem ostatniej sesji eksperymentalnej Projektu.
- To nie jest podejrzenie - przerwał mu Haderay. - Raczej pewność. Można sprawdzić takie rzeczy. Zbiory danych są odpowiednio zabezpieczone.
- Jak wygląda dokumentacja? Jakie formy? - spytał Gany.
- Komputerowy zapis danych. Naruszone: bank informacji o metodach treningu i, tu właśnie, podejrzenia o skopiowanie części dysków cyfrowych - wyjaśnił Nelt.
- Co to jest? Dyskietki i...
- Dyskietki lub bloki pamięci, wielkości pudełka zapałek. Dyski video trochę większe, ale równie dobrze mogą to być ich robocze kopie, zwykłe taśmy; używa się ich do niektórych prac - uzupełnił doktor Nelt.
- I ostatnia rzecz: co tam było? - spytał Roden.
- Wszystko co już wiecie. Trening niemal na waszym poziomie. Ten zespół miał doskonałe wyniki - i był cały czas w kontakcie z waszymi wyspami.
- Świetnie. Ludzie was pokochają, gdy ona to opublikuje. Albo zacznie się tym serio bawić - zauważył Roden.
- Albo wywiezie to z kraju - zauważył pułkownik.
- Myślę, że działała zupełnie samodzielnie. Nie jako agent wrogiego mocarstwa - powiedział Gany.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo pan myśli coś o czymś zupełnie przeciwnym, pułkowniku. Trudno się dziwić: instytucja, w której pan pracuje, zajmuje się na co dzień zdobywaniem obcych informacji i ochroną własnych. Problem wydaje się prosty: przeciek danych naukowych o specjalnym znaczeniu; przyczyna przecieku zidentyfikowana; jeśli jej nie znajdziemy i zneutralizujemy, jakiś kraj dostanie urodzinowy upominek. Tyle, że te dane... pan ich nie widział, ja byłem szkolony na czymś podobnym. To forma treningu powiększająca możliwości człowieka. Ona już z niej skorzystała: czytałem to sprawozdanie oficera policji... Stevens, bodajże. Roden ma rację - to świetna zabawka, na pewno fascynująca dla dziewczyny. Ona chce grać dalej. Nie wie jeszcze wszystkiego, wie za to, gdzie można to dostać i wie, że ujdzie jej to bezkarnie. Trzeba ją na tym złapać.
- Ale była w willi przemytników, w środku grupy o międzynarodowych powiązaniach.
- Nawet międzyplanetarnych - roześmiał się Roden. - Może szukała jakiegoś kontatku, ale to już sprawa wtórna. Możliwe też, że nie jest sama i w tym instytucie jest ktoś ważniejszy, prawdziwy szpieg, a ona zostanie tylko wykorzystana do odwrócenia naszej uwagi. To druga droga. Potrzebuję do tego listę ludzi, którzy mieli lub mogli mieć dostęp do prac badawczych. Wszystkich ludzi - uściślił. - I miejsca, w których można ich znaleźć.
- To informacje podlegające ochronie. Muszę wiedzieć, jak zostaną użyte - zastrzegł Haderay.
- Nie wiem, na ile nasz doktor - Roden wykonał lekki ukłon w stronę Nelta - pozwoli nam odkryć sposoby naszej pracy. Mogę powiedzieć, że jeśli przyjrzymy im się z bliska, będziemy mogli określić, czy nie mają jakiś niecodziennych powiązań. Jeśli złapiemy kontakt: to posunie sprawę naprzód. Jak transsolar po ostatniej słonecznej boi.
- Tak, będziecie mieli te dane - zgodził się pułkownik Haderay.
- Wracając do mojej sprawy - zaczął Gany. Chciałbym porozmawiać z jakimś specjalistą od mikroelektroniki.
- Mikroelektroniki?
- No, tych wszystkich muszek, pchełek o sprytnych właściwościach.
- Dobrze - pułkownik Haderay pochylił się do tarczy komunikatora. Mówił krótko i cicho; skończył i zwrócił się do Gany'ego:
- Pokój 438. Koniec korytarza o piętro wyżej.
Po chwili przed Rodenem pojawiła się proponowana lista. Wyglądała przyjemnie: 38 nazwisk. Jak na niezależny, choć objęty rządową ochroną program badawczy było to co najmniej o połowę za dużo. Tylko powrót Gany'ego powstrzymał go od tego typu komentarzy.
- Będziemy nad tym pracować - Gany pojawił się w drzwiach, popatrzył na tamtych i zniknął. Roden poszedł jego śladem.
Pułkownik Haderay dokładnie zamknął za nimi drzwi i zwrócił się do Nelta.
- Czy to rzeczywiście takie groźne? - spytał doktora.
- Tak. Oni sami najlepiej o tym wiedzą. Zresztą, widział pan, pułkowniku. Zaczynają robić rzeczy niemożliwe.
- Ale czy dadzą radę?
- Nie są fachowcami. Choć... w tej sprawie mogą być lepsi od wszystkiego, czym może się pan posłużyć.
Haderay bez przekonania skinął głową.
Porucznik był trochę zdenerwowany. Nie okazywał tego zewnętrznie - lotnicza akademia w Marblin nie wypuszczała ludzi z trzęsącymi się rękami - ale ona wyczuwała to doskonale.
- Badania są kontynuowane - powiedział, gdy już schował stare taśmy.
- Tak? - zainteresowała się O'Connor. - To znaczy, że będą nowe nagrania?
- Nie wiem. Na razie, ktoś powiedział... dowiedziałem się, że będą mieli dwóch gości z wysp.
Z wysp? Niespodzianka - pomyślała. Samodzielny ośrodek. O informacje stamtąd trzeba było nieźle zabiegać. Ale były tego warte. To była duża szansa, szansa - dla niej.
- Ma przyjechać ktoś ważny. Konsultacje, coś w tym rodzaju - wyjaśnił. - Oni mówili... chyba Reendall.
Reendall... może i słyszała to nazwisko. Ale nie potrafiła je z niczym połączyć.
- Dobrze. Co w sprawie śledztwa?
- W policji zajmuje się tym taka młoda kobieta, porucznik Stevens. Była wczoraj u nas, przesłuchiwała personel techniczny.
- Masz o niej jakieś bliższe dane?
- Mogę je zdobyć. Kapitan Sabliner ją zna.
- Postaraj się. To już wszystko?
- Nie - jego niepokój wzrósł. - Słyszałem, że z Reendallem ma przyjechać ktoś, kto zna twój rytm. Nie wiem, co to znaczy, ale...
- Nic ważnego - uspokoiła go O'Connor.
Wewnątrz czuła się napięta do granic wytrzymałości. Ten Reendall i jego współpracownik muszą zostać usunięci. Ale przedtem policja. Jeszcze dziś wieczór. Przypomniała sobie policjantkę z willi Gregora. Mogła być nią Stevens. Jeśli tak - to nie będzie żadnych kłopotów. Szybko zakończyła spotkanie.
Ktoś zapukał do drzwi jej pokoju.
- Otwarte! - krzyknęła Stevens.
Drobne kobiece kroki zatrzymały się za jej fotelem. Siedziała tyłem do drzwi, patrząc przez wielką szklaną taflę na zapadający w tle niezgrabnych wież zmierzch.
- Panna Stevens?
- Tak... - zdziwiła się. Obróciła fotel. - Niemożliwe!
- Tak - odpowiedział jej gość.
Trójkąt giętkiej stali zabarwił jej suknię. Osunęła się na poręcz wpatrzona w swe piękne niebieskie oczy.
Portier zdziwił się, widząc panią inspektor wychodzącą o tak późnej porze. Przecież niedawno powiedziała mu, że dzisiaj "dosyć już się nachodziła. Tylko jedna osoba widziała w niej niską, dość młodo wyglądającą kobietę o włosach koloru wyblakłej czerni i urodzie przywodzącej na myśl bezbrzeżne wrzosowiska. Ale przecież - któż zajmować się będzie każdym pijanym Walijczykiem w tym szczęśliwym mieście? A siostry miłosierdzia nie zwierzą się policjantom. Był już w ich objęciach, gdy na ulicy zapanowały niebiesko-czerwone światła.
Jeszcze później zjawili się tam Gany i Roden.
- Gówno. Ta sprawa to jedno wielkie gówno - powiedział Gany wychodząc na taras.
- Nawet nie zdążyliśmy się z nią spotkać - dodał.
Roden już tam był. Oparty o barierkę patrzył na miasto. Odwrócił się, gdy Gany trzasnął tarasowymi drzwiami.
- A co, myślałeś, że to będzie taki sobie spacerek... Punkt dla niej - stwierdził niezbyt wesoło Roden.
- Trudno uwierzyć, żeby to O'Connor...
- Właśnie ona. Któżby inny? - przerwał mu Roden. - Przed śmiercią Stevens wchodziła tu tylko jedna osoba, kobieta, która dziś wprowadziła się do pokoju 261. Po śmierci też jedna.
- Porucznik Stevens - mruknął Gany.
- Ktoś do niej podobny, wręcz tak, że udało mu się zmylić portiera. To bardzo w naszym stylu. Cholera, to też było w archiwum badań. Przeglądałem je. Tam jest wszystko, do czego doszedł Projekt w ciągu tych paru lat. Ćwiczenie po ćwiczeniu, słowo po słowie. Jeśli nie uda się ten numer z taśmą...
- I co teraz?
- Nic. Będziemy czekać na sygnał - powiedział Roden.
- A jeśli zawiedzie? Tam, w instytucie musi być ktoś drugi, mający dostęp do wszystkich informacij. Ktoś, kto wystawił Stevens. Ktoś, kto może też dojść do tego, czym nafaszerowana jest ta taśma.
- Przeceniasz... - zaczął Roden.
- Wcale nie. A to już ostatnia rzecz, którą możemy zrobić.
- Tylko czy się uda?...
- Oczywiście, że się uda. - powiedział ostro Roden. - I musimy zrobić wszystko, żeby tylko dokończyć tę sprawę. Jesteś szczeniak i traktujesz to jako dobrą zabawę. A ja... do diabła, wierzę, że można coś zrobić w ten sposób. Tylko nie tak jak O'Connor.
Czekali ładne parę dni. Gdy wreszcie nadszedł sygnał z uaktywnionego włączeniem taśmy nadajnika w jej obudowie, zlokalizowali punkt nadania - centrum miasta, trudna sprawa, mruczał technik - ale w pół godziny podał im dokładne miejsce, mieszkanie w niskim bloku na skraju centrum.
Zamierzali tam pojechać, gdy pułkownik sprawdził adres: mieli go w swych aktach - mieszkanie łącznika grupy anarchistów, rozbitej przed paroma laty. Zostało z niej kilku ludzi. Jeśli O'Connor odnalazła ich... Czy szukała ochrony, czy czegoś więcej?
Wchodząc do swojego biura inspektor Gronnar zobaczył obcego mężczyznę siedzącego przy jego biurku.
- Kim pan jest? Co tu w ogóle robisz?! - Gronnar dokończył prawie krzycząc.
Niektóre sprzęty były poprzestawiane, projektor stał przesunięty w kąt, na środku walały się piramidki segregatorów, niektóre otwarte. Mężczyzna przeglądał jedną ze sterty rozrzuconych na biurku teczek.
- Nazywam się Reendall. Przez dwa "e - uściślił, jakby to akurat była najważniejsza sprawa. - Przyszedłem po parę dokumentów.
- Co? Jakim prawem?
- Niech pan zamknie drzwi - monotonnym, spokojnym głosem powiedział Reendall. Gronnar zrobił to.
- To pan dał nam informację o przemytnikach? - spytał później.
Inspektor okazał się sprytniejszy, niż na to wyglądał, pomyślał Reendall.
- Tak. Dlaczego pan tak sądzi?
- Bo nieczęsto udaje mi się spotkać cudotwórców. Najwyżej raz na miesiąc - Gronnar wygłosił swą kwestię i i podszedł do biurka, uderzył w blat otwartą dłonią. - Ale jakim...
Jakaś teczka z samego skraju zsunęła się na podłogę.
- Dopuścił pan do śmierci oficera nazwiskiem Stevens. To wystarczające. Żadnych sukcesów w sprawie przez niego prowadzonej - Reendall mówił powoli, całymi frazami.
Reendall ubrany w jasnoszary płaszcz i narzucony nań czarny szal wydawał się Gronnarowi dość młody, najwyżej parę lat po studiach. Niewątpliwie po studiach, i to w dobrej szkole, na kontynencie - to dało się zauważyć.
- Jak mogę to sprawdzić? - spytał Gronnar, nieświadomie przyjmując spokojny ton tamtego.
- Kontaktując się z własnym departamentem... - podał mu zastrzeżony numer.
Gronnar, nie zastanawiając się, zaczął wystukiwać cyfry.
- Jeśli nie włączy pan urządzenia kodującego, zmuszony będę zastrzelić pana po pierwszym wypowiedzianym słowie - Reendall wyjął z kieszeni płaszcza mały pistolet i położył go na blacie, odsuwając trochę akta.
Gronnar przesunął mały przełącznik z boku aparatu. Poczuł, jak robi mu się gorąco. Przerwał połączenie, oparł się o metalowe krzesło przed biurkiem.
- Niech pan mi to wyjaśni, Reendall - powiedział niemal prosząc. - Tylko wyjaśni.
- Pański oficer, porucznik Stevens, nazywała się w rzeczywistości Diana de Rovith...
Gronnar nabrał w płuca powietrza, wypuścił je pośpiesznie i wparł rękami w poręcz krzesła.
- Była wysokiej klasy naszym współpracownikiem, daleko cenniejszym niż ta cała sprawa, czy choćby pan, inspektorze Gronnar. Nie powiadomił pan od razu o przeznaczeniu jej do tej sprawy. Ona również popełniła błąd, nie informując nas o tym. Od chwili odkrycia obu tych faktów toczą się dwa postępowania: przeciw niej i przeciw panu. Pierwsze skończyło się wraz ze śmiercią Diany; w drugim nie wiem, jakie będą ostateczne konsekwencje - dokończył Reendall.
- Dziękuję - odezwał się po chwili Gronnar. - Jeszcze jedno: dlaczego pan mi to opowiedział?
- Żadna z tych rzeczy nie jest do sprawdzenia, ani do udowodnienia. Po prostu, nie mam czasu na odpowiedzi na pańskie interwencje wyżej. Muszę dokończyć tę sprawę.
- Zaraz stąd wyjdę. - dodał Reendall. - Zrobię porządek. Nic się nie stanie.
Położył na biurku stojący obok jego krzesła mały czarny neseser. Okazał się być pełen elektroniki, z klawiaturką łączności i płaską matową powierzchnią zajmującą połowę dolnej części. Umieścił na niej pierwszą kartkę, później następną.
- Pan może się dalej w to bawić - mówił Reendall. - Od poniedziałku, po miłym weekendzie na Słonecznym Wybrzeżu.
Inspektor wstał i wyszedł z pokoju. Idąc przez biuro, puste w piątkowy wieczór, pomyślał nagle: a może tamten jest po prostu szaleńcem z pistoletem i niesamowitymi teoriami, robiącymi na wszystkich wrażenie?
- Wszystko w porządku? - spytał jeszcze nocnego portiera.
- Tak, panie inspektorze.
- Oczywiście - mruknął Gronnar. - Do diabła z tym. Do diabła z tą cholerną sprawą.
- Słucham?
- Nie, Werner. Nic ważnego.
Lotnisko, bramka kontroli paszportowej.
- Pan Reendall? - spytał go urzędnik.
- Tak.
- Jest dla pana wiadomość - wziął do ręki notes, przerzucił parę kartek.
"Potwierdzenie: Reendall z osobą towarzyszącą. Czarny ford czeka przy wyjściu VIP. Gany."
- Dziękuję.
Zastanowił się jeszcze raz nad tą "osobą towarzyszącą". Początkowo myślał o którymś z tej dwójki; ale przecież i oni mogli być namierzeni przez O'Connor czy jej przyjaciela. Do tego wniosku doszedł dopiero w samolocie; a miał zbyt mało czasu, by wezwać kogoś ze swego zespołu.
Rozejrzał się po sali odpraw. Było dość pusto. Niewielu pasażerów ostatniego rejsu załatwiających jakieś formalności i kilku oczekujących.
Przez środek przeszła załoga samolotu. Dwie stewardessy odłączyły od niej, jedna podeszła do telefonu, druga czekała na nią, paląc papierosa.
Reendall popatrzył na nią.
- Niech pan poprosi kierownika. Zaraz! - rzucił w stronę urzędnika.
Sam podszedł do kobiety z papierosem.
- Przepraszam, czy mogłaby pani przestać na chwilę?
- Co? - obudziła się.
- Palić.
- Tak.
Wyjęła papierosa z ust, trzymała go w lewej ręce, pomiędzy długimi palcami.
- Chciałbym zabrać panią na przejażdżkę po mieście.
- Obawiam się, że to niemożliwe. Mój samolot odlatuje za godzinę.
- Rząd Federacji bardziej potrzebuje pani tutaj.
- Rząd czy pan? - odsłoniła w uśmiechu rząd nieskazitelnie białych i równych zębów, niczym z reklamy wiewiórczego futra.
Włożył rękę do kieszeni płaszcza.
- A gdyby to miało być porwanie?
- Mamy tu doskonałą brygadę ochrony.
- Nie sądzę, by mogła mi przeszkodzić.
Obrócił się do nadchodzącego kierownika. Krótka wymiana zdań, w której odwołał się do pewnej sławnej instytucji w pałacyku na peryferiach miasta, rozstrzygnęła sprawę na jego korzyść.
- I jeszcze jedno - powiedział do dziewczyny.
Wyjął papierosa spomiędzy jej palców i rozgniótł w najbliższej popielniczce. Była tu masa popielniczek; na szczęście chyba dość często opróżnianych. Wyszli z pawilonu przylotów, wskazanym wyjściem. Czekał przed nim czarny ford. Roden za jego kierownicą poprawiał zbyt dużą szoferską czapkę.
Skinął im na powitanie głową.
Po kilku minutach jazdy mieli za sobą niebieskiego fiata, w nim czwórkę ludzi. Roden potrzebował trochę czasu, by się upewnić. Dodał jeszcze do kolekcji stary czarny motocykl. Poprowadził ich po mieście. Wreszcie wyjechali na rozległy pusty plac. Ford zatrzymał się na jego drugim krańcu.
- To pułapka - krzyknął Grazziani, człowiek siedzący obok kierowcy fiata.
Motocykl za nimi jakby potknął się i ciężko przewalił na bok. Cienka stalowa lina oparła się o bruk.
Zanim jadący na nim dwaj mężczyźni podnieśli się na nogi, mieli już wokół siebie uzbrojonych ludzi.
Z boku wypadł wojskowy ścigacz na pełnym gazie. Z miejsca obok kierowcy podniósł się mężczyzna w spadochroniarskiej kurtce. Z zawodową wprawą zaczął opróżniać magazynek ręcznego karabinu maszynowego.
Fiat przejechał kilka metrów. Zatrzymał się. Ścigacz ostro wykręcił przed nim, zahamował. Gany wstał zza kierownicy. Zdjął kask. Podszedł do forda i przybił otwartą dłoń Rodena.
- Za trzy punkty - stwierdził tamten.
Reendall lekko rozluźnił krawat.
- Witam - powiedział Gany podając mu rękę. - Właściwie to nawet się nie znamy.
- Jestem Reendall. To już wiecie z depeszy. Powiedzmy, że zajmujemy się tą samą sprawą - powiedział i odwrócił się, by pomóc wysiąść stewardessie. Wyglądała na nieco przestraszoną.
- Osoba towarzysząca - przedstawił ją Roden.
Gany ukłonił się.
- Pan Reendall ma dobry gust - zauważył, zwracając się do niej tonem uprzejmej konwersacji. - Przepraszamy za ten mały bałagan.
Podszedł do fiata. Komandos układał obok siebie jego pasażerów. Przy trzecim, dwudziestokilkuletnim chłopaczku w czarnej podkoszulce, zatrzymał się.
- Żyje? - zainteresował się Gany.
- Niekoniecznie - przysunął lufę do jego twarzy.
- Poczekaj! Musimy w końcu coś się od nich dowiedzieć.
Komandos skinął głową, wywalił jeszcze kierowcę, zabrał cały arsenał grupy i poszedł w stronę sekcji zamykającej ulicę. Szerokim łukiem ominął płonący motocykl.
- Ambulans - powiedział Gany.
Roden mówił już coś do krótkofalówki. Przyduża trochę czapka szoferska opadała mu na czoło.
Następnego ranka, w chłodzie i gęstej mgle znaleźli się o parę metrów od domu, namierzonego dzięki tej zabawce w videokasecie. Przywiózł tu ich pułkownik; pokazał na dwa okna i balkon z ciężką balustradą. Odjechał nie mówiąc im ani słowa - w ogóle wydawał się nieuchwytny i milczący przez kilka ostatnich dni.
- Co, mamy tak sobie wejść? Żadnego oddziału specjalnego, snajperów na dachach, nic? - Gany był lekko zdziwiony. - Na filmach zawsze się tak robi...
- Bo to nie jest film - odpowiedział mu ktoś za nim.
Gany odwrócił się, prawie wpadając na mężczyznę w szarym płaszczu. Tamten lewą ręką poluzował nieco zaciśnięty wokół szyi niebieski wełniany szal. Gany niemal odruchowo próbował go przejąć i z równym zdziwieniem trafił na litą ścianę. Wymienili spojrzenia z Rodenem, zapalającym papierosa w ciemnej bramie.
- Pójdę tam z wami - rzekł Reendall, facet z wczorajszej akcji. - Jak tylko twój przyjaciel skończy palić i zapomni, że ma jeszcze całą paczkę.
- A policja?
- Najbliższy policjant jest o cztery przecznice stąd.
Powinieneś mi powiedzieć Roden, pomyślał Gany. Myślałem że sam wiesz, odparł Roden. Gówno, on jest... oburzył się Gany. Zostawmy analizy i zajmijmy się naszą słodką Martą, uciął Roden.
- Jeśli to was uspokoi - Reendall wyjął z kieszeni płaszcza mały pistolet. - Możecie potrzymać.
- Już jestem spokojny - mruknął Roden wychodząc na ulicę.
Oczywiście w mieszkaniu nie było nikogo. Ich towarzysz nie wydawał się tym zaskoczony. Przespracerował się tylko po pokojach, jakby polując na jakiegoś niedobitego anarchistę.
- Masz ten czujnik? - spytał Reendall Gany'ego, bezradnie stojącego na środku korytarza.
- Mhm - Gany wyjął z ieszeni paczkę papierosów, wyjął z niej czujnik, pstryknął przełącznikiem na górze. Krótka zabawa z nasilającym się, to gasnącym sygnałem zaprowadziła ich do skrytki. Trzy taśmy w reklamowej torbie, obok jakiś papierów, paczek banknotów. Reendall wziął ją do ręki wyjął taśmy.
- Tylko czy nie ma innych kopii? - spytał Gany.
- Należy w to wierzyć - powiedział Reendall. - Zabieram to. Nie dostaniecie pokwitowania.
- A O'Connor?
- Zostawiam ją wam.
- Po co? - wyrwało się Gany'emu. - To też mógł pan załatwić. Przy okazji.
- Coś musiało dla was zostać - Reendall poklepał go po ramieniu. - Odwaliliście w końcu kawał niezłej roboty.
Reendall powiedział to z całym przekonaniem i było mu trochę żal, patrząc na nich, że nie może dodać nic więcej. Ale nauczył się już być cierpliwym; wiedział, że bez tego nie można prowadzić tej gry, która dla niego rozpoczęła się czternaście miesięcy wcześniej, od przeczytania artykułu w mało znanym piśmie i spotkania z jego autorem. Później była ta rozmowa..
- Czy przeczytał pan ten artykuł? - spokojnym, prawie melodyjnym głosem zapytał młody człowiek.
- Tak, ale nie widzę w tym nic szczególnego. Natężenie dziwności: jego treść jest równie zagmatwana jak tytuł. Jeszcze jedna naukowa teoria...
- Nie, mogę poprzeć to odpowiednimi dowodami.
- W państwie tak wielkim jak nasze znajdą się dowody na potwierdzenie nawet najbardziej szaleńczej teorii.
- Nie jest wiarygodna?
- Równie mało jak pan, powiem to otwarcie. Może w przyszłości będziemy musieli zająć się tą sprawą. Nie czas teraz na rozwiązania przez pana proponowane.
- To jest istotne. Już dziś - powiedział z naciskiem młody człowiek.
- Zmienia się klimat i nic nie można na to poradzić. Nie sądzi pan, że poruszona tam sprawa jest równie naturalna i nie daje wcale większych powodów do niepokoju?
- Prowadzicie już badania nad takimi właściwościami. Hinortyka, tak to zdążyliście nazwać, nieprawdaż?
- Cóż z tego? - spytał jego rozmówca i zaraz dodał. - Skąd pan o tym wie?
- I te badania nie są należycie chronione.
- Jest pan chyba zbyt młody, by wypowiadać takie stanowcze opinie.
- Ale wystarczająco dorosły, by nie bawić się z ogniem.
Skierował się do wyjścia.
- Zaraz! Czego pan właściwie chce?
- Proszę pozwolić mi działać.
- Zrobiłby pan to i tak.
- Nie - okrążył jego biurko i stanął przy oknie, wychodzącym na ruchliwą ulicę. - Nie mogę służyć tym ludziom bez pana przyzwolenia, inaczej niż w majestacie prawa. To rodzaj posłannictwa albo szaleństwa, jak pan woli. Chciałbym, by chociaż jego początek był czysty.
Tym młodym człowiekiem był Reendall, oczywiście. Kilka tygodni po rozmowie mógł już spotkać się z doktorem Neltem. Ten zgodnie z sugestiami Reendalla dokonał kilku uzupełnień w pragramie badań, stworzył odrębną sekcję - na razie tylko w małym ośrodku na zagubionych na oceanie wyspach. Nelt uwierzył mu trochę szybciej, bo sam Reendall był interesującym przypadkiem. Tak duża odporność na hinortyczne oddziaływanie nie trafiała się często. Choć nie był naukowcem, wiele ich łaczyło - był dziwakiem stawiającym sobie własne cele, podobnie jak większość pracowników ośrodka.
Poza doktorem nie wiedział tam o nim nikt; Reendall ze swej strony starał się dowiedzieć jak najwięcej. To właśnie sprawiło, że przypadkowo zdobyta informacja personalna przekształciła się w romans z Dianą de Rovith, siostrzenicą dowódcy Sił Kosmicznych, bawiącą się w współpracownika wywiadu. Nie powiedział Gronnarowi prawdy; równałoby się to przyznaniem, że już w pierwszej rozgrywce nie przewidział wszystkich możliwości, że nie miał szczęścia w doborze kochanek.
Potwierdziły się jego słowa o braku należytej ochrony. Nie takiej zwykłej - Instytut miał czuwającego nad Projektem oficera wywiadu, znajdował się pod obserwacją, a jego pracowników starano się dokładnie sprawdzać. Ale nic to nie pomogło w przypadku Marty O'Connor. Któż mógł pomyśleć, że studentka ostatniego roku, mająca zadatki na dobrą sekretarkę, okaże się groźniejsza od całej siatki szpiegów.
Przed zamkiem pełnym złota stoją rycerze - powtórzyła się jeszcze raz ta sama bajka. Ale cóż zrobić, gdy jeden z nich przepala mury laserem, zamiast grzecznie wyrąbywać sobie drogę mieczem; i ma na sobie płaszcz dający niewidzialność, zamiast ciężkiej zbroi. Wymagało to innego wzroku i innej tarczy... Wymagało to Reendalla, z jego pomysłem na nowych strażników zamku. I Gany wraz z Rodenem jak na razie sprawdzili się w tej roli.
Marta O'Connor, źródło wszystkich kłopotów Projektu, siedziała przy jednym stoliku z Rodenem. Nazywał się dla niej Lighened i pochodził z wysp; dobrze poznany tam miejscowy akcent znakomicie ułatwiał mu zadanie.
Była ubrana w różową kurtkę i sweter w szaro-czarno-białą kratę. Spod niego wyglądał kołnierz jasnoróżowej bluzki. Do kompletu płócienne spodnie i czarne buty. Ułożone na bok włosy.
Wiedziała już o nieudanym zamachu, chyba całe miasto wiedziało. Była wytrącona z równowagi i o to chodziło. Nie wierzyła zbytnio Lighenedowi, człowiekowi od Grazzianiego, jak się sam przedstawił. Mógł być zwykłym agentem policji, mogła się też domyślić prawdy. Nieważne, co w końcu zwycięży - i tak nie mieli wyjść poza tę kawiarnię.
Potrzebowali tylko czasu. On, Gany, go potrzebował. Czasu: jak dla znalezienia klucza zakodowanej depeszy. Ona nią była.
O'Connor rozejrzała się po kawiarni. Jeden z wielu tutaj samotnych silnych mężczyzn spodobał się jej. Bawił się otwartym sprężynowym nożem. Był łatwy do prowadzenia: chwilę czytała go, potem przejęła kontrolę.
- Poczekaj, Lighened - powiedziała. - Zaraz wrócę.
Nie miała zamiaru już wracać. Poszła w stronę łazienki i odwróciła się, stając przy ścianie. Jej marynarz rozpoczął swój rejs. Wolno podszedł do stolika Ligheneda. Zaatakował. Roden odruchowo przyjął na prawe ramię pierwszy cios i podnosząc się, zwalił na marynarza stolik. Tamten wstał, ciągle z nożem w ręku. Roden uderzył jednocześnie wewnątrz i szkolnym ciosem kick-boxingu. Pierwsza część osłabiła na tyle reakcje marynarza, że bez najmniejszego oporu, niczym papierowa kukła, przeleciał aż pomiędzy kwiaty przed szybą wystawową. Rozbił ją i przewrócił się na podłogę. Roden ciężko usiadł na krześle.
O'Connor już na początku starcia wyczuła w Lighenedzie człowieka z Projektu, choć dość przekonująco opowiadał o swej znajomości z Grazzianim. Walka przekonała ją. Więc miała rację! Szybko zaczęła przepychać się do wyjścia.
Gany obojętnie patrzył na poczynania Rodena. Ich krusy obrony nie przewidywały w takich przypadkach żadnej pomocy. Zresztą jego zadaniem była O'Connor. Kilka sekund jej rozluźnionej uwagi, ostrożne czytanie - miał jej pełny rytm! Zabawa skończyła się - szybko złapał pełną kontrolę.
Zatrzymał ją w miejscu, kazał usiąść przy wolnym stoliku, w drugim końcu sali, daleko od zamieszania wywołanego wystąpieniem marynarza. Zdziwił się, jak słaby miała potencjał: to jej prywatne szkolenie rozwijało tylko technicznie niektóre elementy ofensywy. Cały czas walczyli z dużym dzieckiem. Ale to dziecko miało wcale groźną paczkę zapałek.
Roden wyszedł z patrolem, za noszami z może trochę pokiereszowanym marynarzem. Gany dosiadł się do O'Connor Popatrzyła na niego wściekle. Miała akurat tyle swobody, co tygrys w klatce.
- Wiesz, nawet cię pamiętam - powiedział. - Byłem kiedyś w instytucie. Podobałaś mi się.
- Tak? Zabawne...
- Teraz też mi się podobasz.
Wziął jej rękę. Bawił się trochę opalonymi już palcami. Tak, podobała mu się. Ale nie miał ochoty się z nią przespać. Czuł jakiś niesmak po tej scenie z Rodenem. Zasmakowała w przemocy, co przy ich możliwościach było tylko przeszkodą. Patrzył na jej oczy. Dostrzegał w nich cienie gniewu i nienawiści. A może wychwytywał je z dusznego powietrza kawiarni? Dowiadywał się o całej jej, sprytnie z resztą przemyślanej, akcji. O losie kaset i porucznika Towerta z ochrony Projektu. Sięgał coraz głębiej.
Zostali tak naprzeciw siebie, aż w drzwiach pojawił się doktor Nelt, zaraz za nim Matt Tentiev z miejscowego Projektu. Przekazał mu ją.
Ten rozluźnił nieco kontrolę. Tylko prowadził ją - lekko i delikatnie. Chyba nie słyszał jeszcze o Rodenie.
- Spotkamy się jeszcze - wstała gwałtownie.
Czuła się bezsilna wobec jego przewagi. Pozostał smak goryczy po przegranym pojedynku, w którym wygrała prawie wszystkie rundy. Oprócz ostatniej, należącej do siedzącego przed nią Gany'ego. Ona też go sobie przypomniała.
- Tak - podniósł dłoń w geście pożegnania. - Na pewno się spotkamy.
Nie spotkali się nigdy. Za to ciągle mieli szansę zobaczyć jeszcze raz mężczyznę w szarym płaszczu. Nawet nie raz w całej czekającej ich przyszłości.
Warszawa, październik 1988
Jarosław Zieliński
01.10.88. Zmiany - 09.10.97
Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Powstał pierwszy, stabilny tranzystor na bazie pojedynczego atomuPojedynek15Pojedynek18Pojedynek1Jan Brzechwa Amerykański pojedynekPojedynek4Pojedynek7Pojedynek20Rozdział 8 Pojedynek profesora z poetązdanie pojedyncze szykPojedynek6PojedynkiPojedynek19Garry Stix(Pojedynek na fale uderzeniowe)więcej podobnych podstron