Dan Gaunt za jednym zamachem wycisnął połowę tubki tabasco do swojej porcji chili. Potrawa smakowała jak popiół, mimo to po raz kolejny zagłębił w niej widelec. Kylie, jego żona, wpatrywała się w niego z niepokojem.
- Coś nie tak z jedzeniem, kochanie? - zapytała.
- Jest bez smaku.
Oczy Kylie rozszerzyły się:
- Chili z taką ilością tabasco jest bez smaku?
Rzucił serwetkę na stół. Magnesy przyczepione do jej rogów zadźwięczały głośno, uderzając o metalową powierzchnię blatu. Jeden z nich odczepił się jednak i zawisł w powietrzu, burząc złudzenie grawitacji.
Kylie zesztywniała.
- Porozmawiaj ze mną, Dan - odezwała się cicho. - Przecież widzę, jak cierpisz. Nie będę mogła ci pomóc, jeśli nie powiesz mi, co się z tobą dzieje.
Coś w nim się zacięło, nie pozwalając mu otworzyć się przed żoną. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jeszcze niedawno sam błagał ją, aby przebyła dzielące ich 375 milionów kilometrów. Niczego nie pragnął mocniej niż kilku chwil sam na sam z żoną. To była ich pierwsza okazja od ośmiu miesięcy, kiedy mogli swobodnie porozmawiać w samotności.
- Nie cierpię. Właściwie to nic nie czuję. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nie rozumiem tego. Odkąd tu jestem, wszystko straciło smak. Wszystko jest jednakowo szare. Zupełnie jakbym u dentysty dostał zastrzyk, znieczulający nie tylko moje ciało, lecz także całe wnętrze.
- To musi być okropne.
Po krótkiej chwili milczenia mówił dalej:
- Pewnie to zabrzmi idiotycznie, ale wszystko tutaj jest martwe. Czy coś, co nigdy nie żyło, może być martwe? Na Ziemi "wszystko kipi życiem. Każde stworzenie jest czymś zajęte, chociażby pożeraniem innych. To też jest częścią życia. Nawet w mieście pełno jest ptaków, mchów i wszelkiego robactwa. Są wszędzie.
- Tak jak karaluchy. Pamiętasz to odrażające mieszkanie w Glasgow?
- Kylie, oddałbym wszystko, żeby się tam teraz znaleźć! Stąd Ziemia wydaje się tak odległa. Tutaj życie traci sens, jest tylko garstką bezużytecznych atomów. Wiesz, że ludzie składają się tylko z węgla i wodoru?
- Czy próbowałeś z kimś o tym porozmawiać?
- Oczywiście, że nie. Wysłaliby mnie do domu najbliższym statkiem.
Kylie zawahała się przez chwilę.
- Może to byłoby dla ciebie najlepsze... Dan zacisnął usta w wąską, bladą kreskę.
- Nigdzie indziej nie będą płacili mi tyle co tutaj. To ja wpędziłem nas w długi i to ja nas z nich wydobędę.
- To nie była twoja wina!
- A kto kogo namówił na spółkę z Piersem Mountbattenem?
- Słuchaj, to był jego fach i był w tym dobry. Zarabiał, wykorzystując naiwność ludzi. Nawet sędzia to przyznał.
- Marna pociecha. Spróbuj powiedzieć to ludziom z banku. Kylie wzięła głęboki wdech.
- Już to przerabialiśmy. Ustalmy, że nasze zdania różnią się w tej kwestii, i skupmy się wreszcie na tobie. Chcesz powiedzieć mi, że od pięciu miesięcy zmagasz się z tym sam?
- Nie miałem z kim porozmawiać. Wygląda na to, że tu każdy należy do jakiejś paczki. Poza mną. Chciałem napisać do ciebie maiła, ale kiedy tylko spróbowałem, moja opowieść wydała mi się żałosna. Poza tym maile odbierają słowom prywatność.
Kylie z namysłem pokiwała głową.
- A co z szefem, tym Nigeryjczykiem, który był dla ciebie taki miły podczas rozmowy kwalifikacyjnej?
- Shuwundu? To Kenijczyk, i nie jest moim szefem. Poza tym w drodze tutaj przygruchał sobie Juanitę, naszego pilota, i teraz reszta świata przestała dla nich istnieć.
- A szef?
Dan przewróci! oczami.
- Jim? Daj spokój! Uważa, że uczucia są dla mięczaków, a prawdziwi mężczyźni żywią się wyłącznie próżnią. Nie mogę pójść do niego i powiedzieć, że chciałbym od czasu do czasu pogapić się na motylki. Albo chociaż na karaluchy.
- Dlaczego więc nie powiesz o tym właścicielowi?
- To on jest właścicielem. Kylie westchnęła.
- Zatem wszystko należy do niego? Dlaczego więc siedzi tutaj, zamiast trwonić majątek na Ziemi?
- Udowadnia, że jest prawdziwym facetem. Unika płacenia alimentów. Poza tym musi mieć wszystko na oku. Nie potrafi znieść myśli, że ktoś mógłby wysmarkać się bez jego pozwolenia.
- Rzeczywiście, gość nie ma powołania do pracy z ludźmi.
- Nie, nie ma.
Kylie ujęła jego dłonie w swoje i potrząsnęła nimi.
- Posłuchaj, Dan, znam cię na tyle dobrze, że wiem, kiedy jest z tobą źle. Powiedz mi, że nie myślałeś o samobójstwie.
Dan wbił spojrzenie w swoją miskę chili.
- Nie - skłamał. W zamyśleniu zgarnął palcem kroplę tabasco dryfującą w powietrzu między nimi. Zazwyczaj wszystkie produkty przeznaczone do spożycia w miejscach o zerowej grawitacji miały podwyższony stopień napięcia powierzchniowego, jednak zachowanie się tej drobiny sosu wyraźnie podważało prawa fizyki.
- No ale jeśli mimo wszystko dajesz sobie tutaj radę, to pewnie tamto także masz już za sobą.
"Tamto" oznaczało wspomnienie o własnym ojcu zabijającym nożem matkę Dana, a potem siebie. Pięcioletni Dan słyszał to wszystko, schowany pod swoim łóżkiem, starając się uciszyć kwilącego młodszego brata. W końcu hałasy ustały i obaj trochę się uspokoili, jednak żaden z nich nie odważył się wyjść z ukrycia aż do następnego poranka, kiedy to Dan wyczołgał się w końcu spod łóżka.
Teraz wpatrywał się w swoje chili i zamiast niego widział przed sobą kałużę zaschniętej krwi.
Przenikliwy głos wideofonu przerwał niewygodną ciszę.
Nogi magnetycznego krzesła zazgrzytały o metalową podłogę, kiedy wstawał od stołu.
- Znając moje szczęście, to właśnie Jim.
Odpiął rzep pasa bezpieczeństwa i odszedł w stronę wideofonu. Cały czas czuł na sobie wzrok Kylie. Rzeczywiście to był Jim, i to w dodatku wściekły.
- Dan natychmiast melduj się na kosmodromie! Mamy alarm kolizyjny.
Ekran pociemniał, zanim Dan zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
- Prymitywny typ. - Kylie nadal nie spuszczała z niego oczu. - Co to takiego ten alarm kolizyjny?
- Opowiem ci, jak będę się ubierał.
Oboje ruszyli w stronę komory powietrznej.
- Wszystkie większe asteroidy wykrywane są odpowiednio wcześnie przez komputery, ale istnieją jeszcze miliony innych, mniejszych. Jedna z nich leci właśnie w naszą stronę.
Po tylu miesiącach spędzonych tutaj zakładanie skafandra nie było już dla niego żadnym problemem. Sztuczka polegała na tym, żeby włożyć jedną nogę w nogawkę i przypiąć ją do niej, zanim jeszcze wyjęło się drugą z magnetycznego buta. Jeśli ktoś spróbował zrobić to w innej kolejności, istniało ogromne prawdopodobieństwo, że już po chwili będzie dryfował gdzieś pod sufitem komory.
- Naszym zadaniem jest wyjście na powierzchnię stacji i zmiana trajektorii jego lotu. Właściwie to nie musimy robić zbyt wiele, żeby się z nami nie zderzył. Wystarczy, że skierujemy na niego strumień działa wodnego.
Skończył zapinać kombinezon i na odchodnym lekko pocałował Kylie w policzek. Mimo jego wyjaśnień nadal była wyraźnie zaniepokojona.
- Spokojnie, kochanie. Robiliśmy to już wcześniej. Zarządzą ewakuację, ale tylko na wszelki wypadek. W rzeczywistości nic wam nie grozi.
Kylie nie wyglądała na przekonaną. Dan przypiął pas z narzędziami.
- Naprawdę. A teraz musisz stąd znikać. Czas na mnie. Do zobaczenia.
- Do widzenia, kochanie. Uważaj na siebie. Pocałowała go na pożegnanie i wyszła.
Kiedy Dan opuścił kopułę, ustawił elektromagnesy swoich butów na dziesięcioprocentowe przyciąganie. Bez wysiłku odbił się od powierzchni Paychecka. Przy tym ciążeniu swobodnie mógł stawiać prawie dziewięciometrowe kroki. Dawniej ten sposób poruszania się przerażał go. W obecnym stanie ducha odczul to jedynie jako lekki dyskomfort.
Światła skafandra rzucały dziwaczne cienie na rozciągającą się pod nim powierzchnię. Każdy z nich miał wyraźne, ostre krawędzie, ale szybkość, z jaką się poruszał, powodowała, że rozmywały się w niewyraźne czerwono-czarne plamy.
Minął kopalnię, w której pracował. Na zmianie była teraz załoga B. Zajmowali się nadruszaniem wielkich kawałów rudy - poluzowywali je i wytrącali ku górze. Nad kopalnią górował komin zwieńczony czymś w rodzaju gigantycznego lejka. Siła odśrodkowa obracającego się Payehecka wyrzucała kawałki rudy w górę, gdzie były wyłapywane przez tę konstrukcję, kruszone i przetapiane na czystą stal.
Dan biegł pomiędzy cumami, przytrzymującymi lej nad kominem. Przemierzywszy kolejne dwieście metrów, dotarł wreszcie na miejsce zbiórki. Kosmodrom mienił się światłami, podczas gdy obsługa przyjmowała ładunek z Buzz Aldrina. Statek pojawiał się tutaj dwa razy w roku, przywożąc ze sobą pocztę, jedzenie, sprzęt, lekarstwa i nowych ludzi do pracy. Wczoraj poza zwykłym ładunkiem przywiózł także Kylie i Johnny'ego. Za kilka godzin, jeszcze tego samego dnia, miał odlecieć na jądro komety Liveheart. Wróci jednak po tygodniu i zabierze ze sobą jego żonę i dziecko, razem z wytopioną, superczystą stalą. Chociaż Paycheck w osiemdziesięciu procentach składał się z rudy żelaza o wysokiej zawartości niklu, wydobywanie i wytapianie było tu dużo kosztowniejsze niż na Ziemi. Z drugiej strony, transportpwanie ładunku było nieporównywalnie tańsze ze względu na brak przyciągania. Kompania zbijała na tym kupę szmalu. Jej pracownicy także, za pracę w niebezpiecznych warunkach.
Dziesięć minut później Dan siedział z tyłu czteroosobowego transportera, lecącego w stronę drugiej asteroidy. Cała załoga już; wcześniej wykonywała podobne operacje, jednak Jim i tak bezustannie warczał na nich, wydając bezużyteczne rozkazy.
- Pamiętajcie, że pracujecie w cholernej próżni! Zupełnie jakby ktokolwiek miał szansę choć na chwilę
0 tym zapomnieć, pomyślał Dan. Jego skafander śmierdział starymi skarpetkami. Znów zaczęło go kręcić w nosie. Ostatnio to nieprzyjemne wrażenie dopadało go, jak tylko włożył kombinezon i opuścił komorę.
Dan nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego on żyje, podczas gdy jego matka umarła. Czasami jego jedynym pragnieniem było ulec śmiertelnemu wypadkowi, żeby Kylie mogła dostać jego ubezpieczenie. Wtedy wszyscy uwolniliby się wreszcie od Dana Gaunta. Chciałby, aby jego intercom miał wyłącznik, żeby wreszcie mógł zostać sam ze swoim przygnębieniem, jednak nie było takiej możliwości. Do uszu bezustannie wlewał mu się napastliwy głos Jima i zbyt głośny oddech całej czwórki. Długo zajęło mu przyzwyczajenie się do intercomu. Dzięki niemu głosy wszystkich w promieniu kilometra brzmiały tak, jakby stali tuż za jego plecami.
- Teraz macie wykonywać moje rozkazy. Nie możemy pozwolić sobie na żaden błąd. Musimy trzymać się razem i zrobić to, jak należy.
Shuwundu uniósł wyprostowany kciuk za plecami Jima, a następnie wpatrzył się w nadlatującą asteroidę.
- Dlaczego ona tak mruga?
Asteroida istotnie mrugała, rozbłyskując mniej więcej co dziewięć sekund.
- Pięć miesięcy tutaj i ten palant nadal nie potrafi stwierdzić, że coś się obraca.
Jim nie przepuścił żadnej okazji, żeby uprzykrzyć komuś życie.
Tak, pomyślał Dan, ale dlaczego ta druga strona jest tak jasna?
Kiedy zbliżyli się jeszcze bardziej, Dan stwierdził, że asteroida ma dość osobliwy kształt. Jej jaśniejsza strona składała się głównie z półokręgów, zbyt doskonałych jak na jego gust.
Ciszę przerwał głos Shuwundu.
- To statek!
Kylie szybko posprzątała po posiłku i uruchomiła filtr powietrza, zastanawiając się, co robić dalej. Nic w tym miejscu nie było takie, jak się spodziewała. Wiadomości od Dana stały się tak lakoniczne i rzadkie, że przybyła tu przekonana, iż przyjdzie jej stoczyć walkę z drugą kobietą. Kiedy się pojawiła, znalazła męża w bardzo złym stanie, zupełnie załamanego, co było chyba jeszcze gorsze niż pierwsza ewentualność. Wiedziałaby, co zrobić z rywalką. Spodziewała się, że ludzie tutaj żyją razem, w identycznych tunelach, okazało się jednak, że pracowników osiedlają tu w bezładnie rozrzuconych kopułach o niewiadomym przeznaczeniu. Niemal wszystko zrobione było tu z żelaza ponieważ był to najpowszechniej dostępny z surowców," Wody także mieli mnóstwo, ponieważ uzyskiwali ją z jądę komet. Zetknięcie z rzeczywistością Paychecka wywoływało u niej zawroty głowy. Chciała natychmiast wracać do" Szkocji, ale nawet jeśli miałaby dostęp da jakiegokolwiek] środka transportu, nie mogła przecież zostawić tutaj Danaj w jego stanie ducha. i
Dosyć marudzenia.
- Kto mnie koooocha? - zawołała głośno.
Dwuletni Johnny zajrzał do pomieszczenia, rozglądając się w poszukiwaniu ojca. Kiedy zobaczył, że Dana nie mai wytoczył się ze swojego pokoju i przywarł do jej nogi.
- Przytul! - zażądał stanowczo.
Po chwili uwolnił się z uścisku matki i chwycił jej dłoń, Zaczął odliczanie palców.
- Jeden. Dwa. Dziewięć. Sześć. Dziewięć. - Usiadł obok i uśmiechnął się, najwyraźniej bardzo z siebie dumny.
- Pięknie!
Następnie wymierzył paluszkiem w jej oko, nieco zbyt energicznie.
- Oko - oświadczył.
- Oko - zgodziła się Kylie.
Tym razem z rozmachem wsadził jej palec do nosa.
- Nos.
Auć! Powinna już dawno przyciąć mu paznokcie.
- Nos - potwierdziła znowu.
W następnej chwili tłusty paluszek wsunął się pomiędzy jej wargi.
- Usta.
- Grrr! - zawarczała Kylie, udając psa, który bawi się paluszkiem jak patykiem. Johnny aż zakwiczał z uciechy.
- Kiełbasa - oznajmił, dając jej tym samym do zrozumienia, że zgłodniał.
Kylie przypięła go do wysokiego krzesełka i oddaliła sie; w stronę lodówki, żeby przygotować dla niego lunch.
Kiedy wreszcie uporała się z jedzeniem dla małego, pozostawiła go, rozrzucającego beztrosko ser i szynkę, i poszła sprawdzić stan ich skafandrów. Okazało się, że chłopiej nie próżnował, wykorzystując nieuwagę rodziców. SzafkE z ubraniami była otwarta, a sponiewierany kombinezon Johnny'ego leżał obok. Zamknęła oczy, odetchnęła głębokc i policzyła do dziesięciu. I jeszcze raz. Wyglądało na to, że choć bardzo starała się mieć synka cały czas na oku, chłopiec zawsze jakimś cudem zdołał coś zepsuć, gdy tylko odwróciła się na ułamek sekundy. Oboje z Danem nauczyli się zamykać wszystko i usuwać z zasięgu małych, wszędobylskiej rączek wszelkie przedmioty, które mógłby zniszczyć. Jednak przez osiem miesięcy w nowej pracy z dala od domu jej mąż najwyraźniej wyzbył się tego nawyku. Gdyby wiedziała jak nieostrożny stał się Dan, nigdy nie zabrałaby ze sobą Johnny'ego.
Strząsnęła z nogawki fragmenty magnetycznego lego ale nie mogła w żaden sposób wyciągnąć ich z zatrzasków hełmu ani wydostać zabawki, która utknęła w przewodzi wentylacyjnym.
Depresja Dana była niebezpieczna. Prawdopodobnie powinna postarać się wydostać go z Paychecka, i to szybko. Może wtedy Dan znów stałby się człowiekiem, którego poślubiła. Ach, zobaczyć trawę, poczuć ją pod bosymi stopami, przypomnieć sobie jej lepkość w upalny dzień! Gdyby Dan wrócił z nią do domu i pomógł trochę przy dziecku, to kto wie, może nawet miałaby szansę znów zacząć malować.
Ale wtedy Dan nazwałby ją zdrajczynią.
Kylie znowu poczuła znajome pieczenie w klatce piersiowej, jakby coś od środka próbowało rozerwać ją na pół.
Nie bądź głupi - odezwał się Jim. - Wiedzielibyśmy, gdyby zbliżał się do nas statek.
Ale Shuwundu miał rację. Im bliżej obiektu się znajdowali, tym mniej mieli wątpliwości. Pierwotnie statek składał się najwyraźniej z zewnętrznej obręczy, połączonej elementami rozporowymi z centralną kulą, do której przytwierdzone były rakiety. Silniki prawdopodobnie znajdowały się w samym centrum statku, a zewnętrzny dysk obracał się, aby zapewnić mu grawitację. Teraz jednak odłamał się, najwyraźniej w wyniku jakiejś potężnej eksplozji, która wysadziła dużą jego część. Niektóre fragmenty konstrukcji były zupełnie czarne, nawet w słonecznym świetle stały się prawie niewidoczne.
Przez kilka minut w całkowitym milczeniu wpatrywali się w coraz większy obiekt, aż w końcu wszyscy zaczęli mówić równocześnie:
- Boże, miej litość nad tymi, którzy byli tam, kiedy to wybuchło!
- Mało prawdopodobne, żeby ktoś to przeżył...
- Nie widać żadnego numeru identyfikacyjnego...
Dan posępnie słuchał swoich towarzyszy. Wiedział, że powinien coś czuć, ale prawda była taka, że nic go nie obchodził los pasażerów. Był całkiem zobojętniały.
Na początku nie mieli pojęcia, w jakiej odległości od statku się znajdują. Dopiero kiedy byli tuż nad nim, Dan mógł ocenić jego rozmiary. Miał zaledwie około stu metrów średnicy.
- Może powinniśmy połączyć się z bazą i poprosić o jakieś szczegóły na temat statku? - zaproponował Shuwundu. - Dobrze by było znać jego parametry.
- Już przesłałam nagranie do Amelii. Na razie nie ma od niej żadnej odpowiedzi - odparła Juanita.
Kilkakrotnie podchodziła do lądowania, ale za każdym razem ich statkiem zaczynało rzucać na boki.
- To niewykonalne - oświadczyła po kolejnej próbie. - Sądzę, że powinniśmy spróbować zakotwiczyć bliżej środka.
- Głupia baba - mruknął Jim.
Juanita skierowała ich statek w stronę centrum. Tym razem poruszali się dużo wolniej, a że platformy lądowisk były nieuszkodzone, zdołała posadzić statek bez większych problemów. Shuwundu i Dan wyszli, aby przycumować.
- Nigdy wcześniej nie widziałem takich zakotwiczeń.
- To musi być bardzo stara stacja. Zaczep to o ten wystający hak.
Shuwundu miał w tych sprawach większe doświadczenie. Danowi zrobiło się niedobrze. Gwiazdy i asteroidy wirowały w szaleńczym tempie.
- Ugh... - Najwyraźniej Jim także nie czuł się tam komfortowo. - Po pierwsze, musimy to zatrzymać.
Jak zwykle masz cholerną rację, pomyślał Dan. Na takiej karuzeli nic nie będziemy w stanie zrobić.
- Amelia nie może znaleźć tej stacji w bazie danych. Wysłała wiadomość z pytaniem na Ziemię... - poinformowała ich Juanita.
Wszyscy trzej mężczyźni jęknęli jak na komendę. Oznaczało to co najmniej trzydziestominutowe oczekiwanie - pod warunkiem że Ziemia odpowie natychmiast.
- ...ale ocenia masę resztek stacji na jakieś 2401 ton i mówi, że jeśli mamy zamiar doczepić się do krawędzi i użyć transportowca oraz ładunku jako obciążników, liny powinny mieć 2325 metrów długości.
Świetnie, pomyślał Dan.
Wszyscy, poza Juanitą, zaczęli wypinać się z pasów i zakładać plecaki z napędem rakietowym.
- Teraz odepnijcie się i załóżcie plecaki - zarządził Jim, chociaż to jemu, jak zwykle, przygotowania zajęły najwięcej czasu. - Pośpieszcie się.- warknął. -1 ani mi się ważcie włączać rakiety, zanim wysiądziecie.'
Dan nie potrzebował zbędnych wskazówek. Dobrze wiedział, co ma robić. Odepchnął się od swojego siedzenia i wydostał na zewnątrz.
Wszystkie sześć elementów, pozostałych z konstrukcji rozporowej, opatrzonych było drabinami.
Dziesięć minut później Dan wspinał się już z Jimem po jednej z nich, rozwijając za sobą gruby kabel z włókna węglowego. Wpatrywał się w czubki swoich butów, starając się jednocześnie nie dostrzegać pędzących gwiazd, rozmywających się wokół niego w świetliste smugi. Czuł się równie pewnie i komfortowo jak mrówka na wirującym talerzu do rzucania. Gorzej było tylko w chwilach, gdy niepewnie umocowana drabina zaczynała chwiać się pod wpływem ich kroków. Pod swoimi stopami widzieli fragment statku, z którego eksplozja zerwała znaczną część poszycia, razem z rurami i przewodami. Dan skoncentrował się na powierzonym mu zwoju.
Koniec kabla przyspawał wcześniej do brzegu stacji. Zadanie to wydawało się stosunkowo łatwe, jednak w rzeczywistości nieźle namęczył się, zanim w końcu poradził sobie z siłą odśrodkową, uparcie starającą się wyrzucić wszystko, jego nie wyłączając, w przestrzeń.
- Nareszcie - powiedział Jim. - To powinno wystarczyć. Juanita, spadamy stąd.
Kiedy schodzili po drabinie, statek kilkakrotnie przeleciał obok nich, owijając liną stację. W międzyczasie Shuwundu przymocował identyczny kabel po drugiej stronie, do pochylni.
- W porządku, chłopie - zwrócił się do niego Jim. - To) działa mniej więcej tak. Pochylnia waży plus minus tyle, samo co ładunek. Mamy zatem dwa obciążniki, rozumiesz, oba połączone z linami, owiniętymi wokół tej tutaj stacji. Juanita wyłączy silniki statku, a my w tym czasie wysadzimy umocowania. Siła odśrodkowa odrzuci je oba w przeciwnych kierunkach. Oczywiście obciążniki razem wzięte są dużo mniejsze od stacji, ale za to mają dużo większy zasięg, widzisz? Jeśli więc ci i bazy obliczyli wszystko prawidłowo, kąt, jak mu tam, powinien zostać zniwelowany, a to z kolei oznacza, że to draństwo przestanie się wreszcie obracać. A zresztą, nawet jeśli coś spieprzyli, to przynajmniej powinno wytracić trochę prędkości.
- Wiem - odparł Dan. Nie miał pojęcia, co mogliby zdziałać w wypadku, gdyby cała operacja nie powiodła się tak, jak to zaplanowali, ale postanowił się nie odzywać. Zresztą Jim i tak zignorowałby wszelkie pytania.
- A teraz wsiadać!
Wszyscy załadowali się do transportera i przypięli na swoich miejscach. Kiedy byli gotowi, w ich uszach znów zabrzmiał głos Jima.
- Juanita, przygotuj nas do odcięcia.
- Gotowe.
- 321 Już!
Teraz wyglądało to tak, jakby stacja poruszała się razem z gwiazdami. Dan zamknął oczy. Po chwili odezwał się Shuwundu.
- Przygotujcie się na lekkie szarpnięcie, kiedy będziemy się odłączać.
"Lekkie szarpnięcie" prawie wyrwało Danowi ręce ze stawów. Nadal trzymał oczy zamknięte, aż do momentu, gdy usłyszał okrzyki radości. Najwyraźniej akcja się powiodła, Gwiazdy w końcu przestały wirować, Juanita odcięła ich pojazd od stacji.
Jim znów wykrzykiwał im do uszu rozkazy.
- A teraz zabierz nas do silników!
Juanita już się tam kierowała. Teraz, kiedy udało im się powstrzymać szalone wirowanie stacji, dziewczyna nie miała problemów z wylądowaniem na zewnętrznym okręgu w pobliżu olbrzymiej wyrwy.
- Shuwundu, zabierz generator. Ja wezmę działo. Dan, ty nie masz pojęcia, co się tu dzieje, więc po prostu trzymaj się mnie.
Wskazał na kadłub statku.
- To tutaj powinno wystarczyć. No, ruszać się, szybko. Nie możemy rozpędzić tego cholerstwa, więc sami musimy się pospieszyć. Została nam tylko godzina. ;
Dan trzymał działo, podczas gdy Shuwundu mocował je do stacji. Za pomocą żyroskopu zaczęli je ustawiać pod kątem dokładnie dziewięćdziesięciu stopni do wektora lotu olbrzyma.
- Szkoda, że nie możemy użyć tutejszych silników - powiedział Dan.
Jim prychnął.
- Jasne. Najlepiej spędźmy pół godziny na zastanawiano się, kto i dlaczego porzucił ten złom, żeby zrobiło się za późno na użycie działa. Myśl o tym, co masz robić, dupku. Znowu źle, zróbcie to jeszcze raz.
Za drugim razem poszło dużo szybciej. W końcu i Jim był usatysfakcjonowany. Zaczęli podłączać generator.
- Chodź, Dan, przyniesiemy lód - zaproponował Shuwundu.
Pozostawili resztę załogi podłączającą generator i udali się do transportera. Lód był zapakowany w sześć elastycznych toreb, z których każda miała metr sześcienny pojemności. Chociaż nie ważyły prawie nic, trochę czasu zajęło im wprawienie w ruch bezwładnych pakunków. Na szczęście wyglądało, na to, że przynajmniej Shuwundu nie ma większych problemów ze skierowaniem ich we właściwą stronę i zatrzymaniem tuż przy działku.
Generator już szumiał. Shuwundu podłączył paczki z lodem do podgrzewacza i broni. Wreszcie mogli zacząć wykonywać swoje główne zadanie.
Wszyscy się odsunęli.
- Cofnąć się! - krzyknął Jirfl. - To draństwo może się przebić przez stalową płytę.
Włączył urządzenie. Topniejący lód był pompowany do działa, gdzie przeistaczał się w parę o temperaturze tysiąca stopni Celsjusza, która uchodziła przez otwór wylotowy. Nie rozlegał się żaden dźwięk, nie było także żadnych widzialnych efektów działania maszyny; dopiero po jakimś czasie stacja kosmiczna pod wpływem połyskliwej, ponaddźwiękowej strugi pary zaczęła bardzo, bardzo powoli zmieniać trajektorię lotu.
- Juanita, sprawdź nowe dane od Amelii.
- Przewidywany czas zderzenia: 1 godzina i 21 minut. Połączy się z nami, jak tylko będzie wiedziała, jak zadziałał : strumień. . i
- Powiedziałem, że chcę nowe dane, a nie stare, kretynko.
- Poprosiłam o nowe dane natychmiast po uruchomieniu działa. Amelia prześle mi je, jak tylko je uzyska. Zawsze to robi.
Zapadła cisza, podczas której wsłuchiwali się w swoje lekko świszczące z wysiłku oddechy. Dan spojrzał w górę. Odległe Słońce znajdowało się teraz dokładnie nad nimi.
Czas mijał. Worki z wodą zaczynały tracić na pękatej objętości. Dan chciał rozejrzeć się po wnętrzu statku, ale doskonale wiedział, jaka będzie reakcja Jima, kiedy tylko odważy się to zasugerować. Dlaczego zdecydowałem się tu przylecieć?, pomyślał. Przecież moja praca w kopalni węgla nie była wcale taka zła. Prawdziwe niebo i ptaki, kiedy wychodziłem na powierzchnię. No i tamtejszy szef nie był skończonym dupkiem.
- Są najnowsze dane - prawie krzyknęła Juanita. - Stacja znów zaczęła się obracać. Musimy skorygować kąt strumienia o dwadzieścia sześć minut na wschód. Poza tym, okazało się, że kolos jest lżejszy, niż pierwotnie założyli, więc nie będziemy potrzebowali całego zapasu lodu. :
Shuwundu wyłączył działo, żeby je przesterować na właściwy kierunek.
- Shuwundu, wyłącz działo i przesteruj je na właściwy kierunek - w chwilę później zaordynował Jim.
Po upływie niecałej minuty maszyna znów została uruchomiona.
Gdybym przez "przypadek" znalazł się w zasięgu strumienia, myślał Dan, mój skafander natychmiast by się rozszczelnił. Wszystko skończyłoby się w ciągu najwyżej jednej sekundy. Już nigdy nie musiałbym się użerać z Jimern. Cholera, miałbym z głowy cały ten koszmar.
- Najnowsze dane. - Juanita miała dla nich kolejną wiadomość. - Trafiliśmy w dziesiątkę. Powinno nam wystarczyć kilka litrów z drugiej torby, ale Amelia mówi, żebyśmy na wszelki wypadek zużyli połowę zawartości. Ewakuacja odwołana.
Jim i tym razem nie zawiódł.
- Dan, dawaj następną torbę!
Dan zrobił to, co mu kazano, jednak kontrolowanie ruchu pakunku w pojedynkę nie było już takie łatwe. Miotał się i bujał na boki. Krótki dystans, jaki dzielił transporter od działa, pokonał krokiem pijanego tragarza. Zmaganie z torbą sprawiło, że na chwilę zapomniał o swoich problemach.
Był już blisko. W końcu ostrożnie pchnął worek po raz ostatni - niestety niezbyt precyzyjnie. Ładunek, zamiast zatrzymać się tuż przed działem, uderzył w jego bok. Ponieważ nie było wystarczająco mocno przytwierdzone do powierzchni statku i dodatkowo wciąż miotało strumieniem pary pod ogromnym ciśnieniem, w jednej chwili oderwało się od podłoża i odleciało w przestrzeń, poruszając się z zadziwiającą prędkością. Sekundę później strumień pary trafił w worek przyniesiony przez Dana i rozciął jego powierzchnię.
Tona lodu błyskawicznie zagotowała się i zniknęła.
Kylie rozhermetyzowała śluzę powietrzną. Maleńki skafander, który miała przed sobą, w jednej chwili zamienił się w sflaczałą szmatkę. Nadal przeciekał jak sito. Nałożyła kolejną warstwę taśmy i spróbowała znowu. Bez zmian, kombinezon nadal wypuszczał powietrze. Dzięki Bogu, odwołali już alarm kolizyjny. Jeśli miałaby zabrać Johnny'ego na kosmodrom, musiała ubrać go w skafander.
Znów rozhermetyzowała śluzę i zaczęła zdejmować własny strój. Słyszała, że w głównej kopule coś się dzieje, zdawało jej się, że ogłaszano przez głośniki jakiś komunikat, jednak nie była w stanie wychwycić sensu słów. Doszła do wniosku, że to pewnie jakaś błahostka, i pozostała w komorze powietrznej, dalej starając się wyśledzić, gdzie dokładnie znajduje się dziura.
Nie było rzeczy, która mogłaby zmusić ją do pozostawienia Dana samego z jego depresją. W ostateczności był jeszcze Shuwundu. Postanowiła, że jak tylko wrócą z tej asteroidy, zobaczy się z nim i poprosi o pomoc. Zaczęła już nawet planować, co mu powie.
Trzej mężczyźni wstrzymali oddech. Cisza, która zapanowała, wydawała się być najbardziej ogłuszającym z grzmotów, głośniejszym nawet niż dudnienie serca Dana. Czuł, że jest mu bardzo zimno i bardzo słabo.
- Ty kretynie! - Jim wyrzucał z siebie wszystkie znane sobie i wymyślone na potrzeby chwili obelgi, nie dając Shuwundu dojść do słowa. Mężczyzna zrezygnował w końcu z prób powiedzenia czegoś i odszedł w stronę ich transportera. Pogrążony w przygnębieniu Dan ledwo odnotował fakt, że Shuwundu stoi tuż obok Juanity, a ich hełmy dotykają się. Znak, że rozmawiają ze sobą bez użycia intercomu. Jim przerwał na chwilę, żeby zaczerpnąć powietrza.
- OTRZĄŚNIJCIE SIĘ, WY DWAJ! - wrzasnął Shuwundu. - Musimy MYŚLEĆ!
- Najnowsze dane - przerwała mu Juanita. - Brakuje nam przynajmniej dziesięciu litrów, przewidywany czas do kolizji: trzydzieści cztery minuty.
Jakiś czas później Kylie zaniepokoiła panująca zbyt długo cisza. Wróciła do głównej komory i odkryła, że jej synek jakimś sposobem wydostał się z kojca. Rozejrzała się po pomieszczeniu; ani śladu Johnny'ego, za to lodówka otwarta na oścież. W końcu przypomniała sobie, że tutaj należy skontrolować także ściany i sufity, a nie tylko podłogę. Tak jak przypuszczała, chłopiec ukrył się w najwyższym punkcie kopuły. Nawet z dołu było widać, że jego twarz i klatka piersiowa pokryte są jakąś czerwoną mazią. Poczuła, jak w gardle rośnie jej wielka gula.
Kiedy dostrzegł, że go widzi, zachichotał radośnie i pomachał do niej rączką.
- Pa, pa, mamusia! - krzyknął jak zwykle na powitanie. - Pa, pa!
Dzięki Bogu chyba nie był ranny.
Na czworakach zaczęła wspinać się po ścianie. Nienawidziła wysokości, poza tym spoglądanie na podłogę z takiej perspektywy niezmiennie wywoływało u niej mdłości. Zamknęła oczy i starała się myśleć o tym, że przy panującej i w pomieszczeniu mikrograwitacji trudno byłoby jej skądkolwiek spaść, a tym bardziej zrobić sobie krzywdę. Po kilku sekundach otworzyła oczy i zmusiła się do przyjęcia pozycji j bardziej przystającej jej gatunkowi.
Johnny odczekał, aż zbliżyła się do niego na dwa metry, i tylko po to, aby w ostatniej chwili czmychnąć, zanosząc się I od radosnego śmiechu i pozostawiając po sobie w powietrzu j kilka czerwonych kropli. |
Kylie złapała jedną z nich i powąchała. I
- Ketchup!
Mały łobuz najwyraźniej jakimś cudem zdołał umazać się drogocennym sosem. Nie wiedziała, czy powinna odetchnąć z ulgą, czy krzyczeć ze złości. Tak czy inaczej, bezwarunkowa musiała go złapać i umyć. Ale przede wszystkim nie mogła dłużej wisieć do góry nogami pod tą przeklętą kopułą.
- Zostań tam, gdzie jesteś, Johnny. Mamusia już do ciebie idzie.
Podążyła w jego kierunku, starając się oddychać możliwie spokojnie i głęboko.
Chłopiec czekał na nią na samym dole, nadal chichoczą do momentu, kiedy Kylie znów zbliżyła się do niego na odległość dwóch metrów. I tym razem powtórzył swój ulubiony manewr i czmychnął jej spod nóg.
Właśnie wtedy usłyszała trzeszczący głos intercomu.
- Ewakuacja. Ewakuacja. Kolizja nastąpi za czternaście minut. Cały personel proszony jest o bezzwłoczne zgłoszenie się do portu. Powtarzam. Kolizja nastąpi za czternaście minut.
Przez chwilę Kylie. stała jak posąg. Nie była w stanie się poruszyć. Wreszcie podbiegła do komunikatora, żeby połączyć się z informacją. Nikt nie odpowiadał.
- Mama! - krzyknął Johnny. - Pa, pa, mamusia. Kylie spróbowała połączyć się z Juanitą. Bez skutku.
- Mamusia! - powtórzył Johnny. -Przepraszam, kochanie, mamusia jest zajęta. Tym razem wybrała numer huty. Bez zmian. Intercom znów przemówił głosem Amelii:
- Ewakuacja. Ewakuacja. Kolizja nastąpi za dwanaście minut. Cały personel proszony jest o bezzwłoczne zgłoszenie się do portu. Powtarzam. Kolizja nastąpi za dwanaście minut.
Wypróbowała wszystkie numery znajdujące się na krótkiej liście kontaktowej, podczas gdy Johnny znów wspiął się pod sufit.
Ponownie spróbowała połączyć się z informacją. W końcu zdała sobie sprawę, że Amelia nadal musi pozostawać w zasięgu intercomu. Wyglądało na to, że sama zajmuje się całą administracją. Wszyscy inni dawno już udali się do portu.
- Ewakuacja. Ewakuacja. Kolizja nastąpi za dziesięć minut. Cały personel proszony jest o bezzwłoczne zgłoszenie się do portu. Powtarzam. Kolizja nastąpi za dziesięć minut. Statek wystartuje za pięć minut. Kończę nadawanie.
Przerażona Kylie rozejrzała się wokół. Podbiegła do swojego skafandra i uruchomiła intercom. Usłyszała głos Amelii:
- Baza do załogi roztrącającej. Ewakuujcie się. Zostało wam dziewięć minut na zebranie się i minuta na ucieczkę. Po kolizji przygotujcie się na spotkanie z Buzz Aldrinem.
W odpowiedzi usłyszała tylko kilka głuchych trzasków. Nie ma sposobu, aby skontaktować się z Danem za pomocą zwykłego intercomu.
- Baza! Amelia! Pomocy! Pomocy!
- Kto mówi?
- Kylie Gaunt. Johnny zniszczył swój skafander. Nie możemy opuścić kopuły. My...
Radio zaskrzeczało, kiedy Amelia przerwała połączenie. Kylie nie mogła w to uwierzyć. Jednak gdy tylko przestała krzyczeć, radio trzasnęło znowu i ponownie usłyszała głos Amelii.
- Słyszysz mnie?
Odpowiedź ginęła w trzaskach, ale dla Kylie była wystarczająco wyraźna.
- Zrozumiałem. Nic na to nie poradzimy. Będzie musiała zostawić dziecko.
- Co takiego?! - wrzasnęła Kylie. Intercom znów zatrzeszczał, uciszając ją. Amelia nie pozwoliła jej się wtrącić.
- ...poważnie? - dał się słyszeć głos z Bazy.
- Wiem, wiem! Ale nie mogę nic zrobić. To nie jest autobus. Nie zmieścimy wahadłowca w komorze. Jeśli nie ewakuujemy się: w ciągu czterech minut, wszyscy zginiemy.
- Zrozumiałaś, Kylie? - zapytała Amelia.
Kylie próbowała odpowiedzieć, ale znów coś blokowało jej kanał.
- Spróbuj teraz - znów usłyszała głos Amelii. Kylie pociągnęła nosem i zaszlochała.
- Nie zostawię Johnny'ego. Nie mogę.
Słyszała, jak kobieta po drugiej stronie bierze głęboki wdech.
- Kylie, bardzo mi przykro, ale nie możesz pomóc Johnny'emu. Możesz tylko ocalić siebie. Idź natychmiast do portu. To, że tam zostaniesz, nikomu nie pomoże. Idź do portu. Zostały ci tylko trzy minuty.
- Nie! - wrzasnęła Kylie. - Nie!
Tym razem odezwał się do niej ktoś z Buzz Aldrina.
- Posłuchaj, głupia kobieto. Masz trzy minuty. Uciekaj do portu.
- Kylie, proszę cię! - przekonywała ją Amelia.
- Nie!
Osunęła się na ziemię, wstrząsana szlochem. Z trudem chwytała powietrze.
- Kylie, Kylie, jesteś tam? Posłuchaj, idę do ciebie ze skafandrem dla dorosłego. Może zdołamy ubrać w niego twojego synka. Jeśli nam się uda, wyskoczymy z Paychecka
i miejmy nadzieję, że jakiś statek po nas wróci. Dowódca Buzz Aldrina przerwał Amelii:
- Kolizja nastąpi właśnie od tamtej strony. Jeśli siła wybuchu was nie rozszarpie, to z pewnością odłamki zrobią z was sito.
- Kylie, otwórz komorę i czekaj na mnie. I włóż swój skafander.
- Cholerne baby! - wydarł się na zakończenie ktoś z Buzz Aldrina. - Róbcie, co chcecie, ale popełniacie zwyczajne samobójstwo!
Kylie wyrwała intercom ze swojego kombinezonu.
Wyraźny kształt Paychecka przesłaniał wszystkie gwiazdy ponad nimi. Komputer w bazie przewidział, że stacja uderzy w pobliżu portu. Prawdopodobnie Paycheck się nie rozpadnie, ale komory, w których mieszkali i pracowali ludzie, z pewnością zostaną zniszczone.
Od chwili, kiedy Shuwundu na nich nawrzeszczał, nikt nie odezwał się do Dana ani słowem. Dan także milczał. Nie miało to zresztą większego znaczenia, ponieważ jego głowa nadal była wypełniona tamtym krzykiem.
- Baza do załogi roztrącającej. Ewakuujcie się. Zostało wam dziewięć minut na zebranie się i minuta na ucieczkę. Po kolizji przygotujcie się na spotkanie z Buzz Aldrinem. "
Dwóch załamanych mężczyzn podążyło w stronę transportera.
- Na miłość boską, Dan, pospiesz się albo cię tu zostawimy! - Jim wydarł mu się prosto do ucha.
Dan odwrócił się i odszedł w przeciwną stronę. Wszystkich zawodził. Był bezużyteczny.
- Dan, nie bądź głupi! Każdy popełnia błędy! - krzyczał za nim Shuwundu.
Gaunt zanurkował w dziurę w poszyciu. Nie będą próbowali go szukać. Już za kilka minut Kylie będzie wolna, będzie miała szansę poszukać odpowiedniego ojca dla Johnny'ego. Zdążył zrobić nie więcej niż dwadzieścia kroków, kiedy zatrzymał się osłupiały.
Ściany były pokryte czymś na kształt arabskiego pisma.
Zaciekawiony, wszedł do jednego z pokojów, do których prowadziły rzędy drzwi wzdłuż ścian korytarza.
Warsztat. Rozpoznał tokarkę i wiertarkę. Na jednej ze ścian wisiały półki. Były puste, a ich zawartość dryfowała swobodnie w powietrzu. Po głowie plątało mu się jakieś rozmyte wspomnienie grupy fundamentalistów, którzy opuścili Ziemię, aby założyć gdzieś nową kolonię. Podobnie jak misjonarze, tyle że islamscy. Wyglądało na to, że nie zalecieli daleko.
Intercom zatrzeszczał cicho w jego uchu. Wiedział, że z każdym krokiem w głąb stacji sygnał będzie słabł.
- Baza do załogi roztrącającej. Ewakuujcie się. Czas się kończy.
- OK, musimy się rozdzielić i poszukać tego głupca! Dan wyłączył oświetlenie skafandra. Wcisnął się głębiej
w najciemniejszy kąt i obserwował, jak sylwetki jego towarzyszy prześlizgują się obok drzwi.
- Jezu Chryste! To bez sensu. Może się ukrywać godzinami, jeśli tylko będzie miał na to ochotę.
Minutę po upływie limitu czasowego wszyscy wyszli na powierzchnię, klnąc głośno. Dan poczuł niewysłowioną ulgę. Nie będzie już budził się w nocy, przeklinając dzień, który ma nadejść. Nie będzie musiał więcej udawać, że wszystko jest w porządku, podczas gdy jego wnętrze trawiła pustka. Teraz już nic nie było w stanie mu przeszkodzić, mógł się wreszcie odprężyć.
Nagle w jego uszach znów rozbrzmiał trzeszczący głos intercomu - ktoś w Paychecku rozmawiał z Amelią.
- Kto mówi? Kolejny skrzek.
- Amelia do Buzz Aldrina. Dziecko bez kombinezonu w kopule szóstej. Potrzebują wsparcia. Słyszysz mnie?
Dan poczuł się, jakby ktoś przeszył go nożem. Johnny jest w niebezpieczeństwie? Nie mógł w to uwierzyć, dopóki nie usłyszał odpowiedzi z Buzz Aldrina.
- Zrozumiałem. Nic na to nie możemy poradzić. Będzie musiała zostawić dziecko.
- Nie! - Dopiero po kilku sekundach zorientował się, że to był jego własny krzyk.
- Zostawić dziecko? - zapytała Amelia. - Buzz Aldrin, mówisz poważnie?
- Wiem, wiem! Ale nie mogę nic zrobić. To nie jest autobus. Nie zmieścimy wahadłowca w komorze. Jeśli nie ewakuujemy się w ciągu czterech minut, wszyscy zginiemy.
Dan wystrzelił z pomieszczenia, nie mając pojęcia, co robić dalej. Kierowała nim wyłącznie desperacja. Rozglądał się w panice za czymś, co mogłoby poruszyć stację. Zabicie się przez własną głupotę to jedno, ale pociągnięcie za sobą Johnny'ego?!
Usłyszał głos Amelii:
- Zrozumiałaś, Kylie? - zapytała.
Kylie szlochała głośno.
- Nie zostawię Johnny'ego. Nie mogę.
Dan poczuł rozpierającą go dumę. Jego żona pozostała lojalna wobec niego, chociaż przez ostatnie miesiące jego zachowanie było nie do zniesienia, a teraz nie chciała opuścić Johnny'ego. On za to próbował zostawić ich oboje. Ani przez chwilę...
Z rozpędu rąbnął w zamknięte drzwi. Odruchowo sięgnął do znajdującego się obok nich przycisku. Otworzyły się, a on wbiegł do obszernego pomieszczenia.
Był to najwyraźniej mostek kapitański. Przed jego oczyma rozciągały się wielkie ekrany i olbrzymie konsole, pełne przycisków. Część jego umysłu wciąż pozostawała pod wrażeniem arabskich znaków, jednak druga gorączkowo modliła się, aby stacja okazała się w dalszym ciągu sprawna.
Drzwi otworzyły się, a więc zasilanie działa. Gdyby tylko miał dość czasu, aby rozgryźć te wszystkie mechanizmy...
Dan wzruszył ramionami. Nie miał nic do stracenia, mógł więc próbować wszystkiego. Na chybił trafił wybrał jedną z licznych konsol i bez namysłu zaczął wciskać guziki.
Chwileczkę. Kapitan siedział pewnie gdzieś pośrodku, a pierwszy pilot powinien mieć stanowisko obok kapitana. Jeśli na pokładzie mieli także głównego mechanika, to z pewnością on także musiał być zawsze pod ręką.
Zatem jeden z tych największych pulpitów należał do kapitana. OK, spróbujmy tego na samym przedzie. Dan nacisnął wielki przycisk u samego dołu. Nic. A może coś ze środka. Znowu nic. W takim razie ten z przykrywką? To z pewnością guzik alarmowy albo reset. Z trudem uniósł osłonkę i wdusił kolejny przełącznik. Pomieszczenie rozbłysło światłami.
Dopiero teraz uświadomił sobie, jak wątłą miał nadzieję, że jego chaotyczne poszukiwania dadzą jakieś wymierne rezultaty. Ponownie wzruszył ramionami i zaatakował duży przycisk u dołu konsoli.
Pięć przycisków ułożonych w kształt krzyża zabłysło fioletem. Zamknął oczy, starając się przypomnieć sobie wszystkie wiadomości, jakie miał na temat trajektorii lotu stacji, ze szczególnym uwzględnieniem pozycji Paychecka. Zewnętrzny okrąg był tuż obok krawędzi Paychecka. Dan potrzebował zatem głównego silnika. Nacisnął środkowy guzik.
Nic.
Spróbował znowu. W dalszym ciągu zero reakcji. Oczywiście nie było w tym nic dziwnego. W końcu mimo wszystko statek był tylko wrakiem. Szansę, że główne mechanizmy przetrwały eksplozję, były minimalne.
Nie mając żadnego lepszego pomysłu, wrócił do korytarza, którym dostał się do środka, i pokonał tę samą drogę, tym razem kierując się ku wyjściu. Kiedy wydostał się na zewnątrz, Paycheck był już znacznie bliżej.
Mężczyzna spojrzał na bezużyteczny główny silnik. Gdyby tylko mógł go użyć! Prześlizgnął wzrokiem po widocznych rurach biegnących w stronę silnika. Nie ulegało wątpliwości, że kiedyś dostarczały paliwo. Może nawet w dalszym ciągu były szczelne i pod ciśnieniem. Gdyby udało mu się zrobić w jednej z nich dziurę...
Postanowił wrócić do warsztatu.
Udało mu się znaleźć duże wiertło zakończone czymś przypominającym kawałek czarnego szkła. Może to diament przemysłowy? Musiało to być coś bardzo twardego, w przeciwnym razie, jaki byłby cel nakładania tego na końcówkę wiertła?
Nie udało mu się znaleźć żadnego młota ani podbijaka. Trudno.
Dan ponownie wyszedł na powierzchnię, mając w pamięci swoją pierwszą w życiu próbę użycia młota w miejscu, gdzie nie było grawitacji. Podniósł wtedy wielki kawał jakiejś skały i rąbnął nim w zablokowaną dźwignię. W rezultacie odrzuciło go tak mocno, że spadł z powierzchni Paychecka i Shuwundu musiał go ratować.
Teraz znajdował się jakieś sto metrów od stacji. Włączył odrzutowy plecak na pełne zasilanie i chwycił wiertarkę w obie ręce niczym ciężki pistolet, po czym wycelował i rzucił się całym ciężarem na rurę.
Poczuł, jak siła upadku prawie wyrywa mu ramiona ze stawów, ale jednocześnie wiertło trochę nadruszyło metalową powierzchnię. Dokończenie pracy niemal zupełnie wyzuło go z sił.
W końcu z radością dostrzegł niewielki strumień lodowych kryształków wydostający się przez wyrwę w rurze.
Jeszcze kilka razy powtórzył manewr, robiąc kolejne trzy dziury. Teraz widział już cztery kryształowe smugi, swoją siłą zmieniające tor lotu statku, oddalające go od Paychecka. Stacja zaczęła systematycznie przyspieszać.
Nic więcej nie mógł zrobić. Paycheck był już tak blisko, że niemal na wyciągnięcie ręki. Równie dobrze mógł umrzeć razem z Kylie i Johnnym. Z całej siły kopnął w jedną z rur. Tym razem nieubłagana nieważkość odrzuciła go w stronę Paychecka. Jego bezwładny lot trwał dwie i pół minuty. Tuż za sobą zobaczył chmurę kryształków, lśniących w promieniach słońca. Gdzieś w oddali widział, jak ze zgrzytem stacja odłącza się od szczytu komina na asteroidzie. Odlecieli, żeby uniknąć kolizji. Wleciał w cień Paychecka, a światełka jego komunikatora znów rozbłysły.
Usłyszał trzaski, dochodzące ze słuchawki intercomu.
- Kylie, Kylie, jesteś tam? Posłuchaj, idę do ciebie ze skafandrem dla dorosłego. Może zdołamy ubrać w niego twojego synka. Jeśli nam się uda, wyskoczymy z Paychecka, i miejmy nadzieję, że jakiś statek wróci po nas.
Głos Buzz Aldrina przerwał Amelii:
- Kolizja nastąpi właśnie od tamtej strony. Jeśli siła wybuchu was nie rozszarpie, to z pewnością odłamki zrobią z was sito.
- Kylie, otwórz komorę i czekaj na mnie. I włóż swój skafander.
- Cholerne baby! Proszę bardzo, róbcie, co chcecie, ale popełniacie zwyczajne samobójstwo!
Dan wylądował tuż obok kosmodromu.
Ponieważ nie miał czasu ustawić magnesów w swoich butach, nie zdążył także wyhamować i z dużą siłą uderzył w poszycie Paychecka. Jego lewą kostkę przeszył piekielny ból. Jęknął głośno, ale już po chwili otrząsnął się i przeprogramował lewy magnes na zero, po czym ruszył z miejsca. Kiedy kroczył po przejrzystej powłoce osłaniającej mieszkalne komory załogi, wydawało mu się, że arabski statek sunie prosto na niego. Wiedział, że to, co robi, nie miało prawa się udać, ale nie ustawał w swojej mozolnej wędrówce. Jedyne, czego teraz pragnął,; to jeszcze ostatni raz objąć i przytulić do siebie Kylie.
- Kylie? Kylie, słyszysz mnie? Nie było odpowiedzi.
- Jej intercom chyba nie działa - odezwała się Amelia. Dan obserwował statek poruszający się w świetle słońca,
otoczony migoczącymi gwiazdami. Był już blisko, bardzo blisko. Widział silniki, sterczące w geście niemej groźby.
Słońce, jak gdyby nigdy nic, oświetlało groźną scenę.
Stacja wdarła się w konstrukcję nad kominem, zaledwie o kilka metrów omijając Paycheck. Bezwładne, ciężkie cumy nieubłaganie orały każdą powierzchnię, która znalazła się na ich drodze, pozostawiając po sobie głęboko wyżłobioną ścieżkę zniszczenia. Kopuła numer siedem w jednej chwili zamieniła się w ruinę. Dan pochylił się, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie może go to uratować. Odruchowo odwrócił głowę od lecących odłamków, żeby mieć jakąkolwiek szansę uniknięcia uderzeń prosto w wizjer hełmu. Kiedy ponownie otworzył oczy, zobaczył, że także po szóstce niewiele pozostało. Kopuła się rozhermetyzowała.
Znów zawiódł, ale tym razem ceną było życie jego rodziny. Zabił ich.
Kylie wpatrywała się w intercom w swojej dłoni. Dlaczego to zrobiła? Amelia na pewno przybędzie za późno. Zostały jej dwie minuty na zaimprowizowanie jakiegoś kombinezonu dla Johnny'ego. A gdyby tak włożyć go do torby na śmieci? Nie, to nic nie da. Rozglądała się panicznie, szukając ratunku, aż wreszcie jej wzrok natrafił na zamrażarkę. Podbiegła natychmiast, otworzyła drzwi i w pośpiechu zaczęła wyrzucać zawartość. Zamrożone krążki pizzy i torebki z groszkiem wyfruwały we wszystkie strony, potem dołączyły do nich także półki i szuflady. Pusta przestrzeń we wnętrzu mogła mieć jakiś metr sześcienny.
Johnny znów znajdował się u szczytu komory. Ściganie go nie miało większego sensu, uklękła więc na podłodze, rozłożyła szeroko ramiona i zawołała:
- Kto mnie koooocha?
- Nie! - Johnny zdecydowanie odmówił zbliżenia się do niej. Kylie natychmiast zapomniała o zawrotach głowy. Błyskar wicznie skoczyła na równe nogi, podbiegła do chłopca i nie dając mu czasu na ucieczkę, chwyciła go mocno w objęcia. Zaczął krzyczeć i wierzgać nogami, boleśnie wbijając jej metalowe podbicia butów, gdzie popadło. Zaciskając zęby z bólu, zaciągnęła go do zamrażalnika, wrzuciła do środka i zatrzasnęła drzwi. Słyszała, jak krzyczy i kopie w ściany; pułapki. ?
Kilka chwil zajęło jej uspokojenie urywanego oddechu Założyła hełm i zapięła wszystkie klamry. Johnny był bezpieczny. Wyobraziła sobie, jak próżnia zasysa i otwiera drzwi zamrażarki. Dzięki Ci, Boże, za zbrojoną taśmę, pomyślała,, chwytając ją.
Jej ręce trzęsły się tak mocno, że ledwie była w stanie rozwijać zabezpieczenie i oklejać nim zamrażalnik. To powinno wystarczyć, ale na jak długo? I w jaki sposób zdoła wsad ten ciężar do komory?
Skała wielkości samochodu uderzyła w ścianę z ogłuszającym hukiem. Pogasły światła. Jej krzyk zabrzmiał dużo głośniej w nagłej ciszy, która zapanowała na zewnątrz. Kylie zupełnie straciła orientację w przestrzeni. Lampki jej kombinezonu migotały bezsensownie. Plastikowa torebka z lodem eksplodowała tuż przed jej oczyma, a sam lód wyparował w ułamku sekundy. Zamrażarka dryfowała w powietrzu tuż obok niej. Czy magnes podłogi przestał działać?
Oślepił ją blask słońca. Unosiła się kilkaset metrów nad powierzchnią, coraz bardziej oddalając się od Paychecka. Nie miała pojęcia, w jaki sposób wrócić.
Spróbowała włączyć magnesy swoich butów, ale wiedziała, że w tych warunkach nie ma to najmniejszego sensu. Kiedy po raz kolejny obróciła się w powietrzu, jej nogi uderzyły w jakiś przedmiot. Zamrażarka. Nie tylko słyszała stłumione krzyki Johnny'ego, lecz także poprzez buty czuła ich wibracje. Na jak długo starczy mu powietrza? Prawdopodobnie zafundowała swojemu dziecku powolną, bolesną agonię zamiast szybkiej śmierci.
Danny nie mógł powstrzymać łez, kiedy dostrzegł Kylie wylatującą z kopuły.
- Trzymaj się, Kylie, lecę do ciebie!
Nie odpowiedziała. Zrobiło mu się słabo na myśl, że być może to tylko pusty kombinezon. Albo że Kylie nie żyje.
.- Kylie? Kylie, słyszysz mnie?
Ustawiwszy silniki sterujące na maksymalną moc, podążył w jej kierunku. Mało brakowało, a minąłby ją o kilka centymetrów. Wyhamował w ostatniej chwili i najmocniej, jak potrafił, chwycił skrawek materiału jej skafandra. Przyciągnął go do siebie, tak że dwa hełmy zetknęły się ze sobą. Widok szeroko otwartych oczu Kylie uradował go tak bardzo, że zdołał zapomnieć o bólu, wciąż rozrywającym jego ramiona.
Jej intercom najwyraźniej uległ zniszczeniu.
- Kochanie, wszystko w porządku?
Kylie zaczęła szlochać. Hełm błyskawicznie pokrył się od wewnątrz mgłą. Spróbowała wytrzeć ją od zewnątrz ręką, schowaną w rękawicy. Dan pamiętał, że jemu także się to zdarzało, kiedy był jeszcze świeżo upieczonym rekrutem.
- W porządku, słoneczko. Wyłącz swoje magnesy, zabiorę cię do transportera. Niestety, nie dam rady wziąć ze sobą zamrażarki.
- Nie zostawię Johnny'ego!
Dan na chwilę stracił oddech.
- Zrobiłaś wszystko, co było możliwe. Chodźmy. - Nie!
Nie było sensu się z nią sprzeczać. Sięgnął do jej ramienia i sam wyłączył magnesy. Odepchnął się od zamrażarki tak delikatnie, aby Kylie tego nie zauważyła. I tak była już bardzo wyczerpana. Zareagowała dopiero po kilku metrach.
- Dan! Dan! Nie czuję Johnny'ego.
- Ćśś, kochanie.
- Przestał krzyczeć. Zabrakło mu powietrza. Gdybyśmy tylko mieli większy zamrażalnik!
Minęło kilka sekund, zanim Dan zrozumiał, co się stało. Odetchnął głęboko.
- Kochanie, jesteś genialna.
Chciał natychmiast i jak najszybciej wrócić po pakunek, ale zmusił się, żeby zrobić to powoli i uważnie. Wiedział, że nie zostało mu już wiele paliwa.
Jak tylko dotarli do dryfującego sześcianu, Dan pochylił się nad nim. Johnny nadal krzyczał.
- W porządku - powiedział, a w jego głosie dała się słyszeć nowa determinacja. - A teraz musimy wymyślić, w jaki sposób mam pociągnąć całą naszą trójkę?
- Mam lepszy pomysł - usłyszał głos Juanity.
Dan przez moment nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Zupełnie zapomniał o transporterze.
Minęły wieki, zanim Juanita nadleciała. Wzięli zamrażalnik między siebie i razem doholowali go do statku. Dan usiadł obok Kylie, zastanawiając się, na ile Johnny'emu starczy powietrza.
- Załoga rozpraszająca, czy możecie trochę zwolnić, żebym do was dołączyła? Mam mało paliwa i kończy mi się tlen.
Tym razem to była Amelia.
- Zrozumieliśmy.
Coś było nie tak z systemem kierującym Amelii. Minęły wieki, zanim udało im się ją zabrać. Kiedy wykonywali kolejne podejścia, Dan wyobrażał sobie, jak Johnny dusi się tuż obok nich, uwięziony w zbyt małym pudle.
Dlaczego, do cholery, wydawało mu się, że pieniądze są tak bardzo ważne? Bez chwili zastanowienia zamieniłby wszystkie rudy świata na tlen dla Johnny'ego.
Upłynęły kolejne upiornie długie minuty, zanim wreszcie wylądowali w gigantycznej komorze powietrznej Buzz Aldrina i usłyszeli charakterystyczny syk rozhermetyzowania. Wraz ze zwiększającym się ciśnieniem przerażająca cisza, dobiegająca z zamrażalnika, stawała się coraz bardziej bolesna. Kylie niezdarnie próbowała zdejmować taśmę zbrojoną, wciąż jeszcze mając na dłoniach rękawice.
Wreszcie zabrzmiał gong oznajmiający przywrócenie właściwego poziomu ciśnienia. Dan prędko zdjął hełm i rękawice.
Tuż przed nim natychmiast pojawił się Jim.
- Zwalniam cię!
- Cholera! - wrzasnął Shuwundu, odpychając go na bok. - Może najpierw wyciągniemy dzieciaka.
Dan zignorował ich obu.
Drżącymi rękami przetrząsał swoją torbę, w poszukiwaniu noża. Kiedy go znalazł, natychmiast rzucił się do rozcinania taśmy.
Kylie niecierpliwie otworzyła drzwi, ich oczom ukazało się ciało Johnny'ego, bezwładnie spoczywające na dnie zamrażarki.
Serce Dana zatrzymało się na chwilę.
Johnny zakasłał.
Kylie chwyciła Johnny'ego w objęcia, a Dan przygarnął do siebie ich oboje. Johnny obudził się i wtulił twarz w ramię matki. Dan pocałował namiętnie swoją żonę. Smakowała chili i łzami. Po chwili ucałował także Johnny'ego, którego skóra smakowała dla odmiany ketchupem. Chłopiec, wciąż jeszcze zaspany, także musnął ustami jego policzek.
Jakże dobrze było żyć. Czy kiedykolwiek myślał inaczej?
Przełożyła Marianna Płusa
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 12NF 2005 12 bezludzieNF 2005 12 łzy sobekaNF 2005 12 kamienny krągNF 2005 12 sprzedawca rybNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 02 siła wizjiNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 10 prawo seriiNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierciNF 2005 10 misja animal planet2005 12 44NF 2005 06 dęby2005 12 Reaching Base Building a Database Application Using Ooo BaseNF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotówNF 2005 08 twórcaNF 2005 02 tatuażNF 2005 02 podróżnicywięcej podobnych podstron