KEN McCLURE
Rekonstrukcja
„KB”
Jedyną rzeczą konieczną do zatriumfowania zła jest bezczynność dobrych ludzi.
Edmund Burke (1729-1797)
Prolog
Edynburg, Szkocja sierpień 1997
Dzieci nagle ucichły. Ich matka, która siedziała na trawie pogrążona w lekturze nowej powieści Virginii Andrews, uniosła wzrok znad książki i zaczęła nasłuchiwać.
- Jemma? Graham? - zawołała. - Gdzie się podzialiście? Co tam znowu kombinujecie?
Odpowiedzi nie było. Matka obróciła głowę w stronę drzew i zawołała ponownie. Po chwili rozległ się dziwnie stłumiony głos córeczki.
- Mamusiu? Tu jest... jakiś pan...
Kobieta odłożyła książkę, podniosła się niezgrabnie i boso, tylko w pończochach, potruchtała między drzewa. Przestraszyła się, że jakiś zboczeniec mógł napaść na jej dzieci. Zatrzymała się na skraju polanki, skąd dobiegł głos Jemmy, i zobaczyła dzieci wpatrujące się w koronę drzewa.
Gdy podniosła wzrok, ulga ustąpiła miejsca zgrozie. Na wysokości swojej twarzy ujrzała parę powoli obracających się jasnobrązowych butów. Przemknęła jej przez głowę niedorzeczna myśl, że mężczyzna lewituje, nim zdała sobie sprawę z rzeczywistości.
- Och, mój Boże! - wykrzyknęła. - Chodźcie tutaj, obydwoje!
Dzieci podbiegły do matki. Zgarnęła je w ramiona. Wcisnęły twarzyczki w poły jej spódnicy, szukając bezpieczeństwa i pociechy. Kobieta nadal wpatrywała się w koronę drzewa.
Z początku niewiele widziała przez listowie, ale gdy wiatr zakołysał ciałem, zdała sobie sprawę, że niczego więcej i tak nie chce oglądać. Brązowe sztruksowe spodnie i zielonkawobrunatna kurtka stanowiły niezamierzony kamuflaż. Kobieta podniosła jeszcze bardziej wzrok i czekała, aż trup odwróci się do niej przodem. Wciągnęła gwałtownie oddech na widok wpatrującej się w nią spomiędzy gałęzi wykrzywionej, purpurowej twarzy z wytrzeszczonymi oczyma i wystającym z ust językiem.
- Ten pan nie żyje, mamusiu? - zapytała Jemma.
- Chyba tak, córeczko. Musimy wezwać policję.
Funkcjonariusze przybyli fordem panda pięć minut po wezwaniu. Po kolejnych dziesięciu minutach zjawiły się trzy następne samochody, torujące sobie drogę syrenami i migającymi światłami. Dookoła miejsca wypadku rozciągnięto kraciaste taśmy znakujące. Zanim kobieta zdołała ochłonąć, wyciągnięto z niej wszystko, co wiedziała - czyli niewiele. Kazano jej podać nazwisko i adres, na wypadek gdyby była jeszcze potrzebna, chociaż policjanci wątpili, czy okaże się to konieczne.
Kobieta czuła wyraźny zawód, że na tym skończył się jej udział w całej sprawie. Przecież to ona podniosła alarm - bez niej nic by się nie stało, a potraktowano ją jak osobę zupełnie pozbawioną znaczenia. Miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej: kim był ten człowiek i dlaczego to zrobił - ale policjanci nie chcieli jej nic powiedzieć. Po odegraniu głównej roli w krótkim koszmarze ponownie została usunięta poza nawias, zatrzaśnięto za nią drzwi. Zarówno ona, jak i dzieci okazali się zbędni.
Trzymając matkę za ręce, maluchy rzucały za siebie wystraszone, ukradkowe spojrzenia w stronę zarośli. Było pewne, że ten piknik pozostanie im w pamięci do końca życia; wiszący na gałęzi mężczyzna będzie dekorować drzewa w ich snach aż do samej śmierci.
- No i? - zapytał inspektor dochodzeniowy swego podwładnego, gdy martwego mężczyznę ułożono na ziemi, by przeprowadzić wstępne oględziny zwłok. - Co o tym myślisz?
- Wydaje mi się, że to zwyczajne samobójstwo, panie inspektorze. Obcokrajowiec, doktorant na tutejszym uniwersytecie. Miał ze sobą legitymację. Nazywał się Hammadi, Ali Hammadi.
Legitymacja ze zdjęciem?
Tak, to na pewno on.
Sierżant podał inspektorowi legitymację i przetrząsnął zawartość portfela nieboszczyka.
- Trzydzieści pięć funtów gotówką, dwie karty kredytowe, parę nazwisk i numerów telefonów, karta telefoniczna, zaproszenie na przyjęcie i elektroniczny klucz do budynku Instytutu Nauk Molekularnych.
Pojawił się sądowy anatomopatolog, niski, łysy mężczyzna z nadwagą. Zanim dotarł na polankę, zdążył się zadyszeć od dźwigania swojej torby.
Miła odmiana, nie powiem - stwierdził.
Odmiana?
Kiedy wzywają mnie stróże prawa z Lothian, zwykle leje jak z cebra i jest środek nocy.
Bardzo śmieszne.
Patolog przyklęknął obok ciała i rozpoczął obdukcję.
Wiemy o nim cokolwiek? - zapytał, nie przerywając badania.
Student. Chyba uczył się nauk molekularnych.
- Na pewno nie fizyki - powiedział lekarz, przyglądając się karkowi trupa. - Spartaczył skok. Nie złamał sobie karku, udusił się.
- Ach, ci studenci. - Na twarzy inspektora pojawił się wyraz niesmaku. - Dlaczego muszą wszystkim zawracać głowę, jeśli mają kłopoty z egzaminami?
Nie wiemy, czy oblał jakie egzaminy, panie inspektorze - powiedział sierżant z należytym szacunkiem, chociaż przez zaciśnięte zęby. Był znacznie młodszy od przełożonego.
To ich zwykły powód, do cholery, może nie? - Inspektor rzucił funkcjonariuszowi gniewne spojrzenie. - W gazetach na pewno ochrzczą go „doskonale się zapowiadającym”. Zawsze tak jest.
1
Arabia Saudyjska wrzesień 1997
Koła land-rovera o długim rozstawie osi przestały wgryzać się w piach. Silnik zamarł. Pojazd zatrzymał się w głębokim rozstępie między dwiema równoległymi wydmami. Czterech mężczyzn w wozie terenowym zdjęło z twarzy keffije. Wysiedli, by wytrząsnąć piasek z ubrania i napawać się aksamitną nocną ciszą. Blask gwiazd na bezchmurnym niebie sprawiał, że zdawali się karzełkami pośród księżycowego krajobrazu. Czuli się jak jedyni mieszkańcy dalekiej, osobliwej planety.
- Czas się rozejrzeć - powiedział dowódca.
Mimo iż ubrany w arabski strój, mężczyzna mówił po angielsku - podobnie jak pozostali. Jeden z nich został przy wozie, podczas gdy trzej pozostali wspięli się niemal na szczyt wydmy po północnej stronie zagłębienia. Tam rozciągnęli się płasko na piasku, podpełzli ostatnie parę metrów i zaczęli rozglądać się po pustyni. Byli wyposażeni w najlepszej jakości noktowizory, jak przystało na członków elitarnej angielskiej jednostki wojskowej. Oficjalnie zostali przydzieleni do saudyjskich sił zbrojnych jako „doradcy”. Nieoficjalnie nosili arabskie stroje, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów i robili to, co im się podobało. Obecnie stanowili jeden z patroli w strefie, gdzie stykały się ze sobą Kuwejt, Arabia Saudyjska i Irak. Chcieli być pierwszymi, którzy się dowiedzą o wszelkich ewentualnych posunięciach Saddama w tej okolicy.
Cicho jak w grobie - szepnął jeden z mężczyzn.
Piach, piach i jeszcze więcej tego cholernego piasku - mruknął drugi.
Dowódca sprawdził ich pozycję na przenośnym odbiorniku GPS - satelitarnego systemu nawigacyjnego. W myślach podziękował Amerykanom, że ich satelity umożliwiły mu określenie położenia na powierzchni Ziemi z dokładnością do trzech metrów. Zanotował pozycję w książce raportów, dodając dokładny czas.
~ Szefie, coś się tam dzieje - powiedział jeden z żołnierzy cicho i bez emocji. Unikanie emfazy było dla nich kwestią zawodowej dumy. Pozostali popatrzyli w miejsce wskazane przez towarzysza, gdzie po irackiej stronie granicy jechały dwa pojazdy.
~ Konwój dwóch wozów zmierza prosto w stronę granicy.
Chyba nie konwój... raczej pościg.
Masz rację. Powinniśmy się tym zainteresować.
Dwaj żołnierze nadal śledzili przez noktowizory zbliżające się pojazdy, podczas gdy dowódca patrolu rozejrzał się po okolicy. W myślach opracowywał plan najskuteczniejszego zatrzymania wozów, gdyby przekroczyły granicę i wdarły się na terytorium saudyjskie.
Pojazdy wojskowe - zameldował jeden z żołnierzy.
Jeden człowiek w pierwszym, trzech w drugim - dodał jego kolega.
A więc ścigają kogoś, kto chce przedrzeć się przez granicę. Pewnie powinniśmy go automatycznie uznać za przyjaciela. Ruszamy.
Trzej mężczyźni szybko spakowali sprzęt i na poły stoczyli się, na poły zsunęli po wydmie w stronę land-rovera. Widząc ich pośpiech, pilnujący wozu żołnierz zapuścił silnik.
- Posuń się! - zawołał dowódca, wcisnął się za kierownicę i powoli dodając gazu, zjechał po zboczu stromego wcięcia pomiędzy wydmami.
Pozostali mężczyźni sprawdzali broń i na powrót owijali keffijami twarze.
- Jeżeli utrzymają obecny kierunek, przetną granicę na północ od płaskiego kawałka terenu między dwiema skalnymi wychodniami, około ośmiuset metrów na zachód stąd. Będą musieli przejechać właśnie tamtędy, więc rozstawimy się z obydwu stron. - Dowódca prawie krzyczał, starając się przebić przez ryk silnika.
Pozostali trzej pokiwali głowami na znak potwierdzenia.
Land-rover zatrzymał się. Mężczyźni podzielili się w pary i zajęli stanowiska po bokach wąskiego pasa równego terenu, obrzeżonego skalnymi formacjami. Ciasny wlot przesmyku zapewniał, że przejeżdżające przezeń pojazdy zwolnią. Podczas gdy żołnierze okopywali się w piasku i ustawiali broń, dobiegał ich już szum silników zbliżających się pojazdów.
Gdy pierwszy wóz pojawił się wreszcie w polu widzenia, zaczajeni żołnierze poczuli niepokój. Pojazd jechał zygzakiem, dzięki czemu drugi wóz powoli go doganiał.
Skurczybyk na pewno się urżnął - stwierdził jeden z żołnierzy.
Myślałem, że Arabusy nie piją.
Szybciej, szybciej! - mruczał pod nosem dowódca, nie zwracając uwagi na komentarze podwładnych. Zdawał sobie doskonale sprawę, jak szybko ścigający zbliżają się do ofiary. - Szybciej! Uda ci się, kimkolwiek jesteś!
Jezu! - wykrzyknęli równocześnie Brytyjczycy, gdy ciężarówka na przedzie podskoczyła, uderzywszy w wielki głaz.
Przez chwilę wydawało się, że się przewróci, jednak wreszcie opadła z powrotem na cztery koła. Ścigający ją pojazd znajdował się zaledwie sto metrów z tyłu.
Gdy wóz na przedzie dotarł do wzniesienia, gwałtownie zwolnił. Jego koła zagrzebały się w nawiany miękki piasek; silnik zawył, gdy zaczęły buksować. Posuwał się dalej do przodu, lecz bardzo wolno. Druga ciężarówka niemal go doścignęła, kiedy wreszcie zdołał pokonać szczyt wzniesienia. Przyspieszył, ale gdy samochodem zarzuciło w bok, kierowca nie skontrował w porę. Wóz zatoczył się, jak gdyby prowadzący całkowicie stracił kontrolę nad kierownicą, i rąbnął w skały dokładnie poniżej zaczajonych żołnierzy.
Mężczyźni popatrzyli na dowódcę. Ten uniósł dłoń na znak, że na razie mają powstrzymać się od działania. Czekał, aż ścigający pokonają wzniesienie. Nastąpiło to po paru chwilach; ciężarówka zatrzymała się w środku wąskiego przesmyku. Wysiedli z niej trzej iraccy żołnierze i ostrożnie ruszyli w stronę ściganego pojazdu. Sprawiali wrażenie zalęknionych, co zaskoczyło Brytyjczyków. Niewątpliwie widzieli przewieszonego przez kierownicę nieprzytomnego mężczyznę. Czego więc się obawiali? Czyżby myśleli, że ścigany jedynie udaje?
Irakijczycy ostrożnie podchodzili do ciężarówki, trzymając broń w pogotowiu. W odległości pięciu metrów od niej zatrzymali się i unieśli lufy. Stało się oczywiste, że zamierzają zabić ściganego człowieka. Dowódca Brytyjczyków zerwał się na równe nogi i krzyknął po arabsku:
- Stać! Rzucić broń!
Zaskoczeni Irakijczycy podnieśli głowy i natychmiast zdali sobie sprawę, że znajdują się w beznadziejnym położeniu. Ze zboczy przesmyku mierzyło do nich czterech nieprzyjaciół. Rozsądek dyktował Arabom, iż powinni posłuchać rozkazu, ale panika zatriumfowała nad roztropnością. Jeden z Irakijczyków przypadł na kolano i zaczął strzelać. Dwaj pozostali usłuchali instynktu stadnego i zrobili to samo. Wszyscy trzej zginęli w gradzie kul, Brytyjczycy bowiem również otworzyli ogień. Po chwili ciemna noc na powrót pogrążyła się w ciszy.
- Kurwa! Żeby tylko nie pkazało się, że byli po swojej stronie granicy - powiedział jeden z żołnierzy.
- Sapo naszej, ale szarżom i tak się to nie spodoba - odparł dowódca. - Na pewno.
„Incydent graniczny zagraża pokojowi na Środkowym Wschodzie” - zaintonował jeden z pozostałych.
Cholera. Co teraz?
Sprawdźmy, kogo tak gonili. Jeżeli dowiemy się, dlaczego uciekał, może uda się nam wyjść na bohaterów.
Spróbowali otworzyć drzwi rozbitej ciężarówki, okazało się jednak, że się zaklinowały, zdeformowane wskutek zderzenia.
- Wyciągnijcie go przez okno.
Jeden z żołnierzy wsunął ramiona przez okno i zdołał objąć nieprzytomnego mężczyznę. Odciągnął go od kierownicy i przy pomocy swoich kolegów wywlókł z samochodu. Położyli rannego na piasku, i zdjęli mu keffiję.
Jezu Chryste! - wykrzyknął żołnierz, który pierwszy zdołał przyjrzeć się twarzy Irakijczyka. Odskoczył z odrazą i upadł na piach. Pozostali pochylili się, by zobaczyć, co nim tak wstrząsnęło.
Boże wszechmogący, popatrzcie tylko na niego - powiedział drugi z Brytyjczyków.
Tego tylko nam brakowało - stwierdził dowódca, przyjrzawszy się oświetlonemu blaskiem księżyca człowiekowi na piasku.
Każdy centymetr kwadratowy twarzy mężczyzny pokrywały niewielkie, sączące się krosty. Zasychająca ropiejąca masa zamieniła jego powieki w szparki. Nic dziwnego, że prowadził wóz z takim trudem - był właściwie ślepy.
Co mu jest, do diabła?
Bóg jeden wie, ale na pewno myślał, że po tej stronie granicy może liczyć na lepszą pomoc - odparł dowódca, kręcąc powoli głową.
Saddam znów bawił się swoimi chemicznymi zabawkami?
Raczej biologicznymi.
Biedny skurczybyk.
Chryste, co teraz z nami będzie?
Oto rozstrzygające pytanie dzisiejszego teleturnieju - odrzekł dowódca. - Jeżeli to broń biologiczna, na przykład wirus, już zostaliśmy wystawieni na jej działanie. Wszyscy.
Chryste, może to dlatego Saddam nie zgadzał się na inspekcje Narodów Zjednoczonych?! - wykrzyknął jeden z żołnierzy. - Byli zbyt blisko wykrycia, co jest grane.
Coś mi podpowiada, że do rana nie będziesz jedynym, który tak myśli - odparł dowódca.
No to, co robimy?
Proponuję, żeby skrócić cierpienia tego nieszczęśnika i spadać stąd w trymiga. Głosujemy? - powiedział trzeci żołnierz, który tkwił nieruchomo obok nieprzytomnego mężczyzny, jak gdyby hipnotyzował go widok jego zeszpecenia.
Nigdzie się nie ruszamy - odparował ostro dowódca. - Wszyscy byliśmy na to wystawieni... cokolwiek to jest. Istnieje ryzyko, że roznieślibyśmy zarazę. Musimy wezwać jajogłowych.
Jeżeli to zrobimy...
To co?
Żołnierz zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
- Nie sądzi pan, że jakiś skurwiel uzna, że najbezpieczniej będzie od ręki nas wszystkich skasować?
Pewnie przyjdzie to komuś do głowy, ale do tego nie dojdzie - powiedział dowódca.
Dlaczego nie?
Ponieważ jesteśmy po właściwej stronie, prawda? - Zapadło milczenie, świadczące wystarczająco wymownie, że nikogo to nie przekonało. Dowódca poczuł się zmuszony dodać: - Poza tym na pewno będą chcieli ustalić, co to takiego.
To trafia mi do przekonania.
Dość dyskusji. Wsadźcie tamtych trzech do ciężarówki i oblejcie ją benzyną.
A co z nim? - zapytał żołnierz, który wciąż tkwił przy chorym mężczyźnie.
Postaraj się jak najbardziej mu ulżyć.
Dowódca wrócił do land-rovera, by porozumieć się przez radio z bazą. Wcześniej nie zamierzał tego robić; nie zalecano bowiem kontaktów radiowych. Jednak wydarzenia tej nocy zmusiły go do zmiany decyzji. Tak jak się spodziewał, kazano mu czekać. Wsadził kij w mrowisko, co wywołało zrozumiałe zamieszanie.
Podpalamy? - zapytał jeden z żołnierzy, polewając iracką ciężarówkę benzyną.
Jeszcze nie. Wdrap się na wydmę i miej oczy otwarte. Irakijczycy mogą przysłać wsparcie, jeżeli czekająna meldunek od tych trzech. W razie jakichkolwiek oznak
kłopotów natychmiast podpalamy ciężarówką. Powinniśmy zniechęcić Irakijczyków do przekraczania granicy, podczas gdy szarże będą wpatrywały się w swoje pępki.
Przez dziesięć minut nic się nie działo. Czterej żołnierze siedzieli skuleni, drżąc z zimna, i czekali na polecenia. Chory Irakijczyk leżał obok ciężarówki. Otulili go kocami, pod głowę wsunęli prowizoryczną poduszkę.
A jeżeli dowództwo wiedziało o wszystkim wcześniej? - zapytał jeden z żołnierzy. - A jeśli nie muszą dostać tego gościa w ręce, żeby ustalić, co się dzieje? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem pewny, że nas skasują. Nie uważacie, że mam rację?
Zamknij się!
Radio zatrzeszczało, usłyszeli kodowe oznaczenie patrolu: Sierra Mikę Żulu. Dowódca podszedł do land-rovera i usiadł na przedzie, by przyjąć rozkazy.
Chyba się rusza - powiedział jeden z Brytyjczyków, spoglądając na Araba.- Może powinniśmy dać mu jakiś zastrzyk?
Wątpię, czy znalazłbyś na nim miejsce nadające się do wbicia igły. Pewnie całe jego ciało wygląda tak jak twarz.
Biedny skurczybyk.
Jeżeli to wirus, sami będziemy niedługo biedni.
Byliśmy przecież szczepieni.
Miejmy nadzieję, że na to, co trzeba.
Dam mu trochę wody.
Dobry z ciebie człowiek, Charlie Brown. Ja się do niego nie zbliżam.
Wysyłają helikopter - powiedział dowódca, wróciwszy od land-rovera.
Po niego?
Po nas wszystkich. Miejsce spotkania cztery mile na południe stąd, o trzeciej zero zero. Została nam godzina i kwadrans. Zróbcie miejsce na tyle land-rovera dla naszego przyjaciela i ruszamy.
Dowódca podszedł do żołnierza, który próbował napoić Irakijczyka wodą z manierki. Mężczyzna sprawiał wrażenie półprzytomnego: wysuwał wargi i język w stronę chłodnej cieczy.
Co z nim?
Żyje, ale nie założę się, że wytrzyma jeszcze kwadrans.
Wynosimy się stąd. Wysyłają po nas helikopter. Do tego czasu zrób dla niego, co tylko będziesz mógł.
Dowódca odpiął kanister z benzyną z rozbitej ciężarówki i wylał zawartość na drugi pojazd Irakijczyków, po czym wrzucił pojemnik do środka samochodu.
Gdy nieprzytomnego mężczyznę załadowano na prowizorycznych noszach na tył land-rovera i Brytyjczycy byli gotowi do odjazdu, dowódca podpalił dwie szmaty i wrzucił je do irackich samochodów. Benzyna zajęła się ogniem, w nocne niebo buchnęły pomarańczowe płomienie. Dowódca osłonił twarz i po chwili odwrócił się, podbiegł do land-rovera i wskoczył na siedzenie obok kierowcy.
- Jedziemy.
Brytyjczycy usłyszeli helikopter na długo, nim go zobaczyli.
Cholerny chinook - skonstatował jeden z nich, rozpoznawszy ton silników. Pozostali wpatrywali się w niebo. W głosie żołnierza słychać było zaskoczenie.
Dlaczego, u diabła, wysłali chinooka? - zapytał jego towarzysz.
Nie powiedział im pan, że chodzi tylko o jednego faceta, a nie o cały iracki pułk, szefie?
Powiedziałem. Odsuńcie się, zapalam flarę.
Rakieta sygnałowa wyprysła w nocne niebo i zapłonęła, oświetlając teren jak miniaturowy świt. Po paru minutach potężne reflektory pod kadłubem olbrzymiego helikoptera marki Chinook z podwójnymi wirnikami przejęły funkcję oświetlania terenu. Śmigłowiec zawisł nad land-roverem i unoszącymi ku niemu twarze mężczyznami.
- Czekamy na rozkazy.
Ledwie dowódca wypowiedział te słowa, gdy rozległ się głośnik ze śmigłowca:
- Sierra Mikę Żulu, tu helikopter Tango Charlie. Pozostańcie dokładnie tam, gdzie jesteście. Nie róbcie nic, zanim nie dołączą do was nasi ludzie. Zamrugajcie reflektorami, jeżeli zrozumieliście.
Dowódca skinął głową. Kierowca zapalił i zgasił światła land-rovera.
- Nie podoba mi się to - szepnął żołnierz zajmujący się Irakijczykiem. Drzwi w kadłubie chinooka otworzyły się powoli. Pojawiło się w nich kilku mężczyzn w strojach przypominających kombinezony kosmiczne. Wyładowali parę skrzyń, wreszcie ruszyli w stronę land-rovera, zabierając je ze sobą.
Nie przejmujcie się dramatyczną scenografią - kontynuował głos z helikoptera. - Czeka was jednak kwarantanna aż do odwołania. Czy ktokolwiek oprócz jeńca jest chory? Mrugnijcie światłami raz, jeżeli tak, dwa razy, jeśli nie.
Dlaczego po prostu nie skorzystają z radia, na miłość boską? - poskarżył się jeden z żołnierzy.
- Irakijczycy na pewno zdołali się już zorientować, że stracili patrol, i monitorują wszystkie zakresy fal - odpowiedział dowódca, podczas gdy kierowca dwukrotnie zapalił i zgasił światła wozu.
- Dobrze. Zachowajcie spokój.
Mężczyźni w kombinezonach kosmicznych dotarli do land-rovera i okrążyli pojazd.
Jasna cholera - szepnął jeden z żołnierzy. - Wiem, że po tygodniu na pustyni nasza higiena osobista pozostawia nieco do życzenia, ale to już przesada.
To kombinezony zabezpieczające przed skażeniem, zapewniające zupełne odcięcie od otoczenia - odparł dowódca. - Nikt nie zamierza niepotrzebnie ryzykować.
Dowodzący ludźmi w kombinezonach mężczyzna dał sygnał, że żołnierze mają wysiąść z land-rovera. Usłuchali polecenia. Stali, czując się bardzo niepewnie, podczas gdy ludzie w kombinezonach otwierali swoje skrzynie.
Wygląda na to, że nas też zapakują w kombinezony - powiedział jeden z żołnierzy, gdy zdołali dojrzeć, co jest w najbliższym pojemniku.
Różnica polega na tym, że oni je noszą, by nic nie dostało się do środka, a my - by nic się nie wydostało.
Trudno w takim układzie o zachowanie godności, prawda?
Żołnierze założyli wręczone im pomarańczowe kombinezony, podczas gdy Irakijczyka wyciągnięto z tyłu land-rovera i pobieżnie zbadano. Następnie jemu również założono kombinezon - z niejaką trudnością, nie był bowiem w stanie przy tym pomagać. Gdy wszyscy byli ubrani, mężczyźni z chinooka sprawdzili szczelność strojów i rozpylili na nie roztwór dezynfekujący. Land-rovera wysadzono w powietrze bombą zapalającą.
- Pewnie nie zaliczył przeglądu technicznego - mruknął jeden z żołnierzy.
Wnętrze śmigłowca było przedzielone uszczelnionymi plastikowymi płachtami. Członków patrolu i chorego Irakijczyka umieszczono w hermetycznie izolowanym od reszty helikoptera przedziale, wyposażonym w oddzielny dopływ powietrza i system filtrujący. Pozostawiono dla nich żywność i butelki z wodą. Kwarantanna już się rozpoczęła.
W trakcie lotu żadnemu z żołnierzy nie przychodziło do głowy nic sensownego, czym można by się podzielić. Milczeli więc, pogrążeni we własnych myślach.
W szpitalu w bazie w Dhahranie przygotowano dla żołnierzy komorę izolacyjną. Nie wymagało to wielkiego wysiłku: komorę zainstalowano już wcześniej, w ramach przygotowań do wojny o Kuwejt. Do tej pory z niej nie korzystano, okazała się przydatna dopiero po raz pierwszy.
Żołnierze z ulgą uwolnili się od niezgrabnych kombinezonów, wzięli prysznic i przebrali się w świeże mundury polowe. Następnie rozpoczęła się odprawa, prowadzona przez zamknięty system telewizyjny.
- Można by pomyśleć, że właśnie wróciliśmy z Marsa - powiedział jeden z żołnierzy do swych towarzyszy. - Za chwilę pewnie pojawi się prezydent Stanów Zjednoczonych.
Ich raport był bardzo prosty. Zatrzymali dwa pojazdy, które wjechały z Iraku na terytorium Arabii Saudyjskiej. Irakijczycy nie posłuchali wezwania do rzucenia broni i jako pierwsi otworzyli ogień. Trzech z nich zginęło, czwarty, chory, został zabrany w celu udzielenia pomocy. Oba irackie pojazdy zostały spalone.
A zabici Irakijczycy?
Spaleni razem z samochodami.
Prowadzący odprawę oficer wciągnął powietrze przez zęby. Dowódca patrolu poczuł się zobowiązany bronić swojej decyzji.
Uznałem, że zważywszy na okoliczności - skoro nie wiedzieliśmy, jaka jest przyczyna choroby Irakijczyka - najlepiej będzie wszystko spalić - powiedział.
Cóż, na razie Irakijczycy nie robią żadnego hałasu - odpowiedział oficer. - O niczym nawet nie pisnęli.
To dobrze czy źle, sir?
Moim zdaniem źle. Milczenie zwykle oznacza winę. Gdyby chodziło o patrol, który przypadkowo przekroczył granicę, Irak wrzeszczałby na całe gardło, domagając się zwołania specjalnej sesji Narodów Zjednoczonych.
A co z Irakijczykiem, którego zabraliśmy?
Z tego, co wiem, jeszcze żyje. Czekamy na przybycie ekspertów.
Zatem nikt jeszcze nie wie, co mu jest?
Niestety nie. Będziecie informowani na bieżąco, ale na razie muszę was prosić o zachowanie cierpliwości.
Tak jest.
Nadal czujecie się dobrze?
Tak jest. Nic nam nie dolega.
Żołnierzy zachęcono, aby się przespali, sen jednak nie nadchodził. Chociaż zwykli sypiać, gdzie i kiedy popadnie, zmuszały ich bowiem do tego warunki operacyjne, w obecnej sytuacji, pozostawieni własnym posępnym myślom, nie potrafili zasnąć nawet mimo wygodnych pryczy. Natknęli się na nieuchwytnego wroga i nie potrafili sobie poradzić z tym uczuciem. Niewidzialny, śmiercionośny nieprzyjaciel mógł już zagościć w ich organizmach; możliwe nawet, że już odniósł zwycięstwo. Żołnierze stali się nadmiernie wyczuleni na płynące z ich ciał sygnały. Gdy któryś kichał, pozostali zamierali w trwodze, zastanawiając się, czy to pierwsza oznaka choroby. Najdrobniejsze ukłucie bólu w kończynach czy choćby minimalna sztywność mięśni nabierały całkowicie nowego znaczenia.
- Oszaleję od tego wyczekiwania - powiedział jeden z mężczyzn trzeciego dnia. - Na pewno dziś coś wymyślą - odparł drugi. - Wczoraj cały dzień lądowały helikoptery z ekspertami z Porton Down, z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie, a nawet grupa ze Szwecji.
~ Ze Szwecji? - zapytali chórem pozostali.
Podobno mają doświadczenie w organizowaniu ruchomych jednostek izolacyjnych na wypadek wybuchu epidemii. Grupa powstała parę lat temu, gdy jedno z tamtejszych miast było zagrożone epidemią jakiejś choroby, wywoływanej przez filowirusy. Biją wszystkich na głowę.
A więc sądzą, że to wirus?
- r Chyba tak, skoro tak się zachowują - przyznał dowódca.
Chryste, na pewno go złapaliśmy - powiedział jeden z żołnierzy. Wstał i zaczął nerwowo kręcić się w kółko.
Minęły trzy dni i nic nam nie jest - zaoponował inny.
Wiem, ale... Boże, na pewno go złapaliśmy. Cóż byłaby warta taka broń biologiczna, gdybyśmy się nie zarazili?
Gówno warta. Nie miałbym nic przeciwko temu - odparł dowódca. - Tak samo, jak gówniane były rakiety Saddama. Równie dobrze mógłby rzucać w Izraelczyków ryżowym puddingiem zamiast SCUD-ami.
A może poskutkowały nasze szczepienia? Może rzeczywiście się uodporniliśmy?
Właśnie. Optymizm nigdy nie zaszkodzi.
Natychmiast chórem odśpiewano „Always Look on the Bright Side of Life”, bardziej dla dodania sobie otuchy niż z radością. Sprowokowało to czuwających nad żołnierzami Saudyjczyków do wypytywania, czy nic im się nie stało.
-Nigdy nie czuliśmy się. lepiej - odpowiedział dowódca, nie wdając się w dalszą dyskusję.
O siódmej wieczór trzeciego dnia kwarantanny drzwi do komory izolacyjnej nagle stanęły otworem i do czwórki żołnierzy dołączyli brytyjscy i saudyjscy oficerowie.
- Nadszedł kres waszego uwięzienia, panowie - oświadczył jeden z nich. - Jesteście wolni.
Żołnierze byli zaskoczeni. Padło pytanie, czy Irakijczyk wyzdrowiał. - Nie. Niestety, nie żyje, ale z radością mogę stwierdzić, że nie zmarł wskutek jakiegokolwiek koszmarnego nowego wirusa.
- W takim razie dlaczego?
- Nasz międzynarodowy zespół ekspertów stwierdził, że zmarł wskutek czegoś, co zwie się uogólnionym odczynem poszczepiennym. Po prostu nie miał szczęścia.
- Przepraszam, sir, ale nie rozumiem - odrzekł dowódca.
Najwidoczniej u tego mężczyzny wystąpił niepożądany odczyn po szczepieniu przeciw ospie.
Szczepieniu?
Powiedziano mi, że w każdej populacji istnieje pewien odsetek ludzi z nadwrażliwością na wirus krowianki, który się podaje dla obrony przed zapadnięciem na tę chorobę. Nasz biedaczysko właśnie do nich należał.
Więc nic nam nie będzie? - W rzeczy samej.
Bogu dzięki, sir!
Święte słowa, sierżancie.
2
Światowa Organizacja Zdrowia
Międzynarodowy Wydział Kontroli Zachorowań
Genewa, wrzesień 1997
Było gorące popołudnie. Na zatłoczone ulice padało jaskra we światło słońca, lecz wewnątrz gmachu klimatyzacja dawała przynoszący ulgę chłód, a dzięki opuszczonym żaluzjom panował przyjemny półmrok. Zamknięto drzwi i dwadzieścia cztery osoby zgromadzone w sali obrad zajęły miejsca. Przewodniczący oficjalnie otworzył posiedzenie.
- Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Zwołałem specjalne spotkanie grupy do spraw patogenów wirusowych, by stłumić w zarodku plotki, które już zdołały do mnie dotrzeć. Chciałbym również przekazać raport, który przedstawili mi koledzy z Wydziału Kontroli Zachorowań Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sprawa przedstawia się następująco: dwa tygodnie temu podczas rutynowego patrolu na
pustyni, tuż przy granicy Arabii Saudyjskiej z Irakiem natknięto się na chorego irackiego żołnierza. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego przekroczył granicę, wydaje się jednak, że był ścigany przez swoich rodaków i szukał pomocy, a może nawet azylu. Był w zbyt ciężkim stanie, by udzielić informacji członkom patrolu, ale jeden z nich, mający specjalistyczne przeszkolenie w dziedzinie broni biologicznej, zdał sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia i poprosił przez radio o pomoc ekspertów. Chorego Irakijczyka oraz członków patrolu przetransportowano drogą powietrzną do szpitala w Dhahranie, gdzie wszyscy zostali poddani kwarantannie. Władze obawiały się początkowo, że Irakijczyk uległ wypadkowi podczas testów broni biologicznej lub chemicznej. Jeden z lekarzy rozpoznał jednak u żołnierza objawy ospy.
Po sali przeszedł szmer.
- Właśnie - przyznał przewodniczący. - Ogłoszono ogólny alarm. Eksperci z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie oraz członkowie grupy Niklassona ze Szwecji ustalili, że Irakijczyk nie choruje na ospę, lecz wystąpiła u niego reakcja na szczepionkę przeciw tej właśnie chorobie. Ściśle rzecz biorąc, ujawnił się uogólniony odczyn poszczepienny. Chory należał do bardzo nielicznej grupy ludzi,
u których występuje nietolerancja na wirusa krowianki. Nie przypominam sobie w tej chwili dokładnie, jak często się to zdarza.
Raz na sto tysięcy przypadków - podpowiedział mężczyzna siedzący po prawej stronie stołu.
Dzięki, Sven - odparł przewodniczący. - Oczywiście, natychmiast po ustaleniu, że to nie ospa, zapanowała powszechna ulga, skończył się trzy - czy czterodniowy koszmar. Niestety, Irakijczyk zmarł, nie będąc w stanie podać nam jakichkolwiek szczegółów, co się właściwie stało. Członków patrolu zwolniono z kwarantanny i zezwolono im na powrót do pełnienia obowiązków. Wszyscy jednak najedli się strachu.
Po sali przetoczył się szmer wyrażających zrozumienie szeptów.
- Zważywszy na rozejście się w kręgach fachowców, zarówno tutaj, jak i w gmachu Narodów Zjednoczonych, pogłoski o wybuchu epidemii ospy - kontynuował przewodniczący - uznałem, że należy zdementować te informacje. Poprosiłem również doktora Jacques'a Langa z powołanej wspólnie przez ONZ i Światową Organizację Zdrowia grupy ekspertów do spraw ospy, by towarzyszył nam dzisiaj
i udzielił informacji, jak aktualnie wygląda sytuacja, jeśli chodzi o tę chorobę.
Wysoki, przygarbiony mężczyzna ze strzechą zwichrzonych ciemnych włosów wstał i posortował swoje notatki. Przed rozpoczęciem przemowy upił łyk wody.
Jak wiecie, koledzy, od roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego nie zanotowano ani jednego przypadku naturalnego zachorowania na ospę. Ostatnią śmiertelną jej ofiarą był mężczyzna w Somalii. Po dwuletniej obserwacji, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku, Światowa Organizacja Zdrowia uznała, że świat jest wolny od ospy. Co prawda później zmarła jeszcze jedna osoba, lecz był to przypadek demona, który wydostał się z butelki, czy raczej, mówiąc dosłownie, z probówki. Chodzi mi o wypadek w laboratorium w Birmingham w Anglii. Uważam, że wszyscy nauczyliśmy się czegoś dzięki tej tragedii. Była to dramatyczna demonstracja faktu, iż wirus jest w stanie pokonać najwymyślniejsze środki zabezpieczające. Od tamtej pory przechowywanie żywego wirusa ospy odbywa się w warunkach ścisłej kontroli. Obecnie trzyma się go tylko w dwóch miejscach na Ziemi: w Centrum Epidemiologicznym w Atlancie w Stanach Zjednoczonych oraz w Państwowym Ośrodku Badań Wirusologicznych i Biotechnologicznych w Kolcowie, w okręgu nowosybirskim Federacji Rosyjskiej. W obu ośrodkach obowiązują najściślejsze z możliwych zabezpieczenia.
Nawet w Rosji? - zapytał jeden ze zgromadzonych.
Doceniam pański sceptycyzm. - odparł Lang. - Rosyjska infrastruktura pozostawia obecnie wiele do życzenia, ale instytutowi w Kolcowie nie można nic zarzucić.
Jeśli więc wirusa przechowuje się bezpiecznie w tylko dwóch miejscach na świecie i nikt nie może się do niego dobrać, dlaczego iracki żołnierz w ogóle został zaszczepiony przeciwko tej chorobie? - zagadnęła jedna z kobiet, dobiegająca pięćdziesiątki Niemka. Szepty pozostałych zebranych świadczyły, że sformułowała pytanie, które stawiało sobie wielu spośród nich.
Pani doktor Lehman zadała trafne pytanie - odrzekł Lang. - Szczerze mówiąc, nie wiemy. Możliwe, że to standardowe postępowanie, którego po prostu nikt nie odwołał. Tego rodzaju rzeczy często się zdarzają w armiach, gdzie nie zachęca się do kwestionowania zastanego stanu, a rutyna staje się tradycją. Kolejny niezwykły fakt to to, że, o ile mi wiadomo, Irakijczycy do tej pory nie przyznali, że ich żołnierz zdezerterował, a trzech innych zginęło w incydencie granicznym, do którego doszło podczas jego ucieczki.
Co się dokładnie stało? - zapytała doktor Lehman.
Z tego, co wiem, rodacy chorego żołnierza starali się go zabić, nim do sprawy wtrącił się patrol graniczny. Nie znam jednak szczegółów - wtrącił przewodniczący.
Dlaczego chcieli zabić chorego człowieka, skoro wystąpiło u niego tylko powikłanie po standardowym szczepieniu? - dociekała pani doktor.
- Może nie wiedzieli, że o to właśnie chodziło - odparł przewodniczący. - Może rozpoznali u niego objawy niezmiernie groźnej w ich mniemaniu choroby i przerazili się tak bardzo, że postanowili wziąć sprawę we własne ręce.
Możliwe, jeżeli decyzję taką podjęli żołnierze lokalnego, odizolowanego posterunku granicznego - powiedział Lang. - Jeżeli jednak był to rozkaz z góry, oznacza to, że Irakijczycy nie chcieli, by ktokolwiek dowiedział się o szczepieniach.
Otóż to. Musimy rozważyć możliwość, że dobrali się do wirusa i zamierzają wykorzystać go jako broń - powiedział jeden z Amerykanów. Niemiecka lekarka przytaknęła skinieniem głowy.
To chyba zbyt daleko idący wniosek, Hank - odparł przewodniczący.
Nie mam pojęcia, skąd Irakijczycy mogliby wziąć żywego wirusa - stwierdził Lang. - W żadnym z ośrodków, w których jest przechowywany, nie doszło do naruszenia bezpieczeństwa. W przypadku ospy brak też rezerwuaru wirusa wśród dzikich zwierząt. Choroba ta dotyka wyłącznie ludzi, i jest to jedna z przyczyn, dla których udało nam się tak dokładnie ją wyeliminować. Drugą była dostępność skutecznej szczepionki. Uważam, że martwimy się na wyrost.
Z teoretycznego punktu widzenia, jak skuteczna byłaby ospa jako broń biologiczna? - zapytał mężczyzna azjatyckiego pochodzenia.
Nie jest to właściwie moja specjalność, osobiście jednak uważam taką możliwość za zbyt przerażającą, by choćby się nad nią zastanawiać - odpowiedział Lang. - Wirus ospy jest jednym z najgroźniejszych znanych ludzkości zabójców. Towarzyszy jej od co najmniej dwóch tysięcy lat. Był przyczyną śmierci egipskiego faraona, kilku koronowanych głów w Europie i niezliczonych milionów zwykłych ludzi, nim szczepienia doprowadziły wreszcie do jego wyeliminowania.
Jest gorszy niż wąglik?
Równie śmiertelny i łatwiejszy w zastosowaniu. Laseczki wąglika są niezwykle skuteczne, jeżeli chodzi o powodowanie śmierci, ale trudno chronić przed nimi własną armię, a gdy się już ich użyje, nie sposób się ich pozbyć. Potrafią przetrwać w glebie przez całe dziesięciolecia. W przypadku ospy można ochronić własne siły zbrojne dzięki bardzo skutecznej, praktycznie wolnej od skutków ubocznych szczepionce. Po zniszczeniu wroga wirus szybko ginie, jeśli nie ma ludzkich gospodarzy. Właśnie powszechne szczepienia ludności cywilnej zapobiegły wykorzystaniu ospy jako broni.
Jednak ich zaprzestano - stwierdziła Niemka, po czym na sali zapadła długa cisza.
Istotnie - rzekł Amerykanin. - w Stanach Zjednoczonych ze szczepień przeciwko ospie zrezygnowano już w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku.
W Wielkiej Brytanii mniej więcej w tym samym czasie - dodał jeden z Anglików.
Dorosły więc dwa pokolenia, które nie były chronione przed możliwością zakażenia - powiedział przewodniczący.
Bo nie było wirusa, przed którym trzeba by było się chronić - zaoponował Lang. - Ospa to pod każdym względem choroba historyczna.
W sali znów zapadła cisza. Nikt nie zaprzeczył słowom Langa, czuć było jednak, że nikt nie jest gotów przyznać mu racji. Informacje przewodniczącego wzbudziły zaniepokojenie.
Szkoda, że nie zniszczyliśmy tego diabelstwa do reszty, kiedy mieliśmy na to szansę w dziewięćdziesiątym piątym - powiedział jeden z Anglików.
Niestety, przegraliśmy głosowanie - odparł przewodniczący. - Gdybyście chociaż zastanawiali się nad zrobieniem czegoś podobnego, natychmiast byśmy temu zapobiegli. Do tego narazilibyście się na postępowanie karne. I słusznie -
stwierdził. - Tym razem jednak nie możemy sobie pozwolić na bezczynność. - Zawiesił głos. Pozostali czekali w milczeniu, aż będzie kontynuował. - Zrozumiałe, że incydent z chorym Irakijczykiem budzi nasze obawy, nie możemy jednak zalecać powrotu do powszechnych szczepień. Stosowanie jakichkolwiek programów szczepień wiąże się z określonymi zagrożeniami, poza tym jak byśmy usprawiedliwili się przed tymi, u których wystąpiłyby efekty uboczne?
Może jednak należałoby powrócić do szczepień, ale w ograniczonym zakresie? Nadmiar ostrożności nie zaszkodzi - zasugerował jeden z zebranych.
Istnieje taka możliwość, lecz decyzję w tej sprawie musiałby podjąć rząd każdego z zainteresowanych państw. - Wszyscy zrozumieli, że uwaga ta stanowi aluzję przede wszystkim do Izraela. - Zanim jednak sformułujemy takie czy inne zalecenia, sugeruję, że powinniśmy zapytać Irakijczyków otwarcie, dlaczego ich żołnierz został zaszczepiony przeciwko ospie, i swoje wnioski oprzeć na ich reakcji.
Propozycja przewodniczącego zyskała ogólną akceptację.
W takim razie wiemy, co robić - podsumował naradę. - Postaram się, by wspólna delegacja ONZ i WHO sporządziła szkic noty z zapytaniem. Zbierzemy się ponownie, kiedy otrzymamy odpowiedź. Do tego czasu może doktor Lang i jego koledzy sprawdzą raz jeszcze, jak wygląda sytuacja w ośrodkach, gdzie jest przechowywany żywy wirus, oraz w jaki sposób kontroluje się obieg jego fragmentów?
Oczywiście - zgodził się Lang.
Osiem dni później w tym samym miejscu
- Panie i panowie, otrzymaliśmy odpowiedź z Bagdadu - oznajmił przewodniczący. - Irak twierdzi, że podczas standardowego programu szczepień przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby w części jednostek pomyłkowo użyto starej serii szczepionki przeciw ospie. Podobno niższy personel medyczny, który wykonywał iniekcje, nie zauważył żadnej różnicy między fiolkami liofilizowanych szczepionek. Irakijczycy przepraszają również za incydent graniczny i wywołane nim obawy.
Przepraszają?
Co wzbudza moje podejrzenia. - Przewodniczący zdjął okulary i odczekał, aż ucichną komentarze, zanim dodał: - Możliwe, że Irakijczycy mówią prawdę. W odróżnieniu od wielu szczepionek, liofilizowaną szczepionkę przeciwko ospie można przechowywać przez długi czas. Możliwe, że doszło do takiej właśnie pomyłki.
Pytanie tylko, czy tak było istotnie?
Uważam, że powinniśmy zachować wielką ostrożność - powiedziała doktor Lehman.
Doktorze Lang, czy ma pan nam coś do powiedzenia? - zapytał przewodniczący.
Porozumieliśmy się zarówno z Centrum Epidemiologicznym w Atlancie, jak i z rosyjskim instytutem. W żadnym nie doszło do naruszenia zasad bezpieczeństwa, a ilość przechowywanego wirusa jest taka, jak być powinna.
No dobrze. A obieg fragmentów?
Z tym jest trochę gorzej - przyznał Lang. - Wiele laboratoriów z całego świata wystąpiło o wydzielenie fragmentów winisa dla potrzeb programów naukowych, chociażby do badań nad AIDS. W przypadku AIDS sprawdza się wszystko.
Bo chodzi o wielkie pieniądze! - pozwolił sobie na cyniczny komentarz jeden z członków grupy.
System kontroli gwarantuje, że jedno laboratorium może dostać najwyżej dwadzieścia procent genomu wirusa, czy tak? - wtrącił przewodniczący.
Tak... - odparł niepewnym głosem Lang.
Sformułuję to inaczej. Czy jest możliwe, iż podjęto próbę odtworzenia z tych fragmentów czynnego wirusa ospy? - zapytał przewodniczący.
Nie sądzę...
Ale nie ma pan całkowitej pewności?
Nigdy nie można być zupełnie pewnym. Jeżeli ktoś jest dostatecznie zdeterminowany, to kto wie?
Przewodniczący nie zamierzał pozwolić wykręcić się Langowi od precyzyjnej odpowiedzi.
- Załóżmy, że jakiś naukowiec występuje z wnioskiem o wydanie paru fragmentów wirusa dla jednej placówki, a następnie przenosi się do innej - powiedział. - Czy byłoby wówczas możliwe, że zdoła zamówić więcej fragmentów, a nikt się nie zorientuje, co się dzieje?
- Nasze rejestry dotyczą tylko instytucji - przyznał Lang. - Nie prowadzi się księgowości, komu konkretnie były wydawane fragmenty wirusa.
A więc wydział uniwersytetu lub instytut badawczy teoretycznie może mieć trzy fragmenty, natomiast w praktyce zatrudniony wcześniej gdzie indziej naukowiec może przywieźć ze sobą kolejne trzy, co daje w sumie sześć?
Chyba tak.
Odpowiedź Langa wzbudziła duże zaniepokojenie. Przewodniczący uniósł dłoń, by uciszyć zebranych.
Panie, panowie, proszę o spokój. Proponuję, byśmy nie wyolbrzymiali znaczenia tego, czego się właśnie dowiedzieliśmy. Rozmyślnie starałem się nakreślić najgorszą z możliwych wersję rozwoju wydarzeń. Wstrzymajmy się na chwilę i spróbujmy dokonać obiektywnej oceny faktów. - Na sali z powrotem zapanowała cisza. - Uważam, że możemy przyjąć za pewnik, że zapasy żywego wirusa pozostały nienaruszone i nie doszło do bezprawnych prób wejścia w ich posiadanie. - Wniosek ten spotkał się z potakiwaniami na znak zgody. - Jeśli zaś chodzi o dostępność fragmentów wirusa, sytuacja jest niejasna. Potrzebujemy dokładniejszych informacji.
Stawiam wniosek, byśmy tymczasowo zalecili całkowity zakaz obiegu fragmentów wirusa - powiedziała doktor Lehman.
Propozycja ta spotkała się z poparciem uczestników narady, wzbudziła jednak wyraźne niezadowolenie przewodniczącego.
Uważam, że przeciwko takiej decyzji przemawiają dwa argumenty - stwierdził. - Po pierwsze, niewątpliwie utrudni to realizację wielu programów badań nad AIDS na całym świecie. Nie wiemy, jak bardzo. Być może w znikomym stopniu, zważywszy na powolne tempo postępów w tej dziedzinie. Z pewnością będzie to jednak niedogodność, która wzbudzi niechęć społeczności naukowej. Zarówno Organizacji Narodów Zjednoczonych, jak i Światowej Organizacji Zdrowia zależy na powszechnej dobrej woli i obawiałbym się robić cokolwiek, co stawałoby temu na przeszkodzie.
Panie przewodniczący, krąży również opinia, że nadmierna troska o sposób, w jaki jesteśmy postrzegani, czyni nas nieskutecznymi w działaniu. Chciałbym zwrócić uwagę zebranych na ostatni raport sporządzony przez inspektorów ONZ w Iraku, zanim nie uniemożliwiono im prowadzenia kontroli. Odkryli oni, że w wadi Ras istnieje fabryka, w której, jak podejrzewają, wytwarza się broń biologiczną. Irakijczycy z powodzeniem argumentowali, że w zakładach tych w istocie produkuje się szczepionki. W świetle tego, co usłyszeliśmy, nie uważam, byśmy mogli czerpać otuchę z faktu...
Polemiczne argumenty padały do chwili, gdy przewodniczący złożył propozycję:
- Koledzy, przeprowadźmy głosowanie.
Zebranym rozdano karteczki. Naukowcy zaznaczyli na nich swoje stanowisko i zwrócili je przewodniczącemu. Ten posegregował kartki na dwa stosiki. Widać było, że głosy rozłożyły się prawie równo. Odłożywszy ostatnią kartkę, przewodniczący wstał i oświadczył:
- Większością dwóch głosów rekomendujemy wprowadzenie natychmiastowego zakazu obiegu fragmentów wirusa ospy.
Niektórzy z zebranych zareagowali na to uśmiechem, inni wzruszali ramionami.
Doktorze Lang? Ma pan coś do dodania?
Może powinienem tylko stwierdzić, że poproszono już poszczególne państwa o kontrolę fragmentów, którymi dysponują ich placówki naukowe.
- Dobrze, to się przyda - stwierdził przewodniczący. - Miejmy jednak nadzieję, że nasze zalecenia okażą się niepotrzebne. Oby nasze obawy okazały się nieuzasadnione, a podejrzenia zasłużyły na miano paranoi.
Był to właściwy ton zakończenia narady.
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Londyn, październik 1997
Adam Dewar przybył do gmachu ministerstwa zaledwie na dwie minuty przed wyznaczoną porą spotkania. Opuszczając swoje mieszkanie nad rzeką, myślał, że ma mnóstwo czasu, by dotrzeć na czas, musiał jednak przebić się przez tłumy zwiedzających stolicę turystów. Kiedy wreszcie okrążył ostatnią grupkę, czuł się doszczętnie sponiewierany.
Po co im kamery wideo? Chcą uwiecznić na taśmie każdą psią kupę w Londynie? - poskarżył się sekretarce swojego szefa, Jean Roberts. Gdy wchodził do sekretariatu, był jeszcze trochę zdyszany.
Turystyka służy ekonomii, panie doktorze - odparła sekretarka z uśmiechem. - Miło mi pana widzieć w tak dobrej formie. Proszę bardzo, może pan wejść.
Dewar pracował w Inspektoracie Nauki i Medycyny, agendzie rządu powołanej do prowadzenia wstępnych dochodzeń w sprawach, które wymagały wiedzy fachowej. Zatrudnieni w inspektoracie naukowcy i lekarze prowadzili dyskretne, a czasami tajne dochodzenia w szarej strefie dzielącej niekompetencję od ewidentnego łamania prawa. Dyskrecja więc - przynajmniej do czasu poznania faktów - miała w pracy Dewara kluczowe znaczenie.
Adam Dewar był lekarzem i specjalizował się w dochodzeniach w dziedzinie medycyny. Zdawał sobie doskonale sprawę, że trudno o bardziej nadwrażliwych i konserwatywnych ludzi niż lekarze. Zwieranie szeregów stanowiło wśród nich niemal automatyczny odruch na postronne indagowanie. W medycynie końca dwudziestego wieku nadal kultywowano otaczającą niegdyś szamanów mistykę: im mniej wie pacjent, tym lepięj.
Przez ostatnie cztery tygodnie Dewar był na urlopie. Stanowiło to element schematu, według którego przebiegała jego praca. Dochodzenia często wymagały mnóstwa wysiłku oraz wiązały się z dużym napięciem. Bywały także niebezpieczne. Jednak po każdym Dewar dostawał długi urlop. Wyjeżdżał zawsze do małej, znanej od dzieciństwa wioski na południu Francji, gdzie sycił się winem, jedzeniem i słońcem Prowansji. Ostami tydzień urlopu poświęcał na intensywne ćwiczenia fizyczne, by odzyskać formę przed powrotem do pracy. Codziennie przepływał pięć kilometrów w morzu koło San Raphael, a wieczorami przebiegał długie dystanse wzdłuż winnic ciągnących się między sąsiednimi wioskami. Podobnie postąpił i tym razem, chociaż ostatnie dochodzenie nie było zbyt wyczerpujące.
Polecono mu zbadanie przyczyn dużego odsetka zgonów wśród pacjentów chirurga z hrabstwa Lincoln, o wiele wyższego niż u lekarzy podobnej specjalności w innych częściach kraju. Okazało się, że sprawa nie ma kryminalnego aspektu. Chirurg po prostu postarzał się i nie zdawał sobie sprawy, że zawodzą go siły. Jego koledzy zdawali sobie sprawę, co się dzieje, żaden jednak nie odważył się wypowiedzieć tego na głos. Chirurg miał duże wpływy w kierowniczych kręgach medycznych i mógł łamać lub przyspieszać kariery. Sytuacja ta trwała do czasu, aż komputer inspektoratu zwrócił uwagę na fatalną statystykę.
Dewar nie był uzależniony od wpływów chirurga, a wynikające z pracy w Inspektoracie Nauki i Medycyny uprawnienia umożliwiały mu rozwiązanie tej sytuacji. Skorzystał z nich, i chirurg został wysłany na emeryturę. Na szczęście obyło się bez skandalu czy złej krwi, górę bowiem wziął zdrowy rozsądek.
Dewar zastukał do drzwi i natychmiast rozległo się zaproszenie do środka. Wysoki, siwowłosy mężczyzna wstał zza biurka i wyciągnął dłoń. Był to John Macmillan - dyrektor Inspektoratu Nauki i Medycyny.
Miło cię widzieć, Dewar. Jak tam po urlopie?
Dziękuję, bardzo dobrze, panie dyrektorze.
Świetnie. Co wiesz o ospie?
Obawiam się, że niewiele - odpowiedział Dewar. - Swego czasu była to straszna choroba, jednak zlikwidowano ją już ładne parę lat temu. O ile sobie przypominam, dzięki Światowej Organizacji Zdrowia. Kiedy studiowałem medycynę, przytaczano to jako przykład potęgi programów szczepień ochronnych. Prace nad zapobieganiem tej chorobie prowadził już w osiemnastym wieku Edward Jen-ner. Aż dwustu lat potrzeba było, by wyeliminować chorobę, która towarzyszyła ludzkości od jej zarania.
Wyeliminowanie to może za duże słowo - rzekł Macmillan.
- Znowu pojawiły się zachorowania? - zapytał z niedowierzaniem Dewar. -Niezupełnie, ale właśnie dostałem dokumentację ze wspólnej agendy ONZ i WHO. Potrzebna jest twoja pomoc.
Macmillan podał papiery Dewarowi, który przekartkował je i zdał sobie sprawę, że potrzebuje więcej czasu na ich dokładne przeczytanie.
- Chcę, żebyś zabrał się do roboty, kiedy tylko będziesz gotów - powiedział Macmillan.
3
Instytut Nauk Molekularnych Edynburg, Szkocja, październik 1997
Do laboratorium 512 wszedł wysoki, dystyngowany mężczyzna. Minął pracujących ludzi i zajrzał do gabinetu po przeciwnej stronie. Stwierdził, że w środku jest pusto.
Doktora Malloya nie ma - oznajmił.
Pięć punktów dla tego pana - szepnął jeden z mężczyzn do pracującego obok młodszego kolegi.
Mówił pan coś, Ferguson? - spytał wysoki mężczyzna.
- Po prostu zgodziłem się z pańską obserwacją, profesorze - odparł Ferguson. Obydwaj mężczyźni popatrzyli sobie przez chwilę w oczy. Wysoki profesor niemal nie krył swojej niechęci. Starszy od niego Ferguson z nieprzeniknioną miną wykorzystywał uhonorowaną przez czas tradycję niemej bezczelności.
- Można się spodziewać, że się dzisiaj pojawi?
- Nie powiedział, że go nie będzie - odpowiedział młody, wyglądający na gorliwego, chłopak w rozchylonym fartuchu laboratoryjnym i czarnej koszulce z krótkimi rękawami, opatrzonej nazwą grupy pop.
- Chyba zdenerwował się wynikami wczorajszych prób ze szczepionką - dodała rudowłosa, dwudziestoparoletnia kobieta. - Pewnie po śmierci Alego była to dla niego kropla, która przepełniła czarę.
Wszyscy musimy się godzić z niepowodzeniami w badaniach, to należy do naszej profesji - stwierdził wysoki mężczyzna. Rozejrzał się po stołach w laboratorium i burknął: - Rany boskie, tylko popatrzcie, jaki tu bajzel. Powinniście pójść za przykładem doktora Pearsona, zajmuje przecież sąsiednie laboratorium. Jego ludzie utrzymują tam nienaganny porządek. Nie znajdziecie ani śladu bałaganu.
Ani twórczej myśli - mruknął Ferguson.
Nozdrza wysokiego mężczyzny rozdęły się w wyrazie patrycjuszowskiego gniewu. Zaczerpnął głęboko tchu, lecz nie odpowiedział na kąśliwą uwagę.
- Powtórzcie doktorowi Malloyowi, że chciałbym zamienić z nim słowo, kiedy się wreszcie pojawi.
Przeciągasz strunę - powiedział chłopak w koszulce do Fergusona, gdy drzwi się zamknęły.
Skończony pozer - odrzekł starszy mężczyzna.
Peter ma rację, George - dodała młoda kobieta, Sandra Macandrew. - Przeciągasz strunę. Hutton naprawdę nie lubi naszego laboratorium.
- Nic mi nie może zrobić - odparł Ferguson. - Jeżeli Steve nie wydębi nowej dotacji, do Bożego Narodzenia wylecę stąd na zbity pysk. Herr Direktor postanowił wysłać mnie na wcześniejszą emeryturę.
Steve ma spore szanse na dostanie tej dotacji - powiedziała Sandra.
Naprawdę? Bądźmy szczerzy: wyniki wczorajszych prób wcale nam w tym nie pomogą.
Nikt nie zaprzeczył.
Mimo to nie warto podkładać się Huttonowi - upierała się Sandra. - Może obciąć ci emeryturę.
Być może, ale muszę mieć jakąś przyjemność w życiu - odparł starszy mężczyzna z uśmiechem.
Istotnie, Huttona można uznać za nadętego bałwana - powiedział Peter Moore, student ostatniego roku.
Pełno ich na uniwersytecie - dodała Sandra, również studentka. - Musimy się z tym pogodzić.
To specjalność Brytyjczyków - dodał Pierre Le Grice, przysłany tu z Instytutu Pasteura w Paryżu po uzyskaniu doktoratu. - Jeżeli tylko poprawnie odgrywa się swoją rolę i nosi właściwy krawat, można w tym kraju daleko zajść.
Może wynika to z faktu, że uniwersytet chce być „stwarzającym równe szanse pracodawcą” - zasugerował Ferguson, przydzielony do zespołu starszy technik laboratoryjny. - Bycie bezmózgim matołem nie stanowi żadnej przeszkody w robieniu kariery.
Drzwi znów się otworzyły, do środka wszedł mężczyzna w ciemnych okularach i czarnym ubraniu.
Chryste, w głowie mi gra cała orkiestra dęta - poskarżył się na przywitanie.
Szukał cię Herr Direktor - powiedział Ferguson. - Nie wyglądał na zadowolonego, ale zanim wyszedł, zdążyliśmy mu jeszcze bardziej zepsuć humor.
Znów sobie z niego dworowałeś, tak? - zapytał nowo przybyły.
Palnął nam wykład na temat czystości laboratorium i kazał się uczyć od naszego sąsiada Pearsona.
Niedoczekanie - prychnął Steven Malloy, kierownik zespołu. - Hutton ma jednak trochę racji. Może zrobimy tu malutkie porządki, dziatwo? Co wy na to?
Dobrze. Posprzątamy, zanim wrócisz od szefa.
Najpierw muszę napić się kawy.
-1 łyknąć aspirynę? - zapytała Sandra Macandrew.
Anioł z ciebie - odparł Malloy i czekał, aż dziewczyna wydostanie z torebki parę tabletek. Połknął je i dodał: - No dobrze. Podskoczę do dystrybutora i łyknę kofeiny, a potem idę do Huttona.
Wróć z tarczą lub na tarczy - uśmiechnął się Peter Moore.
-1 nie przywal mu, cokolwiek powie. Peter i ja chcielibyśmy zrobić doktorat - dodała Sandra.
- Wtedy będziesz mógł posłać go na deski - przyłączył się do niej Peter.
Steven Malloy zszedł piętro niżej do pokoju socjalnego. W przerwie między poranną kawą i lunchem panowały tam pustki. W dzbanku zostało trochę kawy, jednak po przyłożeniu doń dłoni Malloy stwierdził, że już wystygła. Włożył parę monet do szczeliny w dystrybutorze i ustawił go na czarną, bardzo mocną. Ujął plastikowy kubek w obie dłonie i podszedł do okna. Odstawił naczynie na parapet, wyłuskał tabletki aspiryny z folii i włożył je do ust. Popił kawą i skrzywił się, bo niemal sparzył sobie gardło. Po dwóch kolejnych łykach wrzucił kubek do kosza i ruszył do gabinetu dyrektora.
Sekretarka Huttona, Hyacinth Chisolm, jak zawsze ubrana w elegancki kostium i pachnąca drogimi perfumami, przez chwilę przyglądała się Malloyowi. Stał przed nią mężczyzna średniego wzrostu, mający około trzydziestu pięciu lat, ubrany w czarny sweter polo i czarne sztruksowe spodnie. Miał złamany nos, a okulary trzymały się nieco krzywo, ponieważ jedno ucho znajdowało się odrobinę wyżej od drugiego. Kędzierzawe czarne włosy sprawiały, że wyglądał na młodszego, niż był w istocie. Sekretarka pomyślała, że Malloy przypomina postawioną do góry nogami szczotkę.
Dzień dobry, panie doktorze - powiedziała, spoglądając ostentacyjnie na zegarek dla podkreślenia, ile czasu minęło od godziny rozpoczęcia pracy.
Dzień dobry, Hyacinth. Profesor chciał mnie widzieć.
Zobaczę, czy jest wolny. - Sekretarka nacisnęła klawisz interkomu i powiedziała z afektowaną oficjalnością: - Panie profesorze, przyszedł doktor Malloy.
Nastąpiła pauza, podczas której Hyacinth znieruchomiała, przylepiona do interkomu, jak gdyby miała jej zostać objawiona jakaś fundamentalna prawda.
- Poproś go, niech wejdzie - rozległ się wreszcie głos. Malloy wszedł do gabinetu Huttona.
Ach, Steven, uznałem, że nadszedł czas, byśmy pogadali. Szukałem cię wcześniej, ale cię nie było.
Prawdę mówiąc, spiłem się wczoraj wieczór po tym, jak dowiedziałem się o wynikach prób, i dzisiaj trochę zaspałem.
Profesor Paul Hutton, dyrektor Instytutu Nauk Molekularnych, skrzywił się, słysząc wyjaśnienia Malloya.
- Na pewno stanowiły gorzkie rozczarowanie dla ciebie i twojego zespołu - powiedział.
Przez ostatnie półtora roku pracowaliśmy nad tym programem po sto godzin tygodniowo i naprawdę sądziliśmy, że uda się nam opracować pierwszą skuteczną szczepionkę przeciwko AIDS. Wszystko jednak legło w gruzach, kiedy nadeszły wyniki testów na zwierzętach. Szczepionka okazała się całkowicie nieskuteczna. Nie zapewnia żadnej ochrony. Zero. Wszystko na nic, a ja nie mam pojęcia, dlaczego.
Gdybyś częściej konsultował się z kolegami podczas opracowywania formuły i wyraźniej mówił o swoich trudnościach, być może skończyłoby się to inaczej. Seminaria, grupowe posiedzenia i tego rodzaju spotkania są przydatne przy rozwiązywaniu problemów.
Pewnie. Dojście donikąd zabrałoby nam wówczas trzydzieści sześć miesięcy zamiast osiemnastu - zareplikował Malloy.
Kontakty międzyludzkie stanowią zasadniczy element życia naukowego - wypalił Hutton.
Niektórzy kontaktują się tak często, że nie zostaje im czasu na cokolwiek innego - powiedział Malloy. - Przez całe dni nie robią nic innego, tylko się kontaktują.
Hutton stracił panowanie nad sobą, wychylił do przodu w fotelu i wycedził przez zęby:
Coś ci powiem, doktorze. Zmęczyła mnie już postawa, jaką ty i twój zespół prezentujecie w naszej placówce, twój brak szacunku dla przepisów i zasad postępowania. Nie potrafisz prowadzić porządnie dokumentacji i nie sporządzasz sprawozdań, kiedy są potrzebne. Praktycznie nikt z was nie pojawia się na seminariach. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział cię na spotkaniach pracowników.
Gdybym zawracał sobie tym wszystkim głowę, nie zostałoby mi czasu na badania.
Inne grupy jakoś radzą sobie i z tym, i z prowadzeniem programów badawczych. Doktor Pearson...
Stawia tylko kropki nad „i”. Nie mogę tego uznać za prawdziwe badania.
Jego prace są cenione...
Wśród naukowców, którzy zajmują się dokładnie tym samym. Wystarczy wyszukać sobie właściwą niszę, znaleźć przyjaciół o podobnych poglądach i wzajemnie drapać się po plecach. Zrecenzujesz pozytywnie moje podanie o dotację na badania, a zrewanżuję się ci tym samym. Fuj!
To potwarz! Nie mam pojęcia, dlaczego po prostu nie...
Ze względu na trzy artykuły w „Naturę” w ubiegłym roku i dotacje, wynoszące trzysta tysięcy funtów, z których instytut z góry zabiera czterdzieści procent na koszta własne, zanim jeszcze przystąpimy do badań. Właśnie dlatego po prostu nie...
Hutton odwrócił wzrok, by zyskać czas na opanowanie się. Wyglądało na to, że gryzie się w język. Wreszcie popatrzył z powrotem na Malloya i powiedział:
Rozumiem, że ostatnio żyjesz w wielkim napięciu, Steven. Samobójstwo Alego musiało być wielkim wstrząsem, a wyniki testów, świadczące, że nowa szczepionka może być mniej skuteczna, niż się spodziewaliśmy...
Właściwe określenie brzmi: bezwartościowa.
Bez względu na jej przydatność, czasami musimy godzić się z niepowodzeniami i uczyć się na błędach. Brać się w garść.
Malloy świadomie powstrzymał się od dokończenia kwestii Huttona, nie powiedział: „I zaczynać od początku”. Zachował milczenie.
Proponuję - ciągnął Hutton - byśmy zapomnieli o naszej sprzeczce oraz o dzielących nas różnicach i zaczęli od nowa. Jestem daleki od tego, by sugerować, że nasi pracownicy powinni działać jak roboty, jednak musimy przestrzegać pewnych standardów, by nie popaść w anarchię.
Doceniam to - odparł spokojnie Malloy.
Dobrze. Może doglądnąłbyś zaległej dokumentacji, zwłaszcza ocen pracowników. Już dawno powinieneś je przedłożyć.
Mawiano, że życie to to, co przytrafia ci się, podczas gdy robisz plany na przyszłość. Teraz okazuje się, że przytrafia ci się, gdy wypełniasz formularze.
Podzielam do pewnego stopnia twój punkt widzenia, ale instytut nalega, by każdy pracownik został poddany ocenie przez bezpośredniego przełożonego przynajmniej raz w roku. Trzeba prowadzić dokładny rejestr dokonań, bieżącej pracy, planów na przyszłość i tak dalej, po prostu takie są aktualne reguły działania.
„Aktualne” niekoniecznie znaczy „dobre” - burknął Malloy. - Co się dzieje z tymi ocenami? Gdzie je wysyłacie?
Prawdę mówiąc, nigdzie. - Hutton poprawił się w fotelu. - Zostają tutaj?
Wciągnięte do akt.
Do akt?
- Są przydatne przy śledzeniu postępów każdego członka personelu. Malloy miał ochotę wrzasnąć: „Ale po cholerę to potrzebne?!”, lecz się powstrzymał. Zmilczał w interesie zachowania zgody, choćby pozorowanej.
Chciałbym również, byś porozmawiał ze swoim technikiem, Fergusonem. Nie zgłosił się na obowiązkowe szkolenie dotyczące postępowania z zakaźnym materiałem.
George Ferguson zajmuje się zakaźnymi materiałami od trzydziestu lat - stwierdził Malloy. - Pracował przy zarazkach tyfusu i gruźlicy w otwartym laboratorium, kiedy ja jeszcze bawiłem się kolejką.
To nieistotne. - Malloy ugryzł się w język, jednak Hutton zdążył dostrzec jego minę. - Przepisy nie czynią rozróżnień. Cały personel techniczny musi brać udział w kursach przypominających. Osobiście nie rozumiem, dlaczego w ogóle wziąłeś go do laboratorium. Jest stale cierniem w boku administracji.
Wziąłem go, bo nie miał co ze sobą zrobić po zamknięciu szpitala. Poza tym potrzebowałem dobrego laboranta. Fundusz nie zgodził się na etat dla technika, o który starałem się w podaniu o dotację, chociaż sfinansował całą resztę. To tak, jakby dali mi samochód, ale zastrzegli mi, że mogę mieć w nim tylko trzy koła.
Na pewno istniały po temu powody.
Być może, chociaż niepojęte dla nikogo z wyjątkiem zarządców funduszu. Tak czy inaczej, George ma ogromne doświadczenie. Nie jest zapewne najbardziej dyplomatyczną ze znanych mi osób, ale nie potrzebuję dyplomaty. Szukałem kogoś, kto wie, jak obchodzić się z wirusami.
Zgódźmy się, że możemy być odmiennego zdania co do zalet Fergusona - rzekł Hutton. - W istocie zaprosiłem cię przede wszystkim po to, żeby porozmawiać o sposobie wykorzystania fragmentów wirusa ospy. O ile mi wiadomo, pracujecie również nad nim?
Oczywiście, gdy chcemy zrozumieć niektóre sztuczki, za pomocą których wirusy radzą sobie z ludzkim układem immunologicznym. To fascynujące maleństwo.
Cóż, zostałem oficjalnie poinformowany, że wszedł w życie całkowity zakaz dostarczania i przekazywania fragmentów wirusa ospy - do odwołania.
~ Co?! - wykrzyknął Malloy. - Właśnie miałem wystąpić o fragmenty przylegające do regionu DNA, którym się teraz zajmowaliśmy. Podejrzewamy, że pod-
czas fragmentacji region kontrolujący, którego szukamy, zostai podzielony na dwie części.
Przykro mi - rzekł Hutton ze wzruszeniem ramion. - Takie jest wspólne zalecenie ONZ i WHO. Nasz rząd wprowadził je w życie w trybie natychmiastowym.
Cholera. Dlaczego?
- Nie podano wyjaśnień, ale mamy również przeprowadzić wewnętrzną kontrolę i zgłosić wszystkie fragmenty będące w naszym posiadaniu. Najwidoczniej ktoś zajmował się tym, czym nie powinien.
- Łączył fragmenty, tak? Na Boga, trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby bawić się tym na poważnie. Z drugiej strony...
- Tak?
- Mogę zrozumieć tych, którym zależałoby na uzyskaniu czynnego wirusa. Nasze kłopoty wynikają w dużym stopniu z tego, że pracujemy nad fragmentami, nie zaś nad całym genomem. Z początku sądzono, że nie zrobi to żadnej różnicy, okazało się jednak, że jest inaczej. Przy podziale DNA przepołowiono mnóstwo ważnych genów. Nic dziwnego, że ktoś zainteresowany funkcjonowaniem całego
wirusa mógł pokusić się o próbę zmontowania go na powrót. Może to głupie i wbrew przepisom, ale zrozumiałe.
- Być może zrobiono to nie z naukowej ciekawości - powiedział Hutton. Malloy popatrzył na niego pytającym wzrokiem, aż wreszcie zaświtało mu w głowie, o co chodziło dyrektorowi.
- Boże, nie może pan mówić poważnie! Ktoś chce zrekonstruować żywego wirusa ospy? Musiałby postradać rozum.'
Hutton skinął głową, przyznając Malloy owi rację.
Tak czy inaczej, możesz dostarczyć mi listę wszystkich fragmentów, jakimi dysponujesz?
Oczywiście.
Dostałem również list od rodziców Ali Hammadiego.
Ach, tak - odparł cicho Malloy. Jego twarz się zachmurzyła.
Chcą ustanowić stypendium doktoranckie jego imienia, jako wyraz trwałej pamięci o nim. Co o tym sądzisz?
Wciąż trudno mi uwierzyć, że Ali nie żyje. Był dobrym studentem, spokojnym i rozsądnym. Wszyscy go lubili, bo w jego towarzystwie można było czuć się swobodnie. Prace szły mu bardzo dobrze, aż raptem w ciągu kilku tygodni jego zachowanie uległo całkowitej zmianie. Stał się posępnym odludkiem, nie odzywającym się do nikogo ani słowem. W końcu odebrał sobie życie. Nic z tego nie pojmuję.
Musimy przyjąć, że cierpiał na jakieś zaburzenia psychiczne. Kliniczna depresja może wystąpić u każdego i kiedykolwiek bez żadnej uchwytnej dla otoczenia przyczyny.
A ponadprzeciętnie inteligentne osoby są na nią tym bardziej podatne. Tak, znam wszystkie te tłumaczenia. Sam się do nich uciekałem w ubiegłych tygodniach, ale mimo to mam poczucie winy. Powinienem był się zorientować, w jak poważnym był stanie. Wmawiałem sobie, że wyjdzie z depresji, jeżeli tylko damy mu czas. Podejrzewałem, że ma kłopoty z dziewczyną lub coś w tym rodzaju.
Nie twoja wina. Studenci ostatniego roku są już dorośli, nie możemy ich niańczyć. A co sądzisz o stypendium?
Moim zdaniem to bardzo dobry pomysł.
~ Świetnie. Odpiszę, że jesteśmy zachwyceni i poleciliśmy administracji podjąć przygotowania. Stypendium naukowe imienia Ali Hammadiego w dziedzinie biologii molekularnej. Ładnie brzmi.
Malloy wrócił do laboratorium i przekazał pozostałym, czego się dowiedział, poczynając od rządowego zakazu obiegu fragmentów wirusa ospy.
Obłęd - zaprotestował Le Grice. - Jeżeli nie dostaniemy przyległego regionu, nie dowiemy się, jakie wady ma nasz układ. Nasze badania ugrzęzną w martwym punkcie.
Cóż, czasem wszystko się pieprzy. Taki właśnie mieliśmy miesiąc - westchnął Malloy znużonym, zobojętniałym głosem.
Ale skąd ten zakaz? - uparł się Le Grice.
Hutton nie ma pojęcia. - Malloy wzruszył ramionami. - Sam wiesz, jak bardzo nasze władze chuchają na ospę. Chyba zdarzyło się coś, co wzbudziło ich popłoch.
Pewnie jakiś dzieciak w Mongolii dostał ospy wietrznej, a WHO od razu zaczęło panikować. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy, co się dzieje, gdy ni z tego, ni z owego ogłaszają takie zakazy? - stwierdził gniewnie Le Grice.
Zachowajmy zasadę domniemania niewinności i przyjmijmy, że tym razem wiedzieli, co robią, i nie ogłosili zakazu bez powodu - odparł Malloy.
Słuchajcie, skoro nie możemy dostać fragmentów z oficjalnych źródeł, może podzwonię tu i ówdzie? Może maje Beatson z Glasgow albo ludzie z Manchesteru?
Zakaz dotyczy przekazywania fragmentów z jakichkolwiek źródeł, nie tylko z oficjalnych zapasów - pokręcił głową Malloy.
Pewnie, ale jeśli nikt się nie dowie...
Spojrzenie Malloya było wystarczająco wymowne, by Le Grice rozmyślił się i nie kończył zdania.
Wiem, że to dla nas kłopotliwa decyzja, ale tym razem będziemy przestrzegać przepisów. Chociażby dlatego, że niektóre frakcje w naszym instytucie nie miałyby nic przeciwko przyglądaniu się, jak lądujemy w prawdziwym bagnie, rozmyślnie łamiąc zalecenia ONZ i WHO.
Wiadomo, jak długo będzie obowiązywał ten zakaz? - zapytała Sandra Macandrew.
Nie mam pojęcia.
Możemy przez to nie wyrobić się z doktoratami - powiedziała Sandra, spoglądając na Petera.
Nie musicie odnieść wielkiego sukcesu, żeby dostać doktorat. Wystarczy, iż udowodnicie, że przemyśleliście temat badań, opracowaliście prawidłowy schemat postępowania oraz wykazaliście się przeprowadzeniem programu w poprawny metodologicznie sposób. Zapewne wystarczą prace, które prowadziliście nad pierwszą szczepionką.
Ale to nie to samo, prawda?
Nie. Lepsza byłaby skuteczna szczepionka - przyznał Malloy.
A co będziemy robić do odwołania zakazu? - prychnął Le Grice, słysząc eufemistyczne stwierdzenie Stevena.
Sięgniemy po sekwencję DNA wirusa ospy z bazy danych i nad nią popracujemy. Zobaczymy, może zdołamy ustalić, co dzieje się w regionie, na którym nam zależy, nawet nie mając go do dyspozycji.
Nie po raz pierwszy - stwierdził Le Grice.
Wiem, że już tak robiliśmy - odparł Malloy. W jego głos wkradł się chłód, zaczynał bowiem tracić cierpliwość. - Postąpimy tak jednak znowu, zgoda?
Oczywiście.
George? Musimy przedstawić zestawienie fragmentów wirusa, jakimi dysponujemy. Możesz to sprawdzić?
Da się zrobić.
Jeszcze jedno. Rodzice Alego chcą ustanowić fundusz jego imienia. Najprawdopodobniej będzie to stypendium dla jednego studenta.
To miłe - powiedziała Sandra. Pozostali uśmiechali się i kiwali głowami, niepewni, jak powinni zareagować.
Miło wiedzieć, że nas nie winią - dopowiedział cicho Malloy.
Chyba już czas, żebyś ty przestał się obwiniać - powiedziała Sandra. - Równie dobrze każdy z nas mógłby czuć się winny. Pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego to zrobił. Nie mówił nam przecież, co go dręczy, i to nie dlatego, że nie pytaliśmy. Wszyscy go lubiliśmy i martwiliśmy się o niego. Po prostu nie chciał się przed nami otworzyć.
Nawet po paru piwach - powiedział Peter.
Ali pił piwo? - spytał Malloy.
George nauczył go pić ale marki McEwans po dwadzieścia szylingów.
Był zdolnym uczniem. Naprawdę je polubił - rzekł Ferguson. - Ali był porządnym gościem. Pewnie wykombinował, że Allah nie będzie miał mu tego za złe.
Jak często chodziliście na piwo? - zapytał Malloy.
Nie wyciągaj pochopnych wniosków - roześmiał się Ferguson. - Ali nie był alkoholikiem i nie wpadał w depresję. Nie dlatego sięgał po kufel. Wyskakiwaliśmy czasem w piątek na parę kolejek do związkowej knajpy, to wszystko.
Ale nigdy nie odprężył się na tyle, by powiedzieć, co go trapiło?
Niestety nie.
4
Inspektorat Nauki i Medycyny Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
Londyn
Jean przygotowała dla ciebie akta - powiedział John Macmillan, odprowadzając Adama Dewara do wyjścia. - Uważam, że WHO wykazało się nadmierną ostrożnością, zakazując przekazywania fragmentów, ale jeżeli chodzi o tego wirusa, jest to jak najzupełniej uzasadnione. Pozwoliłem sobie umówić cię na spotkanie dzisiaj po południu z czołowym konsultantem do spraw wirusologii z londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej, niejakim Hectorem Wrightem. Da ci błyskawiczny kurs dotyczący ospy. Spodziewa się ciebie o trzeciej.
Tak jest, sir - odparł Dewar.
Myślę, że tym razem czeka cię tylko grzebanie w papierach, ale mimo to życzę powadzenia.
Po drodze do swojego mieszkania Dewar zjadł lunch w pubie nad rzeką. Było słonecznie, więc rozsiadł się na dworze z kuflem guinnessa. Przyglądał się pływającym po Tamizie łodziom, myśląc, że to zapewne ostatni raz w tym roku. Był mile zaskoczony panującym w pubie spokojem. Czekając na sałatkę z krewetek, otworzył neseser i wyjął teczkę, którą otrzymał w inspektoracie. Przekartkował jej zawartość. Znalazł listę uniwersytetów i instytutów badawczych, w których znajdowały się obecnie fragmenty DNA wirusa ospy. Było ich łącznie dwanaście: dwa w Szkocji, reszta w Anglii. Osiem przeprowadziło już zaleconą kontrolę, wyniki z czterech pozostałych jeszcze nie nadeszły. Do tych ostatnich należały dwie szkockie placówki. Z ośmiu, które złożyły raporty, w siedmiu przypadkach wyniki były zgodne z oficjalnymi rejestrami. W ostatnim, Instytucie Nauk Biologicznych w Manchesterze, fragmentów było o dwa więcej niż powinno według oficjalnych źródeł. Dewar uznał, że rozpocznie dochodzenie od wyjaśnienia tej niezgodności.
Hector Wright był niskim, tęgim mężczyzną pod sześćdziesiątkę. Miał bujne siwe włosy, wojowniczy wyraz twarzy i przenikliwe spojrzenie. Nie wyglądał elegancko czy dystyngowanie, ale niewątpliwie nikt nie zdołałby wcisnąć mu niechcianego odkurzacza.
Chce pan zatem, bym powiedział panu wszystko o ospie - zaczął Wright, przywitawszy się z Dewarem, po czym zapytał: - Dlaczego?
Rozumiem, że jest pan czołowym autorytetem w tej dziedzinie - odparł Adam, umyślnie udając, że błędnie zrozumiał pytanie.
Wright pokiwał w zamyśleniu głową. Wiedział, że Dewar uchylił się od odpowiedzi. Zdawał sobie również sprawę, że niczego nie osiągnie, dalej drążąc tę kwestię.
- Nie wiem, czy ktokolwiek może uznać się za eksperta, jeśli chodzi o to cholerstwo - powiedział. - Kiedy pracowałem nad nim wiele lat temu, zawsze wydawało się, że ma kolejnego asa w rękawie. Wiem, że to idiotyczny sposób mówienia o wirusie, ale na miłość boską, przecież to najprymitywniejsza z możliwych postaci życia, niektórzy nawet twierdzą, że wirusy nie są żywe. Zachowywał się jednak tak, jak gdyby był obdarzony umysłem i złowrogimi zamiarami, jak gdyby chciał zabijać. Rozumie pan, co mam na myśli?
Dewar wiedział, że Wright mówi z przekonaniem i nie chodzi mu o wywarcie wrażenia.
- Nie będę krył, że w dziewięćdziesiątym piątym roku wpadłem we wściekłość, gdy zablokowano propozycję WHO, by całkowicie zlikwidować zapasy wirusa - kontynuował wirusolog. - Argumentowano, że nie można niszczyć tego, co stworzył Bóg, i że to bardzo ciekawy mikroorganizm. Jezu Chryste! Jedyną rolą, jaką wirus ospy kiedykolwiek odgrywał na Ziemi, było zabijanie ludzi. Wirus nie ma pośrednie go wektora, zwierzęcego rezerwuaru ani własnego cyklu życiowego. Jesteśmy jego jedynymi ofiarami, a w przypadku ospy śmiertelność wynosi pięćdziesiąt procent.
~ Aż tyle?
Aż tyle. W dodatku wielu spośród tych, którzy pozostają przy życiu, nie wraca całkowicie do zdrowia. W ponad połowie przypadków dochodzi do trwałych uszkodzeń mózgu, czasem do ślepoty lub obłędu, a zawsze do zeszpecenia.
Jest aż tak źle?
Nie może być gorzej.
Widział pan, jak wygląda człowiek chory na ospę, prawda?
W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku, w Somalii. Należałem do zespołu WHO, który zajmował się ostatnimi przypadkami. Przypominaliśmy Apaczów okrążających kawalkadę osadników i czekających na okazję, by się do nich dobrać. Szczepiliśmy wszystko, co się ruszało, by choroba nie mogła wyjść poza epicentrum.
Musiał pan mieć uczucie niewiarygodnego triumfu, kiedy zdaliście sobie sprawę, że naprawdę udało się wam zlikwidować zarazę, która prześladowała ludzkość od tysięcy lat.
Ma pan rację, do diabła. Ja i paru innych, przeważnie Amerykanów, byliśmy pijani ze szczęścia przez jakiś tydzień. Wie pan jednak chyba, że nasza prasa ledwie zauważyła ten fakt?
-Naprawdę?
Ludzie w tym kraju zdążyli już zapomnieć, do czego jest zdolna ospa. Do tej pory stała się chorobą występującą tylko w Trzecim Świecie. Gdybyśmy zlikwidowali coś, co zdarza się w Cheltenham, byłoby pewnie zupełnie inaczej, ale w Afryce? Piąta strona, u dołu, jeżeli mieliśmy szczęście. Oczywiście, tak było do wypadku.
Wypadku?
W Birmingham. Wszyscy myśleli, że w warunkach laboratoryjnych można bez problemów zajmować się wirusem, bo i przez cały czas wiadomo, w którym dokładnie miejscu się znajduje. Na szklanych pojemnikach można polegać o wiele bardziej niż na ludziach: nie kaszlą, nie plują, nie rzygają na ciebie ani nie odlatują na Majorkę, jeżeli przyjdzie im na to ochota. Nie mieliśmy tak wyszukanego sprzętu izolującego jak dzisiaj oraz wszelkich towarzyszących mu zasad i przepisów, ale i tak zachowywaliśmy sporą ostrożność. Każde laboratorium dokładało wszelkich starań; oczywiście, niektórym wychodziło to lepiej niż innym. Ustalanie reguł postępowania zależało od indywidualnych konsultantów, lecz Birmingham stało się lekcją dla nas wszystkich. Przeklęty wirus wydostał się z laboratorium, które wszyscy uważali za bezpieczne. Robiąca zdjęcia dla celów medycznych kobieta zmarła na ospę. Wie pan, co jest najgorsze? Do dzisiaj nie wiemy, co się właściwie stało. Nie mamy pojęcia, w jaki sposób wirus wydostał się poza laboratorium. Od tej pory zaprzestano prac z wykorzystaniem żywego wirusa. I Bogu dzięki, bo mogło dojść do wielu więcej wypadków - dokończył Wright.
Z moich informacji wynika, że jedynie w dwóch miejscach na Ziemi wolno przechowywać żywego wirusa ospy - powiedział Dewar.
3gadza się, w Atlancie i Kolcowie, chociaż niektórzy pesymiści sądzą, że żywy wirus mógł się zachować również w tkankach ludzi, którzy zmarli na ospę.
Żartuje pan - rzekł Dewar.
- Nie mówię o zwłokach, które uległy normalnemu rozkładowi - odparł Wright. - Chodzi mi o ciała poddane wyjątkowemu oddziaływaniu środowiska. Sugeruje się, że w rejonach wiecznej marzłoci w Rosji żywe wirusy ospy mogły utrzymać się w ciałach ludzi zmarłych nawet sto lat temu, o ile zostały zachowane właściwe warunki glebowe.
Niech spoczywają w spokoju - rzekł Dewar.
Święta prawda - przytaknął Wright.
Dowiedziałem się, że ustalono sekwencję DNA całego genomu wirusa - powiedział Dewar.
Istotnie. Znamy wszystkie pary zasad, które składają się na to diabelstwo. Szereg liter, których nawet nie sposób wymówić, a jednak miliony ludzi padły jego ofiarami.
Czy to znaczy, że ktoś mógłby na tej podstawie odtworzyć wirusa w laboratorium?
Wright uśmiechnął się, jak gdyby zrozumiał prawdziwy powód pytania Dewara.
- Któż przy zdrowych zmysłach mógłby mieć ochotę na coś takiego? - zapytał niewinnie.
Nie pytałem o stan psychiczny.
Ma pan rację. Nie, istnieją prostsze sposoby zabawy w Boga. Genom pocięto na fragmenty, by naukowcy mogli prowadzić nad nimi badania.
Tak mi powiedziano.
Słyszałem też, że właśnie ogłoszono zakaz przekazywania tych fragmentów - powiedział Wright, dodając dwa do dwóch. - Czy to znaczy, że podejrzewa się kogoś o chęć poskładania wirusa?
Brak na to solidnych dowodów; zakaz to tylko środek profilaktyczny - odparł Dewar. Nie chciał urazić tak inteligentnego jak Wright człowieka udawaniem, że wszystko jest w porządku.
Ale właśnie to sprawdzacie? - Dewar przytaknął. - Życzę wam powodzenia i pokładam w Bogu nadzieję, że okaże się to zbędną ostrożnością.
- Z czysto teoretycznej ciekawości chciałbym pana zapytać, doktorze, w jaki sposób pan by się do tego zabrał?
Do zrekonstruowania wirusa? Nie śmiem nawet o tym myśleć.
Ale gdyby pan musiał?
Sądzę, że połączyłbym fragmenty przy użyciu ligaz lub może wyszedł od innego wirusa z tej grupy, na przykład krowianki, i spróbował zmienić go w wirusa ospy prawdziwej przez odpowiednie modyfikacje DNA.
Czy byłoby to prostsze?
- Niekoniecznie, ale nie mogę stwierdzić tego na pewno, skoro nie próbowałem. Dewar był usatysfakcjonowany tak rzetelną odpowiedzią.
Przyjmuję, że władze zdają sobie sprawę z możliwości modyfikacji innego wirusa tak, by stał się wirusem ospy?
Oczywiście - odpowiedział Wright. - Obowiązuje nie tylko zakaz posiadania przez jakąkolwiek instytucję więcej niż dwudziestu procent wirusa ospy - rozumianego jako ilość fragmentów DNA - ale zabronione jest również przechowywanie w tej samej instytucji równocześnie innych wirusów z tej grupy.
A gdybym powiedział panu, że okazało się, iż w pewnym angielskim laboratorium znajduje się o dwa fragmenty DNA więcej, niż wynikało z rejestru, czy nie uznałby pan tego za podejrzane?
Nie, na Boga - roześmiał się Wright, odrzuciwszy głowę do tyłu. - Wie pan, jak wyglądają laboratoria uniwersyteckie. Jedyne papiery, jakimi są zainteresowane, to publikacje zapewniające rozwój kariery i uzyskanie kolejnych dotacji na badania. Wszystkie inne to biurokracja, której ktoś powinien pilnować, zawsze się jednak okazuje, że wszyscy o tym zapominają. W razie skarg słychać tylko wrzaski, że jest to „naruszanie wolności nauki”; co działa jak magiczna mantra. Politycy lękają się tego jak wampiry krucyfiksu - nie chcą, by uznano ich za filistrów.
- Wiem, jak to wygląda - przyznał Dewar. Wright otworzył szufladę i wyjął plik papierów.
Zebrałem to dla pana - powiedział. - Wszystko, co powinien pan, nawet gdy nie miał pan ochoty, wiedzieć o wirusie ospy.
Jestem panu wdzięczny.
- Niepotrzebnie. Płacami za konsultację. Proszono mnie o jeszcze jedno.
-O co?
- Żebym pana zaszczepił.
Instytut Nauk Molekularnych Edynburg
Sporządziłem tę listę, o którą prosiłeś - powiedział George Ferguson.
Dobrze. Wszystko się zgadza? - spytał Malloy.
Oczywiście. Przejrzałem wszystkie lodówki i zamrażarki, sprawdziłem wszystkie fragmenty. Zaznaczam, że w rzeczach Alego znalazłem sporo probówek i butelek, których nie rozpoznałem. Nie wiedziałem, co mam z tym zrobić.
Poproszę Pierre'a, żeby je przejrzał, może je zidentyfikuje i wyrzuci to, czego nie potrzebujemy - powiedział Malloy. - Administracja przysłała mi oficjalne zestawienie fragmentów, które powinniśmy mieć w laboratorium. Może porównasz je jeszcze raz ze swoją listą, zanim złożymy sprawozdanie. Mam już dość tego urzędowego gówna. - Malloy sięgnął do szuflady i wygrzebał z niej brązową kopertę do wewnętrznej korespondencji. Sprawdził, czy zawiera to, o co mu chodziło, nim podał ją Fergusonowi. - Masz. Widziałeś dziś rano Pierre'a?
Jest w sali komputerowej, zajmuje się sekwencją DNA.
Malloy kiwnął głową. Miał już coś dodać, gdy budynek wypełniło ogłuszające wycie syren* Ferguson i Malloy popatrzyli po sobie, powiedzenie czegokolwiek było jednak niemożliwe, dopóki hałas wreszcie nie ucichł. Nastąpiła po nim grobowa cisza. Zamilkły wszystkie wentylatory i klimatyzacja.
- Alarm o skażeniu biologicznym - powiedział Malloy. - Pierwszy, jaki się nam przydarzył. Miejmy nadzieję, że fałszywy.
Zasady alarmu o skażeniu nakazywały, by wszyscy pracownicy pozostali do odwołania dokładnie tam, gdzie się znajdowali w chwili jego ogłoszenia. Drzwi były automatycznie zamykane i uszczelniane, tak iż nikt nie mógł wejść do budynku ani go opuścić. Okna i tak się nie otwierały. Głównym celem takiego postępowania było niedopuszczenie, by jakikolwiek czynnik zakaźny wydostał się na zewnątrz.
Pięć minut później zadzwonił telefon. Jego dźwięk jeszcze nigdy nie wydawał się tak natarczywy.
Malloy.
Tu Paul Hutton. Na poziomie trzecim zdarzył się wypadek z wirusem HIV. Doszło do skażenia w izolowanym laboratorium.
Co to za problem, skoro laboratorium jest hermetyczne?
Śluza powietrzna była otwarta, kiedy do tego doszło.
Co?! - wykrzyknął Malloy.
Pracowało tam dwóch ludzi Cairnsa. Kiedy szykowali się do wyjścia, jeden z nich z niewiadomego powodu zawrócił - może czegoś zapomniał lub chciał coś sprawdzić. Strącił dwie probówki z żywym wirusem w tej samej chwili, gdy drugi z nich otwierał śluzę.
Prawo Murphy'ego - skomentował Malloy. - Skażenie jest jednak ograniczone do laboratorium i śluzy?
Z tego, co wiem, tak. Wygląda na to, że ludzie Cairnsa wiedzieli, jak się zachować. Zostali w środku i uruchomili alarm.
Ściągnąłeś ekipę odkażającą?
Mamy mały problem. - Słysząc te słowa, Malloy przymknął oczy. - Malcolm Cairns i jego dwóch doktorantów wyjechali na konferencję poświęconą AIDS w Chicago. Z jego grupy zostały tylko dwie osoby, oboje to studenci.
Malloy westchnął.
To znaczy, że ktoś inny musi poradzić sobie z tym bajzlem?
Można to tak określić. - Ton Huttona świadczył, że preferowałby używanie innych sformułowań.
Podejrzewam, że ochotnicy pchają się drzwiami i oknami? - rzekł Malloy.
Cóż, ponieważ tylko twoje laboratorium również zajmuje się AIDS, pomyślałem, że zgodzisz się pomóc.
Malloy wstrzymał się przez chwilę od odpowiedzi.
No dobrze, zajmę się tym - powiedział wreszcie. - Będzie mi potrzebny jeszcze jeden ochotnik spośród moich ludzi, ale nie zamierzam wywierać na nich nacisku.
Możesz na mnie liczyć - powiedział stojący obok swojego szefa George Ferguson, który zdołał się zorientować, o co chodzi. Malloy popatrzył na niego, jak gdyby chciał uzyskać potwierdzenie tych słów. - Możesz wziąć mnie ze sobą.
Mam ochotnika. Właśnie zgłosił się George Ferguson - rzekł Malloy do słuchawki.
Ferguson? - zawołał Hutton. - Nie jestem pewien, czy to najodpowiedniejszy...
W tej sytuacji liczy się to, co ja sądzę - odrzekł Malloy sucho. - Chyba że chce pan powiedzieć, profesorze, że zajmie miejsce George'a Fergusona?
Wiesz doskonale, że od lat nie pracowałem przy żywych wirusach, a nigdy właśnie przy tym.
Ferguson, który słyszał rozmowę dzięki panującej w pokoju całkowitej ciszy, uśmiechnął się ironicznie i szepnął:
Jeszcze jeden skurczybyk, który nauczył się pływać z książki. Utonąłby, gdyby kiedykolwiek zanurzył sią w wodzie.
Wobec tego biorę George'a. Niech pan dopilnuje, żeby na poziomie trzecim czekały już na nas kombinezony i roztwór odkażający. Ach, jeszcze jedno. Można się porozumieć przez telefon z tymi dwoma?
Tak, mam z nimi kontakt.
Może się pan rozłączy, bo chciałbym z nimi porozmawiać?
Oczywiście.
Tak przy okazji, kto to?
Simone Clary i Gregor White.
Doktorantka i student trzeciego roku. No dobrze, możemy zaczynać, kiedy tylko będziecie gotowi.
Dyrektor rozłączył się. Malloy dał Huttonowi dziesięć sekund na przerwanie drugiego połączenia i wybrał numer laboratorium na poziomie trzecim. Po pierwszym sygnale odpowiedział mu kobiecy głos.
Halo, Simone? Tu Steven Malloy. Jaka jest wasza sytuacja?
Chyba niezła, ale Gregor...
Co z nim?
Przestaje nad sobą panować - odparła Simone prawie szeptem.
Malloy zrozumiał, że nie chciała, by dosłyszał ją White. Dosłyszał również dobiegające przez słuchawkę chlipanie i domyślił się, jak naprawdę wygląda sytuacja w laboratorium.
No dobrze, Simone. Muszę ci zadać parę pytań, zanim włożymy z George'em kombinezony z baniakami, przyjdziemy i po was posprzątamy. Czy skażenie jest ograniczone do konkretnego obszaru?
Tak. Jedna probówka stłukła się na posadzce. Druga jest cała.
Wobec tego mamy do czynienia z kałużą cieczy na podłodze hermetycznego laboratorium?
- Tak.
Czy którekolwiek z was miało kontakt z cieczą?
Nie, nie sądzę.
Czy widziałaś, jak probówka uderzyła o podłogę?
Niezupełnie. Kiedy się odwróciłam, zobaczyłam, że Gregor strącił probówki. Starał sieje złapać, zanim się rozbiją. Niezupełnie mu to wyszło, ale zdołał chwycić jedną z nich i złagodzić impet uderzenia drugiej.
Dobrze, to oznacza, że prawdopodobnie doszło do minimalnego rozchlapania cieczy i wytworzenia aerozolu. Rozłączę się teraz, Simone. Wkrótce będę u was z George'em. - Malloy odłożył słuchawkę i odwrócił się do Fergusona. -
Słyszałeś? - Laborant skinął głową. - Co o tym sądzisz?
Bułka z masłem. Kałuża na podłodze, bez wytworzenia się aerozolu. Można by sobie z tym poradzić ścierką i odrobiną dettolu.
Być może, ale musimy dać przykład wasalom - uśmiechnął się Malloy. - Martwi mnie tylko jedno. Wygląda na to, że ten szczeniak White dostaje kota.
Nie chcemy, żeby rzucił się do drzwi, kiedy tylko wejdziemy.
- Może Simone powinna trzymać go na uboczu, aż zrobimy, co trzeba.
Poziom trzeci był niemal opustoszały, gdy Malloy i Ferguson wysiedli z windy. Przeszli korytarzem do przedsionka, który prowadził do laboratorium o wysokim poziomie zabezpieczeń. Przed drzwiami zostawiono dla nich dwa kombinezony ochronne oraz zbiornik z płynem odkażającym pod ciśnieniem, z wężem i stalową głowicą zraszacza.
Zadzwonił telefon na korytarzu. Odebrał go znajdujący się bliżej Ferguson.
Chcę mówić z doktorem Malloyem - rozległ się głos Huttona.
Herr Direktor - rzekł Ferguson, przekazując słuchawkę.
Steven? Dział techniczny zmniejszył ciśnienie powietrza na poziomie trzecim, żeby nie doszło do jego wypływu.
Dobrze - odparł Malloy.
To ma być pociecha? - szepnął Ferguson.
Życzę wam powodzenia.
Dzięki - rzekł Malloy. Ferguson tylko się skrzywił. Malloy spróbował połączyć się z Simone, jednak numer był zajęty. - Cholera!
- Na pewno Herr Direktor apeluje do patriotycznej dumy prostaczków - orzekł Ferguson. - Wszyscy jesteśmy z tobą, Simone, chociaż jestem już trzy piętra niżej i gnam do taksówki.
Malloy miał ochotę zadzwonić do kogoś, by przekazano Huttonowi, że powinien się rozłączyć, ale się rozmyślił. Zamiast tego rąbnął pięścią w zewnętrzne drzwi laboratorium, doszedłszy do wniosku, że Simone zorientuje się, o co chodzi. Po chwili linia była wolna.
Simone, jesteśmy gotowi do wejścia. Obydwoje trzymajcie się z dala od drzwi, dobrze? - rzekł Malloy, kładąc nacisk na słowo „obydwoje”.
Oczywiście.
Mężczyźni w milczeniu nałożyli kombinezony i sprawdzili je sobie nawzajem. Założyli hełmy i powtórnie skontrolowali szczelność strojów. Malloy spryskał zewnętrzną powierzchnię drzwi śluzy i przekręcił klamkę.
Lekki powiew powietrza, który wpadł do śluzy i rozkołysał parę przyczepionych do tablicy kartek, stanowił pocieszającą oznakę. Skoro powietrze płynęło do laboratorium, nic z niego nie mogło wydostać się na zewnątrz.
Simone Clary i Gregor White siedzieli obok siebie w przeciwległym końcu laboratorium. Simone obejmowała ramieniem barki zgarbionego, wpatrującego się w podłogę chłopaka. Najwyraźniej powiedziała mu o nadejściu pomocy, podniósł bowiem wzrok i wpatrywał się w Malloya i Fergusona z takim natężeniem, jak zając w reflektory nadjeżdżającego samochodu.
- Wszystko będzie dobrze - zawołał Malloy, by było go słychać mimo tłumiącego głos hełmu. Zdał sobie w tym momencie sprawę, jak trudno przekonać o tym kogoś, kto nie ma na sobie ochronnego kombinezonu. - Nie ruszajcie się, aż tu posprzątamy.
Simone zacisnęła dłoń na ramieniu White'a, by uniemożliwić mu wstanie. Ferguson został w wejściu, na wypadek gdyby student rzucił się do ucieczki. White jednak sprawiał wrażenie spokojnego, więc laborant wszedł za Malloyem do laboratorium. Ujrzeli mokrą plamę na posadzce, upstrzoną kawałkami szkła.
Nie ma problema - oświadczył Ferguson. Polał kałużę stężonym środkiem odkażającym, po czym rozpylił go dookoła ze zbiornika pod ciśnieniem. - Bisujemy? - spytał Malloya.
Chyba tak.
Jeden granat czy dwa?
Lepiej dwa. Należy się im, skoro nam płacą.
Wciąż ten stary pociąg do show businessu, co?
Ferguson przygotował dwa naboje z gazem dezynfekującym, podczas gdy Malloy skończył sprawdzać wnętrze laboratorium. Wreszcie cofnął się do wyjścia i skinął Fergusonowi głową. Technik wyciągnął zawleczki obu nabojów i cofnął się szybko za Malloyem, nim trysnęła pierwsza spirala gazu. Zamknęli za
sobą drzwi śluzy, by gaz mógł wypełnić wnętrze i zniszczyć wszystkie wirusy, które mogły uniknąć płynu odkażającego.
- Czas na prysznic, ludzie - oświadczył Malloy, gdy powtórnie dołączyli do Simone Clary i White'a. - Zostawcie tu całe ubranie do odkażenia. W szafce na prawo od kabiny prysznica są fartuchy chirurgiczne. Ty pierwsza, Simone.
Doktorantka nie miała ochoty zostawić White'a, gdy jednak Malloy uspokajająco skinął głową, zdjęła dłoń z jego ramion i przeszła do toalety.
Idziesz po niej, Gregor - rzekł Malloy.
Po co? - wymamrotał White. - Na miłość boską, przecież mieliśmy kontakt ze skoncentrowanym wirusem HIV!
Nie rozlałeś go sobie na skórę. Nie masz też zacięć ani zadrapań, przez które mógłby dostać się do krwi, więc w czym problem? HIV jest cholernie groźny, ale nie tak łatwo go złapać w warunkach laboratoryjnych. Dziękuj swojej szczęśliwej gwieździe, że nie pracowałeś przy bakteriach dżumy czy tyfusu.
Łatwo wam mówić, skoro macie kombinezony.
Skorzystaliśmy z sytuacji, by dać dramatyczne przedstawienie - oznajmił Ferguson, odsłaniając wizjer i zdejmując hełm. - Synu, jeżeli nabawisz się AIDS, to przez to, co wyprawiasz ze swoim siusiakiem, a nie przez tę mikrą kałużę. -
Komentarz laboranta wywołał słaby uśmiech na wargach White'a. - Idź wziąć prysznic - dodał Ferguson, widząc, że Simone wychodzi z łazienki, odziana wyłącznie w biały fartuch. Okalające twarz mokre czarne włosy sprawiały, że wyglądała na młodszą i delikatniejszą niż przedtem.
Co teraz?- spytała.
Weźmiemy wszyscy prysznic, w łazience też eksplodujemy naboje gazowe i wychodzimy. Specjaliści z uniwersytetu obejrzą ciebie i Gregora. Prawdopodobnie jako środek ostrożności przez parę miesięcy będziecie musieli brać AZT, a pewnie zaproponują wam także wizyty u psychiatry lub psychologa.
Zachęcają do nich teraz nawet wtedy, jeśli ktoś tylko pierdnie w tym samym pokoju - wtrącił się Ferguson.
Zbadamy ci krew na oznaczenie poziomu przeciwciał przeciwko HIV teraz i za parę miesięcy, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa absolutnie nic ci nie grozi. Jestem gotów się o to założyć.
Dziękuję, Steve. Tobie również, George - powiedziała Simone.
5
Padało, kiedy Dewar wysiadał z pociągu w Manchesterze. Nie był tym zdziwiony. Tak właśnie miała się rzecz z zakorzenionymi opiniami, usprawiedliwionymi czy nie, a Manchester cieszył się opinią miasta, w którym wiecznie pada. Myśl ta przypomniała z kolei Dewarowi dziekana wydziału na uniwersytecie, obecnie już emerytowanego, którego pamiętano nie ze względu na osiągnięcia zawodowe, lecz wyłącznie dlatego, że parzył sobie herbatę z używanych torebek, zamiast dorzucić parę pensów do wspólnego funduszu. Dewar był przekonany, że w Manchesterze nie zostaną zorganizowane igrzyska olimpijskie, na których tak zależało miastu - nie z powodów logistycznych, niedostatku miejsc dla gości czy jego położenia, lecz wyłącznie dlatego, że ludziom automatycznie stawała przed oczyma wizja biegaczy rozchlapujących kałuże.
Taksówkarz zagadnął Dewara, czy widział „grę” w telewizji poprzedniego wieczora. Negatywna odpowiedź sprawiła, że kierowca przedstawił pasażerowi przebieg meczu podanie po podaniu, zanim po dziesięciu minutach dotarli do uniwersytetu. Moknięcie na deszczu nagle wydało się Dewarowi pociągającą perspektywą.
Jestem umówiony na spotkanie z profesorem Kelmanem - powiedział do mężczyzny za biurkiem w recepcji, otrząsnąwszy włosy z wody.
Drugie piętro.
Najwidoczniej nie mogąc liczyć na dalsze informacje, Dewar wjechał na drugie piętro i znalazł potrzebne wskazówki na tablicy naprzeciwko szybu windy. Znajdowały się na niej nawet zdjęcia pracowników. Łysy profesor Kelman urzędował w pokojach 317/18.
Czym mogę służyć? - zapytała kobieta w sekretariacie (317), której surowe rysy sugerowały, że pomoc jest ostatnią rzeczą, jaka przyszłapy jej do głowy.
Jestem umówiony na spotkanie z profesorem Kelmanem.
Pańskie nazwisko?
Doktor Adam Dewar.
-Ach, tak. Z... - Sekretarka zsunęła okulary na koniec nosa i przekrzywiła nieco głowę, by wygodniej było jej czytać z rozłożonego na biurku kalendarza. -
...Z Inspektoratu Nauki i Medycyny.
Dewar wszedł do gustownie urządzonego gabinetu i przywitał się z Kelmanem. Profesor był wysoki i kościsty, miał spadziste ramiona, wielkie dłonie i stopy. Krawat w uniwersyteckich barwach nieco zbyt ciasno obejmował kołnierzyk koszuli. Płowej barwy sztuczkowe spodnie kończyły się kilka centymetrów wyżej niż powinny. Widać było dzięki temu kraciaste skarpety - zapewne gwiazdkowy prezent od bliskiego krewnego cierpiącego na daltonizm.
- Jak rozumiem, nieładnie się bawiliśmy - powiedział Kelman. Usiłowanie profesora, by pomniejszyć rozmiary wykroczenia, nie zaskarbiło mu sympatii Dewara, chociażby dlatego, że stawiało to Adama w roli urzędasa, który zawraca głowę ważnemu człowiekowi zajmującemu się o wiele donioślejszymi sprawami.
Wygląda na to, że działał pan sprzecznie z zaleceniami WHO i ONZ, zaakceptowanymi przez rząd Jej Królewskiej Wysokości, profesorze - odparł, nie dając się zepchnąć do defensywy.
Och, strasznie mi przykro - rzekł Kelman, niepewny, jaką postawę powinien przyjąć. Było zbyt późno na odegranie skruchy, a zbagatelizowanie wagi naruszenia przepisów nie poskutkowało. - W czym właściwie zawiniliśmy?
Najlepsze wyjście, zważywszy na okoliczności: udanie niewiedzy, pomyślał Dewar. Nie do przyjęcia w świetle prawa, ale zawsze dobry pierwszy krok w zdystansowaniu się w stosunku do winy.
Uzyskał pan pozwolenie na prace z mniejszą o dwa liczbą fragmentów DNA wirusa ospy niż ta, jaką ma pan do dyspozycji. Ponadto stanowi to łącznie ponad dwadzieścia procent całkowitego genomu, co jest kolejnym naruszeniem zaleceń WHO.
Zaleceń? - zapytał Kelman w nadziei, że uda się mu wykorzystać lingwistyczny kruczek.
Obowiązujących w tym kraju z mocą prawa - odrzekł Dewar, zamykając tę drogę odwrotu.
Rozumiem - westchnął Kelman. - Cóż, sprawa okazuje się poważniejsza, niż mi się wydawało. Obawiam się jednak, że to działka doktora Davidsona.
Oczywiście, musiała być to wina kogoś innego, pomyślał Dewar. Nieważne, ostateczną odpowiedzialność ponosił dziekan wydziału. Pozostawało tylko pytanie, jak wiele osób Kelman będzie jeszcze gotów pogrążyć.
Czy mógłbym zamienić słowo z doktorem Davidsonem?
Oczywiście. Czy chce pan, bym był przy tym obecny?
Ponieważ ponosi pan odpowiedzialność za cały wydział, pozostawiam decyzję panu, profesorze - odparł Dewar.
Kelman odpowiedział uśmiechem, w którym brakowało przekonania.
Po paru chwilach do gabinetu wszedł chudy, niski mężczyzna w dżinsach i wygniecionej koszulce z krótkimi rękawami. Dewar ocenił, że Davidson należy do dobrze znanego mu typu ludzi, często spotykanego w środowiskach akademickich: niewyrośnięty okularnik, maminsynek, fatalnie radzący sobie w sportach, z mierną oceną z wychowania fizycznego, nieatrakcyjny dla płci przeciwnej, obciążony niezliczonymi kompleksami. Tego rodzaju ludzie znajdowali bezpieczne schronienie w akademickich instytucjach, gdzie mogli odprężyć się i wołać na siebie Mikę lub Steve, podczas gdy dla całej reszty świata na zawsze mieli pozostać Michaelem lub Stevenem. Mogli nareszcie nosić dżinsy i być „przywódcami grupy”, chociaż wcześniej nikt nigdy nie wybierał ich do żadnego zespołu w jakimkolwiek charakterze, nie wspominając nawet o zaproponowaniu głównej roli. Akademickie stanowisko stwarzało im upragnioną szansę odkucia się za przeszłe niepowodzenia.
Alison powiedziała mi, że zaistniał jakiś biurokratyczny problem - wypalił z miejsca Davidson, znacząco spoglądając na zegarek. Dewar natychmiast spostrzegł, że był to sprzęt godzien supersamca z podwójnym chromosomem Y, zapewne podający na głębokości siedemdziesięciu metrów pod powierzchnią Bałtyku aktualną godzinę w Tokio. Na wątłym nadgarstku Davidsona zegarek prezentował się jak talerz do zupy.
Związany ze sprawozdaniem z kontroli, jakie fragmenty wirusa ospy znajdują się w twoim laboratorium, Mikę - powiedział Kelman.
Jezu, zapowiada się, że niedługo wszyscy przestaniemy prowadzić jakiekolwiek badania, żeby wypełniać formularze! - jęknął Davidson.
Jeżeli liczył na przepraszającą odpowiedź Dewara, czekał go srogi zawód.
Jeżeli nie poda pan solidnego uzasadnienia niezgodności między wynikiem kontroli a należnym stanem, dokładnie to pana czeka, doktorze - stwierdził rzeczowo Dewar.
Kto to jest? - Dawidson był wstrząśnięty. Zaapelował do Kelmana: - Czego tu... Czy ma w ogóle prawo?
Z tego, co wiem, Inspektorat Nauki i Medycyny dysponuje znacznymi uprawnieniami i nie waha się z nich korzystać - wzruszył ramionami Kelman.
- Niech pan posłucha, to na pewno urzędnicza pomyłka - zaczął się wycofywać Davidson.
Musisz wymyślić lepsze wytłumaczenie, pomyślał Dewar.
Może wspólnie przejrzymy raport z kontroli, dzięki czemu będzie mógł pan wskazać, gdzie dokładnie nastąpiła, doktorze?
Chyba możemy spróbować.
Próba to o wiele za mało, skomentował w myślach tę wypowiedź Dewar.
Laboratorium Davidsona znajdowało się piętro niżej. Naukowiec prowadził Dewara tak, jak gdyby chciał dać mu odczuć, że każdy krok stanowi wtargnięcie coraz głębiej na jego terytorium. Kiedy wreszcie dotarli do „laboratorium David-sona”, jak głosiła tabliczka na drzwiach, natknęli się na wysokiego blondyna, wychodzącego właśnie z pełnym probówek stojakiem w ręce.
Erie, potrzebna mi lista fragmentów wirusa ospy, którą dla mnie sporządziłeś - warknął Davidson.
Dobrze, za chwilę.
Natychmiast, Erie!
Górujący nad Davidsonem zwalisty Szwed wzruszył ramionami i cofnął się do laboratorium. Odstawił stojak i zaczął szukać listy. Gdy ją odnalazł, Dewar uśmiechnął się do niego uspokajająco. Szwed odpowiedział tym samym.
Są jakieś kłopoty?
Wygląda na to, że mamy więcej fragmentów, niż zezwalają na to przepisy - Davidson tchnął w słowo „przepisy” bezmiar zbrzydzenia. - Ten pan przyjechał, by to sprawdzić.
Dewar wyciągnął dłoń do Szweda i przedstawił się:
Adam Dewar, Inspektorat Nauki i Medycyny.
Erie Larsen. Jestem tu na studiach doktoranckich.
Davidson wyglądał między dwoma wysokimi mężczyznami jak zbyt cienki plasterek w kanapce.
Musiałeś pochrzanić coś w dokumentacji, Erie - powiedział z rozdrażnieniem.
Nie sądzę - odparł Szwed. - Wydawało mi się zresztą, że sam pan sprawdził moje zestawienie.
Nie sprawdzałem, tylko podpisałem. Boże, czy mam pilnować tutaj każdego drobiazgu?
Larsen był wyraźnie zakłopotany. Dewar współczuł chłopakowi, postanowił jednak zachować kamienne oblicze; w takich przypadkach nigdy nie warto opowiadać się po którejkolwiek ze stron. Otworzył neseser i wyjął kopię listy fragmentów będących oficjalnie w posiadaniu wydziału.
Może będzie pan czytał swoją listę? Dzięki temu ustalimy, które fragmenty są ponad stan.
Oczywiście - zgodził się Larsen.
Przystąpił do wyliczania fragmentów. W połowie Dewar stwierdził:
Tego u mnie nie ma. - Larsen powtórzył kod. - Nie, na pewno nie ma. Davidson wyrwał Larsenowi listę z ręki i zapytał:
Jesteś absolutnie pewny, że mamy ten fragment?
- Oczywiście, że jestem pewny. Przejrzałem całą zamrażarkę, jak mi pan kazał. Fragment tam był; przecież nie zmyśliłem kodu - odparł Larsen, w którego głosie pojawiła się domieszka gniewu.
Dewar nagle wyczuł, że Davidson przypomniał sobie coś, na co nie miał ochoty. Zdradziło go spojrzenie. Nastąpiła krótka pauza, podczas której Davidson najwyraźniej obmyślał sposób wybrnięcia z sytuacji.
- Och, tak - powiedział w końcu.
Czas na wypicie nawarzonego piwa, pomyślał Dewar.
- Teraz sobie przypominam - kontynuował Davidson i odchrząknął, by ukryć zażenowanie. - Pół roku temu rozmawiałem z francuskim naukowcem, którego spotkałem na konferencji w Birmingham. Pamiętasz, Erie? - Larsen skinął głową. Sycił się zakłopotaniem Davidsona tak samo jak Dewar. - Ten Francuz został wysłany po zrobieniu doktoratu do laboratorium Malloya w Edynburgu. Może wciąż tam jest? Pracował mniej więcej nad tym samym, co my. Dostał parę fragmentów wirusa, a ja pomyślałem, że nam też mogą się przydać. Zgodził sieje przesłać, by oszczędzić mi przebijania się przez zwykłe biurokratyczne kanały. Całkiem wypadło mi to z głowy.
Inaczej nie zadeklarowałby pan tego w zestawieniu - stwierdził Dewar. Davidson nie odpowiedział. - Tak się jednak złożyło, że zlecił pan jego sporządzenie komuś innemu i prawda wyszła na jaw.
I co teraz? - zapytał Davidson, będąc tak blisko skruchy, na ile było to możliwe dla osób jego pokroju.
Sześć miesięcy temu zostałoby to zapewne uznane wyłącznie za naruszenie zasad prowadzenia dokumentacji - odparł Dewar. - Sytuacja się jednak zmieniła. Obowiązuje całkowity zakaz przekazywania fragmentów, zarówno oficjalną, jak i nieoficjalną drogą, a wcześniej wszedł w życie również zakaz posiadania więcej niż dwudziestu procent genomu. Proszę zdecydować, których fragmentów już pan nie potrzebuje. Zabiorę je ze sobą, a pan będzie znowu miał mniej niż dwadzieścia procent. Tym razem na tym się skończy. Oczywiście, w przyszłości od czasu do czasu czekają pana niezapowiedziane kontrole. Muszę pana również poprosić o nazwisko tego francuskiego naukowca, o którym pan wspomniał.
Czy to naprawdę konieczne? Była to z jego strony osobista przysługa dla mnie.
Na pewno również znał przepisy.
Pierre Le Grice. Pracuje w Instytucie Nauk Molekularnych w Edynburgu.
Gdy Dewar wracał pociągiem do Londynu, rozglądał się po współpasażerach z pierwszej klasy i zastanawiał się, czy którykolwiek wiezie w walizce coś równie niezwykłego, jak dwa fragmenty DNA wirusa ospy. Wydawało się to nieprawdopodobne, lecz z drugiej strony, ludzkiego zachowania nigdy nie dawało się przewidzieć z całą pewnością.
To, co wydarzyło się w Manchesterze, nie wróżyło dobrze dla obecnego dochodzenia. Jedna z instytucji została przyłapana na złamaniu przepisów tylko dlatego, że przypadkiem podano prawdę. W ilu innych przechowywano nielegalnie zdobyte fragmenty i sfałszowano zestawienia, by władze zobaczyły tylko to, co powinny? Z poprzednich dochodzeń Dewar nauczył się, że naukowcy to rywalizująca ze sobą egoistyczna grupa. Według nich przepisy obowiązywały jedynie zwykłych zjadaczy chleba. Sami przestrzegali ich tylko wówczas, gdy im to odpowiadało. W miarę możliwości starali się, by nic nie mogło zaszkodzić ich ukochanym programom. Trudno było na to cokolwiek poradzić. Inteligentny człowiek nie powinien się spodziewać obiecujących wyników w walce z ludzką naturą. Dewar wiedział że nie zmieni sytuacji zastanej w środowisku naukowym, ale może przynajmniej zdecydowanie obstawać przy wyciąganiu konsekwencji z nieprzestrzegania zaleceń WHO i ONZ. Może liczyć na to, że perspektywa zamknięcia laboratorium i uszczerbku dla kariery wywoła pożądany skutek. I tak wszelkie korzyści z badań były zwykle ubocznym produktem bezwzględnej rywalizacji w pięciu się na coraz wyższe stanowiska i zyskiwaniu osobistego rozgłosu.
Dotarłszy do swojego mieszkania, Dewar czuł się wyczerpany. Zrzucił buty i wyjął z lodówki piwo Stella artois. Po chwili „obudził” komputer marki IBM Aptiva i sprawdził pocztę. Miał jedną wiadomość z Inspektoratu i drugą od Karen. Odczytał najpierw tę ostatnią.
„Adam? Utknęłam na całe popołudnie i wieczór w laboratorium. W Kensington doszło do zatruć salmonellą. Zadzwoń, kiedy wrócisz. Kocham cię”.
Dewar uśmiechnął się lekko na myśl o trudach salmonellozą w bogatej dzielnicy. Odczytał krótką wiadomość z Inspektoratu: „Faks do pana. Kod dziewięć”.
Zmarszczył brwi, usiadł przed komputerem, by uruchomić faks i wprowadzić hasło deszyfratora. Drukarka ożyła, po chwili wysunęła się z niej pojedyncza strona. Było to uaktualnienie listy instytucji, które nadesłały żądane zestawienia fragmentów wirusa. Zrobiły to już wszystkie placówki; we wszystkich rezultaty były taki£, jak powinny. Do listy dołączono jednak dodatek - przyczynę, dla której faks został zaszyfrowany. Komputer inspektoratu wyszukał informację, którą uznał za potencjalnie istotną dla prowadzonego przez Dewara śledztwa. Odbywający studia doktoranckie pracownik Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu popełnił niedawno samobójstwo. Był Irakijczykiem.
Dewar odczytał nazwisko: Ali Hammadi.
-. Ciekawe, nad czym pracowałeś, Ali? - mruknął.
Popatrzył na zegarek i zadzwonił do laboratorium, gdzie pracowała Karen.
Co słychać?
Ubaw na dwadzieścia cztery fajerki. Siedemnaście potwierdzonych przypadków w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin i dziewięć następnych do sprawdzenia.
Nie macie pojęcia, jakie jest źródło?
Osiem osób jadło w tej samej greckiej restauracji, ale inni nie. Prawdopodobnie więc chodzi o jedzenie od wspólnego dostawcy. Pytanie tylko, od którego i jakie. Jak było w Manchesterze?
Gównianie.
Wolałabym, żebyś nie używał tego słowa.
Przepraszam. Przyjedziesz później?
Chyba wrócę prosto do siebie. Będzie późno, zanim się stąd wyrwę, a już jestem wykończona.
Zadzwonię jutro, dobrze?
Wiesz, gdzie będę - westchnęła Karen.
Dewar odłożył słuchawkę i uśmiechnął się z czułością. Był z Karen, trzeźwo myślącą dziewczyną pochodzącą z North Berwick, rybackiej wioski blisko wschodniego pasma gór Lothian w Szkocji, od prawie dwóch lat. Uczęszczali do tej samej akademii medycznej, lecz poznali się bliżej dopiero cztery lata po uzyskaniu dyplomów. Karen pracowała już wtedy od trzech lat w państwowej służbie zdrowia, a Dewar właśnie zatrudnił siew inspektoracie, uznawszy, że nie jest mu pisana kariera badacza. Podjął wprawdzie studia doktoranckie, ale wreszcie zrozumiał, że nie może udawać członka zespołu, skoro zdecydowanie nim nie był. Miał naturę samotnika i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, nie odkrył „zespół badawczy” prowadzony przez Kopernika. W inspektoracie na Dewara czekała nareszcie praca, jaka mu odpowiadała.
On i Karen nadal mieszkali osobno. Było to kosztowne rozwiązanie, lecz żadne z nich nie chciało ryzykować, że ich związek rozpadnie się wskutek zabierania pracy do domu. Obydwoje zaś mieli pracę absorbującą i wymagającą poświęceń, a w przypadku Dewara czasem nawet niebezpieczną.
Adam usiadł przy otwartym oknie, skąd miał widok na rzekę. Nie mieszkał na samym nadbrzeżu - nie było go na to stać - ale jego dom stał ulicę dalej. Gdy Dewar siadał na lewo od największego okna, mógł dostrzec Tamizę w prześwicie między budynkami po przeciwnej stronie ulicy. Ponownie przeczytał faks z inspektoratu. Skoro Hammadi był Irakijczykiem, należało dowiedzieć się o nim jak najwięcej, począwszy od zapoznania się z aktami policji dotyczącymi jego samobójstwa. Do tego dochodziły oczywiście badania, jakie prowadził Ali. Czym się dokładnie zajmował? Chociaż w instytucie, w którym studiował, znajdowały się fragmenty DNA wirusa ospy, niekoniecznie musiał mieć do nich dostęp. Była to bardzo duża placówka. Być może Hammadi zajmował się czymś zupełnie innym.
Jako student obcego pochodzenia Irakijczyk musiał figurować w kilku oficjalnych rejestrach. Czesne prawdopodobnie napływało z zagranicy, lecz Hammadi musiał być wciągnięty w Anglii na listę studentów, o ile nie uczestniczył w jakimś krótkoterminowym programie wymiany. Dewar połączył się przez modem z komputerem inspektoratu, a przezeń z Internetem. Skorzystał następnie z połączonej sieci akademickiej, by dostać się do komputerowego serwisu informacyjnego Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu. Wybrał opcję „aktualne pola badań” na stronie głównej i znalazł listę siedemnastu zespołów badawczych. Dwa zajmowały się wirusem HIV i opracowywaniem szczepionek. W jednym z nich, kierowanym przez doktora Stevena Malloya, pracował Ali Hammadi.
- Cholera - mruknął Dewar pod nosem.
Hammadi pracował w zespole mogącym korzystać z fragmentów wirusa ospy. Dewar zaklął ponownie, przeczytawszy do końca listę nazwisk. W tym samym zespole pracował Pierre Le Grice - badacz, który wysłał fragmenty Davidsonowi do Manchesteru.
Adam dopił resztę piwa i wrzucił pustą puszkę do kosza na śmiecie przy kominku. Trafił dokładnie do celu. Utrzymywał się na poziomie osiemdziesięciu procent trafień, jednak dzisiaj nie sprawiło mu to satysfakcji. „Grzebanie w papierach” przestało wyglądać na rutynowe zadanie. W istocie Dewar poczuł przypływ niepokoju. Dwa łamiące przepisy zespoły badawcze i martwy iracki student, który miał dostęp do fragmentów DNA wirusa ospy. Oznaczało to, że rano będzie musiał wsiąść w samolot do Edynburga.
Dewar przesłał informację do inspektoratu, dokąd wyjeżdża, wraz z prośbą, by powiadomiono oficjalnie instytut w Edynburgu o jego wizycie. Chciał się również dowiedzieć, kto w tamtejszej policji będzie jego oficerem łącznikowym.
6
Samolot British Airways dotarł do lotniska w Edynburgu z kilkuminutowym opóźnieniem. Dewar połączył się z inspektoratem, korzystając z położonej na parterze sali komunikacyjnej dla pasażerów pierwszej klasy. Dowiedział się, że jest oczekiwany w Instytucie Nauk Molekularnych, a o jego przybyciu powiadomiono również policję. Do udzielenia mu niezbędnych informacji oddelegowano inspektora lana Granta z miejscowej komendy głównej, gdzie De wara spodziewano się o wpół do jedenastej.
Mimo godziny szczytu taksówka z lotniska dotarła do miasta na tyle szybko, że Adam zaczął żywić obawy, iż przybędzie za wcześnie na spotkanie z Grantem. Poprosił więc kierowcę, by pojechał okrężną drogą przez Princes Street. Miasto nie było mu obce - był w nim kilkakrotnie, gdy wraz z Karen odwiedzał jej matkę - lecz zawsze zapierał mu dech w piersiach widok zamku.
- Twoje pieniądze, koleś - odrzekł ponuro taksówkarz. Zlokalizowana w północnej części miasta komenda policji na Fettes Avenue
okazała się wielkim, białym budynkiem o nowoczesnym i funkcjonalnym wyglądzie. Mieściła się naprzeciwko o wiele starszego gmachu - Fettes College, czołowej prywatnej szkoły w Szkocji, której absolwentem był premier Tony Blair.
łan Grant okazał się krępym mężczyzną po trzydziestce, miał ciemne oczy i bujne, czarne wąsy. Ubrany był w sportową marynarkę i ciemne spodnie. Krawat miał rozluźniony, a guzik pod szyją rozpięty, przez co prezentował się jak hollywoodzki odtwórca roli dziennikarza poszukującego tematu do artykułu. Grant nalał sobie kawy z dzbanka i machnął nim w stronę Dewara. Lekarz potrząsnął głową.
Zagraniczny student powiesił się na gałęzi. Co więcej można dodać? Jeśli o nas chodzi, sprawa jest zamknięta - powiedział Grant, zasiadając z powrotem za biurkiem.
Nie zostawił listu pożegnalnego?
Niczego.
- Znaleźliście jakiś prawdopodobny powód, dla którego miałby odebrać sobie życie?
Niestety. Spodziewaliśmy się typowej historii o stresie egzaminacyjnym, obawach przed niepowodzeniem, takich tam bzdetów, ale tym razem było inaczej. Jego opiekun był zdania, że wszystko szło mu jak po maśle. Widać, że facet okazał się ślepy jak kret.
Na uniwersytecie można być bardzo samotnym - rzekł Dewar. - Niektórym dzieciakom ciężko sobie z tym poradzić, zwłaszcza jeśli pochodzą z innego kraju.
Nie mnie o tym sądzić. Mnie wychowało życie - odparł Grant.
Czy w Edynburgu są jacyś inni studenci z Iraku?
- Nawet sporo, prawdę mówiąc. - Grant wyjął arkusz papieru i kontynuował: - Wszyscy są u nas zarejestrowani; to zresztą obowiązek. Mają własne stowarzyszenie studenckie, z siedzibą na Forest Road, niedaleko Szpitala Królewskiego. Tu ma pan adres. Pewnie sporo z nich to studenci medycyny.
Rozmawiał pan z nimi? - spytał Dewar, kiwając głową.
Rutynowa robota. Nikt nic nie wiedział. Odniosłem wrażenie, że wszyscy mieli niezłego pietra, bo przyszło im rozmawiać z policją.
Dlaczego?
Pewnie przez to, skąd pochodzą - odparł Grant. - Jeżeli żyje się w państwie policyjnym, wszystkich funkcjonariuszy uważa się za takich samych drani.
Czy miał pan wrażenie, że ci studenci są kontrolowani podczas pobytu w Edynburgu? - spytał Dewar.
Och, tak. Kręci się przy nich paru gości, którzy wyglądają na za starych na studentów, ale o to nie wypytywałem. Nie warto; zawsze ci tłumaczą, że to doradcy kulturalni, albo wciskają podobną lipę.
Dewar pokiwał głową i wstał.
Dziękuję za pomoc. Zamierzam porozmawiać z ludźmi, z którymi pracował Hammadi, potem może wpadnę się rozejrzeć na Forest Road.
Jak pan uważa. Życzę powodzenia. Dlaczego was to tak interesuje?
Rutynowe dochodzenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - wzruszył ramionami Dewar. - Z obcokrajowcami zawsze jest mnóstwo dodatkowej papierkowej roboty.
Jakbym nie wiedział - odparł Grant.
Przy okazji, ma pan kopię raportu z sekcji zwłok?
Nie przy sobie - odrzekł Grant. - Wyniki były takie, jak można się było spodziewać. - Przyjrzał się Dewarowi, by ocenić, czy gościowi wystarczy taka odpowiedź. Adam zachował obojętną minę. - Mam ją panu przesłać?
Gdyby był pan tak uprzejmy.
Instytut Nauk Molekularnych mieścił się na południowych obrzeżach miasta, w dzielnicy zwanej miasteczkiem akademickim. W wielu budynkach znajdowały się filie firm farmaceutycznych i chemicznych. Dewar przypomniał sobie komentarz kolegi, że w laboratorium można teraz równie łatwo znaleźć naukowca, jak prawnika zajmującego się patentami.
Adam złożył krótką wizytę dyrektorowi instytutu, Paulowi Huttonowi. Stwierdził, że profesor jest przedstawicielem starej szkoły, wyznającym dewizę: „właściwe miejsce dla każdego i każdy na właściwym miejscu”. Byłby gotów okazywać nieodmienną lojalność kartonowemu pudłu, jeśli tylko zajmowałby oficjalne stanowisko. Dzięki temu bez trudu można było przewidzieć jego zachowanie. Hutton wygłosił krótką przemowę na temat tragicznej śmierci Alego Hammadiego należycie stłumionym tonem i zreferował Dewarowi propozycję rodziców studenta, by ustanowić fundację jego imienia.
- Chcemy ją nazwać Stypendium Naukowym imienia Alego Hammadiego. Pomysł bez zarzutu, pomyślał Dewar. Zapytał, czy mógłby porozmawiać
z opiekunem Hammadiego na studiach oraz z członkami zespołu, w którym pracował Irakijczyk.
- Doktor Malloy został uprzedzony o pańskiej wizycie. Obawiam się, że bardzo się przejął śmiercią Alego. Czuje się jej winny, chociaż to oczywiście nonsens. Poproszę, by pokazano panu drogę.
Na widok ubranego w dżinsy i koszulkę z krótkimi rękawami Malloya Dewar zrazu nie wiedział, co o nim myśleć. Przypuszczał, że Malloy należy do reprezentowanej przez Mikę'a Davidsona szkoły napuszonych wolnych strzelców, którzy, uważają się za niepodlegających boskim i ludzkim prawom, i wiąże ich z Ziemią jedynie uniwersytecki kontrakt oraz standardowy fundusz emerytalny. Postanowił się jednak wstrzymać ze sformułowaniem ostatecznej opinii.
Malloy ze swej strony był równie niepewny, jak ma odbierać Dewara. Widok eleganckiej fryzury, drogiego ciemnego garnituru i wyglansowanych butów podpowiadał mu, że to kolejny ministerialny gryzipiórek, lecz on również pohamował się od wydania definitywnego sądu.
Zasiedli do rozmowy w gabinecie Malloya. Adam dostrzegł na ścianie plakat przedstawiający Amerykanina Staną Getza - muzyka jazzowego, grającego na saksofonie tenorowym.
- Lubi pan go? - zapytał. - Uwielbiam.
Ja też. Widziałem go na koncercie w Kansas City na rok przed jego śmiercią. Grał mnóstwo brazylijskich kawałków z początku lat sześćdziesiątych. Były wspaniałe.
Ja też je lubię - zgodził się Malloy. - Charlie Byrd, jego gitarzysta, był parę lat temu w Edynburgu. Okazało się, że na koncercie brzmi dokładnie tak samo, jak na płytach. Mały facecik o prezencji kierownika banku, wyszedł na scenę w gar-niturku - i zaczął grać tak, że wszystkim jako tako obeznanym z gitarą mózgi stanęły w poprzek.
Pan też gra?
Nie w takim towarzystwie, jak tutaj - odrzekł Malloy. Dewar przyjął to z uśmiechem. Lody zostały przełamane. - Rozumiem, że przyjechał pan porozmawiać o Alim?
Chodzi mi o to, co Ali miał wspólnego z fragmentami genomu wirusa ospy - odparł Dewar, wykładając karty na stół.
Nie rozumiem - powiedział najwyraźniej zaskoczony Malloy.
Wie pan o wprowadzonym właśnie w życie zakazie przekazywania fragmentów wirusa?
Cholery można przez niego dostać. Ugrzęzły przez to nasze prace.
Był powód, żeby go wydać.
Czy wystarczający?
ONZ i Światowa Organizacja Zdrowia uważają, że tak.
To mnie nie przekonuje. Biurokratom zawsze najprościej jest czegoś zakazać - w ten sposób najłatwiej im chronić swoje tyłki.
Ma pan rację czy nie, taka decyzja została podjęta - odrzekł Dewar, nie chcąc kontynuować dyskusji na ten temat.
Och, niech pan mnie źle nie zrozumie. Dostosujemy się do wytycznych, ale nie znaczy to, że się z nimi zgadzamy.
Wystarczy, że będziecie przestrzegać zakazu.
Ale co to ma wspólnego z Alim?
- Mam nadzieję, że nic, ale Hammadi był Irakijczykiem - odparł Dewar. Malloy patrzył na niego przez chwilę, po czym stwierdził:
Nie trzeba być Albertem Einsteinem, by dojść do wniosku, że Irakijczycy paprzą się z ospą, tak?
Powiedzmy, że istnieje takie podejrzenie, i nikt nie chce ryzykować.
Jeżeli sądzi pan, że Ali mógł być w coś podobnego zamieszany... Cóż, to po prostu nonsens - powiedział Malloy.
Miło mi to słyszeć - odparł Dewar. - Był jednak Irakijczykiem, miał przygotowanie naukowe oraz dostęp do genomu wirusa ospy... a do tego odebrał sobie życie.
Istotnie - przyznał mu niechętnie rację Malloy. - Podąża pan jednak niewłaściwą drogą. Mamy tu tylko parę fragmentów - za mało, by zmajstrować z nich coś rzeczywiście niebezpiecznego.
Widziałem wasze sprawozdanie pokontrolne - powiedział Dewar, spoglądając Malloyowi prosto w oczy.
Ach, rozumiem. Uważa pan, że mamy więcej fragmentów, niż się przyznajemy?
Może przypadkowo; tego rodzaju rzeczy zdarzają się w placówkach naukowych - odparł Dewar. - Dopiero co byłem na uczelni, gdzie znalazło się więcej fragmentów, niż powinno. Nie wskutek przestępczych zamiarów, po prostu tak to jest na uniwersytetach.
Może pan do woli kontrolować nasze laboratoria i zapasy, jeżeli ma pan ochotę - powiedział Malloy.
Dziękuję - odrzekł Dewar. - Zawsze miło mieć do czynienia z osobami chętnymi do współpracy. Najpierw jednak chciałbym się zorientować, nad czym pracuje pańska grupa. Może mi pan powie, kto z panem współpracuje i czym się dokładnie zajmujecie?
Jest w niej Francuz nazwiskiem Pierre Le Grice, po doktoracie. Pracuje u nas od dwóch lat, został mu jeszcze rok. Do tego dochodzi dwóch doktorantów: Sandra Macandrew, na drugim roku, ma stypendium z Rady Badań Medycznych, oraz Peter Moore, na pierwszym roku, stypendium Fundacji Wellcome. Ali był moim trzecim studentem. Prawie skończył badania i przygotowywał się do napisana doktoratu. Jego studia opłacał rząd Iraku. - Dewar uniósł brwi. - Nie ma
w tym niczego niezwykłego. Zagraniczni studenci nie mają prawa do brytyjskich stypendiów. Muszą sami pokrywać czesne; zresztą robią to zwykle ich rządy.
Kto jeszcze?
George Ferguson, starszy technik laboratoryjny z wyszkoleniem medycznym. Został zatrudniony przez uniwersytet, kiedy zamknięto stary szpital miejski i trzeba było gdzieś umieścić personel laboratoryjny. Ferguson nie zdołał wyszukać dla siebie niczego odpowiedniego, a ja potrzebowałem kogoś, kto potrafi postępować z wirusami, więc zgodziłem się wziąć go, aż skończy mu się okres na znalezienie zatrudnienia. Zatrzymam go, jeżeli tylko zdołam zdobyć następne dotacje.
- Ktoś jeszcze?
To wszyscy.
Czy Ali pracował sam?
Nikt nie zaglądał mu przez ramię, jeśli o to panu chodzi. Chociaż był studentem, na pewno wiedział, co robi. Zwykle jednak wie się, czym zajmuje się sąsiad, poza tym ludzie przez cały czas gadają o swoich badaniach. Można przyjąć, że gdyby Ali starał się odtworzyć kompletnego wirusa ospy, ktoś by to zauważył - podsumował Malloy tonem świadczącym, że sama taka koncepcja wydaje się mu absurdalna.
Brzmi to rozsądnie - przytaknął Dewar.
Chce pan porozmawiać z członkami zespołu?
Po to przecież przejechałem taki szmat drogi - odrzekł Dewar z uśmiechem.
Jaki mam podać im powód pańskiej wizyty?
Powiedzmy, że chodzi o dochodzenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, rutynowe w przypadku śmierci studenta obcej narodowości.
Jako pierwsza spotkała się z Dewarem Sandra Macandrew. Uznał ją za miłą i przyjazną osobę. Nie potrafiła zrozumieć śmierci Alego oraz zmiany, jaka dokonała się w nim w ciągu ostatnich tygodni życia.
- Zauważyła pani wyraźną zmianę w jego zachowaniu - stwierdził Dewar. - Czy zmieniło się również coś w jego pracy?
Sandra zastanowiła się chwilę.
- Nadal przychodził do laboratorium i wydawało się, że kontynuuje swoje badania. Pewnie Steve potrafiłby odpowiedzieć na podstawie jego notatek, czy rzeczywiście posuwał się naprzód. W ostatnim okresie Ali przestał z nami rozmawiać.
Nie zauważyła pani jednak, czy robił w laboratorium coś niezwykłego?
Niezwykłego? Nie.
- Dziękuję za pomoc, panno Macandrew. Jeżeli przyjdzie pani jeszcze coś na myśl, proszę mi zostawić wiadomość pod tym telefonem.
Dewar podał jej wizytówkę z numerem kontaktowym inspektoratu.
Następny był Peter Moore. Student nie potrafił powiedzieć Dewarowi nic więcej niż Sandra. Śmierć Alego była dla niego wielką zagadką. Tak, on również go lubił.
Pierre Le Grice zaprezentował się zgoła odmiennie. Był jawnie napastliwy, skarżył się gorzko na przerwanie jego programu badań spowodowane zakazem obiegu fragmentów wirusa.
Całkowity zakaz przekazywania fragmentów to absurd. No dobrze, narzucono przepis nieprzekraczania dwudziestu procent. Nawet to jest idiotyzmem. Przecież i pięćdziesiąt procent genomu jest równie bezwartościowe, jak dwadzieścia. Niech pan sam powie, co więcej można z tego zmajstrować?
Nie ja ustalam reguły, doktorze. Jeżeli oponuje pan przeciwko zakazowi, proszę złożyć skargę do rządu i Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Nigdy nie chcecie za nic przyjąć odpowiedzialności - kontynuował Le Grice. - To zawsze wina kogoś innego.
Przyjmuję odpowiedzialność za to, co mam do zrobienia, doktorze. Powtarzam, że nie ja ustalam przepisy, ale mam prawo i obowiązek pilnować, by ich przestrzegano. - Dewar celowo umilkł na chwilę, by sens jego słów dotarł do Le Grice'a, po czym podjął na nowo: - Dowiedziawszy się więc, że ktoś z tego instytutu świadomie przesyłał fragmenty wirusa ospy do placówki badawczej w Manchesterze z pominięciem obowiązujących przepisów, mam pełne prawo dobrać się mu do tyłka.
- Pan wie? - spytał po prostu Le Grice. Dewar przytaknął.
- Wiem, że było to dawno temu i nic już na to nie można poradzić, ale sytuacja się zmieniła. Jeszcze jeden taki numer, a może pan się pożegnać ze swoją karierą, monsieur.
George'a Fergusona nie było w laboratorium. Dewar dowiedział się od Sandry, że technik i Malloy okazali się poprzedniego dnia „parą prawdziwych bohaterów”. Obecnie „góra” składała im za to podziękowania. Dewar zapytał, co się stało. Opowiedziano mu pokrótce, czego dokonali Malloy i Ferguson.
Dobra robota - skomentował Adam.
Fakt - przyznała Sandra. - Chciałby pan się rozejrzeć po laboratorium?
Naturalnie.
Dewar odniósł wrażenie, że w laboratorium panuje bałagan. Było to częściowo skutkiem ciasnoty ~ ludzie walczyli ze sprzętem o kawałki przestrzeni na stołach laboratoryjnych. Parapety zapełnione były rzędami notatników, stojaki na probówki zestawione po trzy, klisze do elektroforezy przypięte spinaczami do haków wzdłuż wszystkich ścian.
Jak udaje się wam tu cokolwiek odnaleźć? - zapytał Dewar, starając się, by zabrzmiało to jak żart.
To tylko wygląda jak kompletny bałagan - odparła Sandra. - Wiemy, gdzie jest wszystko. Porządne laboratorium to laboratorium wyjałowione z myśli - tak zawsze powtarza Steve. Jeżeli poleruje się stół, to znaczy, że nie potrafi się wymyślić kolejnego eksperymentu.
Można chyba uznać taki punkt widzenia - przyznał Dewar.
Spędził mniej więcej dziesięć minut na luźnej pogawędce z Sandrą i Peterem. Pierre Le Grice nie raczył dotrzymać im towarzystwa i krzątał się za własnymi sprawami po laboratorium. Wreszcie wrócił George Ferguson, witany głośnymi żądaniami, by pokazał swój medal.
Nie dostałem żadnego medalu - roześmiał się Ferguson. - Herr Direktor ograniczył się do paru słów, mających natchnąć mnie do dalszej pracy i wystarczyć za dowód uznania.
George, to doktor Dewar. Prowadzi dochodzenie w sprawie śmierci Ale-go - powiedział Steven Malloy.
Dewar uścisnął dłoń Fergusonowi. Zadał mu te same pytania dotyczące zmarłego studenta co innym. Ferguson udzielił mniej więcej identycznych odpowiedzi. Podobnie jak pozostali, lubił Alego. Jego śmierć była dla niego kompletnym zaskoczeniem.
Wie pan, nad czym pracował Ali?
Jedynie w ogólnych zarysach - odparł Ferguson, wzruszając ramionami. - Jestem laborantem szpitalnym, któremu odebrano szpital. Doglądam zapasów
wirusów i zajmuję się pożywkami. Nie dla mnie nowomodne molekularne cuda - nie da się nauczyć starego psa nowych sztuczek.
Podjęcie pracy w tym laboratorium to dla pana na pewno duża zmiana. Ferguson uśmiechnął się na to eufemistyczne stwierdzenie.
Pracowałem w szpitalu miejskim przez trzydzieści dwa lata - stwierdził.
Musiało pana kusić, żeby dać sobie spokój i przejść na wcześniejszą emeryturę.
Kierownik banku miał inne zdanie - odparł Ferguson.
Nie był gotów potrząsnąć kiesą, czy tak? - uśmiechnął się Dewar.
Kasy publicznej służby zdrowia? Daj pan spokój.
Wydaje się, że łatwo się pan zżył z nowym zespołem.
Zostałem przyjęty tylko czasowo. Steve miał wolny etat, ale czy dostanie nową subwencję, to inna sprawa. Jeżeli nie, przed Bożym Narodzeniem wyląduję na zielonej trawce. Moja gęba i tak nie podoba się paru ludziom w instytucie.
Dlaczego?
Czasy się zmieniają. Doktorantów jest teraz dziesięć razy więcej niż etatowych pracowników. Trzeba mieć co najmniej pełną maturę, żeby dostać pracę, do której dawniej przyjmowali z małą. Jeśli jeszcze wymaga ona zaparzania herbaty, to nie da rady zejść niżej doktoratu.
- Mam nadzieję, że jakoś się panu ułoży - odrzekł Dewar z uśmiechem. Na koniec spotkał się jeszcze raz z Huttonem, by podziękować mu oficjalnie
za współpracę.
Czy to znaczy, że już pan z nami skończył? - zapytał Hutton.
Chyba tak, o ile nie wydarzy się nic nowego - odpowiedział Dewar.
Wraca pan dzisiaj do Londynu?
Pokażę się jeszcze w stowarzyszeniu irackich studentów i później zdecyduję.
7
Siedziba stowarzyszenia studentów z Iraku znajdowała się na parterze wiktoriańskiej kamienicy, która wznosiła się na ulicy pełnej restauracji oferujących potrawy z najrozmaitszych stron świata. Ulica była wąska, budynki - wysokie, a w powietrzu wisiał smog przypominający listopadową mgłę. Woń obcych potraw mieszała się z nieokreślonymi wilgotnymi oparami, pośród których dominowała woń tynku i kotów. Dewar wspiął się po marnie oświetlonych schodach i zastukał do drzwi z mosiężną tabliczką, na której widniał arabski napis. Otworzył mu młody mężczyzna, najwidoczniej zaskoczony widokiem Europejczyka.
- Czego pan sobie życzy? - zapytał Irakijczyk niemal bezbłędną angielszczyzną.
- Nazywam się Dewar. Chciałbym porozmawiać z przyjaciółmi Alego Hammadiego.
On nie żyje.
Wiem. Dlatego właśnie chcę pomówić z jego kolegami.
Jest pan z policji?
Niezupełnie.
Dewar pokazał mężczyźnie swoją legitymację inspektoratu. Irakijczyk porównał kilkakrotnie fotografię z oryginałem, zanim widocznie uznał, że to ta sama osoba.
Doktor Adam Dewar - odczytał.
We własnej osobie - przyznał Dewar.
Proszę wejść - powiedział mężczyzna, niespodziewanie odwracając się na pięcie.
Odczekał, aż lekarz zamknie drzwi za sobą. Przeszli wąskim korytarzem obok szeregu pomalowanych na szaro drzwi. Po drodze Dewar zdołał dojrzeć kilka mętnie oświetlonych pokojów. Pojedyncze, nieosłonięte żarówki zdawały się tutaj preferowanym źródłem światła, wskutek czego w czterometrowej wysokości salkach było więcej cienia niż blasku.
W pokoju, do którego wprowadzono wreszcie Dewara, znajdowało się około tuzina ludzi, siedzących w grupkach po trzech lub czterech. Wszyscy przynajmniej pod względem wieku mogli być studentami. Umeblowanie pokoju było stare, a ciężkie zasłony wyglądały, jak gdyby nie prano ich od końca ubiegłego stulecia. Przed oknami stało kilka obitych welwetem sof z pojedynczymi oparciami z rzeźbionego drewna. Wystrój wnętrza skojarzył się Dewarowi z wiktoriańską ilustracją przedstawiającą palarnię opium. Kilku studentów miało otwarte zeszyty; wydawało się, że rozmawiają o przebiegu swoich zajęć. Mężczyzna, który wpuścił Dewara, powiedział do nich coś po arabsku. Lekarz rozróżnił nazwisko Hammadiego.
Zapadła przedłużająca się cisza, podczas której wszyscy przyglądali się biernie gościowi. Wreszcie podszedł do niego jeden ze studentów. Uśmiechnął się, prezentując idealne uzębienie.
- Nazywam się Tarią Saadi. Ali był moim przyjacielem - stwierdził. - Może napije się pan kawy?
Dewar popijał gorzki napój, podczas gdy Saadi - doktoryzujący się z matematyki - streścił mu, co wiedział o Alim. Okazało się, że pochodzili z wiosek położonych zaledwie dwadzieścia kilometrów od siebie, jednak znali się tylko przelotnie, nim wyjechali $o Bagdadu. Tam właśnie, podczas zdobywania pierwszych stopni naukowych, zaprzyjaźnili się ze sobą. Obydwaj byli niezmiernie szczęśliwi, gdy zdołali zapisać się do programu wymiany zagranicznej studentów.
Nie wierzyliśmy, że uda się nam wyjechać za granicę, ale nauka jest ponad podziałami politycznymi - stwierdził Tariq. - Politycy nie zgadzają się ze sobą, ale uniwersytety mimo to współpracują.
Na szczęście - przyznał Dewar. - Jak idzie panu na studiach? - zapytał, starając się zdobyć zaufanie Irakijczyka.
Czasami muszę się mocno natrudzić - odparł Tariq z uśmiechem i wzruszeniem ramion.
Tak samo było z Alim?
Och, nie - uśmiechnął się ponownie Tariq. - Ali był bardzo inteligentny i... - bezskutecznie szukał właściwego słowa - ...jeśli chodzi o naukę.
Entuzjastyczny? - podsunął Dewar.
Tak, dziękuję. „Entuzjastyczny” to dobre określenie, ale bardziej odpowiednim byłoby chyba: „oddany”. Dla Alego nauka była wszystkim. Nie uznawał żadnych ograniczeń i był pewien, że kiedyś dokona czegoś wielkiego. Twierdził, że w przyszłości będzie możliwe wyżywienie wszystkich ludzi na Ziemi, a biologia molekularna i klonowanie genów położą kres głodowi.
Dewar uśmiechnął się, słysząc pełne młodzieńczego idealizmu stwierdzenia. Biologia molekularna mogła stworzyć takie możliwości, nie miały one jednak szans się ziścić. Było to nierealne, ponieważ nikt nie inwestuje pieniędzy w nie rokujące zysków zamierzenia, a wykarmienie głodujących nie stanowi rentownej perspektywy. Ali Hammadi nie dożył jednak uświadomienia sobie brutalnej prawdy. Nie było też sensu udowadniać tego Tariqowi.
Dlaczego Ali odebrał sobie życie? - zapytał Dewar najdelikatniej, jak potrafił. Tariq urwał. Na myśl o przyjacielu jego oczy zaszły mgiełką.
To takie straszne - powiedział po prostu. Dewar potrzebował jednak więcej informacji.
- Istotnie, ale nikt nie potrafił podać mi powodu, dlaczego to zrobił - powiedział. - Musiała być przecież jakaś przyczyna. W jego życiu musiało stać się coś wyjątkowo złego. Koledzy Alego z instytutu powiedzieli mi, że wyraźnie czymś się przejął. Twierdzą, że podczas ostatnich tygodni życia był w depresji. Przyjaźniliście się. Na pewno zwierzył się panu ze swoich zmartwień, prawda?
Młodzieniec nerwowo wzruszył ramionami. Dewar wyczuł, że nie sama treść jego słów wywołała taką reakcję. Obejrzał się przez ramię i stwierdził, że do pokoju wszedł jeszcze jeden mężczyzna, przystając po jego przeciwnej stronie. Wysoki, brodaty Arab był starszy od pozostałych; nosił grube okulary w ciemnych oprawkach. Dewar przypomniał sobie, że inspektor Grant wspominał o towarzyszących irackim studentom starszych mężczyznach.
- Nie, Ali nic mi nie mówił - powiedział Tariq, najwyraźniej wytrącony z równowagi widokiem brodatego Araba, chociaż ten z pewnością nie mógł go dosłyszeć. - Nie wiem, dlaczego się zabił; to dla mnie tajemnica. Może był chory? Tak się przecież zdarza, prawda?
Dewar popatrzył mu prosto w oczy i zdał sobie sprawę, że chłopak kłamie, przytłoczony obecnością starszego mężczyzny.
Posłuchaj, Tariq, może to nie najlepsze miejsce do rozmowy? - zasugerował cicho.
To chyba wszystko, co mam do powiedzenia - odparł student, wypowiadając słowa jak automat.
Chyba jednak nie - upierał się Dewar. - Może jesteś coś winien swojemu przyjacielowi. Opowiedz mi o wszystkim, o czym wiesz. Rozumiem, że może być to dla ciebie teraz trudne, więc na razie dam ci spokój, ale zostawię wizytówkę na sofie. Zadzwoń do mnie, gdy się upewnisz, że nic ci nie grozi. Jeżeli mnie nie zastaniesz, zostaw wiadomość. - Chłopak pokiwał niepewnie głową. - Cóż, dziękuję ci za pomoc, Tariq. Przykro mi z powodu śmierci twojego przyjaciela, to bardzo smutne - powiedział Dewar silniejszym głosem na użytek tych, którzy mogli się starać podsłuchać rozmowę.
Gdy wstał, Tariq odprowadził go do drzwi. Po drodze musieli minąć starszego mężczyznę. Arab nawet nie kiwnął głową, jednak Dewar zdołał mu się dobrze przyjrzeć. Może inspektor Grant dysponował zdjęciami Irakijczyków; dobrze byłoby wiedzieć, z kim się miało do czynienia.
Wychodząc na ulicę, Dewar postanowił, że na razie zostanie w Edynburgu.
Dewar zameldował się w hotelu w centrum miasta i złożył raport do inspektoratu, posługując się swoim laptopem i połączeniem przez telefon komórkowy. Nie miał wiele do doniesienia poza stwierdzeniem, że nie jest zupełnie usatysfakcjonowany tym, co zastał w Edynburgu, wobec czego zamierza zostać, aż dowie się czegoś więcej. Wyłączył komputer i wybrał numer telefonu do laboratorium Karen.
Gdzie ty właściwie jesteś?
W Edynburgu - przypomniał jej Dewar. - Zostanę tu przynajmniej do jutra. Jak tam w Kensington? Bogaci nadal srają dalej, niż widzą?
- W Kensington nie miewa się takich problemów - roześmiała się Karen. - Tu cierpi się na „niedyspozycje gastryczne”. Chyba udało nam się opanować
sytuację. Ustaliliśmy, że źródłem zakażenia była hurtownia mięsa, i na razie ją zamknęliśmy. Teoretycznie już po krzyku.
Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego - odparł Dewar.
Brzmi to jak szczere wyznanie - orzekła Karen.
Mam przeczucie, że dzieje się tu coś złego.
Nie ma szans, żebyś wrócił na weekend?
Powinienem wrócić, ale nie wiem na pewno. Na razie działam na wyczucie. Jestem przekonany, że jeden z przyjaciół Alego Hammadiego wie więcej, niż chce przyznać. Nie znaczy to jeszcze, że chodzi o coś poważnego, ale naprawdę chciałbym zrozumieć, dlaczego ten chłopak się powiesił, skoro miał tak wiele powodów, by cieszyć się życiem.
Może nie było ich aż tak wiele.
Policja jest przekonana, że to samobójstwo. Zachowanie Alego zmieniło się w ciągu kilku tygodni przed jego śmiercią.
Niespełna władz umysłowych... - Karen zacytowała sakramentalną formułkę sądową, orzekaną przy większości przypadków samobójstw.
W każdym razie coś wytrąciło go z równowagi - uparł się Dewar.
Skoro już tam jesteś, może wpadniesz do North Berwick do mojej mamy? - spytała ostrożnie Karen po chwili milczenia. - Dzięki temu będziesz mógł na parę chwil zapomnieć o dochodzeniu.
Da się zrobić - zgodził się Dewar bez entuzjazmu.
Nie najlepszy pomysł?
Perspektywa spędzenia wieczora w towarzystwie owdowiałej matki Karen nie przedstawiała się nazbyt interesująco. Wolałby parę drinków i niezobowiązującą pogawędkę w hotelowym barze. Nie chciał jednak obrazić Karen.
No dobrze. Da się zrobić. - Miał nadzieję, że zdołał tchnąć w głos więcej entuzjazmu, niż czuł. - Przekazać jej coś?
Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że wybiorę się do niej w ten weekend, ale nie wiem, czy do tego czasu zdołamy sobie poradzić z salmonellą. Teoretycznie ostatnie nowe zachorowania powinny ujawnić się najpóźniej jutro. Może postaram się pojechać do mamy za dwa tygodnie, bo pewnie nie będzie ci się chciało tak szybko znów oglądać Edynburga.
Dlaczego nie? Miło byłoby spędzić tu razem trochę czasu - powiedział Dewar. - Może zdołamy wyskoczyć na dzień czy dwa w góry?
Byłoby wspaniale. A może nie zdążysz wrócić, zanim uda mi się stąd wyrwać! - roześmiała się Karen.
-Jeśli tak, będzie to znaczyło, że trafiłem na wielkie problemy i pewnie wszyscy do tego czasu będą zmykać w góry - zareplikował Dewar.
- Pozdrów mamę i powiedz jej, że postaram się przyjechać za dwa tygodnie.
Komputer wydał piśniecie, gdy Dewar go uruchomił i ponownie podłączył telefon. Okazało się, że czeka na niego wiadomość z inspektoratu. Dzwonił człowiek nazwiskiem Tariq Saadi i poinformował, że chce spotkać się z Dewarem. Proponował księgarnię Jamesa Thina na South Bridge, dzisiaj o ósmej wieczorem.
Dewar zastanawiał się, dlaczego Saadi zatelefonował do inspektoratu. Doszedł do wniosku, że student zapewne próbował dodzwonić się do jego telefonu komórkowego, gdy Adam rozmawiał z Karen, a ponieważ nie chciał lub nie mógł czekać, wybrał drugi numer na wizytówce. Świadczyło to, że Irakijczykowi się spieszyło, że miał niewiele czasu, by swobodnie telefonować.
Dewar popatrzył na zegarek. Było tuż po wpół do ósmej. Matka Karen musiała zaczekać na inną okazję.
Wysiadł z taksówki na South Bridge, przy frontowym wejściu do Old College Uniwersytetu Edynburskiego, naprzeciwko księgarni Thina. Spiesznie wymijając samochody, przeciął ulicę i wszedł do pogrążonego w przyjemnej ciszy sklepu. Księgarnia była zaskakująco duża; zajmowała kilka pięter wielokrotnie przebudowywanego budynku, przez co stanowiła labirynt salek, korytarzy i schodów. Dewar okrążył powoli parter, wczuwając się w nastrój tego miejsca i przystając, by rzucić okiem na tę czy inną książkę. Dostrzegł niewielu klientów. Nie było wśród nich Saadiego.
Dewar zszedł do sutereny. Pomyślał, że jest tam jedyną osobą z wyjątkiem sprzedawczyni - jak się domyślał, dorabiającej studentki, która czytała przy kasie podręcznik. Drgnął, gdy poczuł dotyk dłoni na ramieniu. Odwróciwszy się, ujrzał Saadiego, który zmaterializował się z cieni zalegających boczną niszę.
Dziękuję, że pan przyszedł - wyszeptał Irakijczyk.
Śmierć Alego nie jest więc tak prosta, jak się wydaje? - zapytał cicho Adam.
Nie wiem wszystkiego, ale chcieli, żeby coś dla nich zrobił - przytaknął Tariq. - Ali nie chciał mieć z tym nic wspólnego, ale mu grozili. Mówili, że pogorszy w ten sposób sytuację swojej rodziny.
- Oni? - Nasi... doradcy.
Mężczyzna, którego widziałem w siedzibie stowarzyszenia, to jeden z nich? - Tariq przytaknął. - Pracują dla waszego rządu? - Kolejne kiwnięcie. - Ilu ich jest?
Dwóch. Profesor Siddiqui i człowiek o nazwisku Abbas - ten, którego pan widział.
Dewar powtórzył sobie w myślach nazwiska.
Domyślasz się, czego chcieli od Alego? - zapytał.
Nie chciał mi powiedzieć, ale był przerażony. Mówił...
Co powiedział? - ponaglił go Dewar.
Bał się, że umrze wielu ludzi.
Dewar poczuł, że robi mu się zimno. Koszmar zamieniał się w rzeczywistość.
Na pewno nie powiedział ci nic więcej?
Nie - potrząsnął głową Tariq. - Powiedział, że to zbyt straszne. Wiem, że mu coś dali.
Wiesz co?
- Niedokładnie. Pewnego dnia podsłuchałem rozmowę. Ali był zdenerwowany. Powiedział, że nie chce kawałków, bo są zbyt niebezpieczne. - Tariq wzruszył ramionami na znak, że nie domyśla się, o co chodziło. - Powiedział, że kawałki trzeba zniszczyć, ale Siddiqui stwierdził, że Ali ma zrobić, co mu kazano, inaczej sprawy ułożą się źle dla niego i jego rodziny.
-Kawałki?
-Tak...
Tariq nagle zamarł i pobladł. Dewar przyglądał mu się przez moment, nim zdał sobie sprawę, że student wpatruje się w coś lub kogoś rozszerzonymi ze strachu oczyma. Odwrócił się i ujrzał twarz człowieka przyglądającego się im przez szparę między rzędami książek. Był to ten sam mężczyzna, którego widział w siedzibie stowarzyszenia irackich studentów. Jego czarna broda ocierała się o półkę; bez zmrużenia oczu za grubymi okularami wpijał się wzrokiem w Tariqa. Obok półek stał niższy Arab o bardziej akademickim wyglądzie.
Tariq wyglądał, jak gdyby miał zemdleć.
- Muszę już iść.
- Nie musisz nigdzie z nimi iść - stwierdził Dewar stanowczym szeptem. - Nic ci nie mogą zrobić w tym kraju. Wiem, że się boisz, ale mogę ci pomóc.
Damy sobie radę, zostań tylko ze mną i powiedz, czego chcieli od Alego.
- Nie rozumie pan... Moja rodzina...
Nie oglądając się, Tariq ruszył pokornie w stronę dwóch Arabów. Dewar czuł bezradność, orientował się jednak, że robiąc scenę, pogorszy jedynie sytuację Tariqa. Złowił spojrzenie brodatego Araba; miał nadzieję, iż zdołał przekazać mu swoją miną, że jeśli cokolwiek stanie się chłopakowi, będzie się to równało poważnym kłopotom dla „doradcy”, mężczyzna jednak zachował całkowitą obojętność. Po krótkiej, przyciszonej wymianie zdań po arabsku Tariqa wyprowadzono na górę; niższy mężczyzna szedł na przedzie.
Dewar z irytacją uderzył otwartą dłonią o półkę. Dziewczyna przy kasie podniosła gwałtownie głowę.
- Jeżeli nie znalazł pan szukanej pozycji, możemy ją dla pana zamówić - powiedziała, starając się być pomocna.
Dewar popatrzył na nią, zdał sobie sprawę ze swojego zachowania i przeprosił. Wszedł po schodach na górę i ruszył pieszo w stronę hotelu. Potrzebował czasu, by się uspokoić i uporządkować myśli. Przemierzył Chambers Street i przeszedł po moście Jerzego V na Royal Mile, łączącą zamek z królewskim Pałacem Holyrood. Zatrzymał się u podnóża Kopca, gdzie wąska uliczka łączyła edynburską starówką z georgiańskim nowym miastem. Światła na Princes Street roztaczały się w dole jak sznur pereł. Po lewej stronie Dewara wznosił się na pradawnej skale zalany blaskiem reflektorów zamek. Zdawało się niemożliwe, by tak piękne miasto mogło być areną szatańskiego spisku.
Dewar był pewny, że Tariq przetłumaczył jako „kawałki” arabski termin, którego poprawna angielska wersja brzmiała „fragmenty” - nie studiował przecież biologii i nie miał pojęcia, czego dotyczyła rozmowa. „Kawałki” na pewno oznaczały odcinki DNA genomu wirusa ospy; nie istniało inne prawdopodobne wytłumaczenie. Pytanie brzmiało: do ilu fragmentów uzyskali dostęp wysłannicy irackiego rządu i co się z nimi stało?
Tariq podsłuchał rozmowę Alego z „doradcami”. Czy Hammadi mówił ogólnie, czy też chodziło o konkretnie wydane mu polecenie? Czy Alego potraktowano jako ogniwo w łańcuchu operacji mających na celu rekonstrukcję wirusa, czy też miał być ostatnim elementem układanki, naukowcem, który połączy ze sobą wszystkie fragmenty? Jakkolwiek było, okazało się tego dość, by pchnąć Ham-madiego do samobójstwa. Czy Irakijczycy naprawdę posunęli się aż tak daleko? Czy rzeczywiście mogli lada moment dysponować żywym wirusem ospy?
Dewarowi przyszło do głowy kolejne pytanie. Czy Ali popełnił samobójstwo dlatego, że nie mógł zdobyć się na coś tak potwornego, czy też dlatego, iż już tego dokonał? Być może jego postępek był podyktowany poczuciem winy. Dewar próbował przekonać siebie, że ktoś w laboratorium Malloya na pewno zorientowałby się, co robi Hammadi. W rzeczywistości jednak DNA w laboratoryjnej probówce prezentowało się jako bezbarwna ciecz, bez względu na to, skąd pochodziło. Patrząc na nie, niczego nie sposób było odgadnąć. By się zorientować, jakie jest źródło DNA, najpierw trzeba było ustalić sekwencję nukleotydów - a i wówczas trzeba było wprowadzić ją do komputera i porównać z poznanymi sekwencjami zapisanymi w międzynarodowych naukowych bazach danych. Dopiero wtedy można było uzyskać odpowiedź na pytanie, z czym miało się do czynienia.
Czy Hammadi zaryzykowałby rekonstrukcję aktywnego wirusa ospy w otwartym laboratorium obok swoich kolegów, wiedząc, że naraziłby ich tym na wielkie ryzyko? Z drugiej strony, gdyby skorzystał z zabezpieczonych laboratoriów instytutu, przeznaczonych do badań nad niebezpiecznymi wirusami, na pewno jego postępowanie wzbudziłoby zaciekawienie i podejrzenia. Może więc Ali zdecydował się na ryzyko. Był to najgorszy z możliwych scenariuszy. Być może jednak Hammadi zdecydowanie odmówił współpracy. Jedno było pewne - odebrał sobie życie. Poczucie winy czy desperacka próba uchronienia rodziny przed kłopotami?
Wracając myślami do tego, co zdołał powiedzieć mu Tariq, Dewar przypomniał sobie jego stwierdzenie, że Ali nie chciał wziąć „kawałków”. Nie znaczyło to jednak, że odmówił. Jeżeli Ali zgodził sieje wziąć, na pewno ukrył je w instytucie - chociażby dlatego, by przechowywać je w odpowiednich warunkach. Istniała szansa, że fragmenty nadal tam są, że zawierające je niewinnie wyglądające plastykowe probówki stoją w którejś z lodówek. Trzeba było dokładnie skontrolować miejsca, w których Ali Hammadi przechowywał materiały do swoich badań, oraz zbadać zawartość próbek.
Pierwszy odruch nakazywał Dewarowi ogłosić powszechny alarm. Po zastanowieniu się zrezygnował jednak z tej myśli. Na razie nie było żadnych dowodów na istnienie pochodzących z nielegalnych źródeł fragmentów wirusa; nie wiadomo było również, jak daleko posunęli się Irakijczycy w pracach nad jego rekonstrukcją. Być może obecność arabskich „doradców” świadczyła, że nie dostali tego, na czym im zależało, inaczej na pewno dawno by znikli bez śladu. O to właśnie chodziło: dlaczego tu jeszcze są? Chyba nie liczyli, że zdołają zwerbować kogoś innego?
Dewar doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się dowiedzieć jak najwięcej o „doradcach”. Musiał się w tym celu spotkać z Grantem. Zrezygnował na razie z wszczynania alarmu. Postanowił zorientować się, do czego zdoła dojść z pomocą Granta - oraz Malloya - działając na razie w aksamitnych rękawiczkach.
Po powrocie do hotelu zadzwonił do Karen i przeprosił za to, że nie odwiedził jej matki. Wytłumaczył, że coś mu wypadło.
Wierzę ci, chociaż większość kobiet by nie uwierzyło - powiedziała Karen.
Przysięgam, że wolałbym spędzić wieczór w towarzystwie twojej matki niż tak, jak musiałem.
Twoje obawy się potwierdzają?
Sprawy nie wyglądają najlepiej - przyznał Dewar.
A więc nie wrócisz jutro na noc?
Wątpię.
8
Grant przez długą chwilę, wpatrywał się w Dewara, zanim spytał:
Jest pan absolutnie pewny, że musimy się zadawać z tą klientelą?
Jestem pewny. W czym problem?
Wiem, że nie utrzymujemy obecnie z Irakiem pełnych stosunków dyplomatycznych, ale z obcokrajowcami o jakimkolwiek statusie dyplomatycznym są same kłopoty. Ci dwaj na pewno są w jakiś sposób kryci. Wiem z doświadczenia, jak to wygląda. Skurczybyki mogą bezkarnie robić praktycznie wszystko, na co mają ochotę. Może kiedyś wreszcie trafi się nam rząd, do którego dotrze, że nie wszystkie kraje wysyłają do placówek dyplomatycznych samych nadętych gamoni po prywatnych szkołach. Nasze ambasady to wyjątek, nie reguła. Po świecie krąży ostatnio mnóstwo łotrów z tablicami rejestracyjnymi korpusu dyplomatycznego.
Zgadzam się, że nie pójdzie nam łatwo. Nie jestem pewien, jaki status mają ci dwaj, ale musimy się dowiedzieć o nich tyle, ile tylko zdołamy. Nazywają się Siddiqui i Abbas. Obydwaj naciskali na Alego Hammadiego, żeby zrobił coś, na co nie miał ochoty. Domyślam się, o co chodziło, ale nie mam pojęcia, czy w końcu ich usłuchał.
-1 nie może mi pan powiedzieć, co to było, zgadza się?
- Jeszcze nie teraz.
Grant pokiwał głową i westchnął.
A jeśli odmówię? - spytał.
Będę musiał odwołać się wyżej - odparł Dewar.
- Nie mam pojęcia, dlaczego nie zrobił pan tego od razu - powiedział Grant. Dewar pochylił się w jego stronę i rzekł:
Pomyślałem, że moglibyśmy pracować razem. Nie chcę robić zamieszania w czymś, co może okazać się bardzo delikatną sprawą. Gdybym się omylił i niepotrzebnie wywołał alarm, na pewno doszłoby do różnych nieprzyjemnych reperkusji, włącznie z międzynarodowymi. Trudno byłoby mi później znaleźć pracę nawet przy zmywaniu naczyń.
Ale nie powie mi pan, o co chodzi?
Oficjalnie przyjechałem tu na rutynową kontrolę, sprawdzić, czy są przestrzegane pewne przepisy. Śmierć Alego Hammadiego okazała się na tyle niejasna, iż muszę przyjąć założenie, że zostały złamane. Nie wiem jeszcze, do jakiego stopnia. Oficjalnie właśnie w tym by mi pan pomagał.
Przepisy - sarknął Grant. - O jak poważnej stawce mówimy w przypadku tych przepisów?
W najlepszym przypadku martwimy się niepotrzebnie, może jednak chodzić o coś, co wpłynie na losy całego świata - doprowadzi do wojny i spowoduje śmierć milionów ludzi. - Grant cicho gwizdnął. - Czuje się pan na siłach, żeby mi pomóc?
Tak. Inaczej za nic nie zdołam zostać nadkomisarzem, bo mam tu na pieńku z pewnymi ludźmi.
Dobrze. Niech pan spróbuje dowiedzieć się jak najwięcej o Siddiquim i Ab-basie. Zostawię panu mój numer kontaktowy. Niech pan zadzwoni, gdy tylko się czegoś dowie. Ja wracam do Instytutu Nauk Molekularnych.
Dewar nie skorzystał tym razem z obowiązującej drogi służbowej. Wszedł po prostu do budynku za grupką studentów i wyminął mężczyznę w sekretariacie z ważną miną, zwykle wzbudzającą obawy pośród niewtajemniczonych. Gdy winda ruszyła w górę, pomyślał: Boże, trudniej było się dostać do komórki z węglem mojej babki.
Zastukał do drzwi laboratorium Malloya i bez zaproszenia wszedł do środka.
- Witam - powiedziała Sandra Macandrew. Była sama. - Nie spodziewałam się, że jeszcze pana zobaczę. Zapomniał pan czegoś?
- Zastałem Steve'a? - zapytał Dewar, unikając odpowiedzi na jej pytanie.
- Dziś rano pracuje u siebie w domu. Zabrał ze sobą dyskietki. Musi odwalić trochę papierkowej roboty dla profesora Huttona, poza tym ma przyjść do niego inkasent z gazowni. Mam do niego zadzwonić?
Dewar zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział:
Lepiej sam go odwiedzę. Mogłaby mi pani podać jego adres? - Sandra zawahała się przez moment; Dewar rozumiał jej niepewność, więc dodał: - Jeśli ma pani wątpliwości, mogę oficjalnie odwołać się do profesora Huttona. Nie sądzę, żeby...
W porządku, nie ma sprawy - uśmiechnęła się Sandra i kontynuowała z większą pewnością siebie: - Jestem niemądra; przecież i tak wiemy, że jest pan kimś w rodzaju policjanta. Steve mieszka w wyremontowanym budynku kościelnym w Tempie, wiosce na południe od miasta. Ma pan samochód?
Dewar potrząsnął głową.
Myślę, że pojadę tam taksówką. To daleko?
Nie bardzo, około czternastu kilometrów.
Nie ma sprawy. Może mi pani zapisać adres? Sandra spełniła jego życzenie i zapytała:
Wezwać dla pana taksówkę?
Dzięki.
Sandra podniosła słuchawkę i zatelefonowała do sekcji administracyjnej, prosząc o zamówienie taksówki dla właśnie opuszczającego instytut gościa.
Będzie za siedem minut. - powiedziała Dewarowi. - Zawsze korzystamy z tej samej firmy.
Jestem wielce zobowiązany - odparł lekarz.
Zdołał pan dowiedzieć się czegoś więcej o śmierci Alego?
To i owo - odpowiedział Dewar. - Nic, co by specjalnie pomogło. Nie sądzę, by przypomniała sobie pani coś przydatnego?
Co w tym wszystkim robi wirus ospy? - odparowała Sandra, patrząc mu prosto w oczy i nie siląc się na odpowiedź na jego pytanie.
Wirus ospy? - powtórzył zaskoczony Dewar, by zyskać na czasie.
Po pańskiej poprzedniej wizycie Steve zaczął zadawać mnóstwo pytań o fragmenty DNA wirusa, z których korzystaliśmy. Doszłam do wniosku, że między pańskim przyjazdem, śmiercią Alego i fragmentami wirusa musi być jakiś związek.
Rozumiem, dlaczego robi pani doktorat - odparł Dewar. - Co dokładnie powiedział Steve?
Tłumaczył usilnie George'owi, jak ważne jest przeliczenie naszych zasobów fragmentów wirusa na wypadek niespodziewanej kontroli. Powtarzał, że wszyscy musimy co do joty przestrzegać przepisów i postarać się o większy porządek. Uczepił się Pierre'a, żeby uprzątnął rzeczy po Alim i zrobił trochę więcej wolnego miejsca w chłodziarkach.
Czy to znaczy, że materiałów Alego nie sprawdzono przed sporządzeniem zestawienia? - zapytał Dewar.
Sandra poruszyła się nerwowo.
- Wcale tak nie powiedziałam - odparła. - George po prostu sprawdził, czy są wszystkie fragmenty, które mamy oficjalnie na stanie. Steve go o to prosił -
dorzuciła. - Oczywiście było tam sporo probówek i fiolek z arabskimi nadrukami, których bez Alego nie sposób było odcyfrować. Steve poprosił Pierre'a, by się im przyjrzał i spróbował ustalić, co jest w środku, nim się ich pozbędziemy.
- Cholera - rzekł Dewar.
- Co to za różnica? Ali miał dostęp do tych samych materiałów, co my wszyscy.
- Jest pani tego pewna? - zapytał Dewar chłodnym tonem.
- Chyba nie sugeruje pan, że Ali prowadził jakieś tajne badania? Dewar nie odpowiedział.
- Och, mój Boże! - westchnęła Sandra. - Właśnie to pan podejrzewa, prawda? Wcale nie chodziło panu o to, że Ali popełnił samobójstwo. Nie dlatego pan tu przyjechał. Podejrzewa pan, że chodzi o coś, co ma związek z wirusem ospy i zakazem przekazywania fragmentów.
Dewar doszedł do wniosku, że nie ma sensu zaprzeczać. Poczuł się jak rzecznik rządu, potwierdzający informację o pojawieniu się nowego wariantu choroby Creutzfelda-Jacoba: można było połykać słowa, o ile tylko nie zawierały wołowiny. Z drugiej strony, nie miał ochoty na dyskusję z Sandrą. Zapytał więc jedynie:
Czy Pierre Le Grice zrobił to, o co prosił go Steve?
Nie miałam okazji sprawdzić.
Mogłaby pani zrobić to teraz?
Sandra wyglądała na zaskoczoną jego prośbą ale przeszła w drugi koniec laboratorium, otworzyła dolne drzwi dużej chłodziarko-zamrażarki i przykucnęła, by przyjrzeć się zebranym w niej materiałom.
Tak, wszystko zostało uprzątnięte - stwierdziła po chwili. Dewar popadł w zadumę. Wytrąciło go z niej brzęczenie telefonu.
Podjechała pańska taksówka - powiedziała Sandra.
Jesteśmy na miejscu - powiedział kierowca, gdy dotarli do małej wioski Tempie w górskim paśmie Midlothian. Zdaniem Dewara, osada była zadbana i sympatyczna, ale nie wypacykowana na benefis turystów. - Czego pan konkretnie szuka? - dodał taksówkarz.
Przerobionego na dom mieszkalny kościoła.
Wiem, gdzie to jest. Wszystko teraz przerabiają na chałupy: sklepy z dywanami, biura, salony zdrowia. Znak czasów, czy co? - zaczął się rozwodzić kierowca. Zatrzymał się przy kościelnym budynku na skraju wsi. - Jesteśmy na miejscu.
Dewar zapłacił i przyjrzał się budowli. Mało co na zewnątrz świadczyło, że nie jest to już kościół parafialny. Zdradzały to jedynie wymienione drzwi frontowe i skrzynka na listy. Dewar otworzył żelazną bramkę i ruszył dróżką obsadzoną cisami. Jesienne liście zaczęły zbierać się w kopczyki pod wejściem, wystawionym na najczęstsze w tych okolicach zachodnie wiatry. Nie było widać guzika dzwonka, więc zapukał. Z wnętrza dobiegały odgłosy muzyki. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Steven Malloy. W tle rozbrzmiewał utwór Milesa Davisa.
To pan? - zapytał ze zdziwieniem Malloy. - Spodziewałem się człowieka z gazowni.
Może on też się zjawi - odparł Dewar.
Niech pan wejdzie. Przyznam, że jestem zaskoczony.
Dewar stwierdził, że wnętrze kościoła całkowicie przebudowano, w rezultacie czego powstało zeń atrakcyjne, nowoczesne mieszkanie o otwartym planie.
Sam pan urządził dom? - zapytał.
W większości. Nie dlatego, że mam fioła na punkcie majsterkowania, ale kiedy kupiłem ten kościół, nie mogłem sobie już pozwolić na dodatkowe wydatki.
Widzę, że wiedział pan, co robi - orzekł Dewar.
Powiedzmy, że nauczyłem się przy okazji tego i owego. Kawy?
Dziękuję, jeśli nie będzie to kłopotem.
Malloy przeszedł do mieszczącego sprzęt kuchenny zakątka. Dewar rozglądał się dalej. Zachowane zostały wszystkie zasadnicze elementy kościelnego wystroju - od chóru po kamienny ołtarz. Podświetlały je teraz umieszczone dyskretnie w kluczowych punktach reflektorki. Ławy zostały usunięte, a główna nawa podzielona na praktycznie oddzielne pomieszczenia, chociaż bez użycia ścianek działowych. Malloy niewątpliwie właśnie pracował w części pełniącej rolę gabinetu: włączył się wygaszacz ekranu komputera, przedstawiający przepływające ryby, a z głośników dobył się szmer pęcherzyków powietrza.
Na pewno drogo pana kosztuje ogrzewanie - powiedział Dewar podniesionym głosem, by Malloy mógł go dosłyszeć.
Tak by było, gdybym opalał cały dom - odparł naukowiec. - Przyjąłem jednak politykę ogrzewania strefowego - tak jak w czasach, gdy domy były opalane piecami węglowymi. Ciepło jest tylko w promieniu trzech metrów od ognia, a dalej można zamarznąć. Włączam ogrzewanie jedynie tam, gdzie tego potrzebuję, i staram się nie zapuszczać dalej. - Malloy przyniósł dwie filiżanki kawy i wręczył jedną z nich Dewarowi. Usiedli. - O co chodzi? - zapytał.
O Alego - odpowiedział Dewar. - Stwierdziłem, że rząd iracki naciskał na niego, by wykonał pewne polecenie.
Jakie?
Dotyczyło wirusa ospy.
Dobry Boże! - westchnął Malloy. - Mówi pan poważnie?
Przyjaciel Alego podsłuchał kłótnię dotyczącą „kawałków”, które Ali miał otrzymać. Jestem pewny, że chodziło o fragmenty DNA.
Malloy potrząsnął głową, jak gdyby nie chciał dać wiary w to, co usłyszał.
Gdyby Ali zajmował się czymkolwiek w tym stylu, wiedzielibyśmy o tym.
Na pewno? - spytał Dewar.
Oczywiście. Jeżeli podejmuje się działanie w rodzaju rekonstrukcji czynnego wirusa ospy, cały czas trzeba korzystać z zabezpieczonego laboratorium.
Niekoniecznie - rzekł Dewar.
Nie sugeruje pan chyba poważnie, że Ali próbował tego dokonać w otwartym laboratorium? - odparł Malloy, przyglądając się mu uważnie.
Na razie niczego nie sugeruję. Po prostu nie mam wystarczających informacji, muszę więc rozważyć i taką możliwość.
Przecież nikt z nas nie umarł ani nie zachorował - odrzekł Malloy, odpierając jego argument.
Przyznaję, że przemawia to poważnie za założeniem, że Alemu nie powiodło się odtworzenie aktywnego wirusa - powiedział Dewar. - Szczerze mówiąc, liczę, że w ogóle tego nie próbował. Podejrzewam, że odmówił i wreszcie odebrał sobie życie, by uchronić swoją rodzinę przed konsekwencjami. Faktem jest jednak, iż musimy dopuścić odmienną możliwość, choćby była skrajnie mało prawdopodobna. Uważam, że o wiele bardziej możliwe jest, iż Alemu przekazano fragmenty DNA. Chcę się dowiedzieć, co się z nimi stało.
Poprosiłem Pierre'a Le Grice'a, żeby przejrzał materiały Alego - powiedział Malloy.
Wiem, byłem w laboratorium i rozmawiałem z Sandrą.
Pierre nie mówił, że natknął się na coś niezwykłego.
Co mógł zrobić z materiałami Alego?
Zależy, co to było. Sądzę, że zatrzymał rozpuszczalniki i odczynniki, które były jasno oznakowane i nadające się do wykorzystania. Wszystkie nieopisane i ewidentnie zużyte materiały przekazał pewnie do wysterylizowania i zniszczenia w układzie usuwania odpadów biologicznych.
Załóżmy, że były pośród nich fragmenty DNA.
-Na pewno nie były oznakowane, bo inaczej Pierre by mi o nich powiedział. Jeżeli nie były opisane, Pierre nie mógł wiedzieć, z czym ma do czynienia i zapewne je zniszczył.
Dewar pogrążył się w zadumie. W tle wciąż rozbrzmiewała muzyka Milesa Davisa.
Czy wszystkie laboratoria instytutu korzystają ze standardowych probówek i pojemników? - zapytał po dłuższej chwili.
Podejrzewam, że mogą być pewne różnice, uzależnione od dostawców. Dlaczego pan pyta?
Fragmenty, które otrzymał Ali, musiały pochodzić spoza instytutu. Zastanawiałem się po prostu, czy Le Grice'owi rzuciłyby się w oczy odmienne opakowania, nawet jeśli nie były oznakowane.
Tym razem zamyślił się Malloy.
- Chyba powinienem go o to zapytać - powiedział wreszcie.
Gdy obydwaj zbierali się do powrotu do instytutu, rozległo się stukanie do drzwi. Malloy otworzył. Okazało się, że to inkasent z gazowni.
Nie boisz się pan duchów, mieszkając w kościele? - zapytał, spisując stan licznika. - Zimno się robi na samą myśl o pogrzebach i takich tam.
Staram się myśleć wyłącznie o chrztach - odparł Malloy.
Inkasent wreszcie wyszedł. Dewar i Malloy ruszyli do instytutu fordem escortem tego ostatniego. Ruch był niewielki; podróż zajęła niecałe dwadzieścia minut.
Sandra Macandrew uniosła brwi, widząc Dewara po raz kolejny w laboratorium, ale nic nie powiedziała. Malloy wezwał Le Grice'a do swego gabinetu i zamknął drzwi, nie wyjaśniając niczego pozostałym.
Pierre, czy kiedy uprzątałeś materiały po Alim, zauważyłeś coś niezwykłego?
W jakim sensie? - zapytał ze zdezorientowaną miną Le Grice.
Czy trafiłeś na cokolwiek, czego tam być nie powinno? Cokolwiek sprzecznego z przepisami?
- Nie.
- Cokolwiek, co sprawiało wrażenie pochodzącego z innego laboratorium - wiesz, odmienne od naszych pojemniki, coś takiego?
Nie, nic w tym stylu. Było sporo probówek z napisami, których nie potrafiłem odczytać - rzeczy, o których tylko Ali potrafiłby coś powiedzieć - ale nic niezwykłego.
Co zrobiłeś z nieoznakowanymi probówkami?
Zostały zniszczone jako odpady biologiczne. Nie było sensu ich trzymać. I tak na pewno nikt nie potrafiłby odgadnąć, co było w tych probówkach.
Nikt nie sugeruje, że było inaczej, Pierre - powiedział uspokajającym tonem Malloy, unosząc dłoń. - Zrobiłeś przecież dokładnie to, o co cię prosiłem. Nie ma problemu.
Mogę już iść? Jestem bardzo zajęty.
Oczywiście.
Naprawdę tak ciężko pracuje? - zapytał Dewar, gdy Le Grice zamknął za sobą drzwi.
Jest bardzo ambitny i bardzo inteligentny - odparł Malloy. - No, sam pan widzi: gdyby Ali nielegalnie przechowywał fragmenty wirusa lub nawet zdołał go zrekonstruować, w co nie wierzę ani przez chwilę, to i tak wszystko powędrowało do sterylizatora. Wcale bym tego zresztą nie żałował.
Ja też bym się ucieszył - zgodził się Dewar.
Z czysto egoistycznego punktu widzenia jestem zadowolony, że pan tu przyjechał - powiedział Malloy.
Dlaczego?
Podał mi pan powód samobójstwa Alego. Obwiniałem się o to, że od razu nie rozpoznałem objawów jego depresji. Wygląda na to, że wcale się nie rozchorował, ale został wplątany w koszmarną aferę. Pewnie łotrom, którzy go do tego zmuszali, wszystko ujdzie na sucho?
Zwykle tak się dzieje, gdy mamy do czynienia z przestępstwami popieranymi przez rządy. Pozwalają sobie na wszystko, od ludobójstwa po podkładanie bomb w pasażerskich odrzutowcach.
Po drodze do wyjścia Dewar zatrzymał się obok Sandry.
Chyba nareszcie skończyłem - powiedział.
Jakieś poważne problemy? - zapytała ze spojrzeniem wymowniejszym od słów.
Chyba tak, ale to już przeszłość - odparł.
Czy pana działania pomogą w zdjęciu zakazu przekazywania fragmentów wirusa ospy do celów naukowych?
W pewnym stopniu zapewne tak, ale chyba trochę to jeszcze potrwa. Wszystko, w co zaangażowanych jest wiele państw, zabiera sporo czasu. Martwi się pani o swój doktorat?
- Nie tylko o to. Wydaje mi się, że nasze laboratorium ma spore szanse opracowania szczepionki przeciw AIDS. Jeżeli zostaniemy pozbawieni dostępu do fragmentów, nasza sytuacja będzie znacznie gorsza. Miło byłoby uczestniczyć w takim osiągnięciu - być współautorem pracy publikowanej w ”Nature” i tak dalej.
Jeżeli zakaz opóźni tempo waszych prac, tak samo będzie ze wszystkimi - przypomniał jej Dewar. - Na pewno w konkurencyjnych laboratoriach badacze są tak samo sfrustrowani.
Chyba ma pan rację - zgodziła się Sandra. - Musimy sobie radzić w miarę możliwości i mieć nadzieję, że natrafimy na coś przełomowego w innym kierunku.
Cóż, życzę powodzenia - powiedział Dewar.
Dziękuję - odparła Sandra. - Potrzebna panu taksówka?
Przejdę się. Przyda mi się trochę ruchu.
Dewar ruszył pieszo w stronę centrum. Niebo było bezchmurne, promienie słońca padały na żółto-czerwone listowie. W powietrzu wisiał chłód, lecz dzięki niemu spacer był jeszcze przyjemniejszy. Dewar wyjął telefon komórkowy z neseseru i dopiero teraz go włączył. Okazało się, że próbował się dodzwonić do niego Grant z komendy policji. Zostawił wiadomość, by Dewar się z nim skontaktował. Adam zrobił to bez zwłoki.
-Mam coś dla pana, ale byłoby lepiej, żeby pan tu przyjechał - powiedział Grant. Dewar zatrzymał pierwszą ujrzaną taksówkę. Droga zajęła trzydzieści pięć
minut, ponieważ aby dotrzeć do komendy, musieli przejechać do północnej części Edynburga. Zniecierpliwienie Dewara rosło przy każdym czerwonym świetle. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, czuł się jak wypuszczony z więzienia.
- Trudno pana złapać - powiedział Grant na jego widok.
- Wyłączyłem wcześniej telefon. Nie chciałem, żeby zadzwonił w nieodpowiednim momencie - rzekł Adam.
- Zostawiłem wiadomości pod wszystkimi numerami, które mi pan podał.
Dziękuję. Słusznie pan zrobił. Czego się pan dowiedział?
Poznaje pan któregoś z tych gości? - Grant podsunął mu pięć wydrukowanych z pomocą komputera podobizn.
Tych dwóch - stwierdził Dewar. - To Irakijczycy, których widziałem w księgarni: Siddiqui i Abbas. Dobra robota. Jestem pod wrażeniem.
Komputery to wspaniała sprawa, prawda? - rzekł Grant.
Kiedy działają. Dowiedział się pan o nich czegoś?
Grant przechylił się przez biurko i postukał końcem długopisu w brodę mężczyzny na zdjęciu.
Z Abbasem nie było kłopotów. Oficjalnie to attache do spraw edukacji, ale Wydział Specjalny nadał mu status AAA. - Dewar podniósł wzrok. - Iracka tajna policja.
Pasuje.
Z drugim Arabusem poszło ciężej. Londyn najwidoczniej nie miał pojęcia, że jakikolwiek Siddiqui znajduje się w tym kraju. Przejrzano album z fotkami Irakijczyków, skontaktowano się z wywiadem i ustalono, że trzech ludzi nosi takie nazwisko. Okazało się, że ten, którego pan wskazał, to... - Grant sprawdził kod na odwrocie zdjęcia i odczytał swoje notatki: - ...doktor Ismail Siddiqui. Jest naukowcem z uniwersytetu w Bagdadzie i o ile wiadomo, pełni funkcję konsultanta irackiego rządu. Wojskowi sądzą też, że bierze on udział w uruchomionym przez Saddama programie badań nad bronią biologiczną, chociaż nie ma na to dowodów. Mówi to panu coś?
Dewar poczuł, jakby jego nogi stały się nagle potwornie ciężkie. Nie był wprawdzie zupełnie zaskoczony, ale potwierdzenie najgorszych podejrzeń i tak okazało się wstrząsem.
- Aż za dużo - powiedział. - Twierdzi pan, że obecność Siddiquiego w Edynburgu stanowi niespodziankę dla Londynu?
- Najwidoczniej.
Dlaczego?
Sami będą musieli odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdy im przekażę, że go pan zidentyfikował.
Wie pan, co mnie naprawdę martwi? - spytał Dewar. - Co?
Fakt, że wciąż jest w tym mieście. Ile czasu minęło od śmierci Hammadiego?
Prawie sześć tygodni - odparł Grant, zajrzawszy do notesu na biurku.
- Cóż, doktorze Siddiqui - powiedział Dewar, ujmując fotografię i podnosząc ją do oczu. - Na co pan jeszcze czeka?
9
Chce pan, żebyśmy zrobili coś jeszcze? - zapytał Grant.
Wiele rzeczy, ale na pewno mi pan powie, że nie ma wystarczającej liczby ludzi - odrzekł Dewar.
Niech pan spróbuje.
Chciałbym się dowiedzieć, dlaczego Siddiąui nie wyjeżdża z Edynburga. Chcę wiedzieć, co tutaj robi, jakie miejsca odwiedza, z kim się spotyka, tego rodzaju rzeczy.
- Nie sądzę, żebym do tego potrzebny był panują czy moi ludzie - stwierdził Grant. - Kiedy tylko powiadomię Londyn, kogo pan zidentyfikował, kupa gości z tajnych służb zwali się stamtąd szybciej niż chłopak na pierwszą randkę. Założę się, iż Siddiąuiego będzie śledziło tylu ludzi, że będzie można nimi za psami rzucać. Ktoś schrzanił robotę w urzędzie imigracyjnym, więc wszyscy będą się prześcigali, żeby zyskać punkty za naprawienie sytuacji.
Możliwe, że przybył tu nielegalnie - zasugerował Dewar.
Być może, ale trudno uznać, że się ukrywa - stwierdził Grant. - Moim zdaniem ma dobre papiery.
Kto się tym zajmie? Wydział Specjalny?
Wydział Specjalny, MI5, co pan chce. Będą się o siebie potykać. I tak nie mają teraz wiele do roboty.
Chyba ma pan rację - odparł Dewar.
Zastanawiał się, w jaki sposób zaangażowanie innych agend rządowych może wpłynąć na sytuację i czy nie powinien zaryzykować prośby, by Grant odwlókł przedstawienie swojego raportu. Natychmiast przyszło mu do głowy, że jakakolwiek oznaka jawnego śledzenia natychmiast spłoszy Siddiquiego, lecz po namyśle zmienił zdanie w tej kwestii. Jeżeli Grant miał rację, iż Irakijczyk przebywał w Anglii legalnie, w takim razie był przygotowany na to, że będzie obserwowany. Nawet jeśli jeszcze nie wiedział o nadzorze - bo ze względu na czyjeś zaniedbanie istotnie go nie było - musiał zakładać, że będzie kontrolowany, i odpowiednio do tego postępować.
- Przychodzi panu do głowy coś jeszcze? - spytał Grant.
Jeden z irackich studentów odwiedzających siedzibę stowarzyszenia na Forest Road to przyjaciel Alego. Udzielił mi o nim informacji. Siddiąui i Abbas widzieli nas razem, a chłopak śmiertelnie się tego wystraszył. Nie zdołałem go przekonać, by zgodził się na naszą ochronę. Irakijczycy zabrali go ode mnie prawie siłą. Martwię się o niego.
Jak się nazywa?
- Tariq Saadi. Doktoryzuje się z matematyki na Uniwersytecie Edynburskim. Grant zanotował te informacje.
Nie obiecuję, ale spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. Zakładam, że zostaje pan w mieście?
Na razie - przyznał Dewar.
Szczerze mówiąc, nie wiedział dokładnie, dlaczego podjął taką właśnie decyzję. Zyskał pewność, że wszystko, nad czym pracował Ali, zostało wysterylizowane lub zniszczone, wobec czego znikło widmo biorącej źródło w Edynburgu epidemii ospy. Odczuwał jednak niepokój, wynikający przede wszystkim z faktu, iż mimo upływu prawie sześciu tygodni od śmierci Alego Siddiąui wciąż kręcił się po mieście.
Schodząc po schodach przed komendą, Dewar postanowił, że resztę pięknego jesiennego popołudnia spędzi na spacerze w Królewskim Ogrodzie Botanicznym. Przedwieczorne słońce rzucało taki sam złoty blask, jaki spotyka się w pełni arktycznego lata o dziesiątej w nocy - błogi, rozleniwiający, dający nawet trochę ciepła. Dewar zdjął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię.
Przechadzając się między przepięknymi drzewami, dźwigającymi brzemię smutku kończącego się roku, usiłował wymyślić powód, dla którego Siddiąui nadal tkwi w Edynburgu. Czy on sam lub, co bardziej prawdopodobne, ktoś inny planował operację mającą na celu odzyskanie powierzonych Hammadiemu fragmentów? Wydawało się to wątpliwe. Dostanie się do instytutu nie nastręczało problemów - Dewar zdołał się o tym przekonać - jednak intruzi pewnie nie wiedzieliby nawet, gdzie zacząć poszukiwania. Ich obecność szybko wzbudziłaby podejrzenia i najprawdopodobniej doprowadziłaby do wielkiego zamieszania. Dewar pocieszał się faktem, że gdyby nawet Irakijczycy okazali się na tyle nierozsądni, by zaryzykować taką operację, i tak niczego by nie znaleźli, gdyż Le Grice zniszczył wszystkie pozostałe po Hammadim materiały. Adam zadawał sobie pytanie, dlaczego wobec tego odczuwa tak silny niepokój.
Nie znalazł na nie odpowiedzi w żadnej z olbrzymich wiktoriańskich oranżerii ani nad spokojnym, porośniętym liliami stawem, w którym odbijały się płaczące wierzby. Nie doszukał się jej również w herbaciarni, gdzie napił się herbaty i zjadł kawałek keksu, wsłuchując się w stłumione dźwięki ludowych szkockich tańców, ani w małej galerii z wystawą sztuki współczesnej. Nawet jeśli odpowiedź znajdowała się na którymś z obrazów, Dewar jej tam nie dostrzegł - podobnie jak sztuki.
Wieczór spędził na pisaniu sprawozdania dla Inspektoratu. Wyraził w nim przekonanie, że Irakijczycy dążą do zrekonstruowania żywego wirusa ospy. Był w to zaangażowany Ali Hammadi, jednak nie wiadomo dokładnie, w jakim charakterze i stopniu. Przyjaciel Hammadiego był niemal na pewno świadkiem zmuszania Alego do przejęcia liniowych fragmentów wirusowego DNA, nie wiado-
mo było jednak, czy iracki student zrobił z nimi cokolwiek przed odebraniem sobie życia. Wśród pozostałych po nim w laboratorium roztworów i odczynników nie znaleziono niczego, co by sugerowało, że Hammadi odmówił współpracy i targnął się na życie, by ocalić rodzinę w ojczyźnie. Wszystkie znalezione po jego śmierci materiały biologiczne zostały zniszczone, jednak Irakijczycy z niewiadomych, lecz potencjalnie groźnych przyczyn nie szykowali się najwidoczniej do opuszczenia Edynburga. Decyzja, jak zapobiec kolejnym próbom uzyskania przez Irak kompletnego wirusa, należała do WHO i ONZ.
Dewar pochwalił w sprawozdaniu doskonałą pracę i pomoc okazaną przez inspektora Granta przy identyfikacji Abbasa i Siddiąuiego. Dwukrotnie przeczytał raport i po wniesieniu kilku drobnych poprawek wcisnął klawisz transmisji na komputerze, a gdy uzyskał jej potwierdzenie, wyłączył urządzenie.
Wybrał numer telefonu do pracy Karen. Okazało się, że jest w laboratorium.
Wciąż masz złe przeczucia? - zapytała.
Prawdę mówiąc, tak. Z każdym dniem coraz silniejsze - odrzekł Dewar.
Chcesz o tym porozmawiać?
Może nie przez telefon. Jak tam dobrzy ludkowie z Kensington?
Wracają do zdrowia - odpowiedziała Karen. - Wykresy wskazują, że krzywa zachorowań spada, co świadczy, iż prawidłowo określiliśmy źródło zakażenia. Nareszcie będę miała wolny wieczór.
Pewnie jutro przylecę z powrotem, ale nie wiem, o której. Moglibyśmy wybrać się na kolację.
- Wolałabym raczej walnąć się do łóżka. Może przyjedziesz do mnie od razu po powrocie? Upichcę coś prostego, a ty opowiesz mi wszystko o swoich problemach, zanim poddamy się pokusie mocnego alkoholu?
I seksu?
Takimi pięknymi słówkami na pewno podbijesz moje serce.
Na to właśnie liczę.
Hm, czasami martwię się o intelektualną płaszczyznę naszego związku - mruknęła Karen.
Na razie wystarczy mi horyzontalna.
Czasem zadaję też sobie pytanie, po co w ogóle zawracam sobie tobą głowę-westchnęła.
Bo jestem tak wart miłości? - zasugerował Dewar.
Na pewno chodzi o coś innego - jęknęła.
Ledwie Dewar się rozłączył, telefon zabrzęczał ponownie. Okazało się, że dzwoni Grant z komendy. Adam popatrzył na zegarek.
- Nadal jest pan na służbie? - zapytał ze zdumieniem.
- Mógłbym powiedzieć, że tak, i zrobić dobre wrażenie - odparł Grant. - Powiem jednak prawdę. Mieliśmy imprezę z okazji odejścia jednego z naszych
ludzi. Miałem już wracać do domu, ale wpadłem jeszcze do biura i okazało się, że zostawiono mi wiadomość. Dotyczy pańskiego przyjaciela Saadiego.
Co z nim? - zapytał Dewar.
Wsiadł do promu lotniczego na Heathrow o siódmej. Widocznie wraca do domu.
Cholera - mruknął Dewar pod nosem. - To moja wina. Mam nadzieję, że odesłanie do domu to najgorsze, co go spotka.
Szkoda, że podczas Pustynnej Burzy nie skorzystali z szansy i nie zrzucili na tych bandytów bomb atomowych. Schwarzkopf zyskałby dzięki temu jeszcze efektowniejszy przydomek: Nuklearny Norman. To nawet... no, jak to się nazywa?
Aliteracja - powiedział Dewar. - To przecież tylko wszawy reżim, którego nie sposób się pozbyć. Zwykli ludzie w Iraku są tacy sami jak wszędzie.
Skoro pan tak twierdzi - odparł ponuro Grant.
Dzięki, że dał mi pan znać. Jakieś nowe wieści o Siddiquim?
- Wszędzie wielkie zakłopotanie. Okazało się, że przyleciał do Anglii jako delegat na międzynarodową konferencję naukową. Sprytny sposób na dostanie się do tego kraju - skorzystał z akademickiej reputacji, nie musząc powoływać się na dyplomatyczny status. Ustalono, że przyleciał przez Cypr i Schippol w Holandii, aż wreszcie zjawił się w Birmingham jako pasażer samolotu specjalnie wyczarterowanego dla zaproszonych na konferencję naukowców. Zginął po prostu w tłumie. Nie chciałbym być w skórze człowieka, który prowadził tego dnia odprawą paszportową. Pewnie niedługo będzie sprzedawał lizaki w Caithness. Siddiąui przyjechał do Edynburga po zakończeniu konferencji, oficjalnie po to, by odwiedzić irackich studentów i zobaczyć, jak sobie radzą - wszystko najzupełniej zgodnie z prawem i legalnie.
W nocy pogoda się zmieniła. Zerwał się wiatr, z północnego zachodu nadciągnął ulewny, lecz padający z przerwami deszcz. Właśnie jego sieczenie o okno obudziło Dewara o trzeciej nad ranem. Wstał i wyjrzał na zalewane deszczem, opustoszałe ulice, skąpane w żółtym blasku sodowych lamp. Rynsztokami płynęły żwawe strumienie, rozlewające się nad zapchanymi liśćmi kratkami odpływowymi. Kierowcy sporadycznie przejeżdżających samochodów byli w stanie pokonać ciąg miniaturowych jeziorek jedynie z zachowaniem zwiększonej ostrożności.
Dewar zaczął się zastanawiać, gdzie pogrzebano Alego Hammadiego. Domyślał się, że w Edynburgu musi być muzułmański cmentarz. Pamiętał, że islam nakazuje chować zmarłych tak szybko, jak to tylko możliwe, ale nie potrafił przypomnieć sobie, jak w świetle wiary oceniano samobójstwo - jeśli kiedykolwiek to wiedział. Zastanawiał się, czy popełniając samobójstwo, Hammadi pozbawił się prawa do życia wiecznego i czy wpływało to w jakikolwiek sposób na obrzędy pogrzebowe. Dewarowi zrobiło się żal Alego: dowody, jakie zdołał zebrać, świadczyły, że odebranie sobie życia było z jego strony aktem odwagi, nie zaś wynikiem poczucia winy. Oddał życie, by nie uczestniczyć w działaniach mogących zgotować śmierć milionom ludzi. Może pewnego dnia cała prawda wyjdzie na jaw.
Dewar zaciągnął zasłony i wrócił do łóżka, jednak sen nie nadchodził. Deszcz nadal wybijał staccato na szybach. Adam leżał w ciemnościach, zastanawiając się nad słowami Granta o zaangażowaniu się innych agencji w śledzenie Siddiąuie-go. Postanowił skontaktować się rano z inspektoratem i zapytać, czy nie dałoby się ich poinformować o zainteresowaniu jego organizacji działaniami Irakijczyka. Powinien temu towarzyszyć wniosek, by obserwacja była prowadzona w możliwie dyskretny sposób. Z drugiej strony, Siddiąui i Abbas niewątpliwie powinni zostać zatrzymani w momencie opuszczania kraju. Pretekst się nie liczył - ważne było upewnienie się, że nie wywożą żadnych niebezpiecznych materiałów biologicznych. Być może nie przekazali Hammadiemu wszystkich fragmentów DNA, z którymi przybyli do Anglii. Jeżeli mimo wszystko - chociaż było to mało prawdopodobne - Ali rzeczywiście zrobił, czego odeń żądano, i przekazał zrekonstruowanego wirusa przed odebraniem sobie życia, stwarzało to również okazję do przechwycenia kompletnego drobnoustroju lub jego fragmentów przed wywiezieniem ich z kraju. Dewar czułby się o wiele lepiej, gdyby miał gwarancję, że zostanie zastosowany taki środek ostrożności.
Gdy rano Dewar zadzwonił do inspektoratu, powiedziano mu, by złożył raport osobiście. Wsiadł do południowego samolotu i o wpół do trzeciej dotarł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pojechał tam prosto z lotniska; nie było czasu na powrót do mieszkania, więc zostawił torbę podróżną i laptop w sekretariacie u Jean Roberts, a sam wszedł do gabinetu Macmillana.
- Uważasz, że alarm w związku z wirusem ospy był uzasadniony? - zapytał Macmillan.
~ Niestety tak - odparł Dewar. - Hammadi prowadził prace z wykorzystaniem fragmentów wirusa i miał odpowiednie wykształcenie. Do tego dochodzi obecność Siddiquiego w Edynburgu oraz samobójstwo Hammadiego. Wszystko układa się w spójną całość.
Macmillan pokiwał głową.
Jesteś jednak przekonany, że nic z tego nie wyszło?
Na tyle, na ile mogę być pewny w tych okolicznościach - odpowiedział Dewar. - Uważam, że gdyby Hammadi dostarczył towar, Siddiąui i jego kompan natychmiast by wyjechali. Okazuje się jednak, że nadal siedzą w Edynburgu. - Macmillan uniósł brwi. Dewar dodał: - Wiem, powstaje kolejne pytanie. Wszystko, nad czym pracował Hammadi, zostało po jego śmierci zniszczone lub przeniesione.
Szkoda, że nie znaleziono żadnych dowodów na to, czego od niego żądano - powiedział Macmillan.
Naukowiec, który uprzątnął pozostałe po Hammadim odczynniki, twierdzi z całą pewnością, że nie zauważył niczego niezwykłego - odparł Dewar. - Przyznaje jednak, że widział probówki nieoznakowane i takie, na których napisów nie umiał odczytać. Nie sądzę, by w tych okolicznościach Hammadi pokusił się o umieszczanie na nich czaszki i skrzyżowanych piszczeli.
Myślisz, że Irakijczycy opracowali kod na ukrycie, co zawierały probówki?
Nie sądzę, by mogło być to coś specjalnie wyszukanego. Badacze często oznaczają probówki swoimi inicjałami z kolejnymi liczbami. AH1, AH2 i tak dalej na pewno mówiłoby coś samemu Alemu, ale niekoniecznie komukolwiek innemu.
Rozumiem. Twierdzisz, że wszystkie materiały zostały zniszczone?
Wszystko trafiło do systemu usuwania odpadów biologicznych instytutu.
Na czym on polega?
Niepotrzebne naczynia szklane są sterylizowane w autoklawach. Myje się je później, zanim trafią do powtórnego użytku. Plastykowe probówki również są sterylizowane w autoklawach, ale topią się pod wpływem wysokiej temperatury, więc nie korzysta się z nich ponownie. Ich resztki są spalane.
Dlaczego ci dranie musieli próbować właśnie w Anglii? - zapytał z zadumą Macmillan. - Miałem nadzieję, że będę mógł złożyć WHO raport, iż nie było u nas żadnych problemów.
Przykro mi - rzekł Dewar.
Dobrze się spisałeś - powiedział Macmillan z uśmiechem. - Gdybyśmy tylko mieli stuprocentową pewność, że Irakijczykom się nie powiodło.
Nie możemy mieć takiej pewności, ale wszystko wskazuje na to, że im się nie udało - odrzekł Dewar. - Siddiąui nie dostał, czego chciał.
Bardzo dobrze.
Ale wciąż tu jest i to mnie martwi - przyznał Dewar.
- Uznajesz za możliwe, że mimo wszystko mu się uda? Dewar wzruszył ramionami, by wyrazić swą niepewność.
Uważam, że naiwnością z naszej strony byłoby przyjęcie, iż Irakijczycy przekazali całe zapasy fragmentów wirusa Hammadiemu. Wobec tego powinniśmy założyć, że wciąż nimi dysponują.
Czy Siddiąui może przekonać kogokolwiek w Edynburgu, by zastąpił Hammadiego?
W instytucie nie ma więcej Irakijczyków. Sprawdziłem.
Skoro odpada przymus, jako bodziec pozostają pieniądze - powiedział Macmillan.
Nie wyobrażam sobie, by jakiegokolwiek naukowca można było namówić do zrobienia czegoś podobnego za pieniądze. To bardzo ryzykowne i niemoralne.
Gdyby jednak cena była odpowiednia... - rzekł z zadumą Macmillan.
Możliwe. - Dewar znał się zbyt dobrze na ludzkiej naturze, by zaoponować. - Ale nawet gdyby udało się znaleźć taką osobę, dochodzą trudności praktyczne - stwierdził. - Ktoś taki na pewno chciałby dożyć możliwości wydania tych pieniędzy. Oznacza to konieczność korzystania z zabezpieczonych laboratoriów w instytucie, a to z kolei - ryzyko zwrócenia na siebie uwagi. Zostałoby to zauważone, nawet gdyby ten ktoś pracował po nocach. Badania naukowe to nie praca od dziewiątej do piątej; po instytucie stale kręcą się ludzie.
- Mimo to... gdyby cena była odpowiednia... - upierał się Macmillan. - Chyba masz rację, martwiąc się, że Siddiąui pozostał w Edynburgu. Możliwe, że
z kimś negocjuje, albo pokonał już to stadium i czeka na kolejne fragmenty.
Sądzisz, że wzmożono środki bezpieczeństwa, gdy się okazało, że przegapiono jego przyjazd? - zapytał Dewar.
Trudniej mu się poruszać niż w tyłku komara - odparł Macmillan.
- Co mam jeszcze zrobić? Macmillan zastanowił się chwilę.
-Lepiej mylić się na korzyść ostrożności. Wracaj do Edynburga i pilnuj, co z Siddiquim. Znasz ludzi w instytucie. Orientujesz się, kto jest do czego zdolny; może się to okazać nieocenioną pomocą. Zamienię parę słów z przedstawicielami innych agencji i poproszę, by niczego nie robiono bez porozumienia z tobą.
- Miejmy nadzieję, że się zgodzą - powiedział Dewar. Macmillan uśmiechnął się, słysząc to zastrzeżenie.
Uważam, że w tym wypadku nie będą nam robić kłopotów, bo nie mają pojęcia o wirusach - powiedział.
Mam wrócić do Edynburga jeszcze dzisiaj?
Możesz poczekać do jutra.
Dewar złapał taksówkę i zawiózł swoje rzeczy do mieszkania. Nie spodziewał się powrotu na północ, więc miał kłopot z ubraniem. Nie było czasu uprać tego, co zabrał wcześniej ze sobą i co zalegało w koszu na brudy, był więc zmuszony kupić sobie nowe rzeczy. Popatrzył na zegarek; było wpół do piątej. Miał dość czasu, bo zapowiedział się do Karen na siódmą. Wybrał się do filii Marksa i Spencera i zaopatrzył w wystarczający zapas nowych ubrań. W drodze powrotnej wpadł do magazynu Oddbins i wybrał dwie butelki wina, które zamierzał zabrać do Karen. Zostało mu dość czasu, by wziąć prysznic i się przebrać - wykorzystał jedną ze świeżo kupionych niebieskich koszul. Złapał taksówkę i dotarł na Muswell Hill tuż przed siódmą.
Karen mieszkała na parterze przebudowanej willi z tarasem w północnym Londynie. Największą zaletą domu był wychodzący na południe salon z balkonowymi drzwiami, prowadzącymi do miłego, otoczonego murem ogrodu. Piętro od pewnego czasu było niezamieszkane - po śmierci zajmującej je starszej kobiety nie sfinalizowano jeszcze postępowania spadkowego.
Karen i Dewar wychodzili do ogrodu, kiedy tylko pozwalała na to pogoda. Wypełniali tam dokumentację i czytali materiały związane z ich pracą. Ich związek był na tyle trwały, że bez trudu znosili długie okresy milczenia. Spędzili w ogrodzie wiele letnich wieczorów w towarzystwie wyłącznie odgłosów owadów i płynącej ze środka domu muzyki Szopena. Tym razem jednak drzwi do ogrodu były zamknięte ze względu na chłodny jesienny wiatr, pchający po trawie miniaturowe wiry wielobarwnych liści.
Karen miała na sobie białą koszulkę z krótkimi rękawami i dżinsy. Narzuciła na wierzch żółty fartuszek z wymalowaną wielką butlą czerwonego wina. Była boso, przez co wydała się Dewarowi niższa, gdy objął ją na powitanie.
Stęskniłem się za tobą - powiedział.
Minął chyba cały tydzień - odparła żartobliwie Karen, jednak była zadowolona z dowodu czułości Adama.
Osiem dni - uściślił. - Jak się czujesz? Nadal wykończona?
- Zmęczona, ale szczęśliwa, jak zwykli mawiać komentatorzy sportowi - odpowiedziała Karen. - Cieszę się, że mam to już za sobą. Zawsze jest tak samo
z epidemiami w mieście: dokładnie wiadomo, co trzeba zrobić, organizuje się wszystko zgodnie z podręcznikiem, ale po paru dniach bezskutecznych poszukiwań źródła zakażenia człowiek dochodzi do wniosku, że mu się to nigdy nie uda, że choroba będzie się szerzyć, aż ogarnie całą ludność, a tobie pozostanie jedynie bezradnie się temu przypatrywać.
Jednak zawsze ci się udawało - odparł Dewar.
Wiem. Powiem ci coś jeszcze: to nie wystarcza. Mimo wszystko człowiek zaczyna wątpić w siebie i to dopiero naprawdę wykańcza. Jakby się pokonywało umysłowy tor przeszkód. Człowiek wspina się po raz kolejny na ten sam mur, który za każdym razem wydaje się coraz wyższy. Wczepiasz się w szczeliny pokrwawionymi paznokciami, ale nie dajesz rady dotrzeć do szczytu i zaczynasz osuwać się na dół.
Dewar ujął dłoń Karen i ucałował koniuszki jej palców.
Tym razem dotarłaś na szczyt - rzekł.
A ty? - zapytała Karen z uśmiechem.
Jutro lecę z powrotem do Edynburga.
Myślałam, że już skończyłeś robotę - odparła ze zdumieniem Karen.
Chyba można to nazwać środkiem ostrożności. Istnieje niewielkie niebezpieczeństwo, że Irakijczycy spróbują nadrobić swoją porażkę.
W jaki sposób?
Na przykład przekonają kogoś innego, żeby im pomógł.
Mówisz poważnie?! - wykrzyknęła Karen.
Jak powiedziałem, to tylko środek ostrożności.
Dlaczego nie można po prostu deportować tych drani? - spytała gniewnie Karen. - Po diabła się tak z nimi cackać?
Tak się nie postępuje w świecie dyplomacji - odparł Dewar.
A powinno - stwierdziła Karen z uśmiechem.
Co jemy? Miałem dziś w ustach tylko obiad w samolocie.
Makaron, bo łatwo i szybko się go przygotowuje - odpowiedziała Karen, ruszając do kuchni i prowadząc Dewara za sobą.
Gdy mieszała sos, objął ją od tyłu, podtrzymał w dłoniach jej piersi i pocałował w bok szyi. Karen zachichotała.
- Przestań! - powiedziała z udawaną surowością. - Muszę się skupić, bo przypalę kolację.
Dewar nadal ją pieścił. Wsunął prawą dłoń w dżinsy i rozpiął ich guzik.
- Adam! Powoli rozpiął suwak, aż zdołał wsunąć dłoń w jej figi.
- Adam... jesteś niemożliwy - wymruczała; pieszczoty Dewara coraz bardziej nadwątlały jej stanowczość. - Jemy czy mam zgasić gaz?
Kurek został zakręcony. Dewar nadal skupiał się na całowaniu szyi Karen, gdy powoli przechodzili do sypialni.
Karen przewróciła się na brzuch i odgarnęła włosy z czoła. Przesunęła delikatnie palcem wzdłuż brwi leżącego z zamkniętymi oczyma Dewara.
- Zdumiewające, co człowiekowi przychodzi do głowy po obiedzie British Airways - powiedziała.
Wiesz co? - mruknął Dewar. - Co?
Umieram z głodu.
10
N a lotnisku w Edynburgu wiał tak silny wiatr, że Dewar musiał pochylać się pod jego naporem, idąc z budynku terminalu na postój taksówek. Nie doszedł jeszcze do niego, gdy do krawężnika podjechał czarny ford scorpio. Sterowana elektrycznie boczna szyba opuściła się bez szmeru.
- Doktor Dewar? - rozległ się niewiele głośniejszy od wiatru męski głos. Lekarz nachylił się w stronę nieznanego mu kierowcy. - Niech pan wskakuje do środka. Podwiozę pana - dorzucił mężczyzna.
- Kim pan jest? - zapytał Dewar niezbyt przychylnym tonem. Kierowca uśmiechnął się i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni legitymację.
Rozpiął pas bezpieczeństwa i przechylił się, by pokazać ją Dewarowi.
- Nazywam się Barron, Simon Barron.
Dobrze, że nie Bond, James Bond, pomyślał Dewar, zerkając na legitymację wydaną przez wywiad wojskowy. Otworzył tylne drzwi wozu, wrzucił na siedzenie swoją torbę podróżną, a sam usiadł z przodu, z laptopem na kolanach. Uścisnął Barronowi dłoń i spytał:
- Czy oszczędzanie na rachunkach za taksówki to część rządowej strategii?
Niezupełnie - uśmiechnął się Barron. - Dowiedziałem się, że przybywa pan tym lotem, więc pomyślałem, że wyjadę panu na spotkanie. Paskudny dzień. Powinniśmy porozmawiać, wymienić wizytówki, że tak się wyrażę.
Rozsądny pomysł - przyznał Dewar. - Nie powinniśmy wchodzić sobie w paradę. Jest pan tu sam?
Nie - odparł Barron, nie siląc się na podanie, ilu ma współpracowników. - Nie można powiedzieć, byśmy byli zawaleni robotą. Siddiąui nigdzie nie wychodzi, najwyżej za róg do księgarni z kawiarnią, Bookstop Cafe, poza tym trzyma się siedziby stowarzyszenia irackich studentów.
A jego towarzysz-policjant, Abbas?
Mniej więcej tak samo. Parę razy wpadł do okolicznych sklepów. O ile zdołaliśmy ustalić, nie spotyka się z nikim, nie odwiedza żadnych konkretnych
miejsc ani nie trzyma się jakiegoś ustalonego rozkładu dnia. Już samo to coś nam mówi, jak sądzę.
Cóż takiego? - zapytał Dewar.
Że obydwaj zabijają tylko czas. Czekają na coś, co ma się wydarzyć.
Właśnie tego się obawiam - powiedział Dewar. - Gdyby nie mieli powodu zostać w Edynburgu, już dawno wyjechaliby z miasta.
A o ile wiem, ten powód to wirus - uzupełnił Barron.
Jest pan dobrze poinformowany, chociaż to najgorszy z możliwych scenariuszy.
Powiedziano mi również, że może pan podać nam listę ludzi, którzy mogliby go dostarczyć Irakijczykom - stwierdził Barron.
- Niezupełnie - poprawił go Dewar. - Pewnie mógłbym sporządzić listę osób o dostatecznych po temu umiejętnościach, ale nie potrafiłbym wskazać, czy któraś z nich byłaby w ogóle w stanie rozważać taką ewentualność.
Wystarczy mi lista wszystkich, którzy potrafiliby zrekonstruować wirusa - odparł Barron. - Będzie to dla nas punkt wyjścia; zobaczymy, co zdołamy wygrzebać.
Mam nadzieję, że nie będzie to oznaczało nękania pracowników instytutu - powiedział Dewar. - Wydaje się mało prawdopodobne, by którykolwiek z nich
był w to zamieszany.
- Jesteśmy bardzo dyskretni.
Dewar przyjrzał się Barronowi kątem oka. Pracownik wywiadu miał około trzydziestu pięciu lat. Był wysoki, ciemnowłosy, wysportowany i dobrze ubrany. Podobnie jak Dewar, wyglądał na przedstawiciela aparatu władzy. Roztaczał aurę pewności siebie, widoczną nawet w sposobie, w jaki prowadził samochód: szybko i pewnie wykorzystywał przerwy w ciągu pojazdów na drodze. Na wielkich rondach na zachodnich obrzeżach miasta przyspieszał i bez wahania wciskał się w pierwsze wolne miejsce, jak gdyby przez cały czas instynktownie wiedział, co dzieje się za nim, wokół niego i w nim samym.
Myślałem, że śledzeniem Irakijczyków zajmie się Wydział Specjalny - powiedział Dewar.
Może i tak jest - rzekł Barron z uśmiechem.
To znaczy, że się nie porozumiewacie? - spytał Dewar, nie kryjąc zdumienia.
- Wie pan, jak się sprawy mają: profesjonalna zawiść i takie tam bzdety - odrzekł Barron. - Nie wiadomo dokładnie, kto ma kompetencje do działania w tej
sprawie. Niektóre aspekty świadczą, że my, inne, że Wydział Specjalny. Trochę jest z tego powodu zamieszania. Domyślam się, że zatrzyma się pan w tym samym hotelu, co poprzednio?
Dewar popatrzył na Barrona, starając się domyślić, skąd wywiadowca miał tę informację, ale ograniczył się jedynie do potwierdzenia.
Dojechali do centrum miasta. Słowa „trochę jest z tego powodu zamieszania” krążyły Dewarowi po głowie i podważały jego optymizm. Bał się, iż okaże się to bezsprzecznym dowodem na poparcie przysłowia, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.
-Jak mam się z panem skontaktować po sporządzeniu listy? - zapytał, gdy Barron zahamował przed hotelem tak energicznie, że przód samochodu opadł na chwilę w dół.
- Niech się pan nie martwi, będę z panem w kontakcie - odparł Barron. - Kiedy się pan z tym wyrobi?
- Pewnie jutro - rzekł Dewar. Wysiadł z wozu i otworzył tylne drzwi, by wyjąć swoją torbę. - Dziękuję za podwiezienie.
Ford odjechał z piskiem opon. Adam pozostał na chodniku, wpatrując się w oddalający tył samochodu.
- Żegnaj, Simonie Barronie, człowieku o tysiącu twarzy - mruknął. Odjazd wywiadowcy przypominał scenę z galopującym w dal jeźdźcem, kończącą każdy stary western. Jeżeli Barron wykonał swoje zadanie, dokąd tak gnał i dlaczego? Jeżeli Irakijczycy siedzieli bezczynnie, dlaczego tak gorliwie urządzono posterunek obserwacyjny przy siedzibie stowarzyszenia na Forest Road?
Dewar zadzwonił na komendę policji do Granta, gdy tylko wprowadził się do pokoju i rozpakował. Wyciągnął nogi na łóżku i wsparł kark o zagłówek.
Nie mógł pan powstrzymać się od powrotu, co? - spytał Grant. - Pewnie szkockie powietrze tak na pana podziałało.
Coś w tym stylu - zgodził się Dewar. - Miałem go dzisiaj pod dostatkiem. Wiatr o mało nie zwalił mnie z nóg przed lotniskiem. Wygląda na to, że zostanę tu jeszcze mniej więcej tydzień. Da mi pan znać, jeżeli dowie się pan o czymś, co mogłoby być dla mnie istotne?
Na przykład o czym?
Pozostawiam to pańskiej ocenie.
Będę pamiętał.
Dewar zadzwonił następnie do Stevena Malloya z Instytutu Nauk Molekularnych.
Przecież dopiero co się pożegnaliśmy.
Też tak sądziłem - powiedział Dewar. - Moi panowie i władcy zdecydowali jednak, że w tej sprawie nie można ryzykować, i wysłali mnie z powrotem. Chodzi o to, by tym razem zaryglować wrota stajni, zanim koń ucieknie. Możemy porozmawiać, ale poza instytutem? Nie chcę, by wszyscy wiedzieli, że wróciłem.
Może pan przyjechać do mnie - zasugerował Malloy. - Możemy się też spotkać gdzieś w mieście.
- Najlepiej będzie, jeśli przyjadę do pana. Może być dzisiaj, o ósmej wieczorem?
- Będę na pana czekał.
Dewar zadzwonił do recepcji i poprosił o wynajęcie dla niego samochodu, niezbędnego, skoro zostawał w Edynburgu na dłużej. Po niecałych dwudziestu minutach podstawiono ciemnozielonego rovera 600. Wnętrze wozu było nieskazitelnie czyste, ale poprzedni kierowca był palaczem: wciąż było czuć zalegające opary tytoniowego dymu. Dewar otworzył szyberdach i włączył wentylator.
Pojechał na Kopiec, po czym okrążył siedzibę stowarzyszenia studenckiego na Forest Road, starając się wykryć oznaki obserwacji - bez powodzenia, z czego był zadowolony. Po tym, co usłyszał od Barrona o profesjonalnej zawiści, krąży-
ły mu po głowie wizje tłoczących się przed wejściem ekip z ramienia różnych agend. Być może jego obawy były bezpodstawne.
Przejechał powoli Royal Mile w cieniu starych kamienic, skręcił w prawo przed Pałacem Holyrood i dotarł do Parku Królowej, wielkiego, otwartego dla zwiedzających terenu zieleni, którego największą atrakcją był wygasły wulkan o nazwie Arthur's Seat - Tron Króla Artura. Przejechał przecinającą park aleją, skręcił w prawo, dotarł pod szczyt wzgórza okrążającą je drogą i zaparkował w zatoczce po południowej stronie. Wysiadł z samochodu i napawał się widokiem, wsparłszy prawą stopę o najniższy pręt barierki odgradzającej jezdnię od pionowego urwiska. Na wschodzie widać było morze. W oddali tankowiec wypływał z zatoki Firth of Forth na Morze Północne. Na południu ledwie można było dostrzec biały, wysoki budynek Instytutu Nauk Molekularnych. Dewar zadrżał lekko, gdy chłodny powiew musnął jego policzki.
Zaparkował przed domem Malloya parę minut po ósmej. Zeszłym razem, gdy tu przyjechał, był dzień, więc obecnie zatrzymał się przed bramą, by odczuć atmosferę tego miejsca w ciemnościach. Żółte światło sączyło się z okien, w których witraże zostały zastąpione zwykłym, bezbarwnym szkłem. Dewar pomyślał, iż dziwnie jest widzieć padający z kościoła jaskrawy blask. Przywiodło mu to na myśl Boże Narodzenie.
- Proszę wejść - powiedział Malloy. Miał na sobie dżinsy i sweter marki Aran; w prawej dłoni trzymał kieliszek wina. - Napije się pan czegoś?
- Nie mam nic przeciwko winu - odparł Dewar, wskazując trunek skinieniem głowy.
Zielone świństwo; dostałem je w Safeway's - powiedział Malloy, nalewając drugi kieliszek. - Ma wielkie ambicje, ale umiarkowaną cenę. - Ostatnie słowa wypowiedział z silnym szkockim akcentem. - W czym problem?
Ludzie, którzy chcieli zmusić Hammadiego do pracy nad wirusem ospy, wciąż są w Edynburgu. Nie mam pojęcia, dlaczego, ale musimy brać pod uwagę wszystkie ewentualności.
Dlaczego się ich nie zaaresztuje?
Brak dowodów - odparł Dewar. - Nie jesteśmy w stanie dowieść choćby tego, że kontaktowali się z Hammadim, nie mówiąc już o zmuszaniu go do czegokolwiek.
A pana zdaniem, dlaczego jeszcze tu są?
W najgorszym razie mogą próbować namówić kogoś, by pomógł im dostać to, czego chcą.
Chyba pan żartuje - rzekł zduszonym szeptem wyraźnie wstrząśnięty Malloy. - Nikomu przy zdrowych zmysłach nie postałoby to nawet w głowie.
Zakładam, że Irakijczycy nie próbowali nawiązać z panem kontaktu?
Nie. Gdyby tak było, spotkaliby się ze stanowczą odprawą.
A gdyby zaproponowali panu pół miliona funtów?
- Pół bańki? Nie, absolutnie nie. - A milion?
-Hm...
Dwa miliony?
No dobrze, rozumiem, o co panu chodzi - powiedział Malloy. - Zaczęlibyśmy targować się o cenę, ale mam nadzieję, że mimo wszystko bym odmówił. Próba odtworzenia wirusa byłaby czystym szaleństwem. Jak można by żyć ze świadomością, że wskrzesiło się jednego z najstraszliwszych znanych ludzkości morderców? Nigdy bym już nie zdołał spokojnie zasnąć, zakładając, że zdołałbym przeżyć majstrowanie przy czymś równie groźnym.
Mam nadzieję, że reprezentuje pan zdanie wszystkich - powiedział De-war. - Muszę jednak zapytać pana, kogo w instytucie mogliby próbować skusić Irakijczycy.
- Pyta pan poważnie? Dewar przytaknął.
Musi mi pan powiedzieć, kto ma do tego odpowiednie kwalifikacje. Oczywiście, ani przez chwilę nie sugerujemy, że któraś z tych osób mogłaby się tego rzeczywiście podjąć.
Założywszy, że otrzymałaby wszystkie niezbędne materiały? - Dewar ponownie przytaknął. - Jest mnóstwo ludzi umiejących obchodzić się z DNA, jednak mało który z nich zna się na praktycznym postępowaniu z bardzo groźnymi mikroorganizmami. W istocie sprowadza się to tylko do osób z laboratoriów mojego i Malcolma Cairnsa. Pracujemy nad wirusem HIV, więc potrafimy obchodzić się z niebezpiecznymi materiałami.
Przyjmijmy więc takie założenie.
Możemy wykluczyć studentów pierwszego roku. Z drugiego? Może. Na pewno ci z doktoratami. Chyba trzeba też doliczyć Malcolma Cairnsa i mnie.
- Personel techniczny? Malloy zastanowił się chwilę.
Być może Andrea z laboratorium Cairnsa. Ma odpowiednie wyszkolenie i jest tu już od dłuższego czasu. Na upartego mogłaby sobie z tym poradzić.
A George Ferguson?
Nie zna się na modyfikowaniu DNA. Teoretycznie i praktycznie potrafi obchodzić się z niebezpiecznymi mikroorganizmami, ale nie ma odpowiedniego wykształcenia.
Ile osób naliczyliśmy?
Malloy wzruszył ramionami tak silnie, że dźwignęły się pod same uszy, i potrząsnął parokrotnie dłońmi.
Powiedzmy, że osiem - stwierdził w końcu.
Muszę dostać ich nazwiska - powiedział Dewar.
Niezbyt mi się to podoba - odparł Malloy i wstał. - Czuję się, jakbym zdradzał moich kolegów.
Wyjął z biurka kartkę papieru i pióro.
- Wcale nie, chodzi tylko o ocenę ich kompetencji i doświadczenia - zapewnił go Dewar.
Malloy spisał osiem nazwisk i podał kartkę Dewarowi.
-Niech pan pamięta: gotów jestem postawić oszczędności całego życia, że żadna z tych osób nie zgodziłaby się uczestniczyć w czymś podobnym - powiedział.
- A ja za nic nie śmiałbym zakładać się z panem - odparł Dewar. - Gdyby tylko nasi iraccy przyjaciele wynieśli się z Edynburga do diabła, wszyscy mielibyśmy spokój i moglibyśmy skończyć z tą paranoją.
Nie skorzystał z propozycji drugiego kieliszka wina. Malloy odprowadził go do drzwi.
Byłbym wdzięczny, gdyby nie mówił pan nikomu o naszym spotkaniu.
Trudno byłoby się nim przechwalać - stwierdził Malloy.
Dewar ruszył z powrotem do Edynburga, jadąc powoli wąską drogą w ciemnościach. W wielu miejscach na jezdni zalegały wilgotne liście, więc bardzo łatwo było wpaść w poślizg i wylądować na jednym z drzew, których ciemne, wysokie sylwetki przesłaniały niebo. Adam poczuł się lepiej, gdy dotarł wreszcie do głównej trasy i mógł rozpędzić się na prostej drodze do miasta.
Po powrocie do hotelu zadzwonił do Karen, by wymienić z nią informacje o tym, co im się przydarzyło tego dnia, oraz umówić się na weekend.
Na pewno nie wymyślisz żadnego powodu, żeby nie odwiedzić mojej matki? - zapytała Karen.
Oczywiście, że nie - zapewnił ją Dewar, czując, jak jego nastrój spada na myśl o wieczorze w towarzystwie rodzicielki Karen, której nie potrafił strawić.
Świetnie. Umówmy się więc, że przyjedziesz na kolację w sobotę i zostaniesz do niedzieli.
Doskonale - odrzekł Dewar. - Pewnie będę spał na kanapie na parterze?
Wiesz, jakie mama ma poglądy na te sprawy - stwierdziła Karen.
Wiem - westchnął Dewar.
Poza tym... w niedzielę po południu wychodzi na spotkanie kółka kościelnego, więc będziemy mieli dość czasu dla siebie...
- Niech żyje niedzielne popołudnie - ożywił się Dewar.
Osiem podanych przez Malloya nazwisk znalazło się w raporcie dla inspektoratu, sporządzonym przez Dewara na komputerze. Nie był zupełnie szczery wobec Malloya. Sprawa nie ograniczała się do sporządzenia listy osób o odpowiednich kwalifikacjach. Gdy lista trafi w ręce Barrona, wszyscy, którzy się na niej znaleźli, na pewno zostaną poddani stałej obserwacji; przyjęcie jakiegokolwiek innego założenia byłoby naiwnością.
Listę otwierali Steven Malloy i Malcolm Cairns. Następni byli Pierre Le Grice i Simone Clary, po nich znajdowali się Sandra Macandrew i Kurt Vogel, a zamykali ją Andrea Bowman i Josh Phelps. Dewar domyślał się, że nieznane mu osoby to współpracownicy Cairnsa. Być może warto byłoby przepuścić nazwiska przez policyjne komputery. Dewar byłby gotów się założyć, że wyniki we wszystkich przypadkach będą negatywne, lecz stanowiło to sensowne, rutynowe postępowanie, a inspektorat spodziewał się po Adamie, że od czasu do czasu będzie właśnie tak się zachowywał. Nigdy nic nie wiadomo, pocieszył się
Dewar, być może któraś z tych osób okaże się mordującym za pomocą siekiery szaleńcem.
Zadzwonił do Granta na komendę, licząc, że być może zastanie go tam o tak późnej porze - minęła już dziesiąta wieczór. Inspektora nie było, jednak sierżant Nick Johnstone, który odebrał telefon w jego gabinecie, powiedział, że Grant wciąż jest na służbie.
- W Marchmont był paskudny wypadek. Sprawca uciekł z miejsca przestępstwa - wyjaśnił sierżant. - Przejechał dziewczynę na rowerze; chyba zmarła. Inspektor pojechał przed godziną do szpitala. Mogę w czymś pomóc? Inspektor powiedział, że jeśli tylko pan zadzwoni, mamy na pana chuchać - tak się właśnie wyraził.
Chciałem poprosić go, by sprawdził dla mnie w komputerze parę nazwisk - powiedział Dewar.
Wal pan - odparł Johnstone.
Dewar odczytał nazwiska; sierżant zapisał je, prosząc parokrotnie o przeliterowanie.
Chwileczkę... - powiedział Johnstone.
O co chodzi?
Niech pan moment zaczeka. - Dewar usłyszał dźwięk kładzionej na biurko słuchawki. Zaczął się już nudzić czekaniem, gdy Johnstone wreszcie wrócił; najwidoczniej słuchawka wyślizgnęła się mu z rąk, nim zdołał podnieść ją do ucha. - Tak mi się właśnie wydawało - stwierdził sierżant. - Ta dziewczyna z Marchmont jest na pańskiej liście - jeśli to ta sama. Sandra Macandrew. Studiuje w Instytucie... jak on tam się nazywa?
To ona - powiedział Dewar, czując, jak gdyby na jego ramiona zwalił się nagle wielki ciężar. - Mówi pan, że nie żyje?
Funkcjonariusze napisali w raporcie z miejsca wypadku, że nie ma szans na przeżycie.
Rozumiem.
Kiedy tylko inspektor usłyszał, że uczyła się w instytucie, powiedział, że jedzie do szpitala. To było mniej więcej godzinę temu, nic więcej nie wiem.
Dokąd ją zabrano?
Do Szpitala Królewskiego.
Dziękuję - rzekł otępiały Dewar.
Mam oddzwonić, kiedy sprawdzę w komputerze te nazwiska? - zapytał Johnstone.
Nie, sam zatelefonuję. Zobaczę, czy uda mi się zastać inspektora Granta w szpitalu.
Dewar poczuł, że robi się mu niedobrze. Nie poznał bliżej Sandry Macandrew, ale zdążył ją polubić i uważał, że jest bystrą studentką o obiecującej przyszłości. A teraz już nie żyła. Sprawca zbiegł, powiedział Johnstone. W ciągu miesiąca zginęły dwie osoby z laboratorium Malloya. Odczuwany przez Dewara niepokój zwiększył się dziesięciokrotnie.
Rozdrażnienie, wywołane ociężałością ruchu na ulicach, wzrosło jeszcze bardziej, gdy Dewar nie zdołał znaleźć miejsca do zaparkowania w pobliżu szpitala.
Powtarzał sobie, że nie musi się spieszyć, że Sandra już nie żyje, ale emocje brały w nim górę nad rozsądkiem. Instynkt podpowiadał mu, że śmierć dziewczyny była w jakiś sposób związana z aferą wokół wirusa ospy, toteż im szybciej dostanie się do szpitala i porozmawia z Grantem, tym lepiej.
Zobaczył ruszającego spod krawężnika forda fiestę, więc gwałtownie zahamował ku irytacji jadącego za nim kierowcy. Ignorując gniewne trąbienie, zaczekał, aż fiesta zwolni miejsce, wjechał na nie roverem i porzucił go, nie przejmując się wystającym poza linię wozów bagażnikiem.
- Cholerny matoł! - wrzasnął człowiek, któremu Dewar uniemożliwiał przejechanie.
Nie zwracając na niego uwagi, Adam ruszył w stronę szpitala. Staromodna budowla naszpikowana była wieżami i wieżyczkami, jak zamek z baśni Disneya. W środku czekały na Dewara niekończące się korytarze i obłażące z farby sufity. Z wejścia do urazowej izby przyjęć światło padało na podjazd dla karetek; dwa ambulansy oczekiwały tu, aż los odwróci swoją następną kartę. Dewar wszedł przez automatycznie otwierające się drzwi i skierował się do rejestracji.
Sandra Macandrew, śmiertelna ofiara wypadku samochodowego, została tu przywieziona przed godziną. Czy jest tu jeszcze policja? - zapytał mężczyznę za biurkiem. - Chodzi mi szczególnie o inspektora Granta.
A pan kim jest? - spytał urzędnik, popatrując na intruza znad okularów. Dewar pokazał mu swoją legitymację. - Jest pan osobistym lekarzem panny Macandrew? - zadał kolejne pytanie.
Nie - odparł Dewar, zastanawiając, dlaczego w ogóle go o to spytano i jaki obowiązuje obecnie politycznie poprawny termin na określenie człowieka upośledzonego na umyśle. Doszedł do wniosku, że „inteligentny inaczej”, ale nie miał ochoty wdawać się w tej chwili w wojnę z utrudniającą życie biurokracją.
Jest pan jej krewnym?
Nie - powtórzył Dewar, ledwie panując nad nerwami. - Czy inspektor Grant jest jeszcze w szpitalu? - zapytał tonem wypranym z wszelkich śladów uprzejmości.
Panna Macandrew żyje - powiedział mężczyzna, przebijając w ten sposób kartę Dewara.
Żyje? - zapytał Adam ze zdumieniem, rozchyliwszy lekko usta.
Jest w ciężkim stanie. Znajduje się na intensywnej terapii, ale żyje. Policjanci wciąż tam są, ale nie mam pojęcia, czy jest wśród nich jakiś inspektor Grant.
Dewar zapytał o drogę do oddziału intensywnej terapii. Ruszył spiesznym krokiem, powstrzymując się od biegu. Lekarze i pielęgniarki nie biegają po szpitalu, najwyżej idą szybkim krokiem.
Zastał Granta z młodo wyglądającym lekarzem, który właśnie informował policjanta o odniesionych przez Sandrę Macandrew obrażeniach. Lekarz zniknął po chwili w bocznej salce oddziału intensywnej terapii.
- Co z nią? - spytał Dewar inspektora.
- Skąd pan się dowiedział o jej wypadku? - odparował Grant. Dewar powiedział mu o telefonie na komendę.
Co jej się stało? - zapytał ponownie.
Wracała do domu z instytutu na rowerze, a jakiś pijany bęcwał najechał na nią i się nie zatrzymał. Ulica jest dobrze oświetlona, dziewczyna miała porządne światła odblaskowe i fluorescencyjną taśmę na kurtce, więc odpada tłumaczenie, że jej nie zauważył. Na pewno był zalany w trupa.
Mam nadzieję, że złapiecie tego drania - powiedział Dewar, zaglądając przez szklaną taflę do sali, w której leżała Sandra. Krzątały się przy niej dwie pielęgniarki. Respirator, sprzęt do intubacji i mnóstwo bandaży sprawiały, że w ogóle nie można było poznać, kto znajduje się na łóżku. - Co mówił lekarz?
Pęknięcie czaszki, liczne złamania obydwu rąk i nóg, zgruchotany obojczyk i nadwerężona miednica. Moim zdaniem nie wiadomo, czy biedna dziewczyna utrzyma się przy życiu. Jak tak dalej pójdzie, Malloyowi niedługo nie będzie miał kto pomagać w badaniach. Zaczynam myśleć, że ktoś rzucił urok na jego laboratorium.
Są jacyś świadkowie? - spytał Dewar.
Żadnego, który byłby przydamy. Paru ludzi widziało odjeżdżający z dużą prędkością samochód, a wcześniej słyszało odgłosy wypadku. Nie byli w stanie określić marki, a nawet koloru auta, mimo światła lamp. Twierdzą, że to był jakiś jasny wóz. Było tam mnóstwo ludzi, ale automatycznie zapatrzyli się na ofiarę i nie odrywali od niej wzroku. Zanim przypomnieli sobie o samochodzie, już dawno zniknął.
Na pewno znajdziecie na rowerze ślady lakieru.
- Niewiele nam to pomoże, chyba że był to biały rolls-royce albo żółte ferrari - wzruszył ramionami Grant. - Jeżeli okaże się, że to niebieski ford, marne mamy szanse coś udowodnić tą drogą.
Bierze pan pod uwagę możliwość, że to nie był wypadek? - zapytał Dewar, wciąż wpatrując się przez szybę.
Co pan ma na myśli?
Usiłowanie morderstwa.
Grant podszedł do Dewara i również popatrzył przez przeszkloną ściankę działową.
Ma pan jakikolwiek powód, by to podejrzewać? - spytał.
Nie - przyznał Dewar. - Nie mam żadnych konkretnych powodów, ale instynkt mówi mi, że tak właśnie było. Uważam, że ktoś rozmyślnie starał się ją zabić.
Dlaczego?
Dewar postanowił okazać Grantowi całkowite zaufanie.
Irakijczycy starają się dorwać do wirusa ospy - powiedział.
Chryste! Myślałem, że ta choroba już dawno znikła.
Chodzi o odtworzenie wirusa z fragmentów DNA, z których korzysta się w badaniach naukowych, chociaż rekonstrukcja jest bardzo trudna. Podejrzewam, że starano się zmusić do niej Alego Hammadiego, ale odebrał sobie życie, więc trzeba było znaleźć kogoś innego. Sądzę, że mogli nawiązać kontakt z Sandrą Macandrew. Podejrzewaliśmy, że Irakijczycy mogą spróbować czegoś podobnego, dlatego właśnie wróciłem do Edynburga. Jeżeli złożyli Sandrze ofertę, a ona ją odrzuciła, mogli uznać, że za dużo wie. Gdyby doniosła na nich władzom, wreszcie mielibyśmy dowody i moglibyśmy dobrać się im do skóry. Może zdoła nam ich dostarczyć, kiedy - i jeżeli - odzyska świadomość. Czy pańscy ludzie planują przy niej zostać?
Przez noc funkcjonariusz będzie czuwał pod drzwiami, na wypadek gdyby odzyskała świadomość, chociaż lekarze uważają to za mało prawdopodobne.
Nigdy niczego nie wiadomo w takich przypadkach - stwierdził Dewar. - Zawsze ciężko rozpoznać i określić wielkość uszkodzeń mózgu. Uważam, że należałoby przydzielić do jej pilnowania co najmniej dwóch funkcjonariuszy. Należy ich poinformować, że może grozić kolejny zamach na jej życie.
Dobrze - powiedział Grant. - Zakładam jednak, że nie ma pan na to żadnych dowodów?
Nie - przyznał Dewar. - Biorę odpowiedzialność na siebie i chcę rozmawiać z nią jako pierwszy, kiedy tylko odzyska przytomność.
Z prawnego punktu widzenia zostało popełnione poważne przestępstwo, więc powinniśmy przesłuchać ofiarę, zanim...
- Rozumiem, jednak od tego, co wie, może zależeć życie milionów ludzi - przerwał mu Dewar, unosząc dłoń. - Jeżeli Irakijczycy czegoś od niej chcieli, muszę wiedzieć dokładnie, czego, ponieważ umożliwi nam to ustalenie, na jakim etapie rekonstrukcji wirusa się znajdują. Wiem, jakie powinienem zadawać pytania, a pan - nie.
- Wydawało mi się, że nasi cichociemni chłopcy zapędzili Irakijczyków w kozi róg - powiedział Grant, zmieniając temat.
- Mnie też - odparł Dewar, doceniając wagę stwierdzenia inspektora. Skoro Wydział Specjalny i MI5 śledziły każdy ruch Irakijczyków, jakim cudem zdołali oni zorganizować zamach na życie Sandry Macandrew?
11
Gdy Dewar obudził się następnego ranka, pomyślał ze zdziwieniem, że przez noc nikt do niego nie dzwonił. Odsunął kołdrę, usiadł na brzegu łóżka i zatelefonował do szpitala, by zapytać o stan Sandry Macandrew.
Bez zmian, wciąż w stanie krytycznym, w głębokiej śpiączce - poinformowano go. Czuwającemu pod drzwiami jej sali policjantowi noc również upłynęła bezczynnie. Nikt nie próbował złożyć Sandrze niepożądanej wizyty.
Dewar jadł właśnie śniadanie w hotelowej restauracji, gdy dołączył do niego Simon Barron. Sprawiał wrażenie, jakby już od wielu godzin był na nogach, chociaż nie powiedział na ten temat ani słowa. Pewnie przebiegł piętnaście kilometrów i przepłynął Firth of Forth po poranną gazetę, pomyślał Dewar.
Miałem nadzieję, że pana złapię - powiedział Barron. - Przygotował pan dla mnie tę listę?
Tak - odparł Dewar. - Kawy?
Nie biorę jej do ust.
Pewnie uważa, że obniża sprawność, pomyślał Adam, nalewając sobie drugą filiżankę.
Czy któryś z pańskich podopiecznych wymknął się wczoraj spod kontroli? - zapytał.
Co pan ma na myśli?
Czy Irakijczycy mogli bez waszej wiedzy przystąpić do działania?
Którzy? Pilnujemy tylko Siddiquiego i Abbasa. Studenci mają całkowitą swobodę ruchów - odrzekł Barron. - Dlaczego pan o to pyta?
Dewar zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią. Myślał nad tym, co Barron powiedział o studentach, zwłaszcza nad możliwością, że Siddiąui mógł zwerbować jednego z nich - o ile nie więcej - do swoich celów.
- Jedna ze studentek z Instytutu Nauk Molekularnych padła wczoraj w nocy ofiarą wypadku samochodowego. Została przejechana, gdy wracała do domu na rowerze. Jest w krytycznym stanie. Być może był to wypadek - policja sądzi, że
sprawcą był jakiś pijany kierowca - ale ta dziewczyna nazywa się Sandra Macandrew i jest na mojej liście.
Po chwili milczenia na twarzy Barrona pojawiło się zrozumienie.
Myśli pan, że to nie był wypadek? Że miało to coś wspólnego z przyczyną, dla której znalazła się na liście?
Skoro na nią trafiła, Irakijczycy mogli próbować się z nią skontaktować. Załóżmy czysto teoretycznie, że tak właśnie było, a ona odrzuciła ich propozycję, a może nawet zagroziła, że zgłosi się na policję. Jak pan myśli, jaki to mogło wywołać skutek?
Ma pan rację - przyznał Barron. - Logiczna hipoteza. Odrzucenie irackiej oferty równałoby się podpisaniu na siebie wyroku śmierci.
Z drugiej strony, Irakijczycy na pewno wiedzą, że większość naukowców wpadłaby w furię na samą myśl o tym, do czego mieliby ochotę ich namówić. Siddiąui i Abbas nie mogą zabić każdego z nich, muszą więc w jakiś sposób ustalać, które osoby mogłyby być podatne na materialne propozycje.
Na pewno zebrali takie informacje - stwierdził Barron. - Przeprowadzili dyskretne śledztwo, wyszukali ludzi nieusatysfakcjonowanych swoim położeniem, cierpiących na brak gotówki, starających się za wszelką cenę ukryć jakieś tajemnice, i tak dalej.
Dlaczego więc próbowali namówić do współpracy Sandrę Macandrew? - zastanowią się na głos De war. - Kiedy ją spotkałem, uznałem za normalną studentkę, robiącą w życiu dokładnie to, na co ma ochotę. Niewielu z nas może to o sobie powiedzieć. Malloy twierdzi, że nie miała żadnych problemów przy pisaniu swej pracy, chociaż zakaz obrotu fragmentami wirusa utrudnił jej nieco badania. Dziewczyna mieszka w bloku z koleżankami, jest wegetarianką, należy do Przyjaciół Ziemi, dojeżdża do pracy rowerem, od czasu do czasu wychodzi wieczorem do pubów, w wolne dni wpada do chińskich knajp z przyjaciółmi. Nie ma za dużo pieniędzy, ale też ich jej nie brakuje. Gdybym miał wybierać Miss Typowych Studentek, głosowałbym właśnie na nią.
Może więc niepotrzebnie się martwimy? Może to rzeczywiście był wypadek? - zasugerował Barron.
Nie przekonany jego słowami, Dewar wzruszył ramionami. Obydwaj przez chwilę milczeli, po czym Dewar rzekł:
Istnieje inna możliwość. - Barron uniósł brwi. - Sandra nie kontaktowała się z Irakijczykami, ale wie, komu złożyli propozycję.
Więc usiłowali ją zabić, by się nie wygadała? Tak, to brzmi nieźle - przyznał Barron.
Wobec tego należałoby również założyć> że osoba, z którą nawiązali łączność, zgodziła się dla nich działać - powiedział Dewar. - Inaczej Irakijczycy zabiliby człowieka, który odrzucił ich propozycję, a nie Sandrę.
Trudno uwierzyć, że korzystają ze studentów jako z morderców do wynajęcia - rzekł Barron. - Moi ludzie znają się na swojej robocie. Z ich raportu wynika, że Siddiąui i Abbas wyszli z siedziby stowarzyszenia po południu w towarzystwie dwóch studentów, ale zawędrowali zaledwie za róg do Bookstop Cafe na
Teviot Place. Byli tam około czterdziestu minut, gadali, a w końcu wrócili do ośrodka. Żaden z nich później nie wychodził.
Zatem albo Sandrę próbował zabić najemny morderca, o którym nic nie wiemy... albo policja miała rację i rzeczywiście był to jakiś pijany kierowca.
Pewnie powiedział pan policji o swoich podejrzeniach?
Prosiłem, żeby przez noc miała zapewnioną ochronę - przytaknął Dewar.
Fakt, że przeżyła, to dla nas karta atutowa. Jeżeli dojdzie do siebie, nasze spekulacje mogą się okazać akademickie. Może dostarczy nam dowodów przeciw Irakijczykom.
Zażyczyłem sobie, bym był pierwszy, który z nią porozmawia, gdy odzyska świadomość. W tej chwili ustalenie, czy wie coś o fragmentach wirusa, jest istotniejsze niż wykrycie, kto próbował ją zabić.
Zgadza się - przyznał Barron. - Proszę dać mi tę listę; im szybciej zaczniemy sprawdzać pozostałych, tym łatwiej będzie nam w razie potrzeby zapewnić im bezpieczeństwo.
Dewarowi nieco ulżyło, że nie ostrzegł Stevena Malloya, iż grozi mu wzięcie pod obserwację. Łatwiej było się z tym pogodzić, jeśli wiedziało się, że czyni się to dla dobra obserwowanego. Dewar wszedł na górę i wrócił z listą.
Nie ma adresów - stwierdził Barron.
Prosiłem mojego informatora o nazwiska osób, które mają niezbędne kwalifikacje do rekonstrukcji wirusa. Nie był zadowolony; stwierdził, że czuje się, jakby donosił na kolegów. Gdybym poprosił go o adresy, wyczułby, że zamierzamy zrobić użytek z listy, i nie dowiedziałbym się od niego niczego więcej. Na pewno Tajna Służba Jej Królewskiej Mości będzie w stanie sobie poradzić.
Ma pan rację - przyznał Barron. - Da mi pan znać, jeśli stan dziewczyny się zmieni?
Oczywiście, jeśli będę mógł się z panem skontaktować. Nie dał mi pan nawet numeru telefonu - powiedział Dewar.
Baron wyciągnął pióro z wewnętrznej kieszeni i zapisał numer na podsuniętej mu przez Dewara wizytówce.
Z ciekawości zapytam, dlaczego nie zrobił pan tego od razu?
Nigdy na pierwszej randce - odparł Barron. Na Boga, ten człowiek ma poczucie humoru, pomyślał Dewar z zadowoleniem, jednak wciąż wpatrywał się w Barrona, czekając na prawdziwą odpowiedź. - Pokazałem panu legitymację na lotnisku, pan - nie. Nie muszę niczego dodawać - rzekł wywiadowca.
Mój Boże, to zupełnie inny świat, pomyślał Dewar po odejściu Barrona. Na pewno sprawdził, czy rzeczywiście jestem Adamem Dewarem, a nie kimś, kto się pod niego podszywa. Teoretycznie taka podejrzliwość i przestrzeganie wymogów bezpieczeństwa powinna natchnąć go otuchą, jednak wywoływała jedynie niepewność.
Dewarowi przyszło do głowy, że być może Steven Malloy jeszcze nie wiedział, co stało się z Sandrą Macandrew. Lekarz popatrzył na zegarek: tuż po wpół do dziewiątej. Malloy zapewne był jeszcze w domu.
- Przepraszam, właśnie kończyłem śniadanie - przeprosił Malloy; mówił, jakby miał pełne usta.
Dewar wyobraził sobie okruchy tostu na opiekaczu i niezwykłą woń kawy w kościele. Opowiedział, co stało się z Sandrą.
Boże, to okropne! - wykrzyknął najwyraźniej wytrącony z równowagi Malloy. - Jak się czuje? Mogę ją odwiedzić? Czy mogę cokolwiek zrobić?
Niestety, jest w krytycznym stanie - odpowiedział Dewar. - Leży na intensywnej terapii w Szpitalu Królewskim. Odniosła liczne urazy i nikt nie ryzykuje określenia, jakie są jej szanse.
Powiadomiono jej rodziców?
Na pewno zrobiła to policja.
To straszna tragedia - powiedział Malloy. - Muszę tam pojechać. Najpierw pokażę się w laboratorium i powiem o tym wszystkim, potem pojadę prosto do szpitala.
Dewar miał powiedzieć mu o policyjnej ochronie, ale się powstrzymał, chociaż sam nie wiedział, dlaczego. Postanowił zrobić coś odwrotnego: uprzedzić policję o planowanej wizycie Malloya.
- Pewnie zobaczymy się w szpitalu - powiedział.
Gdy Dewar dotarł na oddział intensywnej terapii, był tam Grant. Inspektor rozmawiał właśnie z dwoma funkcjonariuszami w mundurach, stojącymi pod drzwiami.
Jest jakaś poprawa? - zapytał Dewar, podchodząc do Granta.
Ponoć niewiele się zmieniło - odparł inspektor. - Siedzą u niej rodzice. Przyjechali z Elgin.
Dwaj mężczyźni w uniformach usiedli na krzesłach po obu stronach drzwi. Grant i Dewar weszli na oddział i popatrzyli przez szklaną taflę. Załzawiona matka Sandry trzymała córkę za rękę. Ojciec, równie wstrząśnięty, jednak nie okazujący emocji, siedział z kamienną twarzą po drugiej stronie łóżka. Jedynie w o-czach widać było trawiący go ból.
Sandra nadal była nieprzytomna. Aparatura zapewniała oddychanie i kontrolowała stan zmasakrowanego ciała. Zielone światełka, ciche popiskiwanie i szczękanie przełączników świadczyło, że maszyneria funkcjonuje - i będzie działać do czasu, gdy mózg Sandry przejmie obowiązki urządzeń lub stanie się pewne, że nigdy do tego nie dojdzie i sieją odłączy.
Po chwili pojawił się zaaferowany Malloy.
- Co z nią? Czy jest jakaś poprawa? - zapytał, gdy policjanci wpuścili go na oddział. Dewar przyłożył palec do ust i odparł cicho:
- Są u niej rodzice. Malloy pokiwał głową.
.- Och, Boże, to straszne - szepnął. - Nie powiedział mi pan, kiedy to się stało.
~ Tuż po ósmej wczoraj wieczorem. Jechała rowerem do domu - włączył się Grant.
- Najwyżej dwadzieścia minut po tym, gdy z nią rozmawiałem - odparł Malloy, kręcąc w oszołomieniu głową.
Dewar i Grant popatrzyli po sobie.
Rozmawiał pan z nią? - zapytał Dewar podniesionym głosem.
Zadzwoniła do mnie około wpół do ósmej.
Po co?
Powiedziała, że odkryła coś, o czym powinniśmy podyskutować.
Co takiego? - zapytał Dewar, starając się nie okazywać podekscytowania.
Nie wiem.
Nie wie pan?! - wykrzyknął Grant.
- Nie. - Malloy był najwyraźniej zdziwiony efektem, jaki wywarły jego słowa. - Zaproponowałem, żebyśmy porozmawiali o tym rano. Byłem umówiony wczoraj wieczorem. - Oskarżycielskie spojrzenia sprawiły, że pospieszył z wyjaśnieniami: - Studenci zawsze dokonują „odkryć”, to prawo natury. Niemal zawsze okazuje się, że to fałszywe tropy, artefakty lub wynik nieprawidłowego opracowania zasad eksperymentu. Nie widziałem żadnego powodu, żeby pędzić po nocy do laboratorium.
- Założył więc pan, że odkrycie Sandry ma coś wspólnego z prowadzonymi przez nią badaniami - powiedział Dewar, zrozumiawszy tok myślenia Malloya.
- Oczywiście - odparł naukowiec ze zdumieniem. - A z czym by innym? Grant i Dewar zignorowali jego pytanie.
Czy pana zdaniem zdenerwowała się, gdy powiedział jej pan, by to zaczekało do rana? - zapytał policjant.
Zdenerwowana? Nie, nie sądzę, chociaż...
Niech pan kontynuuje.
- Zdawało się, że jest trochę... -Tak?
Trudno powiedzieć. Sprawiała wrażenie zachowującej się z rezerwą - rozumie pan, co mam na myśli? Chyba to niezupełnie trafne określenie, ale nie potrafię wymyślić lepszego. Jak gdyby coś ją powstrzymywało.
Może dlatego, że nie była sama?
Może - zgodził się Malloy ze wzruszeniem ramion. - Pomyślałem sobie, że jest rozczarowana, bo nie chcę od razu przyjechać.
Rozmowę przerwało zamieszanie przy drzwiach. Grant podszedł zobaczyć, co się dzieje. Pytanie „Dlaczego nie pozwolicie mi porozmawiać z kimś kompetentnym?” wskazywało, że przybył Pierre Le Grice. Policjanci przy drzwiach starali się zniechęcić go do wejścia. Grant załagodził sytuację i przyprowadził Le Grice'a ze sobą.
Dowiedziałem się od ludzi w laboratorium, co się stało - wyjaśnił Francuz Malloyowi. - Przyjechałem prosto do szpitala. Co z Sandrą?
Niestety, źle - powiedział Malloy.
A pan czego tu szuka? - zapytał Le Grice Dewara.
Martwiłem się o nią, podobnie jak pan - odparł Dewar, unikając prawdziwej odpowiedzi.
Le Grice popatrzył przez szybę.
Boże! Mam nadzieję, że złapiecie tego łotra, który to zrobił - zawołał.
Zrobimy, co w naszej mocy - powiedział Grant, nie zachwycony zachowaniem ognistego Francuza.
Rodzice Sandry wyszli z sali, obejmując się ramionami w poszukiwaniu otuchy w swym cierpieniu. Matka ocierała chusteczką oczy. Malloy podszedł do nich.
- Proszę państwa, jestem kierownikiem badań Sandry. Chyba się spotkaliśmy, kiedy Sandra przyjechała na wstępną rozmowę...
Jego głos ucichł, gdy wyszedł razem z państwem Macandrew na zewnątrz, starając się wyrazić swoje współczucie. Dewar i Grant przeszli w kąt, by porozmawiać o implikacjach telefonu Sandry do Malloya. Skorzystawszy z tego, że został sam, Le Grice wszedł na salę i usiadł obok dziewczyny. Ujął jej dłoń i mówił do niej cicho, jak gdyby była przytomna i mogła go słyszeć. Czuwająca nad nią pielęgniarka uśmiechnęła się z aprobatą i zajęła się czymś innym.
Musimy się zatem tylko dowiedzieć, kto był z nią wczoraj wieczorem w instytucie, kiedy dzwoniła do Malloya, i mamy sprawcę - powiedział Grant po drugiej stronie przeszklonej ściany.
Lub sprawczynię - dodał Dewar, przypomniawszy sobie, że na liście były oprócz Sandry dwie kobiety. - Ma pan rację, nie potrzeba nam nic więcej.
Obaj mężczyźni zamilkli, zastanawiając się nad odmiennymi rzeczami. Grant obmyślał sposób zaaresztowania osoby, która próbowała zabić Sandrę. Dewar rozważał implikacje faktu, iż ktoś zgodził się pomagać Irakijczykom; musiał się dowiedzieć, jak daleko zaszła ta współpraca.
Lekarz w zielonym stroju chirurgicznym podszedł do Dewara oraz Granta i powiedział z nietajonym gniewem:
- Niech panowie posłuchają, byłem bardzo cierpliwy. Wiem, że wszyscy macie istotne powody, by tu siedzieć, ale jeżeli zobaczę jeszcze jedną legitymację służbową, chyba zwymiotuję. To mój oddział i chcę, żebyście go wszyscy opuścili. Utrudniacie pracę mojemu personelowi. Musicie czekać gdzieś indziej. Damy znać, jeżeli w stanie dziewczyny zajdzie jakaś zmiana.
- Ma pan rację. Przepraszamy - powiedział Dewar. - Chodzi o to, że dziewczyna jest w tej chwili dla nas bardzo ważna.
Lekarz odpowiedział tak, jak w opinii Dewara powinien - że wszyscy jego pacjenci są ważni.
Przykro mi, panie doktorze, ale moi ludzie zostaną na zewnątrz - powiedział Grant.
Zgadzam się, ale musimy mieć swobodę ruchów na samym oddziale.
Le Grice'a odwołano od łóżka Sandry. Wszyscy goście zostali wyprowadzeni z oddziału. Malloy podszedł do nich, gdy pielęgniarka zabrała rodziców Sandry na herbatę.
- Są w okropnym stanie - powiedział - to ich jedyne dziecko. Odchodzili już od drzwi, gdy z wnętrza oddziału intensywnej terapii rozległ się dźwięk elektronicznego alarmu.
- Co się dzieje? - zawołał Malloy.
Dewar nie czekał, by sformułować jakąś hipotezę. Wpadł z powrotem do oddziału i zobaczył gorączkową krzątaninę przy łóżku Sandry.
- Co się stało? - zapytał kategorycznym, władczym tonem, wiedząc, że w ten sposób najłatwiej uzyska odpowiedź.
Nawalił respirator - rzuciła mijająca go w biegu pielęgniarka.
Pospieszcie się z drugim! - rozkazał lekarz, który parę minut wcześniej wyrzucił intruzów z oddziału.
Dewar podszedł do miejsca, w które odtoczono respirator. Lekarz prowadził już sztuczne oddychanie, wdmuchując powietrze w wylot tkwiącej w tchawicy Sandry rurki intubacyjnej.
Adam przyjrzał się odłączonej plastykowej końcówce przy respiratorze; nie wiedział, czego właściwie szuka, ani nawet na czym polegała istota awarii. Urządzenie niewątpliwie działało prawidłowo, nim wyszedł z oddziału. Dewar przypomniał sobie wyraźnie, że widział ruch sprężających powietrze zbiorników oraz dosłyszał charakterystyczny klekot maszyny, gdy Le Grice otworzył drzwi, wychodząc z sali.
Przypadkowo zauważył coś dziwnego w miejscu, gdzie plastykowy łącznik był założony na metalową rurę wylotową z boku respiratora. Krew zastygła mu w żyłach, gdy przyjrzał się dokładniej. Plastykową rurę nacięto równolegle do jej osi w dwóch miejscach. Nie mogła rozpaść się na części i wyglądała niemal normalnie, ale pompowane przez maszynę powietrze przestało trafiać do płuc Sandry. Ktoś próbował zabić dziewczynę niemal na jego oczach. Był to bez wątpienia Francuz, Le Grice. On ostatni był przy Sandrze.
Dewar odczekał chwilę, aż się uspokoi. Le Grice stał na korytarzu wraz z pozostałymi. Skoro wykazał się wystarczającą arogancją, by posunąć się do próby morderstwa w tych okolicznościach, prawdopodobnie liczył na to, że nikt nie zauważył jeszcze przyczyny awarii respiratora. Do tego istniała spora szansa, że gdy zostanie wykryta, uzna sieją za rezultat defektu przewodu, a nikt z lekarzy ani pielęgniarek nie będzie podejrzewać sabotażu.
Aresztowanie Le Grice'a po cichu i skutecznie, bez wywoływania zamętu w szpitalu i dramatycznych scen, stało się teraz najważniejszym celem. Dewar odsunął się na bok, gdy podtoczono i podłączono do zasilania nowy respirator.
- Szybciej, bo dziewczyna umrze! - zawołał ktoś spośród tylko pozornie bezładnego tłumku otaczającego Sandrę.
Dewar stwierdził po chwili, że jak zahipnotyzowany wpatruje się w rozgrywającą się scenę. Dla skoncentrowanych na swoich czynnościach ludzi mógłby być równie dobrze niewidzialny. Czuł, że życie Sandry Macandrew waży się na szali. Przepełniał go gniew i poczucie bezradności, wywołane potwornym uczuciem, że może być świadkiem jej śmierci. Pikanie aparatury zamieniło siew monotonny hałas, wykres na oscyloskopie stał się prostą linią, jednak zespół medyczny nie rezygnował.
Piśniecie, pojedyncza iglica na monitorze, znowu nic. Dwa piśnięcia. Przypływ optymizmu, jeszcze parę nieregularnych piknięć, wreszcie rytmiczna harmonia.
- No, ściągnęliśmy ją z powrotem. Dziękuję wszystkim.
Jeszcze nigdy elektroniczne popiskiwanie nie brzmiało tak słodko, pomyślał Dewar, gdy odgłos pracy kardiomonitora stał się równy i rytmiczny. Syczenie i szczękanie respiratora było w tej chwili najpiękniejszą muzyką.
Dołączył do czekających na zewnątrz osób.
- Przez chwilę było krucho, ale już nic jej nie grozi - powiedział.
-Dzięki Bogu - rzekł Malloy; zawtórowali mu inni.
Dewar złowił spojrzenie Le Grice'a i w tym momencie Francuza zdradził jego wzrok. Przez chwilę obydwaj wpatrywali się w siebie, po czym Le Grice odwrócił się na pięcie i rzucił do biegu korytarzem.
- Szybko! Za nim! - krzyknął Dewar; nadzieja na szybkie, dyskretne aresztowanie prysła. - Próbował zabić Sandrę!
Dwaj funkcjonariusze pobiegli za Francuzem. Grant wydał przez radio rozkaz, by przysłano do szpitala posiłki. Podał rysopis Le Grice'a i nakazał przede wszystkim obstawienie drzwi. Dewar odciągnął na bok Malloya.
Musi pan wracać do instytutu i zamknąć swoje laboratorium - powiedział. - Wszystkie materiały Le Grice'a mają zostać poddane kwarantannie. Nade wszystko musi pan zabezpieczyć laboratorium, choćby to miało oznaczać zamknięcie całego instytutu.
Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - poskarżył się wyraźnie oszołomiony Malloy.
- Niech pan robi, co każę! - rzucił stanowczo Dewar. Odwrócił się do Granta i dodał: - Może powinien pan wysłać paru ludzi do instytutu na wypadek, gdyby Le Grice'owi udało się wymknąć i próbował się tam dostać. Skoro został wykryty, nie ma nic do stracenia.
Grant kiwnął głową na znak zgody i rozkazał przez radio, by policyjny patrol pojechał pilnować wejścia do instytutu.
- Powiadomię straż szpitalną, co się dzieje - powiedział i ruszył na poszukiwanie wewnętrznego telefonu.
Dewar został na miejscu, wyglądając z korytarza przez okno na ruchliwe ulice w dole. Próbował się domyślić, czy Le Grice'owi udało się wymknąć na zewnątrz. Jeśli tak, co dalej? Policja miała już uzyskany od Malloya opis samochodu Francuza. Jego rysopis był przekazywany szybciej niż jakakolwiek plotka. Znajdował się w pułapce w centrum miasta - na pewno nie był w stanie daleko uciec.
Grant powiadomił Dewara, że wszystkie wyjścia zostały obstawione. Le Grice^ nie dostrzeżono w pobliżu żadnego z nich.
- Może się spóźniliśmy, ale nie dotrze daleko - orzekł policjant.
Dewar skinął głową, słysząc potwierdzenie własnych wniosków, ale nic nie powiedział. Starał się wybiec myślami naprzód. Wiedział, że Le Grice nie ma szans się wymknąć, Francuz był jednak bardzo sprytny. Jak zachowałby się sprytny człowiek w tych okolicznościach? Zaszyłby się gdzieś i nie wyściubiał nosa - odpowiedział sam sobie.
Nad czym pan tak duma? - zapytał Grant.
Myślę, że Le Grice wciąż jest w szpitalu - odparł Dewar.
Dlaczego pan tak sądzi?
Jest sprytny i nie traci głowy. Dowiódł tego, pojawiając się tu dziś i próbując zabić Sandrę. Domyślam się, że wyszukał sobie jakąś kryjówkę. Zamierza odczekać w niej cierpliwie, aż dojdziemy do wniosku, że zdołał się wymknąć. Wtedy będzie o wiele łatwiej mu się wydostać.
-Nie mam ochoty nawet myśleć o przeszukaniu całego szpitala - powiedział Grant. - Prawdopodobnie pełno tu zakamarków, o których nie wie nawet sam personel.
- Nie sposób tego zrobić - zgodził się Dewar, kiwając głową. - Jeżeli jednak pańscy ludzie będą pilnować wszystkich wyjść, zdołamy zatrzymać go w środku, aż zrobi coś nieprzemyślanego.
Na przykład weźmie pacjenta na zakładnika - rzekł Grant.
Nie powinien był pan tego mówić - odparł Dewar; taka możliwość nie przyszła mu do głowy.
Sam pan powiedział, że nie ma nic do stracenia. Zaprzepaścił swoją karierę. Jeśli dziewczyna umrze, czeka go dożywocie, a niewiele mniejszy wyrok, jeśli nawet przeżyje.
Myślę, że istotnie mógłby wziąć zakładników, gdyby skierował pan grupy mundurowych do przeszukania szpitala - przyznał Dewar. - Jeżeli zostawimy go w spokoju, zadowoli się czekaniem na okazję do ucieczki. Dzięki temu zyskamy kilka godzin, podczas których Le Grice będzie myślał, że jego plan okazał się skuteczny.
A co my zrobimy przez tych kilka godzin?
Zdobędziemy plany szpitala i spróbujemy ustalić, gdzie mógł się zaszyć. Wiemy, skąd zaczął ucieczkę, i postaramy się myśleć tak jak on.
Po dziesięciu minutach pracownik administracji przyniósł im plany szpitala. Obejmowały one kondygnacje nad poziomem gruntu, lecz Grant zażyczył sobie również szkiców podziemi. Dewar zaczął oglądać plany, podczas gdy inspektor udał się do policjantów przy wejściach, by nakazać im zachowanie zdwojonej czujności. Minęło dwadzieścia minut, więc nie należało się spodziewać, że Le Grice będzie próbował przedrzeć się przez nich biegiem - powinni raczej spodziewać się Francuza w jakimś przebraniu.
Przyszło panu coś do głowy? - zapytał Grant po powrocie.
Jesteśmy na tym korytarzu. - Dewar powiódł palcem wzdłuż linii na papierze. - Le Grice pobiegł w tę stronę i znikł za tym zakrętem.
Grant pochylił się bliżej i niemal przytknął palec wskazujący do palca Dewara.
Już widzę. Mamy więc dwie możliwości - powiedział. - Albo zbiegł po tych schodach, albo przeszedł przez te drzwi. Prowadzą chyba donikąd - sądząc z planu, są tu tylko spiralne schody wewnątrz okrągłej wieży, bez zejścia na parter.
Którą drogę by pan wybrał? - zapytał Dewar.
Na dół po schodach, bez wątpienia - odparł Grant. - Przecież dopiero zaczął uciekać. Adrenalina lała się u niego strumieniami i na pewno myślał tylko o znalezieniu się na zewnątrz. Po zejściu na dół miał więcej dróg ucieczki - trzy korytarze i kilka wyjść do wyboru.
Może jednak jest wystarczająco inteligentny, by uświadomić sobie, że mimo to zostałby złapany już wówczas, chociaż minęło tak mało czasu.
Jeżeli obmyślił to wszystko w ciągu kilku chwil, które zajęło mu dojście do zakrętu korytarza, mamy do czynienia z naprawdę cwanym gościem - powiedział Grant. - A skoro jest tak zmyślny, zaczynam się go cholernie bać.
Jest, i dlatego mnie też robi się ciężko na duszy - odparł Dewar.
12
-1 co pan chce zrobić? - zapytał Grant.
- Zamierzam na wszelki wypadek sprawdzić okrągłą wieżę - odparł Dewar. -Widzę, że stara się pan korzystać z intuicji - stwierdził Grant, skrzywiwszy
się z ironią. - Gotów jestem się założyć, że wejście do wieży jest zamknięte. Od lat z niej nie korzystano.
Nie zakładałbym się z panem - odrzekł Dewar. - Będę jednak miał spokojniejszy umysł, jeśli do niej zajrzymy.
Jak pan chce - odparł Grant ze wzruszeniem ramion, świadczącym, że uważa to za stratę czasu. - Sprawdzę pomieszczenia przy korytarzu piętro niżej. Spotkamy się na schodach, kiedy pan skończy. - Dewar skinął głową na znak zgody. -
Zanim zaczniemy, zgódźmy się co do jednego: żadnych heroicznych wyczynów - dodał Grant. - Wezwiemy posiłki, jeśli będziemy musieli ruszyć do akcji.
- Zgoda - rzekł Dewar.
Wszedł po schodach na górę, na korytarz, w którym Le Grice zniknął mu z oczu z rozwianymi połami fartucha, starając się wyrwać na wolność. Dewar ruszył jego śladem do zakrętu, gdzie zgodnie z planem Francuz miał do wyboru różne drogi. Po lewej znajdowały się podwójne drzwi, wiodące na główną klatkę schodową. Po prawej również były drzwi. Patrząc na nie, Dewar zrazu pomyślał, że Grant miał rację. Wygląd drzwi zdawał się sugerować, że nie korzystano z nich od wielu lat. Umieszczona w nich szklana tafla była zabita dyktą od wewnętrznej strony. Brudna klamka wyglądała na od dawna niedotykaną. Dewar nacisnął na nią; drzwi okazały się zamknięte.
Przyznając z niechęcią rację Grantowi, Dewar zebrał się do powrotu na dół, gdy coś zmusiło go do zostania w miejscu. Dotarło do niego, że opór przy nacisku na klamkę był o wiele mniejszy niż powinien, poza tym wydawało się, że drzwi powstrzymuje coś znajdującego się znacznie niżej niż zamek. Dewar zawrócił i ponownie spróbował je otworzyć. Upewnił się, że jego pierwsze wrażenie było słuszne. Podniósł głowę i ujrzał, że płyta drzwi odchyla się lekko u góry. Nie były zamknięte;
blokowało je coś znajdującego się z drugiej strony. Nie oznaczało to, że zatarasował je Le Grice - wejście do wieży na tym piętrze mógł już dawniej zablokować ktoś, kto wydostał się z niej na innym poziomie. Z drugiej strony, warto było to sprawdzić.
Dewar nacisnął na klamkę i przytrzymując ją w tej pozycji, napierał na drzwi z coraz większą siłą. Zaczęły się stopniowo uchylać; słychać było szuranie przesuwającego się po posadzce wielkiego tekturowego pudła. Dewar zdołał odepchnąć drzwi na tyle, by przecisnąć się na drugą stronę. Zamknął je za sobą po cichu i przyjrzał się tarasującemu przejście pudłu. Okazało się pełne grubej gumowej wykładziny. Pęknięcia na widocznych kantach świadczyły, że guma już dawno uległa rozkładowi.
Powietrze w wieży było stęchłe i pełne kurzu - najwidoczniej nie było w niej wentylacji. Wszystkie płaskie powierzchnie pokrywała gruba warstwa pyłu. Całe pomieszczenie było zawalone zbędnym sprzętem; na podłodze poniewierał się inkubator dla wcześniaków ze stłuczoną szybą i obłażącą farbą. Dewar domyślił się, że wrzucono go do wieży, gdy obudowa uległa uszkodzeniu i uznano, że urządzenie dożyło dni swej użyteczności. Było tu też pełno poskładanych po trzy plastykowych krzeseł w różnym stadium zdewastowania. Pod ścianami ustawiono deski, obok stało parę metalowych wiader ze spłowiałymi, lecz wciąż czytelnymi napisami NA WYPADEK POŻARU - relikty z czasów, gdy porozstawiane na korytarzach pojemniki na wodę służyły jako jedyna metoda gaszenia ognia.
Pomieszczenie w wieży było do połowy wysokości wyłożone glazurą. Spękane i potłuczone płytki przypominały pozbawione napisów mapy drogowe. Pochodziły z całkowicie odmiennej epoki - czasów gazowego oświetlenia i zmywania kwasem karbolowym, gdy Joseph Lister i jego koledzy wprowadzali właśnie w tym szpitalu przełomową koncepcję antyseptyki. Pod oknem stał blat starego stołu operacyjnego, ale nigdzie nie było widać jego podstawy. Stół oraz rozmaite inne sprzęty wskazywały, że musiała być to niegdyś sala operacyjna, przeznaczona do drobnych zabiegów - na przykład drenowania ran, przekłuwania septycznych pęcherzy i tym podobnych - miało to jednak miejsce już bardzo dawno temu. Od wielu lat pomieszczenie pełniło wyłącznie rolę lamusa.
Co istotniejsze, nie było tu ani śladu Le Grice'a; żaden odcisk ręki czy stopy w pyle i kurzu nie zdradzał jego bytności. Dewar wyszedł na półpiętro i zaczął wspinać się po kamiennych stopniach. Spiralna klatka schodowa wywoływała nieokreślone uczucie klaustrofobii, zwłaszcza w chwili, gdy Dewar znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach pomiędzy piętrami. Ściany i sufit były ogołocone z lamp - dopływ elektryczności odcięto najprawdopodobniej wtedy, gdy zaprzestano korzystania z wieży.
Kolejne piętro na szczęście było dzięki oknom jako tako oświetlone. Dewar zatrzymał się na chwilę u szczytu schodów. Wytężył słuch, lecz doszedł go jedynie odległy szum ulicznego ruchu pod bramą szpitala. Tu także w powietrzu unosiła się przede wszystkim nieprzyjemna woń stęchlizny, jednak dawał się w nim wyczuć również ulotny zapach wody kolońskiej. Dewar rozpoznał jej markę i zdał sobie sprawę, że Le Grice jest gdzieś na górze.
Serce podeszło mu do gardła. Czuł, jak boleśnie łomocze mu w piersiach. Domyślał się, że powinien zejść na dół i wspólnie z Grantem wezwać posiłki, jednak wolał porozmawiać sam na sam z Le Grice'em i dowiedzieć się od niego - o ile to w ogóle było realne - jak daleko Francuz posunął się w pracach nad fragmentami wirusa ospy. Bał się, że obecność policjantów oraz stres wywołany aresztowaniem i zakuciem w kajdanki sprawią, że Le Grice odmówi jakiejkolwiek współpracy. Gdyby Dewar zdołał namówić go do szczerości przed pojawieniem się funkcjonariuszy, miałby większe szanse poznania całej prawdy. Musiał zachować ostrożność, gdyby doszło do najgorszego, był jednak równie wysoki i silny jak Francuz. Powinno mu się udać, jeśli nie straci głowy i nie właduje się w jakąś pułapkę.
Podszedł do wejścia do pomieszczenia zajmującego wnętrze wieży na tym piętrze. Drzwi były lekko uchylone. Dewar popatrzył w górę, czy nie umieszczono na nich jakiegoś ciężaru, mającego spaść na głowę nieostrożnemu intruzowi. Niczego nie zauważył. Oczywiście istniała możliwość, że Le Grice czaił się po drugiej stronie, przyciśnięty do ściany i gotów zaatakować pierwszą osobę, która wejdzie do jego kryjówki. Dewar pchnął lekko drzwi, lecz nie wszedł do środka. Zawiasy skrzypnęły w proteście, iż zakłócono ich bezczynność.
Ku swemu zaskoczeniu Dewar zobaczył, że Le Grice siedzi na podłodze naprzeciw wejścia. Francuz miał wyciągnięte przed siebie nogi, plecami wspierał się o łukowaty mur. Można było odnieść wrażenie, że czekał na przybycie Dewara. Chociaż po naukowcu trudno było spodziewać się agresji, Dewar zachował ostrożność - nie miał do czynienia z idiotą.
Cześć, Pierre - powiedział cicho.
Czułem, że to będzie pan - Le Grice pokiwał głową; jego akcent był obecnie wyraźniejszy niż poprzednio. - Błędnie pana oceniałem.
Mam nadzieję, że opowiesz mi wszystko przed przybyciem policji.
O czym mam opowiadać? - wzruszył ramionami Le Grice. - Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie ta natrętna idiotka. Nie rozumiała, o co w ogóle chodzi. Sama też by skorzystała, gdyby miała dostęp do większej liczby fragmentów, podobnie jak Peter, ale nie, głupia małpa musiała - jak się to u was mówi? - na złość mamie odmrozić sobie uszy.
Sandra?
Cholerna Sandra.
Nie można rzec, że przepełniają go wyrzuty szumienia, pomyślał Dewar. Nakazywał sobie zachowanie spokoju, by nie stracić opanowania - i szansy dowiedzenia się wszystkiego, co tylko można.
Ile ci zapłacili?
O czym pan mówi?
O Irakijczykach.
- Jakich znowu Irakijczykach? Dewar westchnął.
- Po co zaprzeczać? - powiedział. - Jeśli zostało ci choć trochę przyzwoitości, powinieneś się do wszystkiego przyznać. Byłoby ci lżej, a my moglibyśmy przystąpić do minimalizowania szkód. Chryste, czy to cię w ogóle nie obchodzi, człowieku? Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co narobiłeś?
Złamałem przepisy, cholerne, uświęcone przepisy, a ta mała suka postanowiła zrujnować moją karierę. Ile za to dostanę?
Trzydzieści lat, jeżeli Sandra umrze. Jeżeli nie, może trochę mniej. Jeśli jednak odtworzyłeś wirusa i go przekazałeś, specjalnie dla ciebie przywrócą karę śmierci przez powieszenie, a ja będę bił brawo z pierwszego rzędu podczas egzekucji. No gadaj, do czego zdążyłeś dojść?
Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, do cholery - powiedział Le Grice. Dewar ponownie wzruszył ramionami.
Skoro zamierzasz strugać wariata, to lepiej już chodźmy - rzekł. Le Grice pokręcił powoli głową.
Chyba nie - powiedział.
Dewar poczuł, że włosy na karku stają mu dęba. Stał się jeszcze czujniejszy. Chociaż siedzący na podłodze Le Grice nie mógł go nijak zaatakować, jego stwierdzenie wzbudzało niepokój. Uczucie to stało się jeszcze silniejsze, gdy Dewar zobaczył, że Le Grice wyciągnął chirurgiczny skalpel z wewnętrznej kieszeni i zdjął osłonę ostrza.
- To tym przeciąłeś przewód respiratora - powiedział Dewar, przypominając sobie równe nacięcia na plastykowej rurce.
Le Grice uśmiechnął się i podciągnął nogi pod siebie.
Naprawdę pana nie doceniłem - powiedział.
Nie rób głupstw - ostrzegł Dewar, gdy Francuz zaczął klękać. - Nigdzie nie zdołasz uciec. Na pewno to rozumiesz. Nie ma szans, żebyś się stąd wymknął. Na dole jest policja.
Le Grice powoli pokiwał głową.
- Oui, wszystko przepadło - powiedział. - Nadzieje na stworzenie szczepionki... kariera... ambicje... wolność... wszystko. Nie musi mi pan tego powtarzać, sam to wiem.
Uśmiechnął się blado i błyskawicznym, gwałtownym ruchem poderżnął sobie skalpelem gardło.
Dewar odskoczył, gdy fontanna szkarłatnej krwi zalała zakurzoną posadzkę u jego stóp. Le Grice osunął się w przód i legł zwinięty na podłodze.
Och, mój Boże! - szepnął Dewar.
Halo? Jest tu ktoś? - rozległo się wołanie Granta ze schodów.
Tutaj! - odpowiedział Dewar i czekał w bezruchu, aż policjant do niego dołączy.
Boże wszechmogący! - zawołał Grant. - Mam nadzieję, że to nie pana dzieło? - Dewar potrząsnął głową. - Cholernie uprzejmie z jego strony, nie powiem - stwierdził Grant. - Oszczędził nam mnóstwo czasu i kłopotów, nie wspominając o kosztach procesu i wynajęcia jakiegoś cwanego adwokata, który by twierdził, że jego klient znajdował się w połowie drogi na szczyt wieży Eiffla w chwili, gdy popełniono zarzucane mu czyny. Dlaczego to zrobił?
Jak mówiliśmy, był bardzo inteligentny. Ujrzał przyszłość i stwierdził, że nie ma w niej dla niego miejsca.
Powiedział panu to, co pan chciał?
Nie powiedział niczego - potrząsnął głową Grant.
Wobec tego, co nam zostaje?
Coś bardzo nieprzyjemnego. Zamierzam zamknąć laboratorium Stevena Malloya i każę zniszczyć wszystkie materiały.
Chryste, na pewno się ucieszy.
- Nie mam wyboru. W laboratorium jest pełno fiolek i probówek z oznaczeniami, które nie mówią nic nikomu z wyjątkiem tego, który je sporządził. Nie ma szans wybrać spośród nich tego, co należało do Le Grice'a, skoro Ali Hammadi nie żyje, a Sandra Macandrew też nie jest w stanie nam pomóc. Jedyny sposób, żeby upewnić się, że wszystko, przy czym dłubał Le Grice, zostanie zniszczone, to wysterylizować całe przeklęte laboratorium. Poddamy analizie, co tylko będzie można, ale przede wszystkim musimy zadbać o bezpieczeństwo.
Cieszę się, że to pan powie o tym Malloyowi - stwierdził Grant. - To kres jego naukowej kariery.
Zapewne również pogrzebanie dwóch doktoratów i koniec pracy zawodowej laboranta.
Dewar zaczekał, aż ciało Le Grice' a zostało włożone do plastykowej torby i zabrane ze szpitala, po czym pojechał do Instytutu Nauk Molekularnych. Pokazał swoją legitymację dwóm funkcjonariuszom policji przy wejściu, ale nie powiedział im, że mogą przestać wyczekiwać na Le Grice'a. Zastał Malloya przy przeglądaniu wyjętych z laboratoryjnej chłodziarki stojaków z probówkami. George Ferguson i Peter Moore wyjmowali zawartość lodówki i układali ją na ławie obok. Na stole na środku pokoju stał wielki druciany kosz. Dewar domyślił się, że przeznaczono go na materiały Le Grice'a.
Złapano go? - zapytał Malloy natychmiast po wejściu Dewara.
Można to tak ująć.
Coś się stało? - zapytał Malloy na widok miny Dewara.
Pierre Le Grice nie żyje. Odebrał sobie życie, gdy okazało się, że jego położenie jest beznadziejne.
Mój Boże! - szepnął Malloy.
Ferguson i Peter Moore wymienili spojrzenia. Byli wyraźnie wstrząśnięci. Dewar dał im chwilę na przetrawienie tej informacji.
- Czy miał pan możliwość porozmawiać z nim przed śmiercią? - zapytał wreszcie Malloy.
Dewar przytaknął.
Nie chciał mi nic powiedzieć. Nie zaprzeczał, że próbował zabić Sandrę, ale nie przyznał się do niczego więcej.
Wciąż nie potrafię uwierzyć, że to zrobił - powiedział Malloy. - Chryste, co się z nami wszystkimi porobiło! Zaledwie parę tygodni temu byliśmy u progu najbardziej przełomowego dokonania w ciągu ostatnich lat, i nagle wszystko zaczęło się psuć. Ali nie żyje, Pierre też, Sandra walczy o życie.
Obawiam się, że to nie wszystko - powiedział Dewar. Malloy popatrzył na niego ze zdumieniem, jakby nie był w stanie sobie wyobrazić, że może wydarzyć
się coś jeszcze gorszego. - Muszę zamknąć i opieczętować to laboratorium. Ściągniemy specjalny zespół, by zabrał stąd wszystkie materiały.
Le Grice'a? Tak, właśnie je zbieramy.
Wszystkich - odparł Dewar.
Na twarzy Malloya odmalowało się niedowierzanie, po chwili dotarło do niego jednak, że Dewar mówi poważnie. Osunął się na stołek i zapatrzył w podłogę, potrząsając głową.
Przykro mi - stwierdził Dewar. - Nie ma innego sposobu upewnienia się, że gdzieś w laboratorium nie pozostał żywy wirus ospy.
To obłęd - powiedział Malloy. - Ani przez chwilę nie uwierzę, że Pierre Le Grice próbował zrekonstruować żywego wirusa ospy w otwartym laboratorium. Byłoby to czystym szaleństwem.
Zgadzam się, ale nie chciał pan również uwierzyć, że usiłował zabić Sandrę Macandrew.
Malloy musiał przyznać mu rację.
To znaczy, że mogę pożegnać się z doktoratem - powiedział Peter Moore, nagle zrozumiawszy, jakie konsekwencje miało to dla niego samego. - Sandra również.
Przykro mi, ale nie ma innej rady.
Chryste, jak się pieprzy, to się pieprzy! - mruknął Moore.
Czyli koniec z laboratorium, prawda? - spytał George Ferguson. - Żaden sponsor ani fundacja nie da pieniędzy na badania, które nagle zostają nieodwołalnie przerwane.
Trzeba będzie zaczynać od początku - zgodził się Dewar. - Zostaną wam przecież notatki z wykonanych eksperymentów.
Daj pan spokój - odparł Malloy. - Zanim znów rozwiniemy skrzydła, konkurencja dawno zostawi nas daleko z tyłu. Nie ma o czym mówić. Wszystko przepadło. Kiedy mamy się wynosić?
Chciałbym, żebyście natychmiast opuścili laboratorium. Im szybciej je opieczętuję, tym lepiej.
Nie ufacie nam, co? - uśmiechnął się kwaśno Malloy.
Nic podobnego. Po prostu takie jest standardowe postępowanie - odparł Dewar.
A ci iraccy zasrańcy, którzy za tym wszystkim stoją, którzy wszystkim dyrygowali, wyjdą z tego bez szwanku, tak?
Na razie nie mamy przeciwko nim żadnych dowodów - powiedział Dewar.
Chryste! Połowa mojego zespołu zginęła lub umiera. Cały nasz program badawczy idzie w diabły, a pan mówi, że nie ma dowodów! - wykrzyknął Malloy.
Rozumiem pańską gorycz...
Jezu, Dewar! Mówi pan jak Kalifornijczyk. „Dziękuję, że dzielisz mój gniew”! - z tymi słowami Malloy wypadł gwałtownie z laboratorium.
Cóż, pewnie lepiej ruszę tyłek do pośredniaka; dowiem się, czy potrzebują sprzedawców okien z podwójnymi szybami - powiedział Peter Moore. - Rada Badań Medycznych na pewno nie da mi kolejnego stypendium, bym zaczął wszystko od początku.
On również wyszedł z laboratorium, rzuciwszy Dewarowi wrogie spojrzenie.
Pana kolej - powiedział Dewar do George'a Fergusona, jedynej pozostałej osoby. - Czują się jak anioł śmierci.
Wykonuje pan tylko swoją pracę, ale na pewno rozumie pan, jak oni się czuli - powiedział laborant z wymuszonym uśmiechem.
Oczywiście - przyznał Dewar.
Laboratorium jest dla Steve'a Malloya całym życiem. Obchodzą go tylko badania, w odróżnieniu od połowy popaprańców w instytucie, którzy siedzą przez większość czasu na dupie i gadają o nich, ale ich nawet nie tkną - kontynuował Ferguson. - Można pozjadać wszystkie rozumy, a mimo to nie wiedzieć, jaki powinien być kolejny krok. Steve jest inny. Ma wrodzony talent. Wie, jakie pytania stawiać, jakie eksperymenty przeprowadzić, w jakim kierunku zmierzać. Cholerna szkoda.
Dewar pokiwał ze współczuciem głową.
A pan? Co pan teraz pocznie? - zapytał.
Jakoś przeżyję - wzruszył ramionami Ferguson.
Jest pan żonaty?
Tak. - Laborant przymknął oczy. - Mamy jednego syna.
Wciąż z wami mieszka?
- Nie najlepiej z nim. - Spojrzenie Fergusona zasnuła mgła. - Ma od dziecka uszkodzony mózg.
Przepraszam, to przykre.
Tak to już bywa - wzruszył ramionami Ferguson. - Tak czy inaczej, chyba poszukam innych, a pana zostawię. Niech pan robi, co do pana należy.
Naprawdę mi przykro - powiedział Dewar.
Oczywiście.
Dewar zatelefonował z gabinetu Malloya do Macmillana w inspektoracie i o-powiedział mu, co się wydarzyło.
Czy ten Francuz, Le Grice, przyznał się do wszystkiego, zanim odebrał sobie życie? - zapytał Macmillan.
Nie zaprzeczył, że próbował zabić Sandrę Macandrew, i wspomniał o dodatkowych fragmentach wirusa, ale nie przyznał się do jakichkolwiek kontaktów z Irakijczykami.
Cholera - rzekł Macmillan. - Nie budzi to jednak większych wątpliwości?
Miał fragmenty, którymi nie powinien był dysponować, i próbował zabić Sandrę - odrzekł Dewar. - Odniosłem wrażenie, że starał się przekonać Sandrę, iż dodatkowe fragmenty tylko pomogą jej w badaniach, ale mimo wszystko zdecydowała, że nie może zachować tego w tajemnicy.
Zatem wciąż nie mamy żadnych dowodów przeciw tym przeklętym Irakijczykom. Nie sądzisz, że Le Grice zdążył przekazać im wirusa, prawda? - spytał Macmillan.
Nie. Myślę, że nie było na to czasu, do tego Tajna Służba twierdzi, że Irakijczycy nie szykują się wcale do wyjazdu.
Co zrobisz z laboratorium, w którym pracował Le Grice?
Właśnie powiedziałem jego kierownikowi, że trzeba zniszczyć wszystkie materiały. Najlepiej będzie, jeśli ściągniemy w tym celu zespół z Porton Down. Nie możemy sobie pozwolić na żadne ryzyko. Spece z Porton Down przeanalizują w warunkach maksymalnego zabezpieczenia to, co wzbudzi ich podejrzenia, i na koniec wszystko zniszczą.
Masz rację. Tego by nam tylko brakowało, gdyby ktoś zaraził się ospą, bo nikt nie zauważył, że wirus został w laboratorium.
Zamierzam je opieczętować. Zorganizujesz przyjazd zespołu z Porton Down? Zanim zabiorą się do roboty, będę musiał powiadomić dyrektora instytutu, żeby się ich spodziewał.
Zamierzasz wrócić do Londynu?
- Nie, zostanę tu jeszcze parę dni. Wprowadzę zespół z Porton Down. Marzę o tym, żeby Siddiąui i jego kumpel wynieśli się z Edynburga, zanim stąd wyjadę. Pewnie ulotnią się natychmiast, gdy się dowiedzą, co stało się z Le Grice'em.
Tak jak prosiłeś, postarałem się, żeby przy wyjeździe zostali zatrzymani i zrewidowani.
Doskonale, im dokładniej i bardziej niemile, tym lepiej. Siddiąui nie może powoływać się na immunitet dyplomatyczny, skoro wjechał do kraju jako naukowiec, a nie dyplomata. Diabli wiedzą, jaki status ma Abbas, ale na pewno da się zorganizować jakieś „nieporozumienie”.
Chyba ludzie z urzędu imigracyjnego zrozumieli, o co nam chodzi - powiedział Macmillan. - Wciąż są wkurzeni, że przegapili Siddiquiego przy przyjeździe.
Dobrze.
Zaraz porozumiem się z Porton Down. Zostawię im twój numer, żeby skontaktowali się z tobą po dotarciu do Edynburga.
Ile czasu to zajmie?
Postaram się nadać temu bezwzględny priorytet. Na pewno mają zespół szybkiego reagowania. Myślę, że z pomocą armii potrwa to cztery-pięć godzin.
Będę czekał.
Okazało się, że Hutton, dyrektor instytutu, zdążył się dowiedzieć o najnowszych wydarzeniach, nim Dewar dotarł do jego gabinetu.
Powiedział mi doktor Malloy. Jest zdruzgotany; uważa, że to koniec jego kariery - stwierdził Hutton.
Jest przecież błyskotliwym badaczem. Na pewno gdzieś znajdzie się dla niego miejsce - odparł Dewar.
Niestety, badania naukowe są organizowane zupełnie inaczej - odparł profesor. - Zespoły badawcze przypominają trochę włoskie miasta-państwa w średniowieczu. Nie ma szans, by szef jednego z nich zdołał włączyć się do innego. Rywale w wyścigu do opracowania szczepionki przeciw AIDS potraktują to jako dogodne wypadnięcie z gry jednego z konkurentów.
Świat trochę odmienny od filmów Walta Disneya, prawda? - rzekł Dewar.
A gdzie dziś jest inaczej? - zareplikował Hutton. Najstarsza z możliwych wymówek, pomyślał Dewar.
Co dokładnie zamierzają zrobić ludzie, których pan ściąga? - zapytał profesor.
-Zabiorą absolutnie wszystko z laboratorium Stevena Malloya w szczelnych pojemnikach i po jego opróżnieniu przeprowadzą fumigację. Po przewiezieniu do Porton Down zawartość pojemników zostanie poddana analizie w bezpiecznych warunkach, po czym wszystko zostanie zniszczone na wypadek, gdyby coś przegapiono.
Hutton pokiwał głową.
To wszystko wydaje się złym snem.
Dla każdego z nas - zapewnił go Dewar.
Czy mogę jeszcze coś dla pana zrobić?
Niech pan tylko zadba, by nikt nie otwierał laboratorium Malloya.
Zakażę wstępu na cały korytarz, dopóki nie zjawią się wasi ludzie. Jeden z portierów będzie pilnował drzwi.
Tak chyba będzie najlepiej.
Dewar wrócił do hotelu i zamówił piwo oraz kanapki. Nie miał niczego w u-stach od śniadania, a była już czwarta po południu. Zamiast do szpitala, zadzwonił do Granta, by dowiedzieć się o stan Sandry Macandrew.
Mówią, że się poprawia - odpowiedział inspektor. - „Stabilizuje się”, tak to chyba określają. Nadal ma być pilnowana?
Tak - odparł Dewar po chwili namysłu. - Możliwe, że Le Grice przyznał się jej, co robi dla Irakijczyków. Lepiej nie ryzykować.
Pan tu rządzi.
Dewar zastanowił się przez moment, z jakiego filmu Grant ściągnął to określenie. Zadzwonił do Simona Barrona na numer telefonu komórkowego.
- Co się dzieje? - zapytał.
- Nic, ale słyszałem, że miał pan niezły ubaw - odparł Barron. Dewar opowiedział mu ze szczegółami, co się stało.
No to po panice. Możemy się spodziewać, że nasi przyjaciele wkrótce się spakują.
Miejmy nadzieję.
Mamy pewność, że ten typek Le Grice nie zdążył zrekonstruować wirusa?
Wszystko na to wskazuje. Ekipa z Porton Down sprawdzi wszystkie materiały z laboratorium, w którym pracował, by ustalić, jak daleko zdążył się posunąć. Pewnie dowiemy się też sporo od Sandry Macandrew, kiedy odzyska przytomność.
Miejmy taką nadzieję - odparł Barron. - Na razie będziemy kontynuować obserwację, natomiast pana czeka największy ubaw.
Przyznam, że mam dość tego „ubawu”, jak pan to określa. Marzę, żeby tych dwóch wyniosło się jak najszybciej z Forest Road.
Tuż po ósmej Dewar został powiadomiony, że zespół z Porton Down jest już na lotnisku w Edynburgu. Umówił się na spotkanie z nimi przed instytutem; eksperci czekali już na niego, gdy tam przyjechał. Dewar nie wziął pod uwagę asysty policji, co znacznie skróciło ich czas przejazdu. Miniaturowy konwój składał się z dwóch radiowozów i pozbawionej jakichkolwiek oznaczeń furgonetki marki Ford Transit. Dewar domyślił się, że ona również pochodziła z parku samochodowego tutejszej policji. Przedstawił się szefowi ekipy, doktorowi Robertowi Smillie, i o-powiedział mu o ostatnich wydarzeniach.
Mniej więcej to samo mi przekazano - powiedział Smillie, gdy Dewar skończył. - Jeżeli tylko wskaże nam pan, gdzie jest laboratorium, resztą zajmiemy się sami. Są jakieś wyjątkowe problemy? Będziemy potrzebowali masek gazowych?
Nie - zapewnił go Dewar. Miał do czynienia z doskonale przygotowanym naukowcem. - Jeżeli cokolwiek znajdziecie, jest w odpowiednim naczyniu. Pytanie polega tylko na tym, w którym? Być może jest ich kilka, ale należy się też liczyć z ewentualnością, że nie ma żadnego. Wezwanie was stanowi tylko niezbędny środek ostrożności.
Przed wejściem do laboratorium Malloya eksperci przebrali się w kombinezony i założyli rękawiczki. Mieli ze sobą sporą liczbę plastykowych, uszczelnianych pojemników, toteż wyniesienie wszystkich fiolek i probówek z laboratorium zajęło im niecałą godzinę. W tym czasie zdążyli nawet poprzesuwać wszystkie meble, by sprawdzić, czy coś za nie przypadkiem nie wpadło.
Jestem pod wrażeniem - powiedział Dewar do Smilliego, podczas gdy po zakończeniu poszukiwań dwaj pozostali członkowie zespołu rozkładali gazowe naboje sterylizujące.
Chyba powinienem powiedzieć: „rutyna czyni mistrzów” - rzekł Smillie.
Ale nie zazdroszczę wam kolejnego etapu.
Nie ma szans na przeanalizowanie zawartości wszystkich pojemników - powiedział Smillie, kiwnąwszy głową na znak zgody. - Możemy jednak sprawdzić, które z próbek zawierają DNA, i skoncentrować się wyłącznie na nich. Trudno powiedzieć, ile to potrwa. Będziemy korzystać z maksymalnie zabezpieczonego laboratorium, a to zawsze spowalnia pracę. Idzie wtedy równie zgrabnie, jak gdyby dłubało się w nosie z rękawicą bokserską na ręku.
13
Dewar przyglądał się znikającym światłom miniaturowego konwoju jadącego na lotnisko. Hutton, który uznał za swój obowiązek być przez cały czas obecny, popatrzył na zegarek i wymamrotał, że musi się pospieszyć na kolację ze znajomymi. Dewar pożyczył mu dobrej nocy i nagle pomyślał, iż nie ma pojęcia, co sam pocznie przez resztę wieczoru. Czuł zawód, że wszystko skończyło się tak banalnie.
Od chwili, gdy rano wstał z łóżka, zdarzyło się wiele, nie był jednak pewien, czy pod koniec dnia rzeczywiście wie więcej. Co prawda Le Grice został zidentyfikowany jako osoba, która próbowała zabić Sandrę Macandrew i wydawało się niemal pewne, że odgrywał rolę agenta Irakijczyków w instytucie, ale wciąż nie było wiadomo, o co go prosili ani ile z tego zdołał osiągnąć. Tak samo rzecz się miała z Alim Hammadim. Były to kluczowe dla rozstrzygnięcia całej sprawy pytania.
Może odpowiedź na nie jest jeszcze trudniejsza niż wcześniej, pomyślał z przygnębieniem Dewar. Do tej pory był przekonany, że Hammadi odmówił współpracy z Siddiquim, ale wniosek ten opierał przede wszystkim na informacji od Le Grice^, który twierdził, że nie zauważył niczego niezwykłego podczas sprzątania materiałów po Alim. Być może Francuz kłamał. Gdyby tylko przyznał się do wszystkiego przed odebraniem sobie życia, zamiast skonać bez słowa. Po co mu to było, zastanawiał się Dewar. Trudno było uwierzyć, że jakikolwiek człowiek gotujący się na śmierć nie skorzysta z okazji, by naprawić wyrządzone w życiu zło, choćby nawet w nic nie wierzył.
Kolejną osobą, dla której ten dzień okazał się decydujący w życiu, był Steven Malloy. To, co się stało, praktycznie kładło kres jego karierze. Mimo iż zważywszy na okoliczności, postępowanie Dewara było w pełni usprawiedliwione - w istocie nie miał żadnego wyboru - dręczyło go poczucie winy. Polubił Malloya i wierzył w przychylne słowa, które powiedział o nim Ferguson. Nie tak łatwo było o dobrych badaczy - stanowili o wiele rzadsze zjawisko, niż się wydaje przeciętnemu zjadaczowi chleba. Jeden wybitny naukowiec nadawał klasę uniwersyteckiej katedrze, dwóch sprawiało, że stawała się ona przodującym ośrodkiem.
Dewar zastanawiał się, co tego wieczora robi Malloy. Czy jest z przyjaciółmi, czy też zaszył się samotnie w domu i spędza czas na ponurych rozmyślaniach? Wiedziony niemal wyłącznie impulsem, Dewar postanowił pojechać do Tempie i dowiedzieć się tego samemu. Najpierw jednak zatrzymał się przy sklepie z alkoholem i kupił butelkę dobrej słodowej whisky.
Tym razem jazda do Tempie zajęła więcej czasu, ponieważ zaczął padać obfity deszcz. Zanim Dewar zjechał z głównej drogi, wycieraczki ledwie były w stanie poradzić sobie ze strugami wody. Musiał znacznie zwolnić na wąskiej, krętej jezdni, gdzie w wyrwach w nawierzchni gromadziła się deszczówka; za każdym razem trzeba było domyślać się głębokości, nim zaryzykowało się ich pokonanie. Dewar poczuł ulgę, gdy wreszcie dojrzał migające pośród sosen światło wioski.
Zatrzymawszy się przed domem Malloya, spostrzegł, że w środku pali się światło. Przez chwilę siedział w wozie, niepewny, czy powinien był tu przyjeżdżać, w końcu jednak uznał, że właśnie tak powinien się zachować. Wysiadł z wozu i pospieszył dróżką, stawiając kołnierz dla ochrony przed deszczem i przyciskając butelkę z whisky do piersi.
Zanim dotarł do drzwi, przyszło mu do głowy, że Malloy może nie być sam. Dosłyszał dobiegającą ze środka muzykę i poznał Staną Getza, grającego „These Foolish Things”. Skręcił do ogródka, by zajrzeć przez okno. Wydawało się, że Malloy jest sam. Siedział zgarbiony plecami do okna, ze szklanką w dłoni i wspartymi na stołku nogami.
Dewar zapukał cicho do sklepionych łukowato drzwi, musiał jednak zastukać bardziej energicznie, nim nastąpiła reakcja.
Już idę! - zawołał Malloy, zmuszony ustąpić przed natarczywością intruza. - Kto tam?
Adam Dewar.
Minęła długa chwila, nim drzwi się otworzyły.
- Co, do jasnej chole...
Malloy wpatrywał się w Adama, jak gdyby nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Dewar był najwyraźniej ostatnim człowiekiem na świecie, którego spodziewał się - lub chciał - ujrzeć na progu swojego domu.
Dobry wieczór. Jak się pan czuje?
Nie wierzę własnym oczom - wymamrotał Malloy nieco niewyraźnym głosem i poskrobał się po głowie.
Przyjechałem powiedzieć, iż naprawdę mi przykro, że musiałem przerwać pańskie badania.
Malloy przyglądał się przez chwilę Dewarowi spod wpół przymkniętych powiek.
I chce pan poprosić o wybaczenie? - rzekł. - Te absofoo. Czuje się pan lepiej?
Nie przyjechałem prosić o wybaczenie - odpowiedział Dewar miarowym głosem. - Zrobiłem, co musiałem, i sądzę, że jeśli jest pan wobec siebie uczciwy, zdaje pan sobie z tego sprawę. Nie żałuję tego, ale naprawdę jest mi przykro. Pomyślałem, że może się razem napijemy. - Podniósł przed siebie butelkę whisky.
Malloy sprawiał przez chwilę wrażenie, jak gdyby rozważał rozmaite możliwości, począwszy od wybuchnięcia śmiechem, po zatrzaśnięcie Dewarowi drzwi przed nosem. Wreszcie wzruszył ramionami.
- Niech pan wejdzie - powiedział. Wziął whisky od Dewara i napełnił dwie szklanki. - Za co wypijemy? - zapytał, podając jedną z nich gościowi.
- Za przyszłość, cokolwiek niesie - powiedział Dewar. - Niech okaże się łaskawsza niż teraźniejszość.
- Za przyszłość - powtórzył Malloy, nie dodając cynicznego komentarza, którego spodziewał się Dewar. Był zadowolony, że chociaż jego gospodarz pił, nie pławił się w użalaniu nad sobą. Obydwaj zaczerpnęli głębokie łyki. - Niech pan siada.
Myślałem, że może są u pana Peter Moore i George Ferguson - powiedział Dewar.
Nie - pokręcił głową Malloy. - Peter pewnie siedzi w stowarzyszeniu doktorantów, wyciskając, co się da, z roli pokrzywdzonego przez życie. O ile pamiętam, zawsze był to o wiele skuteczniejszy gambit wobec dziewczyn niż pozowanie na szczęśliwca.
Zatem nie sądzi pan, że jego sytuacja jest tragiczna?
Jest na pierwszym roku. Nie traci wiele. Większość doktorantów traci rok na nauczenie się grzebania w nosie tak, by nie wydłubać sobie oka. To dobry student; szepnę o nim słówko Cairnsowi. Na pewno zgodzi się wziąć go do siebie. Może Peter będzie musiał zmienić temat pracy, ale nie stanie się mu krzywda.
Dobrze - rzekł Dewar. - A Sandra?
Z nią jest inna sprawa - Malloy zmarszczył czoło. - Zaczynała trzeci rok studiów; podejrzewam, że jest zbyt późno na zmianę. Zakładając, że wróci do zdrowia, nie wystarczy jej materiału na doktorat, ale pewnie będzie mogła zrobić magisterium.
Miejmy nadzieję, że będzie miała na to szansę - odparł Dewar.
Święte słowa - zgodził się Malloy i uniósł szklankę, by za to wypić.
Zostaje jeszcze George Ferguson.
Biedny George. Przez ostatnie parę lat miał same kłopoty. Po trzydziestu latach pracy zamknięto jego szpital, przenoszono go po całym uniwersytecie, a teraz to. Wie pan chyba, że jego żona choruje na raka, a syn jest upośledzony umysłowo?
Wiedziałem o chłopcu - powiedział Dewar. - Nie słyszałem o chorobie jego żony. Rozmawiałem z nim przed wyjściem, a może raczej powinienem stwierdzić, że tylko on dotrzymał mi towarzystwa.
Nie dziwię się - odparł Malloy z krzywym uśmiechem.
Wydaje się, że przyjął filozoficznie to, co się stało - powiedział Dewar.
-1 dobrze - odparł Malloy. - Zwykle wyobraża sobie, że życie toczy z nim osobistą wendettę.
Z tego, co słyszałem, być może ma rację - uśmiechnął się Dewar. - A pan? Co pan teraz zrobi?
Przez ostatnie kilka lat miałem parę ofert od firm farmaceutycznych. Odrzucałem je, ale może tym razem nadszedł czas na schowanie dumy do kieszeni. Może okaże się, że mamona i ja nie mamy nic przeciwko sobie?
Akademicy często wygadują nonsensy o tym, jak wygląda praca dla przemysłu - rzekł Dewar. - Jeśli jest się dobrym, nie ma zwykle problemów. Przemysł po prostu nie potrzebuje niedowarzonych matołków, a większość uniwersyteckich mądrali wymachuje rękami ze zgrozy, że tak właśnie sprawa wygląda. Wiedzą, że w dziesięć minut by się na nich poznano i pokazano im drzwi.
Może ma pan rację.
Malloy wstał z fotela, by nalać kolejną porcję whisky. Dewar miał już odmówić, ale się rozmyślił. Mógł przecież zamówić taksówkę, a po samochód przyjechać następnego dnia. Malloy potrzebował towarzystwa; w tych okolicznościach dotrzymanie go było najlepszą rzeczą, jaką Adam mógł zrobić.
Płyta Getza dobiegła końca.
Druga strona? - spytał Malloy.
Dlaczego nie?
Dewar obudził się z rozłupującym czaszkę bólem głowy. Stwierdził, że jest zupełnie ubrany i wciąż znajduje się w byłym kościele w Tempie. Malloy chrapał cicho w fotelu naprzeciwko; przewrócona szklanka leżała na dywanie obok jego nogi. Adam rozejrzał się za swoją i dostrzegł ją na stole koło pustej butelki po whisky.
- Szlag by to... - jęknął, pocierając zesztywniały od snu w fotelu kark. Udało mu się wstać dopiero przy drugiej próbie. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Deszcz przestał padać, ale niebo nie zapowiadało zbyt obiecującego dnia. Trawa upstrzona była mokrymi jesiennymi liśćmi, pokrytymi błotem po wczorajszej ulewie. Dewar przeszedł do łazienki. Poczuł się nieco lepiej, ochlapawszy
sobie wodą twarz i przepłukawszy usta.
Gdy wyszedł, Malloy rozcierał sobie zesztywniałe kończyny, cicho pojękując.
Boże! Która godzina? - zapytał. Dewar popatrzył na zegarek.
Wpół do ósmej.
Kawy! Potrzebuję kawy.
Dewar uśmiechnął się i zapalił gaz pod czajnikiem.
Malloy nie odzywał się, dopóki nie zaczerpnął dwóch łyków czarnej kawy.
- Wiesz co? - spytał niespodziewanie. - Wciąż nie wierzę, że Le Grice zrobił to, o co go podejrzewacie.
- Wszystko na to wskazuje. Zapadła długa chwila milczenia.
Dobrze znałem tego człowieka - powiedział w końcu Malloy. - Nie lubiłem go, ale jakoś się dogadywaliśmy i szanowałem go jako zdolnego naukowca. Miał wiele wad - był chorobliwie ambitny, pozbawiony wrażliwości, nietolerancyjny, uparty. Nie chciałbym, aby ożenił się z moją siostrą. Ale nie był głupcem, a tylko głupiec majstrowałby przy wirusie ospy.
Znam twoje zdanie - odparł Dewar. - Musimy jednak pogodzić się z faktami, a one świadczą, że knuł coś niedobrego.
Och, zgadzam się, ale po prostu nie sądzę, że owo „coś niedobrego” dotyczyło żywego wirusa ospy - stwierdził Malloy.
Szczerze mówiąc, modlę się, by właśnie tak było - powiedział Dewar. - Miejmy nadzieję, że Sandra będzie mogła nam niedługo powiedzieć, o co właściwie chodziło.
- Dzięki, że przyjechałeś wczoraj wieczorem. Doceniam, że to zrobiłeś - rzekł Malloy.
Dewar wstał i zaczął zakładać marynarkę.
Dawno nie usnąłem przy piciu.
Ja też - przyznał Malloy.
Uścisnęli sobie dłonie. Dewar ruszył z powrotem do miasta. Podróż minęła bez żadnych przygód, jedynie recepcjonista w hotelu obrzucił go porozumiewawczym spojrzeniem, gdy Adam poprosił o klucz. Nie zareagował na to. Odebrał klucz, wszedł na górę, wziął prysznic i przebrał się. Później wykonał kilka telefonów. Najpierw do szpitala, gdzie poinformowano go, że Sandra wciąż nie odzyskała przytomności. Następnie do Barrona, który powiedział, że Irakijczycy nadal nie szykują się do wyjazdu. Na koniec zameldował się w inspektoracie. Dowiedział się, że materiały z laboratorium Malloya dotarły bezpiecznie do Por-ton Down i zaczęto je badać w trybie pilnym. Pozostawało jedynie czekać.
Do piątkowego poranku Dewar zaczął się martwić - nie dlatego, że Sandra wciąż była w śpiączce, lecz dlatego, iż Irakijczycy nadal nie zdradzali chęci wyjazdu z Edynburga. Ich dalsza obecność nakazywała powątpiewać, czy trafnie domyślano się roli Le Grice'a.
Konamy z nudów - poskarżył się Barron, gdy Dewar zadzwonił doń tego popołudnia. - Do diabła, na co czekają?
Sam chciałbym wiedzieć - odparł Dewar. - Do cholery, przecież niczego nie mogąjuż dostać z instytutu, bo wszystko zabrali ludzie z Porton Down.
Może siedzą na tyłkach, żeby zasugerować nam, że przez cały czas się myliliśmy? - zastanawiał się Barron.
Albo czekają, aż upatrzą sobie jako cel kolejny instytut i wtedy się przeniosą.
Niech tylko będzie poza Anglią - powiedział Barron.
Skończony egoizm - skomentował Dewar.
Karen zadzwoniła tuż po piątej i powiedziała, że jest u matki. Spytała, kiedy Adam do nich przyjedzie.
Około siódmej? - rzucił niepewnie Dewar.
Nie przyjmę żadnych wymówek - odparła Karen ściszonym głosem, co świadczyło, że jej matka słyszy rozmowę.
- Czyżbym chciał się wymówić? - Hm...
Zgodnie z przyrzeczeniem, Dewar zajechał przed dom w North Berwick tuż przed siódmą. Ucałował Karen delikatnie w policzek, a potem przywitał się z jej matką, mówiąc:
- Miło cię znów widzieć, Jean.
Słyszałam, że pracujesz teraz w Edynburgu. Co cię tu sprowadza?
Problemy w jednym z instytutów badawczych - odparł Dewar, przyjmując podaną mu przez Karen lampkę sherry.
Czy ma to przypadkiem coś wspólnego z zagranicznym studentem, który powiesił się parę tygodni temu?
Uczył się w tym samym instytucie - przyznał Dewar.
Cudzoziemcy! Za grosz stabilności emocjonalnej - prychnęła Jean.
Dewar spojrzał na Karen, która wzrokiem ostrzegła go, by nie dał się sprowokować. Nic nie powiedział. Był przygotowany na wysłuchiwanie przez cały wieczór reakcyjnych nonsensów z ust noszącej tweedy, jak nakazywał klasowy obyczaj, kobiety. Nie spotkał go zawód: Jean zaczęła rozprawiać o absolutnej konieczności lepszego uzbrojenia policji. Ważniejsze punkty swojej przemowy podkreślała, stukając trzonkiem noża w stół. Później nastąpił wykład na temat repatriacji kolorowych oraz potrzeby wprowadzenia ostrzejszych praw imigracyjnych. Na koniec Jean nakreśliła ogólne zarysy planu wprowadzenia we wszystkich angielskich miastach godziny policyjnej po dziesiątej wieczorem. Oczywiście, była skłonna zaakceptować odstąpienie od tego w pewne dni, na przykład w sylwestra - „Nie jestem potworem, Adamie” - oraz z okazji niektórych świąt. Naturalnie, godzina policyjna nie byłaby stosowana wobec pewnej klasy osób. Dewar nie był w stanie powstrzymać się od wniosku, że osoby te to niemal na pewno stare baby w tweedach, grubych kaftanach i wełnianych rajstopach, mieszkające w wygodnych domach w North Berwick, opłacanych z pieniędzy pozostawionych przez zmarłych mężów.
Podejrzewając, że cierpliwość Adama jest na wyczerpaniu, Karen zasugerowała, by oboje przespacerowali się po porcie przed pozmywaniem naczyń. Dewar gorliwie przystał na jej propozycję.
Jakim cudem wyrosłaś na normalną dziewczynę? - zapytał Karen, gdy ruszyli wiodącą do portu brukowaną uliczką.
Nie jest tak okropna, jak się wydaje - odparła. - W gruncie rzeczy ma dobre serce. «.
Wierzę ci na słowo - powiedział Adam smętnym głosem.
Dziadek - ojciec mamy - był pułkownikiem w armii, tak samo jak ojciec. Od dziecka przywykła do zasad wyznawanych przez klasy wyższe. Nie spodobało się jej, że świat stał się inny, więc stworzyła sobie ze swymi przyjaciółkami swoistą enklawę. Trzymają się razem i udają, że nic się nie zmieniło. Wszystkie mają pieniądze, więc nietrudno jest im znaleźć rzemieślników i handlarzy, którzy im dogadzają i pomagają podtrzymać to złudzenie.
- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nie jesteś do niej wcale podobna.
- Może byłoby inaczej, gdybym nie poszła na studia i nie nauczyła się samodzielnego myślenia. Potem byłam wolontariuszką za granicą i zobaczyłam, w jakiej biedzie żyje wielu ludzi. Praca w publicznej służbie zdrowia również mi pomogła - widziałam, z jakich skromnych źródeł musi się utrzymać wielu Anglików. W odróżnieniu od mojej mamy wiem, jak wygląda prawdziwy świat, i nie boję się go tak jak ona. Nie żywię wobec niego złudzeń, ale nie czuję się przez cały czas zagrożona. Po prostu uważam, że jestem w porządku.
Dewar położył dłoń na pośladku Karen i lekko go ścisnął.
No pewnie! - przyznał.
Zawsze wszystko sprowadzasz do najniższego poziomu.
Teraz mówisz jak twoja matka. Karen dała mu sójkę w bok.
Nie mówiłeś, jak tam twoje śledztwo - powiedziała.
Dewar zrelacjonował jej wszystko, co mógł ujawnić. Karen zadrżała lekko. Adam zaproponował, by ruszyli z powrotem.
Zostaniesz na noc? - spytała.
Jeżeli chcesz.
Oczywiście, że chcę. Matka uznałaby za osobistą obrazę, gdybyś odjechał.
Nawet mimo to, że nie może znieść mojego widoku? - zapytał Dewar.
Nie bądź głuptasem. Ma poglądy nieco na prawo od Mussoliniego, więc uważa cię za potencjalne czerwone niebezpieczeństwo, bo troszczysz się o ludzi i się z tym nie kryjesz.
Twoja praca też na tym polega - odparł Dewar.
Ach, mama inaczej na to patrzy. Uważa, że to z mojej strony działalność charytatywna. - Wiesz, tak samo, jak robienie na szydełkach skarpet dla żołnierzy, prowadzenie karetek i wydawanie herbaty z samochodu przez wolontariusz-ki z Żeńskiej Służby Ochotniczej.
Dewar zaczerpnął głęboko tchu, gdy znaleźli się pod drzwiami.
- Jestem z ciebie dumna - powiedziała Karen z uśmiechem. - Wytrzymaj, matka wcześnie się kładzie.
Jean zapytała, czy zauważyli grafitti w porcie. Odpowiedzieli, że nie.
Młode łobuzy. Nie mają czym się zająć - oświadczyła Jean i wykorzystała to jako pretekst do wyłożenia swych poglądów na temat wad młodzieży i sposobów zapobiegania im. -1 co się dzieje, gdy się ich łapie? Wyrok w zawieszeniu - prychnęła. - Jak gdyby mogło ich to powstrzymać. Śmieją się władzy prosto w noc, ot co.
Chyba wiem, jak nie dopuścić do recydywy - powiedział Dewar. Karen rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, ale było za późno.
Naprawdę, Adamie?
Wieszać przy pierwszym złamaniu prawa - odparł Dewar z poważną miną.
Mój drogi, znasz moje poglądy na temat kary śmierci... - zaczęła mówić Jean, nim zdała sobie sprawę, że z niej zakpił. - Wygłupiasz się - stwierdziła z kwaśną miną.
Karen przymknęła na chwilę oczy.
Czas pozmywać naczynia - powiedziała.
Owszem - przytaknął Dewar.
Chyba już się położę, kochanie - stwierdziła Jean. - Czuję, że nadchodzi moja migrena.
Ucałowała Karen w policzek i lodowatym tonem życzyła Dewarowi dobrej nocy.
- A tak dobrze sobie radziłeś - powiedziała Karen, szykując się do zmywania statków.
Dewar zaszedł ją od tyłu i otoczył ramionami.
Przepraszam - rzekł, wtulając twarz w zgięcie jej szyi. Karen przechyliła głowę i uniosła przed siebie dłonie w gumowych rękawiczkach.
Nie myśl, że ugłaskasz mnie w ten sposób - powiedziała, jednak na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Pozwolisz mi przyjść do swojego pokoju?
Nie, przecież się umówiliśmy. Mój pokój jest tuż obok sypialni mamy.
W takim razie przyjdź do mnie.
A twój z drugiej strony - dodała Karen.
Na pewno wymyśliła to celowo - poskarżył się Dewar. - Zważywszy na wojskowych w rodzinie, na pewno jest strategicznym geniuszem.
Nie zaszkodzi ci małe ćwiczenie w hamowaniu swoich zapędów - rzekła Karen.
Z drugiej strony... - rzekł Dewar, zsuwając dłoń na jej biodro. - Tak?
Mógłbym wziąć cię tu, na zlewie.
Wsunął dłonie pod skraj spódnicy Karen i zaczął podciągać ją w górę.
- Adam! - zaprotestowała scenicznym szeptem.
Dewar nadal przesuwał twarz w zagłębieniu między szyją i obojczykiem. Zadarł spódnicę Karen nad biodra i przyciągnął dziewczyną do siebie.
Nie sądzę... żeby to był... dobry pomysł... - stęknęła Karen głosem wskazującym, że jest przekonana o czymś wręcz przeciwnym. - Ty obleśny...
Karen, kochanie, chyba zużyłaś całą... - rozległ się za nimi nagle cichnący głos Jean.
Dewar zamknął oczy, modląc się w duchu, by ziemia rozstąpiła się pod jej stopami. Karen po prostu zamarła. - No, coś takiego!
Och, Boże, powiedz mi, że to nieprawda! - wyraził głośne życzenie Dewar.
Prawda - odparła Karen, która szybciej od niego pogodziła się z rzeczywistością. Zdołała nawet stwierdzić, że mina Adama jest przezabawna. - No, odechciało ci się sprośnych pomysłów?
Tak, do diabła! - powiedział wciąż zażenowany Dewar. - Może już nigdy nie będę mógł tego zrobić.
To nie koniec świata - odparła Karen. - Na pewno moja mama już dawno się zorientowała, że nie możemy przez cały czas grać w scrabble'a.
- Mimo to...
Zadzwonił telefon. Karen wyszła, by go odebrać. Wróciła ze słowami:
- Do ciebie. Dzwonił łan Grant.
- Jestem w szpitalu. Sandra Macandrew zaczyna odzyskiwać przytomność. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć.
- Już jadę.
Dewar wytłumaczył Karen, że nie może zostać.
- Uratowany w ostatniej chwili - powiedziała.
Co mam zrobić z twoją matką? Przeprosić? - spytał nadal zakłopotany Dewar.
Jak ją znam, uda, że nic się nie stało - pokręciła głową Karen. - Pewnie nie wspomni o tym ani słowem, więc zachowujmy się tak samo.
Przykro mi - powiedział Dewar, narzucając marynarkę.
Mnie nie. Miło wiedzieć, że mnie pożądasz - odparła Karen. - Oby tak było zawsze.
Dewar pokonał pięćdziesiąt kilometrów do Edynburga w nieco ponad pół godziny. Gdy wszedł na oddział, Grant właśnie sprzeczał się z lekarzem. Obaj starali zachowywać się cicho, jednak w zdenerwowaniu mimowolnie podnosili głos. Widząc De wara, inspektor odetchnął z ulgą.
Starałem się właśnie wytłumaczyć doktorowi Sellarsowi - powiedział - że musi pan jako pierwszy porozmawiać z Sandrą Macandrew.
W czym problem? - zapytał Dewar.
Naciskają na mnie jej rodzice - powiedział znękany Sellars. - Wiedzą, że odzyskuje przytomność, więc chcą być przy niej. To zrozumiałe.
Dewar pokiwał głową.
Może powinienem z nimi porozmawiać - stwierdził.
Warto spróbować - odparł lekarz, zadowolony, że może zrzucić ten obowiązek na kogoś innego.
Dewar został zaprowadzony do sali, gdzie pielęgniarka starała się uspokoić rodziców Sandry.
To oburzające! - narzekał właśnie jej ojciec.
Przykro mi. To ja wywołałem całe zamieszanie - powiedział Dewar, oznajmiając tym swe wejście. Uścisnął dłonie rodzicom Sandry. - Wiem, że wyda się to państwu całkowicie niezrozumiałe, ale po prostu muszę porozmawiać z Sandrą jako pierwszy. Wie zapewne coś, od czego może zależeć życie milionów ludzi.
- Nasza Sandra? Dewar pokiwał głową.
- Chyba można uznać za dobry znak fakt, iż wychodzi ze śpiączki, prawda? Mogę państwa zapewnić, że wolno będzie wam wejść do niej tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Proszę więc tylko o odrobinę cierpliwości.
Rodzice Sandry byli nieco onieśmieleni przemową Dewara. Usiedli z powrotem. Adam pozostawił ich pod opieką pielęgniarki.
- W porządku? - zapytał Sellars.
Na razie - odparł Dewar. - Mogę ją teraz zobaczyć? Lekarz ruszył przodem.
Sandro! Słyszysz mnie? - zapytał głośno.
Dziewczyna pokręciła głową na poduszce, jak gdyby zdenerwowała ją natarczywość Sellarsa.
Odejdźcie! - mruknęła.
Daj spokój, Sandro! Otwórz oczy!
Uchyliła powieki jak stawiana pionowo lalka.
Ile widzisz palców, Sandro? - zapytał Sellars, wystawiając trzy w górę.
Trzy - odparła.
A teraz ile? - Sellars wystawił cztery palce.
Sandra pokręciła głową z boku na bok, wyrażając w ten sposób irytację.
Cztery - wymamrotała.
Dobrze. Kto jest premierem?
Zostawcie mnie samą.
Uspokój się, Sandro. Powiedz mi, kto jest teraz premierem.
Blair - wymamrotała Sandra.
Kto? Mów głośniej.
Blair, do cholery! Tony Blair!
Należy do pana - powiedział Sellars do Dewara.
14
Sellars zostawił Dewara samego z Sandrą. Ciche popiskiwanie i szczękanie maszyn, kontrolujących każdy jej oddech, stanowiło kojące tło, kolorowe diody uzupełniały przyciemnione nocne oświetlenie. Adam przesunął krzesło bliżej łóżka i usiadł twarzą do Sandry, wsparłszy dłonie na jego skraju.
- Sandro, przypominasz mnie sobie? - zapytał. W odróżnieniu od Sellarsa, nie podnosił głosu; jego twarz znajdowała się bardzo blisko jej.
Dziewczyna na moment uchyliła powieki.
- Dewar - odparła po dobrych dziesięciu sekundach.
Adam poczuł przypływ uniesienia. Pamięć długoterminowa Sandry funkcjonowała sprawnie. Oczywiście, nie wykluczało to możliwości, że towarzyszący wypadkowi uraz wymazał pamięć o nim samym oraz tym, co go bezpośrednio poprzedzało - było to bardzo częste zjawisko.
- Przypominasz sobie, co ci się stało?
Dziewczyna ponownie otworzyła oczy, lecz po chwili je zamknęła, jak gdyby powieki okazały się zbyt ciężkie.
Szpital - powiedziała powoli.
Wiesz, jak się tu znalazłaś?
Sandra wydała dźwięk, jakby miała już odpowiedzieć, po czym urwała i wypuściła powietrze z płuc. Zrobiła to jeszcze dwa razy, aż odrzekła:
- Nie.
A więc miała okres niepamięci. Nie było to zachęcające. Skoro nie potrafiła przypomnieć sobie teraz wypadku, nie było żadnej gwarancji, że jej się to kiedykolwiek uda. Nie sposób było przewidzieć rozwoju sytuacji w podobnych przypadkach. Sandra mogła przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia z kilku ostatnich dni lub zapomnieć o nich na resztę życia. Zasadnicze pytanie brzmiało wobec tego, jak długi okres przed wypadkiem został pokryty niepamięcią.
Miałaś wypadek, Sandro. Jechałaś na rowerze.
Na rowerze - powtórzyła studentka. Wydawało się, że to słowo nie budzi u niej żadnych wspomnień.
Nie pamiętasz?
Roweru? Nie.
Przypominasz sobie Pierre'a, Sandra? Pierre'a z laboratorium. - Pierre... Znam Pierre'a... Francuz.
Zgadza się, Francuz. Powiedz mi, co jeszcze o nim pamiętasz.
W laboratorium. Był w laboratorium.
Sandra przesunęła głowę na poduszce, przybierając wygodniejszą pozycję. Dewar poczuł otuchę; wywołał u niej właściwe skojarzenia.
- Kiedy był w laboratorium? Wtedy, gdy ostatnio ty tam byłaś? - Ostatni raz... Tak.
- Myślę, że zastałaś go, jak robił w laboratorium coś niezwykłego. Mam rację, Sandro? Co takiego robił?
- Sekwencja - odparła Sandra, jak gdyby przypomniała sobie coś niemiłego.
Zmarszczyła czoło i ponownie spróbowała uchylić powieki. Tym razem zdołała utrzymać oczy przez parę sekund otwarte, nim z powrotem się zamknęły.
Jaka sekwencja?
DNA... DNA wirusa ospy. Nie nasze.
Dewar poczuł, jak podniecenie ściska mu nieco gardło.
Nie wasze? - powiedział delikatnie; za żadną cenę nie chciał zburzyć koncentracji Sandry.
Nie nasze fragmenty.
Skąd to wiesz, Sandro? - zapytał. - Jak się tego dowiedziałaś?
Komputer... Pierre zostawił sekwencję w komputerze. Sprawdziłam... bazę danych. Nie nasze fragmenty.
Niech się domyśle: znalazłaś w komputerze zapis sekwencji DNA. Wprowadził ją Pierre, sekwencja zaś należała do fragmentu DNA wirusa ospy, którego nie powinno być w waszym laboratorium? Czy dobrze mówię?
Sandra pokiwała głową, nie odrywając jej od poduszki. Zdawała się odczuwać zadowolenie i ulgę, że udało się jej to przekazać. Dewar zrozumiał, o co jej chodziło, ale umykały mu konsekwencje słów Sandry. Zmarszczył brwi.
- Ale sekwencja wirusa ospy jest ogólnie dostępna dla naukowców - stwierdził. - Do bazy danych o DNA może dostać się każdy. Dlaczego zdziwiło cię, że znalazłaś ją w komputerze?
Tym razem Sandra pokręciła głową na znak, że Dewar jej nie zrozumiał.
- Sekwencja Pierre'a - powiedziała. - Nie z bazy danych. Dewar nagle pojął, co miała na myśli.
- Ach, rozumiem. Nie była to sekwencja, którą wyciągnął z bazy danych, ale którą zapisał w komputerze, tak? Wynik eksperymentów, które prowadził w laboratorium? To ty sprawdziłaś w bazie danych, czego dotyczy? - zapytał. Sandra kiwnęła głową. -
A więc Pierre pracował w laboratorium nad fragmentami, których nie powinien mieć?
- Tak.
- Zapytałaś go otwarcie, co robi? -Tak.
-1 co powiedział?
Rozgniewał się... Powiedział, żebym siedziała cicho.
Chciał, żebyś nie mówiła nikomu o tym, co robił?
Sandra skinęła głową. Niepokój dziewczyny podpowiadał Dewarowi, że szybko wracały jej niepożądane wspomnienia. Tempo sygnałów kardiomonitora było coraz większe, jednak Dewar musiał kontynuować pytania, nim Sandra zacznie unikać wracania myślami do okropnych wydarzeń.
Co Pierre robił z fragmentami, Sandro? Skąd je wziął?
Od Alego.
Fragmenty należały do Alego Hammadiego?
Pierre znalazł fragmenty, których nie powinno tu być, gdy sprzątał chłodziarkę po Alim... Okłamał Steve'a... powiedział, że nic nie rzuciło mu się w oczy... Pierre chciał je wykorzystać...
Czy Pierre starał się zrekonstruować żywego wirusa ospy?
Sandra otworzyła oczy, wstrząśnięta pomysłem Dewara. Popatrzyła wprost na niego.
- Nieee - westchnęła przeciągle; mimo ciężkiego stanu zdołała wyrazić, że uważa to za absurdalną koncepcję.
- Jesteś tego całkowicie pewna? Skinęła głową.
- Pierre znalazł... fragmenty, których potrzebował do swoich badań... te, których nie mógł dostać z powodu zakazu. Twierdził, że mnie też może je dać, ale powiedziałam, że tak nie można i zamierzam... zawiadomić Steve'a.
Dewar zastanawiał się chwilę przed zadaniem kolejnego pytania. Jeśli to, co usłyszał, było prawdą, między Le Grice'em i Irakijczykami nie było żadnego związku. Francuz po prostu przypadkowo natknął się na fragmenty przekazane Alemu Hammadiemu i zdecydował się zachować ich istnienie w tajemnicy, by łamiąc przepisy, wykorzystać je do swoich dalszych badań. Le Grice nie udawał, że nie wie nic o Irakijczykach - rzeczywiście nie miał z nimi nic wspólnego. Wpadł w panikę, gdy Sandra postraszyła go zawiadomieniem Steve'a, więc usiłował ratować swoją karierę, aranżując wypadek samochodowy.
Czy poza tymi fragmentami, z których korzystał Pierre, były jeszcze jakieś?
Powiedział... że mnóstwo.
Co się z nimi stało, Sandro? Z innymi fragmentami, które zostały po Alim?
Pierre je zniszczył... Zbyt niebezpiecznie było je przechowywać.
Tak ci powiedział? - Sandra kiwnęła głową. - Uwierzyłaś mu?
Nie wiedziałam... w co wierzyć...
Dewar w pełni rozumiał jej stan ducha. Sam nie wiedział, w co ma uwierzyć.
Próbowałaś powiadomić Steve'a? - zapytał.
Próbowałam... Dzwoniłam, ale było trudno... Nie mogłam go przekonać... Pierre był koło mnie.
Czy Pierre ci groził?
Usiłował mnie przekonać... żeby nie mówić Steve'owi. Był wściekły. Nazwał mnie idiotką. Powiedział, że... że rujnuję jego karierę, nim się jeszcze zaczęła... Mówiłam, że przez noc to przemyślę, ale tylko dlatego, żeby się od niego uwolnić... i tak rano powiedziałabym o wszystkim Steve'owi.
Dewar pomyślał, że Le Grice doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Pojechałaś do domu na rowerze?
Tak... - odparła Sandra, jakby nie była tego pewna.
Na twoim rowerze.
Było ciemno.
Tak, ciemno, ale miałaś włączoną lampę. - Ciemno...
Dewar zdał sobie sprawę, że na tym kończą się wspomnienia Sandry. Wstał z krzesła i odsunął je od łóżka.
- Zawołam teraz twoich rodziców; później musisz się przespać - powiedział. - Wkrótce znów się zobaczymy.
Delikatnie potarł grzbiet jej dłoni i wyszedł z sali.
No i? - zapytał Grant.
Bo ja wiem? - odparł Dewar z zadumą.
Nie była w stanie nic powiedzieć?
Och, dużo wyjaśniła. Pod wieloma względami jest tak, jak myśleliśmy. Le Grice rzeczywiście pracował nad fragmentami wirusa, których nie powinien był mieć, ale powiedział Sandrze, że należały do Hammadiego. Twierdził, że znalazł je w chłodziarce, którą uprzątał po śmierci Alego. Chciał wykorzystać parę fragmentów do swoich prac nad szczepionką przeciwko AIDS, a nie po to, by odtworzyć żywego wirusa. Powiedział Sandrze, że zniszczył fragmenty, których nie potrzebował. Nigdy nie miał bezpośredniego kontaktu z Irakijczykami.
Wierzy pan w to?
Sam nie wiem. Niech pan pamięta, że Le Grice mówił, iż nie ma pojęcia, o co mi chodzi, gdy wypytywałem go o pracę dla Irakijczyków. Wtedy myślałem, że udaje niewiedzę, ale może było inaczej. Dochodzi Malloy, który upierał się, że Le Grice nie byłby takim idiotą, by próbować zrekonstruować wirusa. Może miał rację?
Dlaczego w takim razie Irakijczycy zostali w Edynburgu? Dlaczego wciąż tu siedzą?
Nie wiem. Wracamy do punktu wyjścia. - powiedział Dewar.
No tak... Pewnie nie uzyskamy już żadnych informacji od panny Macandrew? - spytał Grant.
Chyba powiedziała mi wszystko, co wie - odparł Dewar.
Na czym więc stoimy?
Irakijczycy na pewno przekazali fragmenty wirusa Hammadiemu, ale nie sądzę, by cokolwiek z nimi zrobił. Jestem skłonny sądzić, że Le Grice również nie starał się go zrekonstruować. Po prostu powodowany ambicją, skorzystał z okazji i ukradł parę fragmentów. Dlatego nie doniósł o ich znalezieniu i był zbyt zaślepiony, by zastanawiać się nad konsekwencjami, jeśli zostanie wykryty. Nie udało mu się, ale sądzę, że rzeczywiście zniszczył fragmenty, których nie potrzebował.
W takim razie nie ma niebezpieczeństwa?
Może powinniśmy wstrzymać się z opinią do chwili, gdy dostaniemy wyniki z Porton Down. Jestem jednak gotów założyć się o miesięczną pensję, że nie znajdą żywego wirusa w żadnej z probówek.
Mam odwołać ochronę dla dziewczyny?
Chyba tak - rzekł Dewar.
- Zgadza się pan, żebyśmy przesłuchali ją jutro co do okoliczności wypadku?
Oczywiście.
A Irakijczycy?
W tej sprawie decyduje MI5.
Dewar popatrzył na zegarek. Była trzecia nad ranem. Ulice opustoszały, a wiatr ucichł. Dewar wyszedł ze szpitala i przeciął wylot Forest Road, wracając do swojego samochodu. Po drodze zobaczył, jak pięćdziesiąt metrów po lewej ktoś usuwa się w cień. Uśmiechnął się - któryś z ludzi Barrona nadal pilnował siedziby stowarzyszenia studentów. Miał szczęście, że przynajmniej przestało padać.
Dotarłszy do samochodu, Dewar przystanął. Pozostawała mu decyzja, czy wracać do North Berwick czy też spędzić resztę nocy w hotelu. Gdyby pojechał do domu Jean, oznaczałoby to wyrwanie ze snu Karen lub, co gorsza, jej matki. Świadomość tego faktu oraz wcześniejsza niefortunna scena sprawiły, że zdecydował się wrócić do hotelu. Był to w gruncie rzeczy wygodny unik, ale Dewar czuł się zbyt wyczerpany, by wybrać trudniejsze rozwiązanie.
Zadzwonił do Karen z samego rana.
Dopiero po trzeciej wyszedłem ze szpitala - wyjaśnił. - Nie chciałem was budzić.
Bardzo rozsądna decyzja - powiedziała Karen chłodno. - A teraz pewnie mi powiesz, że przez cały dzień będziesz zajęty?
Oczywiście, że nie - zapewnił ją Dewar, wkładając w głos żal, że został niesłusznie posądzony.
Myślałam, że zabierzemy mamę na obiad do restauracji.
- Dobry pomysł - odparł Dewar, starając się, by zabrzmiało to przekonująco.
Świetnie. Będziemy się wzorowo zachowywać, dobrze?
Tak, kochanie.
Zgodnie z przewidywaniami Karen, jej matka nie wspomniała ani słowem o tym, co stało się poprzedniego wieczora. Dewar czuł taką ulgę, że pozwalał jej tokować bez przeszkód przez cały obiad w hotelu Grey Walls w pobliskim Gullane. Pozwalał sobie jedynie sporadycznie na uniesienie brwi w stronę Karen, na co reagowała przyłożeniem chusteczki do ust i udawanym krztuszeniem się, by ukryć uśmiech.
Dewar został u Jean na noc, a następnego ranka wybrał się z Karen na spacer po plaży. Mimo porywistego wiatru, gnającego po morzu białe grzywacze, zostali na brzegu przez prawie dwie godziny. Postanowili, że wrócą razem do Londynu, ale najpierw Dewar pojedzie do szpitala w Edynburgu porozmawiać po raz ostatni z Sandrą Macandrew.
Więc niebezpieczeństwo minęło? - zapytała Karen.
Na razie - zgodził się Dewar. - Wydaje się jednak prawdopodobne, że Irakijczycy dobrali się do większości, o ile nie do wszystkich fragmentów DNA potrzebnych do rekonstrukcji czynnego wirusa.
Pewnie będzie im o wiele ciężej je poskładać, skoro wszyscy ich pilnują - powiedziała Karen.
Miejmy nadzieję - odparł Dewar.
W następną środę Dewar otrzymał kopię raportu z Porton Down. Macmillan wezwał go do inspektoratu, by o tym podyskutować. Naukowcy z Porton Down pracowali całą dobę na okrągło. Zdołali ustalić, że w paru probówkach znajdowało się DNA wirusa ospy. Jedynie w dwóch z nich były fragmenty, które wedle rejestru nie powinny znaleźć się w Instytucie Nauk Molekularnych. Dewar sprawdził, o jakie fragmenty chodziło. Okazało się, że dokładnie o te, których współpracownicy Malloya potrzebowali do kontynuacji badań nad szczepionką przeciw AIDS - te, które Le Grice zabrał z materiałów pozostałych po Alim Hammadim.
Wydaje się, że Le Grice powiedział Sandrze Macandrew prawdę - uznał Dewar. - Chyba rzeczywiście zniszczył pozostałe fragmenty. Był zainteresowany tylko tymi, których potrzebował do swoich badań.
Doskonale - odparł Macmillan. - w takim razie mam już spokój.
Miał pan jakieś informacje z MI5 o Siddiquim i Abbasie? - zapytał Dewar.
Nie, z wyjątkiem tego, że nadal są w Edynburgu - powiedział Macmillan, zmarszczywszy brwi.
To niedobrze - odparł Dewar.
Może robisz z igły widły - zasugerował Macmillan.
Czułbym się o niebo lepiej, gdyby się wreszcie stamtąd wynieśli.
MI5 nadal będzie kontrolowało każdy ich ruch, a jeśli przy wyjeździe będą mieli przy sobie choćby jeden z tych przeklętych fragmentów, zniszczymy go i powiadomimy o działalności Irakijczyków ONZ i WHO.
Dewar pokiwał głową. Miał nadzieję, że poczuje się spokojniejszy po otrzymaniu raportu z Porton Down, było jednak inaczej. Ciągła obecność Irakijczyków w Edynburgu wydawała się co najmniej dziwna. Może Simon Barron miał rację, przypuszczając, że ta para na coś czeka. Pytanie, na co, pozostawało otwarte, i ono właśnie dręczyło Dewara.
Adam dostał tygodniowy urlop, jak zwykle po zakończeniu dochodzenia. Karen wprawdzie pracowała, spotykali się jednak co wieczór. Chodzili do restauracji lub do teatru; nareszcie spędzali czas razem, zamiast porozumiewać się przez telefon.
- Chyba polubiłabym takie życie - powiedziała Karen, gdy w czwartkowy wieczór wrócili do mieszkania Dewara po koncercie. - Tak pewnie żyją normalni ludzie.
Nie, gapią się w telewizję i wcześnie idą spać - odparł Dewar.
Jedno z tego to dobry pomysł - stwierdziła Karen.
Też tak myślę.
Chodziło mi o telewizję - zażartowała Karen. - Jest coś ciekawego?
Zupełnie nic - powiedział Dewar, biorąc ją w ramiona. - Obawiam się, że nie pójdziemy wcześnie spać.
Dlaczego?
Już jest po północy.
O wpół do trzeciej zadzwonił telefon. Dewar sięgnął niezgrabnie po słuchawkę aparatu na nocnym stoliku i po krótkiej szamotaninie zdołał przyłożyć ją sobie do ucha, mając nadzieję, że ktoś dodzwonił się pod zły numer. Okazało się jednak, że telefonuje Macmillan.
- Jestem u siebie w biurze. Przyjeżdżaj natychmiast.
Połączenie zostało przerwane, zanim Dewar zdołał cokolwiek odpowiedzieć. Popatrzył z niechęcią na telefon, jak gdyby właśnie on odpowiadał za ten incydent.
- Coś się stało? - zapytała Karen, przewróciwszy się na brzuch i przecierając sennie oczy.
- Przypuszczam, że tak, ale Bóg jeden wie, co takiego - odparł Dewar. - Dzwonił Macmillan; chce, żebym natychmiast przyjechał.
- Było zbyt pięknie, by to mogło trwać - powiedziała Karen, odgarniając włosy znad czoła. - Jestem pewna, że mają dla ciebie kolejną robotę.
Dewar nie był o tym przekonany.
- Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby wyrywali mnie z łóżka w środku nocy - odrzekł. - Musiało stać się coś naprawdę strasznego, skoro byli gotowi zbudzić nad ranem Macmillana. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem, by był równie zdenerwowany.
Ubrał się spiesznie i pocałował Karen na pożegnanie, sprawdzając po kieszeniach, czy ma portfel i kluczyki. Pędząc przez pogrążone w ciszy ulice, wracał w myślach do wymiany zdań z Macmillanem i starał się domyślić, co mogło się stać. Gdy przejeżdżał przez Tamizę, do mostu zbliżała się barka; jej światła wydawały się w ciemności przyjazne, a monotonny łoskot silników kontrastował ze zgrzytnięciem silnika samochodu, gdy Dewar przyspieszył po zmianie świateł na skrzyżowaniu. Dojechał do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w niecały kwadrans.
Gdy wszedł do gabinetu Macmillana, było tam oprócz jego szefa jeszcze czterech ludzi. Frobisher, zastępca Macmillana, miał posępną minę. Dwóch nieznanych Dewarowi mężczyzn przedstawiono mu jako pracowników Ministerstwa Zdrowia i Zarządu Publicznej Służby Zdrowia. Ostatniego mężczyznę Dewar rozpoznał: był to Hector Wright z londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej - człowiek, który na początku dochodzenia podzielił się z nim informacjami o ospie. Właśnie obecność Wrighta wzbudziła w Dewarze największe obawy. Pomyślał zrazu, że najwidoczniej raport z Porton Down na temat materiałów z laboratorium Stevena Malloya okazał się błędny i znaleziono coś budzącego prawdziwą trwogę.
Mamy bardzo złe wiadomości - powiedział Macmillan.
O zawartości probówek? - zapytał Dewar.
Macmillan przez chwilę był zdezorientowany, po czym zrozumiał tok myślenia swojego podwładnego.
- Gdyby tylko to! Gorzej, o wiele gorzej - powiedział. - W Edynburgu wystąpił przypadek ospy.
Dewar poczuł się, jak gdyby rąbnięto go w żołądek. Po chwili pustkę w głowie zastąpił gniew. Mimo wszystkich zapewnień, że nikt nie byłby na tyle nieodpowiedzialny, by zrekonstruować żywego wirusa ospy, wyglądało na to, iż ktoś rzeczywiście tego dokonał.
Mamy całkowitą pewność? - zapytał.
Tak - odparł Macmillan. - Dwudziestosześcioletni mężczyzna. Od ponad tygodnia jest w szpitalu Western General. Z początku nie wiedzieli, co mu jest, ale wreszcie postawili diagnozę. Przeprowadzono wszystkie badania i okazało się, że była właściwa. Mężczyznę przeniesiono do izolatki.
Dewar próbował się domyślić, kto z pracowników instytutu pasuje do tego opisu, ale jego umysł wywijał koziołki; nie był w stanie się skupić.
Kto z instytutu zachorował? - zapytał.
Jest jeszcze gorzej - odrzekł Macmillan. - Pacjent nie należy do personelu. O ile zdołaliśmy się zorientować, w ogóle nie miał kontaktów z instytutem.
Dewar nie wierzył własnym uszom.
Przecież musi być jakiś związek - zaprotestował.
Należałoby się tego spodziewać - przyznał Macmillan. - Lecz jeśli nawet taki związek istnieje, nie potrafiliśmy go odkryć.
Nasi ludzie nie odkryli absolutnie żadnych powiązań - stwierdził urzędnik publicznej służby zdrowia.
Kto to taki?
Michael Patrick Kelly, lat dwadzieścia sześć, obecnie bezrobotny - odczytał Macmillan z leżącej przed nim kartki. - Ostatnie znane miejsce zatrudnienia: praca na zlecenie dla firmy J.M. Holt and Sons. Notowany na policji, wyrok za kradzież, dwa kolejne za wykroczenia związane z narkotykami. Rozwiedziony przed czterema laty. Obecna partnerka, Denise Banyon, również notowana za posiadanie narkotyków. Mieszkają w dzielnicy Muirhouse, znanej z wysokiego bezrobocia i narkomanii.
Musiał mieć przecież jakiś związek z instytutem - upierał się Dewar.
Domyślasz się, jaki?
Nie bardzo - przyznał Dewar. - Może ma przyjaciół w instytucie? - Dostrzegłszy pełne powątpiewania spojrzenia, dodał: - Zgoda, wydaje się to mało prawdopodobne. A może wykonywał tam jakieś prace? Czym się zajmuje ta jego firma, Holt and Sons?
Sprawdzili to nasi ludzie w Edynburgu - odpowiedział mężczyzna z Ministerstwa Zdrowia. - Firma zajmuje się wyłącznie pracami budowlanymi. Nigdy nie mieli kontraktu z uniwersytetem.
Sam pan powiedział, że Kelly jest obecnie bez pracy. Może zatrudnił się na przykład przy myciu okien? - zasugerował Dewar.
Jest to właśnie sprawdzane - odparł Macmillan. - Niełatwo uzyskać informacje od ludzi, wśród których się obraca.
-Wyobrażam sobie - rzekł Dewar.
- Nawet nie masz pojęcia, jaki to koszmar. Publiczną służbę zdrowia czekają ciężkie chwile. Wyobrażasz sobie, jak trudno będzie odizolować osoby, z którymi się kontaktował, skoro większość z nich to socjopaci i narkomani?
A to bezwzględnie konieczne - odezwał się po raz pierwszy Wright.
Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - wtrącił urzędnik z Ministerstwa Zdrowia.
Trzeba usunąć z ulic ludzi, z którymi miał styczność - stwierdził Wright. - Należy poddać ich kwarantannie i zaszczepić całą ludność w promieniu wielu kilometrów.
Chyba powinniśmy zostawić logistyczną stronę operacji ludziom w Edynburgu - powiedział reprezentant Ministerstwa Zdrowia.
Chryste, miejmy nadzieję, że wiedzą, co robić - rzekł Wright.
Wzburzenie w jego głosie budziło niepokój u wszystkich pozostałych. Dewar zdawał sobie sprawę, że Wright wie, co mówi. Skoro obawiał się konsekwencji fiaska działań publicznej służby zdrowia, zagrożenie było naprawdę poważne.
Czy ci ludzie kiedykolwiek uczestniczyli w podobnej akcji? - zapytał Wright.
Brali udział w opanowaniu fali zakażeń pałeczką okrężnicy w zeszłym roku.
Nie ma żadnego porównania! - wybuchnął Wright. - Większość łudzi mogłaby posypać pałeczką okrężnicy swoje płatki kukurydziane i nijak nie odbiłoby się to na ich zdrowiu. Poważne zakażenia dotykają tylko osoby starsze lub poważnie osłabione. Nie da się tego porównać z ospą, jeżeli chodzi o śmiertelność.
Nie sądzę, by zachodziła potrzeba nadmiernego dramatyzowania sytuacji, doktorze - powiedział reprezentant ministerstwa.
Nadmiernego... - zachłysnął się Wright. - Synu, mówimy o najbardziej śmiercionośnej chorobie znanej ludzkości.
Zgłosiliśmy zapotrzebowanie na szczepionkę - powiedział Macmillan, starając się rozładować narastający konflikt.
To znaczy, że nie ma jej w Edynburgu? - zapytał Dewar.
Ani najwidoczniej nigdzie indziej - odparł Macmillan. - Od paru lat zrezygnowano z rutynowego przechowywania większych zapasów.
Wright potrząsnął głową i zaklął pod nosem.
- Jedynie WHO trzyma znaczniejsze zapasy. Trzeba będzie przetransportować je z Genewy, a to oznacza kolejną stratę czasu. Cholera!
- Wiemy, jaki to szczep? - zapytał Dewar. Macmillan utkwił wzrok w swoich dłoniach.
Dostałem informację, że zidentyfikowano go jako ospę prawdziwą - rzekł wreszcie.
Najgorsza odmiana. Z pięćdziesięcioprocentowa śmiertelnością - powiedział Wright.
Musimy więc poddać kwarantannie osoby, z którymi Kelly miał styczność, oraz ustalić, co łączyło go z instytutem - stwierdził Dewar. - Gdyby nie miał z nim żadnego związku, stanowiłoby to nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
Dobrze, że tak twierdzisz, ponieważ właśnie ciebie zamierzam wysłać do Edynburga, żebyś to ustalił - powiedział Macmillan.
15
- Czy będę działał sam? - zapytał Dewar.
Czuł ssanie w żołądku. Obecność Wrighta przypomniała mu wszystko, co ekspert mówił na temat ospy.
Będziesz miał zwykłą autonomię, jeżeli chodzi o podejmowanie decyzji, jednak zostaniesz dokooptowany do zespołu kryzysowego, który powołano do uporania się z tym problemem - odrzekł Macmillan. - Zespół będzie miał centrum dowodzenia w budynku Urzędu do spraw Szkocji, w tak zwanym Porcie Edynburskim. Urząd na szczęście jest zlokalizowany w północnej części miasta, bezpośrednio na wschód od Muirhouse, gdzie tkwi źródło problemów. Niedaleko stamtąd jest też szpital Western General. Zespół będzie się składać z ekspertów, pracowników publicznej służby zdrowia oraz reprezentantów policji i rządu. W razie potrzeby dokooptuje się kolejnych specjalistów. Zespół ma za zadanie przede wszystkim bezpośrednie działania; politycy będą musieli zejść na dalszy plan. Nie muszę chyba dodawać, że czas gra na naszą niekorzyść.
Pan też będzie zaangażowany? - zapytał Dewar Wrighta, obróciwszy się w jego stronę. Wright potrząsnął głową i utkwił spojrzenie w blacie stołu. - Dlaczego nie? Jest pan przecież czołowym ekspertem, jeśli chodzi o tę chorobę, a na dodatek jednym z niewielu, którzy rzeczywiście mieli z nią do czynienia.
Nikt mnie o to nie prosił - odrzekł Wright spokojnie, jednak jego postawa zdradzała jednoznacznie urazę, że nie zaproponowano mu współpracy.
Reprezentant Ministerstwa Zdrowia poprawił się niespokojnie w fotelu.
- Zapewniam, że nie chcieliśmy uchybić doktorowi Wrightowi, ale uważamy, że zebraliśmy w Edynburgu doskonały zespół.
Dewar zorientował się, że w urzędniczej nowomowie oznacza to: ”Wright to nie nasz człowiek”. Sądził, iż żadnego zespołu nie można uznać za doskonały, skoro pominięto czołowego eksperta.
- Sam pan powiedział, że w razie potrzeby można dokooptować kolejnych specjalistów - zwrócił się do Macmillana.
Wiedząc, czego może się spodziewać, przełożony Dewara wzruszył ramionami na znak ostrożnej zgody.
Proponuję, by poprosić doktora Wrighta o dołączenie do zespołu, jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu - stwierdził Dewar. - Ponieważ jest współpracownikiem inspektoratu, będzie dzięki temu mniej papierkowej roboty.
Zgadzam się - powiedział Macmillan.
Mógłbym sobie wymarzyć lepszy los, ale w porządku, możecie na mnie liczyć - rzekł Wright.
Jakieś inne wnioski? - zapytał Macmillan.
Proszę o dokooptowanie jeszcze dwóch ludzi - powiedział Dewar.
Zanim jeszcze zacząłeś?
Sam pan powiedział, że czas gra na naszą niekorzyść. Chciałbym, żeby doktor Steven Malloy służył jako łącznik w kontaktach z Instytutem Nauk Molekularnych. Wskutek moich działań stracił laboratorium, więc ma mnóstwo wolnego czasu, a zna tamtejsze układy. Chciałbym również, by oficerem łącznikowym w tamtejszej policji został ten sam człowiek, co poprzednio, inspektor łan Grant. Dobrze się dogadujemy ze sobą.
Dopilnuję tego - powiedział Macmillan. - Lecisz pierwszym samolotem do Edynburga.
Dołączę do was później - rzekł Wright. - Muszę rozmówić się z żoną, jutro mamy rocznicę ślubu.
Którą?
Osiemnastą.
Domyślam się, że prasa jeszcze niczego nie zwąchała. Inaczej już byśmy o tym usłyszeli - zwrócił się Dewar do Macmillana.
Można powiedzieć, że jak na razie, jest nieźle - stwierdził szef inspektoratu. - Ponieważ Kelly żył tak, jak żył - nie miał rodziny ani stałej pracy - łatwiej było utrzymać wszystko pod korcem, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, prędzej czy później prasa zwęszy, że coś wisi w powietrzu. Ktoś zacznie sobie zadawać pytanie, dlaczego korzysta się z izolatki w szpitalu.
Czy wiadomo coś o obecnym stanie Kelly'ego?
Bardzo ciężki - odparł Macmillan. - Rozchorował się na poważnie, zanim został przyjęty, ale nawet współczesna medycyna nie jest w stanie złagodzić przebiegu choroby. Jednym z podstawowych problemów jest jednak fakt, iż Kelly nie był w stanie podać, co robił i z kim się kontaktował przed przyjęciem do szpitala.
A jego partnerka? Zapomniałem, jak się nazywa.
Denise Banyon. Uważa, że jej chłopak rozchorował się przez, jak to określa, spapraną działkę.
- Uważa, że jego stan to reakcja na narkotyk? - spytał Dewar. -Najwidoczniej.
Może to łut szczęścia, ale co jej powiedziano, gdy ją również umieszczono w izolatce? - zapytał Dewar.
Nic - odparł Macmillan. - Narkomani często zapadają na różne choroby. To cena, jaką płacą za nałóg, zwłaszcza w Edynburgu, europejskiej stolicy AIDS.
-Może uda się to obrócić na naszą korzyść - zasugerował Dewar. - Na razie prawdopodobnie będziemy tłumaczyć, że chodzi na przykład o zapalenie wątroby. Pomoże nam również nastawienie społeczeństwa.
Słowa te zdumiały obecnych.
Nikogo nie obchodzi, co się dzieje z narkomanami - wyjaśnił Dewar. - Większość ludzi w głębi duszy sądzi, że narkomani dostają dokładnie to, na co zasługują. Fotoreporterzy raczej nie będą się tłoczyć przed drzwiami izolatki, a od szpitala nikt nie będzie żądał wywieszania na bramie codziennych biuletynów o stanie zdrowia Kelly'ego.
Mimo to najprawdopodobniej mamy niewiele czasu na swobodne działanie - stwierdził Wright. - Choroba pojawiła się wśród populacji narkomanów, jest jednak niemożliwe, by się ograniczyła tylko do niej. Ospa nie przestrzega barier klasowych ani nie szanuje niczyjego autorytetu; zabija wszystkich jednakowo.
- W takim razie dołóżmy wszelkich starań, by jej to uniemożliwić, panowie - powiedział Macmillan i na tym życzeniu narada się zakończyła.
Dewar zatrzymał się na parę minut z Hectorem Wrightem na chodniku przed wejściem.
- Jakie, pana zdaniem, są szanse, że skończy się na jednym zachorowaniu? - zapytał Adam.
- Zerowe - odparł Wright bez wahania. - W tych okolicznościach szanse są takie, jak na przetrwanie śniegu w piekle.
Dewar ruszył w drogę powrotną do swojego mieszkania. Jechał powoli wśród ulewnego deszczu. Rozwożące mleko furgonetki wyruszyły już na miasto. Zostało zbyt mało czasu, by zagrzebać się z Karen w łóżku na parę chwil czułości przed nastaniem poranka. Tym razem Dewar nie miał co liczyć, że zdoła ponarzekać na ściągnięcie przez Karen całej pościeli na siebie, a ona nie będzie mogła zarzucić mu, że ma zimne stopy. Z wręcz dojmującym żalem Dewar stwierdził, że nowy dzień już się zaczął.
Adam zapakował torbę podróżną i po raz drugi sprawdził zawartość kieszeni, zanim Karen obudziła się i zorientowała, że jest ubrany. Usiadła w łóżku z wystraszoną miną.
Co się stało? - zapytała. - Dokąd się wybierasz?
W Edynburgu pojawiła się ospa. Na razie to tylko jeden przypadek. Muszę tam znowu pojechać?
Boże, to straszne, ale dlaczego ty?
Chcą, żebym ustalił, jaki związek miał pacjent z tym przeklętym instytutem.
Sami nie potrafią tego zrobić? To nie jest ktoś z personelu?
Uwierzysz, że chodzi o jakiegoś bezrobotnego narkomana, mieszkającego na drugim końcu miasta?
Żartujesz!
Niestety. - Dewar potrząsnął głową i opowiedział jej o Kellym.
Co za koszmar - powiedziała Karen.
Aż nazbyt łatwo wyobrazić sobie, do czego może dojść, prawda? - przyznał Dewar.
Och, mój Boże! Będziesz na siebie uważał, prawda?
Oczywiście. Zostałem przecież zaszczepiony - zapewnił ją Adam.
Nie mogli cię zaszczepić przeciw nożowi pod żebra, HIV czy żółtaczce typu C. - Wiedziała, że po narkomanach można się spodziewać samych kłopotów.
- Nic mi nie będzie - Dewar przysiadł na skraju łóżka i przytulił Karen do siebie. Nagle z całą mocą zdał sobie sprawę z miękkości jej włosów. - Zadzwonię do ciebie.
Dzień pierwszy
Dewar musiał przyznać, że organizacja centrum koordynacyjnego w Urzędzie do spraw Szkocji zrobiła na nim wrażenie. Przeznaczono je na ośrodek dowodzenia podczas stanów zagrożenia państwa, chociaż nie precyzowano, jakie ewentualności miano na myśli. Centrum znajdowało się w podziemiach budynku. Dewar nigdy nie widział nie tylko lepszych sal konferencyjnych ani sprzętu komunikacyjnego, ale również wygodniejszych kwater mieszkalnych dla członków zespołu. Jeden z pokojów przeznaczono dla niego; postarał się, by sąsiedni zarezerwowano dla Hectora Wrighta. Wyraził swój podziw wobec oprowadzającego go urzędnika administracji państwowej, odpowiedzialnego za to, by zespół miał do dyspozycji wszystko, czego będzie potrzebował.
- W tym wypadku nie będzie oszczędności na niczym - zwierzył się urzędnik. - Rząd uważa, że ta sprawa może być źródłem poważnych nieprzyjemności, więc chce, by się z nią uporać tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Mówiąc między nami, podejrzewam, że właśnie dlatego nie kierują nią politycy.
Dewar uśmiechnął się, domyślał się jednak jeszcze jednego powodu, dla którego politycy nie mieli ochoty się w to angażować. Woleli zdystansować się w stosunku do zachorowań, gdyby bowiem społeczeństwo dowiedziało się o powrocie widma ospy, powstałoby kłopotliwe pytanie, jak do tego doszło. Prasa na pewno natychmiast zaczęłaby dowodzić, że zachorowań nie można określić mianem ”drobnych trudności”. Inaczej niż w przeszłości, nie sposób było tym razem obarczyć winą Matkę Naturę. Skoro ospa została oficjalnie zlikwidowana, wniosek, że wirusy pochodzą z jakiegoś laboratorium, nasuwał się automatycznie i nieuchronnie. Politycy nie mieliby żadnej szansy przerzucić odpowiedzialności na kogoś innego, a winą za to, iż choroba znów zaczęła zbierać swe żniwo, uznano by Wielką Brytanię.
Dewara powiadomiono, że narada zespołu odbędzie się o wpół do trzeciej po południu. Była dopiero dziesiąta piętnaście; lekarze i pracownicy opieki zdrowotnej robili swoje. Dewar rozpakował rzeczy i zadzwonił do Stevena Malloya.
Właśnie rozmawiałem z człowiekiem o nazwisku Macmillan - powiedział Malloy.
W takim razie wiesz, o co chodzi. Potrzebuję twojej pomocy. Co ty na to?
W tych okolicznościach nie bardzo mogę odmówić - odparł Malloy. - To, czego się dowiedziałem, zakrawa na całkowity absurd.
Macmillan powiedział ci o Kellym?
Bezrobotny ćpun z Muirhouse. Czysty obłęd.
Obłęd? Być może, ale nie wierzę, że to przypadek. Kelly musiał mieć jakiś związek z tym, co działo się w instytucie, a zwłaszcza w twoim laboratorium. Hammadi i Le Grice nie żyją, więc jak myślisz, o co chodzi?
Wciąż nie ma dowodów, że ktoś próbował zrekonstruować tu wirusa ospy. Skoro więc wirus nie istnieje, jak ktokolwiek mógł się nim zarazić?
Niestety, istnieje - odparł Dewar. - Kelly umiera na ospę, więc przynajmniej na razie musimy przyjąć, że źródłem zakażenia był instytut.
Przyjmijmy taką hipotetyczną możliwość - odparł Malloy. - Uważam, że przede wszystkim musimy ustalić, w jaki sposób gość z Muirhouse zetknął się z wirusem.
Zgoda.
Malloy miał takie same koncepcje, jakie przyszły wcześniej w Londynie do głowy Dewarowi. Sądził, że Kelly mógł pracować w instytucie przy myciu szyb lub jako tragarz czy goniec.
Trudno będzie to zweryfikować, skoro nie można dowiedzieć się tego od niego osobiście - powiedział Dewar.
Muszę sprawdzić, jakie rejestry prowadzi instytut.
Dewar powiedział Malloy owi o naradzie o wpół do trzeciej. Naukowiec zaproponował, by najpierw zjedli obiad w pubie na Rosę Street. Adam się zgodził i zadzwonił na komendę policji do Granta. Macmillan zdążył już skontaktować się z inspektorem.
Słyszałem, że zeszłej nocy wszystko się popieprzyło - powiedział Grant. - Podejrzewałem, że pan do mnie zadzwoni. Policję postawiono w stan pełnej gotowości - oficjalnie na wypadek kłopotów w Muirhouse. Na razie w całą sprawę wprowadzono jedynie niezbędne osoby. Potajemnie sprawdzono, czy skierowani na patrole do Muirhouse funkcjonariusze byli zaszczepieni, i odsiano spośród nich tych, którzy nie mieli w aktach takich wpisów.
Czym się tam zajmują?
Pilnują, by nikt nie przeszkadzał ludziom z opieki zdrowotnej w wykonywaniu ich zadań.
Niech pan mi coś powie o tej dzielnicy? Jest naprawdę tak podła?
Gorszej nie ma. Oficjalnie nie przyznajemy się do tego, ale ograniczamy się do utrzymania w niej obecnego stanu rzeczy. Nie wtrącamy się, o ile tylko ćpuni nie podnoszą głów. Niektóre ulice prezentują się tak, że Bośnia w porównaniu z nimi wydaje się Disneylandem. Jeżeli chodzi wam po głowie zaapelowanie do poczucia obywatelskiego obowiązku czy lepszej strony natury ćpunów, to możecie dać sobie spokój. W ogóle jej nie mają, więc to nie wchodzi w grę. Albo są nafaszerowani narkotykami, aż im się ze łbów kurzy, albo robią wszystko, żeby tylko zdobyć kolejną działkę. Nic innego ich nie obchodzi, może mi pan wierzyć. Niech pan nigdy nie doprowadzi do sytuacji, w której musiałby pan polegać na ćpunie. Proszę im nie wierzyć, nie ufać nawet na jotę. Niech pan to zostawi bezmózgim liberałom - ci nigdy niczego się nie nauczą. Jest ich tyle, co psów w tej cholernej dzielnicy; występują z takimi i owakimi inicjatywami, bredzą o euro-funduszach, planach, programach, spółdzielniach, grupach wsparcia. Moim zdaniem to czysta strata czasu, bo i tak z dnia na dzień robi się tam coraz gorzej.
A więc nie jest pan zwolennikiem inicjatyw zaradczych? - zapytał Dewar, powstrzymując się od komentarzy.
Tylko wtedy, kiedy obejmują użycie napalmu - odparł Grant.
Dziękuję za cenny głos w dyskusji - rzekł Dewar.
Dlaczego tej cholernej ospy nie mógł złapać jakiś rzetelny członek rady kościelnej z Marchmont? - zapytał od serca Grant.
Chyba to ja będę musiał znaleźć odpowiedź na to pytanie - odpowiedział Dewar.
Niektórym trafiają się same najlepsze robótki.
Nie ma pan żadnych pomysłów, co mogło łączyć Kelly'ego z Instytutem Nauk Molekularnych, prawda? - spytał Dewar.
Jedyny sposób, w jaki Kelly i jego kumple mogli zawędrować w pobliże uniwersytetu, to z łyżką do opon, żeby wyważyć okno - powiedział Grant.
Dobra myśl - stwierdził Dewar. - Nie brałem pod uwagę włamania, a przecież to możliwe.
Tylko żartowałem.
Wiem, ale to rzeczywiście możliwe. Kelly to narkoman bez pracy. Musi skądś brać pieniądze na narkotyki, więc być może w grę wchodzą kradzieże?
Ewentualność numer jeden - odparł kwaśno Grant. - Wie pan, ile przestępstw jest teraz związanych z narkomanią?
Właśnie o to mi chodzi - powiedział Dewar. - Może więc Kelly włamał się ostatnio do instytutu i właśnie wtedy się zaraził?
Sam mi pan przecież mówił, że nie było tam żywych wirusów - zaprotestował Grant. - Poza tym, czego Kelly mógłby szukać w instytucie? Po co miałby wybierać się na drugi koniec miasta i włamywać do miejsca, gdzie i tak nie ma pewnie niczego, co mógłby sprzedać? Jedyne rzeczy, jakie giną w tego rodzaju instytucjach, to rowery, a i one są kradzione spod budynków. Tak czy owak, nie mieliśmy żadnego doniesienia o włamaniu do instytutu.
Dewar musiał przyznać, że Grant całkiem zgrabnie zniszczył w zarodku jego koncepcję.
- Tak tylko pomyślałem - powiedział.
Malloy spotkał się z Dewarem w południe w pubie ”Auld Hundred” na Rosę Street. Było tam pustawo, ponieważ urzędnicy nie wyszli jeszcze na przerwę obiadową.
Mam nadzieję, że zdołałeś wymyślić jakieś powiązanie - powiedział Dewar, ściskając dłoń Malloya.
Niestety nie - odparł naukowiec. - W administracji nie ma śladu, by Kelly był zatrudniony jako tragarz, sprzątacz czy konserwator. Istnieje jeszcze możliwość, że mył okna; zatrudniamy tych ludzi na umowę zlecenie, ale prawdę mówiąc, uważam, że pomysł, iż zaraził się przypadkowo w instytucie, to niewypał.
Dlaczego?
Po pierwsze, musiałby mieć kontakt ze źródłem zakażenia. To z kolei oznacza, że źródło musiałoby znajdować się w miejscu dostępnym dla przypadkowych osób. Skoro ludzie z Porton Down nie znaleźli żadnych śladów wirusa ospy, a przecież są do tego specjalnie przeszkoleni, jaka jest szansa, że natknąłby się nań przypadkowy intruz? Jestem przekonany, że gość zaraził się gdzieś indziej.
Uważam, że taki zbieg okoliczności jest zbyt nieprawdopodobny - odparł Dewar. - Kelly musiał mieć jakiś kontakt z instytutem, chociaż przyznaję, że masz wiele racji. Niestety, nie sądzę, byśmy mieli szansę wypytać Kelly'ego - jest w zbyt ciężkim stanie. Musimy porozmawiać z jego przyjaciółmi i wspólnikami. Zobaczymy, czy coś wypłynie.
Zapowiada się niezła zabawa - powiedział ironicznie Malloy.
Ludzie z opieki zdrowotnej pewnie powiedzą nam coś na ten temat na popołudniowej naradzie.
Zespołem Interwencji Kryzysowej kierował konsultant do spraw chorób zakaźnych ze szpitala Western General, nazwiskiem George Finlay. Był to mężczyzna pod pięćdziesiątkę, z siwymi, rzedniejącymi na szczycie głowy włosami. Jego garnitur wydawał się zbyt obszerny, zwłaszcza w ramionach. Wyglądał przez to na garbatego, zwłaszcza gdy wspierał się jedną dłonią na stole, co często mu się zdarzało, gdy zabierał głos. Finlay przedstawił kierowniczkę edynburskiego zespołu publicznej opieki zdrowotnej - młodszą od niego o mniej więcej dziesięć lat doktor Mary Martin. Lekarka była szczupła, dobrze ubrana i miała bujne włosy, przez co prezentowała się znacznie młodziej. Ona z kolei przedstawiła dwóch swoich podwładnych. Finlay zaprezentował następnie Malcolma Rankina z Urzędu do spraw Szkocji, dokooptowanego do zespołu, by radzić sobie z administracyjnymi szczegółami.
Garnitur Rankina był idealnie dopasowany, podobnie jak koszula, krawat i wszystkie pozostałe detale jego ubioru. Był to mężczyzna niewątpliwie przykładający wagę do prezencji, pomyślał Dewar, słuchając zapewnień Rankina, że wszyscy obecni mogą liczyć na jego pomoc we wszelkiej postaci i o każdej porze. Rankin przedstawił swoich dwóch równie elegancko się prezentujących kolegów, mających zajmować się sprawami łączności i kontaktami ze środkami masowego przekazu. Siwowłosy mężczyzna w mundurze nadkomisarza policji, Cameron Tulloch, sam się przedstawił. Finlay przywitał na koniec w zespole Dewara i Malloya oraz wyjaśnił, iż ich podstawowym zadaniem będzie zidentyfikowanie źródła choroby.
- Najpierw powiem, jak obecnie przedstawia się sytuacja, po czym będziemy mogli podyskutować - zagaił Finlay. - Stan Kelly'ego w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin uległ znacznemu pogorszeniu. Krosty pokrywają całe jego ciało i obawiam się, że umrze w ciągu kilku następnych dni. U jego partnerki, Denise Banyon, na razie nie występują żadne oznaki choroby.
Za wcześnie jeszcze, by uznać, że nic jej nie grozi - powiedziała Mary Martin.
Tak byłoby w normalnych warunkach - przyznał Finlay. - Kiedy jednak Kelly trafił do szpitala, wysypka zaczynała się u niego już zamieniać w krosty. Oznaczałoby to, że
chorował od co najmniej tygodnia, ale Denise Banyon, która była z nim przez cały czas, upiera się, że Kelly rozchorował się nagle, na krótko przed przyjęciem do szpitala.
- Możliwe - rozległ się głos zza ramienia Dewara. Był to Hector Wright, ciągle jeszcze w płaszczu i z torbą podróżną w ręku. - Przepraszam za spóźnienie.
Dewar przedstawił eksperta; Wright zajął miejsce przy stole.
Czytałem pańskie artykuły, doktorze - powiedział Finlay. - Mamy szczęście, że możemy liczyć na pańskie doświadczenie. - Dewar uznał, że w powitaniu Wrighta, aczkolwiek formalnie uprzejmym, brakowało szczerego ciepła. Mieściło się jednak w granicach typowego dla akademików chłodu. - Zna się pan na ospie lepiej ode mnie - kontynuował Finlay. - Mówi pan, że to możliwe, iż choroba rozwinęła się tak raptownie, o wiele szybciej, niż podają wszystkie podręczniki?
Jeżeli chory otrzymał potężną dawkę wirusa w chwili zakażenia, mogła nie wystąpić u niego faza grypopodobna, a krosty mogły się pojawić już w ciągu dwudziestu czterech godzin - stwierdził Wright.
Jak mogło do tego dojść? - zapytał Finlay.
Przez bezpośredni kontakt z czystą kulturą wirusa.
Czystą kulturą wirusa ospy? - powtórzył Finlay takim tonem, iż wydawało się, że po każdej sylabie tkwi znak zapytania.
Dewar obejrzał się na Malloya, dając do zrozumienia, że to on powinien odbić tę piłeczkę. Naukowiec nieswojo wzruszył ramionami, ale nie zabrał głosu. Finlay zauważył wymianę ich spojrzeń.
Czy właśnie taką możliwość bierze pan wraz ze swoimi kolegami pod uwagę, doktorze? - zapytał Dewara.
Oraz parę innych - odparł Adam, nie chcąc wdawać się w bardziej szczegółowe tłumaczenia.
Finlay zrobił minę, jak gdyby zamierzał przyprzeć go do muru, ale się rozmyślił. - Zanim podejmiemy dalszą dyskusję, powinniśmy chyba określić, jakie obowiązki i cele ma każdy z członków zespołu - powiedział.
Dobry pomysł - przyznał Tulloch.
Zadaniem pani doktor Martin i jej grupy z publicznej opieki zdrowotnej jest wyszukanie i poddanie kwarantannie osób, z którymi mieli styczność Kelly i Banyon. Podwładni nadkomisarza Tullocha mają służyć jako wsparcie, by uniknąć trudności przy realizacji tego celu. Druga grupa, składająca się z pracowników medycznych z pobliskich obszarów, również kierowana przez doktor Martin i dysponująca wsparciem policji, przeprowadzi program powszechnych szczepień, by nie dopuścić do szerzenia się zachorowań. Za odizolowanie i leczenie ofiar choroby będę odpowiedzialny ja oraz moi współpracownicy z zespołu kwarantanny szpitala Western General. Doktor Dewar ijego koledzy postarają się ustalić, w jaki sposób doszło do tej sytuacji, to znaczy spróbują wyśledzić źródło zakażeń i je wyeliminować. Pan Rankin i jego współpracownicy będą ułatwiać realizację naszych zadań i pełnić rolę bufora między nami a czynnikami z zewnątrz. Uważam, że przede wszystkim nie powinniśmy wchodzić sobie w paradę. Twierdzę tak, ponieważ podejrzewam, że z pojawieniem się ospy wiążą się pewne okoliczności, o których nic nie wiem i nie raczono mnie do tej pory o nich poinformować. Mogę się jedynie domyślać, że zapadnięcie na chorobę wirusową, o której sądzono, że została zlikwidowana, może być skutkiem jakiegoś wypadku przy prowadzeniu badań naukowych, aczkolwiek z moich wiadomości wynika, iż żywy wirus jest przechowywany jedynie w nielicznych, zabezpieczonych placówkach, z których żadna nie znajduje się w tym kraju.
Zapadło krótkie milczenie. Rozumiejąc przyczyny niechętnego nastawienia Finlaya, Dewar powiedział wreszcie:
Możliwe, że wirus pochodzi z jakichś nielegalnych źródeł, ale nie wiemy tego na pewno. Zapewniam pana, doktorze, że niczego przed panem nie ukrywam. Sami w tej chwili nie wiemy nic więcej.
Doskonale - odrzekł Finlay. - Czy są jakieś pytania lub propozycje?
Wygląda na to, że zebranie wywiadu od Kelly'ego jest niemożliwe - powiedział Dewar. - Chciałbym porozmawiać z Denise Banyon, ponieważ musimy skądś zacząć poszukiwania źródła zakażenia.
Wypytywaliśmy ją już bardzo szczegółowo - stwierdziła Mary Martin. - Mówiąc szczerze, nie wykazuje chęci do współpracy. Nie chciała nam w niczym pomóc.
W niczym?
Przejawia ugruntowaną niechęć do władzy i nie waha się jej okazywać, ale wydaje się, że rzeczywiście nie wie, czym ostatnio zajmował się Kelly. Tak właśnie wygląda tryb życia w tych kręgach. Kelly znikał na całe dnie ze swoimi przyjaciółmi, a ona zostawała w domu. Nie miała pojęcia, co porabiali, i nie obchodziło jej to, jeśli tylko wracał do domu z wystarczającą ilością pieniędzy na narkotyki dla niej.
Czy podała nazwiska tych przyjaciół, z którymi zadawał się Kelly?
Parę imion, raczej nieprzydatnych: Eddie, Jimmy i tak dalej.
Adresy?
O ile zdołałam się zorientować, do wielu z nich pasuje określenie ”bez stałego miejsca zamieszkania”. Łatwiej ich odnaleźć w pubach i salach bilardowych.
Tak przy okazji, jak zdołaliście poddać ją kwarantannie? - zapytał Dewar Finlaya. - Przecież też jest narkomanką, prawda?
Szef zespołu pokiwał głową.
Dostaje metadon - stosowany w lecznictwie substytut heroiny. Sądzę, że ponieważ nie może już liczyć na Kelly'ego, uznała, że darmowy wikt i opierunek to dla niej na razie najlepsza perspektywa.
Mimo to chciałbym z nią porozmawiać - powiedział Dewar.
Nie mam nic przeciwko temu i życzę powodzenia - odparła Mary Martin.
Jeśli pan chce, może pojechać pan ze mną do szpitala po naradzie - zaproponował Finlay. - Jeszcze jakieś pytania?
Iloma pacjentami może zająć się pański zespół izolacyjny? - spytał Hector Wright.
Ośmioma, góra dziesięcioma.
A co dalej?
Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie - powiedział Finlay; Mary Martin pokiwała głową na znak, że się z nim zgadza.
-Uważam, że powinniście się nad tym zastanowić - stwierdził Wright. Jego komentarz wzbudził zaniepokojenie. Finlay starał się zachować optymizm, jednak Wright zdołał nim zachwiać.
Ironia sytuacji polega na tym, że w Edynburgu właśnie zamknięto szpital chorób zakaźnych - powiedział Finlay. - Nasze władze zadecydowały, że jest już niepotrzebny. I nagle się okazuje, że właśnie jego nam może brakować. W razie potrzeby możemy otworzyć parę oddziałów Western General, które zostały zamknięte ze względów oszczędnościowych, ale nie będą się one idealnie nadawać do naszych celów.
Podejrzewam, że w ogóle nie będą odpowiednie - wtrącił się Wright; chociaż wyraził swoje szczere przekonanie, nie zaskarbił sobie tym przyjaciół. - Pewnie chodzi o oddziały w starym stylu, z czasów Florencji Nightingale: hangary, w których poustawiano łóżka.
Nikt się nie spodziewał ponownego pojawienia się ospy - odparł Finlay kąśliwie.
Ile pielęgniarek ma przeszkolenie w prowadzeniu izolacji i postępowaniu przy chorobach zakaźnych?
Kilka, głównie te, które przeniosły się do Western General po zamknięciu Szpitala Miejskiego. Doszkolenia jednak skończyły się już wiele lat temu.
A lekarzy znających się na postępowaniu w przypadkach chorób zakaźnych? - zadał kolejne pytanie Wright.
Zakaźnie chorych przyjmowano zawsze do Szpitala Miejskiego. Po jego zamknięciu dwóch konsultantów przeszło na wcześniejszą emeryturę, a trzeci wyjechał za granicę. Moi ludzie oczywiście są przeszkoleni. - Wright nic nie odpowiedział, jednak jego milczenie zirytowało Finlaya. - Dobry Boże, jak myślisz, człowieku, ilu pracujących obecnie lekarzy widziało ospę? - wypalił. - Będziemy musieli dokładać wszelkich starań i jakoś sobie radzić.
Wright pokiwał głową, jak gdyby przyznawał mu rację.
Staram się jedynie upewnić, że nikt nie zlekceważy powagi sytuacji - powiedział. - Uważam, że powinniśmy przewidzieć, co może się stać, i dostosować do tego nasze działania. Jeżeli będziemy tylko reagować na to, co się stanie, będzie za późno.
Za późno?
Śmiertelność w mieście może wynieść dziesiątki tysięcy ludzi.
Nagle stało się oczywiste, iż uczestnicy narady sądzą, że Wright jest niespełna rozumu. Poprzednio słuchali go z powagą, jednak teraz zaczęli się uśmiechać i kręcić głowami.
Niech pan da spokój, doktorze. Nie uważa pan, że to trąci melodramatem? - spytał Finlay. - Wiem, że jest pan ekspertem, jeżeli chodzi o tę chorobę, ale w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat mieliśmy w tym kraju parę fal zachorowań na ospę, jednak w żadnym wypadku śmiertelność nie była tego rzędu, o jakim pan wspomina.
Bo większość społeczeństwa była wówczas szczepiona przeciwko ospie tuż po urodzeniu. Sytuacja wygląda obecnie inaczej. Masowe szczepienia ustały
w latach siedemdziesiątych, ponad ćwierć wieku temu. Mieszkańcy tego miasta są równie podatni na epidemię ospy, jak ludność w czasie średniowiecza.
Śmiechy ucichły.
- Jak posuwa się program szczepień, pani doktor? - zapytał Finlay Mary Martin.
- Nie zdołaliśmy go nawet zacząć - odpowiedziała lekarka. - Nie dostaliśmy jeszcze ani jednego opakowania szczepionki.
16
- Orientuje się pan, jakie są przyczyny zwłoki w dostawie szczepionki? - zapytał Finlay Dewara, gdy jechali do szpitala.
Trzeba ją ściągnąć z zapasów WHO w Genewie - odparł Dewar. - Mimo to myślałem, że do tej pory zostanie to uznane za sprawę najwyższej wagi. Ma pan jej dość dla bezpośrednio narażonych pracowników?
Wszyscy zostali zaszczepieni - potwierdził Finlay. - Tm szybciej jednak zaczniemy prowadzić masowe szczepienia, tym lepiej.
Święta prawda - przyznał Dewar.
Jazda range-roverem Finlaya z położonego w dzielnicy Leith Urzędu do spraw Szkocji do szpitala zabrała niecałe dziesięć minut. Starszy lekarz zaparkował w miejscu oznakowanym jego nazwiskiem - Dewar pomyślał, że to jeden z przywilejów bycia konsultantem w dziedzinie, w której feudalne stosunki uważa się za cnotę.
Oddział kwarantanny nie był wymieniony na żadnej z mijanych przez dwóch mężczyzn tablic informacyjnych, ale poprzez proces eliminacji Dewar domyślił się, że skrywał się pod mianem ”Pawilonu Fundacji Wellcome”.
- Mamy epokę sponsorów. Pieniądze na budowę wyłożyła Fundacja Wellcome - potwierdził jego przypuszczenia Finlay.
Pawilon noszący miano gigantycznego koncernu farmaceutycznego, niski, długi, nowocześnie zaprojektowany budynek, stał osobno na zachodnim skraju szpitalnego kompleksu. Na pierwszy rzut oka mogło się w nim mieścić wszystko, od oddziału fizjoterapii po administrację, jednak z mniejszej odległości Dewar dostrzegł nieotwierające się okna, drzwi z elektronicznym zamkiem i domofon. Na zewnątrz brak było też jakichkolwiek przewodów i rur, a bliższe przyjrzenie się dachowi pozwalało stwierdzić, że system wentylacyjny jest znacznie bardziej skomplikowany, niż można by się spodziewać po budynku administracyjnym. Dewar orientował się, że wentylacja jest wyposażona w kompleksowy system filtrów, uniemożliwiający wydostawanie się z budynku czegokolwiek, co mogłoby
stanowić potencjalne źródło skażenia; poza tym krążące wewnątrz powietrze było sterylizowane i dodatkowo filtrowane przed usunięciem go na zewnątrz. Finlay otworzył drzwi za pomocą karty magnetycznej.
- Przebieralnia jest zaraz za wejściem - poinformował Dewara. Zaprowadził go do salki, w której Adam otrzymał biały kombinezon. Obaj
przebrali się w milczeniu.
Może chciałby pan rzucić okiem na Kelly'ego, zanim spotka się pan z Denise Banyon? - zapytał Finlay.
Czemu nie? Choćby po to, by na własne oczy zobaczyć, z czym mamy do czynienia - odparł Dewar po chwili zastanowienia.
Zapiął ostatnie zatrzaski pod szyją i ruszył korytarzem za Finleyem. Gdy pokonali śluzę, w której utrzymywano obniżone ciśnienie atmosferyczne, Finlay otworzył drzwi po lewej stronie.
- Jest tu okno obserwacyjne - powiedział.
W małej szpitalnej salce panował mrok. Finlay nie włączał światła; do pokoju wpadał blask z sąsiedniego pomieszczenia. Dewar stanął obok Finlaya i obydwaj utkwili wzrok w lezącym nieruchomo na plecach Kellym. Adam był przygotowany na najgorsze, ale to, co ujrzał, zaparło mu na chwilę dech w piersiach. Ciało Kelly'ego pokrywały chropowate krosty, tak gęste, że ledwie widać było pomiędzy nimi skórę. Na tle bieli prześcieradeł wyglądał jak spowita w bandaże egipska mumia.
- Niezbyt miły widok, prawda? - rzekł Finlay.
Dewar przyjrzał się w milczeniu, jak pielęgniarka w przypominającym strój astronauty kombinezonie z materiału o nazwie rakal dogląda chorego mężczyzny. Wizjer i rękawice utrudniały jej płynne ruchy, ale najwyraźniej szybko uczyła się radzić sobie z wynikającymi z tego problemami. Sztywny kombinezon sprawiał jednak, że poruszała się znacznie wolniej. Starała się właśnie jak najdokładniej oczyścić zmoczonymi w soli fizjologicznej bawełnianymi wacikami krosty w oczodołach Kelly'ego. Największy problem polegał jednak na tym, iż krosty znajdowały się nie tylko dookoła oczu pacjenta, ale i w nich samych. Dewar przypomniał sobie stwierdzenie Wrighta, że ludzie, którzy zdołają przeżyć ospę, często wskutek niej ślepną.
Biedaczysko - wyszeptał.
Dość się pan napatrzył? Dewar pokiwał głową.
Denise Banyon nie leżała w łóżku; siedziała w fotelu i oglądała jakiś program dla dzieci, ćmiąc papierosa. Po wejściu obu mężczyzn odwróciła się w stronę Finlaya.
- Denise, to doktor Dewar. Chciałby ci zadać kilka pytań.
- Mam dosyć odpowiadania na cholerne pytania. Za długo już tu siedzę. Chcę wreszcie wyjść z tej cholernej klatki na króliki i zobaczyć moich przyjaciół.
Dewar uśmiechnął się uprzejmie. Miał przed sobą kobietę też po dwudziestce, wyglądała jednak na czterdzieści parę lat. Była chuda jak szczapa, miała sterczące barki. Jej proste, rzadkie włosy układały się na wystających obojczykach,
widocznych w rozchyleniu nocnej koszuli. Denise oparła stopy na fotelu i zajęła się z powrotem oglądaniem telewizji. Finlay popatrzył na Dewara i wzruszył ramionami.
- Nie będę pani długo zawracał głowy - rzekł Dewar, przejmując inicjatywę. - Mam naprawdę bardzo ważne powody, by z panią porozmawiać, i byłbym pani głęboko wdzięczny za pomoc.
Denise popatrzyła na niego ponuro, lecz była wyraźnie zadowolona, że została potraktowana jak kobieta z lepszej sfery.
- Pięć minut, nie więcej - powiedziała.
Finlay uśmiechnął się i wycofał z pokoju, zostawiając Dewara sam na sam z Denise.
Jak się pani czuje? - zapytał Adam.
Zdycham z nudów.
Skoro się pani nudzi, to znaczy, że pani nie choruje, a o to przede wszystkim chodzi - stwierdził Dewar.
Pewnie, że nie jestem chora. To Mikę się rozchorował, do cholery. Jak myślicie, co mu jest?
- Nie mamy całkowitej pewności - skłamał Dewar. - A jak pani sądzi, co mu dolega?
Cały czas im mówiłam, że musiał wziąć trefny towar. Bywa.
Niech mi pani dokładnie opowie, co się działo?
Denise wzruszyła ramionami, zaciągnęła się ostatni raz papierosem i zdusiła nerwowo niedopałek. Wlokło się to w nieskończoność.
- Nic mu nie było, kiedy przyszedł po południu do domu, ale mniej więcej o dziewiątej zrobił się blady i zaczął się pocić. Powiedział, że się kurewsko czuje. Położył się, a kiedy do niego zajrzałam, trząsł się, jakby się przeziębił, tylko to nie było przeziębienie. Był rozpalony i nie mógł nic mówić, a na twarzy zrobiła się mu wysypka, jakby się podrapał czy coś.
Czy w ciągu tego wieczora zażywał narkotyki? - Denise skinęła głową. - Dożylnie? - Kolejne kiwnięcie. - Pani też?
Pewnie.
Ale nie użyliście z tej samej igły?
Jestem na metadonie. To się łyka.
Skąd Mikę mógł wziąć trefny towar?
- Cholera, jesteś gliną! - warknęła Denise; jej spojrzenie stwardniało. Dewar próbował przekonać ją, że się myli, ale bezskutecznie. Jej zachowanie zmieniło się w jednej chwili.
Och, pewnie, że jesteś gliną! Kurwa, wszyscy jesteście tacy sami! Myślicie, że nabierzecie nas paroma gładkimi słówkami, a potem łup, walicie, o co wam naprawdę chodzi. Gówno ze mnie wyciśniesz, więc odpieprz się, brytyjski kutasie!
Denise, być może jestem brytyjskim kutasem, ale nie jestem z policji, przysięgam.
Odpierdol się!
Dewar podjął ostatnią próbę ułagodzenia dziewczyny.
-Denise, jestem lekarzem, nie policjantem. Pracuję na uniwersytecie, w Instytucie Nauk Molekularnych - skłamał, licząc, że uda mu się wynieść z tej rozmowy przynajmniej stwierdzenie, czy dziewczynie mówi coś ta nazwa.
Denise popatrzyła na niego bez wyrazu.
- Ogłuchłeś? Spierdalaj! - powiedziała.
Dewar wyszedł z pokoju i ruszył na poszukiwania Finlaya.
Jak się panu udało?
Niespecjalnie - przyznał Dewar. - Myślała* że jestem policjantem i staram się wyciągnąć z niej zeznania.
W przypadku narkomanów paranoja to stały fragment gry - odparł Finlay. - Gdyby nawet sam Jezus Chrystus przyszedł do nich z łaskawym słowem, uznaliby, że ma jakieś ukryte motywy. Niech pan nie bierze tego do siebie.
Nie to mnie martwi. Nie dotarłem nawet do pierwszego pytania, jakie chciałem jej zadać. Zacząłem od gadania o niczym, żeby zyskać jej zaufanie, ale od razu się wściekła. Chyba myśli, że Kelly zachorował przez narkotyki, dlatego pomyślałem, że pozwolę jej wypuścić trochę pary i ponarzekać na handlarza. Nie mogłem się bardziej pomylić.
Może lepiej się panu powiedzie z paroma jego kumplami, do których dotarł zespół Mary Martin.
Miejmy nadzieję.
Wezwać panu taksówkę?
Najpierw trochę się przejdę - pokręcił głową Dewar.
Gdy opuścił szpital i przeszedł na drugą stronę ulicy, zaczęło się ściemniać. Znad leżącej niecałe dwa kilometry na północ Firth of Forth napływała mgła; rozpoczynała się wieczorna godzina szczytu.
Dewar czuł zawód, wywołany nieudaną próbą nawiązania z Denise Banyon jakiegokolwiek kontaktu, i próbował przeanalizować przyczyny niepowodzenia. Miał wrażenie, że ustalenie, w którym momencie popełnił błąd, jest bardzo ważne. Nie przywykł do kontaktów z narkomanami, a wyglądało na to, że będzie musiał opierać się na uzyskiwanych od nich informacjach. Początek z Denise Banyon nie wróżył dobrze.
Mimo stwierdzenia Finlaya, że jej zachowanie to skutek typowej paranoi, Dewar nie był tego taki pewny. Być może przypadkowo dotknął czułego punktu, gdy zapytał ją o handlarza narkotykami, które w opinii Denise były przyczyną jego choroby. Dewar zastanawiał się, dlaczego w ogóle doszła do takiego wniosku. Przecież sama była narkomanką i na pewno miała na koncie wiele fatalnych odlotów. Widziała, jak jej przyjaciele zapadają na AIDS, zapalenie wątroby oraz posocznice, wywołane zainfekowaniem miejsc wstrzyknięć. Dlaczego myślała, że w tym wypadku właśnie narkotyki odpowiadają za stan Kelly'ego?
Rozmyślając nad tym, dotarł do ruchliwego skrzyżowania. Po lewej stronie betonowe bloki dzielnicy Muirhouse ciągnęły się na zachód, ku wąskiemu pasmu blasku kończącego się dnia. Na jedynej ocalałej tafli szkła przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy widać było grafitti: PIERDOLIĆ WSZYSTKICH.
- Czemu nie? - mruknął pod nosem Dewar; przemknęło mu przez głowę, że za sprawą grasującego w dzielnicy wirusa to życzenie może się spełnić.
Skręcił w prawo w Ferry Road, główną ulicę biegnącą wzdłuż północnych obrzeży Edynburga, Złapał pierwszą taksówkę z zielonym światłem, którą dostrzegł, i wrócił do Urzędu do spraw Szkocji.
Zastał Hectora Wrighta w jednym z pomieszczeń w podziemiach, studiującego plan Muirhouse i przyległych dzielnic. Ekspert nakreślił na mapie koło, w którego środku znajdowała się wbita tabliczka, oznaczająca miejsce, gdzie mieszkali Kelly i Denise Banyon.
Poszczęściło się panu? - zapytał Wright.
Spartoliłem robotę. Denise powiedziała, żebym się odpieprzył - odparł Dewar.
- Kobiety powtarzają mi to całe życie - powiedział z wesołością Wright. Dewar uśmiechnął się, słysząc współczucie w jego głosie, i zapytał, czym zajmuje się Wright.
- Opracowuję pierwszo-, drugo - i trzeciorzędowy plan szczepień. Przypomina to trochę kopanie rowów wokół płonącej połaci lasu. Zakłada się, że pierwszy rów powstrzyma rozprzestrzenianie się pożaru, ale nigdy nie można polegać tylko na nim. Jeżeli uda się nam zaszczepić wszystkich z wewnętrznego kręgu w ciągu trzech dni, może zdołamy powstrzymać rozwój epidemii, a poza tym kręgiem dojdzie tylko do nielicznych zachorowań. Zaszczepienie ludności z obszaru drugiego rzędu powinno jeszcze bardziej zwolnić tempo szerzenia się choroby, a jeśli zrobi się to również w obszarze trzeciorzędowym, zachorowania pojawią się tylko wśród przyjeżdżających i wyjeżdżających.
- To chyba jedyny plus tego, że ospa pojawiła się w takiej właśnie okolicy - powiedział Dewar. - Ludzie mało tu podróżują i raczej siedzą w jednym miejscu.
Wright pokiwał głową, lecz dodał:
To prawda, ale tylko obecnie. Gdy zachorowania wyjdą na jaw, wszystko zacznie się chrzanić. Będziemy mieli do czynienia z wieloma tysiącami ludzi, którzy nagle odkryją w sobie cygańską naturę.
Uspokajająca wizja, nie ma co - odparł Dewar, wyobrażając sobie sceny masowej paniki.
Wszystko będzie zależało od tego, ilu ludzi zdołamy zaszczepić, zanim prawda wyjdzie na jaw. Potrzebujemy jak najszybciej tej przeklętej szczepionki! - Dewar przytaknął. - Musimy też odizolować jak najwięcej osób, z którymi miał kontakt Kelly.
Wygląda na to, że dotarcie do nich będzie problemem - powiedział Adam. - Słyszał pan, co powiedziała Mary Martin. Mamy tylko mętne dane: imiona, nazwy pubów. Równie dobrze można próbować ustalić pochodzenie czegoś, co spadło z przejeżdżającej ciężarówki.
A propos, doktor Martin zostawiła to dla pana. Jeden z jej ludzi twierdzi, że Kelly był stałym klientem w tym pubie. Nie poszczęściło się im za bardzo, więc pomyślała, że może panu lepiej się uda.
Dewar wziął od eksperta kartkę i przeczytał: ”Tawerna »Pod Dzwonem«, Salamander Street”.
Spróbuję.
Potrzebne panu towarzystwo? Dewar zastanowił się przez chwilę.
- Kusząca myśl, ale dwóch zadających pytania ludzi zbytnio pachnie oficjalną instytucją. Pójdę sam - odparł.
Jak pan chce. Może najpierw coś zjemy?
Doskonale, ale muszę przedtem zadzwonić w parę miejsc.
Dewar przeszedł do przydzielonego mu pokoju i zadzwonił do Simona Bar-rona na numer telefonu komórkowego.
- Co się dzieje? - zapytał.
Nic - odrzekł Barron. - Wydaje się, że na was spadanie cała robota. Nasi podopieczni wyskakują tylko na kawę do Bookstop Cafe i zaraz potem wracają do ośrodka studenckiego.
Zatem wciąż tu są?
Wygląda na to, że nadal na coś czekają.
Pokazują się obydwaj, nie tylko Abbas?
Dziś po południu w kawiarni byli Siddiqui, Abbas i dwóch studentów. Siedzieli tam około czterdziestu minut. Dziewczyna, która prowadzi kawiarnię, traktuje ich już jak stałych gości.
Rozumiem, że dla pana i pańskich ludzi musi to być piekielnie nudne, ale pilnowanie Siddiquiego i jego kumpla przez następny tydzień to absolutna konieczność. W Edynburgu może rozpętać się niezłe piekło.
Słyszałem. Jeżeli będzie to dla pana jaką pociechą, mamy rezerwowy plan poradzenia sobie z Irakijczykami, gdyby chcieli mącić przy opanowywaniu epidemii.
Dewar wolał nie pytać, co to oznacza w praktyce, ale się domyślał. Po pożegnaniu się z Barronem zadzwonił do Karen.
- Co u was słychać? - zapytała.
- Nic dobrego. Nadal mamy zaledwie pojedynczy potwierdzony przypadek, ale zdołano ustalić tylko jedną osobę, która miała styczność z Kellym - jego dziewczynę, Denise Bayon. Co najgorsze, wciąż nie mamy szczepionki. Człowiekowi przychodzą nieodparcie do głowy słowa ”skraj” i ”przepaść”.
- Miejmy nadzieję, że Kelly i Denise byli domatorami - odparła Karen.
Dewar i Wright zjedli obiad w jednej z licznych knajpek na nadbrzeżu, które powstały w ciągu ostatnich pięciu lat w Leith. Dzielnica się zmieniała: zapuszczone kamienice czynszowe i wolnocłowe magazyny - typowe elementy scenerii wokół wielkomiejskich doków - ustępowały miejsca nowym blokom, szykownym kawiarniom i sklepom. Przemiana nie była jednak jeszcze kompletna. Wciąż widać było stare Leith i jego mieszkańców, spozierających na odzianych w stroje od znanych projektantów przybyszów z pewną podejrzliwością. Samo to dodawało dzielnicy swoistego uroku - przyjemność jest tym większa, im bardziej podszyta niepewnością.
Tawerna „Pod Dzwonem” znajdowała się na ulicy, która jak do tej pory uszła uwagi handlarzy nieruchomości i firm budowlanych. Zdawało się, że nic się tu nie zmieniło od przełomu stulecia. Po jednej stronie stały wyłącznie zasłaniające doki magazyny do wynajęcia o poczerniałych, kamiennych murach i oknach z żelaznymi kratami; po drugiej ciągnął się rząd ciemnych kamienic czynszowych. Tawerna mieściła się w jednej z nich.
Pierwszym wrażeniem Dewara było, iż ”Pod Dzwonem” oświetlone jest pojedynczą świecą; drugim - że tytoniowy dym zastąpił tu powietrze. Zamówił dużą whisky.
Marka? - zapytał barman, którego mimika odpowiadała lakoniczności wypowiedzi. Nie był ani przyjazny, ani wrogi - po prostu bezbrzeżnie zobojętniały. Dewar popatrzył na odwrócone do góry dnem butelki.
Laphroaig.
Barman postawił przed nim szklankę, zainkasował pieniądze i wydał resztę - wszystko bez zmiany wyrazu twarzy czy choćby jednego słowa. Po chwili wrócił do rozmowy z dwoma klientami w drugim końcu kontuaru.
Dewar dolał sobie trochę wody ze stojącego na blacie dzbanka i rozejrzał się wokół siebie. Ocenił, że tawerna kiedyś była pewnie nazywana ”pubem dla klasy robotniczej”, ale obecnie zasługiwała raczej na miano knajpy dla bezrobotnych i starców. Ściany były beżowobrunatne, a sufit pożółkł od tytoniowego dymu. Niemal wszyscy klienci nosili ciemne ubrania. Ogólne wrażenie było takie, jak gdyby patrzyło się na starą fotografię, obraz przeszłości w barwie sepii.
- Zna się pan na whisky - rozległ się głos na wysokości łokcia Dewara.
Odwróciwszy się, ujrzał uśmiechniętego mężczyznę po sześćdziesiątce, niższego od niego o głowę, w grubo tkanym garniturze i przekrzywionym na bok kaszkiecie. Cera staruszka sugerowała, że ma kłopoty z sercem, jednak z niezmąconą pogodą odstawiał właśnie na kontuar kufel po piwie.
Pan też ją lubi? - zapytał Dewar.
Dawno skończyły się czasy, kiedy mogłem sobie pozwolić na słodową whisky, chłopcze - roześmiał się mężczyzna.
W takim razie musi się pan napić ze mną - odparł Dewar. Mężczyzna wyglądał na lekko obrażonego.
Nie zrozum mnie pan źle. Nawet przez chwilę nie chciałem...
- A ja nawet przez chwilę nie sądziłem, że pan chce - przerwał mu Dewar. - Jestem tu obcy i z przyjemnością zaproszę pana do towarzystwa.
- W takim razie bardzo dziękuję - zgodził się mężczyzna. - Nazywam się Bruce, Jack Bruce.
Dewar postawił Bruce'owi drinka i zapytał:
Pan tu mieszka?
A pan nie - stwierdził Bruce. - Brytyjczyk?
Tak. Szukam kogoś.
Krewnego?
Niezupełnie. Nazywa się Michael Kelly.
Czego ktoś taki jak pan może chcieć od tego chłystka Kelly'ego?
Zna go pan?
Dostatecznie często się tu pokazuje. On i jego kumpel, Hannan. Z tego, co słyszałem, Kelly leży w szpitalu. Przedawkowanie czy coś w tym rodzaju. Jakby siostrzyczki nie miały dość roboty, żeby użerać się jeszcze z takim wypierdkiem jak Kelly. Ach, te ćpuny! Chryste, kiedy byłem młody, narkotyki to było coś, co w filmach brali Chińczycy, a teraz na każdym rogu człowiek potyka się o tych gnojków.
To poważny problem - przyznał Dewar, upijając łyk whisky. Nie chciał spłoszyć Bruce'a zbyt jawnym wypytywaniem. - Wspomniał pan o kimś nazwiskiem Hannan?
Tommy Hannan. Jak sobie teraz pomyślę, to i jego od paru dni nie widziałem.
Mieszka w tej okolicy?
Tak, to dlatego Kelly tu przyłazi. Tommy mieszka tuż za rogiem, na Jutland Street.
Może od niego się dowiem, co z Mikiem - rzekł Dewar.
Jeżeli ktokolwiek wie, to właśnie Tommy. Trzymają się razem jak para złodziei, i prawdę mówiąc, to są złodzieje! - Bruce zarechotał chrapliwie; Dewar zaśmiał się wraz z nim.
Jeszcze jedna kolejka? - zapytał starca, widząc, że wypił już całą whisky.
Bardzo miło z pańskiej strony. Rzadko można tu pogadać z inteligentnym człowiekiem.
Dewar zamówił drinki i postanowił pokonać ostatnią przeszkodę.
Nie wie pan przypadkiem, pod którym numerem mieszka ten Tommy?
Pewnie, w sąsiedniej klatce koło mojego brata, pod trzydziestym siódmym.
Dziękuję - odparł zadowolony z siebie Dewar.
Pogawędził z Bruce'em jeszcze parę chwil, by staruszek nie zdał sobie sprawy, że zależało mu tylko na wydobyciu od niego informacji. Wyszedł z pubu tuż po wpół do dziesiątej.
Nocne powietrze było chłodne i wilgotne, jednak po gęstym tytoniowym dymie w ”Pod Dzwonem” wydawało się Dewarowi balsamiczne jak górski powiew. Uliczne światła odbijały się w kałużach przyjezdni. Adam nawet nie zdawał sobie sprawy, że padało, podczas gdy siedział w tawernie. Czekało go teraz ustalenie, co oznacza określenie ”tuż za rogiem” w realnych kategoriach geograficznych.
Ruszył Salamander Street, sprawdzając nazwy bocznych uliczek po lewej stronie, jednak zatrzymał się po czterystu metrach - uznał, że elastyczność terminu ”za rogiem” się wyczerpała. Zawrócił i ruszył w przeciwnym kierunku. Okazało się, że Jutland Street to pierwsza przecznica w tę stronę.
Przy wejściu do kamienicy pod numerem 37 nie było listy lokatorów ani panelu domofonów, ale drzwi nie były zamknięte - podtrzymywał je drewniany klin. Dewar wszedł na pozbawioną oświetlenia klatkę schodową. Domyślił się, że drzwi były uchylone właśnie po to, by wpuścić na korytarz trochę blasku ulicznej latarni. Było go zaledwie dość, by Dewar zdołał ustalić, że Tommy nie zajmował żadnego z dwóch mieszkań na parterze. Adam wszedł na pierwsze piętro. Na drugich drzwiach znajdował się przylepiony przezroczystą taśmą kawałek białej kartki z wypisanym ołówkiem technicznym nazwiskiem ”Hannan”. Dewar nacisnął guzik dzwonka.
Kto tam? - rozległ się ze środka kobiecy głos.
Nazywam się Dewar. Przyjechałem ze szpitala w sprawie Michaela Kelly'ego. - Adam posunął się do niewinnego kłamstwa.
Rozległ się szczęk łańcucha i skrzypienie najwidoczniej dawno nie smarowanych zawiasów.
Mikę? Co się z nim stało? O co chodzi? - zapytała niska kobieta z trwałą ondulacją, w dżinsach i obcisłej białej bluzce.
Mogę porozmawiać z Tommym?
Jest chory. Pogadam z panem za niego.
Chory? Co się mu stało?
- Nie pański interes. Mów pan, do cholery, o co chodzi? - zapytała gniewnie kobieta.
Jeżeli Tommy zachorował na to samo, co Mikę, to poważna sprawa. Może nawet umrzeć. Jest w domu?
Co się pan tak wypytujesz? Jesteś pan z policji?
Nie, jestem lekarzem. Obchodzi mnie tylko uratowanie mu życia - powiedział Dewar stanowczo.
Ma po prostu zły odlot, to wszystko - odparła kobieta. - Nie pierwszy raz; nic mu będzie.
Mogę go zobaczyć?
Kobieta zastanowiła się chwilę, po czym odsunęła się nieco, by wpuścić De-wara do środka. W mieszkaniu czuć było cebulę.
- Jest tutaj.
Dewar wszedł do sypialni, gdzie staromodne podwójne łoże z zagłówkiem z polerowanego drewna zajmowało dziewięćdziesiąt procent podłogi. Kobieta włączyła światło, na co mężczyzna w łóżku jęknął z protestem. Był nagi do pasa; umięśniony tors pokrywała warstewka potu, chociaż w sypialni było chłodno. Mężczyzna podniósł rękę, by osłonić oczy przed światłem, Dewar jednak zdążył zauważyć wysypkę na jego twarzy.
- Jest bardzo poważnie chory - powiedział. - Musi natychmiast jechać do szpitala. Pani również może być w niebezpieczeństwie.
- Niebezpieczeństwie? - zawołała kobieta. - Nie biorę tego cholernego świństwa! Ten durny palant obiecał, że też nie będzie dawał w kanał, i proszę, co sobie narobił? Głupi bydlak!
Dewar zadzwonił do szpitala ze swojego telefonu komórkowego i poprosił o przysłanie po Hannana jednej z karetek oddanych na potrzeby pawilonu Fundacji Wellcome.
Czy Tommy umrze? - zapytała kobieta, szybko pożałowawszy wybuchu złości.
Jest pani jego żoną? - odpowiedział pytaniem Dewar.
Tak, morduję się z nim od trzech lat.
-Pani Hannan...
Nie przypominaj mi pan o tym. Mam na imię Sharon.
Sharon, to nie reakcja na narkotyki. Tommy jest bardzo ciężko chory. Tobie również to grozi. W szpitalu Western General zrobimy dla niego, co w naszej mocy, ale potrzebujemy twojej współpracy. Pojedziesz z nami? - Kobieta sięgnęła po kurtkę i bez słowa założyła ją na siebie. - Może zapakujesz sobie trochę rzeczy. Nocną koszulę, szczoteczkę do zębów i tak dalej.
Sharon popatrzyła Dewarowi prosto w oczy. Dostrzegł w jej spojrzeniu strach; znikła wcześniejsza opryskliwość i pewność siebie.
- Dobrze - rzekła.
Gdy czekali na przyjazd karetki, Dewar dostrzegł, że Sharon drżą ręce.
- Już niedługo. Dobrze się czujesz? - zapytał delikatnie.
Łzy wezbrały w jej oczach. Zacisnęła dłonie między kolanami i spuściła głowę.
- Boże, boję się! - wymamrotała. - Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię, jeśli Tommy umrze.
Dewar położył jej dłoń na ramieniu. W tej samej chwili stało się słyszalne coraz głośniejsze wycie syreny.
Dobra robota - powiedział George Finlay, gdy Dewar przyszedł do jego gabinetu. Adam był z Hannonami, gdy Tommy'ego przyjmowano do szpitala, a potem jeszcze przez jakiś czas dotrzymywał towarzystwa Sharon.
Łut szczęścia i parę kolejek whisky - odparł. - Widocznie Kelly i Hannan byli najlepszymi kumplami.
Dlaczego chciał pan, żeby Sharon i Denise izolować od siebie? - zapytał Finlay; Dewar poprosił o to, gdy tylko przyjechał karetką z Tommym i jego żoną.
Myślę, że Sharon mi ufa. Mam nadzieję, że powie nam coś więcej o kontaktach swojego męża i Kelly'ego. A Denise pewnie zdołałaby przekabacić ją na swoją stronę.
Racja - przyznał Finlay.
Wie pan, to ciekawe - powiedział z zadumą Dewar. - Sharon Hannan również sądzi, że stan jej męża to reakcja na narkotyk.
Dziwaczny pomysł - odparł Finlay.
Ale interesujący.
17
Dzień drugi
Dewar obudził się o czwartej nad ranem. Minęło parę chwil, nim zdał sobie sprawę, że dzwoni telefon, oraz zorientował się, gdzie się znajduje - zupełnie wyleciało mu to z głowy. Głos Finlaya szybko przywrócił go do rzeczywistości.
- Złe wieści. Wygląda na to, że wczorajsza cisza przed burzą już się skończyła. Przez noc mieliśmy siedem przyjęć do oddziału. Jestem prawie pewny, że wszyscy mają ospę.
Cholera - mruknął Dewar. - Wszyscy są z Muirhouse? - Tak.
To już coś, prawda?
- Nie, jeżeli nie dostaniemy szybko szczepionki. Mary powiedziała mi, że na razie nie ma jej ani śladu. Odnosi wrażenie, że zbywają ją za każdym razem, kiedy się o nią dopytuje. O co tym ludziom chodzi, na miłość boską?
- Postaram się dowiedzieć - zapewnił Dewar.
Przeszedł do sąsiednich drzwi, by obudzić Hectora Wrighta i przedstawić mu najświeższe informacje. Ekspert usiadł w łóżku, przecierając zaspane oczy.
Do cholery! - zaklął. - Miałem nadzieję, że będzie nam dany jeszcze dzień, zanim do tego dojdzie. Jesteśmy bardzo opóźnieni z realizacją programu szczepień. Jeżeli nie dostaniemy dzisiaj szczepionki, możliwe, że całkowicie stracimy kontrolę nad rozwojem epidemii.
Powiedziałem Finlayowi, że postaram się dowiedzieć, na czym polega problem. Mary Martin uważa, że ktoś bawi się z nią w ciuciubabkę.
Wright wstał z łóżka, by się ubrać. Dewar w tym czasie wrócił do swojego pokoju i zadzwonił do inspektoratu w Londynie. Telefon odebrał nocny dyżurny.
Czy wiadomo, dlaczego szczepionka od WHO nie dotarła jeszcze do Edynburga? - zapytał Dewar.
Nie znam szczegółów, ale wiem, że pan Macmillan dzwonił wieczorem do Genewy i sam był zmartwiony.
Czego się dowiedział?
Nie powiedział konkretnie, ale po telefonie był w paskudnym nastroju. Wspominał, że zbył go jakiś podrzędny mydłek z biura.
Zadzwonię do niego, kiedy tylko przyjdzie, po dziewiątej - odparł Dewar, spoglądając na zegarek.
Zostawię mu notatkę - stwierdził dyżurny.
Dewar odnalazł Hectora Whrighta na dole. Głęboko zamyślony ekspert siedział przed rozłożonym na stole planem miasta, nerwowo postukując w blat długopisem.
Siedem nowych zachorowań oznacza, że sytuacja uległa zmianie - powiedział Wright. - Uważam, iż musimy się przyznać, że mamy do czynienia z ospą. Jeżeli zachorowało siedem nowych osób, wkrótce będzie ich razem pięćdziesiąt.
Ściśle rzecz biorąc, Kelly zaraził ośmiu ludzi - odparł Dewar. - Zapomina pan o Tommym Hannanie.
Będziemy musieli otworzyć drugi oddział izolacyjny przed końcem tygodnia i poinformować o wszystkim rodziny chorych. Nie mam pojęcia, w jaki sposób moglibyśmy tego uniknąć.
Mam okropne przeczucie, że nie dostaniemy dzisiaj szczepionki - zwierzył się Dewar. - Nie rozmawiałem jeszcze z Macmillanem, ale czuję, że coś jest nie porządku. Nie możemy informować ludności, jeżeli nie mamy jej nic do zaoferowania. Wpadną w panikę, a nowe zakażenia będą się szerzyć szybciej od złych wieści.
Jeżeli sądzi pan, że rzeczywiście nie dostaniemy szczepionki, w takim razie musimy się nastawić na fizyczną kwarantannę. Nie ma innej rady - odparł Wright.
Tb znaczy na odizolowanie całej dzielnicy? - zapytał Dewar, wstrząśnięty myślą o odcięciu od świata całych kwartałów miasta z tysiącami mieszkańców.
Wright pokiwał powoli głową.
Jeżeli szczepionka do nas nie dotrze, nie widzę innego sposobu, by powstrzymać rozprzestrzenianie się epidemii, a przecież musimy to osiągnąć. Jeśli przyznamy, że przyczyną zachorowań jest właśnie ospa, zyskamy mniej więcej dwa dni, podczas gdy mieszkańcy będą dyskutować ze sobą i oswajać się z tą informacją. Później zaczną uciekać z ogarniętego epidemią regionu. Pociągi, samoloty i samochody zrobią resztę. Ospa będzie powtórnie grasować po całym świecie, tak samo jak w czasach, kiedy uśmiercała dwa miliony ludzi rocznie.
Niech pan to lepiej powie zespołowi - powiedział Dewar, wyraźnie nie przekonany, że propozycja eksperta spotka się z akceptacją.
Poprze mnie pan?
Tak - odparł Dewar. - Nie dlatego, że uważam to za kuszący pomysł, ale dlatego, że moim zdaniem ma pan rację: nie ma innej rady. Główne pytanie brzmi: czy sama policja sobie poradzi, czy trzeba będzie wezwać na pomoc armię?
Zobaczymy, co powie Tulloch.
O której jest poranna narada?
- Finlay powiedział, że postara się ściągnąć wszystkich na wpół do dziesiątej. Nie było sensu wracać do łóżka, sen po takich wieściach był niemożliwy,
a poza tym świt był już blisko. Dewar postanowił pojechać o ósmej rano do od-
działu izolacyjnego w szpitalu Western General - chciał porozmawiać z Sharon Hannan. O siódmej trzydzieści wezwał taksówką.
Obecny w szpitalu George Finlay wyglądał na wyczerpanego. Przez całą noc zajmował się nowo przyjętymi pacjentami. Na jego podbródku pojawiła się siwa szczecina; ledwie był w stanie utrzymać otwarte oczy.
Chorzy mają zbyt wielu krewnych oraz osób, z którymi pozostawali w bliskim kontakcie, by wszystkich poddać kwarantannie w oddziale, więc zespół opieki zdrowotnej wysłał ekipy odkażające do ich domów i mieszkań. Zabrano tam też rodziny i bliskich oraz nakazano im kategorycznie, że do odwołania nie wolno im wychodzić.
Brzmi to sensownie, ale czy poskutkuje? - rzekł Dewar.
Należy spodziewać się problemów - przyznał Finlay. - Opieka społeczna skontaktuje się w ciągu dnia z tymi ludźmi, by zapewnić im wsparcie oraz pomoc przez czas odpowiadający okresowi inkubacji choroby.
- Czy wiedzą, co to za choroba? - zapytał Dewar. Finlay pokręcił głową.
Wymyśliłem odpowiednio skomplikowany termin medyczny, który na razie ludzie przyjmują bez dociekania jego znaczenia. Zakładają, że to jakaś straszna nowa choroba.
Musi się pan wyspać - powiedział Dewar.
Przyłożę gdzieś głowę na parę godzin po naradzie - odparł Finlay. - Przy okazji: co pan tu porabia o tej porze?
Dewar powiedział, że chce porozmawiać z Sharon Hannan. - Co z jej mężem?
- Coraz gorzej - stwierdził Finlay. - Kelly wkrótce umrze, a sądząc po wyglądzie Hannana, w jego przypadku stanie się to niewiele później.
Gdy Dewar zastukał do drzwi i wszedł do sali, Sharon jadła płatki kukurydziane. Uśmiechnęła się z zadowoleniem na widok znajomej - choćby od niedawna - twarzy.
Jak Tommy? - zapytała. - Nie będziesz mi pan wstawiał kitu jak siostry?
Jest poważnie chory, ale przynajmniej znalazł się we właściwym miejscu - przyznał Dewar. - Lekarze i pielęgniarki zrobią dla niego wszystko, co w ich
mocy.
Mogę go zobaczyć?
Może później. Chciałbym ci zadać parę pytań, Sharon. Nie potrwa to długo, a może okazać się bardzo pomocne.
Jakich znowu pytań? - odparła Sharon z podejrzliwą miną.
Po pierwsze, zrozum, że chodzi mi przede wszystkim o to, by nie dopuścić, żeby ta straszna choroba spotkała kogokolwiek innego. Nie obchodzą mnie kryminalne zarzuty ani to, kto czemu jest winny. Naprawdę nie interesuje mnie, czy zostało złamane jakiekolwiek prawo, muszę tylko znać prawdę. Muszę zrozumieć, co się stało. Wierzysz mi? - Sharon kiwnęła głową. - Obiecuję ci, że cokolwiek mi powiesz, nie przekroczy murów tego pokoju. Czy kiedykolwiek słyszałaś o miejscu o nazwie Instytut Nauk Molekularnych?
Nie, nigdy - potrząsnęła głową Sharon.
To część uniwersytetu. - Kobieta znowu pokręciła głową. - Tommy nigdy o nim nie wspominał? Nie mówił, że był w którymś z budynków uniwersytetu z Michaelem Kellym?
Nigdy.
Wiem, że nie są aniołami. Czy któryś z nich włamał się gdzieś w zeszłym miesiącu? - Sharon rzuciła Dewarowi o wiele ostrzejsze spojrzenie. - Mówiłem poważnie, że pozostanie to wyłącznie między nami. Nikt inny się o tym nie dowie - przypomniał jej Adam.
Mniej więcej trzy tygodnie temu obrobili kiosk z gazetami. Chce pan wiedzieć, gdzie?
Nie - odparł szybko Dewar. - Tommy ci o tym powiedział?
Trzymał w mieszkaniu mnóstwo fajek i spuszczał je w pubie. Zapytałam, skąd je wziął, to mi powiedział.
Gdzieś jeszcze?
Sharon zawahała się; Dewar domyślił się, że wie o czymś jeszcze. Czekał cierpliwie, nie chcąc wywierać na kobietę nacisku.
Zanim wywalono go z roboty, Mike Kelly pomógł jakiemuś gościowi odzyskać zadołowany zapas towaru - narkotyków. Kiedy tamten nie uważał, Mike buchnął mu ich część i odpalił trochę Tommy'emu.
Kelly ukradł narkotyki handlarzowi?
Nie wiem, czy to był handlarz. Podejrzewam, że tak, ale wiem o tym tylko od Tommy'ego.
Dewar zastanowił się przez chwilę. Może właśnie dlatego Denise Banyon rzuciła się mu do gardła, gdy zapytał ją, skąd Kelly brał narkotyki? Okradanie handlarza łatwo mogło się okazać fatalnym w skutkach błędem.
Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze, Sharon?
Obydwaj od czasu do czasu łapali fuchy i nie informowali opieki społecznej, ale wszyscy przecież tak robią.
Jakie fuchy?
Zwyczajne. Przy przeprowadzkach, wywózce śmieci. Tommy pomalował płot jakiejś kobiecie niedaleko Trinity College, tego rodzaju rzeczy.
Dewar pokiwał głową.
- Chcę, żebyś jeszcze raz zastanowiła się dokładnie, czy Tommy i Michael Kelly nie wspominali nigdy w rozmowie o uniwersytecie.
- Na pewno nie - odparła Sharon. - Pamiętałabym o tym. Dewar uśmiechnął się i postanowił kończyć rozmowę.
- No dobrze, Sharon. Jeżeli przypomnisz sobie coś jeszcze, poproś którąś z pielęgniarek, by się ze mną skontaktowała. Na pewno do ciebie przyjadę - po wiedział. - Na razie życzę ci smacznego śniadania.
Wrócił do Urzędu do spraw Szkocji i zadzwonił do Londynu. Była dziewiąta dziesięć. Zabębnił palcami po biurku, czekając na zgłoszenie się Macmillana.
- Przepraszam za zwłokę, właśnie dzwoniłem z drugiego aparatu do Genewy - powiedział wreszcie szef inspektoratu. Zapadło milczenie, więc Dewar spodziewał się najgorszego. Nie pomylił się. - Szczepionki nie będzie - dodał Macmillan,
Dewar miał wrażenie, jak gdyby nagle zatrzymał się czas. Usiłował przekonać sam siebie, że się przesłyszał, ale znaczenie słów Macmillana było oczywiste.
Nie mówi pan poważnie - zaprotestował.
Niestety - potwierdził cicho Macmillan. - Światowa Organizacja Zdrowia otrzymała twój wcześniejszy raport, w którym napisałeś, iż Irakijczycy czynią poważne starania, by zdobyć żywego wirusa ospy. W trakcie połączonej narady z komitetem doradczym ONZ postanowiono przystać na prośbę Izraelczyków, aby wykorzystać obecne zapasy szczepionki jako środek ostrożności. Wszystkie rezerwy zostały zużyte.
Jezu Chryste! I co my teraz zrobimy?
WHO rozpaczliwie próbowało wyszukać inne zapasy, dlatego właśnie tak trudno się było z nimi porozumieć.
Udało się? - zapytał kwaśno Dewar.
Znaleźli trochę szczepionki, ale aż w Stanach Zjednoczonych. Minie trzy, może nawet cztery dni, zanim dotrze do Edynburga.
- Nie mamy tyle czasu! Zeszłej nocy było siedem nowych zachorowań, a dzisiaj możemy spodziewać się znacznie większej ich liczby.
Przykro mi. Wszyscy robią, co w ich mocy. WHO wydała Instytutowi Narodowemu w Bilthoven w Holandii polecenie, by wznowić produkcję szczepionki. Przechowywane są tam kultury wyjściowe wirusa krowianki. Produkcja ruszy pełną parą w ciągu dwóch tygodni. - Dewar miał ochotę zakląć, ale się powstrzymał. Nie przydałoby się to na nic, a jego milczenie było równie wymowne. - Wiem, Adamie, że to fatalny układ, ale musimy sobie radzić, jak możemy. Poszczęściło ci się przy lokalizowaniu źródła epidemii?
Jak dotąd nie.
Staraj się dalej.
Gdy Dewar zszedł na dół, zaczęli się już zbierać uczestnicy narady. Mary Martin pogratulowała mu odniesionego w pubie sukcesu.
Sami niczego tam nie wskóraliśmy - stwierdziła.
Po prostu wpadłem na właściwą osobę - odparł Dewar, wciąż otępiały po otrzymanych z Londynu informacjach.
Wright dostrzegł troskę na jego twarzy i podszedł bliżej.
Coś się stało? - spytał cicho.
Możemy liczyć na szczepionkę dopiero za trzy-cztery dni. Może nawet później, zważywszy na nasze podłe szczęście - odparł szeptem Dewar.
- Boże wszechmogący! Co oni kombinują, do cholery?! - syknął ekspert. Dewar powiedział mu o zużyciu zapasów szczepionki. Wright potarł czoło,
jak gdyby kapryśność losu wprawiła go w filozoficzną zadumę.
- Chyba jesteśmy w komplecie - oznajmił Finlay, otwierając spotkanie. - Sądzę, że wszystkim wiadomo, iż mamy już dziewięć zachorowań, a w ciągu dnia możemy spodziewać się następnych; boję się, że o wiele liczniejszych. Będziemy przyjmować nowe przypadki do jednego z niewykorzystywanych oddziałów Western General, przygotowywany jest też kolejny. Jak podkreślił poprzednio doktor Wright, nie są one idealne, ale na bezrybiu i rak ryba. Wydział remontowy zrobił, co tylko mógł, by postawić przegrody i zamontować dodatkowe zlewy i toalety. Zdołaliśmy wyszukać też dość szczepionych pielęgniarek, by zapewnić obsadą oddziałów.
A sprzęt medyczny? - zapytał Cameron Tulloch.
Prawdę mówiąc, przy leczeniu tej choroby nie potrzebujemy większej ilości wyposażenia, bo możemy zrobić niewiele więcej niż zapewnianie pacjentom jak największego komfortu i modlenie się o pomyślny wynik.
A osoby mające styczność z chorymi? Też będą izolowane w oddziałach?
Jest ich zbyt wiele. Mary i jej ludzie będą identyfikowali te osoby najszybciej, jak to tylko możliwe, i nakazywali im kwarantannę w warunkach domowych, z pomocą opieki społecznej. Musimy realistycznie założyć, że nie wszyscy zastosują się do tych zaleceń, ale jeśli uczyni tak większość, dobre i to.
Szczepionka wciąż do nas nie dotarła - oświadczyła doktor Martin głosem pełnym desperacji. - Nie mogę uzyskać sensownych odpowiedzi od Londynu. Na razie staramy się zapobiec wybuchowi epidemii, mając związane ręce.
Szczepionka z WHO nie nadejdzie, Mary - powiedział Dewar cichym głosem. Po jego słowach zaległa całkowita cisza. Zebrani spoglądali po sobie i przenosili wzrok na Dewara, czekając na wyjaśnienia. - Światowa Organizacja Zdrowia zużyła resztę swoich zapasów - kontynuował. - Starano się znaleźć dla nas inne źródło; to właśnie było przyczyną zwłoki. Znaleziono szczepionkę w Stanach, ale przetransportowanie jej tutaj zabierze jeszcze co najmniej trzy dni. Tak właśnie, panie i panowie, przedstawia się sytuacja w chwili obecnej.
Skoro tak, mamy tylko jedną szansę ograniczenia rozprzestrzeniania się choroby: kordon sanitarny - powiedział Wright, wykorzystując oszołomienie większości obecnych słowami Dewara. - Musimy natychmiast odciąć Muirhouse od reszty miasta.
Zgadzam się - rzekł z naciskiem Dewar. - Nie możemy dopuścić do niekontrolowanego szerzenia się wirusa ospy wśród większości nieszczepionej populacji.
Ale izolacja całej dzielnicy to niezmiernie trudne przedsięwzięcie - zaprotestował Rankin, reprezentant Urzędu do spraw Szkocji.
Wiecie, ilu ludzi tam mieszka? Ile uliczek i zaułków do niej prowadzi? - zapytała Mary Martin. - Mieszkańcy Muirhouse już i tak czują się pokrzywdzeni. Może dojść do rewolty.
Albo to, albo epidemia na pełną skalę - odrzekł Wright. - Proszę mi wierzyć, cokolwiek pani przewiduje, jest to perspektywa o wiele mniej groźna niż zaraza. Jeżeli trzeba będzie wezwać armię, należy to zrobić. Nawet jeśli równałoby się to tłumieniu rozruchów ogniem, trzeba będzie się do tego uciec, by nie dopuścić do szerzenia się epidemii.
Nie sądzę, by zaszła taka potrzeba, jeżeli sytuacja zostanie odpowiednio rozegrana - powiedział Cameron Tulloch.
Co WHO zrobiła ze szczepionką, do diabła? - zapytał oszołomiony i rozgniewany Finlay.
Z powodu alarmu wysłano ją na Środkowy Wschód - stwierdził Dewar, nie wdając się w dokładniejsze tłumaczenia.
Musi być jakiś inny sposób, by sobie poradzić - rzekł Finlay.
Nie ma - odparł Wright.
A co powiemy ludziom, których obejmie kwarantanna? - zapytał Finlay.
Prawdę - odpowiedział Dewar, zastanawiający się nad tym samym pytaniem. - Użyjemy środków masowego przekazu, by otwarcie poinformować ludność, że doszło do zachorowań na ospę, wobec czego musimy zapobiec rozprzestrzenianiu się epidemii. Poprosimy mieszkańców o pomoc i współpracę.
Zgadzam się z tym pomysłem - rzekł Tulloch. - Byłoby szaleństwem izolować Muirhouse bez podania mieszkańcom żadnego powodu. Zaczęliby snuć różne domysły, a plotki bez wątpienia okazałyby się gorsze niż rzeczywistość.
Oszukiwalibyśmy się, przyjmując, że nikt nie będzie próbował przedrzeć się przez kordon sanitarny, ale przy odrobinie szczęścia może zdołamy przekonać większość, by została w domach.
Zapewne nie ma pan dość ludzi, by przeprowadzić taką operację, panie nadkomisarzu? - spytał Finlay.
Odbyłem intensywne szkolenie w zakresie postępowania w przypadkach niepokojów. Uważam, że poradzę sobie bez pomocy z zewnątrz - zjeżył się Tulloch.
W takim razie może należałoby zacząć od oddelegowania minimalnych sił policyjnych, by wyczuć nastroje ludności - powiedział Wright.
Policja jest traktowana jako część społeczeństwa, czy sieją lubi czy nie - rzekł Dewar, kiwając głową na znak zgody. - Kiedy jednak funkcjonariusze pojawiają się w większej liczbie, z hełmami i pałkami, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Wówczas równie dobrze mogliby być najeźdźcami z innej planety.
Również uważam, że w przypadku wystąpienia jakichkolwiek oznak społecznych niepokojów powinniśmy wezwać siły zbrojne - powiedział Wright. - Nie chcemy przecież prowadzić ulegających stopniowej eskalacji walk ulicznych z udziałem policji, a tylko odizolować mieszkańców określonego regionu do czasu, nim zostaną zaszczepieni.
Dla pana jest to zapewne cel numer jeden, ale naszym zadaniem jako sił policyjnych jest utrzymanie bez względu na okoliczności ładu i porządku - odparł Tulloch. - Nie zamierzam siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż kryminaliści wezmą górę - jesteśmy to winni uczciwym obywatelom.
Kiedy w przeszłości wykorzystywano armię do radzenia sobie z ludnością cywilną, zawsze spotykało się to z wrogim przyjęciem - powiedziała Mary Martin. - Mam nadzieję, że w razie potrzeby będzie można wezwać posiłki policji z innych rejonów kraju, by samą swoją liczebnością wymusiły porządek. Będzie to o wiele lepszym rozwiązaniem niż ściąganie wojska.
Nie sądzę, by zaszła taka konieczność. - Tulloch wzruszył ramionami z pewnym lekceważeniem. - Jestem przekonany, że wraz ze swoimi ludźmi zdołam utrzymać ład i porządek.
Bądźmy szczerzy: nie wiemy, jak rozwiną się wydarzenia, zarówno jeśli chodzi o ospę, jak i o reakcję społeczeństwa - powiedział Dewar. - Sugeruję, byśmy w razie konieczności byli gotowi do kompromisu. Proponuję, by w razie potrzeby nie zwlekać z wezwaniem wojska, jednak armia powinna strzec jedynie granic odizolowanego obszaru. Wewnątrz nadkomisarz i jego podwładni będą wykonywać normalne policyjne obowiązki.
Och, Boże, to wszystko brzmi koszmarnie - powiedział znużonym głosem Finlay.
Jedynie Dewar i Wright spośród zebranych wokół stołu ludzi byli przekonani co do słuszności tej propozycji. Pozostali wciąż starali się wymyślić inne sposoby, by uniknąć zastosowania kordonu sanitarnego. Przez długą chwilę panowało milczenie.
Nierobienie niczego nie wchodzi w grę - przerwał je wreszcie Wright. - Nie możemy również czekać na rozwój wydarzeń. I tak brakuje nam już czasu.
O wiele łatwiej zgodziłbym się na kordon, gdybyśmy mieli do dyspozycji szczepionkę dla mieszkańców dzielnicy - powiedział Finlay.
Ale jej nie mamy i nie możemy czekać, aż nadejdzie - odparł Dewar stanowczym tonem. - Moim zdaniem większość ludzi w Muirhouse to porządni, zwyczajni obywatele, którzy będą oszołomieni ogłoszeniem kwarantanny. Ale za dzień lub dwa pogodzą się z sytuacją, a do tego czasu szczepionka dotrze do Edynburga. Musimy martwić się jedynie narkomanami i kryminalistami, którzy zapewne od razu zaczną stawiać nam opór. Potraktują kordon jako okazję do ekscesów pod szyldem walki o swobody osobiste lub podobne, górnolotnie brzmiące hasła.
Z mojego doświadczenia wynika, że walka o prawa jednostki polega przeważnie na wybiciu sklepowej witryny i odmaszerowaniu z telewizorem pod pachą - stwierdził kwaśno Tulloch.
- Sklepy trzeba będzie zamknąć, podobnie jak szkoły - stwierdził Wright. - Do tego dochodzą zakłady przemysłowe oraz transport publiczny.
Finlay, którego dopadły wreszcie skutki braku snu, zwiesił głowę w rękach, przytłoczony roztaczaną wizją administracyjnego koszmaru.
- Co pan o tym sądzi? - zapytał Rankina z Urzędu do spraw Szkocji.
Potrzeba paru dni, żeby to zorganizować, ale jeżeli zespół tego zażąda, podejmiemy odpowiednie przygotowania - odparł urzędnik; nic w jego głosie nie zdradzało, jakie jest jego osobiste zdanie.
Opieka społeczna chyba sobie nie poradzi z tą sytuacją - powiedziała Mary Martin. - Nie wiem też, czy nie przerośnie to również moich ludzi.
Możemy wystąpić z apelem o pomoc ochotników z całego kraju - stwierdził Wright. - W pobliżu dyrekcji różnych instytucji zdrowotnych powinno uchować się dość szczepionki, by zapewnić im ochronę.
Na krótko ponownie zapanowało milczenie.
Chyba powinniśmy podjąć decyzję - powiedział wreszcie Dewar. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę mającego znękaną minę George'a Finlaya.
Cóż, skoro nie ma innego wyjścia... - rzekł. - Zgoda. Sporządzę projekt obwieszczenia, a Urząd do spraw Szkocji wyda odpowiednie zarządzenia.
Wright zamknął oczy i w duchu podziękował starszemu lekarzowi za rozważną decyzję. Wszyscy zabrali się do roboty. Dewar zatelefonował do inspektora Granta i powiedział mu o przyjętych ustaleniach.
- Czy się nie przesłyszałem? Zamierzacie otoczyć Muirhouse kordonem sanitarnym? - zapytał zdumiony Grant.
- To jedyna szansa, by powstrzymać rozwój epidemii - odparł Dewar. - I nadkomisarz Tulloch się na to zgodził?
Powiedział, że to trudne, ale nie niemożliwe. Jeżeli zacznie być ciężko, być może wezwie się armię do pilnowania granicy kordonu.
Mam nadzieję, że to będzie Druga Dywizja Powietrzno-Desantowa i Legia Cudzoziemska. Oni przynajmniej mieliby jakieś szanse - rzekł Grant.
Dewar zignorował pesymizm Granta - właśnie tego się po nim spodziewał. Dostrzeganie jasnych stron jakiejkolwiek sytuacji nie leżało w naturze inspektora, chociaż trudno byłoby wyszukać pozytywną stronę odizolowania ludności całej dzielnicy.
Chciałbym, by sprawdził pan dla mnie jak najszybciej w komputerze Tommy'ego Hannana - powiedział.
Tommy Hannan? Znany wspólnik Michaela Patricka Kelly'ego. Co pan chce o nim wiedzieć?
Za co był notowany. Domyślam się, że pan go zna?
Zgarnąłem go parę razy za kradzieże z włamaniem. Zwykłe rzeczy: wideo, hi-fi, kamery. Sprzedaje je w pubie, by zdobyć forsę na narkotyki. Tak samo jak reszta.
Nic ambitniejszego?
Wciąż upiera się pan przy włamaniu na uniwersytet, co? Może pan dać spokój Hannanowi. W tej parze Kelly pociągał za sznurki. Tak czy owak, jak pan dotarł do Hannana?
Szukałem znajomych Michaela Kelly'ego, i pewien człowiek wspomniał mi o Hannanie. Tak czy inaczej, Tommy leży w Western General z ospą.
No to mamy obydwu z głowy - westchnął Grant. - Jeden zaraził się od drugiego?
Takie byłoby najprostsze wyjaśnienie, ale nie jestem pewny, czy prawdziwe - odparł Dewar. - Wszystko zależy od tego, kiedy Hannan ostatnio miał kontakt z Kellym. Jeżeli okres inkubacji nie odpowiada tej drodze zakażenia, musielibyśmy przyjąć, że obydwaj zarazili się mniej więcej równocześnie, ale niezależnie od siebie.
Na wspólnej robocie - o to panu chodzi?
Taką właśnie przyjąłem koncepcję - przyznał Dewar.
To para bęcwałów - odparł Grant. - Uważam, że nadaremnie pan sobie zawraca głowę tym pomysłem z włamaniem na uniwersytet. Żaden z nich nie miałby pojęcia, jak spuścić cokolwiek bardziej wymyślnego niż telewizor czy kamera wideo.
Kłopot w tym, że to jedyne, co mi przychodzi do głowy - zwierzył się Dewar. - Mimo to dziękuję za informacje.
Nie ma za co. Kiedy zamykacie Muirhouse?
Pojutrze.
Dzień czwarty
Do południa przyjęto trzydziestu czterech nowych chorych. Do czwartej po południu tego samego dnia ogólna liczba zachorowań sięgnęła czterdziestu, a w momencie zakończenia godzin urzędowania - czterdziestu siedmiu. Postanowiono wówczas odłożyć wprowadzenie w życie planu kwarantanny do następnego ranka. Trudzący się w pocie czoła przez ostatnie dwa dni pracownicy Urzędu do spraw Szkocji nie zdołali osiągnąć pełnego sukcesu w zgraniu informacji dla prasy i innych środków masowego przekazu z działaniami policji i opieki społecznej. Przestrzeganie ustalonej kolejności działań było bardzo istotne, w przeciwnym razie bowiem cała operacja wyszłaby na jaw przedwcześnie i zamieniła się w bezładne łatanie dziur. Okazało się to jednak trudniejsze, niż przewidywano, i urzędnicy musieli prosić o więcej czasu.
Zważywszy na okoliczności, policjanci chętnie przystali na tę prośbę. Podkreślali, że rano o wiele łatwiej będzie zadbać, by wszystko znalazło się na swoim miejscu, niż w środku nocy. Postanowiono, że plan działania będzie realizowany od czwartej rano następnego dnia.
18
Zespół kryzysowy skorzystał z okazji stworzonej przez odłożenie wprowadzenia kordonu, by odbyć jeszcze jedną naradę o siódmej wieczorem i dokonać ogólnej oceny sytuacji. Wyglądała ona źle; nikt temu nie zaprzeczał, ale jak stwierdził Finlay, mimo wszystko istniały pozytywne aspekty, z których można było czerpać otuchę.
Wprawdzie radio i telewizja powiadomiły w wieczornych programach o zachorowaniach, lecz najwyraźniej nie dysponowały informacjami ze źródeł oficjalnych. Mówiono o ”tajemniczym wirusie, który pojawił się w jednej z dzielnic Edynburga” i który jest obecnie przedmiotem badań specjalistów. Lokalne gazety, dodając ”głębi” tym informacjom, usłużnie puściły parę dziennikarskich kaczek, w których winą za zachorowania obarczano różne instytucje: starą gazownię, pobliską oczyszczalnię ścieków oraz miejscową firmę usuwania odpadów.
Zacznijmy od rzeczy najważniejszych - stwierdził Finlay. - Od jutra potrzeba nam będzie więcej miejsca. Zamierzam otworzyć drugi oddział w Western Generał.
Czy myślał pan, co będzie dalej? - zapytał Hector Wright.
Owszem - odparł Finlay. - Poprosiłem pana Rankina, by sprawdził, jakie są możliwości wykorzystania obecnie zamkniętej szkoły podstawowej Wester Drylaw, gdyby pojawiła się taka konieczność. Uważam to za o wiele lepsze wyjście niż proszenie o pomoc szpitali spoza bliskiego sąsiedztwa.
Wright pokiwał głową na znak akceptacji.>
- Szkoła zostanie oddana do waszej dyspozycji, jeżeli będzie to niezbędne - powiedział Rankin. - Nikt nie wyraża sprzeciwu. Poprosiłem, żeby na wszelki wypadek już jutro usunięto z niej umeblowanie, oraz zawiadomiłem centralę dostawczą, że możemy wkrótce potrzebować dodatkowych pięćdziesięciu łóżek.
- Bardzo dobrze - rzekł Finlay. - Jak przebiega izolacja osób, które miały styczność z chorymi, Mary?
Lepiej, niż się spodziewaliśmy. Większość siedzi w domach, jak o to prosiliśmy. Prawdę powiedziawszy, podoba się im, że są niańczeni przez opiekę społeczną. Trafiło się paru upartych klientów, którzy twierdzą, że nikt nie będzie im mówił, co mają robić, a czego im nie wolno, ale ogólnie idzie nam dobrze. Oczywiście, to długo nie potrwa. Już jutro wieczorem opieka społeczna będzie miała pełne ręce roboty - no, może pojutrze, jeżeli się nam poszczęści - i nie zdoła zająć się nikim więcej.
Do tej pory powinna dotrzeć szczepionka - powiedział Finlay, unosząc przed siebie obydwie dłonie ze skrzyżowanymi palcami. - Miejmy nadzieję, że szczepienia w przychodniach zajmą na pewien czas uwagę ludności.
Ale czy szczepionka pomoże osobom, które już miały styczność z chorymi? - zapytał Cameron Tulloch.
Tak - odparł Hector Wright. - Szczepienie nawet podczas okresu inkubacji jest bardzo pomocne, chociaż staje się w pełni skuteczne dopiero po siedmiu dniach. Oczywiście, im szybciej dokona się szczepienia po wystawieniu na kontakt z wirusem, tym lepiej.
Proszono mnie, bym wspomniała, iż laboratorium przestaje dawać sobie radę - powiedziała Mary Martin. - Technicy wprost padają z nóg, a przecież będzie jeszcze ciężej. Może poprosimy o pomoc inne laboratoria albo ściągniemy skądś dodatkowy personel?
Proponuję, byśmy w ogóle dali sobie spokój z pracą laboratorium - odparował z miejsca Wright. - Nie ma potrzeby wysyłania próbek od wszystkich chorych i osób, które miały z nimi styczność i do których dotrzemy. Epidemia już trwa. Wiemy, z czym mamy do czynienia, więc nie musimy prosić laboratorium o dodatkowe potwierdzenie.
Byłoby to nawet niewskazane - dodał Dewar; uznał, że im mniej zakażonego materiału będzie krążyło po mieście, tym lepiej.
Finlay powiódł wzrokiem po zebranych z pytającą miną.
Uważam, że istotnie powinniśmy się nad tym zastanowić - powiedział ostrożnie.
Mamy obowiązek troszczyć się o tych ludzi - nalegała Mary Martin. - Powinni być traktowani tak jak wszyscy inni pacjenci i mieć dostęp do całej gamy badań laboratoryjnych.
Lekarka aż zarumieniła się z irytacji, wywołanej słowami Wrighta. Ekspert jednak obstawał przy swoim.
- Na miłość boską, kobieto, przecież mamy do czynienia z ospą. Gdy tylko się ujawni, nietrudno ją zdiagnozować. Nawet ślepiec w mglistą noc dałby sobie z tym radę. Nie potrzebujemy potwierdzenia z laboratorium, a proszę mi wierzyć, jedynie to możemy stamtąd uzyskać. Współczesna medycyna nic nie może zrobić dla tych pacjentów. Nie ma mowy o monitorowaniu, określaniu szczepu czy ba
daniu oporności na leki. O niczym. Prawdę mówiąc, nadzór lekarski jest również na ogół zbędny. Pacjenci potrzebują przede wszystkim opieki pielęgnacyjnej i tylko to może wpłynąć na przebieg choroby. Jedynie staromodna czuła i serdeczna troska jest w stanie odmienić rokowanie. Proszę zapomnieć o współczesnej medycynie; wobec tej choroby nie ma ona zastosowania. Gdyby udało się wskrzesić Florence Nightingale i jej pielęgniarki z czasów wojny krymskiej, radziłyby sobie równie dobrze jak ich współczesne koleżanki po fachu. Jeżeli będziemy upierać się przy pełnej gamie testów laboratoryjnych u tych chorych, zyskamy zabawkę dla umysłu, ale w ten sposób zwalimy mnóstwo pracy na personel laboratoriów. Jeśli natomiast będziemy szczerzy wobec samych siebie, przyznamy, że to nie ma sensu.
- Mimo to uważam, że powinniśmy postępować według zasad sztuki medycznej - uparła się Mary Martin. - Przestrzeganie reguł postępowania jest istotne, pomaga utrzymać dyscyplinę i porządek. Są to sprawy kluczowe, jeżeli mamy zachować kontrolę nad sytuacją.
Wright zaczerpnął głęboko tchu i wpatrywał się w milczeniu w blat stołu. Widać było, że z całych sił stara się zachować zimną krew.
Dewar zdawał sobie sprawę, że sugestie Wrighta są bardzo trafne. Na nieszczęście ekspert nie potrafił sformułować ich tak, by nie urazić niczyich uczuć. Nie miał szans na kartkę z życzeniami świątecznymi od Mary Martin.
Uważam, że w wyjątkowych okolicznościach możemy być zmuszeni uciec się do wyjątkowych środków. - Finlay spróbował wylać olej na wzburzone wody. - Zaprzestańmy wysyłania próbek do laboratorium i formułujmy diagnozy wyłącznie na podstawie danych klinicznych. - Tym razem Mary Martin utkwiła wzrok w blacie stołu. - Czy powinniśmy omówić jeszcze jakieś sprawy? - zapytał Finlay, by jak najszybciej zakończyć przykrą sytuację.
Usuwanie zwłok - powiedział Wright, wyraźnie siląc się na oględność. Muszą być spalane. Oznacza to konieczność zaangażowania krematoriów natychmiast po ogłoszeniu kordonu. Będą musiały zadbać o przestrzeganie specjalnych zasad.
Mary Martin skrzywiła się z niesmakiem. Pozostałym również zrzedły miny na te słowa.
Uważam, że trochę za wcześnie na snucie takich planów - powiedział Finlay, pragnący oszczędzić lekarce dalszej irytacji. - Powinniśmy zostawić wybór formy pochówku rodzinom zmarłych, kiedy i jeżeli do tego dojdzie.
Nie ma mowy o żadnym „jeżeli” - sprzeciwił się Wright. - Już mamy czterdzieści kilka przypadków, a to znaczy, że musimy spodziewać się dwudziestu paru zgonów. Nie możemy zostawić nafaszerowanych wirusem ospy trupów, aż rodzinki zastanowią się, jaki wybrać fason trumny. Musimy pozbywać się ciał tak szybko i bezpiecznie, jak to tylko możliwe, a to oznacza natychmiastową kremację.
- Na miłość boską, przecież jesteśmy ludźmi! - wybuchła Mary Martin, niezdolna się dłużej hamować. - Musimy zważać na uczucia rodzin, na ich życzenia i przekonania religijne. Nie ma pan żadnego poczucia przyzwoitości?
Widząc, że Finlay kiwa głową na znak zgody, Dewar uznał, iż czas opowiedzieć się po stronie Wrighta.
- Wiem, że stwierdzenia Hectora brzmią okrutnie, ale uważam, że ma rację - powiedział spokojnie. - Mamy do czynienia z czymś, co jest pozbawione sumienia i słabości. Wirusy nie mają poczucia przyzwoitości ani uczciwej gry. Bez względu na to, jak bardzo nam to nie w smak, musimy być równie bezwzględni, jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek szansę wygrania tej wojny. Wiem, że będzie to trudne, ale musimy być gotowi robić rzeczy, jakie każdy z nas w innych okolicznościach uznałby za nie do pomyślenia. Nie chodzi o to, że okażemy się okrutni lub nieczuli - musimy tacy być, by nie ustąpić wobec epidemii nawet na krok.
A co mam mówić rodzinom? - spytał Finlay.
Niech pan stawia je wobec faktów dokonanych - odparł Dewar, który spodziewał się tego pytania. - Ciała będą usuwane i poddawane kremacji natychmiast po śmierci, natomiast krewnych będziemy powiadamiać dopiero po wszystkim.
Boże drogi! - westchnął cicho Finlay.
Mam nadzieję, że dyskutujemy teraz o najgorszym z możliwych scenariuszu rozwoju wypadków - wtrącił się Cameron Tulloch. - Jeszcze tego by brakowało, żeby ludzie zaczęli malować krzyże na drzwiach i wywozić trupy na wózkach.
Wright popatrzył na nadkomisarza bez uśmiechu.
- Sytuacja w Muirhouse wygląda obecnie dokładnie tak samo, jak w osiemnastowiecznym Edynburgu. Jedynym czynnikiem mogącym wpłynąć na ostateczny rozwój wydarzeń jest szczepionka, a tej - jak pan zapewne zauważył - jesteśmy całkowicie pozbawieni.
Wszyscy przez parę chwil trawili w milczeniu jego słowa.
- Ale będziemy ją mieli - powiedział Finlay, przerywając ciszę i starając się tchnąć w zebranych nieco optymizmu.
Uczestnicy narady przywitali jego stwierdzenie uśmiechami, lecz nie widać było, by dodało im otuchy. Opuszczali salę w ponurych nastrojach. Dewar poczuł, że chce przez jakiś czas być sam. Ruszył na spacer wzdłuż brzegu. Niedawno padało; mokre jezdnie i chodniki lśniły w świetle ulicznych latarni. W powietrzu unosiła się przyjemna woń wodorostów, co przypomniało Dewarowi, że jest nad morzem. Zawsze lubił nad nim przebywać i uważał, że doskonale się mu wówczas myśli.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, wsparł stopę na występie obmurowania i zapatrzył się w spokojną, nieco oleistą wodę. Wrzucił do wody kamień. Rozprzestrzeniające się kręgi niosły ze sobą jednoznaczną w tej chwili, symboliczną wymowę.
Adam zaczął się zastanawiać, po co właściwie przyjechał do Edynburga i co powinien robić. Najłatwiej byłoby zaangażować się bez reszty w walkę z epidemią. Był przecież lekarzem i miałby pełne ręce roboty, choćby ograniczała się ona, zgodnie z twierdzeniami Wrighta, do opieki w podstawowym zakresie. Nie po to jednak się tu znalazł. Jego zadaniem nadal było ustalenie, jak i dlaczego doszło do tego koszmaru. Nie poświęcał temu ostatnio należnej uwagi.
Miał ochotę pominąć pytanie o źródło epidemii jako kwestię czysto akademicką. Ktoś z instytutu zrekonstruował wirusa, który wyrwał się na wolność. Było już za późno, by temu zaradzić. Ustalenie, jak i dlaczego do tego doszło, było
sprawą drugoplanową wobec konieczności powstrzymania za wszelką cenę rozprzestrzeniania się epidemii.
Jednak wciąż nie było dowodów, że wirus pochodził z instytutu. Wydawało się to niemal pewne, na tyle, że Dewar nie zdołał sformułować żadnej alternatywnej koncepcji. Nie był w stanie uwierzyć, że Michael Kelly zaraził się ospą z innego źródła niż Instytut Nauk Molekularnych. Oficjalnie inne źródła po prostu nie istniały. Na dodatek wydarzenia w laboratorium Stevena Malloya sugerowały przyjęcie takiej hipotezy. Dodatkowym jej potwierdzeniem były wyjaśnienia Wrighta dotyczące przyczyny gwałtownego przebiegu choroby u Kelly'ego. Miał on styczność z potężną dawką wirusa - taką jak przy bezpośrednim kontakcie z jego czystą kulturą. Do tego rodzaju zakażenia mogło dojść wyłącznie w warunkach laboratoryjnych.
Gdyby tylko Dewar miał możliwość przesłuchania Kelly'ego we wczesnym stadium choroby - niestety, potencjalny kluczowy świadek był w zbyt ciężkim stanie przed jego przyjazdem do Edynburga, a teraz już nie żył. Stan Hannana również gwałtownie się pogarszał. Jeśli umrze, zanim powie cokolwiek użytecznego, pozostaną jedynie dwie kobiety - Denise Banyon i Sharon Hannan - mogące rzucić światło na prawdziwy przebieg wypadków.
Sharon wykazała wolę współpracy. Powiedziała Dewarowi wszystko, co wie, było jednak tego za mało. Istniała niewielka szansa, że jeszcze coś sobie przypomni, wydawało się to jednak wątpliwe. Pozostawała wobec tego Denise Banyon, która za grosz nie ufała Adamowi. Gdyby nie zdołał wydobyć czegokolwiek więcej z Sharon Hannan, byłby zmuszony w jakiś sposób zdobyć zaufanie dziewczyny Kelly'ego. Być może sytuacja poprawiłaby się, gdyby Denise i Sharon umożliwiono kontaktowanie się ze sobą. Być może gdyby Dewar porozmawiał z obiema naraz, obecność Sharon zmiękczyłaby Denise.
Adam dotarł do końca obranej trasy i ruszył z powrotem. Zamierzał zadzwonić do Stevena Malloya i dowiedzieć się, czy naukowiec ma jakieś nowe pomysły, a jeśli nie, pojechać prosto do Western General, porozmawiać z Tommym Hannanem i spróbować wydobyć coś z dwóch kobiet.
- Przykro mi - powiedział Malloy. - Naprawdę robiłem, co w mojej mocy, by odkryć jakiś związek Kelly'ego z instytutem. Przyznaję, że zważywszy na fakty, musi on istnieć, jednak jest zapewne tak luźny, że nie zdołam go ustalić. Nie osiągnąłem dokładnie nic. Nie ma żadnych dowodów, że Kelly był kiedykolwiek w instytucie w jakimkolwiek charakterze, oficjalnie lub bezprawnie. Nie ma też żadnych dowodów, że kiedykolwiek zrekonstruowano tu żywego wirusa ospy.
Dewar westchnął, jednak prawdę mówiąc, nie był zaskoczony. Powiedział, że będzie z Malloyem w kontakcie.
Odnoszące się do Kelly'ego stwierdzenie ”nie ma dowodów” krążyło Dewarowi po głowie, gdy jechał do szpitala, tym razem służbowym samochodem Urzędu do spraw Szkocji. Istniały dwie „możliwości: albo Kelly miał jakiś związek z instytutem, lecz naukowiec nie zdołał go ustalić, albo też nigdy tam nie był.
Jeżeli prawdziwa była druga możliwość, a źródłem ospy był mimo wszystko instytut, w takim razie Kelly musiał mieć styczność z czystą kulturą wirusa poza
nim - był to oczywisty wniosek. Dewar zastanowił się, czy Kelly mógł znać Ale-go Hammadiego lub Pierre'a Le Grice'a. Rozważał już taką ewentualność, teraz jednak przyszło mu do głowy, że Kelly'ego wykorzystano w którymś momencie jako pośrednika. Kto jednak zwróciłby się do narkomana - reprezentanta grupy nie słynącej z rzetelności i konsekwencji w postępowaniu - z zadaniem związanym z transportem śmiercionośnego wirusa?
Finlaya nie było w pawilonie Fundacji Wellcome - wyszedł na oddział, w którym prowadzono kwarantannę. Dewar postanowił porozmawiać z zastępującą Finlaya lekarką; widział ją podczas swej poprzedniej wizyty, ale nie zamienił z nią wówczas ani słowa.
Annę McGowan. - Uśmiechnęła się, ściskając mu dłoń.
Jak wygląda sytuacja?
Będzie jeszcze gorzej, zanim zacznie się poprawiać. Wszystkie łóżka są zajęte. Oddział na górze też się zapełnia, a wciąż docierają nowi pacjenci. Doktor Finlay nadzoruje prace przygotowawcze w drugim oddziale. W czym mogę panu pomóc?
Muszę porozmawiać z Tommym Hannanem.
Wątpię, czy wydobędzie pan z niego coś sensownego. Jego stan pogarsza się gwałtownie od chwili przyjęcia.
Dewar skrzywił się z niezadowolenia.
Powinienem porozmawiać z nim już wtedy, ale wydawało się, że jest we wczesnym stadium choroby - powiedział. - Uznałem, że warto pozwolić mu na oswojenie się z nowym miejscem, odczekać, aż minie dezorientacja wywołana zmianą otoczenia. Rozumie pani, o co mi chodzi.
Mogłabym stwierdzić, że nigdy nie widziałam czegoś podobnego, ale niewiele by to znaczyło. Nikt z nas nie widział jeszcze ospy. Chodzi mi przede wszystkim o to, że przypadek Hannana przebiega zupełnie inaczej, niż opisuje się w podręcznikach. Choroba w jego przypadku czyni o wiele szybsze postępy, niż powinna.
Tak samo szybkie, jak u Kelly'ego? - zapytał Dewar z nagłym ożywieniem, zdając sobie sprawę, że może to być bardzo ważna informacja.
Annę McGowan zastanowiła się chwilę.
- Tak, chyba tak - odparła. - Pozostałe przypadki przebiegają bardziej konwencjonalnie, w znaczeniu zgodności z podręcznikowym opisem. Postać piorunująca występuje tylko u Hannana i Kelly'ego.
To już postęp, pomyślał Dewar. Jeżeli ”postać piorunująca” - posługując się określeniem lekarki - była wywołana o wiele wyższą dawką zakażającą, jak sugerował Wright, w takim razie Hannan nie zaraził się od Kelly'ego. On również musiał mieć styczność z czystą kulturą wirusa. Był to istotny fakt. Oznaczał on również, że Hannan mógł - przynajmniej teoretycznie - podać Dewarowi wszystkie informacje, które Adam chciał uzyskać od Kelly'ego.
A żona Hannana, Sharon? - zapytał? - Nadal czuje się dobrze?
Skarży się na uczucie rozbicia i ma objawy grypopodobne. Sądzę, że może to być początek ospy.
Cholera - zaklął Dewar pod nosem. - A Denise Banyon?
Nadal zdrowa i nieznośna jak zwykle.
Dewar uśmiechnął się, lecz zdał sobie sprawę, że skoro Sharon zachorowała, nie można jej już umieścić wspólnie z Denise. Gdyby uzyskanie sensownych informacji od Hannana okazało się nierealne, oznaczało to konieczność rozmawiania z kobietami oddzielnie.
Chyba jednak spróbuję pogadać z Tommym - powiedział.
Znajdzie go pan na szóstce, proszę tylko włożyć kombinezon. Uprzedzę pielęgniarki, że zamierza pan tam wejść.
Dewar ubrał się w strój ochronny, sprawdzając po kolei wszystkie punkty instrukcji wiszącej na ścianie przebieralni. Następnie przeszedł do śluzy prowadzącej na korytarz, przy którym znajdowały się izolatki. Panowała na nim cisza, zakłócana jedynie szmerem elektrycznych filtrów powietrza. Dewar zapukał i wszedł do sali numer sześć.
Widok Hannana nim wstrząsnął. Lekka wysypka grudkowa, pokrywająca jego twarz, gdy Adam widział go po raz pierwszy, zamieniła się niewiarygodnie szybko we w pełni rozwinięte krosty ospowe. Hannan oddychał chrapliwie i z wysiłkiem; bez wątpienia krosty objęły również błony śluzowe.
- Tommy, słyszysz mnie? - zapytał Dewar.
Hannan oderwał wzrok od sufitu i przekrzywił lekko głowę, jak gdyby sam ruch był bolesny.
- Kto...? - wychrypiał.
- Nazywam się Adam Dewar. To ja cię tu przywiozłem. Pamiętasz, jak jechałeś z Sharon karetką?
Hannan zamknął oczy, kiwnął nieznacznie głową i stęknął na znak potwierdzenia.
Tommy, muszę się dowiedzieć, gdzie się zaraziłeś. Pomożesz mi? Muszę zadać ci parę pytań. - Odpowiedzi nie było. - To bardzo ważne, Tommy.
Sukinsyn - zaskrzeczał Tommy.
Dewar zdziwił się, słysząc epitet, lecz po chwili zorientował się, że Hannan nie jego miał na myśli.
Kto, Tommy? O jakiego sukinsyna ci chodzi?
Mikę... wziął towar... od tego faceta... Sukinsyn!
Dewar zdał sobie sprawę, że Hannan nadal uważa swój stan za wynik zażycia skażonych narkotyków, a personel szpitala najwyraźniej nie starał się wyprowadzić go z błędu.
Tommy, cierpisz na chorobę, która nie ma nic wspólnego z narkotykami. Rozumiesz mnie?
Sukinsyn... kiedy się stąd... wydostanę... posiekam sukin...
Z gardła Hannana wydobyło się chrapliwe westchnienie, jego głowa obsunęła się na poduszce. Przez chwilę Dewar pomyślał, że Tommy nie żyje, lecz wciąż rozlegał się przypominający piłowanie miękkiego drewna oddech. Hannan był wycieńczony; pogrążył się w stanie przejściowym między snem a utratą przytomności. Dewar przyglądał się mu przez kilka chwil, zanim do sali weszła pielęgniarka. Pokiwał głową i wyszedł, zastanawiając się, czy zdoła jeszcze porozmawiać z Hannanem. Nie byłby gotów się o to założyć.
W pewnej chwili, zauważył rozbłyski światła na drobnych kropelkach na wizjerze kombinezonu. Po raz pierwszy od dawna poczuł przypływ autentycznego strachu. Żołądek podszedł mu do gardła, a włosy stanęły dęba na karku. Zaczął się nawet tego wstydzić, zanim zracjonalizował swoje emocje. Może obawa przed wirusem nie była niczym niewłaściwym? Oznaczała respekt dla niewidocznego przeciwnika, a tym samym gwarantowała, że się go nie zlekceważy.
Dewar wrócił do przebieralni i odbył procedurę wstępnego odkażania kombinezonu oraz wizjera, nim wziął prysznic. Postanowił po raz kolejny spróbować dogadać się z Denise Banyon.
Kobieta siedziała w fotelu przed telewizorem, dokładnie tak samo jak przy poprzedniej wizycie Dewara. Tym razem z odbiornika wydobywało się wycie policyjnych syren.
Powiedziałam, żebyś spierdalał - powitała Denise Adama.
Miałem nadzieję, że zdołamy wyjaśnić to nieporozumienie i zaczniemy od początku - odparł spokojnie Dewar.
To nie żadne cholerne nieporozumienie, koleś. Zabieraj stąd dupę i to wszystko.
Denise, rozpaczliwie potrzebuję twojej pomocy. Muszę się dowiedzieć, jak Mikę zachorował.
Mikę nie żyje.
Wiem i przykro mi z tego powodu, ale mimo to muszę się dowiedzieć, jak zachorował. Może to uratować życie wielu innych ludzi.
Nie weźmiesz mnie na ten stary numer - prychnęła Denise. - Masz w dupie innych ludzi, chcesz się tylko dowiedzieć, skąd Mikę wziął towar. Nie wydusisz tego ze mnie, zrozumiałeś? Po raz ostatni ci mówię, spierdalaj!
- Na miłość boską, kobieto, nie obchodzą mnie narkotyki! Nie dociera to do twojej pustej głowy?! Mikę umarł na ospę, nie przez narkotyki!
Dewar natychmiast pożałował, że stracił panowanie nad sobą. Na twarzy Denise pojawił się wyraz triumfu.
O jejciu, a gdzie podział się Pan Uprzejmy?! - rzuciła szyderczym tonem.
Przykro mi, ale to prawda.
Gówno prawda! Zawsze pieprzycie, co wam tylko przyjdzie do głowy! Uważasz, że nie wiem, co naprawdę myślisz, ale się mylisz. Wyobrażasz sobie, że tacy jak ja czy Mikę to śmiecie, kawałki gówna, do których można się w razie potrzeby po-przymilać, żeby dostać od nich to, na co się ma ochotę. Że wystarczy mnie potraktować jak damę, a uznam cię za księcia z bajki na cholernym koniu. Że głupia krowa wszystko ci wypaple, zakapuje swoich kumpli, będzie się przyglądała, jak umoczyli, nawet ściągnie przed tobą majtki, jeżeli tylko zamarzą ci się amory. Małe piwo, myślisz. No, to tym razem się pomyliłeś, koleś. Powtarzam ci po raz ostatni, spierdalaj!!!
Pogarda w spojrzeniu Denise sprawiła, że Dewar pogodził się z porażką i wyszedł. Jazda z powrotem do Urzędu do spraw Szkocji stanowiła czas spojrzenia faktom w twarz. Wpatrując się w usuwające ślady deszczu wycieraczki, Dewar zdał sobie sprawę, że nie uzyska niczego więcej od Hannana ani Denise Banyon. Tommy nie miał wielkich szans dożyć następnego ranka, a Denise była bezwzględnie zdecydowana, że nic Dewarowi nie powie. Adam wątpił, czy Sharon Hannan zdoła coś, jeszcze przypomnieć, więc mógł polegać tylko na tym, czego dowiedział się do tej pory - a nie było tego wiele.
Dwaj narkomani i drobni kryminaliści Bóg wie jak weszli w styczność z kulturą żywych wirusów ospy. Obydwaj przypisywali swoją chorobę skutkom złej partii towaru. Żadnego z nich nie łączył jakikolwiek znany związek z Instytutem Nauk Molekularnych ani którymkolwiek z jego pracowników. Zdecydowanie nie były to wyczerpujące informacje.
Po powrocie na kwaterę Dewar zadzwonił do Karen.
Nie sprawiasz wrażenia zadowolonego - powiedziała.
Nie mam żadnych powodów do zadowolenia. Wszystko wygląda coraz gorzej.
Słyszałam wiadomości - odparła Karen. - Wygląda na to, że wasza ”tajemnicza choroba” zdołała już zapuścić korzenie.
Istotnie - przyznał Dewar.
Miałam dzisiaj szczepienie - powiedziała Karen.
Po co? - zapytał Dewar z niepokojem.
Dostaliśmy wewnętrzny apel dla pracowników służby zdrowia, by zgłaszać się na ochotnika do pomocy w Edynburgu. Zgłosiłam się.
Jezu! - westchnął Dewar.
Tak? Tylko tyle potrafisz z siebie wydusić?»
Boże, nie wiem, co mam powiedzieć... Jestem dumny, zadowolony... śmiertelnie się o ciebie boję i żałuję jak diabli, że się zgłosiłaś.
No cóż, stało się. Będę w Edynburgu pojutrze. Zatrzymam się u mamy, dopóki nie dostanę informacji, gdzie będę najbardziej przydatna. Z raportu, który miałam w rękach, wynika, że zamierzacie otoczyć rejon zakażenia kordonem sanitarnym.
Nie mamy wyboru. Kordon zostanie ogłoszony jutro przed świtem.
Może to przynieść o wiele więcej szkody niż pożytku - stwierdziła Karen.
Nie dowiemy się tego, jeśli nie spróbujemy.
Będę o tobie myślała.
Kocham cię, Karen.
Ja też cię kocham. Uważaj na siebie. Wkrótce się zobaczymy.
Dewar odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Deszcz zaczął padać na całego; nie było wiatru, więc lecące ku ziemi krople wody przypominały pręty balustrady.
Dzień piąty
Deszcz padał przez całą noc i nie zelżał o trzeciej nad ranem, gdy policjanci w żółtych kurtkach rozstawiali pierwsze zapory i zaczynali blokadę ruchu kołowego. O tej samej porze całodobowe stacje telewizyjne i radiowe zaczęły informować o epidemii ospy; komunikat powtarzano co kwadrans.
Od chwili wprowadzenia kordonu zawracano jadące w stronę Muirhouse autobusy. Ich pasażerom - przeważnie pracownikom nocnej zmiany - pozwalano na powrót do domów pieszo, nakazując natychmiastowe włączenie po powrocie radia lub telewizji. O szóstej rano na ulice wyjechały radiowozy z głośnikami, przez które przekazywano szczegółowe zarządzenia dotyczące kordonu; zachęcano również do słuchania miejscowych stacji radiowych w celu uzyskania dodatkowych informacji. Stacje te nadawały oficjalny komunikat Urzędu do spraw Szkocji, w którym stwierdzano, iż tajemniczą chorobą, jaka pojawiła się wśród ludności Muirhouse, jest ospa. Wyjaśniano też, że aby uniknąć rozprzestrzeniania się choroby, wprowadzono zakaz opuszczania tej dzielnicy, który będzie obowiązywał przez mniej więcej tydzień. Władze informowały o tym z przykrością, wyrażały jednak nadzieję, że mieszkańcy wykażą zrozumienie. Wkrótce do Muir-hause dotrze szczepionka, lecz na razie należy unikać wychodzenia z domów i słuchać radia oraz telewizji, by na bieżąco śledzić rozwój wydarzeń.
Urząd do spraw Szkocji zarezerwował specjalne linie telefoniczne dla osób ze szczególnymi problemami. Numery te miano podać w późniejszych audycjach, ale zachęcano, by korzystać z nich tylko w razie konieczności, żeby nie blokować linii. Nakłaniano również do pełnej współpracy z działającymi w Muirhouse grupami pracowników służby zdrowia i opieki społecznej. Władze wyrażały przekonanie, że jeśli wszyscy wykażą zdrowy rozsądek, epidemia zostanie rychło opanowana, a sytuacja błyskawicznie wróci do normy.
Okazało się, że specjalne linie telefoniczne były zablokowane już od ósmej. Przy policyjnych zaporach zbierały się tłumy ludzi wykłócających się, by pozwolono im dotrzeć do pracy. Funkcjonariusze zachowywali się uprzejmie, lecz stanowczo; podczas intensywnej wstępnej odprawy poinformowano ich, jak mają odpowiadać na spodziewane pytania. Nikt nie mógł być zwolniony, jeżeli ze względu na zarządzenie o kordonie nie stawił się w pracy. Tych, którzy twierdzili, że troszczą się o chorych krewnych i dlatego muszą ich odwiedzić, odsyłano po dokładne informacje do zespołów opieki społecznej. Na niewygodne pytania w rodzaju ”Dlaczego nie ma jeszcze szczepionki?” odpowiadano frazesem: ”Lekarze wiedzą, co robią”.
Przez cały ranek na ulicach zbierały się tłumy. W komendzie policji doszło do zamieszania, gdy wydawało się, że oficerowie dyżurni nie zdołają utrzymać linii bariery, jednak największym sprzymierzeńcem funkcjonariuszy okazał się obfity deszcz. Gdyby pogoda była lepsza, tłum byłby pewnie jeszcze większy, a tak ludzie porozchodzili się do domów po paru godzinach moknięcia na deszczu. Kryzys skończył się wkrótce po południu; od tej pory mieszkańcy siedzieli posłusznie w domach.
19
Za kwadrans siódma Dewar zadzwonił na komendę policji do lana Granta. Na siódmą wyznaczono spotkanie zespołu kryzysowego, Adam zaś był ciekaw, jak Grant ocenia dotychczasowe działania policji.
Na razie mamy miesiąc miodowy - powiedział inspektor na stwierdzenie Dewara, że z tego, co słyszał, wszystko układa się dobrze. - Ludzie są zdezorientowani i trochę wystraszeni. Nie zrozumieli jeszcze, co się dzieje, więc oglądają telewizję. Jeżeli jutro nie będzie padało, wyjdą na ulice i zaczną prowadzić poważne dyskusje. Będą podsycać swoje niezadowolenie, skarżyć się, że nikt ich o niczym nie informuje. Możemy oczekiwać pojawienia się przywódców, którzy poprowadzą zorganizowany opór.
Zatem nie spodziewa się pan kłopotów tej nocy?
- Och, tak, ale tylko ze strony chuliganów, nie porządnych obywateli - odparł Grant. - Jeśli Tulloch to zrozumie i nie sięgnie po radykalne środki, funkcjonariusze jakoś sobie poradzą w razie pojawienia się trudności, chociaż na pewno tu i ówdzie będzie trochę nieprzyjemności. Nie ma nic ohydniejszego niż banda chuliganów, którym się wydaje, że mają prawo zachowywać się w sposób, w jaki i tak zwykle postępują. Myślą, że od razu zamienią się z ulicznego śmiecia w miejskich bohaterów. Ważne jest, by nie podsycać ich pobożnych życzeń przez otwartą konfrontację. Trzeba grać ze słuchu, nieco ustępować w razie potrzeby, a nawet być przygotowanym na utratę twarzy.
Nadkomisarz zdaje sobie z tego sprawę?
Czytał podręczniki i przerabiał kursy - odparł Grant.
To znaczy?
- W większości przypadków istnieje olbrzymia przepaść między wiedzą książkową a rzeczywistością.
Dewar zrozumiał, co chciał w ten sposób wyrazić inspektor.
Cameron Tulloch przybył na naradę jako ostatni. Gdy zdejmował na korytarzu płaszcz przeciwdeszczowy i wieszał go na kołku, wokół jego stóp utworzyła się kałuża. Nadkomisarz wszedł na salę, zacierając ręce i promieniejąc wiarą w siebie.
Przepraszam za spóźnienie - powiedział.
Co słychać, panie nadkomisarzu? - zapytał z uśmiechem George Finlay.
Dziękuję, wszystko przebiega gładko. Jestem przekonany, że panujemy nad sytuacją. Daliśmy odczuć swoją obecność i sądzę, że ludzie pogodzili się z tym, iż prawo i porządek zostaną zachowane.
Dobrze - odparł Finlay. - Szkoda, że nie mam równie optymistycznych wiadomości. Mieliśmy dzisiaj dwadzieścia siedem nowych przypadków.
Uczestnicy narady zaczęli wymieniać zmartwione spojrzenia, jedynie Hector Wright nie wyglądał na zaniepokojonego. Podniósł duży arkusz papieru milimetrowego i oznajmił:
Wiem, że ta liczba wydaje się wysoka, ale według moich obliczeń zachorowań jest nieco mniej, niż można by się spodziewać na podstawie wcześniejszych przypadków. Oto przewidywany przebieg epidemii. Sami państwo widzą, że rzeczywiste liczby są niższe od wynikających z tego wykresu.
Odpukać, jeśli to prawda - odparł Finlay, nie patrząc na wykres. - Jak przebiega wyszukiwanie osób mających styczność z chorymi? - zwrócił się do Mary Martin.
Mogę stwierdzić, mimo pewnych zastrzeżeń, że tu również mieliśmy szczęście. Większość osób, z którymi kontaktował się Kelly, to bezrobotni narkomani. Oni zaś na ogół nie zapuszczają się daleko od miejsca zamieszkania. Wszyscy chorzy i osoby, z którymi mieli styczność, mieszkają na względnie niewielkim obszarze. Ospa nie miała szansy rozprzestrzenić się na inne dzielnice.
- Chyba wiem, dlaczego liczba zachorowań była dziś nieco mniejsza, niż się spodziewałem - powiedział Hector Wright i odwróciwszy się do Dewara, dodał: - Adamie, wczoraj wieczorem powiedział mi pan, że stan Hannana pogarsza się równie gwałtownie, jak Kelly'ego.
Choroba przebiega u niego w bardzo szybkim tempie.
Wkrótce umrze - wtrącił Finlay.
Sam pan jednak stwierdził, że pozostałe przypadki rozwijają się bardziej typowo.
- Tak powiedziała mi doktor McGowan, gdy rozmawiałem z nią wczoraj - odparł Dewar.
- To prawda - skinął głową Finlay. - Ospa u pozostałych pacjentów rozwija się w typowy sposób: począwszy od wysypki plamkowej, poprzez grudkową, po krosty po mniej więcej siedmiu dniach.
- Uważam to za argument na rzecz hipotezy, iż Hannan i Kelly zarazili się nietypową drogą - powiedział Wright.
Zgadzam się - poparł go Dewar.
Wydaje się wobec tego pewne, że właśnie oni byli źródłem pierwszych zakażeń w Muirhouse. - stwierdził Wright. - Osoby, z którymi mieli kontakt, zaraziły się w zwykły sposób, toteż ospa rozwija się u nich w typowym tempie.
Ale jaki to ma związek ze spadkiem liczby zachorowań? - zapytał Finlay.
Zakażenie wysoką dawką wstępną oznacza nie tylko to, iż ospa wystąpiła u Kelly'ego oraz Hannana o wiele szybciej niż zwykle, ale również to, iż przed trafieniem do szpitala mieli o wiele mniej czasu na zainfekowanie innych. Liczba zakażonych przez nich osób jest wobec tego niższa, niż moglibyśmy się spodziewać na podstawie książkowych danych.
Sensowne wyjaśnienie - przyznał Finlay, kiwając głową. - Mieliśmy więc szczęście, że liczba spowodowanych przez Kelly'ego i Hannana pierwotnych zachorowań była niższa niż w zwykłych warunkach.
- Nie możemy jednak na to liczyć w przypadku osób, które uległy pośrednim zakażeniom - powiedział Dewar. - Okres inkubacji przebiegał u nich w typowy sposób, przez co mogli zainfekować o wiele więcej osób, nim złożyła ich choroba.
Wola boska - rzekł Finlay. - Z drugiej strony, doktor Martin ze swoimi ludźmi zrobiła co mogła, by zminimalizować kontakty zakażonych osób, nakazując im pozostanie w domach.
Niestety, z różnym skutkiem - powiedziała lekarka. - Opieka społeczna ledwie jest w stanie zaspokoić potrzeby tych, których zidentyfikowano na dzień dzisiejszy; niektórzy z nich robią się niespokojni. Staramy się ich przekonać do pozostania w domach, ale to syzyfowa praca. Ludzie nie chcą siedzieć zamknięci w czterech ścianach.
Należało się tego spodziewać - powiedział Finlay.
Domyślam się, że zaopatruje się narkomanów w przypadku wystąpienia głodu? - zapytał Dewar.
Jest to mniejsze zło - odparła Mary Martin. - Uznaliśmy, że jeśli będziemy to robili, chętniej pozostaną w domach. Problem polega na tym, że nie wiemy dokładnie, kto jest narkomanem, a kto nie. Ćpuni przekonują przyjaciół, by podawali się za uzależnionych. Zdobywają w ten sposób większą ilość towaru, którego część sprzedają. Do tego wszyscy kłamią co do wielkości działek, żeby dostać jak najwięcej. Bez przerwy mamy z tego powodu kłótnie i przepychanki.
Nikt nie powiedział, że będzie lekko - westchnął Wright.
Czy udało się nam zbliżyć do wyjaśnienia, jak zarazili się Kelly i Hannan? - zapytał Finlay.
Chyba wiemy, jak do tego doszło, ale udowodnienie tego to zupełnie inna sprawa - powiedział Dewar. - Kelly nie żyje, nie możemy też liczyć na Hannana jako na źródło informacji. Denise Banyon nie chce z nami rozmawiać, a Sharon Hannan nic nie wie.
Jeżeli jednak znikło już pierwotne źródło zakażenia, nie musimy się chyba zbytnio nim przejmować - rzekł Finlay.
Odwrotna możliwość stanowiła perspektywę, nad którą Dewar wolałby się nie zastanawiać. Czerpał pociechę z faktu, że nie pojawiły się kolejne przypadki piorunującego przebiegu choroby. Gdyby jednak do tego doszło, znaczyłoby to, że gdzieś poza instytutem nadal znajduje się niekontrolowane źródło żywego wirusa. Adam miał nadzieję, że los nie okaże się aż tak złośliwy.
Po zakończeniu narady Dewar zapytał Finlaya o stan Sharon Hannan.
-Nie czuła się najlepiej, kiedy do niej rano zaglądałem - odparł Finlay. - Chyba kończy się u niej okres inkubacji i ma we krwi mnóstwo wirusów. Spodziewam się, że jutro lub pojutrze pojawi się u niej wysypka.
Dewar wrócił do swojego pokoju, zadzwonił do Karen i opowiedział jej, co się wydarzyło tego dnia.
- Jakie masz przeczucia? - zapytała.
- Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Wszystko może się jeszcze różnie potoczyć - odparł Dewar.
Stwierdzenie Wrighta, że pierwsi dwaj pacjenci zarazili mniejszą liczbę osób, brzmi pocieszająco - powiedziała Karen.
Światełko w tunelu - odparł.
Rozchmurz się trochę.
Przepraszam. Staram się pogodzić z coraz realniejszą możliwością, że nie zdołam ustalić żadnego powiązania między instytutem i epidemią. Właśnie to mnie przygnębia.
Może nie potrzeba niezbitych dowodów - odparła Karen. - Poszlaki są tak silne, że praktycznie wykluczają inne możliwości.
Wychowałem się na filmach, w których silne przesłanki zawsze okazywały się mylne.
Może tak jest w filmach, życie to co innego - powiedziała Karen. - Jeżeli coś wygląda jak szczur i śmierdzi jak szczur, niemal zawsze okazuje się, że to szczur.
Dewar zadzwonił do Malloya. Dowiedział się, że naukowiec sprawdził Hannana tak samo jak Kelly'ego, z identycznie negatywnym skutkiem. Między Hannanem i instytutem nie było żadnego ewidentnego związku. Z kolejnego telefonu do Barrona Dewar dowiedział się, że nie zmieniła się również sytuacja, jeśli chodziło o Irakijczyków. Abbas i Siddiqui nadal siedzieli w Edynburgu i na coś czekali.
- Tak samo jak my czekamy na tę cholerną szczepionkę - szepnął Dewar pod nosem, odkładając słuchawkę i podchodząc do okna.
Niebo na zachodzie było rozświetlone czerwoną poświatą. Dewar pomyślał zrazu, że to odblask ulicznych latarni - miejskie ”świetlne zanieczyszczenie”, na które tak bardzo skarżyli się astronomowie - jednak szybko zdał sobie sprawę, że jego źródło jest znacznie bardziej złowieszcze. Zszedł na dół i zapytał łącznościowców Urzędu do spraw Szkocji, co się dzieje.
- W Muirhouse zaczęły się zamieszki - powiedział mężczyzna odpowiedzialny za kontakt z salą operacyjną komendy policji na Fettes Avenue. - Sytuacja wymyka się spod kontroli. Doszło do trzech wielkich pożarów, a ludzie nie chcą dopuścić na ich miejsce straży pożarnej.
Dewar słuchał przez parę minut przekazywanych drogą radiową komunikatów, po czym pojechał na komendę, by spotkać się z Grantem. Znalazł inspektora w jego gabinecie, zajadającego kanapki z serem oraz śledziami i nadzorującego rozwój wydarzeń przez policyjną krótkofalówkę. Grant machnął na powitanie dłonią z kanapką i wskazał Dewarowi krzesło.
Co pan o tym sądzi? - zapytał Adam.
Motłoch się burzy - odparł Grant między kolejnymi kęsami. - Widział pan łunę? To dogorywa kariera Tullocha. Żył zgodnie z podręcznikiem i tak samo poległ.
Myśli pan, że zdoła opanować sytuację?
Nie ma na to szans, bo chuligani poczuli się silni. Myślał, że okaże się od nich przebieglejszy i pokaże im, kto tu jest górą, ale męty doskonale wiedzą, co robią. Niech pan popatrzy. - Wstał z krzesła i podszedł do planu miasta na ścianie. - Podłożyli ogień tu, tu i tu. - Grant przytykał palec wskazujący do plastyku, pozostawiając na nim tłuste odciski. - Podpalili samochody na środku drogi, uniemożliwiając dojazd policji, potem podłożyli ogień pod ten budynek. - Kolejna tłusta plama. - Był pusty, ale zrobili to tylko dla zademonstrowania siły. Płonące samochody uniemożliwiły dojazd na miejsce wozom strażackim. Strażaków obrzucono kamieniami, kiedy próbowali ściągnąć palące się samochody na pobocze.
Twierdzi pan, że to tylko demonstracja siły? - spytał Dewar.
Pokazali Tullochowi, kto tu naprawdę rządzi - odparł Grant. - Przejęli kontrolę nad całą dzielnicą i ciężko będzie im ją odebrać.
Ale po co? - zapytał Dewar.
Boże, nie potrzebują żadnego powodu, wystarczy ich naturalna pogarda dla jakiejkolwiek władzy. Przy połączeniu jej z instynktownym, zwierzęcym sprytem oraz obecną sytuacją w Muirhouse mamy gotową receptę na katastrofę. Zło górą.
- Przecież w Muirhouse mieszkają również zwyczajni ludzie. Co z nimi? - zapytał Dewar.
Właśnie byli świadkami zmiany rządu - powiedział inspektor. - Strach został nową walutą. Będą słuchali się chuliganów albo czeka ich nauka latania z balkonów własnych mieszkań.
Ale bałagan - rzekł Dewar.
Zawsze wiedziałem, że tak będzie - odparł Grant.
Dzień szósty
O trzeciej nad ranem wezwano armię. Wojsko pilnowało zapór, by większa liczba funkcjonariuszy policji mogła patrolować ulice Muirhouse. Żołnierze - piechota z koszar Redford w południowo-zachodniej części miasta - zostali postawieni w stan pogotowia w momencie podjęcia decyzji o zastosowaniu kordonu. Oficerowie, zaznajomieni z terytorium po kilku dniach studiowania dostarczonych przez władze miejskie planów, podkreślali na odprawach znaczenie zachowania wstrzemięźliwości w działaniu. Rolą wojska było wyłącznie utrzymanie nienaruszonej linii kordonu. Chodziło o to, by obecność armii jak najmniej rzucała się w oczy.
Żołnierze szybko zajęli wyznaczone stanowiska; zmiana warty przy zaporach przebiegła niemal bezszmerowo. Przy każdym posterunku pozostał funkcjonariusz policji, mający w razie potrzeby służyć jako łącznik między wojskiem a osobami cywilnymi. Tak czy inaczej, w nocy nie nastąpił żaden poważniejszy atak na zapory kordonu.
W samej dzielnicy niemal do świtu powtarzały się sporadyczne akty przemocy: podpalano kradzione samochody, obrzucano butelkami i kamieniami policyjne radiowozy. Tłuczono szyby, demolowano uliczne latarnie, zniszczono nawet podstację energetyczną, tak iż dwa kwartały pogrążyły się w ciemnościach, a przywrócenie dopływu energii elektrycznej było możliwe dopiero po opanowaniu zamieszek. Dwóch policjantów odniosło obrażenia od rozbijanego szkła. Aresztowano czterech wyrostków - liczba ta powinna być znacznie wyższa, ale ufność policji we własne siły została poważnie nadwątlona.
Sytuacja uspokoiła się około szóstej nad ranem, gdy pierwsze pasma blasku na wschodnim niebie zasygnalizowały kres nocy i wymusiły naturalne zawieszenie broni. Podobnie jak z wieloma sprawami w życiu, nowy dzień oznaczał nowy początek.
Gdy Cameron Tulloch przybył rano do Urzędu do spraw Szkocji, wyglądał, jakby przez noc postarzał się o dziesięć lat. Miał ciemne kręgi pod oczami i sprawiał wrażenie tak wyczerpanego, że Dewar pomyślał, iż nadkomisarz jest chory lub ranny. Wiedziony dumą, policjant upierał się, że jest jedynie zmęczony, lecz w jego oczach widniało poczucie klęski. Popełnił fatalną pomyłkę w ocenie sytuacji. Uznał, że udało mu się zagwarantować utrzymanie ładu oraz porządku i będzie w stanie rozprawić się surowo ze wszystkimi, którzy mieliby ochotę je łamać. Okazało się jednak, że całkowity brak tolerancji to niewłaściwa metoda. Chuligani nie czytali tego samego podręcznika co Tulloch - odczekali jedynie do zapadnięcia nocy.
Do zespołu kryzysowego dołączył tego ranka major Tim Hardy - oficer dowodzący jednostkami z koszar Redford. Chociaż pozostawiono do decyzji zespołu, kiedy należy wezwać armię, wojskowi zostali zapoznani z sytuacją na samym początku epidemii, a ”warunki zaangażowania” sił zbrojnych ustalali ministrowie z Urzędu do spraw Szkocji. Hardy zameldował, że ma rozkaz utrzymania kordonu przy użyciu minimalnej siły. Jego ludziom surowo zakazano wstępu na poddane kwarantannie terytorium, gdzie - jak zaznaczył - obowiązywały cywilne przepisy dotyczące zachowania ładu i porządku. Mówiąc to, major patrzył na Camerona Tullocha, ten zaś odwrócił głowę.
Jak wygląda sytuacja na dziś rano? - zapytał Finlay nadkomisarza, który ściskał w dłoniach kubek z czarną kawą, zarówno by ogrzać ręce, jak i rozgrzać się od środka.
Musieliśmy zrezygnować z kontroli nad blisko jedną trzecią objętego kordonem terytorium. - Na sali zapanowała całkowita cisza. Tulloch kontynuował: - Uznałem, że aby ograniczyć do minimum liczbę poszkodowanych, powinienem
wycofać moich ludzi i zorganizować nowe linie zaporowe poza epicentrum kłopotów.
Czyli dodatkowy kordon wewnątrz kordonu? - zapytał Finlay.
Można to tak określić.
-To znaczy, że nie mamy teraz wstępu do części terytorium Muirhouse? - spytał Dewar.
Tulloch przytaknął.
- Można by pomyśleć, że ci dranie od lat to planowali - powiedział z goryczą. Mary Martin sprawiała wrażenie zdezorientowanej.
Czy oznacza to, że w obecnej sytuacji nikt z nas nie może dotrzeć do mieszkańców tego obszaru? - zapytała.
Moi funkcjonariusze nie są w stanie zagwarantować bezpieczeństwa komukolwiek, kto chciałby wejść do tej części dzielnicy. Prawdę mówiąc, szczerze byśmy to odradzali.
Zatem chuligani rządzą kawałkiem miasta - oświadczyła lekarka. Tulloch niemo zapatrzył się w stół. - A osoby, z którymi mieli styczność chorzy? Jak moi ludzie mają do nich dotrzeć? A zespoły opieki społecznej? A co ze szczepionką, kiedy ją dostaniemy? Jak zorganizujemy ośrodki szczepień na kontrolowanym przez motłoch obszarze? Może mi pan powie, nadkomisarzu, co mamy teraz zrobić?
Tulloch zaczerpnął głęboko tchu.
W pełni doceniam pani troskę, ale odzyskanie kontroli nad tym rejonem wymagałoby frontalnego ataku setek funkcjonariuszy z pełnym wyposażeniem do tłumienia rozruchów. Byłoby wiele ofiar, zarówno wśród policjantów, jak i niewinnej ludności cywilnej.
Ale to konieczne - powiedział Wright. - Ludność trzeba zaszczepić tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.
Może z pomocą armii? - zasugerowała nieśmiało Mary Martin.
Jedynie w ostateczności - odparł Finlay. - Urząd do spraw Szkocji wcale nie palił się do obsadzenia kordonu wojskiem, ale zmusiła nas do tego sytuacja. Uważam jednak, że tylko na takie wsparcie możemy liczyć, chyba że stanie się coś naprawdę strasznego.
- Nie można użyć ekip szybkiego reagowania, by wyłapać prowodyrów? - zapytała Mary Martin Tullocha. - O ile wiecie, kim są?
Och, wiemy - odparł nadkomisarz. - Są notowani. W Muirhouse rządzą teraz te same śmiecie, które trzęsły wszystkim, począwszy od handlu narkotykami, po lichwiarstwo, ale udowodnienie tego to zupełnie inna sprawa. Skłonienie ludzi, żeby zeznawali przeciwko nim w sądzie, jest mniej więcej tak samo realne, jak zniknięcie przypływów na plaży Royston. A co do użycia ekip szybkiego reagowania, to nie można zapominać, że mówimy o sercu narkolandu. Czekałyby na nich obite stalowymi płytami drzwi, zablokowane klatki schodowe, zepsute windy, nagle pojawiające się na drodze wózki z dziećmi i nastoletnie matki gardłujące o brutalności policji. Do tego spadające z dachów kawały betonu i więcej noży, niż znajdzie się w szwajcarskiej armii.
Mój Boże, rozruchy na dodatek do epidemii - powiedział Finlay. - Jak byśmy nie mieli dość kłopotów.
Szczepionka na razie nie dotarła, wobec czego możemy odczekać jeszcze dzień - rzekł Dewar. - Proponuję, żeby problem odzyskania kontroli nad Muirhouse pozostawić policji, politykom i wojsku. Kiedy wreszcie dostaniemy szczepionkę - zapewne dziś wieczorem - zadecydujemy, co dalej robić. - Nikt nie zaprotestował. - Przy okazji, majorze, czy pańscy ludzie są uzbrojeni?
- W plastykowe naboje - do użycia tylko w ostateczności.
Podczas gdy zebrani wstawali od stołu, George Finlay podszedł do Dewara.
Prawie zapomniałem: Sharon Hannan chciała się z panem zobaczyć - powiedział. - Wyglądała na zaniepokojoną. Może zdoła pan pojechać do szpitala i zamienić z nią parę słów?
Oczywiście - odparł Dewar, podekscytowany nadzieją, że zdoła się wreszcie dowiedzieć czegoś istotnego. Być może była to właśnie szansa, na którą czekał. Może Sharon przypomniała sobie coś istotnego? - Jak ona się miewa?
Dziś rano pojawiła się wysypka. Bez wątpienia ma ospę. Trzyma się dzielnie, ale prawdę mówiąc, jest już poważnie chora.
Dewar pojechał do Western General. Na rondzie Crew Toll tuż na północ od szpitala zwolnił, by przyjrzeć się woj skowym pojazdom i policyjnym fordom panda zaparkowanym po drugiej stronie przelotowej arterii na wschodnich obrzeżach Muirhouse. Widok uzbrojonych żołnierzy na ulicach miasta był złowieszczy. Wewnętrzny głos podpowiadał Dewarowi, że żołnierze powinni być w wyjściowych mundurach i prezentując broń, maszerować w rytm muzyki orkiestry pod pałacem lub po zamkowym trakcie dla uciechy turystów. Tak właśnie powinno wyglądać wojsko w mieście. Widok młodych mężczyzn w mundurach obok przegradzającego drogę pasiastego szlabanu przypominał mu stare kroniki z sekwencjami z Irlandii Północnej.
Za zaporą ulica była całkowicie pusta. Ciemna wstążka jezdni ciągnęła się w stronę betonowego horyzontu Muirhouse, nad którym po poprzedniej nocy wciąż unosiła się opończa dymu.
Dewar skręcił i podjechał pod szpital. Miejsce do parkowania znalazł łatwiej niż poprzednio. Zawieszono pracę wszystkich przychodni i oddziałów dziennych. Odwołano wizyty chorych z problemami zarówno internistycznymi, jak i chirurgicznymi. Wypisano wszystkich pacjentów, których było można. Wszelkie zabiegi chirurgiczne, z wyjątkiem nagłych, odłożono na czas nieokreślony. Plastykowe stawy biodrowe i kolanowe musiały zaczekać; łagodne cysty na razie zostały tam, gdzie były. Do szpitala przyjmowano jedynie najpilniejsze przypadki.
Dewar przebrał się błyskawicznie; chciał jak najszybciej usłyszeć, co ma mu do powiedzenia Sharon Hannan. Salka, w której leżała, była pogrążona w półmroku. Jedna z pielęgniarek wyjaśniła Dewarowi, że Sharon skarży się na ból oczu. Adam zadrżał, przypomniawszy sobie, jak wyglądały oczodoły Michaela Kelly'ego, gdy go po raz pierwszy zobaczył.
- Dzień dobry, Sharon. Słyszałem, że nie czujesz się najlepiej - powiedział Dewar miękko i usiadł obok łóżka.
Sharon była odwrócona twarzą do ściany, ale wyraźnie było widać wysypkę na jej policzku. Przekręciła głowę i uśmiechnęła się lekko na dźwięk znajomego głosu, jednak uśmiech znikł z jej ust, gdy zobaczyła wizjer na twarzy Dewara. Drgnęła i zapatrzyła się weń tak, jak gdyby jego użycie oznaczało zdradę. Przecież to samo noszą pielęgniarki, pomyślał Dewar. Nie chciał zrobić czegokolwiek, co zniechęciłoby do niego Sharon. Potrzebował jej zaufania, jeśli miała mu cokolwiek powiedzieć. Zdjął wizjer.
-I tak mi za gorąco w tym cholerstwie - powiedział. - Jak się czujesz?
Czuł wyraźnie, że po odsunięciu wizjera jego tętno stało się szybsze. Miał wrażenie, że jest odsłonięty i podatny na urazy. Znowu jego życie zależało od skuteczności szczepionki. Poczuł na tę myśl świerzbienie w miejscu zastrzyku na ramieniu. Może to tylko wyobraźnia, siła sugestii, jak powiedziałby estradowy magik - pomyślał. Nie był zwolennikiem brawury, czuł jednak, że w tym przypadku jest ona uzasadniona. Miał nadzieję, że wygląda na spokojnego, chociaż faktycznie było zupełnie inaczej.
Czuję się, jakby mnie przejechał autobus - poskarżyła się słabo Sharon. - Całe ciało mnie boli.
Musisz się trzymać - rzekł Dewar. - Myśl o przyjemnych rzeczach, o tym, co zrobisz, kiedy stąd wyjdziesz. O słońcu, plażach, basenach kąpielowych, pinacoladzie...
Piję bacardi - odparła Sharon.
No dobrze, niech będzie bacardi - uśmiechnął się Dewar. Wyciągnął dłoń, pogładził Sharon po czole i wyczuł pod palcami ciepły pot. - Doktor Finlay powiedział, że chciałaś ze mną porozmawiać.
Nie mogłam o tym powiedzieć nikomu innemu - odrzekła Sharon. - Sam pan mi mówił, że jeśli tylko coś sobie przypomnę...
Oczywiście, Sharon.
To Kicia.>
Powiedziałaś: Kicia?
Moja kotka. Jest w mieszkaniu. Od paru dni nic nie jadła. Nie miałam kogo poprosić, żeby ją nakarmił. Mógłby pan pojechać do mnie i dać jej coś jeść? Byłabym taka wdzięczna... Chyba i tak jeszcze przez parę dni nie będę czuła się dobrze.
Nakarmić kotkę? Dlatego właśnie chciała się z nim widzieć? Nie przypomniało się jej brakujące ogniwo dochodzenia? Jezusie, Mario, Józefie święty, to było nie do wiary. Ale dał się nabrać. Naprawdę uwierzył, że Sharon przypomniała sobie coś ważnego, coś, co pozwoli mu ustalić źródło epidemii, a ona chciała tylko, żeby nakarmił jej kotkę!
Minęło parę chwil, zanim zdołał się opanować.
- Oczywiście, Sharon - powiedział, starając się ukryć rozczarowanie. - Gdzie są klucze?
Pielęgniarki zabrały moje ubranie. Klucz jest w skórzanej kurtce, w lewej kieszeni.
Zajmę się twoją kotką - zapewnił.
Bardzo dziękuję - powiedziała Sharon. - Naprawdę jestem panu wdzięczna. Odwiedzi mnie pan jeszcze?
Nagle Adam dostrzegł w jej oczach strach. Zachowywała się dzielnie, ale ze wszystkich ludzkich uczuć chyba właśnie strach najłatwiej ujawniał się w spojrzeniu. Dewar nie czuł już zawodu, ale współczucie.
-Oczywiście, że tak - powiedział delikatnie. - Przyjadę i powiem ci, co z Kicią.
Dewar poddał się procedurze odkażania, po czym ruszył na poszukiwanie pielęgniarki, by pomogła mu znaleźć klucz Sharon. Zastał dwie siostry w dyżurce, pijące herbatę. Wyglądały na wyczerpane; Dewar powiedział to na głos.
- Od wybuchu epidemii pracujemy na dwunastogodzinnych zmianach - od parła starsza z pielęgniarek.
-1 nie miałyśmy ani jednego wolnego dnia - dodała druga.
Chyba tak właśnie postępują anioły - uśmiechnął się Dewar, dając wyraz swojemu podziwowi. - Florence Nightingale mogłaby być z was dumna.
Mam w nosie Florence Nightingale. Spłacam raty za mieszkanie - powiedziała starsza pielęgniarka. - Możemy panu jakoś pomóc, doktorze?
Dewar powiedział o kluczu.
- Ubranie Sharon zostało wysłane do dezynfekcji, ale zawartość kieszeni powinna być tutaj.
Pielęgniarka podeszła do szafki przy ścianie. Gdy ją otworzyła, okazało się, że we wnętrzu znajduje się mnóstwo plastykowych pudełek wypełnionych czerwonym płynem, z etykietami na przedzie. Pielęgniarka wyjęła jedno z nich.
- Proszę bardzo - rzekła.
Dewar zajrzał do pudełka. Na dnie leżało trochę bilonu i kółko z dwoma kluczami.
- Wszystko jest odkażane - powiedziała pielęgniarka.
Wyjęła klucze i przez parę sekund potrzymała je pod kranem, po czym osuszyła papierowym ręcznikiem i podała Dewarowi.
- Trzeba nakarmić kota - wyjaśnił.
-1 to on nazywa nas aniołami - powiedziała młodsza z pielęgniarek.
Jednoczesny dźwięk dwóch brzęczyków sprawił, że obydwie pielęgniarki wróciły do wykonywania swoich obowiązków.
W połowie drogi do Leith Dewar zaczął się zastanawiać, czy w mieszkaniu Hannanów jest karma dla kotów. Postanowił nie ryzykować i kupić ją z góry. Niecały kilometr dalej zatrzymał się w hinduskim narożnym sklepie, stanowiącym skrzyżowanie miniaturowego supermarketu i jaskini Aladyna, i nabył cztery puszki karmy oraz trochę herbatników. Był pewny, że gdyby spytał o piecyk gazowy, zapytano by go po prostu: ”Jakiego koloru?”
Dewar zapłacił, a właściciel - pulchny Hindus o ujmującym uśmiechu - zaoferował mu cukierek ze stojącej przy kasie torebki. Adam przyjął poczęstunek i włożył landrynkę do ust.
- Dziękuję.
Niewyszukana uprzejmość sprzedawcy sprawiła, że nagle zaczął patrzyć na życie z o wiele większym optymizmem.
20
W świetle dnia Jutland Place nie wyglądał ani odrobinę lepiej niż w nocy, gdy Dewar był tu po raz pierwszy. Ulice wypełniała aura cichego rozkładu, świadcząca, że czas świetności stojących przy nich kamienic dawno dobiegł końca. Podobnie jak pobliskie doki, stanowiły anachronizm - przeżytek czasów, gdy tradycyjnie liczne rodziny gnieździły się w ciasnych klitkach i łatwo było o nie wymagającą kwalifikacji pracę. Nieco dalej na zachód czaiły się buldożery postępu. Zbliżały się nieubłaganie, wyczekując okazji, by zrobić miejsce dla luksusowych apartamentów, nadbrzeżnych restauracyjek i szykownych galerii. Jak na ironię, w wielu z tych ostatnich wisiały obrazy dokumentujące przeszłość, której się właśnie pozbyto.
Dewar przypomniał sobie nieprzyjemny zapach w wejściu do budynku. Poprzednim razem pomyślał, że przydałoby się wymycie klatki schodowej środkiem dezynfekującym. Obecnie ta sama myśl sprawiła, że aż przystanął. Trzepnął się w czoło, przeklinając własną głupotę.”Co za idiota!”, zbeształ się. Zakładał, że mieszkanie stoi puste od dnia, kiedy razem z Sharon zabrał Tommy'ego Hannana do szpitala, było jednak inaczej. Na pewno zjawiła się tu grupa pracowników opieki zdrowotnej, by natychmiast po przyjęciu małżeństwa do Western General przeprowadzić dokładną fumigację.
Adam zaklął ponownie, gdy w pełni uświadomił sobie konsekwencje tego faktu. Ekipa zapewne zabrała kotkę, która najprawdopodobniej została uśpiona. Kotka nie mogła się co prawda zarazić ospą, ale jej futro musiało zostać potraktowane tak samo, jak skażona pościel lub ubranie - potencjalny wektor szerzenia się choroby. Dewar nie czuł się na siłach wrócić do szpitala i powiedzieć o tym Sharon. Wiadomość o śmierci kotki tylko by ją dobiła.
Popatrzył na trzymane w dłoni klucze. Czuł się idiotycznie i miał ochotę zawrócić, ale równocześnie zastanawiał się, czy kotka mogła przeżyć. Może pracownicy służby zdrowia mieli zamiar pozbyć się kotki, ale po namyśle uznali, że nie jest to konieczne? Bardziej prawdopodobne jednak było, że dla zachowania całkowitego bezpieczeństwa kotkę uśpiono, a jej ciało spalono.
Z drugiej strony, Hannan zachorował w początkowym okresie epidemii, był dopiero drugim przypadkiem. Może więc zdecydowano oszczędzić kotkę. Adam wyjął telefon komórkowy i zadzwonił na centralę w Urzędzie do spraw Szkocji, prosząc o połączenie go z Mary Martin.
Wysokie kamienice utrudniały nieco odbiór. Czekając na zgłoszenie się lekarki, Dewar ruszył powoli w stronę rogu i patrzył, jak rośnie wskazanie siły sygnału.
Cześć, Adamie. W czym mogę ci pomóc? - zapytała Mary Martin.
Możesz potwierdzić moje najgorsze obawy, Mary. Zabrzmi to pewnie głupio, ale czy gdy twoi ludzie przeprowadzali odkażanie mieszkania Hannanów, uśpili ich kota?
Chodzi ci o kota?
Tak. Sharon Hannan miała kotkę.
Poczekaj.
Dewara minęło dwóch chłopców, kopiących między sobą plastykową piłkę. Jeden z nich regularnie pluł - podpatrzył to pewnie u bohaterów seriali telewizyjnych. Może uważa, że w ten sposób lepiej panuje nad piłką, pomyślał Adam. Drugi chłopiec, w workowatych dżinsach i modnie odwróconej tyłem naprzód baseballowej czapce, spojrzał na niego i zauważył telefon komórkowy.
- Goguś! - zawołał, oddalając się.
Dewar nie zareagował na ten komentarz, chociaż swędziała go stopa, by kopnąć szczeniaka. Przyglądał się, jak wyładowana piwem - sądząc po oznakowaniach na boku - wielka ciężarówka przejeżdża z trudem w stronę doków. Jej hałas zagłuszył pierwsze słowa odpowiedzi Mary Martin.
Przepraszam, możesz powtórzyć?
Powiedziałam, że rozmawiałam z szefem zespołu. Nie przypomina sobie, żeby widział jakiegoś kota w mieszkaniu, a na pewno nie kazał go uśpić. Oczywiście, jeżeli istotnie był tam kot...
Właśnie - odparł Dewar, dopowiadając sobie szczegóły: zwierzę na pewno udusiło się stosowanym przy fumigacji gazem. - Dzięki, Mary, jestem ci wdzięczny.
Popatrzył na klucze w dłoni i postanowił mimo wszystko zajrzeć do mieszkania - lepiej będzie dowiedzieć się nawet najgorszego. Może jednak kotka zdołała się gdzieś zaszyć. Koty mają przecież w zwyczaju wyszukiwać sobie chytre kryjówki - pod łóżkami, w szafach, na wysokich półkach - więc być może prowadzący odkażanie zespół nie zauważył zwierzęcia, jeżeli nie został uprzedzony o jego obecności.
W mieszkaniu było wilgotno i chłodno; wciąż czuć było środek dezynfekujący. Dewar przyjrzał się oknom i stwierdził, że nałożone przy odkażaniu pieczęcie zostały złamane - najwidoczniej zespół wrócił, by przewietrzyć mieszkanie po fumigacji. Mimo to zapach nie ulotnił się całkowicie. Dewar podejrzewał, że może utrzymać się bardzo długo. Wyobraził sobie przyszłych mieszkańców, zastanawiających się, co to takiego.
Położył plastykową torbę z karmą na kuchennym stole i powiesił płaszcz na oparciu krzesła. Poczynając od kuchni, obszedł wszystkie pomieszczenia, przy każdym rogu spodziewając się znaleźć ciałko martwej kotki. Drzwi do łazienki otworzyły się z takim trudem, że podejrzewał już najgorsze, jednak okazało się, że blokowała je zmięta mata kąpielowa. Dewar skończył obchód mieszkania bez spodziewanego efektu.
Zaczął wietrzyć kuchenne szafki, poklepał nawet otulinę wygaszonego bojlera, aby się upewnić, że kotka nie zaszyła się gdzieś w środku. Kontynuował poszukiwania w przyległej do sypialni garderobie. Była prawie pusta; stało w niej jedynie parę kartonowych pudeł, zawierających zdjęcia i pamiątki wspólnego pożycia Sharon i Tommy'ego Hannanów. Dewar pobieżnie przejrzał pudła, zatrzymując na chwilę wzrok na oprawionej ślubnej fotografii, przedstawiającej uśmiechającą się do siebie młodą parę.
Tak czy inaczej, małżeństwo Hannanów należało do przeszłości. Jeżeli Sharon przeżyje, zostanie zeszpeconą i być może ślepą wdową. Jeśli nie, Hannanowie będą kolejną parą, która krótko zajmowała mieszkanie w wiekowej kamienicy. Dewar odłożył pudła na pawlacz, zszedł z krzesła i przystanął na chwilę, zastanawiając się, co robić dalej.
Zadrżał lekko pod wpływem panującego w sypialni chłodu i w tej samej chwili usłyszał ciche skrobanie. Błyskawicznie przeniósł wzrok na listwę przy podłodze - dźwięk zdawał się dobiegać właśnie stamtąd. Czyżby na miejsce Hannanów wprowadzili się nowi lokatorzy: myszy, a może szczury? Skrobanie rozległo się ponownie, jednak nadal nie było widać żadnego ruchu. Dewar upewnił się jednak, że dźwięk dochodzi z sypialni. Jeszcze jedno skrobnięcie wystarczyło, by Adam przeniósł spojrzenie na kominek.
Przed zdetonowaniem pocisku gazowego w celu fumigacji mieszkania członkowie zespołu odkażającego musieli uszczelnić wszystkie okna i drzwi, by się upewnić, że gaz nie ulotni się przedwcześnie. Kominek w sypialni również został potraktowany jako ujście powietrza na zewnątrz: zatkano go dyktą i zalepiono taśmą klejącą.
Czyżby kotka siedziała w kominku? Czy po przybyciu zespołu odkażającego skryła się w przewodzie wentylacyjnym? Może uciekła tam ze strachu przed obcymi?
Dewar stanął przed kominkiem, przyglądając mu się z mieszaniną nadziei i obawy. Może była to jedynie mysz lub szczur - a rozwścieczone szczury zajmowały wysoką pozycję na liście zwierząt, na które Adam wolałby się nie natknąć po wyjęciu dykty. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do obrony i szybko doszedł do wniosku, że powinna mu wystarczyć stojąca przed kominkiem czarna krata, zabezpieczająca przed wypadaniem węgli.
Przed podjęciem dalszych działań Dewar przeszedł do kuchni, otworzył jedną z puszek z karmą i nasypał jej na plastykową miseczkę. Do drugiej nalał wody. Przeniósł obie miseczki do sypialni i ustawił pod oknem. Być może kusi los, ale potrzebuje czegoś, co usprawiedliwiałoby optymizm, pomyślał. Marzył, by rzeczywiście był to kot, ale zdrowy rozsądek sugerował, że powinien zawrócić do kuchni i zaopatrzyć się na wszelki wypadek w ciężką łyżkę wazową.
Zamknął drzwi do sypialni, ustawił przed sobą kratę i przytrzymując ją jedną dłonią, drugą zaczął zrywać taśmę. Skrobanie natychmiast ustało. Dewar mimo-
wolnie wyobraził sobie przyczajone zwierzę, prężące się do skoku, gotowe do walki o wolność. Przestraszona kotka czy wściekły szczur?
Adam znieruchomiał na chwilę, po czym poprawił kratę tak, by zapewniała mu maksymalną ochronę. Wreszcie zaczerpnął głęboko tchu i i zerwał ostatni kawałek podtrzymującej dyktę taśmy.
Ostrożnie odsunął dyktę na bok i szarpnął się w tył z obawy przed tym, co mogło rzucić się nań z ciemnej czeluści kominka. Nie dostrzegł jednak nic groźnego. Miał przed sobą czarne palenisko, z którego najwyraźniej od lat nie korzystano. W sypialni ponownie zapanowała cisza. Dewar zadrżał z zimna i uczucia zawodu. Miał wrażenie, że całą wieczność czeka na powtórzenie się skrobania, wreszcie dostrzegł, że coś się rusza pod sklepieniem kominka. Był to wąsaty pyszczek - koci. Przez chwilę kotka przyglądała mu się uważnie, a potem wystawiła głowę. Była ruda, ale cała pokryta sadzą.
- Halo, Kiciu - powiedział uradowany Dewar. - Masz ochotę na jedzonko? Odstawił kratę, za którą się krył, i odsunął się, pozwalając, by kotka wyszła z kominka w takim tempie, w jakim jej to odpowiadało. Woń jedzenia sprawiła, że nie potrwało to długo. Dewar przyglądał się, jak kotka biegnie do miseczki i wbija ząbki w mięso.
Obserwując zwierzątko, zaczął się zastanawiać, gdzie dokładnie się schowało. Zaciekawiony, ukląkł przed kominkiem i popatrzył w górę wyciągu. Zobaczył jedynie czerń. Przypomniał sobie po chwili, że przewody kominowe w krajach, w których dużo pada, zwykle nie mają prostego przebiegu - dodaje się w nich załamanie, by deszcz nie mógł zagasić ognia.
Dewar podciągnął rękaw i i sięgnął w głąb komina. Po lewej wyczuł wąską półkę ~ na niej właśnie siedziała kotka.
- Sprytnie się schowałaś, Kiciu - powiedział.
Półka w wyciągu była jedynym miejscem, gdzie kotka mogła uniknąć trującego gazu. Zespół dezynfekujący mimowolnie zapewnił jej ochronę, zakładając na kominek szczelną osłonę. Dopływ świeżego powietrza miała zapewniony z drugiej strony, z góry.
- Zostało ci jeszcze osiem - dodał, odwołując się do anglosaskiego przekonania, że koty mają po dziewięć żywotów.
Obmacując półkę, by sprawdzić, jak daleko sięga, Dewar dotknął czegoś, co sprawiało wrażenie gładkiego plastykowego pojemnika. Ostrożnie go obrócił, tak by mógł zacisnąć na nim pewnie palce, po czym powoli zdjął go z półeczki. Było to niewielkie pudełko z tworzywa sztucznego, o wymiarach mniej więcej dwadzieścia na dziesięć centymetrów. Dewar starł kurz z wierzchu i zdjął przykrywkę. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście szczelnie zasklepionych szklanych fiolek, jednak uwagę Adama zwróciła szczególnie strzykawka z długą igłą. Przypadkowo natrafił na zapas towaru i maszynkę do dawania w kanał, należące do Tommy'ego Hannana.
Krew zastygła Dewarowi w żyłach. Zdał sobie sprawę, że powinien mieć dość rozsądku, by nie grzebać na oślep po zakamarkach mieszkania narkomana. Zachował ostrożność, przeglądając pudła na pawlaczu - najpierw przyglądał się temu,
co brał do ręki - jednak radość wywołana odszukaniem kotki sprawiła, że o niej zapomniał. Gdyby strzykawka nie była schowana w pudełku, lecz na przykład w plastykowej torebce, mógł ukłuć się igłą i zarazić wirusowym zapaleniem wątroby lub nawet HIV. Wielu narkomanów łapało HIV wskutek korzystania z tych samych igieł.
Słysząc chłeptanie kotki, odwrócił się. Kicia zdążyła już opróżnić miseczkę z karmą, a teraz piła wodę. Dewar zabrał plastykowe pudełko do kuchni i postawił je na suszarce przy zlewie. Otworzył drugą puszkę karmy, włożył zawartość na talerz i dodał parę herbatników. Postawił jedzenie przed kotką, po czym wrócił do kuchni, by przyjrzeć się dokładniej zawartości pudełka. Szklane fiolki stanowiły dla niego zagadkę. Narkotyki, którymi handlowano na ulicy, nie były w ten sposób pakowane. Na fiolkach brakowało nazwy producenta oraz informacji o zawartości. Dewar nie sądził, by usunięto etykietkę. Coś mu podpowiadało, że fiolki pochodziły z zupełnie innego źródła niż firma farmaceutyczna. Dziwny wydawał się również sposób, w jaki zasklepiono ich końce - nieregularnie i nierówno, jak gdyby nie zrobiono tego maszynowo, ale każdą z osobna ktoś ogrzewał w płomieniu palnika.
Bardzo ostrożnie Dewar wziął jedną z fiolek do ręki i przyjrzał się jej dokładniej. We wnętrzu znajdował się biały, krystaliczny proszek oraz kawałeczek papieru z jakimś oznaczeniem, najprawdopodobniej wykonanym ołówkiem. Adam przesunął się pod okno i podniósł fiolkę pod światło. Zdołał dojrzeć litery VM i cyfry 4 oraz 9. Nic mu to nie mówiło. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział tak pakowane leki. Zasklepione szklane ampułki zwykle zawierały sterylne płyny do wstrzyknięć, a w ich szyjki wkładano pasek słabszego materiału, umożliwiający gładkie odłamanie końcówek. W fiolkach znajdowała się skrystalizowana, stała substancja. Nie było też paska, co znaczyło, że niełatwo byłoby je otworzyć. Mimo to ich wygląd wydał się Dewarowi znajomy. Odłożył fiolkę do pudełka i wrócił do sypialni sprawdzić, co z kotką. Kicia wyglądała na zadowoloną z sutego posiłku, ale była bardzo brudna. Należało ją wykąpać.
W łazience był przepływowy ogrzewacz wody. Dewar zakorkował wannę i odkręcił kurek. Przyglądał się, jak poziom wody wolno się podnosi. Nagle zdał sobie sprawę, dlaczego wygląd szklanych fiolek wydał się mu znajomy. Krople potu wystąpiły mu na czoło, zacisnął kurczowo palce na skraju wanny. Fiolki nie zawierały leków ani narkotyków i nie pochodziły z firmy farmaceutycznej. Takie same Dewar widział kiedyś na akademii medycznej. Używano ich do długoterminowego przechowywania liofilizowanych wirusów i bakterii! Płynne kultury wyhodowanych w laboratoriach mikroorganizmów dzielono na równe porcje, wlewano do cienkich szklanych rurek i osuszano przez wymrażanie w próżni. Po odparowaniu całego płynu końce fiolek zatapiano. W tej postaci wirusy mogły przetrwać przez wiele lat.
Litery na papierowym pasku stanowiły klucz do zawartości fiolki. W tym przypadku nie trzeba było być fizykiem jądrowym, by odgadnąć, że VM oznacza niewątpliwie variola major - wirusa ospy prawdziwej, najniebezpieczniejszej odmiany tej choroby. Nic dziwnego, że Denise Banyon i Sharon Hannan uważały, iż powodem zachorowania ich partnerów była zła partia narkotyków. Kelly i Tom-
my Hannan wstrzykiwali sobie żywe wirusy ospy! Określenie ”narażenie na dużą dawkę wirusa” stawało się w tych warunkach wyjątkowym eufemizmem.
Dzięki operacji uwolnienia kotki Dewar rozwiązał część zagadki. Oczywiście, budziło to kolejne pytania. Ile fiolek znalazło się w posiadaniu Kelly'ego? Skąd pochodziły? Jeżeli istotnie był to ”zły towar”, to według Sharon Hannan właśnie Kelly ukradł je mężczyźnie proszącemu o pomoc w jego odzyskaniu. Sharon nie wiedziała nic więcej. Tylko jedna osoba mogła udzielić informacji, kim był ten człowiek i skąd wzięły się fiolki - Denise Banyon. Musiała powiedzieć prawdę! Koszmar okazał się rzeczywistością. Istniało źródło żywego wirusa poza instytutem, ale Dewar nadal nie miał zielonego pojęcia, jakie.
Adam wykąpał kotkę, która zdążyła go uznać za przyjaciela - a przynajmniej za dostarczyciela pożywienia, którego należy tolerować. Całe szczęście, ponieważ Dewar nie miał w tej chwili głowy do handryczenia się z prychającym, wystawiającym pazury kociskiem.
Zapalił gazowe ogrzewanie w saloniku, ponieważ w mieszkaniu nie było ręczników, którymi mógłby wytrzeć kotkę. Zespół dezynfekcyjny zabrał do spalenia wszystkie ubrania i pościel. Kicia musiała sama zająć się swoją rehabilitacją, podczas gdy Dewar obmyślał kolejne posunięcia. Podniesienie alarmu w związku z odkryciem źródła wirusa wydawało się niewskazane. Nie można było na to już nic poradzić - epidemia się rozpoczęła. Należało postępować rozważnie, a przede wszystkim raz jeszcze porozmawiać z Denise Banyon.
Wyjął telefon i zadzwonił do George'a Finlaya.
Jak się czuje dzisiaj Denise Banyon?
Wciąż znakomicie - odparł Finlay. - Musi być jedną z osób obdarzonych naturalną odpornością.
George, chciałbym cię prosić o przysługę. Nieetyczną.
Słucham? - zapytał niepewnie Finlay.
Chcę, by podano jej TAB.
Szczepionkę przeciw durowi brzusznemu? Po co, na miłość boską?! - zawołał Finlay.
Chcę, żeby czuła się chora, żeby ją wszystko bolało. Chcę, żeby myślała, że zachorowała na ospę. Jest kluczem do źródła tej cholernej epidemii. Muszę nakłonić ją do mówienia.
Nie można komuś wmawiać, że zapadł na śmiertelną chorobę - zaprotestował Finlay.
Pamiętasz, jak mówiłeś, że nic nie szkodzi, iż nie znamy źródła zakażeń, jeżeli tylko już znikło? - przerwał mu Dewar. - Niestety, nie znikło.
Dobry Boże!
Denise Banyon może mi pomóc je odnaleźć. Zapadła chwila ciszy.
No dobrze, pomogę ci - powiedział wreszcie Finlay.
- Tak szybko, jak tylko możesz, zgoda? Dam jej parę godzin, a potem spróbuję jeszcze raz z nią porozmawiać. Jeśli dopisze nam szczęście, będzie się już czuć chora.
Dewar zadzwonił następnie do Steve'a Malloy a.
Niestety, nie mam nic nowego do zameldowania - powiedział Malloy. - Wyczerpałem już praktycznie wszystkie możliwości.
Znalazłem parę kultur wirusa.
Co?! Gdzie?! - wykrzyknął Malloy.
W mieszkaniu Tommy'ego Hannana. Liofilizowane kultury w szklanych fiolkach. Hannan i Kelly myśleli pewnie, że zawierają heroinę.
Jezu Chryste! - wyszeptał Malloy, dopowiadając sobie resztę. - Wstrzykiwali je sobie w żyły?
Na to wygląda - odparł Dewar. - Chciałbym, żebyś się przyjrzał tym fiolkom. Może zdołasz potwierdzić ich pochodzenie?
Oczywiście - powiedział Malloy. - Gdzie i kiedy?
Możesz przyjechać do Urzędu do spraw Szkocji? Właśnie tam wracam. Chcę przede wszystkim zebrać wszystkie fiolki, do których dobrał się Kelly. Chyba odszukałem te, które dał Hannanowi. Muszę porozmawiać z zespołem, który przeprowadził dezynfekcję mieszkania Kelly'ego. Może je zabrali, nie zdając sobie sprawy, z czym mają do czynienia, a może maje policja, przekonana - tak samo jak Kelly - że zawierają narkotyki.
Jezu! Skąd Kelly wziął to cholerstwo?
Z tego, co wiem, wynika, że jakiś mężczyzna skontaktował się z Kellym i poprosił go o pomoc w odzyskaniu' zapasu narkotyków, w którymś momencie, może gdy ten człowiek się odwrócił, Kelly ukradł mu trochę fiolek. Nie zdołałem dowiedzieć się niczego więcej o tym mężczyźnie ani gdzie były ukryte fiolki, ani dlaczego w ogóle potrzebował pomocy, ale zakładam, że musiał być w to w jakiś sposób zamieszany Pierre Le Grice.
Chyba masz rację, chociaż nie pojmuję, jak zdołał poskładać wirusa bez niczyjej wiedzy - powiedział Malloy. - Poza tym, jak sam zauważyłeś, po co potrzebowałby pomocy przy odzyskaniu fiolek? Gdzie je schował, że musiał je odzyskiwać?
Nie mam pojęcia - przyznał Dewar, chociaż właśnie przypomniał sobie słowa Sharon Hannan, że miało to miejsce jeszcze przed utratą przez Kelly'ego pracy; być może było to istotne. - Zamierzam jeszcze raz spróbować wycisnąć coś z Denise Banyon - dodał. - Wie o wiele więcej, niż do tej pory powiedziała.
Mam zrobić coś jeszcze?
Jest jeszcze jedna rzecz, w której mógłbyś mi pomóc. - Tak?
Potrzebuję domu dla kota.
Mówisz poważnie?
Niestety tak.
21
Jadąc do Urzędu do spraw Szkocji, Dewar wciąż myślał o tym, co znajduje się w fiolkach leżących na podłodze za jego plecami. Każdą z nich owinął w znaleziony w szafce papier toaletowy, następnie umieścił je w plastykowym pudełku, a pudełko zawinął w plastykową torbę, w którą zapakowano mu karmę dla kotów. Wypadek po drodze byłby ostatnią rzeczą, której trzeba by było światu - a dokładnie rzecz biorąc, miastu. Na szczęście jednak dotarł do Urzędu bez przeszkód.
Zabrał pudełko z fiolkami do swojego pokoju i schował do szuflady. Wydawało się to nader prowizorycznym sposobem zabezpieczenia ilości wirusa wystarczającej do uśmiercenia ludności całego miasta, ale Dewar wytłumaczył sobie, że wszelkie spektakularne działania byłyby zbędnym luksusem. Można było wezwać konwój policji z wyjącymi syrenami i migającymi światłami, by przewieźć fiolki do instytutu, ale na razie nie istniała taka potrzeba. Opakowanie było całkowicie bezpieczne, jeśli tylko szklane naczynia nie uległy stłuczeniu.
Dewar zadzwonił do Mary Martin i poinformował ją, że musi porozmawiać z ekipą prowadzącą odkażanie mieszkania Kelly'ego. Lekarka obiecała, że postara się, by skontaktowali się z nim natychmiast po powrocie z obecnego zadania.
To pilne? - spytała.
Bardzo.
Czekając na Malloya, Adam starał się uporządkować myśli. Wciąż nie był w stanie dociec, co łączyło Kelly'ego i Le Grice'a. Czego naukowiec z uniwersytetu mógłby chcieć od kryminalisty i narkomana? Dewar zdawał sobie jednak sprawę, że alternatywne możliwości są jeszcze mniej pociągające. Oznaczały one, że wirus wcale nie pochodził od Le Grice'a. Trzeba by było rozważyć ewentualność, że istniało całkowicie odmienne źródło wirusa, które Dewarowi na razie w ogóle nie przychodziło do głowy.
Rozległo się dźwięczenie telefonu; dzwoniła Karen.
- Jestem w Edynburgu - powiedziała.
Gdzie konkretnie?
Właśnie wylądowałam. Zawiozę swoje rzeczy do mamy i wracam do miasta. Może się spotkamy? Muszę zameldować się o szóstej po południu z pozostałymi ochotnikami u doktor Martin w miejscowym Wydziale Zdrowia.
Będę zajęty przez całe popołudnie. Wreszcie zrobiłem pewne postępy. Nie wiem jeszcze dokładnie, dokąd mnie to zaprowadzi. Będziesz miała telefon przy sobie?
- Tak.
Zadzwonię, kiedy tylko będę wolny.
Uważaj na siebie, Adamie.
-”Bohater? To nie ja”. Tak brzmi moja dewiza.
- Gdyby tylko to była prawda - westchnęła Karen. - Proszę, bądź ostrożny. Dewar zszedł do sali łączności, by się zorientować, jak wygląda sytuacja
w Muirhouse. Poprosił też, aby powiadomiono go natychmiast o przybyciu Malloya.
Policja wypuściła na ulice furgonetki z głośnikami. Odczytywano ogłoszenie, że szczepionka będzie dostępna od jutra, i informowano, gdzie ludzie mają się zgłaszać - powiedział urzędnik kierujący obecną zmianą.
Daj Boże, żeby szczepionka rzeczywiście dotarła jutro - odparł Dewar.
Nadkomisarz Tulloch upierał się, że potrzebne są dobre wieści, aby zapobiec dalszym kłopotom. To on odpowiada za utrzymanie porządku.
Dewar pomyślał, że nie ma najmniejszego znaczenia, czyja to odpowiedzialność, jeżeli szczepionka nie dotrze wkrótce do Edynburga.
A strefa objęta wewnętrznym kordonem? Co tam się dzieje?- zapytał.
Chuligani wciąż są górą. Nie podejmowano prób opanowania sytuacji, policja stara sienie rzucać w oczy. Wydaje mi się, że policjanci liczą na to, że komunikaty o szczepionce przeważą szale nastrojów na ich korzyść, a zwykli ludzie w strefie kordonu zbuntują się przeciwko łobuzom.
Czy kordon jest szczelny?
Wpuszczane są karetki do zabierania chorych osób, pozwolono również na wizytę lekarza i pielęgniarki u chorego dziecka.
Dewar pokiwał głową.
Jest już doktor Malloy - rozległ się kobiecy głos za jego plecami. Dewar wrócił na górę i przywitał się ze Stevenem.
Fiolki są w moim pokoju - rzekł.
Malloy uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Ruszył za Dewarem i stanął obok niego, gdy Adam ostrożnie wyjął jedną z fiolek z szuflady. Rozwinął ją i podał delikatnie naukowcowi. Przytrzymując ją uważnie oburącz, Malloy podszedł do okna, by lepiej się jej przyjrzeć. Po paru minutach westchnął - co dziwne, pobrzmiewała w tym nuta ulgi. Obejrzał się w stronę Dewara.
Nie pochodzą z naszego instytutu - powiedział. - Są bardzo stare. Od lat nikt nie używa takich kapsuł.
Może Le Grice korzystał ze starego sprzętu, żeby umknąć wykrycia? Nie mógł go wygrzebać na przykład w piwnicy? - zapytał Dewar.
-Niestety nie - potrząsnął głową Malloy. - Dobre wieści dla instytutu, ale złe dla ciebie. - Ponownie przyjrzał się fiolce. - Jest naprawdę stara... Prawdę mówiąc, podejrzewam, że te cyfry na pasku w środku, cztery i dziewięć, oznacza ją rok - tysiąc dziewięćset czterdziesty dziewiąty. Na długo przed wybudowa niem instytutu i narodzeniem Pierre'a Le Grice'a.
Dewar przymknął oczy.
To znaczy, że istnieje jeszcze jedno źródło wirusa, a my nie mamy pojęcia, jakie - powiedział głucho.
Cholera jasna! - rzucił Malloy.
Słodki Jezu - mruknął Dewar.
Możemy władować się w niezłe gówno. Sam wiesz, rządowe tajemnice i tak dalej.
O co ci chodzi?
Oczywiście, było to na długo przed moimi czasami, ale na pewno słyszałeś opowieści o tak zwanych inicjatywach obronnych w czasie drugiej wojny światowej. Rząd firmował wówczas eksperymenty z najrozmaitszymi bombami biologicznymi. Przychodzi mi na myśl wyspa Gruinard przy zachodnim wybrzeżu Szkocji. Prowadzono na niej prace nad wąglikiem i wskutek skażenia zakazano na nią wstępu na ponad pół wieku.
O ile sobie dobrze przypominam, zdarzył się też jakiś wypadek z dżumą na równinie Salisbury - dodał Dewar.
- No właśnie, tego rodzaju sprawy - powiedział Malloy. - Eksperymenty trwały zresztą w najlepsze przez całe lata czterdzieste i pięćdziesiąte.
W takim razie musimy rozważyć możliwość, że ktoś natknął się na zapas tajnej broni biologicznej z czasów wojny - powiedział Dewar.
To tylko luźna hipoteza - odparł Malloy.
Dokładnie w tym samym czasie, gdy Irakijczycy przyjeżdżają do Edynburga i starają się przekonać różnych ludzi, by odtworzyli dla nich wirusa ospy? Nie kupuję takiego tłumaczenia.
Przyznaję, że byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności - stwierdził Malloy.
Mimo to postaram się, żeby inspektorat sprawdził twój pomysł, chociaż próby wyciśnięcia jakichkolwiek informacji z Ministerstwa Obrony to ciężka harówka. Wojskowi zrobili z wypierania się gatunek sztuki. Cokolwiek jednak odpowiedzą, istnieje czynnik, który łączy wszystkie te elementy - powiedział Dewar. - Wszystko wiąże się z instytutem.
Skoro tak twierdzisz - odparł Malloy.
A jeśli chodzi o zdobycie kolejnych informacji... - Dewar zaczerpnął głęboko tchu i kontynuował. - Myślę, że wszystko zależy teraz od Denise Banyon, niech Bóg błogosławi jej czystą duszyczkę.
Mogę ci jakoś pomóc?
Jeżeli nadal jesteś gotów wziąć tę kotkę, dam ci adres. Pojedziesz i sam ją zabierzesz, dobrze? Wabi się Kicia.
Malloy ruszył na Jutland Place, natomiast Dewar zadzwonił do George'a Finlaya.
Denise Banyon skarży się na razie na ból w ramieniu, ale wkrótce powinna dostać objawów grypopodobnych.
Doskonale. Nie chcę, żeby ktokolwiek ją uspokajał - ani ty, ani pielęgniarki, nikt. Chcę, żeby się zamartwiała, co może się z nią dziać.
Rozumiem.
Gdy parę godzin później Dewar przyjechał do szpitala, właśnie odjeżdżały spod niego dwie czarne furgonetki marki Bedford. Adam osądził, że pewnie ciała zmarłych na ospę są zabierane nimi do krematorium. Wspomniał o tym George'owi Finlayowi, który to potwierdził.
Umarło dzisiaj siedmiu pacjentów - powiedział lekarz. - Spodziewam się jutro dwukrotnie większej liczby, ale na szczęście nie mieliśmy takich kłopotów z usuwaniem zwłok, jakich się spodziewaliśmy. Ludzie są chyba zbyt przerażeni, żeby wszczynać awantury. Twierdzisz, że źródło zakażenia nadal może być czynne?
Niestety tak. Przez cały czas zakładałem, że wirus wymknął się z laboratorium uniwersyteckiego. Wydawało mi się nawet, że wiem, z którego, ale okazało się, że jest zupełnie inaczej. Kelly ukradł coś, co uznał za ampułki ź narkotykiem, ale w rzeczywistości były to liofilizowane kultury wirusa ospy. Denise Banyon musi mi powiedzieć, skąd je wziął.
Mój Boże!
Dewar opowiedział Finlayowi, jak Kelly i Hannan wstrzykiwali sobie czynne wirusy w przekonaniu, że to heroina. Finlay aż jęknął ze zgrozy.
Koszmar!
Denise to prawdopodobnie jedyna osoba, od której możemy się dowiedzieć, gdzie dokładnie Kelly zdobył fiolki - powiedział Dewar.
Życzę powodzenia i niech Bóg ma nas wszystkich w opiece - wymamrotał Finlay.
Na razie mógłby przyspieszyć nadejście szczepionki - odparł Dewar. - Wiadomo, kiedy zostanie dostarczona?
Jeszcze nie.
Bardzo przepraszam, ale doktor Dewar jest proszony do telefonu - powiedziała pielęgniarka, która weszła w tej chwili.
Adam przeszedł za młodą kobietą do oddziałowej dyżurki i podniósł słuchawkę.
Mówi Malcolm Ross, z publicznego laboratorium. Pani doktor Martin przekazała mi, że chciał pan ze mną pilnie rozmawiać. To ja kierowałem zespołem, który prowadził odkażanie mieszkania Kelly'ego. Czy coś się stało?
Nie - odparł Dewar. - Chciałbym pana jednak zapytać, czy nie znaleźliście w mieszkaniu szklanych fiolek, okrągłych, długości około czterech i przekroju mniej więcej półtora centymetra, zawierających krystaliczny, biały proszek.
Nie, nie znaleźliśmy - odrzekł bez wahania Ross.
Jest pan zupełnie pewny?
Całkowicie. Co to za proszek?
Dewar zdawał sobie sprawę, dlaczego Ross przybrał obronną pozę - na pewno myślał, że to przesłuchanie związane z zaginięciem narkotyków. Adam nie chciał mu mówić, co zawierały fiolki, więc odparł po prostu:
Dziękuję, to wszystko, czego chciałem się dowiedzieć.
Złe wiadomości? - zapytał Finlay, który przeszedł za Dewarem do dyżurki i usłyszał rzucone przez Adama po odłożeniu słuchawki przekleństwo.
Nie najlepsze - powiedział Dewar. - Przez nie współpraca Denise Banyon staje się jeszcze istotniejsza niż wcześniej.
Potrzebujesz jeszcze czegoś?
Ochronnego stroju, włącznie z wizjerem, wacika, trochę nie pirogennej, sterylnej soli fizjologicznej i dziesięciomililitrową strzykawkę - odparł Dewar.
Do dyżurki weszła druga pielęgniarka.
Siostra Flynn właśnie była u Denise - powiedział Finlay. - Jak ona się czuje?
Użala się nad sobą. Jest przekonana, że coś przed nią ukrywamy. Twierdzi, że coś knujemy i wszyscy jesteśmy tacy sami - zarozumiałe skurwysyny, by użyć jej określenia.
A więc bez zmian - powiedział Dewar. - Bardzo dobrze, nie mogłoby być lepiej.
Przeszedł do przebieralni i założył kompletny strój ochronny. Następnie ruszył do sali Denise Banyon. Przed drzwiami zatrzymał się i wytężył słuch. Telewizor był włączony jak zwykle, ale niezbyt głośno. Dewar miał nadzieję, że to ból głowy skłonił Denise, by go ściszyła. Przynajmniej raz sprawy układały się po jego myśli. Zaczął głośno mówić, udając, że rozmawia pod drzwiami z pielęgniarką.
- Bardzo mi przykro, siostro, ale nie - powiedział zdecydowanie. - Po prostu nie mamy dość amerykańskiej szczepionki. Musimy pozostawić niektórych pacjentów własnemu losowi i mieć nadzieję, że zdołają przeżyć. Przykro mi, wiem jak musi się pani czuć. Wiem, że to okrutne, ale na tym właśnie polegają trudne wybory.
Odczekał parę sekund, po czym wszedł do sali. Denise otworzyła szeroko oczy na widok ochronnego stroju Dewara i opuszczonego wizjera.
- Kto ty, kurwa, jesteś? - zawołała, trzymając się za obolałe ramię i kurcząc w fotelu.
- Przyszedłem tylko zobaczyć, jak się czujesz, Denise - odparł Dewar. - Boli cię może głowa? Czujesz sztywność w kończynach?
A co, może nie? Przecież się pochorowałam, do cholery! Dlatego nie chcą mi nic powiedzieć, sukinsyny!
Opowiedz mi o swoich bólach głowy. Są silne? Masz zesztywniały i obolały kark?
Tak! - stęknęła Denise. - Och, Chryste, zaraziłam się i umrę!
Chciałbym ci tylko zmierzyć puls - kontynuował Dewar, nie zaprzeczając jej stwierdzeniu.
Zaczekaj chwilę! Poznaję cię, draniu! Byłeś tu wcześniej!
-Przecież powiedziałem ci wtedy, że jestem lekarzem, a nie policjantem - odparł Dewar sucho. - Jeżeli jednak nadal odmawiasz pomocy medycznej, zostawię cię samą. Masz do tego prawo.
Udał, że się odwraca.
Nie, zaczekaj! Nie chcę umierać! Chcę dostać tę całą amerykańską szczepionkę. Potrzebuję jej! Przecież się zaraziłam!
Amerykańską szczepionkę? Niestety, obawiam się, że nie będzie to możliwe, Denise. Jeżeli jednak będziesz dobrej myśli i będziesz słuchać poleceń lekarzy i pielęgniarek, na pewno masz spore szanse wyjść z tego cało.
Spore szan... Kurwa, nie chcę żadnych szans, chcę szczepionki! Dlaczego mi jej nie dacie, skurwysynu? Dlatego, że jestem dla was śmieciem?! Tak czy nie, do cholery?!
Nie wygłupiaj się, Denise. Po prostu nie mamy dość szczepionki. Niektórzy z nas muszą podejmować trudne decyzje. Wiem, że to niełatwe, ale przecież jesteś młoda i względnie zdrowa.
Gadasz jak ten torysowski skurczybyk Blair. W dupę sobie wsadź trudne decyzje, chcę dostać szczepionkę!
Powtarzam, nie wygłupiaj się. Nic ci nie da takie zachowanie. Proponuję, żebyś położyła się do łóżka i starała się nie przejmować. Próbuj się nie denerwować, bo będziesz potrzebowała wszystkich sił do walki z chorobą.
Dewar zorientował się, że w spojrzeniu Denise lęk zastąpił agresję, z czego był bardzo zadowolony.
Zaczekaj! Zaczekaj! - zawołała Denise, ponieważ pomyślała, że Adam zbiera się do wyjścia. - Chciałeś się czegoś ode mnie dowiedzieć?
Niby czego?
Pamiętasz, skąd Mikę wziął narkotyki. Komu je ukradł. Na pewno pamiętasz, przecież pytałeś mnie o to parę razy.
- Ach, tak - rzekł Dewar obojętnym tonem. - To co z tymi narkotykami? Mimo udawanej przez Adama obojętności w spojrzeniu Denise pojawiła się przebiegłość.
Najpierw szczepionka - powiedziała.
Nie da rady - odparł Dewar i zaczął się odwracać.
Zdawał sobie sprawę, że nie może zmarnować takiej okazji. Z drugiej strony, nie miał żadnej gwarancji, że Denise dotrzyma swojej części umowy.
No dobra! - powiedziała Denise, przyciskając dłonie do policzków. - Powiem wszystko, co chcesz wiedzieć, obiecaj tylko, że dostanę tę amerykańską szczepionkę.
Nie mogę zgadzać się na tego rodzaju umowy - odparł Dewar. - Byłoby to niesprawiedliwe... ale obiecuję, że jeszcze się nad tym zastanowię.
Denise wyraźnie się ożywiła. Nic więcej nie da się wycisnąć z tych sukinsynów - myślała zapewne. Nigdy nie przyznają, że zawierają z tobą układ, zawsze muszą udawać, że to coś innego.
- Czego chcesz się dowiedzieć?
Dewar zdjął wizjer, zgasił telewizor i usiadł naprzeciwko Denise.
Opowiedz mi o człowieku, który poprosił Michaela o pomoc w odzyskaniu narkotyków i którego Mike później okradł.
Jakiś facet podszedł do Mike'a na budowie, na której pracował. Powiedział, że ma dla niego robótkę.
Dlaczego właśnie do Mike'a? Znali się?
Mike jeździł na koparce, do cholery! - powiedziała Denise takim tonem, jak gdyby uznała Dewara za idiotę.
Temu człowiekowi chodziło więc o operatora koparki, a nie konkretnie o Michaela?
Brawo za inteligencję - powiedziała sarkastycznie Denise.
Narkotyki były gdzieś zakopane?
Należy ci się nagroda.
Mike jednak pewnie nie mógł po prostu pojechać koparką, dokąd miał ochotę, bez pozwolenia pracodawcy? - zapytał Dewar.
- Towar był właśnie na placu budowy - odparła Denise. Adam zamilkł, by przetrawić te informacje.
Twierdzisz, że ten człowiek chciał od Mike'a, żeby kopał na terenie budowy, na której właśnie pracował? - zapytał, pochyliwszy się w stronę Denise.
Mike mówił, że to było blisko - przytaknęła. - Zrobił to w nocy; dał parę funciaków strażnikowi, żeby udawał, że niczego nie widzi.
Czy ten człowiek, któremu Mike zgodził się pomóc, podał swoje nazwisko?
Nie. - Dewar popatrzył na Denise z powątpiewaniem. - Mówię szczerą prawdę.
Nigdy go nie spotkałaś?
Nie. Mike widział go tylko dwa razy. Raz, kiedy się z nim umawiał, i drugi po robocie.
Kiedy Michael ukradł mu narkotyki?
Mike wrócił tam tej samej nocy i zabrał ich trochę.
To znaczy, że gdy Michael dokopał się do towaru, ten człowiek nie zabrał wszystkiego?
Mike mówił, że była tego cała masa. Facet wziął trochę, poprosił Mike'a, żeby częściowo zasypał dół, i powiedział, że jeszcze wróci, ale Mike na to nie czekał.
To znaczy, że zabrał całą resztę?
Chryste, nie. Nie chciał, żeby ten facet w ogóle się domyślił, że on tam był. Wiedział, że jeśli podpadnie handlarzowi, będzie miał przesrane i tylko patrzeć, jak dorwą go jacyś mięśniacy. Zabrał po prostu parę garści, licząc na to, że facet tego nie zauważy.
-1 tak było?
Mike go już więcej nie widział.
Czy Mike wrócił po więcej towaru?
Tak, pomyślał następnej nocy, że jeszcze raz spróbuje szczęścia, ale nic z tego nie wyszło.
Cały towar został zabrany?
-Niezupełnie - odparła Denise z gorzkim uśmiechem. - Okazało się, że tam ten facet rzeczywiście wrócił i wszystko spalił. Mike powiedział, że pewnie polał towar benzyną albo parafiną. Została tylko czarna dziura w ziemi. Mike'owi prawie odbiło, powtarzał, że towar musiał być wart ładnych parę patyków. A potem sam go spróbował, no i okazało się, dlaczego ten gość go spalił.
- Narkotyki były w szklanych fiolkach, prawda? - Denise kiwnęła głową. - Czy Mike mówił, że ten mężczyzna handluje narkotykami tu, w Edynburgu?
Powiedział, że nigdy w życiu go nie widział na oczy - odparła Denise, kręcąc głową.
Nie wydało mu się to dziwne?
Bo ja wiem? - wzruszyła ramionami Denise. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Teraz łatwiej o handlarza niż o listonosza.
Gdzie jest ten plac budowy?
Nie mam pojęcia.
- Nie pytałaś Mike'a? Denise wzruszyła ramionami.
- Gdzieś w południowej części miasta. Guzik mnie to obchodziło, i tak niezamierzaliśmy kupować działki.
~ Powiedziałaś, że Mike wziął parę garści towaru. To znaczy ile fiolek?
Nie liczyłam. - Kolejne wzruszenie ramionami. - Może ze dwadzieścia, trudno powiedzieć.
Mike je sprzedawał?
- Nie miał okazji. Rozchorował się już po pierwszej działce, no nie?
Dał jednak parę ampułek komuś innemu.
Komu? - warknęła Denise.
Tommy'emu Hannanowi.
Ach, rzeczywiście. - Wrogość Denise się ulotniła. - Tommy przylazł do nas tej samej nocy, kiedy Mike wrócił do domu z towarem. Dostał pięć, tak, chyba pięć fiolek.
Liczba ta zgadzała się z wyliczeniami Dewara. W ukrytym w kominku pudełku znalazł cztery fiolki. Zawartość piątej Hannan wstrzyknął sobie w żyłę i w ten sposób skazał się na śmierć.
Gdzie są fiolki, Denise?
Zastanowiłeś się nad naszym układem? - odpowiedziała pytaniem Denise, patrząc podejrzliwie na Dewara.
Tak. Dostaniesz zastrzyk - odparł. - Są w mieszkaniu.
Gdzie dokładnie?
Denise przez chwilę nie odpowiedziała, jak gdyby mimo okoliczności trudno było jej wyjawić ten sekret.
- Pod zlewem.
W szafce pod zlewem?
- Nie w niej samej. Z tyłu jest deska, która kryje rury. Mike przypasował ją tak, że daje się wyjmować, a z tyłu jest wolne miejsce. Tam znajdziesz, czego szukasz.
Nadal tam są?
Chyba że któryś z tych sukinsynów je zabrał.
Dziękuję, Denise.
Nie dziękuj mi, zasrańcu, tylko dawaj szczepionkę.
Podwiń rękaw.
Denise spełniła polecenie. Dewar wyjął buteleczkę sterylnej soli fizjologicznej i nabrał jej do strzykawki. Przetarł skórę na ramieniu kobiety i wstrzyknął trochę płynu, co nie mogło jej ani pomóc, ani zaszkodzić.
Proszę bardzo, gotowe - powiedział.
Dobrze. A teraz spierdalaj. Zostawcie mnie samą.
Jeszcze jeden zadowolony klient - mruknął Dewar, wychodząc z salki. Zadzwonił do George'a Finlaya z wewnętrznego telefonu na korytarzu. Nie
chciał jeszcze zdejmować kombinezonu ochronnego.
Doktor Finlay musiał wyjść - powiedziała pielęgniarka, która odebrała telefon. - Są jakieś kłopoty na oddziałach. Pan doktor prosił, żebym zapytała, gdy pan wyjdzie, czy mamy jakoś inaczej traktować Denise.
Tak - odparł Dewar. - Prezentujcie wobec niej wielki optymizm. Mówcie za każdym razem, że coraz lepiej wygląda i że na pewno nic jej nie będzie, bo chyba jednak nie jest chora.
Rozumiem. Wychodzi pan już?
Chciałbym jeszcze zobaczyć Sharon Hannan.
Jest na siódemce.
Sharon Hannan była w bardzo złym stanie, jednak poznała Dewara. Wysypka na jej twarzy zdążyła się już w pełni rozwinąć. Dygotała mimo wyraźnej gorączki, była zlana potem.
Pojechał pan?
Tak. Kici nic nie jest. Kazała powiedzieć, że cię kocha.
Mimo obrzęku, przez który powieki Sharon zamieniły siew wąziutkie szparki, w jej spojrzeniu pojawiła się wyraźna ulga.
Dziękuję. Bardzo panu dziękuję.
Fantastyczna kotka.
Mam teraz tylko ją na świecie.
22
W drodze powrotnej Dewar zadzwonił do Karen z telefonu komórkowego.
Gdzie teraz jesteś? - zapytał.
Właśnie przyjechałam do miasta.
Dewar popatrzył na zegarek. Dochodziła piąta.
Może spotkamy się na kawę? Potem zawiozę cię na spotkanie do Wydziału Zdrowia.
W kawiarni na Royal Mile?
Za kwadrans.
Spotkali się w niewielkiej kafejce, do której często wpadali podczas poprzednich pobytów w Edynburgu - zwykle w niedzielne poranki, przed powrotem z weekendu do Londynu.
Dewar spóźnił się o pięć minut, w kawiarni była tylko jedna para oprócz nich. Karen siedziała w przeciwległym od wejścia kącie, popijając cappuccino. Wstała na powitanie Adama; przytulił ją do siebie.
Wspaniale cię widzieć, ale mimo wszystko żałuję, że przyjechałaś. Chcesz jeszcze kawy?
Nie, dziękuję. Poza tym czuję się świetnie, więc nie mów mi, co powinnam robić, dobrze?
Dewar uśmiechnął się; nie było sensu się sprzeczać.
W mieście panuje godny podziwu spokój - powiedziała Karen, gdy Adam zamówił już czarną kawę przy barze.
Szkoci niełatwo wpadają w panikę - odparł z uśmiechem.
Wiem, przecież sama jestem Szkotką. Mimo to spodziewałam się, że ludzie bardziej się przejmą takim koszmarem jak ospa.
Na razie mieliśmy szczęście - powiedział Dewar. - Problem ogranicza się tylko do Muirhouse.
Chcesz powiedzieć, że byłoby inaczej, gdyby epidemia wybuchła w Mor-ningside lub Comely Bank?
Możesz mnie uznać za cynika, ale tak. Karen uśmiechnęła się.
Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała.
Nic mi nie będzie.
Udało ci się do czegoś dojść, tak?
Można powiedzieć, że zdołałem odkryć przyczynę epidemii - przytaknął Dewar. - Znalazłem kultury wirusa, od których się wszystko zaczęło. - Opowiedział Karen o operacji ratowania kotki. - Problem polega na tym, że znalazłem tylko fiolki, które Kelly dał Hannanowi. Pozostałe nadal są schowane w mieszkaniu Kelly'ego.
Zatem miałeś rację, że wirus pochodzi z laboratorium. Dobra robota. Co na to instytut, że wylądował z ręką w nocniku?
Wirus nie pochodzi z instytutu - stwierdził Adam.
Żartujesz! - zawołała Karen.
Wiem, że to niewiarygodne, ale tak właśnie jest. - Więc skąd...
Fiolki zawierają liofilizowane kultury sprzed czterdziestu-pięćdziesięciu lat.
Liofilizowane?
To jeden z najlepszych sposobów przechowywania wirusów przez długi czas.
Wiem, ja też skończyłam akademię medyczną - powiedziała Karen. - Po prostu się zastanawiam, komu mogło być to potrzebne.
Steve Malloy sugeruje, że to sprawka Ministerstwa Obrony. Poprosiłem, żeby inspektorat sprawdził, czy ministerstwo prowadziło w przeszłości jakiekolwiek prace nad ospą w okolicach Edynburga.
Na pewno by się do tego nie przyznało - stwierdziła Karen.
Macmillan ma bardzo dobre układy w Whitehall. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie wydusić coś z ministerstwa, to właśnie on.
Ale na razie nie masz pojęcia, skąd pochodzą fiolki?
- Nie, jeśli chodzi o dokładne miejsce. Kelly pracował jako operator koparki na budowie nowego osiedla. Jakiś mężczyzna nawiązał z nim kontakt i zaproponował mu małą robótkę na boku. Przyjaciółka Kelly'ego twierdzi, że Michael odkopał dla tego człowieka cały skład fiolek. Kelly, jak na niego przystało, pomyślał, że zawierają narkotyki. Wrócił w to miejsce w nocy i zabrał trochę fiolek. Możesz sobie dośpiewać resztę.
Mój Boże, wstrzyknął sobie...
Tak samo jak jego kumpel, Tommy Hannan.
Boże, co za koszmar! Gdzie były te fiolki? Kim był ten człowiek?
Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. Karen popatrzyła na zegar na ścianie.
Przepraszam, ale czas już na mnie.
Dewar zapłacił rachunek i odwiózł Karen do miejskiego Wydziału Zdrowia. Na chodniku przed budynkiem zgromadzili się ochotnicy. Było ich około trzydziestu. Przyjechali z całego kraju; teraz czekali na spotkanie wprowadzające z Ma-
ry Martin. Karen dostrzegła paru znajomych. Pocałowała Dewara w policzek i podeszła do nich. Adam już miał odjeżdżać, gdy zobaczył we wstecznym lusterku, że pod budynek podjeżdża Mary Martin swoim volkswagenem passatem. Wysiadł, żeby zamienić z nią parę słów.
Skontaktował się z tobą Malcolm Ross? - zapytała lekarka, zamykając drzwi, co utrudniała jej aktówka i plik dokumentacji pod pachą. Wyglądała na zmęczoną.
Tak, ale niestety nie natknął się na to, o czym myślałem. Będę musiał sam pojechać do mieszkania Kelly'ego.
Niemożliwe. Przecież to poza wewnętrznym kordonem.
Dewar oniemiał. Mary Martin minęła go, by przywitać się z ochotnikami i przeprosić ich za spóźnienie. Karen, która podobnie jak pozostali odwróciła się na widok lekarki, zauważyła wyraz twarzy Adama. Podeszła do niego.
Coś się stało? - zapytała.
Właśnie się dowiedziałem, że wirus jest w rękach chuliganów.
Mówisz poważnie?
- Nie przyszło mi do głowy, że mieszkanie Kelly'ego może znajdować się na opanowanym przez nich terenie. Zakładałem, że zostało zabezpieczone przez ekipę opieki zdrowotnej i nikt się tam nie dostanie. Okazuje się, że może się włamać do niego każdy chuligan, któremu przyjdzie na to chętka. Prawdopodobnie niczego by nie znalazł, ale nie jest to pewne.
- Co zamierzasz zrobić?
Dewar popatrzył na nią z roztargnieniem.
- Muszę wymyślić, jak się tam dostać, żeby odzyskać fiolki.
Przynajmniej raz korki po drodze do Urzędu do spraw Szkocji nie przeszkadzały Dewarowi. Potrzebował czasu do namysłu. W ogóle nie wziął pod uwagę możliwości, że mieszkanie Kelly'ego znalazło się na opanowanym przez chuliganów terytorium. Próbował przekonywać sam siebie, że nie mają żadnego powodu, żeby się do niego włamywać, ale z drugiej strony Kelly był znanym narkomanem i utrzymywał kontakty z ludźmi tego samego pokoju. Któremuś z nich mogło wpaść do głowy, że Kelly mógł schować w mieszkaniu narkotyki, a skoro już ich nie potrzebował... Była to zbyt realna możliwość, by bieg wydarzeń pozostawić przypadkowi. Dewar musiał odzyskać fiolki tak szybko, jak to tylko możliwe - ale jak?
Zamiast pojechać prosto do urzędu, wybrał się najpierw na komendę policji na Fettes Avenue i odszukał Granta.
Mam problem - powiedział.
Witamy w klubie.
Muszę dostać się poza wewnętrzny kordon w Muirhouse, do mieszkania Michaela Kelly'ego.
W takim razie potrzebna jest panu brygada Gurkhów - odparł kwaśno Grant.
Mówię poważnie.
Widzę - odparł Grant. - Jest pan przekonany, że to absolutnie konieczne? To naprawdę sprawa życia lub śmierci? Nie ma żadnej alternatywy?
-Proszę mi wierzyć, istnieje milion rzeczy, które bym wolał zrobić - odparł Dewar, kręcąc głową. - Kelly zostawił w mieszkaniu szklane fiolki. Zawierają czyste, skoncentrowane kultury wirusa ospy.
Grantowi rozszerzyły się oczy z oszołomienia.
Jakim cudem, do cholery...
Proszę nie pytać, ale na pewno rozumie pan, dlaczego muszę je odzyskać.
- Cholera jasna - mruknął Grant. - Mówił pan o tym staruszkowi Tullochowi? -Nie - potrząsnął głową Dewar. - Chciałem najpierw usłyszeć, co pan o tym sądzi.
Grant westchnął i położył nogi na biurku. Zastanowił się chwilę.
Tulloch postąpiłby zgodnie z regulaminem - nie potrafi inaczej. W tych okolicznościach oznaczałoby to pewnie frontalny atak na kamienicę, przeprowadzony przez uzbrojonych funkcjonariuszy. Tulloch na pewno doszedłby do wniosku, że tak ważny powód to usprawiedliwia. Bez wątpienia doszłoby do licznych ofiar - byłaby to istna trzecia wojna światowa. Łobuzy pewnie nie mają broni, ale na miłość boską, są w stanie to nadrobić cegłami, butelkami i koktajlami Mołotowa. Pewnie woleliby raczej puścić dom z dymem, niż oddać go w nasze ręce.
Paradoksalnie byłoby to nie najgorsze wyjście - powiedział Dewar. - Ogień przynajmniej zniszczyłby wirusa.
Jeden problem mielibyśmy z głowy, ale moim zdaniem oznaczałoby to rozprzestrzenienie się zamieszek - odparł Grant. - Istnieje duże ryzyko, że do rana w całej dzielnicy zapanowałby kompletny chaos.
Musimy utrzymać choćby taki porządek, jaki mamy do tej pory - powiedział Dewar. - Program szczepień musi być sprawnie przeprowadzony, inaczej możemy spisać miasto na straty.
- W takim razie zostaje nam tajna operacja z udziałem tylko paru ludzi - stwierdził Grant.
- Chyba tak - przyznał Dewar. - Prawdę mówiąc, myślałem tylko o dwóch osobach. Co pan na to?
Grant popatrzył na Adama.
Prosi mnie pan, bym wziął udział w tajnej operacji bez wiedzy mojego przełożonego, zdając sobie sprawę, że byłby jej całkowicie przeciwny? - zapytał.
Zna pan te ulice i mieszkańców. Potrafi pan odróżnić porządnych ludzi od drani i, co najważniejsze, zna pan ich sposób myślenia - powiedział Dewar.
Mimo wszystko nie znaczy to jeszcze, że zdołam przedostać się poza kordon.
Zastanawiałem się nad tym po drodze na komendę. Słyszałem, że chuligani przepuszczają karetki. Powiedziano mi również, że pozwolili lekarzowi i pielęgniarce na wizytę u chorego dziecka.
To do nich podobne - uśmiechnął się cynicznie inspektor. - Wszystkim im się wydaje, że w głębi serca są Robin Hoodami.
Tak czy owak, pomyślałem, że wypożyczymy karetkę i udamy się do nagłego przypadku.
Może się uda - przyznał Grant.
No więc?
Grant westchnął i potrząsnął głową na znak, że podejmuje decyzję niezgodną ze zdrowym rozsądkiem.
Boja wiem? - rzekł. - Od dawna nie pracowałem w tej okolicy, ale niektórzy mogą mnie pamiętać. Mogłoby się to dla nas fatalnie skończyć.
Rozumiem - odparł Dewar. - Może jednak poskutkuje założenie fartucha i furażerki?
Pewnie zwariowałem, ale zgoda - powiedział Grant. - Zorganizuję karetkę i parę fartuchów.
Musimy wybrać odpowiednią porę - stwierdził Dewar. - To oznacza, że trzeba odczekać, aby zobaczyć, jak rozwinie się sytuacja dzisiaj w nocy.
Jeżeli chuligani postanowią się zabawić wieczorem, może nic z tego nie wyjdzie - powiedział Grant. - Mogą znowu użyć ognia jako zapory przed wtargnięciem na terytorium, które uważają za swoje.
Niech pan czuwa tutaj nad rozwojem wypadków; ja zrobię to samo. Jeżeli nadarzy się właściwa chwila, szybko się spotkamy.
Dewar dojechał wreszcie do Urzędu do spraw Szkocji. Czekała tam na niego wiadomość z inspektoratu. Ministerstwo Obrony tym razem nie zasłaniało się tajemnicą państwową. Stwierdziło kategorycznie, że nigdy nie prowadzono z jego inicjatywy żadnego programu badań nad ospą. Nie traktowano jej poważnie jako ewentualnej broni biologicznej zarówno w trakcie drugiej wojny światowej, jak i w okresie zimnej wojny. Jako powód, dla którego negatywnie oceniano jej przydatność, podano istnienie wysoce skutecznej szczepionki.
- No proszę - mruknął Dewar. - Co nam wobec tego zostaje? Sprawdził, czy nie dotarła jednak wiadomość, na którą czekał - ale ustalenie
ostatniego miejsca pracy Michaela Kelly'ego widocznie jeszcze się nie udało.
Dewar znalazł Hectora Wrighta na dole, w pokoju operacyjnym. Naukowiec nanosił na plan Muirhouse dane dotyczące przyjęć do szpitala tego dnia.
Jak wygląda sytuacja?
Niech pan sam popatrzy.
Adam przyjrzał się dokładniej planowi; każda wbita weń szpilka z czerwoną główką oznacza potwierdzony przypadek ospy. Dewar zapytał, co symbolizują niebieskie znaczki.
Szkoły i kościoły, które zostaną wykorzystane jako punkty szczepień. Wiele zespołów Mary Martin spędziło dzisiejszy dzień na przygotowaniu tych budynków do naszych celów. Potrzebujemy jeszcze tylko szczepionki.
A czarne?
Tymczasowe kostnice, na wypadek, gdyby były konieczne. Na razie krematorium daje sobie radę.
Jak pan ocenia sytuację?
Szczepionka musi nadejść dzisiaj, nie tylko z powodów praktycznych, ale również psychologicznych. Jeżeli wkrótce nie będziemy mogli ogłosić jakichś dobrych wiadomości, lęk i niepewność mogą zamienić się w gniew i a-gresję.
Słyszałem, że policja informuje, iż szczepionka będzie dostępna od jutra - powiedział Dewar.
Pewnie Tulloch próbuje zapobiec temu, by dzisiejsza noc wyglądała jak poprzednia. To wielkie ryzyko. Podejrzewam, że jeśli szczepionka nie dotrze i jutro rozpęta się piekło, nadkomisarz będzie spędzał o wiele więcej czasu niż do tej pory ze swoją rodziną.
Mam nadzieję, że mu się uda, choćby z osobistych powodów - rzekł Dewar. Wright popatrzył na niego pytającym wzrokiem. - Muszę dostać się dziś w nocy do Muirhouse.
Po jakie licho?
Adam opowiedział ekspertowi o fiolkach.
- Cholera jasna! - zawołał Wright. - Tego nam tylko brakowało: szaleńcy objęli rządy w domu wariatów.
- Mógłby mi pan pokazać na planie, gdzie dokładnie jest Aberdour Court. Wright pochylił się nad planem i powiódł po nim długopisem. Wreszcie wskazał szukane miejsce i zerknął na Dewara znad okularów.
Dokładnie w środku zakazanej strefy. Chyba pan oszalał. Zważywszy na wysokość stawki, policja na pewno...
Już to przeszedłem - przerwał mu Dewar. - Rozmawiałem z Grantem z komendy. Potencjalna reakcja tłumu chuliganów na wtargnięcie policji może przynieść na dłuższą metę niepowetowane szkody. Uniemożliwiłoby to pewnie realizację programu szczepień, a zamieszki ogarnęłyby resztę miasta.
Wright potrząsnął głową, zdając sobie jednak sprawę, że argumenty Dewara są sensowne.
Potrzebuje pan towarzystwa? - zapytał.
Uprzejmość i dowód odwagi z pana strony - odparł Adam z uśmiechem - ale wymyśliłem z Grantem plan, który powinien się powieść, pod warunkiem, że
ulice nie będą zablokowane.
Przedstawił Wrightowi pomysł wykorzystania karetki. Ekspert przyjął to z powątpiewaniem.
- Z tego, co wiem, chuligani wpuszczali karetki w ciągu dnia, ale jeszcze żadna nie próbowała się tam dostać w nocy.
To samo przyszło do głowy Dewarowi. Wzruszył ramionami.
- Nie dowiemy się, jeżeli nie spróbujemy.
Naradę zespołu kryzysowego zaplanowano na siódmą, jednak dochodziło wpół do ósmej, nim dotarło na nią dość osób. Tulloch przysłał przeprosiny wraz ze stwierdzeniem, że dla niego noc już się zaczęła i jest potrzebny gdzie indziej. Mary Martin spóźniła się, ponieważ witała nowych ochotników i przydzielała im zadania na dzień następny.
- Ma pani dość ludzi? - zapytał Wright.
-Sądzę, że tak. Zamierzam nadal kierować moich ludzi do zajmowania się nowymi chorymi i osobami, które miały z nimi kontakt, ponieważ znają lokalne warunki. Ochotnicy będą działali głównie w punktach szczepień. Wszyscy mają kwalifikacje medyczne, więc nie potrzeba dodatkowych szkoleń. Mogą zabrać się do roboty niemal od ręki.
Jako ostatni przybył George Finlay. Nie kłopotał się przeprosinami, po prostu uśmiechnął się i powiedział:
- Właśnie się dowiedziałem, że szczepionka jest już w drodze. - Ulga wśród zebranych była wyraźnie wyczuwalna. - Pierwsza partia będzie na lotnisku około jedenastej - kontynuował Finlay. - Jeżeli punkty szczepień są gotowe do działania, przetransportujemy ją bezpośrednio do nich. Co wy na to?
- Nie mam nic przeciwko - powiedziała Mary Martin. - Wszystkie punkty są przygotowane do natychmiastowego działania. Miejmy tylko nadzieję, że nadkomisarz Tulloch nie dopuści do rozprzestrzenienia się zamieszek poza wewnętrzny kordon. Nie chcę, by moich ludzi obrzucano kamieniami albo koktajlami Mołotowa.
Lepiej uspokoję nadkomisarza, że jego blef się udał i że mamy już szczepionkę - rzekł Finlay. - Może powinien przez cały wieczór nadawać komunikaty z samochodów? Przyczyniłoby się to pewnie do utrzymania spokoju.
Dobry pomysł - powiedział Dewar, nie ujawniając osobistego zainteresowania tą sprawą.
Kiedy będziemy mogli otworzyć punkty szczepień? - zapytał Finlay.
Sądzę, że im szybciej, tym lepiej - stwierdził Rankin.
Jutro z samego rana - zaoponował Wright. - Jeżeli uruchomimy je w nocy, zapewnimy sobie tylko obecność tłumów na ulicach do samego świtu. Wątpię, by nadkomisarz Tulloch miał na to ochotę.
Uwaga Wrighta stłumiła w zarodku wszystkie protesty.
- Bardzo dobrze, w takim razie zaczynamy jutro od siódmej trzydzieści - powiedział Finlay. - Przekażę tę informację nadkomisarzowi Tullochowi. Mary, pewnie zechcesz rozesłać ludzi do punktów, żeby przygotowali się na przybycie szczepionki.
- Chętnie - odparła lekarka, uśmiechając się po raz pierwszy od wielu dni. - Zaraz zacznę wyciągać z łóżek ludzi, którym dopiero co życzyłam dobrej nocy.
Będę musiała im powiedzieć, że dziś w nocy pewnie w ogóle nie będą spać. Na szczęście wszyscy zostali zakwaterowani w rym samym hotelu.
Finlay przekazał, że tego dnia liczba nowych zachorowań była mniej więcej taka, jakiej się spodziewano, a co najważniejsze, wystąpiły one wyłącznie w Muirhouse.
- Może ktoś wreszcie się do nas uśmiechnął z góry - powiedział Wright.
Dewar zadzwonił do inspektoratu, by się dowiedzieć, dlaczego nie było jeszcze odpowiedzi z Londynu na pytanie o ostatnie miejsce pracy Michaela Kelly'ego. Zgłosił się dyżurny.
Pan Macmillan spodziewał się, że pan zadzwoni - stwierdził nieco zażenowany. - Wygląda na to, że firma budowlana nie potrafi prowadzić porządnej dokumentacji...
To znaczy, że Kelly pracował na czarno? - odparł Dewar. - Zatrudniano go na dniówkę, płacono od ręki, i dlatego nikt nie ma pojęcia, gdzie pracował, tak?
Coś w tym rodzaju. Ludzie z firmy stwierdzili, że popytają na własną rękę majstrów na budowach, czy pamiętają Kelly'ego. Może się uda.
Jezu! - westchnął Dewar. - Mam nadzieję, że ktoś im uświadomił, że izba skarbowa dobierze się im do tyłka jak wściekła łasica, jeżeli nie wytrząsną dla nas tej informacji.
Pan Macmillan mówił coś w tym stylu - rzekł dyżurny.
Zawiadomcie mnie, kiedy tylko się czegoś dowiecie.
Dewar zszedł do pokoju operacyjnego. Zastał tam Hectora Wrighta.
- Na razie wszystko w porządku - powiedział ekspert.
Dewar popatrzył na zegarek. Było wpół do dziewiątej. Zadzwonił do Granta.
Wydaje się, że jest spokojnie. Co pan na to?
Gdyby to był western, powiedziałbym, że jest za spokojnie. Nie podoba mi się to - odparł inspektor. - Łobuzy mogą coś knuć.
Może dobra wiadomość o nadejściu szczepionki rozładowała trochę napięcie? - zasugerował Dewar.
Oby. Odczekajmy jeszcze pół godziny. Jeśli nadal będzie spokojnie, spróbujemy. Karetka czeka pod komendą.
Dewar został w pokoju operacyjnym, zapoznając się z okolicami Aberdour Court na planie Wrighta i nasłuchując, czy zachodzą jakieś zmiany w sytuacji. O ósmej pięćdziesiąt zaczęły napływać raporty o obrzucaniu kamieniami patrolów policji na północnym skraju wewnętrznego kordonu.
„To tylko dzieciaki” - tłumaczył sobie Dewar. Usłyszał, że średni wiek miotających kamienie wyrostków jest oceniany na czternaście lat. Policja nie reagowała.
Tuż po dziewiątej zadzwonił Grant.
- Jestem gotowy, jeżeli ma pan ochotę zaczynać.
Dewar przyjechał do komendy. Przebrał siew zielony kombinezon sanitariusza karetki. Grant zrobił to już wcześniej i zaopatrzył się w podkładkę do dokumentów, przez co wyglądał na osobę, w którą chciał się wcielić. Karetka była zaparkowana w cieniu z tyłu budynku.
- Harry Field, mój kumpel ze stacji pogotowia, powiedział, że jeżeli ją uszkodzimy, będziemy musieli bulić - powiedział Grant. - Kto prowadzi?
- Lepiej pan. Zna pan drogę. Ja będę mówił.
Wsiedli do karetki i założyli furażerki. Inspektor uruchomił silnik. Zanim ruszył, odwrócił się w stronę Dewara i powiedział:
Mam nadzieję, że czuje się pan pewniej niż ja.
Przychodzą mi nieodparcie do głowy słowa ”bać się” i, jak cholera” - odparł Adam.
No to ruszamy. - Gdy wyjechali na Crew Road, Grant zapytał: - Światło i dźwięk?
-Dlaczego nie?
Z migającymi reflektorami i wyjącą syreną dojechali do zapory na rondzie za Crew Road.
- Ciekawe, czy nas zatrzymają? - zastanawiał się Grant.
- Nie mają powodu, ale przy wyjeździe może być inaczej - powiedział Adam.
Znajdowali się niecałe dwieście metrów od pasiastego szlabanu, gdy uniósł się on w górę i machnięciem ręki dano im znać, że mogą jechać dalej. Dewar uniósł w odpowiedzi dłoń. Wjechali na teren Muirhouse.
- Jak na razie świetnie - powiedział.
Przypuszczał, że żołnierze ich nie zatrzymają, lecz miło było uzyskać potwierdzenie, że na przodzie samochodu nie znajduje się wielki napis ”Ta karetka to lipa”.
Grant wyłączył syrenę i zwolnił, pokonując węższe ulice Muirhouse. Co jakiś czas mijały ich radiowozy z głośnikami, przez które obwieszczano o rychłym nadejściu szczepionki. Gdy karetka mijała dom parafialny, przed którym zaparkował minibus Wydziału Zdrowia, Dewar rozglądał się, czy nie widać Karen. Ochotnicy wnosili sprzęt do środka, ale Karen nie było wśród nich.
- Teraz się zacznie - powiedział Grant, gdy wyjechali na otwartą przestrzeń i zobaczyli przed sobą radiowozy blokujące ulicę około dwustu metrów od granicy strefy wewnętrznego kordonu. - Mam nadzieję, że Cammy Tulloch nie wpadł pogadać z chłopakami, bo będę musiał się gęsto tłumaczyć.
Grant zwolnił dwadzieścia parę metrów przed blokadą, mając nadzieję, że nikt nie będzie ich wypytywać. Zatrzymał się parę metrów od niej, ale nie wyłączył silnika; niebieskie światła nadal rzucały błyski w ciemnościach. Manewr okazał się skuteczny. Policjanci, obserwowani przez stojących przy barierze reporterów i kamerzystów, przestawili radiowozy i zezwolili na przejazd karetki. Jeden z funkcjonariuszy podszedł do ambulansu od strony Dewara, gdy mijali zaporę. Adam otworzył okno.
Zatrzymają was trochę dalej. Jeżeli zabronią wjazdu, lepiej nie próbujcie ich przekonywać, po prostu zawróćcie. Nie warto nadstawiać karku.
Rozumiem - odparł Dewar.
Ruszyli powoli przez ziemię niczyją. Wreszcie z ciemności zmaterializowało się pięciu mężczyzn. Dwóch z nich, w skórzanych kurtkach i dżinsach, podniosło dłonie.
Jak wyłażące z drewna korniki - mruknął inspektor.
Gdzie niby chcecie jechać? - zapytał chudy wyrostek ze sterczącymi czarnymi włosami. Miał ze sobą kij baseballowy; trzepnął nim o dłoń i uśmiechnął na widok miny Granta. Wyrostkowi brakowało większości przednich zębów, więc gdy uchylił usta, ukazała się ciemna dziura.
Dostaliśmy wezwanie do pilnego przypadku w Aberdour Court - powiedział Grant. - Chory dzieciak, chyba ma zapalenie wyrostka. Odsuńcie się, dobrze? - Zaczął zakręcać okno.
Chwileczkę, kolego! - Znów ukazała się groźna, czarna dziura. - Nigdzie nie pojedziesz bez naszego pozwolenia.
Dewar wyczuwał, że Grant z trudem powstrzymuje gniew. Zdał sobie sprawą, ze dyplomatyczne talenty inspektora nie pasują do obecnej sytuacji. Pochylił się nad jego ramieniem:
W czym problem? - zapytał pogodnym tonem.
Otwórzcie tył.
Słuchaj, życie chłopaka jest w niebezpieczeństwie - powiedział Grant.
Otwieraj, kurwa, albo twoje życie będzie w niebezpieczeństwie, kurwa! - warknął szczerbaty wyrostek; jego twarz przybrała rozwścieczony wyraz.
- Ja to zrobię - powiedział Dewar, kładąc Grantowi dłoń na ramieniu. Wysiadł z karetki. Otoczyła go noc i nagle poczuł się bardzo niepewnie pośród zbliżających się do niego wyrostków. Trzech z nich miało kije baseballowe. Wszyscy żuli gumę, Adamowi przemknęła przez głowę niedorzeczna myśl, że wyglądają jak przeżuwające pokarm dojne krowy. Obszedł tył karetki i otworzył drzwi. Szczerbaty wlazł do środka, żeby się rozejrzeć. Dewar czuł, że wyrostek napawa się tą chwilą. Chociaż nie nadałby się do tej roli, zachowywał się jak niemiecki oficer ze starego filmu, który odkrył w obozie jeńców podejrzany tunel. Szczerbaty ostukiwał ścianki i spód karetki, podczas
gdy Dewar stał z boku, zachowując pozorny szacunek. W istocie pomyślał jednak, że gdyby wyrostek miał drugi mózg, jego głowa nadawałaby się na grzechotkę.
Ustaliwszy, że karetka to nie koń trojański pełen policjantów, kryjących się pod osłonami kół, chuligan wyszedł na zewnątrz.
Jaki towar wieziecie?
Towar?
Narkotyki, zakuta pało.
Niewiele ich mamy.
Zobaczymy.
Dewar otworzył walizeczkę z lekami pierwszej pomocy. Szczerbaty zaczął w niej grzebać i wtykać do kieszeni, co tylko mu się spodobało.
Możemy tego potrzebować - rzekł Dewar.
Daj se siana, Durie. Gościu ma rację, dzieciak może tego potrzebować - powiedział jeden z kompanów wyrostka.
Zamknij mordę! - warknął szczerbaty. Chuligan potulnie zamilkł. Szczerbaty spokojnie skończył grzebać w torbie. - No dobra! - powiedział do Dewara. - Jedźcie, i nie rozmawiajcie z nieznajomymi.
Uznał to najwyraźniej za niezmiernie dowcipne. Wybuchnął śmiechem, odwracając się do swoich kompanów, by się do niego przyłączyli. Poszli za jego przykładem bez cienia sprzeciwu.
Dewar uśmiechnął się; nie potrzebował drugiego zaproszenia. Zamknął tył karetki i wsiadł na przód.
Piętnaście milionów lat ewolucji człowieka i do czego doszliśmy? - rzekł Grant z niesmakiem, ruszając z miejsca.
Może miał trudne dzieciństwo - powiedział ironicznie Dewar.
Wiem, jakich trudności narobiłbym temu gnojkowi - powiedział Grant i ponownie zwolnił, by wyminąć niezupełnie ściągnięty na pobocze wypalony wrak forda cortiny. - Przed nami Aberdour Court.
Dewar popatrzył na górujący na tle ciemnego nieba wielki budynek. Frontowa elewacja była upstrzona prostokątami rozświetlonych okien. Na wielu balkonach wisiało przemoczone podczas wcześniejszej ulewy pranie - jak gdyby dowód optymizmu, że jutro będzie lepsze.
Wygląda, że jest dość spokojnie - powiedział Grant, zatrzymując karetkę na szerokim pasie betonu przed frontowym wejściem.
Jeżeli dopisze nam szczęście, załatwimy to raz-dwa - rzekł Dewar.
O ile nikt nie buchnie nam kół - odparł Grant.
Zamknął karetkę, wsunął klucze do kieszeni i wspólnie z Dewarem wyjął nosze, by dla ewentualnych gapiów ich wizyta wyglądała na prawdziwą.
Do kogo się wybieracie? - zapytał dziesięciolatek stojący przy wejściu. Zapalił od niechcenia papierosa, niczym Humphrey Bogart w ”Casablance”.
Co? Jeszcze nie jesteś w łóżku? - odparował Grant. - Musisz jutro iść do szkoły.
Nie ma szkoły ~ odparł chłopiec. - Zamknięta.
Rzeczywiście - przyznał Grant. - Zapomniałem. Jeśli chcesz zarobić pięćdziesiąt pensów, popilnuj karetki. Zgoda?
Funciaka, i da się zrobić.
- Dobrze, niech będzie funt. -Z góry.
- Coś ty, myślisz, że urwałem się z choinki? - zawołał Grant. - Dostaniesz kasę, jak wrócimy, a karetka nadal będzie tu stała, z kołami i silnikiem.
- Nie ma sprawy. Jakby ktoś się do niej przysrywał, wołam braciaka. Chłopiec podbiegł do karetki. Grant i Dewar wjechali windą na siódme piętro
i przeszli korytarzem pod drzwi mieszkania Kelly'ego. Inspektor wyjął pęk kluczy.
- Mamy szczęście, że Kelly nie był handlarzem. - orzekł. - Niektórzy z tych gości instalują sobie stalowe drzwi, zdolne wytrzymać trafienie rakietą. - Grant zdołał otworzyć drzwi trzecim z kolei kluczem. - No to jedziemy - powiedział.
23
Dopływ elektryczności do mieszkania był odcięty - Grant i Dewar się tego spodziewali. Oświetlali sobie drogę zabranymi z karetki latarkami. Inspektor przystanął z boku, podczas gdy Adam ukląkł przy zlewie i otworzył znajdującą się pod nim małą szafkę. Opróżnił ją z opakowań rozmaitych płynów do mycia oraz zbieraniny śmierdzących ścierek, myjek i starych gazet. Zepchnął wszystko na bok, wyciągnął się na podłodze i sięgnął za syfon, by wyjąć płytę dykty. Z zadowoleniem stwierdził, że jest luźno osadzona.
Odłożył latarkę, by mieć obie ręce wolne. Zaczął pchać dyktę w górę. Udało mu się przesunąć ją o centymetr, gdy nagle wysunęła mu się z rąk i opadła do tyłu. Dewar przestraszył się, że w ten sposób mogą się stłuc znajdujące się bezpośrednio za nią fiolki.
Jak idzie? - zapytał Grant, który zaczynał się niecierpliwić.
Prawie już.
Dewar poczuł, że płyta nagle wysuwa się ze żłobków wykonanej domowym sposobem prowadnicy. Spróbował obrócić ją i wyjąć z lewej strony zlewu, jednak dykta się zaklinowała. Ponowił próbę po prawej stronie, i tym razem westchnął z ulgą, gdy udało mu się przesunąć płytę obok rury odpływowej. Podał dyktę Grantowi, który oparł ją o bok szafki. Dewar zaczął macać w ciemnej przestrzeni za rurami. Przez moment, wydało mu się, że nic tam nie ma, lecz po chwili natrafił dłonią na zawinięty w plastyk pakunek. Ujął go delikatnie i powoli wyjął z szafki; nie zachowywałby się bardziej ostrożnie nawet wówczas, gdyby miał do czynienia z nitrogliceryną.
- Tego właśnie pan szukał? - zapytał Grant.
Dewar obrócił się, usiadł i poświecił na pakunek latarką. Przez przejrzysty plastyk widać było, że w środku znajduje się mniej więcej piętnaście fiolek identycznych jak te> które znalazł w mieszkaniu Hannanów.
Tak, to one - powiedział Dewar. - Zdołaliśmy je odzyskać.
Świetnie. Zmywajmy się stąd.
Dewar wstawił dyktę za rury i ostrożnie ułożył fiolki w metalowej walizeczce na sprzęt medyczny, którą przyniósł z karetki. Obłożył je dodatkowo gazikami chirurgicznymi i upewnił się, że fiolki są maksymalnie zabezpieczone przed wstrząsami i drganiami, na jakie mogły być narażone po drodze.
- Gotowe - powiedział.
Dewar wyszedł na ciągnący się wzdłuż zewnętrznej strony budynku korytarz i wyjrzał przez balustradę, podczas gdy Grant zamykał mieszkanie. Nadal panował zupełny spokój. Na północnym niebie widać było Wielką Niedźwiedzicę. W dole Dewar dostrzegł małą figurkę pilnującego karetki chłopca. Mimo iż dzieciak stanowił jedyną żywą duszę w zasięgu wzroku, Adama nie opuszczało nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowany.
- Jak w zegarku - powiedział entuzjastycznie Grant, gdy ruszyli do windy. - Boże, żeby wszystkie operacje tak przebiegały. Gdybym dostał funta za każdą
papraninę, w której brałem udział, byłbym bogatym człowiekiem.
Dewar nie potrafił się jeszcze odprężyć; policjant wyczuł jego napięcie. Żaden z nich nie odzywał się podczas jazdy windą na dół. Adam wpatrywał się we wskaźnik mijanych pięter; Grant odczytywał pokrywające każdy centymetr ścianek napisy. Drzwi rozsunęły się wreszcie i obaj wyszli na zdawałoby się opustoszały korytarz. Dotarli niemal do frontowego wejścia, gdy z ciemności wyłoniło się kilka postaci. Otoczyły ich w milczeniu.
Nie zapomnieliście o czymś? - zapytał śniady krępy mężczyzna z przetłuszczonymi, zaczesanymi do tyłu czarnymi włosami. Seplenił, jego głos brzmiał przenikliwie i świszcząco. - Na przykład o pacjencie?
Fałszywy alarm - powiedział Dewar bez namysłu. - Cały czas to samo. Pewnie to sprawka dzieciaków. Rzygać mi się już od tego chce. Czy rodzice niczego ich nie uczą?
Małe skurczybyki - dodał Grant.
Przecież weszliście do któregoś mieszkania. Za długo siedzieliście na górze - rozległ się ponownie świszczący głos.
Rzeczywiście byliśmy obserwowani, pomyślał Dewar. Znaleźli się w poważnych opałach.
Czasami musimy to zrobić - powiedział. - Zgłaszający podał dokładny numer mieszkania, więc musieliśmy zajrzeć do środka, żeby sprawdzić, czy nie ma tam kogoś nieprzytomnego lub nie będącego w stanie otworzyć drzwi.
Chcesz mi wmówić, że wydają wam teraz klucze przechodnie? - zapytał mówiący za pozostałych mężczyzna; w jego głosie pobrzmiewała mieszanka rozbawienia i niedowierzania.
Dewarowi nie spodobał się ten człowiek. Jego głos brzmiał odrobinę zbyt opanowanie. Należał do osoby inteligentnej oraz - w opinii Adama - przeżartej złem.
Mamy prawo wchodzić do mieszkań kwaterunkowych - powiedział Grant, błyskawicznie obmyśliwszy odpowiedź i przejmując inicjatywę. - Spółdzielnia sama to zaproponowała. Po prostu zbyt wielu jest mieszkających samotnie staruszków.
Gówno prawda! - wypalił mężczyzna o świszczącym głosie.
Słucham?
Gówno prawda - powtórzył mężczyzna spokojnie. - Jesteście gliny. Widziałem was wcześniej. - Przysunął się, by lepiej im się przyjrzeć. - Jesteś Grant, nie? Cholerny inspektor Grant.
Mylisz się - warknął policjant. - Odsuń się lepiej na bok i daj nam przejść. Mamy coś więcej do roboty niż sterczeć na korytarzu i gadać całą noc.
- Chwilę!
Trzej mężczyźni przesunęli się przed Granta i Dewara, zagradzając im drogę.
- Jak myślicie, ludzie, czego platfusy mogli szukać w mieszkaniu Mike'a Kelly'ego? - kontynuował herszt. - Na pewno czegoś bardzo dla nich ważnego, skoro się poprzebierali... Może jakichś ohydnych substancji? Pewnie chodzi o sporąilość, skoro kazali przebrać się inspektorowi w takie eleganckie ciuchy... A może to twój pomysł, Grant? Zamarzyła ci się sława? Wyobrażasz sobie, że zobaczysz swoje nazwisko w gazetach?”Tajny patrol policji odnajduje wielką partię narkotyków”? Chyba będziemy musieli zajrzeć do walizeczki, którą trzymasz w ręce, kolego...
Gdy jeden z mężczyzn zrobił krok naprzód, by odebrać walizeczkę Dewarowi, Grant wszedł pomiędzy nich.
- No dobrze, reprezentuję prawo, a wy utrudniacie policji wykonywanie obowiązków. Odsuńcie się albo zapuszkuję was za przeszkadzanie w śledztwie.
- O jejku, ale umoczyliśmy! - powiedział syczący ku uciesze swoich kompanów, po czym dodał ostrzej: - Teraz masz gówno do powiedzenia w tej okolicy, Grant. Dawaj walizkę!
Nie było mowy o tym, by Dewar przystał na oddanie fiolek z wirusem. Kości zostały rzucone. Stosunek sił wynosił pięć do dwóch, ale Adam i Grant nie mieli wyboru.
Pierwszy do akcji ruszył Grant. Podczas wcześniejszej rozmowy trzymał nosze pionowo przy boku. Nagle opuścił dłonie do ich poręczy, zamachnął się nimi jak kosą i rąbnął dwóch przeciwników w głowy, nim zdołali się odsunąć.
Nagle zrobiło się gęsto od zataczających łuki nóg i wymierzających ciosy pięści. Dewar był zmuszony do poddania próbie wytrzymałości starannie zapakowanych fiolek: wykorzystał walizeczkę jak taran, którym utorował sobie drogę przez barierę ze stojących naprzeciwko niego dwóch chuliganów. Obydwaj przewrócili się jak kręgle; przez chwilę Adam miał wolną drogę.
- Uciekaj! - krzyknął Grant. - Uciekaj, do cholery!
Rzucił Dewarowi kluczyki do karetki. Adam chwycił je jedną ręką. Wahał się tylko sekundę. Grant miał rację. Musiał wywieźć fiolki z Muirhouse. Nie mógł jednak pozostawić inspektora na pastwę losu. Pchnięciem barku otworzył przeszklone frontowe drzwi, garbiąc się i przyciskając walizeczkę do piersi, by nie stłuc nią szyby ani nie wypuścić jej z rąk. Ruszył biegiem w stronę karetki. Słyszał za sobą tupot nóg, ale nie odwracał się, bo w ten sposób tylko utraciłby przewagę.
Spróbował otworzyć karetkę, ale pośpiech uniemożliwiał precyzję ruchów. Zdołał wreszcie odnaleźć właściwy kluczyk i udało mu się otworzyć do połowy drzwi, gdy pilnujący pojazdu chłopiec krzyknął:
-Z tyłu, proszę pana!
Dewar instynktownie padł na ziemię. Goniący go mężczyzna runął z impetem na drzwi karetki i je zatrzasnął. Gdy starał się odzyskać równowagę, Dewar poderwał się i kilka razy rąbnął go z całych sił pięścią w tułów. Miał nadzieję, że wyłączy napastnika z gry, nim ten dojdzie do siebie, jednak mężczyzna miał godną podziwu odporność na ciosy. Nagle walnął Adama w twarz grzbietem otwartej, wielkiej jak połeć mięsa ręki. Dewar runął na jezdnię; ból eksplodował mu pod czaszką jak raca. Ledwie zdołał wywinąć się od następującego po ciosie kopniaka. Poderwał się z ziemi, ale nie miał czasu zaczerpnąć tchu: napastnik rzucił się na niego i chwycił go w pół. Obaj zwalili się na asfalt.
Dewar poczuł, jak ręce napastnika zaciskają się na jego gardle. Złapał nadgarstki mężczyzny w rozpaczliwej próbie uwolnienia się. Okazało się jednak, że chwyt napastnika jest zbyt silny. Nacisk na jego gardło rósł, mimo iż Dewar z całych sił starał się oderwać ręce przeciwnika od szyi. Zorientowawszy się, że na nic się to nie zda, uciekł się do podstępu: puścił nadgarstki mężczyzny i sięgnął do jego palców.
Ucisk na krtań Adama nagle wzrósł. Dewar to przewidział i chociaż groziła mu utrata przytomności, zdołał namacać małe palce przeciwnika i zacisnął dłoń na jednym z nich. Wygiął go gwałtownie w tył, aż poczuł chrupnięcie w stawie. Mężczyzna ryknął z bólu i rozluźnił uścisk.
Dewar zaczerpnął powietrza. Zdawał sobie sprawę, że musi przejąć inicjatywę, dopóki przeciwnik jest pochłonięty swoim złamanym palcem. Przetoczył się po asfalcie, poderwał na równe nogi i kopnął napastnika w głowę. W tej chwili nie obchodziły go względy humanitarne; tę walkę musiał wygrać. Mężczyzna próbował się uchylić, lecz stopa Dewara trafiła go w policzek, gruchocząc kość. Napastnik stracił przytomność.
Adam rozejrzał się i zobaczył, że z budynku wybiega kolejny przeciwnik. Dewar poderwał rzuconą na asfalt przy karetce walizeczkę i wskoczył do kabiny. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Dodał gazu do maksimum i wrzucił pierwszy bieg, jednak zamarł ze stopą na sprzęgle. Jego głównym celem było wywiezienie fiolek z wirusem z tej przeklętej dziury, ale stwierdził, że nie jest do tego zdolny - nie mógł pozostawić Granta na pastwę losu.
Inspektor był silnym mężczyzną i doświadczonym policjantem, który wiedział, jak sobie radzić, tym razem jednak stosunek sił kształtował się zdecydowanie na jego niekorzyść. Pozostawiony w łapach tych drani pewnie postradałby życie.
Dewar puścił sprzęgło i zawrócił w stronę budynku. Pędzący w jego stronę mężczyzna musiał uskoczyć z drogi - nabierająca szybkości karetka nie zboczyła z prostej linii ani na centymetr. Dewar dojrzał przez szklaną taflę wejścia trzech ludzi kopiących leżącego człowieka.
- Skurwysyny! - zaklął.
Włączył długie światła i rozbijając drzwi w kawałki, wjechał wprost na korytarz. Zbrojone szkło rozprysło się i tysiące odłamków zasypało pastwiących się nad Grantem chuliganów. Odskoczyli do tyłu - dwóch w jedną stronę, ostatni
w drugą. Dewar skręcił w stronę stanowiącej lepszy cel pary i zdołał najechać na nogę jednemu z nich, który nie zdążył dość szybko odskoczyć. Dwóch napastników zostało pokonanych, zostało jeszcze trzech. Adam zmienił ze zgrzytem bieg i podjechał jeszcze kawałek za kolejnym z przeciwników, wreszcie zawrócił w holu i zahamował z piskiem opon przy nieruchomym Grancie.
Wyskoczył z karetki, obiegł ją od przodu, wsunął ręce pod ramiona inspektora i wciągnął go do kabiny najszybciej jak mógł. Trochę to trwało, Grant bowiem był ciężki. Adam miał wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Minęła wieczność, nim zdołał wepchnąć nogi policjanta do środka i zatrzasnąć drzwi. Obiegł karetkę i wskoczył na siedzenie kierowcy w chwili, gdy jeden z chuliganów - ten, który uskoczył mu z drogi przed budynkiem - rzucił się na niego. Dewar chwycił gaśnicę z wyposażenia karetki i rąbnął nią w twarz napastnika. Mężczyzna runął do tyłu, posypały się jego zęby i trysnęła krew; jego wrzask utonął w wilgotnym charkocie. Dewar przegazował wściekle wyjący silnik, puścił sprzęgło i z błyskawicznym przyspieszeniem wyjechał z korytarza na asfalt. Na ulicy zapalił obracające się niebieskie światła i włączył syrenę. Przycisnął pedał gazu do podłogi i nie spuszczał z niego nogi.
Musiał postarać się o pomoc dla Granta, ale prawdę powiedziawszy, nie był nawet pewien, czy policjant jeszcze żyje. Obrócił w bok głowę i zobaczył, że twarz Granta jest niemal nie do poznania. Oprócz gniewu Dewar poczuł mdłości. Wyminął wypalonego forda, nie zdejmując stopy z pedału gazu, i przejechał z maksymalną szybkością przez wzniesienie, za którym znajdował się posterunek szczerbatego i jego kumpli. Tak jak przedtem, na drodze pojawiły się sylwetki, dające Dewarowi machaniem znak, by się zatrzymał.
- Niedoczekanie! - mruknął Adam i nie zwalniając, pognał w ich stronę z żarem godnym pilota-kamikaze.
Gdy jeden z chuliganów zdał sobie sprawę, że karetka się nie zatrzyma, podpalił coś, co trzymał w dłoni. Dewar zobaczył zataczającą łuk kulę ognia. Domyślił się, że chuligan rzucił koktajl Mołotowa. Butelka z benzyną rozbiła się na jezdni przed karetką; ciecz zajęła się ogniem od nasączonej parafiną szmaty. Drogę zagrodziła zapora płomieni, lecz Dewar jechał tak szybko, że nie miało to większego znaczenia. Więcej kłopotów sprawiła jednak połówka cegły, która rozbiła przednią szybę i trafiła go w skroń.
Twarde szkło osłabiło impet uderzenia, jednak Adamowi mimo wszystko zakręciło się w głowie. Walcząc z zasnuwającą oczy ciemnością, wybił pięścią większy otwór w szybie, dzięki czemu znów widział drogą przed sobą. Przez cały czas nie zmniejszał nacisku stopy na pedał gazu. Karetka wywijała wariackie zygzaki, nim odzyskał nad nią panowanie, ale wreszcie zdołał wyjechać ze strefy wewnętrznego kordonu do bezpieczniejszej części Muirhouse.
Przycisnął dłoń do czoła i zwolnił. Krew ściekała mu po twarzy, kręciło mu się w głowie. Popatrzył na zmasakrowaną twarz nieprzytomnego Granta i zdał sobie sprawę, że mimo wszystko może mówić o szczęściu.
- Proszę, nie umieraj, staruszku - mruknął. Po chwili ujrzał samochody Wydziału Zdrowia, zaparkowane przed jedną ze szkół przeznaczonych na punkt szczepień. Zatrzymał się obok nich; ponieważ niezupełnie prawidłowo ocenił odległość, stuknął w tylny zderzak ostatniego z wozów. Wysiadł z karetki i zaczął szukać pomocy.
Gdy wszedł przez wahadłowe drzwi do holu, jeszcze bardziej zakręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę i zobaczył, że zbliża się ku niemu jakaś niewyraźna sylwetka.
- Adam! - rozległ się kobiecy głos. - Mój Boże, co ci się stało? Jesteś ranny! Była to Karen. Posadziła Dewara na krześle i zgięła mu na kilka chwili głowę między nogi, aż wróciło prawidłowe krążenie krwi w mózgu.
- Grant... Jest na zewnątrz, w karetce - wyjąkał. - Musicie mu pomóc... Jest poważnie ranny.
Karen zajęła się zapewnieniem pomocy inspektorowi, po czym wróciła do Adama.
Oberwałeś paskudnie po głowie - powiedziała. - Domyślam się, że staraliście się odzyskać coś, co zginęło? - Dewar potwierdził. - Z powodzeniem?
Mamy fiolki... w walizce w karetce... Nie można ich tam zostawić, trzeba je zabrać...
Karen położyła mu dłoń na ramieniu.
W porządku, zajmę się tym. Nie ruszaj się przez parę minut - powiedziała. Po niecałej minucie wróciła z walizeczką i postawiła ją obok nóg Dewara.
Lepiej się czujesz? - zapytała z uśmiechem. Dewar kiwnął głową.
Jak Grant? - zapytał z obawą.
Paskudnie oberwał. Ma zgruchotany nos i kości policzkowe, złamaną w trzech miejscach szczękę, kilka pękniętych żeber. Na razie nie można ocenić, czy doznał również uszkodzeń narządów wewnętrznych, ale karetka jest już w drodze. Zabiorą go do Szpitala Królewskiego.
Wyjdzie z tego?
- Nie postawiłabym na to swojej pensji, ale myślę, że tak. Nadkomisarz Tul-loch już tu jedzie.
Tulloch? Tylko jego tu brakowało.
Jeden z policjantów zadzwonił do niego, kiedy się zorientował, w jakim stanie jest inspektor Grant. Nadkomisarz miał prawo to wiedzieć - powiedziała Karen.
Pewnie tak - przyznał Dewar. - Może zdążę się stąd zmyć przed jego przyjazdem.
Spróbował wstać, jednak Karen go powstrzymała.
Nigdzie się na razie nie wybierasz - stwierdziła. - Masz wstrząs mózgu.
Ani na chwilę nie straciłem przytomności - zaprotestował Adam.
Zaraz stracisz, jeżeli nie będziesz mnie słuchał. Co masz niby tak pilnego do zrobienia?
Będę o wiele szczęśliwszy, kiedy fiolki znajdą się daleko stąd - odparł Dewar.
Ktoś się nimi zajmie. Jestem przekonana, że powinieneś pojechać na obserwację do szpitala. Zabierze cię ta sama karetka co Granta.
Tulloch i ambulans przybyli niemal równocześnie. Nadkomisarz przyglądał się w milczeniu, gdy zmasakrowanego, nieprzytomnego Granta wnoszono do karetki. Dewar nie zgodził się pojechać do szpitala; postanowił zamiast tego stawić czoła Tullochowi.
- Co tu się działo, do cholery?! - zagrzmiał nadkomisarz. - Po co pojechaliście poza wewnętrzny kordon? Ze wszystkich nieodpowiedzialnych...
- Nie zrobiliśmy niczego nieodpowiedzialnego! - odparował Dewar. Bolała go głowa, ale nie był w nastroju do wysłuchiwania połajanek. - Naprawdę pan sądzi, że chcieliśmy tam jechać? Myśli pan, że zrobiliśmy to dla draki czy dla zabawy? Rusz głową, człowieku! Zrobiliśmy to, bo musieliśmy.
Dlaczego, na miłość boską?
Bo w Aberdour Court było schowane dość wirusa ospy, żeby uśmiercić ludność całego miasta i większości hrabstwa. Grant i ja pojechaliśmy, by go odzyskać, i udało się nam to.
Tulloch popatrzył na Dewara, niepewny, co ma odpowiedzieć.
To wszystko jest niewiarygodne. Wstrzymam się z dalszymi krokami, aż usłyszę, co inspektor Grant ma do powiedzenia, ale jestem przekonany, że nie obejdzie się bez postępowania dyscyplinarnego.
Zakładając, że inspektor Grant przeżyje, jedyne postępowanie, jakie pan podejmie, to solidna rekomendacja do nagrody za odwagę - odpowiedział zimno Dewar. - To dzięki niemu fiolki z wirusem znajdują się teraz w tej walizeczce, zamiast w mieszkaniu w środku zakazanej strefy, gdzie rządzą chuligani. Poza tym powinien się pan zastanowić, dlaczego w ogóle doszło do utworzenia wewnętrznego kordonu. - Dewar wyczuł, że Tulloch zrozumiał, o co mu chodziło. Kontynuował: - W tej chwili kilku zasrańców jest porządnie wkurzonych na policjantów - myślą, że Grant i ja nimi jesteśmy - którzy włamali się do jednego z mieszkań i coś stamtąd zabrali - nie mają pojęcia, co. Są wściekli, bo wyszli na frajerów przed swoimi koleżkami. Samo to nie wystarczy, by wszczęli wojnę, ale jeżeli policja zorganizuje operację tłumienia rozruchów na pełną skalę, rezultat może być zupełnie inny.
Tulloch nie oponował, słuchał w milczeniu.
Mimo to sądzę, że powinien pan wzmocnić obsadę przy drodze prowadzącej do Aberdour Court - dodał Adam. - Dziś w nocy znów mogą nas czekać ogniska. Chuligani prawdopodobnie całkowicie zablokują ulicę, by nikt się dalej nie przedarł, ale przy odrobinie szczęścia do tego się ograniczą.
A wirus?
Zajmę się fiolkami, ale potrzebny mi będzie transport. Mój wóz stoi pod komendą policji.
Dokąd chce pan jechać?
Z powrotem do Urzędu do spraw Szkocji. Może jeden z pańskich ludzi mógłby skontaktować się z doktorem Malloyem i przekazać mu, żeby spotkał się tam ze mną?
Zorganizuję odpowiednią eskortę - powiedział Tulloch.
Gdy nadkomisarz odszedł, wróciła Karen i znów zaczęła robić Adamowi wymówki, że nie dba o siebie. Dewar uniósł obie ręce w górę.
Naprawdę nic mi nie jest - powiedział. - Policja zawiezie mnie do urzędu, więc nie będę musiał prowadzić. Dopilnuję, by Steven Malloy dostał wszystkie fiolki, i wtedy będę mógł spokojnie zasnąć.
Chciałabym, żebyś został na noc tutaj. Przynajmniej miałabym wtedy na ciebie oko, skoro nie potrafię cię przekonać, żebyś pojechał do szpitala, gdzie powinieneś się znaleźć.
Nic mi nie będzie.
Wydawało się, że Karen nie jest przekonana, ale po chwili wyraz jej twarzy złagodniał.
Pójdziesz prosto do łóżka, kiedy przekażesz fiolki? - zapytała.
Obiecuję.
Zaczęli się całować, przerwał im jednak odgłos parkującej wielkiej ciężarówki.
To szczepionka! - oznajmił ktoś przy drzwiach.
Dzięki Bogu - powiedziała Karen.
Jemu zwykle przypisuje się zasługi - mruknął Dewar. - Szkoda, że nikt nie zapytał, po co w ogóle stworzył ospę.
Policyjny wóz nadzoru ruchu w asyście czterech motocyklistów zabrał De-wara do Urzędu do spraw Szkocji. Adam siedział z tyłu z walizeczką z fiolkami na kolanach, pogrążony w głębokiej zadumie. Jedyna zaleta tej ”parady”, jak ją określił w myślach, polegała na tym, że żaden z funkcjonariuszy na przedzie nie pytał, co znajduje się w walizce. Prawdopodobnie zakazał im tego Tulloch. De-warowi to odpowiadało; nie miał ochoty na rozmowę. Milczenie pozwoliło mu zastanowić się nad jeszcze jedną cechą wiezionego przez niego ładunku: był nie tylko bardzo niebezpieczny, ale i cenny. Istnieli ludzie, nawet w tym mieście, którzy byliby gotowi zapłacić zań milion funtów, natomiast Dewar zamierzał go przekazać bezrobotnemu naukowcowi nazwiskiem Steven Malloy.
Adam ufał Malloyowi, ale przypominał sobie ich wcześniejszą rozmowę, dotyczącą tego, do czego gotowi byliby posunąć się ludzie za odpowiednio wysoką kwotę. Adam pamiętał, że Malloy miał nadzieję, iż zachowałby dość zdecydowania, by odrzucić ofertę wielkiej sumy pieniędzy za zrobienie czegoś, co byłoby sprzeczne z jego zasadami. Czy jednak nadzieja w tej sytuacji wystarczała?
W połowie drogi Dewar doszedł do wniosku, że towarzyszący mu funkcjonariusze mogą stanowić rozwiązanie tego problemu. Pochylił się naprzód i powiedział, że chciałby porozmawiać z nadkomisarzem. Funkcjonariusz obok kierowcy połączył się z Tullochem przez radio i podał słuchawkę Adamowi.
Panie nadkomisarzu? Chciałbym, żeby pozwolił mi pan wykorzystać przydzielonych mi ludzi do jeszcze jednego zadania. Chciałbym, żeby pilnowali walizki podczas transportu do miejsca przeznaczenia i nadzorowali zniszczenie jej zawartości.
Czy fiolki nie będą potrzebne jako dowód?
Możemy je wysterylizować bez ich zniszczenia.
Nie jestem pewny, czy to nie manipulowanie dowodami...
Biorę odpowiedzialność na siebie - przerwał mu Dewar.
Jak pan sobie życzy.
Poinformuje pan o tym swoich ludzi?
Dewar oddał słuchawkę policjantowi na przednim siedzeniu i słuchał, jak Tulloch instruuje ich, że mają wykonywać polecenia Adama.
Jesteście uzbrojeni? - zapytał.
To radiowóz przeznaczony do akcji z użyciem broni, proszę pana.
Dobrze. Po przybyciu do Urzędu do spraw Szkocji zamierzam przekazać pewną paczkę doktorowi Stevenowi Malloyowi. Będziecie towarzyszyć doktorowi po drodze do Instytutu Nauk Molekularnych i dopilnujecie, by trafiła ona do sterylizatora parowego. Chociaż to formalność, podkreślam, że paczka ani na chwilę nie może zniknąć wam z oczu. Zrozumieliście?
Tak jest.
Na sterylizatorach znajdują się wskaźniki temperatury. Przypilnujcie, by wynosiła ona co najmniej sto dwadzieścia stopni Celsjusza przez minimum piętnaście minut. Potem możecie uznać zadanie za zakończone i wrócić do pełnienia normalnych obowiązków.
Czy to znaczy, że doktor Malloy może nie zechcieć przeprowadzić sterylizacji tak, jak należy?
Jest to mało prawdopodobne.
A gdyby jednak tak się stało?
- Poinformujecie go, że jesteście uzbrojeni. Proszę pokazać mu pistolet, odebrać pakunek i przywieźć go z powrotem.
A jeśli będzie stawiał opór?
Proszę go zastrzelić, zostać w instytucie z walizką i powiadomić mnie telefonicznie,
Cholera.
-”Cholera?” Mniej więcej to się stanie, jeżeli walizka przepadnie. Czy wszystko jasne?
- Tak jest.
Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdy dojechali na miejsce, jeden z funkcjonariuszy otworzył Dewarowi drzwi. Obaj odprowadzili go do środka. Czekał już na niego Hector Wright.
Dobra robota, Adamie - powiedział. - Wygląda pan na nieco poturbowanego.
Przeżyję - odparł Dewar lakonicznie, by uniknąć kłopotliwego wypytywania. - Przyjechał już Malloy?
Jeszcze nie, ale mamy już szczepionkę. Dotarła pół godziny temu.
Wiem, byłem w jednym z punktów szczepień w Muirhouse.
Dewar zabrał walizeczkę na górę, otworzył ją i wsunął do wyłożonego gazą pakunku pozostałe fiolki - te, które znalazł w mieszkaniu Tommy'ego Hannana. Dodał jeszcze trochę gazy, a całą paczkę owinął kilkakrotnie taśmą klejącą. Opróżnił walizeczkę z całej reszty zawartości, włożył pakunek do środka i zszedł z nią na dół, gdzie czekał już Malloy.
Cześć, Steve - powiedział Dewar. - Odzyskaliśmy już wszystkie fiolki.
Dobra robota. Co mam zrobić?
Chcemy, żeby zostały wysterylizowane, ale nie zniszczone - mogą być potrzebne jako dowód. Pomyślałem, że mógłbyś wsadzić je do autoklawu w instytucie.
Pewnie, skoro sobie tego życzysz. Od razu?
Będą z tym jakieś kłopoty?
Nie - odparł Malloy.
Ci policjanci pojadą z tobą i przywiozą cię z powrotem.
Nie ma potrzeby, mój samochód jest na zewnątrz - rzekł Malloy.
Obawiam się, że musimy to zrobić zgodnie z przepisami - powiedział Dewar. - Pewnie rzadko zdarza ci się pracować ze zbrojną eskortą. - Otworzył walizkę i zaprezentował Malloyowi i dwóm policjantom jej zawartość. - Powinna trafić prosto do sterylizatora.
Malloy najwyraźniej się domyślił, czego obawiał się Dewar. Popatrzył Adamowi oskarżycielsko w oczy.
Mnie to nie przeszkadza - powiedział, jednak jego wzrok świadczył, że czuje urazę. - Wciąż szukasz jakiegoś złoczyńcy w instytucie?
Taka jest procedura, Steve - odparł Dewar, ale czuł się fatalnie.
24
Dewar siedział samotnie w swoim pokoju, aż otrzymał wiadomość z policji, że fiolki zostały poddane sterylizacji. Wywołane tą informacją uczucie ulgi oraz świadomość, że prawdziwe źródło epidemii zostało zniszczone spotęgowały jedynie uczucie wyczerpania. Oczy same mu się zamykały. Wiedział jednak, że daleko jeszcze do zakończenia całej sprawy. Odszukał skradzione fiolki, ale wciąż istniały pozostałe - nieznany człowiek zabrał je z jednego nieznanego miejsca w drugie. Gapienie się przez okno niczemu nie służyło. Właśnie zaczęło padać.
Adam sprawdził pocztę komputerową. Wciąż nie było wiadomości z inspektoratu o Kellym. Skąd ta zwłoka? Wystukał notatkę, w której przypominał o pilności swojej prośby i wysłał wiadomość, niecierpliwie nacisnąwszy klawisz. Tekst zniknął z ekranu, co wywołało w Adamie takie samo uczucie pustki. Pozostawało mu jedynie czekać. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do Stevena Malloya, by spróbować naprawić stosunki między nimi, ale uznał, że jest na to za wcześnie. Spojrzał na zegarek i zadzwonił do szpitala, by dowiedzieć się o stan lana Granta. Powiedziano mu, że inspektor przebywa na oddziale intensywnej terapii, jednak jego stan jest stabilny.
Dewarł odłożył słuchawkę i ciężko westchnął. Zapatrzył się przez chwilę w ścianę niewidzącym spojrzeniem, koncentrując się na słowie ”stabilny” i starając się wyrzucić z myśli nazwę ”intensywna terapia”.”Stabilny” brzmiało zdecydowanie lepiej.
Było późno. Dewar zdawał sobie sprawę, że musi wypocząć, ale poczucie winy nie pozwalało mu zasnąć - zostało jeszcze tyle do zrobienia. Zadzwonił do Simona Barrona. Nic się nie zmieniło; Irakijczycy wciąż na coś czekali. Jak dawniej, wychodzili tylko do Bookstop Cafe za rogiem. Zdążyli się już zaprzyjaźnić zarówno z personelem, jak i z innymi stałymi klientami.
- Szczerze mówiąc, zdychamy z nudów - poskarżył się Barron. - Może powinniśmy po prostu przysiąść się do nich w kawiarni? Trudno zmotywować ludzi do czujności, jeżeli dzieje się tu mniej niż w muzeum. Jest pan rzeczywiście pewny, że ci goście chcą się dobrać do wirusa ospy?
- Tak - odparł Dewar.
Położył się w ubraniu do łóżka i zapadł w głęboki sen.
Dzień siódmy
Telefon zadzwonił o siódmej rano. Dewar potarł zesztywniały kark i przyłożył słuchawkę do ucha.
Jak się dzisiaj czujesz? - zapytała Karen.
W porządku - zapewnił ją Adam. - Wcześnie wstałaś - dodał, spojrzawszy na zegarek.
- Właśnie wyjeżdżamy do punktu szczepień. Pomyślałam, że najpierw zadzwonię i sprawdzę, jak się czujesz, bo pewnie później nie będę miała na to czasu.
Rzeczywiście, masz to chyba jak w banku. Na pewno krótko spałaś. O której się położyłaś?
Całą szczepionkę wyładowaliśmy dopiero po pierwszej. Otwieramy podwoje o wpół do ósmej. Czekają na mnie na dworze, więc muszę już iść. Mam nadzieję, że będziesz się dzisiaj oszczędzał.
Postaram się. Uważaj na siebie. Zdzwonimy się później.
Dewar stanął w obliczu dylematu: jedna część umysłu podpowiadała mu, żeby wrócić do łóżka, druga - że skoro wstał, nie ma po co kłaść się znowu. Nawet gdyby się położył, i tak pewnie nie zdołałby zasnąć, obrał więc ostatecznie drugą ewentualność. Odkręcił prysznic i czekając na napłynięcie ciepłej wody, przyjrzał się w lustrze sińcowi na czole. Nie był zbyt rozległy, wciąż bolało go przy dotyku miejsce, w które trafiła cegła.
- Sukinsyny! - mruknął, chociaż w tej chwili zastanawiał się przede wszystkim nad stanem Granta. Postanowił zadzwonić do szpitala, gdy tylko się ubierze.
Po długim prysznicu poczuł się znacznie lepiej; sztywność w mięśniach niemal ustąpiła. Założył czyste ubranie i zatelefonował do Szpitala Królewskiego. Dowiedział się, że Grant ma za sobą ciężką noc, jednak jego stan jest stabilny. Rano miano poddać go serii badań.
Dewar zszedł na dół w poszukiwaniu kawy. Okazało się, że ubiegł go w tym Hector Wright. Ekspert siedział z kalkulatorem w dłoni i przeglądał napływające dane o zachorowaniach z minionej nocy. Dewar nalał sobie kubek mocnej, czarnej kawy z termosu i przysiadł się do Wrighta.
Nie spodziewałem się, że będzie pan na nogach tak wcześnie - stwierdził Wright. - Zeszłej nocy wyglądał pan jak trzy ćwierci do śmierci.
Nic mi nie jest. Co się dzieje?
Na szczęście nic, czego byśmy nie przewidzieli. Liczba przyjęć i zgonów statystycznie jest taka, jaka być powinna. Nic nie świadczy o pojawieniu się wtórnego źródła zakażeń. Policja doniosła, że noc przebiegła spokojnie: parę pożarów w strefie wewnętrznego kordonu, ale żadnych poważniejszych problemów. - Wright spojrzał na zegarek. - Właśnie powinny zacząć się szczepienia.
Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie gładko - przytaknął Dewar. - Czy dzisiaj będzie narada?
Rozpoczęcie programu szczepień od samego rana sprawiło, że wszyscy są przy tym zajęci.
Tuż po wpół do dziesiątej komputer Dewara wydał piknięcie, świadczące o nadejściu wiadomości. Okazało się, że była to właśnie informacja, na którą czekał. Firma budowlana pod nazwą Holt, która dawała zatrudnienie Michaelowi Kelly'emu, zdołała odszukać majstra, który przypomniał sobie, że Kelly pracował w jego grupie. Okazało się, że Michael pracował na budowie nowego osiedla luksusowych, wyjątkowo drogich domów dla kadry dyrektorskiej, które powstawało w południowo-zachodniej części miasta. Znajdowało się ono niecały kilometr od koszar Redford, pomiędzy liceum Firhill i dzielnicą Morningside. Budowa osiedla o nazwie Pines dobiegła końca, wszystkie domy były już zamieszkałe.
Dewar poczuł przypływ adrenaliny. Chwycił marynarkę i zbiegł na dół. Tam zatrzymał się jedynie na chwilę, by powiedzieć Hectorowi Wrightowi, dokąd jedzie.
Adam wjechał na teren Pines od zachodu i zatrzymał samochód, by rozejrzeć się z niewielkiej wyniosłości. Osiedle wyglądało sympatycznie, tak jak wiele mu podobnych. Dominowały wielkie, komfortowe wille, ale nie zdążyły jeszcze wyrosnąć dojrzałe ogrody, zapewniające pozory odosobnienia. Domy stały na gołej ziemi, wystawione na widok ze wszystkich stron, oddzielone od sąsiednich jedynie niewysokimi ogrodzeniami.
Dewar przyglądał się, jak jakaś młoda matka wychodzi kuchennymi drzwiami i ostrożnie stąpa po tymczasowej ścieżce z płaskich kamieni, by rozwiesić pranie na obrotowej suszarce. Malutka dziewczynka próbowała bez powodzenia ruszyć jej śladem na trójkołowym rowerku - ugrzązł przy drugim kamieniu. Mała podjęła jeszcze bardziej ryzykowną próbę przejechania po zbitej w grudy ziemi, ale wywróciła się wraz z rowerkiem na bok. Jej płacz - bardziej wynik frustracji niż potłuczeń - poniósł się w porannym powietrzu.
Dewar uznał, że nadszedł czas wysiąść i się rozejrzeć. Otworzył neseser i wyjął zabraną z urzędu podkładkę do dokumentów. Nie miała służyć żadnemu konkretnemu celowi; wziął jąjako rekwizyt. Ludzi z podkładkami uznawano za zajmujących się w pełni legalnymi i nie budzącymi zastrzeżeń czynnościami. Mogli kręcić się w najdziwniejszych miejscach, podczas gdy bez podkładek wzbudzaliby podejrzenia policji.
Denise Banyon nie miała pojęcia, gdzie dokładnie kopał Kelly, wiedziała tylko, że miejsce to znajdowało się blisko domów. Ale po której stronie? Adam ruszył wzdłuż ulicy. Po południowej stronie osiedla rosły drzewa - głównie sosny, od których wzięło nazwę. Od północy znajdowała się droga, a po jej przeciwnej stronie wznosiło się jeszcze jedno nowe osiedle. Z miejsca, w którym się teraz znajdował, nie mógł dostrzec, co jest na wschodzie, ponieważ Pines rozpościerało się na przestrzeni co najmniej czterystu metrów. Adam uznał, że najlepiej będzie pójść na północ, skrajem osiedla.
Zszedł z chodnika na połać gołej ziemi między domami a szosą. Pas gruntu miał ponad dwadzieścia metrów szerokości, ale niemal na całej długości przecinały go drogi dojazdowe do domów. Dewar krążył w tę i powrotem po pasie ziemi, posuwając się powoli na wschód. Wypatrywał śladów niedawno zasypanej dziury w ziemi, otoczonej śladami ognia.
Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, po co w ogóle to robi. Odnalezienie dziury potwierdziłoby jedynie słowa Denise, ale nie przybliżyłoby go ani o krok do odszukania człowieka, który poprosił Kelly'ego o pomoc i zabrał z wykopu fiolki. Adam zatrzymał się i pomyślał, iż szuka dziury tylko dlatego, że nie wie, co innego mógłby począć w tej sytuacji.
Po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś bacznie się mu przygląda. Mężczyzna w czapce w stylu Sherlocka Holmesa, kopiący ziemię i w ten sposób zapoczątkowujący prace nad przyszłym ogródkiem, wyprostował się i utkwił wzrok w De-warze. Adam kontynuował poszukiwania, pokonując zygzakiem teren z nadzieją, że mieszkaniec Pines przestanie się nim interesować, jednak nie przyniosło to spodziewanego rezultatu. Mężczyzna wbił szpadel w ziemię i przeszedł na jego stronę drogi.
Jakieś kłopoty? - spytał.
Raczej nie - uśmiechnął się Dewar. - Będziemy zakładać telewizję kablową, więc szukam najlepszych dróg do ciągnięcia przewodów.
- Nie prościej byłoby je pozakładać, zanim skończono budowę? - rzekł mężczyzna, marszcząc z niezadowoleniem czoło.
Nikt mnie nie pytał o zdanie - odparł Dewar tonem sugerującym, że jest tylko maleńkim trybikiem w maszynie.
No, ani ja, ani moja żona nie piszemy się na tę tandetę. I tak prawie wcale nie oglądamy telewizji.
Z wyjątkiem Davida Attenborougha i dokumentów - szepnął Dewar pod nosem.
Z wyjątkiem Davida Attenborougha i niektórych filmów dokumentalnych - uściślił mężczyzna.
Dewar zapisał coś na podkładce i spytał.
A jak pan się nazywa?
Pennel-Brown.
- Z kreseczką?
-Tak.
Dewar dorobił łącznik między ”nadęty” i ”dureń” na kartce.
- Ma pan rację, panie Pennel-Brown. Dopilnuję, by nasi ludzie nie zawracali panu głowy.
Pennel-Brown wrócił do kopania ogródka, a Adam - do penetrowania terenu. Zanim dotarł do krańca północnego obrzeża osiedla, rozbolał go kręgosłup. Zawrócił na południe wzdłuż wschodniej granicy Pines. Przystanął, by się zorientować, co znajduje się dalej po tej stronie. Widok zasłaniały mu niewycięte, zdziczałe krzewy. Tu i ówdzie przezierała spomiędzy nich siatka jakiegoś ogrodzenia, nad którą przeciągnięto drut kolczasty.
Dewar miał już ruszyć dalej wzdłuż wschodniego krańca osiedla, gdy w rozstępie wśród zieleni dostrzegł coś, co wyglądało na komin - okrągły i czerwony, taki, jaki widywało się w starych kotłowniach. Adamowi przyszło do głowy, że komin może mieć coś wspólnego z celem jego poszukiwań. Czyżby za ogrodzeniem z drutem kolczastym znajdował się jakiś budynek?
Już miał zapuścić się w zarośla, gdy spostrzegł wyłaniającego się zza rogu listonosza. Listonosz też go zauważył.
- Dzień dobry - powiedział Adam z przyjaznym uśmiechem, unosząc dłoń w geście powitania.
Listonosz przystanął, ale nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Dewar podszedł do niego.
Czy mógłby mi pan powiedzieć, co tam jest? - zapytał, wskazując ruchem głowy zarośla i komin. Listonosz rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Adam podniósł podkładkę. - Jestem geodetą. Mój klient jest zainteresowany kupnem domu w tym osiedlu - Dewar wskazał Pines. - Zanim przedstawię mu swój raport, chciałbym sprawdzić, czy nie kryją się tu jacyś straszni sąsiedzi.
Dom na sprzedaż? W Pines? Już? Przecież ważniacy dopiero się wprowadzili - rzucił ze zdziwieniem listonosz.
Pewnie kogoś zmusiła do sprzedaży ciężka dola dyrektora. Wie pan, bycie wiecznie w ruchu - westchnął Dewar.
Raczej pazerność. Pewnie wycenił chałupę na dziesięć patyków więcej, niż sam dał.
Dewar nie potrafił ocenić słuszności tej ekonomicznej analizy, ale pokiwał głową na znak zgody.
Zapewne ma pan rację. A co do tamtego miejsca...?
Nie mam pojęcia, kolego. Nikt się nim nie interesuje od czasu, gdy zacząłem tu pracować.
Więc na pewno wszystko będzie w porządku - powiedział Dewar, bazgrząc na podkładce. - Dziękuję bardzo.
Odczekał, aż listonosz zniknie z pola widzenia, nim zapuścił się w krzaki i dotarł do ogrodzenia. Zorientował się, że zabudowania po drugiej stronie istotnie są w złym stanie. Grupka niewielkich przybudówek otaczała większy budynek; wysoki komin sterczał ze środka. Chwasty przebijały się przez betonowe chodniki, zasłane potłuczonym szkłem i rdzewiejącym żelazem.
Wstępne wrażenie, że komin należał do kotłowni, potwierdziło się, ale co ona niegdyś zaopatrywała w ciepło? Brak było tabliczek czy napisów, które pozwoliłyby ustalić, czym były te zabudowania. Dewar doszedł do wniosku, że musi dokładniej przyjrzeć się budynkom. Zaczął szukać dziury w ogrodzeniu. Przejście górą było wykluczone, ponieważ drut kolczasty, chociaż zardzewiały, nadal wyglądał na dość groźny, by poharatać skórę każdemu, kto tego spróbuje. Siatka prezentowała się jednak w paru miejscach nader wątło, zwłaszcza przy kompletnie przerdzewiałych w dolnej części słupkach. Dewar wyszukał szczególnie zniszczony kołek i zaczął szarpać za siatkę. Udało się mu ją oderwać-już po trzech silnych pociągnięciach. Mógł ją teraz podnieść wystarczająco wysoko, by prze-.
śliznąć się pod nią. Obejrzawszy się jeszcze raz za siebie dla upewnienia, że nie widać go od strony osiedla, Adam położył się na ziemi i zaczął przeczołgiwać się pod ogrodzeniem. Jęknął z bólu, gdy sterczący drut zadarł mu skórę na głowie w miejscu stłuczenia. Musiał znieruchomieć na chwilę, aż czerwona mgła przestała przysłaniać mu pole widzenia.
Przepełznąwszy na drugą stronę, Dewar wstał. Zatamował krwawienie ze skaleczenia na skroni, otrzepał ubranie z kurzu i ruszył w stronę budynków.
Jego domysły się potwierdziły: istotnie miał przed sobą starą kotłownię. Świadczyły o tym dwa rdzewiejące kadłuby zbiorników ciśnieniowych. Jednak wciąż nie sposób było się zorientować, co ogrzewała kotłownia. Dewar ruszył wzdłuż wybiegających z tylnej ściany rur. Przystanął na widok stojącej na ceglanym występie pustej, wyglądającej na nową, puszki po piwie marki Tennent Super. Stała pionowo na niskim murku, nie rzucono jej więc przez siatkę od strony drogi. Dewar pomyślał, że zostawiły jątutaj jakieś nastolatki. Miejsce tego rodzaju mogło stanowić atrakcję dla wyrostków, ale poza pojedynczą puszką po piwie nie było widać żadnych śladów sobotnich uciech.
Adam ruszył wzdłuż tego, co uznał za główny rurociąg wybiegający z kotłowni. Przebiegał on nad ziemią mniej więcej na odcinku dwudziestu metrów, po czym niknął w gruncie pośród chaszczy na wschód do zabudowań. Oznaczało to, że dalej sieć rur biegła pod powierzchnią ziemi. Dewar zaczął rozglądać się za drogą, którą można by się tam dostać, i dojrzał żelazny właz, niemal całkowicie skryty wśród gałęzi czarnej topoli. Chwycił za rączkę i odciągnął ciężką klapę na bok. Ku jego zdumieniu, odsunęła się zdumiewająco łatwo; spodziewał się, że zaklinowała ją rdza.
Dewar zajrzał w głąb opadającego pionowo dwa metry szybu, który łączył się z podziemnym tunelem o łukowatym sklepieniu. Ciąg żelaznych szczebli wpuszczonych w ścianę szybu zapraszał do zejścia, jednak Adam nie zaciągnął klapy za sobą. Zamierzał jedynie zajrzeć do wylotu tunelu i wrócić do samochodu po latarkę. Z zaskoczeniem stwierdził wszakże, że w przejściu nie jest zupełnie ciemno: ciąg malutkich okienek w jego sklepieniu wpuszczał do środka dość światła, by można się weń zapuścić.
Adam zorientował się, że miał rację co do przebiegu sieci ciepłowniczej. Wzdłuż sklepienia i ścian tunelu ciągnęły się długie odcinki stalowych rur, na których tu i ówdzie znajdowały się manometry. Rury były zimne i wilgotne; wskazówki manometrów stały na zerze. Nagle z mroku wypadł szczur, przebiegł po jego stopach i pierzchnął w ciemności. Dewar pomyślał, że nie grozi mu samotność.
Ruszył dalej tunelem, obliczając w myślach, gdzie znajduje się w stosunku do osiedla. Oceniał, że dotarł właśnie do jego wschodniego krańca, gdy korytarz się skończył. Adamowi zagrodziła drogę ściana z nowszych niż pozostałe cegieł. Domyślił się, że budowniczowie Pines zamurowali stary tunel, gdy kładziono fundamenty pod nowe domy. Na tym jednak sieć podziemnych korytarzy się nie kończyła - w lewo odchodził mniejszy tunel.
Tu również było dość światła, by posuwać się dalej. Po pokonaniu kolejnych dwudziestu metrów Dewar się zatrzymał. Wyczuł nowy zapach. Wciągnął nosem
powietrze, by się upewnić. Nie było wątpliwości: czuć było woń tytoniu. Pod ziemią był ktoś jeszcze.
Dewar ruszył ostrożnie dalej; serce biło mu znacznie szybciej. Zapach przybierał na sile, natomiast Adam szedł coraz wolniej. Tunel rozszerzył się w prostokątne pomieszczenie, gdzie, jak się domyślił, dostrzegłszy resztki maszynerii, znajdowała się niegdyś pomocnicza pompownia. Przyglądał się jej dokładniej, gdy z tyłu na jego szyi zacisnęła się para rąk.
- Mam cię, bydlaku! - wychrypiał czyjś głos prosto w ucho Adama. - Nie dostaniesz mnie, tak jak zabiłeś Tama!
Dewar rąbnął obydwoma łokciami napastnika w brzuch. Mężczyzna puścił ze sieknięciem jego gardło. Adam obrócił się, jednak przeciwnik uderzył go głową w twarz z taką siłą, że Dewar zatoczył się do tyłu. Napastnik przypadł znowu do niego: niewyraźna postać ze zmierzwionymi włosami i cuchnącym oddechem, wiedziona czystą nienawiścią.
Adam uderzył obiema pięściami mężczyznę w skronie, dzięki czemu zyskał przewagę w walce. Dla pewności rąbnął przeciwnika w brzuch. Mężczyzna runął na podłoże jak wór ziemniaków.
- O co ci chodzi, do cholery? - zapytał Dewar z irytacją.
Światła było dość, by zdołał ujrzeć, że napastnik ma na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, nierówno zapięty - najprawdopodobniej na paru warstwach ubrania. Mężczyzna miał zwichrzoną kępę brudnych, siwych włosów i sterczącą na wszystkie strony z twarzy brodę. Wyglądało na to, że jest koczującym w tunelu włóczęgą. Jasna stawała się dzięki temu obecność puszki po piwie.
- Zabiłeś Tama, ty draniu, a teraz... teraz zabijesz mnie - wysiekał mężczyzna. Na poły płakał, na poły walczył o odzyskanie tchu, ściskając się za brzuch.
Dewar pożałował, że uderzył go tak silnie.
- Nigdy cię nie widziałem na oczy - powiedział. -1 kto to jest Tam?
Nie pieprz mi takich głodnych kawałków! Kurwa, co komu szkodziliśmy? No? Odpowiedz mi!
Co to za miejsce?
Nie pieprz mi takich...
Mężczyzna urwał w pół zdania, gdy zirytowany impasem w rozmowie Dewar chwycił go za klapy płaszcza i przysunął swoją twarz do jego twarzy.
Po prostu odpowiedz mi na pytanie - rzucił chrapliwie.
Tunele.
Jakie tunele?
Szpitala Miejskiego, baranie.
W głowie Dewara rozbrzmiały dzwonki alarmowe.
Szpitala Miejskiego? - powtórzył. - To znaczy, że te domy wybudowano na terenie, na którym znajdował się wcześniej szpital?
Każdy głupi to wie.
Dewarowi zakręciło się w głowie, gdy zdał sobie sprawę z implikacji tego faktu. Znalazł nie tajną bazę wojskową, ale siedzibę dawnego szpitala - tego właśnie, w którym leczono przypadki chorób zakaźnych. Przypomniał sobie, że powiedział
mu to George Ferguson w laboratorium Stevena Malloya. Ferguson pracował w Szpitalu Miejskim przez trzydzieści lat, i właśnie w tym miejscu odkopano fiolki z wirusem ospy. Wszystko układało się w spójną całość. Ferguson stanowił brakujące ogniwo powiązania z instytutem - dobry, stary George Ferguson!
Wirus nie został zrekonstruowany przy użyciu najnowocześniejszej techniki w instytucie ani nie pochodził z tajnego ośrodka badawczego z czasów wojny; pochodził ze starego szpitala zakaźnego, z miejsca, w którym leczono większość schorzeń, jakie kiedykolwiek trapiły ludzkość.
Opowiedz mi o Tamie - rzekł Dewar do leżącego na ziemi mężczyzny.
Mieszkaliśmy tu od ponad trzech lat. Było ciepło, a nawet kiedy wyłączyli ogrzewanie, mimo wszystko bardziej nam to pasowało niż włażenie w dupę po kościołach, żeby wydębić miskę zupy.
Co się później stało?
Mężczyzna wyciągnął powoli rękę w górę.
- Tam - powiedział i rzucił Dewarowi paczkę zapałek. - Będziesz ich potrzebował.
Adam zmarszczył czoło, ale usłuchał wskazówki włóczęgi. Poruszał się jednak ostrożnie na wypadek jakiejś pułapki. Po lewej znajdowała się ciemna nisza. Dewar przez chwilę doznał wrażenia, że nie jest w niej sam. Włosy stanęły mu dęba na karku. Wyjął zapałkę. Gdy zapłonęła, dojrzał przypominające szmacianą lalkę, wsparte o ścianę zwęglone zwłoki mężczyzny. Skóra była niemal w całości zdarta z czaszki trupa. Jego palce drgnęły, gdy wyprysnął spomiędzy nich szczur, który zniknął w ciemnościach.
- Jezu Chryste - mruknął Dewar, przyciskając dłoń do ust.
Czuł, że cały dygocze. Wrócił do wciąż leżącego na ziemi włóczęgi.
Dlaczego go tu trzymasz? - zapytał stanowczo.
Nie mogłem zdecydować się na model trumny - padła kwaśna odpowiedź. - Jak o tym doniosę, stracę chałupę.
Co się tu stało?
Którejś nocy przyjechała koparka. Myśleliśmy, że budowlańcy chcą zasypać i ten kawałek tunelu, więc zaszyliśmy się z Tamem głębiej, ale koparka odjechała, no to wyleźliśmy z powrotem. Następnej nocy, kiedyśmy spali, jakiś drań nalał ropy do dziury. Tam spalił się żywcem, biedaczysko.
Którędy dokładnie ten człowiek wlał ropę?
O tam.
Dewar znów popatrzył tam, gdzie wskazywał włóczęga. Minął niszę z koszmarnym lokatorem i natrafił na zwał ziemi blokujący dalszą drogę. Zorientował się, że ziemia znajduje się tu od niedawna - wciąż jeszcze była wilgotna. Pachniała świeżością, jak ogród po deszczu. Czuć było jednak również woń spalenizny. Adam zaczął rozgarniać ją stopą, jednak wkrótce zrezygnował, przynosiło to bowiem mizerne rezultaty. Znalazł kawałek kształtownika, służący niegdyś za wspornik dla rury, i wykorzystał go jako łopatę.
Pierwszą oznaką sukcesu był powiew chłodnego, świeżego powietrza, który poczuł na policzku. Zachęciło go to do wzmożenia wysiłków. Wreszcie udało mu
się utorować sobie drogę na zewnątrz. Podciągnął się w górę, usiadł na trawie i przez chwilę zaglądał w wykopaną przez Michaela Kelly'ego dziurę. Wstał i rozejrzał się, by ustalić, gdzie się znalazł. Zorientował się, że jest na północno-wschodnim skraju osiedla Pines, około dwudziestu pięciu metrów na północ od najbliższego domu. Ocenił, że to wystarczy, by na tej podstawie ustalić, jaka część szpitala znajdowała się tu w przeszłości, czuł jednak, że zna już odpowiedź na to pytanie. Był gotów się założyć, że chodziło o stare laboratorium mikrobiologiczne, w którym tak długo pracował George Ferguson. Zostało zrównane z ziemią, ale podziemne tunele, którymi biegły rury z parą i ciepłą wodą, pozostały nietknięte, ponieważ firma budowlana nie zamierzała niczego stawiać w tym miejscu. Ferguson musiał przypomnieć sobie o jakimś miejscu, gdzie w przeszłości przechowywano kultury wirusów, i postanowił sobie trochę dorobić.
Dewar postanowił wrócić tą samą drogą, którą tu przybył. Czuł się w obowiązku zrobić coś z włóczęgą: chciał go zapewnić, że nikt nie chciał zabić jego przyjaciela, że był to wypadek. Prawdą było jednak i to, że włóczęga nie mógł tu pozostać. Trzeba było przeprowadzić szczegółową inspekcję sieci tuneli na wypadek, gdyby George Ferguson nie zniszczył wszystkiego, co się znajdowało w starym schowku. Tunele i tak najprawdopodobniej czekało zasypanie.
Adam zeskoczył pod ziemię i zepchnął luźną ziemię tak, by ktokolwiek wyprowadzający psa mógł dostrzec co najwyżej zagłębienie gruntu. Gdy wrócił do miejsca, w którym zostawił włóczęgę, nikogo tam nie było. Dewar zastanowił się, czy go nie odszukać, ale zrezygnował z tego. Mężczyzna żył poza nawiasem społeczeństwa - skoro tak chciał, nie należało mu odbierać tego prawa. Adam miał o wiele pilniejsze problemy na głowie. Dotarł do porzuconej kotłowni i wyszedł na górę przez właz. Wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Stevena Malloya.
Tak jak się spodziewał, Malloy odezwał się oschłym tonem, lecz Adam nie miał czasu na przeprosiny za poprzednią noc.
Jesteś sam? - zapytał.
Tak - odparł zaskoczony Malloy. - Dlaczego pytasz?
Ponieważ człowiek, którego szukaliśmy, to George Ferguson. Jest w instytucie?
Co?! - zawołał Malloy. - Na miłość boską, skąd ci to przyszło...
Jest dzisiaj w instytucie?
Ma zwolnienie lekarskie.
Co? - wykrzyknął tym razem Dewar.
- Ostatnio nie jest sobą. Powiedziałem, żeby wziął sobie trochę wolnego, bez względu na to, co go gnębi.
Jezu! - jęknął Dewar. - Wiem dobrze, co go gnębi. Znasz jego adres?
Oczywiście.
Zabiorę cię spod instytutu i pojedziemy, żeby skonfrontować go z faktami. Szczegóły opowiem ci po drodze.
Po prostu nie potrafię uwierzyć, że George miał cokolwiek wspólnego z...
Wierz mi, jest winny jak wszyscy diabli - odparł Dewar.
Adam zaczął ponownie przeciskać się pod siatką, gdy przyszło mu do głowy, że powinna istnieć o wiele wygodniejsza droga na zewnątrz - ta, z której od jakiegoś czasu korzystali włóczęga i jego przyjaciel. Ruszył wzdłuż ogrodzenia, przyglądając się wszystkim słupkom. Wreszcie dostrzegł taki, który wydawał się obluzowany. W tym samym miejscu kończył sią również jeden odcinek siatki i zaczynał następny. Słupek dał się wyciągnąć bez większego trudu, dzięki czemu siatkę między nim a następnym można było odchylić jak wrota.
- Dobra nasza - mruknął Dewar, wsadził słupek na miejsce i pospieszył do samochodu.
25
Gdy Dewar zahamował pod budynkiem instytutu, Malloy już na niego czekał.
Wyglądasz, jakbyś wracał z wojny - powiedział Steve, kiedy Adam wysiadł z samochodu i trzasnął drzwiami.
Mam za sobą ciężki dzień - odparł Dewar. - Dokąd jedziemy?
Barberton Hill Rise siedemnaście.
Nic mi to nie mówi.
Najpierw pojedziesz na zachód. To osiedle po drugiej stronie Colinton. Naprawdę jesteś pewny, że musimy to zrobić? George ma dość powodów do zmartwień, by pogrążać go jeszcze bardziej w błocie.
Dewar opowiedział Malloyowi, czego dowiedział się w Pines.
Chryste!- westchnął Malloy. - Co go opętało?
Pieniądze, co by innego - odparł Dewar głucho.
- Ale dlaczego Irakijczycy w ogóle skontaktowali się z George'em? Nie mogli wiedzieć o zapomnianych zapasach wirusa w starym szpitalu.
-1 nie wiedzieli. To Ferguson musiał do nich dotrzeć. Domyślam się, że Ali Hammadi zwierzył się George'owi, kiedy zaproponowano mu zrekonstruowanie wirusa. Przecież przyjaźnili się ze sobą, prawda?
Od czasu do czasu wybierali się na piwo - przytaknął Malloy.
Kiedy Ali odebrał sobie życie, Ferguson musiał potraktować to jako szansę dla siebie i zaproponował Irakijczykom dostarczenie tego, czego chcieli - chociaż z innego źródła.
- I pomyśleć, że to wszystko po prostu leżało sobie w ziemi. Jezu!
- Trzydzieści lat temu nie było żadnych przepisów, określających, co wolno, a czego nie wolno trzymać w laboratoriach. Każdy ze szpitali miał własny regulamin i samodzielnie ustalał zasady postępowania. Kwestiami bezpieczeństwa zajmowali się konsultanci poszczególnych placówek, a nie komitety ustawodawcze i rządy. Przypuszczam, że w miarę upływu czasu kolejni pracownicy przechodzili
na emeryturę i umierali, wobec czego o starych kulturach po prostu zapomniano lub nie zwracano na nie uwagi, skoro przechowywane były w mało ważnych zakątkach w rodzaju strychów czy piwnic. Wiele dawnych szpitali było pobudowanych tak zawile, jak średniowieczne zaniki. Wystarczyło, że Ferguson przypomniał sobie o starym składzie w piwnicy Szpitala Miejskiego.
- Skręć tu w lewo - powiedział Malloy, gdy dotarli do skrzyżowania. Dewar zwolnił i wjechał w podmiejską uliczkę, po której obu stronach znajdowały się niewielkie, na poły odosobnione wille.
George mieszka mniej więcej w połowie ulicy, po prawej - powiedział Malloy. - Dom ma zielone drzwi.
Byłeś tu już kiedyś?
Parę razy odwoziłem go do domu po przyjęciach w laboratorium... Można by powiedzieć, że George zawsze idzie na całość, prawda?
Dewar zatrzymał się kawałek przed willą.
Czujesz się na siłach pójść tam tylko ze mną czy mam wezwać policję?
George i ja zawsze się dogadywaliśmy - odparł cicho Malloy. - Chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia, zanim podejmiemy jakiekolwiek inne kroki.
Idąc ścieżką przez ogródek posesji pod numerem siedemnastym, Dewar mimowolnie pomyślał, że okoliczności nie mogły ułożyć się dziwaczniej. Szykował się do wejścia do przeciętnego, podmiejskiego domku, by oskarżyć jego mieszkańca o powtórne sprowadzenie na świat plagi ospy i udział w spisku, który miał pchnąć Bliski Wschód w objęcia wojny.
Drzwi otworzyła niska, siwowłosa kobieta. Rozpoznała Malloya i uśmiechnęła się.
Steven! Co cię tu sprowadza? George właśnie wyszedł? Chodzi o coś ważnego?
Wyszedł?
Uśmiech na twarzy kobiety przygasł - uświadomiła sobie napięcie Malloya.
- Może lepiej wejdziecie panowie do środka? - zapytała.
Wprowadziła obu mężczyzn do niewielkiego, zatłoczonego saloniku. Wrażenie to powodował głównie staromodny komplet wielkich mebli w stylu Chesterfield oraz siedzący bezwładnie w jednym z foteli chłopak ze sterczącymi włosami i wystającym z ust językiem. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i silną budowę ciała, ale było wyraźnie widać, że jest upośledzony umysłowo.
Nie zwracajcie uwagi na Malcolma - powiedziała Joyce Ferguson z bladym uśmiechem. - Cieszy się, gdy może oglądać telewizję.
To doktor Dewar - przedstawił Adama Malloy. - Przyjechał z Londynu, żeby zbadać przyczyny epidemii ospy.
Miło mi pana poznać - odparła uprzejmie Joyce.
Dokąd pojechał George? - zapytał Steven.
Nie jestem pewna, ale wydawał się z czegoś bardzo zadowolony. Powiedział... - Głos Joyce przygasł. - Ma kłopoty, prawda? Och, mój Boże, co się stało? Co takiego narobił?
Co powiedział, pani Ferguson? - zapytał Dewar, chcąc, by kobieta dokończyła rozpoczęte wcześniej zdanie.
Powiedział... - w oczach Joyce Ferguson pojawił się nieobecny wyraz. - Powiedział, że mu się udało i że nie będziemy musieli się już o nic martwić...
Koniec naszych kłopotów...
Dewar i Malloy popatrzyli po sobie.
- Nie ma pani pojęcia, dokąd pojechał? Na pewno?
Joyce pokręciła głową. Malcolm zagulgotał głośno - rozbawiło go coś, co zobaczył w telewizji. Joyce nie odrywała wzroku od obu mężczyzn.
- Czy wyjeżdżając, zabrał cokolwiek ze sobą? - zapytał Dewar. Spojrzenie Joyce zdradzało, że jest zdumiona, skąd Adam to wie.
- Wyniósł z garażu jakieś pudło, ale nie mam pojęcia, co było w środku. - Malloy popatrzył na nią uważniej, więc dodała: - Chyba coś, nad czym pracował.
Ale nie masz pojęcia, co takiego? Joyce ponownie pokręciła głową.
Gdzie nad tym pracował? - zapytał Dewar.
W garażu.
Moglibyśmy tam zajrzeć?
Jest zamknięty. Włamano się do wielu domów w okolicy, więc... - Słowa zamarły jej na wargach.
Ma pani klucz?
Trzyma go George. Och, mój Boże, cóż on nawyprawiał? Malloy otoczył kobietę ramieniem.
Joyce, masz w domu jakieś narzędzia?
W szafce w holu.
Dewar poszedł się rozejrzeć i wrócił z kluczem szwedzkim i długą łyżką do opon. Dał znać skinieniem głowy Malloyowi, by został z Joyce. Wyszedł na zewnątrz. Wystarczyło jedno szarpnięcie łyżką, by wyrwać z drzwi garażu jedno z podtrzymujących kłódkę uszek. Adam otworzył drzwi, wszedł do środka i na-macał wyłącznik światła. Stwierdził, że garaż został przerobiony na małe, dobrze wyposażone laboratorium.
Malloy, który również przeszedł do garażu, zatrzymał się oszołomiony na progu.
Nic dziwnego, że mieliśmy manko przy rozliczaniu się z dotacji - mruknął.
Powiedz mi, że to nieprawda - rzekł Dewar. - Powiedz mi, że Ferguson nie mógł tu trzymać wirusa ospy.
Obydwaj mężczyźni podeszli do głównego stołu laboratoryjnego, zainstalowanego pod tylną ścianą. Malloy przyjrzał się wyposażeniu i zmarszczył czoło.
Niestety, obawiam się, że właśnie tym się zajmował. To wszystko urządzenia, jakich potrzeba do hodowli kultur wirusowych. George musiał robić posiewy wirusów ze starych fiolek. Jeśli zna się odpowiednią technikę - a George znał ją na pewno - dość łatwo wyhodować duże ilości wirusa. Jeżeli tylko dostanie się choć odrobinę materiału, nie sprawia to wielkich trudności, bo wirusy ospy są bardzo mało wymagające.
A niebezpieczeństwo?
- George to pierwszorzędny laborant. Od dziesięcioleci pracował przy wirusach. Hodowanie zwykłych kultur jest o wiele mniej niebezpieczne niż próby rekonstrukcji wirusa z fragmentów DNA.
Dewar rozejrzał się po rozmaitych naczyniach laboratoryjnych i probówkach. z tyłu stołu stało kilka buteleczek z przejrzystym płynem oraz parę mniejszych, z cieczą o słomkowej barwie. Wyglądało to bardzo prozaicznie; nadałoby się na wyposażenie zestawu do chemii dla ambitnego dzieciaka.
- Gdzie jest wirus?
- Nie ma go tutaj - odparł Malloy. - W tych buteleczkach znajduje się sterylny bufor i pożywka dla kultur. Żadna z nich na pewno nie została zainfekowana wirusem, ale popatrz tutaj. - Pochyliwszy się, Dewar przyjrzał się dokładniej pełnemu czerwonego roztworu naczyniu, w którym pływały okruchy paru potłuczonych fiolek. - To środek odkażający - stwierdził Malloy. - Wrzucał tu stare fiolki po opróżnieniu ich z zawartości, ale gdzie są nowe kultury?
Och, Chryste, ma je właśnie w pudle, które zabrał ze sobą! - wykrzyknął Dewar. - To właśnie miał na myśli, kiedy powiedział żonie, że skończyły się ich kłopoty. Pojechał przekazać je Irakijczykom!
Ale dokąd?
Dewar wyciągnął telefon i wybrał numer Barrona.
Czy coś się u was dzieje?
Dzisiaj na razie jeszcze nikt nie wychodził, jeżeli o to panu chodzi, ale i tak jest na to trochę za wcześnie. Nasi przyjaciele wybierają się do kawiarni zwykle tuż przed czwartą.
Jest pan absolutnie pewny, że żaden z Irakijczyków nie opuszczał budynku?
Całkowicie. Dlaczego pan pyta? Dowiedział się pan czegoś, o czym nie wiem?
Wirus jest już w drodze. Przekazanie ma nastąpić dzisiaj.
Gdzie?
Nie wiem. Pan i pańscy ludzie musicie śledzić każdego Irakijczyka, który wyjdzie z budynku - i na miłość boską, nie wolno wam ich zgubić!
Zrozumiałem. Zadzwonię, jeżeli coś zacznie się dziać.
Co teraz? - zapytał Malloy.
Czy Ferguson ma samochód?
Forda escorta.
W takim razie na pewno nim pojechał, bo nie ma go pod domem. Zdobądź od żony numer rejestracyjny, ja zadzwonię na policję i ostrzegę ich, co się dzieje.
Malloy wszedł do domu, natomiast Dewar rozejrzał się po raz ostatni po garażu. Postarał się założyć kłódkę na urwane ucho jak najlepiej. Nie musiał się spieszyć - Malloy wciąż był w domu.
- Przepraszam - powiedział, kiedy wreszcie wyszedł. - Joyce nie potrafiła przypomnieć sobie numeru. Jest w nie najlepszym stanie. Musiała poszukać w papierach.
Dewar przekazał policji szczegółowy opis samochodu i wydał polecenie, by zawiadomiono go natychmiast po jego zlokalizowaniu. Pod żadnym warunkiem nie wolno było zatrzymywać wozu ani puszczać się w pościg za kierowcą. Dewar
powtórzył ten zakaz, by nie doszło do nieporozumień. Nie chciał, by spłoszony Ferguson popełnił jakieś głupstwo - nie można było do tego dopuścić, zważywszy na to, jaki bagaż wiózł ze sobą.
Dewar i Malloy zawrócili w stronę centrum. Nie bardzo wiedzieli, co mają robić do czasu ustalenia miejsca pobytu Fergusona lub podjęcia jakichś działań przez Irakijczyków. Adam niecierpliwił się coraz bardziej z każdą mijającą minutą. Zerknął na zegarek.
- Dlaczego policja tak się grzebie? - poskarżył się. - Na pewno już znaleźli samochód Fergusona.
Zadzwonił na komendę, by to sprawdzić, ale samochodu do tej pory nie zauważono.
Może nie ma go na ulicach? - zasugerował Malloy.
Myślisz, że gdzieś parkuje? - spytał Dewar.
Zadzwonił raz jeszcze na policję i polecił sprawdzić również wszystkie parkingi w mieście.
- To sprawa bezwzględnie najwyższej wagi!
Minęło kolejne pół godziny. Dewar i Malloy krążyli samochodem po śródmieściu, czekając na nowe informacje. Za dwadzieścia czwarta zadzwonił Barron.
Siddiqui i Abbas właśnie wyszli z budynku. - Nie zgubcie ich!
Mało prawdopodobne - odparł Barron. - Są pieszo. - Co?
Wygląda na to, że jak zwykle idą tylko za róg do kawiarni.
Cholera! - jęknął Dewar.
Nie mógł sobie wyobrazić żadnego scenariusza zdarzeń, w którym Irakijczycy nie braliby udziału. Oparł łokieć na występie pod oknem i przyłożył dłoń grzbietem do czoła, pogrążając się w zadumie.
Wiem! - wykrzyknął po paru chwilach.
Słucham? - zapytał Malloy.
- Kawiarnia! Bookstop Cafe! Tam właśnie dojdzie do przekazania wirusa! To jedyne miejsce, gdzie obecność Irakijczyków nie wzbudza podejrzeń. Sami się o to postarali, przychodząc tam codziennie. Są stałymi gośćmi! Ferguson na pewno tam właśnie się z nimi spotka. Gazu!
Malloy przyspieszył. Dewar zadzwonił do Barrona.
Przekazanie ma nastąpić w Bookstop Cafe - powiedział. - Osobą, z którą skontaktowali się Irakijczycy, jest George Ferguson, biały mężczyzna, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, rude włosy, po pięćdziesiątce. Jest tam?
Zrozumiałem. - Zapadła długa chwila ciszy. Malloy skręcił w Hanover Street i zatrzymał się przed światłami. - Odpowiadający temu opisowi mężczyzna znajduje się w tej chwili w kawiarni - powiedział wreszcie Barron.
Jego samochód jest na zewnątrz? - zapytał Dewar; nie wiedział, czy Ferguson zabrał kultury wirusa ze sobą czy zostawił je w wozie. - Biały ford escort - rzekł i podał numer rejestracyjny.
Nie - odparł Barron. - Co mamy zrobić?
Ferguson i Irakijczycy nie mogą opuścić kawiarni. Dopóki siedzą w środku, nie podejmujcie żadnych działań. Przede wszystkim musimy odnaleźć samochód. Jeśli szczęście nam sprzyja, wirus jest w bagażniku. Gdy go odzyskamy, możecie się nimi zająć.
Dewar jeszcze raz zadzwonił na policję i polecił, by poszukiwania samochodu Fergusona skoncentrować w okolicach Bookstop Cafć, jednak funkcjonariusze pod żadnych pozorem nie mogą pokazywać się przed kawiarnią.
Minęło dziesięć minut; wozu nadal nie odnaleziono. Dewar czuł, że pot występuje mu na czoło.
- Szybciej! Szybciej! - mamrotał ze zniecierpliwieniem.
Parkowali w tej chwili na Forest Road; kawiarnia była tuż za rogiem. Zniecierpliwienie zmusiło Adama do wyjścia z samochodu. Podszedł do końca ulicy i dostrzegł obserwującego kawiarnię Barrona. Zadzwonił do niego.
Wciąż są w środku?
Rozmawiają i śmieją się, jak co dzień.
A Ferguson?
Przyłączył się do nich. Położył na stole parę książek, które właśnie kupił. Pozornie wszystko wygląda tak, jakby zdecydował się wypić filiżankę kawy przed wyjściem i przy okazji gawędzi z ludźmi przy sąsiednim stoliku.
Ma tylko książki? Nie położył obok siebie jakiegoś pudełka czy paczki?
O ile mogę dostrzec, nie.
Dewar popatrzył jeszcze raz w stronę Barrona. Wywiadowca obserwował kawiarnię spod wejścia do jednego z budynków akademii medycznej naprzeciwko. Akademia! - wpadło do głowy Adamowi. Policja na pewno nie sprawdzała parkingu na jej dziedzińcu. Być może właśnie tam Ferguson zostawił swój samochód. Dewar przekazał to Barronowi.
Mam to sprawdzić?
Nie, niech pan nie spuszcza oka z kawiarni. Może zaraz będą wychodzić. Przejdę za róg, na drugą stronę ulicy. Będę w ich polu widzenia tylko przez kilka sekund. Jeżeli nadal rozmawiają, to pewnie mi się uda.
Dewar postawił kołnierz, wetknął ręce w kieszenie i ruszył do skrzyżowania przy Teviot Place. Przebiegł przez ulicę i wybrał chwilę, gdy obok przejeżdżał autobus, by podbiec do wejścia gmachu akademii. Autobus uniemożliwił dostrzeżenie go z kawiarni. Adam rozejrzał się po zaparkowanych na dziedzińcu samochodach. Krążył wśród nich mężczyzna w uniformie, sprawdzający zatknięte za szyby przepustki. W przeciwległym kącie dziedzińca, najbliżej budynku, stał biały ford escort. Dewar nie mógł dojrzeć numeru, ale był pewien, że się zgadza. Pospieszył w tę stronę i stwierdził, że się nie mylił.
Powiadomił Barrona i policję o odnalezieniu wozu. Potrzebował pomocy, by jak najszybciej dostać się do wnętrza samochodu, ale nie chciał, by na dziedziniec zajechał rozpędzony radiowóz z wyjącą syreną i wysypującymi się z niego umundurowanymi funkcjonariuszami.
Barron powiedział, że podeśle jednego ze swoich ludzi. Wywiadowca był ubrany po cywilnemu, więc nie mógł wzbudzić podejrzeń. Prezentował się jeszcze bardziej pospolicie niż ford escort.
Kiedy? - zapytał Dewar.
Za mniej więcej pół minuty - odparł Barron. - Agent obserwuje ze mną kawiarnię.
Włamanie się do wozu zajęło wywiadowcy kolejne trzydzieści sekund. Dewar przejrzał wnętrze, nie znalazł tam jednak niczego. Odblokował klapę bagażnika i obiegł samochód, by do niego zajrzeć. Była tam tylko mata, parę narzędzi i składane krzesełko.
Cholera, cholera, cholera! - wykrzyknął Dewar. - Zabrał paczkę ze sobą, więc musi mieć ją ze sobą.
W kawiarni? - zapytał agent, chcąc się upewnić.
Dewar kiwnął głową. Zadzwonił do Barrona i wyjaśnił, że niczego nie znalazł w samochodzie.
Tego nam tylko brakowało - rzekł agent.
Sam pan powiedział, że nie ma niczego przy sobie.
Widzę jedynie blat stolika. Równie dobrze mógł postawić torbę czy pudełko przy nodze.
O, kurwa! - jęknął stojący obok Dewara agent. Adam obejrzał się na niego i podążył za jego wzrokiem. Starszy mężczyzna, sprawdzający pozwolenia na parkowanie, przyglądał się im teraz z telefonem przy uchu. - Dzwoni na policję! - powiedział agent. - Myśli, że chcemy ukraść tego escorta!
Dewar zadzwonił na policję, by odwołać zgłoszenie się na wezwanie, ale w tej samej chwili rozległo się narastające wycie syren radiowozów.
- Odwołajcie ich! - krzyknął do słuchawki, ale było już za późno.
Dwa policyjne wozy wpadły na Teviot Place; goście kawiarni na pewno zdawali sobie sprawę z ich przybycia. Siddiqui i Abbas ruszyli do wyjścia.
Barron rozkazał swoim ludziom zatrzymanie Arabów w kawiarni. Dewar wybiegł przed budynek akademii, pozostawiając poradzenie sobie z policją agentowi.
- Odbierzcie paczkę z wirusem! - wrzasnął do Barrona. - Dajcie sobie spokój z całą resztą, odbierzcie tylko paczkę!
Adam wpadł do kawiarni jako ostatni. Pobladły Ferguson siedział w kącie jak sparaliżowany. Jeden z ludzi Barrona wyszarpnął spod stolika pudło, które osłaniał własnym ciałem. Pozostali agenci mieli wyciągniętą broń. Siddiqui usiadł spokojnie na krześle, jak gdyby nic się nie stało. Abbas był wyraźnie bardziej zaniepokojony, ale on również zajął miejsce przy stoliku.
- Tego właśnie pan szukał? - zapytał Barron Dewara.
Agent odsunął się, pozwalając Adamowi zajrzeć do pudełka. Otworzywszy je, Dewar zobaczył w środku sześć buteleczek.
- Chyba tak - powiedział. Popatrzył na Fergusona i wypalił: - No co, mam rację? To wirus ospy?
Ferguson pokiwał głową z miną zbitego psa, po czym wlepił wzrok w podłogę. Dewar przysiadł przed Siddiquim i popatrzył mu w oczy.
-1 co, profesorze? A pan co ma nam do powiedzenia? Siddiqui spojrzał na niego z pogardą.
Jestem irackim obywatelem i przyjechałem tutaj opiekować się studentami z mojego kraju. Nie mam nic do powiedzenia.
Nawet na temat znajomości z obecnym tu panem Fergusonem? - zapytał Dewar.
Nigdy w życiu nie widziałem tego człowieka - odparł Siddiqui, obejrzawszy się na laboranta. - Wszedł do kawiarni, gdy jak co dzień po południu piłem tu z przyjacielem kawę. Chciałbym już wyjść.
Zakłamany sukinsyn - rzucił Ferguson.
Dewar podniósł stojącą obok nogi krzesła Siddiquiego walizeczkę, położył ją na stole i otworzył.
- Protestuję... - zawołał Siddiqui, jednak Dewar zignorował jego sprzeciw. Uchylił wieko. W walizce było pełno angielskich banknotów.
- No proszę - powiedział. - O ile sobie przypominam, kawa ma tu rozsądną cenę. Chyba będzie się pan musiał wytłumaczyć.
Siddiqui zapanował nad nerwami, ale Abbas nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła, przeskoczył kontuar, chwycił nóż i przycisnął go do gardła młodej kobiecie - właścicielce kawiarni, która przyglądała się z oszołomieniem rozwojowi wypadków.
Siddiqui wyrzucił z siebie po arabsku coś, co nie brzmiało zbyt pochlebnie, lecz Abbas najwyraźniej postanowił za wszelką cenę odzyskać wolność.
Puść Susan - powiedział Siddiqui, tym razem po angielsku. - Zawsze grzecznie nas traktowała. Może nawet zdoła wybaczyć ci to nieporozumienie... Ale masz ją puścić!
Rzućcie broń! - zawołał Abbas, ignorując słowa Siddiquiego, jego obłędny wzrok przywodził na myśl schwytane w potrzask zwierzę.
Przykro mi, ale nie zastosujemy się do pańskiego życzenia - odparł spokojnie Barron.
Zabiję ją! - zagroził Abbas.
Mam nadzieję, że nie, ale tak czy owak nie rzucimy broni.
W telewizji tak nie mówią! - poskarżyła się Susan, walcząc o oddech z powodu zaciśniętego na jej gardle ramienia Abbasa.
Mówię poważnie! - zagroził powtórnie Irakijczyk.
Ja również - kontynuował Barron. - Wirus jest w naszych rękach. Gdybyśmy rzucili broń, oznaczałoby to, że go stracimy. A na to nie możemy sobie pozwolić. Zabicie tej młodej damy nic ci nie da, bo wtedy sam cię zastrzelę.
Nie chcę wirusa! To Siddiquiemu na nim zależy. To on wszystko zaplanował!
- Zamknij się! - warknął profesor, po raz pierwszy tracąc opanowanie. Dewar starał się złowić spojrzenie właścicielki kawiarni. Impas pomiędzy
Barronem i Abbasem trwał nadal. Adamowi wreszcie się udało; chciał zwrócić uwagę kobiety na stojące przed nią na kontuarze dzbanki z parującą kawą. Właścicielka miała właśnie roznieść je gościom, gdy rozpętało się piekło. Dewar wyczuł, że zrozumiała, o co mu chodziło.
- Rzućcie broń! - powtórzył coraz bardziej zdesperowany Abbas.
-Nie da rady - odparł Barron.
Dewar skinął głową. Dziewczyna chwyciła jeden z dzbanków i chlusnęła zawartością Abbasowi w twarz. Irakijczyk ryknął z bólu, gdy gorący płyn zalał mu oczy, i upuścił nóż. Adam przeskoczył przez kontuar i powalił Abbasa na podłogę. Dwóch ludzi Barrona przejęło po chwili od niego pilnowanie Irakijczyka.
- Nic się pani nie stało? - zapytał Dewar kobietę, która przyciskała obydwie dłonie do twarzy.
Skinęła głową.
Możemy wyprowadzić tych dwóch? - zapytał Barron, spoglądając na Adama.
Tak, ale zostawicie Fergusona - odparł Adam.
Barron i jego ludzie wyprowadzili Irakijczyków do podstawionych już samochodów. Dewar przestawił pudełko ze stolika na kontuar i wyjął z niego po kolei buteleczki.
- Zabierze go pan ze sobą? - zapytał Barron z dłonią na klamce.
Dewar skinął głową. Malloy wcisnął się do środka, nim drzwi się zamknęły.
Wygląda na to, że straciłem całe przedstawienie.
Już po wszystkim - powiedział ze znużeniem Dewar.
Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał Malloy Fergusona, obejmującego dłońmi głowę.
Laborant wyglądał, jak gdyby w ciągu ostatniej półgodziny postarzał się o dwadzieścia lat. Barki mu obwisły; przypominał skazańca szykującego się do drogi pod szubienicę.
Potrzebne mi były pieniądze - powiedział.
Jezu Chryste, przecież chodziło o ospę! - zawołał Malloy.
Miałem inny plan - potrząsnął głową Ferguson. - Wszystko się popsuło.
O czym ty mówisz?
Nigdy nie zamierzałem dać im wirusa ospy prawdziwej - powiedział Ferguson. - W buteleczkach jest alastrim.
Och, Boże - westchnął Malloy.
Dewar popatrzył na niego, czekając na wyjaśnienia.
Alastrim to łagodna odmiana ospy. Wirus jest praktycznie nieodróżnialny od ospy prawdziwej w badaniach laboratoryjnych, ale gdyby go użyto, jego skuteczność byłaby nieporównywalnie mniejsza. Cały plan Irakijczyków spaliłby na panewce.
Zabrałem fiolki z alastrimem i zostawiłem w piwnicy kultury ospy prawdziwej i wszystkie inne, a potem zniszczyłem cały skład. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby chcieć je ukraść.
Facet z koparki myślał, że fiolki zawierają narkotyki, więc zabrał ich trochę na własne potrzeby.
Cholera.
Po prostu pech, że wziął właśnie kultury ospy - powiedział Malloy.
Chyba tak - przyznał Dewar. - Mogły to być przecież kultury duru brzusznego, gruźlicy, cholery, Bóg wie, czego jeszcze. Mimo to jest pan odpowiedzialny za wybuch epidemii - oskarżył Fergusona. - Za wszystkich, którzy zginęli, którzy będą ślepi, za to, że ospa znów pojawiła się na świecie. A wszystko dlatego, że chciał pan pieniędzy.
- Potrzebowałem ich! - odparł Ferguson, odzyskując nieco energii. - Sukinsyny wysłali mnie na zieloną trawkę po trzydziestu latach pracy, z emeryturą, która nie wystarcza do zapłacenia cholernego rachunku za gaz! Joyce ma raka. Kto zajmie się Malcolmem, gdy nas zabraknie? Potrzebuje stałej opieki, a to kosztuje mnóstwo pieniędzy. Pieniędzy, których nie miałem!
Ani Dewarowi, ani Malloyowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź.
- Chodźmy - powiedział wreszcie Adam.
Dewar prowadził; Malloy siedział z Fergusonem z tyłu. Gdy zaczynali zjeżdżać z Kopca po drodze do komendy policji, Ferguson powiedział błagalnie:
- Pozwólcie mi zobaczyć Joyce i Malcolma ostatni raz. Dajcie mi tylko parę minut, a obiecuję, że pojadę z wami bez oporu i będę w pełni współpracował.
Dewar zastanowił się chwilę.
Pięć minut, nie więcej - powiedział w końcu.
Dziękuję. Przyzwoity z pana facet.
Pojechali w milczeniu na Baberton. Dewar zaparkował przed domem Fergu-sona. Dostrzegł wyglądającą przez okno Joyce; wyglądała na kruchą i skurczoną.
Mamy twoje słowo? - zapytał Malloy.
Przyrzekam - powiedział Ferguson. - Nie będę próbował uciec.
Pięć minut - przypomniał mu Dewar.
Adam i Malloy zostali w samochodzie. Ferguson objął Joyce na progu i zniknął w środku. Minęło pięć minut, lecz nie pojawił się ponownie.
- Dajmy mu jeszcze parę chwil - powiedział Dewar. Gdy minęło dziesięć minut, stwierdził: - Trudno, idziemy po niego.
Zadzwonił do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zadzwonił ponownie, również bez skutku.
Obydwaj mężczyźni okrążyli dom. Spodziewali się zastać uchylone drzwi, były jednak zamknięte. Dewar wzruszył ramionami i naparł na nie ramieniem. Ustąpiły po drugim pchnięciu.
Ferguson, Joyce i Malcolm leżeli na podłodze w saloniku. Nie żyli. Telewizor grał nadal. W powietrzu czuć było woń chemikaliów.
Cyjanek - szepnął Dewar, wyjmując z dłoni Fergusona małą brązową buteleczkę. - Biedak. Chyba przez cały czas był to jego plan awaryjny. Irakijczycy tylko sprawili, że przez parę tygodni rozważał inną możliwość.
Och, George! - westchnął Malloy.
Dziesięć dni później
- Powiedz mi, że to naprawdę koniec - rzekła Karen, gdy razem z Dewarem jechali na południe, do Londynu.
łan Grant szybko wracał do zdrowia. Epidemia w Edynburgu została opanowana. Ludność w coraz szerszym promieniu wokół miasta szczepiono, by uniemożliwić, a przynajmniej utrudnić rozprzestrzenianie się wirusa. Przy odrobinie szczęścia ospa powinna ponownie zniknąć z oblicza Ziemi.
To koniec - uśmiechnął się Dewar.
Co się stanie z Irakijczykami?
Śmierć George'a Fergusona pozwoliła uniknąć publicznego procesu. Bez jego zeznań Siddiquiemu nie można wytoczyć sprawy, a więc władze ominęła żenująca sytuacja. Nikt nie może też przypisywać sobie żadnych zasług.
Więc wszystko zostanie zmiecione pod dywan?
Przypuszczam, że tak.
Ale na pewno ludzie będą się domagać przeprowadzenia dochodzenia? - upierała się Karen.
Dla niektórych polityków domaganie się dochodzeń to sposób na życie. Robią to tak często, że wszyscy przymykają na to oczy. Ich żądania zostaną odrzucone, a armia speców od propagandy zadba, by wszyscy pamiętali wyłącznie o tym, że epidemię udało się opanować. Na razie na porządku dziennym będą uroczystości i msze dziękczynne.
Irytuje cię to? - Tylko nudzi.
Dostaniesz urlop?
Jutro rano złożę raport w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a później jestem do twojej dyspozycji. A ty?
Mój urlop zaczął się dziś rano.
Wyjedziemy na parę dni?
Dokąd?
W szkockie góry? Bardzo mało ludzi i mnóstwo świeżego powietrza.
Umowa stoi - uśmiechnęła się Karen.
Kiedy Dewar skończył składać sprawozdanie z wydarzeń w Edynburgu, zapanowała cisza. W sali znajdowało się około trzydziestu osób. W pierwszym rzędzie obok Macmillana siedzieli ministrowie spraw wewnętrznych i obrony.
Doktorze, chyba jesteśmy panu winni wdzięczność - powiedział minister obrony. - Dzięki pańskim wysiłkom udało się uniknąć katastrofalnego w skutkach rozwoju wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Mamy już sygnały, że Saddam spuści z tonu i pozwoli inspektorom Narodów Zjednoczonych powrócić do obowiązków.
Aż do następnego razu - powiedział Dewar.
Niestety, ma pan prawie na pewno rację. Jednak te wydarzenia wiele nas nauczyły.
Przyznam, że to niepokojące, iż Saddam był tak blisko osiągnięcia swojego celu. Wydawało mi się, że zabezpieczyliśmy dostęp do mikroorganizmów na wszystkie możliwe sposoby - powiedział jeden z polityków w drugim rzędzie. - Tymczasem poszło im nadspodziewanie łatwo.
Tak było - przyznał Dewar.
Czy sugeruje pan, doktorze, że wprowadzone przez nas przepisy prawne i wszystkie regulacje dotyczące przechowywania i postępowania z niebezpiecznymi wirusami i bakteriami są nic niewarte? - zapytał urzędnik z Komitetu Wykonawczego do spraw Zdrowia i Bezpieczeństwa.
W tym przypadku nie miały one zastosowania, sir - odparł Dewar. - Wystarczył jeden laborant i parę szklanych butelek w garażu, byśmy stanęli w obliczu biologicznego koszmaru.
Ile starych szpitali, które zajmowały się chorobami zakaźnymi, mamy w kraju? - zapytał minister spraw wewnętrznych.
~ Kilkaset, sir - padła odpowiedź z głębi sali.
A ile z nich zostało zburzonych?
Prawie wszystkie, sir; nie są już potrzebne. Dzisiejsze epidemie to już nie to, co kiedyś...
Zapadła chwila ciszy. Minister spraw wewnętrznych zwrócił się w stronę Dewara.
~ Czy można założyć, że w wielu z nich znajdują się zapomniane zapasy wirusów i bakterii?
Jest to nader prawdopodobne - przyznał Adam.
W takim razie wszystkie nasze starania, by prace nad niebezpiecznymi organizmami odbywały się wyłącznie w kontrolowanych warunkach...
Są godne pochwały, sir.
To znaczy?
To znaczy, że zwierzęta w zoo są całkowicie bezpieczne, sir. Musimy martwić się wyłącznie tymi, które żyją na wolności.
„KB”