KEN McCLURE Rekonstrukcja


0x08 graphic
KEN McCLURE

Rekonstrukcja

„KB”

Jedyną rzeczą konieczną do zatriumfowania zła jest bezczynność dobrych ludzi.

Edmund Burke (1729-1797)


Prolog

Edynburg, Szkocja sierpień 1997

Dzieci nagle ucichły. Ich matka, która siedziała na trawie pogrążona w lekturze nowej powieści Virginii Andrews, uniosła wzrok znad książki i zaczęła nasłuchiwać.

- Jemma? Graham? - zawołała. - Gdzie się podzialiście? Co tam znowu kombinujecie?

Odpowiedzi nie było. Matka obróciła głowę w stronę drzew i zawołała ponownie. Po chwili rozległ się dziwnie stłumiony głos córeczki.

- Mamusiu? Tu jest... jakiś pan...

Kobieta odłożyła książkę, podniosła się niezgrabnie i boso, tylko w pończochach, potruchtała między drzewa. Przestraszyła się, że jakiś zboczeniec mógł napaść na jej dzieci. Zatrzymała się na skraju polanki, skąd dobiegł głos Jemmy, i zobaczyła dzieci wpatrujące się w koronę drzewa.

Gdy podniosła wzrok, ulga ustąpiła miejsca zgrozie. Na wysokości swojej twarzy ujrzała parę powoli obracających się jasnobrązowych butów. Przemknęła jej przez głowę niedorzeczna myśl, że mężczyzna lewituje, nim zdała sobie sprawę z rzeczywistości.

- Och, mój Boże! - wykrzyknęła. - Chodźcie tutaj, obydwoje!

Dzieci podbiegły do matki. Zgarnęła je w ramiona. Wcisnęły twarzyczki w poły jej spódnicy, szukając bezpieczeństwa i pociechy. Kobieta nadal wpatrywała się w koronę drzewa.

Z początku niewiele widziała przez listowie, ale gdy wiatr zakołysał ciałem, zdała sobie sprawę, że niczego więcej i tak nie chce oglądać. Brązowe sztruksowe spodnie i zielonkawobrunatna kurtka stanowiły niezamierzony kamuflaż. Kobieta podniosła jeszcze bardziej wzrok i czekała, aż trup odwróci się do niej przodem. Wciągnęła gwałtownie oddech na widok wpatrującej się w nią spomiędzy gałęzi wykrzywionej, purpurowej twarzy z wytrzeszczonymi oczyma i wystającym z ust językiem.

- Ten pan nie żyje, mamusiu? - zapytała Jemma.


- Chyba tak, córeczko. Musimy wezwać policję.

Funkcjonariusze przybyli fordem panda pięć minut po wezwaniu. Po kolejnych dziesięciu minutach zjawiły się trzy następne samochody, torujące sobie drogę syrenami i migającymi światłami. Dookoła miejsca wypadku rozciągnięto kraciaste taśmy znakujące. Zanim kobieta zdołała ochłonąć, wyciągnięto z niej wszystko, co wiedziała - czyli niewiele. Kazano jej podać nazwisko i adres, na wypadek gdyby była jeszcze potrzebna, chociaż policjanci wątpili, czy okaże się to konieczne.

Kobieta czuła wyraźny zawód, że na tym skończył się jej udział w całej sprawie. Przecież to ona podniosła alarm - bez niej nic by się nie stało, a potraktowano ją jak osobę zupełnie pozbawioną znaczenia. Miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej: kim był ten człowiek i dlaczego to zrobił - ale policjanci nie chcieli jej nic powiedzieć. Po odegraniu głównej roli w krótkim koszmarze ponownie została usunięta poza nawias, zatrzaśnięto za nią drzwi. Zarówno ona, jak i dzieci okazali się zbędni.

Trzymając matkę za ręce, maluchy rzucały za siebie wystraszone, ukradkowe spojrzenia w stronę zarośli. Było pewne, że ten piknik pozostanie im w pamięci do końca życia; wiszący na gałęzi mężczyzna będzie dekorować drzewa w ich snach aż do samej śmierci.

- No i? - zapytał inspektor dochodzeniowy swego podwładnego, gdy martwego mężczyznę ułożono na ziemi, by przeprowadzić wstępne oględziny zwłok. - Co o tym myślisz?

- Wydaje mi się, że to zwyczajne samobójstwo, panie inspektorze. Obcokrajowiec, doktorant na tutejszym uniwersytecie. Miał ze sobą legitymację. Nazywał się Hammadi, Ali Hammadi.

Sierżant podał inspektorowi legitymację i przetrząsnął zawartość portfela nieboszczyka.

- Trzydzieści pięć funtów gotówką, dwie karty kredytowe, parę nazwisk i numerów telefonów, karta telefoniczna, zaproszenie na przyjęcie i elektroniczny klucz do budynku Instytutu Nauk Molekularnych.

Pojawił się sądowy anatomopatolog, niski, łysy mężczyzna z nadwagą. Zanim dotarł na polankę, zdążył się zadyszeć od dźwigania swojej torby.

Patolog przyklęknął obok ciała i rozpoczął obdukcję.


- Na pewno nie fizyki - powiedział lekarz, przyglądając się karkowi trupa. - Spartaczył skok. Nie złamał sobie karku, udusił się.

- Ach, ci studenci. - Na twarzy inspektora pojawił się wyraz niesmaku. - Dlaczego muszą wszystkim zawracać głowę, jeśli mają kłopoty z egzaminami?

1

Arabia Saudyjska wrzesień 1997

Koła land-rovera o długim rozstawie osi przestały wgryzać się w piach. Silnik zamarł. Pojazd zatrzymał się w głębokim rozstępie między dwiema równoległymi wydmami. Czterech mężczyzn w wozie terenowym zdjęło z twarzy keffije. Wysiedli, by wytrząsnąć piasek z ubrania i napawać się aksamitną nocną ciszą. Blask gwiazd na bezchmurnym niebie sprawiał, że zdawali się karzełkami pośród księżycowego krajobrazu. Czuli się jak jedyni mieszkańcy dalekiej, osobliwej planety.

- Czas się rozejrzeć - powiedział dowódca.

Mimo iż ubrany w arabski strój, mężczyzna mówił po angielsku - podobnie jak pozostali. Jeden z nich został przy wozie, podczas gdy trzej pozostali wspięli się niemal na szczyt wydmy po północnej stronie zagłębienia. Tam rozciągnęli się płasko na piasku, podpełzli ostatnie parę metrów i zaczęli rozglądać się po pustyni. Byli wyposażeni w najlepszej jakości noktowizory, jak przystało na członków elitarnej angielskiej jednostki wojskowej. Oficjalnie zostali przydzieleni do saudyjskich sił zbrojnych jako „doradcy”. Nieoficjalnie nosili arabskie stroje, nie mieli przy sobie żadnych dokumentów i robili to, co im się podobało. Obecnie stanowili jeden z patroli w strefie, gdzie stykały się ze sobą Kuwejt, Arabia Saudyjska i Irak. Chcieli być pierwszymi, którzy się dowiedzą o wszelkich ewentualnych posunięciach Saddama w tej okolicy.

Dowódca sprawdził ich pozycję na przenośnym odbiorniku GPS - satelitarnego systemu nawigacyjnego. W myślach podziękował Amerykanom, że ich satelity umożliwiły mu określenie położenia na powierzchni Ziemi z dokładnością do trzech metrów. Zanotował pozycję w książce raportów, dodając dokładny czas.

~ Szefie, coś się tam dzieje - powiedział jeden z żołnierzy cicho i bez emocji. Unikanie emfazy było dla nich kwestią zawodowej dumy. Pozostali popatrzyli w miejsce wskazane przez towarzysza, gdzie po irackiej stronie granicy jechały dwa pojazdy.

~ Konwój dwóch wozów zmierza prosto w stronę granicy.


Dwaj żołnierze nadal śledzili przez noktowizory zbliżające się pojazdy, podczas gdy dowódca patrolu rozejrzał się po okolicy. W myślach opracowywał plan najskuteczniejszego zatrzymania wozów, gdyby przekroczyły granicę i wdarły się na terytorium saudyjskie.

Trzej mężczyźni szybko spakowali sprzęt i na poły stoczyli się, na poły zsunęli po wydmie w stronę land-rovera. Widząc ich pośpiech, pilnujący wozu żołnierz zapuścił silnik.

- Posuń się! - zawołał dowódca, wcisnął się za kierownicę i powoli dodając gazu, zjechał po zboczu stromego wcięcia pomiędzy wydmami.

Pozostali mężczyźni sprawdzali broń i na powrót owijali keffijami twarze.

- Jeżeli utrzymają obecny kierunek, przetną granicę na północ od płaskiego kawałka terenu między dwiema skalnymi wychodniami, około ośmiuset metrów na zachód stąd. Będą musieli przejechać właśnie tamtędy, więc rozstawimy się z obydwu stron. - Dowódca prawie krzyczał, starając się przebić przez ryk silnika.

Pozostali trzej pokiwali głowami na znak potwierdzenia.

Land-rover zatrzymał się. Mężczyźni podzielili się w pary i zajęli stanowiska po bokach wąskiego pasa równego terenu, obrzeżonego skalnymi formacjami. Ciasny wlot przesmyku zapewniał, że przejeżdżające przezeń pojazdy zwolnią. Podczas gdy żołnierze okopywali się w piasku i ustawiali broń, dobiegał ich już szum silników zbliżających się pojazdów.

Gdy pierwszy wóz pojawił się wreszcie w polu widzenia, zaczajeni żołnierze poczuli niepokój. Pojazd jechał zygzakiem, dzięki czemu drugi wóz powoli go doganiał.

Przez chwilę wydawało się, że się przewróci, jednak wreszcie opadła z powrotem na cztery koła. Ścigający ją pojazd znajdował się zaledwie sto metrów z tyłu.

Gdy wóz na przedzie dotarł do wzniesienia, gwałtownie zwolnił. Jego koła zagrzebały się w nawiany miękki piasek; silnik zawył, gdy zaczęły buksować. Posuwał się dalej do przodu, lecz bardzo wolno. Druga ciężarówka niemal go doścignęła, kiedy wreszcie zdołał pokonać szczyt wzniesienia. Przyspieszył, ale gdy samochodem zarzuciło w bok, kierowca nie skontrował w porę. Wóz zatoczył się, jak gdyby prowadzący całkowicie stracił kontrolę nad kierownicą, i rąbnął w skały dokładnie poniżej zaczajonych żołnierzy.


Mężczyźni popatrzyli na dowódcę. Ten uniósł dłoń na znak, że na razie mają powstrzymać się od działania. Czekał, aż ścigający pokonają wzniesienie. Nastąpiło to po paru chwilach; ciężarówka zatrzymała się w środku wąskiego przesmyku. Wysiedli z niej trzej iraccy żołnierze i ostrożnie ruszyli w stronę ściganego pojazdu. Sprawiali wrażenie zalęknionych, co zaskoczyło Brytyjczyków. Niewątpliwie widzieli przewieszonego przez kierownicę nieprzytomnego mężczyznę. Czego więc się obawiali? Czyżby myśleli, że ścigany jedynie udaje?

Irakijczycy ostrożnie podchodzili do ciężarówki, trzymając broń w pogotowiu. W odległości pięciu metrów od niej zatrzymali się i unieśli lufy. Stało się oczywiste, że zamierzają zabić ściganego człowieka. Dowódca Brytyjczyków zerwał się na równe nogi i krzyknął po arabsku:

- Stać! Rzucić broń!

Zaskoczeni Irakijczycy podnieśli głowy i natychmiast zdali sobie sprawę, że znajdują się w beznadziejnym położeniu. Ze zboczy przesmyku mierzyło do nich czterech nieprzyjaciół. Rozsądek dyktował Arabom, iż powinni posłuchać rozkazu, ale panika zatriumfowała nad roztropnością. Jeden z Irakijczyków przypadł na kolano i zaczął strzelać. Dwaj pozostali usłuchali instynktu stadnego i zrobili to samo. Wszyscy trzej zginęli w gradzie kul, Brytyjczycy bowiem również otworzyli ogień. Po chwili ciemna noc na powrót pogrążyła się w ciszy.

- Kurwa! Żeby tylko nie pkazało się, że byli po swojej stronie granicy - powiedział jeden z żołnierzy.

- Sapo naszej, ale szarżom i tak się to nie spodoba - odparł dowódca. - Na pewno.

Spróbowali otworzyć drzwi rozbitej ciężarówki, okazało się jednak, że się zaklinowały, zdeformowane wskutek zderzenia.

- Wyciągnijcie go przez okno.

Jeden z żołnierzy wsunął ramiona przez okno i zdołał objąć nieprzytomnego mężczyznę. Odciągnął go od kierownicy i przy pomocy swoich kolegów wywlókł z samochodu. Położyli rannego na piasku, i zdjęli mu keffiję.

Każdy centymetr kwadratowy twarzy mężczyzny pokrywały niewielkie, sączące się krosty. Zasychająca ropiejąca masa zamieniła jego powieki w szparki. Nic dziwnego, że prowadził wóz z takim trudem - był właściwie ślepy.


Żołnierz zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.

- Nie sądzi pan, że jakiś skurwiel uzna, że najbezpieczniej będzie od ręki nas wszystkich skasować?

Dowódca wrócił do land-rovera, by porozumieć się przez radio z bazą. Wcześniej nie zamierzał tego robić; nie zalecano bowiem kontaktów radiowych. Jednak wydarzenia tej nocy zmusiły go do zmiany decyzji. Tak jak się spodziewał, kazano mu czekać. Wsadził kij w mrowisko, co wywołało zrozumiałe zamieszanie.

kłopotów natychmiast podpalamy ciężarówką. Powinniśmy zniechęcić Irakijczyków do przekraczania granicy, podczas gdy szarże będą wpatrywały się w swoje pępki.

Przez dziesięć minut nic się nie działo. Czterej żołnierze siedzieli skuleni, drżąc z zimna, i czekali na polecenia. Chory Irakijczyk leżał obok ciężarówki. Otulili go kocami, pod głowę wsunęli prowizoryczną poduszkę.

Radio zatrzeszczało, usłyszeli kodowe oznaczenie patrolu: Sierra Mikę Żulu. Dowódca podszedł do land-rovera i usiadł na przedzie, by przyjąć rozkazy.

Dowódca podszedł do żołnierza, który próbował napoić Irakijczyka wodą z manierki. Mężczyzna sprawiał wrażenie półprzytomnego: wysuwał wargi i język w stronę chłodnej cieczy.

Dowódca odpiął kanister z benzyną z rozbitej ciężarówki i wylał zawartość na drugi pojazd Irakijczyków, po czym wrzucił pojemnik do środka samochodu.

Gdy nieprzytomnego mężczyznę załadowano na prowizorycznych noszach na tył land-rovera i Brytyjczycy byli gotowi do odjazdu, dowódca podpalił dwie szmaty i wrzucił je do irackich samochodów. Benzyna zajęła się ogniem, w nocne niebo buchnęły pomarańczowe płomienie. Dowódca osłonił twarz i po chwili odwrócił się, podbiegł do land-rovera i wskoczył na siedzenie obok kierowcy.

- Jedziemy.


Brytyjczycy usłyszeli helikopter na długo, nim go zobaczyli.

Rakieta sygnałowa wyprysła w nocne niebo i zapłonęła, oświetlając teren jak miniaturowy świt. Po paru minutach potężne reflektory pod kadłubem olbrzymiego helikoptera marki Chinook z podwójnymi wirnikami przejęły funkcję oświetlania terenu. Śmigłowiec zawisł nad land-roverem i unoszącymi ku niemu twarze mężczyznami.

- Czekamy na rozkazy.

Ledwie dowódca wypowiedział te słowa, gdy rozległ się głośnik ze śmigłowca:

- Sierra Mikę Żulu, tu helikopter Tango Charlie. Pozostańcie dokładnie tam, gdzie jesteście. Nie róbcie nic, zanim nie dołączą do was nasi ludzie. Zamrugajcie reflektorami, jeżeli zrozumieliście.

Dowódca skinął głową. Kierowca zapalił i zgasił światła land-rovera.

- Nie podoba mi się to - szepnął żołnierz zajmujący się Irakijczykiem. Drzwi w kadłubie chinooka otworzyły się powoli. Pojawiło się w nich kilku mężczyzn w strojach przypominających kombinezony kosmiczne. Wyładowali parę skrzyń, wreszcie ruszyli w stronę land-rovera, zabierając je ze sobą.

- Irakijczycy na pewno zdołali się już zorientować, że stracili patrol, i monitorują wszystkie zakresy fal - odpowiedział dowódca, podczas gdy kierowca dwukrotnie zapalił i zgasił światła wozu.

- Dobrze. Zachowajcie spokój.

Mężczyźni w kombinezonach kosmicznych dotarli do land-rovera i okrążyli pojazd.

Dowodzący ludźmi w kombinezonach mężczyzna dał sygnał, że żołnierze mają wysiąść z land-rovera. Usłuchali polecenia. Stali, czując się bardzo niepewnie, podczas gdy ludzie w kombinezonach otwierali swoje skrzynie.

Żołnierze założyli wręczone im pomarańczowe kombinezony, podczas gdy Irakijczyka wyciągnięto z tyłu land-rovera i pobieżnie zbadano. Następnie jemu również założono kombinezon - z niejaką trudnością, nie był bowiem w stanie przy tym pomagać. Gdy wszyscy byli ubrani, mężczyźni z chinooka sprawdzili szczelność strojów i rozpylili na nie roztwór dezynfekujący. Land-rovera wysadzono w powietrze bombą zapalającą.

- Pewnie nie zaliczył przeglądu technicznego - mruknął jeden z żołnierzy.

Wnętrze śmigłowca było przedzielone uszczelnionymi plastikowymi płachtami. Członków patrolu i chorego Irakijczyka umieszczono w hermetycznie izolowanym od reszty helikoptera przedziale, wyposażonym w oddzielny dopływ powietrza i system filtrujący. Pozostawiono dla nich żywność i butelki z wodą. Kwarantanna już się rozpoczęła.

W trakcie lotu żadnemu z żołnierzy nie przychodziło do głowy nic sensownego, czym można by się podzielić. Milczeli więc, pogrążeni we własnych myślach.

W szpitalu w bazie w Dhahranie przygotowano dla żołnierzy komorę izolacyjną. Nie wymagało to wielkiego wysiłku: komorę zainstalowano już wcześniej, w ramach przygotowań do wojny o Kuwejt. Do tej pory z niej nie korzystano, okazała się przydatna dopiero po raz pierwszy.

Żołnierze z ulgą uwolnili się od niezgrabnych kombinezonów, wzięli prysznic i przebrali się w świeże mundury polowe. Następnie rozpoczęła się odprawa, prowadzona przez zamknięty system telewizyjny.

- Można by pomyśleć, że właśnie wróciliśmy z Marsa - powiedział jeden z żołnierzy do swych towarzyszy. - Za chwilę pewnie pojawi się prezydent Stanów Zjednoczonych.

Ich raport był bardzo prosty. Zatrzymali dwa pojazdy, które wjechały z Iraku na terytorium Arabii Saudyjskiej. Irakijczycy nie posłuchali wezwania do rzucenia broni i jako pierwsi otworzyli ogień. Trzech z nich zginęło, czwarty, chory, został zabrany w celu udzielenia pomocy. Oba irackie pojazdy zostały spalone.

Prowadzący odprawę oficer wciągnął powietrze przez zęby. Dowódca patrolu poczuł się zobowiązany bronić swojej decyzji.

Żołnierzy zachęcono, aby się przespali, sen jednak nie nadchodził. Chociaż zwykli sypiać, gdzie i kiedy popadnie, zmuszały ich bowiem do tego warunki operacyjne, w obecnej sytuacji, pozostawieni własnym posępnym myślom, nie potrafili zasnąć nawet mimo wygodnych pryczy. Natknęli się na nieuchwytnego wroga i nie potrafili sobie poradzić z tym uczuciem. Niewidzialny, śmiercionośny nieprzyjaciel mógł już zagościć w ich organizmach; możliwe nawet, że już odniósł zwycięstwo. Żołnierze stali się nadmiernie wyczuleni na płynące z ich ciał sygnały. Gdy któryś kichał, pozostali zamierali w trwodze, zastanawiając się, czy to pierwsza oznaka choroby. Najdrobniejsze ukłucie bólu w kończynach czy choćby minimalna sztywność mięśni nabierały całkowicie nowego znaczenia.

- Oszaleję od tego wyczekiwania - powiedział jeden z mężczyzn trzeciego dnia. - Na pewno dziś coś wymyślą - odparł drugi. - Wczoraj cały dzień lądowały helikoptery z ekspertami z Porton Down, z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie, a nawet grupa ze Szwecji.

~ Ze Szwecji? - zapytali chórem pozostali.

- r Chyba tak, skoro tak się zachowują - przyznał dowódca.

Natychmiast chórem odśpiewano „Always Look on the Bright Side of Life”, bardziej dla dodania sobie otuchy niż z radością. Sprowokowało to czuwających nad żołnierzami Saudyjczyków do wypytywania, czy nic im się nie stało.


-Nigdy nie czuliśmy się. lepiej - odpowiedział dowódca, nie wdając się w dalszą dyskusję.

O siódmej wieczór trzeciego dnia kwarantanny drzwi do komory izolacyjnej nagle stanęły otworem i do czwórki żołnierzy dołączyli brytyjscy i saudyjscy oficerowie.

- Nadszedł kres waszego uwięzienia, panowie - oświadczył jeden z nich. - Jesteście wolni.

Żołnierze byli zaskoczeni. Padło pytanie, czy Irakijczyk wyzdrowiał. - Nie. Niestety, nie żyje, ale z radością mogę stwierdzić, że nie zmarł wskutek jakiegokolwiek koszmarnego nowego wirusa.

- W takim razie dlaczego?

- Nasz międzynarodowy zespół ekspertów stwierdził, że zmarł wskutek czegoś, co zwie się uogólnionym odczynem poszczepiennym. Po prostu nie miał szczęścia.

- Przepraszam, sir, ale nie rozumiem - odrzekł dowódca.

2

Światowa Organizacja Zdrowia

Międzynarodowy Wydział Kontroli Zachorowań

Genewa, wrzesień 1997

Było gorące popołudnie. Na zatłoczone ulice padało jaskra we światło słońca, lecz wewnątrz gmachu klimatyzacja dawała przynoszący ulgę chłód, a dzięki opuszczonym żaluzjom panował przyjemny półmrok. Zamknięto drzwi i dwadzieścia cztery osoby zgromadzone w sali obrad zajęły miejsca. Przewodniczący oficjalnie otworzył posiedzenie.

- Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Zwołałem specjalne spotkanie grupy do spraw patogenów wirusowych, by stłumić w zarodku plotki, które już zdołały do mnie dotrzeć. Chciałbym również przekazać raport, który przedstawili mi koledzy z Wydziału Kontroli Zachorowań Organizacji Narodów Zjednoczonych. Sprawa przedstawia się następująco: dwa tygodnie temu podczas rutynowego patrolu na
pustyni, tuż przy granicy Arabii Saudyjskiej z Irakiem natknięto się na chorego irackiego żołnierza. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego przekroczył granicę, wydaje się jednak, że był ścigany przez swoich rodaków i szukał pomocy, a może nawet azylu. Był w zbyt ciężkim stanie, by udzielić informacji członkom patrolu, ale jeden z nich, mający specjalistyczne przeszkolenie w dziedzinie broni biologicznej, zdał sobie sprawę z potencjalnego zagrożenia i poprosił przez radio o pomoc ekspertów. Chorego Irakijczyka oraz członków patrolu przetransportowano drogą powietrzną do szpitala w Dhahranie, gdzie wszyscy zostali poddani kwarantannie. Władze obawiały się początkowo, że Irakijczyk uległ wypadkowi podczas testów broni biologicznej lub chemicznej. Jeden z lekarzy rozpoznał jednak u żołnierza objawy ospy.

Po sali przeszedł szmer.

- Właśnie - przyznał przewodniczący. - Ogłoszono ogólny alarm. Eksperci z Centrum Epidemiologicznego w Atlancie oraz członkowie grupy Niklassona ze Szwecji ustalili, że Irakijczyk nie choruje na ospę, lecz wystąpiła u niego reakcja na szczepionkę przeciw tej właśnie chorobie. Ściśle rzecz biorąc, ujawnił się uogólniony odczyn poszczepienny. Chory należał do bardzo nielicznej grupy ludzi,
u których występuje nietolerancja na wirusa krowianki. Nie przypominam sobie w tej chwili dokładnie, jak często się to zdarza.


Po sali przetoczył się szmer wyrażających zrozumienie szeptów.

- Zważywszy na rozejście się w kręgach fachowców, zarówno tutaj, jak i w gmachu Narodów Zjednoczonych, pogłoski o wybuchu epidemii ospy - kontynuował przewodniczący - uznałem, że należy zdementować te informacje. Poprosiłem również doktora Jacques'a Langa z powołanej wspólnie przez ONZ i Światową Organizację Zdrowia grupy ekspertów do spraw ospy, by towarzyszył nam dzisiaj
i udzielił informacji, jak aktualnie wygląda sytuacja, jeśli chodzi o tę chorobę.

Wysoki, przygarbiony mężczyzna ze strzechą zwichrzonych ciemnych włosów wstał i posortował swoje notatki. Przed rozpoczęciem przemowy upił łyk wody.

- Może nie wiedzieli, że o to właśnie chodziło - odparł przewodniczący. - Może rozpoznali u niego objawy niezmiernie groźnej w ich mniemaniu choroby i przerazili się tak bardzo, że postanowili wziąć sprawę we własne ręce.

W sali znów zapadła cisza. Nikt nie zaprzeczył słowom Langa, czuć było jednak, że nikt nie jest gotów przyznać mu racji. Informacje przewodniczącego wzbudziły zaniepokojenie.

stwierdził. - Tym razem jednak nie możemy sobie pozwolić na bezczynność. - Zawiesił głos. Pozostali czekali w milczeniu, aż będzie kontynuował. - Zrozumiałe, że incydent z chorym Irakijczykiem budzi nasze obawy, nie możemy jednak zalecać powrotu do powszechnych szczepień. Stosowanie jakichkolwiek programów szczepień wiąże się z określonymi zagrożeniami, poza tym jak byśmy usprawiedliwili się przed tymi, u których wystąpiłyby efekty uboczne?

Propozycja przewodniczącego zyskała ogólną akceptację.

Osiem dni później w tym samym miejscu

- Panie i panowie, otrzymaliśmy odpowiedź z Bagdadu - oznajmił przewodniczący. - Irak twierdzi, że podczas standardowego programu szczepień przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby w części jednostek pomyłkowo użyto starej serii szczepionki przeciw ospie. Podobno niższy personel medyczny, który wykonywał iniekcje, nie zauważył żadnej różnicy między fiolkami liofilizowanych szczepionek. Irakijczycy przepraszają również za incydent graniczny i wywołane nim obawy.

Przewodniczący nie zamierzał pozwolić wykręcić się Langowi od precyzyjnej odpowiedzi.

- Załóżmy, że jakiś naukowiec występuje z wnioskiem o wydanie paru fragmentów wirusa dla jednej placówki, a następnie przenosi się do innej - powiedział. - Czy byłoby wówczas możliwe, że zdoła zamówić więcej fragmentów, a nikt się nie zorientuje, co się dzieje?

- Nasze rejestry dotyczą tylko instytucji - przyznał Lang. - Nie prowadzi się księgowości, komu konkretnie były wydawane fragmenty wirusa.

Odpowiedź Langa wzbudziła duże zaniepokojenie. Przewodniczący uniósł dłoń, by uciszyć zebranych.

Propozycja ta spotkała się z poparciem uczestników narady, wzbudziła jednak wyraźne niezadowolenie przewodniczącego.

Polemiczne argumenty padały do chwili, gdy przewodniczący złożył propozycję:

- Koledzy, przeprowadźmy głosowanie.

Zebranym rozdano karteczki. Naukowcy zaznaczyli na nich swoje stanowisko i zwrócili je przewodniczącemu. Ten posegregował kartki na dwa stosiki. Widać było, że głosy rozłożyły się prawie równo. Odłożywszy ostatnią kartkę, przewodniczący wstał i oświadczył:

- Większością dwóch głosów rekomendujemy wprowadzenie natychmiastowego zakazu obiegu fragmentów wirusa ospy.

Niektórzy z zebranych zareagowali na to uśmiechem, inni wzruszali ramionami.

- Dobrze, to się przyda - stwierdził przewodniczący. - Miejmy jednak nadzieję, że nasze zalecenia okażą się niepotrzebne. Oby nasze obawy okazały się nieuzasadnione, a podejrzenia zasłużyły na miano paranoi.

Był to właściwy ton zakończenia narady.

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Londyn, październik 1997

Adam Dewar przybył do gmachu ministerstwa zaledwie na dwie minuty przed wyznaczoną porą spotkania. Opuszczając swoje mieszkanie nad rzeką, myślał, że ma mnóstwo czasu, by dotrzeć na czas, musiał jednak przebić się przez tłumy zwiedzających stolicę turystów. Kiedy wreszcie okrążył ostatnią grupkę, czuł się doszczętnie sponiewierany.

Dewar pracował w Inspektoracie Nauki i Medycyny, agendzie rządu powołanej do prowadzenia wstępnych dochodzeń w sprawach, które wymagały wiedzy fachowej. Zatrudnieni w inspektoracie naukowcy i lekarze prowadzili dyskretne, a czasami tajne dochodzenia w szarej strefie dzielącej niekompetencję od ewidentnego łamania prawa. Dyskrecja więc - przynajmniej do czasu poznania faktów - miała w pracy Dewara kluczowe znaczenie.

Adam Dewar był lekarzem i specjalizował się w dochodzeniach w dziedzinie medycyny. Zdawał sobie doskonale sprawę, że trudno o bardziej nadwrażliwych i konserwatywnych ludzi niż lekarze. Zwieranie szeregów stanowiło wśród nich niemal automatyczny odruch na postronne indagowanie. W medycynie końca dwudziestego wieku nadal kultywowano otaczającą niegdyś szamanów mistykę: im mniej wie pacjent, tym lepięj.

Przez ostatnie cztery tygodnie Dewar był na urlopie. Stanowiło to element schematu, według którego przebiegała jego praca. Dochodzenia często wymagały mnóstwa wysiłku oraz wiązały się z dużym napięciem. Bywały także niebezpieczne. Jednak po każdym Dewar dostawał długi urlop. Wyjeżdżał zawsze do małej, znanej od dzieciństwa wioski na południu Francji, gdzie sycił się winem, jedzeniem i słońcem Prowansji. Ostami tydzień urlopu poświęcał na intensywne ćwiczenia fizyczne, by odzyskać formę przed powrotem do pracy. Codziennie przepływał pięć kilometrów w morzu koło San Raphael, a wieczorami przebiegał długie dystanse wzdłuż winnic ciągnących się między sąsiednimi wioskami. Podobnie postąpił i tym razem, chociaż ostatnie dochodzenie nie było zbyt wyczerpujące.

Polecono mu zbadanie przyczyn dużego odsetka zgonów wśród pacjentów chirurga z hrabstwa Lincoln, o wiele wyższego niż u lekarzy podobnej specjalności w innych częściach kraju. Okazało się, że sprawa nie ma kryminalnego aspektu. Chirurg po prostu postarzał się i nie zdawał sobie sprawy, że zawodzą go siły. Jego koledzy zdawali sobie sprawę, co się dzieje, żaden jednak nie odważył się wypowiedzieć tego na głos. Chirurg miał duże wpływy w kierowniczych kręgach medycznych i mógł łamać lub przyspieszać kariery. Sytuacja ta trwała do czasu, aż komputer inspektoratu zwrócił uwagę na fatalną statystykę.

Dewar nie był uzależniony od wpływów chirurga, a wynikające z pracy w Inspektoracie Nauki i Medycyny uprawnienia umożliwiały mu rozwiązanie tej sytuacji. Skorzystał z nich, i chirurg został wysłany na emeryturę. Na szczęście obyło się bez skandalu czy złej krwi, górę bowiem wziął zdrowy rozsądek.

Dewar zastukał do drzwi i natychmiast rozległo się zaproszenie do środka. Wysoki, siwowłosy mężczyzna wstał zza biurka i wyciągnął dłoń. Był to John Macmillan - dyrektor Inspektoratu Nauki i Medycyny.

- Znowu pojawiły się zachorowania? - zapytał z niedowierzaniem Dewar. -Niezupełnie, ale właśnie dostałem dokumentację ze wspólnej agendy ONZ i WHO. Potrzebna jest twoja pomoc.

Macmillan podał papiery Dewarowi, który przekartkował je i zdał sobie sprawę, że potrzebuje więcej czasu na ich dokładne przeczytanie.

- Chcę, żebyś zabrał się do roboty, kiedy tylko będziesz gotów - powiedział Macmillan.


3

Instytut Nauk Molekularnych Edynburg, Szkocja, październik 1997

Do laboratorium 512 wszedł wysoki, dystyngowany mężczyzna. Minął pracujących ludzi i zajrzał do gabinetu po przeciwnej stronie. Stwierdził, że w środku jest pusto.

- Po prostu zgodziłem się z pańską obserwacją, profesorze - odparł Ferguson. Obydwaj mężczyźni popatrzyli sobie przez chwilę w oczy. Wysoki profesor niemal nie krył swojej niechęci. Starszy od niego Ferguson z nieprzeniknioną miną wykorzystywał uhonorowaną przez czas tradycję niemej bezczelności.

- Można się spodziewać, że się dzisiaj pojawi?

- Nie powiedział, że go nie będzie - odpowiedział młody, wyglądający na gorliwego, chłopak w rozchylonym fartuchu laboratoryjnym i czarnej koszulce z krótkimi rękawami, opatrzonej nazwą grupy pop.

- Chyba zdenerwował się wynikami wczorajszych prób ze szczepionką - dodała rudowłosa, dwudziestoparoletnia kobieta. - Pewnie po śmierci Alego była to dla niego kropla, która przepełniła czarę.

Nozdrza wysokiego mężczyzny rozdęły się w wyrazie patrycjuszowskiego gniewu. Zaczerpnął głęboko tchu, lecz nie odpowiedział na kąśliwą uwagę.

- Powtórzcie doktorowi Malloyowi, że chciałbym zamienić z nim słowo, kiedy się wreszcie pojawi.


- Nic mi nie może zrobić - odparł Ferguson. - Jeżeli Steve nie wydębi nowej dotacji, do Bożego Narodzenia wylecę stąd na zbity pysk. Herr Direktor postanowił wysłać mnie na wcześniejszą emeryturę.

Nikt nie zaprzeczył.

Drzwi znów się otworzyły, do środka wszedł mężczyzna w ciemnych okularach i czarnym ubraniu.

-1 łyknąć aspirynę? - zapytała Sandra Macandrew.

-1 nie przywal mu, cokolwiek powie. Peter i ja chcielibyśmy zrobić doktorat - dodała Sandra.

- Wtedy będziesz mógł posłać go na deski - przyłączył się do niej Peter.

Steven Malloy zszedł piętro niżej do pokoju socjalnego. W przerwie między poranną kawą i lunchem panowały tam pustki. W dzbanku zostało trochę kawy, jednak po przyłożeniu doń dłoni Malloy stwierdził, że już wystygła. Włożył parę monet do szczeliny w dystrybutorze i ustawił go na czarną, bardzo mocną. Ujął plastikowy kubek w obie dłonie i podszedł do okna. Odstawił naczynie na parapet, wyłuskał tabletki aspiryny z folii i włożył je do ust. Popił kawą i skrzywił się, bo niemal sparzył sobie gardło. Po dwóch kolejnych łykach wrzucił kubek do kosza i ruszył do gabinetu dyrektora.

Sekretarka Huttona, Hyacinth Chisolm, jak zawsze ubrana w elegancki kostium i pachnąca drogimi perfumami, przez chwilę przyglądała się Malloyowi. Stał przed nią mężczyzna średniego wzrostu, mający około trzydziestu pięciu lat, ubrany w czarny sweter polo i czarne sztruksowe spodnie. Miał złamany nos, a okulary trzymały się nieco krzywo, ponieważ jedno ucho znajdowało się odrobinę wyżej od drugiego. Kędzierzawe czarne włosy sprawiały, że wyglądał na młodszego, niż był w istocie. Sekretarka pomyślała, że Malloy przypomina postawioną do góry nogami szczotkę.

Nastąpiła pauza, podczas której Hyacinth znieruchomiała, przylepiona do interkomu, jak gdyby miała jej zostać objawiona jakaś fundamentalna prawda.

- Poproś go, niech wejdzie - rozległ się wreszcie głos. Malloy wszedł do gabinetu Huttona.

Profesor Paul Hutton, dyrektor Instytutu Nauk Molekularnych, skrzywił się, słysząc wyjaśnienia Malloya.

- Na pewno stanowiły gorzkie rozczarowanie dla ciebie i twojego zespołu - powiedział.

Hutton stracił panowanie nad sobą, wychylił do przodu w fotelu i wycedził przez zęby:

Hutton odwrócił wzrok, by zyskać czas na opanowanie się. Wyglądało na to, że gryzie się w język. Wreszcie popatrzył z powrotem na Malloya i powiedział:

Malloy świadomie powstrzymał się od dokończenia kwestii Huttona, nie powiedział: „I zaczynać od początku”. Zachował milczenie.

- Są przydatne przy śledzeniu postępów każdego członka personelu. Malloy miał ochotę wrzasnąć: „Ale po cholerę to potrzebne?!”, lecz się powstrzymał. Zmilczał w interesie zachowania zgody, choćby pozorowanej.

~ Co?! - wykrzyknął Malloy. - Właśnie miałem wystąpić o fragmenty przylegające do regionu DNA, którym się teraz zajmowaliśmy. Podejrzewamy, że pod-


czas fragmentacji region kontrolujący, którego szukamy, zostai podzielony na dwie części.

- Nie podano wyjaśnień, ale mamy również przeprowadzić wewnętrzną kontrolę i zgłosić wszystkie fragmenty będące w naszym posiadaniu. Najwidoczniej ktoś zajmował się tym, czym nie powinien.

- Łączył fragmenty, tak? Na Boga, trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby bawić się tym na poważnie. Z drugiej strony...

- Tak?

- Mogę zrozumieć tych, którym zależałoby na uzyskaniu czynnego wirusa. Nasze kłopoty wynikają w dużym stopniu z tego, że pracujemy nad fragmentami, nie zaś nad całym genomem. Z początku sądzono, że nie zrobi to żadnej różnicy, okazało się jednak, że jest inaczej. Przy podziale DNA przepołowiono mnóstwo ważnych genów. Nic dziwnego, że ktoś zainteresowany funkcjonowaniem całego
wirusa mógł pokusić się o próbę zmontowania go na powrót. Może to głupie i wbrew przepisom, ale zrozumiałe.

- Być może zrobiono to nie z naukowej ciekawości - powiedział Hutton. Malloy popatrzył na niego pytającym wzrokiem, aż wreszcie zaświtało mu w głowie, o co chodziło dyrektorowi.

- Boże, nie może pan mówić poważnie! Ktoś chce zrekonstruować żywego wirusa ospy? Musiałby postradać rozum.'

Hutton skinął głową, przyznając Malloy owi rację.

~ Świetnie. Odpiszę, że jesteśmy zachwyceni i poleciliśmy administracji podjąć przygotowania. Stypendium naukowe imienia Ali Hammadiego w dziedzinie biologii molekularnej. Ładnie brzmi.

Malloy wrócił do laboratorium i przekazał pozostałym, czego się dowiedział, poczynając od rządowego zakazu obiegu fragmentów wirusa ospy.

Spojrzenie Malloya było wystarczająco wymowne, by Le Grice rozmyślił się i nie kończył zdania.

4

Inspektorat Nauki i Medycyny Ministerstwo Spraw Wewnętrznych

Londyn

Jean przygotowała dla ciebie akta - powiedział John Macmillan, odprowadzając Adama Dewara do wyjścia. - Uważam, że WHO wykazało się nadmierną ostrożnością, zakazując przekazywania fragmentów, ale jeżeli chodzi o tego wirusa, jest to jak najzupełniej uzasadnione. Pozwoliłem sobie umówić cię na spotkanie dzisiaj po południu z czołowym konsultantem do spraw wirusologii z londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej, niejakim Hectorem Wrightem. Da ci błyskawiczny kurs dotyczący ospy. Spodziewa się ciebie o trzeciej.

Po drodze do swojego mieszkania Dewar zjadł lunch w pubie nad rzeką. Było słonecznie, więc rozsiadł się na dworze z kuflem guinnessa. Przyglądał się pływającym po Tamizie łodziom, myśląc, że to zapewne ostatni raz w tym roku. Był mile zaskoczony panującym w pubie spokojem. Czekając na sałatkę z krewetek, otworzył neseser i wyjął teczkę, którą otrzymał w inspektoracie. Przekartkował jej zawartość. Znalazł listę uniwersytetów i instytutów badawczych, w których znajdowały się obecnie fragmenty DNA wirusa ospy. Było ich łącznie dwanaście: dwa w Szkocji, reszta w Anglii. Osiem przeprowadziło już zaleconą kontrolę, wyniki z czterech pozostałych jeszcze nie nadeszły. Do tych ostatnich należały dwie szkockie placówki. Z ośmiu, które złożyły raporty, w siedmiu przypadkach wyniki były zgodne z oficjalnymi rejestrami. W ostatnim, Instytucie Nauk Biologicznych w Manchesterze, fragmentów było o dwa więcej niż powinno według oficjalnych źródeł. Dewar uznał, że rozpocznie dochodzenie od wyjaśnienia tej niezgodności.


Hector Wright był niskim, tęgim mężczyzną pod sześćdziesiątkę. Miał bujne siwe włosy, wojowniczy wyraz twarzy i przenikliwe spojrzenie. Nie wyglądał elegancko czy dystyngowanie, ale niewątpliwie nikt nie zdołałby wcisnąć mu niechcianego odkurzacza.

Wright pokiwał w zamyśleniu głową. Wiedział, że Dewar uchylił się od odpowiedzi. Zdawał sobie również sprawę, że niczego nie osiągnie, dalej drążąc tę kwestię.

- Nie wiem, czy ktokolwiek może uznać się za eksperta, jeśli chodzi o to cholerstwo - powiedział. - Kiedy pracowałem nad nim wiele lat temu, zawsze wydawało się, że ma kolejnego asa w rękawie. Wiem, że to idiotyczny sposób mówienia o wirusie, ale na miłość boską, przecież to najprymitywniejsza z możliwych postaci życia, niektórzy nawet twierdzą, że wirusy nie są żywe. Zachowywał się jednak tak, jak gdyby był obdarzony umysłem i złowrogimi zamiarami, jak gdyby chciał zabijać. Rozumie pan, co mam na myśli?

Dewar wiedział, że Wright mówi z przekonaniem i nie chodzi mu o wywarcie wrażenia.

- Nie będę krył, że w dziewięćdziesiątym piątym roku wpadłem we wściekłość, gdy zablokowano propozycję WHO, by całkowicie zlikwidować zapasy wirusa - kontynuował wirusolog. - Argumentowano, że nie można niszczyć tego, co stworzył Bóg, i że to bardzo ciekawy mikroorganizm. Jezu Chryste! Jedyną rolą, jaką wirus ospy kiedykolwiek odgrywał na Ziemi, było zabijanie ludzi. Wirus nie ma pośrednie go wektora, zwierzęcego rezerwuaru ani własnego cyklu życiowego. Jesteśmy jego jedynymi ofiarami, a w przypadku ospy śmiertelność wynosi pięćdziesiąt procent.

~ Aż tyle?

-Naprawdę?

- Nie mówię o zwłokach, które uległy normalnemu rozkładowi - odparł Wright. - Chodzi mi o ciała poddane wyjątkowemu oddziaływaniu środowiska. Sugeruje się, że w rejonach wiecznej marzłoci w Rosji żywe wirusy ospy mogły utrzymać się w ciałach ludzi zmarłych nawet sto lat temu, o ile zostały zachowane właściwe warunki glebowe.

Wright uśmiechnął się, jak gdyby zrozumiał prawdziwy powód pytania Dewara.

- Któż przy zdrowych zmysłach mógłby mieć ochotę na coś takiego? - zapytał niewinnie.


- Z czysto teoretycznej ciekawości chciałbym pana zapytać, doktorze, w jaki sposób pan by się do tego zabrał?

- Niekoniecznie, ale nie mogę stwierdzić tego na pewno, skoro nie próbowałem. Dewar był usatysfakcjonowany tak rzetelną odpowiedzią.

- Wiem, jak to wygląda - przyznał Dewar. Wright otworzył szufladę i wyjął plik papierów.

- Niepotrzebnie. Płacami za konsultację. Proszono mnie o jeszcze jedno.


-O co?

- Żebym pana zaszczepił.

Instytut Nauk Molekularnych Edynburg

Malloy kiwnął głową. Miał już coś dodać, gdy budynek wypełniło ogłuszające wycie syren* Ferguson i Malloy popatrzyli po sobie, powiedzenie czegokolwiek było jednak niemożliwe, dopóki hałas wreszcie nie ucichł. Nastąpiła po nim grobowa cisza. Zamilkły wszystkie wentylatory i klimatyzacja.

- Alarm o skażeniu biologicznym - powiedział Malloy. - Pierwszy, jaki się nam przydarzył. Miejmy nadzieję, że fałszywy.

Zasady alarmu o skażeniu nakazywały, by wszyscy pracownicy pozostali do odwołania dokładnie tam, gdzie się znajdowali w chwili jego ogłoszenia. Drzwi były automatycznie zamykane i uszczelniane, tak iż nikt nie mógł wejść do budynku ani go opuścić. Okna i tak się nie otwierały. Głównym celem takiego postępowania było niedopuszczenie, by jakikolwiek czynnik zakaźny wydostał się na zewnątrz.

Pięć minut później zadzwonił telefon. Jego dźwięk jeszcze nigdy nie wydawał się tak natarczywy.

Malloy westchnął.

Malloy wstrzymał się przez chwilę od odpowiedzi.

Ferguson, który słyszał rozmowę dzięki panującej w pokoju całkowitej ciszy, uśmiechnął się ironicznie i szepnął:

Dyrektor rozłączył się. Malloy dał Huttonowi dziesięć sekund na przerwanie drugiego połączenia i wybrał numer laboratorium na poziomie trzecim. Po pierwszym sygnale odpowiedział mu kobiecy głos.

Malloy zrozumiał, że nie chciała, by dosłyszał ją White. Dosłyszał również dobiegające przez słuchawkę chlipanie i domyślił się, jak naprawdę wygląda sytuacja w laboratorium.

- Tak.

Słyszałeś? - Laborant skinął głową. - Co o tym sądzisz?

Nie chcemy, żeby rzucił się do drzwi, kiedy tylko wejdziemy.

- Może Simone powinna trzymać go na uboczu, aż zrobimy, co trzeba.

Poziom trzeci był niemal opustoszały, gdy Malloy i Ferguson wysiedli z windy. Przeszli korytarzem do przedsionka, który prowadził do laboratorium o wysokim poziomie zabezpieczeń. Przed drzwiami zostawiono dla nich dwa kombinezony ochronne oraz zbiornik z płynem odkażającym pod ciśnieniem, z wężem i stalową głowicą zraszacza.

Zadzwonił telefon na korytarzu. Odebrał go znajdujący się bliżej Ferguson.

- Na pewno Herr Direktor apeluje do patriotycznej dumy prostaczków - orzekł Ferguson. - Wszyscy jesteśmy z tobą, Simone, chociaż jestem już trzy piętra niżej i gnam do taksówki.

Malloy miał ochotę zadzwonić do kogoś, by przekazano Huttonowi, że powinien się rozłączyć, ale się rozmyślił. Zamiast tego rąbnął pięścią w zewnętrzne drzwi laboratorium, doszedłszy do wniosku, że Simone zorientuje się, o co chodzi. Po chwili linia była wolna.

Mężczyźni w milczeniu nałożyli kombinezony i sprawdzili je sobie nawzajem. Założyli hełmy i powtórnie skontrolowali szczelność strojów. Malloy spryskał zewnętrzną powierzchnię drzwi śluzy i przekręcił klamkę.

Lekki powiew powietrza, który wpadł do śluzy i rozkołysał parę przyczepionych do tablicy kartek, stanowił pocieszającą oznakę. Skoro powietrze płynęło do laboratorium, nic z niego nie mogło wydostać się na zewnątrz.

Simone Clary i Gregor White siedzieli obok siebie w przeciwległym końcu laboratorium. Simone obejmowała ramieniem barki zgarbionego, wpatrującego się w podłogę chłopaka. Najwyraźniej powiedziała mu o nadejściu pomocy, podniósł bowiem wzrok i wpatrywał się w Malloya i Fergusona z takim natężeniem, jak zając w reflektory nadjeżdżającego samochodu.

- Wszystko będzie dobrze - zawołał Malloy, by było go słychać mimo tłumiącego głos hełmu. Zdał sobie w tym momencie sprawę, jak trudno przekonać o tym kogoś, kto nie ma na sobie ochronnego kombinezonu. - Nie ruszajcie się, aż tu posprzątamy.

Simone zacisnęła dłoń na ramieniu White'a, by uniemożliwić mu wstanie. Ferguson został w wejściu, na wypadek gdyby student rzucił się do ucieczki. White jednak sprawiał wrażenie spokojnego, więc laborant wszedł za Malloyem do laboratorium. Ujrzeli mokrą plamę na posadzce, upstrzoną kawałkami szkła.

Ferguson przygotował dwa naboje z gazem dezynfekującym, podczas gdy Malloy skończył sprawdzać wnętrze laboratorium. Wreszcie cofnął się do wyjścia i skinął Fergusonowi głową. Technik wyciągnął zawleczki obu nabojów i cofnął się szybko za Malloyem, nim trysnęła pierwsza spirala gazu. Zamknęli za


sobą drzwi śluzy, by gaz mógł wypełnić wnętrze i zniszczyć wszystkie wirusy, które mogły uniknąć płynu odkażającego.

- Czas na prysznic, ludzie - oświadczył Malloy, gdy powtórnie dołączyli do Simone Clary i White'a. - Zostawcie tu całe ubranie do odkażenia. W szafce na prawo od kabiny prysznica są fartuchy chirurgiczne. Ty pierwsza, Simone.

Doktorantka nie miała ochoty zostawić White'a, gdy jednak Malloy uspokajająco skinął głową, zdjęła dłoń z jego ramion i przeszła do toalety.

Komentarz laboranta wywołał słaby uśmiech na wargach White'a. - Idź wziąć prysznic - dodał Ferguson, widząc, że Simone wychodzi z łazienki, odziana wyłącznie w biały fartuch. Okalające twarz mokre czarne włosy sprawiały, że wyglądała na młodszą i delikatniejszą niż przedtem.

5

Padało, kiedy Dewar wysiadał z pociągu w Manchesterze. Nie był tym zdziwiony. Tak właśnie miała się rzecz z zakorzenionymi opiniami, usprawiedliwionymi czy nie, a Manchester cieszył się opinią miasta, w którym wiecznie pada. Myśl ta przypomniała z kolei Dewarowi dziekana wydziału na uniwersytecie, obecnie już emerytowanego, którego pamiętano nie ze względu na osiągnięcia zawodowe, lecz wyłącznie dlatego, że parzył sobie herbatę z używanych torebek, zamiast dorzucić parę pensów do wspólnego funduszu. Dewar był przekonany, że w Manchesterze nie zostaną zorganizowane igrzyska olimpijskie, na których tak zależało miastu - nie z powodów logistycznych, niedostatku miejsc dla gości czy jego położenia, lecz wyłącznie dlatego, że ludziom automatycznie stawała przed oczyma wizja biegaczy rozchlapujących kałuże.

Taksówkarz zagadnął Dewara, czy widział „grę” w telewizji poprzedniego wieczora. Negatywna odpowiedź sprawiła, że kierowca przedstawił pasażerowi przebieg meczu podanie po podaniu, zanim po dziesięciu minutach dotarli do uniwersytetu. Moknięcie na deszczu nagle wydało się Dewarowi pociągającą perspektywą.

Najwidoczniej nie mogąc liczyć na dalsze informacje, Dewar wjechał na drugie piętro i znalazł potrzebne wskazówki na tablicy naprzeciwko szybu windy. Znajdowały się na niej nawet zdjęcia pracowników. Łysy profesor Kelman urzędował w pokojach 317/18.

-Ach, tak. Z... - Sekretarka zsunęła okulary na koniec nosa i przekrzywiła nieco głowę, by wygodniej było jej czytać z rozłożonego na biurku kalendarza. -

...Z Inspektoratu Nauki i Medycyny.

Dewar wszedł do gustownie urządzonego gabinetu i przywitał się z Kelmanem. Profesor był wysoki i kościsty, miał spadziste ramiona, wielkie dłonie i stopy. Krawat w uniwersyteckich barwach nieco zbyt ciasno obejmował kołnierzyk koszuli. Płowej barwy sztuczkowe spodnie kończyły się kilka centymetrów wyżej niż powinny. Widać było dzięki temu kraciaste skarpety - zapewne gwiazdkowy prezent od bliskiego krewnego cierpiącego na daltonizm.

- Jak rozumiem, nieładnie się bawiliśmy - powiedział Kelman. Usiłowanie profesora, by pomniejszyć rozmiary wykroczenia, nie zaskarbiło mu sympatii Dewara, chociażby dlatego, że stawiało to Adama w roli urzędasa, który zawraca głowę ważnemu człowiekowi zajmującemu się o wiele donioślejszymi sprawami.

Najlepsze wyjście, zważywszy na okoliczności: udanie niewiedzy, pomyślał Dewar. Nie do przyjęcia w świetle prawa, ale zawsze dobry pierwszy krok w zdystansowaniu się w stosunku do winy.

Oczywiście, musiała być to wina kogoś innego, pomyślał Dewar. Nieważne, ostateczną odpowiedzialność ponosił dziekan wydziału. Pozostawało tylko pytanie, jak wiele osób Kelman będzie jeszcze gotów pogrążyć.

Kelman odpowiedział uśmiechem, w którym brakowało przekonania.

Po paru chwilach do gabinetu wszedł chudy, niski mężczyzna w dżinsach i wygniecionej koszulce z krótkimi rękawami. Dewar ocenił, że Davidson należy do dobrze znanego mu typu ludzi, często spotykanego w środowiskach akademickich: niewyrośnięty okularnik, maminsynek, fatalnie radzący sobie w sportach, z mierną oceną z wychowania fizycznego, nieatrakcyjny dla płci przeciwnej, obciążony niezliczonymi kompleksami. Tego rodzaju ludzie znajdowali bezpieczne schronienie w akademickich instytucjach, gdzie mogli odprężyć się i wołać na siebie Mikę lub Steve, podczas gdy dla całej reszty świata na zawsze mieli pozostać Michaelem lub Stevenem. Mogli nareszcie nosić dżinsy i być „przywódcami grupy”, chociaż wcześniej nikt nigdy nie wybierał ich do żadnego zespołu w jakimkolwiek charakterze, nie wspominając nawet o zaproponowaniu głównej roli. Akademickie stanowisko stwarzało im upragnioną szansę odkucia się za przeszłe niepowodzenia.

Jeżeli liczył na przepraszającą odpowiedź Dewara, czekał go srogi zawód.

- Niech pan posłucha, to na pewno urzędnicza pomyłka - zaczął się wycofywać Davidson.

Musisz wymyślić lepsze wytłumaczenie, pomyślał Dewar.

Próba to o wiele za mało, skomentował w myślach tę wypowiedź Dewar.

Laboratorium Davidsona znajdowało się piętro niżej. Naukowiec prowadził Dewara tak, jak gdyby chciał dać mu odczuć, że każdy krok stanowi wtargnięcie coraz głębiej na jego terytorium. Kiedy wreszcie dotarli do „laboratorium David-sona”, jak głosiła tabliczka na drzwiach, natknęli się na wysokiego blondyna, wychodzącego właśnie z pełnym probówek stojakiem w ręce.

Górujący nad Davidsonem zwalisty Szwed wzruszył ramionami i cofnął się do laboratorium. Odstawił stojak i zaczął szukać listy. Gdy ją odnalazł, Dewar uśmiechnął się do niego uspokajająco. Szwed odpowiedział tym samym.

Dewar wyciągnął dłoń do Szweda i przedstawił się:

Davidson wyglądał między dwoma wysokimi mężczyznami jak zbyt cienki plasterek w kanapce.

Larsen był wyraźnie zakłopotany. Dewar współczuł chłopakowi, postanowił jednak zachować kamienne oblicze; w takich przypadkach nigdy nie warto opowiadać się po którejkolwiek ze stron. Otworzył neseser i wyjął kopię listy fragmentów będących oficjalnie w posiadaniu wydziału.

Przystąpił do wyliczania fragmentów. W połowie Dewar stwierdził:

- Oczywiście, że jestem pewny. Przejrzałem całą zamrażarkę, jak mi pan kazał. Fragment tam był; przecież nie zmyśliłem kodu - odparł Larsen, w którego głosie pojawiła się domieszka gniewu.

Dewar nagle wyczuł, że Davidson przypomniał sobie coś, na co nie miał ochoty. Zdradziło go spojrzenie. Nastąpiła krótka pauza, podczas której Davidson najwyraźniej obmyślał sposób wybrnięcia z sytuacji.

- Och, tak - powiedział w końcu.

Czas na wypicie nawarzonego piwa, pomyślał Dewar.

- Teraz sobie przypominam - kontynuował Davidson i odchrząknął, by ukryć zażenowanie. - Pół roku temu rozmawiałem z francuskim naukowcem, którego spotkałem na konferencji w Birmingham. Pamiętasz, Erie? - Larsen skinął głową. Sycił się zakłopotaniem Davidsona tak samo jak Dewar. - Ten Francuz został wysłany po zrobieniu doktoratu do laboratorium Malloya w Edynburgu. Może wciąż tam jest? Pracował mniej więcej nad tym samym, co my. Dostał parę fragmentów wirusa, a ja pomyślałem, że nam też mogą się przydać. Zgodził sieje przesłać, by oszczędzić mi przebijania się przez zwykłe biurokratyczne kanały. Całkiem wypadło mi to z głowy.

Gdy Dewar wracał pociągiem do Londynu, rozglądał się po współpasażerach z pierwszej klasy i zastanawiał się, czy którykolwiek wiezie w walizce coś równie niezwykłego, jak dwa fragmenty DNA wirusa ospy. Wydawało się to nieprawdopodobne, lecz z drugiej strony, ludzkiego zachowania nigdy nie dawało się przewidzieć z całą pewnością.

To, co wydarzyło się w Manchesterze, nie wróżyło dobrze dla obecnego dochodzenia. Jedna z instytucji została przyłapana na złamaniu przepisów tylko dlatego, że przypadkiem podano prawdę. W ilu innych przechowywano nielegalnie zdobyte fragmenty i sfałszowano zestawienia, by władze zobaczyły tylko to, co powinny? Z poprzednich dochodzeń Dewar nauczył się, że naukowcy to rywalizująca ze sobą egoistyczna grupa. Według nich przepisy obowiązywały jedynie zwykłych zjadaczy chleba. Sami przestrzegali ich tylko wówczas, gdy im to odpowiadało. W miarę możliwości starali się, by nic nie mogło zaszkodzić ich ukochanym programom. Trudno było na to cokolwiek poradzić. Inteligentny człowiek nie powinien się spodziewać obiecujących wyników w walce z ludzką naturą. Dewar wiedział że nie zmieni sytuacji zastanej w środowisku naukowym, ale może przynajmniej zdecydowanie obstawać przy wyciąganiu konsekwencji z nieprzestrzegania zaleceń WHO i ONZ. Może liczyć na to, że perspektywa zamknięcia laboratorium i uszczerbku dla kariery wywoła pożądany skutek. I tak wszelkie korzyści z badań były zwykle ubocznym produktem bezwzględnej rywalizacji w pięciu się na coraz wyższe stanowiska i zyskiwaniu osobistego rozgłosu.

Dotarłszy do swojego mieszkania, Dewar czuł się wyczerpany. Zrzucił buty i wyjął z lodówki piwo Stella artois. Po chwili „obudził” komputer marki IBM Aptiva i sprawdził pocztę. Miał jedną wiadomość z Inspektoratu i drugą od Karen. Odczytał najpierw tę ostatnią.

„Adam? Utknęłam na całe popołudnie i wieczór w laboratorium. W Kensington doszło do zatruć salmonellą. Zadzwoń, kiedy wrócisz. Kocham cię”.

Dewar uśmiechnął się lekko na myśl o trudach salmonellozą w bogatej dzielnicy. Odczytał krótką wiadomość z Inspektoratu: „Faks do pana. Kod dziewięć”.

Zmarszczył brwi, usiadł przed komputerem, by uruchomić faks i wprowadzić hasło deszyfratora. Drukarka ożyła, po chwili wysunęła się z niej pojedyncza strona. Było to uaktualnienie listy instytucji, które nadesłały żądane zestawienia fragmentów wirusa. Zrobiły to już wszystkie placówki; we wszystkich rezultaty były taki£, jak powinny. Do listy dołączono jednak dodatek - przyczynę, dla której faks został zaszyfrowany. Komputer inspektoratu wyszukał informację, którą uznał za potencjalnie istotną dla prowadzonego przez Dewara śledztwa. Odbywający studia doktoranckie pracownik Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu popełnił niedawno samobójstwo. Był Irakijczykiem.

Dewar odczytał nazwisko: Ali Hammadi.

-. Ciekawe, nad czym pracowałeś, Ali? - mruknął.

Popatrzył na zegarek i zadzwonił do laboratorium, gdzie pracowała Karen.

Dewar odłożył słuchawkę i uśmiechnął się z czułością. Był z Karen, trzeźwo myślącą dziewczyną pochodzącą z North Berwick, rybackiej wioski blisko wschodniego pasma gór Lothian w Szkocji, od prawie dwóch lat. Uczęszczali do tej samej akademii medycznej, lecz poznali się bliżej dopiero cztery lata po uzyskaniu dyplomów. Karen pracowała już wtedy od trzech lat w państwowej służbie zdrowia, a Dewar właśnie zatrudnił siew inspektoracie, uznawszy, że nie jest mu pisana kariera badacza. Podjął wprawdzie studia doktoranckie, ale wreszcie zrozumiał, że nie może udawać członka zespołu, skoro zdecydowanie nim nie był. Miał naturę samotnika i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Tego, że Ziemia krąży wokół Słońca, nie odkrył „zespół badawczy” prowadzony przez Kopernika. W inspektoracie na Dewara czekała nareszcie praca, jaka mu odpowiadała.


On i Karen nadal mieszkali osobno. Było to kosztowne rozwiązanie, lecz żadne z nich nie chciało ryzykować, że ich związek rozpadnie się wskutek zabierania pracy do domu. Obydwoje zaś mieli pracę absorbującą i wymagającą poświęceń, a w przypadku Dewara czasem nawet niebezpieczną.

Adam usiadł przy otwartym oknie, skąd miał widok na rzekę. Nie mieszkał na samym nadbrzeżu - nie było go na to stać - ale jego dom stał ulicę dalej. Gdy Dewar siadał na lewo od największego okna, mógł dostrzec Tamizę w prześwicie między budynkami po przeciwnej stronie ulicy. Ponownie przeczytał faks z inspektoratu. Skoro Hammadi był Irakijczykiem, należało dowiedzieć się o nim jak najwięcej, począwszy od zapoznania się z aktami policji dotyczącymi jego samobójstwa. Do tego dochodziły oczywiście badania, jakie prowadził Ali. Czym się dokładnie zajmował? Chociaż w instytucie, w którym studiował, znajdowały się fragmenty DNA wirusa ospy, niekoniecznie musiał mieć do nich dostęp. Była to bardzo duża placówka. Być może Hammadi zajmował się czymś zupełnie innym.

Jako student obcego pochodzenia Irakijczyk musiał figurować w kilku oficjalnych rejestrach. Czesne prawdopodobnie napływało z zagranicy, lecz Hammadi musiał być wciągnięty w Anglii na listę studentów, o ile nie uczestniczył w jakimś krótkoterminowym programie wymiany. Dewar połączył się przez modem z komputerem inspektoratu, a przezeń z Internetem. Skorzystał następnie z połączonej sieci akademickiej, by dostać się do komputerowego serwisu informacyjnego Instytutu Nauk Molekularnych w Edynburgu. Wybrał opcję „aktualne pola badań” na stronie głównej i znalazł listę siedemnastu zespołów badawczych. Dwa zajmowały się wirusem HIV i opracowywaniem szczepionek. W jednym z nich, kierowanym przez doktora Stevena Malloya, pracował Ali Hammadi.

- Cholera - mruknął Dewar pod nosem.

Hammadi pracował w zespole mogącym korzystać z fragmentów wirusa ospy. Dewar zaklął ponownie, przeczytawszy do końca listę nazwisk. W tym samym zespole pracował Pierre Le Grice - badacz, który wysłał fragmenty Davidsonowi do Manchesteru.

Adam dopił resztę piwa i wrzucił pustą puszkę do kosza na śmiecie przy kominku. Trafił dokładnie do celu. Utrzymywał się na poziomie osiemdziesięciu procent trafień, jednak dzisiaj nie sprawiło mu to satysfakcji. „Grzebanie w papierach” przestało wyglądać na rutynowe zadanie. W istocie Dewar poczuł przypływ niepokoju. Dwa łamiące przepisy zespoły badawcze i martwy iracki student, który miał dostęp do fragmentów DNA wirusa ospy. Oznaczało to, że rano będzie musiał wsiąść w samolot do Edynburga.

Dewar przesłał informację do inspektoratu, dokąd wyjeżdża, wraz z prośbą, by powiadomiono oficjalnie instytut w Edynburgu o jego wizycie. Chciał się również dowiedzieć, kto w tamtejszej policji będzie jego oficerem łącznikowym.


6

Samolot British Airways dotarł do lotniska w Edynburgu z kilkuminutowym opóźnieniem. Dewar połączył się z inspektoratem, korzystając z położonej na parterze sali komunikacyjnej dla pasażerów pierwszej klasy. Dowiedział się, że jest oczekiwany w Instytucie Nauk Molekularnych, a o jego przybyciu powiadomiono również policję. Do udzielenia mu niezbędnych informacji oddelegowano inspektora lana Granta z miejscowej komendy głównej, gdzie De wara spodziewano się o wpół do jedenastej.

Mimo godziny szczytu taksówka z lotniska dotarła do miasta na tyle szybko, że Adam zaczął żywić obawy, iż przybędzie za wcześnie na spotkanie z Grantem. Poprosił więc kierowcę, by pojechał okrężną drogą przez Princes Street. Miasto nie było mu obce - był w nim kilkakrotnie, gdy wraz z Karen odwiedzał jej matkę - lecz zawsze zapierał mu dech w piersiach widok zamku.

- Twoje pieniądze, koleś - odrzekł ponuro taksówkarz. Zlokalizowana w północnej części miasta komenda policji na Fettes Avenue

okazała się wielkim, białym budynkiem o nowoczesnym i funkcjonalnym wyglądzie. Mieściła się naprzeciwko o wiele starszego gmachu - Fettes College, czołowej prywatnej szkoły w Szkocji, której absolwentem był premier Tony Blair.

łan Grant okazał się krępym mężczyzną po trzydziestce, miał ciemne oczy i bujne, czarne wąsy. Ubrany był w sportową marynarkę i ciemne spodnie. Krawat miał rozluźniony, a guzik pod szyją rozpięty, przez co prezentował się jak hollywoodzki odtwórca roli dziennikarza poszukującego tematu do artykułu. Grant nalał sobie kawy z dzbanka i machnął nim w stronę Dewara. Lekarz potrząsnął głową.

- Znaleźliście jakiś prawdopodobny powód, dla którego miałby odebrać sobie życie?


- Nawet sporo, prawdę mówiąc. - Grant wyjął arkusz papieru i kontynuował: - Wszyscy są u nas zarejestrowani; to zresztą obowiązek. Mają własne stowarzyszenie studenckie, z siedzibą na Forest Road, niedaleko Szpitala Królewskiego. Tu ma pan adres. Pewnie sporo z nich to studenci medycyny.

Dewar pokiwał głową i wstał.

Instytut Nauk Molekularnych mieścił się na południowych obrzeżach miasta, w dzielnicy zwanej miasteczkiem akademickim. W wielu budynkach znajdowały się filie firm farmaceutycznych i chemicznych. Dewar przypomniał sobie komentarz kolegi, że w laboratorium można teraz równie łatwo znaleźć naukowca, jak prawnika zajmującego się patentami.

Adam złożył krótką wizytę dyrektorowi instytutu, Paulowi Huttonowi. Stwierdził, że profesor jest przedstawicielem starej szkoły, wyznającym dewizę: „właściwe miejsce dla każdego i każdy na właściwym miejscu”. Byłby gotów okazywać nieodmienną lojalność kartonowemu pudłu, jeśli tylko zajmowałby oficjalne stanowisko. Dzięki temu bez trudu można było przewidzieć jego zachowanie. Hutton wygłosił krótką przemowę na temat tragicznej śmierci Alego Hammadiego należycie stłumionym tonem i zreferował Dewarowi propozycję rodziców studenta, by ustanowić fundację jego imienia.

- Chcemy ją nazwać Stypendium Naukowym imienia Alego Hammadiego. Pomysł bez zarzutu, pomyślał Dewar. Zapytał, czy mógłby porozmawiać

z opiekunem Hammadiego na studiach oraz z członkami zespołu, w którym pracował Irakijczyk.

- Doktor Malloy został uprzedzony o pańskiej wizycie. Obawiam się, że bardzo się przejął śmiercią Alego. Czuje się jej winny, chociaż to oczywiście nonsens. Poproszę, by pokazano panu drogę.

Na widok ubranego w dżinsy i koszulkę z krótkimi rękawami Malloya Dewar zrazu nie wiedział, co o nim myśleć. Przypuszczał, że Malloy należy do reprezentowanej przez Mikę'a Davidsona szkoły napuszonych wolnych strzelców, którzy, uważają się za niepodlegających boskim i ludzkim prawom, i wiąże ich z Ziemią jedynie uniwersytecki kontrakt oraz standardowy fundusz emerytalny. Postanowił się jednak wstrzymać ze sformułowaniem ostatecznej opinii.

Malloy ze swej strony był równie niepewny, jak ma odbierać Dewara. Widok eleganckiej fryzury, drogiego ciemnego garnituru i wyglansowanych butów podpowiadał mu, że to kolejny ministerialny gryzipiórek, lecz on również pohamował się od wydania definitywnego sądu.

Zasiedli do rozmowy w gabinecie Malloya. Adam dostrzegł na ścianie plakat przedstawiający Amerykanina Staną Getza - muzyka jazzowego, grającego na saksofonie tenorowym.

- Lubi pan go? - zapytał. - Uwielbiam.

- Mam nadzieję, że nic, ale Hammadi był Irakijczykiem - odparł Dewar. Malloy patrzył na niego przez chwilę, po czym stwierdził:

w tym niczego niezwykłego. Zagraniczni studenci nie mają prawa do brytyjskich stypendiów. Muszą sami pokrywać czesne; zresztą robią to zwykle ich rządy.

- Ktoś jeszcze?

Jako pierwsza spotkała się z Dewarem Sandra Macandrew. Uznał ją za miłą i przyjazną osobę. Nie potrafiła zrozumieć śmierci Alego oraz zmiany, jaka dokonała się w nim w ciągu ostatnich tygodni życia.

- Zauważyła pani wyraźną zmianę w jego zachowaniu - stwierdził Dewar. - Czy zmieniło się również coś w jego pracy?

Sandra zastanowiła się chwilę.

- Nadal przychodził do laboratorium i wydawało się, że kontynuuje swoje badania. Pewnie Steve potrafiłby odpowiedzieć na podstawie jego notatek, czy rzeczywiście posuwał się naprzód. W ostatnim okresie Ali przestał z nami rozmawiać.

- Dziękuję za pomoc, panno Macandrew. Jeżeli przyjdzie pani jeszcze coś na myśl, proszę mi zostawić wiadomość pod tym telefonem.

Dewar podał jej wizytówkę z numerem kontaktowym inspektoratu.

Następny był Peter Moore. Student nie potrafił powiedzieć Dewarowi nic więcej niż Sandra. Śmierć Alego była dla niego wielką zagadką. Tak, on również go lubił.


Pierre Le Grice zaprezentował się zgoła odmiennie. Był jawnie napastliwy, skarżył się gorzko na przerwanie jego programu badań spowodowane zakazem obiegu fragmentów wirusa.

- Pan wie? - spytał po prostu Le Grice. Dewar przytaknął.

- Wiem, że było to dawno temu i nic już na to nie można poradzić, ale sytuacja się zmieniła. Jeszcze jeden taki numer, a może pan się pożegnać ze swoją karierą, monsieur.

George'a Fergusona nie było w laboratorium. Dewar dowiedział się od Sandry, że technik i Malloy okazali się poprzedniego dnia „parą prawdziwych bohaterów”. Obecnie „góra” składała im za to podziękowania. Dewar zapytał, co się stało. Opowiedziano mu pokrótce, czego dokonali Malloy i Ferguson.

Dewar odniósł wrażenie, że w laboratorium panuje bałagan. Było to częściowo skutkiem ciasnoty ~ ludzie walczyli ze sprzętem o kawałki przestrzeni na stołach laboratoryjnych. Parapety zapełnione były rzędami notatników, stojaki na probówki zestawione po trzy, klisze do elektroforezy przypięte spinaczami do haków wzdłuż wszystkich ścian.

Spędził mniej więcej dziesięć minut na luźnej pogawędce z Sandrą i Peterem. Pierre Le Grice nie raczył dotrzymać im towarzystwa i krzątał się za własnymi sprawami po laboratorium. Wreszcie wrócił George Ferguson, witany głośnymi żądaniami, by pokazał swój medal.

Dewar uścisnął dłoń Fergusonowi. Zadał mu te same pytania dotyczące zmarłego studenta co innym. Ferguson udzielił mniej więcej identycznych odpowiedzi. Podobnie jak pozostali, lubił Alego. Jego śmierć była dla niego kompletnym zaskoczeniem.

wirusów i zajmuję się pożywkami. Nie dla mnie nowomodne molekularne cuda - nie da się nauczyć starego psa nowych sztuczek.

- Mam nadzieję, że jakoś się panu ułoży - odrzekł Dewar z uśmiechem. Na koniec spotkał się jeszcze raz z Huttonem, by podziękować mu oficjalnie

za współpracę.

7

Siedziba stowarzyszenia studentów z Iraku znajdowała się na parterze wiktoriańskiej kamienicy, która wznosiła się na ulicy pełnej restauracji oferujących potrawy z najrozmaitszych stron świata. Ulica była wąska, budynki - wysokie, a w powietrzu wisiał smog przypominający listopadową mgłę. Woń obcych potraw mieszała się z nieokreślonymi wilgotnymi oparami, pośród których dominowała woń tynku i kotów. Dewar wspiął się po marnie oświetlonych schodach i zastukał do drzwi z mosiężną tabliczką, na której widniał arabski napis. Otworzył mu młody mężczyzna, najwidoczniej zaskoczony widokiem Europejczyka.

- Czego pan sobie życzy? - zapytał Irakijczyk niemal bezbłędną angielszczyzną.

- Nazywam się Dewar. Chciałbym porozmawiać z przyjaciółmi Alego Hammadiego.

Dewar pokazał mężczyźnie swoją legitymację inspektoratu. Irakijczyk porównał kilkakrotnie fotografię z oryginałem, zanim widocznie uznał, że to ta sama osoba.

Odczekał, aż lekarz zamknie drzwi za sobą. Przeszli wąskim korytarzem obok szeregu pomalowanych na szaro drzwi. Po drodze Dewar zdołał dojrzeć kilka mętnie oświetlonych pokojów. Pojedyncze, nieosłonięte żarówki zdawały się tutaj preferowanym źródłem światła, wskutek czego w czterometrowej wysokości salkach było więcej cienia niż blasku.


W pokoju, do którego wprowadzono wreszcie Dewara, znajdowało się około tuzina ludzi, siedzących w grupkach po trzech lub czterech. Wszyscy przynajmniej pod względem wieku mogli być studentami. Umeblowanie pokoju było stare, a ciężkie zasłony wyglądały, jak gdyby nie prano ich od końca ubiegłego stulecia. Przed oknami stało kilka obitych welwetem sof z pojedynczymi oparciami z rzeźbionego drewna. Wystrój wnętrza skojarzył się Dewarowi z wiktoriańską ilustracją przedstawiającą palarnię opium. Kilku studentów miało otwarte zeszyty; wydawało się, że rozmawiają o przebiegu swoich zajęć. Mężczyzna, który wpuścił Dewara, powiedział do nich coś po arabsku. Lekarz rozróżnił nazwisko Hammadiego.

Zapadła przedłużająca się cisza, podczas której wszyscy przyglądali się biernie gościowi. Wreszcie podszedł do niego jeden ze studentów. Uśmiechnął się, prezentując idealne uzębienie.

- Nazywam się Tarią Saadi. Ali był moim przyjacielem - stwierdził. - Może napije się pan kawy?

Dewar popijał gorzki napój, podczas gdy Saadi - doktoryzujący się z matematyki - streścił mu, co wiedział o Alim. Okazało się, że pochodzili z wiosek położonych zaledwie dwadzieścia kilometrów od siebie, jednak znali się tylko przelotnie, nim wyjechali $o Bagdadu. Tam właśnie, podczas zdobywania pierwszych stopni naukowych, zaprzyjaźnili się ze sobą. Obydwaj byli niezmiernie szczęśliwi, gdy zdołali zapisać się do programu wymiany zagranicznej studentów.

Dewar uśmiechnął się, słysząc pełne młodzieńczego idealizmu stwierdzenia. Biologia molekularna mogła stworzyć takie możliwości, nie miały one jednak szans się ziścić. Było to nierealne, ponieważ nikt nie inwestuje pieniędzy w nie rokujące zysków zamierzenia, a wykarmienie głodujących nie stanowi rentownej perspektywy. Ali Hammadi nie dożył jednak uświadomienia sobie brutalnej prawdy. Nie było też sensu udowadniać tego Tariqowi.


- Istotnie, ale nikt nie potrafił podać mi powodu, dlaczego to zrobił - powiedział. - Musiała być przecież jakaś przyczyna. W jego życiu musiało stać się coś wyjątkowo złego. Koledzy Alego z instytutu powiedzieli mi, że wyraźnie czymś się przejął. Twierdzą, że podczas ostatnich tygodni życia był w depresji. Przyjaźniliście się. Na pewno zwierzył się panu ze swoich zmartwień, prawda?

Młodzieniec nerwowo wzruszył ramionami. Dewar wyczuł, że nie sama treść jego słów wywołała taką reakcję. Obejrzał się przez ramię i stwierdził, że do pokoju wszedł jeszcze jeden mężczyzna, przystając po jego przeciwnej stronie. Wysoki, brodaty Arab był starszy od pozostałych; nosił grube okulary w ciemnych oprawkach. Dewar przypomniał sobie, że inspektor Grant wspominał o towarzyszących irackim studentom starszych mężczyznach.

- Nie, Ali nic mi nie mówił - powiedział Tariq, najwyraźniej wytrącony z równowagi widokiem brodatego Araba, chociaż ten z pewnością nie mógł go dosłyszeć. - Nie wiem, dlaczego się zabił; to dla mnie tajemnica. Może był chory? Tak się przecież zdarza, prawda?

Dewar popatrzył mu prosto w oczy i zdał sobie sprawę, że chłopak kłamie, przytłoczony obecnością starszego mężczyzny.

Gdy wstał, Tariq odprowadził go do drzwi. Po drodze musieli minąć starszego mężczyznę. Arab nawet nie kiwnął głową, jednak Dewar zdołał mu się dobrze przyjrzeć. Może inspektor Grant dysponował zdjęciami Irakijczyków; dobrze byłoby wiedzieć, z kim się miało do czynienia.

Wychodząc na ulicę, Dewar postanowił, że na razie zostanie w Edynburgu.

Dewar zameldował się w hotelu w centrum miasta i złożył raport do inspektoratu, posługując się swoim laptopem i połączeniem przez telefon komórkowy. Nie miał wiele do doniesienia poza stwierdzeniem, że nie jest zupełnie usatysfakcjonowany tym, co zastał w Edynburgu, wobec czego zamierza zostać, aż dowie się czegoś więcej. Wyłączył komputer i wybrał numer telefonu do laboratorium Karen.

- W Kensington nie miewa się takich problemów - roześmiała się Karen. - Tu cierpi się na „niedyspozycje gastryczne”. Chyba udało nam się opanować

sytuację. Ustaliliśmy, że źródłem zakażenia była hurtownia mięsa, i na razie ją zamknęliśmy. Teoretycznie już po krzyku.

Perspektywa spędzenia wieczora w towarzystwie owdowiałej matki Karen nie przedstawiała się nazbyt interesująco. Wolałby parę drinków i niezobowiązującą pogawędkę w hotelowym barze. Nie chciał jednak obrazić Karen.

-Jeśli tak, będzie to znaczyło, że trafiłem na wielkie problemy i pewnie wszyscy do tego czasu będą zmykać w góry - zareplikował Dewar.

- Pozdrów mamę i powiedz jej, że postaram się przyjechać za dwa tygodnie.

Komputer wydał piśniecie, gdy Dewar go uruchomił i ponownie podłączył telefon. Okazało się, że czeka na niego wiadomość z inspektoratu. Dzwonił człowiek nazwiskiem Tariq Saadi i poinformował, że chce spotkać się z Dewarem. Proponował księgarnię Jamesa Thina na South Bridge, dzisiaj o ósmej wieczorem.

Dewar zastanawiał się, dlaczego Saadi zatelefonował do inspektoratu. Doszedł do wniosku, że student zapewne próbował dodzwonić się do jego telefonu komórkowego, gdy Adam rozmawiał z Karen, a ponieważ nie chciał lub nie mógł czekać, wybrał drugi numer na wizytówce. Świadczyło to, że Irakijczykowi się spieszyło, że miał niewiele czasu, by swobodnie telefonować.

Dewar popatrzył na zegarek. Było tuż po wpół do ósmej. Matka Karen musiała zaczekać na inną okazję.

Wysiadł z taksówki na South Bridge, przy frontowym wejściu do Old College Uniwersytetu Edynburskiego, naprzeciwko księgarni Thina. Spiesznie wymijając samochody, przeciął ulicę i wszedł do pogrążonego w przyjemnej ciszy sklepu. Księgarnia była zaskakująco duża; zajmowała kilka pięter wielokrotnie przebudowywanego budynku, przez co stanowiła labirynt salek, korytarzy i schodów. Dewar okrążył powoli parter, wczuwając się w nastrój tego miejsca i przystając, by rzucić okiem na tę czy inną książkę. Dostrzegł niewielu klientów. Nie było wśród nich Saadiego.

Dewar zszedł do sutereny. Pomyślał, że jest tam jedyną osobą z wyjątkiem sprzedawczyni - jak się domyślał, dorabiającej studentki, która czytała przy kasie podręcznik. Drgnął, gdy poczuł dotyk dłoni na ramieniu. Odwróciwszy się, ujrzał Saadiego, który zmaterializował się z cieni zalegających boczną niszę.

- Oni? - Nasi... doradcy.

Dewar powtórzył sobie w myślach nazwiska.

Dewar poczuł, że robi mu się zimno. Koszmar zamieniał się w rzeczywistość.

- Niedokładnie. Pewnego dnia podsłuchałem rozmowę. Ali był zdenerwowany. Powiedział, że nie chce kawałków, bo są zbyt niebezpieczne. - Tariq wzruszył ramionami na znak, że nie domyśla się, o co chodziło. - Powiedział, że kawałki trzeba zniszczyć, ale Siddiqui stwierdził, że Ali ma zrobić, co mu kazano, inaczej sprawy ułożą się źle dla niego i jego rodziny.

-Kawałki?
-Tak...

Tariq nagle zamarł i pobladł. Dewar przyglądał mu się przez moment, nim zdał sobie sprawę, że student wpatruje się w coś lub kogoś rozszerzonymi ze strachu oczyma. Odwrócił się i ujrzał twarz człowieka przyglądającego się im przez szparę między rzędami książek. Był to ten sam mężczyzna, którego widział w siedzibie stowarzyszenia irackich studentów. Jego czarna broda ocierała się o półkę; bez zmrużenia oczu za grubymi okularami wpijał się wzrokiem w Tariqa. Obok półek stał niższy Arab o bardziej akademickim wyglądzie.

Tariq wyglądał, jak gdyby miał zemdleć.

- Muszę już iść.

- Nie musisz nigdzie z nimi iść - stwierdził Dewar stanowczym szeptem. - Nic ci nie mogą zrobić w tym kraju. Wiem, że się boisz, ale mogę ci pomóc.

Damy sobie radę, zostań tylko ze mną i powiedz, czego chcieli od Alego.

- Nie rozumie pan... Moja rodzina...

Nie oglądając się, Tariq ruszył pokornie w stronę dwóch Arabów. Dewar czuł bezradność, orientował się jednak, że robiąc scenę, pogorszy jedynie sytuację Tariqa. Złowił spojrzenie brodatego Araba; miał nadzieję, iż zdołał przekazać mu swoją miną, że jeśli cokolwiek stanie się chłopakowi, będzie się to równało poważnym kłopotom dla „doradcy”, mężczyzna jednak zachował całkowitą obojętność. Po krótkiej, przyciszonej wymianie zdań po arabsku Tariqa wyprowadzono na górę; niższy mężczyzna szedł na przedzie.

Dewar z irytacją uderzył otwartą dłonią o półkę. Dziewczyna przy kasie podniosła gwałtownie głowę.

- Jeżeli nie znalazł pan szukanej pozycji, możemy ją dla pana zamówić - powiedziała, starając się być pomocna.

Dewar popatrzył na nią, zdał sobie sprawę ze swojego zachowania i przeprosił. Wszedł po schodach na górę i ruszył pieszo w stronę hotelu. Potrzebował czasu, by się uspokoić i uporządkować myśli. Przemierzył Chambers Street i przeszedł po moście Jerzego V na Royal Mile, łączącą zamek z królewskim Pałacem Holyrood. Zatrzymał się u podnóża Kopca, gdzie wąska uliczka łączyła edynburską starówką z georgiańskim nowym miastem. Światła na Princes Street roztaczały się w dole jak sznur pereł. Po lewej stronie Dewara wznosił się na pradawnej skale zalany blaskiem reflektorów zamek. Zdawało się niemożliwe, by tak piękne miasto mogło być areną szatańskiego spisku.

Dewar był pewny, że Tariq przetłumaczył jako „kawałki” arabski termin, którego poprawna angielska wersja brzmiała „fragmenty” - nie studiował przecież biologii i nie miał pojęcia, czego dotyczyła rozmowa. „Kawałki” na pewno oznaczały odcinki DNA genomu wirusa ospy; nie istniało inne prawdopodobne wytłumaczenie. Pytanie brzmiało: do ilu fragmentów uzyskali dostęp wysłannicy irackiego rządu i co się z nimi stało?

Tariq podsłuchał rozmowę Alego z „doradcami”. Czy Hammadi mówił ogólnie, czy też chodziło o konkretnie wydane mu polecenie? Czy Alego potraktowano jako ogniwo w łańcuchu operacji mających na celu rekonstrukcję wirusa, czy też miał być ostatnim elementem układanki, naukowcem, który połączy ze sobą wszystkie fragmenty? Jakkolwiek było, okazało się tego dość, by pchnąć Ham-madiego do samobójstwa. Czy Irakijczycy naprawdę posunęli się aż tak daleko? Czy rzeczywiście mogli lada moment dysponować żywym wirusem ospy?

Dewarowi przyszło do głowy kolejne pytanie. Czy Ali popełnił samobójstwo dlatego, że nie mógł zdobyć się na coś tak potwornego, czy też dlatego, iż już tego dokonał? Być może jego postępek był podyktowany poczuciem winy. Dewar próbował przekonać siebie, że ktoś w laboratorium Malloya na pewno zorientowałby się, co robi Hammadi. W rzeczywistości jednak DNA w laboratoryjnej probówce prezentowało się jako bezbarwna ciecz, bez względu na to, skąd pochodziło. Patrząc na nie, niczego nie sposób było odgadnąć. By się zorientować, jakie jest źródło DNA, najpierw trzeba było ustalić sekwencję nukleotydów - a i wówczas trzeba było wprowadzić ją do komputera i porównać z poznanymi sekwencjami zapisanymi w międzynarodowych naukowych bazach danych. Dopiero wtedy można było uzyskać odpowiedź na pytanie, z czym miało się do czynienia.

Czy Hammadi zaryzykowałby rekonstrukcję aktywnego wirusa ospy w otwartym laboratorium obok swoich kolegów, wiedząc, że naraziłby ich tym na wielkie ryzyko? Z drugiej strony, gdyby skorzystał z zabezpieczonych laboratoriów instytutu, przeznaczonych do badań nad niebezpiecznymi wirusami, na pewno jego postępowanie wzbudziłoby zaciekawienie i podejrzenia. Może więc Ali zdecydował się na ryzyko. Był to najgorszy z możliwych scenariuszy. Być może jednak Hammadi zdecydowanie odmówił współpracy. Jedno było pewne - odebrał sobie życie. Poczucie winy czy desperacka próba uchronienia rodziny przed kłopotami?

Wracając myślami do tego, co zdołał powiedzieć mu Tariq, Dewar przypomniał sobie jego stwierdzenie, że Ali nie chciał wziąć „kawałków”. Nie znaczyło to jednak, że odmówił. Jeżeli Ali zgodził sieje wziąć, na pewno ukrył je w instytucie - chociażby dlatego, by przechowywać je w odpowiednich warunkach. Istniała szansa, że fragmenty nadal tam są, że zawierające je niewinnie wyglądające plastykowe probówki stoją w którejś z lodówek. Trzeba było dokładnie skontrolować miejsca, w których Ali Hammadi przechowywał materiały do swoich badań, oraz zbadać zawartość próbek.


Pierwszy odruch nakazywał Dewarowi ogłosić powszechny alarm. Po zastanowieniu się zrezygnował jednak z tej myśli. Na razie nie było żadnych dowodów na istnienie pochodzących z nielegalnych źródeł fragmentów wirusa; nie wiadomo było również, jak daleko posunęli się Irakijczycy w pracach nad jego rekonstrukcją. Być może obecność arabskich „doradców” świadczyła, że nie dostali tego, na czym im zależało, inaczej na pewno dawno by znikli bez śladu. O to właśnie chodziło: dlaczego tu jeszcze są? Chyba nie liczyli, że zdołają zwerbować kogoś innego?

Dewar doszedł do wniosku, że przede wszystkim powinien się dowiedzieć jak najwięcej o „doradcach”. Musiał się w tym celu spotkać z Grantem. Zrezygnował na razie z wszczynania alarmu. Postanowił zorientować się, do czego zdoła dojść z pomocą Granta - oraz Malloya - działając na razie w aksamitnych rękawiczkach.

Po powrocie do hotelu zadzwonił do Karen i przeprosił za to, że nie odwiedził jej matki. Wytłumaczył, że coś mu wypadło.

8

Grant przez długą chwilę, wpatrywał się w Dewara, zanim spytał:

-1 nie może mi pan powiedzieć, co to było, zgadza się?

- Jeszcze nie teraz.

Grant pokiwał głową i westchnął.

- Nie mam pojęcia, dlaczego nie zrobił pan tego od razu - powiedział Grant. Dewar pochylił się w jego stronę i rzekł:

Dewar nie skorzystał tym razem z obowiązującej drogi służbowej. Wszedł po prostu do budynku za grupką studentów i wyminął mężczyznę w sekretariacie z ważną miną, zwykle wzbudzającą obawy pośród niewtajemniczonych. Gdy winda ruszyła w górę, pomyślał: Boże, trudniej było się dostać do komórki z węglem mojej babki.

Zastukał do drzwi laboratorium Malloya i bez zaproszenia wszedł do środka.

- Witam - powiedziała Sandra Macandrew. Była sama. - Nie spodziewałam się, że jeszcze pana zobaczę. Zapomniał pan czegoś?

- Zastałem Steve'a? - zapytał Dewar, unikając odpowiedzi na jej pytanie.

- Dziś rano pracuje u siebie w domu. Zabrał ze sobą dyskietki. Musi odwalić trochę papierkowej roboty dla profesora Huttona, poza tym ma przyjść do niego inkasent z gazowni. Mam do niego zadzwonić?

Dewar zastanowił się przez chwilę, po czym powiedział:

Dewar potrząsnął głową.

Sandra podniosła słuchawkę i zatelefonowała do sekcji administracyjnej, prosząc o zamówienie taksówki dla właśnie opuszczającego instytut gościa.


Sandra poruszyła się nerwowo.

- Wcale tak nie powiedziałam - odparła. - George po prostu sprawdził, czy są wszystkie fragmenty, które mamy oficjalnie na stanie. Steve go o to prosił -

dorzuciła. - Oczywiście było tam sporo probówek i fiolek z arabskimi nadrukami, których bez Alego nie sposób było odcyfrować. Steve poprosił Pierre'a, by się im przyjrzał i spróbował ustalić, co jest w środku, nim się ich pozbędziemy.

- Cholera - rzekł Dewar.

- Co to za różnica? Ali miał dostęp do tych samych materiałów, co my wszyscy.

- Jest pani tego pewna? - zapytał Dewar chłodnym tonem.

- Chyba nie sugeruje pan, że Ali prowadził jakieś tajne badania? Dewar nie odpowiedział.

- Och, mój Boże! - westchnęła Sandra. - Właśnie to pan podejrzewa, prawda? Wcale nie chodziło panu o to, że Ali popełnił samobójstwo. Nie dlatego pan tu przyjechał. Podejrzewa pan, że chodzi o coś, co ma związek z wirusem ospy i zakazem przekazywania fragmentów.

Dewar doszedł do wniosku, że nie ma sensu zaprzeczać. Poczuł się jak rzecznik rządu, potwierdzający informację o pojawieniu się nowego wariantu choroby Creutzfelda-Jacoba: można było połykać słowa, o ile tylko nie zawierały wołowiny. Z drugiej strony, nie miał ochoty na dyskusję z Sandrą. Zapytał więc jedynie:

Sandra wyglądała na zaskoczoną jego prośbą ale przeszła w drugi koniec laboratorium, otworzyła dolne drzwi dużej chłodziarko-zamrażarki i przykucnęła, by przyjrzeć się zebranym w niej materiałom.

Dewar zapłacił i przyjrzał się budowli. Mało co na zewnątrz świadczyło, że nie jest to już kościół parafialny. Zdradzały to jedynie wymienione drzwi frontowe i skrzynka na listy. Dewar otworzył żelazną bramkę i ruszył dróżką obsadzoną cisami. Jesienne liście zaczęły zbierać się w kopczyki pod wejściem, wystawionym na najczęstsze w tych okolicach zachodnie wiatry. Nie było widać guzika dzwonka, więc zapukał. Z wnętrza dobiegały odgłosy muzyki. Drzwi otworzyły się i stanął w nich Steven Malloy. W tle rozbrzmiewał utwór Milesa Davisa.

Dewar stwierdził, że wnętrze kościoła całkowicie przebudowano, w rezultacie czego powstało zeń atrakcyjne, nowoczesne mieszkanie o otwartym planie.

Malloy przeszedł do mieszczącego sprzęt kuchenny zakątka. Dewar rozglądał się dalej. Zachowane zostały wszystkie zasadnicze elementy kościelnego wystroju - od chóru po kamienny ołtarz. Podświetlały je teraz umieszczone dyskretnie w kluczowych punktach reflektorki. Ławy zostały usunięte, a główna nawa podzielona na praktycznie oddzielne pomieszczenia, chociaż bez użycia ścianek działowych. Malloy niewątpliwie właśnie pracował w części pełniącej rolę gabinetu: włączył się wygaszacz ekranu komputera, przedstawiający przepływające ryby, a z głośników dobył się szmer pęcherzyków powietrza.


Malloy potrząsnął głową, jak gdyby nie chciał dać wiary w to, co usłyszał.

-Na pewno nie były oznakowane, bo inaczej Pierre by mi o nich powiedział. Jeżeli nie były opisane, Pierre nie mógł wiedzieć, z czym ma do czynienia i zapewne je zniszczył.

Dewar pogrążył się w zadumie. W tle wciąż rozbrzmiewała muzyka Milesa Davisa.

Tym razem zamyślił się Malloy.

- Chyba powinienem go o to zapytać - powiedział wreszcie.

Gdy obydwaj zbierali się do powrotu do instytutu, rozległo się stukanie do drzwi. Malloy otworzył. Okazało się, że to inkasent z gazowni.

Inkasent wreszcie wyszedł. Dewar i Malloy ruszyli do instytutu fordem escortem tego ostatniego. Ruch był niewielki; podróż zajęła niecałe dwadzieścia minut.

Sandra Macandrew uniosła brwi, widząc Dewara po raz kolejny w laboratorium, ale nic nie powiedziała. Malloy wezwał Le Grice'a do swego gabinetu i zamknął drzwi, nie wyjaśniając niczego pozostałym.

- Nie.

- Cokolwiek, co sprawiało wrażenie pochodzącego z innego laboratorium - wiesz, odmienne od naszych pojemniki, coś takiego?

Po drodze do wyjścia Dewar zatrzymał się obok Sandry.

- Nie tylko o to. Wydaje mi się, że nasze laboratorium ma spore szanse opracowania szczepionki przeciw AIDS. Jeżeli zostaniemy pozbawieni dostępu do fragmentów, nasza sytuacja będzie znacznie gorsza. Miło byłoby uczestniczyć w takim osiągnięciu - być współautorem pracy publikowanej w ”Nature” i tak dalej.

Dewar ruszył pieszo w stronę centrum. Niebo było bezchmurne, promienie słońca padały na żółto-czerwone listowie. W powietrzu wisiał chłód, lecz dzięki niemu spacer był jeszcze przyjemniejszy. Dewar wyjął telefon komórkowy z neseseru i dopiero teraz go włączył. Okazało się, że próbował się dodzwonić do niego Grant z komendy policji. Zostawił wiadomość, by Dewar się z nim skontaktował. Adam zrobił to bez zwłoki.


-Mam coś dla pana, ale byłoby lepiej, żeby pan tu przyjechał - powiedział Grant. Dewar zatrzymał pierwszą ujrzaną taksówkę. Droga zajęła trzydzieści pięć

minut, ponieważ aby dotrzeć do komendy, musieli przejechać do północnej części Edynburga. Zniecierpliwienie Dewara rosło przy każdym czerwonym świetle. Gdy wreszcie dotarł na miejsce, czuł się jak wypuszczony z więzienia.

- Trudno pana złapać - powiedział Grant na jego widok.

- Wyłączyłem wcześniej telefon. Nie chciałem, żeby zadzwonił w nieodpowiednim momencie - rzekł Adam.

- Zostawiłem wiadomości pod wszystkimi numerami, które mi pan podał.

Grant przechylił się przez biurko i postukał końcem długopisu w brodę mężczyzny na zdjęciu.

Dewar poczuł, jakby jego nogi stały się nagle potwornie ciężkie. Nie był wprawdzie zupełnie zaskoczony, ale potwierdzenie najgorszych podejrzeń i tak okazało się wstrząsem.

- Aż za dużo - powiedział. - Twierdzi pan, że obecność Siddiquiego w Edynburgu stanowi niespodziankę dla Londynu?

- Najwidoczniej.

- Cóż, doktorze Siddiqui - powiedział Dewar, ujmując fotografię i podnosząc ją do oczu. - Na co pan jeszcze czeka?


9

Chce pan, żebyśmy zrobili coś jeszcze? - zapytał Grant.

- Nie sądzę, żebym do tego potrzebny był panują czy moi ludzie - stwierdził Grant. - Kiedy tylko powiadomię Londyn, kogo pan zidentyfikował, kupa gości z tajnych służb zwali się stamtąd szybciej niż chłopak na pierwszą randkę. Założę się, iż Siddiąuiego będzie śledziło tylu ludzi, że będzie można nimi za psami rzucać. Ktoś schrzanił robotę w urzędzie imigracyjnym, więc wszyscy będą się prześcigali, żeby zyskać punkty za naprawienie sytuacji.

Zastanawiał się, w jaki sposób zaangażowanie innych agend rządowych może wpłynąć na sytuację i czy nie powinien zaryzykować prośby, by Grant odwlókł przedstawienie swojego raportu. Natychmiast przyszło mu do głowy, że jakakolwiek oznaka jawnego śledzenia natychmiast spłoszy Siddiquiego, lecz po namyśle zmienił zdanie w tej kwestii. Jeżeli Grant miał rację, iż Irakijczyk przebywał w Anglii legalnie, w takim razie był przygotowany na to, że będzie obserwowany. Nawet jeśli jeszcze nie wiedział o nadzorze - bo ze względu na czyjeś zaniedbanie istotnie go nie było - musiał zakładać, że będzie kontrolowany, i odpowiednio do tego postępować.

- Przychodzi panu do głowy coś jeszcze? - spytał Grant.


- Tariq Saadi. Doktoryzuje się z matematyki na Uniwersytecie Edynburskim. Grant zanotował te informacje.

Szczerze mówiąc, nie wiedział dokładnie, dlaczego podjął taką właśnie decyzję. Zyskał pewność, że wszystko, nad czym pracował Ali, zostało wysterylizowane lub zniszczone, wobec czego znikło widmo biorącej źródło w Edynburgu epidemii ospy. Odczuwał jednak niepokój, wynikający przede wszystkim z faktu, iż mimo upływu prawie sześciu tygodni od śmierci Alego Siddiąui wciąż kręcił się po mieście.

Schodząc po schodach przed komendą, Dewar postanowił, że resztę pięknego jesiennego popołudnia spędzi na spacerze w Królewskim Ogrodzie Botanicznym. Przedwieczorne słońce rzucało taki sam złoty blask, jaki spotyka się w pełni arktycznego lata o dziesiątej w nocy - błogi, rozleniwiający, dający nawet trochę ciepła. Dewar zdjął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię.

Przechadzając się między przepięknymi drzewami, dźwigającymi brzemię smutku kończącego się roku, usiłował wymyślić powód, dla którego Siddiąui nadal tkwi w Edynburgu. Czy on sam lub, co bardziej prawdopodobne, ktoś inny planował operację mającą na celu odzyskanie powierzonych Hammadiemu fragmentów? Wydawało się to wątpliwe. Dostanie się do instytutu nie nastręczało problemów - Dewar zdołał się o tym przekonać - jednak intruzi pewnie nie wiedzieliby nawet, gdzie zacząć poszukiwania. Ich obecność szybko wzbudziłaby podejrzenia i najprawdopodobniej doprowadziłaby do wielkiego zamieszania. Dewar pocieszał się faktem, że gdyby nawet Irakijczycy okazali się na tyle nierozsądni, by zaryzykować taką operację, i tak niczego by nie znaleźli, gdyż Le Grice zniszczył wszystkie pozostałe po Hammadim materiały. Adam zadawał sobie pytanie, dlaczego wobec tego odczuwa tak silny niepokój.

Nie znalazł na nie odpowiedzi w żadnej z olbrzymich wiktoriańskich oranżerii ani nad spokojnym, porośniętym liliami stawem, w którym odbijały się płaczące wierzby. Nie doszukał się jej również w herbaciarni, gdzie napił się herbaty i zjadł kawałek keksu, wsłuchując się w stłumione dźwięki ludowych szkockich tańców, ani w małej galerii z wystawą sztuki współczesnej. Nawet jeśli odpowiedź znajdowała się na którymś z obrazów, Dewar jej tam nie dostrzegł - podobnie jak sztuki.

Wieczór spędził na pisaniu sprawozdania dla Inspektoratu. Wyraził w nim przekonanie, że Irakijczycy dążą do zrekonstruowania żywego wirusa ospy. Był w to zaangażowany Ali Hammadi, jednak nie wiadomo dokładnie, w jakim charakterze i stopniu. Przyjaciel Hammadiego był niemal na pewno świadkiem zmuszania Alego do przejęcia liniowych fragmentów wirusowego DNA, nie wiado-


mo było jednak, czy iracki student zrobił z nimi cokolwiek przed odebraniem sobie życia. Wśród pozostałych po nim w laboratorium roztworów i odczynników nie znaleziono niczego, co by sugerowało, że Hammadi odmówił współpracy i targnął się na życie, by ocalić rodzinę w ojczyźnie. Wszystkie znalezione po jego śmierci materiały biologiczne zostały zniszczone, jednak Irakijczycy z niewiadomych, lecz potencjalnie groźnych przyczyn nie szykowali się najwidoczniej do opuszczenia Edynburga. Decyzja, jak zapobiec kolejnym próbom uzyskania przez Irak kompletnego wirusa, należała do WHO i ONZ.

Dewar pochwalił w sprawozdaniu doskonałą pracę i pomoc okazaną przez inspektora Granta przy identyfikacji Abbasa i Siddiąuiego. Dwukrotnie przeczytał raport i po wniesieniu kilku drobnych poprawek wcisnął klawisz transmisji na komputerze, a gdy uzyskał jej potwierdzenie, wyłączył urządzenie.

Wybrał numer telefonu do pracy Karen. Okazało się, że jest w laboratorium.

- Wolałabym raczej walnąć się do łóżka. Może przyjedziesz do mnie od razu po powrocie? Upichcę coś prostego, a ty opowiesz mi wszystko o swoich problemach, zanim poddamy się pokusie mocnego alkoholu?

Ledwie Dewar się rozłączył, telefon zabrzęczał ponownie. Okazało się, że dzwoni Grant z komendy. Adam popatrzył na zegarek.

- Nadal jest pan na służbie? - zapytał ze zdumieniem.

- Mógłbym powiedzieć, że tak, i zrobić dobre wrażenie - odparł Grant. - Powiem jednak prawdę. Mieliśmy imprezę z okazji odejścia jednego z naszych

ludzi. Miałem już wracać do domu, ale wpadłem jeszcze do biura i okazało się, że zostawiono mi wiadomość. Dotyczy pańskiego przyjaciela Saadiego.

- Wszędzie wielkie zakłopotanie. Okazało się, że przyleciał do Anglii jako delegat na międzynarodową konferencję naukową. Sprytny sposób na dostanie się do tego kraju - skorzystał z akademickiej reputacji, nie musząc powoływać się na dyplomatyczny status. Ustalono, że przyleciał przez Cypr i Schippol w Holandii, aż wreszcie zjawił się w Birmingham jako pasażer samolotu specjalnie wyczarterowanego dla zaproszonych na konferencję naukowców. Zginął po prostu w tłumie. Nie chciałbym być w skórze człowieka, który prowadził tego dnia odprawą paszportową. Pewnie niedługo będzie sprzedawał lizaki w Caithness. Siddiąui przyjechał do Edynburga po zakończeniu konferencji, oficjalnie po to, by odwiedzić irackich studentów i zobaczyć, jak sobie radzą - wszystko najzupełniej zgodnie z prawem i legalnie.

W nocy pogoda się zmieniła. Zerwał się wiatr, z północnego zachodu nadciągnął ulewny, lecz padający z przerwami deszcz. Właśnie jego sieczenie o okno obudziło Dewara o trzeciej nad ranem. Wstał i wyjrzał na zalewane deszczem, opustoszałe ulice, skąpane w żółtym blasku sodowych lamp. Rynsztokami płynęły żwawe strumienie, rozlewające się nad zapchanymi liśćmi kratkami odpływowymi. Kierowcy sporadycznie przejeżdżających samochodów byli w stanie pokonać ciąg miniaturowych jeziorek jedynie z zachowaniem zwiększonej ostrożności.

Dewar zaczął się zastanawiać, gdzie pogrzebano Alego Hammadiego. Domyślał się, że w Edynburgu musi być muzułmański cmentarz. Pamiętał, że islam nakazuje chować zmarłych tak szybko, jak to tylko możliwe, ale nie potrafił przypomnieć sobie, jak w świetle wiary oceniano samobójstwo - jeśli kiedykolwiek to wiedział. Zastanawiał się, czy popełniając samobójstwo, Hammadi pozbawił się prawa do życia wiecznego i czy wpływało to w jakikolwiek sposób na obrzędy pogrzebowe. Dewarowi zrobiło się żal Alego: dowody, jakie zdołał zebrać, świadczyły, że odebranie sobie życia było z jego strony aktem odwagi, nie zaś wynikiem poczucia winy. Oddał życie, by nie uczestniczyć w działaniach mogących zgotować śmierć milionom ludzi. Może pewnego dnia cała prawda wyjdzie na jaw.

Dewar zaciągnął zasłony i wrócił do łóżka, jednak sen nie nadchodził. Deszcz nadal wybijał staccato na szybach. Adam leżał w ciemnościach, zastanawiając się nad słowami Granta o zaangażowaniu się innych agencji w śledzenie Siddiąuie-go. Postanowił skontaktować się rano z inspektoratem i zapytać, czy nie dałoby się ich poinformować o zainteresowaniu jego organizacji działaniami Irakijczyka. Powinien temu towarzyszyć wniosek, by obserwacja była prowadzona w możliwie dyskretny sposób. Z drugiej strony, Siddiąui i Abbas niewątpliwie powinni zostać zatrzymani w momencie opuszczania kraju. Pretekst się nie liczył - ważne było upewnienie się, że nie wywożą żadnych niebezpiecznych materiałów biologicznych. Być może nie przekazali Hammadiemu wszystkich fragmentów DNA, z którymi przybyli do Anglii. Jeżeli mimo wszystko - chociaż było to mało prawdopodobne - Ali rzeczywiście zrobił, czego odeń żądano, i przekazał zrekonstruowanego wirusa przed odebraniem sobie życia, stwarzało to również okazję do przechwycenia kompletnego drobnoustroju lub jego fragmentów przed wywiezieniem ich z kraju. Dewar czułby się o wiele lepiej, gdyby miał gwarancję, że zostanie zastosowany taki środek ostrożności.

Gdy rano Dewar zadzwonił do inspektoratu, powiedziano mu, by złożył raport osobiście. Wsiadł do południowego samolotu i o wpół do trzeciej dotarł do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pojechał tam prosto z lotniska; nie było czasu na powrót do mieszkania, więc zostawił torbę podróżną i laptop w sekretariacie u Jean Roberts, a sam wszedł do gabinetu Macmillana.

- Uważasz, że alarm w związku z wirusem ospy był uzasadniony? - zapytał Macmillan.

~ Niestety tak - odparł Dewar. - Hammadi prowadził prace z wykorzystaniem fragmentów wirusa i miał odpowiednie wykształcenie. Do tego dochodzi obecność Siddiquiego w Edynburgu oraz samobójstwo Hammadiego. Wszystko układa się w spójną całość.

Macmillan pokiwał głową.

- Uznajesz za możliwe, że mimo wszystko mu się uda? Dewar wzruszył ramionami, by wyrazić swą niepewność.

- Mimo to... gdyby cena była odpowiednia... - upierał się Macmillan. - Chyba masz rację, martwiąc się, że Siddiąui pozostał w Edynburgu. Możliwe, że

z kimś negocjuje, albo pokonał już to stadium i czeka na kolejne fragmenty.

- Co mam jeszcze zrobić? Macmillan zastanowił się chwilę.


-Lepiej mylić się na korzyść ostrożności. Wracaj do Edynburga i pilnuj, co z Siddiquim. Znasz ludzi w instytucie. Orientujesz się, kto jest do czego zdolny; może się to okazać nieocenioną pomocą. Zamienię parę słów z przedstawicielami innych agencji i poproszę, by niczego nie robiono bez porozumienia z tobą.

- Miejmy nadzieję, że się zgodzą - powiedział Dewar. Macmillan uśmiechnął się, słysząc to zastrzeżenie.

Dewar złapał taksówkę i zawiózł swoje rzeczy do mieszkania. Nie spodziewał się powrotu na północ, więc miał kłopot z ubraniem. Nie było czasu uprać tego, co zabrał wcześniej ze sobą i co zalegało w koszu na brudy, był więc zmuszony kupić sobie nowe rzeczy. Popatrzył na zegarek; było wpół do piątej. Miał dość czasu, bo zapowiedział się do Karen na siódmą. Wybrał się do filii Marksa i Spencera i zaopatrzył w wystarczający zapas nowych ubrań. W drodze powrotnej wpadł do magazynu Oddbins i wybrał dwie butelki wina, które zamierzał zabrać do Karen. Zostało mu dość czasu, by wziąć prysznic i się przebrać - wykorzystał jedną ze świeżo kupionych niebieskich koszul. Złapał taksówkę i dotarł na Muswell Hill tuż przed siódmą.

Karen mieszkała na parterze przebudowanej willi z tarasem w północnym Londynie. Największą zaletą domu był wychodzący na południe salon z balkonowymi drzwiami, prowadzącymi do miłego, otoczonego murem ogrodu. Piętro od pewnego czasu było niezamieszkane - po śmierci zajmującej je starszej kobiety nie sfinalizowano jeszcze postępowania spadkowego.

Karen i Dewar wychodzili do ogrodu, kiedy tylko pozwalała na to pogoda. Wypełniali tam dokumentację i czytali materiały związane z ich pracą. Ich związek był na tyle trwały, że bez trudu znosili długie okresy milczenia. Spędzili w ogrodzie wiele letnich wieczorów w towarzystwie wyłącznie odgłosów owadów i płynącej ze środka domu muzyki Szopena. Tym razem jednak drzwi do ogrodu były zamknięte ze względu na chłodny jesienny wiatr, pchający po trawie miniaturowe wiry wielobarwnych liści.

Karen miała na sobie białą koszulkę z krótkimi rękawami i dżinsy. Narzuciła na wierzch żółty fartuszek z wymalowaną wielką butlą czerwonego wina. Była boso, przez co wydała się Dewarowi niższa, gdy objął ją na powitanie.

- Zmęczona, ale szczęśliwa, jak zwykli mawiać komentatorzy sportowi - odpowiedziała Karen. - Cieszę się, że mam to już za sobą. Zawsze jest tak samo

z epidemiami w mieście: dokładnie wiadomo, co trzeba zrobić, organizuje się wszystko zgodnie z podręcznikiem, ale po paru dniach bezskutecznych poszukiwań źródła zakażenia człowiek dochodzi do wniosku, że mu się to nigdy nie uda, że choroba będzie się szerzyć, aż ogarnie całą ludność, a tobie pozostanie jedynie bezradnie się temu przypatrywać.


Dewar ujął dłoń Karen i ucałował koniuszki jej palców.

Gdy mieszała sos, objął ją od tyłu, podtrzymał w dłoniach jej piersi i pocałował w bok szyi. Karen zachichotała.

- Przestań! - powiedziała z udawaną surowością. - Muszę się skupić, bo przypalę kolację.

Dewar nadal ją pieścił. Wsunął prawą dłoń w dżinsy i rozpiął ich guzik.

- Adam! Powoli rozpiął suwak, aż zdołał wsunąć dłoń w jej figi.

- Adam... jesteś niemożliwy - wymruczała; pieszczoty Dewara coraz bardziej nadwątlały jej stanowczość. - Jemy czy mam zgasić gaz?

Kurek został zakręcony. Dewar nadal skupiał się na całowaniu szyi Karen, gdy powoli przechodzili do sypialni.

Karen przewróciła się na brzuch i odgarnęła włosy z czoła. Przesunęła delikatnie palcem wzdłuż brwi leżącego z zamkniętymi oczyma Dewara.

- Zdumiewające, co człowiekowi przychodzi do głowy po obiedzie British Airways - powiedziała.

10

N a lotnisku w Edynburgu wiał tak silny wiatr, że Dewar musiał pochylać się pod jego naporem, idąc z budynku terminalu na postój taksówek. Nie doszedł jeszcze do niego, gdy do krawężnika podjechał czarny ford scorpio. Sterowana elektrycznie boczna szyba opuściła się bez szmeru.

- Doktor Dewar? - rozległ się niewiele głośniejszy od wiatru męski głos. Lekarz nachylił się w stronę nieznanego mu kierowcy. - Niech pan wskakuje do środka. Podwiozę pana - dorzucił mężczyzna.

- Kim pan jest? - zapytał Dewar niezbyt przychylnym tonem. Kierowca uśmiechnął się i wyciągnął z wewnętrznej kieszeni legitymację.

Rozpiął pas bezpieczeństwa i przechylił się, by pokazać ją Dewarowi.

- Nazywam się Barron, Simon Barron.

Dobrze, że nie Bond, James Bond, pomyślał Dewar, zerkając na legitymację wydaną przez wywiad wojskowy. Otworzył tylne drzwi wozu, wrzucił na siedzenie swoją torbę podróżną, a sam usiadł z przodu, z laptopem na kolanach. Uścisnął Barronowi dłoń i spytał:

- Czy oszczędzanie na rachunkach za taksówki to część rządowej strategii?

miejsc ani nie trzyma się jakiegoś ustalonego rozkładu dnia. Już samo to coś nam mówi, jak sądzę.

- Niezupełnie - poprawił go Dewar. - Pewnie mógłbym sporządzić listę osób o dostatecznych po temu umiejętnościach, ale nie potrafiłbym wskazać, czy któraś z nich byłaby w ogóle w stanie rozważać taką ewentualność.

był w to zamieszany.

- Jesteśmy bardzo dyskretni.

Dewar przyjrzał się Barronowi kątem oka. Pracownik wywiadu miał około trzydziestu pięciu lat. Był wysoki, ciemnowłosy, wysportowany i dobrze ubrany. Podobnie jak Dewar, wyglądał na przedstawiciela aparatu władzy. Roztaczał aurę pewności siebie, widoczną nawet w sposobie, w jaki prowadził samochód: szybko i pewnie wykorzystywał przerwy w ciągu pojazdów na drodze. Na wielkich rondach na zachodnich obrzeżach miasta przyspieszał i bez wahania wciskał się w pierwsze wolne miejsce, jak gdyby przez cały czas instynktownie wiedział, co dzieje się za nim, wokół niego i w nim samym.

- Wie pan, jak się sprawy mają: profesjonalna zawiść i takie tam bzdety - odrzekł Barron. - Nie wiadomo dokładnie, kto ma kompetencje do działania w tej

sprawie. Niektóre aspekty świadczą, że my, inne, że Wydział Specjalny. Trochę jest z tego powodu zamieszania. Domyślam się, że zatrzyma się pan w tym samym hotelu, co poprzednio?

Dewar popatrzył na Barrona, starając się domyślić, skąd wywiadowca miał tę informację, ale ograniczył się jedynie do potwierdzenia.

Dojechali do centrum miasta. Słowa „trochę jest z tego powodu zamieszania” krążyły Dewarowi po głowie i podważały jego optymizm. Bał się, iż okaże się to bezsprzecznym dowodem na poparcie przysłowia, że gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.


-Jak mam się z panem skontaktować po sporządzeniu listy? - zapytał, gdy Barron zahamował przed hotelem tak energicznie, że przód samochodu opadł na chwilę w dół.

- Niech się pan nie martwi, będę z panem w kontakcie - odparł Barron. - Kiedy się pan z tym wyrobi?

- Pewnie jutro - rzekł Dewar. Wysiadł z wozu i otworzył tylne drzwi, by wyjąć swoją torbę. - Dziękuję za podwiezienie.

Ford odjechał z piskiem opon. Adam pozostał na chodniku, wpatrując się w oddalający tył samochodu.

- Żegnaj, Simonie Barronie, człowieku o tysiącu twarzy - mruknął. Odjazd wywiadowcy przypominał scenę z galopującym w dal jeźdźcem, kończącą każdy stary western. Jeżeli Barron wykonał swoje zadanie, dokąd tak gnał i dlaczego? Jeżeli Irakijczycy siedzieli bezczynnie, dlaczego tak gorliwie urządzono posterunek obserwacyjny przy siedzibie stowarzyszenia na Forest Road?

Dewar zadzwonił na komendę policji do Granta, gdy tylko wprowadził się do pokoju i rozpakował. Wyciągnął nogi na łóżku i wsparł kark o zagłówek.

Dewar zadzwonił następnie do Stevena Malloya z Instytutu Nauk Molekularnych.

- Najlepiej będzie, jeśli przyjadę do pana. Może być dzisiaj, o ósmej wieczorem?

- Będę na pana czekał.

Dewar zadzwonił do recepcji i poprosił o wynajęcie dla niego samochodu, niezbędnego, skoro zostawał w Edynburgu na dłużej. Po niecałych dwudziestu minutach podstawiono ciemnozielonego rovera 600. Wnętrze wozu było nieskazitelnie czyste, ale poprzedni kierowca był palaczem: wciąż było czuć zalegające opary tytoniowego dymu. Dewar otworzył szyberdach i włączył wentylator.

Pojechał na Kopiec, po czym okrążył siedzibę stowarzyszenia studenckiego na Forest Road, starając się wykryć oznaki obserwacji - bez powodzenia, z czego był zadowolony. Po tym, co usłyszał od Barrona o profesjonalnej zawiści, krąży-


ły mu po głowie wizje tłoczących się przed wejściem ekip z ramienia różnych agend. Być może jego obawy były bezpodstawne.

Przejechał powoli Royal Mile w cieniu starych kamienic, skręcił w prawo przed Pałacem Holyrood i dotarł do Parku Królowej, wielkiego, otwartego dla zwiedzających terenu zieleni, którego największą atrakcją był wygasły wulkan o nazwie Arthur's Seat - Tron Króla Artura. Przejechał przecinającą park aleją, skręcił w prawo, dotarł pod szczyt wzgórza okrążającą je drogą i zaparkował w zatoczce po południowej stronie. Wysiadł z samochodu i napawał się widokiem, wsparłszy prawą stopę o najniższy pręt barierki odgradzającej jezdnię od pionowego urwiska. Na wschodzie widać było morze. W oddali tankowiec wypływał z zatoki Firth of Forth na Morze Północne. Na południu ledwie można było dostrzec biały, wysoki budynek Instytutu Nauk Molekularnych. Dewar zadrżał lekko, gdy chłodny powiew musnął jego policzki.

Zaparkował przed domem Malloya parę minut po ósmej. Zeszłym razem, gdy tu przyjechał, był dzień, więc obecnie zatrzymał się przed bramą, by odczuć atmosferę tego miejsca w ciemnościach. Żółte światło sączyło się z okien, w których witraże zostały zastąpione zwykłym, bezbarwnym szkłem. Dewar pomyślał, iż dziwnie jest widzieć padający z kościoła jaskrawy blask. Przywiodło mu to na myśl Boże Narodzenie.

- Proszę wejść - powiedział Malloy. Miał na sobie dżinsy i sweter marki Aran; w prawej dłoni trzymał kieliszek wina. - Napije się pan czegoś?

- Nie mam nic przeciwko winu - odparł Dewar, wskazując trunek skinieniem głowy.

- Pół bańki? Nie, absolutnie nie. - A milion?


-Hm...

- Pyta pan poważnie? Dewar przytaknął.

- Personel techniczny? Malloy zastanowił się chwilę.

Malloy wzruszył ramionami tak silnie, że dźwignęły się pod same uszy, i potrząsnął parokrotnie dłońmi.

Wyjął z biurka kartkę papieru i pióro.

- Wcale nie, chodzi tylko o ocenę ich kompetencji i doświadczenia - zapewnił go Dewar.

Malloy spisał osiem nazwisk i podał kartkę Dewarowi.


-Niech pan pamięta: gotów jestem postawić oszczędności całego życia, że żadna z tych osób nie zgodziłaby się uczestniczyć w czymś podobnym - powiedział.

- A ja za nic nie śmiałbym zakładać się z panem - odparł Dewar. - Gdyby tylko nasi iraccy przyjaciele wynieśli się z Edynburga do diabła, wszyscy mielibyśmy spokój i moglibyśmy skończyć z tą paranoją.

Nie skorzystał z propozycji drugiego kieliszka wina. Malloy odprowadził go do drzwi.

Dewar ruszył z powrotem do Edynburga, jadąc powoli wąską drogą w ciemnościach. W wielu miejscach na jezdni zalegały wilgotne liście, więc bardzo łatwo było wpaść w poślizg i wylądować na jednym z drzew, których ciemne, wysokie sylwetki przesłaniały niebo. Adam poczuł się lepiej, gdy dotarł wreszcie do głównej trasy i mógł rozpędzić się na prostej drodze do miasta.

Po powrocie do hotelu zadzwonił do Karen, by wymienić z nią informacje o tym, co im się przydarzyło tego dnia, oraz umówić się na weekend.

- Niech żyje niedzielne popołudnie - ożywił się Dewar.

Osiem podanych przez Malloya nazwisk znalazło się w raporcie dla inspektoratu, sporządzonym przez Dewara na komputerze. Nie był zupełnie szczery wobec Malloya. Sprawa nie ograniczała się do sporządzenia listy osób o odpowiednich kwalifikacjach. Gdy lista trafi w ręce Barrona, wszyscy, którzy się na niej znaleźli, na pewno zostaną poddani stałej obserwacji; przyjęcie jakiegokolwiek innego założenia byłoby naiwnością.

Listę otwierali Steven Malloy i Malcolm Cairns. Następni byli Pierre Le Grice i Simone Clary, po nich znajdowali się Sandra Macandrew i Kurt Vogel, a zamykali ją Andrea Bowman i Josh Phelps. Dewar domyślał się, że nieznane mu osoby to współpracownicy Cairnsa. Być może warto byłoby przepuścić nazwiska przez policyjne komputery. Dewar byłby gotów się założyć, że wyniki we wszystkich przypadkach będą negatywne, lecz stanowiło to sensowne, rutynowe postępowanie, a inspektorat spodziewał się po Adamie, że od czasu do czasu będzie właśnie tak się zachowywał. Nigdy nic nie wiadomo, pocieszył się


Dewar, być może któraś z tych osób okaże się mordującym za pomocą siekiery szaleńcem.

Zadzwonił do Granta na komendę, licząc, że być może zastanie go tam o tak późnej porze - minęła już dziesiąta wieczór. Inspektora nie było, jednak sierżant Nick Johnstone, który odebrał telefon w jego gabinecie, powiedział, że Grant wciąż jest na służbie.

- W Marchmont był paskudny wypadek. Sprawca uciekł z miejsca przestępstwa - wyjaśnił sierżant. - Przejechał dziewczynę na rowerze; chyba zmarła. Inspektor pojechał przed godziną do szpitala. Mogę w czymś pomóc? Inspektor powiedział, że jeśli tylko pan zadzwoni, mamy na pana chuchać - tak się właśnie wyraził.

Dewar odczytał nazwiska; sierżant zapisał je, prosząc parokrotnie o przeliterowanie.

Dewar poczuł, że robi się mu niedobrze. Nie poznał bliżej Sandry Macandrew, ale zdążył ją polubić i uważał, że jest bystrą studentką o obiecującej przyszłości. A teraz już nie żyła. Sprawca zbiegł, powiedział Johnstone. W ciągu miesiąca zginęły dwie osoby z laboratorium Malloya. Odczuwany przez Dewara niepokój zwiększył się dziesięciokrotnie.

Rozdrażnienie, wywołane ociężałością ruchu na ulicach, wzrosło jeszcze bardziej, gdy Dewar nie zdołał znaleźć miejsca do zaparkowania w pobliżu szpitala.


Powtarzał sobie, że nie musi się spieszyć, że Sandra już nie żyje, ale emocje brały w nim górę nad rozsądkiem. Instynkt podpowiadał mu, że śmierć dziewczyny była w jakiś sposób związana z aferą wokół wirusa ospy, toteż im szybciej dostanie się do szpitala i porozmawia z Grantem, tym lepiej.

Zobaczył ruszającego spod krawężnika forda fiestę, więc gwałtownie zahamował ku irytacji jadącego za nim kierowcy. Ignorując gniewne trąbienie, zaczekał, aż fiesta zwolni miejsce, wjechał na nie roverem i porzucił go, nie przejmując się wystającym poza linię wozów bagażnikiem.

- Cholerny matoł! - wrzasnął człowiek, któremu Dewar uniemożliwiał przejechanie.

Nie zwracając na niego uwagi, Adam ruszył w stronę szpitala. Staromodna budowla naszpikowana była wieżami i wieżyczkami, jak zamek z baśni Disneya. W środku czekały na Dewara niekończące się korytarze i obłażące z farby sufity. Z wejścia do urazowej izby przyjęć światło padało na podjazd dla karetek; dwa ambulansy oczekiwały tu, aż los odwróci swoją następną kartę. Dewar wszedł przez automatycznie otwierające się drzwi i skierował się do rejestracji.

Dewar zapytał o drogę do oddziału intensywnej terapii. Ruszył spiesznym krokiem, powstrzymując się od biegu. Lekarze i pielęgniarki nie biegają po szpitalu, najwyżej idą szybkim krokiem.

Zastał Granta z młodo wyglądającym lekarzem, który właśnie informował policjanta o odniesionych przez Sandrę Macandrew obrażeniach. Lekarz zniknął po chwili w bocznej salce oddziału intensywnej terapii.

- Co z nią? - spytał Dewar inspektora.

- Skąd pan się dowiedział o jej wypadku? - odparował Grant. Dewar powiedział mu o telefonie na komendę.


- Niewiele nam to pomoże, chyba że był to biały rolls-royce albo żółte ferrari - wzruszył ramionami Grant. - Jeżeli okaże się, że to niebieski ford, marne mamy szanse coś udowodnić tą drogą.

Grant podszedł do Dewara i również popatrzył przez przeszkloną ściankę działową.

Dewar postanowił okazać Grantowi całkowite zaufanie.

- Rozumiem, jednak od tego, co wie, może zależeć życie milionów ludzi - przerwał mu Dewar, unosząc dłoń. - Jeżeli Irakijczycy czegoś od niej chcieli, muszę wiedzieć dokładnie, czego, ponieważ umożliwi nam to ustalenie, na jakim etapie rekonstrukcji wirusa się znajdują. Wiem, jakie powinienem zadawać pytania, a pan - nie.

- Wydawało mi się, że nasi cichociemni chłopcy zapędzili Irakijczyków w kozi róg - powiedział Grant, zmieniając temat.

- Mnie też - odparł Dewar, doceniając wagę stwierdzenia inspektora. Skoro Wydział Specjalny i MI5 śledziły każdy ruch Irakijczyków, jakim cudem zdołali oni zorganizować zamach na życie Sandry Macandrew?


11

Gdy Dewar obudził się następnego ranka, pomyślał ze zdziwieniem, że przez noc nikt do niego nie dzwonił. Odsunął kołdrę, usiadł na brzegu łóżka i zatelefonował do szpitala, by zapytać o stan Sandry Macandrew.

Bez zmian, wciąż w stanie krytycznym, w głębokiej śpiączce - poinformowano go. Czuwającemu pod drzwiami jej sali policjantowi noc również upłynęła bezczynnie. Nikt nie próbował złożyć Sandrze niepożądanej wizyty.

Dewar jadł właśnie śniadanie w hotelowej restauracji, gdy dołączył do niego Simon Barron. Sprawiał wrażenie, jakby już od wielu godzin był na nogach, chociaż nie powiedział na ten temat ani słowa. Pewnie przebiegł piętnaście kilometrów i przepłynął Firth of Forth po poranną gazetę, pomyślał Dewar.

Pewnie uważa, że obniża sprawność, pomyślał Adam, nalewając sobie drugą filiżankę.

Dewar zastanowił się przez chwilę nad odpowiedzią. Myślał nad tym, co Barron powiedział o studentach, zwłaszcza nad możliwością, że Siddiąui mógł zwerbować jednego z nich - o ile nie więcej - do swoich celów.

- Jedna ze studentek z Instytutu Nauk Molekularnych padła wczoraj w nocy ofiarą wypadku samochodowego. Została przejechana, gdy wracała do domu na rowerze. Jest w krytycznym stanie. Być może był to wypadek - policja sądzi, że


sprawcą był jakiś pijany kierowca - ale ta dziewczyna nazywa się Sandra Macandrew i jest na mojej liście.

Po chwili milczenia na twarzy Barrona pojawiło się zrozumienie.

Nie przekonany jego słowami, Dewar wzruszył ramionami. Obydwaj przez chwilę milczeli, po czym Dewar rzekł:

Teviot Place. Byli tam około czterdziestu minut, gadali, a w końcu wrócili do ośrodka. Żaden z nich później nie wychodził.

Dewarowi nieco ulżyło, że nie ostrzegł Stevena Malloya, iż grozi mu wzięcie pod obserwację. Łatwiej było się z tym pogodzić, jeśli wiedziało się, że czyni się to dla dobra obserwowanego. Dewar wszedł na górę i wrócił z listą.

Baron wyciągnął pióro z wewnętrznej kieszeni i zapisał numer na podsuniętej mu przez Dewara wizytówce.

Mój Boże, to zupełnie inny świat, pomyślał Dewar po odejściu Barrona. Na pewno sprawdził, czy rzeczywiście jestem Adamem Dewarem, a nie kimś, kto się pod niego podszywa. Teoretycznie taka podejrzliwość i przestrzeganie wymogów bezpieczeństwa powinna natchnąć go otuchą, jednak wywoływała jedynie niepewność.

Dewarowi przyszło do głowy, że być może Steven Malloy jeszcze nie wiedział, co stało się z Sandrą Macandrew. Lekarz popatrzył na zegarek: tuż po wpół do dziewiątej. Malloy zapewne był jeszcze w domu.

- Przepraszam, właśnie kończyłem śniadanie - przeprosił Malloy; mówił, jakby miał pełne usta.


Dewar wyobraził sobie okruchy tostu na opiekaczu i niezwykłą woń kawy w kościele. Opowiedział, co stało się z Sandrą.

Dewar miał powiedzieć mu o policyjnej ochronie, ale się powstrzymał, chociaż sam nie wiedział, dlaczego. Postanowił zrobić coś odwrotnego: uprzedzić policję o planowanej wizycie Malloya.

- Pewnie zobaczymy się w szpitalu - powiedział.

Gdy Dewar dotarł na oddział intensywnej terapii, był tam Grant. Inspektor rozmawiał właśnie z dwoma funkcjonariuszami w mundurach, stojącymi pod drzwiami.

Dwaj mężczyźni w uniformach usiedli na krzesłach po obu stronach drzwi. Grant i Dewar weszli na oddział i popatrzyli przez szklaną taflę. Załzawiona matka Sandry trzymała córkę za rękę. Ojciec, równie wstrząśnięty, jednak nie okazujący emocji, siedział z kamienną twarzą po drugiej stronie łóżka. Jedynie w o-czach widać było trawiący go ból.

Sandra nadal była nieprzytomna. Aparatura zapewniała oddychanie i kontrolowała stan zmasakrowanego ciała. Zielone światełka, ciche popiskiwanie i szczękanie przełączników świadczyło, że maszyneria funkcjonuje - i będzie działać do czasu, gdy mózg Sandry przejmie obowiązki urządzeń lub stanie się pewne, że nigdy do tego nie dojdzie i sieją odłączy.

Po chwili pojawił się zaaferowany Malloy.

- Co z nią? Czy jest jakaś poprawa? - zapytał, gdy policjanci wpuścili go na oddział. Dewar przyłożył palec do ust i odparł cicho:

- Są u niej rodzice. Malloy pokiwał głową.

.- Och, Boże, to straszne - szepnął. - Nie powiedział mi pan, kiedy to się stało.

~ Tuż po ósmej wczoraj wieczorem. Jechała rowerem do domu - włączył się Grant.

- Najwyżej dwadzieścia minut po tym, gdy z nią rozmawiałem - odparł Malloy, kręcąc w oszołomieniu głową.

Dewar i Grant popatrzyli po sobie.


- Nie. - Malloy był najwyraźniej zdziwiony efektem, jaki wywarły jego słowa. - Zaproponowałem, żebyśmy porozmawiali o tym rano. Byłem umówiony wczoraj wieczorem. - Oskarżycielskie spojrzenia sprawiły, że pospieszył z wyjaśnieniami: - Studenci zawsze dokonują „odkryć”, to prawo natury. Niemal zawsze okazuje się, że to fałszywe tropy, artefakty lub wynik nieprawidłowego opracowania zasad eksperymentu. Nie widziałem żadnego powodu, żeby pędzić po nocy do laboratorium.

- Założył więc pan, że odkrycie Sandry ma coś wspólnego z prowadzonymi przez nią badaniami - powiedział Dewar, zrozumiawszy tok myślenia Malloya.

- Oczywiście - odparł naukowiec ze zdumieniem. - A z czym by innym? Grant i Dewar zignorowali jego pytanie.

- Zdawało się, że jest trochę... -Tak?

Rozmowę przerwało zamieszanie przy drzwiach. Grant podszedł zobaczyć, co się dzieje. Pytanie „Dlaczego nie pozwolicie mi porozmawiać z kimś kompetentnym?” wskazywało, że przybył Pierre Le Grice. Policjanci przy drzwiach starali się zniechęcić go do wejścia. Grant załagodził sytuację i przyprowadził Le Grice'a ze sobą.

Le Grice popatrzył przez szybę.

Rodzice Sandry wyszli z sali, obejmując się ramionami w poszukiwaniu otuchy w swym cierpieniu. Matka ocierała chusteczką oczy. Malloy podszedł do nich.

- Proszę państwa, jestem kierownikiem badań Sandry. Chyba się spotkaliśmy, kiedy Sandra przyjechała na wstępną rozmowę...

Jego głos ucichł, gdy wyszedł razem z państwem Macandrew na zewnątrz, starając się wyrazić swoje współczucie. Dewar i Grant przeszli w kąt, by porozmawiać o implikacjach telefonu Sandry do Malloya. Skorzystawszy z tego, że został sam, Le Grice wszedł na salę i usiadł obok dziewczyny. Ujął jej dłoń i mówił do niej cicho, jak gdyby była przytomna i mogła go słyszeć. Czuwająca nad nią pielęgniarka uśmiechnęła się z aprobatą i zajęła się czymś innym.

Obaj mężczyźni zamilkli, zastanawiając się nad odmiennymi rzeczami. Grant obmyślał sposób zaaresztowania osoby, która próbowała zabić Sandrę. Dewar rozważał implikacje faktu, iż ktoś zgodził się pomagać Irakijczykom; musiał się dowiedzieć, jak daleko zaszła ta współpraca.

Lekarz w zielonym stroju chirurgicznym podszedł do Dewara oraz Granta i powiedział z nietajonym gniewem:

- Niech panowie posłuchają, byłem bardzo cierpliwy. Wiem, że wszyscy macie istotne powody, by tu siedzieć, ale jeżeli zobaczę jeszcze jedną legitymację służbową, chyba zwymiotuję. To mój oddział i chcę, żebyście go wszyscy opuścili. Utrudniacie pracę mojemu personelowi. Musicie czekać gdzieś indziej. Damy znać, jeżeli w stanie dziewczyny zajdzie jakaś zmiana.

- Ma pan rację. Przepraszamy - powiedział Dewar. - Chodzi o to, że dziewczyna jest w tej chwili dla nas bardzo ważna.

Lekarz odpowiedział tak, jak w opinii Dewara powinien - że wszyscy jego pacjenci są ważni.

Le Grice'a odwołano od łóżka Sandry. Wszyscy goście zostali wyprowadzeni z oddziału. Malloy podszedł do nich, gdy pielęgniarka zabrała rodziców Sandry na herbatę.

- Są w okropnym stanie - powiedział - to ich jedyne dziecko. Odchodzili już od drzwi, gdy z wnętrza oddziału intensywnej terapii rozległ się dźwięk elektronicznego alarmu.

- Co się dzieje? - zawołał Malloy.

Dewar nie czekał, by sformułować jakąś hipotezę. Wpadł z powrotem do oddziału i zobaczył gorączkową krzątaninę przy łóżku Sandry.

- Co się stało? - zapytał kategorycznym, władczym tonem, wiedząc, że w ten sposób najłatwiej uzyska odpowiedź.


Dewar podszedł do miejsca, w które odtoczono respirator. Lekarz prowadził już sztuczne oddychanie, wdmuchując powietrze w wylot tkwiącej w tchawicy Sandry rurki intubacyjnej.

Adam przyjrzał się odłączonej plastykowej końcówce przy respiratorze; nie wiedział, czego właściwie szuka, ani nawet na czym polegała istota awarii. Urządzenie niewątpliwie działało prawidłowo, nim wyszedł z oddziału. Dewar przypomniał sobie wyraźnie, że widział ruch sprężających powietrze zbiorników oraz dosłyszał charakterystyczny klekot maszyny, gdy Le Grice otworzył drzwi, wychodząc z sali.

Przypadkowo zauważył coś dziwnego w miejscu, gdzie plastykowy łącznik był założony na metalową rurę wylotową z boku respiratora. Krew zastygła mu w żyłach, gdy przyjrzał się dokładniej. Plastykową rurę nacięto równolegle do jej osi w dwóch miejscach. Nie mogła rozpaść się na części i wyglądała niemal normalnie, ale pompowane przez maszynę powietrze przestało trafiać do płuc Sandry. Ktoś próbował zabić dziewczynę niemal na jego oczach. Był to bez wątpienia Francuz, Le Grice. On ostatni był przy Sandrze.

Dewar odczekał chwilę, aż się uspokoi. Le Grice stał na korytarzu wraz z pozostałymi. Skoro wykazał się wystarczającą arogancją, by posunąć się do próby morderstwa w tych okolicznościach, prawdopodobnie liczył na to, że nikt nie zauważył jeszcze przyczyny awarii respiratora. Do tego istniała spora szansa, że gdy zostanie wykryta, uzna sieją za rezultat defektu przewodu, a nikt z lekarzy ani pielęgniarek nie będzie podejrzewać sabotażu.

Aresztowanie Le Grice'a po cichu i skutecznie, bez wywoływania zamętu w szpitalu i dramatycznych scen, stało się teraz najważniejszym celem. Dewar odsunął się na bok, gdy podtoczono i podłączono do zasilania nowy respirator.

- Szybciej, bo dziewczyna umrze! - zawołał ktoś spośród tylko pozornie bezładnego tłumku otaczającego Sandrę.

Dewar stwierdził po chwili, że jak zahipnotyzowany wpatruje się w rozgrywającą się scenę. Dla skoncentrowanych na swoich czynnościach ludzi mógłby być równie dobrze niewidzialny. Czuł, że życie Sandry Macandrew waży się na szali. Przepełniał go gniew i poczucie bezradności, wywołane potwornym uczuciem, że może być świadkiem jej śmierci. Pikanie aparatury zamieniło siew monotonny hałas, wykres na oscyloskopie stał się prostą linią, jednak zespół medyczny nie rezygnował.

Piśniecie, pojedyncza iglica na monitorze, znowu nic. Dwa piśnięcia. Przypływ optymizmu, jeszcze parę nieregularnych piknięć, wreszcie rytmiczna harmonia.

- No, ściągnęliśmy ją z powrotem. Dziękuję wszystkim.

Jeszcze nigdy elektroniczne popiskiwanie nie brzmiało tak słodko, pomyślał Dewar, gdy odgłos pracy kardiomonitora stał się równy i rytmiczny. Syczenie i szczękanie respiratora było w tej chwili najpiękniejszą muzyką.

Dołączył do czekających na zewnątrz osób.

- Przez chwilę było krucho, ale już nic jej nie grozi - powiedział.


-Dzięki Bogu - rzekł Malloy; zawtórowali mu inni.

Dewar złowił spojrzenie Le Grice'a i w tym momencie Francuza zdradził jego wzrok. Przez chwilę obydwaj wpatrywali się w siebie, po czym Le Grice odwrócił się na pięcie i rzucił do biegu korytarzem.

- Szybko! Za nim! - krzyknął Dewar; nadzieja na szybkie, dyskretne aresztowanie prysła. - Próbował zabić Sandrę!

Dwaj funkcjonariusze pobiegli za Francuzem. Grant wydał przez radio rozkaz, by przysłano do szpitala posiłki. Podał rysopis Le Grice'a i nakazał przede wszystkim obstawienie drzwi. Dewar odciągnął na bok Malloya.

- Niech pan robi, co każę! - rzucił stanowczo Dewar. Odwrócił się do Granta i dodał: - Może powinien pan wysłać paru ludzi do instytutu na wypadek, gdyby Le Grice'owi udało się wymknąć i próbował się tam dostać. Skoro został wykryty, nie ma nic do stracenia.

Grant kiwnął głową na znak zgody i rozkazał przez radio, by policyjny patrol pojechał pilnować wejścia do instytutu.

- Powiadomię straż szpitalną, co się dzieje - powiedział i ruszył na poszukiwanie wewnętrznego telefonu.

Dewar został na miejscu, wyglądając z korytarza przez okno na ruchliwe ulice w dole. Próbował się domyślić, czy Le Grice'owi udało się wymknąć na zewnątrz. Jeśli tak, co dalej? Policja miała już uzyskany od Malloya opis samochodu Francuza. Jego rysopis był przekazywany szybciej niż jakakolwiek plotka. Znajdował się w pułapce w centrum miasta - na pewno nie był w stanie daleko uciec.

Grant powiadomił Dewara, że wszystkie wyjścia zostały obstawione. Le Grice^ nie dostrzeżono w pobliżu żadnego z nich.

- Może się spóźniliśmy, ale nie dotrze daleko - orzekł policjant.

Dewar skinął głową, słysząc potwierdzenie własnych wniosków, ale nic nie powiedział. Starał się wybiec myślami naprzód. Wiedział, że Le Grice nie ma szans się wymknąć, Francuz był jednak bardzo sprytny. Jak zachowałby się sprytny człowiek w tych okolicznościach? Zaszyłby się gdzieś i nie wyściubiał nosa - odpowiedział sam sobie.

-Nie mam ochoty nawet myśleć o przeszukaniu całego szpitala - powiedział Grant. - Prawdopodobnie pełno tu zakamarków, o których nie wie nawet sam personel.

- Nie sposób tego zrobić - zgodził się Dewar, kiwając głową. - Jeżeli jednak pańscy ludzie będą pilnować wszystkich wyjść, zdołamy zatrzymać go w środku, aż zrobi coś nieprzemyślanego.

Po dziesięciu minutach pracownik administracji przyniósł im plany szpitala. Obejmowały one kondygnacje nad poziomem gruntu, lecz Grant zażyczył sobie również szkiców podziemi. Dewar zaczął oglądać plany, podczas gdy inspektor udał się do policjantów przy wejściach, by nakazać im zachowanie zdwojonej czujności. Minęło dwadzieścia minut, więc nie należało się spodziewać, że Le Grice będzie próbował przedrzeć się przez nich biegiem - powinni raczej spodziewać się Francuza w jakimś przebraniu.

Grant pochylił się bliżej i niemal przytknął palec wskazujący do palca Dewara.

12

-1 co pan chce zrobić? - zapytał Grant.

- Zamierzam na wszelki wypadek sprawdzić okrągłą wieżę - odparł Dewar. -Widzę, że stara się pan korzystać z intuicji - stwierdził Grant, skrzywiwszy

się z ironią. - Gotów jestem się założyć, że wejście do wieży jest zamknięte. Od lat z niej nie korzystano.

Zanim zaczniemy, zgódźmy się co do jednego: żadnych heroicznych wyczynów - dodał Grant. - Wezwiemy posiłki, jeśli będziemy musieli ruszyć do akcji.

- Zgoda - rzekł Dewar.

Wszedł po schodach na górę, na korytarz, w którym Le Grice zniknął mu z oczu z rozwianymi połami fartucha, starając się wyrwać na wolność. Dewar ruszył jego śladem do zakrętu, gdzie zgodnie z planem Francuz miał do wyboru różne drogi. Po lewej znajdowały się podwójne drzwi, wiodące na główną klatkę schodową. Po prawej również były drzwi. Patrząc na nie, Dewar zrazu pomyślał, że Grant miał rację. Wygląd drzwi zdawał się sugerować, że nie korzystano z nich od wielu lat. Umieszczona w nich szklana tafla była zabita dyktą od wewnętrznej strony. Brudna klamka wyglądała na od dawna niedotykaną. Dewar nacisnął na nią; drzwi okazały się zamknięte.

Przyznając z niechęcią rację Grantowi, Dewar zebrał się do powrotu na dół, gdy coś zmusiło go do zostania w miejscu. Dotarło do niego, że opór przy nacisku na klamkę był o wiele mniejszy niż powinien, poza tym wydawało się, że drzwi powstrzymuje coś znajdującego się znacznie niżej niż zamek. Dewar zawrócił i ponownie spróbował je otworzyć. Upewnił się, że jego pierwsze wrażenie było słuszne. Podniósł głowę i ujrzał, że płyta drzwi odchyla się lekko u góry. Nie były zamknięte;


blokowało je coś znajdującego się z drugiej strony. Nie oznaczało to, że zatarasował je Le Grice - wejście do wieży na tym piętrze mógł już dawniej zablokować ktoś, kto wydostał się z niej na innym poziomie. Z drugiej strony, warto było to sprawdzić.

Dewar nacisnął na klamkę i przytrzymując ją w tej pozycji, napierał na drzwi z coraz większą siłą. Zaczęły się stopniowo uchylać; słychać było szuranie przesuwającego się po posadzce wielkiego tekturowego pudła. Dewar zdołał odepchnąć drzwi na tyle, by przecisnąć się na drugą stronę. Zamknął je za sobą po cichu i przyjrzał się tarasującemu przejście pudłu. Okazało się pełne grubej gumowej wykładziny. Pęknięcia na widocznych kantach świadczyły, że guma już dawno uległa rozkładowi.

Powietrze w wieży było stęchłe i pełne kurzu - najwidoczniej nie było w niej wentylacji. Wszystkie płaskie powierzchnie pokrywała gruba warstwa pyłu. Całe pomieszczenie było zawalone zbędnym sprzętem; na podłodze poniewierał się inkubator dla wcześniaków ze stłuczoną szybą i obłażącą farbą. Dewar domyślił się, że wrzucono go do wieży, gdy obudowa uległa uszkodzeniu i uznano, że urządzenie dożyło dni swej użyteczności. Było tu też pełno poskładanych po trzy plastykowych krzeseł w różnym stadium zdewastowania. Pod ścianami ustawiono deski, obok stało parę metalowych wiader ze spłowiałymi, lecz wciąż czytelnymi napisami NA WYPADEK POŻARU - relikty z czasów, gdy porozstawiane na korytarzach pojemniki na wodę służyły jako jedyna metoda gaszenia ognia.

Pomieszczenie w wieży było do połowy wysokości wyłożone glazurą. Spękane i potłuczone płytki przypominały pozbawione napisów mapy drogowe. Pochodziły z całkowicie odmiennej epoki - czasów gazowego oświetlenia i zmywania kwasem karbolowym, gdy Joseph Lister i jego koledzy wprowadzali właśnie w tym szpitalu przełomową koncepcję antyseptyki. Pod oknem stał blat starego stołu operacyjnego, ale nigdzie nie było widać jego podstawy. Stół oraz rozmaite inne sprzęty wskazywały, że musiała być to niegdyś sala operacyjna, przeznaczona do drobnych zabiegów - na przykład drenowania ran, przekłuwania septycznych pęcherzy i tym podobnych - miało to jednak miejsce już bardzo dawno temu. Od wielu lat pomieszczenie pełniło wyłącznie rolę lamusa.

Co istotniejsze, nie było tu ani śladu Le Grice'a; żaden odcisk ręki czy stopy w pyle i kurzu nie zdradzał jego bytności. Dewar wyszedł na półpiętro i zaczął wspinać się po kamiennych stopniach. Spiralna klatka schodowa wywoływała nieokreślone uczucie klaustrofobii, zwłaszcza w chwili, gdy Dewar znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach pomiędzy piętrami. Ściany i sufit były ogołocone z lamp - dopływ elektryczności odcięto najprawdopodobniej wtedy, gdy zaprzestano korzystania z wieży.

Kolejne piętro na szczęście było dzięki oknom jako tako oświetlone. Dewar zatrzymał się na chwilę u szczytu schodów. Wytężył słuch, lecz doszedł go jedynie odległy szum ulicznego ruchu pod bramą szpitala. Tu także w powietrzu unosiła się przede wszystkim nieprzyjemna woń stęchlizny, jednak dawał się w nim wyczuć również ulotny zapach wody kolońskiej. Dewar rozpoznał jej markę i zdał sobie sprawę, że Le Grice jest gdzieś na górze.

Serce podeszło mu do gardła. Czuł, jak boleśnie łomocze mu w piersiach. Domyślał się, że powinien zejść na dół i wspólnie z Grantem wezwać posiłki, jednak wolał porozmawiać sam na sam z Le Grice'em i dowiedzieć się od niego - o ile to w ogóle było realne - jak daleko Francuz posunął się w pracach nad fragmentami wirusa ospy. Bał się, że obecność policjantów oraz stres wywołany aresztowaniem i zakuciem w kajdanki sprawią, że Le Grice odmówi jakiejkolwiek współpracy. Gdyby Dewar zdołał namówić go do szczerości przed pojawieniem się funkcjonariuszy, miałby większe szanse poznania całej prawdy. Musiał zachować ostrożność, gdyby doszło do najgorszego, był jednak równie wysoki i silny jak Francuz. Powinno mu się udać, jeśli nie straci głowy i nie właduje się w jakąś pułapkę.

Podszedł do wejścia do pomieszczenia zajmującego wnętrze wieży na tym piętrze. Drzwi były lekko uchylone. Dewar popatrzył w górę, czy nie umieszczono na nich jakiegoś ciężaru, mającego spaść na głowę nieostrożnemu intruzowi. Niczego nie zauważył. Oczywiście istniała możliwość, że Le Grice czaił się po drugiej stronie, przyciśnięty do ściany i gotów zaatakować pierwszą osobę, która wejdzie do jego kryjówki. Dewar pchnął lekko drzwi, lecz nie wszedł do środka. Zawiasy skrzypnęły w proteście, iż zakłócono ich bezczynność.

Ku swemu zaskoczeniu Dewar zobaczył, że Le Grice siedzi na podłodze naprzeciw wejścia. Francuz miał wyciągnięte przed siebie nogi, plecami wspierał się o łukowaty mur. Można było odnieść wrażenie, że czekał na przybycie Dewara. Chociaż po naukowcu trudno było spodziewać się agresji, Dewar zachował ostrożność - nie miał do czynienia z idiotą.

Nie można rzec, że przepełniają go wyrzuty szumienia, pomyślał Dewar. Nakazywał sobie zachowanie spokoju, by nie stracić opanowania - i szansy dowiedzenia się wszystkiego, co tylko można.

- Jakich znowu Irakijczykach? Dewar westchnął.

- Po co zaprzeczać? - powiedział. - Jeśli zostało ci choć trochę przyzwoitości, powinieneś się do wszystkiego przyznać. Byłoby ci lżej, a my moglibyśmy przystąpić do minimalizowania szkód. Chryste, czy to cię w ogóle nie obchodzi, człowieku? Nie zdajesz sobie sprawy z tego, co narobiłeś?


Dewar poczuł, że włosy na karku stają mu dęba. Stał się jeszcze czujniejszy. Chociaż siedzący na podłodze Le Grice nie mógł go nijak zaatakować, jego stwierdzenie wzbudzało niepokój. Uczucie to stało się jeszcze silniejsze, gdy Dewar zobaczył, że Le Grice wyciągnął chirurgiczny skalpel z wewnętrznej kieszeni i zdjął osłonę ostrza.

- To tym przeciąłeś przewód respiratora - powiedział Dewar, przypominając sobie równe nacięcia na plastykowej rurce.

Le Grice uśmiechnął się i podciągnął nogi pod siebie.

Le Grice powoli pokiwał głową.

- Oui, wszystko przepadło - powiedział. - Nadzieje na stworzenie szczepionki... kariera... ambicje... wolność... wszystko. Nie musi mi pan tego powtarzać, sam to wiem.

Uśmiechnął się blado i błyskawicznym, gwałtownym ruchem poderżnął sobie skalpelem gardło.

Dewar odskoczył, gdy fontanna szkarłatnej krwi zalała zakurzoną posadzkę u jego stóp. Le Grice osunął się w przód i legł zwinięty na podłodze.

- Nie mam wyboru. W laboratorium jest pełno fiolek i probówek z oznaczeniami, które nie mówią nic nikomu z wyjątkiem tego, który je sporządził. Nie ma szans wybrać spośród nich tego, co należało do Le Grice'a, skoro Ali Hammadi nie żyje, a Sandra Macandrew też nie jest w stanie nam pomóc. Jedyny sposób, żeby upewnić się, że wszystko, przy czym dłubał Le Grice, zostanie zniszczone, to wysterylizować całe przeklęte laboratorium. Poddamy analizie, co tylko będzie można, ale przede wszystkim musimy zadbać o bezpieczeństwo.

Dewar zaczekał, aż ciało Le Grice' a zostało włożone do plastykowej torby i zabrane ze szpitala, po czym pojechał do Instytutu Nauk Molekularnych. Pokazał swoją legitymację dwóm funkcjonariuszom policji przy wejściu, ale nie powiedział im, że mogą przestać wyczekiwać na Le Grice'a. Zastał Malloya przy przeglądaniu wyjętych z laboratoryjnej chłodziarki stojaków z probówkami. George Ferguson i Peter Moore wyjmowali zawartość lodówki i układali ją na ławie obok. Na stole na środku pokoju stał wielki druciany kosz. Dewar domyślił się, że przeznaczono go na materiały Le Grice'a.

Ferguson i Peter Moore wymienili spojrzenia. Byli wyraźnie wstrząśnięci. Dewar dał im chwilę na przetrawienie tej informacji.

- Czy miał pan możliwość porozmawiać z nim przed śmiercią? - zapytał wreszcie Malloy.

Dewar przytaknął.

się coś jeszcze gorszego. - Muszę zamknąć i opieczętować to laboratorium. Ściągniemy specjalny zespół, by zabrał stąd wszystkie materiały.

Na twarzy Malloya odmalowało się niedowierzanie, po chwili dotarło do niego jednak, że Dewar mówi poważnie. Osunął się na stołek i zapatrzył w podłogę, potrząsając głową.

Malloy musiał przyznać mu rację.

On również wyszedł z laboratorium, rzuciwszy Dewarowi wrogie spojrzenie.

Dewar pokiwał ze współczuciem głową.

- Nie najlepiej z nim. - Spojrzenie Fergusona zasnuła mgła. - Ma od dziecka uszkodzony mózg.

Dewar zatelefonował z gabinetu Malloya do Macmillana w inspektoracie i o-powiedział mu, co się wydarzyło.

- Nie, zostanę tu jeszcze parę dni. Wprowadzę zespół z Porton Down. Marzę o tym, żeby Siddiąui i jego kumpel wynieśli się z Edynburga, zanim stąd wyjadę. Pewnie ulotnią się natychmiast, gdy się dowiedzą, co stało się z Le Grice'em.

Okazało się, że Hutton, dyrektor instytutu, zdążył się dowiedzieć o najnowszych wydarzeniach, nim Dewar dotarł do jego gabinetu.

-Zabiorą absolutnie wszystko z laboratorium Stevena Malloya w szczelnych pojemnikach i po jego opróżnieniu przeprowadzą fumigację. Po przewiezieniu do Porton Down zawartość pojemników zostanie poddana analizie w bezpiecznych warunkach, po czym wszystko zostanie zniszczone na wypadek, gdyby coś przegapiono.

Hutton pokiwał głową.

Dewar wrócił do hotelu i zamówił piwo oraz kanapki. Nie miał niczego w u-stach od śniadania, a była już czwarta po południu. Zamiast do szpitala, zadzwonił do Granta, by dowiedzieć się o stan Sandry Macandrew.

Dewar zastanowił się przez moment, z jakiego filmu Grant ściągnął to określenie. Zadzwonił do Simona Barrona na numer telefonu komórkowego.

- Co się dzieje? - zapytał.

- Nic, ale słyszałem, że miał pan niezły ubaw - odparł Barron. Dewar opowiedział mu ze szczegółami, co się stało.

Tuż po ósmej Dewar został powiadomiony, że zespół z Porton Down jest już na lotnisku w Edynburgu. Umówił się na spotkanie z nimi przed instytutem; eksperci czekali już na niego, gdy tam przyjechał. Dewar nie wziął pod uwagę asysty policji, co znacznie skróciło ich czas przejazdu. Miniaturowy konwój składał się z dwóch radiowozów i pozbawionej jakichkolwiek oznaczeń furgonetki marki Ford Transit. Dewar domyślił się, że ona również pochodziła z parku samochodowego tutejszej policji. Przedstawił się szefowi ekipy, doktorowi Robertowi Smillie, i o-powiedział mu o ostatnich wydarzeniach.

Przed wejściem do laboratorium Malloya eksperci przebrali się w kombinezony i założyli rękawiczki. Mieli ze sobą sporą liczbę plastykowych, uszczelnianych pojemników, toteż wyniesienie wszystkich fiolek i probówek z laboratorium zajęło im niecałą godzinę. W tym czasie zdążyli nawet poprzesuwać wszystkie meble, by sprawdzić, czy coś za nie przypadkiem nie wpadło.

13

Dewar przyglądał się znikającym światłom miniaturowego konwoju jadącego na lotnisko. Hutton, który uznał za swój obowiązek być przez cały czas obecny, popatrzył na zegarek i wymamrotał, że musi się pospieszyć na kolację ze znajomymi. Dewar pożyczył mu dobrej nocy i nagle pomyślał, iż nie ma pojęcia, co sam pocznie przez resztę wieczoru. Czuł zawód, że wszystko skończyło się tak banalnie.

Od chwili, gdy rano wstał z łóżka, zdarzyło się wiele, nie był jednak pewien, czy pod koniec dnia rzeczywiście wie więcej. Co prawda Le Grice został zidentyfikowany jako osoba, która próbowała zabić Sandrę Macandrew i wydawało się niemal pewne, że odgrywał rolę agenta Irakijczyków w instytucie, ale wciąż nie było wiadomo, o co go prosili ani ile z tego zdołał osiągnąć. Tak samo rzecz się miała z Alim Hammadim. Były to kluczowe dla rozstrzygnięcia całej sprawy pytania.

Może odpowiedź na nie jest jeszcze trudniejsza niż wcześniej, pomyślał z przygnębieniem Dewar. Do tej pory był przekonany, że Hammadi odmówił współpracy z Siddiquim, ale wniosek ten opierał przede wszystkim na informacji od Le Grice^, który twierdził, że nie zauważył niczego niezwykłego podczas sprzątania materiałów po Alim. Być może Francuz kłamał. Gdyby tylko przyznał się do wszystkiego przed odebraniem sobie życia, zamiast skonać bez słowa. Po co mu to było, zastanawiał się Dewar. Trudno było uwierzyć, że jakikolwiek człowiek gotujący się na śmierć nie skorzysta z okazji, by naprawić wyrządzone w życiu zło, choćby nawet w nic nie wierzył.

Kolejną osobą, dla której ten dzień okazał się decydujący w życiu, był Steven Malloy. To, co się stało, praktycznie kładło kres jego karierze. Mimo iż zważywszy na okoliczności, postępowanie Dewara było w pełni usprawiedliwione - w istocie nie miał żadnego wyboru - dręczyło go poczucie winy. Polubił Malloya i wierzył w przychylne słowa, które powiedział o nim Ferguson. Nie tak łatwo było o dobrych badaczy - stanowili o wiele rzadsze zjawisko, niż się wydaje przeciętnemu zjadaczowi chleba. Jeden wybitny naukowiec nadawał klasę uniwersyteckiej katedrze, dwóch sprawiało, że stawała się ona przodującym ośrodkiem.


Dewar zastanawiał się, co tego wieczora robi Malloy. Czy jest z przyjaciółmi, czy też zaszył się samotnie w domu i spędza czas na ponurych rozmyślaniach? Wiedziony niemal wyłącznie impulsem, Dewar postanowił pojechać do Tempie i dowiedzieć się tego samemu. Najpierw jednak zatrzymał się przy sklepie z alkoholem i kupił butelkę dobrej słodowej whisky.

Tym razem jazda do Tempie zajęła więcej czasu, ponieważ zaczął padać obfity deszcz. Zanim Dewar zjechał z głównej drogi, wycieraczki ledwie były w stanie poradzić sobie ze strugami wody. Musiał znacznie zwolnić na wąskiej, krętej jezdni, gdzie w wyrwach w nawierzchni gromadziła się deszczówka; za każdym razem trzeba było domyślać się głębokości, nim zaryzykowało się ich pokonanie. Dewar poczuł ulgę, gdy wreszcie dojrzał migające pośród sosen światło wioski.

Zatrzymawszy się przed domem Malloya, spostrzegł, że w środku pali się światło. Przez chwilę siedział w wozie, niepewny, czy powinien był tu przyjeżdżać, w końcu jednak uznał, że właśnie tak powinien się zachować. Wysiadł z wozu i pospieszył dróżką, stawiając kołnierz dla ochrony przed deszczem i przyciskając butelkę z whisky do piersi.

Zanim dotarł do drzwi, przyszło mu do głowy, że Malloy może nie być sam. Dosłyszał dobiegającą ze środka muzykę i poznał Staną Getza, grającego „These Foolish Things”. Skręcił do ogródka, by zajrzeć przez okno. Wydawało się, że Malloy jest sam. Siedział zgarbiony plecami do okna, ze szklanką w dłoni i wspartymi na stołku nogami.

Dewar zapukał cicho do sklepionych łukowato drzwi, musiał jednak zastukać bardziej energicznie, nim nastąpiła reakcja.

Minęła długa chwila, nim drzwi się otworzyły.

- Co, do jasnej chole...

Malloy wpatrywał się w Adama, jak gdyby nie był w stanie uwierzyć własnym oczom. Dewar był najwyraźniej ostatnim człowiekiem na świecie, którego spodziewał się - lub chciał - ujrzeć na progu swojego domu.

Malloy przyglądał się przez chwilę Dewarowi spod wpół przymkniętych powiek.

Malloy sprawiał przez chwilę wrażenie, jak gdyby rozważał rozmaite możliwości, począwszy od wybuchnięcia śmiechem, po zatrzaśnięcie Dewarowi drzwi przed nosem. Wreszcie wzruszył ramionami.

- Niech pan wejdzie - powiedział. Wziął whisky od Dewara i napełnił dwie szklanki. - Za co wypijemy? - zapytał, podając jedną z nich gościowi.

- Za przyszłość, cokolwiek niesie - powiedział Dewar. - Niech okaże się łaskawsza niż teraźniejszość.

- Za przyszłość - powtórzył Malloy, nie dodając cynicznego komentarza, którego spodziewał się Dewar. Był zadowolony, że chociaż jego gospodarz pił, nie pławił się w użalaniu nad sobą. Obydwaj zaczerpnęli głębokie łyki. - Niech pan siada.

-1 dobrze - odparł Malloy. - Zwykle wyobraża sobie, że życie toczy z nim osobistą wendettę.

Malloy wstał z fotela, by nalać kolejną porcję whisky. Dewar miał już odmówić, ale się rozmyślił. Mógł przecież zamówić taksówkę, a po samochód przyjechać następnego dnia. Malloy potrzebował towarzystwa; w tych okolicznościach dotrzymanie go było najlepszą rzeczą, jaką Adam mógł zrobić.

Płyta Getza dobiegła końca.

Dewar obudził się z rozłupującym czaszkę bólem głowy. Stwierdził, że jest zupełnie ubrany i wciąż znajduje się w byłym kościele w Tempie. Malloy chrapał cicho w fotelu naprzeciwko; przewrócona szklanka leżała na dywanie obok jego nogi. Adam rozejrzał się za swoją i dostrzegł ją na stole koło pustej butelki po whisky.

- Szlag by to... - jęknął, pocierając zesztywniały od snu w fotelu kark. Udało mu się wstać dopiero przy drugiej próbie. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Deszcz przestał padać, ale niebo nie zapowiadało zbyt obiecującego dnia. Trawa upstrzona była mokrymi jesiennymi liśćmi, pokrytymi błotem po wczorajszej ulewie. Dewar przeszedł do łazienki. Poczuł się nieco lepiej, ochlapawszy
sobie wodą twarz i przepłukawszy usta.

Gdy wyszedł, Malloy rozcierał sobie zesztywniałe kończyny, cicho pojękując.

Dewar uśmiechnął się i zapalił gaz pod czajnikiem.

Malloy nie odzywał się, dopóki nie zaczerpnął dwóch łyków czarnej kawy.

- Wiesz co? - spytał niespodziewanie. - Wciąż nie wierzę, że Le Grice zrobił to, o co go podejrzewacie.

- Wszystko na to wskazuje. Zapadła długa chwila milczenia.

- Dzięki, że przyjechałeś wczoraj wieczorem. Doceniam, że to zrobiłeś - rzekł Malloy.

Dewar wstał i zaczął zakładać marynarkę.

Uścisnęli sobie dłonie. Dewar ruszył z powrotem do miasta. Podróż minęła bez żadnych przygód, jedynie recepcjonista w hotelu obrzucił go porozumiewawczym spojrzeniem, gdy Adam poprosił o klucz. Nie zareagował na to. Odebrał klucz, wszedł na górę, wziął prysznic i przebrał się. Później wykonał kilka telefonów. Najpierw do szpitala, gdzie poinformowano go, że Sandra wciąż nie odzyskała przytomności. Następnie do Barrona, który powiedział, że Irakijczycy nadal nie szykują się do wyjazdu. Na koniec zameldował się w inspektoracie. Dowiedział się, że materiały z laboratorium Malloya dotarły bezpiecznie do Por-ton Down i zaczęto je badać w trybie pilnym. Pozostawało jedynie czekać.

Do piątkowego poranku Dewar zaczął się martwić - nie dlatego, że Sandra wciąż była w śpiączce, lecz dlatego, iż Irakijczycy nadal nie zdradzali chęci wyjazdu z Edynburga. Ich dalsza obecność nakazywała powątpiewać, czy trafnie domyślano się roli Le Grice'a.

Karen zadzwoniła tuż po piątej i powiedziała, że jest u matki. Spytała, kiedy Adam do nich przyjedzie.

- Czyżbym chciał się wymówić? - Hm...

Zgodnie z przyrzeczeniem, Dewar zajechał przed dom w North Berwick tuż przed siódmą. Ucałował Karen delikatnie w policzek, a potem przywitał się z jej matką, mówiąc:

- Miło cię znów widzieć, Jean.


Dewar spojrzał na Karen, która wzrokiem ostrzegła go, by nie dał się sprowokować. Nic nie powiedział. Był przygotowany na wysłuchiwanie przez cały wieczór reakcyjnych nonsensów z ust noszącej tweedy, jak nakazywał klasowy obyczaj, kobiety. Nie spotkał go zawód: Jean zaczęła rozprawiać o absolutnej konieczności lepszego uzbrojenia policji. Ważniejsze punkty swojej przemowy podkreślała, stukając trzonkiem noża w stół. Później nastąpił wykład na temat repatriacji kolorowych oraz potrzeby wprowadzenia ostrzejszych praw imigracyjnych. Na koniec Jean nakreśliła ogólne zarysy planu wprowadzenia we wszystkich angielskich miastach godziny policyjnej po dziesiątej wieczorem. Oczywiście, była skłonna zaakceptować odstąpienie od tego w pewne dni, na przykład w sylwestra - „Nie jestem potworem, Adamie” - oraz z okazji niektórych świąt. Naturalnie, godzina policyjna nie byłaby stosowana wobec pewnej klasy osób. Dewar nie był w stanie powstrzymać się od wniosku, że osoby te to niemal na pewno stare baby w tweedach, grubych kaftanach i wełnianych rajstopach, mieszkające w wygodnych domach w North Berwick, opłacanych z pieniędzy pozostawionych przez zmarłych mężów.

Podejrzewając, że cierpliwość Adama jest na wyczerpaniu, Karen zasugerowała, by oboje przespacerowali się po porcie przed pozmywaniem naczyń. Dewar gorliwie przystał na jej propozycję.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Nie jesteś do niej wcale podobna.

- Może byłoby inaczej, gdybym nie poszła na studia i nie nauczyła się samodzielnego myślenia. Potem byłam wolontariuszką za granicą i zobaczyłam, w jakiej biedzie żyje wielu ludzi. Praca w publicznej służbie zdrowia również mi pomogła - widziałam, z jakich skromnych źródeł musi się utrzymać wielu Anglików. W odróżnieniu od mojej mamy wiem, jak wygląda prawdziwy świat, i nie boję się go tak jak ona. Nie żywię wobec niego złudzeń, ale nie czuję się przez cały czas zagrożona. Po prostu uważam, że jestem w porządku.


Dewar położył dłoń na pośladku Karen i lekko go ścisnął.

Dewar zrelacjonował jej wszystko, co mógł ujawnić. Karen zadrżała lekko. Adam zaproponował, by ruszyli z powrotem.

Dewar zaczerpnął głęboko tchu, gdy znaleźli się pod drzwiami.

- Jestem z ciebie dumna - powiedziała Karen z uśmiechem. - Wytrzymaj, matka wcześnie się kładzie.

Jean zapytała, czy zauważyli grafitti w porcie. Odpowiedzieli, że nie.

Karen przymknęła na chwilę oczy.

Ucałowała Karen w policzek i lodowatym tonem życzyła Dewarowi dobrej nocy.

- A tak dobrze sobie radziłeś - powiedziała Karen, szykując się do zmywania statków.


Dewar zaszedł ją od tyłu i otoczył ramionami.

Wsunął dłonie pod skraj spódnicy Karen i zaczął podciągać ją w górę.

- Adam! - zaprotestowała scenicznym szeptem.

Dewar nadal przesuwał twarz w zagłębieniu między szyją i obojczykiem. Zadarł spódnicę Karen nad biodra i przyciągnął dziewczyną do siebie.

Dewar zamknął oczy, modląc się w duchu, by ziemia rozstąpiła się pod jej stopami. Karen po prostu zamarła. - No, coś takiego!

- Mimo to...

Zadzwonił telefon. Karen wyszła, by go odebrać. Wróciła ze słowami:

- Do ciebie. Dzwonił łan Grant.

- Jestem w szpitalu. Sandra Macandrew zaczyna odzyskiwać przytomność. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć.

- Już jadę.

Dewar wytłumaczył Karen, że nie może zostać.

- Uratowany w ostatniej chwili - powiedziała.


Dewar pokonał pięćdziesiąt kilometrów do Edynburga w nieco ponad pół godziny. Gdy wszedł na oddział, Grant właśnie sprzeczał się z lekarzem. Obaj starali zachowywać się cicho, jednak w zdenerwowaniu mimowolnie podnosili głos. Widząc De wara, inspektor odetchnął z ulgą.

Dewar pokiwał głową.

Dewar został zaprowadzony do sali, gdzie pielęgniarka starała się uspokoić rodziców Sandry.

- Nasza Sandra? Dewar pokiwał głową.

- Chyba można uznać za dobry znak fakt, iż wychodzi ze śpiączki, prawda? Mogę państwa zapewnić, że wolno będzie wam wejść do niej tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Proszę więc tylko o odrobinę cierpliwości.

Rodzice Sandry byli nieco onieśmieleni przemową Dewara. Usiedli z powrotem. Adam pozostawił ich pod opieką pielęgniarki.

- W porządku? - zapytał Sellars.

Dziewczyna pokręciła głową na poduszce, jak gdyby zdenerwowała ją natarczywość Sellarsa.

Uchyliła powieki jak stawiana pionowo lalka.

Sandra pokręciła głową z boku na bok, wyrażając w ten sposób irytację.

14

Sellars zostawił Dewara samego z Sandrą. Ciche popiskiwanie i szczękanie maszyn, kontrolujących każdy jej oddech, stanowiło kojące tło, kolorowe diody uzupełniały przyciemnione nocne oświetlenie. Adam przesunął krzesło bliżej łóżka i usiadł twarzą do Sandry, wsparłszy dłonie na jego skraju.

- Sandro, przypominasz mnie sobie? - zapytał. W odróżnieniu od Sellarsa, nie podnosił głosu; jego twarz znajdowała się bardzo blisko jej.

Dziewczyna na moment uchyliła powieki.

- Dewar - odparła po dobrych dziesięciu sekundach.

Adam poczuł przypływ uniesienia. Pamięć długoterminowa Sandry funkcjonowała sprawnie. Oczywiście, nie wykluczało to możliwości, że towarzyszący wypadkowi uraz wymazał pamięć o nim samym oraz tym, co go bezpośrednio poprzedzało - było to bardzo częste zjawisko.

- Przypominasz sobie, co ci się stało?

Dziewczyna ponownie otworzyła oczy, lecz po chwili je zamknęła, jak gdyby powieki okazały się zbyt ciężkie.

Sandra wydała dźwięk, jakby miała już odpowiedzieć, po czym urwała i wypuściła powietrze z płuc. Zrobiła to jeszcze dwa razy, aż odrzekła:

- Nie.

A więc miała okres niepamięci. Nie było to zachęcające. Skoro nie potrafiła przypomnieć sobie teraz wypadku, nie było żadnej gwarancji, że jej się to kiedykolwiek uda. Nie sposób było przewidzieć rozwoju sytuacji w podobnych przypadkach. Sandra mogła przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia z kilku ostatnich dni lub zapomnieć o nich na resztę życia. Zasadnicze pytanie brzmiało wobec tego, jak długi okres przed wypadkiem został pokryty niepamięcią.

Sandra przesunęła głowę na poduszce, przybierając wygodniejszą pozycję. Dewar poczuł otuchę; wywołał u niej właściwe skojarzenia.

- Kiedy był w laboratorium? Wtedy, gdy ostatnio ty tam byłaś? - Ostatni raz... Tak.

- Myślę, że zastałaś go, jak robił w laboratorium coś niezwykłego. Mam rację, Sandro? Co takiego robił?

- Sekwencja - odparła Sandra, jak gdyby przypomniała sobie coś niemiłego.
Zmarszczyła czoło i ponownie spróbowała uchylić powieki. Tym razem zdołała utrzymać oczy przez parę sekund otwarte, nim z powrotem się zamknęły.

Dewar poczuł, jak podniecenie ściska mu nieco gardło.

Sandra pokiwała głową, nie odrywając jej od poduszki. Zdawała się odczuwać zadowolenie i ulgę, że udało się jej to przekazać. Dewar zrozumiał, o co jej chodziło, ale umykały mu konsekwencje słów Sandry. Zmarszczył brwi.

- Ale sekwencja wirusa ospy jest ogólnie dostępna dla naukowców - stwierdził. - Do bazy danych o DNA może dostać się każdy. Dlaczego zdziwiło cię, że znalazłaś ją w komputerze?

Tym razem Sandra pokręciła głową na znak, że Dewar jej nie zrozumiał.

- Sekwencja Pierre'a - powiedziała. - Nie z bazy danych. Dewar nagle pojął, co miała na myśli.

- Ach, rozumiem. Nie była to sekwencja, którą wyciągnął z bazy danych, ale którą zapisał w komputerze, tak? Wynik eksperymentów, które prowadził w laboratorium? To ty sprawdziłaś w bazie danych, czego dotyczy? - zapytał. Sandra kiwnęła głową. -
A więc Pierre pracował w laboratorium nad fragmentami, których nie powinien mieć?

- Tak.

- Zapytałaś go otwarcie, co robi? -Tak.

-1 co powiedział?


Sandra skinęła głową. Niepokój dziewczyny podpowiadał Dewarowi, że szybko wracały jej niepożądane wspomnienia. Tempo sygnałów kardiomonitora było coraz większe, jednak Dewar musiał kontynuować pytania, nim Sandra zacznie unikać wracania myślami do okropnych wydarzeń.

Sandra otworzyła oczy, wstrząśnięta pomysłem Dewara. Popatrzyła wprost na niego.

- Nieee - westchnęła przeciągle; mimo ciężkiego stanu zdołała wyrazić, że uważa to za absurdalną koncepcję.

- Jesteś tego całkowicie pewna? Skinęła głową.

- Pierre znalazł... fragmenty, których potrzebował do swoich badań... te, których nie mógł dostać z powodu zakazu. Twierdził, że mnie też może je dać, ale powiedziałam, że tak nie można i zamierzam... zawiadomić Steve'a.

Dewar zastanawiał się chwilę przed zadaniem kolejnego pytania. Jeśli to, co usłyszał, było prawdą, między Le Grice'em i Irakijczykami nie było żadnego związku. Francuz po prostu przypadkowo natknął się na fragmenty przekazane Alemu Hammadiemu i zdecydował się zachować ich istnienie w tajemnicy, by łamiąc przepisy, wykorzystać je do swoich dalszych badań. Le Grice nie udawał, że nie wie nic o Irakijczykach - rzeczywiście nie miał z nimi nic wspólnego. Wpadł w panikę, gdy Sandra postraszyła go zawiadomieniem Steve'a, więc usiłował ratować swoją karierę, aranżując wypadek samochodowy.

Dewar w pełni rozumiał jej stan ducha. Sam nie wiedział, w co ma uwierzyć.

Dewar pomyślał, że Le Grice doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Dewar zdał sobie sprawę, że na tym kończą się wspomnienia Sandry. Wstał z krzesła i odsunął je od łóżka.

- Zawołam teraz twoich rodziców; później musisz się przespać - powiedział. - Wkrótce znów się zobaczymy.

Delikatnie potarł grzbiet jej dłoni i wyszedł z sali.

- Zgadza się pan, żebyśmy przesłuchali ją jutro co do okoliczności wypadku?

Dewar popatrzył na zegarek. Była trzecia nad ranem. Ulice opustoszały, a wiatr ucichł. Dewar wyszedł ze szpitala i przeciął wylot Forest Road, wracając do swojego samochodu. Po drodze zobaczył, jak pięćdziesiąt metrów po lewej ktoś usuwa się w cień. Uśmiechnął się - któryś z ludzi Barrona nadal pilnował siedziby stowarzyszenia studentów. Miał szczęście, że przynajmniej przestało padać.

Dotarłszy do samochodu, Dewar przystanął. Pozostawała mu decyzja, czy wracać do North Berwick czy też spędzić resztę nocy w hotelu. Gdyby pojechał do domu Jean, oznaczałoby to wyrwanie ze snu Karen lub, co gorsza, jej matki. Świadomość tego faktu oraz wcześniejsza niefortunna scena sprawiły, że zdecydował się wrócić do hotelu. Był to w gruncie rzeczy wygodny unik, ale Dewar czuł się zbyt wyczerpany, by wybrać trudniejsze rozwiązanie.

Zadzwonił do Karen z samego rana.

- Dobry pomysł - odparł Dewar, starając się, by zabrzmiało to przekonująco.

Zgodnie z przewidywaniami Karen, jej matka nie wspomniała ani słowem o tym, co stało się poprzedniego wieczora. Dewar czuł taką ulgę, że pozwalał jej tokować bez przeszkód przez cały obiad w hotelu Grey Walls w pobliskim Gullane. Pozwalał sobie jedynie sporadycznie na uniesienie brwi w stronę Karen, na co reagowała przyłożeniem chusteczki do ust i udawanym krztuszeniem się, by ukryć uśmiech.

Dewar został u Jean na noc, a następnego ranka wybrał się z Karen na spacer po plaży. Mimo porywistego wiatru, gnającego po morzu białe grzywacze, zostali na brzegu przez prawie dwie godziny. Postanowili, że wrócą razem do Londynu, ale najpierw Dewar pojedzie do szpitala w Edynburgu porozmawiać po raz ostatni z Sandrą Macandrew.


W następną środę Dewar otrzymał kopię raportu z Porton Down. Macmillan wezwał go do inspektoratu, by o tym podyskutować. Naukowcy z Porton Down pracowali całą dobę na okrągło. Zdołali ustalić, że w paru probówkach znajdowało się DNA wirusa ospy. Jedynie w dwóch z nich były fragmenty, które wedle rejestru nie powinny znaleźć się w Instytucie Nauk Molekularnych. Dewar sprawdził, o jakie fragmenty chodziło. Okazało się, że dokładnie o te, których współpracownicy Malloya potrzebowali do kontynuacji badań nad szczepionką przeciw AIDS - te, które Le Grice zabrał z materiałów pozostałych po Alim Hammadim.

Dewar pokiwał głową. Miał nadzieję, że poczuje się spokojniejszy po otrzymaniu raportu z Porton Down, było jednak inaczej. Ciągła obecność Irakijczyków w Edynburgu wydawała się co najmniej dziwna. Może Simon Barron miał rację, przypuszczając, że ta para na coś czeka. Pytanie, na co, pozostawało otwarte, i ono właśnie dręczyło Dewara.

Adam dostał tygodniowy urlop, jak zwykle po zakończeniu dochodzenia. Karen wprawdzie pracowała, spotykali się jednak co wieczór. Chodzili do restauracji lub do teatru; nareszcie spędzali czas razem, zamiast porozumiewać się przez telefon.

- Chyba polubiłabym takie życie - powiedziała Karen, gdy w czwartkowy wieczór wrócili do mieszkania Dewara po koncercie. - Tak pewnie żyją normalni ludzie.


O wpół do trzeciej zadzwonił telefon. Dewar sięgnął niezgrabnie po słuchawkę aparatu na nocnym stoliku i po krótkiej szamotaninie zdołał przyłożyć ją sobie do ucha, mając nadzieję, że ktoś dodzwonił się pod zły numer. Okazało się jednak, że telefonuje Macmillan.

- Jestem u siebie w biurze. Przyjeżdżaj natychmiast.

Połączenie zostało przerwane, zanim Dewar zdołał cokolwiek odpowiedzieć. Popatrzył z niechęcią na telefon, jak gdyby właśnie on odpowiadał za ten incydent.

- Coś się stało? - zapytała Karen, przewróciwszy się na brzuch i przecierając sennie oczy.

- Przypuszczam, że tak, ale Bóg jeden wie, co takiego - odparł Dewar. - Dzwonił Macmillan; chce, żebym natychmiast przyjechał.

- Było zbyt pięknie, by to mogło trwać - powiedziała Karen, odgarniając włosy znad czoła. - Jestem pewna, że mają dla ciebie kolejną robotę.

Dewar nie był o tym przekonany.

- Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby wyrywali mnie z łóżka w środku nocy - odrzekł. - Musiało stać się coś naprawdę strasznego, skoro byli gotowi zbudzić nad ranem Macmillana. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem, by był równie zdenerwowany.

Ubrał się spiesznie i pocałował Karen na pożegnanie, sprawdzając po kieszeniach, czy ma portfel i kluczyki. Pędząc przez pogrążone w ciszy ulice, wracał w myślach do wymiany zdań z Macmillanem i starał się domyślić, co mogło się stać. Gdy przejeżdżał przez Tamizę, do mostu zbliżała się barka; jej światła wydawały się w ciemności przyjazne, a monotonny łoskot silników kontrastował ze zgrzytnięciem silnika samochodu, gdy Dewar przyspieszył po zmianie świateł na skrzyżowaniu. Dojechał do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w niecały kwadrans.

Gdy wszedł do gabinetu Macmillana, było tam oprócz jego szefa jeszcze czterech ludzi. Frobisher, zastępca Macmillana, miał posępną minę. Dwóch nieznanych Dewarowi mężczyzn przedstawiono mu jako pracowników Ministerstwa Zdrowia i Zarządu Publicznej Służby Zdrowia. Ostatniego mężczyznę Dewar rozpoznał: był to Hector Wright z londyńskiej Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej - człowiek, który na początku dochodzenia podzielił się z nim informacjami o ospie. Właśnie obecność Wrighta wzbudziła w Dewarze największe obawy. Pomyślał zrazu, że najwidoczniej raport z Porton Down na temat materiałów z laboratorium Stevena Malloya okazał się błędny i znaleziono coś budzącego prawdziwą trwogę.

Macmillan przez chwilę był zdezorientowany, po czym zrozumiał tok myślenia swojego podwładnego.

- Gdyby tylko to! Gorzej, o wiele gorzej - powiedział. - W Edynburgu wystąpił przypadek ospy.

Dewar poczuł się, jak gdyby rąbnięto go w żołądek. Po chwili pustkę w głowie zastąpił gniew. Mimo wszystkich zapewnień, że nikt nie byłby na tyle nieodpowiedzialny, by zrekonstruować żywego wirusa ospy, wyglądało na to, iż ktoś rzeczywiście tego dokonał.

Dewar próbował się domyślić, kto z pracowników instytutu pasuje do tego opisu, ale jego umysł wywijał koziołki; nie był w stanie się skupić.

Dewar nie wierzył własnym uszom.

-Wyobrażam sobie - rzekł Dewar.

- Nawet nie masz pojęcia, jaki to koszmar. Publiczną służbę zdrowia czekają ciężkie chwile. Wyobrażasz sobie, jak trudno będzie odizolować osoby, z którymi się kontaktował, skoro większość z nich to socjopaci i narkomani?

Wzburzenie w jego głosie budziło niepokój u wszystkich pozostałych. Dewar zdawał sobie sprawę, że Wright wie, co mówi. Skoro obawiał się konsekwencji fiaska działań publicznej służby zdrowia, zagrożenie było naprawdę poważne.

Wright potrząsnął głową i zaklął pod nosem.

- Jedynie WHO trzyma znaczniejsze zapasy. Trzeba będzie przetransportować je z Genewy, a to oznacza kolejną stratę czasu. Cholera!

- Wiemy, jaki to szczep? - zapytał Dewar. Macmillan utkwił wzrok w swoich dłoniach.

15

- Czy będę działał sam? - zapytał Dewar.

Czuł ssanie w żołądku. Obecność Wrighta przypomniała mu wszystko, co ekspert mówił na temat ospy.

Reprezentant Ministerstwa Zdrowia poprawił się niespokojnie w fotelu.

- Zapewniam, że nie chcieliśmy uchybić doktorowi Wrightowi, ale uważamy, że zebraliśmy w Edynburgu doskonały zespół.

Dewar zorientował się, że w urzędniczej nowomowie oznacza to: ”Wright to nie nasz człowiek”. Sądził, iż żadnego zespołu nie można uznać za doskonały, skoro pominięto czołowego eksperta.

- Sam pan powiedział, że w razie potrzeby można dokooptować kolejnych specjalistów - zwrócił się do Macmillana.


Wiedząc, czego może się spodziewać, przełożony Dewara wzruszył ramionami na znak ostrożnej zgody.

- Uważa, że jego stan to reakcja na narkotyk? - spytał Dewar. -Najwidoczniej.

-Może uda się to obrócić na naszą korzyść - zasugerował Dewar. - Na razie prawdopodobnie będziemy tłumaczyć, że chodzi na przykład o zapalenie wątroby. Pomoże nam również nastawienie społeczeństwa.

Słowa te zdumiały obecnych.

- W takim razie dołóżmy wszelkich starań, by jej to uniemożliwić, panowie - powiedział Macmillan i na tym życzeniu narada się zakończyła.

Dewar zatrzymał się na parę minut z Hectorem Wrightem na chodniku przed wejściem.

- Jakie, pana zdaniem, są szanse, że skończy się na jednym zachorowaniu? - zapytał Adam.

- Zerowe - odparł Wright bez wahania. - W tych okolicznościach szanse są takie, jak na przetrwanie śniegu w piekle.

Dewar ruszył w drogę powrotną do swojego mieszkania. Jechał powoli wśród ulewnego deszczu. Rozwożące mleko furgonetki wyruszyły już na miasto. Zostało zbyt mało czasu, by zagrzebać się z Karen w łóżku na parę chwil czułości przed nastaniem poranka. Tym razem Dewar nie miał co liczyć, że zdoła ponarzekać na ściągnięcie przez Karen całej pościeli na siebie, a ona nie będzie mogła zarzucić mu, że ma zimne stopy. Z wręcz dojmującym żalem Dewar stwierdził, że nowy dzień już się zaczął.

Adam zapakował torbę podróżną i po raz drugi sprawdził zawartość kieszeni, zanim Karen obudziła się i zorientowała, że jest ubrany. Usiadła w łóżku z wystraszoną miną.

- Nic mi nie będzie - Dewar przysiadł na skraju łóżka i przytulił Karen do siebie. Nagle z całą mocą zdał sobie sprawę z miękkości jej włosów. - Zadzwonię do ciebie.

Dzień pierwszy

Dewar musiał przyznać, że organizacja centrum koordynacyjnego w Urzędzie do spraw Szkocji zrobiła na nim wrażenie. Przeznaczono je na ośrodek dowodzenia podczas stanów zagrożenia państwa, chociaż nie precyzowano, jakie ewentualności miano na myśli. Centrum znajdowało się w podziemiach budynku. Dewar nigdy nie widział nie tylko lepszych sal konferencyjnych ani sprzętu komunikacyjnego, ale również wygodniejszych kwater mieszkalnych dla członków zespołu. Jeden z pokojów przeznaczono dla niego; postarał się, by sąsiedni zarezerwowano dla Hectora Wrighta. Wyraził swój podziw wobec oprowadzającego go urzędnika administracji państwowej, odpowiedzialnego za to, by zespół miał do dyspozycji wszystko, czego będzie potrzebował.

- W tym wypadku nie będzie oszczędności na niczym - zwierzył się urzędnik. - Rząd uważa, że ta sprawa może być źródłem poważnych nieprzyjemności, więc chce, by się z nią uporać tak szybko, jak tylko to będzie możliwe. Mówiąc między nami, podejrzewam, że właśnie dlatego nie kierują nią politycy.

Dewar uśmiechnął się, domyślał się jednak jeszcze jednego powodu, dla którego politycy nie mieli ochoty się w to angażować. Woleli zdystansować się w stosunku do zachorowań, gdyby bowiem społeczeństwo dowiedziało się o powrocie widma ospy, powstałoby kłopotliwe pytanie, jak do tego doszło. Prasa na pewno natychmiast zaczęłaby dowodzić, że zachorowań nie można określić mianem ”drobnych trudności”. Inaczej niż w przeszłości, nie sposób było tym razem obarczyć winą Matkę Naturę. Skoro ospa została oficjalnie zlikwidowana, wniosek, że wirusy pochodzą z jakiegoś laboratorium, nasuwał się automatycznie i nieuchronnie. Politycy nie mieliby żadnej szansy przerzucić odpowiedzialności na kogoś innego, a winą za to, iż choroba znów zaczęła zbierać swe żniwo, uznano by Wielką Brytanię.

Dewara powiadomiono, że narada zespołu odbędzie się o wpół do trzeciej po południu. Była dopiero dziesiąta piętnaście; lekarze i pracownicy opieki zdrowotnej robili swoje. Dewar rozpakował rzeczy i zadzwonił do Stevena Malloya.

Malloy miał takie same koncepcje, jakie przyszły wcześniej w Londynie do głowy Dewarowi. Sądził, że Kelly mógł pracować w instytucie przy myciu szyb lub jako tragarz czy goniec.

Dewar powiedział Malloy owi o naradzie o wpół do trzeciej. Naukowiec zaproponował, by najpierw zjedli obiad w pubie na Rosę Street. Adam się zgodził i zadzwonił na komendę policji do Granta. Macmillan zdążył już skontaktować się z inspektorem.

Dewar musiał przyznać, że Grant całkiem zgrabnie zniszczył w zarodku jego koncepcję.

- Tak tylko pomyślałem - powiedział.

Malloy spotkał się z Dewarem w południe w pubie ”Auld Hundred” na Rosę Street. Było tam pustawo, ponieważ urzędnicy nie wyszli jeszcze na przerwę obiadową.

Zespołem Interwencji Kryzysowej kierował konsultant do spraw chorób zakaźnych ze szpitala Western General, nazwiskiem George Finlay. Był to mężczyzna pod pięćdziesiątkę, z siwymi, rzedniejącymi na szczycie głowy włosami. Jego garnitur wydawał się zbyt obszerny, zwłaszcza w ramionach. Wyglądał przez to na garbatego, zwłaszcza gdy wspierał się jedną dłonią na stole, co często mu się zdarzało, gdy zabierał głos. Finlay przedstawił kierowniczkę edynburskiego zespołu publicznej opieki zdrowotnej - młodszą od niego o mniej więcej dziesięć lat doktor Mary Martin. Lekarka była szczupła, dobrze ubrana i miała bujne włosy, przez co prezentowała się znacznie młodziej. Ona z kolei przedstawiła dwóch swoich podwładnych. Finlay zaprezentował następnie Malcolma Rankina z Urzędu do spraw Szkocji, dokooptowanego do zespołu, by radzić sobie z administracyjnymi szczegółami.

Garnitur Rankina był idealnie dopasowany, podobnie jak koszula, krawat i wszystkie pozostałe detale jego ubioru. Był to mężczyzna niewątpliwie przykładający wagę do prezencji, pomyślał Dewar, słuchając zapewnień Rankina, że wszyscy obecni mogą liczyć na jego pomoc we wszelkiej postaci i o każdej porze. Rankin przedstawił swoich dwóch równie elegancko się prezentujących kolegów, mających zajmować się sprawami łączności i kontaktami ze środkami masowego przekazu. Siwowłosy mężczyzna w mundurze nadkomisarza policji, Cameron Tulloch, sam się przedstawił. Finlay przywitał na koniec w zespole Dewara i Malloya oraz wyjaśnił, iż ich podstawowym zadaniem będzie zidentyfikowanie źródła choroby.

- Najpierw powiem, jak obecnie przedstawia się sytuacja, po czym będziemy mogli podyskutować - zagaił Finlay. - Stan Kelly'ego w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin uległ znacznemu pogorszeniu. Krosty pokrywają całe jego ciało i obawiam się, że umrze w ciągu kilku następnych dni. U jego partnerki, Denise Banyon, na razie nie występują żadne oznaki choroby.

chorował od co najmniej tygodnia, ale Denise Banyon, która była z nim przez cały czas, upiera się, że Kelly rozchorował się nagle, na krótko przed przyjęciem do szpitala.

- Możliwe - rozległ się głos zza ramienia Dewara. Był to Hector Wright, ciągle jeszcze w płaszczu i z torbą podróżną w ręku. - Przepraszam za spóźnienie.

Dewar przedstawił eksperta; Wright zajął miejsce przy stole.

Dewar obejrzał się na Malloya, dając do zrozumienia, że to on powinien odbić tę piłeczkę. Naukowiec nieswojo wzruszył ramionami, ale nie zabrał głosu. Finlay zauważył wymianę ich spojrzeń.

Finlay zrobił minę, jak gdyby zamierzał przyprzeć go do muru, ale się rozmyślił. - Zanim podejmiemy dalszą dyskusję, powinniśmy chyba określić, jakie obowiązki i cele ma każdy z członków zespołu - powiedział.

Zapadło krótkie milczenie. Rozumiejąc przyczyny niechętnego nastawienia Finlaya, Dewar powiedział wreszcie:

Szef zespołu pokiwał głową.

-Uważam, że powinniście się nad tym zastanowić - stwierdził Wright. Jego komentarz wzbudził zaniepokojenie. Finlay starał się zachować optymizm, jednak Wright zdołał nim zachwiać.

Wright pokiwał głową, jak gdyby przyznawał mu rację.

Nagle stało się oczywiste, iż uczestnicy narady sądzą, że Wright jest niespełna rozumu. Poprzednio słuchali go z powagą, jednak teraz zaczęli się uśmiechać i kręcić głowami.

w latach siedemdziesiątych, ponad ćwierć wieku temu. Mieszkańcy tego miasta są równie podatni na epidemię ospy, jak ludność w czasie średniowiecza.

Śmiechy ucichły.

- Jak posuwa się program szczepień, pani doktor? - zapytał Finlay Mary Martin.

- Nie zdołaliśmy go nawet zacząć - odpowiedziała lekarka. - Nie dostaliśmy jeszcze ani jednego opakowania szczepionki.


16

- Orientuje się pan, jakie są przyczyny zwłoki w dostawie szczepionki? - zapytał Finlay Dewara, gdy jechali do szpitala.

Jazda range-roverem Finlaya z położonego w dzielnicy Leith Urzędu do spraw Szkocji do szpitala zabrała niecałe dziesięć minut. Starszy lekarz zaparkował w miejscu oznakowanym jego nazwiskiem - Dewar pomyślał, że to jeden z przywilejów bycia konsultantem w dziedzinie, w której feudalne stosunki uważa się za cnotę.

Oddział kwarantanny nie był wymieniony na żadnej z mijanych przez dwóch mężczyzn tablic informacyjnych, ale poprzez proces eliminacji Dewar domyślił się, że skrywał się pod mianem ”Pawilonu Fundacji Wellcome”.

- Mamy epokę sponsorów. Pieniądze na budowę wyłożyła Fundacja Wellcome - potwierdził jego przypuszczenia Finlay.

Pawilon noszący miano gigantycznego koncernu farmaceutycznego, niski, długi, nowocześnie zaprojektowany budynek, stał osobno na zachodnim skraju szpitalnego kompleksu. Na pierwszy rzut oka mogło się w nim mieścić wszystko, od oddziału fizjoterapii po administrację, jednak z mniejszej odległości Dewar dostrzegł nieotwierające się okna, drzwi z elektronicznym zamkiem i domofon. Na zewnątrz brak było też jakichkolwiek przewodów i rur, a bliższe przyjrzenie się dachowi pozwalało stwierdzić, że system wentylacyjny jest znacznie bardziej skomplikowany, niż można by się spodziewać po budynku administracyjnym. Dewar orientował się, że wentylacja jest wyposażona w kompleksowy system filtrów, uniemożliwiający wydostawanie się z budynku czegokolwiek, co mogłoby


stanowić potencjalne źródło skażenia; poza tym krążące wewnątrz powietrze było sterylizowane i dodatkowo filtrowane przed usunięciem go na zewnątrz. Finlay otworzył drzwi za pomocą karty magnetycznej.

- Przebieralnia jest zaraz za wejściem - poinformował Dewara. Zaprowadził go do salki, w której Adam otrzymał biały kombinezon. Obaj

przebrali się w milczeniu.

Zapiął ostatnie zatrzaski pod szyją i ruszył korytarzem za Finleyem. Gdy pokonali śluzę, w której utrzymywano obniżone ciśnienie atmosferyczne, Finlay otworzył drzwi po lewej stronie.

- Jest tu okno obserwacyjne - powiedział.

W małej szpitalnej salce panował mrok. Finlay nie włączał światła; do pokoju wpadał blask z sąsiedniego pomieszczenia. Dewar stanął obok Finlaya i obydwaj utkwili wzrok w lezącym nieruchomo na plecach Kellym. Adam był przygotowany na najgorsze, ale to, co ujrzał, zaparło mu na chwilę dech w piersiach. Ciało Kelly'ego pokrywały chropowate krosty, tak gęste, że ledwie widać było pomiędzy nimi skórę. Na tle bieli prześcieradeł wyglądał jak spowita w bandaże egipska mumia.

- Niezbyt miły widok, prawda? - rzekł Finlay.

Dewar przyjrzał się w milczeniu, jak pielęgniarka w przypominającym strój astronauty kombinezonie z materiału o nazwie rakal dogląda chorego mężczyzny. Wizjer i rękawice utrudniały jej płynne ruchy, ale najwyraźniej szybko uczyła się radzić sobie z wynikającymi z tego problemami. Sztywny kombinezon sprawiał jednak, że poruszała się znacznie wolniej. Starała się właśnie jak najdokładniej oczyścić zmoczonymi w soli fizjologicznej bawełnianymi wacikami krosty w oczodołach Kelly'ego. Największy problem polegał jednak na tym, iż krosty znajdowały się nie tylko dookoła oczu pacjenta, ale i w nich samych. Dewar przypomniał sobie stwierdzenie Wrighta, że ludzie, którzy zdołają przeżyć ospę, często wskutek niej ślepną.

Denise Banyon nie leżała w łóżku; siedziała w fotelu i oglądała jakiś program dla dzieci, ćmiąc papierosa. Po wejściu obu mężczyzn odwróciła się w stronę Finlaya.

- Denise, to doktor Dewar. Chciałby ci zadać kilka pytań.

- Mam dosyć odpowiadania na cholerne pytania. Za długo już tu siedzę. Chcę wreszcie wyjść z tej cholernej klatki na króliki i zobaczyć moich przyjaciół.

Dewar uśmiechnął się uprzejmie. Miał przed sobą kobietę też po dwudziestce, wyglądała jednak na czterdzieści parę lat. Była chuda jak szczapa, miała sterczące barki. Jej proste, rzadkie włosy układały się na wystających obojczykach,


widocznych w rozchyleniu nocnej koszuli. Denise oparła stopy na fotelu i zajęła się z powrotem oglądaniem telewizji. Finlay popatrzył na Dewara i wzruszył ramionami.

- Nie będę pani długo zawracał głowy - rzekł Dewar, przejmując inicjatywę. - Mam naprawdę bardzo ważne powody, by z panią porozmawiać, i byłbym pani głęboko wdzięczny za pomoc.

Denise popatrzyła na niego ponuro, lecz była wyraźnie zadowolona, że została potraktowana jak kobieta z lepszej sfery.

- Pięć minut, nie więcej - powiedziała.

Finlay uśmiechnął się i wycofał z pokoju, zostawiając Dewara sam na sam z Denise.

- Nie mamy całkowitej pewności - skłamał Dewar. - A jak pani sądzi, co mu dolega?

Denise wzruszyła ramionami, zaciągnęła się ostatni raz papierosem i zdusiła nerwowo niedopałek. Wlokło się to w nieskończoność.

- Nic mu nie było, kiedy przyszedł po południu do domu, ale mniej więcej o dziewiątej zrobił się blady i zaczął się pocić. Powiedział, że się kurewsko czuje. Położył się, a kiedy do niego zajrzałam, trząsł się, jakby się przeziębił, tylko to nie było przeziębienie. Był rozpalony i nie mógł nic mówić, a na twarzy zrobiła się mu wysypka, jakby się podrapał czy coś.

- Cholera, jesteś gliną! - warknęła Denise; jej spojrzenie stwardniało. Dewar próbował przekonać ją, że się myli, ale bezskutecznie. Jej zachowanie zmieniło się w jednej chwili.

Dewar podjął ostatnią próbę ułagodzenia dziewczyny.


-Denise, jestem lekarzem, nie policjantem. Pracuję na uniwersytecie, w Instytucie Nauk Molekularnych - skłamał, licząc, że uda mu się wynieść z tej rozmowy przynajmniej stwierdzenie, czy dziewczynie mówi coś ta nazwa.

Denise popatrzyła na niego bez wyrazu.

- Ogłuchłeś? Spierdalaj! - powiedziała.

Dewar wyszedł z pokoju i ruszył na poszukiwania Finlaya.

Gdy opuścił szpital i przeszedł na drugą stronę ulicy, zaczęło się ściemniać. Znad leżącej niecałe dwa kilometry na północ Firth of Forth napływała mgła; rozpoczynała się wieczorna godzina szczytu.

Dewar czuł zawód, wywołany nieudaną próbą nawiązania z Denise Banyon jakiegokolwiek kontaktu, i próbował przeanalizować przyczyny niepowodzenia. Miał wrażenie, że ustalenie, w którym momencie popełnił błąd, jest bardzo ważne. Nie przywykł do kontaktów z narkomanami, a wyglądało na to, że będzie musiał opierać się na uzyskiwanych od nich informacjach. Początek z Denise Banyon nie wróżył dobrze.

Mimo stwierdzenia Finlaya, że jej zachowanie to skutek typowej paranoi, Dewar nie był tego taki pewny. Być może przypadkowo dotknął czułego punktu, gdy zapytał ją o handlarza narkotykami, które w opinii Denise były przyczyną jego choroby. Dewar zastanawiał się, dlaczego w ogóle doszła do takiego wniosku. Przecież sama była narkomanką i na pewno miała na koncie wiele fatalnych odlotów. Widziała, jak jej przyjaciele zapadają na AIDS, zapalenie wątroby oraz posocznice, wywołane zainfekowaniem miejsc wstrzyknięć. Dlaczego myślała, że w tym wypadku właśnie narkotyki odpowiadają za stan Kelly'ego?

Rozmyślając nad tym, dotarł do ruchliwego skrzyżowania. Po lewej stronie betonowe bloki dzielnicy Muirhouse ciągnęły się na zachód, ku wąskiemu pasmu blasku kończącego się dnia. Na jedynej ocalałej tafli szkła przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy widać było grafitti: PIERDOLIĆ WSZYSTKICH.


- Czemu nie? - mruknął pod nosem Dewar; przemknęło mu przez głowę, że za sprawą grasującego w dzielnicy wirusa to życzenie może się spełnić.

Skręcił w prawo w Ferry Road, główną ulicę biegnącą wzdłuż północnych obrzeży Edynburga, Złapał pierwszą taksówkę z zielonym światłem, którą dostrzegł, i wrócił do Urzędu do spraw Szkocji.

Zastał Hectora Wrighta w jednym z pomieszczeń w podziemiach, studiującego plan Muirhouse i przyległych dzielnic. Ekspert nakreślił na mapie koło, w którego środku znajdowała się wbita tabliczka, oznaczająca miejsce, gdzie mieszkali Kelly i Denise Banyon.

- Kobiety powtarzają mi to całe życie - powiedział z wesołością Wright. Dewar uśmiechnął się, słysząc współczucie w jego głosie, i zapytał, czym zajmuje się Wright.

- Opracowuję pierwszo-, drugo - i trzeciorzędowy plan szczepień. Przypomina to trochę kopanie rowów wokół płonącej połaci lasu. Zakłada się, że pierwszy rów powstrzyma rozprzestrzenianie się pożaru, ale nigdy nie można polegać tylko na nim. Jeżeli uda się nam zaszczepić wszystkich z wewnętrznego kręgu w ciągu trzech dni, może zdołamy powstrzymać rozwój epidemii, a poza tym kręgiem dojdzie tylko do nielicznych zachorowań. Zaszczepienie ludności z obszaru drugiego rzędu powinno jeszcze bardziej zwolnić tempo szerzenia się choroby, a jeśli zrobi się to również w obszarze trzeciorzędowym, zachorowania pojawią się tylko wśród przyjeżdżających i wyjeżdżających.

- To chyba jedyny plus tego, że ospa pojawiła się w takiej właśnie okolicy - powiedział Dewar. - Ludzie mało tu podróżują i raczej siedzą w jednym miejscu.

Wright pokiwał głową, lecz dodał:

Dewar wziął od eksperta kartkę i przeczytał: ”Tawerna »Pod Dzwonem«, Salamander Street”.


- Kusząca myśl, ale dwóch zadających pytania ludzi zbytnio pachnie oficjalną instytucją. Pójdę sam - odparł.

Dewar przeszedł do przydzielonego mu pokoju i zadzwonił do Simona Bar-rona na numer telefonu komórkowego.

- Co się dzieje? - zapytał.

Dewar wolał nie pytać, co to oznacza w praktyce, ale się domyślał. Po pożegnaniu się z Barronem zadzwonił do Karen.

- Co u was słychać? - zapytała.

- Nic dobrego. Nadal mamy zaledwie pojedynczy potwierdzony przypadek, ale zdołano ustalić tylko jedną osobę, która miała styczność z Kellym - jego dziewczynę, Denise Bayon. Co najgorsze, wciąż nie mamy szczepionki. Człowiekowi przychodzą nieodparcie do głowy słowa ”skraj” i ”przepaść”.

- Miejmy nadzieję, że Kelly i Denise byli domatorami - odparła Karen.

Dewar i Wright zjedli obiad w jednej z licznych knajpek na nadbrzeżu, które powstały w ciągu ostatnich pięciu lat w Leith. Dzielnica się zmieniała: zapuszczone kamienice czynszowe i wolnocłowe magazyny - typowe elementy scenerii wokół wielkomiejskich doków - ustępowały miejsca nowym blokom, szykownym kawiarniom i sklepom. Przemiana nie była jednak jeszcze kompletna. Wciąż widać było stare Leith i jego mieszkańców, spozierających na odzianych w stroje od znanych projektantów przybyszów z pewną podejrzliwością. Samo to dodawało dzielnicy swoistego uroku - przyjemność jest tym większa, im bardziej podszyta niepewnością.


Tawerna „Pod Dzwonem” znajdowała się na ulicy, która jak do tej pory uszła uwagi handlarzy nieruchomości i firm budowlanych. Zdawało się, że nic się tu nie zmieniło od przełomu stulecia. Po jednej stronie stały wyłącznie zasłaniające doki magazyny do wynajęcia o poczerniałych, kamiennych murach i oknach z żelaznymi kratami; po drugiej ciągnął się rząd ciemnych kamienic czynszowych. Tawerna mieściła się w jednej z nich.

Pierwszym wrażeniem Dewara było, iż ”Pod Dzwonem” oświetlone jest pojedynczą świecą; drugim - że tytoniowy dym zastąpił tu powietrze. Zamówił dużą whisky.

Barman postawił przed nim szklankę, zainkasował pieniądze i wydał resztę - wszystko bez zmiany wyrazu twarzy czy choćby jednego słowa. Po chwili wrócił do rozmowy z dwoma klientami w drugim końcu kontuaru.

Dewar dolał sobie trochę wody ze stojącego na blacie dzbanka i rozejrzał się wokół siebie. Ocenił, że tawerna kiedyś była pewnie nazywana ”pubem dla klasy robotniczej”, ale obecnie zasługiwała raczej na miano knajpy dla bezrobotnych i starców. Ściany były beżowobrunatne, a sufit pożółkł od tytoniowego dymu. Niemal wszyscy klienci nosili ciemne ubrania. Ogólne wrażenie było takie, jak gdyby patrzyło się na starą fotografię, obraz przeszłości w barwie sepii.

- Zna się pan na whisky - rozległ się głos na wysokości łokcia Dewara.

Odwróciwszy się, ujrzał uśmiechniętego mężczyznę po sześćdziesiątce, niższego od niego o głowę, w grubo tkanym garniturze i przekrzywionym na bok kaszkiecie. Cera staruszka sugerowała, że ma kłopoty z sercem, jednak z niezmąconą pogodą odstawiał właśnie na kontuar kufel po piwie.

- A ja nawet przez chwilę nie sądziłem, że pan chce - przerwał mu Dewar. - Jestem tu obcy i z przyjemnością zaproszę pana do towarzystwa.

- W takim razie bardzo dziękuję - zgodził się mężczyzna. - Nazywam się Bruce, Jack Bruce.

Dewar postawił Bruce'owi drinka i zapytał:

Dewar zamówił drinki i postanowił pokonać ostatnią przeszkodę.

Pogawędził z Bruce'em jeszcze parę chwil, by staruszek nie zdał sobie sprawy, że zależało mu tylko na wydobyciu od niego informacji. Wyszedł z pubu tuż po wpół do dziesiątej.

Nocne powietrze było chłodne i wilgotne, jednak po gęstym tytoniowym dymie w ”Pod Dzwonem” wydawało się Dewarowi balsamiczne jak górski powiew. Uliczne światła odbijały się w kałużach przyjezdni. Adam nawet nie zdawał sobie sprawy, że padało, podczas gdy siedział w tawernie. Czekało go teraz ustalenie, co oznacza określenie ”tuż za rogiem” w realnych kategoriach geograficznych.

Ruszył Salamander Street, sprawdzając nazwy bocznych uliczek po lewej stronie, jednak zatrzymał się po czterystu metrach - uznał, że elastyczność terminu ”za rogiem” się wyczerpała. Zawrócił i ruszył w przeciwnym kierunku. Okazało się, że Jutland Street to pierwsza przecznica w tę stronę.

Przy wejściu do kamienicy pod numerem 37 nie było listy lokatorów ani panelu domofonów, ale drzwi nie były zamknięte - podtrzymywał je drewniany klin. Dewar wszedł na pozbawioną oświetlenia klatkę schodową. Domyślił się, że drzwi były uchylone właśnie po to, by wpuścić na korytarz trochę blasku ulicznej latarni. Było go zaledwie dość, by Dewar zdołał ustalić, że Tommy nie zajmował żadnego z dwóch mieszkań na parterze. Adam wszedł na pierwsze piętro. Na drugich drzwiach znajdował się przylepiony przezroczystą taśmą kawałek białej kartki z wypisanym ołówkiem technicznym nazwiskiem ”Hannan”. Dewar nacisnął guzik dzwonka.

Rozległ się szczęk łańcucha i skrzypienie najwidoczniej dawno nie smarowanych zawiasów.

- Nie pański interes. Mów pan, do cholery, o co chodzi? - zapytała gniewnie kobieta.

Kobieta zastanowiła się chwilę, po czym odsunęła się nieco, by wpuścić De-wara do środka. W mieszkaniu czuć było cebulę.

- Jest tutaj.

Dewar wszedł do sypialni, gdzie staromodne podwójne łoże z zagłówkiem z polerowanego drewna zajmowało dziewięćdziesiąt procent podłogi. Kobieta włączyła światło, na co mężczyzna w łóżku jęknął z protestem. Był nagi do pasa; umięśniony tors pokrywała warstewka potu, chociaż w sypialni było chłodno. Mężczyzna podniósł rękę, by osłonić oczy przed światłem, Dewar jednak zdążył zauważyć wysypkę na jego twarzy.

- Jest bardzo poważnie chory - powiedział. - Musi natychmiast jechać do szpitala. Pani również może być w niebezpieczeństwie.

- Niebezpieczeństwie? - zawołała kobieta. - Nie biorę tego cholernego świństwa! Ten durny palant obiecał, że też nie będzie dawał w kanał, i proszę, co sobie narobił? Głupi bydlak!

Dewar zadzwonił do szpitala ze swojego telefonu komórkowego i poprosił o przysłanie po Hannana jednej z karetek oddanych na potrzeby pawilonu Fundacji Wellcome.

-Pani Hannan...

Sharon popatrzyła Dewarowi prosto w oczy. Dostrzegł w jej spojrzeniu strach; znikła wcześniejsza opryskliwość i pewność siebie.

- Dobrze - rzekła.

Gdy czekali na przyjazd karetki, Dewar dostrzegł, że Sharon drżą ręce.

- Już niedługo. Dobrze się czujesz? - zapytał delikatnie.

Łzy wezbrały w jej oczach. Zacisnęła dłonie między kolanami i spuściła głowę.

- Boże, boję się! - wymamrotała. - Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię, jeśli Tommy umrze.

Dewar położył jej dłoń na ramieniu. W tej samej chwili stało się słyszalne coraz głośniejsze wycie syreny.

17

Dzień drugi

Dewar obudził się o czwartej nad ranem. Minęło parę chwil, nim zdał sobie sprawę, że dzwoni telefon, oraz zorientował się, gdzie się znajduje - zupełnie wyleciało mu to z głowy. Głos Finlaya szybko przywrócił go do rzeczywistości.

- Złe wieści. Wygląda na to, że wczorajsza cisza przed burzą już się skończyła. Przez noc mieliśmy siedem przyjęć do oddziału. Jestem prawie pewny, że wszyscy mają ospę.

- Nie, jeżeli nie dostaniemy szybko szczepionki. Mary powiedziała mi, że na razie nie ma jej ani śladu. Odnosi wrażenie, że zbywają ją za każdym razem, kiedy się o nią dopytuje. O co tym ludziom chodzi, na miłość boską?

- Postaram się dowiedzieć - zapewnił Dewar.

Przeszedł do sąsiednich drzwi, by obudzić Hectora Wrighta i przedstawić mu najświeższe informacje. Ekspert usiadł w łóżku, przecierając zaspane oczy.

Wright wstał z łóżka, by się ubrać. Dewar w tym czasie wrócił do swojego pokoju i zadzwonił do inspektoratu w Londynie. Telefon odebrał nocny dyżurny.

Dewar odnalazł Hectora Whrighta na dole. Głęboko zamyślony ekspert siedział przed rozłożonym na stole planem miasta, nerwowo postukując w blat długopisem.

Wright pokiwał powoli głową.

- Finlay powiedział, że postara się ściągnąć wszystkich na wpół do dziesiątej. Nie było sensu wracać do łóżka, sen po takich wieściach był niemożliwy,

a poza tym świt był już blisko. Dewar postanowił pojechać o ósmej rano do od-


działu izolacyjnego w szpitalu Western General - chciał porozmawiać z Sharon Hannan. O siódmej trzydzieści wezwał taksówką.

Obecny w szpitalu George Finlay wyglądał na wyczerpanego. Przez całą noc zajmował się nowo przyjętymi pacjentami. Na jego podbródku pojawiła się siwa szczecina; ledwie był w stanie utrzymać otwarte oczy.

- Czy wiedzą, co to za choroba? - zapytał Dewar. Finlay pokręcił głową.

Dewar powiedział, że chce porozmawiać z Sharon Hannan. - Co z jej mężem?

- Coraz gorzej - stwierdził Finlay. - Kelly wkrótce umrze, a sądząc po wyglądzie Hannana, w jego przypadku stanie się to niewiele później.

Gdy Dewar zastukał do drzwi i wszedł do sali, Sharon jadła płatki kukurydziane. Uśmiechnęła się z zadowoleniem na widok znajomej - choćby od niedawna - twarzy.

mocy.

Sharon zawahała się; Dewar domyślił się, że wie o czymś jeszcze. Czekał cierpliwie, nie chcąc wywierać na kobietę nacisku.

Dewar zastanowił się przez chwilę. Może właśnie dlatego Denise Banyon rzuciła się mu do gardła, gdy zapytał ją, skąd Kelly brał narkotyki? Okradanie handlarza łatwo mogło się okazać fatalnym w skutkach błędem.

Dewar pokiwał głową.

- Chcę, żebyś jeszcze raz zastanowiła się dokładnie, czy Tommy i Michael Kelly nie wspominali nigdy w rozmowie o uniwersytecie.

- Na pewno nie - odparła Sharon. - Pamiętałabym o tym. Dewar uśmiechnął się i postanowił kończyć rozmowę.

- No dobrze, Sharon. Jeżeli przypomnisz sobie coś jeszcze, poproś którąś z pielęgniarek, by się ze mną skontaktowała. Na pewno do ciebie przyjadę - po wiedział. - Na razie życzę ci smacznego śniadania.

Wrócił do Urzędu do spraw Szkocji i zadzwonił do Londynu. Była dziewiąta dziesięć. Zabębnił palcami po biurku, czekając na zgłoszenie się Macmillana.

- Przepraszam za zwłokę, właśnie dzwoniłem z drugiego aparatu do Genewy - powiedział wreszcie szef inspektoratu. Zapadło milczenie, więc Dewar spodziewał się najgorszego. Nie pomylił się. - Szczepionki nie będzie - dodał Macmillan,

Dewar miał wrażenie, jak gdyby nagle zatrzymał się czas. Usiłował przekonać sam siebie, że się przesłyszał, ale znaczenie słów Macmillana było oczywiste.

- Nie mamy tyle czasu! Zeszłej nocy było siedem nowych zachorowań, a dzisiaj możemy spodziewać się znacznie większej ich liczby.

Gdy Dewar zszedł na dół, zaczęli się już zbierać uczestnicy narady. Mary Martin pogratulowała mu odniesionego w pubie sukcesu.

Wright dostrzegł troskę na jego twarzy i podszedł bliżej.

- Boże wszechmogący! Co oni kombinują, do cholery?! - syknął ekspert. Dewar powiedział mu o zużyciu zapasów szczepionki. Wright potarł czoło,

jak gdyby kapryśność losu wprawiła go w filozoficzną zadumę.

- Chyba jesteśmy w komplecie - oznajmił Finlay, otwierając spotkanie. - Sądzę, że wszystkim wiadomo, iż mamy już dziewięć zachorowań, a w ciągu dnia możemy spodziewać się następnych; boję się, że o wiele liczniejszych. Będziemy przyjmować nowe przypadki do jednego z niewykorzystywanych oddziałów Western General, przygotowywany jest też kolejny. Jak podkreślił poprzednio doktor Wright, nie są one idealne, ale na bezrybiu i rak ryba. Wydział remontowy zrobił, co tylko mógł, by postawić przegrody i zamontować dodatkowe zlewy i toalety. Zdołaliśmy wyszukać też dość szczepionych pielęgniarek, by zapewnić obsadą oddziałów.

Jedynie Dewar i Wright spośród zebranych wokół stołu ludzi byli przekonani co do słuszności tej propozycji. Pozostali wciąż starali się wymyślić inne sposoby, by uniknąć zastosowania kordonu sanitarnego. Przez długą chwilę panowało milczenie.

- Sklepy trzeba będzie zamknąć, podobnie jak szkoły - stwierdził Wright. - Do tego dochodzą zakłady przemysłowe oraz transport publiczny.

Finlay, którego dopadły wreszcie skutki braku snu, zwiesił głowę w rękach, przytłoczony roztaczaną wizją administracyjnego koszmaru.

- Co pan o tym sądzi? - zapytał Rankina z Urzędu do spraw Szkocji.

Na krótko ponownie zapanowało milczenie.

Wright zamknął oczy i w duchu podziękował starszemu lekarzowi za rozważną decyzję. Wszyscy zabrali się do roboty. Dewar zatelefonował do inspektora Granta i powiedział mu o przyjętych ustaleniach.

- Czy się nie przesłyszałem? Zamierzacie otoczyć Muirhouse kordonem sanitarnym? - zapytał zdumiony Grant.

- To jedyna szansa, by powstrzymać rozwój epidemii - odparł Dewar. - I nadkomisarz Tulloch się na to zgodził?

Dewar zignorował pesymizm Granta - właśnie tego się po nim spodziewał. Dostrzeganie jasnych stron jakiejkolwiek sytuacji nie leżało w naturze inspektora, chociaż trudno byłoby wyszukać pozytywną stronę odizolowania ludności całej dzielnicy.

Dzień czwarty

Do południa przyjęto trzydziestu czterech nowych chorych. Do czwartej po południu tego samego dnia ogólna liczba zachorowań sięgnęła czterdziestu, a w momencie zakończenia godzin urzędowania - czterdziestu siedmiu. Postanowiono wówczas odłożyć wprowadzenie w życie planu kwarantanny do następnego ranka. Trudzący się w pocie czoła przez ostatnie dwa dni pracownicy Urzędu do spraw Szkocji nie zdołali osiągnąć pełnego sukcesu w zgraniu informacji dla prasy i innych środków masowego przekazu z działaniami policji i opieki społecznej. Przestrzeganie ustalonej kolejności działań było bardzo istotne, w przeciwnym razie bowiem cała operacja wyszłaby na jaw przedwcześnie i zamieniła się w bezładne łatanie dziur. Okazało się to jednak trudniejsze, niż przewidywano, i urzędnicy musieli prosić o więcej czasu.

Zważywszy na okoliczności, policjanci chętnie przystali na tę prośbę. Podkreślali, że rano o wiele łatwiej będzie zadbać, by wszystko znalazło się na swoim miejscu, niż w środku nocy. Postanowiono, że plan działania będzie realizowany od czwartej rano następnego dnia.


18

Zespół kryzysowy skorzystał z okazji stworzonej przez odłożenie wprowadzenia kordonu, by odbyć jeszcze jedną naradę o siódmej wieczorem i dokonać ogólnej oceny sytuacji. Wyglądała ona źle; nikt temu nie zaprzeczał, ale jak stwierdził Finlay, mimo wszystko istniały pozytywne aspekty, z których można było czerpać otuchę.

Wprawdzie radio i telewizja powiadomiły w wieczornych programach o zachorowaniach, lecz najwyraźniej nie dysponowały informacjami ze źródeł oficjalnych. Mówiono o ”tajemniczym wirusie, który pojawił się w jednej z dzielnic Edynburga” i który jest obecnie przedmiotem badań specjalistów. Lokalne gazety, dodając ”głębi” tym informacjom, usłużnie puściły parę dziennikarskich kaczek, w których winą za zachorowania obarczano różne instytucje: starą gazownię, pobliską oczyszczalnię ścieków oraz miejscową firmę usuwania odpadów.

Wright pokiwał głową na znak akceptacji.>

- Szkoła zostanie oddana do waszej dyspozycji, jeżeli będzie to niezbędne - powiedział Rankin. - Nikt nie wyraża sprzeciwu. Poprosiłem, żeby na wszelki wypadek już jutro usunięto z niej umeblowanie, oraz zawiadomiłem centralę dostawczą, że możemy wkrótce potrzebować dodatkowych pięćdziesięciu łóżek.

- Bardzo dobrze - rzekł Finlay. - Jak przebiega izolacja osób, które miały styczność z chorymi, Mary?


Finlay powiódł wzrokiem po zebranych z pytającą miną.

Lekarka aż zarumieniła się z irytacji, wywołanej słowami Wrighta. Ekspert jednak obstawał przy swoim.

- Na miłość boską, kobieto, przecież mamy do czynienia z ospą. Gdy tylko się ujawni, nietrudno ją zdiagnozować. Nawet ślepiec w mglistą noc dałby sobie z tym radę. Nie potrzebujemy potwierdzenia z laboratorium, a proszę mi wierzyć, jedynie to możemy stamtąd uzyskać. Współczesna medycyna nic nie może zrobić dla tych pacjentów. Nie ma mowy o monitorowaniu, określaniu szczepu czy ba
daniu oporności na leki. O niczym. Prawdę mówiąc, nadzór lekarski jest również na ogół zbędny. Pacjenci potrzebują przede wszystkim opieki pielęgnacyjnej i tylko to może wpłynąć na przebieg choroby. Jedynie staromodna czuła i serdeczna troska jest w stanie odmienić rokowanie. Proszę zapomnieć o współczesnej medycynie; wobec tej choroby nie ma ona zastosowania. Gdyby udało się wskrzesić Florence Nightingale i jej pielęgniarki z czasów wojny krymskiej, radziłyby sobie równie dobrze jak ich współczesne koleżanki po fachu. Jeżeli będziemy upierać się przy pełnej gamie testów laboratoryjnych u tych chorych, zyskamy zabawkę dla umysłu, ale w ten sposób zwalimy mnóstwo pracy na personel laboratoriów. Jeśli natomiast będziemy szczerzy wobec samych siebie, przyznamy, że to nie ma sensu.

- Mimo to uważam, że powinniśmy postępować według zasad sztuki medycznej - uparła się Mary Martin. - Przestrzeganie reguł postępowania jest istotne, pomaga utrzymać dyscyplinę i porządek. Są to sprawy kluczowe, jeżeli mamy zachować kontrolę nad sytuacją.

Wright zaczerpnął głęboko tchu i wpatrywał się w milczeniu w blat stołu. Widać było, że z całych sił stara się zachować zimną krew.

Dewar zdawał sobie sprawę, że sugestie Wrighta są bardzo trafne. Na nieszczęście ekspert nie potrafił sformułować ich tak, by nie urazić niczyich uczuć. Nie miał szans na kartkę z życzeniami świątecznymi od Mary Martin.

Mary Martin skrzywiła się z niesmakiem. Pozostałym również zrzedły miny na te słowa.

- Na miłość boską, przecież jesteśmy ludźmi! - wybuchła Mary Martin, niezdolna się dłużej hamować. - Musimy zważać na uczucia rodzin, na ich życzenia i przekonania religijne. Nie ma pan żadnego poczucia przyzwoitości?

Widząc, że Finlay kiwa głową na znak zgody, Dewar uznał, iż czas opowiedzieć się po stronie Wrighta.

- Wiem, że stwierdzenia Hectora brzmią okrutnie, ale uważam, że ma rację - powiedział spokojnie. - Mamy do czynienia z czymś, co jest pozbawione sumienia i słabości. Wirusy nie mają poczucia przyzwoitości ani uczciwej gry. Bez względu na to, jak bardzo nam to nie w smak, musimy być równie bezwzględni, jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek szansę wygrania tej wojny. Wiem, że będzie to trudne, ale musimy być gotowi robić rzeczy, jakie każdy z nas w innych okolicznościach uznałby za nie do pomyślenia. Nie chodzi o to, że okażemy się okrutni lub nieczuli - musimy tacy być, by nie ustąpić wobec epidemii nawet na krok.

Wright popatrzył na nadkomisarza bez uśmiechu.

- Sytuacja w Muirhouse wygląda obecnie dokładnie tak samo, jak w osiemnastowiecznym Edynburgu. Jedynym czynnikiem mogącym wpłynąć na ostateczny rozwój wydarzeń jest szczepionka, a tej - jak pan zapewne zauważył - jesteśmy całkowicie pozbawieni.

Wszyscy przez parę chwil trawili w milczeniu jego słowa.

- Ale będziemy ją mieli - powiedział Finlay, przerywając ciszę i starając się tchnąć w zebranych nieco optymizmu.

Uczestnicy narady przywitali jego stwierdzenie uśmiechami, lecz nie widać było, by dodało im otuchy. Opuszczali salę w ponurych nastrojach. Dewar poczuł, że chce przez jakiś czas być sam. Ruszył na spacer wzdłuż brzegu. Niedawno padało; mokre jezdnie i chodniki lśniły w świetle ulicznych latarni. W powietrzu unosiła się przyjemna woń wodorostów, co przypomniało Dewarowi, że jest nad morzem. Zawsze lubił nad nim przebywać i uważał, że doskonale się mu wówczas myśli.

Przeszedł na drugą stronę ulicy, wsparł stopę na występie obmurowania i zapatrzył się w spokojną, nieco oleistą wodę. Wrzucił do wody kamień. Rozprzestrzeniające się kręgi niosły ze sobą jednoznaczną w tej chwili, symboliczną wymowę.

Adam zaczął się zastanawiać, po co właściwie przyjechał do Edynburga i co powinien robić. Najłatwiej byłoby zaangażować się bez reszty w walkę z epidemią. Był przecież lekarzem i miałby pełne ręce roboty, choćby ograniczała się ona, zgodnie z twierdzeniami Wrighta, do opieki w podstawowym zakresie. Nie po to jednak się tu znalazł. Jego zadaniem nadal było ustalenie, jak i dlaczego doszło do tego koszmaru. Nie poświęcał temu ostatnio należnej uwagi.

Miał ochotę pominąć pytanie o źródło epidemii jako kwestię czysto akademicką. Ktoś z instytutu zrekonstruował wirusa, który wyrwał się na wolność. Było już za późno, by temu zaradzić. Ustalenie, jak i dlaczego do tego doszło, było


sprawą drugoplanową wobec konieczności powstrzymania za wszelką cenę rozprzestrzeniania się epidemii.

Jednak wciąż nie było dowodów, że wirus pochodził z instytutu. Wydawało się to niemal pewne, na tyle, że Dewar nie zdołał sformułować żadnej alternatywnej koncepcji. Nie był w stanie uwierzyć, że Michael Kelly zaraził się ospą z innego źródła niż Instytut Nauk Molekularnych. Oficjalnie inne źródła po prostu nie istniały. Na dodatek wydarzenia w laboratorium Stevena Malloya sugerowały przyjęcie takiej hipotezy. Dodatkowym jej potwierdzeniem były wyjaśnienia Wrighta dotyczące przyczyny gwałtownego przebiegu choroby u Kelly'ego. Miał on styczność z potężną dawką wirusa - taką jak przy bezpośrednim kontakcie z jego czystą kulturą. Do tego rodzaju zakażenia mogło dojść wyłącznie w warunkach laboratoryjnych.

Gdyby tylko Dewar miał możliwość przesłuchania Kelly'ego we wczesnym stadium choroby - niestety, potencjalny kluczowy świadek był w zbyt ciężkim stanie przed jego przyjazdem do Edynburga, a teraz już nie żył. Stan Hannana również gwałtownie się pogarszał. Jeśli umrze, zanim powie cokolwiek użytecznego, pozostaną jedynie dwie kobiety - Denise Banyon i Sharon Hannan - mogące rzucić światło na prawdziwy przebieg wypadków.

Sharon wykazała wolę współpracy. Powiedziała Dewarowi wszystko, co wie, było jednak tego za mało. Istniała niewielka szansa, że jeszcze coś sobie przypomni, wydawało się to jednak wątpliwe. Pozostawała wobec tego Denise Banyon, która za grosz nie ufała Adamowi. Gdyby nie zdołał wydobyć czegokolwiek więcej z Sharon Hannan, byłby zmuszony w jakiś sposób zdobyć zaufanie dziewczyny Kelly'ego. Być może sytuacja poprawiłaby się, gdyby Denise i Sharon umożliwiono kontaktowanie się ze sobą. Być może gdyby Dewar porozmawiał z obiema naraz, obecność Sharon zmiękczyłaby Denise.

Adam dotarł do końca obranej trasy i ruszył z powrotem. Zamierzał zadzwonić do Stevena Malloya i dowiedzieć się, czy naukowiec ma jakieś nowe pomysły, a jeśli nie, pojechać prosto do Western General, porozmawiać z Tommym Hannanem i spróbować wydobyć coś z dwóch kobiet.

- Przykro mi - powiedział Malloy. - Naprawdę robiłem, co w mojej mocy, by odkryć jakiś związek Kelly'ego z instytutem. Przyznaję, że zważywszy na fakty, musi on istnieć, jednak jest zapewne tak luźny, że nie zdołam go ustalić. Nie osiągnąłem dokładnie nic. Nie ma żadnych dowodów, że Kelly był kiedykolwiek w instytucie w jakimkolwiek charakterze, oficjalnie lub bezprawnie. Nie ma też żadnych dowodów, że kiedykolwiek zrekonstruowano tu żywego wirusa ospy.

Dewar westchnął, jednak prawdę mówiąc, nie był zaskoczony. Powiedział, że będzie z Malloyem w kontakcie.

Odnoszące się do Kelly'ego stwierdzenie ”nie ma dowodów” krążyło Dewarowi po głowie, gdy jechał do szpitala, tym razem służbowym samochodem Urzędu do spraw Szkocji. Istniały dwie „możliwości: albo Kelly miał jakiś związek z instytutem, lecz naukowiec nie zdołał go ustalić, albo też nigdy tam nie był.

Jeżeli prawdziwa była druga możliwość, a źródłem ospy był mimo wszystko instytut, w takim razie Kelly musiał mieć styczność z czystą kulturą wirusa poza


nim - był to oczywisty wniosek. Dewar zastanowił się, czy Kelly mógł znać Ale-go Hammadiego lub Pierre'a Le Grice'a. Rozważał już taką ewentualność, teraz jednak przyszło mu do głowy, że Kelly'ego wykorzystano w którymś momencie jako pośrednika. Kto jednak zwróciłby się do narkomana - reprezentanta grupy nie słynącej z rzetelności i konsekwencji w postępowaniu - z zadaniem związanym z transportem śmiercionośnego wirusa?

Finlaya nie było w pawilonie Fundacji Wellcome - wyszedł na oddział, w którym prowadzono kwarantannę. Dewar postanowił porozmawiać z zastępującą Finlaya lekarką; widział ją podczas swej poprzedniej wizyty, ale nie zamienił z nią wówczas ani słowa.

Dewar skrzywił się z niezadowolenia.

Annę McGowan zastanowiła się chwilę.

- Tak, chyba tak - odparła. - Pozostałe przypadki przebiegają bardziej konwencjonalnie, w znaczeniu zgodności z podręcznikowym opisem. Postać piorunująca występuje tylko u Hannana i Kelly'ego.

To już postęp, pomyślał Dewar. Jeżeli ”postać piorunująca” - posługując się określeniem lekarki - była wywołana o wiele wyższą dawką zakażającą, jak sugerował Wright, w takim razie Hannan nie zaraził się od Kelly'ego. On również musiał mieć styczność z czystą kulturą wirusa. Był to istotny fakt. Oznaczał on również, że Hannan mógł - przynajmniej teoretycznie - podać Dewarowi wszystkie informacje, które Adam chciał uzyskać od Kelly'ego.

Dewar uśmiechnął się, lecz zdał sobie sprawę, że skoro Sharon zachorowała, nie można jej już umieścić wspólnie z Denise. Gdyby uzyskanie sensownych informacji od Hannana okazało się nierealne, oznaczało to konieczność rozmawiania z kobietami oddzielnie.

Dewar ubrał się w strój ochronny, sprawdzając po kolei wszystkie punkty instrukcji wiszącej na ścianie przebieralni. Następnie przeszedł do śluzy prowadzącej na korytarz, przy którym znajdowały się izolatki. Panowała na nim cisza, zakłócana jedynie szmerem elektrycznych filtrów powietrza. Dewar zapukał i wszedł do sali numer sześć.

Widok Hannana nim wstrząsnął. Lekka wysypka grudkowa, pokrywająca jego twarz, gdy Adam widział go po raz pierwszy, zamieniła się niewiarygodnie szybko we w pełni rozwinięte krosty ospowe. Hannan oddychał chrapliwie i z wysiłkiem; bez wątpienia krosty objęły również błony śluzowe.

- Tommy, słyszysz mnie? - zapytał Dewar.

Hannan oderwał wzrok od sufitu i przekrzywił lekko głowę, jak gdyby sam ruch był bolesny.

- Kto...? - wychrypiał.

- Nazywam się Adam Dewar. To ja cię tu przywiozłem. Pamiętasz, jak jechałeś z Sharon karetką?

Hannan zamknął oczy, kiwnął nieznacznie głową i stęknął na znak potwierdzenia.

Dewar zdziwił się, słysząc epitet, lecz po chwili zorientował się, że Hannan nie jego miał na myśli.

Dewar zdał sobie sprawę, że Hannan nadal uważa swój stan za wynik zażycia skażonych narkotyków, a personel szpitala najwyraźniej nie starał się wyprowadzić go z błędu.

Z gardła Hannana wydobyło się chrapliwe westchnienie, jego głowa obsunęła się na poduszce. Przez chwilę Dewar pomyślał, że Tommy nie żyje, lecz wciąż rozlegał się przypominający piłowanie miękkiego drewna oddech. Hannan był wycieńczony; pogrążył się w stanie przejściowym między snem a utratą przytomności. Dewar przyglądał się mu przez kilka chwil, zanim do sali weszła pielęgniarka. Pokiwał głową i wyszedł, zastanawiając się, czy zdoła jeszcze porozmawiać z Hannanem. Nie byłby gotów się o to założyć.

W pewnej chwili, zauważył rozbłyski światła na drobnych kropelkach na wizjerze kombinezonu. Po raz pierwszy od dawna poczuł przypływ autentycznego strachu. Żołądek podszedł mu do gardła, a włosy stanęły dęba na karku. Zaczął się nawet tego wstydzić, zanim zracjonalizował swoje emocje. Może obawa przed wirusem nie była niczym niewłaściwym? Oznaczała respekt dla niewidocznego przeciwnika, a tym samym gwarantowała, że się go nie zlekceważy.

Dewar wrócił do przebieralni i odbył procedurę wstępnego odkażania kombinezonu oraz wizjera, nim wziął prysznic. Postanowił po raz kolejny spróbować dogadać się z Denise Banyon.

Kobieta siedziała w fotelu przed telewizorem, dokładnie tak samo jak przy poprzedniej wizycie Dewara. Tym razem z odbiornika wydobywało się wycie policyjnych syren.

- Na miłość boską, kobieto, nie obchodzą mnie narkotyki! Nie dociera to do twojej pustej głowy?! Mikę umarł na ospę, nie przez narkotyki!

Dewar natychmiast pożałował, że stracił panowanie nad sobą. Na twarzy Denise pojawił się wyraz triumfu.

Pogarda w spojrzeniu Denise sprawiła, że Dewar pogodził się z porażką i wyszedł. Jazda z powrotem do Urzędu do spraw Szkocji stanowiła czas spojrzenia faktom w twarz. Wpatrując się w usuwające ślady deszczu wycieraczki, Dewar zdał sobie sprawę, że nie uzyska niczego więcej od Hannana ani Denise Banyon. Tommy nie miał wielkich szans dożyć następnego ranka, a Denise była bezwzględnie zdecydowana, że nic Dewarowi nie powie. Adam wątpił, czy Sharon Hannan zdoła coś, jeszcze przypomnieć, więc mógł polegać tylko na tym, czego dowiedział się do tej pory - a nie było tego wiele.

Dwaj narkomani i drobni kryminaliści Bóg wie jak weszli w styczność z kulturą żywych wirusów ospy. Obydwaj przypisywali swoją chorobę skutkom złej partii towaru. Żadnego z nich nie łączył jakikolwiek znany związek z Instytutem Nauk Molekularnych ani którymkolwiek z jego pracowników. Zdecydowanie nie były to wyczerpujące informacje.

Po powrocie na kwaterę Dewar zadzwonił do Karen.

Dewar odłożył słuchawkę i podszedł do okna. Deszcz zaczął padać na całego; nie było wiatru, więc lecące ku ziemi krople wody przypominały pręty balustrady.

Dzień piąty

Deszcz padał przez całą noc i nie zelżał o trzeciej nad ranem, gdy policjanci w żółtych kurtkach rozstawiali pierwsze zapory i zaczynali blokadę ruchu kołowego. O tej samej porze całodobowe stacje telewizyjne i radiowe zaczęły informować o epidemii ospy; komunikat powtarzano co kwadrans.

Od chwili wprowadzenia kordonu zawracano jadące w stronę Muirhouse autobusy. Ich pasażerom - przeważnie pracownikom nocnej zmiany - pozwalano na powrót do domów pieszo, nakazując natychmiastowe włączenie po powrocie radia lub telewizji. O szóstej rano na ulice wyjechały radiowozy z głośnikami, przez które przekazywano szczegółowe zarządzenia dotyczące kordonu; zachęcano również do słuchania miejscowych stacji radiowych w celu uzyskania dodatkowych informacji. Stacje te nadawały oficjalny komunikat Urzędu do spraw Szkocji, w którym stwierdzano, iż tajemniczą chorobą, jaka pojawiła się wśród ludności Muirhouse, jest ospa. Wyjaśniano też, że aby uniknąć rozprzestrzeniania się choroby, wprowadzono zakaz opuszczania tej dzielnicy, który będzie obowiązywał przez mniej więcej tydzień. Władze informowały o tym z przykrością, wyrażały jednak nadzieję, że mieszkańcy wykażą zrozumienie. Wkrótce do Muir-hause dotrze szczepionka, lecz na razie należy unikać wychodzenia z domów i słuchać radia oraz telewizji, by na bieżąco śledzić rozwój wydarzeń.

Urząd do spraw Szkocji zarezerwował specjalne linie telefoniczne dla osób ze szczególnymi problemami. Numery te miano podać w późniejszych audycjach, ale zachęcano, by korzystać z nich tylko w razie konieczności, żeby nie blokować linii. Nakłaniano również do pełnej współpracy z działającymi w Muirhouse grupami pracowników służby zdrowia i opieki społecznej. Władze wyrażały przekonanie, że jeśli wszyscy wykażą zdrowy rozsądek, epidemia zostanie rychło opanowana, a sytuacja błyskawicznie wróci do normy.

Okazało się, że specjalne linie telefoniczne były zablokowane już od ósmej. Przy policyjnych zaporach zbierały się tłumy ludzi wykłócających się, by pozwolono im dotrzeć do pracy. Funkcjonariusze zachowywali się uprzejmie, lecz stanowczo; podczas intensywnej wstępnej odprawy poinformowano ich, jak mają odpowiadać na spodziewane pytania. Nikt nie mógł być zwolniony, jeżeli ze względu na zarządzenie o kordonie nie stawił się w pracy. Tych, którzy twierdzili, że troszczą się o chorych krewnych i dlatego muszą ich odwiedzić, odsyłano po dokładne informacje do zespołów opieki społecznej. Na niewygodne pytania w rodzaju ”Dlaczego nie ma jeszcze szczepionki?” odpowiadano frazesem: ”Lekarze wiedzą, co robią”.

Przez cały ranek na ulicach zbierały się tłumy. W komendzie policji doszło do zamieszania, gdy wydawało się, że oficerowie dyżurni nie zdołają utrzymać linii bariery, jednak największym sprzymierzeńcem funkcjonariuszy okazał się obfity deszcz. Gdyby pogoda była lepsza, tłum byłby pewnie jeszcze większy, a tak ludzie porozchodzili się do domów po paru godzinach moknięcia na deszczu. Kryzys skończył się wkrótce po południu; od tej pory mieszkańcy siedzieli posłusznie w domach.


19

Za kwadrans siódma Dewar zadzwonił na komendę policji do lana Granta. Na siódmą wyznaczono spotkanie zespołu kryzysowego, Adam zaś był ciekaw, jak Grant ocenia dotychczasowe działania policji.

- Och, tak, ale tylko ze strony chuliganów, nie porządnych obywateli - odparł Grant. - Jeśli Tulloch to zrozumie i nie sięgnie po radykalne środki, funkcjonariusze jakoś sobie poradzą w razie pojawienia się trudności, chociaż na pewno tu i ówdzie będzie trochę nieprzyjemności. Nie ma nic ohydniejszego niż banda chuliganów, którym się wydaje, że mają prawo zachowywać się w sposób, w jaki i tak zwykle postępują. Myślą, że od razu zamienią się z ulicznego śmiecia w miejskich bohaterów. Ważne jest, by nie podsycać ich pobożnych życzeń przez otwartą konfrontację. Trzeba grać ze słuchu, nieco ustępować w razie potrzeby, a nawet być przygotowanym na utratę twarzy.

- W większości przypadków istnieje olbrzymia przepaść między wiedzą książkową a rzeczywistością.

Dewar zrozumiał, co chciał w ten sposób wyrazić inspektor.

Cameron Tulloch przybył na naradę jako ostatni. Gdy zdejmował na korytarzu płaszcz przeciwdeszczowy i wieszał go na kołku, wokół jego stóp utworzyła się kałuża. Nadkomisarz wszedł na salę, zacierając ręce i promieniejąc wiarą w siebie.

Uczestnicy narady zaczęli wymieniać zmartwione spojrzenia, jedynie Hector Wright nie wyglądał na zaniepokojonego. Podniósł duży arkusz papieru milimetrowego i oznajmił:

- Chyba wiem, dlaczego liczba zachorowań była dziś nieco mniejsza, niż się spodziewałem - powiedział Hector Wright i odwróciwszy się do Dewara, dodał: - Adamie, wczoraj wieczorem powiedział mi pan, że stan Hannana pogarsza się równie gwałtownie, jak Kelly'ego.

- Tak powiedziała mi doktor McGowan, gdy rozmawiałem z nią wczoraj - odparł Dewar.

- To prawda - skinął głową Finlay. - Ospa u pozostałych pacjentów rozwija się w typowy sposób: począwszy od wysypki plamkowej, poprzez grudkową, po krosty po mniej więcej siedmiu dniach.

- Uważam to za argument na rzecz hipotezy, iż Hannan i Kelly zarazili się nietypową drogą - powiedział Wright.

- Nie możemy jednak na to liczyć w przypadku osób, które uległy pośrednim zakażeniom - powiedział Dewar. - Okres inkubacji przebiegał u nich w typowy sposób, przez co mogli zainfekować o wiele więcej osób, nim złożyła ich choroba.

Odwrotna możliwość stanowiła perspektywę, nad którą Dewar wolałby się nie zastanawiać. Czerpał pociechę z faktu, że nie pojawiły się kolejne przypadki piorunującego przebiegu choroby. Gdyby jednak do tego doszło, znaczyłoby to, że gdzieś poza instytutem nadal znajduje się niekontrolowane źródło żywego wirusa. Adam miał nadzieję, że los nie okaże się aż tak złośliwy.

Po zakończeniu narady Dewar zapytał Finlaya o stan Sharon Hannan.


-Nie czuła się najlepiej, kiedy do niej rano zaglądałem - odparł Finlay. - Chyba kończy się u niej okres inkubacji i ma we krwi mnóstwo wirusów. Spodziewam się, że jutro lub pojutrze pojawi się u niej wysypka.

Dewar wrócił do swojego pokoju, zadzwonił do Karen i opowiedział jej, co się wydarzyło tego dnia.

- Jakie masz przeczucia? - zapytała.

- Za wcześnie, żeby coś powiedzieć. Wszystko może się jeszcze różnie potoczyć - odparł Dewar.

Dewar zadzwonił do Malloya. Dowiedział się, że naukowiec sprawdził Hannana tak samo jak Kelly'ego, z identycznie negatywnym skutkiem. Między Hannanem i instytutem nie było żadnego ewidentnego związku. Z kolejnego telefonu do Barrona Dewar dowiedział się, że nie zmieniła się również sytuacja, jeśli chodziło o Irakijczyków. Abbas i Siddiqui nadal siedzieli w Edynburgu i na coś czekali.

- Tak samo jak my czekamy na tę cholerną szczepionkę - szepnął Dewar pod nosem, odkładając słuchawkę i podchodząc do okna.

Niebo na zachodzie było rozświetlone czerwoną poświatą. Dewar pomyślał zrazu, że to odblask ulicznych latarni - miejskie ”świetlne zanieczyszczenie”, na które tak bardzo skarżyli się astronomowie - jednak szybko zdał sobie sprawę, że jego źródło jest znacznie bardziej złowieszcze. Zszedł na dół i zapytał łącznościowców Urzędu do spraw Szkocji, co się dzieje.

- W Muirhouse zaczęły się zamieszki - powiedział mężczyzna odpowiedzialny za kontakt z salą operacyjną komendy policji na Fettes Avenue. - Sytuacja wymyka się spod kontroli. Doszło do trzech wielkich pożarów, a ludzie nie chcą dopuścić na ich miejsce straży pożarnej.

Dewar słuchał przez parę minut przekazywanych drogą radiową komunikatów, po czym pojechał na komendę, by spotkać się z Grantem. Znalazł inspektora w jego gabinecie, zajadającego kanapki z serem oraz śledziami i nadzorującego rozwój wydarzeń przez policyjną krótkofalówkę. Grant machnął na powitanie dłonią z kanapką i wskazał Dewarowi krzesło.


- Przecież w Muirhouse mieszkają również zwyczajni ludzie. Co z nimi? - zapytał Dewar.

Dzień szósty

O trzeciej nad ranem wezwano armię. Wojsko pilnowało zapór, by większa liczba funkcjonariuszy policji mogła patrolować ulice Muirhouse. Żołnierze - piechota z koszar Redford w południowo-zachodniej części miasta - zostali postawieni w stan pogotowia w momencie podjęcia decyzji o zastosowaniu kordonu. Oficerowie, zaznajomieni z terytorium po kilku dniach studiowania dostarczonych przez władze miejskie planów, podkreślali na odprawach znaczenie zachowania wstrzemięźliwości w działaniu. Rolą wojska było wyłącznie utrzymanie nienaruszonej linii kordonu. Chodziło o to, by obecność armii jak najmniej rzucała się w oczy.

Żołnierze szybko zajęli wyznaczone stanowiska; zmiana warty przy zaporach przebiegła niemal bezszmerowo. Przy każdym posterunku pozostał funkcjonariusz policji, mający w razie potrzeby służyć jako łącznik między wojskiem a osobami cywilnymi. Tak czy inaczej, w nocy nie nastąpił żaden poważniejszy atak na zapory kordonu.

W samej dzielnicy niemal do świtu powtarzały się sporadyczne akty przemocy: podpalano kradzione samochody, obrzucano butelkami i kamieniami policyjne radiowozy. Tłuczono szyby, demolowano uliczne latarnie, zniszczono nawet podstację energetyczną, tak iż dwa kwartały pogrążyły się w ciemnościach, a przywrócenie dopływu energii elektrycznej było możliwe dopiero po opanowaniu zamieszek. Dwóch policjantów odniosło obrażenia od rozbijanego szkła. Aresztowano czterech wyrostków - liczba ta powinna być znacznie wyższa, ale ufność policji we własne siły została poważnie nadwątlona.

Sytuacja uspokoiła się około szóstej nad ranem, gdy pierwsze pasma blasku na wschodnim niebie zasygnalizowały kres nocy i wymusiły naturalne zawieszenie broni. Podobnie jak z wieloma sprawami w życiu, nowy dzień oznaczał nowy początek.

Gdy Cameron Tulloch przybył rano do Urzędu do spraw Szkocji, wyglądał, jakby przez noc postarzał się o dziesięć lat. Miał ciemne kręgi pod oczami i sprawiał wrażenie tak wyczerpanego, że Dewar pomyślał, iż nadkomisarz jest chory lub ranny. Wiedziony dumą, policjant upierał się, że jest jedynie zmęczony, lecz w jego oczach widniało poczucie klęski. Popełnił fatalną pomyłkę w ocenie sytuacji. Uznał, że udało mu się zagwarantować utrzymanie ładu oraz porządku i będzie w stanie rozprawić się surowo ze wszystkimi, którzy mieliby ochotę je łamać. Okazało się jednak, że całkowity brak tolerancji to niewłaściwa metoda. Chuligani nie czytali tego samego podręcznika co Tulloch - odczekali jedynie do zapadnięcia nocy.

Do zespołu kryzysowego dołączył tego ranka major Tim Hardy - oficer dowodzący jednostkami z koszar Redford. Chociaż pozostawiono do decyzji zespołu, kiedy należy wezwać armię, wojskowi zostali zapoznani z sytuacją na samym początku epidemii, a ”warunki zaangażowania” sił zbrojnych ustalali ministrowie z Urzędu do spraw Szkocji. Hardy zameldował, że ma rozkaz utrzymania kordonu przy użyciu minimalnej siły. Jego ludziom surowo zakazano wstępu na poddane kwarantannie terytorium, gdzie - jak zaznaczył - obowiązywały cywilne przepisy dotyczące zachowania ładu i porządku. Mówiąc to, major patrzył na Camerona Tullocha, ten zaś odwrócił głowę.

wycofać moich ludzi i zorganizować nowe linie zaporowe poza epicentrum kłopotów.

-To znaczy, że nie mamy teraz wstępu do części terytorium Muirhouse? - spytał Dewar.

Tulloch przytaknął.

- Można by pomyśleć, że ci dranie od lat to planowali - powiedział z goryczą. Mary Martin sprawiała wrażenie zdezorientowanej.

Tulloch zaczerpnął głęboko tchu.

- Nie można użyć ekip szybkiego reagowania, by wyłapać prowodyrów? - zapytała Mary Martin Tullocha. - O ile wiecie, kim są?

- W plastykowe naboje - do użycia tylko w ostateczności.

Podczas gdy zebrani wstawali od stołu, George Finlay podszedł do Dewara.

Dewar pojechał do Western General. Na rondzie Crew Toll tuż na północ od szpitala zwolnił, by przyjrzeć się woj skowym pojazdom i policyjnym fordom panda zaparkowanym po drugiej stronie przelotowej arterii na wschodnich obrzeżach Muirhouse. Widok uzbrojonych żołnierzy na ulicach miasta był złowieszczy. Wewnętrzny głos podpowiadał Dewarowi, że żołnierze powinni być w wyjściowych mundurach i prezentując broń, maszerować w rytm muzyki orkiestry pod pałacem lub po zamkowym trakcie dla uciechy turystów. Tak właśnie powinno wyglądać wojsko w mieście. Widok młodych mężczyzn w mundurach obok przegradzającego drogę pasiastego szlabanu przypominał mu stare kroniki z sekwencjami z Irlandii Północnej.

Za zaporą ulica była całkowicie pusta. Ciemna wstążka jezdni ciągnęła się w stronę betonowego horyzontu Muirhouse, nad którym po poprzedniej nocy wciąż unosiła się opończa dymu.

Dewar skręcił i podjechał pod szpital. Miejsce do parkowania znalazł łatwiej niż poprzednio. Zawieszono pracę wszystkich przychodni i oddziałów dziennych. Odwołano wizyty chorych z problemami zarówno internistycznymi, jak i chirurgicznymi. Wypisano wszystkich pacjentów, których było można. Wszelkie zabiegi chirurgiczne, z wyjątkiem nagłych, odłożono na czas nieokreślony. Plastykowe stawy biodrowe i kolanowe musiały zaczekać; łagodne cysty na razie zostały tam, gdzie były. Do szpitala przyjmowano jedynie najpilniejsze przypadki.

Dewar przebrał się błyskawicznie; chciał jak najszybciej usłyszeć, co ma mu do powiedzenia Sharon Hannan. Salka, w której leżała, była pogrążona w półmroku. Jedna z pielęgniarek wyjaśniła Dewarowi, że Sharon skarży się na ból oczu. Adam zadrżał, przypomniawszy sobie, jak wyglądały oczodoły Michaela Kelly'ego, gdy go po raz pierwszy zobaczył.

- Dzień dobry, Sharon. Słyszałem, że nie czujesz się najlepiej - powiedział Dewar miękko i usiadł obok łóżka.

Sharon była odwrócona twarzą do ściany, ale wyraźnie było widać wysypkę na jej policzku. Przekręciła głowę i uśmiechnęła się lekko na dźwięk znajomego głosu, jednak uśmiech znikł z jej ust, gdy zobaczyła wizjer na twarzy Dewara. Drgnęła i zapatrzyła się weń tak, jak gdyby jego użycie oznaczało zdradę. Przecież to samo noszą pielęgniarki, pomyślał Dewar. Nie chciał zrobić czegokolwiek, co zniechęciłoby do niego Sharon. Potrzebował jej zaufania, jeśli miała mu cokolwiek powiedzieć. Zdjął wizjer.

-I tak mi za gorąco w tym cholerstwie - powiedział. - Jak się czujesz?

Czuł wyraźnie, że po odsunięciu wizjera jego tętno stało się szybsze. Miał wrażenie, że jest odsłonięty i podatny na urazy. Znowu jego życie zależało od skuteczności szczepionki. Poczuł na tę myśl świerzbienie w miejscu zastrzyku na ramieniu. Może to tylko wyobraźnia, siła sugestii, jak powiedziałby estradowy magik - pomyślał. Nie był zwolennikiem brawury, czuł jednak, że w tym przypadku jest ona uzasadniona. Miał nadzieję, że wygląda na spokojnego, chociaż faktycznie było zupełnie inaczej.

Nakarmić kotkę? Dlatego właśnie chciała się z nim widzieć? Nie przypomniało się jej brakujące ogniwo dochodzenia? Jezusie, Mario, Józefie święty, to było nie do wiary. Ale dał się nabrać. Naprawdę uwierzył, że Sharon przypomniała sobie coś ważnego, coś, co pozwoli mu ustalić źródło epidemii, a ona chciała tylko, żeby nakarmił jej kotkę!

Minęło parę chwil, zanim zdołał się opanować.

- Oczywiście, Sharon - powiedział, starając się ukryć rozczarowanie. - Gdzie są klucze?

Nagle Adam dostrzegł w jej oczach strach. Zachowywała się dzielnie, ale ze wszystkich ludzkich uczuć chyba właśnie strach najłatwiej ujawniał się w spojrzeniu. Dewar nie czuł już zawodu, ale współczucie.


-Oczywiście, że tak - powiedział delikatnie. - Przyjadę i powiem ci, co z Kicią.

Dewar poddał się procedurze odkażania, po czym ruszył na poszukiwanie pielęgniarki, by pomogła mu znaleźć klucz Sharon. Zastał dwie siostry w dyżurce, pijące herbatę. Wyglądały na wyczerpane; Dewar powiedział to na głos.

- Od wybuchu epidemii pracujemy na dwunastogodzinnych zmianach - od parła starsza z pielęgniarek.

-1 nie miałyśmy ani jednego wolnego dnia - dodała druga.

Dewar powiedział o kluczu.

- Ubranie Sharon zostało wysłane do dezynfekcji, ale zawartość kieszeni powinna być tutaj.

Pielęgniarka podeszła do szafki przy ścianie. Gdy ją otworzyła, okazało się, że we wnętrzu znajduje się mnóstwo plastykowych pudełek wypełnionych czerwonym płynem, z etykietami na przedzie. Pielęgniarka wyjęła jedno z nich.

- Proszę bardzo - rzekła.

Dewar zajrzał do pudełka. Na dnie leżało trochę bilonu i kółko z dwoma kluczami.

- Wszystko jest odkażane - powiedziała pielęgniarka.

Wyjęła klucze i przez parę sekund potrzymała je pod kranem, po czym osuszyła papierowym ręcznikiem i podała Dewarowi.

- Trzeba nakarmić kota - wyjaśnił.

-1 to on nazywa nas aniołami - powiedziała młodsza z pielęgniarek.

Jednoczesny dźwięk dwóch brzęczyków sprawił, że obydwie pielęgniarki wróciły do wykonywania swoich obowiązków.

W połowie drogi do Leith Dewar zaczął się zastanawiać, czy w mieszkaniu Hannanów jest karma dla kotów. Postanowił nie ryzykować i kupić ją z góry. Niecały kilometr dalej zatrzymał się w hinduskim narożnym sklepie, stanowiącym skrzyżowanie miniaturowego supermarketu i jaskini Aladyna, i nabył cztery puszki karmy oraz trochę herbatników. Był pewny, że gdyby spytał o piecyk gazowy, zapytano by go po prostu: ”Jakiego koloru?”

Dewar zapłacił, a właściciel - pulchny Hindus o ujmującym uśmiechu - zaoferował mu cukierek ze stojącej przy kasie torebki. Adam przyjął poczęstunek i włożył landrynkę do ust.

- Dziękuję.

Niewyszukana uprzejmość sprzedawcy sprawiła, że nagle zaczął patrzyć na życie z o wiele większym optymizmem.


20

W świetle dnia Jutland Place nie wyglądał ani odrobinę lepiej niż w nocy, gdy Dewar był tu po raz pierwszy. Ulice wypełniała aura cichego rozkładu, świadcząca, że czas świetności stojących przy nich kamienic dawno dobiegł końca. Podobnie jak pobliskie doki, stanowiły anachronizm - przeżytek czasów, gdy tradycyjnie liczne rodziny gnieździły się w ciasnych klitkach i łatwo było o nie wymagającą kwalifikacji pracę. Nieco dalej na zachód czaiły się buldożery postępu. Zbliżały się nieubłaganie, wyczekując okazji, by zrobić miejsce dla luksusowych apartamentów, nadbrzeżnych restauracyjek i szykownych galerii. Jak na ironię, w wielu z tych ostatnich wisiały obrazy dokumentujące przeszłość, której się właśnie pozbyto.

Dewar przypomniał sobie nieprzyjemny zapach w wejściu do budynku. Poprzednim razem pomyślał, że przydałoby się wymycie klatki schodowej środkiem dezynfekującym. Obecnie ta sama myśl sprawiła, że aż przystanął. Trzepnął się w czoło, przeklinając własną głupotę.”Co za idiota!”, zbeształ się. Zakładał, że mieszkanie stoi puste od dnia, kiedy razem z Sharon zabrał Tommy'ego Hannana do szpitala, było jednak inaczej. Na pewno zjawiła się tu grupa pracowników opieki zdrowotnej, by natychmiast po przyjęciu małżeństwa do Western General przeprowadzić dokładną fumigację.

Adam zaklął ponownie, gdy w pełni uświadomił sobie konsekwencje tego faktu. Ekipa zapewne zabrała kotkę, która najprawdopodobniej została uśpiona. Kotka nie mogła się co prawda zarazić ospą, ale jej futro musiało zostać potraktowane tak samo, jak skażona pościel lub ubranie - potencjalny wektor szerzenia się choroby. Dewar nie czuł się na siłach wrócić do szpitala i powiedzieć o tym Sharon. Wiadomość o śmierci kotki tylko by ją dobiła.

Popatrzył na trzymane w dłoni klucze. Czuł się idiotycznie i miał ochotę zawrócić, ale równocześnie zastanawiał się, czy kotka mogła przeżyć. Może pracownicy służby zdrowia mieli zamiar pozbyć się kotki, ale po namyśle uznali, że nie jest to konieczne? Bardziej prawdopodobne jednak było, że dla zachowania całkowitego bezpieczeństwa kotkę uśpiono, a jej ciało spalono.


Z drugiej strony, Hannan zachorował w początkowym okresie epidemii, był dopiero drugim przypadkiem. Może więc zdecydowano oszczędzić kotkę. Adam wyjął telefon komórkowy i zadzwonił na centralę w Urzędzie do spraw Szkocji, prosząc o połączenie go z Mary Martin.

Wysokie kamienice utrudniały nieco odbiór. Czekając na zgłoszenie się lekarki, Dewar ruszył powoli w stronę rogu i patrzył, jak rośnie wskazanie siły sygnału.

Dewara minęło dwóch chłopców, kopiących między sobą plastykową piłkę. Jeden z nich regularnie pluł - podpatrzył to pewnie u bohaterów seriali telewizyjnych. Może uważa, że w ten sposób lepiej panuje nad piłką, pomyślał Adam. Drugi chłopiec, w workowatych dżinsach i modnie odwróconej tyłem naprzód baseballowej czapce, spojrzał na niego i zauważył telefon komórkowy.

- Goguś! - zawołał, oddalając się.

Dewar nie zareagował na ten komentarz, chociaż swędziała go stopa, by kopnąć szczeniaka. Przyglądał się, jak wyładowana piwem - sądząc po oznakowaniach na boku - wielka ciężarówka przejeżdża z trudem w stronę doków. Jej hałas zagłuszył pierwsze słowa odpowiedzi Mary Martin.

Popatrzył na klucze w dłoni i postanowił mimo wszystko zajrzeć do mieszkania - lepiej będzie dowiedzieć się nawet najgorszego. Może jednak kotka zdołała się gdzieś zaszyć. Koty mają przecież w zwyczaju wyszukiwać sobie chytre kryjówki - pod łóżkami, w szafach, na wysokich półkach - więc być może prowadzący odkażanie zespół nie zauważył zwierzęcia, jeżeli nie został uprzedzony o jego obecności.

W mieszkaniu było wilgotno i chłodno; wciąż czuć było środek dezynfekujący. Dewar przyjrzał się oknom i stwierdził, że nałożone przy odkażaniu pieczęcie zostały złamane - najwidoczniej zespół wrócił, by przewietrzyć mieszkanie po fumigacji. Mimo to zapach nie ulotnił się całkowicie. Dewar podejrzewał, że może utrzymać się bardzo długo. Wyobraził sobie przyszłych mieszkańców, zastanawiających się, co to takiego.

Położył plastykową torbę z karmą na kuchennym stole i powiesił płaszcz na oparciu krzesła. Poczynając od kuchni, obszedł wszystkie pomieszczenia, przy każdym rogu spodziewając się znaleźć ciałko martwej kotki. Drzwi do łazienki otworzyły się z takim trudem, że podejrzewał już najgorsze, jednak okazało się, że blokowała je zmięta mata kąpielowa. Dewar skończył obchód mieszkania bez spodziewanego efektu.

Zaczął wietrzyć kuchenne szafki, poklepał nawet otulinę wygaszonego bojlera, aby się upewnić, że kotka nie zaszyła się gdzieś w środku. Kontynuował poszukiwania w przyległej do sypialni garderobie. Była prawie pusta; stało w niej jedynie parę kartonowych pudeł, zawierających zdjęcia i pamiątki wspólnego pożycia Sharon i Tommy'ego Hannanów. Dewar pobieżnie przejrzał pudła, zatrzymując na chwilę wzrok na oprawionej ślubnej fotografii, przedstawiającej uśmiechającą się do siebie młodą parę.

Tak czy inaczej, małżeństwo Hannanów należało do przeszłości. Jeżeli Sharon przeżyje, zostanie zeszpeconą i być może ślepą wdową. Jeśli nie, Hannanowie będą kolejną parą, która krótko zajmowała mieszkanie w wiekowej kamienicy. Dewar odłożył pudła na pawlacz, zszedł z krzesła i przystanął na chwilę, zastanawiając się, co robić dalej.

Zadrżał lekko pod wpływem panującego w sypialni chłodu i w tej samej chwili usłyszał ciche skrobanie. Błyskawicznie przeniósł wzrok na listwę przy podłodze - dźwięk zdawał się dobiegać właśnie stamtąd. Czyżby na miejsce Hannanów wprowadzili się nowi lokatorzy: myszy, a może szczury? Skrobanie rozległo się ponownie, jednak nadal nie było widać żadnego ruchu. Dewar upewnił się jednak, że dźwięk dochodzi z sypialni. Jeszcze jedno skrobnięcie wystarczyło, by Adam przeniósł spojrzenie na kominek.

Przed zdetonowaniem pocisku gazowego w celu fumigacji mieszkania członkowie zespołu odkażającego musieli uszczelnić wszystkie okna i drzwi, by się upewnić, że gaz nie ulotni się przedwcześnie. Kominek w sypialni również został potraktowany jako ujście powietrza na zewnątrz: zatkano go dyktą i zalepiono taśmą klejącą.

Czyżby kotka siedziała w kominku? Czy po przybyciu zespołu odkażającego skryła się w przewodzie wentylacyjnym? Może uciekła tam ze strachu przed obcymi?

Dewar stanął przed kominkiem, przyglądając mu się z mieszaniną nadziei i obawy. Może była to jedynie mysz lub szczur - a rozwścieczone szczury zajmowały wysoką pozycję na liście zwierząt, na które Adam wolałby się nie natknąć po wyjęciu dykty. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do obrony i szybko doszedł do wniosku, że powinna mu wystarczyć stojąca przed kominkiem czarna krata, zabezpieczająca przed wypadaniem węgli.

Przed podjęciem dalszych działań Dewar przeszedł do kuchni, otworzył jedną z puszek z karmą i nasypał jej na plastykową miseczkę. Do drugiej nalał wody. Przeniósł obie miseczki do sypialni i ustawił pod oknem. Być może kusi los, ale potrzebuje czegoś, co usprawiedliwiałoby optymizm, pomyślał. Marzył, by rzeczywiście był to kot, ale zdrowy rozsądek sugerował, że powinien zawrócić do kuchni i zaopatrzyć się na wszelki wypadek w ciężką łyżkę wazową.

Zamknął drzwi do sypialni, ustawił przed sobą kratę i przytrzymując ją jedną dłonią, drugą zaczął zrywać taśmę. Skrobanie natychmiast ustało. Dewar mimo-


wolnie wyobraził sobie przyczajone zwierzę, prężące się do skoku, gotowe do walki o wolność. Przestraszona kotka czy wściekły szczur?

Adam znieruchomiał na chwilę, po czym poprawił kratę tak, by zapewniała mu maksymalną ochronę. Wreszcie zaczerpnął głęboko tchu i i zerwał ostatni kawałek podtrzymującej dyktę taśmy.

Ostrożnie odsunął dyktę na bok i szarpnął się w tył z obawy przed tym, co mogło rzucić się nań z ciemnej czeluści kominka. Nie dostrzegł jednak nic groźnego. Miał przed sobą czarne palenisko, z którego najwyraźniej od lat nie korzystano. W sypialni ponownie zapanowała cisza. Dewar zadrżał z zimna i uczucia zawodu. Miał wrażenie, że całą wieczność czeka na powtórzenie się skrobania, wreszcie dostrzegł, że coś się rusza pod sklepieniem kominka. Był to wąsaty pyszczek - koci. Przez chwilę kotka przyglądała mu się uważnie, a potem wystawiła głowę. Była ruda, ale cała pokryta sadzą.

- Halo, Kiciu - powiedział uradowany Dewar. - Masz ochotę na jedzonko? Odstawił kratę, za którą się krył, i odsunął się, pozwalając, by kotka wyszła z kominka w takim tempie, w jakim jej to odpowiadało. Woń jedzenia sprawiła, że nie potrwało to długo. Dewar przyglądał się, jak kotka biegnie do miseczki i wbija ząbki w mięso.

Obserwując zwierzątko, zaczął się zastanawiać, gdzie dokładnie się schowało. Zaciekawiony, ukląkł przed kominkiem i popatrzył w górę wyciągu. Zobaczył jedynie czerń. Przypomniał sobie po chwili, że przewody kominowe w krajach, w których dużo pada, zwykle nie mają prostego przebiegu - dodaje się w nich załamanie, by deszcz nie mógł zagasić ognia.

Dewar podciągnął rękaw i i sięgnął w głąb komina. Po lewej wyczuł wąską półkę ~ na niej właśnie siedziała kotka.

- Sprytnie się schowałaś, Kiciu - powiedział.

Półka w wyciągu była jedynym miejscem, gdzie kotka mogła uniknąć trującego gazu. Zespół dezynfekujący mimowolnie zapewnił jej ochronę, zakładając na kominek szczelną osłonę. Dopływ świeżego powietrza miała zapewniony z drugiej strony, z góry.

- Zostało ci jeszcze osiem - dodał, odwołując się do anglosaskiego przekonania, że koty mają po dziewięć żywotów.

Obmacując półkę, by sprawdzić, jak daleko sięga, Dewar dotknął czegoś, co sprawiało wrażenie gładkiego plastykowego pojemnika. Ostrożnie go obrócił, tak by mógł zacisnąć na nim pewnie palce, po czym powoli zdjął go z półeczki. Było to niewielkie pudełko z tworzywa sztucznego, o wymiarach mniej więcej dwadzieścia na dziesięć centymetrów. Dewar starł kurz z wierzchu i zdjął przykrywkę. Wewnątrz znajdowało się kilkanaście szczelnie zasklepionych szklanych fiolek, jednak uwagę Adama zwróciła szczególnie strzykawka z długą igłą. Przypadkowo natrafił na zapas towaru i maszynkę do dawania w kanał, należące do Tommy'ego Hannana.

Krew zastygła Dewarowi w żyłach. Zdał sobie sprawę, że powinien mieć dość rozsądku, by nie grzebać na oślep po zakamarkach mieszkania narkomana. Zachował ostrożność, przeglądając pudła na pawlaczu - najpierw przyglądał się temu,


co brał do ręki - jednak radość wywołana odszukaniem kotki sprawiła, że o niej zapomniał. Gdyby strzykawka nie była schowana w pudełku, lecz na przykład w plastykowej torebce, mógł ukłuć się igłą i zarazić wirusowym zapaleniem wątroby lub nawet HIV. Wielu narkomanów łapało HIV wskutek korzystania z tych samych igieł.

Słysząc chłeptanie kotki, odwrócił się. Kicia zdążyła już opróżnić miseczkę z karmą, a teraz piła wodę. Dewar zabrał plastykowe pudełko do kuchni i postawił je na suszarce przy zlewie. Otworzył drugą puszkę karmy, włożył zawartość na talerz i dodał parę herbatników. Postawił jedzenie przed kotką, po czym wrócił do kuchni, by przyjrzeć się dokładniej zawartości pudełka. Szklane fiolki stanowiły dla niego zagadkę. Narkotyki, którymi handlowano na ulicy, nie były w ten sposób pakowane. Na fiolkach brakowało nazwy producenta oraz informacji o zawartości. Dewar nie sądził, by usunięto etykietkę. Coś mu podpowiadało, że fiolki pochodziły z zupełnie innego źródła niż firma farmaceutyczna. Dziwny wydawał się również sposób, w jaki zasklepiono ich końce - nieregularnie i nierówno, jak gdyby nie zrobiono tego maszynowo, ale każdą z osobna ktoś ogrzewał w płomieniu palnika.

Bardzo ostrożnie Dewar wziął jedną z fiolek do ręki i przyjrzał się jej dokładniej. We wnętrzu znajdował się biały, krystaliczny proszek oraz kawałeczek papieru z jakimś oznaczeniem, najprawdopodobniej wykonanym ołówkiem. Adam przesunął się pod okno i podniósł fiolkę pod światło. Zdołał dojrzeć litery VM i cyfry 4 oraz 9. Nic mu to nie mówiło. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział tak pakowane leki. Zasklepione szklane ampułki zwykle zawierały sterylne płyny do wstrzyknięć, a w ich szyjki wkładano pasek słabszego materiału, umożliwiający gładkie odłamanie końcówek. W fiolkach znajdowała się skrystalizowana, stała substancja. Nie było też paska, co znaczyło, że niełatwo byłoby je otworzyć. Mimo to ich wygląd wydał się Dewarowi znajomy. Odłożył fiolkę do pudełka i wrócił do sypialni sprawdzić, co z kotką. Kicia wyglądała na zadowoloną z sutego posiłku, ale była bardzo brudna. Należało ją wykąpać.

W łazience był przepływowy ogrzewacz wody. Dewar zakorkował wannę i odkręcił kurek. Przyglądał się, jak poziom wody wolno się podnosi. Nagle zdał sobie sprawę, dlaczego wygląd szklanych fiolek wydał się mu znajomy. Krople potu wystąpiły mu na czoło, zacisnął kurczowo palce na skraju wanny. Fiolki nie zawierały leków ani narkotyków i nie pochodziły z firmy farmaceutycznej. Takie same Dewar widział kiedyś na akademii medycznej. Używano ich do długoterminowego przechowywania liofilizowanych wirusów i bakterii! Płynne kultury wyhodowanych w laboratoriach mikroorganizmów dzielono na równe porcje, wlewano do cienkich szklanych rurek i osuszano przez wymrażanie w próżni. Po odparowaniu całego płynu końce fiolek zatapiano. W tej postaci wirusy mogły przetrwać przez wiele lat.

Litery na papierowym pasku stanowiły klucz do zawartości fiolki. W tym przypadku nie trzeba było być fizykiem jądrowym, by odgadnąć, że VM oznacza niewątpliwie variola major - wirusa ospy prawdziwej, najniebezpieczniejszej odmiany tej choroby. Nic dziwnego, że Denise Banyon i Sharon Hannan uważały, iż powodem zachorowania ich partnerów była zła partia narkotyków. Kelly i Tom-


my Hannan wstrzykiwali sobie żywe wirusy ospy! Określenie ”narażenie na dużą dawkę wirusa” stawało się w tych warunkach wyjątkowym eufemizmem.

Dzięki operacji uwolnienia kotki Dewar rozwiązał część zagadki. Oczywiście, budziło to kolejne pytania. Ile fiolek znalazło się w posiadaniu Kelly'ego? Skąd pochodziły? Jeżeli istotnie był to ”zły towar”, to według Sharon Hannan właśnie Kelly ukradł je mężczyźnie proszącemu o pomoc w jego odzyskaniu. Sharon nie wiedziała nic więcej. Tylko jedna osoba mogła udzielić informacji, kim był ten człowiek i skąd wzięły się fiolki - Denise Banyon. Musiała powiedzieć prawdę! Koszmar okazał się rzeczywistością. Istniało źródło żywego wirusa poza instytutem, ale Dewar nadal nie miał zielonego pojęcia, jakie.

Adam wykąpał kotkę, która zdążyła go uznać za przyjaciela - a przynajmniej za dostarczyciela pożywienia, którego należy tolerować. Całe szczęście, ponieważ Dewar nie miał w tej chwili głowy do handryczenia się z prychającym, wystawiającym pazury kociskiem.

Zapalił gazowe ogrzewanie w saloniku, ponieważ w mieszkaniu nie było ręczników, którymi mógłby wytrzeć kotkę. Zespół dezynfekcyjny zabrał do spalenia wszystkie ubrania i pościel. Kicia musiała sama zająć się swoją rehabilitacją, podczas gdy Dewar obmyślał kolejne posunięcia. Podniesienie alarmu w związku z odkryciem źródła wirusa wydawało się niewskazane. Nie można było na to już nic poradzić - epidemia się rozpoczęła. Należało postępować rozważnie, a przede wszystkim raz jeszcze porozmawiać z Denise Banyon.

Wyjął telefon i zadzwonił do George'a Finlaya.

- Tak szybko, jak tylko możesz, zgoda? Dam jej parę godzin, a potem spróbuję jeszcze raz z nią porozmawiać. Jeśli dopisze nam szczęście, będzie się już czuć chora.


Dewar zadzwonił następnie do Steve'a Malloy a.

21

Jadąc do Urzędu do spraw Szkocji, Dewar wciąż myślał o tym, co znajduje się w fiolkach leżących na podłodze za jego plecami. Każdą z nich owinął w znaleziony w szafce papier toaletowy, następnie umieścił je w plastykowym pudełku, a pudełko zawinął w plastykową torbę, w którą zapakowano mu karmę dla kotów. Wypadek po drodze byłby ostatnią rzeczą, której trzeba by było światu - a dokładnie rzecz biorąc, miastu. Na szczęście jednak dotarł do Urzędu bez przeszkód.

Zabrał pudełko z fiolkami do swojego pokoju i schował do szuflady. Wydawało się to nader prowizorycznym sposobem zabezpieczenia ilości wirusa wystarczającej do uśmiercenia ludności całego miasta, ale Dewar wytłumaczył sobie, że wszelkie spektakularne działania byłyby zbędnym luksusem. Można było wezwać konwój policji z wyjącymi syrenami i migającymi światłami, by przewieźć fiolki do instytutu, ale na razie nie istniała taka potrzeba. Opakowanie było całkowicie bezpieczne, jeśli tylko szklane naczynia nie uległy stłuczeniu.

Dewar zadzwonił do Mary Martin i poinformował ją, że musi porozmawiać z ekipą prowadzącą odkażanie mieszkania Kelly'ego. Lekarka obiecała, że postara się, by skontaktowali się z nim natychmiast po powrocie z obecnego zadania.

Czekając na Malloya, Adam starał się uporządkować myśli. Wciąż nie był w stanie dociec, co łączyło Kelly'ego i Le Grice'a. Czego naukowiec z uniwersytetu mógłby chcieć od kryminalisty i narkomana? Dewar zdawał sobie jednak sprawę, że alternatywne możliwości są jeszcze mniej pociągające. Oznaczały one, że wirus wcale nie pochodził od Le Grice'a. Trzeba by było rozważyć ewentualność, że istniało całkowicie odmienne źródło wirusa, które Dewarowi na razie w ogóle nie przychodziło do głowy.

Rozległo się dźwięczenie telefonu; dzwoniła Karen.

- Jestem w Edynburgu - powiedziała.


- Tak.

-”Bohater? To nie ja”. Tak brzmi moja dewiza.

- Gdyby tylko to była prawda - westchnęła Karen. - Proszę, bądź ostrożny. Dewar zszedł do sali łączności, by się zorientować, jak wygląda sytuacja

w Muirhouse. Poprosił też, aby powiadomiono go natychmiast o przybyciu Malloya.

Dewar pomyślał, że nie ma najmniejszego znaczenia, czyja to odpowiedzialność, jeżeli szczepionka nie dotrze wkrótce do Edynburga.

Dewar pokiwał głową.

Malloy uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Ruszył za Dewarem i stanął obok niego, gdy Adam ostrożnie wyjął jedną z fiolek z szuflady. Rozwinął ją i podał delikatnie naukowcowi. Przytrzymując ją uważnie oburącz, Malloy podszedł do okna, by lepiej się jej przyjrzeć. Po paru minutach westchnął - co dziwne, pobrzmiewała w tym nuta ulgi. Obejrzał się w stronę Dewara.

-Niestety nie - potrząsnął głową Malloy. - Dobre wieści dla instytutu, ale złe dla ciebie. - Ponownie przyjrzał się fiolce. - Jest naprawdę stara... Prawdę mówiąc, podejrzewam, że te cyfry na pasku w środku, cztery i dziewięć, oznacza ją rok - tysiąc dziewięćset czterdziesty dziewiąty. Na długo przed wybudowa niem instytutu i narodzeniem Pierre'a Le Grice'a.

Dewar przymknął oczy.

- No właśnie, tego rodzaju sprawy - powiedział Malloy. - Eksperymenty trwały zresztą w najlepsze przez całe lata czterdzieste i pięćdziesiąte.

Malloy ruszył na Jutland Place, natomiast Dewar zadzwonił do George'a Finlaya.


Gdy parę godzin później Dewar przyjechał do szpitala, właśnie odjeżdżały spod niego dwie czarne furgonetki marki Bedford. Adam osądził, że pewnie ciała zmarłych na ospę są zabierane nimi do krematorium. Wspomniał o tym George'owi Finlayowi, który to potwierdził.

Dewar opowiedział Finlayowi, jak Kelly i Hannan wstrzykiwali sobie czynne wirusy w przekonaniu, że to heroina. Finlay aż jęknął ze zgrozy.

Adam przeszedł za młodą kobietą do oddziałowej dyżurki i podniósł słuchawkę.

Dewar zdawał sobie sprawę, dlaczego Ross przybrał obronną pozę - na pewno myślał, że to przesłuchanie związane z zaginięciem narkotyków. Adam nie chciał mu mówić, co zawierały fiolki, więc odparł po prostu:

Do dyżurki weszła druga pielęgniarka.

Przeszedł do przebieralni i założył kompletny strój ochronny. Następnie ruszył do sali Denise Banyon. Przed drzwiami zatrzymał się i wytężył słuch. Telewizor był włączony jak zwykle, ale niezbyt głośno. Dewar miał nadzieję, że to ból głowy skłonił Denise, by go ściszyła. Przynajmniej raz sprawy układały się po jego myśli. Zaczął głośno mówić, udając, że rozmawia pod drzwiami z pielęgniarką.

- Bardzo mi przykro, siostro, ale nie - powiedział zdecydowanie. - Po prostu nie mamy dość amerykańskiej szczepionki. Musimy pozostawić niektórych pacjentów własnemu losowi i mieć nadzieję, że zdołają przeżyć. Przykro mi, wiem jak musi się pani czuć. Wiem, że to okrutne, ale na tym właśnie polegają trudne wybory.

Odczekał parę sekund, po czym wszedł do sali. Denise otworzyła szeroko oczy na widok ochronnego stroju Dewara i opuszczonego wizjera.

- Kto ty, kurwa, jesteś? - zawołała, trzymając się za obolałe ramię i kurcząc w fotelu.

- Przyszedłem tylko zobaczyć, jak się czujesz, Denise - odparł Dewar. - Boli cię może głowa? Czujesz sztywność w kończynach?

-Przecież powiedziałem ci wtedy, że jestem lekarzem, a nie policjantem - odparł Dewar sucho. - Jeżeli jednak nadal odmawiasz pomocy medycznej, zostawię cię samą. Masz do tego prawo.

Udał, że się odwraca.

Dewar zorientował się, że w spojrzeniu Denise lęk zastąpił agresję, z czego był bardzo zadowolony.

- Ach, tak - rzekł Dewar obojętnym tonem. - To co z tymi narkotykami? Mimo udawanej przez Adama obojętności w spojrzeniu Denise pojawiła się przebiegłość.

Zdawał sobie sprawę, że nie może zmarnować takiej okazji. Z drugiej strony, nie miał żadnej gwarancji, że Denise dotrzyma swojej części umowy.

Denise wyraźnie się ożywiła. Nic więcej nie da się wycisnąć z tych sukinsynów - myślała zapewne. Nigdy nie przyznają, że zawierają z tobą układ, zawsze muszą udawać, że to coś innego.

- Czego chcesz się dowiedzieć?

Dewar zdjął wizjer, zgasił telewizor i usiadł naprzeciwko Denise.


- Towar był właśnie na placu budowy - odparła Denise. Adam zamilkł, by przetrawić te informacje.

-1 tak było?

-Niezupełnie - odparła Denise z gorzkim uśmiechem. - Okazało się, że tam ten facet rzeczywiście wrócił i wszystko spalił. Mike powiedział, że pewnie polał towar benzyną albo parafiną. Została tylko czarna dziura w ziemi. Mike'owi prawie odbiło, powtarzał, że towar musiał być wart ładnych parę patyków. A potem sam go spróbował, no i okazało się, dlaczego ten gość go spalił.

- Narkotyki były w szklanych fiolkach, prawda? - Denise kiwnęła głową. - Czy Mike mówił, że ten mężczyzna handluje narkotykami tu, w Edynburgu?

- Nie pytałaś Mike'a? Denise wzruszyła ramionami.

- Gdzieś w południowej części miasta. Guzik mnie to obchodziło, i tak niezamierzaliśmy kupować działki.

~ Powiedziałaś, że Mike wziął parę garści towaru. To znaczy ile fiolek?

- Nie miał okazji. Rozchorował się już po pierwszej działce, no nie?

Liczba ta zgadzała się z wyliczeniami Dewara. W ukrytym w kominku pudełku znalazł cztery fiolki. Zawartość piątej Hannan wstrzyknął sobie w żyłę i w ten sposób skazał się na śmierć.

Denise przez chwilę nie odpowiedziała, jak gdyby mimo okoliczności trudno było jej wyjawić ten sekret.

- Pod zlewem.

W szafce pod zlewem?

- Nie w niej samej. Z tyłu jest deska, która kryje rury. Mike przypasował ją tak, że daje się wyjmować, a z tyłu jest wolne miejsce. Tam znajdziesz, czego szukasz.


Denise spełniła polecenie. Dewar wyjął buteleczkę sterylnej soli fizjologicznej i nabrał jej do strzykawki. Przetarł skórę na ramieniu kobiety i wstrzyknął trochę płynu, co nie mogło jej ani pomóc, ani zaszkodzić.

chciał jeszcze zdejmować kombinezonu ochronnego.

Sharon Hannan była w bardzo złym stanie, jednak poznała Dewara. Wysypka na jej twarzy zdążyła się już w pełni rozwinąć. Dygotała mimo wyraźnej gorączki, była zlana potem.

Mimo obrzęku, przez który powieki Sharon zamieniły siew wąziutkie szparki, w jej spojrzeniu pojawiła się wyraźna ulga.

22

W drodze powrotnej Dewar zadzwonił do Karen z telefonu komórkowego.

Dewar popatrzył na zegarek. Dochodziła piąta.

Spotkali się w niewielkiej kafejce, do której często wpadali podczas poprzednich pobytów w Edynburgu - zwykle w niedzielne poranki, przed powrotem z weekendu do Londynu.

Dewar spóźnił się o pięć minut, w kawiarni była tylko jedna para oprócz nich. Karen siedziała w przeciwległym od wejścia kącie, popijając cappuccino. Wstała na powitanie Adama; przytulił ją do siebie.

Dewar uśmiechnął się; nie było sensu się sprzeczać.

- Nie, jeśli chodzi o dokładne miejsce. Kelly pracował jako operator koparki na budowie nowego osiedla. Jakiś mężczyzna nawiązał z nim kontakt i zaproponował mu małą robótkę na boku. Przyjaciółka Kelly'ego twierdzi, że Michael odkopał dla tego człowieka cały skład fiolek. Kelly, jak na niego przystało, pomyślał, że zawierają narkotyki. Wrócił w to miejsce w nocy i zabrał trochę fiolek. Możesz sobie dośpiewać resztę.

Dewar zapłacił rachunek i odwiózł Karen do miejskiego Wydziału Zdrowia. Na chodniku przed budynkiem zgromadzili się ochotnicy. Było ich około trzydziestu. Przyjechali z całego kraju; teraz czekali na spotkanie wprowadzające z Ma-


ry Martin. Karen dostrzegła paru znajomych. Pocałowała Dewara w policzek i podeszła do nich. Adam już miał odjeżdżać, gdy zobaczył we wstecznym lusterku, że pod budynek podjeżdża Mary Martin swoim volkswagenem passatem. Wysiadł, żeby zamienić z nią parę słów.

Dewar oniemiał. Mary Martin minęła go, by przywitać się z ochotnikami i przeprosić ich za spóźnienie. Karen, która podobnie jak pozostali odwróciła się na widok lekarki, zauważyła wyraz twarzy Adama. Podeszła do niego.

- Nie przyszło mi do głowy, że mieszkanie Kelly'ego może znajdować się na opanowanym przez nich terenie. Zakładałem, że zostało zabezpieczone przez ekipę opieki zdrowotnej i nikt się tam nie dostanie. Okazuje się, że może się włamać do niego każdy chuligan, któremu przyjdzie na to chętka. Prawdopodobnie niczego by nie znalazł, ale nie jest to pewne.

- Co zamierzasz zrobić?

Dewar popatrzył na nią z roztargnieniem.

- Muszę wymyślić, jak się tam dostać, żeby odzyskać fiolki.

Przynajmniej raz korki po drodze do Urzędu do spraw Szkocji nie przeszkadzały Dewarowi. Potrzebował czasu do namysłu. W ogóle nie wziął pod uwagę możliwości, że mieszkanie Kelly'ego znalazło się na opanowanym przez chuliganów terytorium. Próbował przekonywać sam siebie, że nie mają żadnego powodu, żeby się do niego włamywać, ale z drugiej strony Kelly był znanym narkomanem i utrzymywał kontakty z ludźmi tego samego pokoju. Któremuś z nich mogło wpaść do głowy, że Kelly mógł schować w mieszkaniu narkotyki, a skoro już ich nie potrzebował... Była to zbyt realna możliwość, by bieg wydarzeń pozostawić przypadkowi. Dewar musiał odzyskać fiolki tak szybko, jak to tylko możliwe - ale jak?

Zamiast pojechać prosto do urzędu, wybrał się najpierw na komendę policji na Fettes Avenue i odszukał Granta.

-Proszę mi wierzyć, istnieje milion rzeczy, które bym wolał zrobić - odparł Dewar, kręcąc głową. - Kelly zostawił w mieszkaniu szklane fiolki. Zawierają czyste, skoncentrowane kultury wirusa ospy.

Grantowi rozszerzyły się oczy z oszołomienia.

- Cholera jasna - mruknął Grant. - Mówił pan o tym staruszkowi Tullochowi? -Nie - potrząsnął głową Dewar. - Chciałem najpierw usłyszeć, co pan o tym sądzi.

Grant westchnął i położył nogi na biurku. Zastanowił się chwilę.

- W takim razie zostaje nam tajna operacja z udziałem tylko paru ludzi - stwierdził Grant.

- Chyba tak - przyznał Dewar. - Prawdę mówiąc, myślałem tylko o dwóch osobach. Co pan na to?

Grant popatrzył na Adama.

Grant westchnął i potrząsnął głową na znak, że podejmuje decyzję niezgodną ze zdrowym rozsądkiem.

Dewar dojechał wreszcie do Urzędu do spraw Szkocji. Czekała tam na niego wiadomość z inspektoratu. Ministerstwo Obrony tym razem nie zasłaniało się tajemnicą państwową. Stwierdziło kategorycznie, że nigdy nie prowadzono z jego inicjatywy żadnego programu badań nad ospą. Nie traktowano jej poważnie jako ewentualnej broni biologicznej zarówno w trakcie drugiej wojny światowej, jak i w okresie zimnej wojny. Jako powód, dla którego negatywnie oceniano jej przydatność, podano istnienie wysoce skutecznej szczepionki.

- No proszę - mruknął Dewar. - Co nam wobec tego zostaje? Sprawdził, czy nie dotarła jednak wiadomość, na którą czekał - ale ustalenie

ostatniego miejsca pracy Michaela Kelly'ego widocznie jeszcze się nie udało.

Dewar znalazł Hectora Wrighta na dole, w pokoju operacyjnym. Naukowiec nanosił na plan Muirhouse dane dotyczące przyjęć do szpitala tego dnia.

Adam przyjrzał się dokładniej planowi; każda wbita weń szpilka z czerwoną główką oznacza potwierdzony przypadek ospy. Dewar zapytał, co symbolizują niebieskie znaczki.

Adam opowiedział ekspertowi o fiolkach.

- Cholera jasna! - zawołał Wright. - Tego nam tylko brakowało: szaleńcy objęli rządy w domu wariatów.

- Mógłby mi pan pokazać na planie, gdzie dokładnie jest Aberdour Court. Wright pochylił się nad planem i powiódł po nim długopisem. Wreszcie wskazał szukane miejsce i zerknął na Dewara znad okularów.

Wright potrząsnął głową, zdając sobie jednak sprawę, że argumenty Dewara są sensowne.

ulice nie będą zablokowane.

Przedstawił Wrightowi pomysł wykorzystania karetki. Ekspert przyjął to z powątpiewaniem.

- Z tego, co wiem, chuligani wpuszczali karetki w ciągu dnia, ale jeszcze żadna nie próbowała się tam dostać w nocy.

To samo przyszło do głowy Dewarowi. Wzruszył ramionami.

- Nie dowiemy się, jeżeli nie spróbujemy.

Naradę zespołu kryzysowego zaplanowano na siódmą, jednak dochodziło wpół do ósmej, nim dotarło na nią dość osób. Tulloch przysłał przeprosiny wraz ze stwierdzeniem, że dla niego noc już się zaczęła i jest potrzebny gdzie indziej. Mary Martin spóźniła się, ponieważ witała nowych ochotników i przydzielała im zadania na dzień następny.

- Ma pani dość ludzi? - zapytał Wright.


-Sądzę, że tak. Zamierzam nadal kierować moich ludzi do zajmowania się nowymi chorymi i osobami, które miały z nimi kontakt, ponieważ znają lokalne warunki. Ochotnicy będą działali głównie w punktach szczepień. Wszyscy mają kwalifikacje medyczne, więc nie potrzeba dodatkowych szkoleń. Mogą zabrać się do roboty niemal od ręki.

Jako ostatni przybył George Finlay. Nie kłopotał się przeprosinami, po prostu uśmiechnął się i powiedział:

- Właśnie się dowiedziałem, że szczepionka jest już w drodze. - Ulga wśród zebranych była wyraźnie wyczuwalna. - Pierwsza partia będzie na lotnisku około jedenastej - kontynuował Finlay. - Jeżeli punkty szczepień są gotowe do działania, przetransportujemy ją bezpośrednio do nich. Co wy na to?

- Nie mam nic przeciwko - powiedziała Mary Martin. - Wszystkie punkty są przygotowane do natychmiastowego działania. Miejmy tylko nadzieję, że nadkomisarz Tulloch nie dopuści do rozprzestrzenienia się zamieszek poza wewnętrzny kordon. Nie chcę, by moich ludzi obrzucano kamieniami albo koktajlami Mołotowa.

Uwaga Wrighta stłumiła w zarodku wszystkie protesty.

- Bardzo dobrze, w takim razie zaczynamy jutro od siódmej trzydzieści - powiedział Finlay. - Przekażę tę informację nadkomisarzowi Tullochowi. Mary, pewnie zechcesz rozesłać ludzi do punktów, żeby przygotowali się na przybycie szczepionki.

- Chętnie - odparła lekarka, uśmiechając się po raz pierwszy od wielu dni. - Zaraz zacznę wyciągać z łóżek ludzi, którym dopiero co życzyłam dobrej nocy.

Będę musiała im powiedzieć, że dziś w nocy pewnie w ogóle nie będą spać. Na szczęście wszyscy zostali zakwaterowani w rym samym hotelu.

Finlay przekazał, że tego dnia liczba nowych zachorowań była mniej więcej taka, jakiej się spodziewano, a co najważniejsze, wystąpiły one wyłącznie w Muirhouse.

- Może ktoś wreszcie się do nas uśmiechnął z góry - powiedział Wright.

Dewar zadzwonił do inspektoratu, by się dowiedzieć, dlaczego nie było jeszcze odpowiedzi z Londynu na pytanie o ostatnie miejsce pracy Michaela Kelly'ego. Zgłosił się dyżurny.


Dewar zszedł do pokoju operacyjnego. Zastał tam Hectora Wrighta.

- Na razie wszystko w porządku - powiedział ekspert.

Dewar popatrzył na zegarek. Było wpół do dziewiątej. Zadzwonił do Granta.

Dewar został w pokoju operacyjnym, zapoznając się z okolicami Aberdour Court na planie Wrighta i nasłuchując, czy zachodzą jakieś zmiany w sytuacji. O ósmej pięćdziesiąt zaczęły napływać raporty o obrzucaniu kamieniami patrolów policji na północnym skraju wewnętrznego kordonu.

„To tylko dzieciaki” - tłumaczył sobie Dewar. Usłyszał, że średni wiek miotających kamienie wyrostków jest oceniany na czternaście lat. Policja nie reagowała.

Tuż po dziewiątej zadzwonił Grant.

- Jestem gotowy, jeżeli ma pan ochotę zaczynać.

Dewar przyjechał do komendy. Przebrał siew zielony kombinezon sanitariusza karetki. Grant zrobił to już wcześniej i zaopatrzył się w podkładkę do dokumentów, przez co wyglądał na osobę, w którą chciał się wcielić. Karetka była zaparkowana w cieniu z tyłu budynku.

- Harry Field, mój kumpel ze stacji pogotowia, powiedział, że jeżeli ją uszkodzimy, będziemy musieli bulić - powiedział Grant. - Kto prowadzi?

- Lepiej pan. Zna pan drogę. Ja będę mówił.

Wsiedli do karetki i założyli furażerki. Inspektor uruchomił silnik. Zanim ruszył, odwrócił się w stronę Dewara i powiedział:

-Dlaczego nie?

Z migającymi reflektorami i wyjącą syreną dojechali do zapory na rondzie za Crew Road.

- Ciekawe, czy nas zatrzymają? - zastanawiał się Grant.

- Nie mają powodu, ale przy wyjeździe może być inaczej - powiedział Adam.

Znajdowali się niecałe dwieście metrów od pasiastego szlabanu, gdy uniósł się on w górę i machnięciem ręki dano im znać, że mogą jechać dalej. Dewar uniósł w odpowiedzi dłoń. Wjechali na teren Muirhouse.

- Jak na razie świetnie - powiedział.

Przypuszczał, że żołnierze ich nie zatrzymają, lecz miło było uzyskać potwierdzenie, że na przodzie samochodu nie znajduje się wielki napis ”Ta karetka to lipa”.

Grant wyłączył syrenę i zwolnił, pokonując węższe ulice Muirhouse. Co jakiś czas mijały ich radiowozy z głośnikami, przez które obwieszczano o rychłym nadejściu szczepionki. Gdy karetka mijała dom parafialny, przed którym zaparkował minibus Wydziału Zdrowia, Dewar rozglądał się, czy nie widać Karen. Ochotnicy wnosili sprzęt do środka, ale Karen nie było wśród nich.

- Teraz się zacznie - powiedział Grant, gdy wyjechali na otwartą przestrzeń i zobaczyli przed sobą radiowozy blokujące ulicę około dwustu metrów od granicy strefy wewnętrznego kordonu. - Mam nadzieję, że Cammy Tulloch nie wpadł pogadać z chłopakami, bo będę musiał się gęsto tłumaczyć.

Grant zwolnił dwadzieścia parę metrów przed blokadą, mając nadzieję, że nikt nie będzie ich wypytywać. Zatrzymał się parę metrów od niej, ale nie wyłączył silnika; niebieskie światła nadal rzucały błyski w ciemnościach. Manewr okazał się skuteczny. Policjanci, obserwowani przez stojących przy barierze reporterów i kamerzystów, przestawili radiowozy i zezwolili na przejazd karetki. Jeden z funkcjonariuszy podszedł do ambulansu od strony Dewara, gdy mijali zaporę. Adam otworzył okno.

Ruszyli powoli przez ziemię niczyją. Wreszcie z ciemności zmaterializowało się pięciu mężczyzn. Dwóch z nich, w skórzanych kurtkach i dżinsach, podniosło dłonie.

Dewar wyczuwał, że Grant z trudem powstrzymuje gniew. Zdał sobie sprawą, ze dyplomatyczne talenty inspektora nie pasują do obecnej sytuacji. Pochylił się nad jego ramieniem:

- Ja to zrobię - powiedział Dewar, kładąc Grantowi dłoń na ramieniu. Wysiadł z karetki. Otoczyła go noc i nagle poczuł się bardzo niepewnie pośród zbliżających się do niego wyrostków. Trzech z nich miało kije baseballowe. Wszyscy żuli gumę, Adamowi przemknęła przez głowę niedorzeczna myśl, że wyglądają jak przeżuwające pokarm dojne krowy. Obszedł tył karetki i otworzył drzwi. Szczerbaty wlazł do środka, żeby się rozejrzeć. Dewar czuł, że wyrostek napawa się tą chwilą. Chociaż nie nadałby się do tej roli, zachowywał się jak niemiecki oficer ze starego filmu, który odkrył w obozie jeńców podejrzany tunel. Szczerbaty ostukiwał ścianki i spód karetki, podczas
gdy Dewar stał z boku, zachowując pozorny szacunek. W istocie pomyślał jednak, że gdyby wyrostek miał drugi mózg, jego głowa nadawałaby się na grzechotkę.

Ustaliwszy, że karetka to nie koń trojański pełen policjantów, kryjących się pod osłonami kół, chuligan wyszedł na zewnątrz.

Dewar otworzył walizeczkę z lekami pierwszej pomocy. Szczerbaty zaczął w niej grzebać i wtykać do kieszeni, co tylko mu się spodobało.

Uznał to najwyraźniej za niezmiernie dowcipne. Wybuchnął śmiechem, odwracając się do swoich kompanów, by się do niego przyłączyli. Poszli za jego przykładem bez cienia sprzeciwu.

Dewar uśmiechnął się; nie potrzebował drugiego zaproszenia. Zamknął tył karetki i wsiadł na przód.

Dewar popatrzył na górujący na tle ciemnego nieba wielki budynek. Frontowa elewacja była upstrzona prostokątami rozświetlonych okien. Na wielu balkonach wisiało przemoczone podczas wcześniejszej ulewy pranie - jak gdyby dowód optymizmu, że jutro będzie lepsze.

Zamknął karetkę, wsunął klucze do kieszeni i wspólnie z Dewarem wyjął nosze, by dla ewentualnych gapiów ich wizyta wyglądała na prawdziwą.

- Dobrze, niech będzie funt. -Z góry.

- Coś ty, myślisz, że urwałem się z choinki? - zawołał Grant. - Dostaniesz kasę, jak wrócimy, a karetka nadal będzie tu stała, z kołami i silnikiem.

- Nie ma sprawy. Jakby ktoś się do niej przysrywał, wołam braciaka. Chłopiec podbiegł do karetki. Grant i Dewar wjechali windą na siódme piętro

i przeszli korytarzem pod drzwi mieszkania Kelly'ego. Inspektor wyjął pęk kluczy.

- Mamy szczęście, że Kelly nie był handlarzem. - orzekł. - Niektórzy z tych gości instalują sobie stalowe drzwi, zdolne wytrzymać trafienie rakietą. - Grant zdołał otworzyć drzwi trzecim z kolei kluczem. - No to jedziemy - powiedział.


23

Dopływ elektryczności do mieszkania był odcięty - Grant i Dewar się tego spodziewali. Oświetlali sobie drogę zabranymi z karetki latarkami. Inspektor przystanął z boku, podczas gdy Adam ukląkł przy zlewie i otworzył znajdującą się pod nim małą szafkę. Opróżnił ją z opakowań rozmaitych płynów do mycia oraz zbieraniny śmierdzących ścierek, myjek i starych gazet. Zepchnął wszystko na bok, wyciągnął się na podłodze i sięgnął za syfon, by wyjąć płytę dykty. Z zadowoleniem stwierdził, że jest luźno osadzona.

Odłożył latarkę, by mieć obie ręce wolne. Zaczął pchać dyktę w górę. Udało mu się przesunąć ją o centymetr, gdy nagle wysunęła mu się z rąk i opadła do tyłu. Dewar przestraszył się, że w ten sposób mogą się stłuc znajdujące się bezpośrednio za nią fiolki.

Dewar poczuł, że płyta nagle wysuwa się ze żłobków wykonanej domowym sposobem prowadnicy. Spróbował obrócić ją i wyjąć z lewej strony zlewu, jednak dykta się zaklinowała. Ponowił próbę po prawej stronie, i tym razem westchnął z ulgą, gdy udało mu się przesunąć płytę obok rury odpływowej. Podał dyktę Grantowi, który oparł ją o bok szafki. Dewar zaczął macać w ciemnej przestrzeni za rurami. Przez moment, wydało mu się, że nic tam nie ma, lecz po chwili natrafił dłonią na zawinięty w plastyk pakunek. Ujął go delikatnie i powoli wyjął z szafki; nie zachowywałby się bardziej ostrożnie nawet wówczas, gdyby miał do czynienia z nitrogliceryną.

- Tego właśnie pan szukał? - zapytał Grant.

Dewar obrócił się, usiadł i poświecił na pakunek latarką. Przez przejrzysty plastyk widać było, że w środku znajduje się mniej więcej piętnaście fiolek identycznych jak te> które znalazł w mieszkaniu Hannanów.

Dewar wstawił dyktę za rury i ostrożnie ułożył fiolki w metalowej walizeczce na sprzęt medyczny, którą przyniósł z karetki. Obłożył je dodatkowo gazikami chirurgicznymi i upewnił się, że fiolki są maksymalnie zabezpieczone przed wstrząsami i drganiami, na jakie mogły być narażone po drodze.

- Gotowe - powiedział.

Dewar wyszedł na ciągnący się wzdłuż zewnętrznej strony budynku korytarz i wyjrzał przez balustradę, podczas gdy Grant zamykał mieszkanie. Nadal panował zupełny spokój. Na północnym niebie widać było Wielką Niedźwiedzicę. W dole Dewar dostrzegł małą figurkę pilnującego karetki chłopca. Mimo iż dzieciak stanowił jedyną żywą duszę w zasięgu wzroku, Adama nie opuszczało nieprzyjemne uczucie, że jest obserwowany.

- Jak w zegarku - powiedział entuzjastycznie Grant, gdy ruszyli do windy. - Boże, żeby wszystkie operacje tak przebiegały. Gdybym dostał funta za każdą

papraninę, w której brałem udział, byłbym bogatym człowiekiem.

Dewar nie potrafił się jeszcze odprężyć; policjant wyczuł jego napięcie. Żaden z nich nie odzywał się podczas jazdy windą na dół. Adam wpatrywał się we wskaźnik mijanych pięter; Grant odczytywał pokrywające każdy centymetr ścianek napisy. Drzwi rozsunęły się wreszcie i obaj wyszli na zdawałoby się opustoszały korytarz. Dotarli niemal do frontowego wejścia, gdy z ciemności wyłoniło się kilka postaci. Otoczyły ich w milczeniu.

Rzeczywiście byliśmy obserwowani, pomyślał Dewar. Znaleźli się w poważnych opałach.

Dewarowi nie spodobał się ten człowiek. Jego głos brzmiał odrobinę zbyt opanowanie. Należał do osoby inteligentnej oraz - w opinii Adama - przeżartej złem.

- Chwilę!

Trzej mężczyźni przesunęli się przed Granta i Dewara, zagradzając im drogę.

- Jak myślicie, ludzie, czego platfusy mogli szukać w mieszkaniu Mike'a Kelly'ego? - kontynuował herszt. - Na pewno czegoś bardzo dla nich ważnego, skoro się poprzebierali... Może jakichś ohydnych substancji? Pewnie chodzi o sporąilość, skoro kazali przebrać się inspektorowi w takie eleganckie ciuchy... A może to twój pomysł, Grant? Zamarzyła ci się sława? Wyobrażasz sobie, że zobaczysz swoje nazwisko w gazetach?”Tajny patrol policji odnajduje wielką partię narkotyków”? Chyba będziemy musieli zajrzeć do walizeczki, którą trzymasz w ręce, kolego...

Gdy jeden z mężczyzn zrobił krok naprzód, by odebrać walizeczkę Dewarowi, Grant wszedł pomiędzy nich.

- No dobrze, reprezentuję prawo, a wy utrudniacie policji wykonywanie obowiązków. Odsuńcie się albo zapuszkuję was za przeszkadzanie w śledztwie.

- O jejku, ale umoczyliśmy! - powiedział syczący ku uciesze swoich kompanów, po czym dodał ostrzej: - Teraz masz gówno do powiedzenia w tej okolicy, Grant. Dawaj walizkę!

Nie było mowy o tym, by Dewar przystał na oddanie fiolek z wirusem. Kości zostały rzucone. Stosunek sił wynosił pięć do dwóch, ale Adam i Grant nie mieli wyboru.

Pierwszy do akcji ruszył Grant. Podczas wcześniejszej rozmowy trzymał nosze pionowo przy boku. Nagle opuścił dłonie do ich poręczy, zamachnął się nimi jak kosą i rąbnął dwóch przeciwników w głowy, nim zdołali się odsunąć.

Nagle zrobiło się gęsto od zataczających łuki nóg i wymierzających ciosy pięści. Dewar był zmuszony do poddania próbie wytrzymałości starannie zapakowanych fiolek: wykorzystał walizeczkę jak taran, którym utorował sobie drogę przez barierę ze stojących naprzeciwko niego dwóch chuliganów. Obydwaj przewrócili się jak kręgle; przez chwilę Adam miał wolną drogę.

- Uciekaj! - krzyknął Grant. - Uciekaj, do cholery!

Rzucił Dewarowi kluczyki do karetki. Adam chwycił je jedną ręką. Wahał się tylko sekundę. Grant miał rację. Musiał wywieźć fiolki z Muirhouse. Nie mógł jednak pozostawić inspektora na pastwę losu. Pchnięciem barku otworzył przeszklone frontowe drzwi, garbiąc się i przyciskając walizeczkę do piersi, by nie stłuc nią szyby ani nie wypuścić jej z rąk. Ruszył biegiem w stronę karetki. Słyszał za sobą tupot nóg, ale nie odwracał się, bo w ten sposób tylko utraciłby przewagę.

Spróbował otworzyć karetkę, ale pośpiech uniemożliwiał precyzję ruchów. Zdołał wreszcie odnaleźć właściwy kluczyk i udało mu się otworzyć do połowy drzwi, gdy pilnujący pojazdu chłopiec krzyknął:


-Z tyłu, proszę pana!

Dewar instynktownie padł na ziemię. Goniący go mężczyzna runął z impetem na drzwi karetki i je zatrzasnął. Gdy starał się odzyskać równowagę, Dewar poderwał się i kilka razy rąbnął go z całych sił pięścią w tułów. Miał nadzieję, że wyłączy napastnika z gry, nim ten dojdzie do siebie, jednak mężczyzna miał godną podziwu odporność na ciosy. Nagle walnął Adama w twarz grzbietem otwartej, wielkiej jak połeć mięsa ręki. Dewar runął na jezdnię; ból eksplodował mu pod czaszką jak raca. Ledwie zdołał wywinąć się od następującego po ciosie kopniaka. Poderwał się z ziemi, ale nie miał czasu zaczerpnąć tchu: napastnik rzucił się na niego i chwycił go w pół. Obaj zwalili się na asfalt.

Dewar poczuł, jak ręce napastnika zaciskają się na jego gardle. Złapał nadgarstki mężczyzny w rozpaczliwej próbie uwolnienia się. Okazało się jednak, że chwyt napastnika jest zbyt silny. Nacisk na jego gardło rósł, mimo iż Dewar z całych sił starał się oderwać ręce przeciwnika od szyi. Zorientowawszy się, że na nic się to nie zda, uciekł się do podstępu: puścił nadgarstki mężczyzny i sięgnął do jego palców.

Ucisk na krtań Adama nagle wzrósł. Dewar to przewidział i chociaż groziła mu utrata przytomności, zdołał namacać małe palce przeciwnika i zacisnął dłoń na jednym z nich. Wygiął go gwałtownie w tył, aż poczuł chrupnięcie w stawie. Mężczyzna ryknął z bólu i rozluźnił uścisk.

Dewar zaczerpnął powietrza. Zdawał sobie sprawę, że musi przejąć inicjatywę, dopóki przeciwnik jest pochłonięty swoim złamanym palcem. Przetoczył się po asfalcie, poderwał na równe nogi i kopnął napastnika w głowę. W tej chwili nie obchodziły go względy humanitarne; tę walkę musiał wygrać. Mężczyzna próbował się uchylić, lecz stopa Dewara trafiła go w policzek, gruchocząc kość. Napastnik stracił przytomność.

Adam rozejrzał się i zobaczył, że z budynku wybiega kolejny przeciwnik. Dewar poderwał rzuconą na asfalt przy karetce walizeczkę i wskoczył do kabiny. Przekręcił kluczyk w stacyjce. Dodał gazu do maksimum i wrzucił pierwszy bieg, jednak zamarł ze stopą na sprzęgle. Jego głównym celem było wywiezienie fiolek z wirusem z tej przeklętej dziury, ale stwierdził, że nie jest do tego zdolny - nie mógł pozostawić Granta na pastwę losu.

Inspektor był silnym mężczyzną i doświadczonym policjantem, który wiedział, jak sobie radzić, tym razem jednak stosunek sił kształtował się zdecydowanie na jego niekorzyść. Pozostawiony w łapach tych drani pewnie postradałby życie.

Dewar puścił sprzęgło i zawrócił w stronę budynku. Pędzący w jego stronę mężczyzna musiał uskoczyć z drogi - nabierająca szybkości karetka nie zboczyła z prostej linii ani na centymetr. Dewar dojrzał przez szklaną taflę wejścia trzech ludzi kopiących leżącego człowieka.

- Skurwysyny! - zaklął.

Włączył długie światła i rozbijając drzwi w kawałki, wjechał wprost na korytarz. Zbrojone szkło rozprysło się i tysiące odłamków zasypało pastwiących się nad Grantem chuliganów. Odskoczyli do tyłu - dwóch w jedną stronę, ostatni


w drugą. Dewar skręcił w stronę stanowiącej lepszy cel pary i zdołał najechać na nogę jednemu z nich, który nie zdążył dość szybko odskoczyć. Dwóch napastników zostało pokonanych, zostało jeszcze trzech. Adam zmienił ze zgrzytem bieg i podjechał jeszcze kawałek za kolejnym z przeciwników, wreszcie zawrócił w holu i zahamował z piskiem opon przy nieruchomym Grancie.

Wyskoczył z karetki, obiegł ją od przodu, wsunął ręce pod ramiona inspektora i wciągnął go do kabiny najszybciej jak mógł. Trochę to trwało, Grant bowiem był ciężki. Adam miał wrażenie, że wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Minęła wieczność, nim zdołał wepchnąć nogi policjanta do środka i zatrzasnąć drzwi. Obiegł karetkę i wskoczył na siedzenie kierowcy w chwili, gdy jeden z chuliganów - ten, który uskoczył mu z drogi przed budynkiem - rzucił się na niego. Dewar chwycił gaśnicę z wyposażenia karetki i rąbnął nią w twarz napastnika. Mężczyzna runął do tyłu, posypały się jego zęby i trysnęła krew; jego wrzask utonął w wilgotnym charkocie. Dewar przegazował wściekle wyjący silnik, puścił sprzęgło i z błyskawicznym przyspieszeniem wyjechał z korytarza na asfalt. Na ulicy zapalił obracające się niebieskie światła i włączył syrenę. Przycisnął pedał gazu do podłogi i nie spuszczał z niego nogi.

Musiał postarać się o pomoc dla Granta, ale prawdę powiedziawszy, nie był nawet pewien, czy policjant jeszcze żyje. Obrócił w bok głowę i zobaczył, że twarz Granta jest niemal nie do poznania. Oprócz gniewu Dewar poczuł mdłości. Wyminął wypalonego forda, nie zdejmując stopy z pedału gazu, i przejechał z maksymalną szybkością przez wzniesienie, za którym znajdował się posterunek szczerbatego i jego kumpli. Tak jak przedtem, na drodze pojawiły się sylwetki, dające Dewarowi machaniem znak, by się zatrzymał.

- Niedoczekanie! - mruknął Adam i nie zwalniając, pognał w ich stronę z żarem godnym pilota-kamikaze.

Gdy jeden z chuliganów zdał sobie sprawę, że karetka się nie zatrzyma, podpalił coś, co trzymał w dłoni. Dewar zobaczył zataczającą łuk kulę ognia. Domyślił się, że chuligan rzucił koktajl Mołotowa. Butelka z benzyną rozbiła się na jezdni przed karetką; ciecz zajęła się ogniem od nasączonej parafiną szmaty. Drogę zagrodziła zapora płomieni, lecz Dewar jechał tak szybko, że nie miało to większego znaczenia. Więcej kłopotów sprawiła jednak połówka cegły, która rozbiła przednią szybę i trafiła go w skroń.

Twarde szkło osłabiło impet uderzenia, jednak Adamowi mimo wszystko zakręciło się w głowie. Walcząc z zasnuwającą oczy ciemnością, wybił pięścią większy otwór w szybie, dzięki czemu znów widział drogą przed sobą. Przez cały czas nie zmniejszał nacisku stopy na pedał gazu. Karetka wywijała wariackie zygzaki, nim odzyskał nad nią panowanie, ale wreszcie zdołał wyjechać ze strefy wewnętrznego kordonu do bezpieczniejszej części Muirhouse.

Przycisnął dłoń do czoła i zwolnił. Krew ściekała mu po twarzy, kręciło mu się w głowie. Popatrzył na zmasakrowaną twarz nieprzytomnego Granta i zdał sobie sprawę, że mimo wszystko może mówić o szczęściu.

- Proszę, nie umieraj, staruszku - mruknął. Po chwili ujrzał samochody Wydziału Zdrowia, zaparkowane przed jedną ze szkół przeznaczonych na punkt szczepień. Zatrzymał się obok nich; ponieważ niezupełnie prawidłowo ocenił odległość, stuknął w tylny zderzak ostatniego z wozów. Wysiadł z karetki i zaczął szukać pomocy.

Gdy wszedł przez wahadłowe drzwi do holu, jeszcze bardziej zakręciło mu się w głowie. Oparł się o ścianę i zobaczył, że zbliża się ku niemu jakaś niewyraźna sylwetka.

- Adam! - rozległ się kobiecy głos. - Mój Boże, co ci się stało? Jesteś ranny! Była to Karen. Posadziła Dewara na krześle i zgięła mu na kilka chwili głowę między nogi, aż wróciło prawidłowe krążenie krwi w mózgu.

- Grant... Jest na zewnątrz, w karetce - wyjąkał. - Musicie mu pomóc... Jest poważnie ranny.

Karen zajęła się zapewnieniem pomocy inspektorowi, po czym wróciła do Adama.

Karen położyła mu dłoń na ramieniu.

- Nie postawiłabym na to swojej pensji, ale myślę, że tak. Nadkomisarz Tul-loch już tu jedzie.

Spróbował wstać, jednak Karen go powstrzymała.

Tulloch i ambulans przybyli niemal równocześnie. Nadkomisarz przyglądał się w milczeniu, gdy zmasakrowanego, nieprzytomnego Granta wnoszono do karetki. Dewar nie zgodził się pojechać do szpitala; postanowił zamiast tego stawić czoła Tullochowi.

- Co tu się działo, do cholery?! - zagrzmiał nadkomisarz. - Po co pojechaliście poza wewnętrzny kordon? Ze wszystkich nieodpowiedzialnych...

- Nie zrobiliśmy niczego nieodpowiedzialnego! - odparował Dewar. Bolała go głowa, ale nie był w nastroju do wysłuchiwania połajanek. - Naprawdę pan sądzi, że chcieliśmy tam jechać? Myśli pan, że zrobiliśmy to dla draki czy dla zabawy? Rusz głową, człowieku! Zrobiliśmy to, bo musieliśmy.

Tulloch popatrzył na Dewara, niepewny, co ma odpowiedzieć.

Tulloch nie oponował, słuchał w milczeniu.

Gdy nadkomisarz odszedł, wróciła Karen i znów zaczęła robić Adamowi wymówki, że nie dba o siebie. Dewar uniósł obie ręce w górę.


Wydawało się, że Karen nie jest przekonana, ale po chwili wyraz jej twarzy złagodniał.

Zaczęli się całować, przerwał im jednak odgłos parkującej wielkiej ciężarówki.

Policyjny wóz nadzoru ruchu w asyście czterech motocyklistów zabrał De-wara do Urzędu do spraw Szkocji. Adam siedział z tyłu z walizeczką z fiolkami na kolanach, pogrążony w głębokiej zadumie. Jedyna zaleta tej ”parady”, jak ją określił w myślach, polegała na tym, że żaden z funkcjonariuszy na przedzie nie pytał, co znajduje się w walizce. Prawdopodobnie zakazał im tego Tulloch. De-warowi to odpowiadało; nie miał ochoty na rozmowę. Milczenie pozwoliło mu zastanowić się nad jeszcze jedną cechą wiezionego przez niego ładunku: był nie tylko bardzo niebezpieczny, ale i cenny. Istnieli ludzie, nawet w tym mieście, którzy byliby gotowi zapłacić zań milion funtów, natomiast Dewar zamierzał go przekazać bezrobotnemu naukowcowi nazwiskiem Steven Malloy.

Adam ufał Malloyowi, ale przypominał sobie ich wcześniejszą rozmowę, dotyczącą tego, do czego gotowi byliby posunąć się ludzie za odpowiednio wysoką kwotę. Adam pamiętał, że Malloy miał nadzieję, iż zachowałby dość zdecydowania, by odrzucić ofertę wielkiej sumy pieniędzy za zrobienie czegoś, co byłoby sprzeczne z jego zasadami. Czy jednak nadzieja w tej sytuacji wystarczała?

W połowie drogi Dewar doszedł do wniosku, że towarzyszący mu funkcjonariusze mogą stanowić rozwiązanie tego problemu. Pochylił się naprzód i powiedział, że chciałby porozmawiać z nadkomisarzem. Funkcjonariusz obok kierowcy połączył się z Tullochem przez radio i podał słuchawkę Adamowi.

Dewar oddał słuchawkę policjantowi na przednim siedzeniu i słuchał, jak Tulloch instruuje ich, że mają wykonywać polecenia Adama.

- Poinformujecie go, że jesteście uzbrojeni. Proszę pokazać mu pistolet, odebrać pakunek i przywieźć go z powrotem.

-”Cholera?” Mniej więcej to się stanie, jeżeli walizka przepadnie. Czy wszystko jasne?

- Tak jest.

Reszta drogi upłynęła w milczeniu. Gdy dojechali na miejsce, jeden z funkcjonariuszy otworzył Dewarowi drzwi. Obaj odprowadzili go do środka. Czekał już na niego Hector Wright.

Dewar zabrał walizeczkę na górę, otworzył ją i wsunął do wyłożonego gazą pakunku pozostałe fiolki - te, które znalazł w mieszkaniu Tommy'ego Hannana. Dodał jeszcze trochę gazy, a całą paczkę owinął kilkakrotnie taśmą klejącą. Opróżnił walizeczkę z całej reszty zawartości, włożył pakunek do środka i zszedł z nią na dół, gdzie czekał już Malloy.


Malloy najwyraźniej się domyślił, czego obawiał się Dewar. Popatrzył Adamowi oskarżycielsko w oczy.

24

Dewar siedział samotnie w swoim pokoju, aż otrzymał wiadomość z policji, że fiolki zostały poddane sterylizacji. Wywołane tą informacją uczucie ulgi oraz świadomość, że prawdziwe źródło epidemii zostało zniszczone spotęgowały jedynie uczucie wyczerpania. Oczy same mu się zamykały. Wiedział jednak, że daleko jeszcze do zakończenia całej sprawy. Odszukał skradzione fiolki, ale wciąż istniały pozostałe - nieznany człowiek zabrał je z jednego nieznanego miejsca w drugie. Gapienie się przez okno niczemu nie służyło. Właśnie zaczęło padać.

Adam sprawdził pocztę komputerową. Wciąż nie było wiadomości z inspektoratu o Kellym. Skąd ta zwłoka? Wystukał notatkę, w której przypominał o pilności swojej prośby i wysłał wiadomość, niecierpliwie nacisnąwszy klawisz. Tekst zniknął z ekranu, co wywołało w Adamie takie samo uczucie pustki. Pozostawało mu jedynie czekać. Zastanowił się, czy nie zadzwonić do Stevena Malloya, by spróbować naprawić stosunki między nimi, ale uznał, że jest na to za wcześnie. Spojrzał na zegarek i zadzwonił do szpitala, by dowiedzieć się o stan lana Granta. Powiedziano mu, że inspektor przebywa na oddziale intensywnej terapii, jednak jego stan jest stabilny.

Dewarł odłożył słuchawkę i ciężko westchnął. Zapatrzył się przez chwilę w ścianę niewidzącym spojrzeniem, koncentrując się na słowie ”stabilny” i starając się wyrzucić z myśli nazwę ”intensywna terapia”.”Stabilny” brzmiało zdecydowanie lepiej.

Było późno. Dewar zdawał sobie sprawę, że musi wypocząć, ale poczucie winy nie pozwalało mu zasnąć - zostało jeszcze tyle do zrobienia. Zadzwonił do Simona Barrona. Nic się nie zmieniło; Irakijczycy wciąż na coś czekali. Jak dawniej, wychodzili tylko do Bookstop Cafe za rogiem. Zdążyli się już zaprzyjaźnić zarówno z personelem, jak i z innymi stałymi klientami.

- Szczerze mówiąc, zdychamy z nudów - poskarżył się Barron. - Może powinniśmy po prostu przysiąść się do nich w kawiarni? Trudno zmotywować ludzi do czujności, jeżeli dzieje się tu mniej niż w muzeum. Jest pan rzeczywiście pewny, że ci goście chcą się dobrać do wirusa ospy?


- Tak - odparł Dewar.

Położył się w ubraniu do łóżka i zapadł w głęboki sen.

Dzień siódmy

Telefon zadzwonił o siódmej rano. Dewar potarł zesztywniały kark i przyłożył słuchawkę do ucha.

- Właśnie wyjeżdżamy do punktu szczepień. Pomyślałam, że najpierw zadzwonię i sprawdzę, jak się czujesz, bo pewnie później nie będę miała na to czasu.

Dewar stanął w obliczu dylematu: jedna część umysłu podpowiadała mu, żeby wrócić do łóżka, druga - że skoro wstał, nie ma po co kłaść się znowu. Nawet gdyby się położył, i tak pewnie nie zdołałby zasnąć, obrał więc ostatecznie drugą ewentualność. Odkręcił prysznic i czekając na napłynięcie ciepłej wody, przyjrzał się w lustrze sińcowi na czole. Nie był zbyt rozległy, wciąż bolało go przy dotyku miejsce, w które trafiła cegła.

- Sukinsyny! - mruknął, chociaż w tej chwili zastanawiał się przede wszystkim nad stanem Granta. Postanowił zadzwonić do szpitala, gdy tylko się ubierze.

Po długim prysznicu poczuł się znacznie lepiej; sztywność w mięśniach niemal ustąpiła. Założył czyste ubranie i zatelefonował do Szpitala Królewskiego. Dowiedział się, że Grant ma za sobą ciężką noc, jednak jego stan jest stabilny. Rano miano poddać go serii badań.

Dewar zszedł na dół w poszukiwaniu kawy. Okazało się, że ubiegł go w tym Hector Wright. Ekspert siedział z kalkulatorem w dłoni i przeglądał napływające dane o zachorowaniach z minionej nocy. Dewar nalał sobie kubek mocnej, czarnej kawy z termosu i przysiadł się do Wrighta.

Tuż po wpół do dziesiątej komputer Dewara wydał piknięcie, świadczące o nadejściu wiadomości. Okazało się, że była to właśnie informacja, na którą czekał. Firma budowlana pod nazwą Holt, która dawała zatrudnienie Michaelowi Kelly'emu, zdołała odszukać majstra, który przypomniał sobie, że Kelly pracował w jego grupie. Okazało się, że Michael pracował na budowie nowego osiedla luksusowych, wyjątkowo drogich domów dla kadry dyrektorskiej, które powstawało w południowo-zachodniej części miasta. Znajdowało się ono niecały kilometr od koszar Redford, pomiędzy liceum Firhill i dzielnicą Morningside. Budowa osiedla o nazwie Pines dobiegła końca, wszystkie domy były już zamieszkałe.

Dewar poczuł przypływ adrenaliny. Chwycił marynarkę i zbiegł na dół. Tam zatrzymał się jedynie na chwilę, by powiedzieć Hectorowi Wrightowi, dokąd jedzie.

Adam wjechał na teren Pines od zachodu i zatrzymał samochód, by rozejrzeć się z niewielkiej wyniosłości. Osiedle wyglądało sympatycznie, tak jak wiele mu podobnych. Dominowały wielkie, komfortowe wille, ale nie zdążyły jeszcze wyrosnąć dojrzałe ogrody, zapewniające pozory odosobnienia. Domy stały na gołej ziemi, wystawione na widok ze wszystkich stron, oddzielone od sąsiednich jedynie niewysokimi ogrodzeniami.

Dewar przyglądał się, jak jakaś młoda matka wychodzi kuchennymi drzwiami i ostrożnie stąpa po tymczasowej ścieżce z płaskich kamieni, by rozwiesić pranie na obrotowej suszarce. Malutka dziewczynka próbowała bez powodzenia ruszyć jej śladem na trójkołowym rowerku - ugrzązł przy drugim kamieniu. Mała podjęła jeszcze bardziej ryzykowną próbę przejechania po zbitej w grudy ziemi, ale wywróciła się wraz z rowerkiem na bok. Jej płacz - bardziej wynik frustracji niż potłuczeń - poniósł się w porannym powietrzu.

Dewar uznał, że nadszedł czas wysiąść i się rozejrzeć. Otworzył neseser i wyjął zabraną z urzędu podkładkę do dokumentów. Nie miała służyć żadnemu konkretnemu celowi; wziął jąjako rekwizyt. Ludzi z podkładkami uznawano za zajmujących się w pełni legalnymi i nie budzącymi zastrzeżeń czynnościami. Mogli kręcić się w najdziwniejszych miejscach, podczas gdy bez podkładek wzbudzaliby podejrzenia policji.

Denise Banyon nie miała pojęcia, gdzie dokładnie kopał Kelly, wiedziała tylko, że miejsce to znajdowało się blisko domów. Ale po której stronie? Adam ruszył wzdłuż ulicy. Po południowej stronie osiedla rosły drzewa - głównie sosny, od których wzięło nazwę. Od północy znajdowała się droga, a po jej przeciwnej stronie wznosiło się jeszcze jedno nowe osiedle. Z miejsca, w którym się teraz znajdował, nie mógł dostrzec, co jest na wschodzie, ponieważ Pines rozpościerało się na przestrzeni co najmniej czterystu metrów. Adam uznał, że najlepiej będzie pójść na północ, skrajem osiedla.


Zszedł z chodnika na połać gołej ziemi między domami a szosą. Pas gruntu miał ponad dwadzieścia metrów szerokości, ale niemal na całej długości przecinały go drogi dojazdowe do domów. Dewar krążył w tę i powrotem po pasie ziemi, posuwając się powoli na wschód. Wypatrywał śladów niedawno zasypanej dziury w ziemi, otoczonej śladami ognia.

Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że właściwie nie wie, po co w ogóle to robi. Odnalezienie dziury potwierdziłoby jedynie słowa Denise, ale nie przybliżyłoby go ani o krok do odszukania człowieka, który poprosił Kelly'ego o pomoc i zabrał z wykopu fiolki. Adam zatrzymał się i pomyślał, iż szuka dziury tylko dlatego, że nie wie, co innego mógłby począć w tej sytuacji.

Po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś bacznie się mu przygląda. Mężczyzna w czapce w stylu Sherlocka Holmesa, kopiący ziemię i w ten sposób zapoczątkowujący prace nad przyszłym ogródkiem, wyprostował się i utkwił wzrok w De-warze. Adam kontynuował poszukiwania, pokonując zygzakiem teren z nadzieją, że mieszkaniec Pines przestanie się nim interesować, jednak nie przyniosło to spodziewanego rezultatu. Mężczyzna wbił szpadel w ziemię i przeszedł na jego stronę drogi.

- Nie prościej byłoby je pozakładać, zanim skończono budowę? - rzekł mężczyzna, marszcząc z niezadowoleniem czoło.

Dewar zapisał coś na podkładce i spytał.

- Z kreseczką?

-Tak.

Dewar dorobił łącznik między ”nadęty” i ”dureń” na kartce.

- Ma pan rację, panie Pennel-Brown. Dopilnuję, by nasi ludzie nie zawracali panu głowy.

Pennel-Brown wrócił do kopania ogródka, a Adam - do penetrowania terenu. Zanim dotarł do krańca północnego obrzeża osiedla, rozbolał go kręgosłup. Zawrócił na południe wzdłuż wschodniej granicy Pines. Przystanął, by się zorientować, co znajduje się dalej po tej stronie. Widok zasłaniały mu niewycięte, zdziczałe krzewy. Tu i ówdzie przezierała spomiędzy nich siatka jakiegoś ogrodzenia, nad którą przeciągnięto drut kolczasty.


Dewar miał już ruszyć dalej wzdłuż wschodniego krańca osiedla, gdy w rozstępie wśród zieleni dostrzegł coś, co wyglądało na komin - okrągły i czerwony, taki, jaki widywało się w starych kotłowniach. Adamowi przyszło do głowy, że komin może mieć coś wspólnego z celem jego poszukiwań. Czyżby za ogrodzeniem z drutem kolczastym znajdował się jakiś budynek?

Już miał zapuścić się w zarośla, gdy spostrzegł wyłaniającego się zza rogu listonosza. Listonosz też go zauważył.

- Dzień dobry - powiedział Adam z przyjaznym uśmiechem, unosząc dłoń w geście powitania.

Listonosz przystanął, ale nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Dewar podszedł do niego.

Dewar nie potrafił ocenić słuszności tej ekonomicznej analizy, ale pokiwał głową na znak zgody.

Odczekał, aż listonosz zniknie z pola widzenia, nim zapuścił się w krzaki i dotarł do ogrodzenia. Zorientował się, że zabudowania po drugiej stronie istotnie są w złym stanie. Grupka niewielkich przybudówek otaczała większy budynek; wysoki komin sterczał ze środka. Chwasty przebijały się przez betonowe chodniki, zasłane potłuczonym szkłem i rdzewiejącym żelazem.

Wstępne wrażenie, że komin należał do kotłowni, potwierdziło się, ale co ona niegdyś zaopatrywała w ciepło? Brak było tabliczek czy napisów, które pozwoliłyby ustalić, czym były te zabudowania. Dewar doszedł do wniosku, że musi dokładniej przyjrzeć się budynkom. Zaczął szukać dziury w ogrodzeniu. Przejście górą było wykluczone, ponieważ drut kolczasty, chociaż zardzewiały, nadal wyglądał na dość groźny, by poharatać skórę każdemu, kto tego spróbuje. Siatka prezentowała się jednak w paru miejscach nader wątło, zwłaszcza przy kompletnie przerdzewiałych w dolnej części słupkach. Dewar wyszukał szczególnie zniszczony kołek i zaczął szarpać za siatkę. Udało się mu ją oderwać-już po trzech silnych pociągnięciach. Mógł ją teraz podnieść wystarczająco wysoko, by prze-.


śliznąć się pod nią. Obejrzawszy się jeszcze raz za siebie dla upewnienia, że nie widać go od strony osiedla, Adam położył się na ziemi i zaczął przeczołgiwać się pod ogrodzeniem. Jęknął z bólu, gdy sterczący drut zadarł mu skórę na głowie w miejscu stłuczenia. Musiał znieruchomieć na chwilę, aż czerwona mgła przestała przysłaniać mu pole widzenia.

Przepełznąwszy na drugą stronę, Dewar wstał. Zatamował krwawienie ze skaleczenia na skroni, otrzepał ubranie z kurzu i ruszył w stronę budynków.

Jego domysły się potwierdziły: istotnie miał przed sobą starą kotłownię. Świadczyły o tym dwa rdzewiejące kadłuby zbiorników ciśnieniowych. Jednak wciąż nie sposób było się zorientować, co ogrzewała kotłownia. Dewar ruszył wzdłuż wybiegających z tylnej ściany rur. Przystanął na widok stojącej na ceglanym występie pustej, wyglądającej na nową, puszki po piwie marki Tennent Super. Stała pionowo na niskim murku, nie rzucono jej więc przez siatkę od strony drogi. Dewar pomyślał, że zostawiły jątutaj jakieś nastolatki. Miejsce tego rodzaju mogło stanowić atrakcję dla wyrostków, ale poza pojedynczą puszką po piwie nie było widać żadnych śladów sobotnich uciech.

Adam ruszył wzdłuż tego, co uznał za główny rurociąg wybiegający z kotłowni. Przebiegał on nad ziemią mniej więcej na odcinku dwudziestu metrów, po czym niknął w gruncie pośród chaszczy na wschód do zabudowań. Oznaczało to, że dalej sieć rur biegła pod powierzchnią ziemi. Dewar zaczął rozglądać się za drogą, którą można by się tam dostać, i dojrzał żelazny właz, niemal całkowicie skryty wśród gałęzi czarnej topoli. Chwycił za rączkę i odciągnął ciężką klapę na bok. Ku jego zdumieniu, odsunęła się zdumiewająco łatwo; spodziewał się, że zaklinowała ją rdza.

Dewar zajrzał w głąb opadającego pionowo dwa metry szybu, który łączył się z podziemnym tunelem o łukowatym sklepieniu. Ciąg żelaznych szczebli wpuszczonych w ścianę szybu zapraszał do zejścia, jednak Adam nie zaciągnął klapy za sobą. Zamierzał jedynie zajrzeć do wylotu tunelu i wrócić do samochodu po latarkę. Z zaskoczeniem stwierdził wszakże, że w przejściu nie jest zupełnie ciemno: ciąg malutkich okienek w jego sklepieniu wpuszczał do środka dość światła, by można się weń zapuścić.

Adam zorientował się, że miał rację co do przebiegu sieci ciepłowniczej. Wzdłuż sklepienia i ścian tunelu ciągnęły się długie odcinki stalowych rur, na których tu i ówdzie znajdowały się manometry. Rury były zimne i wilgotne; wskazówki manometrów stały na zerze. Nagle z mroku wypadł szczur, przebiegł po jego stopach i pierzchnął w ciemności. Dewar pomyślał, że nie grozi mu samotność.

Ruszył dalej tunelem, obliczając w myślach, gdzie znajduje się w stosunku do osiedla. Oceniał, że dotarł właśnie do jego wschodniego krańca, gdy korytarz się skończył. Adamowi zagrodziła drogę ściana z nowszych niż pozostałe cegieł. Domyślił się, że budowniczowie Pines zamurowali stary tunel, gdy kładziono fundamenty pod nowe domy. Na tym jednak sieć podziemnych korytarzy się nie kończyła - w lewo odchodził mniejszy tunel.

Tu również było dość światła, by posuwać się dalej. Po pokonaniu kolejnych dwudziestu metrów Dewar się zatrzymał. Wyczuł nowy zapach. Wciągnął nosem


powietrze, by się upewnić. Nie było wątpliwości: czuć było woń tytoniu. Pod ziemią był ktoś jeszcze.

Dewar ruszył ostrożnie dalej; serce biło mu znacznie szybciej. Zapach przybierał na sile, natomiast Adam szedł coraz wolniej. Tunel rozszerzył się w prostokątne pomieszczenie, gdzie, jak się domyślił, dostrzegłszy resztki maszynerii, znajdowała się niegdyś pomocnicza pompownia. Przyglądał się jej dokładniej, gdy z tyłu na jego szyi zacisnęła się para rąk.

- Mam cię, bydlaku! - wychrypiał czyjś głos prosto w ucho Adama. - Nie dostaniesz mnie, tak jak zabiłeś Tama!

Dewar rąbnął obydwoma łokciami napastnika w brzuch. Mężczyzna puścił ze sieknięciem jego gardło. Adam obrócił się, jednak przeciwnik uderzył go głową w twarz z taką siłą, że Dewar zatoczył się do tyłu. Napastnik przypadł znowu do niego: niewyraźna postać ze zmierzwionymi włosami i cuchnącym oddechem, wiedziona czystą nienawiścią.

Adam uderzył obiema pięściami mężczyznę w skronie, dzięki czemu zyskał przewagę w walce. Dla pewności rąbnął przeciwnika w brzuch. Mężczyzna runął na podłoże jak wór ziemniaków.

- O co ci chodzi, do cholery? - zapytał Dewar z irytacją.

Światła było dość, by zdołał ujrzeć, że napastnik ma na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, nierówno zapięty - najprawdopodobniej na paru warstwach ubrania. Mężczyzna miał zwichrzoną kępę brudnych, siwych włosów i sterczącą na wszystkie strony z twarzy brodę. Wyglądało na to, że jest koczującym w tunelu włóczęgą. Jasna stawała się dzięki temu obecność puszki po piwie.

- Zabiłeś Tama, ty draniu, a teraz... teraz zabijesz mnie - wysiekał mężczyzna. Na poły płakał, na poły walczył o odzyskanie tchu, ściskając się za brzuch.

Dewar pożałował, że uderzył go tak silnie.

- Nigdy cię nie widziałem na oczy - powiedział. -1 kto to jest Tam?

Mężczyzna urwał w pół zdania, gdy zirytowany impasem w rozmowie Dewar chwycił go za klapy płaszcza i przysunął swoją twarz do jego twarzy.

W głowie Dewara rozbrzmiały dzwonki alarmowe.

Dewarowi zakręciło się w głowie, gdy zdał sobie sprawę z implikacji tego faktu. Znalazł nie tajną bazę wojskową, ale siedzibę dawnego szpitala - tego właśnie, w którym leczono przypadki chorób zakaźnych. Przypomniał sobie, że powiedział


mu to George Ferguson w laboratorium Stevena Malloya. Ferguson pracował w Szpitalu Miejskim przez trzydzieści lat, i właśnie w tym miejscu odkopano fiolki z wirusem ospy. Wszystko układało się w spójną całość. Ferguson stanowił brakujące ogniwo powiązania z instytutem - dobry, stary George Ferguson!

Wirus nie został zrekonstruowany przy użyciu najnowocześniejszej techniki w instytucie ani nie pochodził z tajnego ośrodka badawczego z czasów wojny; pochodził ze starego szpitala zakaźnego, z miejsca, w którym leczono większość schorzeń, jakie kiedykolwiek trapiły ludzkość.

Mężczyzna wyciągnął powoli rękę w górę.

- Tam - powiedział i rzucił Dewarowi paczkę zapałek. - Będziesz ich potrzebował.

Adam zmarszczył czoło, ale usłuchał wskazówki włóczęgi. Poruszał się jednak ostrożnie na wypadek jakiejś pułapki. Po lewej znajdowała się ciemna nisza. Dewar przez chwilę doznał wrażenia, że nie jest w niej sam. Włosy stanęły mu dęba na karku. Wyjął zapałkę. Gdy zapłonęła, dojrzał przypominające szmacianą lalkę, wsparte o ścianę zwęglone zwłoki mężczyzny. Skóra była niemal w całości zdarta z czaszki trupa. Jego palce drgnęły, gdy wyprysnął spomiędzy nich szczur, który zniknął w ciemnościach.

- Jezu Chryste - mruknął Dewar, przyciskając dłoń do ust.

Czuł, że cały dygocze. Wrócił do wciąż leżącego na ziemi włóczęgi.

Dewar znów popatrzył tam, gdzie wskazywał włóczęga. Minął niszę z koszmarnym lokatorem i natrafił na zwał ziemi blokujący dalszą drogę. Zorientował się, że ziemia znajduje się tu od niedawna - wciąż jeszcze była wilgotna. Pachniała świeżością, jak ogród po deszczu. Czuć było jednak również woń spalenizny. Adam zaczął rozgarniać ją stopą, jednak wkrótce zrezygnował, przynosiło to bowiem mizerne rezultaty. Znalazł kawałek kształtownika, służący niegdyś za wspornik dla rury, i wykorzystał go jako łopatę.

Pierwszą oznaką sukcesu był powiew chłodnego, świeżego powietrza, który poczuł na policzku. Zachęciło go to do wzmożenia wysiłków. Wreszcie udało mu


się utorować sobie drogę na zewnątrz. Podciągnął się w górę, usiadł na trawie i przez chwilę zaglądał w wykopaną przez Michaela Kelly'ego dziurę. Wstał i rozejrzał się, by ustalić, gdzie się znalazł. Zorientował się, że jest na północno-wschodnim skraju osiedla Pines, około dwudziestu pięciu metrów na północ od najbliższego domu. Ocenił, że to wystarczy, by na tej podstawie ustalić, jaka część szpitala znajdowała się tu w przeszłości, czuł jednak, że zna już odpowiedź na to pytanie. Był gotów się założyć, że chodziło o stare laboratorium mikrobiologiczne, w którym tak długo pracował George Ferguson. Zostało zrównane z ziemią, ale podziemne tunele, którymi biegły rury z parą i ciepłą wodą, pozostały nietknięte, ponieważ firma budowlana nie zamierzała niczego stawiać w tym miejscu. Ferguson musiał przypomnieć sobie o jakimś miejscu, gdzie w przeszłości przechowywano kultury wirusów, i postanowił sobie trochę dorobić.

Dewar postanowił wrócić tą samą drogą, którą tu przybył. Czuł się w obowiązku zrobić coś z włóczęgą: chciał go zapewnić, że nikt nie chciał zabić jego przyjaciela, że był to wypadek. Prawdą było jednak i to, że włóczęga nie mógł tu pozostać. Trzeba było przeprowadzić szczegółową inspekcję sieci tuneli na wypadek, gdyby George Ferguson nie zniszczył wszystkiego, co się znajdowało w starym schowku. Tunele i tak najprawdopodobniej czekało zasypanie.

Adam zeskoczył pod ziemię i zepchnął luźną ziemię tak, by ktokolwiek wyprowadzający psa mógł dostrzec co najwyżej zagłębienie gruntu. Gdy wrócił do miejsca, w którym zostawił włóczęgę, nikogo tam nie było. Dewar zastanowił się, czy go nie odszukać, ale zrezygnował z tego. Mężczyzna żył poza nawiasem społeczeństwa - skoro tak chciał, nie należało mu odbierać tego prawa. Adam miał o wiele pilniejsze problemy na głowie. Dotarł do porzuconej kotłowni i wyszedł na górę przez właz. Wyjął telefon komórkowy i zadzwonił do Stevena Malloya.

Tak jak się spodziewał, Malloy odezwał się oschłym tonem, lecz Adam nie miał czasu na przeprosiny za poprzednią noc.

- Ostatnio nie jest sobą. Powiedziałem, żeby wziął sobie trochę wolnego, bez względu na to, co go gnębi.

Adam zaczął ponownie przeciskać się pod siatką, gdy przyszło mu do głowy, że powinna istnieć o wiele wygodniejsza droga na zewnątrz - ta, z której od jakiegoś czasu korzystali włóczęga i jego przyjaciel. Ruszył wzdłuż ogrodzenia, przyglądając się wszystkim słupkom. Wreszcie dostrzegł taki, który wydawał się obluzowany. W tym samym miejscu kończył sią również jeden odcinek siatki i zaczynał następny. Słupek dał się wyciągnąć bez większego trudu, dzięki czemu siatkę między nim a następnym można było odchylić jak wrota.

- Dobra nasza - mruknął Dewar, wsadził słupek na miejsce i pospieszył do samochodu.


25

Gdy Dewar zahamował pod budynkiem instytutu, Malloy już na niego czekał.

Dewar opowiedział Malloyowi, czego dowiedział się w Pines.

- Ale dlaczego Irakijczycy w ogóle skontaktowali się z George'em? Nie mogli wiedzieć o zapomnianych zapasach wirusa w starym szpitalu.

-1 nie wiedzieli. To Ferguson musiał do nich dotrzeć. Domyślam się, że Ali Hammadi zwierzył się George'owi, kiedy zaproponowano mu zrekonstruowanie wirusa. Przecież przyjaźnili się ze sobą, prawda?

- I pomyśleć, że to wszystko po prostu leżało sobie w ziemi. Jezu!

- Trzydzieści lat temu nie było żadnych przepisów, określających, co wolno, a czego nie wolno trzymać w laboratoriach. Każdy ze szpitali miał własny regulamin i samodzielnie ustalał zasady postępowania. Kwestiami bezpieczeństwa zajmowali się konsultanci poszczególnych placówek, a nie komitety ustawodawcze i rządy. Przypuszczam, że w miarę upływu czasu kolejni pracownicy przechodzili
na emeryturę i umierali, wobec czego o starych kulturach po prostu zapomniano lub nie zwracano na nie uwagi, skoro przechowywane były w mało ważnych zakątkach w rodzaju strychów czy piwnic. Wiele dawnych szpitali było pobudowanych tak zawile, jak średniowieczne zaniki. Wystarczyło, że Ferguson przypomniał sobie o starym składzie w piwnicy Szpitala Miejskiego.

- Skręć tu w lewo - powiedział Malloy, gdy dotarli do skrzyżowania. Dewar zwolnił i wjechał w podmiejską uliczkę, po której obu stronach znajdowały się niewielkie, na poły odosobnione wille.

Dewar zatrzymał się kawałek przed willą.

Idąc ścieżką przez ogródek posesji pod numerem siedemnastym, Dewar mimowolnie pomyślał, że okoliczności nie mogły ułożyć się dziwaczniej. Szykował się do wejścia do przeciętnego, podmiejskiego domku, by oskarżyć jego mieszkańca o powtórne sprowadzenie na świat plagi ospy i udział w spisku, który miał pchnąć Bliski Wschód w objęcia wojny.

Drzwi otworzyła niska, siwowłosa kobieta. Rozpoznała Malloya i uśmiechnęła się.

Uśmiech na twarzy kobiety przygasł - uświadomiła sobie napięcie Malloya.

- Może lepiej wejdziecie panowie do środka? - zapytała.

Wprowadziła obu mężczyzn do niewielkiego, zatłoczonego saloniku. Wrażenie to powodował głównie staromodny komplet wielkich mebli w stylu Chesterfield oraz siedzący bezwładnie w jednym z foteli chłopak ze sterczącymi włosami i wystającym z ust językiem. Miał sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i silną budowę ciała, ale było wyraźnie widać, że jest upośledzony umysłowo.

Koniec naszych kłopotów...

Dewar i Malloy popatrzyli po sobie.

- Nie ma pani pojęcia, dokąd pojechał? Na pewno?

Joyce pokręciła głową. Malcolm zagulgotał głośno - rozbawiło go coś, co zobaczył w telewizji. Joyce nie odrywała wzroku od obu mężczyzn.

- Czy wyjeżdżając, zabrał cokolwiek ze sobą? - zapytał Dewar. Spojrzenie Joyce zdradzało, że jest zdumiona, skąd Adam to wie.

- Wyniósł z garażu jakieś pudło, ale nie mam pojęcia, co było w środku. - Malloy popatrzył na nią uważniej, więc dodała: - Chyba coś, nad czym pracował.

Dewar poszedł się rozejrzeć i wrócił z kluczem szwedzkim i długą łyżką do opon. Dał znać skinieniem głowy Malloyowi, by został z Joyce. Wyszedł na zewnątrz. Wystarczyło jedno szarpnięcie łyżką, by wyrwać z drzwi garażu jedno z podtrzymujących kłódkę uszek. Adam otworzył drzwi, wszedł do środka i na-macał wyłącznik światła. Stwierdził, że garaż został przerobiony na małe, dobrze wyposażone laboratorium.

Malloy, który również przeszedł do garażu, zatrzymał się oszołomiony na progu.

Obydwaj mężczyźni podeszli do głównego stołu laboratoryjnego, zainstalowanego pod tylną ścianą. Malloy przyjrzał się wyposażeniu i zmarszczył czoło.

- George to pierwszorzędny laborant. Od dziesięcioleci pracował przy wirusach. Hodowanie zwykłych kultur jest o wiele mniej niebezpieczne niż próby rekonstrukcji wirusa z fragmentów DNA.

Dewar rozejrzał się po rozmaitych naczyniach laboratoryjnych i probówkach. z tyłu stołu stało kilka buteleczek z przejrzystym płynem oraz parę mniejszych, z cieczą o słomkowej barwie. Wyglądało to bardzo prozaicznie; nadałoby się na wyposażenie zestawu do chemii dla ambitnego dzieciaka.

- Gdzie jest wirus?

- Nie ma go tutaj - odparł Malloy. - W tych buteleczkach znajduje się sterylny bufor i pożywka dla kultur. Żadna z nich na pewno nie została zainfekowana wirusem, ale popatrz tutaj. - Pochyliwszy się, Dewar przyjrzał się dokładniej pełnemu czerwonego roztworu naczyniu, w którym pływały okruchy paru potłuczonych fiolek. - To środek odkażający - stwierdził Malloy. - Wrzucał tu stare fiolki po opróżnieniu ich z zawartości, ale gdzie są nowe kultury?

Dewar wyciągnął telefon i wybrał numer Barrona.

Malloy wszedł do domu, natomiast Dewar rozejrzał się po raz ostatni po garażu. Postarał się założyć kłódkę na urwane ucho jak najlepiej. Nie musiał się spieszyć - Malloy wciąż był w domu.

- Przepraszam - powiedział, kiedy wreszcie wyszedł. - Joyce nie potrafiła przypomnieć sobie numeru. Jest w nie najlepszym stanie. Musiała poszukać w papierach.

Dewar przekazał policji szczegółowy opis samochodu i wydał polecenie, by zawiadomiono go natychmiast po jego zlokalizowaniu. Pod żadnym warunkiem nie wolno było zatrzymywać wozu ani puszczać się w pościg za kierowcą. Dewar


powtórzył ten zakaz, by nie doszło do nieporozumień. Nie chciał, by spłoszony Ferguson popełnił jakieś głupstwo - nie można było do tego dopuścić, zważywszy na to, jaki bagaż wiózł ze sobą.

Dewar i Malloy zawrócili w stronę centrum. Nie bardzo wiedzieli, co mają robić do czasu ustalenia miejsca pobytu Fergusona lub podjęcia jakichś działań przez Irakijczyków. Adam niecierpliwił się coraz bardziej z każdą mijającą minutą. Zerknął na zegarek.

- Dlaczego policja tak się grzebie? - poskarżył się. - Na pewno już znaleźli samochód Fergusona.

Zadzwonił na komendę, by to sprawdzić, ale samochodu do tej pory nie zauważono.

Zadzwonił raz jeszcze na policję i polecił sprawdzić również wszystkie parkingi w mieście.

- To sprawa bezwzględnie najwyższej wagi!

Minęło kolejne pół godziny. Dewar i Malloy krążyli samochodem po śródmieściu, czekając na nowe informacje. Za dwadzieścia czwarta zadzwonił Barron.

Nie mógł sobie wyobrazić żadnego scenariusza zdarzeń, w którym Irakijczycy nie braliby udziału. Oparł łokieć na występie pod oknem i przyłożył dłoń grzbietem do czoła, pogrążając się w zadumie.

- Kawiarnia! Bookstop Cafe! Tam właśnie dojdzie do przekazania wirusa! To jedyne miejsce, gdzie obecność Irakijczyków nie wzbudza podejrzeń. Sami się o to postarali, przychodząc tam codziennie. Są stałymi gośćmi! Ferguson na pewno tam właśnie się z nimi spotka. Gazu!

Malloy przyspieszył. Dewar zadzwonił do Barrona.

Dewar jeszcze raz zadzwonił na policję i polecił, by poszukiwania samochodu Fergusona skoncentrować w okolicach Bookstop Cafć, jednak funkcjonariusze pod żadnych pozorem nie mogą pokazywać się przed kawiarnią.

Minęło dziesięć minut; wozu nadal nie odnaleziono. Dewar czuł, że pot występuje mu na czoło.

- Szybciej! Szybciej! - mamrotał ze zniecierpliwieniem.

Parkowali w tej chwili na Forest Road; kawiarnia była tuż za rogiem. Zniecierpliwienie zmusiło Adama do wyjścia z samochodu. Podszedł do końca ulicy i dostrzegł obserwującego kawiarnię Barrona. Zadzwonił do niego.

Dewar popatrzył jeszcze raz w stronę Barrona. Wywiadowca obserwował kawiarnię spod wejścia do jednego z budynków akademii medycznej naprzeciwko. Akademia! - wpadło do głowy Adamowi. Policja na pewno nie sprawdzała parkingu na jej dziedzińcu. Być może właśnie tam Ferguson zostawił swój samochód. Dewar przekazał to Barronowi.

Dewar postawił kołnierz, wetknął ręce w kieszenie i ruszył do skrzyżowania przy Teviot Place. Przebiegł przez ulicę i wybrał chwilę, gdy obok przejeżdżał autobus, by podbiec do wejścia gmachu akademii. Autobus uniemożliwił dostrzeżenie go z kawiarni. Adam rozejrzał się po zaparkowanych na dziedzińcu samochodach. Krążył wśród nich mężczyzna w uniformie, sprawdzający zatknięte za szyby przepustki. W przeciwległym kącie dziedzińca, najbliżej budynku, stał biały ford escort. Dewar nie mógł dojrzeć numeru, ale był pewien, że się zgadza. Pospieszył w tę stronę i stwierdził, że się nie mylił.

Powiadomił Barrona i policję o odnalezieniu wozu. Potrzebował pomocy, by jak najszybciej dostać się do wnętrza samochodu, ale nie chciał, by na dziedziniec zajechał rozpędzony radiowóz z wyjącą syreną i wysypującymi się z niego umundurowanymi funkcjonariuszami.


Barron powiedział, że podeśle jednego ze swoich ludzi. Wywiadowca był ubrany po cywilnemu, więc nie mógł wzbudzić podejrzeń. Prezentował się jeszcze bardziej pospolicie niż ford escort.

Włamanie się do wozu zajęło wywiadowcy kolejne trzydzieści sekund. Dewar przejrzał wnętrze, nie znalazł tam jednak niczego. Odblokował klapę bagażnika i obiegł samochód, by do niego zajrzeć. Była tam tylko mata, parę narzędzi i składane krzesełko.

Dewar kiwnął głową. Zadzwonił do Barrona i wyjaśnił, że niczego nie znalazł w samochodzie.

Dewar zadzwonił na policję, by odwołać zgłoszenie się na wezwanie, ale w tej samej chwili rozległo się narastające wycie syren radiowozów.

- Odwołajcie ich! - krzyknął do słuchawki, ale było już za późno.

Dwa policyjne wozy wpadły na Teviot Place; goście kawiarni na pewno zdawali sobie sprawę z ich przybycia. Siddiqui i Abbas ruszyli do wyjścia.

Barron rozkazał swoim ludziom zatrzymanie Arabów w kawiarni. Dewar wybiegł przed budynek akademii, pozostawiając poradzenie sobie z policją agentowi.

- Odbierzcie paczkę z wirusem! - wrzasnął do Barrona. - Dajcie sobie spokój z całą resztą, odbierzcie tylko paczkę!

Adam wpadł do kawiarni jako ostatni. Pobladły Ferguson siedział w kącie jak sparaliżowany. Jeden z ludzi Barrona wyszarpnął spod stolika pudło, które osłaniał własnym ciałem. Pozostali agenci mieli wyciągniętą broń. Siddiqui usiadł spokojnie na krześle, jak gdyby nic się nie stało. Abbas był wyraźnie bardziej zaniepokojony, ale on również zajął miejsce przy stoliku.

- Tego właśnie pan szukał? - zapytał Barron Dewara.

Agent odsunął się, pozwalając Adamowi zajrzeć do pudełka. Otworzywszy je, Dewar zobaczył w środku sześć buteleczek.

- Chyba tak - powiedział. Popatrzył na Fergusona i wypalił: - No co, mam rację? To wirus ospy?

Ferguson pokiwał głową z miną zbitego psa, po czym wlepił wzrok w podłogę. Dewar przysiadł przed Siddiquim i popatrzył mu w oczy.


-1 co, profesorze? A pan co ma nam do powiedzenia? Siddiqui spojrzał na niego z pogardą.

Dewar podniósł stojącą obok nogi krzesła Siddiquiego walizeczkę, położył ją na stole i otworzył.

- Protestuję... - zawołał Siddiqui, jednak Dewar zignorował jego sprzeciw. Uchylił wieko. W walizce było pełno angielskich banknotów.

- No proszę - powiedział. - O ile sobie przypominam, kawa ma tu rozsądną cenę. Chyba będzie się pan musiał wytłumaczyć.

Siddiqui zapanował nad nerwami, ale Abbas nie wytrzymał. Zerwał się z krzesła, przeskoczył kontuar, chwycił nóż i przycisnął go do gardła młodej kobiecie - właścicielce kawiarni, która przyglądała się z oszołomieniem rozwojowi wypadków.

Siddiqui wyrzucił z siebie po arabsku coś, co nie brzmiało zbyt pochlebnie, lecz Abbas najwyraźniej postanowił za wszelką cenę odzyskać wolność.

- Zamknij się! - warknął profesor, po raz pierwszy tracąc opanowanie. Dewar starał się złowić spojrzenie właścicielki kawiarni. Impas pomiędzy

Barronem i Abbasem trwał nadal. Adamowi wreszcie się udało; chciał zwrócić uwagę kobiety na stojące przed nią na kontuarze dzbanki z parującą kawą. Właścicielka miała właśnie roznieść je gościom, gdy rozpętało się piekło. Dewar wyczuł, że zrozumiała, o co mu chodziło.

- Rzućcie broń! - powtórzył coraz bardziej zdesperowany Abbas.


-Nie da rady - odparł Barron.

Dewar skinął głową. Dziewczyna chwyciła jeden z dzbanków i chlusnęła zawartością Abbasowi w twarz. Irakijczyk ryknął z bólu, gdy gorący płyn zalał mu oczy, i upuścił nóż. Adam przeskoczył przez kontuar i powalił Abbasa na podłogę. Dwóch ludzi Barrona przejęło po chwili od niego pilnowanie Irakijczyka.

- Nic się pani nie stało? - zapytał Dewar kobietę, która przyciskała obydwie dłonie do twarzy.

Skinęła głową.

Barron i jego ludzie wyprowadzili Irakijczyków do podstawionych już samochodów. Dewar przestawił pudełko ze stolika na kontuar i wyjął z niego po kolei buteleczki.

- Zabierze go pan ze sobą? - zapytał Barron z dłonią na klamce.

Dewar skinął głową. Malloy wcisnął się do środka, nim drzwi się zamknęły.

Laborant wyglądał, jak gdyby w ciągu ostatniej półgodziny postarzał się o dwadzieścia lat. Barki mu obwisły; przypominał skazańca szykującego się do drogi pod szubienicę.

Dewar popatrzył na niego, czekając na wyjaśnienia.

- Potrzebowałem ich! - odparł Ferguson, odzyskując nieco energii. - Sukinsyny wysłali mnie na zieloną trawkę po trzydziestu latach pracy, z emeryturą, która nie wystarcza do zapłacenia cholernego rachunku za gaz! Joyce ma raka. Kto zajmie się Malcolmem, gdy nas zabraknie? Potrzebuje stałej opieki, a to kosztuje mnóstwo pieniędzy. Pieniędzy, których nie miałem!

Ani Dewarowi, ani Malloyowi nie przychodziła do głowy żadna odpowiedź.

- Chodźmy - powiedział wreszcie Adam.

Dewar prowadził; Malloy siedział z Fergusonem z tyłu. Gdy zaczynali zjeżdżać z Kopca po drodze do komendy policji, Ferguson powiedział błagalnie:

- Pozwólcie mi zobaczyć Joyce i Malcolma ostatni raz. Dajcie mi tylko parę minut, a obiecuję, że pojadę z wami bez oporu i będę w pełni współpracował.

Dewar zastanowił się chwilę.

Pojechali w milczeniu na Baberton. Dewar zaparkował przed domem Fergu-sona. Dostrzegł wyglądającą przez okno Joyce; wyglądała na kruchą i skurczoną.

Adam i Malloy zostali w samochodzie. Ferguson objął Joyce na progu i zniknął w środku. Minęło pięć minut, lecz nie pojawił się ponownie.

- Dajmy mu jeszcze parę chwil - powiedział Dewar. Gdy minęło dziesięć minut, stwierdził: - Trudno, idziemy po niego.

Zadzwonił do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zadzwonił ponownie, również bez skutku.

Obydwaj mężczyźni okrążyli dom. Spodziewali się zastać uchylone drzwi, były jednak zamknięte. Dewar wzruszył ramionami i naparł na nie ramieniem. Ustąpiły po drugim pchnięciu.

Ferguson, Joyce i Malcolm leżeli na podłodze w saloniku. Nie żyli. Telewizor grał nadal. W powietrzu czuć było woń chemikaliów.

Dziesięć dni później

- Powiedz mi, że to naprawdę koniec - rzekła Karen, gdy razem z Dewarem jechali na południe, do Londynu.


łan Grant szybko wracał do zdrowia. Epidemia w Edynburgu została opanowana. Ludność w coraz szerszym promieniu wokół miasta szczepiono, by uniemożliwić, a przynajmniej utrudnić rozprzestrzenianie się wirusa. Przy odrobinie szczęścia ospa powinna ponownie zniknąć z oblicza Ziemi.

Kiedy Dewar skończył składać sprawozdanie z wydarzeń w Edynburgu, zapanowała cisza. W sali znajdowało się około trzydziestu osób. W pierwszym rzędzie obok Macmillana siedzieli ministrowie spraw wewnętrznych i obrony.

~ Kilkaset, sir - padła odpowiedź z głębi sali.

Zapadła chwila ciszy. Minister spraw wewnętrznych zwrócił się w stronę Dewara.

~ Czy można założyć, że w wielu z nich znajdują się zapomniane zapasy wirusów i bakterii?

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zmowa

więcej podobnych podstron