KEN McCLURE SIEĆ INTRYG


KEN McCLURE

SIEĆ INTRYG

Przekład:

Marek Mastalerz

„KB”

Och, jakąż to sieć zawiłą tkamy, kiedy w oszustwie się wprawiamy!

Walter Scott „Marmion”

Prolog

John Palmer wszedł do salonu i dołożył kolejną kłodę do kominka. Upewnił się, że ogień nie zgaśnie, i spojrzał na żonę, która siedziała z córeczką na kolanach.

- Wiesz, Lucy, zawsze o tym marzyłem - powiedział. - Ty, ja i nasze dziecko w naszym własnym domu. - W gruncie rzeczy masz miękkie serce - uśmiechnęła się Lucy. - Ale sam wiesz, że nie będzie łatwo.

John ukląkł przed nimi i delikatnie pogładził policzek niemowlęcia.

- To nasza córka - stwierdził. - Nic więcej się nie liczy. Poradzimy sobie ze wszystkimi problemami, jakie się pojawią.

- Na pewno - zgodziła się żona.

John połaskotał dziecko po brzuchu. Niemowlę zagruchało radośnie.

- Widzisz? Ona też to wie - powiedział z czułością.

- Pachniesz trocinami - rzekła Lucy, wąchając włosy męża.

- Nic dziwnego, przecież rąbałem drewno - odparł John z uśmiechem.

- Lubię ten zapach. Jest taki męski - zapewniła go. - Czy wciąż pada?

- Trochę prószy, ale to na pewno ostatni śnieg tej zimy.

Podszedł do okna, oparł ręce na parapecie i wyjrzał na ogród.

- W prognozie pogody mówili, że pod koniec tygodnia się ociepli - powiedziała Lucy.

- Skoro ma być odwilż, powinienem jeszcze dzisiaj ulepić Anne-Marie bałwana - rzekł John z namysłem.

- Bałwana?! - zawołała Lucy, tłumiąc śmiech. - Daj spokój, ona ma dopiero trzy miesiące.

- Nieważne. Zabierzemy małą do ogrodu i pokażemy jej bałwana. Na pewno doceni artystyczny kunszt swojego tatusia. - John był pełen entuzjazmu. - Wiesz co? Poszukaj jakichś ubrań dla bałwana, a ja zacznę go lepić. Jeśli się postarasz, pozwolę ci wybrać dla niego imię. No, ruszamy!

- Dobrze. - Lucy wiedziała, że gdy mąż zapalił się do jakiegoś pomysłu, wszelkie argumenty stawały się nieskuteczne. - Położę Anne-Marie, niech się prześpi. Potem poszukam w szafach. Pewnie coś znajdę.

- Potrzebna będzie też marchewka na nos, guziki na oczy i...

- Nie wszystko naraz! - zaprotestowała Lucy.

- No, bierzmy się do roboty, raz dwa!

- Najpierw twoja córeczka utnie sobie słodką drzemkę. - Wzięła Anne-Marie na ręce i wstała. - Postaraj się za bardzo nie hałasować.

- Może powinienem go ulepić w ogrodzie przed domem? - zasugerował John.

- Świetny pomysł.

- Bądź na dworze najpóźniej za dziesięć minut.

- Nie spieszyłaś się - powiedział John, gdy po pół godzinie Lucy wreszcie przyszła do ogrodu. Niosła kosz pełen ubrań. - Prawie skończyłem. Co cię zatrzymało?

- Zdumiewające, co człowiek znajduje, gdy zaczyna opróżniać szafy - odparła Lucy. Zostawiła drzwi uchylone, żeby móc słyszeć głos dziecka. Znalazłam rzeczy, których nie widziałam od lat i o których całkiem zapomniałam. Tę niebieską sukienkę miałam na ślubie twojej siostry, pamiętasz? To sandały, które kupiłam w Grecji. Na tę bluzkę upadło mi spaghetti i potem nie mogłam wywabić plam. Wygrzebałam mnóstwo rzeczy, także twoich. Pokażę ci później.

- Dobrze. No, gotowy. Możesz teraz go ubrać, jeśli chcesz.

- Pewnie, z przyjemnością - odrzekła Lucy. Zrobiła bałwanowi oczy z guzików i nos z marchewki. Sięgnęła po pasek czerwonego materiału, mający służyć za usta, i nadała mu kształt półksiężyca. - Niech ma szeroki uśmiech - stwierdziła. Starą czapkę naciągnęła na szeroką głowę bałwana, a na ramionach udrapowała żółtą pelerynę. Bałwan prezentował się nader okazale.

- Przystojniak, prawda? - Lucy cofnęła się, by podziwiać swoje dzieło.

- Fantastyczny! - zawołał John, obejmując żonę. - Czuję się, jakbym znowu był dzieckiem. Nie mogę się doczekać wycieczek do zoo i pikników na plaży. Zbudujemy Anne-Marie domek w ogrodzie. Będzie mogła trzymać w nim lalki. Może kupimy jej psa, gdy będzie starsza.

- Opanuj się, jest jeszcze malutka - uśmiechnęła się Lucy.

- Zobaczysz, będzie wspaniale - odparł John.

Lucy wciąż się uśmiechała, ale w jej oczach pojawił się cień smutku.

- Właśnie sobie przypomniałam, że mam gdzieś czerwony szal - powiedziała. - Chyba w szafce w holu. Przyniosę go. Pobiegła do domu i po paru chwilach wróciła ze szkarłatnym wełnianym szalem. Zawiązała go na szyi bałwana.

- Jak go nazwiesz? - spytał John.

- Kapitan Mainwaring - odpowiedziała Lucy i roześmiała się.

- Idealnie! - On też zauważył podobieństwo śniegowego człowieka do pompatycznej postaci z serialu Dads Army. - Wobec tego mamy Kapitana Mainwaringa. Czy możemy już obudzić Anne-Marie?

- Najpierw napijmy się herbaty - odparła Lucy. - Mała powinna jeszcze pospać, bo cały dzień była niespokojna. Chodź, wstawię wodę.

Weszli do domu. Buty zostawili na rozpostartej przy drzwiach gazecie, by ściekła z nich woda. Kilka minut później herbata była gotowa. Pili ją, jedli biszkopty i grzali ręce nad piecem.

- Dają dziś coś dobrego w telewizji? - spytał John sennym głosem.

- Nie patrzyłam, - Niech pomyślę. Zdaje się, że o ósmej jest jakiś film, ale to dla mnie za wcześnie. Muszę sprawdzić trochę prac. I tak za długo się obijałem, lepiąc Kapitana Mainwaringa.

- Co to za prace? - spytała Lucy:

- Przemyślenia trzeciej c na temat biologicznych podstaw życia. Jeśli chodzi o lotność intelektualną, Kapitan Mainwaring mógłby się uplasować w środku tej ferajny.

- Nie mówisz poważnie.

- Może i nie, ale te dzieciaki czasami doprowadzają mnie do rozpaczy - powiedział John. - Chyba można już obudzić małą. Przedstawimy jej Kapitana.

- Dobrze - odparła Lucy. - Ale muszę ją ciepło ubrać. Nie chcemy, żeby się przeziębiła, prawda?

Wyszła z pokoju, a John zaczął zmywać naczynia. Nagle usłyszał przeraźliwy krzyk żony. Upuścił filiżankę, która roztrzaskała się na drobne kawałki, i pobiegł do pokoju dziecinnego. Lucy wyglądała przez otwarte okno. Zasłony z postaciami z kreskówek Disneya powiewały lekko w lodowatym przeciągu.

- Ona znikła! - wykrztusiła przez ściśnięte gardło.

- Ale jak?! - spytał łamiącym się głosem. - W jaki sposób?

- Ktoś ją porwał!

- O Boże!

John spojrzał na puste łóżeczko. Pościel była rozgrzebana, boczna ochronna siatka - opuszczona. Bez chwili namysłu wybiegł z pokoju i popędził do drzwi domu. Nie założył nawet butów, od razu wypadł do ogrodu. Miał nadzieję, że dostrzeże odciski stóp na śniegu. Ale nie zobaczył żadnego śladu.

- Policja! Musimy wezwać policję! - krzyknął. Lucy wciąż stała przy oknie i wpatrywała się w dal. John wbiegł do domu, chwycił za słuchawkę aparatu w holu i zgrabiałymi palcami wystukał 999.

- Policja? Przyjedźcie natychmiast! Ktoś porwał nasze dziecko!

* * *

Doktor Tom Gordon patrzył ze szczytu wzgórza na Felinbach, niewielką nadmorską wioskę w północnej Walii, która od dwóch lat była jego domem. Za cieśniną Menai słońce zniżało się nad wyspą Anglesey. Niebo było bezchmurne, stalowoszare. Zwiastowało to kolejną mroźną noc. Choć zbliżała się połowa marca, wiosna jeszcze nie nadeszła. Tom miał już dość manewrowania land-roverem po oblodzonych drogach i ośnieżonych górskich szczytach. Nagłe opady śniegu na przełęczy Llanberis sprawiły, że tego dnia musiał nadkładać sporo drogi podczas wizyt domowych. Poświęcił na nie więcej czasu, niż się spodziewał, ale zdołał dotrzeć do wszystkich pacjentów i powinien zdążyć na wieczorne wizyty.

Gdyby nawet się spóźnił, doktor Julie Rees go zastąpi. Pochodziła z tych stron i wiedziała, jak trudna jest jazda w zimie po lokalnych drogach. W razie potrzeby poradzi sobie sama. Słońce było już bardzo nisko;jego blask odbijał się w spokojnym morzu. Łagodna pomarańczowa poświata spowijała leżącą w dole wioskę. Felinbach liczyło około tysiąca pięciuset mieszkańców. Domy schodziły wzdłuż stromego zbocza aż do portu.

Przy Main Street znajdowało się sześć sklepów i dwa puby, trzeci pub zagnieździł się przy falochronie; obok warsztatów szkutniczych. Po obu stronach ulicy były przystanki autobusowe; można stąd było pojechać do Caernafon lub do Bangor.

W wiosce znajdowała się szkoła podstawowa, dwa kościoły i kaplica; wszystkie zbudowano w czasach wiktoriańskich. Na sepiowej fotografii Felinbach z 1898 roku, wystawionej w oknie poczty, Main Street wyglądała niemal identycznie jak obecnie; brakowało tylko latarni. Ale okolice portu zmieniły się ostatnio nie do poznania - zbudowano nowoczesną przystań jachtową, mogącą pomieścić eleganckie jachty bogatych gości. Tam, gdzie kiedyś napełniano ładownie obskurnych barek łupkiem z walijskich kamieniołomów, teraz zatrzymywały się katamarany o wyszukanych nazwach. Ich właściciele korzystali z gościnności miejscowego jachtklubu.

Obok samochodu Toma zatrzymała się biała furgonetka z piekarni. Rumiany krępy mężczyzna opuścił okno.

- Wszystko w porządku, panie doktorze? - spytał.

- Tak, Glyn - odpowiedział Gordon. - Stanąłem na chwilę, bo chciałem nacieszyć oczy widokiem.

- Musiałby pan długo szukać, żeby znaleźć ładniejszy - rzekł Glyn Morris, miejscowy piekarz.

- Poza Szkocją, oczywiście - powiedział Gordon.

- Och, zupełnie zapomniałem, że jest pan Szkotem! - zawołał Morris. - Mieszka pan u nas tak długo.

- Dwa i pół roku - odparł młody lekarz.

- Nie jest tu najgorzej, prawda? - odpowiedział Tom i wrzucił bieg. - Do zobaczenia, panie doktorze - pożegnał się piekarz.

Gordon włączył silnik. W duchu zgodził się z oceną Morrisa. Gdyby w Felinbach było mu źle, nie zostałby tu tak długo. Czy jednak była to cała prawda? Ludzie często sądzą, że dokonują niezależnych wyborów, ale nierzadko się mylą. Może im się wydawać, że nie poddają się biernie biegowi zdarzeń, a jednak postępują tak, jak nakazuje rząd, rodzina, społeczeństwo czy nawet kościół.

Tom przyjechał z Edynburga do Felinbach po bolesnym rozwodzie. Ogłoszenie o czasowo wolnej posadzie lekarza ogólnego znalazł w „British Medical Journal”. Pragnął oderwać się od dotychczasowego życia. Chciał ocenić sprawy z dystansu, zanim podejmie jakiekolwiek decyzje o przyszłości. Wyjazd do północnej Walii wydawał się idealnym rozwiązaniem. To, że wciąż tu mieszkał, wynikało z kilku przyczyn. Pracował w Felinbach zaledwie cztery miesiące, gdy doktor Glyn Williams, właściciel praktyki, który dał mu posadę, nagle zmarł.

Praktykę przejęła Julie Rees, jego zamężna córka. Zaskoczyła Toma propozycją pełnoprawnego partnerstwa, jeśli zgodzi się zostać. On z kolei zaskoczył ją tym, że przyjął ofertę niemal bez namysłu. Lubił Julie i czuł, że ich współpraca będzie się dobrze układać. Tak też się stało.

Gordonowi podobała się również wioska i jej okolice. Pokochał góry Snowdonii tak samo, jak kochał szkockie góry Cairngorms i Cuillins. Północna Walia pod wieloma względami przypominała Szkocję, brakowało tylko wielkich połaci dziewiczych wrzosowisk; dzięki temu jednak wszędzie łatwiej było się dostać.

Tom zdawał sobie sprawę, że powinien wreszcie pomyśleć o swojej przyszłości. Ale życie z dnia na dzień było w gruncie rzeczy wygodne. Wiedział też, że po tak długiej przerwie trudno byłoby mu wrócić do pracy w szpitalu. Właściwie pogodził się z tym, że pozostanie lekarzem ogólnym. Taka praca mu odpowiadała i dawała satysfakcję. Nie był obecnie z nikim związany, przede wszystkim dlatego, że nie miał na to ochoty. Miał za sobą kilka niezobowiązujących związków z kobietami z okolicy i liczył na kolejne w przyszłości, ale unikał głębszego zaangażowania. Po jednym nieudanym małżeństwie wolał nie ryzykować. Poza tym miał dopiero trzydzieści dwa lata; nie musiał się jeszcze w nic pakować na łeb na szyję.

Doktor Tom Gordon był przystojnym mężczyzną, wysokim i dobrze zbudowanym. Podobał się kobietom i to one szukały jego towarzystwa. Oczywiście, w małej społeczności wiązało się to z ryzykiem, bo każda kobieta, którą spotkał, mogła zostać jego pacjentką. Był tego stale świadom i starał się tego wystrzegać. Ośrodek zdrowia w Felinbach znajdował się przy małej uliczce na północ od Main Street, na wzgórzu, schodzącym ku przystani jachtowej.

Obok stała kaplica metodystów. Nad drzwiami wisiała tabliczka z napisem „Ośrodek Zdrowia”, choć wszyscy starzy mieszkańcy wciąż nazywali przychodnię izbą chorych. Tak jak pozostałe okoliczne budynki, wzniesiono go w czasach wiktoriańskich. W latach sześćdziesiątych z tyłu dostawiono betonową przybudówkę.

Tom zaparkował land-rovera obok vauxhalla frontery Julie i wszedł do środka. Otoczyło go przyjemne ciepło. Julie włączyła piecyk gazowy, wspomagający centralne ogrzewanie, które dawało więcej hałasu niż ciepła. Gordon zorientował się, że koleżanka ma pacjenta, więc nie zawiadomił jej, że już wrócił. Rozejrzał się po poczekalni. Siedziało w niej około ośmiu osób, pogrążonych w lekturze rozmaitych wiekowych magazynów. Uśmiechnął się, powiedział „dobry wieczór”, po czym przeszedł do swojego gabinetu w przybudówce.

Zdjął płaszcz, usiadł za biurkiem, rzucił okiem na karty pacjentów i nacisnął guzik, by przywołać pierwszego z nich. Do gabinetu weszła niska kobiecina w czerni. Siadając, uśmiechnęła się niepewnie. Zmarszczki na jej twarzy świadczyły, że ma za sobą ciężkie przejścia.

- Pani Lloyd, prawda? - zapytał Tom. - W czym mogę pani pomóc?

- Nie mogę spać, panie doktorze. Czy mógłby mi pan coś na to przepisać?

- Oczywiście - odparł Tom, po czym nachylił się nad biurkiem i zapytał: - Domyśla się pani, dlaczego nie może spać?

- Pewnie dlatego, że mam za dużo na głowie - odpowiedziała kobieta.

- Minął już chyba rok od śmierci Owena? - Gordon przypomniał sobie, że mąż pacjentki zmarł na raka.

- Trzeciego, w zeszłym miesiącu - przytaknęła pani Lloyd.

- A często widuje się pani z synami?

- Ciężko im do mnie przyjeżdżać. Mają pracę i rodziny, a poza tym ze Swansea jest bardzo daleko. Tom pokiwał głową w milczeniu. Chciał, żeby kobieta mówiła dalej. Ona jednak zaczęła płakać. Gordon wstał, obszedł biurko i położył jej rękę na ramieniu.

- No, już dobrze - powiedział pocieszającym tonem. - Może mi pani o tym opowie? Czym naprawdę się pani martwi?

- Głupstwem, panie doktorze - wykrztusiła przez łzy. - Sama to rozumiem, ale nie potrafię sobie z tym poradzić.

- To znaczy?

- Chodzi o Silvera. Zdechł miesiąc temu. Nie potrafię przestać o nim myśleć. Wiem, że to tylko kot, ale...

- To wcale nie głupstwo - rzekł łagodnie Tom. - Był pani ulubieńcem. Kochała go pani. Nie ma się czego wstydzić.

Wdowa szlochała nadal, ramiona jej drżały. Tom wrócił na swoje miejsce i sięgnął po bloczek recept.

- Przepiszę pani coś, co pomoże w zaśnięciu, ale tylko na kilka nocy. Chciałbym, żeby później zastanowiła się pani nad czymś. Kobieta siąknęła nosem i schowała chusteczkę do kieszeni.

- Nad czym, panie doktorze?

- Silver już pani nie potrzebuje - powiedział Tom. - Jego czas minął; odszedł. Nie potrzebuje już pani opieki i miłości, ale wielu kotom w okolicy tego brakuje. Uważam, że powinna pani przynajmniej się zastanowić, czy nie wziąć sobie drugiego.

- Chyba nie mogłabym... nie po moim starym Silverze.

- Nie musi się pani z tym spieszyć. I niech pani tego nie traktuje jako próbę zastąpienia Silvera. Byłby to przecież zupełnie inny kot, o odmiennej osobowości. Niech pani mi obieca, że się nad tym zastanowi.

Pani Lloyd zdobyła się na blady uśmiech i obiecała, że pomyśli nad sugestią lekarza. Tom odprowadził ją do drzwi i wezwał kolejnego pacjenta. Był to emerytowany górnik z przewlekłym zapaleniem oskrzeli; zgłosił się po odnowienie recepty na antybiotyk. Po nim Gordon przyjął kobietę w średnim wieku, która chciała dowiedzieć się czegoś o hormonalnej terapii zastępczej; jej siostra w Bangor zaklinała się, że ta forma leczenia potrafi zdziałać cuda.

Staruszek z tłuszczakiem na łokciu potrzebował zapewnienia, że nie jest to nic poważnego. Młody mężczyzna, skarżący się na nawracające bóle w jamie brzusznej, otrzymał recepty na leki i skierowanie do szpitala w Caernarfon na dalsze badania.

Tom myślał, że załatwił już wszystkich pacjentów, gdy do gabinetu wszedł krępy młody mężczyzna z krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami.

- Doktor Gordon? - zapytał. - Detektyw sierżant Walters z Policji Północnej Walii. Muszę z panem porozmawiać. Tom poprosił policjanta, by usiadł.

- W czym mogę pomóc, sierżancie?

- Czy jest pan lekarzem Johna i Lucy Palmerów?

- Tak - potwierdził Gordon. W jego głosie pojawiła się nuta niepokoju. - A także bliskim przyjacielem. Co się stało?

- Chodzi o ich córkę, doktorze. Zaginęła.

- Anne-Marie zaginęła?! - zawołał Tom. - Jak to możliwe? Przecież ma dopiero trzy miesiące.

- Wygląda na to, że ją porwano.

- Porwano?! Na miłość boską, kto chciałby porywać dziecko Palmerów?

- Właśnie to staramy się ustalić, panie doktorze. Pieniądze rzadko są motywem w takich przypadkach, więc chociaż nie wykluczamy tej ewentualności, nie spodziewamy się żądania okupu. Ciekawi nas raczej, czy pan albo któryś z pana kolegów nie zna jakiejś kobiety z okolicy, która niedawno straciła dziecko... albo ma jakieś zaburzenia, pod wpływem których mogła odebrać niemowlę komuś innemu.

- Rozumiem - Tom uznał, że rzeczywiście jest to bardziej prawdopodobna hipoteza. Zastanowił się przez chwilę. - Nikt nie przychodzi mi do głowy, ale zapytam Julie, gdy skończy wieczorne wizyty. Powinna być wolna lada chwila. Kiedy znikła Anne-Marie?

- Dzisiaj po południu.

- Za dnia? Co robili John i Lucy?

- O ile mi wiadomo, lepili bałwana. Pani Palmer ułożyła córeczkę do popołudniowej drzemki. Kiedy poszła ją obudzić, okazało się, że okno w sypialni jest otwarte, a dziecka nie ma.

- Niewiarygodne! Mój Boże, muszą odchodzić od zmysłów z rozpaczy - Gordonowi wciąż trudno było uwierzyć w informacje policjanta. - Powinienem tam pojechać. Może zdołam im jakoś pomóc.

- Panią Palmer zajęła się jedna z policjantek. Ma pan jednak rację, Palmerowie są kompletnie wytrąceni z równowagi. Ta dziewczynka to ich jedyne dziecko, prawda?

Tom przytaknął.

- Macie jakieś poszlaki? - spytał.

- Szczerze mówiąc, nie, panie doktorze. Nadinspektor Davies przesłuchał państwa Palmerów, szukając możliwych motywów. Po wykluczeniu porwania dla pieniędzy i osobistych uraz niewiele zostaje. Obawiam się, że przyjdzie nam szukać kogoś niespełna rozumu. Rozległo się pukanie i Julie Rees wetknęła głowę do środka.

- Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś jest u ciebie - powiedziała.

- Wejdź, Julie. Czekaliśmy na ciebie - odparł Tom. - To sierżant Walters z Policji Północnej Walii. Zaginęło dziecko Palmerów. Wygląda na to, że zostało uprowadzone. Julie Rees, atrakcyjna kobieta po czterdziestce, ubrana w ciemnozielony sweter i spódnicę tego samego koloru była przerażona.

- Mój Boże, jak to się stało?!

Walters opowiedział, co się stało.

- Policja sądzi, że porwała ją jakaś niedoszła matka z zaburzeniami psychicznymi - dodał Tom. - Co o tym sądzisz? Znamy kogoś takiego?

Julie zastanawiała się przez dłuższą chwilę.

- Przychodzą mi do głowy dwie kobiety z tego rejonu, które ostatnio poroniły - powiedziała wreszcie. - Zmarło też nagle jedno niemowlę. Ale naprawdę nie sądzę, by którakolwiek z nich dopuściła się czegoś podobnego. Oczywiście wszystkie są zrozpaczone, zwłaszcza pani Griffiths - ta, której dziecko nagle zmarło - ale nie ma to nic wspólnego z zaburzeniami psychicznymi. Poza tym wszystkie trzy kobiety mają wspierających je mężów i ustabilizowaną sytuację rodzinną. Dlaczego porwano dziecko Palmerów? To bez sensu.

- No właśnie - powiedział Gordon.

- A dlaczego nie dziecko Palmerów? - Walters zastanawiał się, czy nie umykają mu jakieś niuanse rozmowy lekarzy. Julie i Tom popatrzyli po sobie.

- Nie wie pan? - spytał Gordon.

- O czym?

- Anne-Marie Palmer jest obciążona poważnym kalectwem.

Walters gwizdnął cicho.

- Nie wiedziałem - stwierdził. - Rodzice o tym nie wspomnieli.

- Jest bardzo kochanym dzieckiem. - Gordon wziął w obronę Palmerów, bo nie spodobał mu się ton policjanta.

- Oczywiście, proszę pana - zapewnił Walters i zwrócił się do Julie: - Czy mogłaby pani zapisać nazwiska i adresy kobiet, o których pani wspominała?

- Tak, ale naprawdę sądzę, że stracicie tylko czas na ich sprawdzanie - wzruszyła ramionami Julie.

- To tylko rutynowa kontrola, pani doktor. Od czegoś musimy zacząć. Nadinspektor Davies nazywa to stawianiem kropek nad „i”. Musimy wykonać wszystkie rutynowe czynności, żeby nikt nie mógł nam zarzucić, iż coś zaniedbaliśmy. Myślę, że tak samo jest w państwa pracy. Przeprowadzacie całą masę badań u pacjentów, zastanawiając się równocześnie, co im naprawdę jest.

Tom skwitował argument policjanta skinieniem głowy.

- Może porywacz - czy był to mężczyzna, czy kobieta - nie wiedział o kalectwie Anne-Marie? - zasugerowała Julie.

- To możliwe - przyznał Walters. - Ale dziecko zabrano z domu. Nie uprowadzono go ze żłobka, nie wyciągnięto z wózka w supermarkecie czy na targu.

Tomowi trudno było uwierzyć, że ktoś chciał porwać właśnie córeczkę Palmerów.

- Palmerowie przez wiele lat starali się o dziecko - powiedział.

- Chcieli je mieć, chociaż mieli na to bardzo małe szanse.

- Małe szanse?

- Pani Palmer nie mogła zajść w ciążę w zwykły sposób - wyjaśnił Tom, ignorując ostrzegawcze spojrzenie Julie. Tajemnica lekarska była istotna, ważniejszy był jednak zdrowy rozsądek. - Szczegóły są nieistotne, sierżancie - kontynuował, starając się tym stwierdzeniem ułagodzić koleżankę. - Pani Palmer i jej mąż korzystali przez kilka lat ze specjalistycznej pomocy w różnych ośrodkach. Spotykały ich kolejne niepowodzenia, ale ciągle próbowali. Ich dziecko zostało wreszcie poczęte dzięki sztucznemu zapłodnieniu. Przeprowadził je zespół profesora Carwyna Thomasa ze szpitala w Caernarfon.

- To znana klinika - przyznał Walters.

- I słusznie. Pomogła większej liczbie bezdzietnych par niż jakikolwiek inny ośrodek w kraju - z wyjątkiem centrum Roberta Winstona.

- Rozumiem, doktorze.

- Chodzi o to, że jeśli ktoś zadaje sobie tyle trudu, by mieć dzieci, to naprawdę ich pragnie - dokończył. Tom.

- Ale musiało to być dla nich straszne rozczarowanie, gdy okazało się, że dziecko przyszło na świat z wadami - powiedział Walters.

- Rzeczywiście - przyznał spokojnie Tom.

- Jak Palmerowie to znieśli? - zapytał sierżant.

Tom zasępił się, bo zrozumiał, dokąd prowadzi ten ciąg pytań.

- Nie najlepiej - odparł. Walters milczał, najwyraźniej czekając na dalsze wyjaśnienia. - Kalectwo dziecka było dla nich ogromnym wstrząsem - dodał Gordon.

- Nie zostali ostrzeżeni? - spytał policjant.

- Niestety, w badaniach prenatalnych nie wykryto nieprawidłowości potrząsnął głową Tom.

- A jakie to wady, doktorze?

- Kości nóg Anne-Marie nie rozwinęły się prawidłowo. Ściślej mówiąc, nie rozwinęły się w ogóle. - Walters skrzywił się. - Potrzebna była interwencja chirurgiczna, by uratować jej życie.

- Interwencja, doktorze?

- Trzeba było amputować jej nogi.

- Rozumiem - powiedział policjant po chwili milczenia. - Rodzice musieli to strasznie przeżyć., - Lucy nie była w stanie zaakceptować dziecka, gdy pierwszy raz je zobaczyła. Ale wziąwszy pod uwagę okoliczności, uważam to za naturalną reakcję.

- A pan Palmer?

- Johnowi też było ciężko, lecz tego nie okazywał. Przez cały czas był podporą dla żony. - Walters pokiwał głową, a Tom dodał z naciskiem: - Zapewniam pana, że ten problem nie trwał długo. Oboje dość szybko pogodzili się z sytuacją i kochają teraz dziecko równie mocno jak najlepsi znani mi rodzice.

- Rozumiem, doktorze. Cóż, dziękuję państwu za pomoc.

Powinienem już zameldować się nadinspektorowi. Na pewno jest ciekaw, gdzie byłem.

I czego się pan dowiedział, pomyślał Tom. Wciąż gnębił go niepokój.

- No i co o tym sądzisz? - zapytała Julie po wyjściu sierżanta.

- Dokładnie to, co mu powiedziałem - odparł Gordon, nieco zirytowany pytaniem. - Wiem, że Palmerowie kochają swoje dziecko. Skoro twierdzą, że Anne-Marie została porwana, tak właśnie było. A ty? Co myślisz?

- Nie znam ich zbyt dobrze - odparła ostrożnie Julie. - Leczył ich mój ojciec, a potem zostali twoimi pacjentami. Wydaje mi się jednak dziwne, że ktoś tak po prostu zabrał dziecko z ich domu...

- Lepiej tam pojadę - powiedział Tom, nie chcąc przedłużać tej rozmowy. Palmerowie mieszkali w komfortowym, nowoczesnym domu na skraju wioski. Niewielkie osiedle wzniesiono na wzgórzu, w pobliżu drogi do Caernarfon. Śnieg na głównej drodze zaczynał już topnieć, ale boczna, wiodąca do osiedla, była bardzo śliska. Tom był zadowolony, że land-rover ma napęd na cztery koła. Zaparkował przed domem Palmerów, za dwoma radiowozami.

Gdy ruszył ścieżką w stronę domu, drzwi frontowe otworzyły się i pojawiło się w nich dwóch mężczyzn. Jednym był Walters, który przedstawił Gordonowi drugiego - nadinspektora Daviesa.

- Cóż, doktorze, sądzę, że pani Palmer przydałaby się pomoc medyczna - powiedział nadinspektor policji. - Jest załamana.

Tom miał wrażenie, że Davies powiedział to, by ocenić jego reakcję. Popatrzył policjantowi prosto w oczy i pomyślał, że należy on do doskonale znanego mu typu: władczy, ze skłonnością do pomiatania innymi, uważający się za bystrzejszego, niż jest w istocie, czemu tylko sprzyjała wynikająca ze stanowiska władza.

- Nic dziwnego - odparł zwięźle. - Czy macie już jakieś tropy, nadinspektorze?

- Sprawdzamy właśnie kobiety, o których pańska koleżanka powiedziała sierżantowi. Ale zważywszy na jej opinię, nie wiążemy z tym wielkich nadziei. Zbieramy również informacje w okolicznych szpitalach, czy w ciągu ostatnich tygodni trafiały tam ewentualne kandydatki na porywaczki dzieci.

Poza tym niewiele możemy zrobić. Przynajmniej na razie. Może pan ma jakieś pomysły, doktorze?

- Żadnych - pokręcił głową Gordon. - Obawiam się jednak... - zawiesił głos.

- Tak, doktorze?

- Najbardziej obawiam się, iż Anne-Marie porwał ktoś naprawdę nienormalny.

- To znaczy prawdziwy świr - mruknął Davies. - Psychol, a nie jakaś kobiecina, która chciała mieć nową lalkę do ubierania. Zajmowałaby się dzieckiem, aż znaleźlibyśmy je żywe i zdrowe, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, prawda?

- Tak - przyznał niechętnie Gordon. - Myślałem o prawdziwym świrze.

- Niech Bóg nas od tego chroni. Takich ludzi wyjątkowo trudno wytropić, bo w ich myśleniu nie ma ładu ni składu. Motywu zwykle brak albo jest tak zawiły, że wymyka się normalnemu rozumieniu - powiedział Davies. - Na szczęście mniej takich ludzi chodzi po świecie, niż wmawiają nam gazety, doktorze. Jest spora szansa, że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze świrem.

- W takim razie mam nadzieję, że szybko odnajdziecie Anne-Marie - powiedział Tom. - A teraz przepraszam, powinienem zajrzeć do moich pacjentów.

Minął nadinspektora i wszedł do środka. Czuł się nieswojo w towarzystwie Daviesa, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie jest to wina policjanta. Miał zamęt w głowie i dręczyły go obawy, o których wolał nie mówić.

- Tom! Jak dobrze, że przyjechałeś! - powiedział z wyraźną ulgą John Palmer, gdy Gordon wszedł do saloniku. Policjantka siedziała na kanapie obok Lucy. Pani Palmer podniosła wzrok i uśmiechnęła się słabo.

- Cześć, Tom - wyszeptała.

- To prawdziwy koszmar. Wiem, co czujecie, i bardzo wam współczuję powiedział Gordon. - Ale jestem pewny, że policja szybko odnajdzie Anne-Marie i odda ją wam całą i zdrową.

- Chryste, mam nadzieję, że się nie mylisz - wybuchnął John.

- Dlaczego, na miłość boską, ktoś to zrobił? Całe lata czekaliśmy na dziecko, a kiedy tylko się urodziło, ktoś je nam odebrał...

Ukrył twarz w dłoniach, by stłumić szloch; zdradzało go jednak drżenie ramion. Tom podprowadził Johna do fotela.

- Oboje potrzebujecie pomocy, żeby przez to przejść - powiedział. - Nie protestujcie; nie ma nic szlachetnego w niepotrzebnym cierpieniu. Bierzcie leki uspokajające, które wam przepiszę, i myślcie pozytywnie. Policja na pewno dołoży wszelkich starań i odnajdzie Anne-Marie.

* * *

Trzy dni później Nadinspektor Alan Davies potrafił sprawiać wrażenie bardzo subtelnego i delikatnego. Złożył dłonie przed sobą, wychylił się z fotela i zniżył głos do szeptu. Patrzył na Johna i Lucy Palmerów ze szczerą troską.

Siedzieli naprzeciwko niego na kanapie we wnęce pod oknem.

Sierżant Walters przycupnął na kuchennym krześle przy drzwiach.

Uważnie przysłuchiwał się rozmowie, ale starał się nie rzucać w oczy, by nie zakłócać roztaczanej przez przełożonego aury współczucia i zrozumienia.

- Co można jeszcze powiedzieć? - spytał retorycznie John Palmer.

Puścił rękę żony i wykonał pełen dezorientacji gest. - Na pewno wie pan o nas wszystko, co tylko można: Jesteśmy małżeństwem od ośmiu lat i nie było dnia, kiedy nie marzyliśmy o dziecku. - Ponownie ujął dłoń żony i pocałował ją delikatnie.

Zaczął mówić dalej: - Potem, Lucy zaszła w ciążę z Anne-Marie.

Nasze marzenie wreszcie się ziściło. Wszystkie nasze modlitwy zostały wysłuchane, zdarzył się prawdziwy cud. Brzmi to banalnie, ale taka jest prawda.

- Stało się to wtedy, gdy zostaliście skierowani do kliniki profesora Thomasa w Caernarfon?

- Tak. Próbowaliśmy wszystkiego. Lekarze stracili już nadzieję, starali się namówić nas na adopcję. Wtedy profesor Thomas powiedział nam, że chce wypróbować nową metodę sztucznego zapłodnienia.

- Jaką?

Palmer rzucił Daviesowi spojrzenie, które świadczyło, że uważa, iż to naprawdę nie jego sprawa. Odpowiedział jednak:

- To modyfikacja standardowej metody sztucznego zapłodnienia, zwana ŚCWN - środcytoplazmatyczne wstrzyknięcie nasienia. Zamiast mieszać spermę i komórki jajowe w probówce, nabiera się pojedynczy plemnik do strzykawki z bardzo cienką igłą i wstrzykuje go bezpośrednio do jaja, które następnie jest implantowane do macicy.

Davis pokręcił głową i uśmiechnął się.

- Zdumiewające, do czego doszła nauka - powiedział.

- Profesor Thomas ostrzegł nas, że z tą metodą wiąże się pewne ryzyko, dlatego nie stosuje się jej u wszystkich. Korzysta się z niej tylko w wyjątkowo trudnych przypadkach, a do takich nasz się zaliczał - przynajmniej ja byłem tego zdania.

Davies spostrzegł, że Lucy dyskretnie uścisnęła ramię męża, aby w ten prosty sposób dodać mu otuchy. Palmer w odpowiedzi poklepał ją po dłoni.

- Czy nie obawialiście się tego ryzyka? - zapytał nadinspektor.

- Raczej nie - Palmer wzruszył ramionami i spojrzał na żonę, która potrząsnęła głową. - Byliśmy zdesperowani, panie nadinspektorze. Byliśmy gotowi na wszystko, byle tylko mieć dziecko.

Davies pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Ryzyko się opłaciło - powiedział. - Zaszła pani wreszcie w ciążę.

- To był najpiękniejszy dzień w moim życiu - uśmiechnęła się Lucy. - Kiedy profesor powiedział mi, że implant się przyjął i będę miała dziecko, wprost pękałam z dumy. Chciałam wszystkim o tym opowiadać. Miałam ochotę stawać na rogach ulic i wykrzykiwać tę nowinę. Pragnęłam, żeby wszyscy na świecie czuli się równie wspaniale.

Gdy Lucy Palmer otrząsnęła się ze wspomnień, wracając do rzeczywistości, uśmiech zniknął zjej ust, Przez chwilę wydawało się, że nie poradzi sobie z emocjami. John otoczył ją ramieniem i przytulił, szepcząc uspokajające słowa do ucha.

- Czy ciąża przebiegała bez żadnych komplikacji?

John Palmer zmarszczył brwi, usłyszawszy pytanie.

- Przepraszam, panie nadinspektorze, ale naprawdę nie rozumiem, co przebieg ciąży Lucy ma wspólnego ze zniknięciem naszej córki - wtrącił się.

- Niech pan okaże trochę cierpliwości, dobrze?

Lucy wzruszyła ramionami, - Kilka razy myślałam, że mogę stracić dziecko - miałam niewielkie krwawienia w trzecim miesiącu

- ale chyba nie działo się nic szczególnie niezwykłego.

- Poranne nudności? Apetyt na dziwaczne potrawy?

- Niech pan posłucha, nadinspektorze, naprawdę...

Davies podniósł rękę, wciąż patrząc na Lucy. Palmer zamilkł.

- Rzeczywiście, miałam mdłości i nabrałam apetytu na kanapki z tuńczykiem, czerwonymi buraczkami i dżemem. Nie rozumiem jednak, co to ma wspólnego z porwaniem Anne-Marie. Dlaczego zadaje pan te pytania, nadinspektorze? - spytała nieco zdenerwowana Lucy.

Davies zamyślił się.

- Staram się po prostu zrozumieć, co czuła pani do dziecka w czasie ciąży - powiedział po chwili.

Zapadło niezręczne milczenie. Zdawało się trwać w nieskończoność.

Wreszcie Lucy zapytała zimnym tonem:

- Co czułam do dziecka, inspektorze? A jak pan myśli? Co czuje przyszła matka, kiedy jest w ciąży? Anne-Marie była dla mnie najważniejsza na świecie. Kochałam ją bez reszty, tak jak teraz.

Davies wzniósł dłonie w uspokajającym geście.

- Oczywiście. Przepraszam, prawdopodobnie źle się wyraziłem.

Chodziło mi o to, że ciąża czasem wywołuje u kobiety zmiany.

Niewytłumaczalne psychologiczne zmiany. - Palmerowie spojrzeli na niego ze zdziwieniem. - Zdarzają się uczucia odrazy, a czasem nawet... nienawiści - dokończył policjant, nie odrywając wzroku od małżonków.

- Nie było ani jednej chwili, w której czułabym nienawiść do mojej córeczki, inspektorze - powiedziała Lucy.

- Rozumiem - odparł spokojnie Davies. - A zatem Anne-Marie urodziła się trzy miesiące temu, czternastego grudnia, w szpitalu w Caernarfon?

- Tak.

- Przyszła jednak na świat z poważnymi wadami.

John Palmer skrzywił się i nerwowo potarł czoło. Lucy wbiła wzrok w podłogę. Słowa policjanta zawisły w powietrzu jak posępne wyzwanie.

- Nasze dziecko jest kaleką, nadinspektorze. Straciło nogi w wyniku zabiegu chirurgicznego, niezbędnego dla ocalenia jej życia. Do czego pan zmierza, jeśli wolno zapytać? - powiedział John Palmer, gdy odzyskał panowanie nad sobą; jego ton świadczył, że za wszelką cenę stara się zachować uprzejmość.

- Bez nóg - Davies powoli potrząsnął głową. - Biedactwo nie będzie miało łatwego życia.

- Nonsens! Poza tym co, na miłość boską, ma wspólnego kalectwo naszej córki z dochodzeniem w sprawie jej porwania? - spytał Palmer kategorycznym tonem.

Davies zignorował jego słowa.

- O ile mi wiadomo, wyrzekła się pani córki tuż po porodzie właśnie z powodu jej kalectwa - powiedział z naciskiem.

Lucy ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. John otoczył ją ramieniem.

- Obydwoje byliśmy wytrąceni z równowagi - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Było to dla nas całkowite zaskoczenie. Nikt nas nie ostrzegł, że z Anne-Marie jest coś nie w porządku.

- Wydawało mi się, że można dziś przewidzieć praktycznie każdą wadę - powiedział kwaśno Davies.

- Badania kontrolne płodu nie wykazały wad rozwojowych kości nóg.

- Rozumiem, proszę pana.

- Na pewno może pan również zrozumieć, że minęło trochę czasu, zanim pogodziliśmy się ze stanem Anne-Marie. Ale to wszystko, czego potrzebowaliśmy: trochę czasu. Sądzę, że większość ludzi w takim położeniu zachowałaby się podobnie.

- Tak więc początkowo nie chciała pani mieć do czynienia z córką, pani Palmer - powtórzył Davies. - Zgadza się? Twierdziła pani, że nie będzie się nią zajmować. Żądała pani od pielęgniarek, by jej pani nie dawano.

„Zabierzcie mi ją sprzed oczu” - takich słów pani użyła.

- Na miłość boską, dlaczego pan nas tak dręczy! - zawołał gniewnie John Palmer. - Już panu powiedziałem, że byliśmy wytrąceni z równowagi.

Przeżyliśmy ogromny wstrząs. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się z tym pogodzić.

- Z tym, proszę pana?

- Z sytuacją! - krzyknął Palmer. - Ile razy mam powtarzać, że byliśmy zszokowani? Potrzebowaliśmy pomocy i ją otrzymaliśmy.

- Proszę, niech pan kontynuuje.

Palmer zaczerpnął głęboko tchu, jakby nie zamierzał mówić nic więcej.

- Personel kliniki był bardzo wyrozumiały - podjął wreszcie.

- Pielęgniarki prześcigały się w uprzejmości. Lucy przeszła cykl spotkań psycho-terapeutycznych, co jej niezmiernie pomogło.

Profesor Thomas skontaktował nas z organizacją samopomocy, prowadzoną przez wspaniałych ludzi.

Takich, którzy potrafią przywrócić wiarę w ludzką naturę i w porównaniu z którymi nie wypada pan najlepiej. Profesor Thomas skontaktował nas również z rodzicami będącymi w takim samym położeniu, dzięki czemu nie czuliśmy się osamotnieni. Szybko pogodziliśmy się ze stanem naszej córki, nadinspektorze.

Przestaliśmy traktować ją jak kalekę. Teraz jest po prostu naszą Anne-Marie i bardzo ją kochamy.

W oczach Palmera pojawiły się łzy. Davies przetrawiał przez kilka chwil to, co usłyszał.

- Jaki człowiek, pana zdaniem, byłby zdolny uprowadzić waszą córkę? - zapytał wreszcie.

- A skąd mam wiedzieć, do diabła?! - zawołał John. - To wasza robota, czy nie? Dlaczego, zamiast szukać naszego dziecka, siedzicie na tyłkach i zadajecie te cholerne, idiotyczne pytania?

- Davies zniósł zarzut obojętnie. Niezadowolony z przedłużającego się milczenia, Palmer dodał: - Zwykle robią to kobiety, które mają poważne problemy, prawda? Ktoś, kto stracił własne dziecko... coś w tym rodzaju...

- Nie spodziewa się pan zatem żądania okupu?

Palmer był najwyraźniej zaskoczony tym pytaniem.

- Nie jesteśmy bogaci. Nikt przy zdrowych zmysłach nie pokusiłby się o porwanie naszej córki dla pieniędzy.

- Nie jest pan nawet kierownikiem banku - dodał Davies, a widząc zdziwienie na twarzy Palmera, wyjaśnił: - Nie zajmuje pan stanowiska umożliwiającego porywaczom dobranie się do pieniędzy innych ludzi.

- Jestem tylko nauczycielem przedmiotów ścisłych. Zarabiam dwadzieścia dwa tysiące funtów rocznie. Mam pięćdziesiąt tysięcy funtów hipoteki i trzyletni samochód, kupiony na kredyt.

- A pani?

- Też byłam nauczycielką, ale po urodzeniu córki zrezygnowałam z pracy. Prowadziłam zajęcia z nauk nowożytnych.

- Za moich czasów tego nie było - uśmiechnął się Davies. - Mimo to nie podejrzewam, by mogła pani dużo zarabiać.

- Oczywiście, że nie - odpaliła Lucy.

- Zatem, jak sam pan powiedział, nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby porwać waszej córki.... Dla pieniędzy - dokończył

Palmer.

- A z innego powodu?

- Do czego pan zmierza? - widać było, że John z trudem panuje nad sobą.

- Anne-Marie jest obciążona poważnym kalectwem.

- I co z tego? Dlaczego rozważamy, czy to miało sens, skoro moja córka już została porwana? Uprowadzono ją trzy dni temu i od tego czasu umieramy ze strachu.

- Rzeczywiście, proszę pana - powiedział Davies z namysłem.

- Co to ma znaczyć?

Davies zmarszczył czoło, jakby zmagał się z jakimś poważnym problemem.

- Widzi pan, trudno mi w to wszystko uwierzyć - wyjaśnił. - Z całym szacunkiem, za nic nie potrafię pojąć, dlaczego ktoś miałby porywać kalekie niemowlę.

- Jak pan śmie! - krzyknęła Lucy.

- Chodzi mi po prostu o to, że dokądkolwiek byją zabrano, można ją bez trudu zidentyfikować, pani Palmer.

- Na miłość boską, człowieku, dlaczego się pan tego czepia?

Motywy są nieistotne. Ktoś porwał Anne-Marie, więc może wreszcie coś zrobicie, żeby ją odnaleźć?!

Davies patrzył przez kilka chwil na swoje stopy.

- Obawiam się, że to może być niemożliwe, proszę pana - powiedział wreszcie.

W saloniku zapanowało przygnębiające milczenie.

- Dlaczego niemożliwe? - spytał w końcu John.

- Ponieważ uważam, że ona już nie żyje, proszę pana - odpowiedział Davies z nagłym chłodem, patrząc Palmerowi prosto w oczy. - Sądzę też, że pan i pańska żona odpowiadacie za jej śmierć. Uważam, że perspektywa wychowywania obciążonego poważnym kalectwem dziecka była dla was nie do zniesienia, więc wzięliście sprawy w swoje ręce. Wymyśliliście własne rozwiązanie problemu.

- To bzdura! - jęknął John.

Lucy otworzyła szeroko oczy z niedowierzania. Próbowała wymyślić jakąś odpowiedź, ale żadne słowa nie przychodziły jej do głowy. Była oniemiała ze zgrozy.

Nadinspektor wyjął z kieszeni złożony dokument.

- Mam tu nakaz przeszukania waszego domu i posesji - oświadczył.

Odwrócił się do Waltersa i skinął głową. Sierżant wstał i wyszedł z pokoju. Zapadła cisza, jednak tylko na kilka sekund.

Walters otworzył frontowe drzwi. Z korytarza rozległy się polecenia, wydawane rewidującej ekipie. Słowa „poruszcie niebo i ziemię”, wyizolowane z ogólnego rumoru, przerwały wreszcie panujący w saloniku czar John Palmer wstał.

- To szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo - powtarzał łamiącym się głosem.

Krążył po pokoju, bezradnie gestykulując. Lucy siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie nieobecnym wzrokiem. Nie zwracała uwagi na to, co działo się wokół niej. Davies zawołał policjantkę, która czuwała nad nią od zniknięcia Anne-Marie.

Kobieta weszła do saloniku, ale nie usiadła obok Lucy.

Stanęła nieopodal kanapy.

Z zewnątrz dobiegł odgłos zapuszczanego silnika dużej mocy.

John Palmer podszedł do okna i wyjrzał. U wylotu krótkiego podjazdu stała żółta koparka marki JCB; kierowca rozmawiał z dwoma funkcjonariuszami.

Palmer popatrzył na nadinspektora.

- Co to ma znaczyć, do diabła? - spytał.

- Przeszukujemy również ogród - odparł Davies.

Palmer z niedowierzaniem obserwował ruszającą koparkę.

Wielkie koła zmiażdżyły kilka betonowych płyt, które niedostatecznie podsypał piachem, gdy zeszłego lata układał chodnik. Potężna maszyna potoczyła się za róg domu, otoczona kłębami niebieskiego dymu z rury wydechowej.

John i Lucy Palmer siedzieli na kanapie, pogrążeni w prywatnym piekle, podczas gdy obcy mężczyźni plądrowali ich dom i rujnowali ogród. Słowa przestały być do czegokolwiek przydatne.

Milczeli więc, kiedy policjanci wchodzili do saloniku i składali Daviesowi meldunki.

- Nic na górze, panie nadinspektorze.

- Strych czysty.

- Nic w piwnicy, panie nadinspektorze.

W końcu John Palmer znalazł dość odwagi, by popatrzeć na Daviesa z nieskrywaną pogardą.

- Może zakończy pan wreszcie to przedstawienie i zostawi nas w spokoju? - powiedział.

- Wszystko w swoim czasie, proszę pana - odparł Davies.

Kilka minut później wszedł do pokoju konstabl w ciemnoniebieskim kombinezonie i zabłoconych gumiakach. Nie zwracał uwagi, że pozostawia na dywanie mokre ślady.

- Można prosić na słowo, panie nadinspektorze?

Davies wyszedł. Wrócił po dziesięciu minutach i stanął naprzeciwko Palmerów.

- Już po wszystkim. Znaleźliśmy ją - oświadczył.

- Niech pan nie plecie bzdur! Jak mogliście ją znaleźć? Pan kłamie! - zawołał John, zrywając się na równe nogi.

Lucy krzyknęła i rzuciła się na oślep w stronę drzwi.

Wypadła z pokoju, zanim zaskoczony konstabl zdołał ją zatrzymać.

- Zatrzymajcie ją! - zawołał Davies, ale Lucy wybiegła już z domu.

Mniej więcej dwadzieścia metrów za budynkiem rozstawiano płócienne parawany wokół wykopanego w ogrodzie dołu. Dwaj funkcjonariusze próbowali zatrzymać Lucy, zdążyła jednak zobaczyć, co leżało w płytkim zagłębieniu. Na chwilę wszyscy zamarli jak w upozowanej scenie, aż wreszcie z gardła Lucy wydobył się szarpiący nerwy wrzask. Straciła przytomność i osunęła się na ziemię u stóp policjantów.

Davies i Palmer doszli do dołu. John utkwił wzrok w drobnym, beznogim ciałku. Leżało w błocie między nogami policjanta w gumiakach, który wszedł do wykopu, byje z niego wyciągnąć. John potrząsnął głową, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Wpatrywał się w zwłoki, nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół niego, nawet na nieprzytomną żonę. Zajęła się nią policjantka; uklękła przy Lucy i starała się ją ocucić.

Do Palmera najwyraźniej nie docierały gniewne pomruki członków rewidującej dom ekipy. Podszedł do skraju wykopu i przykucnął. Davies dał znać spojrzeniem policjantom, by zostawili go w spokoju. Zapytał policjantkę, czy Lucy Palmer można już przedstawić przysługujące jej prawa.

- Nie - powiedział John, odwracając się w stronę nadinspektora. - Zostawcie Lucy w spokoju. Nie miała z tym nic wspólnego. To ja. Ja to zrobiłem. Przykro mi, ale nie mogłem już tego znieść. - Gdy dwaj funkcjonariusze ujęli go pod ręce, John

Palmer zajrzał do wykopu i powiedział ze smutkiem: - Przepraszam, kochanie.

Lucy Palmer wciąż była nieprzytomna, kiedy go odprowadzano.

- No i co o tym sądzisz? - zapytał Davies sierżanta, gdy wracali na posterunek.

- Cholernie nieprzyjemna sprawa - odrzekł Walters.

- Żartujesz? Właśnie ją wyjaśniliśmy.

- Ale trudno czuć satysfakcję, prawda, panie nadinspektorze?

Przecież nie zatrzymaliśmy jakiegoś groźnego mordercy.

- Czyżby? Sąd będzie innego zdania.

- Pewnie tak. Może właśnie dlatego trudno o satysfakcję. Żal mi Palmerów, a panu? Ich modlitwy zostały wysłuchane. Byli bardzo szczęśliwi, ale wszystko się popsuło. Urodziło się im takie dziecko i wszystko skończyło się tragedią.

- A teraz zacznie się prawdziwy cyrk, zobaczysz - powiedział

Davies. - Nawiedzeni kaznodzieje, lobby inwalidów, zwolennicy eutanazji - wszyscy będą podbijali swoje bębenki. Pomyśl jednak i o pozytywnych stronach sytuacji: właśnie rozwiązaliśmy sprawę porwania i morderstwa. Nieźle jak na dzień pracy, prawda?

* * *

We wtorek po południu Gordona wezwano do miejscowego sklepu, gdzie zemdlała jakaś kobieta w średnim wieku. Odzyskała przytomność, zanim tam dotarł, co zajęło mu niecałe pięć minut.

Biegł tak szybko, że aż dostał zadyszki. Oprzytomniała kobieta wciąż siedziała na podłodze, oparta plecami o ladę.

Jedna ze sprzedawczyń klęczała obok niej ze szklanką wody na wszelki wypadek, a w dyskretnej odległości stała grupka gapiów.

- Nagle zrobiło mi się słabo, panie doktorze - powiedziała kobieta.

Tom poznał pacjentkę - była to Ida Marsh, zarabiająca sprzątaniem w wiosce. Palmerowie też korzystali zjej usług.

- Niech mi pani dokładnie opowie, co się stało.

- To pewnie przez te opary, panie doktorze. Zakręciło mi się od nich w głowie przy pracy.

- Jakie opary?

- Sprzątałam salon w domu w Aberlyn, gdzie chodzę we wtorki rano, kiedy ni z tego, ni z owego zrobiło mi się jakoś dziwnie.

Może dlatego, że nigdy nie otwiera się tam okien. Dom zwykle stoi pusty, ale czymś tam śmierdzi. Zrobiło mi się od tego niedobrze.

Powiedziałam o tym człowiekowi, który tam zamieszkał. Przeprosił i tłumaczył się, że to środek do usuwania farby, którym czyścił starą komodę.

- Kto to taki?

- Lokator Peggy Grant. Wynajęła dom na Beach Road na czas wyjazdu do Australii, do syna i jego rodziny. Miły człowiek, Anglik, ale dżentelmen.

Pracuje w Caernarfon.

- Środki do usuwania farb bywają szkodliwe, zwłaszcza w zamkniętych pomieszczeniach - orzekł Tom.

- Wysiadłam z autobusu i wpadłam do sklepu, bo chciałam kupić butelkę lemoniady, żeby pozbyć się nieprzyjemnego posmaku w ustach. Nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami. Zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.

- Nonsens - zaprzeczył Tom, by dodać kobiecie otuchy. - Każdemu mogło się to przydarzyć. Na pewno nie stało się nic więcej? Nie przemęczała się pani ostatnio? Chodzi mi o to, czy nie brała pani za dużo domów do sprzątania?

- Wcale nie, panie doktorze. Z jednego nawet zrezygnowałam.

Papcio nie chciał, żebym chodziła do Palmerów.

Kobiety wymieniły znaczące spojrzenia; dobiegł z ich strony szmer aprobaty. Tom poczuł irytację, chociaż zdawał sobie sprawę, że w ciągu ostatnich kilku dni plotki szerzyły się w wiosce jak ogień na stepie. Julie powiedziała mu, że słyszała, jak o Palmerach rozprawiano w poniedziałek rano w banku.

- Zapamiętajcie moje słowa, tego dziecka nikt nigdy nie porwał - stwierdziła tonem wyroczni jedna z kobiet.

- Może powinna się pani podzielić swoimi wiadomościami z policją, pani Jones - warknął Gordon na kobietę, żonę miejscowego rzeźnika.

- Nie sądzę, żebym musiała, panie doktorze - odcięła się. - Byli u nich dzisiaj po południu, i to dużą grupą.

- To znaczy?

- Poczekamy, zobaczymy, prawda? - stwierdziła Freda Jones z porozumiewawczym uśmiechem. Zapięła najwyższy guzik palta i popatrzyła na swe towarzyszki, szukając u nich poparcia.

- Kto chciałby porywać dziecko... no, takie dziecko -

dorzuciła jedna z kobiet.

- Bez sensu, jeśli chcecie znać moje zdanie.

- To tylko kwestia czasu, zanim znajdą ciało. Zobaczycie, okaże się, że nie było żadnego porwania.

- Nie zapominajcie, że oboje żyli w wielkim stresie.

Zasługują na współczucie.

- Bzdura - upierała się Freda Jones. - Pan Bóg miał swój cel, że to biedactwo przyszło na świat.

- Pewnie tak.

- A może wszystkie powinniście pohamować swoje złośliwe języki? - wybuchnął Gordon.

- Proszę, proszę - zjeżyła się Freda Jones. - Nie powinien pan tak się do nas odnosić. Mówimy tylko to, co dla wszystkich jest oczywiste.

Dla wszystkich z wyjątkiem pana, doktorze.

Tym razem Tom ugryzł się w język i wrócił do badania Idy Marsh. Gdy skończył, pomógł jej wstać.

- Wszystko w porządku - powiedział. - Nie sądzę, żeby pojawiły się jakieś problemy. Jeśli jednak coś się zdarzy, proszę zadzwonić do ośrodka.

- Dziękuję, panie doktorze. Jestem pewna, że to wina tych oparów - odrzekła Ida Marsh bez przekonania, jak gdyby nie chciała narazić się przyjaciółkom zbyt wylewnymi podziękowaniami.

Tom zamknął torbę i skinął głową grupce kobiet.

- Do widzenia, szanowne panie.

Schodząc po prowadzących do portu stopniach, wciąż myślał o rozmowie kobiet w sklepie. Martwił się zwłaszcza tym, co powiedziała Freda Jones. Informacja o wizycie policji w domu

Palmerów brzmiała złowieszczo.

Widok sierżanta Waltersa pod domem nie poprawił Gordonowi humoru.

Policjant miał poważną minę i nie uśmiechnął się, gdy Tom podszedł do niego.

- Znaleźliście ją? Nic się jej nie stało, prawda? - zapytał Gordon z nadzieją.

- Niestety, mam złe wiadomości. Dziewczynka nie żyje, panie doktorze.

Odnaleźliśmy ją dzisiaj po południu.

- Och, Boże, nie! - Tom poczuł przeraźliwy smutek. - Że też musiało się zdarzyć coś tak koszmarnego. Chryste, na świecie jest pełno zwyrodniałych obłąkańców. Wiecie, jak do tego doszło? Gdzie ją znaleźliście?

- Została zakopana w ogrodzie Palmerów. John Palmer przyznał się do zamordowania swojej córki.

Tom miał wrażenie, że się przesłyszał. Popatrzył na Waltersa z niedowierzaniem.

- John przyznał się do zamordowania Anne-Marie? - powtórzył.

- To największa bzdura, jaką kiedykolwiek słyszałem. Po prostu nie mogę w to uwierzyć! John kochał to dziecko. Oboje je kochali.

Nie, nie uwierzę w to!

Jeżeli wobec kogokolwiek można użyć określenia „dobry chrześcijanin”, to właśnie wobec Johna Palmera.

- Cóż, pański dobry chrześcijanin przyznał się do zamordowania własnej córki i pogrzebania jej w swoim ogrodzie - powiedział Walters. - Jeśli o nas chodzi, niczego więcej nie potrzebujemy.

- Jak to zrobił? - zapytał cicho Tom.

- Jeszcze nie wiemy. Ekipa kryminalistyczna nie skończyła badania miejsca zbrodni, a patolog przeprowadzi sekcję dziś wieczorem. Ciało było w złym stanie, uległo znacznemu rozkładowi.

- Przecież nie mogła tam leżeć dłużej niż kilka dni - zdziwił się Tom.

- Może to skutek pogody albo warunków glebowych - zasugerował Walters.

Gordon pomyślał, że zważywszy na niskie temperatury, powinno zajść coś wręcz przeciwnego - rozkład winien ulec spowolnieniu.

Nie powiedział tego głośno, nie mógł mówić na ten temat.

- Gdzie jest Lucy? - spytał.

- Pani Palmer zemdlała, gdy znaleziono dziecko. Teraz jest u swojej zamężnej siostry w Bangor.

- Mogę zobaczyć się z Johnem?

- Obawiam się, że nie. Na razie wciąż przesłuchuje go nadinspektor Davies.

Tom skinął głową.

- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby zechciał pan ocenić stan umysłu

Johna Palmera w ciągu ostatnich kilku tygodni - dodał Walters. - Jako jego lekarz rodzinny może pan to najlepiej ocenić. - Oczywiście, jeśli widywał się pan z nim w tym okresie.

- Stan jego umysłu? - powtórzył Gordon.

- Czy przeżywał silny stres? Czy wydawał się zmartwiony, źle sypiał, chodzi o rzeczy tego rodzaju.

Tom powoli pokręcił głową.

- Spotkałem się z nim kilka razy w ciągu ostatnich dwóch tygodni, ale na gruncie towarzyskim, nie zawodowym. Odpowiedź na pańskie pytanie brzmi: nie, nie wydawał się zestresowany. Poza tym wciąż uważam za niemożliwe, że zrobił to, co mu pan zarzuca.

- To nie ja tak twierdzę, lecz on. Sam się przyznał, doktorze.

- Oboje przepadali za tym dzieckiem. John nawet bardziej niż Lucy.

Patrzyli na siebie przez chwilę, zanim Walters zadał wiszące w powietrzu pytanie:

- Czy pana zdaniem mógł się przyznać, żeby chronić żonę?

- Nie wiem, już nic nie wiem - odparł Gordon. - Przykro mi, że wciąż powtarzam to samo, ale po prostu nie potrafię uwierzyć, by którekolwiek z nich było zdolne do czegoś takiego.

- Może kalectwo dziecka miało na nich większy wpływ, niż pan sądził - zasugerował Walters. - To musiało być dla nich bardzo trudne. Taka sytuacja może dopiec każdemu, sprawić, że cały świat wydaje się wrogi.

- Nie da się zaprzeczyć, że Anne-Marie była obciążona poważnym inwalidztwem - przyznał Tom - ale John i Lucy kochali swoje dziecko. Nie udawali. Nie można symulować takiego uczucia.

- Jest pan tego pewny co do obojga z nich?

- Tak - odparł Tom po chwili namysłu, która nie umknęła uwagi Waltersa.

- A więc nie jest pan... całkowicie pewny? - spytał.

- Nie, jestem pewny.

- Czy Palmerowie wiedzieli, dlaczego dziecko urodziło się z taką wadą?

- Niczyja wina. Zrządzenie losu.

- Moim zdaniem nieco zbyt okrutne - skomentował Walters.

- To znaczy?

- Bardzo chcieli mieć dziecko, a spotkało ich coś takiego.

Wydaje się to niesprawiedliwe. Zasługiwali na więcej szczęścia po tym, co przeszli.

- Zasługiwali, do diabła - przytaknął Tom; sierżant miał rację.

- Chyba nie było tu żadnego związku, prawda? Chodzi mi o trudności z poczęciem i kalectwo dziecka.

- O ile mi wiadomo, nie.

- Zgodzi się pan, doktorze, że dziecko miało marne perspektywy. Myślę o edukacji, zdobyciu pracy i tak dalej. O

jakości życia, tak to się chyba nazywa.

- Jestem innego zdania - stwierdził zdecydowanie Gordon. - Anne-Marie nie miała nóg, więc była skazana na wózek inwalidzki.

Ale wielu ludzi mimo to wiedzie owocne życie.

- Może pan o takich słyszał - odparł ponuro Walters. Tom popatrzył na niego pytająco. - Mój przyjaciel ze szkoły skończył na wózku po wypadku przy grze w rugby. Był bardzo sprawny, świetnie sobie radził w różnych sportach. Pierwszorzędny sprinter i tak dalej. W końcu odebrał sobie życie, bo nie mógł tego znieść. No cóż, każdemu to, co ma pisane. Niektórzy wytrzymują, inni nie.

- Pewnie tak - Tom czuł się coraz bardziej przygnębiony.

- No, muszę, już iść - powiedział Walters.

- Jak pan myśli, będę mógł zobaczyć ciało? - zapytał Gordon.

- Musi pan o to zapytać policyjnego patologa, doktorze - odpowiedział najwyraźniej zaskoczony Walters.

- To Charles French, prawda?

- Pewnie właśnie w tej chwili jedzie do kostnicy - przytaknął sierżant.

Odszedł, a Gordon ruszył z powrotem do ośrodka po numer do laboratorium kryminalistycznego. Dostrzegł smugę światła pod drzwiami.

Oznaczało to, że Julie jeszcze nie wyszła.

- To tylko ja! - zawołał Tom; lekarka na pewno usłyszała otwieranie frontowych drzwi. - Zasiedziałaś się?

- Papierkowa robota - odparła Julie. - Nie mogłam jej dłużej odkładać.

Tom wszedł do jej gabinetu. Julie przekładała plik rządowych formularzy na blacie mahoniowego biurka. Po śmierci ojca zachowała gabinet w niezmienionym stanie. Dominowały ciemne drewno i skóra, a na parapecie stał stary mosiężny mikroskop, bardziej dekoracyjny niż praktyczny.

- Gdzie się podziały G-49, do diabła? - zapytała Julia zniecierpliwionym tonem. Tom nie odpowiedział, więc Julie podniosła głowę. - Wszystko w porządku? - zawiesiła głos, bo zorientowała się, że najwyraźniej było inaczej. - Co się stało?

- Policja odnalazła Anne-Marie Palmer. Nie żyje. John Palmer przyznał się do jej zamordowania.

- O mój Boże! To straszne.

- Niewiarygodne - Tom potrząsnął głową. - Przyszedłem po numer do laboratorium kryminalistycznego. Chcę zobaczyć - ciało.

- Po co? - spytała ze zdziwieniem.

- Może dzięki temu łatwiej pogodzę się z tym, co się stało.

Na razie wszystko wydaje mi się jakąś koszmarną pomyłką, Nie uwierzę, że to maleństwo nie żyje, dopóki nie zobaczę go na własne oczy.

- Powiedzieli ci, jak Palmer to zrobił?

- Jeszcze nie wiedzą. Gdyby wziął ją na ręce i łagodnie zadusił, wypłakując przy tym oczy, może zdołałbym to zaakceptować. Ale nawet wtedy...

A gdyby zrobił to w jakikolwiek inny sposób? Nie, na pewno nie John Palmer.

- Mam ten numer - powiedziała Julie. Otworzyła szufladę i wyjęła z niej notatnik. Zapisała numer na samoprzylepnej karteczce i podała Tomowi. - Mogę ci jeszcze w czymś pomóc? -

spytała.

- Wracaj do pracy. Zadzwonię i dowiem się, czy mogę zobaczyć ciało.

Potem pojadę do Bangor, do Lucy. Pewnie przyda się jej pomoc.

- Coś mi mówi, że do wieczora te wieści rozejdą się po Felinbach i od tej chwili będzie mnóstwo gadania i płaczu - westchnęła Julie.

- Przestaniemy być dziurą zabitą dechami - powiedział Tom zrezygnowanym tonem. - Trafimy na pierwsze strony gazet.

- Myślisz, że prasa dowiedziała się już o tej sprawie?

- Jeżeli jeszcze nie, to na pewno wkrótce się dowie. Jutro rano wszyscy będą o tym czytać przy śniadaniu.

- Taka historia wywoła emocje - stwierdziła ze smutkiem Julie. - Każdy będzie miał swoje zdanie na ten temat.

- Wiele zależy od tego, jak zostanie potraktowana. Jeżeli prasa i telewizja okażą współczucie rodzicom, to nic nam nie grozi. Jeśli jednak będą tropić sensację, to czekają nas ciężkie chwile.

- „Zżyta społeczność wstrząśnięta morderstwem dziecka” - zaintonowała Julie. - „Śmierć niemowlęcia wstrząsa senną wioską”.

„Ojciec morduje kalekie dziecko”.

- Nic na to nie poradzimy - mruknął Tom.

Pożegnał Julie i przeszedł do swojego gabinetu. Wybrał numer laboratorium kryminalistycznego. Przedstawił się i zapytał, gdzie jest ciało Anne-Marie Palmer.

- Przewieziono ją do szpitala Ysbyty Gwynedd w Bangor.

Doktor French przeprowadzi sekcję dziś wieczorem.

- Wiadomo dokładnie, kiedy?

- Myślę, że już zaczął.

Tom nastawił aparat na przełączanie zgłoszeń na jego telefon komórkowy i poszedł do samochodu. Bangor było oddalone od

Felinbach o niespełna dziesięć kilometrów. Szpital Ysbyty Gwynedd znajdował się na wzgórzu, nieopodal głównej drogi biegnącej ze wschodu na zachód przez północną Walię.

Na parkingu stały dwa radiowozy, więc Gordon nie zdziwił się, gdy zobaczył kilku policjantów przed drzwiami Oddziału

Patologii.

- Czy doktor French już zaczął? - zapytał.

- Przed kilkoma minutami.

Tom wszedł do środka, zapukał do drzwi sali sekcyjnej i otworzył je, nie czekając na zaproszenie. Doktor French podniósł wzrok znad stołu.

Stojący obok niego dwaj policjanci w cywilu również popatrzyli na Gordona.

- Jestem Tom Gordon, lekarz rodzinny Palmerów z Felinbach.

Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

- Chyba nie - odparł French, chociaż nie wyglądał na zachwyconego.

- Wydaje mi się, że spotkaliśmy się kilka razy na regionalnych seminariach - powiedział Tom.

- Naprawdę? - mruknął French obojętnym tonem.

Tom skinął głową dwóm pozostałym mężczyznom. Jednym z nich był nadinspektor Davies, drugi został przedstawiony Gordonowi jako detektyw inspektor Lawrence.

- Przykra sprawa - powiedział Tom.

Policjanci mruknęli coś niewyraźnie. French skupiał się na swojej robocie.

Tom podszedł do stołu i spojrzał na ciało. Nie zdołał powstrzymać westchnienia odrazy. Poczuł zażenowanie, że zachowuje się tak nieprofesjonalnie.

- Rzeczywiście nie wygląda najlepiej - powiedział zimno

French.

- Co za łotr - mruknął Davies. - Dlaczego to zrobił?

- Czegoś tu nie rozumiem - rzekł Tom. - Przecież ona nie żyje dopiero od trzech dni.

- Wykąpał ją w kwasie - powiedział French. - Solnym, o ile się nie mylę.

Wciąż go czuć.

Tom podszedł bliżej i pochylił się nad ciałem. Poczuł woń kwasu.

- Zgadza się - powiedział. - Czy to utrudni ustalenie przyczyny śmierci?

- Nie tylko utrudni, uniemożliwi - odparł French. - Dobrze, że się przyznał. Niech pan popatrzy, jak to strasznie wygląda.

- Pewnie próbował się jej pozbyć przy użyciu kwasu, a potem się rozmyślił i w końcu ją zakopał - mruknął Davies z niesmakiem.

- Własne dziecko, na miłość boską.

- John Palmer tego nie zrobił - powiedział Gordon, wciąż wpatrując się w ciało. - Znam go i wiem, że nie byłby zdolny do czegoś takiego.

- Gdybym dostawał funta za każdym razem, kiedy to słyszę, byłbym bardzo bogaty - odparł Davies.

- Ale kwas solny...

- Palmer uczy przedmiotów ścisłych. Bez trudu mógł zdobyć kwas - powiedział Davies. - O ile dobrze pamiętam, wykorzystuje się go w starym eksperymencie z kawałkami marmuru.

French odsunął się od stołu.

- Szczerze mówiąc, nie sądzę, żebym zdołał coś więcej stwierdzić - orzekł. - Ciało jest zbyt przeżarte kwasem.

- Jezu! - westchnął nadinspektor. - Ale nie przejmuj się.

Może skurczybyk będzie na tyle uprzejmy, żeby nam powiedzieć, jak ją wykończył.

- Jeśli to on... - Dodał patolog.

Tomowi przemknęło przez głowę, że French znalazł powody, by wątpić w winę Palmera, ale po chwili uświadomił sobie ze zgrozą, że patologowi chodziło o coś zupełnie innego. Davies w lot zrozumiał jego intencje.

- Czy sugeruje pan, że to kwas był przyczyną śmierci?

- Nie jestem w stanie tego stwierdzić - odparł French, unosząc dłonie. - Ale skoro nie znamy rzeczywistej przyczyny zgonu...

- Na miłość boską, John Palmer za nic w świecie nie wrzuciłby swojego dziecka do kwasu, a już na pewno nie żywego! -

powiedział gniewnie Tom.

Davies i Lawrence nie odpowiedzieli, ich milczenie było jednak dostatecznie wymowne.

Tom wyszedł z sali sekcyjnej. Wziął kilka głębokich wdechów, by pozbyć się zapachu śmierci i formaliny Czuł się kompletnie zdezorientowany.

Nie potrafił uwierzyć, że John Palmer zamordował Anne-Marie, nawet jeśli się do tego przyznał. Ale przecież ktoś musiał to zrobić. Po wykluczeniu Lucy Palmer - a jej nie brał pod uwagę - pozostawał scenariusz, według którego dziecko porwał ktoś obcy.

Zamordował je i po nieskutecznej próbie rozpuszczenia szczątków w kwasie zakopał w ogrodzie za domem Palmerów. Ta wersja też nie miała sensu; nic dziwnego, że policja nie traktowała jej jako prawdopodobnej alternatywy.

Gordon wsiadł do land-rovera i pojechał zobaczyć się z Lucy Palmer.

Jej siostra mieszkała w małym domku z tarasem przy Sackville Street, wąskiej uliczce biegnącej za biblioteką naukową uniwersytetu w Bangor. Nie znalazł tam miejsca na postój, więc zostawił samochód na parkingu uczelni.

Przy wjeździe widniały ostrzeżenia dla osób bez przepustek, ale Tom uznał, że w sobotni wieczór nie kręci się tu wielu naukowców.

Na energiczne stukanie do drzwi odpowiedziała atrakcyjna kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat z niedbale przerzuconą przez ramię ściereczką do naczyń.

- Jeśli sprzedaje pan podwójne szyby, nie jesteśmy zainteresowani - powiedziała zdecydowanie.

- Nazywam się Tom Gordon, jestem lekarzem rodzinnym Lucy.

Pomyślałem, że może zdołam w czymś pomóc.

- Och, przepraszam - odparła kobieta z uśmiechem. - Dobrze, że pan przyszedł. Nazywam się Gina Melford, jestem siostrą Lucy.

Zaprowadziła Toma do pokoju na tyłach domu. Lucy siedziała na kanapie, z ciasno splecionymi dłońmi. Wpatrywała się nieobecnym spojrzeniem w filiżankę herbaty, która stała na niewielkim stoliku przed nią.

Gdy usłyszała, że ktoś wchodzi, podniosła wzrok. Tom dostrzegł cierpienie w jej zaczerwienionych, podkrążonych oczach.

- Lucy, nie potrafię wyrazić, jak mi przykro - powiedział. - To po prostu koszmar.

- Cały świat oszalał, Tom - odrzekła Lucy cichym głosem. - Sama już nie wiem, co się dzieje. W jednej chwili lepiliśmy bałwana w ogrodzie, a w następnej nasze życie legło w gruzach.

Gordon był przerażony jej wyglądem. Jasne włosy opadały bezładnie wokół twarzy, policzki miała blade, ramiona opuszczone.

Usiadł obok Lucy i objął ją ramieniem.

- To wszystko jest zupełnie niewiarygodne - powiedział.

- John nie zabił Anne-Marie, wiesz o tym - wyszeptała.

- Oczywiście, że nie - odparł Tom. - Ale z jakiegoś powodu się przyznał i to wszystko komplikuje. Nie potrafię tego zrozumieć. Domyślasz się, dlaczego to zrobił?

Lucy pochyliła się do przodu i, objąwszy głowę dłońmi, utkwiła spojrzenie w podłodze, z trudem panowała nad swoim głosem.

- Na pewno myśli, że ja to zrobiłam - wykrztusiła w końcu.

Tom milczał przez chwilę, po czym zapytał cicho:

- Dlaczego miałby tak sądzić, Lucy?

- Czasami byłam w dołku... wpadałam w depresję. Starałam się myśleć pozytywnie, tak jak John, ale nie zawsze było to łatwe.

Jest urodzonym optymistą, a ja nie. We wszystkim dostrzegam czarne strony. Dzień przed tym, byłam bardzo przygnębiona. Czułam się fatalnie. John na pewno myśli, że zabiłam Anne-Marie, gdy on lepił bałwana w ogrodzie.

- Ale nie zrobiłaś tego?

- Nie! Oczywiście, że nie! - zawołała Lucy. - To prawda, że czasem wpadam w depresję. Bywało, że nie potrafiłam wyobrazić sobie dla niej przyszłości. Wydawało mi się - może nawet to mówiłam - że byłoby lepiej, gdyby nie żyła. Ale nigdy nie myślałam tak poważnie. Kochałam ją, bardzo ją kochałam. Musisz mi uwierzyć! Och, Tom, kto mógł dopuścić się czegoś takiego?

- Nie wiem, Lucy - potrząsnął głową Gordon. - Tego właśnie musimy się dowiedzieć. - My, czy raczej policja.

- Widziałeś się z Johnem?

- Nie dostałem pozwolenia. Trzymają go w Caernarfon. W poniedziałek rano odbędzie się rozprawa wstępna.

- Muszę tam być - ożywiła się Lucy. - Powiem, że John kłamie, że stara się tylko mnie kryć. Nie potrafiłby nikogo zabić. Otwiera nawet okna, żeby wypuścić muchy.

- Sądzę, że to nie najlepszy pomysł - powiedział Tom. - Nie tak trzeba się do tego zabrać. Przede wszystkim musimy przekonać policję.

Kiedy do Johna dotrze, że nie masz nic wspólnego ze śmiercią Anne-Marie, wycofa swoje przyznanie i będą mogli zacząć prawdziwe śledztwo. Ciekawi mnie jednak, co naprawdę robiłaś, kiedy John lepił bałwana.

- Ułożyłam Anne-Marie do snu i szukałam w szafach ubrań dla Kapitana Mainwaringa.

- Dla kogo?

- Dla Kapitana Mainwaringa - bałwana, którego ulepił John.

- Ile ci to zajęło?

- Pół godziny, coś koło tego.

- Dlaczego aż tak długo?

- Nie spieszyłam się - wyjaśniła. - Miałam niezły ubaw, grzebiąc w szafach. Znalazłam rzeczy, których od lat nie widziałam na oczy.

Niektóre nawet przymierzałam, żeby zobaczyć, czy jeszcze na mnie pasują. John lepił bałwana w ogrodzie. Słyszałam, jak gwizdał. Anne-Marie spała spokojnie, więc... no, dałam sobie trochę luzu. Można powiedzieć, że zrobiłam sobie wycieczkę w przeszłość. Milczenie, które zapadło po jej słowach, potraktowała jako oskarżenie ze strony Toma. On jednak zastanawiał się, co pomyśli nadinspektor Davis, kiedy się dowie, że Lucy przez pół godziny była w domu sama z dzieckiem.

- Nie zrobiłam tego - powiedziała Lucy. - Och, Boże, to wszystko jest nie do zniesienia.

Rozpłakała się. Gina starała się ją uspokoić.

- Wierzę ci, Lucy - zapewnił Tom. - Ale jeśli mam pomóc, muszę wiedzieć wszystko. Powiedz mi, czy nadal byłaś przygnębiona tego dnia, gdy znikła Anne-Marie. Byłaś wtedy w depresji?

- Nie - odparła zdecydowanie. - Poprzedniego dnia byłam w dołku, ale wyszłam z niego. John bardzo mi pomógł. Opowiadał, co będziemy robić, kiedy poprawi się pogoda. Mieliśmy zabrać Anne-Marie na plażę, do zoo... jeszcze wiele innych rzeczy... Łzy znów pociekły jej po twarzy. Tom pokiwał głową i otworzył torbę.

- Dam ci coś, co pomoże ci zasnąć - powiedział. - Musisz trochę odpocząć. Nie przydasz się na nic Johnowi ani komukolwiek innemu, jeśli będziesz kompletnie wyczerpana.

Podał Lucy opakowanie środków uspokajających. Od razu połknęła jedną tabletkę. Potem Gina zaprowadziła ją do sypialni.

- Napije się pan herbaty? - spytała, gdy wróciła.

- Chętnie.

Gina wyszła do kuchni. Po kilku minutach wróciła do salonu z tacą, na której stały dwie filiżanki herbaty.

- Co teraz będzie? - zapytała, stawiając tacę na stoliku.

Na jej twarzy malowało się napięcie. W obecności Lucy dobrze je maskowała. Dopiero teraz Tom uświadomił sobie, jak bardzo Gina się martwi.

- Nie mam pojęcia - odpowiedział szczerze. - Bardzo źle się stało, że John się przyznał. Policja nawet nie rozważa innych możliwości.

Szczerze mówiąc, nie dziwi mnie to. Jeśli wykluczyć Johna i Lucy, trudno sobie wyobrazić, kto mógłby to zrobić. I po co przywoziłby ciało z powrotem i zakopywał je w ogrodzie?

- To samo mówi mój mąż - przyznała niechętnie Gina. - Chyba sądzi, że... - Zawiesiła głos.

- Co sądzi? - ponaglił ją delikatnie Tom.

- Że Lucy to zrobiła.

- Dlaczego tak uważa?

- Z tych samych powodów, które pan wymienił: po prostu trudno sobie wyobrazić, aby mógł to zrobić ktokolwiek inny. Poza tym mąż przypomniał sobie, jak czuła się Lucy tuż po urodzeniu

Anne-Marie. Nie chciała opiekować się małą, żądała, aby pielęgniarki jak najszybciej ją od niej zabierały.

Mężczyźni nie rozumieją, czym jest depresja poporodowa. Sama ją miałam, kiedy przyszedł na świat Luke. I Lucy też. Ale wyszła z tego, tak samo jak ja.

To prawda, że bywała przygnębiona - kto nie byłby w takich okolicznościach - ale kochała Anne-Marie. Wszyscy ją kochaliśmy.

- A więc nie wierzy pani, iż Lucy była zdolna ją zabić? - spytał Tom.

- Nie wierzę - potwierdziła Gina. - Ona nie mogła tego zrobić.

- Trzeba zatem ustalić, kto to zrobił i dlaczego.

Tom spotkał się z nadinspektorem Daviesem następnego dnia o dziesiątej rano. Powiedział mu, co sądzi o Palmerach, ale nie wywarło to na policjancie żadnego wrażenia. Wysłuchał Gordona z cynicznym uśmieszkiem, a na koniec spytał:

- No dobrze, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie, doktorze?

- Znaczenie? - Gordon nie był pewny, o co chodzi nadinspektorowi.

- Które z nich to zrobiło - wyjaśnił Davies.

- Przecież mówię, że żadne z nich! - wybuchnął Tom.

Davies wzruszył ramionami.

- W to z kolei ja nie mogę uwierzyć - odparł.

- Palmerowie kochali swoją córkę. - Tom czuł się, jakby wpadł z rozpędu na ceglaną ścianę. - Nie mogli jej zamordować.

- Morderstwo to mocne słowo - powiedział nadinspektor mentorskim tonem. - Może w tych okolicznościach nie należałoby go używać.

Pozbawienie życia z litości? Eutanazja? Okrucieństwo, by okazać łaskę? Niech pan sam wybierze. Mogę nawet się zgodzić, iż mieli szlachetne, aczkolwiek opaczne intencje, ale, na mój rozum, zabili to dziecko. Prawnicy zdecydują, jak ten czyn zakwalifikować. Potem sąd ustali, ile zrozumienia i współczucia należy im okazać.

- Żadne z nich tego nie zrobiło - upierał się Tom.

- Pozwolę sobie przypomnieć panu, że jedno z nich już się przyznało! - sarkastycznie powiedział Davies. Najwidoczniej zaczynał tracić cierpliwość.

- Jeśli nawet John Palmer tego nie zrobił, przyznał się, bo jest pewien, że zrobiła to jego żona! Chyba tylko pan uważa, że żadne z nich nie miało z tym nic wspólnego! Jeśli zna pan choćby jeden powód, dla którego ktoś miałby włamać się do domu Palmerów, porwać ich kalekie dziecko, zabić je, wrócić i zakopać ciało w ich ogrodzie, proszę mi go podać. Naprawdę mam dużo innej roboty.

- Mogę się zobaczyć z Johnem Palmerem?

- Nie.

Tom wyszedł z posterunku sfrustrowany, tym bardziej że zrozumiał punkt widzenia Daviesa. Zdrowy rozsądek nakazywał dojść do takich właśnie wniosków. Bo czy można podać jakieś inne wyjaśnienie?

Pierwsze posiedzenie w sprawie Johna Palmera miało odbyć się tuż po rozpoczęciu czwartkowej sesji sądu. Tom uznał, że powinien pojechać do Caernarfon na wstępne przesłuchanie. Miał nadzieję, że później uda mu się zamienić parę słów z Johnem i przekonać go, że Lucy nie zabiła Anne-Marie.

Powiedział Julie Rees o swoich zamiarach. Odniosła się do nich bez entuzjazmu.

- Nie sądzisz, że trochę za bardzo przejmujesz się Johnem Palmerem? - powiedziała. - Moim zdaniem najwłaściwszymi osobami do wyjaśnienia tej sprawy są policja i prawnicy. Nie powinniśmy opowiadać się po którejkolwiek ze stron.

- Palmerowie są moimi przyjaciółmi. A poza tym, nie opowiadam się po żadnej stronie - upierał się Tom. - Chcę tylko, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Mam wrażenie, że policji zależy bardziej na uzyskaniu szybkiego wyroku niż na wyjaśnieniu alternatywnych możliwości.

- John Palmer przyznał się do winy z własnej woli -

stwierdziła Julie. - Trudno oskarżać policję, że go wrabia czy choćby wywiera na niego presję.

- Ludzie przyznają się do popełnienia przestępstwa z najróżniejszych powodów - odparł Tom. - Nie zawsze dlatego, że są winni.

Zdawał sobie sprawę, jak wątłe są jego argumenty. Widać było, że nie przekonał Julie.

- Sądzę, że nie powinieneś tam jechać - powiedziała.

- Wrócę jak najszybciej - obiecał Tom.

Gdy przyjechał do Caernarfon, okazało się, że nie ma szans zaparkować w pobliżu gmachu sądu. Wąska uliczka biegnąca wzdłuż bocznej fasady budynku, była zapełniona ludźmi. Gordon skręcił w lewo, pojechał w przeciwnym kierunku i zatrzymał się koło portu.

Idąc do gmachu, w którym mieścił się sąd, słyszał gniewne okrzyki.

- Łotr! Morderca! - krzyczał jakiś mężczyzna. Wtórowała mu grupka kobiet.

- Zabił własne dziecko! Powinni dla niego przywrócić karę śmierci!

- Stryczek to za mało dla takiego zwyrodnialca!

Biała policyjna furgonetka z eskortą dwóch motocykli torowała sobie drogę przez tłum. Zgromadzeni pod budynkiem sądu ludzie walili pięściami w karoserię i wykrzykiwali kolejne obelgi. Tom patrzył na to ze zgrozą.

Kim byli ci ludzie? Skąd się wzięli? Wyglądali jak tłum statystów z filmu o Rewolucji Francuskiej - żądny krwi motłoch, podburzający się nawzajem do gwałtu.

Tom odwrócił się plecami do ohydnej sceny i ruszył na poszukiwanie kiosku. Właściwie nie musiał kupować gazety, żeby się dowiedzieć, co było pożywką dla tłumu. Tablica reklamowa pod sklepem głosiła: „Ojciec morduje trzymiesięczne dziecko.

Straszliwe odkrycie policji”. Tom wszedł do środka kupił kilka gazet i wrócił do pozostawionego przy porcie samochodu.

Zatrzaśnięcie drzwi wozu zredukowało zgiełk tłumu, lecz krzykliwe nagłówki były niemal równie odstręczające: „Nauczyciel morduje kalekie dziecko”, „Policja znajduje niemowlę w płytkim grobie”, „Ojciec przyznaje się do winy przy grobie dziecka”.

Tom wiedział, że nie zdoła się dostać na salę sądową. Gdy wracał do Felinbach, wciąż widział pełne nienawiści twarze i słyszał gniewne okrzyki.

Dlaczego? - zastanawiał się. Skąd ta wściekłość? Skąd ta nienawiść? Przecież ci ludzie znali sprawę tylko z gazet. Ale to im wystarczyło, by wydać wyrok. Nie rozumiał ich, nie znał ich motywacji. I w gruncie rzeczy Gordon nie chciał jej poznać.

Tom miał wrażenie, że pacjenci traktują go jakoś inaczej.

Nie byli niegrzeczni, ale sympatię zastąpiła chłodna uprzejmość.

Wspomniał o tym Julie, gdy wspólnie pili kawę po porannych zabiegach.

- Chodzi o Palmerów - powiedziała.

- To znaczy?

- Mieszkańcy wioski uznali, że bronisz Palmerów. Że jesteś po ich stronie.

- Bo tak jest - przyznał Tom.

- Właśnie - powiedziała Julie. - A wszyscy sądzą, że Palmerowie są winni.

- Ty też?

Julie wzruszyła ramionami.

- No cóż, przemawiają za tym dowody i fakt, że John się przyznał - odparła. - Poza tym nadal nie mogę pojąć, dlaczego miałby to zrobić ktoś inny Tom westchnął.

- Ja też nie, ale to jeszcze nie dowodzi, że Palmerowie są winni.

Oznacza tylko, że na razie nie wiemy, kto to zrobił i dlaczego.

- Przecież John się przyznał - stwierdziła Julie. - Wydaje się, że ciągle o tym zapominasz.

- Nie zapominam - zaoponował Tom. - Ale w rozmowie z Lucy upewniłem się, że John przyznał się do winy, aby ją chronić.

- A więc to ona to zrobiła?.

- Nie, nie! To wszystko nieporozumienie. Żadne z nich tego nie zrobiło.

- Tak sądzisz?

- Tak - przyznał Tom.

Julie popatrzyła na niego uważnie.

- Ale skoro jedno z Palmerów uważa, iż zrobiło to drugie, nie dziw się, że mieszkańcy wioski wierzą w ich winę - powiedziała. - Nie obchodzi ich, czy to John czy Lucy. Są pewni, że któreś z nich zamordowało dziecko.

- Ale to żadne z nich - żachnął się Tom. - Ludzie wierzą w to, co przeczytali w gazetach. Widziałaś te śmiecie? - Wziął do ręki kupione przez siebie gazety. - Na miłość boską, Palmerowie byli kochającą się rodziną.

John Palmer jest jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich znam: A pismacy sugerują, że to jakiś cholerny doktor Mengele!

- Czytałam kilka z tych artykułów - powiedziała Julie. - Cała sprawa rozbija się o przyznanie Johna. Dzięki temu prasa ma wolną rękę i może zadawać ciosy poniżej pasa. - Westchnęła. - Skorzystaj z mojej rady i usuń się na ubocze. Zdobyłeś tu wielu przyjaciół, Tom. Nie chciałabym; żebyś ich stracił.

- Dziękuję za ostrzeżenie - mruknął Tom.

Oboje zdawali sobie sprawę, że w kwestii winy Palmerów nie dojdą do porozumienia.

Dom pogrzebowy „J. Prosser i Syn” mieścił się na Mould

Street w Caemarfon od ponad siedemdziesięciu pięciu lat. Napis na czarnym frontonie głosił, że zakład oferuje „opiekę i troskę w chwili żałoby”. Tutejsi mieszkańcy, mijając zakład, zniżali głosy. Ich respekt budziła wystawiona w witrynie otwarta Biblia.

Leżała na poduszce z karmazynowego atłasu, na tle ciężkich aksamitnych zasłon. Dzieci pytały, co się za nimi mieści, ale rzadko otrzymywały odpowiedź.

Jeśli już, to słyszały, że ich to nie dotyczy i nie muszą kłopotać sobie tym główek.

Johna Prossera, który mieszkał nad salonem pogrzebowym, obudziło o siódmej rano łomotanie do frontowych drzwi. Narzucił szlafrok, zatknął na nos okulary, zbiegł na dół i otworzył. Na progu stał krępy mężczyzna pod trzydziestkę z ciemnymi kręconymi włosami i udręczonym wyrazem twarzy.

Jego oddech śmierdział whisky, a worki pod oczami świadczyły o braku snu.

- Martin Griffiths! - zawołał Prosser. - Co tu robisz, człowieku?

- Grzebiesz dziś moją dziewczynkę - odpowiedział Griffiths niewyraźnie, nie spuszczając wzroku z właściciela.

- Szczerze ci współczuję - rzekł Prosser.

- Chcę, żeby miała ze sobą pierścionek mojej matki, rozumiesz?

Griffiths wyjął z kieszeni kurtki małe etui z niebieskiej skóry i pomachał nim przed twarzą Prossera. Ten zmarszczył brwi.

- Trochę na to za późno, człowieku. Trumna jest już zamknięta - powiedział łagodnie. - Wszystko gotowe do pogrzebu.

Posłuchaj, jesteś wytrącony z równowagi. Kto by nie był, gdyby stracił dziecko? Wejdź, człowieku, napijemy się herbaty.

Zadzwonię do twojej żony i powiem, że tu jesteś.

- Nie chcę żadnej herbaty - burknął Griffiths i strząsnął dłoń Prossera, gdy ten próbował położyć mu ją na ramieniu. - Chcę, żeby moja dziewczynka miała ze sobą ten pierścionek. Musi wiedzieć, że mi na niej zależało.

Nie było mnie tutaj, kiedy umarła, rozumiesz? Byłem w trasie do Kornwalii i wróciłem dopiero po trzech dniach.

Prosser pokiwał głową. Wiedział, że Griffiths jeździ ciężarówką w odległe strony i właśnie był w drodze, gdy jego córka padła ofiarą zespołu nagłej śmierci noworodków.

- Chryste, gdybym tylko tu był! - mówił Griffiths łamiącym się głosem. - Mógłbym wziąć ją na ręce, przytulić..: Powiedzieć, że jestem przy niej i nic jej nie będzie. Ale mnie nie było, rozumiesz? Byłem setki kilometrów stąd, a moja dziewczynka zgasła w środku nocy. Odeszła na zawsze...

Prosser poczuł ucisk w gardle. Widział tyle ludzkich tragedii, że uodpornił się na nie. Ale ból Griffithsa był tak szczery i dojmujący.

- Wejdź do środka. Jest zimno - powiedział Prosser

Zaprowadził osieroconego ojca do małego ciemnego gabinetu, w którym stało tylko biurko i trzy krzesła. Właśnie tu rozmawiał z pogrążonymi w żałobie ludźmi o wyborze pogrzebowych „akcesoriów”.

Na biurku leżał wielki kołonotatnik z fotografiami wzorów trumien i ich wystroju.

Prosser odsunął go na bok i oparł ręce na blacie.

- Posłuchaj, człowieku - powiedział. - Wiem, że chcesz jak najlepiej, ale jesteś tak zrozpaczony, że nie myślisz jasno.

Griffiths położył etui na biurku i otworzył je niezgrabnie grubymi palcami.

W środku leżał złoty pierścionek ze szmaragdem, otoczonym małymi diamentami.

- Nosiła go moja babcia, a potem mama. Powiedziała, żeby dać go mojej dziewczynce, kiedy będzie wychodziła za mąż. Ale ona już nigdy nie wyjdzie za mąż, więc chcę, żebyś otworzył trumnę. Włożę go do środka.

Prosser poprawił się w krześle.

- Nie powinieneś tego robić, Martin - powiedział. - Lepiej zapamiętaj swoją dziewczynkę taką, jaka była, a nie taką... -

zawiesił głos.

- O czym ty mówisz, do diabła? - zapytał z naciskiem Griffiths, marszcząc czoło.

Prosser splótł dłonie, czuł się coraz bardziej nieswojo.

- Naukowcy starają się ustalić, jak i dlaczego zdarzają się takie straszne rzeczy jak śmierć twojej Megan - powiedział. - Chcą oszczędzić innym tego, przez co ty przeszedłeś, muszą więc prowadzić badania... szczegółowe badania.

- Co chcesz przez to powiedzieć, Prosser? - dopytywał się Griffiths.

Wyraźne wzburzenie przedsiębiorcy pogrzebowego sprawiło, że zaczął być podejrzliwy. Prosser poprawił się na krześle.

- Patolodzy w szpitalu musieli przeprowadzić pewne badania... - powiedział wreszcie.

Griffiths otworzył szeroko oczy.

- Pokroili moją Megan? - zapytał chrapliwym szeptem.

- W takich przypadkach trzeba przeprowadzać sekcje - odparł cicho Prosser. - Tego wymaga prawo, rozumiesz. Konieczne jest...

krojenie, jak to określiłeś.

W rzeczywistości Prosser nie wiedział, jak wygląda Megan Griffiths, bo nie odbierał jej osobiście. Pracownicy szpitala zwykle starali się nadać ciału po sekcji jak najlepszy wygląd, a poza tym wystawienie zwłok odbywało się w szpitalnej kaplicy, wyposażonej w szklaną przegrodę i odpowiednie draperie.

- Chcę, żeby miała pierścionek mojej matki - upierał się Griffiths.

Prosser pojął, że dalszy opór jest niecelowy. Griffiths podjął już decyzję, a brzemię rozpaczy i poczucia winy sprawiało, że stał się głuchy na racjonalne argumenty.

- W porządku - powiedział Prosser z rezygnacją. - Skoro tak ci na tym zależy, to Megan jest na dole.

Przeszli do chłodni na tyłach salonu pogrzebowego. Przez wielkie zakratowane okno nad zlewem z popękanej porcelany wpadało do środka światło poranka. Prosser nacisnął wyłącznik obok prowadzących dalej drzwi z ciemnych płyt i otworzył je. Ukazał się pomost z łukowatym sklepieniem, za którym znajdowały się schody do piwnicy. Zeszli na dół. Ciężkie buty Griffithsa dudniły po drewnianych stopniach.

Biała trumienka z ciałem Megan Griffiths stała na drewnianej ławie.

Przylepiono na niej taśmą tabliczkę z nazwiskiem zmarłej i szczegółami ceremonii pogrzebowej.

- Jesteś pewien, że powinieneś to zrobić? - Prosser raz jeszcze próbował zniechęcić Griffithsa. - Ty i twoja żona jesteście młodzi.

Będziecie mieli następne dzieci.

- Otwieraj.

Prosser wzruszył ramionami i wyjął automatyczny śrubokręt z obejmy na ścianie nad ławą. Zaczął odkręcać mocujące wieko śruby.

Ich skrzypienie wydawało się w porannej ciszy nienaturalnie głośne. Prosser zwlekał z odkręceniem ostatniej śruby, wciąż mając nadzieję, że Griffiths zmieni zdanie.

Ale pogrążony w żałobie ojciec milczał. Jego nieruchoma twarz przypominała granitową rzeźbę. Prosser wyjął wreszcie ostatnią śrubę i położył ją obok pozostałych. Podniósł wieko, celowo ustawiwszy się pod takim kątem, że zasłaniał Griffithsowi wnętrze trumny. Miał nadzieję, że dzięki temu zdoła zerknąć do środka, a może nawet dokonać jakichś drobnych kosmetycznych poprawek, zanim pokaże ciało ojcu dziewczynki.

Ledwo spojrzał na zwłoki, zatoczył się do tyłu. Jego twarz wyrażała zgrozę i oszołomienie. Wieko trumny upadło z łoskotem na posadzkę.

Prosser wyszeptał jakieś przekleństwo i odwrócił głowę, jakby nie chciał patrzeć na to, co ukazało się jego oczom, Zdumiony tą reakcją Griffiths popatrzył najpierw na niego, a potem na trumnę. Dopiero po chwili zrobił krok naprzód i zajrzał do środka.

- Słodki Jezu! Jasna cholera! - wykrzyknął.

Poczuł gwałtowne mdłości. Zwymiotował na podłogę, opierając się prawą ręką o piwniczną ścianę.

Prosser pierwszy odzyskał panowanie nad sobą, chociaż nadal był mocno wstrząśnięty. Miał trudności z odzyskaniem równego oddechu, w czym bynajmniej nie pomagał przesiąknięty wonią whisky odór wymiocin Griffithsa.

- Zaszła jakaś straszna pomyłka - powiedział z wysiłkiem chrapliwym głosem. - Zaraz zadzwonię do szpitala.

Griffiths popatrzył na niego nieprzytomnie, z miną człowieka, któremu właśnie dane było zajrzeć do piekła.

- Zgadza się, facet - mruknął. - Jakaś straszna pomyłka.

Dzwoń do tego pieprzonego szpitala.

Prosser ustalił, że trumna została zamknięta i zaśrubowana, zanim jego pracownik pojechał ją odebrać. Również technik z kostnicy twierdził, że nie widział zwłok. Poprzedniego dnia miał wolne, a człowiek, który wtedy pracował, już kończył zmianę.

Prosser zadzwonił do dyrekcji szpitala; wreszcie połączono go z

Ronaldem Harcourtem, dyrektorem administracyjnym.

Od razu zrozumiał, jak poważne są zarzuty przedsiębiorcy pogrzebowego i jakimi grożą reperkusjami.

- Mówi pan, że co było w trumnie? - zapytał.

- Kawałki - odpowiedział Prosser; zdawał sobie sprawę z nieadekwatności tego opisu, ale nie potrafił wymyślić lepszego określenia.

- Co to znaczy „kawałki”?

- Luźne szczątki.

- Chce pan powiedzieć, że ciało dziecka poćwiartowano? - zapytał Harcourt z niedowierzaniem.

- Nie, nie... To nie było poćwiartowane ciało - wykrztusił Prosser.

- To były różne organy: płuca, nerki, może serce. Widziałem też palec.

- Cholera jasna - zaklął Harcourt. - Rozmawiał pan z kimś z patologii?

- Tylko z technikiem z kostnicy. Powiedział, że wczoraj nie miał dyżuru.

Nikogo poza nim nie było, kiedy zadzwoniłem.

- Natychmiast do nich zatelefonuję i oddzwonię do pana.

Proszę mi podać swój numer.

Prosser spełnił prośbę i dodał:

- Pogrzeb ma być o jedenastej. Potrzebne nam ciało.

- Czy rodzice o tym wiedzą?

- Ojciec był ze mną, kiedy otworzyłem trumnę.

- O mój Boże, coraz gorzej - stęknął Harcourt. - Obawiam się, że czekają nas poważne kłopoty.

- Niech pan mówi za siebie, ja nie mam z tym nic wspólnego - oznajmił Prosser. - Mój kierowca odebrał trumnę w dobrej wierze.

Niech pan pamięta, że pogrzeb jest o jedenastej.

Przeszukanie chłodni w kostnicy nie dało rezultatów.

Harcourt poszedł do chłodni razem z patologiem Peterem Seppem.

Obserwował poszukiwania z narastającą irytacją.

- Co mam powiedzieć rodzicom, do diabła? - zapytał gniewnym szeptem.

Twarz Seppa przypominała kamienną maskę.

- Istnieje tylko jedno wytłumaczenie - powiedział, gdy technik zamknął drzwi chłodni i potrząsnął przecząco głową. - Ktoś musiał omyłkowo wrzucić ciało dziecka do worka z odpadami biologicznymi.

Harcourt popatrzył na niego, jakby nie wierzył własnym uszom.

- Do worka z odpadami? - zapytał.

- Fragmentami narządów, których nie potrzebujemy po ukończeniu badań - wyjaśnił Sepp. - Trafiają do worka na odpady biologiczne razem z tkankami usuniętymi na salach operacyjnych.

- Nie można wyjąć ciała dziecka z worka? - spytał Harcourt.

Sepp pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie - odpowiedział. - Co wieczór jest wrzucany do spalarki.

Harcourt poczuł, że miękną mu kolana.

- Wyjaśnijmy to sobie - powiedział. - Mówi pan, że te...

odpady z patologii trafiły do trumny Megan Griffiths, podczas gdy ciało dziecka wylądowało w szpitalnej spalarce?

- Na to wygląda - odparł niechętnie Sepp.

- Jezu Chryste! Jak mogło do tego dojść, na miłość boską?

- Naprawdę nie wiem - patolog pokręcił głową.

- O Boże! Gdy prawnicy się o tym dowiedzą, rzucą się na nas jak hieny na zdechłego mamuta - stwierdził dyrektor. - Niech pan wyjaśni, kto za to odpowiada. Trzeba odszukać winnego i ogłosić, że się go znalazło, inaczej wszyscy zostaniemy zmieszani z błotem.

W tym momencie odezwał się pager Harcourta. Podszedł do telefonu, umocowanego na wykładanej glazurą ścianie kostnicy, i wybrał numer.

Wyraz jego twarzy świadczył, że słyszy nie najlepsze wiadomości.

- Powiedzcie im, że w stosownym czasie wydamy oświadczenie - burknął i z trzaskiem odwiesił słuchawkę. - Zaczęło się. Ojciec poinformował już o wszystkim gazety. „Bangor Times” chce wiedzieć, czy wiadomość, iż zginęło nam ciało dziecka, jest prawdziwa. Boże, do obiadu będziemy tu mieli telewizję i prasę ogólnokrajową.

- Media rzucą się na nas - powiedział Sepp. - Zrobią z tego sensację. Łzy dobrze wypadają na ekranie.

- Trzeba zwołać naradę. Musimy ustalić, co będziemy mówić - zdecydował dyrektor. - W tej chwili najważniejsze jest zminimalizowanie szkód.

- Zbiorę swój personel. Może zdołam ustalić, co się naprawdę stało.

- Potrzebne nam nazwiska - podkreślił Harcourt. - Musimy znaleźć winnego lub winnych i potraktować z całą surowością.

Odpowiedzialnych trzeba będzie niezwłocznie zwolnić.

- Ale to na pewno tylko pomyłka - zaoponował Sepp. - Nikomu nie mogło zależeć, żeby doszło do czegoś takiego. Winny będzie równie wstrząśnięty jak rodzice.

- I co z tego? - odparł Harcourt. - Prasa będzie potrzebowała ofiary, nic innego jej nie zadowoli. Winnych trzeba będzie wyrzucić.

- A ich głowy zatknąć na szpitalnej bramie - dodał sarkastycznie Sepp.

- Ponieważ chodzi o pański wydział... - Zaczął lodowatym tonem Harcourt... powinienem złożyć rezygnację - dokończył patolog.

- Sądzę, że byłoby to honorowe wyjście, a pan?

- Honorowe? - rzekł Sepp z zadumą. - Czy cały ten cyrk urządzony przez dziennikarzy ma coś wspólnego z honorem? Oni nawet nie wiedzą, co to jest zwykła przyzwoitość.

- Możliwe, ale musimy podjąć niezbędne kroki, zaprezentować wspólny front - odparł dyrektor. - Tu chodzi o dobre imię szpitala. Będę musiał wyjaśnić radzie powierniczej, co się dokładnie zdarzyło i co w związku z tym zrobiono. Ustalenie odpowiedzialnych i usunięcie ich bez względu na okoliczności łagodzące jest konieczne.

- A ja?

- Niech pan złoży rezygnację, a kiedy ucichnie wrzawa, odrzucimy ją.

- Robi się późno - powiedział Sepp, spojrzawszy na zegarek.

- Powinien pan zawiadomić rodziców, że pogrzebu nie będzie.

- Zatelefonuję do nich z mojego gabinetu - rzekł Harcourt.

- To nie najlepszy pomysł - powiedział patolog.

- Dlaczego?

- Nie spodoba się to mediom. Uznają, że nie dość poważnie traktujemy sprawę. Że lekceważymy rodziców.

- Ma pan rację - przyznał Harcourt. - Pojadę do nich i powiem im o tym osobiście. Wezmę adres od Prossera.

* * *

Oddział Patologii, godz. 13.00

- Więc to tak? - powiedział Harcourt gniewnym tonem. - Ktoś spieprzył sprawę i nie ma winnych? Co mam powiedzieć dyrektorowi do spraw lecznictwa i radzie powierniczej? Co powiem sępom z brukowców, którzy sterczą pod bramą?

Sepp wzruszył ramionami.

- Rozmawiałem ze wszystkimi moimi pracownikami. Żaden nie potrafi rzucić światła na tę sprawę. Przykro mi, ale tak to wygląda.

- W takim razie któryś kłamie - orzekł Harcourt. - A technik z kostnicy, który ma dziś wolne?

- Dzwoniłem do niego. Nic nie wie.

- Ktoś musi coś wiedzieć. Ustalił pan, co się działo z ciałem po sekcji?

- Oczywiście.

- I?

- I nic. Nikt się nie przyznaje, że włożył ciało - albo to, co uważał za ciało - do trumny.

- A kto zabrał odpady do spalarki? - spytał Harcourt.

- Do tego też nikt się nie przyznaje. A myślał, że zrobił to B, natomiast B uważa, że była to robota A. W końcu okazało się, że nikt tego nie zrobił.

- Jezu! Zdaje pan sobie sprawę, że prasa nas ukrzyżuje?

Obsmaruje Oddział Patologii jako miejsce, gdzie nikt nie ma pojęcia, co się dzieje. Na pewno ktoś z pańskiego personelu wie więcej, niż powiedział.

- A może nie chodzi o żadnego z moich pracowników? - spytał Sepp.

- Co pan ma na myśli?

- Nie wiemy na pewno, że jest za to odpowiedzialny któryś z moich ludzi.

- Chyba nie sugeruje pan, że wszedł tu ktoś z ulicy i zrobił to dla draki?

Sepp starał się powstrzymywać gniew.

- Dobrze pan wie, że na patologię przychodzą różni ludzie - powiedział.

- Jest więc prawdopodobne, że za tę zamianę odpowiada ktoś inny.

- Nie macie zabezpieczeń?

- To kostnica, a nie bank - wybuchnął Sepp, tracąc cierpliwość.

- Już dobrze, dobrze - uspokoił go Harcourt. - Nie zaczynajmy kłótni między sobą. Jeśli jednak był to któryś z pańskich pracowników, sugeruje to raczej działanie z premedytacją niż niewinną pomyłkę.

- Być może - przyznał Sepp.

Gabinet dyrektora do spraw lecznictwa, godz. 14.00

- Domyślam się, że rodzice przyjęli to fatalnie? - powiedział James Trool, dyrektor do spraw lecznictwa.

Trool, nie wyróżniający się urodą mężczyzna w średnim wieku, lubił jasne garnitury i jaskrawe krawaty. To ostatnie upodobanie ujawniło się dopiero przed dwoma laty, gdy ożenił się po raz drugi. Małżeństwo to stanowiło dla wielu zaskoczenie. Pochodząca z Ameryki Sonia była prawie dwadzieścia lat młodsza od męża, piękna i bardzo bogata. Trool poznał ją, gdy jej dziecko zostało przyjęte do szpitala po wypadku samochodowym, w którym zginął pierwszy mąż Soni.

- Można tak powiedzieć - odparł Harcourt. - Ojciec nazwał mnie oślizgłym skurczybykiem i zapewnił, że się z tego nie wykręcimy.

Powiedział, że jego adwokat da nam popalić.

- Należało się tego spodziewać - odrzekł Trool z nutą goryczy w głosie.

Pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole. - Wiesz, pamiętam czasy, gdy ludzie przyjmowali ciosy nieprzychylnego losu, nie potrzebując poradnictwa ani wielkich odszkodowań.

- Na twoim miejscu nie wspominałbym o tym prasie - powiedział Harcourt.

- Jasne - zgodził się Trool. - Przekażemy rodzinie wyrazy głębokiego współczucia. Nasze serca będą tak samo ściśnięte żalem jak ich. Musimy zminimalizować szkody, jakie będą chcieli wyrządzić nam ich cholerni adwokaci.

- Z całym szacunkiem, panie doktorze, uważam, że jest pan nieco zbyt surowy. To, co ich spotkało, jest straszne -

powiedziała przełożona pielęgniarek Inga Love, drobna kobieta pod czterdziestkę.

- Oczywiście, ma pani rację, ale to był przypadek. Nikt nie chciał, żeby tak się stało. Wykorzystywanie tego do wyciśnięcia pieniędzy ze szpitala jest, moim zdaniem, nieetyczne.

- Obawiam się, że Griffithsowie będą odmiennego zdania - powiedział Harcourt.

- Bez wątpienia - przyznał Trool. - „Nie chcemy, aby ktokolwiek przeszedł przez to, czego doświadczyliśmy. Nie chodzi nam o pieniądze, lecz o zasadę” - wyrecytował ironicznym tonem. - Ohyda. Chce mi się od tego rzygać.

- Przecież tu chodzi o ich dziecko, panie doktorze - wtrąciła Inga Love.

Trool burknął coś niewyraźnie.

- Przypominam, że za kwadrans mam się wypowiedzieć dla prasy - oznajmił Harcourt. - Ustalmy, co mam mówić.

- To co zwykle - odparł Trool. - Minimalizujemy szkody.

Jesteśmy pełni współczucia dla rodziny. Tragiczna pomyłka, chwilowy brak uwagi w obciążonym pracą oddziale, dochodzenie trwa. Podjęto stosowne kroki, aby zapewnić, że to się nie powtórzy. I tak dalej. wszelkie trudności, jakie Tom Gordon i

Julie Rees mieli w nawiązaniu rozmowy, znikły w sobotę rano, gdy oboje przyszli do ośrodka z miejscowymi gazetami.

- Widziałeś? - zapytała Julie.

- Trudno nie zauważyć - odparł Tom, otwierając gazetę na nagłówku:

„W szpitalu ginie ciało dziecka! Wyznania zrozpaczonej matki”.

- To ofiara zespołu nagłej śmierci noworodków, o której ci mówiłam - powiedziała Julie. - Że też jeszcze i to musiało się zdarzyć.

- Kto ją leczył? - spytał Tom.

- Jenkins - Julie wymieniła nazwisko lekarza ogólnego z Caernarfon.

- O ile wiem nie udało się odnaleźć ciała - powiedział Gordon.

- Tak - potwierdziła Julie. - Wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale w szpitalu ciało nie może zginąć.

- Prawda?

Gdy po porannych wizytach Julie przyszła do gabinetu Toma, jej mina świadczyła, że stało się coś bardzo złego.

- Wciąż nie znaleziono ciała - powiedziała. - Właśnie dzwonił do mnie James Trool, dyrektor do spraw lecznictwa szpitala w Caernarfon. Ich zdaniem ciało trafiło przez pomyłkę do spalarki.

- Boże wszechmogący! - jęknął Tom. - Jak do tego doszło?

- Ktoś z patologii wrzucił ciało do worka z odpadami biologicznymi.

- Jezu! Dadzą im za to popalić.

- Nadal nie są znane wszystkie fakty - powiedziała Julie. - Sprawa wyszła na jaw, kiedy przedsiębiorca pogrzebowy otworzył trumnę.

Gdyby nie to, nikt by się o niczym nie dowiedział.

- Zważywszy na okoliczności, wydaje się, że tak byłoby lepiej - rzekł Gordon.

- Oczywiście - zgodziła się Julie. - Jednak nie to jest najgorsze.

Przy otwarciu trumny był obecny ojciec dziecka.

- Koszmar!

- Trool mówi, że wewnętrzne dochodzenie nie wyjaśniło przyczyn pomyłki. Chce więc powołać komisję do wytłumaczenia tej sprawy, złożoną z ludzi z zewnątrz. Pytał, czy któreś z nas zgodzi się uczestniczyć w jej pracach.

- Brzmi to jak zagranie pod publiczkę - stwierdził Tom. - Skoro wewnętrzne dochodzenie nic nie dało, jakie są szanse, że grupa obcych ludzi lepiej sobie poradzi?

- Dyrekcja szpitala chce pokazać, że dokłada się wszelkich starań, by wyjaśnić sprawę.

- Nie dziwię się. - Prasa uwielbia takie historie.

- A teraz ma kolejną - dodała znacząco Julie.

Tom wiedział, że chodzi jej o dziecko Palmerów, ale nie podjął tego tematu.

- Będą podburzać opinię publiczną, aż przestanie się liczyć, jak było naprawdę - powiedział.

- Zgodzisz się uczestniczyć w pracach komisji? - spytała

Julie.

- Jeśli ci na tym zależy - powiedział Tom. - Co miałbym robić?

- Wstępne posiedzenie odbędzie się dziś o wpół do ósmej wieczorem w szpitalu w Caernarfon. James Trool przedstawi sprawę i określi uprawnienia komisji.

- Pojadę - obiecał Gordon.

- Dzięki - powiedziała Julie. - Zgłosiłabym się, ale Owen ma dzisiaj urodziny. Obiecałam, że go gdzieś zabiorę.

- Nie ma sprawy - stwierdził Tom. - Chcę jednak wziąć wolne w poniedziałek po południu. Umówiłem się z prawnikiem Johna

Palmera w Bangor.

Wrócę na wieczorne wizyty.

- Dobrze - Julie popatrzyła na zegarek. - Czas ruszać, bo ludzie pomyślą, że zupełnie zrezygnowaliśmy z wizyt domowych.

Po odbyciu wizyt domowych Gordon pojechał do Giny, by się dowiedzieć, jak radzi sobie jej siostra.

- Co u Lucy? - zapytał, gdy otworzyła drzwi.

Gina wzruszyła ramionami.

- Dziś rano wydawało mi się, że czuje się o wiele lepiej, więc wyszłyśmy na zakupy - powiedziała cicho, aby nie było jej słychać we wnętrzu domu. - Jakaś idiotka powiedziała coś na jej temat w kolejce przy kasie w supermarkecie. Lucy nie trzeba było niczego więcej. Wróciłyśmy prosto do domu.

- Sądząc po tym, co widziałem w Caernarfon, musicie się liczyć z ciągłymi potwarzami.

- Widziałam migawki w dzienniku. - Lucy była zdruzgotana.

Zastanawia się, czy nie wrócić do domu.

Tom zmarszczył czoło.

- Byłoby dla niej najlepiej, gdyby zupełnie się od wszystkiego oderwała.

Macie jakichś krewnych, którzy mogliby ją na jakiś czas przyjąć?

- Lucy nie wyjedzie - potrząsnęła głową Gina. - Chce być blisko Johna.

- Co powiedziała kobieta w supermarkecie?

- Pokazała Lucy swojej przyjaciółce ze słowami: „To żona tego mordercy”.

Poza Tomem Gordonem w skład niezależnej komisji dochodzeniowej weszli dwaj lekarze ze szpitala Ysbyty Gwynedd w

Bangor, doktor Liam Swanson - dyrektor Wydziału Zdrowia Urzędu

Miejskiego w Caernarfon, Arabella Paget, patronka Med-Menai, sieci placówek charytatywnych z siedzibą na Anglesey; oraz

Christine Williams, sędzia pokoju z Bangor. James Trool wszystkich witał osobiście i każdemu proponował kawę.

- Dziękuję państwu za przybycie - powiedział wreszcie podniesionym głosem, by uciszyć zebranych. - Wciąż brakuje jednej osoby, ale robi się późno i sądzę, że powinniśmy zaczynać.

Zaledwie skończył, gdy otworzyły się drzwi i do środka weszła atrakcyjna kobieta po trzydziestce. Uśmiechnęła się i przeprosiła za spóźnienie.

- Jestem doktor Mary Hallam z Oddziału Nagłych Przypadków w Ysbyty Gwynedd - przedstawiła się.

- Dobrze, że zdołała pani dotrzeć - odparł Trool. - Nikt z urazówki nie musi się tłumaczyć ze spóźnienia.

Mary uśmiechnęła się przelotnie i usiadła. Gordonowi spodobał się jej uśmiech, sympatyczny i szczery. Mary Hallam zajęła miejsce naprzeciw Toma, mógł więc dobrze jej się przyjrzeć. Była bardzo atrakcyjną kobietą o ciemnych włosach i oliwkowej cerze. Ale najbardziej przykuwały uwagę jej oczy, bystre i żywe. Tom wyczuwał, że Mary jest inteligentna, a jednocześnie nie pozbawiona poczucia humoru. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafił dostatecznie zgłębić, miał ochotę usłyszeć jej śmiech. W tych okolicznościach było to jednak mało prawdopodobne.

Troll odchrząknął i kontynuował powitanie. Zapewnił, że personel szpitala będzie na wszelkie możliwe sposoby wspierał komisję podczas dochodzenia, tak jakby miało ono oficjalny status.

- Możecie państwo wchodzić, gdzie się wam podoba, i rozmawiać, z kim zechcecie. - Podniósł ciemnoniebieską teczkę. - Dla każdego z państwa przygotowano akta sprawy. Niestety, nasze wewnętrzne dochodzenie okazało się nieskuteczne...

- Dlaczego? - zapytał Liam Swanson, przerywając Troolowi.

- Słucham? - rzucił dyrektor.

- Dlaczego okazało się nieskuteczne?

- Zapewne dlatego, że rozeszły się pogłoski, iż winni zostaną niezwłocznie zwolnieni - odparł Trool.

- To pogłoski czy fakt? - chciał wiedzieć Swanson.

- Fakt - przyznał dyrektor Trool., - Natknęliście się więc na mur milczenia?

- Raczej zdecydowanych zaprzeczeń - uściślił Trool.

- Zapewne nas też to czeka?

- Zupełnie możliwe.

Tom podzielał obawy Swansona. W gruncie rzeczy nie oczekiwano, że niezależna komisja dochodzeniowa do czegoś dojdzie; było to wyłącznie zagranie pod publiczkę.

- No cóż, mimo wszystko powinniśmy próbować - podsumował Swanson.

- Poprosiłem doktora Petera Seppa, by wprowadził państwa w sprawę.

Jest patologiem i kieruje oddziałem, z którego zginęło ciało Megan.

Czeka na zewnątrz - powiedział Troll. - Czy chcecie państwo jeszcze o coś zapytać, zanim go poproszę?

- Czy doktor Sepp wziął na siebie odpowiedzialność za to, co się stało? - zainteresowała się Arabella Paget.

Mówiła z tak dziwacznym akcentem, że Tom z trudem stłumił śmiech.

Zauważył spojrzenie Mary Hallam i zorientował się, że lekarka myśli to samo co on. Musieli oderwać od siebie wzrok, żeby nie pogarszać sprawy.

- Doktor Sepp złożył rezygnację, kiedy tylko pomyłka wyszła na jaw - odparł gładko Trool. - Jednak rada powiernicza uznała, że należy ją odrzucić.

Poproszę go.

Gordon nigdy wcześniej nie widział Seppa. Był to mężczyzna w średnim wieku, niczym się nie różniący od innych patologów.

Chodziło nie tyle o wygląd, co o sposób zachowania. Patolodzy niezmiennie sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie potrafią cieszyć się życiem.

Drętwym, monotonnym głosem Sepp opisał przebieg wstępnego dochodzenia w swoim oddziale; nic nie dało, bo wszyscy pracownicy utrzymywali, że nie mają pojęcia, w jaki sposób doszło do fatalnej pomyłki.

- Czy są jakieś pytania? - zakończył patolog.

Mary Hallam spytała, jak wygląda system usuwania odpadów biologicznych.

- Punktem zbiorczym dla tego materiału jest laboratorium patologiczne - wyjaśnił Sepp. - Salowi zanoszą tam usunięte podczas zabiegów tkanki, które wieczorem są zabierane do spalarki w kotłowni wraz z odpadami z samego laboratorium.

- Codziennie?

- Na ogół tak, z wyjątkiem dni, kiedy nie ma operacji.

- Jak często się to zdarza?

- Średnio raz w tygodniu; zależy to od listy zabiegów i ich charakteru.

- A więc odpady biologiczne są zabierane do spalarki przez cztery z pięciu dni roboczych?

- Tak - odrzekł Sepp, najwyraźniej nieco zdziwiony kierunkiem, w którym zmierzały pytania.

- Tak regularna procedura na pewno wymaga grafiku. Można więc ustalić, kto danego dnia odpowiada za usunięcie odpadów? - spytała Mary.

- Poniewczasie można uznać, że tak powinno być - przyznał Sepp niechętnie. - Ale moi ludzie zawsze dobrze współpracowali, więc grafik nie był potrzebny. Staram się unikać zbędnej biurokracji Tom i Mary popatrzyli po sobie ponownie. Gordonowi przyszło do głowy, że nigdy nie zamyka się stajni tak dokładnie, jak po ucieczce konia. Narastało w nim przekonanie, że Sepp nie panował nad porządkami w swoim oddziale.

Przez chwilę nikt się nie odzywał.

- Niezupełnie rozumiem, co działo się z trumną - powiedziała wreszcie Christine Williams, nieco zakłopotana swoim brakiem wiedzy medycznej i naukowej, za co z góry przeprosiła.

Zebrani czekali, aż sędzia rozwinie temat. Gdy to nie nastąpiło, Sepp spytał:

- Czego właściwie pani nie rozumie?

- Dlaczego trumna dla dziecka znalazła się w pańskim oddziale?

Dobre pytanie, uznał Tom. Pozostali również byli ciekawi odpowiedzi.

- Od czasu do czasu to się zdarza - powiedział Sepp. - Zwykle wtedy, gdy następuje jakieś opóźnienie, tak jak w przypadku sekcji Megan Griffiths.

W normalnych okolicznościach pracownicy zakładów pogrzebowych umawiają się, jak odebrać ciało, potem przywożą trumnę, wkładają do niej zwłoki i odjeżdżają.

- A więc to ludzie z zakładów pogrzebowych odpowiadają za włożenie ciała do trumny?

- Tak.

- Jednak najwidoczniej nie w tym przypadku?

- Nie. Ciało Megan Griffiths nie było gotowe do wydania, kiedy przyjechali. Sekcję trzeba było przełożyć na później z jakiegoś administracyjnego powodu. Nie pamiętam w tej chwili jakiego.

- Dlatego trumna została w kostnicy?

- Tak.

- Ale to pracownicy zakładu powinni byli włożyć ciało do trumny.

- Tym razem było inaczej - powiedział Sepp. - Gdy przyjechali ponownie, ciało dziecka - a raczej nie ono, jak się okazało - leżało już w trumnie, a wieko było przyśrubowane.

- Czy nie uznali tego za niezwykłe?

- Niekoniecznie - odparł Sepp.

- Czyli takie rzeczy się zdarzają?

Patolog nerwowo zaszurał nogami.

- Jak już wcześniej wyjaśniłem, pracownicy zakładów pogrzebowych porozumiewają się z personelem kostnicy w kwestii... pewnych szczegółów proceduralnych.

- Szczegółów proceduralnych? - zainteresował się Liam Swanson.

- Nie ma w tym nic złowieszczego - zapewnił patolog. - Do pracowników zakładów pogrzebowych należy na przykład zmierzenie ciała przed dostarczeniem trumny. A w praktyce zwykle robią to pracownicy kostnicy.

- Czyli na ogół ciała mierzą pracownicy kostnicy, a nie ludzie z zakładów pogrzebowych?

- Tak, a później dzwonią do zakładu i podają wymiary.

Oszczędza to konieczności przyjeżdżania do kostnicy z miarką.

- Zapewne personel kostnicy coś za to dostaje?

- O ile wiem, tak - przyznał Sepp.

- A czy zdarza się, że umowa ta obejmuje również włożenie ciała do trumny? - zapytał Swanson.

- Sporadycznie.

- W jakich przypadkach?

- Gdy pracownicy zakładu pogrzebowego mają dużo pracy, na przykład kilka pogrzebów naraz. Proszą wtedy ludzi z kostnicy o pomoc, co przyspiesza załatwienie sprawy.

- Nie sądzi pan, że cierpi na tym... Godność? - spytała Christine Williams.

- Nie sądzę, aby nieboszczykom robiło jakąś różnicę, czy wkładają ich do trumien ludzie w czarnych garniturach czy w kitlach - odparł Sepp z nieoczekiwanym sarkazmem.

Trool rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie.

- Zakładam, że pytał pan pracowników kostnicy, czy w tym przypadku zawarli podobną umowę - odezwał się Swanson.

- Oczywiście. Wszyscy zaprzeczyli. Zaprzeczyli też, podobnie jak pracownicy zakładu pogrzebowego, że włożyli szczątki do trumny.

- I to prowadzi nas z powrotem do punktu wyjścia - oznajmił Trool. - Doktor Sepp i ja pozostawimy teraz państwa, abyście mogli omówić między sobą szczegóły. Ustaliłem z panem Harcourtem, dyrektorem administracyjnym naszego szpitala, że ta sala będzie stale do państwa dyspozycji.

Trool i Sepp wyszli. Swanson popatrzył na zegarek.

- Chyba nie ma sensu dalej dziś dyskutować. Nie bardzo jest o czym - powiedział. - Proponuję, żeby każdy z nas zapoznał się ze szczegółami, i dopiero wtedy spotkamy się ponownie.

- Kiedy? - spytał Tom.

Zebrani popatrzyli po sobie.

- W czwartek w porze obiadu? - zaproponował Swanson.

Odpowiadało to wszystkim poza Arabellą Paget i Mary Hallam, która miała tego dnia dyżur.

- Spodziewałem się tego - powiedział Swanson. - Wszyscy jesteśmy zajęci, trudno więc wybrać termin, który będzie każdemu pasował.

- Dochodzenie jest nieformalne - przypomniał Gordon. - Wystarczy, jeśli będziemy się spotykać w kilka osób, a nawet przyjeżdżać tu indywidualnie, gdy ktoś z nas trafi na wart wyjaśnienia trop. Zbierzemy się w komplecie, jeśli zgromadzimy godne przedyskutowania informacje. Niech w czwartek przyjadą ci, którzy mogą. Nie narzucajmy sobie sztywnych ram postępowania.

Wszyscy zgodzili się na jego propozycję.

Tom ruszył w stronę Mary Hallam, chcąc się przedstawić, ale Liam Swanson położył mu dłoń na ramieniu i spytał:

- O ile się nie mylę, to pan pracuje z Julie Rees? Tom Gordon, tak?

Tom skinął głową. Kątem oka dostrzegł, jak Mary wychodzi z sali.

- Dziwna sprawa - powiedział Swanson.

- Owszem - przyznał Tom. - A najdziwniejsze wydaje się, że mogło dojść do takiej pomyłki.

- Dlaczego?

- Skoro pomylono ciało Megan Griffiths z workiem na odpady biologiczne, to i ciało musiało być w plastykowej torbie.

- Słuszna uwaga - powiedział Swanson. - Pamiętam jednak z czasów, gdy studiowałem medycynę, że w pracowniach patologicznych trudno się spodziewać szacunku dla zmarłych.

Zaczynało padać, gdy Tom Gordon ruszył w drogę powrotną do Felinbach.

Jadąc, zastanawiał się, kiedy znów zobaczy Mary Hallam.

Żałował, że nie będzie jej na spotkaniu w czwartek, liczył jednak, że pojawi się na następnych. A może powinien wymyślić jakiś pretekst, aby się z nią skontaktować?

Nie, to chyba nie najlepszy pomysł. Miał mnóstwo pracy, była też sprawa Palmerów. Nie powinien właśnie teraz angażować się w nowy związek...

A może tylko się boi? W głębi duszy ciągle rozpamiętywał bolesny rozwód.

Kto się na gorącym sparzy...

Kiedy dotarł do wioski, rozpadało się na dobre. Woda spływała potokami po bruku ulicy zbiegającej z Harbour Hill. Tom zaparkował land-rovera pod domem i pobiegł do drzwi. Zajmował samodzielne mieszkanie na parterze przebudowanego magazynu.

Budynek odnowiono w latach siedemdziesiątych, a większość mieszkań sprzedano letnikom z Anglii.

W zimie było tu pusto i cicho. Mieszkanie Toma stanowiło wyjątek.

Właściciel, Walijczyk z Cardiff; traktował je jako długofalową inwestycję - zamierzał się wprowadzić, gdy przejdzie na emeryturę. Chętnie wynajął je Tomowi na cały rok; dzięki temu nie musiał zamieszczać ogłoszenia ani zgłaszać się do agencji wynajmu dla turystów. Ale też i niespecjalnie dbał o wygląd mieszkania. Umeblowanie było skromne, dominowały sprzęty z chromu i plastyku.

Samo mieszkanie składało się z małego saloniku, z którego okien widać było przystań, położonej po drugiej stronie budynku sypialni, miniaturowej kuchenki z okrągłym oknem i długiej, wąskiej łazienki.

Tom zaklął pod nosem, gdy wszedł do środka. W mieszkaniu panował potworny ziąb. Ogrzewanie znów się nie włączyło - po raz trzeci w ciągu dwóch tygodni. Nie zdjąwszy kurtki, Tom pomajstrował przy zegarze sterującym.

Wreszcie udało mu się włączyć bojler. Rozległ się szum pompy, ale trzeba było trochę poczekać, aż w mieszkaniu zrobi się ciepło. Gordon włączył więc elektryczny grzejnik w salonie.

Piecyk zaiskrzył i zaczął wydawać burczące odgłosy. Tom zamierzał go naprawić, lecz nie zdołał się jeszcze do tego zabrać, podobnie jak do wielu innych rzeczy. Postanowił, że następnego ranka skontaktuje się z Prycem, miejscowym elektrykiem.

Wyjrzał przez okno na port. Krople deszczu bębniły po kadłubach zacumowanych jachtów. W biurze kapitanatu paliło się światło, co świadczyło, że należy się spodziewać nowych przybyszów. Tom sięgnął po lornetkę, która leżała na parapecie.

Powiódł wzrokiem po pogrążonej w mroku cieśninie Menai, szukając świateł nawigacyjnych nadpływających jednostek. Nic jednak nie dostrzegł. Zaciągnął zasłony i nastawił wodę na herbatę.

Zastanawiał się, czy powinien zadzwonić do Lucy Palmer. W końcu uznał, że nie. Czasami zbyt wiele uwagi i chęci pomocy opóźnia powrót do równowagi. Postanowił, że pojedzie do Lucy po spotkaniu z adwokatem Johna.

Wówczas będzie lepiej wiedział, jak wygląda sytuacja. Zaczął czytać materiały z teczki, którą dostał w szpitalu. Znalazł w nich to, co już wiedział o zaginięciu zwłok dziecka - czyli niewiele. Ale był także opis standardowych procedur oraz nazwiska szefów poszczególnych oddziałów. Wniosek wydawał się oczywisty: za pomyłkę odpowiadał któryś z pracowników kostnicy. Jednak obaj upierali się, że są niewinni i nic nie wiedzą o całej sprawie.

Wyglądało na to, że sprawy nie da się wyjaśnić. I pewnie takich wniosków komisji spodziewa się dyrekcja szpitala, pomyślał Tom. Zaginięcie ciała Megan to skutek pomyłki niższego personelu. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, z którym trzeba się pogodzić.

Nalał sobie whisky i włączył telewizor. Skacząc po kanałach, trafił na stary, czarno - biały film o wojnie gangów w Chicago.

Gdy patrzył na scenę, w której pokazywano karawan pełen wieńców, przyszło mu do głowy, że powinien porozmawiać z pracownikami zakładu pogrzebowego. Podczas wewnętrznego dochodzenia szpitalnego nie rozmawiano z nimi. W aktach wspomniano tylko, że pracownicy Prossera zastali zamkniętą trumnę, kiedy przyjechali po ciało.

Dlaczego ludzie Prossera nie zdziwili się, że trumna była już zaśrubowana? Czyżby właśnie tego się spodziewali? Może zawarli wcześniej umowę z pracownikami kostnicy. Gordon postanowił wpaść do zakładu Prossera w czwartek, przed posiedzeniem komisji.

W poniedziałek rano Tom pojechał do Bangor do kancelarii Selby, Jones i Roberts. Mieściła się przy ruchliwej High Street, ale po zatrzaśnięciu drzwi wejściowych z elektronicznym zamkiem w środku było cicho. Tom doszedł do wniosku, że kamienne mury są bardzo grube. Wszedł na pierwsze piętro.

Czarne litery na przeszklonych drzwiach wskazywały, iż trafił we właściwe miejsce.

Otworzył drzwi i wszedł do poczekalni. Zobaczył pulchną kobietę w średnim wieku, która pisała coś na komputerowej klawiaturze. Chloe Phelps - jak głosiła plastykowa tabliczka na biurku - była ubrana w obcisły fiołkowy sweter i czarną kamizelkę. Odcień szminki nie pasował do barwy swetra, a okulary sekretarki wydawały się pokryte nietłukącym szkliwem, jakim są powlekane akwaria. Na ścianie wisiał duży, drewniany zegar; gdy kobieta przestała pisać, Tom usłyszał jego tykanie.

Przedstawił się, a panna Phelps sięgnęła po pączek, który leżał na talerzyku przy klawiaturze. Ugryzła spory kęs.

- Pan Roberts czeka na pana - powiedziała z pełnymi ustami.

- Proszę wejść.

Tom wszedł do gabinetu. Roberts, szczupły, siwowłosy mężczyzna, siedział w skórzanym fotelu za dębowym biurkiem, otoczonym z trzech stron stertami kartonowych pudeł. Akta piętrzyły się nawet na marmurowym kominku.

- Cieszę się, że zgodził się pan ze mną spotkać - powiedział Gordon, ściskając dłoń adwokata.

- Jesteśmy po tej samej stronie - odparł Roberts.

Tom ocenił, że adwokat ma co najmniej siedemdziesiąt lat, i przypomniał sobie, że jest to młodszy partner firmy.

- Czym mogę panu służyć, doktorze?

- Próbowałem dostać się do sądu, gdy odbywało się posiedzenie w sprawie Johna Palmera - powiedział Tom. - Ale nie zdołałem nawet bliżej podejść. Tłum zachowywał się jak dzicz.

Ohydny widok.

- Wyobrażam sobie - rzekł mecenas z westchnieniem. - Kiedy publika wsiada na wysokiego konia moralności, nigdy nie jest to miłe widowisko.

Tom z zadowoleniem stwierdził, że adwokat nie wygląda na kruchego staruszka. Mówił silnym głosem i sprawiał wrażenie bardzo bystrego.

- Zmartwiło mnie to, panie mecenasie - wyznał Tom. - Czułem się, jakby John Palmer został skazany, zanim jeszcze pojawił się w sądzie.

- Tłum bywa straszny, ale zapewniam pana, że Palmer będzie miał sprawiedliwy proces. Sąd wysłucha opinii świadków, którzy wskażą na okoliczności łagodzące - odparł Roberts.

Po słowach „okoliczności łagodzące” w głowie Gordona odezwały się dzwonki alarmowe.

- Mówi pan, jakby Tom był winny - powiedział.

- Oczywiście, że jest winny. - Roberts popatrzył na niego z zaskoczeniem. - Przyznał się do zabicia swojej córki. - Na pewno pan o tym wie?

Tom poczuł zawrót głowy. Nie potrafił uwierzyć, że tak mówi adwokat wynajęty przez Johna Palmera.

- Przecież rozmawiał pan z Lucy, prawda?

- Istotnie - odparł Roberts.

- Na pewno powiedziała panu, że John przyznał się tylko dlatego, żeby ją chronić. Myślał, że mogła zabić dziecko, chociaż oczywiście tak nie było.

- Pani Palmer udzieliła mi tej informacji - oznajmił Roberts.

- I? - spytał z naciskiem Tom.

- Powtórzyłem jej słowa panu Palmerowi, ale zbagatelizował je.

Upierał się, że żona stara się mu pomóc z błędnie pojętej lojalności. Wciąż twierdzi, że to zrobił, wobec czego jego przyznanie się do winy jest nadal ważne.

Obrona będzie się starała uzyskać łagodny wyrok.

Dopilnujemy, by skład orzekający zdawał sobie sprawę, jak wielkie obciążenia psychiczne wiążą się z wychowywaniem dziecka z ciężkim kalectwem. Jakie towarzyszą temu obawy o przyszłość, poczucie beznadziejności i tak dalej.

Tom był oszołomiony.

- Przecież on tego nie zrobił - powiedział słabym głosem.

Roberts spojrzał na niego porozumiewawczo. Miał taką minę, jakby właśnie usłyszał, że czarne jest białe.

- Jestem starym człowiekiem, doktorze - powiedział - i mam duże doświadczenie. Nieraz widziałem, jak najmniej podejrzani ludzie przyznawali się do, najstraszniejszych zbrodni.

- Nie wątpię, ale John Palmer nie zabił swojej córki! -

zawołał Tom. - Jestem też przekonany, że policja nie zadała sobie trudu, by dostatecznie wyjaśnić okoliczności tej sprawy. W ogóle nie kwestionowano jego przyznania się do winy. A to powinno zostać sprawdzone, czyż nie?

- Pan Palmer jest osobą zrównoważoną inteligentną i racjonalną - odparł Roberts. - Przyznał się do zamordowania swojego dziecka. Nie ma powodu, żeby policja zadawała sobie zbędny trud, skoro sprawa została wyjaśniona.

- Na pewno jednak powinna zweryfikować szczegóły jego przyznania się? - powiedział Tom. - Na przykład motyw.

- Motyw? - powtórzył Roberts.

- Dlaczego ją zabił.

- Pan Palmer twierdzi, że obawiał się, iż na dłuższą metę jakość życia jego córki okaże się niewystarczająca.

- Bzdury - prychnął Gordon. - John Palmer nie myślał tak ani przez chwilę. Zawsze był pełen optymizmu.

- Jednak tak powiedział.

- Najwidoczniej wciąż myśli, że zrobiła to Lucy. Czy policja zadała sobie trud, by sprawdzić choćby tę ewentualność? Na pewno znaleźliby luki w wersji Palmera, gdyby się o to postarali.

Roberts popatrzył na Gordona, jakby był dyrektorem szkoły, który zastanawia się, jak przekazać wyjątkowo tępemu uczniowi fundamentalną prawdę życiową.

- Obawiam się, że nie mam wpływu na rozumowanie policji - powiedział. - Wiem jednak, że prokuratura nie będzie głucha na prośby o łaskę.

Tom uznał, że w tym stwierdzeniu kryją się głębsze podteksty, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.

- Co pan ma na myśli, mecenasie? - zapytał.

- Proszę rozważyć fakty - odpowiedział adwokat. - Zginęło dziecko obciążone poważnym kalectwem, które, jakkolwiek na to patrzeć, nie mogło się spodziewać łatwego życia. A ojciec przyznał się do popełnienia czynu, który można uznać za zabójstwo z litości.

- Ludzie zgromadzeni przed sądem mieli inne nastawienie - mruknął Tom. - Żądali przywrócenia kary śmierci.

- Nie znali wszystkich faktów - odrzekł spokojnie Roberts. - Dopilnowała tego prasa. Kiedy dziennikarze podadzą wszystkie szczegóły, opinia publiczna będzie się kształtowała zupełnie inaczej.

Tom nie zaprzeczył; Roberts miał w tym względzie rację.

- Jestem zdania - kontynuował adwokat - że sąd uwzględni wszelkie okoliczności łagodzące, a oskarżenie nie będzie się temu sprzeciwiać... pod warunkiem, że sytuacja się nie zmieni.

- To znaczy?

- Sądzę, że jeśli pan Palmer zmieni zdanie i będzie twierdził, że jest niewinny, policja oskarży o zabójstwo i jego, i żonę, a oskarżenie będzie żądało kary dożywocia dla obojga.

- Mimo braku konkretnych dowodów?

- Szczerze mówiąc, nie uważam, by takowe były potrzebne - odparł Roberts, kręcąc głową. - Proszę rozważyć fakty: odrzucenie dziecka przez panią Palmer tuż po porodzie, jego ciężkie kalectwo, to, że ciało znaleziono w ogrodzie Palmerów. Jaka ława przysięgłych nie doszłaby do wniosku, że Palmerowie zabili swoją córkę?

Gordon musiał przyznać mu rację.

- Skoro więc John Palmer przyznaje się do zbrodni, której nie popełnił, policja i prokuratura potraktują go łaskawie, jeśli nie będzie utrudniał im roboty - podsumował.

- Przypominam panu, że John Palmer nawet przez chwilę nie sugerował, że jest niewinny - powiedział Roberts.

- Kto będzie reprezentować go w sądzie? - zapytał Tom.

- Ktoś z kancelarii Jamesa Throgmortona; nie pamiętam nazwiska.

- A więc nie człowiek, który wydostał z więzienia O. J. Simpsona?

- To chyba kobieta - odparł Roberts, ignorując przytyk. - Miła dziewczyna i bardzo bystra, ale może tylko wnosić o łagodny wymiar kary.

- Orientuje się pan, kiedy odbędzie się proces?

- Nie - odpowiedział adwokat. - Może za kilka tygodni, a może za kilka miesięcy.

Tom opuszczał kancelarię z uczuciem kompletnej porażki.

Wyszedł na ulicę; zgiełk na High Street zagłuszał przykre myśli.

Zostawił samochód na parkingu pod centrum handlowym i poszedł do domu Giny Melford piechotą.

Miał czas zastanowić się, co powie Lucy.

Gdy nikt nie odpowiedział na pukanie, Tom poczuł rozczarowanie i zarazem ulgę. Ulgę - bo wciąż nie wiedział, jak pocieszyć Lucy, a rozczarowanie, bo jej nieobecność tylko odwlekała chwilę przekazania złych wiadomości. Już zbierał się do odejścia, kiedy dostrzegł Ginę i Lucy wychodzące zza rogu.

Ruszył powoli w ich stronę.

- Cześć, Tom. Co za niespodzianka - przywitała go Lucy.

- Rozmawiałem właśnie z adwokatem Johna - powiedział. - Pomyślałem, że wpadnę do ciebie i zobaczę, co słychać.

- Miło z twojej strony. Dlaczego chciałeś rozmawiać z Robertsem?

- Miałem nadzieję, że skoro jestem lekarzem i przyjacielem Johna, przydam się jako świadek obrony. Nie wiedziałem, że on nadal twierdzi, iż jest winny.

- Ja też rozmawiałam dzisiaj z Robertsem - oznajmiła Lucy. - Twierdzi, że dokładnie przekazał Johnowi moje słowa. Ale nie jestem tego pewna - dodała. - Gdyby powtórzył wszystko, co mówiłam, John nie obstawałby przy idiotycznym przyznawaniu się do winy.

- Może byście się przeszli? - zaproponowała Gina. - Taka ładna dziś pogoda. Ja tymczasem przygotuję dla was herbatę.

Tom i Lucy ruszyli w stronę ogrodu przed katedrą. Gordon pomyślał, że Lucy wygląda trochę lepiej niż ostatnio.

- Jak się czujesz? - spytał delikatnie.

Wolno pokręciła głową.

- Fatalnie - odrzekła. - Straciłam dziecko, John czeka w więzieniu na proces o morderstwo, a większość ludzi myśli, że ja też jestem w to wplątana.

Cały czas mam wrażenie, że to tylko zły sen i wkrótce się obudzę. Ale jest inaczej. Chciałabym walczyć, nie wiem jednak, od czego zacząć.

- Kiedy będziesz mogła zobaczyć się z Johnem? - zapytał Tom.

- On nie chce nikogo widzieć. Włącznie ze mną.

- Dlaczego?

- Najwidoczniej wciąż wierzy, że to zrobiłam.

- Myślisz, że zgodzi się na spotkanie ze mną?

- Nie wiem - wzruszyła ramionami, a po chwili podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. - Ale warto spróbować.

Znaleźli pustą ławkę. Usiedli na niej. Lucy przymknęła oczy i wystawiła twarz ku słońcu, napawając się jego ciepłem.

- Co by się stało, gdybym zgłosiła się na policję i powiedziała, że ja to zrobiłam? - spytała Lucy po chwili.

- A zrobiłaś?

- Oczywiście, że nie.

- Więc po co miałabyś się przyznawać?

- Powiedz mi tylko, co by było - nalegała Lucy.

- Policja sprawdziłaby twoją wersję. Prawdopodobnie uznaliby, że kłamiesz. Zadawaliby ci pytania, na które nie potrafiłabyś odpowiedzieć.

- Jakoś nie przemęczają się sprawdzaniem wersji Johna - powiedziała Lucy.

Tom myślał to samo. Dumał nad tym przez kolejnych kilka minut.

Policja powinna bez trudu wykryć luki w fałszywym przyznaniu się do winy.

Fakt, iż tak się nie działo, świadczył, że dysponowano tylko poszlakami, a nie jakimikolwiek konkretnymi dowodami.

- Gdybyś się przyznała, oskarżono by o morderstwo was oboje

- powiedział ponuro Gordon.

- Mogliby to zrobić?

- Roberts uważa, że tak.

- Boże, co za koszmar - westchnęła Lucy i wstała. - Chodźmy.

* * *

Było dość wcześnie, gdy Tom Gordon wrócił do Felinbach.

Pryce nie rozpoczął jeszcze naprawy centralnego ogrzewania i piecyka. Zapasowy klucz, który Tom zostawił mu tego ranka w skrzynce na listy, leżał za drzwiami mieszkania. Elektryk dołączył do niego krótki list, wystukany na maszynie z kilkoma niesprawnymi klawiszami. Pisał, że „obciążenie pracą”

uniemożliwia mu dokonanie naprawy w dającej się przewidzieć przyszłości, wobec czego najlepiej będzie, jeśli Gordon poszuka sobie innego elektryka.

Tom poczuł przypływ gniewu. Wreszcie wzruszył ramionami i wyrzucił kartkę do kosza na śmieci.

- Miło słyszeć, że interes dobrze się kręci, panie majstrze - mruknął pod nosem. - Może w dającej się przewidzieć przyszłości zdołasz kupić porządną maszynę do pisania.

Zamknął mieszkanie i poszedł do ośrodka pomóc Julie w wieczornych przyjęciach. W poczekalni było już pięcioro ludzi, więc od razu poprosił pierwszego pacjenta. Była to kobieta po pięćdziesiątce, która miała duże trudności z chodzeniem. Tom zaczekał na nią przy drzwiach gabinetu i pomógł jej wejść do środka.

- Proszę pozwolić mi zgadnąć. Boli panią ramię? - zażartował.

Kobieta machnęła ze, zniecierpliwieniem ręką.

- Nie, to żylaki, panie doktorze. Są coraz gorsze, wykańczają mnie.

Tom obejrzał jej nogi. Obie łydki pokryte były z tyłu siecią rozszerzonych naczyń.

- Dai mówi, że wyglądają jak plan Gwynedd.

- Wrażliwiec z tego pani Daia.

- On nie ma pojęcia, co to słowo znaczy, panie doktorze.

- Muszę skierować panią do szpitala - powiedział Tom. - Po usunięciu tych żył zostanie przywrócone prawidłowe krążenie i problemy z chodzeniem ustąpią. Pewnie będzie pani musiała trochę poczekać na miejsce. Nie jest to sprawa pilna, ale postaram się załatwić, żeby zoperowano panią jak najszybciej. Powiem, że utrudnia to pani karierę baleriny.

Kobieta uśmiechnęła się. Tom wyczuł, że była to reakcja trochę wymuszona. Dawniej bez trudu wywoływał u niej rozbawienie.

Pacjentka wyszła, kulejąc, a Gordon wezwał kolejnego chorego. Do gabinetu weszła kobieta w średnim wieku, w długim, obszernym płaszczu przeciwdeszczowym zapiętym pod szyję. Usiadła na krześle koło biurka, a torbę z zakupami położyła na kolanach.

Tom znał tę kobietę z widzenia, ale nie pamiętał jej nazwiska.

- W czym mogę pani pomóc? - zapytał.

Kobieta powiedziała coś po walijsku. Tom uśmiechnął się.

- Przykro mi, jestem Celtem, ale nie z Walii - odparł.

Kobieta nie odwzajemniła uśmiechu, lecz powiedziała coś po walijsku.

Gordon był zdziwiony, bo chociaż walijskiego używano powszechnie w tych stronach, nie spotkał jeszcze nikogo, kto nie potrafiłby posługiwać się również angielskim. Obudziło to jego podejrzliwość. Kobieta wstała i podeszła do drzwi.

- Chyba pani coś upuściła. - Powiedział Tom po angielsku, gdy położyła dłoń na klamce.

Natychmiast się odwróciła i spojrzała na podłogę. Po chwili podniosła wzrok i popatrzyła Gordonowi w oczy. Nie widać było u niej śladu poczucia winy, że została przyłapana na oszustwie.

Wręcz przeciwnie, patrzyła na Toma z poczuciem wyższości.

Pomyślał, że wygląda jak chrześcijańska fundamentalistka pełna pogardy dla istoty gorszego rodzaju, która daje się wykorzystywać jako szatańskie narzędzie.

- Przepraszam, pomyliłem się - rzekł.

Kobieta wyszła do poczekalni i usiadła pod drzwiami gabinetu Julie. Tom zamyślił się. Oto najświeższy dowód utraty popularności w Felinbach.

Przyjął jeszcze jednego pacjenta, tym razem bez przeszkód.

Potem Julie weszła do jego gabinetu i powiedziała, że poczekalnia jest pusta.

- Było dzisiaj wyjątkowo dużo pacjentów - stwierdziła.

Tom opowiedział jej o kobiecie, która udawała, że nie zna angielskiego.

- Nie podejrzewałam, że sprawy zajdą tak daleko - powiedziała Julie, krzywiąc się z niesmakiem. - Nie przejmuj się tą starą wiedźmą. Meg Richards urodziła się, żeby psuć krew innym. Jeśli cokolwiek ma złe strony, Meg to dostrzeże i uzna za swój chrześcijański obowiązek oznajmienie o tym całemu światu.

Współczucie jest jej równie obce jak poczucie humoru.

Tom pokiwał głową. Nie powiedział Julie o kartce od elektryka. Na pewno by się nie zdziwiła reakcją Prycea.

- Wyglądasz, jakbyś miał zły dzień - powiedziała.

- Można tak to ująć - odparł.

- Masz problemy?

- John Palmer obstaje przy przyznaniu się do winy. Nie chce nikogo widzieć, nawet swojej żony.

Julie milczała chwilę, jakby zastanawiała się, jakich słów użyć, by nie urazić Gordona.

- Tom - zaczęła - czy dopuszczasz możliwość, że John Palmer jest winny?

- Nie - potrząsnął głową Gordon. - Bo nie jest - rzekł z naciskiem, ale po chwili dodał: - Szczerze mówiąc, zastanawiałem się, czy Lucy nie miała nawrotu depresji i nie zabiła Anne-Marie w przypływie przygnębienia. Ale po rozmowie z nią upewniłem się, że nie miała z tym nic wspólnego.

- Co ci w takim razie pozostaje?

- Szukanie prawdziwego mordercy - coś, nad czym nikt się nawet nie zastanawia, włącznie z policją.

- Nikt nie może ci zarzucić, że nie jesteś wiernym przyjacielem - odparła Julie. - Żałuję jednak, przez wzgląd na ciebie samego, że nie zostawisz śledztwa zawodowcom. Nie masz ani czasu, ani przygotowania, żeby na własną rękę prowadzić kryminalne dochodzenie.

- To, co do tej pory osiągnęli zawodowcy, nie podoba mi się - powiedział Tom. - Muszę zrobić, co tylko w mojej mocy.

- Co planujesz? - spytała Julie.

- Zamierzam odwiedzić Johna w więzieniu, jeśli tylko dostanę pozwolenie.

Julie pokiwała głową i zmieniła temat.

- Jak przebiegło sobotnie spotkanie w szpitalu?

- Tak jak można się było spodziewać. Dyrekcja szpitala chce, abyśmy zamarkowali dochodzenie i doszli do wniosku, że był to po prostu fatalny zbieg okoliczności.

- Obawiam się, że państwo Griffiths będą innego zdania - powiedziała Julie.

- Dyrekcja szpitala zdaje sobie z tego sprawę - rzekł Tom. - Są gotowi zapłacić im sporą sumę. Ale przede wszystkim chcą zminimalizować uszczerbek dla reputacji szpitala. Dlatego oczekują, że ustalimy, iż w grę nie wchodziło ani błędne zarządzanie, ani niekompetencja, a cała sprawa polegała na zwyczajnej pomyłce personelu niskiego szczebla.

- Boże, Griffithsowie musieli czuć się strasznie - westchnęła Julie. Z tego, co słyszałam, Prosser też ciężko to przeżył. Podobno zemdlał, kiedy zobaczył, co jest w trumnie.

- Jak to? - zapytał nagle Tom.

- Nie rozumiem?

Gordon zmarszczył brwi i na długą chwilę pogrążył się w głębokim namyśle.

- Kiedy Prosser otworzył trumnę... - zaczął niepewnie -... nie mógł zobaczyć nic straszniejszego niż plastykowy worek.

- Nie rozumiem, do czego zmierzasz - odparła Julie.

- Skoro to była zwykła pomyłka, jak twierdzi szpital, zarówno ciało dziewczynki, jak i odpady biologiczne powinny się znajdować w takich samych jednorazowych workach, prawda?

- Chyba tak - przyznała Julie. - Nie zastanawiałam się nad tym.

- Worki musiały być zamknięte, inaczej ktoś natychmiast by się zorientował, że je zamieniono.

- Owszem.

- Dlaczego więc Prosser zemdlał na widok plastykowego worka?

- Pewnie go otworzył.

- Ale gdyby zobaczył worek, wiedziałby, że musiała zajść jakaś pomyłka, i powstrzymałby Griffithsa przed podejściem do trumny?

- Może był za bardzo wstrząśnięty, kiedy zajrzał do środka - wyraziła przypuszczenie Julie.

- Jest przedsiębiorcą pogrzebowym - odparł Tom. - Pracuje w tej branży od lat. Nie sądzę, by łatwo było nim wstrząsnąć.

- No tak, masz rację.

- Coś tu nie gra - powiedział Tom. - Cała sprawa zaczyna mi śmierdzieć.

W czwartek rano Tom tak zaplanował wizyty domowe, by zakończyć je jak najbliżej Caernarfon. Ostatnia wizyta wypadła na farmie Plas Coch, położonej około pięciu kilometrów na południowy wschód od miasta. Jej właściciel, Glyn Edwards, spadł z roweru podczas jazdy po wzgórzach i rozciął sobie nogę. Żona zadzwoniła do ośrodka i powiedziała, że mąż odczuwa silny ból i nie mógł spać przez dwie noce.

Ellen Edwards wyszła na podwórze przywitać lekarza. Gordon wysiadł z land-rovera i próbował znaleźć przejście suchą stopą do domu.

Oskrzydliły go dwa owczarki. Gdy przedzierał się przez błoto, biegały wokół niego z głośnym szczekaniem i płoszyły pierzchające na wszystkie strony kury.

- Powinienem był założyć gumiaki - powiedział Tom. - Jak się czuje mąż?

- Zna pan Glyna, panie doktorze. Upiera się, że niepotrzebnie robię z igły widły. Ale przecież widzę, że bardzo go boli. Nie próbował nawet wyjechać na wzgórza dziś rano, a to zupełnie do niego niepodobne.

Tom oczyścił buty z błota na metalowej skrobaczce przy drzwiach i wszedł do ciepłej kuchni. Ellen zaprowadziła go do Edwardsa. Leżał na kanapie z zabandażowaną, wyciągniętą przed siebie nogą. Stęknął na widok lekarza.

- Słyszałem, że spadł pan z roweru - powiedział Tom. - Powinno to pana nauczyć, że nie warto udawać kozaka w pańskim wieku.

Edwards uśmiechnął się blado. Całe życie spędził na wzgórzach więc jego cera była niewiele jaśniejsza od czerwono-pomarańczowych zasłon.

- Popatrzmy, co tu mamy - Tom wyjął z torby nożyce i rozciął stary opatrunek. Noga była bardzo rozgrzana, spod bandaża rozchodziła się nieprzyjemna woń.

- Kiedy to się stało? - spytał Gordon.

- Trzy dni temu - stęknął Edwards. - Z początku nie wyglądało to najgorzej, ale teraz okropnie mnie boli.

Tom przyjrzał się dokładnie odsłoniętej ranie.

- Rana uległa zakażeniu - stwierdził. - Dlatego noga tak boli. O co ją pan rozciął?

- O kamień - odpowiedział Edwards.

- Na pewno o nic metalowego? O żaden zardzewiały gwóźdź albo drut kolczasty?

- Nie; o kamień - powtórzył farmer.

- No dobrze. Zabiorę wymaz do laboratorium i zapiszę panu środki przeciwbólowe, żeby mógł pan dzisiaj zasnąć. Przepiszę też silny antybiotyk, żeby zwalczyć zakażenie. Do soboty powinien pan się poczuć znacznie lepiej. Jeśli nie nastąpi poprawa, proszę do mnie zadzwonić.

- Na pewno, doktorze - powiedziała Ellen. - Przypilnuję, żeby Glyn brał leki.

Tom sięgnął do torby po probówkę do pobierania wymazów. Wyjął z niej pręcik, pilnując, by o nic nim nie zawadzić. Delikatnie potarł ranę wacikiem na jego końcu, włożył pręcik do probówki i napisał na nalepce nazwisko oraz adres Edwardsa. Schował probówkę do torby, po czym zabandażował ranę.

- Gotowe - powiedział, wstając. - Do przyszłego tygodnia powinno się zagoić.

- Dziękuję, panie doktorze.

Tom wypisał receptę i podał ją Ellen. Potem odwrócił się do Edwardsa i dodał:

- Uważaj na ostrych zakrętach, chłopcze.

Gdy wrócił do samochodu, popatrzył na zegarek. Było parę minut po dwunastej. Zdąży wpaść do zakładu Prossera przed spotkaniem komitetu o pierwszej.

Zaparkował w zwykłym miejscu przy porcie w Caernarfon i ruszył pod górę labiryntem wąskich uliczek w stronę Mould Street.

W końcu dotarł pod budynek, w którym mieścił się zakład pogrzebowy Prossera. Otworzył drzwi, zawieszony nad nimi dzwonek wydał pojedyncze brzęknięcie. Z zaplecza wyszedł mężczyzna w ciemnym garniturze i czarnym krawacie.

- Czym mogę służyć? - zapytał uprzejmie, złożywszy przed sobą dłonie i przekrzywiwszy na bok głowę.

- Pan Prosser?

- Tak.

- Nazywam się Tom Gordon. Pracuję jako lekarz ogólny w Felinbach. Wchodzę w skład komisji badającej okoliczności zniknięcia ciała Megan Griffiths.

Zachowanie Prossera zmieniło się w jednej chwili. Zwiesił ramiona, ręce opadły mu do boków.

- Ktokolwiek za to odpowiada, zasługuje na solidny wycisk - powiedział.

- Zgadzam się z panem - przyznał Tom. - Czy mógłbym zadać pańskim pracownikom kilka pytań?

- W jakim celu? - burknął podejrzliwie Prosser. - Jeżeli ci partacze myślą, że zdołają zwalić winę na mnie i moich ludzi, to niedoczekanie.

Ani ja, ani moi chłopcy nie mieliśmy z tym nic wspólnego.

Trumna była już zamknięta, kiedy odbieraliśmy ją ze szpitala.

- Proszę się nie obawiać - zapewnił Tom. - Przyjechałem tu z własnej inicjatywy, nieoficjalnie. Nie musi pan więc ze mną rozmawiać. Ale pomyślałem, że skoro nie ma pan nic do ukrycia, zechce mi pan pomóc.

- Skoro tak pan stawia sprawę...: powiedział powoli Prosser. - Niech pan pyta. Chłopcy myją karawany na dziedzińcu.

- Dziękuję - rozpromienił się Tom. - Może najpierw porozmawiam z panem?

Prosser zaprowadził go do tego samego pokoju, w którym rozmawiał z Martinem Griffithsem owego strasznego poranka, gdy wyszło na jaw zniknięcie ciała. Poprosił Toma, by usiadł.

- Co pana interesuje? - spytał.

- Chciałbym, aby opisał pan dokładnie, co się stało, kiedy otworzył pan trumnę Megan.

Prosser przełknął ślinę.

- Nie zapomnę tego, dopóki będę żył. Ludzie mówią, że w mojej pracy powinienem przyzwyczaić się do strasznych widoków, ale nie byłem przygotowany na coś takiego, na te wszystkie szczątki i kawałki... Jezu!

- Czy plastykowy worek nie wzbudził pana podejrzeń, zanim go pan otworzył? - spytał Tom.

- Jaki worek? - zapytał powoli Prosser, jak gdyby bał się, że to podchwytliwe pytanie.

Tom poczuł, że włosy na karku stają mu dęba.

- Chce pan powiedzieć, że te szczątki i kawałki, jak je pan określił, nie były w plastykowym worku? Że widać je było od razu po zdjęciu wieka?

- Oczywiście. Dlatego właśnie tak to mną wstrząsnęło.

Skoro nie było worka, pomyłka jest wykluczona - to oczywisty wniosek.

Ten, kto wrzucił odpady do trumny, doskonale wiedział, co robi. A może jednak worek był, lecz po prostu pękł? Gordon zapytał o to Prossera.

- Nie widziałem żadnego worka - odpowiedział przedsiębiorca.

- Co stało się z resztkami? - spytał Tom.

- Przysłano furgonetkę ze szpitala, załadowano je właśnie do worka i zabrano wszystko, razem z trumną.

A więc dopiero wtedy odpady trafiły do worka, pomyślał Tom.

Podziękował Prosserowi za pomoc.

- Mógłbym porozmawiać teraz z pańskimi ludźmi? - zapytał.

Prosser zaprowadził go na tylny dziedziniec, gdzie stały dwa karawany i czarna limuzyna. Jeden z pracowników polewał wodą z węża limuzynę, a dwaj inni siedzieli na drewnianych skrzynkach, paląc i przyglądając się koledze.

Poderwali się na widok Prossera. Właściciel zakładu przedstawił Toma.

- To doktor Gordon. Chce zadać wam kilka pytań dotyczących sprawy dziecka Griffithsów. - Następnie Prosser przedstawił pracowników: - To mój syn Paul. - Tom dostrzegł wyraźne podobieństwo rodzinne. - To Tylen Morse, a przystojniak z wężem to Maurice Cleef.

Tom podziękował Prosserowi i skinął głową trzem mężczyznom w żałobnych strojach, na które narzucili zielone plastykowe fartuchy.

- Jak rozumiem, trumna była już zamknięta, a wieko przyśrubowane, kiedy pojechaliście po nią do szpitalnej kostnicy?

- zaczął.

- Zgadza się. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego - powiedział Paul Prosser.

- Odebrał ją pan osobiście? - spytał Tom.

- Nie, zrobił to Maurice.

Cleef, wysoki, chudy mężczyzna o ziemistej cerze, wzrostu stu osiemdziesięciu centymetrów, wyłączył szlauch i podszedł do nich. Woda ściekała mu po fartuchu na gumiaki.

- W czym problem? - zapytał.

- Nie ma żadnego problemu - odpowiedział pogodnie Tom. - Staram się tylko wyjaśnić kilka szczegółów. Czy gdy pojechał pan do szpitala po ciało Megan Griffiths, spodziewał się pan, że sam włożyje do trumny?

- Tak - odrzekł Cleef.

- Co więc pan pomyślał, gdy okazało się, że trumna jest już zamknięta i gotowa do odebrania?

- Pomyślałem, że pewnie taka była umowa, chociaż nikt mi o tym nie mówił - wzruszył ramionami Cleef, - Umowa?

- Pomyślałem; że Paul albo jego ojciec umówili się z chłopakami z kostnicy, że zamkną trumnę, ale zapomnieli mi o tym powiedzieć.

- Było jednak inaczej?

- Nic o tym nie wiedzieliśmy - pokręcił głową Paul Prosser.

- Skoro było to dla pana zaskoczeniem, czy nie powiedział pan o tym nikomu w szpitalu? - spytał Tom Cleefa.

Nastąpiło kolejne wzruszenie ramionami.

- Nie przypominam sobie.

- Nawet pracownikom kostnicy?

- Nie widziałem ich.

- A widział pan kogokolwiek innego?

- Nie przypominam sobie.

- Po prostu wszedł pan, zabrał trumnę i wyszedł?

- Dlaczego nie? - zapytał obronnym tonem Cleef. - Przecież po to tam pojechałem.

- No właśnie: dlaczego nie - powiedział Tom. Był zaintrygowany nerwowym tikiem, który pojawił się na lewym policzku Cleefa, i jego spojrzeniem, świadczącym o wyjątkowym zaniepokojeniu, a może nawet strachu.

* * *

Tom dotarł na spotkanie komisji z kilkuminutowym spóźnieniem.

Doktor Liam Swanson, dyrektor wydziału zdrowia urzędu miejskiego w Caernarfon, powiedział, że dyrektor Harcourt ma przyprowadzić na spotkanie dwóch pracowników kostnicy. Rozległo się pukanie do drzwi. Harcourt wetkną, głowę do środka i poinformował, właśnie przyszedł David Meek, technik z kostnicy.

Swanson skinął głową.

- Niech wejdzie - powiedział.

Meek usiadł na krześle naprzeciw komisji. Był to niski, drobny mężczyzna o ziemistej cerze i przetłuszczonych ciemnych włosach. Miał wadę wymowy, przez co trudno go było zrozumieć.

Tom z zaskoczeniem stwierdził, że Meek okazuje nie tyle zdenerwowanie, co wrogość. Na kolejne pytania odpowiadał z wyraźną zaciętością,.

Konsekwentnie twierdził, że nie miał nic wspólnego ze zniknięciem ciała Megan Griffiths. Najwyraźniej sądził, że i tak wypytywano go już w tej sprawie zbyt wiele.

Po Meeku do sali poproszono drugiego technika - starszego mężczyznę nazwiskiem Henriques, roztaczającego intensywną woń tytoniu do fajki i obdarzonego irytującym zwyczajem ocierania grzbietem dłoni ust po każdej odpowiedzi. Henriques mówił to samo co Meek;jego odpowiedzi często brzmiały słowo w słowo identycznie. Nie wiedział nic o zamianie i nie miał pojęcia, jak mogło do niej dojść.

Gdy przesłuchanie techników dobiegło końca, Swanson powiedział.

- Obawiam się, że tego należało się spodziewać. A państwo co sądzicie?

Czy kłamali, żeby utrzymać pracę, czy też mówili prawdę?

- Ja im wierzę - stwierdziła Christine Williams.

Pozostali zgodzili się z nią. Tom chciał powiedzieć, czego dowiedział się w zakładzie Prossera, gdy ponownie rozległo się pukanie. Wszedł Harcourt.

- Powiodło się państwu? - spytał.

- Technicy nadal zaprzeczają, jakoby wiedzieli cokolwiek o zamianie.

Chyba wyrażę zdanie nas wszystkich, jeśli powiem, że im wierzymy - odparł Swanson.

- Osobiście sądzę, że wykombinowali sobie, że jeśli będą trzymali buzie na kłódkę, utrzymają się w pracy i nikt się do nich nie przyczepi z powodu pomyłki - powiedział Harcourt ze sceptyczną miną. - Ale zdrowy rozsądek nakazuje dojść do wniosku, że musi za nią odpowiadać któryś z nich.

- To nie była pomyłka - oświadczył Tom.

- Słucham? - zapytał Harcourt, gdy ucichł szum po tych słowach.

Tom opowiedział o wizycie w zakładzie Prossera.

- Osoba, która wrzuciła odpady biologiczne do trumny Megan, doskonale wiedziała, co robi - podsumował. - Nie była to niewinna zamiana dwóch identycznych toreb.

Harcourt wyraźnie pobladł.

- Nie bardzo rozumiem - powiedział. - Czy twierdzi pan, że ktoś zrobił to, aby wstrząsnąć ludźmi lub zdyskredytować w ten sposób szpital?

- Nie - pokręcił głową Tom. - Ten, kto to zrobił, nie mógł przewidzieć, że trumna zostanie ponownie otwarta. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, nikt by się o tym nie dowiedział.

- Myślę, że powinien się o tym dowiedzieć doktor Trool - orzekł Harcourt i wyszedł z sali.

Doktor Liam Swanson wziął Gordona na stronę.

- Najwyraźniej zadał pan sobie trud, by przemyśleć to po drodze - powiedział. - Doszedł pan do jakichś wniosków?

Tom odparł, że mimo wszystko mogła to być pomyłka. Jednak w tym wypadku należało przyjąć, że ciało Megan Griffiths zaginęło już wcześniej, a ktoś starał się zamaskować błąd, napełniając trumnę zawartością worka na odpady biologiczne, by nie była za lekka.

- Ale gdzie podziało się ciało?

- Dobre pytanie.

Wrócił Harcourt. Za nim szedł James Trool. Dyrektor do spraw lecznictwa był wyraźnie zmartwiony.

- Tego mi jeszcze brakowało! Gazety będą miały używanie, kiedy się o tym dowiedzą. Ukrzyżują nas! Jest pan całkowicie pewny tego, co pan wykrył?

- Właściciel zakładu pogrzebowego twierdzi, że odpady biologiczne nie były w cokolwiek zapakowane. Skoro tak, nie mogły znaleźć się w trumnie przez pomyłkę - oświadczył Tom.

- Mój Boże, po prostu nie mogę uwierzyć, że ktoś zrobił to z rozmysłem - Trool potrząsnął głową. - W dodatku zdarzyło się to w najgorszej możliwej chwili.

- Dlaczego w najgorszej? - zapytał Swanson.

- W przyszłym tygodniu w naszym szpitalu odbędzie się czterodniowe sympozjum na temat sztucznego zapłodnienia - wyjaśnił Trool. - Przyjadą największe autorytety z całego świata.

To świetna okazja, by przedstawić osiągnięcia profesora Carwyna Thomasa. Spodziewaliśmy się przychylnych relacji w prasie i telewizji. Nie muszę dodawać, że takie imprezy wiele znaczą dla szpitala w czasach, gdy trzeba rywalizować o fundusze.

Ośrodek profesora Thomasa to nasza wiodąca placówka, i koniecznie trzeba to uświadomić opinii publicznej. Sukces sympozjum pozwoliłby nam dołączyć do najlepszych szpitali w kraju. Tymczasem wygląda na to, że prasa poświęci całą uwagę zaginięciu ciała córki Griffithsów.

- To poważna sprawa - przypomniał mu Swanson.

Trool uniósł dłonie i przybrał zbolały wyraz twarzy.

- Proszę mnie źle nie zrozumieć - powiedział błagalnym tonem. - Nie chcę minimalizować znaczenia tego, co się stało. Ale tak bardzo zależy mi na szpitalu i jego renomie, że z bólem serca patrzę, jak stawia się nas pod pręgierzem za coś, co musiało być jakąś tragiczną pomyłką.

- Uważam, że wszyscy rozumiemy pana stanowisko, doktorze - powiedział Swanson; pozostali potwierdzili jego słowa skinieniem głów.

- Proszę pamiętać, że nasze dochodzenie jest nieoficjalne - stwierdził Tom. - Nie musimy przedstawiać prasie krok po kroku jego przebiegu. Właściwie nie musimy kogokolwiek o niczym zawiadamiać.

- Słuszna uwaga - orzekł Swanson. - Proponuję, byśmy nie udzielali żadnych informacji do zakończenia dochodzenia.

Nikt nie zaoponował.

- Jestem państwu bardzo wdzięczny - powiedział Troll z wyraźną ulgą.

- Mam nadzieję, że prasa na razie da nam spokój. Gazety napisały już wszystko, co mogły. Teraz czekają, aż wypłynie coś nowego. Minie trochę czasu, zanim oskarżą nas o opieszałość lub o zmowę dla ukrycia faktów.

- Powinien być pan jednak przygotowany na to - ostrzegł go Swanson - że jeśli w ciągu kilku tygodni nie znajdziemy dowodów, iż ciało Megan Griffiths zaginęło przypadkowo, będziemy musieli przekazać sprawę policji.

- Rozumiem - Trool skinął z powagą głową i wyszedł z sali w towarzystwie Harcourta.

- I co teraz? - zapytała Christine Williams.

- Proponuję, żebyśmy jeszcze raz przejrzeli materiały, które dostaliśmy - odpowiedział Swanson. - W świetle tego, co odkrył doktor Gordon, musimy rozważyć ewentualność, iż ciało Megan Griffiths zniknęło wcześniej, niż sądziliśmy. Może zdołamy zawęzić ten czas do okresu między przeniesieniem ciała z sali sekcyjnej do kostnicy a dostarczeniem worka z odpadami biologicznymi z sal operacyjnych. Trzeba dokładnie przyjrzeć się liście ludzi, których w tym czasie widziano na Oddziale Patologii.

Swanson obiecał, że wkrótce osobiście zadzwoni do wszystkich członków komisji, i zakończył spotkanie.

Tom miał właśnie wsiąść do samochodu, gdy podszedł do niego James Trool.

- Cieszę się, że pana złapałem - powiedział. - Może mi pan poświęcić kilka minut?

- Wybierałem się właśnie na lunch - odparł Tom.

- W takim razie może zje pan z nami - zaproponował Trool. - To znaczy ze mną i z profesorem Thomasem. Zna go pan?

Tom zastanawiał się, czy nie zostałoby to odebrane jako spoufalanie się z dyrekcją szpitala, w którym miał prowadzić dochodzenie. Po krótkim namyśle uznał tę obawę za nieuzasadnioną.

Nie zamierzał przecież czegokolwiek kryć, zgodził się tylko powstrzymać przed udzielaniem informacji prasie.

- To błyskotliwy człowiek - powiedział Trool o Thomasie.

Gordon zamknął samochód i ruszył z dyrektorem do spraw lecznictwa w stronę szpitala. Poszli do małej jadalni, która mieściła się na tym samym piętrze co gabinet Troola. Stało tam osiem czteroosobowych stołów.

Trool zaprowadził Toma do stolika pod oknem, przy którym siedział mężczyzna z zaczesaną do tyłu grzywą siwych włosów.

Wstał na ich powitanie.

- Carwyn, przedstawiam ci Toma Gordona, lekarza ogólnego z naszego rejonu - powiedział Trool. - Tom, to profesor Carwyn

Thomas, szef centrum sztucznego zapłodnienia przy naszym szpitalu.

Gordon uścisnął dłoń Thomasa.

- Cieszę się, że mogłem pana poznać, profesorze - powiedział. - Znam pana prace. Skierowałem już do pana kilku pacjentów.

- Mam nadzieję, że z powodzeniem - uśmiechnął się Thomas. - Gdzie pan pracuje?

- W Felinbach i okolicach.

Thomas pokiwał głową.

- Niełatwo być lekarzem ogólnym w czasach, gdy medycyna czyni postępy na wszystkich polach. Pewnie trudno panu nadążyć za nowościami.

- To ciągła walka - przyznał Tom. - Nigdy mi nie brak lektury do poduszki.

Zdaniem Gordona jedzenie było niezłe, a rozmowa przyjemna, choć nieco wymuszona. Wyczuwał pewne napięcie między Troolem i

Thomasem.

Miał wrażenie, że unikali tematów związanych z medycyną i szpitalem, starając się skierować rozmowę na neutralny grunt. W

końcu zaczęli rozprawiać o zaletach poszczególnych reprezentacji rugby, uczestniczących w turnieju pięciu narodów Ponieważ Trool pochodził z Anglii, przy stole znaleźli się przedstawiciele trzech z tych nacji.

Gdy jedli drugie danie, odezwał się telefon Troola. Dyrektor przeprosił i wstał od stołu. Podziękował Gordonowi za okazane zrozumienie i obiecał, że wkrótce się z nim skontaktuje.

- Ten człowiek jest cały w nerwach - stwierdził Thomas, gdy dyrektor wyszedł z jadalni.

- Najwidoczniej bardzo zależy mu na szpitalu. Na pewno ma bardzo stresującą pracę - powiedział taktownie Gordon.

- Raczej małżeństwo - odparł Thomas. - Trool powinien posłuchać tego, co Chaucer miał do powiedzenia o związkach stycznia z lipcem.

Profesor nie pokusił się o dalsze wyjaśnienia, a Tom uznał, że wypytywanie go byłoby niedelikatne. Gdy dopijali kawę, Thomas zaproponował, że pokaże mu centrum sztucznego zapłodnienia. Tom przyjął ofertę z wdzięcznością.

- Naprawdę sądzę, że powinniśmy mieć więcej kontaktów z naszymi kolegami spoza szpitala - powiedział profesor; kiedy szli ruchliwym korytarzem. - Na dłuższą metę byłoby to bardzo korzystne dla pacjentów.

Weszli do gabinetu Thomasa. Na ścianach wisiały dziesiątki fotografii małych dzieci.

- Moja druga rodzina - rzekł profesor z dumą.

Tom był pełen szczerego podziwu.

- Niewielu lekarzy może pochwalić się tak znaczącymi sukcesami - powiedział, a po chwili spytał: - Czy tu przyjmuje pan nowych pacjentów?

- Tak, dzięki temu czują się swobodniej - potwierdził profesor. - Zostają przełamane lody, by tak rzec. Wie pan, wciąż mnie zaskakuje, jak silne emocje wywołuje pragnienie potomstwa.

Moi pacjenci są bardzo wrażliwi na niepowodzenia. Stale musimy pamiętać, by nie stwarzać fałszywych nadziei.

- Rozumiem, o co panu chodzi - powiedział Tom, myśląc o doświadczeniach Palmerów.

- Powiedział pan, że skierował już do mnie kilku pacjentów?

- spytał Thomas.

- Między innymi Johna i Lucy Palmerów - odparł cicho Gordon.

- Och, rozumiem - rzekł profesor. - Felinbach i okolice;

powinienem był się domyślić. To straszna tragedia, a na dodatek doszło do niej, gdy byłem już pewny, że oboje pogodzili się ze stanem dziecka i świetnie sobie radzili.

- Tak rzeczywiście było - stwierdził Tom kategorycznie.

- Jak pan może tak mówić po tym, co się stało? - zapytał najwyraźniej zdziwiony Thomas.

- Uważam, że John Palmer przyznał się do zbrodni, bo sądzi, że popełniła ją Lucy. Pewnie przypomina pan sobie, że cierpiała na głęboką depresję poporodową.

- Tak, pamiętam. Czy mówił pan o tym policji?

- Mówiłem każdemu, kto chciał tego słuchać - odparł Tom ze smutkiem, - Niestety, nikogo to nie obchodziło, a policję najmniej.

- Ale dziecko znaleziono w ogrodzie Palmerów - przypomniał Thomas.

- Wiem, jestem jednak przekonany, że John tego nie zrobił - odrzekł Tom.

- Rozumiem - Thomas odchylił się w fotelu. - Nie orientowałem się, że ta sprawa jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Trzeba się nad nią zastanowić. Niech mnie pan zawiadomi, jeśli będę mógł w czymkolwiek pomóc.

- Mam nadzieję, że dostanę przynajmniej pozwolenie na widzenie z Johnem. Nie chce niczyich odwiedzin - powiedział Tom.

- Kiedy Anne-Marie przyszła na świat z wadą wrodzoną, było to dla nas wszystkich ogromnym ciosem - wspomniał profesor.

- Czy były inne przypadki urodzenia się dzieci z kalectwem?

- spytał Tom.

- Nie - odparł profesor po namyśle. - Kiedyś największy problem stanowiły ciąże mnogie, ale odkąd zaczęliśmy stosować wstrzyknięcie śródplazmatyczne, nie mieliśmy poważniejszych kłopotów. Zwykle dochodziło do samoistnych poronień. Córka

Palmerów była wyjątkiem.

- Wstrzyknięcie śródplazmatyczne polega na wprowadzaniu nasienia bezpośrednio do komórki jajowej? - zapytał Tom.

- Zgadza się - przytaknął profesor. - Nasz główny embriolog jest ekspertem w tej technice, mimo to wiąże się z nią dość wysokie ryzyko nieprawidłowości płodu. Podczas sympozjum chętnie zapoznam się z doświadczeniami innych ośrodków. Może pan na nie przyjedzie?

- Na sympozjum? - spytał Tom z zaskoczeniem. - Jestem zwykłym lekarzem domowym. Pewnie przeważnie nie będę miał pojęcia, o czym mowa.

- Nie ma kogoś takiego, jak zwykły lekarz domowy - odrzekł profesor. Niech pan się zastanowi. Serdecznie zapraszam.

- Wie pan, podoba mi się ten pomysł - powiedział Gordon po chwili zastanowienia. - Chętnie przyjadę, jeżeli znajdę czas.

Dziękuję za zaproszenie.

- Chodźmy, pokażę panu resztę centrum.

* * *

Profesor oprowadził Toma po laboratorium, które zajmowało większość zachodniego skrzydła na trzecim piętrze szpitala.

Centrum miało własny trakt operacyjny. Można było tu przeprowadzić nawet cesarskie cięcie, a także inne zabiegi, konieczne w przypadku różnych powikłań. Następnie przeszli do długiej, wąskiej sali bez okien. Była skąpo oświetlona, więc panował w niej półmrok. Na środku stał duży stół, a na nim dwa mikroskopy elektronowe.

Przy jednym z nich pracował wysoki mężczyzna w chirurgicznym kitlu. Zręcznie operował mikromanipulatorami umieszczonymi pod okularem, - Tu właśnie odbywa się najważniejszy etap naszej pracy - wyjaśnił Thomas. - Ran to nasz naczelny embriolog. Chyba nie powinniśmy mu przeszkadzać - dodał scenicznym szeptem.

- Nie ma sprawy - powiedział mężczyzna przy mikroskopie, nie odrywając wzroku od okularu. - Prawie skończyłem... no, już.

Thomas przedstawił mu Gordona. Embriolog uśmiechnął się i wstał z obrotowego stołka.

- Miło pana poznać. Jestem Ranulph Dawes - powiedział, podając Tomowi rękę. Uścisnęli sobie dłonie. - Może zechce pan spojrzeć? - spytał.

Tom usiadł przy mikroskopie, dopasował rozstaw okularów do swoich oczu i zajrzał w jasnozielony krążek. Wyostrzywszy obraz za pomocą, karbowanych pokręteł po bokach tubusu, zobaczył dwa ciemniejsze kółka w środku pola widzenia.

- Co to takiego? - spytał.

- Ta kultura wzięła początek z pojedynczego zapłodnionego jaja - wyjaśnił Dawes. - Jak pan widzi, mamy już dwie komórki, wykazujące wstępne stadium mitozy, więc wkrótce będzie ich cztery. Wtedy będzie można implantować zarodek w macicy pacjentki. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, stanie się kolejną szczęśliwą ciężarną niewiastą.

- Wspaniałe - powiedział Tom, regulując ostrość obrazu, by przyjrzeć się szczegółom pulsujących powierzchni komórek. - Oto początek życia.

- Mnie też to wciąż zachwyca - rzekł embriolog.

- To rezultat wstrzyknięcia śródplazmatycznego? - spytał Tom.

- Nie, zwykłego sztucznego zapłodnienia z losowym kontaktem między plemnikami a jajem. Komórki jajowe i nasienie zostały zmieszane w probówce, a reszty dokonała Matka Natura.

- Doktor Gordon zapytał o tę metodę, bo jest lekarzem rodzinnym państwa Palmerów - wyjaśnił Thomas.

- Ach, rozumiem - powiedział embriolog. - Tragiczna sprawa.

- Doktor Gordon nie wierzy, że John Palmer zabił córkę - kontynuował profesor.

- Jak to? Przecież się przyznał, a ciało znaleziono w jego ogrodzie? - zdziwił się Dawes.

- Myślę, że to nie wszystko - rzekł Tom.

- Z chęcią się dowiem, o co naprawdę chodziło - powiedział embriolog.

- Bardzo polubiłem Palmerów.

Gordon nie miał innego wyjścia, niż wyjaśnić, co sądzi o sprawie.

Tak jak podejrzewał, Dawes pozostał sceptyczny.

- O ile dobrze rozumiem, twierdzi pan, że John Palmer nie mógł tego zrobić, bo to porządny człowiek - powiedział. Embriolog zręcznie zasugerował, że to niczym nie poparte stwierdzenie.

- Mimo wszystko jestem przekonany, że John tego nie zrobił - dodał Tom.

Zapadła chwila kłopotliwego milczenia, więc profesor Thomas zmienił temat. Wskazał gościowi drugi mikroskop.

- Przy użyciu tej aparatury dokonujemy wstrzyknięcia śródplazmatycznego - wyjaśnił. - Ran jest ekspertem, jeśli chodzi o tę metodę.

- Wstrzykiwanie materiału do pojedynczej komórki musi być bardzo trudne - powiedział Tom.

- Na pewno nie jest łatwe - przyznał Dawes. - Mamy jednak coraz nowocześniejszy sprzęt, więc radzimy sobie o wiele lepiej niż dawniej. Przypomina to trochę grę komputerową - im więcej się gra, tym lepsze ma się wyniki.

- Ran jest zbyt skromny - wtrącił Thomas. - Jakkolwiek się na to spojrzy, mimo wszystko trzeba mieć bardzo duże umiejętności.

- Dużo pan wykonuje takich zabiegów?

- Zwykle kilka w miesiącu.

- A jaki jest odsetek udanych?

- Nie tak wysoki, jakbyśmy chcieli. Mieliśmy sporo kłopotów z poronieniami.

- Profesor Thomas wspomniał o tym - powiedział Tom.

- Ale na pewno będzie coraz lepiej - ciągnął Dawes. - Im więcej wykonujemy zabiegów, tym większe zyskujemy doświadczenie, musimy zatem próbować stale na nowo.

- Oczywiście - zgodził się Tom. Nadszedł czas ruszać dalej, podziękował więc embriologowi za wyjaśnienia. - Jestem panu bardzo wdzięczny, panie doktorze.

- Po prostu Ran, wszyscy tak się do mnie zwracają.

- Dzięki, Ran. Nieczęsto lekarz ogólny ma okazję zajrzeć do świata najnowocześniejszej techniki. Zwykle przecinamy czyraki na tyłkach i leczymy nawracające przeziębienia.

- Powinien pan przyjechać na sympozjum w przyszłym tygodniu - powiedział Dawes. - Zorientowałby się pan o wiele lepiej, co dzieje się w branży, niż z lektury pism fachowych.

- Już mu to zaproponowałem - wtrącił profesor.

- Może zdołam wpaść - rzekł Tom. - Bardzo bym chciał.

- W takim razie niech pan zorganizuje sobie czas - uśmiechnął się embriolog.

Na koniec profesor pokazał Tomowi zbiorniki długookresowego przechowywania embrionów - wielkie naczynia z nierdzewnej stali, chłodzone ciekłym azotem. Thomas uniósł pokrywę jednego ze zbiorników.

- Zapasowi braciszkowie i siostrzyczki, gdyby byli potrzebni - wyjaśnił.

- Jak długo przechowujecie embriony? - spytał Tom.

- Na razie zachowaliśmy wszystkie - odpowiedział profesor. - Częściowo dlatego, by uniknąć moralnego dylematu, o którym wszyscy dyskutują.

Wkrótce jednak przed nim staniemy, bo kończy nam się miejsce.

Gordon podziękował Thomasowi, a profesor raz jeszcze powtórzył, że ma nadzieję zobaczyć go na przyszło tygodniowym sympozjum.

Wracając do Felinbach, Tom rozmyślał o sprawie Palmerów. Był chyba jedynym człowiekiem na świecie, który wierzył, że oboje są niewinni.

Potrafił wytłumaczyć przyznanie się Johna do winy, ale nie fakt, iż ciało Anne-Marie zakopano w ogrodzie Palmerów. Unikał zastanawiania się nad tym, być może dlatego, że nadwerężało to jego wiarę. Uznał jednak, że powinien stawić czoło problemowi i wyjaśnić, dlaczego prawdziwy morderca zrobił coś tak dziwacznego.

Po minucie doszedł do wniosku, że było to zdumiewająco oczywiste.

Skoro morderca zadał sobie trud zabrania ciała dziecka z powrotem do ogrodu Palmerów, najwyraźniej chciał, by właśnie ich obciążono winą za zbrodnię.

Ale dlaczego, na miłość boską? Morderca musiał żywić jakąś niedorzeczną urazę do tej pary. Czy to możliwe, że jedno z

Palmerów lub obydwoje mieli tak zajadłego wroga? Trudno było w to uwierzyć, bo John i Lucy cieszyli się ogólną sympatią. Nie można jednak wykluczyć takiej możliwości.

- Przyszło dzisiaj nowe zarządzenie, dotyczące przypadków zespołu nagłej śmierci noworodków - tymi słowami przywitała Julie

Toma, gdy wszedł do ośrodka. - Zostawiłam egzemplarz na twoim biurku. Ma ponad dwadzieścia stron.

- I co z niego wynika?

- Niewiele. Właściwie tylko to, że nadal nie wiadomo, co jest przyczyną zespołu - odparła Julie. - Czy potrzeba było dwudziestu stron, żeby do tego dojść?

- Ci na górze muszą pokazać, że coś robią. Boże, mieli już tysiące pomysłów. Układanie niemowląt na plecach, na brzuchu, na boku, przy otwartym oknie, przy zamkniętym. Co wymyślili tym razem? Podwieszenie do góry nogami pod sufitem?

- Przedstawiciele naszego zawodu nigdy nie słynęli z gotowości do używania słów „nie wiemy” - powiedziała Julie. - Chcą, żebyśmy sami do tego doszli... tym razem po lekturze ponad dwudziestu stron.

- Poznałem dziś Carwyna Thomasa - zmienił temat Gordon. - Zaprosił mnie na sympozjum poświęcone sztucznemu zapłodnieniu, które odbędzie się w przyszłym tygodniu w Caernarfon.

- To prawdziwy zaszczyt. Zamierzasz pojechać?

- Mam na razie dość dodatkowych zajęć.

- Wolałabym, żebyś z niektórych zrezygnował - stwierdziła Julie, złagodziła jednak swoją uwagę uśmiechem.

- Może zdołam wpaść na jedno czy dwa wystąpienia. - Tom nie zamierzał wdawać się w kolejną dyskusję o sprawie Palmerów. - Coś nowego? - spytał, zauważywszy, że Julie pracuje nad zestawieniem przypadków z zeszłego miesiąca.

- Było naprawdę spokojnie - odpowiedziała. - Zdołaliśmy z powodzeniem przetrwać kolejną zimę. Przeziębień i gryp do jesieni będzie mniej. Na razie mamy zastój w interesie.

- Dopóki nie zaczną się katar sienny i astma - uśmiechnął się Tom i zaczął przeglądać pocztę.

Po chwili zaklął pod nosem.

- Kłopoty? - spytała Julie.

- Wynik badania histopatologicznego Debbie Farningham. Guz w jej piersi okazał się złośliwy. Chcą, żeby natychmiast położyła się do szpitala.

- Cholerny los - westchnęła Julie. - Czeka ją radykalna mastektomia?

- Sądząc po umiejscowieniu i rozmiarach guza, zdecydują się pewnie na ograniczoną resekcję.

- Oby. Debbie jest młoda.

- Miejmy nadzieję, że z tego wyjdzie - powiedział Tom. - Dzięki Bogu, to zmiana pierwotna, a nie przerzut.

- Wyznacz jej wizytę.

- Zaraz to zrobię.

Po powrocie do domu Tom nalał sobie sporą porcję whisky i ciężko opadł na fotel. Był przygnębiony, bo choć dzień zaczął się obiecująco, to skończył fatalnie. Zawiadomienie trzydziestocztero letniej kobiety z dwójką małych dzieci, że ma raka, to wyjątkowo trudne zadanie. Wciąż nie potrafił traktować takich spraw bez emocji. Ogrzewanie znowu nawaliło, więc przepadły nadzieje na kojącą kąpiel w gorącej wodzie. Wypił whisky jednym haustem i nalał następną porcję. Sącząc ją, zastanawiał się, jak zdobyć pozwolenie na widzenie z Johnem Palmerem. Dumał nad tym przez kilka minut, w końcu uznał, że powinien zasięgnąć rady prawnika.

Postanowił zadzwonić rano do Robertsa, adwokata Johna Palmera.

Podjąwszy tę decyzję, wstał i poczłapał do kuchni. Otworzył drzwiczki zamrażarki i stwierdził, że skończyły się porcjowane posiłki. Przez weekend miał tyle spraw na głowie, że zapomniał o wybraniu się do supermarketu.

Popatrzył na zegarek, było wpół do ósmej. Uznał, że pojedzie do sklepu jeszcze dzisiaj - wiele z nich było otwartych do późna.

Ale najpierw napije się kawy i przejrzy wieczorną gazetę. A po drodze do supermarketu wpadnie na stacje benzynową i zatankuje land-rovera.

Tom usiadł przed elektrycznym grzejnikiem i rozłożył gazetę.

Czytał właśnie artykuł o problemach wywołanych szerzeniem się zdziczałych rododendronów w Beddlegert, gdy zadzwonił telefon.

- Czy rozmawiam z doktorem Gordonem, który był dzisiaj w zakładzie Prossera? - zapytał ponury męski głos.

- Tak. Kto mówi?

- Maurice Cleef.

- Czym mogę panu służyć, panie Cleef?

- Słuchaj pan, nie chcę narobić sobie kłopotów przez tę sprawę z dzieciakiem Griffithsów.

- Jakie kłopoty ma pan na myśli? - spytał Tom spokojnie, chociaż był bardzo poruszony.

- Chodzi o to, że powiem panu, co wiem, ale to będzie koniec.

Rozumiesz pan? W nic mnie pan później nie mieszaj. Nie miałem z tym nic wspólnego?

- Proszę mówić.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

- Kurde, skończyły mi się drobne, a jestem w budce.

- Proszę mi podać numer, to oddzwonię.

- Nie widzę żadnego numeru. Jacyś cholerni wandale wszystko zasmarowali. Sukinsyny! Słuchaj pan, będę w Harlesh Arms w

Caernarfon.

Przyjedź pan tam za pół godziny.

Połączenie zostało przerwane. Tom odłożył słuchawkę. Serce waliło mu jak oszalałe. Czuł się, jakby właśnie dostał główną rolę w filmie, ale nie wiedział, jak ją zagrać. Cleef zapewne mu powie, kto z Oddziału Patologii był odpowiedzialny za wrzucenie usuniętych podczas operacji narządów do trumny Megan Griffiths.

Pomyślał, że powinien skontaktować się z którymś z członków komisji - na przykład ze Swansonem - i zabrać go ze sobą jako świadka. Ale z drugiej strony, nie trzeba być Einsteinem, aby się domyślić, że obecność drugiej osoby spłoszy Cleefa, tak iż nic nie powie. Nie było wyboru. Musi spotkać się z Cleefem sam na sam, jeśli chce poznać nazwisko winnego.

Tom skręcił w lewo na placu naprzeciw zamku i zjechał ze stromego wzgórza, schodzącego ku dokom. Wydawało mu się, że widział kiedyś szyld pubu przy niższej z biegnących wzdłuż doków uliczce, nieopodal miejsca, w którym zwykle parkował.

Rzędy ciemnych szop i magazynów nie wyglądały zachęcająco.

Tom już chciał zawrócić, gdy dostrzegł w mroku żółty szyld z napisem „Harlech Arms”.

Szyld przedstawiał żołnierza w czerwonej tunice, stojącego na baczność z muszkietem i spoglądającego na pogrążoną w ciemnościach cieśninę Menai.

Ulica była za wąska, by na niej zaparkować. Tom pojechał wolno dalej.

Wreszcie znalazł asfaltową zatoczkę przy wejściu do magazynu.

Uznawszy, że o tej porze nikt nie będzie chciał skorzystać z wjazdu, zostawił land-rovera i poszedł do pubu pieszo.

Spodziewał się, że nie będzie tłoku, bo pub leżał na uboczu.

Ale w środku było pełno ludzi. Klientela składała się głównie z mężczyzn, chociaż przy stoliku tuż przy wejściu siedziała para kobiet. Sam pub był podobny do milionów podobnych przybytków - zadymiony, brudny i mało przyjazny dla obcych.

Cleefa nigdzie nie było widać.

- Co podać? - zapytał tęgi barman z rzedniejącymi jasnymi włosami.

Uśmiechnął się odsłaniając bezzębne dziąsła.

Tom zastanawiał się w jakich okolicznościach mężczyzna stracił uzębienie, ale nie zapytał o to. - Małego fostersa - powiedział.

Kończył piwo i właśnie po raz trzeci zerkał na zegarek, gdy Cleef wreszcie się zjawił. Wyglądał na bardzo przestraszonego.

* * *

Cleef usiadł obok Gordona przy barze.

- Czego się pan napije? - zapytał Tom, starając się nadać spotkaniu nieformalną atmosferę.

Cleef popatrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Eee... duże ciemne - wymamrotał.

- Duże ciemne, proszę.; Śledzono mnie - powiedział Cleef chrapliwym szeptem. - Dlatego się spóźniłem. Musiałem zgubić faceta.

- Jest pan pewny? - spytał Gordon, wręczając barmanowi pięciofuntowy banknot.

Cleef odczekał, aż barman wyda resztę.

- Na pewno się nie mylę - powiedział. - Facet kręcił się koło zakładu, gdy zamykaliśmy, a potem pokazał się znowu. Stał po drugiej stronie ulicy pod moim domem, kiedy teraz wychodziłem.

Zrobiłem koło, żeby to sprawdzić, rozumiesz pan. Facet szedł za mną. Musiałem skręcić w zaułek i oprowadzić go wokół doków, zanim zdołałem go zgubić.

- Dlaczego ktoś miałby pana śledzić?

- Przez dziecko Griffithsów. Jestem tego pewny. Chryste, żałuję, że nie powiedziałem wszystkiego od razu. Miałbym teraz święty spokój. - Rozejrzał się nerwowo dookoła.

- Słuchaj pan, nie powiedziałem, że trumna była zamknięta, kiedy po nią przyjechałem. Nie wiedziałem, że nie ma w niej dzieciaka, na miłość boską.

- Kto prosił, żeby pan milczał?

- Nie mam pojęcia.

- Jak to?

- Nigdy wcześniej nie widziałem tego gościa.

- A więc nie był to żaden z pracowników kostnicy?

- Nie, nie miał z nimi nic wspólnego. Przecież dobrze ich znam.

Nie było ich, kiedy tam przyjechałem. Prawdę mówiąc, właśnie się za nimi rozglądałem, kiedy ten gość podszedł do mnie i zapytał, czego chcę.

Powiedziałem, że chcę się od kogoś dowiedzieć, dlaczego trumna Griffiths jest już zamknięta.

Na to on, że nie mam się czym przejmować. Zamknęli ją, bo potrzebne im było wolne miejsce.

- I co pan wtedy powiedział?

- Powiedziałem, że muszę otworzyć tę cholerną trumnę, bo przywiozłem ubranie, które dali rodzice, żeby założyć dzieciakowi na pogrzeb.

Cleef urwał. Gordon ponaglił go, by mówił dalej.

- Odpalił mi setkę, żebym dał sobie siana i trzymał gębę na kłódkę - przyznał się Cleef z pokorną miną. - Powiedział, że to nic złego.

Skoro dzieciak nie żył, nie miało znaczenia, w co będzie ubrany.

- Wziął pan pieniądze?

- Oczywiście - Cleef wzruszył ramionami. - Nie da się dużo zarobić na targaniu umrzyków.

- Wziął pan więc pieniądze i przywiózł trumnę do zakładu Prossera, nikomu o niczym nie mówiąc.

- Tak jest - przytaknął Cleef - Teraz żałuję, że tak zrobiłem.

- Może pan opisać tego człowieka?

- Był ubrany na biało, jak wszyscy w szpitalu. Wiesz pan...

- W biały fartuch czy w kurtkę i spodnie?

- W kurtkę i spodnie. Miał jakieś trzydzieści pięć lat i ciemne włosy.

Był wysoki, mniej więcej mojego wzrostu, ale ładnie mówił, no, jak doktor.

- To bardzo ważne, żebyśmy zidentyfikowali tego człowieka.

Przypomina sobie pan coś jeszcze? Jakieś znaki szczególne?

Cokolwiek, co mogłoby być przydatne?

- Rozmawiałem z nim krótko - odparł Cleef. - Nic nie rzuciło mi się w oczy.

- Pojedzie pan ze mną do szpitala, żeby spróbować go rozpoznać?

- Za cholerę! - Cleef o mało się nie zakrztusił. - Nie mam ochoty nawet tu siedzieć i gadać z panem, skoro śledził mnie jakiś drań.

Tom zdał sobie sprawę, że nie ma sensu nalegać. Cleef był najwyraźniej przerażony. Gordon postanowił spróbować innego sposobu.

- Załóżmy, że ktoś rzeczywiście pana śledził - powiedział. - Ale przecież to może nie mieć nic wspólnego ze sprawą dziecka

Griffithsów?

- A jaki mógłby być inny powód?

Tom wzruszył ramionami.

- Nie jest pan nikomu winien pieniędzy? - Cleef potrząsnął przecząco głową. - Nie spotykał się pan z czyjąś kobietą?

- Chciałbym - burknął pomocnik.

Tom musiał przyznać, że Cleef nie przypomina gwiazdora filmowego, więc jeszcze raz zmienił taktykę.

- Może po prostu czuje się pan winny, że wziął pieniądze, i dlatego wyobraża pan sobie, że ktoś pana śledzi?

- Mówię panu, że naprawdę ktoś mnie śledził! - zdenerwował się Cleef.

- Przecież nie ganiał za mną po dokach żaden cholerny świadek Jehowy!

- Jak pan myśli, czy to ten sam człowiek, który panu zapłacił?

- Bo ja wiem? Było ciemno, a gość był zakutany w kapotę.

Możliwe.

- Załóżmy, że zdołam zdobyć zdjęcia pracowników szpitala.

Mógłby pan spróbować na ich podstawie rozpoznać tego człowieka?

Cleef przytaknął.

- Ale nie zgadzam się na nic więcej - ostrzegł.

Mężczyźni rozstali się pod pubem. Cleef powiedział, że spędza w „Harlech Arms” większość wieczorów, więc Tom tam powinien go szukać, a nie dzwonić do niego czy pokazywać się w zakładzie Prossera. Gordon obiecał, że tak zrobi i ruszył w stronę swojego samochodu.

Znieruchomiał na moment, gdy otwierał drzwi wozu, wydało mu się bowiem, że słyszy jakiś krzyk. Ale po chwili doszedł do wniosku, że było to tylko wycie syreny okrętowej. Tom skarcił się w duchu za niepotrzebną nerwowość.

Musiał jednak przyznać, że znalazł się po zmroku w nie najbardziej eleganckiej dzielnicy.

Bóg jeden wiedział, dlaczego Cleef wybrał to miejsce na spotkanie.

Tom wsiadł do samochodu i ruszył z miejsca. Pomyślał, że powinien kupić coś do jedzenia.

Postanowił, że zatrzyma się przy chińskiej restauracji i weźmie coś na wynos.

Następnego ranka w przerwie między przyjęciem dwóch pacjentów Tom zadzwonił do Robertsa, by zapytać, jak mógłby załatwić widzenie z Johnem.

Prawnik nie był zachwycony, ale powiedział, że sprawdzi co da się zrobić.

- Niczego nie mogę obiecać - ostrzegł.

- Oczywiście - powiedział Tom, a w duchu dodał: jak zawsze prawnicy.

Pomiędzy następną dwójką pacjentów Gordon wykonał kolejny telefon, tym razem do Ronalda Harcourta. Zapytał go o fotografie personelu.

- Wszyscy pracownicy mają zdjęcia w teczkach osobowych, to część naszej procedury administracyjnej - powiedział Harcourt. - Dlaczego pan o nie pyta?

- Chciałbym je obejrzeć.

- Mogę spytać, po co?

- Znalazłem świadka, który może nam pomóc w dochodzeniu - wyjaśnił Tom. - W tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej.

- Rozumiem - odparł Harcourt. - Chyba najlepiej będzie, jeśli porozmawia pan z panną Edwards, naszą kierowniczką kadr.

Toma połączono z kobietą, której głęboki, doskonale modulowany kontralt sugerował, że jest ozdobą jakiegoś kościelnego chóru.

- Dołożymy wszelkich starań, by panu pomóc, doktorze. Może pan do nas przyjechać w każdej chwili - powiedziała.

Gordon wytłumaczył, że musi zabrać fotografie, przynajmniej na jeden wieczór. Kobieta westchnęła.

- Kłopot w tym, że zdjęcia nakleja się na teczki personalne, teczki zaś to dokumenty poufne. Obawiam się, że nie może pan ich wynieść.

- A może zrobią państwo dla mnie kserokopie samych zdjęć? - zaproponował Tom.

- To powinno być możliwe - odparła panna Edwards tonem, który świadczył, że ta perspektywa nie budzi w niej entuzjazmu. - Którzy pracownicy pana interesują i o ilu fotografiach pan myśli?

- spytała.

- Jeszcze nie wiem - przyznał. - Zacznijmy od pracowników Oddziału Patologii, potem może przejdziemy do kadry medycznej.

- Całej?

- Tylko mężczyzn.

- Zobaczę, co się. Da zrobić - odparła panna Edwards chłodno. - Może zostawi mi pan numer telefonu? Oddzwonię, kiedy wszystko załatwię.

Tom skończył poranne przyjęcia i postanowił napić się kawy przed wyjazdem na wizyty domowe. W pokoju śniadaniowym zastał

Julie. Gdy siadał, podsunęła mu poranną gazetę.

- Chcesz przejrzeć?

- Mam nadzieję, że nie piszą o niczym, co by nas dotyczyło?

- Dzięki Bogu nie. Wygrzebali kolejną wstrząsającą historię, którą się podniecają. Wygląda to na morderstwo.

Tom zerknął na fotografię na pierwszej stronie. Rozpoznał nadbrzeże w Caernarfon. Tknęło go złe przeczucie. Zaczął czytać tekst pod zdjęciem. Informował on, że wczesnym rankiem z rzeki wyłowiono ciało mężczyzny.

Policja wszczęła śledztwo w tej sprawie. Tom nagle przypomniał sobie usłyszany poprzedniego wieczora krzyk. Czytał dalej. Martwym mężczyzną okazał się Maurice Cleef zamieszkały przy Pont Street w Caernarfon. W dniu śmierci widziano go wieczorem w pubie przy dokach. Policja chce porozmawiać ze wszystkimi, którzy go widzieli, a zwłaszcza z mężczyzną, z którym wyszedł z pubu.

- Coś się stało? - zapytała Julie. - Wyglądasz, jakbyś właśnie zobaczył ducha.

- To ja... to mnie szukają - powiedział Tom, gdy otrząsnął się z początkowego szoku. - To ja spotkałem się wczoraj wieczorem z Mauricem Cleefem.

- Ty? i - Cleef pracuje... pracował u Prossera - odrzekł Tom. Wyjaśnił Julie, dlaczego zgodził się z nim spotkać.

Powtórzył też, że Cleef sądził, iż zdoła zidentyfikować mężczyznę, który grzebał przy trumnie Megan Griffiths.

- Wygląda na to, że masz talent do ładowania się w kłopoty -

stwierdziła. - Może załatwię za ciebie wizyty domowe, a ty pojedziesz na policję?

- Nie trzeba - odparł. - Podjadę na posterunek, kiedy skończę. Nie mam nic więcej do powiedzenia poza tym, że Cleef twierdził, iż ktoś go śledzi, a ja mu nie uwierzyłem. Sądziłem, że mu się zdawało.

- Pomyślałabym tak samo - Julie starała się go pocieszyć. - Śledzony?

Brzmi to jak tytuł kolejnego odcinka Inspektora Morsea.

- A jednak biedaczysko miał rację.

- Co właściwie stało się z dzieckiem Griffithsów? - spytała Julie.

- To pytanie wciąż pozostaje otwarte. Jednego jestem pewny:

to nie była zwykła pomyłka.

Tom mówił spokojnie, ale przepełniał go lęk. Tak samo czuł się, gdy kiedyś podczas górskiej wspinaczki pośliznął się na wąskiej półce i o mało nie spadł.

- Nic ci nie jest? - spytała Julie, zauważywszy jego nagłe przygnębienie.

- Nie, wszystko w porządku. Pojadę już na te wizyty.

Rozmowa z nadinspektorem Daviesem była bardzo nieprzyjemna.

Policjant najwyraźniej nadal uważał Gordona za uprzykrzonego natręta.

- Powinienem był się domyślić - powiedział gburowato, gdy Tom oświadczył, że to właśnie on rozmawiał poprzedniego wieczoru w pubie z Cleefem.

- Co pan robił w takiej norze jak „Harlech Arms”, na miłość boską?

Gordon postanowił powiedzieć tak niewiele, jak tylko możliwe - nie z chęci utrudniania dochodzenia czy jakiejkolwiek wrogości wobec nadinspektora.

Po prostu nie chciał wybuchu kolejnego skandalu, który mógłby zaszkodzić opinii szpitala w Caernarfon. Dlatego pominął wszystkie szczegóły dotyczące udziału Cleefa w sprawie zaginięcia dziecka Griffithsów. Powiedział tylko, iż miał nadzieję, że pracownik zakładu pogrzebowego udzieli mu informacji pomocnych w niezależnym dochodzeniu.

- Jakich informacji? - spytał Davies.

- Cleef zapewnił mnie, że żaden z techników z kostnicy nie miał nic wspólnego z pomyłką.

Stwierdzenie to było zgodne z faktami, chociaż nie oddawało całej prawdy. Gordon wspomniał również, że Cleef sądził, iż jest śledzony, ale nie wiedział, przez kogo, ani nie potrafił wytłumaczyć, z jakiego powodu.

- Mówi pan jednak, że był wystraszony? - spytał nadinspektor.

- I to bardzo - przyznał Tom.

- Pasuje to do zeznań ludzi z pubu - orzekł Davies. - Twierdzili, że zachowywał się zupełnie inaczej niż zwykle.

Myśleli, że to przez nieznajomego, z którym się spotkał wczoraj, czyli przez pana, doktorze.

Tom zapewnił, że nie miał nic wspólnego ze zdenerwowaniem Cleefa.

- Ach tak, więc to na pewno wina człowieka, który go śledził - powiedział Davies z ironią.

- Mam nadzieję, że zamierza pan szukać tego człowieka, nadinspektorze - mruknął Tom z irytacją. - A może będzie pan tylko siedział na tyłku, tak jak w sprawie Palmera?

- Zapewniam, że jesteśmy panu bardzo wdzięczni za pomoc w śledztwie, doktorze - odparł spokojnie Davies. - W ramach rewanżu proponuję, aby się pan do nas zgłosił, gdyby kiedykolwiek potrzebował pan porady medycznej.

Tom pożałował utraty panowania nad sobą - przegrał potyczkę z Daviesem przez nokaut techniczny.

- Czy to możliwe, że Cleef wpadł do rzeki przypadkowo? - spróbował rozładować atmosferę.

- Być może - powiedział Davies. - Tuż po tym, jak ktoś dał mu w czachę ciężkim metalowym przedmiotem.

Wracając do Felinbach, Tom był pełen najgorszych przeczuć.

Cleef niewątpliwie został zamordowany. Jeśli miał rację co do przyczyny, dla której go śledzono, sytuacja stawała się bardzo niebezpieczna. Zabójca Cleefa zapewne czekał na niego przed pubem, wiedział więc, z kim Cleef się spotkał tego wieczora.

Jeżeli morderca sądził, że Cleef znał jego nazwisko albo funkcję w szpitalu, to Tom był kolejny na jego liście. Może powinien powiedzieć o tym nadinspektorowi? Nie, to bez sensu. Davies nie przejąłby się zbytnio, mógłby to nawet uznać za zabawne.

Tom pomyślał, że wyolbrzymia zagrożenie. Nie można wykluczyć, że Cleef został zamordowany z innego powodu. Wprawdzie zaprzeczył, że miał problemy z pieniędzmi czy kobietami, ale mógł kłamać. Może maczał palce w jakichś ciemnych interesach.

Mimo wszystko instynkt podpowiadał Gordonowi, że Cleef został zamordowany, aby nie móc zidentyfikować ciemnowłosego, elegancko się wyrażającego mężczyzny ze szpitala - zapewne lekarza - który wyjął z trumny ciało Megan Griffiths i napełnił ją odpadami biologicznymi. Ale dlaczego ów mężczyzna to zrobił?

Za całą sprawą musiało się kryć coś więcej niż nieudolne usiłowanie zatuszowania pomyłki. Nasuwało się podejrzenie, że ktoś ukradł ciało Megan Griffiths - i miał po temu powód.

Tom uświadomił sobie z całą jasnością, że stawka w grze nagle wzrosła.

Przypadkowa zamiana okazała się uprowadzeniem zwłok, a żeby to ukryć, dokonano morderstwa. Tom nie potrafił odgadnąć, po co ktoś miałby wykradać ciało ofiary zespołu nagłej śmierci noworodków. Ale ktoś to zrobił i był gotów popełnić morderstwo, aby ukryć swoje motywy i tożsamość.

* * *

Roberts oddzwonił o wpół do piątej. Powiedział Tomowi, że załatwił mu widzenie z Johnem Palmerem o trzeciej po południu w sobotę.

Przestrzegł Gordona, by nie mówił ani nie robił czegokolwiek, co mogłoby zaszkodzić Palmerowi. Tom zapewnił prawnika, że właśnie dobro Johna leży mu na sercu. Nie dodał, iż rozumieje zupełnie inaczej niż Roberts.

Chociaż był zadowolony, że zobaczy się z Palmerem, wciąż nawiedzało go widmo mordercy Cleefa. Wyobrażał sobie, że zabójca tylko czeka na dogodną chwilę - może nawet obserwuje ośrodek zdrowia - by go uśmiercić.

W ten sposób zyska dodatkową gwarancję, że nie zostanie zdemaskowany.

Gordon wyjrzał przez okno na pogrążoną w mroku ulicę i zadrżał.

- Wszystko w porządku? - zapytała Julie, która nagle pojawiła się za jego plecami.

Tom aż podskoczył. Lekarka popatrzyła na niego, zaskoczona gwałtowną reakcją.

- Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć.

- Zamyśliłem się. - Tom szybko odzyskał równowagę. - Nie słyszałem, jak weszłaś.

- Co się stało? - Julie nie była przekonana.

- Powiedzmy, że to reakcja na zabójstwo Cleefa. - Tom osunął się na fotel. - Pewnie byłem ostatnią osobą, którą widział przed śmiercią.

- Oczywiście z wyjątkiem mordercy - odparła Julie.

- No tak.

Julie była pewna, że Tom coś przed nią ukrywa.

- Nie sądzisz chyba, że śmierć Cleefa ma coś wspólnego z tym, co stało się w szpitalu? - zapytała.

- Cleef był pewny, że ktoś go śledził - powiedział cicho Gordon.

- Dobry Boże! Nie przyszło mi do głowy, że między tymi sprawami może być jakiś związek. To straszne! Powiedziałeś o tym policji? - Tom potrząsnął głową, więc spytała z naciskiem: - Dlaczego nie?

- Wszelkie sugestie, że śmierć Cleefa miała związek ze zniknięciem dziecka Griffithsów, zostałyby roztrąbione przez prasę i zdominowałyby informacje o sympozjum, które ma odbyć się w Caernarfon. Chciałbym, aby sympozjum się udało.

- No tak - westchnęła Julie. Przez kilka chwil dumała w milczeniu, po czym zaświtała jej nowa myśl: - Przecież tobie też grozi niebezpieczeństwo!

- Przyszło mi to do głowy - odparł Tom z wymuszonym uśmiechem.

- Co właściwie powiedział Cleef?

Tom streścił Julie rozmowę z pomocnikiem zakładu pogrzebowego.

- Niewiele - orzekła Julie. - Ale morderca pewnie o tym nie wie.

- I na tym polega problem.

Oboje pogrążyli się w milczeniu. Przerwał je Tom.

- Cleef był stałym klientem Harlech Arms - powiedział z nagłym ożywieniem.

- I co z tego?

- Powiedział mi, że chodzi tam prawie codziennie. Właśnie tam miałem go szukać, gdybym go potrzebował.

- Na niewiele się to teraz przyda - zażartowała posępnie Julie.

- Nie o to chodzi! - odparł Tom. - Może morderca w ogóle o mnie nie wie?

- Nie rozumiem.

- Cleef twierdził, że ktoś go śledził, gdy wyszedł wczoraj wieczorem z domu. Ale zanim przyszedł do pubu, zgubił tego człowieka. Jeżeli morderca wiedział, że Cleef jest bywalcem Harlech Arms, może zaczaił się w pobliżu pubu i czekał, aż wyjdzie. Mógł nie wiedzieć, że Cleef się tam z kimś umówił.

- Masz rację - zgodziła się Julie.

- Jeśli nawet widział, jak wychodzę z pubu z Cleefem mógł uznać, że to zwykły przypadek. Rozstaliśmy się prawie natychmiast, a w dodatku poszliśmy w przeciwnych kierunkach!

- Oczywiście o ile zabójca nie poznał, że jesteś lekarzem, i nie zaczął się zastanawiać, co robisz w takiej mordowni jak

Harlech - powiedziała Julie.

Gordon musiał przyznać jej rację.

Wyszedł z ośrodka i ruszył w stronę domu. Czuł się jak osaczone zwierzę. Mijał pogrążone w mroku budynki pełen obaw, że w każdym może czaić się morderca. Nawet jachty zacumowane w przystani mogły kryć zagrożenie.

Wreszcie dotarł do domu. Z ulgą zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami. W mieszkaniu było zimno, ale przynajmniej bezpiecznie.

Tom założył przetyczkę na rygiel zamka i poszedł do kuchni, by stoczyć kolejną walkę z zegarem sterującym ogrzewaniem. Gdy po raz drugi walnął pięścią w pompę, przypomniał sobie, że nie pojechał do supermarketu, więc nie ma nic w zamrażarce.

Zaklął głośno i zaczął szukać w szafkach czegoś do jedzenia.

Nie miał ochoty znowu wychodzić. Na półce nad zlewem znalazł puszkę sardynek.

Zrobił kilka kanapek i z talerzem w dłoni usiadł przed telewizorem.

Położył się wcześnie, ale spał fatalnie. Dręczyły go koszmary. Wyłaniające się z błotnistych mogił czarne straszydła goniły go po jałowym pustkowiu. Znalazł się przed głęboką fosą, za którą wznosiło się, ponure zamczysko.

Zwodzony most był podniesiony. Albo skoczy do głębokiej fosy, albo trafi w paszcze potworów, pełne ostrych jak brzytwa zębów.

Przebudził się, gdy wpadał do fosy. Był zlany potem.

Przypisał to wywołanej koszmarem trwodze, lecz po chwili zdał sobie sprawę, że w mieszkaniu panuje zaduch. Tym razem ogrzewanie zacięło się po włączeniu. Tom wstał i popatrzył na termometr.

Wskazywał ponad trzydzieści stopni.

Gordon postanowił wziąć długą kąpiel i wyjść na spacer, by otrząsnąć się z resztek snu.

Idąc w stronę Bangor i przyglądając się grze promieni słonecznych na belkach starego mostu Telford, spinającego cieśninę Menai, rozmyślał o odwiecznej walce światła z ciemnością. Poczuł się znacznie lepiej. Raźnym krokiem ruszył do ośrodka.

Gdy tylko wszedł, zawołała go Julie.

- Przed chwilą był do ciebie telefon. Dzwoniła Ellen Edwards.

Powiedziała, że Glyn nie czuje się lepiej.

Tom ciężko opadł na krzesło. Dobry nastrój ulotnił się w jednej chwili.

- Co się stało, na miłość boską? - spytała Julie.

- Zapomniałem...

- O czym?

- Zapomniałem zawieźć wymaz od Glyna do laboratorium w Bangor.

Wciąż mam go w torbie. Zupełnie wyleciało mi to z głowy.

- I co teraz?

- Przepisałem Glynowi chlorotetracyklinę na zakażenie, ale najwyraźniej nie poskutkowała. Gdybym zabrał wymaz do laboratorium w czwartek, jak zamierzałem, dzisiaj rano miałbym wynik i mógłbym zmienić antybiotyk na taki, który na pewno by zadziałał. A teraz muszę go zlecić w ciemno.

Boże, tak mi głupio.

- To Glyna Edwardsa powinieneś przepraszać.

- Zaraz tam pojadę. Sam nie wiem, skąd takie zaćmienie.

- Ale ja wiem - stwierdziła Julie. - Wziąłeś na siebie za dużo i zaczyna na tym cierpieć twoja praca.

- Może powinienem z niej zrezygnować? - spytał Tom.

Julie popatrzyła na niego z namysłem.

- Nie, nie chcę, żebyś składał rezygnację - powiedziała. - Wszyscy popełniają błędy, tyle tylko, że gdy my to robimy, cierpią inni. Ale to częściowo moja wina. Wrobiłam cię w sprawę dziecka Griffithsów, zamiast sama się nią zająć. Nie miałam pojęcia, co z tego wyniknie.

- Czuję się obrzydliwie. Naprawdę mi przykro.

- Posłuchaj, jedź do Edwardsów i zapisz Glynowi antybiotyk o szerokim spektrum działania. Jeżeli poskutkuje - a jestem pewna, że tak będzie - to nie stanie się nic złego.

- Już jadę - odparł Tom.

Julie zatrzymała go, gdy otwierał drzwi.

- Od ponad roku nie miałeś urlopu - powiedziała. - Może weźmiesz parę tygodni wolnego, począwszy od dziś? Uporządkujesz wszystkie sprawy, i wrócisz do pracy z nowymi siłami?

- A ośrodek? - spytał.

- Poradzę sobie, tak jak ty sobie poradziłeś, kiedy wyjechałam na kilka dni zeszłej jesieni.

Tom zawahał się.

- No, jedź już - ponagliła.

Johna Palmera osadzono w zakładzie karnym w Cardiff. Tom zastanawiał się, czy wybrać drogę przez góry, czy też pojechać autostradą?

Ponieważ wskutek nieprzewidzianej wizyty na farmie Plas Loch opóźnił się z wyjazdem, wybrał tę drugą możliwość. Była to trasa dłuższa, ale znacznie szybsza.

W Cardiff Tom bez trudu znalazł tamtejszy zakład karny.

Zaparkował land-rovera i pieszo podszedł do bramy. Nigdy nie był w więzieniu, ale że widział setki filmów kryminalnych, wydało się mu niemal znajome.

Pomyślał, że gdyby powietrze miało barwę, tu byłoby szare. W

tym miejscu umierał optymizm, a rodziły się rozpacz i rezygnacja.

Gdy dwaj zwaliści strażnicy wprowadzili Johna Palmera do pokoju widzeń, Tom z trudem ukrył wstrząs wywołany wyglądem przyjaciela.

Zdawało się, że w ciągu minionych dwóch tygodni Palmer postarzał się o dwadzieścia lat. Twarz mu zeszczuplała, policzki pokrywała siwa szczecina, a oczy były zapadnięte i obwiedzione ciemnymi kręgami. Poruszał się ociężale, jakby dostał solidną dawkę leków uspokajających.

- Cześć, John. Cieszę się, że cię widzę.

- Dzięki, że przyjechałeś, Tom.

Strażnicy puścili więźnia. Jeden wyszedł z pokoju, drugi stanął przy drzwiach.

- To nie jest wizyta towarzyska - powiedział Tom. - Wiesz, dlaczego przyjechałem?

- Roberts coś mi wspominał - mruknął Palmer.

Gordon nachylił się nad dzielącym ich stolikiem.

- Nie zrobiłeś tego! - rzekł z naciskiem. - Wiem to na pewno. Lucy też.

Dlaczego, na miłość boską, upierasz się przy idiotycznym przyznaniu się do winy?

- Bo to zrobiłem - odparł Palmer spokojnie. - Doceniam twoją troskę, ale przyznałem się do wszystkiego - i koniec.

Tom popatrzył mu prosto w oczy. Palmer wytrzymał spojrzenie.

Najwyraźniej zamierzał obstawać przy swoim.

- Bzdura! - zawołał Tom gniewnie, przyciągając spojrzenie strażnika przy drzwiach. - To nie ma sensu - zniżył głos. - Wiem, że kłamiesz.

Nie mogłeś tego zrobić i na pewno nie zrobiła tego Lucy, więc dlaczego się przy tym upierasz, na rany boskie?

Palmer trochę się rozluźnił.

- Co by się stało, gdybyśmy oboje z Lucy upierali się, że jesteśmy niewinni? - spytał.

- Przecież to prawda.

- Co by się stało? - powtórzył John. - No, jak sądzisz?

- Policja musiałaby szukać prawdziwego mordercy - odparł Tom.

- Zła odpowiedź. Spróbujesz jeszcze raz?

- No dobrze. Myślę, że oboje z Lucy zostalibyście oskarżeni o morderstwo. Ale na pewno mielibyście sprawiedliwy proces i prawda wyszłaby na jaw. Policja znalazłaby mordercę.

- Zostalibyśmy skazani - powiedział Palmer. - Jeśli uważasz inaczej, przekonaj mnie, że się mylę.

- Nie możesz się tak po prostu poddać - odrzekł Tom, zabrzmiało to jednak mało przekonująco.

Zdawał sobie sprawę, że John ma rację. Palmerów skazano by na podstawie przytłaczających poszlak. Nagle zrozumiał motywy

Johna: nie miały nic wspólnego z przekonaniem, że to Lucy zabiła dziecko. Palmer wiedział, że jego żona jest niewinna! Ale wiedział też, że to walka nie do wygrania: I dlatego się przyznał.

- Naprawdę tak bardzo kochasz Lucy?

John uśmiechnął się słabo i skinął głową.

- Zdajesz sobie sprawę, że zostaniesz napiętnowany jako morderca własnego dziecka, a prawdziwy zbrodniarz uniknie kary, bo nikt nie zada sobie trudu, aby go odnaleźć? Nikt nigdy się nie dowie, że jesteś niewinny.

Palmer wyprostował się.

- Jestem winny - powiedział głośno, tak by usłyszał go więzienny strażnik.

* * *

Tom czuł gniew i frustrację. Nie potrafił wymyślić żadnego prawdopodobnego motywu zamordowania Anne-Marie, czegoś poza pragnieniem zrzucenia winy na Palmerów i zrujnowania im życia.

Zapytał nawet Johna, czy ma jakichś wrogów, ale w odpowiedzi usłyszał tylko: „Nie pleć bzdur”.

Gordon pomyślał o sprawie dziecka Griffithsów. Komu mogło zależeć na wykradzeniu ciała ofiary zespołu nagłej śmierci noworodków? Jeśli Maurice Cleef miał rację, w sprawę był zamieszany lekarz. Może ukradł on ciało dla celów naukowych lub eksperymentalnych. Może potrzebował jakiegoś narządu czy tkanki ze zwłok? Jeżeli tak było, ten sam motyw można było dopuścić.

również w sprawie córki Palmerów, choć w tym przypadku sprawca musiał popełnić morderstwo.

Tom wiedział, że nagina granice prawdopodobieństwa, formułując takie hipotezy. Był to jednak nowy kierunek myślenia i chociażby dlatego wart sprawdzenia. Czy możliwe, że w grę wchodził jakiś program badawczy?

Coś, do czego potrzebne były ciała dwóch niemowląt płci żeńskiej? Coś tak ważnego dla badacza, że był gotów popełnić zbrodnię?

Gordon nie mógł zbadać ciała Megan Griffiths, ale istniała szansa, że szczątki Anne-Marie Palmer nadal znajdują się w laboratorium kryminalistycznym. Postanowił je obejrzeć. Chociaż ciało uległo poważnym uszkodzeniom pod wpływem kwasu, może uda się wykryć ślady zabiegu chirurgicznego, jeśli taki został przeprowadzony na dziecku przed śmiercią. Tom postanowił skontaktować się z policyjnym patologiem Charlesem Frenchem.

Wciąż o tym rozmyślał, gdy zauważył godło supermarketu sieci Tesco.

Zjechał na parking i ruszył do sklepu, aby zrobić zakupy na następny tydzień.

- Ciało nadal leży w chłodni w Ysbyty Gwynedd - powiedział French. - Dlaczego pan pyta?

- Chciałbym je obejrzeć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu - wyjaśnił Tom.

- Owszem, mam - odparł cierpko French. - Ciało to dowód rzeczowy i nie mogę pozwalać, żeby ktoś przy nim grzebał.

- Przepraszam, nie przyszło mi to do głowy - Tom rzeczywiście nie pomyślał o tym aspekcie sprawy.

- A dlaczego chce pan dokonać oględzin? - zainteresował się French. To dość niezwykła prośba jak na lekarza ogólnego.

Tom zignorował tę obraźliwą uwagę.

- Chciałem sprawdzić, czy ciało nosi ślady jakiegoś zabiegu chirurgicznego przeprowadzonego bezpośrednio przed śmiercią - powiedział.

- Zabiegu chirurgicznego? - powtórzył powoli patolog. - Sugeruje pan, że coś przeoczyłem? Coś, co pozwoliłoby ustalić przyczynę zgonu?

- Nie, nie to miałem na myśli - zapewnił go Tom. - W istocie myślałem o czymś zupełnie innym, o jakimś drobiazgu, który mógł pan przegapić, bo nie był istotny...

- Nic nie jest zbyt błahe dla specjalisty medycyny sądowej, panie doktorze!

Taka jest natura naszej pracy Płacą mi za to, bym zwracał uwagę na wszystko!

- Oczywiście - zgodził się Tom pokornie.

- Jedyne ślady postępowania chirurgicznego na ciele dziecka dotyczyły operacji kończyn dolnych, którą przeprowadzono wkrótce po narodzeniu. Ślady te były wyraźne mimo uszkodzenia tkanek przez kwas.

- Czy możliwe, że kwas zatarł inne takie oznaki? - spytał Tom.

- Teoretycznie wszystko jest możliwe. O jakim zabiegu pan myśli?

- Właściwie nie wiem - odparł Gordon.

- Dobrze się pan czuje, doktorze?

- Przepraszam, że zawracałem panu głowę. - Tom postanowił przestać walczyć o przegraną sprawę. - Proszę mi wybaczyć, że zabrałem panu czas, doktorze.

Odłożył słuchawkę i przez chwilę stał nieruchomo. Czuł się jak skończony idiota i aż się skręcał ze wstydu, wspominając przebieg rozmowy z Frenchem. Może Julie nie myliła się w ocenie stanu jego umysłu. Chyba rzeczywiście powinien wziąć urlop, zanim ludzie zaczną powątpiewać, czy jest przy zdrowych zmysłach, Postanowił jednak, że na razie weźmie tylko dzień wolnego i wybierze się na wzgórza.

Następnego ranka Tom pojechał na farmę Edwardsów. Ellen stała w drzwiach domu. Uśmiechała się, a zjej twarzy znikła troska.

- Nie spodziewałam się, że przyjedzie pan dzisiaj - powiedziała pogodnie.

- Jadę na cały dzień na wzgórza, więc pomyślałem, że wpadnę tu po drodze - skłamał Gordon; od początku zamierzał zajrzeć do Glyna. - Jak czuje się mąż?

- O wiele lepiej. Dzięki panu, doktorze, już prawie doszedł do siebie.

Musiałam się z nim trochę naszarpać, żeby zatrzymać go w domu. Jednak zdołałam przemówić mu do rozsądku i został w łóżku.

Tom poczuł zadowolenie i ulgę. Szczęśliwie jego roztargnienie nie spowodowało zwłoki w leczeniu Glyna. W sobotę rano przepisał nowy antybiotyk. Nie zrobiłby tego wcześniej, nawet gdyby oddał wymaz do laboratorium.

Mimo to zdawał sobie sprawę, że dopuścił się karygodnego zaniedbania.

Gdyby nie poprosił Ellen, by zadzwoniła do ośrodka, jeśli mąż nie poczuje się lepiej, do zmiany leczenia minęłoby jeszcze kilka dni. Glyn mógłby nawet stracić nogę. Podziękował Ellen za herbatę, ale zamienił parę słów z Glynem, nim ruszył dalej w góry.

Julie miała rację, że wziął zbyt wiele na siebie i ucierpiała na tym jego praca. Nie mógł sobie pozwolić na kolejne zaniedbania, jeśli chciał utrzymać się w ośrodku. Wolne zamierzał wykorzystać na prywatne śledztwo w sprawie Palmerów. Wiedział, że jeśli nie poczyni szybkich postępów, będzie musiał je zawiesić.

Chyba że zrezygnuje z praktyki. Sam był zdumiony, że bierze to pod uwagę. Ale przecież nie może pozostać obojętny wobec tragedii Palmerów.

Póki co, musiał zaplanować kolejne kroki.

Postanowił, że w poniedziałek rano pojedzie do Szpitala Ogólnego w Caernarfon. Tam właśnie kryło się rozwiązanie zagadki Megan Griffiths, a może i ogniwo łączące tę sprawę ze śmiercią córki Palmerów. Na szczęście, nie będzie musiał wyjaśniać, dlaczego przyjechał; wszak Carwyn Thomas zaprosił go na sympozjum poświęcone zapłodnieniu in vitro. Tom liczył, że jeśli zjawi się na pierwszej sesji, zdoła porozmawiać z profesorem i wypytać go o programy badawcze prowadzone w szpitalu. Miał nadzieję, że będzie to dobry punkt wyjścia. Przy odrobinie szczęścia uda mu się nawet ustalić, do którego programu mogłyby być potrzebne ciała dwóch małych dziewczynek.

Na pewno warto spróbować. To o wiele sensowniejsze niż bezczynność.

Tom zaparkował pod przełęczą Llanberis i ruszył w stronę Snowdon. Wiedział, że wysiłek fizyczny pomoże mu się odprężyć i pozbyć narastającego przez ostatnie dni napięcia.

Carwyn Thomas był dobrym mówcą, toteż słuchacze śledzili jego wystąpienie z ogromnym zainteresowaniem. Na początku zaprezentował slajd ukazujący grupkę roześmianych dzieci i oznajmił: „Oto rezultat naszej działalności”.

Potem przedstawił w ogólnym zarysie historię metod zapłodnienia in vitro, od początków do chwili obecnej, kiedy to stały się, jak to ujął, „rutynowymi procedurami medycznymi, stosowanymi powszechnie na całym świecie”.

Przypomniał, że gdy rozpoczynał swoją działalność, jeden z brukowców nazwał go „Synem Szatana”. Zarzucono mu, że bawi się w

Boga, usiłując stworzyć życie w laboratorium, i zorganizowano zbieranie podpisów pod petycją, by zabronić mu pracy. Kilka lat później ta sama gazeta została sponsorem trojaczków, poczętych po zabiegu sztucznego zapłodnienia przeprowadzonym w szpitalu w

Caernarfon.

- Ale ciągle musimy walczyć o swoje - zakończył Thomas. - Obecnie argumentuje się, że nasze fundusze powinny być okrojone, bo są pilniejsze potrzeby. Trzeba się temu przeciwstawić. Dzieci to nasza przyszłość, nasze spełnienie. Nie ma więc pilniejszej potrzeby w medycynie niż pomaganie kobietom, które pragną urodzić dziecko, a nie mogą zajść w ciążę. Pomagamy im i nadal będziemy to robić.

Profesor usiadł, nagrodzony ciepłymi oklaskami. Miejsce za mównicą zajął wysoki, dystyngowany mężczyzna o krótko przystrzyżonych, siwych włosach i w okularach w srebrnych oprawkach. Został przedstawiony jako profesor Richard Meyer z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles.

- Carwyn mówił o przeszłości, mnie natomiast przypadło zadanie przedstawienia przyszłości sztucznego zapłodnienia - rozpoczął Meyer. - Przebyliśmy długą drogę od czasu, gdy mieszaliśmy komórki jajowe i spermę, wprowadzali mieszaninę do macicy i liczyli, że się uda. Techniki zapłodnienia in vitro są coraz bardziej wyrafinowane, toteż ciąże mnogie zdarzają się o wiele rzadziej niż dawniej. Metoda wstrzyknięcia śródplazmatycznego, zapewniająca największą specyficzność, stała się rutynowa w wielu ośrodkach. Wykorzystanie komórek pomocniczych zwiększyło odsetek skutecznych zabiegów, dzięki czemu możemy podejmować terapię w najtrudniejszych przypadkach.

Pojawiło się jednak kolejne wyzwanie, któremu wcześniej czy później będziemy musieli sprostać. Wyzwaniem tym jest klonowanie człowieka. Temat ten przykuwa wyobraźnię społeczeństwa, a postępy badań laboratoryjnych stale przybliżają chwilę, kiedy będzie ono możliwe. Bez wątpienia nastąpi to w dającej się przewidzieć przyszłości, z pewnością będzie ogromny popyt na takie zabiegi.

Musimy się zastanowić, jak na to zareagujemy.

Po sali przebiegł szmer. Meyer spojrzał znad okularów na słuchaczy.

- Sugeruje pan, że klonowanie człowieka jest nieuniknione - stwierdził mężczyzna mówiący z niemieckim akcentem.

- Bo wierzę, że jest - odparł Meyer. - Zawsze uważałem, że w nauce trzeba trzymać się maksymy: „jeśli coś jest wykonalne, na pewno zostanie zrobione”.

- Niekoniecznie, jeśli istnieje wola, by do tego nie dopuścić - zaoponowała Angielka, która przedstawiła się jako doktor Linda Moore z Cambridge.

- Mimo to ktoś gdzieś tego dokona - powiedział Meyer. - Jestem tego pewien.

- Czy nie są to rozważania czysto akademickie? - spytał ktoś inny. - Przecież na razie nie potrafimy tego zrobić, nie mamy odpowiedniej techniki.

- Ale wkrótce będziemy mieli - odparł Meyer. - Warto się więc na to przygotować, prawda? Opracowanie metody wstrzyknięcia śródplazmatycznego to istotny krok ułatwiający klonowanie. Można zatem stwierdzić, że stajemy się ekspertami w wymaganej technice, nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

- Ale po co? Jaki to ma sens? - spytał mężczyzna z pierwszego rzędu. - Nigdy nie zdołamy sklonować człowieka w pełnym znaczeniu tego terminu, nie powielimy charakteru i osobowości.

Możemy co najwyżej liczyć na stworzenie dziecka, którego umysł, podobnie jak każdego innego, będzie niezapisaną tablicą. Chociaż wyrośnie na osobę wyglądającą identycznie jak ta, z której zostało sklonowane, będzie miało własne idee i doświadczenia.

- Nie można zapominać o potencjale intelektualnym - zauważyła doktor Linnstrom ze Szwecji. - Sklonowanie geniusza da geniusza.

- Uważam, że pani doktor trafiła w sedno - powiedział Meyer z uśmiechem. - Wybiórcze zastosowanie klonowania może wzbogacić społeczeństwo - poprzez zapewnienie, że najwybitniejsze umysły zawsze będą nam towarzyszyć.

- Cóż, jestem temu przeciwna. Każdy z nas zdaje sobie sprawę z zagrożeń. Przecież większość ludzi, słusznie czy nie, uważa się za wyjątkowych. Czeka nas więc zalew żądań klonowania, o ile już teraz nie zrobimy czegoś, by go uniknąć.

Rozległ się szmer aprobaty, po czym wstała kobieta, która przedstawiła się jako doktor Maisie Land z Trinity College w Dublinie.

- Czy nie zapominamy, że technologia klonowania człowieka może zrewolucjonizować chirurgię przeszczepów?

- Może zechce to pani wyjaśnić, pani doktor? - powiedział Meyer lodowatym tonem.

W sali zapanowała cisza. Wszyscy patrzyli na Maisie Land. Ona zaś była wyraźnie zakłopotana.

- Przecież to oczywiste, profesorze, że narządy od klonu danej osoby idealnie się nadają do przeszczepu dla niej.

- Owszem, ale jak można sklonować jakikolwiek narząd, pani doktor?

Maisie Land zmieszała się jeszcze bardziej. Tom siedział na tyle blisko niej, by zauważyć, że drżą jej ręce.

- Cóż, to niezupełnie moja specjalność - powiedziała. - Przypuszczam jednak, że można by wyjść od jakiejś kultury tkankowej.

Amerykanin zaczął kręcić głową, zanim doktor Land dokończyła zdanie.

- Nie da rady - oznajmił. - Aby uzyskać dającą się wykorzystać nerkę, wątrobę, serce czy inny narząd, potrzebny jest żywy człowiek. To znaczy, że trzeba zacząć od sklonowanego zdrowego dziecka. A nie powie mi pani chyba, że rozważałaby pani cięcie żywych niemowlaków, aby uzyskać części zapasowe? Kiedy dojdzie do klonowania ludzi, powstaną całe i zdrowe dzieci, a nie półki pełne nerek i wątrób.

- To znakomity temat do rozmyślań - skomentował Carwyn Thomas, podniósłszy się z miejsca. Był zdania, że tak ożywiona dyskusja podczas pierwszej sesji dobrze wróży dalszemu przebiegowi sympozjum.

* * *

Carwyn Thomas zauważył Toma w czasie przerwy na lunch.

Podszedł do niego i wyciągnął rękę na powitanie.

- Doktor Gordon! Cieszę się, że pan przyjechał.

- Wziąłem kilka dni urlopu, pomyślałem więc, że skorzystam z pańskiego zaproszenia - powiedział Tom. - Wygląda na to, że sympozjum zaczęło się doskonale.

- Niech pan nie zapeszy - uśmiechnął się Thomas. - Wszystko, co dotyczy klonowania człowieka, budzi wielkie emocje.

- W panu również? - spytał Gordon. Nałożył na talerz trochę sałatki i dołączył do profesora, który odszedł od stołu i stanął pod oknem.

- Tak - potwierdził profesor.

- Jest pan za czy przeciw?

- Na dłuższą metę za - odrzekł Thomas. - Stawanie na drodze postępowi zawsze okazuje się bezcelowe. Uważam, że dojdzie do klonowania, czy się to komuś podoba czy nie. Musimy więc dołożyć wszelkich starań, aby proces ten - gdy już stanie się możliwy -

pozostawał pod ścisłą kontrolą. Na razie, jak stwierdził Meyer, można sobie wyobrazić jedynie klonowanie całych ludzi, a nie poszczególnych narządów. To zaś rodzi poważne problemy moralne.

- Powiedział pan „na razie”. Czy to znaczy, że sytuacja może się zmienić w przyszłości?

- Tak, kiedy w pełni zrozumiemy naturę procesu różnicowania komórek, czyli dlaczego powstają z nich płuca, wątroba i inne organy.

Pomysł, by hodować ludzkie narządy z pojedynczych komórek, jest kuszący. Może to rozwiązać mnóstwo problemów, chociażby problem dawców.

- Jak blisko tego jesteśmy?

- Dość daleko, prowadzi się jednak mnóstwo badań, więc kto wie? Ktoś może wymyślić coś przełomowego.

- Czy pan też jest zaangażowany w tę dziedzinę? - spytał Tom.

- Nie - odparł profesor, kręcąc głową. - W głębi serca jestem prostym położnikiem i tylko po amatorsku param się nauką.

Tom stwierdził, że badawczych osiągnięć Thomasa w żaden sposób nie można uznać za amatorszczyznę. Profesor uśmiechnął się skromnie.

- Prawdę mówiąc, ciekawi mnie, jakie badania są prowadzone w Szpitalu Ogólnym w Caernarfon - powiedział Tom, mając nadzieję, że zabrzmi to niezobowiązująco.

- Jest ich niewiele - wzruszył ramionami Thomas. - Funduszy Narodowej Służby Zdrowia rzadko wystarcza na potrzeby programów badawczych.

Ustalanie wydatków pozostawia się radom badań naukowych, a w walijskich szpitalach nie są one zbyt hojne. Chyba uczciwie byłoby stwierdzić, że moje centrum jako jedyne prowadzi badania kliniczne.

- Rozumiem - rzekł Tom i zmienił temat: - Miałem w sobotę widzenie z Johnem Palmerem.

- Naprawdę? Co z nim?

- Bez zmian.

- Nadal wierzy, że żona to zrobiła?

- Niezupełnie...

Thomas zerknął spod oka na Gordona, ale nie kontynuował tematu. Nabrał sałatki na widelec i wyprostował załamanie papierowej tacki.

- Dlaczego spytał pan o badania w szpitalu? - powiedział, patrząc Tomowi prosto w oczy.

Gordon nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Nie był pewny, czy może zaufać Thomasowi.

- Po prostu... byłem ciekaw - odrzekł wreszcie.

- Po prostu ciekaw - powtórzył profesor.

Tomowi wydało się, że dostrzegł w jego oczach błysk niedowierzania.

Ale po chwili Thomas uśmiechnął się szeroko do jakiegoś swojego znajomego i skierował się w jego stronę.

Do Gordona podszedł James Trool.

- Jestem panu winny przeprosiny - powiedział. - Nie zachowałem się grzecznie, zostawiając pana tak nagle przy obiedzie.

- Doskonale pana rozumiem - odparł Tom.

- Może przyjdzie pan dzisiaj do nas na kolację? Pozna pan Sonię.

Jestem naprawdę wdzięczny; że dał pan szpitalowi czas na wytchnienie.

- Nic takiego nie zrobiłem - odrzekł Tom.

- Przyjdzie pan? - powtórzył zaproszenie Trool.

- Chętnie. Będzie mi bardzo miło.

- Mieszkamy na Anglesey. Wytłumaczę panu, jak tam trafić.

Tom zapisał, jak dojechać do domu dyrektora, i obiecał, że przyjedzie o wpół do ósmej.

Trool zostawił go samego. Tom podszedł do drzwi na taras i pogrążył się w zadumie. Przyjechał tu, aby się dowiedzieć, jakie programy badawcze są prowadzone w szpitalu. Carwyn Thomas twierdził, że tylko w jego placówce trwają badania kliniczne.

Może więc tajemniczy lekarz, który wykradł ciało Megan, pracuje w centrum leczenia bezpłodności.

Ofiara zespołu nagłej śmierci noworodków i zamordowane dziecko - jaki mogły mieć związek z badaniami nad zapłodnieniem in vitro?

Dziecko Palmerów przyszło na świat właśnie dzięki tej metodzie. Warto więc sprawdzić, czy tak samo było z Megan Griffiths. Doszedłszy do tego wniosku, Tom wrócił na salę wykładową.

Popołudniową sesję sympozjum wypełniły wystąpienia dotyczące wartości metody wstrzyknięcia śródplazmatycznego, jej ograniczeń i związanych z nią problemów. Tom nie był zainteresowany szczegółami technicznymi, więc trochę się nudził. Ożywił się dopiero pod koniec, gdy mówca, lekarz z prywatnego ośrodka leczenia bezpłodności w Seattle, przedstawił wyniki uzyskane w jego placówce. Rozkład normalnych i nieprawidłowych porodów po zapłodnieniu poprzez wstrzyknięcie śródplazmatyczne prezentował się o wiele korzystniej niż w przypadku ośrodka w Caernarfon.

Carwyn Thomas zapytał Amerykanina, dlaczego jego zdaniem tak się działo.

Mówca, otyły, łysy mężczyzna o ptasiej twarzy, wzruszył ramionami.

- Trudno powiedzieć, panie profesorze - odparł. - Może powinniśmy porównać szczegóły postępowania?

Amerykanin wypowiedział te słowa niezobowiązującym tonem, lecz Thomas skinął głową i wszedł na podium.

- Ran, może do nas dołączysz? - rzucił do mikrofonu.

Embriolog Ranulph Dawes wstał. Idąc między rzędami, włożył marynarkę i poprawił krawat. Wspiął się na podium, gdzie byli już

Amerykanin i Carwyn Thomas. Profesor usiadł, a Dawes zaczął porównywać szczegóły procedury wstrzyknięcia śródplazmatycznego w obydwu laboratoriach, począwszy od średnicy igły po czasy inkubacji.

Wszyscy słuchali go z wielkim zainteresowaniem. Padały kolejne pytania, do dyskusji włączyli się embriolodzy z sali.

Ożywiona debata doprowadziła jednak do wniosku, że w szpitalu w Caernarfon i klinice w Stanach stosowano dokładnie tę samą technikę.

Dawes zszedł z podium i wrócił na miejsce. Amerykanin zwrócił się do Thomasa.

- Podejrzewam, że różnica wynika z doboru pacjentów, panie profesorze - powiedział. - Jak rozumiem, rezerwujecie wstrzyknięcie śródplazmatyczne dla trudnych przypadków, my natomiast jesteśmy gotowi wykonać je u każdego, kto za nie zapłaci.

Rozległ się głośny śmiech; publiczność doceniła autoironię Amerykanina. Tylko profesor nie podzielał ogólnej wesołości.

Nadal siedział na krześle i w milczeniu wpatrywał się w podłogę.

Dopiero po długiej chwili podniósł głowę i uśmiechnął się, jak gdyby nagle zdał sobie sprawę, że powinien to zrobić. Powiódł wzrokiem wzdłuż rzędów widowni, znieruchomiał jednak, gdy dotarł spojrzeniem w pobliże Toma. Gordon nie mógłby przysiąc, że profesor patrzył konkretnie na niego - Thomas był trochę za daleko - zauważył jednak, że uśmiech profesora blednie, zastąpiony wyrazem troski.

Tom był zdziwiony. Wyjaśnienie zaproponowane przez Amerykanina wydawało mu się sensowne. Wiele klientek ze Stanów w gruncie rzeczy nie potrzebowało wyrafinowanej techniki, a dla pacjentek Thomasa wstrzyknięcie śródplazmatyczne było ostatnią szansą. Odsetek skutecznych zabiegów u Amerykanów musiał więc być wyższy.

Gordon uznał, że powinien dokładnie przyjrzeć się danym, które podał lekarz z Seattle. Może wtedy zrozumie, co tak stropiło Thomasa.

Najpierw jednak poszedł na piętro do centrum sztucznego zapłodnienia i wziął egzemplarz broszury rozdawanej potencjalnym pacjentom. Pamiętał ze swojej pierwszej wizyty, że wykładano je na biurku w rejestracji. Miał nadzieję, że broszura zawiera listę personelu ośrodka.

Tom nie wrócił na sympozjum. Pojechał do Bangor zobaczyć się z Lucy.

Był ciekaw, jak się czuje, wiedząc, że John nadal obstaje przy przyznaniu się do winy. Wyszli na spacer, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Lucy była przygnębiona, ale jakoś się trzymała.

- Zamierzam wrócić do domu - oznajmiła nagle.

- Uważasz, że to rozsądne? - Tom był zdziwiony jej pomysłem.

- Tu nie chodzi o rozsądek - odparła ze wzruszeniem ramion.

- Moja siostra zachowała się wspaniale, ale nie mogę bez końca narzucać się jej i jej mężowi. Mają własne życie. Poza tym tęsknię za domem. Nigdy nie będzie w nim tak samo - nie może tak być bez Anne-Marie - ale to mimo wszystko mój dom. I Johna.

Tom spostrzegł, że Lucy z trudem powstrzymuje łzy.

- Wiesz, że John bardzo cię kocha - powiedział delikatnie.

- Więc dlaczego nie chce się ze mną zobaczyć? Pewnie nadal w głębi serca wierzy, że to zrobiłam.

- Nie, to nie dlatego. John wie, że poszlaki przeciwko wam są tak przytłaczające, że jeśli nie przyznałby się, oboje trafilibyście do więzienia. Wziął całą winę na siebie, aby tylko jedno z was zostało skazane. Aż tak bardzo cię kocha.

Lucy wybuchnęła płaczem. Tom objął ją ramieniem i szeptał do ucha uspokajające słowa, aż odzyskała panowanie nad sobą.

- Nie mogę mu na to pozwolić - powiedziała. - To niesprawiedliwe.

Tak nie można! Nie zrobiliśmy tego! Nie zabiliśmy naszej córki. Och, Boże, tak bardzo mi jej brakuje. Wciąż myślę o tym, jak leży w zimnej ziemi, i szaleję z rozpaczy. Biedna Anne-Marie!

Biedne, biedne dziecko. Nie miała żadnych szans.

- Aby sprawiedliwość zatriumfowała, musimy złapać prawdziwego mordercę - rzekł cicho Tom.

- Ale jak to zrobić? - spytała Lucy. - Policja nie słucha nikogo ani niczego, z wyjątkiem tego idiotycznego przyznania się Johna.

- Mam kilka tropów.

- Mówisz poważnie?

Tom pokiwał głową.

- Przy odrobinie szczęścia w ciągu kilku dni zdołam zebrać trochę informacji dla policji. Na razie nie powiem ci nic więcej, ale wierz mi, cokolwiek się stanie, nie zrezygnuję.

- Och, Tom, dziękuję ci za wszystko. Za to, co zrobiłeś i robisz.

Jesteś prawdziwym przyjacielem.

Troolowie mieszkali w wielkim domu wzniesionym w czasach wiktoriańskich. Rozległy ogród sięgał brzegu rzeki, gdzie znajdował się nawet prywatny hangar na łodzie i przystań. Tom pomyślał, że jego wiekowy land-rover zupełnie nie pasuje do tej wspaniałej rezydencji. Mimo to zaparkował na żwirowanym podjeździe przed domem.

- Miło cię widzieć, Tom. Wejdź, przedstawię ci Sonię - powitał go James Trool, otworzywszy drzwi.

Gordon słyszał, że żona dyrektora jest kobietą wyjątkowej urody i znacznie młodszą od męża. Jednak gdy ją zobaczył, aż zaniemówił z wrażenia.

Sonia Trool wyglądała, jakby właśnie zeszła ze stron „Vogue”

albo z wybiegu dla modelek w Mediolanie. Była oszałamiająco piękna.

- A to Charlotte - powiedział Trool, biorąc w ramiona dziewczynkę, która bawiła się na podłodze białym futrzanym królikiem. Charlotte zachichotała, gdy ojciec ją połaskotał. - Czas do łóżka, malutka.

Gdy Trool się odwrócił, Tom spostrzegł, że Charlotte jest niewidoma.

Musiała też doznać jakiegoś poważnego urazu twarzy, po którym pozostały liczne blizny. Gordon przypomniał sobie, iż słyszał kiedyś, że rodzina Sonii ucierpiała w wypadku samochodowym.

- Cześć, Charlotte - powiedział i delikatnie pogładził dziewczynkę po rączce.

Nie zwróciła na to specjalnej uwagi. Była pochłonięta wzbranianiem się przed pójściem do łóżka.

- Jeszcze troszkę - powtarzała proszącym tonem.

- Nie, czas już spać, kochanie - powiedziała zdecydowanie

Sonia, po czym odwróciła się w stronę Toma i dodała: - Charlotte ma więcej energii niż James i ja razem wzięci.

- Cudownie być dzieckiem w takim domu - rzekł Tom, robiąc aluzję do rozmiarów rezydencji.

- Wiesz, dokładnie to samo pomyślałem, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem - przyznał Trool. - Idealne miejsce na przygody.

- Może ty położysz Charlotte, a ja przez ten czas pokażę Tomowi dom? - zaproponowała Sonia.

Trool zabrał dziecko na górę, a gospodyni zaczęła oprowadzać Gordona po rezydencji.

- Czy James mówił panu o wypadku? - spytała. Tom zaprzeczył.

- Właśnie wtedy go poznałam. Byłam z Donem, moim pierwszym mężem, i Charlotte na wakacjach w Anglii. Bawiliśmy się w turystów.

Chcieliśmy zwiedzić zamek w Caernarfon. Na trakcie dla powozów zderzyliśmy się czołowo z samochodem, który nagle zjechał na nasz pas. W tamtym aucie siedziały jakieś dzieciaki. Ukradli ten samochód. Chłopak, który prowadził, stracił panowanie nad kierownicą, Wszystkich nas zabrano do szpitala w Caernarfon. Don już nie żył, a Charlotte była ciężko ranna. Ja miałam pękniętą śledzionę i kilka złamanych żeber. Wyszłam z tego, ale moja córka straciła wzrok.

- Bardzo mi przykro - powiedział Tom.

- James nadzorował przebieg naszego leczenia. Bardzo się troszczył o Charlotte, pilnował, żeby miała jak najlepszą terapię. No a potem pobraliśmy się i już nie wróciłam do Stanów.

Tom pokiwał głową, ale zastanawiał się, czy to odpowiednia podstawa do małżeństwa. Niejedna pacjentka zakochuje się w swoim lekarzu; to zrozumiała reakcja w sytuacji, w której istotnymi czynnikami są zaufanie i zależność. Ale zwykle takie zadurzenie mija, jeśli lekarz potrafi delikatnie zniechęcić pacjentkę.

Czyżby Trool, który mógłby być ojcem Soni, wykorzystał sytuację?

Raczej nie, uznał Gordon. Nawet powierzchowny kontakt z Sonią sugerował, że to ona dominuje w tym związku. Zważywszy na okoliczności, Tom uznał, że to nie jego sprawa.

Obchód po domu skończył się w bardzo przestronnym i gustownie urządzonym pokoju muzycznym, którego okna wychodziły na cieśninę Menai. Teraz, wieczorem widać było jedynie migoczące po drugiej stronie cieśniny światła, ale Tom był pewien, że w dzień można stąd dostrzec góry Snowdonii.

- Usiądźmy tu na chwilę - zaproponowała Sonia. - Kiedy James do nas dołączy, napijemy się, a potem coś zjemy.

Gordon usiadł w wyplatanym fotelu między roślinami w donicach, sycąc się zapachem liści i wilgotnej ziemi.

- James jest naprawdę wdzięczny, że był pan gotów wyciszyć sprawę Megan Griffiths - kontynuowała Sonia. - Ja również... - popatrzyła Tomowi prosto w oczy.

- Niczego nie wyciszałem - odparł nieco zakłopotany. - Po prostu na razie nie było powodu mówić prasie czegokolwiek.

- Tak czy inaczej, jesteśmy bardzo wdzięczni - powiedziała Sonia zmysłowym tonem. - Wie pan, James naprawdę przejmuje się renomą szpitala.

Kochany staruszek...

Tomowi wydało się, że przy słowie „staruszek” w spojrzeniu Sonii znów pojawiła się zachęta. Poczuł się swobodniej, gdy James Trool wszedł do pokoju i spytał, czy czegoś się napiją.

- Najwyższy czas, kochanie - rzekła Sonia. - Umieramy z pragnienia.

Wieczór upłynął przyjemnie. Tom pożegnał się z gospodarzami po jedenastej. Gdy wychodził, był już całkiem pewny, że to Sonia jest dominującą osobą w tym małżeństwie.

Wracając do domu, cały czas o niej myślał. Czy rzeczywiście puszczała do niego oko, czy też tylko mu się zdawało? Może po prostu wspierała męża w staraniach, by utrzymać sprawę Megan

Griffiths pod korcem. Gordon podejrzewał, że Sonia to kobieta świadoma swego uroku i bardzo apodyktyczna.

Znalazłszy się w mieszkaniu, Tom zaparzył sobie kawy i zaczął przeglądać notatki z sympozjum. Porównywał dane z kliniki amerykańskiej z danymi z Caernarfon. W Stanach na czterdzieści przypadków trzydzieści zakończyło się sukcesem. Czterech embrionów nie udało się implantować, pięciokrotnie doszło do poronienia. Jedna ciąża skończyła się urodzeniem martwego dziecka - okazało się, że miało niewydolny układ oddechowy. Dane z Caernarfon dotyczyły trzydziestu sześciu pacjentek. Dwadzieścia zapłodnień zakończyło się sukcesem, a szesnaście niepowodzeniem.

Do trzech doszło na etapie implantacji, w pięciu przypadkach nastąpiło poronienie, ośmioro dzieci urodziło się martwych. U tych ostatnich stwierdzono rozmaite wady wrodzone. Poważne kalectwo wystąpiło również u jednego z żywo urodzonych dzieci.

Była to Anne-Marie Palmer.

Tom podliczył poszczególne pozycje. Amerykanom udało się w trzydziestu przypadkach na czterdzieści; specjalistom z ośrodka

Thomasa - w dwudziestu na trzydzieści sześć. Dysproporcję tę łatwo było wyjaśnić doborem pacjentek. Odsetek niepowodzeń przy implantacji i liczba wczesnych poronień były podobne. Najbardziej różniła się liczba martwych urodzeń: osiem w Caernarfon i tylko jedno w Seattle. U wszystkich martwych noworodków z Walii występowały wady wrodzone, natomiast dziecko ze Stanów po prostu nie zdołało przeżyć.

Tom zastanawiał się, czy właśnie to tak bardzo zafrasowało profesora: osiem martwych urodzeń i jedno dziecko z poważną wadą wrodzoną... które później zostało zamordowane.

* * *

Rano Tom uznał, że skoro Lucy postanowiła wrócić, zajrzy do domu Palmerów po drodze do Caernarfon. Chciał sprawdzić, czy ktoś uprzątnął ogród po koszmarnych wykopaliskach.

Lucy nie powinna zastać otwartego grobu. Ba, w ogóle nie powinna jeszcze wracać do domu. Ale zapewne nie miała innego wyjścia. Tom przypuszczał, że mąż Giny niechętnie gościł szwagierkę. Zapewne zgodził się ją przyjąć wyłącznie pod naciskiem żony.

Lucy wykluczyła możliwość przeniesienia się do krewnych na północy.

Byłaby zbyt daleko od Johna. Co więc pozostawało? Na pewno czuła się osamotniona. Być może potrzebowała pociechy, płynącej ze znalezienia się w znanym otoczeniu. Chociaż ogród stał się miejscem pogrzebania jej córeczki, sam dom przez minionych sześć lat stanowił ognisko życia zarówno dla Lucy, jak i dla Johna.

Wszelkie myśli wyleciały Tomowi z głowy, kiedy skręcił w ulicę, przy której mieszkali Palmerowie, i zobaczył, co uzbrojeni w spray wandale zrobili z domem. Ze ściśniętym sercem czytał kolejne napisy, od „Parszywi mordercy” po cytat z Biblii:

„Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie”.

Farba rozpłynęła się w kilku miejscach, przez co przypominała ściekającą krew.

Gordon zaklął pod nosem. Wysiadł z samochodu i ruszył ścieżką w stronę domu. Idąc, oceniał rozmiar szkód. Na szczęście szyby pozostały całe.

Tom zastanawiał się, czy to, iż dom stał pusty, nie stanowiło zachęty dla wandali. Czy zaryzykowaliby najście, gdyby

Lucy tu została? Martwił się o jej bezpieczeństwo. Trudno mu było ocenić, jakie jest w tej chwili nastawienie mieszkańców

Felinbach, bo przestali mu ufać. Nie okazywali otwartej wrogości, ale traktowali go z wyraźnym chłodem.

Tom z ulgą stwierdził, że ziemia w ogrodzie za domem została wyrównana. Wokół zasypanych wykopów pojawiły się żonkile, zwiastujące nadejście wiosny. Trzeba teraz zrobić coś z napisami na ścianach; Lucy nie może ich zobaczyć.

Po doświadczeniu z elektrykiem Tom nie spodziewał się, by ktoś chciał mu pomóc. Postanowił więc sam wziąć się do roboty.

Wrócił do wioski i zaparkował pod sklepem żelaznym. Lilian Evans właśnie go otwierała.

Kupił pędzle i rozpuszczalnik, nie mówiąc sprzedawczyni, po co są mu potrzebne.

Musiał jednak tłumaczyć, do czego nie są mu potrzebne, bo Lilian była bardzo dociekliwa. Najpierw spytała Toma, czy chce coś zrobić w ośrodku, a potem, czy odnawia mieszkanie. Wydając resztę, popatrzyła na niego znacząco, jakby chciała dać do zrozumienia, że należy się jej odpowiedź.

Ale Tom powiedział tylko:

- Niezupełnie, pani Evans.

Doprowadzanie ścian do porządku zabrało Gordonowi dwie i pół godziny. Kosztowało go to wiele potu i łez, a nawet krwi, raz po raz bowiem zdzierał sobie kostki o tynk, starając się usunąć najtrwalsze z napisów.

Na koniec! spłukał ściany wodą z węża - na szczęście szlauch był podłączony do kranu pod garażem. Wreszcie zawrócił do bramy i popatrzył na swoje dzieło.

Pomyślał z goryczą, że żaden z sąsiadów nie podszedł do niego, by zamienić parę słów czy zaproponować filiżankę herbaty.

Zastanawiał się, czy to skutek oburzenia czy wstydu. Może niektórzy z sąsiadów uczestniczyli w dewastowaniu ścian? Poczuł, że do tej pory wiedział o ludzkiej naturze o wiele mniej, niż powinien.

Tom obawiał się, że wandale mogą zrobić nowe napisy. Aby do tego nie dopuścić, zadzwonił z telefonu komórkowego na posterunek w Caernarfon i poprosił, by przez kilka następnych dni zwracano uwagę na dom.

- Który, proszę pana? - spytał oficer dyżurny.

- Palmerów, na Menai Viev, pod numerem siódmym.

Na chwilę zapadła cisza.

- Ach, tak, wiem. Prawdę mówiąc, brakuje nam teraz ludzi.

Niby dlaczego? Północnej Walii nie sposób było uznać za wylęgarnię zbrodni. Może nastąpiła fala zaginięć psów, koty wspinały się częściej niż zwykle na drzewa, a pięciolatki notorycznie podkradały słodycze z kiosków?

Tom westchnął. Wdawanie się w pyskówkę z policjantem byłoby bezcelowe.

- Zróbcie, co w waszej mocy - powiedział i włożył telefon do kieszeni.

Wróciwszy do mieszkania, zaczął przeglądać broszurę, którą wziął poprzedniego dnia z centrum sztucznego zapłodnienia.

Ośrodek zatrudniał dziewiętnaście osób: Carwyna Thomasa, pełniącego funkcję dyrektora do spraw klinicznych, czterech lekarzy, dwóch samodzielnych pracowników naukowych, czterech laborantów i osiem pielęgniarek. Miał też różnych konsultantów z innych oddziałów szpitala, którzy pracowali w centrum na niepełnym etacie lub jako wolontariusze. W większości byli to chirurdzy i położnicy.

Tom wyciągnął teczkę z materiałami, które Trool rozdał członkom komisji dochodzeniowej. Odszukał listę osób, które w dniu zniknięcia ciała Megan Griffiths wpisały się na listę odwiedzających Oddział Patologii.

Dwie z tych osób występowały również na liście personelu centrum sztucznego zapłodnienia. Jedną z nich był naczelny laborant Michael Deans, a drugą - sam profesor Carwyn Thomas.

Gordon potarł czoło, przetrawiając tę informację. Tylko Thomas i jeden z jego laborantów...

Hipoteza, że człowiek pokroju Carwyna Thomasa wykradał ciała z Oddziału Patologii szpitala, w którym pracował, wydawała się absurdalna. Ale z drugiej strony, koncepcja, iż ktokolwiek mógł to zrobić, wyglądała na niedorzeczną, o ile nie ustaliło się powodu.

Tom przypomniał sobie, że miał sprawdzić, czy dziecko

Griffithsów nie przyszło na świat wskutek zabiegu sztucznego zapłodnienia w Caernarfon.

Zastanawiał się, kogo o to spytać. O ile pamiętał, Julie wspominała, że dziewczynka była pacjentką Jenkinsa, lekarza ogólnego z Caernarfon.

Znalazł jego numer w książce telefonicznej i zadzwonił.

- W czym mogę panu pomóc, doktorze? - spytał Jenkins, gdy Tom się przedstawił.

Gordon z zadowoleniem stwierdził, że jego rozmówca sprawiał wrażenie przyjaznego.

- Wchodzę w skład komisji, która prowadzi dochodzenie w sprawie zniknięcia ciała Megan Griffiths ze Szpitala Ogólnego w

Caernarfon - wyjaśnił. - O ile wiem, pan się nią zajmował?

- Istotnie, leczyłem to biedactwo.

- Moje pytanie zabrzmi osobliwie, doktorze, ale chciałbym się dowiedzieć, czy Megan została poczęta w wyniku sztucznego zapłodnienia.

- Z całą pewnością nie - odparł Jenkins i zachichotał. - Pamiętam, że Gwen Griffiths powiedziała mi, że dziecko zostało poczęte w czasie wycieczki na Majorkę. W grę wchodziła być może sangria, ale na pewno nie sztuczne zapłodnienie. Dlaczego pan pyta?

- Staram się po prostu zebrać jak najwięcej informacji - odpowiedział Tom. - Dziękuję za pomoc.

- Czy już wiecie, co stało się z ciałem dziecka?

- Niestety, nie.

Tom odłożył słuchawkę. Był rozczarowany. Wciąż nie wiedział, jak powiązać obie sprawy - o ile w ogóle istniał między nimi jakiś związek.

Musiał przyznać, że jego hipoteza zaczyna wyglądać krucho.

Mimo to zamierzał spytać zarówno Carwyna Thomasa, jak i laboranta Michaela Deansa o pobyt na Oddziale Patologii w dniu zniknięcia ciała Megan.

Po drodze do Caernarfon Tom zajechał pod dom Palmerów. Nie było nowych napisów. Miał nadzieję, że do powrotu Lucy żadne się nie pojawią.

Jeden z sąsiadów wyjrzał przez okno, by zobaczyć, kto zaparkował na poboczu. Tom nie przypominał sobie jego nazwiska, pamiętał jednak, że mężczyzna zgłosił się do niego kilka miesięcy temu z powodu uczulenia.

Ich spojrzenia spotkały się. Mężczyzna udał, że nie poznaje lekarza.

- Życzę miłego dnia - mruknął Tom pod nosem.

W holu pod główną salą wykładową kilku czołowych producentów mikroskopów zorganizowało prezentację swoich wyrobów. Tom dostrzegł Rana Dawesa i Carwyna Thomasa. Dyskutowali na temat technicznych szczegółów mikromanipulacji z przedstawicielem firmy

Leitz. Gordon przysłuchiwał się rozmowie z dyskretnej odległości. Był zdumiony wiedzą profesora. Thomas doskonale znał wady i zalety różnych dostępnych na rynku systemów. Tom powiedział to Ranowi Dawesowi, gdy profesor zostawił ich samych.

Embriolog uśmiechnął się.

- Carwyn lubi trzymać rękę na pulsie. Wciąż ma laboratorium; obok swojego gabinetu. Pod względem technicznym trudno go przewyższyć.

- Naprawdę? - Gordon, zastanawiał się, dlaczego Thomas nie wspomniał o tym, gdy oprowadzał go po ośrodku.

- Może pan sam spróbuje - Dawes wskazał mikroskop z zamontowanymi mikromanipulatorami, jeden z prezentowanych przez firmę Zeiss. - Zobaczymy, czy uda się panu trafić igłą w oczka.

Tom zajrzał w okular i zorientował się, co powinien zrobić.

Miniaturową igłę, którą manipulowało się prawą ręką, trzeba było wprowadzić do sterowanej lewą dłonią pętelki. Rezultaty można było obserwować na monitorze nad mikroskopem. Przy pierwszej próbie igła przeleciała przez cały ekran. Tom musiał się nabiedzić, by ją odnaleźć; ale szybko przyzwyczaił się do czułych śrub i za czwartym podejściem gładko wprowadził igłę w pętelkę. Dawes pochwalił go, podobnie jak trzej inni widzowie, którzy nie mogli się doczekać, by też spróbować.

Dobroduszne żarty i sporadyczny aplauz przyciągnął innych, aż wokół stolika zebrało się około dwudziestu osób.

- No, Ran, pokaż, co potrafi prawdziwy zawodowiec - powiedział ktoś głośno.

Dawes usiadł na stołku i wygiął palce jak pianista przed koncertem.

Położył dłonie na delikatnych pokrętłach. Igła gładko przesunęła się po ekranie i bezbłędnie trafiła w pętelkę. Tom przyłączył się do pochwał pod adresem embriologa, ale uśmiech zgasł mu na twarzy, gdy dostrzegł Carwyna Thomasa.

Profesor nie bił brawa; wydawało się, że sprawność Dawesa nie robi na nim żadnego wrażenia. Wpatrywał się w embriologa z kamiennym wyrazem twarzy Tom zastanawiał się, czy Thomas zazdrości młodszemu koledze. Trudno mu było w to uwierzyć, choć musiał przyznać, że profesor też lubi zagrania pod publiczkę.

Podobnie jak wielu czołowych badaczy, dobrze się czuł w świetle reflektorów. Aprobata i pochwały konkurencji stawały się dla takich ludzi niemal narkotykiem. Często wywierali presję na swoich podwładnych i eksploatowali ich, byle tylko mieć coś nowego do obwieszczenia światu jako wyniki „swoich” badań.

Gordon zerknął na Thomasa kątem oka, równocześnie obserwując, jak Ran ponownie jednym płynnym ruchem wprowadza igłę w pętelkę. Tym razem Thomas bił brawo, lecz jego twarz zachowała kamienny wyraz.

Ludzie zaczęli wchodzić do sali na popołudniową sesję. Tom usiadł w jednym z ostatnich rzędów Z zaskoczeniem stwierdził, że

Ran Dawes zajął miejsce obok niego.

- Chyba nie zostanę do końca - zwierzył się embriolog. - Słyszałem to wystąpienie na wszystkich konferencjach w ciągu ostatnich pięciu lat.

Tom zajrzał do programu i przeczytał, że jako pierwsza ma wystąpić doktor Shirley Spencer - Freeman z Kolorado. Tematem jej wykładu były badania porównawcze dzieci, które przyszły na świat w wyniku sztucznego zapłodnienia, z rówieśniczą populacją dzieci poczętych normalną drogą.

- W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że nie ma żadnej różnicy, ale ona tego nie widzi - powiedział Dawes. - Woli skupiać się na hipotetycznych różnicach w ilorazie inteligencji i zdolnościach uczenia się, chociaż to tylko fluktuacje, mieszczące się w granicach błędu statystycznego.

- Czy ktoś jej to powiedział? - spytał Tom.

- Wielu ludzi przy wielu okazjach - uśmiechnął się Dawes.

- Nikt jednak nie jest bardziej gruboskórny niż naukowiec z poczuciem misji.

Po kwadransie Tom doszedł do wniosku, że embriolog miał rację. Wystąpienie doktor Spencer - Freeman stanowiło doskonały przykład budowania teorii na podstawie mizernych przesłanek.

- Ma pan ochotę na kawę? - szepnął Dawes.

Tom przytaknął. Wymknęli się z sali w dogodnej chwili, gdy doktor Spencer - Freeman odwróciła się do ekranu, by wskazać parę istotnych w jej mniemaniu liczb.

- Trudno się spodziewać samych pereł - rzekł Dawes z uśmiechem, gdy znaleźli się na korytarzu i ruszyli w stronę szpitalnej kawiarenki. - Czasami myślę, że istnieje silna korelacja między tym, że nie ma się nic do powiedzenia, a przedstawianiem tego jak najobszerniej. W gruncie rzeczy sprawa sprowadza się do tego, że niektórzy uwielbiają słuchać własnego głosu.

- Tak samo jest we wszystkich profesjach - skonstatował Tom.

Dotarli do kawiarenki, Dawes zamówił cappuccino, a Gordon kawę z ekspresu.

- Carwyn mówił mi, że odwiedził pan Johna Palmera w więzieniu - powiedział embriolog.

- W czasie weekendu - potwierdził Tom.

- Jak się trzyma?

- Nie za dobrze. Wygląda strasznie, jakby od miesiąca nie spał.

Bardzo schudł. Ale najgorsze jest to, że wciąż się upiera przy przyznaniu do czegoś, czego nie zrobił.

- Musi pan mi wybaczyć, że żywię co do tego pewne wątpliwości - powiedział spokojnie Dawes. - Czasami stres popycha ludzi do okropnych czynów..

- Zgódźmy się, że tu się różnimy - odparł Tom.

Dawes pokiwał w zamyśleniu głową i upił łyk kawy.

- Jak rozumiem, wchodzi pan w skład komisji zajmującej się sprawą Megan Griffiths? - zmienił temat., - Zgadza się.

- Ustaliliście już, co się stało?

- Wiemy, że nie była to przypadkowa zamiana, jeśli panu o to chodzi - powiedział Tom. - Ten, kto to zrobił, dobrze wiedział, co wkłada do trumny zamiast ciała.

- Żartuje pan! - Dawes zrobił niedowierzającą minę.

- Niestety nie.

- Ale po co ktoś miałby robić coś takiego?

- Dowiemy się, kiedy wyjaśnimy, co stało się z ciałem Megan - odparł Gordon.

- Z tego, co wiem, jej ciało trafiło do spalarki przez pomyłkę.

- Możliwe - odrzekł Tom, dopijając kawę.

- Sądzi pan, że można mieć co do tego wątpliwości?

- Oczywiście, dopóki nie ustalimy, co się naprawdę stało.

- Dziwna sprawa. Wydawało mi się, że porywanie ciał skończyło się jeszcze w minionym stuleciu wraz z Burkeem i Hareem. Za diabła nie mogę sobie jednak przypomnieć, dlaczego to robili.

- Kradli ciała na użytek przedstawicieli naszego fachu - powiedział Tom z ironicznym uśmiechem. - Potrzebowano ich w akademii medycznej do zajęć z anatomii.

- Oczywiście! - zawołał embriolog. - Teraz sobie przypominam. Mimo to wykopanie kilku ciał nie jest aż tak wielką zbrodnią. Burke i Hare pochodzili z pańskich rodzinnych okolic, prawda? Z Edynburga, o ile pamiętam?

Tom przytaknął.

- Kłopot polegał na tym, że popyt przewyższał podaż.

Otworzyli więc drugą linię produkcyjną - zaczęli sami zabijać, - Na szczęście było to bardzo dawno - powiedział Dawes.

- Cóż... w zeszłym roku zapadło kilka wyroków skazujących za kradzież ciał martwo urodzonych dzieci - przypomniał mu Tom. - Dostarczano je firmie farmaceutycznej, która potrzebowała tkanek płodowych.

- Nie sugeruje pan chyba, że ciało Megan wykorzystano do podobnych celów? - spytał embriolog.

- Niczego nie sugeruję - odparł Tom. - Staram się tylko nie zapominać o żadnej możliwości. Jak dobrze zna pan Carwyna Thomasa?

Dawes wydawał się zaskoczony nagłą zmianą tematu. Zrobił nieokreślony gest dłonią.

- Chyba nieźle. Nie przepadamy za sobą, ale jakoś się dogadujemy Prawdę mówiąc, podziwiam go. Wiele osiągnął.

- Powiedział pan, że Thomas lubi trzymać rękę na pulsie. Jak pan myśli, czy wciąż pracuje nad nowymi rozwiązaniami?

- Chyba tak - odrzekł Dawes po chwili namysłu. - Prawdziwy naukowiec nie przechodzi na emeryturę. Gdy wpada na jakiś pomysł, to bez względu na wiek chce sprawdzić, co z niego wyniknie.

- Dla chwały - dodał Tom.

- Cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi.

* * *

Dawes zostawił Toma w kawiarence. Chciał zdążyć na drugie wystąpienie, dotyczące szansy ustalenia z góry płci dziecka podczas zabiegu sztucznego zapładniania. Tom znał większość argumentów zarówno za, jak i przeciw wyborowi płci płodu, a że nie interesowały go szczegóły techniczne, postanowił wypić kolejną kawę i zjeść pączek.

Zaintrygował go fakt, iż Thomas miał własne laboratorium.

Gdyby zajrzał tam pod nieobecność profesora, mógłby się zorientować, jakie badania Thomas prowadzi. Rozważając wady i zalety tego planu, poczuł, że kawa smakuje jakoś inaczej.

Spojrzał w stronę lady. Kawę nalano mu z tego samego dzbanka co poprzednio. Doszedł do wniosku, że zmienił się nie smak napoju, lecz reakcja jego kubków smakowych - skutek lęku i podniecenia wywołanych planowanym postępkiem.

Wyszedł z kawiarenki na główny korytarz. Miał wrażenie, że wszyscy mijani ludzie dokładnie wiedzą, co zamierza. Przypadkowe spojrzenie salowego wydawało się oskarżycielskie; śmiech dwóch pielęgniarek sugerował, że wiedzą więcej, niż powinny. Tom poczuł, że puls mu przyspiesza, gdy wkroczył na prowadzące do centrum schody. Zaczął obmyślać wymówki na wypadek, gdyby ktoś go zatrzymał. Powie, że potrzebuje więcej broszur dla pacjentów ze swojego ośrodka, bo nie docenił, jakie wzbudzą zainteresowanie.

Tom dotarł do szczytu schodów i zajrzał przez szybę w drzwiach. Nie dostrzegł nikogo, więc uchylił je i wśliznął się do środka. Nasłuchiwał przez chwilę. Dobiegł do niego szum aparatury laboratoryjnej, a po chwili usłyszał śmiech, dochodzący z pokoju po lewej stronie korytarza.

Przypomniał sobie, że to pokój socjalny. Dochodziła trzecia, więc pracownicy zapewne zebrali się na kawę. Miał szczęście, że na razie wszyscy byli w jednym miejscu, mogło się to jednak w każdej chwili zmienić.

Wstrzymując oddech, przeszedł szybko pod gabinet Thomasa.

Położył dłoń na klamce i nacisnął. Drzwi otworzyły się bez najmniejszego skrzypnięcia. Tom wsunął się do środka i wolno zamknął za sobą drzwi.

Przez chwilę stał nieruchomo, chcąc się uspokoić. Pot wystąpił mu na czoło, a serce waliło jak oszalałe. Gdy nieco ochłonął, rozejrzał się po pokoju.

Powiódł wzrokiem po fotografiach dzieci, które zachwyciły go podczas pierwszej wizyty.

Potem popatrzył na ciemnoniebieskie drzwi na przeciwległej ścianie.

Zauważył je poprzednio, ale myślał, że znajduje się za nimi składzik lub łazienka. Dopiero od Dawesa dowiedział się; że jest tam laboratorium.

Podszedł do niebieskich drzwi i nacisnął klamkę. Były zamknięte.

Gordon zaklął pod nosem. Już chciał wyjść, ale po chwili przyszło mu do głowy, że klucz może być gdzieś w gabinecie.

Zajrzał do kilku pudełek, które stały na biurku Thomasa, następnie przesunął dłonią po półkach. Wreszcie usiadł za biurkiem, wysunął najwyższą szufladę i zaczął przeglądać jej zawartość. Znalazł dwa kluczyki na kółku. Przez chwilę miał nadzieję, że jednak mu się udało, ale zorientował się, że klucze są za małe.

W dolnej szufladzie znajdowała się dokumentacja w segregatorze z karbowanej tektury. Okazało się, że to historie mniej więcej dziesięciu pacjentek - zapewne tych, które aktualnie korzystały z usług centrum. Tom przesunął segregator, by sprawdzić, czy nie leży pod nimi klucz. Zamarł, gdy usłyszał głosy na korytarzu.

- Czy pan profesor już wrócił? - powiedział ktoś z silnym walijskim akcentem.

- Jeszcze nie. Proszę, niech pan wejdzie i zostawi je na biurku - odparła kobieta o delikatniejszej wymowie.

Tom błyskawicznie zsunął się z krzesła i wcisnął w przestrzeń na nogi pod biurkiem. Był gotów tkwić w bezruchu ze wstrzymanym oddechem tak długo, jak będzie to konieczne. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi i kroki na dywanie.

Rozległo się plaśnięcie tuż nad jego głową, po czym zapadła cisza. Trwała kilka chwil - zapewne niewidoczny mężczyzna stał nieruchomo przed biurkiem.

Tom miał nerwy napięte do granic wytrzymałości. Bał się, że coś wzbudziło podejrzenia mężczyzny. Po chwili domyślił się, że najprawdopodobniej ogląda on zdjęcia dzieci na ścianach. Po kilku kolejnych chwilach rozległ się odgłos oddalających się kroków i trzask zamykanych drzwi. Tom odetchnął.

Miał już wyjść z ukrycia, gdy zahaczył głową o jakąś nierówność na spodniej stronie blatu. Wyciągnął dłoń i namacał metalowy okrągły kształt.

Przylegało do niego coś, co dawało się bez trudu przesuwać.

Magnes - z kluczem!

Gordon znalazł wreszcie to, czego szukał.

Laboratorium Thomasa było niewielkie, ale doskonale wyposażone. Środek zajmował stół, na którym stały mikroskop marki

Zeiss i obrotowy stojak na probówki. W obejmach tkwiło ich pół tuzina. Zawierały czerwoną ciecz.

Tom zapamiętał z wcześniejszej wizyty, że jest to pożywka dla kultur. Automatycznie obracający się stojak zapewniał cyrkulację płynu, a przez to dostateczny dowóz substancji odżywczych dla przylegających do szkła komórek.

W skład wyposażenia laboratorium wchodziły również zamrażarka, chłodziarka, dwa inkubatory i aparat służący do generowania prądu elektrycznego o regulowanym napięciu. Nad wielkim zlewem znajdowały się krany z dźwigniami, które przesuwało się przez ruch łokciem, a obok - dozownik mydła w płynie. Przy zlewie zamontowano pojemnik na lateksowe rękawice, a pod nim stał otwierany pedałem kosz na śmieci.

Tom zdał sobie sprawę, że jego wiedza o medycynie laboratoryjnej jest żałośnie mała. Zdołał się dostać do laboratorium Thomasa, jak jednak mógł się domyślić, co w nim robiono, skoro nie ma pojęcia, co znajduje się w probówkach i inkubatorach. Cyfry na szklanych naczyniach nic mu nie mówiły, nie orientował się też, do czego służy połowa z przechowywanych w chłodziarce odczynników. Potrzebował jakichś informacji - notesu czy protokołu badań.

Obok mikroskopu leżały kserokopie kilku artykułów naukowych.

Tom przewertował je. Poczuł dreszczyk podniecenia, gdy zdał sobie sprawę, że wszystkie dotyczą różnych aspektów klonowania człowieka. Czy o to właśnie chodzi? Czyżby Thomas pokusił się o próby sklonowania istoty ludzkiej?

Byłoby to bez wątpienia ryzykowne i nielegalne przedsięwzięcie. Ale geniusze często uważali, że zasady i prawa stosują się do wszystkich oprócz nich.

Czy tak było i w przypadku Thomasa? A jeśli nawet, to jaki może istnieć związek między badaniami dotyczącymi klonowania a tym, co stało się z Anne-Marie Palmer i Megan Griffiths?

Gordon zaglądał po kolei do wszystkich szafek, starając się znaleźć bardziej konkretne informacje. Pod plikiem katalogów firm chemicznych znalazł brązową kopertę. Przyklejoną do niej białą etykietę pokrywał kurz, lecz litery były dostatecznie wyraźne.

„Anne-Marie Palmer” - odczytał Tom.

Usiadł na stołku przy mikroskopie i zaczął czytać kolejne wpisy.

Szybko zdał sobie sprawę, że była to pełna dokumentacja medyczna Anne-Marie, począwszy od pierwszej wizyty Lucy w centrum sztucznego zapłodnienia, po urodzenie się dziewczynki. Gordon zajrzał na koniec, by odczytać ostatnie notatki. Miał nadzieję, że znajdzie coś, co pozwoli mu powiązać badania Thomasa i śmierć dziecka, ale nic takiego nie rzuciło się mu w oczy.

Historia kończyła się zwięzłym wpisem, iż Anne-Marie „poniosła gwałtowną śmierć”.

Tom nie miał pojęcia, dlaczego profesor przechowuje historię Anne-Marie w laboratorium. Przewertował dokumenty jeszcze raz i dostrzegł, że grupy cyfr zaznaczono niebieskim markerem. Pierwszą była data zabiegu wstrzyknięcia śródplazmatycznego, drugą - data implantacji zarodka do macicy, a ostatnią - jakiś kod. Obok niego dopisano ołówkiem: „nie ma rodzeństwa!”. Tom zapisał cyfry na samoprzylepnej karteczce z bloczku obok mikroskopu. Złożył ją i wsunął do wewnętrznej kieszeni, po czym wrócił do przeszukiwania szuflad. Nie znalazł jednak nic ciekawego.

Popatrzył na zegarek i uznał, że nadszedł czas się wydostać.

Spędził w laboratorium więcej czasu, niż zamierzał. Postanowił jednak przejrzeć jeszcze szafki. Zawierały niemal wyłącznie aparaturę naukową.

Na koniec Tom podniósł wieko zamrażarki - i zamarł ze zgrozy. Z plastykowych worków patrzyły na niego niewidzące oczy trzech płodów.

- Jezu Chryste! - jęknął.

Czym były te płody? Kim? Wyjął jeden z worków i sprawdził, czy nie ma na nim jakichś oznaczeń. Z tyłu znalazł numer, zapisany czarnym nieścieralnym ołówkiem. Składał się z tylu cyfr, co kod w dokumentacji Anne-Marie.

Zanotował wszystkie trzy numery, schował worki do zamrażarki i zamknął pokrywę. Oparł na niej dłonie i odetchnął głęboko. Ręce wciąż mu drżały.

Uznał, że nadszedł najwyższy czas opuścić laboratorium.

Zatrzasnął drzwi, odłożył klucz na miejsce i podszedł do wyjścia. Przez chwilę nasłuchiwał, co dzieje się na korytarzu. Ku jego przerażeniu, docierały stamtąd dwa podniesione męskie głosy.

Co gorsza, jeden z nich należał do Carwyna Thomasa. Tomowi groziło przyłapanie na gorącym uczynku.

Zaczerpnął głęboko tchu i uznał, że nie ma innego wyjścia, jak spróbować się wywinąć dzięki tupetowi. Schowanie się pod biurkiem tym razem nie wchodziło w rachubę. Tom otworzył szeroko drzwi do gabinetu, i cofnął się na korytarz, tak by wywrzeć wrażenie, że właśnie zaglądał do środka.

Potem odwrócił się w stronę profesora i udał zdziwienie na jego widok.

Obydwaj mężczyźni natychmiast zamilkli. Okazało się, że Thomas rozmawiał, a raczej kłócił się, z Jamesem Troolem.

- Ach, tu pan jest, profesorze! - zawołał Gordon.

- Tom! Cieszę się, że pana widzę - powiedział Trool z uśmiechem.

- Mogę panu w czymś pomóc, doktorze? - spytał wyraźnie zdziwiony Thomas.

- Wiem, że jest pan bardzo zajęty, ale miałem nadzieję, że zdołam złapać pana w przerwie między sesjami. Chciałem zamienić z panem parę słów na osobności. Zajmę panu tylko kilka minut.

- Na jaki temat?

Gordon spostrzegł, że profesor jest czymś wyraźnie zatroskany - może tym, o co sprzeczał się z Troolem.

- Megan Griffiths - powiedział Tom.

Carwyn Thomas patrzył na niego przez chwilę nic nie wyrażającym wzrokiem, po Czym przeniósł spojrzenie na Troola.

- Skontaktuję się z tobą, wtedy dokończymy tę rozmowę.

- Jak chcesz - odrzekł chłodno Trool i odszedł.

Tom wszedł za Thomasem do gabinetu i usiadł na wskazanym przez profesora krześle.

- Zapewne wie pan, że wchodzę w skład komisji prowadzącej dochodzenie w sprawie zniknięcia ciała Megan Griffiths - powiedział Gordon pogodnym tonem. - Rozmawiam ze wszystkimi, którzy tego dnia wpisali się na listę odwiedzających Oddział Patologii.

- I?

- Pan też jest na tej liście.

Profesor popatrzył na niego, jakby nadal błądził myślami gdzieś indziej.

- Naprawdę? - mruknął.

- Tak. Wpisał się pan o drugiej piętnaście, razem z jednym ze swoich laborantów, Michaelem Deansem.

- Ach, tak, przypominam sobie - rzekł Thomas. - Poszedłem zobaczyć się z Seppem.

- Czy doktor Sepp tam był?

- Oczywiście - Thomas otrząsnął się z zamyślenia. - Byłem z nim umówiony.

- A Deans?

- Sądziłem, że będzie potrzebny.

Tom milczał, czekając, aż profesor powie coś więcej.

- Myślałem, że zdołamy dostać od Seppa próbki tkanek, dlatego zabrałem Deansa - dodał Thomas.

- Próbki tkanek?

- Miałem nadzieję, że Sepp przechowuje materiały do badań histopatologicznych od kilku pacjentów, na których mi zależało.

- Nieżyjących?

- Tak.

- Pańskich pacjentów? Dzieci?

- Tak.

- Dlaczego?

- Nie sądzę, bym musiał to wyjaśniać - mruknął Thomas.

- Skoro pan tak uważa.

- No dobrze, powiem panu. Chciałem się dowiedzieć, czy Sepp nadal trzyma próbki tkanek martwo urodzonych dzieci z naszego centrum.

Zamierzałem przeprowadzić dalsze badania, aby spróbować ustalić, dlaczego do tego doszło.

- Rozumiem - rzekł Tom.

Przyszło mu do głowy, że trafnie odgadł przyczynę zdenerwowania Thomasa podczas wykładu Meyera. Ale zważywszy na to, co zobaczył w laboratorium, mógł sobie wyobrazić inne powody, dla których profesor chciał dostać próbki tkanek. Możliwe, że zamierzał je zniszczyć. Jeśli rzeczywiście eksperymentował z klonowaniem człowieka i to właśnie było przyczyną martwych urodzeń, na pewno chciał dopilnować, aby nie pozostały żadne ślady.

Thomas musiał zdawać sobie sprawę, że podczas sympozjum może wyjść na jaw fakt, iż w jego ośrodku odsetek martwych urodzeń jest wyższy niż w innych placówkach. Tak zresztą było. Nie pasował tylko jeden drobiazg: Thomas wydawał się szczerze zainteresowany wyjaśnieniem tego stanu rzeczy. Tom zastanawiał się, czy nie był to podwójny blef przebiegłego gracza.

- Dziękuję, że poświęcił mi pan czas, profesorze - powiedział uprzejmie.

- Nie będę dłużej panu przeszkadzać.

Po powrocie do Felinbach Gordon znalazł dwie wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce. Liam Swanson, dyrektor

Wydziału Zdrowia Urzędu Miejskiego w Caernarfon, prosił o telefon, a Lucy, która wracała dzisiaj do domu, zapraszała Toma na kolację. Prosiła, by przyjechał około siódmej. Jeśli nie będzie mógł, to trudno - ma dużo pracy, więc niełatwo mu znaleźć czas na towarzyskie wizyty.

Tom natychmiast oddzwonił do Lucy i powiedział, że przyjedzie o siódmej. Potem zatelefonował do Swansona.

- Pomyślałem, że moglibyśmy się spotkać, kiedy to całe sympozjum się skończy - zaproponował Swanson.

- Zgoda.

- Rozmawiałem ze wszystkimi osobami, które wpisały się do książki odwiedzin na patologii, poza profesorem Thomasem. Był cały czas zajęty na sympozjum.

- Ja rozmawiałem z nim, właśnie dzisiaj - powiedział Tom. - Skoro wybrałem się na sympozjum, uznałem, że nie wolno przepuścić takiej okazji.

- I nic, jak sądzę?

- Niestety. Nie rozmawiałem jednak z jego laborantem, Deansem.

- Zrobiłem to wczoraj - oznajmił Swanson. - Thomas poprosił go, żeby mu towarzyszył, bo chciał zabrać z patologii jakieś próbki tkanek.

- Profesor powiedział mi to samo - rzekł Tom.

- Podejrzewam, że w ten sposób nic nie osiągniemy - stwierdził Swanson. - Równie dobrze możemy przekazać sprawę policji.

- Problem w tym, czy się nią zajmie.

- Może i nie. Dzwoniłem też do innych. Ogólne nastawienie jest takie, że nie robimy żadnych postępów i nie ma większych nadziei, że to się zmieni.

Prawdę mówiąc, niewiele więcej możemy zwojować.

- Prosiłbym, o tydzień zwłoki.

- Ma pan jakiś pomysł?

- Może.

* * *

Tom przyjechał do Lucy z butelką wina i bukietem kwiatów.

Wino kupił w supermarkecie przy Bangor Road, a kwiaty w stoisku pod stacją benzynową. Nie miał czasu na ponowny wypad do miasta, ale wiedział, że Lucy go zrozumie.

Podchodząc do frontowych drzwi, pomyślał, że dobrze znów widzieć światło w domu Palmerów. Przypomniał sobie, jak szczęśliwym był miejscem jeszcze tak niedawno. Lucy usłyszała kroki Toma na żwirze. Wyjrzała przez okno, uśmiechnęła się i pomachała mu ręką, po czym poszła otworzyć drzwi.

- Cieszę się, że wróciłaś - powiedział Tom.

- Długo mnie tu nie było - odparła.

- Jak się czujesz? - zapytał. Wiedział, że powrót do domu był dla niej niełatwy.

Lucy zaprowadziła go do salonu. W kominku płonął ogień, a świeczki ustawione na stole tworzyły przytulną atmosferę.

- Dobrze - odrzekła, a po chwili dodała: - Czy to tobie powinnam podziękować za zmycie bazgrołów ze ścian?

Tom miał nadzieję, że Lucy nie zauważy pozostałych tu i ówdzie resztek farby, a przynajmniej nie od razu. Nie bardzo wiedział, co teraz odpowiedzieć.

Ale jego wyraźne zakłopotanie powiedziało Lucy wszystko.

Uśmiechnęła się z czułością.

- Jestem ci wdzięczna, Tom - rzekła cicho. - Cóż, kiedy wróciłam, nie widać było zbyt wielu powitalnych proporców, a dobrzy ludkowie z Felinbach nie wylegli na ulice z okrzykami „Witaj w domu, Lucy”. Ale mimo wszystko dobrze być tu z powrotem.

- Cieszę się, że tak sądzisz.

Lucy złożyła ramiona na piersiach. Jej twarz przybrała poważny wyraz.

- Łotr, który to zrobił, odebrał mi i dziecko, i męża - powiedziała z determinacją w głosie. - Ale domu mi nie zabierze.

Tom skinął głową.

- Obawiam się, że nie czekają cię kulinarne luksusy - mówiła dalej Lucy, gdy przeszła do kuchni. - Chciałam się jednak z tobą spotkać i podziękować za wszystko, co zrobiłeś. Nie wiem, jak bym sobie poradziła bez ciebie.

- Po to są przyjaciele - powiedział Tom.

- Mówię poważnie. Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć.

Tom znów poczuł się zakłopotany.

- Otworzę wino, dobrze? - spytał.

Przeszli do jadalni. Stół stał pod oknem, które wychodziło na ogród przed domem. Właśnie w tym miejscu był na murze napis, z którym Tom miał najwięcej kłopotów, bo rozpłynęła się farba.

Odruchowo potarł kłykcie prawej ręki; skóra wciąż piekła go w kilku miejscach.

Lucy postawiła na stole dwa świeczniki. W jednym zatknięta była długa biała świeca, a w drugim krótka kolorowa.

- To za Johna - powiedziała Lucy, zapalając białą świecę. - A to za Anne-Marie - powiedziała, zapalając kolorową. - Tom kupił tę świecę, kiedy przywieźliśmy małą ze szpitala. Tego dnia zapaliliśmy ją po raz pierwszy.

Drugi raz mieliśmy ją zapalić na pierwsze urodziny

Anne-Marie... ale nic z tego nie wyszło. - Zamilkła na chwilę, po czym odsunęła się od stołu i powiedziała: - Niech Bóg błogosławi ich oboje.

Jedzenie było proste, ale smaczne. Lucy przyrządziła makaron z doskonałym pikantnym sosem, a na deser podała sernik z cytrynami i mocną kawę z ekspresu.

- Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, sugerowałeś, że wpadłeś na jakiś trop?

- powiedziała Lucy z nadzieją w głosie.

- Wciąż nad nim pracuję - odrzekł Tom.

Zastanawiał się, co może jej powiedzieć. Był niemal pewny, że w centrum Thomasa działo się coś tajemniczego, zapewne nielegalnego, lecz jedynym, co wiązało Anne-Marie Palmer z tą sprawą, była obecność jej dokumentacji w laboratorium profesora.

- W Szpitalu Ogólnym w Caernarfon prowadzone są jakieś eksperymenty - stwierdził. - Jeszcze nie wiem dokładnie, na czym polegają, ale uważam za możliwe, że śmierć Anne-Marie ma z nimi jakiś związek.

- Jakie eksperymenty? - spytała Lucy.

- Manipulacje genetyczne.

- Co?! - zawołała ze zdumieniem.

- W centrum profesora Thomasa dzieje się coś, co dotyczy poczętych tam dzieci.

- Co te eksperymenty mogą mieć wspólnego z Anne-Marie? - Lucy była sceptyczna. - To nie ma sensu.

- Wiem, ale istnieje jakieś powiązanie i muszę je odkryć - odparł Tom.

Lucy była wyraźnie rozczarowana, lecz starała się tego nie okazywać. Zaproponowała Tomowi, że doleje wina. Przesunął kieliszek po stole.

W tej samej chwili coś roztrzaskało szybę okna, pod którym siedzieli. Odłamki posypały się w ich stronę. Gordon zamknął oczy i uniósł do góry ręce, by osłonić głowę. Nie zdążył. Poczuł szklane odłamki na twarzy i usłyszał przeszywający krzyk Lucy.. Po chwili zorientował się, że po policzkach spływa mu krew. Nie mógł otworzyć oczu - gdy tylko spróbował, poczuł palący ból.

Przestraszył się, że stracił wzrok. Otarł krew i spróbował jeszcze raz się rozejrzeć. Spod półprzymkniętych powiek dojrzał niewyraźną plamę, najpewniej twarz Lucy.

Trwało to jednak tylko chwilę, bo Lucy osunęła się na ziemię. Pociągnęła za sobą obrus. Talerze i kieliszki spadły na podłogę.

Tom ponownie zacisnął powieki, dopiero wtedy ból nieco zelżał. Nagle poczuł woń spalenizny i falę gorąca. Otworzył oczy.

Sukienka Lucy zajęła się ogniem od przewróconych świec. Lucy krzyczała z bólu. Wiła się po podłodze, starając się wydostać spod wywróconego krzesła.

Tom chwycił obrus i przykrył nim Lucy, by zdusić ogień. Nie było to łatwe, ale wreszcie mu się udało.

Lucy przestała krzyczeć, lecz nie straciła przytomności.

Postękiwała z bólu i cicho łkała. Tom nie czuł już żaru, tylko przyprawiającą o mdłości woń osmalonego ciała i spalonej tkaniny.

Dym dławił go w gardle. Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi.

Otworzył je i wyjrzał na ulicę. Była pusta. Przecież ktoś musiał usłyszeć brzęk tłuczonego szkła, pomyślał z gniewem. Gdzie się wszyscy podziali, do cholery?! Przyglądali się widowisku zza firanek? Udawali, że nic się nie stało?

- Cholera jasna! - wrzasnął. - Banda bezmyślnych kretynów!

Wezwijcie karetkę, i to już!

Wciąż na poły oślepiony, ruszył po żwirowej ścieżce. Czuł odrazę do świata czy raczej do jego mieszkańców. Dotarłszy do bramy, osunął się na kolana, krztusząc się i kaszląc.

Wzdrygnął się, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

- Kto to? - spytał.

- Jestem sąsiadem. Karetka już wyjechała, niedługo tu będzie. Co się stało, do diabła?

- Jakiś skurczybyk wrzucił cegłę przez okno jadalni.

Siedzieliśmy tam...

- Pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy - odrzekł spokojnie mężczyzna.

Tom nie wierzył własnym uszom.

- I co, kurwa, czy dlatego wszystko jest w porządku?! - wybuchnął. Co z was za ludzie?

- Nie ma potrzeby tak się wyrażać - stwierdził mężczyzna, najwyraźniej wzburzony słownictwem i tonem Gordona.

Tom spróbował wziąć się w garść.

- Niech pan wejdzie. Lucy potrzebuje pomocy, jest mocno poparzona - powiedział wreszcie. Mężczyzna nadal stał w miejscu. - Rusz się pan, na miłość boską! - wypalił.

- Najlepiej będzie, jeśli zajmą się nią ludzie, którzy się na tym znają odparł mężczyzna. - Karetka zaraz tu będzie.

- Zejdź mi pan z drogi, do cholery! - zawołał Tom.

Podniósł się chwiejnie i ruszył po omacku w stronę domu.

Poruszał się wyłącznie dzięki adrenalinie i przepełniającemu go gniewowi. Idąc wzdłuż krawężnika, wykrzykiwał imię Lucy. Dotarł do frontowych drzwi, opadł na kolana i poczołgał się do jadalni.

Lucy leżała w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Była nieprzytomna. Tom poszukał tętna na jej szyi. Przy drugiej próbie wyczuł pod opuszkami palców słabe pulsowanie. Gdzieś w oddali rozległo się wycie syreny. Gordon pomyślał, że brzmi jak najpiękniejsza muzyka.

Zemdlał.

Gdy odzyskał przytomność, poczuł zapach środka antyseptycznego i miękką poduszkę pod głową. Było mu ciepło i wygodnie. Ale po chwili zorientował się że nic nie widzi.

Odruchowo sięgnął dłonią do oczu. Spowijały je grube bandaże.

- Siostro! - zawołał.

Nikt się nie pojawił. Tom musiał powtórzyć wołanie jeszcze dwa razy.

- A więc wrócił pan pomiędzy żywych - rozległ się wreszcie kobiecy głos.

- Kim pani jest?

- Gwen Richards, studentka pielęgniarstwa. Jest pan w Ysbyty

Gwynedd.

- Moje oczy... Lucy, gdzie ona jest? Co się z nią stało?

- Proszę się nie denerwować - uspokoiła go pielęgniarka. - Powiem pani doktor, że odzyskał pan przytomność. Ona odpowie na wszystkie pana pytania. Zaraz tu będzie.

Minęło kilka chwil, nim Tom zorientował się, że ktoś przy nim stoi.

Była to kobieta - poczuł woń perfum.

- A mówili mi, że życie lekarza ogólnego jest nudne - powiedziała.

Gordon natychmiast rozpoznał głos.

- Mary? - zapytał. - Mary Hallam?

- Zgadza się. A pan jest lekarzem ogólnym z Felinbach.

Dziwię się, że mnie pan pamięta. Nie zdołaliśmy porozmawiać po spotkaniu komisji.

- Oczywiście, że pamiętam - powiedział Tom. Nie dodał, że dużo o niej myślał od tamtego spotkania. - Co się stało z moimi oczami? - spytał.

- Odłamki szkła poprzebijały panu powieki. Ale obrażenia są niegroźne, chociaż ma pan zadrapanie na prawej twardówce.

Usunęliśmy wszystkie okruchy i oczyściliśmy rany. Jutro zdejmiemy opatrunki i ponownie ocenimy pana stan. Na razie proszę odpoczywać.

Tom poczuł ulgę, ale tylko na chwilę.

- Co z Lucy? - zapytał.

- Pani Palmer miała mniej szczęścia - odparła doktor Hallam.

- Ma kilka głębokich ran na lewym policzku i na szyi. Najbardziej jednak martwimy się jej oparzeniami.

- W jakim jest stanie?

- Jej życiu nie grozi niebezpieczeństwo... - Zapewniła Mary.

Usłyszał wahanie w jej głosie.

- Będzie zeszpecona? - spytał.

- Będzie potrzebowała chirurgii plastycznej, ale... - zaczęła doktor Hallam.

- Na twarzy? - przerwał jej Tom.

- Na szczęście nie, chociaż po oparzeniach na szyi pozostaną blizny.

Najgorsze są obrażenia tułowia. Sukienka w kilku miejscach przylgnęła do skóry.

- Boże Wszechmogący - westchnął Gordon. - Biedna Lucy.

- Mnóstwo ludzi dzwoni i wypytuje o pana - powiedziała Mary.

- Kto?

- Chociażby dziennikarze. Na pana miejscu zachowałabym ostrożność.

- Co pani ma na myśli?

- Odebrałam jeden z tych telefonów. Rozmówca chciał się dowiedzieć, czy to prawda, że Lucy Palmer zaprosiła na kolacyjkę przy świecach swojego lekarza rodzinnego, podczas gdy jej mąż siedzi w więzieniu.

- Jezu! - wykrzyknął Tom; nie przyszło mu do głowy, że ktokolwiek., mógłby w ten sposób zinterpretować jego spotkanie z Lucy.

- Ci ludzie grają według własnych zasad - powiedziała Mary.

- To oni ponoszą część winy za to, co się stało - odrzekł z goryczą Tom.

- Palmerowie nie mieli najmniejszych szans od chwili, gdy gazety zwróciły opinię publiczną przeciwko nim.

- Ale John Palmer przyznał się, prawda?

Gordon nie odpowiedział.

- Policja też chce się z panem widzieć.

- Jakby to mogło cokolwiek dać - prychnął Tom. - Nie potrafią znaleźć własnych tyłków w spodniach. Przepraszam, myślałem tylko na głos.

- Niech pan nie przeprasza. Wolę ludzi, którzy otwarcie mówią, co myślą. Moim zdaniem enigmatyczność najlepiej zostawić

Chińczykom.

- A pani skąd pochodzi? Z Anglii czy z Walii?

- Z Walii, i jestem z tego dumna. Z Beaumaris.

- Niemal miejscowa dziewczyna - rzekł Tom.

- Póki pamiętam: pańska partnerka z praktyki, doktor Rees, prosiła, żeby poinformować ją, kiedy będzie mógł pan przyjmować odwiedziny.

Tom pokiwał głową. Julie miała z nim więcej kłopotów, niż kiedykolwiek mogła się spodziewać.

- Niech pan teraz odpocznie - dodała Mary. - Wszystko inne może zaczekać.

- Która godzina?

- Trzecia piętnaście.

- Po południu?

- Nad ranem.

Tom usłyszał, że Mary wychodzi. Uśmiechnął się. Pragnął spotkać się z nią ponownie i los sprawił, że tak się stało. Tylko okoliczności były inne, niżby sobie życzył.

Nie mógł zasnąć, zaczął więc ponownie rozpamiętywać przesłanki przemawiające za udziałem Carwyna Thomasa w eksperymentach z klonowaniem człowieka. Znaczący wydawał się wyższy niż w innych ośrodkach odsetek nieudanych zabiegów wstrzyknięcia śródplazmatycznego. Jeżeli zamiast sztucznego zapłodnienia przeprowadzano klonowanie, bez wątpienia można było oczekiwać właśnie wzrostu odsetka niepowodzeń. Eksperymenty na zwierzętach świadczyły, że tak właśnie się dzieje.

Im dłużej Tom o tym rozmyślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że centrum sztucznego zapłodnienia stanowiło idealną przykrywkę dla eksperymentów z klonowaniem. Po uporaniu się z problemami technicznymi pozostawało tylko pozyskać w standardowy sposób komórki jajowe od pacjentek, usunąć z nich jądra i wprowadzić na ich miejsce D.N.A od klonowanych osób zamiast plemników potencjalnych ojców, Gordon aż zadrżał, gdy uświadomił sobie, jakich problemów nastręczyłoby powodzenie potajemnego klonowania. Po pozornie normalnej ciąży urodziłoby się dziecko -

ale nie takie, jakiego oczekiwali rodzice.

Byłoby bowiem genetycznie obce. A oni nie zdawaliby sobie z tego sprawy.

No właśnie, i co dalej?

* * *

Tom rozważał konsekwencje udanego klonowania człowieka.

Do tej pory zakładał, że wszystkie tego rodzaju eksperymenty kończyły się poronieniem lub martwym porodem. A co by się stało w razie sukcesu?

Co przeprowadzający klonowanie powiedziałby matce? Że urodziła dziecko, które tak naprawdę nie jest jej? Że zawiniątko, które trzyma w ramionach, to efekt potajemnie przeprowadzonego eksperymentu i nie ma nic wspólnego z nią i jej mężem? Że oszukał oboje, iż będą, mieć dziecko, na które od lat wyczekiwali, podczas gdy w istocie było inaczej?

Zapewne eksperymentator nie powiedziałby rodzicom prawdy.

Ale czy chciałby zachować swoje dokonania w tajemnicy? Czy samo powodzenie eksperymentu byłoby dla niego wystarczającą nagrodą?

Raczej nie, Bez wątpienia jednym z głównych celów przeprowadzenia takiego eksperymentu byłoby przysporzenie sobie naukowej chwały.

Gdyby badacz zataił swoje osiągnięcie, nie mógłby liczyć na podziw konkurentów, na przyjmowane z pozorną skromnością międzynarodowe nagrody, medale czy dyplomy. Z drugiej strony, złamałby prawo, więc i tak nie mógłby na nie oczekiwać.

Więc po co w ogóle miałby to robić? Z ciekawości? Próżności?

Żądzy poznania?

Czy z jakiegoś zupełnie innego powodu?

A gdyby założyć, że nie był to zwykły eksperyment? Że chodziło nie o samo klonowanie, lecz o stworzenie genetycznej kopii konkretnej osoby?

Rozmyślny wybór wydawał się o wiele bardziej prawdopodobny. Kim jednak w takim razie był dawca? Czy Thomas klonował siebie? Jeśli jednak sklonowane dziecko miało pozostać z „zastępczą” rodziną i ani ono, ani rodzice nigdy nie poznaliby prawdy... Czy miało to sens?

Nie. Gdyby ktokolwiek był gotów zaryzykować karierę i reputację dla potajemnego sklonowania określonej osoby, to nie tylko po to, aby stwierdzić, iż jest to wykonalne. Na pewno chciałby mieć dostęp do dziecka - tyle że nie byłoby to łatwe.

Może nawet byłaby to największa trudność. Jak zdołałby się z nią uporać?

Rodzice na pewno nie wyrzekliby się dziecka, zatem trzeba byłoby je im odebrać. A więc porwanie. Ryzykowne, ale mogło się udać.

Tom poczuł dreszcz podniecenia. Zdał sobie sprawę, że właśnie to spotkało jedno z dzieci, które przyszło na świat dzięki sztucznemu zapłodnieniu w centrum Carwyna Thomasa.

Anne-Marie Palmer została porwana!

Ale dlaczego wkrótce potem ją zamordowano? - zastanawiał się Gordon. Nie pasowało to do koncepcji... chyba że w jej przypadku klonowanie uznano za nieudane ze względu na poważne kalectwo. Czy została zamordowana, aby nikt nigdy nie zdołał się dowiedzieć, jakie było jej prawdziwe pochodzenie?

Po chwili namysłu Tom doszedł do wniosku, że nie trzeba było mordować Anne-Marie, żeby zatrzeć jej pochodzenie. Wydawało się bardzo mało prawdopodobne, że prawda wyjdzie kiedykolwiek na jaw.

Trzeba by porównać D.N.A zarówno Anne-Marie, jak i Johna oraz Lucy, a szansa, że kiedyś się tak stanie z jakiegokolwiek powodu, była znikoma. Gordonowi przyszło do głowy, że przeprowadzenie takiego badania... było wciąż możliwe!

Policja nie wydała jeszcze zgody na pochowanie zwłok. Ciało Anne-Marie leżało w pracowni kryminalistycznej szpitala, w którym Tom się znajdował. Jeśli jej D.N.A nie pochodziło od Palmerów, stanowiłoby to niepodważalny dowód, że nie była ich naturalnym dzieckiem. To z kolei byłoby solidną poszlaką na poparcie hipotezy, iż urodziła się w wyniku eksperymentów z klonowaniem człowieka. Bez wątpienia stanowiłoby podstawę do wszczęcia przez policję dochodzenia.

- Tak! - zawołał Tom, gdy zdał sobie sprawę, że wreszcie znalazł sposób na zdobycie niepodważalnych dowodów.

Jego podniesiony głos usłyszała przechodząca korytarzem pielęgniarka.

- Czy coś się stało, panie doktorze? - spytała, wchodząc do pokoju.

- Nie, wszystko w porządku - odpowiedział nieco zakłopotany.

- Przyśniło mi się coś paskudnego.

Pielęgniarka podeszła do łóżka, wygładziła kołdrę i poprawiła poduszkę.

- Proszę postarać się zasnąć - powiedziała.

Tom skinął głową, ale wcale nie zamierzał spać. Zastanawiał się, jak zdobyć próbki tkanek Anne-Marie Palmer do porównania

D.N.A. Uznał, że będzie musiał włamać się do kostnicy Ysbyty

Gwynedd i pobrać materiał.

No tak, ale patolog sądowy, który przeprowadził sekcję, wyraźnie zakazał się mu do niej zbliżać. Na tę myśl poczuł zimny dreszcz, lecz doszedł do wniosku, że jakoś sobie poradzi.

Ogarnęła go fala znużenia. Znalazł się na granicy snu, obiecującego słodkie zapomnienie. Zamknął oczy pod bandażami i po chwili pogrążył się w nieświadomości.

Obudził się o ósmej. Wezwał pielęgniarkę i zapytał ją, jak się czuje Lucy.

- Spodziewałam się, że pan o nią spyta - powiedziała pielęgniarka. - Dzwoniłam na jej oddział niecałe piętnaście minut temu. Pani Palmer spędziła noc spokojnie. Dziś rano obejrzy ją doktor Paxton, chirurg plastyczny, który konsultuje nasz szpital.

- Mogę ją zobaczyć? - zapytał Tom, po czym wyjaśnił, dotykając bandaży: - Czy mogę cokolwiek widzieć?

- Doktor Hallam zajrzy do pana koło dziesiątej - uśmiechnęła się pielęgniarka. - Ona powie panu coś więcej. Może na razie zje pan śniadanie?

Tom zjadł grzankę, popił ją herbatą i niecierpliwie czekał, aż przyjdzie go zbadać Mary Hallam. Towarzysząca jej pielęgniarka zdjęła Gordonowi bandaże z oczu.

- Niech pan jeszcze przez chwilę nie otwiera oczu - powiedziała Mary i usunęła dwa gaziki, stanowiące resztę opatrunku. - Teraz proszę powoli podnieść lewą powiekę.

Tom spełnił polecenie. Okazało się, że nie był przygotowany na natychmiastowy zalew barw i kształtów. Musiał zamrugać kilka razy, nim zdołał odzyskać ostrość wzroku. Popatrzył na Mary Hallam.

- Jest pani piękna - powiedział spontanicznie.

- Wszyscy pacjenci mi to mówią - odparła lekarka. - A teraz prawe oko.

Tom otworzył oko i stwierdził, że na nie również widzi. Czuł jednak dość silny ból. Dopiero gdy przymknął powiekę, poczuł ulgę.

- Nie musi się pan spieszyć - rzekła Mary.

Tom przytrzymał przez chwilę prawą powiekę palcami, po czym spróbował uchylić ją ponownie - tym razem z większym powodzeniem.

- Wszystko w porządku - powiedział.

- Zabawi się pan w czytanie tablicy? - spytała Mary.

Tom mruknął na znak zgody, a lekarka ustawiła po przeciwnej stronie pokoju tablicę do badania ostrości wzroku.

- Jest pan gotów, doktorze? - spytała Mary, zorientowawszy się, że Gordon patrzy na nią, a nie na tablicę. - Podpowiem panu: ten duży znak na górze to „Z”.

Tom zaczął czytać.

- Druga linijka - poleciła Mary.

Test wypadł pomyślnie.

- Mogę zobaczyć się z Lucy? - zapytał Tom.

- Dlaczego nie? Zapytam, kiedy może pan wpaść. Jej mąż przyznał się do zamordowania córki, prawda?

- On tego nie zrobił - powiedział Tom podniesionym głosem.

Mary zorientowała się, że dotknęła czułego punktu. Była zaskoczona siłą jego reakcji.

- Pójdę zadzwonić na oddział, na którym leży Lucy - stwierdziła. - Za chwilę będę z powrotem.

Wyszła z pokoju i wróciła po paru minutach.

- Może pan ją odwiedzić. Leży na piętrze, w pojedynczym pokoju. Kiedy pan wejdzie na górę, proszę iść prosto - na pewno pan trafi.

- Dziękuję - powiedział Tom. - I przepraszam, że tak się uniosłem.

Gdy Gordon wszedł do pokoju, Lucy leżała na plecach i wpatrywała się w sufit. Przekrzywiła lekko głowę, gdy usłyszała szczęknięcie zamykanych drzwi.

- Mogę wejść? - spytał Tom szeptem.

- Tom? Nic ci nie jest? - Lucy obróciła głowę w jego stronę.

- Tak się cieszę, że cię widzę.

- Nic mi się nie stało - odparł Tom. - Ty miałaś mniej szczęścia.

- Los chyba uwziął się na Johna i na mnie - powiedziała

Lucy. - Zaczynam myśleć, że wszystko sprzysięgło się przeciw nam.

- Nie wolno ci się poddawać - rzekł Tom z naciskiem. - Wierzę, że od tej chwili może być już tylko lepiej.

Lucy uśmiechnęła się słabo i położyła dłoń na jego ręce.

- Bardzo cię boli? - zapytał.

- Lekarze coś mi stale dają. Czuję się, jakbym miała głowę pełną waty.

- Wielu ludzi płaci za to ciężkie pieniądze - zażartował Tom.

- Czy dom jest bardzo zniszczony? - spytała Lucy.

- Na razie się tym nie przejmuj. Pojadę tam później i zrobię, co będzie trzeba. Doprowadzimy dom do ładu przed twoim powrotem.

Lucy zacisnęła kurczowo dłonie.

- Wrócę tam! - zawołała. - Bez dwóch zdań! Nie zabiorą mi domu!

- O to właśnie chodzi! - rzekł z zachwytem Tom. - Trzymaj się! Nie poddawaj!

- Co ze mną będzie?

Nie było to luźno rzucone pytanie. Popatrzyła Tomowi prosto w oczy Zdawał sobie sprawę, że oczekuje, iż powie jej całą prawdę, - Zostaniesz przeniesiona do innego szpitala w celu wykonania przeszczepów skóry. Chyba do Manchesteru.

- Będę miała blizny?

- Na twarzy nie - odparł Tom.

- A na reszcie ciała?

- Zostaną ślady.

Wkrótce potem Gordon pożegnał się z Lucy i zszedł na dół po swoje rzeczy. Już miał wyjść z oddziału, gdy zjawiła się Julie Rees. Wyglądała na zaskoczoną, że Tom jest na nogach.

- Myślałam, że sprawy wyglądają gorzej - powiedziała.

- Jeśli chodzi o Lucy Palmer, to prawda - odrzekł Gordon. - Będzie potrzebowała operacji plastycznych.

- Przykro mi to słyszeć. A co z tobą?

Tom wyciągnął przed siebie ręce.

- Drobne oparzenia przedramion i ból w oku; to w zasadzie wszystko - powiedział. - Miałem szczęście, Julie uśmiechnęła się.

- Miło, że przyjechałaś - powiedział.

Wypadło to niezręcznie. Z Julie łączyły go wyłącznie zawodowe stosunki. Nigdy nie zostali bliskimi przyjaciółmi. Czuli zażenowanie za każdym razem, gdy wkraczali na tematy osobiste.

- Pomyślałam, że zamienimy parę słów, a potem podwiozę cię do domu.

Tom miał wrażenie, że wyczuł posępną nutę w jej głosie.

Julie zamknęła drzwi i usiedli naprzeciwko siebie.

- Tom, wiem, jak bardzo przejmujesz się Palmerami - powiedziała - i tym, jak paskudnie ich potraktowano...

- Ale?

- Ale mówiąc szczerze, zaczyna to szkodzić praktyce. Ludzie zaczynają na znak protestu przepisywać się do lekarzy ogólnych w

Bangor i Caernarfon.

- Jeden z ich protestów wleciał wczoraj wieczorem przez okno - rzekł Gordon z goryczą.

- Ludzie robią idiotyczne rzeczy, kiedy są wytrąceni z równowagi - odparła. - Trudno się dziwić, że śmierć dziecka wywołała we wsi wielkie poruszenie.

- To emocje z drugiej ręki, Julie - zaprotestował Tom. - Ludzie wykorzystują śmierć Anne-Marie, żeby licytować się swoją świętoszkowatością.

A tak naprawdę Anne-Marie w ogóle ich nie obchodziła.

- Możliwe - przyznała Julie. - Mówimy jednak o naszych pacjentach.

Musimy się z nimi dogadywać.

- Nie mam nic przeciwko temu - odparł Tom. - Jeśli jednak miałoby to oznaczać odwracanie się plecami do przyjaciół, chociaż wiem, że są niewinni, to moja odpowiedź brzmi: nie.

Zapadło długie milczenie.

- Chyba nie możemy dłużej współpracować - powiedziała wreszcie Julie.

- Nie. - zgodził się Tom. - Co więc zamierzasz?

- Najlepiej będzie, jeżeli na razie ściągnę kogoś na zastępstwo - przynajmniej do czasu, aż sprawa Palmerów przycichnie - odparła po chwili wahania.

- Przycichnie? - powtórzył Gordon.

- Cóż, aż proces się skończy i znowu zapanuje spokój.

Tom westchnął przeciągle.

- Chcesz powiedzieć: aż John zostanie skazany i zamknięty na dobre w więzieniu. Może masz rację, ale wiedz, że nie zamierzam wyjechać z Felinbach.

- Rozumiem - odrzekła Julie. - Nie jestem pewna, jak wyglądają nasze sprawy finansowe, ale jakoś się dogadamy, kiedy zrobię bilans.

- Oczywiście - zgodził się Tom.

- Podrzucić cię do domu?

- Lepiej nie. Muszę jeszcze załatwić parę spraw w Bangor.

- No dobrze... Cóż, do zobaczenia.

- Do zobaczenia.

Julie wyszła, a Tom przez kilka chwil siedział na łóżku.

Czuł się odrętwiały.

Gdy Mary Hallam zajrzała do środka, zdziwiła się, że jeszcze tu jest.

- Myślałam, że wyszedł pan bez pożegnania - powiedziała. - Coś się stało?

- Chyba właśnie zostałem wylany.

Lekarka milczała przez chwilę.

- A więc jako bezrobotnemu koledze proponuję panu wspólny lunch. Ja stawiam - rzekła w końcu. - Opowie mi pan o utracie pracy, a przy okazji wytłumaczy, dlaczego sądzi pan, że Tom jest niewinny. Za pięć minut schodzę z dyżuru. Zgoda?

- Zgoda - odrzekł Tom.

Pojechali do miasta samochodem Mary - Hondą Civic, mającą sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów na liczniku.

- Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła - powiedziała lekarka, gdy Gordon to skomentował.

- Jak długo pani ją ma?

- Trzy tygodnie.

Tom zorientował się, że chichocze, chociaż była to ostatnia rzecz na świecie, na którą miał ochotę. Mary była nie tylko atrakcyjna, ale i bardzo sympatyczna.

Zaparkowali przy pubie na nadbrzeżu w Bangor. Usiedli przy wykuszowym oknie, przez które widać było cieśninę Menai. Mary zamówiła boczek i jajecznicę.

- A teraz zamieniam się w słuch - oznajmiła, gdy czekali na jedzenie.

Tom nie był pewien, czy może jej w pełni zaufać. Ale czuł do

Mary coraz większą intuicyjną sympatię, więc w końcu opowiedział jej wszystko.

Przy okazji zaczęli mówić sobie po imieniu.

- Co o tym sądzisz? - spytał, gdy na zakończenie powiedział o potajemnej wizycie w prywatnym laboratorium Thomasa.

- Chyba zwariowałeś - odparła Mary.

* * *

Tom zorientował się, że Mary mówi poważnie. Natychmiast pożałował swojej otwartości.

- Chyba nie wierzysz, że Carwyn Thomas może być zamieszany w coś podobnego - powiedziała. - Ludzie traktują go niemal jak świętego.

- Fakt, ma znakomitą reputację i imponujące wyniki -

przyznał Tom. - Ale nie znaczy to, że różni się od nas wszystkich, jeśli chodzi o egoizm i ambicję. Myślę, że jest wręcz odwrotnie.

Ludzie, którym się powiodło, często bywają bezwzględni. Zwykle właśnie dzięki temu odnieśli sukces.

- Istnieje wielka różnica między ambicją a popełnieniem przestępstwa - zaprotestowała Mary. - Myślę, że poniosła cię fantazja. Nie obraź się, ale czy sprawa Palmerów nie stała się dla ciebie obsesją? - Zaakcentowała słowa „w pewnym stopniu”,

jakby naprawdę chciała powiedzieć „bez reszty”.

Gordon potarł czoło nerwowym ruchem. Ten gest wzbudził współczucie Mary.

- Posłuchaj, doceniam, że wierzysz w niewinność twojego przyjaciela powiedziała łagodniejszym tonem. - Rozumiem też, że chcesz mu pomóc, ale rzucanie obłędnych oskarżeń pod adresem szanowanych postaci medycyny nic ci nie da. Zacznijmy od tego, że ukrzyżują cię przedstawiciele twojej własnej profesji i skończysz jako doktorzyna na Grenlandii.

Tom uśmiechnął się żałośnie. Mary położyła dłoń na jego ręce, by dodać mu otuchy. Gest ten sprawił, że poczuł mrowienie na skórze i zrozumiał, jak bardzo potrzebował kontaktu z ludźmi.

Spojrzał na Mary i powiedział:

- Nie rzucałem żadnych obłędnych oskarżeń. Jesteś pierwszą osobą, której się zwierzyłem.

- Dlaczego właśnie mnie? - zapytała.

- Sam nie wiem - Tom potrząsnął głową. - Wzbudzająca sympatię obca osoba i tak dalej... Może nadeszła odpowiednia chwila; może musiałem z kimś się tym podzielić.

- Myślę, że cię rozumiem - odparła Mary. - Wygląda na to, że jesteś skazany wyłącznie na własne siły w sprawie Palmerów, a nie jest łatwo płynąć pod prąd. Na pewno przez ostatnie tygodnie żyłeś w ogromnym stresie.?

- Może, ale nie wpłynęło to na mój sposób myślenia -

stwierdził Tom kategorycznie.

- Naprawdę wierzysz, że w centrum sztucznego zapłodnienia trwają prace nad klonowaniem człowieka?

- A jak inaczej zinterpretować to, co znalazłem w laboratorium Thomasa?

- Bardzo prosto. Profesor chce być na bieżąco z literaturą naukową w swojej dziedzinie. Nie widzę nic dziwnego w tym, że przechowuje publikacje dotyczące klonowania.

- A gorsze od przeciętnej wyniki Caernarfon, jeśli chodzi o zabiegi wstrzyknięcia śródplazmatycznego?

- Sam powiedziałeś, że wysoki odsetek niepowodzeń może wynikać z różnych czynników.

- Owszem. Nie sugeruję przecież, że słabe wyniki czegokolwiek dowodzą. Ale trzeba wziąć pod uwagę wszystkie fakty.

Jestem przekonany, że w centrum Thomasa dzieje się coś nielegalnego. Nie zapominaj, że profesor ma dokumentację

Anne-Marie w swoim laboratorium. Żadnego innego pacjenta, tylko jej.

- Przyznaję, że to trudniej wyjaśnić - odparła Mary.

- Zniknięcie ciała Megan na pewno jest jakoś z tym związane - stwierdził Tom. - Na razie jednak nie rozumiem, w jaki sposób.

- Liam Swanson chce przekazać sprawę policji - powiedziała Mary.

Tom pokręcił głową.

- Nie powinien jeszcze tego robić - odrzekł. Widząc jej pytające spojrzenie, dodał: - Naprawdę nie oszalałem, Mary.

Wiodłem spokojne życie jako wiejski lekarz rodzinny. Ta sprawa spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.

Jestem zdecydowany doprowadzić ją do końca.

- Co zamierzasz? - spytała Mary.

- Muszę zdobyć próbki tkanek Anne-Marie, żeby przeprowadzić porównanie D.N.A.

- Co takiego?! Na miłość boską, po co ci to?

Tom wyjaśnił jej powody i dodał, że ciało Anne-Marie wciąż leży w kostnicy szpitala Ysbyty Gwynedd. Wyznał, że zamierza tam się dostać.

- Po tym, co stało się w Caernarfon, na patologii zaostrzono środki bezpieczeństwa - ostrzegła go Mary.

- Znajdę jakiś sposób - powiedział Tom. - Potrzebuję tylko kilka komórek. Jeśli zdołam udowodnić, że Anne-Marie nie była naturalną córką Johna i Lucy, policja będzie musiała zacząć śledztwo od nowa.

- Już grozi ci utrata pracy - odrzekła Mary z troską. - Jeśli włamiesz się do szpitalnej kostnicy i będziesz grzebał przy dowodach w sprawie kryminalnej, możesz stracić prawo wykonywania zawodu. Zamiast pomóc Johnowi Palmerowi, jeszcze wylądujesz w więzieniu razem z nim!

- Musi być jakiś sposób - upierał się Tom.

Mary przyglądała mu się przez długą chwilę.

- No dobrze, zrobię to - powiedziała wreszcie z rezygnacją.

- Zdobędę te próbki. Pracuję w tym szpitalu, mogę więc wejść na Oddział Patologii pod jakimś pretekstem i pobrać próbkę.

- Ale dlaczego chcesz to zrobić? - spytał oszołomiony Tom.

- Sama nie wiem - odparła.

- Wspaniale. Po prostu wspaniale - ucieszył się.

- Musisz mi jednak coś obiecać - oświadczyła. - Jeżeli okaże się, że Anne-Marie Palmer była naturalnym dzieckiem Johna i Lucy, przestaniesz zajmować się tą sprawą. Jestem pewna, że Julie Rees przyjmie cię z powrotem, jeśli schowasz dumę do kieszeni i poprosisz ją o to we właściwy sposób.

Co ty na to?

- Zgoda - uśmiechnął się Tom. - Jak myślisz, kiedy zdołasz zdobyć te próbki?

- Spróbuję jeszcze dzisiaj. Wieczorem będzie mniej ludzi.

Daj mi swój numer; zadzwonię do ciebie, kiedy będę miała materiał.

- Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem ci wdzięczny - powiedział Tom.

- Jeszcze ich nie zdobyłam - odparła Mary i sięgnęła po portmonetkę.

Tom zaczął protestować, uparła się jednak, że zapłaci. - Przecież cię zaprosiłam, a umowa to umowa. Nie zapomnisz o tym, prawda?

Zrozumiał, co miała na myśli.

- Nie, nie zapomnę - zapewnił.

Wyszli z pubu. Coraz silniejszy wiatr z północy przynosił znad cieśniny Menai pojedyncze krople deszczu.

- Podwieźć cię do Felinbach? - spytała Mary.

- I tak przeze mnie nie mogłaś się położyć - odparł. - Odpocznij wreszcie, a ja pojadę autobusem.

- Zadzwonię później - obiecała Mary.

- Proszę, nie narażaj się bez potrzeby - powiedział Tom. - To ja muszę nieść ten krzyż, nie ty.

Pokiwała głową. Nastąpiła niezręczna cisza - nie wiedzieli, jak mają się pożegnać. Wreszcie ograniczyli się do wymiany uśmiechów i uścisku dłoni.

Patrząc, jak Mary odjeżdża, Tom żałował, że nie mógł jej objąć i uścisnąć.

Poszedł powoli w stronę centrum. Postanowił, że zanim złapie autobus do domu, rozejrzy się za hydraulikiem i umówi na naprawę ogrzewania.

Telefon zadzwonił o dziewiątej wieczorem. Tom odczekał dwa sygnały, by ukryć fakt, że siedział tuż przy nim i niecierpliwie czekał na jego dźwięk.

- Tom? Tu Mary. Byłam w kostnicy - Jak ci poszło?

- Niestety, nic z tego. Nie ma jej tam.

Tego Tom się nie spodziewał.

- Przecież trzymali ją tam od sekcji! - zawołał.

- Ciało przeniesiono.

- Dokąd?

- Do Szpitala Ogólnego w Caernarfon. Dyżurna laborantka była dość rozmowna - prawdę mówiąc okazała się urodzoną plotkarką.

Dowiedziałam się od niej, że ciało Anne-Marie Palmer przewieziono do Caernarfon na prośbę profesora Carwyna Thomasa, - Thomasa! -

westchnął Gordon.

- Właśnie - rzekła Mary. - Laborantka też była zdziwiona.

Policyjny patolog zgodził się na to, bo Anne-Marie była jedną z pacjentek centrum, a profesor chciał przeprowadzić jeszcze jakieś testy. Podobno patolog i Thomas należą do tego samego klubu golfowego.

- Ingerowanie w przechowywanie dowodów rzeczowych w sprawie kryminalnej jest sprzeczne z prawem - powiedział kwaśno Tom. - Usłyszałem to od pewnego policyjnego patologa.

- Mniej więcej to samo powiedziała laborantka - odparła Mary. - Najwidoczniej jednak uznano, że profesorowi Thomasowi można ufać.

- Chciał przeprowadzić testy? Bzdura! - parsknął Tom - Zamierza zniszczyć dowody!

- Na pewno tego nie zrobi - stwierdziła Mary. - Caernarfon nie może sobie pozwolić na zaginięcie jeszcze jednego ciała.

- Nie potrafię wymyślić żadnego innego powodu, dla którego Thomas chciał ściągnąć tam ciało Anne-Marie. Wiesz, kiedy je przewieziono?

- Laborantka powiedziała, że w ciągu dnia.

- A zatem mam szansę, że zdołam się do niego dostać - uznał Tom. - Jadę tam.

- Podejmujesz wielkie ryzyko - ostrzegła go Mary.

- Uczestnictwo w komisji zajmującej się zniknięciem Megan

Griffiths daje mi prawo wstępu do każdego miejsca w szpitalu. Tak przecież powiedział Trool, pamiętasz? Dostanie się do kostnicy nie powinno więc nastręczać żadnych problemów - Nie zrób niczego głupiego - poprosiła Mary.

- Nie zrobię - zapewnił ją i dodał: - Dziękuję, że próbowałaś mi pomóc.

- Daj mi znać, jak ci się udało.

Był kwadrans po dziesiątej, gdy Tom zajechał na parking Szpitala Ogólnego w Caernarfon. Jego wcześniejsza pewność, że uda się mu dostać do kostnicy, zaczęła blednąć w obliczu związanych z tym trudności praktycznych. O tej porze Oddział Patologii na pewno był zamknięty, musiał więc się zwrócić do kogoś z portierni szpitala. Portier z kolei na pewno sprawdzi, czy Tom jest upoważniony do wejścia na patologię. A to oznaczało, że władze szpitala dowiedzą się o jego wizycie. Być może portier wezwie dyżurnego technika lub nawet samego Seppa.

Chociaż Gordon nie musiał się tłumaczyć, po co chce wejść do kostnicy, nie mógł bez wyjaśnienia poprosić, by zostawiono go w niej samego.

A nie zdoła pobrać próbek tkanek Anne-Marie, jeśli ktoś będzie zaglądał mu przez ramię. Dumał smętnie; że nic nigdy nie jest łatwe, gdy na parking wjechał drugi samochód. Wysiadł z niego Carwyn Thomas.

Tom poczuł, jak puls mu przyspiesza. Profesor rozejrzał się po parkingu.

Gdy dostrzegł Gordona, wyraźnie się zdziwił.

- Dobry wieczór, doktorze. Co pana tu sprowadza o tej porze?

- spytał z wymuszonym uśmiechem.

- Mógłbym zadać panu to samo pytanie, profesorze - odparł Tom. - Trochę późno jak na zajęcia w klinice, prawda?

Thomas potraktował jego słowa jak wyzwanie. Zmierzył Gordona srogim spojrzeniem. Tom podejrzewał, że profesor tak samo patrzy na pielęgniarki i młodszych lekarzy, którzy czymś mu się narazili.

- Musiałem wyjechać na cały dzień do Londynu. Jeszcze jedno cholerne posiedzenie Rady Badań Naukowych. Pomyślałem, że wpadnę do szpitala zobaczyć, czy wszystko w porządku.

Tom ucieszył się, słysząc, że Thomas przez cały dzień był nieobecny.

Znaczyło to, że nie miał czasu zbadać ciała Anne-Marie.

- Przyjechałem sprawdzić kilka szczegółów, związanych ze sprawą Megan Griffiths - powiedział Gordon.

- O tej porze?

- Nigdy nie należy odkładać na jutro tego, co można zrobić dziś - zażartował Tom.

Sentencja nie wzbudziła uśmiechu u Thomasa. Obaj w milczeniu podeszli do głównego wejścia, zanim jednak się przed nim znaleźli, profesor zatrzymał się ze zdziwioną miną przy zielonym jaguarze.

- Coś się stało? - zapytał Tom.

Thomas przez chwilę zachowywał się, jakby go nie dosłyszał.

Wreszcie zdał sobie sprawę, że zadano mu pytanie.

- Słucham?

- Pytałem, czy coś się stało - powtórzył Tom.

- Nie, nic.

- To dobrze. Może zdoła mi pan pomóc? Muszę dostać się na Oddział Patologii. Chcę sprawdzić pewne szczegóły procedury.

- Nie byłoby lepiej zrobić to w ciągu dnia, kiedy jest tam personel? - spytał Thomas.

- Możliwe, ale wolę najpierw sam się rozejrzeć. Może zdołam wyjaśnić kilka spraw, które nie dawały mi spokoju.

- Nie bardzo rozumiem.

- Ja też - odparł Tom. - Nie bardzo rozumiem, dlaczego poprosił pan o przeniesienie ciała Anne-Marie Palmer tutaj, do Caernarfon.

- A dlaczego to pana interesuje? - zapytał z zaskoczeniem Thomas. - Kto panu o tym powiedział?

- Nieważne - odrzekł Gordon. - Ale mam rację, prawda?

- Zamierzam przeprowadzić kilka testów. Doktor French był na tyle uprzejmy, że się na to zgodził.

- Zapewne ma wystarczające upoważnienia, by wyrazić taką zgodę - powiedział z niezmąconą powagą Gordon. - Choć wydaje mi się to dziwne.

Wydawał się miłośnikiem przestrzegania zasad, kiedy poprosiłem go o to samo.

- Oczywiście! - pokiwał głową Thomas, najwyraźniej dopiero teraz przypominając sobie zaangażowanie Gordona w tę sprawę. - Wierzy pan, że John Palmer jest niewinny. Wtrąca się pan do czegoś, czego pan nie rozumie, doktorze. Niech pan skorzysta z mojej rady i zostawi tę sprawę w spokoju.

Był to dla Toma doniosły moment - uzyskał potwierdzenie, że jest coś, w co nie powinien się wtrącać.

- Dziękuję za radę, profesorze, na razie jednak chcę się tylko dowiedzieć, jak dostać się na patologię.

Przez chwilę wydawało się, że Thomas straci panowanie nad sobą. Usta mu zadrżały, a oczy zabłysły. Zdołał jednak pohamować emocje.

- Pójdę z panem na portiernię, tam dostanie pan klucz - powiedział w końcu zwięźle.

Sytuacja rozwijała się lepiej, niż Tom mógłby sobie życzyć.

Skoro dostanie klucz, znajdzie się w kostnicy sam. Pobranie próbek tkanek z ciała Anne-Marie będzie łatwe.

Na widok profesora zza biurka podniósł się starszy mężczyzna. Portier był niski i baryłkowaty, miał zieloną koszulę w paski i czerwone szelki, utrzymujące jego spodnie w połowie drogi między pępkiem a piersią. Oglądał telewizję i najwyraźniej nie miał ochoty odrywać wzroku od niewielkiego przenośnego odbiornika. Zerkał na ekran przez cały czas, gdy profesor mówił, o co mu chodzi. Obejrzał się na telewizor, nawet gdy zdejmował klucz, wiszący na tylnej ścianie portierni. Plasnął nim o biurko, a potem wyciągnął spod blatu wyświechtany notes w twardych okładkach. Otworzył go na stronach, między które był włożony długopis.

- Proszę się tu wpisać - powiedział, obrócił notes o sto osiemdziesiąt stopni i przesunął po blacie.

Profesor dał znak, by zrobił to Tom. Gordon wpisał się do rejestru i wziął klucz. Portier wrócił do oglądania telewizji - o, ile można było uznać, że je przerwał.

- Niech pan nie zapomni oddać klucza, kiedy pan skończy - powiedział Thomas, nim się rozstali.

Tom zapewnił, że tak zrobi, i powiedział „dobranoc”.

Profesor mruknął coś w odpowiedzi i odszedł. Gordon mógł wreszcie zejść na dół do Oddziału Patologii. Korytarz w podziemiu był marnie oświetlony i całkowicie opustoszały.

Tom otworzył drzwi oddziału. Przez chwilę stał w ciemnościach, słuchając postukiwania zapalających się świetlówek. Minął laboratoria i wszedł do sali sekcyjnej. Znalazł kilka sterylnych pojemników na próbki oraz rękawiczki chirurgiczne. Nie mógł dopuścić, by D.N.A z jakiegokolwiek innego źródła skaziło materiał, dlatego zamierzał pobrać tkanki z wnętrza ciała, nie zaś z powierzchni skóry. Wybrał obsadkę skalpela, zatknął na nią nowe, sterylne ostrze, a następnie wsunął je z powrotem do plastykowego pokrowca. Otworzył zatrzaski na drzwiach chłodni.

W środku były cztery ciała; szczątki Anne-Marie leżały na dolnej półce po lewej stronie. Tom odblokował haczyki wózka na kółkach i wysunął go na zewnątrz. Uznał, że nie ma potrzeby przenosić ciała na stół sekcyjny.

Wystarczało otworzyć worek, w którym się znajdowało, i pobrać materiał do próbek.

Rozsunął zamek i skrzywił się pod wpływem woni, która wydobyła się z wnętrza worka.

Odsłonił zewnętrzną stronę ramienia Anne-Marie i zrobił cięcie skalpelem.

Wsunął w nie pipetę i zaaspirował materiał, uważając, by nie dotykać brzegów cięcia. Po namyśle postanowił dla pewności pobrać drugą próbkę z innego miejsca. Dwie identyczne próbki D.N.A z różnych miejsc wykluczały podejrzenie kontaminacji - zmieszania z materiałem z innego źródła - po pobraniu tkanki.

Tom właśnie wprowadzał zawartość drugiej pipety do pojemnika na próbki, gdy wyczuł, że nie jest sam. Niczego nie usłyszał, po prostu zdał sobie sprawę z czyjejś obecności. Zaschło mu w ustach; miał wrażenie, że w kostnicy w jednej chwili zrobiło się zimniej. Miał się odwrócić, gdy we wnętrzu jego głowy eksplodowały białe gwiazdy bólu. Runął w przepaść nieświadomości.

* * *

Gdy Tom odzyskał przytomność, poczuł potworny ból głowy. Nie wiedział, że ból głowy może być aż tak silny Miał wrażenie, iż lada chwila czaszka mu eksploduje. Dopiero po jakimś czasie zaczął się zastanawiać, co się z nim stało i gdzie właściwie jest.

Uświadomił sobie, że ktoś zakradł się za nim do kostnicy i zdzielił go po głowie czymś ciężkim. Teraz Gordon leżał w całkowitych ciemnościach i czuł, że, coś zakrywa mu usta... Boże, mam to coś też w ustach! - zdał sobie sprawę. Wyczuł, że to zwinięta szmata. Tajemniczy ktoś najwidoczniej nie wierzył w półśrodki i dokładnie go zakneblował. Tom nie był w stanie wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku.

Przestraszył się, że może się udusić, jeśli szmata przesunie się zbyt daleko w głąb gardła. Przekręcił głowę w bok, aby tego uniknąć. Zorientował się, że ma również ciasno związane ręce i nogi. Przez kilka chwil leżał nieruchomo. Pot ściekał mu po twarzy, czuł skurcze żołądka. Starał się domyślić, co go czeka.

Cokolwiek to było, nie zapowiadało się, by mógł temu zapobiec.

To na pewno Thomas, pomyślał. Profesor wiedział o jego wizycie w szpitalu; co więcej, orientował się, gdzie go szukać.

Prawdopodobnie zszedł za Tomem do kostnicy i zaczekał na sprzyjający moment. A skoro posunął się tak daleko, raczej nie zamierzał zrezygnować ze swoich planów. - Gordon doszedł do wniosku że profesor postanowił go zgładzić.

Początkowo Tom myślał, że spocił się ze strachu, ale nagle zdał sobie sprawę, że tu rzeczywiście jest nieznośnie gorąco.

Dręczyło go jeszcze coś, co dotyczyło powietrza... Coraz trudniej było mu oddychać. Zrozumiał, że znajduje się w zamkniętym pomieszczeniu, gdzie zmniejsza się ilość tlenu. To tak, jakby znalazł się w uwięzionej na dnie morza łodzi podwodnej... w kopalni, w której zawalił się szyb... w tunelu pod więziennym murem, wyrytym bez kanałów wentylacyjnych. Na domiar wszystkiego czuł nieprzyjemny zapach - słodkawy odór, wywołujący coraz silniejsze fale mdłości. Boże, nie!

Nie wolno mu zwymiotować. Jest związany i zakneblowany; wymiociny dostałyby się do płuc i udusiłby się nimi, tak jak pijak w ciemnym zaułku.

Tom starał się walczyć z narastającą paniką. Próbował zachować spokój i myśleć racjonalnie. Musiał zgromadzić jak najwięcej informacji o swojej sytuacji i otoczeniu. Wszak wiedza to potęga. Niestety, na razie Tom nie wiedział zupełnie nic.

Zaczął od wodzenia rękami po powierzchni, na której leżał.

Stwierdził, że jest metaliczna. To dobrze, bo oznacza, że najprawdopodobniej nie leży na podłodze. Spróbował rozprostować nogi. Pod goleniami wyczuł coś miękkiego - może poduszkę. Kolejna przeszkoda znajdowała się zaledwie parę centymetrów za jego stopami. Gdy naparł na nią ponownie, lekko się ugięła. Stopień ugięcia świadczył, że to również jest blacha. Co może mieć metalowe podłoże i ścianki?

Gordon popełznął w przeciwną stronę. Natrafił głową na coś twardego; ból natychmiast się nasilił. Tom leżał nieruchomo, aż mdłości zelżały i mógł znów myśleć jasno. Był już pewien, że jego klatka ma metalowe ściany - dowodził tego dźwięk, który się rozległ, gdy uderzył głową w przeszkodę.

Ból rozsadzał mu czaszkę, ale fale czerwonej mgły przed oczyma były coraz mniejsze. Skrzynia? Czyżby został zamknięty w jakiejś metalowej skrzyni? Ostrożnie przewrócił się z boku na bok i potwierdził swoje wcześniejsze odkrycie - metalowe ścianki otaczały go ze wszystkich stron. Tom przypomniał sobie żelazne sarkofagi ze starych cmentarzy, które miały chronić zmarłych przed rabusiami, żyjącymi z okradania trumien. Tom spróbował przybrać wygodniejszą pozycję i stwierdził, że skrzynia się zakołysała. Zawiercił biodrami ponownie i poczuł to samo. Zapewne skrzynia leżała na wózku.

Może nawet na tym samym, na którym było ciało Anne-Marie?

Ale jak wytłumaczyć metalowe ścianki i coraz gorsze powietrze?

Znajdował się na krytym wózku, który miał wieko. A te, których używano w kostnicy, ich nie miały.

Wreszcie przypomniał sobie jedyny tak wyposażony wózek”.

Zmartwiał ze zgrozy. Wiedział już, gdzie go umieszczono.

Leżał na transporterze na odpady biologiczne - dlatego właśnie czuł ten mdlący odór. Boże Wszechmogący! Źródłem smrodu musiał być miękki obiekt pod nogami.

Ostrożnie spróbował obmacać go stopami, aż w jednej chwili zdał sobie sprawę, co to takiego. Było to ciało Anne-Marie Palmer. Napastnik postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: pozbyć się Toma i ostatniego obciążającego go dowodu. A ten żar? Chryste! Gordon był w kotłowni i wraz z ciałem Anne-Marie lada chwila miał trafić do spalarki.

Tom jeszcze nigdy w życiu nie czuł tak wielkiego strachu.

Chciał krzyczeć, ale przez knebel był skazany na dopełniające udręki milczenie.

Wpatrywał się rozszerzonymi oczami w ciemność i zastanawiał się, czy uduszenie się nie byłoby lepsze niż spłonięcie żywcem.

Może powinien wciągnąć knebel do tchawicy i w ten sposób odciąć sobie dostęp powietrza? Nie będzie już żył, gdy zsunie się z transportera w płomienie.

Przypomniał sobie, że proces spalania szczątków był w pełni zautomatyzowany. Po podstawieniu transportera i uruchomieniu zegara sterującego morderca nie musiał już niczym się zajmować.

Mógł spokojnie pić drinka w domowym zaciszu, podczas gdy elektryczny silnik ożyje, rozsuną się drzwiczki komory spalania, koniec transportera uniesie się i ładunek wpadnie w płomienie.

Nikt nie wie, jak się zachowa w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia. Większość ludzi nigdy nie staje oko w oko z takim wyzwaniem.

Tom był przerażony, jednak ku swemu zdumieniu nagle poczuł, że trwoga ustępuje miejsca gniewowi. Miał wrażenie, że w jego żyłach płynie nie krew, lecz adrenalina, wściekłość dodawała mu sił, szarpał się w więzach jak opętaniec.

Szybko zdał sobie sprawę; że nie zdoła zerwać plastra, którym spętano mu ręce i nogi. Musiałby go przeciąć, a szanse, że znajdzie cokolwiek ostrego, były znikome. Sprawdził jednak skraj wózka. Tak jak się obawiał, był zaokrąglony i gładki. Mimo to Tom zaczął trzeć plastrem o brzeg pokrywy.

Był pewien, że dzięki tarciu zdoła go nadwątlić, obawiał się, że może nie zdążyć. Nie miał pojęcia, ile czasu mu zostało - to wiedział tylko człowiek, który nastawił zegar spalarki - rozsądek podpowiadał jednak, że morderca nie chciał, by Tom leżał w transporterze dłużej, niż to konieczne.

Istniała jeszcze jedna szansa, znikoma, ale musiał spróbować. O ile pamiętał, drzwiczki komory spalania były dość szerokie, lecz niskie.

Gdyby był nieprzytomny, zsunąłby się przez nie bez problemów. Teraz jednak mógł przewrócić się na plecy, ugiąć nogi i liczyć, że zdoła się zaklinować we wlocie komory. I co dalej?

Nie miał pojęcia. Nie pamiętał nawet, czy z boku wózka jest dość miejsca, by wysunąć się na zewnątrz. Ale tym będzie się martwił później. Na razie musi przygotować się na otwarcie drzwiczek.

Zaczął się powoli obracać. Głowę ustawiał tak, by knebel nie uwiązł mu w gardle. Już i tak dotarł niebezpiecznie blisko miejsca, którego podrażnienie prowokowało odruch wymiotny. Gordon zdawał sobie sprawę, że jego wysiłki mogą okazać się daremne i mimo wszystko zsunie się w ogień. Ale przynajmniej nie czekał bezczynnie na śmierć. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu było to dla niego istotne. Nie zamierzał poddawać się bez walki - bez względu na to, co się stanie później.

Stało się zaś to, że rozległ się szum elektrycznego silnika.

Transporter zadrżał i ożył. Tom poczuł, że podłoże zmienia pozycję, a jego głowa zaczyna się unosić. Zaczął szukać jakiegoś oparcia, by nie zsunąć się w dół. Rozpostarł dłonie płasko pod plecami, rozstawił palce najszerzej jak mógł i wcisnął je w metal. To samo zrobił ze stopami, gdy kąt nachylenia się zwiększył.

Usłyszał z zewnątrz głośne metaliczne szczęknięcie.

Temperatura nagle wzrosła - otworzyły się drzwi komory spalania.

Gdy podłoże przechyliło się pod kątem sześćdziesięciu stopni, klapa nagle się otworzyła. Tom nie zdołał utrzymać się na płycie. Zaczął ześlizgiwać się po metalu w stronę oślepiającej jasności i palącego żaru. Pomyślał, że mu się nie uda, i w tej chwili trafił uniesionymi kolanami w górny brzeg drzwiczek.

Uderzenie było bolesne, ale przynajmniej przestał się zsuwać.

Uwiązł w otwartym wlocie, przypiekany buchającym z niego żarem. Gorąco było tak wielkie, że zaczęło tlić się na nim ubranie. Zapomniał jednak o bólu, gdy zdał sobie sprawę, że ma szansę wyjść z tego koszmaru z życiem.

Mechanizm przechylający transporter uniemożliwił zsunięcie się w lewo.

Ale z prawej strony była wolna przestrzeń. Zdawał sobie sprawę, że to jego ostatnia szansa. Nadzieja, że mechanizm automatycznie opuści transporter do poziomu, okazała się płonna.

Najwyraźniej zależało to od zamknięcia drzwi komory spalania - a było to niemożliwe, dopóki w nich tkwił.

Musiał odepchnąć się nogami, tak, by ześliznąć się na prawo i osunąć na podłogę. Oparł stopy na skraju drzwiczek komory, by wykrzesać z napiętych mięśni jak najwięcej sił. Odepchnął się i spadł z transportera na betonową podłogę: Drzwiczki komory zamknęły się nad nim, a transporter wrócił do poziomego położenia.

Gdy klapa się zatrzasnęła, natychmiast zrobiło się chłodniej. Tom patrzył, jak kółka i tryby nieruchomieją. Potem poruszył się ostrożnie.

Uderzenie o posadzkę było bolesne, bał się więc, że mógł coś złamać. Ale wydawało się, że wyszedł z upadku bez większego szwanku.

Teraz musiał jakoś pozbyć się więzów i knebla, stale grożącego mu uduszeniem. Nie zapowiadało się to na trudne zadanie: dookoła było pełno ostrych krawędzi, a skrępowano go plastrem, nie sznurem. Popełznął po podłodze w stronę opartych o ścianę narzędzi. Wypatrzył pogrzebacz o wąskim brzegu. Zdołał usiąść plecami do niego i zaczął trzeć plastrem o krawędź.

Po niespełna minucie przeciął więzy na rękach. Zerwał plaster z twarzy i wyciągnął knebel. Przez chwilę siedział nieruchomo ze zwieszoną głową.

Potem wziął kilka głębokich oddechów. Wpływ adrenaliny zaczynał ustępować, wskutek czego Tom miał wrażenie, że jego kończyny napełniają się ołowiem.

Gdy zdzierał plaster z nóg, miał trudności z koordynacją ruchów - tak jakby założył grube rękawice. Wiedział, dlaczego tak się dzieje: była to cena, jaką jego ciało płaciło za przedłużającą się reakcję stresową.

Tom dźwignął się z podłogi, ale nie mógł utrzymać się na nogach. Zataczał się jak dzikie zwierzę trafione strzałką ze środkiem usypiającym.

Wreszcie zdołał przybrać wyprostowaną pozycję. Przez kilka chwil stał nieruchomo, po czym ruszył w stronę wielkiego porcelanowego zlewu. Brnął do niego chwiejnie jak niemowlak na pierwszym spacerze po parku. Z radością oparł się o ciężki zlew, odkręcił kurek i pozwolił wodzie spływać po twarzy i głowie.

Zimna woda orzeźwiła Toma. Gdy wreszcie zakręcił kurek, nadal wsparty o skraj zlewu, zaczął się zastanawiać, co dalej.

Całą jego świadomość zaprzątały myśli o Thomasie. Przepełniał go gniew, zbyt silny, by poddać się racjonalnej ocenie czy decyzjom.

Do diabła z policją. Uznał, że musi załatwić to osobiście. Musi zobaczyć, jak zareaguje profesor, gdy się dowie, że nie zdołał go zabić. I jaką będzie miał minę, gdy dostanie cios prosto w szczękę, Dopiero potem można wezwać policję.

Tom nie miał pojęcia, która jest godzina; zegarek nie wytrzymał ostatnich przejść. Gordon dopuszczał myśl, że zanim ocknął się w transporterze, dość długo był nieprzytomny. Sądził jednak, że Thomasowi zależało, aby jego ofiara wylądowała w płomieniach jak najszybciejy zanim odzyska świadomość.

Jeśli tak, to profesor wciąż mógł być w szpitalu. Tom postanowił zajrzeć do centrum sztucznego zapłodnienia.

Miał już ruszyć korytarzem, gdy zdał sobie sprawę, jak wygląda. Trudno było oczekiwać, że po szpitalu będzie się kręciło o tej porze wielu ludzi, ale gdyby ktokolwiek zobaczył go w tym stanie, na pewno podniósłby alarm.

Gordon miał mokre włosy, mokrą twarz i potwornie brudne ubranie.

Wyglądał jak zbiegły więzień, przez kilka dni kryjący się po lasach. Uznał więc, że będzie lepiej, jeśli obejdzie budynek z zewnątrz.

Skierował się w stronę parkingu, by sprawdzić, czy samochód profesora jeszcze tam stoi. Stał. Tom wpatrywał się w niego przez kilka minut, myśląc o rychłej konfrontacji z człowiekiem, przez którego przeszedł najgorsze chwile w życiu. Potem przeniósł wzrok na własny wóz. Uświadomił sobie, że najrozsądniej byłoby wsiąść do niego i odjechać. Wiedział, iż powinien przekazać sprawę policji, ale nie potrafił się na to zdobyć. Ruszył wzdłuż ściany budynku, starając się jak najdłużej pozostawać w cieniu.

Przez główne wejście sączyło się światło. Przycupnął za krzewem i zajrzał przez okno do recepcji. Było tam dwóch ludzi - portier i najprawdopodobniej salowy - pogrążonych w ożywionej rozmowie. Tom doszedł do wniosku, że nie zdoła przejść obok nich niezauważony. Spojrzał na prawo od wejścia i dostrzegł uchylone okno.

Za szybą z mlecznego szkła była pewnie toaleta. Jeśli zdoła się do niej wcisnąć, będzie mógł wyjść na korytarz, omijając portiernię, i dostać się prosto do centrum sztucznego zapłodnienia. Kłopot polegał na tym, że okno nie było pogrążone w cieniu; mógł je dojrzeć każdy przechodzący przed frontem budynku.

Gordon rozejrzał się dookoła. Nikogo nie zobaczył. Podbiegł do okna i pchnął je. Otworzyło się bez przeszkód.

Tom zaczął się przeciskać przez wąski otwór. Miał wrażenie, że uraża każdy siniec i zadrapanie na ciele. Uczepił się zbiornika spłuczki, wsunął nogi do środka i postarał się przybrać w ciasnej przestrzeni pionową pozycję. Wreszcie mu się udało, zamknął okno i zaczął nasłuchiwać. Nie na wiele się to zdało, bo woda sączyła się hałaśliwie z wadliwej spłuczki. Tom uznał, że musi zaryzykować. Zaczerpnął głęboko tchu i wyszedł na jasno oświetlony korytarz. Nikogo na nim nie było.

Nagle ciszę przerwał dźwięk kilku męskich głosów. Tom nie mógł się zorientować, skąd dochodzą. Rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł.

Głosy były coraz bliżej. Gordon uznał, że musi zawrócić.

Wszedł do toalety i oparł się plecami o drzwi. Zastanawiał się z niepokojem, czy ktoś go zauważył. Jeśli tak, nie mógł ryzykować, musiał się stąd wydostać. Stanął na muszli i otworzył okno. W tym momencie drzwi się otworzyły i do toalety weszło kilku policjantów. Tom przecisnął się na zewnątrz.

Wpadł prosto w ramiona dwóch kolejnych funkcjonariuszy, którzy zaczaili się pod budynkiem.

- Mamy cię! - warknął jeden z nich.

Powalił Gordona na ziemię, a jego kolega skuł mu nadgarstki i powiedział do krótkofalówki:

- Intruz zatrzymany. Próbował uciec przez okno toalety na parterze.

Koszmarny koniec koszmarnego dnia, pomyślał Tom i stracił przytomność.

* * *

Mówię panu, że starałem się dostać do tego cholernego szpitala, a nie z niego uciec! - powtórzył Tom co najmniej piąty raz. Znowu znajdował się w Ysbyty Gwynedd, w tym samym pokoju co poprzednio.

- Muszę przyznać, że pański talent do konfabulacji nie ma sobie równych - odrzekł nadinspektor Davies. Najpierw wmawiał mi pan, że jakiś tajemniczy morderca pogrzebał dziecko Palmerów w ich własnym ogrodzie, a teraz, gdy przyłapano pana na wyłażeniu przez okno szpitala w środku nocy w podejrzanych okolicznościach, upiera się pan, że chciał dostać się do środka!

Tom popatrzył Daviesowi prosto w oczy.

- Jakich podejrzanych okolicznościach? - zapytał. - O co panu chodzi?

- Dajcie mi autora tych kwestii! Należy mu się Oscar - mruknął Davies.

- Dość tego! - wybuchnął Tom. - O czym pan mówi? Co się stało?

- No dobrze, słoneczko, zagrajmy po twojemu - odparł nadinspektor. - Wczoraj wieczorem profesor Carwyn Thomas został znaleziony martwy w swoim gabinecie przez jednego z nocnych portierów. Portier poszedł na górę powiedzieć profesorowi, że zostawił włączone światła w samochodzie.

Gordon osłupiał. Przez chwilę wpatrywał się w Daviesa rozszerzonymi ze zdziwienia oczami.

- Thomas nie żyje?

- Lekarze ze szpitala stwierdzili, że to atak serca, ale kogóż to wkrótce potem przyłapaliśmy na wychodzeniu przez okno na parterze? - Tom był zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć. - A kiedy pana o to pytam, słyszę, że wcale pan nie wychodził, tylko wchodził do środka. Ława przysięgłych będzie się zwijała ze śmiechu. Oczywiście, oskarżenie może wszystko popsuć, ośmielając się sugerować, że niecałe dwadzieścia metrów od okna znajdują się drzwi wejściowe, otwarte przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wierzę jednak, że wymyśli pan jakieś odpowiednie wytłumaczenie.

Tom nawet nie próbował się bronić. Czuł zamęt w głowie na myśl o implikacjach śmierci profesora. Była to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał, a zarazem najokrutniejszy cios, jaki los mógł zadać mu w tej chwili. Zrozumiał, że nie będzie w stanie powiązać badań Thomasa ze śmiercią dziecka Palmerów. Stopniowo dotarło do niego, co mówił Davies.

- Ekipa kryminalistyczna nie skończyła jeszcze pracy, ale ponieważ pojawił się pan na miejscu zbrodni, dopilnuję, żeby dołożyła wszelkich starań.

Ma pan wiele do wyjaśnienia, a moim zdaniem na razie nie bardzo panu wychodzi udawanie pogrążonego w rozpaczy.

- I tak pan tego nie zrozumie - odparł ze znużeniem Tom.

Davies zacisnął usta. Widać było, że jego irytacja sięga niebezpiecznie wysokiego poziomu.

- Och, naprawdę? - wycedził. - Dlaczego pan uciekał, Gordon?

W jaki sposób przyczynił się pan do ataku serca profesora? Moi ludzie mówią, że gdy pana zgarnęli, wyglądał pan, jakby miał za sobą trzy rundy z Mikiem Tysonem, a pana ubranie cuchnęło, jakby wylazł pan z rynsztoka. Co pan wyprawiał, do cholery?

- Nie uciekałem - upierał się Tom. - Wszedłem do środka, a kiedy usłyszałem głosy na korytarzu, próbowałem wymknąć się na zewnątrz.

- A dlaczego pan właził przez okno?

- Nie chciałem zostać zauważony.

- Nie chciał pan zostać zauważony - powtórzył sarkastycznie nadinspektor. - Pomijając stan pańskiego ubrania, dlaczego nie chciał pan, by ktoś pana zobaczył? A może zadając to pytanie, zakłócam spokój pańskiego osobistego Disneylandu?

- Nie chciałem, aby ktoś mnie powstrzymał albo ostrzegł Thomasa, że do niego idę.

- Niech pan mówi dalej.

Tom zaczerpnął głęboko tchu.

- Wcześniej, wieczorem... Thomas próbował mnie zabić.

Davies potrząsnął głową i wzniósł wzrok do nieba.

- Wie pan, Gordon, nigdy nie byłem miłośnikiem medycyny, ale wydawało mi się, że tylko psychiatrzy są równie świrnięci jak ich pacjenci.

Próbował pana zabić, tak?

- I tak pan tego nie zrozumie - powtórzył Tom.

- Cóż, nie jestem za bystry, więc nie dziwota - powiedział Davies, przybierając celowo silny walijski akcent. - Lubię jednak zmyślne historyjki. - Przysunął sobie krzesło i usiadł przy łóżku Toma. - No, chłopcze, zadziw mnie.

Gdy Gordon opowiadał, co się wydarzyło, Davies raz po raz dawał wyraz swojemu niedowierzaniu. Potrząsał głową, powtarzał ironicznym tonem kluczowe słowa: Porwanie? Klonowanie człowieka? Próba morderstwa?

W końcu spytał:

- Sugeruje pan, że najwybitniejszy przedstawiciel medycyny w Walii był zamieszany w coś takiego?

- Tak sądzę - odpowiedział Tom. - Wiedział, że idę do kostnicy, i prawdopodobnie domyślił się, że zamierzam pobrać próbki tkanek Anne-Marie Palmer. Zrobiło się dla niego trochę za gorąco.

- Wygląda na to, że panu będzie jeszcze goręcej, jeśli potwierdzi się to, co mi pan powiedział - odparł nadinspektor - Kiedy zdołał się pan uratować, postanowił pan zrewanżować się Thomasowi, a on dostał ataku serca?

- Nie! Tłumaczyłem przecież, że się do niego nie dostałem, bo przeszkodzili mi pańscy ludzie - powiedział Tom; znowu zaczynało mu się kręcić w głowie.

- No dobrze, zobaczymy, co wykaże sekcja. Zakładając, że powiedział mi pan prawdę, nie dziwię się, że gdy pokazał się pan na górze, profesor dostał zawału. Zważywszy na okoliczności, pewnie sam miałbym ochotę go wykończyć.

- Nie! Nie dostałem się do profesora - powtórzył z uporem Tom.

Davies popatrzył na niego z powątpiewaniem. Chciał coś odpowiedzieć, gdy Mary Hallam wsunęła głowę do środka.

- Pańskie pięć minut dobiegło końca, nadinspektorze. Obiecał pan, że nie potrwa to dłużej.

Davies skinął głową i podniósł się z krzesła.

- Cóż, jak zwykle spotkanie z panem było wyśmienitą rozrywką, doktorze - rzekł. - Ośmielam się stwierdzić, że niedługo na pewno porozmawiamy znowu. Aby nie spotkało mnie rozczarowanie, zostawię pod drzwiami człowieka, który będzie dotrzymywał panu towarzystwa.

- Chyba nie sądzi pan, że miałem coś wspólnego ze śmiercią Thomasa?

- zapytał podniesionym głosem Gordon.

- Na razie zamierzam zachować otwarty umysł, doktorze - odparł Davies, kładąc dłoń na klamce. Przystanął w otwartych drzwiach i spytał:

- Nie zna pan dobrego lekarstwa na hemoroidy? Moje są do niczego.

Po tych słowach zamknął drzwi.

- O co mu chodziło z tym otwartym umysłem? - zainteresowała się Mary Hallam.

Tom westchnął i popatrzył na sufit.

- Otwarty - czyli pusty, po którym hulają przeciągi i gdzie nie ma niczego, co choćby przypomina mózg. Mam wrażenie, że lobotomia czołowa jest warunkiem koniecznym przy przyjęciu do pracy w policji w tych okolicach - powiedział, a potem dodał już poważnie: - Carwyna Thomasa znaleziono martwego. Podobno miał atak serca, a Davies uważa, że mogłem mieć z tym coś wspólnego.

- Profesor Thomas nie żyje? - Mary otworzyła usta ze zdumienia.

- Mój Boże, to straszne! Kiedy to się stało?

- Ubiegłej nocy. Został znaleziony w swoim gabinecie.

- Przecież tam właśnie pojechałeś wczoraj wieczorem.

- Spotkałem Thomasa na parkingu. Przez cały dzień był w Londynie.

Zacząłem go wypytywać, dlaczego prosił o przeniesienie ciała Anne-Marie.

Pewnie zorientował się, dlaczego przyjechałem i co zamierzam zrobić, a później zszedł za mną do kostnicy. - Dotknął guza na ciemieniu i skrzywił się.

Mary pokręciła głową.

- Thomas ci to zrobił?! - zawołała. - Boże, to niewiarygodne.

Opowiedz mi o wszystkim.

Tom zrelacjonował wszystko, co wydarzyło się od chwili, gdy się pożegnali.

- Czy mówiłeś o tym policji? - zapytała.

- Tak, ale mam wrażenie, że Davies nie uwierzył. Uważa, że jestem zamieszany w śmierć Thomasa.

- A nie jesteś? - zapytała Mary z taką miną, jakby sama nie wiedziała, w co ma wierzyć.

- Oczywiście, że nie. Chociaż mógłbym, gdybym się do niego dobrał.

- Chciałam się tylko upewnić - wyjaśniła.

- Przepraszam - odparł Tom, siląc się na słaby uśmiech. - Wiem, że wydaje się to niepojęte, ale tak właśnie było.

- Czy zobaczyłeś Thomasa, zanim cię uderzył? - spytała.

Przyznał, że nie.

- Zatem nie masz pewności, że to on. Przecież jeśli się nad tym zastanowić, mógł to być ktokolwiek.

Gordon popatrzył na nią krytycznie.

- Mówię tylko, że nie możesz być pewny - powtórzyła.

Tom nie chciał się sprzeczać.

- Skoro tak twierdzisz - mruknął.

Westchnął przeciągle i przymknął oczy. Mary uśmiechnęła się i przysiadła na skraju łóżka.

- Wyglądasz na, znokautowanego - powiedziała i łagodnie przegarnęła mu włosy.

- Rany, to miłe - mruknął.

Powieki ciążyły mu coraz bardziej. Ujął Mary za rękę i przycisnął jej dłoń do swojego policzka. Po chwili zapadł w głęboki sen. Jego ostatnim uczuciem było zadowolenie, że nie zabrała ręki.

Tom obudził się o wpół do ósmej. Jego pierwszą myślą było to, że nie zdobył próbek tkanek Anne-Marie. Teraz już na to za późno - jej szczątki zostały spalone. Gordon zaklął i usiadł w łóżku. Nie był to dobry pomysł.

Natychmiast odezwała się poturbowana głowa. Tom powoli osunął się na poduszkę i leżał nieruchomo, zastanawiając się, czy rzeczywiście przepadły wszelkie szanse na zyskanie konkretnych dowodów. Nie wiedział jeszcze, co teraz zrobi, czuł jednak, że przede wszystkim musi wydostać się z łóżka. Środki znieczulające, które podano mu zeszłej nocy przestały działać, był cały obolały.

Usiadł na łóżku i zwiesił powoli nogi. Miał właśnie spróbować stanąć, gdy do pokoju wszedł nadinspektor Davies.

- Absolutnie nic, do cholery - oznajmił na powitanie.

Tom popatrzył na niego, oczekując dalszych wyjaśnień. Poczuł niepokój na widok zadowolonej miny Daviesa.

- Absolutnie nic, Tom - powtórzył nadinspektor.

- Będzie pan nadal mówił zagadkami czy wyjaśni wreszcie, o co chodzi?

- zapytał kwaśno Gordon.

- Nie znaleźliśmy absolutnie nic, co potwierdzałoby pańską historyjkę odrzekł Davies. - Żadnego, choćby najmniejszego drobiazgu.

- Musieliście znaleźć kawałki plastra. I szmatę, którą wepchnięto mi w usta. Rzuciłem ją na podłogę - zaprotestował Tom.

- Niestety.

- A moją krew na transporterze? Musiało coś zostać!

- Nie, nic - pokręcił głową Davies.

- To może palacz wszystko posprzątał? Pytaliście go?

- Oczywiście - odparł policjant. - Przyszedł do pracy o ósmej, tuż przed moim przyjazdem. Wcześniej w kotłowni nikogo nie było, bo nie ma tam nocnej zmiany.

- No to... - zaczął Tom.

- Proszę nie mówić, sam się domyślę - przerwał mu Davies z ponurym uśmiechem. - Carwyn Thomas powstał z martwych i posprzątał w kotłowni, żeby zniszczyć pana alibi.

- Niech pan nie plecie bzdur - burknął Tom.

- To ja plotę bzdury? - spytał Davies z udanym zdumieniem.

- A kostnica? - Tom przyłożył rękę do rany na głowie. - Na pewno na podłodze zostało trochę mojej krwi.

- Jeśli nawet, to również została wytarta - odparł Davies.

- Ciało Anne-Marie! - wykrzyknął Tom. - Nie ma go tam, prawda?!

- Rzeczywiście, nie ma - rzekł policjant.

- Wreszcie w czymś się zgadzamy. Chyba nie sądzi pan, że mam coś wspólnego ze śmiercią Thomasa? - zapytał Gordon.

- Zobaczymy, co powiedzą patolodzy. Na razie niech mi pan opowie o tych potajemnych badaniach, w które niby był zaangażowany Thomas.

Tom nie miał na to wielkiej ochoty, ale usiadł na brzegu łóżka i objął głowę dłońmi, porządkując myśli.

- Sądzę, że Anne-Marie Palmer tak naprawdę nie była

Anne-Marie Palmer - zaczął. Był to fatalny początek; Davies natychmiast przewrócił oczami. - Uważam, że była wynikiem klonowania przeprowadzonego w centrum Carwyna Thomasa.

- Klonowania człowieka? - zdziwił się nadinspektor. - Stworzenia kopii żywej osoby, to chce pan powiedzieć?

Tom pokiwał głową.

- Może pan to udowodnić?

- Właśnie to chciałem zrobić zeszłej nocy, kiedy mnie ogłuszono i próbowano zgotować mi przedwczesną kremację.

Przyjechałem, bo dowiedziałem się od znajomej osoby, że na życzenie Thomasa ciało Anne-Marie Palmer zostało przeniesione do

Szpitala Ogólnego w Caernarfon. Spotkałem profesora na parkingu.

Sądzę, że domyślił się, po co przyjechałem, więc postanowił mnie zabić. A teraz już za późno na zdobycie dowodu, o jaki mi chodziło. Ciało Anne-Marie wylądowało w spalarce.

- A to pan mógł wrzucić je do ognia, prawda?

- A po co miałbym to robić, do diabła? - wybuchnął Tom, nie zdoławszy pohamować irytacji. - Przecież pojechałem tam, żeby udowodnić, że Anne-Marie nie była naturalną córką Palmerów. Dla mnie jej ciało też stanowiło dowód rzeczowy. Dlaczego miałbym się go pozbywać? Jaki mógłbym mieć motyw?

- Może stwierdził pan, że Anne-Marie była naturalnym dzieckiem Palmerów. Postanowił pan usunąć ciało, żeby nie wyjść na skończonego durnia - i to nie po raz pierwszy. Profesor Thomas złapał pana na gorącym uczynku i dostał zawału serca.

- Podziwiam pańską subtelność, Davies - powiedział Tom jadowitym tonem.

- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji. I tak ugrzązł pan po kolana w gównie - warknął policjant.

- Kto przeprowadzi sekcję Thomasa? - spytał Gordon, ignorując ostrzeżenie.

- Doktor Charles French.

- Ten sam człowiek, który na prośbę profesora zgodził się na przeniesienie szczątków Anne-Marie do Caernarfon?

- Co pan sugeruje?

- Niczego nie sugeruję. Stwierdzam tylko, że ciało - wbrew obowiązującym przepisom - zostało zabrane do Caernarfon na życzenie Carwyna Thomasa. Uważam, że poprosił o to, bo chciał je zniszczyć. Nie wiem jednak, co powiedział Frenchowi. Z tego, co mi wiadomo, obaj należeli do tego samego klubu golfowego. Może więc przestanie pan wymyślać obciążające mnie hipotezy, a zamiast tego wyjaśni, dlaczego French zgodził się na tak poważne naruszenie prawa.

- Nie dba pan o popularność, prawda? - westchnął Davies.

- Nie, nie zależy mi na tym - odparł Gordon.

Davies wyszedł. Chwilę później pojawiła się Mary.

- Zgaduję, że nie jesteście przyjaciółmi - stwierdziła, patrząc za odchodzącym nadinspektorem.

- Trafna obserwacja - odparł Tom; wciąż siedział na brzegu łóżka.

- Zamierzasz nas opuścić?

- Owszem. Czuję się całkiem dobrze.

- Będziesz musiał podpisać żądanie - powiedziała.

Miała na myśli żądanie wypisania na własną prośbę, które pacjent musiał parafować, jeśli chciał opuścić szpital wbrew zaleceniom lekarzy.

Mary przypuszczała, że wszelkie próby przekonywania Gordona byłyby nieskuteczne - i miała rację.

- Nie ma sprawy, podpiszę.

- Zaraz kończę dyżur. Pójdziemy na kawę?

- Chętnie.

Tom sięgnął po ubranie do szafki przy łóżku. Gdy się schylił poczuł silny zawrót głowy. Przysiadł na skraju łóżka.

- Na pewno nie zmienisz zdania? - spytała Mary.

- Na pewno.

* * *

Śmierć profesora Thomasa wszystko zmienia, prawda? - spytała Mary, gdy usiedli przy stoliku w szpitalnej kawiarence.

- Na pewno nie pomoże Johnowi Palmerowi - odrzekł Gordon. - Thomas był jedyną osobą na świecie, która mogła mi wyjaśnić, dlaczego Anne-Marie została zamordowana. Teraz nie mogę nawet potwierdzić podejrzenia, że w rzeczywistości nie była dzieckiem

Palmerów. Ostatni dowód rzeczowy wylądował w spalarce.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że profesor był zamieszany w coś takiego - powiedziała Mary. - Nie znałam go dobrze, ale zawsze wydawał mi się uczciwy.

- Przyznaję, że trudno było się tego po nim spodziewać.

- Może nikt z nas nie jest taki, na jakiego wygląda?

- Nadeszła era pozorów - skonstatował Gordon.

- Co teraz zrobisz?

- Nie jestem pewny. Moja jedyna szansa to znaleźć jakieś zapiski Thomasa. Musiał prowadzić dokumentację eksperymentów albo jakiś rejestr.

Nie mógł wszystkiego mieć w głowie. Naukowcy tak nie postępują.

- Obyś się nie mylił.

- Wszyscy twierdzą, że był bardzo dokładny. Byłoby dziwne, gdyby nie prowadził takich zapisków.

- Od czego zaczniesz?

- Jeszcze raz zajrzę do jego laboratorium. Pewnie poprzednim razem lepiej by mi się powiodło, gdybym nie był tak zdenerwowany.

Nie miałem czasu dokładnie się rozejrzeć.

- Czy policja go nie opieczętowała?

- Nie miała powodów. Lekarze, którzy dokonali wstępnych oględzin, stwierdzili, że Thomas umarł z przyczyn naturalnych -

wbrew sugestiom Daviesa, iż byłem w to zamieszany. Tak czy inaczej, dzisiaj powinny być wyniki sekcji.

- Naprawdę musisz robić to sam? - spytała Mary. - Może któryś z pracowników Thomasa pomoże ci przejrzeć jego dokumentację? Możliwe, że niektórzy podejrzewali, że dzieje się tam coś dziwnego.

- Masz rację. - Dziwił się, że sam na to nie wpadł. - Pogadam z Dawesem. To główny embriolog centrum. Był prawą ręką

Thomasa. Jeśli ktokolwiek wyczuł, że coś śmierdzi, to właśnie on.

Mary stwierdziła z zadowoleniem, że promieniująca od Toma aura przygnębienia nieco opadła.

- Idę się przespać - oświadczyła. - Dziś wieczór mam wolne.

Może wpadniesz na kolację? Coś dla nas ugotuję.

- Świetny pomysł - Tom uśmiechnął się szeroko. - Już nie mogę się doczekać. Podaj mi swój adres.

Mary zapisała adres na karteczce wyrwanej z notesu, który wyjęła z torebki.

- Bądź o ósmej - powiedziała. - Twój samochód wciąż jest pod szpitalem w Caernarfon?

Tom przytaknął.

- Podwiozę cię - zaproponowała.

Zaprotestował, lecz Mary się uparła. Stwierdziła, że nie musi spieszyć się, skoro nie idzie wieczorem do pracy, a poza tym zawsze trudno jej było zasnąć po pierwszym dniu na nocnej zmianie.

Dochodziło wpół do dziesiątej, kiedy dojechali na parking szpitala w Caernarfon. Tom pomachał Mary na pożegnanie.

Perspektywa kolacji podniosła go na duchu. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy szedł w stronę szpitala.

W centrum sztucznego zapładniania panowało ogólne poruszenie. Wszyscy byli wstrząśnięci wiadomością o śmierci

Thomasa i zarazem obawiali się, czy zdołają utrzymać pracę, jeśli dyrekcja szpitala rozwiąże centrum.

Gordon znalazł Rana Dawesa w laboratorium cytologicznym.

Embriolog pracował przy jednym z mikroskopów. Podniósł wzrok, gdy Tom zapytał:

- Możemy porozmawiać?

- Oczywiście - odparł. - Robię dzisiaj tylko to, co muszę.

Wciąż nie mogę uwierzyć, że profesor nie żyje.

Gordon skinął głową.

- Właściwie chciałbym porozmawiać w cztery oczy - powiedział, oglądając się przez ramię.

- Chodźmy do mojego gabinetu - zaproponował Dawes, wskazując drzwi na końcu laboratorium.

Pokój był mały, ale w odróżnieniu od laboratorium cytologicznego miał okno. Dawes wskazał Gordonowi krzesło, a sam usiadł na obrotowym fotelu za biurkiem.

- W czym mogę pomóc? - spytał.

Tom postanowił od razu przejść do sedna.

- Uważam, że profesor Thomas prowadził nielegalne eksperymenty - powiedział, - Zajmował się klonowaniem człowieka.

- Mówi pan poważnie?! - zawołał Dawes.

Tom potwierdził.

- Przypuszczam, że właśnie dlatego wyniki zabiegów wstrzyknięcia śródplazmatycznego były w Caernarfon gorsze niż w innych ośrodkach - wyjaśnił. Do komórek jajowych pacjentek wprowadzano D.N.A od dawców zamiast plemników mężów.

- Boże Wszechmogący! - Dawes pobladł. - Nie wiem, co powiedzieć.

- Niczego pan nie podejrzewał?

Embriolog wzruszył ramionami.

- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. A jak pan do tego doszedł?

- Chciałem wyjaśnić śmierć Anne-Marie Palmer. Sądzę, że właśnie ona urodziła się w wyniku eksperymentu z klonowaniem. Nie była naturalnym dzieckiem Palmerów i właśnie dlatego została zamordowana.

- Mój Boże - wyszeptał Dawes. - To by tłumaczyło jej kalectwo.

- Kiedy wczoraj wieczorem przyjechałem do szpitala, spotkałem na parkingu profesora Thomasa. Pomógł mi dostać się do kostnicy. Miałem zamiar pobrać próbkę tkanek Anne-Marie - chciałem porównać D.N.A jej i rodziców, by uzyskać dowód, że była efektem klonowania. Ale nic z tego nie wyszło.

Opowiedział Dawesowi, co się stało.

- Myśli pan, że Thomas próbował pana zabić? - zapytał embriolog.

- Miałem wylądować w spalarce razem z ciałem Anne-Marie

Palmer - stwierdził Tom. - Przeżyłem, ale jej szczątki spłonęły, nie mogę więc udowodnić, czym zajmował się Thomas. Dlatego właśnie potrzebuję pańskiej pomocy.

- A co miałbym zrobić?

- Thomas na pewno robił notatki z prowadzonych przez siebie eksperymentów. Nie mógł przechowywać wszystkiego w pamięci. Muszę znależć te notatki: Inaczej nie zdołam przekonać policji, że w śmierci Anne-Marie Palmer kryje się coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.

- A jak pan myśli, kto ją zabił? - spytał Dawes.

- Nie wiem - przyznał Tom. - Jestem jednak przekonany, że jej śmierć wiąże się z tym, co działo się w centrum. Znalazłem jej dokumentację w laboratorium Thomasa. Były tam też liczne materiały dotyczące klonowania człowieka.

- Przeszukał pan laboratorium profesora?

Tom przytaknął.

- No tak, muszę przyznać, że profesor rzeczywiście nie mówił, nad czym pracuje w swoim laboratorium.

- Pomoże mi pan? - spytał Tom.

- Zrobię, co będę mógł - zapewnił Dawes. - Od czego zaczniemy?

- Powinniśmy dokładnie przeszukać laboratorium i gabinet Thomasa.

Zobaczymy, co nam to da.

- Myślę, że zostawię pana przy tym samego - powiedział embriolog. - Muszę poinformować uczestników sympozjum o śmierci profesora. Zaproponuję, aby zakończyć je wcześniej. Został jeszcze tylko dzień, a w szpitalu wkrótce zaroi się od dziennikarzy.

- Czy mógłby pan powiedzieć pozostałym pracownikom centrum, że będę się tu kręcił? - spytał Tom.

Dawes skinął głową.

- Wrócę koło południa - obiecał. - Zobaczymy, co uda się panu znaleźć, i ustalimy, co robić dalej.

Tom zaproponował, by spotkali się na parkingu, nie w samym szpitalu.

- Dzięki temu pracownicy nie będą podejrzewać, że coś knujemy.

Dawes zaprowadził Gordona do gabinetu Thomasa. Okazało się, że drzwi są zamknięte.

- Cholera! - mruknął embriolog. - Zapytam Ritę.

Zostawił Toma na kilka chwil samego, po czym wrócił z kluczem.

- Sekretarka miała zapasowy. - Otworzył drzwi, dał klucz Gordonowi i dodał: - Zostawiam pana. Mam nadzieję, że znajdzie pan to, czego pan szuka. Zobaczymy się później.

Tom wszedł do gabinetu i zamknął drzwi za sobą. Tym razem towarzyszyło mu uczucie zawodu i smutku. Fotografie na ścianach wydawały się bolesnym dowodem wykolejenia błyskotliwej kariery.

Nie po raz pierwszy doszło do czegoś takiego - zadumał się Tom.

Po drodze do drzwi laboratorium przystanął i wyjrzał tak jak poprzednio przez żaluzję. Ran Dawes szedł przez dziedziniec, jednak przystanął, jakby ktoś go zawołał.

W polu widzenia pojawił się James Trool. Obaj mężczyźni rozmawiali przez kilka chwil. Tom cofnął się odruchowo, gdy popatrzyli w stronę okna.

Domyślał się, że mówią o śmierci Thomasa. Zastanawiał się, czy Dawes wspomniał Troolowi o jego obecności. Nie był pewien, jak powinien się w tym przypadku zachować.

Laboratorium Thomasa wyglądało tak jak poprzednim razem.

Profesor nie miał wielu okazji korzystać z niego ponownie, bo przez cały czas był zajęty na sympozjum. Gordon spostrzegł, że leżące poprzednio przy mikroskopie artykuły o klonowaniu znikły.

Na plastykowej pokrywie zdążyła osiąść warstewka kurzu.

Wyciągnął szufladę, w której znalazł dokumentację Anne-Marie

Palmer; tym razem była pusta. Przez chwilę stał nieruchomo, zastanawiając, się czy nie pomylił szuflady. Był jednak pewny, że nie. Wysunął następne, ale w nich też niczego nie znalazł.

Wszystkie szuflady były puste.

- Cholera! - zaklął Gordon.

Po chwili przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl.

Zamrażarka! Podszedł do niej i podniósł wieko. Tak jak się obawiał, zamrożone płody również zniknęły. Pozostały tylko probówki i butelki z odczynnikami.

Tom znowu zaklął. Szanse zdobycia jakichkolwiek dowodów przedstawiały się coraz bardziej mizernie. Widocznie profesor wpadł w panikę i wszystko zniszczył. Może właśnie dlatego dostał ataku serca.

Gordon przypomniał sobie, że Thomas już wcześniej miał wiele roboty - w kostnicy i w kotłowni. Mimo to wydało mu się dziwne, że włożył tyle trudu w zniszczenie wszystkiego, co mogłoby dowieść, że prowadził eksperymenty nad klonowaniem, a potem nagle umarł na zawał.

Zaczął zbierać się do wyjścia. Zamknął szafki, zasuwał kolanem szuflady. Ostatnia stawiła opór - przy zamykaniu rozległ się szelest.

Wyciągnął ją z powrotem. Była pusta, ale gdy przesunął nią parokrotnie po rolkach, znów usłyszał odgłos zgniatanego papieru.

Tom wyjął szufladę i zajrzał do odsłoniętej przestrzeni.

Zobaczył, że coś się za nią zsunęło. Była to pojedyncza, złożona kartka papieru - kopia formularza zapotrzebowania laboratorium szpitalnego na usługi i materiały, wysłanego do doktora Leonarda Fairbrothera z Instytutu Nauk Biologicznych Uniwersytetu

Walijskiego w Bangor. Skierowanie opatrzono oficjalnym numerem i datą, brakowało jednak innych danych. Tom złożył je i schował do kieszeni. Był to jedyny dokument, na jaki natrafił podczas przeszukania gabinetu i laboratorium.

Oddał klucz sekretarce i poprosił, by przekazała Dawesowi, że nie mógł na niego zaczekać. Wyszedł ze szpitala i skierował się na parking.

Miał właśnie zapuścić silnik land-rovera, gdy spostrzegł Jamesa Troola.

Dyrektor miał zatroskaną minę. Nie zauważył Gordona, od razu wsiadł do samochodu. Był to ten sam jaguar, który stał na parkingu poprzedniego wieczora i którego widok tak zdziwił Thomasa. Tom popatrzył, jak dyrektor wyjeżdża z parkingu, po czym zrobił to samo i skręcił na drogę do Felinbach.

Gdy dotarł do domu, zaparzył sobie kawy i jeszcze raz przeczytał kartkę, którą znalazł w laboratorium Thomasa.

- Kim jesteś Leonardzie Fairbrotherze? - mruknął. Sięgnął po książkę telefoniczną i odszukał numer Uniwersytetu Walijskiego.

Postanowił od razu zadzwonić.

- Chciałbym rozmawiać z doktorem Fairbrotherem z Wydziału Nauk Biologicznych - powiedział operatorce.

- Spróbuję pana połączyć.

- Fairbrother - rozległ się po chwili męski głos.

- Doktor Fairbrother? Nazywam się Tom Gordon. Jestem lekarzem ogólnym z Felinbach: Chciałbym z panem porozmawiać. Czy mógłbym przyjechać jeszcze dzisiaj?

- O czym?

- Wolałbym powiedzieć panu o tym osobiście, doktorze.

- Intryguje mnie pan - rzekł Fairbrother. - Zobaczmy...

Dwunasta w południe panu odpowiada?

- Idealnie - odparł Tom.

Budynek Wydziału Nauk Biologicznych wznosił się przy ruchliwej ulicy Był to stary gmach, który wyglądał, jakby od wielu lat nie był odnawiany Tom bez trudu trafił do gabinetu Fairbrothera.

- W czym mogę panu pomóc, doktorze? - spytał Fairbrother, wskazując Gordonowi krzesło.

Był o wiele młodszy, niż Tom się spodziewał. Rozmawiając z nim przez telefon, wyobrażał sobie naukowca w średnim wieku, ubranego we flanelową koszulę i sportową marynarkę. A czekał na niego młody mężczyzna o świeżej twarzy, w bluzie i dżinsach, bardziej przypominający członka grupy rockowej niż wykładowcę.

- Sądzę, że zna pan profesora Carwyna Thomasa ze Szpitala Ogólnego w Caernarfon? - zaczął Tom.

- Znam - a raczej znałem - przyznał Fairbrother. - Nie wierzyłem własnym uszom, kiedy usłyszałem w dzienniku o jego śmierci. Co za tragedia!

- Jak pan go poznał?

- Widziałem się z nim tylko raz, i to niedawno. Prosił mnie, bym mu w czymś pomógł. Dlaczego pan pyta?

- Sądzę, że to, o co pana prosił, wiąże się z tym, co mnie tu sprowadza - odpowiedział Tom enigmatycznie.

Fairbrother roześmiał się.

- Szczerze mówiąc, stawia mnie pan w trudnym położeniu, doktorze - rzekł. - Nie sądzę, aby miał pan cokolwiek wspólnego z tym, co robiłem dla profesora Thomasa, - Mam powody przypuszczać, że w centrum profesora prowadzono nielegalne eksperymenty -

powiedział Tom; liczył, że zdecydowane stwierdzenie wstrząśnie rozmówcą. - Pomagam policji w dochodzeniu, starając się ustalić, czym zajmował się profesor przed śmiercią. Ludziom spoza naszej branży trudno prowadzić tego rodzaju śledztwo.

- Oczywiście - zgodził się Fairbrother. - No dobrze...

Profesor Thomas prosił mnie, bym wykonał dla niego porównanie pewnego D.N.A.

- Porównanie D.N.A?! - zawołał Tom. Głos niemal uwiązł mu w gardle, gdy spytał: - Jakie konkretnie?

- Miał nadzieję ustalić prawdziwą tożsamość dziecka, co do którego miał pewne wątpliwości. Poprosił, żebym z zachowaniem dyskrecji oznaczył D.N.A w dostarczonych przez niego próbkach tkanek.

- Zdołał pan to zrobić? - spytał Tom.

- Tak. Profesor był zadowolony z rezultatów, choć w pierwszej chwili wydawał się nimi zaskoczony. Zachowywał się, jakbym rozwiązał zagadkę, która go bardzo trapiła.

- Jakie były te wyniki? - zapytał Tom.

- Nie mogę powiedzieć - odparł Fairbrother z wyraźnym zakłopotaniem.

Gordon poczuł się, jakby upadł na ostatniej prostej, tuż przed metą.

- Nie może pan powiedzieć? - powtórzył.

- Pracowałem w ciemno, rozumie pan? Miałem do czynienia wyłącznie z ponumerowanymi próbkami. Profesor Thomas nie chciał, żebym znał nazwiska osób, o które chodziło. Ustaliłem tylko, że dziecko, od którego pobrano materiał do porównania, nie urodziło się parze oznaczonej numerami jeden i dwa. Pochodziło od pary, od której wzięto próbki trzy i cztery.

Tom złapał się za głowę.

- Bez nazwisk! - jęknął - Tylko numery! Jezu!

- Szczerze mówiąc, profesor wymienił pewne nazwisko. Był tak zaskoczony, że najwidoczniej się mu wymknęło - powiedział

Fairbrother.

- Pamięta je pan?

- Chwileczkę... Było dziwnie znajome. Chodziło o dziewczynkę, to pamiętam.

- Anne-Marie Palmer? - ponaglił go Tom, gotów się założyć, że ma rację.

- Nie, nie to - odparł Fairbrother - Ach, już wiem. Megan

Griffiths.

* * *

Nic panu nie jest? - zapytał Fairbrother gdy Tom popatrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem.

- Tak, wszystko w porządku - mruknął. - Jest pan tego całkowicie pewien? - spytał.

- W stu procentach - odrzekł Fairbrother - Już wtedy nazwisko wydało mi się znajome. Później przypomniałem sobie, że tak nazywała się dziewczynka, której ciało zniknęło ze szpitala w

Caernarfon. To była Megan Griffiths, prawda?

- Tak - pokiwał głową Tom. - Czy profesor Thomas powiedział coś jeszcze?

- Nie - odparł Fairbrother - Myślałem, że jego prośba ma coś wspólnego z tą przykrą sprawą, więc go zanadto nie wypytywałem.

Jeszcze nie wyjaśniono, co się stało, prawda?

Tom powiedział, że nie, i podziękował Fairbrotherowi, że zgodził się z nim spotkać.

Gdy wyszedł z budynku, stał przez kilka chwil na chodniku, nie zwracając uwagi na hałas samochodów. Starał się zrozumieć znaczenie właśnie uzyskanej informacji. Teraz mógł być pewien, że obie sprawy są ze sobą powiązane. Nadal jednak nie wiedział, na czym polega ten związek. Nie wiedział także, skąd profesor zdobył próbki tkanek Megan Griffiths, Czyżby jej ciało nie zostało zniszczone?

Niemal bezwiednie Tom dotarł do mola. Postawił kołnierz dla ochrony przed zimnym marcowym wiatrem i wszedł na deski. Oparł łokcie na poręczy po zawietrznej stronie i utkwił wzrok we wzburzonych wodach cieśniny Menai. Przyszła mu do głowy nowa myśl. Fairbrother powiedział, że Thomasowi zależało na ustaleniu tożsamości. Oznaczało to, że profesor nie był pewny źródła próbki, która posłużyła za materiał do badań. Sugerowało również, iż Thomas prowadził własne dochodzenie.

Tom musiał rozważyć możliwość, że profesor Carwyn Thomas był niewinny - Oczywiście, że był niewinny - stwierdziła Mary, gdy

Tom opowiedział jej, czego się dowiedział. - Zaczął coś podejrzewać, i to prawdopodobnie znacznie wcześniej niż ty.

Sądzę, że chciał odkryć, co się dzieje.

Szkoda, że ci się nie zwierzył.

Siedzieli w małym, lecz przytulnym salonie Mary, na drugim piętrze nowego bloku, półtora kilometra od szpitala Ysbyty Gwynedd. Przed chwilą skończyli jeść i teraz pili kawę przy stoliku pod kominkiem.

- Zawał dopadł go w najmniej odpowiedniej chwili - powiedział Tom z zadumą.

- Ale wyjątkowo dogodnej dla kogoś innego, jeśli się nad tym zastanowić - odparła Mary.

- Potraktowałem profesora bardzo niesprawiedliwie. - Gordon pokiwał głową. - Przez cały czas był niewinny. Zorientował się, że w centrum dzieje się coś złego, i starał się to wyjaśnić, ale duma nie pozwoliła mu na zwierzenie się komukolwiek, bo w grę wchodziła renoma jego kliniki.

- Załóżmy, że to nie był atak serca - powiedziała Mary.

- Myślisz, że to mogło być morderstwo?

- Takie podejrzenie ma wiele sensu.

- Jutro odbędzie się sekcja, więc wkrótce się tego dowiemy.

- A jeśli okaże się, że profesor rzeczywiście został zamordowany?

Jeżeli to nie on zajmował się klonowaniem... to kto?

- Ranulph Dawes - orzekł bez wahania Tom.

- Embriolog? Człowiek, którego poprosiłeś o pomoc?

- Dzięki, że mi o tym przypomniałaś - mruknął Gordon. - Posłuchaj, jeśli to nie był Thomas, musiał to być Dawes. Wszystko na to wskazuje, a wiele spraw nagle staje się jasnych. Thomas wiedział, że w klinice dzieje się coś złego, ale nie orientował się dokładnie co, dopóki nie zobaczył danych z amerykańskiego ośrodka. Ponieważ nastąpiło to tuż po dyskusji na temat klonowania człowieka, dodał dwa do dwóch i zrozumiał, czym para się Dawes.

Dlatego właśnie miał przygnębioną minę, kiedy patrzył, jak embriolog demonstruje swoje umiejętności przy mikroskopie.

Niewielu ludzi ma dość doświadczenia, by próbować klonowania, a Dawes do nich należy.

- Musisz powiedzieć o tym policji.

- Zaczekajmy na wyniki sekcji. Jeżeli French stwierdzi, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, to wracamy do punktu wyjścia. A jeśli nawet okaże się, że to było morderstwo, nadal pozostaje problem zdobycia dowodów. Ciało Anne-Marie i płody, które Thomas trzymał w zamrażarce, znikły.

Dawes miał czas, żeby zatrzeć wszystkie ślady.

Tom podświadomie potarł guza na głowie.

- Boli? - spytała Mary.

- Właściwie nie, czuję tylko tępy ucisk.

Mary przysunęła się do niego. Pochylił głowę, by mogła pomacać mu potylicę.

- Obrzęk trochę się zmniejszył - powiedziała. - Jeśli nadal ci dolega...

Tom zdał sobie sprawę z bliskości Mary. Woń jej perfum przepełniała mu nozdrza, a dotknięcie budziło uczucia, o których niemal zapomniał.

Powoli podniósł głowę i popatrzył jej w oczy.

- Nic mi nie będzie - szepnął i pocałował ją, muskając palcami jej prawy policzek.

Po chwili wahania Mary odpowiedziała na pocałunek.

- Boże, pragnąłem tego od chwili, kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem - wyszeptał Tom.

- Założę się, że mówisz to każdej dziewczynie - zamruczała Mary, gdy pocałował ją w szyję.

Popatrzył na nią i zobaczył, że się uśmiecha. Wszelkie wątpliwości stopniały jak śnieg w lecie.

- Pragnę cię! - powiedział. - Boże, tak bardzo cię pragnę!

Mary położyła mu palec na ustach. - Potrzebuję jeszcze trochę czasu - powiedziała cicho. - Jeszcze troszeczkę, dobrze?

Tom uśmiechnął się i kiwnął głową. Czuł się mimo wszystko odprężony i szczęśliwy.

- Nie trać nadziei - dodała i uśmiechnęła się szeroko.

Po chwili oboje się roześmieli.

Po powrocie do domu Tom znalazł na automatycznej sekretarce wiadomość od Charlesa Frencha. Patolog prosił o telefon.

- No, no... - mruknął Tom ze zdziwieniem.

Wybrał numer.

- Doktor Gordon? Dziękuję, że pan do mnie oddzwonił.

Ton patologa świadczył, że stara się być uprzejmy, chociaż przychodzi mu to z trudem.

- Czym mogę panu służyć, doktorze? - spytał zaintrygowany Tom.

- Rozumiem, że w wielu sprawach ma pan odmienne zdanie niż nadinspektor Davies - zaczął French. - Sądzę jednak, że nie powinno to wpływać na nasze stosunki.

- Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jakieś nas łączą - odparł Tom.

- Chodziło mi o to, że skoro obaj jesteśmy lekarzami, istnieje między nami silna zawodowa więź...

- Do czego pan zmierza, doktorze? - przerwał mu Tom.

- Chodzi o tę sprawę z dzieckiem Palmerów - powiedział patolog. - Wiem, że popełniłem poważny błąd. Ale miałem dobre intencje i ani przez chwilę nie sądziłem, że może to doprowadzić do zniszczenia dowodów oskarżenia. Wierzy mi pan?

- To, w co wierzę, jest w tym przypadku nieistotne, doktorze - odparł Tom. - Naprawdę nie pojmuję, dlaczego mi pan to mówi.

- Chciałem się dowiedzieć, czy obrońcy Palmera zrobią z tego aferę - wyznał French.

- Nie potrafię na to odpowiedzieć.

- Czy to znaczy, że jeszcze nie wiedzą, co się stało? - zapytał patolog z nutą nadziei w głosie.

A więc o to chodzi, pomyślał Tom. French starał się zminimalizować konsekwencje tego, iż zgodził się na przeniesienie ciała Anne-Marie.

- Nie ode mnie - powiedział Gordon.

French westchnął z ulgą.

- Zamierza ich pan o tym powiadomić?

- Mają prawo wiedzieć - Tom postanowił grać na zwłokę.

Nie przemyślał tej sprawy, skoro jednak French ją poruszył, przyszło mu do głowy, że obrona Johna Palmera istotnie może wykorzystać fakt, iż ciało dziewczynki zostało zniszczone.

- Nadinspektor Davies poinformował mnie, że dostał się pan do kostnicy Szpitala Ogólnego w Caernarfon, by przeprowadzić nielegalne badania - powiedział French pewniejszym już tonem.

Tom uśmiechnął się na myśl, że w ich negocjacjach pojawiła się pierwsza groźba.

- I to mimo iż panu tego zakazałem - dodał patolog.

- Pewnie dlatego, że nie należę do tego samego klubu golfowego co pan i Carwyn Thomas - mruknął Gordon.

- To potwarz! - wykrztusił French.

- Zgadzam się - odparł spokojnie Tom. - Sugeruje pan, doktorze; że jeśli pogrążę pana za spieprzenie nadzoru nad dowodami w sprawie, pociągnie mnie pan za sobą.

- Miałem dobre intencje - powtórzył French.

- Ja też - odrzekł Tom. - Chciałem tylko uzyskać próbkę tkanki do porównania D.N.A.

- Porównania D.N.A?

- Miałem wątpliwości co do tożsamości dziecka.

- Do takiego badania nie potrzeba dużo materiału biologicznego - rzekł French.

Tom potwierdził.

- W takim razie nadal jest to możliwe - oznajmił patolog.

- Nie bardzo rozumiem.

- Mogę udostępnić panu którąś z próbek pobranych z ciała Anne-Marie podczas sekcji - wyjaśnił French. - Jeśli mogłoby to naprawić nasze stosunki, jestem gotów przekazać panu próbkę, nie zadając zbytecznych pytań.

Tom był podekscytowany tą perspektywą, ale nie na tyle, by nie dostrzec, że w ten sposób stałby się wspólnikiem Frencha. W końcu uznał, że nie powinien mieć żadnych oporów, bo działa w słusznej sprawie.

Skoro istniała szansa uzyskania niepodważalnych dowodów, trzeba ją wykorzystać.

Wyniki testów byłyby dla obrońców Palmera bardzo przydatne.

- Mógłbym odebrać próbkę jutro rano? - spytał.

- Oczywiście. Jeśli na jej podstawie uda się uzyskać informacje, na których panu zależy... - Nie mogę niczego obiecać, doktorze, ale zapewniam, że nie chcę, by miał pan jakiekolwiek kłopoty Tom uznał, że nadeszła stosowna chwila, żeby zapytać o wyniki sekcji Carwyna Thomasa.

- Jestem pewny, że był to atak serca - powiedział French.

Cholera jasna, pomyślał Gordon.

- Jeszcze nie mam wyników badań toksykologicznych - ciągnął patolog, ale nie sądzę, by nadinspektor Davies dłużej suszył panu głowę. Jeśli o mnie chodzi, jestem przekonany, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych.

Tom odłożył słuchawkę. Był rozczarowany, że zgon Thomasa okazał się ostatecznie konsekwencją przyczyn naturalnych, czuł jednak zadowolenie, że wciąż istniała szansa na zbadanie D.N.A Anne-Marie. Nalał sobie dużą whisky i zastanowił się, czy doktor Fairbrother podjąłby się przeprowadzenia testów. Postanowił, że zadzwoni do niego w tej sprawie rano. Nagle przyszło mu do głowy, że samo ustalenie sekwencji D.N.A Anne-Marie nie wystarczy; do porównania profilu potrzebne były również próbki od Johna i Lucy.

Zapowiadało się to na kolejny problem, Tom był jednak pewien, że jakoś go rozwiąże. Dostał drugą szansę i zamierzał dołożyć wszelkich starań, by ostatecznie potwierdzić swoją teorię.

Nie widział żadnych szans uzyskania próbki od Johna Palmera, ale dla jego celów wystarczał materiał od Lucy. Na pewno pobrano od niej próbkę do badań, gdy została przyjęta do Ysbyty Gwynedd po pożarze. Jeśli nie zdoła zdobyć tego materiału, pojedzie do szpitala w Manchesterze, gdzie przeniesiono Lucy w celu przeprowadzenia operacji plastycznych. I tak zamierzał odwiedzić ją za kilka dni. Z wielu względów była to jednak najmniej pociągająca ewentualność. Tom wolał nie mówić Lucy o czymkolwiek, dopóki istniała szansa, że się myli, a Anne-Marie była naturalnym dzieckiem Palmerów.

Oznaczało to jednak konieczność uzyskania próbek do badań bez ich wiedzy.

Dom! - przypomniał sobie nagle Gordon. Zadbał o zabezpieczenie domu Lucy, czyli po prostu zabicie rozbitego okna deskami.

Ale jeszcze nie zdołał się tam wybrać, żeby posprzątać.

Tamtej piekielnej nocy Lucy straciła wiele krwi - wyciekła z jej żył i tętnic na podłogę. Dzięki temu Gordon zyskiwał łatwy dostęp do źródła potrzebnego mu materiału.

Istniała tylko jedna przeszkoda: niektóre plamy pochodziły od niego. Musiał więc poprosić Fairbrothera, by poddał badaniom kilka próbek z podłogi, a także zostawić trochę swojej krwi w celu wykluczenia kontaminacji.

Popatrzył na zegarek - było tuż po północy. Zastanowił się, czy poczekać do rana czy pojechać po próbki już teraz? Uznał, że i tak nie zdoła zasnąć, więc postanowił pojechać od razu.

Gdy podjeżdżał pod dom przy Menai View 7, pomyślał, że wygląda na nie zamieszkany od lat, nie zaś od zaledwie kilku tygodni.

Wrażenie to potęgowało zabite deskami okno. Na murach nie pojawiły się nowe napisy, ale mech zaczynał porastać ścieżkę, po której nikt ostatnio nie chodził, a między płytkami chodnikowymi pojawiły się chwasty.

Tom wyjął kilka pojemników na próbki laboratoryjne z walizeczki, którą trzymał w samochodzie. Wziął też parę rękawiczek chirurgicznych i pakiet sterylnych skalpeli. Istotne było, by nie skaził pobieranych próbek przez zmieszanie ich ze sobą lub kontakt ze skórą.

Gdy zatrzasnął drzwiczki samochodu, w sypialni sąsiedniego domu uchyliła się zasłona. Tom nie spojrzał w tamtą stronę.

Przeszedł szybko ścieżką i otworzył drzwi kluczem, który Lucy dała mu w szpitalu. Gdy zapalił światło w holu, odżyły w nim wspomnienia pożaru. Zatrzymał się na chwilę, czując ściskanie w gardle. W domu wciąż śmierdziało spalenizną.

Starał się o tym nie myśleć. Zaczął oglądać podłogę w miejscu, gdzie upadła Lucy. Znalazł cztery oddzielne plamy krwi.

Ostrożnie pobrał próbki - każdą innym skalpelem - i włożył do czterech pojemników, które następnie dokładnie zamknął. Nie czuł się na siłach, by teraz sprzątać.

Postanowił, że zrobi to kiedy indziej. Gdy wrócił do siebie, od razu położył się do łóżka. Po chwili już spał.

Obudził się o siódmej i wyjrzał na port. Porywisty wiatr ustał, ale było bardzo zimno. Na cumach i takielunku jachtów w przystani widać było szron, przez co wyglądały jak dekoracje na weselnym torcie. Tom zdał sobie sprawę, że i w mieszkaniu panuje przejmujący ziąb. Ogrzewanie znowu nie działało.

Zatarł ręce i kilka razy uderzył ramionami o klatkę piersiową, ale nadal było mu zimno. Wrócił do łóżka i włączył radio, by wysłuchać wiadomości.

Uznał, że nie ma sensu dzwonić na uniwersytet przed dziewiątą.

Zdołał dodzwonić się do Fairbrothera za trzecim razem, dziesięć po dziewiątej.

- Doktor Fairbrother? Mówi Tom Gordon. Rozmawialiśmy wczoraj.

- Oczywiście pamiętam: Czym mogę panu służyć?

- Szczerze mówiąc, chciałbym prosić o to samo, o co prosił pana profesor Thomas, i praktycznie z tego samego powodu.

Chciałbym, aby przeprowadził pan porównanie D.N.A.

- Zanim skończycie, będziecie mieli bazę danych D.N.A

wszystkich mieszkańców Bangor - odparł Fairbrother, nie wydawał się jednak zirytowany.

- Naprawdę będę bardzo wdzięczny, jeśli mi pan pomoże - powiedział Tom.

- O ile próbek panu chodzi?

- Sześć, jest jednak pewien problem. Tylko dwie to konwencjonalne próbki; cztery to zeskrobiny z plam krwi. - Tom przygryzł wargę, czekając na reakcję Fairbrothera.

- Nie sądzi pan, że lepiej byłoby powierzyć tę sprawę laboratorium kryminalistycznemu?

- Wolałbym, by wykonano to w niezależnej pracowni - oświadczył Tom.

- No dobrze - zgodził się Fairbrother. - Niech pan je przywiezie. Zobaczę, co się da zrobić.

Tom wydał przeciągłe westchnienie ulgi i odłożył słuchawkę.

Pozostawało tylko odebrać próbkę od Frencha.

* * *

Frencha nie było w policyjnym laboratorium, gdy Tom przyjechał po obiecaną próbkę tkanki Anne-Marie. Kolega patologa powiedział, że dostał on nagłe wezwanie, bo coś „porządnie się popieprzyło”, zostawił jednak paczkę dla Gordona. Tom otworzył małą kopertę z folii bąbelkowej i sprawdził, czy jest w niej to, o co mu chodziło. Wewnątrz znajdował się mały pojemnik z przejrzystego tworzywa sztucznego, zawierający centymetr sześcienny tkanki. Na samoprzylepnej etykietce z boku zapisano czarnym markerem nazwisko Anne-Marie.

Tom pojechał na Uniwersytet i wręczył próbkę wraz z pozostałymi materiałami Fairbrotherowi, który zanotował szczegóły, starannie opisał tkanki, posługując się własnym systemem i powiedział, że przeprowadzi testy najszybciej jak tylko możliwe.

O wpół do jedenastej Gordon był już z powrotem w Felinbach.

Pod swoim domem zobaczył ciemnoszare kombi. Dostrzegł trzy anteny na dachu i pomyślał, że jest to samochód policji. Nie mylił się.

Gdy wysiadł z land-rovera, z drugiego wozu wyłonili się nadinspektor Davies i sierżant Walters. Zagrodzili mu drogę; obaj mieli ponure miny.

- Jakieś problemy? - zapytał Tom z niepokojem.

- Thomasie Gordon, aresztuję pana pod zarzutem zamordowania profesora Carwyna Arthura Thomasa.

Tom osłupiał. Nie wierzył własnym uszom.

- Ma pan prawo do odmowy zeznań. Wszystko, co pan powie...

Gordon nie wiedział, czy śmiać się czy płakać. Nagle dotarło do niego, że Thomas rzeczywiście został zamordowany.

- To ma o wiele więcej sensu - powiedział.

Davies popatrzył na niego, jakby sądził, że Gordon oszalał.

- Przyznaje się pan? - zapytał.

- Niech pan nie plecie bzdur - odrzekł Tom, - Proszę wsiadać do samochodu.

Droga do Caernarfon upłynęła w całkowitej ciszy. Tom czuł się, jakby był wciśnięty między dwa milczące roboty. Zrezygnował z możliwości zadzwonienia po adwokata. Zamiast tego zatelefonował do Mary.

Spytała, czy chce, aby skontaktowała się z prawnikiem.

- Nic nie zrobiłem - odpowiedział.

Zaprowadzono go do pokoju przesłuchań, Davies włączył magnetofon, przedstawił obecnych i pozwolił sobie na krótki uśmiech zadowolenia, gdy siadał naprzeciwko Toma, - Zapewniam pana, doktorze, że ułatwi pan sobie życie, jeśli powie nam pan wszystko.

- Co mam mówić? Nie mam zielonego pojęcia, o co chodzi.

Myślałem, że profesor zmarł z przyczyn naturalnych - tak mi przynajmniej powiedział doktor French wczoraj wieczorem.

- Rozmawiał pan z Frenchem? - Tom uznał, że potwierdzenie nie jest konieczne. Davies stwierdził sarkastycznie: - Doktorzy trzymają się razem, co? Ręka rękę myje? No to posłuchaj, synu:

byłeś na tyle cwany, że ogłupiłeś koleżków ze szpitala. Ale chłopców z policyjnej toksykologii nie udało ci się wyprowadzić w pole. Azotan amylu - mówi ci to coś?

- A powinno?

- Właśnie to znaleziono we krwi profesora. Zaaplikowano mu solidną porcję. Od azotanu amylu staje serce, ale jako lekarz na pewno o tym wiesz, prawda? - Davies nachylił się nad stołem, aż niemal zetknął się twarzą z Tomem. - Ponieważ to ty mu go podałeś!

- A więc tak to zrobił... - Powiedział spokojnie Gordon.

- Kto? - spytał nadinspektor, wyraźnie bardziej zdenerwowany niż zainteresowany.

- Człowiek, który zabił profesora Thomasa, Mauricea Cleefa, a być może również Anne-Marie Palmer.

Davies nie wybuchnął śmiechem. Zamiast tego odchylił się w krześle i popatrzył na Gordona jak na okaz w zoo. Obrócił kilkakrotnie pióro nad stołem.

- Co to za pierdoły? - zapytał w końcu.

- Nie miałem racji, że Thomas eksperymentował z klonowaniem człowieka - odrzekł Tom. - To nie on, ale członek jego zespołu, embriolog nazwiskiem Ranulph Dawes. Thomas musiał zwietrzyć, co się dzieje, i zaczął własne dochodzenie.

- A co pana doprowadziło do takiego wniosku?

Gordon opowiedział spokojnie o wszystkim, czego udało mu się dowiedzieć. Z zadowoleniem stwierdził, że policjant traktuje jego słowa poważnie - tak przynajmniej się wydawało.

- Niezła historia - stwierdził Davies, gdy Tom skończył. - Ale czy to tylko historyjka, czy też może pan cokolwiek z tego udowodnić?

- Będzie to trudne - przyznał szczerze Tom. - Jak idiota próbowałem zapewnić sobie pomoc Dawesa, kiedy jeszcze sądziłem, że Thomas jest winny. Miał czas na usunięcie wszystkich śladów.

Spisałem co prawda kody, którymi oznaczone były płody w zamrażarce Thomasa, ale największe znaczenie ma próbka tkanki

Anne-Marie Palmer, którą dostarczył mi French.

Zawiozłem ją dziś rano do laboratorium na Uniwersytecie Walijskim, żeby przeprowadzono porównanie D.N.A. Na pewno okaże się, że Anne-Marie nie była naturalnym dzieckiem Palmerów.

- Laboratorium na uniwersytecie.

- Poprosiłem o porównanie tego samego naukowca, do którego zgłosił się Thomas, kiedy zaczął coś podejrzewać. Jest to całkowicie niezależny ekspert w tej metodzie.

Davies popatrzył na Gordona jak sowa kontemplująca kolację, ale najwyraźniej uznał, że kolejna konfrontacja nie ma w tej chwili sensu.

- I co, jeśli, potwierdzą się pańskie przypuszczenia? W czym to nam pomoże?

- W centrum sztucznego zapłodnienia musi być rejestr, kto przeprowadzał zabiegi u poszczególnych pacjentek. Jeśli to Dawes wykonał wstrzyknięcie śródplazmatyczne w przypadku Lucy Palmer, a okaże się, że Anne-Marie nie była jej biologicznym dzieckiem, będzie miał się z czego tłumaczyć. Przy odrobinie szczęścia zrozumie, że gra skończona, i wszystko wyśpiewa.

- A Bangor zdobędzie za rok Puchar Europy - mruknął Davies, ale do tego ograniczył się jego sarkazm. Odwrócił się do Waltersa. - Lepiej to sprawdźmy. - Popatrzył z powrotem na Toma i spytał: - Czy ten Dawes jest teraz w szpitalu?

- Chyba tak - powiedział Tom. - Pewnie wciąż sądzi, że moim zdaniem, winny jest Thomas. No i uważa, że śmierć profesora przypisano przyczynom naturalnym. Nie informowaliście nikogo, że to morderstwo?

- Nie rozgłaszaliśmy powszechnie tej informacji, ale powiadomiłem doktora Troola, że Thomas padł ofiarą zbrodni -

odrzekł Davies. - Dyrektor dzwoni tu co pięć minut, bo martwi się, że kolejny skandal do reszty zniszczy renomę szpitala. O

mało sam nie dostał zawału, kiedy przekazałem mu wyniki badań toksykologicznych.

- Prosił go pan, by zachował je dla siebie?

- Trudno oczekiwać, że będzie to rozgłaszał wszem i wobec, prawda? - zauważył nadinspektor.

- Jeśli Dawes się o nich dowie, zwieje, gdzie pieprz rośnie.

Jeśli nie, zapewne uzna, że już nic mu nie grozi, a może nawet, że ma dość dobrą pozycję, by przejąć po profesorze kierowanie centrum.

- Jedziemy tam. Pan też.

- Czy to znaczy, że nie jestem już aresztowany?

- Na razie. Ma pan te kody, o których pan mówił?

- Są w portfelu.

Pojechali nieoznakowanym samochodem. Tom i Davies siedzieli z tyłu, a sierżant Walters i kierowca w cywilnym ubraniu zajmowali miejsca z przodu. Przez całą drogę panowało zupełne milczenie. Zawieszenie broni między Daviesem i Gordonem nie okrzepło jeszcze na tyle, by wdali się w towarzyską pogawędkę.

Tom zaprowadził policjantów do centrum sztucznego zapłodnienia. Korytarz był pusty. Zaczęli zaglądać do kolejnych pomieszczeń. W pokoju socjalnym natknęli się na cztery laborantki, które piły kawę i rozmawiały o czymś ściszonymi głosami. Zamilkły, gdy zobaczyły Gordona.

- Czy zastałem doktora Dawesa? - spytał.

- Nie widziałam go dzisiaj - odparła jasnowłosa dziewczyna.

- O której powinien być?

- Nie powiedział - odparła, wzruszając ramionami. - Chyba już nikt nie wie, co ma robić i co się dzieje.

Tom pokiwał głową i obejrzał się przez ramię.

- Ci panowie to policjanci. Chcielibyśmy się rozejrzeć, jeśli nie macie panie nic przeciwko temu.

- Oczywiście. Proszę dać znać, jeżeli będą panowie czegoś potrzebowali. Czy to prawda, że profesor Thomas został zamordowany?

Gordon znieruchomiał.

- Skąd o tym wiecie?

- Jedna z sekretarek przyniosła taką plotkę - odpowiedziała dziewczyna.

Tom odwrócił się i popatrzył na Daviesa, który wzruszył ramionami.

- Agencja Jedna Pani Drugiej Pani, szybsza niż przekaz satelitarny - rzekł.

Do pokoju wszedł mężczyzna w grubych okularach z czarnymi oprawkami i koszulce polo pod białym fartuchem. Na jego widok kobiety zerwały się z krzeseł i ustawiły w kolejkę do mycia szklanek.

- Jestem Michael Deans, naczelny laborant. W czym mogę panom pomóc?

Davies ponownie pozwolił mówić Tomowi, zapewne po to, by na razie nie rzucał się w oczy oficjalny charakter obecności policjantów.

Gordon wyjaśnił, że chcą porozmawiać z Dawesem.

- Jak rozumiem, nie pojawił się dzisiaj? - spytał.

- Przynajmniej do tej pory. Obawiam się, że nie wszystko jeszcze wróciło do ładu. Jesteśmy za bardzo wstrząśnięci.

- To zupełnie zrozumiałe - wyraził współczucie Tom, mając nadzieję, że Deans okaże się im przydatny. - Mam tutaj kilka kodów, które podał mi profesor Thomas. Czy mógłby pan ustalić, do których pacjentek się odnoszą i kto wykonywał u tych pacjentek wstrzyknięcie śródplazmatyczne?

- Tak, oczywiście... - Deans zawahał się. - Potrzebuję jednak upoważnienia.

Davies pokazał mu legitymację.

- To musi panu wystarczyć.

Laborant zaczerpnął głęboko tchu, jakby nie był pewien, czy powinien się zgodzić. W końcu wziął od Toma kartkę z kodami i powiedział:

- Proszę za mną.

Przeszli do biura centrum. Laborant poprosił jedną z dwóch sekretarek o „niebieską książkę”. Kobieta podniosła wzrok na trzech obcych mężczyzn, ale nic nie powiedziała. Otworzyła szufladę biurka, wyjęła z niej notatnik w niebieskiej okładce i bez słowa podała go Deansowi.

- Policja - powiedział laborant tytułem wyjaśnienia, po czym zaprowadził pozostałych mężczyzn do głównego laboratorium. Deans wszedł do małego przeszklonego pomieszczenia na jego końcu, położył notatnik na biurku i zaczął szukać podanych przez Toma numerów. Znalazł właściwą stronę, przesunął prawym palcem wskazującym wzdłuż lewej kolumny, aż zatrzymał go mniej więcej w jednej trzeciej wysokości.

-2756A3... Maitland, bez imienia, płód z wadami wrodzonymi, poronienie czternastego lipca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku.

Rodzice: Iris i Glyn Maitland, Ryder Close czternaście, Caernarfon..

Deans czekał, aż sierżant Walters zapisze te dane.

- Następny - powiedział.

- 275809... Bannister, bez imienia, płód z wadami wrodzonymi, poronienie dwudziestego trzeciego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Rodzice: Robert i

Beatrice Bannister, Fford Glyder siedem przez czternaście, Felinheli. 275882... Griffiths - Williams, bez imienia, płód z wadami wrodzonymi, poronienie trzeciego listopada tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Rodzice: Trevor i

Ann Griffiths - Williams, Moonstone Cottage, Beddlegert.

- Jeszcze jeden - powiedział Tom i podał Deansowi ostatni numer.

Laborant zajrzał do książki.

- 275933... Anne-Marie Palmer, urodzona czternastego grudnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku. Rodzice: John i Lucy Palmer, Menai View, Aberton, Felinbach. Poważne zniekształcenia kończyn dolnych.

Dziecko przeżyło i zostało wypisane do domu po korekcyjnym zabiegu chirurgicznym.

- I co teraz? - zwrócił się Davies do Toma.

- Kto wykonywał zabiegi w tych czterech przypadkach? -

spytał Gordon laboranta.

- Wszystkie doktor Dawes - odpowiedział Deans.

- Jak pan myśli, czy płody o tych kodach mają zamrożone rodzeństwo?

- To normalna praktyka.

- Niech pan to sprawdzi, dobrze?

Deans przeszedł do laboratorium. Zatrzymał się przed jedną z zamrażarek, zdjął z haka na ścianie parę długich rękawic i odsunął rygiel. Gdy podniósł wieko, w powietrzu rozeszły się opary skroplonego azotu.

Laborant wyjął ze środka oszroniony stojak z rzędami probówek i przetarł go z przodu rękawicą, by móc odczytać oznaczenia. Znalazł szukany rząd i przesunął wzdłuż niego palcem wskazującym.

- Nie ma - stwierdził.

Tom i Davies popatrzyli po sobie.

Deans zaczął szukać probówek z pozostałymi kodami. Okazało się, że wszystkich brakowało.

- Żadne z nich nie ma rodzeństwa - stwierdził.

Tom odprowadził Daviesa w kąt laboratorium.

- To właśnie odkrył Thomas - powiedział półgłosem. - Napisał „nie ma rodzeństwa” na historii Anne-Marie Palmer.

- To niczego nie dowodzi, prawda? - odparł nadinspektor.

- Istotnie, ale dzięki temu Thomas wpadł na właściwy trop.

Zwykle przy zabiegach wstrzyknięcia śródplazmatycznego zapładnia się kilka komórek jajowych i przechowuje się je na wypadek, gdyby dana para zechciała mieć więcej dzieci. W przypadku klonowania było to niemożliwe.

Dlatego właśnie Thomas zaczął podejrzewać, że te cztery ciąże stanowiły rezultat klonowania. Dlatego też zabrał płody z patologii. Tylko jedna ciąża skończyła się urodzeniem żywego dziecka - Anne-Marie Palmer. Porównanie D.N.A z jej tkanki na pewno wykaże, że nie była dzieckiem Johna i Lucy.

Gdy wracali do Deansa, Tom przypomniał sobie, że właśnie ten laborant zszedł z profesorem na patologię w dniu zniknięcia ciała Megan Griffiths.

Zapytał go o to.

- Niewiele mogę powiedzieć - odparł Deans. - Jak już mówiłem pańskim kolegom, kiedy mnie przesłuchiwali, profesor Thomas nie wyjaśniał, po co mu były potrzebne te płody. Mocno się ścięli z doktorem Seppem, kiedy go o nie poprosił. Myślę, że doktor Sepp miał wrażenie, że profesor podważa jego kompetencje, ale w końcu ustąpił. Na pewno jednak sprzeczali się dalej, kiedy zabrałem płody na górę.

- Profesor nie wrócił z panem?

- Nie. Miałem wrażenie, że będą się o to kłócili przez całe popołudnie.

Kiedy odchodziłem, profesor już był spóźniony na ważne spotkanie. Po drodze spotkałem Rana Dawesa; szedł mu o nim przypomnieć.

- Ran Dawes zszedł na patologię? - zapytał Tom z zaskoczeniem. - Nie wpisał się do książki odwiedzin.

- Jak mówiłem, poszedł tam tylko po to, żeby przypomnieć profesorowi o spotkaniu.

- Czy wiedział pan wcześniej o tym spotkaniu, czy też Dawes panu o nim powiedział, kiedy się spotkaliście? - spytał Tom.

- Dopiero Dawes mi o nim powiedział.

- Czy Ran Dawes wrócił do centrum z profesorem Thomasem?

- Nie - odrzekł Deans po chwili zastanowienia. - Profesor wrócił dopiero po jakimś czasie. Był w paskudnym nastroju. Rana jednak z nim nie było.

- Może zapyta pan sekretarki, czy Thomas rzeczywiście miał jakieś spotkanie? A jeśli tak, niech sprawdzą o której godzinie i z kim miał się spotkać.

- Dobrze.

- Myślę, że powinniśmy odwiedzić doktora Dawesa - stwierdził nadinspektor i zwrócił się do laboranta: - Ma pan jego adres?

- Na pewno jest w biurze. Przyniosę go.

Deans wrócił po kilku chwilach.

- Proszę - powiedział. - Ran wynajmuje dom w Aberlyn.

Podał kartkę z adresem Daviesowi. Nadinspektor zastanowił się przez moment.

- Może będzie lepiej, jeśli pan do niego najpierw zadzwoni - rzekł w końcu.

- Co mam powiedzieć?

- Proszę zapytać, czy przyjedzie dzisiaj do szpitala. Niech pan wymyśli jakiś powód.

- Zadzwonię z biura - stwierdził Deans.

Davies skinął głową Waltersowi, który zrozumiał, iż ma towarzyszyć laborantowi.

- I co pan o tym sądzi? - spytał nadinspektor Toma, gdy zostali sami.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby zwiał - odparł Gordon. - Pewnie to zrobił, jeśli usłyszał, że policja już wie, że Thomas został zamordowany.

- Może tak byłoby najlepiej - powiedział z zadumą Davies.

Tom popatrzył pytająco na niego. - Jeśli zwiał, to znaczy, że jest wystraszony i właściwie równa się przyznaniu do winy. Będzie bardziej skłonny wszystko wyśpiewać, kiedy go złapiemy - a na pewno do tego dojdzie. Jeżeli jednak zachowa zimną krew i pójdzie w zaparte, ciężko będzie mu cokolwiek udowodnić.

- A jeśli D.N.A Anne-Marie wykaże, że nie była dzieckiem Palmerów?

- Może po prostu twierdzić, że to pomyłka. Że Lucy Palmer wszczepiono niewłaściwe jajo.

Tom uznał, że Davies ma rację.

- A trudno zbadać D.N.A wszystkich mieszkańców hrabstwa, by stwierdzić, kogo właściwie klonowano - dodał.

- Właśnie.

- Boże, nie sądzi pan chyba, że uda mu się z tego wykręcić?

- Kilka podejrzanych kodów i problematyczne porównanie D.N.A martwego dziecka... Jak pan myśli?

- Cholera - mruknął Tom. - Miejmy nadzieję, że będzie mówił.

- Święte słowa.

- Nikt nie odbiera - powiedział Deans, gdy wrócił.

- A sekretarki twierdzą, że profesor Thomas nie miał tamtego popołudnia żadnego spotkania - dodał Walters. - Na pewno zmyślił to Dawes.

- Miejmy nadzieję, że robi teraz w gacie w jakimś motelu przy M6 - burknął Davies. - Im bardziej jest przestraszony, tym lepiej.

Nadinspektor stwierdził, że czas już na nich. Deans poszedł z nimi do wyjścia. Na korytarzu minęli jedną z laborantek. Deans zatrzymał ją na chwilę.

- Dopełnij trzeci zbiornik ciekłym azotem, dobrze, Karen? Musiałem go otworzyć i trochę chłodziwa wyparowało.

- Zrobi się - odparła dziewczyna.

Gdy dotarli do głównego wejścia, Davies zwrócił się do Deansa.

- Wolałbym, aby nie rozpowiadał pan o naszej wizycie.

- Rozumiem - odrzekł laborant. - A jeśli doktor Dawes się pokaże?

- Proszę nam natych...

Daviesowi przerwał stłumiony krzyk, który dobiegł z laboratorium.

Wszyscy odwrócili się w tamtą stronę i zobaczyli, że dziewczyna imieniem Karen stoi w drzwiach. Zdążyła założyć długie rękawice i plastykowy, zasłaniający całą twarz wizjer. Wyraźnie się chwiała.

- Karen! O co chodzi? - zawołał Deans. - Czy coś się stało?

Dziewczyna popatrzyła na niego bez słowa. Mimo wizjera widać było, że jest blada jak ściana. Nagle zgięła się wpół i zwymiotowała na plastykową osłonę. Deans rzucił się ją podtrzymać, a nadinspektor i Gordon zawrócili do laboratorium. Z

początku nie dostrzegli niczego niezwykłego.

Dopiero po chwili Tom zauważył, że ciężkie drzwi do magazynku z ciekłym azotem są uchylone.

Wskazał je Daviesowi. Podeszli do drzwi. Tom pociągnął za rygiel.

Otoczyła ich chmura pary. Gdy zrzedła, zobaczyli leżące za drzwiami ciało.

Mimo kryształów lodu na twarzy i we włosach można było poznać, że to Ran Dawes.

- Chryste - jęknął Davies. - I co teraz?

Tomowi zabrakło słów.

* * *

Och, Bogu dzięki! - wykrzyknęła Mary, gdy Tom do niej zadzwonił. - Czy to znaczy, że cię wypuścili?

- Cóż, zdołałem ich przekonać, że nie zamordowałem Carwyna Thomasa.

- Ale profesor został zamordowany?

- Wstrzyknięto mu azotan amylu. Najwidoczniej cierpiał na lekką wieńcówkę, preparat wywołał więc nadmierną reakcję i doszło do zawału serca.

Sprytnie, prawda? Zbrodnia niemal doskonała. Ludzie z laboratorium kryminalistycznego okazali się naprawdę bystrzy, że to wychwycili.

Morderca użył trochę za dużo azotanu.

- Czy Dawes został aresztowany?

- Pewnie w to nie uwierzysz - odparł Tom - ale Dawes nie żyje.

- Masz rację, nie wierzę ci - mruknęła Mary.

- Znaleźliśmy jego ciało w magazynku ciekłego azotu w laboratorium.

Musimy zaczekać na sekcję, żeby poznać prawdziwą przyczynę zgonu, ale wygląda na to, że ktoś go tam zamknął i Dawes zamarzł.

- Boże, jest coraz gorzej.

- Nie musisz mi tego mówić - westchnął Tom. - Która godzina?

- Parę minut po trzeciej. Za późno na lunch. Jadłeś coś?

Tom odparł, że nie.

- Może kupimy kilka kanapek i pójdziemy na spacer? Jestem pewna, że odrobina świeżego powietrza dobrze ci zrobi, a poza tym będziemy mogli porozmawiać.

Tom podjechał pod dom Mary i przesiadł się do jej samochodu.

Lekarka kupiła już kanapki w miejscowej piekarni.

- Jedźmy do Bodnant - zaproponowała. - Byłeś tam kiedyś? - Tom pokręcił głową. - To mój ulubiony ogród. Jeżdżę tam, kiedy mam coś do przemyślenia. Leży w dolinie Conwy, kilkanaście kilometrów od Llandudno.

Właśnie otwarto go po zimie, będę tam pierwszy raz w tym roku. Może wzeszły już rododendrony?

Okazało się, że było na nie trochę za wcześnie, ale Tom i tak musiał przyznać, że ogród jest cudowny. I cudownie było spacerować po nim z Mary.

W pewnym momencie Gordon uśmiechnął się do niej bez słowa.

Pokiwała głową, wiedząc, że czują to samo.

Sezon dopiero się zaczął i w ogrodzie było niewielu ludzi.

Spacerowali po pustych alejkach, objęci ramionami i wydawało się to czymś najnaturalniejszym w świecie. Dotarli wreszcie do osobliwej kamiennej budowli.

Tom zapytał, co to takiego.

- Nazywają go „Poemat” - odrzekła Mary. - To grobowiec.

- Nawet tutaj nie mogę się pozbyć myśli o śmierci - szepnął Tom i ruszyli dalej, - Wydawało mi się, że rozwikłałem całą sprawę, tymczasem niemal we wszystkim się myliłem.

- Włącznie z niewinnością Johna Palmera? - spytała Mary.

- Nie. John jest niewinny. Jestem też nadal przekonany, że śmierć Anne-Marie miała związek z tym, co działo się w centrum sztucznego zapłodnienia. Jeśli jednak chodzi o wszystko inne...

- Oceniasz się zbyt surowo. - Mary pogładziła go po dłoni.

- Byłem pewien, że profesor jest winny. A okazało się, że był nie winowajcą, lecz ofiarą. - Tom potrząsnął głową. - Niewybaczalna pomyłka.

- Nie jesteś zawodowym detektywem, ale masz serce na właściwym miejscu - powiedziała Mary. - Robiłeś to, co uważałeś za słuszne.

Przynajmniej udało ci się nakłonić policjantów, żeby nie siedzieli bezczynnie. Spróbuj myśleć pozytywnie. Nawet oni po dwóch morderstwach zrozumieli, że w centrum nie wszystko odbywało się zgodnie z prawem.

Tom z wdzięcznością ścisnął ramię Mary. Poszli dalej.

- Czym się teraz najbardziej przejmujesz? - spytała.

- Śmiercią Dawesa - odrzekł, - Wydawało mi się, że to on był winny, i znaleźliśmy go martwego, tak jak Thomasa.

- Ale nie znaczy to, że był niewinny jak profesor - stwierdziła Mary.

- Racja - przyznał Tom.

- Wszystko, co powiedziałeś o Dawesie, nadal się zgadza, tak?

- Chyba tak.

- Skoro on też został zamordowany, znaczy to, że sprawa ma jeszcze jeden poziom. Musiał w tym uczestniczyć ktoś jeszcze.

Dawes pewnie spanikował, kiedy się dowiedział, że policja uznała śmierć Thomasa za morderstwo i trzeba było go uciszyć. Może powinniśmy wszystko przeanalizować krok po kroku?

Gordon skinął głową. Miał nadzieję, że Mary zdoła wprowadzić ład i logikę do sytuacji, którą on uznawał za chaotyczną. Na chwilę przerwali rozmowę, bo dotarli do drewnianego mostka nad spienionym wodospadem.

- Dawes kilkakrotnie próbował klonowania człowieka w ośrodku sztucznego zapłodnienia - kontynuowała Mary, gdy szum wody ucichł za ich plecami. - Tylko jedna próba się powiodła. Ale i ona nie zakończyła się całkowitym sukcesem - Anne-Marie Palmer przyszła na świat z wadami wrodzonymi.

Z kolei profesor Thomas zaczął w którymś momencie podejrzewać, co się dzieje, i rozpoczął własne śledztwo. Tyle na tym zyskał, że został zamordowany. Jak sądzisz - przez Dawesa?

- Zapewne, ale nie możemy wykluczyć człowieka, który zamordował Rana.

- Czy da się jakoś powiązać Dawesa i Megan Griffiths? - spytała Mary.

- Tak - odparł Tom. - Naczelny laborant centrum widział, jak Dawes przyszedł na patologię tego dnia, kiedy znikło jej ciało.

Wymyślił na poczekaniu bajeczkę, że chciał przypomnieć Thomasowi o ważnym spotkaniu, którego w istocie nie było. Dawes pasuje również do opisu Mauricea Cleefa.

- Wygląda więc na to, że Dawes był we wszystko zamieszany - uznała Mary. - Nie wiemy jednak, kogo próbował klonować ani po co.

- Oraz gdzie w tym wszystkim pasuje Megan Griffiths.

- Nic nie przychodzi ci na myśl?

Gordon pokręcił głową.

- Dziecko sklonowane i normalne. Może ktoś chciał przeprowadzić między nimi jakieś porównanie? - spekulowała Mary.

- Po prostu nie wiem - wzruszył ramionami Tom.

Okrążyli do końca ogród i przysiedli na górnym tarasie różanym, skąd roztaczał się widok na wzgórza Snowdonii. Mary przytuliła się do Toma, bo zerwał się zimny wiatr - Chciałabym, żeby wreszcie zaczęła się prawdziwa wiosna - powiedziała. - Nienawidzę zmiany pór roku. Jednego dnia jest wiosna, następnego zima, a trzeciego znów wiosna. Nie wiadomo, co jest grane.

- Znam to uczucie - potwierdził Tom.

- Chodźmy już, mam ochotę na kawę.

Pojechali do Betwsy - Coed, gdzie pożywili się kawą i ciastkami w sali muzycznej hotelu „George”. Deszcz bębnił o dach, Tom i Mary nie zwracali uwagi na pogodę. Byli szczęśliwi w swoim towarzystwie.

- Co zamierzasz teraz zrobić? - spytała Mery.

- Zaczekam na wyniki badania D.N.A Anne-Marie, żeby mieć przynajmniej jeden konkretny dowód. Nadinspektor Davies obiecał, że powiadomi mnie o wynikach sekcji Rana Dawesa. Wtedy zastanowimy się, co dalej.

- A więc wreszcie odzywacie się do siebie?

- Na razie.

- Wiesz; coś mi mówi, że wszystkim kierował ktoś trzeci - powiedziała.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Zważywszy na to, co się stało, podejrzewam, że Dawes został tylko zwerbowany do przeprowadzenia klonowania.

- Zwerbowany?

- Sam powiedziałeś, że zajmował idealne stanowisko, by coś takiego zrobić, miał też odpowiednie doświadczenie. Myślę, że ktoś mu zapłacił, i to pewnie mnóstwo pieniędzy, aby przeprowadził klonowanie na obstalunek, by się tak wyrazić.

- Wiesz, to dobry pomysł - przyznał Gordon. - Może poproszę nadinspektora, żeby sprawdził konto Dawesa. Może wpłynęły na nie jakieś większe sumy.

- Robi się ciemno. Powinniśmy już jechać.

Wyszli z hotelu. Postanowili wrócić do Bangor górską drogą przez przełęcz Llanberis. Mary zgodziła się na propozycję Toma, że to on będzie prowadził. Nie miała ochoty na manewrowanie w nocy po krętej trasie.

- Nie spieszmy się - powiedział Gordon. - A może jesteś umówiona?

- Nie - odparła. - Jeśli się pracuje na oddziale wypadkowym, trzeba zrezygnować z życia towarzyskiego. - Wsunęła kasetę do odtwarzacza pod deską rozdzielczą. Z głośników rozległy się dźwięki muzyki Mozarta. - Odpowiada ci? - spytała.

- Idealnie.

Mary zasnęła po niecałych dziesięciu kilometrach, głowa opadła jej na ramię Toma. Przebudziła się, kiedy Gordon wjeżdżał na parking pod jej blokiem.

- Och, strasznie cię przepraszam - wymamrotała; minęła chwila, nim się zorientowała, gdzie są. - Byłam pewnie bardziej zmęczona, niż podejrzewałam.

- Nie przepraszaj - odparł i ujął jej dłoń. - To popołudnie sprawiło mi więcej przyjemności niż cokolwiek od bardzo dawna.

- Mnie też - przyznała Mary. - Musisz wybrać się ze mną do Bodnant, kiedy nastanie prawdziwa wiosna.

- Na nic nie mam większej ochoty - powiedział. - Pracujesz jutro wieczorem?

- Niestety. Dasz mi znać, jeśli czegoś się dowiesz?

- Oczywiście.

Tom pocałował ją delikatnie..

- Czy to pocałunek na dobranoc? - spytała z uśmiechem.

- To zależy od ciebie.

- Może... wejdziesz na kawę?

- Bardzo chętnie.

Tom wrócił do domu o wpół do dziesiątej rano. W mieszkaniu panował ziąb, ale tym razem nie zepsuło mu to humoru. Nucąc pod nosem, pokręcił przy zegarze sterującym i jak zwykle uruchomił pompę kopniakiem.

Włączył grzejnik elektryczny i nastawił czajnik, po czym sprawdził automatyczną sekretarkę. Nie było żadnych wiadomości.

O jedenastej zadzwonił nadinspektor i powiedział, że Dawes został zamordowany. Ktoś zdzielił go czymś ciężkim w tył głowy i dopiero potem zamknął w magazynku ciekłego azotu. Tom podziękował Daviesowi za przekazanie informacji. Czuł jednak, że policjant chce mu zakomunikować coś jeszcze. Davies odchrząknął parę razy, nim wreszcie stwierdził;

- Wiem, że z początku się nam nie układało, ale naprawdę cenię pana wkład w rozwiązanie tej sprawy, doktorze. Trudno ją uznać za typowe morderstwo.

- Zdaję sobie sprawę, że przez ostatnich kilka tygodni nieraz naprzykrzałem się policji - odparł Tom. - Proszę mi to wybaczyć. Z satysfakcją pomogę we wszystkim, w czym tylko zdołam.

- Dobrze. Cóż, staramy się ustalić, kto ostatni widział Ranulpha Dawesa żywego. Najprawdopodobniej siedział w centrum sztucznego zapłodnienia co najmniej do ósmej. Widziała go jedna z sekretarek - przepisywała na komputerze pracę magisterską swojego syna. Dawes powiedział, że chce porozmawiać z dyrektorem do spraw lecznictwa o przyszłości centrum. Wciąż starał się go znaleźć, gdy sekretarka wychodziła. Nie zdążyliśmy jeszcze zapytać doktora Troola, czy Dawes się z nim skontaktował.

- Ja zaś czekam na wyniki badania D.N.A Anne-Marie - powiedział Tom.

- Będą nie wcześniej niż jutro. Zadzwonię, kiedy je otrzymam.

Pożegnali się i Gordon odłożył słuchawkę. Postanowił pójść do wioski po zakupy. Na Main Street natknął się na kilka grupek kobiet, które zaczynały szeptać za jego plecami, jednak nikt nie zachował się wobec niego otwarcie nieprzychylnie. Pozdrowił kilku mieszkańców, a ci odpowiadali mu chłodno, lecz uprzejmie. Uznał, że nie powinien liczyć na więcej. Kupił poranną gazetę w kiosku i drożdżówki w piekarni, po czym ruszył w stronę schodów prowadzących do portu. Zanim do nich dotarł, na przystanku obok zatrzymał się piętrowy autobus. Wysiadła z niego Ida Marsh - kobieta, która zatruła się oparami. Wyglądała na zdenerwowaną.

- Dzień dobry. Mam nadzieję, że pani klient nie czyścił znowu mebli? - spytał uprzejmie Tom.

- Dzień dobry, panie doktorze. Nie zauważyłam pana. Och, stało się coś znacznie gorszego. Biedak nie żyje, niech go Bóg ma w swojej opiece. Podobno znaleziono go martwego w pracy.

- To straszne - odparł Tom. - Co się stało?

- Policja nic nie mówiła. Dowiedziałam się o tym od jego sąsiadki.

Biedny pan Dawis, był z niego prawdziwy dżentelmen.

- Dawis... - powtórzył Tom. W głowie zapaliło mu się ostrzegawcze światełko. Sprzątaczka wymówiła nazwisko inaczej, ale podejrzewał, że w rzeczywistości chodziło o Dawesa. - Czy ten pan Dawis pracował w Caernarfon?

- Tak - odparła. - Dlaczego pan pyta?

- W szpitalu?

- Nie mam pojęcia, czym się zajmował - stwierdziła Ida Marsh. - Chyba nigdy mi tego nie powiedział. Niewiele rozmawialiśmy, zwykle go nie było, kiedy przychodziłam: Zostawiał pieniądze na stoliku w holu.

Ostatni raz widziałam go, kiedy zatrułam się tymi oparami.

Pamięta pan?

- Oczywiście - odrzekł Tom. Trudno mu było wyobrazić sobie Dawesa usuwającego starą farbę z mebli, wiec światełko w jego głowie zapłonęło jeszcze jaśniej. - Na pewno ma pani klucz do tego domu - dodał.

- Tak - potwierdziła ostrożnie sprzątaczka.

- Mogłaby mi pani go dać?

- Nie wiem, czy mam prawo.

- Dopilnuję, żeby dostała go policja - zapewnił ją Tom. - Będą wiedzieli, co z nim zrobić.

- Cóż, dzięki temu ja nie będę musiała się o to martwić.

Proszę mi wierzyć, doktorze, śmierć pana Dawisa bardzo mnie zmartwiła.

- Przydałaby się pani filiżanka herbaty - powiedział Tom. - Odprowadzę panią.

Nie zważając na protesty pani Marsh - na tyle słabe, że widać było, iż jest zadowolona z jego propozycji - Gordon towarzyszył jej w drodze do domu.

Na ich widok mąż sprzątaczki wyszedł zobaczyć, co się dzieje.

- Pana żona przeżyła spory wstrząs - wyjaśnił Tom. - Myślę, że przyda się jej mocna, słodka herbata.

Idąc z powrotem w stronę Main Street, zastanawiał się, czym zajmował się Dawes. Co mogło doprowadzić do nagromadzenia się toksycznych oparów? Przecież mieszkał w wynajętym, umeblowanym domu, nie mógł więc reperować na własną rękę mebli, nawet jeśli lubił majsterkować. Rysowała się intrygująca możliwość, że przeprowadzał jakieś eksperymenty.

Czyżby coś, co wiązało się z klonowaniem i czego nie mógł robić w centrum?

Tom podejrzewał, że policja przeszuka dom, ale nie od razu.

Teraz ustalano, co robił Dawes w ostatnich dniach życia. A może by tam zajrzeć? Wiedział, że nie powinien nawet o tym myśleć - Davies wściekłby się, gdyby się o tym dowiedział. Pokusa okazała się jednak zbyt silna. Tom wsiadł do land-rovera i pojechał do

Aberlyn.

Felinbach dzieliło od Aberlyn zaledwie siedem kilometrów, lecz Gordon rzadko tam bywał. Niewielka wioska podobnie jak Felinbach, leżała nad brzegiem cieśniny Menai, na wysokości wyspy Anglesey. Prowadziła do niej wąska jednopasmowa droga, odchodząca od głównej szosy.

Tomowi nie dopisało szczęście, półtora kilometra przed Aberlyn natknął się na jadący z przeciwka ciągnik. Musiał cofnąć samochód niemal trzysta metrów, nim zdołał zjechać na leśną przecinkę. Kierowca ciągnika minął go bez jakiegokolwiek gestu podziękowania.

- Chromol się, facet - mruknął Gordon.

Dotarł do wioski, nie napotykając już na żadne pojazdy.

Zaparkował land-rovera z dala od domów, na łupkowej zatoczce, z której można było zejść na brzeg. W północnej Walii samochody tej marki są tak powszechne, że praktycznie niewidzialne. Stanowią standardowy środek transportu owczarzy, często posługują się nimi również amatorzy wspinaczki górskiej i służby ratunkowe, nie wspominając o zakładzie energetycznym i straży przybrzeżnej. Tom był więc pewny, że jego wóz nie zwróci niczyjej uwagi.

Wyjął klucz i odczytał adres na tabliczce: Beach Road 13.

Wbrew nazwie, ulica znajdowała się daleko od nabrzeża. Budynek oznaczony numerem trzynastym był obszerną wiktoriańską willą z piaskowca. Lata świetności miała już za sobą: ogród był zaniedbany, a dachowi przydałaby się reperacja. Mimo to wyglądał dość solidnie i stylowo.

Gordon najpierw obszedł dom i sprawdził, czy nie jest obserwowany przez sąsiadów - wolał zachować swoją wizytę w tajemnicy. Spostrzegł, że od strony ślepej ściany sąsiedniego domu w ogrodzeniu znajduje się boczna furtka. Postanowił z niej skorzystać. Był pewny, że jeden z trzech kluczy pasuje do tylnego, również niewidocznego z sąsiedztwa wejścia.

Miał szczęście - zdołał uchylić furtkę, spychając spiętrzone za nią suche liście i śmiecie. Przez chwilę stał pod murem i wchłaniał posępną atmosferę tego miejsca. Podszedł do kuchennych drzwi. Pasował do nich najdłuższy z kluczy. Otworzyły się z cichym skrzypieniem. Tom wszedł do środka.

Poczuł woń wilgoci i starych dywanów Zorientował się, że pani Marsh dziś tu nie sprzątała. W zlewie leżały brudne naczynia, a koło niego stał karton płatków śniadaniowych. Na tylnej stronie opakowania widniała informacja o akcji promocyjnej: kto zbierze odpowiednią liczbę kuponów, otrzyma dopłatę do biletów lotniczych do Paryża.

- Chyba się tam nie wybierzesz, Ran - mruknął Tom.

Zaczął obchodzić pokoje na parterze. Nie wiedział dokładnie, czego szuka, rozglądał się za czymkolwiek, co odbiegało od normy.

* * *

Było wyraźnie widać, że Dawes korzystał tylko z trzech pomieszczeń na parterze: kuchni, małego gabinetu i wielkiego pokoju z wykuszowym oknem, który pełnił rolę salonu, o czym świadczył przenośny telewizor oraz rozmaite książki i magazyny. W pozostałych trzech pokojach Tom nie znalazł jakichkolwiek osobistych przedmiotów, co sugerowało, że embriolog do nich nie zaglądał. Dlaczego więc wynajął tak duży dom? - zastanawiał się Gordon.

Musiał się tu czuć jak w wiktoriańskim muzeum. Na starym pianinie stała nawet wypchana sowa pod szklanym kloszem.

Tom nie znalazł żadnych mebli, z których ostatnio usuwano by lakier - ale też się tego nie spodziewał. Wrócił do gabinetu i usiadł za dębowym biurkiem o dwupoziomowym blacie. Na frontowej płycie była wyryta jabłoń, po bokach znajdowały się dwie głębokie szuflady z mosiężnymi uchwytami.

Gordon wysunął obydwie. Czuł się nieswojo, podobnie jak przy przeglądaniu rzeczy osobistych Thomasa w szpitalu, ale powtarzał sobie, że tym razem nie ma to istotnego znaczenia. Dawes przecież nie żył.

Zauważył list z godłem banku Barclays i przypomniał sobie sugestię Mary, iż Dawes był raczej zwerbowanym pomocnikiem, a nie inicjatorem klonowania. Zajrzał do koperty. Był w niej wyciąg za luty z konta na nazwisko Ranulph Joseph Dawes. Końcowe saldo wynosiło 740, 16 funta.

Tom przejrzał listę operacji za cały miesiąc; nie rzuciło mu się w oczy nic niezwykłego. Największa wpłata wynosiła 1511,34

funta - zapewne była to pensja za ubiegły miesiąc. Największą wypłatą było 500 funtów, przelanych na konto kobiety z Felinbach, od której Dawes wynajmował dom.

Tom uznał, że to spora suma, lecz zupełnie rozsądna, zważywszy na rozmiary domu.

Schował wyciąg do szuflady i zaczął szukać dalej jakichś innych dokumentów dotyczących finansów embriologa. Znalazł rachunek karty kredytowej Visa i przejrzał kolejne pozycje. Nic nadzwyczajnego: benzyna, nielicencjonowany sklep z alkoholem, benzyna, Interflora, benzyna, sklep w Llandudno. Łączna suma zakupów wynosiła 136,27 funta. Tom miał już schować rachunek do szuflady, gdy spostrzegł cyfry na górze strony. Z przedostatniego miesiąca przeniesiono kwotę 2725,14 funta, lecz siedemnastego ubiegłego miesiąca Dawes spłacił cały debet. Tom uznał to za interesujące.

Embriolog na pewno nie uregulował należności z rachunku bieżącego - przynajmniej nie z tego w banku Barclays. Może Dawes miał inne konto? Może nawet kilka?

Tom przeszukał dokładnie wszystkie szuflady, ale znalazł tylko rachunek za elektryczność i plastykowy portfelik z rachunkami za telefon komórkowy.

Przypomniał sobie miejsce, w którym znalazł klucz w laboratorium Thomasa. Zajrzał pod blat, nie poszczęściło mu się jednak po raz drugi. Dawes mieszkał sam i cały dzień był w pracy, można więc było się spodziewać, że chciał ukryć rzeczy cenne lub nielegalne.

Pozostawało tylko pytanie: gdzie. Podczas obchodu domu Gordon nie zauważył sejfu, ale może był on ukryty. Postanowił najpierw sprawdzić najbardziej typowe miejsca: za, pod i nad sprzętami.

Dom miał centralne ogrzewanie, składające się z żelaznych kaloryferów starego typu i rur o grubym przekroju. Tom zajrzał za dwa grzejniki w gabinecie, uznawszy to za prawdopodobną kryjówkę.

Niczego nie znalazł, zauważył jednak szmatę wetkniętą w dziurę w podłodze przy zaworze kaloryfera pod oknem. Czując dreszcz podniecenia, pochylił się i wyciągnął szmatę. Dziura była wystarczająco duża, by włożyć do niej rękę. Tom rozpostarł palce, szukając, czy niczego w niej nie schowano. Z rozczarowaniem stwierdził, że to tylko otwór na wylot, a nie kryjówka.

Przykucnął nad dziurą i starał się zajrzeć do niej tak, by nie zasłaniać sobie światła. Gdy się pochylił, wciągnął w płuca palące opary. Przetoczył się po podłodze, krztusząc się i prychając. Dobrnął do kuchennego wyjścia i otworzył je, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy ochłonął na tyle, by móc znowu jasno myśleć, dotarło do niego, że natknął się na te same opary, które spowodowały omdlenie pani Marsh. Rozpoznał zapach. Identyczny czuł w kostnicy Ysbyty Gwynedd, gdy dokonywano sekcji Anne-Marie Palmer. Była to woń kwasu solnego.

Tom wrócił do gabinetu Dawesa. Wcisnął szmatę z powrotem w dziurę w podłodze i otworzył okno, żeby pozbyć się resztek odoru. Potem osunął się na fotel za biurkiem i przez kilka chwil zastanawiał się, co robić dalej.

Był całkowicie pewny źródła smrodu - woń dochodziła z piwnicy. Ida Marsh musiała wyciągnąć szmatę z podłogi podczas sprzątania i podobnie jak on nawdychała się oparów. Gordon postanowił zejść na dół i sprawdzić, co się tam kryło.

Po krótkich poszukiwaniach znalazł drzwi do piwnicy w małej spiżarce przy kuchni. Nie zdziwił się, gdy okazały się zamknięte, ani gdy stwierdził, że nigdzie nie widać klucza. Wydawały się jednak niezbyt mocne; poruszyły się we framudze, kiedy Tom szarpnął za klamkę. Doszedł do wniosku, że ma trzy wyjścia: dalej szukać klucza, zrezygnować z poszukiwań i zasugerować policji, by dokonała rewizji, lub po prostu wyważyć drzwi. Wybrał ostatnią możliwość. Po trzecim uderzeniu drzwi wyskoczyły z futryny i z impetem odbiły się od ściany piwnicy.

Tom namacał staromodny mosiężny kontakt, włączył światło i przystanął na szczycie schodów. Nadal czuł zapach kwasu, jednak o wiele słabszy niż przy dziurze w podłodze. Zszedł powoli na dół, dając oczom czas na przyzwyczajenie się do półmroku - całą sporą piwnicę oświetlała tylko jedna słaba żarówka.

Wyraźny na górze zapaszek wilgoci, na dole był jeszcze intensywniejszy.

Mieszał się z wonią starego drewna schodów i oczywiście z oparami kwasu.

Tom wyjął z kieszeni kilka chusteczek higienicznych i zakrył nimi nos. Ruszył w stronę miejsca położonego bezpośrednio pod kaloryferem na górze.

Było ciemne, bo znajdowało się w sporej odległości od żarówki. Gdy Tom podszedł bliżej, dostrzegł jednak ławę, na której stały dwie nowoczesne lampy.

Włączył je; w mroku pojawiła się wysepka światła.

Koło ławy znajdował się ciężki porcelanowy zlew, ustawiony na rusztowaniu zbitym z deszczułek. I przykryty płachtą z polistyrenu. Było oczywiste, że właśnie tu Dawes trzymał kwas.

Tom na chwilę oderwał chusteczki od twarzy, by sprawdzić stężenie oparów Ze zdziwieniem stwierdził, że smród jest o wiele słabszy, niż podejrzewał. Płachta, choć lekka, najwyraźniej dobrze blokowała wyziewy. Powstawało jednak pytanie, dlaczego były tak silne na górze.

Odpowiedź pojawiła się sama. Z zewnątrz wniknął do piwnicy powiew wiatru. Okazało się, że w murze pod zlewem znajduje się wywietrznik - prosta żelazna kratka. Wiatr wpadał przez nią, unosząc nieco płachtę.

Nic dziwnego, że wydostające się ze zlewu opary wzbijały się prosto pod dziurę w suficie. Zarówno Tom, jak i Ida Marsh nie mieli szczęścia - znaleźli się nad nią w chwili, gdy pojawił się przeciąg.

W piwnicy również nie było śladów usuwania lakieru z mebli, ale Gordon dostrzegł różne narzędzia nad ławą. Zastanawiał się, czy mimo wszystko nie mylił się w ocenie Dawesa. Wielu przedstawicieli wolnych zawodów znajdowało przyjemność w stolarce. Tom skierował światło jednej z lamp w górę.

Krew zastygła mu w żyłach, gdy zobaczył, że nie są to narzędzia stolarskie, ale instrumenty sekcyjne: kilka noży i piła do kości. Między zębami piły nadal tkwiły resztki tkanki.

Tom uświadomił sobie, że właśnie tu Ranulph Dawes próbował rozpuścić ciało Anne-Marie w kwasie.

- Och, Chryste - jęknął, wyobrażając sobie tę potworną scenę.

Przycisnął chusteczki do ust, tym razem bardziej po to, by powstrzymać wymioty. Rozglądał się dalej. Obok zlewu z kwasem na ścianie wisiał gruby fartuch. Tom domyślił się, że Dawes miał go na sobie podczas koszmarnego zabiegu.

- Skurwysyn! - mruknął.

Cofnął się i przysiadł na schodach. W jego myślach zapanował zamęt. Wzdrygał się ze zgrozy i odrazy, ale coś mu podpowiadało, że wyciąga błędne wnioski. Wreszcie zrozumiał. Dawes był profesjonalistą, a nie amatorem. Gdyby chciał usunąć ciało Anne-Marie przez rozpuszczenie go w kwasie, na pewno by mu się to udało i nie musiałby uciekać się do innego sposobu. Wątpliwe też, by użył w tym celu kwasu solnego - istniały inne, o wiele skuteczniejsze.

No i do czego były mu narzędzia chirurgiczne? Ciała Anne-Marie nie próbowano przecież poćwiartować. Pytań bez odpowiedzi było stanowczo za dużo. Poszczególne kawałki wydawały się pasować do siebie, ale cały obraz raził dysharmonią. Tom czuł, że popełnia fatalną omyłkę w ocenie sytuacji. Podszedł do ławy i stanął nad nią. Popatrzył na instrumenty, następnie przeniósł wzrok na zlew z kwasem.

Przycisnął chusteczki do ust i podniósłszy płachtę, z napięciem przyglądał się parującej cieczy. Zamrugał, by zwilżyć twardówki. Zdawał sobie sprawę, że powinien założyć okulary lub wizjer, ale nimi nie dysponował.

Z ulgą stwierdził, że kwas jest dość przejrzysty. Zastanawiał się, czy Dawes go nie zmienił po „nieudanej” próbie. Miał już przykryć zlew z powrotem, gdy dostrzegł na dnie białawy obiekt. Był podobny do patyka, ale Tom instynktownie wyczuł, że to kość. Zrazu pomyślał, że Dawes ją przegapił, po chwili jednak przypomniał sobie, że choć ciało Anne-Marie nosiło poważne obrażenia od kwasu, szkielet nie uległ uszkodzeniom.

Gordon obejrzał boczne ścianki i popatrzył pod spód, aż wreszcie dostrzegł to, czego szukał: kleszcze z długimi rączkami. Trudno było manewrować kleszczami jedną ręką, drugą przyciskając chusteczki do twarzy. Po kilku daremnych próbach Tom zdołał jednak wyjąć kość. Oczy mu łzawiły, a płuca pękały od powstrzymywania oddechu. Przerzucił kość do zwykłego zlewu pod ścianą po prawej stronie. Spłukał kwas i wziął ją do ręki.

Postanowił, że obejrzy ją przy lepszym świetle, w ogrodzie. Chciał odetchnąć świeżym powietrzem, ale miał też inny powód. Stanął pod kuchennymi drzwiami i przesunął palcami po gładkiej, białej kości. Bez trudu zorientował się, skąd pochodzi, rodziło to jednak nowe, całkowicie dezorientujące pytanie.

Trzymał w dłoniach kość piszczelową małego dziecka. Kłopot polegał na tym, że Anne-Marie nie miała nóg - więc kość nie mogła pochodzić od niej.

Tom zaczął krążyć po ogrodzie, starając się wyjaśnić tę nową zagadkę. Miał uczucie, że gra w trójwymiarowe szachy z Bogiem... mimo wszystko czuł uniesienie, a nie desperację. Wiedział, że jest coraz bliżej prawdy. Zebrał już właściwe elementy, poukładał je tylko w nieprawidłowym porządku.

Skoro dziecko, które wrzucono do zlewu z kwasem, miało nogi, nie mogła nim być Anne-Marie Palmer... A zatem kto? Och, Chryste Panie! - zawołał w duchu Tom. Była to Megan Griffiths.

Nagle zrozumiał, co się stało. To Megan wrzucono do kwasu; a nie Anne-Marie. Ciało Megan okaleczono tak, by wydawało się, że była to Anne-Marie Palmer! Obcięto jej nogi piłą, która wisiała teraz na ścianie, a następnie zniekształcono zwłoki. Specjalną uwagę poświęcono nogom, by nie zostały ślady niedawnej amputacji.

Wszystko to zrobiono po to, by ciało zostało uznane za szczątki Anne-Marie Palmer. Dlaczego? Ponieważ po „odnalezieniu” ciała Anne-Marie nikt jej już nie szukał. Tom zastanawiał się wcześniej nad trudnościami, jakie rodziło odebranie sklonowanego dziecka kochającym je „rodzicom”. Porwanie wydało mu się wtedy zbyt ryzykowne, a żaden inny pomysł nie przyszedł mu do głowy.

Jednak Dawes - albo człowiek, który był jego wspólnikiem - wymyślił skuteczne rozwiązanie. Anne-Marie rzeczywiście porwano, ale aby doprowadzić do przerwania poszukiwań, upodobniono do niej ciało martwej dziewczynki i podrzucono je w ogrodzie Palmerów.

Nie widząc jakiegokolwiek sensownego powodu porwania kalekiego dziecka, policja poszła po linii najmniejszego oporu - niewątpliwie zgodnie z oczekiwaniami porywaczy - i zaczęła podejrzewać rodziców. Po rozkopaniu ogrodu znaleziono to, czego się spodziewano: małe, beznogie ciałko. Sprawa zamknięta. Ojciec dziecka przyznał się nawet do zbrodni. Dla porywaczy było to pewnie miłe zaskoczenie - pomyślał Tom. Choć nawet bez tego poszukiwania Anne-Marie zostałyby odwołane. Ludziom, którym powiodło się klonowanie, udało się też zdobyć urodzone w jego wyniku dziecko.

Toma przeniknęło dziwne uczucie, mieszanina odrazy i podziwu. Koszmarny plan niemal go zahipnotyzował swoją elegancją. Ktokolwiek obmyślił tę intrygę, był w tym samym stopniu zdeprawowany i błyskotliwy. Wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować.

Nawet to, że wybrano kwas solny, wydawało się zrozumiałe. Porywacze wiedzieli, że John Palmer ma do niego dostęp w szkolnym laboratorium, i mieli nadzieję, iż policja zwróci na to uwagę?

Tom wrócił do piwnicy rozejrzeć się po raz ostatni. Wiedział, że resztki tkanek spomiędzy ząbków piły zostaną poddane ekspertyzie kryminalistycznej, Nie miał wątpliwości, jakie będą jej wyniki. D.N.A okaże się identyczne jak u ciała znalezionego w ogrodzie, ale porównanie z D.N.A obojga Palmerów wypadnie negatywnie. Nie dlatego, że Anne-Marie nie była ich biologicznym dzieckiem. Dlatego, że nie była to w ogóle Anne-Marie!

Carwyn Thomas też musiał się tego domyślić, gdy Fairbrother przekazał mu wyniki porównania D.N.A. Fakt, iż wymknęło się mu wówczas nazwisko Megan Griffiths, świadczył, że zrozumiał powód kradzieży ofiary zespołu śmierci noworodków. Teraz trzeba znaleźć odpowiedź na dwa bardzo ważne pytania.

Czyim klonem była Anne-Marie? I po co to zrobiono? Tom zastanawiał się nad tym, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nagle uświadomił sobie coś, co było o wiele ważniejsze:

Anne-Marie Palmer mogła wciąż żyć!

* * *

Tom miał wrażenie, że jest świadkiem greckiej tragedii, tak zawikłanej, że do jej rozwiązania niezbędny jest deus ex machina. Nie odczuwał nawet satysfakcji, że zdołał udowodnić niewinność Johna Palmera. Wychodzące na jaw fakty zaćmiewały radość mrocznymi przeczuciami.

Ze smutkiem myślał o chwili, gdy powie Lucy i Johnowi, że Anne-Marie wedle ścisłych biologicznych kryteriów nie była ich córką. Nie mógł też wykluczyć, że dziewczynka wciąż żyje.

Wszystko zależało od powodu, dla którego ją sklonowano. Przypomniał sobie słowa amerykańskiego naukowca na sympozjum: rezultatem udanego klonowania, przeprowadzonego z jakiegokolwiek powodu, jest urodzenie się dziecka. Jeśli Anne-Marie miała być dostarczycielką organów do przeszczepów, mogła już nie żyć.

Dręczyło go pytanie, czy Lucy kiedykolwiek zdołałaby dojść do siebie, gdyby poznała tak potworną prawdę. Ale cel klonowania mógł być inny. A żeby poznać motywy, trzeba najpierw ustalić zleceniodawcę Dawesa. Tom uznał, że największą na to szansę daje dalsze badanie finansów embriologa.

Skoro Dawesowi za to zapłacono, musiał pozostać jakiś ślad: w postaci gotówki lub wpłaty na konto bankowe. Gordon postanowił jeszcze raz przeszukać wszystkie pokoje.

Poza łazienką Dawes korzystał tylko z jednego pomieszczenia na górze - dużej sypialni, z której okna rozpościerał się widok na cieśninę Menai. Staromodne podwójne łoże z orzechowym zagłówkiem było niezaścielone, a wpadająca do środka szara poświata nie przydawała pokojowi atrakcyjności.

Tom przejrzał wszystkie szuflady w sypialni i dwie szafy. W szafce przy łóżku znalazł lektury do poduszki. Były to głównie katalogi i pisma ilustrowane, poświęcone przede wszystkim samochodom, ale znalazło się wśród nich kilka folderów biur podróży. Gordon w pierwszej chwili uznał je za nieważne, lecz po chwili przyszła mu do głowy nowa myśl i przejrzał ponownie. Jego podejrzliwość została nagrodzona - niektóre reklamy zakreślono markerem. O ile można było wywnioskować, Dawes miał ochotę na nowego jaguara klasy S oraz wczasy na Karaibach.

Takie zachcianki trudno sfinansować z pensji. Niestety, nigdzie nie było śladów, w jaki sposób embriolog zamierzał zapłacić za te luksusy.

W jednym z katalogów Tom znalazł interesującą zakładkę - broszurę reklamową prywatnej kliniki w Paryżu. Przyszło mu do głowy, że Dawesowi zaoferowano tam pracę, i na wszelki wypadek wsunął broszurę do kieszeni.

Na koniec Gordon zajrzał do łazienki - ostatniego nie przeszukanego pomieszczenia. Ciemne niebiosa postanowiły wreszcie lunąć wodą.

Deszcz zabębnił o okno nad wanną w chwili, gdy Tom zaglądał do szafek nad lustrem i pod zlewem. Niczego tam nie znalazł.

Podniósł pokrywę kosza na brudną bieliznę - był pusty. Wanna, żelazne wiktoriańskie monstrum z obłażącą emalią i stopkami w kształcie morskich muszli, nie była obudowana, więc Tom przyklęknął i wsunął rękę pod spód tak daleko, jak tylko się dało.

Natrafił jedynie na pajęczyny i płaty emalii.

Wyprostował się i pociągnął za łańcuch spłuczki - bez żadnej uzasadnionej przyczyny z wyjątkiem tej, iż obecnie rzadko widuje się górnopłuki. Tom przypomniał sobie, że w filmach często używano ich jako kryjówki, zwykle na broń i narkotyki. Popatrzył na zbiornik z wygrawerowanym z frontu napisem „Gates, Pat.

Pending” i pomyślał, że nie zaszkodzi zajrzeć do środka.

Przyciągnął ciężki kosz na bieliznę i stanął na nim. Wciąż był za nisko, by zajrzeć do zbiornika, zdołał jednak włożyć do niego rękę. Powiódł palcami po zimnej powierzchni. Była mokra i chropowata jak nadbrzeżna skała w czasie odpływu. Gdy nacisnął na dźwignię, zawór zazgrzytał, ale poza tym spłuczka działała bez zastrzeżeń.

Na środku tylnej ścianki zbiornika Gordon wymacał plastykową torebkę.

Oderwał ją silnym szarpnięciem. Była to książeczka oszczędnościowa, zafoliowana jak wędlina w sklepach mięsnych. Los przynajmniej raz okazał się dla Toma łaskawy.

Gordon zszedł z kosza, wytarł ręce i rozdarł folię.

Książeczka oszczędnościowa została wystawiona przez Ogólno narodowe Towarzystwo Budowlane. Rachunek figurował na nazwisko

Dawesa; znajdowało się na nim 197000 funtów. W książeczce odnotowano tylko trzy operacje - wpłatę 50000 funtów w grudniu ubiegłego roku i 150000 przed czterema tygodniami. Ostatnią pozycją była wypłata 3000 funtów tydzień później. Tom domyślił się, że posłużyła ona do uregulowania należności z karty Visa.

Zorientował się również, że pierwsza wpłata nastąpiła po urodzeniu się Anne-Marie, a druga - po jej porwaniu. Nadszedł czas na powiadomienie policji - instytucji zdolnej ustalić, skąd wzięły się pieniądze na rachunku.

Tom schodził na dół z uczuciem zadowolenia z siebie, ale nie trwało ono długo. Gdy zostały mu jeszcze trzy stopnie, stwierdził, że mierzą w niego bliźniacze lufy dubeltówki.

Broń trzymał chudy, ponury mężczyzna z przygarbionymi ramionami. Wyglądał, jakby rzadko się uśmiechał przez ostatnich trzydzieści lat.

Ubrany był w kurtkę z impregnowanej bawełny, przez ramię miał przerzuconą myśliwską torbę. U jego stóp siedział owczarek szkocki, który najwyraźniej rwał się do działania, wstrzymywał się jednak, czekając na rozkaz pana.

Tom uśmiechnął się, aby w ten sposób wyrazić, że jest niegroźny. Powoli podniósł ręce do góry - chciał rozładować sytuację, zanim wskutek przypadku lub nieporozumienia w jego klatce piersiowej pojawi się dziura po śrucie.

- Nie słyszałem, jak pan wszedł - ośmielił się powiedzieć.

Mężczyzna dał mu znak, by przeszedł do kuchni. Tom spełnił polecenie:

- Chyba się nie znamy - rzekł, gdy się zatrzymał. Jestem doktor Tom Gordon z Felinbach.

- Gówno prawda - warknął mężczyzna. - Skubany złodziej.

- Naprawdę jestem lekarzem - zapewnił go Gordon.

- No a jak tam pacjent? - rzucił szyderczo mężczyzna.

- Doktor Dawes nie żyje - odparł Tom i pomyślał, że w tych okolicznościach brzmi to idiotycznie.

- Zgadza się, do cholery, i nie umarł tutaj! Biedak jeszcze nie ostygł w grobie, a takie szumowiny jak ty już się zbiegają jak stado cholernych hien.

- Niech pan posłucha, naprawdę jestem lekarzem. Nie przyszedłem niczego kraść - Tom zaczynał mieć już tego serdecznie dosyć.

- Co tam trzymasz w łapie? - spytał z naciskiem mężczyzna. - Może recepty? Dawaj to!

Gordon wyciągnął książeczkę oszczędnościową w jego stronę. Mężczyzna wyszarpnął mu ją lewą dłonią, nie opuszczając dubeltówki w prawej. Zaklął na widok okładki.

- Narodowe Towarzystwo Budowlane! Nie przyszedłeś tu kraść, o nie - co?

Położył książeczkę na stole i ponownie ujął broń w obie ręce. Tom czuł, że w nieznajomym wzbiera niebezpieczny gniew.

- Niech pan zadzwoni na policję, to wszystko się wyjaśni - powiedział. - Sam miałem właśnie to zrobić.

- Policja? Sądy? Sędziowie? Banda patałachów. Nadszedł czas, żebyśmy wrócili do wymierzania sprawiedliwości na własną rękę.

Jak się to im zostawi, takim jak ty wlepiają zafajdaną grzywnę i parę tygodni pracy na cele społeczne, zamiast dać choćby porządnego kopa w dupę.

- Niech pan po prostu zadzwoni na policję - powtórzył coraz bardziej zirytowany Tom.

Mężczyzna przysunął się nieco bliżej i wyszczerzył zęby w złowrogim uśmieszku.

- Chciałbyś, co? Cały system jest nastawiony na dogadzanie kryminalistom, i chrzanić ofiary. No, gnojku, niedoczekanie twoje!

Po tych słowach nieznajomy zamachnął się oburącz dubeltówką i zdzielił nią Gordona w twarz. Tom stracił przytomność. Gdy odzyskał świadomość, ujrzał nad sobą twarz rozzłoszczonej Mary.

- Nie do wiary! - wycedziła. - Przy tobie inspektor Clouseau wydaje się stuprocentowym profesjonalistą! Dlaczego ciągle ładujesz się w kłopoty?

Tom próbował coś odpowiedzieć, ale za bardzo bolała go szczęka. Poza tym natychmiast po słowach Mary z drugiej strony łóżka rozległ się donośny głos nadinspektora Daviesa.

- Szczerze mówiąc mam już pana serdecznie dość, Gordon.

Myślę, że istnieje jakaś granica, ile razy może pan obrywać po łbie, i zamierzam panu pozwolić ją osiągnąć. Może wtedy wreszcie przestanie pan się bawić w cholernego Strażnika Teksasu.

Tom przymknął oczy, marząc, by znaleźć się gdziekolwiek indziej.

- Chyba będziemy trzymać dla ciebie specjalne łóżko, skoro tak często tu trafiasz - dodała Mary. - Na miłość boską, co cię napadło, żeby włamywać się do domu Dawesa?

- Dajcie mi wreszcie coś powiedzieć. - Tom uniósł ręce w geście samoobrony.

Stwierdził z uporem, że nigdzie się nie włamywał. Dostał klucz i rozglądał się po domu, kiedy napadł na niego jakiś wariat.

- Clem Morgan - wtrącił się Davies. - Stary Clem ma poglądy trochę na prawo od Saddama Hussaina. Paru zbirów włamało się miesiąc temu do domu jego siostry. Solidnie ją poturbowali, a Clem nie najlepiej to przyjął.

Pewnie uważa się za kogoś takiego, jak Charles Bronson w

Życzeniu śmierci. Mówi, że to pan go zaatakował, a on działał w samoobronie. Tak było?

- A jak pan myśli? - odparł kwaśno Tom.

- Chce pan wnieść oskarżenie?

Gordon pokręcił głową.

- Są ważniejsze sprawy - powiedział ze znużeniem. - Dowiedziałem się bardzo dużo w tym domu. Ma pan książeczkę oszczędnościową?

- Clem wręczył ją nam jako dowód, że jest pan złodziejem.

Był mocno rozczarowany, kiedy się okazało, że rzeczywiście jest pan lekarzem. Mnie to też często dziwi.

- Mnie również - dodała Mary.

- Musicie się dowiedzieć, skąd wzięły się pieniądze - powiedział kategorycznie Tom. - To klucz do całej sprawy.

Posłuchajcie: istnieje szansa, że Anne-Marie Palmer wciąż żyje. Davies i Mary popatrzyli po sobie z minami świadczącymi, że ich zdaniem Gordon posunął się tym razem naprawdę za daleko i być może powinni go skierować na mocy ustawy o zdrowiu psychicznym do odpowiedniej instytucji.

- Mówię poważnie! Wysłuchajcie mnie tylko, dobrze?

Opowiedział, co odkrył w domu Dawesa. Wyczuł, że wreszcie odbudował swoją wiarygodność. Gdy opisywał, co znalazł w piwnicy i co się tam działo, w ich oczach pojawiła się groza.

- Sami widzicie, że w ogrodzie została zakopana nie Anne-Marie, ale Megan Griffiths, okaleczona tak, żeby ją przypominała.

- Mój Boże, to potworne! - jęknęła Mary.

- Ale okazało się skuteczne - odrzekł Tom. - Anne-Marie została porwana, lecz wszyscy przestali jej szukać. Idealne rozwiązanie.

- Powstaje więc pytanie: co zamierzali z nią zrobić? - rzekł Davies.

Gordon kiwnął głową i przedstawił możliwości, jakie przyszły mu do głowy.

- A pana zdaniem jak było? - spytał nadinspektor - Uważam, że porywaczom zależało na kilku lub wszystkich narządach Anne-Marie. Gdyby było inaczej, poważne kalectwo Anne-Marie sprawiłoby pewnie, że spróbowaliby klonowania jeszcze raz, nie porywali by jej jednak. Mam nadzieję, że się mylę, ale...

- Ma to sens - przyznał cicho Davies.

- Zgadzam się - dodała ponurym tonem Mary. - Ale jak mogli zrobić coś takiego?

- Może jeszcze tego nie zrobili - oświadczył Tom. - Może Anne-Marie jeszcze żyje.

- Naprawdę myślisz, że jest szansa? - spytała Mary.

- Niewielka, zważywszy na to, ile czasu upłynęło - odparł Gordon z zadumą. - Skoro jednak nie wiemy na pewno, że nie żyje, musimy nadal jej szukać - a kluczem do jej znalezienia jest ta przeklęta książeczka.

Stwierdzenie Toma pobudziło Daviesa do działania.

- Zgadza się - oznajmił. - Zaraz zadzwonię do Towarzystwa - zorientuję się, co mogą nam powiedzieć. Niech pan jednak nie zapomina, że jeśli Dawes przyniósł forsę w papierowej kopercie, to leżymy.

Nadinspektor wyszedł, Tom został sam na sam z Mary.

- Jak twoja szczęka? - zapytała.

Gordon potarł ją ostrożnie.

- W porządku - odpowiedział.

- Jeszcze nigdy kogoś takiego nie spotkałam - uśmiechnęła się z czułością Mary. - Jesteś albo najodważniejszym i najszlachetniejszym człowiekiem, z jakim miałam do czynienia, albo skończonym durniem.

- Dużo pola do manewru. Zgadzam się na lokatę gdzieś pośrodku - odparł z zadowoleniem Tom.

- Zobaczymy - rzekła Mary.

- Chyba wiesz, na co teraz kolej? - spytał Gordon, opuszczając nogi na podłogę.

- Poprosisz mnie o ubranie, ja powiem, że nie powinieneś się wypisywać, a ty i tak to zrobisz - powiedziała, rzucając mu znaczące spojrzenie.

- Właśnie.

- Zastanów się, powinieneś zostać przynajmniej przez noc.

Straciłeś przytomność, a poza tym powinieneś mieć więcej rozsądku i przestać udawać Johna Waynea, do diabła.

- Człowiek musi robić to, co musi... - zacytował Tom sławną filmową replikę aktora, którego wspomniała Mary.

- Czyli? - przerwała mu.

Westchnął i przez chwilę patrzył w milczeniu na podłogę.

- Zrozum, że mam swoją dumę - odparł, podnosząc wreszcie głowę. - Zdaję sobie sprawę, że ludzie śmieją się ze mnie, kiedy kolejny raz ląduję na urazówce jako pacjent, chociaż jestem cholernym lekarzem!

Mary przyłożyła dłoń do ust, aby zdusić chichot.

- Chcę się po prostu stąd wypisać. Nie zamierzam oglądać tych murów nigdy więcej, jeśli chcesz znać prawdę! - Tom popatrzył na jej uroczą twarz i dodał chytrze: - Oczywiście, gdybyś mnie długo i mocno całowała, może zdołałbym przekonać tych bęcwałów, że daję się walić po głowie tylko po to, żeby cię oglądać...

- Och, to mogę dla pana zrobić, doktorze, skoro tak bardzo zależy panu na reputacji kozaka. Całowali się, gdy salowa weszła po tacę. Całowali się nadal, kiedy wychodziła.

- Może na razie wystarczy - westchnął wreszcie z zadowoleniem Tom.

- Dla mnie na pewno - odparła rozpromieniona Mary. Chciał pocałować ją znowu, ale lekarka położyła mu ręce na piersi.

- Mam dyżur, a ty jedziesz do domu natychmiast i kładziesz się do łóżka!

- Mogę wrócić po jeszcze, jeżeli ktoś znowu mi przywali?

- Nawet o tym nie myśl! - zaprotestowała. - Przyniosę ci ubranie.

- Cholera, mój samochód został w Aberlyn - przypomniał sobie Tom.

- Nie, jest tutaj - odrzekła Mary. - Policja go ściągnęła, stoi na parkingu. Pewnie traktują go już jak własny... Albo coś w tym rodzaju.

- Kość! - krzyknął Tom. - Piła! Będą ich potrzebowali jako dowodów! Nie powiedziałem Daviesowi, gdzie dokładnie są. Lepiej pojadę do Aberlyn i...

- Nie! - uparła się Mary. - Powiedziałeś nadinspektorowi Daviesowi wystarczająco dużo. Jego ludzie zdołają znaleźć co trzeba bez twojej pomocy Wracasz do domu, zrozumiano?

- Zrozumiano - skapitulował Tom.

- Obiecujesz?

- Obiecuję.

Jadąc do Felinbach, Gordon zastanawiał się, czy Davies dowiedział się czegoś w kasie mieszkaniowej. Dochodziła ósma wieczór Na pewno kogoś wyrwano z domu, żeby otworzył biuro w Caernarfon, gdzie założono rachunek, Ciekawe, czy ten ktoś uznał to za utrapienie, czy też był zadowolony, że zdarzyło się coś wykraczającego poza monotonię pracy w towarzystwie budowlanym - zadał sobie pytanie Tom. Tak czy inaczej, modlił się, by to coś dało. Gdy Davies zadzwonił o wpół do dziesiątej, Gordon natychmiast podniósł słuchawkę.

- Mamy źródło - oznajmił nadinspektor. - Obie wpłaty stanowiły osobiste czeki, sygnowane przez niejaką Sonię Trool.

- Sonię Trool?! - wykrzyknął Tom. - Jasna cholera!!

- Mówi to panu coś?

- Chodzi o jej córkę! - jęknął Tom; wreszcie wszystko stało się dla niego jasne. - Jej córka Charlotte straciła wzrok w wypadku samochodowym.

Właśnie po nim Sonia poznała Jamesa Troola. Oczy dziewczynki uległy zbyt poważnym obrażeniom, żeby możliwy był przeszczep twardówek, ale nerwy wzrokowe nie zostały uszkodzone. Mając do dyspozycji dokładnie dopasowanego dawcę i dość materiału do przeszczepu...

- Jezu Chryste, chce pan powiedzieć, że sklonowano dziecko, żeby ukraść jego oczy?

- Na to właśnie wygląda.

* * *

Domyślam się, że pojedzie pan teraz aresztować Troolów? - spytał Tom.

- To nie takie proste - odpowiedział Davies. - Sąsiad twierdzi, że nie ma ich w domu. Wyjechali wczoraj wieczorem;

mówili, że nie będzie ich kilka dni. Sąsiad nie wie, dokąd się wybrali. Nie wie tego również sekretarka Troola. Powiedział jej, że czuje się wyczerpany ostatnimi tygodniami, dlatego postanowił wziąć sobie trochę wolnego. Mówił też, że wyjeżdża razem z żoną.

- A ich córka? - spytał Tom.

- Ona została - powiedział Davies. - Sąsiad mówi, że matka zawiozła ją kilka dni temu do kliniki na jakiś drobny zabieg i że dziecko będzie tam aż do ich powrotu.

- Coś mi się tu nie zgadza - odparł Tom. - Córkę kładzie się do szpitala, a oni jadą bawić się za granicą? Niemożliwe! Troolowie coś kręcą. Skoro dziecko poszło do szpitala, to pewnie właśnie na przeszczep. Boże, jesteśmy tak blisko!

- Rozesłaliśmy prośbę, by nas poinformowano, jeśli gdzieś się pojawią, ale to może trochę potrwać - powiedział nadinspektor.

- Anne-Marie nie ma już czasu.

- Powiadomię pana, jeśli coś się zdarzy - obiecał policjant.

Gordon czuł ogromny zawód i rozczarowanie. Nie było nic gorszego od bezczynności, ale nie miał innego wyjścia. Po prostu nikt nie wiedział, gdzie podziali się Troolowie. Mądrzejszy o ostatnie doświadczenia, uznał, że powinien był zacząć podejrzewać

Troola znacznie wcześniej. Przypomniał sobie zaskoczenie, a nawet niepokój Thomasa, gdy profesor zobaczył zielonego jaguara dyrektora na parkingu szpitala tego wieczora, gdy Tom wybrał się po próbkę tkanek Anne-Marie. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że to Trool próbował go zabić tej nocy, a potem zamordował Thomasa w jego gabinecie. Gordon przypomniał sobie również, że wcześniej był świadkiem kłótni profesora z Trollem - tego dnia, kiedy o mało nie został przyłapany w laboratorium Thomasa.

Profesor zapewne zwierzył się Troolowi ze swoich podejrzeń dotyczących Dawesa. Być może prosił go, by podjął jakieś kroki jako dyrektor do spraw lecznictwa. Nie mógł podejrzewać, że to Trool był motorem całej sprawy - a może jednak do tego doszedł i właśnie dlatego został zamordowany.

Boże, co za galimatias, pomyślał Tom. Przyszło mu do głowy, że Sonia zawarła z Jamesem Troolem swego rodzaju pakt, by zapewnić swojemu dziecku leczenie na przyszłość. Ich małżeństwo stanowiło dla wielu ludzi zagadkę.

Być może piękna Sonia zgodziła się wyjść za Troola w zamian za zobowiązanie, że przywróci on wzrok jej córeczce? Miało to sens...

Tom nagle poczuł, że od bardzo dawna nie wyspał się porządnie. Kładł się, gdy znów zadzwonił telefon. Myśląc, że to Davies z nowymi informacjami, błyskawicznie schwycił za słuchawkę.

- Chciałam tylko cię skontrolować - rozległ się głos Mary.

- Już idę do łóżka, naprawdę.

- Dobrze. Policja się odzywała?

Tom powiedział jej, że pieniądze na koncie Dawesa pochodziły od Sonii, kazał jej jednak przysiąc, że na razie zachowa to w tajemnicy.

I tak nie można było nic zrobić, dopóki policja się nie dowie, dokąd wyjechali Troolowie.

- Możliwe więc, że Anne-Marie wciąż żyje? - spytała Mary.

- Mało prawdopodobne, ale niewykluczone. Mogliśmy jednak się spóźnić. Charlotte Trool jest w klinice już od kilku dni... Mówiąc szczerze, szanse nie wyglądają najlepiej.

- Co to za ludzie?! - zawołała Mary. - Jak można traktować dziecko jak worek z częściami zapasowymi? Na miłość boską, przecież Trool jest lekarzem. Składał przysięgę Hipokratesa, tak jak my wszyscy. Medycyna ma pomagać ludziom, wszystkim bez wyjątku, a nie zapewniać przeżycie najlepiej przystosowanym czy najbogatszym.

- I tak jest - zapewnił ją Tom. - Przecież pomagasz ludziom, prawda?

- Tak nazywasz połatanie łbów trzech pijaków, którzy pobili się po meczu piłkarskim, czy wyciągnięcie ziarna anyżu z nosa nastolatka, który włożył je tam „dla draki”? - podsumowała Mary swoje ostatnie dokonania.

- Skoro tak twierdzisz.

- Oczywiście, że tak jest. Przecież walczysz po właściwej stronie. Dzięki Bogu, że ciągle jest po niej więcej ludzi niż po przeciwnej.

- Czasami w to wątpię - powiedziała Mary i dodała: - Wyśpij się, Tom. Mary ma rację, pomyślał, przykładając głowę do poduszki. Ludzie wiele oczekują od lekarzy, policjantów, pielęgniarek. Skorumpowani przedstawiciele tych profesji psuli opinię tym uczciwym.

O siódmej Gordona obudził telefon z posterunku w Caernarfon. Co prawda Davies skończył już służbę, ale zostawił instrukcje, by poinformować Toma, jeśli w nocy stanie się cokolwiek istotnego.

- Lotnisko w Manchesterze zawiadomiło nas, że pan i pani Trool wraz ze swoją córką polecieli przedwczoraj wieczorem liniami British Airways do Paryża.

- Do Paryża? - powtórzył Tom bez emocji; nie wiedział, jak powinien się ustosunkować do tej informacji. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Troolowie polecieli z córką. - Jesteście tego pewni? - spytał.

- Tak tu mam napisane.

- Rany, co się dzieje?

- Poprosiliśmy francuską policję o pomoc w ich odnalezieniu.

Tom odłożył słuchawkę, ale niemal natychmiast telefon zadzwonił ponownie. Tym razem był to Davies we własnej osobie.

- Słyszał pan?

- Polecieli do Paryża razem z córką - potwierdził Tom.

- Nic nie rozumiem - mruknął Davies. - Sąsiad upierał się, że kilka dni temu dziecko zostało umieszczone w klinice i że

Troolowie odjeżdżali sami.

- Musieli je zabrać gdzieś po drodze - odrzekł Tom.

- Co oni wyrabiają, do diabła?

- Nie jestem pewny, ale na pewno coś uknuli.

- Skoro dzieciak został już zoperowany, może zabrali go na rekonwalescencję? - zasugerował Davies. - Przecież nie muszą zatrzymywać się w Paryżu, prawda? Na południu Francji bywa bardzo przyjemnie o tej porze roku.

- To dlaczego nie polecieli tam bezpośrednio? - zastanawiał się Tom.

- Może nie mieli połączenia?

- Hmmy - mruknął Gordon bez przekonania.

- Niech pan posłucha: jeśli zameldowali się w którymś z paryskich hoteli, francuska policja ich znajdzie - powiedział Davies.

- A jeśli nie? - spytał Tom z narastającą obawą.

- Wtedy potrwa to trochę dłużej - przyznał Davies. - Jeśli jednak operacja już się odbyła, nie rozumiem...

- Po co ten pośpiech? - dokończył Tom. - Ma pan rację. Jeśli jest już po zabiegu, to Anne-Marie już nie żyje. Nie wiemy tego jednak na pewno, musimy więc nadal starać się ich odnaleźć.

- Rozumiem - odparł Davies.

Tom odłożył słuchawkę. Po kilku sekundach telefon zabrzęczał raz jeszcze. Tym razem dzwoniła Mary.

- Pomyślałam, że sprawdzę, jak się czujesz - powiedziała. - Jeśli nic ci nie jest, może spotkamy się na kawę? Za pół godziny kończę dyżur i, dzięki Bogu, następne trzy dni mam wolne.

- Czuję się świetnie. Do zobaczenia za pół godziny.

Gdy usiedli przy stoliku w małej kawiarni blisko katedry w Bangor, Mary zorientowała się, że Tom jest zmartwiony. Chociaż słuchał jej uprzejmie i z pozorną uwagą, błądził spojrzeniem dookoła. Najbardziej zdradzały go jednak napięte mięśnie szczęk.

- Co się stało? - spytała.

- Nie mogę znieść tego bezczynnego czekania. Cały czas myślę, że mógłbym zrobić coś jeszcze.

- Nie mógłbyś, skoro nie wiesz, gdzie są - odparła Mary. - Teraz wszystko zależy od francuskiej policji.

- Lotnisko! - zawołał Tom. - Może powiedzieli coś o swoich planach komuś na lotnisku? Jadę tam!

Mary popatrzyła na niego z niepokojem.

- Znowu chcesz się w coś wpakować - mruknęła.

- Warto spróbować - upierał się. - Co mi szkodzi? Poza tym lepsze to niż bezczynność.

- No dobrze, ale jadę z tobą - oznajmiła Mary.

- Jak to? Przecież całą noc byłaś w pracy - zaoponował Tom.

- Jadę - powtórzyła. - Chociażby po to, aby dopilnować, żeby ktoś ci znowu nie przywalił w głowę.

Przez chwilę Tom nie wiedział, czy się roześmiać czy obrazić. W końcu wybrał to pierwsze i zgodził się, by Mary z nim pojechała.

- No dobrze. Weźmiemy land-rovera. Może zdrzemniesz się po drodze.

Jedziemy!

W manchesterskim porcie lotniczym panował tłok. Poranna mgła rozwiała się dopiero po dziesiątej, co spowodowało opóźnienia w przylotach i startach.

- Od czego zaczniemy? - spytała Mary, gdy przystanęli pośród tłumu.

- Policja mówi, że Troolowie polecieli British Airways, więc zacznijmy od informacji tych linii.

Minęło pięć minut, nim odszukali właściwe stanowisko.

Musieli odczekać jeszcze dziesięć, zanim zbliżyli się do niego na tyle, by dojrzeć dwie kobiety w eleganckich niebieskich uniformach. Wysłuchiwały skarg i z uśmiechem odpowiadały na kolejne pytania: Przykro nam, proszę pana, pański samolot wystartuje najszybciej, jak to będzie możliwe... Oczywiście, proszę pani, niech pani zapyta stewardesę na pokładzie... Pański bagaż zostanie odprawiony prosto do Warszawy, nie ma powodów do zdenerwowania.

Tom dotarł do okienka i stanął przed kobietą z tabliczką z napisem „Angela” na piersi.

- Chciałbym porozmawiać z osobą, która odprawiała pasażerów wieczornego lotu do Paryża we wtorek.

- Słucham? - wątły uśmiech Angeli w jednej chwili znikł z twarzy, jak gdyby przepalił się jej bezpiecznik.

Tom powtórzył prośbę.

- Nie udzielamy tego rodzaju informacji - powiedziała kobieta.

- To bardzo ważne - rzekł błagalnie Tom.

- Jesteśmy lekarzami - wtrąciła się Mary. - Ci pasażerowie to nasi pacjenci. Musimy ich odnaleźć w wyjątkowo pilnej sprawie.

- Rozumiem - odparła z namysłem Angela. - Muszę się skontaktować z moją kierowniczką.

Podniosła słuchawkę i po chwili zaczęła rozmawiać z jakąś panią Roberts. Gdy skończyła, poprosiła Toma i Mary, by zaczekali z boku.

Kilka minut później pojawiła się sama pani Roberts - kobieta tuż po czterdziestce w takim samym uniformie jak Angela.

Zaprosiła ich do swojego gabinetu, niewielkiego pokoiku bez okien na piętrze.

Pani Roberts bez zmrużenia oka przyjęła prośbę Toma. Tego rodzaju niewzruszoność stanowiła zapewne nieodłączny wymóg w radzeniu sobie z klientami.

- Mamy nadzieję, że Troolowie wspomnieli komuś z waszego personelu o swoich planach.

- Angela powiedziała, że oboje państwo są lekarzami.

- Tak.

- Niestety, muszę państwa poprosić o jakieś dowody, że tak jest w istocie. Na pewno państwo mnie rozumieją.

Mary wyciągnęła legitymację szpitalną, Tom zaś zademonstrował kilka swoich dokumentów.

- Doskonale - stwierdziła pani Roberts. - Czy wiecie państwo, którym lotem udali się do Paryża wasi pacjenci?

Tom odparł, że nie.

- Nieważne. Sprawdzę wtorkowy grafik dyżurów i zobaczymy, co się da zrobić. Proszę państwa o odrobinę cierpliwości.

Tom i Mary czekali w nerwowym milczeniu, podczas gdy kierowniczka wykonała kilka telefonów, najwyraźniej bez pożądanych efektów.

Ogarniała ich już desperacja, gdy kolejna rozmowa okazała się bardziej obiecująca.

- Miałaś dyżur we wtorek wieczorem, prawda, Liso?... Dobrze.

Chodzi o lot do Paryża... Przypominasz sobie, czy odprawiałaś rodzinę nazwiskiem Trool?... Tak? Doskonale! Bądź tak dobra i przyjdź na górę, kiedy skończysz obecną odprawę. - Pani Roberts obróciła się w stronę Toma i Mary. - Lisa przypomina ich sobie - powiedziała. - Przyjdzie tutaj, kiedy tylko skończy się odprawa lotu do Zurychu.

Mniej więcej po dziesięciu minutach do gabinetu weszła dziewczyna o jasnych włosach i świeżej cerze, z podkładką na dokumenty pod pachą i przerzuconą przez drugie ramię torbą. Pani Roberts przedstawiła ją.

- Ci państwo to lekarze, Liso - dodała. - Starają się odnaleźć rodzinę Troolów. Jak rozumiem, to bardzo ważne.

- Nie jestem pewna, czy zdołam pomóc - powiedziała nieśmiało

Lisa. - Zapamiętałam ich, bo nie dosłyszałam ich nazwiska i mówiłam na nich „Troll”.

Pożartowaliśmy trochę o norweskich baśniach, pośmialiśmy się, ale to wszystko.

- Kto niósł dziecko? - spytał z napięciem Tom.

- Pan Trool - odparła Lisa.

- Czy miało zabandażowane oczy?

Stewardessa popatrzyła na Toma z zaskoczeniem.

- Nie - odparła.

Gordon westchnął z ulgą i uśmiechnął się do Mary.

- Jeszcze tego nie zrobili. - Następnie zadał Lisie kolejne pytanie: - Ale zorientowała się pani, że ich córka nie widzi?

- Nie - odpowiedziała jeszcze bardziej zdziwiona Lisa.

- Może mówiła pani, gdzie się wybierają?

- Córeczka? Oczywiście, że nie. Przecież ma najwyżej trzy - cztery miesiące! - zawołała Lisa.

- Zaraz, zaraz. Charlotte Trool ma trzy - cztery lata - powiedział Tom.

Popatrzył na Mary i dodał: - Co się dzieje, na miłość boską?

- Nie mogła to być ich córka - to jedyne wyjaśnienie.

Tom odwrócił się z powrotem w stronę Lisy.

- Może nam pani powiedzieć coś więcej o tym dziecku? - spytał.

- Raczej nie. Zachichotała, kiedy połaskotałam ją po brzuszku. Przypominam sobie, że wydała mi się jakaś króciutka, ale nie bardzo wiem dlaczego.

- Bo nie miała nóg - wyjaśniła nagle pobladła Mary.

Tom zastanawiał się przez chwilę.

- W takim razie, gdzie jest ich córka? - mruknął.

- Sąsiad powiedział, że w klinice - przypomniała mu Mary.

- Ale nie tutaj! - zawołał Tom. Odwrócił się do cierpliwie czekających kobiet i zapytał panią Roberts: - Może pani sprawdzić, czy pani Trool nie poleciała do Paryża kilka dni wcześniej?

- Bo ja wiem...

- Proszę! To naprawdę bardzo ważne.

Gdy pani Roberts odwróciła się w stronę komputera i zaczęła poszukiwania, Tom szepnął do Mary:

- Polecieli do Paryża na operację, jestem tego pewny.

- Ale wciąż nie wiemy, dokąd - odparła Mary. - Chyba powinieneś się skontaktować z nadinspektorem Daviesem i powiedzieć mu, że Anne-Marie wciąż żyje. Może ułatwi to poszukiwania, jeśli powiadomi o tym francuską policję.

Tom skinął głową.

- Tak, jest tutaj. Pięć dni wcześniej - oznajmiła w tej samej chwili pani Roberts. - Poleciała wtedy do Paryża z córką, ale bez męża.

- Dziękuję pani - powiedział Gordon. - Pani również, Liso.

Bardzo nam panie pomogły.

Tom i Mary wyszli z gabinetu i wrócili do hali.

- Powinienem był wcześniej zdać sobie sprawę, że operacji nie można było przeprowadzić w tak krótkim czasie. Troolowie wpadli na sprytny sposób wywiezienia Anne-Marie z kraju - udawali, że to ich córka.

- Pomyśleli o wszystkim - orzekła Mary.

- Boże, tak chciałbym wiedzieć, dokąd pojechali! - zawołał Tom.

- Im szybciej zadzwonisz do Daviesa, tym lepiej. Powiedz, że francuska policja powinna sprawdzić paryskie szpitale i kliniki - stwierdziła Mary.

- Kliniki! - Tom trzepnął się w czoło. - Oczywiście! Boże, ale ciężko myślę. Klinika Dawesa!

- Gadasz bez sensu - odparła Mary. Gordon gorączkowo przeszukiwał wszystkie kieszenie, jakby paliło się na nim ubranie.

- Kiedy byłem w domu Dawesa w Aberlyn, znalazłem ulotkę francuskiej kliniki. Używał jej jako zakładki. Wtedy nie zwróciłem na nią specjalnej uwagi, ale musi chodzić właśnie o nią! Inaczej byłby to zbyt wielki zbieg okoliczności. - Tom odnalazł ulotkę i ją rozpostarł. - Patrz! - pokazał ją Mary.

- Dzwoń do Daviesa i powiedz mu o tym natychmiast - ponagliła go.

Znalazł spokojniejsze miejsce za rzędem wózków do czyszczenia i wybrał numer na telefonie komórkowym. Mary czekała obok na koniec rozmowy.

- Powiedziałeś mu wszystko? - spytała, gdy do niej dołączył.

- Natychmiast skontaktuje się z francuską policją - przytaknął Tom.

- Dobrze - Mary westchnęła z ulgą. - Mam nadzieję, że dotrą tam na czas i nie dopuszczą do operacji. A nam chyba znowu przyjdzie bawić się w czekanie.

- Czekanie? - powtórzył Tom. - O nie! My lecimy do Paryża!

* * *

Nie mówisz poważnie - jęknęła Mary.

- Bardziej się przydamy tam niż w Walii - powiedział Tom. - Tutaj obijamy się tylko jak goście bez pary na weselu.

- Ale francuska policja na pewno...

- Zastanów się! Francuska policja nie rozumie dokładnie, co się dzieje - nie mogli się w tym połapać po paru telefonach z Walii. Będzie o wiele lepiej, jeśli znajdzie się tam ktoś, kto wszystko szczegółowo wyjaśni.

Mary przez chwilę przetrawiała słowa Gordona.

- Nie mamy przy sobie paszportów - powiedziała wreszcie.

- Cholera! - zaklął Tom.

Przez kilka chwil stał nieruchomo jak posąg, po czym ujął

Mary za ramię i zaczął ją prowadzić przez tłum. Lekarka zrezygnowała z protestów, gdy dotarli do pasażu handlowego. Tom rozejrzał się po półkach księgarni - kiosku z pamiątkami. Wkrótce dostrzegł to, czego szukał: skórzane okładki, które pasowały na brytyjskie paszporty starego typu, wydawane przed zjednoczeniem z

Unią Europejską.

- Spróbujemy przedostać się z nimi - stwierdził. - Kontrola paszportowa w krajach Unii jest pobieżna. - Kiedy się zawahała, dodał: - Naprawdę sądzę, że istnieje duża szansa, iż Anne-Marie wciąż żyje.

- A co tam, do diabła! - uznała Mary. - Wisieć za konia, wisieć za dwa.

Tom kupił dwie okładki i wsunął je do wewnętrznej kieszeni.

Na tablicy odlotów wyczytali, że samolot Air France do Paryża startuje za czterdzieści pięć minut. Po kolejnej przepychance przez tłum Tom przystąpił do przekonywania personelu linii lotniczej, by pozwolono im zabrać się tym samolotem.

- Wiem, wiem! - parował protesty z uniesionymi dłońmi. - Rozumiem, ale to naprawdę sprawa życiowej wagi. Musimy znaleźć się w Paryżu najszybciej, jak to tylko możliwe. Proszę zrobić dla nas wyjątek...

Tylko ten raz, dobrze?

Dwie pracownice wreszcie poddały się z uśmiechami. Tom zapłacił za bilety kartą kredytową i dostał dwie karty pokładowe.

- Musicie iść prosto do bramki - powiedziano im.

- Oczywiście - odparł rozpromieniony Gordon. - Nadeszła chwila wielkiej próby - zwrócił się do Mary, gdy ruszyli w stronę sali odpraw międzynarodowych. - Nic ci nie jest?

- Niedobrze mi - odpowiedziała.

Wypatrzyli stanowisko kontroli paszportowej.

- Mów do mnie - syknął Tom. - Mów, co chcesz, ale nie przestawaj.

Mary zaczęła recytować jakieś statystyki medyczne. Im bliżej byli stanowiska, tym szybciej mówiła. Gdy prawie do niego dotarli, Tom wyjął dwie okładki z kieszeni z taką miną, jakby całkowicie pochłaniały go słowa towarzyszki. Zamachał nimi w stronę biurka. - Nie, nie, nie! - zawołał, nie zatrzymując się.

- Nie możesz zaczynać chemioterapii u pacjenta w tym stadium.

Lepiej zaczekać, aż... Żadne z nich ani przez chwilę nie spojrzało na mężczyznę za kontuarem.

Przeszli obok niego z obawą, że lada chwila zostaną zawróceni, lecz to nie nastąpiło. Stopniowo ich obawa ustąpiła miejsca uldze.

- Lepiej usiądę, zanim zemdleję - wyszeptała Mary drżącym głosem. - Nie nadaję się do takich rzeczy.

- Szczerze mówiąc, ja też - przyznał Tom. - Przez cały czas czułem do siebie obrzydzenie.

- Byłeś doskonały! - Mary uśmiechnęła się do niego. - Powinieneś zmienić nazwisko na James Bond.

Start opóźnił się zaledwie o trzy minuty. Tom i Mary milczeli, każde pogrążone w myślach. Dopiero gdy samolot osiągnął wysokość podróżną, a stewardesy zaczęły krążyć z wózkiem z napojami, Tom powiedział:

- Musimy zdecydować, czy możemy pozwolić sobie na drinka, czy też lepiej, żeby nic nie psuło nam refleksu. Jego ton nie pozostawiał wątpliwości, co by wolał. Mary popatrzyła na Gordona wzrokiem wystarczającym za odpowiedź.

- Proszę dwa dżiny z tonikiem - zwrócił się do stewardesy.

- Chyba jeszcze nigdy w życiu tak nie potrzebowałam drinka - westchnęła przeciągle Mary i oparła głowę na fotelu.

- Wypijmy za to - zaproponował Tom.

Przez kilka minut oboje siedzieli z zamkniętymi oczami, sycąc się kojącym działaniem alkoholu. Potem Tom zaczął czytać reklamę francuskiej kliniki. Szpital St. Pierre szczycił się najnowocześniejszym wyposażeniem. Przeprowadzono tam najrozmaitsze zabiegi, od drobnych po poważne.

Chętni mogli korzystać z usług personelu medycznego kliniki lub sprowadzić własnych chirurgów czy lekarzy innych specjalności.

- Znasz Paryż? - spytała Mary.

- Nie za dobrze, a ty?

- Prawie wcale.

- Na ostatniej stronie jest mapka - powiedział Tom. - Klinika mieści się na Rue de Bagneux w Montrouge, tuż za obwodnicą Peripherique.

- Trzeba zjechać z obwodnicy przy Porte DOrleans - dodała Mary, przyjrzawszy się planowi. - Ale jak się tam dostaniemy?

- Masz ze sobą prawo jazdy?

Mary potrząsnęła głową.

- Ja też nie - powiedział Tom. - W takim razie wynajęcie samochodu odpada. Zabierzemy się tym, czym można najszybciej poruszać się po Paryżu - samochodem, pociągiem, taksówką, czymkolwiek - a potem będziemy grać ze słuchu.

- Zakładając, że w ogóle nas wpuszczą do kliniki - przypomniała mu Mary. - Nie zapominaj - dodała, spoglądając na zegarek - że zanim wylądujemy, będzie wieczorna godzina szczytu.

- Tylko tego nam potrzeba - westchnął.

Samolot opadł na płytę lotniska Charlesa De Gaullea z silnym podskokiem wskutek nagłego prostopadłego powiewu wiatru. Wielu pasażerów zaczęło to komentować, ale Mary i Tom milczeli - koncentrowali się na czymś innym.

- Ciekawe, jakie są francuskie więzienia - wyszeptała lekarka.

Tom wziął ją za rękę i zapewnił, że ich nie zobaczy.

Stwierdził, że powinni spróbować przedostać się przez kontrolę paszportową z jak największą grupą ludzi. Oznaczało to, że nie mogą wysiąść z samolotu ani jako pierwsi, ani jako ostatni. Na szczęście nie mieli prawie żadnego podręcznego bagażu i nie musieli odbierać żadnych walizek z karuzeli mogli więc swobodnie wybrać moment podejścia do odprawy.

Gdy tylko Tom zobaczył stanowiska kontroli paszportowej, zorientował się, że nie mają się czego obawiać. Znudzeni urzędnicy zbywali kolejnych pasażerów leniwymi machnięciami dłoni, nawet nie racząc spojrzeć na pokazywane im paszporty. Tom wyciągnął dwie okładki, udając, że próbuje je otworzyć. Nie wzbudziło to żadnego zainteresowania. Po chwili Gordon i Mary byli już we Francji.

Naprzeciwko stanowiska odprawy celnej - przez którą również przeszli niezatrzymywani - znajdowało się biurko informacji turystycznej.

Ponieważ nie było kolejki, Tom skorzystał ze sposobności, by zapytać o najszybszy sposób dostania się do Paryża. Mężczyzna wskazał szklane drzwi.

- Za trzy minuty odjeżdża ekspresowy autobus - powiedział, - Wsiadajcie, nie będziecie musieli czekać na cokolwiek innego.

Tom chwycił Mary za rękę. Podbiegli do kantoru, gdzie Gordon wymienił trochę gotówki, wypadli na zewnątrz. Dotarli do autobusu w chwili, gdy drzwi zamykały się z hydraulicznym sykiem. Na szczęście kierowca ich zobaczył i otworzył je ponownie. Wsiedli, podziękowali i zajęli miejsca w pierwszej ławce, obok kierowcy.

Autobus ruszył.

- Mieliśmy szczęście - wysapała Mary.

- Coś mi podpowiada, że będziemy go potrzebowali o wiele więcej - odparł Tom.

Mary miała rację: w zwykłych okolicznościach szybciej udałoby im się dotrzeć do miasta pociągiem lub taksówką, ale trudno było wyczuć, jak długo musieliby czekać.

- Jak twój francuski? - zapytał.

- Nieźle - odparła Mary.

- Zapytasz kierowcę, jak najszybciej dostać się o tej porze do Montrouge?

- Gateau z masłem - zażartowała Mary i nie wstając z miejsca, wychyliła się do przodu, - Monsieur?

Nawiązała płynną rozmowę z kierowcą. Tom przysłuchiwał się jej z uznaniem. Mary podziękowała wreszcie z uśmiechem.

- Dzięki Bogu, że przyleciałaś ze mną - szepnął Gordon.

- Kierowca stwierdził, że o tej porze najlepiej będzie pojechać metrem - poinformowała go Mary. - Powiedział, którą linię wybrać i na którym przystanku trzeba wysiąść, żeby mieć jak najbliżej do stacji, Był kiedyś taksówkarzem, więc potrafił mi wytłumaczyć, jak dostać się na Rue de Bagneux, kiedy wysiądziemy z metra.

- Jesteś gwiazdą! - pochwalił ją Tom.

Wysiedli z autobusu przy Gare de LEst. Zapadał zmierzch. Tom rozejrzał się.

- Tam! - powiedział, wypatrzywszy schody, nad którymi wisiało godło paryskiego metra. Pobiegli w tę stronę, a Tom dodał żartobliwie: - Tego zapachu się nie zapomina.

- Bo jest od wszystkich inny - dodała Mary.

Musieli krótko poczekać w kolejce po bilety. Widać było, że większość pasażerów ma przejazdówki, - Dokąd powinniśmy jechać? - zapytał Tom.

- Do Porte DOrleans.

Wagon był tak zatłoczony, że musieli stać, ale sporo ludzi wysiadło na Montparnasse Bienvenue i zwolniło się trochę miejsc siedzących. Za stacją Denfert Rocheresu pociąg był już niemal pusty.

- Wysiadamy na trzecim przystanku stąd - powiedziała Mary - Porte DOrleans, stacja końcowa.

Gdy wysiedli z pociągu, ruszyli do wyjścia ze stacji, rozglądając się za tabliczkami z nazwami ulic.

- Według tego, co mówił kierowca, to pewnie Boulevard Brun - powiedziała Mary.

Tom przyglądał się przez chwilę małemu planowi.

- Zgadza się. Musimy przejść na drugą stronę.

Skorzystali z przejścia podziemnego, zadowoleni, że nie muszą lawirować między gąszczem samochodów w godzinie szczytu. Na ścianie budynku po prawej Mary dostrzegła tabliczkę z napisem:

Rue de Bagneux.

Klinika znajdowała się na rogu skrzyżowania trzy przecznice dalej, naprzeciwko cmentarza. Żadne z nich tego nie skomentowało - oboje byli zbyt zdenerwowani.

Drzwi kliniki okazały się zamknięte. Jedynym dowodem, że mieści się tu placówka medyczna, był ambulans na zewnątrz. Na ścianie wisiał domofon.

Tom nacisnął guzik.

- Oui? - rozległ się po chwili kobiecy głos.

Gordon, zaczerpnął głęboko tchu i przedstawił siebie i swoją towarzyszkę po angielsku.

- Właśnie przylecieliśmy z Walii - dodał. - Musimy jak naj szybciej porozmawiać z kimś kompetentnym o jednej z waszych pacjentek, o dziewczynce nazwiskiem Trool.

Szczęknął otwierany zamek. Weszli do krótkiego, jaskrawo oświetlonego korytarza, za którym pięły się marmurowe schody. W środku było ciepło, a w powietrzu unosiła się woń środka antyseptycznego. U szczytu schodów przywitała ich kobieta w eleganckim liliowym kostiumie i białej bluzce. Przedstawiła się jako Antoinette Brassard i powiedziała, że pracuje w administracji kliniki.

- Zaprowadzę państwa do doktora Balarda - powiedziała.

Mary zapytała, czy Balard kieruje kliniką.

- Jest wicedyrektorem - odpowiedziała kobieta. - Pan dyrektor pojechał już do domu.

Wprowadziła ich do elegancko urządzonego gabinetu. Zza biurka wstał dobrze ubrany mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat.

Poprosił, by usiedli.

- Sądzę, że francuska policja już pytała o pacjentkę, która nas interesuje - rzekł Tom.

- Mniej więcej trzy godziny temu - przytaknął Balard. - Szukano rodziców małej Trool. O ile dobrze zrozumiałem, brytyjska policja chce ich przesłuchać.

- Czy córka Troolów jest tutaj?

- Tak. Ma być operowana pojutrze.

Tom i Mary popatrzyli po sobie z ulgą.

- Przeszczep? - spytała lekarka.

- Tkanki oka - delikatny zabieg.

- Co pan wie o dawcy, doktorze? - zapytał Tom.

- Nic - wzruszył ramionami Balard. - Operację uzgodniono prywatnie.

Klienci wynajęli salę operacyjną i personel pielęgniarski, ale zapewnili własny zespół zabiegowy.

- A więc dawcy tu nie ma? - spytała rozczarowana Mary.

- Nie wiem nawet, czy jest w Paryżu, czy też materiał do przeszczepu przyleci zza granicy - stwierdził Balard.

- Znacie miejsce pobytu Troolów? - zapytał Tom.

- Zatrzymali się w „Pavillon de la Reine”, hotelu na Place Des Vosges w Marais. Czy mogę wiedzieć, dlaczego ci ludzie są poszukiwani?

Gordon zignorował pytanie.

- Policja była już pewnie w hotelu?

- Sądzę, że tak - rzekł Ballard.

- Czy nadużyję pańskiej uprzejmości, jeśli poproszę, by zadzwonił pan do nich w naszym imieniu? - spytał Tam.

Balard zajrzał do notesu na biurku i wybrał numer, który miał w nim zapisany. Po kilkuminutowej rozmowie odłożył słuchawkę.

- Policja już tu jedzie - powiedział. - Pan inspektor chce porozmawiać z państwem osobiście.

- Dowiedział się pan, czy aresztowano już Troolów i czy dziecko było z nimi?

- Inspektor powiedział, że rozmawiano z tą parą, ale nie wspominał, czy ich zatrzymano - odparł ze zdziwieniem Balard. - Nie mówił nic o dziecku, ale kiedy usłyszał, że państwo tu są, był bardzo zainteresowany. Sądzę, że i państwu chce zadać kilka pytań., - Chyba tak będzie najlepiej. - Tom wzruszył ramionami.

Policja przyjechała w ciągu dziesięciu minut. Przez ten czas

Toma i Mary poczęstowano kawą i poddano ich subtelnemu przepytywaniu. Balard czuł, że szykują się poważne kłopoty, i obawiał się, że klinika może być w nie zamieszana. Tom nie uznał tego powodu za wystarczający, by mówić mu cokolwiek. Zapewnił go tylko, że jeśli to, co usłyszał, było zgodne z prawdą, nie mogło być mowy o przykrych konsekwencjach dla kliniki.

- Przylecieliście państwo z Anglii? - spytał wysoki, chudy jak szczapa mężczyzna, który przedstawił się jako inspektor Le Clerc.

- Z Walii.

- Ach tak, z Walii - zgodził się Le Clerc. - Dzwonił do nas inspektor Davies i prosił o pomoc w sprawie uprowadzenia dziecka.

Podejrzewam, że doszło do jakiegoś nieporozumienia. Bez trudu odnaleźliśmy poszukiwaną parę, ale żadnego dziecka z nimi nie było. O ile nam wiadomo, rzeczywiście przyjechali z dzieckiem, ale to ich córka. Jest pacjentką w tej klinice i czeka na operację.

Tom czuł, że jego decyzja o przylocie do Francji okazała się słuszna.

- Troolowie przylecieli z dzieckiem dwa dni temu? - spytał.

- Oui - odparł inspektor.

- Kiedy dziecko Troolów przyjęto do kliniki? - zwrócił się Gordon do Balarda.

- Sześć dni temu - odparł Balard po sprawdzeniu rejestru.

Inspektor zrobił niedowierzającą minę. Tom opowiedział mu pokrótce, co się naprawdę stało. Wyjaśnił, że pani Trool przywiozła Charlotte poprzednim razem.

- Dwa dni temu nie przylecieli ze swoim dzieckiem, ale z tym, które zostało porwane.

- Jednego jestem pewny: kiedy rozmawialiśmy z nimi w hotelu, nie widzieliśmy ani śladu jakiegokolwiek dziecka - odpowiedział inspektor, który zrozumiał już, że dał się nabrać. - Ale po tym, czego się od państwa dowiedziałem, dochodzę do wniosku, że musimy porozmawiać z nimi jeszcze raz.

- To chyba nie najlepszy pomysł - odparł Tom. - Jeśli Anne-Marie jest przetrzymywana gdzie indziej, może znaleźć się w kłopotach.

- Przecież kiedy policja pojawi się pod ich drzwiami, na pewno zrozumieją, że gra skończona, i do wszystkiego się przyznają - powiedziała Mary.

- Martwi mnie, co stanie się z Anne-Marie, jeśli się nie przyznają - odrzekł Gordon.

- O co ci chodzi?

- Anne-Marie jest kluczem do całej sprawy. Już samo to naraża ją na niebezpieczeństwo. Bez niej przeciw Troolom nie ma właściwie żadnych dowodów. Zostaje tylko to, że Sonia przekazywała pieniądze na konto Ranulpha Dawesa. Ale ponieważ on nie żyje, Troolowie na pewno zdołają wysmażyć jakąś historyjkę, żeby to wyjaśnić. Wiemy, dlaczego Dawes dostał pieniądze, ale musimy to udowodnić.

- Sądzisz, że spróbują pozbyć się Anne-Marie, jeśli nie będą mogli przeprowadzić operacji? - zapytała Mary.

- Tak... tak właśnie sądzę.

* * *

Co pan proponuje? - spytał Le Clerc.

- Staram się odgadnąć, co myślą w tej chwili Troolowie - odparł Tom. - Wizyta policji musiała ich zaskoczyć, ale jak pan powiedział, zadaliście tylko kilka rutynowych pytań i poszliście, najwidoczniej usatysfakcjonowani ich wyjaśnieniami. Troolowie nie mają pojęcia, że tu jesteśmy, ani o naszej rozmowie.

- A zatem?

- Moim zdaniem istnieje duża szansa, że uznali, iż nie ma powodów zmieniać planu. Operacja ma się odbyć za dwa dni.

Rozstawcie swoich ludzi pod hotelem, i każcie im śledzić Troolów.

Doprowadzą was do miejsca, w którym jest trzymana Anne-Marie.

- To ma sens - przyznał Le Clerc.

- Jak myślisz, gdzie ją trzymają? - zapytała Mary.

- Musi to być szpital albo inna klinika - odpowiedział Tom.

- Na pewno podają jej środki nasenne, by wywołać stan przypominający śpiączkę. W odpowiednim momencie Troolowie, doprowadzą śpiączkę do tragicznego końca i proszę bardzo, będą mieli swojego dawcę.

- To okropne! - zawołał Balard. - Nie dopuszczę, żeby taka operacja została wykonana w naszej klinice. Zadzwonię do tych ludzi i powiem im, że nie zgodzę się, by ją przeprowadzono.

- Nie może pan tego zrobić, doktorze - potrząsnął głową Tom.

- W ten sposób tylko by pan im uświadomił, że ich plan został odkryty. Wtedy niemal na pewno zabiją Anne-Marie i pozbędą się jej ciała, żeby ocalić skórę.

- Doktor Gordon ma rację - powiedział Le Clerc. - Lepiej będzie, jeśli zachowa się pan tak, jakby nic się nie stało, jeśli zadzwonią czy zjawią się tu osobiście.

- Zapewne odwiedzą swoją córkę - zasugerowała Mary.

- Słuszna myśl - przytaknął Tom.

- Zgoda - powiedział Balard.

- Proszę nie mówić o tym pracownikom kliniki; dzięki temu będą się zachowywać normalnie - polecił Le Clerc. - Ja dopilnuję, by hotel poddano obserwacji. - Po tych słowach zwrócił się do

Toma i Mary: - A państwo gdzie się zatrzymają?

- Jeszcze nie wiem - odparł Gordon. - Przyjechaliśmy tu prosto z lotniska.

- Proponuję, aby państwo przenocowali w klinice - powiedział

Balard. - Mamy pokoje gościnne dla rodzin pacjentów.

Tom i Mary przyjęli zaproszenie.

- Dobrze się składa, będę wiedział, gdzie państwa znaleźć - ucieszył się Le Clerc.

Gdy policjant wyszedł, Toma i Mary zaprowadzono na trzecie piętro, gdzie przydzielono im przyległe pokoje. Kilka minut później Mary weszła do pokoju Toma.

- Potrzebujemy przyborów toaletowych - powiedziała z ziewnięciem; dopadało ją zmęczenie po nocnym dyżurze i podróży. - Może znajdziemy jakiś otwarty supermarket?

Tom sprawiał wrażenie nieobecnego myślami. Mary zapytała go, co się stało.

- Po namyśle dochodzę do wniosku, że chyba nie doceniłem Troola - przyznał. - Obawiam się, że po wizycie policji mógł zmienić plany.

- To znaczy?

- Postanowił pozbyć się Anne-Marie.

- Przecież operacja jest tak blisko - zaprotestowała. - Skoro czekał tak długo, teraz na pewno zachowa zimną krew!

- Potrzebuje tylko jej oczu - odparł Tom.

Brutalność jego słów wstrząsnęła Mary. Popatrzyła na niego ze zgrozą.

- Chcesz powiedzieć, że pobierze od niej oczy, a następnie pozbędzie się ciała.

- I tak na pewno właśnie to planował - powiedział Tom ponuro. - A po wizycie uznał, że powinien zrobić to jak najszybciej.

- Przecież oczy i tak byłyby dowodem - odrzekła Mary.

- Niekoniecznie. - Gordon pokręcił głową. - Nie zapominaj, że Anne-Marie to klon.

- Mój Boże, myślisz, że naprawdę mogłoby mu to ujść na sucho?!

- Mógłby tłumaczyć, że zdołał sklonować tkanki swojej córki, że wyhodował je w laboratorium.

- Przecież to chyba niemożliwe?

- Tak, ale może się upierać, że dokonał jakiegoś przełomowego odkrycia. Bez Anne-Marie nikt nie zdoła udowodnić, że było inaczej.

Zadzwonił telefon. Mary podniosła słuchawkę. Odłożyła ją po krótkiej rozmowie po francusku.

- Dzwonił inspektor Le Clerc - powiedziała. - Troolowie wymeldowali się z hotelu „Pavillon de la Reine” mniej więcej na godzinę przed tym, gdy dotarli tam ludzie wyznaczeni do ich śledzenia. Nie zostawili następnego adresu.

- Cholera! - Wydawało się, że spełniają się najgorsze obawy Toma. - Powiedział, co zamierza teraz zrobić?

- Tylko tyle, że dołoży wszelkich starań.

Tom zaczął krążyć nerwowo po pokoju.

- Spóźnimy się - wymruczał. - Spóźnimy się, do diabła!

Mary nic nie przychodziło do głowy. Wyglądało na to, że nie mogą nic zrobić.

- Może powinniśmy zacząć dzwonić po wszystkich szpitalach i klinikach w Paryżu? - zaproponowała, ale głos uwiązł jej w gardle, gdy uświadomiła sobie, ile ich musi być. - Chyba jednak nie - stwierdziła. Po chwili przyszła jej do głowy kolejna myśl.

- Powinniśmy zapytać w hotelu! - powiedziała.

- O co?

- Czy Troolowie gdzieś stamtąd dzwonili. Na pewno kontaktowali się z tą drugą kliniką.

- Wspaniały pomysł! Musimy jednak poprosić o to policję. Nam nie udzielą takich informacji. Zadzwoń, mówisz po francusku o wiele lepiej ode mnie.

Czekał niecierpliwie, gdy Mary rozmawiała z Le Clerkiem.

Wreszcie odłożyła słuchawkę.

- Już to sprawdzili - powiedziała z zawodem. - Troolowie nigdzie nie dzwonili.

- Cholera! - mruknął Tom. - Miałaś jednak dobry pomysł. Spróbuj wykombinować coś jeszcze!

Usiedli i oboje czekali nerwowo, aż telefon znowu zadzwoni. Po pół godzinie ktoś się wreszcie odezwał - była to jednak nie policja z kolejnymi informacjami, ale doktor Balard.

- Pani Trool właśnie przyjechała odwiedzić córkę - oświadczył podekscytowanym szeptem.

Tom poczuł, że zimny pot występuje mu na czoło.

- Musimy z nią porozmawiać - powiedział. - Może pan to załatwić?

- Zejdźcie i zaczekajcie w moim gabinecie. Postaram się, żeby tam przyszła, zanim opuści klinikę.

- Już idziemy. Zawiadomi pan policję?;i - Oczywiście.

- Sonia Trool przyjechała odwiedzić córkę - powiedział Tom, odwróciwszy się do Mary. - Nie możemy dopuścić, żeby po prostu sobie poszła.

Musimy spróbować wycisnąć z niej, gdzie trzymają Anne-Marie.

- Coś mi mówi, że nie będzie to łatwe - odrzekła ponuro Mary.

- Ale to może być nasza jedyna szansa.

Czekali ponad czterdzieści minut w gabinecie Balarda, zanim po głosach na korytarzu zorientowali się, że lada chwila znajdzie się w nim Sonia Trool.

Balard dał obojgu znak, by stanęli pod ścianą za drzwiami.

- Proszę - powiedział, gdy rozległo się pukanie.

- Chciał pan się ze mną widzieć, doktorze? - spytała Sonia, gdy weszła do środka; była równie pewna siebie i elegancka jak zawsze.

- Prawdę mówiąc, to nam na tym zależało - powiedział Tom, wychodząc zza drzwi.

Sonia odwróciła się w jego stronę. Na jej twarzy odmalowało się przerażenie, ale tylko na moment.

- Doktor Gordon! Co za niespodzianka! - powiedziała z uśmiechem. - Co pana tu sprowadza?

- To doktor Hallam ze szpitala Ysbyty Gwynedd w Bangor

Przyjechaliśmy zabrać Anne-Marie Palmer do domu. Gdzie ona jest?

- Nie wiem, o czym pan mówi, doktorze. Czy Anne-Marie Palmer to nie ta dziewczynka, którą zamordował własny ojciec?

- Nie. To dziecko, za którego sklonowanie zapłaciła pani

Ranulphowi Dawesowi, aby pani córka mogła odzyskać wzrok - odrzekł Gordon. - Gdzie ona jest?

- To jakiś nonsens! - zaprotestowała Sonia. - Nigdy w życiu nie słyszałam podobnych idiotyzmów, panie doktorze - zwróciła się do Balarda, ruszając w stronę drzwi.

Tom zagrodził jej drogę.

- Proszę mnie puścić - zażądała.

- Gdzie ona jest, Soniu?

- Panie doktorze, niech pan wezwie policję! - zawołała Sonia Trool.

- Już tu jedzie, madame - odrzekł Balard.

W oczach Soni pojawiła się niepewność, zdołała jednak zapanować nad nerwami.

- Będę więc mogła oskarżyć tych ludzi, że zatrzymują mnie tutaj wbrew mojej woli.

- Zaprzecza pani, że pani córka została tu przyjęta w celu przeprowadzenia operacji, wskutek której ma odzyskać wzrok? - zapytał Tom.

- Oczywiście, że nie zaprzeczam - odparła Sonia. - Znalazł się odpowiedni dawca, którego tkanki właśnie są sprowadzane drogą lotniczą.

- Skąd?

- Nie pytałam. Byłoby... Byłoby to dla mnie zbyt przykre.

- Ach, jaka z pani wrażliwa dusza - powiedział sarkastycznie Tom.

W oczach Soni pojawiły się gniewne błyski. - Gdzie James?

- Niech pan pilnuje swoich spraw - warknęła Sonia.

Do pokoju wszedł inspektor Le Clerc.

- Panie inspektorze, ci ludzie mnie nękają - zwróciła się do niego Sonia.

- Chcę stąd wyjść. Ruszyła w stronę drzwi. Tym razem drogę zagrodził jej nie tylko Gordon, ale i inspektor.

- Jeszcze nie, madame - powiedział spokojnie Le Clerc. - Najpierw proszę odpowiedzieć na kilka pytań.

- Nie chce powiedzieć, gdzie jest jej mąż ani gdzie trzymają dziecko - wybuchnął Tom.

- Może w takim razie będzie pani łaskawa opróżnić torebkę - poprosił uprzejmie Le Clerc.

- To niedopuszczalne! - zaprotestowała Sonia z taką miną, jakby miała eksplodować. Widząc, że nie robi to na inspektorze wrażenia, skapitulowała i wytrząsnęła zawartość torebki na biurko Balarda.

Le Clerc przejrzał rzeczy. Tom dostrzegł, że były to głównie kosmetyki i chusteczki higieniczne.

- Żadnych wizytówek ani notesu - powiedział policjant.

- Ale jest telefon komórkowy - stwierdziła Mary.

Le Clerc popatrzył na nią i uśmiechnął się. Podniósł aparat i zaczął sprawdzać rejestr rozmów. W oczach Soni pojawiła się panika.

- Anglia, Anglia, Anglia - mruczał inspektor. - Francja. - Nacisnął klawisz wybierania i przyłożył telefon do ucha.

Wysłuchał bez słowa odpowiedzi, po czym wyłączył aparat. Nadal bez komentarza wyjął własny telefon, wybrał numer i powiedział: - Sprawdźcie adres kliniki Martin.

Sonia osunęła się na krzesło przed biurkiem Balarda i zaczęła głośno szlochać.

- Jedziemy - powiedział Le Clerc do Toma i Mary. - Odbierzemy informację w samochodzie.

Gdy wyszli z gabinetu, inspektor polecił czekającemu pod drzwiami żandarmowi pilnować Soni Trool. Tom i Mary usiedli z tyłu, a Le Clerc zajął miejsce obok kierowcy. Czekali, aż dostaną adres kliniki. W samochodzie panowała cisza, zakłócana tylko bębnieniem deszczu o dach. Po pół minucie Le Clercowi podano wreszcie żądaną informację.

- Rue Dauphine! - rzucił.

Ciszę przerwało wycie policyjnej syreny. Samochód wyrwał z miejsca i ruszył na północ. Mary kilkakrotnie musiała przymknąć oczy, gdy kierowca próbował wcisnąć wóz w odstępy, których pozornie tam nie było - ale jakimś cudem pojawiały się w ostatniej chwili.

- Który koniec Dauphine? - spytał kierowca Le Clerca, gdy pędzili bulwarem Saint - Michel.

- Bliżej rzeki - odparł inspektor.

Dotarli do wylotu bulwaru i ruszyli na zachód wzdłuż rzeki, aż do skrętu w lewo w Rue Dauphine. Samochód przystanął pod jaskrawo oświetlonym podjazdem dla karetek, nad którym znajdowała się tablica z napisem „Clinique Martin”. Był to szpital znacznie większy niż St. Pierre.

Wszyscy czworo weszli do środka. Za kontuarem rejestracji siedziały dwie młode kobiety w kasztanowych kostiumach i z identyfikatorami na piersiach. Le Clerc pokazał swoją legitymację i zapytał o Troola. Jedna z kobiet zaczęła coś rzeczowo wyjaśniać. Tom nie rozumiał, co mówiła, tłumaczyła mu to jednak Mary.

- Trool jest tutaj... Jest u pacjentki, która znajduje się w śpiączce i lada chwila może umrzeć. Nie można mu teraz przeszkadzać... bo chodzi o jej życie. Przygotowano salę operacyjną na wypadek, gdyby doktor Trool uznał, że zabieg może ocalić jej życie.

Le Clerc spojrzał na Toma. Najwidoczniej nie wiedział, jak się zachować i czuł, że nie jest przygotowany do podejmowania decyzji w takiej sytuacji.

- Musimy go powstrzymać, i to natychmiast! - syknął Gordon.

Le Clerc odwrócił się do rejestratorki i spytał, gdzie szukać Troola.

- Trzecie piętro, pokój trzysta szesnaście.

Inspektor ruszył do windy, Tom i, Mary pobiegli za nim.

- Szybciej... szybciej! - Gordon patrzył na powoli zmieniające się cyfry na wyświetlaczu. Nawet gdy zjechała na parter, zdawało się, że minęły wieki, zanim jej drzwi się zasunęły.

Pokój trzysta szesnaście mieścił się po prawej stronie korytarza. Le Clerc ruszył przodem. Po około trzydziestu metrach zatrzymali się pod jego drzwiami i wytężyli słuch.

- Słabnie z każdą chwilą - dobiegł ich spokojny głos Troola.

- Dajcie znać na salę operacyjną, że będziemy za dziesięć minut.

Le Clerc otworzył drzwi i wszedł do środka.

- Niech pani nie zawraca sobie głowy - powiedział do pielęgniarki, która właśnie podniosła słuchawkę telefonu. - Pacjentką zajmie się ktoś inny. Pokazał legitymację. - Raczy pani stąd wyjść, mademoiselle?

Siedzący przy łóżku Trool poderwał się gwałtownie. Miał na sobie zielony fartuch chirurgiczny, na jego szyi wisiała maseczka. Z nosa i ust nieprzytomnej Anne-Marie wystawały rurki, elektroniczne urządzenia wykonywały to, do czego je zaprogramowano.

- To skandal! - wybuchnął Trool.

- Trudno się z tym nie zgodzić - powiedział Gordon.

Wraz z Mary pochylili się nad dzieckiem.

- Czy to ta dziewczynka, o którą panu chodziło? - spytał Le Clerc.

- Bez wątpienia - odparł Tom, walcząc z uciskiem w gardle. - To Anne-Marie Palmer.

Skupiał całą uwagę na ocenie stanu dziecka, ale słyszał, że Le Clerc recytuje Troolowi formułę aresztowania. Nie dotarło do niego, że policjant nagle umilkł, Dopiero gdy Marie krzyknęła, odwrócił się i zobaczył, że na twarzy Le Clerca pojawiła się szkarłatna pręga, Policjant osunął się na podłogę. Tom dostrzegł skalpel w dłoni Troola. Dyrektor popatrzył najpierw na Gordona, a potem na Mary.

Ruszył w ich stronę z ziejącym nienawiścią wzrokiem. Tom cofnął się i zasłonił sobą Mary. Trool nagle przeniósł spojrzenie na Anne-Marie. Rzucił skalpel i chwycił dziecko z łóżka, wyrywając przy tym wystające z jego ciała rurki. Podbiegł z dziewczynką pod pachą do drzwi, wyrwał jedną ręką klucz i chwilę później zamknął je za sobą, zanim Tom zdołał do nich dotrzeć.

- Pomóż Le Clercowi! Źle z nim! - krzyknął Gordon do Mary.

Zaczął walić barkiem w drzwi, starając się je wyważyć. Po trzeciej bezskutecznej próbie uznał, że raczej złamie sobie obojczyk niż pokona zamek.

Chwycił za telefon i połączył się z rejestracją. Powiedział, że zdarzył się nagły wypadek, i zażądał natychmiastowego uwolnienia. Nie był pewien, czy w rejestracji zrozumiano jego francuszczyznę, tym bardziej kulejącą ze zdenerwowania. Rozejrzał się dookoła i wypatrzył w rogu butlę z tlenem.

Dźwignął ją i jak taranem zaczął walić nią w drzwi. Okazało się to o wiele skuteczniejsze - zdołał roztrzaskać płytę nad zamkiem, zanim z dołu pojawiła się jakakolwiek pomoc.

Tom otworzył drzwi i popędził korytarzem do schodów ewakuacyjnych.

Zbiegał nimi po kilka stopni, ale na ostatnim półpiętrze zgubił rytm i musiał zeskoczyć na podest. Na szczęście nie stracił równowagi. Pobiegł do wyjścia ewakuacyjnego, które otworzył kopnięciem w poziomą poręcz.

Znalazł się na parkingu kliniki. James Trool był dwadzieścia metrów od niego. Wciąż trzymał pod pachą Anne-Marie, a drugą ręką grzebał po kieszeniach w najwidoczniej daremnym poszukiwaniu kluczyków do samochodu.

Na widok Gordona zamarł na chwilę, Zrezygnował z poszukiwań i rzucił się biegiem w stronę wąskiej bramki na ulicę. Tom pognał za nim, ale potknął się o niską poręcz, gdy chciał przeskoczyć na skróty przez ogrodzenie parkingu.

Na chwilę stracił oddech, lecz już po kilku sekundach dźwignął się na nogi i popędził dalej. Gdy wypadł na ulicę, zobaczył, że Trool lawiruje między samochodami na skrzyżowaniu, kierując się w stronę Pont Neuf.

Tom dogonił go na środku mostu.

- Nie masz dokąd uciec! - krzyknął, zagradzając mu drogę.

Trool popatrzył na samochody po prawej stronie, po czym wyjrzał przez balustradę mostu na Sekwanę.

- Nie ma dziecka... nie ma sprawy, Gordon - powiedział i przerzucił nieprzytomne niemowlę przez balustradę.

Tom przez kilka sekund stał nieruchomo sparaliżowany ze zgrozy. To wystarczyło Troolowi. Pobiegł między samochodami ku przeciwnej stronie mostu. Pokonał trzy czwarte jezdni wśród akompaniamentu pisku hamulców i wycia klaksonów. Ciężarówka załadowana piwem marki Stella Artois nie zdążyła jednak zahamować. Uderzyła w Troola z potwornym łoskotem, który zagłuszył uliczny hałas. Impet uderzenia wyrzucił jego ciało w powietrze; wygięło się w łuk i wylądowało głową naprzód na asfalcie. Czaszka pękła jak skorupka jajka.

Tom odwrócił się i przypadł do balustrady. Starał się wypatrzyć jakiś ślad Anne-Marie, ale widział tylko ciemną powierzchnię wody, na której w równych odstępach odbijały się światła latarni. Wspiął się na balustradę i, skoczył do Sekwany.

Woda była lodowata. Pogrążał się coraz głębiej, bał się, że nie zdoła wypłynąć na powierzchnię. Gdy wreszcie mu się to udało, był odrętwiały z zimna. Wreszcie zdołał odzyskać kontrolę nad własnym ciałem na tyle, że zaczął płynąć z prądem do miejsca, do którego, jak przypuszczał, mogła zostać zniesiona Anne-Marie.

Beznadziejność położenia zaczęła docierać do świadomości Toma, gdy zanurkował po raz szósty. Był bliski całkowitego wyczerpania. Tylko niemożność pogodzenia się z myślą o śmierci Anne-Marie sprawiła, że zanurkował po raz siódmy. Tym razem musnął coś lewą ręką, nie zdołał jednak zacisnąć dłoni przy pierwszej próbie. Musiał odwrócić się pod wodą i spróbować jeszcze raz.

Gdy zwarł palce, zdał sobie sprawę, że odnalazł Anne-Marie - zawiniątko miało odpowiedni kształt i wielkość. Przycisnął ją do siebie i rozpaczliwie zaczął młócić wodę nogami i wolną ręką.

Wiedział, że nie będzie miał drugiej szansy na wynurzenie się na powierzchnię - po prostu skończyły mu się zapasy sił. Wyłonił się spod wody i zaczerpnął głęboko powietrza.

Wciągnął je jeszcze w płuca dwukrotnie i wstrzymał oddech, by unosiło go na powierzchni. Przewrócił się na plecy, by móc utrzymać dziecko nad wodą. W padającej z mostu poświacie widział jego twarzyczkę, ale wciąż nie potrafił orzec, czy dziewczynka żyje. Przycisnął usta do twarzy Anne-Marie i wtłoczył jej powietrze w piersi, wychodząc z założenia, że w takiej chwili nawet daremny gest jest lepszy niż nic.

Zalewająca jemu i dziecku twarze woda oraz doszczętne wyczerpanie sprawiały, że sztuczne oddychanie nie było ani regularne, ani technicznie poprawne. Ale Tom nie mógł zdobyć się na nic więcej. Równocześnie walczył o utrzymanie się na powierzchni i próbował płynąć do brzegu.

Przez zakrywającą mu uszy wodę dosłyszał łoskot silnika.

Uniósł minimalnie głowę. Dostrzegł wyłaniającą się z ciemności i zmierzającą w jego stronę burtę rzecznej łodzi. Pomyślał, że to ostatnia kropla przepełniająca kielich - nie miał sił, by odpłynąć z jej toru. Nie mógł zrobić nic poza popatrzeniem z rozpaczą w nocne niebo i wydaniem z siebie bezradnego okrzyku:

- Na miłość boską, zlitujcie się! Świat wypełnił się nagle oślepiającym blaskiem i wołaniami. Tom poczuł szarpanie, ktoś wyjął mu Anne-Marie z ramion. Nie mógł w niczym pomóc, gdy wyciągano go z wody. Dookoła słyszał głosy, mówiące coś, czego nie rozumiał. Nagle zachciało mu się spać. Boże, jak pragnął zasnąć! Przestało mu doskwierać zimno, było mu nawet dość wygodnie. Nie czuł bólu, tylko cudowne znużenie. Głosy były coraz bardziej podekscytowane, nawet pełne trwogi, ale nic go to nie obchodziło. Dobiegały z oddali, a on pogrążał się w błogim śnie...

Kiedy otworzył oczy, siedziała przy nim Mary. Uśmiechnęła się, chociaż w jej oczach lśniły łzy, - Wróciłeś do mnie! - rzekła. Próbował coś odpowiedzieć, ale nie zdołał. - Pakowanie się w kłopoty wchodzi ci w nawyk - dodała Mary. - Tym razem była to hipotermia.

- Co z Anne-Marie? - wychrypiał Tom.

- Nic jej nie będzie. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak odporne są niemowlęta. Trool faszerował ją środkami uspokajającymi i twierdził, że to pogłębiająca się śpiączka. Ich działanie jednak ustąpiło, a kąpiel w Sekwanie wyrządziła jej mniej szkód niż tobie.

- Już nigdy nie spojrzę na wodę... Ale jak...? - Kierowca Le Clerca zobaczył, jak gonisz Troola. Pobiegł za wami i widział, co się stało, Zarekwirował jedną z łodzi policji rzecznej.

Tylko dzięki temu udało się was wyłowić. Jesteś niewiarygodnie odważny.

- A Le Clerc?

- Stracił dużo krwi i nigdy już nie będzie przystojny, ale się wyliże. - A więc to koniec. - Tak - odparła Mary i delikatnie pogładziła Toma po czole. - Nareszcie koniec.

- Czyż nauka nie jest cudowna? - wymruczał Gordon, czując, że znów ogarnia go senność.

Epilog Tom został okrzyknięty bohaterem. Wszędzie witano go uśmiechami.

To, że samotnie trwał w wierze w niewinność przyjaciela, rozbudziło wyobraźnię nie tylko walijskiej prasy, ale i gazet o ogólnokrajowym zasięgu.

Wiele z nich zwróciło się do Gordona z prośbami o wywiad, lecz wszystkie odrzucał bez podania przyczyn.

John Palmer został zwolniony z więzienia i wrócił do Lucy.

Wypisano ją ze szpitala, choć planowano kolejne operacje plastyczne. Oni również znaleźli się pod silną presją, by przedstawić „własną wersję wydarzeń”. Niektóre gazety proponowały pokaźne sumy za wyłączność na wywiady, ale podobnie jak Tom odrzucali te oferty.

Gordon postanowił sam wyjaśnić przyjaciołom prawdziwe pochodzenie Anne-Marie. Było to niełatwe zadanie. Palmerowie zareagowali gwałtownie. Ale potem nastąpiły łzy, a wreszcie pogodzenie się z sytuacją.

Najistotniejsze dla nich było to, że Anne-Marie żyła.

Zgodnie z przewidywaniami Toma, miłość Palmerów do dziecka sprawiła, że nie przestali uważać go za swoje. Cieszyli się odzyskaniem córeczki bez żadnych zastrzeżeń.

Ludzie, do których mogli czuć nienawiść, nie żyli - z wyjątkiem Soni Trool. Amerykanka przebywała w areszcie domowym, podczas gdy władze zastanawiały się, o co ją oskarżyć. Davies ostrzegł Gordona i Palmerów, że udowodnienie jej czegokolwiek będzie trudne.

Powrót Palmerów z córką do Felinbach wzbudził wielkie zainteresowanie. Mieszkańcy wioski zareagowali na inwazję mediów uśmiechami, gorącymi powitaniami i dekoracjami. Trzeba było zmobilizować rezerwy poczty, by uporać się z zalewem prezentów dla Anne-Marie od tych, którzy życzyli jej jak najlepiej.

Wydawało się, że wszyscy pragną zostać przyjaciółmi okrutnie skrzywdzonej pary i wiejskiego lekarza, który wierzył w jej niewinność.

Sąsiedzi Palmerów wydali dla nich powitalne przyjęcie.

Ogłoszono na nim ogólnokrajową zbiórkę funduszy dla zabezpieczenia przyszłości dziewczynki. Zebrano ponad sto tysięcy funtów i ciągle nadchodziły nowe wpłaty.

Tom przyszedł na przyjęcie z Mary. Odpowiadał na uśmiechy i ściskał ręce, czuł jednak wewnętrzne odrętwienie. W pewnej chwili podeszła do niego Julie Rees.

- To ty miałeś rację, a ja się myliłam - powiedziała.

- Nie mam do ciebie żalu. Nie było to takie oczywiste - odparł Tom. - Co słychać w ośrodku?

- Jakoś sobie radzimy, ale ludzie ciągle o ciebie pytają.

Są ciekawi, kiedy wrócisz.

- Jeszcze o tym pomówimy - rzekł Tom z uśmiechem.

Nie zdecydował się jeszcze, czy wróci. Po krótkiej pogawędce z Julie o jej mężu i dzieciach podszedł do Lucy, bo zobaczył, że uwolniła się od grupki sąsiadek. Uśmiechała się, ale jej oczy miały chłodny wyraz. Gordon domyślił się, że Lucy czuje się tak samo jak on.

- Wszystko w porządku - spytał.

- Tak - odparła; jej spojrzenie złagodniało.

- Dobrze tu wrócić?

Lucy na chwilę utkwiła wzrok w podłodze.

- Rozmawialiśmy o tym z Johnem wczoraj wieczorem - odpowiedziała.

- Postanowiliśmy wyjechać z wioski. Nigdy nie będziemy czuć się tak samo - nie po tym, czego się dowiedziałam.

- A czego się dowiedziałeś?

Lucy rozejrzała się po zadowolonych twarzach otaczających ich ludzi.! - Zobaczyłam ich prawdziwe oblicze. Obelgi, napisy na murach, złośliwe plotki, tłum pod sądem. - Ludzie wszędzie są tacy sami, dokądkolwiek byś pojechała. Nie powinnaś za wiele po nich oczekiwać.

- Zdaję sobie z tego sprawę - odparła Lucy. - Chcę jednak zamieszkać gdzieś, gdzie nie będę tego pewna. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Tak. Chyba czuję to samo, ale muszę dać sobie jeszcze trochę czasu.

Popatrzyli na Johna, który rozmawiał z grupką miejscowych ludzi. W jego oczach widać było ożywienie i zaufanie, jakby nic się nie stało.

- Nie do wiary. On chyba nie zna słowa „gorycz” - powiedział Gordon.

- Oboje moglibyśmy się czegoś od niego nauczyć.

- Tak, jest wyjątkowy - odparła Lucy z czułym uśmiechem. - Ale ty też, mój dzielny Tomie. Nigdy o tobie nie zapomnimy.

- No, mam nadzieję - mruknął Tom żartobliwie.

- Czas iść do ludzi - powiedziała Lucy.

Do Toma podeszła Mary. Ujęła go pod ramię.

- To nie do wiary. Zdołałeś przez cały wieczór utrzymać się na nogach i nie stracić przytomności - powiedziała ironicznie. - Czyżby nadszedł dzień, w którym Tomowi Gordonowi nie jest potrzebna pomoc medyczna?

- Zależy od tego, kto miałby jej udzielić - odrzekł. - No i na czym miałaby polegać.

Mary popatrzyła na niego kątem oka.

- Czy ma pan na myśli coś konkretnego? - spytała.

- Mam wielką ochotę wrócić do łóżka - szepnął Tom. - Co pani na to?

- Jest to zgodne z zaleceniami lekarza - odparła również szeptem i zachichotała.

Trzymając się za ręce, wyszli z przyjęcia.

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zmowa

więcej podobnych podstron