KEN McCLURE Zmowa

KEN McCLURE

Zmowa

Przekład Tomasz Wilusz


KB



1


Channing House, Kent Listopad 1990

Księżyc wyłonił się zza chmur, oświetlając czarnego rovera, który wjeżdżał w bramę Channing House. Zachrzęścił żwir i samochód się zatrzymał. Kierowca wysiadł i pospiesznie otworzył tylne drzwi. Z zatroskaną miną patrzył na pasażera, który opatulony w gruby płaszcz, nieporadnie wygramolił się z wozu, ściskając w ręku ciężką teczkę. Mężczyzna wyprostował się i kazał szoferowi zaczekać, po czym ruszył chwiejnym krokiem ku schodom i frontowym drzwiom. Po sześćdziesięciokilometrowej podróży z Londynu nogi miał lekko zdrętwiałe.

Drzwi otworzył służący. Poprosił mężczyznę o okazanie dowodu tożsamości, choć najwyraźniej rozpoznał go od razu, bo zwracał się do niego „sir James”.

W pokoju było jeszcze trzech mężczyzn. Gardiner skinął im głową i zajął miejsce przy stole.

- Niestety, nie było innego wyjścia - powiedział Warner.

-Napisałeś, że to ważne. I oby tak było. Miałem dziś jeść kolację z królową i ministrem obrony.

- Przykro mi, ale Crowe ma dla nas złe wieści - powiedział Warner. Zniżył głos i rzekł tonem przedsiębiorcy pogrzebowego rozmawiającego z żałobnikami: - Zdarzył się wypadek, i to poważny. Następstwa mogą być katastrofalne.

Gardiner spojrzał na Crowe’a.

- Domyślam się, że skoro Crowe ma z tym coś wspólnego, sprawa musi mieć związek z Porton Down. Nie złapiemy dżumy, ospy ani niczego takiego?

- Nie, broń Boże - odparł Crowe. - Chodzi o szczepionkę, którą podajemy naszym żołnierzom przed wyjazdem w rejon Zatoki Perskiej.

- A co to ma wspólnego z nami, do licha?

Crowe, chorobliwie chudy czterdziestoparolatek o zrytej bruzdami twarzy i żółtawej cerze przypominającej stary pergamin, spojrzał przez przyciemnione okulary na stół, jakby zbierał myśli. Podniósł wzrok.

Crowe wyjaśnił.

Gardinerowi opadła szczęka. Przez pół minuty wyglądał jak zdechła ryba.

i zwiększają skuteczność szczepionek. Spytali nas więc o alternatywne rozwiązania. Niestety, Sebring przekazał im nie to, co trzeba.

Crowe zajrzał do notatek.

- Szacujemy, że skażoną szczepionkę dostało około piętnastu procent stanu osobowego wojsk sojuszniczych, wyłączając Francuzów, którzy
zrezygnowali ze szczepień.

- Cholerny świat! - krzyknął Gardiner. - To tysiące ludzi. Milczenie Crowe’a było aż nadto wymowne.

Gardiner wyjął dużą białą chusteczkę i otarł zroszone potem czoło.

- Co proponujecie, naukowcy od siedmiu boleści? - zapytał. Wszystkie oczy zwróciły się na Crowe’a, który zachowywał kamienną twarz.

Gardiner zasępił się.

Gardiner spojrzał na niego obojętnym wzrokiem, w którym kryła się pogarda.

Gardiner znów popatrzył na niego bez wyrazu, po czym odwrócił się, zamyślony. Wreszcie rozejrzał się po zgromadzonych i spytał;.

- Czyli jeśli nie padną trupem ani nie zaczną krztusić się i rzygać, to co nam zostaje?

Crowe wzruszył ramionami.

- To dobrze. Przynajmniej mamy szansę ograniczyć skalę incydentu. Wszystkie spojrzenia zwróciły się na niego. Wyczytał z nich wyrzut.

Pozostali uczestnicy spotkania nie uważali go za tytana intelektu i dobrze znali repertuar jego min; między sobą mówili nawet, że ćwiczy je przed lustrem. W tej chwili jego twarz wyrażała szczere zatroskanie.

- A masz lepszy pomysł, Everley? - powiedział Gardiner. - Co, ogłosisz publicznie, że żołnierze dostali skażoną szczepionkę? I że nie mamy pojęcia, jak na nich zadziała? A potem ujawnisz, czym została skażona i skąd to się wzięło? Ciekawe, co media zrobiłyby z taką informacją.

Zapadła cisza. Everley naburmuszył się. Gardiner nie popuścił.



Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska

20 stycznia 1991

Kurde, i jak tu walczyć ramię w ramię z kimś, kto tyle ryzykuje, mając tylko parę dwójek - powiedział kapral Neil Anderson. Wyłożył karty na stół i zgarnął całą pulę. Miał trójkę. - To dowód braku zdrowego rozsądku.

Anderson potasował karty i zaczął rozdawać.

- Czuję moc - zażartował. - Fortuna jest ze mną. I właśnie ściągnęła majtki.

Childs już miał coś odpowiedzieć, kiedy zawyły syreny. Obaj zerwali się od stołu i pobiegli przez pogrążoną w ciemnościach bazę na stanowiska bojowe.

- Scud! - krzyknął Anderson i wskazał na niebo.

-Gdzie te zasrane patrioty? - wściekał się Childs, usiłując jednocześnie biec i rozglądać się dookoła.

Jak na zawołanie, powietrze przeciął świst amerykańskiej rakiety przechwytującej typu Patriot odpalonej z baterii ustawionej na obrzeżach bazy. Żołnierze wrzasnęli z radości.

- Bierz skurwysyna, mała! - ryknął Anderson.

-I wsadź go Saddamowi w dupę - dodał Childs.

Cała baza rozbrzmiała wiwatami, kiedy patriot trafił nadlatującego scuda, który zaczął spadać spiralnym torem czterysta metrów za ogrodzeniem. Anderson i Childs przypadli do ziemi i zatkali uszy w oczekiwaniu na huk eksplozji. Zapadła jednak niepokojąca cisza. Nagle rozległo się potępieńcze wycie naiadów - wykrywaczy broni chemicznej i biologicznej - i rozpętał się chaos.

Przez dwadzieścia minut siedzieli cicho. Przeszła im ochota na brawurę i przechwałki, zresztą w maskach i tak nie mogli mówić. Zastanawiali się, co jest grane. Nie mogli wiedzieć, co wisi w powietrzu, być może tuż za szybką osłaniającą ich oczy. Gaz trujący? Wirus? Zarazki dżumy? A może wszystko naraz?

Anderson przypomniał sobie wykłady o rosyjskiej taktyce stosowania mieszanych ładunków broni chemicznej i biologicznej, uniemożliwiającej podjęcie działań zapobiegawczych. Doskonale pamiętał, jak instruktor mówił że Rosjanie kumplują się z Saddamem. Odruchowo potarł ramię, w które-wstrzyknięto mu szczepionkę.

Zauważył, że Childs ma zamknięte oczy. Pierwszy raz widział, żeby jego kumpel się modlił, ale cóż, to był dobry moment, by zacząć. Pomyślał o swojej żonie Jenny i o dwójce dzieci. Claire, młodsza córka, urodziła się miesiąc przed terminem, na tydzień przed jego wyjazdem w rejon Zatoki. Musieli robić cesarskie cięcie. Claire była taka mała, taka bezbronna... mniej więcej tak samo Anderson czuł się w tej chwili.

W upiorną ciszę wdarł się sygnał odwołujący alarm. Andersonowi i Childsowi zrobiło się słabo, kiedy miejsce adrenaliny zajęła ulga. Powoli wstali i zaczęli zdejmować kombinezony.

Kiedy poszli zanieść kombinezony do szafek, zobaczyli, że ktoś biegnie w ich stronę. Facet w stroju ochronnym krzyczał coś i wymachiwał rękami, ale osłona na twarz tłumiła głos. Dopiero gdy się zbliżył, Anderson poznał Gusa Macleana, sierżanta i członka pięcioosobowego zespołu obsługującego wykrywacze broni biologicznej i chemicznej.

- Wkładajcie to z powrotem! - krzyczał. - To nie koniec. Wszędzie tu pełno gazu. Jak znajdę kretyna, który odwołał alarm, jaja mu urwę.

Anderson i Childs włożyli kombinezony. Po kilku minutach znów rozbrzmiały naiady. Przez następnych osiem godzin obowiązywał czarny stan zagrożenia NBC; innymi słowy, baza była celem ataku chemicznego i biologicznego.

Następnym razem zobaczyli Gusa Macleana dwa dni później. Siedział sam w kantynie i grzebał w jedzeniu, które wyraźnie mu nie smakowało.

- No to co jest grane? - spytał Anderson, siadając przy nim. Maclean wzruszył ramionami, rozejrzał się i odparł:

- Acoz odwołaniem alarmu? - spytał Childs.

- To już inna historia - odparł Maclean. - Nikt się do tego nie przyzna je. Setki naszych chłopaków niepotrzebnie wystawiono na działanie gazów trujących i wszyscy zgrywają niewiniątka. Jakby nic wielkiego się nie stało.

- Nie dość, że musimy bić się z Irakijczykami, to jeszcze nasi dają nam w dupę - podsumował Childs.



32. Szpital Polowy, Wadi al Batin 23 stycznia 1991

Naczelny chirurg James Morton patrzył na helikopter lądujący w kłębach kurzu. Boczne drzwi otworzyły się i trzej sanitariusze podbiegli pochyleni do maszyny, by pomóc wyjąć rannego. Był to mechanik, któremu prawie urwało prawą rękę; pracował przy gąsienicy transportera opancerzonego, kiedy jego nieuważny pomocnik, siedzący za kierownicą nagle zapalił silnik i ruszył. Chłopak tracił tyle krwi, że nie było czasu przewieźć go do normalnego szpitala. Wadi al Batin był najbliższą placówką z odpowiednim wyposażeniem.

Morton patrzył na nieprzytomnego żołnierza i słuchał, jak jeden z sanitariuszy odczytuje wskazania przyrządów, gdy pacjenta przenoszono z noszy na stół operacyjny. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat. Całe życie powinno być przed nim.

Pytanie było adresowane do anestezjologa, młodego porucznika służb medycznych, który stał za głową pacjenta i podawał Mortonowi odczyty podłączanych właśnie monitorów.

Morton pokręcił głową.

Dwadzieścia minut później sanitariusze zawinęli odciętą rękę w gazę i wynieśli ją. Morton spytał o stan pacjenta, wziął dwa płaty skóry,

które zostawił, by uformować zgrabny kikut, po czym zaczął je zszywać.

Nagle zawyły syreny i ręka Mortona drgnęła. Zaklął, gdy igła zadrapała skórę pacjenta.

Morton nie przerywał szycia, a wszyscy wokół niego nerwowo przebierali nogami i zerkali po sobie z niepokojem. Po chwili rozbrzmiały naiady i z głośników popłynął komunikat:

- NBC czarny. To nie ćwiczenia! - A potem słychać już było tylko raz po razie powtarzane słowa: - To nie ćwiczenia.

- No dobra, ludzie, wiecie, co robić - powiedział Morton, nie podnosząc oczu, wciąż skupiony na pracy. - Wskakujcie w kombinezony.

Nikt nie zaprotestował, ale anestezjolog stwierdził:

Zabieg skończył się po siedmiu minutach, które wydawały się siedmioma godzinami.

- Idź założyć kombinezon - powiedział Morton, ściągając rękawiczki. - I przynieś respirator. Przypilnujesz go, kiedy będę się przebierał. Na
razie niech śpi.

Anestezjologowi nie trzeba było tego powtarzać.

Trzy godziny później, mimo wysiłków Mortona i jego zespołu, mechanik Robert Jackson zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Po kolejnych dwóch godzinach Morton i anestezjolog poczuli się źle. Mieli silne bóle głowy i żołądka i przez całą noc wymiotowali.

- Wiedzą już, co to było? - wystękał Morton w przerwie między atakami torsji. Pytanie skierował do współpracownika, który właśnie ocierał mu twarz. Słońce wschodziło nad bazą.

W biurze komendanta powiedzieli tylko, że nieprzyjaciel użył niezidentyfikowanej broni chemicznej - odparł młody lekarz.

w oficjalnej odprawie dotyczącej incydentu ze scudem. Zebranych powiadomiono, że nic nie wskazuje, by doszło do ataku przy użyciu broni chemicznej. Chmura zaobserwowana przez licznych świadków po zniszczeniu rakiety powstała w wyniku zapłonu paliwa. Personel nie powinien dawać posłuchu plotkom. Nie ma najmniejszego powodu do niepokoju.

Morton spojrzał na anestezjologa i lekarza, który opiekował się nim w nocy. Zza ich pleców dobiegł pomruk szkockiego mechanika:

- Taa, jasne.



2

Baza lotnicza Dhahran, Arabia Saudyjska

Luty 1991

Podpułkownik James Blamire przyszedł do studia telewizyjnego wcześniej, żeby mieć czas na rozmowę ze swoim amerykańskim odpowiednikiem, tak jak się umawiali. Pułkownik marines Max Schumacher, nieco

niższy od tyczkowatego Blamire’a, ale szerszy w barach i ostrzyżony na jeża kontrastującego z rzedniejącymi włosami Anglika, wstał i podał mu rękę.

- Może wyjdziemy? - zaproponował z uśmiechem. Wziął teczkę z krzesła.

Technicy robili dużo hałasu, przygotowując sprzęt do konferencji prasowej. Blamire rzucił okiem po studiu, skrzywił się i skinął głową.

Skierowali się do bocznego wyjścia, przestępując nad kablami i omijając urządzenia do transmisji satelitarnej; zapewnili kierownika planu - który w jednej ręce ściskał tabliczkę, a drugą pokazywał coś specowi od oświetlenia - że wrócą przed rozpoczęciem konferencji.

Przez chwilę szli w milczeniu, które przerwał Schumacher.

Schumacher uśmiechnął się.

- Niefortunny, ale nieunikniony wyciek rozniesiony przez pustynny wiatr?

Schumacher spojrzał na niego z ukosa.

- Naprawdę nie wiesz? - Nie.

Stanęli i popatrzyli na dżipy, które zatrzymały się trzysta metrów dalej, pod budynkiem studia. Wysiadło z nich kilku wysokich rangą oficerów. Nawet z tej odległości w oczy rzucała się zwalista sylwetka generała Normana Schwarzkopfa.

Blamire i Schumacher zajęli miejsca na przeciwległych końcach długiego stołu ustawionego przed rzędami składanych krzeseł dla dziennikarzy. Obiektywy kamer i światła reflektorów skierowały się na generała Schwarzkopfa, który stanął na środku podium za lasem mikrofonów z logo stacji telewizyjnych i radiowych. Otaczali go amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale to do niego adresowane było pierwsze pytanie.

Schwarzkopf jak zawsze emanował pewnością siebie i poczuciem humoru, więc dziennikarze reagowali na jego odpowiedzi śmiechem, a nawet od czasu do czasu brawami. Generał, twardy i nieprzebierający w słowach, był ulubieńcem mediów; właśnie takich ludzi chcieli oglądać widzowie - i to po obu stronach Atlantyku. Kiedy głos zabierali brytyjscy dowódcy, miało się wrażenie, że światła gasną, a do mikrofonu przemawia robot.

Blamire już zaczynał myśleć, że niepotrzebnie bał się pytań o broń chemiczną i biologiczną, gdy wstała drobna kobieta mówiąca z francuskim akcentem, która przedstawiła się jako dziennikarka francuskiej stacji radiowej. Spytała, czy prawdziwa jest plotka, że laboratorium polowe wykryło w Dhahranie zarazki wąglika.

Schwarzkopf zaczekał, aż ucichnie tumult, po czym powiedział:

- A czy w Wadi al Batin wykryto zarazki dżumy? - ciągnęła dzienni karka.

Schumacher zerknął na Blamire’a, ten zaś odpowiedział:

-Wbrew pozorom, nie jest to głupie pytanie - odparł Blamire i, wykorzystując znaną sztuczką PR-owców, uśmiechnął się rozbrajająco, jakby chciał zdradzić słuchaczom jakąś tajemnicę. - Faktem jest, że naszym lotnikom udało się zniszczyć kilka placówek badawczych, w których Saddam prowadził badania mikrobiologiczne. - Zawiesił głos, żeby dzienni karze sami domyślili się dalszego ciągu. - Niestety, nie można wykluczyć, że ze zniszczonych laboratoriów wydostała się pewna ilość niebezpiecznych zarazków i choć rzecz jasna bardzo nam z tego powodu
przykro, pozostaje faktem, że nawet przy użyciu ładunków wybuchowych o dużej mocy nie da się zniszczyć wszystkiego.

Blamire miał nadzieję, że jego odpowiedź zadowoli Francuzkę, ona jednak nie dała się zbyć. Wciąż stała prosto, wyraźnie była pewna swego, jakby wiedziała, że jest na właściwym tropie. Włosy miała spięte w koński ogon, a światła kamer odbijały się w jej okularach bez oprawek.

Blamire pomyślał, że za chwilę ta kobieta oskarży ich o to, że doskonałe wiedzą, do jakich organizmów Saddam miał dostęp i skąd je wziął. Na szczęście w tym momencie wstał jakiś mężczyzna i powiedział:

- Tom Coogan, NBC News; może i inni dziennikarze chcą o coś spytać?

Francuzka wreszcie dała za wygraną i usiadła. Coogan zapytał Schwarzkopfa, czy zamierza zająć Bagdad.

- Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy. Idę, gdzie mi każą – odparł generał i powróciła miła atmosfera.

Po konferencji Blamire podszedł do Schumachera.

- Tak dłużej nie można - powiedział. - Ta Francuzka wie, co jest grane.

Schumacher pokręcił głową.

- Izraelczycy rozumieją, że muszą trzymać się z dala od wojny. Wiedzą, że nasi arabscy sojusznicy nie mogliby walczyć ramię w ramię z Izraelem przeciwko innemu krajowi arabskiemu. Gdybyjednak stało się najgorsze, nic na to nie poradzimy. Izraelczycy obrócą Bagdad w kupkę radioaktywnego pyłu, nie oglądając się na innych.

Blamire skrzywił się na tę myśl.

- Norman skopie Saddamowi tyłek - powiedział Schumacher. - Głowa do góry. Na Wielkanoc będziemy w domu.




Ministerstwo Obrony, Londyn Wrzesień 1991

Bbc prosi, żebyśmy przysłali kogoś, kto odpowie na zarzuty, że wielu naszych żołnierzy rozchorowało się po powrocie z Zatoki Perskiej. Co mam im powiedzieć?

- Tak, panie ministrze. Czyli mam spławić BBC? Minister pokręcił głową.

Kiedy sekretarz wyszedł, minister wyjął z szuflady biurka teczkę. Na okładce widniał napis Ściśle tajne: Syndrom wojny w Zatoce Perskiej.




Channing House, Kent, Anglia 18 września 1991

Nie ma to jak Anglia jesienią, co, Warner? Nasza Anglia. Kto chciałby być gdziekolwiek indziej? - Sir James Gardiner patrzył przez wykuszowe okno na drzewa w ogrodzie. - Pora mgieł, dojrzałego urodzaju i tak dalej. Smutne to, nie sądzisz? Minął kolejny rok naszego życia. Za to zwieńcza go piękne requiem.

Warner mruknął potakująco.

Ze stosu spalonych wczesnym popołudniem liści wciąż unosiły się smużki dymu. W powietrzu wisiał swąd spalenizny.

- Chodźmy do pozostałych - powiedział Gardiner.

Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach, zajął miejsce u szczytu stołu.

- Uznałem, że powinniśmy się spotkać z uwagi na publikacje prasowe dotyczące przypadłości, którą nazwano „syndromem wojny w Zatoce Perskiej” - powiedział. - Czy ma to coś wspólnego z tym, co w ubiegłym roku zdarzyło się w Porton? A jeśli tak, jak poważnych kłopotów może
my oczekiwać?

Pytanie było skierowane do doktora Donalda Crowe’a, kierownika zespołu Beta z bazy w Porton Down.

-To prawie pewne.

Gardiner lekko się odprężył, pozostali też.

Zapadła cisza. Po dłuższej chwili Crowe, ostrożnie dobierając słowa, powiedział:

Crowe odkaszlnął, jakby zaskoczony pytaniem.

- Prace nad projektem zostały przerwane i wszystko zniszczyliśmy, tak jak pan kazał - zapewnił. - Nikt o nic nie pytał.

Gardiner na chwilę odwrócił wzrok, by ukryć niesmak. Crowe wciąż bezczelnie próbował zrzucić winę na innych.

Crowe już miał zapewnić, że jak najbardziej, kiedy wtrącił się Mow-bray.

- Głęboko w to wierzę - powiedział Crowe, uświadamiając sobie z niepokojem, że to na jego zapewnienia powoływał się Gardiner. - Ale nie możemy być tego w stu procentach pewni...



3

Downing Street, Londyn Luty 1997

Wojna w Zatoce skończyła się prawie sześć lat temu - stwierdził premier z wyraźną irytacją - dlaczego więc ciągle się mówi o syndromie wojny w Zatoce. Dlaczego jeszcze nie rozwiązano tej kwestii?

wykazanych w aktach medycznych wyklucza istnienie jednej przyczyny zachorowań.

Urzędnik z ministerstwa zdrowia potrząsnął głową.

- Nie wyrażali się zbyt precyzyjnie - odparł premier. - Chodziło o chroniczne przemęczenie, zwiększoną podatność na przeziębienie i grypę i tym podobne.

wyborczej, możemy podjąć środki zaradcze. Na przykład dać do gazet przeciek, że Saddam używał broni chemicznej i biologicznej.



Channing House, Kent Marzec 1997

Spójrzmy prawdzie w oczy, Warner, wkrótce spełnią się nasze najgorsze obawy - powiedział sir James Gardiner do gospodarza, pułkownika Petera Warnera, kiedy po kolacji pili porto przy kominku.

- Może część wyborców zmieni zdanie w ostatniej chwili? – zastana wiał się Warner. - Fakt, nie jesteśmy święci, ale przynajmniej wiedzą,
czego się po nas spodziewać.

Gardiner pokręcił głową z kwaśnym uśmiechem.

-~ Zawsze ostrożnie dobieraliśmy ludzi - powiedział Warner. - Nie sądzisz chyba, że coś nam grozi?

Gardiner uśmiechnął się pod nosem.

Warner skinął głową.

-Może i tak, myślę jednak, że jesteśmy w miarę bezpieczni. Na szczęście w tej cholernej wojnie popełniono tyle błędów, że nie trzeba podrzucać mediom tematów zastępczych, bo i tak co i rusz coś nowego wychodzi na jaw.

Warner oparł głowę na skórzanej poduszce i spojrzał w płomienie.



Pomnik Nieznanego Żołnierza, Londyn

Listopad 1997

Emerytowany sierżant Królewskiego Korpusu Medycznego Angus Maclean oparł się o stalową barierkę i patrzył beznamiętnie na gwardzistów powoli maszerujących Whitehall przy wtórze posępnej muzyki Albinoniego. Szynele żołnierzy miały taką samą barwę jak niebo. Wszystko było szare oprócz krwistoczerwonych maków. Kolory smutku, pomyślał Maclean.

Możni tego świata mieli w imieniu narodu oddać hołd poległym na polu chwały. Wystroją się w galowe mundury i uroczyście zasalutują, a ich podwładni będą stać przed nimi na baczność i patrzeć niewidzącym wzrokiem w dal. Na koniec oficjele złożą wieńce i pochylą głowy przed pomnikiem.

Maclean przygotował się psychicznie na to, co musiał zrobić. Dobrze, że akurat dziś leje, bo człowieka w płaszczu przeciwdeszczowym trudniej rozpoznać. No i łatwiej to i owo ukryć. W przypadku Macleana była to półlitrowa szklana butelka pełna krwi ze środkiem przeciwkrzepliwym i złożony transparent z hasłem „Przeklęci hipokryci! Żądamy sprawiedliwości dla ofiar wojny w Zatoce”. Od trzech godzin stał w upatrzonym miejscu, przy punkcie, w którym łączyły się dwie barierki, bo nie chciał

przeciskać się przez tłum, kiedy nadejdzie właściwy moment. Niepotrzebnie się martwił; zła pogoda i cynizm młodego pokolenia sprawiły, że ludzi było mniej niż w poprzednich latach.

Kiedy nowy premier Tony Blair pójdzie złożyć wieniec, Maclean odsunie barierkę, prześliźnie się przez powstałą szparę i podbiegnie do pomnika. Rzuci butelkę tak, żeby rozbiła się o granitowy postument i zachlapała go krwią, a potem rozwinie transparent przed kamerami. Będzie niebezpiecznie. Może zostać zastrzelony, nie przez żołnierzy, lecz przez cywili strzegących Windsorów i ich nowego rządu. Liczył jednak na to, że nawet oni w razie czego się zawahają i dadzą mu dość czasu, by zrobił swoje. W końcu Wielka Brytania to nie kraj kowbojów, na ogół nikt nie sięga tu po broń bez namysłu. A nawet gdyby go zastrzelili, to i tak bez znaczenia. Nie liczyło się już nic poza tym, żeby pokazać tym draniom, że on i jemu podobni mają dość.

Rozbrzmiały pierwsze, jak zawsze niepewne dźwięki dud i melodia „Over the Sea to Skye” napełniła wilgotne powietrze jeszcze większą melancholią; krople deszczu osiadały na bermycach gwardzistów.

Maclean zabrał rękę z barierki i wsunął ją pod płaszcz. Chwycił szyjkę butelki wiszącej na sznurku przywiązanym do pasa. Transparent miał pod marynarką, wetknięty za pasek. Jego palce, mokre i zmarznięte od długiego ściskania barierki, zaczęły nieporadnie odwiązywać butelkę. Nagle zauważył, że ściągnął na siebie podejrzliwe spojrzenia stojącej obok pary, a zwłaszcza kobiety, niskiej i pulchnej, o źle ufarbowanych na blond włosach i ponurej minie. Wyraźnie zaintrygowało ją, czego szukał pod płaszczem.

Może sprawiło to zdenerwowanie wywołane podejrzliwym spojrzeniem kobiety, a może palce mu zdrętwiały od długiego stania na zimnie, ale gdy wreszcie zdołał odwiązać butelkę, ta wyśliznęła mu się z dłoni i roztrzaskała na chodniku, tworząc dużą czerwoną kałużę.

- O Boże, krew! - krzyknęła kobieta, ściskając ramię towarzysza i wskazując na ziemię.

Ludzie odsunęli się od Macleana. Zaczęło krzyczeć jeszcze kilka kobiet i ktoś wezwał policję. Jakiś mężczyzna ryknął z cockneyowskim akcentem:

- Co jest, kurwa?!

Gus wpatrywał się w kałużę jak zahipnotyzowany. Jego plany legły w gruzach, miał zupełny mętlik w głowie. Wokół widział same nieprzyjazne twarze. Stracił rekwizyt, którym chciał zwrócić na siebie uwagę, ale miał nadzieję, że uda mu się choć rozwinąć transparent. Nie będzie to miało tak dramatycznego efektu jak zbryzganie krwią pomnika, ale może

przynajmniej część kamer uchwyci hasło. Gorączkowo szarpnął barierkę, próbując powiększyć szparę, ale okazało się to trudniejsze, niż przewidywał. Usiłował przecisnąć się przez małą lukę, którą udało mu się zrobić, ale utknął. Próbował się uwolnić, gdy nagle zjawili się dwaj barczyści policjanci, by błyskawicznie zażegnać incydent.

Tłum rozstąpił się przed nimi, żeby nie musieli wyprowadzać Macleana za barierki, gdzie mógłby odwrócić uwagę od ceremonii, a nawet zostać sfotografowany. Wykręcili mu ręce, tak że musiał iść pochylony i nie widział otaczających go ludzi - tylko las nóg - ale za to dobrze ich słyszał.

Ktoś kopnął go w nogę i Maclean krzyknął z bólu.

W odpowiedzi policjanci jeszcze mocniej wykręcili mu ręce. Jęknął z bólu, a oni wrzucili go do policyjnej furgonetki i dokądś wywieźli.

Ulżyło mu, kiedy zamknęły się za nim drzwi celi i znów został sam. Lepsze to niż znosić szturchańce policjantów, którzy od początku traktowali go jak śmiecia i uparcie nie chcieli go słuchać ani odpowiadać na jego pytania. Czuł się, jakby był niewidzialny, a jego głos trafiał w próżnię.

Położył się na pryczy i wbił wzrok w sufit. Jego akcja pod pomnikiem Nieznanego Żołnierza nie powiodła się i czuł się z tego powodu podle. Był pewien, że widok krwi zrobiłby na ludziach niesamowite wrażenie. Ale z drugiej strony, może teraz będzie miał okazję otwarcie powiedzieć w sądzie, co mu leży na sercu. Zaczął układać w myślach mowę obrończą, którą wygłosi w obecności sędziów i, jeśli szczęście dopisze, przedstawicieli prasy. Żałosne napisy na ścianach celi były kiepskim źródłem inspiracji.

Godzinę później, przebadany przez lekarza policyjnego i uznany za zdrowego na umyśle, został zabrany na przesłuchanie.

Policjant podniósł oczy.

Po chwili namysłu policjant zwrócił się do mundurowego stojącego pod drzwiami.

- Odprowadź go do celi.

Dwie godziny później Maclean ponownie trafił do pokoju przesłuchań. Było tam dwóch cywilów. Na ich żądanie policjanci wyszli. Jeden z cywilów spytał:

Maclean wbił wzrok w podłogę.

Maclean spojrzał na niego roziskrzonymi oczami.

- Zabiło je to, co noszę w sobie, a ci dranie z Porton doskonale wiedzą, co to jest. Nie spocznę, dopóki wszystkiego nie powiedzą.

Oficer uznał, że jego łagodność na nic się nie zdała.



4

St James’s Park, Londyn Kwiecień 2002

Wiesz, Warner, zwykle nie mogłem się doczekać wiosny, ale w tym roku jakoś mnie nie cieszy - powiedział sir James Gardiner. Spacerował z Peterem Warnerem po parku skąpanym w blasku popołudniowego słońca. - Dobrze wiem, że się starzeję, ale ostatnio coraz bardziej mnie to przygnębia.

Warner nie zaprzeczył.

Przeszli kilka kroków w milczeniu. Przerwał je Warner.

- Nie będę cię obrażał pytaniem, czy to przemyślałeś - rzekł - bo nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Ale proszę cię, żebyś jeszcze raz się nad tym zastanowił. Dziś kraj potrzebuje takich ludzi jak my bardziej niż kiedykolwiek.



Szpital im. Księżniczki Luizy, Glasgow

Kwiecień 2002

Creorge Drummond, szef laboratorium, podniósł głowę znad biurka i uśmiechnął się na widok Gusa Macleana. Gus miał na sobie tę samą granatową budrysówkę, z którą nie rozstawał się od kilkunastu lat. Kiedy powiesił ją na wieszaku przy drzwiach, Drummond spytał:

niepokoju. Gusem zawładnęła ta sama obsesja, której uległa część krewnych ofiar katastrofy w Lockerbie. Jakby czas się dla nich zatrzymał. - Zapewnili nas, że przeprowadzą dochodzenie w sprawie tego, co działo się w Porton tuż przed wybuchem wojny.

- To dobrze - powiedział Drummond nie do końca szczerze. Wolałby, żeby jego przyjaciel wreszcie pogodził się ze śmiercią żony

i córki i znów był taki jak dawniej, kiedy co weekend chodzili razem po górach; żeby wrócił Gus, który w szpitalnej pantomimie potrafił wspaniale wcielić się w rolę staruchy, i z którym Drummond spędził upojny wieczór kawalerski, zakończony rozmową z policjantami niemogącymi zrozumieć, co dorosły mężczyzna robi o czwartej rano w stroju pielęgniarki, przywiązany do latarni. Ale po tamtym Gusie nie został nawet ślad. Wciąż byli przyjaciółmi, lecz w życiu Macleana nie było miejsca na zabawę. Po wojnie w Zatoce Perskiej zmienił się nie do poznania. Teraz liczyło się dla niego tylko stowarzyszenie weteranów, któremu przewodniczył.

-1 chce pociągnąć nas za sobą, jeśli wierzyć gazetom.

Drummond skinął głową.



Channing House, Kent 26 kwietnia 2002

Kiedy Gardiner oznajmił, że zamierza rozwiązać grupę, przy stole zapadła cisza. Przerwał ją Peter Warner.

Gardiner popatrzył na nich z ponura miną.

W obliczu jednomyślności pozostałych uczestników spotkania Gardiner oznajmił:

- Dobrze. Wstrzymam się na pół roku z rozwiązaniem grupy, ale na następnym spotkaniu mam nadzieję usłyszeć propozycje konkretnych
działań. Zgodnych z prawem.

Gdy Donald Crowe wyszedł z domu, zobaczył, że przy jego samochodzie stoi Cecil Mowbray.

- Musimy porozmawiać.

Ruszyli ścieżką prowadzącą do różanego ogrodu.

Crowe powiedział.

- Chyba żartujesz? - krzyknął Mowbray.

Doszli do stawu na końcu różanego ogrodu. Odwrócili się i spojrzeli na Channing House, którego światła odbijały się w stojącej wodzie. - Nie można jakoś zniszczyć zapasów? - spytał Crowe.

Crowe zadrżał z zimna, które wkradło się w nocne powietrze.

Jak zwykle, pomyślał Crowe.

-Kiedy o sprawie napiszą gazety - ciągnął Mowbray - dawni członkowie zespołu Beta z Porton zaczną się zastanawiać, dlaczego rząd chciał
użyć szczepionki, o której wiedział, że jest skażona. A gdyby któryś z nich odgadł, że...

- Że rząd wcale tego nie wiedział - dokończył Crowe. - No właśnie.

- Brakuje nam tylko skandalu wywołanego z powodu incydentu sprzed dwunastu lat. Poradzisz sobie?


5

Lotnisko w Glasgow, Szkocja 3 czerwca 2002

Doktor Steven Dunbar, śledczy Inspektoratu Naukowo-Medycznego, rozsiadł się wygodnie w fotelu w samolocie British Airways. Zapinając pas, zauważył, że prawie wszystkie miejsca są zajęte. Wśród pasażerów rozpoznał dwóch posłów; jednego z nich widział poprzedniego wieczora w telewizji, gdy udzielał wywiadu na temat potencjalnych kosztów kolejnej wojny w Zatoce Perskiej. Jak większość polityków, nie potrafił jasno odpowiedzieć na żadne pytanie.

Steven dostał wezwanie w Szkocji, gdzie spędzał - czy raczej miał nadzieję spędzić - długi weekend ze swoją córką Jenny, która mieszkała tam z wujostwem i ich dwójką dzieci. Opiekowali się nią już prawie cztery lata, od śmierci żony Stevena, Lisy.

Wezwanie przyszło w postaci SMS-a przysłanego przez oficera dyżurnego. Treść była krótka: John Macmillan - szef inspektoratu - chciał jak najszybciej widzieć Dunbara w Londynie. W poniedziałek rano Steven przejechał sto kilometrów dzielących wioskę Glenvane w Dumfriesshire, gdzie mieszkała Jenny, od Glasgow, i na lotnisku jakimś cudem dostał bilet na pierwszy rejs do Londynu.

- Jak weekend? Udany? - spytał roztaczający silną woń płynu po goleniu pasażer, który usiadł obok. Był to gruby mężczyzna o obwisłych

policzkach i rumianej cerze. Miał na sobie prążkowany garnitur, który był na niego za ciasny, podobnie jak kołnierzyk koszuli w paski, spod którego wylewała się tłusta szyja. Facet sam się prosi o zawał, pomyślał Steven.

-1 to jak. Gdybym odzywał się do ojca tak, jak ona do mnie...

Stara śpiewka. Steven nie miał ochoty jej słuchać. Skinął głową ze zrozumieniem i ostentacyjnie wsadził nos w gazetę. Czytał w spokoju przez następną godzinę, do chwili, kiedy rozległ się chóralny jęk zawodu. Była to reakcja na komunikat kapitana, że samolot krąży nad lotniskiem, oczekując zezwolenia na lądowanie.

- Nieosiągalny wolny pas - westchnął grubas. - Święty Graal lotniska Heathrow. Gdybym dostawał piątaka za każdy lot, w czasie którego krążyłem nad Watford czy West Drayton, byłbym milionerem.

Wylądowali z zaledwie dziesięciominutowym opóźnieniem i Steven pojechał Heathrow Expressem na dworzec Paddington, a stamtąd taksówką do swojego mieszkania, gdzie wziął prysznic i przebrał się. Do Szkocji wybrał się swobodnie ubrany - w skórzaną bluzę i drelichy - uznał więc, że przed wizytą u Macmillana powinien włożyć „uniform”. Wprawdzie John Macmillan nie przywiązywał do takich szczegółów większej wagi, wyraźnie jednak dawał do zrozumienia, że przychyla się do opinii, iż niechlujny strój idzie w parze z niechlujnym umysłem.

Ubrany w ciemnoniebieski garnitur i krawat pułku spadochronowego Steven wyjrzał przez okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Jego mieszkanie na drugim piętrze nie było nad samym brzegiem rzeki - na takie nie byłoby go stać - ale przez szparę między budynkami stojącymi naprzeciwko widział łodzie płynące Tamizą. Spojrzał na zegarek i wyszedł z domu. Dwie przecznice dalej, na głównej ulicy, złapał taksówkę i zamówił kurs do siedziby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Czekając, aż Macmillan go przyjmie, zamienił kilka słów z jego sekretarką Rosę Roberts. Rosę, jak zwykle, spytała go o córkę, a on ją o jej dokonania wokalne - śpiewała w Południowolondyńskim Chórze Bacha.

Kiedy skończyli wymieniać uprzejmości, Rosę wróciła do pracy, a Steven zajął się wyglądaniem przez okno, jak zawsze, gdy czekał na nowe zadanie. Zauważył, że powróciło dobrze mu znane uczucie - mieszanka niepokoju i podniecenia. Nie było to bynajmniej nieprzyjemne. Prawdę mówiąc, tego właśnie poszukiwał przez większą część życia.

Po raz pierwszy poznał smak tego uczucia, kiedy w dzieciństwie chodził po górach Lakę District - wychowywał się w wiosce Glenridding nad Ullswater. Przez młodzieńczą brawurę i brak wyobraźni kilka razy znalazł się w tarapatach, ale przynajmniej dzięki temu lepiej poznał siebie i swoich przyjaciół i rozsmakował się w haju, jaki wywoływało poczucie zagrożenia. Wiele razy stykał się z niebezpieczeństwem w czasie służby wojskowej i zauważył, że można się od niego uzależnić jak od narkotyku - potwierdziłoby to wielu pilotów myśliwców i kierowców wyścigowych. Kiedy człowiek stoi na krawędzi katastrofy, jego zmysły są wyostrzone jak nigdy. Jak to ujął jego znajomy z wojska: dopiero stojąc w obliczu śmierci, można poznać smak życia.

Ale gonitwa za tym „hajem” miała też złe strony. Nawet jeśli udawało się uniknąć przedwczesnej śmierci, konsekwencją często bywała niezdolność do prowadzenia „normalnego”, szarego życia. To z kolei mogło doprowadzić do kłopotów w małżeństwie, a nawet do wejścia w konflikt z prawem, jak to było w przypadku wielu znajomych Stevena z SAS.

On sam skończył studia medyczne, ale nie został lekarzem. Uznał, że nie jest to jego powołaniem, a nie chciał brać się za coś, do czego nie miał serca. Jak wielu młodych ludzi wywodzących się z klasy średniej, poszedł na medycynę, by zadowolić rodziców i co poniektórych ambitnych nauczycieli - zawsze to dobrze wygląda, gdy absolwent szkoły zostaje lekarzem. Jednak w odróżnieniu od większości byłych uczniów nie ugrzązł na dobre w fachu, który mu nie odpowiadał. Po studiach odpracował roczny staż w szpitalu, po czym zaciągnął się do wojska, gdzie po szkoleniu trafił do pułku spadochronowego, a potem został przeniesiony do sił specjalnych.

Ponieważ był wysoki, silny i wysportowany, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Uwielbiał wyzwania, odpowiadał mu panujący w koszarach duch koleżeństwa. Podróżował po całym świecie i przy wielu okazjach jego umiejętności poddane zostały najcięższym próbom. Większość ludzi nigdy się nie dowie, jak to jest. Choć nie zdają sobie z tego sprawy, przeżyją całe życie i nie poznają tak naprawdę samych siebie. Mogą sobie wyobrażać, że są bohaterami i snuć opowieści o swoich wyczynach, ale dopóki nie zweryfikują tego w rzeczywistości, będą tylko się okłamywać.

W chwilach stresu bohaterami często okazywali się ludzie, po których nikt się tego nie spodziewał, i odwrotnie: bywało, że mistrzowie sportowi zmieniali się w podłych tchórzy, kiedy rywalizacja toczyła się o najwyższą możliwą stawkę.

Steven odchodził z wojska z dużym żalem - cóż, służba w SAS trwała niewiele dłużej niż kariera zawodowego piłkarza. Został specjalistą od medycyny polowej i zdobył dużo umiejętności przydatnych w walce, ale niewiele takich, które ułatwiłyby mu życie w cywilu. Miał w ręku tylko dyplom ukończenia studiów medycznych. Już wisiała nad nim perspektywa objęcia funkcji lekarza zakładowego w jakiejś dużej firmie i nudnego, ustabilizowanego życia, kiedy na ratunek przyszedł mu John Macmillan, proponując pracę śledczego w Inspektoracie Naukowo-Medycznym.

Inspektorat był pomysłem Macmillana; funkcjonował jako mała niezależna komórka w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W jego kompetencjach leżało rozpoznawanie zagrożeń i prowadzenie dochodzeń w sprawie domniemanych przestępstw w świecie nauki i medycyny, czyli w dziedzinach, w których doświadczenie policji było niewielkie bądź żadne. Zresztą trudno ją za to winić. Te obszary współczesnego życia stały się zbyt skomplikowane dla laików. Dlatego inspektorat werbował absolwentów kierunków ścisłych lub medycyny, którzy po studiach imali się rozmaitych zajęć - robili doktoraty na uniwersytecie życia, jak to określił Macmillan.

Od samego początku Steven świetnie się czuł w inspektoracie. Praca była pełna wyzwań, ekscytująca - czasem wręcz niebezpieczna - a doświadczenia zebrane na pustyniach Iraku czy w dżunglach Ameryki Południowej bardzo mu się przydały i z czasem stał się śledczym, do którego Macmillan miał największe zaufanie.

On z kolei żywił ogromny szacunek do Johna Macmillana, który często musiał toczyć ciężkie boje o zachowanie niezależności inspektoratu. Jego pracownicy od czasu do czasu odkrywali coś, co inne agencje rządowe - często dysponujące o wiele większą władzą - wolałyby zachować w tajemnicy, ale Macmillan nie ulegał. Wyznawał zasadę, że prawdy nie można złożyć na ołtarzu polityki. Był też bezgranicznie lojalny wobec swoich ludzi, za co Steven miał okazję podziękować losowi przy kilku okazjach, kiedy zdarzyło mu się wdepnąć na odciski wysoko postawionym osobom.

Choć Macmillan wyglądał jak typowy urzędnik z Whitehall, nie zachowywał się tak - nie uległ machiawelskiej filozofii, którą na ogół wyznawali ludzie obcujący na co dzień z polityką. Był wysoki, wyprostowany,

miał zaczesane do tyłu siwe włosy i gładką, pozbawioną zmarszczek twarz, co ujmowało mu lat.

Steven wziął odbitkę formatu A4 i skrzywił się na widok mężczyzny, który leżał z rozrzuconymi rękami i nogami, twarzą do ziemi, przy kanale ze stojącą wodą. Widoczna na zdjęciu żółta taśma wskazywała, że zrobił je fotograf policyjny.

- Obrona kraju mu zbrzydła? - zażartował Steven. Macmillan spojrzał na niego poważnie znad okularów.

-1 kto miał rację?

- Nikt - powiedział Macmillan. - Policyjny patolog wyprowadził ich z błędu. To młody chłopak, nowy w tym fachu, i wręcz tryska energią.

Steven miał kłopot z dopasowaniem tego opisu do któregokolwiek z patologów, z jakimi miał okazję się zetknąć. Posępni, cyniczni, zapijaczeni czy wręcz dziwaczni, owszem, takich nie brakowało, ale tryskający energią?

- Ustalił, że Sebring utonął - ciągnął Macmillan - tyle że w płucach miał wodę z kranu, nie z kanału.

- Czyli został zamordowany? Macmillan skinął głową.

Kiedy Steven wyszedł z gabinetu Macmillana, Rosę Roberts podniosła głowę i podała mu cienką brązową kopertę.

- Niestety, jest tego mało - powiedziała. - Badania prowadzone przez doktora Sebringa były tajne i musimy prosić o informacje zwykłymi kanałami, a to, jak wiesz, zajmuje trochę czasu. Gdybyś uznał, że to, co Sebring robił w Porton, jest istotne dla śledztwa, daj znać, postaram się
nadać sprawom szybszy bieg.

Steven wziął kopertę.

Steven postanowił spędzić resztę popołudnia w bibliotece. Musiał trochę poczytać o wojnie w Zatoce, żeby lepiej zrozumieć, o co w niej chodziło. Na razie jego wiedza była znikoma. Najpierw jednak przeczytał zebrane przez Rosę Roberts informacje o Sebringu.

George Sebring, syn pastora kościoła anglikańskiego, latem 1985 roku skończył z wyróżnieniem studia medyczne na uniwersytecie w Edynburgu, po czym przeniósł się do Oksfordu, gdzie przez następne trzy lata pracował nad doktoratem na temat klonowania genów patogenezy wirusowej. W styczniu 1989 roku został asystentem w laboratorium w Porton Down, ale w czerwcu 1991 roku przeżył załamanie nerwowe i odszedł.

Próbował wrócić, ale wkrótce zrezygnował na dobre. W październiku 1991 roku został wykładowcą biologii molekularnej na uniwersytecie w Leicester. W maju 1994 roku ożenił się z poznaną rok wcześniej Jane Manson, nauczycielką. Nie mieli dzieci, choć niedawno złożyli wniosek o adopcję. Steven zanotował adresy domu i szkoły, w której pracowała pani Sebring.

Odłożył kopertę i zaczął czytać artykuły na temat wojny w Zatoce Perskiej. Dawno o niej nie myślał, choć słyszał o sporze rządu z weteranami w kwestii tak zwanego syndromu wojny w Zatoce. Po parogodzinnej lekturze musiał przyznać, że rozumie stanowisko władz. Żadna choroba nie mogła mieć tylu różnych objawów. Z drugiej strony, zaskoczyła go ogromna liczba żołnierzy chorujących po powrocie z rejonu Zatoki Perskiej - i to, jak wielu z nich zmarło. Stwierdził, że prawda musi leżeć pośrodku.

Przypuszczał, że żołnierze byli wystawieni na działanie różnych szkodliwych czynników wywołujących rozmaite przypadłości, które chorzy połączyli w jeden syndrom.

Popołudnie spędzone w bibliotece nie przyniosło wyjaśnienia zagadki, ale przynajmniej podsyciło apetyt Stevena. Postanowił kontynuować poszukiwania w Internecie. O dziewiątej wieczorem piętrzył się przed nim stos wydruków, których lektura mogła mu zająć resztę wieczoru i cały następny dzień.

Ściągnął dokumenty z rozmaitych źródeł, zarówno z oficjalnych stron Ministerstwa Obrony, jak i tych założonych przez stowarzyszenia weteranów oraz osoby, które uważały, że mają coś do powiedzenia na ten temat: zwykle były to wspomnienia z pobytu w rejonie Zatoki Perskiej. W wielu pojawiały się skargi na złą opiekę medyczną bądź jej zupełny brak po powrocie do kraju.

Czytając, Steven robił notatki w nadziei, że na ich podstawie lepiej zrozumie argumenty obu stron. Dopiero o czwartej następnego popołudnia był w stanie wyciągnąć następujące wnioski:

W czasie wojny w Zatoce Saddam użył broni biologicznej i chemicznej przeciwko wojskom sojuszniczym.

Broń tę Irakowi dostarczyły Stany Zjednoczone - co wyjaśniało, dlaczego oficjalne źródła uporczywie zaprzeczały, jakoby kiedykolwiek doszło do jej użycia.

Wielu żołnierzy skarżyło się na skutki uboczne szczepionek. Ministerstwo Obrony nie paliło się do ujawnienia ich składu; oświadczyło tylko, że niektóre składniki są „utajnione”, ale wyraźnie nie było zgody co do

ich liczby. Zeznania naczelnego lekarza wojskowego admirała Revela przed parlamentarną Komisją Obrony Narodowej, były sprzeczne z wypowiedziami przedstawicieli Ministerstwa Obrony.

Zastosowanie bromku pirydostygminy jako antidotum na gaz trujący było błędem, zważywszy na fakt, że Irakijczycy używali głównie sarinu. Związek ten bowiem wzmagał działanie sarinu, zamiast mu przeciwdziałać. Co więcej, sam w sobie był szkodliwy i wielu żołnierzy go przedawkowało, bo łykali pigułki przy każdym alarmie.

Opowieści o błędach i nieporozumieniach, wskutek których wojska zostały wystawione na niepotrzebne ryzyko, było bez liku.

Steven doszedł do wniosku, że wielu żołnierzy sił sojuszniczych doświadczyło skutków działania sarinu i/lub antidotum przeciw niemu. Innym zaszkodziły szczepionki przeciwko wirusom i bakteriom. Jeszcze inni zostali zaatakowani przy użyciu broni biologicznej. Wreszcie byli i tacy, którzy padli ofiarą błędów popełnionych przez dowódców i zostali niepotrzebnie wystawieni na działanie trujących związków.

Zadowolony z wyników swojej pracy, Steven potarł oczy i przeciągnął się. Zesztywniał od długiego siedzenia w jednej pozycji, a po wielogodzinnym patrzeniu w monitor czuł się, jakby miał piach w oczach, ale teraz już lepiej rozumiał, dlaczego rząd i weterani wojny w Zatoce skaczą sobie do gardeł. Jako bezstronny obserwator przypuszczał, że nie można wykluczyć, że obie strony mają rację. Nie istniało coś takiego jak syndrom wojny w Zatoce Perskiej, ale z drugiej strony, wielu uczestniczących w niej żołnierzy chorowało. Tylko jedno wciąż pozostawało zagadką: dlaczego George Sebring został zamordowany.



6


Następnego dnia Steven z samego rana pojechał do Leicester. Chciał się dowiedzieć od żony Sebringa, dlaczego uważała, że jej mąż był ostatnio „poruszony” i wypytać ją o Szkota, którego wizyta tak go zaniepokoiła. Jane Sebring twierdziła wprawdzie, że mąż nigdy nie opowiadał jej o pracy w Porton, ale może mówiła tak tylko dla świętego spokoju. Jak każda żona, na podstawie swoich wieloletnich spostrzeżeń musiała snuć jakieś domysły.

Steven postanowił, że zanim zacznie wypytywać kogokolwiek o cokolwiek, zgłosi się na policję w Leicester, która prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Sebringa. Wiedział z doświadczenia, że policjanci potrafią

być bardzo drażliwi, kiedy na ich terenie pojawia się ktoś z zewnątrz. Jeśli teraz nie nawiąże z nimi dobrych kontaktów, później będzie musiał stąpać po kruchym lodzie, gdyby inspektorat uznał, że warto dalej interesować się sprawą.

Steven miał prawo oczekiwać - a nawet żądać - współpracy policji, ale wolał tego uniknąć. Dopóki nie nabierze pewności, że inspektorat powinien zająć się sprawą Sebringa, będzie się podawał za obserwatora z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, służącego pomocą i radą. Gdy dotarł na przedmieścia Leicester, w radiu podali, że właśnie minęła dziesiąta. Pojechał prosto na komendę.

Nadkomisarz Glyn Norris, prowadzący śledztwo w sprawie zabójstwa Sebringa, przywitał go leniwym skinieniem głowy.

- W pewnym sensie - powiedział Steven. Norris spojrzał na niego badawczo.

Steven skinął głową.

- Pytał go pan, po co był u Sebringa?

- Udało się to potwierdzić? Norris potrząsnął głową.

Norris nie był pewien, jak odebrać te słowa. W końcu rzekł:

Steven pokiwał głową ze współczuciem.

Leicester i sprawdził, gdzie jest cmentarz. Dzieliły go od niego niecałe trzy kilometry. Była za pięć dwunasta. Uznał, że pojedzie na cmentarz i zorientuje się w sytuacji. Jeśli wdowa będzie wyglądać na zrozpaczoną, zostawi ją na razie w spokoju i wróci do Londynu.

Dopiero gdy zaparkował samochód i z rozgrzaną słońcem twarzą podszedł do bramy cmentarza, zauważył, jak piękny jest dzień. Chmury, które rano zasnuwały niebo, zniknęły bez śladu, ptaki śpiewały wśród drzew. Ruszył w stronę skrzyżowania dróg przecinających duży, dobrze utrzymany gminny cmentarz. Rozejrzał się, wypatrując konduktu pogrzebowego.

O tej porze roku drzewa były porośnięte zasłaniającymi widok liśćmi, więc zszedł ze ścieżki i wdrapał się na oddalony o dwadzieścia metrów trawiasty pagórek, żeby rozejrzeć się po okolicy. Orszak pogrzebowy był po lewej stronie, jakieś dwieście metrów dalej. Steven wrócił na ścieżkę, by go dogonić. Nie chciał przeszkadzać, więc zszedł na trawnik i okrążył kępę cisów, za którą wznosiły się duże granitowe nagrobki z innej - prawdopodobnie wiktoriańskiej - epoki. Tam żaden z żałobników nie mógł go zauważyć.

Ze swojego punktu obserwacyjnego zobaczył około pięćdziesięciu osób zgromadzonych przy grobie, nad którym pastor odprawiał nabożeństwo żałobne. Tak najlepiej rozstać się z tym światem, pomyślał. Anglia nie sprawiła George’owi Sebringowi zawodu. Błękit letniego nieba, bujna zieleń świeżo skoszonej trawy, czerń ubrań żałobników, wierzby płaczące - wszystko to tworzyło obraz idealnego pożegnania. Steven był na wielu pogrzebach zepsutych przez paskudną pogodę, kiedy ziemia pod nogami zmieniała się w błoto, a mowa pożegnalna ginęła na wietrze. Tym razem było inaczej; tak, jak być powinno.

Jane Sebring rzucała się w oczy. Choć była drobna i w czarnym kapeluszu z osłaniającą twarz woalką, wyróżniała się na tle pozostałych. Żaden z otaczających ją ludzi - prawdopodobnie krewnych - nie dotykał jej ani nie podtrzymywał, jakby wiedzieli, że nie życzy sobie takich gestów. Stała sama, ze splecionymi dłońmi i lekko pochyloną głową. Kiedy trumna spoczęła w grobie, przyjęła żółtą różę od człowieka stojącego u jej boku i rzuciła ją na wieko. Zamieniła kilka słów z pastorem, po czym pewnym krokiem ruszyła w stronę oczekujących samochodów. Pozostali żałobnicy poszli za nią.

Steven podjął decyzję. Spróbuje z nią porozmawiać. Pojedzie za kawalkadą samochodów, zobaczy, gdzie trafi, i na miejscu zastanowi się, jak to rozegrać. Właśnie wychodził z cmentarza - jako ostatni - kiedy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń i usłyszał szorstki głos mówiący „stój”. Odwrócił się i zobaczył krępego mężczyznę w jasnoszarym garniturze z żółtą koszulą i czarnym krawatem, tak krótkim i wąskim, że byłby w sam raz dla dziecka. Nieznajomy szukał czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. Steven poczuł bijący od niego zapach potu.

Steven wyjął swoją.

Zachowanie mężczyzny od razu się zmieniło.

- Najmocniej przepraszam - powiedział. - Mieliśmy sprawdzić, czy na pogrzeb Sebringa przyjdzie ktoś obcy. Szef myślał, że może zjawi się morderca. Podobno czasem tak robią.

Steven skinął głową bez przekonania. Zabójca musiałby być niespełna rozumu, żeby przyjść na pogrzeb, skoro motyw ten pojawia się w co drugim serialu kryminalnym. Zostawił policjanta i pobiegł do samochodu. Zauważył, że wozy żałobników u wylotu ulicy skręciły w lewo. Miał nadzieję, że ich nie zgubi.

Nie było ruchu, więc wcisnął gaz, minął bramę cmentarza i odbił w lewo z piskiem opon. Zobaczył pustą drogę.

- Cholera - mruknął i znów przyspieszył. Na pierwszym skrzyżowaniu po lewej stronie zauważył ciemnoniebieską mazdę skręcającą w prawo.

Przypomniał sobie, że jeden z żałobników miał taki samochód. Dogonił go. Tak, to ten wóz. Limuzyny były kilka samochodów dalej.

Kawalkada skręciła na urokliwą półkolistą drogę, przy której stały duże domy z wykuszowymi oknami i ścianami obrośniętymi dzikim winem. Steven doszedł do wniosku, że jadą do domu Jane Sebring, a nie jednego z miejscowych hoteli, które „z szacunkiem” obsługiwały uczestników pogrzebów. To znaczyło, że trudniej mu będzie wmieszać się w tłum żałobników. Musiał zdecydować: wejść na stypę bez zaproszenia czy odjechać i wrócić później?

Zaryzykował i przyłączył się do żałobników; w podjęciu decyzji pomógł mu fakt, że przyjechali prawie wszyscy, którzy byli na cmentarzu, więc nie powinien za bardzo rzucać się w oczy. Niemożliwe, żeby każdy tu znał każdego. Idąc ścieżką za grupą żałobników, zauważył, że dom nazywa się „Vermont”.

Jane Sebring okazała się bardzo atrakcyjną kobietą. Wyglądała na trzydzieści kilka lat, miała jasne włosy, niebieskie, bystre oczy, z których nic nie dało się wyczytać, i była tak pełna godności i opanowana, że Steven mimo woli próbował sobie wyobrazić, jaka jest, gdy zrzuca maskę. Choć emanował z niej smutek, wyraźnie nie chciała obnosić się z żałobą. Od razu zajęła się wypytywaniem starszych członków rodziny o zdrowie, dziękowaniem gościom za przybycie i pilnowaniem, by mieli co jeść i pić.

Steven odłączył się od grupy dyskutantów i podszedł do starszej pani, która wyglądała przez okno.

Kobieta odwróciła się i pierwszy raz na niego spojrzała. Steven czuł na sobie jej badawczy wzrok.

Steven w milczeniu skinął głową. To był najgorszy okres w jego życiu.

Przed nawiązaniem rozmowy z matką Sebringa dyskretnie obserwował Jane Sebring. Chciał trzymać się od niej z dala do czasu, kiedy goście zaczną wychodzić. Nawet nie zauważył, że stracił ją z oczu, gdy nagle usłyszał za plecami miły głos.

- Przynieść wam coś?

Odwrócił się do Jane i od razu poczuł, że jej ciemnoniebieskie oczy przejrzały go na wylot.

Steven podążył za jej wzrokiem ku wysokiemu, chudemu, trupio blademu mężczyźnie, który w skupieniu oglądał tytuły książek ustawionych na półkach po drugiej stronie pokoju.

Odeszła, zanim Steven zdążył zareagować; jej słowa zupełnie zbiły go z tropu. Matka Sebringa powiedziała:

Steven rozumiał, że Maud Sebring - bo tak się nazywała - pragnie porozmawiać o zmarłym synu, więc cierpliwie jej wysłuchał. Poza tym z ogródka mógł obserwować przez drzwi balkonowe, co dzieje się w środku. Chciał widzieć, kiedy goście zaczną się rozchodzić.

Maud właśnie opowiadała mu o rodzinnym pikniku sprzed lat, kiedy dostrzegł za szybą grupę osób szykujących się do wyjścia. Jane stanęła przy drzwiach i wszyscy po kolei pocałowali ją w policzek. Po chwili instynkt stadny udzielił się reszcie i żałobnicy zaczęli się zbierać, składając na odchodnym ostatnie kondolencje.

Jane spojrzała na Stevena.

- Kim pan jest?

Steven wylegitymował się.

- Kłócili się? Jane skinęła głową.

- Dlaczego uważa pani, że Crowe przyjechał tu coś sprawdzić? Jane parsknęła śmiechem.

Jane wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Powiedziałam tylko, że jak chce, to niech szuka.

- Mówiła pani policji, że mąż zmienił się po wizycie Macleana. Wydawał się zaniepokojony? Rozgniewany?

Jane uśmiechnęła się blado.

- George nie był typem człowieka, który wpada w złość. Był wyjątkowo... zrównoważony.

Steven wyczuł, że nieprzypadkowo użyła właśnie tego słowa, ale, uznał, że moment nie jest odpowiedni, by o to pytać.

-Czyli był zaniepokojony?

-1 to bardzo - odparła. - Po wizycie Macleana nie mógł spać. Martwiłam się o niego, ale nie chciał nic powiedzieć. Cały George. Spojrzała na Stevena, jakby biła się z myślami. W końcu powiedziała:

- A pani o tym nie powiedział? Jane pokręciła głową.

- Nie.

Steven zobaczył w jej oczach ból.

- Jak sama pani mówiła, był wtedy bardzo poruszony – powiedział miękko.



7


W drodze powrotnej do Londynu Steven myślał o minionym dniu. Wiele się wydarzyło od porannego spotkania z Norrisem. Żegnając się z nim, był niemal pewien, że skoro Maclean został skreślony z listy podejrzanych, śmierć Sebringa nie miała nic wspólnego z jego pracą w Por-ton Down, ale teraz, po rozmowie z Jane Sebring, zmienił zdanie. Jedyny trop wiódł do Martina Hendry’ego, dziennikarza „Guardiana”, z którym skontaktował się Sebring. Westchnął. Skłonienie dziennikarza do ujawnienia źródła informacji będzie równie trudne, jak zdobycie poufnych danych dotyczących badań Sebringa. Będzie musiał powołać się na swoje uprawnienia, wyjaśnić, że sprawa jest poważna, że chodzi o zabójstwo.

Kiedy zadzwonił do redakcji, telefonistka powiadomiła go, że Martina Hendry’ego nie ma w pracy, i spytała, czy chce zostawić wiadomość. Odparł, że nie, i poprosił o połączenie z redaktorem naczelnym. Pokonał wszystkie przeszkody tradycyjnie stawiane przez telefonistów na drodze uciążliwych interesantów, aż wreszcie udało mu się dotrzeć do zastępcy naczelnego.

Steven podał numer komórki i rozłączył się. Zadzwonił do inspektoratu, żeby spytać, czy dostali już coś z Ministerstwa Obrony.

Zdał sobie sprawę, że jest głodny. Nie miał czasu na lunch, tylko u Jane Sebring udało mu się zjeść parę kanapek. W domu nie miał żadnych puszek ani zup w proszku, poszedł więc do Jadeitowego Ogrodu, chińskiej restauracji, w której bywał co najmniej raz w tygodniu, i zamówił jedzenie na wynos. Wrócił do domu i obejrzał wiadomości, jedząc kurczaka ze smażonym ryżem.

Dowiedział się, że George W. Bush postanowił rozszerzyć wojnę z terroryzmem i zaatakować Irak, a Tony Blair wciąż w pełni popiera politykę amerykańską, mimo iż inne kraje mają wątpliwości, czy nowa inicjatywa antysaddamowska jest uzasadniona. Kiedy wejdzie w to ONZ, koniec z nadzieją na szybkie załatwienie sprawy, pomyślał. Przypomniało mu się stare powiedzenie, że wielbłąd to koń zaprojektowany przez komitet. Po wiadomościach wyłączył telewizor, nastawił płytę Staną Getza, „Jazz Samba” i zaczął się zastanawiać, co robić w sprawie Sebringa.

Jeśli Sebring rzeczywiście przekazał Martinowi Hendry’emu jakieś istotne informacje o wojnie w Zatoce, a Hendry zaraz potem pojechał do Glasgow, to nie trzeba być geniuszem, żeby domyślić się, że miał się tam spotkać z Angusem Macleanem. Maclean pracował jako technik laboratoryjny w szpitalu w Glasgow.

Steven rozważył, czy warto tam jechać, by porozmawiać z Macleanem. W końcu uznał, że nie ma nic do stracenia, a wiele do zyskania. Rano poleci do Glasgow, a przed wyjazdem zadzwoni do Norrisa, by dowiedzieć się czegoś więcej o Macleanie i jego miejscu pracy.

Samolot wylądował w Glasgow kilka minut po dziesiątej. Steven wziął taksówkę i kazał się zawieźć do Szpitala im. Księżniczki Louise. Lotnisko i szpital znajdowały się w jednej dzielnicy, więc był na miejscu już po kwadransie. Poszedł labiryntem korytarzy za tablicami wskazującymi drogę do laboratorium mikrobiologii i stanął w kolejce do rejestracji za pielęgniarką, która przyniosła próbki z jednego z oddziałów.

Pielęgniarka uśmiechnęła się i odeszła. Steven spytał, czy może porozmawiać z Angusem Macleanem.

Technik wcisnął guzik w interkomie.

- Gość do ciebie, Gus. Doktor Dunbar.

Technik otworzył elektroniczny zamek w drzwiach prowadzących do głównych laboratoriów.

- Pokój dziewiąty, po prawej stronie - poinstruował Stevena. Steven wszedł i od razu poczuł charakterystyczny zapach laboratorium,

w którym opary organicznych rozpuszczalników i środka odkażającego mieszały się z jakimiś paskudztwami, o których wolał nie myśleć. Zapukał w matowe szklane drzwi i został zaproszony do środka krótkim „Uhm”. Maclean, niski, szczupły mężczyzna ostrzyżony na niemodnego jeżyka, siedział plecami do drzwi, z okiem przyłożonym do okularu mikroskopu.

- Jedną chwilę - mruknął.

Steven zapewnił go, że nie ma pośpiechu, i rozejrzał się. Na lewo od Macleana na blacie stał zapalony palnik Bunsena, o jego podstawę opierała się eza. Obok leżała plastikowa płytka Petriego wypełniona pożywką, w której Steven rozpoznał agar z krwią, a dalej było pudełko szkiełek mikroskopowych i paczka szkieł nakrywkowych. Obiektem obserwacji Macleana musiały zatem być kolonie bakteryjne.

Maclean zdjął szkiełko ze stolika mikroskopu, wrzucił je do zlewki ze środkiem odkażającym, po czym wpisał wyniki badań do leżącego obok formularza. Odwrócił się i powiedział:

- W czym mogę pomóc? Steven wylegitymował się.

Steven skinął głową, starając się zachować spokój mimo niechęci okazywanej mu przez Macleana.

-1 myśli pan, że stało za tym Porton?

-Ja też straciłem żonę - rzekł Steven. - Miała raka. Maclean milczał przez chwilę.

Steven spojrzał na niego wyczekująco, dając do zrozumienia, że taka odpowiedź nie wystarczy.

Steven był zadowolony, że przeczucie go nie zawiodło. - W jakiej sprawie?

Przez chwilę Maclean miał taką minę, jakby chciał powiedzieć Steve-nowi, żeby pilnował swojego nosa, ale potem jego twarz złagodniała:

- Próbował pan znaleźć czynnik chorobotwórczy, którym rzekomo zaraził pan swoją rodzinę?

Maclean spojrzał na Stevena tak, jakby zwątpił w jego inteligencję.

Steven skinął głową i ruszył do wyjścia.

Steven postanowił wynająć samochód i pojechać do Blair Atholl. Był pewien, że miejscowi wskażą mu drogę do domu Hendry’ego, skoro, jak twierdził zastępca naczelnego „Guardiana”, wcześniej mieszkali tam jego rodzice. Zerknął na zegarek. Wpół do pierwszej. Jeśli się pospieszy, dotrze na miejsce przed porą zamknięcia sklepów. Dzięki opcji WAP w komórce zlokalizował najbliższe przedstawicielstwo Hertza i pojechał tam taksówką.

Ledwie wyrwał się z zakorkowanych ulic Glasgow, zaczęło padać. Ruszył na północny wschód, najpierw do Stirling, a stamtąd na Perth. Kiedy zostawił za sobą ostatnie z serii rond i wjechał na drogę A9 prowadzącą do Pitlochry i Blair Atholl, lało już jak z cebra. Na długich odcinkach droga miała tylko dwa pasy i szybko zaczął żałować, że nie wziął swojego samochodu. Wynajęty ford był do niczego. Słysząc głośne trąbienie ciężarówki, która nadjechała z naprzeciwka, gdy rozpaczliwie próbował wyprzedzić autobus, zrozumiał, że musi jechać tak ostrożnie, jakby miał na holu transatlantyk.

W pierwszych dwóch miejscach, które odwiedził - na stacji benzynowej i w sklepiku z pamiątkami - nie dowiedział się nic. Postanowił więc zajrzeć do miejscowego hotelu, bo dziennikarze i alkohol to nieodłączna para. W barze był większy tłok, niż się spodziewał; to przez złą pogodę. Wciąż lało. Zaczekał, aż stojący przy kontuarze mężczyzna, sądząc po akcencie, z Yorkshire, zamówi coś dla całej rodziny.

Steven uśmiechnął się.

-Może Peter go zna - powiedziała. - Ja pracuję tu tylko w wakacje. Spytam go w wolnej chwili. - Spojrzała znacząco na ustawiającą się za
Stevenem kolejkę.

Znalazł wolne miejsce i sącząc piwo, rozejrzał się po barze. Było parę minut przed czwartą, ale paliły się światła, bo niebo zasnuły ciemne chmury, a mimo to wnętrze tonęło w mroku. W sali panował hałas, krzyki rozbrykanych dzieci mieszały się z dźwiękami elektronicznych automatów do gier. Dwa zamontowane wysoko na ścianie telewizory były włączone, ale bez fonii, w powietrzu unosił się zapach przemoczonych ubrań i smażonego oleju. Przy sąsiednim stoliku dwaj Niemcy w skórzanych strojach motocyklistów siedzieli nad rozłożoną mapą i planowali następny etap podróży. Wybierali się do Inverness, a stamtąd nad Loch Ness.

Steven zauważył, że chwilowo przy barze nie ma kolejki. Pochwycił spojrzenie dziewczyny, by przypomnieć jej o sobie. Uśmiechnęła siei zniknęła na zapleczu. Wróciła z niskim łysym mężczyzną w fartuchu i oboje popatrzyli w stronę Stevena. Wstał i podszedł do kontuaru.

O tym akurat Steven nie wiedział, ale pomyślał, że tego rodzaju ambicje nie są u dziennikarzy niczym niezwykłym. A może były to tylko pijackie przechwałki. To też normalne.

Mężczyzna wyszedł zza kontuaru i zaprowadził Stevena do mapy okolicy wiszącej na ścianie.

- To tu, na zachodzie - powiedział. - Jego domu nie da się nie zauważyć. Nazywa się „Garry Lodge”. Innych na tym zboczu nie ma.

Steven podziękował i wyszedł. Przebiegł przez parking, chcąc jak najszybciej schronić się przed deszczem. Pojechał zgodnie ze wskazówkami mężczyzny z baru i zatrzymał się u wylotu wyboistej drogi pnącej się pod górę. Początkowo nie był pewien, czy to ta właściwa - odchodziło od niej wiele dróg gruntowych - ale pozbył się wątpliwości, kiedy przez półkola

zakreślane na przedniej szybie przez wycieraczki zobaczył przybitą do drzewa tabliczkę z napisem Garry Lodge. Ruszył pod górę. Koła forda niepewnie toczyły się po mokrych kamieniach, aż w końcu spośród strug deszczu wyłonił się dom. Steven zauważył z ulgą, że światła są zapalone, a z boku stoi samochód.

Podjechał pod dom, żeby Hendry wiedział, że ma gościa. Przy odrobinie szczęścia nie będzie musiał długo czekać na deszczu. Wbiegł po pięciu schodkach i zapukał do drzwi. Nikt nie otwierał. Podniósł kołnierz, by osłonić się od deszczu, ale krople i tak ściekały mu po karku.

- Szybciej - mruknął, kiedy mijały kolejne sekundy. Zapukał jeszcze raz, tym razem mocniej, ale nadal nie było reakcji.

Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.

- Halo, jest tu kto? - zawołał Steven, przestępując próg. Odpowiedziało mu tylko bębnienie kropel w dach. Ruszył przez dom,

zaglądając po kolei do wszystkich pomieszczeń. Nie trwało to długo; były tylko dwa pokoje i mały prysznic. Hendry, ubrany w drelichowe spodnie i dżinsową koszulę, leżał na łóżku z pustą szklanką w prawej ręce. Obok, na stoliku, stała opróżniona w dwóch trzecich butelka whisky.

Steven, przekonany, że Hendry zalał się w trupa, już miał zapukać do drzwi pokoju, kiedy zauważył leżącą obok whisky przewróconą ciemnobrązową fiolkę. Zrozumiał, co się stało.

- O cholera - mruknął, podchodząc do łóżka. - Ciągnie cię na cmentarz, przyjacielu?

Dotknął policzka Hendry’ego. Był lodowaty.

- No to tam trafisz.

Sprawdził puls, tylko dla formalności. Hendry nie żył - i to od dłuższego czasu.

Steven zauważył, że dziennikarz był jego rówieśnikiem. Poczuł ucisk w gardle. Swego czasu kusiło go, by pójść tą samą drogą co on. Myślał, że tylko tak może uśmierzyć ból po śmierci Lisy. Powstrzymała go troska o Jenny, ale ledwo-ledwo. Nie wiedział nic o życiu Hendry’ego, ale jak widać, facet nie znalazł równie mocnego punktu oparcia.

- Nazywają to najprostszym rozwiązaniem - powiedział Steven cicho. - Ale obaj wiemy, że to nieprawda.

Wyjął telefon, by wezwać policję, boleśnie świadom, że tym samym uruchomi ciąg wydarzeń, który najbliższym Hendry’ego nie przyniesie nic prócz bólu, smutku, zdumienia, a nawet złości. Tak było zawsze w przypadku samobójstwa. Budził się kompleks „gdyby tylko”. Gdyby tylko coś powiedział... Gdyby tylko ze mną porozmawiał... Gdyby tylko poprosił o pomoc...

Czy Hendry miał jakichś bliskich? Pewnie tak. Był świetnym dziennikarzem, który zapracował na szacunek kolegów po fachu. Musiał mieć wielu znajomych. Steven już chciał wybrać numer, kiedy przypomniał sobie, po co przyjechał. Śmierć Hendry’ego była tragedią, ale trzeba podejść do niej z dystansem. Martwy nie mógł mu nic powiedzieć, więc jak teraz się dowie, co George Sebring tak bardzo chciał wyznać? Czy zgodnie z przypuszczeniami Gusa Macleana postanowił wyjawić jakąś straszną tajemnicę związaną z Porton Down?

Hendry przyjechał do Szkocji pracować nad artykułem, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że musi on być gdzieś w domu - albo wydrukowany, albo... Wzrok Stevena padł na laptopa leżącego na stole w pokoju, który pełnił funkcję salonu i kuchni. Tak, to najbardziej prawdopodobne. Włączył komputer, zaczekał, aż windowsy otworzą się z charakterystycznym dżinglem, i wszedł do listy dokumentów. Była pusta. Włączył explo-rera i przeszukał twardy dysk. Żadnego pliku.

Zaklął pod nosem. Z twardego dysku usunięto wszystko oprócz systemu operacyjnego. Po co człowiek, który chce się zabić, miałby kasować wszystkie pliki?

Do laptopa podłączona była stacja zip. Steven wcisnął „eject”, ale nie wyskoczył z niej dysk. Dziwne. Zapasowa stacja była bezużyteczna bez dysku, a takowego nigdzie nie widział. Dokładnie przeszukał dom - opróżnił nawet kosz na śmieci - ale dysku nie znalazł. Wrócił do laptopa i sprawdził stację dyskietek. Też pusta.

- Czyżby coś tu śmierdziało? - mruknął.

Nie mógł wykluczyć, że Hendry wykasował wszystkie dane z komputera i zapasowego dysku, ale nie miał tego jak sprawdzić, bo dysk zniknął. Ktoś tu był. Ktoś, kto zabrał dysk ze stacji. Może przy okazji skasował też dane z twardego dysku? A może... Stevena ogarnęły złe przeczucia. Wrócił do sypialni, żeby jeszcze raz obejrzeć zwłoki. Musiał się upewnić, czy Hendry rzeczywiście popełnił samobójstwo.

Na głowie i szyi nie było żadnych podejrzanych śladów. Mrucząc pod nosem przeprosiny, Steven rozpiął koszulę zmarłego, by obejrzeć tors. Znowu nic. Już zaczynał myśleć - a może mieć nadzieję - że dał się ponieść wyobraźni, kiedy odwinął mankiety dżinsowej koszuli i zobaczył ledwo widoczne ślady na nadgarstkach. Były bardzo wąskie - jakby użyto cienkiego kabla - ale nie ulegało wątpliwości, że pozostawiły je więzy. Przy wtórze deszczu bębniącego w dach zadzwonił po policję.



8


W oczekiwaniu na przybycie policji Steven zamknął laptopa Martina Hendry’ego, poodłączał kable, włożył komputer do skórzanej torby i zaniósł do samochodu. Jeśli pliki zostały skasowane, można je będzie odzyskać, choć zapewne ten, kto to zrobił, zdawał sobie z tego sprawę i coś na nich zapisał. Mimo wszystko warto spróbować. Gdy schował komputer do bagażnika, zadzwonił do inspektoratu. Odebrał oficer dyżurny.

sprawa badana przez śledczych inspektoratu wymaga przeprowadzenia oficjalnego śledztwa. Decyzję tę wolno im było podjąć tylko w uzasadnionych przypadkach. Po uzyskaniu zgody przełożonych inspektorat informował o tym stosowne władze i prosił je o udzielenie wszelkich informacji i pomocy. Oprócz ułatwienia współpracy z lokalną policją zapewniał pełny zakres dodatkowych usług, poczynając od finansowych, poprzez wydanie dwóch kart kredytowych, po wydanie broni.

Zgodnie z oczekiwaniami Stevena, John Macmillan oddzwonił po niecałej godzinie i spytał o szczegóły. Steven wyjaśnił, gdzie jest, i przedstawił okoliczności, które skłoniły go do ogłoszenia czerwonego kodu, kładąc szczególny nacisk na powiązania między zmarłym dziennikarzem a George’em Sebringiem.

- Nie domyślasz się, co Sebring mu powiedział? - zapytał Macmillan.

- Wiem tylko, że chodziło o wojnę w Zatoce.

Kiedy zjawiła się policja - w osobach inspektora i sierżanta z Perth - Steven zeznał, że chciał przesłuchać Hendry’ego w związku z prowadzonym śledztwem. Nie znał go osobiście i nic o nim nie wiedział oprócz tego, że był dziennikarzem. Znalazł go martwego i od razu wezwał policję. Nie wspomniał o śladach na nadgarstkach Hendry’ego. Niech lekarz sądowy je znajdzie. Jeśli uznają, że to było samobójstwo, nie będą go długo zatrzymywać.

Steven pokręcił głową.

- Pewnie dobiło go to, że Angole strasznie dostali w dupę na mistrzostwach świata - mruknął sierżant. Spojrzał na Stevena i dodał: - Bez
urazy.

Steven zastanawiał się, czy nie zostać na noc w hotelu w Blair Atholl, ale doszedł do wniosku, że jedynym tematem rozmów w barze będzie śmierć Hendry’ego, bo na wsi wieści szybko się rozchodzą. Pojechał więc na południe do Pitlochry i wynajął pokój w małym hotelu, gdzie mógł zachować anonimowość. Po kilku dżinach z tonikiem wcześnie położył się spać i spędził niespokojną noc, nękany przez koszmary o przywiązanym do krzesła mężczyźnie, w którego ktoś wmuszał whisky i tabletki. Ucieszył się z nadejścia poranka. Wreszcie mógł pojechać na lotnisko w Glasgow i wrócić do Londynu.

Zaraz po powrocie sprawdził pocztę elektroniczną. Dostał e-mail od Macmillana, który chciał go widzieć o drugiej po południu, Jeśli nie sprawi mu to kłopotu”. Uśmiechnął się; szef był jak zawsze uprzejmy. Zadzwonił do Rosę Roberts, żeby powiedzieć, że przyjdzie.

W Londynie było tak ładnie, że postanowił pójść do ministerstwa pieszo. Na chodnikach było tłoczno, ale jemu się nie spieszyło, a poza tym przyjemnie było choć przez jakiś czas rozkoszować się latem w stolicy. Robotnicy gwizdali z rusztowań na ładne dziewczyny, które ich wstydliwie ignorowały, a turyści fotografowali i filmowali wszystko, jak leci. Policjanci chodzili w koszulach z krótkim rękawem, lody topiły się w rękach dzieci.

John Macmillan był zamyślony. Zaczekał, aż Rosę postawi na biurku tacę z dwiema kawami i talerzykiem herbatników, po czym powiedział:

- Wczoraj rozmawiałem z sekretarzem obrony.

-I kazał ci przerwać śledztwo - domyślił się Steven. - Tłumaczył, że wymaga tego interes narodowy? Macmillan milczał przez chwilę.

- Spytałbym, czemu jesteś taki cyniczny wobec naszych mocodawców, gdyby nie to, że znam odpowiedź - rzekł wreszcie.

Miał na myśli śledztwo w sprawie sporów dotyczących genetycznie zmodyfikowanej kukurydzy. Steven otworzył wtedy puszkę Pandory i wszedł w konflikt z ciemną stroną rządu, o której istnieniu nie wiedział. Od tamtej pory nieufnie odnosił się do establishmentu i chwilami wątpił, czy na pewno służy słusznej sprawie.

- Antygeny stymulują produkcję przeciwciał - wyjaśnił Steven. - Gdyby dało się wyodrębnić z wirusa kilka kluczowych białek, można by pobudzić organizm do wytwarzania zwalczających je przeciwciał, które następnie zaatakowałyby całego wirusa.

Zastanawiał się chwilę, po czym powiedział:

- Ale Sebring przeszedł załamanie nerwowe.

- I co z tego? - spytał Macmillan, widząc, że Steven nie kwapi się do udzielenia dalszych wyjaśnień.

- I nie możemy go spytać, bo ktoś go zabił, żeby zamknąć mu usta.

Macmillan nie zaprzeczył.

Steven napił się kawy i spytał:

- Pytałeś o Pierwszą Jednostkę Laboratoryjną?

- Ale minister przyznał, że istniała - ciągnął Macmillan. - Jej korzenie sięgają pierwszej wojny światowej; potem została rozwiązana i reaktywowana dopiero przed wojną w Zatoce. W jej skład wchodziło czterdziestu ludzi, podzielonych na pięcioosobowe oddziały mające monitorować potencjalne przypadki użycia broni chemicznej i biologicznej. Oficjalnie nazywano ją „Tajnym Zespołem”. Wszyscy członkowie zostali zobowiązani do milczenia, a rząd nie zamierzał ani nie zamierza oficjalnie potwierdzić jej istnienia.

Steven wyszedł z ministerstwa i skierował kroki nad rzekę, by nacieszyć się słonecznym popołudniem. Był zadowolony, że uzyskał pozwolenie Macmillana, ale ponieważ Sebring i Hendry nie żyli, nie był pewien, co właściwie powinien zrobić. Miał jedno nazwisko, Donalda Crowe’a, szefa grupy Sebringa w Porton. Trudno jednak było się spodziewać, że Crowe przyzna się do jakichkolwiek nielegalnych czy kompromitujących działań, skoro na pogrzeb Sebringa przyjechał tylko po to, by sprawdzić, czy nie zostały po nim jakieś dokumenty.

Istniała jeszcze możliwość, że Jane Sebring wie więcej, niż twierdzi, a Martin Hendry zostawił gdzieś kopię artykułu czy choćby notatki, z których korzystał przy jego pisaniu - może w swoim domu w Manchesterze? Z innych członków zespołu Sebringa pewnie dałoby się wyciągnąć

więcej niż z Crowe’a, ale trzeba pamiętać, że wciąż obowiązywała ich ustawa o tajemnicy państwowej. Zresztą, Steven nie znał ich nazwisk, a Crowe nie będzie się palił do ich ujawnienia. No i gdyby zwrócił się do niego, ściągnąłby na siebie uwagę establishmentu, a w tych okolicznościach należało tego unikać. Przyszło mu do głowy, że Gus Maclean mógł znać pozostałych członków grupy. Może nawet z nimi rozmawiał, kiedy prowadził swoje prywatne śledztwo. Maclean nie miał powiązań z władzami i na pewno z nimi nie sympatyzował, mógł więc okazać się dobrym źródłem informacji. Trzeba będzie z nim pogadać.

Steven postanowił podzielić podróż na północ na trzy etapy. Najpierw złoży wizytę Jane Sebring. Już raz mu pomogła, naprowadzając na trop Martina Hendry’ego; poza tym obiecał, że będzie ją informował na bieżąco o postępach w śledztwie. Jeśli pani Sebring nie powie mu nic nowego, pojedzie do Manchesteru, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Martinie Hendry’em. Poprosi inspektorat, by ustalił jego adres i załatwił u miejscowej policji nakaz rewizji. Jeśli to też nic nie da, pojedzie do Glasgow i jeszcze raz porozmawia z Gusem Macleanem.

Zatrzymał się i spojrzał na Tamizę. Pełna turystów łódź wycieczkowa pruła dziobem spienioną wodę. Stojące na rufie trzy dziewczyny w letnich sukienkach i słomianych kapeluszach pomachały do niego. Gdy odpowiedział tym samym gestem, zachichotały. Wydawały się tak szczęśliwe i beztroskie, że aż im zazdrościł.

On sam od śmierci Lisy nie mógł w niczym znaleźć zadowolenia. Przypominał sobie o tym w najdziwniejszych chwilach - kiedy obserwował innych ludzi, ba, nawet gdy patrzył na dziewczyny płynące łodzią.

Ale czy naprawdę sprawiła to śmierć Lisy?, zastanawiał się, wpatrzony w zamuloną wodę. Gdyby był ze sobą szczery, musiałby przyznać, że jest jednym z tych ludzi, którzy nigdzie nie mogą zagrzać miejsca. Czas spędzony z Lisa przyniósł mu chwilę wytchnienia, bo był z nią autentycznie szczęśliwy, ale nawet wtedy siedział w nim niespokojny duch. Po jej śmierci znów się ocknął. Bez żadnego określonego powodu; po prostu taką miał naturę.

Fakt, że wiele razy cudem zdołał uniknąć śmierci, nauczył go, że trzeba żyć z dnia na dzień, a nie snuć długofalowe plany; z czasem jednak uznał, że to raczej wymówka niż filozofia życiowa. Powtarzanie „jakoś to będzie” nie załatwiało wszystkiego, a on musiał pamiętać, że ma córkę. Właśnie ze względu na nią dobrze się zastanawiał, nim narażał się na niebezpieczeństwo; rozumiał, że Jenny będzie miała większy pożytek z żyjącego ojca niż martwego bohatera.

Dzwonił do Jenny dwa razy w tygodniu i starał się jak najczęściej jeździć do Szkocji, by spędzać z nią czas. Mimo to w głębi duszy wiedział, że za prawdziwych rodziców uważa jego szwagierkę Sue i jej męża Richarda. Tłumaczył sobie, że to nic złego, bo Jenny jest z nimi szczęśliwa, ale ogarniał go żal na myśl o tym, co stracił.

Dość tej samoanalizy, uznał. Teraz potrzeba mu piwa. Strzeli sobie Guinnessa w nadrzecznym pubie i zacznie myśleć o bardziej przyziemnych sprawach.



Redford Mansions, South Kensington

Londyn

Crowe wyglądał na zaniepokojonego, ale Mowbray niedbale machnął ręką.

Crowe skinął głową. - Oczywiście.

-1 dobrze - rzekł Mowbray z uśmiechem.



9



Steven zadzwonił z domu do Jane Sebring i spytał, czy mógłby jutro do niej wpaść.

Steven podziękował i zgodził się przyjść o pierwszej. Odkładając słuchawkę, zdał sobie sprawę, że nie może doczekać się spotkania z Jane Sebring.

Gdy Steven widział ją ostatnio, była w czerni i emanowała spokojem i godnością. Teraz otworzyła mu w dżinsach, sandałach i bluzce z odkrytymi plecami. Odgarniając z twarzy rozpuszczone jasne włosy, powiedziała:

- Cholerny kot zarzygał podłogę. Proszę wejść i nalać sobie drinka. Zaraz do pana przyjdę.

Steven został sam w pokoju, który pamiętał ze stypy po pogrzebie Sebringa. Teraz, kiedy nie było w nim żałobników i pachniał skórą i środkiem do pielęgnacji mebli, a nie odurzającą mieszanką perfum i kwiatów, wydawał się o wiele większy. Na orzechowym kredensie stała taca z butelkami. Nalał sobie dżinu z tonikiem. Pomyślał, że powinien spytać gospodynię, czy też ma ochotę się napić, ale ponieważ jej nie słyszał, uznał, że ona też go pewnie nie usłyszy. Wziął solidny łyk i wyjrzał na ogródek, w którym rozmawiał z matką Sebringa.

Steven wyniósł salaterkę na taras i postawił ją na środku okrągłego drewnianego stołu.

- Będą nam potrzebne noże i widelce - krzyknęła Jane z kuchni. - Trzecia szuflada z lewej, patrząc od wejścia.

Znów machnęła rękaw nieokreślonym kierunku. Steven zabrał sztućce i poszedł nakryć do stołu.

Steven roześmiał się i powiedział, że tylko wymieszał składnik A ze składnikiem B, zgodnie z instrukcją.

Steven nie chciał, żeby zmieniła temat, więc zapytał:

- A nie mówiłam? Steven uśmiechnął się.

Kiedy skończyli jeść, zasugerowała, że wygodniej im będzie na ogrodowej huśtawce - przykrytej perkalem kanapie pod daszkiem z tego samego materiału, ustawionej między dwiema brzozami.

Milczała przez dłuższą chwilę, nie otwierając oczu. Steven patrzył na promienie słońca, które tańczyły na jej powiekach, kiedy huśtawka kołysała się lekko. Przypuszczał, że Jane zastanawia się, czy odpowiedzieć szczerze.

W tej chwili myślał tylko o tym, że pragnie ją pocałować. I zrobił to, bardzo delikatnie. Było tak cudownie, jak oczekiwał. Jej wargi, miękkie i ciepłe, odwzajemniły pocałunek.

- Zawsze mówiłam, że nie należy pić do lunchu - powiedziała, kiedy odsunęli się od siebie.

Steven pocałował ją w szyję.

Po chwili wahania wzięła go za rękę i zaprowadziła do sypialni. Promienie słońca wpadały przez otwarte okno, w powietrzu unosił się zapach świeżej pościeli i skoszonej trawy. Jane położyła się na łóżku i spojrzała na Stevena zachęcająco. Usiadł przy niej, ściągnął jej dżinsy i top, po czym sam się rozebrał i położył. Przesunął dłońmi po jej kształtnym ciele, ustami szukając jej ust. Rozpiął jej stanik i zaczął pieścić sutki, coraz bardziej podniecony wydawanymi przez nią jękami rozkoszy.

Wyciągnęła dłoń i chwyciła jego twardego penisa. Pochyliła się, wzięła go do ust i tym razem to Steven jęknął. Chciał, żeby minuty przeciągnęły się w godziny. Jane puściła go i usiadła na nim okrakiem.

Posadził ją sobie na piersi. Wciąż była w majtkach, więc odsunął je na bok i językiem odszukał łechtaczkę.

- O słodki Jezu - szepnęła i wyciągnęła ręce, by oprzeć się o ścianę. - To... to... cudowne.

Po długiej chwili, z twarzą ociekającą potem, oddychając ciężko, spojrzała na Stevena.

- Twój język dokonuje cudów, ale mam ochotę na coś bardziej treści wego.

Przewróciła się na bok i rozłożyła nogi, po czym chwyciła go za penisa i wprowadziła w siebie. Steven położył się na niej.

- O, jak dobrze - szepnęła, gdy ją napełnił. - Cudownie.

-1 to jak - mruknął Steven, poruszając się równym, niespiesznym rytmem.

Po pewnym czasie, nie wychodząc z niej, Steven uniósł jej lewą nogę tak, by Jane przewróciła się na prawy bok.

Parsknęła śmiechem.

Leżeli razem przy akompaniamencie dochodzącego z ogrodu śpiewu ptaków i szumu liści poruszanych wiatrem igrającym z zasłonami.

- Tak nie uchodzi - szepnęła Jane.

Jane przewróciła się na brzuch i zaczęła kreślić palcem kółka na jego piersi.

Spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i wyrecytowała ze smutkiem:

- Gdy wszedł, już tam była. Gdy spojrzała na niego, uśmiechnął się. Światła pełgały w fali czasu, co o brzeg wieczności się rozbijała...

Steven przeczesał palcami jej włosy.

- Założę się, że nie wiesz, kto to napisał? - powiedziała. Spojrzał na nią, jakby miał przytaknąć, i recytował dalej:

- I ona kryła w sobie otchłanie, czasem przebywał je, stawał na drugim brzegu i nie był odtrącany.

- Dobry Jezu! - zawołała Jane, kładąc głowę na jego piersi. – Oczytany kochanek. Teraz już wiem, że Bóg istnieje.

Wyszła spod prysznica owinięta białym ręcznikiem podkreślającym jej gładkie, opalone ramiona. Rzuciła Stevenowi drugi ręcznik.

- Twoja kolej.

Kiedy wrócił, miała na sobie letnią sukienkę i przymierzała kapelusz od słońca z szerokim rondem. Przypominała kobietę z impresjonistycznego obrazu.

Wrócili po szóstej.

- To było cudowne popołudnie. - Jane opadła na krzesło i zrzuciła buty. - I to jak. - Steven usiadł naprzeciwko niej i uśmiechnął się, widząc jej swobodną pozę. - Szkoda, że czwarta „b” cienie widzi...

Następny ranek było pochmurny i zanosiło się na deszcz. Pogoda odzwierciedlała nastrój panujący przy śniadaniu. Spojrzenia, które wymieniali, mówiły więcej od słów.

Wskazała Stevenowi drogę i pojechali do najbliższej biblioteki publicznej. Tam, korzystając z komputera, Steven wszedł do bazy starych numerów „Guardiana” i otworzył ten z dwudziestego ósmego czerwca.

Steven zaprzeczył.



10


N o i co o tym myślisz? - spytała Jane w drodze powrotnej.

Steven potrząsnął głową.

-1 wiedzieli o tym tylko George i jego zespół badawczy? - dodał Steven.

- Tak - potwierdziła.

Po chwili namysłu Steven znów pokręcił głową.

- Zrobię kawę - powiedziała Jane i zostawiła Stevena samego. Zadzwonił z komórki i musiał chwilę zaczekać, nim połączono go z oficerem administracyjnym przydzielonym do jego sprawy.

- Mam nowe wiadomości - powiedziała z irlandzkim akcentem kobieta, która przedstawiła się jako Maureen Kelly. - Ktoś przeformatował
twardy dysk w laptopie, który nam pan zostawił. Niestety, plików nie udało się odzyskać.

Steven domyślił się, do czego Kelly zmierza.

- Macie informacje o Hendrym, o które prosiłem? Kelly podała mu adres Hendry’ego w Manchesterze.

Poszedł do kuchni. Jane siedziała przy stole. Usiadł naprzeciwko, a ona nalała mu kawy. Spytał, dlaczego milczy.

- Tak sobie myślę... - zaczęła z wahaniem. - Jeśli George został zamordowany, bo chciał powiedzieć wszystko o tej szczepionce, wynikało
by z tego, że... - zawiesiła głos, jakby słowa nie mogły przejść jej przez gardło. - Że to rząd odpowiada za jego śmierć.

Jane była wstrząśnięta.. - Przecież to niemoralne! - krzyknęła.

Jane zadrżała.

- Wiem, że zabrzmi to głupio, ale boję się. Naprawdę. Chcę, żeby towszystko się skończyło. Chcę żyć normalnie. Niech ten koszmar już mi
nie.

Steven ujął jej dłonie i ścisnął delikatnie.

- Czy to znaczy, że mam odejść? - spytał.

Jane wyglądała, jakby toczyła walkę z samą sobą. Wreszcie powiedziała:

- Jesteś częścią tego... koszmaru. Ale nie, jeśli mam wybór, to nie chcę cię stracić.

Steven pocałował jej dłonie.

- To dobrze - rzekł cicho. - Bo dobrowolnie nie odejdę.

Łza spłynęła jej po policzku. Jane otarła ją ze złością, jakby uważała płacz za oznakę słabości.

- Obiecaj, że nie będziesz mnie okłamywał - poprosiła. - Obiecaj, że będziesz mi mówił, co robisz i w ogóle co się dzieje.

Steven milczał.

- Obiecujesz?

- Jeśli naprawdę tego chcesz. Skinęła głową.

- Dobrze - odparł. - Martin Hendry nie popełnił samobójstwa. Policja jeszcze tego nie wie, ale został zamordowany. Z jego komputera usunięto wszystkie ślady artykułu, nad którym pracował, i myślę, że właśnie z powodu tego artykułu zginął.

Jane przez chwilę wyglądała, jakby tego już było dla niej za wiele, ale opanowała się.

Steven był w Manchesterze o trzeciej. Przed wyjazdem zadzwonił od Jane na tamtejszą policją, żeby uprzedzić o swoim przybyciu i poprosić o nakaz rewizji mieszkania Hendry’ego. Pojechał prosto na komendą, gdzie spotkał się z policjantem, który przedstawił się jako komisarz Lawrence.

-Nie trzeba.

Kiedy zapukał do mieszkania Hendry’ego na drugim piętrze nowego bloku kilka kilometrów od centrum, nikt nie odpowiedział. Za trzecim razem otworzyły się sąsiednie drzwi i stanęła w nich starsza kobieta.

- Tam nikt nie mieszka - powiedziała. - Pan Hendry niedawno umarł. Steven odwrócił się do niej.

Steven przytaknął i podziękował kobiecie za pomoc. Zaczekał, aż zamkną się za nią drzwi, po czym zadzwonił do Lawrence’a.

- Mundurowi jednak się przydadzą - powiedział. - Trzeba będzie wyważyć drzwi.

Ku zaskoczeniu Stevena, z mundurowymi przyszedł Lawrence.

- Przyjmijmy, że jestem zainteresowanym obserwatorem - powiedział. - Właściwie w czym tkwi problem?

Steven powiedział mu o rzekomej wizycie pracowników gazowni.

- Jeśli to byli gazownicy, to ja jestem ufoludkiem. Mieli klucz, a sąsiadka, z którą rozmawiałem, już dawno nie widziała dziewczyny Hendry’ego.

Lawrence skinął na dwóch mundurowych, a ci bez problemu dostali się do środka. Słysząc trzask pękającego drewna, sąsiadka znów wyszła na klatkę i Steven musiał ją zapewnić, że nie ma powodu do obaw.

-Myślałam, że policja też ma klucze - powiedziała.

-’ Podejrzewamy, że panowie, których pani widziała, nie byli gazownikami - odparł Steven. - Policja chce sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Po wejściu do środka Steven zobaczył to, czego się spodziewał. „Gazownicy” dokładnie przetrząsnęli mieszkanie. Zawartość wszystkich szuflad i szafek walała się po podłodze, tu i ówdzie widać było nawet zerwane klepki.

Lawrence spojrzał na zegarek.

- Są wakacje. Spróbują zdobyć jej adres w kuratorium.

Gdy komisarz rozmawiał przez telefon, Steven przeszukiwał mieszkanie. Nie lubił, kiedy okoliczności zmuszały go do włażenia z butami w czyjeś życie. Bez przekonania przetrząsnął wszystko, świadom, że nic nie znajdzie.

Lawrence podszedł do niego i powiedział:

- W kuratorium mają tylko adres tego mieszkania, ale udało mi się skontaktować z dyrektorką szkoły. Powiedziała, że po śmierci Martina
Hendry’ego Lesley zamieszkała z rodzicami. Sprawdzimy to?

Steven przytaknął i komisarz powiedział mundurowym, że jadą na 21 Paxton Avenue. Kazał im pilnować mieszkania, dopóki nie zostanie zabezpieczone.

Steven i Lawrence wylegitymowali się mężczyźnie, który pracował w ogródku przed ładnym parterowym domkiem na Paxton Avenue. Wyglądał poczciwie - niski, pulchny, łysy, w okularach - więc jego agresywna reakcja była dla nich zaskoczeniem.

- Czy moja córka nie dość już przez was wycierpiała, dranie? - burknął. - Nie ma pojęcia, co Martin robił ani dlaczego się zabił. Czy to, co się stało, nie jest dla niej wystarczająco dużym ciężarem, na litość boską?

- Przykro mi z powodu tego, co ją spotkało, panie Holland - powiedział Steven - ale naprawdę musimy z nią porozmawiać. Nie potrwa to
długo i obiecuję, że będziemy taktowni.

Holland mruknął coś o psach uganiających się za własnymi ogonami, po czym ściągnął gumiaki i wszedł do domu w skarpetach w romby.

Po chwili wrócił z drobną dziewczyną o piegowatej twarzy i jasnych włosach związanych różową wstążką. Wyglądała, jakby od dawna nie spała. Z jej oczu wyzierało uczucie, którego nie można było pomylić z żadnym innym - strach.

- Doktor Steven Dunbar - przedstawił się Steven. - A to komisarz Lawrence. Moglibyśmy porozmawiać na osobności?

Po twarzy Lesley Holland przebiegł cień rezygnacji i zaprosiła ich gestem do środka.

- Dała im pani klucze do mieszkania? - spytał Steven. Skinęła głową.

- Nie. Myślałam, że może właśnie dlatego przyjechaliście. - Spojrzała błagalnie na Stevena. - Nic nie wiem. Nic nie zrobiłam.

- Wiem, panno Holland, i przykro mi, że musiała pani przez to wszystko przejść. Nikt pani o nic nie oskarży. Przepraszam za zachowanie moich współpracowników. Niestety, narobili bałaganu w pani mieszkaniu,

ale już nie wrócą. Przykro mi z powodu śmierci pani przyjaciela. Teraz już zostawimy panią w spokoju. Kiedy wyszli, Lawrence powiedział:

- Ani słowa. Nadal nie powie mi pan, o co w tym wszystkim chodzi?

- Niestety, nie mogę.

Steven wyjechał z Manchesteru z poczuciem, że tylko stracił czas. Zabójcy Martina Hendry’ego też doszli do wniosku, że kopia artykułu może być w jego mieszkaniu, ale byli szybsi. Cóż, przynajmniej nie zabili Lesley Holland, prawdopodobnie dlatego, że było oczywiste, iż nie wiedziała, nad czym pracował Hendry. Skoro wizyta w Manchesterze nic nie dała, Steven zamierzał pojechać do Glasgow, ale na myśl o Jane zmienił zdanie. Zadzwonił do niej i spytał, czy może u niej przenocować.



11


Restauracja Chevalier, Chelsea

Londyn

Cecil Mowbray oddał płaszcz kelnerowi, nie patrząc na niego, i usiadł.

- Co się stało? - spytał.

Donald Crowe zaczekał, aż kelner odejdzie, po czym nachylił się do Mowbraya.

Crowe skinął głową.

Mowbray wzruszył ramionami.

- Nic. Maclean to znany działacz stowarzyszenia weteranów. Robi dużo szumu, rozgłasza szalone teorie, ale nie ma nic na ich poparcie. Taki Don Kichot.

Mowbray pokręcił głową.

- Od lat mamy go na oku. Podzielił los wszystkich wiecznych buntowników: stał się częścią establishmentu. Jeszcze trochę i dadzą mu medal.

- Skoro tak twierdzisz...

- Nie zawracaj sobie tym głowy. Wszystko gra. Skup się na tym, co jest do zrobienia. Jakieś nowe wieści?


Leicester

Było już po jedenastej, kiedy Steven przyjechał do Jane. Był wykończony po ciężkim dniu, ale zmęczenie zniknęło bez śladu, kiedy zobaczył ją w drzwiach.

- Pomyślałam, że moglibyśmy zjeść późną kolację. - Skinęła głową w lewo.

Steven odwrócił się i zobaczył zastawiony stół. Stała na nim butelka wina w wiaderku z lodem i zapalone świece.

Jane chciała pierwsza wejść na górę, ale Steven, rozochocony widokiem jej pośladków, przyciągnął ją do siebie i położył dłonie na jej piersiach. Zaczęła ocierać się o niego i zachichotała, kiedy poczuła, jak bardzo jest podniecony.

Jane pochyliła się i oparła o schody, a Steven zdjął jej majtki i wszedł w nią od tyłu.

- Widzę, że nie żartowałeś - wydyszała.

Kiedy skończył, położył się przy niej na schodach. Jego twarz była mokra od potu.

Jane położyła mu palec na ustach.

- Ledwo mnie znasz - powiedziała. - Weź prysznic, a ja podam do stołu.

Później, kiedy rozmawiali przy kawie, Jane spojrzała na zegar.

- Ale ten czas leci. Już pierwsza. Jeśli chcesz rano jechać...

Miała taką minę, jakby szukała kontrargumentów, ale żaden nie przyszedł jej do głowy.

Usiedli na huśtawce. W powietrzu unosił się zapach kapryfolium, niebo było usiane migoczącymi gwiazdami.

Rano Steven już miał wyjeżdżać do Glasgow, kiedy zadzwoniła jego komórka. Po krótkiej rozmowie odwrócił się do Jane i powiedział:

- Zmiana planów. Dzwonili z inspektoratu. Ci z Porton zgodzili się na rozmowę o szczepionkach. Spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych dziś po południu. Muszę wracać do Londynu.



Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, Londyn

Steven spóźnił się na spotkanie. Przeprosił i wyjaśnił, że na autostradzie był korek, bo drogę zablokowała ciężarówka, z której wysypał się ładunek. Macmillan przedstawił go wszystkim.

- Steven, to doktor Robert De Fries. Pełnił funkcję łącznika między władzami Porton a wojskowymi służbami medycznymi w sprawie szczepień żołnierzy przed wojną w Zatoce Perskiej.

Steven uścisnął dłoń posępnemu mężczyźnie, który nawet nie raczył się uśmiechnąć.

- A to doktor Jonathan Sked, zastępca dyrektora bazy w Porton Down - Macmillan wskazał wysokiego, chudego mężczyznę o siwiejącej brodzie, który nie unikał spojrzenia Stevena, a jego mocny uścisk dłoni budził zaufanie.

Steven usiadł obok Macmillana, naprzeciwko ludzi z Porton, którzy też siedzieli ramię w ramię. U ich stóp stały teczki.

- W czym właściwie możemy pomóc? - spytał Sked. Macmillan skinął głową na Stevena, który powiedział:

Sked rozłożył ręce w geście kapitulacji.

- Czy te składniki nadal są utajnione? Sked potrząsnął głową.

Macmillan zgromił go wzrokiem i powiedział uprzejmie:

- Muszą przyznać, że ja też nie bardzo rozumiem, po co wykorzystano te kompleksy genowe. Jeśli, jak ustaliliśmy, doktor Crowe i jego ludzie pracowali nad szczepionką przeciw AIDS, to chyba można powiedzieć, że mieli osobisty interes w tym, by poznać skutki użycia na żołnierzach tych kompleksów genowych?

Sked wyraźnie się zjeżył.

- I myślisz, że taki zespół działał w Porton?

- A ty nie?

- Chyba będę musiał zasięgnąć języka - odpowiedział Macmillan. Po powrocie do domu Steven zrzucił buty, nalał sobie piwa i padł na

swój ulubiony fotel przy oknie. Położył nogi na parapecie i wpatrzony w chmury rozwiązał krawat. Zrobił postępy, ale nadal czegoś mu brakowało. Nawet gdyby się okazało, że Sebring rzeczywiście uczestniczył w pracach nad wykorzystaniem wirusa AIDS jako broni, groźba ujawnienia tego faktu nie była wystarczającym motywem zabójstwa. Nie miałoby to sensu. Cyniczna opinia publiczna uznałaby, że kolejny sfrustrowany pracownik służb publicznych wyciągnął na światło dzienne następną aferę. Akurat w tej chwili ogromną popularnością cieszyły się publikowane w prasie opowieści byłego oficera MI-5 o niekompetencji służb wywiadowczych; mrożąca krew w żyłach historia o badaniach nad bronią biologiczną nie zrobiłaby większego wrażenia. Następny po ospie i dżumie wirus, którym trzeba się martwić, ale przynajmniej tym razem to nasi nad nim pracowali... „A teraz zapraszamy na sport i prognozę pogody”. Musiało się w tym kryć coś więcej. Jeśli Sebringa uznano za tak duże zagrożenie, musiał wiedzieć coś jeszcze. Ale co to mogło być?...

Steven zauważył, że wrócił do punktu wyjścia, co było oznaką, że powinien zrobić przerwę. Spojrzał na zegarek. Jenny pewnie już wróciła ze szkoły. Wykręcił numer. Odebrała jego szwagierka.

Steven odszukał w notesie numer telefonu laboratorium szpitalnego, w którym pracował Gus Maclean. Zadzwonił tam, ale powiedziano mu, że Macleana dziś nie ma. Rano zgłosił, że jest chory. Steven spytał o jego numer domowy, ale usłyszał, że nie mogą mu go podać. Poprosił do telefonu kierownika. Kiedy usłyszał w słuchawce głos George’a Drum-monda, przedstawił się i poprosił o pomoc w skontaktowaniu się z Macleanem.

Drummond oddzwonił po pięciu minutach i podyktował Stevenowi numer Macleana. Steven podziękował, rozłączył się i nie odkładając słuchawki, wybrał numer.

Wieczorem Steven zadzwonił do Jane i powiedział, że rano jedzie do Glasgow.

- Krok do przodu, dwa kroki w tył. - Jak zawsze.



12


Steven pojechał na Brandon Street taksówką. Padał deszcz, wnętrze samochodu pachniało wilgocią i stęchłym tytoniem. Co gorsza, kierowca uważał się za tytana intelektu.

Steven mruknął coś na znak, że słucha. Wreszcie dotarli na miejsce. Wysiadł na rogu Brandon Street i Dumbarton Road. Szedł w deszczu wzdłuż czerwonych kamienic z fasadami z piaskowca, aż znalazł numer 21. Wdrapał się po wydeptanych kamiennych schodach na ostatnie piętro. Otworzył Maclean. Był w szlafroku.

- W szpitalu mówili, że źle się czujesz - powiedział Steven. Maclean zaprowadził go do salonu, wskazał krzesło, a sam opadł na

sąsiednie, trzymając się za serce, jakby właśnie przebiegł maraton.


Steven ucieszył się, słysząc nieznane nazwisko.

nie powiedzieć jednego słowa za dużo. W kółko powtarzał, że musi przestrzegać przepisów ustawy o tajemnicy państwowej, aż zaczęło to brzmieć jak zdarta płyta.

Maclean wstał ciężko i powlókł się do biurka. Jedną ręką oparł się o blat, a drugą przerzucił piętrzący się na nim stos papierów.

Wyglądał, jakby od ostatniego spotkania przybyło mu dziesięć lat. Miał zapadnięte policzki, żyły wystąpiły mu na szyi jak postronki.

Steven uśmiechnął się, widząc wzruszenie Macleana.

Steven spojrzał na niego pytająco.

Maclean wrócił w białym t-shircie, czarnych levisach, czarnej skórzanej kurtce i jasnobrązowych pantoflach. Wciąż wyglądał jak kościotrup, ale gdy zobaczył, jak Steven na niego patrzy, zdobył się na uśmiech.

- Ty stawiasz - powiedział. - Idziemy.

W pubie było kilkanaście osób, a Maclean chyba wszystkich znał. Steven w duchu podzielił ich na dwie kategorie: emeryci i bezrobotni. Kilku starszych panów spytało Macleana o zdrowie, podobnie jak barman, który bez pytania zaczął napełniać mu szklankę.

- Dla mnie to samo - powiedział Steven.

Usiedli przy stoliku w połowie drogi między tarczą do rzutków a stołem bilardowym. Okrywające stół zielone sukno było rozdarte.

- Czemu uważasz, że wyciągniesz z D’Arcy’ego więcej niż ja? – spytał Maclean, grzebiąc po kieszeniach kurtki.

Steven pomyślał, że zaraz wyjmie papierosy, on jednak wyciągnął inhalator, odchylił głowę i psiknął sobie dwa razy do ust.

Gus Maclean długo wpatrywał się w piwo.

-1 zrobiliście się podatni na infekcje.

- Chyba że... - powiedział Steven, tknięty pewną myślą. Maclean spojrzał na niego wyczekująco.

- Mówiłeś, że zrobiłeś sobie badania mikrobiologiczne. Jakie dokładnie?

- Wszystkie, które robi się w szpitalnych laboratoriach w celu ustalenia przyczyny choroby - odparł Maclean. - Pobrałem wymazy i próbki, skąd tylko się dało. Można by powiedzieć, że nie pominąłem żadnego otworu.

- I nic?

Steven uśmiechnął się. Właśnie usłyszał to, co chciał usłyszeć. Nachylił się nad stolikiem i powiedział:

Steven stwierdził, że rzeczywiście mogłaby się przydać. Wrócił z Mac-leanem do jego mieszkania. Najdłużej trwało wchodzenie po schodach. Na każdym półpiętrze Maclean robił przerwę dla złapania tchu; jedną ręką trzymał się poręczy, a drugą opierał o kolano, patrząc niewidzącym wzrokiem na stopnie. Nie chciał jednak przyjąć pomocy Stevena.

- To mój kłopot. Poradzę sobie.

Po wejściu do mieszkania usiadł na kilka minut, po czym podszedł do biurka. Otworzył małą szufladę i wyjął z teczki dyskietkę. Dał ją Steve-nowi.

- Proszę, oto pełna lista flory i fauny żyjącej w Angusie Macleanie. Kanał Discovery niech się schowa.

Steven uśmiechnął się i schował dyskietkę do kieszeni.

Steven pojechał taksówką na lotnisko i czekając na samolot, zadzwonił do Jane,

4 Nie - odparł Steven. - Nie będzie miał czasu dzwonić po ludziach i pytać, czy spotkanie ze mną to dobry pomysł.

Steven powiedział, że będzie późnym popołudniem i zaproponował, żeby poszli gdzieś na kolację.

Zachodzące słońce zalewało katedrę w Canterbury jasnopomarańczowym blaskiem, kiedy Steven jechał przez Kent do nadmorskiej mieściny Ramsgate. Samolot z Glasgow wylądował o czasie, z dojazdem do miasta nie było kłopotów. Po powrocie do domu wziął prysznic, przebrał się i znów ruszył w drogę. Jazda obwodnicą M25 była prawdziwym koszmarem. Trwające roboty drogowe sprawiły, że ruch odbywał się w żółwim tempie, Steven nie miał więc szans na uniknięcie wieczornych korków na drogach prowadzących na południowe wybrzeże. Gdy dotarł na obrzeża Ramsgate, była prawie ósma. Zatrzymał się, żeby spytać o drogę do Beach Mansions. Pierwsze dwie napotkane osoby okazały się turystami i nie potrafiły mu nic powiedzieć; dopiero za trzecim razem trafił na tubylca, który udzielił, jak się okazało, błędnych instrukcji, ale przynajmniej Steven dotarł na tyle blisko celu, że udało mu się znaleźć kogoś, kto wskazał właściwą drogę.

Beach Mansions spodobał mu się. Styl i budulec - kamień - wskazywały, że dom pochodził z końca dziewiętnastego wieku, ale był dobrze utrzymany i robił solidne wrażenie. Typowa rezydencja klasy średniej. Długi, niski budynek z łukiem prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec stał na wzniesieniu, więc z wykuszowych okien mieszkań od frontu roztaczał się widok na morze. Co najmniej w dwóch z nich tkwiły teleskopy, przez które mieszkańcy mogli oglądać promy pływające po kanale La Manche.

Steven zaparkował na miejscu oznakowanym białym napisem „goście”, wysiadł i ruszył w prawo za strzałką wskazującą numery mieszkań od 18 do 36. Siedzący za biurkiem umundurowany strażnik podniósł głowę znad gazety.

- Tak?

- Ja do doktora Michaela D’Arcy’ego - powiedział Steven. - Numer mieszkania 21.

Mężczyzna starannie złożył gazetę, po czym podniósł słuchawkę i wcisnął guzik w konsoli na biurku.

Było już prawie całkiem ciemno. Steven spojrzał na,widoczne w oddali światła miasta, po czym wsiadł do wozu i włączył radio. Przez następną godzinę przez parking przewinęło się kilka samochodów, aż wreszcie pojawiła się zielona toyota. Kiedy zatrzymała się naprzeciwko Stevena, zobaczył, że ma wgniecenie z tyłu. Wysiadł, ale zanim mógł do niej podejść, musiał przepuścić nadjeżdżający wóz. Ciemnoniebieski rangę rover wlókł się w żółwim tempie; Steven zauważył, że kierowca patrzy na toyotę. W pierwszej chwili pomyślał, że to pewnie sąsiad, który chce zagadnąć D’ Arcy’ego - jakby na potwierdzenie, szyba od strony kierowcy zaczęła się opuszczać - nagle jednak w dłoni mężczyzny błysnął pistolet.

Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. D’Arcy, który wysiadł z samochodu i właśnie zamykał drzwi, odwrócił się do rangę rovera, a wtedy jego kierowca podniósł pistolet.

- Padnij! - krzyknął Steven.

Pistolet z tłumikiem wypalił, D’Arcy poleciał do tyłu i padł na ziemię z rozrzuconymi rękami i nogami. Kierowca rangę rovera spojrzał na Ste-vena, którego dopiero teraz zauważył. Ten rzucił się biegiem przez parking w stronę żywopłotu; tylko tam mógł się schronić. Usłyszał dwa głuche trzaski. Pierwszy pocisk rozłupał pobliską gałąź, drugi wyrwał mu spod nóg kawałki asfaltu. Jeden z nich rozciął mu lewy policzek.

Steven przeturlał się pod krzak i obejrzał się; w tym samym momencie kierowca rangę rovera włączył światła drogowe i dodał gazu. Steven poczuł się, jakby stał na zalanej blaskiem reflektorów scenie. Napastnik ruszył z piskiem opon prosto na niego. Steven musiał podjąć decyzję: odskoczyć w lewo czy w prawo. Pomyślał, że to wszystko jedno, najważniejsze to wybrać właściwy moment. Musiał zaczekać do ostatniej chwili, żeby kierowca nie miał czasu skręcić. Oślepiające światła pędziły ku niemu, a on stał jak matador bez płachty, aż nadeszła chwila prawdy. Rzucił się w lewo.

Rangę rover przemknął obok i wpadł w żywopłot. Tysiące cierni podrapały Stevena po twarzy i dłoniach. Prawe tylne koło rangę rovera urwało rękaw jego kurtki, uświadamiając mu, jak blisko był śmierci. Steven wygramolił się z krzaków, żeby kierowca, który wrzucił wsteczny, nie mógł zaatakować go po raz drugi. W całym budynku rozbłysły światła i mieszkańcy wylegli na dwór zobaczyć, co się dzieje. To sprawiło, że kierowca dał za wygraną. Steven opadł na kolana, a rangę rover zawrócił z piskiem opon, skierował się ku wyjazdowi z parkingu i zniknął w ciemnościach.


13


Steven jedną ręką otarł twarz z krwi, a drugą sięgnął po komórkę. Wystukał numer pogotowia, po czym pobiegł w stronę leżącego na ziemi D’Arcy’ego.

- Przyślijcie karetkę - powiedział. - Beach Mansions, Ramsgate, poważna rana postrzałowa.

D’Arcy był nieprzytomny i stracił dużo krwi, ale puls wciąż był wyczuwalny, więc na oczach gapiów Steven spróbował udzielić mu pierwszej

pomocy. D’Arcy nie padł na ziemię w reakcji na jego ostrzeżenie - mało kto by tak zrobił - ale dzięki temu, że odwrócił się do niego, kula nie trafiła go w serce. Weszła pod małym kątem i skierowała się ku górze, gdzie roztrzaskała lewy obojczyk i wyrwała dużą, poszarpaną ranę.

Przyniesiono koce i emerytowana pielęgniarka przykryła D’Arcy’ego, po czym oświetliła latarką ranę. Steven przyłożył do dużej, poszarpanej dziury w ramieniu D’Arcy’ego gruby opatrunek z bandaża, ale po kilku sekundach biały zwitek był już cały czerwony.

Jeden z mieszkańców parteru przyniósł pudełko spinaczy, dwaj inni wrócili z pesetami. Większość odwróciła się z obrzydzeniem, kiedy Ste-ven zaczął grzebać gołą ręką w ranie D’Arcy’ego. Zerknął na pielęgniarkę i dostrzegł na jej twarzy dezaprobatę.

Wreszcie znalazł przeciętą arterię. Kiedy wyjął ją kciukiem i palcem wskazującym, wciąż tryskała z niej krew; na ten widok nieliczni gapie, którzy odważyli się patrzeć, co się dzieje, krzyknęli z przerażenia.

- Spinacz - powiedział Steven i wyciągnął rękę. Pielęgniarka położyła mu go na dłoni i po kilku nieudanych próbach skwitowanych stłumionymi przekleństwami, zdołał spiąć odsłoniętą tętnicę. Strasznie się przy tym umazał, ale krew przestała tryskać. Steven odpoczął chwilę, po czym przyłożył do rany nowy opatrunek i obwiązał go bandażem rozwijanym przez pielęgniarkę. - Dziękuję, świetnie się pani spisała - powiedział, kiedy wycie syren zapowiedziało niecierpliwie oczekiwane przybycie pogotowia.

Steven wiedział, że wkrótce zjawi się policja, bo przez telefon wspomniał, że chodzi o ranę postrzałową. Zaraz po karetce i dwóch radiowozach zjawili się antyterroryści. Dwaj sanitariusze wysłuchali jego wyjaśnień i zajęli się D’Arcym.

Steven wstał i potarł zesztywniałe kolana, po czym odwrócił się i zobaczył uzbrojonych w broń automatyczną policjantów w kamizelkach kuloodpornych, którzy wysiedli z furgonetki i rozstawili się na parkingu.

Steven uśmiechnął się, wsiadając. Drzwi zamknęły się za nim.

Pielęgniarka oczyściła skaleczenia i otarcia Stevena, a personel oddziału nagłych wypadków zajął się D’Arcym. Inspektor, który przyjechał za karetką, był wściekły. I nic dziwnego; Steven nie potrafił podać mu ani rysopisu napastnika, ani numeru rejestracyjnego rangę rovera.

Steven wylegitymował się.

- Aha, lekarzem. To pan założył ten spinacz? Steven skinął głową.

Macmillan oddzwonił po pięciu minutach. - Żyje?

O trzeciej w nocy D’Arcy został przewieziony z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii. Steven rozmawiał z chirurgiem, gdy pielęgniarki podłączały sprzęt monitorujący.

-1 co pan sądzi?

- Wyglądało to fatalnie, ale jeśli nie będzie komplikacji, powinien z tego wyjść. Ale w piłkę ręczną to już raczej nie zagra.

- I tak nie grał - zapewnił go Steven z uśmiechem.

Steven przypomniał dwóm uzbrojonym policjantom pilnującym wejścia na oddział, że bez jego zgody mają nikogo nie wpuszczać, po czym usiadł na krześle przy łóżku D’Arcy’ego i zdrzemnął się. Duchota i przyćmione światło sprawiły, że zasnął bez trudu.

Wylegiwał się na zalanej słońcem plaży. Jane sypała mu piasek na plecy, a Jenny bawiła się w pobliskich skałach, kiedy nagle coś trąciło go w ramię i sen pierzchnął. Pielęgniarka, wystraszona jego gwałtowną reakcją, cofnęła się o krok i zakryła usta dłonią.

- Przepraszam, że niepokoję - wykrztusiła. - Chciałam tylko powiedzieć, że doktor D’Arcy odzyskuje przytomność.

Steven przeprosił ją. Często bywał w sytuacjach, kiedy szybka reakcja na niespodziewany dźwięk lub dotyk mogła ocalić mu życie, trudno wyzbyć się starych nawyków.

D’Arcy zadawał pielęgniarce pytania, jakie zadaje każdy pacjent po odzyskaniu przytomności, a ona doskonale wiedziała, jak na nie odpowiadać. Zapewniła go łagodnym, ciepłym głosem, że jest w szpitalu, nic mu nie grozi i nie ma się czym martwić.

- Strzelano? Ale kto...?

Steven posłał pielęgniarce uspokajające spojrzenie - przynajmniej miał nadzieję, że tak to wyglądało - na znak, że nie będzie męczył D’Arcy’ego. Kobieta wyszła, patrząc na niego nieufnie.

Steven przedstawił się D’Arcy’emu i zaczekał na reakcję.

D’Arcy mruknął potakująco.

- W zeszłym miesiącu ci sami ludzie, którzy wczoraj próbowali zabić ciebie, zamordowali twojego byłego współpracownika George’a Sebringa. Nie chcieli dopuścić, żebyś komukolwiek opowiedział o czymś, co stało się przed wieloma laty, kiedy pracowaliście w Porton Down.

- To... obłęd...

D’Arcy lekko skinął głową.

- Chcieli genów HIV... George... popełnił... błąd...

Steven czuł, jak wzbiera w nim podniecenie. Musiał się skoncentrować, żeby zachować spokojny ton.

Nastąpiła długa przerwa, po czym D’Arcy powiedział:

-1 właśnie to dostało się do szczepionki?

D’Arcy pokręcił głową.

Skinienie głowy.

- M...

Jak na skinienie czarodziejskiej różdżki, u boku Stevena wyrosła pielęgniarka.

- Już wystarczy - powiedziała. - Musi odpocząć, dobrze pan o tym wie.

Steven przyjął jej słowa z pokorą. Miała rację. Jako lekarz zdawał sobie sprawę, że D’Arcy potrzebuje odpoczynku. Ale na Boga, tak niewiele brakowało, żeby wyciągnął z niego informację, na której mu zależało. Nie mógł powstrzymać przekleństwa, które cisnęło mu się na usta. Wyszedł i zadzwonił do inspektoratu spytać o przygotowania do przeniesienia D’Arcy’ego.

- Trzeba go umieścić na intensywnej terapii, więc mamy ograniczone pole manewru - powiedział dyżurny. - Standardowe kryjówki nie wchodzą w grę, więc pan Macmillan wynajął prywatny pokój w Szpitalu Świętego Tomasza, nie mówiąc nikomu, kim jest chory. Kiedy chce go pan przenieść?

Tuż po jedenastej chirurg skończył badanie i dał zgodę na przeniesienie pacjenta. Steven zapewnił, że zabierze D’Arcy’ego na oddział intensywnej terapii, ale nie powiedział, gdzie dokładnie. Chirurg oddał mu kartę pacjenta.

Transport odbył się bez żadnych incydentów. D’Arcy był pod działaniem środków usypiających, więc Steven postanowił skorzystać z okazji i zajrzeć do ministerstwa, żeby porozmawiać z Macmillanem. Najpierw jednak zadzwonił do Jane i uprzedził, że nie przyjedzie. Powiedział jej, co się stało.

- Nie oceniaj go zbyt surowo. Ludzie na ogół bez szemrania wykonują polecenia przełożonych. George pewnie myślał, że robi, co do niego należy. Gdyby wszyscy żołnierze po usłyszeniu rozkazu „ognia!” zastanawiali się nad konsekwencjami swoich czynów, nie mielibyśmy armii. Większość pociąga za cyngiel i żyje dalej.

- Może i tak - odparła Jane bez przekonania. - Zadzwoń, kiedy będziesz mógł.

Macmillan siedział za biurkiem z głową opartą na dłoniach. Był wyraźnie zaniepokojony.

- Mówiłeś, że masz dla mnie jakieś wiadomości? - powiedział Steven. Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu.

- Po naszej ostatniej rozmowie spytałem wysoko postawionego znajomego o zespoły prowadzące specjalne projekty w Porton.

- I teraz żałujesz?

- Coś w tym stylu - odparł Macmillan. - Miałeś rację. Wszystko zaczęło się dawno temu, dokładnie w czasie drugiej wojny światowej. Po
proszono grupę naukowców o zbadanie możliwości skażenia wąglikiem karmy dla bydła, którą następnie zrzucono by na niemieckie łąki. Nazwa
no ich zespołem Beta i przyznano specjalny budżet, niepodlegający standardowym procedurom weryfikacyjnym. Ostatecznie wyniki ich prac nie
zostały wykorzystane, ale infrastruktury nie rozwiązano...

Steven domyślił się, że to nie wszystko.

- Nad czynnikiem, o którym powiedział mi D’Arcy - domyślił się Steven. - Zespół Crowe’a był współczesnym odpowiednikiem zespołu Beta. Macmillan skinął głową.

Zadzwonił telefon. Macmillan odebrał i burknął do słuchawki, że przecież prosił, by mu nie przeszkadzać.

Steven słyszał, jak Rosę Roberts coś mu tłumaczy uspokajającym głosem.

- Daj go - powiedział Macmillan.

Przez chwilę słuchał w milczeniu, coraz bardziej blednąc. Wręcz starzał się w oczach.

- Dziękuję za informację - powiedział w końcu. Spojrzał na Stevena. - D’Arcy nie żyje.

Steven zmartwiał.

Steven był wstrząśnięty i zarazem wściekły.


14


- Powiedziałem Jane Sebring - wyznał Steven.

- Rozumiem - odparł Macmillan. Pytanie „dlaczego” zawisło w powietrzu, ale nie zostało zadane. Zamiast tego Macmillan spytał cicho: -
Czy nie pomylą się, jeśli powiem, że ta kobieta coś dla ciebie znaczy?

Steven skinął głową. -1 to dużo.

- Mężczyzna, który nie zrobił z siebie głupca z powodu kobiety, jest bez serca - powiedział Macmillan.

Steven docenił jego takt i uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.

- Co nie zmienia faktu, że Michael D’Arcy nie żyje.

Musiał zmierzyć się z innym pytaniem, którego do tej pory unikał. Dlaczego zamach na D’Arcy’ego nastąpił tego samego dnia, kiedy zamierzał go przesłuchać? Ten człowiek znał tajne informacje od prawie dwunastu lat, czemu więc akurat teraz uznano go za zagrożenie? Zbieg okoliczności? A może ktoś dostał cynk o jego planowanej wizycie? Wiedziała o niej tylko jedna osoba - Jane.

Steven zamknął oczy, by ukryć to, co się w nich kryło, przed badawczym spojrzeniem Macmillana. Straszne podejrzenie zaczęło trawić jego serce.

- Być może wyciągamy pochopne wnioski - powiedział Macmillan. - Jesteś całkiem pewien?

Steven odparł, że tylko Jane znała jego wczorajsze plany.

- Może ktoś was podsłuchał?

Steven poczuł głęboką ulgę, ale zaraz opadły go wyrzuty sumienia z powodu podejrzeń, jakie żywił jeszcze przed chwilą.

Steven skinął głową.

- Ma komórkę? Steven potrząsnął głową.

Macmillan podniósł słuchawkę, ale dał mu znać, żeby jeszcze nie wychodził. Wolną ręką otworzył dolną szufladę biurka i wyjął pistolet w kaburze.

- Wiesz, co sądzę o broni - powiedział. - Ale po tym, co spotkało D’Arcy’ego, poprosiłem Rosę, żeby zamówiła to dla ciebie. Twoja ulubiona marka. Przed wyjściem pokwituj odbiór.

Steven zdjął marynarkę, zapiął kaburę Burns Martin, sprawdził magazynek, po czym schował broń i włożył marynarkę z powrotem. Bez słowa wsunął do kieszeni trzy pudełka nabojów. Tak jak Macmillan, był

przeciwnikiem swobodnego dostępu do broni, ale doceniał jej przydatność w niektórych sytuacjach: na przykład takich jak ta. Wyszedł do sekretariatu i pokwitował odbiór pistoletu.

- Tylko go nie zgub, bo zapłacisz z własnej kieszeni - ostrzegła Rosę z uśmiechem, ale ani w jej oczach, ani w uśmiechu, jakim odpowiedział jej Steven, nie było wesołości.

Wrócił do gabinetu szefa.

Czterdzieści minut po wyjeździe z Londynu zadzwoniła komórka Stevena. Zwolnił, żeby usłyszeć głos rozmówcy przez warkot silnika. To był Macmillan; powiedział, że Jane jest już na komendzie i wścieka się, bo nikt nie chce jej wyjaśnić, o co chodzi.

Steven uniósł dłonie w pojednawczym geście.

- Przepraszam. Poprosiłem ich, żeby cię tu przywieźli. To dla twojego bezpieczeństwa.

- Dla mojego bezpieczeństwa - powtórzyła. - Co to znaczy? Steven usiadł i wziął ją za ręce.

- Michael D’Arcy został zamordowany w Szpitalu Świętego Tomasza - powiedział.

Jane patrzyła mu w oczy, szukając związku między tą wiadomością a tym, co ją spotkało.

Jane pokiwała głową, ale bardziej z lękiem niż przekonaniem.

Steven obszedł stół i położył ręce na jej ramionach.

- Rozumiem cię - szepnął. - Bardzo mi przykro, że cię w to wciągnąłem. Zrobiłbym wszystko, żeby cofnąć czas i pozwolić ci żyć jak dawniej, ale na razie to niemożliwe. Nie poddawaj się, a wszystko będzie dobrze.

Odwzajemniając uścisk, wyczuła broń pod jego lewą pachą.

- O Boże - szepnęła. - Gdybym była odważniej sza, rzuciłabym jakiś sprośny żart, ale boję się jak diabli.

Steven pocałował ją w czubek głowy.

Zawrócił i zaparkował na ulicy, bo nie zamierzał zostać tu długo. Czekał na dole, wyglądając przez okno, podczas gdy Jane pakowała się w sypialni.

Usłyszała niepokój w jego głosie, więc posłusznie zeszła.

Widząc jej opanowanie, pokiwał głową z aprobatą.

Sprawdź, czy drzwi i okna są pozamykane - odparł. Rangę rover minął dom po raz trzeci, tym razem wolniej. Steven zauważył, że siedziało nim dwóch mężczyzn.

Jane skinęła głową. Zaczęli obserwować podjazd. Wydawało się, że minęła cała wieczność, nim wreszcie pojawił się na nim mężczyzna w eleganckim garniturze z teczką w prawej dłoni. Pod lewą pachą trzymał podkładkę do pisania. Postawił teczkę na ziemi i spojrzał na podkładkę, jakby sprawdzał adres.

- Cholera - mruknął Steven. - Gdzie ten drugi? W samochodzie było dwóch. Sprawdzę tylne drzwi. Miej go na oku. Mów, co się dzieje.

Przeszedł do kuchni, schylony, żeby nie było go widać przez okno; dopiero pod przeciwległą ścianą wyprostował się i dyskretnie wyjrzał na zewnątrz. W ogródku mignął jakiś cień. Steven znów się schylił. Już wiedział, co jest grane. Mężczyzna z teczką miał odwrócić uwagę Jane, a w tym czasie jego partner miał dostać się do domu od tyłu.

Steven przywarł do ściany i patrzył, jak nieznajomy kreśli koło na szybie przy tylnych drzwiach. Sądząc po towarzyszącym temu zgrzycie, używał markera z diamentowym czubkiem. Zrobił to wprawnie, jednym ruchem, co wskazywało, że intruzi byli profesjonalistami. Okleił koło taśmą, zastukał w nie lekko i wyjął, zostawiając kilkunastocentymetrowy otwór.

Rozległ się dzwonek do drzwi.

- Chwileczkę! - krzyknęła Jane.

Męska ręka wsunęła się przez otwór i sięgnęła do zamka. Steven zaczekał, aż intruz otworzy drzwi i wejdzie do środka; dopiero wtedy uderzył go rękojeścią pistoletu w skroń. Wyciągnął ręce, by go złapać, zanim upadnie z hukiem. Położył nieprzytomnego mężczyznę na podłodze i ob-szukał go. Znaleziony pistolet schował do kieszeni marynarki. Znów zabrzęczał dzwonek.

- Chwilę, chwilę, już idę - zawołała Jane.

Steven przykucnął obok niej za kanapą i ścisnął za ramię, by dodać jej otuchy.

- Na mój sygnał otworzysz - szepnął. - Wysłuchaj, co będzie miał do powiedzenia, i wpuść go.

Ustawił się za drzwiami z pistoletem gotowym do strzału i skinął głową na Jane. Podeszła do drzwi i otworzyła.

Steven pomyślał, że nie tylko Jane tu improwizuje. Deveron pewnie się zastanawiał, gdzie podział się jego partner.

Deveron zrobił krok naprzód i Steven przystawił mu pistolet do skroni. Przeszukał go, zabrał mu broń, po czym kazał położyć się na podłodze z rękami na karku.

Steven wyjął legitymację i westchnął głęboko.

Jane poszła po sznur, a Steven wyjął swoją legitymację i pokazał ją mężczyźnie na podłodze.

Jane wróciła do pokoju ze sznurem i małym nożem do obierania warzyw. Steven skrępował intruza, a potem zajął się jego nieprzytomnym wspólnikiem leżącym w kuchni.

-1 to jaki - powiedział Steven. Wyprowadził Jane z domu i zamknął za nimi drzwi.

Jane nie odzywała się aż do chwili, gdy wsiedli do samochodu. Położyła dłoń na dłoni Stevena, który właśnie chciał wrzucić bieg.

- Co jest grane, do cholery? - spytała. - Wyglądało to, jakbyś znał tych ludzi albo oni ciebie. Zanim gdziekolwiek z tobą pojadę, chcę wiedzieć, co się właściwie dzieje.



15


O ósmej wieczorem na parkingu przy autostradzie Ml było względnie pusto. Donald Crowe bez problemu znalazł wolne miejsce z dala od pozostałych samochodów. Wcisnął guzik pilota i sprawdził, czy drzwi są zamknięte, po czym poszedł do hotelu Travel Lodge i powiedział recepcjonistce, że zarezerwował na dwudziestą piętnaście małą salę konferencyjną.

- Tak, proszę pana, to Salisbury Room. Wejdzie pan w te drzwi, a dalej w lewo.

Kierując się jej instrukcjami, Crowe znalazł właściwy pokój. Tabliczka pod drzwiami z matowego szkła informowała, że został zarezerwowany przez Mercury Graphics; pod tą nazwą wynajął go Crowe. Wszedł do środka, położył teczkę na stole i zaczął się rozglądać po pokoju. Przy stole stało dwanaście krzeseł, na drugim końcu był projektor, zainstalowano też kilka gniazdek do komputerów. Przed każdym krzesłem leżały notesy i długopisy z logo hotelu. Idealnie, pomyślał Crowe. Będzie ich tylko sześciu, ot, kolejna grupka anonimowych przedstawicieli handlowych dyskutujących o wynikach sprzedaży i marketingu.

Podszedł do okna i lekko uchylił żaluzje akurat w porę, by zobaczyć toyotę land cruiser zatrzymującą się przy jego wozie. Wysiadł z niej Ce-cil Mowbray. Towarzyszyło mu czterech mężczyzn. Wszyscy mieli ciemne garnitury i teczki, zgodnie z ustaleniami. Crowe spojrzał na zegarek. Co za punktualność.

Innymi słowy, najemnikami. Crowe skinął im głową, otworzył teczkę i wyjął cztery koperty, po jednej dla każdego.

- Połowa honorarium, jak ustaliliśmy - powiedział. Gdy mężczyźni zajęli się sprawdzaniem zawartości kopert, rozłożył na stole mapę. -
W przyszły wtorek weźmiecie udział w ćwiczeniu wojskowym. Odegra cie rolę terrorystów; waszymi przeciwnikami będą ochotnicy z Obrony
Cywilnej, którzy zrobią, co w ich mocy, żeby przeszkodzić wam w osiągnięciu celu.

Mężczyźni popatrzyli po sobie ze zdumieniem.

- Środki bezpieczeństwa na obszarze działań zostały zawieszone na czas ćwiczenia - powiedział Crowe. - Kiedy będziecie wychodzić, dam
wam cztery pojemniki. W dniu ćwiczenia terroryści będą mieli ze sobą te oznakowane na niebiesko. Oprócz tego będzie jeszcze jeden pojemnik
oznakowany na czerwono.

- I co z nimi zrobimy? - spytał pan Zielony.

- Zaraz do tego dojdę - odparł Crowe.

Kiedy skończył mówić, jeden z mężczyzn stwierdził:

-1 nikt niczego się nie dowie - powiedział pan Brązowy.

Po kwadransie wyszli z sali; przechodząc obok recepcji głośno rozmawiali o kluczowych klientach i grafice komputerowej. Powoli skierowali się przez parking do samochodów i przenieśli izolowany plastikowy pojemnik - podobny do tych, w których wędkarze chłodzą piwo -
z wozu Crowe’a na tylne siedzenie land cruisera. Crowe i Mowbray pożegnali się z czterema mężczyznami i odjechali razem samochodem
Crowe’a..

- Poszło jak po maśle - powiedział Mowbray, kiedy wyjechali z parkingu na autostradę. - Rozumiem, że zapłaciłeś im z pieniędzy Everleya?

Crowe przytaknął.

- Dzwonił dzisiaj - powiedział Mowbray. - Coś podejrzewa.

Zadzwoniła komórka Mowbraya. Odebrał natychmiast. Słysząc niepokój w jego głosie, Crowe zorientował się, że coś jest nie tak.

Crowe zjechał na utwardzone pobocze i zgasił silnik.

Radiowóz zjechał z jezdni i zatrzymał się pod kątem przed samochodem Crowe’a. Wysiedli z niego dwaj policjanci. Crowe opuścił szybę.

Steven spędził noc z Jane w mieszkaniu w Kensington, które załatwiła jej Rosę Roberts. Mało spali - Jane, bo wciąż nie mogła pogodzić się z tym, co się stało, a Steven, bo nie był pewien, komu może ufać. Na każdy najlżejszy dźwięk jego oczy wędrowały do pistoletu w kaburze wiszącej w nogach łóżka. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszył z nadejścia świtu.

Przy śniadaniu milczeli, posyłając sobie od czasu do czasu pokrzepiające uśmiechy. Poprzestali na soku i kawie, choć lodówka była pełna.

- Nie odbie... Uniosła dłonie.

- Wiem, co i jak. Wierz mi.

Macmillan skrzywił się na widok dwóch legitymacji, które Steven położył na jego biurku.

- Boże, to nie do wiary - mruknął.

Obok legitymacji Steven położył dwa pistolety w plastikowych woreczkach.

Steven pokręcił głową.

-1 zwerbował ludzi?

Macmillan zmarszczył brwi.

Macmillan włączył interkom i poprosił Rosę Roberts, żeby połączyła go z ministrem spraw wewnętrznych w pilnej sprawie.

Macmillan wysunął szufladę i wyjął z niej wizytówkę, którą podał Ste-venowi.

Steven skinął głową. Umówili się na szóstą.

Z Reesem natomiast ustalił, że przyjdzie o drugiej. Wcześniej postanowił sprawdzić, co u Jane. Do zakonspirowanego mieszkania pojechał okrężną trasą, autobusem i dwiema taksówkami, na wypadek gdyby ktoś go śledził. Nie sądził, żeby tak było, ale mimo to, wolał nie ryzykować. Powiedział Jane, że Macmillan wybiera się do ministra spraw wewnętrznych.

-1 jak sobie z tym radzisz?

- Oby. Nie wiem, co gorsze, kula w łeb czy opery mydlane. Steven uśmiechnął się i pocałował ją w policzek.

- Muszę już iść.

Steven został zaprowadzony do jednej z sal obrad w siedzibie głównej Rady Badań Medycznych. Usiadł za długim dębowym stołem wśród portretów byłych sekretarzy Rady patrzących na niego ze ścian. Niezbyt wesoła gromadka, pomyślał i sięgnął do sterty pism leżących na półce przy stylowym kominku. Same naukowe i medyczne. Trudno się dziwić. Przewertował „Naturę” i „Molecular Microbiology”. Wreszcie otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł niski, tęgi, ciemnowłosy mężczyzna w tweedowej marynarce.

Steven wyjaśnił, w czym rzecz.

Włączył komputer, a Steven podał mu dyskietkę.

Rees wyjął z kieszeni marynarki okulary połówki. Zsunął je na czubek nosa, lecz mimo to musiał lekko odchylić głowę, żeby przeczytać listę bakterii, które Maclean wyizolował z własnego organizmu.

Po wyjściu z siedziby Rady Badań Medycznych Steven skierował się do pobliskiego Regents Parku i zadzwonił do Macleana. Kiedy dowiedział się, że Gus wrócił do pracy, spytał go o zdrowie, po czym powiedział:

Z drugiej strony, Steven nie chciał, żeby ludzie, którym ten błąd przysporzył autentycznych cierpień - jak Gus Maclean - nadal spotykali się z obojętnością władz. Kiedy szedł przez park, zastanawiając się, jak można by im to wynagrodzić, przypomniał sobie, co Michael D’Arcy mówił o czynniku, który on i jego współpracownicy mieli opracować. Miał być niezabójczy, ale obezwładniający, niewykrywalny i... uleczalny. Do tej pory nie przywiązywał większej wagi do tego trzeciego warunku, teraz jednak wydał mu się on bardzo interesujący.

Gdyby Reesowi udało się znaleźć ten czynnik w kolekcji Gusa Mac-leana, dowodziłoby to, że spełniony został pierwszy z trzech warunków wymienionych przez D’Arcy’ego. Fakt, że obecności czynnika nie wykazało żadne konwencjonalne badania mikrobiologiczne, świadczył o spełnieniu drugiego wymogu - niewykrywalności. A co z trzecim kryterium - uleczalności? Ta intrygująca myśl nie dawała mu spokoju. Czy to możliwe, żeby syndrom wojny w Zatoce był uleczalny?



16


Steven wszedł do gabinetu Johna Macmillana parę minut po szóstej.

Steven westchnął.

-1 wszyscy tylko wykonywali rozkazy - podsumował Steven.

Steven zabrał Jane na kolację do Alfredo’s, jego ulubionej włoskiej restauracji przy uliczce odchodzącej od Strand. Często tam bywał i personel zawsze wychodził ze skóry, żeby towarzyszące mu osoby czuły się wyjątkowo mile widziane. Alfredo - niski, zażywny mężczyzna z krzaczastymi wąsami, który szczycił się, że pochodzi z Neapolu, choć bardziej przypominał Turka niż Włocha - osobiście zatroszczył się, by Jane była ze wszystkiego zadowolona. Poza tym co i rusz powtarzał, że w żyłach tak pięknej kobiety musi płynąć włoska krew.

Jane była uśmiechnięta i odprężona. Miła odmiana po tym, co przeszła w ostatnich dniach.

- No wiesz! - rzucił Steven z udawanym oburzeniem. Podziękował Alfredo, który przyniósł aperitif na koszt firmy, po czym

powiedział:

Jane zmarszczyła brwi.

Jane milczała przez chwilę.

Steven trzymał się na uboczu, kiedy funkcjonariusze Wydziału Specjalnego podeszli do Jamesa Gardinera na lotnisku Heathrow. Zrobili to, gdy państwo Gardiner oddali paszporty do kontroli. Gardiner zareagował tak, jak Steven się spodziewał. Najpierw uśmiechał się wyniośle, jakby uważał, że pomylono go z jakimś zwykłym śmiertelnikiem, a kiedy policjanci nie dawali za wygraną, uniósł się oburzeniem i zaczął wypytywać, czy aby wiedzą, z kim mają do czynienia. Wreszcie dwaj doświadczeni oficerowie, którzy byli świadkami wielu podobnych scen, przekonali go, żeby się uspokoił; dostał zgodę na krótką rozmowę z żoną, po czym został zaprowadzony do pokoju przesłuchań, gdzie po chwili przyszedł Steven.

Drzwi zamknęły się i przez chwilę panowała cisza. Dźwiękoszczelne ściany tłumiły hałasy lotniska, tylko wyczuwalne co kilka minut wibracje przypominały, że w niebo wzbijają się kolejne samoloty.

- A ten to kto? - spytał Gardiner na widok Stevena.

Steven pokazał mu legitymację. Gardiner obejrzał ją z taką samą pogardą, jaką okazywał pracownikom Wydziału Specjalnego, po czym skinął ręką na znak, że Steven może ją zabrać.

Gardiner przełknął ślinę, ale nie stracił zimnej krwi.

Gardiner wbił w niego wzrok. - Nie rozumiem, o czym pan mówi.

- Wiemy, że to pan był odpowiedzialny za jego reaktywację w osiem dziesiątym dziewiątym - ciągnął Steven. - Szkoda czasu na zaprzeczanie faktom.

Nadal nie mam pojęcia, o czym panowie mówicie - odparł Gardiner.

Gardiner nagle jakby się skurczył. Buta i arogancja zniknęły bez śladu.

Gardiner spojrzał na niego z niepokojem.

- Nic nie wiem o żadnym zabójstwie. - Gardiner zgromił oficera wzrokiem.

Gardiner spojrzał na niego z ukosa.

Gardiner uśmiechnął się.

Steven zdał sobie sprawę, że Gardiner ma rację. Prawdopodobnie nie da się udowodnić, że nie uzyskał choćby milczącego przyzwolenia na utworzenie zespołu Beta. Wszyscy zamieszani w sprawę stwierdzą, że tylko wykonywali rozkazy, i zabójcy George’a Sebringa, Michaela D’Arcy’ego i Martina Hendry’ego pozostaną na wolności. Postanowił podjąć jeszcze jedną próbę zastraszenia tego bufona.

- Daj spokój, Gardiner - warknął. - To ty i twoi faszystowscy kolesie założyliście zespół Beta, zgadza się?

W oczach Gardinera błysnął gniew, ale powściągnął nerwy.

odbudować nasz kraj, żeby odebrać go śmieciom, którzy rozpanoszyli się w nim w ostatnich latach.

- Proszę jaśniej.

- Zadaniem zespołu było opracowanie czynnika, który by unieszkodliwiał, a nie zabijał, był niewykrywalny konwencjonalnymi metodami,
a skutki jego działania byłyby uleczalne.

Znów to trzecie kryterium, pomyślał Steven.

Steven skinął głową agentom Wydziału Specjalnego na znak, że nie ma więcej pytań.

Steven popatrzył za agentami wyprowadzającymi Gardinera. Słowa „kontrola ludności we wrogim otoczeniu” nie dawały mu spokoju. Czy inicjatywa rządowa rzeczywiście mogła mieć taki cel? I czy uwierzyłby w to sąd?

Odpowiedź na oba pytania była twierdząca. Tego rodzaju technologią mogły się interesować organizacje wywrotowe lub terrorystyczne, ale twierdzenie Gardinera, że za projektem stał rząd, zostałoby przyjęte za dobrą monetę - rzecz jasna, gdyby doszło do procesu, a raczej nie dojdzie. Cała sprawa najpewniej nie ujrzy światła dziennego.

Jadąc do miasta, Steven zastanawiał się, czy kultury Gusa Macleana bezpiecznie dotarły do laboratorium w Cambridge i czy Rees zaczął już nad nimi pracować. Nagle przyszło mu do głowy, że może nie trzeba zaczynać od zera. Chociaż nikt nie ukrywał celu prac zespołu Beta, nie wyszedł na jaw ani jeden szczegół dotyczący budowy tajemniczego czynnika. D’Arcy zginął, zanim zdążył dostarczyć tę informację, Crowe wymijająco odpowiadał na pytania Johna Macmillana, a Gardiner twierdził, że nie zna się na sprawach naukowych.

Nie można wykluczyć, że Macmillan, który przecież nie był lekarzem, nie zadał właściwych pytań. Gdyby więc udało się skłonić Crowe’a do udzielenia kilku prostych technicznych odpowiedzi, oszczędziłoby to Reesowi kłopotów i czasu. Steven postanowił z samego rana porozmawiać z Crowe’em. Zadzwonił do inspektoratu, żeby to załatwili.

- Udany dzień? - spytała Jane, gdy wszedł do jej zakonspirowanego mieszkania.

- Bywały gorsze - odparł z uśmiechem. - Mam dobre i złe wieści. - Opowiedział jej o reakcji Gardinera na postawione mu zarzuty.

-Czy jest coś, co chcesz mi powiedzieć? - spytała Jane przy kolacji, widząc, że Steven jest zamyślony.

Uśmiechnął się.

- Przepraszam, to nic ważnego - odparł. - A jedyne, co chcę ci powiedzieć, to to, że cieszę się, że cię poznałem.

Twarz Jane wyrażała powątpiewanie.

Jane odwzajemniła uśmiech.

- Widzisz w tym coś podejrzanego? Steven wzruszył ramionami.

Już miał powiedzieć, że może chodziło o uniknięcie wypłaty odszkodowań weteranom wojny w Zatoce, kiedy nagle przyszło mu do głowy inne wytłumaczenie.

- Nie ma sensu się łudzić. Jeśli jutro Crowe nie wyśpiewa wszystkiego, będzie to dla mnie wystarczającym dowodem.

- Gardinera i jego ludzi? Steven skinął głową.

Steven wciąż był pogrążony w myślach.

- Mówisz poważnie? - spytała Jane. Jego mina wystarczyła jej za odpowiedź.

- Może inni członkowie grupy dążyli do osiągnięcia celów innymi metodami - rozważał.

Jane otworzyła szeroko oczy.

kłopotów. Nawet najbardziej śmiercionośne szybko giną w niesprzyjającym środowisku. Do tego dochodzą ograniczenia spowodowane zmiennością pogody. Wystarczy, że wiatr zmieni kierunek, i można zarazić własne wojska.

Steven potrząsnął głową.

-Właśnie, ale tak naprawdę są ofiarami prania mózgu - odparł Steven. - Tyle że nie zdają sobie z tego sprawy.



17


Chyb a długo ich nie potrzymamy - powiedział oficer Wydziału Specjalnego.

Steven odparł, że też doszedł do takiego wniosku, ale chciałby jeszcze raz porozmawiać z Crowe’em, a potem może z Mowbrayem.

- Żaden kłopot.

Crowe, zgodnie z oczekiwaniami Stevena, nie zdradzał żadnych oznak zdenerwowania. Zaciśnięte wąskie wargi i oczy schowane za przyciemnianymi szkłami skutecznie skrywały wszelkie uczucia. Z pietyzmem wysunął krzesło, usiadł i niespiesznie założył nogę na nogę.

Crowe próbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło.

- Nie mogę - odparł. - Cóż, starość nie radość.

- Nie wierzę panu - powiedział Steven. Crowe popatrzył na niego spode łba.

-No i co z tym fantem zrobimy? Steven odchylił się na oparcie:

- Pańskim zadaniem było opracowanie czynnika spełniającego trzy kryteria. Miał unieszkodliwiać, a nie zabijać, miał być niewykrywalny
konwencjonalnymi metodami i wreszcie miał być uleczalny. Proszę powiedzieć, co zamierzał pan zrobić, żeby czynnik był uleczalny, a zarazem
mógł zostać wykorzystany jako broń biologiczna?

- Tego też nie pamiętam, przykro mi - odparł Crowe. Steven zdał sobie sprawę, że nic z niego nie wyciągnie.

- Niestety, trochę się w tym wszystkim pogubiłem. A idź, zgub się na dnie bagna, pomyślał Steven.

- Podejrzewam, że prace nad czynnikiem nie zostały wstrzymane - powiedział. - Myślę, że je kontynuowano i że czynnik istnieje.

Crowe popatrzył na Stevena zza przyciemnianych szkieł.

- Ciekawy, ale zupełnie niedorzeczny pomysł - odparł. - To byłoby niezgodne z prawem. Prace zostały wstrzymane po gafie Sebringa. Koniec, kropka.

Steven skinął głową policjantowi stojącemu pod drzwiami na znak, że może wyprowadzić Crowe’a. Zastanawiał się, czy w tej sytuacji jest sens rozmawiać z Mowbrayem. Uznał, że tak. Jeśli Mowbray też będzie unikał odpowiedzi, dowiedzie tym samym, że był w zmowie z Crowe’em.

Po zachowaniu Mowbraya widać było, że niezbyt ucieszyła go perspektywa kolejnego przesłuchania. Steven wyjął legitymację, ale Mowbray nie chciał jej oglądać.

Mowbray był nieporuszony.

Steven patrzył na niego w milczeniu.

Steven skinął głową z uśmiechem.

- Dziękuję, panie Mowbray - powiedział. - Bardzo mi pan pomógł.

- To wszystko? -Tak.

Steven poszedł prosto do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, żeby podzielić się swoimi obawami z Macmillanem.

- Nie masz żadnych dowodów - orzekł Macmillan.

- Ale wszystko wskazuje na to, że mam rację - odparł Steven. – Jestem pewien, że właśnie dlatego Sebrmg, D’Arcy i Hendry zostali zamordowani.

Chodziło o to, by zachować w tajemnicy pochodzenie tego czynnika, a nie o wypadek z jego udziałem. Dlatego unikają odpowiedzi na pytania dotyczące jego składu. Prace nad nim były kontynuowane po wypadku. W końcu im się udało.

- Niech dyrektor Porton Down zamknie laboratorium Crowe’a, a specjaliści niech zbadają wszystkie materiały, jakie tam znajdą. Trzeba poddać analizie zawartość każdej probówki. Niech dokładnie przejrzą dokumenty, może będzie w nich jakiś dowód, że prace zespołu Beta były
kontynuowane.

- A jeśli coś znajdą?

- Chyba żeby w ogóle ich nie prowadzono - powiedział Macmillan. Steven wzruszył ramionami. Nie miał więcej argumentów.

Steven wrócił do mieszkania. Wziął długi, gorący prysznic, założył biały szlafrok frotte i usiadłszy w swoim ulubionym fotelu przy oknie, zadzwonił do Jane. Spytał, jak jej minął dzień.

Powiedział to żartobliwym tonem, ale cisza, która zapadła w słuchawce, była aż zanadto wymowna. Poczuł się jak człowiek, który rano na biurku znajduje pożegnalny list, i zrobiło mu się ciężko na sercu.

Połączenie zostało przerwane i Steven mruknął:

- A dolinę nakryje cisza i śnieg. - Wstał i podszedł do schowka z alkoholem, podjąwszy decyzję, jak spędzi resztę wieczoru. Dżin Gordon’s
miał w nim odegrać główną rolę.

Obudził się o czwartej nad ranem, było mu zimno i niewygodnie. Zasnął w fotelu i teraz bolała go szyja. Zmarzł, bo ogrzewanie wyłączyło się o jedenastej. Na dworze lało i zimny wschodni wiatr wdmuchiwał krople deszczu przez okno, które Steven otworzył przed zaśnięciem, żeby przewietrzyć mieszkanie. Lewy bok koszuli miał cały mokry. Stęknął, kiedy sięgając do okna, poczuł ukłucie w szyi. Potarł ją dłonią i powoli ruszając głową na boki, przeszedł przez kuchnię, żeby zaparzyć sobie kawę. Przy okazji włączył ogrzewanie.

Wzmocniony kawą i większą dawką aspiryny od zalecanej na etykietce poszedł do łóżka, by trochę się przespać. Trudno powiedzieć, czy zasnął, czy też stracił świadomość, w każdym razie był nieprzytomny aż do wpół do dziesiątej, kiedy obudził go telefon. Dzwonek wydawał się głośniejszy niż zwykle.

W drodze do Cambridge Steven myślał o Jane. Miał mieszane uczucia. Chciał wzbudzić w sobie rozgoryczenie, ale jakoś nie mógł. Jane wiodła ustabilizowane życie, zanim go poznała. Pewnie przywykła do poczucia bezpieczeństwa i dobrobytu, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, a on odebrał jej to w ciągu kilku dni. Przez niego poznała smak strachu i niepewności, ba, nawet próbowano ją zabić. Nie mógł mieć jej za złe, że chce wrócić do dawnego życia. Zachowywała się jak zwykła kobieta. Cóż, będzie musiał sobie poszukać niezwykłej.

Taka była Lisa, przypomniał sobie z uśmiechem. Zanim ją poznał, wydała wojnę establishmentowi medycznemu w Glasgow, by ujawnić panujące tam niesprawiedliwe stosunki. W rezultacie była prześladowana, a wreszcie straciła pracę, i to w najgorszym możliwym okresie, kiedy musiała opiekować się chorą matką. To wymagało ogromnej odwagi, takiej, na jaką stać tylko niezwykłą kobietę.

- Ciągle mi cię brak, kochanie - szepnął.

Zignorował znak Tylko za zezwoleniem i zaparkował na jedynym wolnym miejscu pod laboratorium Rady Badań Medycznych. Wylegitymował się recepcjoniście, ten gdzieś zadzwonił i po chwili Steven został zaprowadzony na piętro do gabinetu Reesa. Był to jasny, przestronny pokój zalany światłem wpadającym przez trzy duże okna. Rees siedział za sosnowym biurkiem ustawionym do nich pod kątem prostym. Był w koszuli, marynarka wisiała na oparciu krzesła obrotowego. Ściana za jego plecami zastawiona była regałami z podręcznikami i czasopismami naukowymi.

Steven skinął głową.

- Ale?

- Sprawdziłem ich podatność na działanie antybiotyków. Jeden ze szczepów okazał się pod tym względem niezwykły. Był odporny na wszystkie znane antybiotyki.

- Jak to możliwe? - spytał Steven. Rees nachylił się nad biurkiem i odparł:

Steven zastukał paznokciem kciuka w zęby.

Rees zdjął okulary i odchylił się na krześle.

Steven wzruszył ramionami.

- To bez sensu - orzekł Rees. - Ale może nie dość uważnie śledzimy rozgrywkę. Błędem jest patrzenie wstecz, gdy tak naprawdę powinno się myśleć o tym, co może się zdarzyć. Trzeba rozważyć, co zamierzają zrobić z tak silną figurą na szachownicy, a nie, co mogli z nią zrobić kiedyś.



18


Słońce przetoczyło się po niebie i teraz jego promienie wpadały prosto do pokoju. Rees przymknął żaluzje, jego lewy policzek przecięły poziome smugi światła.

-No, arcymistrzu - powiedział Steven. - Co by pan zrobił? Rees uśmiechnął się.

Rees skinął głową.

W drodze powrotnej do Londynu Steven nie był w szczególnie optymistycznym nastroju. Wiedział, że nie powinien uprzedzać wyników badań Reesa, ale przypuszczenie, że zmodyfikowano genetycznie jedną z nieszkodliwych bakterii, które Maclean znalazł w swoim organizmie, brzmiało rozsądnie, a on musiał wybiegać myślą naprzód. Crowe był odpowiedzialny za stworzenie tego czynnika, a Mowbray dopilnował, żeby jego istnienie pozostało tajemnicą, ale kto zamierzał go wykorzystać? Obaj byli członkami grupy Gardinera - którą Steven do tej pory traktował jako grupkę prawicowych marzycieli, choć z drugiej strony, istniała już dwanaście lat, miała więc dość czasu, by stworzyć mocną infrastrukturę. Trudno było stwierdzić, jak rozległa była to siatka i jak głęboko spenetrowała brytyjskie życie publiczne - kto był jej członkiem, kto nie. Naturalnym środowiskiem prawicy były przedmieścia, kraina domków jednorodzinnych, róż i forsycji, gdzie milcząca większość nigdy nie wyrażała otwarcie swoich poglądów, tylko zajmowała się zakupami, pielęgnowaniem ogródków i ogólnie starała się nie wychylać, w duchu przeklinając bardziej krzykliwą lewicę.

Doszedł do wniosku, że Gardiner nie kłamał, mówiąc o swojej wierze w rządy prawa, ale co do Crowe’a i Mowbraya nie był taki pewien. Może ci dwaj i Bóg wie, kto jeszcze, wkroczyli do akcji i przejęli władzę. Wiedział, że nic z nich nie wyciągnie, pozostawało więc zwrócić się do dwóch innych członków grupy, których nazwiska znał: pułkownika Petera Warnera, emerytowanego żołnierza, i Ruperta Everleya niedoszłego polityka. Steven postanowił rzucić okiem na ich akta, zanim zdecyduje, z którym porozmawiać najpierw. Musiał znaleźć piętę achillesową, żeby poczynić postępy.

Po powrocie do domu zadzwonił do Macmillana i powiedział mu o odkryciu Reesa.

Na BBC2 skończyły się wieczorne wiadomości. Steven dopił dżin z tonikiem i wyłączył telewizor. Cisza przyniosła mu ulgę, ale wraz z nią wróciły myśli o minionym dniu i rozmowie z Reesem. Choć ustalili, że nie byłoby sensu projektować broni z wrodzoną wadą, jaką była uleczalność, a Rees stwierdził, że badany organizm takiej słabości nie miał, D’Arcy wyraźnie mówił, że jednym z postawionych naukowcom warunków była uleczalność skutków działania czynnika. To niepokoiło Stevena, bo nie widział w tym sensu, a brak zrozumienia był równoznaczny ze słabością. Zgodnie z nakazami logiki, nie wprowadzano by rozmyślnie słabego punktu... dlatego... musiał to być mocny punkt... To, co uważali za słabość, musiało dawać twórcom organizmu jakąś korzyść. Ale jeśli nieprzyjaciel mógł uleczyć wywołaną nim chorobę, to co to za korzyść?... Nagle Steven doznał olśnienia. Nie mógł! Tylko twórcy czynnika mogli go zwalczyć! To dlatego uczynili go odpornym na wszystkie pozostałe antybiotyki. Chodziło o to, by przeciwnik nie mógł wyleczyć choroby. Tak jak sam zarazek, lekarstwo też było tajemnicą.

Steven spojrzał na zegarek. Właśnie minęła północ, ale on nie mógł czekać do rana. Zadzwonił na domowy numer Reesa.

- Chwilę - mruknął Rees na dźwięk głosu Stevena. - Mnie już pan obudził, ale żona niech sobie śpi.

Steven zaczekał, aż Rees przejdzie do swojego gabinetu.

- Czyli nie jest to trudne?

- Nie.

który okaże się skuteczny. Trzeba by też sprawdzić toksyczność potencjalnego leku. Wiele antybiotyków jest tak toksycznych, że nie można ich używać, by nie zabić pacjenta. Ile mamy czasu?

- Nie wiem - odparł Steven.

Rano Steven przyszedł do ministerstwa tuż przed Rosę Roberts.

Wszedł za Macmillanem do jego gabinetu i opowiedział mu o swojej nocnej rozmowie z Reesem.

- Z Warnerem. Everley jest w Szkocji.

- I co robi?

Steven szedł po schodach do Channing House, kiedy usłyszał dochodzący z ogrodu śpiew. Przystanął i zaczął nasłuchiwać.

- Wczesnego ranka, o słońca wschodzie...

Choć śpiew na ogół maskuje akcent, Steven nie sądził, by ten głos należał do ogrodnika. Cofnął się i podszedł do wiklinowej furtki po prawej stronie domu. Zobaczył mężczyznę o posturze wojskowego, w tweedowym ubraniu, przycinającego sekatorem gałęzie dużego berberysu.

Steven wszedł do ogrodu i wylegitymował się.

Warner przestał przycinać gałęzie. Wyglądał na lekko zszokowanego.

.- Zamierzali kontynuować prace nad czynnikiem - odparł Steven, bacznie przypatrując się Warnerowi. - Lek musiał pozostać tajemnicą, w przeciwnym razie czynnik byłby nieprzydatny jako broń.

-1 James Gardiner, i inni członkowie waszej grupy...

- Potrzebny wam był ktoś taki jak on? Warner skinął głową.

Warner prychnął pogardliwie.

- I pan twierdzi, że kocha ojczyznę? - powiedział Steven. - Chce pan, by rządzili nią tacy ludzie jak Crowe i Mowbray? Warner przestał przycinać gałęzie i odwrócił się do Stevena.



19


Steven wrócił do Londynu, uzyskawszy zapewnienie Warnera, że zadzwoni, gdy tylko porozmawia z Jamesem Gardinerem. Tuż po szóstej zadzwonił sam Gardiner.

Steven zapisał adres i obiecał, że przyjdzie.

Mieszkanko” Gardinera okazało się dwa razy większe od mieszkania Stevena, skromnie, acz luksusowo umeblowane, z wychodzącym na południowy zachód tarasem, z którego roztaczał się piękny widok na rzekę. Wieczór był ciepły, więc drzwi na taras były otwarte na oścież.

Steven wyszedł na taras podziwiać widok. Gardiner dołączył do niego i podał mu drinka.

Steven powiedział mu, co wie.

Odpowiedź wyczytał z oczu Stevena.

Steven spojrzał na zachodzące słońce. Mógł nie iść na żadne kompromisy i zdać się na groźby, ale wiedział, że to nic nie da. Z drugiej strony, mógł zaryzykować i dostać to, na czym mu zależało, ale narazić własną karierę.

- W porządku - powiedział. - Daję słowo, że zniszczę wszystkie przekazane mi informacje, gdy tylko znajdę to, czego szukam.

Gardiner odwrócił się na pięcie i wszedł do pokoju. Po chwili przyniósł dyskietkę.

- Baza danych - powiedział.

Po powrocie do domu Steven włożył dyskietkę do laptopa, zrobił sobie drinka i wziął się do roboty. Na liście było około czterech tysięcy nazwisk; przy każdym widniał adres, wiek i wykonywany zawód. Steven szybko zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie wie, czego szuka. Jeśli liczył na znalezienie niezbitych dowodów istnienia zorganizowanego spisku, to się srodze rozczarował. Ci ludzie byli rozrzuceni po całym kraju i wykonywali wszelkie możliwe zawody - no, najczęściej te dobrze płatne, poprawił się w duchu. Wziął łyk drinka i zaczął się zastanawiać, co dalej. Baza danych została wyposażona w narzędzia analityczne, więc zadał pytanie o średni wiek członków organizacji. Wyszło 45.

- Cholera - szepnął pod nosem. To nie byli żadni rewolucjoniści, tylko wyborcy w średnim wieku, o średnich dochodach, żyjący w domkach na przedmieściach. Jak tacy ludzie mogli popierać zmiany społeczne, które nastąpiłyby po zamachu przy użyciu czynnika Crowe’a? To po prostu nie trzymało się kupy.

Steven nie mógł sobie wyobrazić, żeby Crowe i Mowbray utworzyli nową organizację, która tuż po powstaniu byłaby zdolna do przeprowadzenia akcji zakrojonej na tak szeroką skalę; oznaczało to więc, że nie zamierzali użyć tego czynnika, tylko go sprzedać.

Chociaż była niedziela i minęła już dziesiąta wieczorem, zadzwonił do dyżurnego z inspektoratu i poprosił o sprawdzenie osobistych kont Crowe i Mowbraya.

Steven wrócił do nazwisk w bazie danych. Z czystej ciekawości kazał komputerowi wyszukać wszystkich urzędników państwowych. Na ekranie pojawiła się lista prawie trzystu nazwisk. Potem sprawdził lekarzy; było ich trzydziestu trzech. Wpadł mu do głowy inny pomysł. Żeby zawęzić pole poszukiwań, wpisał „patolodzy”; zostały tylko trzy nazwiska, w tym doktor Melvyn Street, lekarz sądowy współpracujący z policją z Perthshire.

- No proszę - mruknął Steven. - Teraz już wiem, dlaczego nie zauważyłeś śladów na nadgarstkach Martina Hendry’ego.

O pierwszej w nocy Stevenowi znudziły się bezowocne poszukiwania. Wyłączył komputer, włączył telewizor i nastawił kanał nadający wiadomości przez całą dobę. Jego uwagę przykuło nazwisko Ruperta Everleya, wymienione w materiale zatytułowanym „Konflikt w łonie szkockich torysów”. Przywódca szkockich konserwatystów David McLetchie toczył zajadły spór ze znanym angielskim deweloperem i zwolennikiem tory-sów Rupertem Everleyem. McLetchie, zirytowany, że Everley za jego plecami spotyka się z lokalnymi kołami Szkockiej Partii Konserwatywnej, zarzucił mu, że wciska ludziom „bajki”, próbuje podważyć jego autorytet i podkupić elektorat. Everley w odpowiedzi nazwał McLetchie’ego krótkowzrocznym, niechętnym zmianom politykiem. Wypytywany przez dziennikarza, żarliwie przekonywał, że szkoccy konserwatyści mogą wrócić do władzy, jeśli tylko przyjmą w swoje szeregi „nowych ludzi z nowymi pomysłami na zmianę istniejącego stanu rzeczy”.

- Takimi jak twoje, Rupert? - mruknął Steven.

Sięgnął po pilota, ale zamarł, kiedy do głowy wpadła mu przerażająca myśl. Rosę Roberts mówiła, że Everley jest w Szkocji od miesiąca. Chyba nie chodziło o przygotowanie gruntu pod polityczny triumf wywołany użyciem czynnika Crowe’a? Nie, to absurd, uznał Steven. Szkoccy wyborcy musieliby naćpać się po uszy, żeby zagłosować na kogoś takiego jak Rupert Everley. Równie dobrze można by wystawić w wyborach najgorszą szuję. Po co więc Everley tam pojechał?

Może nie wiedział, że jego misja jest skazana na klęskę? Nadęci głupcy nie potrafią widzieć siebie oczami innych. Dlatego właśnie występują w teleturniejach. Nie zdają sobie sprawy, że są tam po to, by widownia miała się z kogo pośmiać.

Ale Everley sam nie wpadłby na ten pomysł, ktoś musiał go do tego nakłonić. Może Crowe, Mowbray albo obaj razem... bo... potrzebne im były jego pieniądze?... Ale po co?... Żeby sfinansować zamach w Szkocji - to było jedyne wyjaśnienie, jakie przychodziło Stevenowi do głowy. Chcieli zaatakować jakiś cel w Szkocji. Ale jaki? I po co?

- Zwolnijmy trochę - mruknął Steven, przekonany, że daje się ponieść wyobraźni. - Po co przeprowadzać zamach, skoro nie ma się odpowiedniej infrastruktury, by wykorzystać sytuację? To bez sensu. Steven poczuł ulgę na tę myśl. Trochę się uspokoił. Taki atak nic by nie
dał... no, chyba tylko to, że można by się przekonać, czy czynnik jest skuteczny.

Spokój zniknął. Crowe z Mowbrayem mogli planować próbny atak. Ale po co?... Żeby zaimponować potencjalnemu kupcowi! Tak, musiało o to chodzić. Była to przerażająca perspektywa, ale teraz wszystko nabrało sensu... o trzeciej nad ranem.

Steven rozważał, czy nie przespać się z tą myślą, ale uznał, że nie może ryzykować. Zadzwonił do dyżurnego z inspektoratu i ogłosił podwójny czerwony kod.

- Robi się - powiedział dyżurny. - To pierwszy raz, odkąd tu jestem. Teraz dyżurni zadzwonią do ekspertów pomagających inspektoratowi

w sytuacjach kryzysowych. Gdy tylko ci zdążą się ubrać, radiowozy zabiorą ich z domów i przywiozą do ministerstwa.

Steven był na miejscu po kwadransie. John Macmillan zjawił się pięć minut później. Steven pierwszy raz widział szefa nieogolonego. Opowiedział mu o swoich podejrzeniach.

-To genialne albo absurdalne - odparł Macmillan.

-1 nie wiadomo, jak to ustalić - rzekł Steven. - Uznałem, że nie mogę ryzykować.

-1 słusznie - powiedział Macmillan. - Gdzie Rosę trzyma kawę?

Steven znalazł w jednej z szafek plastikową torebkę z mieloną kawą. Dał ją Macmillanowi i razem zajęli się obsługą ekspresu, żeby osoby, które wkrótce przyjadą, mogły napić się kawy, by nie zasnąć.

John Hamilton, specjalista od komputerów, dotarł ostatni, dwadzieścia po czwartej, miał bowiem do przejechania najdłuższą drogę. Macmillan poprosił Stevena, by wyjaśnił piątce ekspertów - czterem mężczyznom i jednej kobiecie - po co zostali wezwani. Kiedy Steven skończył mówić, zapadła grobowa cisza.

- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - powiedział w końcu Hamilton. - Podsumujmy: uważa pan, że przeprowadzony zostanie atak
biologiczny na cel w Szkocji?

Steven skinął głową i wziął łyk kawy.

Steven pokazał mu dyskietkę od Gardinera.

Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł oficer dyżurny.

- Dobry pomysł - mruknął Macmillan. - To może zaparzę jeszcze kawy...

Steven zaczął od konta Mowbraya. W ciągu ostatnich dwu lat wpływały na nie pieniądze od wielu instytucji, których nazwy nic mu nie mówiły i których na pierwszy rzut oka nic ze sobą nie łączyło. Zajął się więc wyciągiem Crowe’a. Zaczął od ostatnich wpłat i przesuwał wzrok w górę listy. Zauważył, że co kwartał na konto wpływała kwota przeliczana z obcej waluty na funty szterlingi; było tego trochę ponad pięć tysięcy funtów. Płatnikiem był W. Corp 5771.

Macmillan i Dorothy Jordan patrzyli, jak Steven zapisuje szczegóły i z uśmiechem odkłada słuchawkę.

Charles Bristow podszedł do stołu i położył na nim notatki.

- Niewiele tego, niestety - powiedział, siadając. – Wyodrębniliśmy tych, którzy mieszkają w Szkocji, ale jest ich przeszło czterystu i są rozrzuceni po całym kraju. Próbowaliśmy ich rozbić na mniejsze grupy, szukaliśmy ludzi, którzy mają umiejętności i informacje mogące się przydać organizatorom zamachu, ale jeszcze nie wytypowaliśmy głównych podejrzanych.

Steven skinął głową.

Wszyscy podeszli do niego.

- I wiemy, czemu sami nie mogą przeprowadzać prób w terenie - dodał Hamilton.

- No właśnie - powiedział Steven. - Teraz musimy tylko się dowiedzieć, kiedy i gdzie to zrobią.



20


N a dworze zrobiło się jasno. Steven zerknął na zegarek. Było już prawie wpół do ósmej. Wszyscy po kolei próbowali wydobyć użyteczne informacje z bazy danych Gardinera, ale bez większych efektów, i zaczynali dochodzić do wniosku, że zabrnęli w ślepy zaułek. Steven wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na szary, drobny deszczyk siąpiący w porannej mgle. Ulicą przejechał autobus z reklamą firmy oferującej dostęp do Internetu. Ten widok nasunął mu pewną myśl.

- Jest coś, co moglibyśmy zrobić - powiedział. Wszystkie oczy zwróciły się na niego. Odwrócił się od okna.

Steven zadzwonił z komórki na numer mieszkania Gardinera. Uśmiechnął się z ulgą, kiedy usłyszał głos Gardinera, dopytującego się, kto, u licha, zawraca mu głowę o tej porze.

- Mówi Steven Dunbar - powiedział. - Potrzebuję pańskiej pomocy. Kraj potrzebuje pańskiej pomocy.

Macmillan pokiwał głową na znak aprobaty.

Po przyjeździe Steven zobaczył wychodzącą z budynku elegancką młodą Murzynkę z torbą podróżną. Wsiadła do taksówki. Nie, to niemożliwe, pomyślał, ale gdy Gardiner wpuścił go do mieszkania, nie mógł oprzeć się pokusie, by poszukać śladów jej obecności.

Sir James był sam.

Steven powiedział, że chętnie się napije. Gardiner napełnił dwie filiżanki i postawił je na stoliku przy drzwiach prowadzących na taras. Podchodząc do niego, Steven zauważył szminkę leżącą na podłodze.

Steven wyjaśnił, w czym rzecz, teraz już prawie pewien, że Gardiner chętnie mu pomoże.

- Co mam napisać? - spytał sir James. Steven powiedział mu.

- Będziemy musieli wyłączyć z listy mailingowej grupy Crowe’a i Mowbraya, żeby nie dostali pańskiej wiadomości i nie zorientowali się, co jest grane - dodał. - Chciałbym też, żeby wszystkie odpowiedzi zostały auto matycznie przesłane do mnie.

Gardiner machnął ręką w trudnym do zinterpretowania geście.

- Mam nadzieję, że zna się pan na tym. Ja mam kłopoty nawet z włączeniem tego cholerstwa.

- Proszę wszystko zostawić mnie - powiedział Steven. Wiadomość została wysłana o ósmej czterdzieści pięć. Steven podziękował Gardinerowi za współpracę.

Do dziesiątej nie przyszła żadna odpowiedź. Wszystkim zaczynały już puszczać nerwy, kiedy nagle komputer Stevena zapikał na znak, że odebrano nową wiadomość. Nadawcą był niejaki Erie Pope. Steven przeczytał nazwisko na głos, by pozostali mogli sprawdzić je w bazie danych. Wiadomość brzmiała: Obawiam się, że mogłem nie dostać niektórych maili. Ostatni, z 2 września, potwierdzał termin ćwiczenia. Czy są jakieś kłopoty?

- Pracuje w szkockich wodociągach - oznajmiła Dorothy Jordan, która pierwsza znalazła szczegółowe informacje o Popie.

Przez chwilę patrzyli po sobie w milczeniu.

Następna wiadomość przyszła dwadzieścia minut później.

- Od Davida Innesa - Steven odczytał nazwisko nadawcy.

Wiadomość brzmiała: Rozumiem, że ćwiczenie odbędzie się zgodnie z planem z 2 września. Proszę o informacje o ewentualnych zmianach.

Tym razem przyszedł e-mail od Johna Curtisa. Dorothy zjechała kursorem w dół listy.

- Agencja Ochrony Diamond - powiedziała. - Kierownik szkockiego oddziału.

Wiadomość brzmiała: Ostatnią wiadomość dostałem 2 września, z prośbą o zawieszenie w godzinach 8-18, w dniu ćwiczenia. Proszę o potwierdzenie.

Wrócił Macmillan.

Hamilton skinął głową i zastąpił Stevena przy komputerze. Do pokoju weszła młoda kobieta i podała Macmillanowi jakąś kartkę. Macmillan przeczytał wiadomość i powiedział:

- wszedł mu w słowo Steven.

Został sam w pokoju. Obrócił się na krześle i położył nogi na stole. Już wcześniej zdjął krawat i rozpiął koszulę. Zaczynała go swędzieć nieogolona broda, marzył o prysznicu. Na razie zadowolił się czarną kawą i czekał, czy odezwie się jeszcze ktoś z bazy danych. Oczy zaczynały mu się kleić, kiedy wrócił Macmillan.

- Rzadko się zdarza, żeby Ministerstwo Obrony działało tak sprawnie

- powiedział. - Masz. - Machnął plikiem kartek. - Podsumowanie przebiegu ćwiczenia. Gdzie są wszyscy?

- Zaproponowałem im, żeby zrobili sobie przerwę - odparł Steven.

-Słusznie. Ale teraz ich zawołaj.

Na szczęście tylko Dorothy Jordan wyszła na dwór. Steven znalazł ją przed budynkiem; zamyślona, chodziła w tę i z powrotem, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Powiedział jej, że Macmillan prosi wszystkich do siebie.

Skinęła głową, jakby nie miała siły odpowiedzieć, i weszła za Steve-nem do środka.

- Ćwiczenie, o którym tyle słyszeliśmy, ma się odbyć w lesie nad Loch Ard w Szkocji - oznajmił Macmillan. - Przydałyby się mapy...

Hamilton usiadł przed komputerem i zaczął wpisywać komendy.

- O Boże! - zawołała Dorothy Jordan. - Chyba już wiem, co to jest. Zapadła cisza. Przerwał ją Hamilton, który wrócił od komputera i po
wiedział:

- Loch Ard nie jest wykorzystywane jako rezerwuar... Co się stało? Kto zobaczył ducha?

Wszystkie oczy były utkwione w Dorothy Jordan.

- Czytałam o tym w jakimś czasopiśmie medycznym - powiedziała. - Akwedukt, który zauważył Steven, jest częścią sieci wodociągów zbudowanych w epoce wiktoriańskiej przez człowieka nazwiskiem Baleman, o ile dobrze pamiętam. Płynie nim woda z Loch Katrine, które jest rezerwuarem i, jak widać na mapie, znajduje się na północ od interesującego nas obszaru. Woda jest przenoszona na południe rurami schowanymi pod ziemią; tylko tu, na krótkim odcinku, płynie w odkrytym akwedukcie, po czym znów znika pod ziemią.

Po wyjściu ostatniego członka zespołu Steven spytał szefa:

- Dobry pomysł - przyznał Steven. - Na wszelki wypadek przydałoby się mieć możliwość zablokowania wodociągu. Musimy założyć, że ci trzej będą dobrzy.

~ Pewnie sami kiedyś służyli w Hereford. - Macmillan po raz drugi wspomniał o siedzibie SAS. - To może być niemożliwe, jeśli woda wpływa do podziemnych rur - dodał. - Ale spytać można. Coś jeszcze?

Steven wziął prysznic, nastawił budzik na trzecią po południu i położył sie do łóżka. Był potwornie zmęczony, ale dręczące go pytania i wątpliwości nie pozwalały mu zasnąć. Nie mógł zrozumieć, po co w ogóle organizowano te ćwiczenia. Prościej byłoby napaść na ochroniarzy pilnujących akweduktu. W końcu trzej byli komandosi bez trudu wymknęliby się ochotnikom albo obezwładnili wystawionego przez nich strażnika. Chyba że... chcieli, aby skażenie nie wyszło na jaw!

Steven potrząsnął głową, nie otwierając oczu, i powiedział sobie, że powinien wcześniej się tego domyślić. Urządzenie szopki z ćwiczeniem wojskowym pozwoli nieprzyjacielowi skazić wodę tak, by nikt się nie zorientował, co się naprawdę stało. Musiał być naprawdę zmęczony, skoro od razu na to nie wpadł.

Kiedy wrócił do ministerstwa, zauważył, że Macmillan nawet się nie przebrał.

- Co nowego? - zapytał.

Macmillan wskazał leżącą na biurku mapę.

- Nad rurociągiem na południe od akweduktu jest sporo otworów wentylacyjnych - powiedział. - Poprosiłem komandosów z Arbroath, żeby
uzyskali dostęp do jednego z nich i zablokowali przepływ wody na czas ćwiczenia. Sześciu żołnierzy SAS pomoże ci w pilnowaniu akweduktu,
jeśli nadal chcesz tam być?

Steven przytaknął.



21


Steven biegł pochylony do helikoptera. Ogarnęło go przyjemne poczucie deja vu.


- Daleko od terenu działań - odpowiedział Mick. - Wylądujemy na zachodnim brzegu Loch Lomond i popłyniemy łodzią na południe od Inversnaid. Stamtąd ruszymy na przełaj do lasu nad Loch Ard, omijając Loch Chon od dołu, i przejdziemy lasem wzdłuż południowego brzegu
Loch Ard do akweduktu. Da pan sobie radę?

- Cóż, nie tego się spodziewałem - mruknął Steven. p Spacer dobra rzecz - odparł Mick z uśmiechem. Steven odwzajemnił uśmiech.

Hałas silników utrudniał zbędne rozmowy, więc przez resztę podróży raczej ich unikali.

Steven poczuł ucisk w dołku, kiedy śmigłowiec wzbił się w ciemne niebo, zostawiając ich kilkaset metrów od zachodniego brzegu Loch Lomond. Zajął się swoim rynsztunkiem, pozostali przygotowali ponton. Na szczęście noc była pogodna, gwiazdy świeciły na bezchmurnym niebie, a w powietrzu unosił się zapach igliwia.

W czasie przeprawy przez jezioro bujało pontonem, ale nie było tak źle, jak Steven się spodziewał. Kiedy wyciągali łódź na wschodni brzeg i szukali miejsca, w którym można by ją schować, był wręcz podekscytowany. To była miła odmiana od tego, co zwykle robił w poniedziałkowe wieczory, więc czuł się pełen życia. Poczuł się jeszcze lepiej, gdy Mick powiedział:

- Jest tu przecinka prowadząca w głąb lądu. Pójdziemy nią.

Ruszyli przed siebie. Rozmawiali właśnie o kodach i kanałach radiowych, z których będą korzystać, kiedy idący przodem Walsh uniósł rękę i dał znać, by się schowali. Steven i Mick padli na ziemię, a Walsh zniknął w ciemnościach. Po chwili wyrósł u boku Micka i szepnął:

obecności, i kawałek dalej wrócili na przecinkę. Była zryta koleinami przez wozy służby leśnej, ale w porównaniu z tym, czego Steven oczekiwał, szło się nią bardzo wygodnie. Pamiętał swoje dawne wędrówki po Highlands, kiedy przedzierał się przez sięgające kolan zarośla i ze zmęczenia odechciewało mu się żyć. Wkrótce znowu doznał tego uczucia, bo na południe od Loch Ard Mick kazał im zejść z drogi.

O trzeciej nad ranem znaleźli się już w punkcie, z którego doskonale widać było akwedukt.

- Prześpij się parę godzin - powiedział Mick do Stevena. - Obudzę cię, gdyby coś się działo.

Stevenowi nie trzeba było tego powtarzać. O szóstej ze snu wyrwał go trzask radia.

- Marines zajęli stanowisko przy otworze wentylacyjnym półtora kilometra na południe od nas - powiedział Mick.

Steven wziął od niego lornetkę i dokładnie obejrzał akwedukt i jego okolice. Na dole stała biała furgonetka z napisem „Agencja Ochrony Diamond”.

- Podejdziemy bliżej, jak tylko cywile zrobią sobie wolne – powiedział Mick. - Tymczasem napijemy się herbaty... zgadza się, Terry?

- Tak jest, szefie - odparł Terry i wziął się do parzenia herbaty. Mick przedstawił plan pilnowania akweduktu. Rozstawią się tak, żeby widzieć każdego, kto się do niego zbliży; Steven zostanie z Mickiem, by w razie potrzeby rozstrzygnąć wszelkie wątpliwości.

- Jak groźne jest to cholerstwo? - spytał jeden z komandosów.

Ten żart rozładował narastające napięcie.

O wpół do ósmej ustawili radia na kanał używany przez Służbę Obrony Kraju, żeby wiedzieć, co się dzieje. Kwadrans później zaczęło padać, a po kolejnych dziesięciu minutach Walsh, który obserwował akwedukt, zameldował:

- Cywile się zwijają, szefie.

W tym samym momencie radio obudziło się do życia i wszyscy usłyszeli, jak major David Innes prosi oddziały o podanie pozycji. Mick zaznaczył je na mapie.

Komandosi życzyli sobie powodzenia i wyruszyli w dziesięciosekun-dowych odstępach. Steven i Mick skierowali się na południowy wschód od akweduktu. Zrobili sobie kryjówkę w małym zagłębieniu w ziemi, które dodatkowo zamaskowali gałęziami i liśćmi.

Przez następne trzy godziny panowała cisza w eterze, a tematy rozmów szybko się wyczerpały. Wreszcie Mick zaczął się niecierpliwić:

- No, dawać - mruknął.

Spojrzał na zegarek i zmarszczył brwi, ale dopiero pół godziny później założył na uszy słuchawki, które do tej pory wisiały mu na szyi.

- Mają jednego - powiedział do Stevena. - Zdjął słuchawki i zaznaczył punkt na mapie. - Dobra robota, ochotnicy. Złapali jednego z terrorystów i zabezpieczyli pojemnik.

Steven też był pod wrażeniem. Kiedy o wpół do drugiej ochotnicy schwytali drugiego terrorystę, wręcz nie posiadał się ze zdumienia.

O czwartej Mick i Steven mieli nerwy napięte jak postronki. Steven zaczął nawet podejrzewać, że trzeci terrorysta mógł się wycofać, gdy dowiedział się o złapaniu obu jego wspólników. Już miał powiedzieć o tym Mickowi, kiedy radio znów zatrzeszczało i po chwili Mick z szerokim uśmiechem przekazał wiadomość o złapaniu trzeciego intruza.

- Cholerny świat - mruknął. - Niepotrzebnie zajmowaliśmy stanowi sko. Ochotnicy wszystkich drapnęli.

Włączył głośnik i Steven usłyszał, jak Innes mówi swoim ludziom, że akcja została zakończona. Złapali wszystkich trzech terrorystów i przejęli „broń biologiczną”.

Żołnierze SAS zebrali się i razem poszli na miejsce zbiórki wskazane przez Innesa. Powitały ich zdziwione spojrzenia ochotników. Steven odszukał majora, wylegitymował się i przedstawił Micka i jego ludzi jako obserwatorów z Ministerstwa Obrony przysłanych w celu obserwacji ćwiczenia. Innes promieniał z dumy, kiedy Steven pogratulował mu sukcesu.

- Staramy się, jak możemy - powiedział skromnie, niczym kapitan zwycięskiej drużyny szkolnej.

Steven zapytał o pojemniki, które mieli przy sobie terroryści.

- Zostaną dostarczone razem z jeńcami - odparł Innes. - Powinni tu być lada moment.

Steven sięgnął po komórkę i poprosił o połączenie go z laboratorium polowym czekającym pod Aberfoyle. Powiedział, żeby dotarli na miejsce zbiórki.

Kiedy skończył rozmawiać, podszedł do niego Mick i spytał, czy marines mogą już puścić wodę w wodociągu.

Steven i Mick wymienili zaniepokojone spojrzenia.

- Nie jestem pewien - odparł Steven. - Coś mi tu nie pasuje... Nadjechało laboratorium polowe. Steven wziął pojemniki, podszedł do

samochodu i zaczekał, aż drzwi się otworzą. W środku byli dwaj mężczyźni w białych kombinezonach ochronnych. Nie mieli tylko kapturów z maskami.

- Ma pan coś dla nas - powiedział jeden z nich.

Steven oddał im zaplombowane pojemniki.

- Wiem, że macie je tylko przewieźć na południe... - zawiesił głos. - Może to zabrzmi idiotycznie, ale czy moglibyście stwierdzić już teraz,
czy te pojemniki zawierają żywy materiał biologiczny?

- Ma pan co do tego wątpliwości?

- Tak. - Nie damy rady zidentyfikować jakiegokolwiek zarazka czy wirusa - powiedział mężczyzna. - Ale jeśli chodzi o proste stwierdzenie faktu, jest to możliwe. Czy to naprawdę ważne?

Steven widział, że mężczyzna nie ma ochoty otwierać pojemników, ale skinął głową. Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Dobra, niech pan zaczeka jakieś dziesięć minut.

Mężczyźni założyli kaptury, sprawdzili zapięcia kombinezonów, po czym zamknęli tylne drzwi wozu.

Steven poczuł, że musi zostać sam. Poszedł na linię drzew i spojrzał pustym wzrokiem w głąb doliny. Na dźwięk otwieranych drzwi laboratorium odwrócił się i podbiegł do wozu.

Komandosi, widząc irytację Stevena, na wszelki wypadek, trzymali się z dala od niego, gdy wrócił na swój punkt obserwacyjny nad doliną i wbił wzrok w dal.

Po co organizować coś takiego za pośrednictwem grupy Gardinera?, zastanawiał się. Po co korzystać z pomocy tych ludzi, żeby załatwić zawieszenie ochrony wodociągu od ósmej do osiemnastej w dniu ćwiczenia? Od ósmej do osiemnastej w dniu ćwiczenia... Spojrzał na zegarek. Było wpół do szóstej. Kto pilnuje akweduktu? Nikt.

Wszystko zaczęło układać się w logiczną całość. Co Mick powiedział, gdy ochotnicy złapali drugiego terrorystę? „Kto by pomyślał...” Kto by pomyślał?

Ty kretynie! oni mieli ich złapać! - wrzasnął głos w jego głowie.

- A niech to szlag! - krzyknął. - Jest ich więcej! - Pobiegł do landrovera, którego zostawił Innes, i szarpnął rozrusznik.

Komandosi wcisnęli się na tył wozu, a Mick wskoczył na przednie siedzenie. Steven ruszył z piskiem opon.

Walsh włączył nadajnik.

Walsh przekazał wiadomość, a Steven przyhamował, podjeżdżając do podstawy akweduktu.

- Ruszamy! - wrzasnął Mick, wyskakując z samochodu. Pozostali pobiegli za nim, z wyjątkiem Walsha, który nadal rozmawiał z komandosami.

- Kurwa, jeszcze was tam nie ma? - gorączkował się. - Co za mendy! Steven usłyszał równie niecenzuralną odpowiedź. Zatrzymał wóz, wysiadł i spojrzał w górę.

Człowiek w czerni zniknął bez śladu, ale musiał gdzieś tam być. Nie miał dokąd uciec.

Steven wspiął się po stromym trawiastym zboczu do akweduktu i stanął na krótkiej barierce broniącej dostępu do rury, z której woda wlewała się do odkrytego kanału.

Spojrzał przed siebie, spodziewając się, że zobaczy ukrywającego się tam człowieka. Ale zobaczył tylko wartko płynącą wodę.

- Gdzie on się podział, do kurwy nędzy? - wymamrotał zdezorientowany. - Nie ma gdzie... zupełnie... Więc jak...?

O mało nie fiknął kozła do tyłu, kiedy jakieś dwadzieścia metrów od niego z wody, niczym Posejdon, wychynął człowiek. W dłoni, zamiast trójzęba, trzymał metalowy pojemnik.

Steven zaczekał, aż nieznajomy zaczerpnie tchu i woda spłynie mu z twarzy.

- To koniec, możesz mi to oddać. - Wyciągnął rękę. Mężczyzna, który wcześniej leżał na plecach pod wodą, usiadł.

- Coś mi mówi, że to ja nadal mam wszystkie atuty - powiedział i lekko poruszył pojemnikiem.

Steven rzucił się w jego stronę, ale mężczyzna błyskawicznie przełożył pojemnik do drugiej ręki i zaczął odkręcać zakrętkę.

- Na litość boską, człowieku! - krzyknął Steven. - Zdajesz sobie sprawę, co chcesz zrobić?

Mężczyzna potrząsnął głową.

Steven wiedział, że musi grać na zwłokę, by komandosi zdążyli zamknąć wodociąg. Czuł jednak, że ma małe szanse. Mężczyzna nie miał ochoty na dyskusje.

- Nawet jeśli chodzi ci tylko o forsę, to przecież na pewno już ci zapłacili - powiedział.

Rozległ się huk wystrzału. Mężczyzna zrobił zaskoczoną minę i zwalił się twarzą do wody. Steven wszedł do kanału i zaczął brnąć w jego stronę. Nie mógł pozwolić, żeby woda porwała ciało. Musiał odzyskać pojemnik. Stanął okrakiem nad nieznajomym i wsunął dłoń pod wodę. Mężczyzna nadal trzymał pojemnik i - o zgrozo! - próbował odkręcić zakrętkę!

Steven wyrwał mu pojemnik z rąk. Tymczasem Mick i dwaj jego ludzie weszli na górę. Wyciągnęli mężczyznę z wody. Nie dawał już znaku życia, więc przewiesili ciało przez krawędź akweduktu. Spadło na ziemię z głuchym łomotem.

Mick pokręcił bezradnie głową.

- Wygląda na to, że zrobiliśmy swoje - powiedział Mick. – Wezwę śmigłowiec.

Steven, w eleganckim garniturze i ciemnym krawacie, stał przy oknie w swoim mieszkaniu i patrzył na rzekę skąpaną w promieniach słońca. Zwykle ten widok cieszył jego serce, ale nie tym razem. Za czterdzieści pięć minut miał się stawić w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a wcale nie palił się, by tam iść. Wiedział, co go czeka. Establishment nie dopuści, by prawda wyszła na jaw, pozostawało więc pogodzić się z myślą, że sprawa zostanie zatuszowana. Kwestią było tylko, w jakim stopniu, i ile Steven będzie w stanie znieść, zanim straci zimną krew.

Uśmiechnął się lekko, kiedy przypomniał sobie, co mówiła Lisa, ilekroć czuła, że ponoszą go nerwy. Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...

Steven zastał u Macmillana ministra spraw wewnętrznych. Obaj, wyraźnie odprężeni, uśmiechnęli się do niego.

-Dziękuję, ale jeszcze za wcześnie na gratulacje - odparł Steven. - Nie można wykluczyć, że woda dostarczana do Glasgow została skażona.

- Traktujemy to zagrożenie z pełną powagą - zapewnił minister. Gada jak typowy polityk, pomyślał Steven.

- Jesteśmy w kontakcie ze szkockimi władzami, z radą miejską Glasgow i ze szkockimi wodociągami. Wydano komunikat, że woda z Loch
Katrine mogła ulec skażeniu odchodami owiec. Dopóki nie upewnimy się, że zagrożenie minęło, mieszkańcom miasta będzie dostarczana woda
w butelkach.

Steven skinął głową.

Zaczyna się, pomyślał Steven. Poczuł, że twarz mu tężeje, a dłonie zaczynają się zaciskać.

Minister odkaszlnął. Macmillan odwrócił wzrok.

Macmillan próbował ratować sytuację.

Prawdy, szczerości i przyzwoitości, pomyślał Steven, ale ugryzł się w język.

Na usta Stevena cisnęły się słowa „śmierć towarzyska”, ale i tym razem się nie odezwał.

- ...ogólny ostracyzm - dokończył Macmillan.

Steven usłyszał głos Lisy: „Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...”

Twarz mu złagodniała. Macmillan i minister uznali to za oznakę kapitulacji.

Minister spojrzał na niego pytająco, ale znów w porę wtrącił się Macmillan.

- Chodzi o Macleana? - spytał. Steven skinął głową.

- Jestem pewien, że w tej sytuacji nie będzie z tym kłopotu - powiedział Macmillan.

Steven uśmiechnął się.

Steven zatrzymał się przy wejściu do ministerstwa, by spojrzeć w niebo i rozkoszować się świeżym powietrzem. Oddychaj głęboko, Dunbar, oddychaj głęboko...


KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Zmowa
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Strategia Skorpona
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Strategia Skorpiona