Ken McClure Strategia Skorpona


Ken McClure

Strategia skorpiona

Przekład

Maciej Pintara

“KB”

... Zmienne szczęście. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie natarcie skorpiona!

Twa głowa cała w pochlebstwach, lecz zadać ból gotowa, Twój ogon to śmierć, śmierć przez zatrucie.

O krucha radości, o jadzie słodki i nieznany, O potworze, co tak chytrze sporządzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stałości, By zwieść i usidlić mądrego człowieka...

GEOFFREY CHAUCER

Opowieść kupca

PROLOG

Tel Awiw

Dexter zaparkował samochód i wygramolił się z niego z niezdarnością świadczącą o tym, że jest przyzwyczajony do jeżdżenia czymś większym niż ten zielony fiat. Ruszył wzdłuż ulicy Ben - Yehuda wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla

Amerykanów, których młodzieńczą wyobraźnią zawładnęły filmy z

Gary Cooperem i Johnem Waynem. Również wygląd Dextera był typowy dla ludzi z jego pozycją. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze świeża koszula z rozpiętym kołnierzykiem - tak po prostu się przyjęło.

Pchnął drzwi biura linii lotniczych i znalazł się w jego chłodnYm, klimatyzowanym wnętrzu. Rozejrzał się, poprawiając okulary. Przy kontuarze tkwił jakiś klient. Dexter wziął do ręki ulotkę reklamową i zaczął ją uważnie studiować. Gdy klient został załatwiony i drzwi się za nim zamknęły, odłożył ulotkę.

- Słucham pana. W czym mogę pomóc? - spytał urzędnik.

- Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekł Dexter.

- Nie ma lotu LH 703, sir.

- Niech pan to sprawdzi, dobrze?

- Proszę chwilkę zaczekać. - Urzędnik opuścił swoje stanowisko i zniknął na zapleczu, by po chwili znów się pojawić.

- Szef pana oczekuje.

Dexter skinął głową. Nie miał zwyczaju prowadzić jałowej konwersacji.

Przeszedł przez drzwi, które usłużnie przytrzymał urzędnik i skręcił na prawo, w długi korytarz. Nie potrzebował wskazówek.

Doskonale znał drogę.

Przychodził tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyć raport, lub na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka.

Zatrzymał się przed niebieskimi drzwiami i nacisnął brzęczyk.

Musiał chwilę poczekać, żeby przyjrzała mu się kamera umieszczona nad jego głową. Potem rozległ się dźwięk przypominający odgłos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczęknięć elektronicznego zamka za trzy tysiące dolarów i wreszcie stalowe drzwi, których nie pokonałby nawet ładunek materiału wybuchowego, stanęły przed nim otworem.

- Dzień dobry, panie Dexter - powitała go uśmiechnięta dziewczyna siedząca przy maszynie do pisania.

- Dzień dobry, panno Ling. - Gary Cooper był zawsze uprzejmy dla dam.

- Szef prosił, żeby pan od razu wszedł, sir.

Dexter uśmiechnął się i pchnął drzwi prowadzące do gabinetu.

- Cieszę się, że cię widzę, J. D. - Odezwał się niski, szpakowaty mężczyzna siedzący za biurkiem. - Polubiłeś już trochę

Tel Awiw?

- Nic a nic - odrzekł ponuro Dexter. - To najgorsza placówka w mojej karierze.

- No cóż, nie mogą nas wysyłać tylko tam, dokąd byśmy chcieli - roześmiał się szpakowaty mężczyzna.

- To prawda - przyznał Dexter, choć zupełnie nie rozumiał, dlaczego nie.

- Rozchmurz się. Następnym razem może być Paryż!

- Przy moim cholernym szczęściu wyląduję raczej w La Paz.

- Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydział zależy od efektywności, J. D.

- No to już jestem w La Paz - mruknął Dexter.

- Żadnych postępów, co?

- Niestety. Kompletnie nic.

- Może to coś zmieni. - Szpakowaty mężczyzna, podał Dexterowi kartkę papieru. - Nadeszło z placówki londyńskiej z samego rana. Odpowiedź na twoje pytanie, wysłane do wszystkich biur terenowych. Facet nie żyje.

Czytając meldunek, Dexter rozpoznał styl panny Ling, która rozkodowała tekst.

„DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomości placówki terenowej - Tel Awiw. TREŚĆ: Wyżej wymieniony zmarł w Szpitalu św. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna śmierci nieznana”. Poniżej widniała data i dokładny czas. Dexter spojrzał na zegarek. Martin Klein nie żył od sześciu godzin.

- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził.

- Sprawdziliśmy go dla ciebie - odrzekł szpakowaty mężczyzna. - Znalazł się na naszej liście, bo w tym roku przepracował dwa miesiące w jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie.

Dexter w zamyśleniu pokiwał głową.

- Może to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznać się z wynikami sekcji.

- Prosiłem już Londyn, żeby położył na tym rękę.

- Dzięki. - Dexter wstał i zapiął marynarkę.

Starszy mężczyzna wyciągnął się wygodnie w fotelu i założył ręce za głowę.

- Podobno masz tam swojego człowieka.

- Owszem - odparł Dexter. - Ale niewiele osiągnął. Nasz obiekt wciąż cieszy się reputacją niepokalaną jak świeży śnieg. - Pochylił się do przodu i oparł końcami palców o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest w to zamieszany?

- Zamieszany to nie jest właściwe słowo, J. D. On tym kręci.

Co więcej, jako naukowiec ma dostęp do wszystkiego, czego potrzebuje. W porównaniu z tym pasztetem, mój przyjacielu, La Paz może się okazać całkiem atrakcyjną perspektywą.

*1*

Czoło Johna Fearmana pokryło się kropelkami potu, gdy musiał wycofać się po raz trzeci.

- Niech pani trzyma go nieruchomo, na litość Boską! - rzucił gwałtownie.

Siostra Jane Long nie przywykła, by młodszy lekarz, w dodatku rezydent odzywał się do niej w ten sposób, ale tym razem puściła to mimo uszu. Wiedziała, pod jaką presją jest Fearman.

- Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziała spokojnym, monotonnym głosem. - Robię, co mogę.

Fearman zwrócił uwagę na jej ton.

- Przepraszam. Spróbujmy jeszcze raz.

- Chwileczkę... - Siostra Long przywołała na pomoc drugą pielęgniarkę i obie przytrzymały pacjenta z całych sił.

Fearman zbliżył igłę do jego nagich pleców. Zamierzał wprowadzić ją gładko między trzeci a czwarty kręg lędźwiowy i pobrać czystą próbkę płynu mózgowo - rdzeniowego. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie teraz życzył było to, żeby facet szarpnął się nagle z igłą tkwiącą w jego kanale kręgowym.

Lekarz wstrzymał oddech i wkłuł się długą igłą aspiratora w kręgosłup chorego. Upłynęły sekundy długie jak minuty, zanim dotarła do właściwego miejsca i zbiornik aparatu wypełnił wypływający płyn, lekko tylko zabarwiony krwią na skutek początkowego wahania Fearmana.

Lekarz wyciągnął igłę i odetchnął z ulgą. W tym samym momencie ciałem pacjenta wstrząsnął potężny, mimowolny spazm.

Fearman musiał wytężyć wszystkie siły, by wraz z pielęgniarkami utrzymać w miejscu rzucającego się mężczyznę. Wzdrygnął się na myśl, że w plecach pacjenta mogła jeszcze tkwić igła.

Atak minął. Fearman spojrzał na zegar ścienny. Wskazywał pierwszą czternaście w nocy. O pierwszej dwadzieścia sześć z pracowni biochemicznej dotarły wyniki testów przeprowadzonych przez dyżurnego laboranta.

Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzył własnym oczom.

- Ależ to musi być zapalenie opon mózgowych - powiedział głośno. - Występują typowe objawy.

- Z wyjątkiem normalnego składu płynu mózgowo - rdzeniowego - zauważyła Jane Long.

- Widziała pani wiele przypadków zapalenia opon, siostro.

Polegam na pani opinii.

Jane Long była zadowolona. Fearman zrehabilitował się za wcześniejsze niewłaściwe zachowanie.

- Zgadzam się z panem, doktorze, podręcznikowy przypadek zapalenia opon mózgowych.

- Ale to mówi co innego - odrzekł Fearman, podnosząc do góry wynik badań laboratoryjnych.

- Może zapalenie wirusowe?

- Może... Kto jest dyżurnym bakteriologiem?

- Doktor Anderson.

Fearman w duchu podziękował Bogu za ten szczęśliwy traf.

Neil Anderson dzielił z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy przez rezydenta jest zawsze krępujące. Poza tym zbyt częste korzystanie z konsultacji może przeszkodzić w karierze. Pomoc przyjaciół to co innego. To się nie liczy.

- Neil? Jesteś mi potrzebny.

- W czym problem?

- Mam pacjenta z objawami ciężkiego bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, ale test biochemiczny wykazał, że jego PMR jest w normie.

- Może to zapalenie wirusowe?

- Nie wydaje mi się. Uważam, że to jednak klasyczny przypadek zapalenia bakteryjnego. Mógłbyś spojrzeć na próbkę PMR?

Może coś znajdziesz?

- Zaraz będę.

Fearman wyszedł z sali szpitalnej, gdy zobaczył Andersona.

- Dzięki, Neil. Chodzi mi o to... - Wręczył koledze laboratoryjną fiolkę z płynem mózgowo - rdzeniowym.

- Kto jest tym pacjentem?

- Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z naszych studentów. Jego współlokator wezwał karetkę tuż przed pierwszą. Stan chorego szybko się pogarsza:

- Wezwałeś Lennox - Adamsa?

- Jeszcze nie. Poczekam, aż to obejrzysz.

Anderson skinął głową.

- Więc lepiej się tym zajmę.

Opuścił ciepły szpital i pobiegł przez brukowany dziedziniec w kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze zaszczypało go w oczy. Kiedy wszedł do akademii, winda stała gdzieś na jednej z wyższych kondygnacji. Była stara i poruszała się bardzo wolno, więc postanowił wbiec na górę schodami. Dyszał ciężko, gdy dotarł do Katedry Bakteriologii na trzecim piętrze.

Po omacku znalazł kontakt, jarzeniówki rozbłysły z pewnym ociąganiem.

Umieścił fiolkę w wirówce i uruchomił maszynę. Jeśli w próbce znajdowały się jakieś bakterie, powinny osiąść na dnie naczynia w przeciągu kilku minut. W tym czasie przygotował szereg szkiełek do badań mikroskopowych i pożywki dla bakterii.

Wirówka wyłączyła się samoczynnie, a po chwili zamarła w bezruchu. Anderson wyjął fiolkę i uniósł ją do światła. Pomyślał, że niezbyt dużo w niej osadu.

Umieścił kultury w inkubatorze, zaś szkiełka zabarwił nad zlewem znajdującym się pod oknem, zanim zaczął oglądać je pod mikroskopem. Powoli przesuwał statyw mikroskopu, badając próbkę od prawej do lewej strony.

Potem przyjrzał się jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu. Nie dostrzegł ani śladu bakterii. Po szóstym podejściu zadzwonił do Fearmana.

- Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazłem.

- Cholera..:

- Przygotowałem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby okazało się, że mamy do czynienia z gruźliczym zapaleniem opon mózgowych, w co jednak wątpię.

- Ja też. On umrze. Wezwałem Lennox - Adamsa.

- Zejdę na dół, gdy tylko skończę.

Kolejne badanie dało wynik negatywny. Anderson zgasił światło i wrócił do szpitala. Gdy zbliżał się do sali, w której przebywał pacjent Fearmana, usłyszał krzyk bólu. Chory walił wokół siebie rękami na oślep. Jego przerażone oczy niemal wychodziły z orbit. Anderson rzucił się na pomoc Fearmanowi i siostrze Long próbującym unieruchomić pacjenta. Fakt, że Klein był dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mężczyzną nie ułatwiał zadania.

Anderson czuł, że przy każdym spazmie mięśnie Kleina twardnieją jak stal.

Na jego szyi dostrzegł nabrzmiałe żyły. Zdawało się, że za chwilę pękną od nadmiernego ciśnienia krwi. Z gardła pacjenta wydobywał się skowyt bólu, którego potworność znał tylko on sam.

Fearmanowi i Andersonowi udało się właśnie opanować częściowo sytuację, gdy rozległ się przerażony okrzyk siostry

Long.

- Jego język, doktorze! Jego język! - Nigdy jeszcze nie słyszeli w jej głosie takiej desperacji.

Podczas kolejnego ataku gwałtownego bólu Klein zatopił zęby we własnym języku. Anderson i Fearman, nie mogąc puścić ramion pacjenta, patrzyli, jak zęby zagłębiają się coraz bardziej w jego języku. Krew spływała mu po brodzie i szyi.

Jane Long rzuciła się na pomoc. Ponad plecami Fearmana próbowała dosięgnąć szczęk Kleina i rozewrzeć je, ale bez rezultatu.:

- Niech pani użyje tępych końców kleszczy, siostro - zaproponował Fearman.

- Wyłamię mu zęby.

- Bez zębów będzie mógł mówić - warknął Anderson.

Jane Long zrobiła, co jej polecono. Udało się jej wcisnąć kleszcze w lukę pomiędzy zębami, tuż przy lewym kąciku ust Kleina.

- Co tu się dzieje, na Boga?! - ozwał się nagle z tyłu czyjś starannie modulowany głos. Należał on do Nigela Lennox - Adamsa, lekarza - konsultanta, którego wezwał Fearman. - Dlaczego ten człowiek nie dostał środków uspokajających?

- Dostał - odpowiedział Fearman, zmagając się wciąż z pacjentem.

- Więc musi dostać więcej! - zagrzmiał Lennox - Adams, jakby miał przed sobą idiotę.

- Dostał już maksymalną dawkę... - Zaoponował Fearman.

- Niech pan ją zwiększy. Na moją odpowiedzialność.

- Siostro, proszę przygotować zastrzyk - poprosił Fearman.

Jane Long z zawodowym spokojem przygotowała strzykawkę.

- Gotowe.

Fearman nie mógł się zdecydować, sięgnąć po nią, znaczyło puścić ramię Kleina.

- Proszę mi to dać! - Lennox - Adams zrobił Kleinowi zastrzyk i cisnął pustą strzykawkę do miski, którą trzymała siostra Long. - Zaraz będziemy mieć tu porządek - powiedział, odstępując od łóżka pacjenta, pewien pozytywnej reakcji.

Ale nie nastąpiła poprawa. Ciałem Kleina wciąż wstrząsały konwulsje, jak gdyby poddawano go elektrowstrząsom. Strach w jego oczach był tylko cieniem przerażenia, które opanowało jego umysł, zaledwie śladem przeżywanego koszmaru. Lennox - Adams obserwował z rosnącym niedowierzaniem kompletny brak reakcji pacjenta na zastrzyk.

Nadszedł kolejny spazm i plecy Kleina wygięły się w łuk, a mięśnie napięły do ostateczności. Lekarze patrzyli bezradnie, jak twarz pacjenta ściąga się coraz bardziej, odsłaniając zęby. Z gardła mężczyzny wydobyło się rzężenie i nastąpił koniec agonii.

Klein nie żył.

- Dzięki Bogu... - powiedział cicho Lennox - Adams.

Pozostali milczeli.

Konsultant podszedł do łóżka i spojrzał z bliska na odrażającą, śmiertelną maskę, jaką stała się teraz twarz Martina Kleina.

- Poproszę o szczegóły, Fearman.

Fearman zajrzał do notatek, by udzielić przełożonemu informacji.

- Pacjent Martin Klein, dwadzieścia dwa lata, obywatel izraelski, studiował w naszym kraju medycynę.

- To jeden z naszych studentów?

- Tak. Był na trzecim roku.

- Proszę dalej.

- Zachorował wczoraj wczesnym wieczorem. Skarżył się na silne bóle głowy, mdłości i sztywnienie karku. O północy dostał wysokiej gorączki i stracił przytomność. Jego współlokator wezwał pogotowie i Klein o pierwszej został przyjęty do szpitala.

Wszystko wskazywało na to, że ma ciężkie zapalenie opon mózgowych.

- Czyim zdaniem?

- Moim.

- Proszę dalej.

- Przeprowadziłem nakłucie kręgosłupa i zażądałem analizy biochemicznej płynu mózgowo - rdzeniowego.

- I...?

- Wszystko było w normie.

Lennox - Adams wyglądał na zaskoczonego, ale się nie odezwał.

- Wezwałem doktora Andersona, który ma dzisiejszej nocy dyżur jako bakteriolog... - ciągnął Fearman - i poprosiłem go o zbadanie PMR Kleina.

- Nie stwierdziłem obecności bakterii podczas mikroskopowego badania rozmazu - powiedział Anderson. - Oczywiście istnieje możliwość, że dowiemy się czegoś więcej, gdy wyrośnie kultura.

- Zdaję sobie z tego sprawę, doktorze - odrzekł Lennox - Adams lodowato.

Odsunął prześcieradło przykrywające zwłoki Kleina. - Mówił pan, że to Izraelczyk?

Fearman przytaknął, wymieniając spojrzenie z Andersonem.

Tymczasem Lennox - Adams przystąpił do szczegółowych oględzin rąk i nóg denata. W końcu odszedł od łóżka i skinął na Jane Long, by ponownie przykryła Kleina. - Szukałem śladów ugryzień. Widziałem kiedyś zgon spowodowany wścieklizną - wyjaśnił. - Tamten przypadek wyglądał podobnie.

Konsultant wyszedł, więc Jane Long wezwała dyżurnego sanitariusza, by zabrał ciało Kleina do kostnicy.

- Chyba też już pójdę... - powiedział Anderson.

- Nie chcesz kawy? - zapytał Fearman.

- Prawdę mówiąc... nie byłem sam, kiedy zadzwoniłeś.

- Nie byłeś... Ach, rozumiem. Ktoś, kogo znam?

- Angela Donnington. Z siódemki.

- Wiem! Blondyna, elegancko się wyraża, ma ładne nogi.

- Jedliśmy spóźnioną kolację.

- No jasne, domyślam się... - Fearman rzucił koledze porozumiewawcze spojrzenie. - Do zobaczenia rano.

Anderson wrócił do mieszkania. Angela drzemała. Spojrzał na jej jasne włosy rozsypane na poduszce i części garderoby dziewczyny, rozrzucone na podłodze.

Znaczyły trasę, którą przebyli wieczorem, przenosząc się z kanapy do sypialni przy muzyce z albumu Carol King. Rozebrał się i wśliznął do łóżka obok śpiącej postaci. Poruszyła się, gdy otoczył ją ramieniem.

- O, wróciłeś... - zamruczała sennie.

- Oczywiście... - odrzekł Anderson, mając nadzieję, że niski ton jego głosu brzmi seksownie.;

Angela zachichotała i opuściła rękę, by pogłaskać go po udzie. W tym momencie zadzwonił telefon. Anderson zaklął i zaczął się niezdarnie gramolić, by dosięgnąć słuchawki.

- Neil? To ja, John.

- Robisz to specjalnie, Fearman! - wysyczał wściekle Anderson.

- Ależ nie! Naprawdę. Bardzo cię przepraszam, ale mam ważną sprawę.

Przeszukiwałem rzeczy Martina Kleina i odkryłem, że był jednym ze studentów, którzy zgłosili się na ochotnika do prób z galomycyną. Jesteś w to zaangażowany, prawda?

- Owszem - odrzekł Anderson, łagodniejąc. - Dzięki, że mnie zawiadomiłeś. - Odłożył słuchawkę i zapalił nocną lampkę.

Angela zmrużyła oczy.

- Co się stało? - zapytała z niezadowoleniem.

- Dziś w nocy zmarł jeden ze studentów medycyny. Uważa się, że to zapalenie opon mózgowych. Na ochotnika brał udział w próbach z galomycyną.

- Z galo...? Aaa... To ten nowy antybiotyk, który testują.

Anderson przytaknął.

- Chyba nie sugerujesz, że zabił go ten lek? - powiedziała Angela, szeroko otwierając oczy.

- Oczywiście, że nie. Ale trzeba jak najszybciej ustalić przyczynę śmierci, zanim ktoś pomyśli to, co ty przed chwilą.

- A po co bierze się ochotników? Żeby stwierdzić, czy lek jest bezpieczny, czy też nie.

- O, Boże! Nie! - odparł Anderson. - Nowe leki muszą być uznane za bezpieczne na długo przedtem, zanim trafią do szpitali.

Podajemy je ochotnikom z mniej dramatycznych powodów. Trzeba sprawdzić, czy mają działanie uboczne. Jeśli poda się nowy lek choremu, a ten zacznie mieć zawroty głowy, to nie można być pewnym, czy to z powodu nowego leku, czy też jego choroby. Ale jeśli poda się lek dwunastu młodym, zdrowym studentom i wszyscy nagle dostaną zawrotów głowy, wtedy wszystko jest jasne. Należy również wypracować wielkość dawki nowego leku. Wypróbowuje się ją na ochotnikach. Po zażyciu przez nich leku pobiera się od nich próbki krwi i moczu, żeby ustalić, jaka ilość specyfiku pozostała w ich organizmie.

- Neil... Wiesz...

- Tak?

- Zaczynasz mnie nudzić. Masz zamiar drążyć ten temat przez całą noc?

Anderson zgasił światło i przytulił się w ciemności do Angeli. Położył dłonie na jej pośladkach i przyciągnął ją do siebie.

- Na razie mam zamiar wydrążyć ciebie...

Angela zachichotała.

- To bardzo brzydki żart... Ale pomysł mi się podoba...

*

Anderson wszedł do laboratorium tuż po dziewiątej i natychmiast sprawdził pożywki bakteriologiczne, które umieścił w inkubatorze ostatniej nocy.

Mogły rzucić światło na przyczynę zgonu Kleina. Ale nie znalazł na nich ani śladu wzrostu bakterii. Były wciąż jałowe. O

dziewiątej trzydzieści pocztą pneumatyczną dotarła dyrektywa nakazująca wszystkim członkom personelu szpitalnego zaangażowanym w program badawczy nowego antybiotyku - galomycyny - stawienie się punktualnie o dziesiątej trzydzieści w gabinecie dyrektora do spraw medycznych.

Ma zatem godzinę, żeby zająć się problemem, który obecnie najbardziej go niepokoił. Dlaczego tak wielu zakażeń występujących w szpitalu nie można wyleczyć, stosując rutynowe postępowanie? Tego ranka w hodowlach badawczych wyrosły dwie nowe odmiany bakterii, oporne na antybiotyki pierwszego rzutu.

W sumie w ciągu dwunastu dni wyrosło ich osiem. Powinien przeprowadzić testy pozwalające na znalezienie alternatywnego sposobu leczenia pacjentów.

Wyszedł z laboratorium dwadzieścia trzy po dziesiątej i przeciął dziedziniec, kierując się do budynku szpitala. Idąc korytarzem, musiał poruszać się slalomem, omijając pacjentów i wózki z zaopatrzeniem. Gdy pokonał główną klatkę schodową, zatrzymał się, ktoś go wołał. Ujrzał Mary Ryle, szpitalną farmaceutkę biegnącą w jego kierunku. Była szczupłą kobietą około czterdziestki i zrezygnowała z życia osobistego, opiekując się wiekową matką. Zdaniem Andersona, było to marnowaniem najlepszych lat. Mary na jego widok odetchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu... - Zachichotała nerwowo. - A już myślałam, że jestem spóźniona.

Anderson z trudem powściągnął uśmiech. Mary Ryle to ostatnia osoba na świecie, która mogłaby się dokądkolwiek spóźnić.

- Mamy jeszcze kilka minut, panno Ryle.

- Muszę stwierdzić, że to wszystko jest bardzo zagadkowe - powiedziała farmaceutka.

Anderson nie zawracał sobie głowy wyjaśnieniami, dlaczego zwołano zebranie, bo właśnie wkroczyli do gabinetu dyrektora do spraw medycznych. Siedziały tu już cztery inne osoby. James

Morton, czyli dyrektor we własnej osobie, Nigel Lennox - Adams, internista - konsultant, John Kerr, konsultant - bakteriolog i jednocześnie szef Andersona, oraz siostra Linda Vane, przełożona pielęgniarek na oddziale, gdzie testowano galomycynę.

Linda Vane upewniła się, czy wszyscy dostali kawę, a potem

Lennox - Adams odchrząknął, wymuszając w ten sposób uwagę zebranych.

- Nie będę niczego owijał w bawełnę - powiedział. - Jeden z naszych studentów biorących na ochotnika udział w próbach z galomycyną nie żyje... - przerwał, gdyż Mary Ryle wyrwał się okrzyk: „Och, jakie to straszne!” Po chwili ciągnął dalej. - Naturalnie nic nie sugeruje, że przyjmowanie galomycyny miało jakikolwiek związek z jego śmiercią, ale uważam za absolutną konieczność jak najszybsze ustalenie przyczyny zgonu.

- Czy to znaczy, że nie wiecie, dlaczego zmarł? - zapytał James Morton.

Lennox - Adams wyjaśnił mu okoliczności śmierci Kleina.

- Więc w rozmazie nic pan nie znalazł? - dociekał Kerr, zwracając się do Andersona.

- Właśnie.

- A co z kulturą bakterii?

- Wynik negatywny.

- Ustalił pan już termin sekcji zwłok? - Kerr spojrzał na Lennox - Adamsa.

- Odbędzie się dziś o czternastej trzydzieści. Ale, szczerze mówiąc, bardziej liczę na wyniki testów laboratoryjnych. Fearman mówił, że pacjent miał typowe objawy bakteryjnego zapalenia opon mózgowych, kiedy przyjmowano go do szpitala. Gdy ja go zobaczyłem, wyglądało to na ostatnie stadium wścieklizny. Wniosek nasuwa się sam, jako internistom trudno nam po prostu coś stwierdzić.

Anderson wyruszył w drogę powrotną do laboratorium w towarzystwie Kerra.

Musiał przystanąć i poczekać, aż szef zapali fajkę. Po kilku szybkich pyknięciach Kerr nabrał pewności, że tytoń się zajął i powiedział:

- Chciałbym, żeby wziął pan udział w sekcji zwłok Kleina.

Niech pan sam pobierze próbki. Wszystko, co tylko przyjdzie panu do głowy.

- Dobrze - odrzekł Anderson bez wielkiego entuzjazmu.

Wiedział, że będzie musiał darować sobie zjedzenie lunchu.

Patologia mieściła się w podziemiach akademii medycznej. Jej lokalizację uwzględniono w projekcie, więc kiedy stawiano budynek, od razu miał tylne drzwi, pod które mogły podjeżdżać niewidoczne dla ciekawskich oczu konne karawany.

Konie zniknęły, ale tylne drzwi wciąż były wykorzystywane z tego samego powodu.

Anderson zapytał technika urzędującego przy wejściu o miejsce sekcji zwłok Kleina.

- Pod piątką - rzucił mężczyzna, wskazując głową w lewo.

Anderson poszedł w tym kierunku i pchnął zielone, uchylne drzwi z wymalowanym na nich białym numerem „5”. Znalazł się w pustej szatni, ale z sali obok dochodziły czyjeś głosy. Sekcja już się zaczęła. Włożył fartuch i gumowe obuwie ochronne, odczekał chwilę, żeby przygotować się na to, co zaraz zobaczy i poczuje, i wszedł do prosektorium.

Patolog pochylony nad stołem spojrzał na niego przez połówki okularów.

- Jestem Anderson z bakteriologii. Przyszedłem po próbki.

- Gelman - przedstawił się patolog.

Mężczyzna z obsługi ustawił dopływ wody spłukującej stół.

Spływała do kanałów odpływowych z jednostajnym bulgotem.

Anderson spojrzał na twarz trupa i ujrzał tę samą przerażającą maskę, którą już widział kilka godzin temu. Ale teraz woskowy odcień martwej skóry jeszcze potęgował upiorne wrażenie.

- Nieprzyjemna śmierć - stwierdził Gelman, widząc minę

Andersona. Po czym otworzył zwłoki Kleina jednym zdecydowanym cięciem skalpela.

Usuwał z nich kolejne narządy wewnętrzne, oglądając je i ważąc na dłoni, zanim nagrał swoje spostrzeżenia na taśmę magnetofonową. Od czasu do czasu Anderson prosił go, by przerwał sekcję, i za pomocą skalpela i pipety pobierał wycinki tkanek oraz próbki płynów ustrojowych, które następnie umieszczał w małych, szklanych, wyjałowionych buteleczkach, by zabrać je do laboratorium. Kiedy z pomocą trepanu Gelman odciął pokrywę czaszki zmarłego, powietrze wypełnił swąd przypalonych kości.

W końcu patolog odszedł od stołu i ściągnął rękawice.

- No cóż... - powiedział z lekką rezygnacją. - Mam nadzieję, że do czegoś dojdziecie. Bo wygląda na to, iż właśnie pociąłem na kawałki absolutnie zdrowego, dwudziestodwu-letniego faceta.

Anderson pobrał ostatnie próbki i podszedł do Gelmana myjącego się nad zlewem.

- Doktor Lennox - Adams uważa, że to mogła być wścieklizna.

- Wątpię - odrzekł Gelman. - Nie znalazłem śladów ugryzień.

- Ale wścieklizna może mieć bardzo długi okres wylęgania, prawda? - zapytał ostrożnie Anderson, nie chcąc podważać opinii starszego kolegi.

- Zgadza się - przyznał Gelman, wycierając ręce. - Mimo to wątpię, byśmy mieli do czynienia z takim przypadkiem. Zgon nastąpił zbyt szybko po ataku choroby. Bardziej mi to przypomina wstrząs toksyczny.

- Więc należy brać pod uwagę zatrucie?

- Oczywiście, choć Bóg raczy wiedzieć, jakiego rodzaju. To robota w sam raz dla was.

Anderson wrócił do laboratorium i długo szorował dłonie i przedramiona, zanim uznał, że zmył z nich zapach prosektorium.

Spryskał twarz ciepłą wodą, potem wypłukał usta zimną.

- Chryste... - Mruknął pod nosem, zauważywszy, że papierowe ręczniki znów zostały odwrotnie włożone do dozownika. - Ta kobieta ma tylko dwie możliwości, a nigdy nie zrobi tego dobrze...

Poprosił jednego z młodszych laborantów, by zabrał część próbek do pracowni wirologii, a potem zasiadł do własnych testów.

Zanim umieścił kultury w inkubatorze, dawno minęła siódma wieczorem. Wychodząc, natknął się na Johna Kerra. Opuścili budynek jako ostatni.

- Zdobył pan wszystko, czego pan potrzebował?

- Owszem.

- Jak rozumiem, mamy dwa nowe przypadki, nie poddające się leczeniu na oddziałach - zauważył Kerr.

- To zagadkowa sprawa - odrzekł Anderson. - Pacjenci reagowali prawidłowo na kurację, po czym nagle antybiotyki przestały skutkować i nastąpił nawrót choroby.

- Znalazł pan sposób terapii zastępczej?

- Tak. Ale wciąż mam ochotę dowiedzieć się, co się, u diabła, dzieje.

Kerr skinął głową.

- Nic panu nie przychodzi na myśl?

- Nie. A panu?

- Też nie. Musimy pogadać..

*

Minęło pięć dni, zanim grupa zaangażowana w próby z galomycyną spotkała się znowu. Przez te pięć dni Andersonowi nie udało się znaleźć żadnego dowodu zakażenia bakteryjnego w próbkach pobranych podczas sekcji zwłok Martina Kleina. Wiedział, że pracowni wirologii też się nie powiodło, choć tam przynajmniej wyeliminowano wściekliznę jako przyczynę zgonu.

Lennox - Adams oświadczył z ledwo skrywanym rozdrażnieniem, że równie nic nie wyjaśniające raporty otrzymał z patologii i biochemii.

- Pięć dni poszukiwań i nadal jesteśmy w punkcie zero. To cholernie irytujące. Jeśli cokolwiek wynika z raportów laboratoryjnych, to jedynie stwierdzenie, że przyczyną zgonu było prawdopodobnie zatrucie jakąś silną toksyną. Ponieważ jednak biochemia nie potrafi jej zidentyfikować, osobiście uważam, że od początku mamy do czynienia z zakażeniem bakteryjnym.

Anderson ze zdziwieniem stwierdził, że konsultant gra do jego bramki.

- Nie znalazłem na to dowodu, sir - odbił piłkę w, locie.

- Chce pan powiedzieć, że w ciele Kleina nie było w ogóle bakterii?

- zapytał Lennox - Adams z udawanym niedowierzaniem.

Anderson ugryzł się w język i spokojnie wyjaśnił:

- Nie, sir. Nie to chcę powiedzieć. Znalazłem takie organizmy, jakie spodziewałem się znaleźć we wnętrznościach człowieka. Chodzi mi o to, że nie stwierdziłem występowania żadnych bakterii chorobotwórczych.

- Może doktor Kerr powinien rzucić okiem na te kultury -

orzekł Lennox Adams, poprawiając okulary i zagłębiając się w swoich papierach, jakby chcąc pokazać, że uważa sprawę za zamkniętą.

Anderson znów musiał ugryźć się w język.

- Mam pełne zaufanie do doktora Andersona - wtrącił Kerr.

- Mimo to...

- Mimo wszystko mam pełne zaufanie do doktora Andersona - powtórzył chłodno Kerr.

- Ależ oczywiście... - Odrzekł Lennox - Adams z lekkim uśmiechem, który nie wyglądał przekonująco. Zmienił temat, przechodząc do podsumowania dotychczasowych wyników prób z galomycyną. - Do dziś zastosowaliśmy nowy lek w trzydziestu sześciu przypadkach. U wszystkich pacjentów dała się zauważyć wyraźna poprawa. Czy mam rację, twierdząc, że nie zaobserwowaliśmy żadnych skutków ubocznych? - Uniósł brwi i powiódł wzrokiem po zebranych.

- U jednego z pacjentów wystąpiła pleśniawka - powiedział Kerr. - Ale to normalne podczas kuracji antybiotykowej.

- Doskonale... Badał pan skład krwi u ochotników, doktorze Anderson?

- Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Myślę, że moglibyśmy zmniejszyć dawki z pięciuset do, powiedzmy, dwustu pięćdziesięciu miligramów.

- Bardzo słusznie. Niech pani tego dopilnuje, panno Ryle, dobrze?

- Ależ oczywiście, panie doktorze! Natychmiast się tym zajmę - zapewniła Mary Ryle z taką miną, jakby za chwilę miała paść przed Lennox - Adamsem na kolana, byle tylko mu się przypodobać.

Anderson wyszedł z zebrania razem z Johnem Kerrem.

- Dzięki, że wziął mnie pan w obronę - powiedział, gdy Kerr grzebał w kieszeni, szukając zapałek.

- Nie ma sprawy... - odrzekł Kerr, kiedy wreszcie udało mu się zapalić fajkę. - Ale chyba nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że przyjrzę się tym kulturom?

Kiedy Anderson wszedł do mieszkania, Fearman gotował spaghetti.

- Chcesz trochę? - zapytał.

- Nie, dzięki. - Anderson opadł na fotel. - Chryste, co za dzień!

- Jakieś problemy?

- Żebyś wiedział... Czy ten Lennox - Adams już od urodzenia jest takim sukinsynem, czy też to wynik wytrwałej pracy nad własnym charakterem?

- A co ci zrobił?

- Zasugerował, żeby Kerr sprawdził moje wyniki! Jakbym był jakimś pieprzonym... uczniakiem!

- O rany... - Westchnął Fearman, ledwo powstrzymując uśmiech i zamieszał spaghetti.

- Kiedyś złamię mu to jego dwuczłonowe nazwisko na pół i wetknę mu po połówce do dziurek od nosa!

- To mi się właśnie podoba w Szkotach. Co za łagodna nacja...

- Zatkaj się tym swoim spaghetti!

- Nie bierz tego do siebie - łagodził Fearman. - On tak traktuje wszystkich, którzy w hierarchii stoją od niego niżej.

Anderson zamknął oczy i oparł głowę na zagłówku fotela.

- Może masz rację... - przyznał. - Na dodatek dzwoniło dziś do mnie pół szpitala z pytaniem, co jest grane?

- To znaczy?

- Otóż zalecam pewien tryb leczenia. Trzy dni później u pacjenta następuje nawrót choroby. Zakażenie okazuje się odporne na antybiotyk. I tak dziesięć razy na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.

- I nie wiesz dlaczego?

Anderson przecząco pokręcił głową.

- A co sądzi Kerr?

- Obaj błądzimy po omacku.

- No... - Powiedział Fearman, kończąc spaghetti i wstając od stołu z talerzem w ręce - czas iść ratować ludzkie życie.

- Pracujesz dziś w nocy?

- Mam noce przez cały tydzień. A ty? Planujesz rozrywkowy wieczór?

- Mógłbym zaprosić Angelę, skoro wychodzisz.

Anderson zrezygnował jednak z towarzystwa Angeli Donnington.

Problem pacjentów, u których występowały nawroty choroby, za bardzo zaprzątał mu głowę. Postanowił nadrobić zaległości w lekturze pism fachowych. Nalał sobie; whisky i usadowił się wygodnie z notesem i długopisem w zasięgu ręki. Minęło mniej więcej pół godziny, gdy jego uwagę przykuł artykuł zatytułowany „Plazmidy”. Autor, naukowiec zajmujący się genetyką, sugerował wykorzystanie wyników swoich badań w leczeniu szpitalnym pacjentów. Anderson wyczytał, że plazmidy zakażają bakterie.

Dowiedział się, iż te maleńkie cząsteczki potrafią rozprzestrzeniać się lotem błyskawicy wśród populacji bakterii i zmieniać cechy swych żywicieli. Jedną z nowych właściwości, której nabycie bakterie zawdzięczają plazmidom, jest odporność na działanie antybiotyków.

Anderson poczuł przypływ ożywczej nadziei. Może właśnie znalazł rozwiązanie nurtującego go problemu. Jeśli w szpitalu

„grasował” plazmid, jego obecność wyjaśniałaby, dlaczego po kilku dniach zmieniał się charakter niektórych infekcji i nie dawały się one wyleczyć. Uznał, że potrzebuje więcej informacji.

Wynotował odnośne źródła, wymienione na końcu artykułu.

Wzmiankowane periodyki medyczne powinny znajdować się w bibliotece akademickiej. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta wieczorem. Mógłby udać się tam z samego rana... Nie! - postanowił nagle. Pójdzie zaraz.

W ciągu pięcio-minutowej drogi do akademii Anderson zmagał się z przenikliwym, zimnym wiatrem. Ulice świeciły pustkami, nie licząc pijanego faceta, czepiającego się murów. Anderson wszedł do budynku bocznym wejściem i wspiął się po kamiennych schodach.

Ich stopnie wyżłobiły stopy studentów medycyny, którzy od pokoleń korzystali z tego skrótu do biblioteki.

Znalazł pisma i usiadł przy ledwo ciepłym grzejniku. System grzewczy nadawał się już do lamusa, ale lepsze to niż nic.

Odszukanie i wynotowanie potrzebnych informacji zajęło

Andersonowi czterdzieści minut, ale teraz mógł już przeprowadzić testy na obecność plazmidów. Odłożył periodyki na drewnianą półkę, uważając, by nie pomylić ich właściwej kolejności i zgasił światło, Gdy zamykał drzwi biblioteki, usłyszał odgłos tłukącego się szkła.

Zamarł, stojąc na szczycie schodów, ale dźwięk już się nie powtórzył. Wokół znów panowała cisza. Dałby głowę, że odgłos dobiegł z katedry patologii znajdującej się piętro niżej, ale nie przypominał sobie, żeby widział w oknach światło, kiedy przechodził przez dziedziniec.

Anderson zszedł cicho po schodach i zatrzymał się przed ciężkimi, dębowymi drzwiami, opatrzonymi tabliczką z napisem

Katedra Patologii Akademii Medycznej. Nacisnął mosiężną klamkę.

Drzwi były otwarte. Dziwne, pomyślał.

Ktoś musiał jeszcze pracować, ale z żadnej pracowni nie dochodziło światło.

Wszedł do środka. Jego buty zapiszczały na wyfroterowanym linoleum.

Ruszył korytarzem i dotarł do sali muzealnej, prostokątnego pomieszczenia z posągiem sir Henryego Struthersa, założyciela katedry patologii, ustawionym na samym środku. Wzdłuż ścian stały gabloty, gdzie eksponowano ludzkie narządy i tkanki zakonserwowane w formalinie.

Ze szpitala znajdującego się po drugiej stronie podwórza przenikało wystarczająco dużo poświaty, więc Anderson nie zapalił w sali światła.

Posuwał się wolno wzdłuż gablot i czytał umieszczone pod eksponatami tabliczki informacyjne, zastanawiając się jednocześnie, czy byłym właścicielom tych organów kiedykolwiek za życia przyśniło się choćby w koszmarnym śnie, jaki rodzaj nieśmiertelności przypadnie im w udziale. Czy „mężczyzna, lat 49”

mógł sobie wyobrazić, że pewnego dnia jego przeżarte rakiem płuca zostaną zanurzone w formalinie i wystawione na widok publiczny?

Czy rodzice nie narodzonego dziecka, opisanego jako „płód - uszkodzenia spowodowane różyczką” mogli przewidzieć, że ich odrażająco zdeformowany potomek zostanie na wieki zamknięty w szklanym, szczelnym słoju?

Kiedy mijał posąg sir Henryego, dostrzegł na podłodze w końcu sali coś, co wyglądało na mokrą plamę. W kałuży odbijało się światło. W pierwszej chwili Anderson pomyślał, że to woda deszczowa, która dostała się tu przez wybitą szybę w oknie.

Jednak odrzucił to wyjaśnienie, okno znajdowało się zbyt daleko od tego miejsca. Posuwając się wzdłuż półki z usuniętymi podczas sekcji zwłok nowotworami pęcherza, odkrył źródło wcześniejszego hałasu.

Jeden ze szklanych pojemników spadł i roztrzaskał się, a jego zawartość rozlała się po podłodze. Anderson przekrzywił głowę i przeczytał napis na pływającej w cieczy tabliczce:

„Marskość wątroby. Mężczyzna, lat 59”.

Spojrzał tam, gdzie powinien stać eksponat. Dlaczego pojemnik spadł? Jakaś wada technologiczna w szkle? Za słabe mocowanie? Ominął ostrożnie kałużę i przesunął ręką po półce, szukając jakichś śladów. Słój stał jako ostatni w rzędzie, w miejscu, gdzie półka skręcała i ginęła w mroku...

Nagle z cienia wyskoczyła ciemna postać, odepchnęła

Andersona na bok i rzuciła się w kierunku drzwi. Anderson uderzył plecami w gablotę ze szkieletem karła, tak zaskoczony i przestraszony, że nawet nie dotarł do niego grzechot kości eksponatu. Opanował sięjednak błyskawicznie i ruszył w pościg, ale poślizgnął się na mokrej podłodze, stracił równowagę i upadając uderzył głową o kamienną stopę sir Henryego Struthersa, Anderson ocenił, że utracił świadomość na dziesięć, może piętnaście minut.

Czaszkę rozsadzał mu potworny ból, a prawa noga przecięta kawałkiem szkła z rozbitego pojemnika krwawiła. Podniósł się wolno i zapalił światło.

W sali muzealnej nie było telefonu, więc przestąpił próg drzwi znajdujących się w niszy, z której wyskoczyła tajemnicza postać, i znalazł się w sekretariacie katedry patologii, skąd zadzwonił do szpitalnej centrali.

Krótki czas oczekiwania na policję wypełniło mu poszukiwanie śladów włamania. Bez rezultatu. Jednak pewna dziwna rzecz zwróciła jego uwagę. W pomieszczeniu archiwum trzy biurowe lampy zostały ustawione tuż obok siebie na małym stoliku obok szafek z dokumentami. Podszedł i dotknął kloszy.

Były jeszcze ciepłe. Ktoś potrzebował dużo światła skupionego na małej powierzchni.

Tylko po co? Anderson zauważył, że jedna z szuflad z aktami jest częściowo wysunięta. Wyciągnął ją do końca i jego wzrok przykuł skoroszyt wystający ponad inne, jak gdyby wsunięto go na miejsce w pośpiechu. Kiedy już otworzył skoroszyt, znalazł w nim protokół z sekcji zwłok Martina Kleina.

Anderson znów spojrzał na mały stolik. Ktoś czytał protokół.

Ale żeby aż pod trzema lampami? Czy aby na pewno czytał? A może fotografował?

*2*

- Jeśli chce pan znać moje zdanie, to jakiś cholerny świr - oświadczył detektyw w stopniu sierżanta, rozglądając się wokół z wyraźnym niesmakiem.

- Pewnie ma pan rację - zgodził się Anderson. Nie zamierzał zdradzać się ze swoimi podejrzeniami co do powodu włamania. Nie widział takiej potrzeby.

Gdyby coś zasugerował, musiałby opowiedzieć wszystko o Martinie Kleinie i okolicznościach jego śmierci. A to tylko opóźniłoby moment, w którym wreszcie mógłby się położyć do łóżka.

Wiedział, że policja i tak nie będzie potrafiła wyjaśnić powodu, dla którego komuś tak bardzo zależało na zapoznaniu się z treścią protokołu sekcji zwłok.

- I twierdzi pan, że nic nie zginęło?

- Według mnie, nie. Ale jak już mówiłem, to nie mój oddział.

Musi pan zapytać profesora Flenleya.

- Wiem. Wysłaliśmy już po niego samochód - odrzekł sierżant.

- Czy moglibyśmy jeszcze raz prześledzić przebieg wypadków, sir? - zapytał drugi policjant, podwładny sierżanta.

- Oczywiście... - Westchnął Anderson, starając się robić dobrą minę do złej gry. Opowiedział policjantowi wszystko od początku, śledząc mozolne ruchy długopisu, gdy tamten notował.

Wreszcie pojawił się kolejny funkcjonariusz i oznajmił, że właśnie przybył profesor Flenley.

- Nie sądzę, byśmy musieli dłużej pana zatrzymywać - zdecydował sierżant.

Anderson odetchnął z ulgą i poszedł do łazienki, żeby się umyć. Obejrzawszy w lustrze swoją głowę, stwierdził, że rana nie wymaga opatrunku.

Wystarczyło ją przemyć. Skaleczenia na nodze również okazały się powierzchowne.

Kiedy wrócił do mieszkania, wziął proszek nasenny.

*

Anderson wszedł do laboratorium o siódmej piętnaście i zastał w pokoju rekreacyjnym sprzątaczkę palącą papierosa. Na jego widok zerwała się na równe nogi, pośpiesznie strzepując popiół z zielonego kombinezonu.

Anderson uśmiechnął się.

- Aha! Ranny ptaszek przyłapał kogoś na porannym papierosku, co?

Kobieta zarechotała.

- Pan to musi być Szkotem!

Pierwszy z wielu ciekawskich, którzy odwiedzili Andersona tego przedpołudnia, przyszedł zaraz po dziewiątej. Do jedenastej

Anderson miał już po dziurki w nosie osób pytających go o włamanie na patologii. Czekał niecierpliwie tylko na Johna Kerra, a ten zjawił się dopiero o wpół do dwunastej.

Okazało się, że uczestniczył w zebraniu ordynatorów poszczególnych oddziałów, na którym dyskutowano o zdarzających się przypadkach nawrotów choroby.

Kerr przyniósł cztery pojemniki z kulturami bakterii.

Postawił je na stole i powiedział:

- To te, które dotyczą Kleina. Miał pan rację. Nie znalazłem nic. Norma. Słyszałem, że miał pan wieczór pełen wrażeń?

Anderson opowiedział mu o włamaniu, ale ani słowem nie wspomniał o tym, co zastał w archiwum. Kiedy ochłonął, uznał swoje podejrzenia za wytwór fantazji. Akta Kleina mogła niedokładnie wsunąć któraś z sekretarek.

Lampy mogła przestawić na stolik sprzątaczka, kiedy polerowała blaty biurek. Na pytanie Kerra, co robił w bibliotece o północy, Anderson przedstawił teorię dotyczącą plazmidów.

- Hm... To brzmi interesująco - przyznał jego przełożony.

- Miałem nadzieję, że pan to powie. Dziś przeprowadzam testy.

- Te plazmidy nie powodują odporności na wszystkie antybiotyki, prawda?

- upewnił się Kerr.

- Nie. Zazwyczaj tylko na jeden lub dwa.

- Dzięki Bogu...

- Jeśli uda nam się zidentyfikować plazmid, który występuje w szpitalu, i stwierdzić, na jaki antybiotyk jest odporny, możemy po prostu zaniechać stosowania tego leku na oddziałach.

Kerr pokiwał głową.

- Uda się panu przeprowadzić testy na miejscu?

- Mogę stwierdzić tylko obecność plazmidu, ale do zidentyfikowania go będę potrzebował pomocy eksperta. Może mógłby pan to załatwić z katedrą biologii molekularnej?

- Jasne.

Anderson poddał testom kultury bakterii pochodzące od czterech pacjentów, u których stwierdzono nawrót choroby. Grupę kontrolną stanowiły dwie inne kultury; jedna pochodziła od Kleina, druga od niejakiego J. Smitha - szczepy bakterii pozostające w symbiozie z organizmem człowieka.

Anderson skończył pracę o siódmej wieczorem. Był wykończony.

Jego boląca głowa przestała reagować na dawki aspiryny, którymi karmił się przez cały dzień. Same testy nie wymagały wielkiego wysiłku, ale ponieważ zazwyczaj nie przeprowadzał takiego rodzaju badań, musiał bezustannie wędrować po innych pracowniach w poszukiwaniu chemikaliów i przyrządów, których nie miał u siebie.

Poczuł wielką ulgę, kiedy wreszcie wszystkie próbki spoczęły we wnętrzu urządzenia do elektroforezy. Ustawił natężenie prądu, umył się i zamknął laboratorium.

Kiedy wrócił do mieszkania, John Fearman sączył kawę. Obrócił się na swoim krześle i uśmiechnął.

- Hm... Nigdy nie myślałem, że tego doczekam - powiedział.

- Czego? - zapytał Anderson podejrzliwie, czując, że to jakaś pułapka.

- Chwili, w której zobaczę bakteriologa pracującego dwanaście godzin na dobę.

- Właśnie tego mi teraz najbardziej potrzeba. Twoich głupich żartów. Anderson nalał sobie drinka i wyciągnął rękę, w której trzymał butelkę, w kierunku Fearmana. Ale ten pokręcił przecząco głową.

- Ach... Zapomniałem, że masz nocny dyżur.

- A ty? Wkładasz maskę i wyruszasz na miasto zwalczać przestępców?

- Już słyszałeś?

- Podobno zaatakowałeś sir Henryego Struthersa, uderzając go bykiem?

Anderson uśmiechnął się z rezygnacją.

- Chyba nigdy sobie tego nie wybaczę.

- Widzę, że potrzebujesz mojego wsparcia, stary.

Anderson usiadł i opowiedział Fearmanowi o swojej teorii na temat plazmidów powodujących u pacjentów nawroty choroby i możliwości rozwiązania tego problemu.

- Brzmi to obiecująco. Kiedy będziesz coś wiedział?

- Jutro rano.

Kiedy Fearman wyszedł do szpitala, Anderson zrobił sobie gorącą kąpiel.

Odpoczywał w mydlanej pianie, dopóki woda nie zaczęła stygnąć. Ból głowy minął, ale za to znów wróciło dręczące wrażenie, że otwarta szuflada i koncentracja światła w jednym punkcie to nie dzieło przypadku. Zaczynał wierzyć, że celem intruza był rzeczywiście protokół sekcji zwłok Martina Kleina.

Ale dlaczego? Kogo, poza grupą zaangażowaną w próby z galomycyną, mógł tak bardzo interesować przypadek Kleina?

Protokoły sekcji zwłok nie były ściśle tajne.

Każdy, kto miał uzasadniony powód i upoważnienie, mógł otrzymać w archiwum katedry patologii ich kopie. Nasuwał się więc wniosek, że ktoś nie mający uzasadnionego powodu i upoważnienia interesował się przyczyną śmierci Kleina. Ale ta konkluzja prowadziła do pytania: dlaczego? Anderson nie potrafił znaleźć na nie odpowiedzi. Przewrócił się na bok i zasnął.

Następnego dnia pragnienie, by poznać wyniki testów, poderwało Andersona niemal o świcie. Gdy je zobaczył, wprost rozpierała go radość, że sprawy przyjęły tak pomyślny obrót. Nie ulegało wątpliwości co do tego, że za oporną na leczenie infekcję czterech pacjentów odpowiedzialny jest plazmid.

Miło było się przekonać, że z kolei wynik testu przeprowadzonego na kulturze bakterii oznaczonej jako „J. Smith”

okazał się negatywny. Jedyny problem stanowił fakt, że „kultura

Kleina” użyta do drugiego testu kontrolnego wskazuje wynik dodatni.

Czyżby pomieszał dwie odmiany? Uznał, że najpewniejszej odpowiedzi na to pytanie może mu udzielić przeprowadzenie procesu identyfikacji.

Zadzwonił pod numer, który zostawił mu John Kerr, i porozumiał się ze specjalistą z katedry biologii molekularnej.

Facet nazywał się Frank Teasdale.

Teasdale obiecał, że zajmie się testami jeszcze tego samego dnia, a następnie skontaktuje się z Andersonem, najpewniej w czwartek lub piątek.

Koperta zawierająca wyniki analiz przeprowadzonych przez

Teasdalea wylądowała na biurku Andersona w czwartek, zaraz po lunchu.

Dostarczyła ją poczta pneumatyczna. Teoria Andersona została w pełni potwierdzona. Pacjenci, u których nastąpił nawrót choroby, byli nosicielami plazmidu R 76, znanego czynnika uodparniającego na antybiotyki i niemal na pewno będącego powodem problemów występujących podczas leczenia tych chorych. Druga kultura kontrolna również posiadała pewien plazmid. Został on zidentyfikowany jako „wektor klonujący PZ 9”. Radość Andersona nieco przygasła. Wiedział o plazmidach tylko to, co o nich ostatnio przeczytał. Nie wiedział natomiast, że wektory klonujące są ich dość szczególną odmianą, stworzoną sztucznie do przenoszenia genów i stosowaną podczas eksperymentalnych badań genetycznych.

Zatelefonował do Teasdalea. Usłyszał, że próbka oznaczona hasłem „Klein” zawiera wektor klonujący PZ 9. A skąd ta pewność?

Otóż istnieje komputerowy rejestr wszystkich znanych wektorów klonujących. Plazmid Kleina został doskonale złożony. Posiada wkład o wielkości dwa i siedem dziesiątych.

- Nie nadążam za panem - powiedział Anderson.

- O, przepraszam... Wektor zawiera gen, który posiada dwa przecinek siedem kilobazy D.N.A.

- Co to za gen?

- Tego nie da się stwierdzić.

Anderson wyjaśnił, skąd wzięła się kultura bakterii.

- Rozumiem... - odrzekł Teasdale. - No cóż... Skoro był studentem medycyny, istnieje prawdopodobieństwo, że się niepostrzeżenie zainfekował. To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy. Mogło to nastąpić podczas zajęć praktycznych, choć w ogóle nie powinno się zdarzyć.

- Zgadzam się z panem. Czy można ustalić, kto wykorzystuje w swojej pracy PZ 9 i która grupa mogła go używać podczas ćwiczeń?

- Spróbuję.

- Dzięki. - Anderson odłożył słuchawkę i lekko rozmasował skronie dłońmi. Znów opanowało go uczucie niepokoju, jakiego po raz pierwszy doświadczył w pomieszczeniach katedry patologii.

W drzwiach ukazał się John Kerr.

- No, jak tam?

Anderson uśmiechnął się.

- Dostałem potwierdzenie, że przyczyną wszystkich naszych kłopotów jest plazmid.

- Dobra robota. - Kerr wszedł do pokoju, uśmiechając się szeroko. - Wiemy zatem, których antybiotyków nie należy stosować?

Anderson przytaknął i podsunął mu kartkę papieru.

- Doskonale. Ale nie wygląda pan na zadowolonego.

- Jestem zadowolony - zapewnił Anderson. - Ale wypłynęło coś nowego.

Opowiedział Kerrowi o plazmidzie znalezionym u Kleina i powtórzył to, co usłyszał od Teasdalea.

- Musiał być bardzo nieostrożnym młodzieńcem. Ale chyba gryzie pana coś jeszcze - stwierdził Kerr, wyczuwając nastrój

Andersona.

Anderson zwierzył mu się ze swych podejrzeń, co do powodu włamania do archiwum katedry patologii.

- Wspomniał pan o tym policji?

Anderson wyznał, że nie. Przyznał, że obawiał się, iż policja może uznać jego podejrzenia za wytwór fantazji, a nie miał nic na poparcie swych przypuszczeń. Kerr ze zrozumieniem pokiwał głową i poprosił o wiadomość, gdy tylko odezwie się

Teasdale.

Teasdale zadzwonił o czwartej trzydzieści po południu.

- Obawiam się, że wprowadziłem pana w błąd - zaczął przepraszająco.

- Więc to w końcu nie jest wektor klonujący? - zapytał Anderson.

- Jest, jest. Nie o to chodzi. Tylko że nikt w akademii nie używa PZ 9. Prawdę mówiąc, nie używa go nikt w całej Wielkiej

Brytanii. To wektor izraelski.

Pochodzi z laboratorium profesora Jacoba Straussa pracującego na uniwersytecie w Tel Awiwie.

- Rozumiem... - powiedział wolno Anderson. Kawałki łamigłówki zaczynały do siebie pasować. - To ma sens.

- Jak to?

- Klein był Izraelczykiem.

- Ach, tak! - wykrzyknął Teasdale. - W takim razie chyba znalazł pan odpowiedź.

Anderson podziękował mu i odłożył słuchawkę. Odetchnął z ulgą. Klein nie nabawił się zakażenia w tutejszej akademii medycznej. Nie trzeba więc przeprowadzać kłopotliwych badań studentów i sprawdzać, czy zajęcia praktyczne są bezpieczne. Nie trzeba zachowywać się tak, jakby chodziło się na palcach po polu minowym. Ale z drugiej strony, oznacza to, że Anderson nie ma kogo zapytać o gen w plazmidzie Kleina. Informacje na ten temat posiadali tylko Izraelczycy.

- I co teraz? - zapytał Kerr, kiedy Anderson go o tym poinformował.

Anderson skrzywił się.

- Nie podoba mi się ta cała sprawa Kleina.

- Myśli pan, że jego śmierć spowodował ten wektor klonujący?

- Wiem, że brzmi to może zbyt dramatycznie. Zdaniem Teasdalea, nie powinno to mieć wpływu, ale faktem jest, że nic nie wiemy o tym genie. Chciałbym uzyskać pańską zgodę na przeprowadzenie kilku testów na zwierzętach.

Czułbym się dużo lepiej, wiedząc, że plazmid Kleina jest rzeczywiście nieszkodliwy...

- W porządku. Może pan się zabrać do dzieła.

Kolejny dzień pracy rozpoczął Anderson od wyprawy do zwierzętarni.

Wybrał drogę na skróty. Zszedł do podziemi akademii medycznej i podążył tunelem konserwacyjnym, schylając się, by nie uderzyć głową o rury dostarczające parę, wiszące pod półkolistym sklepieniem. Zapach wilgotnych trocin i odgłosy drapania powiedziały mu, że jest już blisko, zanim doszedł do drzwi z matowego szkła, które zawsze przywodziły mu na myśl szkolną klasę.

Anderson wszedł do środka i spytał, jak szybko można by zaszczepić kilka świnek morskich. Ray Allan sprawdził coś w swoim grafiku i odrzekł:

- W każdej chwili.

Anderson podziękował. Zapowiedział, że niebawem przyśle na dół próbki. Podchodząc do drzwi, po krótkim namyśle dodał:

- Proszę uważać. Może się okazać, że są zupełnie nieszkodliwe, ale... lepiej zachować daleko idącą ostrożność.

- Ma się rozumieć, O siódmej Anderson zadzwonił do Angeli Donnington. Jej współlokatorka oznajmiła, że Angela wyszła i nie pytana dodała, że wie z kim.

Phillipem Greenem, chirurgiem z zespołu Jamesa Mortona.

- Czekała na twój telefon w poniedziałek.

- Byłem zbyt zajęty - odrzekł Anderson.

- Mam jej coś przekazać?

- Nie trzeba.

Cest la guerre, frajerze - pomyślał Anderson, odkładając słuchawkę.

Postanowił się przejść. Zimne, czyste powietrze orzeźwiało.

„Człowiek nie zmarznie, jeśli się rusza” - przypomniał sobie słowa matki i pomyślał o domu rodzinnym.

Anderson pochodził z rodziny farmerskiej, która zajmowała się hodowlą bydła mlecznego wśród pagórkowatych pastwisk Galloway na szkockich kresach. Od początku było wiadomo, że pewnego dnia farmę rodziców przejmie Tom, starszy brat. On i jego młodsza o dwa lata siostra Annie wybrali inną drogę.

Neil studiował medycynę na Uniwersytecie Glasgow, a Annie ukończyła Królewską Wyższą Szkołę Weterynarii w Edynburgu.

Jak wielu młodych ludzi Anderson nie w pełni doceniał, co to znaczy rodzina i dobre wychowanie, dopóki nie opuścił domu. Ale nie stracił więzi z bliskimi. Oni byli dumni z niego, a on z nich. Nie wyobrażał sobie, by mógł spędzić Boże Narodzenie gdzieś indziej niż na farmie Leithohn. Nikt w rodzinie nie przepadał za pisaniem listów. Wyznawano zasadę, że nie ma o czym pisać, dopóki życie toczy się normalnym torem. Brak wiadomości oznaczał, że wszystko jest w porządku.

Anderson powrócił myślami do Martina Kleina. Zastanawiał się, jaki był, gdzie się wychował, czy miał rodzeństwo.

Przypuszczał, że dziekan jego wydziału zawiadomił już rodziców i wyobrażał sobie ich rozpacz po otrzymaniu listu z uczelni.

Anderson postanowił dowiedzieć się czegoś więcej o Kleinie. Może wówczas pozbyłby się ciągłego uczucia niepokoju i wrażenia, że ta cała sprawa jest czymś więcej niż tylko tragicznym wypadkiem studenta medycyny.

Anderson przesunął palcami po drucianej ściance klatki ze świnkami morskimi. Zwierzątka skryły się pod słomą.

- Skaczą jak pchły - powiedział Ray Allan, stając obok. - Te szczepienia wyszły im tylko na dobre.

- I to by było na tyle - odrzekł Anderson, wzruszając ramionami.

Wrócił do laboratorium i skontaktował się z administracją uczelni, prosząc o pomoc w odnalezieniu współlokatora Kleina.

Otrzymał jego nazwisko i po południu udał się pod salę wykładową, gdzie mieli zajęcia studenci trzeciego roku biochemii. Kiedy zaczęli wychodzić, zapytał o tego, którego szukał. Wskazano mu wysokiego blondyna. Anderson przedstawił się i poprosił o rozmowę.

- Czy przyjaźnił się pan z Martinem Kleinem? - ciągnął w pustej już sali wykładowej. O szyby zabębniły pierwsze krople deszczu.

- Nie bardziej niż wszyscy, którzy go znali. Po prostu mieszkaliśmy razem.

- Nie był zbyt lubiany?

- Nawet nie o to chodzi. On trochę odstawał. Albo raczej...

nie chciał się dopasować. To może lepsze określenie.

- A bardziej konkretnie?

Chłopak skrzywił się, dając do zrozumienia, że trudno mu to dokładnie wytłumaczyć.

- Martin zachowywał się tak, jakby już był w średnim wieku.

Nigdy nie robił niczego spontanicznie. Zawsze wszystko najpierw rozważał, wszelkie za i przeciw, zanim coś postanowił. Poza tym nigdy nie zamierzał zostać lekarzem.

- To po co studiował medycynę?

- Interesowała go biologia molekularna. Wie pan, nauka przyszłości, inżynieria genetyczna i tak dalej. Uważał, że dyplom akademii medycznej bardzo mu się przyda, kiedy będzie zabiegał o dotacje na badania naukowe.

- Sprytnie.

- Jak już mówiłem, wszystko dokładnie planował.

Anderson zapytał, czy w ciągu ostatniego roku Klein wyjeżdżał do domu.

Student najpierw zaprzeczył, ale potem sprostował.

- Tak, na Boże Narodzenie. Oznajmił, że dobry żydowski chłopiec nie powinien siedzieć tutaj w takim okresie. To jedyne żartobliwe powiedzenie, jakie od niego usłyszałem. Załatwił sobie jakąś wakacyjną pracę na uniwersytecie w Tel Awiwie, ale nie pamiętam u kogo...

- U profesora Jacoba Straussa - wtrącił Anderson.

- Chyba ma pan rację.

Anderson zrelacjonował tę rozmowę Kerrowi. Plazmid nie mógł zaszkodzić Kleinowi, ale Klein pracował w laboratorium w Tel Awiwie, skąd plazmid pochodził.

- Należy zawiadomić Straussa, czy też dać sobie spokój z tą sprawą? - zapytał.

- Trzeba go zawiadomić - zdecydował Kerr. - Obojętnie, czy wektor był szkodliwy, czy nie. Fakt pozostaje faktem. Student zaraził się w jego pracowni, a to nie powinno mieć miejsca.

- Napisze pan do niego?

- Nie, niech pan to zrobi. Tylko proszę pamiętać, że Jacob Strauss to ważna osobistość. Ale z drugiej strony, nie ma powodu, żeby się przed nim płaszczyć.

- Szkoci nie płaszczą się przed nikim.

- Za to czasem zadzierają nosa.

Anderson trzykrotnie napisał list na brudno, zanim zadowoliła go forma - uprzejmie, a jednocześnie rzeczowo.

Zaadresował kopertę i wrzucił do pojemnika z wychodzącą pocztą.

Potem przeciągnął się i rozparł w fotelu, patrząc w sufit. Wciąż nie znał odpowiedzi na pytanie, co spowodowało śmierć Martina Kleina.

Pytanie to wypłynęło ponownie w poniedziałek na kolejnym zebraniu grupy zajmującej się próbami z galomycyną. Zwołane zostało pod pretekstem konieczności przedyskutowania postępów, jakie osiągnięto po zmniejszeniu dawek, ale Lennox - Adams wykorzystał okazję, by ze złością wytknąć szpitalnemu laboratorium dotychczasowy brak sukcesów w ustalaniu przyczyny zgonu Martina Kleina.

Kerr wyjawił, że Anderson coś odkrył i tym samym zobowiązał go do zrelacjonowania sprawy plazmidu będącego wektorem klonującym.

- Bardzo interesujące... - Zauważył Lennox - Adams tonem, który sugerował coś wręcz przeciwnego. - Może do czasu naszego następnego spotkania wyjdzie na jaw coś, co będzie miało bardziej praktyczne znaczenie.

Kerr udał się na roboczy lunch z dyrektorem do spraw medycznych, a Anderson podążył do budynku akademii medycznej.

Kiedy wszedł bocznymi drzwiami na klatkę schodową wydało mu się, że coś usłyszał. Zatrzymał się na pierwszym stopniu schodów.

Cisza. Ponownie przystanął na półpiętrze, przekonany, że znów coś słyszał. W szparach pomiędzy stopniami schodów przeciwpożarowych zawodził wiatr, ale tym razem nie zagłuszył cichego łkania, dochodzącego z ciemnego kąta klatki.

Anderson zszedł na dół. Gdy jego oczy przywykły do ciemności, dostrzegł postać w białym laboratoryjnym fartuchu.

Podszedł bliżej i rozpoznał jedną z młodszych laborantek ze zwierzętarni. Była najwyraźniej w stanie szoku. W jej szeroko otwartych oczach czaiło się niedowierzanie. Usta zasłaniała dłońmi.

Przez kilka minut Andersonowi nie udawało się wydobyć z dziewczyny żadnych informacji, w końcu usłyszał słowa:

- Pan Allan... To pan Allan...

- Mówi pani o swoim szefie?

- Pan Allan... Pan Allan...

W tym momencie do budynku weszła jedna z sekretarek oddziałowych.

- Zaopiekuj się nią Sheila, dobrze? - poprosił Anderson, przekazując łkającą dziewczynę zaskoczonej kobiecie i zbiegł po schodach do podziemi. W pośpiechu omal nie uderzył głową w jedną z lamp wiszących pod sklepieniem tunelu. Gdy dobiegł do zwierzętarni zastał drzwi szeroko otwarte.

Wszedł do środka. Na jego widok ucichły piski świnek morskich. Słyszał teraz tylko drapanie myszy i przerywane buczenie wadliwie działającej jarzeniówki.

- Ray? Jest pan tu?

Nikt nie odpowiedział.

Anderson posuwał się wolno wzdłuż klatek, wołając szefa pracowni. Zajrzał do jednej z bocznych sal i wzdrygnął się na widok rozciągniętego na stanowisku badawczym szczura. Stworzenie rozcięto wzdłuż, jego wnętrzności wychodziły na wierzch: Obok leżał zakrwawiony skalpel. Anderson zamknął drzwi i ruszył dalej.

Doszedł do końca pracowni, skręcił w lewo i zamarł. Ray Allan wpatrywał się w niego przez oszklone drzwi swojego gabinetu. Tyle że... w jego oczach odbijała się wieczność, a z ust wolno sączyła się krew.

Twarz Allana z rozpłaszczonym na szybie nosem i ściągniętymi wargami, odsłaniającymi zęby w niemym okrzyku cierpienia przypominała maskę ze średniowiecznego bestiariusza.

Anderson z trudem pokonał odruch wymiotny i rzucił się do telefonu. Zanim zjawił się Kerr, udało mu się odepchnąć ciało

Allana i odblokować drzwi.

Razem weszli do pokoju.

Przybył również Lennox - Adams. Badał zwłoki przez kilka minut, po czym sztywno podniósł się z klęczek i powiedział:

- Biedny chłop. Miał atak serca.

- A krwotok z ust? - zapytał Kerr.

- Z bólu przegryzł sobie język.

- To przypomina śmierć Kleina - powiedział Anderson.

- To przypomina śmierć każdego, kto zmarł w męczarniach - odrzekł Lennox - Adams, ale uwaga Andersona skłoniła go do zastanowienia. - On nie był jednym z ochotników przyjmujących galomycynę, prawda? - zapytał.

- Nie - odpowiedział Anderson. - Nie był.

Sekcja zwłok Raya Allana nie przyniosła odpowiedzi na pytanie, co spowodowało jego zgon. Serce miał jak dzwon.

Andersona uderzyło sformułowanie zawarte w protokole: „możliwy wstrząs toksyczny”. Zupełnie jak u Kleina, pomyślał. Wziął protokół i poszedł do Johna Kerra.

- To ten cholerny plazmid! - powiedział.

- Niech pan zamknie drzwi - upomniał go Kerr. Kiedy Anderson to uczynił, zapytał: - Co pan ma na myśli?

- Nie rozumie pan?! Klein umiera w męczarniach, a ja znajduję w jego organizmie PZ 9. Daję Allanowi do testu PZ 9 i

Allan umiera w mękach. Ten plazmid jest ogniwem łączącym oba zgony! Musi nim być...

- Jak się domyślam, Allan raczej go sobie nie wstrzyknął? - przerwał Kerr, z absolutnym spokojem.

- Nie, ale...

- A świnki morskie, którym go wstrzyknął, przeżyły i czują się świetnie?

- Tak, ale...

- Jest pan naukowcem, Anderson. Nie astrologiem. A nauka mówi o nieszkodliwości plazmidu.

- Owszem, sir.

- Niech pan zauważy... - ciągnął Kerr, zapalając fajkę - iż nie stwierdziłem, że w nauce nie ma miejsca na intuicję, domysły, hipotezy, czy jak pan to nazwie. Ale takim tropem należy iść ostrożnie. Domysły mogą panu wskazywać cel, ale dopóki pan go nie osiągnie, niech pan trzyma język za zębami.

- Tak, sir - odrzekł Anderson.

Następnego ranka Anderson znalazł na biurku list, który nadszedł pocztą lotniczą. Na kopercie widniało godło uniwersytetu w Tel Awiwie.

Nadawcą był Jacob Strauss.

Szanowny Doktorze Anderson.

Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci Martina Kleina. Śmierć młodego człowieka zawsze jest tragedią, a zwłaszcza wtedy, gdy umiera ktoś tak wybitnie zdolny jak Klein.

Pracował w moim laboratorium przez okres sześć tygodni na przełomie grudnia i stycznia.

Plazmid, o którym Pan wspomina, istotnie pochodzi z mojej pracowni (dot. PZ 9). Zawarty w nim gen jest pobierany z nieszkodliwego organizmu wewnątrz-ustrojowego, e. Coli, i dlatego nie stwarza zagrożenia. Klein, jako student, nie otrzymałby zgody na zajmowanie się czymkolwiek, co choćby w najmniejszym stopniu mogło zaszkodzić jego zdrowiu. Niemniej interesująca jest dla mnie wiadomość, że plazmid PZ 9 może przetrwać w organizmie ludzkim i jestem Panu wdzięczny za tę informację.

Z poważaniem Jacob Strauss

Anderson postukał długopisem w blat biurka i przeczytał list jeszcze raz.

W końcu rozwiewały się dręczące go wątpliwości dotyczące plazmidu.

Dobrze było mieć wszystko czarno na białym. Otworzył szufladę biurka i wyciągnął akta Martina Kleina. Szybko przerzucił wyniki testów laboratoryjnych i znalazł ostatni dokument, komputerowy wydruk analizy Teasdalea z katedry biologii molekularnej. Już miał przypiąć list do wydruku, kiedy pomyślał, że warto pokazać go szefowi.

John Kerr chrząknął i odrzucił list Andersonowi przez szerokość swego biurka.

- Zadowolony?

- Owszem.

Anderson zdecydował, że sprawę Martina Kleina można zamknąć.

Przedtem wolał sięjednak upewnić, czy dokumentacja jest kompletna.

Okazało się, że nie. Brakowało protokołu sekcji zwłok świnki morskiej. Istniał zwyczaj, że spośród zwierząt poddawanych testom zawsze jedno uśmiercano, nawet wtedy, gdy nie stwierdzono żadnych objawów choroby. Pozwalało to na wykrycie ewentualnych uszkodzeń wewnętrznych organów stworzenia. Anderson zadzwonił do zwierzętarni i zapowiedział swoją wizytę.

Przywitała go wysoka, ciemnowłosa dziewczyna, której nie znał.

Uśmiechnęła się, widząc jego wahanie.

- Ann Veitch - przedstawiła się. - Z immunologii. Jestem tu na zastępstwie, dopóki nie znajdą kogoś na miejsce Raya Allana.

Czym mogę służyć?

Anderson poczuł sympatię do dziewczyny zachowującej się ze swobodną pewnością siebie.

- Jak się pani tu podoba? - zapytał.

Mam jeszcze problemy - roześmiała się Ann Veitch. - Ale wszystkiego się nauczę.

Anderson nie wątpił, że tak będzie.

- Tropię raport dotyczący jednej z moich świnek morskich - powiedział, wręczając Ann kopię prośby o przeprowadzenie testów, opatrzoną odpowiednim numerem.

Ann rzuciła okiem na dokument.

- Karen lepiej się w tym wszystkim orientuje - powiedziała i zawołała jedną z laborantek. Była nią dziewczyna z klatki schodowej.

Anderson zauważył jej imię i nazwisko wypisane na plakietce identyfikacyjnej: Karen Davies. Zapytał o protokół.

- Przepraszam. Mamy trochę zaległości.

Laborantka poprowadziła Andersona ku dużej, zielonej, metalowej szafce, gdzie Allan przechowywał wyniki autopsji zwierząt. Próby otwarcia dolnej szuflady spełzły na niczym.

Anderson przykucnął i pomógł drobnej Karen pokonać opór mebla.

Potem stanął z boku i czekał, aż dziewczyna przerzuci akta.

Wreszcie wyciągnęła niebieski skoroszyt.

- Jest. Protokół trzysta dwanaście... Świnka morska...

Prośba N. Andersona z bakteriologii. Wynik negatywny... Żadnych nieprawidłowości nie stwierdzono.

Anderson przepisał sobie daty i symbole i zwrócił formularz.

Miał właśnie wychodzić, kiedy do pokoju wkroczyła Ann Veitch.

Wyglądała na wzburzoną.

W ręce trzymała małą, brązową buteleczkę.

- Znów to samo! - upomniała Karen Davies. - Tym razem zostawiłaś ją w przygotowalni!

Dziewczyna przeprosiła i spuściła oczy.

- O co chodziło? - zapytał Anderson, kiedy Ann wyszła.

Karen sprawiała wrażenie zakłopotanej.

- Biorę na ochotnika galomycynę - wyjaśniła. - Ciągle gdzieś zostawiam te pastylki. W zeszłym tygodniu zapomniałam je stąd zabrać i pan Allan wziął jedną przez pomyłkę, bo sądził, że to jego kapsułki. Jeśli myśli pan, że Ann Veitch okazała złość, to trzeba było zobaczyć, jak wściekł się pan Allan.

- Miał powód - powiedział Anderson.

- Wiem.

- Dlaczego Allan brał jakieś kapsułki? - zapytał Anderson, przypominając sobie, że patolog przeprowadzający sekcję zwłok

Kaya nie wspomniał w protokole o jakichkolwiek dolegliwościach zmarłego, które wymagałyby leczenia.

- Na wszelki wypadek. Skaleczył się, badając zwłoki jednego ze zwierząt.

Musiał dostać zastrzyk przeciwtężcowy i stosować...

Antybiotyki osłonowe. Tak to chyba nazwał.

Anderson pokiwał głową.

- Czy wie pani, czym było zakażone to stworzenie?

- Nie, ale pan Allan zbytnio się tym nie przejął. W książce wypadków przy pracy musi być wpis. - Karen zdjęła z półki nad biurkiem mocno sfatygowany notes w twardej oprawie i przerzuciła kartki. - Przecięcie o długości trzech cali na lewej dłoni, między kciukiem a palcem wskazującym. Skaleczenie skalpelem podczas sekcji zwłok świnki morskiej. Protokół autopsji numer trzysta dwanaście... Osobnik zdrowy... Nie stwarza zagrożenia...

Co za zbieg okoliczności, doktorze Anderson! To ta pańska świnka.

Krew odpłynęła z twarzy Andersona. Osunął się na obrotowe krzesło, które kiedyś należało do Allana, i oparł łokciami na biurku. Świat zawirował mu w oczach, kiedy do jego świadomości dotarła straszliwa prawda. Musiał się pogodzić z tym faktem.

Przez chwilę masował czoło końcami palców.

- Dobrze się pan czuje, doktorze Anderson?

Anderson nie odpowiedział. Myślał o ukrytym znaczeniu usłyszanych przed chwilą słów. Allan badał zwłoki świnki morskiej, której wstrzyknął PZ 9, i wtedy się skaleczył. Plazmid mógł się dostać do jego organizmu. Sam w sobie nie był szkodliwy, ale później Allan zażył galomycynę i to go zabiło!

Połączenie PZ 9 z galomycyną! W przypadku Martina Kleina stało się podobnie. Ta kombinacja niosła śmierć!

Anderson nagle zdał sobie sprawę, że Karen Davies dziwnie mu się przygląda.

- Karen. Chcę, żeby poszła pani na kilka dni do szpitala.

W oczach dziewczyny odmalowało się zdumienie.

- Ale po co? Czuję się dobrze.

- Na wszelki wypadek. To... Zwykły środek ostrożności. - Anderson za wszelką cenę usiłował nadać swemu głosowi spokojne brzmienie. - Tylko na obserwację. Na kilka dni. To wszystko...

Nie udało mu się jej przekonać. Na twarzy dziewczyny zobaczył strach.

- Coś jest nie w porządku, prawda? Grozi mi jakieś niebezpieczeństwo...

Niech pan mi powie. Chcę wiedzieć... Mam prawo!

Anderson położył ręce na jej ramionach.

- Najprawdopodobniej nie ma powodu do obaw. Ale może pojawić się jakiś problem w związku z przyjmowaniem galomycyny -

powiedział łagodnym tonem. - A jeśli tak, to chcę, żeby miała pani dobrą opiekę. A to może zapewnić tutejszy szpital. Chyba mówię z sensem, prawda?

Dziewczyna przytaknęła skinieniem głowy i zdobyła się na blady uśmiech.

- Dobrze - powiedział Anderson. - A teraz niech pani zatelefonuje do swojej mamy i zgłosi się do siostry Vane.

Zawiadomię ją. Będzie na panią czekać.

Zgoda?

- Tak, panie doktorze. - Karen odwróciła się, zamierzając odejść.

- Aha, Karen?

- Tak?

- Proszę mi dać swoje kapsułki.

- Dziewczyna wręczyła mu buteleczkę.

Anderson zajrzał do gabinetu tymczasowej szefowej pracowni,

- Panno Veitch, wszystko pani później wytłumaczę, a na razie proszę zrobić trzy rzeczy. Po pierwsze, zamknąć całą zwierzętarnię, kiedy wyjdę.

Nikomu, ale to nikomu nie wolno tu wchodzić. Po drugie, odszukać szczepionki, których użyto podczas testu numer trzysta dwanaście. Po trzecie, dokładnie ustalić, co się stało z trzema świnkami morskimi, poddanymi temu testowi. Zrozumiała pani?

- Zrozumiałam - odrzekła chłodno Ann Veitch.

Anderson pobiegł podziemnym korytarzem, za jego plecami rozległ się odgłos ryglowanych drzwi. Wpadł do pokoju Kerra, ale nie zastał szefa. Jasna cholera! Porwał z widełek słuchawkę telefonu i kazał się połączyć z Lennox-Adamsem.

- Doktor Lennox - Adams jest chwilowo nieobecny - usłyszał głos sekretarki. - Może coś przekazać?

Anderson wyłączył się bez słowa. Po chwili poprosił o połączenie z siostrą Lindą Vane... tak, siostro. Tylko na obserwację... W izolatce... Żeby była sama.

Odgłos zapalanej zapałki oznajmił powrót Kerra, Gospodarz pokoju był tak zaskoczony obecnością Andersona w swoim gabinecie, że zapałka zdążyła zgasnąć, zanim przytknął ją do fajki.

- Kleina i Allana zabił plazmid - oświadczył Anderson. - Połączenie galomycyny z PZ 9jest zabójcze.

Kerr w milczeniu wysłuchał relacji Andersona.

- Jakie podjął pan kroki? - zapytał w końcu. - Dobrze - powiedział, wysłuchawszy relacji Andersona. - Przerwę próby z galomycyną i wyślę teleks do firmy farmaceutycznej. A pan niech się skontaktuje z naszą farmacją i każe im wycofać cały zapas galomycyny.

Trzy godziny później zmagazynowany lek znalazł się pod kluczem, a grupa zaangażowana w próby spotkała się, by wysłuchać rewelacji Andersona.

- Mój Boże! - wykrzyknął Lennox - Adams. - I nic nie przychodzi panu do głowy?

Anderson przyznał, że, niestety, nie.

- Może plazmid zmienia w jakiś sposób właściwości leku? - zasugerowała Mary Ryle.

- Słuszna uwaga, panno Ryle - stwierdził Lennox - Adams. - Czy zawiadomiono producenta?

Kerr potwierdził.

- A profesora Straussa?

- Jeszcze nie - odrzekł Anderson. - Jesteśmy jedyną grupą, która ma dostęp do galomycyny. Dla Izraelczyków nie stanowi ona bezpośredniego zagrożenia.

Kerr wystukał wypaloną zawartość fajki do popielniczki, którą podsunął mu Lennox - Adams, i powiedział:

- Wydaje mi się, że nie możemy mieć pewności co do tego, czy to plazmid czyni lek zabójczym, czy też jest odwrotnie. W

ogólnoludzkim interesie leży, żeby to jak najszybciej ustalić.

Proponuję, byśmy nakłonili producenta leku do wysłania profesorowi Straussowi pewnej partii galomycyny. Jako twórca plazmidu powinien rozwiązać ten problem. Wyjaśnić, o co chodzi...

Musimy się z nim porozumieć.

Wszyscy zgodzili się z Kerrem i na tym zebranie zakończono.

Anderson zadzwonił do Ann Veitch, gdy tylko wrócił do siebie.

- Myślałam, że już pan o mnie zapomniał. Jedna z trzech świnek morskich została uśmiercona i poddana badaniu. To była ta, która zainfekowała Allana.

Dwie wciąż żyją. Podłoża bakteriologiczne, na których wyhodowano szczepionkę, wysterylizowano w autoklawie.

- W porządku - odrzekł Anderson. - Będę u pani za dziesięć minut.

Po drodze zajrzał do Kerra i powiedział, że chce sprawdzić swoją teorię, iż mieszanka galomycyny i plazmidu jest zabójcza, wstrzykując dawkę leku świnkom. Kerr wyraził zgodę i razem udali się do zwierzętarni. Anderson wyjaśnił wszystko Ann Veitch i poprosił o przygotowanie oddzielnych klatek do przeprowadzenia eksperymentu.

- To znaczy, że Karen jest zagrożona - stwierdziła Ann. - Zajmowała się zwierzętami, którym wstrzyknięto plazmid, i brała galomycynę.

- Zgadza się - przyznał Kerr. - Jest zagrożona.

- Jak długo... To znaczy, kiedy będzie coś wiadomo?

- Po trzydziestu sześciu godzinach galomycyna zniknie zjej organizmu. Wtedy będzie bezpieczna - wyjaśnił Kerr - Naprawdę, wszystko zależy od tego, czy była ostrożna, przebywając w pracowni i czy bezpośrednio nie zetknęła się z plazmidem.

Anderson przypomniał sobie, jak nierozważnie postępowała

Karen ze swoimi kapsułkami. Spojrzał na Ann Veitch i domyślił się, że trapi ją to samo. Wymienili zaniepokojone spojrzenia. W drodze powrotnej zauważył, że Kerr jest bardzo posępny.

- Coś pana gryzie? - zapytał.

- Sprawa tej dziewczyny, Karen Davies - odrzekł Kerr.

Kiedy Anderson wrócił do domu, w mieszkaniu było zimno i cicho.

Znalazł kartkę od Fearmana z informacją, że ten wyjechał na kilka dni do domu rodzinnego. Anderson zapalił gazowy kominek.

Nalewając sobie whisky, wzdrygnął się z zimna. Niewielka część trunku przelała się ponad brzegiem szklanki. Była szósta trzydzieści. Karen Davies wzięła ostatnią kapsułkę galomycyny o trzeciej po południu. Anderson zaczął przeglądać popołudniową gazetę, ale nie mógł się skupić na czytaniu i cisnął ją na podłogę. Włączył telewizor. Efekt był ten sam, nie potrafił się skoncentrować. Jego oczy powędrowały w kierunku telefonu.

Wpatrywał się w aparat, jakby spodziewał się, że za chwilę zadzwoni.

Prosił szpital o wiadomość, jeśli tylko z Karen zacznie się dziać coś niedobrego. Ale brak wiadomości wcale go nie uspokajał.

Nie musiał przecież znaczyć, że wszystko jest w porządku. Nie wytrzymał i połączył się ze szpitalem. Zapytano, czy chce rozmawiać z Karen.

Anderson zadzwonił ponownie z samego rana. Karen czuła się doskonale.

Niepokoił się o nią jeszcze przez większość dnia, ale o piątej po południu uznał, że chyba nie ma już powodu do obaw.

Odważył się wygłosić swoją opinię w rozmowie z Kerrem.

- Wygląda na to, że jej się udało - powiedział.

Kerr potakująco skinął głową.

- Ma dziewczyna szczęście.

Anderson spał mniej więcej od godziny, gdy obudził go telefon.

Dzwoniła starsza pielęgniarka Donovan, miała nocny dyżur na oddziale Lindy Vane. Karen Davies skarżyła się na sztywnienie karku, ponadto podskoczyła jej gorączka.

Doktorzy Kerr i Lennox - Adams zostali już zawiadomieni.

Krople zimowego deszczu spływały po szybach sali, w której o trzeciej nad ranem zakończyła życie Karen Davies. Jej ciało wygięło się w łuk w niepohamowanym spazmie nieopisanego przerażenia, będącego skutkiem uszkodzenia mózgu przez toksynę.

Mimo że pielęgniarki zostały uprzedzone, co może się zdarzyć, doznały silnego szoku na widok takiej agonii. Po raz pierwszy w swej zawodowej karierze te młode dziewczyny modliły się, by śmierć skróciła cierpienia pacjentki. Anderson wyszedł na korytarz i na poręczy stojącego tam wózka tak mocno zacisnął dłonie, że aż zbielały mu kostki.

- Co za pech... Co za cholerny, pieprzony pech!

Przechodzący obok Kerr położył rękę na jego ramieniu, ale nie odezwał się.

O drugiej po południu Anderson otrzymał teleks z Tel Awiwu.

Strauss wyrażał w nim zdumienie, że plazmid PZ 9 może być zabójczy w jakichkolwiek okolicznościach. Rozważył wszystko i w jego opinii to antybiotyk o nazwie galomycyna musiał spowodować te zgony. Widocznie zachodziły w nim jakieś zmiany chemiczne.

Naturalnie był gotów przeprowadzić wszelkie eksperymenty z lekiem, kiedy tylko otrzyma partię galomycyny. Obiecywał, że natychmiast zawiadomi o wynikach badań.

- W Bogu nadzieja, że ma rację - powiedział Kerr, kiedy przeczytał teleks.

- Jak to? - zapytał Anderson.

- Jeśli galomycyna jest tu winna, możemy zastosować inny lek na wypadek, gdyby się okazało, że wszyscy zostaliśmy zainfekowani plazmidem Kleina. Ale jeśli to plazmid jest zabójczy, nie można mieć pewności, czy przy zażywaniu innego antybiotyku historia się nie powtórzy.

- Hm... Chce pan, żebym poddał personel próbom na nosicielstwo?

Kerr milczał przez dłuższą chwilę. Skończył wyskrobywać popiół z fajki, podniósł na Andersona wzrok i wreszcie powiedział:

- Nie widzę takiej potrzeby. Bo jeśli to plazmid powoduje śmierć, a ktoś z nas jest jego nosicielem, to nic się już nie da zrobić...

Uwagę Andersona przykuło nagle tykanie dużego, ściennego zegara wiszącego w pokoju Kerra.

- To jak nosić w sobie bombę, która kiedyś może wybuchnąć - powiedział, patrząc na rzymskie cyfry widniejące na tarczy.

- Taka jest brutalna prawda. Dobrze pan to ujął.

- I myśli pan, że lepiej o niej nie wiedzieć?

- A pan nie?

Anderson westchnął i pokiwał głową.

- Ale będziemy musieli ostrzec wszystkich przed zażywaniem leków.

Kerr przytaknął. - Nikt z nas nie może przyjmować żadnych antybiotyków. Chyba że to sprawa życia lub śmierci.

- A jeśli taka sytuacja zaistnieje?

- Wtedy sprawdzi pan, czy dana osoba nie jest nosicielem.

Anderson wyszedł od Kerra i udał się do zwierzętarni. Tym razem nie poszedł na skróty przez podziemia. Wybrał dłuższą drogę wzdłuż górnego korytarza budynku, a potem zszedł głównymi schodami. Na każdym półpiętrze stały popiersia byłych dziekanów poszczególnych wydziałów. Gdy dotarł do głównego wejścia, zadarł głowę i spojrzał na wielką, drewnianą tablicę poświęconą pamięci tych, którzy polegli w dwóch wojnach światowych. Pierwsze nazwisko, jakie na niej widniało, brzmiało Anderson. Chryste! - pomyślał, wychodząc na mokre, brukowane podwórze.

Ann Veitch wyglądała blado i mizernie, ale sprawnie prowadziła pracownię. Anderson tego akurat się spodziewał.

Rozmawiali przez chwilę o śmierci Karen, ale oboje wiedzieli, że żadne słowa nic już nie zmienią.

- Pańskie zwierzęta zdechły - oznajmiła Ann, prowadząc Andersona do klatek.

Przyjrzał się sztywnym zwłokom dwóch świnek morskich. Każde stworzenie z odsłoniętymi zębami leżało na dnie swojej klatki.

- Proszę je spalić - powiedział.

Miał swój dowód.

Minęły dwa tygodnie. W tym czasie Ann Veitch powierzono stanowisko szefa zwierzętarni. Życie pozornie zaczęło wracać do normy, ale kiedy po trzech tygodniach wciąż nie było żadnej wiadomości z Izraela, niecierpliwość Andersona przerodziła się w irytację.

- Co oni tam, do diabła, robią?! - wybuchnął podczas rozmowy z Johnem Fearmanem.

- Może ta firma farmaceutyczna nie śpieszy się z wysłaniem Straussowi galomycyny - podsunął Fearman, ale jego uwaga była chybiona.

- Zgłupiałeś?! - wykrzyknął Anderson, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Musieli wpakować w ten interes z dziesięć milionów funtów! Gdyby było trzeba, wynajęliby chyba cholernego concordea, żeby dostarczyć to na miejsce!

- Już dobrze, dobrze... - Warknął Fearman. - Przestań wyładowywać się na mnie, na Boga! Ostatnio jesteś jak wrzód na dupie!

Andersona zatkało. Po raz pierwszy zdarzyło mu się usłyszeć podniesiony głos swego zawsze opanowanego współlokatora. Wyjrzał przez okno, żeby ochłonąć. Lodowata cisza uspokoiła go. Musiał przyznać Fearmanowi rację.

- Przepraszam - powiedział. - Czy kilka dużych piw i chińskie żarcie na wynos załatwią sprawę?

- Stoi - uśmiechnął się Fearman.

Po czterech tygodniach, w czwartek, Anderson otrzymał wreszcie długo oczekiwany meldunek z Tel Awiwu. Kiedy go przeczytał, poczuł się zdruzgotany. Strauss przeprowadził zakrojone na szeroką skalę próby na zwierzętach, używając różnych kombinacji plazmidu i galomycyny. Wszystkie stworzenia przeżyły.

Nie zaobserwowano u nich żadnych symptomów chorobowych.

Podwojenie dawek galomycyny niczego nie zmieniło.

Zdaniem Straussa, zarówno lek, jak i plazmid były zupełnie, ale to absolutnie nieszkodliwe.

Anderson wewnętrznie kulił się z upokorzenia. Skupił swą uwagę na leżącym przed nim notesie. Rysując w prawym górnym rogu kartki szereg koncentrycznych okręgów, starał się nadać swej twarzy nieodgadniony wyraz.

- Cóż, wnioski doktora Andersona okazały się cokolwiek przedwczesne powiedział Lennox - Adams, otwierając zebranie.

- Istotnie. Sprawy wyglądają inaczej, niż się początkowo wydawało - stwierdził James Morton.

Anderson czuł, że Lennox - Adams bawi się z nim, że prowadzi jakąś swoją grę, okrąża go jak hiena ranne zwierzę. Wysyła w jego kierunku zatrute strzały w postaci takich słów, jak „uparty”, „niedoświadczony”, „popełniający błędy”...

- Teraz, gdy profesor Strauss dowiódł, że plazmid jest zupełnie nieszkodliwy... - Lennox - Adams wykonał lekceważący gest.

- Nie dowiódł tego - przerwał mu Kerr, zwracając na siebie uwagę wszystkich zebranych. - On tylko doszedł do innych wniosków niż Anderson.

- Tak, ale człowiek z jego pozycją...

- Może się mylić jak każdy.

- Ale chyba w tym wypadku...

- W tym wypadku, Nigel, mamy troje ludzi leżących na cmentarzu.

Oni nie uważaliby, że Anderson się mylił.

W pokoju zapanowała grobowa cisza. Mary Ryle poruszyła się niespokojnie na swoim krześle.

- Masz jakieś propozycje, Kerr? - zapytał Lennox - Adams oschłym tonem.

- Owszem. Proponuję, żebyśmy wysłali doktora Andersona do Tel Awiwu, gdzie razem z Jacobem Straussem będzie mógł uporządkować ten bałagan - odrzekł Kerr.

- Wątpię, żeby ten pomysł spodobał się Okręgowej Komisji

Zdrowia.

- Firma farmaceutyczna zapłaci za ten wyjazd.

- Poprosisz ich o to?

- Już to załatwiłem.

Kerr chrząknął coś w odpowiedzi na podziękowania Andersona za to, że się za nim wstawił.

- Lepiej niech pan wyśle do Straussa teleks z zapytaniem, czy zechce pana u siebie widzieć.

- Już lecę - odrzekł Anderson, podrywając się z miejsca.

- Jeszcze jedno... - Powiedział Kerr, gdy Anderson był już przy drzwiach. - Jeżeli okaże się, że to pan się mylił, niech pan lepiej od razu poszuka sobie miejsca na Hybrydach.

Anderson otrzymał odpowiedź na swój teleks następnego ranka.

Jacob Strauss zgodził się na współpracę. Tydzień później Anderson odleciał do Tel Awiwu.

*3*

Słysząc komunikat kapitana, Anderson spojrzał w ciemność za oknem. W dole zobaczył światła Tel Awiwu. Lot BA 576 dobiegał końca. Maszyna, która wystartowała z londyńskiego Heathrow, podchodziła do lądowania na międzynarodowym lotnisku Ben - Guriona. Lot do Izraela nie zmienił niechętnego stosunku Andersona do podróży w ogóle. Wręcz odwrotnie. Ta była jedną z najgorszych. Nie cierpiał monotonii wyczekiwania w kolejkach, a w

Izraelu ze względów bezpieczeństwa sprawdzanie pasażerów i bagażu zajmowało wyjątkowo dużo czasu. Postanowił uniknąć stania w jeszcze jednym ogonku. Siedział spokojnie i obserwował przesuwający się rząd pasażerów. Zawodowy uśmiech na twarzy stewardesy przemienił się w wyraz prawdziwego rozbawienia, kiedy spróbował coś powiedzieć. Tak długo milczał, że zaschło mu w gardle i z jego ust wydobył się najpierw zachrypnięty skrzek.

Anderson stanął u szczytu schodów i spojrzał w otaczającą go noc. Boże, ależ tu upał! - pomyślał. Kiedy tylko znalazł się poza klimatyzowanym wnętrzem lockheeda tri - star, kołnierzyk koszuli zaczął mu się lepić do szyi. Zanim odebrał bagaż i przeszedł przez odprawę celną, ociekał potem.

Betonowy bunkier sali przylotów był zatłoczony. Anderson zatrzymał się i rozejrzał wokół. Jego niezdecydowanie sprawiło, iż natychmiast stał się celem tłumu taksówkarzy rywalizujących między sobą o pasażera. Otoczyli go i poczęli szarpać na wszystkie strony, wykrzykując jednocześnie nazwy miejsc, do których mogą go zawieźć.

Kiedy cierpliwość Andersona zmalała niemal do zera, spojrzał ponad ich głowami i dostrzegł trzymającego się z boku wysokiego mężczyznę w okularach.

Lekki uśmiech na twarzy nieznajomego zdawał się świadczyć o tym, że bawi go ta scena. Anderson spojrzał mu prosto w oczy i obcy przestał się uśmiechać.

Podszedł i warknął coś po hebrajsku. Taksówkarzy jakby wymiotło.

- Doktor Anderson? - zapytał już bez cienia uśmiechu mężczyzna.

- Nazywam się Arieh Cohen. Jestem współpracownikiem profesora Straussa.

Prosił, żebym wyjechał po pana na lotnisko.

Brak uśmiechu na twarzy Cohena utwierdził Andersona w przekonaniu, że Cohen celowo nie podszedł do niego od razu. Było prawie pewne, że Izraelczycy niezbyt chętnie udostępnią obcemu wyniki swoich badań. Zastanawiał się, czy wszyscy będą się do niego odnosili z taką wrogością jak Cohen. Ale w końcu gówno go to obchodziło. Nie był wrażliwą pensjonarką. Wykona swoją robotę i się stąd wyniesie.

Volvo wyjechało na szosę i Anderson szarpnął kołnierzyk koszuli.

Nocny upał stawał się nie do wytrzymania. Wydało mu się to niesamowite, ale odniósł wrażenie, że w samochodzie włączone jest ogrzewanie. Z niedowierzaniem przyłożył dłoń do kratki nawiewu.

- Obawiam się, że wysiadła mi wentylacja - powiedział Cohen.

Anderson nie wiedział, czy mężczyzna mówi poważnie, czy też żartuje.

Nie pytając o pozwolenie, opuścił szybę od strony pasażera i wciągnął głęboko do płuc gorący wiatr. Obawiając sięjednak, że i tak już napięte stosunki mogą ulec dalszemu pogorszeniu zdobył się na kurtuazję.

- Wybaczy pan, ale będę musiał zdjąć marynarkę.

- To byłoby inteligentne posunięcie - odrzekł chłodno Cohen.

Anderson zignorował drwinę.

- Czy tu zawsze jest taki upał?

- W Tel Awiwie, tak. Ale to wilgotność powietrza jest dokuczliwa, nie temperatura. Przyzwyczai się pan.

- Skoro pan tak twierdzi...

Cohen prawie się nie odzywał, więc Anderson skupił swą uwagę na mijanych znakach drogowych. Nagle zdał sobie sprawę, że jest na Ziemi Świętej.

Nazwy na drogowskazach przypomniały mu o dawno minionych dniach.

Pomyślał o zimnych porankach w szkolnej sali w Dumfries i dziecięcych głosach chwalących Pana. To Zielone Wzgórze nie było teraz tak odległe.

Znajdowało się o trzydzieści siedem kilometrów na wschód od ostatniego skrzyżowania.

Gdy wjechali na przedmieścia Tel Awiwu, Cohen oznajmił, że profesor Strauss załatwił Andersonowi zakwaterowanie w akademiku należącym do uniwersytetu, blisko samej uczelni. Powiedział, że studenci mają jeszcze przerwę, więc Anderson będzie miał ciszę i spokój.

- Doskonale - odrzekł Anderson.

W gęstym ruchu ulicznym posuwali się teraz bardzo wolno.

- Uniwersytet jest w północnej części miasta - poinformował Cohen. - Może chciałby pan napić się czegoś zimnego, zanim tam dotrzemy?

Anderson skwapliwie przytaknął. W ulicznych korkach upał dawał mu się jeszcze bardziej we znaki. Cohen skręcił z głównej arterii i samochód zagłębił się w labirynt bocznych uliczek, którymi dojechali do nabrzeża.

Anderson poczuł na policzku leciutki powiew chłodnej bryzy.

- To Plac Atarim - wyjaśnił Cohen, gdy ruszyli pieszo w kierunku jasno oświetlonych barów i kawiarni. - Tel Awiw dla turystów. W guście turystów i z cenami dla turystów.

Anderson był pewien, że Cohen zamierza go urazić, ale teraz jego głowę zaprzątała jedynie myśl o zimnym piwie. Znaleźli stolik blisko morza z widokiem na przystań jachtową i zamówili zimne napoje. Anderson wziął piwo, Cohen poprosił o sok pomarańczowy, - Nie pije pan piwa, doktorze Cohen? - zapytał Anderson, - Nie dotykam alkoholu.

Anderson zrozumiał, że ma raczej marne widoki na nocne wypady do miasta w towarzystwie Cohena. Zadał kilka grzecznościowych pytań i otrzymał kilka uprzejmych, lecz powściągliwych odpowiedzi. Widząc, że dalsza rozmowa jest bezcelowa, przestał wykazywać jakąkolwiek inicjatywę i w milczeniu sączył piwo.

- Jedziemy? - zapytał w końcu Cohen, spoglądając na zegarek.

Anderson przytaknął skinieniem głowy.

Samochód nabrał szybkości, kiedy wydostali się z gęstego ruchu i pojechali na północ w kierunku przedmieścia Ramat Awiw.

Anderson nie zwracał zbytniej uwagi na trasę, którą jechali, dopóki nie zwolnili, skręcając w szeroką aleję obsadzoną drzewami. Anderson zauważył nazwę ulicy - Aleja Einsteina.

- Uniwersytet jest na końcu tej ulicy - powiedział Cohen. - A tutaj... ciągnął, kiedy skręcili w prawo i znaleźli się na rozległym terenie otoczonym betonowymi budynkami -... będzie pan mieszkał.

Anderson dowiedział się, że dostanie apartament na dachu Budynku Francuskiego. Każdy blok nosił nazwę jakiegoś kraju, którego rząd poparł w przeszłości ideę stworzenia państwa izraelskiego i udowodnił swą życzliwość wpłatą odpowiedniej kwoty na ten cel. Jak się okazało, określenie apartament odnosiło się do jednego pokoju umeblowanego tak skromnie, że mógł on zaspokoić jedynie podstawowe potrzeby życiowe cywilizowanego człowieka.

Małe łóżko, stolik, krzesło, kuchenka i zlew. Do pokoju przylegały toaleta i kabina z prysznicem, która teraz najbardziej interesowała Andersona.

Kiedy postawił bagaże na podłodze, dostrzegł na niej dwa wielkie, żwawo umykające karaluchy. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.

Spojrzał na Cohena i ujrzał w jego oczach wyraz rozbawienia.

- Niech pan je rozdepcze - poradził Cohen, ruszając ku drzwiom. - Jutro rano ktoś po pana przyjdzie.

Gdy drzwi się zatrzasnęły, Anderson pośpiesznie ściągnął z siebie ubranie i wszedł pod prysznic. Uniósł twarz w kierunku sitka jak czciciel słońca w kulturze Inków i rozkoszował się spływającymi po ciele kaskadami wody przynoszącej przynajmniej chwilową ulgę w nocnej duchocie Tel Awiwu.

Przesunął regulator temperatury w pozycję „zimna” i przez kilka minut przyglądał się swoim, stopom, czekając, aż poczuje przyjemny chłód. Wyszedł spod prysznica w o wiele. lepszej formie. Owinął się w pasie ręcznikiem i poczłapał w kierunku łóżka. Leżał, wpatrując się w sufit, dopóki w jego głowie nie przestały wirować wspomnienia minionego dnia, a jego zmęczonym umysłem zawładnął sen.

*

Andersona obudziły tuż po piątej pierwsze promienie słońca przedostające się przez szparę wąskiego okna umieszczonego na wysokości około ośmiu stóp.

Poczuł blask na powiekach i otworzył oczy. Wiedząc, że ponownie nie uda mu się zapaść w sen, wstał, umył się i włożył szorty. Przypomniały mu się słowa Cohena - „apartament na dachu”.

Czyżby rzeczywiście znajdował się na dachu?

Otworzył drzwi. Po prawej stronie zobaczył schody prowadzące w dół, a po lewej mały korytarz. Ruszył nim i znalazł wyjście na szeroki, płaski dach Budynku Francuskiego. Betonowa powierzchnia, nagrzana słońcem niemal parzyła jego bose stopy. Mimo to podszedł do samej krawędzi dachu. W dole zobaczył Aleję Einsteina ciągnącą się od budynków uniwersytetu usytuowanych na jednym jej końcu, aż do Morza Śródziemnego na drugim jej krańcu.

Anderson wrócił do pokoju i zaczął przeszukiwać szafki.

Zastawa stołowa, sztućce i... jedzenie. Ktoś zaopatrzył go w kawę, jajka i syryjski chleb pitta i włożył produkty do szafki nad zlewem. Inna mała szafka okazała się lodówką. Znalazł w niej sok pomarańczowy i mleko. Anderson zrewidował niepochlebną opinię o Izraelczykach, jaką wyrobił sobie zbyt pochopnie na podstawie zachowania Cohena. Dumał nad tym, jedząc jajka na miękko i tosty, które popijał kawą.

Po jedzeniu wziął krzesło i znowu wyszedł na dach. Rozsiadł się tam z drugą filiżanką kawy w dłoni. Z pełnym żołądkiem czuł się dużo lepiej. Mógł teraz stawić czoło wszystkiemu, co tylko przyniesie nowy dzień. Gdy słońce znalazło się wyżej, cofnął się z krzesłem w cień rzucany przez wieżę ciśnień i zaczął analizować powody swojego przyjazdu do Tel Awiwu.

Dochodziła dziewiąta, gdy dobiegło go ciężkie sapanie dochodzące z korytarza. Odwrócił twarz ku drzwiom. Wydawało mu się, że minęły całe wieki, zanim w wejściu ukazała się postać starszego mężczyzny, który z wyraźnym trudem łapał oddech po wyczerpującej wspinaczce. Gość wymownym gestem poklepał się w tors, zanim wydobył z siebie głos.

- Dzień dobry. Jestem Jacob Strauss.

Anderson zerwał się z miejsca i posadził na krześle starszego mężczyznę.

Strauss uśmiechnął się z wdzięcznością i począł się wachlować swoją panamą.

Minęła dłuższa chwila, zanim mógł mówić.

- Dla pana to mały spacerek... Dla mnie wspinaczka na Eiger.

Anderson w odpowiedzi również się uśmiechnął. Więc to jest Jacob Strauss...

Z tym nazwiskiem stykał się regularnie podczas studiów.

Przewijało się na wykładach i w podręcznikach. Wyobrażał sobie profesora zupełnie inaczej. Strauss przypominał dobrodusznego, starszego pana. Takich staruszków spotyka się w letnie popołudnia w parkach. Siedzą na ławkach, głaszczą psy i uchylają kapelusza na widok młodej mamy pchającej przed sobą wózek dziecinny.

Strauss przedstawił Andersonowi plan dnia.

- Najpierw robota papierkowa... - Machnął z niezadowoleniem kapeluszem. - Potem pokażę panu moje laboratorium i porozmawiamy; zgoda?

- Świetnie - odrzekł Anderson.

Mercedes Straussa pokryty grubą warstwą kurzu został zatrzymany przy bramie uniwersytetu przez uzbrojonego wartownika.

Anderson pomyślał, że strażnik jest dość gruby i stary, ale jego broń wyglądała na wyjątkowo sprawną. Strauss wysiadł z samochodu i podszedł do pilnującego wjazdu mężczyzny.

Tamten zasalutował z szacunkiem. Przez chwilę rozmawiali po hebrajsku.

Anderson domyślił się, że mówią o nim. Został poproszony o opuszczenie samochodu, a jego torbę lotniczą przeszukano.

- Mam nadzieję, że wybaczy pan tę nieuprzejmość - powiedział Strauss, gdy przejechali przez bramę.

- Oczywiście.

Przez tereny uniwersytetu wiodła obsadzona drzewami aleja.

Po drodze Strauss objaśniał Andersonowi, co mieści się w mijanych budynkach.

Zatrzymali się przed administracją i spędzili pół godziny nad „robotą papierkową”. Potem udali się do wielopiętrowego gmachu akademii medycznej.

Bezszelestnie poruszająca się winda szybko dotarła na szóste piętro, gdzie mieściło się laboratorium Straussa. Anderson został przedstawiony kilku osobom w białych fartuchach, ale wątpił, czy zdoła zapamiętać choćby jedno z dziwnie brzmiących nazwisk.

- Zna pan już doktora Cohena - powiedział Strauss.

- W istocie.

Cohen skinął głową. Nawet się nie uśmiechnął.

Ostatnią osobą, którą przedstawiono Andersonowi, była kobieta w wieku około trzydziestu lat.

- To moja prawa ręka - oznajmił Strauss, uśmiechając się szeroko i otaczając kobietę ramieniem. - Przedstawiam panu moją asystentkę, Myrę Freedman.

Anderson i kobieta wymienili uścisk dłoni. Anderson pomyślał, że uśmiech na twarzy asystentki Straussa wygląda na szczery.

- Miło mi pana poznać, doktorze - powiedziała.

Andersona zdumiał jej amerykański akcent. Ze wszystkich osób, które dotychczas poznał, Myra Freedman najbardziej przypominała typową Żydówkę.

Była niska, miała żółtawy odcień skóry i kręcone, ciemne włosy sięgające ramion. Na szyi i przegubach obu rąk nosiła złote ozdoby.

- Jest pani Amerykanką? - zapytał, zdradzając swoje zaskoczenie.

Myra roześmiała się, odsłaniając ładne zęby.

- Z Chicago.

W gabinecie Straussa odezwał się telefon. Profesor przeprosił i zostawił Andersona sam na sam z Myrą.

- A czego, może tu szukać Amerykanka? - zapytał Anderson.

- Była Amerykanka - poprawiła Myra z naciskiem. W jej głosie czaiła się drwina. - Od dwóch lat jestem obywatelką Izraela. Sam i ja zdecydowaliśmy przed dwoma laty, że nadszedł właściwy moment.

To imię coś Andersonowi mówiło.

- Sam Freedman? Ten naukowiec? Biochemik?

Kobieta uśmiechnęła się.

- Ten sam.

- Ale co taki... - Zaczął Anderson i za późno ugryzł się w język.

Myra Freedman dokończyła pytanie za niego.

- Chciał pan zapytać, co skłoniło naukowca kalibru Sama do rzucenia wszystkiego i przyjazdu do tak mało atrakcyjnego zakątka świata jak Izrael?

- Przepraszam... Nie chciałem pani urazić.

- Niech pan nie przeprasza i nie myśli, że nie zadaję Sobie takiego samego pytania, kiedy temperatura przekracza sto dwadzieścia stopni Fahrenheita, wilgotność powietrza osiąga sto procent i klimatyzacja nie działa, bo akurat odcięli dopływ prądu. Trudno nie mieć wątpliwości. Ale oboje jesteśmy Żydami i uznaliśmy, że słowne deklaracje popierające Izrael nie wystarczą.

To państwo potrzebuje nie tyle uciekinierów gnębionych przez niektóre reżimy, przesiedleńców i bezpaństwowców, którzy pragną zacząć życie od początku, ile uznanych fachowców, którzy naprawdę chcą tu coś tworzyć. Ludzi, którzy podniosą rangę izraelskiej nauki, medycyny czy sztuki w oczach świata.

Ludzi, którzy zbudują infrastrukturę naszej przyszłości. To chyba ma sens, prawda?

Anderson przyznał, że ma, po czym zapytał, czy mąż Myry również pracuje na uniwersytecie.

- Nie. Sam jest dyrektorem Instytutu Kalmana w Haderze. To przedsiębiorstwo komercyjne. Wykonuje badania na zlecenie. Ale Sam wciąż prowadzi badania naukowe.

- Podoba mu się tutaj? A pani?

- Oboje jesteśmy zadowoleni - uśmiechnęła się Myra. - W Izraelu nie siedzi się z założonymi rękami i nie prowadzi nie kończących się dyskusji. Tutaj się działa.

Strauss powrócił z gabinetu i zatarł ręce.

- Widzę, że poznajecie się coraz lepiej - powiedział z zadowoleniem. - To dobrze. Prosiłem Myrę, żeby pomagała panu w pańskich eksperymentach - wyjaśnił, zwracając się do Andersona. - Sądzi pan, że będziecie mogli razem pracować?

- Jestem tego pewien - odrzekł Anderson, spoglądając na Myrę z uśmiechem. Ona też się uśmiechnęła.

- To dobrze. Zostawię was teraz samych, żebyście mogli omówić szczegóły.

Może porozmawiamy, kiedy skończycie?

- Oczywiście - odrzekł Anderson.

Myra wyciągnęła notes i zaczęła zapisywać dane dotyczące badań, które zamierzał przeprowadzić Anderson podczas swojego pobytu. Omówili sprawy związane z przygotowaniem odpowiedniego szkła laboratoryjnego i specjalistycznej aparatury, po czym zajęli się sprawą testów na zwierzętach.

Anderson zapytał, czy dotarła już przesyłka z kulturami plazmidu i galomycyną.

Myra przytaknęła.

- Są w lodówce.

Anderson mógł już odbyć rozmowę ze Straussem, przedtem jednak poprosił Myrę o sprawdzenie, czy będą dostępne zwierzęta potrzebne do przeprowadzenia testów.

- Świnki morskie czy myszy?

- Świnki.

- Załatwię to.

W gabinecie Straussa Anderson podziwiał przez chwilę piękną panoramę Tel Awiwu widoczną przez okno, po czym skupił się na słowach profesora i dokonał odkrycia, że ten, uprzejmy starszy pan, tak naprawdę jest tytanem intelektu. Strauss mówił o nauce w ogóle i medycynie, o możliwościach, prawdopodobieństwach i wątpliwościach. Zgłębiał i naświetlał wszystkie problemy z taką łatwością i przenikliwością, że Anderson mógł jedynie chylić czoło przed jego umysłem. Wydawało się, że nie ma takiej gałęzi medycyny, na której Strauss by się nie znał. I to nie w ogólnym zarysie, ale ze wszystkimi szczegółami. Z wielką znajomością rzeczy mówił o zakresie i stanie najnowszych badań.

Anderson słuchał z prawdziwą przyjemnością, przypominając sobie nudne seminaria, w których dotychczas uczestniczył, uprzejmie oklaskując mówców pedantycznie stawiających kropkę nad każdym „i”. Od chwili uzyskania dyplomu zdążył się już przekonać, że prace badawcze nie przypominają szybkiej żeglugi po spokojnych wodach, jak wielu to sobie początkowo wyobraża. Po drodze piętrzą się szkwały grożące wypadnięciem z kursu i zbyt wielu naukowców woli trzymać się bezpiecznie blisko brzegu. Strauss był inny.

Miał wyobraźnię.

Potrafił wybiegać myślą w przyszłość, dostrzegał niebezpieczeństwa zagrażające realizacji programu badawczego i przewidywał trudności, do pokonania których potrzebny będzie większy niż dotychczas zasób wiedzy.

Anderson z żalem przyjął słowa świadczące, że profesor zamierza przejść do sedna sprawy.

- No, a teraz, mój przyjacielu:.. czas na plazmid - powiedział Strauss. Wstał z krzesła, otworzył drzwi gabinetu i poprosił do środka Arieha Cohena. - Doktor Cohen przeprowadzał eksperyment z naszym plazmidem PZ 9, doktorze Anderson. Może powinniście panowie zacząć od wymiany informacji na temat szczegółów technicznych.

Strauss utkwił spojrzenie w pokrytym wytłaczaną skórą blacie swego biurka, tymczasem Anderson zaczął wtajemniczać ponurego Cohena w szczegóły dotyczące ilości i stężenia preparatów oraz wagi zwierząt wykorzystanych do eksperymentów. Kiedy skończył, Cohen wzruszył ramionami i zwrócił się do Straussa.

- Nie widzę znaczących różnic.

Strauss w zamyśleniu pokiwał głową.

- Jak rozumiem, przywiózł pan własne kultury? - zapytał Andersona.

- Zostały wysłane wcześniej. Myra powiedziała mi, że już dotarły.

- To dobrze - odrzekł profesor. - Niech pan zatem powtórzy swoje eksperymenty na naszych zwierzętach.

Kiedy Anderson przeszedł do laboratorium, Myra Freedman oznajmiła mu” że ze zwierzętami nie będzie żadnego problemu.

- Przygotuję kilka szczepionek z plazmidu - odparł Anderson.

- Pozwoliłam sobie zająć się tym i wyręczyć pana - powiedziała Myra Freedman. - Można będzie ich użyć późnym popołudniem.

W porze lunchu Myra zaproponowała wspólną wyprawę do stołówki uniwersyteckiej. Anderson chętnie skorzystał z oferty.

Ostatecznie okazało się, że większą przyjemność sprawiło mu towarzystwo niż jedzenie, z którym jednak dzielnie się zmagał, nie chcąc urazić patriotycznych uczuć Myry.

Kiedy wyszli na palące słońce, Myra powiedziała:

- Gratuluję.

- Czego? - zdziwił się Anderson.

- Zjadł pan siedemdziesiąt procent tego, co podali. To swoisty rekord.

Anderson roześmiał się po raz pierwszy od chwili przyjazdu do Izraela.

- W moim przewodniku turystycznym jest napisane, że kuchnia izraelska to połączenie kuchni ośmiu różnych narodów.

- Tylko nie jest napisane, że potrafiliśmy każdą z nich spieprzyć - odrzekła Myra.

Nie uszli jeszcze pięćdziesięciu jardów od budynku stołówki, gdy Anderson poczuł, że musi się schronić w cieniu drzewa.

- Potrzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić - pocieszyła Myra.

Anderson otarł pot z czoła, przykucnął na trawie i spod zmrużonych od słońca powiek przyglądał się tryskającym wodą zraszaczom.

- Jak to się stało, że nie pracuje pani razem z mężem?

- Chyba byśmy oszaleli - uśmiechnęła się Myra. - Jesteśmy dobrym małżeństwem, ale to nie znaczy, że wytrzymalibyśmy ze sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dlatego Sam pracuje w Haderze, a ja tu, w Tel Awiwie z Jacobem Straussem. Co pan sądzi o profesorze?

- Uderzyła mnie jego błyskotliwość.

- Trafne spostrzeżenie.

Anderson opuścił laboratorium o szóstej wieczorem. Od godziny było już ciemno, ale zachód słońca nie wpłynął na temperaturę powietrza.

Zaledwie w kilka minut po wyjściu z budynku Anderson opływał potem i to nieprzyjemne uczucie sprawiło, że pomyślał o prysznicu. Ale poza tym miał dobry nastrój.

Kultury plazmidu wyrosły na czas i udało mu się zaszczepić trzy zwierzęta, które później umieścił w oddzielnych klatkach.

Na sygnalizatorze zapaliło się zielone światło. Anderson przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył wolnym spacerkiem wzdłuż Alei Einsteina.

Mimo tłumu pieszych na ulicy było zdumiewająco cicho.

Zdziwienie Andersona trwało do momentu, w którym zorientował się, że niemal wszyscy wokół niego mają na nogach sandały i poruszają się o wiele wolniej niż wieczorni przechodnie w Anglii.

Udał się do supermarketu na rogu Alei Einsteina i ulicy Brodetskyego. Sklep zauważył już wcześniej, podczas jazdy z Cohenem z lotniska.

Anderson włożył zakupy do lodówki i szafek i wziął prysznic, a potem sięgnął po zimne piwo i wyszedł na dach. Patrząc na światła samochodów przejeżdżających Aleją Einsteina, rozmyślał o świnkach morskich. Chyba nigdy jeszcze wynik eksperymentu nie wydawał mu się tak ważny. Po jakimś czasie jednak doszedł do wniosku, że pewnie zawsze było podobnie. Ale mimo wszystko, gdyby rano okazało się, że trzy świnki żyją, poczułby się tak, jakby obrzucono go jajkami i w perspektywie miałby... Hybrydy.

- Cześć - powiedział nagle ktoś z amerykańskim akcentem.

Anderson odwrócił się i ze zdumieniem zobaczył przed sobą wysokiego Murzyna w wieku około trzydziestu lat.

Mężczyzna wyciągnął rękę.

- Miles Langman.

- Neil Anderson. Myślałem, że wszyscy są na wakacjach.

- Miejscowi, tak. Ale jest tu sporo Amerykanów, głównie studentów udających przez rok, że są Izraelczykami. To poprawia samopoczucie ich krewnych.

- A pan? - zapytał Anderson. Langman wydawał mu się trochę za stary na studenta.

- Jestem badaczem prawa talmudycznego. Na rocznym urlopie naukowym z Uniwersytetu Kalifornijskiego.

- Prawa talmudycznego? Zatem jest pan...

- Tak, jestem Żydem. Czarnym Żydem. Panu Bogu widocznie coś się pomyliło.

Anderson uśmiechnął się szeroko. Langman spodobał mu się.

- Piwa?

- Chętnie.

Anderson przyniósł z pokoju dwa zimne piwa.

- Ilu Amerykanów tu studiuje - zapytał.

- Ze trzydziestu. I może ze trzydziestu Europejczyków, którzy przyjechali na wymianę.

Mężczyźni wypili jeszcze po piwie, po czym Amerykanin się pożegnał, ale najpierw wyznał Andersonowi, że mieszka na drugim piętrze i „wystarczy krzyknąć”, gdyby ten czegoś potrzebował.

Anderson uporządkował swoje notatki laboratoryjne i wcześnie poszedł spać.

Ale z powodu upału nie mógł zasnąć. Wstał i znów wyszedł na dach. Usiadł i oparł się plecami o mur, przyglądając się gwiazdom na czarnym, aksamitnym niebie. Po upływie godziny wziął zimny prysznic i ponownie położył się do łóżka, mając nadzieję, że zdoła zasnąć, zanim jego ciało znów się rozgrzeje.

Udało mu się.

Jego początkowy plan, by jak najwcześniej pójść do pracowni spalił na panewce, gdyż obudził się dopiero po dziewiątej. Ale przestał być na siebie zły, kiedy stwierdził, jak dobrze zrobił mu długi sen. W końcu to, o której wstał, nie mogło mieć wpływu na los świnek morskich. Poczuł głód, gdyż poprzedniego dnia niewiele zjadł z powodu upału. Pogodził się z tym, że będzie w laboratorium jeszcze później i przyrządził sobie solidne śniadanie.

Budynek akademii znajdował się na samym końcu terenu należącego do uniwersytetu, więc Anderson miał do przejścia kawał drogi. Cieszył go spacer ścieżkami, wzdłuż których rosły egzotyczne drzewa i krzewy. W powietrzu unosiła się wodna mgiełka wytwarzana przez zraszacze. Kiedy wszedł do gmachu akademii medycznej, chłód klimatyzowanych pomieszczeń mile kontrastował z upałem na zewnątrz. Jadąc windą na szóste piętro, zastanawiał się nad tym, jaki będzie miał nastrój za kilka chwil.

Myra Freedman podniosła wzrok, gdy wszedł.

- Narobił pan sporo zamieszania - powiedziała. - Cohen jest u profesora.

- Chodzi o świnki?

Skinęła głową.

- Zdechły.

Anderson musiał to zobaczyć na własne oczy. Mając nadzieję, że pamięta drogę, którą szedł poprzedniego dnia z Myrą, udał się do zwierzętarni.

Trafił na miejsce i zajrzał do klatek. Wszystkie świnki leżały sztywno wyciągnięte z obnażonymi w charakterystyczny sposób zębami. Typowe objawy śmierci spowodowanej przez plazmid.

Dzięki Bogu, mruknął. Zamknął drzwi i poszedł na spotkanie ze Straussem i Cohenem.

Profesor przesunął okulary na czoło i wyciągnął się na swoim krześle.

- No cóż, panowie... Mamy poważny problem. Warunki przeprowadzania eksperymentów nie różniły się między sobą, zatem różnica musi tkwić w użytych komponentach. Co proponujecie?

- Przeprowadzenie jeszcze dwóch testów na zwierzętach - powiedział Anderson. - Jedne zaszczepimy mieszaniną pańskiego plazmidu i mojej galomycyny, drugie zaś pańską galomycyną z moim plazmidem.

Strauss spojrzał na Cohena.

- Co ty na to, Arieh?

Cohen wzruszył ramionami.

- To oczywiste, że tak należy zrobić.

Oczywiste dopiero wtedy, kiedy usłyszałeś to ode mnie, mądralo, pomyślał złośliwie Anderson. Właściwie bez żadnego powodu. Jak dotychczas, nie miał jeszcze okazji poznać kwalifikacji Cohena. Ale czuł rosnącą antypatię do zimnego, ponurego Izraelczyka, z którym miał spędzić resztę dnia, przygotowując nowe eksperymenty.

Jednak po południu musiał przyznać, że Cohen jest wystarczająco kompetentny i stwierdził nawet, że z przyjemnością przygląda się jego pracy. Wielkie, pozornie niezdarne dłonie mężczyzny poruszały się wśród kultur bakterii z precyzją rąk szwajcarskiego zegarmistrza. Mimo wzbudzającego szacunek profesjonalizmu, Anderson nadal uważał Cohena za chłodnego sukinsyna, co to nigdy nie powie słowa ponad to, co konieczne.

Około piątej obaj mężczyźni wrócili do głównego laboratorium. Myra Freedman wybierała się już do domu. Kiedy

Cohen zostawił ich samych, Anderson pozwolił sobie na złośliwość.

- W jego towarzystwie można umrzeć ze śmiechu.

- To dobry naukowiec, tylko coś go gryzie.

- Co takiego?

- Żebym to ja wiedziała... Nie zwierza mi się. Jest pan zaproszony w piątek na kolację. Musi pan poznać Sama - dodała po chwili, zmieniając temat.

- Dzięki.

Wspomnienie duchoty „apartamentu” napawało Andersona taką niechęcią, że wolał pozostać w klimatyzowanych pomieszczeniach akademii, niż wracać. Wjechał windą na ostatnie piętro, gdzie mieściła się biblioteka. Usiadł i zaczął przeglądać czasopisma medyczne. Tutaj jego uwagi nie rozpraszała wieczorna iluminacja

Tel Awiwu. Zabawił w bibliotece do siódmej, kiedy to głód okazał się silniejszy niż niechęć do upału. Pozostawało tylko pytanie, gdzie ma coś zjeść. Na mieście, czy u siebie? Rozstrzygnął to za niego Miles Langman. Słysząc ciężkie kroki Andersona wspinającego się po schodach Budynku Francuskiego, wysunął głowę zza swych drzwi.

- Miałeś ciężki dzień, kochanie? - zapytał, wykrzywiając twarz w żartobliwym grymasie.

Podczas rozmowy, która się wywiązała, Anderson wyznał, że jedyną rzeczą powstrzymującą go przed wyjściem do miasta na kolację jest obawa, iż jedzenie może się okazać tak paskudne jak w stołówce uniwersyteckiej.

- Nie ma mowy! - wykrzyknął Langman. - Znam wyjątkowe miejsce. Nawet karaluchy się tam nie stołują. - I zaproponował, by autobusem pojechali do portu w Jaffie, gdzie podają świetne arabskie potrawy. Anderson zgodził się.

Kierowca autobusu pędzącego przez miasto z jednakową siłą naciskał to pedał gazu, to pedał hamulca. Najwyraźniej miał ciężką nogę. Anderson uznał za mało uspokajający fakt, że ani Langman, ani reszta pasażerów nie wydawali się tym przejmować.

Skupił swą uwagę na migających za oknem widokach: strzelistych palmach daktylowych, neonach z hebrajskimi napisami i rzęsiście oświetlonych ulicznych kawiarenkach. Nagle Langman szturchnął go w bok, bo autobus zaczął zwalniać, by w końcu stanąć. Kiedy wysiadali, Anderson spojrzał na kierowcę niecierpliwie stukającego w kierownicę palcem ozdobionym sygnetem.

Najwyraźniej przymusowy postój nie był facetowi w smak.

Chodnik wydał się nagle Andersonowi cudownie bezpiecznym miejscem.

- Więc to ty miałeś rację, nie oni - stwierdził Langman, kiedy Anderson skończył mu wyjaśniać, po co przyjechał do Tel Awiwu.

- To nie takie proste - odrzekł Anderson. - Wykazałem, że plazmid lub lek stwarza poważny problem. To wszystko. Ale nadal nie wiemy, który z nich.

- Kiedy będziecie wiedzieć?

- Powinniśmy znać odpowiedź jutro.

- Na co stawiasz?

- Szanse są równe.

Anderson nalegał, żeby to on zapłacił za posiłek. Kiedy uregulował rachunek, wyszli z kawiarni i poszli na spacer wąskimi uliczkami starej Jaffy, krążyli po zaułkach odrestaurowanej dzielnicy artystów.

- Jak się domyślam, firma farmaceutyczna znajdzie się w poważnych tarapatach, jeśli okaże się, że to lek - powiedział Langman.

- Owszem.

- To byłaby ciekawa sprawa, nie uważasz?

- Nie rozumiem...

- Z tego, co mówiłeś, wynika, że to plazmid wywołuje w leku zmiany, które czynią go zabójczym.

- Zgadza się.

- Powiedziałeś również, że ten plazmid został stworzony sztucznie.

- Tak.

- Więc firma farmaceutyczna może się upierać, że jej lek jest absolutnie bezpieczny w zetknięciu ze wszystkim, co stworzyła sama natura.

Langman zaakcentował słowa „sama natura” i Anderson pojął, o co mu chodzi.

- Może ta firma zechce cię zatrudnić jako obrońcę w sądzie - powiedział.

Perspektywa nowej pracy dla Langmana rozwiała się następnego dnia o ósmej rano. Kiedy Cohen i Anderson poszli sprawdzić, co dzieje się ze zwierzętami, okazało się, że trzy z nich żyją, a trzy inne są martwe. Zdechły te, na których wypróbowano plazmid Andersona i galomycynę Izraelczyków. Izraelska wersja PZ 9 okazała się nieszkodliwa dla zwierząt.

Cohen powiedział, że musi zawiadomić Straussa, zaś Anderson poszedł wysłać, teleks do Johna Kerra. Napisał w nim krótko:

„PLAZMID JEST ZABÓJCZY, NIE LEK”.

Tym razem Anderson nie zwracał uwagi na dokuczliwy upał.

Szedł wolno przez teren uniwersytetu, przytłoczony znaczeniem odkrycia, którego dokonał.

Martin Klein był nosicielem wektora klonującego i to stało się przyczyną jego śmierci. Czy nieszkodliwy gen bakteryjny mógł ulec mutacji w jego wnętrznościach? Czy rzeczywiście mógł się zmienić na tyle, by stać się zabójczym? Anderson nie miał przekonania do tej teorii. Czuł, że chwyta się jej jak tonący brzytwy. Ale z drugiej strony, szukanie innego wytłumaczenia równie nęciło, jak wejście w pokrzywy. Coś mu się nie podobało w wyjaśnieniach Izraelczyków dotyczących genu, którego nośnikiem był plazmid... Czy Strauss i Cohen mogli kłamać? Zastanawiając się nad tym, wrócił do laboratorium.

- Doktorze Anderson - zaczął Strauss. - Proszę nam jeszcze raz opowiedzieć, w jaki sposób doszedł pan do tego, że plazmid znaleziony w organizmie Martina Kleina jest naszym PZ 9.

Anderson powtórzył całą historię. Tłumaczył, krok po kroku, jak wyodrębniono plazmid spośród próbek pobranych z ciała Kleina podczas sekcji zwłok.

Wyjaśnił, że katedra biologii molekularnej przeprowadziła analizę zawężającą obszar poszukiwań i zidentyfikowała izraelski wektor klonujący PZ 9. Klein zaś był Izraelczykiem i pracował w laboratorium w Tel Awiwie, gdzie powstał plazmid. Wszystko do siebie pasowało.

- Brzmi to wiarygodnie - westchnął z rezygnacją Strauss.

Cohen pokiwał potakująco głową i wzruszył ramionami.

- Czy ma pan ze sobą kopię tej analizy? - zapytał profesor.

Anderson przytaknął, przeprosił i poszedł po raport Teasdalea.

Wręczył wydruk Straussowi, który szybko przebiegał oczami jego treść, kiwając lekko głową, gdy odczytywał dane. Nagle znieruchomiał. Zmarszczył brwi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.

- Czy coś jest nie w porządku? - zapytał Anderson.

- Nie zgadza się wielkość wkładu - powiedział wolno Strauss.

- Pański kolega określił ją na dwa przecinek siedem kilo bazy D.N.A. Naszym zdaniem, to dwa przecinek dziewięć.

- Brytyjczycy się pomylili - orzekł Cohen.

- Różnica wynosi zero przecinek dwie dziesiąte... - ciągnął Strauss w zamyśleniu.

- Może jakieś zmiany zaszły już w organizmie Kleina? - zasugerował Anderson.

- Samoczynny zanik części genu? Przypuszczam, że to możliwe - przyznał Strauss.

- Ale mało prawdopodobne - dodał Cohen. Najwyraźniej bardziej odpowiadało mu własne wyjaśnienie tej kwestii, że to Brytyjczycy popełnili błąd.

W pokoju zapanowała cisza. Strauss rozmyślał, a Cohen i

Anderson czekali, aż coś postanowi. Szum klimatyzacji wraz z upływem kolejnych minut wydawał się coraz głośniejszy. Anderson obserwował małą ceglastą jaszczurkę, wspinającą się po nagrzanym słońcem murze.

W końcu Strauss rzucił na blat biurka swoje pióro wieczne, zdjął okulary i przetarł oczy.

- Nie ma rady... - westchnął. - Musimy przeprowadzić analizę D.N.A w obu wersjach plazmidu i sami sprawdzić różnicę., Decyzja

Straussa skazała Andersona i Cohena na trzy dni wytężonej pracy niemal bez odpoczynku. Były one dla Andersona tym bardziej uciążliwe, że Cohen nawet nie próbował stworzyć koleżeńskiej atmosfery podczas wspólnej harówki w laboratorium. Anderson ucieszył się więc, gdy nadszedł piątkowy wieczór, który miał spędzić w towarzystwie Myry i Sama Freedmanów.

Umówili się, że Sam wstąpi do Andersona o siódmej, gdy będzie wracał do domu z instytutu w Haderze. Anderson już za kwadrans siódma zajął punkt obserwacyjny na dachu. Gdy zobaczył białego mercedesa zatrzymującego się cicho przed budynkiem, zbiegł na dół, by zaoszczędzić Freedmanowi wspinaczki po schodach.

- Sam Freedman? - zwrócił się Anderson do niskiego mężczyzny o smagłej cerze, ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu.

- Neil Anderson, jak się domyślam - odrzekł Freedman, wyciągając rękę. Miło mi pana poznać.

Kiedy już uścisnęli sobie dłonie, Freedman klepnął Andersona w ramię.

Ten poufały gest sprawił, że Anderson z miejsca sklasyfikował go jako ekstrawertyka. Nieco dumny krok i trochę przesadne wymachiwanie ramionami, które zauważył u Freedmana podczas marszu w kierunku samochodu, zdawały się potwierdzać trafność tego spostrzeżenia.

Gdy mknęli przez miasto, Anderson miał wrażenie, że Tel Awiw się nagle wyludnił, co skłoniło go do wygłoszenia uwagi, iż ten bezruch bardziej przypomina drugą nad ranem niż wczesny wieczór.

- Szabas - wyjaśnił Freedman. - Trwa od zachodu słońca w piątek do zachodu słońca w sobotę. Jeśli uważa pan, że miasto jest jak wymarłe, to powinien pan zobaczyć Jerozolimę. Tam dosłownie nic się nie porusza. - Freedman puścił jedną ręką kierownicę i kategorycznym gestem podkreślił swoje słowa. - Jadąc w szabas przez niektóre dzielnice stolicy, ryzykowalibyśmy, że nas ukamienują.

- Kto? - zapytał Anderson.

- Postrzeleni fanatycy religijni - odrzekł Freedman.

Ta odpowiedź wyjaśniła Andersonowi kwestię stosunku Freedmana do religii, którego był ciekaw.

- Myślałem, że stolicą jest Tel Awiw - powiedział.

Freedman odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem.

- Dla Izraelczyków stolicą jest Jerozolima. To Amerykanie i Brytyjczycy stwarzają pozory, że jest nią Tel Awiw, bo nie chcą drażnić Arabów.

Samochód zjechał z głównej arterii i z cichym szumem silnika potoczył się bocznymi uliczkami, by w końcu skręcić i znaleźć się na podjeździe białej willi z płaskim dachem. Dom otaczały gęste krzewy. Od mieszaniny ich zapachów mogło się zakręcić w głowie.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił Freedman. Wysiadł z samochodu i z rozmachem zatrzasnął za sobą drzwi auta. Anderson zamknął swoje delikatnie i podążył w ślad za gospodarzem do domu.

W progu powitała ich Myra, po czym wprowadziła do pięknie urządzonego pokoju. Ściany miały pastelowy niebieski kolor.

Wisiały na nich obrazy reprezentatywne dla malarstwa współczesnego, jak to ocenił Anderson. Wzdłuż ścian stały fotele i sofy obite miękką skórą harmonizującą z kolorystyką wnętrza.

Dobrane ze smakiem lampy i oświetlenie punktowe pokoju pasowały do całości. Zauważył również przedmioty używane podczas żydowskich obrzędów religijnych. Po tym, co usłyszał od Freedmana w samochodzie, ich obecność nieco go zdziwiła. Freedman spostrzegł, że Anderson przygląda się menorze, siedmioramiennemu świecznikowi.

- Żydowi trudno jest oddzielić religię od tradycji. Są ze sobą zbyt mocno splecione - powiedział, jakby czytając w jego myślach.

- To musi dawać poczucie więzi z własną historią - odrzekł Anderson.

- Część tego dziedzictwa przeczy zdrowemu rozsądkowi - stwierdził Freedman. - Ale z drugiej strony, przyjemnie jest wiedzieć, że jest się częścią czegoś, co trwa od tysiącleci.

Wszyscy potrzebują poczucia jakiejś przynależności, choć nie wszyscy się do tego przyznają.

Okazało się, że Sam Freedman różni się od Cohena bardziej, niż Anderson mógł się spodziewać. Z Cohena trudno było wydusić słowo, Freedmanowi zaś trudno było zamknąć usta. Błyskawicznie przeskakiwał z tematu na temat, nie robiąc żadnych przerw. W przeciwieństwie do Straussa, który rozważał każdą kwestię, zanim coś powiedział, natychmiast wyjawiał każdą myśl, jaka tylko przyszła mu do głowy. Następnie szybko zmieniał zdanie, jeśli w jego umyśle rodziły się jakieś wątpliwości co do słuszności przedstawianej tezy lub też rozwijał ją albo modyfikował.

Anderson osobiście teraz doświadczał, dlaczego ten niespokojny duch jest jednym ze światowych autorytetów w dziedzinie biochemii medycznej. Zapytał go o Instytut Kalmana.

- Wykonujemy fachowe ekspertyzy i przeprowadzamy specjalistyczne badania dla firm, które nie mogą lub nie chcą robić tego same - wyjaśnił Freedman.

- To interesujące - powiedział Anderson z największym entuzjazmem, jaki tylko mógł z siebie wykrzesać.

Sam Freedman roześmiał się głośno.

- Dzięki za uprzejmość, ale obaj wiemy, że nie ma w tym nic interesującego. Wręcz odwrotnie. Sprawdzanie, czy czyjeś kosmetyki nie wywołają u ludzi alergii jest chyba najnudniejszym zajęciem na świecie. Ale to przynosi instytutowi duże zyski i zapewnia wielu ludziom zatrudnienie.

- A co z pańskimi badaniami naukowymi?

- Otrzymuję od instytutu niewielkie dotacje, które umożliwiają mi prowadzenie własnych badań. A jeśli chodzi o wyposażenie, to laboratorium Kalmana nie ustępuje pod tym względem najlepszym placówkom.

- Czy instytut ma coś do powiedzenia w sprawie tego, nad czym pan pracuje?

- Nie. Mam całkowitą swobodę. Jedynym ograniczeniem są finanse. Jeśli uda mi się wynaleźć coś, na czym można zrobić pieniądze, to Kalman bierze sześćdziesiąt procent zarobionej sumy, a ja czterdzieści.

- Chciałbym zwiedzić instytut, zanim stąd wyjadę - wyznał Anderson.

- Powitam tam pana z największą przyjemnością.

Gdy odpoczywali po kolacji, Freedman poruszył inny temat.

Zaczęli rozmawiać o przyczynie przyjazdu Andersona do Izraela.

- Jak rozumiem, pańska wizyta tutaj ma związek ze śmiercią Martina Kleina.

- I ze śmiercią dwojga innych ludzi - dodał Anderson.

- Myra mówiła, że znalazł pan coś dziwnego w organizmie Kleina.

- Plazmid.

- Wielu z nas nosi w sobie plazmidy.

- Ten plazmid jest wektorem klonującym.

Freedman gwizdnął przeciągle.

- Rozumiem... I uważa pan, że pochodzi z Tel Awiwu?

- Tak. To PZ 9 profesora Straussa. Klein podczas wakacji pracował w jego laboratorium, - A tak. Pamiętam.

- Znał pan Martina Kleina?

- Myra zaprosiła go kiedyś do nas na kolację. Bardzo inteligentny młody człowiek.

- Tak słyszałem.

Grubo po północy Sam Freedman odwiózł Andersona do domu.

Biały mercedes mknął jak duch pustymi i cichymi ulicami na północ.

Przejechali przez Ramat Awiw, podążyli wzdłuż szerokiej Ha Universita i skręcili w Aleję Einsteina.

- Niech pan pamięta. Kiedy tylko będzie pan miał ochotę zwiedzić instytut, proszę powiedzieć Myrze i jakoś się umówimy -

przypomniał na pożegnanie Freedman, gdy zatrzymał samochód przed blokiem.

Anderson obiecał, że tak zrobi.

*4*

Budzik zadzwonił o szóstej i Anderson upewnił się, że już nie śpi, gdy poczuł ból głowy będący skutkiem gościnności

Freedmanów. Kac zaczął ustępować po długim pobycie pod prysznicem i porządnym śniadaniu, minął całkowicie, zanim Anderson wyruszył do laboratorium. Była sobota, a więc szabas i Anderson panował na ulicach niepodzielnie. Przeszedł przez jezdnię na ruchliwym zazwyczaj skrzyżowaniu bez konieczności czekania na zielone światło dla pieszych. Wiedział, że on i Cohen będą jedynymi, którzy dziś pracują, ale ta przykra perspektywa jakoś go nie frustrowała. Miał bowiem świadomość, że to już ostatni dzień i wreszcie pozna odpowiedź na najważniejsze pytanie.

Nieoczekiwanym wytchnieniem od ciężkiego towarzystwa milczącego Cohena stała się dla Andersona wizyta Myry Freedman.

Przyszła do laboratorium już po jedenastej, by zająć się jakąś sprawą, którą zlecił jej Strauss.

Anderson zażartował na temat swojego porannego kaca i podziękował Myrze za miły wieczór.

- Cieszę się, że dobrze się pan bawił. Jak idzie praca?

- Za parę godzin powinniśmy wszystko wiedzieć.

Myra już dawno opuściła pracownię, gdy Cohen i Anderson utkwili wzrok w drukarce komputera. Maszyna zaterkotała i wyrzuciła z siebie odpowiedź, na którą czekali:

PRÓBKA JEDEN: PLAZMID PZ 9: WKŁAD: 2,9 PRÓBKA DWA: PLAZMID

PZ 9: WKŁAD: 2,7 Anderson spojrzał na Cohena, ale Izraelczyk uciekł wzrokiem w bok.

Włożone geny rzeczywiście różniły się wielkością, co więcej, komputer potwierdził liczbę dostarczoną Andersonowi jeszcze przed wyjazdem przez Teasdalea z katedry biologii molekularnej.

- No, no... - Powiedział ucieszony Anderson.

Cohen zignorował go całkowicie i udając głębokie skupienie, wystukał na klawiaturze komputera następne pytanie, po czym rozsiadł się z założonymi rękami, czekając na odpowiedź. Okulary zsunęły mu się niebezpiecznie na sam czubek nosa.

Drukarka zgrzytnęła i dostarczyła wydruk:

HOMOLOGIA GENÓW: BRAK.

Całe samozadowolenie natychmiast opuściło Andersona.

Pochylił się do przodu na swym obrotowym krześle i powiedział cicho:

- Przecież ta odpowiedź powinna brzmieć: Sto procent. - W jego głosie brzmiał niepokój.

Cohen nie odezwał się. Ponownie wystukał pytanie na klawiaturze.

Drukarka zaterkotała...

HOMOLOGIA GENÓW: BRAK.

- To jakiś obłęd! - zaprotestował Anderson. - Niemożliwe, żeby komputer nie znalazł żadnego podobieństwa między tymi dwoma genami. To już nie kwestia małej cząstki D.N.A, której brakuje jednemu z nich. To dwa całkowicie różne geny!

Cohen wpatrzył się w ekran monitora, po czym pokręcił głową.

- Nic z tego nie rozumiem - przyznał. - Po prostu nie rozumiem.

Zanik małej cząstki pierwotnego genu jest możliwy. Ale to...?

Anderson przyjrzał się uważnie Cohenowi, chcąc się zorientować, czy Izraelczyk nie udaje zdziwienia. Nie miał co do tego pewności. Po Cohenie trudno było cokolwiek poznać. Nigdy nie okazywał żadnych emocji.

- Proszę mnie poprawić doktorze, jeśli się mylę - powiedział - ale czy to nie oznacza, że w wypadku plazmidu Kleina ktoś wprowadził do jego PZ 9 inny gen?

Cohen poruszył się niespokojnie.

- Może on sam.

- Z kim tu pracował Klein? - dociekał Anderson.

- Ze mną.

- A zatem...?

Cohen głęboko wciągnął powietrze, ale stłumił w sobie gniew.

- Co pan sugeruje? - zapytał ochrypłym szeptem.

- Sądzę, że pan wie - odrzekł Anderson.

Mięśnie twarzy Cohena zadrgały, z trudem hamował wściekłość.

- Myśli pan, że uczestniczyłem w nielegalnym eksperymencie z udziałem studenta Kleina?! Uważa pan, że jestem w jakiś sposób odpowiedzialny za śmierć postronnych ludzi?!

Anderson poczuł, że skacze mu tętno. Taki wybuch u człowieka, którego pozornie nic nie mogło wyprowadzić z równowagi, zaniepokoił go, a nawet przestraszył.

- Ktoś tutaj wie znacznie więcej, niż ma się ochotę do tego przyznać, a Klein pracował pod pańskim nadzorem - powiedział.

Przez moment myślał, że Cohen go uderzy. Ale Izraelczyk odwrócił się na pięcie i wypadł z pokoju jak burza. Anderson odetchnął z ulgą.

Przez chwilę siedział nieruchomo. Czuł się wyczerpany tą niemiłą sceną.

Miał nadzieję, że Cohen opuścił budynek. Byli tu sami, a duszna atmosfera wrogości i podejrzeń nie wróżyła nic dobrego.

Zebrał wydruki komputerowe i wrócił do laboratorium.

Podszedł do swego stanowiska pracy i właśnie odsuwał taboret, by dostać się do szuflady, w której trzymał swój notes laboratoryjny, gdy nagle z przerażeniem zauważył, że z regału spada szklany pojemnik. Naczynie roztrzaskało się na blacie stołu

Andersona. Natychmiast poczuł charakterystyczny, drażniący zapach kwasu chlorowodorowego, którego gryzące opary wypełniły jego płuca.

Koszmarna myśl, że może doznać trwałych uszkodzeń ciała i stracić wzrok sprawiła, iż wpadł w panikę. Zacisnął mocno powieki i po omacku dotarł do zlewu.

Przesuwał dłońmi po zimnym, gładkim metalu, aż wymacał krany. Jego ręce zaczęły dymić, gdy kwas oparzył ciało. Zaklął, czując, że kropla żrącego płynu wciska się do kącika jego zamkniętego oka. Ilość wody lejąca się do zlewu wydała mu się śmiesznie mała jak na jego potrzeby. Nabrał jej w dłonie, ile mógł i uniósł do twarzy.

Nagle chlusnął na niego potężny strumień, oblewając go od stóp do głowy.

Poczuł, że jest przemoczony do suchej nitki, To Cohen opróżnił właśnie dwudziesto-litrową butlę wody destylowanej, wylewając na niego jej zawartość, po czym natychmiast chwycił następną i powtórzył czynność.

- Tędy! - rozkazał Izraelczyk tonem nie znoszącym sprzeciwu i pociągnął Andersona korytarzem.

Anderson wciąż mocno zaciskał powieki, bojąc się otworzyć oczy. Nagle pomyślał, że teraz Cohen go wykończy. Wypchnie przez okno! To, co zdarzyło się w pracowni, to nie wypadek! Ale śledztwo wykaże, że oślepiony kwasem i oszalały z bólu sam wypadł z szóstego piętra i zginął.

Cohen popchnął go i Anderson zatoczył się do tyłu, czekając na zderzenie z szybą i dźwięk rozpryskującego się szkła. Zamiast tego osunął się po zimnych, śliskich kafelkach. Cohen wepchnął go pod prysznic! Odkręcił wodę i powiedział:

- Zaraz wracam.

Anderson zerwał z siebie tlące się ubranie.

- Niech pan tego użyje. - Cohen wcisnął mu do rąk dużą gąbkę. - Jest nasycona łagodnym środkiem alkalicznym.

Anderson począł usuwać ze swej skóry resztki kwasu. Cohen co jakiś czas zabierał mu gąbkę i nasączał ją ponownie.

- Jak pańskie oczy, doktorze? - zapytał w końcu.

Anderson uniósł ostrożnie jedną powiekę, potem drugą, trzymając gąbkę w pogotowiu.

- W porządku... Widzę...

- To powierzchowne oparzenia... - powiedział Cohen, zakładając na ręce Andersona opatrunki. - Miał pan dużo szczęścia.

- Na to wygląda - odrzekł Anderson cicho, wciąż trzęsąc się na skutek szoku. - Ale to pańska zasługa, doktorze Cohen. Gdyby nie pan...

- Proszę już nic nie mówić.

Mimo wdzięczności Anderson nie mógł pozbyć się wątpliwości.

Wprawdzie szybka akcja Izraelczyka uratowała go przed oszpeceniem i utratą wzroku, ale nie wierzył, by Cohen był całkowicie niewinny i nie maczał palców w sprawie Kleina.

- Może powinien pan pójść do szpitala - zaproponował Cohen.

Anderson odrzekł stanowczo, że nie jest to konieczne i raczej wróci do domu.

- Mam w szafce zapasowe ubranie, zaraz je przyniosę.

Po chwili Anderson włożył na siebie koszulę i spodnie swego wybawcy.

Patrząc na zżartą kwasem odzież, wzdrygnął się.

- Niech przynajmniej pozwoli się pan odwieźć do mieszkania - nalegał Cohen.

Anderson nie skorzystał z oferty, tłumacząc, że krótki spacer w słońcu dobrze mu zrobi po urazach, jakich doznał na przestrzeni ostatnich trzydziestu minut, Cohen wzruszył ramionami.

- Jak pan chce. W takim razie, do zobaczenia jutro.

- Do widzenia. Jeszcze raz dziękuję.

Anderson wyszedł i ruszył przed siebie wolnym krokiem. Po drodze zatrzymał się, by posiedzieć chwilę w cieniu drzewa, zanim opuści teren uniwersytetu.

Mógł teraz spokojnie pomyśleć o tym, co zaszło. Dlaczego kwas spadł z regału?

Używał go poprzedniego dnia i był pewien, że nie ustawił butli na samym brzegu półki. Pojemnik runął w dół, kiedy przesunął taboret. Ale przecież nie uderzył stołkiem o blat, tylko go odsunął. Nie było więc żadnego wstrząsu...

Ciekawość skłoniła Andersona do zmiany decyzji. Zamiast iść do domu, wrócił do akademii.

Kiedy wyszedł z windy na szóstym piętrze, usłyszał jakiś hałas.

Zatrzymał się. Ktoś był w jego pracowni! Podkradł się tam na palcach i zajrzał przez drzwi.

Cohen pochylał się obok stanowiska, przy którym zdarzył się wypadek.

- Coś się stało, doktorze Cohen?

Izraelczyk odwrócił się, zaskoczony.

- Ten kwas... Rano przychodzą sprzątaczki... Pomyślałem, że lepiej sprawdzę, czy nic nie zostało... - dukał mało przekonująco.

Anderson podszedł i przykucnął obok, chcąc zobaczyć, czemu przygląda się Cohen. O jedną z nóg taboretu zahaczał przewód elektryczny. Anderson sprawdził, dokąd prowadzi. Kabel biegł w górę regału nad stanowiskiem pracy.

Wtyczka tkwiła w gniazdku. Był to przewód zasilający małej lodówki umieszczonej pod stołem.

- Pański stołek zaczepił o przewód idący nad półką - powiedział Cohen. - Kiedy pan go odsunął, kabel strącił butlę z kwasem. Wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności.

- Rzeczywiście, wyjątkowo... - przyznał Anderson bezbarwnym głosem.

Miles Langman był na dachu, kiedy Anderson wrócił do domu.

Rozwieszał właśnie świeżo uprane rzeczy na prowizorycznie umocowanym sznurze.

Kiedy zobaczył Andersona, przerwał swoją czynność i wlepił w niego wzrok.

- Wyobrażałem sobie, że tylko my, Żydzi, mamy jakieś pokręcone zwyczaje. Ale żeby bandażować sobie ręce i nosić spodnie o osiem numerów za duże, tego jeszcze nie widziałem.

- Piwa?

- Chętnie.

Anderson przyniósł z lodówki dwa piwa i opowiedział Langmanowi o wypadku.

- Cholera! To niezbyt zabawne.

- Nie. Raczej wcale - uściślił Anderson i pociągnął solidny łyk piwa.

Langman spojrzał na jego obandażowane dłonie.

- Czy z twoimi rękami wszystko będzie w porządku? - zapytał.

Anderson odparł, że to tylko powierzchowne oparzenia. Ale wciąż dręczyło go to, co mogło się stać, i podzielił się swymi myślami z Langmanem.

- Doskonale cię rozumiem - odrzekł poważnie Amerykanin.

Anderson usiadł i oparł się plecami o ścianę.

- W ogóle udany dzień, nie ma co... - Po chwili milczenia zrelacjonował najświeższe rewelacje na temat plazmidów.

- Uważasz, że chłopak mógł przeprowadzać eksperymenty na własną rękę?

- Teoretycznie to możliwe, ale ja w to nie wierzę.

- Sądzisz, że nie potrafiłby tego zrobić?

- O rany... Jasne, że by potrafił. Na takiej samej zasadzie, jak studenci fizyki potrafią zbudować bombę wodorową. Chodzi mi o to, że nie mógł tego zrobić bez niczyjej wiedzy.

- A ten drugi gen, który sklonował? Co to takiego?

- Można długo zgadywać.

- Jak to? Nie możesz tego ustalić?

- Nie. Teoretycznie mógłby pochodzić od każdego żywego bytu na tym świecie. Od wirusa począwszy, a na palmie kokosowej skończywszy.

- I co teraz zrobisz?

Anderson wolno pokręcił głową. Bardziej zainteresowała go nagle odpowiedź na zupełnie inne pytanie. Dlaczego Langman chciał tak dokładnie wszystko wiedzieć?

*

Anderson znalazł na swoim biurku list, ale z powodu bandaży na rękach nie mógł sobie poradzić z jego otwarciem. Rozejrzał się i znalazł coś, co mogło posłużyć za nóż do papieru. Rozciął kopertę. Same przyjemne sprawy, mruknął, kiedy przeczytał prośbę dziekana wydziału lekarskiego, żeby odwiedził rodzinę Martina Kleina mieszkającą w Cezarei i przekazał jej wyrazy współczucia w imieniu wszystkich studentów i pracowników uczelni. Wetknął list do szuflady biurka i westchnął.

Do laboratorium wszedł Strauss, nagle postarzały i wyraźnie zmartwiony. Anderson domyślił się, że już wie.

- Proszę wejść, doktorze Anderson - powiedział profesor, stając w drzwiach swojego gabinetu. - Doktor Cohen telefonował do mnie wczoraj wieczorem.

Kilka minut później zjawił się Cohen. Na wstępie zapytał Andersona, w jakim stanie są jego ręce. Strauss ocknął się nagle z głębokiego zamyślenia i również wyraził swoje zainteresowanie.

- Wszystko w porządku - odrzekł Anderson.

- Doktor Anderson podejrzewa nas o przeprowadzanie tajnych eksperymentów z klonowaniem - oznajmił Straussowi Cohen, kończąc z uprzejmościami.

- Doprawdy? - Profesor spojrzał sponad okularów na Andersona.

- Trudno mi uwierzyć w to, że student trzeciego roku medycyny mógł przeprowadzać w tym laboratorium skomplikowane eksperymenty genetyczne i nikt nie zdawał sobie z tego sprawy - powiedział Anderson z całkowitym spokojem.

Strauss patrzył na niego przez dłuższą chwilę.

- Myślę, że ma pan rację, doktorze - przyznał w końcu i przeniósł wzrok na Cohena.

- Nie wiem, jak to robił, ale jakoś musiał - powiedział Cohen.

Cichy szum klimatyzacji ustał i w pokoju cisza aż dzwoniła.

- Wyłączyli prąd - powiedział Strauss.

Temperatura w pomieszczeniu zaczęła się podnosić niemal natychmiast.

- Czy zdarzało się, że Klein przez dłuższy czas przebywał w pracowni sam? - zapytał Anderson.

- Nie, nigdy - odrzekł Cohen.

- Prowadził dziennik laboratoryjny?

- Naturalnie.

- Mogę go zobaczyć?

Cohen wyszedł, a po chwili wrócił i wręczył Andersonowi granatowy notes. Anderson zaczął go czytać, czując, jak po plecach spływa mu pierwsza strużka potu. Notatki okazały się w swoim rodzaju małym dziełem sztuki. Najwyraźniej Martin Klein należał do pedantów. Wymienione eksperymenty były tymi, o których w ogólnych zarysach wspominał Strauss w swojej korespondencji.

Nie znalazł natomiast żadnej wzmianki o próbach przeprowadzania własnych doświadczeń. Anderson pochylił się do przodu i położył notatnik na biurku profesora.

- Szkoda, że wszyscy studenci nie prowadzą tak przejrzystych notatek - powiedział.

Strauss pokiwał głową z lekkim uśmiechem. Anderson zauważył na jego czole krople potu. Temperatura w pokoju wciąż rosła.

Profesor wyciągnął się w swoim fotelu i począł się wachlować plikiem papierów, które wziął z blatu biurka.

- Panowie, musimy być realistami. Może nigdy nie dowiemy się, co zrobił Martin Klein ani dlaczego, ani nawet jak. Ale mam dwie propozycje. - Klimatyzacja znów zaczęła działać, co wywołało uśmiech zadowolenia na twarzy Straussa i Andersona. Cohen obrzucił pokój niedbałym spojrzeniem. - Po pierwsze, myślę, że powinniście spróbować wydzielić toksynę z plazmidu, który posłużył do testów. Może uda nam się ją zidentyfikować, określając, jak silnie jest trująca, zakładając, że istnieje na jej temat pełna dokumentacja - ciągnął Strauss.

- Doskonale - powiedział Anderson.

- Po drugie, trzeba zbadać działanie innych leków na plazmid.

- Wezmę się za to - powiedział Cohen, wstając z miejsca.

- Pójdę z panem - zaproponował Anderson, ale Strauss go powstrzymał.

- Pracuje pan bez przerwy od chwili przyjazdu. Niech pan weźmie dwa wolne dni.

- Ależ doktor Cohen też pracuje bez przerwy - zaprotestował Anderson.

Cohen przystanął w drzwiach. Odwrócił się.

- Bez skrupułów, doktorze. Do przeprowadzenia tych testów wystarczy jeden z nas, a pan ma obandażowane ręce. Jeśli będę potrzebował pomocy, poproszę Myrę Freedman.

Anderson spojrzał na swoje dłonie i niechętnie przyznał mu rację.

- Ale w środę ja przejmę pałeczkę, a pan weźmie dwa dni wolne.

- Zgoda - odrzekł Cohen, zamykając za sobą drzwi.

- Myro, może mi pani powiedzieć, jak dostać się do Cezarei?

- zapytał Anderson, gdy wrócił od Straussa.

- Z Tel Awiwu nie ma bezpośredniego połączenia. Najpierw trzeba pojechać do Hadery, stamtąd kursuje autobus. A dlaczego pan pyta?

Anderson pokazał jej list.

- Dostałem dwa dni urlopu. Pomyślałem, że jutro mógłbym odwiedzić rodziców Kleina.

- W Haderze jest Instytut Kalmana. Mógłby pan wybrać się tam jutro z Samem - zaproponowała Myra. - Obejrzałby pan instytut rano, a potem pojechał do Cezarei. To niedaleko.

- Dobry pomysł - przyznał Anderson.

- Ustalili, o której Sam Freedman po niego rano wstąpi.

Wyszedł z pracowni w momencie, gdy wchodził Cohen, by poprosić Myrę o pomoc.

Anderson nie wiedział, co ma zrobić z taką masą wolnego czasu. Miał ochotę skorzystać z uniwersyteckiego basenu, ale pływanie z obandażowanymi rękami nie było najlepszym pomysłem.

Wsiadł więc do autobusu, by dotrzeć do turystycznej części Tel Awiwu i pospacerować między ulicznymi straganami. W końcu jednak bliskość Morza Śródziemnego okazała się tak kusząca, że zdjął sandały i poszedł plażą w kierunku starej, portowej Jaffy, gdzie niedawno jadł z Langmanem kolację. Ciepła fala wdzierająca się na piasek omywała jego stopy, a on podziwiał nie znane mu sylwetki baszt i wieżyczek rysujące się na tle nieba.

- Więc. Po prostu obijałeś się przez cały dzień - podsumował Miles Langman, gdy spotkał się z Andersonem na dachu, co stawało się już codzienną, wieczorną tradycją.

- Mniej więcej - zgodził się Anderson. - Robiłem to z przyjemnością.

- Jutro znów to samo? - zapytał Langman.

Anderson powiedział mu o planowanej wizycie w domu rodziców Kleina.

- Niezbyt miła perspektywa - stwierdził Langman. - Za to wyprawa do instytutu może być interesująca.

Podczas jazdy Anderson zrozumiał, dlaczego Freedman zapowiedział, że „to nie potrwa długo”. Jego biały mercedes połykał kolejne mile nadmorskiej szosy na północ od Tel Awiwu, często przekraczając setkę.

- Instytut jest tuż za miastem - obwieścił Freedman, zwalniając i Anderson domyślił się, że wjeżdżają na przedmieścia.

- Musimy przejechać przez Haderę dodał, kiedy samochód toczył się ulicami tego niezbyt ciekawego miasta.

Instytut Kalmana okazał się długim, jednopiętrowym białym budynkiem.

Freedman zatrzymał samochód przed bramą, którą otworzyli dwaj mężczyźni w zielonych uniformach. Zasalutowali, gdy auto mijało ich, wjeżdżając do środka. Inny mężczyzna, również ubrany w zielony mundur, otworzył drzwi wejściowe do budynku. Anderson i Freedman znaleźli się w dużym, imponująco nowoczesnym holu recepcyjnym. Na środku znajdowało się oko wodne, z którego strzelała w górę abstrakcyjna rzeźba sięgająca do kopuły z zielonego szkła umieszczonej na wysokości około trzydziestu stóp nad ich głowami.

Freedman ruszył przodem i wspiął się jednym z dwóch ciągów półkolistych schodów okrążających rzeźbę z tyłu i prowadzących na galerię na piętrze. Dzięki temu rozwiązaniu rzeźba mogła sięgać od podłogi do sufitu budynku.

Wnętrze gabinetu zaskoczyło Andersona. Freedman roześmiał się, widząc zdziwienie na twarzy gościa.

- Przywiozłem to ze sobą ze Stanów. Ta nowoczesność jest dobra na pokaz. - Wskazał gestem drzwi.

Anderson podziwiał gabinet, którego tradycyjne umeblowanie i zielony, skórzany fotel były charakterystyczne dla stylu Ivy

League. - Całkowicie się z panem zgadzam - powiedział. - Tamta rzeźba jest trochę... trochę...

- Wygląda po prostu jak wielki penis - wyręczył go Freedman.

- Ale robi wrażenie na klientach.

- Wie pan, nie bardzo rozumiem ekonomikę tej instytucji - wyznał Anderson. - Jeśli wasi klienci nie mogą sobie pozwolić na przeprowadzanie własnych badań, to jak mogą sobie pozwolić na korzystanie z waszych usług?

- Może wyraziłem się niezbyt precyzyjnie - powiedział Freedman, siadając na obrotowym krześle. - Wszyscy nasi klienci to doskonale prosperujące firmy.

Wiele z nich to międzynarodowa pierwsza liga. Ale od czasu do czasu może się zdarzyć, że któraś z tych firm dokona odkrycia nie związanego bezpośrednio ze sferą jej działalności. Na przykład, koncern naftowy może wynaleźć coś, co znajdzie zastosowanie, powiedzmy, w farmacji. Nie ma ekonomicznego uzasadnienia tworzenie w tej firmie specjalnego laboratorium farmaceutycznego z wykwalifikowanym personelem do zajmowania się jednym, przypadkowym produktem.

Firma może więc wynająć nas do przeprowadzenia badań. Brzmi to sensownie?

Anderson przyznał, że tak.

- Chodźmy. Oprowadzę pana - zaproponował Freedman. Wyszli z gabinetu. - Mamy cztery główne laboratoria i jedną pracownię wysokiego ryzyka w podziemiach, dużą zwierzętarnię i wszystko, co jest normalnie potrzebne do badań.

To jedno z głównych laboratoriów - powiedział Freedman, otwierając drzwi oznaczone symbolem L 1.

Standard wyposażenia pracowni przeznaczonej dla dziesięciu pracowników mógł zaimponować, wszystkie stanowiska pracy zajęte.

Laboranci mieli na sobie jasnoniebieskie uniformy przypominające stroje chirurgów. Na naramiennikach bluz widniały stylizowane złote litery K. Anderson już otwierał usta, by zapytać, nad czym pracują, ale Freedman go uprzedził.

- Proszę nie pytać o nic - powiedział. - Wprawdzie większość naszej roboty to nuda, ale obowiązuje nas tajemnica zawodowa.

Takie są wymagania naszych klientów i od tego zależy nasza reputacja.

Anderson pokiwał głową.

- Rozumiem.

Wzdłuż korytarzy znajdowały się w regularnych odstępach doskonale wyposażone pracownie techniczne. Zewsząd dobiegał szum silników wirówek zwiększających obroty, by zwielokrotnić siłę przyciągania, i terkot liczników scyntylacyjnych, gdy mechaniczne podajniki zmieniały samoczynnie badane próbki.

Migotały czerwone, zielone i niebieskie lampki kontrolne.

Przeszli do następnego z głównych laboratoriów, gdzie wszyscy ubrani byli na zielono.

- To biochemia - zaprezentował Freedman.

Obaj mężczyźni zeszli schodami na dół i Anderson zorientował się po zapachu unoszącym się w wąskim korytarzu, że zbliżają się do zwierzętarni; tak ogromnej do tej pory nie widział. Wielka, jasno oświetlona hala przywodziła na myśl kolorowy świat Disneya, gdyż na czołowych ścianach klatek znajdowały się różnobarwne plastykowe panele. Zielone oznaczały świnki morskie, czerwone - myszy, niebieskie - króliki, różowe - szczury. Klatki oznaczone kolorem żółtym stały puste, a ich wielkość wskazywała na to, że są przeznaczone dla jakichś dużych okazów.

- Będą tu psy - wyjaśnił Freedman. - Czekamy na transport.

Opuścili pomieszczenia zwierzętarni, przeszli korytarz i wrócili schodami do holu recepcyjnego.

- No cóż... To chyba wszystko - stwierdził Freedman. - Oprócz pracowni wysokiego ryzyka w podziemiach. W tej chwili jej nie używamy i jest zamknięta. Ale dobrze pan to zna. Pełne maski ochronne do szczepień, filtry powietrza, kanały wyciągowe i tak dalej...

Anderson przytaknął. Freedman poprowadził go z powrotem do swego gabinetu, gdzie wyjął butelkę whisky.

- Łyknie pan przed lunchem?

- A może pan sobie wyobrazić Szkota, który mówi nie?

Freedman ulokował się wygodnie na swym krześle i odmierzył dwie solidne porcje. Gdy skończył nalewać, zadzwonił telefon.

Podniósł słuchawkę, obrócił się i położył jedną nogę na rogu biurka.

Jak, zwykle w takich sytuacjach, Anderson poczuł się intruzem, choć tym razem nie było ku temu powodu, gdyż rozmowa toczyła się po hebrajsku. Anderson pomyślał, że to nieprzyjemnie brzmiący język. Przypominał mu trocHę afrykanerski. W każdym razie nie jest to na pewno język miłości, stwierdził w duchu.

Rozmowa przeciągała się, więc powiódł wzrokiem po półkach z książkami. Zauważył kilka znajomych tytułów i chciał podejść bliżej, gdy nagle usłyszał za sobą głośny trzask. Odwrócił się, wystraszony. Freedman strącił nogą stojącą na brzegu biurka tacę.

Pośród kryształowych szczątków whisky marki Glenfiddich wsiąkała wolno w dywan. Freedman rzucił w słuchawkę ostatnie gwałtowne, gardłowe słowo i spojrzał na Andersona.

- Proszę odwrócić ode mnie wzrok - powiedział Anderson.

Freedman wyglądał na zaskoczonego.

- Chyba nie rozumiem...

Anderson uśmiechnął się.

- A chce pan zobaczyć płaczącego Szkota? Wątpię.

Po lunchu Anderson okazją wrócił do Hadery, gdzie zdążył złapać wiekowy autobus z napisem Cezarea. Podróż w piekącym skwarze trwała na szczęście krótko, ale kierowca, biorąc Andersona za turystę, wysadził go wśród antycznych ruin poza miastem, na bezludziu przypominającym pustynię.

Gdy rozklekotany autobus oddalił się w tumanach duszącego kurzu, Anderson ruszył w kierunku łagodnego wzniesienia. Kiedy wspiął się na nie, zobaczył morze, którego woda w przeciwieństwie do mętnej toni przy brzegu w Tel Awiwie miała niebieskawo-zielony kolor. Połyskujące bielą piany fale lizały obrzeża starego fortu z okresu wojen krzyżowych.

Anderson dotarł do jego bramy i pokazał mężczyźnie w stróżówce kartkę z adresem Kleinów. Starzec pokiwał głową i wskazał palcem wzdłuż wybrzeża.

- Jak to daleko? - zapytał Anderson, ale mężczyzna spojrzał na niego, jakby nie zrozumiał. Anderson spróbował porozumieć się na migi. - Mila?

Dwie mile? - zapytał, podnosząc do góry palce.

Starzec roześmiał się ochryple.

- Ken, ken. Dwa mile.

Zdecydowawszy, że przed podjęciem dwumilowego spaceru w palącym słońcu lepiej odpocząć, Anderson usiadł w miłym cieniu nadgryzionego zębem czasu kamiennego łuku. Stary mężczyzna opuścił swoją budkę, podszedł do Andersona i podał mu dzbanek wody.

- Toda - powiedział Anderson, używając jedynego hebrajskiego słowa, jakie znał, i z wdzięcznością przyjął zaoferowany mu napój. Pociągnął długi łyk ciepławego płynu, zwrócił naczynie i wyjął portfel. Gest ten wywołał u starego człowieka gniewną reakcję.

- Przepraszam - zreflektował się Anderson. - Toda, toda.

Przeszedł przez stary fort i dotarł do brzegu morza. Zdjął sandały i poczłapał po rozpalonym słońcem piasku na skraj plaży, by ochłodzić stopy w cofających się falach. Poprawił panamę, by lepiej osłaniała mu twarz i podążył w kierunku, który wskazał stary człowiek. Niechętnie oddalał się od wody na odległość większą niż kilka kroków. Jej bliskość dawała ochłodę. Po przejściu mili znalazł się przy ruinach rzymskiego akweduktu i usiadł w cieniu jego arkad. Zobaczył drogę prowadzącą w głąb lądu.

Kiedy Anderson doszedł do zabudowań, stwierdził, że domki są tak ładne jak ich otoczenie. Białe, niskie bungalowy usadowiły się wśród soczystej zieleni i kolorowych, egzotycznych kwiatów. W ciszy sennego popołudnia słychać było tylko syk zraszaczy.

Anderson znalazł dom, którego szukał, i otworzył furtkę. Zawiasy zapiszczały cicho, jakby nie chcąc burzyć panującego wokół spokoju. Wszedł do wyjątkowo starannie utrzymanego ogrodu.

Równiutkie grządki natychmiast przypomniały mu o zamiłowaniu Martina Kleina do porządku i jego skrupulatnie prowadzonych notatkach laboratoryjnych. Ta analogia wywołała pewną refleksję.

Klein musiał gdzieś zapisywać wszystko, co robił. Taką miał naturę. Jeśli nie notował tego w oficjalnym dzienniku laboratoryjnym, to może istniał inny notatnik. Co więcej, mógł znajdować się tu, w jego domu. Anderson sprawdził daty w swoim notesie. Klein opuścił laboratorium w Tel Awiwie ósmego stycznia, mówiąc, że jedzie do domu, by zobaczyć się z rodzicami przed powrotem do Wielkiej Brytanii. Wrócił do Anglii dziewiętnastego.

Zatem w domu spędził dziesięć dni. Ten notatnik na pewno jest tu! - uznał Anderson.

- Tak...? Czym mogę służyć? - Starsza kobieta z siwymi włosami upiętymi w kok, wyrwała go z zamyślenia.

- Nazywam się Neil Anderson. Jestem z Akademii Medycznej św. Tomasza.

Kobieta podniosła ręce do ust.

- Z uczelni Martina? - spytała z niedowierzaniem.

Anderson potakująco skinął głową, przygotowując się psychicznie na ciężką próbę.

- Och, mój Boże! Proszę wejść, proszę wejść...

Anderson przestąpił próg domu i znalazł się w chłodnym wnętrzu. Kobieta poprowadziła go do pięknie urządzonego salonu. -„Maurice!” - zawołała dwukrotnie, zanim pojawił się mężczyzna po sześćdziesiątce. Wszedł, drapiąc się w głowę, jakby przed chwilą obudził się ze snu. Wydawał się zaskoczony, że mają gościa i spojrzał na żonę. Kobieta podeszła do niego i ujęła pod ramię.

- Maurice, ten młody pan przyjechał z uczelni Martina - oznajmiła z dumą.

Anderson przedstawił się i zapewnił, że wszyscy u św. Tomasza ze smutkiem przyjęli śmierć Martina.

- Znał pan naszego syna, doktorze? - zapytał Klein.

Anderson zaprzeczył i dostrzegł wyraz zawodu malujący się na twarzach Kleinów. Dodał więc szybko, że rozmawiał z mnóstwem osób, które go znały.

Powiedział, że Martin był szalenie lubiany i wszystkim bardzo go brakuje. Mężczyzna i kobieta uśmiechnęli się do siebie.

Cóż, pomyślał Anderson, bywają w życiu chwile, kiedy należy kłamać w żywe oczy, bo tak trzeba.

Pani Klein wyszła do kuchni, żeby przygotować zimne napoje, a jej mąż rozpoczął pogawędkę z Andersonem. Na wstępie zapytał o bandaże na rękach Andersona.

- Mały wypadek w laboratorium.

- Więc pracuje pan tu, w Izraelu?, - W Tel Awiwie. U profesora Straussa.

Pani Klein wróciła z tacą, na której stały szklanki. Pływały w nich kostki lodu.

- Momma, doktor Anderson pracuje na uniwersytecie w Tel Awiwie.

Z profesorem Straussem...

Pani Klein cmoknęła z podziwem. Anderson powinien wyczuć, że coś się nie zgadza, kiedy żadne z Kleinów nie wykazało zainteresowania, gdy wymienił nazwisko Straussa, ale ten moment umknął jego uwagi.

- Chciałbym państwa o coś zapytać - powiedział, Kleinowie spojrzeli na niego wyczekująco.

- Proszę pytać, doktorze.

- Czy Martin zostawił jakiś notes, kiedy przyjechał do domu w styczniu?

Kleinowie najwyraźniej nic nie rozumieli.

- W styczniu? - upewnił się pan Klein.

- Tak. Kiedy skończył pracę w Tel Awiwie.

- W Tel Awiwie?

O Chryste! - jęknął w duchu Anderson, gdy nagle wszystko zrozumiał.

Martin Klein wcale nie przyjechał do domu, a on właśnie zdradził rodzicom zmarłego chłopaka, że ich syn był w Izraelu i nawet nie pofatygował się, by ich odwiedzić.

Anderson z zażenowania aż się spocił. Rzut oka na pana Kleina wystarczył, by przekonać się, iż nie ma odwrotu. Za późno na udawanie, że to przejęzyczenie. Klein już się wszystkiego domyślił. Jego żona jeszcze nie.

Spojrzała na Andersona i powiedziała ze zdziwieniem:

- Ależ Martin nie pokazał się w domu przez dwa lata, od kiedy zaczął studiować w Anglii...

Anderson odwrócił wzrok, gdy Klein tłumaczył żonie, jak wygląda prawda.

Wyraz bólu, jaki pojawił się w jej oczach, sprawił, że Anderson poczuł się jeszcze gorzej. Klein objął żonę i poklepał ją uspokajająco po ramieniu.

- No już, Momma... Jesteśmy niegrzeczni w stosunku do naszego gościa.

Anderson z ulgą opuścił dom Kleinów. Wypił wprawdzie jeszcze jednego zimnego drinka, ale podziękował za obiad. Nie skorzystał również z oferty Kleina proponującego mu odwiezienie do Hadery.

Wykręcił się, mówiąc, że chce jeszcze zwiedzić dokładnie stary fort z czasów wojen krzyżowych.

Kiedy dotarł nad morze, zrzucił sandały, fale obmywały mu stopy.

Schylił się, nabrał wody do kapelusza i włożył go z powrotem na głowę, wylewając jego zawartość na twarz. Zamknął oczy, czując zmysłową przyjemność, gdy woda zmywa z niego pot. Skurwiel! - pomyślał. Mały, podły skurwiel! Że też taki typ mógł być synem tak miłej pary jak Kleinowie?! Brodząc zakosami w płytkiej wodzie i kopiąc nadpływające fale, Anderson uspokoił się trochę.

Należało sobie teraz odpowiedzieć na nowe pytanie. Co Klein robił przez dziesięć dni po opuszczeniu Tel Awiwu? To rodziło następne pytanie. Czy Cohena też nie było w tym samym czasie w Tel Awiwie? Czy tak mogło się zdarzyć? - zastanawiał się, gdy spostrzegł, że kawałki układanki zaczynają do siebie pasować.

Może potajemne klonowanie wcale nie odbywało się w pracowni Straussa.

Czy Cohen i Klein mogli eksperymentować gdzie indziej?

Bardzo prawdopodobne.

Mała fontanna piasku, która nagle wytrysnęła obok, wyrwała Andersona z zamyślenia. Przystanął, rozglądając się za jakimś małym stworzeniem, zapewne sprawcą tego osobliwego zjawiska.

Kiedy przykucnął, zaintrygowany, na lewo od miejsca, gdzie zauważył pierwszą fontannę, wytrysnęła druga. Tym razem jednak Anderson skojarzył ją z odległym, charakterystycznym dźwiękiem.

Ktoś do niego strzelał!

Rzucił się do ucieczki, klnąc, bo jego stopy grzęzły w sypkim piasku.

Zataczając się, potykając i przewracając, dotarł do rzymskiego akweduktu i skrył pod jego osłoną. Znów zaklął ordynarnie, gdy bzyknięcie przelatującego pocisku kazało mu przypaść do ziemi i leżeć nieruchomo. Co teraz? - pomyślał, rozglądając się wokół. Był w pułapce. Jak okiem sięgnąć, pusta przestrzeń. Żadnej osłony!

Anderson nie ruszał się, a snajper nie strzelał. Ciszę zakłócał tylko łomot serca Andersona i plusk fal omywających brzeg. Jeśli do tej pory chwilami jeszcze się łudził, że nieszczęście z kwasem było wypadkiem, to teraz złudzenia rozwiały się bez śladu. Ktoś próbował go zabić i miał nad nim absolutną przewagę!

Spojrzał na zegarek. Upłynęło dziesięć minut. Może strzelec zrezygnował?

Ostrożnie wypchnął swoją torbę lotniczą na otwartą przestrzeń. Trzask!

Torba podskoczyła, jakby ktoś ją kopnął. Chwycił pasek i przyciągnął torbę do siebie.

Na boku widniał czarny otwór. Andersonowi zrobiło się niedobrze, więc tak się to skończy... Umrze wśród rozpalonych piasków Judei, z dala od Dumfries. Nie był na to zupełnie przygotowany.

Gdyby tylko wiedział, gdzie dokładnie jest snajper, może udałoby mu się coś wymyślić... Mógłby skorzystać z naturalnej krzywizny akweduktu i przemknąć w kierunku lądu. Istniała taka szansa. Ale to za mało. Musiał mieć całkowitą pewność, że zdoła pokonać ponad stu-jardowy, płaski odcinek otwartej plaży. Gdyby został trafiony, nie zdołałby, kuśtykając, biec dalej, to nie kino. Nie skończyłoby się na efektownym draśnięciu, jakie lubią pokazywać twórcy filmów akcji. Lecący z dużą prędkością pocisk, wystrzelony z nowoczesnego snajperskiego karabinu unieruchomiłby go natychmiast. I jeśli nawet nie padłby trupem na miejscu, to otwór wlotowy gwarantował agonię w męczarniach.

A jednak szansa istniała...

Postanowił ponownie użyć torby, by sprowokować snajpera do oddania następnego strzału. Tym razem musiał wypchnąć ją nagle zza muru, po czym szybko wyjrzeć zza drugiej krawędzi arkady, by zdążyć dostrzec błysk u wylotu lufy.

Najważniejsze to zgrać wszystko w czasie. Jeśli wyjrzałby za wcześnie, snajper strzeliłby w jego głowę, a nie w torbę.

Znalazł długi kawał drewna, wyrzucony na brzeg przez morze, ustawił torbę tuż za krawędzią muru i ułożył za nią drewno w ten sposób, by dosięgnąć je stopą, gdy będzie się wychylał z drugiej strony arkady. Wykonał to, co zaplanował.

Jednym płynnym ruchem kopnął drewno lewą piętą, wyrzucając torbę na otwartą przestrzeń, obrócił się na prawej i wyjrzał zza muru. Zdążył dostrzec błysk w nadmorskich zaroślach, gdy strzelec nacisnął spust, i pocisk trafił w torbę. Szarpnął głowę do tyłu w samą porę. Drugi pocisk przeszył powietrze tam, gdzie była przed sekundą.

Anderson zrobił głęboki wydech, by uspokoić szalejący puls.

Wiedział teraz dokładnie, gdzie jest snajper. Udało się. Zaczął kalkulować... Dwie arkady dalej i zdołałby przebiec otwartą przestrzeń, nie narażając się na trafienie. Ale dotarcie o dwie arkady dalej oznaczało całkowite odsłonięcie się na trzy lub cztery sekundy. Czy może zaryzykować?

Patrząc realistycznie, Anderson oceniał swoje szanse jako zerowe.

Za każdym razem, kiedy wystawiał torbę zza osłony, snajper trafiał w nią w przeciągu sekundy. Musi się zastanowić. Może udałoby mu się zbudować zasłonę. W cieniu arkady leży mnóstwo kamieni i głazów. Gdyby ustawił z nich niską ścianę w prześwicie między podporami, może mógłby się przeczołgać pod jej osłoną kilka jardów naprzód? Zaczął zbierać kamienie i układać je przy krawędzi muru, uważając, by nie wystawiać rąk poza zasłonę. Gdyby pocisk trafił go w dłoń, to byją stracił.

Snajper zorientował się, co się dzieje, i wystrzelił. Wokół

Andersona rozprysnęły się kamienne odłamki, zmuszając go, by przywarł do ziemi. Po chwili odważył się podjąć na nowo swą pracę, powtarzając sobie przez cały czas, że dopóki się nie odsłoni, jest bezpieczny. Popchnął kolejny głaz, by przedłużyć prowizoryczną ściankę i wtedy padł następny strzał. Tym razem odłupany pociskiem kawałek muru ugodził Andersona w czoło.

Anderson upadł na plecy. Był przytomny, ale zakręciło mu się w głowie. Uniósł rękę, by zetrzeć z twarzy krew zalewającą mu oczy, gdy nagle usłyszał ryk silnika. Jakiś samochód pokonywał piaszczystą plażę. Czy to zbliżał się snajper, żeby go wykończyć?

Na skutek odniesionej rany i strachu Anderson miał w głowie kompletny zamęt. W pobliżu rozległy się okrzyki. Kilka krótkich serii z broni automatycznej przeszyło powietrze. Spróbował wyjrzeć zza muru, ale ból głowy przytępił mu wzrok. Oparł głowę o kamienną ścianę i utkwił spojrzenie w bezchmurnym błękitnym niebie.

Nagle widok przesłonił mu cień czyjejś postaci.

- Nic się panu nie stało? - zapytał kobiecy głos.

Wytężył wzrok i ujrzał naramienniki na wojskowej koszuli rysującej się na tle nieba. Pomyślał, że się przesłyszał.

- Wszystko w porządku. Mam tylko rozciętą głowę - powiedział.

- Wygląda to paskudnie - odrzekł kobiecy głos.

- Kobieta! - zdumiał się Anderson, teraz już pewien, że ten tembr głosu to nie omamy słuchowe.

- Nie do wiary, prawda? - odparła kobieta, pochylając się nad Andersonem, by obejrzeć jego czoło.

Nie widział jej zbyt dobrze, ale to, co dostrzegał, raczej mu się podobało.

- A gdzie się podziały trąbki? - zapytał, gdy delikatnie ścierała krew z jego twarzy.

- Trąbki?

- Kawaleria zawsze dmie w trąbki, gdy przybywa na odsiecz.

- Już rozumiem. Ach, te amerykańskie filmy... Ale pan nie mówi jak Amerykanin.

- Bo nim nie jestem. Jestem Szkotem.

- Niech pan przez moment posiedzi spokojnie - poleciła kobieta.

- Mam w dżipie opatrunki. - Pobiegła przez plażę w kierunku stojącego z otwartymi drzwiami samochodu terenowego. Po chwili wróciła, niosąc małą, drewnianą skrzyneczkę. Oparła ją o kamień i otworzyła. Przemyła ranę na czole Andersona, zanim wybrała odpowiedni rozmiar opatrunku.

Anderson próbował rozszyfrować odznaki na jej mundurze, ale w końcu dał sobie spokój.

- Jest pani sanitariuszką? - zapytał.

- Nie, nie jestem sanitariuszką - odrzekła kobieta po chwili zastanowienia.

- Ale służy pani w armii?

- Tak, służę w armii.

Anderson zauważył gwiazdki na naramiennikach jej wojskowej koszuli, gdy zawiązywała mu bandaż wokół głowy.

- Jestem pani bardzo wdzięczny, pani kapitan - powiedział. - Uratowała mi pani życie.

- Zależy nam na turystach - uśmiechnęła się kobieta. - Potrzebujemy obcych walut.

Anderson odwzajemnił uśmiech.

- Mówię poważnie... Naprawdę jestem pani wdzięczny.

- Może pan wstać?

- Bez problemu - zapewnił Anderson. Wsparł się o krawędź muru i podniósł z ziemi, stając w pełnym słońcu. Mógł się teraz dokładnie przyjrzeć swej wybawczyni. Kobieta trzymała ręce na biodrach, patrząc w kierunku zarośli, skąd wciąż dochodziły sporadyczne wystrzały. Miała na sobie oliwkowo-zielony mundur polowy, ale nawet on nie był w stanie zamaskować zgrabnych kształtów jej szczupłej sylwetki.

Uniosła jedną rękę, by odgarnąć z twarzy ciemne włosy, które targał wiatr wiejący od morza. Anderson pomyślał, że kobieta nie może mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat.

Jej dumny profil i pewna wyniosłość w zachowaniu zdawały się świadczyć o pewności siebie i wysokiej pozycji, jaką musiała zajmować mimo młodego wieku.

- Co się dzieje? - zapytał Anderson.

- Moi ludzie ścigają pańskiego prześladowcę.

Anderson zwrócił uwagę na określenie „moi ludzie”, ale postanowił nie okazywać swego zdziwienia.

- W którym hotelu pan mieszka, panie...?

- Anderson. Jestem doktor Neil Anderson. Nie mieszkam w hotelu i nie jestem turystą.

- Więc kim?

Anderson uniósł ręce do twarzy, czując pulsowanie w skroniach.

Piekący słoneczny żar dawał mu się we znaki.

- Jestem... - Piasek zlał się z morzem, morze zlało się z niebem i nagle zapadła czarna jak smoła noc.

Anderson obudził się w szpitalu. Nie zapamiętał jego nazwy, którą wymieniła pielęgniarka, ale zrozumiał tyle, że jest w Haderze.

- Która godzina? - zapytał.

- Ósma wieczór.

Drzwi zamknęły się i został sam. Rozejrzał się po swym otoczeniu. Ściany białe, sufit biały, podłoga brązowa. Normalna rzecz. Wyciągnął rękę i zdjął z szafki stojącej przy łóżku swoją torbę lotniczą. Widoczne w niej otwory wyglądały wystarczająco prawdziwie, by upewnić go, że to nie zły sen.

Wszystko, co się wydarzyło, działo się na jawie.

- Doktorze Anderson, ma pan gościa - zaanonsowała pielęgniarka, przytrzymując drzwi wyposażone w sprężynowy automat do zamykania. Do sali wkroczyła wybawczyni Andersona. Kobieta wciąż miała na sobie mundur polowy.

- Jak się pan czuje?

- Dziękuję, dużo lepiej. Chyba jeszcze mi się pani nie przedstawiła.

- Mirit Zimmerman. Zemdlał pan, zanim zdążyłam zapytać pana o kilka rzeczy, które są mi potrzebne do złożenia raportu.

- Czy pani ludzie złapali strzelca? - zapytał Anderson.

- Niestety nie, ale wszystkie nadmorskie patrole zostały zaalarmowane na wypadek, gdyby w tamtym rejonie miało być ich więcej.

- Kogo?

- Terrorystów. Przypływają na małych łódkach, wychodzą na brzeg, sieją zniszczenie i uciekają. Myślą, że w ten sposób osłabią nasze morale. - Mirit Zimmerman powiedziała to zdanie takim tonem, jakby coś podobnego nie mogło się absolutnie zdarzyć.

- Rozumiem. Więc pani uważa, że to był terrorysta?

Chłodne, ciemne oczy spojrzały wprost w oczy Andersona.

- A pan?

Anderson wytrzymał spojrzenie kobiety, zastanawiając się, czy wie ona rzeczywiście więcej, niż utrzymuje. Nawet nie mrugnęła okiem. Co więcej, nie ulegało wątpliwości, że to Mirit Zimmerman chce wybadać jego reakcję, a nie odwrotnie.

- To pani jest ekspertem w tych sprawach, pani kapitan.

Przekazał jej wszystkie niezbędne informacje o przyczynach swego pobytu w Izraelu oraz podał adres w Tel Awiwie, pod którym można go znależć w razie potrzeby. Kiedy Mirit już wychodziła, odwróciła się nagle z zagadkowym uśmiechem.

- Czy nie przychodzi panu do głowy jeszcze coś, co powinnam wiedzieć? - zapytała.

- Nie wydaje mi się. Poza tym, że chciałbym pani jeszcze raz podziękować - odrzekł Anderson.

Mirit Zimmerman wciąż się uśmiechając, pokiwała głową i wyszła z sali.

Anderson poczuł rosnący niepokój. Niczego by sobie teraz bardziej nie życzył niż tego, żeby się okazało, iż to terrorysta strzelał do niego w Cezarei. Ale nie wierzył w to i podejrzewał, że Mirit Zimmerman ma swoje powody, by też w to nie wierzyć.

Zastanawiał się jakie.

Anderson został wypisany ze szpitala rano i wrócił do Tel Awiwu.

Wpadł na chwilę do swojego mieszkania, po czym udał się na uniwersytet. W laboratorium zastał tylko Myrę Freedman. Musiał wyjaśnić, dlaczego ma obandażowaną głowę, zanim dowiedział się, na jakim etapie są testy mające wykryć toksynę.

- Cohen wczoraj wieczorem zaszczepił zwierzęta i przygotował testy dwóch leków, tetracykliny i ceporinu - powiedziała Myra. - Mówił, że przyjdzie rano, żeby się z panem spotkać, ale na razie się nie pojawił.

- Zobaczę, co ze zwierzętami - odrzekł Anderson.

Drzwi do odizolowanej sali były zamknięte, ale hałas, którego narobił Anderson, szarpiąc za klamkę, zwabił laboranta mającego klucze.

Dziwna cisza, pomyślał Anderson, gdy wszedł do środka.

Odczytując tabliczki na klatkach, znalazł zwierzęta, które służyły do przeprowadzenia eksperymentu.

Cohen zaszczepił sześć myszy, każdą innym roztworem płynnego preparatu odsączonego z mieszanki plazmidu i galomycyny.

Dodatkowo zaszczepił jeszcze dwa zwierzęta kontrolne, jedno nie rozcieńczonym płynem, a drugie tylko wysterylizowaną pożywką bakteriologiczną.

Anderson obejrzał najpierw myszy poddane testowi kontrolnemu.

Ta, której Cohen wstrzyknął nie rozcieńczony płyn, była martwa i zesztywniała.

Druga żyła i miała się dobrze. Testy kontrolne załatwione, przystępujemy do sprawdzania roztworów, pomyślał Anderson. Jeden do tysiąca... stężenie śmiertelne.

Jeden do dziesięciu tysięcy... śmiertelne. Jeden do stu tysięcy... śmiertelne. Anderson poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Ostatnia proporcja. Jeden do dziesięciu milionów...

stworzenie martwe. - Boże Wszechmogący! - szepnął Anderson.

To niemożliwe... Boże, spraw, żeby to nie była prawda...

Sprawdził jeszcze raz liczby na tabliczkach podających proporcje, nie ma mowy o pomyłce.

Przed powrotem do laboratorium Anderson spojrzał na dwie świnki morskie, na których wypróbowano dwa inne leki. Obie sztywne.

Galomycyna nie była jedynym antybiotykiem powodującym, że plazmid stawał się śmiercionośny. Tetracyklina, ceporin również miały tę zdolność. Jakby jeden nie wystarczył, pomyślał Anderson.

Kolejny udany dzień...

- To musi być jakaś pomyłka! - wykrzyknął Strauss, kiedy Anderson o wszystkim mu opowiedział. - To by znaczyło... - Urwał i sięgnął za siebie po książkę. Przerzucił szybko kartki i znalazł informację, której szukał.

- Tak... To by znaczyło, że toksyna pochodząca z plazmidu jest dziesięciokrotnie silniejszym jadem niż trucizna bakterii

Clostridium botulinum. A ta, jak obaj wiemy, jest najbardziej zjadliwa ze wszystkich znanych człowiekowi.

- Dwukrotnie sprawdzałem nalepki, które umieścił doktor

Cohen. Nie ma pomyłki.

- Czy doktor Cohen jest w laboratorium?

- Nie - odrzekł Anderson. - Jeszcze nie przyszedł.

- Proszę powtórzyć eksperymenty, doktorze.

- Oczywiście.

- Doktorze...?

- Tak...?

- Co się panu stało w głowę?

- Zraniłem się na plaży.

Anderson zawiadomił Myrę o decyzji Straussa.

- Zaszczepię podłoża bakteryjne - powiedziała.

Nie znajdując w lodówce galomycyny, Anderson zapytał, gdzie jest antybiotyk.

- W pracowni Cohena - wyjaśniła Myra. - Używał jej tam wczoraj.

Anderson poszedł do pustej pracowni Cohena i zajrzał do lodówki.

Znalazł galomycynę, ale kiedy się wyprostował, wydało mu się, że czuje charakterystyczny, nieprzyjemny zapach, którego obecność nie wróżyła nic dobrego. Ten trudny do określenia zapach zawsze kojarzy się ludziom związanym z medycyną tylko z jednym. Ze śmiercią.

Przyśpieszone bicie serca sprawiło, że rana na głowie

Andersona zaczęła boleśnie pulsować. Ruszył wolno w kierunku stanowiska pracy Cohena, zajrzał za stół laboratoryjny i przekonał się, że jego najgorsze przeczucia były uzasadnione.

Cohen leżał rozkrzyżowany na podłodze. Nie żył już od jakiegoś czasu.

Obnażone zęby i wyraz cierpienia zastygły na jego twarzy powiedziały Andersonowi dokładnie, jak zginął.

Anderson zawiadomił Straussa o swoim odkryciu. Razem wrócili do pracowni Cohena i zamknęli za sobą drzwi.

- Śmierć spowodował plazmid - stwierdził Strauss, patrząc na twarz martwego mężczyzny.

- To nie ulega wątpliwości - zgodził się Anderson.

Strauss z trudem przyklęknął obok ciała.

- Biedny Arieh. Zawsze był taki ostrożny - mruknął cicho.

- Wczoraj nie wiedzieliśmy jeszcze, jak silnie trująca jest ta toksyna - powiedział Anderson. - Musiał zetknąć się z czystym jadem podczas pracy.

Zaczął oglądać stanowisko badawcze Cohena i jego najbliższe otoczenie, starając się wydedukować, co się wydarzyło, kiedy nagle Strauss przywołał go z powrotem do ciała. Gdy Anderson podszedł, profesor wskazał na prawą dłoń Cohena, na której zmarły wciąż miał chirurgiczną rękawiczkę. Na rękawiczce widniało przecięcie, a w jej ciasno przylegającym do dłoni wnętrzu zastygła ciemna plama krwi.

Anderson pokiwał głową i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu narzędzia, które mogło spowodować przecięcie rękawiczki i jednocześnie włoskowatego naczynia krwionośnego. Na podłodze obok ciała leżał cienki skalpel o ostrzu numer jedenaście. Anderson pokazał go profesorowi. Strauss wzruszył ramionami i smutno pokiwał głową.

- Psiakrew, psiakrew, psiakrew... - Powtarzał, podnosząc się niepewnie z klęczek. - Podszedł do telefonu i podniósł słuchawkę.

- W moim laboratorium zdarzył się wypadek. Doktor Cohen nie żyje.

Anderson przyglądał się leżącemu ciału. Zwycięstwo dobra nad złem? - rozważał.

*5*

Śmierć Arieha Cohena spowodowała natychmiastowe wstrzymanie prac nad plazmidem i zawartą w nim toksyną w ogólnie dostępnym laboratorium. Pod naciskiem Straussa do badań przeznaczono specjalne, wydzielone pomieszczenie w podziemiach budynku, które do tej pory było zamknięte.

Uzgodniono, że będą w nim pracować tylko Anderson i Myra

Freedman i tam zostaną im dostarczone zwierzęta potrzebne do przeprowadzania eksperymentów:

Na Andersonie konieczność pracy w pomieszczeniu o ściśle ograniczonym dostępie wywarła przygnębiające wrażenie, ale musiał przyznać, że sytuacja rzeczywiście tego wymaga. Przy pewnych eksperymentach ma się do czynienia z naj-niebezpieczniejszymi odczynnikami, toteż sprawą pierwszorzędnej wagi jest to, by nie przedostały się one na zewnątrz.

Pierwszym ogniwem systemu zabezpieczeń jest inne niż na zewnątrz ciśnienie atmosferyczne panujące w pracowni. W zamkniętym pomieszczeniu jest ono stale obniżone, toteż powietrze nie może się z niego wydostać.

Ludzie pracujący wewnątrz muszą, oczywiście, wchodzić i wychodzić, ale swobodę poruszania się ogranicza skomplikowana procedura obowiązująca przy każdym wejściu do pracowni oraz przy jej opuszczaniu. Każdy członek personelu przed dostaniem się do środka musi zdjąć wszystkie części ubrania, w którym był na zewnątrz, i przejść przez szereg komór powietrznych i prysznicowych, zanim włoży maskę, kombinezon i buty wymagane przy pracy. Wyjście oznacza rozebranie się i ponowne przejście pod prysznicami. Nic nie może być wyniesione z zamkniętej pracowni, zanim nie zostanie uznane za bezpieczne. W warunkach skażenia biologicznego następuje to dopiero po przepuszczeniu każdego przedmiotu przez komorę sterylizacyjną autoklawu zaopatrzonego w dwoje drzwiczek i wbudowanego w ścianę pracowni.

Dla ochrony personelu zajmującego się bakteriami i wirusami pracownia musi być standardowo wyposażona w specjalne komory do szczepień zwierząt doświadczalnych. Są to gabloty z oszkloną ścianką czołową zaopatrzoną w otwory z rękawami zakończonymi rękawicami. Wnętrze posiada różnorodne oświetlenie ze źródłem promieni ultrafioletowych włącznie. Służą one do dezynfekcji komory, gdy nie jest używana. Dno wyłożone jest materiałem wodoszczelnym pozwalającym na jego spłukanie czynnikiem sterylizującym, gdyby nastąpiło przypadkowe wylanie się preparatu. Gabloty zapewniają skuteczną ochronę okupioną jednak znaczną utratą sprawności dłoni, jaką powodują rękawice. Nikt za nimi nie przepada, gdyż każda wykonywana czynność trwa dwukrotnie dłużej.

Gdy w izolowanej pracowni ustabilizowało się zróżnicowane ciśnienie powietrza, Anderson wziął prysznic, włożył strój ochronny i przeszedł przez komorę powietrzną. Poprawiał swą maskę tlenową tak długo, dopóki nie było mu w niej wygodnie, ale z wcześniejszego doświadczenia wiedział, że już po kilku godzinach zacznie odczuwać dyskomfort. Myra Freedman dołączyła do niego, mając na sobie taki sam strój, fartuch, gumowe obuwie ochronne i respirator. Zobaczył jej oczy uśmiechające się zza maski i skinął głową. Zapowiadał się długi dzień.

- Dzięki Bogu! - westchnęła Myra, gdy spotkali się później po drugiej stronie komory powietrznej. - Czuję się jak mniszka.

Winda zawiozła ich na szóste piętro, gdzie czekał Strauss.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

Anderson powiedział mu, że powtórzyli eksperymenty Cohena, używając jeszcze większej ilości różnych stężeń i przygotowali dwa nowe testy antybiotyków.

- Doskonale. Można na słówko, doktorze...?

Anderson spojrzał na Myrę, zrobił wymowną minę i poszedł za Straussem do jego gabinetu.

- Miałem telefon od władz wojskowych w Haderze - powiedział profesor.

- O...? - Zdziwił się Anderson.

- Pański wypadek na plaży miał nieco bardziej dramatyczny przebieg, niż mi pan sugerował.

Anderson przeprosił, że nie powiedział prawdy, tłumacząc, iż nie chciał wzbudzać sensacji i odrywać nikogo od ważniejszych problemów.

Strauss uśmiechnął się.

- Angielskie męstwo w obliczu niebezpieczeństwa?

- Nie - sprostował Anderson. - Jestem Szkotem.

- W takim razie, proszę mi wybaczyć... - Strauss znów się uśmiechnął. - Mojej żonie i mnie byłoby niezmiernie miło, gdyby zechciał pan zjeść dziś z nami kolację.

Anderson spędził w towarzystwie Miriam i Jacoba Straussów bardzo miły wieczór. Początkowo spodziewał się, że Strauss rozgada się na temat nauki i medycyny, jak podczas pierwszego spotkania w jego gabinecie, ale nic takiego nie nastąpiło. Przez wzgląd na Miriam, która nie była ani naukowcem, ani lekarzem, rozmowa toczyła się na bardziej ogólne tematy. Anderson opowiadał o swoim domu rodzinnym w Dumfries i o figlach, wyczynianych wraz z siostrą, kiedy oboje byli jeszcze dziećmi i beztrosko spędzali czas wśród wzgórz Galloway. Miriam śmiała się głośno i kręciła głową.

- Współczuję waszej biednej matce!

- Mają państwo dzieci? - zapytał w pewnej chwili Anderson.

Miriam spochmurniała na moment, lecz zaraz odrzekła z uśmiechem:

- Dwóch synów. Dov jest biologiem, jak jego ojciec. Pracuje w Ameryce...

Anderson spojrzał na Straussa, oczekując, że ten powie coś więcej, ale profesor odwrócił wzrok. Anderson z powrotem przeniósł spojrzenie na Miriam.

- Jacob, nasz młodszy syn, zginął na wojnie. Był w armii.

Anderson poczuł się niezręcznie. Pożałował, że w ogóle zapytał. Teraz gospodarze siedzieli ze wzrokiem utkwionym w podłodze.

- Pańska szklanka jest pusta - zauważył Strauss, przerywając milczenie.

Anderson wrócił do domu przed północą. Na trawniku przed budynkiem ujrzał amerykańskich studentów z gitarami. Siedzieli, głośno wyśpiewując. Był z nimi Miles Langman. Kiedy zobaczył Andersona, podszedł i przywitał się z nim, jak z dawno nie widzianym bratem. Zapytał, gdzie się, u diabła, podziewał przez ostatnie dwa dni. Anderson patrzył na uśmiechniętą twarz

Amerykanina i zaczynał mieć wątpliwości, czy słusznie go podejrzewał. Może Langman to po prostu zwyczajny, przyjaźnie usposobiony facet, którego wszystko interesuje? Tacy zazwyczaj są Amerykanie...

- To długa historia...

- Pogadamy?

- Jasne.

W drodze na górę zatrzymali się na drugim piętrze, by Langman mógł wziąć z lodówki piwo, po czym wyszli na dach i usiedli oparci plecami o mur. Anderson westchnął ciężko.

- Jakieś problemy? - zapytał Langman.

- Zasrany dzień... - odrzekł Anderson. - A raczej dwa... - poprawił się, dotykając rany na głowie. Opowiedział Langmanowi o swojej wyprawie do Cezarei i o odkryciu, którego dokonał, a mianowicie, że Klein wcale nie zawitał do domu po wyjeździe z Tel Awiwu.

- Może był u dziewczyny? - zasugerował Langman.

Anderson wzruszył ramionami.

- Podejrzewam, że właśnie w tym czasie ten mały skurwiel razem z Cohenem zajmowali się potajemnie klonowaniem, ale tego nie da się już sprawdzić.

- Dlaczego?

Anderson wyjaśnił.

- O rany... - Westchnął Langman. - Kwas, strzelający terroryści i trupy...

Nie bardzo przypomina to wakacje.

- Bo to nie miały być wakacje.

- Skoro Cohen i Klein nie żyją, to co teraz?.

- Zamierzam znaleźć lek, który załatwi ten cholerny plazmid, a potem wziąć dupę w troki i się stąd wynieść.

- Masz prawo mieć dosyć.

- Wiesz co... - Anderson przypomniał sobie nagle wcześniejszą sugestię Langmana. - Jeżeli Klein rzeczywiście miał dziewczynę, to ona mogłaby wiedzieć, gdzie jest jego notatnik.

Może wiedziałaby też, gdzie podziewał się Martin przez te dziesięć dni... - Ten pomysł pozwolił Andersonowi otrząsnąć się z przygnębienia.

- A jak się tego dowiesz? - zainteresował się Langman.

- Zapytam Myrę.

*

Anderson miał ciężką noc. Budził się często, a kiedy znów zapadał w sen, wciąż śniła mu się plaża w Cezarei. Biegł po tak miękkim piasku, że zapadał się po szyję i bał się, że plaża go wchłonie. W tle zawsze pojawiała się piękna Mirit Zimmerman, uśmiechała się do niego dziwnie tajemniczo i z dystansem, po czym cofała się do morza. Anderson obudził się po raz nie wiadomo który, gdy piasek zakrył mu już niemal całą twarz. Wstał, włączył elektryczny czajnik i wszedł pod prysznic. Kiedy zmył z siebie pot i zasiadł przy kawie, jednego był pewien. Musi się zobaczyć z Mirit Zimmerman i dowiedzieć, co naprawdę Mirit sądzi o wydarzeniach w Cezarei.

Anderson dostał od Straussa telefon do władz wojskowych w Haderze i zadzwonił tam pod pretekstem, że zgubił kamerę.

- Sekundę... - Powiedział głos w słuchawce. - Sprawdzę, czy ma dziś służbę.

Minęła minuta, potem druga. Anderson czekał, na przemian zwijając, to znów odwijając kabel telefonu.

- Zgubił pan kamerę, doktorze Anderson? - usłyszał zaskoczony głos Mirit Zimmerman.

- Właściwie... nie... - wyznał. -. To tylko pretekst, wytłumaczenie, dlaczego dzwonię. Chciałbym z panią porozmawiać.

- O czym?

- Złapaliście tego terrorystę z Cezarei?

- Nie.

- A macie jakieś dowody działalności terrorystów w tamtym rejonie?

- Naprawdę, panie doktorze, nie sądzę, bym mogła dyskutować z panem na ten...

- Proszę mi wybaczyć - przerwał Anderson. - Wiem, że to, co powiem, będzie nie na miejscu, ale... Po prostu nie sądzę, by zaatakował mnie terrorysta.

- I podejrzewam, że pani też w to nie wierzy.

- Nie przypominam sobie, bym mówiła coś, co mogło panu nasunąć taki wniosek, doktorze.

- Nie musiała pani. Wyczytałem to z pani twarzy.

- Nie sądzę, byśmy mogli dyskutować o tym przez telefon.

- Więc może się spotkamy? - podchwycił Anderson.

- Doktorze. Jeśli jest pan w posiadaniu informacji, które mogłyby się przydać władzom, to musi pan...

- Wiem, co powinienem zrobić, pani kapitan. Ale nie mam żadnych dowodów, tylko złe przeczucia. Boję się. Chciałbym z panią porozmawiać.

W słuchawce zapanowała długa cisza, zanim Mirit Zimmerman powiedziała:

- Dobrze. Jadę na weekend do domu, do Jerozolimy. Zjedzmy w niedzielę lunch.

Anderson westchnął z ulgą.

- Dzięki. Gdzie się spotkamy?

- Przy Bramie Jaffy. W południe. - Mirit odłożyła słuchawkę.

*

Myra Freedman czekała na Andersona. Zjechali windą na dół, do izolowanej pracowni. Anderson skorzystał z okazji, że jest sam na sam z Myrą i zapytał, czy Martin Klein miał dziewczynę.

- Tak. Studentkę o nazwisku Shula Ron.

- Gdzie mogę ją znaleźć?

- Pewnie w domu. Są wakacje. A dlaczego pan pyta?

Anderson powiedział jej o brakujących dziesięciu dniach w życiorysie Kleina.

- Może ona wie, gdzie wtedy był i co robił.

Myra wyciągnęła klatkę z myszą, która dostała zastrzyk jedynie z wyjałowionej pożywki bakteryjnej. Stworzenie żyło i czuło się dobrze jako... jedyne.

Kiedy skończyli sprawdzać klatki, na stole laboratoryjnym leżały zwłoki dziesięciu innych myszy i dwóch świnek morskich.

Anderson opuścił maskę respiracyjną i wolno pokręcił głową.

- Wypróbujemy dziś dwa następne leki? - zapytała cicho Myra.

- Tak. Ale najpierw chcę porozmawiać ze Straussem.

*

- A zatem pomyłka nie wchodzi w grę - powiedział Strauss, kiedy Anderson zrelacjonował rezultaty testów przeprowadzonych na myszach.

- Obawiam się, że nie. Botulina przestała być najsilniejszą toksyną na świecie. Mamy nową truciznę numer jeden.

Strauss mruknął coś po hebrajsku. Anderson nie potrzebował tłumaczenia, żeby odgadnąć sens tych słów.

- Przeprowadziłem pewne obliczenia - profesor przeszedł z powrotem na angielski. Podniósł do góry szklankę, która stała na tacy obok karafki z wodą. Taka ilość toksyny pochodzącej z plazmidu wystarczy, żeby wytruć cały Tel Awiw - powiedział.

Anderson nie odezwał się.

- Chodzi o to, co dalej, doktorze?

- Poinformował pan władze? - zapytał Anderson.

- Nie, nie poinformowałem - odrzekł Strauss powściągliwie.

Wymieniłem Tel Awiw, ale równie dobrze mogłem wskazać na Damaszek albo Bejrut.

Anderson czuł, że Strauss stara się wybadać jego reakcję.

- Ile osób wie o plazmidzie? - zastanawiał się profesor.

- Sporo.

- A o prawdziwym potencjale tej toksyny?

- Pan, ja i Myra Freedman - odrzekł Anderson.

- Więc jest jeszcze szansa... - ciągnął w zamyśleniu Strauss.

- Szansa?

- Doktorze, będę z panem szczery. Nie chcę, żeby to dostało się w ręce władz... Żadnych władz. Nie ufam wojskowym. - Profesor obrzucił Andersona przeciągłym, twardym spojrzeniem. - Zobowiązuję się zniszczyć wszystkie źródła plazmidu w tym laboratorium, jeśli zgodzi się pan zrobić to samo po powrocie...

Żadnych raportów, żadnej dokumentacji... Zwykły akt... Po prostu dobry uczynek.

Anderson namyślał się krótko. Czyn niegodny profesjonalisty...

Niegodny naukowca... Mogący zniszczyć karierę... Ale... czyn dla dobra ludzkości.

- W porządku - powiedział. - Zgadzam się.

- To dobrze - odrzekł Strauss z wyraźną ulgą.

- Ale... - Dodał Anderson - może istnieć inne źródło plazmidu. Nie mamy pewności, czy Klein stworzył go tutaj.

- W takim razie gdzie? Kiedy?

Anderson powiedział Straussowi o tych dziesięciu tajemniczych dniach w życiu Kleina.

- Rozumiem...

- Proszę darować brutalną szczerość, panie profesorze, ale jestem przekonany, że Klein potajemnie zajmował się klonowaniem właśnie w ciągu owych dziesięciu dni i że nie robił tego sam.

Uważam, że był w to zamieszany Arieh Cohen.

Anderson spodziewał się ze strony profesora gniewnej reakcji, ale nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego Strauss westchnął głęboko i powiedział:

- Oczywiście nic nie wiedziałem o tych dziesięciu dniach, ale muszę wyznać, że żywiłem podobne podejrzenia. Tylko po co mieliby robić coś takiego?

- A po co ludzie robią takie rzeczy?

Strauss pokręcił głową.

- To nie jest pytanie, które można zadać Żydowi, mój przyjacielu...

- To samo zło, w czystej postaci.

- To również zagadka - westchnął Strauss.

Anderson czekał na wyjaśnienia.

- Czy nie przyszło panu do głowy, doktorze, że taka broń byłaby dość prymitywna jak na dzisiejsze czasy?

Anderson wzruszył ramionami.

- Po prostu nie rozumiem... - ciągnął Strauss - po co ktoś, nawet zły do szpiku kości, miałby zajmować się wynajdywaniem jadu, skoro już dawno bronią biologiczną zawładnęły substancje dwuskładnikowe i czynniki paraliżujące układ nerwowy.

Anderson wiedział, że profesor ma rację, ale zauważył:

- Plazmid jest tani i łatwo osiągalny. Każdy mógłby wykorzystać go do produkcji jadu. I to niezwykle silnego..

- Może o to właśnie chodzi, mój przyjacielu - przyznał

Strauss. - Taniość i łatwość produkcji, w tym tkwi sedno. I to może nas zaprowadzić do jego potencjalnych użytkowników, - Terrorystów - wskazał Anderson.

- Otóż to! - zgodził się Strauss. - I dlatego trzeba go zniszczyć.

Musi przestać istnieć, zanim jakiejś nieodpowiedzialnej bandzie politycznych szaleńców przyjdzie do głowy, żeby skazić nim wodociągi. I pozostaje nam tylko żywić nadzieję, że wraz ze śmiercią Kleina i Cohena zniknęło jego źródło i nie ma żadnego innego.

Anderson przytaknął i wzdrygnął się wewnętrznie na samą myśl o tym, że mogliby się mylić.

- Jak wypadły testy antybiotyków?

- Kolejne dwa zakończyły się fiaskiem. Wypróbujemy dziś dwa następne leki.

Dzień nie okazał się dla Andersona i Myry Freedman zbyt męczący.

Przygotowali tylko próby nowych antybiotyków i w porze lunchu mogli opuścić pracownię.

- Dziś, już bez tych bandaży i opatrunków mniej przypomina pan ofiarę wypadku drogowego - zauważyła Myra.

Anderson wyszedł o trzeciej i udał się do budynku administracji, gdzie otrzymał domowy adres Shuli Ron. Mieszkała w

Jerozolimie. Zapisał adres na końcu notesu i zaczął planować, jak spędzi weekend. Miał już dwa powody, by odwiedzić Jerozolimę.

Trzy, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że i tak zamierzał zwiedzić to miasto.

Prosto z dziekanatu poszedł na basen uniwersytecki, gdzie najpierw z przyjemnością moczył się w chłodnej wodzie, a potem leniwie przemierzał stylem grzbietowym kolejne długości basenu. Z powodu oślepiającego blasku słońca musiał pływać z przymkniętymi oczami, ale unoszenie się na wodzie i obserwowanie świetlnych refleksów przez zasłonę rzęs sprawiało mu przyjemność. Świat wydawał mu się dziś nieco przyjemniejszy, a wiele wspólnego miała z tym perspektywa ponownego spotkania Mirit Zimmerman.

Popołudnie mijało powoli. Anderson na przemian to pływał w chłodnej zielonej toni, to znów prażył się na słońcu na brzegu basenu. Opracował własny system korzystania z wody i słońca polegający na tym, że opalał się najpierw z jednej strony, potem z drugiej, po czym staczał się do basenu jak leniwa foka ze swej skały i wolno opadał aż na dno. Jedno mocne odbicie stopami wystarczało, by wynurzyć się ponownie ponad powierzchnię wody i wciągnąć z powrotem na brzeg, a potem zacząć całą zabawę od początku.

Następnego ranka Anderson poczuł się znacznie podniesiony na duchu. Tylko jedna świnka morska była martwa. Druga, która otrzymała dawkę plazmidu i leku zwanego kolomycyną, przeżyła i miała się doskonale.

Strauss promieniał.

- A zatem kolomycyna nie uaktywnia plazmidu! Wspaniale! Ale musimy mieć absolutną pewność.

- Oczywiście, Powtórzę eksperyment - odrzekł Anderson.

- Właśnie... I niech pan da stworzeniu, które przeżyło, jeszcze jedną dawkę kolomycyny.

Anderson spojrzał pytająco na Straussa.

- Za kilka dni znów wypróbujemy na nim galomycynę - wyjaśnił profesor. - Jeżeli przeżyje, to będzie znaczyło, że kolomycyna usunęła z organizmu zwierzęcia wszystkie ślady plazmidu.

Anderson powiedział Straussowi o zamiarze odwiedzenia

Jerozolimy i odnalezienia Shuli Ron.

- Dobrze byłoby wiedzieć - przyznał profesor i dodał, iż cieszy się z tego, że Anderson chce zobaczyć Jerozolimę. - Niech pan tam zostanie przez kilka dni - zachęcił. - Pańska praca tutaj już niemal dobiegła końca.

Kolejny spokojny dzień oznaczał, że Anderson znów mógł wyjść z pracowni w porze lunchu. Postanowił nie spędzać następnego popołudnia, mocząc się w chlorowanej wodzie basenu. Zamiast tego przeszedł całą Aleję Einsteina aż do skrzyżowania z Drogą do

Hajfy, gdzie złapał autobus do miejscowości wypoczynkowej

Herzlija, położonej na północ od Tel Awiwu. W plażowym stoisku kupił kanapki i zimne piwo Maccabee i posilał się w cieniu baldachimu, obserwując ludzi zażywających wypoczynku pod czujnym, choć pozornie obojętnym okiem dwóch ratowników siedzących na wysokich pomostach obserwacyjnych.

Po upływie mniej więcej godziny Anderson odnowił swą znajomość z morzem, które przez całe życie darzył sentymentem.

Odpłynął na odległość pięćdziesięciu jardów od brzegu, przekręcił się na plecy i spojrzał w stronę lądu.

Oglądanie brzegu z tej perspektywy zawsze dawało mu przyjemne uczucie chwilowego oderwania się od świata, krótkiej ucieczki od rzeczywistości, by po złapaniu oddechu móc do niej wrócić z nowymi siłami.

*

Autobus do Jerozolimy pękał w szwach. Na dworcu autobusowym w Tel Awiwie Anderson został uwięziony w tłumie napierającym na pojazd, jakby wszyscy podróżni musieli znaleźć się w środku w tym samym momencie.

Niesiony ludzką falą, wylądował na miejscu przy oknie, w połowie długości autobusu, po lewej stronie, choć nie znalazł się tam z własnego wyboru. Arabka odsłaniająca w uśmiechu kolekcję złotych zębów władowała się na siedzenie obok.

Słuchając gardłowego, chrapliwego potoku słów wymawianych po hebrajsku i arabsku Anderson poczuł się jak na otwarciu zjazdu ludzi cierpiących na bronchit..

Podróż ciągnęła się w nieskończoność. Przeładowany autobus piął się mozolnie pod górę jałowymi zboczami gór Judei. Anderson, znudzony wpatrywaniem się w piasek, począł obserwować towarzyszy podróży, mając nadzieję, że nie robi tego zbyt nachalnie.

Zastanawiał się, czy takie właśnie spalone słońcem, sędziwe twarze o orlich nosach widział Jezus z Nazaretu, gdy wstępował w tłum.

Jerozolima błyszczała jak klejnot w porannym słońcu.

Anderson był pod wrażeniem jej czystości i jasności, która biła od kamiennych murów budowli.

Dworzec autobusowy stał się sceną następnej rundy starć między pasażerami chcącymi jednocześnie opuścić pojazd. Anderson tkwił na swym miejscu, dopóki wszyscy nie wysiedli. Dzięki temu wydostał się na zewnątrz bez pomocy tłumu i o własnych siłach stanął w blasku słońca Jerozolimy.

Tutejszy upał nie dawał się tak we znaki jak w Tel Awiwie.

Powietrze nie było tak parne. Wyszedł z dworca i ruszył w kierunku Starego Miasta. Zatrzymał się przed murami obronnymi otaczającymi starą Jerozolimę i chłonął wzrokiem to miejsce tak przesycone historią. Oczami wyobraźni widział ociekających potem niewolników cesarza Sulejmana, wznoszących z mozołem potężne kamienne bloki wzdłuż linii murów warownych, zbudowanych pierwotnie z rozkazu Salomona i Heroda. Podziwiał pnące się do góry nowożytne, szesnastowieczne umocnienia mające strzec miasta wybranego trzy tysiące lat wcześniej przez króla Dawida na stolicę pierwszego państwa izraelskiego.

Spojrzał na zegarek. Miał dwie godziny. Wszedł na Stare Miasto przez Bramę Jaffy i jakby cofnął się w czasie do epoki ludzi poganiających osły przez ciasne, brukowane zaułki. Tylko obecność żołnierzy z pistoletami maszynowymi patrolujących ulice przypominała mu, że to schyłek dwudziestego wieku, a nie czasy biblijnych patriarchów. Do biblijnego wizerunku nie przystawał też zapach unoszący się nad uliczkami zapchanymi straganami Arabów sprzedających wszystko, od skóry do złota, od przypraw korzennych do porcelany i od ryb do tekstyliów.

Sprzedawcy rywalizujący ze sobą starali się przyciągnąć uwagę przechodniów, szczerząc zęby w nieszczerych uśmiechach.

Anderson chodził od straganu do straganu, oglądając wszystko i ignorując te uśmiechy, uniżone ukłony i zacieranie rąk. W końcu opuścił ocienione uliczki, wspiął się na schody i znalazł się w pobliżu Kopuły Skały.

Zamarł z zachwytu. Złota kopuła wspaniałego meczetu odbijała promienie słoneczne w miejscu, gdzie Mahomet miał wstąpić do nieba. Cóż, pomyślał Anderson, dlaczego nie?

Wszedł po stopniach wiodących do meczetu, zdjął przy wejściu buty i wkroczył do chłodnego, ciemnego wnętrza świątyni.

Oglądając je, stwierdził ze zdumieniem, że jest pozbawione tak charakterystycznego dla Orientu przepychu.

Ale też zawierało bezcenny dla muzułmanów skarb - skałę, z której wniebowstąpił Prorok. Wobec tego klejnotu gasły wszystkie inne. Stojąc na pokrytej dywanami podłodze Anderson zauważył stopnie. Prowadzące w dół, ku podstawie skały.

Zszedł nimi i zobaczył pogrążonego w modlitwie człowieka.

Mężczyzna miał wyciągnięte ręce i twarzą dotykał posadzki, również i tu wyłożonej dywanami.

Anderson poczuł się jak profan. To miejsce w oczywisty sposób znaczyło o wiele więcej dla modlącego się mężczyzny niż dla niego. Uznał, że jego obecność tutaj tylko w roli zwiedzającego jest co najmniej brakiem delikatności uczuć. Wspiął się cicho na górę i wyszedł na światło dzienne. Zbliżał się czas spotkania z Mirit.

Zaczynała się najgorętsza pora dnia. Anderson rozejrzał się za jakimś ocienionym miejscem w pobliżu Bramy Jaffy, gdzie mógłby zaczekać na Mirit. Z ulgą dostrzegł kamienny łuk tuż przy wielkich, drewnianych wrotach.

Schronił się w jego cieniu przed upałem, zwracając na siebie uwagę jednego z patrolujących teren strażników. Najwyraźniej wydało mu się podejrzane, że Anderson zatrzymał się w tym miejscu na dłużej. Anderson uśmiechnął się, ale strażnik pozostał na to obojętny. Czując na sobie wzrok mężczyzny, Anderson zaczął spoglądać na zegarek częściej, niż potrzebował, by dać do zrozumienia, iż na kogoś czeka.

W pewnym momencie dostrzegł Mirit i zapomniał o strażniku.

Mirit stała na chodniku, czekając na dogodny moment do przekroczenia jezdni. Anderson miał czas, by się przyjrzeć dziewczynie. Miała na sobie białą sukienkę wspaniale kontrastującą z jej ciemnymi włosami i gładką, oliwkową skórą.

Odgarnęła z twarzy włosy takim samym gestem, jakim robiła to na plaży. Na moment zasłonił Mirit przejeżdżający autobus, ale zaraz potem znalazła lukę między samochodami i lekko przebiegła na drugą stronę.

- Cieszę się, że zechciała pani przyjść - powiedział

Anderson, wyciągając rękę na powitanie.

Mirit uśmiechnęła się.

- Jest pan pierwszy raz w Jerozolimie? - zapytała.

- Ale mam nadzieję, że nie ostatni - odrzekł Anderson.

Dziewczyna znów się uśmiechnęła.

- Tak właśnie to miasto oddziaływuje na ludzi.

- Będę musiał zdać się na panią w kwestii wyboru miejsca, do którego pójdziemy coś zjeść.

- Oczywiście. Zostaniemy na Starym Mieście?

Szli przez kilka minut wąskimi uliczkami, by w końcu stanąć przed niskimi, drewnianymi drzwiami w kolorze purpury z umieszczoną na nich mosiężną tabliczką z napisem w języku arabskim.

- To tutaj - powiedziała Mirit.

Anderson musiał w wejściu schylić głowę. Minęło kilka chwil, zanim jego wzrok przyzwyczaił się do mroku. Kelner w długiej, arabskiej szacie zaprowadził ich do stolika. Chyba byli jedynymi gośćmi w restauracji.

- Czy mam coś zamówić? - zapytała Mirit.

- Bardzo proszę. Polegam na pani - odrzekł Anderson.

Kiedy kelner przyjął zamówienie i oddalił się, Mirit utkwiła w Andersonie spojrzenie swoich ciemnych oczu.

- No więc, doktorze... Kto usiłuje pana zabić?

- Tego nie wiem.

- Ale wie pan, dlaczego?

- Tak mi się wydaje. To musi mieć coś wspólnego z przyczyną mojego pobytu w Izraelu. - Anderson streścił jej dotychczasowe wydarzenia, od śmierci Martina Kleina po przygodę w Cezarei, wspomniał też o wypadku z kwasem.

- Dlaczego nie zawiadomił pan policji? - zapytała.

- Ponieważ to rzeczywiście mógł być wypadek. Nie mam dowodów, że ktoś dybał na moje życie. Prawdę mówiąc, już niemal uwierzyłem, że to był wypadek, gdy nagle wyskoczył ten snajper w Cezarei. Ale i wtedy wydawało się możliwe, że to terrorysta.

Dopóki nie dostrzegłem na pani twarzy wątpliwości.

Mirit skinęła głową.

- Ma pan całkowitą rację. W normalnych warunkach można by to uznać za atak terrorystyczny, ale w pańskim wypadku kilka rzeczy nie pasowało do takiego wyjaśnienia tego incydentu.

- To znaczy?

- Po pierwsze, nawet nie wygląda pan na Izraelczyka. Po co terrorysta miałby atakować właśnie pana? Po drugie, był pan sam.

Terroryści nie mają zwyczaju atakowania pojedynczych osób, chyba że są to ludzie odgrywający jakąś rolę w polityce. Pan nie należy do takich osób. Lądowanie na pustej plaży i zabicie turysty, to, z punktu widzenia terrorystów, akcja bez sensu. Nic by na tym nie zyskali. No i sprawa broni...

- Broni?

- Zanim odwiedziłam pana w szpitalu w Haderze, znaleźliśmy broń, z której do pana strzelano. Napastnik porzucił ją podczas ucieczki. To karabin snajperski o dużej prędkości pocisku, produkcja zachodnioniemiecka.

Nigdy przedtem nie znaleźliśmy takiej broni przy żadnym z terrorystów. Prawie zawsze są uzbrojeni w półautomatyczną broń pochodzącą z Bloku Wschodniego.

Anderson spuścił wzrok i pokiwał głową z rezygnacją.

- Dziękuję pani - powiedział cicho, wpatrując się w blat stolika. - Powiedziała mi pani to, co chciałem usłyszeć, a raczej to, czego nie chciałem usłyszeć.

Ale przynajmniej teraz jestem pewien. Ktoś pragnie mojej śmierci.

- Jest pan w dużym towarzystwie, doktorze - Mirit widząc zdumione spojrzenie Andersona, wyjaśniła: - Może to dla pana niewielka pociecha, ale każdy Izraelczyk w tym kraju mógłby bez przesady powiedzieć dokładnie to samo, co pan przed chwilą. Co prawda, nie chodzi o konkretną osobę, ale każdy wie, że jego życie wisi na włosku.

- Nigdy przedtem nie myślałem o tym w ten sposób. - Anderson uśmiechnął się smutno. - Niech pani mi o tym opowie. O swoim życiu tutaj.

Zamilkli oboje, bo podszedł kelner i przyniósł jedzenie.

- Co pan chce wiedzieć, doktorze? - zapytała Mirit, gdy Arab oddalił się od ich stolika.

- Mam na imię Neil i chcę wiedzieć wszystko.

- Moi rodzice są niemieckimi Żydami. Przybyli do Izraela w 1948 roku, ale najpierw przeżyli kilka obozów i przewędrowali całą Europę. Byli świadkami narodzin nowoczesnego państwa izraelskiego. Ja urodziłam się tu, w Jerozolimie, ale miasto było wówczas podzielone. Jordańczycy okupowali jego wschodnią część.

Kiedy miałam osiem lat, wybuchła wojna sześciodniowa.

Arabski atak na Jerozolimę został odparty i miasto stało się ponownie jedną całością. Pamiętam ten dzień. Mój ojciec płakał, bo do tego momentu Zachodnia Ściana była w rękach Arabów. Poszedł tam, żeby się pomodlić i kiedy wrócił do domu, po jego twarzy spływały łzy. Nigdy tego nie zapomnę. Tego dnia zrozumiałam, co to naprawdę znaczy być Izraelczykiem.

Anderson zauważył, że spojrzenie Mirit złagodniało, gdy mówiła o ojcu.

- Chciałbym móc powiedzieć, że wiem, co czujesz, ale prawda jest taka, że nie potrafię - odezwał się cicho. - I może nigdy nie będę potrafił.

Twoje życie upływa w cieniu wojny i przemocy. Wciąż wisi nad tobą ta groźba.

Mirit uśmiechnęła się i pochyliła w jego stronę.

- Zdradzę ci moje najskrytsze obawy. Czasem wydaje mi się, że nie potrafilibyśmy przetrwać bez groźby z zewnątrz. Ona nas łączy. Wola przetrwania to najpotężniejsza siła w Izraelu. A gdyby zabrakło groźby... Kto wie...

- Nie sądzę, by zniknęła ona w najbliższym czasie - wtrącił Anderson.

- Masz rację. Palestyńczycy stanowią poważny problem.

- Też mają swoje dążenia - zaryzykował Anderson, wierząc w jej inteligencję. Sekundę później pomyślał, że się pomylił.

Zapadła długa chwila krępującej ciszy. Mirit wpatrywała się w niego lodowatym wzrokiem. W końcu powiedziała wolno:

- Czy widziałeś kiedyś autobus pełen dzieci, wysadzony w powietrze arabską bombą?

Andersonowi podskoczyło tętno, ale zachował spokój.

Wytrzymał spojrzenie Mirit i odrzekł:

- Nie, nie widziałem. Ale też nie widziałem arabskiej wioski zrównanej z ziemią przez wasze samoloty. Osobiste zaangażowanie emocjonalne nie pomaga w rozwiązywaniu problemów. A ono przez ciebie przemawia i dobrze o tym wiesz.

Wzrok Mirit złagodniał. Spojrzała na Andersona, jakby widziała go po raz pierwszy.

- Owszem - przyznała cicho. - Ale skąd ta pewność?

- Wyczytałem to z twojej twarzy.

- Ciągle coś z niej wyczytujesz - uśmiechnęła się Mirit. - Więc jak rozwiązałbyś problem palestyński? - zapytała.

- Nie wiem. A ty?

- Też nie.

Anderson zapytał ją, jak długo służy w armii.

- Pięć lat. Odbyłam zasadniczą służbę wojskową, a potem zostałam. Taki wybrałam sobie zawód.

- Dlaczego?

- Chyba nie zaprzeczysz, że potrzebna jest nam armia? - zapytała Mirit z uśmiechem.

- Nie, oczywiście, że nie - przyznał Anderson: - Ale dlaczego właśnie ty?

Mirit odgarnęła włosy z czoła.

- Moi rodzice zawdzięczają wszystko Izraelowi. Zanim powstało to państwo, przeszli piekło, jak wielu Żydów ze starszego pokolenia. My, młode pokolenie, jesteśmy im to winni.

Chcemy, żeby mogli zobaczyć, że Izrael przetrwa, że nie powtórzy się nigdy to, co zdarzyło się w latach trzydziestych i czterdziestych.

Jestem jedynaczką. Nie mam braci, więc to ja muszę być żołnierzem.

- Lubisz to? - zapytał Anderson.

- Jestem w tym dobra - odrzekła Mirit.

Anderson nie wątpił.

- Ale chyba na linii frontu nie ma kobiet? - zapytał.

- Nie. Co nie znaczy, że nie znalazłybyśmy się tam, gdyby zaistniała taka konieczność.

Mirit i Anderson opuścili restaurację i spacerkiem ruszyli z powrotem w kierunku Bramy Jaffy. Przekroczyli ją i zatrzymali się na chodniku.

- Jestem ci wdzięczny za to, że przyszłaś - powiedział

Anderson.

- Przykro mi, że nie mogłam być bardziej pomocna. Szkoda, że nie złapaliśmy tego, kto cię zaatakował. Pójdziesz teraz na policję? Mogę im przesłać kopię mojego raportu.

- Jeszcze nie teraz. Muszę najpierw coś załatwić. Może mogłabyś mi pomóc? - Anderson pokazał Mirit adres Shuli Ron.

- To w moim kierunku. Podwiozę cię.

Podróż ze Starego Miasta trwała dziesięć minut. Jechali szerokimi, ruchliwymi ulicami wśród biurowców nowoczesnej części Jerozolimy. Mirit zwolniła i zatrzymała białego fiata przy krawężniku.

- To tam. - Pokazała kierunek palcem. - Trzecia na lewo.

- Jeszcze raz dziękuję - powiedział Anderson. Nie miał zbytniej ochoty wysiadać z samochodu. Chciał się z nią jeszcze zobaczyć. - Mirit...

Gdybym musiał się z tobą skontaktować... - Zaczął.

- Po co, Neil? - zapytała. W kącikach jej oczu czaił się ledwo dostrzegalny cień uśmiechu.

- Żeby zabrać cię na kolację - wypalił Anderson, rezygnując nagle z szukania jakiegoś oficjalnego pretekstu.

Mirit sięgnęła po notes leżący na półce nad deską rozdzielczą i zapisała coś na jednej z kartek.

- To mój telefon tutaj, w Jerozolimie. Nie dzwoń do jednostki.

Przez moment Anderson poczuł się tak, jakby miał trzynaście lat.

Uśmiechnął się szeroko, biorąc kartkę do ręki.

- Kiedy byłoby ci wygodnie?

- A na kiedy to zaplanowałeś? - odparła pytaniem na pytanie.

- Dziś wieczorem...? - Anderson spojrzał na nią z ukosa, udając niepewność.

Wybuchnęła śmiechem. Anderson jej zawtórował.

- Myślę, że to dobry pomysł - powiedziała Mirit. - Zadzwoń do mnie, kiedy załatwisz swoją sprawę.

Anderson stał na chodniku i z szerokim uśmiechem na twarzy patrzył za odjeżdżającym fiatem, póki nie zorientował się, że ściąga na siebie dziwne spojrzenia przechodniów. Przestał się uśmiechać i ruszył ulicą w kierunku wskazanym przez Mirit.

Mieszkanie, którego szukał, znajdowało się na trzecim piętrze starego budynku, siedliska nie tylko ludzi, ale i kotów, sądząc po zapierającym dech odorze. Anderson nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku w grubych okularach w metalowej oprawie. Przedstawił się i powiedział, że przyszedł do Shuli.

- Shula dziś pracuje.

- Pracuje?

- W czasie wakacji jest przewodniczką po Starym Mieście.

Anderson uśmiechnął się, wyjaśniając, że właśnie stamtąd przyjechał.

- Po której części Starego Miasta? - zapytał.

- Jest jedną z przewodniczek po promenadzie.

- Po promenadzie?

- Tak. To trasa spacerowa po starych murach miasta. Shula zaczyna w dzielnicy chrześcijańskiej. Czy coś się stało?

- Ależ nie - odrzekł Anderson. - Proszę się nie obawiać.

Powrót autobusem trwał dłużej niż jazda w przeciwnym kierunku, ale Anderson nie narzekał. Miał dobry nastrój. Górskie powietrze Jerozolimy było niemal balsamiczne po dusznym upale Tel Awiwu, gdzie człowiek opadał z sił.

Wysiadł z autobusu i poprosił o sok pomarańczowy w kawiarnianym ogródku.

Gdy sączył napój w cieniu parasola, jego uwagę zwrócił mały konwój pojazdów wojskowych. Pojawiły się nie wiadomo skąd i zatrzymały nie opodal.

Z bud samochodów wysypała się grupa żołnierzy, którzy otoczyli kordonem ulicę na przestrzeni około pięćdziesięciu jardów. Inni wyładowali tymczasem coś, co przypominało

Andersonowi rodzaj metalowej drezyny.

Kiedy drezyna ruszyła przed siebie, okazało się, że jest zdalnie sterowanym robotem, i wszystko stało się jasne. Żołnierze należeli do specjalnego oddziału saperskiego. Robot zatrzymał się w cieniu wysokich murów i wyciągnął swe metalowe ramiona, którymi podniósł paczkę leżącą na ziemi. Chwila napięcia minęła, gdy okazało się, że to fałszywy alarm. Zwykłe, tekturowe pudło. Wokół rozległy się okrzyki pełne ulgi. W atmosferze odprężenia oddział zakończył swe rutynowe czynności. Żołnierze sprawnie załadowali swój sprzęt i zniknęli tak nagle, jak się zjawili. Anderson dopił sok i ruszył na poszukiwania Shuli.

Przeszedł przez Bramę Damasceńską, znalazł drogę do dzielnicy chrześcijańskiej i Via Dolorosa. Posuwając się wśród turystów i pielgrzymów wzdłuż kolejnych stacji Drogi Krzyżowej, rozglądał się za przewodniczką.

Największy tłok panował przed Bazyliką Świętego Grobu.

Zebrało się tam kilka zorganizowanych grup naraz. Młoda dziewczyna, która mogła być Shulą Ron, prowadziła grupę afrykańskich zakonnic w jasnoniebieskich habitach. Anderson zaczekał, aż przewodniczka ustawi siostry w kolejce do wejścia i podszedł do niej.

- Panna Ron? - zapytał.

- To nie ja.

- Przepraszam... Szukam Shuli Ron.

- Shula obsługuje promenadę.

- Wiem, ale skąd rusza tura?

Dziewczyna wskazała na kierunek i spojrzała na zegarek.

- Musi się pan pospieszyć. Następna grupa wyrusza za pięć minut.

Anderson podziękował i poszedł we wskazanym przez dziewczynę kierunku, by po jakimś czasie stwierdzić, że... po prostu się zgubił.

Nie wiedział, jak to się stało, ale musiał gdzieś źle skręcić, potem znów pójść złą drogą i uliczki stały się coraz bardziej ciche. W popołudniowym słońcu robiło mu się coraz goręcej nie tylko z powodu upału. Zdenerwowany i zmęczony, przystanął w cieniu kamiennego, łukowego sklepienia, żeby odpocząć. Ale odpoczynkiem nie mógł ugasić pragnienia, które paliło jego wyschnięte gardło. Żeby choć mógł jakoś określić swoje położenie... Ale tkwił wśród niezliczonych, ślepych uliczek, uwięziony między nie kończącymi się ścianami. Kiedy trochę odsapnął, ruszył dalej.

Nareszcie! Schody! Sądząc po nachyleniu wyżłobionych stopami stopni, schody musiały być bardzo stare. Nie miały poręczy i kruszyły się, toteż Anderson wspinał się bardzo ostrożnie, unikając spoglądania w dół i sprawdzając stopą każdy stopień, zanim przeniósł nań cały ciężar ciała. Osiągnął szczyt i rozejrzał się. Słońce powoli zachodziło i w jego promieniach wielka Kopuła Skały miała głęboką, złotą barwę. Starał się odgadnąć, na którą ścianę meczetu patrzy, i udało mu się to, gdy powiódł wzrokiem wzdłuż murów i przekonał się, że nie może dostrzec twierdzy. Dostrzegł za to grupę ludzi znajdujących się wysoko na murach, podobnie jak on sam. Oddalali się. Kolorowe koszule i aktywność, z jaką członkowie grupy fotografowali okolicę, upewniły Andersona, że odnalazł turystów odbywających właśnie wycieczkę po murach.

Spojrzał na zegarek i doszedł do wniosku, że musi to być późniejsza grupa niż ta, do której zamierzał dołączyć. W dodatku tura dobiegała najwyraźniej końca.

Przypuszczał, że to ostatnia wycieczka tego dnia. Ocenił, że nie uda mu się dogonić grupy, idąc wzdłuż szczytu murów. Znalazł się w bardzo zniszczonym miejscu umocnień, chyba w ich najstarszej części. Nie opodal ziała w murze ogromna wyrwa, a

Anderson kaskaderem nie był. Musi zejść na dół i złapać grupę na ziemi.

Zdecydowany nie powtórzyć błędu i nie pomylić drogi, starał się trzymać jak najbliżej wewnętrznej ściany murów, oddalając się od niej i zapuszczając w zaułki tylko wtedy, gdy nie miał innego wyboru. Znalazł się w miejscu, z którego wyruszały i do którego wracały wycieczki, akurat w momencie, gdy ostatnia grupa zaczęła schodzić z murów. Młoda dziewczyna stała na ich szczycie, przepuszczając turystów w kierunku schodów i uśmiechając się do nich na pożegnanie. Anderson odetchnął z ulgą. Znalazł Shulę Ron.

Zejście całej grupy nie miało końca. Wąskie schody wymuszały, by schodzić po nich gęsiego. Na dodatek pierwszą osobą była starsza kobieta, która z wyjątkową ostrożnością badała każdy stopień, zanim zdecydowała się zrobić następny krok. Anderson uzbroił się w cierpliwość. Wreszcie podszedł do podnóża schodów, widząc, że ostatni z turystów za chwilę znajdzie się na dole.

Nagle mężczyzna zamykający pochód zmienił zdanie, odwrócił się i z powrotem zaczął wspinać na górę. Szybkość i zręczność, z jaką wbiegał po schodach, wskazywała, że nie jest to jeden ze starszych Amerykanów stanowiących w grupie większość. Anderson zobaczył, że mężczyzna pyta o coś Shulę Ron.

Dziewczyna odwróciła się, wskazując ręką panoramę miasta.

Mężczyzna zrobił zdjęcie, po czym znów o coś zapytał. Shula uśmiechnęła się, poprawiła włosy, wygładziła sukienkę i zaczęła pozować do zdjęcia na tle murów. Mężczyzna uniósł do twarzy aparat, ale najwidoczniej nie był zadowolony z tego, co widzi w wizjerze. Powiedział coś do Shuli. Dziewczyna wspięła się na sam szczyt muru, usiadła na jego krawędzi i zaplotła ręce na kolanie.

Mężczyzna popatrzył przez wizjer, a potem podszedł do Shuli, by poprawić nachylenie jej głowy koniuszkami palców. Anderson zaczął się niecierpliwić. Pospiesz się, człowieku... - mruknął pod nosem. Miejsce, w którym stał u podnóża schodów, tonęło już w głębokim cieniu.

Mężczyzna uniósł aparat i Anderson zobaczył to, czego nie mogła zauważyć odwrócona profilem Shula. Turysta nie patrzył przez wizjer, lecz lekko odwrócił głowę i spoglądał w dół, na dziedziniec. W co on się, do cholery, bawi? - pomyślał Anderson, rozglądając się wokół. Na co patrzy? Na co czeka?

Kiedy ostatni członek grupy zniknął z pola widzenia, straszna prawda dotarła nagle do świadomości Andersona. Mężczyzna z aparatem czekał, aż dziedziniec opustoszeje! Nie chciał mieć żadnych świadków tego, co za chwilę zamierzał zrobić!

Anderson wyskoczył z cienia i otworzył usta do ostrzegawczego krzyku, za późno. Mężczyzna błyskawicznie znalazł się przy Shuli, po czym mocno pchnął ją w twarz otwartą dłonią.

Powietrze przeszył krótki krzyk, gdy dziewczyna zachwiała się i poleciała do tyłu na spotkanie ze śmiercią. Okrzyk, jaki wydał z siebie Anderson, nie był już okrzykiem ostrzegawczym, lecz okrzykiem grozy. Na jego oczach właśnie zamordowano dziewczynę! W ciszy, która nagle zapadła, mężczyzna odwrócił głowę i spojrzał z wysokości muru w dół, wprost na Andersona. Ich oczy się spotkały.

Anderson zobaczył zaskoczenie i strach na ciemnej twarzy o śródziemnomorskich rysach. Zabójca nie spodziewał się, że ktoś będzie czekał u podnóża schodów. Anderson otrząsnął się pierwszy:

- Ty sukinsynu! - wycedził i ruszył schodami do góry.

Mężczyzna zaczął się cofać i Anderson zorientował się, że posuwa się on wzdłuż muru w kierunku następnego, zamkniętego zejścia. Pokruszone stopnie ogrodzono żelaznymi sztachetami, by nie weszli na nie nieostrożni turyści.

Anderson zbliżył się do zabójcy na odległość dwudziestu stóp, gdy nadeszła jego kolej przesadzenia ogrodzenia. Wściekłość i chęć schwytania mordercy nieco osłabły, gdy uświadomił sobie zagrożenie. Nigdy nie przepadał za wysokościami, a teraz musiał wspiąć się na barierę zakończoną rzędem zakrzywionych, żelaznych kolców, za którą czekała na niego dwunasto metrowa przepaść, gdyby źle obliczył skok i nie wylądował na kamiennych stopniach.

Widok mężczyzny zbiegającego w dół dodał mu odwagi. Podciągnął się na szczyt ogrodzenia i przygotował do skoku.

Za długo się jednak nad tym zastanawiał. Zamarł na balustradzie, niezdolny do wykonania żadnego ruchu, nie mogąc zmusić swych zesztywniałych mięśni do posłuszeństwa. Uciekający mężczyzna znalazł się już na dole.

Odwrócił się, żeby zobaczyć, gdzie jest ścigający i ujrzał jego sylwetkę rysującą się na tle nieba. Tej okazji nie mógł zmarnować. Podniósł kamień i wycelował...

Drugi z kolei kamień trafił Andersona w głowę, zanim ten zdążył się zorientować, co się właściwie dzieje. Trafienie było tak niefortunne, że otworzyło świeżą jeszcze ranę. Anderson poczuł, że powoli traci przytomność.

Zobaczył daleko w dole falującą ziemię i instynkt samozachowawczy podpowiedział mu, że nie może dłużej balansować nad przepaścią. Musi jak najszybciej zejść z ogrodzenia. Chciał przyjąć dogodniejszą pozycję, zachwiał się i niebezpiecznie pochylił do przodu. Znów zobaczył w dole ziemię i kiedy już niemal pogodził się z myślą, że upadek jest nieuchronny, następny kamień trafił go w pierś. Odruchowo szarpnął się do tyłu, rozluźnił chwyt i spadł ze sztachet z powrotem na mury obronne.

Spróbował wstać, trzymając się ściany, ale resztki przytomności opuszczały go szybko.

Poczuł w ustach piasek i osunął się po murze, znacząc go krwią z otwartej rany. W ostatnim przebłysku świadomości zdziwił się czerwienią pyłu w zachodzącym nad Jerozolimą słońcu.

*

Anderson ocknął się w areszcie. Dotknął obandażowanej głowy i jęknął, zwracając na siebie uwagę strażnika, który przyjrzał mu się, mruknął coś i wyszedł, by po kilku minutach wrócić w towarzystwie dwóch innych mężczyzn.

- Dlaczego mnie tu trzymacie? - zapytał Anderson.

Wyższy z mężczyzn otworzył jego paszport.

- Pan jest... Neil Anderrsson? - upewnił się, dziwnie wymawiając nazwisko.

- Tak - potwierdził Anderson i powtórzył pytanie.

- Jest pan zatrzymany w związku z morderstwem popełnionym na

Shuli Ron.

*6*

Anderson zareagował z całym oburzeniem, na jakie stać niewinnego człowieka. Zaczął w kółko powtarzać, że nie jest zabójcą dziewczyny, lecz świadkiem morderstwa, który ścigał sprawcę, Ale jego wyjaśnienia spotkały się tylko z obojętnymi spojrzeniami i nie kończącą się serią pytań.

- W jakim celu przybył pan do Jerozolimy?

- Byłem umówiony na lunch.

- Z kim?

- Z kapitan Mirit Zimmerman z armii izraelskiej - odrzekł

Anderson, licząc, że wywrze to na przesłuchujących wrażenie.

Wyraz twarzy obu mężczyzn nie zmienił się, ale jeden z nich na krótko opuścił celę.

- Czy po lunchu kapitan zostawiła pana na Starym Mieście?

- Nie, zabrała mnie do śródmieścia.

- Ale wrócił pan na Stare Miasto?

- To chyba oczywiste.

- Dlaczego?

- Żeby odnaleźć... Shulę Ron.

- Znał pan zamordowaną?

- Nie - odparł Anderson, czując, że grzęźnie coraz bardziej.

Policjanci wymienili tępe spojrzenia.

- Po co szukał pan kogoś, kogo pan nie znał?

Anderson wziął głęboki oddech. Bolała go głowa, a cierpliwość niemal się wyczerpała.

- To całkiem proste - powiedział. - Chciałem zadać Shuli kilka pytań na temat jej chłopaka. Studiował w Anglii medycynę.

- Co chciał pan wiedzieć?

Anderson opuścił głowę.

- To długa historia i nie pomoże wam w śledztwie.

- Mamy mnóstwo czasu - odrzekł jeden z policjantów, zapalając papierosa.

- Chcę zadzwonić do Ambasady Brytyjskiej.

- Wszystko w swoim czasie.

- Teraz! - Anderson pożałował, że podniósł głos. Od własnego krzyku głowa rozbolała go jeszcze bardziej.

Jeden z policjantów wstał i podszedł do niego. Przysunął twarz bardzo blisko do jego twarzy i powiedział cicho:

- My zadecydujemy, kiedy pan zadzwoni.

Anderson nie zamierzał się dalej kłócić.

- Wstać!

Mężczyźni wzięli Andersona pomiędzy siebie i poprowadzili go długim korytarzem łączącym cele aresztu z kilkoma małymi pomieszczeniami, w których widniały napisy po hebrajsku. Anderson został wepchnięty do jednego z pokoików.

- Stanąć tam!

Anderson stanął na tle białej ściany tak, jak mu kazano. Do pokoju wprowadzono kobietę w okularach w metalowej oprawie, którą Anderson uznał za matkę Shuli Ron wówczas, gdy otworzyła drzwi mieszkania. Sądząc po załzawionych oczach i chusteczce, którą ściskała w dłoni, zapewne miał rację.

- Czy to ten mężczyzna?

Kobieta spojrzała na Andersona i skinęła potakująco głową.

Po chwili wybuchnęła płaczem i wyprowadzono ją z pokoju. Miejsce pani Ron zajęła przewodniczka, z którą Anderson rozmawiał przed

Bazyliką Świętego Grobu.

- Czy to ten mężczyzna?

- To on - odpowiedziała dziewczyna, patrząc na Andersona tak, jakby miała ochotę go zabić.

Do pokoju weszły kolejno jeszcze cztery inne osoby, członkowie grupy turystycznej oprowadzanej przez Shulę Ron. Żadna z nich nie rozpoznała Andersona.

Parada dobiegła końca. Jeden z policjantów zamknął drzwi i usiadł obok kolegi.

- Dwie z tych osób rozpoznały pana - powiedział, strzepując ze spodni niewidzialny pyłek.

- To oczywiste. Ja też je rozpoznałem.

- Jak pan je rozpoznał?

- Do cholery! Przecież dobrze wiecie!

- Niech pan nam opowie.

Anderson spełnił jego prośbę.

Policjanci wymienili kilka słów po hebrajsku. Jeden z nich wyszedł i wrócił po chwili z małym chłopcem w podartym ubraniu.

Chłopiec spojrzał na Andersona i wygłosił długi monolog, akcentowany żywą gestykulacją.

Anderson nie wiedział, czy chłopiec mówi po hebrajsku czy też po arabsku, ale uznał, że w jego sytuacji jest to najmniej ważne. Chłopiec skończył przemowę, policjant wyprowadził go i po chwili wrócił.

- Szczęściarz z pana, doktorze. Ten chłopak widział na murach dwóch mężczyzn. Jeden z nich ścigał drugiego. Chłopak powiedział, że ścigającym był cudzoziemiec.

Anderson wydał z siebie westchnienie ulgi.

- Więc mogę już iść?

- Niech pan nam opowie o tamtym facecie.

- Na litość... - Anderson ugryzł się w język i opanował wybuch złości. - Panowie... - zaczął spokojnie - mówiłem wam to już z tuzin razy. Boli mnie głowa i...

- Mimo wszystko, niech pan nam opowie - przerwał chłodno policjant. - Mógł pan zapamiętać jakiś szczegół, o którym nie wspomniał pan wcześniej.

Anderson powtórzył rysopis mężczyzny.

- Wysoki, wzrost powyżej sześciu stóp, śniada cera, wąsy, typ śródziemnomorski, dobrze zbudowany.

- Teraz może pan iść - zezwolił drugi policjant, nie podnosząc nawet wzroku na Andersona.

- Teraz mogę iść? - powtórzył cicho Anderson.

- Tak. - Mężczyzna popatrzył na niego i dodał: - Niech pan podziwia Izrael.

- W tym akurat momencie... - Odparł Anderson, wstając trochę niepewnie - wolałbym go więcej nie oglądać. - Wyszedł, pozostawiając w pokoju zaskoczonych policjantów.

*

- Nie możesz nazwać tego dnia jednym z bardziej udanych w twoim życiu, prawda, Neil? rozległ się głos Mirit Zimmerman.

Anderson obrócił się wokół własnej osi z szybkością, która była zabójcza dla jego bolącej głowy, i zobaczył białego fiata zaparkowanego przy krawężniku przed komendą policji. Mirit siedziała w samochodzie z ręką na kierownicy i łokciem opartym o opuszczoną szybę.

- Skąd się tu wzięłaś - zapytał Anderson.

- Policja skontaktowała się ze mną w sprawie naszego wspólnego lunchu.

- I...?

- Potwierdziłam to, co mogłam potwierdzić, ale niewiele im pomogłam.

Musiałam powiedzieć, że nie mam pojęcia, dlaczego wróciłeś na Stare Miasto.

- Dzięki - rzucił ponuro Anderson.

- W końcu nic mi nie mówiłeś o Shuli Ron.

- To prawda - przyznał Anderson, dotykając głowy znużonym gestem.

- Wyglądasz jakby... porządnie ci dopiekło.

- Jestem kompletnie wykończony - zgodził się Anderson bezradnie.

- Wsiadaj.

Anderson opadł na miejsce pasażera z przeciągłym westchnieniem. Był zmęczony, spragniony, głodny i potwornie bolała go głowa. Oparł ją o szybę, kiedy Mirit włączyła się do ruchu i patrzył na światła miasta, zapalające się w szybko zapadającym zmierzchu. W pewnym momencie zwrócił Mirit uwagę, że już minęli dworzec autobusowy.

- Nie jedziemy na dworzec autobusowy - odpowiedziała.

Anderson nawet się nie zdziwił. Nie miał siły. Z powrotem oparł głowę o szybę. W porządku, więc nie jedziemy na dworzec autobusowy, pomyślał.

Samochód zatrzymał się w końcu w miłej, zadrzewionej okolicy na przedmieściu Beit Hakerem. Anderson doznał zapomnianego już niemal uczucia, kiedy wysiadł z samochodu, poczuł chłód! Idąc za Mirit alejką obsadzaną drzewami rozcierał nagie ramiona.

- To dlatego, że jesteśmy wysoko. W górach - wyjaśniła.

- To twój dom? - zapytał, gdy poprawiała mu opatrunek na głowie.

Uświadomił sobie, że Mirit robi to już po raz drugi.

- Moich rodziców - odrzekła, kończąc opatrywanie rany. - Są w Europie.

No... Teraz będzie dobrze - dodała, oceniając swoje dzieło.

- Musisz być głodny. Od lunchu wiele się wydarzyło.

Mirit wyszła z pokoju, a Anderson wstał i podszedł do oszklonych drzwi balkonowych. Z wysokości pierwszego piętra zobaczył otoczony murem ogród, który wyglądał o zmierzchu tak pięknie, że nabrał ochoty, by się w nim znaleźć.

Wyszedł na balkon i poczuł silny zapach kwiatów pomarańczowych unoszący się w chłodnym, wieczornym powietrzu. Do ogrodu prowadziły spiralne schody z kutego żelaza. Anderson zszedł na dół. Cisza i widok gwiazd na ciemniejącym niebie urzekały.

- Jak tu spokojnie... - westchnął Anderson, gdy dołączyła do niego Mirit.

- Ilekroć mam jakiś problem, przychodzę tu. Robię tak od dziecka - powiedziała cicho.

- Ja miałem swoje wzgórze - wyznał Anderson.

Po kolacji Mirit nalała do filiżanek kawę.

- Opowiedz mi o Shuli Ron - poprosiła.

- Nawet nie udało mi się z nią zobaczyć - odrzekł Anderson, uśmiechając się z gorzką ironią. - Chciałem, żeby mi powiedziała, co jej świętej pamięci chłopak robił w styczniu przez dziesięć dni.

- Świętej pamięci?

- Martin Klein. Student, o którym ci mówiłem podczas naszego lunchu.

Mirit jeszcze dwukrotnie napełniała filiżanki, kiedy

Anderson snuł opowieść o sprawie związanej z Kleinem. Pominął jedynie kwestię wyjątkowo silnej toksyny.

- Więc dlatego byłeś w Cezarei - domyśliła się Mirit, gdy usłyszała o rodzicach Kleina.

- To był jeszcze jeden z moich niezbyt szczęśliwych dni.

- Twój pobyt w Izraelu nie należy do przyjemnych - stwierdziła Mirit.

Anderson nie zaprzeczył.

- Kiedy skończę testować kolomycynę, będę mógł się stąd wynieść.

Mirit spojrzała na zegar.

- Jest już zbyt późno, by wracać do Tel Awiwu. Możesz zostać tu na noc.

Przygotuję ci pokój.

Anderson długo nie mógł zasnąć. Nurtowało go pytanie, od którego starał się uciec przez cały wieczór, a które teraz, gdy leżał w pokoju zalanym srebrzystą poświatą księżyca, natrętnie tłukło się w jego głowie. Czy istniał związek między genem Kleina a śmiercią Shuli Ron? Wydawało się, że tylko z tej przyczyny mogła zostać zamordowana. Jeśli tak, oznaczało to, że Cohen i

Klein nie byli jedynymi zamieszanymi w całą sprawę? Tylko kogo jeszcze interesował gen Kleina?

Cóż, nie znajdzie odpowiedzi ani na skąpanym w blasku księżyca suficie, ani na ścianach pokoju. Gałęziami drzew zaczęła poruszać delikatna bryza. Cienie ich liści wyglądały jak ciemny wodospad...

Andersona powitał o poranku blask słońca, sok pomarańczowy i uśmiech Mirit Zimmerman.

- Czujesz się lepiej? - zapytała.

- Dużo lepiej - odrzekł, przemilczając dręczące go w nocy myśli. Poza tym widok jej krągłych bioder w obcisłych dżinsach i zarys pełnego biustu pod ostrą bielą bluzki sprawiał, że czuł się naprawdę o niebo lepiej.

- Musisz już wracać? - zapytała.

- Nie - odpowiedział Anderson, patrząc na jej profil odcinający się na tle okna.

- Kiedy masz być z powrotem?

- Nigdy.

- Neil... Bądź poważny.

- Dziś wieczorem.

- To świetnie. W takim razie pokażę ci moją Jerozolimę.

- Dokąd jedziemy? - zapytał, gdy wsiadali do samochodu.

- Do wyjątkowego miejsca - odrzekła Mirit bez dalszych wyjaśnień.

Anderson nie naciskał. Z przyjemnością chłonął widoki i dźwięki jerozolimskiego poranka, gdy jechali przez miasto.

Zatrzymali się na parkingu u wylotu zadrzewionej alei.

Wyjątkowym miejscem okazało się muzeum holocaustu, Yad Vashem. Anderson spojrzał pytająco na Mirit.

- Chcę, żebyś to zobaczył - powiedziała cicho. - Chcę, żebyś zrozumiał.

Wszedł za nią do budynku, przygotowując się psychicznie na to, co spodziewał się zobaczyć.

Jednak wyobraźnia nie sprostała rzeczywistości. Ale to nie filmy i fotografie przedstawiające obozy śmierci ani chłodne do nich komentarze okazały się tym, co najbardziej nim wstrząsnęło.

Najbardziej zdawały się krzyczeć przedmioty codziennego użytku.

Dziecięce buciki, osierocone szmaciane lalki czy znoszone oświęcimskie pasiaki wręcz emanowały rozpaczą i udręczeniem swych byłych właścicieli. Mirit nie odzywała się przez cały czas i

Anderson był jej za to wdzięczny, bo nie znalazłby właściwych słów, żeby jej móc odpowiedzieć.

Próbował przeanalizować, co czuł. Głębokie poruszenie?

Dreszcz grozy? Z pewnością, ale to normalna reakcja. Czuł coś więcej. Zakłopotanie? Winę? Swą obcość? Tak, czuł się obcy. Nigdy nie uda mu się w pełni zrozumieć stosunku Żydów do miejsca zwanego Yad Vashem. Nie można tego zrozumieć, samemu nie będąc

Żydem.

Kiedy opuścili muzeum, Anderson poczuł przez podeszwy butów żar bijący od rozpalonego słońcem chodnika.

- Nie zastanawiaj się nad tym, Neil - powiedziała cicho Mirit. - Po prostu pamiętaj.

Anderson nie odpowiedział. Chciał stąd jak najszybciej odejść.

- Co dalej? - zapytała Mirit, gdy wrócili do samochodu.

- Mój los jest w twoich rękach - uśmiechnął się Anderson. - Pokaż mi Jerozolimę... Tę twoją Jerozolimę.

Mirit zabrała Andersona w podróż do miejsc odwiedzanych w dzieciństwie, prowadząc go labiryntem uliczek i zaułków rzadko, jeśli w ogóle, oglądanych przez turystów. Zachęcana przez niego ze swobodą opowiadała o swych dziecięcych latach. Tym wspomnieniom towarzyszyły częste wybuchy zaraźliwego śmiechu, gdy Anderson porównywał jej przeżycia z własnymi. Dużo czasu zajął im lunch w małej, intymnej restauracyjce, gdzie Anderson zgodził się spróbować wszystkiego, co tylko poleci mu Mirit. Od czasu do czasu kwitowała wyraz jego twarzy wybuchem śmiechu. Siedzieli w ocienionym restauracyjnym ogródku do momentu, aż słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, a potem ruszyli dalej.

Anderson wciąż łapał się na tym, że nie może oderwać od Mirit oczu. Wykorzystywał każdą okazję, by patrzeć na jej profil, gdy pokazywała mu interesujące miejsca i wyjaśniała ich historyczne znaczenie. Przyglądał się, jak odgarnia z twarzy swe ciemne włosy, śledził ruch jej warg, kiedy się uśmiechała, czekał na moment, gdy zajrzy w jej głębokie, ciemne oczy.

- A teraz zobaczysz najwspanialszy widok pod słońcem - zapowiedziała Mirit, gdy zapadł zmierzch. - Nigdy go nie zapomnisz.

Pojechali krętą drogą wspinającą się na górę Scopus. Mirit zatrzymała samochód wysoko na zboczu. Wysiedli.

- Chodź. - Wzięła go za rękę, poprowadziła przez małą przełęcz i powiedziała: - Popatrz.

Anderson zobaczył w dole światła Jerozolimy, oświetlone mury Starego Miasta i Kopułę Skały. Przyglądał się tej panoramie w milczeniu. Był pod wrażeniem widoku, który Mirit pozwoliła mu przez chwilę podziwiać w milczeniu, po czym zapytała:

- Czy widziałeś kiedyś coś równie pięknego?

Anderson spojrzał na nią.

- Tak - odpowiedział. Pochylił się i pocałował ją lekko w usta.

Mirit uniosła dłoń do jego twarzy i delikatnie przesunęła palcami po jego policzku. Potem położyła dłoń na torsie Andersona.

- Neil... Nie widzę dla nas wspólnej przyszłości.

- Ale spotkamy się jeszcze?

- Tak, ale...

- Żadnych ale. Wystarczy tak.

Mirit roześmiała się. Pocałowali się, zanim przypomniała:

- Już czas na nas. Musimy wracać.

Ostatnim widokiem, jaki Anderson zobaczył przed opuszczeniem Jerozolimy, była Mirit machająca mu na pożegnanie, gdy czerwony autobus marki Volvo wytaczał się z dworca autobusowego, by rozpocząć podróż przez wzgórza Judei.

W pojeździe znów panował nieprzyjemny ścisk. Nie mogąc oglądać krajobrazu za oknem z powodu ciemności, Anderson zamknął oczy i starał się przywołać z pamięci obrazy z minionego dnia.

Kiedy u kresu podróży pasażerowie rzucili się tłumnie do wyjścia, uznał, że ma dość publicznego transportu i do domu pojechał taksówką. Wilgotniejący kołnierzyk koszuli przypomniał mu natychmiast, że jest w Tel Awiwie.

Tuż po jedenastej Anderson usłyszał pukanie do drzwi. W progu stał Miles Langman. Trzymał w ręce dwa piwa.

- Pogadamy?

Wcześniejsze podejrzenia Andersona w stosunku do Amerykanina natychmiast odżyły z nową siłą. Te rozmowy na dachu przy piwku bardziej przypominały przesłuchanie niż towarzyską pogawędkę. Ale może podejrzenia podsuwała mu wyobraźnia? Może wręcz paranoja?

- W porządku - odpowiedział.

- I co miała do powiedzenia dziewczyna Kleina? - zapytał Langman.

- Niewiele. Ktoś zepchnął ją z murów obronnych. Nie żyje.

- Chyba żartujesz?!

Zaskoczenie Langmana wydawało się autentyczne.

- Mówię poważnie. Została zamordowana. Widziałem, jak to się stało - odrzekł Anderson.

- Biedny dzieciak... Myślisz, że miało to coś wspólnego ze sprawą Kleina?

Anderson znów stał się podejrzliwy. To nie złudzenie, do cholery!

Langman go przepytywał!

- Kto wie... - odparł.

- Więc nie posunąłeś się do przodu?

Anderson postanowił skłamać.

- Tego bym nie powiedział. Matka Shuli Ron dała mi notatnik, który zostawił u niej Martin Klein. Mam nadzieję, że znajdę w nim odpowiedź na pytanie, czym zajmował się Klein.

- Jeszcze go nie czytałeś?

- Klein używał czegoś w rodzaju kodu. Będę musiał nad tym popracować.

- Świetna wiadomość. Może ci pomóc?

- Jeśli będę potrzebował pomocy, to o nią poproszę.

Następnego ranka przed wyruszeniem do pracy Anderson umocował dwa kawałki taśmy samoprzylepnej wysoko między drzwiami a framugą tak, by nie rzucały się w oczy. Zarzucił przynętę i teraz potrzebował dowodu, że Langman ją chwycił.

W laboratorium Myra od progu przywitała go dobrą wiadomością. Wszystkie zwierzęta poddane testom przeżyły. Nie ulegało już wątpliwości, że kolomycyna użyta w obecności plazmidu jest bezpieczna i może być stosowana bez ryzyka dla jego ewentualnego nosiciela. Anderson wysłał teleks do Johna Kerra.

Swoim zwyczajem treść informacji skrócił do minimum:

„KOLOMYCYNA BEZPIECZNA PRZY PLAZMIDZIE”. W mniej więcej sześć godzin później otrzymał jeszcze krótszą odpowiedź: „ZGADZA SIĘ”.

Kerr najwyraźniej przeprowadzał własne eksperymenty i doszedł do tych samych wniosków.

Anderson odpowiedział wymijająco na pytanie Straussa i Myry, kiedy zamierza wracać do Anglii. Jeszcze dwa dni temu wsiadłby w najbliższy samolot odlatujący z lotniska Bena Guriona, ale teraz sytuacja uległa zmianie. Pragnął tylko jednego. Być z Mirit.

Postanowił zwlekać z powiedzeniem Straussowi o Shuli Ron jak długo się da, ale w końcu ujawnił tę sprawę, kiedy Myra zapytała go wprost o podróż do Jerozolimy. Oboje byli wstrząśnięci.

Strauss osunął się na krzesło, jakby nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

Zadzwonił telefon i profesor podniósł słuchawkę. Myra i Anderson wyszli z gabinetu.

- Neil? - zaczęła Myra, kiedy wrócili do pracowni, ale Anderson jej przerwał.

- Masz zamiar zapytać mnie, czy istnieje związek między genem Kleina, a śmiercią Shuli Ron, zgadza się?

Myra przytaknęła.

- Nie wiem, Myro, po prostu nie wiem.

Myra nie dała za wygraną.

- Ale jeśli taki związek istnieje, to chyba oznacza, że Cohen i Klein nie byli jedynymi zamieszanymi w tę sprawę, prawda?

- Tak - przyznał Anderson ponuro.

- Więc kto jeszcze?

- Nie wiem. Nie wiem kto, nie wiem gdzie, nie wiem jak i nie wiem nawet, co robił. Nie wiem nic, z wyjątkiem tego, że pewna sprawa cholernie mi się nie podoba. Poza nią nie odkryłem żadnego szczegółu!

- Co to za sprawa?

Anderson powiedział jej o wścibskim Amerykaninie, który zadaje strasznie dużo pytań jak na badacza prawa talmudycznego.

- Może to po prostu życzliwie nastawiony facet.

- Możliwe. Biorąc pod uwagę moje dotychczasowe sukcesy w roli detektywa, zapewne masz rację.

Kiedy Anderson wrócił do mieszkania, taśma na drzwiach była zerwana.

Langman musiał być w jego pokoju i szukał notesu! Czarny sukinsyn!

- pomyślał Anderson, bez cienia wyrzutów z powodu użytego w myślach przymiotnika.

W co on ze mną gra? Z trudem powstrzymał chęć natychmiastowego wtargnięcia do Langmana i wygarnięcia mu, co o nim myśli. Wystarczy, że tamten zaprzeczy i co wtedy? - odezwał się głos rozsądku. Musi to rozegrać spokojnie, ale jak, od czego zacząć. Położył się na łóżku i zaczął nad tym rozmyślać. W każdym razie, panie Langman, podsumował w duchu, jeśli ty jesteś badaczem prawa talmudycznego, to moja babka jest Apaczem.

Co właściwie wiedział o Langmanie? Tylko to, co Langman sam mu powiedział, a to się nie liczyło. Bez wątpienia był

Amerykaninem.

Wszystko na to wskazywało. Jego ubranie, sposób mówienia, maniery. Może to jest jakiś punkt zaczepienia?

Jako cudzoziemiec, Langman musiał figurować w rejestrach władz izraelskich. Nie mógłby podawać się za badacza prawa talmudycznego, nie przedstawiając żadnych dokumentów, które mogłyby to potwierdzić. Ciekawe, co było napisane w jego papierach? Ale kto mógłby mu to ujawnić? Policja? Mało prawdopodobne.

Po wczorajszych doświadczeniach należało sądzić, że prędzej rozwaliliby mu głowę, gdyby choć zapytał o godzinę. Mirit! Może ona mogłaby się czegoś dowiedzieć?!

W końcu kapitan armii izraelskiej powinien mieć dostęp do tego rodzaju informacji... Anderson musiał przyznać przed samym sobą, że wie na ten temat tyle, że gdyby chciał to spisać, to wystarczyłby mu bilet autobusowy. I jeszcze zostałoby na nim dość miejsca, by zmieścić nazwiska i adresy pasażerów. Ale mógł zapytać Mirit.

Właściwie, gdyby się ruszył, mógłby to zrobić jeszcze dziś wieczorem.

*

Anderson podpisał stosowne formularze, zapłacił kartą kredytową Visa i odebrał kluczyki do ciemnozielonego fiata mirafiori. Minęło niespełna pół godziny od chwili, w której podjął decyzję, i właśnie ją realizował, zmierzając wynajętym samochodem do Hadery. Jechał na północ szosą prowadzącą do Hajfy, a przez otwarte okna wpadała do auta ciepła, śródziemnomorska bryza. Myra Freedman miała rację. W Izraelu ludzie działają.

Hadera sprawiała wrażenie opustoszałej, jak miasteczko na Dzikim Zachodzie, w którym miała zaraz rozpocząć się strzelanina.

Anderson zwolnił i w ślimaczym tempie jechał pomiędzy rzędami ciemnych domów z zasłoniętymi oknami.

Nikłe smużki światła przedostawały się przez szpary w opuszczonych żaluzjach. Pojechał w kierunku dworca autobusowego, mając nadzieję, że przynajmniej tam znajdzie jakieś oznaki życia i kogoś, kto wskaże mu drogę do jednostki wojskowej. Już chciał podejść do grupki kierowców autobusowych, kiedy zauważył dwóch żołnierzy siedzących na jednej z dworcowych ławek i jedzących kanapki. Zapytał ich o drogę.

Jeden z żołnierzy wstał i wziął do ręki pistolet maszynowy, który stał oparty o ławkę.

O Chryste, pomyślał Anderson, widząc uniesioną broń, zaczyna się...

- Kim pan jest? - zapytał żołnierz.

Anderson odpowiedział.

- Paszport!

Anderson wręczył mu dokument.

- Po co pan tam jedzie?

- Chcę się zobaczyć z kapitan Zimmerman. Żołnierz powiedział coś po hebrajsku do swego towarzysza, który wciąż siedział, przeżuwając pożywienie. Ten uśmiechnął się szeroko. Kilka wilgotnych okruchów wypadło mu z ust na spodnie.

- W porządku - powiedział pierwszy żołnierz. Opuścił broń i wskazał Andersonowi kierunek.

Jednostka wojskowa znajdowała się na zachodnich obrzeżach Hadery.

Anderson trafił tam bez trudu i zaparkował samochód tak, by nie blokować ruchu.

Nad wartownią łopotała na wietrze biało - niebieska izraelska flaga.

Ten sam ciepły wiatr, który szarpał flagą, sypnął mu piaskiem w twarz. Musiał przystanąć przy ogrodzeniu i przetrzeć oczy. Kiedy stał, mrugając powiekami, usłyszał odgłos zwalniającego samochodu. Granatowy osobowy mercedes opuszczał jednostkę i zatrzymał się przy wartowni, czekając, aż uniesie się szlaban. W świetle padającym z otwartych drzwi budynku Anderson zobaczył pasażerów samochodu. Jednym z nich była Mirit Zimmerman, drugim zaś... Miles Langman!

Anderson w osłupieniu patrzył na oddalającego się w obłoku kurzu mercedesa. Czy w tym zasranym kraju każdy musi być judaszem? - zapytał samego siebie, gdy po chwili opanowała go wściekłość i gorycz. Opony fiata zapiszczały, pozostawiając na jezdni czarne ślady, gdy wcisnął pedał gazu, ruszając w kierunku szosy do Hajfy. Przerwał swą podróż w Herzliji, zszedł nad brzeg morza i znalazł się sam na zalanej światłem księżyca plaży.

Podnosił kamienie i ciskał je do wody. Kiedy rozbolała go ręka, zrobił przerwę, a potem znów wrócił do swego zajęcia. Co ją wiązało ze sprawą Kleina? Chyba, na Boga, była tą, za którą się podawała? Ale skąd znała Langmana? Anderson zaczął głośno przeklinać, gdy doszedł do wniosku, że niczego już nie może być pewien. Zrzucił ubranie i zanurzył się nago w morzu. Pływał tak długo, że niemal całkowicie opadł z sił.

Wygramolił się na brzeg i czekał, aż osuszy go ciepły wiatr.

Wrócił do Tel Awiwu o północy.

Kiedy następnego ranka przemierzał teren uniwersytetu, zatrzymał się, słysząc dźwięki muzyki dochodzące z konserwatorium. Ktoś grał Szopena tak pięknie, że Szopen z pewnością byłby zachwycony takim wykonaniem jego utworów. Nawet palące słońce nie mogło zmusić Andersona do odejścia, zanim skończy się ten solowy występ. Brawo! - mruknął pod nosem, gdy muzyka ucichła.

Słuchając czterech ostatnich taktów, podjął decyzję.

Izraelczycy mogą sobie mieć swój gen Kleina. On miał już tego dosyć. Posprząta tu po sobie, wysterylizuje każdą z tych cholernych kultur, jaką znajdzie, i w ciągu dwóch dni odleci do domu.

Po powrocie zniszczy wszystkie własne kultury, tak jak obiecał, i na tym jego rola się skończy. Nie będzie więcej słońca, pocenia się i kłamstw. Wróci do deszczu i do ludzi, którym można ufać. Do półlitrowych kufli piwa wypijanych z

Fearmanem „Pod Aniołem”, chińskiego jedzenia na wynos i imprez towarzyskich z udziałem pielęgniarek. Nie będzie z Mirit, to oczywiste, ale z czasem o niej zapomni. To normalne...

Anderson zawiadomił Straussa o swojej decyzji i uzyskał pozwolenie na zniszczenie wszystkich znanych źródeł plazmidu zawierającego gen Kleina. Krótko po trzeciej po południu dwie szuflady z kulturami zostały załadowane do autoklawu w sterylizatorni. Anderson obserwował, jak wskazówka termometru pnie się do góry i osiąga sto trzydzieści jeden stopni Celsjusza.

Wiedział, że niedługo będzie sączył dżin z tonikiem na pokładzie tri - stara należącego do British Airways.

Myra Freedman nieoczekiwanie zaprosiła go na kolację, mówiąc, że byłoby miło, gdyby wpadł do nich wieczorem i pożegnał się z Samem. Anderson z przyjemnością przyjął propozycję, wiedząc, że w towarzystwie Sama Freedmana nie będzie miał sposobności rozmyślać o Mirit, co czyniłby niewątpliwie, gdyby spędzał wieczór samotnie.

Zgodnie z przewidywaniami, podczas zaimprowizowanej kolacji pożegnalnej Andersonowi nie brakowało ani interesującej konwersacji, ani whisky. Był szczerze wdzięczny za wspaniały wieczór, gdy żegnał się z Samem o pierwszej po północy i machał ręką białemu mercedesowi odjeżdżającemu Aleją Einsteina. Wypił więcej niż zwykle, gdyż jedynym sposobem na odpędzenie od siebie powracających od czasu do czasu myśli o Mirit było natychmiastowe opróżnianie szklanki. A Myra Freedman czuwała, by nie stała ona długo pusta. Toteż wspinał się teraz na schody niezbyt pewnym krokiem.

Kiedy Anderson manipulował przy zamku drzwi swojego pokoju wydało mu się, że nie jest sam. Na dachu zauważył czyjąś postać.

Męską postać.

Przestał zmagać się z kluczami i wyszedł na dach. Langman!

Dobry Boże, pomyślał Anderson, żadnego piwka! Zdecydowanie opuściło go, gdy podszedł bliżej. Poczuł, że nagle trzeźwieje, jakby ktoś obłożył go lodem. Langman w rzeczywistości wcale nie stał. W pozycji pionowej utrzymywał go sznur od bielizny, okręcony mocno wokół jego szyi i przeciągnięty dalej, do parapetu. Bezwładne, martwe ciało Langmana wisiało w powietrzu, jak znieruchomiała marionetka.

Langman mrugnął okiem, a Anderson wzdrygnął się, ale za moment zdał sobie sprawę, że trup nie puścił perskiego oka. Takie wrażenie wywołał wielki karaluch wędrujący po zwłokach, który akurat przechodził przez białko oka Langmana. Anderson odwrócił się, oparł o ścianę i zaczął wymiotować. Torsje szarpały nim, dopóki nie wyrzucił z siebie całej zawartości żołądka. Ale obrzydzenie nie było jedynym uczuciem, które nim zawładnęło. Bał się. Bał się tak jak jeszcze nigdy w życiu, bo wyglądało na to, że każdy, z kim kontaktował się w sprawie Kleina, ginął zamordowany, a on nie wiedział dlaczego.

Przerażenie, nad którym z trudem panował, brak orientacji, co się właściwie dzieje, i wstrząs, którego doznał na widok nabrzmiałej twarzy Langmana, stanowiły mieszaninę odczuć, z jaką musiał sobie poradzić podczas jeszcze jednej upalnej nocy w Tel Awiwie. Wypłukał usta, żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku wymiotów i zszedł na dół zatelefonować po policję. Zapowiadała się długa noc.

Patrząc na przykryte ciało Langmana, które zabierano z dachu do ambulansu, Anderson pomyślał o zwłokach Cohena. Zastanawiał się, kto następny będzie leżał pod przykryciem. Uniósł rękę i zaczął mocno rozmasowywać sobie kark, podświadomie chcąc się pozbyć ponurych myśli.

Wykonanie wszystkich rutynowych czynności pochłonęło policjantom niemal dwie godziny, ale kiedy wreszcie zajęli się

Andersonem, przesłuchanie trwało o wiele krócej, niż się obawiał.

Potraktowali go jako mieszkańca pokoju na dachu, postronną osobę, która znalazła ciało. Owszem, znał Langmana, ale bardzo pobieżnie, jako sąsiada z tego samego bloku. Badacz prawa talmudycznego, zdaje się... Anderson powiedział, że nie było go przez cały wieczór i może to, oczywiście, udowodnić. Podał adres

Freedmanów i pozwolono mu wrócić do siebie.

Leżąc na łóżku, Anderson zastanawiał się nad tym, jakie ma szanse na wydostanie się z Izraela, zanim policja w Tel Awiwie odkryje, że miał do czynienia z władzami w Jerozolimie i dojdzie do wniosku, iż nie ma dymu bez ognia.

Gdy wreszcie zasnął, świtało. W konsekwencji obudził się po wpół do jedenastej. W budynku panowała cisza, bo większość

Amerykanów miała już zajęcia i wykłady, więc leżał nieruchomo, rozkoszując się spokojem. Z Alei Einsteina dobiegł go charakterystyczny klekot dieslowskiego silnika i domyślił się, że to miejski autobus. Po zwiększonych obrotach odgadł, że pojazd kieruje się w górę ulicy.

Anderson odważył się wyjść na dach. Kiedy stanął tam z kubkiem kawy w ręce, przypomniało mu się zdanie, które widział na plakacie reklamującym turystyczne atrakcje Izraela. Slogan brzmiał: „Nigdy tego nie zapomnisz”. To prawda, westchnął

Anderson, uśmiechając się blado. Plakat przypomniał mu, że nie wysłał żadnej pocztówki. Myśl wydała mu się niedorzeczna. A co, u diabła, miałby na niej napisać?

Powoli zaczął się pakować, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

Aha, pomyślał, oto i pierwszy policjant dzisiejszego dnia. W progu stała Mirit. Anderson otworzył usta, gdy zaciśnięta pięść trafiła go w żołądek.

- Nie zadzwoniłeś - powiedziała Mirit.

- Nie. Jutro odlatuję do domu - odrzekł oschle Anderson.

- Ach, tak... - Mirit wyglądała na zaskoczoną.

- Tak. Więc wybacz, ale...

- Dlaczego zachowujesz się w ten sposób? Nie masz nawet zamiaru zaprosić mnie do środka?

Anderson przeżywał wewnętrzne męki. Jak ktoś tak piękny może być tak nieszczery? Jak mogła wyglądać na tak zatroskaną? Nie mógł się oprzeć chęci, żeby ją zranić.

- Twój przyjaciel Langman nie żyje - powiedział. - Zamordowano go w nocy.

Mirit wyglądała na oszołomioną.

- Miles Langman?!

- Zgadza się! Miles Langman! - Przynajmniej nie udaje, że go nie znała, pomyślał Anderson.

- Skąd wiesz, że go znałam? - zapytała Mirit.

- Wczoraj wieczorem pojechałem do Hadery, żeby poprosić cię o pomoc w uzyskaniu jakichś informacji na jego temat. - Anderson pokręcił głową, myśląc o tej ironii losu. - Nie wierzyłem, że był tym, za kogo się podawał. Potem zobaczyłem was razem.

- Rozumiem - powiedziała cicho Mirit. - Przedstawił ci się jako kto?

- Jako badacz prawa talmudycznego. Ale zadawał za dużo pytań.

Mirit pokiwała głową.

- Masz rację. Właśnie zadawanie pytań to jego prawdziwy zawód. Był agentem CIA. Pracował w ich placówce w Tel Awiwie.

Anderson aż usiadł. Tego właśnie najbardziej potrzebował!

CIA! Dla człowieka, którego jedyny kontakt z przedstawicielami prawa i porządku ograniczał się przed wyjazdem do Izraela do zapłacenia mandatu za zaparkowanie samochodu wzdłuż podwójnej żółtej linii na Chipping Campden, wzmianka o obcowaniu z agentem

CIA zakrawała na absurd.

- CIA... - powtórzył jak automat. Popijał sobie na dachu piwko z CIA?

Bez żartów...

- To prawda - powiedziała Mirit, widząc wyraz niedowierzania na twarzy Andersona.

- A twoje powiązania?

- Wczoraj wieczorem spotkałam Milesa Langmana po raz pierwszy w życiu. CIA interesowała się tym zajściem w Cezarei. W

zeszłym tygodniu poprosili mojego dowódcę o kopię raportu, a następnie chcieli porozmawiać z oficerem, który złożył meldunek, czyli... ze mną. Przyjechali wczoraj wieczorem.

- Ale dlaczego? - spytał zmieszany Anderson.

- Jak na ironię, Langman chciał wiedzieć dokładnie to samo co ty.

On chyba nie uwierzył w zamach terrorystyczny. Pytał o moje zdanie o tej sprawie.

- Pomyślałem, że ty i on gracie w jednej drużynie przeciwko mnie.

- Wiem, co sobie pomyślałeś.

- Ale dlaczego CIA miałaby się mną interesować?

- Uważam, że wytłumaczenie jest bardzo proste. Im nie chodzi o ciebie, tylko o sprawę Kleina, a ty jesteś tylko środkiem potrzebnym do osiągnięcia celu. O ile dobrze zrozumiałam

Langmana, to pozwalał, żebyś odwalał za niego robotę. Powiedział, że jesteś zdolny dotrzeć tam, gdzie on nie może. Więc pozwalał ci działać, a sam pozostawał w cieniu i śledził twoje poczynania.

Kiedy przyznałam się do tego, że widziałam się z tobą prywatnie i powiedziałam, że zapewne jeszcze nie raz się spotkamy, zaproponował, żebym przyjęła jego metodę działania.

Odpowiedziałam mu, że nie byłabym w stanie cię oszukiwać. W żadnym wypadku. No, ale skoro jutro odlatujesz do domu, problem przestaje istnieć.

Anderson poczuł się tak fatalnie, że nie mógł wykrztusić słowa. Wciąż siedząc na łóżku, podparł głowę na rękach i patrzył w podłogę, starając się rozpaczliwie pozbierać myśli. Mirit wstała, szykując się do wyjścia.

- Chciałabym życzyć ci szczęśliwej podróży - powiedziała cicho.

Takie rozstanie było dla Andersona nie do pomyślenia. Zerwał się na równe nogi.

- Mój Boże, Mirit... Strasznie cię przepraszam. Czy jesteś w stanie wybaczyć mi to, co sobie pomyślałem?

- Czy to takie ważne?

- Tak.

- Dlaczego?

- Bo cię kocham - odrzekł Anderson, kierując to wyznanie zarówno do Mirit, jak i do siebie.

Nastąpiła długa chwila ciszy, zanim Mirit szepnęła miękko:

- Ach, tak...

Anderson jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak obnażony.

Miał wrażenie” że czas zatrzymał się w momencie, kiedy wypowiedział to zdanie.

- To niemądre, może nawet absurdalne po tak krótkiej znajomości - stwierdziła Mirit. - Poza tym nie widzę dla tego związku przyszłości.

Jednak wbrew logice, wierz lub nie, ja też cię kocham.

Anderson pocałował dziewczynę i poczuł się jak uskrzydlony.

Przytulił Mirit mocno do siebie i gładził palcami jej ciemne włosy, marząc, by ta chwila nigdy nie przeminęła.

- Boże, jak ja cię kocham! - zawołał.

W jego głosie brzmiało takie przejęcie, że Mirit wybuchnęła śmiechem.

Po chwili śmiali się oboje. Anderson znów ją pocałował.

- Neil?

- Tak?

- Twój oddech przypomina zapachem wielbłąda.

Anderson przeprosił.

- Ostatniego wieczoru wypiłem raczej sporo. Próbowałem o tobie zapomnieć.

Mirit lekko przesunęła koniuszkami palców po jego czole.

- Nigdy więcej tego nie rób, Neil.

- Nie zrobię. Obiecuję.

Anderson odwołał rezerwację na swój lot z przekonaniem, że to jedyne udane posunięcie, jakie wykonał.

- Co dalej? - zapytał, kiedy odłożył słuchawkę.

- Przyjechałam tu dziś, by ci powiedzieć, że wzięłam trochę urlopu.

Moglibyśmy gdzieś wyjechać na kilka dni. Miałam nadzieję, że uda nam się przeanalizować sytuację i znaleźć powody, dla których znalazłeś się w niebezpieczeństwie.

Co ty na to?

- To chyba najlepszy pomysł, o jakim słyszałem - entuzjazmował się Anderson, nie mogąc uwierzyć, że tak w okamgnieniu zmienił mu się nastrój.

- A zatem...? Dokąd jedziemy? - spytała Mirit.

- Dokądkolwiek.

- Nad Morze Czerwone.

Anderson zostawił Mirit w swoim pokoju, a sam poszedł na uniwersytet, by poinformować Straussa, że wprawdzie jeszcze nie opuszcza Izraela, ale wyjeżdża na kilka dni. Wychodząc, spotkał

Myrę Freedman.

- Zmiana planów? - zapytała.

Anderson przytaknął.

- Dowiedziałeś się czegoś?

- Tak. O samym sobie - uśmiechnął się Anderson, odchodząc. - Jadę nad Morze Czerwone.

* 7 *

Kiedy wsiedli do fiata, Anderson nachylił się do Mirit i pocałował ją.

- Wielbłąd? - zapytał.

- Nie. Pasta do zębów.

Anderson czuł się lepiej z każdą przejechaną milą, która oddalała ich od Tel Awiwu. Spalona słońcem pustynia Negew i jej monotonny krajobraz kojąco wpłynęły na rozedrgane nerwy

Andersona. Po godzinie relaksującej ciszy Mirit zapytała:

- Neil? Czy jest coś, czego nie możesz mi powiedzieć?

- Skąd takie przypuszczenie?

- Miałam właśnie zamiar zaproponować, żebyśmy byli ze sobą absolutnie szczerzy, ale potem pomyślałam, że mogłeś komuś obiecać dochowanie tajemnicy.

- Może powinienem cię zapytać o to samo?

- Powinieneś - zgodziła się Mirit. - Ale ja wiem tylko tyle, ile powiedzieliście mi ty i Miles Langman, choć Langman przypuszczał, że masz jakiś tajny notes.

Anderson wyjaśnił Mirit, że notes to była zwykła zagrywka, haczyk na Langmana. Podziałało.

Uśmiechnęła się.

- Gdzie się tego nauczyłeś?

- Widziałem na filmie. - Po chwili dodał: - Nie odpowiedziałem na twoje pytanie.

- Zauważyłam - odrzekła Mirit, nie odrywając wzroku od drogi.

- Jest coś, co przemilczałem, ale ponieważ wiąże się to z moim zamierzeniem, zdradzę ci, o co chodzi. - Anderson zdradził jej tajemnicę prawdziwej siły toksyny wytworzonej przez gen

Kleina i swojej umowy ze Straussem.

- Naukowiec nie powinien tak postąpić, prawda?

- Prawda.

- Czy twoja kariera nie ucierpi, kiedy to wyjdzie na jaw?

- Możliwe.

- Neil?

- Tak?

- Cieszę się, że podjąłeś taką decyzję.

Na pustyni Negew wjechali do miasta o nazwie Beer Szewa i zatrzymali się, żeby wypić zimny sok pomarańczowy.

- Wiesz... Podoba mi się pustynia - powiedział Anderson, patrząc zmrużonymi oczami na spalone słońcem pustkowie.

- Z jakiegoś szczególnego powodu?

- Nie. Po prostu ją lubię.

Zapadał zmierzch, gdy Mirit zwolniła i zjechała z drogi.

- Chodź - rzuciła, wysiadając z samochodu i brnąc po piasku w kierunku wzgórza. Anderson przyłączył się do niej.

- Tam! Zobacz! - Mirit wyciągnęła rękę i Anderson w odległości mniej więcej dwudziestu mil ujrzał iskrzące się na wodzie promienie zachodzącego słońca.

Na horyzoncie jaśniały jakieś światła.

- To Ejlat - wyjaśniła Mirit. - Tam jedziemy.

Gdy tak stali na wzgórzu, Anderson uświadomił sobie, że nie słyszy naj lżejszego dźwięku. W powietrzu panowała absolutna cisza. Miał wrażenie, że oboje z Mirit są częścią namalowanego pejzażu, jedynymi ludźmi na Ziemi. A może nie na Ziemi, lecz na innej planecie?

- Podoba ci się tu? - zapytała cicho Mirit.

- Bardzo.

- A będzie jeszcze bardziej.

Wrócili do samochodu.

- Gdzie jesteśmy? - zapytał Anderson, kiedy podjechali pod hotel, który wydawał się jedynym budynkiem na przestrzeni wielu mil.

- To Plaża Koralowa - odrzekła Mirit. - Rano zrozumiesz tę nazwę.

Wzięli prysznic, przebrali się i zeszli na kolację. Jedli posiłek na werandzie, pod gwiazdami i wśród plusku fal omywających brzeg.

- Skończyłeś? - zapytała Mirit.

- Tak.

- To chodź ze mną. - Poprowadziła go do miejsca, gdzie stały leżaki.

Zsunęła dwa razem i powiedziała: - Połóż się. - Anderson wyciągnął się wygodnie.

Mirit zajęła miejsce obok niego. - A teraz patrz w górę.

Anderson wzniósł oczy ku rozgwieżdżonemu niebu.

- To cudowne.

- Patrz dalej - rozkazała Mirit.

Oboje w milczeniu przyglądali się nocnemu niebu, jak para średniowiecznych filozofów, gdy nagle jego atłasową czerń przecięła szybko sunąca ognista smuga.

- Jest! - wykrzyknęła Mirit z satysfakcją.

- Meteoryt! - odgadł Anderson.

Oboje wiedzieli, że dojdzie między nimi do zbliżenia, więc kiedy zaczęli się kochać, robili to bez skrępowania. Nagie ciało

Mirit było tak piękne, jak Anderson sobie wyobrażał. Nie odrywał wzroku od ciemnych, głębokich oczu, gdy jego palce odkrywały jej pełne, gładkie kształty. Sunął językiem od ucha Mirit w dół, liżąc sutki jej piersi, aż stały się twarde.

Mirit oddała się Andersonowi z niemal dziką namiętnością, wymagając od niego tyle, ile on od niej. Kiedy zaczęła go drażnić, na przemian ledwie pozwalając wejść w siebie, to znów unieruchamiając głęboko w swym wnętrzu, męska duma i chęć dominacji tak zawładnęły Andersonem, że mocno chwycił Mirit za nadgarstki, rozkrzyżował jej ręce na poduszce i wziął ją gwałtownie. Gdy eksplodował, dzika żądza ustąpiła miejsca miłosnej czułości.

- Chyba sprawiłem ci ból - powiedział, zlizując słony pot z jej karku.

- Słodki ból - szepnęła Mirit w ciemności.

Wschodzące słońce przydało górom Arabii czerwonej barwy i obudziło kochanków splecionych uściskiem. Anderson ziewnął szeroko, zadowolony, wywołując tym uśmiech na twarzy Mirit.

- Jak się czujesz? - szepnęła mu do ucha.

- Jestem głodny - odrzekł.

- Jakież to mało rycerskie!

- I... Bardzo w tobie zakochany, damo mego serca. - Anderson pocałował ją delikatnie, usiadł na łóżku i rozejrzał się wokół. - Boże! Czuję się cudownie! - Wstał, podszedł do okna i spojrzał na iskrzące się w słońcu wody Zatoki Akaba i widoczne dalej wzgórza

Jordanii. - Wiedziałem, że jestem w raju!

- Najpierw popływamy, czy zjemy śniadanie? - zapytała Mirit.

- Ani jedno, ani drugie - odrzekł Anderson.

Mirit uśmiechnęła się.

Na śniadanie zrobiło się za późno, więc poszli popływać. W kryształowej wodzie widzieli rafy koralowe i wciąż ulegali złudzeniu, że są tylko we dwoje w swoim własnym świecie, w którym czas się dla nich zatrzymał. Nurkowali, podziwiając kształty i barwy raf, a obecność dwojga ludzi wyposażonych w maski z rurkami do oddychania, wypożyczone w hotelu, rybom najwyraźniej nie przeszkadzała.

Przyjęły ich do swojego grona, jakby zawsze mieszkali w tej podwodnej krainie.

Zjedli lunch na plaży w cieniu parasola i zdrzemnęli się, czekając, aż minie dokuczliwy południowy upał. Potem znów zanurzyli się w wodach koralowego raju.

- Mirit, musimy porozmawiać - powiedział Anderson, gdy wyszli na brzeg.

Mirit położyła palec na ustach.

- Jutro - szepnęła. - Zrobimy to jutro.

Nie było powodu, by mieli spędzić nadchodzący wieczór inaczej niż poprzedni. Nie przyszło im to zresztą nawet do głowy.

Zjedli kolację na powietrzu, a potem leżeli pod gołym niebem, wypatrując spadające gwiazdy. Skończyli nocne czuwanie po drugiej i przenieśli się do pokoju.

Kochali się z taką zachłannością, jaka znana jest tylko ludziom, którzy są w niebezpieczeństwie lub boją się, że ich szczęście nie potrwa długo. A kiedy pierwszy czerwony promień brzasku przepędził z nieba czerń nocy, zasnęli głęboko, trzymając się mocno w ramionach.

Realizując pomysł Mirit, przyłączyli się do grupy nurków wypływających kutrem w morze ku odleglejszym rafom. Ekipa składała się z jedenastu osób i mnóstwa sprzętu daleko bardziej profesjonalnego niż maski, których używali Mirit i Anderson.

Czarno - żółty stos butli i strojów do nurkowania wypełnił całe wnętrze łodzi ratunkowej, w której złożono ekwipunek. Gdy dziób kutra uniósł się i stateczek skierował się ku otwartym wodom zatoki, Mirit i Anderson usadowili się na rufie.

W przeciwieństwie do swych towarzyszy podróży nie mieli co sprawdzać ani przygotowywać, więc obserwowali, jak inni ustawiają wskaźniki i dopasowują płetwy.

Anderson odwrócił się; by popatrzeć na kilwater kutra, natomiast uwagę Mirit przykuł stos ekwipunku, a w szczególności leżąca tam kusza do podwodnych polowań. Mogłaby przysiąc, że kiedy poprzednio na nią patrzyła, była skierowana na prawo od nich. Teraz zaś zmieniła położenie o czterdzieści pięć stopni, ale przecież nie mogła zrobić tego sama. Gdy się jej przyglądała, kusza poruszyła się. Przekręciła się o dalsze dziesięć stopni...

W ich kierunku! Jak zahipnotyzowana, Mirit wychyliła się do przodu i zobaczyła na dnie kutra sznur biegnący od stosu ekwipunku do mężczyzny, który udawał, że sprawdza wskaźnik głębokości. Broń celowała teraz prosto w plecy Andersona! Mirit popchnęła go gwałtownie w prawo. Anderson rozciągnął się jak długi na dnie kutra w momencie, gdy grot wystrzelonego z kuszy harpuna wbił się w drewnianą belkę w miejscu, gdzie przed sekundą były plecy Andersona.

Wszyscy na niego spojrzeli. Z wyjątkiem Mirit. Ona nie odrywała oczu od mężczyzny, który starał się niepostrzeżenie odsunąć linkę spod swoich stóp. Mirit wyciągnęła z płóciennej torby leżącej na jej kolanach legitymację służbową i. Pistolet i zerwała się z miejsca. Widząc wycelowaną w siebie broń, mężczyzna wpadł w panikę: Błyskawicznie rozejrzał się w lewo i w prawo, rzucił w kierunku rufy i skoczył na głowę przez burtę.

Nieświadomy wydarzeń szyper nie zmienił ani prędkości, ani kursu.

Anderson usiłował wstać, co nie było łatwym zadaniem, bo przeszkadzała mu szybko rozwijająca się nylonowa lina, wysuwająca się spod stosu ekwipunku. Tuż przed nagłym skokiem niedoszłego zabójcy za burtę jego kostka uwięzła w linie harpuna. Mężczyzna ciągnął teraz linę za sobą, niczym złowiony marlin.

Szyper zaalarmowany krzykami dochodzącymi z rufy zastopował maszyny, dziób kutra zanurzył się łagodnie w wodzie i szybkość gwałtownie zmalała.

Pętla liny znalazła się pod rufą i w ciągu kilku sekund zablokowała śruby.

Mężczyzna krzyknął z bólu, gdy został raptownie szarpnięty w kierunku kutra, po czym zaczął unosić się na wodzie około trzydzieści jardów za rufą..

Anderson obserwował, jak mężczyzna usiłuje oswobodzić zranioną kostkę i dostrzegł na jego twarzy przerażenie. Z ust mężczyzny wyrwał się głośny wrzask.

- Co on krzyczy? - zapytał Anderson Mirit.

- Że krwawi! - odpowiedziała.

Przez moment Anderson nie mógł się zorientować w sytuacji, ale gdy zobaczył dwie ciemne, trójkątne płetwy tnące wodę w pobliżu mężczyzny, wszystko stało się aż nadto jasne.

Odcinek liny między rannym mężczyzną, a śrubami był teraz mocno naprężony i pomocnik szypra rozpaczliwie usiłował przyciągnąć ją tak, by ranny znalazł się w zasięgu wyciągających się ku niemu zbawczych rąk. Szyper stał na dachu sterówki z karabinem przy ramieniu, śledząc płetwy zataczające coraz ciaśniejsze kręgi. Gdy rannego mężczyznę dzieliło od kutra już tylko kilka jardów, krzyki nagle ustały i powierzchnia morza zrobiła się pusta.

Zapanowała zupełna cisza. Lina zwisła luźno, a karabin nie wystrzelił.

Anderson przełknął ślinę, nie odrywając oczu od miejsca, w którym mężczyzna zniknął pod wodą. Zaschło mu w gardle, gdy nagle na powierzchnię wydostał się zakrwawiony tułów, pozbawiony kończyn, patrzący nie widzącymi oczami w błękitne niebo. W kilka sekund później jeden z rekinów zabrał go w głębiny na zawsze, Nikt się nie odezwał. Kuter kołysał się na łagodnej fali w promieniach palącego słońca. Wszyscy czekali, aż z powierzchni morza znikną krwawe plamy, a pomocnik szypra będzie mógł zejść na zewnątrz, żeby oswobodzić śruby.

Ale nawet wtedy, gdy już to się stało, każdy wciąż miał przed oczami straszny widok.

W powietrzu uniosła się wolno chmura niebieskiego dymu, kiedy dieslowskie silniki zakrztusiły się i z trudem podjęły pracę, zmagając się z korkami powietrznymi, jakie powstały w układzie paliwowym na skutek potwornego upału.

Kuter, na którego pokładzie ludzie milczeli jak zaklęci, skierował się do brzegu.

Anderson wciąż spoglądał na harpun wbity w rufę i za każdym razem robiło mu się niedobrze. Przyłapał się na tym, że rozciera plecy w miejscu, w które mógł trafić grot, jakby sprawdzał, czy nie znajdzie tam rany wlotowej, Oczami wyobraźni widział się przyszpilonego do desek rufy niczym schwytany motyl. Bał się.

Ktoś wciąż próbował go zabić.

Kiedy nieco opanował strach i zaczął rozumować spokojniej, nabrał pewności, że Shula Ron zginęła z powodu plazmidu Kleina.

Wiedziała za dużo o tym, co robił Klein, i ktoś ją uciszył na zawsze. Co za gniazdo żmij!

Anderson zorientował się nagle, że Mirit przygląda mu się i zdobył się jedynie na blady uśmiech.

Szyper zawiadomił przez radio władze, więc kiedy kuter przybił do brzegu, pasażerów powitała na drewnianym trapie policja. Przesłuchania zaczęły się niemal natychmiast, co nie oznaczało, że uporano się z nimi szybko.

Okazało się, że nikt nie znał ofiary tragedii. Każdy sądził, że mężczyzna był z kimś innym. Szyper zeznał, że samotny pasażer zgłosił swój udział w rejsie jako ostatni i że wyglądało na to, iż jest z tego samego hotelu co reszta grupy.

Anderson nie ułatwił policji zadania, Kiedy przyszła jego kolej, stwierdził po prostu, że nie ma pojęcia, dlaczego ktoś miałby próbować go zabić.

Nie powiedział nic o plazmidzie Kleina i poprosił Mirit, by postąpiła podobnie. Pozwolono im odejść, ale czar prysł. Koralowa

Plaża przestała być czarodziejskim miejscem. Powrócili do rzeczywistego świata i kiedy szli z portu do hotelu, Anderson zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie tak szczęśliwy.!

Spakowali się, wymeldowali z hotelu i wyruszyli w drogę powrotną do Tel Awiwu. Było późne popołudnie, więc upał zelżał i już tak nie dokuczał, gdy opuszczali Ejlat, kierując się na północ przez pustynię Negew. Po przejechaniu dwudziestu mil pustkowia Mirit powiedziała:

- Czy wiesz, że w twoim rozumowaniu tkwi błąd?

- Skoro tak, to powiedz mi jaki.

- Od początku zakładasz, że to Cohen był naukowcem zamieszanym w potajemne klonowanie, którym zajmował się Klein.

- Owszem - odrzekł Anderson.

- Ale z tego, co mi mówiłeś, nie wynika, żeby istniał przeciwko niemu jakiś dowód.

- Klein pracował w laboratorium Straussa z Cohenem. Obaj używali plazmidu PZ 9, który zawierał gen.

- Zbieg okoliczności.

- Kiedy spadł kwas, poza mną i Cohenem w pracowni nikogo nie było, a gdy tam wróciłem, przyłapałem go na usuwaniu dowodów.

- Przypuszczałeś, że to robi. Ale fakty są takie, że uratował twój wzrok, jeśli nie życie.

- Tak, ale...

- Nie masz dowodów, Neil. Żadnych dowodów! - Mirit dała Andersonowi czas na przetrawienie tego, co powiedziała, po czym ciągnęła dalej:

- Czy brałeś pod uwagę ewentualność, że śmierć Cohena to nie wypadek?

Anderson zaprzeczył.

- Mógł zostać zamordowany - podsunęła Mirit.

Anderson zaczął rozważać taką możliwość. W momencie śmierci Cohena przyczyna jego zgonu wydawała się tak oczywista, że ani on, ani Strauss nie szukali żadnej innej. Cohen skaleczył się, pracując nad plazmidem.

Czy Mirit sugerowała, że ktoś inny zranił Cohena zatrutym ostrzem i zrobił to tak, żeby wyglądało na wypadek? Przecież w pracowni nie było śladów walki, a śmierć nie nastąpiłaby natychmiast. Cohen miałby jeszcze czas, żeby się bronić...

Pomijając nawet sugestię Mirit, Anderson dojrzał słaby punkt w założeniu przyjętym przez siebie i Straussa. Jeśli Cohen skaleczył się sam, to dlaczego siedział cicho, czekając na śmierć? Nie zadał sobie nawet trudu, żeby zdjąć rękawiczkę i przemyć ranę. Dlaczego? Dlaczego nie podniósł alarmu?

Miałby jeszcze czas... Śmierć nie nadeszłaby momentalnie.

Krew zmyłaby większość toksyny. Ale zgon był natychmiastowy i spowodowała go właśnie toksyna. Anderson podjął próbę syntezy.

Toksyna Kleina dostała się do organizmu Cohena, ale nie przez zwykłe skaleczenie. Została tam wprowadzona później, by upozorować wypadek. Przez mordercę Cohena? Więc jak ją zaaplikował swojej ofierze? Żeby zadziałała od razu... Konieczny był zastrzyk! A jeśli tak, to gdzieś na ciele Cohena powinien być maleńki znak pozostawiony przez igłę do zastrzyków podskórnych.

- Opowiedz mi, jak wygląda żydowski pogrzeb - poprosił Anderson.

Gdy nad pustynią zapadła noc, a w świetle reflektorów fiata monotonnie przesuwała się wstęga dwuwarstwowej asfaltowej drogi, Anderson zaczął układać plany na następny dzień. Wróci na uniwersytet i zapyta Straussa, czy ciało Cohena jest jeszcze w kostnicy. Jeśli tak, to poprosi o zgodę na zbadanie zwłok...

Nie! Cholera! Nie może pytać Straussa o nic, bo jeśli rzeczywiście mylił się, uważając Cohena za winnego, to równie dobrze może się mylić, zakładając, że Strauss jest niewinny, Podzielił się swymi obawami z Mirit.

- Masz rację - odpowiedziała. - Nie ufaj nikomu.

- Ale jednak Strauss chce zniszczyć plazmid - miał wątpliwości Anderson.

- Mógł tak powiedzieć po to, żebyś ty zniszczył swój -

odrzekła Mirit. - Jeśli jest winny, ma to sens. W końcu nie chciałby chyba, żeby jeszcze ktoś poza nim posiadał taką broń, nie sądzisz? Więc podpuścił cię, żebyś zniszczył swoje źródła, tymczasem on wcale nie pozbędzie się swoich.

Anderson już zamierzał skomentować izraelską mentalność, kiedy pojął, że Mirit znów ma rację. Ugryzł się w język. Jeśli chce zbadać zwłoki Cohena, musi to zrobić na własną rękę.

- Czy możemy się na chwilę zatrzymać? - zapytał.

Mirit zwolniła i zjechała z drogi.

- Chcesz rozprostować nogi?

- Nie. Chcę porozmawiać.

Reflektory fiata zgasły, ale dzięki poświacie księżyca na pustyni było wciąż jasno.

- Od chwili wydarzenia na kutrze rozmawiamy wyłącznie o sprawie Kleina.

A ja chcę porozmawiać o nas. Chcę, żebyś wiedziała, że te dwa dni, które spędziłem z tobą, były najszczęśliwszymi dniami w moim życiu. Wszystko, co mówiłem, mówiłem poważnie. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Nie mam zamiaru pytać cię w tej chwili, czy za mnie wyjdziesz, bo przypuszczam, że odpowiedź brzmiałaby

„nie”, ale proszę cię, żebyś się nad tym zastanowiła. Tylko o to cię proszę. Po prostu o tym pomyśl.

- Dobrze, Neil. Pomyślę o tym, obiecuję.

- To dobrze, bo teraz muszę się skoncentrować na tym, jak ochronić własny tyłek.

Mirit wysadziła Andersona przed jego blokiem, po czym wyruszyła w dalszą drogę. Miała jeszcze około czterdziestu mil do domu rodziców w Jerozolimie. Zaproponowała Andersonowi, żeby z nią pojechał, ale odmówił, tłumacząc, że musi być przez pewien czas sam, by pozbierać myśli. Kiedy wspinał się po schodach, Amerykanie znowu śpiewali. Cholerny hałas, mruknął pod nosem, zły. Zaryglował oba zamki u drzwi i zamknął okno, uznając, że ostrożność jest ważniejsza niż dopływ świeżego powietrza. Musi wystarczyć mała kratka wentylacyjna, umieszczona wysoko na ścianie. Przez nią nikt się nie przedostanie.

Anderson spał źle, ale niczego innego się nie spodziewał.

Był zadowolony, kiedy wreszcie wzeszło słońce i zrobiło się jasno. W ciemności wszelkie wątpliwości i obawy wydają się zawsze pomnożone przez... dwa przecinek siedem dziesiątych. Uśmiechnął się, gdy ta liczba przyszła mu do głowy.

Kiedy jeszcze studiował, powiedział raz adiunktowi, że w nocy wszystko wygląda trzy razy gorzej. Tamten odrzekł: „Dwa i siedem dziesiątych”. Kiedy Anderson okazał zdziwienie adiunkt udzielił mu poufnej rady: „Nigdy nie używaj liczb całkowitych.

Ludzie pomyślą, że zmyślasz. A jeśli będziesz operował ułamkami, uznają cię za wykształconego człowieka”.

Anderson, zdecydowany zrealizować swój plan, bardzo wcześnie wybrał się do laboratorium, chcąc być tam przed innymi. Udało się. Włożył biały fartuch, który miał mu pomóc w przeprowadzeniu akcji, i zjechał na dół.

Kostnica mieściła się na parterze, z tyłu budynku, więc zdążył wymyślić wiarygodną historyjkę podczas jazdy windą i spaceru korytarzami. Próżny trud.

Dozorca nie znał angielskiego. No dobra, pomyślał Anderson, zmiana taktyki.

Trzeba go trochę postraszyć... Przybrał minę i ton bardzo ważnej i bardzo rozdrażnionej osoby. Nie był pewien, jak wypadł w tej roli, ale słowa „Cohen...

Arieh Cohen” odniosły skutek. Zgarbiony facet wstał ze swego stołka i poczłapał przed siebie.

Anderson poszedł za nim. To dziwne, myślał, dozorcy w kostnicach są jak recepcjoniści hotelowi. Wszyscy wyglądają tak samo. Wprawdzie nie każdy się garbi i reaguje na dźwięk imienia

Igor, ale poza tym niewiele się różnią.

- Cohen - powiedział mężczyzna, wskazując szufladę szafy chłodniczej.

- W porządku - odrzekł Anderson z nadętą miną i wskazał stół służący do oględzin zwłok. - Tutaj!

Dozorca przez chwilę przyglądał się Andersonowi, aż ten uznał, że sztuczka się nie uda. Ale mężczyzna wzruszył ramionami, otworzył szafę chłodniczą i przystawił do niej wózek transportowy. Ciało przykryte białym prześcieradłem ozdobionym niebieską Gwiazdą Dawida wytoczyło się na rolkach i z metalicznym brzękiem spoczęło na wózku. Jak wszystkie tego typu wózki i ten poruszał się na trzech kółkach, z których każde chciało jechać w innym kierunku.

Dozorca miał więc trudności z manewrowaniem transporterem.

Dopiero gdy Anderson kopnął najbardziej oporne kółko, wózek pojechał we właściwą stronę. Dozorca obrzucił go spojrzeniem, które na całym świecie znaczy to samo.

Cohen był dużym mężczyzną. Dozorca stęknął z wysiłku, gdy przenosił jego zwłoki z wózka na stół, przesuwając najpierw górną połowę ciała, a potem dolną.

Zniknął na chwilę i powrócił z pudełkiem rękawiczek.

Stawiając je przed Andersonem wykonał otwartą dłonią gest mówiący: „Są do pańskiej dyspozycji”.

Anderson włożył jedną parę i przystąpił do oględzin. Nie mając pojęcia, w jaki sposób mógłby pokazać na migi szkło powiększające, nie zawracał sobie głowy szukaniem dozorcy, lecz zaczął grzebać w szufladach i znalazł to, czego potrzebował.

Cholera! Ani śladu, stwierdził po dziesięcio-minutowym badaniu Cohena leżącego na plecach. Zaczął przekręcać zwłoki na brzuch, co nie było wcale łatwe. W ostatniej chwili ciało wysunęło mu się z rąk, głowa Cohena opadła i jego twarz uderzyła o krawędź stołu z nieprzyjemnym dla ucha odgłosem.

Anderson odruchowo przeprosił, zanim uświadomił sobie, że Cohen nie poczyta mu tego za złe. Jest! Wysoko na lewym biodrze widniał ślad po zastrzyku.

Anderson obejrzał go dokładnie pod szkłem powiększającym, wciąż jeszcze można było określić kierunek nakłucia. Uznał, że ktoś zaszedł Cohena od tyłu i mocno wbił mu igłę, uderzając z góry. Mirit miała rację. Cohen został zamordowany.

Anderson poczuł się winny, że tak bezkrytycznie, powodowany własną animozją, przypisał Izraelczykowi wszystko co najgorsze.

Uważając Cohena za sprawcę rzekomego wypadku, był bardzo oszczędny w podziękowaniach.

A przecież Izraelczyk sporo ryzykował, ratując go przed poważnymi obrażeniami. Wybacz, stary - powiedział, przykrywając ciało. Wychodząc, skinął głową dozorcy.

Mężczyzna podniósł wzrok znad gazety, po czym powrócił do czytania.

Anderson opuścił budynek akademii i schronił się w cieniu swego ulubionego drzewa. Jego gęste liście dawały całkowitą osłonę przed słońcem, poza tym drzewo rosło nieco na uboczu, z dala od uczęszczanych ścieżek. Mógł tutaj pomyśleć w spokoju.

Brakowało mu wyobraźni, zdolności perspektywicznego widzenia...

Cech, które tak podziwiał u Straussa. Co za ironia losu... Jak ma podejść wybitnego uczonego o międzynarodowej sławie na jego własnym terenie?

Lubił Straussa. Gdyby profesor okazał się winny, to Anderson chyba już nigdy w życiu nikomu by nie zaufał.

Po półgodzinnych rozmyślaniach stwierdził, że największą szansą na rozwikłanie zagadki jest osobisty notatnik Martina

Kleina. Niemal słyszał Mirit mówiącą: „Nie masz dowodu, że taki notatnik istnieje!”.

Anderson jednak wierzył, że tak. Może miał go Strauss? Może schował go w swoim gabinecie, zamknął w biurku? Musi to sprawdzić, przeszukać pokój. Poczuł się lepiej, mając sprecyzowaną linię działania.

Strauss co dzień wychodził na lunch o pierwszej po południu.

Anderson znał ten rytuał, profesor zawsze o tej samej porze wkładał swoją panamę i brał laskę stojącą w kącie koło drzwi gabinetu. Od Myry dowiedział się, że Strauss codziennie jada lunch ze swoim starym przyjacielem, profesorem Maxem Jungmanem, chirurgiem. Reszta personelu pracowni wychodziła zazwyczaj między pierwszą piętnaście a pierwszą trzydzieści. Anderson zauważył, że na ogół między pierwszą trzydzieści a drugą laboratorium pustoszało. Pomyślał teraz, że te pół godziny powinno mu wystarczyć na dostanie się do gabinetu Straussa i znalezienie notesu.

O pierwszej trzydzieści pięć Anderson wjechał windą na szóste piętro akademii i zgodnie ze swymi przewidywaniami w pracowni nie zastał nikogo. Drzwi gabinetu Straussa były zamknięte, ale spodziewał się tego. Wiedział, że sekretarka profesora ma w szufladzie swojego biurka zapasowy klucz.

Widział kiedyś, jak go używała podczas nieobecności

Straussa. Bez trudu odnalazł klucz i wszedł do gabinetu. Poczuł przyspieszone tętno, typowy objaw u przestępcy - amatora.

Przestraszony i zdenerwowany, pospiesznie przetrząsał zawartość dębowego biurka, bojąc się, że nie zdąży doprowadzić swej misji do końca. Jedną z szuflad zamknięto na klucz, co go upewniło, że musi być tą właściwą.

Zaatakował zamek ciężkim, ozdobnym nożem do papieru. Kiedy ostrze po raz trzeci zsunęło się z mosiężnego języczka zamka, Anderson postanowił wziąć się w garść. Spokojnie... Nie denerwuj się... Rób to powoli... Nie spiesz się... powtarzał sobie, mimo że czuł na czole krople potu. Wydawało mu się, że cały Tel Awiw zaraz tu wpadnie. Opór, jaki wciąż stawiał zamek, sprawił, że Anderson zbyt mocno nacisnął nóż. Narzędzie wyskoczyło mu z ręki i potoczyło się po podłodze. W uszach Andersona ten brzęk odbijał się zwielokrotnionym przez panikę echem. Patrzył na nóż, myśląc o złośliwości martwych przedmiotów.

Jeszcze jedna próba i koniec, postanowił. Bał się, że jeśli zabawi tu dłużej, nerwy odmówią mu posłuszeństwa. Wtedy zamek ustąpił. Prywatna korespondencja...

Wyciągi bankowe... Książeczka czekowa... Stare fotografie...

Nic więcej! Ani śladu notatek laboratoryjnych Kleina. Patrzył najedno ze zdjęć, gdy usłyszał głos:

- To mój syn, doktorze. Zginął na wojnie.

Anderson podniósł wzrok. W drzwiach stał Jacob Strauss, czekając na wyjaśnienia. Anderson poczuł, jak krew uderza mu do głowy. Został przyłapany na gorącym uczynku, jak złodziej sięgający do cudzej kasy! O Chryste, spraw, żeby ziemia rozstąpiła się pode mną!

- Musiałem się dowiedzieć, panie profesorze - powiedział, pokonując wstyd.

- Dowiedzieć się? Czego? - zapytał cicho Strauss.

- Czy był pan zamieszany w klonowanie genu Kleina.

Strauss przez chwilę przyglądał się mu w milczeniu.

- I spodziewał się pan znaleźć tajne zapasy kultur w moim biurku? - spytał w końcu.

- Nie, panie profesorze. Szukałem drugiego notatnika laboratoryjnego Martina Kleina. Kiedy przeglądałem ten oficjalny, przekonałem się, że należał do człowieka tak skrupulatnego, iż musiał on notować wszystko.

- Zdaje się, że uważał pan doktora Cohena za winnego - przypomniał Strauss, wciąż nie podnosząc głosu.

- Tak - przyznał Anderson. - Do dzisiejszego ranka.

Opowiedział Straussowi o śladzie igły, który znalazł na ciele Cohena.

- Zatem pozostałem ja - odrzekł Strauss.

- Zgadza się, pozostał pan - powtórzył Anderson.

- Rozumiem pańską logikę, młody człowieku - westchnął

Strauss. - Ale, niestety, podobnie jak w wielu innych sprawach związanych z tą aferą i w tej nie ma miejsca na logikę. Jestem niewinny.

- Trudno mi w to uwierzyć; profesorze - powiedział Anderson, czując się coraz bardziej podle.

Strauss usiadł na swoim obrotowym krześle i zaczął zamykać szuflady biurka.

Przez chwilę przyglądał się fotografii syna, zanim wrzucił ją do ostatniej szuflady.

- Zapewne w podobnych okolicznościach postąpiłbym tak samo - powiedział. - Nie rozmawiajmy już więcej na ten temat.

Anderson ledwo mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Strauss przyłapał go na szperaniu w jego osobistych rzeczach i jeszcze podzielał jego punkt widzenia!

Ten człowiek był chyba świętym!

- Albo bardzo sprytnym grzesznikiem - zauważyła Mirit, kiedy Anderson opowiedział jej o wszystkim.

Zadzwonił do niej zaraz po wyjściu z gmachu akademii i zaprosił się do Jerozolimy na herbatę, licząc też na współczucie.

- Proszę cię, Mirit, przestań. Jeśli chcesz znać moje zdanie, to Jacob Strauss jest czysty. A jeżeli jest winny, to ja już nie widzę dla siebie miejsca na tym świecie.

- Już dobrze... Zostawmy twojego profesora w spokoju. Ale co do Cohena, nie myliłam się.

- Na miłość Boską! Porozmawiajmy o czymś innym! - Anderson wziął ją w ramiona.

- O religii? - zasugerowała Mirit.

- Nie.

- O polityce?

- Nie. - Anderson połaskotał ją nosem w ucho.

Zachichotała.

- O pogodzie?

- Nie. - Anderson ujął dłońmi jej pośladki i mocno przycisnął Mirit do siebie. Nie mogła nie poczuć jego erekcji.

- Czyżby chodziło... O to? - Znów zachichotała.

- Zgadza się. Właśnie o to - odrzekł Anderson i zaczął przebierać palcami, podciągając do góry jej sukienkę.

- Chcesz iść do łóżka?

- Nie - powiedział, wsuwając dłonie w jej majteczki. - Chcę cię tu... natychmiast...

Wzięli prysznic, a potem wyszli na balkon. Siedzieli, trzymając się za ręce i sącząc zimny sok pomarańczowy. Nie rozmawiali. Jedno wiedziało, co czuje drugie, i to czyniło słowa zbędną i prymitywną formą porozumiewania się. Weszli do domu, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi.

- Jak spędzimy ten wieczór? - zapytał Anderson.

- Ja już, niestety, wiem dokładnie, jak go spędzimy - powiedziała Mirit z miną winowajcy. - Muszę wracać do jednostki.

Wysadzę cię po drodze w Tel Awiwie.

Anderson był gorzko rozczarowany.

- Myślałem, że jesteś na urlopie.

- Odwołano mnie z urlopu - wyjaśniła Mirit.

Anderson pocałował ją mocno i długo, kiedy wysiadał w Alei

Einsteina.

- Uważaj na siebie, moja ukochana.

- Ty też - odrzekła Mirit.

Anderson wspinał się po schodach, wyszukując z pęku kluczy ten, który pasował do drzwi jego mieszkania. Oświetlenie klatki schodowej pozostawiało wiele do życzenia. W najlepszym wypadku, i to rzadko, moc żarówek osiągała czterdzieści wat. Kiedy znalazł się na przedostatnim piętrze, jakiś zabłąkany kot, a wiele włóczyło się ich po mieście, przemknął obok jego stóp, uciekając na dół z przeraźliwym miauczeniem. Anderson uśmiechnął się, ale w chwilę później zmroziła go myśl, że coś musiało wystraszyć kota.

Coś albo... ktoś.

Zatrzymał się na ostatnim półpiętrze i spojrzał do góry.

Cisza i mrok, nic poza tym. Może kotu pogonił kota inny kot? A może i nie...

Anderson zaczął się bać. Nie wiedział, co robić, więc stał bez ruchu, wpatrując się w schody i czekał. Tylko na co? Po chwili już wiedział.

Ktoś był na górze. Krył się za rogiem, w ciemności.

Zniecierpliwiony, wychylił się ostrożnie, by spojrzeć na schody.

Anderson najpierw dostrzegł broń. Tamten trzymał ją na wysokości swojej głowy, wycelowaną w sufit, gdy posunął się o cal do przodu.

To Andersonowi wystarczyło. Na łeb, na szyję zbiegał w dół, tak szybko jak tylko potrafił. Tupot czyichś stóp za jego plecami świadczył o tym, że jest ścigany. Wypadł z budynku. Na trawniku ani żywego ducha. Jasna cholera! Kiedy nie potrzeba, zawsze tu się roi od tych wyjców! - pomyślał.

Odgłos pogoni kazał mu ruszyć przed siebie, wybiegł przez bramę i znalazł się w Alei Einsteina. Na przystanku zatrzymywał się właśnie autobus.

Anderson popędził ile sił w nogach i zdążył wskoczyć na stopień w momencie, gdy kierowca właśnie miał zamiar nacisnąć dźwignię hydraulicznego zamykania drzwi.

Anderson spojrzał przez tylne okno autobusu i zobaczył mężczyznę w jasnobrązowym garniturze stojącego na chodniku przed bramą. Patrzył na odjeżdżający autobus, trzymając prawą rękę pod marynarką, jakby coś chował pod pachą.

Anderson wiedział co. Autobus właśnie skręcał w lewo, kiedy w Andersonie zamarło serce. Zdążył zobaczyć samochód zabierający mężczyznę w garniturze.

Tamten mógł teraz ścigać autobus!

Poza Andersonem w autobusie jechało tylko czworo pasażerów.

- Czy ktoś mówi po angielsku? - zapytał Anderson.

Spoczęły na nim nieme spojrzenia. Przesunął się do przodu i ukucnął obok kierowcy.

- Mówi pan po angielsku?

- Nie znać angielski.

Chryste! - pomyślał Anderson, dziewięćdziesiąt procent tutejszej populacji mówi po angielsku, a ja musiałem trafić na te niemowy! Przesunął się między siedzeniami na tył wozu, odprowadzany przestraszonymi spojrzeniami. Pasażerowie najwyraźniej uważali go za niespełna rozumu. Tuż za pędzącym jak do pożaru autobusem błyszczały szeroko rozstawione reflektory samochodu.

Kiedy autobus zwolnił przed ruchliwym skrzyżowaniem z ulicą

Dizengoffa, Anderson postanowił działać. Krzyknął do kierowcy, żeby go wypuścił, ale ten tylko spojrzał na niego zezem. Anderson rzucił się do przodu, kopnął dźwignię otwierającą drzwi i wyskoczył. Pragnąc zlać się z tłem jak kameleon, biegł zakosami przez dobre sto jardów, zanim zdecydował się spojrzeć za siebie.

Nie zauważył jasnobrązowego garnituru. Ale zdał sobie sprawę, że ciężko dyszy i zwraca na siebie uwagę przechodniów tłumnie wyległych na wieczorny spacer.

Zwolnił i znalazł schronienie w cieniu wejścia do sklepu.

Udawał, że zapala papierosa, ale nie odrywał wzroku od ulicy.

Musi znaleźć policjanta. Nie ma co się zastanawiać. To najprostsze wyjście.

Nie pora teraz na wymyślanie wyrafinowanych posunięć.

Powinien podejść do pierwszego napotkanego policjanta i poprosić o ochronę przed mordercą. Nieważne, co policjant sobie pomyśli, jego sprawa. Liczy się to, że między Andersonem, a tą cholerną bronią stanie jakiś stróż prawa.

Zaryzykował opuszczenie swej kryjówki i wmieszał się w tłum, siłą woli dostosowując swój krok do spacerowego tempa

Izraelczyków, ale przez cały czas wypatrywał munduru. Drugą stroną ulicy przejechał samochód policyjny z funkcjonariuszami leniwie przyglądającymi się przechodniom. Anderson wiedział, że nie ma szansy zwrócenia na siebie uwagi załogi radiowozu.

Musiałby przewrócić z pół tuzina osób i wypaść na ruchliwą jezdnię, żeby zostać zauważonym. Śledził oddalający się pojazd jak rozbitek na tratwie ratunkowej przepływający mimo statek.

Uszedł ćwierć mili, gdy nagle wewnętrzny impuls kazał mu spojrzeć w górę. Na kładce dla pieszych stał facet w brązowym garniturze i patrzył wprost na Andersona! Zmuszając do gwałtownego skrętu i hamowania przejeżdżający autobus, pędem przebiegł jezdnię i zanurzył się w ciemność bocznej uliczki. Minął po drodze oświetlony budynek z piaskowca z tabliczką informującą, że to dom Dawida Ben - Guriona, ale gnał dalej w iście olimpijskim, sprinterskim tempie. Biegł, dopóki nogi nie zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa.

Kiedy zaczął się słaniać jak dopiero co narodzony źrebak, skręcił w ciemny zaułek i przywarł do ściany za kamiennym łukiem, gwałtownie łapiąc powietrze. Wokół było cicho. Bardzo cicho i bardzo spokojnie. Nasłuchiwał odgłosu kroków, ale rejestrował jedynie brzęczenie owadów dochodzące z pobliskich zarośli.

Potem jednak do jego uszu dotarł cichy pomruk silnika pracującego niemal na jałowym biegu. Na końcu uliczki dostrzegł wolno sunący samochód. Siedzący w nim mężczyźni wyglądali przez okna. Jeden z nich miał na sobie brązowy garnitur. Anderson niemal wtopił się w ścianę. Silnik ucichł.

Anderson pobiegł wzdłuż zaułka, wiedząc, że uliczka jest zbyt wąska, by mógł w nią wjechać samochód. Dobiegł do jej końca i skręcił w lewo, mając nadzieję, że dotrze do wybrzeża. Dziesięć minut później znalazł się na Placu Atarim i wmieszał w tłum turystów, wciąż szukając wzrokiem policjanta. Zaczął sobie mgliście przypominać, że gdzieś w pobliżu ośrodka informacji turystycznej, u stóp szerokich schodów wiodących ku portowej promenadzie jest posterunek policji. Dotarł do szczytu schodów i stanął jak wryty. Na dole czekał jego prześladowca, uśmiechając się szeroko. Anderson odwrócił się szybko i zobaczył przed sobą mężczyznę w ciemnych okularach, w którym rozpoznał kierowcę samochodu.

Bez namysłu przesadził balustradę i opadł dziesięć stóp w dół, na promenadę. Nigdy by tego nie dokonał, gdyby się choć sekundę zastanowił. W jakiś cudowny sposób jego kostki nie ucierpiały przy lądowaniu, więc puścił się pędem brzegiem basenu portowego, czując za sobą obecność ścigających go mężczyzn.

Jego czas się kończył i wiedział o tym. Z portu są tylko dwa wyjścia, jeśli nie brać pod uwagę drogi morskiej. Dwaj mężczyźni mogli obstawić oba wyjścia, zdesperowany, postanowił ukraść jakąś łódź. I wtedy dostrzegł swoje deus ex machina, czyli policyjną motorówkę z dwoma funkcjonariuszami na pokładzie, przycumowaną do nabrzeża. Wpadł na trap, wołając o pomoc. Policjanci wstali i wyszli mu naprzeciw.

- Mówią panowie po angielsku? - wysapał Anderson.

- Oczywiście - odrzekł jeden z policjantów.

- Tamci ludzie... - Anderson wskazał za siebie, - Oni próbują mnie zabić!

Obaj policjanci wyciągnęli pistolety. Jeden z nich wycelował broń w mężczyznę w garniturze, który zatrzymał się o jakieś trzydzieści kroków od nich.

Prześladowca Andersona wolno podniósł ręce do góry.

Policjant ruszył w jego kierunku.

- Niech pan uważa! Ich jest dwóch! - ostrzegł Anderson.

Drugi policjant zaczął rozglądać się za kierowcą. Anderson obserwował zza burty łodzi, jak ścigający go mężczyzna jest przeszukiwany. Patrzył, jak policjant zabiera mu broń i otwiera jego portfel. Nastąpiła krótka wymiana zdań, po czym wszyscy trzej mężczyźni weszli na pokład.

Anderson nie wierzył własnym oczom! Policjant oddał bandziorowi broń i odsunął się na bok!

- Co to, do cholery...!

- Tędy - przerwał mu mężczyzna, wycelowując w niego broń.

Anderson chciał zawołać na policjantów, ale ci ostentacyjnie odwrócili się plecami.

*8*

Anderson usiadł na tylnym siedzeniu samochodu, jak mu kazano.

Miejsce obok niego zajął mężczyzna z bronią i kierowca włączył się do ruchu.

Anderson nie protestował. Bo i po co?

- Ciężko się z panem porozumieć, doktorze Anderson - stwierdził prześladowca Anderson nie odpowiedział. Myślał o Mirit, Akademii Medycznej św.

Tomasza, farmie w Dumfries i wszystkich innych rzeczach, których miał już nigdy nie zobaczyć. Samochód skręcił w Aleję

Einsteina i zatrzymał się przed budynkami mieszkalnymi uniwersytetu.

- Chodźmy do pańskiego mieszkania - powiedział mężczyzna.

- Anderson wysiadł, spojrzał w górę i zrobiło mu się niedobrze. Zrzucą go z dachu. Przeniósł spojrzenie na zakurzony chodnik i oczami wyobraźni zobaczył się leżącego tam jak szmaciana lalka.

- Ruszać się! - usłyszał ponaglenie.

Mężczyzna w brązowym garniturze zatrzymał się na ostatnim półpiętrze i gestem pokazał kierowcy, by poszedł przodem. Ten wyciągnął pistolet, bezszelestnie wspiął się bokiem na schody i sprawdził korytarz prowadzący na dach.

- W porządku - powiedział.

- Więc gdzie to jest? - zapytał pan Brązowy Garnitur, gdy znaleźli się w pokoju Andersona.

- Gdzie jest co?.

- Notatnik Kleina, dupku!

- Nie mam pojęcia - odrzekł Anderson.

- Tylko mi tu nie pieprz. Wiemy, że go masz.

- Nie mam go.

- Więc komuś go oddałeś.

- Nie. Bo nigdy go nie miałem.

- Milesowi Langmanowi powiedziałeś coś innego.

- Kim wy jesteście? - zapytał Anderson, zdumiony, skąd mężczyzna o tym wie.

- J. D. Dexter... - odrzekł mężczyzna, szukając czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. - Jestem Amerykaninem.

- Doprawdy? - zdziwił się Anderson. - Z pańskimi manierami mógłby pan uchodzić za Izraelczyka.

- Przestań chrzanić! - Dexter podetknął Andersonowi pod nos swoją legitymację.

Anderson zauważył amerykańskiego orła i inicjały CIA, ale nie zawracał sobie głowy resztą. Spojrzał na sufit i potrząsnął głową.

- O Jezu! Co za rozczarowanie... Byłem pewien, że tym razem to KGB.

- KGB? Gdzie? - Drugi mężczyzna poruszył się nerwowo. - Co wiesz na temat KGB?

- Chryste! Hiram! To był tylko żart - uspokoił kolegę Dexter.

- Pieprzony Angol!

- Skoro już, to Szkot - poprawił Anderson. - Chyba CIA powinna wiedzieć takie rzeczy.

- Zamknij się, Anderson! - wybuchnął Dexter. - Niech ci się nie wydaje, że my zawsze jesteśmy takimi miłymi facetami!

- Nawet by mi to przez myśl nie przeszło - zapewnił go cierpko Anderson.

- Rozwalimy cię, jeżeli będziemy musieli!

Ta szczerość niezbyt przypadła Andersonowi do gustu.

- Dlaczego? - zapytał cicho..

- Chcemy mieć ten notatnik.

- Aleja go nie mam! Nigdy go nie miałem. Wymyśliłem tę historyjkę, żeby sprawdzić Langmana.

- Jak to, sprawdzić?

Anderson opowiedział o pułapce, którą zastawił na Milesa Langmana; o tym, że Langman chwycił przynętę i włamał się do jego pokoju.

- Coś mi tu śmierdzi - powiedział mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych.

- Pańskie buty... - Zauważył Anderson.

- A co z nimi nie tak?

- Są w porządku. Tylko przez te ciemne szkła mógł pan w coś wdepnąć i nawet pan tego nie zauważył.

- Ty skurwielu! Już ja cię...

- Spokój, Hiram! - zgromił go Dexter, po czym zwrócił się do Andersona: - Miles Langman został zamordowany, kiedy próbował dostać się do twojego mieszkania, żeby zdobyć notatnik.

- Nie - sprostował Anderson. - Włamał się dzień wcześniej. W dniu, w którym zginął, wiedział już, że notesu tu nie ma. Nie włamywałby się po raz drugi.

Dexter zastanawiał się przez chwilę.

- Jasna cholera! Ale bajzel...

- Zgadza się - odrzekł Anderson. - Napijemy się?

- Chętnie.

Anderson odwrócił się do mężczyzny nazywanego przez Dextera Hiramem i zapytał o to samo.

- Nie piję na służbie.

Dexter wzruszył ramionami z lekkim zakłopotaniem, gdy Anderson spojrzał na niego pytająco.

Anderson nalał dwie solidne porcje whisky i zapytał:

- Podejrzewam, że mi tego nie powiecie, ale dlaczego Miles Langman dostał rozkaz, by mnie inwigilować?

- Wcale nie miał takiego rozkazu - odrzekł Dexter. - Prowadził obserwację pośrednią. - Widząc, że Anderson nie rozumie, wyjaśnił: - Zajmował się tylko kontaktami i powiązaniami obiektu, którym interesujemy się bezpośrednio.

- Czyli...?

- Tego nie mogę ujawnić.

- No cóż... Trudno.

Dexter myślał przez dłuższą chwilę, zanim powiedział:

- Niech pan posłucha, doktorze. Jest pan inteligentnym facetem.

Musi być dla pana jasne, że nasze interesy są... hm... w pewnym stopniu zbieżne. Może moglibyśmy nawiązać współpracę?

- Co pan ma na myśli?

- Potrzebna nam pańska ekspertyza.

- To tak jak Langmanowi. Tylko że on mi o tym nie powiedział.

- Skoro pan chce... Jest pan tu, w Izraelu, żeby ustalić pochodzenie plazmidu, który zabił jednego z waszych studentów.

- Zgadza się.

- My tropimy człowieka, który być może stworzył ten plazmid, ale nie dysponujemy żadnym dowodem, mimo że mamy wewnątrz wtyczkę. Nasz podejrzany nie zrobił jeszcze żadnego fałszywego kroku.

- Jaka byłaby moja rola?

- Agentowi udało się położyć rękę na dokumentacji finansowej dotyczącej organizacji prowadzonej przez tego człowieka. Czy mógłby pan po zapoznaniu się z nią stwierdzić, że organizacja ta finansuje eksperymenty genetyczne?

- Możliwe.

- No... Wreszcie zaczynamy do czegoś dochodzić - stwierdził Dexter.

Obiecał, że zjawi się rano, a na razie życzy Andersonowi dobrej nocy, w co nie wątpi, jako że nad bezpieczeństwem

Andersona będzie czuwał Hiram.

- Cóż za komfort psychiczny - odrzekł Anderson.

*

Mirit dotarła do jednostki wojskowej w Haderze o ósmej wieczorem i natychmiast zameldowała się u dowódcy. Przypuszczała, że zarządzono stan pogotowia, lecz na terenie bazy nie zauważyła żadnej nadzwyczajnej krzątaniny. Z bramy wyjeżdżał wprawdzie dżip z zamontowanym karabinem maszynowym, ale był to tylko rutynowy patrol. Upewniła się co do tego, spoglądając na zegarek.

- Spodziewam się, że jest pani ciekawa, dlaczego ściągnąłem panią z urlopu - powiedział pułkownik Aarons, stwierdzając rzecz oczywistą.

- Zakładałam, że mamy jakieś kłopoty.

- Nie. Nie mamy żadnych kłopotów, ale ten pan chciałby z panią zamienić kilka słów.

Ponury facet stojący obok Aaronsa skinął lekko głową i wyciągnął w kierunku Mirit swoją legitymację. Mirit odczytała nazwisko Moshe Viren i zauważyła insygnia Izraelskiej Agencji Wywiadowczej.

- W czym mogę pomóc Mossadowi? - zapytała.

- Wybaczy nam pan, pułkowniku...

- Oczywiście. - Aarons wstał i wyszedł z pokoju.

To taki kaliber sprawy, pomyślała Mirit.

Facet z wywiadu poczekał, aż zamkną się drzwi za pułkownikiem, po czym powiedział:

- Nasi koledzy z CIA poinformowali nas, rzecz jasna, o tym, że chcą przesłuchać izraelskiego oficera i wspomnieli, o co chodzi. - Mężczyzna wymówił słowo „wspomnieli” z wyraźnym trudem.

- Nie będę się nad tym dłużej rozwodził, pani kapitan, ale jeśli coś w tym kraju interesuje CIA, to nas tym bardziej.

- To zrozumiałe.

- Oczywiście wiemy o pani znajomości z tym angielskim lekarzem... Neilem Andersonem.

- On jest Szkotem - wtrąciła Mirit odruchowo, pamiętając, jak reaguje Anderson, gdy ktoś przyczepia mu etykietkę Anglika.

Zrobiło jej się głupio i przeprosiła.

Człowiek z wywiadu odrzekł, że nic nie szkodzi. Ta uwaga Mirit dużo mu powiedziała na temat jej stosunku do Andersona.

- Pani kapitan. Nikt z nas nie jest naukowcem, ale też nikt z nas nie jest głupi. W tej historii pojawiają się pewne charakterystyczne słowa jak „bakterie”, „inżynieria genetyczna”, „śmierć”... Zainteresowanie CIA tylko potwierdza ich ukryte znaczenie. Ktoś stworzył nową broń biologiczną.

Potrzebujemy jej. Jako oficer armii izraelskiej, ma pani obowiązek...

- Znam swoje obowiązki - przerwała mu Mirit.

- W porządku, pani kapitan. Po zakończeniu misji proszę złożyć meldunek swojemu dowódcy. Teraz może pani kontynuować urlop.

Mirit szła z powrotem przez teren jednostki, nie zwracając uwagi na wzmagający się wiatr sypiący piaskiem w oczy. Stało się.

Od chwili, gdy ona i Anderson wyznali sobie wzajemnie miłość, wiedziała, że kiedyś musi się ujawnić konflikt interesów.

Myślała, że w najgorszym wypadku dojdzie do tego wtedy, gdy odpowie nie na propozycję małżeństwa, jaką złoży jej Anderson i będzie musiała tłumaczyć, dlaczego nie widzi się w roli żony lekarza spędzającej czas wśród zadrzewionych alejek Surrey. Ale takiego obrotu sprawy nie przewidziała.

Dzień powrotu ojca spod Zachodniej Ściany w roku 1967 stał się dla Mirit momentem przełomowym. Choć miała wtedy zaledwie osiem lat, uzmysłowiła sobie, czym jest Izrael dla jej ojca, wszystkich przyjaciół i krewnych z dziwnymi numerami, wytatuowanymi na wewnętrznej stronie przedramienia.

Wspomnienia, którym towarzyszyły łzy, nieobecni już członkowie jej rodziny i innych, zaprzyjaźnionych rodzin, naznaczone cierpieniem twarze tych, którzy postarzeli się przedwcześnie, to wszystko zrodziło w młodej dziewczynie postanowienie, że gdy dorośnie nie będzie za wszelką cenę bronić istnienia państwa Izrael. Ale teraz...

W drodze powrotnej Mirit próbowała się pocieszać myślą, że może nigdy nie dojdzie do konfrontacji. Może zagadka Kleina i jego genu nie zostanie w ogóle rozwiązana? Może wszystkie kultury zostały już zniszczone?

Ale jeśli nie, a ona i Anderson je znajdą? Co wtedy?

Kierowca wieloczłonowej ciężarówki nacisnął klakson, gdy zamyślona Mirit zjechała na przeciwny pas ruchu. Szarpnęła kierownicę fiata, uświadamiając sobie, co się mogło stać. Ale może śmierć nie byłaby taka zła? Jak spojrzy Andersonowi w oczy?

Wróciła do Jerozolimy i usiadła w otoczonym murem ogrodzie.

Dexter zjawił się u Andersona o dziesiątej rano. Miał ze sobą czarną teczkę, którą wręczył Andersonowi wraz z wizytówką:

„J. D. Dexter. Usługi spedycyjne”.

- Kiedy pan do czegoś dojdzie, proszę zadzwonić do mnie pod ten numer powiedział. - Hiram kończy służbę, ale nie będzie pan sam - dodał.

- Dziękuję - odrzekł Anderson, mając wątpliwości, czy jest za co.

Zrobił sobie kawę i wyszedł na dach, żeby przejrzeć dokumenty. Kiedy otworzył teczkę, przeraziła go ich ilość, ale gdy je przerzucił, okazało się, że wiele z nich się powtarza.

Miał przed sobą miesięczne sprawozdania finansowe z działalności pewnego laboratorium badawczego, obejmujące okres ostatniego półrocza.

Anderson znalazł odpowiedź na postawione przez Dextera pytanie w ciągu piętnastu minut. Widniała na liście zamawianych chemikaliów. Większość z nich stanowiły standardowe odczynniki laboratoryjne, ale co miesiąc w małej, specjalistycznej firmie składano zamówienie na enzymy objęte ograniczeniami. Mogły one służyć tylko do rozczepiania cząsteczek D.N.A. Anderson szukał na listach zamówień kolejnego tropu. Jest! Zamówienie złożone w tej samej firmie przed około trzema miesiącami opiewało na tysiąc jednostek ligazy T 4, enzymu używanego do ponownego łączenia cząsteczek D.N.A po wprowadzeniu obcego materiału genetycznego.

Nie było wątpliwości, że to laboratorium zaangażowane jest w manipulowanie D.N.A, klonowanie genów, inżynierię genetyczną, czy jak to nazwać. Żadnych wątpliwości!

Kiedy Anderson przekopywał się przez resztę papierów, zjawiła się Mirit.

Stanęła cicho przy wyjściu na dach i obserwowała go, dopóki nie zorientował się, że nie jest sam. Podniósł wzrok i jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Mirit! Co za wspaniała niespodzianka! - wykrzyknął, odkładając dokumenty. Wziął ją w objęcia i mocno przytulił. - Fałszywy alarm? Jesteś z powrotem na urlopie? - dopytywał się, oczekując potwierdzenia.

- Jestem z powrotem na urlopie - odrzekła Mirit.

- Czy coś się stało? - Anderson wyczuł w jej głosie pewną rezerwę.

- Nie, nic się nie stało.

Anderson opowiedział Mirit o wizycie ludzi z CIA i o wcześniejszym pościgu ulicami Tel Awiwu.

- Przynajmniej tym razem twoja głowa ocalała - stwierdziła Mirit.

- Zdaje się, że jeden z nich spełnia rolę mojego anioła stróża.

- Wiem. Widziałam go.

- Widziałaś?

- Oczywiście. Szary garnitur, rozpięty kołnierzyk. Oni potrafią być tak niewidoczni jak krew na śniegu.

- Jak to się dzieje, że wasze służby specjalne pozwalają działać tu ludziom z CIA? - zapytał Anderson.

Dlaczego zadał mi to pytanie? - zdziwiła się Mirit. Czy coś się za tym kryje, czy to tylko moja wyobraźnia podsuwa mi takie podejrzenia, zrodzone z poczucia winy?

- Ze Stanami Zjednoczonymi łączą nas szczególne stosunki - odpowiedziała.

- Was także - rzucił Anderson, ale nie wyjaśnił, o co mu dokładnie chodzi.

Zastanawiał się dlaczego Mirit unikała jego spojrzenia, odpowiadając na pytanie.

- Masz długą listę zakupów - powiedziała, spoglądając na papiery.

Anderson wyjaśnił, o co prosili go ludzie z CIA.

- I to jest właśnie to laboratorium?

- Na to wygląda. Bez wątpienia bawią się genami.

- Co to za pracownia?

- Tego mi nie powiedzieli.

- A na tych rachunkach nie ma żadnych wskazówek?

- Tego właśnie szukam - uśmiechnął się Anderson. - Przyniosę sok pomarańczowy i przyjrzymy się temu razem.

Po około dwudziestu minutach Anderson zapytał:

- Czy słyszałaś kiedyś o Hospicjum Jana Kourosa?

- Nie, a dlaczego?

- Co miesiąc to laboratorium płaci temu hospicjum. Tylko nie wiadomo za co. Nigdzie żadnych informacji.

- Myślisz, że to ważne?

- Nie wiem. W jaki sposób można by się czegoś dowiedzieć?

- Podzwonię tu i tam.

Mirit wyszła, a Anderson dalej sprawdzał rachunki. Wróciła po dziesięciu minutach.

- To organizacja charytatywna na pustyni. Przytułek dla biedaków cierpiących na nieuleczalne choroby.

- Ciekaw jestem co to za powiązanie.

- Zapytaj CIA. Zastanowił się nad tą sugestią.

- Właściwie mógłbym to zrobić. I tak muszę do nich zadzwonić. Jeśli mi powiedzą, to w porządku. Jeśli nie, to będę wiedział, że warto się dalej tym zajmować.

- Współpracujesz z CIA, czy rywalizujesz? - zapytała Mirit.

- Jeśli gen Kleina jeszcze istnieje, to chcę dotrzeć do niego pierwszy i zniszczyć go, zanim dostanie się w ręce tych w rozpiętych kołnierzykach.

Chyba to ma sens, prawda? - Ma - przyznała Mirit, całując go w policzek. - Pomogę ci na tyle, na ile będę umiała.

Anderson uśmiechnął się, ale nie odpowiedział. Zastanawiał się, dlaczego Mirit znów unika jego spojrzenia.

- Firma Dexter, usługi spedycyjne - odezwał się w słuchawce damski głos.

Mogło być gorzej, pomyślał Anderson. Nie potrafiłby zachować powagi, gdyby musiał podawać hasło i mówić szyfrem albo pytać o gatunek papierosów, jakie pali kuzyn, z którym łączy go dziesiąty stopień pokrewieństwa.

- Z panem Dexterem proszę.

- A kto mówi?

- Doktor Anderson.

- Słucham, doktorze. Jak poszło? - ozwał się głos Dextera.

- To laboratorium z całą pewnością jest zamieszane w manipulowanie D.N.A.

- Wspaniale. Jestem zobowiązany.

- Ale nie aż tak zobowiązany, żeby powiedzieć mi, co to za laboratorium?

- Nie.

- A może mi pan powiedzieć, dlaczego to laboratorium dokonuje regularnie wpłat na rzecz Hospicjum Jana Kourosa? -

nalegał Anderson.

- Hospicjum jest schroniskiem dla nieuleczalnie chorych. Te pieniądze to najwidoczniej datki o charakterze dobroczynnym.

- Dziękuję.

- Proszę uprzejmie. Będziemy w kontakcie.

Anderson wrócił na dach głęboko zamyślony.

- Coś nie w porządku? - zapytała Mirit.

- Nie jestem pewien. Powiedzieli mi, że te wpłaty to darowizny.

- No więc to darowizny. W czym problem?

- Spójrz na tę liczbę. To nie jest okrągła suma. Ludzie wpłacają na cele dobroczynne ładne, okrągłe sumki, a nie na przykład... - Anderson zajrzał do papierów - trzy tysiące dwieście czterdzieści dziewięć. Nie kupuję tej bajeczki o datkach. Moim zdaniem, oni płacą za coś konkretnego.

- Sądzisz, że CIA kłamie?

- Nie wiem. Może po prostu w to wierzą. Tak czy inaczej, warto to zbadać.

Mogłabyś dowiedzieć się czegoś więcej na temat hospicjum?

- Spróbuję..

Mirit wróciła dopiero pod wieczór. Kiedy weszła, Anderson zaproponował, żeby pojechali do Jaffy na kolację, a potem przedyskutowali sposób postępowania. Zgodziła się chętnie, mówiąc, że zna doskonałe miejsce. I rzeczywiście.

Restauracja usytuowana była na skale, wysoko nad starym portem.

Siedząc w ogródku na dachu, oddychali mocnym zapachem kwiatów, a w zasięgu wzroku mieli wybrzeże aż do świateł Tel

Awiwu. - Dowiedziałaś się czegoś? - zapytał Anderson.

- Owszem. Hospicjum znajduje się na pustyni jakieś czterdzieści mil od Hadery. Całkowicie odizolowane od świata, ze zrozumiałych względów.

Prowadzi je bliżej nie znana sekta należąca do kościoła koptyjskiego. A ty?

Wymyśliłeś coś?

Anderson wolno przesunął palcem wokół krawędzi szklanki.

- Im dłużej myślę o tych darowiznach, tym mniej mi się one podobają.

Laboratoria badawcze nie robią nikomu darowizn. One same je dostają.

- Ale co można kupić w takim miejscu?

- Nie mam pojęcia, ale jestem przekonany, że to ma coś wspólnego z aferą Kleina.

- A zatem? Co dalej?

- Chciałbym zobaczyć to miejsce. Właściwie nie wiem dlaczego, ale mam na to ochotę.

- Możemy tam jutro pojechać, ale co z twoim aniołem stróżem?

- Nie rozumiem...

- Będzie nas śledził.

- Nie wziąłem tego pod uwagę. Naprawdę myślisz, że za nami pojedzie?

- Oczywiście. Nawet teraz jest z nami.

- Co?! - wykrzyknął zdumiony Anderson. - Boże... Jestem zupełnym nowicjuszem w tej grze.

- Za tobą, po twojej lewej ręce. Granatowy garnitur i okulary przeciwsłoneczne.

Anderson uznał, że nie warto nawet odwracać się ukradkiem.

Wiedział, że to musi być Hiram.

- Więc zgubimy ten ogon - powiedział i poczuł się nagle zażenowany. Użył takiego terminu, jakby był człowiekiem z branży.

Zobaczył, że Mirit się uśmiecha. - Czy tak się to mówi? - zapytał.

- Owszem - odpowiedziała. - Będziemy musieli zgubić ten ogon.

Wymknięcie się opiekunowi Andersona nie okazało się trudne.

Następnego dnia oboje wyszli po prostu na płaski dach Budynku Francuskiego i tą drogą dotarli do Budynku Włoskiego, po czym zeszli na dół schodami na końcu bloku.

Kompleks mieszkalny opuścili boczną furtką i dostali się do samochodu, który Mirit zaparkowała w dyskretnym miejscu.

Ostatecznie człowiek pilnujący Andersona nie miał powodu, by podejrzewać, że będą próbowali mu uciec.

Znalezienie hospicjum zajęło im dużo czasu, gdyż widocznie uważano, że droga do niego nie musi być wyraźnie oznakowana. W końcu, znając odległość dzielącą je od Hadery, Mirit zdecydowała się skręcić w drogę wiodącą przez pustynię, która. Niewiele się różniła od rozciągającej się wokół piaszczystej połaci.

Po przejechaniu pięciu mil pustkowia, kiedy już zaczynała mieć wątpliwości, czy dokonała dobrego wyboru, natrafili na znak i strzałkę wskazującą kierunek.

Na drewnianej, wyblakłej od słońca tabliczce widniał ledwo czytelny napis, zatarty przez niesiony wiatrem piasek: „Hospicjum Jana Kourosa - 1 mila”.

Zatrzymali się, wysiedli z samochodu i kolejno ugasili pragnienie, łapczywie pijąc wodę z wojskowej manierki. Mirit miała rację, twierdząc, że na pewno im się przyda. Gardło Andersona było tak suche jak otaczający ich krajobraz.

- Jedziemy prosto do hospicjum? - zapytała Mirit..

- Nie - odrzekł Anderson. - Na pewno rzadko kto tędy przejeżdża.

Będziemy widoczni jak na dłoni.

- A zatem...?

Anderson zastanawiał się przez chwilę.

- Za gorąco, żeby taki kawał iść. A może byśmy wdrapali się na to wzgórze i stamtąd popatrzyli?

- Jakbym słyszała wojskowego stratega - powiedziała Mirit.

Wspinaczka w upalnym słońcu okazała się prawdziwą męką. Ich stopy zapadały się w miękkim piasku. Mieli wrażenie, że wzgórze jest dwukrotnie wyższe niż w rzeczywistości. Tuż przed dotarciem do szczytu musieli się położyć, by złapać oddech i skorzystać z manierki. Mirit wyciągnęła lornetkę z zawieszonego na jej szyi skórzanego futerału i wręczyła ją Andersonowi.

- Będzie ci potrzebna - powiedziała.

Wpełzli na szczyt, podpierając się na łokciach i spojrzeli w dół.

Hospicjum Jana Kourosa przedstawiało żałosny widok, który do głębi poruszył Andersona. Nawet na tym pustkowiu teren był ogrodzony, a za płotem stały stłoczone drewniane baraki. Na parkanie widniały tablice z wymalowanymi trupimi czaszkami i skrzyżowanymi piszczelami ostrzegające podróżnych; by trzymali się z daleka. Anderson przez okulary lornetki dostrzegł postacie poruszające się wewnątrz kompleksu. Każda miała na sobie długi, brązowy habit z wielkim kapturem. Nad hospicjum unosiła się atmosfera cierpienia i beznadziejności tak przygnębiająca, że pożałował, iż w ogóle zobaczył to miejsce. Czuł, że ten widok będzie go odtąd zawsze prześladował.

Czy to latem, leniwie jedząc truskawki na angielskiej murawie, czy to zimą, wypychając samochód ze śnieżnej zaspy w

Dumfries, będzie miał go w pamięci.

Jeden z mieszkańców kompleksu potknął się i upadł. Kiedy podnosił się z ziemi, z jego głowy zsunął się kaptur. Andersonowi zaparło dech.

- Boże Wszechmogący! - wykrztusił z przerażeniem. - On nie ma twarzy! - Wręczył lornetkę Mirit, która przełknęła ślinę, gdy przyłożyła ją do oczu.

- Tak... - Szepnęła. - To trędowaty.

Anderson odwrócił wzrok od przerażającego obrazu ludzkiego cierpienia.

Leżał na piasku, gdy tymczasem Mirit obserwowała teren.

- Co za miejsce... - Powiedziała po chwili z taką samą mieszaniną wstrętu i poczucia winy, jaką odczuwał Anderson.

- Ale wprost idealne do przeprowadzania potajemnych eksperymentów - mruknął pod nosem.

Mirit opadła na piasek obok niego. Leżeli nieco poniżej szczytu wzgórza.

- Naprawdę tak sądzisz? - zapytała.

- Uważam, że pieniądze przekazywane tutaj to coś w rodzaju opłaty za dzierżawę - powiedział Anderson. - Dzierżawę bezpiecznego miejsca w samym środku pustki. Miejsca, które nikomu nie przyszłoby do głowy.

- Ale jak to udowodnić?

- Musimy się tam dostać.

- Chyba nie mówisz poważnie?!

Milczenie Andersona było dla Mirit wystarczająco jasną odpowiedzią.

- Ale jak? - spytała.

- Spodziewałem się, że raczej ty mi to powiesz - odrzekł Anderson.

Mirit uniosła do oczu lornetkę i przyjrzała się ogrodzeniu.

- No cóż... Niezupełnie przypomina to obiekt wojskowy. Ale w końcu nie musi. Nikt przy zdrowych zmysłach nawet by nie spojrzał w tamtą stronę. Nie wdrapiesz się na bramę, bo wokół wykarczowano wszelką roślinność. Byłbyś za bardzo widoczny. Z budynków doskonale widać drogę dojazdową.

- A w nocy?

- Dojazd jest w nocy oświetlony. Dwie silne lampy po każdej stronie. - Mirit przekazała Andersonowi lornetkę. Zobaczył wysokie, drewniane słupy z umieszczonymi na szczycie reflektorami. Oddał jej lornetkę.

- Możemy dostać się tam przez ogrodzenie, w lewym rogu, bliżej nas.

Między drutami a budynkami rosną gęste krzaki. One dadzą nam osłonę - powiedziała Mirit.

- Nie wygląda mi to na ogrodzenie łatwe do sforsowania - zauważył Anderson.

- Będziemy musieli je przeciąć - przyznała Mirit.

- Zorientują się.

- To zależy od tego, jak często je sprawdzają. Sądząc po jego wyglądzie, niezbyt często. - Mirit poprawiła ostrość obrazu w szkłach lornetki.

- Chyba wystarczy, że przetniemy dolny drut. Wykopiemy piasek pod ogrodzeniem i przedostaniemy się dołem.

- A nie moglibyśmy wybrać więcej piasku i przecisnąć się tym wgłębieniem bez przecinania drutu? - zapytał Anderson.

Mirit przecząco pokręciła głową.

- Za dużo roboty. Wszystko jest w porządku, dopóki kopiesz po swojej stronie. O wiele trudniej wyjść po drugiej. Trzeba wykopać o wiele więcej ziemi niż się wydaje.

Anderson uwierzył jej na słowo.

- A co ze strażnikami?

- Nie widać, żeby w ogóle jacyś byli - odrzekła Mirit. - Nie ma wartowni, wież strażniczych ani ludzi patrolujących teren.

Przypuszczam, że straże nie są tu po prostu potrzebne.

- W normalnych warunkach, nie - zgodził się Anderson. - Ale jeśli ten obiekt służy jeszcze innym celom, to ci, którzy go wykorzystują, mogli go obstawić swoimi ludźmi.

- Nikogo takiego nie widać - powtórzyła Mirit.

Anderson przyjął to do wiadomości.

- Może wystarczy im, że to tak specyficzne miejsce i leży na takim odludziu.

- Mnie to przekonuje. Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?

- Muszę wiedzieć.

- W porządku.

- Co nam będzie potrzebne?

- Nożyce do przecinania drutu, kawałek kabla, zaciski krokodylkowe. To chyba wszystko.

- Ile czasu zajmie zdobycie tego sprzętu?

Mirit spojrzała na zegarek.

- Jest już za późno, by próbować dzisiejszej nocy.

Proponuję, żebyśmy zaopatrzyli się w to, czego potrzebujemy, jutro rano, przyjechali tu późnym popołudniem i spróbowali tam wejść w nocy.

- Zgoda.

- Aha... Pamiętaj o ciemnym ubraniu - powiedziała Mirit, patrząc na białą koszulę Andersona.

- Nieźle byłoby mieć taki habit, jaki noszą tutejsi pensjonariusze.

Wtedy nawet gdyby ktoś mnie zauważył, nie podejrzewałby, że jestem intruzem.

- Możemy kupić jutro takie stroje na arabskim targu.

- Tylko jeden - zastrzegł Anderson. - Nie ma sensu, żebyśmy wchodzili do hospicjum oboje. Ja wiem, czego szukać. Ty nie.

Dostarczysz mnie na miejsce, a ja zrobię resztę.

- Masz rację - przyznała cicho Mirit.

- Wspomniałaś o kablu i krokodylkach. Po co nam to?

- Na wypadek, gdyby ogrodzenie było pod napięciem.

- Czy to możliwe?

- To ty sugerowałeś, że to miejsce powinno zapewniać bezpieczeństwo tym, którzy je wykorzystują dla swoich celów.

Następnego ranka wprost z domu Mirit w Jerozolimie udali się na arabski bazar w Jaffie, gdzie kupili habit nie różniący się wyglądem od tych, które widzieli w hospicjum. Spoczął on z tyłu samochodu obok reszty sprzętu. Wyjazd do Hadery odkładali, jak długo się dało, wreszcie późnym popołudniem wyruszyli nadmorską szosą w kierunku Tel Awiwu. Jechali wolno i po drodze zatrzymali się w porcie. Siedzieli na przystani, popijając zimne piwo

Maccabee i wsłuchując się w pobrzękiwanie stalowych olinowań jachtów zakotwiczonych w porcie. Dźwięk był hipnotyzujący.

Działał uspokajająco, tłumiąc nie wypowiedziane obawy przed nadchodzącą nocą. Wyjechali z Tel Awiwu o siódmej i skierowali się na północ. W czasie jazdy prawie nie rozmawiali.

Kiedy przejechali przez Haderę i znaleźli się na pustynnym szlaku, Mirit zwolniła, żeby nie przegapić skrętu.

- Jak się czujesz? - zapytała.

- Fatalnie - mruknął Anderson.

W samochodzie znów zapanowała cisza, dopóki oboje jednocześnie nie zobaczyli skrętu.

- Jest! - zawołała Mirit i wyłączyła światła drogowe.

Posuwali się teraz w żółwim tempie, dostrzegając głazy i wyboje wyłaniające się z ciemności dopiero wtedy, gdy znalazły się w zasięgu świateł mijania.

- Nie możemy ryzykować jazdy na długich światłach. Ich łunę widać na niebie z bardzo daleka - wyjaśniła.

- Może powinniśmy zostawić samochód w oddaleniu od hospicjum i przejść resztę drogi?

- Chyba tak... - zgodziła się Mirit. - Dojedziemy do drogowskazu i ukryjemy gdzieś fiata.

Anderson wyjrzał przez okno.

- Księżyc wychodzi zza wzgórza - powiedział.

Samochód zaparkowali w wąwozie między dwoma wydmami, skąd nie mógł być widoczny ze szlaku. Wyjęli sprzęt. Księżyc wyjrzał już zza wzgórza i zalał pustynię swą bladą poświatą, oświetlając im drogę. Krajobraz wokół wyglądał tak, jakby nagle znaleźli się na powierzchni księżyca, a nie tylko w jego poświacie. Takie skojarzenie przyszło Andersonowi do głowy, ale nie zdradził się ze swoimi myślami. Nie był w nastroju do rozmów.

Doszli w pobliże hospicjum, do stóp wzgórza, na które wdrapali się poprzedniego dnia.

- Znów wejdziemy na szczyt? - zapytał Anderson.

- Tak. Musimy przez jakiś czas poobserwować teren, zanim zrobimy następny krok.

Nocą wspinaczka nie męczyła tak jak za dnia w straszliwym upale.

Anderson pomyślał, że nawet mu się podoba. Przynajmniej przez jakiś czas odrywała jego myśli od czekającego go zadania.

Dotarli na szczyt i spojrzeli w dół. Oświetlone hospicjum na tle ciemnego morza sprawiało wrażenie najbardziej osamotnionego miejsca na ziemi. Anderson spojrzał na zegarek i przekręcił się na plecy.

Mirit dalej obserwowała teren.

- W końcu się położą - powiedziała cicho. Ale o północy w jednym z budynków wciąż płonęło światło. - No, dalej... Idźcie wreszcie spać!

- przynagliła Mirit.

- Psssy... - Powiedział Anderson. - Posłuchaj...

Oboje wsłuchiwali się w charakterystyczny odgłos.

- Jakiś samochód - szepnęła Mirit. - Zbliża się.

Dźwięk stawał się coraz głośniejszy. Na krętym szlaku pojawiły się światła.

- To ciężarówka - stwierdził Anderson.

Pojazd minął ich stanowisko i zatrzymał się przed bramą hospicjum. Z oświetlonego budynku wybiegł człowiek, by ją otworzyć.

- Dziwna pora na dostawę - zauważył Anderson.

Mirit, która obserwowała scenę przez lornetkę, powiedziała:

- Oni niczego nie przywieźli. Oni zabierają... ludzi..

Anderson wziął zjej rąk lornetkę i zobaczył rząd postaci w habitach.

Ludzie opuszczali oświetlony budynek i niknęli w głębi ciężarówki.

Pensjonariusze hospicjum przypominali mnichów odbywających wędrówkę pokutną. Kiedy samochód ciężarowy z terkotem wytoczył się w noc, człowiek, który wcześniej otworzył, teraz zamknął bramę. Wkrótce potem w hospicjum zgasły wszystkie światła.

- O co tu chodzi? - szepnął Anderson.

Mirit pokręciła głową.

- Ile jeszcze czekamy?

- Godzinę.

Za piętnaście pierwsza zerwał się wiatr. Najpierw nad wydmami przemknęła lekka bryza, ale z każdą minutą przybierała na sile, by przerodzić się w chłoszczący piaskiem wicher. Księżyc przysłaniały tumany kurzawy. Mirit pokazała na migi, że powinni ruszać ku ogrodzeniu. Rozmowa w tych warunkach była niemożliwa.

Zatrzymali się na chwilę u stóp wzgórza, by odpocząć pod osłoną leżącego tam głazu, po czym czołgając się przez ostatnie metry, pokonali zarośla dzielące ich od drutów.

Mirit zacisnęła krokodylki na dolnym drucie, a dźwięk przecinających go nożyc zagłuszyło wycie wichru. Po kilku minutach usunęli spod ogrodzenia wystarczająco dużo piasku, by Anderson mógł się przecisnąć na drugą stronę. Mirit pocałowała koniuszki własnych palców i położyła je na wargach Andersona, zanim zebrał fałdy swego habitu i przeczołgał się pod drutami.

Wicher powoli tracił na sile. Jego wycie przemieniło się w ciche zawodzenie, co wystarczyło jednak, by stłumić kroki Andersona i szelest jego habitu, gdy skradał się wzdłuż baraków mieszkalnych. Przyklęknął na końcu ostatniego budynku i wyjrzał zza rogu. Zobaczył coś, co uznał za swego rodzaju administrację.

By się tam dostać, musiał zaryzykować i przebiec przez otwartą przestrzeń.

Zacisnął zęby i puścił się pędem ku werandzie budynku.

Gdy dotarł na miejsce, wcisnął się w kąt i rozejrzał. Nic nie wskazywało, żeby został zauważony. Przesunął się bokiem wzdłuż frontowej ściany baraku i dotarł do drzwi. Gdy pociągnął za klamkę, zapiszczały zapiaszczone zawiasy.

Wszedł do środka, szybko zamknął drzwi za sobą i poszukał w fałdach habitu latarki, którą dała mu Mirit.

Pierwszy pokój, który przeszukał, wyglądał na sekretariat.

Przerzucił papiery, ale stwierdziwszy, że większość z nich jest w języku hebrajskim, przeniósł się do następnego pomieszczenia, dobrze wyposażonego ambulatorium.

Przesunął snopem światła latarki po półkach, ale nie znalazł nic niezwykłego.

Poszedł dalej i poczuł w ciemności zapach zakurzonych książek. Znalazł się w małej bibliotece, gdzie zgromadzono głównie książki medyczne i religijne, choć w świetle latarki dostrzegł również oprawiony w czerwoną skórę egzemplarz Dawida

Copperfielda Karola Dickensa. Zauważył pracę Mansona dotyczącą chorób tropikalnych i podręcznik Mikologia lekarska. Obie te pozycje posiadał w swoich własnych zbiorach.

Ostatnie pomieszczenie okazało się laboratorium. Maleńki pokoik był wyposażony w aparaturę do przeprowadzania jedynie najbardziej podstawowych analiz krwi i moczu. Mylił się.

Całkowicie się mylił. Nie ma mowy, żeby w tym miejscu ktoś przeprowadzał skomplikowane eksperymenty z zakresu inżynierii genetycznej. Hospicjum najwyraźniej służyło tylko temu celowi, dla którego zostało stworzone. Było azylem dla najbardziej nieszczęśliwych istot na ziemi.

Anderson opuścił budynek i szybko przebiegł z powrotem przestrzeń dzielącą go od baraków mieszkalnych. Czuł przygnębienie. Ale nie zdążył jeszcze przemyśleć swojej porażki, gdy nad kompleksem budynków rozbłysło światło.

Przywarł płasko do ściany baraku, czując się jak zając schwytany w snop światła samochodowych reflektorów. Sądził, że odkryto jego obecność. Ale nie usłyszał żadnego odgłosu świadczącego o wszczęciu alarmu. Ani krzyków, ani tupotu biegnących stóp. Otrząsnął się z paraliżującego strachu i dał nura w krzaki rosnące najbliżej budynku. Usłyszał warkot silnika i zorientował się, że światła zapalono na użytek powracającej ciężarówki.

Anderson leżał bez ruchu w zaroślach i obserwował ponury spektakl.

Tym razem trędowaci opuszczali ciężarówkę i niknęli w jednym z baraków.

Kierowca zamienił słowo z kimś z personelu, po czym ciężarówka odjechała, a brama została zamknięta. Po dziesięciu minutach teren hospicjum pogrążył się ponownie w ciemnościach.

Anderson wstał, dopiero teraz uświadamiając sobie, jak bardzo zesztywniały mu kończyny. Rozprostował ręce, ale zanim zdążył poczuć zbawienny efekt gimnastyki, czyjeś ramię otoczyło jego szyję i pociągnęło go do tyłu.

Anderson poczuł oddech przeciwnika. Niezdrowy, cuchnący wyziew. Próbował rozpaczliwie zaczerpnąć świeżego powietrza i wyrwać się mężczyźnie, ale ramię tamtego było potężne.

Nienaturalnie wielkie i pokryte łuskowatą skórą. Grube, spuchnięte ramię trędowatego trzymało go w żelaznym uścisku.

Anderson naprężył się i oba łokcie wbił w przeponę napastnika, tylko to mógł zrobić. Wiedział o tym. Raz za razem uderzał w brzuch mężczyzny, wkładając w zadawane ciosy całą energię, aż wreszcie chwyt osłabł i Anderson odzyskał wolność.

Odwrócił się, wstrząśnięty i przerażony, i uniósł wysoko ciężką latarkę gotów zadać nią ostatni cios. Ale nie uderzył. W srebrzystej poświacie księżyca zobaczył, że mężczyzna jest niewidomy. Pokryte bielmem oczy odbijały światło, gdy po omacku usiłował znaleźć Andersona.

Niewidomy nie wydał z siebie żadnego dźwięku i Anderson domyślił się, że choroba zniszczyła również krtań trędowatego.

Wtopił się w ciemność, pozostawiając za sobą przerażającego upiora, kręcącego się w kółko z wyciągniętymi przed siebie rękami.

Anderson wstydził się tego, ale zwymiotował, gdy dotarł do krzaków za barakami. Wiedział, że to nie z powodu stoczonej walki ani użycia przemocy.

Tak podziałała na niego bliskość chorego mężczyzny. I teraz on, lekarz, klęczał na piasku i wymiotował, bo doznał wstrząsu, stykając się z trędowatym. Anderson poczuł do siebie odrazę. Nie po raz pierwszy Izrael obnażył go przed samym sobą, zdarł z niego pozłotę, ukazał mu jego własne wnętrze, którego wolałby nie poznać. Ruszył w kierunku ogrodzenia i wydostał się z terenu hospicjum. Dobrze wiedział, że jego napastnik nikomu nie powie, co się stało.

Przez chwilę leżał na piasku po drugiej stronie drutów, starając się uspokoić i trzymać na wodzy swoją wyobraźnię.

Cieszył się, że nie czekała tu na niego Mirit i domyślił się, że kiedy zapalono światła w hospicjum, musiała ukryć się gdzieś dalej. Wykopał w piasku dół i ukrył w nim swój habit.

Rozpaczliwie potrzebował wody. Nie po to, żeby się napić.

Chciał się umyć. Chciał zmyć ze swojej skóry dotknięcie ręki trędowatego. Ale wiedział, że nie uda mu się z siebie zmyć poczucia winy. Ono pozostanie w nim na długi czas. Mirit podczołgała się do Andersona.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

- Tak - odrzekł. - Chodźmy stąd.

W milczeniu wrócili do samochodu.

- Masz wodę? - zapytał Anderson. Mirit wręczyła mu manierkę.

- Nie tyle. - Pokręcił głową. - Potrzebuję więcej.

- W bagażniku jest pełen kanister.

Anderson rozebrał się do pasa i zaczął się dokładnie szorować. Mirit przyglądała się temu w milczeniu. Wiedziała, że coś się stało, ale nie śmiała pytać.

Anderson skończył ablucje i wrzucił kanister do bagażnika.

Wsiadł do samochodu i utkwił wzrok w przestrzeni.

- W porządku - powiedział. - Jedźmy.

Mirit odezwała się dopiero wtedy, gdy wyjechali na szosę.

- Czy to jest to miejsce? - zapytała.

- Nie - odparł Anderson. - Myliłem się.

Mirit wyczuła, że wciąż jest z jakiegoś powodu wytrącony z równowagi i nie czas teraz na rozmowę.

- Dokąd jedziemy? - spytała miękko.

- Do Jerozolimy. Chcę posiedzieć w twoim ogrodzie.

- Proszę bardzo.

Kiedy weszli do domu, Anderson najpierw wziął prysznic, potem włożył czyste ubranie i usiadł w ciszy otoczonego murem ogrodu, popijając przyniesionego przez Mirit zimnego drinka.

- Chcesz już porozmawiać? - zapytała delikatnie.

- Tak. - Anderson przyznał się do spotkania z trędowatym i do wstrząsu, który przeżył.

- To naturalny odruch - odrzekła Mirit, ale nie przekonała Andersona.

- Jestem lekarzem. Nie powinienem się tak zachować w obliczu żadnej choroby. Nie rozumiesz tego? Myślałem, że jestem dobrym lekarzem.

Myliłem się.

Mirit otoczyła go ramionami.

- Nie bądź śmieszny, Neil. To, że jesteś lekarzem, nie czyni z ciebie supermena. Zachowałeś się tak, jak zachowałby się każdy normalny człowiek w takich okolicznościach.

- Nie. Jestem tchórzem.

- Powtarzam, nie bądź śmieszny. Tak naprawdę gryzie cię to, że na twoim własnym wizerunku siebie samego powstała rysa.

Musiałeś przyznać przed samym sobą, że jesteś podatny na zranienie jak każdy. Macho dostał po nosie.

Ujęła twarz Andersona w dłonie. - Posłuchaj. Taki jest prawdziwy Neil Anderson, którego kocham. Podatny na zranienie, mający swoje lęki i wątpliwości. Nie graj przede mną kogoś innego, Neil.

Anderson przytulił ją mocno.

- Boże... Czuję się strasznie.

- Wiem, wiem... - Mirit próbowała ukoić jego cierpienie. - Pozwól, że coś ci powiem. Gdybyś naprawdę był tchórzem, uderzyłbyś tamtego człowieka latarką. Biłbyś go bez końca, aż byś go zatłukł za to, że pokazał ci twój strach. Ale nie zrobiłeś tego, zapanowałeś nad sobą, wycofałeś się i, co więcej, okazałeś współczucie... Tak, okazałeś mu litość wtedy, gdy byłeś przerażony i wstrząśnięty, a twój instynkt wołał, żebyś go zabił.

Postąpiłeś słusznie, Neil. Kierowałeś swoimi poczynaniami i zachowałeś się właściwie.

Anderson zdobył się na słaby uśmiech.

Kiedy w ciszy jerozolimskiego ogrodu trzymali się mocno w ramionach, w oczach Mirit pojawił się błysk bólu i zwątpienia.

*9*

Mirit i Anderson nie rozmawiali już o sprawie Kleina do końca dnia. Odpoczywali w ogrodzie, otrząsając się z okropności nocy. Po południu oboje zasnęli i obudzili się dopiero wtedy, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i ogród pogrążył się w cieniu. Mirit ocknęła się pierwsza i zostawiwszy śpiącego jeszcze Andersona, poszła przygotować kolację. Przed odejściem pocałowała go lekko w czoło. Nie mogła tego powiedzieć głośno, ale cieszyła się, że nie znalazł tajnego laboratorium. Jeśli Anderson nie dotrze do źródła genu Kleina, ona nie stanie się judaszem. To brzemię ciążyło jej od kilku dni. Wiedziała, że gdyby doszło do tego, iż musiałaby przekazać gen swoim przełożonym, nie zobaczyłaby Andersona już nigdy. Zrobienie tego za jego plecami i udawanie, że nic się nie zmieniło, nie wchodziło w ogóle w rachubę. Nie byłaby zdolna tego znieść.

Anderson wszedł do domu, ziewając.

- Ten ogród musi być zaczarowany - powiedział. - Pierwszy raz tak się wyspałem od przyjazdu do Izraela.

- To jest zaczarowany ogród - potwierdziła Mirit z naciskiem. - Nie mają do niego wstępu żadne troski na świecie.

Anderson przyglądał się Mirit przygotowującej jedzenie.

Wsparty o framugę drzwi kuchennych poddał się fali wzruszenia.

Nigdy jeszcze nie był w nikim tak zakochany jak w Mirit. Ale jednocześnie nie potrafił wyobrazić sobie tej dumnej, niezależnej izraelskiej dziewczyny organizującej fety w św.

Tomaszu. Mirit nie tylko dokonała już wyboru zawodu. Miała lub przynajmniej uważała, że ma do wypełnienia życiową misję.

Czuła powołanie, była w niej misjonarska żarliwość. Anderson unikał dyskutowania tych kwestii, gdyż wyczuwał, że to śliskie tematy, ale ostatnio zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby powstał między nimi konflikt interesów. Nie były to czysto teoretyczne spekulacje. Sprowokowało je zachowanie Mirit po krótkiej przerwie w urlopie. Została wezwana do swojej jednostki i coś się wtedy stało. Coś, o czym mu nie powiedziała. Coś, co ją gnębiło. Coś, co kazało jej odwracać wzrok, gdy chciał jej spojrzeć prosto w oczy, które kiedyś patrzyły na niego z wyzywającą szczerością: Coś... co miało jakiś związek ze sprawą Kleina?

A jednak teraz wyglądała na odprężoną, na taką Mirit, jaką była nad Morzem Czerwonym. O Boże! Co dałby za to, żeby wróciły tamte chwile!

Gdyby w obliczu śmierci pozostało mu tylko jedno, ostatnie życzenie, to chciałby wrócić z Mirit do spadających gwiazd i koralowych raf Może, kiedy będzie po wszystkim? A może już jest po wszystkim?! Ale nie... CIA wciąż ma oko na pewne laboratorium, o którym mu nie powie. Jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa, żeby ich ubiec, musi ją wykorzystać. Anderson uważał to za rzecz oczywistą.

Dopiero teraz zaczął rozważać, dlaczego tak postępuje. Czy robił to wszystko naprawdę z wyłącznie altruistycznych pobudek? A

może to tylko pretekst, by jak najbardziej opóźnić wyjazd z Izraela, bo w głębi duszy wiedział, że kiedy stąd wyjedzie, wszystko się skończy?

- O czym myślisz? - zapytała Mirit.

- Właśnie myślałem o tym, jak ładnie wyglądasz.

- Chcesz, żebyśmy zjedli kolację w ogrodzie?

- Chcę.

- Włącz jakąś muzykę, dobrze?

Anderson przerzucił albumy płytowe stojące na półkach obok sprzętu stereofonicznego i wybrał Mozarta. Dźwięki muzyki dochodziły na dół przez otwarte drzwi balkonowe, gdy zasiadali do posiłku. Mirit spojrzała na Andersona i uznała, że wypoczął już dostatecznie po próbie ogniowej, jaką przeszedł w hospicjum i można wrócić do sprawy Kleina.

- Co teraz zamierzasz? - spytała.

- Nie wiem - odrzekł Anderson. - Gdybym tylko mógł się dowiedzieć od CIA, skąd pochodzą te rachunki... Ale oni mi nie powiedzą. Ty nie masz chyba możliwości, żeby to ustalić, prawda?

Mirit zrobiła minę pełną powątpiewania, ale w rzeczywistości grała na zwłokę. Zastanawiała się, czy zapytać ludzi z Mossadu, kto jest celem CIA lub skąd pochodzą rachunki, czy też nie. Ale gdyby jej powiedzieli, a ona dostarczyłaby Andersonowi odpowiedź, czy nie zorientowałby się natychmiast, że ma powiązania z wywiadem? Może właśnie dlatego ją zapytał. Może ją sprawdza.

Możeją podejrzewa. Tak nie może dłużej być! - pomyślała Mirit.

Poczucie winy paliło ją jak piętno.

- Nie sądzę - odpowiedziała.

Znów to samo, pomyślał Anderson. Skąd ta niechęć, żeby spojrzeć mi w oczy?

- O co chodzi, Mirit? - zapytał łagodnie.

Przez ułamek sekundy widział w jej oczach spojrzenie spłoszonego zająca, ale odzyskała pewność siebie i wstała od stołu.

- O nic! - roześmiała się, ale jej śmiech brzmiał głucho.

- Przyniosę jeszcze kawy.

Kiedy Mirit znalazła się w kuchni, postawiła dzbanek i uniosła rękę do skroni.

Musiała odzyskać równowagę psychiczną. Perspektywa dalszego życia w fałszu i konieczność używania wykrętów dobijała ją, ale nagle znalazła wyjście z sytuacji. Nie zdradzi nigdy Neila

Andersona. Zrezygnuje z niego!

Powie mu, że między nimi wszystko skończone i że nie chce go więcej widzieć. Ale czy potrafi się na to zdobyć? Przecież go kocha! Tak, ale zrobi to, postanowiła.

Po to, żeby mógł wrócić do domu, gdy to wszystko się skończy. Po to, żeby bezpiecznie żył. Anderson wróci do swoich zadrzewionych alejek w Surrey, do świata, do którego należy, a po jakimś czasie zapomni. Podobnie jak ona, bez względu na to, jak podle będzie się czuła. Ale pozostanie przynajmniej w zgodzie z własnym sumieniem. Gdy Neil wyjedzie, Mossad przestanie się nią interesować.

Gen Kleina stanie się problemem kogoś innego...

Wróciła do ogrodu z pełnym dzbankiem i długo mieszała swoją kawę. Czuła na sobie spojrzenie Andersona i zbierała się na odwagę, by spojrzeć mu prosto w oczy.

- Powiedz mi, o co chodzi - poprosił Anderson.

- Musimy porozmawiać - powiedziała Mirit cicho.

Anderson czekał, aż zacznie mówić.

- Myślę, że już czas... - jej głos zniżył się do szeptu.

- Czas na co?

- Na powiedzenie sobie żegnaj. Oboje mimo rozmów o małżeństwie wiedzieliśmy, że nie spędzimy razem życia. To by się nie udało. Ty musisz opuścić Izrael. Zapomnij o sprawie Kleina.

Niech fachowcy się nią zajmą. Wróć do tego, co dobrze znasz.

Anderson miał takie uczucie, jakby ktoś usuwał mu wnętrzności bez znieczulenia.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że w ogóle mnie nie kochasz? - zapytał cicho.

Po boleśnie długo trwającym milczeniu Mirit odpowiedziała:

- Ostatnia rzecz na świecie, jaką chciałabym zrobić, to sprawić ci ból, ale... tak... chyba właśnie to chcę powiedzieć.

Anderson spuścił wzrok. Wpatrywał się przez chwilę w blat stołu, po czym nagle podniósł oczy na Mirit i uśmiechnął się szeroko. Patrzyła na niego w osłupieniu.

- Teraz wiem, że kłamiesz - powiedział Anderson.

- Co...?

- Kochasz mnie tak bardzo jak ja ciebie. Chodzi o coś innego.

- Ze wszystkich zarozumiałych...

- Nie jestem zarozumiały, tylko spostrzegawczy. Od chwili, kiedy odwołali cię z urlopu, żyjesz w jakimś stresie. W Haderze zaszło coś, co ma związek, ze mną. Mam rację? Kazali ci mnie szpiegować? Donosić, co powiedziałem lub zrobiłem?

Mirit odwróciła wzrok i nie odezwała się.

- Coś jeszcze poważniejszego?

- Nie mogę powiedzieć - odrzekła Mirit, wciąż unikając wzroku Andersona.

- Więc mam rację - stwierdził tryumfująco Anderson. - O co tu może chodzić...? Chcą, żebyś mnie zabiła!

- Nie bądź śmieszny!

- Ale to musi być poważna sprawa, skoro tak cię gnębi... Już wiem!

Kazali ci zdobyć plazmid Kleina! Chcą go mieć! - Anderson wyczytał z twarzy Mirit, że się nie myli. Wyciągnął się wygodnie na krześle. - Więc tak to wygląda... Wojskowi wydali ci rozkaz zdobycia dla nich plazmidu, kiedy go znajdziemy, a ty nie mogłaś znieść myśli, że miałabyś mnie zdradzić. Wobec takiej perspektywy wolałaś odegrać tę wzruszającą scenkę pożegnalną.

Mirit nie zaprzeczyła.

- To nie wypaliło, Mirit.

- Nie. Nie wypaliło - przyznała.

Anderson wyciągnął ręce ponad stołem i ujął jej dłonie.

- Rozumiem ten problem i widzę, jak cię zżera. Zawrzemy umowę. Ja uważam, że plazmid Kleina to samo zło i powinno się go zniszczyć. Ale jeśli w momencie, w którym go znajdziemy, o ile w ogóle nam się to uda, ty będziesz innego zdania i uznasz, że powinnaś przekazać go władzom, nie będę ci w tym przeszkadzał.

- Mówisz poważnie? - spytała Mirit.

- Najzupełniej.

- Neil, kocham cię.

- Przecież przed chwilą ci to powiedziałem.

Siedzieli w ogrodzie i rozmawiali. Nagle mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia.

- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że CIA prawdopodobnie szuka cię już w całym Izraelu? - zapytała Mirit.

- Wrócę dziś wieczorem do Tel Awiwu i wszystko im wyznam.

Powiem, że wymknąłem się, by spędzić upojną noc z piękną izraelską dziewczyną.

- Dobry pomysł - zgodziła się Mirit. - Są Amerykanami. Będą w stanie to zrozumieć. Mężczyzna musi czasem zrobić to, co musi.

Co dalej?

- Chcę znowu porozmawiać ze Straussem. Miał czas, żeby wszystko przemyśleć. Może wpadł na jakiś pomysł.

- Ale to on może być winny, Neil.

- Myślałem, że jesteśmy zgodni co do tego, że nie jest.

- To ty tak twierdziłeś - powiedziała z naciskiem Mirit.

- W porządku... Niech będzie, że to ja się przy tym upierałem - poddał się Anderson. - Co zamierzasz?

- Spróbuję się dowiedzieć, czy CIA powiedziała naszym ludziom to, czego nie chciała powiedzieć tobie.

Umówili się, że spotkają się nazajutrz w Tel Awiwie w porze lunchu.

O siódmej trzydzieści wieczorem Anderson szedł w górę Aleją Einsteina, gdy podjechał do niego samochód, z którego wysiadł Dexter.

- Gdzie pan się podziewał, do cholery?! - zapytał zły. - Myśleliśmy już, że pana dostali.

Anderson przeprosił za swoją bezmyślność, tłumacząc, że „był z kobietą”.

- Nie zapewnimy panu ochrony, jeśli będzie się pan wymykał w ten sposób - pouczył go Dexter.

Anderson przybrał odpowiednio, jak mu się wydawało, skruszony wyraz twarzy, zadowolony z tego, że zgodnie z przewidywaniami Mirit Amerykanin przyjął do wiadomości jego wyjaśnienie bez żadnych zastrzeżeń.

- Postaram się informować pana o każdym moim kroku - obiecał. - A jak tam wasze śledztwo? Są jakieś postępy? - zapytał.

- Żadnych. Nasz człowiek wewnątrz nie meldował na razie o niczym nadzwyczajnym. Powiedział nam pan, że tamci kupują enzymy, ale nie wygląda na to, żeby ich używali.

- Czy nie byłoby o wiele sensowniej powiedzieć mi, gdzie jest to miejsce i kogo podejrzewacie?

- Nie mogę tego zrobić.

Pod wpływem chwilowego impulsu Anderson zdecydował, że zaraz zatelefonuje do Jacoba Straussa i zaproponuje mu spotkanie jeszcze dziś wieczorem.

Uczucie zażenowania z powodu tego, że został przyłapany w gabinecie Straussa odżyło na nowo, gdy wybierał numer. Anderson zastanawiał się, czy kiedykolwiek potrafi wspominać ten incydent bez zakłopotania. Może właśnie dlatego chciał porozmawiać z profesorem. Szukał sposobu oczyszczenia się, potrzebował rozgrzeszenia.

- Jacob Strauss - zabrzmiał głos w słuchawce.

- Pan profesor? Tu Neil Anderson.

Strauss nie dał mu dojść do słowa.

- Doktor Anderson! Usiłowałem się z panem skontaktować, doktorze!

Musimy porozmawiać! - Profesor sprawiał wrażenie podnieconego, - Właśnie dlatego dzwonię - odrzekł Anderson. - Może spotkalibyśmy się dziś wieczorem.

- Tak, tak, koniecznie... Chyba wiem, co się dzieje. Proszę do mnie przyjechać, doktorze.

- Będę u pana około dziewiątej.

Anderson miał znowu problem. Co obiecał Dexterowi? Ale jeśli Strauss rzeczywiście do czegoś doszedł, nie życzył sobie, żeby wykorzystali to ludzie w rozpiętych kołnierzykach. Pozostawał dach.

Kiedy się tam pojawił, zauważył kota drapiącego ścianę w narożniku. Kot próbował dosięgnąć wielkiego karalucha, który schronił się w szparze muru.

Anderson obserwował kocura przez chwilę, zaintrygowany jego wyglądem. Bezpański włóczęga, wychudzony, niemal jak szkielet.

Życie w śmietnikach sprawiło, że miał sierść zmierzwioną i pozbawioną połysku. Anderson był ciekaw, co taki kot sądziłby o domowych kotach angielskich, tłustych, o gładkiej sierści, zadbanych. Karaluch zrobił głupio. Opuścił swoją bezpieczną kryjówkę i przypłacił ten krok życiem.

Bon appetit, mruknął Anderson, zastanawiając się, czy on sam też nie opuszcza właśnie swojej bezpiecznej kryjówki. W świetle gwiazd przebył szybko i cicho płaski dach i zszedł schodami

Budynku Włoskiego do bocznego wyjścia. Złapanie taksówki o tej porze nie sprawiało trudności. Ludzie, którzy wybrali się wcześniej do miasta, nie wracali jeszcze do domów. Anderson podał kierowcy adres Straussa. Przed wyjściem zdążył się przebrać, rezygnując z nieformalnego stroju na rzecz koszuli i lekkiej marynarki. Jacob Strauss tego nie demonstrował, ale było oczywiste, że przywiązuje wagę do pewnych form.

Anderson poprosił kierowcę, by wysadził go na początku alei, przy której mieszkał profesor. Potrzebował trochę czasu, żeby pozbierać myśli, rozprostować nogi i odetchnąć nocnym powietrzem, zanim znów pochłonie go sprawa Kleina. Gdy był już przy furtce willi Straussa, usłyszał muzykę i zatrzymał się, by jej posłuchać. Dźwięki dochodziły z domu po przeciwnej stronie ulicy.

W pokoju na parterze siedziała przy elektrycznych organach kilkunastoletnia dziewczyna. Grała z nut i pochylała się do przodu, by je odczytać, wykonując z wahaniem kolejne partie jakiegoś słabo sobie znanego utworu muzyki popularnej.

Anderson poszedł ścieżką ku drzwiom domu Straussa i zapukał.

Nikt mu nie otworzył. Zapukał jeszcze raz i usłyszał, że z głębi domu ktoś nadchodzi. W progu stanął profesor.

Anderson uśmiechnął się i wszedł do środka, ale natychmiast poczuł się nieswojo. Strauss wyglądał na zaskoczonego jego przybyciem. Źle się zaczyna, pomyślał Anderson. Miał wrażenie, jakby popełnił jakiś nietakt, przekraczając próg domu odwrócił się w holu, czekając, aż gospodarz zaprosi go do pokoju.

- Eee... - zaczął Strauss -... eee... wie pan... Lepiej wejdźmy tutaj...

Otworzył jakieś drzwi i po omacku poszukał na ścianie kontaktu.

Zakłopotanie Andersona rosło. Przecież nie spadł nagle z księżyca!

Strauss go zaprosił. Więc dlaczego, do cholery, tak dziwnie się zachowuje?!

Kiedy w pokoju rozbłysło światło, Strauss wskazał mu fotel.

- Proszę usiąść - powiedział i podszedł do otwartego sekretarzyka, by zamknąć pokrywę.

Anderson wziął ten gest do siebie. Na wypadek, gdybym chciał tam wtykać nos! - pomyślał. Strauss stał przy sekretarzyku, zacierając nerwowo ręce.

- Obawiam się, doktorze, że zaprosiłem tu pana na darmo - wyznał.

- Na darmo?

- No... Tak. - Strauss próbował się uśmiechnąć, ale z kiepskim skutkiem. - Obawiam się, że poniosła mnie fantazja starego człowieka. Wydawało mi się tylko, że coś odkryłem...

- A co się panu wydawało, profesorze?

- Nawet nie warto o tym mówić - odrzekł Strauss, wpatrując się w Andersona, jakby chciał się go pozbyć za pomocą telekinezy.

- Cóż... W takim razie... Przepraszam, że pana fatygowałem, doktorze. - Strauss wręcz natarł na Andersona, kierując go w stronę drzwi.

Anderson sam nie wiedział, kiedy znalazł się na ulicy, wdychając wilgotne, gorące powietrze. Po drugiej stronie ulicy nastolatka niepewnie grała „Gdybym był bogaty”.

O co tu, do diabła, chodzi?! - zastanawiał się Anderson, ruszając przed siebie ulicą. Gadanie o przywidzeniach to kiepska wymówka! Ani przez moment nie wierzył, że Straussowi tylko się wydawało. Jedynym logicznym wytłumaczeniem zachowania profesora było to, że Strauss zmienił zdanie i po prostu nie chciał mu nic wyjawić, bo mu nie ufał. Ale czy można ufać człowiekowi., Który grzebie w cudzych szufladach? Oprócz zażenowania Anderson poczuł przygnębienie z powodu pogorszenia się stosunków między nim a Jacobem Straussem. Żywił nadzieję, że to spotkanie pomoże mu zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarło na profesorze myszkowanie w jego gabinecie. Łudził się, że może nawet stanie się zalążkiem przyjaźni, na której Andersonowi zależało. Ale teraz ta nadzieja stała się tak słaba, że wydawała się wręcz niedorzecznością.

Siedząc w zielonej taksówce wiozącej go z powrotem w kierunku

Alei Einsteina, Anderson aż się skrzywił, gdy sobie to uświadomił. Wciąż o tym myślał, kiedy wysiadł z samochodu przy końcu ulicy i skierował się do bocznego wejścia do uniwersyteckiego kompleksu mieszkalnego. Czy Strauss musiał być aż tak niegrzeczny? Jeśli nawet już mu nie ufał, to powinien przynajmniej być uprzejmy. Takie zachowanie nie pasowało do

Straussa. Anderson nigdy go takim nie widział...

- Dobrze być znów w domu, co? - odezwał się głos pełen sarkazmu, przerywając Andersonowi użalanie się nad sobą.

Anderson odwrócił się. Za nim stał Hiram. Wciąż miał na nosie ciemne okulary.

- Śledził mnie pan? - zapytał Anderson.

- Jasna sprawa. My się nie nabieramy dwa razy na ten sam numer.

Obstawiliśmy wszystkie wyjścia.

- Właśnie odwiedziłem wasz obiekt - strzelił w ciemno

Anderson, mając nadzieję, że może trafi w dziesiątkę.

- Gówno prawda - odrzekł Hiram, pozbawiając go złudzeń.

Anderson uśmiechnął się. Może ten Hiram nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.

- Dobrej nocy - powiedział... Branoc - mruknął Hiram.

Wspinając się po schodach, Anderson powrócił do rozmyślań o Jacobie Straussie. Kiedy był u Straussów ostatnim razem, starszy pan i jego żona prześcigali się w uprzejmościach. Anderson zatrzymał się na schodach, jakby nagle wyrosła przed nim ściana.

Uniósł rękę i uderzył się otwartą dłonią w czoło, nie mogąc się nadziwić własnej głupocie. Ty idioto! - powiedział głośno. Miriam Strauss!

Nie widział Miriam Strauss! Dziwne zachowanie Straussa nie miało nic wspólnego z tym, czy mu ufał, czy nie. W domu Straussów działo się coś niedobrego.

Dlatego Strauss nie śpieszył się z otworzeniem drzwi, dlatego zachowywał się tak dziwnie i nie chciał nic powiedzieć.

Boże! Teraz wszystko stało się jasne. Strauss działał pod przymusem. Gdzieś w jego willi ukrywał się intruz, który musiał trzymać Miriam Strauss jako zakładniczkę! Anderson był tego pewien.

Schody umykały mu spod nóg, gdy pędził na dół, przeskakując po cztery stopnie naraz. Wypadł przez szklane drzwi na parterze i nadział się na Hirama.

- Znów się widzimy - odezwał się Amerykanin. - Zmieniliśmy zdanie?

- Wracam do domu profesora Straussa. Jeśli ma pan zamiar mnie śledzić, to równie dobrze możemy pojechać tam razem pańskim samochodem - zasugerował Anderson.

- To mi pasuje - odparł Hiram. - W czym problem? - zapytał, widząc podniecenie Andersona.

Podczas jazdy Anderson opowiedział mu o wszystkim i zauważył natychmiastową zmianę w zachowaniu Hirama. Amerykanin zadawał mu teraz jedno pytanie za drugim, chcąc poznać rozkład willi Straussa.

Profesjonalizm agenta zrobił na Andersonie duże wrażenie.

Kiedy dojeżdżali na miejsce Hiram powiedział:

- A teraz niech pan posłucha. Jeśli rozboli mnie głowa, to zwrócę się o radę do pana, ale rozegranie tej partii należy do mnie, zgoda?

- Jasne - odrzekł Anderson, uznając wypowiedź Amerykanina za sensowną.

Hiram zaparkował samochód u wylotu ulicy i oznajmił:

- Dalej pójdziemy pieszo.

Ruszyli w kierunku domu Straussa, po chwili Hiram nakazał przejść na drugą stronę ulicy i Anderson musiał przyznać, że to dobry manewr, bo znacznie dłużej byli niewidoczni dla tych, którzy mogli się czaić w willi.

Młoda organistka wciąż mozoliła się nad swoim repertuarem.

Teraz kaleczyła motyw Lary z Doktora Żiwago. Hiram zasygnalizował

Andersonowi, żeby się zbliżył.

- Pan bierze lewą stronę - powiedział cicho. - Ja okrążę dom z prawej.

Niech pan uważnie obserwuje i nasłuchuje, ale wszystko w absolutnej ciszy! Spotkamy się na tyłach willi.

Anderson potakująco skinął głową.

Nie zdejmując swych ciemnych okularów, Hiram wysunął się zza osłony krzaków i pochylony przebiegł szybko przed frontem domu.

Poruszał się zadziwiająco zwinnie i nadzwyczaj cicho, jak na tak wielkiego mężczyznę.

Anderson wiedział, że obserwuje zawodowca. Postanowił być dla Hirama bardziej uprzejmy w przyszłości, o ile... miał przed sobą jakąś przyszłość. Jemu samemu szło całkiem dobrze, dopóki nie dotarł do ściany domu. Podnosząc się z kucek, zawadził o coś czubkiem buta, odgiął podeszwę i teraz przy każdym kroku klapała.

Anderson w ostatniej chwili zmełł w ustach przekleństwo.

Nasłuchiwał każdego odgłosu, ale na razie dobiegało go tylko brzęczenie owadów w ogrodzie i muzyka z drugiej strony ulicy, temat z Doktora Żiwago powtarzany po raz nie wiadomo który.

Anderson posuwał się dalej wzdłuż ściany i zatrzymał się ponownie pod oknem, znowu nasłuchując. Ale w domu panowała absolutna cisza. Po raz kolejny zatrzymał się przy małym okienku ze zbrojonego szkła przy końcu ściany, po czym wyłonił się zza rogu domu i zobaczył cień wysokiej postaci. Serce w nim zamarło, zanim zdał sobie sprawę, że to Hiram. Amerykanin wpatrywał się w oszklone drzwi patio. Anderson wyprostował się i podszedł do agenta. Poczuł się trochę śmiesznie. Chyba się wygłupił, udając zawodowca i poruszając się przez cały czas w przykucu.

- Nie ma nikogo? - zapytał, starając się, by jego głos zabrzmiał beznamiętnie.

- Wręcz przeciwnie. Są tam oboje - odrzekł Hiram, nie odrywając wzroku od szyby. - Niech pan sam zobaczy.

Andersona zmroził ton jego głosu. Spojrzał przez oszklone drzwi i ujrzał Jacoba i Miriam Straussów. Ich ciała zwisały z drewnianej belki w jadalni. Na tle pociemniałych twarzy widoczne były wysunięte z ust, spuchnięte języki. Zwłoki obracały się wolno to w jedną, to w drógą stronę, jakby w rytm dochodzącej z ulicy muzyki. Anderson odwrócił się i zacisnął powieki.

- Cholera! Jasna cholera! - wyrzucił z siebie, dysząc ciężko. - Co za strata!

Co za cholerna, niepotrzebna strata!

- Pańscy przyjaciele? - zapytał Hiram.

Przyjaciel? W wypadku Straussa to słowo wydało się Andersonowi małe i powierzchowne.

- Taki człowiek jak on rodzi się raz na jedno pokolenie - powiedział.

Przepełnił go nagle taki żal, że walnął pięścią w pień drzewa.

- Ta kobieta to jego żona? - spytał Hiram.

- Tak. To Miriam.

- Dobra. Chodźmy stąd.

- Chodźmy? Nie możemy tak po prostu odejść! - wykrzyknął Anderson, - Owszem, możemy - odrzekł Hiram. - Nie przywrócimy im życia, doktorze, a zajmowanie się zwłokami to na pewno nie nasza sprawa. - Anderson niechętnie musiał przyznać Amerykaninowi rację. Wyszli zza domu, gdy muzyczny temat Lary właśnie się skończył. Zastąpiła go melodia z Ojca chrzestnego. Przez oświetlone okno widzieli grającą dziewczynę, obojętną na wszystko, co dzieje się wokół, i zupełnie nieświadomą tego, że jej muzyka była prawdopodobnie ostatnim dźwiękiem, jaki słyszeli Jacob i Miriam Straussowie.

- Chryste, muszę się napić! - powiedział Anderson, gdy wsiadali do samochodu.

- Piwa? - zapytał Hiram.

- Czegoś mocniejszego. Ale nic takiego nie można dostać w tym... - Anderson zrezygnował z użycia któregoś z przymiotników, które przyszły mu w tym momencie do głowy, i zamiast tego powiedział po prostu: -... kraju.

- Można. Jeśli się wie, gdzie szukać.

Pojechali do miasta i Amerykanin poprowadził Andersona boczną uliczką w kierunku lokalu, który wyglądał na mały klub nocny.

- To „Bar Amerykański” - powiedział, gdy zeszli po kilku schodkach i znaleźli się w zadymionej sali., - Na co ma pan ochotę? - Anderson upił duży łyk ze szklanki whisky, którą zamówił i poczuł ogień palący mu gardło. - Teraz lepiej -

westchnął.

- Więc kto zabił Straussa? - zapytał Hiram.

- Sam chciałbym to wiedzieć. Ktoś zrobił to, żeby zamknąć mu usta.

- A może to pan?!

Anderson omal się nie zakrztusił.

- Co pan sugeruje?

- Pan był w domu Straussów około czterdzieści minut przed znalezieniem ich zwłok.

- Ale ja ich nie zabiłem! - wykrzyknął Anderson. - Wprost uwielbiałem tego człowieka.

- Wiem, że pan tego nie zrobił, doktorze - uspokoił go Hiram. - Widziałem, jak Strauss odprowadzał pana do drzwi, kiedy pan wychodził.

- Więc dlaczego...?

- Gdybym pana nie śledził, byłby pan podejrzanym numer jeden.

Kapuje pan?

- Kapuję - westchnął Anderson i dopił whisky. - Jeszcze raz to samo? - zapytał. Hiram zawahał się, więc Anderson zadecydował za niego. - Chcę postawić panu drinka - powiedział.

- Dobra. Jeszcze raz to samo.

*

Udział w nabożeństwie poświęconym pamięci Jacoba i Miriam

Straussów był dla Andersona pierwszą w życiu okazją do odwiedzenia synagogi.

Mirit nie znała profesora, więc nie czuła potrzeby uczestniczenia w uroczystości. Anderson miał się z nią spotkać później.

- Co można powiedzieć o takim człowieku jak Jacob Strauss? - odezwał się Sam Freedman i Anderson wiedział dokładnie, co ma na myśli.

Obaj nie potrafili znaleźć słów mogących wyrazić, jak bardzo odczuwają tę stratę. Myra stała w milczeniu, ocierając chusteczką łzy. Anderson zauważył, że Sam ścisnął jej rękę w geście dodającym otuchy, zanim mężczyźni i kobiety rozdzielili się, wchodząc do synagogi.

Anderson zapytał Sama Freedmana, kim jest wysoki, dystyngowany mężczyzna idący z przodu.

- To Dov Strauss - odrzekł Freedman. - Syn Jacoba.

Anderson przypomniał sobie, jak Strauss odwrócił wzrok, kiedy podczas jego wizyty Miriam wspomniała o ich synu Dovie.

- Jest również biologiem, prawda? - powiedział.

- Tak.

- O ile wiem, pracuje w Stanach, tak?

Freedman spojrzał na Andersona.

- Miriam tak powiedziała?

- Tak. A dlaczego...?

- Dov już jakiś czas temu wrócił do Izraela - wyjaśnił

Freedman. - Jest dyrektorem Comgenu. To jedna z tysięcy firm z udziałem kapitału amerykańskiego zajmujących się inżynierią genetyczną.

- Ale dlaczego Miriam powiedziała...

- Prawdopodobnie nie wiedziała, że Dov wrócił do Izraela..

Jacob zapewne jej nie powiedział.

- Nic z tego nie rozumiem - wyznał Anderson.

- Jacob i Dov nigdy się ze sobą nie zgadzali. Ale do naprawdę dużego konfliktu doszło wtedy, gdy Dov porzucił posadę naukowca i wyjechał do Stanów, żeby pracować w firmie farmaceutycznej. Strauss uważał, że syn się sprzedał, wolał pieniądze i tak dalej... Potem, kiedy Dov napisał do ojca, że wraca do Izraela, by założyć Comgen i poprosił go o pomoc w zakresie ekspertyz dotyczących D.N.A, Jacob dostał szału. Nazwał syna prostytutką wśród naukowców i powiedział, że nie chce go więcej widzieć. Nigdy się nie pogodzili.

Andersonowi trudno było uwierzyć w to, co usłyszał. Syn Jacoba Straussa jest szefem koncernu zajmującego się inżynierią genetyczną tu, w Izraelu, a on przez cały ten okres, w którym trwa sprawa Kleina nic o tym nie wiedział! Kiedy nakryte głowy żałobników zaczęły szybko schylać się i podnosić, wyobraźnia

Andersona ruszyła, podsuwając mu obrazy, których wcale nie chciał oglądać.

- Jego własny syn?! - wykrzyknęła Mirit, odgadując ukryte znaczenie opowieści Andersona. - Myślisz, że mógł go zamordować jego własny syn?!

- Boże! Sam nie wiem... Ale musimy brać pod uwagę i taką ewentualność.

Dowód pośredni jest bardzo przekonujący. Również to polowanie CIA, jeśli się nad tym zastanowić.

- Wyjaśnij mi to.

- Syn Straussa spędził sporo czasu w Stanach. Może dokonał tam jakiegoś odkrycia, które zainteresowało ludzi z CIA, i dlatego dalej się nim zajmują.

- Rozumiem, ale dlaczego Langman i CIA mieliby się interesować tobą i laboratorium Straussa w Tel Awiwie, skoro Dov

Strauss nie utrzymywał z ojcem żadnych stosunków. To nie bardzo ma sens.

Anderson w zamyśleniu potakująco pokiwał głową.

- Tak czy inaczej, lepiej to sprawdzić. Możesz dowiedzieć się czegoś o Comgenie?

- Zaraz się tym zajmę.

Anderson nie śpiesząc się, wrócił do swojego pokoju. Nie bardzo miał co robić, czekając na Mirit. Jeszcze nie całkiem oswoił się z tym, co usłyszał na temat Dova Straussa. Gdyby wiedział o tym wcześniej... Czy Strauss podejrzewał własnego syna? A może przez cały czas wiedział? Czy to miał mu zamiar powiedzieć tego wieczora, kiedy został zamordowany?

Jeszcze jedno pytanie nie dawało Andersonowi spokoju. Jeśli Sam Freedman wiedział, że Dov Strauss pracuje w Izraelu, musiała wiedzieć również Myra.

Dlaczego nic mu nie powiedziała? Zastanawiał się nad tym, kiedy nagle usłyszał, że ktoś wywołuje go przez system nagłaśniający. Poszedł odebrać telefon.

- Neil Anderson.

- Moje nazwisko brzmi Dov Strauss. - Wprawdzie się nie znamy, ale myślę, że powinniśmy porozmawiać.

Niech to piekło pochłonie! - pomyślał Anderson. I co dalej?

Odczekał chwilę, żeby jego głos zabrzmiał naturalnie.

- Proszę bardzo - powiedział nieco ochryple. - Co pan proponuje?

- Ma pan jakiś środek transportu?

- Nie.

- W takim razie przyjadę do pana.

- Chce pan wpaść teraz?

- Tak. Pomyślałem, że skoro jestem w Tel Awiwie... Ale, oczywiście, jeśli to panu nie odpowiada...

- Nie, nie, żaden problem. Mieszkam w kompleksie uniwersyteckim przy Alei Einsteina.

- Więc mogę być za dziesięć minut. Co pan na to?

- Dobrze.

Anderson zszedł na dół, żeby poszukać dyżurującego agenta CIA. Służbę wciąż miał Hiram. Anderson uprzedził go, że oczekuje gościa i poprosił, żeby nie strzelał.

- Bardzo śmieszne - odrzekł Amerykanin. - Kim ona jest?

- To nie ona, tylko on. Dov Strauss - wyjaśnił Anderson.

Był ciekaw, jak zareaguje Hiram, ale nie mógł dostrzec jego oczu ukrytych za ciemnymi okularami. To dlatego nosi te cholerne szkła, pomyślał, wracając na górę.

- Obawiam się, że mój pokój nie bardzo nadaje się do przyjmowania gości - uprzedził Anderson; gdy Dov Strauss pojawił się na szczycie schodów. - Może porozmawiamy na dachu?

- Oczywiście. Jak pan sobie życzy.

Anderson przyniósł Straussowi krzesło, a sam stanął oparty o ścianę.

Strauss zaczął konwencjonalnie.

- Domyślam się, że jest pan ciekaw, dlaczego tu przyszedłem.

- Owszem, jestem - przyznał uprzejmie Anderson.

- To całkiem proste. Chciałem panu zaoszczędzić fatygi.

- Nie bardzo rozumiem...

- Założę się, że pan rozumie, doktorze. Dowiedział się pan dzisiaj, że profesor ma syna, który prowadzi firmę zajmującą się inżynierią genetyczną.

Wiem, dlaczego przyjechał pan do Izraela, więc było dla mnie całkiem oczywiste, jaki będzie pański następny krok. Zamierzał pan mnie wybadać, żeby się dowiedzieć, czy jestem odpowiedzialny za śmierć waszego studenta medycyny, Martina Kleina.

- A jest pan?

- Nie, doktorze Anderson. Nie jestem.

- Skąd pan wiedział, czego dowiedziałem się dziś o panu?

Strauss uśmiechnął się.

- Freedmanowie mi powiedzieli. Widzi pan, chociaż ja i mój ojciec nie zgadzaliśmy się ze sobą, zawsze pozostawałem w przyjaznych stosunkach z Samem i Myrą. Kiedy Myra poinformowała mnie o pańskim przyjeździe i wyjaśniła cel tego przyjazdu, od razu wiedziałem, że będę podejrzanym numer jeden, więc poprosiłem ją, by nawet panu nie wspominała o moim istnieniu. Ale dziś, gdy w synagodze zapytał pan Sama, kim jestem, uznał, że nie powinien kłamać. Potem zadzwonił do mnie i o wszystkim mi powiedział. Oto dlaczego tu jestem, doktorze. Co chciałby pan wiedzieć?

Anderson postanowił być równie bezpośredni.

- Chciałbym wiedzieć, czy współpracował pan z Martinem

Kleinem przy tworzeniu plazmidu noszącego obcy gen... Gen Kleina.

- Nie. Nigdy nie widziałem Martina Kleina.

- Ale pańska firma eksperymentuje z genami.

- Owszem, ale wszystko, co robimy, jest legalne. Próbujemy przenieść geny wiążące azot z bakterii na rośliny zbożowe, żeby mogły prawidłowo wzrastać bez nawożenia.

Anderson gwizdnął z podziwem.

- To może być milowy krok w kierunku rozwiązania problemu wyżywienia Trzeciego Świata.

Strauss uśmiechnął się.

- Nie jestem hipokrytą, doktorze. Jestem człowiekiem interesu.

Jeśli nam się powiedzie, zarobimy mnóstwo pieniędzy. Nic za darmo.

Anderson skinął głową, bez komentarza.

- Doktorze, czy mogę pana zaprosić do moich laboratoriów?

Będzie pan mógł szukać do woli, badać każdą kulturę, jaką tylko pan znajdzie, pytać mój personel, o co tylko pan zechce. Polegam na pańskiej dyskrecji, gdyby dowiedział się pan czegoś, co mogłoby dać przewagę moim konkurentom.

- Dziękuję - odrzekł Anderson. - Ale odnoszę wrażenie, że można panu wierzyć. Mógł pan się nie zgadzać ze swoim ojcem, ale bardzo pan przypomina Jacoba Straussa.

- Miło mi to słyszeć - powiedział Strauss.

- Musiał pan być dumny ze swojego ojca mimo to, że dzieliły was różnice zdań.

- Byłem dumny. Bardzo go kochałem. Ale niech mi pan wierzy, doktorze, że nie jest łatwo mieć za ojca świętego. Bez względu na to, co się robi, w jego oczach zawsze jest się grzesznikiem.

- Chyba rozumiem - powiedział Anderson.

- Nie jestem tego pewien - odparł Strauss. - Oprócz tego, że mój ojciec miał ogromnie wysokie poczucie moralności, był, oczywiście, znakomitym naukowcem. Nie istniała dziedzina, w której mógłbym się z nim równać.

- Wyobrażam to sobie... Ale pan ma głowę do interesów.

- Owszem. Tylko dzięki temu mogłem wyjść z jego cienia.

Mojego ojca nigdy nie interesowało robienie pieniędzy, więc miałem wreszcie szansę wziąć udział w wyścigu, który mogłem wygrać. Nie musiałem zakładać, że od startu jestem skazany na dotarcie do mety jako ten drugi.

Anderson skinął głową.

- I odniósł pan wielki sukces.

- Nie widzę nic złego w prowadzeniu uczciwego interesu, doktorze.

- Dziękuję, że pan przyszedł.

Kiedy Mirit wróciła, wyglądała na tak zmęczoną, że Anderson poczuł się zakłopotany tym, co musiał jej powiedzieć. Opadła na łóżko i leżała na wznak z głową na poduszce.

- Zebrałam informacje o Comgenie - powiedziała, wpatrując się w sufit. - Ich laboratoria są w Jerozolimie - ciągnęła. - To bardzo mała firma zatrudniająca zaledwie około dwudziestu osób.

Jak na razie, wypłacalna i cieszy się dobrą opinią. Dov Strauss jest szefem. Jest jeszcze dwóch...

- Wiem. Strauss był tutaj - przerwał jej Anderson...

innych dyrek... Co takiego?!

Anderson powiedział jej o nieoczekiwanym telefonie od Straussa i o jego wizycie.

- To znaczy, że męczyłam się z tym...

- Obawiam się, że tak. Ale nie szkodzi, zabiorę cię gdzieś na kolację. Mogę nawet zapłacić.

- Na jakim etapie jesteśmy? - zapytała Mirit, gdy sączyli kawę.

- W punkcie wyjścia - odrzekł Anderson. - Chyba że twoi ludzie zdradzą nam, kto jest tym obiektem CIA.

- Nie ma mowy - rozwiała jego nadzieje Mirit. - Próbowałam, ale nie chcieli mi nic powiedzieć.

- Ale wiedzą kto to?

- Nawet i to pozostało tajemnicą.

*10*

Kiedy opuścili restaurację i szli w dół schodami prowadzącymi ku nadmorskiej promenadzie, Anderson poczuł dręczący niepokój. Nie miał teraz przed sobą wyraźnego celu ani określonego sposobu postępowania. Wybrzeże było jedynym miejscem w Tel Awiwie, gdzie mógł znaleźć wytchnienie od uciążliwego upału. Poszli wzdłuż falochronu i usiedli w pobliżu portowej latarni. Siedzieli na kamieniach, mając nadzieję, że dotrze do nich lekki powiew bryzy przemykającej nad ciemną tonią i poruszającej jachtami stojącymi na kotwicy.

Części olinowania pobrzękiwały miarowo, ale zbyt słaby wiatr nawet nie mącił powierzchni wody. Odbijała światła nadmorskich hoteli i barów niczym wielkie, oleiste lustro.

- Jakie wrażenia wyniosłeś dziś z synagogi - zapytała Mirit.

- To było przeżycie - odrzekł Anderson.

- Ale jakiego rodzaju?

- Interesujące w sensie historycznym, niezbyt miłe pod względem estetycznym.

- Mów dalej.

- Chcesz poznać punkt widzenia postronnego obserwatora?

- Obcy wszystko widzi najlepiej.

- Dobrze jest zobaczyć nas samych tak, jak widzą nas inni...

- Słucham?

- Nie, nic... Większe wrażenie wywarła na mnie idea rytuałów, które obserwowałem, niż sam ich widok. Nie ma nic wzniosłego w wyznawcach żadnej wiary, ubranych w śmieszne stroje i padających na kolana przed niewidzialnymi bóstwami, ale musiałem przyznać, że to, na co patrzę, jest kontynuacją pewnej idei, wiary trwającej od przeszło trzech tysięcy lat. Tylko arogancki głupiec mógłby tego nie dostrzegać.

- Co było dla ciebie „niezbyt miłe”?

- Muzyka. A raczej jej brak. Lubię muzykę kościelną. Ma dla mnie istotne znaczenie. Działa kojąco, uspokaja, w pewnych sytuacjach nawet podnosi na duchu. Ale nieharmonijne, monotonne śpiewy trudno mi znieść... zwłaszcza po hebrajsku! Powinniście wziąć kilka lekcji muzyki w Rzymie!

- A wasze szkockie psalmy?

- To samo! - przyznał Anderson. - Chyba skomponowała je małpa grająca na harmonijce ustnej.

- O Boże! - roześmiała się Mirit.

Anderson cisnął do wody mały kamyk i obserwował zmarszczki rozchodzące się koliście na jej powierzchni, jak epicentrum małego trzęsienia ziemi.

- Więc dokąd stąd pojedziemy? - zapytała Mirit.

- Próbuję o tym nie myśleć.

Mirit wyczuła, że coś jest nie w porządku. Patrzyła, jak Anderson podnosi i ciska do wody następny kamyk.

- Nie rozumiem... - Powiedziała cicho.

- Udawałem przed samym sobą, że nie wiem, co mam dalej robić. Udawałem przed samym sobą, że czuję ulgę, iż Dov Strauss nie miał nic wspólnego ze śmiercią swego ojca. A w rzeczywistości jestem zawiedziony, bo gdyby on był winny, sprawa byłaby zakończona i nie musiałbym rozważać powrotu do Hospicjum Jana

Kourosa, żeby się dowiedzieć, dlaczego ktoś organizuje w środku nocy wycieczki dla trędowatych! - Kolejny kamyk wpadł do wody.

Zatem oboje unikaliśmy zadania sobie tego pytania - stwierdziła Mirit.

- Musimy się tego dowiedzieć - odrzekł Anderson.

- Wiem. Kiedy zaczynamy?

- Jutro.

Wiedząc, że przez większą część nocy nie zmrużą oka, postanowili nie przemęczać się w ciągu dnia. Wstali późno i pojechali do Herzliji, żeby popływać w morzu. Lunch zjedli na plaży i zdrzemnęli się w cieniu parasola.

Chcieli nacieszyć się ciepłem i światłem dnia, zanim zapadnie noc i zmierzą się z tym, co kryje się w ciemności.

Mirit wyciągnęła rękę i splotła swe palce z palcami

Andersona.

- Z tą ciężarówką to mógł być odosobniony wypadek - powiedziała, nie otwierając oczu.

- Możliwe - odrzekł Anderson bez przekonania.

Mirit nie ustępowała.

- Albo mogło zdarzyć się tak, że ciężarówka miała przyjechać dużo wcześniej, tylko zepsuła się po drodze i dlatego dotarła na miejsce dopiero o północy.

- Ale oni odjechali - powiedział Anderson.

- Kto?

- Trędowaci! Przecież wsiedli do ciężarówki i pojechali nią nie wiadomo dokąd.

Mirit przekręciła się na brzuch i podparła głowę na rękach.

- No właśnie, dokąd?

- I po co? - dodał cicho Anderson.

- Chodźmy popływać - zaproponowała Mirit.

Przebiegli szerokość plaży i skoczyli głowami wprost w pierwszą nadciągającą falę.

- Stąd świat wygląda inaczej, co? - zawołała Mirit, łapiąc oddech, gdy następna fala uniosła ją na swym grzbiecie.

- Zgadza się - odkrzyknął Anderson, płynąc do niej leniwym kraulem.

O trzeciej trzydzieści wzięli prysznic, by zmyć z siebie sól

Morza Śródziemnego, przebrali się i pojechali na arabski bazar kupić dwa habity.

- Na wszelki wypadek. Gdybyśmy musieli upodobnić się do tamtych - oświadczyła Mirit.

O dziewiątej trzydzieści wieczorem wyruszyli do hospicjum, wciąż nie mając ustalonego planu działania.

- Jeśli podjedziemy zbyt blisko, ktoś zobaczy światła samochodu i podniesie alarm. Ale jeśli zostawimy samochód tam, gdzie ostatnio, możemy nie zdążyć do niego wrócić, żeby móc pojechać za ciężarówką - rozważała Mirit. - Co o tym sądzisz?

- Moim zdaniem, powinniśmy zaryzykować przyjęcie takiego wariantu, że ciężarówka prosto z hospicjum pojedzie z powrotem do głównej szosy - odparł Anderson. - Jeśli mamy ją śledzić, musimy jechać za nią bez świateł, a to może być bardzo ryzykowne na tej wyboistej, pustynnej drodze. Możemy uderzyć w jakiś głaz albo przytrafi nam się inne nieszczęście. Ale jeżeli ukryjemy się gdzieś w pobliżu wyjazdu na szosę, będziemy mogli od razu ruszyć za ciężarówką po gładkiej nawierzchni.

- Dobry pomysł - zgodziła się Mirit.

Przy skręcie z głównej drogi znaleźli się o jedenastej.

Anderson wysiadł z samochodu, by rozprostować nogi i rozejrzał się po pustym, księżycowym krajobrazie. Potem wyciągnął się na bagażniku samochodu, patrząc na gwiazdy na bezchmurnym niebie.

Mirit przyłączyła się do niego.

- O czym myślisz? - zapytała.

- O tym, jak jasno świecą gwiazdy.

Oczekiwanie dobiegło końca, gdy po jakimś czasie usłyszeli odgłos samochodowego silnika. Pędem wybiegli zza wydmy, za którą ukryli samochód, i zajęli pozycje, by móc obserwować drogę.

Zobaczyli tę samą ciężarówkę co poprzednio. Zwolniła, dojeżdżając do skrętu z szosy. Rozległ się trzykrotny zgrzyt świadczący o tym, że kierowca ma kłopoty z wrzuceniem niższego biegu. Silnik zakrztusił się, po czym ciężarówka rozpoczęła mozolną wspinaczkę w kierunku hospicjum. Anderson spojrzał na zegarek.

- Powinna dotrzeć tam o północy, jak wtedy - powiedział.

Po chwili wrócili do samochodu. Gdy nadszedł czas powrotu ciężarówki, wyszli znów zza wydmy.

- Pojawi się lada chwila - szepnęła Mirit.

- Jest! - Anderson wskazał łunę świateł, która pojawiła się nagle nad horyzontem.

Kiedy do ich uszu dotarł odgłos silnika, Mirit pobiegła do samochodu. Anderson pozostał na stanowisku. Zobaczył, jak pojazd dojeżdża do szosy i skręca w prawo. Z niepokojem stwierdził, że z tyłu ciężarówki pali się tylko jedno światło. Biegiem wrócił do samochodu.

- Skręcili w prawo - poinformował Mirit. - Będziesz widziała przed sobą tylko jedno czerwone światło. Lewe.

Mirit przyjęła to do wiadomości bez słowa, koncentrując się na okrążeniu wydmy i wyprowadzeniu samochodu na szosę. Nie odezwała się, dopóki koła nie dotknęły gładkiej, smołowanej nawierzchni. Dogoniła widoczne w ciemności czerwone światło i zwolniła, by zachować bezpieczny dystans.

- Jadą w kierunku Hadery - stwierdziła.

Podróżowali w milczeniu przez kwadrans, gdy nagle Anderson powiedział:

- Zwalniają!

Mirit zdjęła nogę z gazu i niezdecydowanie musnęła stopą pedał hamulca.

- Jesteś pewien? - zapytała. - Nie wydaje mi się...

Anderson prawie zwątpił, gdy wtem snop światła z reflektorów ciężarówki skręcił w bok.

- Zobacz! Zjeżdżają z szosy.

Mirit powiedziała coś po hebrajsku. Anderson domyślił się, o co chodzi.

Jeśli ciężarówka wjechała znów na jakiś pustynny, wyboisty trakt, śledzenie jej bez świateł, stawało się bardzo ryzykowne.

- Nasza jedyna szansa, to zbliżenie się do nich na taką odległość, żebym mogła coś widzieć w ich reflektorach - wyjaśniła

Mirit. - Jedno tylne światło nie pozwoli im dostrzec nas w lusterkach wstecznych.

- Skoro tak mówisz... - odrzekł Anderson.

- Tylko że zbliżyć się do nich, to też problem... - Odezwała się Mirit przez zaciśnięte zęby. - Gwiazdy mogą być romantyczne, ale podczas jazdy przez pustynię...

Skręciła i zjechała z szosy, podążając za pojedynczym czerwonym światłem, które jarzyło się teraz jakieś dwieście jardów przed nimi.

Zaryzykowała i wcisnęła pedał gazu. Samochód nabrał prędkości i po chwili znaleźli się pięćdziesiąt jardów za ciężarówką. Chyba się nam uda, pomyślał Anderson. Już miał zamiar rozluźnić chwyt swych dłoni kurczowo ściskających brzegi siedzenia i odprężyć się, gdy lewa strona samochodu opadła gwałtownie w dół i jazda zakończyła się nagłym wstrząsem i szarpnięciem, które poczuł we wszystkich kościach.

Mirit zapewne też. Silnik zawył na wysokich obrotach. Mirit przekręciła kluczyk i wokół zaległa cisza.

- Nic ci się nie stało? - zapytała.

- Jestem cały - odrzekł Anderson, rozmasowując szyję. - A ty?

- Ja też.

Wysiedli, żeby w świetle latarki zobaczyć, co się stało.

Lewe przednie koło samochodu tkwiło w głębokiej dziurze, której krawędź zgięła przy uderzeniu błotnik, blokując oponę.

- Musimy odgiąć blachę - powiedział Anderson. - Inaczej się stąd nie ruszymy.

Mirit otworzyła bagażnik, wyciągnęła łopatę i wręczyła ją Andersonowi. W świetle latarki, którą trzymała, spróbował wcisnąć ostrze łopaty między błotnik a oponę.

- Spróbuj skręcić koła w lewo - polecił Anderson, gdy próba się nie powiodła.

Mirit naparła na kierownicę, ale bez rezultatu.

- Jeszcze raz - podpowiedział Anderson. Koła poruszyły się minimalnie, ale wystarczająco, by udało mu się wsunąć łopatę w powstałą szparę. - No...

Mamy teraz dźwignię - sapnął, przenosząc cały ciężar ciała na trzonek łopaty, żeby odgiąć blachę od opony. Stały nacisk nie dał pożądanego efektu, więc zaczął popychać łopatę gwałtownymi, szybkimi uderzeniami. Błotnik powoli ustępował.

- Ruszył się! - wykrzyknęła Mirit.

Anderson jeszcze pięciokrotnie uderzył w trzonek łopaty, po czym wyprostował się i otarł pot z czoła. Potem przyjrzał się błotnikowi.

- To powinno wystarczyć. Spróbuj wyjechać z tej cholernej dziury.

- Trzeba ściąć krawędź wyrwy - powiedziała Mirit. - Po łagodniejszym nachyleniu łatwiej mi się będzie wycofać.

Wyjęła łopatę z rąk Andersona i poczęła usuwać ziemię spod koła. Po kilku minutach zastąpił ją Anderson. Kopanie szło coraz trudniej.

Powierzchnia pustyni była miękka tylko na grubości kilku cali, głębiej twarda jak skała. Anderson dyszał ciężko, gdy Mirit dotknęła jego ramienia.

- Zaczekaj. Spróbuję. Może się uda. - Wsiadła do samochodu i uruchomiła silnik.

Gdy wrzuciła wsteczny bieg, Anderson z całej siły pchał przód auta.

Mirit powoli zwalniała sprzęgło. Obroty silnika rosły i samochód drgnął, po czym posunął się o cal do tyłu. Udało się. W

powietrzu uniósł się swąd nadpalonej tarczy sprzęgła, ale samochód znalazł się z powrotem na płaskim gruncie.

Anderson opadł ciężko na ziemię. Przez chwilę siedział, patrząc w niebo i wsłuchując się we własny oddech. Mirit wysiadła z samochodu, podeszła do Andersona i przeczesała palcami jego włosy.

- Widzę dwa wyjścia. Albo wrócimy do domu i jutro spróbujemy jeszcze raz, albo zapalimy światła i przekonamy się, dokąd zaprowadzi nas ciężarówka.

- Wybieram to drugie. - Anderson podniósł się z ziemi.

Po dziesięciu minutach jazdy zapytał:

- Orientujesz się, gdzie jesteśmy?

- Kiedy ciężarówka skręciła w lewo, jechaliśmy w kierunku Hadery, ale teraz droga skręca znów w prawo. Domyślam się, że jesteśmy gdzieś na północo-wschodzie od Hadery. Mam nadzieję, że ciężarówka nie skręciła nigdzie po drodze i jej nie zgubiliśmy.

Zjeżdżali teraz stromym wąwozem biegnącym w dół między wielkimi głazami i wysokimi wydmami. Mirit zredukowała obroty silnika niemal do zera, chcąc bezpiecznie pokonać ostatni odcinek drogi zakręcającej pod kątem stu osiemdziesięciu stopni. Zakręt doprowadził ich do wylotu kanionu.

- Stój! - wykrzyknął nagle Anderson.

Mirit zatrzymała samochód.

- Spójrz tam, w górę!

Mirit niczego nie dostrzegła.

- Na szczycie tamtego wzgórza widać jakiś blask - wyjaśnił Anderson.

Mirit wreszcie zauważyła to, o co mu chodziło.

- Światła? Po drugiej stronie wzgórza?

- Tak mi się wydaje. - Anderson skinął głową. - Możemy zostawić gdzieś samochód i przyjrzeć się temu?

Mirit zjechała w dół pochyłą drogą.

- Zobacz - powiedziała. - Między wydmami jest przełęcz. Nie będziemy musieli wspinać się na wzgórze.

Wysiedli z samochodu. Kiedy dotarli do przełęczy, zlokalizowali źródło światła. Patrzyli teraz na długi, niski budynek, otoczony parkanem.

- Jest ciężarówka - zauważyła Mirit.

Anderson również dostrzegł pojazd zaparkowany przy ogrodzeniu, w pobliżu małej bramy, na zewnątrz terenu. Kierowca stał oparty o przedni błotnik i rozmawiał z mężczyzną, którego ubiór wskazywał na to, że facet jest ochroniarzem. Obaj palili papierosy.

Mirit spojrzała na Andersona. Wyglądał na nieobecnego duchem.

- Co się stało? - zapytała.

- Znam to miejsce - odpowiedział wolno. - Już tu byłem. To Instytut Kalmana. Jesteśmy na tyłach Instytutu Kalmana...

Mirit przyjrzała się budynkowi, po czym przeniosła wzrok na widoczne w oddali światła Hadery, jakby chcąc ocenić odległość i położenie obiektu względem miasta.

- Tak, chyba masz rację - przyznała. - Ale czy to nie znaczy, że w tę sprawę zamieszani są twoi przyjaciele, Freedmanowie?

Odpowiedź na to pytanie wydała się Andersonowi przerażająco prosta.

- To chyba oznacza... - Zaczął - że Sam Freedman, ten znakomity Sam Freedman, ten szanowany Sam Freedman jest mózgiem tego całego koszmaru... jego głos brzmiał głucho.

- A Myra?

- Ona też. Boże, ależ ze mnie głupiec! To ona zastawiła pułapkę z kwasem.

Powiedziała tamtego ranka, że przyszła załatwić coś, o co prosił ją Strauss. Cohen musiał ją podejrzewać i zdradzić się z tym, kiedy pracowali razem. Więc wbiła mu igłę, w której była trucizna.

- A Langman? Agent CIA?

Anderson z rozpaczą pokręcił głową.

- Myślałem, że jest moją przyjaciółką... - ciągnął wolno. - Mówiłem jej wszystko. Że w moim bloku mieszka Amerykanin, który wciąż wypytuje mnie o sprawę Kleina... Że mam zamiar zobaczyć się z Shulą Ron. Skazałem tę dziewczynę na śmierć...

- A profesor Strauss? - zapytała cicho Mirit.

- Kiedy mu powiedziałem, że Cohen został zamordowany, musiał wydedukować, iż klonowaniem zajmowali się Freedmanowie. To właśnie miał mi zamiar powiedzieć, gdy do mnie zadzwonił, ale oni dotarli do niego pierwsi. Ci ludzie zginęli przez moje nieudolne wtrącanie się do wszystkiego... - Anderson na moment zasłonił dłońmi twarz.

Mirit położyła mu rękę na ramieniu.

- To nie twoja wina, Neil. Robiłeś tylko to, co wydawało się logiczne...

A jak wyjaśnić udział CIA w tej sprawie?

- Wszystko pasuje - odrzekł Anderson. - Freedmanowie jeszcze trzy lata temu byli obywatelami amerykańskimi. Potem przyjechali tutaj. To Sam Freedman jest tym „obiektem” CIA, o którym nie chcieli mi powiedzieć.

Myra, jako jego żona, stanowi cel drugorzędny. Langman wykorzystywał mnie do tego, żeby mieć ją na oku.

- A rachunki, które widziałeś?

- Musiały pochodzić stąd, z Instytutu Kalmana. Trudno dostępne enzymy, potrzebne do pracy przy D.N.A, wpłaty na rzecz

Hospicjum Jana Kourosa...

Wszystko się zgadza.

- Ale co oni tutaj robią? - zapytała Mirit.

- Tego musimy się dopiero dowiedzieć - odrzekł Anderson z goryczą.

Usadowili się w szczelinie za głazami i obserwowali zaplecze instytutu.

Anderson zauważył, iż palą się tylko światła w podziemiach.

Pamiętał, że podczas zwiedzania budynku Sam Freedman mówił mu o znajdującej się tam izolowanej pracowni, która stoi nie używana.

Sukinsyn, mruknął pod nosem. Mirit usłyszała to, ale o nic nie zapytała.

- Coś się dzieje? - powiedziała po chwili.

Anderson zobaczył, że drzwi z tyłu budynku otwierają się i wysypuje się z nich grupa postaci odzianych w habity. Kierowca ciężarówki odrzucił na bok papierosa i przygotował się do przyjęcia pasażerów. Strażnik otworzył bramę.

Kiedy grupa znalazła się we wnętrzu ciężarówki, kierowca zabezpieczył tylną klapę i krzyknął coś do strażnika.

- Co on powiedział? - zapytał szeptem Anderson.

- Powiedział: „Do zobaczenia jutro” - odrzekła Mirit.

Wyładowana ciężarówka, jęcząc i skrzypiąc, oddaliła się pustynnym traktem. Anderson i Mirit przyglądali się, jak ochroniarz zamyka starannie bramę i znika w budynku.

- Jakie mamy szanse, by się tu włamać? - zainteresował się Anderson.

- Niewielkie - odpowiedziała Mirit. - Problemy to facet przy bramie i duża, otwarta przestrzeń między ogrodzeniem a budynkiem.

Anderson zastanawiał się nad czymś przez chwilę.

- Na ile osób oceniłabyś liczebność dzisiejszej grupy? - zapytał.

- Piętnaście...? Dwadzieścia...? Trudno powiedzieć. A dlaczego?

- Myślałem o tym, że w tak licznej grupie obecność dwóch osób więcej nie powinna zostać zauważona.

- Mów dalej.

- Wiemy, że ciężarówka parkuje na zewnątrz, a chorzy przechodzą przez bramę i udają się do budynku. Gdybyśmy włożyli habity i w jakiś sposób przyłączyli się do grupy, moglibyśmy dostać się do instytutu.

Mirit zastanawiała się przez chwilę, po czym przyznała, że istnieje taka możliwość.

- Trzeba nam tylko jakiejś małej dywersji, żeby odwrócić uwagę kierowcy i strażnika - powiedziała. - A jeśli któryś z trędowatych podniesie alarm?

- Musimy zaryzykować - odrzekł Anderson. - Spróbujemy?

- Spróbujemy.

Zaczęli rozważać taktykę dywersji na następną noc.

- Nie dałoby się tego omówić w drodze powrotnej? - zapytał Anderson, gdy zerwał się zawodzący wiatr i piasek wokół ich stóp zaczął się marszczyć jak powierzchnia wody w stawie.

- Tu możemy się wszystkiemu dobrze przyjrzeć - uparła się Mirit.

Anderson postawił kołnierz, godząc się niechętnie.

- To musi być jakiś rodzaj naturalnej dywersji - powiedziała Mirit, rozglądając się wokół, jakby szukając natchnienia.

- Nie rozumiem - wyznał Anderson.

- Jeśli wzniecimy pożar albo spowodujemy małą eksplozję, to na pewno będzie dywersja, ale nie o taką mi chodzi. Zewsząd zbiegną się ludzie, rozdzwonią się alarmy, wszyscy staną się czujni, a to ostatnia rzecz, której potrzebujemy.

- Mógłbym się podkraść do ciężarówki i przebić nożem jedną z opon - zaproponował Anderson.

- Złamałbyś tylko nóż - odrzekła Mirit.

- Po prostu głośno myślę. - Anderson udał urażonego.

Mirit uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Anderson przykucnął za jednym z głazów, chroniąc twarz przed niesionym wiatrem piaskiem. Po chwili usiadł na ziemi i oparł się plecami o kamień. Przesunął się kawałek, bo uwierała go jakaś ostra krawędź. To podsunęło mu pewien pomysł.

- Głazy! - wykrzyknął. - Co ty na to, żeby jeden z nich stoczył się z wydmy i uderzył w ogrodzenie?! To może się łatwo zdarzyć. Kierowca i ochroniarz nie byliby zaniepokojeni, widząc, że to tylko kamień.

- Chyba nie podnieśliby alarmu... - Mirit zastanawiała się przez chwilę. - Doskonale! Dywersja naturalna. W takim wypadku nie ma potrzeby natychmiastowego informowania wszystkich wewnątrz budynku. Po prostu obsunięcie się głazu. Robota dla służb technicznych na następny dzień. Mogą zająć się tym rano.

Zaczęli rozglądać się za głazem, który nadawałby się do tego celu, i wkrótce znaleźli odpowiedni. Uznali, że powinien łatwo stoczyć się z wydmy.

Obliczyli, iż uderzyłby w ogrodzenie w odległości mniej więcej trzydziestu jardów od bramy. Problem polegał teraz na tym, czy głaz uda się stoczyć we właściwym momencie.

- Musimy dziś podkopać tak kamień - zdecydowała Mirit.

Anderson pokiwał głową.

- Wiedziałem, że to powiesz.

Noc stała się nagle jeszcze ciemniejsza, gdy w podziemiach instytutu zgasło ostatnie światło. Wkrótce potem dał się słyszeć odgłos silników dwóch samochodów odjeżdżających sprzed frontu budynku, po czym wokół zapanowała cisza.

- Przyniosę łopatę - powiedział Anderson.

Najpierw usunęli piasek spod jednej połowy głazu i podparli go mniejszym kamieniem na wypadek, gdyby zechciał runąć w dół, gdy tylko podkopią drugą.

Kiedy Anderson skończył podkop, przykrył go gałęziami krzaków, a na wierzchu umieścił trochę małych kamyków.

- Wiatr zrobi resztę - stwierdziła, gdy kolejny poryw sypnął w nich piaskiem. - Wrócimy tu jutro. Żadne z nich nie spało tej nocy mocno. Z ulgą powitali nadejście świtu, który przyniósł z ulicy odgłosy budzącego się do życia miasta i rozproszył ich pełne obaw myśli, że coś może się nie udać.

- Co chciałbyś dzisiaj robić? - zapytała Mirit.

Anderson spojrzał na sufit.

- Chciałbym zagubić się z tobą w gąszczu uliczek starej Jerozolimy, patrzeć na jej barwy, słuchać jej dźwięków, zjeść coś tam, gdzie kiedyś byliśmy...

Wiesz, co mam na myśli.

Mirit przysunęła się i lekko pocałowała go w czoło.

*

Krótko przed północą Anderson i Mirit zobaczyli ze swego stanowiska na wydmach światła zapalające się w podziemiach

Instytutu Kalmana.

Anderson uznał to za sygnał do rozpoczęcia akcji i ruszył w kierunku głazu.

Ledwo zdążył się za niego wśliznąć, gdy drzwi na tyłach instytutu otworzyły się i żółte światło zalało piasek dziedzińca.

Mężczyzna, który ukazał się w drzwiach, przystanął na chwilę na progu, po czym zamknął je za sobą i ruszył w kierunku bramy wolnym krokiem. Kiedy zbliżył się do ogrodzenia, Anderson rozpoznał w nim strażnika z poprzedniej nocy. Mężczyzna spojrzał na zegarek, po czym zapalił papierosa.

Leniwym gestem wyrzucił zapałkę za bramę, odwrócił się i oparł plecami o ogrodzenie.

Anderson zaczął uprzątać kamyki i gałęzie maskujące podkop z przodu głazu. Skoncentrowany na tym, by zachować ciszę, poczuł w końcu, że aż stężały mu mięśnie twarzy. Droga, którą miał potoczyć się głaz, była wolna.

Blokował ją już tylko kamień służący jako zabezpieczenie.

Anderson otoczył kamień ramieniem i odciągnął go wolno na bok, przyciskając go do torsu. Miał zamiar odsapnąć, gdy usłyszał pierwszy, daleki odgłos nadjeżdżającej ciężarówki.

Wydawało mu się, że upłynęły całe wieki, zanim pojazd wynurzył się wreszcie zza wydm, podjechał do ogrodzenia i zatrzymał się w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Kierowca wyskoczył z kabiny, zatrzasnął za sobą drzwiczki i podszedł z rękami w kieszeniach do wartownika. Mężczyźni zamienili kilka słów i roześmiali się. Brama została otwarta.

Kiedy kierowca otworzył klapę ciężarówki i jej pasażerowie zaczęli wysiadać, Anderson z całej siły naparł na głaz. Ale ten ani drgnął.

Pensjonariusze hospicjum stali już w komplecie przed bramą.

Anderson poczuł rosnącą panikę.

Liczyła się teraz każda sekunda! Jeszcze raz naparł plecami na głaz, jakby chciał przesunąć katedrę, a nie kawałek skały. Na czole nabrzmiały mu żyły.

Włożył w ostatnie pchnięcie maksimum wysiłku, na jaki mógł się zdobyć i kiedy już zaczynał wątpić, czy mu się powiedzie, poczuł, że opór głazu maleje. Pchał go jeszcze przez kilka sekund, po czym siła grawitacji zrobiła swoje.

Gdy głaz potoczył się po zboczu, Anderson przeturlał się przez grzbiet wydmy i rzucił się z powrotem w kierunku Mirit. Zza osłony słyszał uderzenie głazu o ogrodzenie i odzywające się w dole okrzyki pełne przestrachu i zdumienia.

Anderson przetoczył się przez grzbiet kolejnej wydmy i zjechał po piasku w zagłębienie, gdzie przycupnęła Mirit.

- Wszystko w porządku? - szepnęła, by z potoku przekleństw, jakie usłyszała w odpowiedzi wyłowić tylko jedno zrozumiałe słowo „przepuklina”.

Patrzyli razem, jak strażnik i kierowca szli wzdłuż ogrodzenia, żeby ocenić zniszczenia. Grupa trędowatych stała nadal między bramą a ciężarówką.

- Udało się - syknął Anderson. - Chodźmy Poczuli, że adrenalina zaczyna szybciej krążyć w ich żyłach, gdy naciągnęli kaptury swych habitów i na wpół pełznąc, na wpół zjeżdżając po piasku, zsunęli się ze zbocza wydmy ku ciężarówce. Od strony ogrodzenia doszedł ich śmiech, kiedy dwaj mężczyźni pomyśleli to, co mieli pomyśleć. Mirit już miała okrążyć tył pojazdu, gdy

Anderson pociągnął ją za rękaw w kierunku przodu ciężarówki.

Wychylił się ostrożnie zza samochodu i przekonał się, że miał rację. Z tej strony członkowie grupy byli do nich odwróceni plecami. Podeszli cicho do pensjonariuszy. Mocniej naciągnęli kaptury i pochylili głowy.

Wrócił strażnik i poprowadził grupę przez bramę, trzymając się od trędowatych w takiej odległości, jaką najwidoczniej uważał za bezpieczną.

Choć Anderson nie przypuszczał, by strażnik liczył członków grupy, bo w końcu byli to pacjenci, a nie więźniowie, to jednak z ulgą stwierdził, że mały tłumek nie rozciągnął się w szereg.

Bezkształtną masę ludzką jest o wiele trudniej ponumerować niż osoby posuwające się gęsiego.

Strażnik zastukał do drzwi instytutu, które po chwili otworzył inny mężczyzna. Przejął grupę, wskazując gestem, że przybysze mają iść za nim wyłożonym kafelkami korytarzem, w którym się teraz znaleźli. Anderson i Mirit upewnili się, że weszli jako ostatni. Anderson zaryzykował nawet odwrócenie głowy, by przekonać się, czy nikt za nimi nie podąża.

Gdy grupa minęła korytarz odchodzący w bok od głównego ciągu, Anderson błyskawicznie wyciągnął rękę, chwycił Mirit za ramię i pociągnął ją w prawo. Oboje przywarli twarzami do wyłożonej kafelkami ściany i trwali tak bez ruchu, słuchając oddalającego się odgłosu kroków. Anderson wolno wypuścił powietrze z płuc. Na twarzy Mirit zagościł na moment nerwowy uśmiech.

Niedługo jednak odczuwali ulgę, po chwili uświadomili sobie, że stojąc w jasno oświetlonym korytarzu, są zupełnie bezbronni.

Znaleźli schronienie w ciemnym pokoju i zamknęli za sobą oszklone drzwi. Światło padające z korytarza odbijało się w rzędach metalowych, błyszczących tac leżących na długim, drewnianym stole.

- Narzędzia chirurgiczne - szepnął Anderson.

Mirit zmarszczyła nos, wciągając powietrze.

- Czuję eter. To jakaś klinika. Ściągnęli habity i ukryli je w szafce pod zlewem.

- Co teraz? - zapytała Mirit.

- Poszukamy schodów prowadzących na górę, do części głównej budynku.

Chcę się dostać do gabinetu Freedmana i znaleźć jakiś dowód na piśmie świadczący o tym, co się tutaj dzieje.

Jeszcze przez moment zbierali się w sobie, po czym ostrożnie otworzyli drzwi i wyszli na korytarz. Dotarli na palcach do głównego holu i wyjrzeli zza rogu.

Anderson spojrzał w lewo, Mirit w prawo. Anderson dostrzegł podnóże schodów i wskazał je gestem Mirit. Kiwnęła głową.

Anderson spojrzał na nią pytająco. Znów potakująco skinęła głową.

Jednocześnie przebiegli około trzydziestu jardów otwartego korytarza i przycupnęli w cieniu schodów, by uspokoić szalejące tętna. Mirit pierwsza ruszyła schodami w górę, zatrzymując się przed każdym zakrętem i wyglądając zza niego ostrożnie, zanim zrobiła następny krok.

Anderson wciąż oglądał się za siebie, bardziej ze zdenerwowania niż z ostrożności. W pewnym momencie na ich drodze stanęły zamknięte drzwi. Mirit poruszyła klamką w obie strony, potem jeszcze raz, wreszcie przecząco pokręciła głową.

Anderson poczuł pustkę w żołądku. Oparł obie dłonie o drzwi i upewnił się, że są naprawdę solidne. Dwa zamki z czopami wchodzącymi w futrynę wykluczały ich wyważenie.

- Wracamy na dół? - szepnęła Mirit.

Anderson skinął głową. W duchu przeklinał siebie samego za to, że nie przewidział takiej przeszkody, a powinien. Przecież to oczywiste, że przejście prowadzące z górnej części budynku do dolnej nie mogło stać otworem.

Schodząc w dół, gorączkowo rozmyślał nad jakąś alternatywą, gdy nagle coś zupełnie innego przykuło jego uwagę. U podnóża schodów stał mężczyzna z wycelowanym w nich pistoletem. Szok

Andersona był tym większy, że rozpoznał w nim człowieka, który zepchnął Shulę Ron z murów obronnych Jerozolimy. Mężczyzna upewnił go, że się nie myli, gdy patrząc na Andersona, lekko się uśmiechnął.

Potem wskazał lufą broni, dokąd mają iść.

- Przepraszam - powiedział do Mirit Anderson.

Mężczyzna wymówił jakieś słowa, których Anderson nie zrozumiał.

- On mówi: „Ręce na głowę” - przetłumaczyła Mirit.

- Jasna cholera... - jęknął cicho Anderson, ruszając przed siebie korytarzem. Dopiero teraz zauważył kamerę telewizji wewnętrznej, w zasięgu której znajdować się musiał cały hol.

Znajdowała się na przeciwległej ścianie.

- Stój - powiedziała Mirit, tłumacząc komendę wypowiedzianą po arabsku.

Mężczyzna wyszedł zza ich pleców i okrążył ich, nie opuszczając lufy broni. Wymacał klamkę drzwi, nie odrywając ani na sekundę wzroku od Mirit i Andersona i otworzył je. W głębi ukazały się schody. Mężczyzna pokazał ruchem pistoletu, żeby ruszali. Zeszli do piwnicy, która w przeciwieństwie do pozostałej części budynku wydawała się pozbawiona klimatyzacji. Mężczyzna zszedł na dół za nimi i otworzył następne drzwi. Prowadziły do małego, dusznego magazynku. Arab kazał im wejść do środka.

Kiedy przekroczyli próg drzwi, Mirit wzrokiem i ledwo dostrzegalnym ruchem głowy nakazała Andersonowi, by usunął się w lewo. Gdy wykonał jej polecenie, usłyszał, że Arab mówi coś do niego ostrym tonem. Wciąż nie wiedząc, o co chodzi, Anderson odwrócił głowę i zobaczył, że Mirit odsuwa się w prawo.

Zdezorientowany mężczyzna, zmuszony do podzielenia swej uwagi, nakazał gestem Andersonowi, by wrócił na swoje miejsce obok Mirit.

Najwidoczniej uważał, że Anderson stanowi dla niego większe zagrożenie niż kobieta.

Kiedy Arab przez moment skupił się na Andersonie, ręka Mirit zatoczyła w powietrzu błyskawiczny łuk i jej otwarta dłoń trafiła kantem w szyję mężczyzny.

Cios nie ugodził go wprawdzie w tchawicę, ale Arab zatoczył się i poleciał na krawędź drzwi.

Broń wypadła mu z ręki i sunąc po podłodze obok Andersona, trafiła między dwie druciane klatki z plastykowymi pojemnikami.

Anderson rzucił się w kierunku pistoletu, dostrzegając kątem oka, jak Mirit unosi nogę, próbując kopnąć Araba w pachwinę. Cios chybił i w sekundę później Anderson usłyszał za sobą okrzyk Mirit pełen bólu. Nie mogąc lewą ręką dosięgnąć broni tkwiącej między klatkami, rozpaczliwie próbował odciągnąć na bok jedną z nich prawą dłonią. Udało mu się powiększyć szczelinę i chwycił pistolet.

W tej samej chwili Arab znalazł się przy Andersonie, uniósł nogę i z całej siły uderzył obcasem buta w jego lewą dłoń.

Anderson krzyknął z bólu.

Wiedział, że ma zmiażdżone kości śródręcza i rozdartą skórę.

Zobaczył krew zalewającą zranioną rękę, w oczach zawirowały mu białe plamy i poczuł mdłości. Mężczyzna schylił się, by odzyskać broń. Anderson uczynił ostatnią, desperacką próbę ataku, wymierzając mu cios zdrową ręką. Trafił przeciwnika, ale zbyt słabo.

Arab wyprostował się, trzymając pistolet i uniósł nogę do kopnięcia.

Anderson próbował się uchylić, ale bez rezultatu. Noga mężczyzny ugodziła go w głowę, zdążył jeszcze poczuć ból i mdłości, nim zapadł się w nicość.

Wokół było tak ciemno, że Anderson zastanawiał się przez moment, czy nie stracił wzroku. Ale nawet to miało teraz drugorzędne znaczenie w porównaniu z nieopisanym bólem, jaki czuł w lewej ręce. Spróbował nią poruszyć i natychmiast cierpienie osiągnęło granice jego wytrzymałości. Nie mógł nawet krzyknąć.

Ten naturalny odruch został zablokowany przez paraliż krtani.

Jedyną reakcją na ból nie do zniesienia był oblewający Andersona zimny pot.

Zdał sobie sprawę, że ma związane ręce i najlżejszy ruch prawej dłoni wzmaga rozdzierający ból w lewej. Mięśnie jego ściśniętego gardła rozluźniły się wkrótce na tyle, że drżącym głosem zaklął.

- Ocknąłeś się Neil...? - Usłyszał w ciemności pytanie Mirit.

Anderson musiał się mocno skoncentrować, zanim zdołał sformułować odpowiedź.

- Jesteś ranny? - zapytała znów Mirit.

- Mam uszkodzoną rękę - odrzekł Anderson oględnie, starannie dobierając słowa.

- Coś poważnego?

- Możliwe... A co z tobą?

- Zostałam znokautowana, ale wszystko w porządku. Mam ręce związane za plecami. Próbuję uporać się z więzami.

- Jak ci idzie?

- Chyba udało mi się trochę poluzować sznur.

- To dobrze - powiedział cicho Anderson i po chwili uświadomił sobie, że powinien dodać coś bardziej optymistycznego;

coś, co podtrzymałoby Mirit na duchu. Ale ból znacznie osłabił jego własnego ducha.

- Jak myślisz, co z nami zrobią? - spytała Mirit.

- Zabiją - odparł Anderson słabym głosem, bo znów poczuł mdłości. - Muszą. Za dużo wiemy. Rozpoznałem tego faceta.

Widziałem, jak zepchnął Shulę Ron.

Mirit milczała przez chwilę, po czym powiedziała z przekonaniem:

- Więc musimy się stąd wydostać.

Anderson czuł, że jest bliski pogodzenia się ze swoim losem.

Przeraziło go to. Przypomniał sobie, jak stojąc wysoko na murach Jerozolimy omal nie poddał się i nie spadł. Bierne akceptowanie tego, co wydaje się nieuniknione... Postanowił wziąć się w garść.

- Jak sobie radzisz z więzami? - zapytał Mirit.

- Szłoby mi dużo lepiej, gdybym miała trochę kremu do rąk - odpowiedziała. - Byłoby łatwiej.

- A olej? - spytał Anderson w chwili natchnienia.

- Co masz na myśli?

- Pojemniki w klatkach. Są pełne oleju do wirówek.

- Oleju do smarowania części? - zapytała z niedowierzaniem Mirit.

- Tak - odrzekł Anderson.

- Myślisz, że moglibyśmy... - Zaczęła Mirit, po czym urwała.

- Psssy... szepnęła. - Ktoś nadchodzi. Udawaj, że wciąż jesteś nieprzytomny.

Anderson zamknął oczy i usłyszał klucz obracający się w zamku drzwi.

Zrobił tak, jak poleciła mu Mirit, ale był przekonany, że ktokolwiek wszedł do pomieszczenia, musi słyszeć bicie jego serca. Na opuszczonych powiekach poczuł blask światła, po czym usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś zatrzymał się tuż przy nim.

O Boże, modlił się w duchu Anderson, nie pozwól, by dotknął mojej ręki! Czyjaś noga szturchnęła go w bok. Nie poruszył się.

Kroki oddaliły się, pewnie w kierunku Mirit. Anderson skorzystał z okazji i ostrożnie uchylił jedno oko. Zobaczył klatki z pojemnikami i zapamiętał, gdzie stoją. Dobiegły go jakieś słowa, wymawiane po arabsku i przestraszył się, że przybysz odkrył, co zamierza Mirit.

Ale mężczyzna zgasił światło i opuścił pomieszczenie, zamykając za sobą drzwi na klucz.

- Co on powiedział? - szepnął Anderson.

- Że śpimy, jak zabici - odrzekła Mirit.

Anderson zapytał ją, czy choć na moment udało się jej otworzyć oczy. Mirit przytaknęła i powiedziała, że zdążyła się zorientować, gdzie leży i gdzie są drzwi.

- Klatki są w rogu, naprawo od drzwi - poinformował ją Anderson.-Przykro mi, ale nie będziesz miała ze mnie pomocnika.

Mirit potoczyła się po podłodze wzdłuż ściany, minęła drzwi i znalazła się przy pojemnikach. Podciągnęła się do pozycji siedzącej i oparła plecami o jedną z klatek, po czym palcami związanych rąk dosięgnęła przez kratę jednego z pojemników i zaczęła posuwać go w górę, by dotarł do krawędzi klatki i spadł na dół. Trzecia próba powiodła się. Anderson usłyszał odgłos spadającej na podłogę butelki i pełne zadowolenia sapnięcie Mirit.

- Dobra robota - powiedział. - Uda ci się ją otworzyć?

Mirit nie odpowiedziała. Robiła, co mogła, by w pełni wykorzystać niewielką obecnie giętkość swoich palców. Kolejne sekundy umykały z prędkością światła, wystawiając nerwy Andersona na ciężką próbę. Jeszcze nigdy dotąd upływ czasu nie wydawał mu się tak ważny. Wreszcie Mirit powiedziała:

- Gotowe. Nadgarstki mam całe w oleju.

Andersonowi nie pozostawało nic innego, jak tylko bezczynnie czekać z nadzieją, że Mirit zdoła się uwolnić. Wiedział, iż się jej powiodło, gdy usłyszał odgłos upadającego na podłogę sznura, który Mirit cisnęła, wstając na nogi.

- Jestem wolna - szepnęła. - Czy możemy zaryzykować i zapalić światło?

- Musimy - odrzekł Anderson. - Nie mamy innego wyjścia.

Mirit wstrzymała oddech, gdy zobaczyła okaleczoną dłoń Andersona.

Pogładziła go po włosach nad czołem i powiedziała:

- Będę ostrożna. - Bardzo delikatnie zabrała się do rozwiązywania pierwszego supła, potem równie ostrożnie rozplątała pozostałe. Anderson wolno wyciągnął rękę zza pleców i przyjrzał się dłoni.

- I...? - Zapytała Mirit.

Anderson ostrożnie starł krew z ręki i zobaczył odsłonięte kości i tkankę łączną.

- Będę musiał je nastawić - powiedział. - Inaczej mogę mieć niesprawną rękę do końca życia.

- Ależ to koszmarny ból! - szepnęła Mirit z przerażeniem.

- Nie mam innego wyjścia. Jeżeli zemdleję, ocuć mnie.

Anderson wepchnął sobie do ust chusteczkę i zacisnął mocno zęby. Teraz był pewien, że nie będzie mógł wydać z siebie krzyku.

Zaczął szybko i wprawnie nastawiać przemieszczone kości, widząc w oczach gwiazdy i czując każdym nerwem ból eksplodujący w jego ciele jak rozrywający się granat.

Przerwał na moment i odpoczywał, wpatrując się niemo w Mirit, nie wstydząc się łez spływających po jego policzkach.

Mirit przyglądała mu się bezradnie, udręczona. Anderson wykonał jeszcze trzy sprawne ruchy zdrową ręką, po czym jego głowa opadła bezwładnie na piersi. Mirit myślała, że zemdlał, ale był to tylko efekt krańcowego wyczerpania bólem. Anderson uniósł głowę i wyjął chusteczkę z ust.

- Już po wszystkim - powiedział. - Podrzyj ją na paski, dobrze?

Kiedy skończył przewiązywać sobie rękę, Mirit zacisnęła na opatrunku ostatni węzeł. Anderson poczuł się dużo spokojniejszy, wiedząc, że kości są znów na swoim miejscu.

- A teraz trzeba pomyśleć, jak się stąd wynieść - powiedział, choć oczy zaczęły mu się kleić i najchętniej położyłby się spać,

- Zaskoczymy tego faceta, kiedy tu wejdzie - odrzekła Mirit, rozglądając się za czymś, co mogłoby jej posłużyć za broń. Jej wzrok padł na pęk stalowych i miedzianych rurek instalacyjnych, stojących w rogu magazynku. Wybrała stalową. - To powinno się nadawać... - Mruknęła, uderzając rurką w swoją otwartą dłoń.

Przyklęknęła na wprost drzwi, a potem się cofnęła. Kiedy stwierdziła, że ustaliła odpowiednią odległość, podniosła się i skinęła z zadowoleniem głową.

- Mogę ci w czymś pomóc? - zapytał Anderson, nie całkiem pewny, co Mirit planuje.

- Odpoczywaj - odpowiedziała. - Poradzę sobie. - Znalazła kawałek szmaty i chroniąc nią rękę wykręciła żarówkę. - A teraz poczekamy.

Wkrótce Anderson usłyszał zbliżające się kroki. Ucichły przed drzwiami i ktoś włożył klucz do zamka. Popchnięte drzwi otworzyły się i na tle prostokąta światła padającego z korytarza ukazała się sylwetka zabójcy Shuli Ron. Mężczyzna wyciągnął rękę, szukając po omacku włącznika światła. Rozległo się pstryknięcie, ale żarówka nie rozbłysła. Arab powiedział coś w swoim języku i w tym momencie został trafiony rurką. Mirit upewniła się przedtem, że będzie mogła wziąć jak najszerszy zamach i koniec metalowej rurki przemieszczający się z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę ugodził Araba w zęby.

Mężczyzna runął na podłogę jak ogłuszony byk. Anderson jedną ręką pomógł wciągnąć go do środka. Mirit z powrotem wkręciła żarówkę i przeszukała kieszenie mężczyzny. Nie znalazła broni, tylko klucze. Arab najwyraźniej sądził,; że związani więźniowie nie stanowią dla niego zagrożenia. Mirit zabrała klucze, zgasiła światło i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Korytarz był pusty.

W piwnicy znaleźli jeszcze troje drzwi i odkryli, że jedne z nich prowadzą do następnego magazynku, drugie do pralni, a trzecie do pomieszczenia, w którym znajduje się maszynownia obsługująca system wentylacyjny budynku.

- Wciąż jesteśmy w pułapce - stwierdził Anderson. - Jak tylko pokażemy się na górze, natychmiast wyłapie nas kamera telewizyjna.

Skulili się obok siebie u podnóża schodów.

- Jeśli nie będzie innego wyjścia, trzeba załatwić następnego faceta, jaki się pojawi, spróbować zabrać mu broń i przebić się dalej - odrzekła Mirit.

Anderson poznał po wyrazie jej oczu, że odnosi się do takiej akcji z niewielkim zapałem, podobnie zresztą jak on.

- Coś słyszę! - powiedział..

Wstrzymali oddechy, nasłuchując. Kiedy dźwięk stał się głośniejszy, Anderson rozpoznał odgłos toczącego się na kółkach wózka. Uspokoił się trochę.

Ktokolwiek prowadził wózek, na pewno nie miał zamiaru zjeżdżać nim po schodach. Na brzuchu wczołgał się do szczytu schodów, by móc spojrzeć w głąb korytarza.

Dwaj mężczyźni ubrani w zielone chirurgiczne stroje prowadzili szpitalny wózek, mijając właśnie wylot klatki schodowej. Leżący na wózku pacjent patrzył wprost na Andersona.

Moment wydawał się niebezpieczny, ale nic nie nastąpiło. Anderson rozpoznał w pacjencie jednego z trędowatych.

Pensjonariusz hospicjum miał nabrzmiałe rysy twarzy.

Anderson domyślił się, że mężczyzna znajduje się pod działaniem jakiegoś środka odurzającego. Zsunął się na dół i zrelacjonował Mirit, co zobaczył.

- Jaki środek mogli mu podać? - spytała.

- Uspokajający. Taki, jaki podaje się pacjentom, zanim trafią na salę operacyjną.

- Myślisz, że operują tutaj tych ludzi?

- Na to wygląda, choć na pewno nie są to jakieś poważniejsze zabiegi.

Przywożą ich tylko na kilka godzin.

Dźwięk, który wydawał toczący się wózek, zaczął zamierać w oddali.

- Musimy się pospieszyć - powiedziała Mirit. - Zaczną szukać tamtego Araba.

- Jeśli wyślą za nami dwóch facetów, nie mamy szans. Głosuję za tym, żebyśmy przebiegli ten korytarz.

Mirit wyprostowała się i wzięła głęboki oddech.

- Jestem gotowa.

- Zaczekaj! - powstrzymał ją Anderson. - Pralnia! Moglibyśmy wziąć stamtąd ubrania chirurgiczne, wtedy o wiele łatwiej przeszlibyśmy korytarz.

Wrócili do drzwi pralni i weszli do środka.

- Zieleń czy biel? - zapytała Mirit.

- Tamci, których widziałem, byli ubrani na zielono.

Mirit kończyła właśnie chować włosy pod chirurgicznym czepkiem, gdy w oddali rozległy się podniesione głosy. Anderson zdjął dłoń z klamki.

- Za późno - powiedział. - Już nadchodzą.

Oboje zaczęli rozglądać się gorączkowo za czymś, co mogłoby posłużyć im za broń, ale nadaremnie. Anderson rozważał możliwość ukrycia się w jednym z koszy na pranie, gdy nagle jego wzrok padł na wystający ze ściany otwór zsypu do bielizny. Przyjrzał się kątowi nachylenia rynny i powiedział:

- Powinno się nam udać.

Mirit zajrzała do wnętrza zsypu i spojrzała w górę, przyznając, że w środku jest wystarczająco dużo miejsca.

- Tylko dokąd to prowadzi? - zapytała.

Głosy na korytarzu zbliżały się. Towarzyszyło im trzaskanie drzwiami. Nagły krzyk świadczył o tym, że mężczyzna, którego unieszkodliwili został odnaleziony. Nieważne, dokąd prowadzi zsyp.

- Wchodź pierwsza - szepnął Anderson.

Mirit wdrapała się przez otwór wylotowy do wnętrza zsypu i zaczęła pełznąć w górę ustawionej pod kątem czterdziestu pięciu stopni pochylni.

Anderson zaczekał, aż Mirit pokona pierwsze dziesięć stóp tunelu i podszedł do wyłącznika światła. Zanim go przekręcił, zapamiętał drogę powrotną do wylotu zsypu.

Wspinanie się w ciemności z pomocą jednej tylko ręki nie było dla niego łatwe. Ledwo znalazł się we wnętrzu zsypu, gdy zjechał w dół i wpadł do kosza z praniem. Nic mu się nie stało, ale głosy dochodzące z korytarza kazały mu się pospieszyć, Zdążył w samą porę. Kiedy tylko znalazł się we wnętrzu tunelu, usłyszał skrzyp otwierających się drzwi pralni. Mirit też go usłyszała.

Oboje zamarli jak groteskowe posągi.

W pralni rozbłysło światło. Anderson widział w dole oświetlony kwadrat podłogi. Do jego uszu dotarły podniecone, wściekłe głosy. Ludzie na dole chyba się kłócili.

W pewnym momencie poczuł, że jego zielony, chirurgiczny czepek zsuwa mu się z głowy na kark. Zaraz spadnie mi z głowy i zsunie się na dół! - pomyślał przerażony Anderson, nie mogąc temu zapobiec.

Oderwanie ręki od ściany zsypu groziło zjechaniem do pralni.

Zaczął rozpaczliwie poruszać ramionami i przechylać głowę w nadziei, że zdoła jakoś przytrzymać nakrycie głowy, ale tylko pogorszył sprawę. Miękka czapeczka stoczyła się po jego karku i plecach, po czym bezszelestnie zsunęła się tunelem w dół i wylądowała na podłodze pralni.

Anderson nie mógł oderwać od niej oczu. Była jego wyrokiem śmierci. Na dole wciąż trwała sprzeczka, ale na oświetlonym kwadracie podłogi pojawiła się czyjaś stopa. Po chwili Anderson zobaczył przez otwór zsypu ramię i wreszcie rękę mężczyzny schylającego się, by podnieść czepek. O Chryste! - pomyślał. To już koniec! Ale człowiek w pralni, pochłonięty forsowaniem swoich argumentów, leżący na podłodze czepek uznał za rzecz najzupełniej naturalną. Niemal bezwiednie przesunął wiklinowy kosz z praniem bliżej wylotu zsypu, po czym wykrzykując coś, opuścił wraz ze swymi towarzyszami pomieszczenie pralni, zamykając drzwi. W tunelu zapadła ciemność.

Anderson wzniósł ku niebiosom cichą modlitwę dziękczynną, a potem spojrzał w górę, w zalegającą nad nim czerń.

- W porządku - powiedział. - Idziemy dalej.

Posuwali się w górę cal po calu, czując drżenie swych napiętych mięśni udowych, zmuszonych do ciągłego wysiłku.

Oddychali ciężko, z coraz większym trudem. Ich płuca potrzebowały tlenu, którego niewiele było w dusznym, stojącym powietrzu.

Anderson stwierdził nagle, że może już dostrzec sylwetkę Mirit rysującą się w górze ponad nim. Dochodzili do szczytu zsypu i w środku robiło się coraz jaśniej. Mirit zatrzymała się i obejrzała na Andersona. Żadne z nich nie odezwało się, ale oboje wiedzieli, że będą musieli odpocząć przed końcem wspinaczki.

Anderson pochylił głowę i patrzył w czeluść pod sobą, czekając, aż jego puls nieco zwolni, a oddech się uspokoi. Pot kapiący mu z czoła wielkimi kroplami uderzał o metalową powierzchnię zsypu z dźwiękiem przypominającym tykanie rozregulowanego zegara. Kiedy odsapnął nieco, spojrzał na Mirit i skinął głową.

Anderson sądził, że, gdy dotrą do wyjścia ze zsypu, zrobi się dużo jaśniej, ale tak się nie stało. Z niewiadomych przyczyn światła wciąż było mało, nawet wtedy, gdy znaleźli się w samym otworze tunelu. Wydawało się, że pomieszczenie, w którym mieli się wynurzyć, oświetla tylko blask świecy.

Zobaczył, jak Mirit wolno podciąga się do góry i ostrożnie staje na podłodze.

Odwróciła się, żeby mu pomóc, obawiając się, że nie poradzi sobie jedną ręką.

Andersonowi już się niemal udało wyjść ze zsypu, gdy nagle usłyszał głosy, przestraszył się i stracił równowagę. Wyrzucił w bok zranioną rękę, żeby się czegoś przytrzymać i nie spaść w dół i poczuł w dłoni ból eksplodujący jak granat, gdy wbił się w nią metalowy róg zsypu. Pot spływał strumieniami po jego twarzy, gdy zacisnął z całej siły szczęki, by nie krzyknąć. Mirit wsunęła ramię pod jego lewą pachę, by odciążyć ranną rękę i szepnęła dla dodania mu odwagi:

- Skoncentruj się na stopach! Jednocześnie starała się przytrzymać górną połowę jego ciała.

Anderson bardzo powoli zrównoważył nachylenie tułowia, posuwając się do góry. Wytoczył się ze zsypu i legł na podłodze, ściskając zranioną rękę.

Mirit zdjęła swój czepek, ujęła w dłonie jego głowę i delikatnie otarła mu pot z czoła. Fala bólu odpływała stopniowo.

Anderson był wyczerpany, ale poczuł się na tyle dobrze, by zacząć orientować się w otoczeniu. Światło przedostawało się do pomieszczenia z sali obok. Na wysokości około trzech stóp nad podłogą widniało w ścianie półkoliste, oszklone okno. Przez nie właśnie wpadał słaby blask i dobiegały czyjeś głosy.

Anderson stwierdził; że drugą salę łączącą się z pomieszczeniem, w którym się znajdowali, rozjaśnia to samo źródło światła. Służyła jako pokój pozabiegowy, gdzie umieszcza się pacjentów po operacji, na czas wybudzania z narkozy.

Zatem znaleźli się w środku kompleksu operacyjnego, zaś światło, jak domyślał się Anderson, dochodziło z właściwej sali operacyjnej.

Anderson klepnął Mirit w ramię na znak, że doszedł do siebie i wstał.

Mirit również się podniosła i zajrzała mu w oczy, by upewnić się, czy wszystko z nim w porządku. Dotknęła jego policzka, a on otoczył ją ramieniem. Następnie pokazał jej na migi, że powinni zajrzeć do sali operacyjnej przez oszklone okno i powiódł wzrokiem wokół, szukając czegoś, na co mógłby się wspiąć. Nic nie znalazł, ale Mirit zniknęła na chwilę w pokoju pozabiegowym i wróciła stamtąd z wózkiem służącym do przewożenia instrumentów chirurgicznych.

Poruszała się bardzo powoli, żeby nie wywołać nawet szmeru.

Ustawiła wózek dokładnie pod oknem i przytrzymała. Anderson usiadł na nim, po czym podciągnął do góry nogi. Opierając się zdrową ręką na belce wystającej ze ściany, wolno i z trudem uniósł się i zajrzał przez okno. Miał rację, za szybą znajdowała się sala operacyjna. Źródłem światła była duża, nie rzucająca cienia lampa operacyjna typu Mannheim.

Trzy anonimowe osoby w chirurgicznych strojach pochylały się nad odsłoniętą, spuchniętą i zainfekowaną lewą nogą chorego.

Anderson zobaczył, jak chirurg stalową łyżeczką czyści otwartą ranę i wkłada wydzielinę do szklanego pojemnika niedużej wielkości, trzymanego przez jednego z asystentów. Pobierano tkankę zarażoną trądem. Anderson przykucnął powoli i szeptem powiedział Mirit o tym, co zobaczył.

- Ale po co? - zapytała.

Anderson wzdrygnął się wewnętrznie.

- Zbierają bakterię, która powoduje trąd. To stąd musiał pochodzić obcy D.N.A, używany przy eksperymentach z klonowaniem.

Gen Kleina wziął się z zarazka trądu.

- To przerażające!

Anderson wyprostował się ponownie, by dalej obserwować salę operacyjną. Pobieranie tkanki zostało zakończone i asystent chirurga bandażował właśnie nogę pacjenta. Więc za to płacono hospicjum, pomyślał Anderson.

Kupowano trąd! Chirurg zdjął czepek i maskę. Sam Freedman!

Resztka nadziei, że może udział Freedmanów w tej sprawie to jednak jakaś straszna pomyłka rozwiała się teraz bezpowrotnie.

Anderson uświadomił sobie nagle, że zespół chirurgiczny może zechcieć skorzystać z pokoju pozabiegowego i umieścić tu pacjenta. Ale po chwili uznał, że to raczej mało prawdopodobne, Zabieg nie był zbyt poważny i choć Anderson nie mógł dostrzec twarzy pacjenta, bo zasłaniała ją lampa, doszedł do wniosku, że musiano zastosować tylko znieczulenie miejscowe.

Mimo wszystko lepiej nie ryzykować. On i Mirit powinni się na chwilę ukryć w zsypie!

Schodzenie w dół po pochylni okazało się o niebo łatwiejsze niż wspinaczka w przeciwnym kierunku. Mirit weszła do zsypu pierwsza i zrobiła miejsce dla Andersona. Odwróciła się i pytająco spojrzała w górę, chcąc się upewnić, czy weszła do tunelu wystarczająco głęboko. Anderson skinął głową na znak, że wszystko w porządku. Znajdowali się teraz jakieś trzy stopy poniżej otworu zsypu. Zatrzymali się oboje, słuchając, czy nikt nie nadchodzi.

Wkrótce stało się jasne, że pokój pozabiegowy nie będzie używany. Anderson wyłowił odgłosy kroków dochodzące z innego kierunku i domyślił się, że pacjenta wywieziono z sali operacyjnej inną drogą. W kilka chwil później miał właśnie zamiar wspiąć się z powrotem do góry, gdy nagle w pomieszczeniu nad nim rozbłysło światło.

Ktoś wszedł do sali.

Anderson znieruchomiał, widząc przesuwający się w otworze zsypu cień.

Zorientował się, co się dzieje, dopiero wtedy, gdy spadły na niego kaskady brudnej bielizny i wilgotna, lepka tkanina zakryła mu twarz. Z najwyższym trudem zwalczył w sobie natychmiastowy odruch, by zerwać materiał z głowy.

Bał się, że jeżeli puści się ściany zsypu, spadnie na Mirit.

Obrzydzenie ścisnęło mu gardło i potrząsnął gwałtownie głową, próbując zrzucić z siebie skażoną bieliznę chirurgiczną.

Anderson nie zmienił pozycji, dopóki światło na górze nie zgasło.

Lecz gdy tylko zapanowała ciemność, Mirit straciła punkt oparcia, próbując zrzucić z siebie pranie i zjechała w dół zsypu, bezładnie rozrzucając ręce i nogi.

Anderson poszedł w jej ślady, robiąc to nieco zgrabniej. Co ważniejsze, nie uraził chorej ręki przy lądowaniu na podłodze.

- Wszystko w porządku? - zapytał Mirit.

- Tak. A co z tobą?

- Też. Chodźmy się oczyścić.

Na razie byli bezpieczni. Pralnia została już przeszukana wcześniej. Nie miała okien, więc mogli zapalić światło. Na szczęście nie brakowało tu zlewów z bieżącą wodą. Mirit przez chwilę nasłuchiwała, aż upewniła się, że na zewnątrz panuje cisza.

Umyli się i przebrali w świeże stroje chirurgiczne, które Mirit znalazła na półce. Popatrzyli na siebie.

- Neil, boisz się? - zapytała Mirit.

- Jak jasna cholera! - odrzekł Anderson.

- Słucham?

- To znaczy, bardzo.

- Ja też - powiedziała Mirit. Przez moment wyglądała jak mała, bezbronna dziewczynka, którą łatwo skrzywdzić.

*11*

- Wzdłuż zewnętrznej ściany sali operacyjnej biegnie szyb wentylacyjny powiedział Anderson. - Wygląda na wystarczająco duży, by do niego wejść. Może tą drogą udałoby się nam dotrzeć na wyższe poziomy instytutu.

- A gdzie do niego wejdziemy?

- Tutaj, na dole.

Idąc przez piwnicę, Anderson przystawał pod każdymi drzwiami w korytarzu, aż usłyszał dźwięk, którego szukał. Odgłos pracy wielkich wentylatorów. Kiedy weszli do środka, hałas silników elektrycznych stał się niemal ogłuszający. Anderson wskazał drabinkę prowadzącą do włazu inspekcyjnego w kanale wentylacyjnym i wszedł na górę, by odsunąć brezentowy ekran. W pobliżu wentylatorów wiatr wiał z siłą huraganu i Anderson, musiał się z nim zmagać, wczołgując się do szybu. Mirit weszła jako druga, zasunęła za sobą ekran i rozpoczęła długie pełzanie wzdłuż kanału biegnącego na razie poziomo po ścianach piwnicy do miejsca, w którym jego odnogi rozchodziły się do różnych części budynku. We wnętrzu szybu było za ciasno, by móc się odwrócić, toteż Anderson zadecydował na własną rękę, którym odgałęzieniem mają się posuwać. Wybrał główny ciąg wentylacyjny, licząc, że być może okaże się najobszerniejszy wewnątrz i najłatwiej zaprowadzi ich na wyższe poziomy, skąd mogliby zatelefonować lub wyjść na wolność.

W środku szybu co parę jardów znajdowały się kratki wentylacyjne, przez które wpadało światło z korytarza. Kiedy doszli do pierwszego pionowego odcinka kanału, wiatr osłabł.

Nadmuch powietrza przypominał teraz słabą, przyjemną bryzę.

Anderson bez trudu znalazł stopnie wystające z częstych połączeń poszczególnych sekcji szybu. Wspięcie się na wyższy poziom nie stanowiło dla niego problemu, mimo iż miał sprawną tylko jedną rękę. Spojrzał za siebie, by przekonać się, czy Mirit podąża za nim. Poklepała się w stopę, którą właśnie podnosiła, na znak, że wszystko w porządku.

Nagle Anderson usłyszał czyjeś głosy. Zatrzymał się i utkwił wzrok w kratce wentylacyjnej. W korytarzu zobaczył dwóch mężczyzn wiozących na wózku następnego pacjenta. Zmierzali w kierunku sali operacyjnej.

Jeszcze tylko jeden poziom wyżej i dotrzemy do właściwej części instytutu, pomyślał Anderson.

Począł się czołgać dalej, gdy tylko głosy ucichły w oddali.

Nie mógł się doczekać, kiedy natrafi na kolejny pionowy odcinek szybu. Minął jeszcze dwie kratki wentylacyjne i dostrzegł upragniony pionowy tunel, który powinien wyprowadzić ich na górę.

Obejrzał się i uśmiechnął do Mirit, ale bał się odezwać.

Byli już tak blisko końca tej podróży, że nie chciał ryzykować.

Anderson podciągnął się do wnętrza pionowego odcinka szybu, spojrzał w górę i... serce w nim zamarło! W szybie był mężczyzna i posuwał się w kierunku Andersona. Zobaczywszy go, zatrzymał się. Mimo strachu Anderson poznał, że obcy jest równie zaskoczony i przerażony, jak on sam.

- Kto tam, do diabła...?! - Warknął.

- Jest pan Anglikiem?! - zapytał zdumiony mężczyzna.

Tym razem Anderson nie sprostował.

- W takim razie jest pan Andersonem!

W najwyższym stopniu zdziwiony i jednocześnie szczęśliwy, że wciąż jeszcze żyje, Anderson powtórzył swoje pytanie.

- Shamir z CIA.

- Zatem jest pan tym agentem, o którym wspomniał Dexter? - domyślił się Anderson.

- Zgadza się. W końcu doszedłem do tego, że coś dzieje się nocami w podziemiach, ale nigdy nie udało mi się tam dostać.

- Możemy stąd wyjść? - zapytał Anderson.

- W górę czy w dół?

- Zdecydowanie w górę.

Wspięli się do góry i wyszli z szybu w miejscu, w którym wszedł do niego Shamir, czyli w jednej z przygotowalni zwierząt.

Kiedy schodzili po drabinie, poczuli woń myszy i wilgotnych trocin. Rozprostowali kończyny i otrzepali się z kurzu.

- Co jest na dole? - zapytał Shamir.

Anderson opowiedział mu. Na twarzy Shamira pojawił się wyraz wstrętu.

- Trąd! Co oni, u diabła, z tym robią?!

- Wydaje mi się, że przenoszą geny z bakterii trądu na inne wektory klonujące.

- Broń biologiczna?

- Na to wygląda.

- W jakim charakterze pan tu występuje? - zapytała Shamira Mirit.

- Jestem technikiem - konserwatorem. Pracuję od sześciu miesięcy, ale niczego nie udało mi się odkryć. Już zaczynałem myśleć, że Freedman jest niewinny, kiedy Dexter powiedział mi, jakie wnioski wyciągnął pan, analizując rachunki.

- Dlaczego CIA interesuje się Freedmanem? - dociekał Anderson.

- On nie opuścił Stanów z własnej woli.

- Ale był obywatelem amerykańskim - wtrąciła Mirit. - Przecież nie mógł zostać deportowany ze swojego kraju.

- Nazwijmy tę historię kompromisem na wysokim szczeblu -

odrzekł Shamir. - Freedman przeprowadzał eksperymenty genetyczne z naruszeniem prawa i to do tego stopnia, że groziło mu długoletnie więzienie. On nie chciał siedzieć, a rząd Stanów

Zjednoczonych nie chciał skandalu. Gdyby tak wpływowy profesor stanął przed sądem, podniósłby się szum. Ivy League i tak dalej... Freedman zaproponował, że, jako Żyd, mógłby zwrócić się do izraelskiego rządu o naturalizację, korzystając z polityki

Izraela polegającej na przyjmowaniu wszystkich żydowskich imigrantów. On i jego żona mieli wyjechać ze Stanów, osiedlić się tutaj i nigdy nie wracać. Rząd U.S.A na to przystał.

- A rząd Izraela? - zapytała oburzona Mirit.

Shamir wyglądał na zakłopotanego.

- Nic o tym nie wiedział - odrzekł cicho.

Oczy Mirit zrobiły się okrągłe.

- Przysłaliście nam przestępcę?! - spytała niedowierzająco.

- Chyba tak to można określić... Ale od chwili przyjazdu Freedmanów do Izraela nie spuszczamy ich z oka.

- Nie mówiąc nikomu dlaczego! - dodała Mirit.

- Nie mogliśmy ryzykować skandalu - odparł Shamir.

- I natychmiastowego odesłania Freedmanów z powrotem!

- Nie... Nic by się nie zmieniło - powiedział Shamir cicho.

- Co to ma znaczyć?! - zapytała ostrym tonem Mirit.

- Kapitan Zimmerman... - zaczął Shamir, ujawniając po raz pierwszy, że wie, kim jest Mirit - różnica między nami polega na tym, że pani jest idealistką, a ja jestem realistą. Z wielu powodów chciałbym, żeby było inaczej.

Ale faktem jest, że jeśli nawet wasz rząd odkryłby prawdziwą przyczynę przyjazdu Freedmanów do Izraela, nic by to nie zmieniło. Ameryka nie dopuściłaby do ujawnienia tej afery, - I co z tego?

- Izrael potrzebuje Ameryki bardziej, niż Ameryka potrzebuje

Izraela. Na wasz rząd wywarto by nacisk, któremu nie mógłby się oprzeć, i nic by się nie zmieniło.

- Ależ Izrael nie...

- Moralność istnieje tylko na naszym szczeblu drabiny społecznej, pani kapitan. Będąc na szczycie, można sobie pozwolić na ten luksus, by o niej zapomnieć.

Mirit spojrzała na Andersona, szukając wsparcia.

- Podejrzewam, że on ma rację, Mirit - odpowiedział łagodnie.

Shamir zmienił temat.

- Czy na dole dowiedział się pan wszystkiego, co chciał pan wiedzieć? - zapytał Andersona. Ten odrzekł, że chciałby jeszcze dostać w swoje ręce notatki Martina Kleina i ma ochotę przeszukać gabinet Freedmana. - W porządku. Zajmijcie się tym oboje, a ja w tym czasie wezwę posiłki.

- Cholerny, pewny siebie Jankes! - syknęła Mirit, gdy wraz z Andersonem skradali się ciemnym korytarzem.

Anderson uśmiechnął się pod nosem. Cieszył się, widząc, że Mirit odzyskała animusz. Dotarli do holu recepcyjnego, który Anderson rozpoznał po pozbawionej smaku abstrakcyjnej rzeźbie.

- Gabinet Freedmana jest na górze - powiedział, wskazując koliste schody wyglądające w bladej poświacie księżyca przesączającej się przez szklaną kopułę jak konstrukcja nie z tego świata.-Chodźmy!

Wbiegli na górę, przemknęli przez galerię jak dwie nocne zjawy i zatrzymali się przed gabinetem Freedmana. Okazało się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Weszli do środka.

- Zapal latarkę - polecił Anderson, nie chciał ryzykować, że ktoś z zewnątrz zobaczy duże światło.

Rozpoczęli systematyczne przeszukanie, sprawdzając zawartość szuflad i szafek. Po dziesięciu minutach zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Ani śladu notatnika. Anderson zagłębił się w fotelu, w którym siedział wtedy, gdy zwiedzał instytut. Czuł, że choć Mirit nic nie mówi, ma ochotę zarzucić mu, że jednak notatnik nie istnieje. Nie wiadomo dlaczego, przypomniał sobie wypadek Freedmana z whisky. Czy była to zwykła nieostrożność, czy coś innego?

A jeśli tak, to co? Czy Freedman mógł celowo strącić nogą tacę, by dokonać tego, co Mirit określała jako naturalną dywersję? Ale po co? I co on, Anderson, miał zamiar w tym momencie zrobić?

Zamyślił się głęboko. Pamiętał, że stał, gdy za sobą usłyszał trzask.

Zatrzymał się przy półce z książkami, by spojrzeć na tytuły.

- Daj mi latarkę. - Wyciągnął rękę do Mirit. Podszedł do książek i przesunął snopem światła po półkach. W pewnym momencie zatrzymał promień światła i cofnął go, po czym zaklął pod nosem.

Tuż obok Formuły genu stał granatowy notatnik. Widniał na nim herb Akademii Medycznej Św. Tomasza.

- Co to jest? - zapytała Mirit.

- Notes Kleina - odparł cicho Anderson. Otworzył notatnik i znów zobaczył nienagannie prowadzone notatki Martina Kleina. - Ten wyraz na twarzy Freedmana... - Ciągnął. - Pewnie przez moment myślał, że zauważyłem ten notatnik.

- Może naprawdę go zauważyłeś - powiedziała Mirit. - Ale po prostu wtedy to do ciebie nie dotarło. Herb uczelni jest ci tak dobrze znany, że nie zwróciłeś na niego uwagi. Ale mogło ci się to nagle przypomnieć któregoś dnia i dlatego Freedman nie chciał ryzykować. Z tego powodu próbował cię zabić.

Anderson znów usiadł w fotelu i zaczął czytać notatki przy świetle latarki.

Mirit stała w mroku, nie odzywając się. Po dziesięciu minutach Anderson zatrzasnął notatnik.

- Było tak, jak podejrzewałeś? - zapytała Mirit.

- Klein pobierał D.N.A z prątków trądu i umieszczał w PZ 9.

- A zatem, to jest to, o co ci chodziło?

- Chyba tak - odrzekł Anderson w zamyśleniu. Poczuł się nagle tak, jakby uszło z niego powietrze. - Lepiej wracajmy do

Shamira - powiedział.

Anderson nie wyjawił Mirit tego wszystkiego, czego się dowiedział z notatek Kleina. Klein przeprowadzał swoje eksperymenty, korzystając z substancji uzyskanej od szeregu pacjentów zarażonych trądem, a ktoś, zapewne Freedman, zakreślił jedno nazwisko na czerwono. Anderson przypuszczał, że najprawdopodobniej był to pacjent, od którego pochodził gen

Kleina. Zapamiętał odnośny numer: 6713. Kiedy przybędą posiłki wezwane przez Shamira, zamierzał spróbować odnaleźć 6713 i zniszczyć to, zanim wpadnie w ręce CIA. No i jeszcze, oczywiście, umowa z Mirit...

Pospiesznie pokonali tę samą drogę i wpadli do przygotowalni zwierząt.

- Mam - oznajmił Anderson, gdy przekroczył próg.

- Doprawdy? - ozwał się spokojny głos Myry Freedman.

Anderson poczuł, jak stygnie mu krew w żyłach na widok broni wycelowanej w jego brzuch.

- Niech nasza mała Miss Izrael też wejdzie... Do środka!

Mężczyzna, który ich przedtem uwięził i którego Mirit ogłuszyła uderzeniem rurki, wystąpił naprzód, zagradzając im drogę ucieczki. Widząc wyraz nienawiści w jego oczach i zakrwawione bezzębne usta, Anderson pożałował, że Mirit nie unieszkodliwiła go na dłużej, kiedy miała ku temu okazję.

- Boże! Ależ byłem głupi! - wykrzyknął, patrząc na Myrę.

- Trudno zaprzeczyć - przyznała.

- Ale dlaczego?! Na litość Boską, po co?!

- Ja to najlepiej wyjaśnię - powiedział Sam Freedman, wchodząc do środka. - W imię postępu w nauce i medycynie.

- Broń biologiczną nazywa pan postępem?! - oburzył się Anderson.

- Nie bądź głupi, Neil - odpowiedział Freedman, jakby strofował małe dziecko. - Nie bądź kompletnym kretynem. Gen

Kleina to wypadek, - Wypadek! Jaki wypadek, skoro dopiero co widziałem, jak pobieracie do klonowania substancję zarażoną trądem!

Freedman przybrał protekcjonalny wyraz twarzy, uśmiechając się wyrozumiale, jakby Anderson szwankował na umyśle.

- Pracuję nad trądem, Neil. Nad szczepionką. Nad szczepionką przeciwko trądowi!

- Ale jak... - Wykrztusił Anderson.

- Nikomu jeszcze nie udało się wyhodować prątka trądu w warunkach laboratoryjnych, więc nigdy nie było wystarczającej ilości surowca do opracowania szczepionki przeciwko trądowi. My dokonujemy klonowania, używając genów z prątka trądu, które umieszczamy w plazmidach, by móc ominąć problem hodowli i wytworzyć cały materiał antygenowy, jaki potrzebujemy w innych wektorach. Jesteśmy już bardzo blisko.

- A Klein?

- Jeden z pacjentów z hospicjum miał wirusowe zapalenie wątroby.

Klein wziął gen tego wirusa przez pomyłkę. Pech chciał, że był to gen silnego jadu.

Zwykły wypadek. Po prostu nieszczęśliwy wypadek, nic więcej.

- Nic więcej?! - wykrzyknął Anderson. - Zdaje pan sobie sprawę, ile osób zginęło z powodu tego waszego nieszczęśliwego wypadku?!

Freedman zacisnął wargi i westchnął.

- Niedobrze mi się robi, kiedy słyszę ludzi użalających się nad losem innych - powiedział. - Ludzie to najbardziej rozpowszechniony surowiec na tej ziemi! Jest go pod dostatkiem!

Czy naprawdę spodziewasz się, że zrezygnuję z tworzenia mojego dzieła z powodu kilku przeszkadzających mi osób?

- I czego oczekuje pan po ukończeniu swojej pracy?

- Nagrody Nobla. Sławy człowieka, który zapobiegł pladze trądu.

Zajęcia należnego mi miejsca pośród najznakomitszych ludzi nauki.

- A co z genem Kleina? Co się z nim stanie?

- Kiedy będę gotów, zniszczę go.

- I ty w tym wszystkim uczestniczysz? - Anderson zwrócił się do Myry.

- Oczywiście! Myślałeś może, że zamierzam spędzić resztę życia na tym nędznym skrawku pustyni? Kiedy Sam otrzyma Nagrodę Nobla, władze amerykańskie nie odważą się go tknąć. Będziemy mogli wrócić do Stanów.

- Ależ jesteście Żydami! - szepnęła Mirit z wyrazem zdumienia na twarzy.

- Owszem, jestem Żydówką. I co z tego? Osobiście mam powyżej uszu wznoszenia piramid ku chwale innych.

- Co się z nami stanie? - zapytał Anderson.

- Abbas was zabije - odrzekł Freedman takim tonem, jakby odwoływał rezerwację stolika w restauracji.

- Bo przeszkadzamy wam w realizacji waszych ambitnych planów?

- Jeśli tak chcesz to określić... - Freedman nie dał się sprowokować do dalszej dyskusji. - Ludzie pozbawieni mózgu zawsze mają cholerne skłonności do wchodzenia w drogę tym, którzy go mają.

Bezzębny facet chwycił Mirit. Anderson zareagował natychmiast.

- Czy wiecie, że ten skurwiel zrzucił z murów Jerozolimy młodą dziewczynę?!

Freedman wzruszył ramionami.

- Nie zawracam sobie głowy drobiazgami, mając przed sobą wytknięty cel.

Trudno dziś o dobrą pomoc...

Mirit krzyknęła przeraźliwie, gdy na znak Freedmana mężczyzna wypchnął ją za drzwi. Anderson rzucił się jej na ratunek, ale zdołał zrobić tylko kilka kroków. Coś spadło mu na głowę i wokół zapanowała ciemność.

*

Anderson znów ocknął się w całkowitych ciemnościach. Zaczął się zastanawiać, gdzie jest. W głowie czuł ból, który nie zamierzał ustąpić. Był ciekaw, czy gdzieś w pobliżu jest Mirit.

Zawołał ją, ale nikt mu nie odpowiedział.

Ręce miał skrępowane za plecami i leżał na czymś miękkim, ale nierównym.

Zastanawiał się, czy to nie łóżko, ale doszedł do wniosku, że raczej nie.

Powierzchnia była zbyt nierówna i pofalowana. Do jego nozdrzy docierały dwa zapachy. Jednego z nich, przypominającego spaleniznę nie mógł rozpoznać i to go irytowało, bo powinien.

Drugim zapachem była woń zwierząt. Musiał wciąż znajdować się w zwierzętarni instytutu. Łóżko w zwierzętarni? To nie miało sensu.

Spróbował wymacać zdrową ręką, na czym leży i dotknął czegoś miękkiego i puszystego. To coś było gdzieniegdzie mokre i... lepkie!

Nagle mimowolnie krzyknął, gdy zbyt gwałtowny ruch prawej ręki spowodował eksplozję przeszywającego bólu w lewej dłoni.

Zaprzestał dalszych dociekań. Na zewnątrz pomieszczenia ktoś zapalił światło. Zobaczył jego smugę w szparze drzwi. Anderson odwrócił głowę i zorientował się, że nie jest sam.

Patrzyło na niego martwe, szkliste oko. Z przerażenia szarpnął się do tyłu. Zaparło mu dech. Już wiedział, na czym leży! Rzucono go na stertę zwierzęcych zwłok znajdujących się w zwierzętarni po przeprowadzeniu eksperymentów. A woń spalenizny dochodziła z pieca krematoryjnego!

Anderson doznał wstrząsu. Co się stało z Mirit? Straszne podejrzenia, które poczęły rodzić się w jego głowie, były nieznośną torturą psychiczną. Leżał na uginającym się pod jego ciężarem materacu z martwych ciał, bezskutecznie zmagając się ze swymi więzami. Próbował za wszelką cenę odsunąć od siebie myśl, że Mirit już nie żyje.

Drzwi otworzyły się i w pomieszczeniu zrobiło się jasno. Do środka wszedł bezzębny mężczyzna. Patrzył bez słowa na Andersona.

Po chwili przeszedł przez pomieszczenie i zdjął ze ściany długi pogrzebacz.

Anderson zauważył teraz skrzynię załadowczą służącą do napełniania wnętrza pieca. Leżał na wierzchu podobnej. Ta pierwsza była pusta.

Zaczął się jej przyglądać. Widniało na niej tylko kilka plam krwi, a na dnie leżały zwłoki myszy po sekcji, które uniknęły kremacji tylko dlatego, że przylgnęły do dna. Poczuł nieopisane cierpienie, na myśl, że mogła tam przedtem leżeć Mirit.

Odwrócił wzrok.

Arab otworzył drzwiczki pieca i na chwilę przysłonił oczy, po czym wsunął do środka pogrzebacz, by zaraz ostrożnie zacząć go wyciągać z powrotem. Anderson patrzył jak zahipnotyzowany. To, co wyłaniało się z pieca, było szkieletem. Ludzkim szkieletem! Arab chciał, żeby zobaczył ten szkielet w całości i dowiedział się...

No, właśnie. Czego? Odpowiedź, która przyszła mu do głowy, sparaliżowała go!

Arab wysunął szkielet z paleniska, żeby móc podjechać do pieca drugą skrzynią. Anderson poczuł szarpnięcie, gdy skrzynia, na której leżał, zaczęła się toczyć i utkwił wzrok w suficie.

Jeśli Mirit nie żyła, nic już nie miało dla niego znaczenia.

Podjął ostateczną decyzję. Gdy drzwiczki pieca znów się otworzą, celowo szarpnie z całej siły spętanymi rękami. Był pewien, że ból w popękanych kościach dłoni będzie tak przeszywający, że straci przytomność, zanim dosięgnie go ogień.

Skrzynia z hałasem wskoczyła w uchwyty z przodu pieca.

Anderson otworzył oczy przed ostatnim aktem swego życia i zobaczył zjawę! Na suficie widział twarz mężczyzny! Mężczyzny z wycelowaną bronią! Twarz mężczyzny w ciemnych okularach! Broń drgnęła, wydając przytłumiony dźwięk. Jak pistolet pneumatyczny, pomyślał Anderson. Martwy Arab zwalił się na ziemię. Tą zjawą był Hiram.

Amerykanin wyskoczył z szybu wentylacyjnego i wylądował na podłodze, po czym natychmiast uwolnił ręce Andersona, robiąc to bardzo ostrożnie.

- Jezu... - szepnął, kiedy zobaczył pogruchotaną dłoń.

Anderson usiadł na stercie zwierzęcych zwłok i spojrzał na szkielet. Po chwili wygramolił się ze skrzyni i wskazując broń, zapytał Amerykanina:

- Może pan mi to na chwilę dać?

Hiram bez słowa wręczył mu pistolet i przyglądał się, jak Anderson staje nad leżącym Arabem i wycelowuje w niego broń.

Podszedł i powiedział cicho:

- Musi pan to przesunąć. - Zwolnił bezpiecznik.

Anderson trzykrotnie nacisnął spust. Potem oddał Hiramowi broń.

Uklęknął nad szkieletem i wyciągnął rękę. Nie dotknął kości, po prostu zbliżył do nich dłoń. Nie był w stanie nic powiedzieć ani nic zrobić, chociaż bardzo chciał. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć, oskarżać, walczyć, uciekać... tylko nie pogrążać się bezczynnie w oceanie swego bezkresnego bólu. A potem dostrzegł coś, w co w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć. A jednak nie mylił się.

- To nie jest szkielet kobiety! - powiedział. - To nie kobieta!

- Oczywiście, że nie! - odparł zdumiony Hiram. - To Shamir...

Anderson poczuł się tak, jakby powstał z prochów paleniska.

- A ja myślałem...; - O Boże... - szepnął Hiram, gdy wszystko zrozumiał. - Myślał pan, że to kapitan Zimmerman?

- Myślałem, że to Mirit - przyznał cicho Anderson.? - Kap... Mirit żyje. Ten skurwiel przeznaczył ją do czegoś innego.

Anderson jeszcze nigdy w życiu nie poczuł takiej radości.

Miał strzaskaną dłoń, czaszkę rozsadzał mu ból, umazany we krwi i tkance zwierzęcej, a mimo to szczęśliwy do szaleństwa. Hiram z trudem mógł uwierzyć w zmianę, jaka w nim zaszła. i; - Domyślam się, że bardzo ją pan lubi - powiedział, używając słów, które nawet w przybliżeniu nie oddawały tego, co czuł Anderson.! Mirit zdawała się nawet nie zauważać opłakanego stanu, w jakim znajdował się Anderson. Pocałowała go mocno w usta. - Och, Neil... Nigdy mnie już nie zostawiaj.

I - Lepiej zabierzemy pana do szpitala, doktorze - zaproponował Hiram.

Anderson odparł, że najpierw chciałby się umyć i przebrać.

- Pomogę mu - powiedziała Mirit. (Poszli do pralni i zamknęli za sobą drzwi. Gdy zostali sami, wyczerpanie (Andersona natychmiast się ulotniło.

- Mirit! Kultury! Musimy je zdobyć!

- Wykończysz się! - zaprotestowała.

Anderson zignorował tę uwagę.

- Masz notatnik Kleina?!

- Mam. Zabrałam go, gdy uwolnili mnie ludzie z CIA.

- To dobrze. Zniszcz go natychmiast!

- Co?!

- Zniszcz go. Jest tam numer, którym oznaczone są kultury genu Kleina.

- Ależ...

- Nie zapomniałem o mojej obietnicy, ale nie chcę, żeby ten gen zdobyła CIA.

Mirit poczęła wyrywać z notatnika stronę po stronie i wrzucać je do spłuczki. Anderson przebrał się.

- Musimy się pospieszyć! Żeby Hiram nie zaczął czegoś podejrzewać - przynaglił.

Po raz pierwszy od chwili rozpoczęcia się całej sprawy Kleina wszystko, poszło naprawdę gładko. Znaleźli pracownię, w której odbywało się klonowanie, i lodówkę z zapasem kultur.

Mieściły się w ośmiu fiolkach opatrzonych numerem 6713. Anderson włożył je wszystkie do kieszeni i zamknął lodówkę.

- Z powrotem do pralni! Szybko!

Udało im się tam dotrzeć niepostrzeżenie i Anderson wyciągnął fiolki z kieszeni. Podsunął je Mirit.

- A teraz powiedz mi, że chcesz je wręczyć władzom - poprosił.

Mirit spojrzała mu prosto w oczy.

- Moim obowiązkiem, jako oficera armii izraelskiej jest...

- Nie taka była umowa - przerwał jej Anderson. - Nie obchodzi mnie, co powinien izraelski oficer ani co uważa izraelski rząd. Życzę sobie usłyszeć, że to ty chcesz przekazać władzom gen Kleina.

- Nie rozumiesz! - zaprotestowała Mirit.

- Wszystko rozumiem. Chowasz się za swoim mundurem, zasłaniasz swoją rangą i tłumaczysz obowiązkiem, a jeśli stanie się coś złego, zawsze będziesz mogła powiedzieć, że tylko słuchałaś rozkazów!

- Jak śmiesz!

- Powiedz mi to! - naciskał dalej Anderson. - Powiedz mi, iż Mirit Zimmerman uważa, że gen Kleina powinien istnieć! - Wcisnął jej do ręki jedną z fiolek. - No, dalej! Chcę to usłyszeć!

Mirit zacisnęła palce na fiolce. Zakręciło się jej w głowie.

Patrzyła, jak Anderson wkłada pozostałe fiolki do kieszeni brudnego ubrania, które następnie zwija w tobołek.

- Wracajmy do Hirama - usłyszała.

- Lepiej się pan czuje? - zapytał Hiram, gdy Anderson pojawił się w pomieszczeniu krematorium.

- Dużo lepiej - odrzekł Anderson, podchodząc do drzwiczek pieca.

Hiram otworzył je usłużnie. Jego gest wywołał lekki uśmiech na twarzy Andersona.

Wrzucił brudne ubranie do ognia.

- Niech pan zaczeka! - krzyknęła Mirit, gdy Hiram zaczął zamykać ciężkie, żelazne drzwiczki. Podeszła i cisnęła w płomienie ostatnią fiolkę zawierającą kulturę Kleina.

- Co to było? - zainteresował się Hiram.

Mirit milczała. Patrzyła w płomienie.

- Właśnie dorosłam - powiedziała po chwili.

Anderson uśmiechnął się do niej i z uznaniem pokiwał głową.

- Neil?

- Tak?

- W Surrey chyba nie jest tak źle, co?

„KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Strategia Skorpiona
Ken McClure Zaraza
KEN McCLURE Trauma
KEN McCLURE Zmowa
Ken McClure Kon trojanski
Ken McClure  Oko Kruka
Ken McClure ?wca
Ken McClure Czerwona zima
Ken McClure Spirala Pandory
KEN McCLURE SIEĆ INTRYG
KEN McCLURE Spisek
KEN McCLURE Rekonstrukcja
Ken McClure Kryzys
Ken McClure KAMELEON
Ken McClure Czerwona zima(1)
Ken McClure Zmowa

więcej podobnych podstron