Ken
McClure - Kryzys
Przełożył WŁADYSŁAW MASIUŁANIS
„KB”
Na tej ciemnej równinie stoimy we dwoje
W szturmów, odwrotów dzikim, zmieszanym alarmie,
Gdy ścierają się wokół ślepe, wrogie armie
Wybrzeże w Dover”3 MATTHEW ARNOLD (1822-1888)
Prolog
Wyspa Barasay, Hybrydy Zewnętrzne. 19 stycznia 1992.
Czuł, że zaczyna mu brakować powietrza; jego płuca rozpaczliwie łaknęły tlenu, biegł jednak, dopóki całkiem bez tchu nie osunął się na mokry żwir. Klęczał, bezwładnie oparty na rękach i dysząc ciężko, czekał, aż powróci mu normalny oddech. Wtedy podniósł się z trudem i próbował biec dalej, a żwir usuwał mu się spod stóp, jakby złośliwie odmawiając im oparcia. Deszcz gnany wichrem znad Atlantyku smagał mu twarz lodowatymi bryzgami. Natura jakby sprzysięgła się przeciw niemu, próbując wdeptać go w ten jałowy, kamienisty brzeg, nienawistny wszelkim przejawom życia.
Wyczerpany, z krwawiącymi dłońmi, doktor Lawrence Gili dotarł do szczytu urwiska i ruszył w kierunku starego domu. To tutaj zamierzał się ukryć. Prymitywny budynek z surowego kamienia stał opuszczony od ponad dwóch lat, kiedy to ojciec Shony zrezygnował z nierównej walki z żywiołami i wrócił na stały ląd. Gili miał nadzieję, że posłuży mu za schronienie do czasu, aż myśliwi stracą jego trop. W plecaku miał dość konserw i sprzętu turystycznego, by w razie potrzeby przetrwać nawet dwa tygodnie.
W strugach deszczu na skraju cypla majaczył już zarys domu. Wciąż jeszcze miał dach, co - zważywszy jego usytuowanie - należało uznać za szczęśliwe zrządzenie losu. Gili spytał kiedyś Shonę, co skłoniło jej ojca do zbudowania domu w miejscu tak pozbawionym jakiejkolwiek osłony. Odparła, że czuł się tu bliżej Boga.
To prawda, że kiedy morze było spokojne, a niebo czyste, ze szczytu urwiska widziało się, jak za odległy o pięćdziesiąt kilometrów horyzont zachodzi olbrzymia kula płonącego pomarańczowym ogniem słońca; lecz morze prawie nigdy nie było spokojne, a niebo rzadko bywało czyste. Najczęściej, poruszony zachodnim sztormem Atlantyk wrzał wściekle, śląc olbrzymie bałwany, które tłukły o podnóże klifu wyrzucając w powietrze smugi piany. Jej białe, lepkie palce sięgały ku domowi, jak gdyby próbując oderwać go od podłoża.
Osłonięty od wiatru tylną ścianą budynku, Gili odpoczywał przez chwilę, wsparty ramieniem o kamienny mur. Oddychał chrapliwie, czując, jak strugi deszczu spływają mu po plecach. Tuż obok znajdowało się tylne wejście do domu. Podszedł ku niemu, z nadzieją, że nie będzie musiał walczyć z wiatrem, by dostać się do drzwi frontowych. Zardzewiała klamka niechętnie ustąpiła pod naciskiem dłoni; musiał pomóc sobie ramieniem, aby przezwyciężyć opór zawiasów.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, służyło kiedyś za kuchnię, ale brak szyb w oknach uczynił z niego siedlisko wilgoci i morskich ptaków. Po kątach bez przeszkód hulał wiatr. Z ciężkim sercem Gili uświadomił sobie, że reszta domu może być w nie lepszym stanie. Otworzył drzwi wiodące do dawnej bawialni i znieruchomiał z ręką na klamce. Na środku pokoju stali dwaj mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach. Ich spojrzenie powiedziało mu, że czekali tu właśnie na niego. Nie padło ani jedno słowo, ale broń w rękach nieznajomych była dostatecznie wymowna.
Gili czuł, że ogarnia go dziwna, zabarwiona smutkiem rezygnacja. Jednocześnie, choć mogło to wydawać się absurdalne, doznał czegoś w rodzaju ulgi. Wydarzenia czterech ostatnich dni zmieniły jego życie w senny koszmar, z niego samego czyniąc zaszczute, ścigane zwierzę. Wystarczyły te cztery dni, by wszystko, do czego dążył, wszystko, na czym budował swoją nadzieję na szczęśliwą przyszłość - kariera, małżeństwo, wiara w sukces - zostało przekreślone z łatwością, która teraz wydawała mu się oburzająca i niesprawiedliwa.
Jeden z mężczyzn przeszukał jego plecak. W tym czasie drugi trzymał go w szachu wycelowanym pistoletem. Klęczący nad plecakiem podniósł w końcu wzrok i pokręcił głową.
-Gdzie one są? - zapytał ten z pistoletem.
- Spóźniliście się - odrzekł Gili. - Już dawno leżą na poczcie. Obcy w milczeniu wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Mężczyzna z bronią gestem nakazał Gillowi wyjść na zewnątrz.
Wiatr i deszcz stały się nagle jakby mniej dokuczliwe. Umysł Gilla przepełniały obrazy rzeczy, których nigdy miał już nie zobaczyć. Nie chciał umierać. Na Boga, jeszcze nie był gotów na śmierć! Ogarnęła go panika. Skręcił w prawo i pobiegł pod wiatr, licząc na to, że deszcz zacinający w twarz utrudni celowanie ścigającym.
Zdawało mu się, że przypomina sobie ścieżkę wiodącą ze szczytu urwiska na plażę. Już wyobrażał sobie, jak popychany wiejącym w plecy wiatrem biegnie po piasku, wskakuje do łódki i bezpiecznie uchodzi pogoni. Kiedy jednak dobiegł do skraju klifu, nie było tam żadnej ścieżki, a tylko ściana opadająca niemal pionowo ku skałom daleko w dole. Osunął się na ziemię i ściskając w dłoniach kępy trawy wpatrywał się w przepaść. Poczuł, że opuszcza go resztka nadziei; jej miejsce zajęło uczucie przeraźliwej pustki. Rozluźnił zaciśnięte na trawie ręce i powoli przekręcił się na plecy. Leżał bez ruchu, czekając na swoich prześladowców.
Kazali mu wstać; usłuchał, musiał jednak pochylić się pod wiatr, aby utrzymać równowagę. Schowali broń i chwycili go pod ramiona. Przez chwilę zastanawiał się po co, skoro i tak nie miał dokąd uciekać. Wreszcie zrozumiał. Nie zdążył jednak zaprotestować, kiedy poderwali go z ziemi i pchnęli do tyłu, poza krawędź urwiska. Na ułamek sekundy jego sylwetka z rękami bezradnie młócącymi powietrze zarysowała się na tle ciemnego nieba. Potem głową naprzód runął ku śmierci czekającej nań na poszarpanych skałach w dole. Wiatr porwał jego ostatni krzyk.
Zechcą mi panowie wybaczyć niewygody wynikłe ze zwołania niniejszej sesji w tak nagłym trybie, ale zostałem poproszony przez pana premiera o zapoznanie rządu z wynikami naszych badań nad sytuacją epidemiczną chorób mózgu na terenie kraju. - Sekretarz MRC, Sir John Flowers, przerwał i znad okularów spojrzał na zgromadzonych wokół stołu członków Rady.
Przecież wie pan, że daleko nam jeszcze do końcowych wniosków - odezwał się mężczyzna w średnim wieku, w którego wymowie pobrzmiewał szkocki akcent.
Flowers pokręcił głową.
To niczego nie zmienia. Jako naukowcy wiemy, że wszelkie dane wymagają najpierw odpowiedniego opracowania. Ale panowie ministrowie widzą w takiej postawie zwykłe asekuranctwo. Chcieliby usłyszeć zapewnienie, że nie grożą nam żadne poważniejsze problemy.
Tak naprawdę chodzi im po prostu o stwierdzenie, że człowiek nie może zarazić się chorobą mózgu od chorego zwierzęcia! - Wydatny brzuch mówiącego te słowa z trudem mieścił się w brunatnej jedwabnej kamizelce harmonizującej barwą z kolorem jego nosa.
Flowers nieznacznie skinął głową.
Skąd ten nagły pośpiech? - zapytał Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu.
Od kiedy rok temu krowia wścieklizna stała się tematem sensacyjnych artykułów w prasie, opozycja tylko czeka na odpowiedni moment, by dobrać się rządowi do skóry. Eksport mięsa i jego przetworów na kontynent nadal nie wraca do dawnego poziomu. Prawdę mówiąc, w ciągu ostatniego miesiąca znowu gwałtownie spadł i lobby rolnicze zaczyna podnosić krzyk. Zamierza wystąpić z zapytaniem, w jaki sposób rząd przeciwdziała obecnej sytuacji. Żąda gwarancji, że angielskie produkty mięsne są zdrowe. Nasz udział w całej sprawie wynika stąd, że to my prowadzimy krajową statystykę zapadalności na choroby mózgu i nadzorujemy prace Rady Badań Naukowych Rolnictwa (ARC).
Dane liczbowe świadczą o tym, że osiągnięto pewien postęp - wtrącił szczupły mężczyzna o ostrych rysach i adekwatnym do ptasiej powierzchowności nazwisku Lark.
Wartość statystyczna tych danych jest raczej wątpliwa - odrzekł Flowers.
Za wcześnie mówić o jakiejkolwiek gwarancji, skoro trwają jeszcze badania doświadczalne. Na razie moglibyśmy co najwyżej wydać oświadczenie, iż obecnie brak dowodów na to, że kontakt z zarażonymi zwierzętami grozi ludziom chorobą mózgu - zaproponował Munro.
Obawiam się, że nie możemy zrobić nawet tego - powiedział Flowers.
Przy stole zapadło milczenie.
- Złe wieści? - zapytał wreszcie Lark.
Flowers powiódł wzrokiem po zebranych, starając się kolejno pochwycić spojrzenie każdego z nich.
Bardzo złe - powiedział cicho. - Otrzymałem właśnie pewien raport. Jego treść jest przerażająca.
Prosimy o konkrety - niecierpliwie rzucił Munro.
Raport, o którym mowa, nadszedł z północnej Szkocji, z miejscowości Achnagelloch...
Munro wzruszył ramionami i pokręcił głową. Ta nazwa z niczym mu się nie kojarzyła.
...a zawiera informację o wybuchu epidemii choroby zwyrodnieniowej mózgu.
Ilu zachorowań dotyczy ta informacja? - zapytał Munro.
Trzech. Wszystkie ze skutkiem śmiertelnym. Odpowiedź Flowersa spowodowała wyraźną zmianę atmosfery.
To jeszcze nie epidemia, Sir John - odezwał się Lark.
Niestety, nie powiedziałem wszystkiego. Zmarli byli ludźmi stosunkowo młodymi. Wszyscy trzej pracowali na farmie dotkniętej niedawno epizootią scrapie, trzęsawki, choroby mózgu owiec.
Ach tak - wycedził Munro.
Może to przypadkowy zbieg okoliczności - bez przekonania podsunął Lark.
Co gorsza - ciągnął Flowers - opis wstępnego badania patologicznego zawiera sugestię, że ci ludzie zmarli w wyniku choroby mózgu identycznej ze scrapie.
Ale między ludźmi a owcami istnieje bariera gatunkowa!
W każdym razie zawsze byliśmy o tym przekonani. W tym właśnie rzecz, panowie - rzekł Flowers.
Munro podniósł rękę do czoła, jakby podświadomie bronił się przed konsekwencjami stwierdzenia Flowersa.
Sądziliśmy również, że bariera gatunkowa chroni przed scrapie bydło, a przecież wiecie, co się stało - powiedział.
Czyżby w tej kwestii nie było już żadnych wątpliwości? - zapytał Lark.
Flowers pokręcił głową.
Badania przeprowadzone w laboratoriach ARC wykazały, że krowy zapadają na BSE po zjedzeniu mięsa zakażonego wirusem scrapie.
Dlaczego więc nie zdarzało się to wcześniej? - nie ustępował Lark. - Scrapie jako choroba owiec znana jest od lat.
Zakłady utylizacyjne zmieniły technologię pozyskiwania tłuszczu z padłych owiec. Stary sposób likwidował czynnik zakaźny. Nowy - nie. To wszystko.
A więc między owcami a bydłem bariera gatunkowa nie funkcjonuje?
Nie.
Dobry Boże - westchnął Lark. - Ale przecież niemożliwe jest zarażenie trzęsawką człowieka!
To - Flowers podniósł leżącą przed nim kartkę - sugeruje coś wręcz przeciwnego.
Zawsze uważałem, że przypadki scrapie powinny podlegać obowiązkowi zgłoszenia; tak samo jak BSE - oświadczył Munro.
Cóż, myślę, że jest za późno na tego rodzaju rozważania - powiedział Flowers. - Rzecz w tym, że nie tylko nie możemy rozwiać obaw rządu przed wzrostem zapadalności na choroby mózgu, ale musimy zawiadomić go o powstaniu zagrożenia o trudnych do przewidzenia skutkach.
Jak rozumiem, jagnięta także mogą być zarażone tą chorobą? - zapytał nagle Lark.
Owszem - odpowiedział Munro. - Uprzedzając pańskie następne pytanie powiem, że podczas pieczenia mięsa czynnik zakaźny nie ginie. To jeden z najbardziej odpornych wirusów. Wytrzymuje temperaturę szpitalnego sterylizatora parowego.
W takim razie pozostaje tylko modlić się, by ten raport okazał się nieprawdziwy - westchnął Lark.
Kto odpowiada za region Szkocji? - zapytał Munro.
George Stoddart.
Z Uniwersytetu Edynburskiego? Flowers potwierdził ruchem głowy.
Rozmawiał pan z nim?
Tak.
I?
- Twierdzi, że jego człowiek jest przekonany, iż ci robotnicy umarli na scrapie, ale jak zwykle będą kłopoty z precyzyjnym
ustaleniem przyczyny śmierci.
Nie bardzo rozumiem - bąknął Lark. - Jakie kłopoty? Flowers spojrzał na Munro.
To pańska specjalność. Może zechciałby pan wyjaśnić.
Oczywiście. - Munro chrząknął, jakby szykował się do dłuższego wykładu. - Bardzo niewiele wiemy na temat czynnika zakaźnego, który wywołuje scrapie u owiec czy BSE u bydła. Jedynym pewnym sposobem wykrycia jego obecności jest wstrzyknięcie zakażonej tkanki pobranej od chorego zwierzęcia - innemu. Tylko w ten sposób możemy dowieść, że mamy do czynienia z chorobą zakaźną o ustalonej patogenezie.
Mówi pan: zakażoną tkankę. Jakiego rodzaju? - spytał Lark.
Standardowy test polega na wstrzyknięciu myszom próbki maceratu mózgu pochodzącego z sekcji dla stwierdzenia, czy rozwinie się u nich zwyrodnieniowa choroba mózgu.
Czy tę chorobę stwierdzono także u człowieka?
Tak. U ludzi nazywa się ją chorobą Creutzfelda-Jakoba. To choroba wieku starczego. Jest stosunkowo rzadka i, dzięki Bogu, ma bardzo długi okres inkubacji. - Munro przerwał i spojrzał w stronę Flowersa. - Jaki był okres inkubacji w tym przypadku?
Stoddart twierdzi, że choroba rozwinęła się niemal z dnia na dzień. Po trzech tygodniach wszyscy pacjenci nie żyli. Patologia mózgu była identyczna jak w przypadku scrapie czy choroby Creutzfelda-Jakoba. Pod względem histopatologicznym praktycznie nie do odróżnienia.
Bodaj to wszyscy diabli! - stęknął Lark. - Trzy przypadki to nie tak dużo. Nadal mam wrażenie, że zbytnio śpieszymy się z wyciąganiem wniosków.
-Chciałbym się z panem zgodzić - odrzekł Flowers - ale trzej ludzie, którzy zetknęli się w pracy z chorymi owcami, zmarli
na chorobę mózgu identyczną ze scrapie. Nie możemy tego zignorować.
Przez chwilę panowało milczenie, jakby zebrani zastanawiali się nad sensem słów Flowersa. Pierwszy odezwał się Lark.
Trudno uwierzyć, że choroba owiec, znana od lat jako całkowicie niegroźna dla człowieka, ni stąd, ni zowąd przeskoczyła barierę gatunkową i zaczęła zabijać ludzi.
To oczywiste, że musiał zadziałać jakiś dodatkowy czynnik, jakaś zmiana wirusa, mutacja, zmienność czy to spontaniczna, czy też indukowana przez wpływ środowiska.
Miejmy nadzieję, że chodzi o czynnik mutagenny o charakterze lokalnym i że jest to odosobniony przypadek.
W tej sytuacji najważniejsze jest wykrycie przyczyny mutacji - podsumował Munro.
Zgadzam się.
Czy mamy jakiś trop? - zapytał Lark.
Mamy nawet głównego podejrzanego - odparł Flowers.
Kogo?
W pobliżu wzmiankowanej farmy znajduje się elektrownia jądrowa Invermaddoch.
Promieniowanie! - wykrzyknął Lark.
Czy może być bardziej oczywista przyczyna mutacji?
Nie muszę chyba mówić, w jak delikatnej sytuacji stawia nas cała ta sprawa - rzekł Munro. - Jeśli nagle rozgłosimy, że ludzie mieszkający w pobliżu pewnej szkockiej elektrowni jądrowej zapadają na zakaźną chorobę mózgu pod każdym względem przypominającą trzęsawkę owiec, możemy spodziewać się wybuchu paniki i burzy protestów. Pomijając wrzawę w środkach masowego przekazu, będziemy musieli stawić czoło naciskom lobby rolniczego, upierającego się, że niema żadnego związku między zachorowaniami zwierząt a chorobami mózgu u ludzi; z drugiej zaś strony będziemy mieli lobby energetyczne z ich zapewnieniami, że energia jądrowa jest bezpieczna i czysta.
Co więc robimy? I co powiemy rządowi Jej Królewskiej Mości?
Myślę, że na razie musimy uznać tę sprawę za pojedynczy przypadek bez ogólnego znaczenia - powiedział Lark. - Nadal nie dysponujemy niepodważalnymi dowodami, że choroby mózgu zwierząt mogą przenosić się na ludzi. Uważam, że powinniśmy przyznać, iż nastąpił pewien wzrost zapadalności na choroby mózgu, zastrzegając, że za wcześnie jeszcze na mówienie o przyczynach czy też ocenę wagi problemu. Zostawmy to rządowym statystykom.
Ale rząd musi być świadom powagi sytuacji w Szkocji. Choćby na wypadek jakichś przecieków do prasy - zaoponował Munro.
Ten obszar nigdy nie był obiektem szczególnego zainteresowania dziennikarzy. Na razie nic nam nie przeszkodzi w dyskretnym przeprowadzeniu własnego wywiadu - rzekł Flowers.
Z całym szacunkiem dla Stoddarta i jego ludzi, sądzę, że powinniśmy obejrzeć dowody - próbki pochodzące z autopsji tych trzech zmarłych - podsunął Lark.
Już o nie prosiłem - odrzekł Flowers.
Czy Stoddart powiedział, kto tam na miejscu przeprowadzał badania? - zapytał Munro.
Owszem. - Flowers zajrzał do swoich notatek. - Specjalista patolog, doktor Lawrence Gili.
Rozdział 1
Doktor łan Bannerman rozłożył na pulpicie notatki i czekając, aż ucichnie szmer rozmów, obrzucił wzrokiem swoje audytorium. Widok sali wypełnionej studentami medycyny wydał mu się nagle przygnębiająco znajomy. Znajomy aż do znudzenia, pomyślał cynicznie i zaraz skarcił się w duchu za tę myśl. Cóż, kiedy czasami granica między cynizmem a realizmem wydaje się odrobinę zatarta...
Mimo przywiązania do chrześcijańskiego systemu wartości, wyniesionego z solidnego mieszczańskiego domu, doktor Bannerman zawsze miał trudności z postrzeganiem swoich bliźnich jako „autonomicznych jednostek”. Ludzie, jak zauważył, wyraźnie dzielili się na pewne „typy”. Był typ duchownego, żołnierza, policjanta i tak dalej. Po pięciu latach wykładania patologii w szpitalu św. Łukasza doszedł do wniosku, że także studenci medycyny rekrutowali się spośród ludzi określonego typu.
Zawód lekarza cieszył się w społeczeństwie wielkim prestiżem, uważany był wręcz za gwarancję sukcesu życiowego. Dlatego też szkoły medyczne mogły sobie pozwolić na stawianie kandydatom bardzo wysokich wymagań. Zachęcano wręcz najzdolniejszych uczniów do próbowania swych sił w egzaminach na medycynę. Wygrana w tego rodzaju współzawodnictwie miała dowodzić ich wartości. Pod presją rodziców i nauczycieli decydowali się na wybór drogi życiowej nie mającej często nic wspólnego z ich prawdziwymi zainteresowaniami.
Tak więc młody człowiek, wyposażony przez dumnych rodziców w nowiutki stetoskop, a przez poczciwą ciocię Mabel w zestaw narzędzi do przeprowadzania sekcji zwłok, wkraczał w mury św. Łukasza, pewien, że i tu świetnie da sobie radę. Bo czyż zdawanie egzaminów nie było jego specjalnością? „Czy ktoś zapytał tych smarkaczy, czy obchodzi ich los chorych?” - grzmiał Bannerman na ostatnim zebraniu ciała pedagogicznego. Jego wystąpienie przyjęto z dobroduszną wyrozumiałością. Nie zadowoliło to Bannermana, chociaż potwierdzało jego teorię „typów ludzkich”. Musiał przyjąć do wiadomości, że on sam został zakwalifikowany do kategorii „nieznośnych znakomitości” - ludzi, którzy mówią, co myślą, a mimo to są akceptowani jako wybitni specjaliści w swojej dziedzinie. Istotnie, jako patolog nie miał sobie równych.
Spojrzał teraz na rzędy zwróconych ku sobie twarzy, zastanawiając się, ilu z tych młodych ludzi ma szansę zostać prawdziwymi lekarzami. Rozpoznanie ich było w praktyce niemożliwe. Bannerman nigdy jednak nie zaprzestawał prób. Już łatwiej byłoby wydzielić tych, którzy lekarzami na pewno nie zostaną: zarozumialców, święcie przekonanych o swoich nadzwyczajnych uzdolnieniach, cichych pracusiów, pilnie notujących każde słowo wykładowcy i wierzących, że systematyczne „kucie” i dobra pamięć to najlepsza gwarancja powodzenia na egzaminach. Oczywiście, niektórzy z nich odpadną, i to niekoniecznie ci najgorsi. Studia medyczne były niewątpliwie trudne i wymagały dużego wysiłku intelektualnego, ale dzięki starannej selekcji kandydatów ewidentni idioci nawet na pierwszym roku stanowili rzadkość. Wielu natomiast rezygnowało odkrywszy, że „wsiedli do niewłaściwego pociągu”; po prostu źle wybrali przedmiot studiów.
Bannerman zawsze przekonywał swoich studentów, że lepiej zrezygnować od razu, niż uświadomić sobie brak powołania w chwili, gdy ma się w ręku życie innego człowieka. Najwięcej kłopotów sprawiali mu studenci, którzy bez trudu zdawali wszystkie egzaminy, a mimo to wyraźnie nie nadawali się do zawodu lekarza. Najgorsze, że w takich sytuacjach niewiele mógł zrobić. Starał się wpoić im szacunek dla ludzkiego cierpienia, nauczyć właściwego podejścia do chorych, lecz podejrzewał, że dla wielu z nich pacjent zawsze będzie tylko „przypadkiem”, kolejnym równaniem do rozwiązania na drodze kariery.
Bannerman zdawał sobie jednak sprawę, iż z faktu, że nie potrafi wśród swoich studentów wypatrzyć „prawdziwych” lekarzy, wcale nie wynika, że ich tam nie ma. To z myślą o nich starał się, by jego wykłady były jak najlepsze.
- Będziemy dziś kontynuować nasze rozważania na temat chorób centralnego systemu nerwowego - zaczął. - Jestem przekonany, że zagadnienie to wyda się państwu szczególnie bliskie. Przeglądając bowiem wasze prace poświęcone problematyce ostatniego wykładu, doszedłem do wniosku, że wielu z was cierpi na jedną z owych chorób...
Sala przyjęła słowa wykładowcy z hałaśliwie manifestowaną wesołością. Mimo ostrego języka Bannerman był lubiany przez studentów. Jako nauczyciel cieszył się prawdziwym autorytetem; doskonała znajomość wykładanego przedmiotu nigdy nie przeszkadzała mu przyznać się do niewiedzy. Zaskoczony pytaniem, na które nie znał odowiedzi, nie kręcił, lecz prosił studentów o samodzielne sięgnięcie do źródeł i podzielenie się z nim wynikami poszukiwań. Taka postawa budziła szacunek młodych ludzi, a przy tym oszczędzała czas przeznaczony na naukę. Zbyt często wykładowcy marnowali go na maskowanie luk we własnym wykształceniu. Słowa „nie wiem” nie zadomowiły się jeszcze w akademickiej rzeczywistości.
Zajmiemy się dzisiaj chorobami Creutzfelda-Jakoba i kuru. Obie objawiają się rozległą degeneracją neuronów, ataksją i postępującą demencją. Obie nieodmiennie kończą się śmiercią. - Bannerman włączył rzutnik i pstryknął trzymanym w dłoni pilotem. Na ekranie pojawił się obraz z pierwszego slajdu. - Po lewej widzimy wycinek mózgu pacjenta zmarłego na chorobę Creutzfelda-Jakoba. Po prawej mózg bez zmian patologicznych. Proszę zauważyć wyraźną gąbczastość szarej istoty chorego mózgu. - Bannerman zmienił slajd i poprawił nieco ostrość obrazu. - Oto zdjęcie pacjenta, który nabył chorobę Creutzfelda-Jakoba w wyniku operacji przeszczepu rogówki. Zwróćcie uwagę na pozbawione wyrazu spojrzenie chorego i brak napięcia mięśni twarzy.
Czy to znaczy, że pacjent zachorował, bo przeszczepiono mu zarażoną rogówkę? - dobiegł z ciemności głos któregoś ze studentów.
Prawie na pewno - odparł Bannerman.
A więc jest to choroba zakaźna?
Tak, ale bardzo specyficzna.
Po sali przebiegł szmer zdziwienia, jakby studenci zaczynali podejrzewać, że w końcu udało im się przyłapać Bannermana na skrywaniu niekompetencji.
To jest, czy nie jest? - padło zaczepnym tonem rzucone pytanie.
O takich chorobach mówi się, że wywołują je nietypowe, tak zwane powolne wirusy.
Dlaczego nietypowe?
Otóż, jak dotąd, nie udało się wyizolować z zakażonego mózgu żadnego konkretnego wirusa. Ale wszystko wskazuje na obecność w nim jakiegoś czynnika zakaźnego.
Czyli jest to jednak choroba zakaźna?
Tak.
Czy znane są inne podobne choroby?
Kilka chorób zwierząt.
Na przykład? - uparty student najwyraźniej zdecydowany był wycisnąć z Bannermana przyznanie się do ignorancji.
Scrapie, trzęsawka owiec; encefalopatia gąbczasta bydła.
„Krowia wścieklizna”?
Owszem. Także zakaźna encefalopatia norek.
Czy nie sądzi pan, że wystarczyłoby przyłożyć się do roboty, żeby określić przyczynę tych chorób?
Bannerman osłupiał. Arogancja tego młodzika przekraczała wszelkie granice.
Panie...?
Marsh - podpowiedział student.
Panie Marsh, kilku naprawdę wybitnych naukowców pogrzebało swoje kariery tylko dlatego, że uparli się odkryć przyczynę tych chorób. A może tak pan przyłożyłby się do roboty i zechciał w formie rozprawki ustosunkować się do popełnionych przez nich błędów? Powiedzmy, że zrobi pan to na przyszłą środę. Zgoda?
Tak jest - wymamrotał student, już zdecydowanie pokornym tonem.
A co z barierą gatunkową? - padło następne pytanie, tym razem wypowiedziane dziewczęcym głosem.
Dobre pytanie, panno...
Lindsay.
Dobre pytanie, panno Lindsay. Do chwili wystąpienia epidemii „krowiej wścieklizny” wszyscy wierzyliśmy w istnienie bariery gatunkowej. Ostatnie badania dowodzą, że encefalopatia gąbczasta atakuje bydło karmione paszą zawierającą resztki mózgu owiec zarażonych wirusem scrapie.
W takim razie nie jest wykluczone, że po zjedzeniu chorego zwierzęcia człowiek również może zapaść na chorobę mózgu?
Nie, ale też nie istnieją żadne dowody na poparcie tego poglądu.
Na razie.
Na razie - zgodził się Bannerman.
A gdyby okazało się, że chorobę Creutzfelda-Jakoba wywołuje właśnie spożywanie zakażonego mięsa?
Powtarzam: nic nie uprawnia nas do takiego twierdzenia.
Ale na wszelki wypadek doradzałby pan przejście na wegetarianizm - podpowiedział ktoś z końca sali.
Bannerman śmiał się razem z innymi.
Ja przynajmniej nie zamierzam zostać wegetarianinem - powiedział.
Na razie - dodała panna Lindsay, wzbudzając kolejną falę rozbawienia.
A choroba Alzheimera? Czy ją też przypisuje się działaniu podobnych wirusów?
Nie. Istnieją wyraźne różnice w obrazie anatomopatologicznym.
Czy wiadomo, co powoduje chorobę Alzheimera?
Jedna z jej postaci ma niewątpliwie podłoże genetyczne. Na temat częściej występujących form nie wiemy właściwie nic, poza domniemaniem, że w grę wchodzi pewien czynnik chemiczny.
Aluminium?
W kilku opracowaniach pojawiły się takie sugestie - przyznał Bannerman.
`Czy zgodziłby się pan z twierdzeniem, że badania nad chorobami w rodzaju choroby Alzheimera są skandalicznie zaniedbane? - oskarżycielski ton w głosie pytającego przeczył uprzejmej formie pytania.
Bannerman spojrzał na studenta wpatrzonego weń spod szopy rudych włosów kontrastujących z szalikiem w barwach szkoły medycznej. Na dobrą sprawę jego zachowanie można było uznać za bezczelne, ale Bannerman zbyt często miał do czynienia z podobnym zuchwalstwem, by się nim teraz przejmować. Należało je chyba złożyć na karb młodzieńczej przekory i równie młodzieńczego przekonania o czystości własnych intencji.
Owszem - odparł zdawkowo.
Dlaczego tak się dzieje? - nie ustępował rudzielec.
Każde społeczeństwo dysponuje ograniczonym zasobem środków, które może przeznaczyć na badania naukowe - powiedział Bannerman. - Schorzenia w rodzaju choroby Alzheimera są typowe dla wieku starczego. Tymczasem pieniędzy z trudem starcza na badanie chorób zagrażających ludziom młodym. To wszystko.
- Uważam, że to świństwo - oświadczył student. Bannerman czuł, że sympatia grupy w tej chwili nie jest po jego stronie.
Być może powinien pan studiować nauki społeczne, a nie medycynę - powiedział.
Albo nauki polityczne - dorzucił ktoś. Po sali przeleciał szmer śmiechu.
Cele, jakie stawia sobie medycyna, są czysto pragmatyczne - powiedział Bannerman. - Lekarz dysponuje określonymi środkami i zgodnie z tym podejmuje takie, a nie inne decyzje. Kiedy ma się dwóch pacjentów z niewydolnością nerek, a do dyspozycji tylko jedną sztuczną nerkę, nie pora krzyczeć, że to świństwo. Trzeba zdecydować kto ma żyć, a kto umrzeć.
Bannerman zamilkł, czekając, aż jego słowa zapadną w umysły słuchaczy. Wreszcie powiedział:
- Być może zainteresuje państwa porównanie patologii najważniejszych chorób zwyrodnieniowych mózgu. Proszę o zapoznanie się z tym tematem, a na najbliższych zajęciach spróbujemy przedyskutować państwa wątpliwości...
Po wykładzie Bannerman wrócił do swojego gabinetu w szpitalu. Zapalił papierosa, a chwilę później jego sekretarka, 01ive Meldrum, przyniosła filiżankę mocnej, czarnej kawy.
Jak poszło?
Nieźle - odparł Bannerman. - Całkiem nieźle. To dobra grupa. Co słychać?
Dzwoniła Stella. Po południu operuje, ale o ósmej spodziewa się pana na kolacji. Pytała, czy nie kupiłby pan wina.
Czy...
Będzie kurczak - powiedziała 01ive uprzedzając pytanie Bannermana.
Coś jeszcze?
Doktor Vernon prosił, żeby zadzwonił pan do niego w wolnej chwili. Poza tym spokój.
- Dzięki, Olive. Bądź tak dobra i połącz mnie z Vernonem. Olive wyszła, zamykając za sobą drzwi, a kilka minut później odezwał się brzęczyk telefonu na biurku Bannermana.
- Cześć, George. Miałeś do mnie jakąś sprawę? Uraczywszy Bannermana kilkoma dowcipami na powitanie,
doktor Vernon przystąpił do rzeczy.
Mam tutaj czterdziestosiedmioletniego mężczyznę z poparzeniami ręki. Oblał się niechcący wrzątkiem z czajnika.
Poparzenia to raczej nie moja specjalność - wtrącił Bannerman.
Nie o to chodzi. Podejrzewam, że dolega mu coś poważniejszego.
Na jakiej podstawie?
Kilkakrotnie z nim rozmawiałem. I odniosłem wrażenie, że nie pamiętał, co powiedziałem dosłownie kilka minut wcześniej. Początkowo nie zwróciłem na to uwagi, ale sytuacja zaczęła się powtarzać. Znasz się na chorobach mózgu; nie zechciałbyś go obejrzeć?
Jasne - odpowiedział Bannerman. Spojrzał na zegarek. - Może teraz?
Świetnie. - Doktor Vernon dodał, że byłby mu bardzo zobowiązany. Umówili się za pięć minut w sali numer siedemnaście.
Przed wyjściem Bannerman wypłukał usta odświeżającym płynem, którego buteleczkę trzymał na umywalce w gabinecie; nie chciał, żeby pacjenci czuli, że palił papierosy. Włożył świeży fartuch i pomaszerował na oddział. Laboratorium patologiczne mieściło się w suterynie, toteż musiał pokonać dwa piętra schodów, a następnie długi korytarz, o tej porze pełen wózków z naczyniami i pielęgniarek kursujących między salami chorych a kuchnią. Vernon czekał u wejścia do siedemnastki. Razem weszli do środka.
- Dzwoniłem do siostry. Powiedziałem, że już idziemy.
W tym momencie jak na zamówienie otworzyły się boczne drzwi i stanęła w nich tęga kobieta w granatowym kitlu siostry zakonnej i białym plisowanym czepku na siwych włosach.
- Pan Green jest gotów - powiedziała z uśmiechem. - Pielęgniarka rozstawi panom parawan.
Młoda praktykantka ze szkoły pielęgniarskiej zaprowadziła lekarzy do łóżka pacjenta, a następnie odgrodziła je od reszty sali zielonym płóciennym parawanem. Jak zwykle w porze posiłków pomieszczenie wypełniał charakterystyczny zapaszek: mieszanina woni potraw i środków dezynfekujących.
- Panie Green, to doktor Bannerman. Chciałby zadać panu kilka pytań.
Pacjent, dobrze zbudowany, opalony mężczyzna, uśmiechnął się pokazując zdrowe zęby.
Co pan chce wiedzieć, doktorze? Dzięki doktorowi Vernonowi moja ręka goi się bez zarzutu. Podobno niedługo będę mógł wrócić do domu.
Miło mi to słyszeć - odparł Bannerman. - Proszę mi opowiedzieć, co się panu stało?
Z lekarzami to jak z policją - wesoło powiedział chory. - W kółko zadają te same pytania.
Mam nadzieję, że nie mówi pan tego na podstawie własnych doświadczeń - zażartował Bannerman.
A owszem - odparł Green, a widząc, że lekarz robi nieco głupią minę, dorzucił - jestem policjantem, doktorze. Sierżantem w wydziale śledczym Scotland Yardu.
Ach tak - zaśmiał się Bannerman. - Nie wiedziałem. A więc, co się panu przytrafiło?
Co się przytrafiło?
Bannerman zorientował się, że Green najwyraźniej zapomniał już o jego wcześniejszym pytaniu. Zerknął na Vernona, a ten odpowiedział mu dyskretnym ruchem głowy.
- Chodzi o pański wypadek.
Byłem po prostu nieostrożny. Złapałem czajnik, sądząc, że jest pusty. Chciałem wstawić wodę na herbatę, ale okazało się, że jest pełen wrzątku. Oblałem sobie całą rękę.
Okropne - skrzywił się Bannerman. - Kto jeszcze był wtedy w domu?
Nikt - odparł Green.
Bannerman uważnie przyjrzał się choremu, zastanawiając się, czy zdaje sobie sprawę z wymowy własnych słów; wyglądało na to, że nie.
Co działo się potem? - zapytał.
Próbowałem zdjąć koszulę i włożyć rękę pod zimną wodę, ale bolało jak wszyscy diabli. Ręka wyglądała paskudnie, więc wezwałem karetkę i czekałem, aż przyjadą.
Długo pan czekał?
Osiem minut. Przez cały czas patrzyłem na zegar.
Czy pan wie, ile czasu trwała jazda do szpitala? - zapytał Bannerman.
Dziesięć minut. Bylibyśmy szybciej, ale na Graham Road, tam gdzie reperują gazociąg, trafiliśmy na korek. Mimo że kierowca włączył syrenę i migające światło, musieliśmy czekać przez kilka minut.
Jaki dziś mamy dzień?
Green uśmiechnął się, jakby nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Patrząc jednak na Bannermana stwierdził, że ten przygląda mu się uważnie, najwyraźniej czekając na odpowiedź.
Dzisiaj? Dzisiaj jest... no...
Wtorek - podpowiedział Bannerman. - Dwudziesty trzeci stycznia.
No właśnie - rozpromienił się Green. - Nie mogłem sobie przypomnieć. To przez to, że w szpitalu wszystkie dni są takie podobne.
Bannerman ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Chciałbym, żeby spróbował pan policzyć od trzystu wstecz, odejmując za każdym razem siedem - powiedział.
Green wzruszył ramionami i zaczął liczyć:
- Trzysta, dwieście dziewięćdziesiąt trzy, dwieście osiemdziesiąt sześć, dwieście siedemdziesiąt dziewięć, dwieście osiemdziesiąt sześć,
dwieście osiemdziesiąt sześć...
Wystarczy - powiedział Bannerman.
I jak? - z uśmiechem spytał Green.
Doskonale - odparł Bannerman. Spojrzał na kolegę i skinął głową.
Vernon podziękował Greenowi za współpracę i ruszył za Bannermanem do dyżurki. Pielęgniarka złożyła parawan i odjechała z nim w kierunku wyjścia.
Co o tym sądzisz? - zapytał Vernon.
Twój niepokój wydaje mi się uzasadniony - odrzekł Bannerman. - Ten człowiek ma wszelkie objawy wczesnej choroby Alzheimera.
Tego się właśnie obawiałem.
Jego stara pamięć jest w porządku, ale świeża praktycznie nie istnieje. Przypuszczam, że to właśnie było przyczyną wypadku. Sam postawił czajnik na gazie, a potem o nim zapomniał. Chciał to zrobić jeszcze raz i oblał się wrzątkiem. Twierdzi, że w domu był sam, więc nikt inny nie mógł wstawić czajnika.
Nie ma nawet pięćdziesiątki. - Vernon ze smutkiem pokręcił głową.
Może być z nim już tylko gorzej - cicho powiedział Bannerman. - Jego aktywne życie, zwłaszcza zawodowe, jest właściwie skończone.
Ma żonę i dwóch nastoletnich synów. Jeden z nich to czarny chłopiec, adoptowany przez Greenów, gdy miał trzy lata. Czasami zastanawiam się, czy to wszystko ma jakiś sens.
Od pewnego czasu mam podobne wątpliwości - przyznał Bannerman. Nie zamierzał jednak rozwijać tego tematu. Pożegnał się z Vernonem i wrócił na oddział patologii.
01ive Meldrum musiała wyjść na lunch; jej pokój był pusty. Bannerman zaparzył sobie następną kawę, zaniósł do gabinetu i z papierosem w dłoni zasiadł przy biurku. Zdecydował, że nie będzie dziś jadł lunchu. Poranne ważenie dało wynik siedemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Bannerman wiedział, że nie ma nic na swoją obronę. Rosnąca warstwa sadełka w okolicy pasa była wynikiem pobłażania sobie przy bożonarodzeniowym stole. Waga nie kłamała. Coś trzeba będzie z tym zrobić.
Spojrzał na kalendarz stojący na biurku. Nagle uświadomił sobie, że za osiem dni będzie obchodzić trzydzieste ósme urodziny. Trzydziesto ośmioletni kawaler! Zdawało mu się, że słyszy głos matki, podczas świąt odwiedził rodziców i, jak co roku, musiał wysłuchać odpowiedniej porcji wyrzutów i namawiania, żeby się wreszcie ożenił. Całe szczęście, że miał jeszcze siostrę. Kate z mężem zadbali o to, by dostarczyć staruszkom pary udanych wnuków, co odrobinę zmniejszyło presję wywieraną na Bannermana. Matka nie zamierzała jednak ustąpić. „Kiedy wreszcie pobierzecie się ze Stellą?” - to pytanie stanowiło refren jej rozmów z synem.
Nie pomagały tłumaczenia Bannermana, że Stella jest tylko jego starą przyjaciółką. To była prawda, ale z drugiej strony Stella była jedyną kobietą, o której kiedykolwiek rozmawiał w domu. Owszem, przed mniej więcej pięcioma laty istniało między nimi coś w rodzaju uczucia. Do niczego jednak nie doszło i od tej pory łączyła ich jedynie trwała przyjaźń. Związki Bannermana z innymi kobietami, głównie z pielęgniarkami, miały charakter przypadkowy. Temat ten oczywiście nie nadawał się do rozmów z rodzicami. Bannerman starał się w ogóle nie wspominać o swoich znajomych, a to w obawie przed matczynym przesłuchaniem prowadzonym metodami godnymi hiszpańskiej inkwizycji.
Zaciągnął się głęboko dymem papierosa i złożywszy głowę na oparciu fotela pogrążył się w rozmyślaniach na temat przyczyn swego starokawalerstwa. Lubił kobiety i wszystko wskazywało na to, że ma u nich powodzenie. Zawsze jednak nadchodził moment, kiedy wycofywał się, jakby niezdolny uczynić ostatni krok. Zamknął oczy rozmyślając o swojej słabości w podejmowaniu decyzji dotyczących własnego życia, co było dość śmieszne u kogoś, kto na co dzień musiał decydować o życiu innych ludzi.
Musiał uczciwie przyznać, że w jego życiu było kilka kobiet, z którymi łączyły go więzi emocjonalne, ale też nic poza tym. Stella wytknęła mu kiedyś, że chyba nie widzi różnicy między pożądaniem a głęboką potrzebą bycia z kimś. Kobiety lubią czuć się potrzebne. Może o to chodzi? Czyżby był tak dalece samowystarczalny, że w gruncie rzeczy nikogo nie potrzebował? Może jednak był „samotną wyspą”?
Bannerman zdusił papierosa w popielniczce i wyprostował się. Na dzisiaj dość tej autoanalizy. Przejrzał rozkład zajęć popołudniowych i stwierdził, że czeka go jeszcze sekcja zwłok pacjenta zmarłego na raka mózgu. Obiecał także, że w razie konieczności wykonania pilnej biopsji będzie do dyspozycji zespołu operującego dziś nowotwór piersi. Operację przeprowadzić miał John Thorn, chirurg darzony przez Stellę szczególnym szacunkiem. „Guz znajduje się w wyjątkowo paskudnym miejscu - powiedział Thorn. - Jeśli coś pójdzie nie tak, pacjentka nie będzie miała drugiej szansy”.
Była za pięć druga. Operacja miała się rozpocząć o trzeciej trzydzieści. Bannerman uznał, że czas wziąć się do roboty. Zostawił wiadomość, by wezwano go, gdyby Thorn zażądał przeprowadzenia jakiejś analizy, przypiął beeper do kieszeni fartucha i ruszył do prosektorium.
Jego przybycie najwyraźniej zaskoczyło dyżurnego sanitariusza. Siedział przy stole z gazetą w dłoni, przed nim na kawałku papieru śniadaniowego leżała nadgryziona kanapka i stał termos z odkręconym kubkiem.
Nie zdążyłem wyjść na lunch - wyjaśnił. - Doktor Leeman strasznie się dziś grzebał.
Zaczekam, aż pan skończy - powiedział Bannerman.
Kogo bierze pan na warsztat? - Sanitariusz podniósł się od stołu i zapakował nie dojedzoną kanapkę.
Pacjenta z ósemki. Thomas George Baines, zmarł w niedzielę wieczorem.
Sanitariusz spojrzał na wiszący na ścianie plan chłodni. Nazwiska zmarłych wypisywano na nim ołówkiem, tak że można było je ścierać gumką, której brudny ogryzek leżał na stole.
- Baines, numer pięć - mruknął sanitariusz kierując się do wyjścia z dyżurki.
Chłodnia było to długie, pomalowane na biało pomieszczenie. Wzdłuż jednej z jego ścian widniał rząd wysokich, zamykanych na ciężkie zasuwy drzwi. Były one ponumerowane od jednego do ośmiu. Sanitariusz otworzył drzwi oznaczone cyfrą pięć, odsłaniając trzy ułożone poziomo, jedna nad drugą, szuflady. Odczytał napis na kartce przytwierdzonej do środkowej szuflady i oznajmił:
- Proszę bardzo. Pan Thomas Baines.
Przyciągnął wózek do drzwi komory chłodniczej, zablokował kółka i podniósł jego ruchomy blat do wysokości półki. Następnie z widoczną wprawą zsunął nań ciało Thomasa Bainesa. Odblokował kółka i szerokim łukiem odstawił wózek na bok. Zatrzasnął drzwi komory i skierował pytające spojrzenie na lekarza.
Stół numer jeden. Pasuje?
Oczywiście - odparł Bannerman.
Sanitariusz umieścił zwłoki na stole sekcyjnym, zdjął całun i włączył spłukiwanie blatu. Zimna woda zabulgotała w rowkach odpływowych. Bannerman zapalił górne światło i uruchomił wyciąg.
- Dać trochę odświeżacza? - zapytał sanitariusz. Bannerman pokręcił głową.
Robimy tylko czaszkę - powiedział. Nie mniej niż inni nie znosił odoru sekcji, ale wdychanie odświeżacza powietrza było jeszcze gorsze, bo skóra i ubranie na długie godziny nasiąkały jego przenikliwą wonią. Nie było potrzeby otwierania jamy brzusznej Thomasa Bainesa. Badanie miało dotyczyć wyłącznie głowy, toteż można się było obyć bez odświeżacza.
Chce pan, żebym otworzył czaszkę? - pytał sanitariusz.
Nie trzeba - odpowiedział Bannerman. - Niech pan kończy śniadanie.
Wesołej zabawy, szefie.
Bannerman włożył gumowce wybrane z rzędu obuwia ochronnego stojącego pod ścianą i sięgnął do wieszaka po jeden z zielonych plastikowych fartuchów. Zawiązał wstążki na plecach i wciągnął na dłonie rękawice chirurgiczne wyjęte z pudełka opatrzonego napisem „duże”. Elektryczną piłą przeciął dokoła czaszkę denata, kilkakrotnie przerywając piłowanie, by spłukać gromadzące się pod ostrzem okruchy i pozwolić rozwiać się swądowi przypalanych kości. Następnie usunął pokrywę czaszki Thomasa Bainesa i odłożył ją na bok. Posługując się narzędziami chirurgicznymi wydobył mózg z jamy czaszki i przeniósł na przygotowaną do tego celu tacę na bocznym stoliku.
Zważył mózg i dokładnie go obejrzał ze wszystkich stron.
- Nietrudno zauważyć, co cię zabiło, przyjacielu - mruknął do siebie. Z lewej półkuli odsłoniętego mózgu wystawał duży guz.
Jaskrawa czerwień rakowatej tkanki kontrastowała z szarością zdrowych zwojów. Bannerman wyłuskał guz i włożył go do słoja na próbki, w którym trafić miał do laboratorium. Resztę mózgu umieścił z powrotem w czaszce i zawołał sanitariusza oznajmiając, że skończył.
- Dobra jest, szefie. Założyć mu z powrotem czapeczkę? - sanitariusz zaniósł się zduszonym chichotem.
Bannerman nawet się nie uśmiechnął. Tego rodzaju humor nie był w jego guście.
Proszę to zrobić, z szacunkiem należnym zmarłemu, jeśli łaska - powiedział.
Oczywiście, panie doktorze - skwapliwie odparł sanitariusz, a jego twarz przybrała wyraz powagi. Uświadomił sobie, że popełnił błąd oceniając tego lekarza.
Bannerman ściągnął rękawice i wrzucił je do plastikowego pojemnika na śmiecie. Podszedł do dużej porcelanowej umywalki, przycisnął łokciem dźwignie kranu i dozownika i z przyjemnością zanurzył dłonie w strumieniu gorącej wody z płynnym mydłem. Wycierając ręce przyglądał się, jak sanitariusz pogwizdując pod nosem przykrywa głowę zmarłego odciętym fragmentem czaszki, pieczołowicie ustawia ją we właściwej pozycji, sprawdza z jednej, z drugiej strony... Niczym hydraulik wymieniający uszczelkę.
Bannerman musiał przyznać, że daleko mu do takiej rutyny. Czasami po opuszczeniu prosektorium wymiotował zamknięty w łazience. Nie tak często jak niegdyś, ale zdarzało się. Nikomu o tym nie mówił, nawet Stelli w czasach, gdy byli ze sobą naprawdę blisko, ani ojcu, który także był lekarzem. Zresztą nie lubił zbytnio się nad tym zastanawiać. Piszczenie beepera w kieszeni sprawiło, że i teraz przestał myśleć o swoich problemach.
Już idę - rzucił w słuchawkę usłyszawszy, że z sali operacyjnej przysłano próbkę z prośbą o wykonanie pilnej biopsji. Drzwi prosektorium z hukiem zatrzasnęły się za Bannermanem, gdy biegł wyłożonym kafelkami korytarzem w kierunku schodów wiodących do laboratorium. Zanim dotarł na miejsce, laboranci zdążyli już przygotować preparat i właśnie jeden z nich ustawiał go pod obiektywem zeissowskiego mikroskopu.
Co tam widzisz, Charlie? - zapytał Bannerman.
Nie bardzo mogę się w tym połapać.
Słaby preparat?
-Możliwe - odparł laborant. - Karen szykuje drugi. Za kilka minut powinien być gotowy.
Laborant odsunął się, ustępując lekarzowi miejsca przy mikroskopie. Bannerman zwiększył nieco odległość między okularami, dostosowując ją do rozstawu swoich oczu, i nastawił maksymalną ostrość. Operując śrubami przesuwu mógł milimetr po milimetrze badać preparat, pewien, że nie trafi dwukrotnie na to samo miejsce.
Cholera - mruknął przez zaciśnięte zęby.
Znalazł pan coś? - zapytał laborant.
Nie wygląda to dobrze. - Bannerman obracał pokrętłem regulacji ostrości, jakby spodziewał się znaleźć lepsze, doskonalsze ustawienie. - Proszę spojrzeć. Dokładnie na godzinie jedenastej.
Laborant pochylił się nad okularem.
Taak - powiedział. - Coś tam jest, ale nie widzę tego dość wyraźnie, żeby... - urwał, nie chcąc chyba ryzykować wygłaszania zdecydowanej opinii.
Dzwonili z chirurgii - rozległ się za ich plecami głos młodej laborantki. - Chcą natychmiast znać wyniki badania.
Sprawdzę, czy ten drugi preparat jest już gotowy - powiedział laborant wstając od mikroskopu. Wrócił po minucie, a na jego twarzy widniał wyraz zakłopotania. - Obawiam się, że trzeba zaczekać jeszcze dziesięć minut. Coś nie wyszło.
Bannerman spojrzał na zatroskane oblicze technika i nic nie powiedział. Wstał i zwrócił się do dziewczyny.
Porozmawiam z chirurgią. - Poszedł za nią do głównego laboratorium, gdzie stał telefon.
Tu Bannerman. Możecie dać nam jeszcze dziesięć minut?
Wykluczone - zabrzmiał w słuchawce głos chirurga. - Muszę wiedzieć natychmiast.
Bannerman przymknął oczy. Zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział:
Złośliwy.
Zrozumiałem - rzucił chirurg i rozłączył się.
W laboratorium zapanowało przygniatające milczenie. Przerwał je Bannerman.
- Będę u siebie. Dajcie mi znać, jak przyniosą drugi preparat. Stał przy oknie w swoim gabinecie i drżącymi dłońmi próbował
zapalić papierosa. Widok za szybą nie nastrajał zbyt pogodnie:
odległa o raptem trzy metry betonowa ściana, po której spływała woda z pękniętej rynny. Zresztą Bannerman i tak jej nie widział. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie.
Z zadumy wyrwało go lekkie pukanie do drzwi.
Proszę.
Preparat gotowy.
Bannerman skinął głową i odwrócił się do wyjścia. Laborant przytrzymał mu drzwi.
- Miał pan rację - odezwał się. - Rzuciłem okiem na tę nową próbkę. Nowotwór złośliwy.
Bannerman przystanął i odetchnął głęboko. Poczuł, że wewnętrzne drżenie powoli go opuszcza.
Ani przez chwilę w to nie wątpiłem, Charlie - powiedział.
Jasne, że nie - w spojrzeniu laboranta pojawiło się coś, jak zapowiedź uśmiechu. Przez chwilę patrzyli sobie z lekarzem w oczy. - Drugi preparat jest doskonale czytelny... Biedna kobieta...
Rozdział 2
Bannerman wyszedł ze szpitala o szóstej trzydzieści. Wsiadając do swojego rovera zauważył, że biały golf Stelli stoi jeszcze na parkingu. Z trudem wyprowadził wóz z ciasnego stanowiska w części zarezerwowanej dla personelu medycznego. Miał nadzieję, że ruch na ulicach po szaleństwie popołudniowego szczytu będzie znośny, ale przy wjeździe na ulicę musiał czekać dobrą minutę, nim wypatrzył lukę w szeregu wolno sunących pojazdów. Zaklął, po raz kolejny wycierając rękawiczką zaparowaną przednią szybę.
- Ciemna, mokra dziura - mruknął, myśląc o urokach mieszkania w Londynie. Włączył wentylator i podgrzewacz tylnej szyby.
Chwilę później musiał zahamować z powodu niewidocznego korka gdzieś w przodzie; to też nie poprawiło mu humoru. Włożył do odtwarzacza kasetę z koncertami Vivaldiego i spróbował skoncentrować się na muzyce. Kasety w samochodzie to był pomysł Stelli. W pewnym momencie miała dość źle skrywanej frustracji, jaka ogarniała Bannermana, ilekroć siadał za kierownicą, i postanowiła poddać go „muzykoterapii”. Uparła się, by wypróbował na sobie prawdziwość twierdzenia o relaksującym działaniu muzyki.
Jak dotąd, najskuteczniejsza okazała się taśma z chorałami gregoriańskimi w nagraniu chóru francuskich mnichów z pewnego klasztoru w Alpach. Uroczyste brzmienie dzwonów i modlitewny ton pieśni pozwalały zapomnieć o własnych niepokojach, kierując myśli ku sprawom ostatecznym. Jak na ironię okazało się, że
kościelna atmosfera w samochodzie irytowała Stellę nie mniej niż humory Bannermana. Nalegała, by spróbował czegoś innego. W ubiegłym tygodniu zaaplikowała mu Mozarta. Z miernym skutkiem. Obecnie przyszła kolej na Vivaldiego i jego Cztery pory roku.
Rząd samochodów drgnął i ruszył, by znieruchomieć po przejechaniu pięćdziesięciu metrów. Bannerman przesunął dźwignię biegów na luz i westchnął ze złością. Zima Vivaldiego najwyraźniej na niego nie działała. Dojazd do domu zabrał mu w sumie trzydzieści pięć minut. Jeszcze kilka zakrętów i nareszcie zatrzymał się w cichej przystani Redholm Court.
Zamykając samochód przypomniał sobie, że nie kupił wina. Zastanawiał się^» czy nie zrobić tego w drodze do Stelli, ale wtedy doniósłby je ciepłe. Do sklepu, gdzie sprzedawano alkohole, miał nie więcej niż czterysta metrów. Podniósł kołnierz płaszcza i ruszył szybkim krokiem. Po piętnastu minutach był z powrotem.
Wstawiwszy wino do lodówki zdjął płaszcz i z butelki stojącej na tacy przy oknie nalał sobie solidną porcję dżinu. Zaciągnął zasłony i włączył telewizor, w samą porę, by obejrzeć końcowy fragment popołudniowych wiadomości na kanale czwartym.
Czteropokojowe mieszkanie Bannermana znajdowało się na drugim piętrze. Opłata za komorne obejmowała także wszelkie usługi. Bannerman mieszkał tu od dwóch lat i nie zamierzał szukać niczego innego. Lokal był cichy, ciepły zimą, latem słoneczny, lecz nie przegrzany dzięki dużemu, południowemu balkonowi i obfitości zieleni. W otaczających dom prywatnych ogrodach rosło sporo drzew, w tym kilka dorodnych buków. Na ładnie utrzymanych klombach i trawnikach jak rok długi krzątali się ogrodnicy. Mieszkańcy kamienicy mieli nawet garaż do swojej dyspozycji, ale Bannerman rzadko z niego korzystał. Wolał zostawiać samochód na asfaltowym podjeździe naprzeciwko wejścia.
Samo mieszkanie było niemal puste, co wynikało nie tyle z hołdowania „minimalistycznej” modzie panującej we wnętrzarstwie, co z obojętności właściciela na wygląd otoczenia. Podstawowym elementem wyposażenia były tu półki na książki, które i tak nie mieściły wszystkich zbiorów Bannermana. Zawsze jakieś tomy
poniewierały się po podłodze, co stanowiło wieczne utrapienie sprzątaczki. Utrzymywała, że tarasują drogę jej elektroluksowi.
Nie wiedziała, biedaczka, że fakt ten był dla Bannermana źródłem perwersyjnej przyjemności. Każdy sposób powstrzymania pochodu hałaśliwego monstrum zasługiwał na uwagę. Odkurzacz budził w nim irracjonalne obrzydzenie, był jego znienawidzonym wrogiem, symbolem „udomowienia”. Przebrzydły jazgot maszyny, poprzedzany grzecznym: „mam nadzieję, że to panu nie przeszkodzi” sprzątaczki, w jednej chwili wyganiał go z domu. Wkładał strój sportowy i biegał, dopóki sprzątanie się nie skończyło.
Dopił drinka, zrzucił buty i na bosaka powlókł się pod prysznic. W przedpokoju zauważył adresowaną do siebie kartkę i zatrzymał się, by ją odczytać. Była to wiadomość od sprzątaczki, która donosiła, że jedna z jego koszul nie wróciła z pralni. Już „im na to zwróciła uwagę”, a „tak przy okazji”, powinien sobie kupić kilka nowych. Stare są już „sfatygowane”. Bannerman nie mógł zaprzeczyć, że była to uzasadniona krytyka. Był chyba najlepszym klientem pobliskiej pralni.
Jeszcze jako student medycyny zauważył, że pojawieniu się lekarza patologa, na przykład na przyjęciu, towarzyszy charakterystyczny smrodek, woń formaliny albo innych środków do konserwacji preparatów, którą przesiąka ubranie. Kiedy więc sam został patologiem, postanowił przeciwdziałać tej niemiłej, poniekąd zawodowej, przypadłości. Sprawił sobie dwa zestawy ubań, przy czym jeden służył mu w pracy, drugi - w sytuacjach towarzyskich. Pilnował, żeby mu się nie myliły. Wróciwszy z pracy rozbierał się, brał prysznic i przebierał w świeże ubranie, robocze odkładając do kosza na brudy - „kosza Ali Baby”, jak mawiała sprzątaczka. Banner-manowi podobała się ta przenośnia. To właśnie jedna z jego „roboczych” koszul zginęła w pralni; pozostałe z tego kompletu sprzątaczka uznała za sfatygowane. Był dopiero wtorek. Do końca tygodnia zrobi z tym porządek.
Dłużej niż zwykle marudził pod prysznicem, czekając, aż strumień gorącej wody masujący mu kark uwolni go od przykrego napięcia mięśni. Zastanawiał się nad tym, co spotkało go w ciągu dnia. Wciąż miał w pamięci tę chwilę, kiedy musiał postawić diagnozę
na podstawie niepewnej biopsji. Wszystko skończyło się dobrze, ale przeżył wtedy kilka nieprzyjemnych chwil. Najbardziej niepokoiło go to drżenie rąk, które zauważył u siebie czekając na drugi preparat. W jego pracy stres był zjawiskiem powszednim, dotąd jednak nie zdarzyło mu się reagować w taki sposób.
Wycierał się stojąc przed dużym lustrem wiszącym nad umywalką i krytycznym wzrokiem przyglądał się swemu odbiciu. Rzadko to robił. Być może powodował nim nastrój, jaki ogarnął go na myśl o zbliżających się urodzinach; tak czy inaczej, dawno się sobie nie przyglądał. Pochylił się, by zbadać włosy nad czołem, jakby odrobinę rzadsze niż kiedyś. Były co prawda mokre, ale mimo wszystko... Końcami palców zaczesał je do przodu.
Jego gładko ogolona twarz nie nosiła śladów otyłości, kontur brody był wciąż wyraźnie zarysowany... No, dość wyraźnie. Może i dałoby się wypatrzyć coś w rodzaju zapowiedzi podwójnego podbródka, ale to wrażenie znikało, gdy wysuwał nieco dolną szczękę, co też natychmiast uczynił. Brązowe oczy, a zbadał je bardzo skrupulatnie, odciągając palcami dolne powieki, wyglądały na czyste; zęby zdrowe i nawet całkiem białe. Górna połowa ciała muskularna, choć mięśnie nie tak sprężyste jak dziesięć lat temu. A ta odrobina brzuszka to oczywiście chwilowe, jak to po świętach.
Przy wzroście około stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów zbudowany był dość masywnie; uda, nieco za grube i mięsiste, mogłyby być ciut dłuższe i szczuplejsze, ale w czasach, gdy grywał w rugby, taka sylwetka była raczej zaletą. Podczas studiów występował w drużynie Glasgow University i radził sobie całkiem nieźle. „Szczerze mówiąc, Bannerman - pomyślał - nie masz wielkich szans na rolę amanta w serialu filmowym... ale właściwie nigdy ich nie miałeś”.
Opasał się ręcznikiem i poczłapał do sypialni w poszukiwaniu ubrania.
Domofon zatrzeszczał i z głośnika popłynął głos Stelli Lansing: - Wejdź, lanie. Szczęknął wyłącznik zamka i oto drzwi stały otworem - zanim Bannerman zdążył się przedstawić.
Nie jestem żadnym łanem - powiedział. - Jestem okrutnym gwałcicielem i właśnie idę do ciebie. - Z butelką wina w dłoni wspiął się po schodach na piętro Stelli. Drzwi od mieszkania były uchylone. Wszedł do środka i zamknął je głośno, sygnalizując swoje przybycie.
Za chwilę do ciebie przyjdę-dobiegł go z kuchni $os Stelli. - Jak zwykle, nie zdążyłam. Zrób sobie coś do picia.
Bannerman nie posłuchał. Pomaszerował prosto do kuchni, podszedł do stojącej tyłem Stelli i pocałował ją w policzek.
Cześć.
Zdaje się, że rozgotowałam ziemniaki - rzuciła przez ramię.
Świetnie - odparł Bannerman. - Jestem na diecie.
Od kiedy?
Od dzisiaj.
To do ciebie niepodobne - powiedziała Stella - troszczyć się o takie rzeczy.
Bannerman nie odpowiedział. Jej uwaga wydała mu się jednak zastanawiająca.
- Może przygotowałbyś nam po szklaneczce? - Stella mieszała coś w stojącym na kuchence garnku.
Tym razem Bannerman zrobił to, o co prosiła. Kilka minut później weszła do salonu. W drzwiach rozwiązała fartuch i niedbale rzuciła go na krzesło. Bannerman uśmiechnął się. Do twarzy jej było z tą nonszalancją. We wszystkim, co robiła, był wdzięk i odrobina ostentacji. Patrząc na nią przypomniał sobie, co słyszał kiedyś o Fredzie Astaire. Podobno idąc przez scenę potrafił odrzucić papierosa i przydeptać go, nie gubiąc przy tym kroku.
Stella odgarnęła z twarzy kasztanowe włosy i zanim usiadła, wygładziła sukienkę. Ani jej fryzura, ani ubiór nie wymagały poprawienia. Zawsze twierdziła, że jest niezorganizowana i „zaganiana”, ale nie było w tym wiele prawdy. Jeśli rozgotowała ziemniaki, znaczyło to, że Bóg chciał, by zostały rozgotowane.
- Jak minął dzień? - zapytała z uśmiechem, siadając obok gościa. Swojska uroda jej dość pełnej twarzy łagodziła nieco wrażenie chłodu, jakim przejmował widok jej eleganckiej, szczupłej sylwetki; odrobinę ostrzejsze rysy czyniłyby ją odpychająco doskonałą. Apetycznie szerokie, rozchylone w uśmiechu usta nadawały jej wygląd zdziwionej i trochę nieobecnej. Tak to widział Bannerman. Ktoś
wrogo nastawiony do Stelli nazwałby taki wyraz twarzy protekcjonalnym.
Bywało gorzej. A tobie?
W porządku. Rutynowe usunięcie torbieli jajnika. Co stało się z pacjentką Johna Thorna?
Niestety musiałem stwierdzić nowotwór złośliwy. Nawiasem mówiąc, nie wiem, na czym polegał problem.
Wykryto u niej mnogie guzy w piersi. Na podstawie wyników prześwietlenia John podejrzewał obecność głęboko usadowionego ogniska nowotworowego, ale nie udało im się zlokalizować go igłą aspiracyjną. Chodziło mu o to, żebyś zrobił badanie, jeśli trafią na ognisko podczas operacji. Wszyscy ufają twoim opiniom.
Bannerman uświadomił sobie, że nerwowym gestem pociera czoło, i cofnął rękę.
Stało się coś złego? - zapytała Stella kładąc dłoń na jego ręce.
Nie, nie - Bannerman uśmiechnął się. - Jestem trochę zmęczony. To wszystko.
Musisz się bardziej oszczędzać.
Uwaga Stelli wypływała ze szczerego współczucia, ale Bannerman poczuł się winny. Zdawał sobie sprawę, że to raczej ona miała prawo być zmęczona.
- Zobaczę, co z moim sosem - powiedziała znikając w drzwiach kuchni. - Możesz otworzyć wino.
Bannerman otworzył butelkę, a potem wolno, w zamyśleniu kręcił korkiem tkwiącym na ostrzu korkociągu.
Stella? - powiedział.
Tak? - odezwała się z kuchni.
Jak myślisz, dlaczego zostaliśmy tak dobrymi przyjaciółmi?
Nie wiem. - Stella wniosła do pokoju parujące danie. - Czy to dla ciebie ważne?
Może - odparł Bannerman.
Dlaczego? - Postawiła naczynie na stole i spojrzała mu w oczy. - Skąd ci to przyszło do głowy?
Tak sobie myślałem...
O czym?
O życiu.
I co?
Sam już nie wiem.
Aha. - Uśmiechnęła się z przekąsem. - A co chciałbyś wiedzieć?
Dlaczego nie wyszłaś za mąż? Dlaczego ja się nie ożeniłem? Czy sądzisz, że to wina naszych charakterów? Jakichś ukrytych wad?
Ja tam czuję się całkiem szczęśliwa - oświadczyła Stella. - Może po prostu lubimy spokój? Oboje mamy absorbujący zawód i mnóstwo pracy. Może nam to wystarcza?
Tak, ale...
Ale co? Coś cię gryzie? A może to napad melancholii pana w średnim wieku?
Na wzmiankę o „średnim wieku” Bannerman skrzywił się, co nie uszło uwagi Stelli. Nic nie uchodziło j&} uwagi.
A więc to o to chodzi - powiedziała zadowolona ze swojej domyślności.
Pleciesz jakieś głupstwa - zaprotestował pośpiesznie.
Kryzys wieku średniego. Oto, co cię gryzie! Nurzasz się w orgii autoanalizy! Czy chcesz położyć się na kanapie i opowiedzieć mi o swoich najskrytszych lękach?
Ani mi to w głowie - oburzył się Bannerman. Czuł się bezbronny wobec jej sarkazmu. Żałował już, że w ogóle wdał się w tę rozmowę. Powinien wiedzieć, że Stella od razu go przejrzy. - Tak się tylko zastanawiałem - mruknął.
Rozumiem - skinęła głową. - I przy okazji postanowiłeś zadbać o linię...
Ale z ciebie jędza - zaśmiał się Bannerman.
Bierz się do jedzenia - powiedziała. - Wracając do domu zawsze możesz wpaść na dyskotekę i wypocić te parę kilo nadwagi.
Po kolacji, kiedy siedzieli na kanapie popijając kawę, Bannerman powiedział:
O mało się dzisiaj nie zbłaźniłem.
A co się stało?
Straciłem panowanie nad sytuacją. Dostałem nieczytelny preparat, a z sali operacyjnej naciskali, żebym stawiał diagnozę nie czekając na drugi wycinek.
To rzeczywiście sytuacja nie do pozazdroszczenia.
Jasne, ale za to mi właśnie płacą.
Jak do tego doszło?
Bannerman szczegółowo opowiedział swoje perypetie z popołudniową biopsją. Stella patrzyła na niego z niedowierzaniem.
I ty to nazywasz brakiem panowania nad sytuacją? Przecież to był prawdziwy koszmar. A mimo to spisałeś się wspaniale.
Tak wyszło. Ale równie dobrze wszystko mogło skończyć się inaczej - odparł Bannerman. - Ta kobieta mogła bez potrzeby stracić pierś.
Bzdura! - zawołała Stella. - Dostała najlepszego histopatologa w kraju.
Dziękuję - powiedział Bannerman bez przekonania.
Naprawdę wyglądasz na przygnębionego. Skąd się to bierze?
Sam nie wiem. Dziś rano miałem zajęcia ze studentami. I nagle przyłapałem się na myśleniu, że wszystko, co robię, to zwykła strata czasu.
Wszyscy miewamy czasem takie myśli - łagodnie powiedziała Stella. - Wystarczy, że człowiek trafi na kiepską grupę.
Kiedy okazało się, że wcale nie są tacy źli. Omawialiśmy choroby mózgu wywołane przez powolne wirusy i wyglądało na to, że są autentycznie poruszeni. Pod koniec miałem wyrzuty sumienia, że źle ich oceniłem.
Potrzeba ci odmiany, ot co - oświadczyła Stella. - Zrób sobie urlop, odpocznij, naładuj baterie.
Nie mogę, mam mnóstwo roboty.
Nikt nie jest niezastąpiony, lanie. Nawet ty. Jestem pewna, że szpital nie zawali się przez te kilka tygodni. Leeman da sobie radę w laboratorium, prawda?
Owszem - zgodził się Bannerman.
A Charlie Simmons jest doskonałym starszym laborantem.
Tak.
Więc w czym problem?
W tym semestrze mam jeszcze dwa wykłady na temat chorób mózgu.
No tak. To jest problem. Kiedy kończysz?
W przyszły piątek mam ostatnie zajęcia.
To już niedługo. Zaraz potem weź sobie urlop.
Pomyślę o tym - powiedział Bannerman.
- Nie myśl! Zrób to! Bannerman zamyślił się.
Od dawna chodzi mi po głowie pewien pomysł - powiedział. - Dotąd nie mogłem go jakoś zrealizować, ale może teraz to zrobię.
Jaki pomysł?
Wyjazdu zimą w góry. Do Szkocji.
Poważnie?
Jak najbardziej. Podczas studiów w Glasgow często chodziłem w góry. Obiecałem sobie wtedy, że jeszcze kiedyś tam wrócę.
Stella wyglądała na zaskoczoną.
Muszę przyznać - stwierdziła - że wyobrażałam sobie ciebie raczej wygrzewającego się na plaży, rozglądającego się za dziewczynami i popijającego zimne piwko, ale jeśli naprawdę chcesz jechać w góry...
Zobaczymy - powiedział Bannerman, próbując zamknąć temat. Nie udało mu się to jednak, dopóki nie obiecał, że poważnie pomyśli o urlopie. - No dobrze, obiecuję - mruknął w końcu. - Pomóc przy zmywaniu?
Oferta została odrzucona. Stella zamierzała posprzątać rano. Do szpitala szła dopiero na jedenastą.
A ty? - zapytała.
Obiecałem zrobić sekcję małego Bryanta. Umarł w niedzielę. A o dziesiątej trzydzieści mam zebranie, tak że będę musiał zacząć wcześnie.
Słyszałam o tym chłopcu - powiedziała Stella. - Przykra sprawa. Rak mózgu, tak?
Wszystko na to wskazuje - odparł Bannerman. - Jutro będę wiedział na pewno. Jeśli to rak mózgu, muszę zrobić sprawozdanie dla MRC, do ich programu badawczego.
Jakiego programu?
Gromadzą informacje o przypadkach chorób mózgu na terenie Wielkiej Brytanii. Chodzi o ustalenie, jaka jest sytuacja epidemiologiczna kraju w tym zakresie.
Czy to rutynowe badania, czy coś ich przypiliło?
Twierdzą, że rutynowe, ale kryje się za tym zamieszanie wywołane ubiegłoroczną epidemią BSE. Ludzie nagle uświadomili sobie, że nikt na dobrą sprawę nie wie, co się dzieje, gdyż choroby mózgu sprawiają wiele kłopotów diagnostyce i klasyfikacji. Zawsze ulega się pokusie stosowania nic nie mówiących określeń w rodzaju „demencji”.
Mam wrażenie, że ostatnio choroby takie, jak choroba Alzheimera, występują częściej. Mam rację?
Obawiam się, że tak - odparł Bannerman. - Ale dopiero ten program MRC da odpowiedź na wszystkie pytania.
Stella spojrzała na zegarek.
- Już późno. Jeśli masz wstać rano...
Bannerman skinął głową i podniósł się z kanapy. Podziękował za kolację i ujmując obie dłonie Stelli powiedział:
Jestem ci wdzięczny za twoją przyjaźń.
Zaczekaj - zaśmiała się. - I pamiętaj...
Tak?
Nie siedź za długo na tej dyskotece.
O trzeciej nad ranem Bannerman obudził się zlany potem. Uciekł z sennego koszmaru w chwili, gdy naga kobieta podniosła nóż nad głową, celując ostrzem w jego serce. Ten ruch sprawił, że w miejscu, gdzie powinny być jej piersi, otworzyły się rany pooperacyjne zalewając go strumieniem krwi.
Usiadł gwałtownie, bez tchu, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Opuścił nogi na podłogę i nie wstając z łóżka sięgnął po papierosy. Głęboko zaciągał się dymem, masując czoło końcami palców.
Koszmar był zbyt realistyczny, by ryzykować powtórne zaśnięcie. Kobieta z nożem mogła się czaić tuż za krawędzią snu. Włożył szlafrok i poszedł do salonu. W telewizji nie było nic ciekawego - jakiś amerykański film, najprawdopodobniej z lat sześćdziesiątych - ale przynajmniej miał czym zająć myśli. Szurając kapciami poszedł do kuchni wstawić wodę na herbatę. Telewizor szemrał uspokajająco.
James Stewart i jego partnerka zdążyli pokonać wszystkie przeciwności w drodze do szczęścia, a w popielniczce przybyły jeszcze dwa niedopałki, zanim Bannerman zdecydował się wrócić do łóżka.
O dziesiątej piętnaście Bannerman wrócił z prosektorium z gotowym opisem sekcji zwłok dziewięcioletniego Paula Bryanta.
Daj mi druk sprawozdania dla MRC - rzucił w stronę sekretarki, idąc do swojego gabinetu. - Chłopak miał raka mózgu.
Pamięta pan o posiedzeniu Komisji Zdrowia, prawda? - zapytała Olive.
- Tak. - W głosie Bannermana nie słychać było entuzjazmu. Olive Meldrum uśmiechnęła się. Znała niechęć szefa do nasiadówek.
Bannerman ulokował się za biurkiem i sięgnął po telefon. Miniona noc okropnie dała mu się we znaki. Zdecydował, że pora coś z sobą zrobić. Wybrał czterocyfrowy numer i zaczekał na połączenie.
- Drysdale - rozległo się w słuchawce.
Cześć, Dave. Mówi łan Bannerman. Czy moglibyśmy się spotkać?
Co sądzisz o wspólnym drinku podczas lunchu?
Chodzi mi o spotkanie na gruncie, że tak powiem, zawodowym - powiedział Bannerman.
Ach tak. Muszę cię jednak ostrzec, że porada psychiatry raczej już nie pomoże twoim „pacjentom”.
Mimo najlepszych chęci Bannermanowi nie udało się wykrzesać z siebie właściwej reakcji na żart kolegi. Drysdale musiał to wyczuć.
Może o wpół do trzeciej? - zapytał.
Dobrze. U ciebie czy u mnie?
Wpadnij raczej do mnie.
Zamawiając wizytę u psychiatry, Bannerman nie spodziewał się po niej zbyt wiele. Po prostu nie miał czasu na solidną psychoterapię. Z drugiej strony bardzo szanował Davida Drysdale'a; znał go i lubił od ponad pięciu lat. Drysdale był świadom niedostatków swojej specjalności i nigdy nie starał się ich ukrywać. Nie chował się za psychiatryczny żargon, jak - zdaniem Bannermana - robili często jego koledzy. Mówiąc o terapii elektrowstrząsami określił ją kiedyś jako „podłączenie pacjenta do prądu dla sprawdzenia, co z tego wyniknie”. Słysząc to, Bannerman poczuł, że znalazł psychiatrę, który da się lubić. Przy bliższym poznaniu Drysdale okazał się lekarzem autentycznie i głęboko zaangażowanym w swoją pracę. Żałował tylko, że na ogół tak niewiele można zrobić, by pomóc człowiekowi dotkniętemu chorobą psychiczną.
Gabinet Drysdale'a znajdował się na drugim piętrze. Ściany były ozdobione rysunkami chorych na schizofrenię; między nimi znajdowała się niewielka reprodukcja Krzyku Edvarda Muncha. Witając się, Drysdale - blady brunet w okularach o grubej oprawie, co nadawało mu wygląd studenta z Europy Wschodniej - wskazał Bannermanowi krzesło.
Cóż cię do mnie sprowadza, drogi kolego? - zapytał.
Zdaje się, że potrzebuję twojej pomocy - ostrożnie odparł Bannerman.
„Tylko nie licz na żadne cuda” - miał już na końcu języka Drysdale, ale powstrzymał się, widząc, że Bannerman wygląda na szczerze zatroskanego.
- Co się dzieje? - spytał.
Bannerman opowiedział, co przytrafiło mu się wczoraj w laboratorium.
- Po prostu zaczęły mi się trząść ręce - powiedział na koniec - a w nocy śniłem o tym koszmarny sen.
Drysdale skinął głową.
- Opowiedz mi ten sen.
Bannerman zrelacjonował zapamiętane urywki nocnego koszmaru, a potem zapytał:
- Pozwolisz, że zapalę?
Drysdale wykonał dłońmi gest ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, ale na pewno nie aprobaty.
Powinieneś to rzucić - powiedział. Bannerman pominął tę uwagę milczeniem.
Czy coś jeszcze powinienem wiedzieć? - zapytał Drysdale.
Zdarza mi się chorować po zrobieniu sekcji. Drysdale ponownie skinął głową. Zaczął robić notatki.
Ile masz lat, lanie?
Niedługo skończę trzydzieści osiem.
I jak się z tym czujesz?
Podle.
Ja też - westchnął Drysdale. - Kończę trzydzieści dziewięć. Co jeszcze ci dolega?
Bezsenność.
Budzisz się około trzeciej nad ranem. Czujesz się zupełnie rześki i przez prawie godzinę nie możesz zasnąć. Zdarza się to średnio co drugą noc.
Skąd wiesz?
Zawsze byłem zdolny - uśmiechnął się Drysdale. - A poza tym znam te objawy. Powiedziałbym, że są podręcznikowe. To depresja, nie bezsenność.
A zatem widzisz we mnie kliniczny przypadek depresji - powiedział Bannerman.
Poniekąd - przytaknął Drysdale. - Ale twoim głównym problemem jest stres.
Stella uważa, że to kryzys wieku średniego.
I ma rację. Ale jest tu jeszcze coś innego, choć nie bardzo wiem, co. Muszę się zastanowić.
A ja, co ja mam robić w tym czasie? - zapytał Bannerman.
Mógłbym ci przepisać jakieś proszki, ale wiesz równie dobrze jak ja, że za złagodzenie napięcia zapłacisz ospałością i przytępieniem zmysłów. Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Może szklaneczka przed snem?
Obawiam się, że już nadużyłem tego środka.
Ja też - mruknął Drysdale. - A co powiesz na urlop? Solidne wakacje? Może tego ci trzeba?
To samo radzi mi Stella. Zastanawiam się, czy nie pojechać do Szkocji, pochodzić po górach.
W styczniu? - zawołał Drysdale. - Jesteś bardziej chory, niż przypuszczałem!
Każdy ma jakiegoś fioła, panie doktorze - zaśmiał się Bannerman. Wstał, szykując się do wyjścia.
Przykro mi, że niewiele ci pomogłem - sumitował się Drysdale - ale bądźmy w kontakcie. To chyba nic poważnego. Zapewne Stella ma rację: nie chcesz zaakceptować faktu, że niedługo stuknie ci czterdziestka. Gdybyś jednak poczuł się gorzej - dzwoń o każdej porze, w dzień czy w nocy.
Bannerman podziękował, obiecując niebawem zaprosić Drysdale^ na drinka. Potem wrócił na oddział patologii.
Na biurku znalazł zostawioną przez 01ive przesyłkę. Opatrzona nagłówkiem „Służba Jej Królewskiej Mości”, nadeszła specjalną pocztą z Medical Research Council. Wewnątrz znajdowały się trzy preparaty mikroskopowe i list podpisany przez koordynatora programu badania chorób zwyrodnieniowych mózgu MRC - doktora Hugha Milne'a. Prosił w nim o zbadanie załączonych preparatów
i możliwie szybkie przekazanie wyników. Poza przesyłką z MRC na biurku leżała kartka od 01ive z wiadomością, że dzwoniła Stella: chciała tylko przypomnieć, żeby nie próbował się z nią kontaktować, gdyż całe popołudnie spędzi dzisiaj na sali operacyjnej.
Bannerman zdjął pokrowiec ze swojego gabinetowego mikroskopu i sięgnął po pierwsze szkiełko. Umocował je na stoliku, włączył podświetlanie i ustawił ostrość. List doktora Milne'a nie zawierał żadnych bliższych informacji na temat pochodzenia preparatów, z wyjątkiem stwierdzenia, że były to skrawki mózgu. Z tym większą ciekawością Bannerman obracał stolikiem, poszukując możliwie najbardziej czytelnych pól. Dość szybko znalazł to, czego szukał - nie budzący wątpliwości obraz zwyrodniałej tkanki mózgowej.
Był on na tyle typowy, że Bannerman poczuł się zbity z tropu i wręcz urażony, że prosi się go o opinię w tak oczywistej sprawie. Rzadko widywał preparaty z równie wyraźnie zaznaczoną degeneracją gąbczastą. Ten tutaj wprost się nadawał do podręcznika. Drugi i trzeci były niemal identyczne.
O co im, do diabła, chodzi? - mruczał Bannerman wyjmując z mikroskopu ostatnie szkiełko. Zgasił lampę i poprosił 01ive o połączenie go z koordynatorem z MRC.
Doktor Bannerman? Dobrze, że pan zadzwonił - powiedział Milne. - Jak rozumiem, otrzymał pan nasze preparaty?
Właśnie je oglądałem - odrzekł Bannerman.
I co pan o nich sądzi?
Myślę, że to trzy doskonale zrobione preparaty mózgu tego samego pacjenta. Osoba ta miała ponad siedemdziesiąt lat i zmarła chorobę Creutzfelda-Jakoba.
Nie ma pan racji - powiedział Milne.
Nie? - zdziwił się Bannerman.
A co pan na to, jeśli powiem, że każdy z tych skrawków pochodzi od innego pacjenta, że żaden z nich nie ukończył trzydziestego roku życia, a wszyscy chorowali nie dłużej niż trzy tygodnie?
W takim razie musiała zajść jakaś pomyłka. Może zamieniono preparaty?
Zapewniam pana, że nie było żadnej pomyłki.
Nie mogę w to uwierzyć.
Czy to coś wniesie, jeśli dodam, że zmarli mieli w pracy kontakt z chorymi owcami?
Co takiego? - zawołał Bannerman. - Chyba nie sugeruje pan, że ich śmierć była skutkiem zarażenia scrapie? To niemożliwe!
Chciałbym się z panem zgodzić. Czy moglibyśmy szerzej omówić tę sprawę?
Kiedy? - zapytał Bannerman.
Myślę, że dobrze byłoby zrobić to jak najszybciej - oznajmił koordynator.
Jeszcze jedno: dlaczego ja?
To kwestia pańskiej zawodowej reputacji, panie kolego. Jest pan najlepszym specjalistą w dziedzinie zwyrodnieniowych chorób mózgu, a my potrzebujemy najlepszych. Więcej panu powiem, gdy się spotkamy. Czy jutro o jedenastej będzie pan wolny?
Zanim zgodził się na zaproponowany termin, Bannerman zerknął do swojego terminarza. Tak, będzie wolny.
- Postanowiłeś coś w sprawie urlopu? - zapytała Stella, kiedy spotkali się wieczorem.
Bannerman udał, że nie dosłyszał pytania, zaczął natomiast opowiadać o telefonie z MRC.
Widziałem te preparaty! Były najzupełniej typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba. Ale Milne twierdzi, że pochodzą od ludzi, którzy pracowali przy owcach zarażonych scrapie!
To znaczy, że umarli na scrapie, a nie na chorobę Creutzfelda-Jakoba?
Zdaje się, że Milne to właśnie chciał powiedzieć.
Ale to przecież niemożliwe. Scrapie to choroba owiec, prawda? Nie atakuje człowieka. Istnieje w końcu coś takiego, jak bariera gatunkowa.
Taak - mruknął Bannerman. - W zeszłym roku krowy, w tym roku ludzie...
O co ci chodzi?
Właśnie pomyślałem, że w zeszłym roku okazało się, iż scrapie za pośrednictwem łańcucha pokarmowego przechodzi z owiec na bydło...
Chyba nie myślisz poważnie, że to samo możliwe jest w przypadku ludzi?
Do dzisiaj powiedziałbym, że taki pogląd jest całkowicie nie do przyjęcia - odparł Bannerman.
Więc co tu się dzieje?
Początkowo pomyślałem, że ktoś coś pomylił, że na przykład w laboratorium patologicznym zamieniono próbki lub coś w tym rodzaju. Ale Milne twierdzi, że nie.
Może powinnam się zastanowić nad zmianą jadłospisu niedzielnego obiadu? Planowałam pieczeń jagnięcą.
Trochę na to za wcześnie - uśmiechnął się Bannerman. - Po jutrzejszym spotkaniu w MRC będę mądrzejszy.
Rozdział 3
Lało, kiedy taksówka Bannermana zatrzymała się przed siedzibą Medical Research Council na Park Crescent. Marznący deszcz, przechodząc stopniowo w grad, dudnił ogłuszająco o dach wozu. Bannerman zapłacił za kurs, wysiadł i puścił się biegiem ku wejściu do budynku.
- Co za dzień! - Portierka uśmiechnęła się do przemoczonego gościa. - Deszcz, śnieg, grad, wszystko naraz.
Bannerman strzepnął z ramion kryształki lodu i przedstawił się.
Jestem umówiony z doktorem Milne'em - dodał.
Proszę spocząć, panie doktorze - powiedziała, sięgając po słuchawkę. Po kilku minutach do portierni wkroczył młody człowiek i zwrócił się do Bannermana:
Doktor Milne pyta, czy nie zechciałby pan poczekać w bibliotece, aż wszyscy się zbiorą.
Oczywiście - odruchowo odparł Bannerman, chociaż zdziwiło go to „wszyscy”. Miał wrażenie, że umówił się tylko z Milne'em. Młody człowiek poprowadził go do biblioteki i posadził przy stoliku zawalonym stosem kolorowych magazynów. Bannerman wziął jeden z nich, z parą uśmiechniętych Murzynów na okładce, i jął kartkować bez wgłębiania się w treść. Na zawartość numeru składała się seria artykułów poświęconych osiągnięciom w dziedzinie poprawy opieki zdrowotnej w krajach trzeciego świata.
Młoda bibliotekarka układała książki na półkach, ciekawie zerkając w stronę nieznajomego. Widząc magazyn w ręku Bannermana, odezwała się:
- To wspaniałe, co robi się dla tych łudzi w Afryce, prawda? Bannerman spojrzał na jej rozjaśnioną niewinnym uśmiechem twarz i złożył usta w uprzejmy grymas.
A owszem - odparł. W rzeczywistości przeglądane artykuły raziły go naiwnością i prymitywnym europocentryzmem w ujmowaniu tematu. To było dokładnie to, co Zachód życzył sobie czytać o Afryce. Bajania o sukcesach, śmiesznych, w porównaniu z ogromem problemu głodu i chorób pustoszących kontynent. Tylko czy poznanie prawdy zmieniłoby nastawienie Zachodu? Bannerman miał wątpliwości. Może, przeciwnie, posłużyłoby usprawiedliwieniu bierności?
Proszę za mną, panie doktorze. - W drzwiach biblioteki pojawił się ten sam co poprzednio młody człowiek, kładąc kres rozważaniom Bannermana.
Odłożył magazyn, uśmiechnął się do bibliotekarki i podążył schodami za posłańcem, aż do dużej sali ze stojącym pośrodku długim stołem. Siedziało przy nim czterech mężczyzn; jeden z nich podniósł się i wyszedł na spotkanie przybyłych.
- Doktor Bannerman? Nazywam się Hugh Milne. Jesteśmy wdzięczni za tak szybkie przybycie. Pozwoli pan, że przedstawię: Sir John Flowers, sekretarz MRC; doktor Hector Munro, dyrektor oddziału neurobiologii MRC w Edynburgu i pan Cecil Allison
z gabinetu premiera.
Bannerman przywitał każdego z wymienionych skinieniem głowy i zajął miejsce przy stole. Odezwał się Flowers:
Dowiedziałem się od doktora Milne, że był pan uprzejmy zbadać dostarczone przez nas skrawki mózgu.
Nie zajęło mi to wiele czasu-odparł Bannerman. - Preparaty były doskonale czytelne. Typowe dla choroby Creutzfelda-Jakoba.
Tak słyszałem. Hugh wyjaśnił panu ich pochodzenie?
Powiedziano mi, że próbki pobrano z mózgu trzech młodych ludzi zmarłych po krótkiej chorobie, wcześniej zatrudnionych na owczej farmie.
Zgadza się - powiedział Flowers. - Jaka była pańska reakcja?
Pomyślałem, że musiała zajść jakaś pomyłka, może zamieniono preparaty.,
Zapewniono nas, że żadna pomyłka nie miała miejsca - odparł Flowers.
Wiem.
Cała ta sprawa stawia nas w bardzo trudnej sytuacji. - Flowers spojrzał na wysłannika premiera. - Może pan zechce ją przedstawić?
Allison skinął głową, chrząknął.
Rządowi Jej Królewskiej Mości bardzo zależy na przekonaniu naszych europejskich partnerów, że brytyjskie produkty mięsne są bez zarzutu. Najlepszym wyjściem byłoby podanie do publicznej wiadomości dowodów na to, że choroby zwierząt powodowane przez powolne wirusy nie mogą być przenoszone na ludzi za pośrednictwem łańcucha pokarmowego.
To oczywiste - przytaknął Bannerman.
Mamy powody obawiać się, że opozycja Jej Królewskiej Mości zamierza wymusić na nas wydanie oświadczenia o tej treści. Jeśli tego nie zrobimy, jeśli nie będziemy w stanie odwołać się do autorytetu Medical Research Council, dojść może do katastrofalnych zaburzeń na rynku produktów rolnych.
Wyniki dotychczasowych badań wskazywały na istnienie efektywnej bariery gatunkowej między zwierzętami a człowiekiem. Ten raport ze Szkocji był dla nas przykrym zaskoczeniem - powiedział Flowers.
Tak. Zdaję sobie sprawę z wagi problemu - rzekł Bannerman.
Pozostaje jeszcze nadzieja, że autorzy raportu mimo wszystko się mylą - wtrącił Allison.
Jeśli nawet się mylą, co daj Boże, faktem jest, że zapadalność na choroby zwyrodnieniowe mózgu ostatnio wzrosła. Chyba się nie mylę? - zapytał Bannerman.
Allison poprawił się na krześle, jakby nagle zrobiło mu się niewygodnie.
- Nasi statystycy twierdzą, że można uniknąć aż tak jedno znacznych wniosków. Dane dotyczące przeszłości są niekompletne, często trudno dostępne. Tak więc trudno ustalić, czy istotnie mamy do czynienia ze wzrostem...
Bannerman spojrzał na Flowersa, ale ten wyraźnie unikał jego wzroku.
Rozumiem - mruknął.
Jeśli wspomniany raport jest jednak zgodny z prawdą - odezwał się sekretarz - i zwierzęce choroby mózgu są groźne dla człowieka, stajemy w obliczu całkiem odmiennej sytuacji.
Niewątpliwie - zgodził się Allison. Flowers zwrócił się do Bannermana.
Pozwoli pan, że zapytam, jakie jest pańskie zdanie, doktorze?
Jeśli raport jest prawdziwy, to sądzę, że w grę musi wchodzić jakiś dodatkowy czynnik.
Jakiego rodzaju? - zapytał Allison.
Wirus scrapie, który spowodował śmierć tych ludzi, musiał ulec jakiejś zmianie; coś spowodowało mutację, umożliwiającą przekroczenie bariery gatunkowej.
Doszliśmy do podobnych wniosków i oczywiście niepokoi nas możliwość, że chodzi o spontaniczną mutację dokonującą się w organizmie zwierzęcym, bo to oznaczałoby, że podobne przypadki mogą zdarzyć się wszędzie i w każdej chwili. Gdyby jednak chodziło o mutację wywołaną jakimś czynnikiem zewnętrznym, istnieje szansa, że potrafimy go zidentyfikować. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy wówczas zapobiec takim wypadkom w przyszłości.
Mam wrażenie, że ów czynnik już został zidentyfikowany - powiedział Bannerman.
To możliwe - odrzekł Flowers. - W pobliżu farmy, gdzie pracowali ci trzej mężczyźni, znajduje się elektrownia Invermaddoch.
Elektrownia jądrowa Invermaddoch - uzupełnił Allison.
Ach tak. - Bannerman zamyślił się na chwilę, starając się ogarnąć możliwe konsekwencje zasłyszanej informacji. Promieniowanie jest najbardziej oczywistą przyczyną mutacji żywych organizmów. - Sądzę, że trudno o lepszego podejrzanego - powiedział. - Pod warunkiem, że doszło tam ostatnio do jakiegoś wycieku. Tylko, czy doszło?
Oficjalnie, nie - odrzekł Allison.
- Co pan chce przez to powiedzieć? Allison zdjął okulary i bez wyraźnej potrzeby zaczął je starannie
wycierać.
Mniej więcej sześć miesięcy temu w elektrowni zdarzył się pewien wypadek - powiedział z wahaniem.
Który nie został podany do publicznej wiadomości, czy tak?
Zapewniano nas, że to nic groźnego. Nie chcieliśmy wszczynać niepotrzebnego alarmu.
- Fakt pozostaje jednak faktem - odparł Bannerman. Sytuację rozładował Flowers.
Sądzę, że pora przystąpić do rzeczy - powiedział zwracając się Bannermana. - Mamy nadzieję na pańską pomoc w tej sprawie.
Bardzo chętnie. Jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju badania laboratoryjne, jestem do panów dyspozycji - odparł Bannerman.
Prawdę mówiąc, myślałem o czymś innym - powiedział Flowers. - Chcielibyśmy, by zbadał pan całą tę sprawę.
Bannerman zaniemówił na chwilę. Zupełnie nie spodziewał się takiej propozycji.
Potrzebujemy pierwszorzędnego patologa - ciągnął Flowers - aby udał się do Szkocji i tam na miejscu ustalił, czy, po pierwsze, śmierć tych ludzi istotnie spowodowana była scrapie, następnie, co sprawiło, że choroba pokonała barierę gatunkową i, wreszcie, czy możemy zakładać, że chodzi o odosobniony przypadek.
I wszystko to musi być zrobione dyskretnie - dorzucił Allison.
Rozumiem, że w świadectwach zgonu tej trójki pojawiła się wzmianka o scrapie? - zapytał Bannerman.
Nie. Jako przyczynę śmierci podano zapalenie opon mózgowych.
Co ze zwierzętami z owej farmy?
Owce zarażone scrapie zostały oczywiście zlikwidowane - odparł Allison - ale nie było mowy o epidemii. Nie chcieliśmy wzbudzać sensacji.
I wszczynać niepotrzebnego alarmu - kwaśno dokończył Bannerman.
Musi pan zrozumieć, doktorze, że sytuacja jest bardzo delikatna - powiedział Allison.
Aczkolwiek niechętnie, Bannerman zgodził się z tym stwierdzeniem, ale coś jeszcze przyszło mu do głowy:
- Tam na miejscu macie już przecież jednego patologa. Tego, który sporządził ten raport.
Obawiam się, że to kolejny problem - mruknął Flowers. - Doktor Gili zniknął.
Zniknął? - zdziwił się Bannerman.
Przed dziewięcioma dniami wyszedł z domu i wszelki ślad po nim zaginął.
Podobno chodzi o jakieś kłopoty natury rodzinnej - wtrącił Munro.
Bannerman nie bardzo wiedział, co na to wszystko powiedzieć. Z niedowierzaniem pokręcił głową.
Kto wykonywał badania laboratoryjne? - zapytał.
Oddział patologii kliniki akademii medycznej w Edynburgu. Kierowany przez George'a Stoddarta.
W Edynburgu jest mnóstwo specjalistów od scrapie i powolnych wirusów. - Bannerman spojrzał na Munro.
Moi ludzie są naukowcami, panie doktorze. Udzielimy panu najdalej idącego wsparcia, ale ta sprawa wymaga lekarza.
Zależy nam na skuteczności i na dyskrecji - oświadczył Allison. - Chyba nie muszę panu mówić, co z tej sprawy zrobiłaby prasa.
Bannerman westchnął i wlepił wzrok w lśniącą powierzchnię stołu.
Zdajemy sobie sprawę, że potrzebuje pan nieco czasu do namysłu - powiedział Flowers. - Ale sam pan rozumie, że konieczny jest pośpiech. Chcielibyśmy poznać pańską decyzję do, powiedzmy, jutra, do dziesiątej rano.
Zgoda - odparł Bannerman.
Oczywiście usprawiedliwienie pańskiej nieobecności w szpitalu i zorganizowanie zastępstwa bierzemy na siebie - dodał Flowers.
Bannerman już miał powiedzieć, że i tak zamierzał wziąć urlop, ale rozmyślił się. To, co usłyszał na temat swojej zawodowej reputacji, bardzo podniosło go na duchu. Nie chciał psuć efektu opowiadaniem o swoich kłopotach.
- Wezwać taksówkę, panie doktorze? - zapytała portierka widząc Bannermana gotowego do wyjścia. Wyjrzał na zewnątrz
i stwierdziwszy, że deszcz ustał, pokręcił głową.
-Dziękuję, chyba się przejdę.
Po cieple sali konferencyjnej wilgoć i przenikliwy chłód wydawały mu się szczególnie przykre; lodowaty wiatr wyciskał łzy z oczu. Doktor skrzywił się, podniósł kołnierz płaszcza i ruszył wzdłuż Park Crescent. Przeciął Marylebone Road i znalazł się w Regenfs Park; pod ołowianym niebem rozciągała się zielona pustynia trawników. W co ja się, do diabła, pakuję? - myślał.
Prowadzenie dochodzenia w sprawie tej wagi nie było zajęciem dla kogoś dręczonego kryzysem wewnętrznym. Z drugiej jednak strony cała ta sprawa bardzo go intrygowała. Na pewno nie będzie to wycieczka na piknik, ale jeśli podejmie się tego zadania, uwolni się na jakiś czas od szpitalnego kołowrotu. Przecież tam nie każą mu robić biopsji na poczekaniu. Może nawet uda się wyskoczyć w góry?
Nagle uświadomił sobie, że nie jest sam. Przed nim stała kobieta okutana w luźny płaszcz, z głową owiniętą szalikiem; drugi szalik osłaniał dolną połowę jej twarzy, tak że trudno było zorientować się, ile może mieć lat. Dźwigała dwa węzełki zawinięte w coś, co przypominało stare prześcieradła. Zsunęła szalik z ust i wymamrotała:
- Nie ma pan na jaką herbatę? Bannerman wyjął portfel i podał jej pięć funtów.
Niech Bóg pana błogosławi - szepnęła, ściskając banknot w pozbawionej palców rękawiczce.
I panią - łagodnie odparł Bannerman.
Odwróciła się i odeszła powłócząc nogami. Patrząc w ślad za nią doznał dziwnego uczucia, że jego własne kłopoty jawią mu się w całkiem innym świetle. Jeszcze przed chwilą zastanawiał się, czy jutrzejszej decyzji nie byłoby warto przedyskutować ze Stellą. Teraz nagle się zdecydował: przyjmie propozycję MRC.
W piątek po południu 01ive Meldrum wręczyła Bannermanowi kopertę z biletem na miejsce pierwszej klasy w wagonie sypialnym do Szkocji. Podziękował i pożegnał się, wspominając, że niebawem będzie z powrotem.
Powodzenia-powiedziała 01ive.-Niech mi pan przywiezie haggisu*, czy jak oni to tam nazywają.
Obiecuję - uśmiechnął się Bannerman. Spojrzał na zegarek i zdecydował, że pora ruszać. Chciał jeszcze wpaść do domu i przed przybyciem Stelli dokończyć pakowania. Umówili się na kolację w swojej ulubionej restauracji, a potem Stella miała go odwieźć na dworzec. W ostatniej chwili Bannerman postanowił dopisać jeszcze kilka zdań do listu, który przygotował dla Nigela Leemana. Pod jego nieobecność miał on kierować laboratorium. Co prawda rozmawiali przed południem, ale Bannermanowi przypomniało się jeszcze kilka rzeczy, o których, jak sądził, jego zastępca powinien wiedzieć. Skończył pisać, spiął złożoną kartkę i umieściwszy na niej nazwisko Leemana położył na biurku 01ive. Ostatnim spojrzeniem ogarnął gabinet, zgasił światło i zamknął drzwi.
Możesz sobie pozwolić na jeszcze jedną brandy - powiedziała Stella. - Nie prowadzisz.
W razie czego będzie na ciebie - uśmiechnął się Bannerman i skinął na kelnera.
To wszystko stało się tak szybko, że nie wiem, co powiedzieć - mówiła Stella. - Jesteś absolutnie pewien, że dobrze robisz przyjmując to zlecenie od MRC?
Nie - przyznał Bannerman - ale to poważna sprawa. Trzeba wreszcie poznać prawdę.
Przyślesz mi pocztówkę?
Jasne.
Mam tu coś dla ciebie na wypadek, gdybyś znalazł czas, aby zrealizować ten swój zwariowany pomysł chodzenia zimą po górach. - Stella sięgnęła do torebki. - Wiem, że nie lubisz wykładów na temat konieczności dbania o siebie, ale to tylko prezent. - Wyjęła niewielką paczuszkę i wręczyła Bannermanowi.
Otworzył ją; w środku znajdowała się para rękawic.
Prawdziwe gortexy! - zawołał. - Będę najlepiej wyposażonym turystą w Szkocji.
O tej porze roku będziesz jedynym turystą w Szkocji.
Dzięki za pamięć - powiedział Bannerman.
Powinniśmy już iść, jeśli mamy zdążyć na pociąg. - Stella spojrzała na zegarek.
Dotarli na dworzec na dziesięć minut przed odjazdem. Bannerman chciał, żeby pożegnali się natychmiast, w poczekalni. Wiedział, że Stella nie należy do osób wystających na wietrznych peronach, by pomachać chusteczką odjeżdżającemu pociągowi. On zresztą też. Przyglądał się, jak idzie w stronę wyjścia, przystaje i odwraca się; skinął jej dłonią i ruszył ku wyjściu na perony. Chwilę później wsiadł do pociągu.
Obudził się około szóstej. Pociąg zwolnił; kołysał się na rozjazdach, dudnił mijając zwrotnice i ta zmiana w miarowym stukocie kół wyrwała go ze snu. Podniósł roletę. Był mglisty, szary poranek, drzewa i płoty stojące wzdłuż toru ociekały deszczem. Może wakacje na południu to nie byłby taki zły pomysł? - przemknęło mu przez głowę. Czym prędzej stłumił w sobie te heretyckie ciągoty i wrócił na swoją pryczę. Ułożył się tak, by móc wyglądać przez okno. Jeśli pociąg jechał zgodnie z rozkładem, niedługo powinni minąć Berwick i granicę Szkocji.
Stał na peronie Dworca Waverley w Edynburgu i zastanawiał się nad kolejnym krokiem. W akademii medycznej oczekiwano go po dziewiątej. Miał jeszcze trochę czasu. Był głodny, ale nie aż tak, by jeść w dworcowym bufecie. Ruszył ku schodom i przez halę kasową wyszedł na Princes Street. Natychmiast zauważył majaczącą w porannej mgle imponującą sylwetkę zamku edynburskiego. Śniadanie w porządnej hotelowej restauracji wydawało mu się najlepszym sposobem spędzenia wolnego czasu. O dziewiątej dopił trzecią filiżankę kawy i wyszedł z hotelu, aby złapać taksówkę do gmachu uniwersytetu.
Miło mi pana poznać. - Siwy mężczyzna, który przedstawił się jako George Stoddart, podniósł się zza biurka, wyciągając dłoń do powitania. Niski, grubawy, wyglądał na sześćdziesiąt lat. Starannie przystrzyżony wąsik zdobił jego twarz. Miał na sobie ciemny garnitur, prążkowaną koszulę z indyjskiej bawełny i krawat w barwach uniwersytetu.
Moje uszanowanie, panie profesorze. - Bannerman potrząsnął dłonią Stoddarta. Zastanawiał się, czy nie ulega autosugestii, wyczuwając pewien chłód w jego zachowaniu. Ostatecznie nie byłoby w tym nic dziwnego. Przychodził z zewnątrz, niejako narzucony przez MRC. Możliwe, że ludzie Munro nie mieli nic przeciwko jego obecności, ponieważ byli naukowcami, Stoddart kierował jednak oddziałem tutejszego szpitala i Bannerman mógł się mu wydać kłopotliwym natrętem z południa.
Zorganizowaliśmy panu kwaterę w starej części miasta. - Profesor przeszedł do konkretów. - Chce pan od razu jechać do siebie czy najpierw zainstalować się tutaj?
Chyba to drugie - odparł Bannerman.
Doskonale. Mam tu kogoś, kto pokaże panu laboratorium. Potem porozmawiamy. - Sięgnął po słuchawkę i polecił wezwać doktor Napier.
Gościa z Londynu przedstawiono trzydziestokilkuletniej kobiecie o miłej powierzchowności. W jej zachowaniu Bannermana niemile uderzyła pewna poza, będąca - jak sądził - wynikiem nadmiernego przywiązania do świata ustabilizowanych, drobnomieszczańskich wartości. Jej strój, uczesanie, obuwie - wszystko - już na pierwszy rzut oka kojarzyło się z określeniem „rozsądne”. Jak należało oczekiwać, mówiła przesadnie poprawnie, z niemal wytwornym akcentem. Uosobienie dyskrecji i solidności-pomyślał Bannerman. - Takie kobiety spotyka się na każdym uniwersytecie. Na jej dłoni zauważył pierścionek zaręczynowy. To jedno nie pasowało mu do obrazu „oblubienicy nauk”.
Morąg Napier - przedstawiła się i z uśmiechem podała Bannermanowi dłoń...
Ian Bannerman.
W milczeniu prowadziła go przez długi korytarz i po schodach do oszklonych drzwi, które otworzyła ze słowami:
Myślę, że znajdzie pan tu wszystko, co potrzebne. W razie czego, jestem w pokoju obok.
Dzięki - powiedział Bannerman, rozglądając się po wysokim, zdecydowanie nieprzytulnym pomieszczeniu. Znajdowali się w starej części uniwersytetu, w budynku dawnej szkoły medycznej. Wykładane glazurą ściany i zimne, szare światło płynące od wychodzącego na północ okna nadawały temu miejscu przygnębiającą atmosferę.
Na pamiętającym ubiegły wiek stole laboratoryjnym umieszczono nowoczesny mikroskop. Ścianę nad nim zdobił kalendarz reklamowy firmy zajmującej się dostawą sprzętu medycznego. Na jednej ze ścian znajdowała się szkolna tablica z gąbką i pudełkiem pełnym okruchów kolorowej kredy.
Drewniany regał dźwigał rzędy zakurzonych słoi z okazami anatomicznymi; ich wyblakłe etykiety były praktycznie nieczytelne ze starości. Bannerman pochylił się nad słojem z wątrobą jakiegoś dawno zmarłego pacjenta, która zakonserwowana w formalinie przeżyła swojego właściciela. Nie tylko diamenty są wieczne, synu - pomyślał.
Mam nadzieję, że jest pan zadowolony - usłyszał za plecami głos Morąg.
Jak najbardziej - nie odwracając się odparł Bannerman.
W takim razie zostawiam pana samego. Kiedy będzie pan gotów, proszę dać znać. Zaprowadzę pana do profesora Stoddarta.
Nie trzeba. - Bannerman odwrócił się i spojrzał na lekarkę. - Trafię sam.
Jest pan pewien?
Jestem pewien.
Przed tablicą stało zniszczone dębowe biurko. Bannerman usiadł przy nim i pootwierał szuflady, ciekaw, czy opróżniono je na jego przybycie. Jeśli nie liczyć kawałka gumki, dwóch ołówków i złamanej plastikowej linijki - były puste. Rozpiął teczkę i część jej zawartości przełożył do szuflad. Miał nadzieję, że w ten sposób poczuje się bardziej u siebie. Ostatecznie miał tutaj pracować. Zastanawiał się właśnie, dlaczego ten pokój tak bardzo mu się nie
podoba, kiedy posłyszał ciche pukanie i w drzwiach stanęła Morąg Napier.
Zapomniałam dać panu to - wyciągnęła rękę z plikiem brązowych tekturowych teczek. - Są tu dane, jakie Lawrence i ja zebraliśmy o przypadkach chorób mózgu w naszym szpitalu.
Lawrence?
Przepraszam. Doktor Gili, mój stały współpracownik.
Słyszałem, że doktor Gili jest chwilowo nieobecny - zauważył Bannerman, kładąc otrzymane teczki na kolanach.
Istotnie. Bardzo się o niego martwimy.
Nadal żadnych wiadomości?
Żadnych.
Czy zawiadomiono policję?
Morąg Napier wyglądała na speszoną tym pytaniem.
Nie - odparła, spuszczając wzrok. - Przypuszcza się, że zniknięcie Lawrence'a ma związek z jego problemami rodzinnymi.
Chce pani powiedzieć, że z kimś uciekł? - podsunął Bannerman.
Coś w tym rodzaju - przytaknęła z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Czy wolno spytać, skąd wzięło się to przypuszczenie?
Takie jest zdanie jego żony.
Ach tak - mruknął Bannerman. Postukał palcem w plik teczek. - Cóż, mam nadzieję, że znajdę tu coś ciekawego.
Myślę, że jest tam wszystko, co powinien pan wiedzieć.
Czy pracowała pani z Gillem nad badaniami dla MRC?
Owszem.
W takim razie słyszała pani o tych trzech zmarłych?
Byłam z Lawrence'em w Achnagelloch; osobiście robiłam wstępne analizy.
Czy zwłoki tych ludzi znajdują się w Edynburgu, czy nadal tam na północy?
W kostnicy, piętro niżej - odrzekła Morąg. - Chciałby je pan zbadać?
Tak.
Dzisiaj?
Jutro.
Podczas drugiej wizyty w gabinecie Stoddarta Bannerman wysłuchał informacji o przypadkach chorób mózgu na terenie objętym badaniami Gilla. Otrzymał także kolejną porcję teczek z dokumentacją.
Na koniec profesor rozłożył na biurku mapę. Zakreślił ołówkiem pewien obszar na północno-zachodnich krańcach Szkocji i powiedział:
- Lawrence odpowiadał za ten rejon; tereny wokół Achnagelloch i Stobmor.
Bannerman nie przeoczył faktu, że obszar zaznaczony przez profesora sąsiaduje od zachodu z gruntami elektrowni Invermaddoch.
Co z terenami na wschód od Invermaddoch? - spytał.
Na przestrzeni siedemdziesięciu kilometrów nie ma tam ludzkich siedzib. To jałowe wrzosowisko, nie nadające się nawet na pastwiska dla owiec.
Rozumiem. Czy ma pan dostęp do statystyk Ministerstwa Zdrowia dotyczących tego obszaru?
Jeśli chodzi panu o to, czy wiem, że stwierdzono tam podwyższoną zapadalność dzieci na białaczkę, to owszem. Dane liczbowe są wyższe niż przeciętna krajowa, ale nie na tyle, by wywołać poważne zaniepokojenie. Ich wartość statystyczna też nie jest całkiem oczywista.
A co z zachorowaniami na raka?
Dane statystyczne znowu sugerują zwiększoną zapadalność, ale trzeba pamiętać, że chodzi o teren słabo zaludniony. Brak materiału do wyciągania jakichś wniosków. Proszę, oto te zestawienia - Stoddart podał Bannermanowi przezroczystą plastikową teczkę.
I co ja z tym zrobię? - mruknął Bannerman.
Słucham?
Zastanawiam się nad sensownością badań statystycznych - odparł Bannerman. - Wygląda na to, że zwykle nic znich nie wynika.
Stoddart wpatrywał się w gościa zdziwionym wzrokiem, jakby nie bardzo wiedział, o czym mowa.
- Myślę, że mam już dość materiału, żeby wziąć się do pracy. Czy ktoś mógłby mi wskazać drogę do mojej kwatery? Chciałbym
w końcu zajrzeć do tych teczek.
Oczywiście - rzekł Stoddart. - Znajdę kogoś, kto pana zawiezie.
Ależ nie trzeba - zaczął protestować Bannerman, ale profesor był niewzruszony. Stwierdził, że dysponuje całym oddziałem kierowców, którzy wałkonią się całymi dniami.
Nie ma pan nic przeciwko temu, że dam panu furgonetkę, prawda?
Kierowca, któremu zlecono odwiezienie Bannermana, był niskim, pyzatym i rumianym Szkotem. Krzywy uśmieszek i włożona na bakier służbowa czapka miały, zdaje się, świadczyć o beztroskim podejściu do życia.
- Pozwoli pan, że zajmę się bagażem - powiedział sięgając po walizkę Bannermana. Prowadził dużą czarną furgonetkę, w tylnej części wyposażoną w przyciemnione szyby. Nietrudno było zgadnąć, co wozi nią na co dzień. Jeśli Bannerman miał jakieś wątpliwości,
to kierowca rozwiał je, mówiąc:
Przyjemnie wziąć dla odmiany żywego pasażera. Wjeżdżając w ulicę wiodącą w stronę zamku, spytał:
Zna pan Edynburg? Bannerman zaprzeczył, dodając:
Znam trochę Glasgow. Kilkanaście lat temu studiowałem tam medycynę.
Na pańskim miejscu bym się do tego nie przyznawał. - Kierowca uśmiechnął się szeroko. Przedstawił się jako Willie Mac-Donald i, kiedy skręcili w High Street, rzekł: - Ma pan pokój na Royal Mile. To główna ulica starego miasta, biegnie pod górę, od Holyrood Palące do zamku.
Skręcili w lewo i zatrzymali się.
- Darnley Court. Jesteśmy na miejscu - oznajmił Willie. Bannerman wysiadł przed świeżo odrestaurowaną kamienicą
o ścianach wykładanych kamieniem. Brukowany dziedziniec zdobił rząd dużych kwietników, o tej porze roku wypełnionych tylko wilgotną ziemią.
- Pańskie mieszkanie jest na drugim piętrze - powiedział Willie. Wprowadził gościa do budynku i wszedł z nim na górę. Otworzył drzwi, a klucz wręczył Bannermanowi.
Wspaniały widok. - Bannerman wyglądał przez okno, trochę zdziwiony, że znajduje się tak wysoko.
To piękne miasto, panie doktorze.
Cudowne.
Ma pan stąd widok na Princes Street Gardens. Tam w dole, to nowe miasto, a dalej Firth of Forth ze swoimi wyspami.
Jak się nazywa ta największa?
Inchkeith. - Willie wskazywał kolejno co ciekawsze szczegóły krajobrazu. Zażartował, że ma nadzieję, iż gość z Londynu nie cierpi na lęk wysokości.
Bannerman czuł, że po raz pierwszy tego dnia spotkało go coś dobrego. Podziękował MacDonaldowi, lecz kiedy spróbował dać mu napiwek, kierowca odmówił. Nie wolno, profesor Stoddart wypatroszyłby go na jednym z tych swoich pokazów anatomicznych.
Rozejrzawszy się po całym mieszkaniu, Bannerman wypakował walizkę i zaparzył sobie kawę (ktoś przewidujący zaopatrzył kuchnię w podstawowe produkty). Przysunął krzesło do okna i z kubkiem w garści zasiadł do studiowania przywiezionych z uniwersytetu dokumentów. Zdążył otworzyć pierwszą teczkę, kiedy zadzwonił telefon.
Zapomniałem powiedzieć - mówił Stoddart - że mojej żonie i mnie byłoby bardzo miło, gdyby zechciał pan wpaść do nas na kolację.
Dziękuję. Z przyjemnością - odparł Bannerman i oczywiście nie było w tym ni źdźbła prawdy. Zapisał dokładny adres profesora i zgodził się przyjść o ósmej. Niewiele było rzeczy, których nie znosił bardziej niż „akademickich” kolacji. Cóż, kiedy były one nieodłącznym składnikiem życia w środowisku uniwersyteckim i musiał się z tym pogodzić jako ze złem koniecznym. Gorzej, że zaproszenie do Stoddartów niweczyło jego plany na wieczór - nici z wypadu do którejś ze staromiejskich restauracji. Westchnął i wrócił do swoich teczek.
Rozdział 4
Po godzinie wertowania dokumentów i robienia notatek, urządził sobie przerwę na kawę. Stał przy oknie, czekając, aż zagotuje się woda w czajniku, i próbował uporządkować sobie to, czego się do tej pory dowiedział. Dane epidemiologiczne dotyczące rejonu Achnagelloch nie zawierały spodziewanych informacji. Potwierdziło się jego przypuszczenie o wzroście zapadalności na białaczkę i inne choroby nowotworowe, ale skala tego zjawiska - nawet wyrażona w liczbach bezwzględnych, a nie w postaci wskaźników statystycznych, którym nie ufał - nie uprawniała do wyciągania alarmistycznych wniosków.
Spodziewał się znaleźć dowody na to, że wyciek promieniowania z elektrowni był na tyle poważny, aby wpłynąć na stan zdrowia miejscowej ludności. Mógłby wówczas założyć, że to samo promieniowanie osiągnęło natężenie wystarczające do spowodowania mutacji wirusa scrapie. Informacja o dwunastoprocentowym wzroście zapadalności dzieci na białaczkę brzmiała niepokojąco, ale należało pamiętać, że wyliczenia oparto na stosunkowo nieznacznej liczbie zarejestrowanych przypadków choroby. Przy tym Bannerman nie miał żadnej pewności, że wszystko to było jakoś związane z awarią w elektrowni. To rozumowanie prowadziło donikąd.
Zniecierpliwiony, postanowił skupić się na informacjach dotyczących ostatnich trzech zgonów. Zmarli byli robotnikami rolnymi zatrudnionymi na farmie Inverladdie leżącej na północ od Achnagelloch. Tylko jeden z nich, Gordon Buchan, był żonaty; mieszkał z żoną w domku na farmie. Pozostali dwaj wynajmowali pokoje w Achnagelloch. Kiedy w Inverladdie wybuchła epidemia scrapie, wszyscy trzej zostali skierowani do pracy przy likwidacji padłych zwierząt.
Trzy tygodnie później zmarli. Objawy choroby we wszystkich przypadkach były podobne: bóle głowy, wymioty, wreszcie demencja. Jeden z dwóch nieżonatych mężczyzn w napadzie szału biegał ulicami Achnagelloch tłukąc szyby i miotając przekleństwa, dopóki siłą nie doprowadzono go do wiejskiego szpitala. Świadkowie opisali go jako „niespełna rozumu”.
Buchan, do chwili zapadnięcia w śpiączkę, pozostawał w domu. Pielęgnowała go żona. Według jej relacji przez cały ten czas oczy miał otwarte, lecz nie mówił i nie reagował na jej słowa. Tuż przed tym, jak po raz ostatni wezwała lekarza, który zarządził przewiezienie chorego do szpitala, Buchan dostał czegoś w rodzaju świądu i podrapał się do krwi.
W dokumentach Gilla nie było informacji o przebiegu choroby trzeciego mężczyzny. Martwego, znalazła w pokoju jego gospodyni. Zauważyła, że ramiona miał pokryte szkarłatnymi śladami zadrapań, a w ustach resztki woskowej świecy, którą najwyraźniej próbował zjeść.
Bannerman wiedział, że w jego przypadku studiowanie zachowań pacjentów z zaburzeniami umysłowymi nie ma wielkiego sensu. Rządziła nimi choroba, zwykle były one bezpośrednią reakcją na bodźce zewnętrzne i jako takie nie podlegały żadnej klasyfikacji. Informacja o śladach podrapań była jednak istotna, co więcej, alarmująca. Nazwa scrapie wywodzi się stąd, że owce zarażone tą chorobą mają zwyczaj ocierać się o płoty, jakby w obronie przed dokuczliwym swędzeniem. Wyglądało na to, że u zmarłych robotników wystąpiły te same objawy.
Badania anatomopatologiczne ich mózgów przeprowadzone przez Gilla i Morąg Napier ujawniły rozległą encefalopatię gąbczastą. To samo widział Bannerman w preparatach przysłanych mu
przez MRC. Wydawało się, że raport edynburskich patologów nie miał słabych punktów. Należało oczywiście wykonać jeszcze wiele testów laboratoryjnych, ale wszystko wskazywało na to, że zmarli zarazili się wirusem scrapie podczas pracy na farmie.
W dokumentacji choroby znalazły się także notatki Gilla dotyczące badań nad trzęsawką. Wiadomo było, że wirus przenosi się z jednego zwierzęcia na drugie wnikając w uszkodzoną tkankę. Bannerman przypuszczał, że w ten właśnie sposób doszło do zarażenia ludzi. Wirus z padłych owiec dostał się do ich organizmów poprzez skaleczenia i zadrapania na rękach. Na skutek mutacji był on w stanie pokonać nieprzekraczalną w innych warunkach barierę gatunkową i zaatakować komórki mózgu.
W umyśle Bannermana pojawiła się apokaliptyczna wizja: może nie istnieje żadna bariera gatunkowa. Być może wirus zawsze miał zdolność zagnieżdżania się w ludzkim organizmie. W normalnych okolicznościach jednak okres inkubacji choroby byłby tak długi, że ujawniałaby się dopiero w późnym wieku, a wówczas jej objawy łatwo mogły być wzięte za otępienie starcze. Mutacja wirusa z Achnagelloch mogła zatem jedynie przyśpieszyć rozwój choroby, a nie ułatwić mu przekroczenie bariery gatunkowej. Była to całkiem realna groźba i należało o niej pamiętać.
Z zapisków Gilla wynikało, że dopuszczał możliwość pojawienia się nowego szczepu wirusa scrapie, ale nie podał żadnych przyczyn ewentualnej mutacji. Ani słowem nie wspomniał o promieniowaniu radioaktywnym ani o bliskości elektrowni jądrowej. Cóż jednak prócz promieniowania mogło być tutaj czynnikiem mutagennym? Zawsze istnieje możliwość mutacji spontanicznej, ale najczęściej decydujące jest oddziaływanie środowiska, na przykład obecność pewnych substancji chemicznych. Znanajest nadzwyczajna zdolność wirusów do zmiany swojej struktury. Wirus AIDS zmienia się niemal bez przerwy. Podobnie wirus grypy. Promieniowanie ultrafioletowe to też potężny mutagen. Nie można wykluczyć, że skutkiem zmian w atmosferze promieniowanie ultrafioletowe osiągnęło dostatecznie wysokie natężenie, by wpływać na budowę mikroorganizmów. A jeśli chodzi o chemikalia, to nowoczesne społeczeństwo produkuje mnóstwo substancji zdolnych zmieniać strukturę DNA, powodując mutację. Możliwości było więc bez liku.
W notatkach Gilla nie było odpowiedzi na kilka dość oczywistych pytań. Bannerman chętnie by mu je zadał. Ile czasu upłynęło od wybuchu epidemii w Inverladdie do likwidacji zarażonych owiec? W jaki sposób pozbawiono je życia? Czy padłe sztuki natychmiast zakopano? Martwe owce poniewierające się po pastwiskach mogły paść łupem robactwa i padlinożerców, co sprzyjało rozprzestrzenianiu się wirusa.
Gili zanotował, że właściciel farmy nie zwlekając wezwał miejscowego weterynarza, doktora Finlaya. W swoim raporcie Finlay stwierdził, że zarażone owce bezzwłocznie zabito i natychmiast zakopano w dole z wapnem. Wszystko odbyło się zgodnie z przepisami. Właścicielowi Inverladdie wypłacono odszkodowanie, a inspekcja weterynaryjna bacznym nadzorem objęła pozostałe gospodarstwa w okolicy wypatrując pierwszych oznak scrapie.
Problemy zaczęły się w chwili, gdy Bannerman spróbował ustalić, jakie badania laboratoryjne podjęto po wyciągnięciu wniosków z sekcji zwłok robotników. Jeszcze raz przerzucił wszystkie dokumenty i znów nie znalazł najmniejszej wzmianki na ten temat. Miał prawo oczekiwać, że próbki mózgów wysłano do oddziału neurobiologii MRC celem wykonania prób na myszach. Należało to jednak sprawdzić. Podczas spotkania w Londynie Hector Munro obiecał, że on i jego zespół będą służyć wszelką pomocą. Bannerman odszukał w notesie nazwisko Munro i wybrał numer jego telefonu.
Munro. Słucham.
Doktor Munro? Tu Ian Bannerman. Spotkaliśmy się w Londynie, w MRC...
Oczywiście. A więc podjął się pan tego zadania?
Przyjechałem dziś rano - powiedział Bannerman. - Przeglądałem właśnie dokumenty tej sprawy i potrzebuję pewnej informacji.
Proszę bardzo. Zamieniam się w słuch.
Przypuszczam, że Gili prosił pańskich ludzi o zbadanie mózgów zmarłych pacjentów na obecność powolnych wirusów i przeprowadzenie prób na myszach dla określenia czasu inkubacji. Czy są już jakieś wyniki?
Obawiam się, że pańskie przypuszczenie jest błędne - odparł Munro. - Gili nie pokazał nam żadnych próbek z autopsji.
Przecież pański zespół to najlepsi specjaliści w tej dziedzinie! Kwestia czasu inkubacji, niezwykle krótkiego, to chyba najdziwniejszy i najważniejszy problem w całej tej historii!
Skłonny jestem zgodzić się z panem, ale żadne próbki do nas nie dotarły. Podejrzewam, że ekipa Stoddarta prowadzi badania na własną rękę.
Bannerman prychnął ze złością.
Rozumiem - powiedział zrezygnowanym tonem - polityka międzywydziałowa. Sprawdzę to. I jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, prześlę panu próbki tych mózgów z prośbą o dokonanie testów na myszach. Jeśli się nie mylę, zwłoki pacjentów znajdują się w Edynburgu, tutaj, w akademii medycznej. Osobiście pobiorę próbki.
Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Cieszę się, że możemy być pomocni - powiedział Munro. - Im szybciej wyjaśni się tę sprawę, tym lepiej.
Dzięki. Będę o tym pamiętał.
Bannerman odłożył słuchawkę i zaklął pod nosem. Co ten Gili wyprawia? Musiał zdawać sobie sprawę, jaką straszliwą zagadkę kryje w sobie śmierć tych trzech ludzi, a mimo to zaniedbał przesłania próbek zespołowi Munro. Na dodatek akurat teraz zachciało mu się uciekać z jakąś panienką. Błazen! Zadzwonił do Stoddarta, by dowiedzieć się, że profesor wyszedł już do domu. Zerknął na zegarek.
- Nie przemęczamy się - mruknął. Spotka się ze Stoddartem na kolacji; przy okazji zada mu kilka pytań.
Stoddartowie zajmowali obszerne mieszkanie w przedwojennej kamienicy w nowej części miasta. Była to dzielnica Edynburga na północ od zamku i Princes Street, w znacznej mierze zamieszkana przez reprezentantów wolnych zawodów. W jadalni panował lodowaty ziąb. Bannerman z trudem powstrzymywał się od zabijania rąk. „Drobnym kłopotom” z ogrzewaniem, jak to ujął profesor - próbowano zaradzić włączając piecyk elektryczny z pojedynczą spiralą. W pomieszczeniu o powierzchni blisko czterdziestu pięciu metrów kwadratowych znaczyło to tyle, co nic.
Posiłek odbywał się w przygnębiającej ciszy, podkreślonej jeszcze akustyką wielkiego pokoju. Bannerman był jedynym gościem, gdyż Morąg Napier i jej narzeczony w ostatniej chwili musieli odwołać wizytę. W ciszy, z rzadka przerywanej próbami nawiązania uprzejmej konwersacji, każde brzęknięcie sztućców dźwięczało jak uderzenie dzwonu.
Ze sposobu, w jaki Stoddart przedstawił mu swoją żonę, Bannerman wywnioskował, że nie jest ona związana z profesją medyczną. Uznał więc, że nie na miejscu będzie roztrząsanie przy stole zagadnień patologii mózgu. W milczeniu raczył się haggisem, którym Stoddart uważał widać za właściwe powitać go w Szkocji. Usłyszawszy jednak, że pani Stoddart jest entuzjastką Koła Przyjaciół Rumunii założonego przez grupę żon pracowników uniwersytetu, robił, co mógł, aby podtrzymać gasnącą konwersację.
Stoddart sprawiał wrażenie zupełnie nie zainteresowanego tym, co jego żona miała do powiedzenia, co chwila przerywał jej, zwykle uwagami nie mającymi żadnego związku z tym, co mówiła.
Otóż ja osobiście jestem specjalistą od przysadki mózgowej - oświadczył niespodziewanie w połowie zdania na temat metod opieki nad sierotami.
Doprawdy? - Bannerman poczuł się zażenowany, widząc, że pani Stoddart urwała w pół słowa i wbiła wzrok w obrus.
Przypuszczam, że zna pan moje prace? - zapytał Stoddart.
Oczywiście - skłamał Bannerman. Jeżeli dobrze pamiętał, od ostatniej publikacji profesora minęło co najmniej dwadzieścia lat.
Stoddart uznał jego odpowiedź za zaproszenie do wykładu o dokonaniach swego życia, który ciągnął jeszcze długo po zakończeniu kolacji.
Bannerman szukał ratunku w brandy, w regularnych odstępach kiwał głową i ukradkiem spoglądał na zegarek. Korzystając z okazji, że pani Stoddart przeprosiła gościa i poszła sprzątać ze stołu, przerwał Stoddartowi, zadając pytanie, z którym nosił się od dłuższego czasu.
- Panie profesorze, muszę pana zapytać, jakie badania przeprowadzono na mózgach tych trzech zmarłych z Achnagelloch.
Chodzi mi zwłaszcza o próby na zwierzętach.
Stoddart zrobił poważną minę i po chwili namysłu rzekł:
Sądzę, że musi pan o to spytać Lawrence'a Gilla.
Ale w tej chwili jest to niewykonalne, prawda?
Raczej nie - zgodził się Stoddart. - Przypuszczam, że w tej sytuacji powinien pan się zwrócić do doktor Napier.
Zatem osobiście nie interesował się pan wynikami ich badań?
Och, naturalnie, opiniuję wszelkie sprawozdania przesyłane do MRC - odparł Stoddart tonem człowieka znającego swoją wartość.
Rozumiem. - Bannerman czuł, że zaczyna się wewnątrz gotować. Rany boskie, myślał, facet ma do czynienia ze sprawą tej wagi i ogranicza się do „opiniowania sprawozdań”. Jeśli w edyn-burskiej akademii był jakiś kandydat do wcześniejszej emerytury, to nie kto inny, jak ten siwy jegomość, który z zapałem plótł o tajemnicach przysadki mózgowej.
Następnego dnia wypadała sobota, ale już o wpół do dziesiątej Bannerman zjawił się w akademii. Nie był pewien, czy zastanie Morąg Napier, ale miał nadzieję, że ktoś poda mu numer jej telefonu. Przede wszystkim chciał zbadać znajdujące się w kostnicy zwłoki i pobrać próbki mózgów dla oddziału neurobiologii. Drogę do prosektorium udało mu się odnaleźć bez większych trudności. Obudził zaspanego dyżurnego oznajmiając mu, po co przychodzi.
O niczym nie wiem - sanitariusz pokręcił głową.
Jak to pan nie wie? - zirytował się Bannerman.
Nie przekazano mi nic takiego. W grafiku nie ma dziś żadnej sekcji.
- To wpisz ją pan do tego grafiku, i basta! Sanitariusz rozłożył ręce i uśmiechnął się z politowaniem.
- Niestety, to nie takie proste. Muszę przestrzegać przepisów. Jezu, pomyślał Bannerman, tego mi tylko brakowało: nawiedzo
nego strażnika prosektorium.
- Macie tu telefon? - warknął.
- Tylko żeby pan nie dzwonił na miasto - zastrzegł sanitariusz. Bannerman bez ceregieli wkroczył do dyżurki i wykręcił numer
Stoddarta, nie dbając o to, że może go zastać w łóżku. Usłyszawszy głos profesora oznajmił sucho:
- Mówi Bannerman, jestem w prosektorium i chcę zbadać zwłoki przywiezione przez Gilla z północy. Zechce pan powiedzieć
swojemu pracownikowi, że działam z pańskiego upoważnienia. - Nie czekając na odpowiedź wręczył słuchawkę sanitariuszowi i cofnął się, oddychając głęboko, jak to doradzała mu Stella, ilekroć poniosły go nerwy. „Tak jest. Już się robi, panie profesorze” - wymamrotał sanitariusz i odłożył słuchawkę.
- Ja tylko przestrzegam przepisów - powiedział, zwracając się do Bannermana.
Strażnicy z Auschwitz też się tak tłumaczyli, pomyślał lekarz.
Ma pan jakieś dodatkowe życzenia, panie doktorze? - zapytał sanitariusz.
Nieważne. Bierzmy się do pracy. - Bannerman już zdejmował buty. Włożył gumowce i przebrał się, a w tym czasie sanitariusz przywiózł z chłodni pierwsze zwłoki i zsunął je z wózka na stół. Zabłysły lampy, wypełniając pomieszczenie monotonnym buczeniem. Bannerman zawiązał ostatnią wstążkę fartucha, podszedł do stołu i zdjął całun.
Gdyby nawet nic nie wiedział o tym człowieku, odgadłby, że jego praca wymagała przebywania na świeżym powietrzu i że była to praca fizyczna. Spod trupiej bladości przebijały resztki opalenizny; wyraźnie widoczne były mocno rozwinięte mięśnie nóg. Poszarpana, ciemna linia wokół głowy znaczyła miejsce, gdzie podczas pierwszej sekcji dokonano obcięcia pokrywy czaszki.
Będę potrzebował kilku pojemników na próbki histologiczne - Bannerman zwrócił się do sanitariusza.
Jakiego typu?
- Szklanych, jednouncjowych, uniwersalnych. Sanitariusz przyniósł cztery słoje i postawił je na krawędzi stołu.
Bannerman usunął w tym czasie pokrywę czaszki; wziął z tacy skalpel i kleszczyki, spojrzał w głąb jamy czaszki i poczuł się jak ostatni głupiec. Czaszka była pusta.
Mając wrażenie, że wypowiada kwestię z kiepskiej sztuki, zapytał:
- Gdzie podział się mózg?
Jeśli nie ma go w głowie, to nie wiem, sir - z niewzruszonym spokojem odparł sanitariusz.
Jak rozumiem, nie był pan obecny przy tym, jak doktor Gili przeprowadzał pierwszą sekcję?
Nie. Jestem tu tylko w weekendy.
Czy są tu kopie wyników sekcji?
Nie. Oczywiście. Bannerman spodziewał się takiej odpowiedzi. Próżne
nadzieje. Zaczynał się czuć jak ktoś biegnący po ruchomych piaskach.
- Proszę go zabrać. Zobaczę tamtych dwóch. Z pozostałymi zwłokami było niestety dokładnie tak samo: mózgi
usunięto. Wnętrza czaszek nosiły ślady czyszczenia.
Bannerman umył się, poszedł na piętro szukać kogoś, kto znał telefon Morąg Napier. W razie niepowodzenia zamierzał powtórnie zadzwonić do Stoddarta. Udało mu się jednak wypatrzyć światło w jednym laboratorium, zapukał więc do drzwi. Usłyszał wypowiedziane z obcym akcentem „proszę” i wszedł do środka. Chwilę później zawarł znajomość z doktorem Klausem Lehmanem z Instytutu Maxa Plancka w Niemczech, który w ramach wymiany naukowej przybył do Edynburga, aby wziąć udział w programie badawczym poświęconym problematyce alergii. Bannerman wykręcił się od rozmowy na tematy zawodowe, ale zapytał, czy doktor Lehman nie ma przypadkiem spisu telefonów pracowników wydziału. W odpowiedzi Niemiec wręczył mu żądany spis.
Morąg Napier odebrała telefon dopiero po ośmiu sygnałach.
- Wyciągnął mnie pan z wanny - powiedziała tonem wyrzutu.
Przepraszam, ale to ważne. Nie mogę znaleźć żadnych danych o próbach in vivo na zwierzętach, które pani i doktor Gili niewątpliwie przeprowadzili przy okazji badań nad mózgami trójki zmarłych z Achnagelloch. W dokumentach, które mi pani przekazała, nie ma o tym wzmianki.
Dałam panu wszystko, co znalazłam w biurku Lawrence'a - z pewnym wahaniem odrzekła Morąg. - Nic mi nie wiadomo o próbach na zwierzętach.
Ale musi pani wiedzieć, czy są prowadzone.
- Niestety, nie. Bannerman gestem rozpaczy przyłożył dłoń do czoła.
- No dobrze - mruknął. - Proszę mi w takim razie powiedzieć, gdzie znajduje się pracownia badań in vivo i czy kogoś tam
teraz zastanę.
Morąg wytłumaczyła, jak trafić do właściwego laboratorium, i dodała:
Około południa powinna się tam zjawić jedna z laborantek.
Dobrze - powiedział Bannerman. - A teraz chciałbym się dowiedzieć, gdzie są mózgi tych zmarłych?
Chyba nie bardzo rozumiem - odparła Morąg. - Zwłoki znajdują się w prosektorium.
Ale nie mózgi.
Lawrence musiał je wyjąć.
I co z nimi zrobił?
W jego laboratorium jest lodówka. Czasami przechowywał tam materiał do bieżących badań.
Mógłbym się do niej dostać?
Jest zamknięta. Samo laboratorium także.
Bannerman nie odpowiadał. Morąg zrozumiała wymowę jego milczenia, bo powiedziała:
- Najlepiej będzie, jak przyjadę. Wiem, gdzie są klucze. Będę za dwadzieścia minut.
Bannerman czekał na nią w swoim laboratorium. Próbował czytać niedzielną gazetę, którą kupił w drodze do akademii, ale nie mógł się skoncentrować. Przekartkował ją od pierwszej do ostatniej strony, nie przeczytawszy właściwie ani linijki.
Przyszła Morąg Napier. Miała na sobie granatowy dres z emblematem jakiejś uczelni i bielutkie adidasy. Włosy związała w luźny węzeł z tyłu głowy. Pachniała szamponem. W dłoni dzierżyła pęk kluczy.
- Otworzyłam laboratorium Lawrence'a - oznajmiła. Bannerman podziękował jej za przybycie i we dwójkę udali się
do pracowni Gilla.
Morąg otworzyła wielką zamrażarkę i cofnęła się, czekając, aż rozejdzie się mroźna mgła. Lodówka pełna była plastikowych torebek i słoików zawierających najróżniejsze części ludzkiego ciała. Bannerman przebiegł wzrokiem po półkach, ale nie zauważył charakterystycznej szarości tkanki mózgowej.
- Sprawdźmy w spisie - powiedziała Morąg. Wyciągnęła zza lodówki notatnik w twardej oprawie i odszukała stronę z aktualnym
spisem próbek.
-Zabawne - mruknęła. - Chyba ich tu nie ma. Bannerman z miną cierpiętnika wzniósł oczy ku sufitowi.
Będę musiał porozmawiać z Gillem - powiedział. - Czy ktoś wie, gdzie go szukać?
Obawiam się, że nie - odparła Morąg.
Jakie były wasze wnioski dotyczące przyczyn śmierci tych pacjentów?
Jakaś choroba zwyrodnieniowa mózgu. Lawrence powiedział, że jej objawy kojarzą mu się ze scrapie.
Wyniki autopsji wskazują, że ci ludzie zmarli po prostu na scrapie! - powiedział Bannerman.
Albo na chorobę Creutzfelda-Jakoba.
Okres inkubacji był na to zbyt krótki.
Istotnie.
Objawy były podobne jak w wypadku Creutzfelda-Jakoba - mówił Bannerman - i to kazało Gillowi pomyśleć o scrapie. Istnieje możliwość, że w grę wchodzi czynnik zakaźny w postaci mutanta wirusa scrapie. Dlatego takie ważne jest przeprowadzenie prób na zwierzętach. Jeśli okaże się, że scrapie z takich czy innych powodów może przenosić się na człowieka, przekraczając barierę gatunkową, będziemy mieli do czynienia z sytuacją kryzysową.
Chodzi o to, że jeśli coś zdarzyło się raz, może się powtórzyć?
Tak. Musimy ustalić, dlaczego i w jaki sposób to się zdarzyło. Dowiemy się tego z wyników badań na zwierzętach.
Nie sądzę, żeby istniało jeszcze jakieś zagrożenie. - Morąg Napier najwyraźniej nie chciała przyjąć do wiadomości obrazu sytuacji przedstawionego przez Bannermana. - Źródło wirusa zostało zlikwidowane razem z zarażonymi owcami. Czyż nie?
Mam nadzieję, że tak jest w istocie i że to wszystko razem to tylko niezwykle rzadki przypadek. Musimy mieć jednak pewność. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, dlaczego w ogóle miał miejsce. Nasza wiedza o sposobach rozprzestrzeniania się scrapie wśród owiec jest bardzo niekompletna. Może się okazać, że ten nowy wirus - jeżeli rzeczywiście jest to nowy wirus - zdążył się już roznieść po kraju. Choćby za pośrednictwem ptaków czy poprzez łańcuch pokarmowy zwierząt.
Koszmarna perspektywa - mruknęła Morąg.
-Jeśli Gili nie zarządził badań na zwierzętach, jedynym źródłem zarażonej tkanki są mózgi tych zmarłych, a my nie możemy ich znaleźć. Trzeba to zrobić i przekazać próbki do oddziału neurobiologii MRC. Tam najszybciej wykonają potrzebne testy. Oto
dlaczego muszę zobaczyć się z Gillem.
Bannerman urwał i spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła dwunasta.
Jak trafić do pracowni biologicznej?
Pokażę panu drogę - powiedziała Morąg.
Prowadziła go przez labirynt korytarzy w suterynie, aż wreszcie charakterystyczny mysi zapaszek dał znać, że zbliżają się do celu. Morąg zapukała do drzwi oszklonych zbrojoną szybą.
Kto tam? - dobiegło z wewnątrz.
Morąg Napier.
Drzwi uchyliły się i Bannerman znalazł się w zwierzętarni. Było to obszerne pomieszczenie o pomalowanych na biało ścianach, oświetlone lampami fluorescencyjnymi. Jedną ze ścian zajmowały metalowe półki, na których ustawiono klatki z myszami, każda z nich była zaopatrzona w automatyczne poidło. Osobno trzymano szczury, świnki morskie i króliki. Na środku stał duży stół laboratoryjny, na ścianie za nim - umieszczono rząd zlewów. Ze zwierzętarni prowadziły drzwi do dwóch mniejszych pomieszczeń. W jednym z nich Bannerman dostrzegł pulpit do sekcji zwierząt ze stojącym obok stolikiem narzędziowym.
Dziewczyna, która wpuściła ich do laboratorium, wróciła do karmienia zwierząt. Do każdej klatki wsypała po garści mysiej karmy i sprawdzała, czy jej mieszkaniec jeszcze żyje.
Potrzebujemy pewnej informacji - odezwała się Morąg.
Tak? - mruknęła dziewczyna.
Chcemy się dowiedzieć, czy doktor Gili po powrocie z północy zlecił jakieś badanie na myszach.
Powinno być w książce - odrzekła dziewczyna. - W biurze. Taki czerwony zeszyt.
Brzmiało to jak wezwanie do samoobsługi. Morąg i Bannerman odnaleźli zeszyt, a w nim stronę ze spisem aktualnie prowadzonych doświadczeń.
-Jest - powiedziała Morąg wskazując palcem ostatni zapis. Bannerman zajrzał jej przez ramię.
„Myszy. Szt. sześć. Dr Lawrence Gili. Trzy próby, dwie myszy każda. Poz. W 17-22. Dot. MRC3U”.
MRC3 - przeczytał na głos Bannerman. - To musi być to.
Gdzie znajdę klatki W 17 do 22? - Morąg zwróciła się do laborantki.
Dziewczyna przerwała karmienie swoich podopiecznych, podeszła do półki i dotknęła palcem jednej z klatek.
- Od tego miejsca w lewo - powiedziała.
Morąg podniosła wskazaną klatkę i zajrzała do środka.
- Cała i zdrowa - oznajmiła. Podała klatkę Bannermanowi i sięgnęła po następną. - Ta też.
Cała szóstka myszy żyła i wyglądała na zdrową.
No, przynajmniej wiadomo, że coś się dzieje - z ulgą westchnął Bannerman. Choć raz Gili zrobił, co trzeba. Bannerman włożył rękawice ochronne i wyjął mysz z klatki. Biegała po wierzchu jego dłoni i próbowała ugryźć w okryty brezentem kciuk. Na jej białym futerku widział ciemny punkcik - ślad po iniekcji. Bannerman delikatnie pomasował to miejsce. Włożył zwierzę do klatki i zamknął pokrywkę.
Jeszcze za wcześnie na mówienie o wynikach. Żadna choroba mózgu nie rozwinie się w tak krótkim czasie. Nawet jeśli mamy do czynienia z nowym szczepem wirusa. Musimy dobrze przyglądać się tym maluchom. Od nich zależy rozwiązanie naszej zagadki.
Morąg skinęła głową.
Dopilnuję tego - powiedziała.
Tak czy inaczej - ciągnął Bannerman - muszę zobaczyć się z Gillem. Czy jego żona mieszka w Edynburgu?
Morąg podniosła na niego zdziwione spojrzenie.
Tak, ale chyba nie zamierza pan...
Muszę z nią porozmawiać. Jeśli uważa, że jej mąż uciekł z jakąś kobietą, powinna wiedzieć z kim i ewentualnie dokąd.
Sprawi jej pan przykrość - zaprotestowała Morąg. - Jest pan bez serca!
Jeśli ci ludzie umarli na scrapie, sprawa jest zbyt poważna, żeby martwić się uczuciami Lawrence'a Gilla i jego małżonki.
-Może ma pan rację - niechętnie przyznała Morąg. - Podam panu adres.
Zaprosił ją na lunch, ale Morąg odmówiła, tłumacząc, że „ma jeszcze coś do zrobienia”. Bannerman nie czuł się specjalnie zawiedziony; jego propozycja i tak miała charakter wyłącznie grzecznościowy. Podejrzewał, że Morąg poddała ją podświadomej ocenie pod kątem stosowności i otrzymała wynik negatywny. Tak więc zjadł lunch samotnie, w pubie na High Street. Zabrało mu to dobrą godzinę i dopiero po pierwszej zadzwonił do żony Lawrence'a Gilla.
Słucham. Mówi Vera Gili.
Dzień dobry. Nazywam się Bannerman. Jestem patologiem, obecnie zatrudnionym przez MRC.
Czym mogę służyć, panie Bannerman? - padło uprzejme pytanie.
Chciałbym z panią porozmawiać na temat pani męża.
A o co chodzi? - głos Very Gili wyraźnie ochłódł.
Proszę mi wybaczyć. Wiem, że to niedelikatnie z mojej strony, ale sprawa jest bardzo poważna.
Nie bardzo wiem, czego pan ode mnie oczekuje.
Wolałbym nie mówić o tym przez telefon. Czy możemy się spotkać?
Pani Gili zawahała się.
Chodzi o naprawdę ważną sprawę - powtórzył Bannerman.
Dobrze. Proszę przyjść po południu.
Bannerman zapisał adres. Umówili się na trzecią trzydzieści.
Vera Gili mieszkała z córkami w ładnym bliźniaku w dzielnicy Colinton. Kiedy przyszedł Bannerman, dziewczynki, ciepło ubrane dla ochrony przed chłodnym wschodnim wiatrem, bawiły się w ogródku przed domem. Nieznajomy sam otworzył sobie furtkę i szedł ścieżką w kierunku drzwi.
- Czy przyprowadził pan mojego tatę? - spytało niespodziewa nie młodsze dziecko.
Bannerman przystanął, gorączkowo zastanawiając się nad odpowiedzią. Z opresji wybawiła go starsza z sióstr.
- Ona niczego jeszcze nie rozumie - powiedziała lekceważąco.
Bannerman uśmiechnął się zbity z tropu. Starsza panna Gili miała nie więcej niż dziesięć lat.
Na ganek wyszła pani Gili i zaprosiła gościa do środka.
Pobaw się z Wendy, kochanie - zwróciła się do starszej córki. - Mama musi porozmawiać z tym panem.
Bardzo rezolutna osóbka - powiedział Bannerman, kiedy pani Gili zamknęła drzwi.
Jest wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek-przyznała. - Nie wiem, jak bym bez niej wytrzymała ostatni tydzień. A zatem, czego chce się pan dowiedzieć?
Proszę pani, zależy mi na znalezieniu pani męża. Muszę uzyskać od niego bardzo ważne informacje.
Twarz pani Gili przybrała posępny wyraz.
Nie miałam od męża żadnej wiadomości od szesnastego stycznia, czyli od dnia, gdy opuścił dom. Żadnej.
A więc nie wie pani, gdzie przebywa?
- Nie. Bannerman milczał przez chwilę, mając nadzieję, że w ten sposób
zmusi panią Gili do rozwinięcia tematu. Zawiódł się jednak. Postanowił przycisnąć ją nieco mocniej.
Pani Gili, gdyby mąż tak po prostu zaginął, niewątpliwie zawiadomiłaby pani policję, prawda?
No dobrze - rzuciła opryskliwym tonem. - Odszedł z inną kobietą. O to panu chodziło? I tak nie wiem, gdzie się podziewają.
Czy zna pani tę kobietę? - Bannerman widział, że pani Gili cierpi, że jego pytania sprawiają jej ból, ale tylko ona mogła go doprowadzić do Lawrence'a.
Nie - brzmiała odpowiedź i Bannerman nie miał wątpliwości, że to kłamstwo. Pani Gili po prostu nie umiała kłamać. Spuściła oczy jak dziecko, które wie, że zbroiło.
Pani Gili... wiem, jakie to dla pani trudne...
Nie! Nie wie pan! - wybuchnęła z niespodziewaną gwałtownością. - Nie ma pan o tym zielonego pojęcia!
Tym razem to Bannerman spuścił wzrok.
- Przepraszam - bąknął. - To prawda. Nie wiem.
Vera Gili odetchnęła głęboko. Zapadło długie milczenie wypełnione jedynie tykaniem zegara na półce nad kominkiem i stłumionymi głosami dzieci bawiących się w ogrodzie.
-Nazywa się Shona MacLean. Bannerman zanotował nazwisko.
Kilka lat temu Lawrence miał z nią romans. Mieszkaliśmy wtedy na północy. Powiedział, że to skończone, ale ciągle dostawał od niej listy. Poznawałam je po stemplach.
Czy mąż powiedział pani, że odchodzi do tej kobiety?
Nie - pani Gili prychnęła pogardliwie. - Ale to typowe dla Lawrence'a.
Bannerman czuł się coraz bardziej zmieszany. Drążył jednak dalej.
Co dokładnie powiedział przed odejściem?
Prawie nic. Wiedziałam, że panicznie boi się całej tej sprawy. Ale, jak mówiłam, to cały on. Nie znosił podejmowania nieprzyjemnych decyzji. Był coraz bardziej podniecony i niepewny, aż nagle oświadczył, że musi na pewien czas wyjechać. I tyle go widziałam.
Gdzie mieszka ta Shona MacLean?
W miejscowości Ralsay na wyspie North Uist.
Wracając do swojego mieszkania Bannerman zatrzymał się przed kioskiem z gazetami i kupił mapy drogowe północno-zachodniej Szkocji i archipelagu Hebrydów. Bez dostępu do tkanki mózgowej zmarłych robotników niewiele miał do roboty w Edynburgu jako patolog. Mózgi zainfekowanych wirusem myszy laboratoryjnych można będzie poddać badaniu dopiero za kilka tygodni, a i to pod warunkiem, że sprawdzą się najgorsze przewidywania dotyczące okresu inkubacji. Już wcześniej Bannerman rozważał możliwość wypadu na północ, by samemu przekonać się, jak wygląda sytuacja w Achnagelloch. Jeśli będzie można połączyć to z wyprawą na North Uist i - ewentualnie - ze znalezieniem Lawrence'a Gilla, to tym lepiej.
Rozdział 5
Na wieczór Bannerman zaplanował sobie kolację w restauracji na Royal Mile. Po wizycie u Very Gili nie miał już ochoty na bawienie się w turystę i postanowił zadowolić się tym, co miał w domu. Obrazek na jednej z paczek z gotowymi daniami był całkiem zachęcający. Jeśli później poczuje się trochę lepiej, wyskoczy gdzieś na drinka. Nie poczuł się lepiej, toteż zamiast drinka zafundował sobie telefon do Stelli.
Jak sobie radzisz? - zapytała na wstępie.
Nie bardzo - wyznał Bannerman. - Patalog, który pierwszy wszczął alarm, zniknął, a razem z nim mózgi zmarłych pacjentów.
Co takiego?
Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale takie są fakty: mózgi usunięto w czasie autopsji i nikt, z wyjątkiem zaginionego patologa, nie wie, gdzie się podziały.
To istotnie zakrawa na farsę.
Ale, niestety, sytuacja jest poważna.
Co na to wszystko szef wydziału? - zapytała Stella.
On tylko opiniuje gotowe sprawozdania.
Co takiego?
Nic. Mniejsza o to. Taki z niego pożytek, jak z nakazu trzymania się lewej strony na jednokierunkowej ulicy.
Rozumiem. „Wybitny naukowiec”?
Bardzo wybitny - potwierdził Bannerman. Nieraz żartowali sobie ze Stellą z komicznej hipokryzji środowiska akademickiego. O wydziałowych dinozaurach zamiast „nieudolni sklerotycy” mówiło się zawsze „wybitni naukowcy”.
Co więc zamierzasz? - spytała Stella.
Przeczytałem opis badań Gilla i, jak wiesz, widziałem preparaty mikroskopowe. Jestem zaniepokojony. Muszę porozmawiać z Gillem. Zastanawiam się, czy nie poszukać go samemu.
Nie sądzisz, że to raczej zadanie dla policji? A poza tym, czy wiesz, od czego zacząć?
Mam pewien ślad. Gili po prostu uciekł od żony.
Trzeba przyznać, że wybrał na to doskonały moment.
Rzeczywiście - westchnął Bannerman. - Obawiam się, że moje spotkanie z nim może mieć burzliwy przebieg. Oczywiście najpierw muszę go znaleźć.
A dokąd prowadzi ten twój „ślad”?
Jego żona wspomniała o wyspie North Uist.
A więc mimo wszystko będziesz miał trochę wakacji.
Muszę pojechać na północ obejrzeć farmę, na której to wszystko się zaczęło i porozmawiać z miejscowym lekarzem i weterynarzem. Chcę też rzucić okiem na tę elektrownię i zobaczyć, czy pasuje ona do przyjętej przez nas koncepcji. Pomyślałem, że po drodze zahaczę o tę wyspę.
Prawdziwy doktor Johnson - zakpiła Stella.
Zaczynam żałować, że zająłem się tą sprawą - powiedział Bannerman.
Właściwie nie było powodu, aby podróży na północ natychmiast nie wcielić w czyn. Z drugiej jednak strony zamiar dotarcia na Hebrydy w niedzielę nie wyglądał na dobry pomysł. Nawet gdyby udało mu się uniknąć ukamienowania jako bezbożnika i intruza, to kłopoty z transportem mogły okazać się nie do przezwyciężenia. Początkowo Bannerman zamierzał więc wyjechać w niedzielę wieczornym pociągiem do Inverness i w poniedziałek rano złapać
W roku 1773 Samuel Johnson, angielski poeta, eseista i leksykograf odbył podróż do północnej Szkocji i na Hebrydy. Dwa lata później ukazał się jej opis, zatytułowany „Journey to the Western Islands of Scotland”, (przyp. tłum.)
połączenie do Kyle of Lochalsh. Potem wpadł na lepszy pomysł. Jeśli wynajmie samochód, będzie mógł wyruszyć w niedzielę rano, a po drodze zatrzymać się gdzieś na mały spacer po górach. Odetchnie świeżym powietrzem i może w ten sposób pozbędzie się uczucia uwięzienia w ponurym gmaszysku akademii. Przenocuje w jakimś hoteliku i w poniedziałek rano pojedzie na North Uist.
Perspektywa wycieczki napełniła go entuzjazmem. Czym prędzej odszukał w książce telefonicznej numer miejscowej stacji meteorologicznej, aby zapoznać się z prognozą pogody dla terenów, przez które wieść miała jego droga na północ. Dziesięć minut później zdecydował, że zmierzy się z Tarmachan Ridge, masywem górskim wznoszącym się na północ od Loch Tay. Chłopcy z meteo zapewniali, że w rejonie Loch Tay ustaliła się pogoda - mimo chłodu - słoneczna i bezchmurna.
Bannerman zadzwonił do Hertza i podając numer swojej karty kredytowej zamówił na rano forda sierrę. Próbował skontaktować się z Morąg Napier, aby zawiadomić ją o swoich planach, ale bezskutecznie. Postanowił spróbować jeszcze raz jutro, przed wyjazdem.
Zatrzymał się w wiosce Lawers na wschodnim krańcu Loch Tay i tam, w Ben Lawers Hotel zarezerwował sobie nocleg. Pogoda - jak obiecano - była wspaniała. Ford posłusznie sunął wąską szosą biegnącą wzdłuż północnego brzegu jeziora. Skręcając w starą drogę do nieczynnych kamieniołomów, przecinającą posiadłości Tarmachan i Morenish, Bannerman uświadomił sobie, że minęło piętnaście lat, od kiedy ostatni raz bawił w tych stronach. Jeśli zdążył się zorientować, nic się tu nie zmieniło.
Słońce przypiekało coraz mocniej. Siedząc na krawędzi bagażnika, Bannerman bez pośpiechu zmieniał skarpetki; zamiast miejskich półbutów włożył sportowe obuwie do wspinaczki. W taki dzień chciałoby się po prostu wskoczyć w sweter i biec w góry, ale Bannerman wiedział, że nie jest to dobry pomysł. W tych górach zawsze należało być przygotowanym na najgorsze. Chyba nigdzie na świecie pogoda nie była tak kapryśna. Niejeden, zwiedziony urodą oglądanego z parkingu krajobrazu, przekonał się na własnej skórze, do czego prowadzi brak wyobraźni. Nietrudno o wypadek, kiedy w pozornie piękny dzień temperatura spada nagle na łeb na szyję, a z północy nadciąga lodowaty wicher.
Pieczołowicie sprawdził zawartość plecaka. Miał tam wszystko, co mogło mu się przydać podczas wspinaczki, a ponadto kilka rzeczy, z których - miał nadzieję - nie będzie zmuszony korzystać: bandaże, tabletki przeciwbólowe, świecę sygnałową, śpiwór i ubranie na zmianę. Nareszcie mógł ruszać. Starą drogą dotarł do miejsca, gdzie zbocze wiodące na południowy skraj grzbietu Meall nan Tarmachan było stosunkowo łagodne. Wspinał się szybko, chwilami po pas brodząc w gąszczu paproci. Osiągnąwszy grzbiet, skierował się na północ. Co pewien czas przystawał, aby złapać oddech i rzucić okiem na połyskujące w dole lustro Loch Tay. Dziesięć lat temu wybrałby trudniejszą drogę, bezpośrednio na południowo-wschodni kraniec łańcucha. Teraz cieszył się, że jest w stanie sprostać łatwiejszej trasie.
Przed końcem grzbietu teren gwałtownie opadał. Szykując się do ostatniego, stromego podejścia na wierzchołek Tarmachan, Bannerman zrobił krótki postój. Przysiadł na kamieniu i zjadł kawałek czekolady. Nisko w dole widział swój samochód, przy którym parkował teraz jeszcze jeden wóz. Na zboczu nie widać było jednak śladu kierowcy. Słońce skryło się za nadciągające z północy chmury i Bannerman stwierdził, że zaczyna marznąć. Na tej wysokości wystarczyło kilka minut, by temperatura spadła poniżej zera. Zimny, północno-wschodni wiatr z każdą chwilą przybierał na sile.
Bannerman włożył wyjętą z plecaka nieprzemakalną kurtkę, wciągnął wełniane rękawice i odpiął od pasa czekan. Zarzucił plecak na ramiona i mocno podciągnął rzemienie. Zbliżał się do granicy śniegu; czekan dawał mu poczucie bezpieczeństwa przed wkroczeniem na śliski, oblodzony stok. Wbijając go w śnieg można było liczyć na przynajmniej jeden w miarę pewny punkt oparcia. Nie była to zbyt wyszukana technika, ale skuteczna i gwarantująca pewien komfort psychiczny.
Niebo pociemniało. Chmury sunęły po nim z zatrważającą szybkością. Mógł się domyślać, co czeka go po wyjściu na odsłonięte zbocze wiodące do głównego szczytu. I rzeczywiście: pierwszy podmuch wiejącego z pełną siłą wichru rzucił go na kolana. Z trudem udało mu się złapać równowagę. Duma nie pozwalała mu wycofać się, dopóki nie dotknie usypanego z kamieni kopca na szczycie. Rozsądek jednak i ostrożność kazały mu pokonać ostatni odcinek
na czworaka. Z wierzchołka raz jeszcze spojrzał na leżące teraz dobre tysiąc metrów niżej jezioro. Zdawało mu się, że zauważył jakiś ruch w gąszczu paproci na zboczu, uznał jednak, że to złudzenie, wywołane ruchem chmur przesłaniających słońce.
Musiał teraz podjąć decyzję. Mając w pamięci wczorajszą prognozę, nie spodziewał się tak silnego wiatru. Co gorsza, wiedział, że ścieżka na grani łączącej Tarmachan z Meall Garbh, następnym szczytem łańcucha, jest wąska i całkowicie odsłonięta. Pytanie brzmiało: czy iść dalej, czy też zawrócić i zejść w dół pod osłoną masywu Tarmachan? Po zastanowieniu Bannerman postanowił odłożyć decyzję do chwili osiągnięcia następnego szczytu.
Między Tarmachan a Garbh rozciągała się głęboka kotlina, usiana wypełnionymi wodą zapadliskami. Wiatr nie był tu tak dokuczliwy jak na zboczu. Docierając do tego miejsca, Bannerman miał już gotowy plan działania: zatrzyma się w kotlinie, zje coś i nieco odsapnie, a przez ten czas wiatr może się uspokoi. Zawsze istniała szansa, że zniknie równie gwałtownie, jak się pojawił.
Bannerman spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści minut. Dłużej nie mógł już zwlekać. Krótki, styczniowy dzień miał się ku końcowi. Niebo na północy nie zapowiadało rychłego rozpogodzenia. Przeciwnie, nad Glen Lyon gromadziły się ciemne, połyskujące groźną czerwienią chmury. Spodziewając się najgorszego, Bannerman wyjął z bocznej kieszeni plecaka nieprzemakalne spodnie; po rozpięciu zamków na nogawkach mógł je wciągnąć nie zdejmując butów. Włożył rękawice, sznurek kaptura mocno zawiązał pod brodą i tak zabezpieczony rozpoczął krótkie podejście na wierzchołek Meall Garbh.
Wiatr na szczycie, jakkolwiek wciąż bardzo silny, nie był porywisty; nie powinien stwarzać większego zagrożenia. Tak rozumując Bannerman zdecydował się iść dalej granią. Na przestrzeni najbliższych piętnastu metrów wąziutka ścieżka biegła niemal poziomo, ale z obu jej stron otwierała się prawdziwa przepaść. Hen, w dole, u zachodniego krańca jeziora widać było domy miasteczka Killin. Przy wietrze wiejącym z północy upadek na północną stronę grani wydawał się mniej prawdopodobny. Bannerman widział w tym pewną pociechę: południowe zbocze było o wiele łagodniejsze, upadek w przeciwną stronę prawie na pewno skończyłby się fatalnie.
Skulony za kopcem na szczycie Meall Garbh, odwrócił się tyłem do wiatru, by przed czekającym go zadaniem raz jeszcze poprawić odzież i sprawdzić zamocowanie plecaka. Widok ludzkiej sylwetki na zboczu zaskoczył go. Nieznajomy, wysoki mężczyzna w pelerynie, znajdował się około siedemdziesięciu metrów poniżej i kierował się w stronę szczytu. Szedł tą samą ścieżką, którą niedawno pokonał Bannerman. Odkrycie, że nie jest sam, dodało Bannermanowi pewności siebie. Chodził w góry szukając samotności, ale czasem przyjemnie było wiedzieć, że w pobliżu są jeszcze inni ludzie.
Wysunął się zza kopca i żwawym krokiem ruszył wzdłuż grani. Szedł rytmicznie, nisko pochylony pod wiatr i niebawem dotarł do jedynej poważnej przeszkody na swojej drodze - skalnego stopnia, może metrowej wysokości. Musiał go pokonać; nie było innego sposobu dotarcia do końca grani. Czując na twarzy pierwsze krople deszczu, oparł ręce na krawędzi stopnia i wcisnąwszy czubek prawego buta w niewielką szczelinę, spróbował przenieść lewą nogę przez przeszkodę.
Szczelina okazała się jednak płytsza, niż przypuszczał. W chwili, gdy cały ciężar ciała spoczął na prawej stopie, but ześliznął się z mokrej skały i Bannerman runął na ziemię. Jakiś kamień boleśnie wgniótł mu się w brzuch. Przerażony, bez tchu, wyciągnął ręce, szukając bezpiecznego uchwytu; jego dłonie gorączkowo błądziły po ociekających wodą głazach. Z najwyższym trudem stłumił ogarniającą go panikę. Znieruchomiał; powoli odzyskiwał oddech i zdolność jasnego myślenia.
Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nic mu nie groziło. Upadł w poprzek ścieżki, nie poza nią. Nie było powodu do paniki. Oddychał wolno, w obawie, że odezwie się ból złamanych żeber. Nic jednak nie czuł; nie był zatem ranny. Ostry kawałek skały zakłuł go w policzek; ostrożnie odwrócił głowę. Mężczyzna idący jego śladem znajdował się właśnie na początku grani. Wszedł na ścieżkę i najwyraźniej zmierzał ku niemu. Bannerman machnął ręką, dając znać, że nic mu nie jest. Obcy nie zareagował. Szedł dalej, być może nie przypuszczając, że leżący na szlaku mężczyzna potrzebuje pomocy.
Bannerman klęknął i w tej pozycji, dla równowagi podparty rękami, zwrócił się ku nadchodzącemu. Tamten zatrzymał się o kilka metrów od niego.
Wszystko w porządku! - zawołał Bannerman przekrzykując szum wiatru. Ostrożnie wyprostował się i nagle dotarło do niego, że nieznajomy zamierza go wyminąć. Na tak wąskiej ścieżce zakrawało to na szaleństwo.
Daj pan spokój, na miłość boską! - wrzasnął Bannerman. Bez skutku. Obcy był coraz bliżej. - Nie ma miejsca! - raz jeszcze krzyknął Bannerman. Zebrał siły, starając się przyjąć możliwie stabilną pozycję. Obcy mężczyzna szedł prosto przed siebie, jakby znajdował się na grani zupełnie sam. Zbliżył się do Bannermana na pół kroku i z całej siły pchnął go w bok. Bannerman zachwiał się i stracił równowagę.
W jednej straszliwej chwili uświadomił sobie, że spada. Poczuł, że jego nogi tracą kontakt ze skałą, a on sam plecami naprzód powoli przechyla się w przepaść. Wyrzucił do góry ręce, jakby próbował uchwycić się chmur, a z ust wyrwał mu się przeraźliwy krzyk, urwany, gdy jego głowa natrafiła na skalny występ. Stracił przytomność.
Otworzył oczy i ze zdziwieniem stwierdził, że wciąż żyje; nie miał co do tego wątpliwości, gdyż czuł ból. Przeraźliwie bolała go głowa i prawe ramię, naprężone, jakby za chwilę miało wyskoczyć ze stawu. Czuł się jak ofiara trzęsienia ziemi. Był przemoczony i zmarznięty, podrapana twarz piekła niemiłosiernie. Nogami jednakże mógł poruszać. Powoli spojrzał w dół i niczym w jakimś koszmarnym śnie uświadomił sobie, że pod nim nie ma nic! Wisiał nad przepaścią.
Zamknął oczy, próbując przegnać z myśli przerażający widok. Na próżno. Wiedział, że to prawda. Ostrożnie odwrócił głowę i zerknął w kierunku prawej ręki. Stało się, jak przypuszczał. Jego czekan utknął między dwoma niewielkimi głazami i to uchroniło go od dalszego upadku. Dziwaczny kaprys losu sprawił, że zawisł nad tysiącmetrową przepaścią na cienkim rzemieniu owiniętym wokół nadgarstka.
Nie wiedział, jak mocno czekan tkwi w szczelinie, ale nie miał wyboru; musiał się ruszyć. Spróbował obrócić dłoń i uchwycić jego trzonek, ale okazało się, że prawą rękę ma zupełnie bezwładną i pozbawioną czucia. Należało podejść do tego inaczej. Zebrał resztki energii, wziął głęboki oddech i jednym ruchem przekręcił się na bok.
Usłyszał zgrzytnięcie, kiedy ostrze czekana poruszyło się między skałami. Na moment zamarł w bezruchu, czekan nadal trzymał. Po zmianie pozycji Bannerman mógł dosięgnąć trzonka lewą ręką. Krzywiąc się z bólu wciągnął się na występ i przyklęknął, by zdjąć rzemień z nadgarstka. Dopiero teraz w pełni pojął, jak bliski był śmierci. Nagły przypływ strachu sprawił, że zwymiotował gwałtownie.
Jego sytuacja nadal była nie do pozazdroszczenia. Skalny występ, który uratował mu życie, znajdował się około trzydziestu metrów poniżej grani. Czekała go wspinaczka na ścianie, na którą nie porwałby się, nawet gdyby był wypoczęty, a dzień ciepły i słoneczny. Jak miał tego dokonać wyczerpany, w deszczu i burzy? Dokładnie rozmasował prawą rękę; przywracając krążenie w dłoni odzyskał czucie w palcach na tyle, by móc zaufać ich sile. Strach naglił go do pośpiechu. Najchętniej gramoliłby się na oślep, byle szybciej, byle już mieć to za sobą. Wiedział jednak, że nie tędy droga. Jeśli chciał wyjść stąd żywy, musiał zastanawiać się nad każdym ruchem i przede wszystkim nie śpieszyć się.
Powrót na szlak zajął mu dwadzieścia minut. Obyło się jednak bez dalszych wypadków. Wracał przez Meall Tarmachan, czując, jak z każdym krokiem opuszczają go siły. Z bolesną powolnością wlókł się w dół zbocza, chory ze zmęczenia, lecz świadom nadchodzącego zmroku, i to kazało mu porzucić myśl o odpoczynku.
Strach ustąpił miejsca wściekłości, jaką budziło w nim wspomnienie mężczyzny, który zepchnął go z grani. Nie do wiary, jak ktoś mógł być tak głupi i bezmyślny. W innych okolicznościach może starałby się uprawiedliwić tamtego, uzasadnić jego zachowanie dezorientacją nowicjusza, w popłochu uciekającego przed burzą. Teraz jednak nie był w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny wyrozumiałości. Ten dureń powinien był zorientować się, że na grani nie ma miejsca dla dwóch osób.
Dotarłszy do samochodu cisnął plecak na tylne siedzenie i zwalił się na fotel. Zamknął drzwi i nareszcie poczuł się bezpieczny. Chwilowo dość miał otwartych przestrzeni. Jedyne, o czym marzył, to znaleźć się we własnym domu. Włączył silnik i wjechał na drogę wiodącą wzdłuż jeziora, kierując się ku Ben Lawers Hotel. Nie miał już siły zmieniać butów, toteż operowanie pedałami wymagało dodatkowej koncentracji. Wjechał na parking przed hotelem i nie tyle wysiadł, co wypadł z wozu.
Rany boskie! - zawołała właścicielka, widząc swego gościa w tak opłakanym stanie. - Co się panu stało?
Mały wypadek w górach - słabym głosem odparł Bannerman.
Kobieta zawołała syna, który pomógł Bannermanowi dojść do baru i usiąść przed ogniem trzaskającym na kominku. Sama pobiegła przygotować kąpiel. Chłopiec wręczył Bannermanowi szklankę whisky i uśmiechnął się na widok reakcji, jaką wywołał pierwszy łyk palącego trunku. Bannerman opróżnił naczynie i oddał je chłopcu, ruchem głowy prosząc o jeszcze.
Po kąpieli, z trudem wygramolił się z wanny i z mniejszym niż zwykle wigorem natarł ręcznikiem, a potem przystąpił do oględzin głowy w miejscu, gdzie zetknęła się ona ze skałą. Miał tam guza, ale nie było to nic poważnego. Dziwne, ale poza otarciami na prawym ręku i szkarłatną pręgą wokół nadgarstka, tam gdzie zacisnęła się pętla czekana, nie odniósł żadnych obrażeń. Masując rękę pomyślał, na jak cienkiej nitce wisiało niedawno jego życie. Wzdrygnął się, przejęty nagłym chłodem. Otworzył walizkę i przygotował sobie suche ubranie.
Naprawdę, sądzę, że powinniśmy wezwać z Killin lekarza. - Vera, właścicielka hotelu, okazała się osobą troskliwą. Bannerman podziękował, ale uważał, że nie ma powodu do alarmu.
Jedyne lekarstwo, jakiego potrzebuję, jest tam - uśmiechnął się, ruchem głowy wskazując bar.
Jeśli jest pan pewien...
- Jestem pewien - zdecydowanym tonem odparł Bannerman. Wypił jeszcze jedną whisky, a następnie zjadł największą w życiu porcję pieczeni. Poza nim w hotelu było tylko dwoje gości - angielskie małżeństwo z Carlisle, zajęte planowaniem jutrzejszej wspinaczki na Ben Lawers.
- Podobno miał pan kiepski dzień - zagadnął mężczyzna.
- Upadłem - powiedział Bannerman, chociaż jego umysł buntował się przeciwko tak nieadekwatnemu określeniu. Tyle strachu, grozy zaglądającej w oczy śmierci, a potem zdawkowe „upadłem”?
- Zdarza się najlepszym - powiedział mężczyzna. Bannerman uśmiechnął się blado i pokiwał głową. Nie miał
ochoty na rozmowę. Wyszedł z jadalni i usiadł przed kominkiem w barze. Wkrótce poczuł się senny i po kolejnej szklaneczce podziękował właścicielce hotelu i jej synowi za okazaną mu uprzejmość i poszedł do łóżka. Owijając się kocem, słyszał jeszcze ulewę dudniącą o parapet. Przypomniał sobie prognozę pogody na dzisiaj... słonecznie i bezchmurnie.
- Niedouczone palanty - mruknął i zapadł w sen.
„Głęboki niż z ośrodkiem nad Islandią przemieścił się na południe, niosąc deszcz i...” - Bannerman wyłączył radio. Nikt nie musiał mu mówić, że pada, skoro od wyjazdu z Lowers jechał w ulewnym deszczu. Zmierzał do Kyle of Lochalsh, skąd promem przeprawi się na Skye. Samotna jazda sprzyjała kontemplacji muzyki. Uroczyste tony chorałów gregoriańskich płynące z głośnika niosły nerwom ukojenie, tworząc przy tym zaskakująco stosowny akompaniament do widoku mrocznych gór za oknami. Sierra sunęła równo, w ciszy przerywanej jedynie odgłosami wody uderzającej o błotniki.
W pobliżu Glen Garry osunięcie się ziemi zmusiło Bannermana do czterdziestominutowej przerwy w podróży. Ciężkie, malowane na żółto koparki oczyściły wreszcie drogę i policjant we fluoryzującej kamizelce dał znak: „droga wolna”.
Kilkakrotnie Bannerman łapał się na roztrząsaniu tego, co wydarzyło się na zboczach Tarmachan. Nie zgłaszając wypadku policji i odmawiając pomocy lekarskiej kierował się chęcią zbagatelizowania incydentu i właściwie mu się to udało. Wciąż jednak czuł potrzebę analizowania własnego udziału w tym, co się stało, oceny swojego zachowania tam, w górach. Niewielu ludziom zdarza się stanąć w obliczu ostatecznej próby. W rezultacie umieramy nie wiedząc, jak zachowalibyśmy się w sytuacji ekstremalnej. Bannerman zawsze obawiał się o swoją reakcję w warunkach silnego stresu. To, czego właśnie doświadczył, stało się dla niego niespodziewanym źródłem wiedzy o sobie. Miał wrażenie, że dzięki temu jego ucieczka od szpitala osiągnęła swój cel.
Prawdę mówiąc, uważał, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Owszem, wymiotował, czuł się chory ze strachu, ale to działo się już po wszystkim, po tym, jak zwycięsko stawił czoło sytuacji. Przypomniał sobie, że i wtedy, w szpitalu, ręce zaczęły mu się trząść dopiero po podjęciu decyzji co do wyniku biopsji - nie zaś przedtem. Może więc niepotrzebnie obawiał się o swoją formę psychiczną?
W Ralsey był dopiero o szóstej wieczorem. Z Kyle of Lochalsh przypłynął promem do Kyleakin na wyspie Sky. W Uig, na północy wyspy, złapał kolejny prom do Lochmaddy na North Uist. Starożytny automobil udający taksówkę zabrał go stamtąd do Ralsey.
Proszę mnie wysadzić przed hotelem - zwrócił się Bannerman do kierowcy.
Tu nie ma hotelu - usłyszał w odpowiedzi.
A więc przed pubem.
Pubu też nie ma.
W takim razie gdzie w Ralsey zatrzymują się przyjezdni?
Do nas mało kto przyjeżdża.
Bannerman zmęczony całodzienną podróżą, zirytował się. Co za nieużyty typ, pomyślał.
Ktoś tu chyba wynajmuje pokoje? - warknął.
Może pan spróbować u pani Ferguson. To tam dalej, po lewej stronie. - Kierowca najwyraźniej uznał, że kurs dobiegł końca.
Po lewej?
Ten dom z lwami przy wejściu - wyjaśnił taksówkarz i wyciągnął rękę po zapłatę. Bannerman miał szczerą ochotę nie dać mu napiwku, ale rozmyślił się i dorzucił funta.
Wypij pan moje zdrowie-powiedział. Kierowca uśmiechnął się półgębkiem i odjechał. - I obyś się udławił - mruknął Bannerman, ruszając w głąb ciemnej uliczki. Dom z lwami przy wejściu znalazł bez większych trudności. Wywieszka w oknie obiecywała „pokoje do wynajęcia”.
Jedenaście funtów za pokój ze śniadaniem - oświadczyła szorstko kobieta, która otworzyła drzwi. - Funt dodatkowo, jeśli ktoś chce herbaty i grzanek na kolację.
Cudownie - uśmiechnął się Bannerman.
Kobieta obrzuciła go takim spojrzeniem, jakby wypowiedział bluźnierstwo.
- Czy to znaczy, że będzie pan sobie życzył herbaty i grzanek? - spytała.
Owszem, proszę - potulnie odparł Bannerman. Zaprowadziła go do pokoiku na poddaszu, gdzie spadzisty sufit pozwalał przyjąć pozycję wyprostowaną jedynie na metrowej szerokości dywaniku u stóp wiekowego mosiężnego łóżka. Pokój był zimny i pachniał stęchlizną, ale właścicielka najwyraźniej nie obawiała się konkurencji. Rad nierad Bannerman orzekł, że jest zadowolony.
Płatne z góry - rzuciła kobieta i wyciągnęła rękę.
Oczywiście - Bannerman z uśmiechem odliczył dwanaście funtów i zapłacił. Angielska dziesięciofuntówka została potraktowana z pogardą i podejrzliwością.
Właściwie jestem trochę głodny - nieobowiązująco zagaił Bannerman. - Gdyby pani zechciała...
Mogą być jaja na bekonie.
Nie doczekawszy się rozwinięcia tej propozycji Bannerman nie miał innego wyjścia, jak powiedzieć:
Wspaniale. Bardzo pani uprzejma.
To nic takiego - odparła kobieta. - Dbamy o naszych gości.
Próby nawiązania konwersacji z panią Ferguson spełzły na niczym. Nie żeby za jej małomównością kryła się jakaś wrogość. Bannerman doszedł do wniosku, że w grę wchodzi raczej naturalna skłonność do porozumiewania się za pomocą maksymalnie oszczędnych środków. Prawdopodobnie wszystkich traktowała w podobny sposób. Po pewnym czasie dał więc za wygraną i postanowił wyjawić cel swojego przybycia.
Szukam kobiety nazwiskiem MacLean, Shona MacLean - powiedział. - Może wie pani, gdzie mógłbym ją znaleźć?
Pewnie tam, gdzie największy tłum - warknęła jego rozmówczyni.
Proszę?
Tej kobiecie tylko bawienie gości w głowie. - Pani Ferguson zgarnęła okruchy ze stołu takim gestem, jakby była to kolumna krwiożerczych mrówek.
Bannerman czuł się trochę niezręcznie, jak zawsze, gdy miał do czynienia z konfliktami, w których występował w roli obserwatora.
- Czy ona mieszka gdzieś tu w pobliżu? - zaryzykował jeszcze jedno pytanie.
- W takim białym domu z czerwonymi drzwiami. Jakby mnie kto pytał, to dla niej odpowiedni kolor.
- Dziękuję pani. - Bannerman wstał od stołu, przeprosił i poszedł do swojego pokoju. Próbował wyglądać przez maleńkie
okno, ale wioska tonęła w absolutnych ciemnościach. Wizyta u Shony MacLean musiała zaczekać do rana.
Po nocy spędzonej w zimnym, niewygodnym łóżku, goleniu w letniej wodzie i kolejnej porcji pływających w tłuszczu jajek na bekonie, Bannerman spakował torbę i z ulgą pożegnał panią Ferguson.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy - powiedziała z grymasem, który wyjątkowo dobrze - jak na nią - imitował uśmiech.
Oczywiście - uprzejmie odrzekł Bannerman, a pomyślał: prędzej mnie diabli wezmą! Główną ulicą wioski doszedł do białego domu z czerwonymi drzwiami; zapukał. Otworzyła mu przystojna, może trzydziestoletnia kobieta w obcisłych dżinsach, podkreślających szczupłość talii i krągłość bioder, i spranym podkoszulku z wizerunkiem delfina. Jasne włosy miała zwichrzone, a na twarzy uśmiech, na który miało się ochotę odpowiedzieć tym samym.
Cześć - powiedziała. - Pan chyba u nas nowy?
Szukam Shony MacLean.
Już pan znalazł. Czym mogę służyć?
Chciałbym, żeby pomogła mi pani znaleźć Lawrence'a Gilla - rzekł Bannerman.
Uśmiech zniknął z jej twarzy.
Nie widziałam go od lat - odparła. - Kim pan jest?
Nazywam się łan Bannerman. Jestem patologiem i właśnie staram się uporządkować sprawy, nad którymi Gili pracował przed swoją ucieczką.
Ucieczką? - zdumiała się Shona MacLean.
Szczerze mówiąc, panno MacLean, żona Gilla powiedziała mi, że uciekł do pani.
Kobieta wyglądała na autentycznie wstrząśniętą. Nawet usta otworzyła ze zdziwienia. Jej reakcja zaskoczyła Bannermana. Dotąd był pewien, że kłamie.
- Lepiej niech pan wejdzie do środka - powiedziała.
Wprowadziła go do przytulnego, jasno umeblowanego pokoju: sosna i perkal stanowiły tu główne elementy wystroju. Bannerman zajął miejsce na długiej sofie pod oknem. Shona przysiadła na poręczy dużego bujanego fotela.
- Czy może pan jakoś udowodnić swoją tożsamość? - za pytała.
Bannerman wyjął z portfela karty kredytowe, prawo jazdy i szpitalną kartę identyfikacyjną ze zdjęciem. Shona MacLean dokładnie obejrzała dokumenty i zwróciła je Bannermanowi z pytaniem:
Czy coś pana łączy z Medical Research Council?
Właśnie MRC zleciła mi przeprowadzenie tego dochodzenia - odparł zdziwiony. - Dlaczego pani pyta? - Teraz już nie miał wątpliwości, że kobieta coś ukrywa. - Widziała się pani z Lawrence'em, prawda?
Shona MacLean skinęła głową.
Był tutaj?
Tak, ale nie z powodów, o których pan myśli. Kilka lat temu istotnie było coś między nami, ale to dawno się skończyło. Przyszedł tutaj, ponieważ szukał kryjówki.
Jak to, kryjówki?
Był przerażony. Powiedział, że ktoś go ściga i że zginie, jeśli go złapią.
Ale dlaczego?
Nie chciał powiedzieć.
Czy nadal przebywa na wyspie?
Nie.
A wie pani, gdzie się ukrył?
Tak - skinęła głową. - Na sąsiedniej, nie zamieszkanej wyspie.
Przecież nie może siedzieć tam wiecznie! - wykrzyknął Bannerman. - Prędzej czy później będzie musiał opuścić kryjówkę i znów znajdzie się w niebezpieczeństwie. Czyż nie mam racji?
Lawrence mówił co innego. Dał mi do wysłania paczkę dla Medical Research Council w Londynie. Powiedział, że kiedy ta paczka dotrze do celu, gra się skończy i nie będą mieli powodu ścigać go dalej.
Mówi pani: paczkę?
Tak.
Czy Lawrence powiedział, co ona zawierała? Shona pokręciła głową.
Proszę ją opisać.
Zwykła paczka. Kwadratowa, trzydzieści centymetrów na trzydzieści - pokazała dłońmi.
I pani ją wysłała?
Zaniosłam ją na pocztę w Cairnish.
Kiedy?
Dziewiętnastego.
Czy mogę skorzystać z telefonu?
Naturalnie.
Bannerman wykręcił londyński numer MRC i poprosił Milne'a. Zapytał o paczkę od Gilla.
Nie dostaliśmy żadnej paczki - odparł Milne. - Co w niej było?
Nie wiem - powiedział Bannerman i odłożył słuchawkę. - Do tej pory powinna już dojść - mruknął.
- Spróbuję sprawdzić na poczcie - powiedziała Shona. Bannerman ze swego miejsca na sofie przysłuchiwał się, jak prawi
grzeczności komuś imieniem Kirstie, a potem mówi:
- Chodzi mi o tę paczkę, którą nadałam dziewiętnastego. Tę do Londynu.
Bannerman spostrzegł, że wyraz jej twarzy się zmienił. Wykrzyknęła:
- Doktor Gili? Ależ to niemożliwe... Nie, w porządku, Kirstie. Musiałam się pomylić. Nie martw się. Na razie. - Wolno odłożyła słuchawkę.
Bannerman z zapartym tchem czekał, aż coś powie.
Na poczcie twierdzą, że dziewiętnastego po południu przyszedł Lawrence i wycofał paczkę. Pokazał im odpowiedni dowód tożsamości i Kirstie zwróciła mu przesyłkę.
Czy to możliwe? - zapytał Bannerman.
W odpowiedzi Shona przecząco pokręciła głową.
- Tego dnia Lawrence popłynął na wyspę i jest tam do dzisiaj. Łódź nie wróciła, więc to nie mógł być on... Ale ten, kto odebrał paczkę, musiał mieć jego dokumenty... Jak to się stało?
Bannerman nie czuł się na siłach odpowiedzieć na to pytanie. Oboje rozumieli, co oznacza otrzymana przed chwilą informacja i ta świadomość przejęła ich lękiem. Ten, kto szukał Gilla, musiał go znaleźć.
Pan wie, co było w tej paczce, prawda? - zapytała Shona, a jej wzrok mówił, że próbuje czytać w myślach Bannermana.
Nie - odparł, i była to prawda, ale pamiętał przecież o zaginionych mózgach, a wnioski nasuwały się same... Czyżby Gili próbował wysłać je do MRC, do Londynu? Ale dlaczego? I kto wycofał już nadaną paczkę? I znów - dlaczego? Nagle Bannerman uświadomił sobie, że cała ta sprawa robi się coraz bardziej przygnębiająca. Pytań przybywało, a żadne odpowiedzi nie przychodziły mu do głowy.
Rozdział 6
Kamienne schodki w nabrzeżu zaprowadziły ich nad samą wodę. Czekała tam na nich niewielka biała łódź z doczepionym silnikiem. Shona pierwsza wskoczyła na pokład i zajęła miejsce na rufie.
- Mam nadzieję, że dobry z pana marynarz - powiedziała nachylając się nad silnikiem. - Może dziś trochę bujać.
- Przeżyję - odparł Bannerman. Za czwartym pociągnięciem linki startera silnik zaskoczył. Shona
zaczekała, aż się rozgrzeje i zagra równym rytmem, wreszcie odrzuciła cumę, a Bannerman odepchnął łódź od nabrzeża. Wraz z pierwszymi falami u wyjścia z portu nad ich głowami pojawiły się mewy. Przy wtórze ich skwiru wypłynęli na otwarte morze.
Nie zapytałem, czym się pani zajmuje - powiedział Bannerman podnosząc głos, aby przekrzyczeć warkot motoru i szum wody.
Jestem malarką. - Wolną od steru ręką Shona odgarnęła włosy z twarzy.
Malarką?
Czemu to pana dziwi?
Chyba spodziewałem się, że coś panią łączy z medycyną albo naukami biologicznymi.
Z powodu Lawrence'a? W pewnym sensie to prawda. Przed wstąpieniem do szkoły plastycznej pracowałam jako fizjoterapeutka. Lawrence'a poznałam podczas praktyki w szpitalu w Dundee.
I miała pani z nim romans.
Tak zwykło się o tym mówić - powiedziała Shona.
A jak pani by powiedziała?
Kochaliśmy się, ale on był żonaty.
Dlaczego więc nie odszedł od żony?
Czy pan jest żonaty? - zapytała niespodziewanie.
Nie.
Tak przypuszczałam.
Nie bardzo rozumiem.
Nie wszystko jest takie proste, jak się niektórym wydaje. Lawrence miał małe dzieci i żonę, która była całkowicie zależna od niego. Po prostu poślubił niewłaściwą kobietę. Wielu ludziom to się zdarza i wcale nie muszą się od razu rozwodzić. Tacy jak Lawrence godzą się z tym i robią dobrą minę do złej gry. Tacy już są.
Co to znaczy: tacy jak Lawrence?
Dobrzy, lecz słabi. Lawrence nie skrzywdziłby muchy, a co dopiero innego człowieka.
Kto pierwszy zdecydował się na zerwanie?
Ja. Zostaliśmy jednak przyjaciółmi. Pisaliśmy do siebie raz, dwa razy do roku. Jeśli potrzebował wsparcia życzliwej duszy, dzwonił do mnie.
Bannerman pokiwał głową. Pora była zmienić temat.
Czy można wyżyć z zarobków plastyka?
Zależy, co pan nazywa życiem - uśmiechnęła się Shona. - Robię ilustracje do książek dla dzieci i dorywczo przyjmuję akwizycję od Mammona. Nie jest to stała praca, ale pozwala mi robić to, co chcę.
Czyli?
Mieszkać na wyspie, malować, wypływać w morze, kiedy przyjdzie mi na to ochota, cieszyć się wiatrem i gapić się na niebo...
Brzmi interesująco.
A pan?
Co, ja?
Czy pan robi to, co chce?
Bannerman stwierdził, że nie bardzo umie odpowiedzieć na to pytanie.
Chyba tak - mruknął. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
A powinien pan - odparła Shona. Dopływali do brzegu. Shona ustawiła łódź prostopadle do kamienistej plaży i w ostatniej chwili przechyliła silnik, chroniąc śrubę od zetknięcia z dnem. Wyskoczyła na płyciznę i z liną cumowniczą w dłoni pobiegła w stronę brzegu. Bannerman, choć z o niebo mniejszym wdziękiem, poszedł w jej ślady i pomógł wciągnąć łódź na suchy ląd.
- Domek jest tam, przy zachodnim skraju urwiska - powiedziała Shona, wskazując górującą nad wybrzeżem ścianę klifu.
Wiatr, dość silny już nad wodą, wzmógł się jeszcze, kiedy wąską ścieżką dotarli na szczyt urwiska. Idąc w stronę domku, już z daleka słyszeli trzaskanie o mur nie domkniętych tylnych drzwi. Wewnątrz znaleźli leżący na podłodze plecak Gilla. Zabrany na wyspę zapas żywności wyglądał na nienaruszony. Przeszukali wszystkie pomieszczenia, ale na próżno. Dom był pusty. Na podłodze w kuchni odkryli ślady stóp. Bannerman zdołał ustalić, że przebywało tam niedawno kilka osób.
Myślę, że ktoś tu na niego czekał - powiedział.
Może zabrali go z powrotem na stały ląd - podsunęła Shona.
Może. - Bannerman nie próbował ukrywać wątpliwości. Jeśli prześladowcy dopadli Gilla w pobliżu urwiska... Wyszedł z chaty, mówiąc, że rozejrzy się na zewnątrz.
Podczołgał się do skraju urwiska i spojrzał w dół. To, co zobaczył, właściwie go nie zaskoczyło - rozciągnięty na kamieniach ludzki kształt, nienaturalnie skręcony, w pozycji świadczącej o licznych złamaniach kości. Rozpryski fal co chwila zalewały ciało morską wodą. Bannerman oparł głowę na rękach i przymknął oczy. W żołądku czuł dziwną pustkę i to było zdecydowanie nieprzyjemne wrażenie. W co on się, do diabła, wpakował?
Wiadomość o losie Gilla wstrząsnęła Shona
. Patrzyła na Bannermana z dziwną dla niej bezradnością, a w jej oczach pojawiły się łzy.
- Chyba się tego spodziewałam - powiedziała. - Od kiedy Kirstie powiedziała mi o tym człowieku z dokumentami Lawrence'a, o zabraniu paczki... - głos jej się załamał.
Bannerman był szczerze poruszony jej cierpieniem.
-Przykro mi - wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co w tej sytuacji mógłby powiedzieć.
Shona odetchnęła głęboko i wyprostowała się.
Co teraz? - zapytała i wierzchem dłoni otarła oczy.
Po powrocie musimy zawiadomić władze. Zabiorą zwłoki; wiedzą, co robić w takich wypadkach.
Droga powrotna na North Uist upłynęła im w milczeniu. Dopiero u wejścia do portu w Ralsey Shona powiedziała:
- Jego żona powinna wiedzieć, że nie uciekł od niej, aby być ze mną. Powie jej pan to, prawda?
Bannerman bez słowa skinął głową.
Shona uwiązała łódź, a kiedy znaleźli się na nabrzeżu, spojrzała na zegarek.
Dzisiaj nie zdąży pan wrócić na ląd.
Znowu muszę spać u pani Ferguson - zauważył Bannerman, czując, jak wnętrzności ściskają mu się na myśl o jeszcze jednej porcji jajek na bekonie.
Może pan przenocować u mnie - powiedziała Shona.
Czy to nie da sąsiadom powodu do plotek? - zapytał.
Owszem - odparła.
Myślę, że powinniśmy się napić - oświadczyła Shona, kiedy zamknęły się za nimi drzwi białego domu, tłumiąc szum morza. - Whisky?
Proszę.
Potem zadzwonimy na policję. Bannerman zawahał się.
Nie zadzwonimy na policję? - zdziwiła się.
Wolałbym, żeby to pani ich zawiadomiła... jutro, po moim wyjeździe. Moja obecność tutaj nic nie zmieni, a ja mam zadanie do wykonania.
Co to za zadanie? - spytała Shona. - Czy wie pan, dlaczego zamordowano Gilla?
Właściwie nie... ale ma to jakiś związek ze śmiercią trzech mężczyzn z Achnagelloch. Gili badał tę sprawę i musiał odkryć coś, co jacyś ludzie chcieli utrzymać w tajemnicy.
Nawet za cenę ludzkiego życia?
Najwidoczniej. - Bannerman wzruszył ramionami.
Co niezwykłego było w tych trzech zgonach? Jak umarli ci mężczyźni?
Zachorowali. Na pewną chorobę mózgu.
Ale tu chodzi o coś ważniejszego, prawda?
Dlaczego pani tak sądzi?
- Czuję, że nie mówi mi pan wszystkiego. Bannerman spuścił wzrok.
- Istotnie, nie powiedziałem wszystkiego - przyznał. - Ale to i tak nie pomogłoby nam zrozumieć, dlaczego zginął Lawrence.
- Mimo to chciałabym wiedzieć - nalegała Shona. Bannerman skinął głową.
- Dobrze - powiedział. - Czy słyszała pani o chorobie zwanej scrapie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
To choroba owiec, atakująca centralny układ nerwowy. Znamy ją od dawna, ale dotąd sądziliśmy, że zapadają na nią wyłącznie owce, toteż nikt nie poświęcał jej większej uwagi. Aż do niedawna.
A co się stało?
Okazało się, że może ona przekraczać tak zwaną barierę gatunkową. Wirus scrapie zaczął atakować krowy, wywołując chorobę o nazwie encefalopatia gąbczasta bydła.
Krowia wścieklizna?
Właśnie. Musieliśmy przyjąć do wiadomości, że między owcami a bydłem rogatym nie ma żadnej bariery gatunkowej; skutecznej choćby w stosunku do tych wirusów.
To okropne.
Uważamy, że ci trzej mężczyźni z Achnagelloch umarli na scrapie.
Co? - wykrzyknęła Shona. - Więc to przenosi się na ludzi?
Tak, i chodzi o to, żeby ustalić, dlaczego i w jaki sposób.
Teraz rozumiem - powiedziała Shona. - Dziękuję, że mi pan powiedział.
Tylko proszę nie opowiadać o tym swoim znajomym - zastrzegł się Bannerman.
Shona uśmiechnęła się nieznacznie i skinęła głową.
- Stąd pojedzie pan prosto do Edynburga?
Nie, do Achnagelloch.
Czy to nie będzie niebezpieczne?
Nie sądzę - odparł Bannerman.
Przecież będzie pan robił to samo, co Lawrence; chodził po ludziach, wypytywał...
Chyba tak. - Bannerman zamyślił się.
Proszę uważać na siebie - powiedziała. Jej słowom towarzyszyło spojrzenie pełne autentycznej troski. Bannerman podziękował ruchem głowy.
Nie zadzwonię na policję, dopóki pan nie wyjedzie.
Dzięki. I jeszcze jedno. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani zameldować po prostu o znalezieniu ciała. Proszę nie mówić o paczce i o tym mężczyźnie z poczty.
Jak pan chce, ale czy w takim razie nie uznają, że to był zwykły wypadek?
Postaram się, żeby władze dowiedziały się, co naprawdę zaszło. Łatwiej przyjdzie im zająć się tą sprawą, jeśli nie będą mieli na karku prasy.
Shona przygotowała obiad, jakiego - zdaniem Bannermana - nie powstydziłaby się żadna londyńska restauracja. Popijając kawę nie szczędził wyrazów uznania dla gospodyni.
- Cieszę się, że panu smakowało - powiedziała Shona. - Bardzo lubię gotować. Kiedy przyjeżdża ktoś z wydawnictwa albo autor ilustrowanej przeze mnie książki, robię sobie prawdziwe święto.
A więc to byli ci „goście”, pomyślał Bannerman, przypominając sobie słowa pani Ferguson. Złośliwa jędza.
Może przydam się przy zmywaniu?
Jeśli ma pan ochotę...
Kiedy skończyli, Shona dorzuciła drewna do kominka, a potem oboje zasiedli przed ogniem, aby nacieszyć się jego ciepłem i spokojem poobiedniej sjesty. Shona chciała wiedzieć, co Bannerman robi, gdy nie zajmuje się badaniem jakichś tajemniczych spraw. Odrzekł, że po raz pierwszy go poproszono, aby coś „zbadał”. Jest zwykłym patologiem, konsultantem w pewnej klinice w Londynie.
Dlaczego więc zwrócono się akurat do pana? - zapytała.
Chyba dlatego, że znam się trochę na chorobach mózgu.
- Rozumiem. I dobrze się pan czuje jako „znawca chorób mózgu”?
Bannerman znowu poczuł się zbity z tropu. Jak wtedy na łodzi, nie bardzo wiedział, jak odpowiedzieć na tak postawione pytanie.
Raczej tak - mruknął bez przekonania.
To musi być bardzo interesujące - rzuciła Shona i wstała, aby włączyć gramofon. Wróciwszy na swoje miejsce położyła na podłodze poduszkę i wskazując ją powiedziała: - Proszę tu usiąść.
Bannerman otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale rozmyślił się i posłusznie usiadł między stopami Shony, plecami do fotela.
Zauważyłam, że ma pan nadwerężone prawe ramię - powiedziała. - Oszczędzał je pan przez cały dzień. - Zaczęła ugniatać mięśnie po prawej stronie jego szyi, na co odpowiedział jękiem ni to bólu, ni rozkoszy.
Miałem wczoraj mały wypadek.
Nieczęsto zdarza mi się praktykować jako fizjoterapeutka - uśmiechnęła się.
Dlaczego zrezygnowała pani z tego zawodu?
To nie było to, co chciałam robić.
Tak po prostu?
Tak po prostu. Każdy ma tylko jedno życie.
Czy bardzo się pani pogniewa, jeśli zapalę?
Ależ nie. Proszę.
Na chwilę przerwała masowanie czekając, aż Bannerman zapali papierosa płonącą drzazgą z kominka.
Myślałam, że lekarze nie palą - powiedziała wreszcie.
Ten pali.
A więc panu nie jest łatwiej zerwać z nałogiem niż pańskim pacjentom. Mam rację?
- Nie wiem. Nie próbowałem. Shona wyglądała na zaintrygowaną.
Dlaczego? Jeśli jest to rzeczywiście tak szkodliwe jak wy, lekarze, nam wmawiacie...
Dla wielu ludzi śmierć jest tylko jeszcze jedną chorobą, którą można wyleczyć. Właśnie ludzie mojej profesji są odpowiedzialni za powstanie takiej opinii. Słuchając ich, można uwierzyć, że odżywiając się we właściwy sposób, uprawiając sport, unikając palenia tytoniu, spożywania alkoholu, przebywania na słońcu i Bóg wie czego jeszcze, zwiększa się swoje szanse na nieśmiertelność. A to nieprawda.
Nie.
Nie ma się co łudzić. Wszystkie te wyrzeczenia do niczego nie prowadzą. Jedyne, co można zyskać, to że umrze się nieco później, jako pozbawiona władz umysłowych, ślepa, głucha, nie panująca nad odruchami fizjologicznymi mumia. Już dawno doszedłem do wniosku, że to nie dla mnie.
Założę się, że masło też pan jada - uśmiechnęła się Shona.
I lubię kawę z kofeiną.
Mam nadzieję, że nie mówi pan takich rzeczy swoim pacjentom.
Jak dotąd z „nikim o tym nie rozmawiałem - odrzekł Bannerman. Zastanawiał się, dlaczego właśnie teraz zebrało mu się na zwierzenia.
Zamilkł. Czuł, jak pod palcami Shony ból opuszcza naciągnięte mięśnie. Gdybyż tak jeszcze mógł zapomnieć o Gilhi, martwym na tamtej kamienistej plaży...
W pokoju na piętrze, używanym przez Shonę jako pracownia, czekała na gościa rozłożona na podłodze mata do spania. W suficie znajdowało się duże, pochyłe okno, tak że leżąc na plecach Bannerman mógł patrzeć na gwiazdy migocące na bezchmurnym niebie. Pomieszczenie wypełniał zapach farb olejnych, nie na tyle jednak silny, aby był nieprzyjemny. Bannermanowi przypomniał uczniowskie czasy i bałagan szkolnej pracowni plastycznej. Bliski szum morza przypominał dzieciństwo, budził jakieś wspomnienia z wakacji spędzonych z rodzicami i niejasną tęsknotę za tamtym niewinnym szczęściem.
W każdym innym przypadku tak błogi nastrój gwarantowałby Bannermanowi bezpieczne odpłynięcie w spokojny sen - ale nie tej nocy. Ciągle bowiem miał przed oczyma porzucone na zalewanych przez fale skałach zwłoki Gilia, ten obraz prześladował go, burzył spokój. Gili niewątpliwie się czegoś dowiedział o przyczynach śmierci robotników z Achnagelloch. Czegoś, o czym nie wiedział nikt poza nim, a co było na tyle ważne, by sprowadzić nań śmierć. Zabijając go, zamknięto mu usta raz na zawsze. Wszystko to jednak wydawało się całkowicie pozbawione sensu. Gili już wcześniej ujawnił swoje podejrzenia co do roli wirusa scrapie w całej tej sprawie, przesyłając próbki mózgów do zbadania w MRC. Czego jeszcze mógł się dowiedzieć? Jaki sens miało wysyłanie mózgów zmarłych do Londynu? - jeśli to rzeczywiście one znajdowały się w zaginionej paczce.
Po dłuższym zastanowieniu Bannerman doszedł do wniosku, że między skrawkami wysłanymi przez Gilla do Londynu, a samymi, obecnie zaginionymi, mózgami była przynajmniej jedna istotna różnica. Otóż próbki stanowiły „martwy” materiał: preparat, poddany w czasie przygotowania działaniu środków konserwujących, nie zawierał żywych mikroorganizmów. Natomiast mózgi można było traktować jako rezerwuar żywych wirusów. Czy dlatego więc Gili próbował przesłać je do MRC, że zawierały żywe wirusy? Z dreszczem przerażenia Bannerman uświadomił sobie, jakie mogą być konsekwencje takiego rozumowania. Czym kierowali się ludzie, którzy przechwycili paczkę? I komu mogło zależeć na zdobyciu czegoś tak niebezpiecznego?
Można było znaleźć wiele przerażających odpowiedzi na te pytania - śmiercionośny wirus równie dobrze mógł stać się podstawą kryminalnego szantażu, jak i materiałem do produkcji broni biologicznej. Broni znacznie skuteczniejszej niż konwencjonalna. Łatwiej człowieka zarazić śmiertelną chorobą niż zabić. Wizja SCUD-ów wypełnionych wirusem atakującej mózg choroby, spadających na Tel Awiw nie należała do przyjemnych. A przy tym broń biologiczna była o wiele tańsza od bomby atomowej... W tym miejscu Bannerman uznał, że zbytnio popuszcza wodze fantazji. Przede wszystkim istnienie nowej odmiany wirusa scrapie pozostawało na razie w sferze domysłów. Domysłów znanych jedynie kierownictwu Medical Research Council i... rządowi Jej Królewskiej Mości. Myśl Bannermana pobiegła nagle całkowicie odmiennym torem. Może temu, kto przechwycił paczkę, nie zależało wcale na zdobyciu jej zawartości? Może nie obchodziły go żywe wirusy? Może chodziło po prostu o zniszczenie wszelkich dowodów tego, co zaszło w Achnagelloch... i powstrzymanie dalszego śledztwa?
Rankiem Bannerman wykąpał się bez pośpiechu, a potem otworzył okno i stojąc w blasku wschodzącego słońca dokładnie natarł się ręcznikiem. Jasna, nowoczesna łazienka Shony MacLean wydawała mu się nadzwyczaj sympatycznym miejscem. Przez uchylone okno widział, jak fale morskie uderzają o nabrzeże. Z dołu dochodził go zapach świeżo parzonej kawy. Poczuł głód. Jak przypuszczał, Shona była już w kuchni.
Jak się spało? - zapytała.
Jako tako - odparł. - A pani?
Podobnie. Nie mogłam przestać myśleć o Lawrensie. Był takim spokojnym człowiekiem. Nie mieści mi się w głowie, że ktoś mógł go zamordować.
Bannerman ze współczuciem pokiwał głową, nie znajdując jednak nic, co mógłby na to powiedzieć.
- Ma pan jakieś nowe pomysły? - spytała Shona. Wzruszył ramionami i pokręcił głową.
Raczej nie, ale jestem coraz bardziej przekonany, że klucz do tej sprawy leży w Achnagelloch.
Czy nie sądzi pan, że opowiedzenie wszystkiego policji mogłoby okazać się dobrym pomysłem?
Jeszcze nie teraz.
Mam nadzieję, że pan wie, co robi - powiedziała Shona.
Zadzwoniła po taksówkę, a przez ten czas Bannerman spakował swoje rzeczy. Nie spodziewał się, że czeka go spotkanie z tym samym kierowcą, który przywiózł go do wsi, toteż widok znajomego samochodu był dlań niemiłym zaskoczeniem.
Proszę na siebie uważać - powiedziała Shona.
Dzięki za wszystko. Nie wiem, jak bym przeżył jeszcze jedną noc u pani Ferguson.
Niech pan się jeszcze odezwie. - Shona uśmiechnęła się.
Na pewno - odparł Bannerman, ruszając w stronę samochodu.
O, to pan - zdziwił się kierowca.
We własnej osobie.
Zdawało mi się, że zatrzymał się pan u pani Ferguson.
Doprawdy? - burknął Bannerman, wsiadając do wozu.
Pierwszy kilometr przejechali w milczeniu. Bannermanowi odpowiadał taki stan rzeczy, ale kierowcy ciekawość nie dawała spokoju.
A w ogóle to pan przyjechał w interesach czy dla przyjemności? - zapytał, wykrzywiając się w przyjacielskim, jak mu się wydawało, uśmiechu.
W interesach - rzucił Bannerman, nie odrywając wzroku od okna.
I jakie to niby interesy, hę?
Dojeżdżali do celu. Bannerman zwlekał z odpowiedzią, dopóki samochód nie stanął. Wtedy sięgnął po portfel i rzekł:
- Jestem inspektorem podatkowym. - Odliczył należność z dodatkowym funtem napiwku i wręczając taksówkarzowi pieniądze rzucił: - Oczywiście, nie zapomni pan zgłosić napiwku, prawda?
Podróż na stały ląd przebiegła bez zakłóceń. Nieco smutnym spojrzeniem Bannerman pożegnał majaczącą w oddali wyspę Shony MacLean i ruszył ku Achnagelloch.
Przez pierwsze trzy godziny pogoda mu sprzyjała, toteż zatrzymując się na lunch w przydrożnym pubie czuł się całkiem rześko. Właścicielem zajazdu okazał się Anglik z Surrey, który po latach pracy w ubezpieczeniach przeniósł się na północ, by zostać hotelarzem.
Od jak dawna pan tu przebywa? - zainteresował się Bannerman.
To już nasza trzecia zima.
I co, spełniły się pańskie marzenia?
Pluję sobie w brodę, że w ogóle ruszyłem się z południa - odparł mężczyzna i objuczony stosem brudnych naczyń plecami otworzył sobie drzwi do kuchni.
Bannerman więcej nie wypytywał.
Rozpadało się, kiedy minął Loch Shin. Deszcz stopniowo przybierał na sile. Wycieraczki z trudem usuwały wodę z przedniej szyby. Bannerman musiał zwolnić. Droga wzdłuż zachodniego brzegu Loch Mor powoli zmieniała się w rwący potok. Chwilami trudno było powiedzieć, gdzie kończy się jezioro, a zaczyna szosa. Bannerman modlił się w duchu, by instalacja elektryczna sierry wytrzymała ten potop i celowo jechał na niskim biegu, aby utrzymać wysokie obroty silnika. Zaczynał się już poważnie niepokoić, ale wkrótce droga zaczęła się piąć w górę. Zapalił papierosa i próbował się odprężyć. Dobre samopoczucie opuściło go jednak bardzo szybko, a to w chwili, gdy ujrzał drogowskaz nakazujący zjazd z autostrady A 838 i kontynuowanie podróży krętą, boczną drogą. U jej kresu leżało Achnagelloch.
W odległości niespełna kilometra od skrzyżowania przejazd zatarasowało zwalisko ziemi i skał. Woda podmyła zbocze wzgórza, powodując jego obsunięcie. Bannerman nie miał innego wyjścia, jak wygramolić się z wozu i własnoręcznie usunąć przeszkodę. Szczęściem kamienie leżące na drodze nie były zbyt wielkie i większość z nich udało mu się po prostu zepchnąć nogami, ale przemókł przy tym do suchej nitki.
- Przeklęty kraj - mruczał, sadowiąc się na powrót za kierownicą.
Punktualnie o siódmej ujrzał przed sobą światła Achnagelloch i musiał przyznać, że ten widok sprawił mu ulgę.
Przejechał główną ulicą wioski nie napotkawszy żywej duszy. Zawrócił na miejsce, gdzie widział szyld hotelu, i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę przemykającą pośpiesznie z jednych drzwi do drugich. W recepcji hoteliku nie było nikogo. Bannerman rzucił bagaż na podłogę i strząsnął wodę z płaszcza. Czekając, aż ktoś się nim zajmie, przeczytał ogłoszenia wiszące na ścianie przy drzwiach; miał nadzieję, że w ten sposób dowie się czegoś o miejscu, w którym się znalazł.
Były to typowe małomiasteczkowe czy wiejskie ogłoszenia: jedno dotyczyło osiągnięć miejscowej drużyny „darts”, inne zachwalały lokalne atrakcje turystyczne i, oczywiście, wspaniały klimat, nie brakowało też podsumowania wyników świątecznej kwesty dobroczynnej urządzonej w hotelowym barze. Uwagę Bannermana zwróciło zawiadomienie, że na fundusz pomocy May Buchan wpłynęło już sto osiemdziesiąt trzy funty. Pamiętał to nazwisko, tak nazywał się jeden ze zmarłych robotników. May Buchan musiała być wdową po nim.
- Czym mogę służyć? - usłyszał za sobą pytanie, w którym zabrzmiał wyraźny szkocki akcent. Odwróciwszy się, Bannerman
stanął oko w oko z mężczyzną około pięćdziesiątki, w grubo dzianej wełnianej kamizelce i sztruksowych spodniach. Spod szopy siwych
włosów patrzyły bystro oczy przesłonięte okularami w grubej oprawie.
Chciałbym wynająć pokój - oznajmił Bannerman.
Pokój, powiada pan - machinalnie powtórzył mężczyzna, obrzucając przybysza taksującym spojrzeniem. - A jaki pokój pana interesuje?
Najlepiej ciepły, suchy i z łazienką.
Ano, jak powiadają Amerykanie, dwa z trzech to już nieźle. Nie mamy pokoi z łazienką, ale ponieważ jest pan jedynym gościem nie grozi panu stanie w kolejce.
Doskonale. - Bannerman czuł się tak zmęczony, że bez sprzeciwu zgodziłby się na kąt w stajni. - Jeśli można, chciałbym od razu pójść na górę.
Obawiam się, że to niemożliwe.
Dlaczego?
Agnes musi wpierw przygotować pokój. O tej porze roku raczej nie spodziewamy się klientów. Może zechce pan zaczekać w barze?
Bannerman nie miał nic przeciwko temu. Za wskazanymi przez recepcjonistę drzwiami znalazł niewielką salkę zasnutą dymem wydobywającym się z węglowego piecyka ustawionego w kącie. Przy barze siedziała trójka mężczyzn; rolę barmana pełnił kilkunastoletni młodzian. Wszyscy zwrócili wzrok na nowego gościa.
Paskudna noc - odezwał się jeden z mężczyzn.
Rzeczywiście - zgodził się Bannerman. Mężczyźni wyglądali na miejscowych; dwaj z nich mieli na głowach berety, przy czym jeden opierał łokieć na kiju pasterskim zakończonym rzeźbioną gałką z baraniego rogu. Trzeci mężczyzna odziany był w roboczy kombinezon i wełniany kapelusz. Najmłodszy z całej trójki, uśmiechał się przyjaźnie.
Jest pan Anglikiem? - zapytał.
Obawiam się, że tak - z niepewnym uśmiechem odparł Bannerman.
Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu.
Nam to nie przeszkadza.
W takim razie może mógłbym postawić panom po szklaneczce?
Zamówiono whisky. Barman, zaproszony do udziału w poczęstunku, zdecydował się na piwo. Zagrzechotał w szklankach lód; twarze obecnych ożywiły się.
Co pana sprowadza do Achnagelloch? - spytał mężczyzna z kijem.
Jestem lekarzem - odparł Bannerman. - Przyjechałem spotkać się z przedstawicielami tutejszej służby zdrowia... w sprawie tych trzech zmarłych.
Oświadczenie Bannermana nie wywołało większego wrażenia. Mężczyzna z kijem pokręcił głową i powiedział:
Tak, zapalenie opon mózgowych to paskudna choroba. Chłopak mojej siostry umarł na to samo.
Znał pan tych ludzi?
To mała miejscowość. Wszyscy tu wszystkich znają.
Pan chyba też pracuje przy owcach, prawda? - domyślił się Bannerman.
Zapytany potwierdził skinieniem głowy.
A pan? - Bannerman spojrzał na tego w berecie.
A jakże.
I pan też? - to pytanie skierowane było do najmłodszego z trójki.
Ja pracuję w kopalni.
W kopalni?
W kamieniołomach.
Nie wiedziałem, że są tu kamieniołomy.
Bo nie było, dopóki Holender nie kupił majątku Invergelloch. Wszyscy mówili, że to wariat: co za sens kupować kawał jałowego wrzosowiska. Ale potem okazało się, że on załatwił sobie licencję na wydobycie kamienia drogowego. I teraz robi ciężką forsę.
Cholerni cudzoziemcy-warknął jeden z owczarzy. - W północnej Szkocji więcej tych przeklętych Holendrów niż w Amsterdamie.
Ja tam się nie skarżę - powiedział młody kamieniarz. - Mam dobrą robotę i to z daleka od tych śmierdzących owiec!
Bannerman zaśmiał się, a młodzieniec ciągnął dalej z ożywieniem:
Mówię panu, że gdyby w tej wiosce przestano rozmawiać o owcach, cicho byłoby jak na cmentarzu. Nie przesadzam.
A idź do diabła! - burknął jeden z owczarzy i leniwie pogroził pięścią chłopakowi. Nie było w tym jednak złości. Obaj starsi mężczyźni słuchali wynurzeń chłopaka uśmiechając się z pobłażaniem dla jego szczenięcej zapalczywości.
Ilu ludzi pracuje w kamieniołomach? - zapytał Bannerman.
Około pięćdziesięciu. Głównie stąd i ze Stobmor.
Pięćdziesięciu murzynów - wtrącił owczarz. - Całą lepszą robotę Holendrzy trzymają dla swoich. A tutejsi robią za murzynów.
Chłopak wzruszył ramionami, ale nie podjął wyzwania.
A ilu jest tych Holendrów?
Dziesięciu czy dwunastu.
I dobrze im się tu wiedzie. Przytyli na szkockim chlebie - dorzucił złośliwie owczarz.
A co, Szkoci nie mogli pierwsi pomyśleć o tej robocie? - zaperzył się kamieniarz.
Temat kamieniołomów został wyczerpany. Bannerman chciał wiedzieć, czy owczarze nie znają przypadkiem farmy, na której pracowali ci trzej zmarli. A może sami tam pracują?
Nie - pokręcili głowami. - Pracujemy w majątku Liddel - powiedział jeden z nich. - To kawał drogi na południe od Inverladdie.
Słyszałem, że w Inverladdie mieli kłopoty ze scrapie. U was też?
Odpukać, nie - odparł mężczyzna z kijem pasterskim. - Jesteśmy czyści.
Bannerman przyglądał się pilnie, czy owczarze nie wymieniają przypadkiem porozumiewawczych spojrzeń, ale nic takiego nie zauważył. Wiedział, że hodowcy owiec niechętnie przyznają się do wykrycia scrapie u swoich zwierząt.
W barze pojawił się właściciel hotelu z wiadomością, że pokój doktora już gotów.
- Może chciałby pan coś przekąsić? - zapytał. Bannerman utkwił wzrok w plamie z sosu pomidorowego na kamizelce gospodarza.
A co pan proponuje? - zapytał ostrożnie.
Może tak jaja na bekonie?
Błysk morderczej furii w oku Bannermana zgasł, gdy hotelarz rozszerzył nieco swoją ofertę. Stanęło na befsztyku. Bannerman życzył dobrej nocy nowo poznanym kompanom i poszedł do swojego
pokoju. Już na schodach uderzył go znajomy zapaszek, właściwy wszystkim prowincjonalnym hotelikom w kraju - woń kurzu, wilgoci i wykładzin podłogowych.
Jego pokój okazał się całkiem ciepły, a to skutkiem działania nastawionego na maksymalną moc elektrycznego grzejnika. Usiadł na próbę na łóżku i stwierdził, że jest twarde, ale wygodne. Wiszący nad nim obrazek przedstawiał trawler przebijający się przez spienione fale. Tytuł tego dzieła brzmiał: „Powrót do domu” - wykaligrafowano go ozdobnym pismem w dole płótna. Bannerman uśmiechnął się, słuchając, jak niesiony wiatrem deszcz tłucze o szyby.
- Cholernie dobry pomysł - mruknął.
Niespodziewanie zadzwonił telefon. Gospodarz zawiadamiał, że befsztyk jest gotów.
Rozdział 7
Rano Bannerman zatelefonował do Medical Research Council. Długo czekał, nim połączono go z Hughem Milne'em.
Dzwoniłem do pana do Edynburga. Powiedziano mi, że wyjechał pan na północ - mówił Milne.
Stało się coś strasznego - przerwał mu Bannerman. - Zamordowano Lawrence'a Gilla.
Co takiego?! Zamordowano?
Nie wiem, kto go zabił ani dlaczego, ale jestem pewien, że ma to związek z naszą sprawą.
Nieprawdopodobne! Dlaczego ktoś miałby zabijać patologa, który próbuje tylko ustalić przyczynę śmierci kilku pacjentów?
Bannerman wziął głęboki oddech i starając się mówić spokojnie, odparł:
Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jestem przekonany, że jacyś ludzie albo jakieś... - urwał, szukając odpowiedniego słowa - ...siły, nie chcą, aby odkryto prawdę o przyczynach śmierci robotników z Achnagelloch. - Opowiedział Milne'owi o zaginięciu mózgów usuniętych ze zwłok spoczywających w edynburskiej kostnicy.
Gdzie pan jest w tej chwili? - zapytał Milne.
Nie było sensu tkwić bezczynnie w Edynburgu, toteż wybrałem się do Achnagelloch. Od żony Gilla dowiedziałem się o pewnej wyspie, mogącej być celem jego ucieczki. Próbowałem go
odnaleźć i wypytać o te brakujące mózgi. I znalazłem: martwego u stóp nadmorskiego urwiska.
Jest pan pewien, że to nie był wypadek?
Absolutnie. Gili ukrył się na tej wyspie, bo wiedział, że ktoś go ściga. Próbował wysłać do pana paczkę, zawierającą, jak sądzę, owe mózgi.
Ale dlaczego, skoro już widzieliśmy zrobione przez niego preparaty?
- Ba, sam bym chciał wiedzieć - westchnął Bannerman. Jego rozmówca milczał. Bannerman przypuszczał, że Milne nie
bardzo mógł się pogodzić z usłyszanymi właśnie rewelacjami. Podejrzewał, iż odkrycie kryminalnych aspektów ich sprawy, dotąd nie wykraczającej poza problematykę czysto medyczną, postawiło go w sytuacji, do której nie przywykł w swojej wieży z kości słoniowej. Ostatecznie był naukowcem, a nie policjantem.
Czy nie powinien pan wrócić pierwszym pociągiem do Londynu? - odezwał się wreszcie Milne. - Kontynuowanie badań może być niebezpieczne.
Myślałem o tym - odparł Bannerman - ale jeśli już tu jestem, spróbuję trochę popytać miejscowych. Dobrze by było, gdyby śmierci Gilla nie nadawano chwilowo zbytniego rozgłosu. Nie chcę, aby prasa łączyła to morderstwo z wydarzeniami w Achnagelloch. Myślę o pańskim koledze z gabinetu premiera, panu Allisonie. Powinien nam pomóc.
Skontaktuję się z nim. Jestem pewien, że on także wolałby uniknąć zamieszania wokół tej sprawy.
O, na pewno-z odrobiną sarkazmu przytaknął Bannerman. Przypomniał sobie zmowę milczenia wokół niedawnej awarii w Invermaddoch.
Na początek Bannerman postanowił odszukać ambulatorium weterynaryjne. Nie pytał o drogę w hotelu, zakładając, że w tak małej wiosce jak Achnagelloch poradzi sobie sam, a przy okazji rozejrzy się po okolicy. Lubił małe miejscowości, wszystko w nich było takie zorganizowane, nie na pokaz, a przy tym pozbawione zimnej anonimowości wielkiego miasta, gdzie życie kryje się za murami bezdusznych betonowych pudeł...
Po dwudziestu minutach poszukiwań musiał przyznać się do porażki i spytać o drogę kobietę wychodzącą ze sklepu z siatką pełną zakupów. Donośny brzęk dzwonka nad drzwiami zagłuszył jego pytanie, tak że musiał je powtórzyć:
- Szukam pana Finlaya, weterynarza. Czy może mi pani wskazać drogę do ambulatorium?
Z miną, jakby ujrzała przybysza z obcej planety, kobieta wlepiła w Bannermana nieruchome spojrzenie. Gapiła się dość długo, aż poczuł się nieswojo. Uśmiech zamarł mu na ustach.
Pan nie jest stąd - usłyszał.
Nie jestem - przyznał, zastanawiając się, co jeszcze mógłby powiedzieć.
Finlay mieszka na starej plebanii.
Na plebanii?
Kobieta skinęła głową, najwyraźniej uznając, że powiedziała wystarczająco dużo.
Jak dojść do tej plebanii?
To tuż za miastem.
Tędy, tak? - Bannerman wskazał ulicę wiodącą z wioski na wschód.
Kobieta znów skinęła głową jakby dziwiąc się, że mogłaby być jakaś inna droga.
- Dziękuję. Bardzo pani uprzejma.
Stara plebania oddalona była od głównej drogi o ponad sto metrów; skryta za wysokim, omszałym, kamiennym murem i dodatkowo osłonięta kępą rozłożystych cisów. Idąc ścieżką Bannerman zbliżył się do budynku, który z daleka wyglądał jak zbudowany według rysunku pierwszoklasisty; regularne pudło z ciemnego kamienia, symetrycznie rozmieszczone okna, wszystkie tej samej wielkości, drzwi w środku frontowej ściany i pojedynczy komin w centrum dachu. Przed budynkiem, na kolistym żwirowanym podjeździe stał land rover i ciemnozielony jaguar. Rzuciwszy okiem na jego tablicę rejestracyjną, Bannerman przekonał się, że wóz istotnie był tak nowy, na jaki wyglądał. Przystanął, podziwiając połysk lakieru i szerokie, sportowe opony. Następnie podszedł do drzwi i zadzwonił.
Obecność land rovera na podjeździe wskazywała na to, że Finlay jest w domu. Być może szykuje się do objazdu? Drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta trzymając w ręku grzankę. Przyłożyła rękę do piersi i przełknęła z trudem.
- Przepraszam - powiedziała. - Właśnie kończyłam śniadanie.
Kiedy Bannerman zapytał o Finlaya, zaprosiła go do środka i odeszła. Po chwili w holu pojawił się gospodarz. Pierwsze jego słowa brzmiały:
- Pan chyba jest nietutejszy.
Finlay był niskim, łysawym mężczyzną o czerstwej cerze i zdecydowanie nadmiernej tuszy jak na swoje trzydzieści lat. Wilgotne usta nadawały jego twarzy wyraz, który Bannerman uważał za nieco odrażający u mężczyzny. Weterynarz miał na sobie wypchane na kolanach tweedowe spodnie i granatowy marynarski sweter.
Nie jestem tutejszy - powiedział Bannerman, zastanawiając się, co zrobi, jeśli jeszcze kilka osób spyta go o to samo. Przedstawił się, dodając: - Zajmuję się przypadkami zgonów pracowników farmy Inverladdie.
To prawdziwe nieszczęście-powiedział Finlay. - Zapalenie opon mózgowych, prawda?
Bannerman skinął głową.
W wyjątkowo zjadliwej postaci. Stąd nasze zainteresowanie tą sprawą.
W czym mogę panu pomóc?
O ile wiem, na farmie, gdzie pracowali zmarli, doszło do wybuchu epidemii scrapie. Zgadza się?
Owszem. - Wyraz twarzy Finlaya zdradzał wysiłek, z jakim próbował skojarzyć pytanie Bannermana z informacją o celu jego wizyty.
Czy to pan badał chore zwierzęta?
- Tak, ale... pan wybaczy, nie widzę związku... Bannerman wzruszył ramionami.
W tej chwili interesują nas po prostu warunki, w jakich przebywali zmarli mężczyźni przed zachorowaniem - powiedział lekkim tonem. - Nic więcej - dorzucił z uspokajającym - jak sądził - uśmiechem.
Znowu? - Finlay robił wrażenie nieco poirytowanego.
Słucham?
- Był u mnie pewien lekarz, patolog, nazwiskiem Gili, i pytał dokładnie o to samo. Zupełnie nie mam pojęcia, co epizootia scrapie
może mieć wspólnego ze śmiercią jakichś ludzi?
Weterynarz najwyraźniej nie był w stanie wychwycić ukrytego sensu zadawanych mu pytań. Bannerman nie wiedział, co o tym myśleć. Spodziewał się, że będzie musiał prosić o dyskrecję, o nie-ujawnianie związku między scrapie a chorobą robotników z Achnagelloch, ale nie wydało mu się to konieczne.
Czy przesłał pan próbki mózgów padłych owiec do laboratorium?
Nie.
Dlaczego? - Bannerman czuł, że jego pytania nie brzmią tak uprzejmie, jak by sobie tego życzył.
Nie musiałem. Diagnoza była zupełnie oczywista. Znałem już te objawy. Poza tym scrapie nie podlega obowiązkowi zgłoszenia, a badania laboratoryjne kosztują.
Bannerman pokiwał głową.
Co stało się ze zwłokami padłych owiec?
Zostały zakopane w dole z wapnem na farmie.
Natychmiast?
O ile wiem, to tak.
Dlaczego na farmie?
Nie rozumiem. A niby gdzie mieli je zakopać?
Dlaczego robiono to własnymi siłami? Padłe zwierzęta hodowlane zabierają z reguły zakłady utylizacji odpadów, prawda?
Już nie - odparł weterynarz. - Kiedyś firmy utylizacyjne płaciły farmerom za padlinę i produkowały z niej paszę dla bydła, ale od kiedy wyszło na jaw, że w ten sposób roznosi się BSE, władze zakazały takich praktyk. Teraz to farmerzy płacą za usunięcie padłych zwierząt. Taniej wychodzi zrobić to własnym przemysłem.
Rozumiem. Dzięki za informację.
Nie ma za co - chłodno odrzekł weterynarz.
Czy poza Inverladdie zdarzały się w okolicy przypadki zachorowań na scrapie?
Nie.
O żadnych pan nie słyszał?
-Wiem, co się dzieje na moim terenie. W tak małej społeczności jak Achnagelloch trudno utrzymać coś w sekrecie. Wiedziałbym, gdyby ktoś miał kłopoty z swoim stadem.
- A co z elektrownią jądrową? Były jakieś kłopoty z tej strony? Finlay uśmiechnął się.
Jasne. Ilekroć poroni jakaś owca, dzieciak dostanie kaszlu albo którejś babie nie urośnie ciasto, winna jest elektrownia. Ludzie są tylko ludźmi. Jeśli winą za swoje niepowodzenia można obarczyć kogoś lub coś innego...
A zatem pańskim zdaniem obecność elektrowni nie ma wpływu na kondycję zdrowotną zwierząt hodowlanych?
Niczego takiego nie stwierdziłem. No, jest jeszcze promieniowanie, prawda? Nie widać go, nie czuć, a jego skutki objawiają się dopiero po pewnym czasie. I zwykle niczego już wtedy nie można udowodnić.
Z tym stwierdzeniem Bannerman musiał się zgodzić.
Ostatnie pytanie - powiedział.
Tak?
Jak dostać się do Inverladdie?
Po co chce pan tam iść? - zdziwił się Finlay.
Mówiłem panu. Chcę dowiedzieć się wszystkiego o warunkach życia zmarłych.
Co za sens marnować czas na szwendanie się po farmie, kiedy...
Czasu mam wystarczająco dużo, panie Finlay - zdecydowanym tonem oznajmił Bannerman.
Finlay opisał drogę do Inverladdie i odprowadził gościa do drzwi.
- Ładna maszyna - zauważył Bannerman mając na myśli zielonego jaguara.
Finlay skinął głową i zamknął drzwi. Mijając jaguara Bannerman pieszczotliwie przejechał palcem po jego karoserii. Wyglądało na to, że wiejskim weterynarzom powodziło się dużo lepiej, niż przypuszczał.
Przed drzwiami Bannerman natknął się na panią Finlay, która wyjmowała właśnie gazety ze skrzynki na listy. W wolnym ręku ściskała smycze pary małych labradorów, które natychmiast obskoczyły przybysza. Bannerman zaśmiał się, pogłaskał psiaki i pożegnawszy się z gospodynią ruszył do furtki. Musiał wrócić do hotelu, bo tam na małym podwórzu za domem zostawił samochód. Okazało się, że wyjazd z podwórza tarasuje ciężarówka z browaru. Robotnicy zdejmowali z platformy beczki z piwem i toczyli je do hotelowej piwnicy.
Zaraz skończą. - W tylnych drzwiach budynku pojawił się właściciel. - Tymczasem może coś panu podać?
Poproszę o kawę - powiedział Bannerman i nie zamykając samochodu wszedł do hotelu. Natychmiast pożałował tego kroku, bo na korytarzu natknął się na sprzątaczkę uzbrojoną w odkurzacz. Znęcała się nad dywanem w holu i, oczywiście, nogi Bannermana znalazły się w polu jej aktywności. Umknął do salonu i czym prędzej zamknął za sobą oszklone drzwi, łudząc się, że w ten sposób uniknie hałasu. Chwilę później właściciel hotelu przyniósł kawę. Zainteresowały go plany gościa na resztę dnia.
Wybieram się na farmę Inverladdie - powiedział Bannerman. - Potem zamierzam wpaść na plotki do waszego lekarza.
Aha. Do Magnusa MacLeoda. To porządny chłop - oznajmił hotelarz. - Niektórzy mówią, że jest już za stary do tej roboty, ale ja do nich nie należę. Jego siłą jest doświadczenie, leczy nas od ponad trzydziestu lat.
No, no - mruknął Bannerman. Z prostego rachunku wynikało, że MacLeod musi mieć około siedemdziesięciu lat. Zdaniem Bannermana robienie tego samego w kółko przez trzydzieści lat wcale nie musiało gwarantować doświadczenia. Zachował jednak swoje myśli dla siebie. Dopił kawę i poszedł do samochodu.
Przed budynkiem mieszkalnym farmy stała półciężarówka firmy budowlanej z Inverladdie. W jej otwartych tylnych drzwiach widać było kilka różnej wielkości grzejników i pęk miedzianych rur. Obok, w skrzyni, poniewierały się resztki starej, zdemontowanej instalacji.
Bannerman przecisnął się między skrzynią a bokiem furgonetki i zapukał do drzwi. Bez rezultatu. Zapukał powtórnie. Otworzyła mu pulchna, mniej więcej pięćdziesięcioletnia, kobieta o jasnych, siwych albo popielatoblond włosach. Wycierała ręce ściereczką drukowaną w mosty - „Wielkie mosty świata”. Bannerman dostrzegł rysunek mostu nad Firth of Forth.
- Słucham pana?
Dzień dobry. Nazywam się Bannerman, pracuję dla Medical Research Council. Jeśli to możliwe, chciałbym zamienić parę słów z panią i pani mężem.
Pan z MRC? Już tu byli ludzie z uniwersytetu, wypytywali nas. Co więcej można powiedzieć?
To zajmie tylko minutkę - z uśmiechem zapewnił Bannerman.
John pojechał do miasta, a właśnie zakładają nam nową instalację...
Zauważyłem. John to pani mąż?
Tak. John Sproat. Jestem Agnes Sproat.
Kiedy mąż wróci?
Ciągle brakuje nam rąk do pracy. Pojechał rozejrzeć się za pracownikami na farmę.
Rozumiem - powiedział Bannerman nie ruszając się z miejsca. Minęła dłuższa chwila i wreszcie kobieta, z pewnym zażenowaniem, ustąpiła.
Niech pan wejdzie i napije się herbaty. Przez ten czas John powinien wrócić.
Agnes Sproat zamknęła drzwi kuchni i metaliczny odgłos kucia, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia, nieco przycichł. Bannerman odetchnął z ulgą. Pani Sproat postawiła czajnik na ogniu i wskazała gościowi miejsce przy dużym drewnianym stole, zajmującym środek typowej wiejskiej kuchni - obszernej, jasnej, funkcjonalnie urządzonej i przytulnej dzięki wielkiemu piecowi w kącie.
Od dawna obiecywaliśmy sobie wymienić instalację grzewczą - powiedziała pani Sproat.
Dobre ogrzewanie to tutaj ważna sprawa.
Pan z Londynu?
Tak.
Byłam raz w Londynie. Jakieś dziesięć lat temu. Mgła, spaliny. Człowiek nie ma czym oddychać.
Pochyliła się nad zlewem i wyjrzała przez okno. Z podwórza dobiegł warkot samochodu.
- Ma pan szczęście - powiedziała. - To John. Bannerman podniósł się, by rzucić okiem na stojącego obok
ciężarówki z Inverness białego, eleganckiego mercedesa. Wysiadł
z niego wysoki, szczupły mężczyzna; chwilę później pojawił się w drzwiach kuchni.
Johna Sproata trudno by było nazwać przystojnym mężczyzną. Jego twarz pod szopą zmierzwionych, siwych włosów, kanciasta, o nieregularnych rysach, obciągnięta była żołtoszarą skórą. Ubrany był w tweedową kurtkę i takież spodnie, w ręku trzymał myśliwski kapelusz.
John, to doktor Bannerman z Medical Research Council - powiedziała pani Sproat.
Czego oni znów chcą? - Sproat zwrócił się do żony, jakby Bannermana nie było w kuchni.
Zajmuję się przypadkiem tych trzech zmarłych robotników - odezwał się Bannerman.
Sproat potrząsnął głowa, ruchem mającym wyrażać irytację.
Jeszcze jeden - mruknął.
Powiedziałam, że byli już u nas lekarze z uniwersytetu - wtrąciła pani Sproat.
I policja, i inspektor sanitarny - wyliczał Sproat. - Może powinienem tutaj urządzić kemping i pobierać opłatę za wstęp?
Przepraszam, że państwa niepokoję - Bannerman starał się udobruchać gospodarza - ale jest ważne, aby ta sprawa została zbadana do końca.
O co konkretnie panu chodzi?
Najlepiej, gdyby oprowadził mnie pan po farmie. Chciałbym zobaczyć pastwiska i tereny przylegające do pańskiej posiadłości.
I potem zostawi nas pan w spokoju?
Prawdopodobnie.
No dobrze. - Sproat wcisnął kapelusz na głowę. - Proszę za mną.
Bannerman uśmiechnął się do Agnes Sproat i ruszył za jej mężem na podwórze. Wsiedli do land rovera, który stał w kącie obejścia, po osie zagrzebany w kupie gnoju. Czarno-biały collie posłusznie czekał przy samochodzie, dopóki pan nie pozwolił wskoczyć mu do środka. Zanim Sproat uruchomił silnik, pies ułożył się na tylnym siedzeniu. Wyjechali na drogę wiodącą w kierunku pobliskich wzgórz.
- Cała dolina należy do mnie - powiedział Sproat. Bannerman patrzył na owce pasące się na zboczach po obu
stronach doliny. Land rover podskakiwał na wybojach, wyrzucając
kamienie spod kół. Silnik jęczał i zgrzytał, kiedy Sproat zmieniał biegi, aby pokonać kolejną stromiznę.
Dotarli do skraju doliny i przystanęli. Teren przed nimi łagodnie opadał ku morzu. Patrząc na wschód Bannerman ujrzał groźną sylwetkę elektrowni Invermaddoch. Dziwnie nie pasowała do tego pierwotnego krajobrazu.
Czy pańska ziemia ciągnie się do samej elektrowni? - zapytał Sproata.
Do płotu. Od ich gruntów oddziela farmę dwustumetrowy pas graniczny z podwójnym płotem.
A więc pańskie pastwiska leżą w całości na zachód od elektrowni?
Tak.
Zwierzęta nie mogą przedostać się dalej?
Nie. Zbudowaliśmy płot na wschodnim krańcu pastwiska, bo teren na wschód i południe od elektrowni jest bardzo niebezpieczny. Traciliśmy zwierzęta w wąwozach i rozpadlinach. Nie można ich było upilnować. Nawet terenowe trójkołowce nie dawały tam rady.
Utrzymuje pan jakieś kontakty z ludźmi z elektrowni?
Raczej rzadkie.
Czy istnieje jakiś plan postępowania w przypadku zagrożenia ze strony elektrowni?
Ni cholery. - Sproat wzruszył ramionami. - Ja w każdym razie o niczym takim nie słyszałem.
Sądziłem, że na wypadek awarii przygotowano plany ewakuacji tego obszaru.
Tutaj nie ma kogo ewakuować. Bannerman uśmiechnął się ponuro.
Chyba ma pan rację... tylko te parę owiec.
Myślę, że w razie czego będziemy ostrzeżeni - powiedział Sproat.
W jaki sposób?
Jakieś osiem, dziewięć miesięcy temu musieli tam mieć jakieś kłopoty. Wyglądało to jak alarm przeciwlotniczy: klaksony, syreny. Koniec świata. W życiu nie słyszałem takiego hałasu.
Dowiedział się pan, jakie to były kłopoty? - zainteresował się Bannerman.
Sproat pokręcił głową.
- Nic a nic.
Nie będzie to panu przeszkadzać, jeśli rzucę okiem na ten pas graniczny? Jutro, na przykład.
Proszę bardzo. Chociaż nie wiem, jakie to może mieć znaczenie. Tylko niech pan nie przeceni swych sił, to kawał drogi od szosy. Niestety, nie mogę dać panu łazika.
- Nie szkodzi - odparł Bannerman. - Spacer dobrze mi zrobi. Spojrzał w stronę morza i dopiero teraz zauważył przecinającą plażę nitkę torów kolejowych.
- Co to takiego? - zapytał.
Tory prowadzące do kamieniołomów. Miejscowe drogi były za wąskie dla pojazdów do transportu kamienia, więc Holender wybudował własną linię kolejową. Wozi nią kamień prosto na nabrzeże portu Inchmad.
Daleko stąd do kamieniołomów?
Sproat wskazał dłonią w kierunku północnego zachodu.
Jakiś kilometr - powiedział.
Bardzo hałasują? Przeszkadzają panu?
Wysadzają skały raz w miesiącu. Inne hałasy nikną na wietrze. Dzięki linii kolejowej ruch na drodze prawie się nie zwiększył. Tak więc człowiek prawie nie wie, że w ogóle tu są.
Wymarzeni sąsiedzi - zauważył Bannerman.
A tak - zgodził się Sproat. - Co jeszcze chce pan zobaczyć?
Nie pokazałby pan mi miejsca, gdzie zakopano padłe zwierzęta? I gdzie trzyma pan na farmie chemikalia?
Sproat wsiadł do samochodu i uruchomił silnik. Klucząc między skałami wyjechali z jednej doliny, by za niewielkim wzniesieniem znaleźć się w następnej. Zatrzymali się, co Bannerman przyjął z nie skrywaną ulgą; od jazdy po wertepach zaczynał go boleć kręgosłup.
- Tutaj wykopaliśmy dół - powiedział Sproat. Bannerman zorientował się od razu, gdzie grunt był naruszony.
Wysiadł z wozu i podszedł do usypanego w tym miejscu kopca. Sproat przyłączył się do niego.
- Słyszałem, że weterynarz nie pobierał próbek mózgu zarażonych owiec.
- Faktycznie. Od razu było przecież wiadomo, co im dolega. Bannerman w zamyśleniu wpatrywał się w ziemię pod nogami.
- Jak pan ma na myśli to, co ja, to spokojna głowa - rzekł Sproat. - Nie żałowaliśmy wapna.
Bannerman uśmiechnął się. Istotnie, zastanawiał się, czy istniała możliwość, by w dole przetrwała pewna ilość żywych wirusów. Ponieważ nie miał zbytniej ochoty brać się teraz za kopanie, postanowił dać wiarę zapewnieniom farmera.
- Jasne. Wcale w to nie wątpiłem - powiedział. Wracając na farmę minęli niewielki domek stojący nie opodal
drogi. Na pytanie Bannermana Sproat odpowiedział przyciszonym głosem:
- To tutaj mieszkał Gordon Buchan ze swoją żoną.
Może uda mi się porozmawiać z panią Buchan - rzucił Bannerman.
Nic z tego -7 szybko odparł Sproat. - Wyjechała na jakiś czas.
Dokąd?
Na urlop. Potrzebowała odpoczynku. Bannerman pokiwał głową.
A co potem? - zapytał. - Ten dom należy do farmy, prawda?
Tak. Ona prawdopodobnie wróci do rodziców, do Stobmor. Wjeżdżali na podwórze dokładnie w chwili, gdy pierwsze krople deszczu pojawiły się na szybie samochodu.
- Znowu pada - westchnął Bannerman.
- I tak dobrze, że nie śnieg-powiedział Sproat. - Chemikalia i paliwo trzymamy w szopie.
Bannerman rozejrzał się po szopie nie znajdując w niej niczego niezwykłego. Na farmie owczej nie używało się wielu środków chemicznych, nawet takich, które spotyka się w każdym gospodarstwie rolnym nastawionym na produkcję roślinną. To, co znalazł, było składowane jak należy, w firmowych opakowaniach powszechnie znanych producentów.
Czego pan właściwie szuka? - zapytał Sproat.
Sam nie wiem - odparł Bannerman.
Po południu zadzwonił z hotelu do Agnusa MacLeoda. Celowo wybrał tę porę między porannymi a wieczornymi godzinami przyjęć w ambulatorium, kiedy po powrocie z wizyt domowych doktor powinien mieć nieco wolnego czasu. Telefon odebrała gospodyni MacLeoda. Pan doktor właśnie się zdrzemnął.
- Czy to coś pilnego?
Bannerman odparł, że nie chodzi o wezwanie do chorego, chciałby tylko porozmawiać z doktorem.
Jeśli pan coś sprzedaje, to pan doktor ma swoich stałych dostawców.
Jestem konsultantem Medical Research Council.
Ach tak, więc może zostawi mi pan swoje nazwisko, przekażę doktorowi, żeby do pana zadzwonił.
Zatrzymałem się w hotelu - ustąpił Bannerman. - Zechce pani poprosić doktora, żeby zadzwonił do mnie, gdy się obudzi.
Dobrze, doktorze...
Bannerman.
Czekając, aż doktor MacLeod się wyśpi, Bannerman zadzwonił do Londynu. Rozmowa z 01ive upewniła go, że w laboratorium wszystko w porządku. Także Charlie Simmons był zdania, że radzą sobie doskonale. Szef może się nie martwić.
Jak spisuje się mój zastępca? - pytał Bannerman.
To jeszcze młodzik - odparł Simmons. - Ale podszkolimy go do pańskiego powrotu.
Bannerman uśmiechnął się. Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwał. Rozmowa z Leemanem nie doszła do skutku, gdyż przeprowadzał właśnie jakąś sekcję. Nie było potrzeby odrywać go od pracy. Bannerman poprosił tylko, by zawiadomiono doktora, że dzwonił i by przekazano od niego wyrazy szacunku. Następnie zażądał przełączenie go na oddział Stelli, ale nagle połączenie zostało przerwane. Musiał dzwonić od początku, a wszystko po to, by dowiedzieć się, że Stella jest na sali operacyjnej. Ledwo odłożył słuchawkę, telefon zadzwonił.
Co mogę dla pana zrobić, doktorze Bannerman? - głos MacLeoda brzmiał zaskakująco młodo.
Zajmuję się sprawą tych trzech zmarłych z farmy Inverladdie - powiedział Bannerman. - Jeśli się nie mylę, był pan ich lekarzem.
W rzeczy samej - odparł MacLeod. - Jestem jedynym praktykującym lekarzem w okolicy.
Chciałbym z panem porozmawiać.
Niech pan wpadnie do mnie. Po wyjściu z hotelu proszę skręcić w lewo. Pierwsza uliczka w prawo za pocztą; moje ambulatorium jest po lewej stronie, mniej więcej w połowie wzgórza.
Gdyby nie nazwisko i nieznaczny szkocki akcent, nikt nie domyśliłby się, że doktor MacLeod jest Szkotem. Jeśli Bannerman spodziewał się zobaczyć starca w tartanowej spódniczce albo przynajmniej tweedowej marynarce - a spodziewał się - to srodze się zawiódł. MacLeod miał na sobie ciemny, trzyczęściowy garnitur ozdobiony złotą dewizką od kieszonkowego zegarka. Śnieżnobiała, wykrochmalona koszula i granatowy krawat dopełniały jego stroju. Siwy, szczupły, prezentował się doskonale. Co prawda nie wyglądał młodziej niż na swoje siedemdziesiąt lat, ale mimo pewnej kruchości sylwetki głos miał silny, a umysł bystry i sprawny.
Dziękuję, że zechciał pan się ze mną spotkać, doktorze - powiedział Bannerman wyciągając rękę na powitanie. Uścisk dłoni MacLeoda był silny i - o ile Bannerman mógł się zorientować - nie towarzyszyły mu żadne tajemne masońskie znaki. Gościa wprowadzono do gabinetu i posadzono w fotelu dla pacjentów.
Prawdę mówiąc, niewiele mam do powiedzenia na interesujący pana temat - zaczął MacLeod, kładąc łokcie na stole i opierając podbródek na splecionych dłoniach.
Oczyma wyobraźni Bannerman widział go siadającego w tej pozie naprzeciw pokoleń pacjentów... „Proszę mi powiedzieć, pani Macpherson, kiedy zauważyła pani tę opuchliznę”...
Postęp choroby był tak szybki, że niewiele mogłem zrobić poza zwalczaniem bólu i podaniem środków kojących. Jeden z chorych był już martwy, kiedy go znaleziono. Drugi w napadzie szału biegał po ulicach. Właściwie miałem okazję zająć się tylko Gordonem Buchanem. Był żonaty, a więc miał kogoś, kto mógł wezwać do niego lekarza.
Co pan pomyślał, zobaczywszy go po raz pierwszy? - zapytał Bannerman.
MacLeod skrzywił się, jakby na wspomnienie czegoś przykrego.
Kiedyś, w północnej Afryce, widziałem człowieka umierającego na wściekliznę. To jedyne porównanie, jakie mi się nasuwa przy opisie stanu Buchana. Pacjent pogrąża się w całkowitej demencji, cierpiąc przy tym najstraszniejsze męki.
Czy mógłbym zobaczyć karty chorobowe tej trójki? - spy-tal Bannerman. - Próbuję zebrać wszystkie informacje na ich temat.
Oczywiście. - MacLeod nieco sztywno podniósł się z krzesła. Z niewielkiej szafy na akta wydobył żądane karty i położył je na biurku przed Bannermanem.
Jeśli się nie mylę, przyczyną zgonu było wirusowe zapalenie opon mózgowych - powiedział.
Bannarman podniósł wzrok znad dokumentów i na chwilę ich oczy się spotkały.
Podobno - mruknął.
Czy wie pan, że ludzie ci pracowali przy grzebaniu padłych owiec? Tuż przed zachorowaniem.
Słyszałem o tym. - Bannerman czuł, że serce zaczyna mu bić szybciej, ale tym razem nie podniósł głowy i nie patrzył w oczy doktorowi, pozornie zatopiony w studiowaniu opisu choroby.
Chodziło o owce zdechłe w wyniku scrapie... Wiedział pan o tym?
Bannerman nie mógł się dłużej wykręcać. Doktor MacLeod najwyraźniej nie należał do naiwnych.
Owszem, wiedziałem - oświadczył, prostując się na krześle.
A więc rozumie pan... - stary lekarz wyglądał na odrobinę zaskoczonego.
Bannerman zamknął teczkę z dokumentami i odłożywszy ją na biurko powiedział dobitnie:
- Tak, panie doktorze, pańskie podejrzenia są najzupełniej zasadne. Chodzi o scrapie. Stąd moja obecność tutaj. Przepraszam,
że nie postawiłem sprawy jasno od początku.
MacLeod potrząsnął głową i lekceważąco machnął ręką, dając znać, że bynajmniej nie czuje się urażony.
A więc uważa pan, że to możliwe.
Obawiam się, że tak - odrzekł Bannerman. - Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie zarazili się scrapie. Próbuję to udowodnić i ustalić, jak do tego doszło.
Złamanie bariery gatunkowej to nie żarty - zauważył MacLeod.
Bannerman przytaknął energicznie. Stary doktor zaczynał mu się podobać. Czuł się trochę winny. Wyraźnie go nie docenił, usłyszawszy o jego wieku.
Co działo się po śmierci tych ludzi?
Zażądałem, aby sekcję zwłok przeprowadzili ludzie z MRC, a nie okręgowy patolog.
Dlaczego?
Objawy wskazywały na ostrą chorobę mózgu, a słyszałem o programie badawczym MRC i prowadzonej przez nich statystyce epidemiologicznej. Zadzwoniłem do Edynburga, do Stoddarta, a on przysłał mi swojego speca, patologa, nazwiskiem Gili, z asystentką doktor Napier. Muszę przyznać, że byłem zaskoczony przeczytawszy w liście od George'a, że za przyczynę śmierci uznano zapalenie opon mózgowych. Siedziałem jednak cicho.
Dlaczego?
Znam swoje miejsce. - MacLeod uśmiechnął się sarkastycznie. - W oczach medycznego establishmentu lekarz ogólny jest kimś w rodzaju wioskowego półgłówka.
Bannerman zaśmiał się.
Zna pan Stoddarta osobiście?
Kiedyś uczyłem go podstaw anatomii - rzekł MacLeod.
Podejrzewam, że zdążył już wszystko zapomnieć - powiedział Bannerman, na co twarz MacLeoda rozjaśnił szeroki uśmiech. - Nie wiedziałem, że wykładał pan medycynę...
Trwało to raptem trzy lata - odparł MacLeod. - W latach pięćdziesiątych pracowałem w Afryce zabawiając się w Alberta Schweitzera, a potem wylądowałem w szkole medycznej w Edynburgu... też dżungla, ale innego rodzaju.
I tam poznał pan Stoddarta.
Był moim studentem. Właściwie to chyba ja podsunąłem mu myśl zostania patologiem.
Tak?
Nie chciałem, żeby miał do czynienia z żywymi pacjentami - zaśmiał się MacLeod, a Bannerman mu zawtórował.
Mimo to nie powstrzymał go pan od zrobienia kariery - zauważył.
Z mojego doświadczenia wynika, że niedostatek inteligencji nie jest przeszkodą w osiąganiu najwyższych nawet stanowisk.
Pan jednak zrezygnował z kariery akademickiej.
Istotnie. Uznałem, że to nie dla mnie. Nie lubię być niewolnikiem instytucji, a żywot akademika to prawie jak więzienie. Tyle że z reguły nie zdaje on sobie z tego sprawy.
Dlaczego wybrał pan medycynę ogólną?
Zadecydowała potrzeba aktywności, chęć uczestniczenia w czymś, nie bycia obserwatorem. Jako lekarz ogólny jestem częścią miejscowej społeczności. Towarzyszę przy narodzinach i przy śmierci. To właściwie chciałem robić i nie żałuję tego wyboru.
Niewielu łudzi mogłoby to powiedzieć o swoim życiu - dokończył Bannerman.
Przeciwnie, panie kolego, przeciwnie - odparł MacLeod - wielu ludzi to mówi. Czy przy tym nie łżą, to już zupełnie inna sprawa.
Może mnie pan uznać za przekonanego.
Przyłączy się pan do mnie? - zapytał MacLeod otwierając szafkę, z której wyjął butelkę whisky. - Tylko muszę pana ostrzec, że jeśli pan powie: „dla mnie trochę za wcześnie”, mogę się poczuć zmuszony do zastosowania przemocy.
Powiem więc: z przyjemnością - uśmiechnął się Bannerman, a kiedy MacLeod zajął się napełnianiem szklanek, zapytał: - Jak wyglądała sekcja zwłok?
Zmarłych przewieziono do wiejskiego szpitala w Stobmor. Doktor Gili przeprowadził pobieżną autopsję, a doktor Napier zajęła się wykonaniem badań laboratoryjnych. W tym czasie Gili kręcił się po okolicy i wypytywał farmerów. Po kilku dniach postanowił przetransportować zwłoki do Edynburga celem dokonania szczegółowej autopsji.
Nie wiedziałem, że macie tu szpital.
-To raczej coś w rodzaju przychodni - odrzekł MacLeod. - Zatrudniamy jednak pielęgniarkę i w razie potrzeby można tam
przeprowadzić pilne operacje czy drobne zabiegi.
Bannerman zastanawiał się, jak w tym wieku MacLeod radzi sobie przy stole operacyjnym, ale zmilczał. Stary uśmiechnął się, jakby czytał w jego myślach.
W razie potrzeby możemy wezwać zespół operacyjny z Glasgow albo z Inverness.
Rozumiem - powiedział Bannerman.
A teraz zamierza mnie pan spytać o elektrownię jądrową - oznajmił MacLeod.
Czyżby?
I owszem.
Skąd pan wie? - Bannerman czuł się całkowicie zawojowany urokiem starego lekarza.
Chcąc znaleźć przyczynę ewentualnej mutacji wirusa, nie może pan pominąć bliskości elektrowni jądrowej. Czyż nie tak?
Muszę oddać sprawiedliwość pańskiej przenikliwości, panie doktorze - Bannerman z uśmiechem skłonił głowę. - A więc czy obecność elektrowni jądrowej jest źródłem jakichś kłopotów zdrowotnych miejscowej ludności?
To trudno powiedzieć - odparł MacLeod. - W przypadku tak małej populacji metody statystyczne zwykle zawodzą.
Macie tutaj podwyższony wskaźnik zapadalności na białaczkę dziecięcą - zauważył Bannerman. - Widziałem dane Ministerstwa Zdrowia, dotyczące tego obszaru.
To akurat dobry przykład. Dwa lata temu ten wskaźnik sytuował nas nieco poniżej średniej krajowej. Dwa zeszłoroczne przypadki leukemii w Stobmor i kolejny na jednej z okolicznych farm wystarczyły, by przenieść nas do kategorii „powyżej statystycznej przeciętnej”. A tymczasem mógł to być zwykły przypadek.
Bannerman pokiwał głową.
Ja też tak myślę.
Cała ta statystyka to jedno wielkie łgarstwo - westchnął MacLeod. - Nie można oczywiście zagwarantować, że choroba tych dzieci nie ma żadnego związku z bliskością elektrowni. Po prostu nie da się tego udowodnić.
-Przypomniał mi pan o jeszcze jednej sprawie - powiedział Bannerman. - Czy ma pan jakiś sprzęt do pomiaru natężenia
promieniowania?
Okazało się, że tak.
Dali mi to, kiedy została uruchomiona elektrownia: zasilany baterią licznik Geigera z zestawem do skalowania.
Chciałbym go pożyczyć - poprosił Bannerman. - Spróbuję zbadać pas graniczny między gruntami elektrowni a farmą Inver-laddie.
Oczywiście. - MacLeod podszedł do szafy z książkami, zdjął z półki kilka opasłych podręczników anatomii i wydobył schowaną za nimi drewnianą skrzynkę. - Proszę bardzo - powiedział, kładąc dłoń na matowym cylindrze czujnika. - Niech pan tylko sprawdzi baterie.
Rozdział 8
Nadeszła pora, aby zawrzeć znajomość ze Stobmor. Podjąwszy taką decyzję Bannerman upewnił się najpierw, że znajdzie tam hotel z czynną restauracją, i telefonicznie zamówił obiad na ósmą. Opuścił Achnagelloch o szóstej, tak że po przejechaniu czternastu kilometrów do Stobmor miał jeszcze mnóstwo czasu na rozejrzenie się po wsi.
Pod wieloma względami Stobmor nie różniło się od Achnagelloch, chociaż mogło poszczycić się własnym małym „biurowcem”. Był to prymitywny budynek z betonu, opatrzony szyldem informującym, że jest to siedziba holenderskiej spółki Joop van Gelder. Dalej Bannerman natknął się na szpitalik, o którym wspomniał MacLeod, w tej chwili chyba pusty, sądząc po ciemnych oknach. Przy drzwiach wisiała tablica informacyjna z telefonami pogotowia ratunkowego. Za szpitalem - wciąż przy głównej ulicy wioski - znajdował się miejscowy urząd zatrudnienia. Bannerman przestudiował ogłoszenia widoczne w oświetlonej gablocie i stwierdził, że, jak na taką małą miejscowość, ofert pracy nie brakowało.
Było ich w sumie dziesięć. Dyrekcja kamieniołomów poszukiwała elektryka - najchętniej ze znajomością silników elektrycznych - oraz trzech pracowników fizycznych. Elektrownia zgłosiła zapotrzebowanie na dwóch pracowników ochrony, po przeszkoleniu wojskowym, i technika do działu nadzoru. Pozostałe oferty dotyczyły pomocy domowej i sprzedawcy w miejscowym minimarkecie. W gablocie znalazła się tylko jedna propozycja pracy na farmie: owczarza w Inverladdie.
Krążąc po uliczkach wioski Bannerman minął szkołę podstawową, gdzie w oknach wystawiono na pokaz dziecięce rysunki poświęcone tematyce bezpieczeństwa na drodze. Zauważył, że przy chodnikach parkowało sporo samochodów, i to, sądząc po tablicach rejestracyjnych, całkiem nowych. Można to było uznać za wskaźnik zamożności mieszkańców Stobmor. Kamieniołomy i elektrownia gwarantowały pełne wykorzystanie miejscowej siły roboczej. Ciekawe, jak długo właściciel Inverladdie będzie szukał człowieka, który zgodzi się pracować za pensję robotnika rolnego, gdy wokoło było tyle bardziej lukratywnych zajęć.
Wrażenie prosperity potęgował wygląd większości domów; były one zadbane, otoczone wypielęgnowanymi ogródkami, niektóre nosiły ślady niedawnego remontu, wymiany okien i drzwi. Ludzie tutaj musieli mieć wszelkie powody do zadowolenia ze swego losu, pomyślał Bannerman. Skręcił w Main Street, kierując się w stronę Highland Lodge Hotel. Po długim spacerze czuł się gotów zasiąść do czekającego nań obiadu.
Okazało się, że jest jedynym gościem hotelowej restauracji, chociaż na sąsiednim stole zauważył nakrycia dla co najmniej sześciu osób. Lokal był nie opalany; Bannerman przeglądając wręczone mu w drzwiach menu zacierał ręce i trząsł się z zimna. Szczęściem kelnerka zauważyła, że gość marznie, i zapaliła gazowy piecyk stojący przed pustym, wystygłym kominkiem. Gaz szumiał niczym nadlatujący z oddali śmigłowiec, a Bannermanowi przypominały się oglądane kiedyś filmy wojenne,
Pan chyba nietutejszy - zauważyła kelnerka, która zjawiła się przy stoliku z bloczkiem rachunków i długopisem w pogotowiu.
Czy to znaczy, że miejscowi nie ryzykują jedzenia w tej restauracji? - zapytał Bannerman i zaraz pożałował swojej złośliwości, bo dziewczyna oblała się rumieńcem.
Ależ nie - zawołała. - Pomyślałam tylko, że to niezwykłe spotkać turystę o tej porze roku. Wielu miejscowych stołuje się u nas, naprawdę.
- Przepraszam - powiedział Bannerman. - Wcale w to nie wątpiłem.
Sam pan van Gelder wydaje u nas dzisiaj przyjęcie-kelnerka wskazała nakryty stół.
Jestem pewien, że to całkowicie wystarczająca rekomendacja. - Bannerman miał sobie za złe, że uraził Bogu ducha winną dziewczynę, i postanowił, iż bez względu na to, czym go zechce nakarmić, da jej solidny napiwek. Wyglądała na uczennicę szkoły średniej dorabiającą sobie wieczorami. Jej naiwność i szczerość reakcji sprawiła, że poczuł się staro.
Może podam panu na razie coś do picia? - spytała.
Napiłbym się wódki z tonikiem - powiedział Bannerman z trochę niepewnym uśmiechem.
Jedzenie okazało się lepsze, niż przypuszczał. Na pewno był to najlepszy posiłek, jaki zjadł od czasu kolacji u Shony MacLean. Syty i rozleniwiony ciepłem płynącym od piecyka nie protestował, kiedy kelnerka przyniosła mu drugą kawę. Palił papierosa i wspominał Shonę MacLean; z zadumy wyrwał go gwar głosów schodzących się gości pana van Geldera.
Towarzystwo było wyłącznie męskie. Wchodzili do restauracji rozgadani i uśmiechnięci. Bannerman zauważył wśród nich Jacka Sproata, właściciela Inverladdie. Widok znajomej twarzy musiał go zaskoczyć, bo przestał się uśmiechać i odłączywszy się od swojej kompanii podszedł do stolika lekarza.
Nie spodziewałem się pana tutaj, doktorze - powiedział.
Miałem ochotę na jakąś odmianę - odparł Bannerman z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Jak posuwa się pańskie śledztwo?
Trudno to nazwać śledztwem. Po prostu sprawdzam, czy moi poprzednicy niczego nie przeoczyli.
Kim jest twój przyjaciel, Johnie? - zawołał jeden z towarzyszy Sproata z wyraźnym obcym akcentem.
To doktor łan Bannerman, Joop - odparł Sproat. - Z Me-dical Research Council. Zajmuje się sprawą śmierci moich pracowników.
Prosimy do nas, panie doktorze. - Mówiący te słowa uśmiechał się, pokazując białe, zdrowe zęby. Bannerman przyjrzał mu się uważnie. Nieznajomy musiał mieć około pięćdziesiątki, ale
krótko przystrzyżone blond włosy, gładka cera i opalenizna sprawiały, że wyglądał znacznie młodziej. Było w jego sylwetce coś, co Bannermanowi kojarzyło się z dobrobytem.
Dziękuję, ale właśnie zjadłem obiad - powiedział.
Może chociaż wypije pan z nami szklaneczkę?
No dobrze. Dziękuję. - Bannerman wstał, aby przesiąść się do sąsiedniego stolika.
Jestem Joop van Gelder. - Gospodarz przyjęcia uśmiechnął się szeroko, wyciągając dłoń do powitania. Przysunął Bannermanowi krzesło. Pozostali przedstawiali się po kolei. Dwaj z nich byli Holendrami; reszta to miejscowi farmerzy i właściciele ziemscy.
To okropne, ta historia z Inverladdie - powiedział van Gelder. - Ostatnio coraz więcej ludzi choruje na zapalenie opon mózgowych.
Zdaje się, że doktor Bannerman uważa, że to moje owce ich zabiły - wypalił Sproat. - Na chwilę zapanowało niespokojne milczenie, potem zebrani wybuchnęli śmiechem.
To chyba nieprawda? - zapytał van Gelder, który nie przyłączył się do ogólnej wesołości.
Prawda jest taka, że nie mamy pojęcia, co właściwie się stało. A my, lekarze, bardzo nie lubimy się do tego przyznawać, panie van Gelder. Tak więc prawdopodobnie prędzej czy później ogłosimy, że była to infekcja wirusowa. I wszyscy będą się dziwić, jacy to jesteśmy mądrzy.
Tym razem także van Gelder śmiał się razem z innymi.
- Przyjemnie spotkać lekarza, który nie bierze siebie nazbyt serio - powiedział. - Musimy się jeszcze napić.
Bannerman jednak odmówił. Musi już jechać, a oni na pewno są głodni, nie będzie więc przeszkadzał.
Polecam rybę - rzucił, wstając od stołu.
Zawsze słucham rad lekarzy - śmiał się van Gelder. Wstał i raz jeszcze uścisnął dłoń Bannermana. - Cieszę się, że pana poznałem, doktorze.
Na odchodnym Bannerman zwrócił się do Sproata:
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym jutro jeszcze raz odwiedzić pańską farmę.
- Proszę bardzo. Zapraszam - odrzekł Sproat.
Wróciwszy do swojego hotelu, Bannerman wstąpił do baru na wieczorną filiżankę kawy. Zastał tam poznanego zeszłego wieczora kamieniarza; pogawędził z nim chwilę, a następnie poszedł do pokoju. Spojrzał na zegarek i - nieco zażenowany tym, co robi - zadzwonił do Shony MacLean. Odebrała telefon po trzecim sygnale. Jej głos brzmiał trochę sennie.
Przepraszam, obudziłem panią?
Ach, to pan! - zawołała.
Pomyślałem, że upewnię się, czy nie miała pani jakichś kłopotów z policją.
Nie, wszystko w porządku. Zadzwoniłam do nich zaraz po pańskim wyjeździe. Opowiedziałam o znalezieniu zwłok Lawrence'a u podnóża klifu. Przewieźli je na ląd.
Uznali, że to był wypadek?
Chyba tak.
Przekazałem komu trzeba w Londynie, co naprawdę się stało.
To dobrze - powiedziała Shona - Lawrence nie zasłużył na taką śmierć. Poczynił pan jakieś postępy?
Mam taką nadzieję - odparł Bannerman. - Widziałem się z tutejszym weterynarzem. Robi wrażenie... głupka.
Aż tak z nim źle?
Im dłużej się zastanawiam, tym dziwniejsze wydaje mi się to wszystko. Jestem drugą osobą przysłaną przez MRC, która wypytuje go o sprawy związane z epidemią scrapie na farmie Inverladdie, także o śmierć trzech ludzi, a on jakby nie miał zielonego pojęcia, o co nam chodzi.
Więc może tylko udaje głupka?
Ale po co?
Tego nie wiem.
Miejscowy lekarz od razu wyczuł, co w trawie piszczy. To stary spryciarz. Bardzo go polubiłem. Myślę, że już po pierwszym wezwaniu do Buchana zaczął podejrzewać, że jego choroba jest związana w jakiś sposób ze scrapie.
Jaki będzie pański następny ruch?
Jutro jadę zbadać pas graniczny między farmą a terenami elektrowni. Chcę sprawdzić, czy pozostały jakieś ślady wycieku substancji radioaktywnych.
Brzmi to dość groźnie.
Tylko brzmi-lekko odparł Bannerman. - W gruncie rzeczy będzie to zwykły spacer z czymś w rodzaju różdżki w ręku.
A jednak myślę, że powinien pan na siebie uważać.
Będę ostrożny - zapewnił Bannerman.
Dowiem się, jak panu poszło?
Jeśli pani chce...
Chcę - powiedziała Shona.
Bannerman opadł na poduszkę i zamyślił się. Myślał o tym, jak przyjemnie było znów porozmawiać z Shoną i jak to dobrze, że ich znajomość trwa mimo rozstania. W sumie miniony dzień należało uznać za udany. Na stoliku obok łóżka leżał licznik Geigera pożyczony od Magnusa MacLeoda. Dzięki temu jutrzejsza wyprawa nabrała sensu. Bannerman przekręcił się na bok i zgasił światło. Pokój pogrążył się w ciemności, tylko poblask ulicznych latarni rysował na suficie cienie poruszających się za oknem gałęzi. Shona prosiła, żeby na siebie uważał. Przypomniał sobie o tym, a jednocześnie stanął mu w oczach obraz sponiewieranych zwłok Lawrence'a Gilla leżących na nadmorskich skałach.
Sierra nie najlepiej radziła sobie na drodze, którą nawet land rover Sproata pokonywał z najwyższym trudem. Bannerman dość szybko musiał zrezygnować zjazdy i zostawić samochód na poboczu. Nadzieja na przyzwoitą pogodę okazała się złudna. Wiał silny zachodni wiatr, niebo zasnuły niskie chmury zapowiadając rychły deszcz. Bannerman zmienił lekkie obuwie na buty do chodzenia po górach, wdział kurtkę i nieprzemakalne spodnie, a na koniec osłonił twarz wełnianą kominiarką i naciągnął kaptur. Z bagażnika wyjął plecak, w którym znajdował się licznik Geigera, zamknął samochód i ruszył ku wschodniemu zboczu doliny. Zanim dotarł do szczytu i ujrzał odległą sylwetkę elektrowni, zasapał się solidnie.
Sproat miał rację. Teren po tej stronie doliny był rzeczywiście trudny - pocięty rozpadlinami i wąwozami, w zagłębieniach grząski i błotnisty. Skorupa ziemska, jakby poruszona oddechem uwięzionego pod nią olbrzyma, tworzyła tutaj jedno wielkie rumowisko. Nie jest to odpowiednie miejsce na łamanie kości, przestrzegł sam siebie Bannerman, kiedy zrobiwszy nieostrożny krok poczuł nagły ból w skręconej kostce. Schodził w dół, ale wymagało to więcej wysiłku niż wspinaczka na obrzeże doliny.
Od elektrowni dzieliło go w prostej linii najwyżej półtora kilometra, ale w tym terenie musiał przebyć trzy razy tyle, zanim wreszcie zbliżył się do zewnętrznego ogrodzenia. Odsapnął nieco i ukryty za dużą skałą zapalił papierosa, by następnie ruszyć wzdłuż płotu w kierunku linii kolejowej i dalej, aż do plaży, skąd zamierzał rozpocząć badanie gruntu.
Wyjął licznik z plecaka i sprawdził stan baterii, chociaż przed wyjściem wymienił je na nowe. Ustawi przełącznik zakresu czułości w pozycji B i spojrzał na wskaźnik. Strzałka wychyliła się daleko poza czerwoną linię oznaczającą początek skali. Przełączył więc urządzenie na maksymalną czułość i zaczął pobieżnie badać ziemię w zasięgu czujnika. Oddalając się od morza, przekroczył tory i szedł wzdłuż płotu, z czujnikiem wysuniętym przed siebie, zataczając nim łuki, by ogarnąć możliwie dużą powierzchnię.
Kilkakrotnie aparat odezwał się pojedynczym szczęknięciem wywołanym naturalną radiacją atmosfery. Poza tym igła wskaźnika nie opuszczała pozycji zerowej. Bannerman zsunął kaptur z czoła, aby nie uronić żadnego dźwięku, jaki mógł dobyć się z głośnika w bocznej ściance przyrządu. Niespodziewanie posłyszał ostry, terkoczący odgłos, ale dobiegający z tyłu, od strony wody. Odwrócił się i ujrzał podskakującą na falach motorową dinghy, z pełną prędkością zmierzającą prosto ku brzegowi. To jej silnik wydawał ten wściekły terkot.
Zagapiony bezmyślnie na zbliżającą się łódź, Bannerman uświadomił sobie nagle, że nie kto inny, jak on sam jest obiektem zainteresowania płynących nią ludzi. Trzej z nich wyskoczyli na płyciznę i brodząc dotarli do brzegu, by następnie puścić się biegiem w jego kierunku. W dłoniach trzymali automatyczne karabinki. Ani się obejrzał, jak go dopadli i z obu stron schwycili mocno za ręce.
Co tu się dzieje? - szorstkim tonem rzucił stojący przed Bannermanem mężczyzna w ociekającym morską wodą kombinezonie.
Sądzę, że o to samo mógłbym spytać pana - odrzekł Bannerman, starając się mówić z pewnością siebie, jakiej bynajmniej nie odczuwał. - Znajduję się na terenie posiadłości Inverladdie i jestem tutaj za zgodą jej właściciela.
Cwaniaczek, co? - warknął nieznajomy. - Bierzcie go.
Nie pomogły głośne protesty. Bannermana zaciągnięto na plażę i przemocą wsadzono do łodzi. Widząc, że dalszy opór jest bezcelowy, uspokoił się. Hałas silnika i szum wody czyniły wszelką konwersację niemożliwą. Opuszczenie łodzi także chwilowo nie wchodziło w rachubę. Przyjrzał się trójce porywaczy, którzy najwyraźniej starali się całkowicie ignorować jego obecność. Wszyscy odziani byli w nieprzemakalne kombinezony opatrzone na piersi odznaką z napisem SECURITY. Na nogach mieli wysokie sznurowane buty nad kostkę w rodzaju tych, które noszą komandosi. Siedzieli bez ruchu, kolby karabinków oparłszy o kratownicę na dnie łodzi.
Zatoczyli obszerny łuk wokół terenów farmy i wpłynęli do J niewielkiej zatoki na tyłach elektrowni. Rozpędzona płaskodenna dinghy wślizgnęła się na brzeg, zatrzymując się już na suchym gruncie.
- Wysiadać!
Bannerman posłuchał. Z miną wyrażającą rezygnację, lecz zdecydowany ratować swoją godność, gramolił się na ląd z ospałą powolnością człowieka działającego wbrew własnej woli.
- Ruszaj się! - padł kolejny rozkaz, tym razem poparty szturchnięciem lufy automatu w plecy.
Minęli bramę elektrowni i skierowali się do niskiego, długiego budynku. Bannermana wprowadzono do pustego pomieszczenia, gdzie za całe umeblowanie służył stół i para krzeseł. Jeden z uzbrojonych ludzi pozostał z więźniem. Chwilę później w drzwiach pokoju pojawił się mężczyzna mający około trzydziestki, gładko ogolony, w ciemnym garniturze, z krawatem chyba w barwach jakiegoś college'u. Sądząc po służbowej postawie wartownika mógł być dowódcą straży zakładowej.
Przybyły zajął miejsce przy stole naprzeciw Bannermana.
- Nazwisko? - rzucił rozkazującym tonem.
A kto pyta? - odparł Bannerman. Mężczyzna pochylił się ku niemu ponad stołem i warknął:
Ja.
To znaczy, kto? - obojętnie spytał Bannerman. Tamten wpatrywał się weń przez chwilę, a następnie wyjął
z kieszeni legitymację i otwartą położył na stole.
Bannerman pochylił się i przeczytał, że właściciel legitymacji nazywa się C. J. Mitchell i jest dowódcą ochrony elektrowni.
Bannerman.
Imię?
łan.
No cóż, lanie Bannerman - oznajmił Mitchell wygodnie rozpierając się w krześle - mamy kłopoty.
Jeden z nas je ma - odparł Bannerman.
Mitchell znów przez kilka sekund mierzył go wzrokiem, wreszcie zapytał:
Co robiłeś przy płocie?
Znajdowałem się na terenie posiadłości Inverladdie. Przebywałem tam za zgodą właściciela, a co robiłem, to nie pański interes.
A więc to na farmie zostawiłeś citroena?
Jakiego znów citroena?
2CV z nalepką „Ratujmy wieloryby” na tylnej szybie i drugą „Energia jądrowa - nie, dziękuję” na zderzaku. To nim się, popaprańcy, wozicie, nie?
„My, poparańcy”, to konkretnie kto?
Spółka z o.o. - parsknął Mitchell. - Wegetarianie, świrusy od zdrowej żywności, pedały, lesbijki, obrońcy wielorybów, pikie-ciarze organizacji przeciwników energii jądrowej...
Ach, rozumiem. Sądził pan, że zamierzam wysadzić elektrownię w powietrze - powiedział Bannerman takim tonem, jakby zwracał się do idioty, na co usta Mitchella wykrzywił wściekły grymas.
Pytam jeszcze raz: co robiłeś przy płocie?
A ja jeszcze raz odpowiadam: nie pański interes - odparł Bannerman patrząc prosto w oczy ochroniarza.
W ten sposób mogli rozmawiać w nieskończoność. Sytuacja zmieniła się, kiedy do pokoju wszedł jeden z mężczyzn, którzy byli na łódce, i położył na stole licznik Geigera należący do Bannermana.
Miał to z sobą, szefie - powiedział.
No, no, no - wycedził Mitchell. - Nasz chłopiec skom-binował sobie własny dozymetr. Myślałeś, że co tam znajdziesz? Co?
Nie myślałem, że cokolwiek tam znajdę - odparł Bannerman. - Chciałem ustalić, czy na zachód od elektrowni nie ma śladów wycieku promieniotwórczego.
Ochroniarz wyglądał na zaintrygowanego. Pochylił się w stronę Bannermana i zapytał:
A po co?
To moja sprawa.
Twoja sprawa? - powtórzył Mitchell, akcentując drugi wyraz.
Tak.
A więc dziennikarz? Zgadza się? Walczący, zaangażowany reporter. Bo tak wy, wścibscy panikarze, lubicie się nazywać. Zgadza się, Bannerman?
Sam sobie pogłówkuj - padła cicha odpowiedź. - Zastanawiałeś się kiedyś nad wyborem kariery bardziej odpowiedniej dla kogoś takiego jak ty? Na przykład latarnika na Morzu Ar-ktycznym?
Bez ostrzeżenia Mitchell zamachnął się przez stół i uderzył Bannermana pięścią w policzek. Cios był mocny; uderzony runął na podłogę razem z krzesłem.
Po chwili usiadł z trudem, z ręką przy twarzy, oddychając gwałtownie. Na jego twarzy malowało się oszołomienie. Mitchell podniósł się i stanął nad nim.
Zaczekaj na zewnątrz - szczeknął w stronę wartownika przy drzwiach. Ten, wyraźnie zdenerwowany sceną, której był świadkiem, usłuchał pośpiesznie.
I co teraz? - zapytał Bannerman. - Elektrody na jądra?
Rzygać mi się chce, jak patrzę na kogoś takiego jak ty - warknął Mitchell. - Wstawaj.
Bannerman podniósł się z podłogi. Otrząsnął się z oszołomienia wywołanego uderzeniem i nawet udało mu się zapanować nad wzburzeniem.
Chcę się widzieć z dyrektorem zakładu - oświadczył.
Dyrektor jest człowiekiem zajętym - odburknął Mitchell.
Ja też. - Wyraźnie akcentując każde słowo, Bannerman powiedział lodowatym tonem: - Jestem doktor łan Bannerman, patolog, konsultant szpitala św. Łukasza w Londynie. Obecnie, z upoważnienia Medical Research Council i rządu Jej Królewskiej Mości, prowadzę śledztwo w sprawie śmierci trójki mieszkańców Achnagelloch.
Mitchell miał taką minę, jakby za chwilę miał znieść jajko. Jego spojrzenie mówiło, że nie wierzy własnym uszom.
- Ma pan jakiś dowód tożsamości? - wykrztusił.
Bannerman rzucił na stół swoje dokumenty.
Dlaczego od razu pan nie powiedział? - zapytał Mitchell. Spuścił głowę wpatrując się ponuro w blat stołu, jak człowiek ciężko dotknięty przez los.
Bo nie miałem ochoty - warknął Bannerman. - Znajdowałem się na terenie prywatnej posiadłości, kiedy pańscy ludzie napadli mnie i wbrew mojej woli sprowadzili w to miejsce. W odpowiednim czasie zwróciłem im na to uwagę; podobnie jak panu, ale nie raczył pan zareagować. A teraz proszę zaprowadzić mnie do dyrektora.
Mitchell wyszedł. Bannerman zapalił papierosa. Zauważył, że trzęsą mu się dłonie.
Po kilku minutach zjawił się wartownik z uprzejmą prośbą, by Bannerman - który nagle stał się „panem doktorem” - zechciał udać się za nim. Weszli do głównego budynku i wjechali windą na najwyższe piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora elektrowni. Był tam już Mitchell, który najwyraźniej zdążył poinformować przełożonego o przebiegu wydarzeń.
Zostawcie nas samych, Mitchell - rzucił dyrektor i ochroniarz pomaszerował do drzwi. Mijając Bannermana uśmiechnął się niepewnie.
Drogi doktorze, doprawdy nie wiem, co powiedzieć. - Dyrektor wyszedł zza biurka, aby przysunąć Bannermanowi krzesło. - Jestem John Rossman. W tej sytuacji mogę tylko przeprosić pana z całego serca i prosić o wyrozumiałość. Moi ludzie pracują pod wielką presją. Elektrownie jądrowe są obiektami ataków ze strony wszelkiego rodzaju nieudaczników opętanych misją zbawienia świata. Musimy być czujni.
Napaść na kogoś, kto znalazł się w pobliżu waszego płotu to trochę więcej niż czujność - odparł Bannerman.
Ma pan rację, ale...
A fakt, że ktoś jest przeciwnikiem energetyki jądrowej, nie czyni zeń automatycznie „nieudacznika”.
W zasadzie nie, ale spotykamy się z tyloma przejawami złej woli i niezrozumienia, że trudno zachować zdrowy rozsądek. W elektrowniach jądrowych widzi się tylko zagrożenie dla środowiska, a nie źródło taniej, czystej energii.
Nie przeczę - odparł Bannerman.
Jak słyszałem, badał pan teren w pobliżu zachodniego odcinka płotu.
Owszem. Chciałem ustalić, czy nie doszło tam ostatnio do wycieku substancji radioaktywnych.
W takim wypadku na pewno byśmy...
- Wyciszyli sprawę, jak poprzednio - wtrącił Bannerman. Rossman przez dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu,
wreszcie powiedział:
- Obawiam się, że nie rozumiem, co...
Moje informacje pochodzą z gabinetu premiera - uciął Bannerman.
Rozumiem. - Dyrektor najwyraźniej nie miał pojęcia, jak powinien traktować dziwnego gościa. Wstał i podszedł do wiszącego na ścianie planu elektrowni. - Proszę spojrzeć, panie doktorze - wskazał miejsce w pobliżu wschodniej ściany budynku. - Mieliśmy kłopoty z rurą odprowadzającą wodę użytą do chłodzenia płaszcza reaktora. Nastąpiło pęknięcie i, zanim je zlokalizowaliśmy, nieznaczny wyciek.
Jak rozumieć to: nieznaczny?
Około pięciuset litrów.
Jak duży obszar został skażony?
Sądzimy, że nie więcej niż dwieście metrów kwadratowych.
Sądzimy?
Widział pan, jaki to teren. Trudno powiedzieć, ile tego było.
Nie wygląda pan na bardzo poruszonego tym wypadkiem - zauważył Bannerman.
Myli się pan - odparł dyrektor. - Natychmiast zabezpieczyliśmy teren dwukrotnie większy, niż wspomniałem przed chwilą; wzdłuż płotu zewnętrznego wykopaliśmy rowy odwadniające. Usunęliśmy wierzchnią warstwę gleby i przez siedem miesięcy prowadziliśmy stałą obserwację tego obszaru. A nie od rzeczy będzie dodać, że tereny na wschód od dawna są nie zamieszkane. Nikomu nic nie groziło.
Więc po co ta konspiracja? - zapytał Bannerman.
Nie chodziło o konspirację - nieco rozdrażnionym tonem odparł Rossman. - Po prostu nie podaliśmy tej sprawy do| wiadomości publicznej, z powodów, o których mówiłem wcześniej.
Przeciwnicy energetyki jądrowej nie omieszkaliby wykorzystać tego incydentu.
Czy więcej takich incydentów ukryliście przed opinią publiczną?
Nie. Absolutnie nie. Zapewniam pana, że ta elektrownia jest całkowicie bezpieczna.
Ale pięćset litrów radioaktywnego chłodziwa popłynęło sobie w niewiadomym kierunku.
Oto doskonały przykład defetyzmu, z jakim mamy na co dzień do czynienia! - dyrektor lekko poczerwieniał. - Nasz zakład umożliwia pełne zatrudnienie wielu członkom miejscowej społeczności. Na pańskim miejscu pomyślałbym dwa razy, zanim naraziłbym się na ich słuszny gniew, a takie będą skutki podobnych wypowiedzi.
To, co mówię, to tylko prawda - odparł Bannerman - nie żaden defetyzm.
A ja powtarzam, że chodzi o jednorazowy przypadek - upierał się dyrektor.
Ale to się zdarzyło! Nie może pan udawać, że nic się nie stało!
Odnoszę wrażenie, że nie zdaje pan sobie sprawy z korzyści, jakie nasz kraj czerpie z energetyki jądrowej, doktorze - oświadczył Rossman.
Przeciwnie, zdaję sobie doskonale sprawę z owych korzyści. Co mnie irytuje, to wasze chowanie głowy w piasek. Udawanie, że wszystko jest w idealnym porządku, że żadne problemy nie istnieją. Twierdzicie, że nie ma mowy o żadnych wypadkach, a przecież wszyscy wiedzą, że wypadki się zdarzają. Nie umiecie poradzić sobie z odpadami, więc gromadzicie je, choć wiadomo, że przez tysiące lat stanowić będą źródło niebezpiecznego promieniowania. Tymczasem wy nie wymyśliliście nic lepszego, niż pakowanie ich do ziemi, byle głębiej, byle dalej od ludzkich oczu.
To wszystko wygląda zupełnie inaczej - oznajmił Rossman.
Myślę, że wygląda dokładnie tak.
Cóż, w takim razie w tej kwestii różnimy się poglądami. Bannerman spojrzał na zegarek.
Czas na mnie.
- Każę komuś odwieźć pana do hotelu - zaproponował dyrektor.
O nie! - zawołał Bannerman. - Dotarcie do płotu od strony Inverladdie zajęło mi trzy godziny. Nie zamierzam powtarzać tej wycieczki. Chcę podjąć pracę dokładnie w tym samym punkcie, gdzie znajdowałem się, gdy pańskim ludziom zachciało się okazać „czujność”.
Przecież powiedziałem panu, że po tej stronie zakładu nie zdarzyło się nic niezwykłego.
O czym by pan wiedział - dopowiedział Bannerman.
W porządku - dyrektor westchnął głośno. - Każę ludziom Mitchella odstawić pana w to samo miejsce.
Doskonale.
Poleciłem też Mitchellowi osobiście pana przeprosić.
Dziękuję - powiedział Bannerman.
W drodze powrotnej znów towarzyszył mu strażnik, który cały czas czekał pod drzwiami gabinetu dyrektora. W połowie korytarza Bannerman przystanął, by rzucić okiem na widoczną za szybą olbrzymią halę turbin z obsługą okutaną w białe kombinezony z tworzyw sztucznych. Jęk potężnych wirników bez trudu przenikał podwójne, dźwiękoszczelne okno. Cały proces wytwarzania energii odbywał się w pomieszczeniach idealnie czystych, bez śladu pyłu węglowego, smarów, dymu palenisk; tylko betonowe silosy, w których kryła się milcząca niewidoczna potęga, i przypominące o jej obecności wszechobecne żółto-czarne symbole radioaktywności.
Na widok wchodzącego do pokoju Bannermana Mitchell wstał i wyszedł zza biurka. Zdążył już odzyskać pewność siebie, w jego spojrzeniu próżno byłoby szukać śladu niedawnego zażenowania.
- Przepraszam za to małe nieporozumienie, doktorze - rzekł - ale jestem pewien, że rozumie pan naszą sytuację. Musimy być
ostrożni. - Wyciągnął rękę i dodał: - Zapomnijmy o tym, co było.
Widok uśmiechniętej, zadowolonej z siebie gęby Mitchella okazał się ponad siły Bannermana. Zamachnął się prawą pięścią i krótkim hakiem walnął w szczękę ochroniarza? Ten zwalił się na ziemię niczym wór ziemniaków.
- Teraz możemy zapomnieć - powiedział Bannerman. - Jesteśmy kwita.
Mitchell siedział na podłodze i z wyrazem osłupienia na twarzy trzymał się za szczękę. Wartownik, który przyprowadził Bannermana, rzucił się interweniować, ale Mitchell machnął ręką i warknął:
- Zostaw. Zawieźcie go, dokąd zechce.
Siedząc na głazie pod płotem elektrowni Bannerman nie mógł powstrzymać się od złorzeczeń pod swoim adresem. Co mu strzeliło do głowy? Jak można było tak dalece stracić nad sobą panowanie! Zachował się niczym uczniak! Nie ma prawa uważać się za lepszego od Mitchella! Dlaczego robisz takie rzeczy, Bannerman? Czy ty w końcu wydoroślejesz? Nic nie mogło usprawiedliwić takiego zachowania. Zasłużył na bezwarunkowe potępienie, jeszcze trochę, a stwierdziłby, że czuje do siebie obrzydzenie. Zgasił papierosa, podniósł się z kamienia. Gdyby od razu wziął się do roboty, może uniknąłby tych przykrych myśli.
Przez następne trzy godziny schodził wzdłuż i wszerz teren między Inverladdie a płotem elektrowni. Długość uchwytu czujnika pozwalała mu jednorazowo badać pas ziemi szerokości dwu metrów. Wiedział, że jest obserwowany z okien budynku elektrowni, ale nikt nie próbował przeszkodzić mu w tym, co robił. Zanim z czystym sumieniem mógł uznać swoje zadanie za spełnione, palce zdrętwiały mu z zimna, a dreszcz przeniknął przez szpary w jego nieprzemakalnym kombinezonie nie zostawiając na nim suchej nitki. Na koniec nie pozostało mu nic innego, jak zapakować licznik do plecaka i ruszyć w długą drogę do samochodu. Nie znalazł żadnych dowodów skażenia radioaktywnego ziemi w pobliżu płotu.
Pierwsze, co uczynił po powrocie do hotelu, to zanurzył się ostrożnie w wannie z gorącą wodą; westchnął z ulgą, czując, jak rozluźniają się obolałe mięśnie. Świadomość, że mimo tylu wysiłków niczego właściwie nie osiągnął, burzyła mu trochę spokój ducha, ale perspektywa gorącego posiłku i szklaneczki whisky pozwoliła chwilowo zapomnieć o niepowodzeniu.
Nieco później, pieszcząc w dłoniach drugą szklaneczkę słodowej whisky, wygodnie rozparty w fotelu przed kominkiem w barze, zaczął się zastanawiać, czy badanie terenu między farmą a płotem elektrowni ma jeszcze jakiś sens. Przyjął założenie, że ewentualny wyciek substancji radioaktywnej nastąpił w pobliżu elektrowni, a następnie rozszerzył się poza ogrodzenie, na przyległe grunta. Tymczasem istniały inne możliwości.
Skażenie mogło nadejść od morza. Nie wiadomo, czy nie istniały rury odprowadzające odpady z elektrowni prosto do zatoki. Teoretycznie tego rodzaju odpady podlegały kontroli i musiały spełniać wymogi urzędowych norm zanieczyszczenia substancjami promieniotwórczymi. Co jednak z awaryjnym, jednorazowym wypuszczaniem porcji odpadów o wysokim stopniu skażenia? Nie było to wykluczone. Przypływ mógł wówczas znieść substancję radioaktywną na plażę obok farmy... Istniała także inna możliwość - skażenie powietrza w wyniku wypływu radioaktywnego gazu.
Bannerman doszedł do wniosku, że warto zbadać należący do Inverladdie odcinek wybrzeża. Skontrolowanie dwumetrowego pasa w poprzek szerokiej na blisko trzysta metrów plaży powinno ujawnić każde skażenie naniesione przez przypływ. Skażenie powietrza to, niestety, zupełnie inna sprawa. Chmura radioaktywnego gazu mogła opaść w dowolnym miejscu. Zbadanie w pojedynkę całego terenu farmy nie wchodziło oczywiście w rachubę.
Decyzja o podjęciu kolejnej wyprawy na farmę oznaczała dla Bannermana skazanie się na jeszcze jeden ciężki dzień. Mógł naturalnie zrobić sobie przedtem dzień odpoczynku, ale uznał, że byłoby to przyznaniem się do słabości. Właściciel hotelu obiecał wysuszyć przemoczone ubranie i buty, tak więc Bannerman postanowił wypić ostatnią już szklaneczkę i wcześnie położyć się spać. Odbierając trunek przy barze zauważył wchodzącego znajomego kamieniarza. Znał go już nawet z nazwiska. Młodzieniec nazywał się Colin Turnbull i cieszył się rosnącą sympatią Bannermana. Bez wahania więc zaprosił go „na jednego”.
Kiedy zasiedli przed kominkiem, Turnbull powiedział:
Chodzą słuchy, że pańskim zdaniem elektrownia ma coś wspólnego z tymi przypadkami zapalenia opon mózgowych.
Bzdury. Zwykłe plotki - odparł Bannerman, nieprzyjemnie zaskoczony szybkością rozchodzenia się informacji o jego poczynaniach. Czym prędzej zmienił temat. - Rozmawiałem wczoraj z pańskim szefem - powiedział. - Wygląda na całkiem sympatycznego gościa.
Pan van Gelder? Tak, jest w porządku. I nawet daje nieźle zarobić, tyle że to praca bez perspektyw.
Dlaczego?
A diabli wiedzą. Niby wszystko jest cacy, spółka zapewnia dobre płace, warunki pracy, opiekę lekarską i tak dalej, ale nie daje absolutnie żadnej możliwości awansu. Wszystkie wyższe stanowiska są zarezerwowane dla Holendrów.
Dziwne - przyznał Bannerman.
Zastanawiam się, czy nie zaskarżyć ich do urzędu do spraw rasowych o dyskryminację - uśmiechnął się Turnbull.
Bannerman odpowiedział uśmiechem i zapytał:
Na jakie stanowisko miał pan nadzieję?
Kończę właśnie geologię na Uniwersytecie Otwartym. Latem powinienem dostać dyplom. Liczyłem na pracę, w której będę mógł wykorzystać swoje kwalifikacje.
Jest o co walczyć - przyznał Bannerman. - Może zmienią zdanie, jeśli wytrzyma pan u nich dostatecznie długo.
Na to właśnie liczę. Przeprowadziłem nawet takie małe badania na własną rękę, w nadziei, że zrobię na nich odpowiednie wrażenie.
Wygląda na to, że jest pan człowiekiem z inicjatywą. Nie powinni tego zlekceważyć. - Bannerman dopił swoją whisky.
- Mogę się panu zrewanżować? - zapytał Turnbull. Bannerman pokręcił głową, mówiąc, że chce się już położyć.
Jutro czeka go kolejny ciężki dzień. Kiedy wstał, Turnbull spojrzał nań niespodziewanie poważnym wzrokiem i powiedział:
- Niech pan się nie obrazi, że to mówię, doktorze, ale myślę, że powinien pan uważać.
Jego słowa zmroziły Bannermana. W oczach chłopaka zauważył jednak coś na kształt zatroskania, nie groźbę.
Nie rozumiem - powiedział.
Elektrownia cieszy się tutaj dużym poparciem. Wielu miejscowym daje pracę. Nadmiar krytycyzmu nie będzie mile widziany. Chyba rozumie pan, co chcę przez to powiedzieć?
Owszem - odparł Bannerman. - Dziękuję za ostrzeżenie.
Rozdział 9
Whisky jako środek kojący okazała się niezbyt skuteczna. Bannerman spędził bezsenną noc trapiony czarnymi myślami, jakie ogarnęły go po rozmowie z Turnbullem; dręczył go też wstyd, gdy wspominał swoje wyczyny w elektrowni. Zaczynał mieć dość Achnagelloch. Gotów był machnąć ręką na dalsze poszukiwania dowodów skażenia i skoro świt wracać do Edynburga. Niczego więcej nie mógł tu zdziałać. Należało pogodzić się z faktem, że jedynym źródłem tego przebrzydłego wirusa są mózgi doświadczalnych myszy z uniwersyteckiej pracowni biologicznej.
Ranek wstał pogodny i po wczorajszym deszczu pozornie piękny. Było jednak przeraźliwie zimno i wiał silny wiatr. Na odsłoniętych stokach doliny Inverladdie taka pogoda mogła stwarzać poważne problemy. Właściciel hotelu nie tylko wysuszył ubranie Bannermana, ale także zaopatrzył go w dwa termosy, jeden z zupą, drugi ze słodką kawą, Bannerman był mu za to ogromnie wdzięczny.
Grzeczność wymagała, aby przed wyruszeniem w drogę zadzwonił do Sproata z prośbą o zezwolenie na spędzenie jeszcze jednego dnia na jego ziemi. Zezwolenie to zostało mu udzielone bez komentarzy. Po cichu Bannerman liczył na propozycję skorzystania z samochodu terenowego, ale nic takiego nie nastąpiło. Znów więc skazany był na własne nogi.
Mimo dokuczliwego zimna, na co był przygotowany, wspinaczka po zboczu doliny okazała się właściwie łatwiejsza niż poprzednio. Nocny mróz ściął rozmiękły grunt, toteż obyło się bez ślizgania po
błocie i mokrym wrzosie. Gorzej było z zejściem stromizną prowadzącą ku morzu: stok był tu oblodzony, pocięty rozpadlinami i stopniami skalnymi, a tym samym zdradliwy i wymagający szczególnej uwagi.
Udało mu się dotrzeć do przecinającej plażę linii kolejowej bez większych kontuzji, jeśli nie liczyć stłuczenia kolana, jakiego nabawił się pokonując szczególnie śliski odcinek stromizny. Przycupnął w zagłębieniu gruntu i posilił się zupą z termosu; plastikowy kubek przyjemnie grzał skostniałe palce. Zakąsił zupę batonikiem Marsa i zapalił papierosa.
Oparł się wygodnie o skałę, położył plecak między nogami i wydobył z niego licznik Geigera. MacLeod dołączył do niego kilka pojemników na próbki gleby, które teraz Bannerman przełożył do kieszeni kurtki, aby w razie potrzeby mieć je pod ręką. Zdecydował, że najrozsądniej będzie przejść na zachodni skraj plaży i stamtąd rozpocząć pomiary. W ten sposób w czasie wolnego z konieczności marszu z włączonym licznikiem będzie miał wiatr w plecy.
Upewniwszy się, że wszystkie zamki i guziki kurtki są dobrze zapięte, podniósł się i pochylony pod wiatr, z głową wciśniętą w ramiona ruszył ku odległemu o blisko czterysta metrów krańcowi plaży. Nie przeszedł nawet stu metrów, kiedy jego uszu dobiegł przeraźliwy łoskot, ogłuszający mimo wciągniętego na głowę kaptura. Zaskoczony zgubił krok, potknął się i jak długi runął na ziemię. Nad sobą zobaczył mijający go o kilka kroków pociąg towarowy, który, nie wiedzieć kiedy, nadjechał po torach wiodących do kamieniołomów. W oknie lokomotywy mignęła twarz maszynisty.
Bannerman wstał niezgrabnie i zapatrzył się na przejeżdżające wagony. Były to głównie cysterny i puste wagony samowyładowcze w drodze po ładunek kamienia. Bannerman dziękował Bogu, że nie przyszło mu do głowy iść po torach. Na tym wietrze mógłby w porę nie usłyszeć nadjeżdżającej lokomotywy. Niebawem osiągnął punkt, z którego umyślił sobie rozpocząć pomiary. Zbadanie czterystumetrowego odcinka plaży powinno wystarczyć do ujawnienia jakichkolwiek śladów substancji promieniotwórczych naniesionych przez fale. Przyklęknął, aby przygotować licznik do pracy.
Plastikowa tuba chroniąca czujnik stwardniała na chłodzie; mocował się z nią przez chwilę, wreszcie musiał odłożyć na bok
skrzynkę licznika, aby uwolnić drugą rękę. Niespodziewanie brzęknęło szkło, osłona wskaźnika rozprysła się na drobne kawałki, a cała skrzynka wyskoczyła w powietrze.
Bannerman jak ogłupiały wlepił wzrok w aparat, który najwyraźniej stał się obiektem zainteresowania złych duchów.
- Co do... - wymamrotał i urwał, bo nagle zrozumiał, co się stało. Poczuł, że ogarnia go panika. W licznik uderzyła kula karabinowa! Ktoś do niego strzelał!
Miał wrażenie, że stracił zdolność koordynacji ruchów kończyn. Opuściła go właśnie teraz, kiedy najbardziej jej potrzebował. Niezgrabnie na pół biegł, na pół kuśtykał przez tory na skraj plaży i runął do pierwszej napotkanej rozpadliny. Nie miał szczęścia, bo dno jej zalegała kałuża, pokryta, co prawda, warstwą lodu, lecz nie dość mocnego, by utrzymać ciężar dorosłego mężczyzny. W rezultacie okazało się, że przyklejony do ubłoconej ściany rozpadliny klęczy w lodowatej wodzie, od której mięśnie jego łydek kurczą się boleśnie.
Sekundy mijały w ciszy przerywanej tylko dyszeniem Bannermana. Po znieczuleniu wywołanym szokiem, powoli docierał do niego ból spowodowany urazem kolana podczas skoku; od niewygodnej pozycji bolał go krzyż, obie zaś nogi poniżej kolan zdrętwiały z zimna, zmieniając się w nieczułe, bezwładne kłody. Wiedział, że nie wytrzyma długo bez ruchu, ale z drugiej strony porzucenie kryjówki oznaczało wystawienie się na cel niewidocznemu strzelcowi.
A może już go tam nie ma? - błysnęła myśl. Zdawało mu się, że całą wieczność sterczy w tej rozpadlinie. Oddychał teraz prawie normalnie, toteż był w stanie dosłyszeć krzyki mew korujących nad jego głową. Skojarzenie z sępami krążącymi nad konającym wędrowcem było aż nadto oczywiste. A przecież minęło dopiero pięć minut. Nie mógł dłużej znieść bezczynności. Powoli wczołgał się na ścianę rozpadliny i ostrożnie wystawił głowę ponad jej krawędź. Kula trzasnęła o grunt nie dalej niż metr przed nim, bryzgając mu w twarz okruchami zmarzniętego błota. Stoczył się prosto w lodowatą kałużę i krzyknął z bólu, kiedy uszkodzone kolano ponownie zetknęło się z dnem jamy. Oczy wezbrały mu łzami zawodu i rozpaczy.
Rozumiał, że musi się wziąć w garść, spróbować logicznie rozważyć swoje położenie. Oto znalazł się w sytuacji kryzysowej, a więc należało stawić jej czoło. Po pierwszym strzale nie zorientował się, gdzie czai się zamachowiec. Teraz wiedział: ukrył się w skałach niemal dokładnie na zachód od niego. Nietrudno było to określić po kierunku, w jakim rozprysnęło się błoto uderzone kulą. I tak mi to nic nie pomoże - pomyślał Bannerman. Nie ulegało wątpliwości, że jeśli napastnik zechce podejść bliżej i dokończyć tego, co zaczął, on w żaden sposób nie zdoła mu przeszkodzić. Pozostawało pytanie: czy zechce?
Jakże przeklinał teraz w duchu swoją odrazę do nowoczesnych kwarcowych zegarków wodoszczelnych, we wstrząsoodpornych kopertach, jego stylowy, mechaniczny czasomierz stanął. Krople wody po wewnętrznej stronie szkiełka nie zostawiały wątpliwości co do przyczyn uszkodzenia. Klnąc pod nosem spojrzał w niebo, próbując odgadnąć godzinę z pozycji słońca. Było około drugiej, do zmroku pozostało więc dobrych kilka godzin. Dopiero ciemność stwarzała mu jakąś szansę ucieczki. Jeśli jednak chciał tego dokonać, musiał najpierw pomyśleć o wydostaniu się z tej lodowatej kałuży i przywróceniu normalnego krążenia krwi. Na razie nie ucieczka była najważniejsza, ale to, jak zwalczyć hipotermię i zapobiec odmrożeniom.
Uświadomił sobie, że ukryty prześladowca mógł doskonale zdawać sobie sprawę z jego stanu. Jeśli umrze skutkiem wyziębienia organizmu, będzie to wyglądało na wypadek. Zwłoki bez śladów po kulach nie wzbudzą niczyjego zainteresowania. Może więc strzelec wcale nie był zainteresowany bezpośrednią konfrontacją? Może jego plan polegał na trzymaniu go w tej jamie, aż natura zrobi swoje?
Dla sprawdzenia swojej teorii raz jeszcze wystawił głowę ponad krawędź rozpadliny. Nie minęła chwila, a dobiegł go odległy huk wystrzału i o kilka metrów od niego trysnęło wyrzucone przez kulę błoto. Natężenie dźwięku i kierunek rozprysku nie zmieniły się: strzelec nie zmienił pozycji.
Walka o życie stała się zatem walką o przetrwanie. Musiał przetrzymać kilka najbliższych godzin i z zapadnięciem ciemności być jeszcze w takim stanie, aby podołać nocnej przechadzce do Inverladdie. Na początek wgramolił się na niewielką skalną półkę wyniesioną nieco ponad dno rozpadliny, gdzie siedząc przygarbiony nadal znajdował się poza zasięgiem wzroku swego prześladowcy. Z trudem poruszał zgrabiałymi palcami, ale udało mu się rozwiązać rzemyki plecaka i wyjąć termos z kawą. Ostrożnie, aby nie uronić ani kropli drogocennego płynu, napełnił kubek. Każdy łyk cudownie gorącej kawy działał jak ożywcze transfuzje.
Nieco pokrzepiony ściągnął buty, zdjął mokre skarpetki i włożył suche, wyjęte z plecaka. Potem wylał wodę z butów i włożył je z powrotem. Kolejne kilka minut zeszło mu na energicznym masowaniu łydek, szczypaniu ich i ugniataniu, aż powracające krążenie dało o sobie znać rozdzierającym bólem.
Ustalił sobie plan ruszania palcami: trzydzieści sekund co dwie minuty. W tym samym czasie tłukł rękami o boki i energicznie ruszał palcami rąk. Po godzinie pracy zgodnie z przyjętym reżimem pozwolił sobie na odpoczynek; wypił resztę kawy i wypalił papierosa. Po kolejnej godzinie zaczął przygotowywać się do drogi. Mokrymi skarpetkami obwiązał nadwerężone kolano, aby zapewnić mu choćby taką ochronę przed dalszymi urazami. Zaczął się przygotowywać psychicznie do czekającej go próby.
Podstawowy problem polegał teraz na wyborze właściwego momentu startu. Czy jest już dość ciemno, żeby ruszać? Pierwszy odcinek drogi, stromiznę między plażą a obrzeżem doliny, najchętniej pokonałby w jakim takim świetle. Niestety, na tym właśnie odcinku narażony był na największe niebezpieczeństwo. Z niepokojem spoglądał w niebo. Bez wątpienia ściemniało się, nie widać jednak było śladu chmur. Nadciągała pogodna, mroźna noc.
Oparł ręce na krawędzi rozpadliny i przez chwilę koncentrował się, zbierając siły. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi. Nadeszła pora działania. Niejasno przypominał sobie następną rozpadlinę, odległą o mniej więcej dwadzieścia metrów od tej, w której się schronił. Właśnie ona stanowiła teraz jego cel.
Trzykrotnie odetchnął głęboko, by uspokoić rozdygotane nerwy, gwałtownie podciągnął się do góry i przetoczył przez krawędź rozpadliny. Pędzony strachem pośpiesznie podniósł się na nogi i nisko pochylony pobiegł zygzakiem ku upatrzonej kryjówce. Zaczynał już myśleć, że niepotrzebnie się wygłupia, że nic mu już nie grozi, kiedy z tyłu dobiegł go trzask wystrzału, a nad głową posłyszał przeciągły jęk kuli. Sturlał się w zacisze nowego okopu.
- Skurwiel! - zaklął, roztrzęsiony, a jednocześnie napięty aż do granic bólu.
Biegnąc wybrał już cel następnego etapu. Nie zastanawiając się długo, aby nie stracić resztek odwagi, przeczołgał się do skraju rozpadliny, wygramolił się na górę i puścił się ku następnemu zagłębieniu. Tym razem nie usłyszał strzału. Zmrok gęstniał, ustępując miejsca czerni nocy. Jeszcze jeden sprint zygzakiem i poczuł się na tyle bezpieczny, by rozejrzeć się i ustalić kierunek dalszego marszu. Z kieszeni kurtki wygrzebał kompas i na widocznym w oddali krańcu stromizny, wyznaczył sobie punkt orientacyjny. Pozostało jedynie wspiąć się na obrzeże doliny, by trafić na ścieżkę wiodącą do Inverladdie.
Temperatura wciąż spadała; ziemia stała się twarda niczym beton i każde potknięcie nieznośnym bólem odzywało się w zranionej nodze. Lodowate powietrze paliło w płucach, zapierało dech. Coraz trudniej było mu iść dość szybko, by nie dopuścić do oziębienia organizmu. Coraz częściej osłabłe nogi nie znajdowały oparcia na oblodzonym zboczu. Kolejne uderzenie rwącym kolanem o ostrą skałę - osłona z mokrych skarpetek zsuwała się co chwila - wyrwało z jego ust wrzask bólu. W bezradnej rozpaczy upadł na ziemię, gotów krzyczeć, kląć, ale ściśnięte gardło odmówiło mu posłuszeństwa, pozbawiając nawet tej ulgi.
Na szczyt zbocza dotarł na czworakach. Nic nie zostało z jego dumy piechura, z przemyślnego planu wspinaczki. Zresztą nawet na czworakach posuwał się beznadziejnie wolno, nie mogąc oprzeć się na bolącym kolanie. Pokonanie pierwszego odcinka drogi kosztowało go tyle sił, że musiał zwolnić, co powodowało, że marzł coraz bardziej. Co grosza, nie widział już sposobu wyrwania się z tego błędnego koła.
Zimno miało jednak jedną dobrą stronę - głuszyło ból. Właściwie zaczął czuć się lepiej. Uczucie rozpaczy opuściło go, ustępując miejsca niemal przyjemnemu wrażeniu nicości, lekkości, rozkosznego znużenia... Zatrzyma się na chwilę, zapali papierosa, a potem pomyśli, co dalej... Sięgając do kieszeni czuł lekki zawrót głowy i miłą nawet ociężałość wszystkich członków. Gdzieś w głębi jego umysłu odezwał się ostrzegawczy sygnał, ale nie bardzo mu się chciało nad nim zastanawiać. Marzył o odpoczynku. Ten głos, nakazujący mu iść dalej, niech sobie mówi swoje...
Znalazł papierosy i zapałki; za pomocą języka i zębów udało mu się otworzyć paczkę. Wyciągnął wargami papierosa i zdjął jedną
rękawicę, aby zapalić zapałkę. Niełatwo było zmieścić w złożonych dłoniach zapałkę i pudełko, o które próbował ją potrzeć. Ą kiedy wreszcie mu się udało, płomień ogarnął nie domknięte pudełko i cała jego zawartość w jednej chwili stanęła w ogniu. Odruchowo cisnął pudełko na ziemię i przez chwilę przyglądał się, jak płonie, pełen zachwytu dla piękna maleńkiego ogniska, ale niebawem na powrót spowiła go ciemność i znów czuł się taki zmęczony, tak bardzo zmęczony...
Otworzył oczy i ujrzał nad sobą opromienioną łagodnym uśmiechem twarz starego człowieka. Czyżby znalazł się przed obliczem Boga?
Jak pan się czuje? - zapytał starzec.
Gdzie ja...
Jest pan w hotelu w Achnagelloch. Nic już panu nie grozi. Niewątpliwie ziemskiej treści słowo „Achnagelloch” zmusiło myśl
Bannermana do porzucenia podniebnych rejonów. Rozpoznał nawet ten głos i tę twarz. Należały do Agnusa MacLeoda.
Jak ja się tu dostałem? - wymamrotał Bannerman. Wraz ze świadomością powracał ból, w zastraszającym tempie ogarniając całe jego ciało. Naraz wszystko sobie przypomniał; nie wiedział tylko, jak trafił do łóżka w hotelu w Achnagelloch.
Znalazła pana nasza ekipa ratownicza-powiedział MacLeod. - Zauważyli pańską zaimprowizowaną racę. To był świetny pomysł.
Racę?
Zapałki - wyjaśnił MacLeod.
Ach tak - bąknął Bannerman, chociaż wyjaśnienia starego lekarza bynajmniej nie czyniły go mąd rzejszym.
Jeszcze kilka godzin i sprawy mogły przybrać zupełnie inny obrót - ciągnął MacLeod. - Musi pan podziękować tej młodej damie, bo to ona nalegała na wysłanie ratowników.
Podziękować młodej damie - niezbyt przytomnie powtórzył Bannerman. Nie miał pojęcia, o kim MacLeod mówi.
Mnie - rozległ się kobiecy głos.
Bannerman spojrzał w jego kierunku i zobaczył Shonę MacLean. Uśmiechała się tym samym uśmiechem, z jakim go powitała, otwierając drzwi swego domu na North Uist. Tego już było za wiele: czując zawrót głowy osunął się na poduszkę. Shona zbliżyła się do łóżka.
Nie martw się. Wszystko to można logicznie wytłumaczyć. Musiałam pojechać do Inverness w sprawie plakatów na targi rzemiosła ludowego i pomyślałam, że zajrzę do ciebie. Ponieważ wiem, że w Achnagelloch jest tylko jeden hotel, nie spodziewałam się żadnych trudności ze znalezieniem ciebie. Właściciel powiedział mi, że z rana pojechałeś w góry, więc postanowiłam poczekać. Zaczęłam się martwić, kiedy nie wróciłeś do zmroku. Ustaliliśmy z twoim gospodarzem, że jeśli nie pojawisz się do siódmej, podniesiemy alarm. I tak się stało.
Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? - zapytał Bannerman.
Ja im powiedziałem - odezwał się Agnus MacLeod. - Policja zawiadomiła mnie, że może być potrzebna pilna pomoc lekarska, ponieważ w górach zaginął człowiek. Kiedy dowiedziałem się, o kogo chodzi, mogłem im powiedzieć, dokąd pan się wybierał. Znaleźli pana na obrzeżu doliny Inverladdie.
Przetrawienie tych informacji zabrało Bannermanowi dłuższą chwilę. Następne, co przyszło mu do głowy, to pytanie o stan swojego zdrowia. Odmrożenia! Poruszył palcami rąk i nóg i stwierdził, że wszystkie są sprawne i na swoim miejscu. Nie uszło to uwagi MacLeoda.
- Wszystko w porządku - powiedział uspokajającym tonem. - Do rana będzie pan zdrów jak ryba. Może z wyjątkiem kolana. To chyba ono było przyczyną pańskich kłopotów?
Patrząc na zatroskaną twarz starego lekarza, Bannerman uświadomił sobie, że oto znalazł doskonałe wytłumaczenie tego, co go spotkało - bezpieczne i wiarygodne:
Tak. Upadłem i rozbiłem je sobie o skałę. Musiałem iść bardzo wolno i dlatego noc zaskoczyła mnie z dala od farmy. Po ciemku prawdopodobnie chodziłem w kółko, aż do zupełnego wyczerpania.
W górach nietrudno o taki wypadek! - zauważył MacLeod. - A teraz, jeśli państwo pozwolą, pójdę się trochę przespać.
Dziękuję, doktorze. - Bannerman nie znajdował lepszych słów, aby wyrazić swoją wdzięczność.
Nie ma za co, panie kolego - odparł MacLeod.
Shona delikatnie odgarnęła włosy z czoła Bannermana.
- Co naprawdę tam się stało? - zapytała.
Z niejasnych dla siebie powodów Bannerman nawet nie próbował jej skłamać.
Ktoś do mnie strzelał.
Ci sami, którzy zabili Lawrence'a?
Nie wiem.
A więc dlaczego to zrobili?
Najwidoczniej nie chcą, żebym się kręcił po terenie Inverladdie.
Z powodu skażenia radioaktywnego?
Chyba tak. Ale rzecz w tym, że nie znalazłem najmniejszych śladów tego skażenia.
A gdybyś znalazł?
Zawiadomiłbym władze i prawdopodobnie podjęto by odpowiednie działania urzędowe.
Zamknięto by elektrownię?
Niewykluczone.
Nietrudno zgadnąć, komu byłoby to nie na rękę - zauważyła Shona.
Istotnie. - Bannerman skinął głową i spróbował się uśmiechnąć. - Przede wszystkim połowie mieszkańców Achnagelloch.
Ale znalezienie źródła promieniowania jeszcze nie wyjaśniłoby przyczyn śmierci tych trzech robotników, prawda?
Nie. Do tego potrzebne są wyniki prób przeprowadzanych w laboratorium w Edynburgu. Gdybym jednak stwierdził obecność promieniowania, byłbym prawie pewny, że to ono spowodowało mutację wirusa.
Wygląda na to, że komuś bardzo zależy na dobrej opinii elektrowni. I gotów jest bronić jej wszelkimi metodami.
Bannerman wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział. Oboje zadawali sobie pytanie, czy owe metody obejmowały także morderstwo.
I co teraz zrobisz? - zapytała Shona.
Wracam do Edynburga. Lawrence wszczepił kilku myszom doświadczalnym wirusa obecnego w tkance mózgowej zmarłych robotników.
Po co?
Żeby zdobyć informację o przebiegu choroby oraz uzyskać materiał do badań porównawczych.
Będziecie w stanie stwierdzić, że chodzi tu o nową odmianę wirusa?
Tak. Dowiemy się o nim wszystkiego. Poznamy jego wymogi środowiskowe, czas inkubacji, zjadliwość, wszystko. To ważne dobrze poznać swojego wroga.
A czy ty będziesz w stanie dojechać do Edynburga? - zapytała Shona.
Prawdę mówiąc, Bannerman sam się nad tym zastanawiał. Perspektywa wykonania kilkuset operacji zmiany biegów z bolącą nogą na pedale sprzęgła nie napawała optymizmem. Poruszył nogą pod kocem i skrzywił się.
Jakoś sobie poradzę - powiedział. Shona uśmiechnęła się.
Możemy ubić interes.
Jaki?
Jeśli zgodzisz się pojechać najpierw do Inverness, zawiozę cię do Edynburga.
Mówisz poważnie?
Oczywiście.
Ale dlaczego?
A tak sobie - odparła Shona. - Od wieków nie byłam w Edynburgu. Więc co ty na to?
Bannerman wahał się, nie bardzo wiedząc, co wypada mu powiedzieć.
Oczywiście, jeśli nie odpowiada ci moje towarzystwo...
Och nie, skądże znowu!- zawołał Bannerman. Ujął dłoń Shony i powiedział: - Myślę, że będzie wspaniale. Dziękuję ci. A poza tym, właśnie sobie przypomniałem, że zawdzięczam ci życie.
Głupstwa pleciesz - żachnęła się Shona. - Jestem pewna, że właściciel hotelu podniósłby alarm, nawet gdyby mnie tu nie było.
Może - uśmiechnął się Bannerman. - Nigdy się tego nie dowiemy. Fakty natomiast są jednoznaczne: ty go do tego namówiłaś. I za to ci dziękuję.
Proszę - zaśmiała się. - Do zobaczenia jutro rano.
Bannerman czuł, że zaczynają mu ciążyć powieki. Jakże przyjemnie może być w zwykłym hotelowym łóżku. Po tym, co przeszedł, wciąż jeszcze nie mógł się nacieszyć ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Agnus MacLeod uraczył go jakimś środkiem przeciwbólowym, toteż nic nie zakłócało błogości, z jaką oddał się rozmyślaniom o Shonie MacLean, śpiącej tuż obok, w sąsiednim pokoju.
Dzień dobry - powiedziała Shona, kiedy w porze śniadania Bannerman zjawił się w jadalni. - Nie sądziłam, że wstaniesz tak wcześnie. - Miała na sobie obcisły granatowy sweter, niebieskie narciarskie spodnie, na szyi zawiązaną białą chustkę. Byli jedynymi gośćmi w hotelu i sami w dziwnie opustoszałej, zimnej o tej porze roku sali. Na szczęście dzień wstał pogodny, przez wysokie okna wpływały do jadalni strumienie słonecznego światła.
Dzień dobry - odpowiedział Bannerman, z uśmiechem podchodząc do jej stolika. - Nigdy nie lubiłem wylegiwać się w łóżku.
Jak noga? Boli? - spytała.
Nie da się ukryć - odrzekł i, krzywiąc się, powoli usadowił się na krześle.
Jesteś pewien, że chcesz dzisiaj jechać? Może powinieneś trochę odpocząć. Pojadę do Inverness autobusem.
Bannerman stwierdził jednak, że czuje się całkiem dobrze.
Jest jednak pewien problem - dodał.
Co takiego?
Samochód. Zostawiłem go wczoraj na farmie. Nadal tam stoi.
Może ja go przyprowadzę? - zaproponowała Shona. - Nie wyglądasz na amatora pieszych wycieczek.
Uchowaj, Boże. - Bannerman zrobił przerażoną minę.
W holu zadzwonił telefon. Słyszeli, jak właściciel hotelu rozmawia z kimś, wymieniając przy tym nazwisko Bannermana. Nie zdziwili się więc, kiedy chwilę później stanął w drzwiach jadalni.
Dzwonili z policji, doktorze Bannerman. Przyprowadzą z Inverladdie pański samochód.
To ładnie z ich strony - ucieszył się Bannerman. - Właśnie zastanawialiśmy się, jak sobie poradzimy z tym kłopotem.
Hotelarz, jakby trochę zmieszany, pokręcił głową.
- Obawiam się, że kłopoty pana nie ominą - powiedział i nie czekając na pytania zdziwionych gości przeprosił i wyszedł.
- Ciekawe, o co tu chodzi - mruknął Bannerman. Shona wzruszyła ramionami.
Samochód Bannermana nie został przyprowadzony: przyjechał z Inverladdie na platformie policyjnej ciężarówki. Kiedy Bannerman i Shona wyszli przed hotel, od razu się zorientowali, dlaczego.
Wszystkie cztery opony sierry były przedziurawione, a jej karoserię pokrywały wykonane czerwoną i czarną farbą gryzmoły. Była to wiadomość dla Bannermana; odczytał ją, wyławiając słowo po słowie z gmatwaniny liter: „Won, skurwielu... odpieprz się... od naszej roboty...”
Policjanci z towarzyszącego ciężarówce radiowozu podeszli do Bannermana.
Przykro mi, panie doktorze - powiedział jeden z nich. - Na pociechę mogę panu powiedzieć, że mamy tych dwóch, co to zrobili.
Tak szybko?
To mała miejscowość. Nietrudno było ustalić, kto ostatnio kupował farbę w sprayu. Nie zdążyli nawet domyć rąk.
Co to za jedni? - zapytał Bannerman.
Miejscowi, Turner i Ferguson. Pracują w elektrowni. Krążą plotki, że pan próbuje ją zamknąć.
Chciałbym wiedzieć, kto ich do tego namówił - powiedział Bannerman i jednocześnie zupełnie bezwiednie przypomniał sobie pewne nazwisko: „C. J. Mitchell”.
Ci kretyni doszli do wniosku, że wezmą sprawę w swoje ręce, zaprotestują, że tak powiem. Domyślam się, że złoży pan skargę?
To nie mój samochód - odparł Bannerman. - Zapytajcie u Hertza.
Rozumiem. W takim razie pewnie pan nie chce, żeby go tu zostawić?
Bannerman pokręcił głową. Sierra przedstawiała się naprawdę żałośnie. Zastanawiał się, jak daleko mogą posunąć się ludzie zaniepokojeni o swoją pracę. Czy może tu kryło się wyjaśnienie wczorajszej strzelaniny na wybrzeżu?
Zadzwonię do Hertza, panie posterunkowy, i spytam, co robić w tej sytuacji.
Świetny pomysł, doktorze. Samochód będzie na parkingu w Stobmor.
Bannerman zadzwonił do firmy wynajmującej samochody i był przyjemnie zaskoczony, że jego opowieść nie zrobiła tam na nikim wielkiego wrażenia. Czy życzy sobie, aby dostarczono mu inny samochód do Inverness? Bannerman porozumiał się z Shoną
i zdecydowali, że pojadą do Inverness autokarem i tam, kiedy Shona załatwi swoje sprawy, odbiorą nowy wóz.
Będzie na pana czekał - zapewnił urzędnik Hertza.
Autobus odjeżdża o dziesiątej trzydzieści - oznajmił właściciel hotelu. - Proszę go nie przegapić, bo następny jest dopiero jutro.
Takie ostrzeżenie należało potraktować poważnie. Dwadzieścia pięć po dziewiątej Shona i Bannerman, spakowani i gotowi do podróży, czekali na przystanku. W Achnagelloch wsiadło jeszcze trzech innych pasażerów; w sumie było ich w autobusie ośmioro. Dwóch następnych zabrali sprzed farm leżących w pobliżu drogi. Wąziutką, krętą szosą dotarli do autostrady A 838. Tam autobus skierował się na południe.
Shona udała się na spotkanie z ludźmi odpowiedzialnymi za promocję targów rzemiosła, a w tym czasie Bannerman poszedł odebrać nowy samochód. Po godzinie zajechał w umówione miejsce, gdzie czekał jeszcze piętnaście minut, nim się zjawiła.
Jak poszło? - zapytał.
Chyba dobrze. Zawiadomią mnie przed końcem tygodnia.
Czy to znaczy, że nie jedziesz do Edynburga?
Ależ oczywiście, że jadę! - zawołała.
To dobrze - uśmiechnął się Bannerman. I tak rzeczywiście myślał.
Ich lunch w autobusie składał się tylko z zabranych na drogę kanapek. Bannerman zostawił Shonie podjęcie decyzji, czy teraz mają coś zjeść czy ruszać od razu, a po drodze zatrzymać się gdzieś na obiad.
- Jedźmy - powiedziała. - Ale najpierw przesiadka.
Bannerman ustawił siedzenie kierowcy odpowiednio do wzrostu Shony i przesiadł się na miejsce obok, całkowicie zadowolony z takiego stanu rzeczy. Zawsze wolał być pasażerem niż kierowcą. Przynajmniej się nie denerwował. A przypomniał sobie, że jego taśma z chorałami gregoriańskimi została w zniszczonym fordzie w Achnagelloch.
Rozdział 10
Obiad zjedli w Aviemore. Znaleźli restaurację, która wydała im się zachęcająca z powodu ciepłego, pomarańczowego oświetlenia. Okazało się, że była pełna sfrustrowanych narciarzy, klnących brak śniegu i zmarnowane pieniądze. W rzeczy samej nie żałowali grosza na alternatywne rozrywki.
Ostatniej zimy - akcent mówiącego te słowa zdradzał mieszkańca północnej Anglii - mogłem, cholera, pojechać do Zermatt za połowę tego, co wydałem na wycieczkę do tej cholernej pięknej Szkocji.
Kochanie, może jutro spadnie śnieg - pocieszała go małżonka.
- Bardziej prawdopodobne, że będzie sikać jak dziś - odparł. Opinia większości była po jego stronie.
- Kupiłam nowe narty i nawet nie miałam okazji ich wypróbować - żaliła się kobieta odziana w coś, co wyglądało jak druga skóra, tyle że purpurowego koloru; różowa szminka okropnie kłóciła się z barwą kombinezonu. Okulary przeciwsłoneczne, wetknięte we włosy nad czołem wydawały się czymś równie absurdalnym jak sandały na Syberii.
Anglik nachylił się ku niej i powiedział:
- Obiecuję, kochanie, że jeśli jeszcze raz pokaże się ten cholerny przewodnik ze swoją gadką o spacerkach po górach, wypróbuję
twoje nowe narty na jego grzbiecie... ale kantem!
Narciarze ryknęli śmiechem, a Bannerman doszedł do wniosku, że duch Dunkierki, tak umiłowany przez polityków, wciąż żyje i ma się dobrze.
Jeździsz na nartach? - spytała Shona. Bannerman nie jeździł.
A ty?
Shona przecząco pokręciła głową.
Mimo że przez większą część drogi lało, a wiejący z przeciwnej strony wiatr na Forth Road Bridge zmuszał samochody do jazdy na niskim biegu, Bannerman żałował, że są już tak blisko celu. Właściwie cała podróż upłynęła mu na rozmowie z Shoną i nie nudził się nawet przez minutę. Było coś niezwykłego w filozofii życia tej kobiety, coś, co intrygowało go i pociągało. Na pierwszy rzut oka robiła wrażenie nieskomplikowanej i dość naiwnej: ludzie powinni robić to, na co mają ochotę. Wystarczyło jednak wyobrazić sobie trudności związane z praktyczną realizacją takiej filozofii, by zrozumieć, jak wielkim osiągnięciem jest faktyczne oparcie się na jej zasadach. Jak zauważył Agnus MacLeod, ludzie chętnie podają się za wolnych od wszelkich uwarunkowań, tylko że rzadko jest to prawdą.
O czym myślisz? - spytała Shona.
O życiu - uśmiechnął się Bannerman.
Czyli żyjesz. Bo myślenie o życiu też jest życiem. Bannerman odwrócił głowę i przyjrzał jej się uważnie. Choć
całkowicie pochłonięta prowadzeniem samochodu, nie zdradzała przy tym najmniejszych oznak napięcia czy rozdrażnienia, a przecież warunki jazdy były naprawdę fatalne. Wydawała się raczej podniecona, przepełniona radością życia A przy tym jakże piękna!
A o czym teraz myślisz?
Że rano muszę zadzwonić do MRC - skłamał Bannerman.
Minęli kolejne wzgórze i oto ciemność przed nimi rozbłysła tysiącem bursztynowych światełek. Dojeżdżali do miasta.
Gdzie mieszkasz? - zapytała Shona.
Na Royal Mile, ale jedź tam, gdzie tobie będzie wygodniej. Nigdzie się nie śpieszę. Jak długo zostaniesz w Edynburgu?
Jutro połażę sobie po mieście i odwiedzę starych znajomych. Prawdopodobnie pojutrze będę wracać.
Nie zatrzymasz się więc u przyjaciół?
Nie.
Nie zrozum mnie źle - ostrożnie, nieco zakłopotanym tonem zaczął Bannerman - ale dali mi mieszkanie z dwiema sypialniami i jeśli zgodziłabyś się zamieszkać przez kilka dni u mnie, będę bardzo rad.
Shonę rozśmieszyło jego zażenowanie. Wydało jej się takie staroświeckie. Przypomniała sobie, co na North Uist mówił o jej sąsiadach. Nieco kpiącym tonem spytała:
Czy szacowne grono akademickie nie będzie oburzone?
Prawdopodobnie - odparł Bannerman.
W takim razie zgoda.
Witamy w domu, panie doktorze. - Wchodzącego do klubu pracowników szkoły medycznej Bannermana powitał George Stoddart.
Bannerman nalał sobie trochę kawy z ekspresu i przysiadł się do jego stolika.
Kuleje pan - zauważył profesor.
Uderzyłem się w kolano.
- Słyszałem, że to pan znalazł zwłoki biednego Lawrence'a. Bannerman nie wiedział, czy MRC poinformowała Stoddarta,
co naprawdę spotkało „biednego Lawrence'a. Z przebiegu rozmowy wywnioskował niebawem, że profesor uważa Gilla za ofiarę wypadku. I dobrze, pomyślał. Stoddart nie był w stanie wnieść do śledztwa niczego użytecznego. Im mniej wiedział, tym lepiej.
- Taka obiecująca kariera - biadał tymczasem profesor - zło żona w ofierze na ołtarzu Wenus.
Bannerman przez chwilę nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
Panie profesorze - powiedział - zniknięcie Gilla nie miało nic wspólnego z żadną „Wenus”. To nieprawda, co wszyscy sądzicie, że uciekł do innej kobiety.
A więc dlaczego?
Nie wiem.
Niebywałe - wymamrotał Stoddart.
Nie widzę nigdzie doktor Napier. - Bannerman rozejrzał się po sali.
Nie ma jej. Bardzo się przejęła wiadomością o śmierci Lawrence'a. Zasugerowałem, żeby wzięła sobie kilka dni wolnego.
Diabli nadali, pomyślał Bannerman. Miał nadzieję, że Morąg Napier będzie miała dla niego informacje o przebiegu eksperymentu z myszami. A tak musiał spróbować zdobyć je sam.
Trochę się zdziwił, kiedy drzwi do laboratorium dla zwierząt zastał nie domknięte. Zapukał w szybę i nie doczekawszy się odpowiedzi wszedł do środka. Słyszał dobiegające z głębi dźwięki muzyki, przypuszczał więc, że ktoś z personelu jest obecny. Okazało się, że nie była to ta sama dziewczyna, którą poznał podczas poprzedniej wizyty w pracowni. Dyżurna laborantka była starszą kobietą i właśnie przeprowadzała sekcję zwłok królika. Zwierzę leżało na drewnianym pulpicie z rozłożonymi kończynami przywiązanymi kawałkami bandaża do gwoździ wbitych w rogach blatu. Kobieta, pochylona nad otwartym od szyi po tylne pachwiny korpusem, pobierała próbki tkanki płucnej. Muzyka dobywała się z małego tranzystora stojącego na sąsiednim stole.
Bannerman zakasłał dyskretnie.
Kobieta wzdrygnęła się i upuściła skalpel, który odbił się od pulpitu i z brzękiem upadł na podłogę.
Boże, ale mnie pan przestraszył! - zawołała. - Kim pan jest?
Nazywam się Bannerman. Nie mieliśmy okazji się poznać.
Bannerman? - powtórzyła głosem wskazującym, że słyszy to nazwisko po raz pierwszy. Robiła wrażenie niepewnej i jakby przestraszonej.
Bannerman uśmiechnął się uspokajająco.
Z MRC. Uczestniczę w programie doktora Gilla. Przepraszam, że panią przestraszyłem.
Moja wina - już spokojniej powiedziała laborantka. - Powinnam była zamknąć drzwi. Profesor obedrze mnie ze skóry, jak się dowie. Nie powie mu pan, dobrze?
Bannerman pokręcił głową.
- Nie. Skąd ta ostrożność?
-Chodzi o obrońców praw zwierząt. Od pewnego czasu są bardzo aktywni w Edynburgu.
Bannerman przyglądał się, jak kobieta przeciera lizolem miejsce na stole i podłodze, których dotknął upuszczony skalpel. Zużyty wacik wrzuciła do sterylizatora.
Coś brzydkiego? - zapytał, zdziwiony tak niezwykłą ostrożnością.
Gruźlica - odparła. - Ostatnio pojawia się u chorych na AIDS.
A dlaczego królik?
Mieliśmy trudności z określeniem pochodzenia prątków odkrytych u pewnego pacjenta: ludzkie czy bydlęce. Wszczepiliśmy je królikowi i śwince morskiej. Bakterie zwierzęce zarażą oba zwierzęta, ludzkie - tylko świnkę. Zresztą zna pan te sprawy.
Jeśli nawet znałem, zdążyłem o nich zapomnieć-uśmiechnął się Bannerman. - Od lat nie zetknąłem się z przypadkiem gruźlicy.
Wiele pozornie opanowanych chorób wraca teraz w związku z AIDS. Całe to paskudztwo tylko czeka na chorego pozbawionego systemu immunologicznego.
Tak, to poważny problem, panno...
Cullen, Lorna Cullen. Niech pan spojrzy na płuca tego zwierzęcia. Podziurawione jak rzeszoto.
Bannerman zbliżył się do pulpitu i przyjrzał się płucom królika pokrytym mnóstwem błyszczących guzków.
Istotnie - powiedział. - Trudno tego nie zauważyć.
Co mogę óła pana zrobić, doktorze?
Lawrence Gili zaszczepił przed wyjazdem kilka myszy. Chciałem zobaczyć, co się z nimi dzieje. Wydaje mi się, że gdzieś tu były. - Bannerman podszedł do regału, na którym, jak pamiętał, stały klatki z interesującymi go zwierzętami. Zdjął pierwszą z brzegu i zajrzał do środka. Myszy, jeszcze niedawno najzupełniej sprawne, wyraźnie podupadły na zdrowiu. Widać było, że cierpią na zaburzenia równowagi i koordynacji ruchów. W pozostałych dwóch klatkach było to samo.
I co z nimi? - zapytała Lorna Cullen, która tymczasem wróciła do swojego królika. Jej głos tłumiła maseczka chirurgiczna.
Chorują.
Co chce pan, żeby z nimi zrobić?
Nic. Muszę się najpierw skontaktować z oddziałem neurologii, żeby dowiedzieć się, czy są gotowi przyjąć moje preparaty. Potem albo ja, albo Morąg Napier uśmiercimy zwierzęta i usuniemy im mózg.
Coś brzydkiego? - spytała Lorna Cullen, używając wyrażenia zasłyszanego u Bannermana.
Bardzo - odparł.
Ze swojego laboratorium zadzwonił do Morąg Napier. Wydała mu się dziwnie przygaszona, kiedy usłyszawszy jego głos, powiedziała:
Nie wiedziałam, że pan wrócił.
Wczoraj wieczorem - odparł Bannerman. - Przykro mi z powodu Gilla.
Był miłym człowiekiem.
Wróciłem właśnie z pracowni biologicznej - powiedział Bannerman. - Myszy zaszczepione przez Gilla wyglądają na bardzo chore. Myślę, że pora je zabić i przesłać próbki mózgów do laboratorium Hectora Munro.
Czy tam, na północy, dowiedział się pan czegoś o przyczynach śmierci tych ludzi?
Niewiele, ale wyniki prób na myszach powiedzą nam wszystko. Trzeba je jutro zabić.
Chce pan, żebym to zrobiła? - spytała Morąg.
Wraca pani do pracy?
Od jutra.
Więc zróbmy to razem. Do południa uporamy się z preparatami dla Munro, a przy okazji zrobimy kilka próbek na własny użytek. Jeśli odkryjemy ślady choroby zwyrodnieniowej mózgu, będziemy mieli odpowiedź. Laboratorium Munro tylko uzupełni dane wirusa dotyczące czasu inkubacji, zakaźności i tak dalej.
W porządku - powiedziała Morąg. - A więc do jutra.
Bannerman wybrał numer MRC w Londynie i poprosił Milne'a. Chciał zawiadomić go o swoim powrocie do Edynburga i złożyć raport z dotychczasowych dokonań.
Po wstępnych grzecznościach Milne zapytał o postępy w śledztwie.
Przed wyjazdem Gili wszczepił kilku myszom doświadczalnym tkankę mózgową pobraną od zmarłych robotników. Zamierzam te myszy zabić i przekazać ich mózgi laboratorium Hectora Munro dla wykonania pełnych badań na obecność wirusa scrapie. Powinno to ponad wszelką wątpliwość rozstrzygnąć, czy ludzie ci zmarli na scrapie, a jednocześnie umożliwić dokonanie wstępnej charakterystyki czynnika zakaźnego. Już w tej chwili istnieją dowody pośrednie wskazujące, że mamy do czynienia z wirusem scrapie.
Czy jest coś, w czym moglibyśmy panu pomóc?
Gdyby zechciał pan zlecić wykonanie pomiaru natężenia promieniowania na plaży przylegającej do farmy Inverladdie... Próbowałem zrobić to sam, ale natknąłem się na pewien opór.
Opór?
Uznano, że moja działalność zagraża interesom miejscowej społeczności.
Mam nadzieję, że nie doszło do przemocy.
Może trochę - odparł Bannerman. - Mój samochód został zniszczony, a na plaży ktoś strzelał do mnie z ukrycia.
Do licha, Bannerman! Widzę, że się pan nie nudzi.
Udało mi się zbadać pas graniczny między Inverladdie a elektrownią, ale niczego nie znalazłem. Możliwe jednak, że skażony jest dalszy fragment wybrzeża; w takim przypadku nośnikiem substancji radioaktywnych byłoby morze. Odkrycie promieniowania oznaczałoby potwierdzenie naszej teorii o mutacji wirusa.
Jak rozumiem, nie było^na tym obszarze więcej przypadków chorób mózgu?
Nie - przyznał Bannerman.
A zatem nie jest wykluczone, że mieliśmy do czynienia z pojedynczym, izolowanym przypadkiem, który może się nigdy nie powtórzyć?
Istotnie - potwierdził Bannerman. Pomyślał jednak, że nie jest też wykluczone, iż wirus dotarł już do najdalszych zakątków kraju, by zarażać nowe stada, a następnie przez łańcuch pokarmowy zagrozić ludziom. Tak się składało, że pieczeń barania była w tym kraju tradycyjną świąteczną potrawą. Oczyma wyobraźni widział szybującą na wietrze wronę; z jej dzioba skapywała krew padłej owcy, na której ptaszysko właśnie się pożywiało.
Poproszę Allisona, żeby postawił na nogi inspekcję sanitarną. Niech przeprowadzą szczegółowe badania wybrzeża - powiedział Milne.
Czy wiadomo już coś na temat śmierci Gilla? - zapytał Bannerman.
Niestety, niewiele. Z tego, co mówił Allison, wynika, że dysponują jedynie rysopisem mężczyzny, który zgłosił się na pocztę w Cairnish podając się za Gilla. I nie jest to zbyt dobry rysopis.
Żadnego jednonogiego Chińczyka z blizną?
Obawiam się, że nie. Wysoki mężczyzna, średniej budowy, blondyn, przystojny. Urzędniczka z poczty uważa, że mówił z jakimś akcentem, ale nie potrafiła go określić.
Rzeczywiście, z takim rysopisem niewiele można zdziałać - westchnął Bannerman.
Jakie są pańskie dalsze plany? - zapytał Milne.
Kiedy przekażę próbki Munro i zakończę badania mikroskopowe, wracam do Londynu, do swojej pracy. Na ostateczne wyniki trzeba będzie zaczekać.
Jesteśmy panu bardzo zobowiązani, doktorze - oświadczył Milne.
Proszę mi powiedzieć, co na to wszystko pan Allison?
Przypuszczam, że oficjalne stanowisko władz sprowadza się do uznania, iż był to jednostkowy przypadek.
Trochę za wcześnie na takie wnioski - powiedział Bannerman. - Jeśli okaże się, że ci ludzie zmarli na scrapie, będzie to oznaczało, że jest ona niebezpieczna dla człowieka.
Pan Allison i jego koledzy są zdania, że mutant wirusa scrapie nie jest już wirusem scrapie.
Przecież to bez sensu!
Musimy być pewni, panie doktorze, nie trzeba panikować. Sam pan powiedział, że scrapie nie jest nową chorobą. Znamy ją od lat i wiemy, czego można się po niej spodziewać w sensie epidemiologicznym.
Niekoniecznie. W końcu dlatego właśnie MRC podjęła trud zbadania sytuacji epidemiologicznej kraju w zakresie chorób mózgu, że brak nam wiarygodnych danych na temat ich występowania. Pojedyncze przypadki, nawet zakończone śmiercią pacjentów, nie
budzą niczyjego zainteresowania. Żeby dojść do jakichś wyników, trzeba wiedzieć, czego się szuka.
Nie możemy ryzykować zniszczenia tak poważnej gałęzi naszego rolnictwa, jaką jest hodowla owiec, tylko na podstawie przypuszczeń wysnutych z kilku nie wyjaśnionych przypadków śmierci ludzi, być może, powiadam: być może, zarażonych wskutek kontaktu z chorymi zwierzętami. Czy wziąłby pan na siebie odpowiedzialność za taki krok?
Ale nie możemy też tego po prostu przemilczeć.
Pan Allison zapewnił mnie - powiedział Milne pozornie zmieniając temat - że otrzymamy poważne środki z budżetu państwa na badanie chorób mózgu.
Jak tylko powiecie im to, co chcą usłyszeć - mruknął Bannerman.
Słucham? Nie dosłyszałem.
Nic. Nieważne. - Bannerman westchnął zrezygnowany.
Może i pan zechce wystąpić do MRC o przyznanie dotacji dla swojego wydziału na sfinansowanie jakiegoś programu?
Bannerman zamknął oczy, z trudem powstrzymując cisnące mu się na usta słowa. Tylko spokojnie.
- Może - powiedział i odłożył słuchawkę.
Wieczorem, kiedy Shona wróciła z miasta, wciąż jeszcze był w fatalnym nastroju.
Miałeś zły dzień? - zapytała na widok jego ponurej miny.
Raczej tak. - Uśmiechnął się. - A ty? Dobrze się bawiłaś?
Tak sobie - odparła. - Przez pół dnia wysłuchiwałam gadaniny dawnych przyjaciółek. Wyszło na to, że nie obchodzi ich nic oprócz dzieci, pieniędzy i tego, co Roger czy Harry lubią zjeść na podwieczorek. A kiedyś były to takie interesujące dziewczyny! Co się z nimi stało?
Zostały zaczarowane. Dosięgła ich „Klątwa Czasu”.
Co takiego?
Mam taką teorię: pewnego wieczora idziemy sobie do łóżka i wtedy przychodzi zła czarownica i rzuca na nas „Klątwę Czasu”. Kiedy się budzimy, jesteśmy starzy, nudni...
Shona roześmiała się.
- A w jakim wieku dotyka nas ta „Klątwa czasu”?
Wiek nie jest tu najważniejszy - odparł Bannerman. - Jednych to spotyka, kiedy mają lat dwadzieścia, innym zdarza się uchować do sześćdziesiątki.
Czy mogę zapytać...?
Którejś nocy obudziłem się i zobaczyłem ją. Złą czarownicę. Bardzo się wtedy przestraszyłem.
W każdym razie nie byłam to ja. Możesz się nie obawiać.
Nie byłbym tego taki pewien - mruknął Bannerman.
Co ci tak dzisiaj zepsuło humor? - spytała Shona.
Użeranie się z możnymi tego świata.
A kto to taki „możni tego świata”?
Ludzie dysponujący władzą. Rządzący tym krajem. Czasami ich postępowanie zatrąca łajdactwem.
Nie mów - Shona skrzywiła się ironicznie.
Wiem, że to teraz modne głosić, iż ludzie władzy są skorumpowani i samolubni. Ale ja nigdy tak nie myślałem. Niektórzy, owszem, ale większość kieruje się w swoim postępowaniu takimi wartościami, jak dobro, prawda, uczciwość, i działa dla naszego wspólnego dobra.
A teraz już tak nie myślisz?
Nie mogę się nie martwić, widząc, co oni uważają za nasze wspólne dobro.
Tak głębokie rozczarowanie wymaga intensywnego leczenia alkoholem. To mój ostatni wieczór w Edynburgu. Pozwolisz, że ci postawię kielicha?
Nie, nie - zaprotestował Bannerman. - Jestem twoim dłużnikiem za przywiezienie mnie do domu. Prawdopodobnie nie dałbym sobie rady bez ciebie. To ja zabieram cię na kolację. Chyba że masz inne plany...
Nie - uśmiechnęła się Shona - nie mam żadnych planów.
Mieli właśnie wychodzić; Bannerman szukał w kieszeniach klucza, kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi.
Kto, u licha... - mruknął Bannerman i przekręcił klamkę. W progu stała żona Lawrence'a Gilla.
W szkole medycznej dano mi pański adres; mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. Dowiedziałam się, że to pan znalazł zwłoki Lawrence'a.
-Ee... tak, tak było, pani Gili. Proszę przyjąć ode mnie wyrazy współczucia... Miałem się z panią skontaktować przed wyjazdem... - nieskładnie tłumaczył Bannerman.
Vera Gili wyraźnie czekała, aż zaprosi ją do środka, ale jak miał to zrobić, kiedy w holu, tuż za drzwiami stała Shona.
Właśnie wychodziłem - wymamrotał, zakłopotany i świadom, że musi robić na tej kobiecie wrażenie wyjątkowego gbura.
Dzień dobry, Vero - powiedziała cicho Shona stając u jego boku.
Ty! - wykrzyknęła Vera Gili, obrzucając podejrzliwym spojrzeniem stojącą przed nią parę. - Co to ma... Ach tak. Rozumiem. Straciłaś Lawrence'a, więc przerzuciłaś się na niego!
Nieprawda - powiedziała Shona ze spokojem, którego Bannerman nie mógł nie podziwiać. - Istotnie, byłam kiedyś zakochana w twoim mężu czy może wolisz: miałam z nim romans, ale działo się to dawno tamu. Lawrence nie uciekł, żeby być ze mną. Nie zostawił ciebie, bo cię kochał i dlatego ze mną zerwał.
Załgana dziwka! - syknęła Vera Gili, dzikim wzrokiem wpatrując się w Shonę. - Byli tacy, co słyszeli, jak tuż przed zniknięciem umawiał się z tobą przez telefon!
Dzwonił do mnie. To prawda. Przyjechał także na wyspę, ale tylko dlatego, że szukał kryjówki! On cię nie porzucił, Vero. Uciekł, ponieważ się bał. Był w wielkim niebezpieczeństwie.
Bał się? - prychnęła pani Gili. - Co za bzdury!
To prawda - wtrącił Bannerman. - Pani mąż uważał, że ktoś chce go zabić.
Wściekłość Very Gili zaczęła przygasać. Na jej twarzy pojawił się wyraz niepewności.
Nie rozumiem - zdziwiła się. - Lawrence był lekarzem. Dlaczego ktoś miałby ochotę go zabić?
Niech pani wejdzie do środka, pani Gili - powiedział Bannerman. Delikatnie objął ramieniem plecy kobiety i poprowadził ją do pokoju. Shona wyszła do kuchni zrobić herbatę.
Przed zniknięciem mąż pani zajmował się sprawą śmierci trzech robotników z pewnej wioski na północy. Sądzimy, że odkrył coś, co ktoś inny chciał utrzymać w tajemnicy nawet kosztem zabójstwa. Lawrence zorientował się, że jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie i skontaktował się z Shoną, prosząc o pomoc w znalezieniu kryjówki.
Widać było, że Vera Gili z trudem panuje nad swoimi emocjami. Przez chwilę w milczeniu zastanawiała się nad słowami Bannermana.
Czy chce pan powiedzieć - spytała wreszcie - że śmierć mojego męża to nie był wypadek?
Przyczyną śmierci Lawrence'a był upadek z nadmorskiego urwiska na Barasay, tyle wiemy na pewno. Mamy jednak powody przypuszczać, że został z tego urwiska zepchnięty. Nie dysponujemy żadnymi dowodami, ale władze znają nasze podejrzenia i prowadzą śledztwo w tej sprawie.
Do pokoju wróciła Shona, niosąc na tacy naczynia do herbaty. Vera Gili przyjęła od niej filiżankę, a jej spojrzenie mówiło, że między kobietami zapanował rozejm. Piła powoli, zamyślona, nie widzącym wzrokiem zapatrzona w przestrzeń.
Sama nie wiem - powiedziała na koniec - śmiać się czy płakać. - I dodała na wpół przepraszającym tonem: - To dziwne, dowiedzieć się, że mimo wszystko mnie nie porzucił.
Ale to prawda - stwierdziła Shona.
Kto pani powiedział o telefonie męża do Shony? - zapytał Bannerman.
- Morąg Napier. Bannerman pokiwał głową.
Odstawiając filiżankę Vera Gili była już zupełnie opanowana; zaczęła zbierać się do wyjścia. Podziękowała Bannermanowi i Shonie i nawet podała obojgu rękę, chociaż ściskając dłoń dawnej rywalki, odwróciła wzrok.
Z ust Shony wyrwało się głębokie westchnienie ulgi, kiedy Bannerman wrócił do pokoju odprowadziwszy gościa do drzwi.
Nie spodziewałam się tego - powiedziała.
Ani ja. Zdawało mi się, że to ty zerwałaś z Gillem.
Bo zerwałam.
Masz dobre serduszko, wiesz?
Podobno mieliśmy iść na kolację.
Spotkanie z Verą Gili zwarzyło nieco nastrój wieczoru. Zdawało im się, że mogą zapomnieć o przykrych sprawach i przez chwilę spokojnie cieszyć się swoim towarzystwem. Teraz jednak temat
śmierci Gilla i robotników z Achnagelloch ponownie zaprzątał ich myśli.
Nadal nie domyślasz się, dlaczego zamordowano Lawrence'a? - spytała Shona.
Dużo o tym myślałem - odparł Bannerman. - Ale za każdym razem dochodziłem do tych samych wniosków. Gillowi bardzo zależało na wysłaniu tej paczki, która - jak przypuszczamy - zawierała zakażone mózgi. Powiedział ci, że kiedy to się stanie, on będzie bezpieczny. Musiało to znaczyć, że odbiorca paczki pozna prawdę o przyczynach śmierci tych robotników. Wiemy, że odbiorcą tym była MRC, a więc Gili chciał, żeby tam dokonano analizy mózgów. Rzecz w tym, że już wcześniej próbki tych samych mózgów wysłał do MRC Analizy zostały wykonane! Wiedzieliśmy, że chodzi o scrapie!
A on wiedział, że wy wiecie - dodała Shona.
Właśnie.
A więc musiało być w tych mózgach jeszcze coś, czego nie ujawniły pierwsze preparaty - podsunęła Shona. - A Gili chciał, żebyście o tym wiedzieli.
Co, na przykład?- wolno powiedział Bannerman, adresując to pytanie bardziej do siebie niż do Shony.
Gdyby wirus uległ mutacji wskutek promieniowania, czy byłoby to widoczne dla badającego próbki mózgu?
Nie - Bannerman potrząsnął głową. - W żaden sposób. - Czy to znaczyło, że między śmiercią Gilla a interesami lobby atomowego nie było żadnego logicznego związku? - zadał sobie w duchu pytanie.
A więc elektrownia nie była zainteresowana niedopuszczeniem do dalszego badania mózgów. Prawda?-spytała Shona, jakby czytając w jego myślach.
Istotnie - przyznał Bannerman.
Podejrzewam, że masz do czynienia z kimś poważniejszym niż z kilku gburowatymi robotnikami wystraszonymi perspektywą utraty pracy.
Chyba masz rację - powiedział Bannerman i nagle poczuł, że zaczyna się bać.
Shona położyła dłoń na jego dłoni i powiedziała:
-Teraz to już nie zależy od ciebie. Możesz wracać do swojego szpitala i uznać całą tę sprawę za zły sen.
Bannerman spojrzał jej w oczy i nieznacznie skinął głową.
W sumie ten sen nie był taki straszny - powiedział. - Niektóre jego fragmenty bardzo mi się podobały. - Ujął jej dłoń i podniósł do ust.
Pośpiesz się - powiedziała cicho. - Kończ swoją whisky i wracajmy do domu.
Rankiem następnego dnia Bannerman odwiózł Shonę na dworzec; wyruszyła w drogę na swoją wyspę. Dziwnie trudno było mu się z nią rozstać i uparł się, żeby zaczekać na peronie do odjazdu pociągu do Inverness. Rozmawiali, stojąc przy otwartych drzwiach wagonu.
Jeszcze raz dziękuję za przywiezienie mnie do Edynburga - powiedział Bannerman.
Nie ma za co - odparła. - Miło było po latach zobaczyć starych znajomych.
Dobrze mi z tobą było - powiedział Bannerman, a jego wzrok mówił więcej niż powściągliwe słowa.
Mnie z tobą też. Życzę ci powodzenia.
Szczęśliwej podróży.
Shona wspięła się po schodkach do wagonu. Rozległ się gwizdek konduktora, wzdłuż pociągu trzaskały zamykane drzwi.
Dzwoń do mnie - zawołała Shona. - Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje!
Zadzwonię.
Pociąg ruszył, a on machał ręką, dopóki nie minął go ostatni wagon; jeszcze chwila i zniknął za zakrętem. Bannerman odwrócił się i ruszył do samochodu. Czuł się dziwnie bezbronny, trochę nieszczęśliwy. Ostatni raz doznawał takich wrażeń mając czternaście lat. Pamiętał lato spędzone nad jeziorami i powrót do domu kładący kres wakacyjnej miłości.
Wychodząc z dworca zaciskał zęby z bezsilnej złości, złości na samego siebie. Dlaczego nie powiedział Shonie, co naprawdę czuje, zamiast kryć się za nic nie mówiącymi banałami? Bał się odtrącenia? Może obawiał się zrobić z siebie głupca? A przecież czuł, że jakaś potężna siła - niezrozumiała dla niego samego - ciągnie go do tej kobiety i że już zaczyna za nią tęsknić. To właśnie powinien był jej powiedzieć. Ale jak miał to zrobić? Przecież nie mógł zapomnieć o swojej pracy, zależnościach, wieku wreszcie.
Wsiadł do samochodu i ruszył nie oglądając się za siebie. Przeciągły klakson wielkiej czerwonej limuzyny obudził go z zadumy.
- Cholera! - zaklął, wciskając gwałtownie pedał hamulca. Stłuczone kolano zareagowało nieznośnym bólem, przypominając, że nie powinien wystawiać go na taką próbę. Podniósł rękę, przepraszając kierowcę czerwonej limuzyny i wzruszył ramionami, widząc, że usta tamtego poruszają się w bezgłośnej litanii wyzwisk.
W pobliżu szkoły medycznej utknął w długim na kilka przecznic korku. W oddali widać było migające światła radiowozów i samochodów strażackich. Rząd pojazdów sunął w żółwim tempie i po dłuższej chwili Bannerman zobaczył wejście do budynku, a przed nim leżące na ziemi węże i uwijających się wokół strażaków. Włączył kierunkowskaz, sygnalizując zamiar skrętu na parking, ale ustawiony tam policjant rozkazał mu gestem jechać dalej. Zatrzymał się dobre czterysta metrów od szkoły i musiał wrócić piechotą.
Na żądanie pilnującego wejścia policjanta pokazał legitymację i zapytał:
Co się stało?
Paskudny pożar, doktorze - odrzekł funkcjonariusz. - Cholerni wariaci.
W budynku panowało zamieszanie. Bannerman natknął się na Stoddarta rozmawiającego z dwójką mężczyzn w cywilnych ubraniach. Zapisywali coś w notesach i Bannerman nie był w stanie rozpoznać, czy są policjantami czy dziennikarzami. Spostrzegł Morąg Napier i podszedł do niej, by spytać o szczegóły dramatu.
Dobrali się do nas obrońcy praw zwierząt - powiedziała.
Dobry Boże! Jakie szkody?
Pracownia biologiczna poszła z dymem; cała suteryna zalana wodą.
Pracownia biologiczna? - powtórzył Bannerman. - Czy to znaczy, że zwierzęta...
Zginęły.
A myszy Gilla?
Spalone.
Bannerman był wstrząśnięty.
Sądziłem, że ci idioci nie krzywdzą zwierząt! - zawołał.
Nie krzywdzą? - warknął Stoddart, który właśnie nadszedł z drugiego końca korytarza. - Toż to zwyczajni terroryści! Ci bandyci zdolni są do wszystkiego.
Prawdopodobnie dostali się do budynku przez otwarte drzwi zwierzętarni - powiedziała Morąg. - Nie mogli wejść dalej, bo wewnętrzne drzwi, prowadzące do schodów były zamknięte, więc podłożyli ogień w laboratorium biologicznym.
Ostatni strażacy opuścili budynek. Ustała bieganina, korytarze opustoszały. Bannerman był bliski załamania. Oto stracił ostatnią szansę udowodnienia, że śmierć robotników z Achnagelloch miała coś wspólnego ze scrapie. Wolno minął wejście do pracowni biologicznej, przyglądając się czarnym od sadzy ścianom. Wszędzie poniewierały się odłamki szkła. Na jednej ze ścian widniały wymalowane farbą hasła wzywające do obrony niewinnych zwierząt i potępiające okrucieństwo nauki.
Pomieszczenia laboratorium ociekały wilgocią; na podłodze stało co najmniej pięć centymetrów wody. Mimo to w powietrzu unosił się zapach spalenizny, najsilniejszy w pobliżu osmalonych klatek. To, co znajdowało się w ich wnętrzu, nawet nie przypominało zwierząt. Część laboratorium odgrodzono linami, ponieważ w jednym z pokoi zawalił się sufit - istniała obawa, że w sąsiednich pomieszczeniach może stać się to samo. Bannerman widział z daleka stos książek i papierów, które przez dziurę w suficie spadły z wyższego piętra. W smugach słonecznego światła padającego od okien wirował ceglany pył. Nad gruzami unosiła się cisza pobojowiska.
Rozdział 11
W budynku rozpoczęło się już wielkie sprzątanie. Na schodach Bannerman natknął się na robotników zajętych usuwaniem szkód po pożarze. Jego gabinet okazał się nietknięty, jedynie swąd spalenizny przypominał o nocnej tragedii. Pora była zadzwonić do Milne'a i zawiadomić go, co się stało.
Banda wariatów - wybuchnął Milne. - Jakbyśmy nie mieli dość kłopotów!
Te myszy to była nasza ostatnia deska ratunku - powiedział Bannerman. - Jedyne źródło materiału do badań nad charakterystyką czynnika zakaźnego.
Jak pan ocenia nasze szanse na odzyskanie zaginionych mózgów?
Na zero - odparł Bannerman. - Podejrzewam, że zostały zniszczone bez śladu. Komuś bardzo zależało na powstrzymaniu naszych badań.
Milne westchnął.
- Obawiam się, że musimy pogodzić się z faktem, iż nigdy nie dowiemy się, co naprawdę zaszło w Achnagelloch.
Bannerman zdawał sobie sprawę, że wielu ludziom taki stan rzeczy mógł najzupełniej odpowiadać; rządowi, lobby atomowemu, może samemu Milne'owi. To żadna przyjemność być zwiastunem złych wieści, zwłaszcza jeśli jest się uzależnionym od ich adresata. Medical Research Council była co prawda ciałem autonomicznym, ale finansowanym z budżetu centralnego.
Kiedy wraca pan do Londynu? - zapytał Milne.
Jutro - odrzekł Bannerman.
Czuł się w obowiązku zaproponować swoją pomoc przy usuwaniu skutków pożaru. W zniszczonym laboratorium znajdowało się wiele niebezpiecznych chemikaliów oraz hodowle wirusów i bakterii; sprzątnięcie tego wymagało ręki fachowca. Woźni i służba porządkowa mieli zająć się korytarzami i pomieszczeniami rekreacyjnymi. Przebrawszy się w fartuch wypożyczony z prosektorium, Bannerman odszukał Morąg Napier, by spytać, gdzie będzie najbardziej przydatny.
Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem, tak że musiał powtórzyć swoje pytanie.
- Przepraszam, zamyśliłam się - powiedziała. - Widziałam straszny bałagan w laboratorium kultur tkankowych. Może dałoby się coś z niego ocalić?
Bannerman odparł, że zrobi, co w jego mocy.
Do rozmowy wtrąciła się młoda laborantka, pytając Morąg o jakiś drobiazg; ta naskoczyła na nią z taką zajadłością, że Bannerman poczuł się zażenowany. Lekarce również było wstyd, gdy uświadomiła sobie, że prawie obcy człowiek był świadkiem jej wybuchu. Przeprosiła i odeszła pośpiesznie.
- Doktor Napier jest dziś w kiepskiej formie - powiedział Bannerman do laborantki. - Nie zechciałaby pani pomóc mi w laboratorium kultur tkankowych?
Po uprzątnięciu podłogi pracowni i dokładnym jej zdezynfekowaniu Bannerman ze swoją pomocnicą zabrali się do przeglądania naczyń laboratoryjnych. Nie potłuczone i nie uszkodzone lądowały w koszach, przeznaczone do mycia i powtórnej sterylizacji. Kiedy ostatni już kosz został wypełniony probówkami, kolbami i menzurkami, Bannerman zwrócił się do laborantki:
- Należy się pani odpoczynek. Niech pani biegnie na herbatę. - Dziewczyna posłuchała ochoczo.
Kiedy wyszła, zamknął drzwi i jął spacerować po korytarzu. W pewnym momencie przystanął, bo wydawało mu się, że słyszy kobiecy płacz. Nadstawił uszu; nie, to nie było złudzenie. Zajrzał
do pokoju, z którego dochodziły dźwięki, prawie pewien, że zobaczy tam Morąg Napier, wypłakującą oczy po niedawnym załamaniu nerwowym. Tymczasem była to Lorna Cullen, poznana wczoraj laborantka z pracowni biologicznej.
Bannerman czuł się trochę zbity z tropu. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze w podobnych sytuacjach. Nie miał jednak kogo wezwać na pomoc. Podszedł do kobiety i usiadł przy niej.
Może nie będzie tak źle - powiedział łagodnie.
Akurat! Właśnie wylali mnie z pracy.
Dlaczego?
Profesor uważa, że to wszystko moja wina.
Co takiego?
Mówi, że nie zamknęłam drzwi i wskutek tego terroryści dostali się do środka.
Ach tak - bąknął Bannerman. Przypomniał sobie, że wczoraj drzwi do laboratorium zastał otwarte.
Ale to nieprawda! - zaszlochała kobieta. - Jak on może być taki niesprawiedliwy!
Czy jest pani pewna? - ostrożnie zapytał Bannerman.
Tak! Jestem! Miałam świeżo w pamięci, jak mnie pan przestraszył. Zamknęłam te cholerne drzwi. Pamiętam nawet, że sprawdzałam, czy są zamknięte.
- No tak - powiedział Bannerman. - Więc jak oni weszli? Kobieta spojrzała nań wzrokiem osoby, która zdaje sobie sprawę,
że nikt jej nie wierzy.
Musieli mieć klucz - powiedziała. A widząc powątpiewanie na twarzy Bannermana dodała szybko: - To jedyne wytłumaczenie. Ja zamknęłam drzwi. Wiem, że zamknęłam. - Bezradnie załamała ręce.
Daleko pani mieszka? - spytał Bannerman.
W Leith.
To nad zatoką?
Kobieta skinęła głową potakująco.
Ma pani samochód? Zaprzeczyła.
Proszę wziąć płaszcz. Zawiozę panią do domu.
Z chusteczką przy twarzy Lorna Cullen wyszła do sąsiedniego pokoju; w tym czasie Bannerman odszukał Morąg Napier, by zawiadomić ją, że wychodzi.
Dlaczego? - spytała, gdy powiedział, co zamierza zrobić.
Stoddart wyrzucił ją z pracy.
Bannerman odszedł, a Morąg Napier przez dłuższą chwilę patrzyła za nim szeroko otwartymi oczami. Nie powiedziała jednak ani słowa.
O siódmej wieczorem wszystkie swoje rzeczy miał już spakowane. Mógł wracać do Lodynu. Zwrócił wóz do garażu Hertza, opróżnił swoje biurko w szkole medycznej i podziękował Stoddartowi za gościnność. Nie udało mu się pożegnać z Morąg Napier, ale poprosił profesora, by przekazał jej pozdrowienia i podziękowanie za pomoc. Próbował wstawić się za Lorną Cullen, ale Stoddart nie chciał rozmawiać na ten temat.
- Ta cholerna baba zawsze zostawiała otwarte drzwi - burknął tylko.
Wieczór był spokojny. Stojąc w oknie i spoglądając na rozpostarty w dole dywan świateł, Bannerman zauważył, że wiatr ucichł. Ciemne sylwetki drzew w Princes Street Gardens stały nieruchomo. Zza góry zamkowej rozlewał się na ugwieżdżone niebo blask księżyca. Szkoda, że wyprawa do Edynburga okazała się takim niewypałem. Jego śledztwo nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Dlatego czuł się tak podle. Jeśli miał jeszcze na coś ochotę, to się upić.
Wychodził, kiedy zadzwonił telefon. Układając sobie w myślach grzeczną wymówkę na wypadek, gdyby okazało się, że to Stoddart z zaproszeniem na kolację, Bannerman podniósł słuchawkę. Dzwoniła Shona MacLean.
Dobry wieczór, lanie. Wróciłam na swoją wyspę.
Jak to dobrze usłyszeć znowu twój głos. - Mówiąc te słowa, Bannerman zdradzał sekret, którego jeszcze przed chwilą nikomu nie zamierzał wyjawiać.
Cieszę się, że to powiedziałeś. Bo właściwie dzwonię bez powodu. Ja też chciałam usłyszeć twój głos.
To się dobrze składa - szybko odparł Bannerman. Wiedział, że jeśli zacznie się zastanawiać, ważyć słowa, nigdy nie zdobędzie się na szczerość. - Tyle chciałem ci dziś rano powiedzieć i nie powiedziałem. Musimy znów się spotkać.
- Ale jak? - Nie wiem. Powiedz mi tylko, że chcesz mnie zobaczyć.
Tak. Chcę.
W takim razie coś wymyślimy.
Cieszę się, że zadzwoniłam - powiedziała Shona.
Cieszysz się? - zaśmiał się Bannerman.
Skończyłeś swoje badania? - spytała. Bannerman opowiedział jej o pożarze.
To okropne! - zawołała. - Nie będziesz mógł udowodnić, że chodziło o scrapie.
Ano, nie! - przyznał Bannerman. - Wszystko, co robiłem, to była jedna wielka strata czasu.
Może powinieneś się napić - podsunęła Shona.
To właśnie zamierzam zrobić - odrzekł. - Wychodziłem, kiedy zadzwoniłaś.
W takim razie dłużej cię nie zatrzymuję. Zadzwonisz jutro?
Na pewno.
Po kilku szklaneczkach Bannerman zauważył, że euforia wywołana rozmową z Shoną i własną odwagą w odsłanianiu uczuć zaczyna opadać. Nie wątpił w swoje zaangażowanie, ale uświadomił sobie ogrom piętrzących się przed nim problemów. Jak ma wyglądać ich związek, skoro on pracuje w Londynie, a ona mieszka na wyspie w północnej Szkocji? Jedno z nich musiałoby się przeprowadzić, a wyobrażał sobie, co Shona powiedziałaby na perspektywę zamieszkania w Londynie. Poczuł, że od natłoku pytań, na które nie znajdował odpowiedzi, zaczyna go boleć głowa. Jakieś rozwiązanie, choćby chwilowe, mogło kryć się na dnie kolejnej szklaneczki. Nie omieszkał też jej zamówić. Następnie postanowił coś zjeść.
Nie opodal pubu, w którym ostatnio urzędował, znalazł sympatyczną grecką restaurację. Zamówił danie firmowe i do tego karafkę krajowego czerwonego wina. Nie było nadzwyczajne, ale jako środek znieczulający ból istnienia okazało się wcale skuteczne. Sączył je powoli, skracając sobie czas oczekiwania na jedzenie przyglądaniem się obowiązkowym w takich miejscach plakatom zachęcającym do odwiedzenia Grecji.
Mogliby tu wprowadzić nieco południowej atmosfery-myślał - gdyby tak cholernie nie oszczędzali na ogrzewaniu. Istotnie, od otwieranych co chwila drzwi ciągnęło nocnym chłodem. Obejrzał się, aby zerknąć na nowych gości i ujrzał Morąg Napier. Była
z mężczyzną, w którym Bannerman domyślił się jej narzeczonego. Zdążył tylko zauważyć, że to przystojny, dwudziestokilkuletni młodzieniec, a już Morąg stała u jego stolika, wołając:
Doktor Bannerman! Co za niespodzianka! Nie sądziłam, że jeszcze się spotkamy. Profesor Stoddart powiedział, że już pan wyjechał.
Wyjeżdżam rannym pociągiem do Londynu - odparł Bannerman. Miał nadzieję, że nie mówi zbyt niewyraźnie. - Może państwo się do mnie przysiada?
Dziękuję za zaproszenie, ale właściwie wpadliśmy tylko zamówić stolik na jutro. Jesteśmy już umówieni.
Cóż, w takim razie dziękuję za okazaną mi pomoc - powiedział Bannerman, przymierzając się do wstania.
Proszę nie wstawać, panie doktorze - zawołała Morąg. - I bon voyage.
Dziękuję. - Bannerman przyglądał się, jak Morąg podchodzi do narzeczonego, bierze go pod rękę, obraca ku drzwiom i niemal wyciąga na zewnątrz.
Nie miał wątpliwości, że jej opowiastka o rezerwowaniu stolika była kłamstwem. Najwyraźniej nie chciała zostać w restauracji, ponieważ spotkała tu jego. Czyżbym był aż tak pijany? - pomyślał.
Zjadł i nie zamawiając nawet kawy opuścił restaurację. Wypił nieco więcej niż zwykle, ale czuł się zupełnie trzeźwy. Na więcej nie miał już jednak ochoty. Największym mankamentem alkoholu, pomyślał, jest to, że tylko potęguje nastrój, w którym człowiek się znalazł. A on był w fatalnym nastroju.
Po wieczornym rozpogodzeniu temperatura spadła. Zapowiadała się mroźna noc. Bannerman postanowił, że wróci do domu piechotą. To ostatnia okazja zobaczyć Edynburg nocą. Kto wie, kiedy przyjedzie tu znowu. Doszedł do szczytu Mound*, niegdyś dosłownie kopca, usypanego, by połączyć stare miasto wzniesione na górze zamkowej z nowym Edynburgiem powstałym już w czasach panowania dynastii hanowerskiej. Po stromych zboczach wzgórza sunęły teraz sznury samochodów.
Oparty o barierkę na szczycie, Bannerman zapatrzył się na morze świateł w dole. Piękne miasto, myślał. Można się w nim zakochać,
byle tylko nie zrażać się pogodą, zaczekać, aż wiatr ucichnie na tyle, że usłyszy się, jak bije jego serce. Czuł zapach ziemi płynący z ogrodów, chłonął ciszę i radował się ostrym, mroźnym powietrzem. Widział wspinających się na wzgórze chłopca i dziewczynę; szli objęci, niepomni otaczającego ich świata. Oboje w grubych paltach, owinięci szalikami w barwach uniwersytetu. Dobrze jest kochać w takim mieście, pomyślał Bannerman. Nastawił kołnierz płaszcza i w duchu życząc tym dwojgu wszystkiego najlepszego wolno poszedł w kierunku Royal Mile.
W mieszkaniu dzwonił telefon; ucichł jednak, zanim Bannerman otworzył drzwi i zapalił światło. Kolejna zagadka do rozwiązania: kto mógł dzwonić o tej porze? Kolejna, bo tych zagadek namnożyło się co niemiara. Chwilowo na czoło ich listy wysunęło się pytanie: dlaczego Morąg Napier tak dziwacznie zareagowała na przypadkowe spotkanie w restauracji? I inne, może ważniejsze: jak to się stało, że obrońcy praw zwierząt zdecydowali się na taką akcję? Obrońcy zwierząt - ich mordercami?
Tkwiła w tym sprzeczność, która nie dawała Bannermanowi spokoju. Argument, że śmierć zwierząt była wynikiem przypadku, nie wchodził w rachubę. Terroryści mieli dość czasu, aby wypuścić je z klatek, zanim podłożyli ogień. A jednak tego nie zrobili.
Jedynym sensownym wytłumaczeniem było założenie, że kierowali się poczuciem odpowiedzialności. Uwolnienie takiej liczby zwierząt doświadczalnych, być może zarażonych groźnymi chorobami, stworzyłoby poważne zagrożenie dla zdrowia ludzi. Z drugiej strony bojówkarze ruchu obrońców praw zwierząt nigdy dotąd nie przejmowali się takimi drobiazgami.
Leżąc na tapczanie ze wzrokiem wbitym w sufit, jakby tam szukał dla siebie wytchnienia, Bannerman powoli zaczął sobie uświadamiać, że to nie brak odpowiedzi na sformułowane przed chwilą pytania dręczy go najbardziej. Te odpowiedzi istniały i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Trudność polegała raczej na ich zaakceptowaniu. Jego umysł odmawiał zapuszczenia się w tak mroczne obszary, choć jednocześnie jakiś wewnętrzny głos kazał mu to uczynić.
A głos ten mówił: może zamach na laboratorium wcale nie był dziełem obrońców praw zwierząt? Może celem podpalaczy było właśnie unicestwienie zwierząt doświadczalnych Gilla i tym samym
zniszczenie dowodów pojawienia się nowej choroby? Rozumując w ten sposób należało przyjąć, że Gilla zamordowano nie tylko po to, by zamknąć mu usta, chodziło także o przechwycenie zakażonych mózgów, zanimby wpadły w ręce naukowców z MRC. Czyż nie ten sam cel przyświecał podpalaczom?
Bannerman miał wrażenie, że pogrąża się w lodowatej toni, ale teraz nie mógł się już wycofać. Nadeszła pora zadać ostatnie pytanie: kto najwięcej tracił na ujawnieniu prawdy o naturze choroby z Achnagelloch? Po doświadczeniach z Mitchellem Bannerman nie miał powodu kochać ludzi kierujących elektrownią, nie wierzył jednak, aby zaangażowani byli w morderstwo i podpalenie. Jeśli więc nie oni, to kto? Może zbytnio zawęził krąg podejrzanych? Owszem, lobby energetyki jądrowej miałoby się z pyszna, gdyby wyszło na jaw, że wyciek w jednej z ich elektrowni pośrednio przyczynił się do śmierci trzech ludzi. Ale czyż nieporównanie silniejsze lobby rolnicze, ba! nawet sam rząd, nie straciliby więcej na opublikowaniu wiadomości, że zwierzęce choroby mózgu mogą przenosić się na człowieka? Doprawdy, trudno było zachować spokój myśląc o takich sprawach.
Wieczorem następnego dnia Bannerman był już w Londynie. Ranek spędził na robieniu ostatnich zakupów w Edynbugru. Nikogo nie zawiadomił o swoim przyjeździe, nawet Stelli. Własne mieszkanie wydało mu się dziwnie obce i nieprzyjazne. Próby uczynienia go przytulniejszym - włączenie światła i ogrzewania - nie na wiele się zdały. Błędem okazała się także decyzja wczesnego pójścia do łóżka. Przewracał się z boku na bok, zapalał i gasił lampkę, sięgał po książkę, by zaraz odłożyć ją z powrotem...
W końcu wstał i poczłapał do łazienki szukać pomocy w szafce z lekarstwami. Nie miał środków nasennych, ale znalazł buteleczkę leku antyhistaminowego. Preparat ten posiadał raczej słabe działanie uspokajające, ale kilka tabletek popitych dużym dżinem powinno ułatwić zaśnięcie. Przez chwilę oglądał telewizję, popijając wolno alkohol, aż poczuł, że kołowrót w jego głowie zaczyna zwalniać; wtedy wyłączył telewizor i poszedł spać.
Widok Bannermana w płaszczu, z postawionym kołnierzem, i z teczką w dłoni wywołał na twarzy OHve Meldrum szeroki uśmiech.
-Mam nadzieję, że nie zapomniał pan o moim haggisie - brzmiały jej pierwsze słowa.
Bannerman położył na jej biurku plastikową siatkę i oznajmił:
Haggis raz, i niech Bóg zlituje się nad pani wątrobą.
Pamiętał pan! - zawołała Olive. Bannerman uśmiechnął się.
Cieszę się, że już pan wrócił - powiedziała.
- I ja cieszę się, że wróciłem - odparł Bannerman i było to stuprocentowe kłamstwo. Przywitał się z pracownikami laboratorium i umknął w zacisze swojego gabinetu, gdzie mógł wreszcie zrzucić maskę sympatycznego szefa. 01ive przyniosła mu kawę i zostawiła go nad stosem zaległej korespondencji. Najpierw posegregował listy bez otwierania. Prospekty reklamowe i inne tego rodzaju śmieci wylądowały w koszu nienaruszone. Została wewnętrzna korespondencja uniwersytetu i szkoły medycznej oraz kilka listów niewiadomego pochodzenia. Wszystko to Bannerman miał obowiązek przeczytać i, jak zwykle, nie była to interesująca lektura.
Przerzucał kartki z rosnącą irytacją. Jak to możliwe, żeby ludzie tracili czas na takie głupstwa? Wiedział jednak z doświadczenia, że gdzie jak gdzie, ale w środowisku akademickim sztuka przelewania z pustego w próżne kwitła w najlepsze.
- Trzy bite strony! - mruczał ze złością - trzy strony bełkotu na temat zasad korzystania z przyszpitalnego parkingu!
I oczywiście bełkotu nie prowadzącego do żadnych konkluzji. Autorzy podobnych tekstów nie przepadali za formułowaniem wniosków; ich specjalnością była analiza możliwości. Żadnych konkretów. A podejmowanie decyzji? Precz z takim faszystowskim rozumowaniem!
Bannerman zwinął pismo w kulkę i cisnął nią przez pokój w kierunku kosza na śmieci akurat w momencie, gdy w drzwiach gabinetu pojawiła się 01ive. Musiał udać zakłopotanie i uśmiechnąć się przepraszająco.
Znowu to samo? - powiedziała. - Niewiele pan skorzystał na tym urlopie.
Nie byłem na urlopie - z pewną goryczą zauważył Bannerman. - Połącz mnie, proszę, z MRC.
Tu Milne.
Mówi łan Bannerman. Jestem w Londynie.
Cieszę się, że wrócił pan bez przygód. Czym mogę służyć, panie doktorze?
Prosiłem o zbadanie wybrzeża koło Inverladdie na obecność promieniowania.
A, tak - odparł Milne, a w jego głosie zabrzmiało jakby zakłopotanie. - Prosiliśmy o to inspekcję sanitarną i...
Przeprowadzili pomiary?
Tak, i nic nie znaleźli.
Ale? - Bannerman wyczuł, że Milne nie mówił wszystkiego.
Ale... zawiadomili nas, że cały ten teren został oczyszczony.
Oczyszczony?
Spryskany detergentem. Niedawno.
Cholera - zaklął Bannerman. - Nie widziałem śladów detergentu. Musieli to zrobić już po moim odjeździe.
Niestety nic nie możemy poradzić. Prawo tego nie zabrania - ostrożnie powiedział Milne, jakby obawiał się odpowiedzi Bannermana.
A więc ujdzie im to na sucho!
Obawiam się, że tak. Nie ma dowodów na to, że plaża była kiedykolwiek skażona. Musimy się z tym pogodzić, panie kolego.
Pewnie - odparł Bannerman i odłożył słuchawkę. Niemal natychmiast telefon zadzwonił znowu. Bannerman odebrał i warknął:
Tak?
Ja też witam - odezwała się Stella.
Przepraszam. Jestem trochę...
Słyszę, że jesteś trochę. Chciałam spytać, czy nie zjadłbyś ze mną lunchu. Dziś po południu nie operuję.
Rozumiem - powiedział Bannerman i zawahał się, bezskutecznie próbując zebrać myśli. W głowie miał zupełny mętlik.
Oczywiście, jeśli jesteś bardzo zajęty...
Nie, nie, trochę zdenerwowany, to wszystko. Jasne, zjedzmy razem lunch. O pierwszej na parkingu, zgoda?
- Będę czekała - rzekła Stella i rozłączyła się. Bannerman powolutku odłożył słuchawkę. Starał się nie myśleć
o sprawie Achnagelloch. Ciekawe, co powie Stella, gdy usłyszy o Shonie. Czy będzie się cieszyć razem z nim? Czy raczej uzna, że to świetna okazja do wygłoszenia kilku kąśliwych uwag? Zapalił
papierosa i rozmasował sobie czoło koniuszkami palców. Otworzył szufladę, spodziewając się, że tam sprzątaczka schowała popielniczkę, i wzrok jego padł na trzy preparaty mikroskopowe leżące w plastikowej podstawce. To od tych próbek przysłanych przez Gilla zaczęła się cała ta historia. Widocznie przed wyjazdem do Edynburga nie zwrócił ich do MRC. Postanowił, że obejrzy je sobie jeszcze raz. Podszedł do mikroskopu i umocował na stoliku pierwsze szkiełko.
Zaczął od minimalnego powiększenia, a następnie przerzucił się na silny obiektyw imersyjny. Jedynie, co mógł stwierdzić, to że preparat był jeszcze wyraźniejszy, niż pamiętał. Stanowiłby doskonałą ilustrację do wykładu na temat niszczącego wpływu choroby Creutzfelda-Jakoba na mózg ludzki. Na maleńkiej nalepce u krawędzi szkiełka widniał zrobiony ołówkiem napis: G. Buchan.
Poprzednio nie zwrócił uwagi ani na to nazwisko, ani na inicjały poniżej - M.N. Teraz wiedział, że preparat przygotowała Morąg Napier z mózgu Gordona Buchana. Bannerman przypomniał sobie domek, w którym mieszkała May Buchan. Ciekawe, czy wróciła z urlopu i czy zamieszkała w Stobmor, u rodziców, jak sugerował Sproat. Jeszcze raz przesunął obiektyw wzdłuż wycinka mózgu, w którego komórkach rodziły się kiedyś myśli Gordona Buchana.
Ktoś zapukał do drzwi.
Proszę - rzucił Bannerman nie odwracając się od mikroskopu.
Świetnie, że pan wrócił-posłyszał głos Charliego Simmonsa.
Cześć, Charlie. Co słychać? - Bannerman nadal wpatrywał się w okular mikroskopu.
Wszystko w porządku. Mieliśmy tylko mały kłopot z mikroskopem, ale to już załatwione.
Jaki kłopot?
Ciął za grube skrawki. Jest już stary. Może pomyślałby pan o zamówieniu nowego albo wystąpił do kogoś z prośbą o dotację?
Spróbuję, Charlie - obiecał Bannerman. Wiedział, że tegoroczny budżet szpitala w części przeznaczonej na sprzęt medyczny został już dawno rozdysponowany. Wszelkie zamówienia musiały więc czekać do kwietnia, do początku nowego roku finansowego. Wystąpienie o dotację było jednak jakimś rozwiązaniem. Tak właśnie wyglądała ta marchewka, którą Milne potrząsał mu przed nosem.
Czy wraca pan od razu do pracy w laboratorium? - zapytał Charlie.
Bannerman pokręcił głową.
Nie, zaczekam z tym do poniedziałku. Chcę się powoli wciągnąć.
Karen odchodzi.
Dlaczego?
Zaproponowano jej pracę w jednym z prywatnych szpitali.
I lepsze zarobki.
Lepsze - przyznał Charlie.
Zarząd szpitala prawdopodobnie zablokuje ten etat - powiedział Bannerman.
Raczej tak - odrzekł Charlie. - Ale damy sobie radę. Jak zwykle, zresztą.
Będę naciskał, żeby pozwolili nam kogoś przyjąć. Charlie Simmons pokiwał głową.
Coś ciekawego? - spytał, wskazując na mikroskop. Bannerman wstał i cofnął się od stołu.
Zobacz sam. Powiedz mi, co widzisz.
Simmons zmienił rozstaw okularów i metodycznie zabrał się do przeglądania preparatu. Po chwili milczenia mruknął:
Rozległa wakuolizacja gąbczasta... zanik starczy... i te włókienka białka... powiedziałbym: choroba Creutzfelda-Jakoba.
Ja też. I to jest przyczyna mojego wyjazdu na północ. Ten preparat zrobiono z mózgu trzydziestoletniego mężczyzny, który umarł po trzech tygodniach choroby.
Wolne żarty.
To samo ja powiedziałem na tę rewelację - uśmiechnął się Bannerman. - Prawdę mówiąc, nadal nie mogę się z tym pogodzić. Dlatego znowu oglądam te preparaty.
Dobrze, że dziś nie pierwszy kwietnia - powiedział Charlie. - Bo nigdy bym panu nie uwierzył. Już prędzej pomyślałbym, że ktoś pomylił preparaty.
Bannerman odłożył nóż i widelec. Jedzenie miało smak tektury, a restauracja była paskudnie zatłoczona.
Nie jesteś głodny? - Stella najwyraźniej nie miała zastrzeżeń co do jakości posiłku. Widocznie jedzenie było w porządku, a jego niezadowolenie wynikało z przyczyn wewnętrznych.
Właściwie nie - odparł.
Nie powinieneś się tak przejmować - powiedziała Stella - zrobiłeś, co mogłeś. Najważniejsze, że ten zmutowany wirus, czy co to tam było, jest martwy i nikomu nic już nie zagraża.
Martwy jak Lawrence Gili i ci trzej z Achnagelloch - mruknął Bannerman.
Z tego, co mówiłeś, wynika, że Gili mógł z powodzeniem zginąć w wypadku. Nie wiesz na pewno, czy został zamordowany... A co do tych trzech owczarzy - po prostu w pewnym momencie znaleźli się w nieodpowiednim miejscu. Mogło to się przytrafić każdemu z nas.
A zniknięcie mózgów? Pożar w szkole medycznej? Czy to nie wydaje ci się podejrzane? - zapytał Bannerman.
Zgadzam się, że z tymi mózgami stało się coś dziwnego, ale pożar mógł powstać najzupełniej przypadkowo. Czyż nie?
Ja w to nie wierzę - oznajmił Bannerman.
Może nie chcesz wierzyć.
To nie takie proste - Bannerman pokręcił głową. - Nie wymyśliłem sobie faceta, który napadł mnie w górach. Ani tego, że do mnie strzelano. Opon w moim samochodzie też nie poprzecinały krasnoludki.
Sam mówiłeś, że nie przyjęto cię tam z otwartymi ramionami. Miejscowi bali się, że stracą przez ciebie pracę.
Ale to nie oni zorganizowali dezaktywację plaży. Takie przedsięwzięcie wymaga decyzji na wysokim szczeblu. Wiesz co? Zabawne, ale kiedy dziś rano Milne powiedział mi o tym, co znaleźli na plaży, byłem już gotów wykreślić elektrownię z listy podejrzanych.
Mimo wszystko nie powinieneś wyciągać zbyt daleko idących wniosków - powiedziała Stella. - Jeśli zarządzający elektrownią doszli do wniosku, że zamierzasz narobić im kłopotów, postanowili się zabezpieczyć, ot, na wszelki wypadek. Taka jest już ludzka natura. To jak sprzątanie mieszkania przed wizytą teściowej.
A więc nie wierzysz mi - powiedział Bannerman.
Wierzę, że ty wierzysz w to, co mówisz. Ja tylko próbuję przekonać cię, że nie warto się przejmować. Już po wszystkim. Zrobiłeś, co mogłeś, z tego, co mówisz, wnoszę, że nie ma żadnej nowej choroby, którą warto się martwić. Po prostu daj sobie z tym spokój.
Bannerman pokiwał głową. Wcale nie zamierzał dawać sobie spokoju, ale też nie miał ochoty na kontynuowanie tej rozmowy.
- Co jeszcze zdarzyło ci się ciekawego? - zapytała Stella. Bannerman zaśmiał się.
W czasie tej wyprawy poznałem pewną osobę - powiedział. - Dziewczynę.
Szczęściarz z ciebie - odrzekła Stella. - Czy to coś poważnego?
Tak sądzę.
W takim razie podzielam twoją radość. Opowiedz mi o niej. Czy jest młoda?
Młodsza ode mnie - uśmiechnął się Bannerman, pewien, że w pytaniu Stelli kryje się jakiś haczyk. - Nazywa się Shona MacLean i jest malarką. Czuję się przy niej odmieniony: energiczny, pewny siebie...
- Młody? - podpowiedziała Stella z ironicznym uśmiechem. Bannrman wzruszył ramionami, trochę rozczarowany jej reakcją.
Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.
To był głupi żart - powiedziała cicho. - Naprawdę, cieszę się ze względu na ciebie. Kiedy znów się z nią spotkasz?
Niebawem, mam nadzieję - odparł Bannerman. - Jak najszybciej.
Po powrocie z lunchu postanowił oderwać się od sprawy Achnagelloch i wziąć się do pracy. Uznał, że najwyższa pora zawrzeć znajomość z lekarzem przysłanym przez MRC na czas jego nieobecności. Olive poinformowała go, że doktor Sherbourne jest w prosektorium.
- W razie czego ja też tam będę.
Po tym, co słyszał od Charliego Simmonsa, Bannerman spodziewał się, że Sherbourne będzie młody, ale żeby aż tak? Ze swoim wyglądem ucieleśnionej młodzieńczej żywotności wydawał się bardzo nie na miejscu, kiedy tak pochylał się nad stołem prosektoryjnym. Był wysoki, przystojny, energiczny i przepełniony radością życia. Sprawił, że Bannerman poczuł się o sto lat starszy.
Halo - powiedział. - Kim pan jest?
Doktor Bannerman.
O, przepraszam - Sherbourne poczerwieniał gwałtownie. - Proszę mi wybaczyć. Słyszałem, że pan wrócił, ale nie otrzymałem żadnych poleceń, więc pomyślałem, że będę robił swoje.
Proszę sobie nie przeszkadzać - powiedział Bannerman. - Chciałem tylko pana poznać i podziękować za to, co pan zrobił pod moją nieobecność.
Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Sherbourne z miną świadczącą o zupełnej szczerości. - To było niezwykle interesujące. Spędziłem tu wspaniałe chwile, że nie wspomnę, ile się nauczyłem.
A więc zamierza pan specjalizować się w patologii?
Jak najbardziej - Sherbourne, który szykował się właśnie do wykonania pierwszego nacięcia leżących na stole zwłok, uśmiechnął się radośnie - uważam, że to absolutnie fascynująca dziedzina. Zresztą pan musi czuć to samo.
Bannerman skinął głową, ale wstrzymał się od komentarzy. Przyglądał się, jak Sherbourne prowadzi cięcie przez klatkę piersiową i powłoki jamy brzusznej, a następnie sięga po nożyce do przecinania żeber, zamierzając dostać się do organów wewnętrznych.
- Właściwie to chciałbym zostać patologiem sądowym - oznajmił. - To jest mój cel.
Jego cel? - pomyślał Bannerman. Zamierza spędzić życie pośród rozkładających się trupów, pozbawionych głów ciał, ubrań poplamionych nasieniem i przedwczorajszych wymiocin? Oto jego cel?
- Rozumiem - powiedział.
Młodzieniec przystąpił do usuwania krwi z szyi zmarłego.
Nie w ten sposób - powstrzymał go Bannerman. - Jeśli chce pan być patologiem sądowym, musi pan pamiętać, że ślady obrażeń są często bardzo trudne do wykrycia, nawet w przypadku uduszenia. Trzeba bardzo uważać przy usuwaniu krwi. Proszę spojrzeć - wyjął nóż z ręki Sherbourna i sam wykonał nacięcie.
Dziękuję! - w głosie młodego lekarza brzmiał nie skrywany entuzjazm. - Właśnie takich rzeczy muszę się nauczyć.
Drobiazg - odparł Bannerman. - A teraz nie będę już panu dłużej przeszkadzał.
Wracając po schodach do swojego gabinetu, Bannerman nie mógł opędzić się od myśli o przemijaniu i następstwie pokoleń. Zastanawiał się też, dlaczego on sam został patologiem. I jakoś nie bardzo mógł sobie przypomnieć.
Rozdział 12
Stobmor, 4 lutego
Znów się spóźnisz, jak będziesz się tak grzebał! - zawołała Kirstie Bell.
Słyszałem, do cholery! - odparł jej małżonek. - I to przynajmniej ze sto razy.
Uważaj, co mówisz, Andrew Bell. Nie jestem jedną z tych dziwek z przetwórni ryb. W tym domu nie będzie rzucania mięsem. - Kirstie wstała od stołu i dalszą część swojej diatryby wygłaszała zmywając naczynia. - Kiedy pomyślę o mężczyznach, których mogłam poślubić... Powinnam słuchać biednego taty. Zawsze mówił, że do niczego nie dojdziesz. Chciał, żebym wyszła za Jacka Croana, i wiesz co. Miał rację. Przedwczoraj widziałam Jacka i zgadnij, czym on jeździ.
Andrew Bell posilał się w milczeniu niczym nie okazując, że słyszał zadane przez żonę pytanie.
- Volvo, ot co - triumfalnie oznajmiła Kirstie. - Volvo z numerem rejestracyjnym na „J”! A co my mamy? No, powiedz.
Bell nie przerwał jedzenia. Z rozmyślnie głośnym siorbaniem pochłaniał łyżka za łyżką owsiankę na mleku.
Vauxhalla z siedemdziesiątego dziewiątego, ot co! Więcej rdzy niż lakieru!
Wiesz co, Kirstie? - Andrew podniósł wzrok znad talerza.
Co?
Założę się, że żona Jacka Croana ma osobną łazienkę, a w domu podwójne okna i ocieplane ściany... a, i taras z oszklonymi drzwiami. Nie wolno o tym zapomnieć. Co to za życie bez oszklonych drzwi? Sąsiedzi nie dowiedzą się, co masz w domu.
Ty sobie ze mnie nie żartuj, Andrew Bell - ze złością odparła Kirstie. - Jesteś po prostu zazdrosny. Nie możesz znieść, że inni coś w życiu osiągnęli. Nie wiem, po co ja się tak staram. Urabiam sobie ręce po łokcie, żeby ten dom jakoś wyglądał, i co z tego mam? Nic, ot co! Nawet słowa podziękowania!
Andrew siorbnął kolejną łyżkę mleka.
- Jesteś obrzydliwy! - nie wytrzymała Kirstie.Andrew siorbnął głośniej.
Wściekłość Kirstie skupiła się na szorowanym właśnie garnku.
Andrew spoglądał na nią kątem oka i nagle stwierdził, że wcale nie odczuwa zwykłej w takich wypadkach skruchy. Kim była ta jędza o czerwonej z wściekłości twarzy? Wydała mu się taka stara. Co stało się z tamtą uśmiechniętą dziewczyną, której zmysłowy urok urzekł go trzydzieści lat temu? Dziewczyną, której bujne piersi i wyzywająco krągłe pośladki rozpalały jego pożądanie, nie dając spać po nocach aż do tego sobotniego wieczora, kiedy wróciwszy z tańców w mieście zamknęli się w pokoju gościnnym domu jego matki. Dziewięć miesięcy później urodziła się May; sześć miesięcy po ich ślubie.
Czy możliwe, by to niekształtne ciało okryte spranym szlafrokiem było ciałem tej samej Kirstie? Nawet jej głos się zmienił. To stworzenie wydawało z siebie chrapliwe, niskie dźwięki przerywane kaszlem nałogowej palaczki, skamlało, piekliło się, warczało ze złością. Prawdziwa Kirstie miała głos słodki i łagodny i nie potrzebowała wielu słów, aby wyrazić obietnicę, od której ciarki przebiegały po grzbiecie. A jej oczy! Właśnie, jeszcze i to. Kirstie miała cudowne, promienne oczy. W twarzy zaś tej kobiety błyszczały paskudne, małe paciorki otoczone zmarszczkami, podpuchnięte, niemal ginące w fałdach obwisłej skóry. To nie była Kirstie! Ta kobieta podstępem zajęła jej miejsce!
Czarownica! Na pewno czarownica! Zła wiedźma, która udając Kirstie doprowadzi go do obłędu, jeśli natychmiast czegoś z tym nie zrobi. To ona sprowadzała na niego te okropne bóle głowy! Teraz zrozumiał. To wcale nie był ból głowy! Rzuciła na niego urok, swoimi czarami chciała go wpędzić w chorobę, zniszczyć go!
Czemu tak na mnie patrzysz? - zapytała Kirstie. W jej głosie pojawiła się niepewność. - Znowu boli cię głowa? Może jesteś chory? No, powiedz - nalegała, starając się odzyskać władczy ton.
Chory? Ja? Nie, nie jestem chory... - spokojnie odparł Andrew. - Tylko właśnie zrozumiałem... - powoli wstał od stołu.
Co zrozumiałeś? - warknęła Kirstie. - Pleciesz bzdury, a jeśli się nie pośpieszysz...
Ty nie jesteś Kirstie.
Co ty bredzisz. Gdybym nie była Kirstie, nie zostałabym twoją żoną i nie mieszkała w tym chlewie. Nie patrz tak na mnie. Słyszysz? Przestań, mówię!
Bell, który wciąż trzymał w ręku łyżkę umazaną owsianką, z całej siły uderzył nią w twarz Kirstie. Upadła, przyciskając dłonią rozcięcie pod lewym okiem. Podniosła na niego przerażony wzrok i wyjąkała:
Uderzyłeś mnie... Czyś ty oszalał?
Nie jesteś Kirstie - wyszeptał Andrew, patrząc na nią z góry pozbawionym wyrazu wzrokiem. Złapał stojącą na stole butelkę mleka i podniósł ją nad głowę.
Kirstie zasłoniła oczy i wydała przeraźliwy krzyk, urwany, gdy dno butelki ugodziło ją w usta. Siła ciosu była dość wielka, by wybić jej większość przednich zębów; ich poszarpane pieńki wryły się w wargi. Andrew ponownie zamachnął się i rozblił butelkę na głowie Kirstie.
Nie wypuścił z ręki szyjki naczynia. Pochylił się i wyszczerbioną krawędzią butelki jął orać twarz żony, raz za razem, aż zmieniła się w pozbawioną ludzkich rysów krwawą masę.
- Nie jesteś Kirstie - szeptał gorączkowo. - Nie jesteś... Kirstie.
Na koniec wyprostował się i dysząc ciężko popatrzył na leżący na podłodze kształt - coś, co jeszcze niedawno było jego żoną.
- Czarownica! - wysapał. - Trzeba spalić... czarownicę!
Z taką samą skrupulatnością, z jaką masakrował twarz żony, Beli przystąpił do wznoszenia dla niej stosu pogrzebowego. Odkręcił zbiornik z naftą od piecyka w korytarzu i jego zawartość wylał na zwłoki. Następnie przykrył je przyniesioną z bieliźniarki pościelą,
którą również namoczył w nafcie. Dalej poszły ręczniki i obrusy, a na to dwa połamane krzesła kuchenne. Nad ciałem Kirstie urosła wysoka piramida. Zadowolony z rezultatów swojej działalności Bell zdjął z wieszaka w holu kurtkę i ubrał się.
- Spóźnię się do pracy - mruknął.
Jego ostatnią czynnością przed rzuceniem na stos zapalonej zapałki było odkręcenie kurków kuchenki gazowej.
Gwałtowność, z jaką ogień ogarnął stos, zaskoczyła Bella. W jednej chwili żółte płomienie wzniosły się pod sufit. Gęsty, czarny dym błyskawicznie wypełnił kuchnię. Osłaniając twarz przed żarem, Bell cofnął się do drzwi i wyszedł zamykając je za sobą.
Płoń, wiedźmo! Spal się na popiół - mamrotał schodząc po schodach. Znów się spóźni. I znów MacKinnon będzie się go czepiał. Dlaczego nikt nie pomyśli o jego bolącej głowie? Dlaczego?
A więc w końcu raczyłeś się zjawić! - zawołał tęgi, rudowłosy mężczyzna na widok Bella przekraczającego próg warsztatu samochodowego Stobmor Engineering. - To jest warsztat, nie kemping! Spóźniłeś się trzeci raz w tym tygodniu, a do tego dzwonił właśnie George Duthie i powiedział, że rozrusznik, który założyłeś wczoraj do jego escorta, nie działa. Był wściekły. Możesz mi powiedzieć, co się z tobą, do diabła, dzieje?
Bell przeszedł obok rozzłoszczonego szefa, jakby go tam wcale nie było. I oczywiście podsycił tym jego gniew. MacKinnon podniósł głos:
- Powiedziałem Duthiemu, że przyjdziesz do niego na farmę i poprawisz to, co sknociłeś. Obiecałem też Lochanowi, że do południa skończysz spawanie przy jego furgonetce, więc lepiej się ruszaj!
Bell nadal jakby nie dostrzegał obecności MacKinnona. Poruszał się wolno, sztywno, niczym zdalnie sterowany automat. Poszedł w głąb warsztatu i odczepił łańcuch, którym przytwierdzony był do ściany wózek z butelkami gazu do spawania. MacKinnon przyglądał się, jak wykręca i ciągnie wózek przez halę. Czuł, że z Bellem coś jest nie tak, ale co? Miejsce złości zajęła ciekawość.
- Słuchaj, jeśli masz jakieś kłopoty, powiedz mi. Może coś wymyślimy...
Bell nie zareagował. Ustawił wózek z butlami obok starej furgonetki bedforda, odwinął węże i odkręcił zawór dopływu acetylenu. Pstryknął zapalarką i u wylotu palnika pojawił się żółty, zwiewny płomień. Na jego widok Bell uśmiechnął się, jakby przypomniał sobie coś miłego. MacKinnon zbliżył się i stanął u jego boku.
- Myślisz, że mi sprawia przyjemność wydzierać się na ciebie co rano? Może byśmy się dogadali, co?
Nie spojrzawszy na szefa, Bell sięgnął do butli z tlenem i odkręcił zawór. Żółty płomień natychmiast nabrał intensywnie niebieskiej barwy. MacKinnon zakipiał złością. Ani on, ani Bell nie mieli okularów ochronnych.
- Co ty, do cholery, wyprawiasz! - wrzasnął, osłaniając dłonią oczy.
Wolno, niczym w transie, Bell odwrócił się ku niemu. Uśmiechnął się jakimś nieobecnym uśmiechem i bez namysłu przytknął płomień palnika do twarzy MacKinnona. Wystarczyła sekunda, by pojawiła się zionąca czernią spalenizny dziura. MacKinnon upadł; jego głowę spowiła chmura dymu, który powoli rozwiewał się ku górze. Bell przestąpił ciało i jakby nigdy nic zabrał się do pracy przy furgonetce. Uniósł ją na hydraulicznym podnośniku i zajął miejsce pod podwoziem. Pochłonięty był spawaniem ramy, kiedy w warsztacie zjawił się listonosz i, ujrzawszy zwłoki MacKinnona, krzyknął przerażony.
Bell wyjrzał spod furgonetki i uśmiechnął się.
- Cześć, Neil - powiedział. - Co słychać?
Listonosz cofnął się; uśmiech na twarzy Bella robił piorunujące wrażenie. Było w nim coś koszmarnie nieludzkiego. Bell stał bez ruchu, jakby czekając na odpowiedź. Płomień wydobywający się z zapomnianego w dłoni palnika skierowany był prosto w zbiornik z paliwem furgonetki. Listonosz odwrócił się i z krzykiem rzucił się ku drzwiom. Za nim rozległ się ogłuszający huk; podmuch gorącego powietrza wyrzucił go na ulicę.
Z trudem podniósł się na kolana i spojrzał w otwarte wrota warsztatu. Widział, jak płonąca sylwetka Andrew Bella z uniesionymi nad głową rękoma obraca się w śmiertelnym tańcu i wolno osuwa się na podłogę. Listonosz, jak urzeczony, z szeroko rozwartymi oczyma chłonął porażający widok. Ocknął się dopiero na
dźwięk drugiej eksplozji. Wtedy jeszcze o tym nie wiedział, ale był to wybuch gazu w domu na sąsiedniej ulicy.
Bannerman szykował się już do spania, kiedy zadzwonił telefon. O tej porze dzwoniła zwykle Shona, ale dzisiaj już z nią rozmawiał, nie dawniej jak godzinę temu.
Bannerman. Słucham.
Doktor Bannerman? Mówi Agnus MacLeod z Achnagelloch. Bannerman był bardzo zaskoczony, ale udało mu się to ukryć.
Wyraził zainteresowanie zdrowiem starego lekarza, a potem spytał:
- Co mogę dla pana zrobić, doktorze?
Raczej, co ja mogę zrobić dla pana - odparł MacLeod. - Mieliśmy tu dziś w Stobmor wypadek, który powinien pana zainteresować.
Ach tak. Jakiego rodzaju wypadek?
Pewien mężczyzna dostał napadu szału.
Rozumiem. - Bannerman poczuł, że robi mu się zimno.
Mechanik, niejaki Andrew Bell. Kompletnie postradał zmysły. Zamordował żonę i swojego pracodawcę, sam też zginął. Mając w pamięci tych trzech zmarłych przed kilkoma tygodniami, pomyślałem, że ten przypadek może mieć pewne znaczenie.
Bannerman natychmiast uświadomił sobie wagę informacji MacLeoda. Jeśli przyczyna śmierci była taka sama, co w przypadku tamtych trzech robotników, znaczyło to, że źródło choroby jest wciąż aktywne! Z gardłem ściśniętym ni to strachem, ni to podnieceniem, wychrypiał:
,.- Co stało się z ciałem tego człowieka?
Niewiele z niego zostało - odparł MacLeod. - Oblany płonącą benzyną upadł na zapalony palnik acetylenowo-tlenowy.
Jakie są szanse uzyskania próbek do badania histopatologicznego?
Niestety, żadne. Nie mówię o poparzeniach, panie doktorze. Mówię o kremacji.
Jasny gwint! - Bannerman zrozumiał, że znów spotyka go niepowodzenie. I nagle dotarło do niego to, co MacLeod powiedział o zawodzie zmarłego. - Mówi pan, że ten człowiek pracował w warsztacie samochodowym?
Jako mechanik.
To nie pasuje - zauważył Bannerman. - Od jak dawna pracował w tym zawodzie?
Od około piętnastu lat, a wcześniej był robotnikiem w przetwórni ryb na wschodnim wybrzeżu.
Ale coś go musiało łączyć z tamtymi.
Pewne związki rodzinne.
Mianowicie?
Jego córka, May Bell, jest, czy raczej była, żoną Gordona Buchana.
Bell był ojcem May Buchan? - wykrzyknął Bannerman.
Zgadza się. Czy coś z tego wynika?
Nie wiem - przyznał Bannerman. - Zawiadomię pana, jeśli coś przyjdzie mi do głowy. I, panie doktorze...
Tak?
Jestem wdzięczny za telefon. Gdyby zdarzyło się jeszcze coś...
Dam panu znać - obiecał MacLeod.
Jak to, do diabła, możliwe, żeby... - mruczał Bannerman głowiąc się nad zagadką śmierci Andrew Bella. W jaki sposób teść Gordona Buchana zaraził się scrapie? Przecież nigdy nie miał do czynienia z owcami! Od piętnastu lat pracował w warsztacie samochodowym. A jednak to nie mógł być przypadek. Najważniejsze, że źródło zabójczej choroby nie zostało zlikwidowane. Wirus atakował Stobmor. Było zbyt późno na telefon do MRC, zadzwoni więc do Milne'a z samego rana.
Następnego dnia Bannerman zjawił się w szpitalu tuż po ósmej trzydzieści i dowiedział się, że Milne już dzwonił. Czekając, aż 01ive połączy go z MRC, zapalił papierosa.
Obawiam się, że mam złe wieści - zaczął Milne.
Jeśli chce mi pan powiedzieć o tym szaleńcu ze Stobmor, to istotnie zła wiadomość - odparł Bannerman.
Skąd pan wie?
Wczoraj wieczorem dzwonił do mnie tamtejszy lekarz, MacLeod.
Nic z tego nie rozumiem - powiedział Milne. - Ten człowiek pracował w warsztacie samochodowym.
Ano właśnie - przytaknął Bannerman.
Na dziesiątą trzydzieści zwołałem nadzwyczajne posiedzenie Rady. Zdąży pan?
Bannerman obiecał, że zdąży.
Jako ostatni na spotkanie w gmachu MRC przybył wysłannik gabinetu premiera, Cecil Allison. Bannerman stał przy oknie w sali posiedzeń i widział, jak na zalany deszczem dziedziniec zajeżdża czarny rover. Z tyłu dobiegały go głosy Milne'a i Sir Johna Flowersa, omawiających jakieś wewnętrzne sprawy MRC. Drzwi rovera otworzyły się i wysiadł Allison; Bannerman odszedł od okna i zajął miejsce przy stole.
- Przepraszam, że kazałem panom czekać - już w progu usprawiedliwiał się Allison. - Od rana mam dzisiaj urwanie głowy. - Uśmiechnął się i usiadł.
Głos zabrał Flowers.
- Doktor Bannerman wyraził pogląd, że powinniśmy rozpocząć oficjalne dochodzenie w sprawie zgonów w Stobmor i Achnagelloch;
żadne ukradkowe węszenie nie ma już sensu. Osobiście skłonny jestem zgodzić się z tą opinią.
Allison, wytworny jak zwykle, wyciągnął przed siebie dłoń gestem wzywającym do rozwagi.
Jak rozumiem - rzekł - na obecną sytuację wpłynęła wiadomość o śmierci pewnego mieszkańca Stobmor.
Trzech, jeśli uwzględnimy żonę chorego i jego pracodawcę - wtrącił Milne. - Wszyscy zginęli w dość niezwykły i przerażający sposób.
Tak, tak - z lekkim zniecierpliwieniem odparł Allison - ale z naszego punktu widzenia, to znaczy w świetle naszego zainteresowania problemem chorób mózgu, liczy się jedynie jedna ofiara. Czyż nie mam racji?
Owszem - zgodził się Flowers.
O ile wiem, zmarły nie miał do czynienia z owcami ani też bydłem?
Nie.
A więc wnioski panów oparte są wyłącznie - Allison położył nacisk na słowie „wyłącznie” - na doniesieniach o irracjonalnym zachowaniu chorego.
Symptomy choroby były identyczne jak w poprzednich wypadkach - odezwał się Bannerman. - Poza tym chory był spokrewniony z jedną z wcześniejszych ofiar.
Owe symptomy, według posiadanych przeze mnie informacji, to po prostu obłęd. Zgadza się?
W zasadzie, tak - przyznał Milne.
Żadnych swoistych objawów?
Na to wygląda.
Zmierzam do tego, panowie - oznajmił Allison tonem człowieka przeświadczonego o swojej racji - że wypadki tego rodzaju nie są niczym niezwykłym. W gazetach roi się od doniesień o ludziach, którzy w reakcji na taki czy inny stres sięgają po broń i dopuszczają się najokropniejszych zbrodni. To nic nowego. Z tego właśnie powodu na rząd Jej Królewskiej Mości wywierane są naciski, aby dokonać rewizji przepisów regulujących dostęp do broni palnej.
Bannerman spodziewał się, że Allison zechce zbagatelizować sytuację, jaka się wytworzyła po śmierci Bella. W przypadku reprezentanta rządu taka reakcja była niemal odruchowa i najzupełniej zrozumiała. W tym, co mówił, było jednak sporo racji. Facet znał się na swojej robocie, to trzeba mu było przyznać. Wyłożył argumenty i teraz czekał na odzew strony przeciwnej. Bannerman nakazał sobie w duchu spokój i powiedział:
- Moim zdaniem to, co zdarzyło się w Stobmor, nie może być traktowane jak przypadek. Jestem przekonany, że ta śmierć ma związek z poprzednimi i że nie będzie ostatnią, jeśli czegoś nie przedsięweźmiemy. Musimy zidentyfikować źródło epidemii, a do tego konieczne jest odnalezienie go.
Flowers i Milne wstrzymali się od głosu, czekając na replikę Allisona. Ten zwrócił się do Flowersa i mówił teraz znacznie chłodniejszym, twardszym tonem.
- Nie dalej jak wczoraj byliście panowie zdecydowani przed stawić rządowi Jej Królewskiej Mości oświadczenie, iż brak do wodu na to, że istnieje związek między chorobami mózgu zwierząt a podobnymi schorzeniami u ludzi. Dzisiaj, tylko dlatego, że jakiś człowiek postradał zmysły... twierdzicie, iż nie jest to możliwe.
Sądzę, że musimy się wstrzymać ze złożeniem tego tak upragnionego przez pana oświadczenia-spokojnie odparł Flowers.
Jak długo?
Dopóki nie uzyskamy całkowitej pewności, panie Allison. - Tą odpowiedzią Flowers zyskał sobie uznanie Bannermana.
Allison także wyczuł, że Flowers nie pozwoli wmanewrować Rady w sytuację, która mogłaby zagrozić jej prestiżowi. Spuścił nieco z tonu i próbował się targować.
- Wystarczyłoby mi stwierdzenie, że ten ostatni przypadek mogły wywołać przyczyny, o których wspomniałem. Czyż ten człowiek nie mógł dostać szału z powodu, na przykład, kłopotów rodzinnych?
Flowers, Milne i Bannerman jak na komendę skinęli głowami.
- W takim razie - rzekł Allison - mam propozycję. Bannerman poprawił się na krześle, jakby szykując się do odparcia ataku, ale nic nie powiedział.
Jeśli już teraz uruchomimy procedurę jawnego śledztwa - ciągnął Allison - prasa zrobi z tej sprawy sensację. „Zabójcza choroba mózgu pustoszy szkockie miasto” - takich tytułów możemy oczekiwać. W powodzi bombastycznych nagłówków nikt nie będzie dochodził prawdy. Szkody jakie poniosą hodowcy, mogą być nie do naprawienia.
Co pan proponuje? - zapytał Milne.
Proponuję nie robić nic.
Nic?
Przez pewien czas wstrzymać się od jakichkolwiek działań. I jeśli przed upływem uzgodnionego terminu nie usłyszymy o kolejnych szaleńcach mordujących swe żony, uznamy, że cała ta sprawa ze scrapie w Achnagelloch miała charakter jednostkowy i odłożymy ją ad acta. MRC przygotuje raport dotyczący sytuacji epidemiologicznej kraju w zakresie zapadalności na choroby mózgu, w którym znajdzie się stwierdzenie, że jej wzrost nie wiąże się z inwazją chorób odzwierzęcych. Jeśli natomiast wydarzy się coś nowego, otrzymacie wolną ręką w prowadzeniu śledztwa wszelkimi dostępnymi metodami.
Co wy na to, panowie? - Flowers zwrócił się do Milne'a i Bannermana.
Jakiego okresu ma dotyczyć ta umowa? - spytał Bannerman.
Trzech tygodni - odrzekł Allison.
Czterech.
Zgoda. - Allison spojrzał pytająco na przedstawicieli MRC. Dali znak, że się zgadzają.
Allison spojrzał na zegarek i oznajmił, że musi pędzić. Po jego wyjściu Bannerman natychmiast się odprężył. Uśmiechnął się i potrząsnął głową. Tacy jak Allison potrafią człowiekowi ukraść sztuczną szczękę w taki sposób, że zorientuje się dopiero przy obiedzie.
Pan naprawdę jest zdania, że śmierć Bella nie była sprawą przypadku, prawda? - spytał Flowers.
Tak, tak właśnie przypuszczam - odrzekł Bannerman - chociaż, proszę mi wierzyć, chciałbym, aby tak nie było.
Dni mijały i Bannerman wrócił do dawnego, uporządkowanego stylu życia sprzed wyprawy do Szkocji. W jego przyjaźni ze Stellą zaszły jednak pewne zmiany. Nie spotykali się tak często jak dawniej, a jemu nie przyszłoby już do głowy dzwonić do niej w środku nocy, aby omówić jakiś drobiazg. Wiedział, że taka zmiana była nieunikniona i nawet było mu z tego powodu smutno, ale z drugiej strony uczucie, jakim darzył Shonę, nie zmniejszyło się.
Najważniejszym wydarzeniem każdego dnia był wieczorny telefon do Shony. Po raz pierwszy w życiu Bannerman miał kogoś, z kim gotów był rozmawiać o wszystkim. Najmniejszy drobiazg w rozmowie z Shoną nabierał niezwykłej wagi. Zdawał sobie sprawę, że w ten sposób odsłania się, że ryzykuje ból i upokorzenie, ale to nowe doznanie nie było nieprzyjemne. Przez całe życie trzymał bliźnich na dystans.
Nadal żadnych wieści z północy? - spytała pewnego dnia Shona.
Nie. A już minęło dziesięć dni.
I wciąż spodziewasz się kolejnych zachorowań?
Tak. Jestem przekonany, że Bell zaraził się w podobny sposób jak Buchan i pozostali. A to oznacza epidemię, której przyczyna nie została pogrzebana razem z padłymi owcami z Inverladdie. Musi
istnieć jakieś źródło choroby, o którym nawet nie pomyśleliśmy. W całej tej sprawie jest okropnie dużo niejasności.
I przez cały miesiąc nic nie możesz zrobić?
Tylko czekać i mieć nadzieję, że byłem w błędzie.
A więc ja też mam tę nadzieję - powiedziała Shona.
I lepiej, żeby wszyscy ją mieli.
Jeśli pojawi się następny chory, weźmiesz udział w dochodzeniu?
Bannerman nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej.
Tkwię w tej sprawie, czy to się komuś podoba czy nie - oświadczył.
Rozumiem - powiedziała Shona.
Cokolwiek się stanie, w końcu miesiąca wybieram się do ciebie na długi weekend. Jeśli, oczywiście, będziesz wtedy wolna. Jest wiele spraw, o których chciałbym z tobą porozmawiać.
Naturalnie - zapewniła Shona. - Już zaczynam liczyć dni.
Żałuję, że nie mogę przyjechać wcześniej.
Przyjedziesz, kiedy będziesz mógł.
Minęły prawie trzy tygodnie bez sygnału z MRC i w umyśle Bannermana zakiełkowała nadzieja, że jego najgorsze obawy jednak się nie sprawdzą. Jeszcze tydzień i rząd otrzyma oświadczenie, na którym tak mu zależy. W ten sposób sprawa Achnagelloch przestanie istnieć. Władze będą zadowolone, farmerzy będą zadowoleni - wszyscy, z wyjątkiem doktora Bannermana. On nie zapomni faktu, że zmarło siedmioro ludzi i że nowa straszna choroba czai się gdzieś na owczych pastwiskach. Nie ma znaczenia, że chwilowo zanikła ani że dla pewnych ludzi wygodniej jest zapomnieć o jej istnieniu. Zadowolenie, które zdobywa się chowając głowę w piasek, trwa bardzo krótko.
Późno w nocy, po ostatnich wiadomościach telewizyjnych, kiedy zamierzał już iść do łóżka, zadzwonił MacLeod. Bannermana natychmiast odeszła senność.
- Następny? - zapytał bez wstępów.
Tak - odrzekł MacLeod. Bannerman zamknął oczy i przełknął ślinę.
Niech pan mówi.
Dziś wieczorem otrzymałem wezwanie do chorego robotnika. Dzwoniła jego żona mówiąc, że mąż zachowuje się podejrzanie. Zauważyłem u niego te same objawy, które występowały u Gordona Buchana.
Czy on żyje?
Tak. Choć nie wiem, jak długo pociągnie. Dałem mu na uspokojenie i ułożyłem w naszym szpitaliku w Stobmor. Co pan sądzi o przewiezieniu go?
Dokąd konkretnie?
Biorąc pod uwagę nasze podejrzenia, chyba najlepiej byłoby go umieścić na oddziale neurochirurgii Western General w Edynburgu. Tylko że z pewnych względów, bardzo nie chciałbym tego robić.
W czym problem? - zapytał Bannerman.
Sądzę, że musimy uczciwie przyznać, iż szanse utrzymania chorego przy życiu są żadne. Jeśli go przewieziemy, to tylko po to, żeby uzyskać maksimum informacji o przebiegu choroby. W Western General mają odpowiedni do tego sprzęt. Inna sprawa, czy będzie to w porządku wobec jego żony.
Rozumiem - powiedział Bannerman. Rozterka starego lekarza wydała mu się uzasadniona.
Moim zdaniem, dopiero badanie histopatologiczne materiału z autopsji dostarczy nam istotnych informacji o tej chorobie. Żadne EEG wiele nam nie pomoże.
W takim razie sądzę, iż zatrzymam go na miejscu.
Zgoda - odparł Bannerman. - Zamierzam przyjechać do pana. Chciałbym osobiście zbadać chorego.
Doskonale.
Powiedział pan, że pacjent jest robotnikiem. Pracował na farmie?
Nie, w kamieniołomach.
Czy coś go łączy z wcześniej zmarłymi?
Obawiam się, że tym razem nie, ale wpadłem na pewien pomysł...
Tak?
Kamieniołomy leżą na zachód od farmy Inverladdie. Nie jest wykluczone, że kilka zarażonych owiec zawędrowało w okolice zakładu.
To jest myśl - przyznał Bannerman. - Ale tak czy inaczej do zarażenia się konieczny jest bezpośredni kontakt z chorym zwierzęciem. Dopiero wtedy wirus może wniknąć przez skaleczenia i zadrapania na skórze.
Au kamieniarzy pokaleczone ręce to niemal reguła - zauważył MacLeod.
Może i tak. - Bannerman nie był przekonany. - Chciałbym prosić o bliższe informacje o tym pacjencie. - Otworzył leżący przy telefonie notes i zrzucił kciukiem skuwkę z pióra.
MacLeod dyktował:
Mężczyzna, dwadzieścia trzy lata, żadnych poważniejszych chorób na koncie. Z wyjątkiem bólu głowy w zeszłym tygodniu nie zdradzał żadnych objawów choroby, aż do wczoraj, kiedy żona zauważyła u niego zaburzenia świadomości. Powiedziała, że wyglądało to tak, jakby na chwilę wpadał w jakiś trans. Dzisiaj zachowywał się już zdecydowanie nienormalnie, więc przestraszona zadzwoniła do mnie.
W jakim sensie „nienormalnie”?
Zauważyła, że wyjada pokarm z psiej miski; potem chciał iść do pracy bez butów. Kiedy próbowała z nim rozmawiać, patrzył na nią takim wzrokiem, jakby jej nie znał, chwilami wręcz z nienawiścią. Dotąd byli wyjątkowo dobrym małżeństwem; bardzo to, biedaczka, przeżywa.
Trudno się dziwić - powiedział Bannerman.
Zważywszy, co się stało z Andrew Bellem, nie chciałem ryzykować zostawienia Turnbulla w domu, nawet po podaniu mu środków uspokajających. To dlatego kazałem przenieść go do szpitala.
Powiedział pan „Turnbull”?
Colin Turnbull.
Cholerny świat! - wybuchnął Bannerman.
Znał go pan?
Często bywał w barze hotelu w Achnagelloch, kiedy tam mieszkałem. Lubiłem go.
Bystry chłopak - powiedział MacLeod. - Kończył właśnie studia zaoczne.
Pamiętam. Mówił mi o tym.
Jego żona Julia jest nauczycielką w szkole w Stobmor.
Bannerman przypomniał sobie rysunki w oknach wiejskiej szkoły.
Kto wie o chorobie Turnbulla? - zapytał.
W tak małej miejscowości nie uchowa się żaden sekret - odparł MacLeod. - Do tej pory cała wieś huczy od płotek o kolejnym przypadku zapalenia opon mózgowych.
Szlag by...
Taka sprawa prędzej czy później musiała wyjść na jaw.
Nie to mnie martwi.
A co?
Myślę, że nie od rzeczy byłoby postawić jakiegoś strażnika pod drzwiami pokoju Turnbulla.
Dostał potężną dawkę środków uspokajających. Nie sądzę, by mógł komuś zagrażać.
Chodzi mi raczej o to, co może zagrażać jemu.
Nie rozumiem - zdziwił się MacLeod.
Panie doktorze, nie wszyscy chcą, żebyśmy odkryli prawdę o tej epidemii.
Mówi pan poważnie?
Tak.
Spędzę tę noc w szpitalu - oznajmił MacLeod. - Julia Turnbull też tam będzie, więc Colinowi nic nie grozi.
Nie sądziłem, że tak pan dba o swoich pacjentów.
Dwadzieścia trzy lata temu pomogłem Turnbullowi przyjść na świat - rzekł MacLeod. - Byłem gościem na jego ślubie z Julią i opiekowałem się nią, kiedy przed trzema laty urodziła martwe dziecko. Jeśli los chce, by Colin Turnbull umarł, będę przy nim, aby w miarę swoich możliwości nieść mu ulgę w cierpieniu i pomóc jego żonie.
Oczywiście. - Bannerman musiał przyznać, że postawa starego lekarza zrobiła na nim spore wrażenie. U św. Łukasza wszystko wyglądało inaczej. Pośród monitorów, wykresów i kart chorobowych nie było już miejsca na osobisty stosunek do pacjenta. Gdyby ktoś inny powiedział to, co MacLeod, Bannerman uznałby go za sentymentalnego i staroświeckiego. Ponieważ jednak znał starego i lubił go, poczuł się nieco zawstydzony.
Kiedy mamy się pana spodziewać?
Rano pierwszym rejsem British Airways odlatuję do Aberdeen. Na lotnisku wynajmę samochód i przy odrobinie szczęścia po południu będę w Stobmor.
Zarezerwować panu pokój w hotelu? - zapytał MacLeod.
Byłbym zobowiązany.
W Achnagelloch czy w Stobmor?
W Stobmor. Będę bliżej szpitala. I... wiem, że to paskudnie zabrzmi, ale...
Tak?
Czy znajdę tam warunki do przeprowadzenia sekcji zwłok?
Mamy tu niewielką salę operacyjną. Będzie mógł pan z niej skorzystać.
Rozdział 13
Zegar przy łóżku powoli odmierzał godzinę za godziną. O wpół do trzeciej Bannerman zrozumiał, że już nie zaśnie. Postanowił pojechać do szpitala i zamiast telefonować z lotniska, zostawić kartki dla 01ive, Charliego Simmonsa i Leemana. Ich najbardziej dotknie jego nieobecność. Dyrekcja szpitala też nie będzie zachwycona nagłym zniknięciem kierownika pracowni, ale załatwienie urlopu drogą urzędową trwałoby zbyt długo, a on nie miał czasu. A podejrzewał, że Colin Turnbull ma go jeszcze mniej...
Na biurku OHve zostawił liścik, w którym prosił, by zawiadomiła MRC, że doktor Bannerman jest w drodze do Szkocji i skontaktuje się z nimi po południu. Pozostało mu jeszcze spakować trochę narzędzi do wykonywania sekcji; nie potrzebował pełnego zestawu, wybierał tylko te, których prawdopodobnie nie znajdzie w wiejskim szpitalu. Noże i skalpele chirurgiczne nie różnią się od tych, które są używane przez patologa.
Zdawał sobie sprawę, że obładowany narzędziami napotka trudności z przejściem przez wykrywacz metali na lotnisku, ale miał przy sobie wystarczająco dużo dokumentów na potwierdzenie swojej zawodowej tożsamości, a zresztą nie miał nic przeciwko temu, by jego żelastwo podróżowało w luku bagażowym. Ostatnim spojrzeniem ogarnął salę prosektorium, pogasił światła i zamknął drzwi. Pora ruszać.
Na lotnisku Heathrow zjadł śniadanie - bardziej dla zabicia czasu niż by zaspokoić głód - a następnie zadzwonił do Shony, chcąc zawiadomić ją, że jedzie na północ. Przepraszał za telefon o tak wczesnej porze, ale przerwała mu zapewnieniem, że już od dawna jest na nogach i właśnie wybiera się na plażę.
Czyżbyś miała ładną pogodę? - zapytał.
W tej chwili tak - odparła - ale z zachodu idzie sztorm. Jeśli nie odwołają promu, popłynę na ląd i spotkamy się w Stobmor.
To właśnie miałem nadzieję usłyszeć - powiedział Bannerman.
Sztorm przepowiedziany przez Shonę nadciągnął nad Szkocję godzinę później. Rozhulał się na dobre, kiedy samolot Bannermana przeleciał linię wzgórz Perthshire; kapitan z góry przepraszał za przykre skutki turbulencji. W czasie podchodzenia do lądowania w Aberdeen Bannerman kilkakrotnie stracił panowanie nad żołądkiem. Najgorszy był moment, kiedy przed dotknięciem płyty lotniska samolot zaczął kołysać się na boki, by po chwili z łomotem opaść na asfalt pasa startowego. W kabinie pasażerskiej dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. Bannerman zauważył, że nawet stewardesy wymieniają porozumiewawcze uśmiechy. Potem wszystko utonęło w rozgardiaszu towarzyszącym zawsze opuszczaniu samolotu.
Skutkiem czyjegoś niedopatrzenia musiał pół godziny czekać na samochód. Dopiero po interwencji urzędniczki biura wynajmu ściągnięto go z miasta. Czas oczekiwania Bannerman spędził w kawiarni portu lotniczego popijając cienką, letnią kawę przy plastikowym stoliku i przyglądając się ulewie za oknem. Jeśli podobna pogoda była na zachodzie, prom na pewno został odwołany.
Samochód w końcu się znalazł i Bannerman wyjechał z miasta drogą wiodącą na północ. Tuż za Huntly deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem; skręciwszy za Inverness na północny zachód, jechał już w zamieci śnieżnej. Lokalne drogi zalegały solidne zaspy i pokonanie ostatnich trzydziestu kilometrów zajęło mu ponad półtorej godziny. W Stobmor był o szóstej wieczorem. Zostawił bagaż w hotelu i skierował się prosto do szpitala.
Natychmiast zorientował się, że przybył za późno. Za oszklonymi drzwiami poczekalni zobaczył Agnusa MacLeoda, który obejmował szlochającą kobietę, niewątpliwie żonę Colina Turnbul-la. Lekarz, zwrócony twarzą do wejścia, zauważył Bannermana i ponad ramieniem kobiety dał mu znak dłonią, by zaczekał na zewnątrz. Bannerman skinął głową i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie natknął się na pielęgniarkę zajętą parzeniem herbaty. Przedstawił się.
Nazywam się Drummond - odrzekła. - Doktor MacLeod spodziewał się pana wcześniej.
To przez tę pogodę.
Faktycznie, paskudna - przyznała.
Colin Turnbull nie żyje, prawda? - zapytał.
Od piętnastu minut.
Bannerman zauważył, że mimo pozornego opanowania pielęgniarka była głęboko wzruszona. Zdradzało ją wyraźne drżenie podbródka.
- Da sobie pani radę? - zapytał łagodnie.
Kobieta skinęła głową, ale zaraz przyłożyła dłoń do oczu, jakby sprawdzając, czy nie płyną z nich łzy.
- Nigdy dotąd... - wyjąkała - nigdy nie widziałam, żeby ktoś umierał w ten sposób. - Mówienie sprawiało jej widoczną ulgę. Odetchnęła głęboko i długo wstrzymywane łzy pociekły jej po policzkach. - To było straszne... po prostu straszne. Jakby mu...
Otworzyły się drzwi i stanął w nich Agnus MacLeod.
Co z tą herbatą? - zapytał.
Gotowa - odparła pielęgniarka.
Może zechciałaby siostra po to warzy szyć przez chwilę pani Turnbull.
Oczywiście, panie doktorze.
Spóźnił się pan - powiedział MacLeod, gdy kobieta opuściła pokój.
Bannerman skinął głową.
Słyszałem, że nie miał lekkiego końca.
Zaburzenia umysłowe nasiliły się. Leki uspokajające przestały już. skutkować. Straszne było patrzeć na niego i słuchać go. Żałuję tylko, że nie mogłem oszczędzić tego koszmaru Julii.
Gdzie są zwłoki? - zapytał Bannerman.
W piwnicy. Mamy tam prowizoryczną kostnicę. Chce pan je zobaczyć?
Tak.
Sprawdzę tylko, czy z Julią wszystko w porządku. - MacLeod wyszedł; wrócił po chwili i wskazał drzwi do piwnicy. - Tędy, proszę.
Za ciężkimi drewnianymi drzwiami znajdowało się kilka betonowych schodów wiodących do chłodnego pomieszczenia o ścianach z kamienia. MacLeod włączył światło, błysnęła pojedyncza żarówka osłonięta drucianą kratką spowitą siecią pajęczyn. Zdawało się, że rzuca ona raczej cień, niż cokolwiek oświetla. Zwłoki Turnbulla spoczywały na wyszczerbionej drewnianej ławie. Przykryto je prześcieradłem, pod którym rysował się wyraźny ludzki kształt. Sceneria piwnicy kojarzyła się Bannermanowi z przeczytanym gdzieś opisem odkrycia Doliny Królów w Egipcie. Turnbull nie był jednak faraonem. Te zwłoki stanowiły jedyny w tej chwili dowód istnienia straszliwej choroby.
Zbliżył się do ławy, odsłonił twarz zmarłego i cofnął się odruchowo. Oczy trupa były szeroko otwarte, zęby wyszczerzone w potwornym, jakby krwiożerczym grymasie. Cała męka agonii zastygła na tej twarzy w przerażającą pośmiertną maskę...
- Przykro mi, ale nie było czasu, żeby się nim zająć - mruknął MacLeod. - Musiałem opiekować się jego żoną. Była w fatalnym stanie.
Bannerman próbował zamknąć oczy zmarłego, ale skóra powiek ciasno przywarła do gałek ocznych.
- Dziwne - powiedział. - Wygląda to na przedwczesne stężenie pośmiertne, może związane z chorobą. - Zamknięcie ust okazało się również niemożliwe. Mięśnie szczęk skurczyły się, napinając skórę na policzkach. - Poprosi pan panią Turnbull o zgodę na sekcję zwłok? - Bannerman zwrócił się do MacLeoda.
Ten najwyraźniej nie był zachwycony perspektywą rozmowy z Julią.
- Po tym, co przeszła, trudno będzie się z nią porozumieć - powiedział. - Nie możemy zaczekać do jutra?
Bannerman spojrzał na zwłoki, już na powrót przykryte całunem.
- Wolałbym, żeby załatwił pan zgodę już teraz. Jeżeli, oczywiście, będzie to w ogóle możliwe.
MacLeod wzruszył ramionami.
Zobaczę, co się da zrobić... Wszystko zależy od tego, w jakim ona jest teraz stanie.
Co tu się, do diabła... - zawołał MacLeod, kiedy otworzywszy drzwi piwnicy usłyszał dobiegające z korytarza głosy. W drzwiach wejściowych siostra Drummond prowadziła ożywioną rozmowę z trzema mężczyznami. Bannerman poznał jednego z nich, van Geldera, właściciela kamieniołomów. Pozostałych dwóch nie znał; sądząc z wyglądu byli robotnikami. Pielęgniarka przerwała rozmowę i podeszła do MacLeoda.
Panie doktorze, przyszedł pracodawca pana Turnbulla wraz z dwoma jego przyjaciółmi. Pytają o chorego.
Powiedziała im pani? - spytał półgłosem.
Tak - odrzekła. - Chcieliby zobaczyć się z panią Turnbull.
Proszę zaprowadzić ich do poczekalni - zdecydował MacLeod. Kiedy odwróciła się, powiedział do Bannermana: - Dowiem się, czy Julia zechce podpisać zgodę. - Odszedł, zostawiając go w korytarzu. Z niewiadomych powodów van Gelder udał, że dopiero teraz zauważył Bannermana. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę do powitania.
Cieszę się, że znów pana widzę, doktorze. Słyszałem, że pan wyjeżdżał.
I owszem.
Nie muszę chyba pytać, dlaczego pan wrócił, prawda? Kolejna tragedia. Coś okropnego. Turnbull był jednym z moich najlepszych pracowników. Kiedy wy, lekarze, zrobicie coś, żeby położyć kres tej historii?
Niebawem, mam nadzieję - odrzekł Bannerman.
Robotnicy towarzyszący van Gelderowi przyglądali im się w milczeniu. Pielęgniarka, trzymając rękę na klamce otwartych drzwi poczekalni, czekała, aż cała trójka raczy wejść do środka. Bannerman
zauważył, że tamci dwaj patrzą na niego z wyraźną wrogością. Zastanawiał się, dlaczego. Nigdy ich przedtem nie widział.
Czy to koledzy Colina z pracy? - ściszając głos spytał van Geldera.
Spotkałem ich przed szpitalem - odparł. - O ile wiem, to jego starzy przyjaciele. Pracują w elektrowni. Jeden z nich twierdzi, że chodził z Turnbullem do szkoły.
Rozumiem - mruknął Bannerman. Pamiętał, co Colin mówił o niechęci, jaką osoba lekarza z Londynu budzi wśród pracowników elektrowni... Oto, skąd brał swoje informacje. Niektórzy z jego przyjaciół tam pracowali.
Coś nie tak, panie doktorze? - zapytał van Gelder.
Nie. Dlaczego? - odparł z roztargnieniem Bannerman.
Z gabinetu MacLeoda dobiegł nagle podniesiony, gniewny głos Julii Turnbull:
- Nie! Nie! W żadnym wypadku! Zostawcie mojego Colina w spokoju!
Obecni w korytarzu wymienili zakłopotane spojrzenia. Julia wybiegła z gabinetu i widząc w drzwiach poczekalni znajomych męża, podbiegła do nich, szlochając:
Oni chcą uciąć Colinowi głowę! Chcą zabrać jego mózg!
Jezu - z nie skrywanym obrzydzeniem powiedział jeden z robotników.
Nikt nie dotknie Colina nawet palcem - oświadczył drugi, opiekuńczym gestem obejmując Julię.
Bannerman pochwycił zmieszane spojrzenie MacLeoda. Stary lekarz wzruszył ramionami.
- Pani Turnbull - zaczął Bannerman. - Proszę mi wierzyć, że nikt nie zamierza uciąć...
Mężczyzna obejmując Julię przerwał mu stekiem przekleństw.
- Pieprzone łapiduchy! Co z was tu, kurwa, za pożytek, co? Idźcie w cholerę i zostawcie ludzi w spokoju!
Bannerman cofnął się, czując, że w tej atmosferze nic nie zdziała. Van Gelder próbował rozładować napięcie.
- Droga pani Turnbull - odezwał się pojednawczym tonem - może pozwoli się pani odwieźć do domu? Samochód stoi przed
drzwiami. A może wolałaby pani, żeby zawieźć ją do krewnych albo przyjaciół?
- Dziękuję - powiedziała Julia. Stopniowo odzyskiwała panowanie nad sobą. - Przykro mi, panie doktorze - zwróciła się do MacLeoda - ale moja decyzja jest nieodwołalna.
MacLeod skinął głową i uśmiechnął się, jakby dodając jej otuchy. Julia celowo zignorowała Bannermana i nawet nie spojrzawszy w jego stronę opuściła szpital, wsparta na ramieniu van Geldera. Robotnicy z elektrowni ruszyli za nimi. Bannermana obrzucili spojrzeniami, które miały niedwuznacznie sugerować, by wystrzegał się spotkania z nimi w ciemnej uliczce. Jeden z nich rzucił:
- I wara od zwłok Colina. Zrozumiano?
Bannerman nie zareagował na jawną groźbę. Po prostu wlepił w mężczyznę nieruchome spojrzenie, aż tamten odwrócił wzrok i wyszedł.
Przepraszam - odezwał się MacLeod. - Wszystko zepsułem.
To moja wina - powiedział Bannerman. - Niepotrzebnie namawiałem pana do pośpiechu. Trzeba było zaczekać do rana. Powstaje teraz pytanie, co, do diabła, mamy zrobić?
Może pan uzyskać urzędowy nakaz sekcji - podsunął MacLeod.
Wiem. Ale wiem też, co by to oznaczało dla pana. - Bannerman zdawał sobie sprawę, że jeśli MacLeod nie podpisze aktu zgonu, śmierć Turnbulla zostanie automatycznie sklasyfikowana jako „nagła”, a to, zgodnie ze szkockim prawem, pociągnie za sobą urzędowe badanie zwłok, na które nie będzie potrzebna zgoda rodziny zmarłego. Tyle że miejscowi uznaliby takie postępowanie swego lekarza za zdradę, ponieważ wiedział, jakie stanowisko zajęła Julia Turnbull.
Dzięki - mruknął MacLeod.
Co by pan powiedział na kompromis? - zaproponował Bannerman.
MacLeod uniósł brwi.
- Kompromis?
Mimo całego zaufania, jakim darzył starego, Bannerman czuł się trochę nieswojo występując z takim pomysłem.
- Mógłbym ograniczyć się do wykonania biopsji aspiracyjnej - powiedział ostrożnie.
MacLeod spojrzał na niego z niedowierzaniem.
Wprowadziłbym grubą igłę do mózgu Turnbulla i pobrał próbki bez otwierania czaszki, co można zrobić bez zostawiania śladów widocznych dla laika. W ten sposób uniknie się przeprowadzenia normalnej sekcji i wola pani Turnbull zostanie uszanowana. Pan będzie mógł podpisać akt zgonu i pańskie stosunki z miejscową społecznością nie doznają szwanku.
Ale władze i MRC na pewno będą nalegać na wykonanie pełnej autopsji.
Władzom zależy jedynie na tym, aby ta sprawa nie nabrała zbytniego rozgłosu. Nie wychylą się, jeśli i my będziemy siedzieć cicho.
Rozumiem. - MacLeod zamyślił się. - No cóż, jeśli uważa pan, że w ten sposób uda się panu pobrać wystarczającą ilość materiału do badań, nie ma się nad czym zastanawiać. Czego będzie pan potrzebował?
Bannerman wymienił krótką listę rzeczy niezbędnych.
- Kiedy chce pan to zrobić? - spytał MacLeod.
W odpowiedzi Bannerman wskazał ruchem głowy okno, za którym widać było robotników elektrowni: stali po przeciwnej stronie ulicy i obserwowali budynek szpitala.
- Nie teraz - powiedział. - Myślę, że dobrze by było, gdyby widzieli, jak opuszczam szpital. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wrócę tu później, kiedy „strażnicy” zmęczą się czuwaniem.
MacLeod pokiwał głową.
- Dam panu klucz i pokażę, gdzie co trzymam. Czy będę mógł jakoś panu pomóc?
Bannerman stwierdził, że sam da sobie radę.
To nie potrwa długo. Nie sądzę, żeby ci dwaj sterczeli tu przez całą noc.
Może wróci pan do hotelu? - zaproponował MacLeod. - Posiedzę tu jeszcze trochę i zadzwonię do pana, kiedy odejdą.
Bannerman zgodził się. Poszedł do hotelu, wziął gorącą kąpiel i rozejrzał się za czymś do jedzenia. Kończył posiłek, kiedy zadzwonił MacLeod.
-Przykro mi - powiedział - ale oni ciągle tu są. A ja muszę już wyjść.
Bannerman podziękował i odparł, że i tak zamierzał odczekać kilka godzin. Nie ma mowy, żeby tamci całą noc poświęcili na pilnowanie zwłok. Powiedział to, a słowa „chyba że ktoś im to nakaże” same przyszły mu do głowy.
Natychmiast odrzucił tę myśl jako niedorzeczną i postanowił zadzwonić do Shony. Nie wątpił, że przy takiej pogodzie prom z North Uist nie kursuje.
Wiatr trochę ucichł - powiedziała. - Niewykluczone, że rano będę mogła przeprawić się na stały ląd.
To najlepsza nowina, jaką dzisiaj usłyszałem - odrzekł Bannerman.
Jak twój pacjent?
Zmarł tuż przed moim przyjazdem.
- Przykro mi. To musiało zmienić twoje plany. Bannerman nie chciał przez telefon rozmawiać o zaplanowanej
biopsji. Nie miał pewności, czy w centrali hotelowej nie czai się jakiś „podsłuchi wacz”.
Wybieram się do Edynburga - powiedział - spotkam się tam z ludźmi z oddziału neurobiologii. - Nie wspomniał, co zamierza im zawieźć. - Pojedziesz ze mną?
Jasne - odpowiedziała bez namysłu. - To z kolei jest najlepszą nowiną, jaką ja dzisiaj usłyszałam.
Świetnie - zaśmiał się Bannerman. - A więc do jutra.
Otworzył drzwi do baru hotelowego i z nieprzyjemnym zaskoczeniem stwierdził, że przy pierwszym z brzegu stoliku siedzi Mitchell w towarzystwie nieznajomego mężczyzny. Szef ochrony elektrowni podniósł wzrok i uśmiechnął się, a wyraz jego twarzy w jednej chwili doprowadził Bannermana do białej gorączki.
- I co, panie doktorze, wciąż szukamy atomowych duchów?
- Te duchy cuchną ostatnio detergentami - odparł Bannerman, z trudem powściągając rosnącą furię.
Usta Mitchella wykrzywił lekceważący grymas.
Zwykła, rutynowa ostrożność, doktorze. Robiliśmy to nieraz.
Niewątpliwie - rzucił Bannerman i zdecydowanym krokiem podszedł do baru, gdzie zamówił butelkę toniku. Odwrócił się plecami do Mitchella dając do zrozumienia, że nie zamierza kontynuować rozmowy. W lustrze wiszącym za barem widział, jak ochroniarz pochyla się ku swojemu towarzyszowi. Z kierunku ich spojrzeń Bannerman domyślił się, że to on jest przedmiotem rozmowy.
Czy obecność Mitchella była przypadkowa, czy może kryło się za nią coś gorszego? Ale co, skoro obserwowano nie tylko szpital, ale i jego samego? Może chcieli mieć pewność, że nie zbliży się do zwłok Turnbulla...
Bannerman zajął miejsce na stołku przy barze i wdał się w pogawędkę z barmanem, chcąc sprawiać wrażenie, że jest zwyczajnym gościem hotelowym, który wpadł na wieczorną szklaneczkę. Mitchell nie mógł wiedzieć, że pije tylko tonik. Nikt nie mógł podejrzewać, że zamierza ukradkiem wyślizgnąć się z hotelu, pod osłoną nocy zakraść się do szpitala i przeprowadzić nielegalną sekcję zwłok Colina Turnbulla. Ilekroć jednak spoglądał w lustro, widział wzrok Mitchella wlepiony w swoje plecy.
Czy aby nie ulega manii prześladowczej? Postanowił przeprowadzić eksperyment. Pójdzie do łazienki na końcu holu i sprawdzi, czy ktoś będzie go śledził. Zamierzał wstać, kiedy do baru weszli robotnicy z elektrowni, których niedawno jeszcze widział na posterunku przed szpitalem. Jeden zatrzymał się przy stoliku Mitchella, drugi zaś podszedł do baru i stanął obok Bannermana.
Myślałem, żeś się pan już wyniósł - warknął.
Nie może być?
Nie masz pan tu nic do roboty.
O tym ja decyduję - sucho stwierdził Bannerman.
O tym decyduje Julia Turnbull. I radzę to sobie zapamiętać, bo tym razem nie skończy się na zniszczeniu samochodu. - Mężczyzna zapłacił za wypity alkohol i wyszedł z baru razem z Mitchellem i pozostałą dwójką.
A więc to tak, pomyślał Bannerman. Teraz już wiedział, kto dobrał się wtedy do jego wozu. Nie miał też wątpliwości, że organizatorem akcji był Mitchell.
Wstał i udał się do łazienki. Nikt za nim nie szedł. Myjąc ręce zastanawiał się, jak długo powinien zaczekać, aby mieć pewność, że bezpiecznie dotrze do szpitala. Tu, na północy, godziny otwarcia
barów były skandalicznie - albo sympatycznie, zależy od punktu widzenia - płynne. Wytarł ręce i otworzył drzwi łazienki. Tuż za nimi, na środku korytarza stał jeden z robotników, rzekomych przyjaciół Turnbulla.
Był to ten, który przed chwilą rozmawiał w barze z Mitchellem. Niższy od swojego kompana, miał jednak barczystą, muskularną sylwetkę. Jego rude, zmierzwione włosy były nieco przerzedzone nad czołem, chociaż nie wyglądał na więcej niż dwadzieścia pięć lat.
- Przepraszam - powiedział Bannerman, usiłując wyminąć natręta.
Tamten przesunął się, zagradzając mu drogę.
Powiedziałem: przepraszam - powtórzył Bannerman.
Słyszałem - odrzekł mężczyzna głosem, w którym brzmiała ukryta groźba.
Rusz się pan! - ostro rzucił Bannerman. Mężczyzna ani drgnął.
Nie chcemy cię w naszym mieście - syknął.
- Dobra - warknął Bannerman. - Powiedziałeś, co miałeś powiedzieć. Ale to nie jest Tombstone w Arizonie, a ty nie jesteś Wyattem Earpem. Mam swoją robotę i zamierzam ją wykonać, więc zejdź mi z drogi, chyba że chcesz wylądować w pace.
Robotnik rozważał przez chwilę słowa Bannermana, aż wreszcie zagryzł wargi i odsunął się.
Bannerman wszedł po schodach na piętro i zamknął się w swoim pokoju. Długo trwało, zanim zaczął znowu normalnie oddychać. Czuł, jak głośno wali mu serce, Przyszło mu do głowy, że jego sytuacja byłaby może łatwiejsza, gdyby nie zadarł z Mitchellem. Jednak po tamtym spotkaniu nie było mowy o normalnych stosunkach między nimi. Otrząsnął się z tych niepotrzebnych myśli i nie zapalając światła usadowił się przy oknie.
Mitchell wyszedł godzinę później. Wsiadł do samochodu i odjechał. Po dalszych czterdziestu minutach z baru wytoczyli się robotnicy z elektrowni. Rudy musiał być bardzo pijany, bo szedł podtrzymywany przez kolegę. W pewnym momencie wyrwał się, odwrócił w stronę hotelu i wrzasnął, podnosząc głowę ku oknom na piętrze.
Dopadnę cię, sukinsynu... zobaczysz...
Nie w tym stanie - mruknął Bannerman.
W tak małym hotelu nie było nocnego portiera ani żadnego zresztą nocnego personelu. Zszedłszy na dół, Bannerman zastał drzwi wyjściowe zamknięte.
Coś się stało? - zapytał właściciel, który właśnie skończył przegląd lokalu i zamierzał udać się na spoczynek.
Nie. Chciałem tylko zaczerpnąć świeżego powietrza - odrzekł Bannerman.
O tej porze? - zdziwił się hotelarz i wykonał taki ruch, jakby spoglądał na zegarek.
Bezsenność - uśmiechnął się Bannerman. - Nie wiem, za jakie grzechy prześladuje mnie od lat.
Mężczyzna wręczył mu klucz z pouczeniem, by zamknął drzwi po powrocie.
Bannerman obiecał, że nie zapomni.
Ochłodziło się, ale wiatr na szczęście ucichł. Przemierzając wymarłe uliczki Stobmor Bannerman miał niemiłe wrażenie, że spoza ciemnych okien każdy jego ruch śledzą tysiące oczu. Starał się trzymać cienia i, zanim skręcił ku drzwiom szpitala, obejrzał się za siebie. Z ulgą skrył się w mroku kryjącym ganek. Odszukał klucz otrzymany od MacLeoda i wsunął go do zamka. Kiedy jednak spróbował go obrócić, okazało się to niemożliwe.
Zaklął, wyciągnął klucz i jeszcze raz wcisnął go w otwór w zamku. Nadal bez rezultatu - klucz nie drgnął. Po trzech takich próbach Bannerman gotów był poddać się i zawrócić do hotelu, kiedy nagle zrozumiał, na czym polegała cała trudność. Zamek był już otwarty! Nacisnął klamkę. Pod naciskiem dłoni drzwi uchyliły się bez oporu. Widocznie MacLeod zapomniał je zamknąć!
Było mu trochę głupio, że od razu nie pomyślał o takiej możliwości. Oto najlepszy dowód, że jako nocny rabuś byłby do niczego. Nerwy miał napięte do ostateczności, a puls pewnie ze sto dwadzieścia na minutę. Na palcach przekradł się do pokoju, gdzie MacLeod obiecał zostawić narzędzia potrzebne do wykonania
biopsji. Znalazł je bez trudu, gdyż przez okna wpadało tam dość światła latarń ulicznych. Rękawice chirurgiczne, jednorazowe strzykawki o pojemności 50 mililitrów, grube igły, tampony nasycone alkoholem i kilka pojemniczków na próbki. Niczego nie brakowało.
Wciąż nieco rozdygotany ułożył narzędzia na tacy, aby znieść je do piwnicy. Już miał wychodzić z pokoju, kiedy skądś z głębi budynku dobiegł go głuchy odgłos. O mało nie upuścił tacy. Czyżby MacLeod zdecydował się dotrzymać mu towarzystwa? Dźwięk powtórzył się.
- Doktorze MacLeod, czy to pan? - zawołał Bannerman.
Żadnej odpowiedzi.
Czuł, jak rośnie w nim przerażenie - jakby zimną łapę zaciskającą się na jego żołądku. Tylko spokojnie. Opanuj się, chłopie! - powtarzał w myślach. Każdy dom jest nocą pełen dźwięków. Hałasują rury centralnego ogrzewania, lodówki włączają się i wyłączają. Przecież, do diabła, nie boisz się umarłych. Jesteś chyba patologiem. Zejdź do piwnicy, zrób, co trzeba, a rano będziesz już w drodze do Edynburga.
Otworzył drzwi od piwnicy i wszedł do środka. Nie mógł ryzykować zapalenia światła, dopóki ich dokładnie za sobą nie zamknął. Blask żarówki mógł być widoczny na ulicy. Schodząc po schodach ponownie zwrócił uwagę na nagłą zmianę temperatury. A potem znów usłyszał jakiś dźwięk. Jakby szuranie. Niemożliwe! Czyżby szczury? Wytężył słuch, czekając na zgrzyt pazurów umykających gryzoni.
Cisza.
Stojąc na ostatnim schodku rozejrzał się po piwnicy. Nie zauważył nic godnego uwagi na tym kawałku podłogi, który oświetlała pojedyncza żarówka. Niektóre kąty były jednak pogrążone w półmroku. Zwłoki okryte prowizorycznym całunem leżały, jak przedtem, na ławie stojącej pośrodku pomieszczenia. Tyle że z prawej strony głowy zwisał luźny róg prześcieradła. Bannerman mógłby przysiąc, że dokładnie ułożył je wokół głowy. Przez chwilę przyglądał się nieruchomemu kształtowi i nagle ogarnął go kolejny przypływ strachu.
Tacę z narzędziami postawił na brzegu ławy i zdjął płaszcz. Podwinął rękawy i włożył rękawice chirurgiczne, wyprężając palce i naciągając gumę aż na nadgarstki. Następnie powtórzył to samo z drugą parą. Nie było sensu ryzykować, mając do czynienia z tak zabójczą chorobą. Umocował na strzykawce igłę o dużym przekroju, chwilowo nie zdejmując plastikowej sterylnej osłony ostrza i chwycił róg prześcieradła.
Pod jego dotknięciem trup drgnął i usiadł. Zdjęty obezwładniającym przerażeniem Bannerman otworzył usta i wytrzeszczył oczy na sztywno wyprostowaną koszmarną postać. Trup powoli zwrócił ku niemu wciąż okrytą prześcieradłem twarz i nagle wymierzył mu potężny cios głową w nos. Potworny ból eksplodował gdzieś wewnątrz czaszki Bannermana, a potem spowiła go ciemność rozjaśniona błyskiem tysiąca gwiazd.
Rozdział 14
Ocknął się z przeraźliwym bólem głowy i smakiem piachu w ustach. Usiadł powoli, splunął kurzem z podłogi i ostrożnie dotknął twarzy. Nos bez wątpienia złamany; aż stęknął z bólu, kiedy kość poruszyła się pod skórą. Twarz miał oblepioną na wpół zakrzepłą krwią, ale, o ile mógł się zorientować, poza tym nie odniósł żadnych obrażeń. Żebra całe, zęby nietknięte - wyglądało na to, że napastnik ograniczył się do tego jednego uderzenia głową. Rozejrzał się po piwnicy i stwierdził, że jest sam. „Trup” zniknął.
Krzywiąc się z bólu wstał z podłogi. Sądząc po tym, jak ścierpły mu ręce i nogi, leżał nieprzytomny dość długo. W połowie schodów musiał przyklęknąć na chwilę, gdyż poczuł, że znów traci przytomność. Opuścił głowę między kolana dla poprawienia krążenia, ale to wywołało jedynie wzmożony ból w głębi czaszki. Poprzestał więc na krótkim odpoczynku, a potem powlókł się do telefonu i zadzwonił do Agnusa MacLeoda.
Powiada pan, że kto to zrobił? - MacLeod jakby nie wierzył własnym uszom.
Trup... znaczy, to nie był oczywiście trup, tylko ktoś, kto udawał trupa. Zresztą... jak Boga kocham, niech pan po prostu tu przyjdzie - wybuchnął Bannerman. Zaraz tego pożałował, ale chwilowo ból wziął górę nad dobrymi manierami. Odszukał łazienkę
i zaczął studiować w lustrze spustoszenia, jakie poczyniono w jego urodzie. Skutkiem krwotoku obrażenia wyglądały na poważniejsze, niż były w istocie. W sumie jego oblicze, przedstawiało się jednak okropnie. Jak twarz boksera po przegranej szczególnie widowiskowo walce o mistrzostwa świata wagi ciężkiej.
K.O. w pierwszej rundzie - wymamrotał Bannerman. Usłyszał wołanie w korytarzu.
Tutaj - zachrypiał.
MacLeod wszedł do łazienki i z energią przystąpił do udzielania pomocy.
Ja się tym zajmę - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Proszę ze mną. Tam będzie nam wygodniej. - Zaprowadził Bannermana do gabinetu zabiegowego, gdzie oczyścił mu twarz i nastawił złamany nos.
Jutro będzie miał pan pięknie podbite oczy - oznajmił. - Okulary przeciwsłoneczne można kupić u MacPhaila na High Street.
Dzięki - kwaśno odparł Bannerman. - Kiedy przyszedłem, drzwi wejściowe były otwarte. Zapomniał je pan zamknąć?
- Skądże! Doskonale pamiętam, że je zamknąłem. Bannerman pokiwał głową.
Ten, kto się tu włamał, czekał na mnie w środku. Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógł sforsować zamek. Myślałem, że to pan zostawił drzwi otwarte.
Czy nie powinienem wezwać policji? - spytał MacLeod.
Nie sądzę. - Bannerman nie miał złudzeń co do tego, jak potraktuje tę sprawę miejscowy posterunek. Narobiliby tylko niepotrzebnego zamieszania.
Chodzi mi o zwłoki Turnbulla. Zniknęły...
I nie sądzę, byśmy je jeszcze ujrzeli - stwierdził Bannerman. - Ci, którzy je wykradli, musieli podejrzewać, że spróbuję zrobić sekcję nie oglądając się na brak formalnej zgody. Zresztą mieli rację. Nawet widzieli, jak wchodziłem do szpitala z zamiarem dokonania tego bezprawnego czynu. W razie czego będą dowodzić, że to ja jestem tu największym zbrodniarzem. Oni chcieli tylko przypilnować, by została uszanowana wola zbolałej wdowy.
Trudna sprawa - przyznał MacLeod. - Co chce pan teraz zrobić?
-Idę spać - odparł Bannerman i dotknął grzbietu nosa tak delikatnie, jakby to było skrzydło motyla. - Muszę się trochę przespać.
Obudził się bardzo wcześnie. Sztormowy wicher znad Atlantyku hulał po uliczkach Stobmor, wstrząsał oknem pokoju hotelowego jakby próbując wyrwać je z ram.
- Przeklęty kraj - mruknął Bannerman wsłuchując się w jęk wiatru, wraz ze zmianą jego natężenia przechodzący w przeraźliwe wycie. Po kilku minutach uznał, że lepiej zrobi wstając z łóżka. W pokoju był elektryczny czajnik i „przybory do parzenia herbaty”, zgodnie z modą panującą w tego rodzaju hotelach. Włączył czajnik i czekając, aż zagotuje się woda, dokonał przeglądu torebek zawierających do wyboru herbatę, kawę i czekoladę. Wszystkie miały jedną wspólną cechę: leżały w pokoju od bardzo dawna. Papier aż zetlał ze starości. Zdecydował się na rozpuszczalną kawę. Przyrządził napój i po dłuższym namyśle odważył się na pierwszy łyk. Ostrożność okazała się jak najbardziej uzasadniona.”Kawa” smakowała jak morska woda zaprawiona zmiotkami z podłogi i popiołem z papierosa.
Po kilku łykach miał dość. Resztę wylał do umywalki. Z lustra na ścianie patrzyła na niego twarz z oczami w purpurowej obwódce.
- Rany boskie - jęknął. - Jeśli londyńskie zoo poszukuje pandy, masz, chłopie, pewny angaż.
Westchnął z rezygnacją i podszedł do okna. Rozsunął zasłony i wyjrzał na opustoszałą, smaganą wiatrem ulicę. Złowieszczo ciemne niebo zasnuły niskie chmury. Znów zbierało się na deszcz.
Najgorsze, że nie bardzo teraz wiedział, co począć. Czuł się upokorzony i zły, że po raz kolejny dał się wykiwać ludziom, którzy konsekwentnie i skutecznie przeciwdziałali wszelkim jego próbom dotarcia do informacji na temat epidemii. Wiedział jednak, że nie wolno mu kierować się emocjami. Musi myśleć realnie. Był pewien, że zwłoki Colina Turnbulla pozostaną ukryte aż do czasu kremacji. Policja może wymusić ich wydanie, ale to nie znaczy, że on zyska do nich dostęp. Nadal nie będzie mógł pobrać próbek niezbędnych do badań laboratoryjnych.
Mógł oczywiście skorzystać z drogi urzędowej, ale wiedział, jak bardzo zaszkodziłoby to stosunkom Agnusa MacLeoda z miejscową społecznością. Postanowił więc chwilowo przejść do defensywy. Co prawda umowa z Allisonem pozwalała mu żądać wszczęcia nieograniczonego śledztwa, ale niewiele by na tym zyskał, skoro brakowało podstawowej jego przesłanki. Było jednak kilka rzeczy, które mógł zrobić, nim zdecyduje się, co ma powiedzieć MRC. Jedną z nich była rozmowa z May Buchan. Może już wróciła i zdoła rzucić nieco światła na okoliczności, w jakich zachorował jej ojciec. Wpierw jednak należało ustalić, gdzie zamieszkała.
Sproat twierdził, że po powrocie z urlopu May zamierza przeprowadzić się do rodziców. Ci jednak nie żyli, a ich dom w Stobmor spłonął ze szczętem. Może więc nadal zajmuje domek na farmie?
Zapytana o to kelnerka w restauracji, dokąd zszedł na śniadanie, potwierdziła jego domysły. Przy okazji dziewczyna przeciągłym spojrzeniem obrzuciła jego twarz. W końcu zebrała się na odwagę, ale kiedy już na końcu języka miała pytanie, co się stało, Bannerman rzucił pośpiesznie:
- Proszę nie pytać.
Zaopatrzony w ciemne okulary, zgodnie z radą Agnusa MacLeoda nabyte u MacPhaila na High Street, Bannerman wsiadł w samochód i wyruszył na farmę Inverladdie. W ciemnym, obskurnym sklepiku, w którym kupował okulary, nie było lustra, toteż przejrzał się teraz w lusterku samochodu.
- Prawdziwy Jack Nicholson - mruknął. Miał nadzieję, że May Buchan się nie przestraszy.
Do farmy dojechał w ulewnym deszczu. Droga przez dolinę, która jeszcze niedawno była zwykłym, polnym traktem, w jednej chwili zmieniła się w rwącą rzekę. Był więc zadowolony, kiedy w oknie domku na pastwisku zobaczył światło. Biegiem dopadł ganku i zapukał. Otworzyła mu mocno opalona, trzydziestokilkuletnia kobieta; jej jasne z natury włosy, dodatkowo wypłowiałe od przebywania na słońcu, wyglądały jak tlenione. Miała na sobie obcisłe dżinsy i biały sweter, na szyi łańcuszek ze złotym krzyżykiem. Była boso.
-Pani Buchan? Jestem łan Bannerman. Czy zechciałaby pani poświęcić mi chwilę rozmowy? Chodzi o odpowiedź na parę pytań.
May Buchan nie kwapiłaby się z wpuszczeniem go do środka, gdyby nie deszcz i wiatr, który wdzierał się do domu przez otwarte drzwi.
- Proszę wejść - powiedziała.
Bannerman wyjaśnił, kim jest, i wyraził współczucie z powodu śmierci jej męża i rodziców.
Podziękowała odruchowo i zagapiła się na jego okulary.
Właściwie to nie ma dziś takiego słońca - zauważyła.
Mam kłopoty z oczami - odrzekł Bannerman niemile uderzony taką bezceremonialnością.
Ach tak - mruknęła, ale gapić się nie przestała.
Wspaniale się pani opaliła - powiedział Bannerman. - Chyba nie w naszej pięknej Szkocji?
W Nassau - odparła May Buchan.
Na Bahamach? - zdziwił się Bannerman.
Państwo Sproat byli dla mnie bardzo dobrzy. To oni zafundowali mi tę wycieczkę. Uważali, że w ten sposób szybciej pozbieram się po śmierci Gordona.
Bardzo to ładnie z ich strony - rzekł Bannerman, zastanawiając się, czy nie ocenił Jacka Sproata zbyt surowo.
Zrobili mi niespodziankę - ciągnęła May. - Tak się złożyło, że kiedy wyjechałam, mój ojciec... no wie pan.
Tak. Bardzo pani współczuję. Jeśli wolno, chciałbym przejść do rzeczy. Próbuję ustalić związek między śmiercią pani męża a pani ojca. Chciałbym, żeby mi pani pomogła.
Ale Gordon umarł na zapalenie opon mózgowych. - May wyglądała na zdziwioną. - A tata w ogóle nie był chory. Po prostu coś mu się przestawiło w głowie i oszalał. Jakiż to może być związek?
Sądzę, że obaj cierpieli na tę samą chorobę - oznajmił Bannerman. - Pani mąż przed zachorowaniem zajmował się padłymi owcami na farmie, prawda?
Tak. On i tamci dwaj zakopali je w dole z wapnem.
Czy pani ojciec miał z tym coś wspólnego?
Ojciec? - zawołała, jakby usłyszała coś wyjątkowo niedorzecznego. - Nie, jasne że nie. Nigdy nawet nie zbliżał się do farmy. Zresztą on i Gordon nie bardzo za sobą przepadali.
A więc nie spotykali się też na gruncie towarzyskim? May Buchan pokręciła głową.
Nie częściej niż raz na rok.
Ale pani widywała się z rodzicami?
Jeździłam do nich do miasta. Zwykle raz w tygodniu.
Czy uważa pani za prawdopodobne, by ojciec pani w taki czy inny sposób zetknął się z zarażonymi owcami z Inverladdie?
Nie. - May Buchan zdecydowanie potrząsnęła głową. - O co panu chodzi z tymi owcami? Czemu pan ich się tak uczepił? Gordon umarł na zapalenie opon mózgowych.
Prawda jest taka, że wcale nie jesteśmy pewni, czy pani mąż umarł na tę właśnie chorobę. Nie jest wykluczone, że chodziło o coś związanego z owcami.
May Buchan robiła wrażenie wstrząśniętej. Zbladła w sposób widoczny nawet mimo tej opalenizny.
Co to, do cholery, znaczy „związanego”? Owce zdechły na scrapie; tak powiedział weterynarz.
Jest możliwe - ostrożnie powiedział Bannerman - że to nie była zwykła scrapie, ale coś zaraźliwego dla ludzi.
O, mój Boże!
Bannerman czuł, że zbliża się do odkrycia czegoś ważnego. Teraz musiał tylko uważać, by nie zrazić May Buchan zbytnią natarczywością.
- Jezus! - jęczała May z twarzą ukrytą w dłoniach. Bannerman milczał.
- Powiem panu, jaki jest ten związek... - jej słowa utonęły w szlochu. - Gordon i tamci... i mój ojciec... jedli mięso jednej owcy.
- Jedli zarażone mięso! - wykrzyknął Bannerman. May Buchan skinęła głową.
Zawsze, kiedy pojawia się scrapie, stary Sproat czym prędzej sprzedaje owce do rzeźni.
Ale to chyba wbrew przepisom?
Wszyscy wiedzą, że scrapie nie jest groźna dla ludzi, więc co to szkodzi? Jeśli farmer zgłasza chorobę, dostaje państwowe odszkodowanie, niższe niż rynkowa cena żywca. Trudno mu się dziwić.
Tym razem jednak Sproat nie sprzedał swoich owiec.
Epidemia rozwinęła się zbyt szybko. Owce padały jak muchy. Wezwał weterynarza i po długiej gadaninie powiedzieli Gordonowi, że to scrapie. Kazali pozabijać chore owce i zakopać w dole z wapnem. - May przerwała, jakby musiała zebrać siły, by dokończyć swojej opowieści. - Gordon doszedł do wniosku, że to marnotrawstwo. On i jego dwaj koledzy zostawili jedną owcę i przyprowadzili tutaj. Zarżnęli ją, oprawili, a ja schowałam mięso do zamrażarki.
I wszyscy je jedli?
Gordon zaprosił kolegów na obiad, żeby podziękować im za pomoc.
A pani?
Ja jestem wegetarianką - odparła May Buchan - tak jak moja matka.
- Nadal nie widać tu związku z pani ojcem. May przyłożyła do oczu chusteczkę.
Przed moim wyjazdem - powiedziała niewyraźnie - widziałam się z matką. Zaniosłam jej kilka kotletów z baraniny z zamrażarki. Myślę, że zrobiła je ojcu na obiad.
Rozumiem - mruknął Bannerman. Jego umysł pracował gorączkowo. Oto miał dowód, że scrapie owiec spowodowała śmierć czterech ludzi.
Czy zna pani człowieka nazwiskiem Turnbull? Colin Turn-bull - spytał.
Nigdy o nim nie słyszałam.
Jest pani pewna? - nalegał Bannerman.
Jestem. A kto to taki?
Pracował w kamieniołomach. Jego żona jest nauczycielką w Stobmor.
Przykro mi. Nie znam ich.
Czy to możliwe, że pani mąż znał Colina Turnbulla?
Czemu nie - May wzruszyła ramionami. - Ale wątpię. Bo wtedy i ja bym go znała. W takiej dziurze to nieuniknione.
Bannerman pokiwał głową. Czuł się trochę zawiedziony. Ostatni element jego łamigłówki nadal nie pasował do całości. Nagle przyszła mu do głowy myśl, która w jednej chwili wyparła poczucie zawodu.
- Pani Buchan - powiedział, starając się ukryć rosnące podniecenie - czy coś zostało z tej baraniny w pani zamrażarce?
-No... tak - odparła May.
. Dzięki Ci, Boże, pomyślał Bannerman.
- Potrzebuję trochę mięsa do badań - powiedział.
May Buchan podeszła do zamrażarki, uniosła pokrywę i wyjęła kilka plastikowych torebek wypełnionych zamrożonym mięsem.
Wystarczy?
Najzupełniej - odparł Bannerman. - Co stało się z resztkami tej owcy?
Gordon zakopał je za domem.
W wapnie?
Nie.
Może mi pani pokazać, w którym miejscu?
May Buchan otwarła kuchenne drzwi i wskazała miejsce pod płotem w kącie ogrodu.
Tam.
Gdzie mógłbym znaleźć jakąś łopatę?
W szopie obok domu.
Bannerman postawił kołnierz płaszcza, szykując się do wyjścia na deszcz. Zapytał May, czy nie ma w domu plastikowych worków. Otworzyła szufladę i podała mu kilka toreb na śmiecie.
Jeszcze coś? - zapytała.
Nóż kuchenny. Ale ostry.
Wskazała deskę koło suszarki. Wisiało na niej kilka różnych rozmiarów noży... Wybrał dwa.
Po kilku minutach był przemoknięty do suchej nitki, ale nie zwracał na to uwagi. Podniecenie, wywołane odkryciem najprawdziwszych dowodów rzeczowych i zarazem materiału do badań histologicznych, zawładnęło nim do reszty. Był wręcz zadowolony, że pada deszcz, bo dzięki temu ziemia zrobiła się miękka - kopanie szło mu całkiem sprawnie. Resztki owcy spoczywały niezbyt głęboko. Natrafiwszy na nie porzucił szpadel i na klęczkach, niczym archeolog wydobywający cenne znalezisko, odgarniał ziemię dłońmi.
Odszukał głowę i oczyścił ją z błota. Z pustego oczodołu wyślizgnął się pojedynczy robak, ale poza tym wydawała się w zaskakująco dobrym stanie. Zaniósł głowę do szopy, by schronić się przed deszczem i puścił w ruch noże.
Stosunkowo krótki pobyt w ziemi nie powinien zniszczyć wirusa obecnego w tkance mózgowej. Wiadomo, że czynnik zakaźny scrapie należał do najbardziej odpornych na wpływy zewnętrzne. Bez większych szkód znosił warunki zabójcze dla większości znanych wirusów i bakterii. Z rozłupanej czaszki udało mu się wydobyć co najmniej pięćdziesiąt gramów mózgu - ilość wystarczającą do wykonania każdej analizy. Umieścił próbki w plastikowych workach, które zawiązał dokładnie, a następnie na powrót zakopał resztki owcy.
- Znalazł pan to, czego szukał? - zapytała May Buchan, gdy wrócił do domu.
Bannerman skinął głową.
Kiedy będzie pan miał pewność?
Prawdopodobnie za trzy do sześciu tygodni - odparł. W wyrazie twarzy kobiety zobaczył coś, co kazało mu powiedzieć łagodnym tonem: - To naprawdę nie pani wina. Nie wolno pani tak myśleć.
Ja dałam im to mięso. Zabiłam ich.
Kto mógł się tego spodziewać? Sama pani mówiła, że scrapie uważano za chorobę nieszkodliwą dla ludzi.
Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Nie wiem - Bannerman pokręcił głową. - Ale mając to - potrząsnął torbą - przy odrobinie szczęścia wszystkiego się dowiem.
Już w drzwiach odwrócił się i poważnym tonem powiedział:
Pani Buchan, byłbym bardzo wdzięczny, gdyby nie wspominała pani nikomu o naszej rozmowie. Jak dotąd, nie dysponujemy żadnymi dowodami.
Nic nie powiem. Obiecuję.
I jeszcze jedno. Musi pani zniszczyć całą zawartość lodówki. Spalić wszystko.
I tak jest prawie pusta. Miałam się właśnie wyprowadzać. Państwo Sproat będą potrzebowali tego domu. I tak długo pozwolili mi tu zostać. O Boże!...
Co się stało?
May Buchan zamarła z dłonią przy ustach.
Uświadomiłam sobie...
Co takiego?
Że prawdopodobnie rozdałabym to mięso znajomym.
- Chwała Bogu, że udało mi się z panią spotkać - odrzekł Bannerman.
Radość z osiągniętego sukcesu, z nieoczekiwanego postępu w śledztwie, mąciła Bannermanowi świadomość, że zagadka nie została rozwiązana do końca. Przypadek Colina Turnbulla nadal nie znalazł logicznego wytłumaczenia. Czy Turnbull też jadł zarażone mięso? Ale gdzie? Kto mu je podał? I, co ważniejsze - czy nie zostało go gdzieś więcej? Przyjął, że owce, które zostały zarażone jako pierwsze, nie stanowiły problemu - zniknęły bezpiecznie w dole z wapnem. Ale może nie tylko ta jedna trafiła do zamrażarek mieszkańców Achnagelloch? Musi porozmawiać o tym z MacLeodem. Ludzie zwykle ufają swojemu lekarzowi. Powinni uwierzyć jego ostrzeżeniom przed spożywaniem tego „mięsa z odzysku”. Jeśli zaś chodzi o Turnbulla, było mało prawdopodobne, by jadł je zupełnie sam. Chyba że jego żona też była wegetarianką, choć taki zbieg okoliczności wydawał się mało prawdopodobny. Bannerman zdawał sobie sprawę, że będzie musiał rozmówić się z Julią Turnbull, choć sądząc po jej zachowaniu w szpitalu nie należał do jej ulubieńców.
Jadąc główną ulicą Stobmor wciąż jeszcze zastanawiał się, w jaki sposób najłatwiej ją przekonać. Zatrzymał się przed hotelem i w chwili gdy zamykał drzwi samochodu, na przystanek po przeciwnej stronie ulicy zajechał autobus. Wysiadła z niego Shona.
Dla Bannermana jakby zajaśniało słońce. Uśmiechając się od ucha do ucha zawołał:
- Halo! Tutaj! - I pomachał ręką.
A kiedy Shona podeszła do niego, objął ją i wyszeptał:
- Dobrze, że już jesteś.
Śmiała się, widząc jego rozradowanie.
- Czyżbyś został gwiazdą filmową, czy też może nie zauważyłeś, że pada deszcz? - spytała.
Bannerman podniósł okulary odsłaniając podsiniaczone oczy.
- Coś ty tu, do licha, wyprawiał? - zawołała.
- To długa historia. Chodźmy do środka. Weszli do hotelu. Shona wpisała się do księgi gości.
- Będzie pani sąsiadką pana doktora - oznajmił recepcjonista wręczając Shonie klucz.
Doskonale - rzucił Bannerman, udając, że nie dostrzega obleśnego uśmieszku na twarzy mężczyzny.
Czy życzą sobie państwo jeszcze czegoś?
Poproszę o lód - rzekł Bannerman.
Lód?
Tak. Dużo lodu. Zechce pan przysłać mi go do pokoju?
Tak jest. Jak pan sobie życzy.
Kiedy szli z Shoną w kierunku schodów, Bannerman mruknął:
Teraz będzie miał o czym myśleć.
Ja też - odpowiedziała zaciekawiona Shona.
Pokrótce zapoznał ją z ostatnimi wydarzeniami.
Czy wystarczy umieszczenie próbek w lodzie? - spytała.
Przecież nie poproszę o wstawienie ich do hotelowej lodówki - odparł Bannerman.
Ale gdyby je dobrze zapakować...
Nie mogę ryzykować. Coś takiego na jednej półce z jedzeniem? Po prostu będę musiał zmieniać lód. Aż do rana. A rano wyjedziemy do Edynburga. Przydałoby się jednak pudełko ze styropianu. Masz jakiś pomysł?
Wiele rzeczy pakuje się w styropian. Najlepiej spytać recepcjonistę. Może coś znajdzie.
Bannerman zadzwonił do recepcji.
Styropianowe pudełko?
Tak. I jeszcze więcej lodu, proszę.
Zobaczę, co da się zrobić.
Po kilku minutach recepcjonista z pudłem pod pachą i wiadrem pełnym lodu zapukał do drzwi.
To opakowanie od kuchenki mikrofalowej - oznajmił. - Może być?
Pierwszorzędne - odrzekł Bannerman. - Wygląda całkiem solidnie. - Zamknął drzwi i spostrzegł, że Shona śmieje się bezgłośnie.
O co chodzi? - spytał.
Biedak zachodzi teraz w głowę, co my tu zamierzamy robić.
Tak myślisz? - Bannerman spojrzał na zamknięte drzwi, wyobrażając sobie recepcjonistę z uchem przylepionym do dziurki od klucza.
-Chcę ze styropianem! - zawołał nagle głosem człowieka ogarniętego dziką żądzą.
Shona przycisnęła dłonie do ust, tłumiąc chichot.
A teraz lodu! Ooo, tak, tak! Jeszcze! Jeszcze styropianu! Cudownie... - Bannerman krążył po pokoju imitując odgłosy seksualnej orgii. Shona upadła na łóżko zwijając się ze śmiechu.
Jesteś kompletny wariat!
Ale nie codziennie - odparł, poważniejąc. - Myślę, że tylko wtedy, gdy jestem szczęśliwy.
Shona wstała z łóżka i podeszła do niego.
A więc chcę, żebyś wariował jak najdłużej - powiedziała i stanęła na palcach, aby dosięgnąć ustami jego ust.
Uważaj na mój nos - powiedział Bannerman.
Torba z próbkami owczego mózgu znalazła się w styropianowym pojemniku obłożona ze wszystkich stron kostkami lodu. Pokrywę Bannerman przymocował kawałkami plastra.
- Doskonale - oznajmił, podziwiając rezultat swojej pracy. - Teraz tylko muszę porozmawiać z panią Turnbuil i możemy iść spokojnie na obiad. Potem spać, a rano w drogę do Edynburga.
- Mówiłeś, że pani Turnbuil nie przepada za tobą. Bannerman pokiwał głową.
Myślę, że poproszę o pośrednictwo MacLeoda. Może dziś pani Turnbuil będzie w lepszym nastroju. - Zadzwonił do MacLeoda i poprosił o pomoc.
Chce ją pan przekonać, że zwłoki Colina powinny wrócić do szpitala i zostać poddane sekcji? - zapytał stary lekarz.
Ależ nie - odparł Bannerman. - Choćby dlatego, że to by oznaczało, iż podejrzewam ją o udział w ich wykradzeniu. Chcę tylko zadać kilka pytań. Obiecuję, że nie będę jej denerwował i słowem nie wspomnę o sekcji zwłok.
W takim razie zrobię, co w mojej mocy.
Jeszcze jedno, panie doktorze.
Tak?
Bannerman opowiedział o zarażonej owcy, która zamiast do dołu z wapnem trafiła na stół Buchano w.
-Może spróbowałby pan wywiedzieć się dyskretnie, czy więcej takich owiec nie ulotniło się z Inverladdie, i bez robienia paniki ostrzegł ludzi?
MacLeod zgodził się bez wahania.
Dziesięć minut później zadzwonił i powiedział:
Julia Turnbull zobaczy się z panem. Proszę pamiętać o swojej obietnicy i postarać się jej nie denerwować.
Może się pan nie obawiać. Kiedy mam się z nią spotkać?
O siódmej trzydzieści dziś wieczorem.
- Jeszcze tylko muszę wiedzieć, gdzie? MacLeod podyktował adres Julii Turnbull.
Jestem pańskim dłużnikiem, doktorze - powiedział Bannerman.
Drobiazg. Niech się pan tylko nie znęca nad Julią - odparł MacLeod.
Wychodząc, Bannerman obiecał Shonie wrócić najdalej za pół godziny. Celowo ubrał się dość niedbale, mając nadzieję, że dzięki temu wyda się Julii mniej obcy. Nie chciał, by widziała w nim wampira polującego na mózg jej męża.
Domek Turnbullów stał przy cichej uliczce niedaleko szkoły, w której pracowała Julia. Story w oknach były częściowo zaciągnięte. Sam dom oraz jego otoczenie tchnęły atmosferą porządku i ładu. Jedynym wyjątkiem była posesja trzy numery dalej, gdzie w zachwaszczonym ogrodzie rdzewiały wraki dwóch samochodów. Pozbawiony tylnego koła motocykl stał oparty o frontową ścianę domu. Zawsze znajdzie się jakaś parszywa owca, pomyślał Bannerman.
Julia Turnbull miała na sobie czarną suknię, przy której jej blada twarz wydawała się jeszcze bledsza; oczy podkrążone, zaczerwienione jakby od płaczu. Otworzyła drzwi i cofnęła się o krok pozwalając Bannermanowi wejść do środka. Nie odezwała się jednak, dopóki nie znaleźli się w salonie.
Prawdę mówiąc, nie chciałam z panem rozmawiać, doktorze Bannerman, ale doktor MacLeod przekonał mnie, że powinnam.
Dziękuję, pani Turnbull - odrzekł Bannerman. - I proszę mi wierzyć, że szczerze pani współczuję. Miałem możność poznać pani męża i bardzo go polubiłem.
Czego chce się pan ode mnie dowiedzieć?
Proszę mi powiedzieć, czy Colin znał któregoś z mężczyzn, którzy ostatnio zmarli w Achnagelloch i Stobmor?
Znał tego mechanika ze Stobmor. Naprawiał u niego samochód.
Czy byli bliskimi znajomymi?
Nie.
A robotnicy z farmy Inverladdie?
Nie znał ich.
Jest pani pewna?
Być może znał ich z widzenia, ale to wszystko. Starał się trzymać z dala od farmerów i ich pracowników.
Dlaczego?
Colin był inteligentnym człowiekiem, doktorze Bannerman. Pracował jako robotnik, ale nie był głupi. Nudziły go ciągłe rozmowy o owcach. Złościł się, że wszystko tutaj obraca się wokół owiec i hodowli. Myślę, że dlatego zdecydował się na studia zaoczne, chciał się rozwijać, a nauka dostarczała mu potrzebnej do tego podniety.
Bannerman skinął głową.
- Czy pani i Colin jadaliście czasem osobno? - zapytał. Julia Turnbull spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nieznacznie wzruszyła ramionami.
Raczej nie. Oczywiście nie licząc lunchów.
A lunch?
Colin zabierał kanapki.
Kto mu je przygotowywał?
- Ja. Do czego pan zmierza, doktorze? Sugeruje pan, że przyczyną śmierci Colina było zatrucie?
Bannerman nie bardzo miał ochotę odpowiadać na tak wprost postawione pytanie.
Pani Turnbull - powiedział - zależy mi na zdobyciu pewnych informacji na temat sposobu odżywiania się Colina w ciągu ostatnich dwóch, trzech tygodni. Chciałbym panią prosić o cierpliwość.
Jakich informacji?
Chodzi mi głównie o potrawy z baraniny.
Z tym nie będzie problemu. Nie jadł ich.
Wcale?
Colin nie znosił baraniny. Nie brał jej do ust.
Nigdy? - nalegał Bannerman. Świadomość klęski spadła na niego niczym głaz.
Nigdy.
Czy to znaczy, że Colin był wegetarianinem?
Nie. Nic nie sprawiało mu większej frajdy niż dobry stek. Po prostu nie lubił baraniny.
Bannerman zastanawiał się gorączkowo, w jaki inny sposób Turnbull mógł się zarazić. Zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie nie będzie miał drugiej okazji, aby wypytać Julię. Dla podtrzymania rozmowy rzucił pytanie dość ogólnej natury.
- Czy w ciągu ostatnich trzech tygodni w sposobie bycia Colina zaszła jakaś zmiana? Czy robił coś niezwykłego, innego niż zwykle?
Julia wolno, z namysłem, pokręciła głową.
Nic takiego nie przychodzi mi do głowy. Może poza tymi jego poszukiwaniami geologicznymi.
Proszę mi o nich opowiedzieć.
Jako kierunek studiów wybrał właśnie geologię. Sądził, że uda mu się zaimponować van Gelderowi, jeśli dokona jakiegoś odkrycia w okolicy.
Pamiętam, że opowiadał mi o tym, kiedy widziałem go po raz ostatni - powiedział Bannerman. - Miał nadzieję na lepsze stanowisko w spółce.
Tak. To prawda - odparła Julia i zamilkła, jakby uświadomiła sobie, że to już nigdy się nie stanie.
Kiedy zajmował się tymi poszukiwaniami?
W czasie weekendów.
Czy ostatni weekend spędził poza domem? Julia Turnbull skinęła głową.
Czy wie pani, gdzie?
Zaprzeczyła. Podeszła do biurka pod oknem i wysunęła szufladę; wyJCty z niej plik papierów wręczyła Bannermanowi,
Oto notatki z poszukiwań Colina.
Czy mógłbym je pożyczyć? Bez słowa skinęła głową.
Bannerman wstał, szykując się do wyjścia. Podziękował JuJii i raz jeszcze złożył jej wyrazy współczucia.
Dopilnuję, żeby te papiery wróciły do pani - powiedział.
Jak poszło? - spytała Shona, kiedy Bannerman znalazł się na powrót w pokoju hotelowym.
Źle - odparł. - Turnbull nie jadał baraniny. Nie lubił jej.
A to pech. I to teraz, kiedy wszystko zaczynało układać się w jakąś całość.
Bannerman uśmiechnął się ponuro.
Bywa i tak - zauważył z kwaśną miną.
Może jadł baraninę nie wiedząc o tym?
A w jaki sposób?
W gulaszu albo w curry...
Bannerman nie wziął pod uwagę takiej możliwości, ale po krótkim namyśle musiał ją odrzucić.
Turnbull jadł tylko potrawy przyrządzane przez żonę, do pracy zabierał zrobione przez nią kanapki. Nie dałaby mu czegoś, czego nie lubił.
Chyba masz rację - zgodziła się Shona. - A co zjedzeniem w restauracji? Może o tym zapomniała?
Gdyby w restauracji podawano zakażone mięso, byłoby dużo więcej ofiar - odparł Bannerman.
Jak więc mógł się zarazić?
Ba, żebym to ja wiedział.
Rozdział 15
Tuż po dziesiątej do stolika, przy którym siedzieli Shona i Bannerman, podszedł barman z wiadomością, że jakiś gość wyjeżdżając z hotelowego parkingu stuknął w samochód pana doktora. Nie sądzi, by szkoda była poważna, ale czy pan doktor nie chciałby sprawdzić sam. Tamten kierowca czeka na miejscu kraksy.
Coś podobnego - jęknął Bannerman. - Jak tak dalej pójdzie, firma wynajmu wozów wciągnie mnie na czarną listę.
Tylko spokojnie - Shona ostrzegawczo podniosła palec i uśmiechnęła się.
- Zaraz wracam - rzucił Bannerman wstając od stołu. Parking, oświetlony pojedynczą lampą zawieszoną na ścianie
budynku, był mroczny i pusty. Bannerman rozejrzał się, wypatrując w półmroku sylwetki czekającego nań kierowcy. Nikogo. Obszedł samochód nadaremnie szukając śladów stłuczki. Tylny zderzak był lekko porysowany, przy bliższym zbadaniu okazało się jednak, że była to smuga brudu. Raz jeszcze rozejrzał się po parkingu. W koło nie było żywej duszy.
Wzruszył ramionami. Prawdopodobnie facet po prostu odszedł, Uznając, że nie spowodował właściwie żadnych szkód. Nowoczesne zderzaki z tworzyw sztucznych są znacznie wytrzymalsze od metalowych i nawet dość mocne stuknięcie znoszą bez śladu zniszczenia.
Ruszył alejką wiodącą do wejścia do hotelu, kiedy niespodziewanie dwie pary rąk pochwyciły go z tyłu za ramiona, by w następnej chwili pchnąć potężnie na ścianę budynku. Uderzenie złamanym nosem o mur wyrwało z ust Bannermana jęk bólu. Oczy zaszły mu łzami.
Gdzie są zwłoki Colina Turnbulla? - usłyszał nad uchem ostry głos.
Nie mam pojęcia - stęknął, próbując wyrwać boleśnie wykręconą do tyłu rękę.
Powiedziano ci, że Julia Turnbull nie życzy sobie, żebyś wyciągał łapy po ciało jej męża, tak czy nie? - pytaniu towarzyszyło kolejne szarpnięcie wykręconej ręki. - Ale tobie to nie wystarczyło, co?
Bannerman pochylił się, aby zmniejszyć nacisk na wykręcony łokieć. Jeszcze raz spróbował się wyrwać, na co niewidoczny napastnik zareagował uderzając go kolanem między nogi. Bannerman wrzasnął; tamten puścił jego rękę, pozwalając mu osunąć się na ziemię.
- Gdzie są zwłoki? - padło znów pytanie.
Głos - właściwie wściekły szept, wydał się Bannermanowi jakby znajomy. Odwrócił się twarzą do napastników. Byli to Mitchell i jeden z robotników z elektrowni, którzy prześladowali go wczorajszego wieczora.
To mnie, cholera, pytacie o zwłoki? - wykrztusił przez zaciśnięte z bólu zęby.
A kogo? Gadaj po ludzku. - Mitchell cofnął nogę, jakby szykował się do kopnięcia.
Bannerman skulił się, osłonił twarz rękami. Kiedy cios nie padł, podniósł wzrok i warknął:
- Co to za cyrk, Mitchell? To przecież twoi ludzie wykradli wczoraj zwłoki. Jak myślisz, kto mnie tak urządził?
Mitchell dopiero teraz zwrócił uwagę na rozbity nos i sińce pod oczami Bannermana. Na chwilę zaniemówił.
Chcesz mi wmówić, że to nie ty ukradłeś zwłoki Turnbulla, żeby zrobić sekcję? - zapytał wreszcie.
Jasne, że nie ja - wykrztusił wściekle Bannerman. - I to właśnie wam najbardziej zależało na tym, żeby nie dopuścić do sekcji. Od początku robicie wszystko, żeby utrudnić mi pracę,
bo ubzduraliście sobie, że chcę zamknąć elektrownię. Więc co to za pieprzenie, że to ja ukradłem zwłoki?
My ich nie mamy - odparł Mitchell.
Jezu! - zajęczał Bannerman. - Nie wierzę ci, Mitchell, ni cholery nie wierzę...
Komu mogły być potrzebne zwłoki Turnbulla?
Komu? Wam!
Skończ już z tym! - warknął Mitchell. - Julia Tumbull nie chciała, żebyś dostał Colina w swoje łapy. My tylko pilnujemy, aby respektowano jej wolę.
Znaleźli się strażnicy prawa - prychnął Bannerman.
Robotnik towarzyszący Mitchellowi, ten sam, z którym Bannerman starł się przed hotelową łazienką, zamierzył się do ciosu, ale ochroniarz powstrzymał go wyciągniętą ręką.
- I na co ci przyszło, Mitchell. Wysługiwać się takimi łachudrami - powiedział Bannerman patrząc w wykrzywioną złością twarz robotnika.
Tym razem Mitchell nie zdążył interweniować. Potężny kopniak wylądował na brzuchu Bannermana, tuż obok splotu słonecznego.
Zwymiotował niedawno zjedzoną kolację i zwinął się w kłębek, rozpaczliwie walcząc o oddech. Jak przez mgłę słyszał Mitchella wymyślającego robotnikowi, a potem dotarły do niego słowa:
- Jeśli to pana pocieszy, doktorze, wierzę panu. I powiem jeszcze... my tych zwłok też nie mamy. - Odeszli, zostawiając Bannermana skulonego na chodniku.
Opierając się o ścianę podniósł się na klęczki i w tej pozycji odpoczywał przez chwilę, zbierając siły. Słyszał szum nadjeżdżającego samochodu, potem oblało go światło reflektorów. Trzasnęły drzwi.
Kochany panie doktorze! Co się panu, na Boga, stało? - posłyszał zatroskany głos Joopa van Geldera.
Napadnięto mnie - odparł Bannerman.
To okropne - wykrzyknął van Gelder. - Bardzo pana zranili? Może pan wstać? Wejdźmy do środka, zadzwonię po policję.
Nie, nie trzeba.
Ależ...
Naprawdę nie trzeba. To sprawa osobista.
Osobista? - zdziwił się van Gelder. - To znaczy, że pan wie, kto na pana napadł?
- Mniejsza z tym. Niech mi pan tylko pomoże wstać. Podtrzymywany przez van Geldera, Bannerman skierował się ku
drzwiom hotelu. Kiedy mijali samochód Holendra, spostrzegł mężczyznę siedzącego na przednim miejscu pasażera. Bannerman nie wiedział, dlaczego widok tego człowieka uruchomił dzwonki alarmowe w jego głowie. Czuł, że go zna, ale będąc w tak opłakanym stanie nie potrafił go zidentyfikować.
W drzwiach hotelu natknęli się na Shonę.
Właśnie miałam cię szukać. Jak ty wyglądasz? Co się stało?
Powiedzmy, że była to mała sprzeczka nad zwłokami Colina Turnbulla - wyjaśnił Bannerman.
Chodźmy na górę. Dasz radę? - Shona zastąpiła van Geldera biorąc Bannermana pod ramię. Ruszyli ku schodom.
Uważam, że powinien mi pan pozwolić wezwać policję - zawołał za nimi Holender.
Nie - odrzekł Bannerman. - Dzięki za pomoc.
Powiedz, co się stało? - zapytała Shona, kiedy znaleźli się w pokoju.
Napatoczyłem się na Mitchella i jedną z tych jego tresowanych małp. Myśleli, że to ja ukradłem zwłoki Turnbulla, żeby przeprowadzić sekcję.
Że ty ukradłeś zwłoki? - wykrzyknęła Shona. - Ależ ty byłeś pewien, że to ich sprawka!
Właśnie - stęknął Bannerman, masując sobie brzuch.
Boli?
Nie powiem, gdzie najbardziej. Shona uśmiechnęła się współczująco.
Nie wierzysz w proste metody, prawda, lanie?
Trzeba hartować charakter - oznajmił Bannerman przez zaciśnięte zęby.
Kto więc zabrał ciało? I dlaczego? - Shona wróciła do zasadniczego wątku ich rozmowy.
To kłopotliwe pytanie - odparł Bannerman.
Kłopotliwe?
Aha. Ponieważ nie mam pojęcia, kto to zrobił.
Bannerman zmienił zabrudzone ubranie i wziął kąpiel. Shona opatrzyła mu najpoważniejsze z nowych skaleczeń i zadrapań.
Czy rano będziesz nadawał się do podróży? - spytała.
Tak... jeśli ty poprowadzisz.
Czyż nie jestem twoim kierowcą?
Bannerman spróbował się uśmiechnąć. Wyszedł z tego dość żałosny grymas.
Przynieść ci coś do picia?
Brandy.
Dużą?
Ogromną. I, Shona...
Tak?
Spróbuj się dowiedzieć, kto był tu dziś wieczorem z van Gelderem, dobrze?
A ty wciąż bawisz się w detektywa - uśmiechnęła się Shona.
Już niedługo - odparł Bannerman. - Jestem pewien, że znam mężczyznę, który siedział w wozie van Geldera. Nie mogę go tylko sobie umiejscowić i to mnie dręczy.
Postaram się czegoś wywiedzieć - obiecała Shona.
Kiedy wyszła, Bannerman wstał i jął powoli krążyć po pokoju. Ból zelżał i teraz nareszcie mógł się skupić nad najważniejszym pytaniu: kto zabrał zwłoki? Julia Turnbull nie wiedziała o ich zniknięciu, gdyż w przeciwnym razie podczas ich spotkania zrobiłaby piekło. Chyba że to ona zorganizowała całą akcję! Takie wytłumaczenie wydawało się najbardziej prawdopodobne. Może po prostu powinien dać sobie z tym spokój? Najpilniejszą teraz sprawą było dostarczenie próbek zakażonego mózgu owcy do Edynburga, na oddział Munro. Szukanie zwłok Colina tylko opóźni wyjazd. Tak. Rano wyruszy z Shoną do Edynburga, a w Stobmor sprawy niechaj idą swoim torem.
Shona wróciła z baru z butelką brandy i wiadomością, że z van Gelderem był jego syn Peter.
Jego syn, powiadasz? - zdziwił się Bannerman.
Pytałam barmana.
A więc musiałem się pomylić - rzekł Bannerman. - Nigdy przedtem nie widziałem jego syna.
Podobno przystojny facet. Jak się czujesz?
Już lepiej.
- Myślę, że powinieneś iść spać. Bannerman posłusznie skinął głową.
- Wyglądasz na wykończonego - powiedziała Shona, a potem zbliżyła się do niego i pocałowała lekko w policzek. - Do zobaczenia rano.
Choć raz pogoda im sprzyjała. Stobmor pławiło się w słońcu, po błękitnym niebie sunęły strzępiaste obłoczki pędzone rześką bryzą. W powietrzu czuło się zapach morza.
Podróż do Edynburga odbyli bez przygód, z dwoma tylko krótkimi postojami - raz na lunch, drugi raz, by zatankować benzynę, rozprostować kości i napić się kawy. Bannerman zadzwonił do Medical Research Council, żeby zawiadomić ich o opuszczeniu Stobmor.
W Edynburgu zameldowali się w niewielkim hotelu w południowej dzielnicy miasta. Bannerman skontaktował się z oddziałem neurobiologii Hectora Munro.
Chciałbym jak najszybciej przekazać panu próbki - powiedział.
Czekamy niecierpliwie - odrzekł Munro. Udzielił Bannermanowi wskazówek, jak dojechać do siedziby oddziału na West Mains Road. Bannerman zadzwonił jeszcze do szkoły medycznej, do Morąg Napier; uznał, że grzeczność wymaga, aby zawiadomić ją o swoim sukcesie w poszukiwaniu materiału do badań.
To dobra nowina, panie doktorze - powiedziała. - Jak pan tego dokonał?
Bannerman opowiedział o owcy, która nie trafiła do dołu z wapnem.
- Miał pan szczęście - stwierdziła Morąg. - Czy osobiście zbada pan te próbki?
Bannerman odparł, że zasadnicze badania wykona oddział neurobiologii MRC, ale jeśli Morąg chciałaby doprowadzić do końca próby na myszach, tak nieszczęśliwie zapoczątkowane jeszcze przez Gilla, to on zadba o to, by dostarczono jej odpowiednią próbkę.
- Dziękuję, panie doktorze - powiedziała Morąg. - Czy mogłabym się dowiedzieć, o jakie badania prosił pan doktora Munro? Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie powtarzali tego samego.
Bannerman powiedział, że przede wszystkim miały to być badania mikroskopowe. Ich wyniki pozwolą dopiero zadecydować, co dalej.
- Proszę zadzwonić, kiedy będzie pan coś wiedział - powiedziała Morąg.
Bannerman obiecał, że będzie o niej pamiętał.
Podał swoje nazwisko do mikrofonu ukrytego za kratką obok wejścia. Po chwili szczęknął elektryczny zamek i Bannerman wszedł do środka. U szczytu schodów czekał na niego Hector Munro.
Co się panu stało? - zawołał spojrzawszy na twarz gościa.
To długa historia - odparł Bannerman. - I nie sądzę, aby jej opowiadanie wprawiło mnie w dobry humor. Proszę, to jest to, na co pan czeka. - Wręczył Munro styropianowe pudełko zawierające próbki owczego mózgu.
Doskonale - Munro wyglądał na podnieconego. - Zaczeka pan na wyniki badania mikroskopowego?
Za nic w świecie bym z tego nie zrezygnował - zaśmiał się Bannerman.
Próbki zabrała dwójka laborantów, których pouczono, jakiego rodzaju preparaty mają zostać przygotowane.
Napije się pan kawy? - spytał Munro.
Chętnie.
Podczas rozmowy przy kawie Bannerman poruszył temat raportu przygowywanego przez MRC. Podzielił się z Munro opinią Milne'a, który uważał, że czynnik zakaźny z Achnagelloch należy potraktować jako nowy wirus. Munro uśmiechnął się.
W pewnym sensie takie podejście jest uzasadnione. Trudno mówić o powolnym wirusie, jeśli okres jego inkubacji wynosi dwa, trzy tygodnie.
Rzecz jednak w tym, że jest to tylko forma wirusa scrapie - upierał się Bannerman.
Musimy to dopiero udowodnić.
Zgoda. Chciałbym jednak wiedzieć, czy jeśli badania dowiodą, iż mamy do czynienia właśnie ze scrapie, mogę liczyć na pańskie poparcie w rozmowach z władzami?
Munro zamyślonym wzrokiem patrzył sponad parującej filiżanki.
Chce pan, żebyśmy przekonali rząd? - spytał. - I farmerów? Czy przypadkiem nie oczekuje pan od nas zbyt wiele?
Nie sądzę. Chcę tylko, by ktoś wreszcie powiedział prawdę - wypalił Bannerman.
Ach tak. Prawdę - mruknął Munro. - Gdyby to było takie proste.
A nie jest?
Obawiam się, że nie. W tej sprawie musimy brać pod uwagę nie tylko kryterium prawdy, ale też rozważyć skutki takiego, a nie innego rozwiązania problemu. Z jednej strony mamy śmierć kilku ludzi, prawdopodobnie ofiar rzadkiego kaprysu natury, z drugiej zaś - przyszłość olbrzymiej gałęzi gospodarki naszego kraju.
Ale to, co zdarzyło się raz, może się powtórzyć.
Owszem. - Munro wlepił wzrok w blat biurka.
A więc mogę liczyć na pańskie poparcie?
Proszę się rozejrzeć, panie doktorze. Cały ten oddział istnieje dzięki dotacjom rządowym...
Bannerman uśmiechnął się ponuro.
- Zaczekajmy lepiej na wyniki badań - powiedział Munro. - Potem będziemy się zastanawiać.
Bannerman z rezygnacją pokiwał głową.
Na biurku Munro zadźwięczał dzwonek interkomu. Po krótkiej wymianie zdań dyrektor oddziału wstał i wyszedł z gabinetu, rzuciwszy Bannermanowi:
- Przepraszam. Mamy chyba jakiś kłopot.
Wrócił po dziesięciu minutach i stojąc w drzwiach rzekł:
- Nie bardzo wiem, jak panu o tym powiedzieć... Bannerman odwrócił się. Wyczekująco spojrzał na Munro.
Moi ludzie zbadali właśnie kilka pierwszych skrawków...
I?
Są całkowicie normalne. Ani śladu uszkodzeń, które można przypisać scrapie.
Przecież to niemożliwe! - zaprotestował Bannerman.
Proszę ze mną. Sam pan zobaczy.
Przeszli do laboratorium, gdzie pod mikroskopem czekał już gotowy preparat. Bannerman usiadł i wpatrzył się w obraz widoczny w okularze przyrządu. Miał przed sobą najzupełniej zdrową tkankę mózgu owcy.
Nie do wiary - wymamrotał.
Przeprowadziliśmy także test na obecność przeciwciał towarzyszących wirusowi scrapie. Wynik był negatywny.
Cholera - mruknął Bannerman. Ogarnęło go zniechęcenie i smutek.
Przykro mi - powiedział Munro zdejmując szkiełko ze stolika mikroskopu. - Można to schować do szuflady.
Nie wierzę! Po prostu nie wierzę! - Bannerman gorączkowo krążył po pokoju.
Obawiam się, że będziesz musiał uwierzyć - rozsądnie zauważyła Shona. - Chyba żebyś przyjął, iż doktor Munro należy do spisku mającego na celu wyciszenie tej sprawy.
Bannerman spojrzał na Shonę dzikim wzrokiem, a ona natychmiast pożałowała swojej uwagi, bo najwyraźniej poważnie zastanawiał się nad jej sugestią.
Mam jeszcze jedną próbkę! - oznajmił.
Jaką próbkę? - zdziwiła się Shona.
Zatrzymałem trochę materiału dla Morąg Napier. Mogę sam zrobić kilka preparatów.
- Czy ty aby nie przesadzasz? - ostrożnie zapytała Shona. Bannerman zastanawiał się przez chwilę; wreszcie powiedział:
- Po prostu nie mogę uwierzyć, żeby trzech ludzi zmarło po zjedzeniu mięsa tej samej owcy, która - jak się okazuje - była najzupełniej zdrowa.
Shona musiała przyznać, że w jego rozumowaniu trudno dopatrzyć się braku logiki.
-Rób, co uważasz za konieczne - westchnęła.
Było już po ósmej, kiedy Bannerman wjechał na parking przy szkole medycznej. Miał nadzieję, że o tej porze w laboratoriach zastanie co najwyżej kilku dyżurnych laborantów; może natknie się gdzieś na nocnego portiera, ale nie spotka nikogo z personelu naukowego. Nie chciał się tłumaczyć, dlaczego powtarza badania wykonane przez oddział Munro.
Laborantka, która otworzyła mu drzwi, nie wyglądała na zdziwioną. Poznała go i wpuściła do środka bez zbędnych pytań.
Długo dziś pan pracuje, panie doktorze - zauważyła. Musiała zapamiętać Bannermana z czasu jego pobytu w Edynburgu i nawet nie wiedziała, że wyjeżdżał.
Mam jeszcze trochę roboty - uśmiechnął się Bannerman. Skręcił w korytarz wiodący ku schodom do suteryny i niespodziewanie znalazł się oko w oko z Morąg Napier.
Doktor Bannerman? - zawołała. - Co za niespodzianka!
Miałem nadzieję, że jeszcze panią złapię - powiedział Bannerman szybko otrząsnąwszy się z zaskoczenia.
Morąg była w płaszczu i najwidoczniej miała właśnie wychodzić.
- Czy mogę w czymś pomóc, panie doktorze? - spytała. Bannerman wyjaśnił, jaki jest cel jego wizyty.
Ludzie Munro nie znaleźli najmniejszych śladów obecności wirusa scrapie - zakończył. - Postanowiłem się upewnić.
Pomogę panu - oznajmiła, zdejmując płaszcz.
Ależ nie. Naprawdę, nie ma takiej potrzeby. Dam sobie radę, jeśli tylko pozwoli mi pani skorzystać ze swojego laboratorium. - Bannerman czuł się trochę niezręcznie, zdając sobie sprawę, iż Morąg wie, że tak czy inaczej zamierzał skorzystać z jej pracowni.
Dla mnie to żaden kłopot - odrzekła - a we dwójkę pójdzie nam szybciej. I tak nic nie planowałam na dzisiejszy wieczór. Mój narzeczony wyjechał na parę dni.
Bardzo pani uprzejma - powiedział Bannerman. - Dziękuję. - Wyjął z kieszeni fiolkę zawierającą próbkę mózgu i wręczył ją Morąg.
Nie bardzo mogę uwierzyć w brak jakichkolwiek objawów infekcji - rzekł, kiedy weszli do laboratorium. Jego towarzyszka włożyła fartuch i pośpiesznie naciągała rękawice chirurgiczne.
Jest pan pewien, że ta próbka pochodzi od zarażonej owcy? - zapytała.
Najzupełniej.
A więc zaraz wszystko będzie jasne.
Z rosnącym zdenerwowaniem Bannerman czekał na koniec procesu barwienia preparatu. Minęło kilka minut; zabrzęczał elektryczny czasomierz. Morąg opłukała preparat destylowaną wodą, usuwając resztki barwnika i podstawiła szkiełko pod lampę, do wysuszenia. Co prawda wszystkie podręczniki zalecały suszenie próbek w temperaturze pokojowej, ale Bannerman był zadowolony, że Morąg stara się maksymalnie skrócić czas obróbki preparatu.
- A teraz - mruknęła, ustawiając szkiełko pod mikroskopem - zobaczymy, co my tu mamy.
Trzydzieści sekund później było już po wszystkim. Wystarczył rzut oka na wyraz twarzy Morąg, by Bannerman zrozumiał, że wszystkie jego rachuby wzięły w łeb. Kiedy więc przyszła jego kolej, aby spojrzał w okular, nawet się nie zdziwił widząc normalną, zdrową tkankę. Munro miał rację.
Bardzo to dziwne - zauważyła Morąg.
Muszę przyznać, że nic z tego nie rozumiem. - Bannerman był załamany. Siedział na krześle z głową zwieszoną na piersi, zatopiony w ponurych myślach.
Jeśli ma pan jeszcze jedną próbkę, mogłabym zrobić testy biologiczne na myszach - zaproponowała Morąg. - Może ta owca była w bardzo wczesnym stadium infekcji?
Dobrze. Materiał się znajdzie. Przyniosę rano, jeśli to pani odpowiada.
Oczywiście. Czy doktor Munro też będzie robił testy na zwierzętach? - zainteresowała się Morąg.
Bannerman pokręcił głową.
Byłem tak rozczarowany wynikami badania mikroskopowego, że zapomniałem zostawić mu próbki - wyznał.
Nieważne. Przeprowadzę pełne badanie na swoich myszach.
Bannerman podziękował Morąg za pomoc i życzył jej dobrei nocy. Idąc przez parking w kierunku swojego samochodu, poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.
Przy drugim dżinie z tonikiem w hotelowym barze Bannerman zaczął odczuwać wyrzuty sumienia. Od powrotu ze szkoły medycznej zachowywał się doprawdy okropnie. Prawie się nie odezwał do biednej Shony.
Przepraszam - powiedział. - Nie mogę przestać myśleć o tym, co się stało. Strasznie się zawiodłem.
Rozumiem - Shona pogłaskała go po dłoni. - Napij się jeszcze. Zasłużyłeś sobie na to.
Wbrew wewnętrznym postanowieniom, Bannerman co chwila wracał w rozmowie do swoich badań, skarżąc się na niesprawiedliwość okrutnego losu.
- Musisz się z tym zwyczajnie pogodzić - powiedziała Shona. - Akurat ta owca nie była przyczyną zatrucia tych ludzi.
Bannerman, dotąd siedzący nieruchomo z wzrokiem utkwionym w dno swojej szklanki poruszył się nagle.
Co powiedziałaś?
Że musisz się z tym pogodzić.
Nie. Co powiedziałaś potem?
Że ta owca nie była przyczyną ich zatrucia. Dlaczego pytasz?
„Zatrucie”. O to chodzi. Zupełnie zapomniałem o możliwości mutacji wirusa pod wpływem czynników chemicznych! - Bannerman zerwał się od stolika i prawie biegiem pośpieszył do pokoju. Po chwili wrócił w płaszczu, z kluczykami od samochodu w dłoni. Shona patrzyła na niego z odrobinę podejrzliwym zdumieniem.
Zaraz wracam. Później ci wszystko wyjaśnię - oznajmił i skierował się do wyjścia.
Zniknął w drzwiach prowadzących na parking, zostawiając Shonę w holu, zdziwioną i trochę przestraszoną. Nie minęło kilka sekund, kiedy znów pojawił się w wejściu. Na jego twarzy widniał wyraz zażenowania.
- Chyba za dużo wypiłem - wyjąkał. - Nie zechciałabyś poprowadzić?
Czyż nie robię tego zawsze? - odparła, wyjmując mu kluczyki z dłoni.
Dokąd jedziemy? - zapytała, kiedy mijali bramkę parkingu.
Do Royal Infirmary.
Zatrzymali się przed pierwszym napotkanym sklepem całodobowym. Shona wysiadła bez słowa i po chwili wróciła z paczką gumy do żucia i torebką miętowych cukierków.
Jedz - powiedziała. - Jeśli wejdziesz do szpitala cuchnąc jak gorzelnia, wezwą policję. A teraz powtarzaj za mną: stół z powyłamywanymi nogami.
Czyja mówiłem, że chcę zostać prezenterem telewizyjnym? - zaprotestował Bannerman.
Cicho siedź, mądralo! Powtarzaj.
Stół... z powyłamywanymi... nogami.
Prawie dobrze - westchnęła Shona. - Jeszcze raz!
Aż do samego szpitala Bannerman doskonalił wymowę i opychał się miętusami.
- Pamiętaj - powiedziała Shona-mów powoli i nie podniecaj się. Masz legitymację?
Bannerman pomacał portfel w wewnętrznej kieszeni i kiwnął głową.
Zaraz wracam - mruknął i zniknął w wejściu do budynku. Wrócił po piętnastu minutach.
Jak poszło? - zapytała Shona.
W porządku. Zgodzili się. Jutro wszystkiego się dowiem. Dzięki, Shono. - Pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek.
Mięta - orzekła. - Czy zamierzasz mi w końcu powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?
Wiesz co? Kiedyś byłem wielkim miłośnikiem filmów wojennych.
I co z tego?
W niemal każdym z nich jest taki moment, kiedyś któryś z bohaterów mówi: „Nie mamy wielkich szans, ale nie zaszkodzi spróbować”. Otóż teraz nadszedł ten moment.
- Aha. Rozumiem - odparła Shona, ale z jej tonu niedwuznacznie wynikało, że nic nie rozumie.
Następnego ranka, kiedy po śniadaniu wyszli na spacer do Holyrood Park, zapytała, kiedy Bannerman zamierza dzwonić do szpitala.
Około południa - odparł.
O co właściwie ich prosiłeś?
W Royal Infirmary mają laboratorium toksykologiczne. Kiedy powiedziałaś wczoraj „zatrucie”, uświadomiłem sobie, że na dobrą sprawę zupełnie nie wziąłem pod uwagę możliwości zadziałania mutagenu chemicznego. Bliskość elektrowni jądrowej uczyniła mnie po prostu ślepym na inne potencjalne przyczyny mutacji.
A więc uważasz, że twój wirus scrapie uległ zmianie pod wpływem jakichś czynników chemicznych? - W głosie Shony nie było nadmiernego entuzjazmu.
Nie jest to wykluczone - odparł Bannerman. - Rzecz w tym, że w tkankach organizmu poddanego działaniu większości substancji chemicznych zachodzą trwałe zmiany. Inaczej niż w przypadku promieniowania o niskim natężeniu.
Ale w zbadanych wczoraj próbkach mózgu nie było śladu wirusa scrapie.
Pomyślałem sobie, że ten zmutowany wirus może działać tak szybko, iż w mózgu nie zdążyły zajść zmiany patologiczne, które zwykliśmy kojarzyć ze scrapie. Dlatego wczorajsze preparaty wyglądały normalnie. Ale jeśli wstrzykniemy próbki tego mózgu myszom, założę się, że w ciągu kilku dni będą martwe.
A co z preparatami, które Gili przysłał do Londynu? Wykazywały zmiany typowe dla scrapie.
Ano właśnie - mruknął Bannerman. - Sprawa próbek Gilla. Myślę, że to także uda mi się wyjaśnić.
Przez chwilę w milczeniu podziwiali widok na zatokę Firth of Forth z majaczącą w oddali linią szczytów Kinnors Hills.
Nie powiedziałeś, jak zamierzasz wyjaśnić, dlaczego te pierwsze preparaty były inne - odezwała się Shona.
Myślę, że Gillowi coś się w nich nie podobało - odparł Bannerman. - I dlatego, ukrywając się, chciał przesłać mózgi do MRC.
Co mu się mogło nie podobać?
Na razie wolałbym o tym nie mówić. Muszę się jeszcze zastanowić.
Zatrzymali się na skraju południowego stoku wzgórza Arthur's Seat, by popatrzeć na taflę jeziora Duddingston w zimowej szacie.
Nie rozmawialiśmy jeszcze o nas - cicho powiedziała Shona.
Nie.
A dlaczego?
Bo nie wiedziałem, od czego zacząć - wyznał Bannerman. - Ani dokąd nas taka rozmowa zaprowadzi. A ty?
Shona zaśmiała się, a na zdziwione spojrzenie Bannermana odparła:
Już ci mówiłam, że nigdy nie wybierasz prostej drogi.
A jaka jest ta prosta droga? Powiedz, Shono.
Iść za głosem serca.
Bannerman nie zdążył odpowiedzieć, bo położyła mu palec na ustach i szepnęła:
- Ćśś! Chcesz powiedzieć, że to nie jest takie proste. A ja nie chcę tego słuchać.
Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Przystanęła, kiedy ją zawołał.
Wiesz - powiedział - bardzo cię kocham.
Wiem - odparła.
W hotelowym holu czekali na nich dwaj mężczyźni w ciemnych garniturach. Bannerman zauważył, że recepcjonista ruchem głowy wskazał na niego, kiedy tylko przekroczył próg.
- Doktor Bannerman? - usłyszał pytanie. Odruchowo skinął głową.
Jeden z mężczyzn machnął w powietrzu legitymacją, z której Bannerman zdążył tylko przeczytać nazwisko właściciela i obejrzeć jego zdjęcie.
Inspektor Morris. A to jest sierżant West. Jesteśmy z policji. Special Branch - Wydział Specjalny.
Czym mogę służyć? - Bannerman zrobił zdziwioną minę.
Zechce pan udać się z nami, doktorze - powiedział Morris.
Czy jestem aresztowany?
Nie, proszę pana - obojętnie odparł inspektor. - Chcemy tylko zadać panu kilka pytań.
Na jaki temat?
Nie teraz, panie doktorze.
Bannerman wzruszył ramionami i przepraszająco spojrzał na Shonę.
Jak długo to potrwa? - zapytał.
Trudno powiedzieć, proszę pana.
Nie martw się - powiedziała Shona. - Będę na ciebie czekała...
Chwilę później Bannerman siedział na tylnym fotelu nie oznakowanego ciemnozielonego austina montego. Morris usadowił się obok, West zajął miejsce na przednim siedzeniu pasażera. Rzucił kierowcy - także w cywilnym ubraniu - jakieś niezrozumiałe dla Bannermana polecenie; ruszyli. Bannerman uznał, że nie ma sensu pytać, dokąd jadą. Zakładał, że będzie to komenda główna policji i zdziwił się niemało, gdy skręcili w bramę Royal Infirmary. Jego teoria, że chodzi o sprawę zniknięcia zwłok ColinaTurnbulla okazała się więc bezpodstawna. Samochód zatrzymał się; Morris otworzył drzwi i wykonał zapraszający gest dłonią.
Rozdział 16
Echo ich kroków niosło się po korytarzu, wiodącym - jak wynikało z tablicy informacyjnej - do Audytorium nr 8. Nawet z zamkniętymi oczami Bannerman poznałby, że znajdują się w szpitalu. Powietrze przenikał charakterystyczny zapach anestetykow i środków odkażających.
- To tutaj. - West otworzył drzwi i cofnął się, przepuszczając Bannermana. Wewnątrz, przy zwykłym drewnianym stole siedzieli trzej mężczyźni. Wstali na widok wchodzących.
- Dobrze, że pan przyszedł, doktorze. Proszę siadać. Bannerman nie skorzystał z zaproszenia. Powiedział:
Mają panowie nade mną tę przewagę, że wiedzą, kim jestem. Obawiam się, że ja nie miałem przyjemności poznać panów.
Mildrew - rzucił jeden z tych dwóch, którzy nosili garnitury.
Jackman - oznajmił drugi. I wskazując mężczyznę w białym kitlu, siedzącego po jego lewej stronie, dodał: - A to jest doktor Mellon, toksykolog.
Panowie są funkcjonariuszami Special Branch, tak? - zapytał Bannerman.
Nie.
Kim więc?
Mogę zaręczyć za tych dżentelmenów, panie doktorze - chcąc rozładować napięcie wtrącił Morris.
-Mimo to chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia - spokojnie odrzekł Bannerman.
Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Obrony - odpowiedział Jackman z widoczną niechęcią.
Special Branch i Ministerstwo Obrony - wolno powtórzył Bannerman. - A zatem nie chodzi raczej o mandat za niewłaściwe parkowanie.
Jego żart nie znalazł uznania Mildrewa.
Pan łan Bannerman, patolog, konsultant szpitala św. Łukasza w Londynie. Zgadza się? - zapytał oficjalnym tonem.
Tak jest.
Wczoraj wieczorem dostarczył pan do tutejszego laboratorium toksykologicznego próbkę mózgu owcy z prośbą o dokonanie analizy.
Tak.
Skąd ją pan wziął?
Po co panu ta informacja?
Panie doktorze, zadałem panu pytanie.
Ja panu również.
Muszę pana ostrzec - odezwał się Jackman - że zachowując się w ten sposób naraża się pan na poważne kłopoty.
Co znaleziono w tym mózgu? - zapytał Bannerman. - Coś tam było, prawda? Stąd to całe zamieszanie.
Skąd wziął pan tę próbkę?
Zapadło milczenie, jakby chwilowo obie strony wyczerpały zasób środków perswazji.
Chciałbym zatelefonować - odezwał się wreszcie Bannerman.
Czy sądzi pan, że potrzebny panu będzie adwokat? - zdziwił się Jackman.
Nie chodzi o adwokata - odparł Bannerman. - Chcę rozmawiać z panem Cecilem Allisonem z gabinetu premiera.
A co pana łączy z gabinetem premiera?
Prowadzę dochodzenie zlecone mi przez Medical Research Council w porozumieniu z gabinetem premiera - odparł Bannerman.
Mildrew i Jackson wymienili niepewne spojrzenia; Morris wzruszył ramionami.
-Nie wiedzieliśmy o tym - bąknął Jackson. - Zdaje się, że nie dotarły do nas te informacje... zechce pan, inspektorze, połączyć pana doktora - zwrócił się do Morrisa.
Ten wyszedł do sąsiedniego pokoju, skąd wyłonił się po chwili ze słowami:
- Pan Allison na linii, panie doktorze.
Bannerman zamknął za sobą drzwi i sięgnął po słuchawkę.
- Jak rozumiem, znalazł się pan w opałach, panie doktorze - rzekł Allison.
Bannerman nie przypuszczał, że kiedykolwiek ucieszy się, słysząc ten głos, ale teraz poczuł ulgę. Opowiedział o znalezieniu zakażonego mózgu i o swoim pomyśle poddania go analizie toksykologicznej.
Ale co oni w nim znaleźli? - zapytał Allison. - O co ten cały szum?
Nie chcą mi powiedzieć. Ja natomiast nie powiedziałem im, skąd pochodzą próbki, więc siedzimy tu sobie i patrzymy na siebie.
Może ja spróbuję z nimi pogadać - zaproponował Allison.
Byłbym panu wdzięczny.
Po rozmowie z Allisonem Mildrew raz jeszcze poprosił do telefonu Bannermana.
Bannerman, sugeruję, żeby się pan zgodził na współpracę z panem Mildrew i jego kolegami - powiedział Allison.
Bez zadawania pytań?
Tak.
Nic z tego - spokojnie oznajmił Bannerman. - Za dużo mnie ta sprawa kosztowała, żebym dał się spławić w ten sposób. Chcę wiedzieć, co znaleziono w mojej próbce.
Przypuszczałem, że powie pan coś takiego. Ostrzegałem Mildrewa, co z pana za ptaszek. Pan Mildrew skłonny jest udzielić panu wszelkich informacji, ale najpierw musi pan podpisać zobowiązanie do zachowania tajemnicy państwowej, Official Secrets Act.
Ale! I co jeszcze? - wykrzyknął Bannerman.
Gdybyście wy, szczury laboratoryjne, myśleli o takich sprawach od początku, teraz nie byłoby problemu - oświadczył Allison i odłożył słuchawkę.
Tak czy inaczej, dziękuję - mruknął Bannerman, chociaż Allison nie mógł go już usłyszeć.
-Proszę podpisać w zaznaczonym miejscu. - Jackson położył na stole gotowy druk zobowiązania.
Bannerman westchnął, ale podpisał bez słowa i pchnął papier ku Jacksonowi.
Próbka mózgu dostarczona przez pana zawiera ślady substancji chemicznej o nazwie NYLIT - rzekł Mildrew.
Nylit? Nie słyszałem o czymś takim.
Zdziwilibyśmy się, gdyby pan słyszał.
Skąd to się wzięło?
Tu tkwi przyczyna naszego zainteresowania tą sprawą, panie doktorze. NYLIT nie jest produktem ubocznym żadnego procesu produkcyjnego jak większość trucizn. To składnik broni biologicznej opracowanej w roku 19... pewien czas temu.
Broń biologiczna! - Bannerman nie posiadał się ze zdumienia.
Była to jedna z wielu substancji uzyskanych w laboratoriach Ministerstwa Obrony.
I jest ona potężnym mutagenem.
Tak. Między innymi.
Jak więc, u licha, znalazła się w mózgu owcy zabitej w północnej Szkocji?
Tego właśnie zamierzamy się dowiedzieć. Oczywiście z pańską pomocą, doktorze.
Powiem wszystko, co wiem - oznajmił Bannerman.
Było już po dziesiątej, kiedy Bannerman wrócił do hotelu. Czuł się zmęczony. Mildrew i Jackson chcieli wiedzieć o najdrobniejszych szczegółach jego śledztwa w Stobmor i Achnagelloch.
Tak się martwiłam - powiedziała Shona. - Czego oni od ciebie chcieli?
Okazało się, że ta owca poddana była działaniu bardzo silnego mutagenu.
Ale jak on się tam znalazł?
Nie wiadomo. Jedyne, co przyszło nam do głowy, to że pojemnik tej substancji w jakiś sposób wylądował na plaży koło Inverladdie. Z czasem zaczął przeciekać, powodując skażenie gruntu. I tak trucizna dostała się do organizmów owiec zarażonych scrapie; dalszy ciąg znasz.
Tylko że to nadal nie wyjaśnia, dlaczego umarł Colin Turn-bull - zauważyła Shona.
Ano, nie - zgodził się Bannerman. I nie była to jedyna wątpliwość nie dająca mu spokoju. Nadal nie wiedział, dlaczego próbki mózgów zmarłych robotników z Inverladdie zdradzały naj-oczywistsze objawy choroby Creutzfelda-Jakoba, gdy tymczasem w mózgu zatrutej owcy brak było jakichkolwiek oznak zwyrodnienia. Podejrzewał, że odpowiedź na to pytanie znają jedynie osoby, które dokonały autopsji zmarłych - Lawrence Gili i Morąg Napier... Gilla nie było już między żywymi, ale Morąg...
Zbliżał się wieczór i Bannerman nie chciał niepokoić Stelli swoimi podejrzeniami. Fakt, że w końcu rozwiązał zagadkę, nie przekreślał jego wcześniejszych omyłek. Przekonanie, iż sprawcą wszystkich nieszczęść jest elektrownia Invermaddoch okazało się całkowicie fałszywe. Czuł, że w tej sprawie popełnił mnóstwo błędów i dlatego teraz wolał zachować swoje domysły dla siebie. Rano wybierze się do szkoły medycznej i przeprowadzi pewien eksperyment. Nadal miał próbki owczego mózgu. Pozwoli Morąg rozpocząć próby biologiczne, tak jak sobie tego życzyła.
Chwilę po wyjściu Bannermana zadzwonił telefon. Odebrała Shona.
Czy mogłabym rozmawiać z doktorem Bannermanem? - zabrzmiał w słuchawce kobiecy głos.
Niestety, właśnie wyszedł. Czy mam mu coś przekazać?
Mówi Morąg Napier. Dzwonię ze szkoły medycznej. Chciałam tylko przypomnieć panu doktorowi o próbkach, które obiecał przynieść.
Myślę, że właśnie jedzie spotkać się z panią, doktor Napier. Ma dla pani nowiny.
Jakie nowiny?
Wygląda na to, że te owce uległy jakiemuś zatruciu. Zresztą łan sam pani wszystko opowie.
To brzmi interesująco. Dziękuję pani - odrzekła Morąg Napier.
-Witam ponownie - rzekł Bannerman, wchodząc do laboratorium Morąg Napier.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. - Przyniósł pan próbkę? Bannerman podał jej buteleczkę zawierającą kawałki owczego mózgu.
- Proszę. Czy nie przeszkodzi pani, jeśli będę się przyglądał?
- Jeśli ma pan ochotę... - odstawiła butelkę na stół pod wyciągiem i włączyła wentylator. Powoli nabierał prędkości, aż zahuczał jednostajnie.
Morąg, już w kitlu i rękawicach chirurgicznych, przeniosła zawartość butelki do ciężkiego szklanego pojemnika z emulsyfikatorem. Dodała odmierzoną ilość roztworu fizjologicznego i zamknęła naczynie przykrywką, z której wystawało metalowe ostrze osadzone na długim pręcie sięgającym do dna pojemnika. Dokręciła zaciski mocujące pojemnik do podstawy i włączyła silnik elektryczny napędzający oś. Ostrze zaczęło wirować zmieniając skrawki mózgu w rzadką, nadającą się do wstrzyknięcia mieszaninę.
Po kilku minutach Morąg uznała, że emulsja jest gotowa. Napełniła nią dwie sterylne plastikowe strzykawki, uzbroiła je w igły i rzekła:
- Możemy iść do zwierzętarni.
W suterynie nadal czuć było odór spalenizny, chociaż laboratorium zostało całkowicie zrekonstruowane. Odór ten w połączeniu z wonią zwierząt i zapachem świeżej farby tworzył wyjątkowo paskudną mieszankę. Bannerman zmarszczył nos. Zauważył, że Morąg otworzyła drzwi własnym kluczem. Wewnątrz nie było nikogo.
Myślę, że sześć myszy wystarczy - powiedziała Morąg.
Na pewno - odparł Bannerman. Śledził uważnie każdy jej ruch.
Czy mógłby mi pan przynieść z biura rejestr doświadczeń? - zapytała nagle.
Bannerman wyszedł, ale zaraz zawrócił i ukryty za framugą drzwi obserwował poczynania Morąg. Widział, jak z szuflady pod pulpitem wyjmuje dwie napełnione czymś strzykawki, kładąc na ich miejsce te, które przed chwilą przyniosła ze swojego laboratorium.
-Czy to samo zrobiła pani poprzednim razem? - rozległ się nagle za jej plecami głos Bannermana.
Morąg drgnęła, ale opanowała się bardzo szybko.
Nie wiem, o czym pan mówi - rzekła.
Wie pani doskonale. Sfałszowała pani preparaty i próby biologiczne, tak żeby wyglądało, iż ci ludzie z Achnagelloch zmarli na scrapie. Gili musiał odkryć pani machinacje i próbował wysłać prawdziwe mózgi do MRC, do rzetelnej analizy, ale został zamordowany. Nic nie zdążył powiedzieć.
Wcale nie został zamordowany! - z błyskiem w oczach zawołała Morąg. - Spadł z urwiska! To był wypadek. Zwykły wypadek! Gdyby ci owczarze nie byli tak chciwi, owce zostałyby bezpiecznie zakopane i nikomu nic by się nie stało!
A co z Colinem Turnbullem, Morąg? Na czym polegał jego błąd? - cicho zapytał Bannerman.
- Może ja potrafię odpowiedzieć na to pytanie, doktorze. Bannerman odwrócił się i ujrzał mężczyznę, który bezszelestnie
wyłonił się z drzwi magazynu pasz dla zwierząt doświadczalnych. W ręku trzymał pistolet.
Spojrzenie jego jasnych, niebieskich oczu przejęło Bannermana zimnym dreszczem. Widział już tego człowieka. Te same oczy patrzyły na niego na grani Tarmachan Ridge. To był ten wysoki, przystojny młodzieniec, który towarzyszył Morąg w restauracji na Royal Mile; to on siedział w samochodzie van Geldera na parkingu hotelu w Stobmor.
Pan jest synem Joopa van Geldera - powiedział Bannerman. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie.
Mój narzeczony, Peter - odezwała się Morąg. - Poznaliśmy się i pokochali, kiedy po raz pierwszy pojechałam z Lawerence'em do Szkocji.
Coś takiego - mruknął Bannerman. Sądząc z wyglądu, Peter van Gelder musiał być co najmniej dziesięć lat młodszy od Morąg; był też bardzo przystojny.
Nie chcieliśmy, aby do tego doszło - powiedziała Morąg głosem przerywanym łkaniem. - Zaczęło się od zwykłego wypadku. Wyciekło trochę chemikaliów używanych w kamieniołomach, zatruło się kilka owiec, nic wielkiego, ale ojciec Petera musiałby zamknąć zakład, gdyby informacja o awarii dostała się do wiadomości publicznej. Miejscowi zazdrościli panu van Gelderowi powodze-
nia. Byłby zrujnowany, a my nie moglibyśmy się pobrać, jak planowaliśmy.
Bannennan popatrzył uważnie na zapłakaną twarz Morąg i pokręcił głową.
Głupia, głupia, głupia - powiedział cicho.
Co to ma znaczyć? - krzyknęła ze złością.
Powie jej pan, van Gelder, czy ja mam to zrobić? - zapytał Bannerman.
Nie wiem, o co panu chodzi - oświadczył Holender.
Wykorzystali panią - Bannerman zwrócił się do Morąg. - Ta historyjka o chemikaliach używanych w kamieniołomach to bzdura. Kamieniołomy stanowiły tylko przykrywkę. Służyły im jako nielegalny magazyn niebezpiecznych substancji chemicznych. Owczarzy i Colina Turnbulla zabił potężny mutagen, mający służyć jako broń biologiczna.
Powiedz mu, że to nieprawda! - krzyknęła Morąg w stronę van Geldera.
To pani narzeczony zamordował Lawrence'a Gilla - ciągnął Bannerman; czuł, że nareszcie wszystkie kawałki łamigłówki trafiają na swoje miejsce. - Podszył się pod Gilla, aby wycofać nadaną przez niego paczkę z poczty w Cairnish. A nawet próbował zepchnąć mnie z grani Tarmachan Ridge. Pani była jedyną osobą, która wiedziała o moich planach. Rozmawiałem z panią rano przed wyjazdem, a pani powtórzyła tę rozmowę narzeczonemu...
Wyraz twarzy Morąg powiedział Bannermanowi, że ma rację.
I to pani powiedziała mu, dokąd pojechał Lawrence Gili, ponieważ podsłuchiwała pani jego rozmowę z Shoną MacLean.
Peter chciał tylko porozmawiać z Lawrence'em - zaprotestowała Morąg. - Chciał mu wyjaśnić, dlaczego zamieniłam preparaty.
Podłożyła pani preparaty z mózgów pacjentów zmarłych na chorobę Creutzfelda-Jakoba. Dlaczego?
Wiedziałam, że w swoim sprawozdaniu Lawrence wspomniał o scrapie. Zarażone owce zniknęły, sądziłam więc, że wszyscy uznają śmierć tych ludzi za niezwykły wypadek i na tym się skończy. Niestety, Lawrence dowiedział się o zamianie.
W jaki sposób?
Podsłuchał moją rozmowę z Peterem.
Bannerman w milczeniu wpatrywał się w Morąg. Wreszcie powiedział:
-A teraz Peter zamierza zabić nas oboje.
Morąg w oszołomieniu przeniosła wzrok na van Geldera.
Powiedz mu, że to bzdura - powiedziała błagalnym tonem.
Obawiam się, że ten facet ma więcej rozumu w głowie niż ty, głupia krowo - sucho stwierdził van Gelder.
Morąg, wstrząśnięta, nie wierzyła własnym uszom.
Przecież kochamy się... - powiedziała słabnącym głosem.
Kochamy, kochamy - przedrzeźniał ją van Gelder. - Jak myślisz, co ja mogłem zobaczyć w takiej suchej, starej suce? Byłaś mi potrzebna, to wszystko. A teraz już nie jesteś. Proste jak drut.
Odpady toksyczne to wielki biznes, Morąg - odezwał się Bannerman. - Aby się ich pozbyć, ludzie płacą grube pieniądze. Władze wszystkich krajów mają z nimi ogromne kłopoty, nawet polityczne.
Morąg nie słuchała. Szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała się w van Geldera, mężczyznę, który jednym brutalnym słowem zburzył jej wszystkie marzenia. Teraz przyglądał się jej z ironicznym uśmieszkiem.
Korzystając z okazji Bannerman oparł się o regał, by następnie przesunąć dłoń wzdłuż półki i zacisnąć ją na drutach szczurzej klatki. Słyszał, jak zwierzę tłucze się wewnątrz i modlił się, by nie dobrało się do jego palców.
A teraz... koniec jest bliski, jak powiada pan Sinatra - uśmiechnął się van Gelder.
Zrobiłam wszystko, czego chciałeś - szepnęła Morąg. - Kłamałam i oszukiwałam dla ciebie. Pozwoliłam ci...
To była łapówka - zaśmiał się szyderczo.
Ty bydlaku!
Rzuciła się ku niemu, lecz przystanęła, widząc wycelowaną w siebie lufę pistoletu.
- Spokojnie! - zaśmiał się. - Co prawda zawsze miałaś temperament...
Bannerman czuł, że nerwy Morąg napięte są do ostateczności. Stała u jego boku, rozdygotana, nieprzytomna z rozpaczy.
A jak zamierza pan pozbyć się naszych ciał? - zwrócił się do van Geldera.
Zawiozę was do Achnagelloch. Rano, po pierwszym strzelaniu, przysypie was tysiąc ton skał. Tak jak Turnbulla.
Dlaczego umarł Colin?
-Zachciało mu się poszukiwań geologicznych. Chciał się wykazać. Nie miał szczęścia, bo trafił do jaskini, w której ten bałwan Sproat ukrył padłe owce. Tępak, nie potrafił ich nawet porządnie zakopać. Turnbull sam sobie winien, bo zignorował zakaz wstępu na tamten teren. Musiał nałykać się trucizny badając owce...
Niespodziewanie Morąg porwała ze stołu skalpel i ściskając go w garści ruszyła ku van Gelderowi. Błędne spojrzenie utkwiła w jego twarzy.
Odłóż to! - rozkazał. Nie posłuchała.
Rzuć to, głupia dziwko!
Rozwścieczona obelgą Morąg uniosła skalpel nad głowę i skoczyła, zamierzając się do ciosu. Holender wystrzelił. Uderzenie kuli rzuciło ją na podłogę. Upadła bezwładnie, niczym szmaciana lalka. Na białym fartuchu pojawiła się szybko rosnąca, czerwona plama. Na twarzy Morąg zastygł wyraz zaskoczenia.
- Pańska kolej, doktorze - oznajmił van Gelder. Bannerman zamachnął się i z całej siły cisnął klatką na szczury.
Uderzyła Holendra w twarz, zbijając go z nóg. Padając wyrżnął głową o ścianę i osunął się na podłogę. Klatka otwarła się. Wybiegł z niej szczur i zamiast uciekać, zaczął węszyć wokół ust i nozdrzy leżącego. Bannerman zauważył, że van Geleder nie wypuścił broni; nie stracił całkiem przytomności. Jęknął, ruchem ręki strącił szczura z twarzy, niczym kociaka zakłócającego mu popołudniową drzemkę. Z wzrokiem wlepionym w pistolet, Bannerman zrobił krok naprzód i w tej chwili van Gelder otworzył oczy. Podniósł broń i warknął z wściekłością:
- Zapłacisz mi za to. - Zamglone furią spojrzenie spoczęło na twarzy Bannermana. - Na początek potrzaskam ci kolana.
Jednym ruchem Bannerman zepchnął z półki nad głową van Geldera cały rząd klatek. Holender zaklął. Szarpnął się, usiłując oswobodzić rękę, w której trzymał pistolet. Bannerman rzucił się ku drzwiom. Nacisnął klamkę... Zamknięte. Odwrócił się, by ujrzeć, jak van Gelder podnosi się z podłogi. Kopnięciem uwolnił się od szczura wczepionego w nogawkę spodni.
Na stole obok drzwi Bannerman spostrzegł kilkanaście butelek do pojenia zwierząt. Chwytał je po kolei i ciskał w van Geldera. Ten jednak bez trudu uchylał się przed tak nędznymi pociskami; nie
czyniąc mu szkody roztrzaskiwały się o ścianę za jego plecami. Uniósł broń. Bannerman zamknął oczy. Otworzył je dopiero wtedy, gdy usłyszał wrzask Holendra.
Za van Gelderem stała Morąg Napier i właśnie wbijała mu w plecy igłę strzykawki napełnionej emulsją z owczego mózgu. Bannerman nigdy w życiu nie widział człowieka opętanego taką nienawiścią. Nie miał wątpliwości, że to właśnie nienawiść trzyma Morąg przy życiu. Van Gelder leżał już na podłodze, a ona jeszcze naciskała tłok strzykawki. A potem podniosła wzrok na Bannermana i uśmiechnęła się zagadkowo. Chwilę później oczy zaszły jej mgłą; ciężko upadła na plecy.
Bannerman ostrożnie zbliżył się do leżącego bez ruchu van Geidera. Nie wiedział, czy Morąg uszkodziła igłą jakiś ważny organ i Holender nie żyje czy tylko znajduje się w szoku, z którego lada chwila może się otrząsnąć. Pistolet leżał na podłodze o pół metra od prawej ręki van Geidera. Bannerman pochylił się powoli.
Jego palce już dotykały kolby, kiedy poczuł na nadgarstku żelazny uścisk dłoni Holendra. Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, by Bannerman zrozumiał, że van Gelder oszalał. Najwyraźniej Morąg wstrzyknęła zawartość strzykawki prosto w kanał kręgowy. Obecna w emulsji trucizna w jednej chwili opanowała mózg. W oczach Holendra Bannerman ujrzał coś, co przejęło go śmiertelną trwogą. Wiedział, że ludzie w takim stanie odznaczają _ się nadludzką siłą. Zaparł się nogą o pierś leżącego i dopiero w ten sposób udało mu się uwolnić rękę; cofnął się.
Ciało van Geidera przebiegł skurcz. Wstrząsany drgawkami usiłował stanąć na nogi; wił się, drapał, jakby ogarnięty nieznośnym swędzeniem. Bannerman spostrzegł z ulgą, że nie interesuje się już pistoletem, ale potem wzrok Holendra spoczął na nim. Przerażający wzrok. Ten przystojny jeszcze kilka minut temu mężczyzna zmienił się w koszmarne monstrum.
Bannerman uciekał wokół stołu, a van Gelder krok po kroku niepowstrzymanie podążał za nim. Poruszając się w ten sposób Bannerman miał nadzieję dotrzeć do miejsca, gdzie leżał pistolet. Liczył na to, że zdoła podnieść broń i wystrzelić, nim szaleniec go dopadnie.
Van Gelder jednak-czy też ta opętana istota żyjąca teraz w jego ciele - znudził się zabawą w ciuciubabkę i na oślep rzucił się przed siebie, jednym susem pokonując dystans dzielący go od Bannermana. Ten odskoczył, ale potknął się o zapomnianą klatkę i upadł, bezradnie wymachując rękami. Nad nim wyrosła sylwetka van Geldera. Chwilę później szaleniec całym ciężarem ciała runął na leżącego.
Dłoń Bannermana natrafiła na jakiś metalowy przedmiot leżący na podłodze. Był to skalpel, upuszczony przez Morąg Napier po nieudanym ataku na van Geldera. Bannerman gwałtownym ruchem cofnął rękę do piersi, kierując ostrze w stronę padającego nań Holendra. Skalpel po rękojeść pogrążył się w jego wnętrznościach...
Bannerman z trudem uwolnił się od spoczywającego na nim martwego ciężaru. Wstał i dopadłszy zlewu - zwymiotował. Obmył twarz zimną wodą, potem jeszcze raz i jeszcze, aż mdłości wywołane szokiem ustąpiły. Kiedy wreszcie odzyskał równy oddech, podszedł do telefonu i wezwał policję.
Minęły trzy dni, które spędził z Shoną odpoczywając i lecząc rany, zanim Special Branch w osobie inspektora Morrisa upomniał się o niego.
Byliśmy wstrząśnięci skalą tego przedsięwzięcia - przyznał Morris. - Sprowadzali to świństwo morzem, do przystani w Inchmad. Oficjalnie ładowali na statki kamień drogowy, ale w rzeczywistości przyjmowali transporty toksycznych odpadów i wieźli je kolejką do kamieniołomów, w zbiornikach udających cysterny z paliwem. Bóg wie, na co się tam jeszcze możemy natknąć. Nie znaleźliśmy nawet wszystkich podziemnych składowisk.
Myślę, że w tym mogę pomóc. - Bannerman wyjął z walizki notatki Colina Turnbulla. - Pewien młody człowiek nazwiskiem Turnbull sporządził mapę geologiczną tamtego obszaru. Powinna się przydać.
Na pewno - odparł Morris. - Przekażę ją, gdzie trzeba.
Proszę dopilnować, żeby te papiery wróciły potem do Julii Turnbull. Jest nauczycielką w Stobmor. Myślę, że świadomość, iż posłużyły dobremu celowi, podniesie ją na duchu.
Będę o tym pamiętał.
Co ze Sproatem i tym weterynarzem, Finlayem? - zapytał Bannerman.
Pańskie podejrzenia sprawdziły się. Obaj wiedzieli o wycieku toksyn z kamieniołomów, który nastąpił mniej więcej rok temu. Van Gelderowi uszło to wtedy na sucho, ale musiał kupić milczenie tych dwóch, ponieważ zginęło sporo owiec. Kiedy rok później owce zaczęły znów padać jak muchy, Sproat i Finlay domyślili się, że nowa forma scrapie ma coś wspólnego z chemikaliami van Geldera. I znów zostali opłaceni. Nie potrzebujemy lepszych dowodów niż ich nowe samochody.
Sukinsyny - mruknął Bannerman. - To dlatego Sproat wysłał May Buchan na drogie wakacje. Chciał się pozbyć wyrzutów sumienia.
Tak łatwo się nie wykręci - powiedział Morris.
Czy to już wszystko?
Niezupełnie.
O co znów chodzi?
Mam dla pana wiadomość od Cecila Allisona. Chciałby możliwie jak najszybciej spotkać się z panem w Londynie.
Rozumiem.
I jeszcze jedno, panie doktorze. Prosił, bym panu przypomniał, że podpisał pan Official Secrets Act, a wszystko, co dotyczy tej sprawy, objęte jest tajemnicą państwową.
A to dlaczego? - żachnął się Bannerman. - Jakiś cholerny Holender robi sobie ze Szkocji szambo dla gówna sprowadzanego z całego świata, wirus choroby owiec zabija ludzi, a Whitehall chce to utrzymać w tajemnicy?
Proszę zachować swoje argumenty na dyskusję z panem Allisonem, doktorze - odparł Morris.
Czym się martwisz? - spytała Shona, kiedy Bannerman wrócił ze spotkania z Morrisem.
Muszę jechać do Londynu.
Musisz?
To nie ucieczka - łagodnie powiedział Bannerman. - Możni tego świata wzywają mnie na rozmowę.
A co potem? - cicho spytała Shona. Bannerman popatrzył na nią i powiedział:
Czuję się, jakbym chodził po linie i lada moment miał spaść.
Pytanie tylko: na którą stronę.
- Pojedziesz ze mną? - spytał Bannerman, obejmując ją i kryjąc twarz w jej włosach.
Milczała przez chwilę, a potem wyślizgnęła się z jego ramion, uśmiechnęła się i pokręciła głową.
- Nie - powiedziała. - Zaczynam tęsknić za moją wyspą. Wracam do domu.
Bannerman pokiwał głową.
Zadzwonię - powiedział głosem przepełnionym czułością. Znów uśmiechnęła się i odwróciła głowę.
Uważaj na siebie - szepnęła.
Taksówka wioząca Bannermana po raz któryś utknęła w korku. Londyńskie ulice ogarnęło szaleństwo popołudniowego szczytu.
- Ruch dzisiaj - uśmiechnął się taksówkarz.
Bannerman odpowiedział uśmiechem, rozbawiony ślepym optymizmem tego człowieka, chroniącym go przed przyznaniem, że tak samo jest co dnia.
Powiedział pan: Park Crescent?
Medical Research Council.
A więc jest pan lekarzem?
Patologiem.
Lubi pan swoją robotę?
Bannerman stwierdził, że oto brak mu słów. Pytanie było proste, ale najwyraźniej nie istniała prosta na nie odpowiedź.
Z niej żyję - uśmiechnął się.
To tak, jak ja, kolego - odrzekł kierowca. - Prawdziwe życie zaczyna się po fajrancie.
Wysiadając przed gmachem MRC Bannerman dał kierowcy napiwek i ruchem dłoni odpowiedział na jego pożegnalny gest. Westchnął, ujrzawszy na parkingu rovera z rządową rejestracją. Samochód Allisona, pomyślał.
-Drogi doktorze Bannerman, jestem niezmiernie rad, że znów się spotykamy - zawołał Allison na widok Bannermana. Wstał i serdecznie uścisnął mu dłoń. Flowers i Milne poszli za jego przykładem.
- Nie wyobraża pan sobie, jak bardzo jesteśmy wdzięczni na wyjaśnienie tej okropnej sprawy.
Flowers i Milne w milczeniu słuchali przemowy Allisona. Bannerman spojrzał w oczy urzędnika. Były chłodne i wyrachowane, jakby nie brały udziału w tym pokazie serdeczności.
Wiem, że zabrzmi to dziwnie w zestawieniu z tymi strasznymi wydarzeniami, jakie miały miejsce na północy, ale rząd Jej Królewskiej Mości doznał ogromnej ulgi.
Ulgi? - zdziwił się Bannerman.
Okazuje się, że przyczyną śmierci tych ludzi nie była naturalna scrapie.
Naturalna... co?
Wie pan, o co mi chodzi - Allison machnął ręką. - Tych biedaków zabił koszmarny mutant, który zrodził się pod wpływem toksycznych chemikaliów.
Niemniej, zrodził się, panie Allison. Istnienie postaci scrapie zabójczej dla ludzi jest teraz faktem.
Dopilnowaliśmy, aby unicestwiono wszystkie zwierzęta z farmy Inverladdie. Źródło czynnika zakaźnego przestało istnieć.
Bannerman zaniemówił na chwilę. Pewność siebie tego człowieka była zniewalająca.
To, o czym pan mówi, stało się, zanim zorientowaliśmy się w czym rzecz!
Nie bardzo rozumiem.
Chodzi mi o to, że padłe owce, Bóg wie jak długo, poniewierały się po pastwiskach, bo Sproat był zbyt głupi, aby je od razu pogrzebać.
Myślę, że w pańskich słowach jest sporo przesady, panie doktorze - protekcjonalnym tonem odrzekł Allison.
Ptak, który kilka tygodni temu żerował na którejś z zarażonych owiec, mógł przenieść wirusa do dowolnej części kraju. Kto wie, ile zakażonych jagniąt trafi na rynek, zanim wkroczy służba weterynaryjna. I co wtedy?
Mam wrażenie, że zbytnio oddalamy się od rzeczywistości panie doktorze - rzekł Allison. - Czyżby proponował pan poddanie kwarantannie wszystkich owiec w tym kraju?
Proponuję niezwłoczne zaostrzenie przepisów sanitarnych dotyczących zwierząt hodowlanych. Wypadki scrapie muszą być obowiązkowo zgłaszane, a farmerom trzeba zapewnić odszkodowania w wysokości przekraczającej rynkową wartość żywca, aby zapobiec wyprzedaży zwierząt przed zgłoszeniem choroby.
Jeśli to zrobimy, dla wszystkich będzie oczywiste, że coś jest nie w porządku.
- Bo jest nie w porządku! - wybuchnął Bannerman. Allison ze złością grzmotnął pięścią w stół.
- Nie! - zawołał. - Pan się posuwa za daleko! Niedługo zażąda pan, abyśmy zabronili ludziom przechodzić przez ulicę, bo jest to sposób na zmniejszenie liczby wypadków drogowych!
Bannerman zorientował się, że Allison celowo prowokuje awanturę, aby przejąć inicjatywę. Opanował się i spokojnie odparł:
- To nie to samo, i pan doskonale o tym wie.
Allison spoważniał. Widocznie uznał, że pora zmienić taktykę.
- Niech pan posłucha, doktorze. Obaj zdajemy sobie sprawę, jak niewiele wiadomo o sposobach rozprzestrzeniania się zakażeń wirusami powolnymi. Konieczne jest podjęcie dalszych badań w tej dziedzinie. Rząd Jej Królewskiej Mości zgodził się przyznać dotację na szeroko zakrojony program badawczy poświęcony wspomnianej tematyce. Nadzór nad owym programem obejmie Medical Research Council za pośrednictwem specjalnie w tym celu powołanej rady. Bylibyśmy zadowoleni, gdyby pan został jej członkiem.
Czy oni wszyscy powariowali? - pomyślał Bannerman. Pokręcił głową i wlepił wzrok w blat stołu.
Tak czy inaczej, proszę to sobie przemyśleć - rzekł Allison, wstając z krzesła.
Nie tak szybko - podniósł rękę Bannerman. Zapadła pełna utajonego napięcia cisza.
Nie powiedział pan nic o tym biznesie w kamieniołomach - stwierdził Bannerman.
Co tu można powiedzieć? - Allison wzruszył ramionami. - Dzięki panu mogliśmy położyć temu kres.
-A kto za to odpowie, panie Allison? Obca spółka urządza sobie z naszego kraju składowisko najbardziej niebezpiecznych substancji na świecie, a w prasie, radiu i telewizji nie słychać ani słowa na ten temat. Dlaczego?
Po raz pierwszy Allison stracił pewność siebie. Usiadł wolno i zamyślił się, jakby szukając odpowiednich słów. Bannerman zauważył, że na twarzy Flowersa pojawił się uśmieszek złośliwej satysfakcji.
Szczerze mówiąc, panie doktorze, rząd uważa, iż w interesie naszego kraju leży nienagłasnianie tego skandalu. Myślę, że zgadza się pan z takim stanowiskiem.
Nie! Nie zgadzam! - gwałtownie rzucił Bannerman.
Panie doktorze, zmusza mnie pan, abym przypomniał...
Że podpisałem Official Secrets Act. Owszem, ale nie mogę bezczynnie patrzeć, jak pan i jemu podobni ukrywacie przed społeczeństwem, co naprawdę dzieje się w tym kraju!
Robimy to, co uważamy za słuszne...
Dlaczego, Allison? Niech pan powie. Tu chodzi o coś więcej niż interes społeczny. A więc o co?
Allison złożył ręce na stole i westchnął głęboko. A jednak gdy zaczął mówić, znów wymknęło mu się kłamstwo:
Te odpady... te toksyczne substancje...
Tak?
Pochodzą z Anglii.
Co takiego? - z niedowierzaniem zawołał Bannerman. Rzut oka na Flowersa i Milne'a pozwolił mu się zorientować, że wiedzieli otym wcześniej.
- Rząd zawarł kontrakt na ich zniszczenie z pewną holenderską firmą, którą uważaliśmy za godną zaufania. Jak się okazało, niesłusznie.
Bannerman dopiero teraz w pełni uświadomił sobie istotę działalności van Geldera.
- To znaczy, że wy ładowaliście to świństwo na statki w jednym końcu kraju, a oni rozładowywali je na drugim? Boże, co za farsa!
1żeby chronić swoją reputację, chcecie to wszystko utrzymać w tajemnicy?
- To nie wszystko - powiedział Allison, starając się nie patrzeć Bannermanowi w oczy. - Te substancje zostały u nas wyprodukowane już po wejściu w życie umów międzynarodowych zakazujących takiej produkcji. Ta holenderska spółka wie o tym.
Mój Boże - Bannerman w oszołomieniu kręcił głową.
Rosjanie łamią te umowy, Amerykanie także; to żadna tajemnica... - ciągnął Allison.
Ale nigdy im tego nie udowodniono - przerwał mu Bannerman. - Nie możecie dobrać się tym Holendrom do skóry, bo rzucą was na pożarcie światowej opinii publicznej.
Mniej więcej.
Muszę odetchnąć świeżym powietrzem - powiedział Bannerman, wstając od stołu. Flowers i Milne wymienili zakłopotane spojrzenia.
Niech pan pomyśli o mojej propozycji - powiedział Allison. - Jest pan odpowiednim człowiekiem do tej pracy.
Bannerman wyszedł bez słowa. Wrócił do św. Łukasza i ze swojego gabinetu zadzwonił do Shony. Podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.
Właśnie spadłem z liny - powiedział.
Na którą stronę?
Czy mogę przyjechać?
Będę czekała - zaśmiała się.
Jak sądzisz, czy na twojej wyspie nie potrzeba lekarza? - zapytał.
Na pewno - odrzekła Shona. - Ale porozmawiamy o tym później. Kiedy wyjeżdżasz?
Już - odparł Bannerman.
Kocham cię - powiedziała Shona.
To dobra wiadomość.
Pośpiesz się.
Bannerman odłożył słuchawkę i zabrał się do sprzątania swoich rzeczy z biurka. Opuszczając budynek ani razu nie obejrzał się za siebie. Był już przy wyjściu na ulicę, kiedy usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Był to David Drysdale, szpitalny psychiatra.
Od dawna próbuję się z tobą skontaktować - oznajmił.
A co się stało?
Chodzi o te twoje problemy, wiesz, nocne koszmary, uczucie niepewności, zagubienia...
No więc?
Myśleliśmy, że to kryzys wieku średniego. Niesłusznie. Ale teraz już wiem. Może mi nie uwierzysz, ale... ty nie lubisz być patologiem. Nigdy nie lubiłeś. To twój pech, że jesteś w tym dobry. Nie przyszło ci do głowy, żeby zmienić pracę?
Bannerman uśmiechnął się.
- Też mi nowina - powiedział i pomaszerował w kierunku bramy.
Pociąg minął ostatnie zabudowania dworca i nabierając szybkości rozpoczął długą podróż na północ. Bannerman wyjął gazetę i zagłębił się w lekturze. Artykuł na pierwszej stronie donosił o tragedii w pewnej wsi w Norfolk: wymieniony z nazwiska mężczyzna zabił siekierą całą rodzinę, a następnie odebrał sobie życie. Z rodzinnego zdjęcia patrzyły twarze jego żony i trzech córek. „W lepszych czasach” - głosił napis pod zdjęciem. „Taki spokojny człowiek”, powiedział o mordercy jeden z jego sąsiadów. „Zawsze trzymał się na uboczu”, stwierdził inny. Mieszkańcy wioski byli zaskoczeni tym, co się stało.
- Straszne. - Mężczyzna siedzący naprzeciwko Bannermana czytał właśnie ten sam artykuł. - W dzisiejszych czasach takie rzeczy się zdarzają.
Bannerman skinął głową i odłożył gazetę, by wyjrzeć przez okno. Kto wie, co jeszcze może się zdarzyć, pomyślał.
„KB”